IZAAK BABEL
Opowiadania odeskie
1. Król
2. Tak to robiono w Odessie
3. Ojciec
4. Sprawiedliwość w cudzysłowie
5. Lubka Kozak
6. Froim Gracz
7. Zmierzch
8. Pierwsza miłość
9. W suterenie
10. Przebudzenie
11. Di Grasso
12. Karol-Jankiel
13. Koniec przytułku
1. KRÓL
Obrzęd ślubny skończył się, rabin opadł na fotel, potem wyszedł z
pokoju i zobaczył stoły ustawione wzdłuż całego podwórza. Było ich
tak dużo, że aż ogon wystawał za wrota, na Szpitalną ulicę. Nakryte
pluszem stoły wiły się po podwórzu jak węże, którym na brzuch
położono łaty różnych kolorów - i te łaty z pomarańczowego i
czerwonego pluszu śpiewały gromkimi głosami. Z mieszkań zrobiono
kuchnie. Przez zakopcone drzwi walił tłusty płomień, pijany,
nabrzękły płomień. W jego oczadziałych promieniach piekły się babie
twarze, starcze, drżące podbródki, zasmolone piersi. Pot, różowy jak
krem, różowy jak piana wściekłego psa, oblewał te kupy rozrosłego,
ckliwie cuchnącego człowieczego mięsa. Trzy kucharki, nie licząc
pomywaczek, szykowały ucztę weselną, a królowała nad nimi
siedemdziesięcioletnia Rojza, tradycyjna jak zwój Tory, drobna i
garbata. Przed wieczerzą na podwórze wkręcił się jakiś nie znany
gościom młody człowiek. Zapytał o Benię Krzyka. Wziął Benię Krzyka
na stronę. - Słuchajcie no, Król - powiedział młody człowiek - mam
wam parę słów do powiedzenia. Przychodzę od cioci Chany z
Kosteckiej.
- No dobrze - powiedział Benia Krzyk, zwany Królem - co to za parę
słów?- Nowy prystaw objął wczoraj cyrkuł, kazała wam powiedzieć
ciocia Chana.
- Wiedziałem to już przedwczoraj - odpowiedział Benia Krzyk. - Dalej. -
Prystaw zrobił zbiórkę na cyrkule i trzymał mowę.
- Nowa miotła dobrze zamiata - odpowiedział Benia Krzyk. - On chce
mieć obławę. Dalej.
- A kiedy będzie obława, wiecie wy, Król?- Będzie jutro. - Król, obława
będzie dzisiaj. - Kto ci to powiedział, chłopczyku?- To mi powiedziała
ciocia Chana. Znacie przecież ciocię Chanę. - Znam ciocię Chanę.
Dalej. - .
Prystaw zebrał cyrkuł i trzymał mowę. „My musimy zdusić Benię
Krzyka, powiedział, bo tam, gdzie jest jego imperatorska mość, tam
nie może być króla. Dziś, kiedy Krzyk wydaje siostrę za mąż i oni
wszyscy tam będą, dziś właśnie trzeba zrobić obławę.
„. - Dalej. - No to szpicle zaczęli się bać. Oni powiedzieli: „Jak my
dzisiaj zrobimy obławę, kiedy u niego jest święto, to Benia się
rozgniewa i upuści dużo krwi”. To na to prystaw powiedział: ”Moja
ambicja jest droższa.
„. - No to już idź - odpowiedział Król. - Co powiedzieć cioci Chanie
względem obławy?- Powiedz, że Benia wie względem obławy. I ten
młody człowiek poszedł sobie. Za nim wyszło ze trzech przyjaciół Beni.
Powiedzieli, że za pół godziny wrócą. I za pół godziny już byli z
powrotem. I to było wszystko. Do stołu siadano nie według
starszeństwa. Głupia starość nie mniej jest żałosna niż tchórzliwa
młodość. I nie według zamożności. Podszewka ciężkiej kabzy utkana
jest z łez. W głowach stołu na pierwszym miejscu siedział narzeczony
z narzeczoną. To ich dzień. Na drugim miejscu siedział Sender
Eichbaum, teść Króla. To jego prawo. Historię Sendera Eichbauma
warto znać, bo to nie taka prosta historia. Jakim sposobem Benia
Krzyk, bandyta i król bandytów, został zięciem Eichbauma? Jak
został zięciem człowieka, który miał w majątku sześćdziesiąt dojnych
krów bez jednej? Rozeszło się o napad. Nie dalej jak rok temu Benia
napisał list do Eichbauma. „Mesje Eichbaum - pisał Benia - zechciej
pan położyć jutro rano pod bramą na Sofijskiej ulicy pod
siedemnastką dwadzieścia tysięcy rubli. Jak pan tego nie zrobi, to
pana czeka coś niesłychanego i cała Odessa będzie miała co mówić o
panu. Z poważaniem, Benia Król”. Trzy listy, jeden jaśniejszy od
drugiego, zostały bez odpowiedzi. Wówczas Benia wszczął
postępowanie. Tych dziewięciu ludzi z długimi kijami w ręku przyszło
w nocy. Kije były na końcu omotane pakułami maczanymi w smole.
Dziewięć płomiennych gwiazd zapaliło się w krowiarni Eichbauma.
Benia odbił zamki w oborze i zaczął wyprowadzać krowy jedną po
drugiej. Czekał już na nie chłopak z nożem w ręku. Jednym ciosem
obalał krowę i zatapiał nóż w krowim sercu. Na ziemi zlanej krwią
pochodnie rozkwitły jak ogniste róże, zagrzmiały wystrzały. Strzałami
Benia odpędzał krowiarki, które zbiegły się do obory. W ślad za nim
także inni bandyci zaczęli strzelać w powietrze, bo jeżeli nie strzelać w
powietrze, to można zabić człowieka. I oto kiedy szósta krowa z
przedśmiertnym rykiem padła pod nogi Królowi, wtedy wybiegł na
dwór Eichbaum w samych kalesonach i zapytał:- I co będzie z tego
wszystkiego, Benia?- Jeżeli ja nie będę miał pieniędzy, to pan nie
będziesz miał krów, panie Eichbaum. Jak dwa razy dwa. - Zajdź no do
mieszkania, Benia. I w mieszkaniu dogadali się. Zarżniętymi krowami
podzielili się po połowie. Eichbaum otrzymał gwarancję nietykalności i
odpowiednie zaświadczenie ze stemplem. Ale cud zdarzył się dopiero
potem. W czasie napadu tej groźnej nocy, kiedy ryczały dźgane nożami
krowy, a cielęta ślizgały się w krwi matczynej, kiedy pochodnie pląsały
jak czarne dziewice, zaś baby dojarki żachały się i kwiczały pod lufami
dobrodusznych browningów - tej groźnej nocy wybiegła na dwór w
wyciętej koszuli córka starego Eichbauma - Cyla. I zwycięstwo Króla
stało się jego klęską. Po dwóch dniach Król bez uprzedzenia zwrócił
Eichbaumowi cale zabrane mu pieniądze, po czym zjawił się
wieczorem z wizytą. Przyodziany był w pomarańczowy garnitur, spod
mankieta błyszczała mu brylantowa bransoletka, wkroczył do pokoju,
przywitał się i poprosił o rękę córki Eichbauma, Cyli. Starego trochę
jakby lekki szlag trafił, ale się podniósł. Stary miał w sobie jeszcze
życia na jakieś dwadzieścia lat. - Słuchaj pan, Eichbaum - powiedział
mu Król. - Kiedy pan umrze, to ja pana pochowam na pierwszym
żydowskim cmentarzu, koło samej bramy. Ja panu postawię,
Eichbaum, pomnik z różowego marmuru. Ja pana zrobię starostą
Brodzkiej synagogi. Ja rzucę swój fach, panie Eichbaum, i przystąpię
do pańskiego interesu jako wspólnik. My będziemy mieli dwieście
krów, panie Eichbaum. Ja pozabijam wszystkich pachciarzy, prócz
pana. Złodziej nie ośmieli się przejść tą ulicą, na której pan mieszka.
Postawię panu willę na szesnastej stacji.
I przypomnij pan sobie tylko, Eichbaum, pan przecież w młodości też
nie był rabinem. Kto podrobił testament - może lepiej głośno nie
mówić.
I za zięcia będziesz pan miał Króla, nie smarkacza, tylko Króla, panie
Eichbaum.
I Benia Krzyk zyskał, co chciał, bo był człowiekiem namiętnym, a
namiętność panuje nad światem. Nowożeńcy spędzili trzy miesiące w
żyznej Besarabii, pośród winnic, obfitego jadła i miłosnego potu.
Później zaś Benia wrócił do Odessy, aby wydać za mąż
czterdziestoletnią siostrę swoją, Dwojrę, cierpiącą na chorobę
Basedowa. Teraz zatem, kiedyśmy opowiedzieli historię Sendera
Eichbauma, możemy wrócić na wesele Dwojry Krzyk, siostry Króla. Na
tym weselu podano na kolację indyki, pieczone kury, gęsi,
faszerowane ryby i rybną polewkę, w której perłowym blaskiem
świeciły cytrynowe oka. Nad martwymi łebkami gęsimi kołysały się
kwiaty jak dumne pióropusze. Ale czy tylko pieczone kury wyrzuca na
brzeg pienisty przypływ odeskiego morza? Cały kwiat naszej
kontrabandy, wszystko, czym słynie ziemia od krańca do krańca,
wprzęgnięte było tej gwiaździstej, tej błękitnej nocy do swego
niszczycielskiego, zwodniczego dzieła. Zamorskie wino rozgrzewało
żołądki, słodko podcinało nogi, tumaniło głowy i odbijało się czkawką,
donośną jak pobudka wojskowa. Czarny kucharz z „Plutarcha”, który
przybył onegdaj z Port Saidu, przeszwarcował za strefę wolnocłową
pękate butle rumu jawajskiego, oleistą maderę, cygara z plantacji
Pierponta Morgana i pomarańcze spod Jerozolimy. Oto co wyrzuca na
brzeg pienisty przypływ odeskiego morza, oto co przypada niekiedy
odeskim żebrakom na żydowskich weselach. Na weselu Dwojry Krzyk
dano im jamajskiego rumu i dlatego, nachlawszy się go jak trefne
świnie, żydowscy żebracy zaczęli ogłuszająco stukotać swoimi
kosturami. Eichbaum, rozpiąwszy kamizelkę, przymrużonym okiem
oglądał rozhulaną czeredę i czkał z lubością. Orkiestra grała tusz.
Było tak, jak na dywizyjnej paradzie. Tusz i nic, tylko tusz. Bandyci
siedzący w zwartym szyku z początku czuli się skrępowani obecnością
obcych, ale później dali sobie folgę. Lowa Kacap rozbił flaszkę wódki
na głowie swojej ukochanej, Monia-Artylerzysta strzelił w powietrze.
Ale ostatecznych granic dosięgła ekstaza w momencie, gdy starym
zwyczajem goście zaczęli obdarowywać nowożeńców. Bóżniczni
szamesi skoczywszy na stoły wyśpiewywali w dźwięcznym bulgocie
tuszów ilość darowanych rubli i srebrnych łyżek. I tutaj przyjaciele
Króla pokazali, co warta jest błękitna krew i nie wygasła jeszcze
rycerskość Mołdawanki. Niedbałym gestem rzucali na srebrne tace
złote monety, pierścienie, sznury korali. Ci arystokraci Mołdawanki
nosili obcisłe malinowe kamizelki, ich barki opinały rude surduty, na
ich mięsistych łydkach pękała skóra barwy niebiańskiego lazuru.
Prężąc się w całej okazałości, wypinając brzuchy, bandyci klaskali do
taktu, krzyczeli „gorzko” i rzucali kwiaty narzeczonej, a ona,
czterdziestoletnia Dwojra, siostra Beni Krzyka, siostra Króla,
oszpecona przez chorobę, z rozdętym wolem i wysadzonymi z orbit
oczyma, siedziała na górze poduszek obok szczupłego chłopaka,
kupionego za pieniądze Eichbauma i oniemiałego z żałości. Ceremonia
składania podarunków miała się ku końcowi, szamesi ochrypli i nie
było już zgody między basetlą a skrzypcami. Nad podwórkiem
przeciągnął nagle lekki wiew spalenizny. - Benia - powiedział tatunio
Krzyk, stary furman, który nawet wśród furmanów miał opinię
grubianina - Benia, ty wiesz, co mi się zdaje? Mi się zdaje, że u nas się
palą sadze.
- Tatunio - odpowiedział Król pijanemu ojcu - ja bardzo proszę, niech
tatunio sobie pije i zakąsza i może mi się tatunio nie przejmować o
byle co.
I Krzyk senior posłuchał rady syna. Przegryzł sobie i wypił. Ale
obłoczek dymu stawał się coraz bardziej gryzący. Gdzieś w oddali
zaróżowił się już kraj nieba. I już strzelił w górę wąski jak szpada
język ognia. Goście wstali z miejsc wietrząc swąd, a ich baby zaniosły
się piskiem. Bandyci wymienili spojrzenia. I tylko Benia na nic nie
zwracał uwagi i był niepocieszony. - Psują mi święto - krzyczał pełen
rozpaczy - moi drodzy, błagam was, jedzcie i pijcie.
Ale w tym momencie na podwórzu zjawił się ten sam młodzieniec,
który przyszedł na początku wieczoru. - Król - powiedział do Beni - ja
mam wam do powiedzenia parę słów.
- No, mów - odrzekł Król - ty zawsze masz w zapasie parę słów.
- Król - powiedział nieznany młodzieniec i zachichotał - to po prostu
śmieszne, cyrkuł się pali jak ta świeczka.
Kramarze oniemieli. Bandyci uśmiechnęli się. Sześćdziesięcioletnia
Mańka, macierz bandytów słobodzkich, włożyła dwa palce w usta i
gwizdnęła tak przeraźliwie, że pod jej sąsiadami zachwiały się krzesła.
- Mania, tu nie jesteś na robocie - zwrócił jej uwagę Benia - trochę
zimnej krwi, Mania.
Młodzieńca, który przyniósł tę zdumiewającą nowinę, wciąż jeszcze
dusił śmiech. - Wyszło ich z cyrkułu może ze czterdziestu - opowiadał
ruszając żuchwami - i poszło na obławę. To ledwie uszli piętnaście
kroków, jak już się zapaliło.
Lećcie zobaczyć, jak chcecie.
Ale Benia zabronił gościom spacerów dla oglądania pożaru. Poszedł
sam z dwoma kolegami. Cyrkuł płonął jak się należy, z czterech stron.
Stójkowi, trzęsąc zadami, biegali po zadymionych schodach i
wyrzucali z okien swoje kuferki. W rozgardiaszu rozbiegli się
aresztanci. Strażacy byli pełni gorliwości, ale okazało się, że w
najbliższym kranie nie ma wody. Prystaw - ta sama miotła, co dobrze
miecie - stał na przeciwległym chodniku i gryzł wąsy włażące mu do
ust. Nowa miotła stała nieruchomo. Benia, przechodząc obok
prystawa, zasalutował mu po wojskowemu. - Dobrego zdrówka, wasza
ekscelencjo - powiedział ze współczuciem - co pan powie względem
tego nieszczęścia? To wprost koszmarne.
Wlepił wzrok w palący się budynek, pokiwał głową i zacmokał
wargami:- Aj, aj, aj.
A kiedy Benia wrócił do domu, na dworze gasły już latarenki i na
niebie zapalał się już brzask. Goście się rozeszli, a muzykanci
drzemali z głowami opuszczonymi na szyjki swoich basetli. Tylko
Dwojra nie miała zamiaru spać. Popychała oburącz odrętwiałego z
lęku męża w stronę drzwi małżeńskiej sypialni i spoglądała na niego
żarłocznie, jak kot, który trzymając w pysku mysz, z lekka próbuje jej
zębami.
Tłum. Jerzy Pomianowski
2. TAK TO ROBIONO W ODESSIE
Odezwałem się pierwszy. - Reb Arie-Lejb - powiedziałem do starego -
pomówmy o Beni Krzyku. Pomówmy o błyskawicznym jego rozbiegu i
straszliwym końcu. Trzy cienie tarasują drogi mojej wyobraźni. Oto
Froim Gracz. Czy stal jego uczynków nie wytrzymuje porównania z
siłą Króla? Oto Kolka Pakowski. Zaciekłość tego człowieka zawierała w
sobie wszystko, co potrzebne jest, by mieć władzę. A czy Chaim Drąg
nie potrafił dostrzec blasku nowej gwiazdy? Czemu tylko Benia Krzyk
wspiął się na sam szczyt sznurowej drabiny, a wszyscy inni zawiśli w
dole, na chwiejnych szczeblach? Reb Arie-Lejb milczał, siedząc na
cmentarnym murze. Rozpościerał się przed nami zielony spokój
grobów. Człowiek szukający odpowiedzi winien się uzbroić w
cierpliwość. Człowiekowi pełnemu wiedzy przystoi powaga. Dlatego
Arie-Lejb milczał siedząc na murze cmentarnym. Wreszcie odezwał
się:- Dlaczego on? Dlaczego nie tamci, chce pan wiedzieć? Otóż trzeba
na chwilę zapomnieć, że na nosie ma się okulary, a w duszy jesień.
Niech pan przestanie awanturować się przy swoim biurku, a jąkać się
wśród ludzi. Niech pan sobie wyobrazi na chwilę, że się pan
awanturuje na placach, a jąka się na papierze. Pan jest tygrysem, pan
jest lwem, pan jest kotem. Pan może się przespać z ruską kobietą i
ruska kobieta będzie po tym zadowolona. Pan ma dwadzieścia pięć
lat. Gdyby do nieba i ziemi przytwierdzone były uchwyty, to pan
mógłby za te uchwyty złapać i przyciągnąć niebo do ziemi. A za
tatunia ma pan furmana Mendla Krzyka. Względem czego może
myśleć taki tatunio? On może myśleć względem wypić porządnego
kielicha, względem dać komuś po mordzie, względem swoich koni - i
nic więcej. Pan chcesz żyć, a on każe: panu umierać po dwadzieścia
razy dziennie. Co by pan zrobił na miejscu Beni Krzyka? Nic by pan
nie zrobił. A on zrobił. Dlatego on jest Król, a pan masz figę w
kieszeni. Beniek poszedł więc do Froima Gracza, który już wówczas
patrzył na świat jednym okiem i był tym, czym jest. On powiedział
Froimowi:- Weź mnie. Chcę przybić do twojego brzegu. Ten brzeg, do
którego ja przybiję, będzie wygrany. Gracz go spytał:- Ktoś ty, skąd się
bierzesz i co masz w zanadrzu?- Wypróbuj mnie, Froim - odparł Benia
- i przestańmy rozmazywać białą kaszę po czystym stole. - Przestańmy
rozmazywać kaszę - odrzekł Gracz - ja cię wypróbuję. I zebrała się
rada bandycka, żeby zastanowić się nad Benią Krzykiem. Nie byłem
na tej radzie. Ale podobno taką radę zwołano. Starszym był wtedy
nieboszczyk Lowka Byk. - Co on właściwie ma pod czapką, ten
Beniek? - zapytał nieboszczyk Byk. Jednooki Gracz wydał swoją
opinię:- Benia mówi mało, ale on mówi smacznie. On mówi mało, ale
człowiek ma chęć, żeby on jeszcze coś powiedział. - Jeżeli tak -
zawołał nieboszczyk Lowka - to wypróbujemy go na Tartakowskim. -
Wypróbujemy go na Tartakowskim - postanowiła rada i każdy, w
którym było jeszcze trochę sumienia, rumienił się, słysząc tę decyzję.
Dlaczego się rumienił? Dowie się pan, jeśli pójdziesz pan tam, dokąd
ja pana prowadzę. Tartakowskiego nazywano u nas „półtora Żyda”
albo „dziewięć napadów”. „Półtora Żyda” nazywano go dlatego, że w
jednym Żydzie nie mogło zmieścić się tyle czelności i pieniędzy, ile
miał Tartakowski. Był wyższy od najwyższego policjanta w Odessie, a
grubszy był niż najgrubsza Żydówka. „Dziewięć napadów” zaś
mówiono o nim dlatego, że firma Lowka Byk i spółka zrobiła na kantor
Tartakowskiego nie osiem i nie dziesięć napadów, a właśnie dziewięć.
Benia, który nie był wtedy jeszcze Królem, przypadł honor dokonania
dziesiątego napadu na „półtora Żyda”. Kiedy go Froim o tym
zawiadomił, Benia powiedział „owszem” i wyszedł trzaskając drzwiami.
Dlaczego Benia trzasnął drzwiami? Dowie się pan, jeśli pójdziesz pan
tam, dokąd ja pana prowadzę. Tartakowski ma duszę zbója, ale on
jest nasz. On wyszedł spośród nas. To nasza krew. To nasza kość,
jakby jedna i ta sama mama nas rodziła. Pół Odessy pracuje w jego
kramach. I przez naszych z Mołdawanki też ucierpiał. Dwa razy
porwali go oni dla okupu, a raz podczas pogromu urządzili mu nawet
pogrzeb z żałobnymi pieniami. Pałkarze ze Słobody bili wtedy Żydów
na Wielkiej Arnauckiej. Tartakowski uciekł przed nimi i nagle spotyka
orszak pogrzebowy z chórami na Sofijskiej. Pyta więc:- Kogo to
chowacie z taką pompą? Przechodnie odpowiedzieli, że to pogrzeb
Tartakowskiego. Orszak doszedł do Słobodzkiego cmentarza. I wtedy
nasi wyjęli z trumny kulomiot i zaczęli sypać w słobodzkich pałkarzy.
Ale „półtora Żyda” tego nie przewidział. „Półtora Żyda” zląkł się na
śmierć. A kto by się nie zląkł na jego miejscu? Dziesiąty napad na
człowieka, którego już raz pochowano to był gruby nietakt. Benia,
który nie był jeszcze wtedy Królem, zrozumiał to lepiej niż ktokolwiek
inny. Ale on powiedział Graczowi „owszem” i tegoż dnia napisał do
Tartakowskiego list podobny do wszystkich listów tego rodzaju:
”Wielce szanowny panie Tartakowski! Bądź pan łaskaw położyć do
soboty pod beczką z deszczową wodą i tak dalej. W wypadku odmowy,
na co pan sobie ostatnio zaczął pozwalać, czeka pana duże
rozczarowanie w pańskim życiu rodzinnym. Z szacunkiem, znany
Panu z pewnością, Bencjon Krzyk”. Tartakowski się nie lenił i
odpowiedział bez zwłoki: ”Benia, gdybyś ty był idiota, to ja bym ci
odpisał jak idiocie. Ale ja ciebie za takiego nie mam i niech mnie Bóg
broni, żebym cię miał za takiego mieć. Ty chyba robisz ze siebie małe
dziecko. Czy ty wcale nie wiesz, że w tym roku w Argentynie jest taki
urodzaj, że choć w pysk daj i my z naszą pszenicą siedzimy bez
odbytu?.
I ja ci powiem, kładąc rękę na sercu, że mi się znudziło na starość
jeść taki gorzki kawałek chleba i przeżywać takie nieprzyjemności po
tym, kiedy naharowałem się przez całe życie jak ostatni tragarz. I co ja
zyskałem z tej całej bezterminowej katorgi? Cholerę w bok, kłopoty i
bezsenność. Daj spokój względem tych głupstw, Benia. Twój przyjaciel
o wiele bardziej, niż możesz sobie wyobrazić - Ruwim Tartakowski”.
„Półtora Żyda” zrobił swoje. Napisał list. Ale poczta nie doręczyła listu
według adresu. Nie otrzymawszy odpowiedzi, Benia wpadł w złość.
Następnego dnia zjawił się z czterema przyjaciółmi w kantorze
Tartakowskiego. Czterech młodzieńców w maskach i z rewolwerami
wpadło do lokalu. - Ręce do góry! - krzyknęli i zaczęli wymachiwać
pistoletami. - Pracuj spokojnie, Salomon - zwrócił uwagę Benia temu,
który krzyczał głośniej od innych - nie miej tego zwyczaju, żeby się
denerwować przy robocie - i zwracając się do oficjalisty białego jak
śmierć i żółtego jak glina, spytał go: - „Półtora Żyda” w zakładzie?-
Pana nie ma w zakładzie - odpowiedział oficjalista nazwiskiem
Muginsztejn, który miał na imię Józef i był nieżonatym jeszcze synem
cioci Pesi, handlarki drobiem z Seredyńskiego placu. - No to kto tu
będzie w końcu za gospodarza? - zaczęli tamci pytać nieszczęsnego
Muginsztejna. - Ja tu będę za gospodarza - powiedział oficjalista,
zielony jak zielona trawa. - No to otwórz nam kasę w imię boże! -
rozkazał mu Benia i zaczęła się opera w trzech aktach. Nerwowy
Salomon składał do walizki pieniądze, papiery, zegarki i monogramy;
nieboszczyk Józef stał przed nim z podniesionymi rękoma, a
tymczasem Benia opowiadał historie z życia narodu żydowskiego. -
Skoro jeżeli on zgrywa się na Rotszylda - mówił Benia o Tartakowskim
- to niech go szlag trafi. Wytłumacz mi, Muginsztejn, jak przyjacielowi:
zaczynam z facetem korespondencję handlową, to dlaczego nie miałby
wsiąść do tramwaju za pięć kopiejek i wstąpić do mojego mieszkania, i
wypić w moim rodzinnym gronie kieliszek wódki, i przegryźć czym Bóg
dał? Co mu przeszkadzało zwierzyć się przede mną? „Benia mógł sobie
powiedzieć - tak a tak, tu masz mój bilans, poczekaj te parę dni, daj
mi złapać oddech, daj mi się ruszyć”. Co ja bym mógł mu na to
powiedzieć? Świnia ze świnią się nie zejdzie, ale człowiek z
człowiekiem - owszem. Muginsztejn, tyś mnie zrozumiał? - Ja pana
zrozumiałem - powiedział Muginsztejn i skłamał, nie mógł bowiem
wcale zrozumieć, dlaczego „półtora Żyda”, ogólnie szanowany bogacz i
wodzirej, miałby jechać tramwajem, żeby coś przegryźć z rodziną
furmana Mendla Krzyka. A tymczasem nieszczęście snuło się pod
oknami jak żebrak o świcie. Nieszczęście z hałasem wdarło się do
kantoru. I chociaż tym razem przybrało postać Żyda Sawki Bucisa, ale
było pijane jak woziwoda. - Ho, ho, ho - wrzasnął Sawka - wybacz mi,
Beniek, spóźniłem się - i zaczął tupać nogami i machać rękoma.
Potem wystrzelił i kula trafiła Muginsztejna w brzuch. Czy trzeba tu
słów? Był człowiek i oto nie ma człowieka. Żył sobie niewinny kawaler
jak ptaszek na gałązce - i oto zginął przez takie głupstwo. Przyszedł
facet, podobny do marynarza, i strzelił nie do jakiejś tam premiowej
butelki, tylko człowiekowi w brzuch. - Wyrywać z kantoru! - krzyknął
Benia i wyskoczył ostatni. Ale na odchodnym zdążył powiedzieć
Bucisowi: - Przysięgam na grób mojej matki, Sawka, ty będziesz leżał
obok niego.
A teraz powiedz mi, młody panie, który odcinasz kupony od cudzych
akcji, jak by pan postąpił na miejscu Beni Krzyka? Pan nie wie, jak
postąpić. A on wiedział. Dlatego on jest Królem, a my z panem
siedzimy na murze drugiego żydowskiego cmentarza i osłaniamy się
przed słońcem dłońmi. Nieszczęsny syn cioci Pesi umarł nie od razu.
W godzinę potem, jak odwieziono go do szpitala, zjawił się tam Benia.
Kazał wywołać naczelnego lekarza i pielęgniarkę, po czym oświadczył
im nie wyjmując rąk z kremowych spodni:- Ja mam życzenie -
powiedział - żeby chory Józef Muginsztejn wyzdrowiał. Przedstawiam
się na wszelki wypadek Bencjon Krzyk. Kamforę, poduszki tlenowe,
separatkę możecie dawać bez krępacji. Jeżeli nie, to na każdego
doktora, niechby sobie był nawet doktorem filozofii, przypadnie nie
więcej niż trzy arszyny ziemi. I mimo to Muginsztejn umarł tej samej
nocy. I dopiero wtedy „półtora Żyda” podniósł krzyk na całą Odessę. -
Gdzie zaczyna się policja - wrzeszczał - a gdzie kończy się Benia?-
Policja kończy się tam, gdzie zaczyna się Benia - odpowiadali rozsądni
ludzie, ale Tartakowski nie chciał się uspokoić i doczekał się tego, że
czerwony automobil z kurantem zagrał na Seredyńskim placu swój
pierwszy marsz z opery „Śmiej się, pajacu”. W biały dzień samochód
zajechał przed domek, w którym mieszkała ciocia Pesia. Automobil
łomotał kołami, pluł dymem, błyszczał miedzią, cuchnął benzyną i
grał arie na swojej trąbce sygnałowej. Z automobilu ktoś wyskoczył i
poszedł do kuchni, gdzie na podłodze z gołej ziemi tłukła się maleńka
ciocia Pesia. „Półtora Żyda” siedział na krześle i machał rękoma. -
Chuligańska mordo! - krzyknął on, widząc gościa - bandyto, żeby cię
święta ziemia nie nosiła. Ładną modę sobie zaprowadził - zabijać
żywych ludzi.
- Mesje Tartakowski - odpowiedział mu Benia Krzyk cichym głosem -
mija właśnie druga doba, jak ja opłakuję naszego drogiego umarłego
niby rodzonego brata. Ale ja wiem, że pan gwiżdże sobie na moje
młode łzy. Wstyd, mesje Tartakowski. W jakiej kasie ogniotrwałej
schowałeś pan wstyd? Pan miałeś serce posłać matce naszego
nieboszczyka Józefa sto nędznych karbowańców? Mózg razem z
włosami stanął mi dęba, kiedy usłyszałem tę nowinę. Tu Benia zrobił
pauzę. Miał na sobie czekoladowy żakiet, kremowe spodnie i malinowe
sztyblety. - Dziesięć tysięcy jednorazowo - ryknął - dziesięć tysięcy
jednorazowo i rentę aż do samej jej śmierci, niech żyje do stu
dwudziestu lat. A jak nie, to wyjdziemy z tego lokalu, mesje
Tartakowski, i wsiądziemy do mojego automobila.
Potem oni się ze sobą kłócili. „Półtora Żyda” kłócił się z Benia. Nie było
mnie przy tej kłótni. Ale ci, co byli, to pamiętają. Zgodzili się wreszcie
na pięć tysięcy gotówką i pięćdziesiąt rubli co miesiąc. - Proszę cioci
Pesi - powiedział wtedy Benia do potarganej staruszki tarzającej się po
ziemi - jeżeli cioci potrzebne jest moje życie, to może je ciocia dostać,
ale wszyscy są omylni, nawet Bóg. To była fatalna omyłka, ciociu
Pesiu. Ale czy ze strony Pana Boga nie było omyłką osiedlić Żydów w
Rosji, żeby męczyli się jak w piekle? I co by w tym było złego, gdyby
Żydzi mieszkali w Szwajcarii, w otoczeniu pierwszorzędnych jezior,
górzystego powietrza i samych Francuzów? Wszyscy są omylni, nawet
Bóg! Ciociu Pesiu, niech mnie ciocia słucha na własne uszy. Ciocia
ma pięć tysięcy do ręki i pięćdziesiąt rubli miesięcznie do samej
śmierci, żeby ciocia żyła sto dwadzieścia lat. Józef będzie miał pogrzeb
pierwszej klasy: sześć koni jak sześć lwów, dwa powozy z wieńcami,
chór z Brodzkiej synagogi, sam Mińkowski przyjdzie odprawić modły
za cioci syna nieboszczyka.
I pogrzeb odbył się nazajutrz rano. O ten pogrzeb może pan spytać
cmentarnych żebraków. Niech pan spyta szamesów z synagogi,
handlarzy koszernym drobiem albo staruch z drugiego przytułku.
Takiego pogrzebu Odessa jeszcze nie widziała, a świat już nie zobaczy.
Stójkowi tego dnia wdziali niciane rękawiczki. W synagogach
umajonych zielenią i otwartych na oścież płonęła elektryczność. Na
białych koniach zaprzężonych do karawanu kołysały się czarne
pióropusze. Sześćdziesięciu chórzystów szło na czele konduktu.
Chórzyści byli chłopcami, ale śpiewali kobiecymi głosami. Starostowie
synagogi przekupniów koszernego drobiu prowadzili ciocię Pesię pod
ręce. Za starostami szli członkowie związku biuralistów-
starozakonnych, a za starozakonnymi biuralistami - adwokaci,
doktorowie medycyny i położne dyplomowane. Z jednego boku cioci
Pesi kroczyły handlarki kur ze Starego Bazaru, a z drugiego boku
kroczyły pełne dostojeństwa mleczarki z Bugajewki okręcone
pomarańczowymi szalami. Mleczarki tupały nogami jak żandarmi na
defiladzie w dzień galowy. Od ich szerokich bioder bił zapach morza i
mleka. A z tyłu wlekli się oficjaliści Ruwima Tartakowskiego. Było ich
stu albo dwustu, albo i dwa tysiące. Nosili czarne surduty z
jedwabnymi klapami i nowe buty, które skrzypiały jak prosięta w
worku. I oto zacznę mówić, jak mówił Pan na górze Synaj z płonącego
krzaka. Nastaw pan uszu na to, co powiem. Wszystko, com widział,
widziałem na własne oczy siedząc tu, na murze drugiego cmentarza,
obok sepleniącego Mośka i Szymszona z zakładu pogrzebowego.
Widziałem to ja, Arie-Lejb, godny Żyd, żyjący przy umarłych. Karawan
zajechał pod synagogę cmentarną. Trumnę postawiono na stopniach.
Ciocia Pesia drżała jak ptaszek. Kantor wygramolił się z faetonu i
zaintonował pienia żałobne. Sześćdziesięciu chórzystów wtórowało
mu. I w takiej chwili czerwony automobil wypadł zza zakrętu. Zagrał
„Śmiej się, pajacu” i zahamował. Ludzie milczeli jak zabici. Milczały
drzewa, chórzyści, żebracy. Czterech ludzi wychynęło spod
czerwonego daszka i wolnym krokiem zaniosło do karawanu wieniec
niewiarygodnych róż. A kiedy nabożeństwo się skończyło, ci czterej
podsunęli pod trumnę swoje stalowe ramiona, by z gorejącym okiem i
wypiętą piersią nieść ją wspólnie z członkami związku biuralistów-
starozakonnych. Pierwszy szedł Benia Krzyk, którego nikt jeszcze
wtedy nie nazywał Królem. Pierwszy zbliżył się do grobu, wszedł na
kopczyk i wyciągnął przed siebie dłoń. - Co pan chce robić,
młodzieńcze? - Podbiegł do niego Kofman z bractwa pogrzebowego. -
Chcę wygłosić mowę - odpowiedział Benia Krzyk. I wygłosił tę mowę.
Słyszeli ją wszyscy, którzy chcieli słyszeć. Słyszałem i ja, Arie-Lejb, i
sepleniący Mosiek, który siedział obok mnie na murze. - Panowie i
damy - powiedział Benia Krzyk - panowie i damy - powiedział i słońce
stanęło nad jego głową jak szyldwach z karabinem. - Przyszliście
oddać ostatnią posługę uczciwemu człowiekowi pracy, który zginął za
marny grosz. W imieniu własnym oraz w imieniu tych wszystkich,
którzy nie są tu obecni, dziękuję wam. Panowie i panie! Co widział
nasz drogi Józef w swoim życiu? On i widział parę głupich drobiazgów.
Czym się trudnił? On liczył cudze pieniądze. Za co zginął? On zginął
za całą klasę pracującą. Są ludzie już napiętnowani przez śmierć i są
ludzie, którzy jeszcze nie zakosztowali życia. I oto kula lecąca w pierś
napiętnowaną przeszywa Józefa, który nie widział w swoim życiu nic
prócz paru głupich drobiazgów. Są ludzie umiejący pić wódkę i są
ludzie nie umiejący pić wódki, lecz mimo to pijący ją. I oto pierwsi
mają satysfakcję i z doli, i z niedoli, a ci drudzy cierpią za wszystkich,
którzy piją wódkę, nie umiejąc jej pić. Dlatego też, panowie i panie, po
modlitwie za duszę naszego biednego Józefa ja was zapraszam na
wyprowadzenie zwłok nie znanego wam, ale już nieżyjącego Sawelego
Bucisa.
I po wygłoszeniu tej mowy Benia zszedł z kopczyka. Milczeli ludzie,
drzewa i cmentarni żebracy. Dwaj grabarze wnieśli nie malowaną
trumnę na sąsiednią kwaterę. Kantor zacinając się dokończył
modlitwy. Benia rzucił pierwszą łopatę i przeszedł do grobu Sawki. Za
nim ruszyli jak owce wszyscy adwokaci i damy z broszkami. Benia
zmusił kantora, by odprawił nad Sawką pełne nabożeństwo żałobne, i
sześćdziesięciu chórzystów wtórowało kantorowi. Sawce nie marzył się
nawet taki obchód - niech pan wierzy słowu Arie-Lejba, sędziwego
starca. Powiadają, że tego dnia „półtora Żyda” postanowił zamknąć
swój interes. Mnie przy tym nie było. Ale to, że ani kantor, ani chór,
ani bractwo pogrzebowe nie żądali grosza za pochówek - to widziałem
na własne oczy, oczy Arie-Lejba. Arie-Lejb - tak się właśnie nazywam.
I więcej nic nie mogłem zobaczyć, bo ludzie, odsunąwszy się cichutko
od grobu Sawki, rzucili się do ucieczki, jak od pożaru. Umykali
faetonami, furmankami i na piechotę. I tylko tych czterech, co
przyjechało czerwonym automobilem, odjechało w ten sam sposób.
Kuranty zagrały swojego marsza, samochód drgnął i przepadł. - Król -
patrząc mu w ślad powiedział sepleniący Mosiek, ten sam, co zabiera
mi najlepsze miejsca na murze. Teraz pan wie wszystko. Pan wie, kto
pierwszy powiedział „król”. To był Mosiek. Pan wie, dlaczego on nie
nazwał tak ani jednookiego Gracza, ani wściekłego Kolki. Pan wie
wszystko. Ale co z tego za pożytek, jeżeli ma pan dalej na nosie
okulary, a w duszy jesień?.
Tłum. Jerzy Pomianowski
3. OJCIEC
Froim Gracz był kiedyś żonaty. Było to dawno i od tego czasu minęło
dwadzieścia lat. Żona urodziła wtedy Froimowi córkę i umarła w
połogu. Córce dano na imię Basia. Jej babcia po matczynej linii
mieszkała w Tulczynie. Stara zięcia swego nie lubiła. Mawiała o nim:
Froim jest z zawodu furmanem i ma karę konie, ale dusza jego jest
czarniejsza niż czarna maść jego koni.
Stara nie lubiła zięcia i zabrała niemowlę do siebie. Mieszkała z
dziewczyną dwadzieścia lat, a potem umarła. Wówczas Baśka wróciła
do swego ojca. Zdarzyło to się tak. Piątego, w środę, Froim Gracz woził
do portu na frachtowiec „Caledonia” pszenicę ze składów firmy
Dreifus. Pod wieczór skończył robotę i pojechał do domu. Skręcając z
Prochowskiej, spotkał kowala Iwana Piatirubla. - Szanowanie, Gracz -
powiedział Iwan Piatirubel - jakaś kobieta dobija się do twojego
mieszkania.
Gracz pojechał dalej i zobaczył na swoim podwórku niewiastę
olbrzymiego wzrostu. Miała nad wyraz szerokie biodra i poliki koloru
cegły. - Tatuniu - powiedziała niewiasta grzmiącym basem - diabli już
mnie biorą z nudów. Czekam na tatunia cały dzień.
Tatunio chyba wie, że babcia z Tulczyna umarła. Gracz stał na
rolwadze i wytrzeszczał oczy na córkę. - Nie wierć się przed końmi -
krzyknął w uniesieniu - bierz dyszlowego za uzdę, ty chcesz mi konie
poharatać?!Gracz stał na rolwadze i wymachiwał batem. Baśka wzięła
dyszlowego za uzdę i poprowadziła konie pod stajnię. Wyprzęgła je i
zaczęła gospodarować w kuchni. Dziewczyna rozwiesiła na sznurze
ojcowskie onuce, wyszorowała piaskiem zakopcony imbryk i wzięła się
do odgrzewania zrazów w żelaznej rynce. - Wprost niemożliwość, jakie
tu u tatunia brudy - powiedziała i wyrzuciła przez okno rozkisłe
baranice walające się na podłodze - ale ja skończę z tymi brudami -
krzyknęła Baśka i podała ojcu kolację. Stary napił się wódki z
emaliowanego imbryka i zjadł zraz pachnący jak szczęśliwe
dzieciństwo. Potem wziął bat i wyszedł przed bramę. W ślad za nim
przyszła tam i Baśka. Włożyła męskie sztyblety i pomarańczową
suknię, włożyła kapelusz obwieszony ptakami i usadowiła się na
ławce. Wiatr krążył koło ławki, lśniące oko zachodu zapadało się w
morze za Pieresypem i niebo było czerwone jak świąteczna data w
kalendarzu. Cały handel na Dalnickiej już się skończył i korowód
bandytów przeciągnął w stronę głuchego zaułka, gdzie stał dom
publiczny Joska Samuelsona. Bandyci jechali w lakierowanych
powozach, wystrojeni jak kolibry, w kolorowych marynarkach. Jechali
bałusząc oczy, z jedną nogą opuszczoną na stopień, a w stalowej
wyciągniętej ręce trzymali po bukiecie zawiniętym w bibułkę.
Lakierowane dorożki sunęły stępa, w każdej dorożce siedział jeden
tylko pasażer z bukietem, a dorożkarze sterczący na wysokich kozłach
strojni byli w kokardy jak drużbowie na weselu. •Stare Żydówki w
perukach leniwie przyglądały się tokowi znajomej tej procesji - stare
Żydówki zobojętniały już na wszystko - i tylko synowie sklepikarzy
oraz majstrów ze stoczni zazdrościli królom Mołdawanki.
Salomończyk Kapłon, syn kupca kolonialnego, i Monia Artylerzysta,
syn szmuglera, znajdowali się w liczbie tych, którzy starali się
odwrócić wzrok od blasku cudzego powodzenia. Obaj przedefilowali
przed Baśką, kołysząc się jak dziewczyny, które poznały już miłość,
poszeptali między sobą i jęli ruszać rękoma pokazując, jak
obejmowaliby Baśkę, gdyby tylko zapragnęła tego. I oto Baśka
natychmiast tego zapragnęła, ponieważ była prostą dziewczyną z
Tulczyna, z pazernego kaprawego miasteczka. Ważyła pięć pudów i
jeszcze parę funtów. Całe życie spędziła wśród przebiegłego pomiotu
podolskich maklerów, ochweśników i dostawców z branży drzewnej i
nigdy nie widziała takich ludzi jak Salomończyk Kapłon. Gdy go więc
zobaczyła, zaczęła szurać po ziemi grubymi nogami, obutymi w
męskie sztyblety, i powiedziała do ojca grzmiącym głosem:- Tatuniu,
niech tatunio popatrzy na tego kawalera. On ma nóżki jak laleczka, ja
bym zadusiła te nóżki.
- Ehe, panie Gracz - szepnął wówczas stary Żyd siedzący opodal, stary
Żyd nazwiskiem Gołubczyk - widzę, że pańską latorośl ciągnie na
świeżą trawkę.
- Nie miała baba kłopotu - odpowiedział Froim Gołubczykowi,
pomachał biczem, poszedł spać do swojej izby i spał spokojnie, bo nie
uwierzył staruszkowi. Nie uwierzył staruszkowi i okazało się, że wcale
nie miał racji. Rację miał Gołubczyk. Gołubczyk uprawiał na naszej
ulicy rzemiosło swata, nocami czytał modlitwy nad zamożnymi
nieboszczykami i wiedział o życiu wszystko, co można wiedzieć. Froim
Gracz nie miał racji. Rację miał Gołubczyk. I rzeczywiście, od tego
dnia Baśka wszystkie swoje wieczory spędzała przed bramą. Siedziała
na ławce i szyła sobie wyprawę. Kobiety w ciąży siedziały obok niej,
zwały płótna pełzły po jej rozkraczonych, potężnych kolanach,
ciężarne baby nabrzmiewały różnymi różnościami, jak krowie wymię
nabrzmiewa na pastwisku różowym mlekiem wiosny, a przez ten czas
mężowie ich, jeden za drugim, wracali z pracy. Mężowie pyskatych żon
wyżymali pod kranem rozczochrane swoje brody, ustępując potem
miejsca garbatym staruchom. Staruchy kąpały w korytach tłuste
niemowlęta, klepały wnuków po lśniących pośladkach i zawijały ich w
stare swoje halki. I oto Baśka z Tulczyna zobaczyła życie Mołdawanki,
szczodrej naszej macierzy, życie zapchane cyckającymi niemowlętami,
suszącymi się szmatami i nocami poślubnymi, pełnymi podmiejskiego
szyku i żołnierskiej wytrwałości. Dziewczyna zapragnęła także dla
siebie takiego życia, ale tu dowiedziała się, że córka jednookiego
Gracza nie może liczyć na dobrą partię. Wówczas przestała zwać
ojcem swego ojca. - Ryży złodzieju - krzyczała wieczorami - ryży
złodzieju, masz tu kolację.
I ciągnęło się to dopóty, dopóki Baśka nie uszyła sobie sześciu
nocnych koszul i sześciu par majtek z koronkową falbanką.
Skończywszy przyszywać koronkę, zapłakała cienkim głosem,
niepodobnym do jej głosu, i powiedziała przez łzy do niewzruszonego
Gracza:- Każda dziewczyna - powiedziała mu - ma swój cel w życiu i
tylko ja jedna żyję jak stróż nocny przy cudzym składzie. Albo tatunio
coś ze mną zrobi, albo ja zrobię koniec ze swoim życiem.
Gracz wysłuchał swoją córkę do końca, wdział kurtę brezentową i
następnego dnia udał się w gości do kupca kolonialnego Kapłuna na
Przywoźny plac. Nad sklepem Kapłuma błyszczał zloty szyld. To był
najpierwszy sklep na Przywoźnym placu. Stały w nim zapachy
niezliczonych mórz i wspaniałego, nie znanego nam życia. Chłopak
skraplał polewaczką chłodną głębię magazynku i śpiewał piosenkę,
którą wypada śpiewać tylko dorosłym. Salomończyk, syn pryncypała,
stał za ladą; na ladzie zaś stały oliwki z Grecji, marsylska oliwa, kawa
ziarnista, malaga z Lizbony, sardynki firmy „Philippe & Canot” i pieprz
kajeński. Sam Kapłun siedział w samej kamizelce na słonecznym
skwarze w oszklonej przybudówce i jadł arbuz - czerwony arbuz z
czarnymi pestkami skośnymi jak oczy przewrotnych Chinek. Brzuch
Kapłuna leżał na stole w pełnym słońcu i słońce nie mogło sobie z nim
poradzić. Ale potem kupiec kolonialny zobaczył Gracza w brezentowej
kurcie i zbladł. - Dzień dobry, mesje Gracz - powiedział i odsunął się.
Gołubczyk uprzedził mnie, że pan wpadnie, i ja przygotowałem dla
pana funcik herbaty, że to wprost rzadkość.
I zaczął mówić o nowym gatunku herbaty, dostarczonym do Odessy
przez holenderską linię. Gracz słuchał go cierpliwie, ale w końcu
przerwał, mu, bo był prostym człowiekiem i nie lubił wykrętów. -
Jestem prostym człowiekiem i nie lubię wykrętów - powiedział Froim -
trzymam się swoich koni i swojej roboty. Baśka może liczyć na nową
bieliznę, na parę starych groszy i na mnie samego na dodatek. Komu
to nie wystarcza, tego niech ogień spali.
- Po co zaraz ogień? - odpowiedział Kapłun prędziutko i pogładził rękę
furmana. - Po co takie słowa, mesje Gracz, przecież wiadomo, że z
pana taki człowiek, co może pomóc drugiemu człowiekowi i swoją
drogą może pan też drugiemu człowiekowi zrobić krzywdę, a co do
tego, że z pana nie krakowski rabin, to ja też nie brałem ślubu z
kuzynką barona Mozesa Montefiore, tylko że, że madame Kapłun, jest
tu przecież madame Kapłun, wielka dama, od której sam Bóg się nie
dowie, czego ona właściwie chce.
- A ja wiem - przerwał Gracz kupcowi - ja wiem, że Salomończyk chce
Baśki, ale za to madame Kapłun nie chce mnie.
- A tak, ja pana nie chcę - krzyknęła wówczas madame Kapłun, która
podsłuchiwała przy drzwiach i wkroczyła do szklanej przybudówki,
cała w pąsach i z falującą piersią - ja nie chcę pana, panie Gracz, jak
człowiek nie chce śmierci; ja pana nie chcę, jak narzeczona nie chce
pryszczy na głowie. Nie zapominaj pan, że nasz dziadek był kupcem
kolonialnym i my powinniśmy trzymać się swej branży.
- Trzymajcie się swojej branży - odpowiedział Gracz rozpłomienionej
madame Kapłun i wrócił do swego domu. Czekała tam na niego
Baśka, wystrychnięta w pomarańczową suknię, ale stary ani na nią
spojrzał, rozesłał sobie kożuch pod platformami, położył się spać i
spał, póki potężna łapa Baśki nie wyrzuciła go spod platformy. - Ryży
złodzieju - powiedziała dziewczyna szeptem niepodobnym do jej
szeptu - z jakiej racji mam znosić twoje furmańskie maniery i dlaczego
ty milczysz jak pień, ryży złodzieju.
- Baśka - odezwał się Gracz - Salomończyk ma na ciebie chęć, ale
madame Kapłun nie ma chęci na mnie.
Tam potrzebny jest kupiec kolonialny. I poprawiwszy kożuch, stary
znów wlazł pod wozy, a Baśka zniknęła z podwórza.
Wszystko to zdarzyło się w sobotę, w dzień świąteczny. Purpurowe oko
zachodu szperające po ziemi natknęło się wieczorem na Gracza
chrapiącego pod swoją platformą. Bystry promień wparł się w
śpiącego z gorącym wyrzutem i wyprowadził go na ulicę Dalnicką,
kurzącą się i połyskującą jak zielone żyto na wietrze. Tatarzy ciągnęli
w górę Dalnickiej, Tatarzy i Turcy ze swoimi multami. Wracali z
pielgrzymki z Mekki do domu, na stepy, orenburskie i Zakaukazie.
Parowiec przywiózł ich do Odessy i szli teraz z portu do zajazdu Łubki
Sznejwejs o przezwisku Łubka Kozak. Pasiaste, sztywne chałaty
sterczały na Tatarach i zraszały jezdnię brunatnym potem pustyni.
Białe ręczniki zawinięte były wokół ich fezów i była to oznaka
człowieka, który złożył hołd prochom proroka. Pątnicy doszli do rogu,
skręcili w stronę zajazdu Łubki, ale nie mogli tam wejść, bo przed
wrotami zebrał się cały tłum. Łubka Sznejwejs z sakwą na boku biła
pijanego chłopa i wypychała go na ulicę. Łubka biła w pysk zaciśniętą
pięścią jak w bęben, a drugą podtrzymywała chłopa, żeby nie upadł.
Strużki krwi pełzły chłopu między zębami i koło ucha, chłop z
wyrazem zadumy patrzył na Łubkę jak na kogoś obcego, wreszcie
upadł na bruk i zasnął. Wówczas Łubka pchnęła go nogą i wróciła do
swojego sklepu. Jej stróż Jewzel zamknął za nią wrótnie i pomachał
ręką Froimowi Graczowi przechodzącemu obok.
- Szanowanie, Gracz - powiedział stróż - jeżeli macie życzenie zobaczyć
coś życiowego, to chodźcie no tu, jest z czego się pośmiać.
I stróż poprowadził Gracza pod ścianę, gdzie siedzieli pątnicy, którzy
przybyli ubiegłego dnia. Stary Turek w zielonym turbanie, stary
Turek, zielony i lekki jak liść, leżał na trawie. Był oblany perlistym
potem, ciężko dyszał i toczył oczyma. - Proszę - powiedział Jewzel i
poprawił medal na wytartej swojej marynarce - tu macie życiowy
dramat z opery „Turecki święty”. Starowinka już kona, ale nie wolno
wezwać do niego doktora, bo ten, komu się zemrze po drodze od boga
Muhameda do domu, tego oni mają za największego szczęściarza i
bogacza.
Chałwasz - zawołał Jewzel do konającego i zachichotał - tu idzie
doktor i będzie cię leczyć.
Turek spojrzał na stróża z dziecinnym lękiem i nienawiścią, po czym
odwrócił twarz. Wtedy Jewzel, kontent z siebie, zaprowadził Gracza na
przeciwległą stronę dziedzińca do winiarni. W piwniczce paliły się już
lampy i grała muzyka. Starzy Żydzi o ciężkich brodach grali
rumuńskie i żydowskie pieśni. Mendel Krzyk pił przy stole wino z
zielonego szkła i opowiadał, jak go pokaleczyli rodzeni synowie -
starszy, Benia, i młodszy, Lowka. Wyrykiwał swoją historię
chrapliwym i strasznym głosem, pokazywał te wybite swoje zęby i
dawał macać rany na brzuchu. Wołyńscy cadykowie o porcelanowych
twarzach stali przy jego stole i słuchali w osłupieniu przechwałek
Mendla Krzyka. Dziwiło ich wszystko, co słyszeli, i Gracz gardził nim
za to. - Stary chwalipięta - mruknął o Mendlu i zamówił sobie wino.
Potem Froim przywołał szefową. Łubkę Kozak. Łubka klęła w
drzwiach i piła wódkę na stojaka. - Gadaj - krzyknęła do Froima i z
pasji zaczęła zezować. - Madam Łubka - rzekł Froim, sadzając ją obok
siebie z pani jest mądra kobieta i przyszedłem do pani jak do rodzonej
mamy. Ja liczę na panią, madam Łubka - przede wszystkim na Boga,
a zaraz potem na panią. - To gadaj - zawołała Łubka, poszwendała się
jeszcze po całej piwnicy i wreszcie wróciła na swoje miejsce. I Gracz
powiedział:- W swoich osadach - mówił - nasi Niemcy mają obfite
zbiory pszenicy, a w Konstantynopolu towary kolonialne idą za pól
darmo. Pud oliwek kupuje się w Konstantynopolu za trzy ruble, a
sprzedaje się je tu po trzydzieści kopiejek funt.
Kupcom kolonialnym dobrze się dziś wiedzie, madam Łubka, kupcy
kolonialni się roztyli i jeżeli wziąć się do nich solidnie, to człowiek
mógłby wygrać szczęśliwy los.
Ale ja muszę sobie sam radzić z całą robotą, nieboszczyk Lowka Byk
umarł, nie mam pomocy i zostałem sam jeden, jak jeden jest Bóg na
niebie. - A Benia Krzyk? - powiedziała na to Łubka. - Wypróbowałeś
go już na Tartakowskim, dlaczego Benia Krzyk ma być zły?- Benia
Krzyk? - powtórzył Gracz zaskoczony. - I z niego jeszcze kawaler, zdaje
mi się?- Kawaler - powiedziała Łubka - niech się ochajtnie z Baśką,
daj mu pieniędzy, zrób z niego człowieka.
- Benia Krzyk - powtórzył stary jak echo, jak dalekie echo - nie
pomyślałem o nim.
Wstał mamrocząc i zacinając się. Łubka pobiegła przodem i Froim
pobrnął za nią. Wyszli na dziedziniec i wdrapali się na pierwsze piętro.
Tam, na pierwszym piętrze, mieszkały kobiety, które Łubka trzymała
dla przyjezdnych. - Nasz przyszły jest u Katiuszy - oznajmiła Łubka
Graczowi. - Zaczekaj na mnie w korytarzu - i weszła do ostatniego
pokoju, gdzie Benia Krzyk leżał z kobietą imieniem Katiusza. - Dość
tego zbijania bąków - oświadczyła szefowa młodzieńcowi -
nasamprzód, Beniuś, trzeba się jakoś urządzić, a potem dopiero
można zbijać bąki.
Froim Gracz cię szuka. Gracz szuka człowieka do roboty i nie może
znaleźć.
I opowiedziała wszystko, co wiedziała o Baśce i o interesach
jednookiego Gracza. - Pomyślę o tym - odrzekł Benia, przykrywając
prześcieradłem gołe nogi Katiuszy - ja pomyślę, niech stary zaczeka
namnie. - Zaczekaj na niego - powiedziała Łubka Froimowi, stojącemu
w korytarzu - zaczekaj na niego, on pomyśli.
Szefowa przysunęła Froimowi krzesło i Froim zatopił się w
bezkresnym oczekiwaniu. Za ścianą Katiusza postękiwała i zanosiła
się śmiechem. Stary podrzemał ze dwie godziny, a może i więcej.
Wieczór już dawno przemienił się w noc, niebo poczerniało i mleczne
jego drogi wypełniły się złotem, blaskiem i chłodem. Piwniczka Łubki
była już zamknięta, pijacy poniewierali się na dziedzińcu jak
połamane meble i stary mułła w zielonym turbanie zmarł przed
północą. Później muzyka nadciągnęła od morza, waltornie i trąby z
angielskich okrętów, muzyka nadciągnęła z morza i ucichła, ale
Katiusza, rzetelna Katiusza wciąż jeszcze rozpalała dla Beni Krzyka
swój malowany, swój ruski i rumiany raj. Katiusza stękała za ścianą i
zanosiła się śmiechem; stary Froim siedział bez ruchu pod jej
drzwiami, Froim czekał do pierwszej w nocy, ale wreszcie zapukał. -
Człowieku - powiedział - czy ty kpisz sobie ze mnie? Wtedy Benia
otworzył wreszcie drzwi pokoju Katiuszy. - Mesje Gracz - powiedział
promieniejąc i zasłaniając się w zażenowaniu prześcieradłem -
pókiśmy młodzi, to nam się zdaje, że kobieta to jest rzecz, ale przecież
to tylko słoma, która pali się od byle czego.
I przyodziawszy się, Benia poprawił pościel Katiuszy, wzruszył
poduszki i wyszedł ze starym na ulicę. Spacerując doszli do
rosyjskiego cmentarza i tam, przy cmentarzu, zostały uzgodnione
interesy Beni Krzyka i jednookiego Gracza, starego rabusia. Zostało
ustalone, że Baśka wniesie przyszłemu mężowi trzy tysiące rubli
posagu, dwa konie czystej krwi i perłową kolię. Ustalono też, że
Kapłun musi zapłacić dwa tysiące rubli Beni, narzeczonemu Baśki.
Miał na sumieniu grzech pychy rodowej - ten Kapłun z Przywoźnego
placu, co wzbogacił się na konstantynopolskich oliwkach, co nie użalił
się nad pierwszą miłością Baśki - i dlatego Benia Krzyk postanowił
wziąć na siebie zadanie ściągnięcia z Kapłuna dwóch tysięcy rubli. -
Ja to biorę na siebie, tatuniu - powiedział przyszłemu swemu teściowi
- Bóg nam dopomoże i ukarzemy wszystkich kupców kolonialnych.
Powiedziane to było o świcie, kiedy noc już minęła. I tu właśnie
zaczyna się nowa historia, historia upadku domu Kapłunów, opowieść
o powolnej jego zagładzie, o podpaleniach i nocnej strzelaninie. I to
wszystko - los butnego Kapłuna i los dziewczyny imieniem Baśka -
rozstrzygnęło się tej nocy, kiedy jej ojciec i niespodziany jej
narzeczony spacerowali wzdłuż rosyjskiego cmentarza. Chłopcy
ciągnęli wtedy dziewczęta za ogrodzenie i pocałunki rozlegały się na
płytach grobowych.
Tłum. Jerzy Pomianowski
4. SPRAWIEDLIWOŚĆ W CUDZYSŁOWIE
5. ŁUBKA KOZAK
Na Mołdawance, na rogu Dalnickiej i Bałkowskiej, stoi dom Łubki
Sznejwejs. W domu jej mieści się winiarnia, zajazd, skład paszy oraz
gołębnik na sto par pawików i winerów. Sklepy te i odcinek numer
czterdzieści sześć w odeskich kamieniołomach należą do Łubki
Sznejwejs, zwanej Łubką Kozak, a tylko gołębnik jest własnością
stróża Jewzela, wysłużonego sołdata z medalem. W niedzielę Jewzel
wychodzi na plac Ochotnicki i sprzedaje gołębie urzędnikom z miasta,
a także sąsiedzkim chłopakom. Prócz stróża w obejściu Łubki mieszka
jeszcze Pesia-Mindł, kucharka i rajfurka, oraz rządca Cudeczkis,
drobniutki Żyd, przypominający z figury i bródki naszego rabina z
Mołdawanki Ben Zcharię. Znam mnóstwo historii o Cudeczkisie.
Pierwsza z nich to historia o tym, jak Cudeczkis został rządcą w
zajeździe Łubki o przezwisku Kozak. Dziesięć lat temu Cudeczkis
naraił pewnemu ziemianinowi młockarnię konną i wieczorem
zaprowadził dziedzica do Łubki, żeby oblać interes. Klient jego nosił
sute wąsy i chodził w lakierowanych wysokich butach, Pesia-Mindł
dała mu na kolację faszerowaną rybę po żydowsku, a następnie
bardzo dobrą panienkę imieniem Nastia. Dziedzic został na noc i rano
Jewzel obudził Cudeczkisa, zwiniętego w kłębuszek przed progiem
pokoju Łubki. - No proszę - powiedział Jewzel - pan chwalił się
wczoraj wieczór, że dziedzic przez pana kupił młockarnię, no to wiedz
pan, że on po tej nocy drapnął o świcie jak byle kto.
Teraz wyciągaj pan dwa ruble za zagrychę i cztery ruble za panienkę.
Chytry widać z pana stary. Ale Cudeczkis nie oddał pieniędzy. Jewzel
wepchnął go do pokoju Łubki i zamknął na klucz. - No proszę -
powiedział stróż - teraz tu sobie posiedzisz, a później Łubka przyjedzie
z kamieniołomów i z boską pomocą wytrzęsie z ciebie duszę. Amen. -
Katorżnik jeden - odpowiedział Cudeczkis żołnierzowi i zaczął
rozglądać się po nowym pokoju. - Co ty widzisz, katorżniku, oprócz
swoich gołębi? A ja jeszcze wierzę w Boga, który mnie stąd
wyprowadzi, jak wyprowadził wszystkich Żydów - z początku z Egiptu,
a potem z pustyni.
Mały makler sporo jeszcze chciał powiedzieć Jewzelowi, ale żołnierz
zabrał ze sobą klucz i odszedł, waląc buciorami. Wówczas Cudeczkis
odwrócił się i zobaczył pod oknem kuplerkę Pesię-Mindł, która czytała
książkę „Cuda i serce Baal-Szema”. Czytała chasydzką książkę o
złoconych brzegach i kołysała nogą dębową kolebkę. W tej kolebce
leżał syn Łubki, Dawidek, i płakał. - Ładne porządki ja tu widzę na
tym Sachalinie - powiedział Cudeczkis do Pesi-Mindł - leży sobie
dziecko i drze się na kawałki, że wprost żal patrzeć, a tu gruba baba
siedzi jak kamień w puszczy i nie może dać mu smoczka.
- Daj mu sam smoczek - odpowiedziała Pesia-Mindł, nie odrywając się
od książki - jeżeli tylko on weźmie jakiś smoczek od takiego starego
oszusta. Przecież on już jest duży jak ten kacap, ale chce mamusinego
mleka, a jego mamuśka galopuje po swoich kamieniołomach, pije
herbatę z Żydami w traktierni „Pod Niedźwiedziem”, kupuje w porcie
kontrabandę i myśli o swoim synu tyle, co o zeszłorocznym śniegu.
- No tak - powiedział wówczas do siebie mały makler - jesteś w ręku
faraonowym, Cudeczkis. - Podszedł do wschodniej ściany, wymruczał
całą modlitwę ranną z dodatkami i wziął później na ręce płaczące
niemowlę. Zaskoczony Dawidek popatrzył na niego i pomachał
malinowymi nóżkami, wilgotnymi od niemowlęcego potu, stary zaś
zaczai chodzić po izbie i kiwając się jak cadyk przy modlitwie, zanucił
nie kończącą się pieśń. - A-a-a - nucił Cudeczkis - inne dzieci dostaną
figę, a nasz Dawidek dostanie pierniczka, żeby sobie spal i we dnie, i
w nocy.
A-a-a, inne dzieci dostaną w skórę.
Cudeczkis pokazał synowi Łubki pięść pokrytą szarym włosem i
powtarzał rzecz o figach i pierniczkach dopóty, dopóki chłopczyk nie
zasnął i dopóki słońce nie dotarło do samego środka lśniącego
nieboskłonu. Słońce dotarło do środka i zadrżało jak mucha
obezwładniona upałem. Dzicy chłopi z Nierubajska i Tatarki, którzy
stanęli w zajeździe Łubki, wleźli pod wozy i pogrążyli się tam w dzikim,
zapamiętałym śnie, pijany czeladnik wyszedł za wrota i porzuciwszy
strug z piłą, rozciągnął się na ziemi, rozciągnął się, zachrapał
pośrodku świata, cały w złotych muchach i błękitnych, lipcowych
błyskawicach. Opodal niego, w cieniu, usiedli pomarszczeni Niemcy
koloniści, którzy przywieźli Łubce wino znad besarabskiej granicy.
Zapalili fajki i dym z ich krętych cybuchów jął wikłać się w srebrnej
szczecinie nie golonych, starczych policzków. Słońce zwisało z nieba
jak różowy język spragnionego psa. Ogromne morze staczało się w dali
na Pieresyp i maszty dalekich statków kołysały się nad szmaragdową
wodą Zatoki Odeskiej. Dzień rozsiadł się w malowanym czółnie, dzień
żeglował ku wieczorowi i pod wieczór dopiero, koło piątej, wróciła z
miasta Łubka. Łubka przyjechała na myszatej kobyłce o zwisłym
brzuchu i nie strzyżonej grzywie. Grubonogi chłopak w perkalowej
koszuli otworzył jej wrota. Jewzel przytrzymał konia za uzdę i wtedy
Cudeczkis krzyknął do Łubki ze swojej ciemnicy:- Szanowanie dla
pani, madam Sznejwejs, i dzień dobry. Wyjechała sobie pani na trzy
lata za swoimi interesami i podrzuciła mi głodne dziecko.
- Sza, głupia mordo - odpowiedziała Łubka staremu i zlazła z siodła -
kto to tam trzaska dziobem w moim oknie? - To jest Cudeczkis, chytry
stary - odpowiedział gospodyni żołnierz z medalem i jąi opowiadać
całą historię z ziemianinem, ale nie zdążył jej skończyć, bo makler
przerwał mu, wrzeszcząc na całe gardło. - Co za nachalstwo -
wrzasnął i rzucił na ziemię swoją jarmulkę - co za nachalstwo
podrzucić komuś cudze dziecko i samemu zniknąć na trzy lata.
Niech tu pani idzie dać mu cycka.
- A idę, idę do ciebie, aferzysto jeden - mruknęła Łubka i wbiegła po
schodkach. Weszła do izby i wydobyła pierś spod zakurzonego
kaftana. Chłopczyk rzucił się na nią, pokąsał potężną jej brodawkę,
ale nie znalazł mleka. Matce wzdęła się żyła na czole i Cudeczkis
powiedział jej, trzęsąc jarmułką:- Pani toby chciała wszystko załapać
dla siebie z tej chciwości. Cały świat ciągnie pani w swoją stronę, tak
jak dzieci ciągną obrus z okruszkami. Chce się pani pierwszej
pszenicy i pierwszych winogron. Chciałaby pani piec sobie chleb
wprost na słonecznym żarze, a pani małe dziecko, jak gwiazdeczka,
niech sobie tymczasem zapłacze się na śmierć bez mleka.
- Jakie tam znowu mleko - krzyknęła kobieta i pocisnęła sobie pierś -
kiedy dziś przybił do portu „Plutarch” i zrobiłam piętnaście wiorst w
takim upale?.
A ty, stary Żydzie, zamiast tych długich pieśni, lepiej byś oddał sześć
rubli.
Ale Cudeczkis znowu nie oddał pieniędzy. Rozpiął rękaw, podwinął go
i wetknął Łubce w usta swój chudy i brudny łokieć. - Udław się,
katorżnico jedna - powiedział i splunął w kąt. Łubka potrzymała w
ustach cudzy łokieć, potem wyjęła go, zamknęła drzwi na klucz i
wyszła na dziedziniec. Czekał już tam na nią mister Trottyburn,
przypominający kolumnę z rudego mięsa. Mister Trottyburn był
starszym mechanikiem na „Plutarchu”. Przywiózł ze sobą do Łubki
dwóch marynarzy. Jeden z marynarzy był Anglikiem, drugi zaś
Malajczykiem. Wszyscy w trójkę przytaszczyli na podwórze
kontrabandę przywiezioną z Port Saidu. Skrzynia była ciężka, opuścili
ją na ziemię i ze skrzyni wypadły cygara, które zaplątały się w
japońskim jedwabiu. Mnóstwo bab zbiegło się do skrzyni i dwie
wędrowne Cyganki, z kołysaniem i pobrzękiem, zabrały się do
podchodów z boku. - Precz, hołoto! - krzyknęła na nie Łubka i
zaprowadziła majtków w cień pod akacje. Siedli za stołem, Jewzel
podał im wina i mister Trottyburn rozpakował swoje towary. Wydobył
z tobołka cygara i cienkie jedwabie, kokainę i pilniki, niefrankowany
tytoń ze stanu Virginia, czarne wino kupione na wyspie Chios. Każdy
towar miał swoją cenę, każdą cyfrę zapijano besarabskim winem, o
zapachu słońca i pluskiew. Zmierzch przebiegł po dziedzińcu,
zmierzch przebiegł jak wieczorna fala po szerokiej rzece i pijany
Malajczyk pełen podziwu tknął palcem pierś Łubki. Tknął ją jednym
palcem, a potem wszystkimi palcami po kolei. Żółte i czułe jego oczy
zwisły nad stołem jak papierowe lampiony na chińskiej ulicy;
zaśpiewał coś ledwie dosłyszalnym głosem i upadł na ziemię, gdy tylko
Łubka pchnęła go pięścią. - Patrzajcie go, jaki mądry — powiedziała o
nim Łubka do mistera Trottyburna - ostatnie krople mleka tracę przez
tego Malajczyka, a tu jeden Żyd już mnie za to mleko chce zeżreć.
I pokazała palcem na Cudeczkisa, który stojąc w oknie, prał sobie
skarpetki. Mała lampka kopciła w izbie u Cudeczkisa, ceberek jego
pienił się i musował, Cudeczkis wychylił się z okna, czując, że o nim
mowa, i krzyknął z rozpaczą. - Ratujcie, ludzie! — zawołał i zamachał
rękoma. - Sza, głupia mordo! - zaśmiała się Łubka. - Sza! Rzuciła w
starego kamieniem, ale za pierwszym razem nie trafiła. Kobieta
chwyciła wówczas pustą butelkę po winie, ale mister Trottyburn,
starszy mechanik, odebrał jej butelkę, wycelował i trafił w otwarte
okna. - Miss Łubka - powiedział starszy mechanik wstając i starając
się zebrać do kupy pijane swoje nogi - wielu porządnych ludzi
przychodzi do mnie, miss Łubka, po towar, ale ja nikomu go nie daję,
ani misterowi Baciowi, ani misterowi Kupczykowi, nikomu, prócz
pani, a to dlatego, że miło mi z panią się gawędzi, miss Łubka.
I próbując trzymać się prosto na chwiejnych swoich nogach, wziął pod
pachy obu majtków, jednego Anglika, drugiego Malajczyka, i zaczął z
nimi taniec na ostygłym dziedzińcu. Ludzie z „Plutarcha” tańczyli w
milczeniu pełnym znaczeń. Pomarańczowa gwiazda opadła aż na skraj
widnokręgu i patrzyła na nich bez mrugnięcia. Później marynarze
dostali pieniądze, wzięli się pod ręce i wyszli na ulicę kołysząc się tak,
jak się kołysze wisząca latarnia na statku. Z ulicy widzieć mogli
morze, czarną wodę Zatoki Odeskiej, dziecinne flagi na tonących
masztach i przenikliwe ognie, zapalone w szerokiej otchłani. Łubka
odprowadziła swoich tancerzy aż do przejazdu; została sama na pustej
ulicy, zaśmiała się do własnych myśli i wróciła do domu. Zaspany
chłopak w perkalowej koszuli zamknął za nią wrota, Jewzel przyniósł
gospodyni dzienny utarg i Łubka poszła spać do siebie na górę.
Drzemała już tam Pesia-Mindł, rajfurka, Cudeczkis zaś bosymi
nożynami kołysał dębową kolebkę. - Zadręczyłaś nas wprost. Łubko,
kobieto bez sumienia powiedział i wyjął dziecko z kołyski - ale ucz się
ode mnie, ty wyrodna matko.
Przystawił gęsty grzebień do piersi Łubki i położył synka do jej łóżka.
Dziecko przylgnęło do matki, trafiło na grzebień i zapłakało. Wtedy
stary podsunął mu smoczek, ale Dawidek odwrócił głowę od smoczka.
- Co za czary nade mną wyprawia ten stary oszust? - mruknęła Łubka
zasypiając. - Milcz, paskudna matko! - odpowiedział jej Cudeczkis
milcz i ucz się, i żeby cię licho wzięło. Dziecko znów ukłuło się o
grzebień, niechętnie wzięło smoczek i zabrało się do ssania. - Proszę -
powiedział Cudeczkis i zaśmiał się - odstawiłem dziecko od piersi,
niech się pani uczy ode mnie, bierz panią licho.
Dawidek leżał w kolebce, ssał smoczek i puszczał bańki z błogości.
Łubka obudziła się, otwarła oczy i znów je zamknęła. Zobaczyła syna i
księżyc dobijający się do jej okna. Księżyc harcował wśród czarnych
obłoków jak zabłąkany cielak. - No, dobrze - powiedziała wówczas
Łubka - otwórz Cudeczkisowi drzwi, Pesiu-Mindł, i niech on tu
przyjdzie jutro po funt amerykańskiego tytoniu.
I następnego dnia Cudeczkis przyszedł po funt nie clonego tytoniu ze
stanu Virginia. Otrzymał tytoń i jeszcze ćwiartkę herbaty na dodatek.
A po tygodniu, kiedy przyszedłem do Jewzela kupować gołębie,
zobaczyłem nowego rządcę w gospodarstwie Łubki. Był drobniutki jak
nasz rabin Ben Zcharia. Tym nowym rządcą był Cudeczkis. Wytrwał
na tym stanowisku piętnaście lat i przez ten czas usłyszałem o nim
mnóstwo historii. I jeśli potrafię, to opowiem je wszystkie po kolei, bo
to bardzo ciekawe historie.
Tłum. Jerzy Pomianowski
6. FROIM GRACZ
W dziewiętnastym roku ludzie Beni Krzyka napadli na ariergardę
białej armii, wyrżnęli oficerów i odbili część taborów. W nagrodę
zażądali od Odeskiego Sowietu trzech dni wolnej ręki, ale nie dostali
zezwolenia, wypatroszyli więc wszystkie sklepy z towarami łokciowymi
wzdłuż Aleksandrowskiego prospektu. Z kolei przeszli do akcji na
terenie Towarzystwa Kredytowego. Ustępując grzecznie z drogi
klientom - wchodzili do banku i zwracali się do urzędników z prośbą,
by zechcieli złożyć w czekającym na ulicy samochodzie worki z
pieniędzmi i walorami. Minął cały miesiąc, nim zaczęto ich
rozstrzeliwać. Znaleźli się wówczas ludzie, utrzymujący, że ze sprawą
tych łapanek i aresztów ma coś wspólnego Aron Pieskin właściciel
chałupniczej pracowni. Nie udało się ustalić, co właściwie wyrabiano
w tej pracowni. W mieszkaniu Pieskina stał warsztat - długa maszyna
z wykoślawionym, ołowianym wałem, na podłodze poniewierały się
wióry i karton do robót introligatorskich. Pięknego wiosennego
poranka przyjaciel Pieskina, Misza Jabłoczko, zapukał do jego
warsztatu. - Słuchaj, Aron - powiedział gość do Pieskina. - Na dworzu
jest wyjątkowa pogoda. W mojej osobie widzisz faceta, który byłby
gotów zabrać ze sobą pół litra z amatorską zakąską i pojechać do
Arkadii po te trochę świeżego powietrza. Możesz się śmiać z takiego
typa, ale ja lubię czasem wyrzucić z głowy te wszystkie myśli.
Pieskin ubrał się i pojechał z Miszą Jabłoczko brekiem do Arkadii.
Przejażdżka trwała do wieczora. O zmroku Misza Jabłoczko wszedł do
pokoju, w którym madam Pieskin szorowała w balii czternastoletnią
swoją córkę. - Szanowanie - powiedział Misza, zdejmując kapelusz.
Spędziliśmy czas wręcz cudownie. Takie powietrze to coś niebywałego,
tylko że trzeba naprzód najeść się bobu, zanim człowiek zdecyduje się
na rozmowę z pani mężem.
On ma przykry charakter. - Mnie pan to musi mówić? - powiedziała
madam Pieskin, chwytając córkę za włosy i tarmosząc na wszystkie
strony. Gdzie on się podziewa, ten awanturnik?- Odpoczywa sobie w
ogródku. Misza znów uchylił kapelusza, pożegnał się i odjechał swoim
brekiem. Madam Pieskin, nie mogąc doczekać się męża, poszła po
niego do ogródka. Pieskin siedział w kapeluszu panama pochylony
nad ogrodowym stołem i szczerzył zęby. - Awanturniku jeden -
zwróciła się do niego madam Pieskin - ty się jeszcze śmiejesz?.
Zaraz przytrafi mi się atak przez tę twoją córkę, ona wcale nie chce
umyć głowy. Chodź, porozmawiaj no z twoją córką.
Pieskin milczał i wciąż szczerzył zęby. - Ty hultaju - zaczęła madam
Pieskin, zajrzała mężowi pod rondo i zaczęła krzyczeć. Krzyk ściągnął
sąsiadów. - On nie żyje - powiedziała im madam Pieskin - on jest
martwy. Była to jednak pomyłka. Pieskin miał dwie kule w piersiach i
rozbitą czaszkę, ale żył jeszcze. Odniesiono go do żydowskiego
szpitala. Nikt inny, tylko sam doktor Elzenberg zrobił mu operację, ale
Pieskin miał pecha - skonał pod nożem. Tej samej nocy Czeka
aresztowała człowieka o przezwisku Gruzin i jego przyjaciela, Kolę
Lapidusa. Jeden z nich był stangretem Miszy Jabłoczko, drugi czekał
na powóz w Arkadii, na brzegu morza, tam gdzie droga skręca w step.
Rozstrzelano ich po przesłuchaniu, które nie trwało długo. Sam tylko
Misza Jabłoczko wymknął się z zasadzki. Zniknął wszelki jego ślad i
dopiero po kilku dniach u Froima Gracza na podwórku zjawiła się
starucha handlująca pestkami. Miała na ręku koszyk ze swoim
towarem. Jedna jej brew sterczała ku górze jak zwęglony, kudłaty
krzak, druga wątłą kreską nawisła nad powieką. Froim Gracz siedział
rozkraczony przed stajnią i bawił się ze swoim wnukiem, Arkadym.
Chłopczyk ten przed trzema laty opuścił potężne łono córki Froima,
Baśki. Dziadek podał Arkademu palec, ten uchwycił go, zawisł na nim
i zaczął huśtać się jak na drągu. - Ty pypciu - powiedział Froim do
wnuka, patrząc na niego jedynym swoim okiem. Podeszła do nich
starucha z krzaczastą brwią, miała na nogach męskie sztyblety
przewiązane postronkiem. - Froim - odezwała się starucha - ja ci
powiadam, że w tych ludziach nie ma ani krzty człowieczeństwa. Oni
nie wiedzą, co to jest słowo. Oni nas duszą po piwnicach, jak
szczenięta w jamie. Oni nie pozwalają nam słowa powiedzieć przed
śmiercią.
Tych ludzi powinno się rwać zębami i wywlekać z nich serca.
- Ty milczysz, Froimie - dodał Misza Jabłoczko - a nasi chłopcy
czekają, żebyś przestał milczeć.
Misza wstał, przewiesił koszyk z jednego łokcia na drugi i odszedł,
unosząc czarną brew. Trzy dziewczynki z warkoczykami napotkały go
na Aleksiejewskim placu koło cerkwi. Spacerowały, obejmując się za
talie. - Herbatki - powiedział Misza Jabłoczko - do tych pestek ja dla
panienek już nie mam.
Nasypał im do kieszonek po szklance słonecznikowych pestek i
zniknął za węgłem cerkwi. Froim Gracz został sam na swoim
podwórzu. Siedział nieruchomo, wbił w przestrzeń jedyne swoje oko.
Muły zdobyte na oddziałach kolonialnych żuły z chrzęstem siano w
stajni, grube kobyły pasły się ze źrebiętami na wygonie. W cieniu pod
kasztanem wozacy grali w karty i popijali wino z czarek. Gorące
podmuchy wiatru szturmowały kredowe mury, słońce w błękitnym
swoim odrętwieniu rozpływało się ponad dziedzińcem. Froim podniósł
się i wyszedł na ulicę. Przeciął Prochorowską, kopcącą niebo
nędzarskim, tającym dymem swoich kuchni, przemierzył targowisko,
gdzie ludzie okręceni firankami i portierami sprzedawali je sobie
wzajem. Doszedł do ulicy Jekatierinińskiej, skręcił koło pomnika
carycy i wkroczył do gmachu Czeki. - Nazywam się Froim - powiedział
dyżurnemu - mam interes do szefa. Przewodniczącym Czeki był w tym
okresie Władysław Symin, przysłany z Moskwy. Usłyszawszy o wizycie
Froima, wezwał śledczego nazwiskiem Borowoj, aby dowiedzieć się
czegoś o petencie. - To fantastyczny facet - powiedział Borowoj - tu
całą Odessę zobaczycie, jak na paradzie.
I dyżurny wprowadził do gabinetu starca w brezentowej kurcie,
ogromnego jak dom, rudego, z przymkniętym okiem i
pokiereszowanym policzkiem. - Szefie - powiedział gość - kogo ty
chcesz wytłuc? Orłów chcesz wytłuc. Z kim potem zostaniesz, szefie, z
byle śmieciem? Symin poruszył się i wysunął szufladę biurka. -
Jestem bez niczego - powiedział wówczas Froim - nic nie mam w ręku,
nic nie mam za cholewą i za bramą, na ulicy też nikogo nie
zostawiłem.
Wypuść moich chłopaków, szefie, powiedz swoją cenę.
Starego posadzono na fotelu, przyniesiono mu koniaku. Borowoj
wyszedł z gabinetu i zawołał do siebie śledczych oraz przybyłych z
Moskwy komisarzy. - Pokażę wam zaraz jednego faceta - powiedział -
to cała epopeja, takiego drugiego nie znajdziecie.
Borowoj poinformował ich, że nie Benia Krzyk, tylko jednooki Froim
był prawdziwym przywódcą czterdziestu tysięcy odeskich złodziei.
Prowadził grę z ukrycia, ale wszystko odbywało się wedle planów
starego - napady na fabryki i odeski urząd skarbowy, skoki na białą
armię i oddziały alianckie.
Borowoj czekał, aż stary wyjdzie, żeby sobie z nim pogadać. Froim
jakoś się nie pojawiał. Znudzony śledczy ruszył na poszukiwania.
Obszedł cały gmach i wreszcie zajrzał na drugie podwórze. Froim
Gracz leżał tam nakryty brezentową płachtą, rozciągnięty pod spowitą
bluszczem ścianą. Dwaj krasnoarmiejcy palili skręty nad jego
zwłokami. - Zupełny niedźwiedź - powiedział starszy z nich, widząc
Borowoja - ale ci miał siły.
Taki stary, jakby się go nie trzasło, to byłby w ogóle nie do zdarcia.
Już dziesięć kul w nim siedzi, a on furt się pcha.
Krasnoarmiejec był cały rozpalony, oczy mu błyszczały, czapka
zjechała na bakier. - Mielesz i tyle - przerwał mu drugi konwojent -
jak umarł, tak umarł, wszyscy tacy sami.
- A nie wszyscy - zawołał starszy - jeden to prosi, krzyczy, a drugi
słowa nie powie.
Co za gadanie, że wszyscy tacy sami.
- Dla mnie wszyscy tacy sami - uparcie powtórzył ten młodszy - jeden
w drugiego, różnicy nie widzę.
Borowoj nachylił się i podniósł płachtę. W twarzy starca zostało
napięcie nie dokończonego ruchu. Śledczy wrócił do swojego pokoju.
Była to krągła salka z atłasowym obiciem. Odbywała się tam właśnie
odprawa na temat nowych metod prowadzenia akt. Symin mówił w
swoim referacie o nieporządku, jaki zastał, o źle sformułowanych
sentencjach wyroków, o bezmyślnie sporządzanych protokołach
przesłuchań. Domagał się, by pracownicy śledczy przystąpili do
grupowego szkolenia pod kierunkiem radców prawnych, by prowadzili
akta według form i wzorów zatwierdzonych przez centralny zarząd w
Moskwie.
Borowoj siedział w swoim kącie i słuchał. Siedział sam, daleko od
reszty. Symin podszedł do niego po odprawie i wziął go za rękę. -
Wiem, że jesteś na mnie zły - powiedział - ale przecież to my jesteśmy
tą władzą, Sasza, państwową władzą, o tym trzeba wciąż pamiętać.
- Nie jestem zły - odparł Borowoj i odwrócił się od Symina - nie
jesteście z Odessy, wy tego nie zrozumiecie, z tym starym to przecież
cała historia.
Siedzieli obok siebie - dwudziestotrzyletni przewodniczący ze swoim
podwładnym. Symin trzymał dłoń Borowoja w swojej dłoni i ściskał ją.
- Odpowiedz mi jak czekista - powiedział po chwili milczenia. -
Odpowiedz mi, jak rewolucjonista: czy potrzebny jest ten człowiek
społeczeństwu przyszłości?- Nie wiem - Borowoj siedział bez ruchu i
patrzył przed siebie - może i nie jest potrzebny. Zebrał się w sobie i
odpędził wspomnienia. Ale później ożywił się i znów zaczął opowiadać
czekistom z Moskwy o życiu Froima Gracza, o tym, jaki był zręczny,
jaki nieuchwytny, jak za nic miał innych wszystkie te niezwykłe
historie, które należą już do przeszłości.
Tłum. Jerzy Pomianowski
7. ZMIERZCH
8. PIERWSZA MIŁOŚĆ
Mając dziesięć lat, zakochałem się w kobiecie, którą zwali Halina
Apollonowna, po mężu - Rubcowa. Jej mąż, oficer, pojechał na
japońską wojnę i wrócił w październiku, 1905 roku. Przywiózł ze sobą
sporo kufrów. W tych kufrach były chińskie rzeczy: parawany, cenna
broń zabytkowa, razem ze 30 pudów. Kuźnia mówił nam, że Rubcow
kupił te rzeczy za pieniądze, zdobyte w czasie służby w sztabie wojsk
inżynieryjnych armii mandżurskiej. Nie tylko Kuźma, inni ludzie
mówili to samo. Trudno, żeby ludzie nie brali Rubcowów na języki, bo
Rubcow i Rubcowa byli szczęśliwi. Dom ich przylegał do naszej
posesji, szklana ich weranda zajmowała część naszego gruntu, ale
ojciec nie wdawał się o to w spory. Rubcow, inspektor skarbowy,
słynął w naszym mieście jako człowiek porządny, miał znajomości
wśród Żydów. I kiedy syn starego Rubcowa, oficer, wrócił z japońskiej
wojny, wszyscyśmy zobaczyli, jak zgodnie i szczęśliwie potoczyło się
ich życie. Halina Apollonowna całymi dniami trzymała męża za ręce.
Nie spuszczała z niego oczu, bo nie widziała męża półtora roku, ale ja
bałem się jej oczu, odwracałem twarz i drżałem. Widziałem w nich
całe zadziwiające i sromotne życie wszystkich ludzi na świecie,
chciałem zapaść w sen niezwyczajny, żeby tylko zapomnieć o tym
życiu, prześcigającym wszelkie rojenia. Halina Apollonowna chodziła
czasami po pokoju z rozpuszczonym warkoczem, w czerwonych
butkach i chińskim szlafroku. Pod koronką jej głęboko wyciętej
koszuli widać było wgłębienie i początek białych, wypukłych,
ciążących w dół piersi, a na szlafroku różowym jedwabiem
wyhaftowane były smoki, ptaki, dziuplaste drzewa. Cały dzień kręciła
się tak z niejasnym uśmiechem na wilgotnych wargach i natykała się
na nie rozpakowane kufry, na drabinki gimnastyczne porzucone na
podłodze. Narażało ją to na sińce, unosiła szlafrok nad kolano i
mówiła do męża:- Pocałuj kuku.
I oficer, zginając długie nogi w wąskich, dragońskich bryczesach, w
giemzowych obcisłych oficerkach z ostrogami, osuwał się na brudną
podłogę, uśmiechał się, szastając nogami, pełzł na kolanach i całował
bolące miejsce, to miejsce, gdzie była pulchna pręga od podwiązki. Z
mojego okna widziałem te pocałunki. Sprawiały mi mękę, ale o tym
nie warto opowiadać, ponieważ miłość i zazdrość u dziesięcioletnich
chłopców we wszystkim przypominają miłość i zazdrość dorosłych
mężczyzn. Dwa tygodnie nie podchodziłem do okna i unikałem Haliny,
póki przypadek nie zbliżył mnie do niej. Przypadkiem tym był pogrom
żydowski, który w dziewięćset piątym roku wybuchł w Mikołajowie i
innych miastach żydowskiej strefy osiedlenia. Gromada najemnych
zbirów ograbiła sklepik ojca i zamordowała dziadka mojego, Szoela.
Wszystko to zdarzyło się pod moją nieobecność, kupowałem tego
ranka gołębie u ptasznika Iwana Nikodimycza. Pięć lat z przeżytych
przeze mnie dziesięciu całą silą duszy marzyłem o gołębiach i oto
kiedy je wreszcie kupiłem, kaleka Makarenko roztrzaskał ptaki o moją
skroń. Wówczas Kuźma odprowadził mnie do Rubcowów. U
Rubcowów na furtce był narysowany kredą krzyż, nikt ich nie ruszał;
schowali u siebie moich rodziców. Kuźma przyprowadził mnie na
szklaną werandę. Siedziała tam moja matka w zielonej rotundzie i
Halina. - Powinniśmy się umyć — powiedziała mi Halina -
powinniśmy się umyć, mały rabinku.
Całą buzię mamy w pierzu, a pierze całe pokrwawione.
Objęła mnie i poprowadziła pełnym zapachów korytarzem. Moja głowa
leżała na biodrze Haliny, biodro ruszało się i oddychało. Weszliśmy do
kuchni i Rubcowa postawiła mnie pod kran. Gęś piekła się na
kaflowym piecu, błyszczące garnki wisiały na ścianach, a obok
garnków, w kącie kucharki, wisiał car Mikołaj przybrany papierowym
kwieciem. Halina zmyła resztki gołębia, które przyschły do moich
policzków. - Teraz to z ciebie kawaler, serdeńko - powiedziała,
pocałowawszy mnie w usta nabrzękłymi wargami i odwróciła się.
Widzisz - szepnęła nagle - twój tatko ma przykrości, cały dzień chodzi
po ulicach bez żadnej potrzeby, zawołaj tatkę do domu.
I zobaczyłem z okna pustą ulicę z ogromnym nad nią nieboskłonem i
rudego mojego ojca idącego jezdnią. Kroczył bez czapki, cały w
lekkich, zwichrzonych, rudych włosach, w papierowym półkoszulku
skręconym w bok i zapiętym na jakiś guzik, ale nie na ten, co trzeba.
Własow, przepity robotnik w żołnierskich, watowanych łachmanach,
szedł za ojcem krok w krok. - Tak - mówił życzliwym, zachrypniętym
głosem i obiema rękami przyjaźnie trącał ojca. - Nie trzeba nam
wolności, żeby Zydy mogły swobodnie sobie handlować.
Ty zrób, żeby człowiekowi pracy trochę rozjaśnić życie za tę jego ciężką
robotę, za te straszne ciężary.
To mu daj, przyjacielu, to mu daj.
Robotnik prosił o coś ojca i trącał go, czyste, pijackie natchnienie
przechodziło na jego twarzy w wyraz rezygnacji i senności. -
Powinniśmy żyć jak ci mołokanie w sekcie - mamrotał i kiwał się na
podłamujących się nogach - powinniśmy żyć jak ci mołokanie, tylko
bez tego ich Boga starowierskiego, tylko Żydzi mają z niego pożytek,
nikt inny.
I Własow w zapamiętaniu zaczął wrzeszczeć o starowierskim Bogu, co
tylko nad Żydami się lituje. Własow wył, potykał się i doganiał
nieznanego swego Boga, ale w tej chwili kozacki patrol przeciął mu
drogę. Oficer w lampasach, w srebrnym paradnym pasie jechał na
czele oddziału, wysoka czapka sterczała mu na głowie. Oficer jechał
powoli i nie rozglądał się. Jechał jakby wąwozem, gdzie patrzeć można
tylko przed siebie. - Kapitanie - szepnął ojciec, gdy Kozak zrównał się
z nim - kapitanie - ściskając głowę powiedział ojciec i upadł w błoto
na kolana. - Czym mogę.
- powiedział oficer patrząc dalej przed siebie i podniósł do daszka rękę
w zamszowej, cytrynowej rękawiczce. Przed nimi, na rogu ulicy
Rybnej, pałkarze rozbijali nasz sklepik i wyrzucali zeń skrzynki z
gwoździami, z maszynami i nowy mój portret w gimnazjalnym
mundurku. - O - powiedział ojciec i nie podniósł się z klęczek - oni
tam niszczą moją krwawicę, kapitanie, za co to.
Oficer coś mruknął, przyłożył do daszka cytrynową rękawiczkę i
ściągnął wodze, ale klacz nie ruszyła. Ojciec pełzał przed nią na
kolanach, przypadał do jej łagodnych, dobrych, nierówno
wyzgrzeblonych nóg. - Słucham - powiedział kapitan, szarpnął cugle i
pojechał, za nim ruszyli Kozacy. Siedzieli beznamiętnie w wysokich
siodłach, jechali wyimaginowanym wąwozem i zniknęli na skręcie w
ulicę Soborową. Wówczas Halina znów popchnęła mnie do okna. -
Zawołaj tatusia do domu - powiedziała - od rana nic nie jadł.
Wychyliłem się wtedy z okna. Ojciec odwrócił się słysząc mój głos. -
Synusia moja - wybełkotał z nieopisaną tkliwością. I razem z nim
poszliśmy na werandę państwa Rubcow, gdzie leżała mama w zielonej
rotundzie. Obok jej legowiska porzucone były na ziemi hantle i aparat
do gimnastyki. - Parszywe kopiejki - powiedziała matka widząc nas i
ludzkie życie, i dzieci, i nieszczęsne nasze szczęście - tyś wszystko za
nie oddał.
Parszywe kopiejki - krzyknęła chrapliwym, nieswoimi głosem,
zamiotała się na tapczanie i przycichła.
I wtedy w ciszy rozległa się moja czkawka. Stałem pod ścianą w
nasuniętej na uszy czapie i nie mogłem powstrzymać czkania. -
Wstyd, moje serdeńko - uśmiechnęła się Halina lekceważącym swym
uśmiechem i uderzyła mnie sztywnym szlafrokiem. Podeszła w
czerwonych bulkach do okna i zabrała się do zawieszania chińskich
firanek na dziwacznym karniszu. Gołe jej ręce tonęły w jedwabiu,
żywy warkocz wił się na biodrze, patrzyłem na nią z zachwytem. Ja,
mały mózgowiec, patrzyłem na nią jak na daleką scenę oświetloną
licznymi światłami rampy. I natychmiast wyobraziłem sobie, że jestem
Mironem, synem węglarza z naszego rogu. Wyobraziłem sobie, że
jestem w żydowskiej samoobronie i oto, tak jak Miron, chodzę w
podartych butach powiązanych sznurkiem. Na ramieniu, na zielonej
linewce, noszę zdezelowaną flintę, przyklęknąłem na kolanie pod
starym tarcicowym płotem i ostrzeliwuję się przed zbójcami. Za moim
płotem ciągnie się pustać, na niej zwalone są kupy zakurzonego
węgla, stara flinta źle strzela, zbóje, brodaci, białozębi, podchodzą
coraz bliżej, doznaję dumnego uczucia bliskiej śmierci i widzę na
wysokościach, w błękitnych światach - Halinę. Widzę wyzior ziejący w
ścianie gigantycznego domu, wykładanego miriadami cegieł.
Purpurowy ten dom przytłacza uliczkę o nawierzchni ze źle ubitej,
szarej ziemi, w szczytowym wyziorze jego stoi Halina. Na swój
lekceważący sposób uśmiecha się w niedosiężnym oknie, mąż,
półubrany oficer, stoi za jej plecami i całuje ją w szyję.
Starając się poskromić czkawkę, wyobraziłem sobie to wszystko po to,
by jeszcze goręcej, bardziej gorzko, beznadziejnie kochać Rubcową, a
może być dlatego, że miara żalu zbyt jest duża dla dziesięcioletniego
człowieka. Głupie rojenia pomogły mi zapomnieć o śmierci gołębi i
śmierci Szoela i całkiem bym zapomniał chyba o tych zabójstwach,
gdyby w tej chwili na werandę nie wszedł Kuźma z tym okropnym
Żydem Abą. Był zmierzch, kiedy przyszli. Na werandzie paliła się stara
lampa pogięta z jednej strony - migotliwa lampa, towarzysz
nieszczęść. - Już ubrałem dziadka - powiedział Kuźma wchodząc -
teraz bardzo ładnie wygląda, tak sobie leżący - no i tego sprowadziłem
od ostatniej posługi; niechby ta co powiedział nad starym.
I Kuźma wskazał na szamesa Abę. - Niech ta sobie poskowyczy -
powiedział stróż z życzliwością - szamesowi tylko kiszkę napchaj, to
szames całą noc będzie się Bogu naprzykrzał.
Stał ci tak na progu ten Kuźma, z dobrym swoim rozbitym nosem,
powykręcanym na wszystkie strony, i chciał opowiedzieć, jak tylko
umiał najserdeczniej, o tym, jak podwiązywał szczęki nieboszczykowi,
ale ojciec przerwał staremu. - Proszę, reb Aba - powiedział ojciec -
proszę pomodlić się nad umarłym, ja zapłacę.
- A ja już się boję, że pan nie zapłaci - nudnym głosem odpowiedział
Aba i położył na obrusie brodatą, wstrętliwą swoją twarz - ja już się
boję, że pan zabierzesz mój pieniądz i pojedziesz z nim do Argentyny,
do Buenos Aires, i otworzysz pan tam hurtowy interes za ten mój
pieniądz.
Hurtowy interes powiedział Aba, przez chwilę ruszał pełnymi wzgardy
wargami i pociągnął do siebie gazetę „Syn Ojczyzny”, leżącą na stole.
W tej gazecie było wydrukowane o carskim manifeście 17
października i o wolności. –
„Obywatele wolnej Rosji - sylabizował Aba i żuł brodę, której nabrał
sobie pełno w usta - obywatele wolnej Rosji, pozdrawiamy was z okazji
chwalebnego zmartwychwstania Pańskiego.
„. Gazeta sterczała bokiem przed starym szamesem i kołysała się.
Czytał on ją sennie, z zawodzeniem, i robił cudaczne akcenty w nie
znanych mu rosyjskich słowach. Akcentacja Aby przypominała głuchą
mowę Murzyna, który przybył ze swojej ojczyzny do rosyjskiego portu.
Rozśmieszyło to nawet moją matkę.
- Ja grzeszę - krzyknęła wysuwając się spod rotundy - ja się śmieję,
Abo.
Niech pan lepiej powie, jak się panu żyje i jak pańska rodzina?-
Proszę mnie lepiej zapytać o coś innego - mruknął Aba nie
wypuszczając brody z zębów i nie przerywając czytania gazety. -
Zapytaj go lepiej o coś innego - powtórzył za Abą ojciec i wyszedł na
środek pokoju. Oczy jego, uśmiechające się do nas przez łzy, obróciły
się nagle w orbitach i wpatrzyły w punkt niewidoczny dla nikogo. - Oj,
Szoelu - zaczai ojciec wytężonym, obłudnym, sposobiącym się do
dalszego ciągu głosem. - Oj, Szoelu, drogi ty nasz.
Widzieliśmy, że za chwilę zacznie krzyczeć, ale matka nas wyprzedziła.
- Manus - krzyknęła zrzucając z siebie pościel w okamgnieniu i
zaczęła szarpać męża za pierś. - Popatrz, jak niedobrze jest naszemu
dziecku, dlaczego ty nie słyszysz jego czkaweczki, dlaczego to tak,
Manus?.
Ojciec zamilkł. - Rachelo - powiedział bojaźliwie - nie mogę ci
powiedzieć, jak mi żal Szoela. Poszedł do kuchni i wrócił stamtąd ze
szklanką wody. - Pij, ty artysto - powiedział Aba, podchodząc do mnie
pij tę wodę, pomoże ci jak umarłemu kadzidło.
I rzeczywiście, woda mi nie pomogła. Czkałem coraz mocniej. Stękanie
wyrywało się z mojej piersi. Guz, przyjemny w dotknięciu, wzdął mi
się w gardle. Guz dyszał, wzdymał się, wyrastał nad krtań i
wybrzuszył się z kołnierza. Bulgotał w nim urywany mój oddech.
Bulgotał jak kipiąca woda. I kiedy pod wieczór nie byłem już więcej
kłapouchym chłopcem, jakim byłem przez całe moje wcześniejsze
życie, kiedy zrobił się ze mnie poskręcany kłębek, wówczas matka,
owinąwszy się szalem, wyższa jakaś i smuklejsza, podeszła do
zmartwiałej pani Rubcow. - Droga Halino - powiedziała matka
śpiewnym i silnym głosem - jaki my tu kłopot sprawiamy pani i
drogiej Nadieżdzie Iwanownie, i wszystkim wam.
Tak mi wstyd, droga Halino.
Z płonącymi policzkami matka popychała Halinę w stronę drzwi,
potem rzuciła się na mnie i wetknęła mi szal w usta, aby stłumić moje
stękanie. - Wytrzymaj chwilę, synku — szeptała matka - wytrzymaj
dla twojej mamy.
Ale choćbym mógł wytrzymać, to nie uczyniłbym już tego, bo nie
czułem więcej wstydu.
Tak zaczęła się moja choroba. Miałem wówczas dziesięć lat. Rano
zaprowadzono mnie do doktora. Pogrom trwał dalej, ale nam dano
spokój. Doktor, otyły pan, stwierdził u mnie chorobę nerwową. Kazał
jak najprędzej jechać do Odessy do profesorów i czekać tam na
cieplejszą pogodę i kąpiele morskie. Tak też zrobiliśmy. Po kilku
dniach pojechałem z matką do Odessy, do dziadka Lewi-Icchaka i
wujka Simona. Wyruszyliśmy rano parowcem i już koło południa bure
wody Bohu przeistoczyły się w ciężką zieloną falę morską. Otwierało
się przede mną życie u szalonego dziadka Lewi-Icchaka i na zawsze
pożegnałem Mikołajów, gdzie minęło dziesięć lat mego dzieciństwa.
Tłum. Jerzy Pomianowski
9. W SUTERENIE
Chłopak był ze mnie kłamliwy. Brało się to z czytania. Moja
wyobraźnia była wiecznie rozpalona. Czytałem podczas lekcji, na
pauzach, po drodze do domu, w nocy - pod stołem, zasłonięty
zwisającym do podłogi obrusem. Przez te książki przegapiłem
wszystko w świecie - wagary w porcie, pierwsze rozgrywki bilardowe w
kawiarniach na ulicy Greckiej, pływanie na Langeronie. Nie miałem
kolegów. Bo i kto miał chęć zadawać się z takim człowiekiem?.
Pewnego razu w rękach naszego prymusa. Marka Borgmana,
zobaczyłem książkę o Spinozie. Marek przeczytał ją dopiero co i nie
wytrzymał, żeby nie opowiedzieć otaczającym go chłopcom o
hiszpańskiej inkwizycji. To był uczony bełkot - ta opowieść Marka. W
słowach Borgmana nie było poezji. Nie wytrzymałem i wtrąciłem się.
Tym, którzy chcieli mnie słuchać, opowiedziałem o starym
Amsterdamie, o mrokach getta, o filozofach - szlifierzach diamentów.
Do wiadomości z lektury dodałem sporo od siebie. Bez tego nie
mogłem się obejść. Wyobraźnia moja dodawała siły dramatycznym
scenom, przeinaczała zakończenia, plątała tajemniczo początki spraw.
Śmierć Spinozy, wolna, samotna jego śmierć, rysowała się w mojej
wyobraźni jako bitwa. Synhedrion chciał wymusić na umierającym
skruchę. Ale Spinoza się nie załamał. Do tego wszystkiego
przyczepiłem jeszcze Rubensa. Wydawało mi się, że Rubens stał u
wezgłowia Spinozy i zdejmował z jego twarzy maskę pośmiertną.
Koleżkowie moi słuchali tej fantastycznej opowieści z otwartą gębą.
Rzecz opowiedziana była ze swadą. Po dzwonku rozeszliśmy się z
ociąganiem. Podczas następnej pauzy Borgman podszedł do mnie,
wziął mnie za rękę i jęliśmy przechadzać się razem. Po krótkim czasie
dogadaliśmy się. Borgman nie był prymusem tego gorszego typu. Dla
silnego jego mózgu gimnazjalne mądrości były kulfonami na
marginesach prawdziwej księgi. Księgi tej szukał z chciwością. Już
jako dwunastoletnie niezguły zdawaliśmy sobie sprawę, że czeka go
niezwykłe życie intelektualisty. Nie odrabiał nawet lekcji, wystarczało
mu słuchać. Ten trzeźwy i powściągliwy chłopak przywiązał się do
mnie dzięki zdolności mojej do przekręcania wszystkich spraw świata,
nawet najprostszych. Tego roku przeszliśmy do trzeciej klasy. Moja
cenzurka upstrzona była trójkami z minusem. Byłem takim
dziwadłem z tymi moimi bredniami, że nauczyciele po namyśle nie
decydowali się stawiać mi dwójek. W początkach lata Borgman
zaprosił mnie do siebie na letnisko. Jego ojciec był dyrektorem
Rosyjskiego Banku dla Handlu Zagranicznego, jednym z tych ludzi,
którzy robili z Odessy Marsylię albo Neapol. Miał w sobie zaczyn
odeskiego handlowca dawnego typu. Należał do kręgu sceptycznych i
dobrze ułożonych bonviveurów. Ojciec Borgmana niechętnie mówił po
rosyjsku; posługiwał się szorstkim, urywanym językiem liverpoolskich
kapitanów. Kiedy w kwietniu przybyła do nas włoska opera, w
mieszkaniu Borgmanów wydano obiad dla trupy. Otyły bankier -
ostatni z odeskich finansistów — nawiązał dwumiesięczną intryżkę z
piersiastą primadonną. Primadonna zabierała ze sobą wspomnienia
nie obciążające sumienia i kolię, wybraną ze smakiem, a niezbyt
kosztowną. Stary miał tytuł argentyńskiego konsula honorowego i był
przewodniczącym komitetu giełdowego. Do jego to domu zostałem
zaproszony. Moja ciotka - imieniem Bobka - roztrąbiła to po całym
podwórzu. Wystroiła mnie, jak mogła. Pojechałem parostatkiem na 16
przystanek linii Wielkiej Fontanny. Willa stała na niewysokim
czerwonym urwisku przy samym brzegu. Przed willą ciągnął się klomb
z fuksjami i strzyżonymi kulami tuj.
Pochodziłem z ubogiej i niezaradnej rodziny. Urządzenie willi
Borgmanów oszołomiło mnie. W alejach, poukrywane wśród zieleni,
bielały plecione fotele. Stół obiadowy pokryty był kwiatami, okna -
obwiedzione zielonymi framugami. Przed domem rozstawiła się
szeroko drewniana, niewysoka kolumnada. Wieczorem przyjechał
dyrektor banku. Po obiedzie postawił sobie pleciony fotel na samym
skraju urwiska, przed ruchomą równiną morza, zadarł nogi w białych
spodniach, zapalił cygaro i zabrał się do czytania „Manchester
Guardian”. Goście, damy z odeskiego towarzystwa, grali na werandzie
w pokera. W rogu stołu szumiał smukły samowar z rączkami ze
słoniowej kości. Karciary i łasuchy, niechlujne elegantki i potajemne,
biodrzaste lubieżnice w perfumowanej bieliźnie, trzaskały czarnymi
wachlarzami i stawiały na kartę złote monety. Przez żywopłot z
dzikiego wina przenikało do nich słońce. Ognisty krąg jego był
ogromny. Odblask miedzi kładł się ciężarem na czarnych włosach
kobiecych. Iskry zachodu wtapiały się w brylanty - w brylanty
ponawieszane gdzie popadło: we wgłębieniach rozłażących się piersi,
w tkniętych barwiczką uszach i na sinawych, obrzękłych, samiczych
palcach. Nadszedł wieczór. Szustnął nietoperz. Morze mroczniej
wtaczało się pod czerwoną skałę. Dwunastoletnie moje serce
rozsadzała radość i lekkość cudzego bogactwa. Trzymając się za ręce,
przechadzaliśmy się z przyjacielem po ustronnej alei. Borgman
powiedział mi, że zostanie inżynierem lotniczym. Chodzą słuchy, że
ojciec jego będzie mianowany przedstawicielem Rosyjskiego Banku dla
Handlu Zagranicznego w Londynie, Marek będzie więc mógł zdobyć
wykształcenie w Anglii. W naszym domu, w domu cioci Bobki, nikt nie
mówił o takich rzeczach. Nie miałem czym się zrewanżować za
nieustanne te wspaniałości. Powiedziałem więc Markowi, że chociaż u
nas w domu jest wszystko inaczej, ale dziadek Lewi-Icchak i mój
wujek objechali cały świat i przeżyli tysiące przygód. Opisałem te
przygody po kolei. Poczucie niemożności natychmiast mnie opuściło;
poprowadziłem wujka Wolfa przez wojnę rosyjsko-turecką aż do
Aleksandrii, do Egiptu.
Noc stanęła sztorcem wśród topoli, gwiazdy pokładły się brzemieniem
na przygiętych gałęziach. Przemawiałem i wymachiwałem rękoma.
Palce przyszłego inżyniera lotniczego drżały w mojej ręce. Z trudem
budząc się z halucynacji, Marek obiecał przyjść do mnie następnej
niedzieli. Biorąc na drogę tę obietnicę, odjechałem parostatkiem do
domu, do Bobki. Cały tydzień po mojej wizycie myślałem o sobie jako
o dyrektorze banku. Prowadziłem milionowe interesy z Singapurem i
Port Saidem. Sprawiłem sobie jacht i żeglowałem na nim sam jeden.
W sobotę nadszedł czas przebudzenia. Następnego dnia miał przyjść w
gości mały Borgman. Nic z tego, o czym mu opowiadałem, nie istniało.
Istniało naprawdę co innego, o wiele bardziej niezwykłego niż to, com
zmyślił, ale w trzynastym roku życia zupełnie jeszcze nie wiedziałem,
co począć z prawdą na tym świecie. Dziadek Lewi-Icchak, rab,
wypędzony ze swojego miasteczka za to, że podrobił na wekslach
podpis hrabiego Branickiego, był w oczach naszych sąsiadów i
okolicznego chłopactwa wariatem. Wujka Simon-Wolfa nie znosiłem
za hałaśliwe jego dziwactwo, pełne bezmyślnego ognia, krzyku i
gwałtu. Tylko z Bobka można się było dogadać. Bobka dumna była z
tego, że syn dyrektora banku przyjaźni się ze mną. Uważała tę
znajomość za początek kariery i upiekła dla gościa strudel z
konfiturami oraz makowiec. Całe serce naszego plemienia, serce tak
wytrzymałe w walce, mieściło się w tym cieście. Dziadka z jego
podartym cylindrem i szmatami na spuchniętych nogach ukryliśmy u
sąsiadów Apelhotów, ja zaś błagałem go, aby nie pokazywał się, póki
gość nie odejdzie. Z Simon-Wolfem też jakoś dało się załatwić. Poszedł
ze swoimi przyjaciółmi handlarzami na herbatę do traktierni „Pod
Niedźwiedziem”. W tej traktierni zaprawiano herbatę wódką, można
było liczyć, że Simon-Wolf zatrzyma się tam. Należy tu dodać, że
rodzina, z której pochodzę, nie przypominała innych rodzin
żydowskich. Zdarzali się u nas w rodzinie pijacy, bywali uwodziciele
generalskich córek, rzucanych przed przekroczeniem granicy, był
dziadek, który podrabiał podpisy i układał porzuconym żonom listy
szantażowe. Użyłem wszelkich starań, aby spławić Simon-Wolfa na
cały dzień. Oddałem mu uciułane trzy ruble. Przehulać trzy ruble to
wymaga czasu. Simon-Wolf wróci późno i syn dyrektora banku nigdy
nie dowie się, że historia o dobroci i sile mojego wujka to historia
zmyślona. Na dobrą sprawę to była szczera prawda, a nie kłamstwo,
ale przy pierwszym spojrzeniu na brudnego i krzykliwego Simon-Wolfa
niepojętej tej prawdy nie sposób było odgadnąć. W niedzielę rano
Bobka wystroiła się w brunatną wełnianą suknię. Tłuste jej, poczciwe
piersi rozlewały się na wszystkie strony. Włożyła na głowę chustkę w
czarne wytłaczane kwiaty, chustkę, jaką zakłada się do synagogi na
Sądny Dzień i na Rosz-Haszana. Bobka porozstawiała na stole ciasta,
konfitury, strucle i zabrała się do czekania. Mieszkaliśmy w suterenie.
Borgman podniósł brwi, przechodząc po garbatej podłodze korytarza.
W sieni stał cebrzyk z wodą. Ledwie Borgman zdążył wejść, zacząłem
na gwałt pokazywać mu rozmaite cuda. Zademonstrowałem mu
budzik wykonany do ostatniej śrubki rękoma dziadka.
Przymajstrowana była do niego lampa; kiedy budzik dzwonił pół
godziny albo godzinę, lampa zapalała się. Pokazałem jeszcze baryłkę z
szuwaksem. Recepta tego szuwaksu była wynalazkiem Lewi-Icchaka;
nikomu nie zdradzał tego sekretu. Później przeczytaliśmy z
Borgmanem kilka stronic z rękopisu dziadka. Dziad pisał po
żydowsku na żółtych kwadratowych arkuszach, ogromnych jak mapy
geograficzne. Rękopis nazywał się „Człowiek bez głowy”. Opisani w
nim byli wszyscy sąsiedzi Lewi-Icchaka, jakich miał w ciągu
siedemdziesięciu lat życia - z początku w Skwirze i w Białej Cerkwi,
później w Odessie. Grabarze, kantorowie, żydowscy opoje, kucharki
na chrzcinach i szarlatani zajmujący się obrzezaniem - oto
bohaterowie Lewi-Icchaka. Wszystko to byli nicponie, niemrawcy z
szyszkami na nosie, pryszczami na łbie i z krzywymi tyłkami. Podczas
tej lektury zjawiła się Bobka w brunatnej sukni. Płynęła z samowarem
na tacy, obrzucona swoimi tłustymi, poczciwymi piersiami.
Przedstawiłem ich sobie. Bobka powiedziała: ”Bardzo mi przyjemnie” -
wyciągnęła spocone, sztywne palce i szurgnęła obiema nogami.
Wszystko szło tak dobrze, że już lepiej nie można. Apelhotowie nie
wypuszczali dziadka. Wyciągałem jego skarby jeden za drugim:
gramatyki wszystkich języków i 66 tomów Talmudu. Marka olśniła
baryłka z szuwaksem, wymyślny budzik i góra Talmudu, takie rzeczy,
których nie sposób zobaczyć gdzie indziej. Wypiliśmy po dwie szklanki
herbaty ze strudlem - Bobka, kiwając głową i cofając się tyłem,
zniknęła. Wpadłem w radosny nastrój, upozowałem się i zacząłem
deklamować strofy, które lubiłem bardziej niż cokolwiek na świecie.
Antoniusz, pochylając się nad trupem Cezara, zwraca się do
rzymskiego ludu: Rzymianie, bracia, rodacy, użyczcie Ucha mym
słowom. Nie przychodzę tutaj Chwalić Cezara, przychodzę mu tylko
Oddać ostatnią pośmiertną przysługę. Tak zaczyna swoją grę
Antoniusz. Sparło mi dech i przycisnąłem dłonie do piersi.
Przyszedłem tu mieć pogrzebową mowę Na cześć Cezara. Był on
przyjacielem Moim, rzetelnym, dobrym, sprawiedliwym; Lecz Brutus
mówi, że on byt ambitny, A Brutus mężem jest przecież szanownym;
On mnogich jeńców sprowadził do Rzymu, Których wykupem wzmógł
się skarb publiczny, Toż to był dowód ambicji Cezara?
Kiedy ubogi jęczał, plakat Cezar; Otóż ambicja z twardszego jest
kruszcu; A Brutus mówi, że on był ambitny, A Brutus mężem jest
przecież szanownym. Pomnicie, jakem w czasie Luperkaliów Po
trzykroć razy koronę mu podał, A on po trzykroć razy ją odepchnął.
Czyż to ambicja? Mimo tego jednak Brutus powiada, te on był
ambitny, A Brutus mężem jest przecież szanownym. Przed moimi
oczyma - w dymie wszechświata - wisiało oblicze Brutusa. Stało się
blade jak kreda. Lud rzymski z pomrukiem sunął w moją stronę.
Podniosłem rękę - oczy Borgmana pokornie pobiegły za nią - ściśnięta
moja pięść dygotała, podniosłem rękę.
i zobaczyłem w oknie wujka Simon-Wolfa, idącego przez podwórze w
towarzystwie faktora Lejkacha. Dźwigali wieszak z jelenich rogów i
czerwony kufer z uchwytami w kształcie lwich paszczy. Bobka także
zobaczyła ich przez okno. Zapominając o gościu wpadła do izby i
chwyciła mnie roztrzęsionymi rękami. - Serdeńko moje, on znowu
kupił meble.
Borgman zerwał się na równe nogi w swoim mundurku i w
zmieszaniu ukłonił się Bobce. Do drzwi już się dobijano. W korytarzu
rozległ się rumor buciorów i skrzyp przesuwanego kufra. Głosy
Simon-Wolfa i rudego Lejkacha grzmiały ogłuszająco. Obaj byli
wstawieni. - Bobka - wrzasnął Simon-Wolf - spróbuj zgadnąć, ile
zapłaciłem za te rogi?!Ryczał jak trąba, ale w głosie jego słychać było
niepewność. Chociaż pijany, Simon-Wolf wiedział, jak nienawidzimy
rudego Lejkacha, rającego mu wszystkie zakupy, zasypującego nas
niepotrzebnymi, bezmyślnymi sprzętami. Bobka milczała, Lejkach
pisnął coś do Simon-Wolfa. By zagłuszyć wężowy jego syk, aby głuszyć
mój lęk - krzyknąłem słowami Antoniusza: Niestety, jeszcze nie dalej
jak wczoraj Jedno Cezara słowo mogło z całym Mierzyć się światem;
dziś on leży tutaj, I najbiedniejszy cherlak nie pomyśli Skłonić się
przed nim. O! panowie moi! Gdybym ja wasze umysły i serca Pragnął
do gniewu i zemsty zagrzewać, Mógłbym Brutusa winić i Kasjusza,
Którzy, jak wiecie, są ludzie szanowni. W tym miejscu rozległ się huk.
To upadła Bobka, obalona na ziemię ciosem mężowskiej ręki.
Zapewne pozwoliła sobie na jakąś gorzką uwagę o rogach jelenich.
Zaczęło się codzienne przedstawienie. Miedziany głos Simon-Wolfa
zatykał wszystkie szpary wszechświata. - Wy doicie ze mnie klej -
tubalnym głosem krzyczał mój wujek - wy klej ze mnie ssiecie, żeby
zapchać psie wasze pyski.
Harówka zżarła mi duszę. Nie mam czym już harować, nie mam rąk,
nie mam nóg.
Kamień powiesiliście mi na szyi, kamień wisi na mojej szyi.
Obrzucając mnie i Bobkę żydowskimi przekleństwami, przepowiadał
nam, że oczy nam wypłyną, że dzieci nasze jeszcze w łonie matki
zaczną gnić i rozkładać się, że nie będziemy mogli nadążyć z
pogrzebami i że nas ściągną za włosy do bratniej mogiły. Mały
Borgman wstał. Był blady i oglądał się na boki. Nie rozumiał toku
żydowskich bluźnierstw, ale rosyjskie wyzwiska były mu znane.
Simon-Wolf i tych nie poskąpił. Syn dyrektora banku gniótł w ręku
czapeczkę. Dwoił mi się w oczach, usiłowałem przekrzyczeć zło całego
świata. Przedśmiertna moja rozpacz i śmierć, która Cezarowi już
została zadana, słały się jednością. Byłem martwy i krzyczałem.
Chrypka wyrywała się z samego dna mojej istoty. Jeżeli macie łzy,
lejcież je teraz, Czy znacie ten płaszcz? Pomnę, kiedy Cezar na siebie
po raz pierwszy go zarzucił, Było to w letni wieczór pod namiotem,
Tego dnia, kiedy pogromił byt Nerwiów. Patrzcie! w to miejsce pchnął
zawistny Kaśka, W to miejsce sztylet Kasjusza ugodził, Tędy cios zadał
Brutus ukochany;A kiedy wyjął fatalne narzędzie, Pomyślcie, ile krwi z
Cezara trysło!*
*/W. Szekspir: „Juliusz Cezar”, przekład Józefa Paszkowskiego.
Nic nie było w stanie zagłuszyć Simon-Wolfa. Bobka, siedząc na
podłodze, pochlipywała i smarkała się. Nie zrażony niczym Lejkach
przesuwał kufer za przepierzeniem. I tu mój szalony dziad postanowił
przyjść mi z pomocą. Wyrwał się od Apelhotów, podpełzł do okna i jął
pitolić na skrzypcach zapewne po to, by postronni nie słyszeli, jak
Simon-Wolf klnie. Borgman spojrzał przez okno przebite na poziomie
ziemi i w przerażeniu rzucił się w tył. Mój biedny dziadek robił
grymasy swoimi sinymi, zdrewniałymi ustami. Miał na sobie pogięty
cylinder, czarną watowaną chlamidę z kościanymi guzikami i onuce
na słoniowych nogach. Przydymiona broda zwisała kłakami i kołysała
się w oknie. Marek uciekł. - To nic - mamrotał wyrywając się na
wolność - to nic, doprawdy.
Na podwórzu mignął tylko jego mundurek i czapka z wklęsłym
denkiem. Po wyjściu Marka uspokoiłem się. Czekałem, aż przyjdzie
wieczór. Kiedy dziadek, zapisawszy żydowskimi haczykami
kwadratowy swój arkusz (opisał Apelhotów, u których spędził cały
dzień z mojej łaski), położył się do łóżka i zasnął, wyszedłem na
korytarz. Podłoga była z ubitej ziemi. Posuwałem się w ciemności,
bosy, w długiej, łatanej koszuli. Przez szpary w deskach migały
brukowce grotami odblasków. W rogu, jak zawsze, stalą beczka z
wodą. Wlazłem do beczki. Woda przecięła mnie na pół. Pogrążyłem w
niej głowę, straciłem dech,
wynurzyłem się. Z góry, z półki, sennie przyglądał mi się kot. Za
drugim razem wytrzymałem dłużej, a woda chlupała wokół mnie, mój
jęk tonął w niej. Otworzyłem oczy i zobaczyłem na dnie beczki żagiel
koszuli i nogi przyciśnięte do siebie. Znów mi nie starczyło sił i
wynurzyłem się. Obok beczki stał dziadek w kaftanie. Dzwonił
jedynym swoim zębem. - Moje dziecko - wymówił te słowa pogardliwie
i dobitnie- idę wziąć rycyny, żeby było co przynieść na twój grób.
Krzyknąłem, na nic już niepomny, i zanurzyłem się w wodzie z całym
rozmachem. Wyciągnęła mnie osłabła ręka dziadka. Wówczas po raz
pierwszy tego dnia rozpłakałem się. I świat łez był tak ogromny i
piękny, że wszystko prócz łez zniknęło mi z oczu. Ocknąłem się na
pościeli, otulony kocami. Mój dziadek chodził po pokoju i
pogwizdywał. Gruba Bobka grzała mi ręce na swojej piersi. - Jak ci to
dygoce ten nasz głuptasek - powiedziała Bobka- i skąd też dziecko
bierze siły, żeby tak dygotać.
Dziadek szarpnął brodę, gwizdnął i znów zabrał się do chodzenia. Za
ścianą, z męczącymi wydechami, chrapał Simon--Wolf. Nawojowawszy
się za dnia, w nocy nie budził się nigdy.
Tłum. Jerzy Pomianowski
10. PRZEBUDZENIE
11. DI GRASSO
Miałem czternaście lat. Należałem do nieustraszonej brygady koników
teatralnych. Mój szef był to żulik o przymrużonym oku i sutych,
jedwabnych wąsach. Nazywał się Kola Szwarc. Trafiłem pod jego
dowództwo w tym fatalnym sezonie, kiedy w Odessie splajtowała
włoska opera. Zbity z pantałyku przez recenzentów gazetowych
impresario nie zaangażował na gościnne występy ani Anselmiego, ani
Tito Ruffo; dał się przekonać, że wystarczy mieć dobry, zgrany zespół.
Był też za to ukarany, zbankrutował, a i my razem z nim. Zęby się
odkuć, zapowiedział Szalapina, ale Szalapin zażądał trzech tysięcy za
występ. Miast niego przyjechał sycylijski tragik Di Grasso ze swą
trupą. Przywieziono ich do hotelu na furach wyładowanych dziećmi,
kotami i klatkami, w których skakały włoskie ptaki. Kola Szwarc
zlustrował ten tabor i powiedział:- Dzieci to nie jest towar.
Tragik zaraz po przyjeździe poszedł na targ z koszykiem. Wieczorem z
innym koszykiem zjawił się w teatrze. Pierwsze przedstawienie
ściągnęło nie więcej niż pięćdziesięciu widzów. Odstępowaliśmy bilety
za pół ceny, nie było chętnych. Grano tego wieczoru sycylijski dramat
ludowy, historię tak powszednią jak kolej nocy i dni. Córka bogatego
chłopa zaręczyła się z pastuchem. Była mu wierna dopóty, dopóki z
miasta nie przyjechał paniczyk w aksamitnej kamizeli. Rozmawiając z
przybyszem, dziewczyna to chichotała nie w porę, to milkła. Słuchając
ich, pastuch kręcił głową jak strwożony ptak. Cały pierwszy akt
przemykał się pod ścianami, odchodził dokądś w swoich fałdujących
się szarawarach i wracał, oglądając się za siebie. - Nie ma interesu -
powiedział podczas antraktu Kola Szwarc - to jest towar dobry dla
Kremieńczuga.
Antrakt był po to, by dziewczyna miała czas dojrzeć do zdrady. Nie
poznaliśmy jej w drugim akcie - była drażliwa, roztargniona i
postarała się czym prędzej zwrócić pastuchowi pierścionek
zaręczynowy. Wtedy pastuch podszedł z nią do ubogiej, wymalowanej
figury Najświętszej Panny i powiedział w sycylijskim swoim narzeczu:-
Signora - powiedział swoim niskim głosem i odwrócił się. -
Najświętsza Panna chce, abyś mnie wysłuchała.
Giovanniemu, który przyjechał tu z miasta, Panna Święta da tyle
kobiet, ile mu się tylko zamarzy; mnie zaś nikogo nie trzeba prócz
pani, signora.
Panna Maria, niepokalana nasza orędowniczka, powie pani to samo,
jeśli signora zapyta ją o to.
Dziewczyna stała tyłem do wymalowanej drewnianej figury. Słuchając
pastucha, niecierpliwie tupała nogą. Na tej ziemi biada nam! - nie ma
kobiety, która nie traciłaby rozumu w chwili, gdy rozstrzyga się jej los.
Kobieta jest samotna w takich chwilach, sama jedna, bez Panny
Marii, i o nic jej nie pyta. W trzecim akcie przybysz z miasta,
Giovanni, spotkał się ze swoim przeznaczeniem. Golił się u wiejskiego
cyrulika, wystawiając aż na proscenium swoje rozkraczone, silne
męskie nogi; pod słońcem Sycylii lśniły fałdy jego kamizeli. Scena
wyobrażała wiejski jarmark. W najdalszym kącie stał pastuch. Stał
milczący wśród beztrosko stłoczonych ludzi. Głowę trzymał nisko,
potem podniósł ją i pod ciężarem jego rozbłysłego nagle, uważnego
spojrzenia Giovanni drgnął, zaczął wiercić się na fotelu, odepchnął
cyrulika i zerwał się na nogi. Rwącym się głosem zażądał od
policjanta, by z placu zostały usunięte podejrzane i ponure
indywidua. Pastuch - a grał go Di Grasso stał chwilę w zamyśleniu,
potem uśmiechnął się, wzbił się w górę, przefrunął nad sceną teatru
miejskiego, spadł na plecy Giovanniemu, przegryzł mu gardło i jął
chłeptać krew z rany, warcząc i łypiąc oczyma. Giovanni zwalił się i
kurtyna - opadając groźnie, bez szmeru - skryła przed naszym
wzrokiem zabitego i zabójcę. Na nic już więcej nie czekając, rzuciliśmy
się do kasy w Pasażu Teatralnym, która miała być otwarta dopiero
nazajutrz. Na czele biegł Kola Szwarc. O świcie „Nowiny Odeskie”
zawiadomiły tych nielicznych, którzy byli w teatrze, że dane im było
widzieć najwspanialszego aktora nowego wieku. Di Grasso zagrał u
nas podczas tego pobytu „Króla Leara”, „Otella”, „Śmierć cywilną”,
„Łaskawy chleb” Turgieniewa, każdym słowem swoim i ruchem dając
dowód, że w szaleństwach szlachetnej pasji więcej jest sprawiedliwości
i nadziei niż w ponurych rygorach tego świata. Bilety na te
przedstawienia odpalało się pięć razy drożej niż w kasie. Klienci
polowali na koników i dopadali ich w traktierni gardłujących,
rozpalonych, bluzgających pustymi przekleństwami. Kurząca się
struga różowego upału dotarła do Pasażu Teatralnego. Sklepikarze w
papuciach z wojłoku wynieśli na ulicę zielone butelki wina i baryłki z
oliwkami. W saganach przed kramami kipiał w pienistej wodzie
makaron i para tajała w dalekim niebie. Staruchy w męskich
sztybletach sprzedawały muszelki i pamiątki, z głośnym wrzaskiem
goniąc za wahającymi się klientami. Bogaci Żydzi z rozczesanymi na
dwoje brodami podjeżdżali pod hotel „Północny” i dyskretnie pukali do
drzwi pulchnych czarnulek z wąsikami - aktorek z trupy Di Grasso.
Wszyscy byli szczęśliwi w Pasażu Teatralnym prócz jednego tylko
człowieka; to ja byłem tym człowiekiem. W tych dniach groziła mi
zagłada. Z minuty na minutę ojciec mógł przypomnieć sobie o
zegarku, który wziąłem mu bez pozwolenia i zastawiłem u Koli
Szwarca. Zdążywszy przyzwyczaić się do złotych zegarków i będąc
człowiekiem pijącym rano zamiast herbaty besarabskie wino, Kola,
choć dostał już z powrotem swoje pieniądze, nie mógł jednak
zdecydować się na zwrot mojego zegarka. Już taki miał charakter.
Taki sam charakter miał mój ojciec. Wtłoczony między tych dwóch
ludzi patrzyłem, jak migają przede mną koła cudzej fortuny. Nie
zostawało mi nic innego, jak uciec do Konstantynopola. Wszystko już
było umówione z drugim mechanikiem parowca „Duke of Kent”, ale
przed odbiciem postanowiłem pożegnać się z Di Grasso. Grał ostatni
raz pastucha, którego unosi nad ziemię niepojęta siła. W teatrze
zgromadziła się włoska kolonia z łysym i smukłym konsulem na czele,
przyszli skuleni Grecy, brodaci eksterniści fanatycznie wpatrzeni w
niewidzialny punkt oraz długoręki lotnik Utoczkin. I nawet Kola
Szwarc przyprowadził swoją żonę w fioletowym szalu z frędzlami,
niewiastę nadającą się na grenadiera i długą jak step, o pomiętej,
sennej twarzyczce gdzieś na peryferiach ciała. Twarz ta była mokra od
łez, kiedy opadła kurtyna. - Ty łobuzie - wychodząc z teatru,
powiedziała do Koli teraz ty widzisz, co to jest miłość.
Stąpając ciężko, madame Szwarc kroczyła ulicą Langerona, z jej
rybich oczu ciekły łzy, szal z frędzlami drgał na grubych barach.
Szurając męskimi stęporami, trzęsąc głową, Szwarcowa ogłuszającym
głosem, na całą ulicę, wyliczała kobiety, które dobrze żyją ze swoimi
mężami. - Cipulka - mówią tacy mężowie do swojej żony - złotko,
maleństwo.
Spokorniały Kola szedł obok żony i cicho dmuchał w swoje jedwabne
wąsy. Szedłem za nimi z przyzwyczajenia i pochlipywałem. W chwili
milczenia Szwarcowa usłyszała mój płacz i odwróciła się. - Ty łobuzie
- wytrzeszczając rybie oczy, powiedziała do męża - niech ja nie dożyję
szczęśliwej godziny, jak ty zaraz nie oddasz chłopcu zegarka.
Kola zastygł, otworzył gębę, potem opamiętał się i uszczypnąwszy
mnie boleśnie, boczkiem podsunął mi zegarek. - Co ja z niego mam -
żałośnie labiedził, oddalając się, gruby, płaksiwy głos madame Szwarc
- dziś świńskie numery, jutro świńskie numery.
Ja cię pytam, ty łobuzie, jak długo może kobieta czekać?.
Doszli do rogu i skręcili w ulicę Puszkina. Zostałem sam z zaciśniętym
w ręku zegarkiem i nagle z taką jasnością, jakiej nigdy jeszcze nie
doznałem, zobaczyłem unoszące się w górę kolumny rady miejskiej,
oświetlone listowie na bulwarze, brązową głowę Puszkina tkniętą
wątłym odblaskiem księżyca, zobaczyłem po raz pierwszy to, co mnie
otaczało, takim właśnie, jakim było naprawdę - w kształcie umilkłym i
niewymownie pięknym.
Tłum. Jerzy Pomianowski
12. KAROL-JANKIEL
Za czasów mego dzieciństwa stała na Pieresypie kuźnia Jojnego
Brutmana. Spotykali się w niej handlarze koni, portowi furmani - w
Odessie nazywają ich bindużnikami - i rzeźnicy z miejskich rzeźni.
Kuźnia stała przy bałckiej szosie. Traktując ją jako punkt
obserwacyjny, można było ubić interes z niejednym chłopem
wiozącym do miasta owies i besarabskie wino. Jojne był bojaźliwym,
niepokaźnym człowiekiem, ale od wina nie stronił, tkwiła w nim dusza
odeskiego Żyda. Za moich czasów chowało się przy nim trzech synów.
Ojciec sięgał im do pasa. Na Pieresypie, nad morzem, po raz pierwszy
przekonałem się, jak potężne są ukryte siły natury. Trzech spasionych
byków o purpurowych barkach i stopach jak łopaty znosiło mizerotę
Jojnego do kąpieli tak, jak się znosi niemowlę. A jednak to on ich
zrodził i nikt inny. Tu nie było żadnych wątpliwości. Żona kowala
chodziła do synagogi dwa razy w tygodniu - w piątek wieczorem i w
sobotę rano. Synagoga była chasydzka, na Wielkanoc wierni tańczyli
tam aż do zapamiętania, jak derwisze. Żona Jojnego płaciła daninę
krążącym po guberniach południowych wysłannikom galicyjskich
cadyków. Kowal nie wtrącał się do spraw dziejących się między jego
żoną a Bogiem. Po pracy szedł do piwniczki mieszczącej się obok
rzeźni i tam, sącząc tanie, różowe wino, potulnie słuchał, co inni
mówią o cenach bydła i o polityce. Jego synowie wzrost i siłę wzięli po
matce. Dwaj z nich gdy już dorośli - zostali partyzantami. Starszy padł
pod Wozniesieńskiem, drugi z Brutmanów, Semen, znalazł się u
Primakowa - w dywizji czerwonych Kozaków. Kozacy obrali go
dowódcą swojego pułku. Od niego to i od paru jeszcze
małomiasteczkowych chłopaków bierze początek niebywały ów ród
żydowskich rębaczy, kawalerzystów i partyzantów. Trzeci syn
Brutmana został kowalem, jak ojciec. Pracuje w fabryce narzędzi
rolniczych Gehna, która mieści się tam, gdzie dawniej. Nie ożenił się i
nie ma potomstwa. Dzieci Semena koczowały razem z jego dywizją.
Babce potrzebny był wnuk, chciała mu opowiedzieć o Baal-Szemie.
Doczekała się wnuka od najmłodszej córki, Poli. Z całej rodziny tylko
ta dziewczyna wrodziła się w malutkiego Jojnego. Była lękliwa,
krótkowzroczna, miała delikatną cerę. O jej rękę starało się wielu.
Pola wybrała Owsjeja Biełocerkowskiego. Wybór ten był dla nas
niezrozumiały. Jeszcze dziwniejsze były wieści, świadczące, że młodzi
żyją w zgodzie. Kobiety mają własne gospodarstwo, jak tłuką się
garnki, tego z boku nie widać. Ale w tym wypadku garnki potłukł
Owsjej Biełocerkowski. W rok po ślubie zaskarżył do sądu swoją
teściową. Brane Brutman. Korzystając z tego, że Owsjej był akurat w
służbowej delegacji, a Pola poszła do szpitala, bo miała zapalenie
piersi, stara porwała nowo narodzonego wnuka, zaniosła go do małego
rzezaka Naftuły Gierczyka i tam, w obecności dziesięciu kościanych
dziadków, dziesięciu zgrzybiałych i wynędzniałych starców, stałych
bywalców chasydzkiej synagogi, noworodek poddany został zabiegowi
obrzezania. O tej nowinie dowiedział się Owsjej Biełocerkowski
dopiero po przyjeździe. Owsjej zapisał się do partii jako kandydat.
Postanowił też zasięgnąć rady u Byczacza, sekretarza komórki
pracowników handlu państwowego. - Zostałeś zapaskudzony moralnie
- powiedział mu Byczacz - i nie możesz tej sprawy tak zostawić.
Odeska prokuratura powzięła decyzję, aby rzecz sądzić na rozprawie
pokazowej w fabryce imienia Piotrowskiego. Mały rzezak Naftuła
Gierczyk i Brana Brutman, lat sześćdziesiąt dwa, znaleźli się na ławie
oskarżonych. Naftuła był w Odessie taką samą częścią miejskiego
inwentarza jak pomnik księcia de Richelieu. Przechodził pod naszymi
oknami na Dalnickiej, trzymając w ręku obszarpaną i wyświechtaną
torbę akuszerską. W tej torbie nosił swoje niezawiłe instrumenty. To
wyciągał z niej nożyk, to znów butelkę wódki i miodowy piernik.
Nasamprzód wąchał piernik, potem łykał wódkę, a po wypiciu
intonował modlitwę. Rudy był ten Naftuła jak pierwszy rudy człowiek
na świecie. Po odcięciu tego, co do niego należało, Naftuła nie zbierał
krwi szklaną pipetką, lecz wysysał ją swoimi wywiniętymi wargami.
Krew rozmazywała się na skudlonej jego brodzie. Do gości wychodził
już wstawiony. Niedźwiedzie jego oczka jarzyły się wesoło. Rudy, jak
pierwszy rudzielec na świecie, dudlił błogosławieństwa nad winem.
Jedną ręką Naftuła wlewał wódkę do swojej obrośniętej, krzywej,
ziejącej ogniem jamy gębowej, w drugiej ręce trzymał talerz. Na talerzu
leżał nożyk powalany niemowlęcą krwią i kawałek gazy. Zbierając
ofiary Naftuła obchodził wszystkich gości z tym talerzem, kręcił się
wśród kobiet, pchał się na nie, łapał je za piersi i wrzeszczał na całą
ulicę. - Grube mamy - wrzeszczał stary, łypiąc koralowymi oczkami -
sztancujcie chłopców dla Naftuły, młóćcie pszenicę na swoich
brzuchach, starajcie się dla Naftuły.
Sztancujcie chłopców, grube mamy.
Mężowie rzucali pieniądze do jego talerza. Żony ocierały mu brodę z
krwi. Podwórka na Głuchej i Szpitalnej były niewyczerpane. Na
podwórkach Głuchej i Szpitalnej roiły się dzieci niczym ikra w
rzecznych ujściach. Naftuła pielgrzymował ze swoją sakwą jak
poborca podatkowy. Prokurator Orłów przerwał tę wędrówkę Naftuły.
Prokurator grzmiał ze swojej trybuny, starając się wykazać, że mały
rzezak jest zawodowym szerzy cielem przesądów religijnych. - Czy
obywatel wierzy w Boga? - zapytał Naftuły.
- Niech w Boga wierzy taki, co wygrał dwieście tysięcy odpowiedział
stary. - Czy obywatela nie zdziwiło przybycie obywatelki Brutman o
tak późnej porze, podczas ulewy i z niemowlęciem na ręku?.
- Ja się dziwię - odpowiedział Naftuła - kiedy ludzie robią coś po
ludzku, ale kiedy ludzie wyprawiają wariackie sztuki, to ja się wcale
nie dziwię.
Odpowiedzi te nie zadowoliły prokuratora. Chodziło o. szklaną
pipetkę. Prokurator dowodził, że wysysając krew ustami, podsądny
narażał dzieci na niebezpieczeństwo zakażenia. Głowa Naftuły -
kudłaty orzeszek jego głowy - kiwała się gdzieś nad samą podłogą.
Naftuła wzdychał, mrużył oczy i ocierał piąstką zapadnięte swoje usta.
- Co to za mamrotanie, obywatelu Gierczyk? - zapytał go
przewodniczący. Naftuła skierował przygasły wzrok na prokuratora
Orłowa. - Nieboszczyk mesje Zusman - powiedział z westchnieniem -
nieboszczyk pański tatuś, miał taką głowę, że trudno znaleźć lepszą w
całym świecie. I, chwała Bogu, wcale go szlag nie trafił, kiedy on
trzydzieści lat temu zaprosił mnie na pański brys*. No i widzimy, że z
pana wyrósł przy sowieckiej władzy wielki człowiek i że Naftuła nie
zabrał sobie razem z tą drobnostką niczego takiego, co by panu potem
było potrzebne.
*/Brys (hebr. ) - obrzezanie.
Zamrugał niedźwiedzimi oczkami, pokiwał rudym swoim orzeszkiem i
zamilkł. Odpowiedział mu śmiech jak z armaty, grzmiące salwy
śmiechu. Orłów, z domu Zusman, wymachiwał rękoma i krzyczał coś,
czego w tej kanonadzie nie sposób było rozumieć. Żądał wciągnięcia
do protokołu.
Sasza Swietłow, felietonista „Odeskich Wiadomości”, posłał mu z loży
prasowej karteluszek: „Sjoma, jesteś baran - było tam napisane -
dobij go ironią, jedynie śmieszność zabija.
Twój Sasza”.
Sala ucichła, gdy wprowadzono świadka Biełocerkowskiego. Świadek
powtórzył to, co już zeznał na piśmie. Był to drągal w bryczesach i
kawaleryjskich butach z cholewami. Wedle zeznań Owsjeja, komitety
powiatowe partii w Tyraspolu i w Bałcie okazywały mu całkowite
poparcie w akcji skupu makuchów. W szczytowym punkcie kampanii
skupu otrzymał depeszę z wiadomością o narodzinach syna. Po
uzgodnieniu sprawy z kierownikiem oddziału organizacyjnego
bałckiego komitetu powiatowego postanowił - w imię powodzenia akcji
skupu - ograniczyć się do wysłania telegramu z życzeniami, sam zaś
przyjechał dopiero po dwóch tygodniach. Ogółem akcja skupu w jego
rejonie przyniosła sześćdziesiąt cztery tysiące pudów makuchów. W
swoim mieszkaniu nie zastał nikogo prócz świadka Charczenko,
sąsiadki, z zawodu praczki, oraz syna. Małżonka jego udała się do
lecznicy, a świadek Charczenko, kołysząc kolebkę, co jest dowodem
zacofania, nuciła dziecku piosenkę. Znając świadka Charczenko jako
alkoholiczkę, świadek Biełocerkowski nie widział potrzeby wnikania w
treść tej piosenki, zdziwił się jedynie, że śpiewająca nazywa chłopca
Jaszą, podczas gdy on kazał nadać synowi imię Karol, na cześć
naszego nauczyciela Karola Marksa. Po rozwinięciu pieluszek
przekonał się o swoim nieszczęściu. Prokurator zadał kilka pytań.
Obrona oznajmiła, że z pytań rezygnuje. Woźny sądowy wprowadził
świadka Paulinę Biełocerkowską. Podeszła do bariery chwiejnym
krokiem. Błękitnawy skurcz niedawnego macierzyństwa wykrzywiał
jej twarz. Pot kroplami wystąpił na czole. Podniosła wzrok na małego
kowala wystrojonego świątecznie - nosił fontaź i nowe sztyblety — i na
miedzianą, ozdobioną siwymi wąsami twarz matki. Świadek
Biełocerkowska nie dała odpowiedzi na pytanie, co jest jej wiadome
odnośnie rozpatrywanej sprawy. Powiedziała tylko, że jej ojciec był
biedakiem, że czterdzieści lat przepracował w kuźni przy bałckiej
szosie. Matka urodziła sześcioro dzieci, troje z nich już nie żyje, jeden
jest czerwonym dowódcą, drugi pracuje w zakładach Gehna.
- Matka jest bardzo pobożna, każdy to widzi, zawsze dręczyło ją, że jej
dzieci są niewierzące, i nie mogła znieść myśli, że jej wnuki nie będą
Żydami. Trzeba wziąć pod uwagę, z jakiej rodziny matka pochodzi.
Miasteczko Międzybórz jest już osławione, kobiety tam do dziś dnia
noszą peruki.
- Niech mi świadek powie - przerwał jej czyjś ostry głos. Paulina
zamilkła, krople potu na jej czole poróżowiały, zdawało się, że krew
przesącza się przez cienką skórę. - Niech no mi świadek powie -
powtórzył głos należący do byłego rzecznika przysięgłego, Samuela
Lininga.
Gdyby synhedrion przetrwał do naszych czasów, Lining byłby jego
przewodniczącym. Ale synhedrionu nie ma i Lining, który w
dwudziestym piątym roku życia nauczył się czytać i pisać po rosyjsku,
zaczął pod czterdziestkę gryzmolić skargi kasacyjne do senatu, które
niczym nie różniły się od talmudycznych traktatów.
Staruszek przespał cały proces. Jego żakiet obsypany był popiołem.
Ocknął się na widok Poli Biełocerkowskiej. - Niech mi świadek powie -
rybi rząd jego sinych, wypadających zębów zaterkotał - czy świadkowi
znana była decyzja męża, aby nadać synowi imię Karol?- Owszem. - A
jak ochrzciła go mama świadka?- Jankiel. - A świadek, a jak świadek
wołał na swojego syna?- Wołałam na niego „kotku”. - Dlaczego coś
kotku?- Ja zawsze na dzieci wołam - kotku.
- Idźmy dalej - powiedział Lining, zęby mu wypadły, zdążył je
podtrzymać dolną wargą i wsunął z powrotem na swoje miejsce. -
Idźmy dalej.
Wieczorem, kiedy dziecko zostało uprowadzone do podsądnego
Gierczyka, świadka nie było w domu, świadek był w lecznicy, czy się
wyrażam ściśle?
- Byłam w lecznicy.
- W jakiej lecznicy świadka poddawano kuracji?
- Na ulicy Nieżyńskiej u doktora Drisot.
- Więc poddawano u doktora Drisot?.
- Owszem. - Świadek to dobrze pamięta?.
- Jak mogę nie pamiętać.
- Upraszam wysoki sąd, żeby sobie załączył jedno zaświadczenie -
strupieszała twarz Lininga podniosła się nad blatem stołu - z tego
zaświadczenia sąd zawyrokuje, że w danym czasokresie, o którym tu
mowa, doktor Drisot był nieobecny i znajdował się na kongresie
pediatrów w Charkowie.
Prokurator nie miał nic przeciwko dołączeniu wniosku w sprawie
zaświadczenia. - Idźmy dalej - potrzaskując zębami powiedział Lining.
Pola opadła na barierę całym ciałem. Jej szept stał się ledwie
dosłyszalny. - Możliwe, że to nie był doktor Drisot - powiedziała leżąc
na barierze - nie mogę wszystkiego pamiętać, jestem wyczerpana.
Lining skrobał ołówkiem żółtą brodę, czochrał się kabłąkowatym
grzbietem o ławkę i ruszał sztucznymi zębami. Zapytana o
zaświadczenie z Kasy Chorych, Biełocerkowska odpowiedziała, że
zgubiła je.
- Idźmy dalej - powiedział staruch. Paulina przesunęła dłonią po czole.
Jej mąż siedział na skraju ławy, z dala od innych świadków. Siedział
wyprostowany, podkurczył długie nogi w kawaleryjskich botfortach.
Słońce padało na jego twarz porozpieraną belkowaniem drobnych,
najeżonych kości. - Ja znajdę to zaświadczenie - wyszeptała Paulina i
ręce jej ześliznęły się z bariery. I wtedy rozległ się płacz dziecka. Za
drzwiami płakało i chlipało dziecko. - O czym ty właściwie myślisz.
Pola - grubym głosem, krzyknęła stara Brutmanowa - dziecko od rana
nie karmione, dziecko zaszło się od krzyku!
Czerwonoarmiści wzdrygnęli się i mocniej ścisnęli karabiny. Paulina
osuwała się coraz niżej, głowa jej opadła w tył i dotknęła podłogi. Ręce
wzbiły się w górę, zatrzepotały w powietrzu i opadły. - Przerwa -
zawołał przewodniczący. Sala wybuchnęta zgiełkiem. Połyskując
zielonymi zapadlinami w policzkach, Biełocerkowski podszedł do żony,
kroczył jak żuraw. - Nakarmić dziecko - krzyknął ktoś z tylnych
rzędów, przykładając dłonie do ust jak tubę. - Będzie nakarmione -
odpowiedział z daleka kobiecy głos- na ciebie czekali czy co?- Wrobili
córkę - powiedział siedzący obok mnie robotnik- córka w sitwie.
- Rodzina, bracie - odezwał się jego sąsiad - to ciemna sprawa, nocna
zmiana.
Co ludzie w nocy naplączą, tego człowiek we dnie nie rozpłacze.
Słońce ukośnymi promieniami rozcinało salę. Tłum dreptał w
ciasnocie. Rozpychając się łokciami, wydostałem się na korytarz.
Drzwi świetlicy były uchylone. Dochodziło stamtąd cmokanie i
mlaskanie Karola-Jankiela. W świetlicy wisiał portret Lenina, ten, na
którym przemawia on z wieżyczki samochodu pancernego na placu
przed dworcem Fińskim; portret otaczały kolorowe wykresy produkcji
fabryki imienia Piotrowskiego. Wzdłuż ściany stały sztandary i
karabiny na drewnianych szaragach. Robotnica o rysach Kirgizki
schylając głowę karmiła Karola-Jankiela. Był to pulchny
pięciomiesięczny osobnik w skarpetkach ręcznej roboty i z białym
pomponem na głowie. Przyssany do Kirgizki, Karol-Jankiel
powarkiwał i zaciśniętą piąstką bębnił po piersi swojej mamki. -
Jakiego ci hałasu narobili - powiedziała Kirgizka - już go ktoś
nakarmi, nie bójcie się.
Po pokoju kręciła się jeszcze siedemnastoletnia dziewczyna w
czerwonej chusteczce, o policzkach sterczących jak guzy. Wycierała do
sucha ceratkę Karola-Jankiela. - Z niego będzie żołnierz - powiedziała
dziewczyna - patrzcie, jaki skory do bitki.
Kirgizka leciutkimi szarpnięciami wyjęta sutkę z ust Karola-Jankiela.
Mały warknął i w rozpaczy odrzucił w tył głowę z białym pomponem.
Kobieta wydobyła na wierzch drugą pierś i dała ją chłopczykowi.
Spojrzał na sutkę mętnymi oczkami, coś w nich błysnęło. Kirgizka
patrzyła na Karola-Jankiela z góry, mierząc w niego z ukosa czarnym
okiem. - Dlaczego żołnierz - powiedziała, poprawiając chłopcu
czapeczkę - to będzie lotnik, po niebie będzie latał.
W sali znów zaczęła się sesja. Walka toczyła się teraz między
prokuratorem a rzeczoznawcami, którzy uchylili się od dania jasnej
opinii. Oskarżyciel publiczny uniósł się i walił w pulpit pięścią.
Widziałem też pierwsze rzędy - galicyjskich cadyków, trzymających na
kolanach swoje bobrowe czapki. Przyjechali tu na proces, podczas
którego, wedle warszawskich gazet, miała być sądzona żydowska
religia. Twarze rabinów siedzących w pierwszym rzędzie zawisły w
burzliwym, zakurzonym, słonecznym blasku. - Precz! - krzyknął
komsomołce, który przebił się aż do podium. Walka stawała się coraz
gorętsza. Karol-Jankiel, bezmyślnie gapiąc się na mnie, ssał pierś
Kirgizki. Od okna biegły proste ulice, wydeptane przez moje
dzieciństwo i młodość - ulica Puszkina ciągnęła się aż do dworca,
Mało-Arnaucka wrzynała się w nadmorski park. Wyrosłem na tych
ulicach, teraz przyszła kolej na Karola-Jankiela, ale o mnie nikt tak
się nie użerał, jak użerają się o niego, mój los obchodził tylko
nielicznych. - Nie może być - szeptałem sam do siebie - żebyś nie był
szczęśliwy, Karolu-Jankielu.
Nie powinno tak się zdarzyć, abyś nie miał być szczęśliwszy ode mnie.
Tłum. Jerzy Pomianowski
13. KONIEC PRZYTUŁKU
W głodowych latach nikomu w Odessie nie żyło się lepiej niż
mieszkańcom przytułku przy drugim żydowskim cmentarzu. Kupiec
blawatny Kofman wybudował niegdyś - dla uczczenia pamięci swojej
żony Izabelli - przytułek obok muru cmentarnego. Sąsiedztwo to było
przedmiotem niejednego żartu w kawiarni Fankoniego. Ale wyszło na
to, że Kofman miał rację. Po rewolucji gnieżdżący się przy cmentarzu
starcy i staruchy zagarnęli stanowiska grabarzy, kantorów,
posługaczy cmentarnych. Sprawili sobie dębową trumnę z kapą i
srebrnymi pendentami, którą dawali w najem niezamożnym klientom.
Deski zniknęły w tym okresie z Odessy. Trumna do wynajęcia stale
była w robocie. W dębowej skrzyni nieboszczyk leżał w swoim domu i
na nabożeństwie żałobnym; do grobu zaś zwalano go w samej tylko
śmiertelnej koszuli. Wymaga tego zapomniane żydowskie prawo.
Mędrcy głosili, że nie należy przeszkadzać robakom połączyć się z
padłem. Padło jest nieczyste. „Z prochu powstałeś i w proch się
obrócisz”. Dzięki odrodzeniu starego obyczaju starcy mieli - prócz
swego przydziału - taki fasunek, jaki nikomu w tych latach się nie
śnił. Wieczorami hulali sobie w knajpie Załmana Krzyworączki i
rzucali sąsiadom ogryzki. Pomyślności ich nic nie mąciło dopóty,
dopóki nie przytrafiło się powstanie w niemieckich koloniach. Niemcy
zabili podczas walki komendanta garnizonu Hersza Ługowoja.
Chowano go z honorami. Oddziały wojskowe przybyły na cmentarz z
orkiestrami, kuchniami polowymi i karabinami maszynowymi na
taczankach. Nad otwartą mogiłą wygłaszano mowy i składano
przysięgi. - Towarzysz Hersz - krzyczał z natężeniem Lońka Brojtman,
dowódca dywizji - wstąpił do bolszewickiej RSDRP w 1911 roku, gdzie
był propagandzistą i łącznikiem. Pierwszym represjom towarzysz
Hersz został poddany razem z SoniąJanowską, Iwanem Sokołowem i
Monossonem w 1913 roku w mieście Mikołajowie.
Arie-Lejb, starosta przytułku, stał już ze swoimi towarzyszami w
pogotowiu. Lońka nie zdążył jeszcze skończyć mowy pożegnalnej, a już
staruszkowie zaczęli przechylać trumnę na bok, żeby zwalić do grobu
zwłoki, pokryte sztandarem. Lońka nieznacznie trącił Arie-Lejba
ostrogą. - Odwal się - powiedział - odwal się stąd.
Hersz zasłużył sobie na to wobec Republiki.
Na oczach zdrętwiałych starców Ługowoj został zakopany razem z
dębową skrzynią, pendentami i czarną kapą, na której srebrem były
wytkane tarcze Dawida i werset z hebrajskiej modlitwy za zmarłych. -
Jesteśmy załatwieni - powiedział Arie-Lejb po pogrzebie do swoich
kolegów. - Jesteśmy w ręku faraonowym.
I pobiegł do zarządzającego cmentarzem Brojdina z prośbą o wydanie
desek na nową trumnę i sukna na kapę. Brojdin obiecał, ale nic nie
załatwił. W jego planach nie leżało wzbogacenie starców. Oświadczył w
kantorze: „Bardziej mi na sercu leżą bezrobotni samorządowcy jak ci
spekulanci.
„. Brojdin obiecał, ale nic nie załatwił. W knajpie Załmana
Krzyworączki na jego głowę i na głowy członków związku pracowników
samorządu miejskiego sypały się talmudyczne przekleństwa. Starcy
przeklęli szpik w kościach Brojdina i członków związku, świeże
nasienie w łonie ich żon oraz przewidzieli dla każdego z nich osobny
rodzaj paraliżu i wrzodów. Ich dochody zmalały. Racja żywnościowa
składała się teraz z sinej polewki na rybich ościach. Drugim daniem
była kasza jaglana bez żadnej omasty. Stary człowiek z Odessy zje
każdą bryję niezależnie od jej składu, byleby tylko wrzucono do niej
listek bobkowy, czosnek i pieprz. Tu nic z tych rzeczy nie było.
Przytułek imienia Izabelli Kofman podzielił los ogółu. Wściekłość
wygłodzonych starców rosła. Wyładowała się na głowie człowieka,
który najmniej się tego spodziewał. Człowiekiem tym okazała się pani
doktor Judyta Szmajser, która przyszła do przytułku szczepić ospę.
Gubispołkom wydał rozporządzenie o powszechnym obowiązku
szczepienia ospy. Judyta Szmajser rozłożyła na stole swoje
instrumenty i zapaliła maszynkę spirytusową. Za oknami stały
szmaragdowe ściany cmentarnych zarośli. Błękitny języczek płomienia
krzyżował się z lipcowymi błyskawicami. Najbliżej Judyty stał Meir
Bezkonieczny, wyschły starzec. Ponuro przyglądał się jej
przygotowaniom. - Pozwolicie, że was ukłuję - powiedziała Judyta,
machnęła szczypczykami i zabrała się do wyciągania z łachmanów
niebieskiego pręta jego ręki. Stary wyrwał jej swoją rękę. - U mnie nie
ma w co kłuć.
- Nie będzie bolało - zawołała Judyta. - W miękkie miejsce nie boli.
- U mnie nie ma nic miękkiego - powiedział Meir Bezkonieczny - u
mnie nie ma w co kłuć.
Z kąta pokoju odpowiedziało mu głuche zawodzenie. To zawodziła
Doba-Leja, była kucharka na chrzcinach. Meir wykrzywił zetlałe swoje
policzki. - Życie to śmiecie - wymamrotał - świat to burdel, ludzie to
aferzyści.
Binokle na nosku Judyty zadrgały, jej pierś wykipiała z
krochmalonego fartucha. Judyta otworzyła usta po to, by wyjaśnić
wszystkie pożytki ze szczepienia ospy, ale powstrzymał ją Arie-Lejb,
starosta przytułku. - Panienko - powiedział - nas urodziła mama tak
samo jak panienkę. Ta kobieta, ta nasza matka, urodziła nas po to,
żebyśmy żyli, a nie żebyśmy się męczyli. Ona chciała, żebyśmy żyli
sobie dobrze, i miała rację, jak tylko może mieć rację matka. Człowiek,
któremu wystarczy to, co mu Brojdin wydziela, taki człowiek niewart
jest materiału, z którego został zrobiony. Panienki cel, panienko, jest
taki, żeby nam szczepić ospę, i panienka z boską pomocą tę ospę
szczepi. Nasz cel jest taki, żeby dożyć do końca naszych dni, a nie
tylko się męczyć, ale my nie idziemy do tego celu. Doba-Leja, wąsata
starucha o lwiej twarzy, zatkała jeszcze głośniej, słysząc te słowa.
Doba-Leja zatkała basem. - Życie to śmierć - powtórzył Meir
Bezkonieczny - a ludzie to aferzyści.
Sparaliżowany Simon-Wolf chwycił za kółko swojego wózka i ruszył ku
drzwiom, wykręcając dłonie i piszcząc. Jarmułka osunęła się z jego
malinowej, rozdętej głowy. W ślad za Simon-Wolfem na główną aleję
wysypała się, wyjąc i strojąc grymasy, cała trzydziestka starców i
staruch. Wymachiwali szczudłami i porykiwali jak głodne osły. Na ich
widok stróż zatrzasnął cmentarne wrota. Grabarze podnieśli łopaty
oblepione ziemią i korzeniami traw i stali pełni zdumienia. Słysząc
hałas, wyszedł brodaty Brojdin w sztylpach, kolarskiej czapeczce i
kusej marynarce. - Aferzysto - krzyknął Simon-Wolf - nas nie ma w co
kłuć.
Na naszych rękach nie ma ciała.
Doba-Leja wyszczerzyła zęby i zawyła. Wózkiem paralityka jęła
nacierać na Brojdina. Arie-Lejb zaczął jak zwykle z przenośni,
przypowiastek, skradających się z dala ku celowi, który nie dla
wszystkich był widoczny. Rozpoczął od przypowieści o rabbim
Ozjaszu, który ofiarował swój majątek dzieciom, serce - żonie, strach -
Bogu, podatki - cezarowi, dla siebie zaś zostawił tylko miejsce pod
oliwką, gdzie słońce o zachodzie świeciło najdłużej. Od rabbi Ozjasza
Arie-Lejb przeszedł do desek na nową trumnę i do przydziałów
żywnościowych. Brojdin rozstawił nogi w sztylpach i słuchał, nie
podnosząc wzroku. Brunatna barykada jego brody leżała nieruchomo
na nowym frenczu; zdawało się, że Brojdin oddaje się myślom
smutnym i spokojnym. - Wybaczysz mi chyba, Arie-Lejb - Brojdin
westchnął, zwracając się do cmentarnego mędrca - ty mi chyba
wybaczysz, jeśli powiem, że nie mogę w tobie nie widzieć podejrzanych
koncepcji i poetycznego elementu.
Nie mogę nie widzieć za twoimi plecami, Arie-Lejb, tych, co wiedzą, co
robią, zupełnie tak, jak ty wiesz, co robisz.
Tu Brojdin podniósł oczy. I natychmiast wypełniła je biała woda
wściekłości. Drgające wzgórki jego źrenic wparły się w starca. - Arie-
Lejb - powiedział Brojdin silnym swoim głosem przeczytaj telegramy z
Tatarskiej Republiki, gdzie znaczne ilości Tatarów głodują jak wariaci.
Przeczytaj odezwę proletariuszy z Pitra, którzy pracują i czekają o
głodzie przy swoich maszynach.
- Ja nie mogę czekać - przerwał zarządzającemu Arie-Lejb - nie mam
już czasu na czekanie.
- Są ludzie - grzmiał Brojdin, nie słuchając - którzy żyją gorzej od
ciebie, i są tysiące ludzi, którzy żyją gorzej niż ci, co żyją gorzej od
ciebie.
Ty siejesz nieprzyjemności, Arie-Lejb, no to zbierzesz burzę. Wy
będziecie załatwieni, jeżeli ja się od was odwrócę. Pomrzecie, jeżeli ja
pójdę swoją drogą, a wy swoją. Ty umrzesz, Arie-Lejb. Ty umrzesz,
Simon-Wolf. Ty umrzesz, Meirze Bezkonieczny. Ale zanim pójdziecie
sobie umierać, powiedzcie mi - bardzo jestem tego ciekaw - czy jest u
nas sowiecka władza, czy może jej wcale nie ma? Jeżeli jej nie ma u
nas i ja się mylę, to zaprowadźcie mnie do pana Bersona na róg
Deribasowskiej i Jekatieriańskiej, gdzie przeharowałem jako
kamizelkarz wszystkie lata mojego życia.
Powiedz mi, że się mylę, Arie-Lejb.
I zarządzający cmentarzem podszedł zupełnie blisko do kalek.
Dygocące jego źrenice były w nich wycelowane. Wbijały się w
zmartwiałe, stękające stado jak promienie reflektorów, jak języki
ognia. Sztylpy Brojdina trzeszczały, pot kipiał na zbrużdżonej jego
twarzy, Brojdin coraz bliżej nacierał na Arie-Lejba i żądał odpowiedzi -
czy nie pomylił się aby, sądząc, że radziecka władza już nadeszła.
Arie-Lejb milczał. Milczenie to mogłoby doprowadzić go do zguby,
gdyby w końcu alei nie pokazał się bosy Fied'ka Stiepun w
marynarskiej koszulce. Fied'ka, kiedyś kontuzjowany pod Rostowem i
umieszczony jako ozdrowieniec w chałupie obok cmentarza, miał na
pomarańczowym sznurze policyjnym gwizdek i nagan bez futerału.
Fied'ka był pijany. Kamienne pukle włosów nakładały mu się na
czoło. Pod puklami skurcz wykrzywiał jego skułastą twarz. Podszedł
do mogiły Ługowoja, pokrytej zwiędłymi wieńcami. - Gdzieś ty był,
Ługowoj - powiedział Fiedia do nieboszczyka - kiedym ja brał Rostów?.
Marynarz zgrzytnął zębami, zadął w policyjny gwizdek i wyciągnął
nagan zza pasa. Szmelcowana lufa rozbłysła. - Koniec z carami! -
zawołał Fied'ka - nie ma już carów.
Wszyscy mają leżeć bez trumien.
Marynarz ściskał rewolwer. Pierś jego była naga. Wytatuowane na niej
było słowo „Riwa” i smok, którego głowa skierowana była ku sutce.
Grabarze z podniesionymi łopatami skupili się dookoła Fied'ki.
Kobiety trudniące się myciem zwłok wyszły ze swoich klitek i gotowe
były zawyć do wtóru Dobie-Lei. Fale jęku biły o zamknięte wrota
cmentarza. Rodziny, które przywiozły nieboszczyków na taczkach,
domagały się, by je przepuszczono. Żebracy walili szczudłami o
żelazne sztachety. - Koniec z carami!.
- Marynarz wypalił w niebo. Ludzie w podskokach rzucili się wzdłuż
alei. Brojdin stawał się z wolna coraz bledszy. Podniósł rękę, zgodził
się na wszystkie żądania domu starców i, obróciwszy się po
wojskowemu, poszedł do kantoru. Wrota rozwarły się w tej samej
chwili. Krewniacy zmarłych, pchając wózki przed sobą, żwawo toczyli
je po dróżkach. Samozwańczy kantorowie przenikliwymi falsetami
zaśpiewali „El mole rachmim” nad rozkopanymi grobami. Wieczorem
świętowali swoje zwycięstwo u Krzyworączki. Postawili Fied'ce trzy
kwarty besarabskiego wina. - Hewel bawolim* - trącając się z
marynarzem, powiedział Arie-Lejb - porządny chłop z ciebie, z tobą
można żyć.
Kuloj hewel.
Szefowa, żona Krzyworączki, myła za przepierzeniem szklanki. - Jeżeli
u Ruskiego trafi się dobry charakter - zauważyła madam
Krzyworączka - to to już doprawdy coś wspaniałego.
Fied'kę wyprowadzono o drugiej w nocy. - Hewel bawolim - mamrotał
niezrozumiałe, feralne wyrazy, brnąc ulicą Stepową - kuloj hewel.
*/ Hewel hawolim (hebr. ) - Marność marności.
*/ Kuloj hewel (hebr. ) - I wszystko marność.
Następnego dnia starcom wydano w przytułku po cztery kawałki
rąbanego cukru i barszcz na mięsie. Wieczorem poprowadzono ich do
Teatru Miejskiego na przedstawienie zakupione przez Opiekę
Społeczną. Dawano „Carmen”. Po raz pierwszy w życiu inwalidzi i
pokraki zobaczyli złocone balkony odeskiego teatru, aksamit jego
barier, oleisty blask jego świeczników. Podczas antraktów wszystkim
rozdano kanapki z leberką. Na cmentarz zostali odwiezieni wojskową
ciężarówką. Auto torowało sobie drogę po zamarzłych ulicach z
łomotem i detonacjami. Starcy zasnęli o pełnym brzuchu. Czkali przez
sen i dygotali z przesytu, jak psy zziajane po biegu. Rano Arie-Lejb
wstał wcześniej niż inni. Obrócił się twarzą ku wschodowi, aby się
pomodlić, i zobaczył na drzwiach ogłoszenie. Na papierku tym Brojdin
podawał do wiadomości, że przytułek zamyka się na remont i wszyscy
podopieczni winni tego dnia zjawić się w gubernialnym oddziale
Opieki Społecznej celem nowej rejestracji pod kątem stosunku do
pracy. Słońce wychynęło nad wierzchołki cmentarnych zarośli. Arie-
Lejb uniósł palce do oczu. Z przygasłych oczodołów wyciekła łza.
Kasztanowa aleja w pełnym blasku biegła w stronę kostnicy. Kasztany
kwitły, drzewa niosły wysokie, białe kwiatostany na rozcapierzonych
łapach. Nieznajoma kobieta w chustce ciasno okręconej pod biustem
gospodarowała w kostnicy. Wszystko tam było przeinaczone - ściany
ozdobione świerczyną, stoły wyskrobane. Kobieta myła noworodka.
Przewracała go zręcznie z boku na bok: woda brylantową strugą
ściekała po wpadłych, pokrytych plamami pleckach. Brojdin w
sztylpach siedział na stopniach kostnicy. Wyglądało na to, że
odpoczywa. Zdjął swój kaszkiet i wycierał czoło żółtą chustką. - W
związku tak właśnie powiedziałam do towarzysza Andrejczyka -
nieznajoma kobieta głos miała śpiewny — my się roboty nie boimy.
Wystarczy o nas spytać w Jekatierinosławiu.
Jekatierinosław zna naszą robotę.
- Przystępujcie, towarzyszko Blumo, przystępujcie do roboty -
zgodliwym tonem powiedział Brojdin, chowając do kieszeni żółtą
chustkę - ze mną można się dogadać.
Ze mną można się dogadać - powtórzył i skierował błyszczące oczy na
Arie-Lejba, który przywlókł się aż pod ganek - nie trzeba tylko pluć mi
w kaszę.
Brojdin nie skończył swojej przemowy: pod bramą zatrzymała się
dorożka zaprzężona w rosłego, karego konia. Z dorożki wylazł
zarządzający gospodarką komunalną w koszuli z wykładanym
kołnierzem. Brojdin wziął go pod rękę i poprowadził na cmentarz.
Stary czeladnik krawiecki demonstrował swemu zwierzchnikowi
stuletnią historię Odessy spoczywającą pod granitowymi płytami.
Pokazał mu pomniki i grobowce eksporterów pszenicy, maklerów
okrętowych i handlowców, którzy zbudowali rosyjską Marsylię tam,
gdzie stała wioska Hadżibej. Tu oto leżeli - twarzą ku wrotom -
wszyscy Aszkenazy, Hessenowie i Efrussi - kutwy z polorem, hulaki z
żyłką do filozofii, twórcy odeskich fortun i anegdot. Leżeli pod
nagrobkami z labradoru i różowego marmuru, odgrodzeni szpalerem
kasztanów i akacji od plebsu cisnącego się pod murami. - Nie dawali
żyć, póki żyli - Brojdin walił po pomniku buciorem - nie dawali
umrzeć po śmierci.
Zapalił się i opowiedział zarządzającemu gospodarką komunalną, jaki
ma program przebudowy cmentarzy i jaki plan kampanii przeciw
bractwu pogrzebowemu. - I tych też usunąć. - Zarządzający wskazał
na żebraków stojących pod bramą. - Już się robi - odparł Brojdin -
wszystko już po trochu się robi.
- No, działaj - powiedział zarządzający Majorów - masz tu porządek,
ociec.
Działaj.
Postawił nogę na stopniu dorożki i przypomniał sobie o Fied'ce. - Co
to za rozróbka tu była?- Chłopak po kontuzji - powiedział Brojdin
opuszczając wzrok - i zdarzają mu się wyskoki.
Ale teraz już mu się wytłumaczyło i on przeprasza.
- Główka pracuje - powiedział Majorów do swego towarzysza na
odjezdnym - ma porządek w głowie.
Rosły koń wiózł do miasta Majorowa i kierownika oddziału urządzeń
komunalnych. Po drodze natknęli się na starców i staruchy,
wypędzonych z przytułku. Kuśtykali kulawo, zginając się pod
tobołkami, i wlekli się w milczeniu. Chwaccy czerwonoarmiści
spychali ich do szeregu. Wózki paralityków skrzypiały. Świst
duszności, pokorna chrypa wyrywała się z piersi emerytowanych
kantorów, weselnych błaznów, kucharek na chrzcinach i wysłużonych
subiektów sklepowych. Słońce stało wysoko. Upał znęcał się nad kupą
łachmanów wlokących się po ziemi. Szlak ich biegł wzdłuż ponurej,
wypalonej, kamienistej szosy, obok lepianek z gliny, obok pól
usianych kamieniami, obok otwartych domów zburzonych przez
pociski, obok góry zadżumionych. Niewymownie smutna droga
prowadziła w Odessie od miasta na cmentarz.
Tłum. Jerzy Pomianowski