Izaak Babel Opowiadania odeskie


IZAAK BABEL


Opowiadania odeskie



1. Król

2. Tak to robiono w Odessie

3. Ojciec

4. Sprawiedliwość w cudzysłowie

5. Lubka Kozak

6. Froim Gracz

7. Zmierzch

8. Pierwsza miłość

9. W suterenie

10. Przebudzenie

11. Di Grasso

12. Karol-Jankiel

13. Koniec przytułku






1. KRÓL


Obrzęd ślubny skończył się, rabin opadł na fotel, potem wyszedł z pokoju i zobaczył stoły ustawione wzdłuż całego podwórza. Było ich tak dużo, że aż ogon wystawał za wrota, na Szpitalną ulicę. Nakryte pluszem stoły wiły się po podwórzu jak węże, którym na brzuch położono łaty różnych kolorów - i te łaty z pomarańczowego i czerwonego pluszu śpiewały gromkimi głosami. Z mieszkań zrobiono kuchnie. Przez zakopcone drzwi walił tłusty płomień, pijany, nabrzękły płomień. W jego oczadziałych promieniach piekły się babie twarze, starcze, drżące podbródki, zasmolone piersi. Pot, różowy jak krem, różowy jak piana wściekłego psa, oblewał te kupy rozrosłego, ckliwie cuchnącego człowieczego mięsa. Trzy kucharki, nie licząc pomywaczek, szykowały ucztę weselną, a królowała nad nimi siedemdziesięcioletnia Rojza, tradycyjna jak zwój Tory, drobna i garbata. Przed wieczerzą na podwórze wkręcił się jakiś nie znany gościom młody człowiek. Zapytał o Benię Krzyka. Wziął Benię Krzyka na stronę. - Słuchajcie no, Król - powiedział młody człowiek - mam wam parę słów do powiedzenia. Przychodzę od cioci Chany z Kosteckiej.

- No dobrze - powiedział Benia Krzyk, zwany Królem - co to za parę słów?- Nowy prystaw objął wczoraj cyrkuł, kazała wam powiedzieć ciocia Chana.

- Wiedziałem to już przedwczoraj - odpowiedział Benia Krzyk. - Dalej. - Prystaw zrobił zbiórkę na cyrkule i trzymał mowę.

- Nowa miotła dobrze zamiata - odpowiedział Benia Krzyk. - On chce mieć obławę. Dalej.

- A kiedy będzie obława, wiecie wy, Król?- Będzie jutro. - Król, obława będzie dzisiaj. - Kto ci to powiedział, chłopczyku?- To mi powiedziała ciocia Chana. Znacie przecież ciocię Chanę. - Znam ciocię Chanę. Dalej. - .

Prystaw zebrał cyrkuł i trzymał mowę. „My musimy zdusić Benię Krzyka, powiedział, bo tam, gdzie jest jego imperatorska mość, tam nie może być króla. Dziś, kiedy Krzyk wydaje siostrę za mąż i oni wszyscy tam będą, dziś właśnie trzeba zrobić obławę.

. - Dalej. - No to szpicle zaczęli się bać. Oni powiedzieli: „Jak my dzisiaj zrobimy obławę, kiedy u niego jest święto, to Benia się rozgniewa i upuści dużo krwi”. To na to prystaw powiedział: ”Moja ambicja jest droższa.

. - No to już idź - odpowiedział Król. - Co powiedzieć cioci Chanie względem obławy?- Powiedz, że Benia wie względem obławy. I ten młody człowiek poszedł sobie. Za nim wyszło ze trzech przyjaciół Beni. Powiedzieli, że za pół godziny wrócą. I za pół godziny już byli z powrotem. I to było wszystko. Do stołu siadano nie według starszeństwa. Głupia starość nie mniej jest żałosna niż tchórzliwa młodość. I nie według zamożności. Podszewka ciężkiej kabzy utkana jest z łez. W głowach stołu na pierwszym miejscu siedział narzeczony z narzeczoną. To ich dzień. Na drugim miejscu siedział Sender Eichbaum, teść Króla. To jego prawo. Historię Sendera Eichbauma warto znać, bo to nie taka prosta historia. Jakim sposobem Benia Krzyk, bandyta i król bandytów, został zięciem Eichbauma? Jak został zięciem człowieka, który miał w majątku sześćdziesiąt dojnych krów bez jednej? Rozeszło się o napad. Nie dalej jak rok temu Benia napisał list do Eichbauma. „Mesje Eichbaum - pisał Benia - zechciej pan położyć jutro rano pod bramą na Sofijskiej ulicy pod siedemnastką dwadzieścia tysięcy rubli. Jak pan tego nie zrobi, to pana czeka coś niesłychanego i cała Odessa będzie miała co mówić o panu. Z poważaniem, Benia Król”. Trzy listy, jeden jaśniejszy od drugiego, zostały bez odpowiedzi. Wówczas Benia wszczął postępowanie. Tych dziewięciu ludzi z długimi kijami w ręku przyszło w nocy. Kije były na końcu omotane pakułami maczanymi w smole. Dziewięć płomiennych gwiazd zapaliło się w krowiarni Eichbauma. Benia odbił zamki w oborze i zaczął wyprowadzać krowy jedną po drugiej. Czekał już na nie chłopak z nożem w ręku. Jednym ciosem obalał krowę i zatapiał nóż w krowim sercu. Na ziemi zlanej krwią pochodnie rozkwitły jak ogniste róże, zagrzmiały wystrzały. Strzałami Benia odpędzał krowiarki, które zbiegły się do obory. W ślad za nim także inni bandyci zaczęli strzelać w powietrze, bo jeżeli nie strzelać w powietrze, to można zabić człowieka. I oto kiedy szósta krowa z przedśmiertnym rykiem padła pod nogi Królowi, wtedy wybiegł na dwór Eichbaum w samych kalesonach i zapytał:- I co będzie z tego wszystkiego, Benia?- Jeżeli ja nie będę miał pieniędzy, to pan nie będziesz miał krów, panie Eichbaum. Jak dwa razy dwa. - Zajdź no do mieszkania, Benia. I w mieszkaniu dogadali się. Zarżniętymi krowami podzielili się po połowie. Eichbaum otrzymał gwarancję nietykalności i odpowiednie zaświadczenie ze stemplem. Ale cud zdarzył się dopiero potem. W czasie napadu tej groźnej nocy, kiedy ryczały dźgane nożami krowy, a cielęta ślizgały się w krwi matczynej, kiedy pochodnie pląsały jak czarne dziewice, zaś baby dojarki żachały się i kwiczały pod lufami dobrodusznych browningów - tej groźnej nocy wybiegła na dwór w wyciętej koszuli córka starego Eichbauma - Cyla. I zwycięstwo Króla stało się jego klęską. Po dwóch dniach Król bez uprzedzenia zwrócił Eichbaumowi cale zabrane mu pieniądze, po czym zjawił się wieczorem z wizytą. Przyodziany był w pomarańczowy garnitur, spod mankieta błyszczała mu brylantowa bransoletka, wkroczył do pokoju, przywitał się i poprosił o rękę córki Eichbauma, Cyli. Starego trochę jakby lekki szlag trafił, ale się podniósł. Stary miał w sobie jeszcze życia na jakieś dwadzieścia lat. - Słuchaj pan, Eichbaum - powiedział mu Król. - Kiedy pan umrze, to ja pana pochowam na pierwszym żydowskim cmentarzu, koło samej bramy. Ja panu postawię, Eichbaum, pomnik z różowego marmuru. Ja pana zrobię starostą Brodzkiej synagogi. Ja rzucę swój fach, panie Eichbaum, i przystąpię do pańskiego interesu jako wspólnik. My będziemy mieli dwieście krów, panie Eichbaum. Ja pozabijam wszystkich pachciarzy, prócz pana. Złodziej nie ośmieli się przejść tą ulicą, na której pan mieszka. Postawię panu willę na szesnastej stacji.

I przypomnij pan sobie tylko, Eichbaum, pan przecież w młodości też nie był rabinem. Kto podrobił testament - może lepiej głośno nie mówić.

I za zięcia będziesz pan miał Króla, nie smarkacza, tylko Króla, panie Eichbaum.

I Benia Krzyk zyskał, co chciał, bo był człowiekiem namiętnym, a namiętność panuje nad światem. Nowożeńcy spędzili trzy miesiące w żyznej Besarabii, pośród winnic, obfitego jadła i miłosnego potu. Później zaś Benia wrócił do Odessy, aby wydać za mąż czterdziestoletnią siostrę swoją, Dwojrę, cierpiącą na chorobę Basedowa. Teraz zatem, kiedyśmy opowiedzieli historię Sendera Eichbauma, możemy wrócić na wesele Dwojry Krzyk, siostry Króla. Na tym weselu podano na kolację indyki, pieczone kury, gęsi, faszerowane ryby i rybną polewkę, w której perłowym blaskiem świeciły cytrynowe oka. Nad martwymi łebkami gęsimi kołysały się kwiaty jak dumne pióropusze. Ale czy tylko pieczone kury wyrzuca na brzeg pienisty przypływ odeskiego morza? Cały kwiat naszej kontrabandy, wszystko, czym słynie ziemia od krańca do krańca, wprzęgnięte było tej gwiaździstej, tej błękitnej nocy do swego niszczycielskiego, zwodniczego dzieła. Zamorskie wino rozgrzewało żołądki, słodko podcinało nogi, tumaniło głowy i odbijało się czkawką, donośną jak pobudka wojskowa. Czarny kucharz z „Plutarcha”, który przybył onegdaj z Port Saidu, przeszwarcował za strefę wolnocłową pękate butle rumu jawajskiego, oleistą maderę, cygara z plantacji Pierponta Morgana i pomarańcze spod Jerozolimy. Oto co wyrzuca na brzeg pienisty przypływ odeskiego morza, oto co przypada niekiedy odeskim żebrakom na żydowskich weselach. Na weselu Dwojry Krzyk dano im jamajskiego rumu i dlatego, nachlawszy się go jak trefne świnie, żydowscy żebracy zaczęli ogłuszająco stukotać swoimi kosturami. Eichbaum, rozpiąwszy kamizelkę, przymrużonym okiem oglądał rozhulaną czeredę i czkał z lubością. Orkiestra grała tusz. Było tak, jak na dywizyjnej paradzie. Tusz i nic, tylko tusz. Bandyci siedzący w zwartym szyku z początku czuli się skrępowani obecnością obcych, ale później dali sobie folgę. Lowa Kacap rozbił flaszkę wódki na głowie swojej ukochanej, Monia-Artylerzysta strzelił w powietrze. Ale ostatecznych granic dosięgła ekstaza w momencie, gdy starym zwyczajem goście zaczęli obdarowywać nowożeńców. Bóżniczni szamesi skoczywszy na stoły wyśpiewywali w dźwięcznym bulgocie tuszów ilość darowanych rubli i srebrnych łyżek. I tutaj przyjaciele Króla pokazali, co warta jest błękitna krew i nie wygasła jeszcze rycerskość Mołdawanki. Niedbałym gestem rzucali na srebrne tace złote monety, pierścienie, sznury korali. Ci arystokraci Mołdawanki nosili obcisłe malinowe kamizelki, ich barki opinały rude surduty, na ich mięsistych łydkach pękała skóra barwy niebiańskiego lazuru. Prężąc się w całej okazałości, wypinając brzuchy, bandyci klaskali do taktu, krzyczeli „gorzko” i rzucali kwiaty narzeczonej, a ona, czterdziestoletnia Dwojra, siostra Beni Krzyka, siostra Króla, oszpecona przez chorobę, z rozdętym wolem i wysadzonymi z orbit oczyma, siedziała na górze poduszek obok szczupłego chłopaka, kupionego za pieniądze Eichbauma i oniemiałego z żałości. Ceremonia składania podarunków miała się ku końcowi, szamesi ochrypli i nie było już zgody między basetlą a skrzypcami. Nad podwórkiem przeciągnął nagle lekki wiew spalenizny. - Benia - powiedział tatunio Krzyk, stary furman, który nawet wśród furmanów miał opinię grubianina - Benia, ty wiesz, co mi się zdaje? Mi się zdaje, że u nas się palą sadze.

- Tatunio - odpowiedział Król pijanemu ojcu - ja bardzo proszę, niech tatunio sobie pije i zakąsza i może mi się tatunio nie przejmować o byle co.

I Krzyk senior posłuchał rady syna. Przegryzł sobie i wypił. Ale obłoczek dymu stawał się coraz bardziej gryzący. Gdzieś w oddali zaróżowił się już kraj nieba. I już strzelił w górę wąski jak szpada język ognia. Goście wstali z miejsc wietrząc swąd, a ich baby zaniosły się piskiem. Bandyci wymienili spojrzenia. I tylko Benia na nic nie zwracał uwagi i był niepocieszony. - Psują mi święto - krzyczał pełen rozpaczy - moi drodzy, błagam was, jedzcie i pijcie.

Ale w tym momencie na podwórzu zjawił się ten sam młodzieniec, który przyszedł na początku wieczoru. - Król - powiedział do Beni - ja mam wam do powiedzenia parę słów.

- No, mów - odrzekł Król - ty zawsze masz w zapasie parę słów.

- Król - powiedział nieznany młodzieniec i zachichotał - to po prostu śmieszne, cyrkuł się pali jak ta świeczka.

Kramarze oniemieli. Bandyci uśmiechnęli się. Sześćdziesięcioletnia Mańka, macierz bandytów słobodzkich, włożyła dwa palce w usta i gwizdnęła tak przeraźliwie, że pod jej sąsiadami zachwiały się krzesła. - Mania, tu nie jesteś na robocie - zwrócił jej uwagę Benia - trochę zimnej krwi, Mania.

Młodzieńca, który przyniósł tę zdumiewającą nowinę, wciąż jeszcze dusił śmiech. - Wyszło ich z cyrkułu może ze czterdziestu - opowiadał ruszając żuchwami - i poszło na obławę. To ledwie uszli piętnaście kroków, jak już się zapaliło.

Lećcie zobaczyć, jak chcecie.

Ale Benia zabronił gościom spacerów dla oglądania pożaru. Poszedł sam z dwoma kolegami. Cyrkuł płonął jak się należy, z czterech stron. Stójkowi, trzęsąc zadami, biegali po zadymionych schodach i wyrzucali z okien swoje kuferki. W rozgardiaszu rozbiegli się aresztanci. Strażacy byli pełni gorliwości, ale okazało się, że w najbliższym kranie nie ma wody. Prystaw - ta sama miotła, co dobrze miecie - stał na przeciwległym chodniku i gryzł wąsy włażące mu do ust. Nowa miotła stała nieruchomo. Benia, przechodząc obok prystawa, zasalutował mu po wojskowemu. - Dobrego zdrówka, wasza ekscelencjo - powiedział ze współczuciem - co pan powie względem tego nieszczęścia? To wprost koszmarne.

Wlepił wzrok w palący się budynek, pokiwał głową i zacmokał wargami:- Aj, aj, aj.

A kiedy Benia wrócił do domu, na dworze gasły już latarenki i na niebie zapalał się już brzask. Goście się rozeszli, a muzykanci drzemali z głowami opuszczonymi na szyjki swoich basetli. Tylko Dwojra nie miała zamiaru spać. Popychała oburącz odrętwiałego z lęku męża w stronę drzwi małżeńskiej sypialni i spoglądała na niego żarłocznie, jak kot, który trzymając w pysku mysz, z lekka próbuje jej zębami.

Tłum. Jerzy Pomianowski






2. TAK TO ROBIONO W ODESSIE


Odezwałem się pierwszy. - Reb Arie-Lejb - powiedziałem do starego - pomówmy o Beni Krzyku. Pomówmy o błyskawicznym jego rozbiegu i straszliwym końcu. Trzy cienie tarasują drogi mojej wyobraźni. Oto Froim Gracz. Czy stal jego uczynków nie wytrzymuje porównania z siłą Króla? Oto Kolka Pakowski. Zaciekłość tego człowieka zawierała w sobie wszystko, co potrzebne jest, by mieć władzę. A czy Chaim Drąg nie potrafił dostrzec blasku nowej gwiazdy? Czemu tylko Benia Krzyk wspiął się na sam szczyt sznurowej drabiny, a wszyscy inni zawiśli w dole, na chwiejnych szczeblach? Reb Arie-Lejb milczał, siedząc na cmentarnym murze. Rozpościerał się przed nami zielony spokój grobów. Człowiek szukający odpowiedzi winien się uzbroić w cierpliwość. Człowiekowi pełnemu wiedzy przystoi powaga. Dlatego Arie-Lejb milczał siedząc na murze cmentarnym. Wreszcie odezwał się:- Dlaczego on? Dlaczego nie tamci, chce pan wiedzieć? Otóż trzeba na chwilę zapomnieć, że na nosie ma się okulary, a w duszy jesień. Niech pan przestanie awanturować się przy swoim biurku, a jąkać się wśród ludzi. Niech pan sobie wyobrazi na chwilę, że się pan awanturuje na placach, a jąka się na papierze. Pan jest tygrysem, pan jest lwem, pan jest kotem. Pan może się przespać z ruską kobietą i ruska kobieta będzie po tym zadowolona. Pan ma dwadzieścia pięć lat. Gdyby do nieba i ziemi przytwierdzone były uchwyty, to pan mógłby za te uchwyty złapać i przyciągnąć niebo do ziemi. A za tatunia ma pan furmana Mendla Krzyka. Względem czego może myśleć taki tatunio? On może myśleć względem wypić porządnego kielicha, względem dać komuś po mordzie, względem swoich koni - i nic więcej. Pan chcesz żyć, a on każe: panu umierać po dwadzieścia razy dziennie. Co by pan zrobił na miejscu Beni Krzyka? Nic by pan nie zrobił. A on zrobił. Dlatego on jest Król, a pan masz figę w kieszeni. Beniek poszedł więc do Froima Gracza, który już wówczas patrzył na świat jednym okiem i był tym, czym jest. On powiedział Froimowi:- Weź mnie. Chcę przybić do twojego brzegu. Ten brzeg, do którego ja przybiję, będzie wygrany. Gracz go spytał:- Ktoś ty, skąd się bierzesz i co masz w zanadrzu?- Wypróbuj mnie, Froim - odparł Benia - i przestańmy rozmazywać białą kaszę po czystym stole. - Przestańmy rozmazywać kaszę - odrzekł Gracz - ja cię wypróbuję. I zebrała się rada bandycka, żeby zastanowić się nad Benią Krzykiem. Nie byłem na tej radzie. Ale podobno taką radę zwołano. Starszym był wtedy nieboszczyk Lowka Byk. - Co on właściwie ma pod czapką, ten Beniek? - zapytał nieboszczyk Byk. Jednooki Gracz wydał swoją opinię:- Benia mówi mało, ale on mówi smacznie. On mówi mało, ale człowiek ma chęć, żeby on jeszcze coś powiedział. - Jeżeli tak - zawołał nieboszczyk Lowka - to wypróbujemy go na Tartakowskim. - Wypróbujemy go na Tartakowskim - postanowiła rada i każdy, w którym było jeszcze trochę sumienia, rumienił się, słysząc tę decyzję. Dlaczego się rumienił? Dowie się pan, jeśli pójdziesz pan tam, dokąd ja pana prowadzę. Tartakowskiego nazywano u nas „półtora Żyda” albo „dziewięć napadów”. „Półtora Żyda” nazywano go dlatego, że w jednym Żydzie nie mogło zmieścić się tyle czelności i pieniędzy, ile miał Tartakowski. Był wyższy od najwyższego policjanta w Odessie, a grubszy był niż najgrubsza Żydówka. „Dziewięć napadów” zaś mówiono o nim dlatego, że firma Lowka Byk i spółka zrobiła na kantor Tartakowskiego nie osiem i nie dziesięć napadów, a właśnie dziewięć. Benia, który nie był wtedy jeszcze Królem, przypadł honor dokonania dziesiątego napadu na „półtora Żyda”. Kiedy go Froim o tym zawiadomił, Benia powiedział „owszem” i wyszedł trzaskając drzwiami. Dlaczego Benia trzasnął drzwiami? Dowie się pan, jeśli pójdziesz pan tam, dokąd ja pana prowadzę. Tartakowski ma duszę zbója, ale on jest nasz. On wyszedł spośród nas. To nasza krew. To nasza kość, jakby jedna i ta sama mama nas rodziła. Pół Odessy pracuje w jego kramach. I przez naszych z Mołdawanki też ucierpiał. Dwa razy porwali go oni dla okupu, a raz podczas pogromu urządzili mu nawet pogrzeb z żałobnymi pieniami. Pałkarze ze Słobody bili wtedy Żydów na Wielkiej Arnauckiej. Tartakowski uciekł przed nimi i nagle spotyka orszak pogrzebowy z chórami na Sofijskiej. Pyta więc:- Kogo to chowacie z taką pompą? Przechodnie odpowiedzieli, że to pogrzeb Tartakowskiego. Orszak doszedł do Słobodzkiego cmentarza. I wtedy nasi wyjęli z trumny kulomiot i zaczęli sypać w słobodzkich pałkarzy. Ale „półtora Żyda” tego nie przewidział. „Półtora Żyda” zląkł się na śmierć. A kto by się nie zląkł na jego miejscu? Dziesiąty napad na człowieka, którego już raz pochowano to był gruby nietakt. Benia, który nie był jeszcze wtedy Królem, zrozumiał to lepiej niż ktokolwiek inny. Ale on powiedział Graczowi „owszem” i tegoż dnia napisał do Tartakowskiego list podobny do wszystkich listów tego rodzaju: ”Wielce szanowny panie Tartakowski! Bądź pan łaskaw położyć do soboty pod beczką z deszczową wodą i tak dalej. W wypadku odmowy, na co pan sobie ostatnio zaczął pozwalać, czeka pana duże rozczarowanie w pańskim życiu rodzinnym. Z szacunkiem, znany Panu z pewnością, Bencjon Krzyk”. Tartakowski się nie lenił i odpowiedział bez zwłoki: ”Benia, gdybyś ty był idiota, to ja bym ci odpisał jak idiocie. Ale ja ciebie za takiego nie mam i niech mnie Bóg broni, żebym cię miał za takiego mieć. Ty chyba robisz ze siebie małe dziecko. Czy ty wcale nie wiesz, że w tym roku w Argentynie jest taki urodzaj, że choć w pysk daj i my z naszą pszenicą siedzimy bez odbytu?.

I ja ci powiem, kładąc rękę na sercu, że mi się znudziło na starość jeść taki gorzki kawałek chleba i przeżywać takie nieprzyjemności po tym, kiedy naharowałem się przez całe życie jak ostatni tragarz. I co ja zyskałem z tej całej bezterminowej katorgi? Cholerę w bok, kłopoty i bezsenność. Daj spokój względem tych głupstw, Benia. Twój przyjaciel o wiele bardziej, niż możesz sobie wyobrazić - Ruwim Tartakowski”. „Półtora Żyda” zrobił swoje. Napisał list. Ale poczta nie doręczyła listu według adresu. Nie otrzymawszy odpowiedzi, Benia wpadł w złość. Następnego dnia zjawił się z czterema przyjaciółmi w kantorze Tartakowskiego. Czterech młodzieńców w maskach i z rewolwerami wpadło do lokalu. - Ręce do góry! - krzyknęli i zaczęli wymachiwać pistoletami. - Pracuj spokojnie, Salomon - zwrócił uwagę Benia temu, który krzyczał głośniej od innych - nie miej tego zwyczaju, żeby się denerwować przy robocie - i zwracając się do oficjalisty białego jak śmierć i żółtego jak glina, spytał go: - „Półtora Żyda” w zakładzie?- Pana nie ma w zakładzie - odpowiedział oficjalista nazwiskiem Muginsztejn, który miał na imię Józef i był nieżonatym jeszcze synem cioci Pesi, handlarki drobiem z Seredyńskiego placu. - No to kto tu będzie w końcu za gospodarza? - zaczęli tamci pytać nieszczęsnego Muginsztejna. - Ja tu będę za gospodarza - powiedział oficjalista, zielony jak zielona trawa. - No to otwórz nam kasę w imię boże! - rozkazał mu Benia i zaczęła się opera w trzech aktach. Nerwowy Salomon składał do walizki pieniądze, papiery, zegarki i monogramy; nieboszczyk Józef stał przed nim z podniesionymi rękoma, a tymczasem Benia opowiadał historie z życia narodu żydowskiego. - Skoro jeżeli on zgrywa się na Rotszylda - mówił Benia o Tartakowskim - to niech go szlag trafi. Wytłumacz mi, Muginsztejn, jak przyjacielowi: zaczynam z facetem korespondencję handlową, to dlaczego nie miałby wsiąść do tramwaju za pięć kopiejek i wstąpić do mojego mieszkania, i wypić w moim rodzinnym gronie kieliszek wódki, i przegryźć czym Bóg dał? Co mu przeszkadzało zwierzyć się przede mną? „Benia mógł sobie powiedzieć - tak a tak, tu masz mój bilans, poczekaj te parę dni, daj mi złapać oddech, daj mi się ruszyć”. Co ja bym mógł mu na to powiedzieć? Świnia ze świnią się nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem - owszem. Muginsztejn, tyś mnie zrozumiał? - Ja pana zrozumiałem - powiedział Muginsztejn i skłamał, nie mógł bowiem wcale zrozumieć, dlaczego „półtora Żyda”, ogólnie szanowany bogacz i wodzirej, miałby jechać tramwajem, żeby coś przegryźć z rodziną furmana Mendla Krzyka. A tymczasem nieszczęście snuło się pod oknami jak żebrak o świcie. Nieszczęście z hałasem wdarło się do kantoru. I chociaż tym razem przybrało postać Żyda Sawki Bucisa, ale było pijane jak woziwoda. - Ho, ho, ho - wrzasnął Sawka - wybacz mi, Beniek, spóźniłem się - i zaczął tupać nogami i machać rękoma. Potem wystrzelił i kula trafiła Muginsztejna w brzuch. Czy trzeba tu słów? Był człowiek i oto nie ma człowieka. Żył sobie niewinny kawaler jak ptaszek na gałązce - i oto zginął przez takie głupstwo. Przyszedł facet, podobny do marynarza, i strzelił nie do jakiejś tam premiowej butelki, tylko człowiekowi w brzuch. - Wyrywać z kantoru! - krzyknął Benia i wyskoczył ostatni. Ale na odchodnym zdążył powiedzieć Bucisowi: - Przysięgam na grób mojej matki, Sawka, ty będziesz leżał obok niego.

A teraz powiedz mi, młody panie, który odcinasz kupony od cudzych akcji, jak by pan postąpił na miejscu Beni Krzyka? Pan nie wie, jak postąpić. A on wiedział. Dlatego on jest Królem, a my z panem siedzimy na murze drugiego żydowskiego cmentarza i osłaniamy się przed słońcem dłońmi. Nieszczęsny syn cioci Pesi umarł nie od razu. W godzinę potem, jak odwieziono go do szpitala, zjawił się tam Benia. Kazał wywołać naczelnego lekarza i pielęgniarkę, po czym oświadczył im nie wyjmując rąk z kremowych spodni:- Ja mam życzenie - powiedział - żeby chory Józef Muginsztejn wyzdrowiał. Przedstawiam się na wszelki wypadek Bencjon Krzyk. Kamforę, poduszki tlenowe, separatkę możecie dawać bez krępacji. Jeżeli nie, to na każdego doktora, niechby sobie był nawet doktorem filozofii, przypadnie nie więcej niż trzy arszyny ziemi. I mimo to Muginsztejn umarł tej samej nocy. I dopiero wtedy „półtora Żyda” podniósł krzyk na całą Odessę. - Gdzie zaczyna się policja - wrzeszczał - a gdzie kończy się Benia?- Policja kończy się tam, gdzie zaczyna się Benia - odpowiadali rozsądni ludzie, ale Tartakowski nie chciał się uspokoić i doczekał się tego, że czerwony automobil z kurantem zagrał na Seredyńskim placu swój pierwszy marsz z opery „Śmiej się, pajacu”. W biały dzień samochód zajechał przed domek, w którym mieszkała ciocia Pesia. Automobil łomotał kołami, pluł dymem, błyszczał miedzią, cuchnął benzyną i grał arie na swojej trąbce sygnałowej. Z automobilu ktoś wyskoczył i poszedł do kuchni, gdzie na podłodze z gołej ziemi tłukła się maleńka ciocia Pesia. „Półtora Żyda” siedział na krześle i machał rękoma. - Chuligańska mordo! - krzyknął on, widząc gościa - bandyto, żeby cię święta ziemia nie nosiła. Ładną modę sobie zaprowadził - zabijać żywych ludzi.

- Mesje Tartakowski - odpowiedział mu Benia Krzyk cichym głosem - mija właśnie druga doba, jak ja opłakuję naszego drogiego umarłego niby rodzonego brata. Ale ja wiem, że pan gwiżdże sobie na moje młode łzy. Wstyd, mesje Tartakowski. W jakiej kasie ogniotrwałej schowałeś pan wstyd? Pan miałeś serce posłać matce naszego nieboszczyka Józefa sto nędznych karbowańców? Mózg razem z włosami stanął mi dęba, kiedy usłyszałem tę nowinę. Tu Benia zrobił pauzę. Miał na sobie czekoladowy żakiet, kremowe spodnie i malinowe sztyblety. - Dziesięć tysięcy jednorazowo - ryknął - dziesięć tysięcy jednorazowo i rentę aż do samej jej śmierci, niech żyje do stu dwudziestu lat. A jak nie, to wyjdziemy z tego lokalu, mesje Tartakowski, i wsiądziemy do mojego automobila.

Potem oni się ze sobą kłócili. „Półtora Żyda” kłócił się z Benia. Nie było mnie przy tej kłótni. Ale ci, co byli, to pamiętają. Zgodzili się wreszcie na pięć tysięcy gotówką i pięćdziesiąt rubli co miesiąc. - Proszę cioci Pesi - powiedział wtedy Benia do potarganej staruszki tarzającej się po ziemi - jeżeli cioci potrzebne jest moje życie, to może je ciocia dostać, ale wszyscy są omylni, nawet Bóg. To była fatalna omyłka, ciociu Pesiu. Ale czy ze strony Pana Boga nie było omyłką osiedlić Żydów w Rosji, żeby męczyli się jak w piekle? I co by w tym było złego, gdyby Żydzi mieszkali w Szwajcarii, w otoczeniu pierwszorzędnych jezior, górzystego powietrza i samych Francuzów? Wszyscy są omylni, nawet Bóg! Ciociu Pesiu, niech mnie ciocia słucha na własne uszy. Ciocia ma pięć tysięcy do ręki i pięćdziesiąt rubli miesięcznie do samej śmierci, żeby ciocia żyła sto dwadzieścia lat. Józef będzie miał pogrzeb pierwszej klasy: sześć koni jak sześć lwów, dwa powozy z wieńcami, chór z Brodzkiej synagogi, sam Mińkowski przyjdzie odprawić modły za cioci syna nieboszczyka.

I pogrzeb odbył się nazajutrz rano. O ten pogrzeb może pan spytać cmentarnych żebraków. Niech pan spyta szamesów z synagogi, handlarzy koszernym drobiem albo staruch z drugiego przytułku. Takiego pogrzebu Odessa jeszcze nie widziała, a świat już nie zobaczy. Stójkowi tego dnia wdziali niciane rękawiczki. W synagogach umajonych zielenią i otwartych na oścież płonęła elektryczność. Na białych koniach zaprzężonych do karawanu kołysały się czarne pióropusze. Sześćdziesięciu chórzystów szło na czele konduktu. Chórzyści byli chłopcami, ale śpiewali kobiecymi głosami. Starostowie synagogi przekupniów koszernego drobiu prowadzili ciocię Pesię pod ręce. Za starostami szli członkowie związku biuralistów-starozakonnych, a za starozakonnymi biuralistami - adwokaci, doktorowie medycyny i położne dyplomowane. Z jednego boku cioci Pesi kroczyły handlarki kur ze Starego Bazaru, a z drugiego boku kroczyły pełne dostojeństwa mleczarki z Bugajewki okręcone pomarańczowymi szalami. Mleczarki tupały nogami jak żandarmi na defiladzie w dzień galowy. Od ich szerokich bioder bił zapach morza i mleka. A z tyłu wlekli się oficjaliści Ruwima Tartakowskiego. Było ich stu albo dwustu, albo i dwa tysiące. Nosili czarne surduty z jedwabnymi klapami i nowe buty, które skrzypiały jak prosięta w worku. I oto zacznę mówić, jak mówił Pan na górze Synaj z płonącego krzaka. Nastaw pan uszu na to, co powiem. Wszystko, com widział, widziałem na własne oczy siedząc tu, na murze drugiego cmentarza, obok sepleniącego Mośka i Szymszona z zakładu pogrzebowego. Widziałem to ja, Arie-Lejb, godny Żyd, żyjący przy umarłych. Karawan zajechał pod synagogę cmentarną. Trumnę postawiono na stopniach. Ciocia Pesia drżała jak ptaszek. Kantor wygramolił się z faetonu i zaintonował pienia żałobne. Sześćdziesięciu chórzystów wtórowało mu. I w takiej chwili czerwony automobil wypadł zza zakrętu. Zagrał „Śmiej się, pajacu” i zahamował. Ludzie milczeli jak zabici. Milczały drzewa, chórzyści, żebracy. Czterech ludzi wychynęło spod czerwonego daszka i wolnym krokiem zaniosło do karawanu wieniec niewiarygodnych róż. A kiedy nabożeństwo się skończyło, ci czterej podsunęli pod trumnę swoje stalowe ramiona, by z gorejącym okiem i wypiętą piersią nieść ją wspólnie z członkami związku biuralistów-starozakonnych. Pierwszy szedł Benia Krzyk, którego nikt jeszcze wtedy nie nazywał Królem. Pierwszy zbliżył się do grobu, wszedł na kopczyk i wyciągnął przed siebie dłoń. - Co pan chce robić, młodzieńcze? - Podbiegł do niego Kofman z bractwa pogrzebowego. - Chcę wygłosić mowę - odpowiedział Benia Krzyk. I wygłosił tę mowę. Słyszeli ją wszyscy, którzy chcieli słyszeć. Słyszałem i ja, Arie-Lejb, i sepleniący Mosiek, który siedział obok mnie na murze. - Panowie i damy - powiedział Benia Krzyk - panowie i damy - powiedział i słońce stanęło nad jego głową jak szyldwach z karabinem. - Przyszliście oddać ostatnią posługę uczciwemu człowiekowi pracy, który zginął za marny grosz. W imieniu własnym oraz w imieniu tych wszystkich, którzy nie są tu obecni, dziękuję wam. Panowie i panie! Co widział nasz drogi Józef w swoim życiu? On i widział parę głupich drobiazgów. Czym się trudnił? On liczył cudze pieniądze. Za co zginął? On zginął za całą klasę pracującą. Są ludzie już napiętnowani przez śmierć i są ludzie, którzy jeszcze nie zakosztowali życia. I oto kula lecąca w pierś napiętnowaną przeszywa Józefa, który nie widział w swoim życiu nic prócz paru głupich drobiazgów. Są ludzie umiejący pić wódkę i są ludzie nie umiejący pić wódki, lecz mimo to pijący ją. I oto pierwsi mają satysfakcję i z doli, i z niedoli, a ci drudzy cierpią za wszystkich, którzy piją wódkę, nie umiejąc jej pić. Dlatego też, panowie i panie, po modlitwie za duszę naszego biednego Józefa ja was zapraszam na wyprowadzenie zwłok nie znanego wam, ale już nieżyjącego Sawelego Bucisa.

I po wygłoszeniu tej mowy Benia zszedł z kopczyka. Milczeli ludzie, drzewa i cmentarni żebracy. Dwaj grabarze wnieśli nie malowaną trumnę na sąsiednią kwaterę. Kantor zacinając się dokończył modlitwy. Benia rzucił pierwszą łopatę i przeszedł do grobu Sawki. Za nim ruszyli jak owce wszyscy adwokaci i damy z broszkami. Benia zmusił kantora, by odprawił nad Sawką pełne nabożeństwo żałobne, i sześćdziesięciu chórzystów wtórowało kantorowi. Sawce nie marzył się nawet taki obchód - niech pan wierzy słowu Arie-Lejba, sędziwego starca. Powiadają, że tego dnia „półtora Żyda” postanowił zamknąć swój interes. Mnie przy tym nie było. Ale to, że ani kantor, ani chór, ani bractwo pogrzebowe nie żądali grosza za pochówek - to widziałem na własne oczy, oczy Arie-Lejba. Arie-Lejb - tak się właśnie nazywam. I więcej nic nie mogłem zobaczyć, bo ludzie, odsunąwszy się cichutko od grobu Sawki, rzucili się do ucieczki, jak od pożaru. Umykali faetonami, furmankami i na piechotę. I tylko tych czterech, co przyjechało czerwonym automobilem, odjechało w ten sam sposób. Kuranty zagrały swojego marsza, samochód drgnął i przepadł. - Król - patrząc mu w ślad powiedział sepleniący Mosiek, ten sam, co zabiera mi najlepsze miejsca na murze. Teraz pan wie wszystko. Pan wie, kto pierwszy powiedział „król”. To był Mosiek. Pan wie, dlaczego on nie nazwał tak ani jednookiego Gracza, ani wściekłego Kolki. Pan wie wszystko. Ale co z tego za pożytek, jeżeli ma pan dalej na nosie okulary, a w duszy jesień?.

Tłum. Jerzy Pomianowski
















3. OJCIEC


Froim Gracz był kiedyś żonaty. Było to dawno i od tego czasu minęło dwadzieścia lat. Żona urodziła wtedy Froimowi córkę i umarła w połogu. Córce dano na imię Basia. Jej babcia po matczynej linii mieszkała w Tulczynie. Stara zięcia swego nie lubiła. Mawiała o nim: Froim jest z zawodu furmanem i ma karę konie, ale dusza jego jest czarniejsza niż czarna maść jego koni.

Stara nie lubiła zięcia i zabrała niemowlę do siebie. Mieszkała z dziewczyną dwadzieścia lat, a potem umarła. Wówczas Baśka wróciła do swego ojca. Zdarzyło to się tak. Piątego, w środę, Froim Gracz woził do portu na frachtowiec „Caledonia” pszenicę ze składów firmy Dreifus. Pod wieczór skończył robotę i pojechał do domu. Skręcając z Prochowskiej, spotkał kowala Iwana Piatirubla. - Szanowanie, Gracz - powiedział Iwan Piatirubel - jakaś kobieta dobija się do twojego mieszkania.

Gracz pojechał dalej i zobaczył na swoim podwórku niewiastę olbrzymiego wzrostu. Miała nad wyraz szerokie biodra i poliki koloru cegły. - Tatuniu - powiedziała niewiasta grzmiącym basem - diabli już mnie biorą z nudów. Czekam na tatunia cały dzień.

Tatunio chyba wie, że babcia z Tulczyna umarła. Gracz stał na rolwadze i wytrzeszczał oczy na córkę. - Nie wierć się przed końmi - krzyknął w uniesieniu - bierz dyszlowego za uzdę, ty chcesz mi konie poharatać?!Gracz stał na rolwadze i wymachiwał batem. Baśka wzięła dyszlowego za uzdę i poprowadziła konie pod stajnię. Wyprzęgła je i zaczęła gospodarować w kuchni. Dziewczyna rozwiesiła na sznurze ojcowskie onuce, wyszorowała piaskiem zakopcony imbryk i wzięła się do odgrzewania zrazów w żelaznej rynce. - Wprost niemożliwość, jakie tu u tatunia brudy - powiedziała i wyrzuciła przez okno rozkisłe baranice walające się na podłodze - ale ja skończę z tymi brudami - krzyknęła Baśka i podała ojcu kolację. Stary napił się wódki z emaliowanego imbryka i zjadł zraz pachnący jak szczęśliwe dzieciństwo. Potem wziął bat i wyszedł przed bramę. W ślad za nim przyszła tam i Baśka. Włożyła męskie sztyblety i pomarańczową suknię, włożyła kapelusz obwieszony ptakami i usadowiła się na ławce. Wiatr krążył koło ławki, lśniące oko zachodu zapadało się w morze za Pieresypem i niebo było czerwone jak świąteczna data w kalendarzu. Cały handel na Dalnickiej już się skończył i korowód bandytów przeciągnął w stronę głuchego zaułka, gdzie stał dom publiczny Joska Samuelsona. Bandyci jechali w lakierowanych powozach, wystrojeni jak kolibry, w kolorowych marynarkach. Jechali bałusząc oczy, z jedną nogą opuszczoną na stopień, a w stalowej wyciągniętej ręce trzymali po bukiecie zawiniętym w bibułkę. Lakierowane dorożki sunęły stępa, w każdej dorożce siedział jeden tylko pasażer z bukietem, a dorożkarze sterczący na wysokich kozłach strojni byli w kokardy jak drużbowie na weselu. •Stare Żydówki w perukach leniwie przyglądały się tokowi znajomej tej procesji - stare Żydówki zobojętniały już na wszystko - i tylko synowie sklepikarzy oraz majstrów ze stoczni zazdrościli królom Mołdawanki. Salomończyk Kapłon, syn kupca kolonialnego, i Monia Artylerzysta, syn szmuglera, znajdowali się w liczbie tych, którzy starali się odwrócić wzrok od blasku cudzego powodzenia. Obaj przedefilowali przed Baśką, kołysząc się jak dziewczyny, które poznały już miłość, poszeptali między sobą i jęli ruszać rękoma pokazując, jak obejmowaliby Baśkę, gdyby tylko zapragnęła tego. I oto Baśka natychmiast tego zapragnęła, ponieważ była prostą dziewczyną z Tulczyna, z pazernego kaprawego miasteczka. Ważyła pięć pudów i jeszcze parę funtów. Całe życie spędziła wśród przebiegłego pomiotu podolskich maklerów, ochweśników i dostawców z branży drzewnej i nigdy nie widziała takich ludzi jak Salomończyk Kapłon. Gdy go więc zobaczyła, zaczęła szurać po ziemi grubymi nogami, obutymi w męskie sztyblety, i powiedziała do ojca grzmiącym głosem:- Tatuniu, niech tatunio popatrzy na tego kawalera. On ma nóżki jak laleczka, ja bym zadusiła te nóżki.

- Ehe, panie Gracz - szepnął wówczas stary Żyd siedzący opodal, stary Żyd nazwiskiem Gołubczyk - widzę, że pańską latorośl ciągnie na świeżą trawkę.

- Nie miała baba kłopotu - odpowiedział Froim Gołubczykowi, pomachał biczem, poszedł spać do swojej izby i spał spokojnie, bo nie uwierzył staruszkowi. Nie uwierzył staruszkowi i okazało się, że wcale nie miał racji. Rację miał Gołubczyk. Gołubczyk uprawiał na naszej ulicy rzemiosło swata, nocami czytał modlitwy nad zamożnymi nieboszczykami i wiedział o życiu wszystko, co można wiedzieć. Froim Gracz nie miał racji. Rację miał Gołubczyk. I rzeczywiście, od tego dnia Baśka wszystkie swoje wieczory spędzała przed bramą. Siedziała na ławce i szyła sobie wyprawę. Kobiety w ciąży siedziały obok niej, zwały płótna pełzły po jej rozkraczonych, potężnych kolanach, ciężarne baby nabrzmiewały różnymi różnościami, jak krowie wymię nabrzmiewa na pastwisku różowym mlekiem wiosny, a przez ten czas mężowie ich, jeden za drugim, wracali z pracy. Mężowie pyskatych żon wyżymali pod kranem rozczochrane swoje brody, ustępując potem miejsca garbatym staruchom. Staruchy kąpały w korytach tłuste niemowlęta, klepały wnuków po lśniących pośladkach i zawijały ich w stare swoje halki. I oto Baśka z Tulczyna zobaczyła życie Mołdawanki, szczodrej naszej macierzy, życie zapchane cyckającymi niemowlętami, suszącymi się szmatami i nocami poślubnymi, pełnymi podmiejskiego szyku i żołnierskiej wytrwałości. Dziewczyna zapragnęła także dla siebie takiego życia, ale tu dowiedziała się, że córka jednookiego Gracza nie może liczyć na dobrą partię. Wówczas przestała zwać ojcem swego ojca. - Ryży złodzieju - krzyczała wieczorami - ryży złodzieju, masz tu kolację.

I ciągnęło się to dopóty, dopóki Baśka nie uszyła sobie sześciu nocnych koszul i sześciu par majtek z koronkową falbanką. Skończywszy przyszywać koronkę, zapłakała cienkim głosem, niepodobnym do jej głosu, i powiedziała przez łzy do niewzruszonego Gracza:- Każda dziewczyna - powiedziała mu - ma swój cel w życiu i tylko ja jedna żyję jak stróż nocny przy cudzym składzie. Albo tatunio coś ze mną zrobi, albo ja zrobię koniec ze swoim życiem.

Gracz wysłuchał swoją córkę do końca, wdział kurtę brezentową i następnego dnia udał się w gości do kupca kolonialnego Kapłuna na Przywoźny plac. Nad sklepem Kapłuma błyszczał zloty szyld. To był najpierwszy sklep na Przywoźnym placu. Stały w nim zapachy niezliczonych mórz i wspaniałego, nie znanego nam życia. Chłopak skraplał polewaczką chłodną głębię magazynku i śpiewał piosenkę, którą wypada śpiewać tylko dorosłym. Salomończyk, syn pryncypała, stał za ladą; na ladzie zaś stały oliwki z Grecji, marsylska oliwa, kawa ziarnista, malaga z Lizbony, sardynki firmy „Philippe & Canot” i pieprz kajeński. Sam Kapłun siedział w samej kamizelce na słonecznym skwarze w oszklonej przybudówce i jadł arbuz - czerwony arbuz z czarnymi pestkami skośnymi jak oczy przewrotnych Chinek. Brzuch Kapłuna leżał na stole w pełnym słońcu i słońce nie mogło sobie z nim poradzić. Ale potem kupiec kolonialny zobaczył Gracza w brezentowej kurcie i zbladł. - Dzień dobry, mesje Gracz - powiedział i odsunął się. Gołubczyk uprzedził mnie, że pan wpadnie, i ja przygotowałem dla pana funcik herbaty, że to wprost rzadkość.

I zaczął mówić o nowym gatunku herbaty, dostarczonym do Odessy przez holenderską linię. Gracz słuchał go cierpliwie, ale w końcu przerwał, mu, bo był prostym człowiekiem i nie lubił wykrętów. - Jestem prostym człowiekiem i nie lubię wykrętów - powiedział Froim - trzymam się swoich koni i swojej roboty. Baśka może liczyć na nową bieliznę, na parę starych groszy i na mnie samego na dodatek. Komu to nie wystarcza, tego niech ogień spali.

- Po co zaraz ogień? - odpowiedział Kapłun prędziutko i pogładził rękę furmana. - Po co takie słowa, mesje Gracz, przecież wiadomo, że z pana taki człowiek, co może pomóc drugiemu człowiekowi i swoją drogą może pan też drugiemu człowiekowi zrobić krzywdę, a co do tego, że z pana nie krakowski rabin, to ja też nie brałem ślubu z kuzynką barona Mozesa Montefiore, tylko że, że madame Kapłun, jest tu przecież madame Kapłun, wielka dama, od której sam Bóg się nie dowie, czego ona właściwie chce.

- A ja wiem - przerwał Gracz kupcowi - ja wiem, że Salomończyk chce Baśki, ale za to madame Kapłun nie chce mnie.

- A tak, ja pana nie chcę - krzyknęła wówczas madame Kapłun, która podsłuchiwała przy drzwiach i wkroczyła do szklanej przybudówki, cała w pąsach i z falującą piersią - ja nie chcę pana, panie Gracz, jak człowiek nie chce śmierci; ja pana nie chcę, jak narzeczona nie chce pryszczy na głowie. Nie zapominaj pan, że nasz dziadek był kupcem kolonialnym i my powinniśmy trzymać się swej branży.

- Trzymajcie się swojej branży - odpowiedział Gracz rozpłomienionej madame Kapłun i wrócił do swego domu. Czekała tam na niego Baśka, wystrychnięta w pomarańczową suknię, ale stary ani na nią spojrzał, rozesłał sobie kożuch pod platformami, położył się spać i spał, póki potężna łapa Baśki nie wyrzuciła go spod platformy. - Ryży złodzieju - powiedziała dziewczyna szeptem niepodobnym do jej szeptu - z jakiej racji mam znosić twoje furmańskie maniery i dlaczego ty milczysz jak pień, ryży złodzieju.

- Baśka - odezwał się Gracz - Salomończyk ma na ciebie chęć, ale madame Kapłun nie ma chęci na mnie.

Tam potrzebny jest kupiec kolonialny. I poprawiwszy kożuch, stary znów wlazł pod wozy, a Baśka zniknęła z podwórza.

Wszystko to zdarzyło się w sobotę, w dzień świąteczny. Purpurowe oko zachodu szperające po ziemi natknęło się wieczorem na Gracza chrapiącego pod swoją platformą. Bystry promień wparł się w śpiącego z gorącym wyrzutem i wyprowadził go na ulicę Dalnicką, kurzącą się i połyskującą jak zielone żyto na wietrze. Tatarzy ciągnęli w górę Dalnickiej, Tatarzy i Turcy ze swoimi multami. Wracali z pielgrzymki z Mekki do domu, na stepy, orenburskie i Zakaukazie. Parowiec przywiózł ich do Odessy i szli teraz z portu do zajazdu Łubki Sznejwejs o przezwisku Łubka Kozak. Pasiaste, sztywne chałaty sterczały na Tatarach i zraszały jezdnię brunatnym potem pustyni. Białe ręczniki zawinięte były wokół ich fezów i była to oznaka człowieka, który złożył hołd prochom proroka. Pątnicy doszli do rogu, skręcili w stronę zajazdu Łubki, ale nie mogli tam wejść, bo przed wrotami zebrał się cały tłum. Łubka Sznejwejs z sakwą na boku biła pijanego chłopa i wypychała go na ulicę. Łubka biła w pysk zaciśniętą pięścią jak w bęben, a drugą podtrzymywała chłopa, żeby nie upadł. Strużki krwi pełzły chłopu między zębami i koło ucha, chłop z wyrazem zadumy patrzył na Łubkę jak na kogoś obcego, wreszcie upadł na bruk i zasnął. Wówczas Łubka pchnęła go nogą i wróciła do swojego sklepu. Jej stróż Jewzel zamknął za nią wrótnie i pomachał ręką Froimowi Graczowi przechodzącemu obok.

- Szanowanie, Gracz - powiedział stróż - jeżeli macie życzenie zobaczyć coś życiowego, to chodźcie no tu, jest z czego się pośmiać.

I stróż poprowadził Gracza pod ścianę, gdzie siedzieli pątnicy, którzy przybyli ubiegłego dnia. Stary Turek w zielonym turbanie, stary Turek, zielony i lekki jak liść, leżał na trawie. Był oblany perlistym potem, ciężko dyszał i toczył oczyma. - Proszę - powiedział Jewzel i poprawił medal na wytartej swojej marynarce - tu macie życiowy dramat z opery „Turecki święty”. Starowinka już kona, ale nie wolno wezwać do niego doktora, bo ten, komu się zemrze po drodze od boga Muhameda do domu, tego oni mają za największego szczęściarza i bogacza.

Chałwasz - zawołał Jewzel do konającego i zachichotał - tu idzie doktor i będzie cię leczyć.

Turek spojrzał na stróża z dziecinnym lękiem i nienawiścią, po czym odwrócił twarz. Wtedy Jewzel, kontent z siebie, zaprowadził Gracza na przeciwległą stronę dziedzińca do winiarni. W piwniczce paliły się już lampy i grała muzyka. Starzy Żydzi o ciężkich brodach grali rumuńskie i żydowskie pieśni. Mendel Krzyk pił przy stole wino z zielonego szkła i opowiadał, jak go pokaleczyli rodzeni synowie - starszy, Benia, i młodszy, Lowka. Wyrykiwał swoją historię chrapliwym i strasznym głosem, pokazywał te wybite swoje zęby i dawał macać rany na brzuchu. Wołyńscy cadykowie o porcelanowych twarzach stali przy jego stole i słuchali w osłupieniu przechwałek Mendla Krzyka. Dziwiło ich wszystko, co słyszeli, i Gracz gardził nim za to. - Stary chwalipięta - mruknął o Mendlu i zamówił sobie wino. Potem Froim przywołał szefową. Łubkę Kozak. Łubka klęła w drzwiach i piła wódkę na stojaka. - Gadaj - krzyknęła do Froima i z pasji zaczęła zezować. - Madam Łubka - rzekł Froim, sadzając ją obok siebie z pani jest mądra kobieta i przyszedłem do pani jak do rodzonej mamy. Ja liczę na panią, madam Łubka - przede wszystkim na Boga, a zaraz potem na panią. - To gadaj - zawołała Łubka, poszwendała się jeszcze po całej piwnicy i wreszcie wróciła na swoje miejsce. I Gracz powiedział:- W swoich osadach - mówił - nasi Niemcy mają obfite zbiory pszenicy, a w Konstantynopolu towary kolonialne idą za pól darmo. Pud oliwek kupuje się w Konstantynopolu za trzy ruble, a sprzedaje się je tu po trzydzieści kopiejek funt.

Kupcom kolonialnym dobrze się dziś wiedzie, madam Łubka, kupcy kolonialni się roztyli i jeżeli wziąć się do nich solidnie, to człowiek mógłby wygrać szczęśliwy los.

Ale ja muszę sobie sam radzić z całą robotą, nieboszczyk Lowka Byk umarł, nie mam pomocy i zostałem sam jeden, jak jeden jest Bóg na niebie. - A Benia Krzyk? - powiedziała na to Łubka. - Wypróbowałeś go już na Tartakowskim, dlaczego Benia Krzyk ma być zły?- Benia Krzyk? - powtórzył Gracz zaskoczony. - I z niego jeszcze kawaler, zdaje mi się?- Kawaler - powiedziała Łubka - niech się ochajtnie z Baśką, daj mu pieniędzy, zrób z niego człowieka.

- Benia Krzyk - powtórzył stary jak echo, jak dalekie echo - nie pomyślałem o nim.

Wstał mamrocząc i zacinając się. Łubka pobiegła przodem i Froim pobrnął za nią. Wyszli na dziedziniec i wdrapali się na pierwsze piętro. Tam, na pierwszym piętrze, mieszkały kobiety, które Łubka trzymała dla przyjezdnych. - Nasz przyszły jest u Katiuszy - oznajmiła Łubka Graczowi. - Zaczekaj na mnie w korytarzu - i weszła do ostatniego pokoju, gdzie Benia Krzyk leżał z kobietą imieniem Katiusza. - Dość tego zbijania bąków - oświadczyła szefowa młodzieńcowi - nasamprzód, Beniuś, trzeba się jakoś urządzić, a potem dopiero można zbijać bąki.

Froim Gracz cię szuka. Gracz szuka człowieka do roboty i nie może znaleźć.

I opowiedziała wszystko, co wiedziała o Baśce i o interesach jednookiego Gracza. - Pomyślę o tym - odrzekł Benia, przykrywając prześcieradłem gołe nogi Katiuszy - ja pomyślę, niech stary zaczeka namnie. - Zaczekaj na niego - powiedziała Łubka Froimowi, stojącemu w korytarzu - zaczekaj na niego, on pomyśli.

Szefowa przysunęła Froimowi krzesło i Froim zatopił się w bezkresnym oczekiwaniu. Za ścianą Katiusza postękiwała i zanosiła się śmiechem. Stary podrzemał ze dwie godziny, a może i więcej. Wieczór już dawno przemienił się w noc, niebo poczerniało i mleczne jego drogi wypełniły się złotem, blaskiem i chłodem. Piwniczka Łubki była już zamknięta, pijacy poniewierali się na dziedzińcu jak połamane meble i stary mułła w zielonym turbanie zmarł przed północą. Później muzyka nadciągnęła od morza, waltornie i trąby z angielskich okrętów, muzyka nadciągnęła z morza i ucichła, ale Katiusza, rzetelna Katiusza wciąż jeszcze rozpalała dla Beni Krzyka swój malowany, swój ruski i rumiany raj. Katiusza stękała za ścianą i zanosiła się śmiechem; stary Froim siedział bez ruchu pod jej drzwiami, Froim czekał do pierwszej w nocy, ale wreszcie zapukał. - Człowieku - powiedział - czy ty kpisz sobie ze mnie? Wtedy Benia otworzył wreszcie drzwi pokoju Katiuszy. - Mesje Gracz - powiedział promieniejąc i zasłaniając się w zażenowaniu prześcieradłem - pókiśmy młodzi, to nam się zdaje, że kobieta to jest rzecz, ale przecież to tylko słoma, która pali się od byle czego.

I przyodziawszy się, Benia poprawił pościel Katiuszy, wzruszył poduszki i wyszedł ze starym na ulicę. Spacerując doszli do rosyjskiego cmentarza i tam, przy cmentarzu, zostały uzgodnione interesy Beni Krzyka i jednookiego Gracza, starego rabusia. Zostało ustalone, że Baśka wniesie przyszłemu mężowi trzy tysiące rubli posagu, dwa konie czystej krwi i perłową kolię. Ustalono też, że Kapłun musi zapłacić dwa tysiące rubli Beni, narzeczonemu Baśki. Miał na sumieniu grzech pychy rodowej - ten Kapłun z Przywoźnego placu, co wzbogacił się na konstantynopolskich oliwkach, co nie użalił się nad pierwszą miłością Baśki - i dlatego Benia Krzyk postanowił wziąć na siebie zadanie ściągnięcia z Kapłuna dwóch tysięcy rubli. - Ja to biorę na siebie, tatuniu - powiedział przyszłemu swemu teściowi - Bóg nam dopomoże i ukarzemy wszystkich kupców kolonialnych.

Powiedziane to było o świcie, kiedy noc już minęła. I tu właśnie zaczyna się nowa historia, historia upadku domu Kapłunów, opowieść o powolnej jego zagładzie, o podpaleniach i nocnej strzelaninie. I to wszystko - los butnego Kapłuna i los dziewczyny imieniem Baśka - rozstrzygnęło się tej nocy, kiedy jej ojciec i niespodziany jej narzeczony spacerowali wzdłuż rosyjskiego cmentarza. Chłopcy ciągnęli wtedy dziewczęta za ogrodzenie i pocałunki rozlegały się na płytach grobowych.

Tłum. Jerzy Pomianowski
















4. SPRAWIEDLIWOŚĆ W CUDZYSŁOWIE





























5. ŁUBKA KOZAK


Na Mołdawance, na rogu Dalnickiej i Bałkowskiej, stoi dom Łubki Sznejwejs. W domu jej mieści się winiarnia, zajazd, skład paszy oraz gołębnik na sto par pawików i winerów. Sklepy te i odcinek numer czterdzieści sześć w odeskich kamieniołomach należą do Łubki Sznejwejs, zwanej Łubką Kozak, a tylko gołębnik jest własnością stróża Jewzela, wysłużonego sołdata z medalem. W niedzielę Jewzel wychodzi na plac Ochotnicki i sprzedaje gołębie urzędnikom z miasta, a także sąsiedzkim chłopakom. Prócz stróża w obejściu Łubki mieszka jeszcze Pesia-Mindł, kucharka i rajfurka, oraz rządca Cudeczkis, drobniutki Żyd, przypominający z figury i bródki naszego rabina z Mołdawanki Ben Zcharię. Znam mnóstwo historii o Cudeczkisie. Pierwsza z nich to historia o tym, jak Cudeczkis został rządcą w zajeździe Łubki o przezwisku Kozak. Dziesięć lat temu Cudeczkis naraił pewnemu ziemianinowi młockarnię konną i wieczorem zaprowadził dziedzica do Łubki, żeby oblać interes. Klient jego nosił sute wąsy i chodził w lakierowanych wysokich butach, Pesia-Mindł dała mu na kolację faszerowaną rybę po żydowsku, a następnie bardzo dobrą panienkę imieniem Nastia. Dziedzic został na noc i rano Jewzel obudził Cudeczkisa, zwiniętego w kłębuszek przed progiem pokoju Łubki. - No proszę - powiedział Jewzel - pan chwalił się wczoraj wieczór, że dziedzic przez pana kupił młockarnię, no to wiedz pan, że on po tej nocy drapnął o świcie jak byle kto.

Teraz wyciągaj pan dwa ruble za zagrychę i cztery ruble za panienkę. Chytry widać z pana stary. Ale Cudeczkis nie oddał pieniędzy. Jewzel wepchnął go do pokoju Łubki i zamknął na klucz. - No proszę - powiedział stróż - teraz tu sobie posiedzisz, a później Łubka przyjedzie z kamieniołomów i z boską pomocą wytrzęsie z ciebie duszę. Amen. - Katorżnik jeden - odpowiedział Cudeczkis żołnierzowi i zaczął rozglądać się po nowym pokoju. - Co ty widzisz, katorżniku, oprócz swoich gołębi? A ja jeszcze wierzę w Boga, który mnie stąd wyprowadzi, jak wyprowadził wszystkich Żydów - z początku z Egiptu, a potem z pustyni.

Mały makler sporo jeszcze chciał powiedzieć Jewzelowi, ale żołnierz zabrał ze sobą klucz i odszedł, waląc buciorami. Wówczas Cudeczkis odwrócił się i zobaczył pod oknem kuplerkę Pesię-Mindł, która czytała książkę „Cuda i serce Baal-Szema”. Czytała chasydzką książkę o złoconych brzegach i kołysała nogą dębową kolebkę. W tej kolebce leżał syn Łubki, Dawidek, i płakał. - Ładne porządki ja tu widzę na tym Sachalinie - powiedział Cudeczkis do Pesi-Mindł - leży sobie dziecko i drze się na kawałki, że wprost żal patrzeć, a tu gruba baba siedzi jak kamień w puszczy i nie może dać mu smoczka.

- Daj mu sam smoczek - odpowiedziała Pesia-Mindł, nie odrywając się od książki - jeżeli tylko on weźmie jakiś smoczek od takiego starego oszusta. Przecież on już jest duży jak ten kacap, ale chce mamusinego mleka, a jego mamuśka galopuje po swoich kamieniołomach, pije herbatę z Żydami w traktierni „Pod Niedźwiedziem”, kupuje w porcie kontrabandę i myśli o swoim synu tyle, co o zeszłorocznym śniegu.

- No tak - powiedział wówczas do siebie mały makler - jesteś w ręku faraonowym, Cudeczkis. - Podszedł do wschodniej ściany, wymruczał całą modlitwę ranną z dodatkami i wziął później na ręce płaczące niemowlę. Zaskoczony Dawidek popatrzył na niego i pomachał malinowymi nóżkami, wilgotnymi od niemowlęcego potu, stary zaś zaczai chodzić po izbie i kiwając się jak cadyk przy modlitwie, zanucił nie kończącą się pieśń. - A-a-a - nucił Cudeczkis - inne dzieci dostaną figę, a nasz Dawidek dostanie pierniczka, żeby sobie spal i we dnie, i w nocy.

A-a-a, inne dzieci dostaną w skórę.

Cudeczkis pokazał synowi Łubki pięść pokrytą szarym włosem i powtarzał rzecz o figach i pierniczkach dopóty, dopóki chłopczyk nie zasnął i dopóki słońce nie dotarło do samego środka lśniącego nieboskłonu. Słońce dotarło do środka i zadrżało jak mucha obezwładniona upałem. Dzicy chłopi z Nierubajska i Tatarki, którzy stanęli w zajeździe Łubki, wleźli pod wozy i pogrążyli się tam w dzikim, zapamiętałym śnie, pijany czeladnik wyszedł za wrota i porzuciwszy strug z piłą, rozciągnął się na ziemi, rozciągnął się, zachrapał pośrodku świata, cały w złotych muchach i błękitnych, lipcowych błyskawicach. Opodal niego, w cieniu, usiedli pomarszczeni Niemcy koloniści, którzy przywieźli Łubce wino znad besarabskiej granicy. Zapalili fajki i dym z ich krętych cybuchów jął wikłać się w srebrnej szczecinie nie golonych, starczych policzków. Słońce zwisało z nieba jak różowy język spragnionego psa. Ogromne morze staczało się w dali na Pieresyp i maszty dalekich statków kołysały się nad szmaragdową wodą Zatoki Odeskiej. Dzień rozsiadł się w malowanym czółnie, dzień żeglował ku wieczorowi i pod wieczór dopiero, koło piątej, wróciła z miasta Łubka. Łubka przyjechała na myszatej kobyłce o zwisłym brzuchu i nie strzyżonej grzywie. Grubonogi chłopak w perkalowej koszuli otworzył jej wrota. Jewzel przytrzymał konia za uzdę i wtedy Cudeczkis krzyknął do Łubki ze swojej ciemnicy:- Szanowanie dla pani, madam Sznejwejs, i dzień dobry. Wyjechała sobie pani na trzy lata za swoimi interesami i podrzuciła mi głodne dziecko.

- Sza, głupia mordo - odpowiedziała Łubka staremu i zlazła z siodła - kto to tam trzaska dziobem w moim oknie? - To jest Cudeczkis, chytry stary - odpowiedział gospodyni żołnierz z medalem i jąi opowiadać całą historię z ziemianinem, ale nie zdążył jej skończyć, bo makler przerwał mu, wrzeszcząc na całe gardło. - Co za nachalstwo - wrzasnął i rzucił na ziemię swoją jarmulkę - co za nachalstwo podrzucić komuś cudze dziecko i samemu zniknąć na trzy lata.

Niech tu pani idzie dać mu cycka.

- A idę, idę do ciebie, aferzysto jeden - mruknęła Łubka i wbiegła po schodkach. Weszła do izby i wydobyła pierś spod zakurzonego kaftana. Chłopczyk rzucił się na nią, pokąsał potężną jej brodawkę, ale nie znalazł mleka. Matce wzdęła się żyła na czole i Cudeczkis powiedział jej, trzęsąc jarmułką:- Pani toby chciała wszystko załapać dla siebie z tej chciwości. Cały świat ciągnie pani w swoją stronę, tak jak dzieci ciągną obrus z okruszkami. Chce się pani pierwszej pszenicy i pierwszych winogron. Chciałaby pani piec sobie chleb wprost na słonecznym żarze, a pani małe dziecko, jak gwiazdeczka, niech sobie tymczasem zapłacze się na śmierć bez mleka.

- Jakie tam znowu mleko - krzyknęła kobieta i pocisnęła sobie pierś - kiedy dziś przybił do portu „Plutarch” i zrobiłam piętnaście wiorst w takim upale?.

A ty, stary Żydzie, zamiast tych długich pieśni, lepiej byś oddał sześć rubli.

Ale Cudeczkis znowu nie oddał pieniędzy. Rozpiął rękaw, podwinął go i wetknął Łubce w usta swój chudy i brudny łokieć. - Udław się, katorżnico jedna - powiedział i splunął w kąt. Łubka potrzymała w ustach cudzy łokieć, potem wyjęła go, zamknęła drzwi na klucz i wyszła na dziedziniec. Czekał już tam na nią mister Trottyburn, przypominający kolumnę z rudego mięsa. Mister Trottyburn był starszym mechanikiem na „Plutarchu”. Przywiózł ze sobą do Łubki dwóch marynarzy. Jeden z marynarzy był Anglikiem, drugi zaś Malajczykiem. Wszyscy w trójkę przytaszczyli na podwórze kontrabandę przywiezioną z Port Saidu. Skrzynia była ciężka, opuścili ją na ziemię i ze skrzyni wypadły cygara, które zaplątały się w japońskim jedwabiu. Mnóstwo bab zbiegło się do skrzyni i dwie wędrowne Cyganki, z kołysaniem i pobrzękiem, zabrały się do podchodów z boku. - Precz, hołoto! - krzyknęła na nie Łubka i zaprowadziła majtków w cień pod akacje. Siedli za stołem, Jewzel podał im wina i mister Trottyburn rozpakował swoje towary. Wydobył z tobołka cygara i cienkie jedwabie, kokainę i pilniki, niefrankowany tytoń ze stanu Virginia, czarne wino kupione na wyspie Chios. Każdy towar miał swoją cenę, każdą cyfrę zapijano besarabskim winem, o zapachu słońca i pluskiew. Zmierzch przebiegł po dziedzińcu, zmierzch przebiegł jak wieczorna fala po szerokiej rzece i pijany Malajczyk pełen podziwu tknął palcem pierś Łubki. Tknął ją jednym palcem, a potem wszystkimi palcami po kolei. Żółte i czułe jego oczy zwisły nad stołem jak papierowe lampiony na chińskiej ulicy; zaśpiewał coś ledwie dosłyszalnym głosem i upadł na ziemię, gdy tylko Łubka pchnęła go pięścią. - Patrzajcie go, jaki mądry — powiedziała o nim Łubka do mistera Trottyburna - ostatnie krople mleka tracę przez tego Malajczyka, a tu jeden Żyd już mnie za to mleko chce zeżreć.

I pokazała palcem na Cudeczkisa, który stojąc w oknie, prał sobie skarpetki. Mała lampka kopciła w izbie u Cudeczkisa, ceberek jego pienił się i musował, Cudeczkis wychylił się z okna, czując, że o nim mowa, i krzyknął z rozpaczą. - Ratujcie, ludzie! — zawołał i zamachał rękoma. - Sza, głupia mordo! - zaśmiała się Łubka. - Sza! Rzuciła w starego kamieniem, ale za pierwszym razem nie trafiła. Kobieta chwyciła wówczas pustą butelkę po winie, ale mister Trottyburn, starszy mechanik, odebrał jej butelkę, wycelował i trafił w otwarte okna. - Miss Łubka - powiedział starszy mechanik wstając i starając się zebrać do kupy pijane swoje nogi - wielu porządnych ludzi przychodzi do mnie, miss Łubka, po towar, ale ja nikomu go nie daję, ani misterowi Baciowi, ani misterowi Kupczykowi, nikomu, prócz pani, a to dlatego, że miło mi z panią się gawędzi, miss Łubka.

I próbując trzymać się prosto na chwiejnych swoich nogach, wziął pod pachy obu majtków, jednego Anglika, drugiego Malajczyka, i zaczął z nimi taniec na ostygłym dziedzińcu. Ludzie z „Plutarcha” tańczyli w milczeniu pełnym znaczeń. Pomarańczowa gwiazda opadła aż na skraj widnokręgu i patrzyła na nich bez mrugnięcia. Później marynarze dostali pieniądze, wzięli się pod ręce i wyszli na ulicę kołysząc się tak, jak się kołysze wisząca latarnia na statku. Z ulicy widzieć mogli morze, czarną wodę Zatoki Odeskiej, dziecinne flagi na tonących masztach i przenikliwe ognie, zapalone w szerokiej otchłani. Łubka odprowadziła swoich tancerzy aż do przejazdu; została sama na pustej ulicy, zaśmiała się do własnych myśli i wróciła do domu. Zaspany chłopak w perkalowej koszuli zamknął za nią wrota, Jewzel przyniósł gospodyni dzienny utarg i Łubka poszła spać do siebie na górę. Drzemała już tam Pesia-Mindł, rajfurka, Cudeczkis zaś bosymi nożynami kołysał dębową kolebkę. - Zadręczyłaś nas wprost. Łubko, kobieto bez sumienia powiedział i wyjął dziecko z kołyski - ale ucz się ode mnie, ty wyrodna matko.

Przystawił gęsty grzebień do piersi Łubki i położył synka do jej łóżka. Dziecko przylgnęło do matki, trafiło na grzebień i zapłakało. Wtedy stary podsunął mu smoczek, ale Dawidek odwrócił głowę od smoczka. - Co za czary nade mną wyprawia ten stary oszust? - mruknęła Łubka zasypiając. - Milcz, paskudna matko! - odpowiedział jej Cudeczkis milcz i ucz się, i żeby cię licho wzięło. Dziecko znów ukłuło się o grzebień, niechętnie wzięło smoczek i zabrało się do ssania. - Proszę - powiedział Cudeczkis i zaśmiał się - odstawiłem dziecko od piersi, niech się pani uczy ode mnie, bierz panią licho.

Dawidek leżał w kolebce, ssał smoczek i puszczał bańki z błogości. Łubka obudziła się, otwarła oczy i znów je zamknęła. Zobaczyła syna i księżyc dobijający się do jej okna. Księżyc harcował wśród czarnych obłoków jak zabłąkany cielak. - No, dobrze - powiedziała wówczas Łubka - otwórz Cudeczkisowi drzwi, Pesiu-Mindł, i niech on tu przyjdzie jutro po funt amerykańskiego tytoniu.

I następnego dnia Cudeczkis przyszedł po funt nie clonego tytoniu ze stanu Virginia. Otrzymał tytoń i jeszcze ćwiartkę herbaty na dodatek. A po tygodniu, kiedy przyszedłem do Jewzela kupować gołębie, zobaczyłem nowego rządcę w gospodarstwie Łubki. Był drobniutki jak nasz rabin Ben Zcharia. Tym nowym rządcą był Cudeczkis. Wytrwał na tym stanowisku piętnaście lat i przez ten czas usłyszałem o nim mnóstwo historii. I jeśli potrafię, to opowiem je wszystkie po kolei, bo to bardzo ciekawe historie.

Tłum. Jerzy Pomianowski

















6. FROIM GRACZ


W dziewiętnastym roku ludzie Beni Krzyka napadli na ariergardę białej armii, wyrżnęli oficerów i odbili część taborów. W nagrodę zażądali od Odeskiego Sowietu trzech dni wolnej ręki, ale nie dostali zezwolenia, wypatroszyli więc wszystkie sklepy z towarami łokciowymi wzdłuż Aleksandrowskiego prospektu. Z kolei przeszli do akcji na terenie Towarzystwa Kredytowego. Ustępując grzecznie z drogi klientom - wchodzili do banku i zwracali się do urzędników z prośbą, by zechcieli złożyć w czekającym na ulicy samochodzie worki z pieniędzmi i walorami. Minął cały miesiąc, nim zaczęto ich rozstrzeliwać. Znaleźli się wówczas ludzie, utrzymujący, że ze sprawą tych łapanek i aresztów ma coś wspólnego Aron Pieskin właściciel chałupniczej pracowni. Nie udało się ustalić, co właściwie wyrabiano w tej pracowni. W mieszkaniu Pieskina stał warsztat - długa maszyna z wykoślawionym, ołowianym wałem, na podłodze poniewierały się wióry i karton do robót introligatorskich. Pięknego wiosennego poranka przyjaciel Pieskina, Misza Jabłoczko, zapukał do jego warsztatu. - Słuchaj, Aron - powiedział gość do Pieskina. - Na dworzu jest wyjątkowa pogoda. W mojej osobie widzisz faceta, który byłby gotów zabrać ze sobą pół litra z amatorską zakąską i pojechać do Arkadii po te trochę świeżego powietrza. Możesz się śmiać z takiego typa, ale ja lubię czasem wyrzucić z głowy te wszystkie myśli.

Pieskin ubrał się i pojechał z Miszą Jabłoczko brekiem do Arkadii. Przejażdżka trwała do wieczora. O zmroku Misza Jabłoczko wszedł do pokoju, w którym madam Pieskin szorowała w balii czternastoletnią swoją córkę. - Szanowanie - powiedział Misza, zdejmując kapelusz. Spędziliśmy czas wręcz cudownie. Takie powietrze to coś niebywałego, tylko że trzeba naprzód najeść się bobu, zanim człowiek zdecyduje się na rozmowę z pani mężem.

On ma przykry charakter. - Mnie pan to musi mówić? - powiedziała madam Pieskin, chwytając córkę za włosy i tarmosząc na wszystkie strony. Gdzie on się podziewa, ten awanturnik?- Odpoczywa sobie w ogródku. Misza znów uchylił kapelusza, pożegnał się i odjechał swoim brekiem. Madam Pieskin, nie mogąc doczekać się męża, poszła po niego do ogródka. Pieskin siedział w kapeluszu panama pochylony nad ogrodowym stołem i szczerzył zęby. - Awanturniku jeden - zwróciła się do niego madam Pieskin - ty się jeszcze śmiejesz?.

Zaraz przytrafi mi się atak przez tę twoją córkę, ona wcale nie chce umyć głowy. Chodź, porozmawiaj no z twoją córką.

Pieskin milczał i wciąż szczerzył zęby. - Ty hultaju - zaczęła madam Pieskin, zajrzała mężowi pod rondo i zaczęła krzyczeć. Krzyk ściągnął sąsiadów. - On nie żyje - powiedziała im madam Pieskin - on jest martwy. Była to jednak pomyłka. Pieskin miał dwie kule w piersiach i rozbitą czaszkę, ale żył jeszcze. Odniesiono go do żydowskiego szpitala. Nikt inny, tylko sam doktor Elzenberg zrobił mu operację, ale Pieskin miał pecha - skonał pod nożem. Tej samej nocy Czeka aresztowała człowieka o przezwisku Gruzin i jego przyjaciela, Kolę Lapidusa. Jeden z nich był stangretem Miszy Jabłoczko, drugi czekał na powóz w Arkadii, na brzegu morza, tam gdzie droga skręca w step. Rozstrzelano ich po przesłuchaniu, które nie trwało długo. Sam tylko Misza Jabłoczko wymknął się z zasadzki. Zniknął wszelki jego ślad i dopiero po kilku dniach u Froima Gracza na podwórku zjawiła się starucha handlująca pestkami. Miała na ręku koszyk ze swoim towarem. Jedna jej brew sterczała ku górze jak zwęglony, kudłaty krzak, druga wątłą kreską nawisła nad powieką. Froim Gracz siedział rozkraczony przed stajnią i bawił się ze swoim wnukiem, Arkadym. Chłopczyk ten przed trzema laty opuścił potężne łono córki Froima, Baśki. Dziadek podał Arkademu palec, ten uchwycił go, zawisł na nim i zaczął huśtać się jak na drągu. - Ty pypciu - powiedział Froim do wnuka, patrząc na niego jedynym swoim okiem. Podeszła do nich starucha z krzaczastą brwią, miała na nogach męskie sztyblety przewiązane postronkiem. - Froim - odezwała się starucha - ja ci powiadam, że w tych ludziach nie ma ani krzty człowieczeństwa. Oni nie wiedzą, co to jest słowo. Oni nas duszą po piwnicach, jak szczenięta w jamie. Oni nie pozwalają nam słowa powiedzieć przed śmiercią.

Tych ludzi powinno się rwać zębami i wywlekać z nich serca.

- Ty milczysz, Froimie - dodał Misza Jabłoczko - a nasi chłopcy czekają, żebyś przestał milczeć.

Misza wstał, przewiesił koszyk z jednego łokcia na drugi i odszedł, unosząc czarną brew. Trzy dziewczynki z warkoczykami napotkały go na Aleksiejewskim placu koło cerkwi. Spacerowały, obejmując się za talie. - Herbatki - powiedział Misza Jabłoczko - do tych pestek ja dla panienek już nie mam.

Nasypał im do kieszonek po szklance słonecznikowych pestek i zniknął za węgłem cerkwi. Froim Gracz został sam na swoim podwórzu. Siedział nieruchomo, wbił w przestrzeń jedyne swoje oko. Muły zdobyte na oddziałach kolonialnych żuły z chrzęstem siano w stajni, grube kobyły pasły się ze źrebiętami na wygonie. W cieniu pod kasztanem wozacy grali w karty i popijali wino z czarek. Gorące podmuchy wiatru szturmowały kredowe mury, słońce w błękitnym swoim odrętwieniu rozpływało się ponad dziedzińcem. Froim podniósł się i wyszedł na ulicę. Przeciął Prochorowską, kopcącą niebo nędzarskim, tającym dymem swoich kuchni, przemierzył targowisko, gdzie ludzie okręceni firankami i portierami sprzedawali je sobie wzajem. Doszedł do ulicy Jekatierinińskiej, skręcił koło pomnika carycy i wkroczył do gmachu Czeki. - Nazywam się Froim - powiedział dyżurnemu - mam interes do szefa. Przewodniczącym Czeki był w tym okresie Władysław Symin, przysłany z Moskwy. Usłyszawszy o wizycie Froima, wezwał śledczego nazwiskiem Borowoj, aby dowiedzieć się czegoś o petencie. - To fantastyczny facet - powiedział Borowoj - tu całą Odessę zobaczycie, jak na paradzie.

I dyżurny wprowadził do gabinetu starca w brezentowej kurcie, ogromnego jak dom, rudego, z przymkniętym okiem i pokiereszowanym policzkiem. - Szefie - powiedział gość - kogo ty chcesz wytłuc? Orłów chcesz wytłuc. Z kim potem zostaniesz, szefie, z byle śmieciem? Symin poruszył się i wysunął szufladę biurka. - Jestem bez niczego - powiedział wówczas Froim - nic nie mam w ręku, nic nie mam za cholewą i za bramą, na ulicy też nikogo nie zostawiłem.

Wypuść moich chłopaków, szefie, powiedz swoją cenę.

Starego posadzono na fotelu, przyniesiono mu koniaku. Borowoj wyszedł z gabinetu i zawołał do siebie śledczych oraz przybyłych z Moskwy komisarzy. - Pokażę wam zaraz jednego faceta - powiedział - to cała epopeja, takiego drugiego nie znajdziecie.

Borowoj poinformował ich, że nie Benia Krzyk, tylko jednooki Froim był prawdziwym przywódcą czterdziestu tysięcy odeskich złodziei. Prowadził grę z ukrycia, ale wszystko odbywało się wedle planów starego - napady na fabryki i odeski urząd skarbowy, skoki na białą armię i oddziały alianckie.

Borowoj czekał, aż stary wyjdzie, żeby sobie z nim pogadać. Froim jakoś się nie pojawiał. Znudzony śledczy ruszył na poszukiwania. Obszedł cały gmach i wreszcie zajrzał na drugie podwórze. Froim Gracz leżał tam nakryty brezentową płachtą, rozciągnięty pod spowitą bluszczem ścianą. Dwaj krasnoarmiejcy palili skręty nad jego zwłokami. - Zupełny niedźwiedź - powiedział starszy z nich, widząc Borowoja - ale ci miał siły.

Taki stary, jakby się go nie trzasło, to byłby w ogóle nie do zdarcia.

Już dziesięć kul w nim siedzi, a on furt się pcha.

Krasnoarmiejec był cały rozpalony, oczy mu błyszczały, czapka zjechała na bakier. - Mielesz i tyle - przerwał mu drugi konwojent - jak umarł, tak umarł, wszyscy tacy sami.

- A nie wszyscy - zawołał starszy - jeden to prosi, krzyczy, a drugi słowa nie powie.

Co za gadanie, że wszyscy tacy sami.

- Dla mnie wszyscy tacy sami - uparcie powtórzył ten młodszy - jeden w drugiego, różnicy nie widzę.

Borowoj nachylił się i podniósł płachtę. W twarzy starca zostało napięcie nie dokończonego ruchu. Śledczy wrócił do swojego pokoju. Była to krągła salka z atłasowym obiciem. Odbywała się tam właśnie odprawa na temat nowych metod prowadzenia akt. Symin mówił w swoim referacie o nieporządku, jaki zastał, o źle sformułowanych sentencjach wyroków, o bezmyślnie sporządzanych protokołach przesłuchań. Domagał się, by pracownicy śledczy przystąpili do grupowego szkolenia pod kierunkiem radców prawnych, by prowadzili akta według form i wzorów zatwierdzonych przez centralny zarząd w Moskwie.

Borowoj siedział w swoim kącie i słuchał. Siedział sam, daleko od reszty. Symin podszedł do niego po odprawie i wziął go za rękę. - Wiem, że jesteś na mnie zły - powiedział - ale przecież to my jesteśmy tą władzą, Sasza, państwową władzą, o tym trzeba wciąż pamiętać.

- Nie jestem zły - odparł Borowoj i odwrócił się od Symina - nie jesteście z Odessy, wy tego nie zrozumiecie, z tym starym to przecież cała historia.

Siedzieli obok siebie - dwudziestotrzyletni przewodniczący ze swoim podwładnym. Symin trzymał dłoń Borowoja w swojej dłoni i ściskał ją. - Odpowiedz mi jak czekista - powiedział po chwili milczenia. - Odpowiedz mi, jak rewolucjonista: czy potrzebny jest ten człowiek społeczeństwu przyszłości?- Nie wiem - Borowoj siedział bez ruchu i patrzył przed siebie - może i nie jest potrzebny. Zebrał się w sobie i odpędził wspomnienia. Ale później ożywił się i znów zaczął opowiadać czekistom z Moskwy o życiu Froima Gracza, o tym, jaki był zręczny, jaki nieuchwytny, jak za nic miał innych wszystkie te niezwykłe historie, które należą już do przeszłości.

Tłum. Jerzy Pomianowski



















7. ZMIERZCH





























8. PIERWSZA MIŁOŚĆ


Mając dziesięć lat, zakochałem się w kobiecie, którą zwali Halina Apollonowna, po mężu - Rubcowa. Jej mąż, oficer, pojechał na japońską wojnę i wrócił w październiku, 1905 roku. Przywiózł ze sobą sporo kufrów. W tych kufrach były chińskie rzeczy: parawany, cenna broń zabytkowa, razem ze 30 pudów. Kuźnia mówił nam, że Rubcow kupił te rzeczy za pieniądze, zdobyte w czasie służby w sztabie wojsk inżynieryjnych armii mandżurskiej. Nie tylko Kuźma, inni ludzie mówili to samo. Trudno, żeby ludzie nie brali Rubcowów na języki, bo Rubcow i Rubcowa byli szczęśliwi. Dom ich przylegał do naszej posesji, szklana ich weranda zajmowała część naszego gruntu, ale ojciec nie wdawał się o to w spory. Rubcow, inspektor skarbowy, słynął w naszym mieście jako człowiek porządny, miał znajomości wśród Żydów. I kiedy syn starego Rubcowa, oficer, wrócił z japońskiej wojny, wszyscyśmy zobaczyli, jak zgodnie i szczęśliwie potoczyło się ich życie. Halina Apollonowna całymi dniami trzymała męża za ręce. Nie spuszczała z niego oczu, bo nie widziała męża półtora roku, ale ja bałem się jej oczu, odwracałem twarz i drżałem. Widziałem w nich całe zadziwiające i sromotne życie wszystkich ludzi na świecie, chciałem zapaść w sen niezwyczajny, żeby tylko zapomnieć o tym życiu, prześcigającym wszelkie rojenia. Halina Apollonowna chodziła czasami po pokoju z rozpuszczonym warkoczem, w czerwonych butkach i chińskim szlafroku. Pod koronką jej głęboko wyciętej koszuli widać było wgłębienie i początek białych, wypukłych, ciążących w dół piersi, a na szlafroku różowym jedwabiem wyhaftowane były smoki, ptaki, dziuplaste drzewa. Cały dzień kręciła się tak z niejasnym uśmiechem na wilgotnych wargach i natykała się na nie rozpakowane kufry, na drabinki gimnastyczne porzucone na podłodze. Narażało ją to na sińce, unosiła szlafrok nad kolano i mówiła do męża:- Pocałuj kuku.

I oficer, zginając długie nogi w wąskich, dragońskich bryczesach, w giemzowych obcisłych oficerkach z ostrogami, osuwał się na brudną podłogę, uśmiechał się, szastając nogami, pełzł na kolanach i całował bolące miejsce, to miejsce, gdzie była pulchna pręga od podwiązki. Z mojego okna widziałem te pocałunki. Sprawiały mi mękę, ale o tym nie warto opowiadać, ponieważ miłość i zazdrość u dziesięcioletnich chłopców we wszystkim przypominają miłość i zazdrość dorosłych mężczyzn. Dwa tygodnie nie podchodziłem do okna i unikałem Haliny, póki przypadek nie zbliżył mnie do niej. Przypadkiem tym był pogrom żydowski, który w dziewięćset piątym roku wybuchł w Mikołajowie i innych miastach żydowskiej strefy osiedlenia. Gromada najemnych zbirów ograbiła sklepik ojca i zamordowała dziadka mojego, Szoela. Wszystko to zdarzyło się pod moją nieobecność, kupowałem tego ranka gołębie u ptasznika Iwana Nikodimycza. Pięć lat z przeżytych przeze mnie dziesięciu całą silą duszy marzyłem o gołębiach i oto kiedy je wreszcie kupiłem, kaleka Makarenko roztrzaskał ptaki o moją skroń. Wówczas Kuźma odprowadził mnie do Rubcowów. U Rubcowów na furtce był narysowany kredą krzyż, nikt ich nie ruszał; schowali u siebie moich rodziców. Kuźma przyprowadził mnie na szklaną werandę. Siedziała tam moja matka w zielonej rotundzie i Halina. - Powinniśmy się umyć — powiedziała mi Halina - powinniśmy się umyć, mały rabinku.

Całą buzię mamy w pierzu, a pierze całe pokrwawione.

Objęła mnie i poprowadziła pełnym zapachów korytarzem. Moja głowa leżała na biodrze Haliny, biodro ruszało się i oddychało. Weszliśmy do kuchni i Rubcowa postawiła mnie pod kran. Gęś piekła się na kaflowym piecu, błyszczące garnki wisiały na ścianach, a obok garnków, w kącie kucharki, wisiał car Mikołaj przybrany papierowym kwieciem. Halina zmyła resztki gołębia, które przyschły do moich policzków. - Teraz to z ciebie kawaler, serdeńko - powiedziała, pocałowawszy mnie w usta nabrzękłymi wargami i odwróciła się. Widzisz - szepnęła nagle - twój tatko ma przykrości, cały dzień chodzi po ulicach bez żadnej potrzeby, zawołaj tatkę do domu.

I zobaczyłem z okna pustą ulicę z ogromnym nad nią nieboskłonem i rudego mojego ojca idącego jezdnią. Kroczył bez czapki, cały w lekkich, zwichrzonych, rudych włosach, w papierowym półkoszulku skręconym w bok i zapiętym na jakiś guzik, ale nie na ten, co trzeba. Własow, przepity robotnik w żołnierskich, watowanych łachmanach, szedł za ojcem krok w krok. - Tak - mówił życzliwym, zachrypniętym głosem i obiema rękami przyjaźnie trącał ojca. - Nie trzeba nam wolności, żeby Zydy mogły swobodnie sobie handlować.

Ty zrób, żeby człowiekowi pracy trochę rozjaśnić życie za tę jego ciężką robotę, za te straszne ciężary.

To mu daj, przyjacielu, to mu daj.

Robotnik prosił o coś ojca i trącał go, czyste, pijackie natchnienie przechodziło na jego twarzy w wyraz rezygnacji i senności. - Powinniśmy żyć jak ci mołokanie w sekcie - mamrotał i kiwał się na podłamujących się nogach - powinniśmy żyć jak ci mołokanie, tylko bez tego ich Boga starowierskiego, tylko Żydzi mają z niego pożytek, nikt inny.

I Własow w zapamiętaniu zaczął wrzeszczeć o starowierskim Bogu, co tylko nad Żydami się lituje. Własow wył, potykał się i doganiał nieznanego swego Boga, ale w tej chwili kozacki patrol przeciął mu drogę. Oficer w lampasach, w srebrnym paradnym pasie jechał na czele oddziału, wysoka czapka sterczała mu na głowie. Oficer jechał powoli i nie rozglądał się. Jechał jakby wąwozem, gdzie patrzeć można tylko przed siebie. - Kapitanie - szepnął ojciec, gdy Kozak zrównał się z nim - kapitanie - ściskając głowę powiedział ojciec i upadł w błoto na kolana. - Czym mogę.

- powiedział oficer patrząc dalej przed siebie i podniósł do daszka rękę w zamszowej, cytrynowej rękawiczce. Przed nimi, na rogu ulicy Rybnej, pałkarze rozbijali nasz sklepik i wyrzucali zeń skrzynki z gwoździami, z maszynami i nowy mój portret w gimnazjalnym mundurku. - O - powiedział ojciec i nie podniósł się z klęczek - oni tam niszczą moją krwawicę, kapitanie, za co to.

Oficer coś mruknął, przyłożył do daszka cytrynową rękawiczkę i ściągnął wodze, ale klacz nie ruszyła. Ojciec pełzał przed nią na kolanach, przypadał do jej łagodnych, dobrych, nierówno wyzgrzeblonych nóg. - Słucham - powiedział kapitan, szarpnął cugle i pojechał, za nim ruszyli Kozacy. Siedzieli beznamiętnie w wysokich siodłach, jechali wyimaginowanym wąwozem i zniknęli na skręcie w ulicę Soborową. Wówczas Halina znów popchnęła mnie do okna. - Zawołaj tatusia do domu - powiedziała - od rana nic nie jadł. Wychyliłem się wtedy z okna. Ojciec odwrócił się słysząc mój głos. - Synusia moja - wybełkotał z nieopisaną tkliwością. I razem z nim poszliśmy na werandę państwa Rubcow, gdzie leżała mama w zielonej rotundzie. Obok jej legowiska porzucone były na ziemi hantle i aparat do gimnastyki. - Parszywe kopiejki - powiedziała matka widząc nas i ludzkie życie, i dzieci, i nieszczęsne nasze szczęście - tyś wszystko za nie oddał.

Parszywe kopiejki - krzyknęła chrapliwym, nieswoimi głosem, zamiotała się na tapczanie i przycichła.

I wtedy w ciszy rozległa się moja czkawka. Stałem pod ścianą w nasuniętej na uszy czapie i nie mogłem powstrzymać czkania. - Wstyd, moje serdeńko - uśmiechnęła się Halina lekceważącym swym uśmiechem i uderzyła mnie sztywnym szlafrokiem. Podeszła w czerwonych bulkach do okna i zabrała się do zawieszania chińskich firanek na dziwacznym karniszu. Gołe jej ręce tonęły w jedwabiu, żywy warkocz wił się na biodrze, patrzyłem na nią z zachwytem. Ja, mały mózgowiec, patrzyłem na nią jak na daleką scenę oświetloną licznymi światłami rampy. I natychmiast wyobraziłem sobie, że jestem Mironem, synem węglarza z naszego rogu. Wyobraziłem sobie, że jestem w żydowskiej samoobronie i oto, tak jak Miron, chodzę w podartych butach powiązanych sznurkiem. Na ramieniu, na zielonej linewce, noszę zdezelowaną flintę, przyklęknąłem na kolanie pod starym tarcicowym płotem i ostrzeliwuję się przed zbójcami. Za moim płotem ciągnie się pustać, na niej zwalone są kupy zakurzonego węgla, stara flinta źle strzela, zbóje, brodaci, białozębi, podchodzą coraz bliżej, doznaję dumnego uczucia bliskiej śmierci i widzę na wysokościach, w błękitnych światach - Halinę. Widzę wyzior ziejący w ścianie gigantycznego domu, wykładanego miriadami cegieł. Purpurowy ten dom przytłacza uliczkę o nawierzchni ze źle ubitej, szarej ziemi, w szczytowym wyziorze jego stoi Halina. Na swój lekceważący sposób uśmiecha się w niedosiężnym oknie, mąż, półubrany oficer, stoi za jej plecami i całuje ją w szyję.

Starając się poskromić czkawkę, wyobraziłem sobie to wszystko po to, by jeszcze goręcej, bardziej gorzko, beznadziejnie kochać Rubcową, a może być dlatego, że miara żalu zbyt jest duża dla dziesięcioletniego człowieka. Głupie rojenia pomogły mi zapomnieć o śmierci gołębi i śmierci Szoela i całkiem bym zapomniał chyba o tych zabójstwach, gdyby w tej chwili na werandę nie wszedł Kuźma z tym okropnym Żydem Abą. Był zmierzch, kiedy przyszli. Na werandzie paliła się stara lampa pogięta z jednej strony - migotliwa lampa, towarzysz nieszczęść. - Już ubrałem dziadka - powiedział Kuźma wchodząc - teraz bardzo ładnie wygląda, tak sobie leżący - no i tego sprowadziłem od ostatniej posługi; niechby ta co powiedział nad starym.

I Kuźma wskazał na szamesa Abę. - Niech ta sobie poskowyczy - powiedział stróż z życzliwością - szamesowi tylko kiszkę napchaj, to szames całą noc będzie się Bogu naprzykrzał.

Stał ci tak na progu ten Kuźma, z dobrym swoim rozbitym nosem, powykręcanym na wszystkie strony, i chciał opowiedzieć, jak tylko umiał najserdeczniej, o tym, jak podwiązywał szczęki nieboszczykowi, ale ojciec przerwał staremu. - Proszę, reb Aba - powiedział ojciec - proszę pomodlić się nad umarłym, ja zapłacę.

- A ja już się boję, że pan nie zapłaci - nudnym głosem odpowiedział Aba i położył na obrusie brodatą, wstrętliwą swoją twarz - ja już się boję, że pan zabierzesz mój pieniądz i pojedziesz z nim do Argentyny, do Buenos Aires, i otworzysz pan tam hurtowy interes za ten mój pieniądz.

Hurtowy interes powiedział Aba, przez chwilę ruszał pełnymi wzgardy wargami i pociągnął do siebie gazetę „Syn Ojczyzny”, leżącą na stole. W tej gazecie było wydrukowane o carskim manifeście 17 października i o wolności. –

Obywatele wolnej Rosji - sylabizował Aba i żuł brodę, której nabrał sobie pełno w usta - obywatele wolnej Rosji, pozdrawiamy was z okazji chwalebnego zmartwychwstania Pańskiego.

. Gazeta sterczała bokiem przed starym szamesem i kołysała się. Czytał on ją sennie, z zawodzeniem, i robił cudaczne akcenty w nie znanych mu rosyjskich słowach. Akcentacja Aby przypominała głuchą mowę Murzyna, który przybył ze swojej ojczyzny do rosyjskiego portu. Rozśmieszyło to nawet moją matkę.

- Ja grzeszę - krzyknęła wysuwając się spod rotundy - ja się śmieję, Abo.

Niech pan lepiej powie, jak się panu żyje i jak pańska rodzina?- Proszę mnie lepiej zapytać o coś innego - mruknął Aba nie wypuszczając brody z zębów i nie przerywając czytania gazety. - Zapytaj go lepiej o coś innego - powtórzył za Abą ojciec i wyszedł na środek pokoju. Oczy jego, uśmiechające się do nas przez łzy, obróciły się nagle w orbitach i wpatrzyły w punkt niewidoczny dla nikogo. - Oj, Szoelu - zaczai ojciec wytężonym, obłudnym, sposobiącym się do dalszego ciągu głosem. - Oj, Szoelu, drogi ty nasz.

Widzieliśmy, że za chwilę zacznie krzyczeć, ale matka nas wyprzedziła. - Manus - krzyknęła zrzucając z siebie pościel w okamgnieniu i zaczęła szarpać męża za pierś. - Popatrz, jak niedobrze jest naszemu dziecku, dlaczego ty nie słyszysz jego czkaweczki, dlaczego to tak, Manus?.

Ojciec zamilkł. - Rachelo - powiedział bojaźliwie - nie mogę ci powiedzieć, jak mi żal Szoela. Poszedł do kuchni i wrócił stamtąd ze szklanką wody. - Pij, ty artysto - powiedział Aba, podchodząc do mnie pij tę wodę, pomoże ci jak umarłemu kadzidło.

I rzeczywiście, woda mi nie pomogła. Czkałem coraz mocniej. Stękanie wyrywało się z mojej piersi. Guz, przyjemny w dotknięciu, wzdął mi się w gardle. Guz dyszał, wzdymał się, wyrastał nad krtań i wybrzuszył się z kołnierza. Bulgotał w nim urywany mój oddech. Bulgotał jak kipiąca woda. I kiedy pod wieczór nie byłem już więcej kłapouchym chłopcem, jakim byłem przez całe moje wcześniejsze życie, kiedy zrobił się ze mnie poskręcany kłębek, wówczas matka, owinąwszy się szalem, wyższa jakaś i smuklejsza, podeszła do zmartwiałej pani Rubcow. - Droga Halino - powiedziała matka śpiewnym i silnym głosem - jaki my tu kłopot sprawiamy pani i drogiej Nadieżdzie Iwanownie, i wszystkim wam.

Tak mi wstyd, droga Halino.

Z płonącymi policzkami matka popychała Halinę w stronę drzwi, potem rzuciła się na mnie i wetknęła mi szal w usta, aby stłumić moje stękanie. - Wytrzymaj chwilę, synku — szeptała matka - wytrzymaj dla twojej mamy.

Ale choćbym mógł wytrzymać, to nie uczyniłbym już tego, bo nie czułem więcej wstydu.

Tak zaczęła się moja choroba. Miałem wówczas dziesięć lat. Rano zaprowadzono mnie do doktora. Pogrom trwał dalej, ale nam dano spokój. Doktor, otyły pan, stwierdził u mnie chorobę nerwową. Kazał jak najprędzej jechać do Odessy do profesorów i czekać tam na cieplejszą pogodę i kąpiele morskie. Tak też zrobiliśmy. Po kilku dniach pojechałem z matką do Odessy, do dziadka Lewi-Icchaka i wujka Simona. Wyruszyliśmy rano parowcem i już koło południa bure wody Bohu przeistoczyły się w ciężką zieloną falę morską. Otwierało się przede mną życie u szalonego dziadka Lewi-Icchaka i na zawsze pożegnałem Mikołajów, gdzie minęło dziesięć lat mego dzieciństwa.

Tłum. Jerzy Pomianowski













9. W SUTERENIE


Chłopak był ze mnie kłamliwy. Brało się to z czytania. Moja wyobraźnia była wiecznie rozpalona. Czytałem podczas lekcji, na pauzach, po drodze do domu, w nocy - pod stołem, zasłonięty zwisającym do podłogi obrusem. Przez te książki przegapiłem wszystko w świecie - wagary w porcie, pierwsze rozgrywki bilardowe w kawiarniach na ulicy Greckiej, pływanie na Langeronie. Nie miałem kolegów. Bo i kto miał chęć zadawać się z takim człowiekiem?.

Pewnego razu w rękach naszego prymusa. Marka Borgmana, zobaczyłem książkę o Spinozie. Marek przeczytał ją dopiero co i nie wytrzymał, żeby nie opowiedzieć otaczającym go chłopcom o hiszpańskiej inkwizycji. To był uczony bełkot - ta opowieść Marka. W słowach Borgmana nie było poezji. Nie wytrzymałem i wtrąciłem się. Tym, którzy chcieli mnie słuchać, opowiedziałem o starym Amsterdamie, o mrokach getta, o filozofach - szlifierzach diamentów. Do wiadomości z lektury dodałem sporo od siebie. Bez tego nie mogłem się obejść. Wyobraźnia moja dodawała siły dramatycznym scenom, przeinaczała zakończenia, plątała tajemniczo początki spraw. Śmierć Spinozy, wolna, samotna jego śmierć, rysowała się w mojej wyobraźni jako bitwa. Synhedrion chciał wymusić na umierającym skruchę. Ale Spinoza się nie załamał. Do tego wszystkiego przyczepiłem jeszcze Rubensa. Wydawało mi się, że Rubens stał u wezgłowia Spinozy i zdejmował z jego twarzy maskę pośmiertną. Koleżkowie moi słuchali tej fantastycznej opowieści z otwartą gębą. Rzecz opowiedziana była ze swadą. Po dzwonku rozeszliśmy się z ociąganiem. Podczas następnej pauzy Borgman podszedł do mnie, wziął mnie za rękę i jęliśmy przechadzać się razem. Po krótkim czasie dogadaliśmy się. Borgman nie był prymusem tego gorszego typu. Dla silnego jego mózgu gimnazjalne mądrości były kulfonami na marginesach prawdziwej księgi. Księgi tej szukał z chciwością. Już jako dwunastoletnie niezguły zdawaliśmy sobie sprawę, że czeka go niezwykłe życie intelektualisty. Nie odrabiał nawet lekcji, wystarczało mu słuchać. Ten trzeźwy i powściągliwy chłopak przywiązał się do mnie dzięki zdolności mojej do przekręcania wszystkich spraw świata, nawet najprostszych. Tego roku przeszliśmy do trzeciej klasy. Moja cenzurka upstrzona była trójkami z minusem. Byłem takim dziwadłem z tymi moimi bredniami, że nauczyciele po namyśle nie decydowali się stawiać mi dwójek. W początkach lata Borgman zaprosił mnie do siebie na letnisko. Jego ojciec był dyrektorem Rosyjskiego Banku dla Handlu Zagranicznego, jednym z tych ludzi, którzy robili z Odessy Marsylię albo Neapol. Miał w sobie zaczyn odeskiego handlowca dawnego typu. Należał do kręgu sceptycznych i dobrze ułożonych bonviveurów. Ojciec Borgmana niechętnie mówił po rosyjsku; posługiwał się szorstkim, urywanym językiem liverpoolskich kapitanów. Kiedy w kwietniu przybyła do nas włoska opera, w mieszkaniu Borgmanów wydano obiad dla trupy. Otyły bankier - ostatni z odeskich finansistów — nawiązał dwumiesięczną intryżkę z piersiastą primadonną. Primadonna zabierała ze sobą wspomnienia nie obciążające sumienia i kolię, wybraną ze smakiem, a niezbyt kosztowną. Stary miał tytuł argentyńskiego konsula honorowego i był przewodniczącym komitetu giełdowego. Do jego to domu zostałem zaproszony. Moja ciotka - imieniem Bobka - roztrąbiła to po całym podwórzu. Wystroiła mnie, jak mogła. Pojechałem parostatkiem na 16 przystanek linii Wielkiej Fontanny. Willa stała na niewysokim czerwonym urwisku przy samym brzegu. Przed willą ciągnął się klomb z fuksjami i strzyżonymi kulami tuj.

Pochodziłem z ubogiej i niezaradnej rodziny. Urządzenie willi Borgmanów oszołomiło mnie. W alejach, poukrywane wśród zieleni, bielały plecione fotele. Stół obiadowy pokryty był kwiatami, okna - obwiedzione zielonymi framugami. Przed domem rozstawiła się szeroko drewniana, niewysoka kolumnada. Wieczorem przyjechał dyrektor banku. Po obiedzie postawił sobie pleciony fotel na samym skraju urwiska, przed ruchomą równiną morza, zadarł nogi w białych spodniach, zapalił cygaro i zabrał się do czytania „Manchester Guardian”. Goście, damy z odeskiego towarzystwa, grali na werandzie w pokera. W rogu stołu szumiał smukły samowar z rączkami ze słoniowej kości. Karciary i łasuchy, niechlujne elegantki i potajemne, biodrzaste lubieżnice w perfumowanej bieliźnie, trzaskały czarnymi wachlarzami i stawiały na kartę złote monety. Przez żywopłot z dzikiego wina przenikało do nich słońce. Ognisty krąg jego był ogromny. Odblask miedzi kładł się ciężarem na czarnych włosach kobiecych. Iskry zachodu wtapiały się w brylanty - w brylanty ponawieszane gdzie popadło: we wgłębieniach rozłażących się piersi, w tkniętych barwiczką uszach i na sinawych, obrzękłych, samiczych palcach. Nadszedł wieczór. Szustnął nietoperz. Morze mroczniej wtaczało się pod czerwoną skałę. Dwunastoletnie moje serce rozsadzała radość i lekkość cudzego bogactwa. Trzymając się za ręce, przechadzaliśmy się z przyjacielem po ustronnej alei. Borgman powiedział mi, że zostanie inżynierem lotniczym. Chodzą słuchy, że ojciec jego będzie mianowany przedstawicielem Rosyjskiego Banku dla Handlu Zagranicznego w Londynie, Marek będzie więc mógł zdobyć wykształcenie w Anglii. W naszym domu, w domu cioci Bobki, nikt nie mówił o takich rzeczach. Nie miałem czym się zrewanżować za nieustanne te wspaniałości. Powiedziałem więc Markowi, że chociaż u nas w domu jest wszystko inaczej, ale dziadek Lewi-Icchak i mój wujek objechali cały świat i przeżyli tysiące przygód. Opisałem te przygody po kolei. Poczucie niemożności natychmiast mnie opuściło; poprowadziłem wujka Wolfa przez wojnę rosyjsko-turecką aż do Aleksandrii, do Egiptu.

Noc stanęła sztorcem wśród topoli, gwiazdy pokładły się brzemieniem na przygiętych gałęziach. Przemawiałem i wymachiwałem rękoma. Palce przyszłego inżyniera lotniczego drżały w mojej ręce. Z trudem budząc się z halucynacji, Marek obiecał przyjść do mnie następnej niedzieli. Biorąc na drogę tę obietnicę, odjechałem parostatkiem do domu, do Bobki. Cały tydzień po mojej wizycie myślałem o sobie jako o dyrektorze banku. Prowadziłem milionowe interesy z Singapurem i Port Saidem. Sprawiłem sobie jacht i żeglowałem na nim sam jeden. W sobotę nadszedł czas przebudzenia. Następnego dnia miał przyjść w gości mały Borgman. Nic z tego, o czym mu opowiadałem, nie istniało. Istniało naprawdę co innego, o wiele bardziej niezwykłego niż to, com zmyślił, ale w trzynastym roku życia zupełnie jeszcze nie wiedziałem, co począć z prawdą na tym świecie. Dziadek Lewi-Icchak, rab, wypędzony ze swojego miasteczka za to, że podrobił na wekslach podpis hrabiego Branickiego, był w oczach naszych sąsiadów i okolicznego chłopactwa wariatem. Wujka Simon-Wolfa nie znosiłem za hałaśliwe jego dziwactwo, pełne bezmyślnego ognia, krzyku i gwałtu. Tylko z Bobka można się było dogadać. Bobka dumna była z tego, że syn dyrektora banku przyjaźni się ze mną. Uważała tę znajomość za początek kariery i upiekła dla gościa strudel z konfiturami oraz makowiec. Całe serce naszego plemienia, serce tak wytrzymałe w walce, mieściło się w tym cieście. Dziadka z jego podartym cylindrem i szmatami na spuchniętych nogach ukryliśmy u sąsiadów Apelhotów, ja zaś błagałem go, aby nie pokazywał się, póki gość nie odejdzie. Z Simon-Wolfem też jakoś dało się załatwić. Poszedł ze swoimi przyjaciółmi handlarzami na herbatę do traktierni „Pod Niedźwiedziem”. W tej traktierni zaprawiano herbatę wódką, można było liczyć, że Simon-Wolf zatrzyma się tam. Należy tu dodać, że rodzina, z której pochodzę, nie przypominała innych rodzin żydowskich. Zdarzali się u nas w rodzinie pijacy, bywali uwodziciele generalskich córek, rzucanych przed przekroczeniem granicy, był dziadek, który podrabiał podpisy i układał porzuconym żonom listy szantażowe. Użyłem wszelkich starań, aby spławić Simon-Wolfa na cały dzień. Oddałem mu uciułane trzy ruble. Przehulać trzy ruble to wymaga czasu. Simon-Wolf wróci późno i syn dyrektora banku nigdy nie dowie się, że historia o dobroci i sile mojego wujka to historia zmyślona. Na dobrą sprawę to była szczera prawda, a nie kłamstwo, ale przy pierwszym spojrzeniu na brudnego i krzykliwego Simon-Wolfa niepojętej tej prawdy nie sposób było odgadnąć. W niedzielę rano Bobka wystroiła się w brunatną wełnianą suknię. Tłuste jej, poczciwe piersi rozlewały się na wszystkie strony. Włożyła na głowę chustkę w czarne wytłaczane kwiaty, chustkę, jaką zakłada się do synagogi na Sądny Dzień i na Rosz-Haszana. Bobka porozstawiała na stole ciasta, konfitury, strucle i zabrała się do czekania. Mieszkaliśmy w suterenie. Borgman podniósł brwi, przechodząc po garbatej podłodze korytarza. W sieni stał cebrzyk z wodą. Ledwie Borgman zdążył wejść, zacząłem na gwałt pokazywać mu rozmaite cuda. Zademonstrowałem mu budzik wykonany do ostatniej śrubki rękoma dziadka. Przymajstrowana była do niego lampa; kiedy budzik dzwonił pół godziny albo godzinę, lampa zapalała się. Pokazałem jeszcze baryłkę z szuwaksem. Recepta tego szuwaksu była wynalazkiem Lewi-Icchaka; nikomu nie zdradzał tego sekretu. Później przeczytaliśmy z Borgmanem kilka stronic z rękopisu dziadka. Dziad pisał po żydowsku na żółtych kwadratowych arkuszach, ogromnych jak mapy geograficzne. Rękopis nazywał się „Człowiek bez głowy”. Opisani w nim byli wszyscy sąsiedzi Lewi-Icchaka, jakich miał w ciągu siedemdziesięciu lat życia - z początku w Skwirze i w Białej Cerkwi, później w Odessie. Grabarze, kantorowie, żydowscy opoje, kucharki na chrzcinach i szarlatani zajmujący się obrzezaniem - oto bohaterowie Lewi-Icchaka. Wszystko to byli nicponie, niemrawcy z szyszkami na nosie, pryszczami na łbie i z krzywymi tyłkami. Podczas tej lektury zjawiła się Bobka w brunatnej sukni. Płynęła z samowarem na tacy, obrzucona swoimi tłustymi, poczciwymi piersiami. Przedstawiłem ich sobie. Bobka powiedziała: ”Bardzo mi przyjemnie” - wyciągnęła spocone, sztywne palce i szurgnęła obiema nogami. Wszystko szło tak dobrze, że już lepiej nie można. Apelhotowie nie wypuszczali dziadka. Wyciągałem jego skarby jeden za drugim: gramatyki wszystkich języków i 66 tomów Talmudu. Marka olśniła baryłka z szuwaksem, wymyślny budzik i góra Talmudu, takie rzeczy, których nie sposób zobaczyć gdzie indziej. Wypiliśmy po dwie szklanki herbaty ze strudlem - Bobka, kiwając głową i cofając się tyłem, zniknęła. Wpadłem w radosny nastrój, upozowałem się i zacząłem deklamować strofy, które lubiłem bardziej niż cokolwiek na świecie. Antoniusz, pochylając się nad trupem Cezara, zwraca się do rzymskiego ludu: Rzymianie, bracia, rodacy, użyczcie Ucha mym słowom. Nie przychodzę tutaj Chwalić Cezara, przychodzę mu tylko Oddać ostatnią pośmiertną przysługę. Tak zaczyna swoją grę Antoniusz. Sparło mi dech i przycisnąłem dłonie do piersi. Przyszedłem tu mieć pogrzebową mowę Na cześć Cezara. Był on przyjacielem Moim, rzetelnym, dobrym, sprawiedliwym; Lecz Brutus mówi, że on byt ambitny, A Brutus mężem jest przecież szanownym; On mnogich jeńców sprowadził do Rzymu, Których wykupem wzmógł się skarb publiczny, Toż to był dowód ambicji Cezara?

Kiedy ubogi jęczał, plakat Cezar; Otóż ambicja z twardszego jest kruszcu; A Brutus mówi, że on był ambitny, A Brutus mężem jest przecież szanownym. Pomnicie, jakem w czasie Luperkaliów Po trzykroć razy koronę mu podał, A on po trzykroć razy ją odepchnął. Czyż to ambicja? Mimo tego jednak Brutus powiada, te on był ambitny, A Brutus mężem jest przecież szanownym. Przed moimi oczyma - w dymie wszechświata - wisiało oblicze Brutusa. Stało się blade jak kreda. Lud rzymski z pomrukiem sunął w moją stronę. Podniosłem rękę - oczy Borgmana pokornie pobiegły za nią - ściśnięta moja pięść dygotała, podniosłem rękę.

i zobaczyłem w oknie wujka Simon-Wolfa, idącego przez podwórze w towarzystwie faktora Lejkacha. Dźwigali wieszak z jelenich rogów i czerwony kufer z uchwytami w kształcie lwich paszczy. Bobka także zobaczyła ich przez okno. Zapominając o gościu wpadła do izby i chwyciła mnie roztrzęsionymi rękami. - Serdeńko moje, on znowu kupił meble.

Borgman zerwał się na równe nogi w swoim mundurku i w zmieszaniu ukłonił się Bobce. Do drzwi już się dobijano. W korytarzu rozległ się rumor buciorów i skrzyp przesuwanego kufra. Głosy Simon-Wolfa i rudego Lejkacha grzmiały ogłuszająco. Obaj byli wstawieni. - Bobka - wrzasnął Simon-Wolf - spróbuj zgadnąć, ile zapłaciłem za te rogi?!Ryczał jak trąba, ale w głosie jego słychać było niepewność. Chociaż pijany, Simon-Wolf wiedział, jak nienawidzimy rudego Lejkacha, rającego mu wszystkie zakupy, zasypującego nas niepotrzebnymi, bezmyślnymi sprzętami. Bobka milczała, Lejkach pisnął coś do Simon-Wolfa. By zagłuszyć wężowy jego syk, aby głuszyć mój lęk - krzyknąłem słowami Antoniusza: Niestety, jeszcze nie dalej jak wczoraj Jedno Cezara słowo mogło z całym Mierzyć się światem; dziś on leży tutaj, I najbiedniejszy cherlak nie pomyśli Skłonić się przed nim. O! panowie moi! Gdybym ja wasze umysły i serca Pragnął do gniewu i zemsty zagrzewać, Mógłbym Brutusa winić i Kasjusza, Którzy, jak wiecie, są ludzie szanowni. W tym miejscu rozległ się huk. To upadła Bobka, obalona na ziemię ciosem mężowskiej ręki. Zapewne pozwoliła sobie na jakąś gorzką uwagę o rogach jelenich. Zaczęło się codzienne przedstawienie. Miedziany głos Simon-Wolfa zatykał wszystkie szpary wszechświata. - Wy doicie ze mnie klej - tubalnym głosem krzyczał mój wujek - wy klej ze mnie ssiecie, żeby zapchać psie wasze pyski.

Harówka zżarła mi duszę. Nie mam czym już harować, nie mam rąk, nie mam nóg.

Kamień powiesiliście mi na szyi, kamień wisi na mojej szyi.

Obrzucając mnie i Bobkę żydowskimi przekleństwami, przepowiadał nam, że oczy nam wypłyną, że dzieci nasze jeszcze w łonie matki zaczną gnić i rozkładać się, że nie będziemy mogli nadążyć z pogrzebami i że nas ściągną za włosy do bratniej mogiły. Mały Borgman wstał. Był blady i oglądał się na boki. Nie rozumiał toku żydowskich bluźnierstw, ale rosyjskie wyzwiska były mu znane. Simon-Wolf i tych nie poskąpił. Syn dyrektora banku gniótł w ręku czapeczkę. Dwoił mi się w oczach, usiłowałem przekrzyczeć zło całego świata. Przedśmiertna moja rozpacz i śmierć, która Cezarowi już została zadana, słały się jednością. Byłem martwy i krzyczałem. Chrypka wyrywała się z samego dna mojej istoty. Jeżeli macie łzy, lejcież je teraz, Czy znacie ten płaszcz? Pomnę, kiedy Cezar na siebie po raz pierwszy go zarzucił, Było to w letni wieczór pod namiotem, Tego dnia, kiedy pogromił byt Nerwiów. Patrzcie! w to miejsce pchnął zawistny Kaśka, W to miejsce sztylet Kasjusza ugodził, Tędy cios zadał Brutus ukochany;A kiedy wyjął fatalne narzędzie, Pomyślcie, ile krwi z Cezara trysło!*

*/W. Szekspir: „Juliusz Cezar”, przekład Józefa Paszkowskiego.

Nic nie było w stanie zagłuszyć Simon-Wolfa. Bobka, siedząc na podłodze, pochlipywała i smarkała się. Nie zrażony niczym Lejkach przesuwał kufer za przepierzeniem. I tu mój szalony dziad postanowił przyjść mi z pomocą. Wyrwał się od Apelhotów, podpełzł do okna i jął pitolić na skrzypcach zapewne po to, by postronni nie słyszeli, jak Simon-Wolf klnie. Borgman spojrzał przez okno przebite na poziomie ziemi i w przerażeniu rzucił się w tył. Mój biedny dziadek robił grymasy swoimi sinymi, zdrewniałymi ustami. Miał na sobie pogięty cylinder, czarną watowaną chlamidę z kościanymi guzikami i onuce na słoniowych nogach. Przydymiona broda zwisała kłakami i kołysała się w oknie. Marek uciekł. - To nic - mamrotał wyrywając się na wolność - to nic, doprawdy.

Na podwórzu mignął tylko jego mundurek i czapka z wklęsłym denkiem. Po wyjściu Marka uspokoiłem się. Czekałem, aż przyjdzie wieczór. Kiedy dziadek, zapisawszy żydowskimi haczykami kwadratowy swój arkusz (opisał Apelhotów, u których spędził cały dzień z mojej łaski), położył się do łóżka i zasnął, wyszedłem na korytarz. Podłoga była z ubitej ziemi. Posuwałem się w ciemności, bosy, w długiej, łatanej koszuli. Przez szpary w deskach migały brukowce grotami odblasków. W rogu, jak zawsze, stalą beczka z wodą. Wlazłem do beczki. Woda przecięła mnie na pół. Pogrążyłem w niej głowę, straciłem dech,

wynurzyłem się. Z góry, z półki, sennie przyglądał mi się kot. Za drugim razem wytrzymałem dłużej, a woda chlupała wokół mnie, mój jęk tonął w niej. Otworzyłem oczy i zobaczyłem na dnie beczki żagiel koszuli i nogi przyciśnięte do siebie. Znów mi nie starczyło sił i wynurzyłem się. Obok beczki stał dziadek w kaftanie. Dzwonił jedynym swoim zębem. - Moje dziecko - wymówił te słowa pogardliwie i dobitnie- idę wziąć rycyny, żeby było co przynieść na twój grób.

Krzyknąłem, na nic już niepomny, i zanurzyłem się w wodzie z całym rozmachem. Wyciągnęła mnie osłabła ręka dziadka. Wówczas po raz pierwszy tego dnia rozpłakałem się. I świat łez był tak ogromny i piękny, że wszystko prócz łez zniknęło mi z oczu. Ocknąłem się na pościeli, otulony kocami. Mój dziadek chodził po pokoju i pogwizdywał. Gruba Bobka grzała mi ręce na swojej piersi. - Jak ci to dygoce ten nasz głuptasek - powiedziała Bobka- i skąd też dziecko bierze siły, żeby tak dygotać.

Dziadek szarpnął brodę, gwizdnął i znów zabrał się do chodzenia. Za ścianą, z męczącymi wydechami, chrapał Simon--Wolf. Nawojowawszy się za dnia, w nocy nie budził się nigdy.

Tłum. Jerzy Pomianowski


















10. PRZEBUDZENIE





























11. DI GRASSO


Miałem czternaście lat. Należałem do nieustraszonej brygady koników teatralnych. Mój szef był to żulik o przymrużonym oku i sutych, jedwabnych wąsach. Nazywał się Kola Szwarc. Trafiłem pod jego dowództwo w tym fatalnym sezonie, kiedy w Odessie splajtowała włoska opera. Zbity z pantałyku przez recenzentów gazetowych impresario nie zaangażował na gościnne występy ani Anselmiego, ani Tito Ruffo; dał się przekonać, że wystarczy mieć dobry, zgrany zespół. Był też za to ukarany, zbankrutował, a i my razem z nim. Zęby się odkuć, zapowiedział Szalapina, ale Szalapin zażądał trzech tysięcy za występ. Miast niego przyjechał sycylijski tragik Di Grasso ze swą trupą. Przywieziono ich do hotelu na furach wyładowanych dziećmi, kotami i klatkami, w których skakały włoskie ptaki. Kola Szwarc zlustrował ten tabor i powiedział:- Dzieci to nie jest towar.

Tragik zaraz po przyjeździe poszedł na targ z koszykiem. Wieczorem z innym koszykiem zjawił się w teatrze. Pierwsze przedstawienie ściągnęło nie więcej niż pięćdziesięciu widzów. Odstępowaliśmy bilety za pół ceny, nie było chętnych. Grano tego wieczoru sycylijski dramat ludowy, historię tak powszednią jak kolej nocy i dni. Córka bogatego chłopa zaręczyła się z pastuchem. Była mu wierna dopóty, dopóki z miasta nie przyjechał paniczyk w aksamitnej kamizeli. Rozmawiając z przybyszem, dziewczyna to chichotała nie w porę, to milkła. Słuchając ich, pastuch kręcił głową jak strwożony ptak. Cały pierwszy akt przemykał się pod ścianami, odchodził dokądś w swoich fałdujących się szarawarach i wracał, oglądając się za siebie. - Nie ma interesu - powiedział podczas antraktu Kola Szwarc - to jest towar dobry dla Kremieńczuga.

Antrakt był po to, by dziewczyna miała czas dojrzeć do zdrady. Nie poznaliśmy jej w drugim akcie - była drażliwa, roztargniona i postarała się czym prędzej zwrócić pastuchowi pierścionek zaręczynowy. Wtedy pastuch podszedł z nią do ubogiej, wymalowanej figury Najświętszej Panny i powiedział w sycylijskim swoim narzeczu:- Signora - powiedział swoim niskim głosem i odwrócił się. - Najświętsza Panna chce, abyś mnie wysłuchała.

Giovanniemu, który przyjechał tu z miasta, Panna Święta da tyle kobiet, ile mu się tylko zamarzy; mnie zaś nikogo nie trzeba prócz pani, signora.

Panna Maria, niepokalana nasza orędowniczka, powie pani to samo, jeśli signora zapyta ją o to.

Dziewczyna stała tyłem do wymalowanej drewnianej figury. Słuchając pastucha, niecierpliwie tupała nogą. Na tej ziemi biada nam! - nie ma kobiety, która nie traciłaby rozumu w chwili, gdy rozstrzyga się jej los. Kobieta jest samotna w takich chwilach, sama jedna, bez Panny Marii, i o nic jej nie pyta. W trzecim akcie przybysz z miasta, Giovanni, spotkał się ze swoim przeznaczeniem. Golił się u wiejskiego cyrulika, wystawiając aż na proscenium swoje rozkraczone, silne męskie nogi; pod słońcem Sycylii lśniły fałdy jego kamizeli. Scena wyobrażała wiejski jarmark. W najdalszym kącie stał pastuch. Stał milczący wśród beztrosko stłoczonych ludzi. Głowę trzymał nisko, potem podniósł ją i pod ciężarem jego rozbłysłego nagle, uważnego spojrzenia Giovanni drgnął, zaczął wiercić się na fotelu, odepchnął cyrulika i zerwał się na nogi. Rwącym się głosem zażądał od policjanta, by z placu zostały usunięte podejrzane i ponure indywidua. Pastuch - a grał go Di Grasso stał chwilę w zamyśleniu, potem uśmiechnął się, wzbił się w górę, przefrunął nad sceną teatru miejskiego, spadł na plecy Giovanniemu, przegryzł mu gardło i jął chłeptać krew z rany, warcząc i łypiąc oczyma. Giovanni zwalił się i kurtyna - opadając groźnie, bez szmeru - skryła przed naszym wzrokiem zabitego i zabójcę. Na nic już więcej nie czekając, rzuciliśmy się do kasy w Pasażu Teatralnym, która miała być otwarta dopiero nazajutrz. Na czele biegł Kola Szwarc. O świcie „Nowiny Odeskie” zawiadomiły tych nielicznych, którzy byli w teatrze, że dane im było widzieć najwspanialszego aktora nowego wieku. Di Grasso zagrał u nas podczas tego pobytu „Króla Leara”, „Otella”, „Śmierć cywilną”, „Łaskawy chleb” Turgieniewa, każdym słowem swoim i ruchem dając dowód, że w szaleństwach szlachetnej pasji więcej jest sprawiedliwości i nadziei niż w ponurych rygorach tego świata. Bilety na te przedstawienia odpalało się pięć razy drożej niż w kasie. Klienci polowali na koników i dopadali ich w traktierni gardłujących, rozpalonych, bluzgających pustymi przekleństwami. Kurząca się struga różowego upału dotarła do Pasażu Teatralnego. Sklepikarze w papuciach z wojłoku wynieśli na ulicę zielone butelki wina i baryłki z oliwkami. W saganach przed kramami kipiał w pienistej wodzie makaron i para tajała w dalekim niebie. Staruchy w męskich sztybletach sprzedawały muszelki i pamiątki, z głośnym wrzaskiem goniąc za wahającymi się klientami. Bogaci Żydzi z rozczesanymi na dwoje brodami podjeżdżali pod hotel „Północny” i dyskretnie pukali do drzwi pulchnych czarnulek z wąsikami - aktorek z trupy Di Grasso. Wszyscy byli szczęśliwi w Pasażu Teatralnym prócz jednego tylko człowieka; to ja byłem tym człowiekiem. W tych dniach groziła mi zagłada. Z minuty na minutę ojciec mógł przypomnieć sobie o zegarku, który wziąłem mu bez pozwolenia i zastawiłem u Koli Szwarca. Zdążywszy przyzwyczaić się do złotych zegarków i będąc człowiekiem pijącym rano zamiast herbaty besarabskie wino, Kola, choć dostał już z powrotem swoje pieniądze, nie mógł jednak zdecydować się na zwrot mojego zegarka. Już taki miał charakter. Taki sam charakter miał mój ojciec. Wtłoczony między tych dwóch ludzi patrzyłem, jak migają przede mną koła cudzej fortuny. Nie zostawało mi nic innego, jak uciec do Konstantynopola. Wszystko już było umówione z drugim mechanikiem parowca „Duke of Kent”, ale przed odbiciem postanowiłem pożegnać się z Di Grasso. Grał ostatni raz pastucha, którego unosi nad ziemię niepojęta siła. W teatrze zgromadziła się włoska kolonia z łysym i smukłym konsulem na czele, przyszli skuleni Grecy, brodaci eksterniści fanatycznie wpatrzeni w niewidzialny punkt oraz długoręki lotnik Utoczkin. I nawet Kola Szwarc przyprowadził swoją żonę w fioletowym szalu z frędzlami, niewiastę nadającą się na grenadiera i długą jak step, o pomiętej, sennej twarzyczce gdzieś na peryferiach ciała. Twarz ta była mokra od łez, kiedy opadła kurtyna. - Ty łobuzie - wychodząc z teatru, powiedziała do Koli teraz ty widzisz, co to jest miłość.

Stąpając ciężko, madame Szwarc kroczyła ulicą Langerona, z jej rybich oczu ciekły łzy, szal z frędzlami drgał na grubych barach. Szurając męskimi stęporami, trzęsąc głową, Szwarcowa ogłuszającym głosem, na całą ulicę, wyliczała kobiety, które dobrze żyją ze swoimi mężami. - Cipulka - mówią tacy mężowie do swojej żony - złotko, maleństwo.

Spokorniały Kola szedł obok żony i cicho dmuchał w swoje jedwabne wąsy. Szedłem za nimi z przyzwyczajenia i pochlipywałem. W chwili milczenia Szwarcowa usłyszała mój płacz i odwróciła się. - Ty łobuzie - wytrzeszczając rybie oczy, powiedziała do męża - niech ja nie dożyję szczęśliwej godziny, jak ty zaraz nie oddasz chłopcu zegarka.

Kola zastygł, otworzył gębę, potem opamiętał się i uszczypnąwszy mnie boleśnie, boczkiem podsunął mi zegarek. - Co ja z niego mam - żałośnie labiedził, oddalając się, gruby, płaksiwy głos madame Szwarc - dziś świńskie numery, jutro świńskie numery.

Ja cię pytam, ty łobuzie, jak długo może kobieta czekać?.

Doszli do rogu i skręcili w ulicę Puszkina. Zostałem sam z zaciśniętym w ręku zegarkiem i nagle z taką jasnością, jakiej nigdy jeszcze nie doznałem, zobaczyłem unoszące się w górę kolumny rady miejskiej, oświetlone listowie na bulwarze, brązową głowę Puszkina tkniętą wątłym odblaskiem księżyca, zobaczyłem po raz pierwszy to, co mnie otaczało, takim właśnie, jakim było naprawdę - w kształcie umilkłym i niewymownie pięknym.

Tłum. Jerzy Pomianowski





















12. KAROL-JANKIEL


Za czasów mego dzieciństwa stała na Pieresypie kuźnia Jojnego Brutmana. Spotykali się w niej handlarze koni, portowi furmani - w Odessie nazywają ich bindużnikami - i rzeźnicy z miejskich rzeźni. Kuźnia stała przy bałckiej szosie. Traktując ją jako punkt obserwacyjny, można było ubić interes z niejednym chłopem wiozącym do miasta owies i besarabskie wino. Jojne był bojaźliwym, niepokaźnym człowiekiem, ale od wina nie stronił, tkwiła w nim dusza odeskiego Żyda. Za moich czasów chowało się przy nim trzech synów. Ojciec sięgał im do pasa. Na Pieresypie, nad morzem, po raz pierwszy przekonałem się, jak potężne są ukryte siły natury. Trzech spasionych byków o purpurowych barkach i stopach jak łopaty znosiło mizerotę Jojnego do kąpieli tak, jak się znosi niemowlę. A jednak to on ich zrodził i nikt inny. Tu nie było żadnych wątpliwości. Żona kowala chodziła do synagogi dwa razy w tygodniu - w piątek wieczorem i w sobotę rano. Synagoga była chasydzka, na Wielkanoc wierni tańczyli tam aż do zapamiętania, jak derwisze. Żona Jojnego płaciła daninę krążącym po guberniach południowych wysłannikom galicyjskich cadyków. Kowal nie wtrącał się do spraw dziejących się między jego żoną a Bogiem. Po pracy szedł do piwniczki mieszczącej się obok rzeźni i tam, sącząc tanie, różowe wino, potulnie słuchał, co inni mówią o cenach bydła i o polityce. Jego synowie wzrost i siłę wzięli po matce. Dwaj z nich gdy już dorośli - zostali partyzantami. Starszy padł pod Wozniesieńskiem, drugi z Brutmanów, Semen, znalazł się u Primakowa - w dywizji czerwonych Kozaków. Kozacy obrali go dowódcą swojego pułku. Od niego to i od paru jeszcze małomiasteczkowych chłopaków bierze początek niebywały ów ród żydowskich rębaczy, kawalerzystów i partyzantów. Trzeci syn Brutmana został kowalem, jak ojciec. Pracuje w fabryce narzędzi rolniczych Gehna, która mieści się tam, gdzie dawniej. Nie ożenił się i nie ma potomstwa. Dzieci Semena koczowały razem z jego dywizją. Babce potrzebny był wnuk, chciała mu opowiedzieć o Baal-Szemie. Doczekała się wnuka od najmłodszej córki, Poli. Z całej rodziny tylko ta dziewczyna wrodziła się w malutkiego Jojnego. Była lękliwa, krótkowzroczna, miała delikatną cerę. O jej rękę starało się wielu. Pola wybrała Owsjeja Biełocerkowskiego. Wybór ten był dla nas niezrozumiały. Jeszcze dziwniejsze były wieści, świadczące, że młodzi żyją w zgodzie. Kobiety mają własne gospodarstwo, jak tłuką się garnki, tego z boku nie widać. Ale w tym wypadku garnki potłukł Owsjej Biełocerkowski. W rok po ślubie zaskarżył do sądu swoją teściową. Brane Brutman. Korzystając z tego, że Owsjej był akurat w służbowej delegacji, a Pola poszła do szpitala, bo miała zapalenie piersi, stara porwała nowo narodzonego wnuka, zaniosła go do małego rzezaka Naftuły Gierczyka i tam, w obecności dziesięciu kościanych dziadków, dziesięciu zgrzybiałych i wynędzniałych starców, stałych bywalców chasydzkiej synagogi, noworodek poddany został zabiegowi obrzezania. O tej nowinie dowiedział się Owsjej Biełocerkowski dopiero po przyjeździe. Owsjej zapisał się do partii jako kandydat. Postanowił też zasięgnąć rady u Byczacza, sekretarza komórki pracowników handlu państwowego. - Zostałeś zapaskudzony moralnie - powiedział mu Byczacz - i nie możesz tej sprawy tak zostawić.

Odeska prokuratura powzięła decyzję, aby rzecz sądzić na rozprawie pokazowej w fabryce imienia Piotrowskiego. Mały rzezak Naftuła Gierczyk i Brana Brutman, lat sześćdziesiąt dwa, znaleźli się na ławie oskarżonych. Naftuła był w Odessie taką samą częścią miejskiego inwentarza jak pomnik księcia de Richelieu. Przechodził pod naszymi oknami na Dalnickiej, trzymając w ręku obszarpaną i wyświechtaną torbę akuszerską. W tej torbie nosił swoje niezawiłe instrumenty. To wyciągał z niej nożyk, to znów butelkę wódki i miodowy piernik. Nasamprzód wąchał piernik, potem łykał wódkę, a po wypiciu intonował modlitwę. Rudy był ten Naftuła jak pierwszy rudy człowiek na świecie. Po odcięciu tego, co do niego należało, Naftuła nie zbierał krwi szklaną pipetką, lecz wysysał ją swoimi wywiniętymi wargami. Krew rozmazywała się na skudlonej jego brodzie. Do gości wychodził już wstawiony. Niedźwiedzie jego oczka jarzyły się wesoło. Rudy, jak pierwszy rudzielec na świecie, dudlił błogosławieństwa nad winem. Jedną ręką Naftuła wlewał wódkę do swojej obrośniętej, krzywej, ziejącej ogniem jamy gębowej, w drugiej ręce trzymał talerz. Na talerzu leżał nożyk powalany niemowlęcą krwią i kawałek gazy. Zbierając ofiary Naftuła obchodził wszystkich gości z tym talerzem, kręcił się wśród kobiet, pchał się na nie, łapał je za piersi i wrzeszczał na całą ulicę. - Grube mamy - wrzeszczał stary, łypiąc koralowymi oczkami - sztancujcie chłopców dla Naftuły, młóćcie pszenicę na swoich brzuchach, starajcie się dla Naftuły.

Sztancujcie chłopców, grube mamy.

Mężowie rzucali pieniądze do jego talerza. Żony ocierały mu brodę z krwi. Podwórka na Głuchej i Szpitalnej były niewyczerpane. Na podwórkach Głuchej i Szpitalnej roiły się dzieci niczym ikra w rzecznych ujściach. Naftuła pielgrzymował ze swoją sakwą jak poborca podatkowy. Prokurator Orłów przerwał tę wędrówkę Naftuły. Prokurator grzmiał ze swojej trybuny, starając się wykazać, że mały rzezak jest zawodowym szerzy cielem przesądów religijnych. - Czy obywatel wierzy w Boga? - zapytał Naftuły.

- Niech w Boga wierzy taki, co wygrał dwieście tysięcy odpowiedział stary. - Czy obywatela nie zdziwiło przybycie obywatelki Brutman o tak późnej porze, podczas ulewy i z niemowlęciem na ręku?.

- Ja się dziwię - odpowiedział Naftuła - kiedy ludzie robią coś po ludzku, ale kiedy ludzie wyprawiają wariackie sztuki, to ja się wcale nie dziwię.

Odpowiedzi te nie zadowoliły prokuratora. Chodziło o. szklaną pipetkę. Prokurator dowodził, że wysysając krew ustami, podsądny narażał dzieci na niebezpieczeństwo zakażenia. Głowa Naftuły - kudłaty orzeszek jego głowy - kiwała się gdzieś nad samą podłogą. Naftuła wzdychał, mrużył oczy i ocierał piąstką zapadnięte swoje usta. - Co to za mamrotanie, obywatelu Gierczyk? - zapytał go przewodniczący. Naftuła skierował przygasły wzrok na prokuratora Orłowa. - Nieboszczyk mesje Zusman - powiedział z westchnieniem - nieboszczyk pański tatuś, miał taką głowę, że trudno znaleźć lepszą w całym świecie. I, chwała Bogu, wcale go szlag nie trafił, kiedy on trzydzieści lat temu zaprosił mnie na pański brys*. No i widzimy, że z pana wyrósł przy sowieckiej władzy wielki człowiek i że Naftuła nie zabrał sobie razem z tą drobnostką niczego takiego, co by panu potem było potrzebne.

*/Brys (hebr. ) - obrzezanie.

Zamrugał niedźwiedzimi oczkami, pokiwał rudym swoim orzeszkiem i zamilkł. Odpowiedział mu śmiech jak z armaty, grzmiące salwy śmiechu. Orłów, z domu Zusman, wymachiwał rękoma i krzyczał coś, czego w tej kanonadzie nie sposób było rozumieć. Żądał wciągnięcia do protokołu.

Sasza Swietłow, felietonista „Odeskich Wiadomości”, posłał mu z loży prasowej karteluszek: „Sjoma, jesteś baran - było tam napisane - dobij go ironią, jedynie śmieszność zabija.

Twój Sasza”.

Sala ucichła, gdy wprowadzono świadka Biełocerkowskiego. Świadek powtórzył to, co już zeznał na piśmie. Był to drągal w bryczesach i kawaleryjskich butach z cholewami. Wedle zeznań Owsjeja, komitety powiatowe partii w Tyraspolu i w Bałcie okazywały mu całkowite poparcie w akcji skupu makuchów. W szczytowym punkcie kampanii skupu otrzymał depeszę z wiadomością o narodzinach syna. Po uzgodnieniu sprawy z kierownikiem oddziału organizacyjnego bałckiego komitetu powiatowego postanowił - w imię powodzenia akcji skupu - ograniczyć się do wysłania telegramu z życzeniami, sam zaś przyjechał dopiero po dwóch tygodniach. Ogółem akcja skupu w jego rejonie przyniosła sześćdziesiąt cztery tysiące pudów makuchów. W swoim mieszkaniu nie zastał nikogo prócz świadka Charczenko, sąsiadki, z zawodu praczki, oraz syna. Małżonka jego udała się do lecznicy, a świadek Charczenko, kołysząc kolebkę, co jest dowodem zacofania, nuciła dziecku piosenkę. Znając świadka Charczenko jako alkoholiczkę, świadek Biełocerkowski nie widział potrzeby wnikania w treść tej piosenki, zdziwił się jedynie, że śpiewająca nazywa chłopca Jaszą, podczas gdy on kazał nadać synowi imię Karol, na cześć naszego nauczyciela Karola Marksa. Po rozwinięciu pieluszek przekonał się o swoim nieszczęściu. Prokurator zadał kilka pytań. Obrona oznajmiła, że z pytań rezygnuje. Woźny sądowy wprowadził świadka Paulinę Biełocerkowską. Podeszła do bariery chwiejnym krokiem. Błękitnawy skurcz niedawnego macierzyństwa wykrzywiał jej twarz. Pot kroplami wystąpił na czole. Podniosła wzrok na małego kowala wystrojonego świątecznie - nosił fontaź i nowe sztyblety — i na miedzianą, ozdobioną siwymi wąsami twarz matki. Świadek Biełocerkowska nie dała odpowiedzi na pytanie, co jest jej wiadome odnośnie rozpatrywanej sprawy. Powiedziała tylko, że jej ojciec był biedakiem, że czterdzieści lat przepracował w kuźni przy bałckiej szosie. Matka urodziła sześcioro dzieci, troje z nich już nie żyje, jeden jest czerwonym dowódcą, drugi pracuje w zakładach Gehna.

- Matka jest bardzo pobożna, każdy to widzi, zawsze dręczyło ją, że jej dzieci są niewierzące, i nie mogła znieść myśli, że jej wnuki nie będą Żydami. Trzeba wziąć pod uwagę, z jakiej rodziny matka pochodzi.

Miasteczko Międzybórz jest już osławione, kobiety tam do dziś dnia noszą peruki.

- Niech mi świadek powie - przerwał jej czyjś ostry głos. Paulina zamilkła, krople potu na jej czole poróżowiały, zdawało się, że krew przesącza się przez cienką skórę. - Niech no mi świadek powie - powtórzył głos należący do byłego rzecznika przysięgłego, Samuela Lininga.

Gdyby synhedrion przetrwał do naszych czasów, Lining byłby jego przewodniczącym. Ale synhedrionu nie ma i Lining, który w dwudziestym piątym roku życia nauczył się czytać i pisać po rosyjsku, zaczął pod czterdziestkę gryzmolić skargi kasacyjne do senatu, które niczym nie różniły się od talmudycznych traktatów.

Staruszek przespał cały proces. Jego żakiet obsypany był popiołem. Ocknął się na widok Poli Biełocerkowskiej. - Niech mi świadek powie - rybi rząd jego sinych, wypadających zębów zaterkotał - czy świadkowi znana była decyzja męża, aby nadać synowi imię Karol?- Owszem. - A jak ochrzciła go mama świadka?- Jankiel. - A świadek, a jak świadek wołał na swojego syna?- Wołałam na niego „kotku”. - Dlaczego coś kotku?- Ja zawsze na dzieci wołam - kotku.

- Idźmy dalej - powiedział Lining, zęby mu wypadły, zdążył je podtrzymać dolną wargą i wsunął z powrotem na swoje miejsce. - Idźmy dalej.

Wieczorem, kiedy dziecko zostało uprowadzone do podsądnego Gierczyka, świadka nie było w domu, świadek był w lecznicy, czy się wyrażam ściśle?

- Byłam w lecznicy.

- W jakiej lecznicy świadka poddawano kuracji?

- Na ulicy Nieżyńskiej u doktora Drisot.

- Więc poddawano u doktora Drisot?.

- Owszem. - Świadek to dobrze pamięta?.

- Jak mogę nie pamiętać.

- Upraszam wysoki sąd, żeby sobie załączył jedno zaświadczenie - strupieszała twarz Lininga podniosła się nad blatem stołu - z tego zaświadczenia sąd zawyrokuje, że w danym czasokresie, o którym tu mowa, doktor Drisot był nieobecny i znajdował się na kongresie pediatrów w Charkowie.

Prokurator nie miał nic przeciwko dołączeniu wniosku w sprawie zaświadczenia. - Idźmy dalej - potrzaskując zębami powiedział Lining. Pola opadła na barierę całym ciałem. Jej szept stał się ledwie dosłyszalny. - Możliwe, że to nie był doktor Drisot - powiedziała leżąc na barierze - nie mogę wszystkiego pamiętać, jestem wyczerpana.

Lining skrobał ołówkiem żółtą brodę, czochrał się kabłąkowatym grzbietem o ławkę i ruszał sztucznymi zębami. Zapytana o zaświadczenie z Kasy Chorych, Biełocerkowska odpowiedziała, że zgubiła je.

- Idźmy dalej - powiedział staruch. Paulina przesunęła dłonią po czole. Jej mąż siedział na skraju ławy, z dala od innych świadków. Siedział wyprostowany, podkurczył długie nogi w kawaleryjskich botfortach.

Słońce padało na jego twarz porozpieraną belkowaniem drobnych, najeżonych kości. - Ja znajdę to zaświadczenie - wyszeptała Paulina i ręce jej ześliznęły się z bariery. I wtedy rozległ się płacz dziecka. Za drzwiami płakało i chlipało dziecko. - O czym ty właściwie myślisz. Pola - grubym głosem, krzyknęła stara Brutmanowa - dziecko od rana nie karmione, dziecko zaszło się od krzyku!

Czerwonoarmiści wzdrygnęli się i mocniej ścisnęli karabiny. Paulina osuwała się coraz niżej, głowa jej opadła w tył i dotknęła podłogi. Ręce wzbiły się w górę, zatrzepotały w powietrzu i opadły. - Przerwa - zawołał przewodniczący. Sala wybuchnęta zgiełkiem. Połyskując zielonymi zapadlinami w policzkach, Biełocerkowski podszedł do żony, kroczył jak żuraw. - Nakarmić dziecko - krzyknął ktoś z tylnych rzędów, przykładając dłonie do ust jak tubę. - Będzie nakarmione - odpowiedział z daleka kobiecy głos- na ciebie czekali czy co?- Wrobili córkę - powiedział siedzący obok mnie robotnik- córka w sitwie.

- Rodzina, bracie - odezwał się jego sąsiad - to ciemna sprawa, nocna zmiana.

Co ludzie w nocy naplączą, tego człowiek we dnie nie rozpłacze.

Słońce ukośnymi promieniami rozcinało salę. Tłum dreptał w ciasnocie. Rozpychając się łokciami, wydostałem się na korytarz. Drzwi świetlicy były uchylone. Dochodziło stamtąd cmokanie i mlaskanie Karola-Jankiela. W świetlicy wisiał portret Lenina, ten, na którym przemawia on z wieżyczki samochodu pancernego na placu przed dworcem Fińskim; portret otaczały kolorowe wykresy produkcji fabryki imienia Piotrowskiego. Wzdłuż ściany stały sztandary i karabiny na drewnianych szaragach. Robotnica o rysach Kirgizki schylając głowę karmiła Karola-Jankiela. Był to pulchny pięciomiesięczny osobnik w skarpetkach ręcznej roboty i z białym pomponem na głowie. Przyssany do Kirgizki, Karol-Jankiel powarkiwał i zaciśniętą piąstką bębnił po piersi swojej mamki. - Jakiego ci hałasu narobili - powiedziała Kirgizka - już go ktoś nakarmi, nie bójcie się.

Po pokoju kręciła się jeszcze siedemnastoletnia dziewczyna w czerwonej chusteczce, o policzkach sterczących jak guzy. Wycierała do sucha ceratkę Karola-Jankiela. - Z niego będzie żołnierz - powiedziała dziewczyna - patrzcie, jaki skory do bitki.

Kirgizka leciutkimi szarpnięciami wyjęta sutkę z ust Karola-Jankiela. Mały warknął i w rozpaczy odrzucił w tył głowę z białym pomponem.

Kobieta wydobyła na wierzch drugą pierś i dała ją chłopczykowi. Spojrzał na sutkę mętnymi oczkami, coś w nich błysnęło. Kirgizka patrzyła na Karola-Jankiela z góry, mierząc w niego z ukosa czarnym okiem. - Dlaczego żołnierz - powiedziała, poprawiając chłopcu czapeczkę - to będzie lotnik, po niebie będzie latał.

W sali znów zaczęła się sesja. Walka toczyła się teraz między prokuratorem a rzeczoznawcami, którzy uchylili się od dania jasnej opinii. Oskarżyciel publiczny uniósł się i walił w pulpit pięścią. Widziałem też pierwsze rzędy - galicyjskich cadyków, trzymających na kolanach swoje bobrowe czapki. Przyjechali tu na proces, podczas którego, wedle warszawskich gazet, miała być sądzona żydowska religia. Twarze rabinów siedzących w pierwszym rzędzie zawisły w burzliwym, zakurzonym, słonecznym blasku. - Precz! - krzyknął komsomołce, który przebił się aż do podium. Walka stawała się coraz gorętsza. Karol-Jankiel, bezmyślnie gapiąc się na mnie, ssał pierś Kirgizki. Od okna biegły proste ulice, wydeptane przez moje dzieciństwo i młodość - ulica Puszkina ciągnęła się aż do dworca, Mało-Arnaucka wrzynała się w nadmorski park. Wyrosłem na tych ulicach, teraz przyszła kolej na Karola-Jankiela, ale o mnie nikt tak się nie użerał, jak użerają się o niego, mój los obchodził tylko nielicznych. - Nie może być - szeptałem sam do siebie - żebyś nie był szczęśliwy, Karolu-Jankielu.

Nie powinno tak się zdarzyć, abyś nie miał być szczęśliwszy ode mnie.

Tłum. Jerzy Pomianowski





13. KONIEC PRZYTUŁKU


W głodowych latach nikomu w Odessie nie żyło się lepiej niż mieszkańcom przytułku przy drugim żydowskim cmentarzu. Kupiec blawatny Kofman wybudował niegdyś - dla uczczenia pamięci swojej żony Izabelli - przytułek obok muru cmentarnego. Sąsiedztwo to było przedmiotem niejednego żartu w kawiarni Fankoniego. Ale wyszło na to, że Kofman miał rację. Po rewolucji gnieżdżący się przy cmentarzu starcy i staruchy zagarnęli stanowiska grabarzy, kantorów, posługaczy cmentarnych. Sprawili sobie dębową trumnę z kapą i srebrnymi pendentami, którą dawali w najem niezamożnym klientom. Deski zniknęły w tym okresie z Odessy. Trumna do wynajęcia stale była w robocie. W dębowej skrzyni nieboszczyk leżał w swoim domu i na nabożeństwie żałobnym; do grobu zaś zwalano go w samej tylko śmiertelnej koszuli. Wymaga tego zapomniane żydowskie prawo. Mędrcy głosili, że nie należy przeszkadzać robakom połączyć się z padłem. Padło jest nieczyste. „Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”. Dzięki odrodzeniu starego obyczaju starcy mieli - prócz swego przydziału - taki fasunek, jaki nikomu w tych latach się nie śnił. Wieczorami hulali sobie w knajpie Załmana Krzyworączki i rzucali sąsiadom ogryzki. Pomyślności ich nic nie mąciło dopóty, dopóki nie przytrafiło się powstanie w niemieckich koloniach. Niemcy zabili podczas walki komendanta garnizonu Hersza Ługowoja.

Chowano go z honorami. Oddziały wojskowe przybyły na cmentarz z orkiestrami, kuchniami polowymi i karabinami maszynowymi na taczankach. Nad otwartą mogiłą wygłaszano mowy i składano przysięgi. - Towarzysz Hersz - krzyczał z natężeniem Lońka Brojtman, dowódca dywizji - wstąpił do bolszewickiej RSDRP w 1911 roku, gdzie był propagandzistą i łącznikiem. Pierwszym represjom towarzysz Hersz został poddany razem z SoniąJanowską, Iwanem Sokołowem i Monossonem w 1913 roku w mieście Mikołajowie.

Arie-Lejb, starosta przytułku, stał już ze swoimi towarzyszami w pogotowiu. Lońka nie zdążył jeszcze skończyć mowy pożegnalnej, a już staruszkowie zaczęli przechylać trumnę na bok, żeby zwalić do grobu zwłoki, pokryte sztandarem. Lońka nieznacznie trącił Arie-Lejba ostrogą. - Odwal się - powiedział - odwal się stąd.

Hersz zasłużył sobie na to wobec Republiki.

Na oczach zdrętwiałych starców Ługowoj został zakopany razem z dębową skrzynią, pendentami i czarną kapą, na której srebrem były wytkane tarcze Dawida i werset z hebrajskiej modlitwy za zmarłych. - Jesteśmy załatwieni - powiedział Arie-Lejb po pogrzebie do swoich kolegów. - Jesteśmy w ręku faraonowym.

I pobiegł do zarządzającego cmentarzem Brojdina z prośbą o wydanie desek na nową trumnę i sukna na kapę. Brojdin obiecał, ale nic nie załatwił. W jego planach nie leżało wzbogacenie starców. Oświadczył w kantorze: „Bardziej mi na sercu leżą bezrobotni samorządowcy jak ci spekulanci.

. Brojdin obiecał, ale nic nie załatwił. W knajpie Załmana Krzyworączki na jego głowę i na głowy członków związku pracowników samorządu miejskiego sypały się talmudyczne przekleństwa. Starcy przeklęli szpik w kościach Brojdina i członków związku, świeże nasienie w łonie ich żon oraz przewidzieli dla każdego z nich osobny rodzaj paraliżu i wrzodów. Ich dochody zmalały. Racja żywnościowa składała się teraz z sinej polewki na rybich ościach. Drugim daniem była kasza jaglana bez żadnej omasty. Stary człowiek z Odessy zje każdą bryję niezależnie od jej składu, byleby tylko wrzucono do niej listek bobkowy, czosnek i pieprz. Tu nic z tych rzeczy nie było. Przytułek imienia Izabelli Kofman podzielił los ogółu. Wściekłość wygłodzonych starców rosła. Wyładowała się na głowie człowieka, który najmniej się tego spodziewał. Człowiekiem tym okazała się pani doktor Judyta Szmajser, która przyszła do przytułku szczepić ospę. Gubispołkom wydał rozporządzenie o powszechnym obowiązku szczepienia ospy. Judyta Szmajser rozłożyła na stole swoje instrumenty i zapaliła maszynkę spirytusową. Za oknami stały szmaragdowe ściany cmentarnych zarośli. Błękitny języczek płomienia krzyżował się z lipcowymi błyskawicami. Najbliżej Judyty stał Meir Bezkonieczny, wyschły starzec. Ponuro przyglądał się jej przygotowaniom. - Pozwolicie, że was ukłuję - powiedziała Judyta, machnęła szczypczykami i zabrała się do wyciągania z łachmanów niebieskiego pręta jego ręki. Stary wyrwał jej swoją rękę. - U mnie nie ma w co kłuć.

- Nie będzie bolało - zawołała Judyta. - W miękkie miejsce nie boli.

- U mnie nie ma nic miękkiego - powiedział Meir Bezkonieczny - u mnie nie ma w co kłuć.

Z kąta pokoju odpowiedziało mu głuche zawodzenie. To zawodziła Doba-Leja, była kucharka na chrzcinach. Meir wykrzywił zetlałe swoje policzki. - Życie to śmiecie - wymamrotał - świat to burdel, ludzie to aferzyści.

Binokle na nosku Judyty zadrgały, jej pierś wykipiała z krochmalonego fartucha. Judyta otworzyła usta po to, by wyjaśnić wszystkie pożytki ze szczepienia ospy, ale powstrzymał ją Arie-Lejb, starosta przytułku. - Panienko - powiedział - nas urodziła mama tak samo jak panienkę. Ta kobieta, ta nasza matka, urodziła nas po to, żebyśmy żyli, a nie żebyśmy się męczyli. Ona chciała, żebyśmy żyli sobie dobrze, i miała rację, jak tylko może mieć rację matka. Człowiek, któremu wystarczy to, co mu Brojdin wydziela, taki człowiek niewart jest materiału, z którego został zrobiony. Panienki cel, panienko, jest taki, żeby nam szczepić ospę, i panienka z boską pomocą tę ospę szczepi. Nasz cel jest taki, żeby dożyć do końca naszych dni, a nie tylko się męczyć, ale my nie idziemy do tego celu. Doba-Leja, wąsata starucha o lwiej twarzy, zatkała jeszcze głośniej, słysząc te słowa. Doba-Leja zatkała basem. - Życie to śmierć - powtórzył Meir Bezkonieczny - a ludzie to aferzyści.

Sparaliżowany Simon-Wolf chwycił za kółko swojego wózka i ruszył ku drzwiom, wykręcając dłonie i piszcząc. Jarmułka osunęła się z jego malinowej, rozdętej głowy. W ślad za Simon-Wolfem na główną aleję wysypała się, wyjąc i strojąc grymasy, cała trzydziestka starców i staruch. Wymachiwali szczudłami i porykiwali jak głodne osły. Na ich widok stróż zatrzasnął cmentarne wrota. Grabarze podnieśli łopaty oblepione ziemią i korzeniami traw i stali pełni zdumienia. Słysząc hałas, wyszedł brodaty Brojdin w sztylpach, kolarskiej czapeczce i kusej marynarce. - Aferzysto - krzyknął Simon-Wolf - nas nie ma w co kłuć.

Na naszych rękach nie ma ciała.

Doba-Leja wyszczerzyła zęby i zawyła. Wózkiem paralityka jęła nacierać na Brojdina. Arie-Lejb zaczął jak zwykle z przenośni, przypowiastek, skradających się z dala ku celowi, który nie dla wszystkich był widoczny. Rozpoczął od przypowieści o rabbim Ozjaszu, który ofiarował swój majątek dzieciom, serce - żonie, strach - Bogu, podatki - cezarowi, dla siebie zaś zostawił tylko miejsce pod oliwką, gdzie słońce o zachodzie świeciło najdłużej. Od rabbi Ozjasza Arie-Lejb przeszedł do desek na nową trumnę i do przydziałów żywnościowych. Brojdin rozstawił nogi w sztylpach i słuchał, nie podnosząc wzroku. Brunatna barykada jego brody leżała nieruchomo na nowym frenczu; zdawało się, że Brojdin oddaje się myślom smutnym i spokojnym. - Wybaczysz mi chyba, Arie-Lejb - Brojdin westchnął, zwracając się do cmentarnego mędrca - ty mi chyba wybaczysz, jeśli powiem, że nie mogę w tobie nie widzieć podejrzanych koncepcji i poetycznego elementu.

Nie mogę nie widzieć za twoimi plecami, Arie-Lejb, tych, co wiedzą, co robią, zupełnie tak, jak ty wiesz, co robisz.

Tu Brojdin podniósł oczy. I natychmiast wypełniła je biała woda wściekłości. Drgające wzgórki jego źrenic wparły się w starca. - Arie-Lejb - powiedział Brojdin silnym swoim głosem przeczytaj telegramy z Tatarskiej Republiki, gdzie znaczne ilości Tatarów głodują jak wariaci.

Przeczytaj odezwę proletariuszy z Pitra, którzy pracują i czekają o głodzie przy swoich maszynach.

- Ja nie mogę czekać - przerwał zarządzającemu Arie-Lejb - nie mam już czasu na czekanie.

- Są ludzie - grzmiał Brojdin, nie słuchając - którzy żyją gorzej od ciebie, i są tysiące ludzi, którzy żyją gorzej niż ci, co żyją gorzej od ciebie.

Ty siejesz nieprzyjemności, Arie-Lejb, no to zbierzesz burzę. Wy będziecie załatwieni, jeżeli ja się od was odwrócę. Pomrzecie, jeżeli ja pójdę swoją drogą, a wy swoją. Ty umrzesz, Arie-Lejb. Ty umrzesz, Simon-Wolf. Ty umrzesz, Meirze Bezkonieczny. Ale zanim pójdziecie sobie umierać, powiedzcie mi - bardzo jestem tego ciekaw - czy jest u nas sowiecka władza, czy może jej wcale nie ma? Jeżeli jej nie ma u nas i ja się mylę, to zaprowadźcie mnie do pana Bersona na róg Deribasowskiej i Jekatieriańskiej, gdzie przeharowałem jako kamizelkarz wszystkie lata mojego życia.

Powiedz mi, że się mylę, Arie-Lejb.

I zarządzający cmentarzem podszedł zupełnie blisko do kalek. Dygocące jego źrenice były w nich wycelowane. Wbijały się w zmartwiałe, stękające stado jak promienie reflektorów, jak języki ognia. Sztylpy Brojdina trzeszczały, pot kipiał na zbrużdżonej jego twarzy, Brojdin coraz bliżej nacierał na Arie-Lejba i żądał odpowiedzi - czy nie pomylił się aby, sądząc, że radziecka władza już nadeszła.

Arie-Lejb milczał. Milczenie to mogłoby doprowadzić go do zguby, gdyby w końcu alei nie pokazał się bosy Fied'ka Stiepun w marynarskiej koszulce. Fied'ka, kiedyś kontuzjowany pod Rostowem i umieszczony jako ozdrowieniec w chałupie obok cmentarza, miał na pomarańczowym sznurze policyjnym gwizdek i nagan bez futerału. Fied'ka był pijany. Kamienne pukle włosów nakładały mu się na czoło. Pod puklami skurcz wykrzywiał jego skułastą twarz. Podszedł do mogiły Ługowoja, pokrytej zwiędłymi wieńcami. - Gdzieś ty był, Ługowoj - powiedział Fiedia do nieboszczyka - kiedym ja brał Rostów?.

Marynarz zgrzytnął zębami, zadął w policyjny gwizdek i wyciągnął nagan zza pasa. Szmelcowana lufa rozbłysła. - Koniec z carami! - zawołał Fied'ka - nie ma już carów.

Wszyscy mają leżeć bez trumien.

Marynarz ściskał rewolwer. Pierś jego była naga. Wytatuowane na niej było słowo „Riwa” i smok, którego głowa skierowana była ku sutce. Grabarze z podniesionymi łopatami skupili się dookoła Fied'ki. Kobiety trudniące się myciem zwłok wyszły ze swoich klitek i gotowe były zawyć do wtóru Dobie-Lei. Fale jęku biły o zamknięte wrota cmentarza. Rodziny, które przywiozły nieboszczyków na taczkach, domagały się, by je przepuszczono. Żebracy walili szczudłami o żelazne sztachety. - Koniec z carami!.

- Marynarz wypalił w niebo. Ludzie w podskokach rzucili się wzdłuż alei. Brojdin stawał się z wolna coraz bledszy. Podniósł rękę, zgodził się na wszystkie żądania domu starców i, obróciwszy się po wojskowemu, poszedł do kantoru. Wrota rozwarły się w tej samej chwili. Krewniacy zmarłych, pchając wózki przed sobą, żwawo toczyli je po dróżkach. Samozwańczy kantorowie przenikliwymi falsetami zaśpiewali „El mole rachmim” nad rozkopanymi grobami. Wieczorem świętowali swoje zwycięstwo u Krzyworączki. Postawili Fied'ce trzy kwarty besarabskiego wina. - Hewel bawolim* - trącając się z marynarzem, powiedział Arie-Lejb - porządny chłop z ciebie, z tobą można żyć.

Kuloj hewel.

Szefowa, żona Krzyworączki, myła za przepierzeniem szklanki. - Jeżeli u Ruskiego trafi się dobry charakter - zauważyła madam Krzyworączka - to to już doprawdy coś wspaniałego.

Fied'kę wyprowadzono o drugiej w nocy. - Hewel bawolim - mamrotał niezrozumiałe, feralne wyrazy, brnąc ulicą Stepową - kuloj hewel.

*/ Hewel hawolim (hebr. ) - Marność marności.

*/ Kuloj hewel (hebr. ) - I wszystko marność.

Następnego dnia starcom wydano w przytułku po cztery kawałki rąbanego cukru i barszcz na mięsie. Wieczorem poprowadzono ich do Teatru Miejskiego na przedstawienie zakupione przez Opiekę Społeczną. Dawano „Carmen”. Po raz pierwszy w życiu inwalidzi i pokraki zobaczyli złocone balkony odeskiego teatru, aksamit jego barier, oleisty blask jego świeczników. Podczas antraktów wszystkim rozdano kanapki z leberką. Na cmentarz zostali odwiezieni wojskową ciężarówką. Auto torowało sobie drogę po zamarzłych ulicach z łomotem i detonacjami. Starcy zasnęli o pełnym brzuchu. Czkali przez sen i dygotali z przesytu, jak psy zziajane po biegu. Rano Arie-Lejb wstał wcześniej niż inni. Obrócił się twarzą ku wschodowi, aby się pomodlić, i zobaczył na drzwiach ogłoszenie. Na papierku tym Brojdin podawał do wiadomości, że przytułek zamyka się na remont i wszyscy podopieczni winni tego dnia zjawić się w gubernialnym oddziale Opieki Społecznej celem nowej rejestracji pod kątem stosunku do pracy. Słońce wychynęło nad wierzchołki cmentarnych zarośli. Arie-Lejb uniósł palce do oczu. Z przygasłych oczodołów wyciekła łza. Kasztanowa aleja w pełnym blasku biegła w stronę kostnicy. Kasztany kwitły, drzewa niosły wysokie, białe kwiatostany na rozcapierzonych łapach. Nieznajoma kobieta w chustce ciasno okręconej pod biustem gospodarowała w kostnicy. Wszystko tam było przeinaczone - ściany ozdobione świerczyną, stoły wyskrobane. Kobieta myła noworodka. Przewracała go zręcznie z boku na bok: woda brylantową strugą ściekała po wpadłych, pokrytych plamami pleckach. Brojdin w sztylpach siedział na stopniach kostnicy. Wyglądało na to, że odpoczywa. Zdjął swój kaszkiet i wycierał czoło żółtą chustką. - W związku tak właśnie powiedziałam do towarzysza Andrejczyka - nieznajoma kobieta głos miała śpiewny — my się roboty nie boimy.

Wystarczy o nas spytać w Jekatierinosławiu.

Jekatierinosław zna naszą robotę.

- Przystępujcie, towarzyszko Blumo, przystępujcie do roboty - zgodliwym tonem powiedział Brojdin, chowając do kieszeni żółtą chustkę - ze mną można się dogadać.

Ze mną można się dogadać - powtórzył i skierował błyszczące oczy na Arie-Lejba, który przywlókł się aż pod ganek - nie trzeba tylko pluć mi w kaszę.

Brojdin nie skończył swojej przemowy: pod bramą zatrzymała się dorożka zaprzężona w rosłego, karego konia. Z dorożki wylazł zarządzający gospodarką komunalną w koszuli z wykładanym kołnierzem. Brojdin wziął go pod rękę i poprowadził na cmentarz. Stary czeladnik krawiecki demonstrował swemu zwierzchnikowi stuletnią historię Odessy spoczywającą pod granitowymi płytami. Pokazał mu pomniki i grobowce eksporterów pszenicy, maklerów okrętowych i handlowców, którzy zbudowali rosyjską Marsylię tam, gdzie stała wioska Hadżibej. Tu oto leżeli - twarzą ku wrotom - wszyscy Aszkenazy, Hessenowie i Efrussi - kutwy z polorem, hulaki z żyłką do filozofii, twórcy odeskich fortun i anegdot. Leżeli pod nagrobkami z labradoru i różowego marmuru, odgrodzeni szpalerem kasztanów i akacji od plebsu cisnącego się pod murami. - Nie dawali żyć, póki żyli - Brojdin walił po pomniku buciorem - nie dawali umrzeć po śmierci.

Zapalił się i opowiedział zarządzającemu gospodarką komunalną, jaki ma program przebudowy cmentarzy i jaki plan kampanii przeciw bractwu pogrzebowemu. - I tych też usunąć. - Zarządzający wskazał na żebraków stojących pod bramą. - Już się robi - odparł Brojdin - wszystko już po trochu się robi.

- No, działaj - powiedział zarządzający Majorów - masz tu porządek, ociec.

Działaj.

Postawił nogę na stopniu dorożki i przypomniał sobie o Fied'ce. - Co to za rozróbka tu była?- Chłopak po kontuzji - powiedział Brojdin opuszczając wzrok - i zdarzają mu się wyskoki.

Ale teraz już mu się wytłumaczyło i on przeprasza.

- Główka pracuje - powiedział Majorów do swego towarzysza na odjezdnym - ma porządek w głowie.

Rosły koń wiózł do miasta Majorowa i kierownika oddziału urządzeń komunalnych. Po drodze natknęli się na starców i staruchy, wypędzonych z przytułku. Kuśtykali kulawo, zginając się pod tobołkami, i wlekli się w milczeniu. Chwaccy czerwonoarmiści spychali ich do szeregu. Wózki paralityków skrzypiały. Świst duszności, pokorna chrypa wyrywała się z piersi emerytowanych kantorów, weselnych błaznów, kucharek na chrzcinach i wysłużonych subiektów sklepowych. Słońce stało wysoko. Upał znęcał się nad kupą łachmanów wlokących się po ziemi. Szlak ich biegł wzdłuż ponurej, wypalonej, kamienistej szosy, obok lepianek z gliny, obok pól usianych kamieniami, obok otwartych domów zburzonych przez pociski, obok góry zadżumionych. Niewymownie smutna droga prowadziła w Odessie od miasta na cmentarz.

Tłum. Jerzy Pomianowski





Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Izaak Babel Opowiadania odeskie (1931)
Izaak Babel Opowiadania odeskie
Babel Izaak Opowiadania odeskie i inne
Izaak Babel Sól (opowiadanie)
Izaak Babel Historia jednego konia (opowiadanie)
Izaak Babel Król (opowiadanie)
Izaak Babel Łubka Kozak (opowiadanie)
Izaak Babel Wdowa (opowiadanie)
Izaak Babel Nafta (opowiadanie)
Izaak Babel Ojciec (opowiadanie)
Izaak Babel Pocałunek (opowiadanie)
Izaak Babel List (opowiadanie)
Izaak Babel Tak to robiono w Odessie (opowiadanie)
Izaak Babel Dziennik 1920
Izaak Babel KONIEC PRZYTUŁKU
Izaak Babel U NASZEGO BATKI MACHNY
Izaak Babel Guy de Maupassant

więcej podobnych podstron