U NASZEGO BATKI MACHNY
Sześciu machnowców zgwałciło służącą zeszłej nocy. Dowiedziawszy się o
tym rano, postanowiłem zobaczyć, jak też wygląda kobieta sześciokrotnie
zgwałcona raz po raz. Zastałem ją w kuchni. Prała, zgięta nad balią. Była to
gruba dziewucha o rumianych policzkach. Tylko ospałe bytowanie w żyznej
okolicy napełnić może Żydówkę takimi krowimi sokami, wypucować jej
policzki do takiego tłustego blasku. Nogi dziewczyny, tęgie, ceglaste, rozdęte
jak balony, wydzielały ckliwy odór dopiero co rozpłatanego mięsa. I wydawało
mi się, że z całego wczorajszego jej panieństwa zostały tylko policzki
rozpalone bardziej niż zwykle i spojrzenie zwrócone w dół. Prócz służącej w
kuchni siedział jeszcze chłopak Kikin, umyślny sztabu naszego bat'ki Machny.
Znany był w sztabie jako przygłupek i potrafił najspokojniej w świecie stawać
na głowie i chodzić na rękach w najmniej odpowiedniej chwili. Nieraz zdarzało
mi się przyłapać go przed lustrem. Podginając nogę w dziurawych portkach,
Kikin mrugał sam do siebie, klepał się po gołym, chłopackim brzuchu, śpiewał
wojskowe piosenki i robił zwycięskie miny, nad którymi sam ryczał ze
śmiechu. Praca wyobraźni odbywała się w tym chłopcu z niezwykłą
żwawością. Dziś znowu zastałem go w trakcie dość szczególnego zajęcia -
Kikin oblepiał niemiecki hełm paskami złoconego papieru. - Iluś ty wczoraj
obsłużyła, Ruchla? - powiedział i mrużąc oko przyjrzał się swojemu
umajonemu hełmowi. Dziewczyna milczała.
- Obsłużyłaś sześciu - ciągnął chłopak - a są baby, co do dwudziestu chłopa
mogą sobie zaliczyć. Nasza wiara jedną gospodynię z Krapiwnego to już
maglowała, a maglowała, że aż chłopaki plunęli i dali spokój, ale tamta była
grubsza w sobie, jak ty.
- Przynieś wody - powiedziała dziewczyna. Kikin przyniósł z podwórza wiadro
wody. Szurając bosymi nogami, podszedł potem do lustra, włożył na głowę
hełm w złote paski i uważnie przyjrzał się swojemu odbiciu. To, co w lustrze
zobaczył, olśniło go całkiem. Wetknął palce w nozdrza i obserwował z
zapartym tchem, jak pod tym naciskiem zmienia się kształt jego nosa. - Ja
sobie pójdę z ekspedycji - zwrócił się do Żydówki tylko nikomu nie mów,
Ruchla. Stecenko bierze mnie do swojego szwadronu. Tam przynajmniej
dadzą mundur i uszanują człowieka, i kumpli znajdę bojowych, nie to, co tu,
ofermy szmatławe.
Wczoraj, jak ciebie złapali, to ja trzymałem za głowę i mówię do Matwieja
Wasylicza - co ma być, powiadam, proszę pana, to już się czwarty zmienia, a
ja wciąż trzymam i trzymam. Pan to już drugi raz, proszę pana, ulżył sobie, a
ja za to, że jestem chłopak małoletni i nie z naszej kompanii, to mnie każdy
może krzywdzić.
Tyś chyba, Ruchla, sama słyszała te jego własne słowa - my, powiada,
żadnej, ale to żadnej krzywdy ci nie robimy, Kikin, tylko dyżurni wszyscy
załatwią swoje, to potem i ty swoje załatwisz.
Ale oni akurat mnie dopuszczą, gdzie tam.
I dopiero kiedy oni cię ciągnęli do lasu, to mi Matwiej Wasylicz powiada -
załatw, Kikin, co ci trzeba, jeżeli chcesz. Nie, powiadam, proszę pana, nie
chcę po Waśce ja nic załatwiać, żebym potem całe życie miał płakać.
Kikin zasapał gniewnie i umilkł. Położył się na podłodze i zapatrzył się w jakiś
odległy punkt, bosy, długi, smutny, z gołym brzuchem i w błyszczącym hełmie
na słomianych włosach. - Ludzie furt gadają, że machnowcy, że takie
bohatery mruknął ponuro - a jak trochę soli z nimi zjesz, to zaraz się pokaże,
że każdy nosi kamień za pazuchą.
Żydówka uniosła nad balią nalaną krwią twarz, zerknęła spod oka na chłopca
i wyszła z kuchni tym trudnym krokiem, jaki się widzi u kawalerzysty, kiedy po
długiej jeździe opuszcza na ziemię ścierpnięte swoje nogi. Zostawszy sam w
kuchni, chłopak ogarnął izbę znudzonym wzrokiem, westchnął, wparł dłonie w
podłogę, podrzucił nogi i nie ruszając sterczącymi w górę piętami, zaczął
szybko chodzić na rękach.
Tłum. Jerzy Pomianowski