Izaak Babel Opowiadania odeskie

background image

IZAAK BABEL

Opowiadania odeskie

1. Król

2. Tak to robiono w Odessie

3. Ojciec

4. Sprawiedliwość w cudzysłowie

5. Lubka Kozak

6. Froim Gracz

7. Zmierzch

8. Pierwsza miłość

9. W suterenie

10. Przebudzenie

11. Di Grasso

12. Karol-Jankiel

13. Koniec przytułku

background image

1. KRÓL

Obrzęd ślubny skończył się, rabin opadł na fotel, potem wyszedł z

pokoju i zobaczył stoły ustawione wzdłuż całego podwórza. Było ich

tak dużo, że aż ogon wystawał za wrota, na Szpitalną ulicę. Nakryte

pluszem stoły wiły się po podwórzu jak węże, którym na brzuch

położono łaty różnych kolorów - i te łaty z pomarańczowego i

czerwonego pluszu śpiewały gromkimi głosami. Z mieszkań zrobiono

kuchnie. Przez zakopcone drzwi walił tłusty płomień, pijany,

nabrzękły płomień. W jego oczadziałych promieniach piekły się babie

twarze, starcze, drżące podbródki, zasmolone piersi. Pot, różowy jak

krem, różowy jak piana wściekłego psa, oblewał te kupy rozrosłego,

ckliwie cuchnącego człowieczego mięsa. Trzy kucharki, nie licząc

pomywaczek, szykowały ucztę weselną, a królowała nad nimi

siedemdziesięcioletnia Rojza, tradycyjna jak zwój Tory, drobna i

garbata. Przed wieczerzą na podwórze wkręcił się jakiś nie znany

gościom młody człowiek. Zapytał o Benię Krzyka. Wziął Benię Krzyka

na stronę. - Słuchajcie no, Król - powiedział młody człowiek - mam

wam parę słów do powiedzenia. Przychodzę od cioci Chany z

Kosteckiej.

- No dobrze - powiedział Benia Krzyk, zwany Królem - co to za parę

słów?- Nowy prystaw objął wczoraj cyrkuł, kazała wam powiedzieć

ciocia Chana.

- Wiedziałem to już przedwczoraj - odpowiedział Benia Krzyk. - Dalej. -

Prystaw zrobił zbiórkę na cyrkule i trzymał mowę.

- Nowa miotła dobrze zamiata - odpowiedział Benia Krzyk. - On chce

mieć obławę. Dalej.

- A kiedy będzie obława, wiecie wy, Król?- Będzie jutro. - Król, obława

będzie dzisiaj. - Kto ci to powiedział, chłopczyku?- To mi powiedziała

background image

ciocia Chana. Znacie przecież ciocię Chanę. - Znam ciocię Chanę.

Dalej. - .

Prystaw zebrał cyrkuł i trzymał mowę. „My musimy zdusić Benię

Krzyka, powiedział, bo tam, gdzie jest jego imperatorska mość, tam

nie może być króla. Dziś, kiedy Krzyk wydaje siostrę za mąż i oni

wszyscy tam będą, dziś właśnie trzeba zrobić obławę.

„. - Dalej. - No to szpicle zaczęli się bać. Oni powiedzieli: „Jak my

dzisiaj zrobimy obławę, kiedy u niego jest święto, to Benia się

rozgniewa i upuści dużo krwi”. To na to prystaw powiedział: ”Moja

ambicja jest droższa.

„. - No to już idź - odpowiedział Król. - Co powiedzieć cioci Chanie

względem obławy?- Powiedz, że Benia wie względem obławy. I ten

młody człowiek poszedł sobie. Za nim wyszło ze trzech przyjaciół Beni.

Powiedzieli, że za pół godziny wrócą. I za pół godziny już byli z

powrotem. I to było wszystko. Do stołu siadano nie według

starszeństwa. Głupia starość nie mniej jest żałosna niż tchórzliwa

młodość. I nie według zamożności. Podszewka ciężkiej kabzy utkana

jest z łez. W głowach stołu na pierwszym miejscu siedział narzeczony

z narzeczoną. To ich dzień. Na drugim miejscu siedział Sender

Eichbaum, teść Króla. To jego prawo. Historię Sendera Eichbauma

warto znać, bo to nie taka prosta historia. Jakim sposobem Benia

Krzyk, bandyta i król bandytów, został zięciem Eichbauma? Jak

został zięciem człowieka, który miał w majątku sześćdziesiąt dojnych

krów bez jednej? Rozeszło się o napad. Nie dalej jak rok temu Benia

napisał list do Eichbauma. „Mesje Eichbaum - pisał Benia - zechciej

pan położyć jutro rano pod bramą na Sofijskiej ulicy pod

siedemnastką dwadzieścia tysięcy rubli. Jak pan tego nie zrobi, to

pana czeka coś niesłychanego i cała Odessa będzie miała co mówić o

panu. Z poważaniem, Benia Król”. Trzy listy, jeden jaśniejszy od

background image

drugiego, zostały bez odpowiedzi. Wówczas Benia wszczął

postępowanie. Tych dziewięciu ludzi z długimi kijami w ręku przyszło

w nocy. Kije były na końcu omotane pakułami maczanymi w smole.

Dziewięć płomiennych gwiazd zapaliło się w krowiarni Eichbauma.

Benia odbił zamki w oborze i zaczął wyprowadzać krowy jedną po

drugiej. Czekał już na nie chłopak z nożem w ręku. Jednym ciosem

obalał krowę i zatapiał nóż w krowim sercu. Na ziemi zlanej krwią

pochodnie rozkwitły jak ogniste róże, zagrzmiały wystrzały. Strzałami

Benia odpędzał krowiarki, które zbiegły się do obory. W ślad za nim

także inni bandyci zaczęli strzelać w powietrze, bo jeżeli nie strzelać w

powietrze, to można zabić człowieka. I oto kiedy szósta krowa z

przedśmiertnym rykiem padła pod nogi Królowi, wtedy wybiegł na

dwór Eichbaum w samych kalesonach i zapytał:- I co będzie z tego

wszystkiego, Benia?- Jeżeli ja nie będę miał pieniędzy, to pan nie

będziesz miał krów, panie Eichbaum. Jak dwa razy dwa. - Zajdź no do

mieszkania, Benia. I w mieszkaniu dogadali się. Zarżniętymi krowami

podzielili się po połowie. Eichbaum otrzymał gwarancję nietykalności i

odpowiednie zaświadczenie ze stemplem. Ale cud zdarzył się dopiero

potem. W czasie napadu tej groźnej nocy, kiedy ryczały dźgane nożami

krowy, a cielęta ślizgały się w krwi matczynej, kiedy pochodnie pląsały

jak czarne dziewice, zaś baby dojarki żachały się i kwiczały pod lufami

dobrodusznych browningów - tej groźnej nocy wybiegła na dwór w

wyciętej koszuli córka starego Eichbauma - Cyla. I zwycięstwo Króla

stało się jego klęską. Po dwóch dniach Król bez uprzedzenia zwrócił

Eichbaumowi cale zabrane mu pieniądze, po czym zjawił się

wieczorem z wizytą. Przyodziany był w pomarańczowy garnitur, spod

mankieta błyszczała mu brylantowa bransoletka, wkroczył do pokoju,

przywitał się i poprosił o rękę córki Eichbauma, Cyli. Starego trochę

jakby lekki szlag trafił, ale się podniósł. Stary miał w sobie jeszcze

background image

życia na jakieś dwadzieścia lat. - Słuchaj pan, Eichbaum - powiedział

mu Król. - Kiedy pan umrze, to ja pana pochowam na pierwszym

żydowskim cmentarzu, koło samej bramy. Ja panu postawię,

Eichbaum, pomnik z różowego marmuru. Ja pana zrobię starostą

Brodzkiej synagogi. Ja rzucę swój fach, panie Eichbaum, i przystąpię

do pańskiego interesu jako wspólnik. My będziemy mieli dwieście

krów, panie Eichbaum. Ja pozabijam wszystkich pachciarzy, prócz

pana. Złodziej nie ośmieli się przejść tą ulicą, na której pan mieszka.

Postawię panu willę na szesnastej stacji.

I przypomnij pan sobie tylko, Eichbaum, pan przecież w młodości też

nie był rabinem. Kto podrobił testament - może lepiej głośno nie

mówić.

I za zięcia będziesz pan miał Króla, nie smarkacza, tylko Króla, panie

Eichbaum.

I Benia Krzyk zyskał, co chciał, bo był człowiekiem namiętnym, a

namiętność panuje nad światem. Nowożeńcy spędzili trzy miesiące w

żyznej Besarabii, pośród winnic, obfitego jadła i miłosnego potu.

Później zaś Benia wrócił do Odessy, aby wydać za mąż

czterdziestoletnią siostrę swoją, Dwojrę, cierpiącą na chorobę

Basedowa. Teraz zatem, kiedyśmy opowiedzieli historię Sendera

Eichbauma, możemy wrócić na wesele Dwojry Krzyk, siostry Króla. Na

tym weselu podano na kolację indyki, pieczone kury, gęsi,

faszerowane ryby i rybną polewkę, w której perłowym blaskiem

świeciły cytrynowe oka. Nad martwymi łebkami gęsimi kołysały się

kwiaty jak dumne pióropusze. Ale czy tylko pieczone kury wyrzuca na

brzeg pienisty przypływ odeskiego morza? Cały kwiat naszej

kontrabandy, wszystko, czym słynie ziemia od krańca do krańca,

wprzęgnięte było tej gwiaździstej, tej błękitnej nocy do swego

niszczycielskiego, zwodniczego dzieła. Zamorskie wino rozgrzewało

background image

żołądki, słodko podcinało nogi, tumaniło głowy i odbijało się czkawką,

donośną jak pobudka wojskowa. Czarny kucharz z „Plutarcha”, który

przybył onegdaj z Port Saidu, przeszwarcował za strefę wolnocłową

pękate butle rumu jawajskiego, oleistą maderę, cygara z plantacji

Pierponta Morgana i pomarańcze spod Jerozolimy. Oto co wyrzuca na

brzeg pienisty przypływ odeskiego morza, oto co przypada niekiedy

odeskim żebrakom na żydowskich weselach. Na weselu Dwojry Krzyk

dano im jamajskiego rumu i dlatego, nachlawszy się go jak trefne

świnie, żydowscy żebracy zaczęli ogłuszająco stukotać swoimi

kosturami. Eichbaum, rozpiąwszy kamizelkę, przymrużonym okiem

oglądał rozhulaną czeredę i czkał z lubością. Orkiestra grała tusz.

Było tak, jak na dywizyjnej paradzie. Tusz i nic, tylko tusz. Bandyci

siedzący w zwartym szyku z początku czuli się skrępowani obecnością

obcych, ale później dali sobie folgę. Lowa Kacap rozbił flaszkę wódki

na głowie swojej ukochanej, Monia-Artylerzysta strzelił w powietrze.

Ale ostatecznych granic dosięgła ekstaza w momencie, gdy starym

zwyczajem goście zaczęli obdarowywać nowożeńców. Bóżniczni

szamesi skoczywszy na stoły wyśpiewywali w dźwięcznym bulgocie

tuszów ilość darowanych rubli i srebrnych łyżek. I tutaj przyjaciele

Króla pokazali, co warta jest błękitna krew i nie wygasła jeszcze

rycerskość Mołdawanki. Niedbałym gestem rzucali na srebrne tace

złote monety, pierścienie, sznury korali. Ci arystokraci Mołdawanki

nosili obcisłe malinowe kamizelki, ich barki opinały rude surduty, na

ich mięsistych łydkach pękała skóra barwy niebiańskiego lazuru.

Prężąc się w całej okazałości, wypinając brzuchy, bandyci klaskali do

taktu, krzyczeli „gorzko” i rzucali kwiaty narzeczonej, a ona,

czterdziestoletnia Dwojra, siostra Beni Krzyka, siostra Króla,

oszpecona przez chorobę, z rozdętym wolem i wysadzonymi z orbit

oczyma, siedziała na górze poduszek obok szczupłego chłopaka,

background image

kupionego za pieniądze Eichbauma i oniemiałego z żałości. Ceremonia

składania podarunków miała się ku końcowi, szamesi ochrypli i nie

było już zgody między basetlą a skrzypcami. Nad podwórkiem

przeciągnął nagle lekki wiew spalenizny. - Benia - powiedział tatunio

Krzyk, stary furman, który nawet wśród furmanów miał opinię

grubianina - Benia, ty wiesz, co mi się zdaje? Mi się zdaje, że u nas się

palą sadze.

- Tatunio - odpowiedział Król pijanemu ojcu - ja bardzo proszę, niech

tatunio sobie pije i zakąsza i może mi się tatunio nie przejmować o

byle co.

I Krzyk senior posłuchał rady syna. Przegryzł sobie i wypił. Ale

obłoczek dymu stawał się coraz bardziej gryzący. Gdzieś w oddali

zaróżowił się już kraj nieba. I już strzelił w górę wąski jak szpada

język ognia. Goście wstali z miejsc wietrząc swąd, a ich baby zaniosły

się piskiem. Bandyci wymienili spojrzenia. I tylko Benia na nic nie

zwracał uwagi i był niepocieszony. - Psują mi święto - krzyczał pełen

rozpaczy - moi drodzy, błagam was, jedzcie i pijcie.

Ale w tym momencie na podwórzu zjawił się ten sam młodzieniec,

który przyszedł na początku wieczoru. - Król - powiedział do Beni - ja

mam wam do powiedzenia parę słów.

- No, mów - odrzekł Król - ty zawsze masz w zapasie parę słów.

- Król - powiedział nieznany młodzieniec i zachichotał - to po prostu

śmieszne, cyrkuł się pali jak ta świeczka.

Kramarze oniemieli. Bandyci uśmiechnęli się. Sześćdziesięcioletnia

Mańka, macierz bandytów słobodzkich, włożyła dwa palce w usta i

gwizdnęła tak przeraźliwie, że pod jej sąsiadami zachwiały się krzesła.

- Mania, tu nie jesteś na robocie - zwrócił jej uwagę Benia - trochę

zimnej krwi, Mania.

Młodzieńca, który przyniósł tę zdumiewającą nowinę, wciąż jeszcze

background image

dusił śmiech. - Wyszło ich z cyrkułu może ze czterdziestu - opowiadał

ruszając żuchwami - i poszło na obławę. To ledwie uszli piętnaście

kroków, jak już się zapaliło.

Lećcie zobaczyć, jak chcecie.

Ale Benia zabronił gościom spacerów dla oglądania pożaru. Poszedł

sam z dwoma kolegami. Cyrkuł płonął jak się należy, z czterech stron.

Stójkowi, trzęsąc zadami, biegali po zadymionych schodach i

wyrzucali z okien swoje kuferki. W rozgardiaszu rozbiegli się

aresztanci. Strażacy byli pełni gorliwości, ale okazało się, że w

najbliższym kranie nie ma wody. Prystaw - ta sama miotła, co dobrze

miecie - stał na przeciwległym chodniku i gryzł wąsy włażące mu do

ust. Nowa miotła stała nieruchomo. Benia, przechodząc obok

prystawa, zasalutował mu po wojskowemu. - Dobrego zdrówka, wasza

ekscelencjo - powiedział ze współczuciem - co pan powie względem

tego nieszczęścia? To wprost koszmarne.

Wlepił wzrok w palący się budynek, pokiwał głową i zacmokał

wargami:- Aj, aj, aj.

A kiedy Benia wrócił do domu, na dworze gasły już latarenki i na

niebie zapalał się już brzask. Goście się rozeszli, a muzykanci

drzemali z głowami opuszczonymi na szyjki swoich basetli. Tylko

Dwojra nie miała zamiaru spać. Popychała oburącz odrętwiałego z

lęku męża w stronę drzwi małżeńskiej sypialni i spoglądała na niego

żarłocznie, jak kot, który trzymając w pysku mysz, z lekka próbuje jej

zębami.

Tłum. Jerzy Pomianowski

background image

2. TAK TO ROBIONO W ODESSIE

Odezwałem się pierwszy. - Reb Arie-Lejb - powiedziałem do starego -

pomówmy o Beni Krzyku. Pomówmy o błyskawicznym jego rozbiegu i

straszliwym końcu. Trzy cienie tarasują drogi mojej wyobraźni. Oto

Froim Gracz. Czy stal jego uczynków nie wytrzymuje porównania z

siłą Króla? Oto Kolka Pakowski. Zaciekłość tego człowieka zawierała w

sobie wszystko, co potrzebne jest, by mieć władzę. A czy Chaim Drąg

nie potrafił dostrzec blasku nowej gwiazdy? Czemu tylko Benia Krzyk

wspiął się na sam szczyt sznurowej drabiny, a wszyscy inni zawiśli w

dole, na chwiejnych szczeblach? Reb Arie-Lejb milczał, siedząc na

cmentarnym murze. Rozpościerał się przed nami zielony spokój

grobów. Człowiek szukający odpowiedzi winien się uzbroić w

cierpliwość. Człowiekowi pełnemu wiedzy przystoi powaga. Dlatego

Arie-Lejb milczał siedząc na murze cmentarnym. Wreszcie odezwał

się:- Dlaczego on? Dlaczego nie tamci, chce pan wiedzieć? Otóż trzeba

na chwilę zapomnieć, że na nosie ma się okulary, a w duszy jesień.

Niech pan przestanie awanturować się przy swoim biurku, a jąkać się

wśród ludzi. Niech pan sobie wyobrazi na chwilę, że się pan

awanturuje na placach, a jąka się na papierze. Pan jest tygrysem, pan

jest lwem, pan jest kotem. Pan może się przespać z ruską kobietą i

ruska kobieta będzie po tym zadowolona. Pan ma dwadzieścia pięć

lat. Gdyby do nieba i ziemi przytwierdzone były uchwyty, to pan

mógłby za te uchwyty złapać i przyciągnąć niebo do ziemi. A za

tatunia ma pan furmana Mendla Krzyka. Względem czego może

myśleć taki tatunio? On może myśleć względem wypić porządnego

kielicha, względem dać komuś po mordzie, względem swoich koni - i

nic więcej. Pan chcesz żyć, a on każe: panu umierać po dwadzieścia

background image

razy dziennie. Co by pan zrobił na miejscu Beni Krzyka? Nic by pan

nie zrobił. A on zrobił. Dlatego on jest Król, a pan masz figę w

kieszeni. Beniek poszedł więc do Froima Gracza, który już wówczas

patrzył na świat jednym okiem i był tym, czym jest. On powiedział

Froimowi:- Weź mnie. Chcę przybić do twojego brzegu. Ten brzeg, do

którego ja przybiję, będzie wygrany. Gracz go spytał:- Ktoś ty, skąd się

bierzesz i co masz w zanadrzu?- Wypróbuj mnie, Froim - odparł Benia

- i przestańmy rozmazywać białą kaszę po czystym stole. - Przestańmy

rozmazywać kaszę - odrzekł Gracz - ja cię wypróbuję. I zebrała się

rada bandycka, żeby zastanowić się nad Benią Krzykiem. Nie byłem

na tej radzie. Ale podobno taką radę zwołano. Starszym był wtedy

nieboszczyk Lowka Byk. - Co on właściwie ma pod czapką, ten

Beniek? - zapytał nieboszczyk Byk. Jednooki Gracz wydał swoją

opinię:- Benia mówi mało, ale on mówi smacznie. On mówi mało, ale

człowiek ma chęć, żeby on jeszcze coś powiedział. - Jeżeli tak -

zawołał nieboszczyk Lowka - to wypróbujemy go na Tartakowskim. -

Wypróbujemy go na Tartakowskim - postanowiła rada i każdy, w

którym było jeszcze trochę sumienia, rumienił się, słysząc tę decyzję.

Dlaczego się rumienił? Dowie się pan, jeśli pójdziesz pan tam, dokąd

ja pana prowadzę. Tartakowskiego nazywano u nas „półtora Żyda”

albo „dziewięć napadów”. „Półtora Żyda” nazywano go dlatego, że w

jednym Żydzie nie mogło zmieścić się tyle czelności i pieniędzy, ile

miał Tartakowski. Był wyższy od najwyższego policjanta w Odessie, a

grubszy był niż najgrubsza Żydówka. „Dziewięć napadów” zaś

mówiono o nim dlatego, że firma Lowka Byk i spółka zrobiła na kantor

Tartakowskiego nie osiem i nie dziesięć napadów, a właśnie dziewięć.

Benia, który nie był wtedy jeszcze Królem, przypadł honor dokonania

dziesiątego napadu na „półtora Żyda”. Kiedy go Froim o tym

zawiadomił, Benia powiedział „owszem” i wyszedł trzaskając drzwiami.

background image

Dlaczego Benia trzasnął drzwiami? Dowie się pan, jeśli pójdziesz pan

tam, dokąd ja pana prowadzę. Tartakowski ma duszę zbója, ale on

jest nasz. On wyszedł spośród nas. To nasza krew. To nasza kość,

jakby jedna i ta sama mama nas rodziła. Pół Odessy pracuje w jego

kramach. I przez naszych z Mołdawanki też ucierpiał. Dwa razy

porwali go oni dla okupu, a raz podczas pogromu urządzili mu nawet

pogrzeb z żałobnymi pieniami. Pałkarze ze Słobody bili wtedy Żydów

na Wielkiej Arnauckiej. Tartakowski uciekł przed nimi i nagle spotyka

orszak pogrzebowy z chórami na Sofijskiej. Pyta więc:- Kogo to

chowacie z taką pompą? Przechodnie odpowiedzieli, że to pogrzeb

Tartakowskiego. Orszak doszedł do Słobodzkiego cmentarza. I wtedy

nasi wyjęli z trumny kulomiot i zaczęli sypać w słobodzkich pałkarzy.

Ale „półtora Żyda” tego nie przewidział. „Półtora Żyda” zląkł się na

śmierć. A kto by się nie zląkł na jego miejscu? Dziesiąty napad na

człowieka, którego już raz pochowano to był gruby nietakt. Benia,

który nie był jeszcze wtedy Królem, zrozumiał to lepiej niż ktokolwiek

inny. Ale on powiedział Graczowi „owszem” i tegoż dnia napisał do

Tartakowskiego list podobny do wszystkich listów tego rodzaju:

”Wielce szanowny panie Tartakowski! Bądź pan łaskaw położyć do

soboty pod beczką z deszczową wodą i tak dalej. W wypadku odmowy,

na co pan sobie ostatnio zaczął pozwalać, czeka pana duże

rozczarowanie w pańskim życiu rodzinnym. Z szacunkiem, znany

Panu z pewnością, Bencjon Krzyk”. Tartakowski się nie lenił i

odpowiedział bez zwłoki: ”Benia, gdybyś ty był idiota, to ja bym ci

odpisał jak idiocie. Ale ja ciebie za takiego nie mam i niech mnie Bóg

broni, żebym cię miał za takiego mieć. Ty chyba robisz ze siebie małe

dziecko. Czy ty wcale nie wiesz, że w tym roku w Argentynie jest taki

urodzaj, że choć w pysk daj i my z naszą pszenicą siedzimy bez

odbytu?.

background image

I ja ci powiem, kładąc rękę na sercu, że mi się znudziło na starość

jeść taki gorzki kawałek chleba i przeżywać takie nieprzyjemności po

tym, kiedy naharowałem się przez całe życie jak ostatni tragarz. I co ja

zyskałem z tej całej bezterminowej katorgi? Cholerę w bok, kłopoty i

bezsenność. Daj spokój względem tych głupstw, Benia. Twój przyjaciel

o wiele bardziej, niż możesz sobie wyobrazić - Ruwim Tartakowski”.

„Półtora Żyda” zrobił swoje. Napisał list. Ale poczta nie doręczyła listu

według adresu. Nie otrzymawszy odpowiedzi, Benia wpadł w złość.

Następnego dnia zjawił się z czterema przyjaciółmi w kantorze

Tartakowskiego. Czterech młodzieńców w maskach i z rewolwerami

wpadło do lokalu. - Ręce do góry! - krzyknęli i zaczęli wymachiwać

pistoletami. - Pracuj spokojnie, Salomon - zwrócił uwagę Benia temu,

który krzyczał głośniej od innych - nie miej tego zwyczaju, żeby się

denerwować przy robocie - i zwracając się do oficjalisty białego jak

śmierć i żółtego jak glina, spytał go: - „Półtora Żyda” w zakładzie?-

Pana nie ma w zakładzie - odpowiedział oficjalista nazwiskiem

Muginsztejn, który miał na imię Józef i był nieżonatym jeszcze synem

cioci Pesi, handlarki drobiem z Seredyńskiego placu. - No to kto tu

będzie w końcu za gospodarza? - zaczęli tamci pytać nieszczęsnego

Muginsztejna. - Ja tu będę za gospodarza - powiedział oficjalista,

zielony jak zielona trawa. - No to otwórz nam kasę w imię boże! -

rozkazał mu Benia i zaczęła się opera w trzech aktach. Nerwowy

Salomon składał do walizki pieniądze, papiery, zegarki i monogramy;

nieboszczyk Józef stał przed nim z podniesionymi rękoma, a

tymczasem Benia opowiadał historie z życia narodu żydowskiego. -

Skoro jeżeli on zgrywa się na Rotszylda - mówił Benia o Tartakowskim

- to niech go szlag trafi. Wytłumacz mi, Muginsztejn, jak przyjacielowi:

zaczynam z facetem korespondencję handlową, to dlaczego nie miałby

wsiąść do tramwaju za pięć kopiejek i wstąpić do mojego mieszkania, i

background image

wypić w moim rodzinnym gronie kieliszek wódki, i przegryźć czym Bóg

dał? Co mu przeszkadzało zwierzyć się przede mną? „Benia mógł sobie

powiedzieć - tak a tak, tu masz mój bilans, poczekaj te parę dni, daj

mi złapać oddech, daj mi się ruszyć”. Co ja bym mógł mu na to

powiedzieć? Świnia ze świnią się nie zejdzie, ale człowiek z

człowiekiem - owszem. Muginsztejn, tyś mnie zrozumiał? - Ja pana

zrozumiałem - powiedział Muginsztejn i skłamał, nie mógł bowiem

wcale zrozumieć, dlaczego „półtora Żyda”, ogólnie szanowany bogacz i

wodzirej, miałby jechać tramwajem, żeby coś przegryźć z rodziną

furmana Mendla Krzyka. A tymczasem nieszczęście snuło się pod

oknami jak żebrak o świcie. Nieszczęście z hałasem wdarło się do

kantoru. I chociaż tym razem przybrało postać Żyda Sawki Bucisa, ale

było pijane jak woziwoda. - Ho, ho, ho - wrzasnął Sawka - wybacz mi,

Beniek, spóźniłem się - i zaczął tupać nogami i machać rękoma.

Potem wystrzelił i kula trafiła Muginsztejna w brzuch. Czy trzeba tu

słów? Był człowiek i oto nie ma człowieka. Żył sobie niewinny kawaler

jak ptaszek na gałązce - i oto zginął przez takie głupstwo. Przyszedł

facet, podobny do marynarza, i strzelił nie do jakiejś tam premiowej

butelki, tylko człowiekowi w brzuch. - Wyrywać z kantoru! - krzyknął

Benia i wyskoczył ostatni. Ale na odchodnym zdążył powiedzieć

Bucisowi: - Przysięgam na grób mojej matki, Sawka, ty będziesz leżał

obok niego.

A teraz powiedz mi, młody panie, który odcinasz kupony od cudzych

akcji, jak by pan postąpił na miejscu Beni Krzyka? Pan nie wie, jak

postąpić. A on wiedział. Dlatego on jest Królem, a my z panem

siedzimy na murze drugiego żydowskiego cmentarza i osłaniamy się

przed słońcem dłońmi. Nieszczęsny syn cioci Pesi umarł nie od razu.

W godzinę potem, jak odwieziono go do szpitala, zjawił się tam Benia.

Kazał wywołać naczelnego lekarza i pielęgniarkę, po czym oświadczył

background image

im nie wyjmując rąk z kremowych spodni:- Ja mam życzenie -

powiedział - żeby chory Józef Muginsztejn wyzdrowiał. Przedstawiam

się na wszelki wypadek Bencjon Krzyk. Kamforę, poduszki tlenowe,

separatkę możecie dawać bez krępacji. Jeżeli nie, to na każdego

doktora, niechby sobie był nawet doktorem filozofii, przypadnie nie

więcej niż trzy arszyny ziemi. I mimo to Muginsztejn umarł tej samej

nocy. I dopiero wtedy „półtora Żyda” podniósł krzyk na całą Odessę. -

Gdzie zaczyna się policja - wrzeszczał - a gdzie kończy się Benia?-

Policja kończy się tam, gdzie zaczyna się Benia - odpowiadali rozsądni

ludzie, ale Tartakowski nie chciał się uspokoić i doczekał się tego, że

czerwony automobil z kurantem zagrał na Seredyńskim placu swój

pierwszy marsz z opery „Śmiej się, pajacu”. W biały dzień samochód

zajechał przed domek, w którym mieszkała ciocia Pesia. Automobil

łomotał kołami, pluł dymem, błyszczał miedzią, cuchnął benzyną i

grał arie na swojej trąbce sygnałowej. Z automobilu ktoś wyskoczył i

poszedł do kuchni, gdzie na podłodze z gołej ziemi tłukła się maleńka

ciocia Pesia. „Półtora Żyda” siedział na krześle i machał rękoma. -

Chuligańska mordo! - krzyknął on, widząc gościa - bandyto, żeby cię

święta ziemia nie nosiła. Ładną modę sobie zaprowadził - zabijać

żywych ludzi.

- Mesje Tartakowski - odpowiedział mu Benia Krzyk cichym głosem -

mija właśnie druga doba, jak ja opłakuję naszego drogiego umarłego

niby rodzonego brata. Ale ja wiem, że pan gwiżdże sobie na moje

młode łzy. Wstyd, mesje Tartakowski. W jakiej kasie ogniotrwałej

schowałeś pan wstyd? Pan miałeś serce posłać matce naszego

nieboszczyka Józefa sto nędznych karbowańców? Mózg razem z

włosami stanął mi dęba, kiedy usłyszałem tę nowinę. Tu Benia zrobił

pauzę. Miał na sobie czekoladowy żakiet, kremowe spodnie i malinowe

sztyblety. - Dziesięć tysięcy jednorazowo - ryknął - dziesięć tysięcy

background image

jednorazowo i rentę aż do samej jej śmierci, niech żyje do stu

dwudziestu lat. A jak nie, to wyjdziemy z tego lokalu, mesje

Tartakowski, i wsiądziemy do mojego automobila.

Potem oni się ze sobą kłócili. „Półtora Żyda” kłócił się z Benia. Nie było

mnie przy tej kłótni. Ale ci, co byli, to pamiętają. Zgodzili się wreszcie

na pięć tysięcy gotówką i pięćdziesiąt rubli co miesiąc. - Proszę cioci

Pesi - powiedział wtedy Benia do potarganej staruszki tarzającej się po

ziemi - jeżeli cioci potrzebne jest moje życie, to może je ciocia dostać,

ale wszyscy są omylni, nawet Bóg. To była fatalna omyłka, ciociu

Pesiu. Ale czy ze strony Pana Boga nie było omyłką osiedlić Żydów w

Rosji, żeby męczyli się jak w piekle? I co by w tym było złego, gdyby

Żydzi mieszkali w Szwajcarii, w otoczeniu pierwszorzędnych jezior,

górzystego powietrza i samych Francuzów? Wszyscy są omylni, nawet

Bóg! Ciociu Pesiu, niech mnie ciocia słucha na własne uszy. Ciocia

ma pięć tysięcy do ręki i pięćdziesiąt rubli miesięcznie do samej

śmierci, żeby ciocia żyła sto dwadzieścia lat. Józef będzie miał pogrzeb

pierwszej klasy: sześć koni jak sześć lwów, dwa powozy z wieńcami,

chór z Brodzkiej synagogi, sam Mińkowski przyjdzie odprawić modły

za cioci syna nieboszczyka.

I pogrzeb odbył się nazajutrz rano. O ten pogrzeb może pan spytać

cmentarnych żebraków. Niech pan spyta szamesów z synagogi,

handlarzy koszernym drobiem albo staruch z drugiego przytułku.

Takiego pogrzebu Odessa jeszcze nie widziała, a świat już nie zobaczy.

Stójkowi tego dnia wdziali niciane rękawiczki. W synagogach

umajonych zielenią i otwartych na oścież płonęła elektryczność. Na

białych koniach zaprzężonych do karawanu kołysały się czarne

pióropusze. Sześćdziesięciu chórzystów szło na czele konduktu.

Chórzyści byli chłopcami, ale śpiewali kobiecymi głosami. Starostowie

synagogi przekupniów koszernego drobiu prowadzili ciocię Pesię pod

background image

ręce. Za starostami szli członkowie związku biuralistów-

starozakonnych, a za starozakonnymi biuralistami - adwokaci,

doktorowie medycyny i położne dyplomowane. Z jednego boku cioci

Pesi kroczyły handlarki kur ze Starego Bazaru, a z drugiego boku

kroczyły pełne dostojeństwa mleczarki z Bugajewki okręcone

pomarańczowymi szalami. Mleczarki tupały nogami jak żandarmi na

defiladzie w dzień galowy. Od ich szerokich bioder bił zapach morza i

mleka. A z tyłu wlekli się oficjaliści Ruwima Tartakowskiego. Było ich

stu albo dwustu, albo i dwa tysiące. Nosili czarne surduty z

jedwabnymi klapami i nowe buty, które skrzypiały jak prosięta w

worku. I oto zacznę mówić, jak mówił Pan na górze Synaj z płonącego

krzaka. Nastaw pan uszu na to, co powiem. Wszystko, com widział,

widziałem na własne oczy siedząc tu, na murze drugiego cmentarza,

obok sepleniącego Mośka i Szymszona z zakładu pogrzebowego.

Widziałem to ja, Arie-Lejb, godny Żyd, żyjący przy umarłych. Karawan

zajechał pod synagogę cmentarną. Trumnę postawiono na stopniach.

Ciocia Pesia drżała jak ptaszek. Kantor wygramolił się z faetonu i

zaintonował pienia żałobne. Sześćdziesięciu chórzystów wtórowało

mu. I w takiej chwili czerwony automobil wypadł zza zakrętu. Zagrał

„Śmiej się, pajacu” i zahamował. Ludzie milczeli jak zabici. Milczały

drzewa, chórzyści, żebracy. Czterech ludzi wychynęło spod

czerwonego daszka i wolnym krokiem zaniosło do karawanu wieniec

niewiarygodnych róż. A kiedy nabożeństwo się skończyło, ci czterej

podsunęli pod trumnę swoje stalowe ramiona, by z gorejącym okiem i

wypiętą piersią nieść ją wspólnie z członkami związku biuralistów-

starozakonnych. Pierwszy szedł Benia Krzyk, którego nikt jeszcze

wtedy nie nazywał Królem. Pierwszy zbliżył się do grobu, wszedł na

kopczyk i wyciągnął przed siebie dłoń. - Co pan chce robić,

młodzieńcze? - Podbiegł do niego Kofman z bractwa pogrzebowego. -

background image

Chcę wygłosić mowę - odpowiedział Benia Krzyk. I wygłosił tę mowę.

Słyszeli ją wszyscy, którzy chcieli słyszeć. Słyszałem i ja, Arie-Lejb, i

sepleniący Mosiek, który siedział obok mnie na murze. - Panowie i

damy - powiedział Benia Krzyk - panowie i damy - powiedział i słońce

stanęło nad jego głową jak szyldwach z karabinem. - Przyszliście

oddać ostatnią posługę uczciwemu człowiekowi pracy, który zginął za

marny grosz. W imieniu własnym oraz w imieniu tych wszystkich,

którzy nie są tu obecni, dziękuję wam. Panowie i panie! Co widział

nasz drogi Józef w swoim życiu? On i widział parę głupich drobiazgów.

Czym się trudnił? On liczył cudze pieniądze. Za co zginął? On zginął

za całą klasę pracującą. Są ludzie już napiętnowani przez śmierć i są

ludzie, którzy jeszcze nie zakosztowali życia. I oto kula lecąca w pierś

napiętnowaną przeszywa Józefa, który nie widział w swoim życiu nic

prócz paru głupich drobiazgów. Są ludzie umiejący pić wódkę i są

ludzie nie umiejący pić wódki, lecz mimo to pijący ją. I oto pierwsi

mają satysfakcję i z doli, i z niedoli, a ci drudzy cierpią za wszystkich,

którzy piją wódkę, nie umiejąc jej pić. Dlatego też, panowie i panie, po

modlitwie za duszę naszego biednego Józefa ja was zapraszam na

wyprowadzenie zwłok nie znanego wam, ale już nieżyjącego Sawelego

Bucisa.

I po wygłoszeniu tej mowy Benia zszedł z kopczyka. Milczeli ludzie,

drzewa i cmentarni żebracy. Dwaj grabarze wnieśli nie malowaną

trumnę na sąsiednią kwaterę. Kantor zacinając się dokończył

modlitwy. Benia rzucił pierwszą łopatę i przeszedł do grobu Sawki. Za

nim ruszyli jak owce wszyscy adwokaci i damy z broszkami. Benia

zmusił kantora, by odprawił nad Sawką pełne nabożeństwo żałobne, i

sześćdziesięciu chórzystów wtórowało kantorowi. Sawce nie marzył się

nawet taki obchód - niech pan wierzy słowu Arie-Lejba, sędziwego

starca. Powiadają, że tego dnia „półtora Żyda” postanowił zamknąć

background image

swój interes. Mnie przy tym nie było. Ale to, że ani kantor, ani chór,

ani bractwo pogrzebowe nie żądali grosza za pochówek - to widziałem

na własne oczy, oczy Arie-Lejba. Arie-Lejb - tak się właśnie nazywam.

I więcej nic nie mogłem zobaczyć, bo ludzie, odsunąwszy się cichutko

od grobu Sawki, rzucili się do ucieczki, jak od pożaru. Umykali

faetonami, furmankami i na piechotę. I tylko tych czterech, co

przyjechało czerwonym automobilem, odjechało w ten sam sposób.

Kuranty zagrały swojego marsza, samochód drgnął i przepadł. - Król -

patrząc mu w ślad powiedział sepleniący Mosiek, ten sam, co zabiera

mi najlepsze miejsca na murze. Teraz pan wie wszystko. Pan wie, kto

pierwszy powiedział „król”. To był Mosiek. Pan wie, dlaczego on nie

nazwał tak ani jednookiego Gracza, ani wściekłego Kolki. Pan wie

wszystko. Ale co z tego za pożytek, jeżeli ma pan dalej na nosie

okulary, a w duszy jesień?.

Tłum. Jerzy Pomianowski

background image

3. OJCIEC

Froim Gracz był kiedyś żonaty. Było to dawno i od tego czasu minęło

dwadzieścia lat. Żona urodziła wtedy Froimowi córkę i umarła w

połogu. Córce dano na imię Basia. Jej babcia po matczynej linii

mieszkała w Tulczynie. Stara zięcia swego nie lubiła. Mawiała o nim:

Froim jest z zawodu furmanem i ma karę konie, ale dusza jego jest

czarniejsza niż czarna maść jego koni.

Stara nie lubiła zięcia i zabrała niemowlę do siebie. Mieszkała z

dziewczyną dwadzieścia lat, a potem umarła. Wówczas Baśka wróciła

do swego ojca. Zdarzyło to się tak. Piątego, w środę, Froim Gracz woził

do portu na frachtowiec „Caledonia” pszenicę ze składów firmy

Dreifus. Pod wieczór skończył robotę i pojechał do domu. Skręcając z

Prochowskiej, spotkał kowala Iwana Piatirubla. - Szanowanie, Gracz -

powiedział Iwan Piatirubel - jakaś kobieta dobija się do twojego

mieszkania.

Gracz pojechał dalej i zobaczył na swoim podwórku niewiastę

olbrzymiego wzrostu. Miała nad wyraz szerokie biodra i poliki koloru

cegły. - Tatuniu - powiedziała niewiasta grzmiącym basem - diabli już

mnie biorą z nudów. Czekam na tatunia cały dzień.

Tatunio chyba wie, że babcia z Tulczyna umarła. Gracz stał na

rolwadze i wytrzeszczał oczy na córkę. - Nie wierć się przed końmi -

krzyknął w uniesieniu - bierz dyszlowego za uzdę, ty chcesz mi konie

poharatać?!Gracz stał na rolwadze i wymachiwał batem. Baśka wzięła

dyszlowego za uzdę i poprowadziła konie pod stajnię. Wyprzęgła je i

zaczęła gospodarować w kuchni. Dziewczyna rozwiesiła na sznurze

ojcowskie onuce, wyszorowała piaskiem zakopcony imbryk i wzięła się

do odgrzewania zrazów w żelaznej rynce. - Wprost niemożliwość, jakie

background image

tu u tatunia brudy - powiedziała i wyrzuciła przez okno rozkisłe

baranice walające się na podłodze - ale ja skończę z tymi brudami -

krzyknęła Baśka i podała ojcu kolację. Stary napił się wódki z

emaliowanego imbryka i zjadł zraz pachnący jak szczęśliwe

dzieciństwo. Potem wziął bat i wyszedł przed bramę. W ślad za nim

przyszła tam i Baśka. Włożyła męskie sztyblety i pomarańczową

suknię, włożyła kapelusz obwieszony ptakami i usadowiła się na

ławce. Wiatr krążył koło ławki, lśniące oko zachodu zapadało się w

morze za Pieresypem i niebo było czerwone jak świąteczna data w

kalendarzu. Cały handel na Dalnickiej już się skończył i korowód

bandytów przeciągnął w stronę głuchego zaułka, gdzie stał dom

publiczny Joska Samuelsona. Bandyci jechali w lakierowanych

powozach, wystrojeni jak kolibry, w kolorowych marynarkach. Jechali

bałusząc oczy, z jedną nogą opuszczoną na stopień, a w stalowej

wyciągniętej ręce trzymali po bukiecie zawiniętym w bibułkę.

Lakierowane dorożki sunęły stępa, w każdej dorożce siedział jeden

tylko pasażer z bukietem, a dorożkarze sterczący na wysokich kozłach

strojni byli w kokardy jak drużbowie na weselu. •Stare Żydówki w

perukach leniwie przyglądały się tokowi znajomej tej procesji - stare

Żydówki zobojętniały już na wszystko - i tylko synowie sklepikarzy

oraz majstrów ze stoczni zazdrościli królom Mołdawanki.

Salomończyk Kapłon, syn kupca kolonialnego, i Monia Artylerzysta,

syn szmuglera, znajdowali się w liczbie tych, którzy starali się

odwrócić wzrok od blasku cudzego powodzenia. Obaj przedefilowali

przed Baśką, kołysząc się jak dziewczyny, które poznały już miłość,

poszeptali między sobą i jęli ruszać rękoma pokazując, jak

obejmowaliby Baśkę, gdyby tylko zapragnęła tego. I oto Baśka

natychmiast tego zapragnęła, ponieważ była prostą dziewczyną z

Tulczyna, z pazernego kaprawego miasteczka. Ważyła pięć pudów i

background image

jeszcze parę funtów. Całe życie spędziła wśród przebiegłego pomiotu

podolskich maklerów, ochweśników i dostawców z branży drzewnej i

nigdy nie widziała takich ludzi jak Salomończyk Kapłon. Gdy go więc

zobaczyła, zaczęła szurać po ziemi grubymi nogami, obutymi w

męskie sztyblety, i powiedziała do ojca grzmiącym głosem:- Tatuniu,

niech tatunio popatrzy na tego kawalera. On ma nóżki jak laleczka, ja

bym zadusiła te nóżki.

- Ehe, panie Gracz - szepnął wówczas stary Żyd siedzący opodal, stary

Żyd nazwiskiem Gołubczyk - widzę, że pańską latorośl ciągnie na

świeżą trawkę.

- Nie miała baba kłopotu - odpowiedział Froim Gołubczykowi,

pomachał biczem, poszedł spać do swojej izby i spał spokojnie, bo nie

uwierzył staruszkowi. Nie uwierzył staruszkowi i okazało się, że wcale

nie miał racji. Rację miał Gołubczyk. Gołubczyk uprawiał na naszej

ulicy rzemiosło swata, nocami czytał modlitwy nad zamożnymi

nieboszczykami i wiedział o życiu wszystko, co można wiedzieć. Froim

Gracz nie miał racji. Rację miał Gołubczyk. I rzeczywiście, od tego

dnia Baśka wszystkie swoje wieczory spędzała przed bramą. Siedziała

na ławce i szyła sobie wyprawę. Kobiety w ciąży siedziały obok niej,

zwały płótna pełzły po jej rozkraczonych, potężnych kolanach,

ciężarne baby nabrzmiewały różnymi różnościami, jak krowie wymię

nabrzmiewa na pastwisku różowym mlekiem wiosny, a przez ten czas

mężowie ich, jeden za drugim, wracali z pracy. Mężowie pyskatych żon

wyżymali pod kranem rozczochrane swoje brody, ustępując potem

miejsca garbatym staruchom. Staruchy kąpały w korytach tłuste

niemowlęta, klepały wnuków po lśniących pośladkach i zawijały ich w

stare swoje halki. I oto Baśka z Tulczyna zobaczyła życie Mołdawanki,

szczodrej naszej macierzy, życie zapchane cyckającymi niemowlętami,

suszącymi się szmatami i nocami poślubnymi, pełnymi podmiejskiego

background image

szyku i żołnierskiej wytrwałości. Dziewczyna zapragnęła także dla

siebie takiego życia, ale tu dowiedziała się, że córka jednookiego

Gracza nie może liczyć na dobrą partię. Wówczas przestała zwać

ojcem swego ojca. - Ryży złodzieju - krzyczała wieczorami - ryży

złodzieju, masz tu kolację.

I ciągnęło się to dopóty, dopóki Baśka nie uszyła sobie sześciu

nocnych koszul i sześciu par majtek z koronkową falbanką.

Skończywszy przyszywać koronkę, zapłakała cienkim głosem,

niepodobnym do jej głosu, i powiedziała przez łzy do niewzruszonego

Gracza:- Każda dziewczyna - powiedziała mu - ma swój cel w życiu i

tylko ja jedna żyję jak stróż nocny przy cudzym składzie. Albo tatunio

coś ze mną zrobi, albo ja zrobię koniec ze swoim życiem.

Gracz wysłuchał swoją córkę do końca, wdział kurtę brezentową i

następnego dnia udał się w gości do kupca kolonialnego Kapłuna na

Przywoźny plac. Nad sklepem Kapłuma błyszczał zloty szyld. To był

najpierwszy sklep na Przywoźnym placu. Stały w nim zapachy

niezliczonych mórz i wspaniałego, nie znanego nam życia. Chłopak

skraplał polewaczką chłodną głębię magazynku i śpiewał piosenkę,

którą wypada śpiewać tylko dorosłym. Salomończyk, syn pryncypała,

stał za ladą; na ladzie zaś stały oliwki z Grecji, marsylska oliwa, kawa

ziarnista, malaga z Lizbony, sardynki firmy „Philippe & Canot” i pieprz

kajeński. Sam Kapłun siedział w samej kamizelce na słonecznym

skwarze w oszklonej przybudówce i jadł arbuz - czerwony arbuz z

czarnymi pestkami skośnymi jak oczy przewrotnych Chinek. Brzuch

Kapłuna leżał na stole w pełnym słońcu i słońce nie mogło sobie z nim

poradzić. Ale potem kupiec kolonialny zobaczył Gracza w brezentowej

kurcie i zbladł. - Dzień dobry, mesje Gracz - powiedział i odsunął się.

Gołubczyk uprzedził mnie, że pan wpadnie, i ja przygotowałem dla

pana funcik herbaty, że to wprost rzadkość.

background image

I zaczął mówić o nowym gatunku herbaty, dostarczonym do Odessy

przez holenderską linię. Gracz słuchał go cierpliwie, ale w końcu

przerwał, mu, bo był prostym człowiekiem i nie lubił wykrętów. -

Jestem prostym człowiekiem i nie lubię wykrętów - powiedział Froim -

trzymam się swoich koni i swojej roboty. Baśka może liczyć na nową

bieliznę, na parę starych groszy i na mnie samego na dodatek. Komu

to nie wystarcza, tego niech ogień spali.

- Po co zaraz ogień? - odpowiedział Kapłun prędziutko i pogładził rękę

furmana. - Po co takie słowa, mesje Gracz, przecież wiadomo, że z

pana taki człowiek, co może pomóc drugiemu człowiekowi i swoją

drogą może pan też drugiemu człowiekowi zrobić krzywdę, a co do

tego, że z pana nie krakowski rabin, to ja też nie brałem ślubu z

kuzynką barona Mozesa Montefiore, tylko że, że madame Kapłun, jest

tu przecież madame Kapłun, wielka dama, od której sam Bóg się nie

dowie, czego ona właściwie chce.

- A ja wiem - przerwał Gracz kupcowi - ja wiem, że Salomończyk chce

Baśki, ale za to madame Kapłun nie chce mnie.

- A tak, ja pana nie chcę - krzyknęła wówczas madame Kapłun, która

podsłuchiwała przy drzwiach i wkroczyła do szklanej przybudówki,

cała w pąsach i z falującą piersią - ja nie chcę pana, panie Gracz, jak

człowiek nie chce śmierci; ja pana nie chcę, jak narzeczona nie chce

pryszczy na głowie. Nie zapominaj pan, że nasz dziadek był kupcem

kolonialnym i my powinniśmy trzymać się swej branży.

- Trzymajcie się swojej branży - odpowiedział Gracz rozpłomienionej

madame Kapłun i wrócił do swego domu. Czekała tam na niego

Baśka, wystrychnięta w pomarańczową suknię, ale stary ani na nią

spojrzał, rozesłał sobie kożuch pod platformami, położył się spać i

spał, póki potężna łapa Baśki nie wyrzuciła go spod platformy. - Ryży

złodzieju - powiedziała dziewczyna szeptem niepodobnym do jej

background image

szeptu - z jakiej racji mam znosić twoje furmańskie maniery i dlaczego

ty milczysz jak pień, ryży złodzieju.

- Baśka - odezwał się Gracz - Salomończyk ma na ciebie chęć, ale

madame Kapłun nie ma chęci na mnie.

Tam potrzebny jest kupiec kolonialny. I poprawiwszy kożuch, stary

znów wlazł pod wozy, a Baśka zniknęła z podwórza.

Wszystko to zdarzyło się w sobotę, w dzień świąteczny. Purpurowe oko

zachodu szperające po ziemi natknęło się wieczorem na Gracza

chrapiącego pod swoją platformą. Bystry promień wparł się w

śpiącego z gorącym wyrzutem i wyprowadził go na ulicę Dalnicką,

kurzącą się i połyskującą jak zielone żyto na wietrze. Tatarzy ciągnęli

w górę Dalnickiej, Tatarzy i Turcy ze swoimi multami. Wracali z

pielgrzymki z Mekki do domu, na stepy, orenburskie i Zakaukazie.

Parowiec przywiózł ich do Odessy i szli teraz z portu do zajazdu Łubki

Sznejwejs o przezwisku Łubka Kozak. Pasiaste, sztywne chałaty

sterczały na Tatarach i zraszały jezdnię brunatnym potem pustyni.

Białe ręczniki zawinięte były wokół ich fezów i była to oznaka

człowieka, który złożył hołd prochom proroka. Pątnicy doszli do rogu,

skręcili w stronę zajazdu Łubki, ale nie mogli tam wejść, bo przed

wrotami zebrał się cały tłum. Łubka Sznejwejs z sakwą na boku biła

pijanego chłopa i wypychała go na ulicę. Łubka biła w pysk zaciśniętą

pięścią jak w bęben, a drugą podtrzymywała chłopa, żeby nie upadł.

Strużki krwi pełzły chłopu między zębami i koło ucha, chłop z

wyrazem zadumy patrzył na Łubkę jak na kogoś obcego, wreszcie

upadł na bruk i zasnął. Wówczas Łubka pchnęła go nogą i wróciła do

swojego sklepu. Jej stróż Jewzel zamknął za nią wrótnie i pomachał

ręką Froimowi Graczowi przechodzącemu obok.

- Szanowanie, Gracz - powiedział stróż - jeżeli macie życzenie zobaczyć

coś życiowego, to chodźcie no tu, jest z czego się pośmiać.

background image

I stróż poprowadził Gracza pod ścianę, gdzie siedzieli pątnicy, którzy

przybyli ubiegłego dnia. Stary Turek w zielonym turbanie, stary

Turek, zielony i lekki jak liść, leżał na trawie. Był oblany perlistym

potem, ciężko dyszał i toczył oczyma. - Proszę - powiedział Jewzel i

poprawił medal na wytartej swojej marynarce - tu macie życiowy

dramat z opery „Turecki święty”. Starowinka już kona, ale nie wolno

wezwać do niego doktora, bo ten, komu się zemrze po drodze od boga

Muhameda do domu, tego oni mają za największego szczęściarza i

bogacza.

Chałwasz - zawołał Jewzel do konającego i zachichotał - tu idzie

doktor i będzie cię leczyć.

Turek spojrzał na stróża z dziecinnym lękiem i nienawiścią, po czym

odwrócił twarz. Wtedy Jewzel, kontent z siebie, zaprowadził Gracza na

przeciwległą stronę dziedzińca do winiarni. W piwniczce paliły się już

lampy i grała muzyka. Starzy Żydzi o ciężkich brodach grali

rumuńskie i żydowskie pieśni. Mendel Krzyk pił przy stole wino z

zielonego szkła i opowiadał, jak go pokaleczyli rodzeni synowie -

starszy, Benia, i młodszy, Lowka. Wyrykiwał swoją historię

chrapliwym i strasznym głosem, pokazywał te wybite swoje zęby i

dawał macać rany na brzuchu. Wołyńscy cadykowie o porcelanowych

twarzach stali przy jego stole i słuchali w osłupieniu przechwałek

Mendla Krzyka. Dziwiło ich wszystko, co słyszeli, i Gracz gardził nim

za to. - Stary chwalipięta - mruknął o Mendlu i zamówił sobie wino.

Potem Froim przywołał szefową. Łubkę Kozak. Łubka klęła w

drzwiach i piła wódkę na stojaka. - Gadaj - krzyknęła do Froima i z

pasji zaczęła zezować. - Madam Łubka - rzekł Froim, sadzając ją obok

siebie z pani jest mądra kobieta i przyszedłem do pani jak do rodzonej

mamy. Ja liczę na panią, madam Łubka - przede wszystkim na Boga,

a zaraz potem na panią. - To gadaj - zawołała Łubka, poszwendała się

background image

jeszcze po całej piwnicy i wreszcie wróciła na swoje miejsce. I Gracz

powiedział:- W swoich osadach - mówił - nasi Niemcy mają obfite

zbiory pszenicy, a w Konstantynopolu towary kolonialne idą za pól

darmo. Pud oliwek kupuje się w Konstantynopolu za trzy ruble, a

sprzedaje się je tu po trzydzieści kopiejek funt.

Kupcom kolonialnym dobrze się dziś wiedzie, madam Łubka, kupcy

kolonialni się roztyli i jeżeli wziąć się do nich solidnie, to człowiek

mógłby wygrać szczęśliwy los.

Ale ja muszę sobie sam radzić z całą robotą, nieboszczyk Lowka Byk

umarł, nie mam pomocy i zostałem sam jeden, jak jeden jest Bóg na

niebie. - A Benia Krzyk? - powiedziała na to Łubka. - Wypróbowałeś

go już na Tartakowskim, dlaczego Benia Krzyk ma być zły?- Benia

Krzyk? - powtórzył Gracz zaskoczony. - I z niego jeszcze kawaler, zdaje

mi się?- Kawaler - powiedziała Łubka - niech się ochajtnie z Baśką,

daj mu pieniędzy, zrób z niego człowieka.

- Benia Krzyk - powtórzył stary jak echo, jak dalekie echo - nie

pomyślałem o nim.

Wstał mamrocząc i zacinając się. Łubka pobiegła przodem i Froim

pobrnął za nią. Wyszli na dziedziniec i wdrapali się na pierwsze piętro.

Tam, na pierwszym piętrze, mieszkały kobiety, które Łubka trzymała

dla przyjezdnych. - Nasz przyszły jest u Katiuszy - oznajmiła Łubka

Graczowi. - Zaczekaj na mnie w korytarzu - i weszła do ostatniego

pokoju, gdzie Benia Krzyk leżał z kobietą imieniem Katiusza. - Dość

tego zbijania bąków - oświadczyła szefowa młodzieńcowi -

nasamprzód, Beniuś, trzeba się jakoś urządzić, a potem dopiero

można zbijać bąki.

Froim Gracz cię szuka. Gracz szuka człowieka do roboty i nie może

znaleźć.

I opowiedziała wszystko, co wiedziała o Baśce i o interesach

background image

jednookiego Gracza. - Pomyślę o tym - odrzekł Benia, przykrywając

prześcieradłem gołe nogi Katiuszy - ja pomyślę, niech stary zaczeka

namnie. - Zaczekaj na niego - powiedziała Łubka Froimowi, stojącemu

w korytarzu - zaczekaj na niego, on pomyśli.

Szefowa przysunęła Froimowi krzesło i Froim zatopił się w

bezkresnym oczekiwaniu. Za ścianą Katiusza postękiwała i zanosiła

się śmiechem. Stary podrzemał ze dwie godziny, a może i więcej.

Wieczór już dawno przemienił się w noc, niebo poczerniało i mleczne

jego drogi wypełniły się złotem, blaskiem i chłodem. Piwniczka Łubki

była już zamknięta, pijacy poniewierali się na dziedzińcu jak

połamane meble i stary mułła w zielonym turbanie zmarł przed

północą. Później muzyka nadciągnęła od morza, waltornie i trąby z

angielskich okrętów, muzyka nadciągnęła z morza i ucichła, ale

Katiusza, rzetelna Katiusza wciąż jeszcze rozpalała dla Beni Krzyka

swój malowany, swój ruski i rumiany raj. Katiusza stękała za ścianą i

zanosiła się śmiechem; stary Froim siedział bez ruchu pod jej

drzwiami, Froim czekał do pierwszej w nocy, ale wreszcie zapukał. -

Człowieku - powiedział - czy ty kpisz sobie ze mnie? Wtedy Benia

otworzył wreszcie drzwi pokoju Katiuszy. - Mesje Gracz - powiedział

promieniejąc i zasłaniając się w zażenowaniu prześcieradłem -

pókiśmy młodzi, to nam się zdaje, że kobieta to jest rzecz, ale przecież

to tylko słoma, która pali się od byle czego.

I przyodziawszy się, Benia poprawił pościel Katiuszy, wzruszył

poduszki i wyszedł ze starym na ulicę. Spacerując doszli do

rosyjskiego cmentarza i tam, przy cmentarzu, zostały uzgodnione

interesy Beni Krzyka i jednookiego Gracza, starego rabusia. Zostało

ustalone, że Baśka wniesie przyszłemu mężowi trzy tysiące rubli

posagu, dwa konie czystej krwi i perłową kolię. Ustalono też, że

Kapłun musi zapłacić dwa tysiące rubli Beni, narzeczonemu Baśki.

background image

Miał na sumieniu grzech pychy rodowej - ten Kapłun z Przywoźnego

placu, co wzbogacił się na konstantynopolskich oliwkach, co nie użalił

się nad pierwszą miłością Baśki - i dlatego Benia Krzyk postanowił

wziąć na siebie zadanie ściągnięcia z Kapłuna dwóch tysięcy rubli. -

Ja to biorę na siebie, tatuniu - powiedział przyszłemu swemu teściowi

- Bóg nam dopomoże i ukarzemy wszystkich kupców kolonialnych.

Powiedziane to było o świcie, kiedy noc już minęła. I tu właśnie

zaczyna się nowa historia, historia upadku domu Kapłunów, opowieść

o powolnej jego zagładzie, o podpaleniach i nocnej strzelaninie. I to

wszystko - los butnego Kapłuna i los dziewczyny imieniem Baśka -

rozstrzygnęło się tej nocy, kiedy jej ojciec i niespodziany jej

narzeczony spacerowali wzdłuż rosyjskiego cmentarza. Chłopcy

ciągnęli wtedy dziewczęta za ogrodzenie i pocałunki rozlegały się na

płytach grobowych.

Tłum. Jerzy Pomianowski

background image

4. SPRAWIEDLIWOŚĆ W CUDZYSŁOWIE

background image

5. ŁUBKA KOZAK

Na Mołdawance, na rogu Dalnickiej i Bałkowskiej, stoi dom Łubki

Sznejwejs. W domu jej mieści się winiarnia, zajazd, skład paszy oraz

gołębnik na sto par pawików i winerów. Sklepy te i odcinek numer

czterdzieści sześć w odeskich kamieniołomach należą do Łubki

Sznejwejs, zwanej Łubką Kozak, a tylko gołębnik jest własnością

stróża Jewzela, wysłużonego sołdata z medalem. W niedzielę Jewzel

wychodzi na plac Ochotnicki i sprzedaje gołębie urzędnikom z miasta,

a także sąsiedzkim chłopakom. Prócz stróża w obejściu Łubki mieszka

jeszcze Pesia-Mindł, kucharka i rajfurka, oraz rządca Cudeczkis,

drobniutki Żyd, przypominający z figury i bródki naszego rabina z

Mołdawanki Ben Zcharię. Znam mnóstwo historii o Cudeczkisie.

Pierwsza z nich to historia o tym, jak Cudeczkis został rządcą w

zajeździe Łubki o przezwisku Kozak. Dziesięć lat temu Cudeczkis

naraił pewnemu ziemianinowi młockarnię konną i wieczorem

zaprowadził dziedzica do Łubki, żeby oblać interes. Klient jego nosił

sute wąsy i chodził w lakierowanych wysokich butach, Pesia-Mindł

dała mu na kolację faszerowaną rybę po żydowsku, a następnie

bardzo dobrą panienkę imieniem Nastia. Dziedzic został na noc i rano

Jewzel obudził Cudeczkisa, zwiniętego w kłębuszek przed progiem

pokoju Łubki. - No proszę - powiedział Jewzel - pan chwalił się

wczoraj wieczór, że dziedzic przez pana kupił młockarnię, no to wiedz

pan, że on po tej nocy drapnął o świcie jak byle kto.

Teraz wyciągaj pan dwa ruble za zagrychę i cztery ruble za panienkę.

Chytry widać z pana stary. Ale Cudeczkis nie oddał pieniędzy. Jewzel

wepchnął go do pokoju Łubki i zamknął na klucz. - No proszę -

powiedział stróż - teraz tu sobie posiedzisz, a później Łubka przyjedzie

background image

z kamieniołomów i z boską pomocą wytrzęsie z ciebie duszę. Amen. -

Katorżnik jeden - odpowiedział Cudeczkis żołnierzowi i zaczął

rozglądać się po nowym pokoju. - Co ty widzisz, katorżniku, oprócz

swoich gołębi? A ja jeszcze wierzę w Boga, który mnie stąd

wyprowadzi, jak wyprowadził wszystkich Żydów - z początku z Egiptu,

a potem z pustyni.

Mały makler sporo jeszcze chciał powiedzieć Jewzelowi, ale żołnierz

zabrał ze sobą klucz i odszedł, waląc buciorami. Wówczas Cudeczkis

odwrócił się i zobaczył pod oknem kuplerkę Pesię-Mindł, która czytała

książkę „Cuda i serce Baal-Szema”. Czytała chasydzką książkę o

złoconych brzegach i kołysała nogą dębową kolebkę. W tej kolebce

leżał syn Łubki, Dawidek, i płakał. - Ładne porządki ja tu widzę na

tym Sachalinie - powiedział Cudeczkis do Pesi-Mindł - leży sobie

dziecko i drze się na kawałki, że wprost żal patrzeć, a tu gruba baba

siedzi jak kamień w puszczy i nie może dać mu smoczka.

- Daj mu sam smoczek - odpowiedziała Pesia-Mindł, nie odrywając się

od książki - jeżeli tylko on weźmie jakiś smoczek od takiego starego

oszusta. Przecież on już jest duży jak ten kacap, ale chce mamusinego

mleka, a jego mamuśka galopuje po swoich kamieniołomach, pije

herbatę z Żydami w traktierni „Pod Niedźwiedziem”, kupuje w porcie

kontrabandę i myśli o swoim synu tyle, co o zeszłorocznym śniegu.

- No tak - powiedział wówczas do siebie mały makler - jesteś w ręku

faraonowym, Cudeczkis. - Podszedł do wschodniej ściany, wymruczał

całą modlitwę ranną z dodatkami i wziął później na ręce płaczące

niemowlę. Zaskoczony Dawidek popatrzył na niego i pomachał

malinowymi nóżkami, wilgotnymi od niemowlęcego potu, stary zaś

zaczai chodzić po izbie i kiwając się jak cadyk przy modlitwie, zanucił

nie kończącą się pieśń. - A-a-a - nucił Cudeczkis - inne dzieci dostaną

figę, a nasz Dawidek dostanie pierniczka, żeby sobie spal i we dnie, i

background image

w nocy.

A-a-a, inne dzieci dostaną w skórę.

Cudeczkis pokazał synowi Łubki pięść pokrytą szarym włosem i

powtarzał rzecz o figach i pierniczkach dopóty, dopóki chłopczyk nie

zasnął i dopóki słońce nie dotarło do samego środka lśniącego

nieboskłonu. Słońce dotarło do środka i zadrżało jak mucha

obezwładniona upałem. Dzicy chłopi z Nierubajska i Tatarki, którzy

stanęli w zajeździe Łubki, wleźli pod wozy i pogrążyli się tam w dzikim,

zapamiętałym śnie, pijany czeladnik wyszedł za wrota i porzuciwszy

strug z piłą, rozciągnął się na ziemi, rozciągnął się, zachrapał

pośrodku świata, cały w złotych muchach i błękitnych, lipcowych

błyskawicach. Opodal niego, w cieniu, usiedli pomarszczeni Niemcy

koloniści, którzy przywieźli Łubce wino znad besarabskiej granicy.

Zapalili fajki i dym z ich krętych cybuchów jął wikłać się w srebrnej

szczecinie nie golonych, starczych policzków. Słońce zwisało z nieba

jak różowy język spragnionego psa. Ogromne morze staczało się w dali

na Pieresyp i maszty dalekich statków kołysały się nad szmaragdową

wodą Zatoki Odeskiej. Dzień rozsiadł się w malowanym czółnie, dzień

żeglował ku wieczorowi i pod wieczór dopiero, koło piątej, wróciła z

miasta Łubka. Łubka przyjechała na myszatej kobyłce o zwisłym

brzuchu i nie strzyżonej grzywie. Grubonogi chłopak w perkalowej

koszuli otworzył jej wrota. Jewzel przytrzymał konia za uzdę i wtedy

Cudeczkis krzyknął do Łubki ze swojej ciemnicy:- Szanowanie dla

pani, madam Sznejwejs, i dzień dobry. Wyjechała sobie pani na trzy

lata za swoimi interesami i podrzuciła mi głodne dziecko.

- Sza, głupia mordo - odpowiedziała Łubka staremu i zlazła z siodła -

kto to tam trzaska dziobem w moim oknie? - To jest Cudeczkis, chytry

stary - odpowiedział gospodyni żołnierz z medalem i jąi opowiadać

całą historię z ziemianinem, ale nie zdążył jej skończyć, bo makler

background image

przerwał mu, wrzeszcząc na całe gardło. - Co za nachalstwo -

wrzasnął i rzucił na ziemię swoją jarmulkę - co za nachalstwo

podrzucić komuś cudze dziecko i samemu zniknąć na trzy lata.

Niech tu pani idzie dać mu cycka.

- A idę, idę do ciebie, aferzysto jeden - mruknęła Łubka i wbiegła po

schodkach. Weszła do izby i wydobyła pierś spod zakurzonego

kaftana. Chłopczyk rzucił się na nią, pokąsał potężną jej brodawkę,

ale nie znalazł mleka. Matce wzdęła się żyła na czole i Cudeczkis

powiedział jej, trzęsąc jarmułką:- Pani toby chciała wszystko załapać

dla siebie z tej chciwości. Cały świat ciągnie pani w swoją stronę, tak

jak dzieci ciągną obrus z okruszkami. Chce się pani pierwszej

pszenicy i pierwszych winogron. Chciałaby pani piec sobie chleb

wprost na słonecznym żarze, a pani małe dziecko, jak gwiazdeczka,

niech sobie tymczasem zapłacze się na śmierć bez mleka.

- Jakie tam znowu mleko - krzyknęła kobieta i pocisnęła sobie pierś -

kiedy dziś przybił do portu „Plutarch” i zrobiłam piętnaście wiorst w

takim upale?.

A ty, stary Żydzie, zamiast tych długich pieśni, lepiej byś oddał sześć

rubli.

Ale Cudeczkis znowu nie oddał pieniędzy. Rozpiął rękaw, podwinął go

i wetknął Łubce w usta swój chudy i brudny łokieć. - Udław się,

katorżnico jedna - powiedział i splunął w kąt. Łubka potrzymała w

ustach cudzy łokieć, potem wyjęła go, zamknęła drzwi na klucz i

wyszła na dziedziniec. Czekał już tam na nią mister Trottyburn,

przypominający kolumnę z rudego mięsa. Mister Trottyburn był

starszym mechanikiem na „Plutarchu”. Przywiózł ze sobą do Łubki

dwóch marynarzy. Jeden z marynarzy był Anglikiem, drugi zaś

Malajczykiem. Wszyscy w trójkę przytaszczyli na podwórze

kontrabandę przywiezioną z Port Saidu. Skrzynia była ciężka, opuścili

background image

ją na ziemię i ze skrzyni wypadły cygara, które zaplątały się w

japońskim jedwabiu. Mnóstwo bab zbiegło się do skrzyni i dwie

wędrowne Cyganki, z kołysaniem i pobrzękiem, zabrały się do

podchodów z boku. - Precz, hołoto! - krzyknęła na nie Łubka i

zaprowadziła majtków w cień pod akacje. Siedli za stołem, Jewzel

podał im wina i mister Trottyburn rozpakował swoje towary. Wydobył

z tobołka cygara i cienkie jedwabie, kokainę i pilniki, niefrankowany

tytoń ze stanu Virginia, czarne wino kupione na wyspie Chios. Każdy

towar miał swoją cenę, każdą cyfrę zapijano besarabskim winem, o

zapachu słońca i pluskiew. Zmierzch przebiegł po dziedzińcu,

zmierzch przebiegł jak wieczorna fala po szerokiej rzece i pijany

Malajczyk pełen podziwu tknął palcem pierś Łubki. Tknął ją jednym

palcem, a potem wszystkimi palcami po kolei. Żółte i czułe jego oczy

zwisły nad stołem jak papierowe lampiony na chińskiej ulicy;

zaśpiewał coś ledwie dosłyszalnym głosem i upadł na ziemię, gdy tylko

Łubka pchnęła go pięścią. - Patrzajcie go, jaki mądry — powiedziała o

nim Łubka do mistera Trottyburna - ostatnie krople mleka tracę przez

tego Malajczyka, a tu jeden Żyd już mnie za to mleko chce zeżreć.

I pokazała palcem na Cudeczkisa, który stojąc w oknie, prał sobie

skarpetki. Mała lampka kopciła w izbie u Cudeczkisa, ceberek jego

pienił się i musował, Cudeczkis wychylił się z okna, czując, że o nim

mowa, i krzyknął z rozpaczą. - Ratujcie, ludzie! — zawołał i zamachał

rękoma. - Sza, głupia mordo! - zaśmiała się Łubka. - Sza! Rzuciła w

starego kamieniem, ale za pierwszym razem nie trafiła. Kobieta

chwyciła wówczas pustą butelkę po winie, ale mister Trottyburn,

starszy mechanik, odebrał jej butelkę, wycelował i trafił w otwarte

okna. - Miss Łubka - powiedział starszy mechanik wstając i starając

się zebrać do kupy pijane swoje nogi - wielu porządnych ludzi

przychodzi do mnie, miss Łubka, po towar, ale ja nikomu go nie daję,

background image

ani misterowi Baciowi, ani misterowi Kupczykowi, nikomu, prócz

pani, a to dlatego, że miło mi z panią się gawędzi, miss Łubka.

I próbując trzymać się prosto na chwiejnych swoich nogach, wziął pod

pachy obu majtków, jednego Anglika, drugiego Malajczyka, i zaczął z

nimi taniec na ostygłym dziedzińcu. Ludzie z „Plutarcha” tańczyli w

milczeniu pełnym znaczeń. Pomarańczowa gwiazda opadła aż na skraj

widnokręgu i patrzyła na nich bez mrugnięcia. Później marynarze

dostali pieniądze, wzięli się pod ręce i wyszli na ulicę kołysząc się tak,

jak się kołysze wisząca latarnia na statku. Z ulicy widzieć mogli

morze, czarną wodę Zatoki Odeskiej, dziecinne flagi na tonących

masztach i przenikliwe ognie, zapalone w szerokiej otchłani. Łubka

odprowadziła swoich tancerzy aż do przejazdu; została sama na pustej

ulicy, zaśmiała się do własnych myśli i wróciła do domu. Zaspany

chłopak w perkalowej koszuli zamknął za nią wrota, Jewzel przyniósł

gospodyni dzienny utarg i Łubka poszła spać do siebie na górę.

Drzemała już tam Pesia-Mindł, rajfurka, Cudeczkis zaś bosymi

nożynami kołysał dębową kolebkę. - Zadręczyłaś nas wprost. Łubko,

kobieto bez sumienia powiedział i wyjął dziecko z kołyski - ale ucz się

ode mnie, ty wyrodna matko.

Przystawił gęsty grzebień do piersi Łubki i położył synka do jej łóżka.

Dziecko przylgnęło do matki, trafiło na grzebień i zapłakało. Wtedy

stary podsunął mu smoczek, ale Dawidek odwrócił głowę od smoczka.

- Co za czary nade mną wyprawia ten stary oszust? - mruknęła Łubka

zasypiając. - Milcz, paskudna matko! - odpowiedział jej Cudeczkis

milcz i ucz się, i żeby cię licho wzięło. Dziecko znów ukłuło się o

grzebień, niechętnie wzięło smoczek i zabrało się do ssania. - Proszę -

powiedział Cudeczkis i zaśmiał się - odstawiłem dziecko od piersi,

niech się pani uczy ode mnie, bierz panią licho.

Dawidek leżał w kolebce, ssał smoczek i puszczał bańki z błogości.

background image

Łubka obudziła się, otwarła oczy i znów je zamknęła. Zobaczyła syna i

księżyc dobijający się do jej okna. Księżyc harcował wśród czarnych

obłoków jak zabłąkany cielak. - No, dobrze - powiedziała wówczas

Łubka - otwórz Cudeczkisowi drzwi, Pesiu-Mindł, i niech on tu

przyjdzie jutro po funt amerykańskiego tytoniu.

I następnego dnia Cudeczkis przyszedł po funt nie clonego tytoniu ze

stanu Virginia. Otrzymał tytoń i jeszcze ćwiartkę herbaty na dodatek.

A po tygodniu, kiedy przyszedłem do Jewzela kupować gołębie,

zobaczyłem nowego rządcę w gospodarstwie Łubki. Był drobniutki jak

nasz rabin Ben Zcharia. Tym nowym rządcą był Cudeczkis. Wytrwał

na tym stanowisku piętnaście lat i przez ten czas usłyszałem o nim

mnóstwo historii. I jeśli potrafię, to opowiem je wszystkie po kolei, bo

to bardzo ciekawe historie.

Tłum. Jerzy Pomianowski

background image

6. FROIM GRACZ

W dziewiętnastym roku ludzie Beni Krzyka napadli na ariergardę

białej armii, wyrżnęli oficerów i odbili część taborów. W nagrodę

zażądali od Odeskiego Sowietu trzech dni wolnej ręki, ale nie dostali

zezwolenia, wypatroszyli więc wszystkie sklepy z towarami łokciowymi

wzdłuż Aleksandrowskiego prospektu. Z kolei przeszli do akcji na

terenie Towarzystwa Kredytowego. Ustępując grzecznie z drogi

klientom - wchodzili do banku i zwracali się do urzędników z prośbą,

by zechcieli złożyć w czekającym na ulicy samochodzie worki z

pieniędzmi i walorami. Minął cały miesiąc, nim zaczęto ich

rozstrzeliwać. Znaleźli się wówczas ludzie, utrzymujący, że ze sprawą

tych łapanek i aresztów ma coś wspólnego Aron Pieskin właściciel

chałupniczej pracowni. Nie udało się ustalić, co właściwie wyrabiano

w tej pracowni. W mieszkaniu Pieskina stał warsztat - długa maszyna

z wykoślawionym, ołowianym wałem, na podłodze poniewierały się

wióry i karton do robót introligatorskich. Pięknego wiosennego

poranka przyjaciel Pieskina, Misza Jabłoczko, zapukał do jego

warsztatu. - Słuchaj, Aron - powiedział gość do Pieskina. - Na dworzu

jest wyjątkowa pogoda. W mojej osobie widzisz faceta, który byłby

gotów zabrać ze sobą pół litra z amatorską zakąską i pojechać do

Arkadii po te trochę świeżego powietrza. Możesz się śmiać z takiego

typa, ale ja lubię czasem wyrzucić z głowy te wszystkie myśli.

Pieskin ubrał się i pojechał z Miszą Jabłoczko brekiem do Arkadii.

Przejażdżka trwała do wieczora. O zmroku Misza Jabłoczko wszedł do

pokoju, w którym madam Pieskin szorowała w balii czternastoletnią

swoją córkę. - Szanowanie - powiedział Misza, zdejmując kapelusz.

Spędziliśmy czas wręcz cudownie. Takie powietrze to coś niebywałego,

background image

tylko że trzeba naprzód najeść się bobu, zanim człowiek zdecyduje się

na rozmowę z pani mężem.

On ma przykry charakter. - Mnie pan to musi mówić? - powiedziała

madam Pieskin, chwytając córkę za włosy i tarmosząc na wszystkie

strony. Gdzie on się podziewa, ten awanturnik?- Odpoczywa sobie w

ogródku. Misza znów uchylił kapelusza, pożegnał się i odjechał swoim

brekiem. Madam Pieskin, nie mogąc doczekać się męża, poszła po

niego do ogródka. Pieskin siedział w kapeluszu panama pochylony

nad ogrodowym stołem i szczerzył zęby. - Awanturniku jeden -

zwróciła się do niego madam Pieskin - ty się jeszcze śmiejesz?.

Zaraz przytrafi mi się atak przez tę twoją córkę, ona wcale nie chce

umyć głowy. Chodź, porozmawiaj no z twoją córką.

Pieskin milczał i wciąż szczerzył zęby. - Ty hultaju - zaczęła madam

Pieskin, zajrzała mężowi pod rondo i zaczęła krzyczeć. Krzyk ściągnął

sąsiadów. - On nie żyje - powiedziała im madam Pieskin - on jest

martwy. Była to jednak pomyłka. Pieskin miał dwie kule w piersiach i

rozbitą czaszkę, ale żył jeszcze. Odniesiono go do żydowskiego

szpitala. Nikt inny, tylko sam doktor Elzenberg zrobił mu operację, ale

Pieskin miał pecha - skonał pod nożem. Tej samej nocy Czeka

aresztowała człowieka o przezwisku Gruzin i jego przyjaciela, Kolę

Lapidusa. Jeden z nich był stangretem Miszy Jabłoczko, drugi czekał

na powóz w Arkadii, na brzegu morza, tam gdzie droga skręca w step.

Rozstrzelano ich po przesłuchaniu, które nie trwało długo. Sam tylko

Misza Jabłoczko wymknął się z zasadzki. Zniknął wszelki jego ślad i

dopiero po kilku dniach u Froima Gracza na podwórku zjawiła się

starucha handlująca pestkami. Miała na ręku koszyk ze swoim

towarem. Jedna jej brew sterczała ku górze jak zwęglony, kudłaty

krzak, druga wątłą kreską nawisła nad powieką. Froim Gracz siedział

rozkraczony przed stajnią i bawił się ze swoim wnukiem, Arkadym.

background image

Chłopczyk ten przed trzema laty opuścił potężne łono córki Froima,

Baśki. Dziadek podał Arkademu palec, ten uchwycił go, zawisł na nim

i zaczął huśtać się jak na drągu. - Ty pypciu - powiedział Froim do

wnuka, patrząc na niego jedynym swoim okiem. Podeszła do nich

starucha z krzaczastą brwią, miała na nogach męskie sztyblety

przewiązane postronkiem. - Froim - odezwała się starucha - ja ci

powiadam, że w tych ludziach nie ma ani krzty człowieczeństwa. Oni

nie wiedzą, co to jest słowo. Oni nas duszą po piwnicach, jak

szczenięta w jamie. Oni nie pozwalają nam słowa powiedzieć przed

śmiercią.

Tych ludzi powinno się rwać zębami i wywlekać z nich serca.

- Ty milczysz, Froimie - dodał Misza Jabłoczko - a nasi chłopcy

czekają, żebyś przestał milczeć.

Misza wstał, przewiesił koszyk z jednego łokcia na drugi i odszedł,

unosząc czarną brew. Trzy dziewczynki z warkoczykami napotkały go

na Aleksiejewskim placu koło cerkwi. Spacerowały, obejmując się za

talie. - Herbatki - powiedział Misza Jabłoczko - do tych pestek ja dla

panienek już nie mam.

Nasypał im do kieszonek po szklance słonecznikowych pestek i

zniknął za węgłem cerkwi. Froim Gracz został sam na swoim

podwórzu. Siedział nieruchomo, wbił w przestrzeń jedyne swoje oko.

Muły zdobyte na oddziałach kolonialnych żuły z chrzęstem siano w

stajni, grube kobyły pasły się ze źrebiętami na wygonie. W cieniu pod

kasztanem wozacy grali w karty i popijali wino z czarek. Gorące

podmuchy wiatru szturmowały kredowe mury, słońce w błękitnym

swoim odrętwieniu rozpływało się ponad dziedzińcem. Froim podniósł

się i wyszedł na ulicę. Przeciął Prochorowską, kopcącą niebo

nędzarskim, tającym dymem swoich kuchni, przemierzył targowisko,

gdzie ludzie okręceni firankami i portierami sprzedawali je sobie

background image

wzajem. Doszedł do ulicy Jekatierinińskiej, skręcił koło pomnika

carycy i wkroczył do gmachu Czeki. - Nazywam się Froim - powiedział

dyżurnemu - mam interes do szefa. Przewodniczącym Czeki był w tym

okresie Władysław Symin, przysłany z Moskwy. Usłyszawszy o wizycie

Froima, wezwał śledczego nazwiskiem Borowoj, aby dowiedzieć się

czegoś o petencie. - To fantastyczny facet - powiedział Borowoj - tu

całą Odessę zobaczycie, jak na paradzie.

I dyżurny wprowadził do gabinetu starca w brezentowej kurcie,

ogromnego jak dom, rudego, z przymkniętym okiem i

pokiereszowanym policzkiem. - Szefie - powiedział gość - kogo ty

chcesz wytłuc? Orłów chcesz wytłuc. Z kim potem zostaniesz, szefie, z

byle śmieciem? Symin poruszył się i wysunął szufladę biurka. -

Jestem bez niczego - powiedział wówczas Froim - nic nie mam w ręku,

nic nie mam za cholewą i za bramą, na ulicy też nikogo nie

zostawiłem.

Wypuść moich chłopaków, szefie, powiedz swoją cenę.

Starego posadzono na fotelu, przyniesiono mu koniaku. Borowoj

wyszedł z gabinetu i zawołał do siebie śledczych oraz przybyłych z

Moskwy komisarzy. - Pokażę wam zaraz jednego faceta - powiedział -

to cała epopeja, takiego drugiego nie znajdziecie.

Borowoj poinformował ich, że nie Benia Krzyk, tylko jednooki Froim

był prawdziwym przywódcą czterdziestu tysięcy odeskich złodziei.

Prowadził grę z ukrycia, ale wszystko odbywało się wedle planów

starego - napady na fabryki i odeski urząd skarbowy, skoki na białą

armię i oddziały alianckie.

Borowoj czekał, aż stary wyjdzie, żeby sobie z nim pogadać. Froim

jakoś się nie pojawiał. Znudzony śledczy ruszył na poszukiwania.

Obszedł cały gmach i wreszcie zajrzał na drugie podwórze. Froim

Gracz leżał tam nakryty brezentową płachtą, rozciągnięty pod spowitą

background image

bluszczem ścianą. Dwaj krasnoarmiejcy palili skręty nad jego

zwłokami. - Zupełny niedźwiedź - powiedział starszy z nich, widząc

Borowoja - ale ci miał siły.

Taki stary, jakby się go nie trzasło, to byłby w ogóle nie do zdarcia.

Już dziesięć kul w nim siedzi, a on furt się pcha.

Krasnoarmiejec był cały rozpalony, oczy mu błyszczały, czapka

zjechała na bakier. - Mielesz i tyle - przerwał mu drugi konwojent -

jak umarł, tak umarł, wszyscy tacy sami.

- A nie wszyscy - zawołał starszy - jeden to prosi, krzyczy, a drugi

słowa nie powie.

Co za gadanie, że wszyscy tacy sami.

- Dla mnie wszyscy tacy sami - uparcie powtórzył ten młodszy - jeden

w drugiego, różnicy nie widzę.

Borowoj nachylił się i podniósł płachtę. W twarzy starca zostało

napięcie nie dokończonego ruchu. Śledczy wrócił do swojego pokoju.

Była to krągła salka z atłasowym obiciem. Odbywała się tam właśnie

odprawa na temat nowych metod prowadzenia akt. Symin mówił w

swoim referacie o nieporządku, jaki zastał, o źle sformułowanych

sentencjach wyroków, o bezmyślnie sporządzanych protokołach

przesłuchań. Domagał się, by pracownicy śledczy przystąpili do

grupowego szkolenia pod kierunkiem radców prawnych, by prowadzili

akta według form i wzorów zatwierdzonych przez centralny zarząd w

Moskwie.

Borowoj siedział w swoim kącie i słuchał. Siedział sam, daleko od

reszty. Symin podszedł do niego po odprawie i wziął go za rękę. -

Wiem, że jesteś na mnie zły - powiedział - ale przecież to my jesteśmy

tą władzą, Sasza, państwową władzą, o tym trzeba wciąż pamiętać.

- Nie jestem zły - odparł Borowoj i odwrócił się od Symina - nie

jesteście z Odessy, wy tego nie zrozumiecie, z tym starym to przecież

background image

cała historia.

Siedzieli obok siebie - dwudziestotrzyletni przewodniczący ze swoim

podwładnym. Symin trzymał dłoń Borowoja w swojej dłoni i ściskał ją.

- Odpowiedz mi jak czekista - powiedział po chwili milczenia. -

Odpowiedz mi, jak rewolucjonista: czy potrzebny jest ten człowiek

społeczeństwu przyszłości?- Nie wiem - Borowoj siedział bez ruchu i

patrzył przed siebie - może i nie jest potrzebny. Zebrał się w sobie i

odpędził wspomnienia. Ale później ożywił się i znów zaczął opowiadać

czekistom z Moskwy o życiu Froima Gracza, o tym, jaki był zręczny,

jaki nieuchwytny, jak za nic miał innych wszystkie te niezwykłe

historie, które należą już do przeszłości.

Tłum. Jerzy Pomianowski

background image

7. ZMIERZCH

background image

8. PIERWSZA MIŁOŚĆ

Mając dziesięć lat, zakochałem się w kobiecie, którą zwali Halina

Apollonowna, po mężu - Rubcowa. Jej mąż, oficer, pojechał na

japońską wojnę i wrócił w październiku, 1905 roku. Przywiózł ze sobą

sporo kufrów. W tych kufrach były chińskie rzeczy: parawany, cenna

broń zabytkowa, razem ze 30 pudów. Kuźnia mówił nam, że Rubcow

kupił te rzeczy za pieniądze, zdobyte w czasie służby w sztabie wojsk

inżynieryjnych armii mandżurskiej. Nie tylko Kuźma, inni ludzie

mówili to samo. Trudno, żeby ludzie nie brali Rubcowów na języki, bo

Rubcow i Rubcowa byli szczęśliwi. Dom ich przylegał do naszej

posesji, szklana ich weranda zajmowała część naszego gruntu, ale

ojciec nie wdawał się o to w spory. Rubcow, inspektor skarbowy,

słynął w naszym mieście jako człowiek porządny, miał znajomości

wśród Żydów. I kiedy syn starego Rubcowa, oficer, wrócił z japońskiej

wojny, wszyscyśmy zobaczyli, jak zgodnie i szczęśliwie potoczyło się

ich życie. Halina Apollonowna całymi dniami trzymała męża za ręce.

Nie spuszczała z niego oczu, bo nie widziała męża półtora roku, ale ja

bałem się jej oczu, odwracałem twarz i drżałem. Widziałem w nich

całe zadziwiające i sromotne życie wszystkich ludzi na świecie,

chciałem zapaść w sen niezwyczajny, żeby tylko zapomnieć o tym

życiu, prześcigającym wszelkie rojenia. Halina Apollonowna chodziła

czasami po pokoju z rozpuszczonym warkoczem, w czerwonych

butkach i chińskim szlafroku. Pod koronką jej głęboko wyciętej

koszuli widać było wgłębienie i początek białych, wypukłych,

ciążących w dół piersi, a na szlafroku różowym jedwabiem

wyhaftowane były smoki, ptaki, dziuplaste drzewa. Cały dzień kręciła

się tak z niejasnym uśmiechem na wilgotnych wargach i natykała się

background image

na nie rozpakowane kufry, na drabinki gimnastyczne porzucone na

podłodze. Narażało ją to na sińce, unosiła szlafrok nad kolano i

mówiła do męża:- Pocałuj kuku.

I oficer, zginając długie nogi w wąskich, dragońskich bryczesach, w

giemzowych obcisłych oficerkach z ostrogami, osuwał się na brudną

podłogę, uśmiechał się, szastając nogami, pełzł na kolanach i całował

bolące miejsce, to miejsce, gdzie była pulchna pręga od podwiązki. Z

mojego okna widziałem te pocałunki. Sprawiały mi mękę, ale o tym

nie warto opowiadać, ponieważ miłość i zazdrość u dziesięcioletnich

chłopców we wszystkim przypominają miłość i zazdrość dorosłych

mężczyzn. Dwa tygodnie nie podchodziłem do okna i unikałem Haliny,

póki przypadek nie zbliżył mnie do niej. Przypadkiem tym był pogrom

żydowski, który w dziewięćset piątym roku wybuchł w Mikołajowie i

innych miastach żydowskiej strefy osiedlenia. Gromada najemnych

zbirów ograbiła sklepik ojca i zamordowała dziadka mojego, Szoela.

Wszystko to zdarzyło się pod moją nieobecność, kupowałem tego

ranka gołębie u ptasznika Iwana Nikodimycza. Pięć lat z przeżytych

przeze mnie dziesięciu całą silą duszy marzyłem o gołębiach i oto

kiedy je wreszcie kupiłem, kaleka Makarenko roztrzaskał ptaki o moją

skroń. Wówczas Kuźma odprowadził mnie do Rubcowów. U

Rubcowów na furtce był narysowany kredą krzyż, nikt ich nie ruszał;

schowali u siebie moich rodziców. Kuźma przyprowadził mnie na

szklaną werandę. Siedziała tam moja matka w zielonej rotundzie i

Halina. - Powinniśmy się umyć — powiedziała mi Halina -

powinniśmy się umyć, mały rabinku.

Całą buzię mamy w pierzu, a pierze całe pokrwawione.

Objęła mnie i poprowadziła pełnym zapachów korytarzem. Moja głowa

leżała na biodrze Haliny, biodro ruszało się i oddychało. Weszliśmy do

kuchni i Rubcowa postawiła mnie pod kran. Gęś piekła się na

background image

kaflowym piecu, błyszczące garnki wisiały na ścianach, a obok

garnków, w kącie kucharki, wisiał car Mikołaj przybrany papierowym

kwieciem. Halina zmyła resztki gołębia, które przyschły do moich

policzków. - Teraz to z ciebie kawaler, serdeńko - powiedziała,

pocałowawszy mnie w usta nabrzękłymi wargami i odwróciła się.

Widzisz - szepnęła nagle - twój tatko ma przykrości, cały dzień chodzi

po ulicach bez żadnej potrzeby, zawołaj tatkę do domu.

I zobaczyłem z okna pustą ulicę z ogromnym nad nią nieboskłonem i

rudego mojego ojca idącego jezdnią. Kroczył bez czapki, cały w

lekkich, zwichrzonych, rudych włosach, w papierowym półkoszulku

skręconym w bok i zapiętym na jakiś guzik, ale nie na ten, co trzeba.

Własow, przepity robotnik w żołnierskich, watowanych łachmanach,

szedł za ojcem krok w krok. - Tak - mówił życzliwym, zachrypniętym

głosem i obiema rękami przyjaźnie trącał ojca. - Nie trzeba nam

wolności, żeby Zydy mogły swobodnie sobie handlować.

Ty zrób, żeby człowiekowi pracy trochę rozjaśnić życie za tę jego ciężką

robotę, za te straszne ciężary.

To mu daj, przyjacielu, to mu daj.

Robotnik prosił o coś ojca i trącał go, czyste, pijackie natchnienie

przechodziło na jego twarzy w wyraz rezygnacji i senności. -

Powinniśmy żyć jak ci mołokanie w sekcie - mamrotał i kiwał się na

podłamujących się nogach - powinniśmy żyć jak ci mołokanie, tylko

bez tego ich Boga starowierskiego, tylko Żydzi mają z niego pożytek,

nikt inny.

I Własow w zapamiętaniu zaczął wrzeszczeć o starowierskim Bogu, co

tylko nad Żydami się lituje. Własow wył, potykał się i doganiał

nieznanego swego Boga, ale w tej chwili kozacki patrol przeciął mu

drogę. Oficer w lampasach, w srebrnym paradnym pasie jechał na

czele oddziału, wysoka czapka sterczała mu na głowie. Oficer jechał

background image

powoli i nie rozglądał się. Jechał jakby wąwozem, gdzie patrzeć można

tylko przed siebie. - Kapitanie - szepnął ojciec, gdy Kozak zrównał się

z nim - kapitanie - ściskając głowę powiedział ojciec i upadł w błoto

na kolana. - Czym mogę.

- powiedział oficer patrząc dalej przed siebie i podniósł do daszka rękę

w zamszowej, cytrynowej rękawiczce. Przed nimi, na rogu ulicy

Rybnej, pałkarze rozbijali nasz sklepik i wyrzucali zeń skrzynki z

gwoździami, z maszynami i nowy mój portret w gimnazjalnym

mundurku. - O - powiedział ojciec i nie podniósł się z klęczek - oni

tam niszczą moją krwawicę, kapitanie, za co to.

Oficer coś mruknął, przyłożył do daszka cytrynową rękawiczkę i

ściągnął wodze, ale klacz nie ruszyła. Ojciec pełzał przed nią na

kolanach, przypadał do jej łagodnych, dobrych, nierówno

wyzgrzeblonych nóg. - Słucham - powiedział kapitan, szarpnął cugle i

pojechał, za nim ruszyli Kozacy. Siedzieli beznamiętnie w wysokich

siodłach, jechali wyimaginowanym wąwozem i zniknęli na skręcie w

ulicę Soborową. Wówczas Halina znów popchnęła mnie do okna. -

Zawołaj tatusia do domu - powiedziała - od rana nic nie jadł.

Wychyliłem się wtedy z okna. Ojciec odwrócił się słysząc mój głos. -

Synusia moja - wybełkotał z nieopisaną tkliwością. I razem z nim

poszliśmy na werandę państwa Rubcow, gdzie leżała mama w zielonej

rotundzie. Obok jej legowiska porzucone były na ziemi hantle i aparat

do gimnastyki. - Parszywe kopiejki - powiedziała matka widząc nas i

ludzkie życie, i dzieci, i nieszczęsne nasze szczęście - tyś wszystko za

nie oddał.

Parszywe kopiejki - krzyknęła chrapliwym, nieswoimi głosem,

zamiotała się na tapczanie i przycichła.

I wtedy w ciszy rozległa się moja czkawka. Stałem pod ścianą w

nasuniętej na uszy czapie i nie mogłem powstrzymać czkania. -

background image

Wstyd, moje serdeńko - uśmiechnęła się Halina lekceważącym swym

uśmiechem i uderzyła mnie sztywnym szlafrokiem. Podeszła w

czerwonych bulkach do okna i zabrała się do zawieszania chińskich

firanek na dziwacznym karniszu. Gołe jej ręce tonęły w jedwabiu,

żywy warkocz wił się na biodrze, patrzyłem na nią z zachwytem. Ja,

mały mózgowiec, patrzyłem na nią jak na daleką scenę oświetloną

licznymi światłami rampy. I natychmiast wyobraziłem sobie, że jestem

Mironem, synem węglarza z naszego rogu. Wyobraziłem sobie, że

jestem w żydowskiej samoobronie i oto, tak jak Miron, chodzę w

podartych butach powiązanych sznurkiem. Na ramieniu, na zielonej

linewce, noszę zdezelowaną flintę, przyklęknąłem na kolanie pod

starym tarcicowym płotem i ostrzeliwuję się przed zbójcami. Za moim

płotem ciągnie się pustać, na niej zwalone są kupy zakurzonego

węgla, stara flinta źle strzela, zbóje, brodaci, białozębi, podchodzą

coraz bliżej, doznaję dumnego uczucia bliskiej śmierci i widzę na

wysokościach, w błękitnych światach - Halinę. Widzę wyzior ziejący w

ścianie gigantycznego domu, wykładanego miriadami cegieł.

Purpurowy ten dom przytłacza uliczkę o nawierzchni ze źle ubitej,

szarej ziemi, w szczytowym wyziorze jego stoi Halina. Na swój

lekceważący sposób uśmiecha się w niedosiężnym oknie, mąż,

półubrany oficer, stoi za jej plecami i całuje ją w szyję.

Starając się poskromić czkawkę, wyobraziłem sobie to wszystko po to,

by jeszcze goręcej, bardziej gorzko, beznadziejnie kochać Rubcową, a

może być dlatego, że miara żalu zbyt jest duża dla dziesięcioletniego

człowieka. Głupie rojenia pomogły mi zapomnieć o śmierci gołębi i

śmierci Szoela i całkiem bym zapomniał chyba o tych zabójstwach,

gdyby w tej chwili na werandę nie wszedł Kuźma z tym okropnym

Żydem Abą. Był zmierzch, kiedy przyszli. Na werandzie paliła się stara

lampa pogięta z jednej strony - migotliwa lampa, towarzysz

background image

nieszczęść. - Już ubrałem dziadka - powiedział Kuźma wchodząc -

teraz bardzo ładnie wygląda, tak sobie leżący - no i tego sprowadziłem

od ostatniej posługi; niechby ta co powiedział nad starym.

I Kuźma wskazał na szamesa Abę. - Niech ta sobie poskowyczy -

powiedział stróż z życzliwością - szamesowi tylko kiszkę napchaj, to

szames całą noc będzie się Bogu naprzykrzał.

Stał ci tak na progu ten Kuźma, z dobrym swoim rozbitym nosem,

powykręcanym na wszystkie strony, i chciał opowiedzieć, jak tylko

umiał najserdeczniej, o tym, jak podwiązywał szczęki nieboszczykowi,

ale ojciec przerwał staremu. - Proszę, reb Aba - powiedział ojciec -

proszę pomodlić się nad umarłym, ja zapłacę.

- A ja już się boję, że pan nie zapłaci - nudnym głosem odpowiedział

Aba i położył na obrusie brodatą, wstrętliwą swoją twarz - ja już się

boję, że pan zabierzesz mój pieniądz i pojedziesz z nim do Argentyny,

do Buenos Aires, i otworzysz pan tam hurtowy interes za ten mój

pieniądz.

Hurtowy interes powiedział Aba, przez chwilę ruszał pełnymi wzgardy

wargami i pociągnął do siebie gazetę „Syn Ojczyzny”, leżącą na stole.

W tej gazecie było wydrukowane o carskim manifeście 17

października i o wolności. –

„Obywatele wolnej Rosji - sylabizował Aba i żuł brodę, której nabrał

sobie pełno w usta - obywatele wolnej Rosji, pozdrawiamy was z okazji

chwalebnego zmartwychwstania Pańskiego.

„. Gazeta sterczała bokiem przed starym szamesem i kołysała się.

Czytał on ją sennie, z zawodzeniem, i robił cudaczne akcenty w nie

znanych mu rosyjskich słowach. Akcentacja Aby przypominała głuchą

mowę Murzyna, który przybył ze swojej ojczyzny do rosyjskiego portu.

Rozśmieszyło to nawet moją matkę.

- Ja grzeszę - krzyknęła wysuwając się spod rotundy - ja się śmieję,

background image

Abo.

Niech pan lepiej powie, jak się panu żyje i jak pańska rodzina?-

Proszę mnie lepiej zapytać o coś innego - mruknął Aba nie

wypuszczając brody z zębów i nie przerywając czytania gazety. -

Zapytaj go lepiej o coś innego - powtórzył za Abą ojciec i wyszedł na

środek pokoju. Oczy jego, uśmiechające się do nas przez łzy, obróciły

się nagle w orbitach i wpatrzyły w punkt niewidoczny dla nikogo. - Oj,

Szoelu - zaczai ojciec wytężonym, obłudnym, sposobiącym się do

dalszego ciągu głosem. - Oj, Szoelu, drogi ty nasz.

Widzieliśmy, że za chwilę zacznie krzyczeć, ale matka nas wyprzedziła.

- Manus - krzyknęła zrzucając z siebie pościel w okamgnieniu i

zaczęła szarpać męża za pierś. - Popatrz, jak niedobrze jest naszemu

dziecku, dlaczego ty nie słyszysz jego czkaweczki, dlaczego to tak,

Manus?.

Ojciec zamilkł. - Rachelo - powiedział bojaźliwie - nie mogę ci

powiedzieć, jak mi żal Szoela. Poszedł do kuchni i wrócił stamtąd ze

szklanką wody. - Pij, ty artysto - powiedział Aba, podchodząc do mnie

pij tę wodę, pomoże ci jak umarłemu kadzidło.

I rzeczywiście, woda mi nie pomogła. Czkałem coraz mocniej. Stękanie

wyrywało się z mojej piersi. Guz, przyjemny w dotknięciu, wzdął mi

się w gardle. Guz dyszał, wzdymał się, wyrastał nad krtań i

wybrzuszył się z kołnierza. Bulgotał w nim urywany mój oddech.

Bulgotał jak kipiąca woda. I kiedy pod wieczór nie byłem już więcej

kłapouchym chłopcem, jakim byłem przez całe moje wcześniejsze

życie, kiedy zrobił się ze mnie poskręcany kłębek, wówczas matka,

owinąwszy się szalem, wyższa jakaś i smuklejsza, podeszła do

zmartwiałej pani Rubcow. - Droga Halino - powiedziała matka

śpiewnym i silnym głosem - jaki my tu kłopot sprawiamy pani i

drogiej Nadieżdzie Iwanownie, i wszystkim wam.

background image

Tak mi wstyd, droga Halino.

Z płonącymi policzkami matka popychała Halinę w stronę drzwi,

potem rzuciła się na mnie i wetknęła mi szal w usta, aby stłumić moje

stękanie. - Wytrzymaj chwilę, synku — szeptała matka - wytrzymaj

dla twojej mamy.

Ale choćbym mógł wytrzymać, to nie uczyniłbym już tego, bo nie

czułem więcej wstydu.

Tak zaczęła się moja choroba. Miałem wówczas dziesięć lat. Rano

zaprowadzono mnie do doktora. Pogrom trwał dalej, ale nam dano

spokój. Doktor, otyły pan, stwierdził u mnie chorobę nerwową. Kazał

jak najprędzej jechać do Odessy do profesorów i czekać tam na

cieplejszą pogodę i kąpiele morskie. Tak też zrobiliśmy. Po kilku

dniach pojechałem z matką do Odessy, do dziadka Lewi-Icchaka i

wujka Simona. Wyruszyliśmy rano parowcem i już koło południa bure

wody Bohu przeistoczyły się w ciężką zieloną falę morską. Otwierało

się przede mną życie u szalonego dziadka Lewi-Icchaka i na zawsze

pożegnałem Mikołajów, gdzie minęło dziesięć lat mego dzieciństwa.

Tłum. Jerzy Pomianowski

background image

9. W SUTERENIE

Chłopak był ze mnie kłamliwy. Brało się to z czytania. Moja

wyobraźnia była wiecznie rozpalona. Czytałem podczas lekcji, na

pauzach, po drodze do domu, w nocy - pod stołem, zasłonięty

zwisającym do podłogi obrusem. Przez te książki przegapiłem

wszystko w świecie - wagary w porcie, pierwsze rozgrywki bilardowe w

kawiarniach na ulicy Greckiej, pływanie na Langeronie. Nie miałem

kolegów. Bo i kto miał chęć zadawać się z takim człowiekiem?.

Pewnego razu w rękach naszego prymusa. Marka Borgmana,

zobaczyłem książkę o Spinozie. Marek przeczytał ją dopiero co i nie

wytrzymał, żeby nie opowiedzieć otaczającym go chłopcom o

hiszpańskiej inkwizycji. To był uczony bełkot - ta opowieść Marka. W

słowach Borgmana nie było poezji. Nie wytrzymałem i wtrąciłem się.

Tym, którzy chcieli mnie słuchać, opowiedziałem o starym

Amsterdamie, o mrokach getta, o filozofach - szlifierzach diamentów.

Do wiadomości z lektury dodałem sporo od siebie. Bez tego nie

mogłem się obejść. Wyobraźnia moja dodawała siły dramatycznym

scenom, przeinaczała zakończenia, plątała tajemniczo początki spraw.

Śmierć Spinozy, wolna, samotna jego śmierć, rysowała się w mojej

wyobraźni jako bitwa. Synhedrion chciał wymusić na umierającym

skruchę. Ale Spinoza się nie załamał. Do tego wszystkiego

przyczepiłem jeszcze Rubensa. Wydawało mi się, że Rubens stał u

wezgłowia Spinozy i zdejmował z jego twarzy maskę pośmiertną.

Koleżkowie moi słuchali tej fantastycznej opowieści z otwartą gębą.

Rzecz opowiedziana była ze swadą. Po dzwonku rozeszliśmy się z

ociąganiem. Podczas następnej pauzy Borgman podszedł do mnie,

wziął mnie za rękę i jęliśmy przechadzać się razem. Po krótkim czasie

background image

dogadaliśmy się. Borgman nie był prymusem tego gorszego typu. Dla

silnego jego mózgu gimnazjalne mądrości były kulfonami na

marginesach prawdziwej księgi. Księgi tej szukał z chciwością. Już

jako dwunastoletnie niezguły zdawaliśmy sobie sprawę, że czeka go

niezwykłe życie intelektualisty. Nie odrabiał nawet lekcji, wystarczało

mu słuchać. Ten trzeźwy i powściągliwy chłopak przywiązał się do

mnie dzięki zdolności mojej do przekręcania wszystkich spraw świata,

nawet najprostszych. Tego roku przeszliśmy do trzeciej klasy. Moja

cenzurka upstrzona była trójkami z minusem. Byłem takim

dziwadłem z tymi moimi bredniami, że nauczyciele po namyśle nie

decydowali się stawiać mi dwójek. W początkach lata Borgman

zaprosił mnie do siebie na letnisko. Jego ojciec był dyrektorem

Rosyjskiego Banku dla Handlu Zagranicznego, jednym z tych ludzi,

którzy robili z Odessy Marsylię albo Neapol. Miał w sobie zaczyn

odeskiego handlowca dawnego typu. Należał do kręgu sceptycznych i

dobrze ułożonych bonviveurów. Ojciec Borgmana niechętnie mówił po

rosyjsku; posługiwał się szorstkim, urywanym językiem liverpoolskich

kapitanów. Kiedy w kwietniu przybyła do nas włoska opera, w

mieszkaniu Borgmanów wydano obiad dla trupy. Otyły bankier -

ostatni z odeskich finansistów — nawiązał dwumiesięczną intryżkę z

piersiastą primadonną. Primadonna zabierała ze sobą wspomnienia

nie obciążające sumienia i kolię, wybraną ze smakiem, a niezbyt

kosztowną. Stary miał tytuł argentyńskiego konsula honorowego i był

przewodniczącym komitetu giełdowego. Do jego to domu zostałem

zaproszony. Moja ciotka - imieniem Bobka - roztrąbiła to po całym

podwórzu. Wystroiła mnie, jak mogła. Pojechałem parostatkiem na 16

przystanek linii Wielkiej Fontanny. Willa stała na niewysokim

czerwonym urwisku przy samym brzegu. Przed willą ciągnął się klomb

z fuksjami i strzyżonymi kulami tuj.

background image

Pochodziłem z ubogiej i niezaradnej rodziny. Urządzenie willi

Borgmanów oszołomiło mnie. W alejach, poukrywane wśród zieleni,

bielały plecione fotele. Stół obiadowy pokryty był kwiatami, okna -

obwiedzione zielonymi framugami. Przed domem rozstawiła się

szeroko drewniana, niewysoka kolumnada. Wieczorem przyjechał

dyrektor banku. Po obiedzie postawił sobie pleciony fotel na samym

skraju urwiska, przed ruchomą równiną morza, zadarł nogi w białych

spodniach, zapalił cygaro i zabrał się do czytania „Manchester

Guardian”. Goście, damy z odeskiego towarzystwa, grali na werandzie

w pokera. W rogu stołu szumiał smukły samowar z rączkami ze

słoniowej kości. Karciary i łasuchy, niechlujne elegantki i potajemne,

biodrzaste lubieżnice w perfumowanej bieliźnie, trzaskały czarnymi

wachlarzami i stawiały na kartę złote monety. Przez żywopłot z

dzikiego wina przenikało do nich słońce. Ognisty krąg jego był

ogromny. Odblask miedzi kładł się ciężarem na czarnych włosach

kobiecych. Iskry zachodu wtapiały się w brylanty - w brylanty

ponawieszane gdzie popadło: we wgłębieniach rozłażących się piersi,

w tkniętych barwiczką uszach i na sinawych, obrzękłych, samiczych

palcach. Nadszedł wieczór. Szustnął nietoperz. Morze mroczniej

wtaczało się pod czerwoną skałę. Dwunastoletnie moje serce

rozsadzała radość i lekkość cudzego bogactwa. Trzymając się za ręce,

przechadzaliśmy się z przyjacielem po ustronnej alei. Borgman

powiedział mi, że zostanie inżynierem lotniczym. Chodzą słuchy, że

ojciec jego będzie mianowany przedstawicielem Rosyjskiego Banku dla

Handlu Zagranicznego w Londynie, Marek będzie więc mógł zdobyć

wykształcenie w Anglii. W naszym domu, w domu cioci Bobki, nikt nie

mówił o takich rzeczach. Nie miałem czym się zrewanżować za

nieustanne te wspaniałości. Powiedziałem więc Markowi, że chociaż u

nas w domu jest wszystko inaczej, ale dziadek Lewi-Icchak i mój

background image

wujek objechali cały świat i przeżyli tysiące przygód. Opisałem te

przygody po kolei. Poczucie niemożności natychmiast mnie opuściło;

poprowadziłem wujka Wolfa przez wojnę rosyjsko-turecką aż do

Aleksandrii, do Egiptu.

Noc stanęła sztorcem wśród topoli, gwiazdy pokładły się brzemieniem

na przygiętych gałęziach. Przemawiałem i wymachiwałem rękoma.

Palce przyszłego inżyniera lotniczego drżały w mojej ręce. Z trudem

budząc się z halucynacji, Marek obiecał przyjść do mnie następnej

niedzieli. Biorąc na drogę tę obietnicę, odjechałem parostatkiem do

domu, do Bobki. Cały tydzień po mojej wizycie myślałem o sobie jako

o dyrektorze banku. Prowadziłem milionowe interesy z Singapurem i

Port Saidem. Sprawiłem sobie jacht i żeglowałem na nim sam jeden.

W sobotę nadszedł czas przebudzenia. Następnego dnia miał przyjść w

gości mały Borgman. Nic z tego, o czym mu opowiadałem, nie istniało.

Istniało naprawdę co innego, o wiele bardziej niezwykłego niż to, com

zmyślił, ale w trzynastym roku życia zupełnie jeszcze nie wiedziałem,

co począć z prawdą na tym świecie. Dziadek Lewi-Icchak, rab,

wypędzony ze swojego miasteczka za to, że podrobił na wekslach

podpis hrabiego Branickiego, był w oczach naszych sąsiadów i

okolicznego chłopactwa wariatem. Wujka Simon-Wolfa nie znosiłem

za hałaśliwe jego dziwactwo, pełne bezmyślnego ognia, krzyku i

gwałtu. Tylko z Bobka można się było dogadać. Bobka dumna była z

tego, że syn dyrektora banku przyjaźni się ze mną. Uważała tę

znajomość za początek kariery i upiekła dla gościa strudel z

konfiturami oraz makowiec. Całe serce naszego plemienia, serce tak

wytrzymałe w walce, mieściło się w tym cieście. Dziadka z jego

podartym cylindrem i szmatami na spuchniętych nogach ukryliśmy u

sąsiadów Apelhotów, ja zaś błagałem go, aby nie pokazywał się, póki

gość nie odejdzie. Z Simon-Wolfem też jakoś dało się załatwić. Poszedł

background image

ze swoimi przyjaciółmi handlarzami na herbatę do traktierni „Pod

Niedźwiedziem”. W tej traktierni zaprawiano herbatę wódką, można

było liczyć, że Simon-Wolf zatrzyma się tam. Należy tu dodać, że

rodzina, z której pochodzę, nie przypominała innych rodzin

żydowskich. Zdarzali się u nas w rodzinie pijacy, bywali uwodziciele

generalskich córek, rzucanych przed przekroczeniem granicy, był

dziadek, który podrabiał podpisy i układał porzuconym żonom listy

szantażowe. Użyłem wszelkich starań, aby spławić Simon-Wolfa na

cały dzień. Oddałem mu uciułane trzy ruble. Przehulać trzy ruble to

wymaga czasu. Simon-Wolf wróci późno i syn dyrektora banku nigdy

nie dowie się, że historia o dobroci i sile mojego wujka to historia

zmyślona. Na dobrą sprawę to była szczera prawda, a nie kłamstwo,

ale przy pierwszym spojrzeniu na brudnego i krzykliwego Simon-Wolfa

niepojętej tej prawdy nie sposób było odgadnąć. W niedzielę rano

Bobka wystroiła się w brunatną wełnianą suknię. Tłuste jej, poczciwe

piersi rozlewały się na wszystkie strony. Włożyła na głowę chustkę w

czarne wytłaczane kwiaty, chustkę, jaką zakłada się do synagogi na

Sądny Dzień i na Rosz-Haszana. Bobka porozstawiała na stole ciasta,

konfitury, strucle i zabrała się do czekania. Mieszkaliśmy w suterenie.

Borgman podniósł brwi, przechodząc po garbatej podłodze korytarza.

W sieni stał cebrzyk z wodą. Ledwie Borgman zdążył wejść, zacząłem

na gwałt pokazywać mu rozmaite cuda. Zademonstrowałem mu

budzik wykonany do ostatniej śrubki rękoma dziadka.

Przymajstrowana była do niego lampa; kiedy budzik dzwonił pół

godziny albo godzinę, lampa zapalała się. Pokazałem jeszcze baryłkę z

szuwaksem. Recepta tego szuwaksu była wynalazkiem Lewi-Icchaka;

nikomu nie zdradzał tego sekretu. Później przeczytaliśmy z

Borgmanem kilka stronic z rękopisu dziadka. Dziad pisał po

żydowsku na żółtych kwadratowych arkuszach, ogromnych jak mapy

background image

geograficzne. Rękopis nazywał się „Człowiek bez głowy”. Opisani w

nim byli wszyscy sąsiedzi Lewi-Icchaka, jakich miał w ciągu

siedemdziesięciu lat życia - z początku w Skwirze i w Białej Cerkwi,

później w Odessie. Grabarze, kantorowie, żydowscy opoje, kucharki

na chrzcinach i szarlatani zajmujący się obrzezaniem - oto

bohaterowie Lewi-Icchaka. Wszystko to byli nicponie, niemrawcy z

szyszkami na nosie, pryszczami na łbie i z krzywymi tyłkami. Podczas

tej lektury zjawiła się Bobka w brunatnej sukni. Płynęła z samowarem

na tacy, obrzucona swoimi tłustymi, poczciwymi piersiami.

Przedstawiłem ich sobie. Bobka powiedziała: ”Bardzo mi przyjemnie” -

wyciągnęła spocone, sztywne palce i szurgnęła obiema nogami.

Wszystko szło tak dobrze, że już lepiej nie można. Apelhotowie nie

wypuszczali dziadka. Wyciągałem jego skarby jeden za drugim:

gramatyki wszystkich języków i 66 tomów Talmudu. Marka olśniła

baryłka z szuwaksem, wymyślny budzik i góra Talmudu, takie rzeczy,

których nie sposób zobaczyć gdzie indziej. Wypiliśmy po dwie szklanki

herbaty ze strudlem - Bobka, kiwając głową i cofając się tyłem,

zniknęła. Wpadłem w radosny nastrój, upozowałem się i zacząłem

deklamować strofy, które lubiłem bardziej niż cokolwiek na świecie.

Antoniusz, pochylając się nad trupem Cezara, zwraca się do

rzymskiego ludu: Rzymianie, bracia, rodacy, użyczcie Ucha mym

słowom. Nie przychodzę tutaj Chwalić Cezara, przychodzę mu tylko

Oddać ostatnią pośmiertną przysługę. Tak zaczyna swoją grę

Antoniusz. Sparło mi dech i przycisnąłem dłonie do piersi.

Przyszedłem tu mieć pogrzebową mowę Na cześć Cezara. Był on

przyjacielem Moim, rzetelnym, dobrym, sprawiedliwym; Lecz Brutus

mówi, że on byt ambitny, A Brutus mężem jest przecież szanownym;

On mnogich jeńców sprowadził do Rzymu, Których wykupem wzmógł

się skarb publiczny, Toż to był dowód ambicji Cezara?

background image

Kiedy ubogi jęczał, plakat Cezar; Otóż ambicja z twardszego jest

kruszcu; A Brutus mówi, że on był ambitny, A Brutus mężem jest

przecież szanownym. Pomnicie, jakem w czasie Luperkaliów Po

trzykroć razy koronę mu podał, A on po trzykroć razy ją odepchnął.

Czyż to ambicja? Mimo tego jednak Brutus powiada, te on był

ambitny, A Brutus mężem jest przecież szanownym. Przed moimi

oczyma - w dymie wszechświata - wisiało oblicze Brutusa. Stało się

blade jak kreda. Lud rzymski z pomrukiem sunął w moją stronę.

Podniosłem rękę - oczy Borgmana pokornie pobiegły za nią - ściśnięta

moja pięść dygotała, podniosłem rękę.

i zobaczyłem w oknie wujka Simon-Wolfa, idącego przez podwórze w

towarzystwie faktora Lejkacha. Dźwigali wieszak z jelenich rogów i

czerwony kufer z uchwytami w kształcie lwich paszczy. Bobka także

zobaczyła ich przez okno. Zapominając o gościu wpadła do izby i

chwyciła mnie roztrzęsionymi rękami. - Serdeńko moje, on znowu

kupił meble.

Borgman zerwał się na równe nogi w swoim mundurku i w

zmieszaniu ukłonił się Bobce. Do drzwi już się dobijano. W korytarzu

rozległ się rumor buciorów i skrzyp przesuwanego kufra. Głosy

Simon-Wolfa i rudego Lejkacha grzmiały ogłuszająco. Obaj byli

wstawieni. - Bobka - wrzasnął Simon-Wolf - spróbuj zgadnąć, ile

zapłaciłem za te rogi?!Ryczał jak trąba, ale w głosie jego słychać było

niepewność. Chociaż pijany, Simon-Wolf wiedział, jak nienawidzimy

rudego Lejkacha, rającego mu wszystkie zakupy, zasypującego nas

niepotrzebnymi, bezmyślnymi sprzętami. Bobka milczała, Lejkach

pisnął coś do Simon-Wolfa. By zagłuszyć wężowy jego syk, aby głuszyć

mój lęk - krzyknąłem słowami Antoniusza: Niestety, jeszcze nie dalej

jak wczoraj Jedno Cezara słowo mogło z całym Mierzyć się światem;

dziś on leży tutaj, I najbiedniejszy cherlak nie pomyśli Skłonić się

background image

przed nim. O! panowie moi! Gdybym ja wasze umysły i serca Pragnął

do gniewu i zemsty zagrzewać, Mógłbym Brutusa winić i Kasjusza,

Którzy, jak wiecie, są ludzie szanowni. W tym miejscu rozległ się huk.

To upadła Bobka, obalona na ziemię ciosem mężowskiej ręki.

Zapewne pozwoliła sobie na jakąś gorzką uwagę o rogach jelenich.

Zaczęło się codzienne przedstawienie. Miedziany głos Simon-Wolfa

zatykał wszystkie szpary wszechświata. - Wy doicie ze mnie klej -

tubalnym głosem krzyczał mój wujek - wy klej ze mnie ssiecie, żeby

zapchać psie wasze pyski.

Harówka zżarła mi duszę. Nie mam czym już harować, nie mam rąk,

nie mam nóg.

Kamień powiesiliście mi na szyi, kamień wisi na mojej szyi.

Obrzucając mnie i Bobkę żydowskimi przekleństwami, przepowiadał

nam, że oczy nam wypłyną, że dzieci nasze jeszcze w łonie matki

zaczną gnić i rozkładać się, że nie będziemy mogli nadążyć z

pogrzebami i że nas ściągną za włosy do bratniej mogiły. Mały

Borgman wstał. Był blady i oglądał się na boki. Nie rozumiał toku

żydowskich bluźnierstw, ale rosyjskie wyzwiska były mu znane.

Simon-Wolf i tych nie poskąpił. Syn dyrektora banku gniótł w ręku

czapeczkę. Dwoił mi się w oczach, usiłowałem przekrzyczeć zło całego

świata. Przedśmiertna moja rozpacz i śmierć, która Cezarowi już

została zadana, słały się jednością. Byłem martwy i krzyczałem.

Chrypka wyrywała się z samego dna mojej istoty. Jeżeli macie łzy,

lejcież je teraz, Czy znacie ten płaszcz? Pomnę, kiedy Cezar na siebie

po raz pierwszy go zarzucił, Było to w letni wieczór pod namiotem,

Tego dnia, kiedy pogromił byt Nerwiów. Patrzcie! w to miejsce pchnął

zawistny Kaśka, W to miejsce sztylet Kasjusza ugodził, Tędy cios zadał

Brutus ukochany;A kiedy wyjął fatalne narzędzie, Pomyślcie, ile krwi z

Cezara trysło!*

background image

*/W. Szekspir: „Juliusz Cezar”, przekład Józefa Paszkowskiego.

Nic nie było w stanie zagłuszyć Simon-Wolfa. Bobka, siedząc na

podłodze, pochlipywała i smarkała się. Nie zrażony niczym Lejkach

przesuwał kufer za przepierzeniem. I tu mój szalony dziad postanowił

przyjść mi z pomocą. Wyrwał się od Apelhotów, podpełzł do okna i jął

pitolić na skrzypcach zapewne po to, by postronni nie słyszeli, jak

Simon-Wolf klnie. Borgman spojrzał przez okno przebite na poziomie

ziemi i w przerażeniu rzucił się w tył. Mój biedny dziadek robił

grymasy swoimi sinymi, zdrewniałymi ustami. Miał na sobie pogięty

cylinder, czarną watowaną chlamidę z kościanymi guzikami i onuce

na słoniowych nogach. Przydymiona broda zwisała kłakami i kołysała

się w oknie. Marek uciekł. - To nic - mamrotał wyrywając się na

wolność - to nic, doprawdy.

Na podwórzu mignął tylko jego mundurek i czapka z wklęsłym

denkiem. Po wyjściu Marka uspokoiłem się. Czekałem, aż przyjdzie

wieczór. Kiedy dziadek, zapisawszy żydowskimi haczykami

kwadratowy swój arkusz (opisał Apelhotów, u których spędził cały

dzień z mojej łaski), położył się do łóżka i zasnął, wyszedłem na

korytarz. Podłoga była z ubitej ziemi. Posuwałem się w ciemności,

bosy, w długiej, łatanej koszuli. Przez szpary w deskach migały

brukowce grotami odblasków. W rogu, jak zawsze, stalą beczka z

wodą. Wlazłem do beczki. Woda przecięła mnie na pół. Pogrążyłem w

niej głowę, straciłem dech,

wynurzyłem się. Z góry, z półki, sennie przyglądał mi się kot. Za

drugim razem wytrzymałem dłużej, a woda chlupała wokół mnie, mój

jęk tonął w niej. Otworzyłem oczy i zobaczyłem na dnie beczki żagiel

koszuli i nogi przyciśnięte do siebie. Znów mi nie starczyło sił i

wynurzyłem się. Obok beczki stał dziadek w kaftanie. Dzwonił

jedynym swoim zębem. - Moje dziecko - wymówił te słowa pogardliwie

background image

i dobitnie- idę wziąć rycyny, żeby było co przynieść na twój grób.

Krzyknąłem, na nic już niepomny, i zanurzyłem się w wodzie z całym

rozmachem. Wyciągnęła mnie osłabła ręka dziadka. Wówczas po raz

pierwszy tego dnia rozpłakałem się. I świat łez był tak ogromny i

piękny, że wszystko prócz łez zniknęło mi z oczu. Ocknąłem się na

pościeli, otulony kocami. Mój dziadek chodził po pokoju i

pogwizdywał. Gruba Bobka grzała mi ręce na swojej piersi. - Jak ci to

dygoce ten nasz głuptasek - powiedziała Bobka- i skąd też dziecko

bierze siły, żeby tak dygotać.

Dziadek szarpnął brodę, gwizdnął i znów zabrał się do chodzenia. Za

ścianą, z męczącymi wydechami, chrapał Simon--Wolf. Nawojowawszy

się za dnia, w nocy nie budził się nigdy.

Tłum. Jerzy Pomianowski

background image

10. PRZEBUDZENIE

background image

11. DI GRASSO

Miałem czternaście lat. Należałem do nieustraszonej brygady koników

teatralnych. Mój szef był to żulik o przymrużonym oku i sutych,

jedwabnych wąsach. Nazywał się Kola Szwarc. Trafiłem pod jego

dowództwo w tym fatalnym sezonie, kiedy w Odessie splajtowała

włoska opera. Zbity z pantałyku przez recenzentów gazetowych

impresario nie zaangażował na gościnne występy ani Anselmiego, ani

Tito Ruffo; dał się przekonać, że wystarczy mieć dobry, zgrany zespół.

Był też za to ukarany, zbankrutował, a i my razem z nim. Zęby się

odkuć, zapowiedział Szalapina, ale Szalapin zażądał trzech tysięcy za

występ. Miast niego przyjechał sycylijski tragik Di Grasso ze swą

trupą. Przywieziono ich do hotelu na furach wyładowanych dziećmi,

kotami i klatkami, w których skakały włoskie ptaki. Kola Szwarc

zlustrował ten tabor i powiedział:- Dzieci to nie jest towar.

Tragik zaraz po przyjeździe poszedł na targ z koszykiem. Wieczorem z

innym koszykiem zjawił się w teatrze. Pierwsze przedstawienie

ściągnęło nie więcej niż pięćdziesięciu widzów. Odstępowaliśmy bilety

za pół ceny, nie było chętnych. Grano tego wieczoru sycylijski dramat

ludowy, historię tak powszednią jak kolej nocy i dni. Córka bogatego

chłopa zaręczyła się z pastuchem. Była mu wierna dopóty, dopóki z

miasta nie przyjechał paniczyk w aksamitnej kamizeli. Rozmawiając z

przybyszem, dziewczyna to chichotała nie w porę, to milkła. Słuchając

ich, pastuch kręcił głową jak strwożony ptak. Cały pierwszy akt

przemykał się pod ścianami, odchodził dokądś w swoich fałdujących

się szarawarach i wracał, oglądając się za siebie. - Nie ma interesu -

powiedział podczas antraktu Kola Szwarc - to jest towar dobry dla

Kremieńczuga.

background image

Antrakt był po to, by dziewczyna miała czas dojrzeć do zdrady. Nie

poznaliśmy jej w drugim akcie - była drażliwa, roztargniona i

postarała się czym prędzej zwrócić pastuchowi pierścionek

zaręczynowy. Wtedy pastuch podszedł z nią do ubogiej, wymalowanej

figury Najświętszej Panny i powiedział w sycylijskim swoim narzeczu:-

Signora - powiedział swoim niskim głosem i odwrócił się. -

Najświętsza Panna chce, abyś mnie wysłuchała.

Giovanniemu, który przyjechał tu z miasta, Panna Święta da tyle

kobiet, ile mu się tylko zamarzy; mnie zaś nikogo nie trzeba prócz

pani, signora.

Panna Maria, niepokalana nasza orędowniczka, powie pani to samo,

jeśli signora zapyta ją o to.

Dziewczyna stała tyłem do wymalowanej drewnianej figury. Słuchając

pastucha, niecierpliwie tupała nogą. Na tej ziemi biada nam! - nie ma

kobiety, która nie traciłaby rozumu w chwili, gdy rozstrzyga się jej los.

Kobieta jest samotna w takich chwilach, sama jedna, bez Panny

Marii, i o nic jej nie pyta. W trzecim akcie przybysz z miasta,

Giovanni, spotkał się ze swoim przeznaczeniem. Golił się u wiejskiego

cyrulika, wystawiając aż na proscenium swoje rozkraczone, silne

męskie nogi; pod słońcem Sycylii lśniły fałdy jego kamizeli. Scena

wyobrażała wiejski jarmark. W najdalszym kącie stał pastuch. Stał

milczący wśród beztrosko stłoczonych ludzi. Głowę trzymał nisko,

potem podniósł ją i pod ciężarem jego rozbłysłego nagle, uważnego

spojrzenia Giovanni drgnął, zaczął wiercić się na fotelu, odepchnął

cyrulika i zerwał się na nogi. Rwącym się głosem zażądał od

policjanta, by z placu zostały usunięte podejrzane i ponure

indywidua. Pastuch - a grał go Di Grasso stał chwilę w zamyśleniu,

potem uśmiechnął się, wzbił się w górę, przefrunął nad sceną teatru

miejskiego, spadł na plecy Giovanniemu, przegryzł mu gardło i jął

background image

chłeptać krew z rany, warcząc i łypiąc oczyma. Giovanni zwalił się i

kurtyna - opadając groźnie, bez szmeru - skryła przed naszym

wzrokiem zabitego i zabójcę. Na nic już więcej nie czekając, rzuciliśmy

się do kasy w Pasażu Teatralnym, która miała być otwarta dopiero

nazajutrz. Na czele biegł Kola Szwarc. O świcie „Nowiny Odeskie”

zawiadomiły tych nielicznych, którzy byli w teatrze, że dane im było

widzieć najwspanialszego aktora nowego wieku. Di Grasso zagrał u

nas podczas tego pobytu „Króla Leara”, „Otella”, „Śmierć cywilną”,

„Łaskawy chleb” Turgieniewa, każdym słowem swoim i ruchem dając

dowód, że w szaleństwach szlachetnej pasji więcej jest sprawiedliwości

i nadziei niż w ponurych rygorach tego świata. Bilety na te

przedstawienia odpalało się pięć razy drożej niż w kasie. Klienci

polowali na koników i dopadali ich w traktierni gardłujących,

rozpalonych, bluzgających pustymi przekleństwami. Kurząca się

struga różowego upału dotarła do Pasażu Teatralnego. Sklepikarze w

papuciach z wojłoku wynieśli na ulicę zielone butelki wina i baryłki z

oliwkami. W saganach przed kramami kipiał w pienistej wodzie

makaron i para tajała w dalekim niebie. Staruchy w męskich

sztybletach sprzedawały muszelki i pamiątki, z głośnym wrzaskiem

goniąc za wahającymi się klientami. Bogaci Żydzi z rozczesanymi na

dwoje brodami podjeżdżali pod hotel „Północny” i dyskretnie pukali do

drzwi pulchnych czarnulek z wąsikami - aktorek z trupy Di Grasso.

Wszyscy byli szczęśliwi w Pasażu Teatralnym prócz jednego tylko

człowieka; to ja byłem tym człowiekiem. W tych dniach groziła mi

zagłada. Z minuty na minutę ojciec mógł przypomnieć sobie o

zegarku, który wziąłem mu bez pozwolenia i zastawiłem u Koli

Szwarca. Zdążywszy przyzwyczaić się do złotych zegarków i będąc

człowiekiem pijącym rano zamiast herbaty besarabskie wino, Kola,

choć dostał już z powrotem swoje pieniądze, nie mógł jednak

background image

zdecydować się na zwrot mojego zegarka. Już taki miał charakter.

Taki sam charakter miał mój ojciec. Wtłoczony między tych dwóch

ludzi patrzyłem, jak migają przede mną koła cudzej fortuny. Nie

zostawało mi nic innego, jak uciec do Konstantynopola. Wszystko już

było umówione z drugim mechanikiem parowca „Duke of Kent”, ale

przed odbiciem postanowiłem pożegnać się z Di Grasso. Grał ostatni

raz pastucha, którego unosi nad ziemię niepojęta siła. W teatrze

zgromadziła się włoska kolonia z łysym i smukłym konsulem na czele,

przyszli skuleni Grecy, brodaci eksterniści fanatycznie wpatrzeni w

niewidzialny punkt oraz długoręki lotnik Utoczkin. I nawet Kola

Szwarc przyprowadził swoją żonę w fioletowym szalu z frędzlami,

niewiastę nadającą się na grenadiera i długą jak step, o pomiętej,

sennej twarzyczce gdzieś na peryferiach ciała. Twarz ta była mokra od

łez, kiedy opadła kurtyna. - Ty łobuzie - wychodząc z teatru,

powiedziała do Koli teraz ty widzisz, co to jest miłość.

Stąpając ciężko, madame Szwarc kroczyła ulicą Langerona, z jej

rybich oczu ciekły łzy, szal z frędzlami drgał na grubych barach.

Szurając męskimi stęporami, trzęsąc głową, Szwarcowa ogłuszającym

głosem, na całą ulicę, wyliczała kobiety, które dobrze żyją ze swoimi

mężami. - Cipulka - mówią tacy mężowie do swojej żony - złotko,

maleństwo.

Spokorniały Kola szedł obok żony i cicho dmuchał w swoje jedwabne

wąsy. Szedłem za nimi z przyzwyczajenia i pochlipywałem. W chwili

milczenia Szwarcowa usłyszała mój płacz i odwróciła się. - Ty łobuzie

- wytrzeszczając rybie oczy, powiedziała do męża - niech ja nie dożyję

szczęśliwej godziny, jak ty zaraz nie oddasz chłopcu zegarka.

Kola zastygł, otworzył gębę, potem opamiętał się i uszczypnąwszy

mnie boleśnie, boczkiem podsunął mi zegarek. - Co ja z niego mam -

żałośnie labiedził, oddalając się, gruby, płaksiwy głos madame Szwarc

background image

- dziś świńskie numery, jutro świńskie numery.

Ja cię pytam, ty łobuzie, jak długo może kobieta czekać?.

Doszli do rogu i skręcili w ulicę Puszkina. Zostałem sam z zaciśniętym

w ręku zegarkiem i nagle z taką jasnością, jakiej nigdy jeszcze nie

doznałem, zobaczyłem unoszące się w górę kolumny rady miejskiej,

oświetlone listowie na bulwarze, brązową głowę Puszkina tkniętą

wątłym odblaskiem księżyca, zobaczyłem po raz pierwszy to, co mnie

otaczało, takim właśnie, jakim było naprawdę - w kształcie umilkłym i

niewymownie pięknym.

Tłum. Jerzy Pomianowski

background image

12. KAROL-JANKIEL

Za czasów mego dzieciństwa stała na Pieresypie kuźnia Jojnego

Brutmana. Spotykali się w niej handlarze koni, portowi furmani - w

Odessie nazywają ich bindużnikami - i rzeźnicy z miejskich rzeźni.

Kuźnia stała przy bałckiej szosie. Traktując ją jako punkt

obserwacyjny, można było ubić interes z niejednym chłopem

wiozącym do miasta owies i besarabskie wino. Jojne był bojaźliwym,

niepokaźnym człowiekiem, ale od wina nie stronił, tkwiła w nim dusza

odeskiego Żyda. Za moich czasów chowało się przy nim trzech synów.

Ojciec sięgał im do pasa. Na Pieresypie, nad morzem, po raz pierwszy

przekonałem się, jak potężne są ukryte siły natury. Trzech spasionych

byków o purpurowych barkach i stopach jak łopaty znosiło mizerotę

Jojnego do kąpieli tak, jak się znosi niemowlę. A jednak to on ich

zrodził i nikt inny. Tu nie było żadnych wątpliwości. Żona kowala

chodziła do synagogi dwa razy w tygodniu - w piątek wieczorem i w

sobotę rano. Synagoga była chasydzka, na Wielkanoc wierni tańczyli

tam aż do zapamiętania, jak derwisze. Żona Jojnego płaciła daninę

krążącym po guberniach południowych wysłannikom galicyjskich

cadyków. Kowal nie wtrącał się do spraw dziejących się między jego

żoną a Bogiem. Po pracy szedł do piwniczki mieszczącej się obok

rzeźni i tam, sącząc tanie, różowe wino, potulnie słuchał, co inni

mówią o cenach bydła i o polityce. Jego synowie wzrost i siłę wzięli po

matce. Dwaj z nich gdy już dorośli - zostali partyzantami. Starszy padł

pod Wozniesieńskiem, drugi z Brutmanów, Semen, znalazł się u

Primakowa - w dywizji czerwonych Kozaków. Kozacy obrali go

dowódcą swojego pułku. Od niego to i od paru jeszcze

małomiasteczkowych chłopaków bierze początek niebywały ów ród

background image

żydowskich rębaczy, kawalerzystów i partyzantów. Trzeci syn

Brutmana został kowalem, jak ojciec. Pracuje w fabryce narzędzi

rolniczych Gehna, która mieści się tam, gdzie dawniej. Nie ożenił się i

nie ma potomstwa. Dzieci Semena koczowały razem z jego dywizją.

Babce potrzebny był wnuk, chciała mu opowiedzieć o Baal-Szemie.

Doczekała się wnuka od najmłodszej córki, Poli. Z całej rodziny tylko

ta dziewczyna wrodziła się w malutkiego Jojnego. Była lękliwa,

krótkowzroczna, miała delikatną cerę. O jej rękę starało się wielu.

Pola wybrała Owsjeja Biełocerkowskiego. Wybór ten był dla nas

niezrozumiały. Jeszcze dziwniejsze były wieści, świadczące, że młodzi

żyją w zgodzie. Kobiety mają własne gospodarstwo, jak tłuką się

garnki, tego z boku nie widać. Ale w tym wypadku garnki potłukł

Owsjej Biełocerkowski. W rok po ślubie zaskarżył do sądu swoją

teściową. Brane Brutman. Korzystając z tego, że Owsjej był akurat w

służbowej delegacji, a Pola poszła do szpitala, bo miała zapalenie

piersi, stara porwała nowo narodzonego wnuka, zaniosła go do małego

rzezaka Naftuły Gierczyka i tam, w obecności dziesięciu kościanych

dziadków, dziesięciu zgrzybiałych i wynędzniałych starców, stałych

bywalców chasydzkiej synagogi, noworodek poddany został zabiegowi

obrzezania. O tej nowinie dowiedział się Owsjej Biełocerkowski

dopiero po przyjeździe. Owsjej zapisał się do partii jako kandydat.

Postanowił też zasięgnąć rady u Byczacza, sekretarza komórki

pracowników handlu państwowego. - Zostałeś zapaskudzony moralnie

- powiedział mu Byczacz - i nie możesz tej sprawy tak zostawić.

Odeska prokuratura powzięła decyzję, aby rzecz sądzić na rozprawie

pokazowej w fabryce imienia Piotrowskiego. Mały rzezak Naftuła

Gierczyk i Brana Brutman, lat sześćdziesiąt dwa, znaleźli się na ławie

oskarżonych. Naftuła był w Odessie taką samą częścią miejskiego

inwentarza jak pomnik księcia de Richelieu. Przechodził pod naszymi

background image

oknami na Dalnickiej, trzymając w ręku obszarpaną i wyświechtaną

torbę akuszerską. W tej torbie nosił swoje niezawiłe instrumenty. To

wyciągał z niej nożyk, to znów butelkę wódki i miodowy piernik.

Nasamprzód wąchał piernik, potem łykał wódkę, a po wypiciu

intonował modlitwę. Rudy był ten Naftuła jak pierwszy rudy człowiek

na świecie. Po odcięciu tego, co do niego należało, Naftuła nie zbierał

krwi szklaną pipetką, lecz wysysał ją swoimi wywiniętymi wargami.

Krew rozmazywała się na skudlonej jego brodzie. Do gości wychodził

już wstawiony. Niedźwiedzie jego oczka jarzyły się wesoło. Rudy, jak

pierwszy rudzielec na świecie, dudlił błogosławieństwa nad winem.

Jedną ręką Naftuła wlewał wódkę do swojej obrośniętej, krzywej,

ziejącej ogniem jamy gębowej, w drugiej ręce trzymał talerz. Na talerzu

leżał nożyk powalany niemowlęcą krwią i kawałek gazy. Zbierając

ofiary Naftuła obchodził wszystkich gości z tym talerzem, kręcił się

wśród kobiet, pchał się na nie, łapał je za piersi i wrzeszczał na całą

ulicę. - Grube mamy - wrzeszczał stary, łypiąc koralowymi oczkami -

sztancujcie chłopców dla Naftuły, młóćcie pszenicę na swoich

brzuchach, starajcie się dla Naftuły.

Sztancujcie chłopców, grube mamy.

Mężowie rzucali pieniądze do jego talerza. Żony ocierały mu brodę z

krwi. Podwórka na Głuchej i Szpitalnej były niewyczerpane. Na

podwórkach Głuchej i Szpitalnej roiły się dzieci niczym ikra w

rzecznych ujściach. Naftuła pielgrzymował ze swoją sakwą jak

poborca podatkowy. Prokurator Orłów przerwał tę wędrówkę Naftuły.

Prokurator grzmiał ze swojej trybuny, starając się wykazać, że mały

rzezak jest zawodowym szerzy cielem przesądów religijnych. - Czy

obywatel wierzy w Boga? - zapytał Naftuły.

- Niech w Boga wierzy taki, co wygrał dwieście tysięcy odpowiedział

stary. - Czy obywatela nie zdziwiło przybycie obywatelki Brutman o

background image

tak późnej porze, podczas ulewy i z niemowlęciem na ręku?.

- Ja się dziwię - odpowiedział Naftuła - kiedy ludzie robią coś po

ludzku, ale kiedy ludzie wyprawiają wariackie sztuki, to ja się wcale

nie dziwię.

Odpowiedzi te nie zadowoliły prokuratora. Chodziło o. szklaną

pipetkę. Prokurator dowodził, że wysysając krew ustami, podsądny

narażał dzieci na niebezpieczeństwo zakażenia. Głowa Naftuły -

kudłaty orzeszek jego głowy - kiwała się gdzieś nad samą podłogą.

Naftuła wzdychał, mrużył oczy i ocierał piąstką zapadnięte swoje usta.

- Co to za mamrotanie, obywatelu Gierczyk? - zapytał go

przewodniczący. Naftuła skierował przygasły wzrok na prokuratora

Orłowa. - Nieboszczyk mesje Zusman - powiedział z westchnieniem -

nieboszczyk pański tatuś, miał taką głowę, że trudno znaleźć lepszą w

całym świecie. I, chwała Bogu, wcale go szlag nie trafił, kiedy on

trzydzieści lat temu zaprosił mnie na pański brys*. No i widzimy, że z

pana wyrósł przy sowieckiej władzy wielki człowiek i że Naftuła nie

zabrał sobie razem z tą drobnostką niczego takiego, co by panu potem

było potrzebne.

*/Brys (hebr. ) - obrzezanie.

Zamrugał niedźwiedzimi oczkami, pokiwał rudym swoim orzeszkiem i

zamilkł. Odpowiedział mu śmiech jak z armaty, grzmiące salwy

śmiechu. Orłów, z domu Zusman, wymachiwał rękoma i krzyczał coś,

czego w tej kanonadzie nie sposób było rozumieć. Żądał wciągnięcia

do protokołu.

Sasza Swietłow, felietonista „Odeskich Wiadomości”, posłał mu z loży

prasowej karteluszek: „Sjoma, jesteś baran - było tam napisane -

dobij go ironią, jedynie śmieszność zabija.

Twój Sasza”.

Sala ucichła, gdy wprowadzono świadka Biełocerkowskiego. Świadek

background image

powtórzył to, co już zeznał na piśmie. Był to drągal w bryczesach i

kawaleryjskich butach z cholewami. Wedle zeznań Owsjeja, komitety

powiatowe partii w Tyraspolu i w Bałcie okazywały mu całkowite

poparcie w akcji skupu makuchów. W szczytowym punkcie kampanii

skupu otrzymał depeszę z wiadomością o narodzinach syna. Po

uzgodnieniu sprawy z kierownikiem oddziału organizacyjnego

bałckiego komitetu powiatowego postanowił - w imię powodzenia akcji

skupu - ograniczyć się do wysłania telegramu z życzeniami, sam zaś

przyjechał dopiero po dwóch tygodniach. Ogółem akcja skupu w jego

rejonie przyniosła sześćdziesiąt cztery tysiące pudów makuchów. W

swoim mieszkaniu nie zastał nikogo prócz świadka Charczenko,

sąsiadki, z zawodu praczki, oraz syna. Małżonka jego udała się do

lecznicy, a świadek Charczenko, kołysząc kolebkę, co jest dowodem

zacofania, nuciła dziecku piosenkę. Znając świadka Charczenko jako

alkoholiczkę, świadek Biełocerkowski nie widział potrzeby wnikania w

treść tej piosenki, zdziwił się jedynie, że śpiewająca nazywa chłopca

Jaszą, podczas gdy on kazał nadać synowi imię Karol, na cześć

naszego nauczyciela Karola Marksa. Po rozwinięciu pieluszek

przekonał się o swoim nieszczęściu. Prokurator zadał kilka pytań.

Obrona oznajmiła, że z pytań rezygnuje. Woźny sądowy wprowadził

świadka Paulinę Biełocerkowską. Podeszła do bariery chwiejnym

krokiem. Błękitnawy skurcz niedawnego macierzyństwa wykrzywiał

jej twarz. Pot kroplami wystąpił na czole. Podniosła wzrok na małego

kowala wystrojonego świątecznie - nosił fontaź i nowe sztyblety — i na

miedzianą, ozdobioną siwymi wąsami twarz matki. Świadek

Biełocerkowska nie dała odpowiedzi na pytanie, co jest jej wiadome

odnośnie rozpatrywanej sprawy. Powiedziała tylko, że jej ojciec był

biedakiem, że czterdzieści lat przepracował w kuźni przy bałckiej

szosie. Matka urodziła sześcioro dzieci, troje z nich już nie żyje, jeden

background image

jest czerwonym dowódcą, drugi pracuje w zakładach Gehna.

- Matka jest bardzo pobożna, każdy to widzi, zawsze dręczyło ją, że jej

dzieci są niewierzące, i nie mogła znieść myśli, że jej wnuki nie będą

Żydami. Trzeba wziąć pod uwagę, z jakiej rodziny matka pochodzi.

Miasteczko Międzybórz jest już osławione, kobiety tam do dziś dnia

noszą peruki.

- Niech mi świadek powie - przerwał jej czyjś ostry głos. Paulina

zamilkła, krople potu na jej czole poróżowiały, zdawało się, że krew

przesącza się przez cienką skórę. - Niech no mi świadek powie -

powtórzył głos należący do byłego rzecznika przysięgłego, Samuela

Lininga.

Gdyby synhedrion przetrwał do naszych czasów, Lining byłby jego

przewodniczącym. Ale synhedrionu nie ma i Lining, który w

dwudziestym piątym roku życia nauczył się czytać i pisać po rosyjsku,

zaczął pod czterdziestkę gryzmolić skargi kasacyjne do senatu, które

niczym nie różniły się od talmudycznych traktatów.

Staruszek przespał cały proces. Jego żakiet obsypany był popiołem.

Ocknął się na widok Poli Biełocerkowskiej. - Niech mi świadek powie -

rybi rząd jego sinych, wypadających zębów zaterkotał - czy świadkowi

znana była decyzja męża, aby nadać synowi imię Karol?- Owszem. - A

jak ochrzciła go mama świadka?- Jankiel. - A świadek, a jak świadek

wołał na swojego syna?- Wołałam na niego „kotku”. - Dlaczego coś

kotku?- Ja zawsze na dzieci wołam - kotku.

- Idźmy dalej - powiedział Lining, zęby mu wypadły, zdążył je

podtrzymać dolną wargą i wsunął z powrotem na swoje miejsce. -

Idźmy dalej.

Wieczorem, kiedy dziecko zostało uprowadzone do podsądnego

Gierczyka, świadka nie było w domu, świadek był w lecznicy, czy się

wyrażam ściśle?

background image

- Byłam w lecznicy.

- W jakiej lecznicy świadka poddawano kuracji?

- Na ulicy Nieżyńskiej u doktora Drisot.

- Więc poddawano u doktora Drisot?.

- Owszem. - Świadek to dobrze pamięta?.

- Jak mogę nie pamiętać.

- Upraszam wysoki sąd, żeby sobie załączył jedno zaświadczenie -

strupieszała twarz Lininga podniosła się nad blatem stołu - z tego

zaświadczenia sąd zawyrokuje, że w danym czasokresie, o którym tu

mowa, doktor Drisot był nieobecny i znajdował się na kongresie

pediatrów w Charkowie.

Prokurator nie miał nic przeciwko dołączeniu wniosku w sprawie

zaświadczenia. - Idźmy dalej - potrzaskując zębami powiedział Lining.

Pola opadła na barierę całym ciałem. Jej szept stał się ledwie

dosłyszalny. - Możliwe, że to nie był doktor Drisot - powiedziała leżąc

na barierze - nie mogę wszystkiego pamiętać, jestem wyczerpana.

Lining skrobał ołówkiem żółtą brodę, czochrał się kabłąkowatym

grzbietem o ławkę i ruszał sztucznymi zębami. Zapytana o

zaświadczenie z Kasy Chorych, Biełocerkowska odpowiedziała, że

zgubiła je.

- Idźmy dalej - powiedział staruch. Paulina przesunęła dłonią po czole.

Jej mąż siedział na skraju ławy, z dala od innych świadków. Siedział

wyprostowany, podkurczył długie nogi w kawaleryjskich botfortach.

Słońce padało na jego twarz porozpieraną belkowaniem drobnych,

najeżonych kości. - Ja znajdę to zaświadczenie - wyszeptała Paulina i

ręce jej ześliznęły się z bariery. I wtedy rozległ się płacz dziecka. Za

drzwiami płakało i chlipało dziecko. - O czym ty właściwie myślisz.

Pola - grubym głosem, krzyknęła stara Brutmanowa - dziecko od rana

nie karmione, dziecko zaszło się od krzyku!

background image

Czerwonoarmiści wzdrygnęli się i mocniej ścisnęli karabiny. Paulina

osuwała się coraz niżej, głowa jej opadła w tył i dotknęła podłogi. Ręce

wzbiły się w górę, zatrzepotały w powietrzu i opadły. - Przerwa -

zawołał przewodniczący. Sala wybuchnęta zgiełkiem. Połyskując

zielonymi zapadlinami w policzkach, Biełocerkowski podszedł do żony,

kroczył jak żuraw. - Nakarmić dziecko - krzyknął ktoś z tylnych

rzędów, przykładając dłonie do ust jak tubę. - Będzie nakarmione -

odpowiedział z daleka kobiecy głos- na ciebie czekali czy co?- Wrobili

córkę - powiedział siedzący obok mnie robotnik- córka w sitwie.

- Rodzina, bracie - odezwał się jego sąsiad - to ciemna sprawa, nocna

zmiana.

Co ludzie w nocy naplączą, tego człowiek we dnie nie rozpłacze.

Słońce ukośnymi promieniami rozcinało salę. Tłum dreptał w

ciasnocie. Rozpychając się łokciami, wydostałem się na korytarz.

Drzwi świetlicy były uchylone. Dochodziło stamtąd cmokanie i

mlaskanie Karola-Jankiela. W świetlicy wisiał portret Lenina, ten, na

którym przemawia on z wieżyczki samochodu pancernego na placu

przed dworcem Fińskim; portret otaczały kolorowe wykresy produkcji

fabryki imienia Piotrowskiego. Wzdłuż ściany stały sztandary i

karabiny na drewnianych szaragach. Robotnica o rysach Kirgizki

schylając głowę karmiła Karola-Jankiela. Był to pulchny

pięciomiesięczny osobnik w skarpetkach ręcznej roboty i z białym

pomponem na głowie. Przyssany do Kirgizki, Karol-Jankiel

powarkiwał i zaciśniętą piąstką bębnił po piersi swojej mamki. -

Jakiego ci hałasu narobili - powiedziała Kirgizka - już go ktoś

nakarmi, nie bójcie się.

Po pokoju kręciła się jeszcze siedemnastoletnia dziewczyna w

czerwonej chusteczce, o policzkach sterczących jak guzy. Wycierała do

sucha ceratkę Karola-Jankiela. - Z niego będzie żołnierz - powiedziała

background image

dziewczyna - patrzcie, jaki skory do bitki.

Kirgizka leciutkimi szarpnięciami wyjęta sutkę z ust Karola-Jankiela.

Mały warknął i w rozpaczy odrzucił w tył głowę z białym pomponem.

Kobieta wydobyła na wierzch drugą pierś i dała ją chłopczykowi.

Spojrzał na sutkę mętnymi oczkami, coś w nich błysnęło. Kirgizka

patrzyła na Karola-Jankiela z góry, mierząc w niego z ukosa czarnym

okiem. - Dlaczego żołnierz - powiedziała, poprawiając chłopcu

czapeczkę - to będzie lotnik, po niebie będzie latał.

W sali znów zaczęła się sesja. Walka toczyła się teraz między

prokuratorem a rzeczoznawcami, którzy uchylili się od dania jasnej

opinii. Oskarżyciel publiczny uniósł się i walił w pulpit pięścią.

Widziałem też pierwsze rzędy - galicyjskich cadyków, trzymających na

kolanach swoje bobrowe czapki. Przyjechali tu na proces, podczas

którego, wedle warszawskich gazet, miała być sądzona żydowska

religia. Twarze rabinów siedzących w pierwszym rzędzie zawisły w

burzliwym, zakurzonym, słonecznym blasku. - Precz! - krzyknął

komsomołce, który przebił się aż do podium. Walka stawała się coraz

gorętsza. Karol-Jankiel, bezmyślnie gapiąc się na mnie, ssał pierś

Kirgizki. Od okna biegły proste ulice, wydeptane przez moje

dzieciństwo i młodość - ulica Puszkina ciągnęła się aż do dworca,

Mało-Arnaucka wrzynała się w nadmorski park. Wyrosłem na tych

ulicach, teraz przyszła kolej na Karola-Jankiela, ale o mnie nikt tak

się nie użerał, jak użerają się o niego, mój los obchodził tylko

nielicznych. - Nie może być - szeptałem sam do siebie - żebyś nie był

szczęśliwy, Karolu-Jankielu.

Nie powinno tak się zdarzyć, abyś nie miał być szczęśliwszy ode mnie.

Tłum. Jerzy Pomianowski

background image

13. KONIEC PRZYTUŁKU

W głodowych latach nikomu w Odessie nie żyło się lepiej niż

mieszkańcom przytułku przy drugim żydowskim cmentarzu. Kupiec

blawatny Kofman wybudował niegdyś - dla uczczenia pamięci swojej

żony Izabelli - przytułek obok muru cmentarnego. Sąsiedztwo to było

przedmiotem niejednego żartu w kawiarni Fankoniego. Ale wyszło na

to, że Kofman miał rację. Po rewolucji gnieżdżący się przy cmentarzu

starcy i staruchy zagarnęli stanowiska grabarzy, kantorów,

posługaczy cmentarnych. Sprawili sobie dębową trumnę z kapą i

srebrnymi pendentami, którą dawali w najem niezamożnym klientom.

Deski zniknęły w tym okresie z Odessy. Trumna do wynajęcia stale

była w robocie. W dębowej skrzyni nieboszczyk leżał w swoim domu i

na nabożeństwie żałobnym; do grobu zaś zwalano go w samej tylko

śmiertelnej koszuli. Wymaga tego zapomniane żydowskie prawo.

Mędrcy głosili, że nie należy przeszkadzać robakom połączyć się z

padłem. Padło jest nieczyste. „Z prochu powstałeś i w proch się

obrócisz”. Dzięki odrodzeniu starego obyczaju starcy mieli - prócz

swego przydziału - taki fasunek, jaki nikomu w tych latach się nie

śnił. Wieczorami hulali sobie w knajpie Załmana Krzyworączki i

rzucali sąsiadom ogryzki. Pomyślności ich nic nie mąciło dopóty,

dopóki nie przytrafiło się powstanie w niemieckich koloniach. Niemcy

zabili podczas walki komendanta garnizonu Hersza Ługowoja.

Chowano go z honorami. Oddziały wojskowe przybyły na cmentarz z

orkiestrami, kuchniami polowymi i karabinami maszynowymi na

taczankach. Nad otwartą mogiłą wygłaszano mowy i składano

przysięgi. - Towarzysz Hersz - krzyczał z natężeniem Lońka Brojtman,

background image

dowódca dywizji - wstąpił do bolszewickiej RSDRP w 1911 roku, gdzie

był propagandzistą i łącznikiem. Pierwszym represjom towarzysz

Hersz został poddany razem z SoniąJanowską, Iwanem Sokołowem i

Monossonem w 1913 roku w mieście Mikołajowie.

Arie-Lejb, starosta przytułku, stał już ze swoimi towarzyszami w

pogotowiu. Lońka nie zdążył jeszcze skończyć mowy pożegnalnej, a już

staruszkowie zaczęli przechylać trumnę na bok, żeby zwalić do grobu

zwłoki, pokryte sztandarem. Lońka nieznacznie trącił Arie-Lejba

ostrogą. - Odwal się - powiedział - odwal się stąd.

Hersz zasłużył sobie na to wobec Republiki.

Na oczach zdrętwiałych starców Ługowoj został zakopany razem z

dębową skrzynią, pendentami i czarną kapą, na której srebrem były

wytkane tarcze Dawida i werset z hebrajskiej modlitwy za zmarłych. -

Jesteśmy załatwieni - powiedział Arie-Lejb po pogrzebie do swoich

kolegów. - Jesteśmy w ręku faraonowym.

I pobiegł do zarządzającego cmentarzem Brojdina z prośbą o wydanie

desek na nową trumnę i sukna na kapę. Brojdin obiecał, ale nic nie

załatwił. W jego planach nie leżało wzbogacenie starców. Oświadczył w

kantorze: „Bardziej mi na sercu leżą bezrobotni samorządowcy jak ci

spekulanci.

„. Brojdin obiecał, ale nic nie załatwił. W knajpie Załmana

Krzyworączki na jego głowę i na głowy członków związku pracowników

samorządu miejskiego sypały się talmudyczne przekleństwa. Starcy

przeklęli szpik w kościach Brojdina i członków związku, świeże

nasienie w łonie ich żon oraz przewidzieli dla każdego z nich osobny

rodzaj paraliżu i wrzodów. Ich dochody zmalały. Racja żywnościowa

składała się teraz z sinej polewki na rybich ościach. Drugim daniem

była kasza jaglana bez żadnej omasty. Stary człowiek z Odessy zje

każdą bryję niezależnie od jej składu, byleby tylko wrzucono do niej

background image

listek bobkowy, czosnek i pieprz. Tu nic z tych rzeczy nie było.

Przytułek imienia Izabelli Kofman podzielił los ogółu. Wściekłość

wygłodzonych starców rosła. Wyładowała się na głowie człowieka,

który najmniej się tego spodziewał. Człowiekiem tym okazała się pani

doktor Judyta Szmajser, która przyszła do przytułku szczepić ospę.

Gubispołkom wydał rozporządzenie o powszechnym obowiązku

szczepienia ospy. Judyta Szmajser rozłożyła na stole swoje

instrumenty i zapaliła maszynkę spirytusową. Za oknami stały

szmaragdowe ściany cmentarnych zarośli. Błękitny języczek płomienia

krzyżował się z lipcowymi błyskawicami. Najbliżej Judyty stał Meir

Bezkonieczny, wyschły starzec. Ponuro przyglądał się jej

przygotowaniom. - Pozwolicie, że was ukłuję - powiedziała Judyta,

machnęła szczypczykami i zabrała się do wyciągania z łachmanów

niebieskiego pręta jego ręki. Stary wyrwał jej swoją rękę. - U mnie nie

ma w co kłuć.

- Nie będzie bolało - zawołała Judyta. - W miękkie miejsce nie boli.

- U mnie nie ma nic miękkiego - powiedział Meir Bezkonieczny - u

mnie nie ma w co kłuć.

Z kąta pokoju odpowiedziało mu głuche zawodzenie. To zawodziła

Doba-Leja, była kucharka na chrzcinach. Meir wykrzywił zetlałe swoje

policzki. - Życie to śmiecie - wymamrotał - świat to burdel, ludzie to

aferzyści.

Binokle na nosku Judyty zadrgały, jej pierś wykipiała z

krochmalonego fartucha. Judyta otworzyła usta po to, by wyjaśnić

wszystkie pożytki ze szczepienia ospy, ale powstrzymał ją Arie-Lejb,

starosta przytułku. - Panienko - powiedział - nas urodziła mama tak

samo jak panienkę. Ta kobieta, ta nasza matka, urodziła nas po to,

żebyśmy żyli, a nie żebyśmy się męczyli. Ona chciała, żebyśmy żyli

sobie dobrze, i miała rację, jak tylko może mieć rację matka. Człowiek,

background image

któremu wystarczy to, co mu Brojdin wydziela, taki człowiek niewart

jest materiału, z którego został zrobiony. Panienki cel, panienko, jest

taki, żeby nam szczepić ospę, i panienka z boską pomocą tę ospę

szczepi. Nasz cel jest taki, żeby dożyć do końca naszych dni, a nie

tylko się męczyć, ale my nie idziemy do tego celu. Doba-Leja, wąsata

starucha o lwiej twarzy, zatkała jeszcze głośniej, słysząc te słowa.

Doba-Leja zatkała basem. - Życie to śmierć - powtórzył Meir

Bezkonieczny - a ludzie to aferzyści.

Sparaliżowany Simon-Wolf chwycił za kółko swojego wózka i ruszył ku

drzwiom, wykręcając dłonie i piszcząc. Jarmułka osunęła się z jego

malinowej, rozdętej głowy. W ślad za Simon-Wolfem na główną aleję

wysypała się, wyjąc i strojąc grymasy, cała trzydziestka starców i

staruch. Wymachiwali szczudłami i porykiwali jak głodne osły. Na ich

widok stróż zatrzasnął cmentarne wrota. Grabarze podnieśli łopaty

oblepione ziemią i korzeniami traw i stali pełni zdumienia. Słysząc

hałas, wyszedł brodaty Brojdin w sztylpach, kolarskiej czapeczce i

kusej marynarce. - Aferzysto - krzyknął Simon-Wolf - nas nie ma w co

kłuć.

Na naszych rękach nie ma ciała.

Doba-Leja wyszczerzyła zęby i zawyła. Wózkiem paralityka jęła

nacierać na Brojdina. Arie-Lejb zaczął jak zwykle z przenośni,

przypowiastek, skradających się z dala ku celowi, który nie dla

wszystkich był widoczny. Rozpoczął od przypowieści o rabbim

Ozjaszu, który ofiarował swój majątek dzieciom, serce - żonie, strach -

Bogu, podatki - cezarowi, dla siebie zaś zostawił tylko miejsce pod

oliwką, gdzie słońce o zachodzie świeciło najdłużej. Od rabbi Ozjasza

Arie-Lejb przeszedł do desek na nową trumnę i do przydziałów

żywnościowych. Brojdin rozstawił nogi w sztylpach i słuchał, nie

podnosząc wzroku. Brunatna barykada jego brody leżała nieruchomo

background image

na nowym frenczu; zdawało się, że Brojdin oddaje się myślom

smutnym i spokojnym. - Wybaczysz mi chyba, Arie-Lejb - Brojdin

westchnął, zwracając się do cmentarnego mędrca - ty mi chyba

wybaczysz, jeśli powiem, że nie mogę w tobie nie widzieć podejrzanych

koncepcji i poetycznego elementu.

Nie mogę nie widzieć za twoimi plecami, Arie-Lejb, tych, co wiedzą, co

robią, zupełnie tak, jak ty wiesz, co robisz.

Tu Brojdin podniósł oczy. I natychmiast wypełniła je biała woda

wściekłości. Drgające wzgórki jego źrenic wparły się w starca. - Arie-

Lejb - powiedział Brojdin silnym swoim głosem przeczytaj telegramy z

Tatarskiej Republiki, gdzie znaczne ilości Tatarów głodują jak wariaci.

Przeczytaj odezwę proletariuszy z Pitra, którzy pracują i czekają o

głodzie przy swoich maszynach.

- Ja nie mogę czekać - przerwał zarządzającemu Arie-Lejb - nie mam

już czasu na czekanie.

- Są ludzie - grzmiał Brojdin, nie słuchając - którzy żyją gorzej od

ciebie, i są tysiące ludzi, którzy żyją gorzej niż ci, co żyją gorzej od

ciebie.

Ty siejesz nieprzyjemności, Arie-Lejb, no to zbierzesz burzę. Wy

będziecie załatwieni, jeżeli ja się od was odwrócę. Pomrzecie, jeżeli ja

pójdę swoją drogą, a wy swoją. Ty umrzesz, Arie-Lejb. Ty umrzesz,

Simon-Wolf. Ty umrzesz, Meirze Bezkonieczny. Ale zanim pójdziecie

sobie umierać, powiedzcie mi - bardzo jestem tego ciekaw - czy jest u

nas sowiecka władza, czy może jej wcale nie ma? Jeżeli jej nie ma u

nas i ja się mylę, to zaprowadźcie mnie do pana Bersona na róg

Deribasowskiej i Jekatieriańskiej, gdzie przeharowałem jako

kamizelkarz wszystkie lata mojego życia.

Powiedz mi, że się mylę, Arie-Lejb.

I zarządzający cmentarzem podszedł zupełnie blisko do kalek.

background image

Dygocące jego źrenice były w nich wycelowane. Wbijały się w

zmartwiałe, stękające stado jak promienie reflektorów, jak języki

ognia. Sztylpy Brojdina trzeszczały, pot kipiał na zbrużdżonej jego

twarzy, Brojdin coraz bliżej nacierał na Arie-Lejba i żądał odpowiedzi -

czy nie pomylił się aby, sądząc, że radziecka władza już nadeszła.

Arie-Lejb milczał. Milczenie to mogłoby doprowadzić go do zguby,

gdyby w końcu alei nie pokazał się bosy Fied'ka Stiepun w

marynarskiej koszulce. Fied'ka, kiedyś kontuzjowany pod Rostowem i

umieszczony jako ozdrowieniec w chałupie obok cmentarza, miał na

pomarańczowym sznurze policyjnym gwizdek i nagan bez futerału.

Fied'ka był pijany. Kamienne pukle włosów nakładały mu się na

czoło. Pod puklami skurcz wykrzywiał jego skułastą twarz. Podszedł

do mogiły Ługowoja, pokrytej zwiędłymi wieńcami. - Gdzieś ty był,

Ługowoj - powiedział Fiedia do nieboszczyka - kiedym ja brał Rostów?.

Marynarz zgrzytnął zębami, zadął w policyjny gwizdek i wyciągnął

nagan zza pasa. Szmelcowana lufa rozbłysła. - Koniec z carami! -

zawołał Fied'ka - nie ma już carów.

Wszyscy mają leżeć bez trumien.

Marynarz ściskał rewolwer. Pierś jego była naga. Wytatuowane na niej

było słowo „Riwa” i smok, którego głowa skierowana była ku sutce.

Grabarze z podniesionymi łopatami skupili się dookoła Fied'ki.

Kobiety trudniące się myciem zwłok wyszły ze swoich klitek i gotowe

były zawyć do wtóru Dobie-Lei. Fale jęku biły o zamknięte wrota

cmentarza. Rodziny, które przywiozły nieboszczyków na taczkach,

domagały się, by je przepuszczono. Żebracy walili szczudłami o

żelazne sztachety. - Koniec z carami!.

- Marynarz wypalił w niebo. Ludzie w podskokach rzucili się wzdłuż

alei. Brojdin stawał się z wolna coraz bledszy. Podniósł rękę, zgodził

się na wszystkie żądania domu starców i, obróciwszy się po

background image

wojskowemu, poszedł do kantoru. Wrota rozwarły się w tej samej

chwili. Krewniacy zmarłych, pchając wózki przed sobą, żwawo toczyli

je po dróżkach. Samozwańczy kantorowie przenikliwymi falsetami

zaśpiewali „El mole rachmim” nad rozkopanymi grobami. Wieczorem

świętowali swoje zwycięstwo u Krzyworączki. Postawili Fied'ce trzy

kwarty besarabskiego wina. - Hewel bawolim* - trącając się z

marynarzem, powiedział Arie-Lejb - porządny chłop z ciebie, z tobą

można żyć.

Kuloj hewel.

Szefowa, żona Krzyworączki, myła za przepierzeniem szklanki. - Jeżeli

u Ruskiego trafi się dobry charakter - zauważyła madam

Krzyworączka - to to już doprawdy coś wspaniałego.

Fied'kę wyprowadzono o drugiej w nocy. - Hewel bawolim - mamrotał

niezrozumiałe, feralne wyrazy, brnąc ulicą Stepową - kuloj hewel.

*/ Hewel hawolim (hebr. ) - Marność marności.

*/ Kuloj hewel (hebr. ) - I wszystko marność.

Następnego dnia starcom wydano w przytułku po cztery kawałki

rąbanego cukru i barszcz na mięsie. Wieczorem poprowadzono ich do

Teatru Miejskiego na przedstawienie zakupione przez Opiekę

Społeczną. Dawano „Carmen”. Po raz pierwszy w życiu inwalidzi i

pokraki zobaczyli złocone balkony odeskiego teatru, aksamit jego

barier, oleisty blask jego świeczników. Podczas antraktów wszystkim

rozdano kanapki z leberką. Na cmentarz zostali odwiezieni wojskową

ciężarówką. Auto torowało sobie drogę po zamarzłych ulicach z

łomotem i detonacjami. Starcy zasnęli o pełnym brzuchu. Czkali przez

sen i dygotali z przesytu, jak psy zziajane po biegu. Rano Arie-Lejb

wstał wcześniej niż inni. Obrócił się twarzą ku wschodowi, aby się

pomodlić, i zobaczył na drzwiach ogłoszenie. Na papierku tym Brojdin

podawał do wiadomości, że przytułek zamyka się na remont i wszyscy

background image

podopieczni winni tego dnia zjawić się w gubernialnym oddziale

Opieki Społecznej celem nowej rejestracji pod kątem stosunku do

pracy. Słońce wychynęło nad wierzchołki cmentarnych zarośli. Arie-

Lejb uniósł palce do oczu. Z przygasłych oczodołów wyciekła łza.

Kasztanowa aleja w pełnym blasku biegła w stronę kostnicy. Kasztany

kwitły, drzewa niosły wysokie, białe kwiatostany na rozcapierzonych

łapach. Nieznajoma kobieta w chustce ciasno okręconej pod biustem

gospodarowała w kostnicy. Wszystko tam było przeinaczone - ściany

ozdobione świerczyną, stoły wyskrobane. Kobieta myła noworodka.

Przewracała go zręcznie z boku na bok: woda brylantową strugą

ściekała po wpadłych, pokrytych plamami pleckach. Brojdin w

sztylpach siedział na stopniach kostnicy. Wyglądało na to, że

odpoczywa. Zdjął swój kaszkiet i wycierał czoło żółtą chustką. - W

związku tak właśnie powiedziałam do towarzysza Andrejczyka -

nieznajoma kobieta głos miała śpiewny — my się roboty nie boimy.

Wystarczy o nas spytać w Jekatierinosławiu.

Jekatierinosław zna naszą robotę.

- Przystępujcie, towarzyszko Blumo, przystępujcie do roboty -

zgodliwym tonem powiedział Brojdin, chowając do kieszeni żółtą

chustkę - ze mną można się dogadać.

Ze mną można się dogadać - powtórzył i skierował błyszczące oczy na

Arie-Lejba, który przywlókł się aż pod ganek - nie trzeba tylko pluć mi

w kaszę.

Brojdin nie skończył swojej przemowy: pod bramą zatrzymała się

dorożka zaprzężona w rosłego, karego konia. Z dorożki wylazł

zarządzający gospodarką komunalną w koszuli z wykładanym

kołnierzem. Brojdin wziął go pod rękę i poprowadził na cmentarz.

Stary czeladnik krawiecki demonstrował swemu zwierzchnikowi

stuletnią historię Odessy spoczywającą pod granitowymi płytami.

background image

Pokazał mu pomniki i grobowce eksporterów pszenicy, maklerów

okrętowych i handlowców, którzy zbudowali rosyjską Marsylię tam,

gdzie stała wioska Hadżibej. Tu oto leżeli - twarzą ku wrotom -

wszyscy Aszkenazy, Hessenowie i Efrussi - kutwy z polorem, hulaki z

żyłką do filozofii, twórcy odeskich fortun i anegdot. Leżeli pod

nagrobkami z labradoru i różowego marmuru, odgrodzeni szpalerem

kasztanów i akacji od plebsu cisnącego się pod murami. - Nie dawali

żyć, póki żyli - Brojdin walił po pomniku buciorem - nie dawali

umrzeć po śmierci.

Zapalił się i opowiedział zarządzającemu gospodarką komunalną, jaki

ma program przebudowy cmentarzy i jaki plan kampanii przeciw

bractwu pogrzebowemu. - I tych też usunąć. - Zarządzający wskazał

na żebraków stojących pod bramą. - Już się robi - odparł Brojdin -

wszystko już po trochu się robi.

- No, działaj - powiedział zarządzający Majorów - masz tu porządek,

ociec.

Działaj.

Postawił nogę na stopniu dorożki i przypomniał sobie o Fied'ce. - Co

to za rozróbka tu była?- Chłopak po kontuzji - powiedział Brojdin

opuszczając wzrok - i zdarzają mu się wyskoki.

Ale teraz już mu się wytłumaczyło i on przeprasza.

- Główka pracuje - powiedział Majorów do swego towarzysza na

odjezdnym - ma porządek w głowie.

Rosły koń wiózł do miasta Majorowa i kierownika oddziału urządzeń

komunalnych. Po drodze natknęli się na starców i staruchy,

wypędzonych z przytułku. Kuśtykali kulawo, zginając się pod

tobołkami, i wlekli się w milczeniu. Chwaccy czerwonoarmiści

spychali ich do szeregu. Wózki paralityków skrzypiały. Świst

duszności, pokorna chrypa wyrywała się z piersi emerytowanych

background image

kantorów, weselnych błaznów, kucharek na chrzcinach i wysłużonych

subiektów sklepowych. Słońce stało wysoko. Upał znęcał się nad kupą

łachmanów wlokących się po ziemi. Szlak ich biegł wzdłuż ponurej,

wypalonej, kamienistej szosy, obok lepianek z gliny, obok pól

usianych kamieniami, obok otwartych domów zburzonych przez

pociski, obok góry zadżumionych. Niewymownie smutna droga

prowadziła w Odessie od miasta na cmentarz.

Tłum. Jerzy Pomianowski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Izaak Babel Opowiadania odeskie
Izaak Babel Opowiadania odeskie (1931)
Babel Izaak Opowiadania odeskie i inne
Izaak Babel Sól (opowiadanie)
Izaak Babel Historia jednego konia (opowiadanie)
Izaak Babel Król (opowiadanie)
Izaak Babel Łubka Kozak (opowiadanie)
Izaak Babel Wdowa (opowiadanie)
Izaak Babel Nafta (opowiadanie)
Izaak Babel Ojciec (opowiadanie)
Izaak Babel Pocałunek (opowiadanie)
Izaak Babel List (opowiadanie)
Izaak Babel Tak to robiono w Odessie (opowiadanie)
Izaak Babel Dziennik 1920
Izaak Babel KONIEC PRZYTUŁKU
Izaak Babel U NASZEGO BATKI MACHNY
Izaak Babel Guy de Maupassant

więcej podobnych podstron