Drzeżdżon Jan OCZY DIABŁA

Jan Drzeżdżon

Oczy diabła

W kafeterii

Jan był moim bratem, którego poznałem bar­dzo późno. Było to na pogrzebie jego matki, smutnej uroczystości, kiedy każdy kuli się w sobie, jakby czuł zapach śmierci albo widział jej szaTą chustę. Stał z drugiej strony otwar­tej mogiły i przyglądał się opadłym żółtym liś­ciom i żółtym twarzom ludzkim. Był wysoki, trochę wyniosły, w kapeluszu. Przyglądałem mu się. Mieliśmy tego samego ojca, ale matka była tylko jego.

'Przywitałem się z nim. Podał mi szczupłą i silną dłoń.

Jestem pisarzem — rzekł — nie wiem czy

o mnie słyszałeś, jeżeli nie, to będziemy mieli czas na rozmowę.

Człowiek wyobraźni — pomyślałem — do niego ta uroczystość chyba ledwie dociera. Pod nogami mieliśmy grubą warstwę suchych, brą­zowych liści. Nie znałem jego książek, nie wie­działem też w ogóle o jego istnieniu przedtem. Dopiero przypadkowo przeczytany list jego matki do mojego ojca objawił mi tę prawdę.

Wszyscy już odeszli, mogiłę zarzucono pias­kiem i obłożono wieńcami, a myśmy jeszcze nie odchodzili. Nie rozmawialiśmy ze sobą, po pro­stu staliśmy na cmentarzu w porze jesiennej. Zaprosiłem go na herbatę. Prawie nie znałem jego matki, raz jedynie widziałem ją z drugiej strony ulicy, kiedy ukłoniła się nam na u- przedni ukłon mojego ojca. Uderzyła mnie jej

postawa pełna godności, smukła sylwetka, a nade wszystko ta pełna pogody twarz. Czasem wydawało mi się, że to moje wyobrażenie o niej, bo był to zaledwie moment, w którym myśmy się zobaczyli, a ściślej mówiąc, kiedy ja ją zobaczyłem, bo nie jestem pewien, czy ona zwróciła na mnie uwagę.

Jak wiele Jan miał ze swojej matki, owe echa wewnętrznego życia były tak wyraźnie czytelne w jego twarzy, że aż trudno było od niego oczy oderwać. Siedział teraz tak blisko mnie, że czułem jego obecność prawie fizycz­nie. Ręce jego leżały pomiędzy mną a herba­tą, jakby były dwiema muszlami wydobytymi z dna jeziora. Nic nie mówiliśmy, ale czułem prawdziwą rozfkosz w przebywaniu z nim. Nie był to ani stpokój, ani jakaś wewnętrzna nie­cierpliwość, a po prostu cisza ludzkiej natury, która cechuje jej głębię. Widziałem w nim obraz jego matkii. Nie wiiem, czy to była zaz­drość, czy po prostu jakiś smutek, iż nie mia­łem takiej matki. Jego ręce pieściły jej ciało w zupełnie naturalny sposób, jakby był w og­rodzie rajskim nie zagrożonym przez nikogo. Brał w ręce jej twarz, ile razy miał tylko ży­czenie, tak jakby zawieszał święty obrazek na 'szyję. Tak myślałem, choć naprawdę nie po­trafiłbym w sobie znaleźć takich uczuć.

Chwilami wydawało mi s*ię, że tworzę so­bie jakiś mit odbiegający od natury, ale z dru­giej strony, jego matka wydawała się być sym­bolem owego dobra w naturze.

W kafeterii byli jeszcze jacyś nieznani nam ludzie. Nikt z nas nie podejmował rozmowy.

Jan miał siwe włosy, choć był o wiele młod­szy ode mnie. Spojrzał na mnie tymi swoimi zamyślonymi oczami i poczułem dreszcz, zda­wało mi się, że czas się cofnął i idz&emy znów ulicą, i matka jego spojrzała na mnie i ojca.

Czy znałeś mojego ojca? — spytałem.

Naszego ojca — dodał z uśmiechem Jan. Ty nie wiesz Edwardzie, że znam go lepiej od cie­bie— powiedział. On kochał moją matkę i nie wiem, czy jest możliwa większa miłość na śWie- cie.

Przychodził do was, spędzał z wami czas? — spytałem.

Bywał u nas bardzo często, i to były nasze najszczęśliwsze wieczory. Widziałeś, jak stał dziś nad grobem niby kamień, szary i bez życia.

Jain zamówił wino, które na tle jego rąk wy­dawało się czerwieńsze niż krew.

Czy ty kochasz naszego ojca? — spytałem go.

Tak — rzekł Jan bez namysłu i patrzył na mnie tak, jak kiedy się wyznaje głęboką praw­dę o człowieku.

Wyobraziłem sobie te wieczory przy ciep­łym kominku, z kruchym ciastem na stole, muzyką, z jego matką przeglądającą jakąś książkę, naszym ojcem, pijącym czerwone wi­no, i Janem bawiącym się na podłodze; oboje od czasu do czasu na niego patrzyli, a on przy­chodził to na kolana ojca, to matki. Jest teraz pisarzem, jak mi mówił. Według moich wy­obrażeń o pisarzach wydawało mi się, że mu­szą oni mieć w sobie utajony niepokój, sięga­jący gdzieś tam korzeniami dzieciństwa. Cza­sem ona sami nie zdają sobie z tego sprawy,

aż gdzieś tam w starości, może gdy ukończą ostatnią swoją książkę. Dziewczyna w niebies­kiej przepasce przyniosła nam nowe wino.

Ja cię znałem przedtem — rzekł Jan — ojciec opowiadał mi często o tobie, zresztą moja mat­ka też się tobą interesowała.

Nie rozumiem — rzekłem — twoja matka in­teresowała się mną? Jakże to jest możliwe, aby ona się o mnie dopytywała?

Tak — rzekł Jan — mieliśmy nieraz całe wie­czory poświęcone tobie.

Jednego nie rozumiem, dlaczego mój ojciec nigdy mi nie mówił o twoim istnieniu i o istnie­niu twojej matki. Przeczytałem przypadkowo list twojej matki do naszego ojca i wtedy do­piero się o tobie dowiedziałem. Dowiedziałem się też, jak bardzo twoja matka kochała na­szego ojca.

Jesteś teraz zuipełnie sam w swoim domu?

spytałem.

Tak — odrzekł — mam zamiar go nawet sprzedać, jest zbyt pusty jak dla mnie. Mam maszynę do pisania i to wszystko. Mam też kilku przyjaciół, do których czasem zachodzę. Wydało mi się w pewnym momencie, że Jan mówi nie o tym świecie, a o wyobrażonym.

Może byś zamieszkał z nami — rzekłem — mam siostrę, która zajmuje dwa pokoje, odstą­pi d jeden.

Piszę teraz powieść o mojej matce — rzekł Jan — potrzebuję spokoju i życzliwości, chęt­nie więc z tobą zamieszkam.

Ile w nim było wewnętrznej siły — myśla­łem — czy to skutek owej szerokiej wyobraźni,

czy też atmosfery, w której się wychował. Był ode mnie o wiele wyższy i wydawał się two­rzyć swój świat z rozmysłem i wielką szla­chetną życzliwością. Nie mógłbym go sobie wy­obrazić jako żołnierza albo jako kapłana, to do niego nie ¡pasowało. Nie umiałby też chyba trzymać wędki nad brzegiem jeziora. Był na­tomiast, zgodnie z moim wyobrażeniem o pi­sarzach, trochę nieobecny, a jednocześnie wpa­trzony uważnie we mnie.

Twoja matka była szlachetnym człowiekiem

rzekłem.

Mówiłeś mi, Edwardzie, że widziałeś ją je­den jedyny raz na ulicy.

Tak — odparłem — to prawda, to był jeden jedyny raz, więcej już jej nigdy nie widzia­łem. Umożliwię ci — rzekłem — wszystko, co będziesz chciał, mam jedną tylko prośbę, abyś po napisaniu książki opowiedział mi jeszcze raz o swojej matce.

Jan kiwnął głową z tym swoim na pół za­myślonym uśmiechem i rzekł — ja też chcia­łem cię o coś prosić, Edwardzie, widzisz, po­trzebuję listów mojej matki do naszego ojca, musisz mi umożliwić ich przeczytanie.

Zgodziłem się na to z wielką chęcią. Do ka­feterii wchodziło coraz więcej ludzi, a myśmy z rzadka tylko przerywali swoje milczenie. Cza­sem Jan kładł mi rękę na ramieniu i wypo­wiadał parę zdań z entuzjazmem, który dawał wyobrażenie o głębi jego przeżyć. Dzisiaj był pisarzem, a kiedyś pracował w porcie jako do- ker. Bardzo mnie interesował ten jego czas i wiele sobie obiecywałem po wspólnym na­

szym mieszkaniu. Na pewno nie będę mu prze­szkadzał w pisaniu powieści o jego matce. Chciałbym się postarać, aby mu nic nie prze­szkadzało. Powiem siostrze, aby czuwała nad jego spokojem. Ona ma w sobie tę delikatność, której ja nigdy nie miałem. Wokół naszego do­mu rosną młode jabłonie i wiśnie, tak że wios­na otacza nas całym swoim przepychem. Jego okno będzie wychodziło na wzgórze porośnię­te lasem.

Naraz w drzwiach kafeterii stanął nasz ojciec. Pozdrowił nas ręką i usiadł obok. Jed­nak Jan jest bardziej podobny do niego ani­żeli ja. To samo pochylenie do przodu, to sa­mo czoło i wzrok trochę jakby nieobecny. Sie­dzieli teraz obaj naprzeciwko mnie, trzymając w rękach grube szklanki z winem. Czułem wobec nich niepokój, który nie miał nic wspólnego ze strachem, po prostu ich natury wydały mi się jakby zahartowane w szlachet­nym kamieniu lub metalu.

Ojciec położył dłoń na ramieniu Jana i rzekł

będziesz z nami mieszkał?

Jan uśmiechnął się i w tym momencie zda­łem sobie sprawę, że pokonali oni owo widmo śmierci, które wszystkich nas owiewało tam na cmentarzu. Pokonali je swoimi mocnymi ra­mionami i tym uśmiechem, który zdawał się wypływać z wnętrza rozpalonej ziemi.

W konwencjach naszego miasteczka Jan był dzieckiem nielegalnym, urodzonym poza ofic­jalnym związkiem. Nie miało to, rzecz jasna, dla nikogo z nas żadnego znaczenia. Rozma­wialiśmy o formalnościach pogrzebowych. Raz

po raz po twarzy ojca przebiegał cień. Kamie­niała wtenczas i spojrzenie jego było nieobecne. Jak bardzo musiał on być szczęśliwy w tam­tym domu — myślałem. W wyobraźni pojawiły ml się ręce tamtej kobiety, jej ramiona. Jak bardzo musiał on być szczęśliwy — myślałem patrząc na te przebiegające przez jego twarz cienie. Czasem wpatrywał się we mnie, ale nie mogłem odgadnąć, o czym wówczas myślał. Wie­działem tylko tyle, że Jan wpatrywał się chwi­lami też takim wzrokiem we mnie. Zdawałem też sobie sprawę, że doświadczenia tych dwóch mężczyzn były przecież różne. Ja byłem tak niepodobny do nich, że chwilami wydawało mi się, iż nie mamy ze sobą nic wspólnego. By­łem niski, raczej tęgi i reagowałem bardzo ży­wiołowo na każdą sytuację. Miałem twarz mo­jej matki, z którą ojca nic nie łączyło poza wspomnieniem, być może, krótkiej miłości. Zresztą moja matka straciła, prawdopodobnie, blask swych oczu w ciężkiej pracy. Nie pamię­tam jej pogodnej twarzy. Teraz była niecier­pliwa i zła, ludzie się jej bali. Myśmy z ojcem wiedzieli, że płaciła ona tak za błąd filogene­tyczny, dlatego staraliśmy się stwarzać sytu­acje bezkonfliktowe i otaczać ją pogodą, o ile to tylko było możliwe. Moja siostra była po­dobna do ojca i z postawy, i z umysłu. Bardzo ją kochałem. Zresztą okazywaliśmy jej wiele troski na przemian z ojcem.

(Poznasz moją siostrę — rzekłem do Jana.

Spojrzał na mnie w zamyśleniu, tak jakby był mi wdzięczny za to, iż pragnę go otoczyć ludźmi, których dotąd nie znał.

Wydaje mi się, że ją widziałem raz wycho­dzącą z waszego domu — powiedział. Miała wtedy na głowie czerwony kapelusz i po­myślałem o czerwonym kapturku, wyłaniała się z zieleni jakby z gęstego lasu, jakaś weso­ła, prawie ją ta radość rozrywała. Siedziałem w samochodzie z otwartymi oknami. Spojrza­ła na mnie, a ja ją pozdrowiłem machaniem ręką. Obejrzała się jeszcze raz i pomachała mi koszykiem plecionym z wikliny. Stałem tam zupełnie przypadkowo patrząc na jezioro, któ­re wydawało mi się czerwone. Tak myślałem, że ogień tam jest wewnątrz czy śpiąca zorza, gdy wyszła Maria z zielonego ogrodu, kipiąca świeżym życiem i nieokiełznaną radością. Kie­dy odjeżdżałem, zauważyłem twarz waszej matki w oknie. Nie gniewaj się, Edwardzie, ale wydała mi się ona brzydka. Zwłaszcza te oczy, nie widziałem nigdy przedtem takich okrop­nych oczu.

Przepraszał mnie za to wyznanie oczyma, aż machnąłem ręką mówiąc, że ndkt z nas się takim nie rodzi, po prostu zdobywamy brzy­dotę w ciągu życia.

Kafeteria była zapełniona ludźmi. Niektórych znałem, kłaniali mi się przechodząc. Siadali na drewnianych krzesłach zamawiając wino albo kawę. Smutek pogrzebowy będzie unosił się jeszcze długo nad nimi oboma. Nastroje mają to do siebie, że się udzielają. Siedziałem też przygnębiony. Ale kiedy wzrok mój padł na ich silne dłonie i mocne usta, stworzone raczej . do uśmiechu, czułem się tak, jakbym spadając ze skały chwycił się twardego występu skal-

nego i wisząc, co prawda w powietrzu, był jednocześnie pewnym swej wygranej. To nic, że wiszę — myślałem sobie — ale jestem pe­wien, że nie spadnę. Patrzyłem przez okno na drogę, którą często chodziłem do tej kafeterii. Zaczęło zaglądać do nas słońce.

Wyszliśmy. Deszcz przestał padać. Skropił więc tylko mogiłę ich kobiety, może usiłując wymazać coś z ich pamięci albo z serca. By­łem wprawdzie bardzo żywiołowy, ale nie wie­działem, co znaczy darzyć uczuciem drugiego człowieka. Często nad tym się zastanawiałem i za każdym razem stwierdzałem, że muszę no­sić w sobie ciężkie kalectwo. Toteż zupełnie intuicyjnie lgnąłem do nich obu. Czułem pra­wie fizycznie, że i ojciec, i Jan są naznaczeni szlachetnością. Jan od jutra z pewnością za­bierze się do pracy nad powieścią o swojej matce.

Ojciec jest malarzem. Zwierzał mi się zaw­sze ze swoich planów, ale od dłuższego czasu nic nie mówił. Jego obrazy są kupowane rzad­ko, choć mają bardzo wysokę ocenę innych ma­larzy i tych, którzy je widzieli. Nazywają go wybitnym, bardzo utalentowanym. Niektóre z jego obrazów wywarły na mnie głębokie wra­żenie, zwłaszcza ten z motywem brzegu mor­skiego. Patrząc na ów obraz, doznałem obja­wienia, uchwyciłem, tak mi się wydawało, sa­mą istotę granicy. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby najważniejsze dzieło życia mojego ojca było poświęcone tej kobiecie, którą raz wi­działem na ulicy. Chwilami wydawało mi się, że należy ona i do mojego świata. Z drugiej

jednak strony przerażały mnie naturalne gra­nice dzielące ludzkie światy, być może nawet, gdybym ją był spotkał, to może nie udałoby sdę nam tych granic przekroczyć.

Szliśmy brzozową aleją, wybetonowaną i sły­chać było tylko uderzenia naszych obcasów o tę twardą powierzchnię. W złotej barwie jesie­ni owe kroki trzech mężczyzn przecinających na ukos miasteczko miały pewien urok. Mo­głoby się wydawać, że zamykają jedną prze­strzeń a otwierają drugą.

Biała poduszka

Na ganku naszego domu Jan przystanął i patrzył w okna. Wydało mi się przez chwilę, że na coś czeka albo kogoś wypatruje. Obra­mowanie okien było zielone, co na tle czer­wonej cegły dawało piękny efekt kolorystycz­ny. Przy domu rosły dwa świerki, które na tle żółkniejącego ogrodu sprawiały wrażenie dwóch dostojnych postaci.

'Chodźmy — rzekł ojciec i z lekka uderzył Jana w ramię. Ja szedłem na końcu. Chciałem, aby Jan czuł się tutaj dobrze.

Zawołałem siostrę mówiąc — Maria, to jest. mój przyjaciel Jan, będzie pisał powieść o swojej matce i zamieszka u nas.

Maria pozbierała swoją bieliznę z łóżka i u- śmiechnęła się do niego. Jak ona jest do Jana podobna — myślałem — te same oczy, te same gesty.

Czy matka pana dawno zmarła? — spytała.

Wracam z pogrzebu — rzekł Jan.

W pokoju nastąpiła taka cisza, jak kiedy dzwony nagle umilkną. Podała mu białą po­duszkę i wydało mi się, że są oni podobni do tych dwóch żółkniejących i pięknych brzóz skłonionych koronami ku sobie. Biała podusz­ka, ileż symbolicznego znaczenia zawiera ona sama, można na niej podawać chleb, albo zło­ty medal, można też złożyć na niej swoją gło­wę. Patrzyliśmy z ojcem przez chwilę na tę poduszkę. Była biała jak śnieg. Widziałem na niej rozrzucone czyjeś włosy.

Ty umiesz haftować — rzekł ojciec do Marii

widziałbym na tej poduszce czerwoną różę.

Jan spojrzał na niego, tak jakby chciał za­pytać, cóż miałaby oznaczać ta czerwona ró­ża.

Poczułem się tak, jakbyśmy stali w grynsz- panowym ogrodzie, gdzie przypadkowy wiatr powoduje lekkie szmery podobne do echa biegnących po piasku koni.

Ojciec usiadł na krześle w rogu pokoju i wsparty o ścianę patrzył na nas półprzytom­nymi oczami. Jego pracownia była obok tego pokoju i nie jestem pewien, sądzę jednak, że w ścianie są drzwi, które te dwa pomieszczenia łączą.

Przyniosę ci trochę astrów na stół — rzekła Maria — wyrzucę tylko te zwiędłe kwiaty.

Nie rób tego, Mario — powiedział Jan — nie lubię ściętych kwiatów, mam zresztą kwiatów dość za oknem.

Wprost w okno świeciło sionce i swą czerwo­ną smugę kładło nam |pod nogi. Maria miała na sobie ciepłą suknię, trochę podobną do tych zi­mowych astrów. Tylko nogi wydały się jakby pomalowane tym jesiennym słońcem.

Wędkarz

Wyjechałem nad jezioro, zostawiając ich w pokoju. Kiedy już Jan się oswoi z otoczeniem, będę mógł z nim rozmawiać. Wędkarze stali nad wodą niby posągi utoczone z mgły i cienia, to sdę wyłaniając, to znów chowając w leśnym cieniu. Położyłem się na wznak na trawie z rę­kami rozrzuconymi w sitowiu. Gdyby tak ktoś szedł — myślałem — sądziłby, że mnie jezioro wyrzuciło w to sitowie. Samochód stał skiero­wany lampami reflektorów na jezioro i mogło­by się też wydawać, że ktoś się tej wodzie uważnie przygląda.

Jeden z wędkarzy podszedł do mnie i wda­liśmy się w pogawędkę. Miał pełną siatkę ryb trzepoczących się w wodzie. Usiłowałem jedną złapać, lecz wyprysła z mojej ręki, jakby była rakietą. Zostałem ochlapany wodą. Wędkarz dawał znaki swemu koledze. Obaj łowili tu od samego rana. Ostatnie dni jesieni — pomyś­lałem. Gdyby tak być żółtym liściem brzozo- wym, niesionym przez wodę, przez jej głębię i przez jej wiry. Byłbym się tak kręcił może dzień albo dwa, aż zostałbym zniesiony na brzeg, może na jakiś pień albo na biały, ziar­nisty piasek. Teraz, jako człowiek leżę sobie

pod koroną brzozy i czasem na nią patrzę. Chwilami wydaje mi się, że jestem przez nią kołysany w rytmie przybiegających do moich nóg, drobnych fal jeziornych.

Las i sitowie — myślałem, mają ten sam nie­pokój, który drzemie na dnie jeziora. Jest to niepokój życia. Uśmiechnąłem się do swoich myśli i do chmur, które zawisły nad moimi oczami.

Piękny dziś dzień — rzekł wędkarz — było bardzo dużo takich dni w ciągu jesieni.

Rozmawialiśmy chwilę o jeziorze i o rybach. W pewnym momencie zapytał — widział pan dziś pogrzeb w naszym miasteczku?

Tak — odparłem — byłem na tym pogrzebie.

Znałem tę kobietę — dodał — miała na imię Barbara, zastanawiałem się dziś całe rano, dla­czego tacy ludzie muszą umierać. Jej syn jest pisarzem, podobno jednym z najznakomitszych w naszym kraju. Czy pan interesuje się lite­raturą? — spytał.

Nie — odrzekłem — jestem matematykiem i mało mam czasu na książki.

Niech pan przeczyta jego Gliniany dzban — rzekł— to jest znakomite dzieło, widzę zu­pełnie inny świat po przeczytaniu tej książki. Gdybym mógł, postawiłbym mu pałac z bajki nad tym jeziorem tak, aby był wolny od każ­dej codziennej troski. Ale cóż, faktycznie mogę mu jedynie ofiarować te ryby, które złowi­łem. Wie pan, że nigdy jeszcze w żydiu nie

poznał człowieka, który samym swym spoj­rzeniem sprawia, że czuje się pan silny i na­znaczony utajonym pięknem, o którym nie miał pan przedtem nigdy pojęcia?

Spotykałem ją na przyjęciach u mojej mat­ki, pamiętam, jak siadała na plecionym fote­lu i trzymając w prawej ręce szklankę wina śmiała się tak szczerze i perliście, jakby og­rody wiśniowe szalały po świecie w swej bia­łej szacie. Pamiętam też złote i srebrne pierś­cienie na jej rękach. Czasem kładła te ręce na kolana, czasem na oparcie wiklinowego fotela. Jan, to znaczy jej syn, przyszedł raz z nią, jest to piękny i mądry mężczyzna. Gdy rozmawiali ze sobą, wie pan, Wtedy myślałem, iż na nie­których twarzach wypisana jest szlachetność natury.

Patrzyłem na mówiącego wędkarza, na jego ręce i na drgający na wodzie spławik. Wszy­stko, co mi opowiadał, mogłem sobie łatwo wyobrazić, maleńki salonik, Miku ludzi ubra­nych wieczorowo, niezbyt jaskrawe światło, gdzieniegdzie przytulny półmrok i jakby nie­widoczne, przykucnięte tu i tam meble. Bar­bara wchodząc sprawia, że powstaje lekkie poruszenie, dyskretne spojrzenia śledzą jej ru­chy prawie z dziecinną ciekawością i czuje się jakieś żywe ciepło, jakąś silną więź pomiędzy tymi ludźmi. Teraz, kiedy przyglądam się po­wierzchni jeziora, mam chwilami złudzenie, iż wiszą nad nim krople czerwonego wina, te sa­me, które wówczas tak skrzyły się w szklanych kielichach. Może i zauważyłbym też usta Bar-

bary albo jej ręce, gdyby się ta mgła nieco rozproszyła.

Usiadłem.

I poczułem się jakby odmieniony. Czy to możliwe — myślałem — aby człowiek posiadał taką moc. To jest chyba możliwe. Tak, to jest możliwe. Gumowe buty wędkarza były do po­łowy zanurzone w wodzie i mule, i sitowiu..

Naraz wędkarz poderwał wędzisko i srebr­na strzała przebiegła niebo tak cicho, jakby nie chciała spłoszyć moich myśli. Kiedy ryba upadła na brzeg, widziałem jak bezradnie o- twiera pysk, chcąc jeszcze raz może głęboko odetchnąć. Zdałem sobie sprawę, jak bardzo przynależymy do swojego środowiska. I być może Barbara była trzy dni temu taką srebrną rybą, wyciągniętą w jakąś nieznaną sobie prze­strzeń i trzepotała tak, jak ta ryba na piasku, aż zrezygnowała z daremnych wysiłków wi­dząc, że to zupełnie inny świat i każdy głęb­szy oddech grozi śmiercią. Ciekawi mnie tylko to, kto na nią wtedy patrzył, czyje oczy wi­działy bezsilność tej kobiety.

Wędkarz uśmiechnął się do mnie. Nie mógł znać moich myśli, sądził po prostu, że zainte­resowałem się tą jego rybą. Zarzucił wędkę drugi raz i zapalił fajkę.

Rozmawialiśmy teraz o jego fajce, o rybach. Co chwilę przerywaliśmy rozmowę milczeniem, śledząc to suche liście kołyszące się na wodzie, to spławik drgający, jakby był małą drobną sprężyną założoną na powierzchni zupełnie gładkiego wszechświata. Gdyby tamta srebrna ryba wpadła w moje ręce — myślałem — był-

bym ją zaniósł w przestrzeń najlepszą dla jej życia. Musi istnieć w świetie jakieś rozdarcie

pomyślałem — tamten lot już dawno minął, a moje ręce zagłębione są w sitowiu.

Wędkarz wypalił fajkę, a spławik kołysał się w dalszym ciągu na kolejnych falach, tak jak­by go spychały albo jedna drugiej podawały. Z tyłu za nami szli jacyś ludzie, wędkarz znał kogoś z nich i zamienili ze sobą parę słów.

Kiedyś lubiłem chodzić po tym lesie, stru­gałem wówczas fujarki z jarzębiny. Przeby­waliśmy tu czasem z Marią. Ona siadała na drewnianym pomoście i trzymała stopy w przezroczystej wodzie. Miała na sobie letnią suknię, wtopioną w ten wodny pejzaż niby kWiat nenufaru albo świeże bazie tataraku. Krzyczeliśmy clo siebie z połowy jeziora, gdy na nie wypłynąłem albo z cfrugiego brzegu, gdy chciałem zobaczyć ptasie gniazda. Raz, pa­miętam, nazbierała całe garście jarzębinowych korali i zawiesiła je sobie na szyję. Śmiałem się z niej, ze jest taką smukłą jarzębiną tylko nigdy nie pamiętam aby kwitła. Jest taki czas

rzekła ze śmiechem. Dobrze pamiętam ten srebrny śmiech zaplątany w białe mgły stoją­ce wówczas nad jeziorem. Być może był to dzień bardzo podobny do dzisiejszego. Nie za­uważyłem dziś czerwonej jarzębiny, ale sądząc z tej jesiennej pory jest to jej czas owocowa­nia.

Pożegnałem się z wędkarzem. Jeszcze czas jakiś patrzyłem na piękny brzeg jeziora, z okien samochodu, po czym pojechałem w kierunku

miasteczka. Przeleciałem ulicami nie wiecfząc dobrze jak.

Matka

Na progu spotkałem moją matkę, która za­stąpiła mi drogę pytaniem, kto to jest. To by­ła moja matka, ale nie żywiłem dla niej żad­nego szacunku, wzbudzała we mnie litość i lęk. Była brzydka, ze spiczastą brodą i jakby za­krzywionymi ostrymi palcami. Cofnąłbym się, gdyby mnie dotknęła. Byłem do niej podobny. Staliśmy tak na schodach, ona dyszała cieka­wością, a ja nienawiścią. Jak ja tę kobietę nie­nawidziłem. Nienawidziłem też i siebie. O co jej chodzi — myślałem — byłem pewien, że Jan się jej przedstawił. O co jej więc chodzi? Widziałem w tych oczach zimne wyrachowa­nie, a usta pewnie nigdy nie zaznały pieszczo­ty. Była jak chwast w tym ogrodzie,'wybuja­ły, mocny żywotny chwast. Nie mogłem ode­rwać wzroku od tych oczu trochę rozbieganych, trochę już mętnych, a nade wszystko łako­mych zła, gwałtu i płaczu. Nie rozumiem wca­le, że można mieć takie oczy. Ja, niestety, mia­łem bardzo podobne. Miałem nawet ten sam grymas twarzy, który można określić jako po­mieszanie lęku i szyderstwa. Cóż znaczą ros­nące naokoło kwiaty, cóż znaczą piękne filary tego domu wobec tych oczu. Gdyby je miało chociaż jakieś zwierzę, albo ptak, niechby to były nawet oczy upiora nocnego, włóczącego się nieraz naokoło domu. Ale to były oczy mo­

jej matki. Może chciałaby się ona zemścić za coś, nie wiem. Może dla niej świat jest taki jak ona. A ja jestem małym sępem, przylatu­jącym czasem skądś do tego domu, aby chwilę pobyć i znów pofrunąć. Zresztą tak wcale nie musi być, to jest moje odczucie, gdy patrzę na twarz matki. Być może, daję okazję ludziom do takich samych refleksji.

Widzisz — mówiłem — to jest Jan, będzie u nas pisał powieść o swojej matce.

Chciałem zobaczyć w tych oczach iskrę ciep­ła, jakiś błysk zainteresowania sprawami Jana, niestety, daremnie. Może to są jedynie moje refleksje — myślałem. Spojrzała na mnie nie­ufnie i cofnęła się w długi korytarz, w którym panował mrok, a kiedy nim przechodziłem, zdawało mi się, że mijam nietoperze. Na gó­rze słyszałem kroki, spokojne, miarowe.

Jesteś, Edwardzie — rzekła Maria. Stała w drugim końcu korytarza i nie zauważyłbym jej, gdyby się nde odezwała.

Byłem nad jeziorem — rzekłem — niedaleko naszego pomostu jarzębiny dojrzały tak, jak wówczas, gdy je sobie zakładałaś na szyję. Po­patrz, Maria, jak to już dawno temu. Rozma­wiałem z wędkarzem, opowiadał o zmarłej matce Jana. Wiesz, że Jan jest wybitnym pi­sarzem? Nie jest to dziwne, że nic o tym nie wiedziałem, nie interesuję się przecież litera­turą. Może znasz jego książkę Gliniany dzban, jest to podobno jedno z najlepszych dzieł we współczesnej literaturze.

Znam to, Edwardzie — rzekła Maria — i mu­szę ci powiedzieć, że nigdy nie czytałam cze­

goś tak wspaniałego. On jest wybitnym pisa­rzem. Przeczytaj tę książkę, gdy będziesz miał chwilę czasu.

Czy ona wie, kim na|prawdę jest Jan — myś­lałem. Może kiedyś w jakiś ciepły wieczór, w sposobnej do zwierzeń chwili *ojciec albo Jan wyjawią jej to. Dobrze by było uczynić to jak najrychlej, zawsze trzeba znać prawdę, aby móc przekraczać niezauważalne na pozór gra­nice świadomości.

Rozmowa o ojcu

Widziałeś ostatnią pracę ojca? — spytała Ma­ria.

Zaprzeczyłem, bowiem ostatnio tak byłem zajęty, że nie miałem czasu z ojcem rozmawiać.

Są tam obce mi motywy, które ojciec przy­wiózł z ostatniej podróży, w centrum obrazu stoi dziewczyna z kamieniem w ręku, wiesz, że takiego symbolicznego przeniknięcia natury nigdy jeszcze nie widziałam. Tkwiłam, urzeczo­na, godzinami przed tym obrazem, aż ojciec dyskretnie zaczął się przechadzać obok, potem stanął i powiedział — nad tym obrazem praco­wałem trzy miesiące, Mario.

W tym obrazie jest piękno — rzekłam do niego — jest w nim tyle piękna, aż swoim cza­rem wywołuje głęboki smutek. To nie jest ta­ki smutek, gdy kogoś nagle stracimy albo jest nam źle na świecie, to jest powiew z głębi świata nieskończonego. Rozumiesz, Edwardzie, że to owa nieskończoność wieje tą cichą me­

lancholią. Czasem jest ona wypisana w ludz­kich oczach.

Staliśmy oboje w końcu korytarza zamyśle­ni o naturze ludzkiej, o obrazach naszego ojca i o książkach Jana.

Ojciec mówił, że będzie miał wystawę w na­szym miasteczku, po raz pierwszy jak wiesz, widać postanowił pokazać swoje obrazy lu­dziom, z którymi łączy go znajomość od dzie­ciństwa. Dziwną obrał sobie drogę, od wielu wystaw zagranicznych we wszystkich wielkich ośrodkach artystycznych przychodzi niespo­dziewanie do skromnej sali swojego miastecz­ka. Na pewno zdaje sobie sprawę, że wielu je­go znajomych przejdzie obok tych obrazów obojętnie, to jest los wszystkich wybitnych dzieł, przerastających swoją epokę. Bardzo jestem ciekawa tego wernisażu.

Kiedy się to odbędzie? — spytałem.

Za kilka dni — odrzekła Maria — przygoto­wałam już świece i zamówiłam wino, to, któ­re ojciec tak bardzo lutoi. i •

Przyjdę też z moimi znajomymi — rzekłem

poznasz ich, Mario, są to młodzi ludzie, nie­zwykle interesujący. Znają wszyscy naszego ojca, a jeden z nich był nawet na jego wysta­wie w jakimś obcym mieście.

Zauważyliśmy cień przechodzący z jednej strony korytarza na drugi. Spojrzeliśmy na siebie. To była nasza matka.

Jakiś suchy liść wpadł na korytarz i kiedy dotykał ścian słyszeliśmy delikatny szelest.

W końcu korytarza

Bardzo kochałem moją siostrę. Studiowała muzykę. Wierzyłem, że ma talent i często z nią o tym rozmawiałem. Skomponowała jakieś drobne utwory i kiedy je sobie nuciła, czułem się, jakbym był zamieniony w bursztyn, a fale szeptały irii swoją głęboką kołysankę. Widzia­łem w nich wyraźne echo wyobraźni naszego ojca. Co to znaczy świat ludzkiej wyobraźni

myślałem wówczas — i jak bardzo możemy się do niego przywiązać. Kiedy czasem przy­niosła do mojego pokoju mleko na srebrnej ta­cy, nie mogłem oderwać oczu od jej rąk, i ta­ki byłem szczęśliwy, że istnieję. Jak dobrze, że one są — myślałem. Nie miałem zdolności ar­tystycznych, czułem się dobrze wśród maszyn liczących i największą satysfakcją było dla mnie rozwiązanie równania z wielką liczbą nie­wiadomych. Lubiłem zadania trudne i myślę, że miałem wyobraźnię. Za to pasjami lubiłem obcować ze sztuką, a ludzi, którzy się nią zaj­mowali, niemal ubóstwiałem.

Z góry zszedł Jan. Kiedy zobaczył nas w końcu korytarza, przystanął. Przez chwilę nie wiedział, co ma powiedzieć. Twarz miał pogod­ną i widać było, iż czuł się dobrze. Chyba miał każdemu z nas co innego do powiedzenia, stąd ta niepewność.

Rozmawialiśmy z Marią o wernisażu nasze­go ojca — rzekłem — będzie w tym miastecz­ku.

2 — Oczy diabła

25

Znam jego obrazy — powiedział Jan — to są dzieła wybitne, nie potrafię ich nawet ogarnąć swoją wyobraźnią. Chętnie zobaczę, jak będą na nie reagować ludzie z miasteczka. Od jut­ra będę jednak bardzo zajęty, gdybym zapom­niał o tym wernisażu, proszę mi wtedy przy­pomnieć.

Wyszedł w jesień i usłyszeliśmy huk silnika jego odjeżdżającego auta. Za chwilę wszedł ojciec.

Miałeś dobry pomysł, Edwardzie — rzekł — Janowi bardzo się u nas podoba. Od jutra za­mierza zabrać się do pracy.

Jak oni są do siebie podobni — myślałem — Jan ma tylko niektóre rysy swej matki i coś takiego w spojrzeniu, czego ojciec nie miał. Obaj mieli te same gesty i ten sam długi, pew­ny krok. Ojciec, mimo siwizny, wyglądał mło­do. Za chwilę i jego auto z hukiem pognało w nieznaną nam stronę.

Nie sądzisz, Edwardzie — rzekła Maria — że oni są do siebie bardzo podobni? Spojrzałem na nią i nie wiedziałem, co powiedzieć. Pa­trzyła na moje usta i wydało mi się w pewnej chwili, jakby zamierzała coś powiedzieć.

Znasz jego rodzinę? — dopytywała się.

Tak — odrzekłem — znam dobrze jego ojca, a matkę widziałem tylko raz, dziś byłem na jej pogrzebie. Myślę, że są chwile olśnienia we­wnętrznego i kto wie czy Maria czegoś takiego w tym korytarzu nie przeżyła. Będzie kiedyś taki wieczór — myślałem — gdy Maria od­kryje wszystko sama. Opowiem jej wów­czas o tamtej kobiecie i o atmosferze domu, w

którym wyrósł i wychował się Jan. Opowiem jej też, że to był prawdziwy dom naszego ojca, powiem jej też, jak bardzo kochał on tamtą kobietę i wtedy, być może, będziemy mogli ogarnąć wyobraźnią obrazy naszego ojca.

źdźbło trawy

Usiedliśmy na stopniach naszego domu. Ma­ria przyniosła dymiącą kawę w glinianych kubkach. Jutro mam egzamin z teorii muzyki

rzekła. Wiedziałem doskonale, że wcale nie myślała o egzaminie.

Zdasz — rzekłem — jak zwykle najlepiej. Już ci niewiele zostało do końca.

Będą może moje utwory wykonywać naj­większe orkiestry świata — powiedziała — ale widzisz, Edwardzie, nie daje to pełnego zado­wolenia. Ale jesteś szczęśliwa, gdy pojawisz się w świetle reflektorów jakby w słonecznej aureoli i wszyscy ludzie wstają, jakby cię chcieli objąć swoimi rękami, dają ci to, co mają najlepszego, ofiarowują tobie swoje uczu­cie. Na pewno jesteś szczęśliwa. Jesteś jedną z nich, wybraną przez naturę, która ci ofiaro­wała talent.

Tak, Edwardzie, masz rację, serce tłucze mi się z radości. Ale widzisz, czegoś mi brakowa­ło na świecie. Teraz, odkąd wszedł do naszego domu Jan, wiem, co to było. Każdy jego gest witam ze wzruszeniem. Czuję, że się odmieni­łam. On rozdarł dla mnie nieznaną przestrzeń świata. Wiesz, że kiedy wymawiam jego imię,

ćłrzę cała. Powiedz, co to jest, Edwardzie. Tak bardzo cieszę się z tego.

Byłem przerażony.

Może ci się wydaje — rzekłem — to jest po prostu pierwsze wrażenie, musisz siebie spraw­dzić.

Nie wierzysz mi, Edwardzie? — spytała.

Ależ tak, Wierzę, Mario, tylko Widzisz, każ­dy dzień przynosi coś nowego a radość z no­wych rzeczy trwa niekiedy tylko chwilkę.

Wszystko to wiem — rzekła Maria — ale nie mogę zrezygnować z chwil, w których jest mi tak dobrze.

Bardzo byłem wzruszony tym jej wyzna­niem i prawdę mówiąc podzielam jej opinię, że nie należy rezygnować z takich chwil. Wzią­łem do ręki źdźbło trawy i zacząłem nim do­tykać włosów i policzków Marii. Ujęła moją rękę, jakby chciała tym gestem dać wyraz swojemu uczuciu. To źdźbło zdawało się nas łączyć i przez chwilę pomyślałem — jak to dobrze, że źdźbło takie istnieje. Ot, zwykła so- ibie trawa rosnąca obok ganku, a już może być symbolem i to wielkim.

Jesienna smuga słońca oświetliła nas, zło­cąc nasze włosy i usta.

Listy

Następnego dnia drzwi do mojego pokoju niespodziewanie otworzyły się i stanął w nich Jan. Chciałbym zobaczyć listy mojej matki — rzekł, a głos jego rozległ się po górnym kory­

tarzu. Był pogodny, uśmiechnięty i zdawał się świat brać w swoje ramiona. Wczorajszy cień smutku zginął zupełnie. Nie zdążyłem nic po­wiedzieć, gdy usłyszeliśmy kroki ojca. Wszedł do pokoju i usiadł zamyślony.

Dlaczego prosisz o listy twojej matki? — spytał. I dlaczego prosisz o to Edwarda? Prze­cież on tych listów nie ma. W jego głosie u- krywał się żal. Było to dla mnie wielkim za­skoczeniem, temu człowiekowi małomównemu, zawsze szczerze uradowanemu przy spotka­niach ze znajomymi ludźmi, nagle załamuje się głos. Prędzej spodziewałbym się pęknięcia ska­ły, wokół której płynie nasza piękna rzeka. Znaczyłoby to, iż w tych głębinach drzemie jakiś ogień, który jemu udało się ujarzmić, może właśnie jego obrazy są śladem owych nieokiełznanych płomieni? Teraz, kiedy Jan zwrócił się do mnie o listy jego matki, cała ta głębia została poruszona. Widziałem, jak po jego twarzy przebiegały szybkie cienie, wi­działem, jak zaciskał pięści bezsilnie, a oczy jego pytały wciąż, dlaczego.

Mam do ciebie pełne zaufanie, ojcze — rzekł Jan, zbliżając się do stołu. Widziałem, jak bar­dzo ojciec tych słów potrzebuje, jak napięte muskuły jego twarzy drżą. Tego nikt nie mo­że mu dać poza jego synem — myślałem — i sądzę też, że nikt inny tylko Jan. Wydało mi się przez chwilę, że dwóch olbrzymów zeszło z gór i zapaliło fajkę pokoju, a ta dymi i dymi, aż rozżarzyło się jasno i teraz pokój ten zdaje się być skropiony księżycem albo zapachem

kwiatów, a ich twarze są pogodne, rozjaśnio­ne.

Widzisz, ojcze — rzekł Jan — istnieje w nas chyba jakaś skaza, dlatego nie zwróciłem się

o te listy do ciebie. Nie rozumiem jeszcze, co to jest, nie potrafiłbym tego nazwać. Myślę, że jest to po prostu granica, jaką mamy jesz­cze do przebycia.

Kiedy oni dwaj mówią o granicy — myśla­łem sobie — to tak, jakby dwóch cesarzy nag­le stwierdziło, że jest o jednego z nich za du­żo na świecie. Sądzę, że ojciec rozumiał głę­biej i lepiej tę granicę, ale można to było czy­tać jedynie w jego głębokich oczach.

Masz rację, synu — rzekł — nie myśmy jed­nak te granice ustanowili i wcale nie jestem pewien czy są one konieczne.

Przeczuwałem z czym ci dwaj mężczyźni nie potrafili sobie poradzić. Jak wielkim ciężarem jest taka głęboka świadomość — myślałem.

Poczęstowałem ich cygarami i poprosiłem Marię, aby przyniosła kawy.

Kiedy Maria nalewała dymiącą kawę do fi­liżanek, Jan rzekł — ojcze, nigdy nie śmiałbym prosić matkę o jej listy do ciebie. Ty wiesz jak bardzo ją kochałem.

Maria zadrżała, a twarz jej spłonęła czer­wienią. Oni obaj tego nie zauważyli tylko ja spojrzałem na nią w tym momencie. W pierw­szej chwili zdziwiłem się trochę, czyżby Marii wcale nie widzieli. Ale chyba jej obecność by­ła dla nich zupełnie naturalna. Maria przysz­ła jeszcze raz, z haftowanymi przez siebie ser­wetkami i postawiła przed każdym z nas fili­

żankę czarnej kawy. Potem wyszła z pokoju.

Wyszedłem za nią.

Stała w ogrodzie wśród astrów i patrząc na nią pomyślałem, że musi odczuwać rozkosz pod dotykiem tego ciepłego jeszcze wiatru. Jak dobrze jest się urodzić szlachetną i wrażliwą kobietą. Wszedłem w ten ogród, na ścieżkę pełną suchych liści. Byliśmy tu teraz oboje, a dalej odbijało się słońce w oknach naszego do­mu. Nie wiedziałem co zrobić, może Maria wolałaby być sama.

Chciałabyś ze mną porozmawiać, Mario? — spytałem.

Tak — odrzekła — chodź, Edwardzie, jest tak dobrze w naszym ogrodzie.

Rozmawialiśmy o jesieni, o astrach, o na­szym domu nie dotykając tematu, który nam najbardziej leżał na sercu. Nie dlatego, abyś­my się go bali, lecz dlatego, że wiele rzeczy nie potrafiliśmy zrozumieć.

Zamyślenie

Kiedy miałem już wychodzić z ogrodu, Ma­ria rzekła — wiedziałam o tym, Edwardzie, oj­ciec mi to mówił, znam Jana z jego opowia­dań, choć nigdy go przedtem nie widziałam. Wiem, czym był dla ojca tamten dom. Nigdy w nim nie byłam, ale czułam jego atmosferę w opowieściach mojego ojca.

Oczy miała podobne do tych zimowych ast­rów z ich szlachetnym pięknem. A więc tylko ja byłem wyłączony z tego grona, ja i moja

matka. Przez chwilę zalała mnie fala złości, tak że chciałem gryźć te kwiaty i rozbić w pe­rzynę ten ich artystyczny świat. Nigdy tam nie będę — myślałem — a wyznaczają to wszystko naturalne granice, którym podlegamy. Moja matka — myślałem. Siedzi teraz na drewnia­nym stołku w kuchni razem z dziewczyną, któ­ra przyrządza posiłki, i patrzy w palenisko, albo w okno. Chciałbym do niej podejść i roz­mawiać o czymś, ale prawdę mówiąc nie wiem

o czym. Czyż może być tak, że się nie odczu­wa obecności drugiego człowieka. Przyłapy­wałem się na tym, że nienawidziłem mojego domu tylko dlatego, że ona w nim mieszkała. Bywało, że kiedy dojeżdżając do naszej bramy zauważyłem ją na schodach, nie zdając sobie sprawy z tego co robię, dawałem gazu, aż sa­mochód niemalże nie stawał dęba. Całe go­dziny spędzała z sąsiadkami na plotkach, na­leżała do Armii Zbawienia, wieczorami gdzieś wyjeżdżała, a myśmy nie pytali ją dokąd.

Nie chciałbym przebywać w takim świecie ani chwili — myślałem wiele razy, ale zaraz potem uświadamiałem sobie, że coś mnie tam wciągało, a ja wydostawałem stamtąd nogi jak pająk z szarej i lepkiej mazi. Wówczas uświa­damiałem sobie, że była to moja matka. Nie da ci się z tego uciec, pająku, przedrzeźniałem siebie samego. Kiedy jedliśmy wspólny obiad, dokładnie liczyła, ile kto zjadł ciasta i mięsa. Była chciwa. Prawie płakałem widząc jej roz­biegane oczy, wcale tego nie musiała robić, by­liśmy zamożni. Kiedy indziej znów zaciskałem zęby widząc swoje podobieństwo do niej.

Spojrzenie ojca nigdy nie było wobec nas wyniosłe, choć wiedziałem, jak daleko jest on sam. To samo zresztą zauważyłem u Jana, jak tym swoim nieobecnym wzrokiem uśmiechał się do mojej matki chcąc jej sprawić przyjem­ność swoją obecnością. Widziałem, jak patrzy na niego podejrzliwie i wodzi wzrokiem to na ojca, to na Jana.

Jesteście do siebie bardzo podobni — rzekła i czułem się tak, jakby wrzucono cuchnącą szmatę w błoto. Przecież każdy o tym wiedział, ale nikt tego w ten sposób nie wyraził.

Jan zakrztusił się i spojrzał na ojca.

Ojciec uśmiechnął się po swojemu do matki mówiąc — widzisz Eleonoro, Jan wygląda le­piej ode mnie, na pewno jego byś wybrała, gdybyś szła na tańce, patrz na moje siwe wło­sy i zmarszczki pod oczami.

Gdybym był na miejscu matki, to jego bym wybrał na te tańce, miał bowiem w sobie owo surowe piękno dojrzałości i dopiero w tym wieku można było mówić o pełnym pięknie mężczyzny, Jan był mimo wszystko za młody. Jego twarz zaczynała dopiero nabierać wyra­zu, jego oczy muszą się jeszcze wiele razy zmęczyć życiem zanim nabiorą tego szlachet­nego blasku. Nigdy u Jana nie mógłby się pojawić taki wspaniały uśmiech, zdobiący ca­łą twarz, to nie była jesień, tam pełnymi fa­lami przebiegało lato życia.

Matce widać nie o to chodziło, bo wygląda­ła na zawiedzioną i niezadowoloną.

Zamyśliłeś się, Edwardzie — rzekła Maria. Trzymała w swych rękach pęk astrów.

Tak — odparłem — zamyśliłem się trochę. Myślałem o naszej matce. Nie wydawała się być zaskoczona moją odpowiedzią. Zazdrosz­czę wam trojgu — rzekłem — że potraficie so­bie stworzyć taki piękny świat.

Istniejesz też w naszym świecie — powie­działa Maria. Ty jesteś, Edwardzie, czy ty ro­zumiesz, że jesteś i że to jest prawdziwe szczęś­cie.

W tej chwili doznałem olśnienia, nigdy tak nie myślałem i nigdy nikt mi o tym nie po­wiedział. Zacząłem się uczyć swojego świata od nowa. Wskazały mi go ręce Marii z taką swobodą, jakby niechcący. Ale zdawałem sobie sprawę, że to było wynikiem bogactwa jej świata wewnętrznego, a co najważniejsze, jej wewnętrznego piękna.

Stałem oniemiały patrząc to na astry, to na Marię. Wiedziałem, że byłem podobny do mat­ki, i dziękowałem w duchu Marii, że potrafiła się przez tę skorupę do mnie przebić. Chciał­bym za to całować jej ręce, za tę wielką prze­mianę w moim własnym świecie. Wiedziałem, że coś się zdarzy w moim życiu, nie sądziłem jednak, że to nastąpi tak szybko i w. tym ogro­dzie. Podszedłem blisko do Marii i rzekłem — dziękuję ci. Teraz rozumiem sens twojej mu­zyki i obrazów naszego ojca, i powieści Jana. Teraz rozumiem ich wielki, głęboki sens.

Ja już od dawna wiedziałam, że w tobie mieszka piękno — rzekła Maria — ale ty sam nie potrafiłeś tego wówczas odkryć. Widzisz, nasza matka zabiła je dawno, dawno temu i nie wiem czy była tego piękna w ogóle świa-

doma. Teraz jest podobna do wypalonego garn­ka, powiedziałabym nawet, że garnek ten jest pęknięty.

Pstrqgi

Wyszedłem z ogrodu. Pozostawiłem tam Ma­rię z rękoma wplątanymi w astry, pozostawi­łem tam ślady moich stóp i ślad mojej obec­ności wśród kwiatów, na ścieżce i w świado­mości Marii. Jaka piękna jesteś, Mario, w tym ogrodzie — myślałem —ile w tobie uroku.

Wyjechałem moją ciężką maszyną na dro­gę, zakotłowało się w piasku i kurzu, w któ­rym zginąłem jak widmo.

Pojechałem w góry, otaczające nasze mias­teczko. Tam płynął potok, a nad nim wiła się kręta szeroka droga. Zapaliłem swoją ulubioną fajkę i patrzyłem w dół. Niektóre kamienie wydały mi się podobne do figur ludzkich, a inne do zwierzęcych.

Zatrzymałem się niemal na występie skal­nym i zszedłem nad strumyk.

Płyniesz tak sobie strumyku cichy — myś­lałem— jakbyś uczestniczył w jakimś rytuale, którego i ja jestem cząstką. Lubiłem tak so­bie rozmawiać ze strumieniem, może dlatego, że on jeden miał w tych górach coś do powie­dzenia. Chętnie też" wspinałem się na skały, da­wało mi to poczucie niezależności, zwłaszcza gdy zdobyłem szczyt najwyższy w okolicy.

Nagle na górze dał się słyszeć huk silnika. Poznałem samochód Marii. Zbiegła cicha i lek­ka, jakby te góry same ją niosły w dół.

Wiedziałam, że tu jesteś, Edwardzie — rzek­ła— przyszłam tu specjalnie, aby z tobą je­szcze porozmawiać.

Dałem jej kilka białych kamyków z dna strumienia i kiedy przesypywaliśmy je z mo­jej ręki do jej, dał się słyszeć szelest taki sam, jaki niósł się wzdłuż górskiego potoku.

Słyszysz ten szum — rzekła Maria — to tak, jakby skały usiłowały do nas przemówić.

Jest to rzadka okazja słyszeć taki głos — powiedziałem ze śmiechem — może one potra­fią wróżyć przyszłość.

Wątpię — rzekła Maria—one raczej znają przeszłość.

Usiedliśmy na ciepłych jeszcze kamieniach nieruchomo i dopiero po chwili zauważyliśmy cienie przemykające po dnie strumienia, to były pstrągi.

Kiedy odjeżdżałeś, Edwardzie, chciałam cię akurat zapytać, czy pamiętasz obraz naszego ojca, który on zatytułował „Wiśniowy sad”. Jak sobie przypominam, oglądaliśmy go ra­zem. Pamiętasz tę czerwień, jakby to wiosna wybuchła z rozprutego brzucha? Nie rozumia­łam go wówczas, ale teraz zwłaszcza obecność Jana uświadomiła mi, że istnieją rozmaite od­miany czerwieni. I niektóre z nich bardzo trud­no zrozumieć.

Pamiętam, Mario, ten obraz — powiedziałem

ale nie to mnie uderzyło, lecz mała gałązka obsypana kwiatem wiśniowym, leżąca na zie­mi, ułamana. Wpatrywałem się w nią prawie że z bólem serca, ale dziś muszę przyznać, że ja też nie rozumiałem tego obrazu. Widziałem

tę gałązkę nad grobem matki Jana, nikt inny jej nie zauważył oprócz mojego ojca i mnie, Zrozumiałem, że przynależy ona do tej kobie­ty, i tylko do niej, jest jej własnością i w niej objawia się istnienie Barbary.

Masz rację, Edwardzie, ja nigdy bym na to nie wpadła, ponieważ sama jestem kobietą.

Spojrzała na nią.

Taki drobny, gorący od lata kamień unosi Marię z jej całym światem wyobrażeń, nadziei, lęków i radości. Taki drobny kamień, leżący sobie od wielu lat nad brzegiem strumienia.

Opuściłem nogi aż do wody.

Była chłodna jak zwykłe w strumieniach górskich. Maria też miała bose stopy, ale ba­ła się zanurzyć je do wody. Rozpięła suknię, było bowiem dość ciepło. Siedzieliśmy w kot­linie otoczonej górami, a nad nami stały nasze samochody.

Ty wiesz, że na tym obrazie była jeszcze ko­bieta, siedząca tuż obok owej gałązki wiśnio­wej.

Myślałem, że Maria o tym nie wspomni.

Wydaje mi się, że ta kobieta nie należy do tego obrazu — rzekłem. Maria przez długą chwilę nic nie mówiła, aż w końcu powiedzia­ła— ale ona na tym obrazie jest. Chwilami myślę — dodała — że może być ona soczewką, przez którą można na ten obraz patrzeć. By­łem tego samego zdania. Twarz tej kobiety wydała mi się skądś znajoma, ale nie mogłem jej sobie z nikim skojarzyć. Najtrudniej było zapomnieć te oczy, nie było w nich nic, tak jakby były sziklane, ale czyżby szokowały tą

pustką tylko, musiało w nich mimo wszystko coś być.

Być może myślała o tym samym, patrzyła bowiem niewidzącymi oczyma w dno strumy­ka. W każdym razie nie odpowiadał mi taki wymiar świata, jaki dostrzegłem w tych oczach. Wiem teraz, dlaczego nie rozumiałem ojca wówczas, właśnie dlatego, że na tle bia­łego sadu wiśniowego umieścił te oczy.

Myślisz, że ojciec miał rację w tym obra­zie? — rzekłem do Marii.

Myślę, że miał rację wtedy— odpowiedzia­ła. Widzisz, nasze wyobrażenia zmieniają się wraz ze zmianą epoki i to dzięki wspólnej na­szej pracy, myślę, że ojciec jak nikt inny po­trafi te wyobrażenia zamknąć w symbole.

Zszedłem nad strumień. Maria była nade mną, tak, jakby leciała w przestworze. U- śmiechnęła się do mnie, czułem się w tej kot­lince, jakby góry wzięły wszystkie moje spra­wy w swoje ręce i mogłem być szczęśliwy. Ta cisza przerywana szumem strumienia. Ta za­duma nawisłych zboczy gdzieniegdzie poroś­niętych lasem, wreszcie te gładkie, białe ka­mienie. Chwilami byłem przekonany, że drze­mie tu wsparta o skały wieczność.

Maria zbiegła też ze swego kamienia i sta­liśmy nad strumieniem patrząc na swoje od­bicia w wodzie.

Jan został sam z naszą matką — rzekła — oj­ciec dokądś pojechał. Myślę, że będzie pracował

dodała — ojciec zostawił na jego stole cały pęk listów pisanych do niego delikatnym ko­biecym pismem.

t

Kiedy matka będzie mu podawać kawę go­towa zapytać czyje to są listy — rzekłem.

Sądzę, że nie — powiedziała Maria. Wsparła się na moim ramieniu i czułem jej rękę, i zda­wało mi się, że to ona łączy mnie ze światem ludzi, ta drobna ręka Marii, do której przed chwilą wsypywałem pełną garść kamieni z gór­skiego potoku. Zaczęliśmy się wspinać na skałę. Nie była zbyt stroma, za to bardzo wysoka. Wszedłem na nią pierwszy, za mną Maria.

Kiedy chwilę siedzieliśmy, Maria zaśpiewała. Porównywałem ten śpiew do szmeru strumie­nia, do lawiny skalnej, do szumu kwitnącego ogrodu wiśniowego, a wszystkie te porównania wydały mi się nagle zupełnie bezradne. W śpie­wie Marii odnalazłem własne szczęście, własne dziękczynienie za swoje istnienie tutaj. Może była podobna do srebrnego ptaka, który nada­wał tym szczytom swój własny sens. Ptak był może lotny tak jak mgła, ale sens wydawał się być bardziej trwały. W samej głębi tego głosu odkryłem nagle ową gałązkę obsypaną kwiatem wiśni i zachciało mi się tańczyć na szczytach górskich, radość rozpierała mnie na samą myśl tego mojego odkrycia. Biała gałązka z kwiatem wiśni — myślałem — to ona tutaj zostanie, to ona była tu, być może, przedtem, ale niewido­czna dla mnie, ponieważ zdobywałem tę skałę zawsze sam.

Nigdy nie mogłem się pogodzić z jednowy­miarowym kształtem rzeczy — rzekłem — lecz nigdy też nie potrafiłem o własnych siłach przekroczyć tej granicy. Wydaje mi się, że

wiem teraz, co oznacza owa gałązka z kwiaiem wiśni na obrazie naszego ojca.

Jestem ciekawa, Edwardzie, co o tym myś­lisz.

Widzisz, Mario, jest ona symbolem piękna w naturze i myślałem przedtem, że nic takiego nie istnieje, a myślałem tak dlatego, że patrzy­łem na ten obraz oczami tamtej kobiety. Czuję się teraz prawdziwie wolny od tych oczu, jest mi naprawdę dobrze, Mario.

Masz rację, Edwardzie, ja to też tak rozu­miem — rzekła Maria. — Myślę, że nasz ojciec jest wielkim człowiekiem. Jest to wielkość je­go własnego świata. Jeżeli Jan osiągnie sławę, to tylko dzięki wielkości swojego ojca. Widzia­łam, jak mu ręce drżały, gdy kładł na stole stos pięknie zapakowanych listów. Widziałam, jakim wzrokiem patrzył na Jana. Przez chwilę miałam wrażenie, że przyniósł tu Barbarę, matkę Jana, i położył ostrożnie przy nim. Trzy­mał ręce na tych listach, jakby na jej głowie. Wtedy pomyślałam, że chciałabym być Barba­rą nawet zagrzebaną w tych listach, jeżeli dwóch takich mężczyzn pochylałoby się nade mną. Czułabym ich oddechy, spojrzenia, drżała­bym pod ich dłońmi. Z prawdziwym spokojem mogłabym myśleć, iż oni mnie zrozumieją tak, jak tylko człowiek potrafi drugiego zrozumieć. Chciałabym być Barbarą i widzieć ich obu po­chylonych nad sobą — powtórzyła Maria.

Słyszę żal w twoim głosie, Mario — rzekłem

nie rozumiem tego.

Nie potrafię ci tego wyjaśnić, ale czuję się bardzo smutna.

Patrzyłem na nią, jak schodziła ze skały, i zawładnęło mną dziwne uczucie, tak jakby nio­sła w swoich rakach ułamek swojej własnej wieczności, i trzymając go w rękach uśmiecha­ła się do mnie z daleka, z takiej krainy, w któ­rej nigdy nie będę, ponieważ to jest jej własny świat. Szła z tym swoim wyobrażonym świa­tem w garści, tak jakby on miał wskazywać jej drogę. Zrozumiałem też, że nic nasza bliskość nie znaczy. Zrozumiałem, że istnieją granice, których przekroczyć nie jesteśmy w stanie. Kiedyś myślałem, że wszystkiemu winne są po prostu konwencje, niestety, sądzę, że to nie jest takie proste. Cokolwiek bym teraz nie zrobił, to nic nie znaczy dla świata Marii, to napraw­dę nic nie znaczy. A jednak sama mówiła, że chciałaby być na miejscu Barbary, byłaby wte­dy bardzo szczęśliwa. Może po prostu jej nie rozumiem, może w ogóle nie rozumiem tego świata.

Owładnęła mną zupełnie niedorzeczna myśl, gdybym się tak znalazł w jej sypialni nocą, ciekawe z kim ona rozmawia. Była to myśl zu­pełnie niedorzeczna, tak jakbym był baranem zamkniętym w klatce, usiłującym przebić tę klatkę rogami. Wiedziałem o tym. Kiedy Maria machała do mnie obiema rękami, nie mogłem oderwać oczu od tych rąk, które w naszą kot­linę rzucały smugę złota poprzez strumyk, owe skalne głazy aż po szczyty. Odczułem w tym momencie tak głęboką samotność Marii, że pewnie nigdy nie uda mi się tego zapomnieć. Wcale nie tak, że jest przez to nieszczęśliwa, albo że ja sam bardzo cierpię, wcale nie, po

prostu odczułem urok człowieka i zobaczyłem granice swojego własnego świata.

Jak piękna jest w otoczeniu tych swoich wyobrażeń załamujących się z minuty na mi­nutę, tak jakby promieniowała złotym blas­kiem, jest jak słońce, które nigdy nie zgaśnie. Jak bardzo podobała mi się ta myśl, że Maria jest słońcem, które nigdy nie zgaśnie.

Zszedłem z góry aż nad strumyk, gdzie Ma­ria brodziła po kostki w wodzie. Uśmiechnąłem się do niej.

Wadzisz te pstrągi? — spytałem.

Spojrzała w górę strumyka, gdzie między ka­mieniami przyczaiło się mnóstwo cieni.

Widzę — odrzekła — jest ich bardzo wiele. Niektóre poruszały się lekko, chociaż to trud­no było powiedzieć, czy one się poruszały, czy też woda nad nimi.

Czują się między tymi kamieniami bezpiecz­nie— powiedziałem — bo oprócz nich samych są ich cienie i kamienie. Każdy z tych cieni albo kamieni mógł być pstrągiem. Nasze nogi obmywała chłodna woda strumienia, a pstrągi musiały poczekać, aż my stąd wyjdziemy. Wreszcie wyszliśmy na kamienisty brzeg, a po pewnym czasie zauważyliśmy, jak blisko dna mkną duże ryby.

Spotkanie

Maria wzięła mnie za rękę i poszliśmy pod górę. Byliśmy tu wiele razy i takie wchodze­nie na górę należało już do naszego zwyczaju.

Czasem śmiałem się z tego mówiąc, że wyciąga mnie za rękę z tej zaklętej kotliny.

Jechaliśmy wolno, jak zwykle, zamyśleni, patrząc na góry. Niedaleko miasteczka spotka­liśmy Jana. Gnał, jakby się z kimś ścigał. Za­hamował tak, że wydało nam się, iż wyrwał pół szosy. Wyciągnął swoją silną rękę, jakby chciał gładzić włosy Marii.

Staliśmy na wzniesieniu, tak że jak na dło­ni mieliśmy rozrzucone na wszystkie strony domy naszego miasta.

Jadę w góry — rzekł Jan — chcę trochę od­począć. Dobrze się czuję w waszym domu.

Maria położyła rękę na drzwiach jego samo­chodu i wydało mi się, że kładzie tam białą, pełną kwiatów gałązkę wiśniową. Ani wiatr, ani skały, ani owe pstrągi nie mają nad nią władzy. Biała gałązka wiśniowa z obrazu na­szego ojca.

Pojechał Jan z tą gałązką w góry, gdzie bę­dzie szkicował swoje dzieło poświęcone matce. Może się tam gdzieś spotkają, czemu nie, ona z pękiem wrzosu w rękach i oczami jak ten wartki strumień i Jan ze swoim zmęczeniem.

Scena w pokoju Jana

Jaki piękny mieliśmy dziś dzień — rzekłem do Marii, gdy wchodziliśmy na domu.

Czuję, jakbym się na nowo narodziła — rzek­ła — wydaje mi się, że przybyło mi sił.

Te złote ręce miały w swych objęciach góry

myślałem. Teraz wydają się one żywsze od tamtego źródła z pstrągami.

Weszliśmy na górę, gdy Maria dała mi znak ręką, abym nie rozmawiał.

Drzwi od pokoju Jana były otwarte, a przy stole stała nasza matka i czytała listy. Była tak zajęta, że nie wiedziała, co się dzieje. Rozcina­ła je dużym kuchennym nożem.

Nie mogłem zrobić kroku. Nie mogłem też oderwać oczu od tej sceny, w pierwszej chwili chciałem się cofnąć, ale z tyłu była ściana. Myś­lałem, że zobaczyłem diabła. Brakowało mu tylko ogona, rogów i pazurów.

Duży kuchenny nóż lśnił.

Nie do wiary — szeptałem — nie mogę w to uwierzyć. Maria była blada. Przez chwilę mia­łem wizję, że leży tam zupełnie bezbronna Bar­bara, a ta kobieta rozcina owym długim, ku­chennym nożem jej białą pierś i wyjmuje stamtąd gorące serce, i pluje na nie. Ten obraz tak mnie prześladował, że zacisnąłem powieki, aby na chwilę pokój Jana zginął z mojej wy­obraźni.

Nie do Wiary — szeptała Maria.

Widziałem, że cała się trzęsie.

Zrobiła krok do przodu i skrzypnęła podło­ga.

Matka obejrzała się i nóż wypadł z jej rąk.

Maria zbliżała się do stołu, podniosła nóż i rzuciła się na matkę.

Obie upadły, a mnie w oczach zawirowało, wyrwałem im nóż z rąk, jedna bowiem usiło­wała zadać cios, a druga trzymała ręką ostrze. Jeden list spadł ze stołu i leżał obok ich nóg na podłodze. Matka miała zakrwawioną szyję.

Maria również była umazana krwią.

Mario — wyszeptała mafKa -= ićłlaczego§ id zrobiła?

Lepiej, żebym tego głosu nie usłyszał — po­myślałem — ona nie ma prawa wymawiać imie­nia Marii

Maria nic nie powiedziała, tylko tępo przy­glądała się gramolącej się na nogi postaci.

Zatamowałem krew na szyi matki i na jej rękach, po czym zawiozłem ją do lekarza. Ma­ria tymczasem przygotowała ciepłą wodę i my­dło, i jęła szorować deski podłogi, bowiem krew przeszła przez dywan. Nie chciała, aby Jan i ojciec dowiedzieli się, co się stało w tym po­koju podczas ich nieobecności.

Kiedy jechałem z matką do lekarza, mijałem nasz ogród i inne podobne, i tak myślałem, że mimo naszych wysiłków, takich czy innych, wszędzie wokoło panuje jesień, tylko Jan po­siada ową bdałą gałązkę wiśniową tam w gó­rach. ZaTaz zrozumiałem dlaczego Maria tak zaciekle broniła owej gałązki wiśniowej z obra­zu naszego ojca. Jak bardzo byłem jej wdzięcz­ny.

Widzisz, moja kochana Mario — myślałem — teraz wierzę, że ją obronisz, wierzę w ciebie, i ja zdobędę ją też na własność, i mnie ją ktoś ofiaruje tak, jak ty dziś ofiarowałaś ją Janowi. Było mi tak dobrze, że śmiałem się do siebie, jakbym nagle oszalał i nie przeszkadzały mi wcale jęki i wyrzekania matki. Zdobędę ją — mówiłem głośno i machałem ręką ludziom, i oni mi też odpowiadali.

Lekarz powiedział, że takie rany, zadane no­żem bardzo trudno się goją. Potem dał mi

wskazówki, jak pielęgnować matkę i na tym się nasza wizyta skończyła. Kiedy wracałem, kupiłem kwiaty i postawiłem je w pokoju Ja­na. Podniosłem list, który wciąż jeszcze leżał na ziemi. Był na pół rozcięty. Ze środka wycho­dziło kawałek suchego liścia. Wydało mi się, że był to liść jakiegoś drzewa. Położyłem go na stole obok innych listów i maszyny do pisania, którą Jan ze sobą przywiózł. Ktoś przyjechał. Wydało mi się, że był to samochód ojca. Kiedy wchodził do ogrodu pomyślałem — jak wiele dałbym, aby siedzieć tak, jak kiedyś na drew­nianych schodach ganku czekając na jego u- śmiech.

Był to piękny mężczyzna, a siwizna dodawa­ła mu uroku. Dobrze wyglądał w długim pła­szczu, lubiłem go w tym ubraniu, jego szerokie ramiona i ten ładnie skrojony płaszcz. Cza­sem wygląda jak dziadek leśny — myślałem — kiedy sylwetka ginie wśród wielkich dębów, a czasem jak jeden z tych dębów. Wielkość ojca napełniała mnie coraz większą dumą.

Obiad

Był czas obiadu. Spotkaliśmy się wszyscy w pokoju stołowym i kiedy mieliśmy zacząć jeść, wszedł Jan. Usiadł obok Marii i spostrzegłem, że oczy jej jakby się roześmiały.

Co znaczy obecność jego dla Marii? — myś­lałem. Ojciec zwrócił uwagę na obwiązaną szyję i rękę matki. Nie chciała jednak mówić. Tylko ja zauważyłem, jak spotkały się spoj-

/

rżenia dwóch kobiet przy tym stole. Odczułem to, jakby wzrok Marii wpadł w próżnię albo jakby błękit jeziora nagle zamienił się w pust­kę.

Matka trzymała łyżkę lewą ręką i nawet so­bie dobrze radziła.

Nigdy jeszcze nie przeżyłem tak pięknych chwil w górach — rzekł Jan — bardzo lubię ta­ką scenerię. Naszkicowałem całą moją przyszłą pracę.

Chciałem, aby każdy czuł się tu dobrze. Nie wiem skąd brało się to moje pragnienie, może nie wyobrażałem sobie, aby w obecności ojca, Jana albo Marii mógł ktoś ten nasz górski spo­kój, który ze sobą przywieźliśmy, zmącić. Chwilami wydawało mi się jednak, że jest tu bardzo duszno. Co znaczy to moje podniecenie

myślałem — co znaczą te nabrzmiałe żyły na twarzy mojej matki. Z drugiej jednak stro­ny widziałem nas, tak jakby każdy siedział na innym szczycie górskim i nawet, gdyśmy się do siebie zwracali, to dzieliły nas mgły, chmury i kamienie. Baliśmy się przebić tę mgielną ścia­nę, ponieważ nikt z nas nie wiedział, co na­prawdę się za nią kryje.

Tak bardzo jesteśmy od siebie oddaleni — myślałem. Nie odczuwałem jednak żadnego smutku, przeciwnie, byłem zadowolony, że uda­ło mi się tak wniknąć w swoją własną egzy­stencję. Nie umiałem sobie odpowiedzieć jedy­nie na pytanie, czy ja potrafię się przedzierać przez owe przestrzenie talk, jak to robią ojciec albo Jan.

Będę po obiedzie pracować u siebie — rzekł

Jan — jeżeli chcesz, Edwardzie, przyjdź do mnie.

Owładnęła mną nowa fala nieznanego mi uczucia. Muszę się uczyć życia i ludzi od po­czątku — myślałem — dlaczego Jan otwiera przede mną drzwi, dlaczego zaprasza mnie do siebie, w tym jest jakieś przyzwolenie na wła­sne istnienie.

Jedliśmy desery. Ojciec je bardzo lubił. Zaw­sze mnie zdumiewały te olbrzymie porcje, któ­re zjadał. Ni stąd, ni zowąd pomyślałem sobie

jak dobrze, że żyję, jak dobrze, że jestem przy tym stole. Wcale nie wiedziałem, skąd się ta myśl u mnie wzięła.

Podwieziesz mnie jutro do lekarza? — skie­rowała matka pytanie do mnie.

Spojrzeliśmy w jej stronę.

Boję się sama prowadzić — dodała.

Tak — odpowiedziałem — podwiozę cię, o której porze chcesz, pracuję w domu, do insty­tutu jadę dopiero za tydzień. Robię obliczenia do jednoosobowego pojazdu powietrznego, któ­ry mają wykonać dawne zakłady rakietowe.

Opowiedz nam o tym, Edwardzie — rzekła Maria z ciepłym uśmiechem.

Opowiadałem im o nowym paliwie, o tworzy­wie, z jakiego zostanie wykonany pancerz, i o nowym rodzaju silnika, który nawet trudno sil­nikiem nazwać.

To na pewno ułatwi ludziom kontakty — rzekł ojciec, i myślę, że wówczas powstanie też nowa świadomość, której obecnie nie jesteśmy w stanie przewidzieć.

Masz rację, ojcze — rzekł Jan — z tego po­

winni zdawać sobie sprawę rozmaici filozofo­wie.

Jan chciał jeszcze coś mówić, ale zauważy­liśmy, że z matką dzieje się coś niedobrego. Wystąpiły jej sińce pod oczami, broda jej się trzęsła. Usiłowała wstać. Pomogłem jej. Wte­dy złapała brudny talerz i cisnęła nim ojcu prosto w oczy. Twarz jego zalała się krwią, dziewczyna, która nam podawała do stołu za­częła krzyczeć, pies zaczął wyć, a matka jakby oszalała.

To jest twój syn — wrzeszczała, właściwie charczała — ty jesteś diabeł wcielony, ty jesteś łajdalć, ty jesteś Świnia. Ojciec wytarł krew chusteczką, miał przeciętą skórę łuku brwiowe­go. Nic nie mówił, tylko jedną ręką opędzał się jakby od much. Gest ten, mimo swego rozpacz­liwego wyrazu, wcale nie wydawał mi się tra­giczny.' Ojciec przypominał trochę gruby, silny dąb, który otrzymał niespodziewany cios sie­kierą. Matka złapała drugi talerz i cisnęła nim w kierunku Jana, ale w tym momencie zasło­niła go Maria, która została skaleczona w szy­ję i upadła. Jan zaniósł ją na górę, ja chwyci­łem matkę za ręce i usiłowałem przytrzymać jej bandaże na szyi, ponieważ bardzo krwawi­ła, a zlepione włosy nadawały jej wygląd cza­rownicy. Ojciec zatelefonował po lekarza. Po­ruszaliśmy się tak, jakby nam ktoś zarzucił pęta na ręce i nogi. Atmosfera w domu była bardzo ciężka.

Tak chciałbym, aby tu było inaczej — po­myślałem. Na moment usiadłem w fotelu i wy­dało mi się, że matka trzyma ową gałązkę wiś-

3 •*- Oczy diabła

49

niową, była ona jednak zupełnie czarna. Zwęg­lone kwiaty wyglądały jak sztuczne, a liście dzwoniły jak blaszane. Wyrwałem z kominka głownię i rzuciłem się jak szalony do rąk mat­ki, i jąłem tę gałązkę podpalać.

Co robisz — wołał ojciec i usiłował mnie od­ciągnąć.

Zaraz odejdę — krzyczałem — tylko muszę to spalić. Wreszcie widziałem jak gałązka płonęła, a płomień był żółty, jakby paliła się siarka.

Mimo wielkiej gorączaki nie potrafił ten pło­mień strawić czegoś, co czerniło się w samym środku. Wydało mi się, że matka tym się bawi i śmieje się ze mnie. Kiedy wreszcie ojcu uda­ło się mnie odciągnąć, zobaczyłem przykry wi­dok, bandaże matki były osmolone dymem, ona sama nieprzytomna ze strachu, a głownia zgasła.

Ojciec prowadził lekarza do Marii, która, okazało się, była nieprzytomna, a potem do matki, której należało zmienić bandaże. Maria odzyskała przytomność, ale długi czas nie wie­działa, gdzie się znajduje. Jan siedział z jednej strony jej łóżka, a ojciec z drugiej. Widziałem, że ich zaczyna poznawać. Jeszcze nigdy nie wi­działem tak szczęśliwego uśmiechu na niczyich ustach. Jeszcze nigdy nie widziałem takich oczu, które by tak zajaśniały, silniej niż słońce wiosenne. Przypomniałem sobie jak rozmawia­liśmy i Maria mówiła, że czułaby się szczęśli­wa jako Barbara, nawet w listach. Teraz jest żywa i serce ma przepełnione szczęściem.

Mario — mówił Jan — tyś mnie zasłoniła.

Jest — krzyknąłem jak szalony — znów bia-

Ja — az ojciec się zdziwił, co mnie tak podnie­ciło. Widziałem w ręku Jana ową gałązkę wiś­niową w bieli, jakiej nigdy dotąd nie ogląda­łem.

Położył ją Marii u wezgłowia.

Jak z matką? — spytał ojciec.

Leży — rzekłem — lekarz opatrzył jej szyję i ręce, poza tym nic jej nie jest, wydaje mi się, że zasnęła, była bardzo wyczerpana.

To dobrze — rzekł ojciec — sen ją wzmocni i pokrzepi. Patrzyłem na niego, jak pochyla się nad łóżkiem Marii i wydało mi się, że są w tym człowieku niespożyte siły. Ja, niestety, nie by­łem do niego podobny, byłem podobny do mo­jej matki.

Praca

Zszedłem na dół do swojego pokoju i zabra­łem się do pracy. Było mi jednak ciężko. Nie potrafiłem w takim nastroju pracować, te moje obliczenia wymagały inwencji, a ja jej po pro­stu nie miałem. W ten sposób się człowieka bu­rzy— myślałem. Oparłem się swym fotelem o półki z książkami i patrzyłem w okno. W ten sposób się człowieka burzy — upewniłem się. Rozmyślałem o tradycji, o spętaniu tradycją, © poczuciu winy.

Mój pokój nie był zbyt jasny, a w pewnej chwili jakby się rozwidniło, ale wcale nie w pokoju ani na dworze, ale w moim umyśle. Otóż siła życia związana jest z pięknem, w tym tkwi cała tajemnica, a siła ta nie jest równo­

miernie rozdzielona między ludzi. Potem za­cząłem się zastanawiać nad jej rozdziałem, ale nic mi już z tego nie wyszło. Z moich obliczeń wynikało, że proponowane przez instytut che­miczny paliwo, będzie można zastosować.

Czy wtedy nie będzie takich obiadów, jak nasz dzisiejszy — myślałem. Nie umiałem so­bie tego racjonalnie wytłumaczyć, ale intuicja podpowiadała mi, że nie będzie. Nie byłem tego pewien. Ręce położyłem na biurku i przez chwilę im się przyglądałem. Wydały mi się one bardzo ładne. Potem przeniosłem wzrok na sze­reg twardo oprawionych książek, niektóre z nich były oznaczone złotymi literami. Na jed­nej pisało Księga przysłów. Zdarzało mi się nieraz czytać to samo słowo albo kilka słów wielokrotnie. Podobnie teraz, zupełnie nieświa­domie, odczytywałem wciąż od początku — Księga przysłów.

Siedziałem w cieniu.

Lubiłem tu przebywać. Czułem się dobrze. Moja praca dawała mi pełną satysfakcję, chwi­lami byłem przekonany, że każdy problem po­trafię rozwiązać. To była, oczywiście, iluzja, bo zaraz w następnym marzeniu napotykałem twardą #granicę. Ale i to nie było dla mnie stra­szne, wiedziałem dobrze, że nie przekroczę swoich własnych granic.

W jakim ponurym nastroju dziś jestem — myślałem — i jeszcze tych obliczeń w żaden sposób nie potrafię doprowadzić do końca. Za­cząłem czytać swój artykuł zamieszczony w piśmie naukowym. Trochę mi to dodało sił, ale były to siły mało konstruktywne. Zdawałem

sobie sprawę, że jest to odkrycie i wiedziałem też, że zawdzięczam to moim zdolnościom i ciężkiej pracy. Jest to mocny szczebel, na któ­rym mogą się wesprzeć ludzie — myślałem — i czułem wielką satysfakcję ze sprawności mo­jego umysłu.

Moja pierwsza nauczycielka

Poddałem się rozmaitym myślom. Zupełnie obsesyjnie wracał mi obraz mojej pierwszej nauczycielki. Twarz była już zupełnie zamaza­na, pamiętałem jedynie jej nogi i ręce. Tymi rękami wręczała mi nagrodę za to, że byłem najlepszy. Był to jakiś drobiazg, farbki czy kredki, wiem tylko, że trzymałem długi czas to wielkie kolorowe pudełko i nie śmiałem na moją nauczycielkę podnieść oczu. Nie wiem je­dynie, dlaczego pamiętam tak dobrze jej nogi. Była kobietą silną, wysoką, sięgałem jej jedy­nie do pasa. Teraz jest już stara — myślałem

a może nie żyje. Chciałbym ją kiedyś zo­baczyć, chciałbym jej podziękować za tę na­grodę, za to, że istniała w mojej wyobraźni. Wziąłbym w ręce te jej siwe włosy i chyba bym ją pocałował. Na pewno o mnie słyszała

i o moich pracach, byłoby to chyba dla niej największym zadowoleniem.

Moja pierwsza nauczycielka.

Pamiętam, że bałem się szkoły, tych gru­bych, czerwonych murów, tego krzyku, który wydawał mi się bardzo brutalny. Ona sama po­sadziła mnie w ławce, której bałem się począt­

kowo dotknąć. Potem prowadziła mi rękę, z wysiłkiem, po tablicy. Jeszcze dziś słyszę, jak to zgrzytało. A kiedy powstała jakaś bardzo krzywa kreska, podniosłem na nią oczy i zoba­czyłem uśmiech. Ta iskra czułości wstąpiła we mnie i po raz pierwszy w życiu poczułem się tak bardzo szczęśliwy. I dziwne, że pamiętam zapach jej ciała. Kiedy brała moją rękę, wtedy na głowę spadały mi koronki jej jedwabnej bluzki. Pamiętam, jak drżałem od tego i nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Byłem raz czerwony, raz blady i myślę, że nawet spoco­ny. I kiedy siedziałem w małej ławce, czułem obok siebie jej gorące długie nogi. Moja pierw­sza nauczycielka. Tak jakby stała teraz obok mnie przy biurku i usiłowała wziąść moją rękę

i nakierować do pisania, a cały pokój wypeł­niony jest zapachem jej ciała, który trochę przypominał morze, a trochę kwitnący w pełni wrzos. Surowe piękno. Gdzie masz rysik i tab­liczkę— pyta mnie. Leżą tuż obok — odpowia­dam i pokazuję na stół. Patrzę w jej twarz i widzę wielką troskę i łagodność. Dobra jest na­tura — myślałem — która potrafi wyrzeźbić taką twarz.

Chciałbyś pójść ze mną w kwitnące wrzosy?

spytała nauczycielka.

Chciałbym — odpowiedziałem — będziemy obserwować pszczoły lecące z miodem, będzie­my wdychać ten słodki zapach wrzosu, będzie­my tańczyć wśród brzóz, ty będziesz moją na­uczycielką, nauczysz mnie, jak rozumieć i sza­nować naturę.

Będę — powiedziała z tak cudnym uśmie­

chem moja nauczycielka, aż cały zadygotałem. Po chwili wydało mi się, że wypłynęła oknem, ubrana w mgły i wiatry, a ja nie mogłem się długo, długo uspokoić. Wiem, że wyjechała wie­le lat temu z miasteczka. Nigdy nie widziałem jej męża, nie wiem, gdzie był i co robił. Moja droga, złota pani, szeptałem, śmiałem się i cho­dziłem po pokoju. Zupełnie nie mogłem zrozu­mieć, jaka zmiana się we mnie dokonała, to było doświadczenie z mojego życia, dzięki któ­remu potrafię kochać naturę, ludzi i siebie, dzięki jej rękom i tej pachnącej bluzce cieszę się z istnienia teraz i potrafię to docenić, wiem, co znaczy nienawidzieć siebie, wiem, co znaczy pogardzać sobą, aż do samego unicestwienia. Moja pierwsza nauczycielka — szeptałem jak szalony.

Nieraz, kiedy tak siedzę i praca mi nie idzie, odczuwam niemal fizycznie pierniki gwiazdko­we, ich słodycz, a obok tego świecące kule. Jest to świat zaczarowany, w którym świat realny kojarzy się z poczęciem świata nowego. W tym świecie, obok mojego życia, króluje ona. Miała na imię Katarzyna. I teraz, kiedy imię to wy­mawiam, wydaje mi się, że siedzę pod złotą choinką mojego dzieciństwa, a ona mi daje pe­łen kosz tych pierników. Chciałbym też być dla niej dobry, intuicyjnie rozumiem, że długu tego nigdy jej nie spłacę. Biorę w swoje ręce okru­chy tego złota, długo je trzymam i kiedy od­wraca do mnie twarz, obsypuję ją tym złotem, jej ramiona, oczy i suknię, która ją okrywa i zdobi. Pomiędzy nami chodzą piernikowe niedź­wiedzie i koguty, posyłamy je sobie, a z dale-

ka kiwamy do siebie głowami. A kiedy już wy­deptane zostały ścieżki przez te piernikowe cac­ka, wówczas my oboje puszczamy się w ten świerkowy, zielony zamęt piękna i słodyczy. Wokoło nas jest kolorowo, odkrywamy coraz to inną krainę i w niej na krótko mieszkamy. Cza­sem ja jej wskazuję drogę, a czasem ona mnie. Ta mądra nauczycielka wiedziała, że i ja mogę jej wskazywać drogę. Czyniłem to chętnie i była między nami mocna nić, utkana z tego zło­ta, które spadało na jej czystą, kolorową suknię.

Gdy mija obraz z dzieciństwa, odnajduję się sam ze sobą w pokoju.

Złota smuga światła

Między oknem a drzwiami powstała ukośna smuga światła. Raz po raz zdawałem sobie sprawę, że jestem do tej smugi bardzo przy­wiązany. Będzie tu jakiś czas, potem zakreśli łuk do środka pokoju i zniknie. Gdy owa smu­ga była coraz bliżej annie, nie mogłem od niej oderwać oczu, tak jakby była żywą istotą albo miała jakiś związek ze mną.

Dziś mniej uwagi zwracałem na tę smugę, usiłowałem bowiem nadać swoim myślom tor nie związany z naszym domem. Weszła Maria

i ktoś jeszcze z nią.

To jest Helena — rzekła — moja przyjaciół­ka, ona jest psychiatrą, pomyślałam, że mogła­by z matką porozmawiać.

Helena nie wyglądała wcale na psychiatrę, w jej spojrzeniu i ruchach było coś zdecydo­wanego, tak że człowiek miałby ochotę właśnie

złapać jej rękę, kiedy dokona ostatecznego roz­rachunku z życiem.

Powiesiła swój płaszcz tuż obok mojego biur­ka, uderzył mnie mocny zapach perfum, chyba od tego płaszcza, bo Helena usiadła przy oknie. Zawsze wierzyłem, że ostateczną prawdą jest definicja matematyczna, wtedy, gdy wszystko zawodzi i miłość, i przyjaźń, i jakikolwiek inny związek albo wiara, pozostaje definicja mate­matyczna opisująca świat. Dawało mi to wiel­kie poczucie niezależności. Nie byłem niczym skrępowany, mogłem, owszem, odczuwać przy­wiązanie do kogoś, ale zawsze z tą świadomoś­cią, że mam coś własnego. Kiedy jednak teraz patrzyłem na Helenę, zaczęło mi się w tym wszystkim coś psuć. Najpierw ten płaszcz i te­raz ona sama. Odczuwałem ją całym swoim cia­łem, to dziwne, bo nigdy tak nie reagowałem. Moja bezbłędna maszyna zaczynała zgrzytać. Helena patrzyła na mnie chwilami i wtedy zdawało mi się, że daję nurki ze swej ciemności wprost w te oczy, które mogłyby być strumie­niami wodnymi. Nigdzie nie było mi dotąd tak dobrze. Czułem do natury wielką wdzięczność za to okno, za tę Helenę i za ten płaszcz rzu­cony obok mnie. Zapanowała tu jakaś nowa at­mosfera, którą czułem w końcach palców, ra­mionami, ale nie wiem, czy potrafiłbym ją na­zwać.

Co to by mogło być — myślałem. Nie widzia­łem jej przedtem nigdy, mimo że była przyja­ciółką Marii.

Zaczęła rozmowę o moich książkach i pra­cach. Prosiła, abym jej przedstawił moją teo­

rię poi regresywnycK. I kiedy o tym mówiłem, stwierdziła w pewnej chwili, iż ten mój model posiada zupełnie względną rację bytu. Zdawa­łem sobie z tego sprawę i przedtem, ale w jej ustach miało to zupełnie inną wymowę, zrozu­miałem to tak — a widzisz twoja definicja ma­tematyczna jest bardzo ułomna i ty poświęciłeś jej całe życie, zastanów się, czy to był dobry wybór.

Patrzyłem na nią przez chwilę i myślałem, że dobrze byłoby zanurzyć się po szyję w tym naszym porozumieniu.

W uśmiechu Heleny i w jej gestach widzia­łem, iż była gotowa mi pomóc. Maria przeglą­dała jakąś moją książkę. Stała na pół w cieniu, a na pół w owej smudze, która osiągała akurat teraz swój punkt krytyczny. Podszedłem do okna. Wydało mi się, że nigdy tak długiej drogi nie przebyłem, tak jakbym szedł pod górę za­nurzony po pas w maki i chabry, i coraz ich gęściej, i coraz ich więcej. Helena wsparła się jedną ręką o parapet okna, a drugą gładziła swoją suknię.

Nie wyglądasz, Heleno, na psychiatrę — rzekłem — mogłabyś być ina przykład chirur­giem albo gospodynią domową. Jesteś bardzo pewna siebie, a w materii tego zawodu nie ma właśnie żadnej pewności. Ale dobrze, że przysz­łaś, może to, co mówię jest bardzo subiektyw­ne.

Popatrz na mnie, Edwardzie — rzekła — masz w oczach zupełnie niepotrzebny niepokój, wynika on z fałszywej sytuacji, w którą ty sam siebie zaplątałeś.

Jak z matką? —spytałem Marią.

Leży — odpowiedziała — i klnie ojca tak wul­garnie, jak kryminalistka.

Popatrzyłem w okno.

Wiatr był lekki i niektóre suche łodygi kwia­tów trącał jedną o drugą.

Czy znasz nasze życie? — spytałem Helenę.

Tak — odrzekła.

Jest tu ktoś, kto ponosi winę za to wszystko.

Patrzyliśmy na nią z zaciekawieniem. Kogo ona ma na myśli?

To jest Jan — rzekła.

O jakim ty poczuciu winy mówisz — zdumia­łem się — Jan nie bierze, jak dotąd, w naszym życiu czynnego udziału, tyle tylko, że istnieje. Wydaje mi się to zupełnie absurdalne.

Helena popatrzyła na mnie, i zauważyłem, że jej oczy mają kolor morza podczas absolutnej ciszy. Nie zauważyłem tego wcześniej, widocz­nie przeszkadzała nam owa smuga światła prze­cinająca cały pokój na pół. To wrażenie ciszy morskiej stało się udziałem jakby całego domu. Mógłby on być na przykład statkiem ze zwie­szonymi żaglami albo zgasłą latarnią morską, mógłby też być zwykłym, ina pół uśpionym ho­ryzontem.

W tym momencie zaczęła niknąć owa smuga światła, zwykle myślałem tak — do widzenia mój gościu, jutro spotkamy się tutaj.

Ale dziś zauważyłem, że te promienie prze­nikają włosy Heleny i rozniecają je do rozpa­lonej złotej wstęgi. Miałem wielką ochotę do­tknąć tej wstęgi i już wyciągałem ręce, gdy Helena powiedziała — wyglądasz jak kapłan,

Edwardzie, chcesz mnie błogosławić, przyjmuję to z drżeniem serca i nie widzę nad sobą rąk wielkiego matematyka, który doszedł do de­finicji, nikomu dotąd nie znanej. Szkoda, że wokół nas nie ma wrzosów, bardzo lubię ich zapach.

Helena

Maria przyglądała nam się z jakimś gorą­cym uśmiechem i jedną rękę wsparła o biurko, a drugą odgarniała sobie włosy z czoła. Jak bar­dzo lubiłem ten jej gest, zawsze mi przypomi­nał skierowaną ku niebu brzozę.

Widziałem w oczach Marii jakieś oddalenie. Czułem głębokie i pełne zadowolenie, że od­kryłem w niej te pokłady kobiecego piękna.

Widzisz, Edwardzie — powiedziała — zawsze chciałam przyjść do ciebie z Heleną, ale byłeś zajęty swymi pracami, opowiadałam jej o to­bie bardzo wiele. Znała z moich opowiadań ca­ły twój pokój i dziisiaj poprosiła, abyśmy do ciebie wpadły.

Mario — rzekłem — jest jeszcze coś innego, poza moimi formułami matematycznymi, nie sądzisz?

Uśmiechnęła się, a Helena dodała — takiego sobie ciebie wyobrażałam, Edwardzie.

Wstała.

Była trochę (niższa ode mnie. Długa suknia koloru dojrzałego wrzosu i ręce, którymi mogła na przykład wypisywać receptę albo też podać mi kwiat lub suchy badyl, jakich pełno teraz było w ogrodzie.

Dobrze jest w waszym domu — rzekła — czuję się tu zupełnie swobodna, czuję się tu, jakbym przekroczyła bramy raju.

Były jednakowego wzrostu z Marią, tylko He­lena była nieco szczuplejsza. Korytarzem ktoś szedł, były to kroki ojca.

Byłaś u niego? — spytałem Marię.

Czuje się już dobrze — rzekła — to nie były silne stłuczenia. Mówił, że musi się spotkać z przyjaciółmi w sprawie jego wernisażu. Musi ustalić, ile obrazów zostanie wystawionych. Rozmawiał o tym z Janem, nie wiem, co osta­tecznie zdecydowali.

Nigdy nie widziałam obrazów waszego ojca

rzekła Helena — pójdę też na wernisaż.

Byłem bardzo szczęśliwy, że Helena tak po­wiedziała, chciałem, aby zobaczyła obrazy na­szego ojca.

Przyjdź wcześniej — rzekłem — będziemy wtedy mieli czas na rozmowę.

Zgodziła się.

Przyjdę — rzekła.

Moja droga — myślałem — zobaczysz zupeł­nie inny świat, jeszcze nigdy dotąd takiego nie widziałaś, zobaczysz na własne oczy nieistot- ność pewnych granic. Początkowo chciałem to jej powiedzieć, ale będzie jeszcze na to czas — pomyślałem. To okno wydało mi się w pewnej chwili taką właśnie nieistotną granicą, mogliś­my wokół niego chodzić albo do woli przez nie przechodzić, mogłem Helenę wprowadzić w nasz ogród, i naprawdę robiłem to już od sa­mego początku. Patrzyłem na jej długą suknię i wydała mi się ona miękka jak mech i napeł­

niona słodkim kolorem wrzosu. Nigdy nie mógłbym tak pomyśleć, gdybym ją ujrzał wi­szącą na wieszaku.

Dlaczego tak myślałem, przecież tego nie da się zamknąć w żadną formułę, nie mogę po­wiedzieć, że w mojej uporządkowanej maszy­nie coś się psuje, bo nigdy taką nie była, ale odczuwałem fizycznie świat, do którego wstęp wydawał mi się na zawsze wzbroniony. Jes­tem w nim — śmiałem się — jestem w nim, i to dzięki Helenie, to ona, dzięki temu, że ist­nieje wydeptała mi do niego ścieżkę, teraz zro­zumiałem, jak bardzo można być wdzięcznym tylko za istnienie, nie rozumiałem tego przed­tem, wie wiedziałem, co to jest.

Piękny jest człowiek-—myślałem.

Śmiejesz się, Edwardzie? — spytała Helena.

Tak — rzekłem — ze szczęścia, czy ty rozu­miesz takie uczucie?

Wiem — odrzekła.

W tym słowie odczułem wielką głębię, zro­zumiałem, że sięgamy tych samych zakamar­ków świata.

Wiesz—uśmiechnąłem się — to dobrze, pierwszy raz cię widzę, Heleno, czy rozumiesz, co to znaczy?

Wiem — rzekła Helena po raz drugi, i wyda­ło mi się, że zamieszkałem w skałach porośnię­tych mchem i zeszliśmy razem w głębie dotąd niedostępne człowiekowi. Poza tym wyzwalała ona we mnie pewną siłę, której dobrze jeszcze nie rozumiałem.

Obraz

Usłyszeliśmy ¡na drodze huk motoru. To był samochód ojca. Maria odłożyła książkę, którą była przeglądała i patrzyła przez okno. Tam, gdzie przedtem padała owa smuga światła, by­ły teraz nogi Marii, a tam, gdzie się owa smuga kończyła, była jej szyja. Maria miała piękne oczy. Trochę w nich może było jeziornej mgły, a trochę wiosennego ciepła rozkwitających świeżo drzew. Gdzieś tam w głębi drzemało go­rące, zwierzęce ciepło, do którego przedtem droga wydała mi się niemożliwa do przebycia, teraz stałem zupełnie niespodziewanie na jej horyzoncie.

Z jednej strony miałem bibliotekę i grube dę­bowe biurko, a z drugiej te dwie kobiety, któ­re tu, do tego pokoju weszły. Poczułem się bar­dzo silny, tak jakbym był figurą wyciosaną z kamienia, której istnienie jest tu nieodwracal­ne. Jako więc ta figura mogę sobie krążyć mię­dzy biblioteką, a tymi dwoma kobietami, ale nie mógłbym wtedy usiąść za biurkiem, nie chcę więc być kamienną figurą.

Co sądzisz o naszej matce? — spytałem He­lenę.

Popatrzyła na mnie i chwilę nic nie mówiła.

Rozmawiałam z nią — rzekła wreszcie — jes­teś bardzo do swojej matki podobny, Edwar­dzie.

Stałem nieruchomo.

Wiem — rzekłem.

Czy można jej pomóc, bardzo bym chciał.

Myślę — rzekła Helena — że nie potrafisz jej pomóc. Widzisz, między wami, mimo tego podobieństwa, nie ma kontaktu.

Po raz pierwszy spojrzałem ¡na Helenę zdu­miony. Nie mogłem zrozumieć skąd ona to wie­działa, czyżby mogła być w dwóch jednocześ­nie polach wrażliwości? Przecież nie jest mo­tylem ani ważką. Widocznie zauważyła na mo­jej twarzy tę wątpliwość i uścisnęła moją rękę.

Zacząłem porządkować książki na stole, nie lubiłem, gdy leżały rozrzucone nieraz na krzes­łach lub na podłodze.

Siedzisz przez cały czas jakby w półmroku — rzekła Helena — ja ustawiłabym sobie to biur­ko przy oknie.

Używam lampy podczas pracy, daje dosko­nałe światło.

Helena podeszła do biurka i oparła na nim swoje ręce, wyglądało to tak, jakby położyła je na grzbiecie czarnego wierzchowca, który drży od tego dotyku. Była smukła. Istniało w jej sylwetce coś, co mnie urzekło. Patrzyłem na nią.

Lubię twój pokój — rzekła — chciałabym tu też pracować.

Układałem książki, biorąc jej spod rąk różne papiery, za każdym razem przybliżając się do niej.

Heleno, wcale nie wyglądasz mi na psychiat­rę — myślałem.

Na korytarzu spotkaliśmy Jana. Przywitał nas szerokim uśmiechem.

Dawno cię nie widziałem, Heleno — rzekł. Głos miał miękki i ciepły.

Jak twój zakład, na pewno wiele pracujesz? Nie wiedziałem też, że się przyjaźnisz z Marią? Czy Henryk zaprosił cię na swój wernisaż?

Henryk, to było imię mojego ojca.

Jesteś, Janie, pięknym mężczyzną — rzekła Helena — i takie same są twoje powieści. Prze­czytałam Gliniany dzban, to znakomita książka.

Helena sięgała mu do ramienia, i gdy mó­wiła, podnosiła głowę, nadawało to jej sylwetce wyraz jakiegoś uduchowionego napięcia.

Chodźmy do mnie — rzekła Maria — mam le­moniadę, myślę, że chętnie porozmawiasz z He­leną.

Na ścianie w pokoju Marii wisiał obraz. Był to dar ojca. Widziałem go kilkakrotnie, ale ani Jan, ani Helena go widocznie nie znali. Przed­stawiał jezioro i pełno zapalonych na* nim świec. Na brzegu stała dziewczyna boso i machała ręką w kierunku przypływającej do brzegu muszli z wydętym żaglem. Nikogo jednak w tej muszli nie było.

Rozmawialiśmy. Maria nalewała nam lemo­niady, którą bardzo lubiłem. Siedziałem przo­dem do okna, tak że widziałem drogę i część ogrodu. Obok mnie siedziała Maria zwrócona twarzą do Jana. Na szyi miała drewniane ko­rale, które sprawiały wrażenie dojrzałej jarzę­biny na tle jesiennego lasu.

Wiesz, dlaczego ta muszla jest pusta? — spy­tał Jan w pewnej chwili.

Maria przyglądała się obrazowi.

Bo to jest wieczność — rzekł Jan — i ta bosa dziewczyna, pod tym żaglem na brzegu, ją przywołuje.

Ten obraz zawsze wydawał mi się kluczem do świata Marii. Na dnie tego świata przeczu­wałem ogromną radość i to było to, co mnie w niej fascynowało. Tu owa radość wyrażała się w geście dziewczyny stojącej boso na brzegu i przywołującej muszlę. Chciałbym sobie sie­dzieć na tym brzegu — myślałem — widział­bym na własne oczy lądowanie tej wieczności i zejście jej na ląd stały. Może się wówczas za- chybocą płomienie świec, może dziewczyna za­mieni się w ptaka albo w pojedynczy promień księżyca.

Chwilami miałem wrażenie, że wszyscy spot­kaliśmy się tuż obok owej muszli, Jan zdjął z niej żagiel. Maria wylewała wodę, a my z He­leną usiłowaliśmy wciągnąć ją na piasek. Uda­ło nam się to bardzo łatwo. Helena umaczała sobie spódnicę w tej jeziornej wodzie, a kiedy z niej wyszła i stanęła na piasku, nie mogłem oderwać wzroku od jej stóp lekko w ten piasek wgłębionych.

Jesteś moją wiecznością — rzekłem do niej.

Cóż takie piękne słowa mają wspólnego z matematyką — zaśmiała się Helena — dobrze mi z tobą i cieszę się, że zepchnęliśmy tę musz­lę na brzeg. Kiedy Maria wyleje wodę do koń­ca, możemy puścić się w tej muszli na jezioro. Wchodzimy sobie więc do środka i płyniemy z wydętym żaglem.

Uśmiecham się.

Patrzę na Helenę.

Wiesz, pomyślałem, że wszyscy czworo pły­niemy w tej muszli, a nasze twarze są ozłocone światłem z zapalonych świec.

Pracownia

Drzwi stały otworem. Jan patrzył czasem w korytarz swoim nieodgadnionym wzrokiem. Siedział bokiem do okna i do drzwi. Momenta­mi widziałem iskry zapalające się w jego oczach, wydawało się jakby na samym dnie ża­rzyły się rozpalone węgielki. Takie węgielki przysuwa się do siebie pogrzebaczem — myś­lałem.

Spojrzałem na Marię. W jej oczach dostrzeg­łem ten sam żar, te same rozpalone węgle. Gdy­by po nie sięgnąć, to też by trzeba pogrzebacza

pomyślałem.

Helena zatopiła się w swoich myślach i nie brała udziału w rozmowie.

Maria opowiadała o swej kompozycji, którą nazwała impresją. Był to krótki utwór na gi­tarę i zamierzała go wykonać po raz pierwszy na jakimś sympozjum w swojej uczelni.

Rozmawialiśmy o tym, że szkoła inspiruje, ale też tworzy schematy. Jan był zdania, że dla zdobycia wrażliwości potrzebne jest burzenie schematów. To wszystko było bardzo ogólne i nie widziałem miejsca dla swojej racji.

Tu obok jest pracownia mojego ojca — rzek­łem do Heleny — moglibyśmy tam wejść.

Od razu znaleźliśmy się w krainie fantasty­cznej. Powtarzał się w tych obrazach motyw łabędzia i lasu. W pewnej chwili Helena zawo­

łała mnie do siebie i wskazała na jeden obraz. Stanąłem zupełnie oniemiały. Można mieć wiel­ki talent, wielkie umiejętności, ale trzeba mieć coś więcej, aby stworzyć takie dzieło. To była twarz tamtej kobiety, matki Jana, którą pocho­waliśmy niedawno na cmentarzu. Jakaś smuga cienia przebiegała przez tło nie dotykając twa­rzy. Był to cień szary jak ugór polny późną je- sienią. Gdyby ktoś wykuł tę twarz w srebrze, nie byłoby w niej tyle piękna, miałem wraże­nie, iż za nią kryje się słońce i raz po raz prze­dziera się na zewnątrz. Może to jest słońce ży­cia, a może samo życie. Wystarczyło mi, iż czułem ową gorącą falę wymodelowaną w tych subtelnych i pięknych rysach.

Helena trzymając się mojego ramienia wpa­trywała się w tę twarz z zainteresowaniem.

Wiedz, Edwardzie, że znałam tę kobietę.

To jest matka Jana.

Popatrzyła na obraz, potem na mnie i po­czułem jak drgnęła. Teraz z kolei ja zacząłem się w nią wpatrywać, tak jakbym nagle oszalał. Było to wszystko dla mnie tak wielkim za­skoczeniem, że nie mogłem w pierwszej chwili wydobyć z siebie słowa. ^

Czy byłaś, Heleno, na pogrzebie tej kobie­ty? — spytałem.

Tak — odrzekła — to jest moja matka.

Czy Henryk jest twoim ojcem? — spytałem.

Nie — odrzekła Helena — ja nie znam swo­jego ojca.

Usiadłem na parapecie okna i zacząłem ni stąd, ni zowąd dyndać nogami. Miałem też wielką ochotę zagwizdać.

W takim razie Jan jest twoim bratem?

Tak — rzekła Helena.

Nie widziałam nigdy tego obrazu — dodała. Cała drżała.

Edwardzie, ja nienawidziłam swojej matki — powiedziała — odeszłam z domu już dawno, a na pogrzebie byłam zupełnie przypadkowo.

Nie rozumiałem tego wszystkiego. Zostawię to na później. Po pierwsze nie mogłem sobie wyobrazić-, aby Helena kogoś nienawidziła, po drugie ta historia z jej matką.

Oglądaliśmy inne obrazy.

Dla mnie tamten obraz był świętością, czu­łem niemal fizycznie uwielbienie dla tej dobrej i szlachetnej kobiety. Helena natomiast była dla mnie świeżym ogrodem, pełnym białego kwiatu i tajemniczego uroku. Te więc słowa o nienawiści do jej matki stawiały jakąś grani­cę wśród owych uwielbianych przeze mnie świa­tów, byłem jednak zupełnie nieświadomy tej granicy. Nie chciałbym, aby ona istniała, był­bym gotów zasłonić ją sobą samym. Czy na­prawdę byłem gotów? Po namyśle stwierdziłem, że tak, a jednocześnie zdałem sobie sprawę, iż jest to niemożliwe.

Tak blisko jesteśmy ze sobą, a w tak dale­kich światach każdy z nas żyje — pomyśla­łem. W dodatku światy te są nam zupełnie nieznane, można jedynie odczuć przez chwilę ich głębię. Byłem tym odkryciem zupełnie olśniony.

Ależ tak — upewniłem się — światy te ist­nieją niezależnie ode mnie. Nie byłem do koń­

ca pewien, co Ho tej niezależności, ale więcej się nad tym nie zastanawiałem.

Helena wskazała mi drugi obraz, był to krzew jaśminu tak rozkwitły, że płatki kwiatów przypominały skrawki księżyca. Tłem była zo­rza, zupełne zaskoczenie w tym zestawieniu, ale patrząc bliżej jaśminy przypominały białą ścieżkę przecinającą czerwony horyzont. Tą ścieżką można iść — pomyślałem. Jeden z jaś­minowych kwiatów leżał na ziemi. Byłem cie­kaw, co Helena zamierzała mi wskazać.

Wskazała mi zorzę.

Jej ręka doskonalą współgrała z tłem i przez chwilę miałem wrażenie, że należy ona do tego obrazu. Odczuwałem bliskość Heleny. Byłem zupełnie swobodny, przeżywałem nawet mo­ment głębokiego zadowolenia i chciałem jej podziękować za tę rękę, za głos i za nią całą, że jest. Chciałem jej za to wszystko gorąco po­dziękować i dotknąłem jej włosów. Popatrzyła na mnie, zdjęła rękę z obrazu i położyła na moich włosach. W tej cichej i pięknej głębi od­nalazłem skrawek nieba, w tej leśnej zieleni odnalazłem ślad dzikich zwierząt. Takie zupeł­nie niepowiązane myśli zaczęły mi przelatywać przez głowę, gdy dotknąłem jej ust. Obrazy za­częły nam wirować, okno jakby pobiegło na drogę, gdzieś jakby w oddaleniu słyszeliśmy ściszoną rozmowę Jana i Marii.

Helena uśmiechnęła się.

Nie wydaje ci się, Edwardzie, że ta zorza zmienia swój kolor. Tak, za nią musi być ja­kieś potężne źródło światła, a może życia.

Może życia — dodałem w zamyśleniu. — Tak, jak za naszym pocałunkiem, Heleno, kryje się potężne źródło życia. Uderzyła mnie w ramię, abym się obudził.

Stałem zamyślony. Wydało mi się, że matka Heleny schodzi z obrazu, podchodzi do okna i je nieco uchyla, i potem patrzy przez chwilę na nas oboje. Helena jej jednak nie dostrzega. Potem matka zbliża się do nas i staje między mną a Heleną. Jej piękna twarz na pół zamyś­lona, na pół uśmiechnięta, zwrócona jest do okna. Gdyby nie zeszła z obrazu — myślę so­bie — a po prostu weszła drzwiami, musiała­by coś mówić albo na nas jakoś zareagować, natomiast teraz ma prawo stać nieruchomo wśród nas. Podała mi rękę, a drugą położyła Helenie na ramieniu. Widziałem jak przez cia­ło Heleny przebiegł dreszcz.

Jest ktoś między nami — powiedziała.

Zobacz na obraz — rzekłem — on jest pusty.

Tak — odrzekła Helena — tam jest białe płótno.

Między nami jest twoja matka — powie­działem.

Odeszliśmy z tego miejsca, a matka szła ra­zem z nami. Nie mogłem tego zrozumieć. Właś­ciwie teraz dopiero zauważyłem jaka to piękna kobieta. Poza tym zobaczyłem coś jeszcze w jej sylwetce, a zwłaszcza w ramionach, wydało mi się, że w samej linii jej figury istnieje jakby poświata powstała z przyćmionej czerwieni i zieleni. Wiedziałem, czyje to jest dzieło i teraz zdałem sobie sprawę, dlaczego Helena nie wi­dzi swojej matki pomiędzy nami, to pobrzeże,

stworzone rękami mojego ojca chroniło ją od wzroku Heleny.

Po chwili matka rozejrzała się po pokoju, u- śmiechnęła się do mnie i wróciła na swoje miejsce na obrazie. Stamtąd parokrotnie ma­chała do mnie ręką, po czym zamyśliła się i znów zamieniła się w .zwykły obraz. Z twarzy jej promieniowało głębokie zadowolenie.

Helena położyła rękę na moim ramieniu mó­wiąc—chodź, Edwardzie, zobaczyliśmy już wszystkie obrazy.

Nie rozumiałem tych dwóch kobiet. Myślę, że miały coś wspólnego, widać to było w u- śmiechu, w niektórych gestach, a nade wszy­stko w postaci. Zastanowiły mnie nawet ich spojrzenia.

Jest jeszcze jeden obraz — rzekłem do Hele­ny— którego nie widzieliśmy. Odsłoniłem ko­tarę w jednym z kątów pokoju i ujrzeliśmy małe zwierzątko podobne do kuny. Szarpało coś w dziurze, tak że nie wiedzieliśmy, co tam wewnątrz jest. Mogła to być tylko zabawa, a mogło to być zmaganie się z czymś, co przesz­kadzało temu zwierzęciu wyjść. Było ono nie­zwykle ruchliwe, a w dodatku sprawiało wra­żenie, że jest już ma pół wyzwolone.

Helena oniemiała. Jej twarz, jakby się wy­dłużyła i dotknęła obrazu obiema rękami. Trzy­mała teraz owo zwierzątko w zaciśniętych dło­niach i teraz było widać, że Helena zupełnie pa­sowała do tego obrazu. Zresztą ona w nim była.

Rozumiem teraz, Helenko — mówiłem — że to małe zwierzątko mieszka w tobie, jestem doprawdy olśniony tą wielką alegorią wynika­

jącą z połączenia obrazu i ciebie. Przez chwilę miałem wrażenie, że Helena łączy się z tym zwierzątkiem i jedno starało się przyciągnąć do siebie drugie, raz Helena była już do poło­wy na obrazie, a drugi raz widziałem wyraź­nie sierść i nogi zwierzęcia tuż, niedaleko moich oczu. Zastanawiałem się nad tym przez chwilę i nad tą całą rzeczywistością, która mnie tu otaczała. Helena stała wsparta o ramy obrazu i patrzyła w kierunku drzwi, które by­ły otwarte. Nie wiedziałem co zrobić, wreszcie podszedłem do niej mówiąc — teraz widzieliś­my wszystkie obrazy mojego ojca, które są w tej pracowni.

Jestem ci bardzo wdzięczna, Edwardzie — rzekła — chętnie bym tu czasem przychodziła, nawet wówczas, gdy twój ojciec będzie malo­wał, usiądę sobie w kącie i będę się jego pracy przyglądała.

Dobrze, Heleno — powiedziałem — jestem pewien, że ojciec się zgodzi, a ja będę na cie­bie czekał w moim pokoju. Uśmiechnęła się. Odczułem, jak we mnie stopniały lody, jakby skaliste góry lodowe nagle się rozpłynęły, w tym ciepłym uśmiechu. Wciąż wierzyłem, że mój świat jest zbyt szary, rzeczowy, a nade wszystko skotłowany jakąś czarną chmurą, ni to cierpieniem, ni to winą, w każdym razie roz­poznawałem totalną negację. Byłem teraz na krawTędzi zupełnie innego świata, którego dob­rze nie rozumiałem, ale odkryła go przede mną Helena. Wiedziałem też, że istnieje on w tych obrazach, których głębię usiłowałem przenik­nąć. Czułem się taki szczęśliwy, że miałem

4 — Oczy diabła

73

ochotę tańczyć i śpiewać, i wTołać Helenę po imieniu ciesząc się z jej istnienia. Ona zauwa­żyła tę głęboką radość we mnie i rzekła — ro­zumiem cię, Edwardzie, wiem, co znaczy takie uczucie, myślę, że jest i we mnie.

Usiedliśmy pod oknem i patrząc na ogród za­częliśmy rozmawiać. Słowa Heleny zabarwio­ne były uśmiechem, tak jakby przyglądała się różom albo innym kwiatom, a ich czerwone kielichy odbijały się na jej twarzy. Wokół nas była radość tak wielka, jakby ktoś pokruszył połowę słońca po mojej stronie, a drugą połowę po stronie Heleny i rozsypał to wszystko na­około nas.

Słyszałam w miasteczku — rzekła Helena — że jesteś wybitnym matematykiem, myślę, że tak jest, choć znam tylko jedno twoje odkrycie.

Jest i drugie — rzekłem — ty, Heleno. I tak sobie rozmawialiśmy długie godziny i czas zda­wał się nie istnieć w tej pracowni. Helena kład­ła rękę na oknie, a czasem opierała się głową

o drewnianą framugę. Jak bardzo lubiłem ten jej piękny gest, jak bardzo lubiłem śledzić jej miękkie ruchy. Nigdy nie sądziłem przedtem, aby drugi człowiek tylko swoim istnieniem mógł sprawić taką radość i tak głębokie zado­wolenie. Kłębiły mi się rozmaite myśli, nie wszystkie uporządkowane, ale w sumie czułem się jak po przekroczeniu smugi tamtego świat­ła w moim pokoju. Byłem bardzo przywiązany do tej smugi światła i wydawało mi się, że moje miejsce jest po jednej jej stronie. Ale tu, gdzie teraz jestem, czuję się zupełnie inaczej, prze­de wszystkim nie ma tu żadnego zagrożenia.

Helena wstała. Patrzyłem na jej ręce wspar­te o parapet okna, tak jakby przybyły z odleg­łej szczęśliwej ptasiej krainy, w której przed­tem wieczność całą mieszkały. Myślałem, że na oknie pozostanie ślad, wyraźny ślad jej rąk. Będzie on widoczny i dla mnie, i dla ojca.

Siad rąk Heleny — myślałem — ile krząta­niny było w świecie, aby one powstały.

Uśmiechnąłem się do swoich myśli. Popa­trzyłem na obraz z matką, potem znów na He­lenę lekko przechyloną przez okno i teraz zro­zumiałem, dlaczego matka stanęła pomiędzy na­mi, widocznie chciała zniszczyć tę ciszę, po­przez którą trudno byłoby nam się przebić. Pa­trzyłem na te rysy z wdzięcznością i byłbym jej dziękował za to, gdybyśmy tu byli tylko oboje, ona na swoim obrazie, a ja tu w poko­ju. Dziękowałbym jej za to, że swoimi rękami zepchnęła z mojego serca owe góry lodowe, nigdy bym sobie z tym nie poradził, dzięko­wałbym jej za to, że Helena jest jej córką i może za wiele innych rzeczy, których w tej chwili moja pamięć nie przywołuje. Myślę, że te postaci na pewno w nocy schodzą z obrazów i prowadzą ze sobą długie rozmowy podobne do tych, które prowadzimy teraz z Heleną. Ale co z tych rozmów nocnych wynika, myślę, że bardzo wiele, może nasze spotkanie jest ni­czym innym, tylko ich echem, może też nasze słowa tu zostają i te postaci się nad nimi za­stanawiają, w każdym razie oba te światy są od siebie bardzo zależne. Być może ojciec przy­chodzi tu do nich i to jest owa nić łącząca te dwa tak, mimo wszystko, różne światy.

Babie lato

Na dworze jest mgła — rzekła Helena. Prze­słaniała ona trochę poranne słońce, które przez to stało się bardzo delikatne. Mogłabym być babim latem — dodała — popatrz, Edwardzie, jak unosi się ponad naszym oknem, wystarczy przejść granicę tego pokoju, a ono owinie się wokół głowy i szyi i zamknie nas w swoich ra­mionach.

Wyciągnąłem rękę przez okno i poczułem chłód babiego lata, widziałem, że tamta prze­strzeń jest inna aniżeli ta, w której staliśmy i nie usiłowałem tego babiego lata wciągać do pokoju. Byłem szczęśliwy stojąc na granicy tak różnych światów, miałem uczucie, że jestem na brzegu morza i słona woda obmywa mi sto­py, i ja nie mogę wyjść z podziwu nad tą gra­nicą dwóch różnych światów. Gdybym tak wy­pisał imię Heleny na tej granicy — myślałem

a potem oplótłbym je babim latem, pokru­szyłbym promieni słonecznych i usypałbym z nich dwie długie wstęgi, a imię Heleny było­by pomiędzy tymi dwiema złotymi liniami.

Lubię babie lato — rzekła Helena — byłeś kiedyś wśród wrzosów, kiedy te-złote nici po­dobne są do srebrnego dywanu, którego tłem są wrzosy? Wczoraj mijałam taką polanę w górach, ale nie miałam czasu się zatrzymać. Po­tem zawsze myślę, że zupełnie świadomie tra­cę bardzo piękne chwile mojego żyda. Ale tam

wśród wrzosów byłabym sama — uśmiechnęła się.

Więc ani wrzosy, ani babie lato nie dają piękna doskonałego — rzekłem w zamyśleniu.

Łapaliśmy przędzę babiego lata, tak jakbyś­my chcieli wciągnąć do środka pokoju całe nie­bo. Przy jednej takiej pajęczynie, bardzo drob­nej, dłonie nasze się spotkały i mieliśmy uczu­cie, że złowiliśmy zupełnie nieuchwytną prze­strzeń i możemy z nią teraz robić, co nam się tylko podoba. Gdyby ta przestrzeń miała skrzydła, wyciągnęłaby nas z tego okna, z tej granicy do ogrodu, a może w owe kolorowe wrzosy.

Złowiłam twoją rękę — rzekła Helena — tak jakby była babim latem z tym, że babie lato nie zawsze przypomina poświatę księży­cową, a twoja ręka podobna jest do tamtego zwierzątka z obrazu.

Dotknąłem jej włosów i wydało mi się, że są żywym, gorącym babim latem. Uśmiechnę- * liśmy się do siebie.

Dwie przestrzenie, ta z babim latem i ta z matką, mają w nas swoją granicę — rzekłem. Helena zgodziła się ze mną. Zauważyłem jak jej oczy błysnęły, wiedziałem, że to moje od­krycie bardzo jej się podobało. Kiedy tak ło­wiliśmy to nasze babie lato, zobaczyliśmy, że wchodzi ono też do pokoju drzwiami, a za nim ojciec w swoim kapeluszu. A zatem naszą trój­kę łączy babie lato — myślałem.

\

Zajście w pracowni

Helena chciałaby tu czasem przyjść i zoba­czyć cię przy pracy — rzekłem. Ojciec spoj­rzał na nią i zauważyłem, już nie wiadomo który raz, że ojciec ma bardzo subtelne spoj­rzenie.

Dobrze — rzekł — możesz przychodzić, He­leno, kiedy tylko zechcesz, przeważnie pracuję z rana, czasem tylko przeciąga się to do póź­nego wieczora.

Helena podeszła do niego, sięgała mu gdzieś do podbródka, i rzekła — dziękuję ci, Henry­ku, przyjadę jutro z samego rana. Ich sylwet­ki dziwnie mi do siebie pasowały, gdybym sam był malarzem, mógłbym je uchwycić w owej pięknej linii, przecinającej horyzont tuż nie­daleko mnie.

Byłem głęboko przywiązany do mojego ojca, do tego subtelnego spojrzenia, do tych rąk, które miały dla mnie bodaj największą war­tość. Helena była dla mnie jeszcze pełna zaga­dek, ale mimo tego odczuwałem tę samą szla­chetność, która cechowała mojego ojca.

Teraz, kiedy stali obok siebie, poczułem wiel­ki ból, którego źródła nie mogłem w pierw­szej chwili odnaleźć. Potem jednak wiedziałem, co to jest, otóż byłbym szczęśliwy, gdybym sam stał na miejscu mojego ojca. Zacząłem siebie strofować za egoizm, za sprzeniewierzenie się moim ideałom, wreszcie za to, że zwątpiłem w jego obraz. Zwłaszcza tej ostatniej myśli nigdy

bym nie dopuścił. Poza tym, liczy się tu dusza Heleny. No tak, ale jak się liczy — zastana­wiałem się. — Czy chodzi po prostu o to, kogo ona wybiera, czy wchodzą tu w grę inne sche­maty, tego nie wiedziałem. Pełną głowę mia­łem takich rozpierzchłych myśli.

Mam takie przeczucie — powiedział ojciec — że jutro rozpocznę dzieło mojego życia, jest to wielka idea, ale nie wiem, co się za nią kryje, będę ją znał dopiero po ukończeniu obrazu.

Będę wtedy przy tobie, Henryku — rzekła Helena.

Myślałem, że żmija ukąsiła mnie prosto w serce, udawałem, że interesuję się jednym ob­razem przy drzwiach i czym prędzej opuści­łem pracownię ojca. Po drodze do ogrodu za­pytywałem sam siebie — dlaczego. Nie rozu­miałem tego i chciało mi się wyć. Obraz mojego ojca został niczym nie zmącony, również He­lena wydała mi się tu taka sama, jak przed­tem, a mimo tego zwijałem się z bólu.

Czemu — pytałem sam siebie — co się właś­ciwie stało. Poczułem w piersiach gorące że­lazo, które dusiło mnie i było coraz bardziej rozpalone. Nie mogłem sobie z tym poradzić. To jest we mnie — szeptałem — ale nie wiem nawet skąd się wzięło.

Przy kominku

Drzwi pokoju mojej matki otworzyły się i wyjrzała ona z obwiązaną szyją, straszna. By­łem bliski obłędu. Zacząłem ją wpychać do środka i musiałem okropnie wyglądać, bowiem

zauważyłem przerażenie w jej oczach. I kiedy zmagaliśmy się ze sobą na granicy jej pokoju i korytarza, uczęszczanego przez wszystkich o każdej porze, doznałem jakby olśnienia. Mam to z niej — pomyślałem — mam to z niej.

Cofnęła się do łóżka, ręce moje zupełnie sa­me, bezwiednie sięgnęły jej szyi. Zobaczyłem przerażone oczy i ryk jakby zwierzęcy, i to mnie obudziło.

Poprawię ci bandaże, mamo — rzekłem — już wcześniej zauważyłem, że się nieco zsu­nęły. Uspokoiła się i wydało mi się nawet, że nikły uśmiech pełgał po jej twarzy. Zdziwiło mnie to trochę, bo rzadko widziałem, aby mat­ka uśmiechała się w mojej obecności. Mieliśmy ze sobą wiele wspólnego.

Leżała na łóżku, tak jakby ją ktoś tu rzu­cił, a włosy wiły się po poduszce. Dlaczego ja ze swoją ograniczonością mam ustanawiać gra­nice piękna, dlaczego jestem taki niedoskona­ły? Powinna być we mnie wielka radość, kie­dy ich oboje zobaczyłem obok siebie, a dlacze­go powstał ten ból, czyż oni wygnali mnie z raju, czy też uczyniła to wcześniej moja mat­ka.

Matka wstała i poszła w kierunku kominka, w którym żarzył się ogień. Na środku pokoju zatrzymała się i obejrzała na mnie. Zobaczy­łem w tych oczach wielką pustkę, tak jakby się coś było wypaliło w nich dawno, a nawet wydało mi się, iż była to pustka kosmiczna, gdzie nic nigdy się nie paliło. Przekazała mi więc część tej wewnętrznej niemocy, która mi teraz zadaje tak wielki ból. Byłaby może prze­

kazała i całą tę pustkę, gdyby mogła. Nie obu­dziło się we ¡mnie współczucie. Wiedziałem, że musi się zmagać z tym wszystkim, wiedzia­łem, że żyje w świecie cieni i półtonów i nig­dy się z niego nie wydobędzie, nie ma tej szan­sy ze względu na ową całkowitą wewnętrzną pustkę.

Usiadła przy kominku i wyciągnęła przed siebie nogi.

Panowało milczenie.

Jak bardzo nienawidziłem tej atmosfery, jak bardzo pragnąłbym nie oglądać matki więcej. A jednocześnie zdawałem sobie spra­wę, że nie jest to możliwe, bowiem część z niej jest i we mnie. Próbowałem inaczej myśleć

o Helenie i moim ojcu, aniżeli podczas mojej ucieczki z pracowni. Jeżeli istnieje wspólny nam świat wyobrażeń, to dlaczego rościmy so­bie prawo do posiadania go na własność. Nie udawało mi się to jednak. Coś mi przeszka­dzało.

Spojrzałem na skulone plecy matki, żar z ko­minka oświetlał jej nogi i ręce. Siedziała wpa­trzona w ogień.

Jak się czujesz, mamo? — spytałem ją.

Dobrze, Edwardzie, dziękuję ci — odrzekła.

Nie odwróciła się tym razem do mnie. Sta­łem obok łóżka, na którym był odciśnięty ślad mojej matki. Przez na pół zasłonięte okno wpadało dość dużo promieni zamglonego słoń­ca. Na środku poduszki zauważyłem ślad krwi. Doznałem wstrząsu. Ten ślad wydał mi się nagle naznaczony piętnem winy. Nie znałem

jeszcze motywów tej winy, ale wiedziałem już

o jej istnieniu.

Usiadłem na podłodze tuż obok ogniska. Rę­ce matki leżały na kolanach jak dwa gołąbki, które przygotowują się do lotu. W oczach jej był żar odbity od kominka. Przez chwilę czu­łem jej wielką samotność i aż mną zatrzęsło.

Matka spojrzała na mnie uważnie.

Czy sądzisz, że istnieje w nas wina?—spy­tałem. — Czy to nie jest dziwne odczucie, wy­robione przez kulturę ludzką? Ale skoro jest, to musi mieć gdzieś swoje źródło.

Nie rozumiem cię, Edwardzie — rzekła mat­ka — o jakiej ty winie mówisz. Ja nie mam żadnego poczucia winy.

Po raz pierwszy patrzałem na nią, tak jak­by jej wcale nie było, odezwało się we mnie jakieś okrutne zwierzę, które odpychało ten dom, ten pokój, razem z matką. Zamknąłem oczy. Chcę być sam — szeptałem — a nie mo­gę. Chcę dociec źródła mojej pustki, a nie mo­gę. Czuję jedynie w sobie jakąś siłę niszczącą, której ja sam muszę wyznaczać granice. Prze­konałem się, że imatka była tego wszystkiego nieświadoma, chociaż to, co robiła świadczyło, iż wnika w swoją naturę bardzo głęboko. Ba­łem się znów otworzyć oczy. Czułem ciepło bijące mi na twarzy od ognia. Kiedy nieco się uspokoiłem, spojrzałem ma kominek, na twarz mojej matki, która wyrażała nieznane mi prag­nienie. Może ono miało jakiś związek ze mną, a może z ojcem. Nie wiem.

Mieszała pogrzebaczem w tej złotej plamie, rozpryskującej się na wszystkie strony i czu­

L

łem jej oddech mijający mnie i to ognisko. Myśli powoli zaczęły stapiać się w taki sam płomień i właściwie nic konkretnego z nich nie wynikało.

Siedzieliśmy zapatrzeni w kominek.

Przypomniał mi się ojciec matki, siedzący na poddaszu i rozmawiający ze swoimi psa­mi. Miał ich prawie z dziesięć. Wydało mi się to wówczas wielkim dziwactwem, ale teraz? Pamiętałem go dobrze. Miał raczej ptasi pro­fil i kiedy się śmiał, machał w powietrzu rę­kami, tak jakby chciał się wzbić w powietrze. Kiedy schodził na dół, wypadała przed nim sfora psów czyniąc taki zamęt, jakby się tu odbywała jakaś ewakuacja. Potem brał cięża­rówkę i pędził z nimi na złamanie karku, nikt nie wiedział dokąd, zresztą nie dociekaliśmy tego. Po pewnym czasie, zwykle nad wieczo­rem, ale bywało i w nocy, wtaczała się cięża­rówka przed ogród i wychodzili jeden po dru­gim wolno, nieraz przemoknięci i tym razem już cicho wchodzili na górę. Słyszeliśmy tylko skrzypiące schody pod butami dziadka i pełno uderzeń jakby werbli, to szły psy. Siedzieliś­my wtedy w tym pokoju, była jeszcze z nami Maria. Ojciec zjawiał się tu rzadko, najczęś­ciej siedział w swojej pracowni, albo też wy­chodził na długie spacery.

W niedziele dom bywał pusty.

Zdarzało mi się być tu w jakąś niedzielę i wtedy obserwowałem drogę. Bardzo rzadko, ale czasami przystawała tu ciężarówka pełna dzieci albo młodzieży, wpatrującej się przez moment w nasz ogród. Zawsze było w nim

pełno kwiatów harmonizujących z kolumnami naszego domu. Kiedy młodzież odjechała i kurz opadł, wychodziłem sam na drogę i przy­glądałem się tym kwiatom.

Bardzo lubiłem, oparty o płot, zatopić się w myślach, tak jakbym twarz zanurzył w te kwiaty i bezpiecznie istniał pod tym samym niebem. Kiedy wsparłem głowę na rękach, zdawało mi się przez chwilę, że jest niedziela, lato i to ciepło pochodzi od rozgrzanej ziemi i od tych kwiatów.

Dlaczego Jan wszedł do naszego domu? — spytała nagle matka. Odczułem to jak uderze­nie nożem w serce. Tym pytaniem sparaliżo­wała znów wszystko to, co stworzyłem sobie chwilę temu. Poczułem się tak, jakbym nagle spadł ze skały, patrzyłem w jej oczy, które ni­czego nie rozumiały, i powstała we mnie taka rozpacz, że gotów byłem to ognisko zniszczyć i ten dom, i ten ogród, aby zabić coś, co tu istnieje, a nie mogę się od tego uwolnić. Gdy­bym wiedział, co to jest, gdybym mógł to określić, gdybym chociaż wiedział, gdzie to jest. Spojrzałem na matkę takim wzrokiem, że od­wróciła szybko oczy.

Jan jest moim przyjacielem — rzekłem — postanowiliśmy z ojcem, aby u nas zamiesz­kał.

Twój ojciec mnie zniszczył — rzekła matka. Patrzyłem na nią zdumiony i nie mogłem wy­dobyć z siebie słowa. Wiedziałem, że tak być nie mogło, ale nie potrafiłem tego zamknąć w słowach. Wiedziałem na pewno, że tak być nie mogło. To w ogóle należało wykluczyć, jego

natura poszukiwała źródeł życia a nie miała ze zniszczeniem nic wspólnego, wiedziałem to na pewno. Wiedziałem też, że matka sama się rozbiła o tę wielkość, nie potrafiła zobaczyć siebie w takich wymiarach, do jakich sięgała i zaczęła niszczyć i jego, i siebie. Tak, to jest prawda — myślałem — w tej walce uczestni­czyłem ja sam zdobywając dwą negację życia prezentowaną przez matkę. Bronił mnie przed tym ojciec, skutecznie zresztą, i to, że on się nie załamał dodawało mi odwagi i sił do życia.

Nie załamię się — myślałem — choćby wszy­stko w tym domu stanęło do góry nogami, to wiara mojego ojca uratuje mnie przed zwąt­pieniem.

Poczułem się szczęśliwy. Ciepło tego ognia wydawało się pochodzić z samego wnętrza ziemi i wytapiało moje serce jako szlachetny i drogi kamień. Teraz zrozumiałem, z czego powstał ból tam, w pracowni mojego ojca, oto doznałem uczucia wypędzonego z raju, a więc niegodnego i to jakby za sprawą Heleny. Tak wcale nie było, to we mnie istniał tamten ogień nienawiści wobec szlachetnego piękna, który się we mnie wsączył w dzieciństwie. Te­raz usiłowałem go wyrwać z korzeniami. Ale tego od razu się nie da — pomyślałem. Tam­ten świat jednak stajał i poczułem się szczęś­liwy z tego powodu. Jestem — myślałem — jestem, oto jestem. Helena istnieje w tym świecie, w którym jestem. Przeważyła we mnie wiara, jaką wpajał mi ojciec, przeważy­ła szlachetność ludzka, w której nie ma gra­nic posiadania. Istnieje jedynie dobrowolne

uczestnictwo w tym pięknym świecie wyobra­żeń. Chwilami czułem się wyzwolony, ale ja­kieś myśli gryzły mnie wewnątrz. Jednak jes­tem kimś, reprezentuję swój własny świat i potrzebuję, aby go akceptował ktoś bez reszty, kto by we mnie wierzył, a jak może to zro­bić Helena, która teraz żyje w świecie mojego ojca. Znów zaczęły miotać mną przeklęte czar­ne myśli i zwątpienia. Wiiary — szeptałem — wiary, jakiej zaczyna mi braknąć, głównie dla­tego, że mam przeciwko sobie ojca, w którego właśnie wierzę. Nie mogłem sobie z tym po­radzić, zgrzytałem zębami i zaciskałem pięści. Matka myślała, że to jeszcze z powodu jej py­tania i bała się do mnie odezwać.

Wreszcie—powiedziała — wydaje mi się, że Jan jest bardzo dobrym człowiekiem — i u- śmiechnęła się przy tym.

Byłem zaskoczony. Ona to powiedziała. Dla­czego to powiedziała? Jak ona to rozumie? Może spostrzegła w nim dawnego ojca zanim podjęli ze sobą walkę? Czyżby to było możli­we, czyżby te lata nie wyżłobiły w jej sercu trwałych rysów i kolein, z których można zawrócić?

Bardzo go polubiłam — dodała — choć on o tym nic nie wie.

Spadło to na mnie tak nagle, że wydawało mi się, iż jestem zupełnie gdzie indziej, a prze­de mną siedzi nie matka, a Maria. Widocznie, leżąc na łóżku długie godziny i rozmyślając, pogodziła się ze wszystkim.

Zaśmiałem się głośno i szczerze i wydało mi się, że od tego śmiechu zaczęły wylatywać

spod nóg matki i z jej włosów nietoperze. Krążyły po pokoju jak widma, coraz dalej i dalej, aż gdzieś znikły, widać wyleciały przez okno. Zaraziłem tym śmiechem matkę i śmie­liśmy się tak głośno, jakby tu było wiele lu­dzi. Teraz dopiero odczułem tę wielką spójnię z nim i niezależnie od tego czy chcę, czy też nie, ona po prostu istnieje.

Czyżbym i ja się rozbił o to samo, co kie­dyś moja matka — myślałem. — Nigdy. Nigdy

postanowiłem — choćbym szedł na kolanach, choćbym wszystko stracił, co mam, to muszę dotrzeć do prawdy i nie będę miał nigdy ta­kich pustych oczu. Wiedzieć — myślałem — wiedzieć, a potem działać i wierzyć, wierzyć w swoje dzieło, wierzyć w swój świat. Ale jak zrobić, aby nie był skażony, czy mogę do­równać mojemu ojcu, z tym moim skażeniem. Myślę, że mogę i myślę, że on mi w tym zaw­sze pomoże. Z tą myślą o ojcu poczułem się zupełnie bezpieczny. Potrafiłem zagłębić się w swój własny świat, niezależny i pozbawiony owej chęci posiadania. Ogarnął mnie spokój, bowiem zapanowałem nad żywiołami, które mną miotały.

Przyszła Maria.

Usiadła obok i pogładziła moje włosy i dło­nie matki. Chwilę siedziała zamyślona, po czym rzekła — chcę wam zagrać mój nowy utwór.

Wzięła gitarę, kartki z nutami i zaczęła grać. Była to najpiękniejsza melodia, jaką kiedy­kolwiek słyszałem. Odczułem tam momenty tak

/

głębokie, że wydało mi się, iż przechodzą one w ogóle barierę muzyki.

Siedziała na poduszce z nogami skrzyżowa­nymi i twarzą uśmiechniętą, a jednocześnie skupioną. Wygrała przed nami cały swój świat, naznaczony tęsknotą, urodą i radością. Zau­ważyłem, że nie jest on skażony tak, jak mój, zauważyłem, że mieszka w nim piękno. Na tle okna wyglądała jak bogini niebieska ubra­na w mgły i w kwiaty. Jak dobrze, że przy­szłaś Mario — mówiłem — twój utwór jest wspaniały. Uśmiechnęła się i ten uśmiech po­wiedział mi, iż grała dla mnie. Matka nie po­ruszyła się. To tak, jakbyśmy byli sami na świecie, a ta muzyka wyłącznym naszym ję­zykiem.

Podszedłem do okna.

Tam miałem ogród pełen jesiennych kwia­tów, a tutaj dwie kobiety, jedną zgarbioną, bliżej ognia, a drugą uśmiechniętą ze swą mu­zyką, pośrodku izby. Odczuwałem wyraźny odpływ tamtego osadu, tak jakby paziowie nie­biescy ze swymi srebrnymi miotłami omiatali moje serce. Wydało md się, iż połączyłem się z moją znajomą smugą światła i teraz będzie­my już wiecznie naznaczać ten dom piętnem piękna. Muzyka Marii była tutaj jedynie pre­tekstem, a istotą rzeczy był jej świat wyobra­żeń.

Zwyciężyłaś — szeptałem w uniesieniu — zwyciężyłaś, droga Mario.

Wyznanie Heleny

Pójdę do Heleny, na pewno się ucieszy, kie­dy mnie zobaczy. Poszliśmy z Marią na górę

i spotkaliśmy ojca przy pracy, a Helena stała przy oknie wsparta o drewnianą framugę. Ma­ria przechodząc obok ojca, dotknęła jego wło­sów, a on obejrzał się na nią i się uśmiechnął. Helena wydała mi się teraz zupełnie inna, bo we mnie nastąpiła głęboka zmiana. Chciałem znaleźć się bez reszty w jej włosach, chciałerfr oplatać nimi swoje ramiona, ale tylko uścis­nąłem ją mocno, jakbym był gorącym słońcem lipcowym, a ona ziemią. Poczułem, jak zadr­żała. I w tym momencie zdałem sobie sprawę, że zwyciężyłem. Nie mojego ojca, nie owego kołtuna, który prawdopodobnie we mnie mie­szkał, ale poruszyłem głębię natury, dzięki swej mocy i swej wierze, dotarłem na jej sa­mo dno. I tam odnaleźliśmy się z Heleną, zo­baczyłem to w jej oczach, zrozumiałem, gdy ramiona jej zadrżały w moich rękach. Byłem szczęśliwy. Było to również zwycięstwo mo­jego ojca. Siedział przy sztalugach i mieszał farbę. Myślę, że on zdawał sobie sprawę, iż we mnie to nastąpi i gdyby wiedział, że stało się właśnie teraz, sprawiłoby mu nieopisaną radość.

Mój ojciec.

Siwizna zajmowdta coraz więcej jego wło­sów, ale nie patrzyłem na to ze smutkiem. Pa­trzyłem na tę jego głowę i szerokie ramiona

tak,' jak się patrzy na skały albo na niebo, wiedząc, że we wnętrzu tych skał tętnią ży­wioły stokroć gorętsze, niż wulkan i tylko drgnienia twarzy dają znać o ich istnieniu. Tym razem z najgłębszym wzruszeniem szep­tałem do siebie — zwyciężyłeś ojcze, zwycięży­łeś. Przepełniało mnie to samo uczucie, co na dole, kiedy Maria skończyła grać swój utwór, ale teraz było ono o wiele silniejsze.

Zaczęliśmy z Heleną rozmawiać.

Patrzyłem na jej usta i młodą, piękną twarz, ona coś mi odpowiadała i tak zatopiliśmy się w naszym świecie, częściowo wyłączonym z tej pracowni i z tego domu.

Potem Maria podeszła do nas. Staliśmy we trójkę przy oknie, a ojciec siedział na środku pokoju z porozstawianymi naokoło farbami.

Co sądzisz o przyszłym dziele Jana? — spy­tała Maria patrząc na mnie — powiedzieliśmy Helenie, że Jan zamierza pisać powieść o swej matce.

Helena spojrzała na obraz, potem na nas, potem na ojca ii zauważyłem jakiś niepokój w jej oczach.

Widzę, że uprawiacie tu prawdziwy kult tej kobiety — rzekła — ona nie jest tego warta.

Ojciec odwrócił głowę w naszym kierunku

i długi czas patrzył na Helenę.

Zapanowało kłopotliwe milczenie, po czym Helena znów prawie histerycznie krzyknęła — ona nie jest tego warta.

Ojciec podniósł się ze swego miejsca i pod­szedł do nas.

Dlaczego tak mówisz, Heleno — spytał — co ci dyktuje takie żółcią napełnione słowa.

Myślę, że wiecie kto to jest — rzekła Hele­na — to jest moja matka.

Ojciec jakby się zachwiał. Popatrzył na obraz, potem znów na Helenę, podszedł do dru­giego okna, wrócił i znów popatrzył uważnie na Helenę. Wiedziałem, że się w sobie miota, wiedziałem, że nic bardziej nie mogło go ogłu­szyć jak ta wiadomość, i gdyby to było w mo­jej mocy, chciałbym mu pomóc. Niestety, mu­siał sobie dać radę sam. Wiedziałem, że będzie walczył, wiedziałem, że rzuci wszystko, co w sobie ma najlepszego, przeciwko oskarżeniu Heleny. Wiedziałem też, że jeśli z tego wyj­dzie cało, będzie to jego największe zwycię­stwo.

Doprawdy — szeptał — czyż to możliwe. Nie znałem cię przedtem, Heleno — rzekł.

Tak — odparła Helena — nie znałeś mnie, Henryku, bo byłam wstydliwą tajemnicą tej kobiety. Ona chciała mieć ciebie, rozumiesz? Ja wiem, co to dla niej znaczyło, ale ona po­pełniła błąd.

Wydaje mi się to prawie niemożliwe — szep­tał ojciec. — Zdaję sobie sprawę, że nie można pewnych błędów naprawić, ale ja w niej żad­nego błędu nie widziałem.

Ty jesteś szlachetnym człowiekiem, Henry­ku— rzekła Helena — wiem, co cię łączyło z moją matką, ale czy ty rozumiesz, że ja jej nienawidzę?

Maria zbladła, cofnęła się w zaciemniony kąt i skrzyżowawszy nogi usiadła na podłodze.-

Położyła rękę na gitarze, ale nie grała, tylko wpatrywała się w nas uważnie. Przede wszy­stkim obserwowała Helenę i ojca. Oczy He­leny błyszczały i zdawało się, że za chwilę wy­rzuci z siebie wszystko i powstanie wśród nas zupełnie inna atmosfera aniżeli ta, która pa­nowała, gdy weszliśmy do pracowni naszego ojca. Pomyślałem sobie w tym momencie o chmurze gradowej, która nieraz wisi tak pra­wie nad głową. Ojciec miotał się po pracowni.

Nic o tym nie wiedziałem — szeptał—nic nie wiedziałem.

To nie ma znaczenia, Henryku — rzekła He­lena — że nie wiedziałeś, czyżby to w tobie coś zmieniało?

Tak — rzekł ojciec — prosiłbym Barbarę, abyś mogła z nami mieszkać.

Wiedziałam o tym — rzekła Helena — ale nie od ciebie zależała ta decyżja.

To byłaby nasza wspólna decyzja — rzekł ojciec.

Ale ja nie jestem twoją córką — rzekła He­lena. Ojciec spuścił głowę, zbliżył się do He­leny i wziął jej rozdygotane ręce w swoje sze­rokie, gorące dłonie.

Dlaczego nienawidzisz swojej matki — spy­tał— czy rozumiesz dobrze naturę ludzką, czy wiesz, że matka, mimo wszystko, bardzo cię kochała?

Helena zaczęła jakby się uspokajać. Jesz­cze cała dygotała, jeszcze nie mogła patrzeć ojcu w oczy, ale powoli twarz jej stawała się zupełnie inna. Daleko jeszcze było do uśmie­chu, daleko do jakiegoś głębokiego przekona­

nia, ale zauważyłem maleńki promień zaufa­nia, płynący od rąk ojca do całego ciała Hele­ny. Wiedziałem też, że jedynie on zdolny jest przebić ten mur nieufności u niej, nikt z nas 'tego by nie dokonał.

Nie mam pewności, Henryku — rzekła He­lena.

Jan będzie pisał powieść o twojej i jego matce — rzekł ojciec — dałem mu wszystkie listy Barbary, jeżeli ci pozwoli, możesz czytać te listy, a potem na pewno zechcesz przeczy­tać dzieło Jana, on mówi, że będzie to dzieło jego życia. Ja w to wierzę. Zajmie ci to wszy­stko dość dużo czasu, a kiedy Jan otworzy ci swój świat tą powieścią i kiedy rozpoznasz w listach Barbary siebie, wówczas chciałbym z tobą porozmawiać.

Ten promyk nadziei w oczach Heleny wy­dał mi się jakby rozjaśniony, a widziałem jed­nocześnie wyczerpanie na twarzy mojego ojca. Zdobył to szturmem swojej żywiołowej na­tury. Zdobył może niezupełnie, ale pokonał pierwszą przeszkodę, a to było najtrudniejsze. Gdybym się nie był opanował, zatańczyłbym wokół nich jakiś dziki taniec, waliłbym w bębny, krzyczałbym z uciechy i szalałbym po całej pracowni, a potem otworzyłbym szerzej okno i śpiewałbym wszystko jedno co, najle­piej hosanny.

Usiadłem obok Marii i zaczęliśmy cicho roz­mawiać o naszym ojcu i o Helenie. Było nam radośnie na duszy, zgadzaliśmy się ze sobą mówiąc, iż teraz wszystko leży w rękach Jana. Ojciec zdołał z całym impetem przedrzeć

pierwsze zapory nieufności nie tylko u Hele­ny, a zrobił to tak pięknie, że czuliśmy się, jakby w zaklętym kręgu jego wspaniałego świata. Teraz wszystko jest w rękach Jana. I to nie dlatego, żeby ojcu zbywało sił albo wia­ry, posiada w sobie niemal nieograniczone za­pasy energii, natomiast ważna tu jest inna perspektywa, a zmiana jej, niestety, nie jest już w mocy ojca. Tego musi dokonać Jan.

Ojciec rozmawiał o czymś z Heleną, ale już spokojnie. Nie słyszeliśmy tej rozmowy. Maria trzymała wciąż swą rękę na strunach gitary, ale wiedziałem, że inie będzie '¡tutaj grać. Sie­działa zamyślona patrząc w jakiś obraz. Mia­łem wrażenie, że jesteśmy po burzy i teraz panuje spokój. Kiedy obserwowałem ojca i Helenę, stojących przy oknie, znów miałem zwątpienie, zdawało mi się, że ulatują oni przez okno, roześmiani, i Helena zapomniała o moim istnieniu.

Z ukrytą w dłoniach twarzą chciało mi się łkać, tak jakbym zobaczył jakiś bardzo smut­ny widok.

Maria zauważyła ten mój niepokój, spoj­rzała w kierunku okna, potem na mnie, wresz­cie powiedziała — jesteś jak dziecko, Edwar­dzie, martwisz się o coś, przypuszczam, że wiem. Myślę, że zdajesz sobie sprawę, iż oj­ciec w ciebie wierzy, ufaj mu, ufaj Helenie. Jesteś bardzo zaborczy, to wynika z twojej ambicji, zresztą wszyscy tacy jesteśmy, cała nasza rodzina i dlatego łatwo możemy niebo zamienić w piekło. Czy rozumiesz, co mam na myśli, Edwardzie, od entuzjazmu szczerego,

szczęśliwego tylko jeden krok ku wyznaczaniu granic dzielących od otoczenia, a to jest już początkiem piekła. Pamiętaj, że dopóki tych granic nie ma, dopóki one w ogóle nie istnie­ją, możesz być szczęśliwy, możesz być z siebie dumny i się cieszyć. Biedni są tacy ludzie, któ­rzy tego nie rozumieją.

Czyżby nie było zatem żadnych granic, Ma­rio? — spytałem.

Tak — rzekła — one istnieją, ale po to, abyś mógł dokonać wymiany w swoim świecie wyobrażeń z kimś drugim, którego istnienie jest dla ciebie ważne.

A warunki? — spytałem.

Warunki określa nasza kultura — rzekła Ma­ria— i nasze osobowości.

No dobrze, ale co to jest? — spytałem — nie chcę wierzyć w coś nieokreślonego — dodałem

mój umysł domaga się sytuacji do końca zdefiniowanych.

Twój umysł się tego domaga — rzekła Maria

ale on nie jest zdolny tego dokonać.

Uwaga wydała mi się tak trafna, że w ogó­le przestałem się zastanawiać dalej nad tym wszystkim. Zresztą rozmowa niczego nie zmie­niła, była bowiem jakąś logiczną układanką, dla której ja sam stanowiłem może jedynie ipretekst.

Co mnie znów napadło — myślałem — sytu­acje prawie się nie zmieniają, tylko we mnie Wciąż wre od nowa, a chwilami przeważa ja­kiś niezdrowy ogień.

Ojciec usiadł do swojej pracy, a Helena za­częła się żegnać z Marią.

Odwiozę cię, Heleno — zaproponowałem.

Zgodziła się.

Wcisnąłem gaz, tak że wydało się naim, iż wzbijamy się w niebo i nic tylko tuman ku­rzu zdawał się nas gonić.

Odcienie czerwieni

Helena zaprosiła mnie do swego domu. Lu­biła jeden odcień czerwieni, który w tym do­mu przeważał: i popielniczka szklana miała pasy czerwieni, i fotele, i ściany. Na jednej ze ścian zauważyłem wielką fotografię nieznane­go mi mężczyzny.

To jest mój ojciec — rzekła Helena — przy­jeżdża do mnie czasem, przeważnie raz w mie­siącu, jest to dla mnie wówczas wielkie świę­to. Cały dom jest oświetlony, a w tej czerwie­ni wyglądamy, jakby na dnie muszli płynącej po gorących wodach oceanu.

Zauważyłem, że Helena wymawiała słowo „ojciec” z nabożną niemal czcią, tak samo, kie­dy patrzyła na jego fotografię, było to zupeł­nie inne spojrzenie aniżeli moje, ślizgające się po rysach tego nieznajomego mi człowieka, jak po lodzie. Byłem tym wszystkim tak prze­jęty, że całkiem nieświadomie to brałem coś ze stołu, to kładłem z powrotem. Niepokój ów był dla mnie czymś tak nowym, że jak śle­piec zacząłem szukać jego przyczyn. Wresz­cie usiadłem naprzeciw tej fotografii i zaczą­łem się w nią wpatrywać. Szukałem w pamię­ci takiej twarzy, ale nie znalazłem.

Twój ojciec nie mieszka chyba w tym mia­steczku.

Nie — odrzekła Helena — on jest poetą, lubi nasze góry d tu spotkał moją matkę.

Teraz dopiero uświadomiłem sobie, iż nie znam nazwiska Heleny. Przeczytałem na od­wrocie fotografii znane nazwisko poety. To był rzeczywiście Emanuel. Teraz zacząłem He­lenę coraz bardziej rozumieć, przede wszy­stkim dlatego, że musi mieć odziedziczoną po ojcu wrażliwość, a po matce poczucie harmonii

i piękna. Helena była bardzo podobna do swe­go ojca. Właśnie dziś jest dzień jego przy­jazdu.

Przywieź, Edwardzie, piaskową nalewkę, to jest jego ulubiony napój, ja tymczasem przy­wiozę słodycze, które tak bardzo lubi. Poje­chaliśmy, każdy w inną stronę, po drodze rozmyślałem z wielką sympatią o tym czło­wieku. Miałem wciąż przed sobą błyszczące oczy Heleny i jej falujące ramiona, gdy z en­tuzjazmem opowiadała o swoim ojcu. Teraz jechałem po piaskową nalewkę, którą tak bar­dzo lubi.

I co — pytałem siebie — i znów będę zaz­drosny o tego człowieka, przecież to widać, jak gorącym uczuciem darzy go Helena. Ro­ześmiałem się tak głośno, że kilku ludzi, jadą­cych w odkrytych, sportowych samochodach obejrzało się za mną i też się roześmieli.

Jak to jest wszystko zaraźliwe — myślałem

a ja chciałbym ustanawiać jakieś granice.

Zastałem Helenę przygotowującą stół ze słodyczami. Miała na sobie lekką suknię w

5 — Oczy diabła

97

dro'bne czerwone groszki i doznałem wrażenia, że nad stołem lata biedronka.

Wiesz, Heleno — rzekłem — porównałem cię do biedronki, miałaś skrzydła, byłaś zupełnie beżtroska. Helena odwróciła się do mnie i po­dałem jej piaskową nalewkę.

Dobrze mi tu z tobą, Heleno — rzekłem — liczy się tylko twoje istnienie. Odkrywam to istnienie, bowiem potrafię v dotknąć głębin twojego bytu. Wiesz, że jestem prawie szczęś­liwy, całą drogę musiałem oczyszczać moje serce z dziwnych pretensji, których byś wca­le nie zrozumiała. To ja odkrywam twoje ist­nienie tak, jak ty moje. Nie jest to cudowne, Heleno, że rozumiemy się tak dobrze?

Kiedy postawiła nalewkę, zaczęliśmy się bić po dłoniach tak silnie, aż prawie do obłędu.

Skończmy, Edwardzie — poprosiła wresz­cie — bo zupełnie oszaleję.

Kiedy jeszcze echo ostatnich uderzeń nie ucichło i mieliśmy dłonie zaczerwienione, drzwi się otworzyły i zobaczyłem Emanuela. Nie był wysoki, trochę posiwiały, ale nigdy nie zdarzyło mi się widzieć takich pięknych oczu u mężczyzny. Rysy twarzy miał też ja­kieś zagadkowe i rzadkie. Długi, kraciasty płaszcz dodawał mu majestatu. Helena rzuci­ła mu się na szyję i tak długi czas nie mogli się od siebie oderwać. Tymczasem we mnie powstała dziwna jakaś przemiana. Patrzyłem na jego twarz i myślałem — ten człowiek nie ma nic wspólnego z chęcią posiadania, a tym­czasem otrzymuje najpiękniejszy dar od swo­jej córki, jej miłość. Przychodzi po nią co

miesiąc tak, jak się przychodzi po pensję, i czy świadom jest tego wszystkiego. Nie tylko sobie zdaje sprawę — myślałem — ale i w nim samym musi być coś zupełnie niezwykłe­go. Tak, w nim samym — dodałem sobie w myślach — tymczasem ja byłem dotknięty ka­lectwem. Teraz, kiedy widzę Helenę z jej oj­cem, zaczynam się czegoś uczyć, tak jakbym poznawał pierwsze litery. Zaczynam się uczyć wielkiej sztuki miłości. Chwilami chciałbym krzyczeć z radości i tańczyć, a chwilami coś mnie trzyma za gardło i przeszkadza. Nie daje mi podnieść oczu na Helenę, przeszkadza mi widzieć ją czystą, myślę, że każde dotknięcie mężczyzny plami ją, a nade wszystko jej ser­ce. Skoro tak, to i moje dotknięcie również — uzmysłowiłem sobie. Ale to są sprawy uprosz­czone. Istnieją po prostu różne stopnie, wta­jemniczenia.

Helena przedstawiła mi swojego ojca mó­wiąc— Edward jest moim przyjacielem, a to jest mój ojciec, Emanuel.

Podaliśmy sobie ręce. Nigdy nie sądziłem, że spotkam tego człowieka, a znałem jego u- twory i bardzo je ceniłem. Ale nie to mnie fa­scynowało teraz, zauważyłem w nim i w jego gestach podobieństwo do Heleny. To samo lek­kie zakłopotanie, ta sama pewność siebie, a nade wszystko ta sama oprawa oczu. Gdyby on nie był poetą, a na przykład stolarzem, myślę, że nic by się w zasadzie nie zmieniło, byłby takim samym człowiekiem. Nie widzia­łem Heleny w podobnym nastroju przedtem, promieniowała taką radością, jakby się wyta-

rżała w złocie albo w słońcu. Wciąż coś mó­wiła, proponowała.

Emanuel nie zwracał na to uwagi, czasem się do niej uśmiechnął, a tak w ogóle wypy­tywał mnie, co robię. Było mu przykro, że nie słyszał o moim wynalazku. Mówiąc, że nie interesuje się tak szczegółowo matematyką, jakby się usprawiedliwiał. A kiedy opowiada­łem o moich badaniach, słuchał z zaciekawie­niem, tylko oczy mu błyszczały. Niektóre ter­miny usiłowałem objaśnić, ale on je rozumiał, nieraz zgadywał swoją wielką intuicją. Byłem zaszokowany jego ^ zainteresowaniem. Usiłował swoim wywodom nadać wymiar filozoficzny i wtedy zobaczyłem moje własne badania w zu­pełnie innej interpretacji. Poczułem, że jest to ktoś równy mojemu ojcu.

Fizycznie byli zupełnie do siebie niepodob­ni, Emanuel był niższy, miał zupełnie inny sposób bycia.

Helena poczęstowała nas ową piaskową na­lewką i w ogóle starała się być wszędzie, przy naszej rozmowie, przy stole, gdzieś tam jesz­cze. Zapaliła światła. Cały sekret tej czerwie­ni wyszedł teraz na jaw, dom przypominał w swoim wnętrzu początki zorzy, wtedy, gdy czerwień jej jest najbardziej delikatna, jakby przyprószona złotem. Zmieniliśmy się i my, nasze twarze pociemniały, jakby za nimi pali­ło się słońce, albo mieszkała jakaś gwiazda, nasze ręce przypominały rozkwitłe połacie wrzosu. Natomiast chodziliśmy jakby po dnie koralowej łodzi wybijanej srebrnymi cekina­mi. Byliśmy w zupełnie innym świecie.

Usiedliśmy.

Emanuel wypytywał Helenę o wszystko, co zaszło w ciągu minionego miesiąca. Ona opo­wiadała mu z dziecięcą szczerością.

Chwilami zastanawiałem się, jakie on ma do tego prawo i dlaczego o tym rozmawiają. Dopiero później się zorientowałem. W opowia­daniu Heleny wyczułem, że centralne miejsce zajmuje jego osoba. Natomiast w opowiadaniu Emanuela miejsce to zajmuje Helena.

Przecież wiadomo — pomyślałem — że ja swoją obecnością tę ich hierarchię zburzę, czyżby ten wielki człowiek tego nie wiedział? Dlaczego ma wobec mnie tyle życzliwości?

Rozmawialiśmy o zwykłych sprawach, o je­sieni, o samochodach, wyczuwałem serdeczną atmosferę łączącą tych dwoje ludzi. Chwilami zatapiałem się i ja w niej, ale odczuwałem ja­kiś ścisk tuż pod gardłem i wracała fala wąt­pliwości. Było to tak, jakby przede mną pło­nęła łuna, a ja tak, jak ta ćma wciąż się od niej odbijam. Jedno wiedziałem na pewno, że jest to coś wielkiego i pięknego i można re­zygnować z wielu rzeczy, ale z tego rezygno­wać mi nie wolno, byłby to bowiem pierwszy stopień do całkowitej klęski. Na razie wierzy­łem w tych ludzi, wierzyłem, że mnie nie oszukają, i wiara ta była bezgraniczna. Czyż mogło zresztą być inaczej, stworzyła tę sytu­ację moja przeszłość i obecność tych siedzą­cych przede mną dwojga ludzi.

Znasz ojca Edwarda, Emanuelu? — spytała Helena.

'"i Nie wiem — rzekł — 'być może, że go znam, znam kilku ludzi z tego miasteczka.

To jest Henryk — (rzekła Helena.

Wydało mi się, że w oczach Emanuela bły­snęły jakieś przepaści, myślę, że tak mogą błysnąć tylko oczy wilka w noc księżycową. Może to było złudzenie, ale nie, wyraźnie wi­działem, to nie mogło być złudzenie. Helena też to wyczuła i spojrzała na mnie z jakimś dziwnym wyrazem twarzy.

Henryka widziałem tylko raz — rzekł Ema­nuel— ale znam dobrze jego obrazy, to jest wielki talent, myślę nawet, że jeszcze swojego obrazu nie namalował.

Wydało mi się, że cały pokój płonie i sie­dzimy razem w rozpalonej, czerwonej kuli.

Żar sięga moich rąk, potem oczu i pewnym głosem mówię — wiem, Emanuelu, że on swe­go obrazu jeszcze nie namalował, myślę na­wet, że w tych dniach rozpocznie dzieło, które ma być dziełem jego życia.

To tak się mówi — rzekł Emanuel w zamyś­leniu— ale każdy nasz krok jest dziełem na­szego życia.

Wydaje mi się, że myśli nasze krążyły wo­kół tego samego, a jedyną różnicą było może to, że Emanuel mógłby to lepiej nazwać. Mó­wił już zresztą zupełnie spokojnie, pokry­wając . przelotnym uśmiechem wewnętrzne wzburzenie. Helena siedziała przez chwilę w milczeniu.

Coś w tej śnieżnobiałej łunie pękło. Zrobiło mi się przez moment bardzo smutno — dlacze­go — myślałem sobie — dlaczego w tej idealnej

harmonii musi istnieć pęknięcie, przecież nie jest to niczyja zła wola ani też żaden nie­szczęśliwy przypadek, to musi wynikać z cze­goś głębszego. A może to jedynie moja inter­pretacja, to pęknięcie jest we mnie, a ja usiłuję umieścić je na zewnątrz i przypisać komu in­nemu.

Nie wątpię — rzekł Emanuel — że odziedzi­czyłeś, Edwardzie, po ojcu wielki umysł, nie jesteś jednak do niego podobny.

Nie jestem — odrzekłem — jestem podobny do mojej matki.

Zarówno Emanuel, jak i Helena przyglądali mi się uważnie i z życzliwym wyrazem twa­rzy.

Może po raz pierwszy odczułem wyraźną aprobatę tego, że byłem bardzo podobny do mojej matki. Byłem gotów dotykać siebie, swojej twarzy, czy naprawdę jestem tym sa­mym człowiekiem. Jak można było dotąd są­dzić o sobie zupełnie coś innego? Tego się nie da wyrazić — myślałem — to trzeba przeżyć. Patrzyłem w oczy Heleny i Emanuela jak w lustro, wielkie lustro, w którym rodzi się zu­pełnie inny człowiek. Dziękuję ci, Heleno — chciałem powiedzieć — dziękuję ci, Emanuelu, to wyście swoim wewnętrznym ciepłem zade­cydowali o moim nowym poczęciu w tym wielkim lustrze. Ten ich udział w mojej kre­acji spadł tak nagle, a jednocześnie miałem uczucie, iż wszystko to już było od dawna z góry przygotowane.

Bardzo się cieszę — rzekł Emanuel — żeśmy się poznali, Edwardzie, jeżeli zechcesz, przyjdź

też do nas w przyszłym miesiącu, gdy przy­jadę, pojedziemy wtedy w góry, chętnie tam zawsze jeżdżę. Dziś jest już późno i mamy sobie z Heleną jeszcze wiele do powiedzenia.

Grała muzyka, Emanuel z Heleną usiedli w drugim kącie pokoju i rozmawiali, a ja sie­działem przy stole i piłem nalewkę. Nie chcia­ło mi się nawet ruszyć. Po raz pierwszy w życiu poczułem, co to jest pełnia szczęścia. ¡Nie chciałbym jej utracić. Muzyka nadawała moim myślom jeszcze jakiś inny wymiar, mo­że głębszy albo rozleglejszy. I kiedy te myśli jakby zawisły w nieokreślonej pustce, docho­dziły mnie przyciszone.dźwięki muzyki i wpa­dały we mnie jak suche kasztany do ogniska, gdzie się rozrywały na tysiące małych strzę­pów.

Zacząłem zupełnie nieświadomie coś obli­czać, zapisałem całą kartkę, i w końcu zorien­towałem się co robię.

Edwardzie — zawołała Helena — Emanuel pyta, kiedy twój ojciec będzie miał swój wer­nisaż i czy wystawi tam dzieło, o którym wspo­mniałeś.

Wernisaż będzie za kilkanaście dni, gazety

o tym ogłoszą, a co do obrazu nie wiem. Oj­ciec pracuje bardzo szybko, kiedy już coś za­cznie, ale tego, sądzę, i on teraz nie wie.

Emanuel uśmiechnął się do mnie i wyciąg­nął rękę takim gestem, jakbyśmy się mijali na drodze. Byli ożywieni rozmową.

Idę — rzekłem — przyjdę za miesiąc — i po­żegnałem ich z daleka.

104 y

i

Tajemnica Marii

Musiałem nieco ochłonąć, ta muzyka, na­lewka, atmosfera domu Heleny, mogły w całej tej mieszaninie we mnie eksplodować. Kiedy odkryłem dach samochodu, poczułem uderze­nie zimnego powietrza w twarz. Szamotałem się jak ryba na piasku. Chwilami wydawało mi się, że dom Heleny jest jakąś urojoną baś­niową krainą, chwilami chciałem całą rzeczy­wistość sprowadzić do jej właśnie domu.

Dookoła jednej góry jeździłem jak wściek­ły i myślałem, że mnie siła odśrodkowa wy­rzuci w przepaść, światła reflektorów goniły po skałach, aż wreszcie, kiedy miałem tego wszystkiego dość, popędziłem jak szalony w dół ku miasteczku i zatrzymałem się przed domem Heleny.

Siedzieli na tym samym miejscu i zauwa­żyłem z jakim szczerym zadowoleniem znów mnie widzą. Wskazali md miejsce obok siebie, usiadłem. Emanuel kończył opowiadanie o najnowszym swoim utworze i widziałem jego zapał, nic dla niego w tej chwili nie istniało, zwracał się do mnie, jak do ściany albo do krzesła, czasem potrząsał mną, tak jakbym był gruszą lub jabłonią. Helena miała przed sobą jego utwór i recytowała z cicha. Odczułem w nim tchnienie zupełnie nowego świata. Kie­dyś miałem takie odczucie leżąc we wrzosach, gdzie było pełno pszczół, jakby w chmurze krążyły ni to wzdłuż promieni słonecznych, ni to wzdłuż moich myśli, które mi wówczas zaprzątały głowę. Miałem jeszcze takie uczu­cie, gdy spadłem z samochodem ze skały i na

szczęście dla mojego życia wyskoczyłem i upad­łem na miękki mech urwiska. Za każdym ra­zem odczuwałem, że ze mną coś się dzieje, wpadam do nowej przestrzeni, która była do­tąd dla mnie wielką tajemnicą.

Poddawałem się temu uczuciu i kiedy głos Emanuela przerwał ową kolorową mozaikę, wydało mi się, że ktoś mnie woła, doznałem niemal fizycznie istnienie owej granicy po­między ,światem Emanuela a moim. Nie po­trafiłem się w tym świecie jeszcze znaleźć, fa­scynowała mnie tylko jego głębia. Helena wzięła głowę Emanuela w swoje ramiona i przez moment widziałem siwe włosy rozrzu­cone na jej szyi oraz na owej luźnej sukni, która przywodziła na pamięć biedronkę. Czu­łem wdzięczność dla Emanuela i dla Heleny

i z tego najbardziej się cieszyłem.

Przez chwilę patrzyłem na nich w milcze­niu. Wydało mi się, że nie jest możliwe, abym przynajmniej teraz mógł ogarnąć wymiary te­go uczucia. Pewien byłem tylko jednego, że gdyby Emanuelowi przerwać te miesięczne spotkania, zostałby z niego ludzki wrak. Prze­raziłem się tą myślą. Wyobraziłem sobie, jak podjeżdża swym błękitnym autem pod dom Heleny i zastaje drzwi zamknięte. Chwilę pa­trzy na ten dom, ręka drży mu na kierowni­cy, po czym wzbija się tuman kurzu i niknie gdzieś z drugiej strony drogi. Ale, czyż jest możliwe, aby tu było miejsce dla nas trojga?

myślałem — ktoś musi odejść.

W pewnej chwili Helena zatrzymała się nad jedną strofką wiersza.

Kto to jest — spytała — ta Maria?

Łagodny spokój w oczach Emanuela jakby zgasł. Zauważyłem też jakiś cień na jego twa­rzy. Helena uśmiechnęła się. W pierwszej chwili nie potrafiłem jej zrozumieć, przecież jej serce powinna szarpać zazdrość o tego naj­bliższego jej człowieka.

Wtedy zauważyłem w niej matkę. Dotknęła swoją młodą ręką jego siwych włosów, tak jakby był dzieckiem. Wszystko zaczęło wiro­wać przed moimi oczami i stanąłem na progu dzieciństwa, widziałem Emanuela w krótkich portkach, a Helenę wychodzącą z ogrodu peł­nego wiśni. Ona podaje mu pełen fartuch tych wiśni i szepce — w nich jest ciepło całego la­ta, mój mały Emanuelu, będziesz miał serce przepełnione tą letnią, słoneczną zamiecią. Stoją oboje na skraju sadu, zajęci swoim własnym św;atem przynależnym w części do lata, a w części do tego wiśniowego sadu.

Teraz dopiero zrozumiałem w pełni Helenę, zazdrość rodzi się z egoizmu i ze strachu i na ogół jest objawem prymitywnej interpretacji świata. Poczułem się wyzwolony z pęt owego brutalnego egoizmu i wniesiony w krąg zu­pełnie dla mnie nowej sfery przeżyć. Nie ro­zumiałem jeszcze tego dobrze, zawierzyłem je­dynie tym rękom Heleny i siwym włosom Emanuela. Aby świat taki stworzyć, jak oni dwoje — myślałem — trzeba koniecznie być u- lepionym ze szlachetnej gliny, a potem jeszcze mieć szczęście się spotkać, bowiem i jedno, i drugie jest wielką rzadkością.

Moje poprzednie myślenie wydało mi się

błędne, jakże ja mógłbym im zagrażać, to jest zupełnie niedorzeczne. Zresztą oni są tak pewni swego świata, że im do głowy nie przyjdą myśli podobne do moich.

Znam Marię już od dawna — rzekł Emanuel

jej istnienie jest związane z moim światem, Heleno. Ona pozwala mi wierzyć w piękno, które swoimi rękami stworzyliśmy wokół sie­bie.

Czy jest młoda? — spytała Helena.

Taka, jak ty — odrzekł Emanuel — jesteście rówieśniczkami. Na chwilę oddaliłem się od ich rozmowy, błądziłem oczyma po owej czerwie­ni wzdłuż portretu, po oknach i wydało mi się, że jestem w stanie nieważkości albo też mam wiele istnień, mogę na przykład być przy oknie i tutaj, pierwszy raz doznałem takiego uczu­cia. Nowy świat — myślałem — jaki on musi być piękny i trudna droga wiedzie do niego.

Patrzyłem na Emanuela i myślałem o jego drodze.

Ty znasz Marię — rzekł Emanuel w pewnej chwili — to jest twoja przyjaciółka.

Wydało mi się, że część twarzy mam zupeł­nie zdrętwiałą. Patrzyłem to na nią, to na niego i wiele rzeczy wydało mi się tu niejasnych, dla­czego takie przyjaciółki nic o sobie nie wiedzą i dlaczego tych dwoje ludzi, w swym pięknym świecie, żyje z takimi tajemnicami. Albo są tu jakieś pęknięcia, albo należą te rzeczy do sfer nietykalnych nawet dla nich. Najbardziej by­łem jednak zdumiony Marią. Okazuje się, że w ogóle nie wiem, kim była Maria. Nasze dotych­czasowe rozmowy miały charakter domowy i

nie potrafiliśmy się nigdy z tego kręgu wy­rwać.

Maria, moja siostra — myślałem — jest zwią­zana z Emanuelem, było to dla mnie zbyt nag­łe, abym mógł się z tego otrząsnąć. Przypomi­nałem ją sobie teraz w chwilach zadumy, jak błądziła niewidzącym wzrokiem po ogrodzie albo po górach i odpowiadała mi coś z roztarg­nieniem. Nie zastanawiałem się wówczas nad jej myślami, skąd mogłem wiedzieć, że w jej wyobraźni ożywał wtedy Emanuel. Ani go wtedy nie znałem, ani nie znałem Heleny. Mo­że dlatego Maria mi o nim nie wspominała, a może też dlatego, że żyliśmy obok siebie za­mknięci w naszych światach. Może zresztą i jedno, i drugie ¡miało tu znaczenie.

Maria — wyszeptała Helena i popatrzyła na Emanuela tak, jakby go zobaczyła raz w życiu.

Maria — powtórzyła.

Tak, Heleno — odrzekł Emanuel, i jakiś pięk­ny uśmiech błądził przez chwilę po jego twa­rzy — przyjeżdża do mnie w każdą sobotę, a często w tygodniu.

Nie interesowałem się wyjazdami Marii, każ­dy z nas był niezależny, ale uświadomiłem so­bie, że nigdy w soboty nie było jej w domu. Ja­kie to jest wszystko skomplikowane — myśla­łem— cały gąszcz ludzkich więzi i namiętności i nawet śmierć nie zdoła ich przerwać ani wy­mazać, nadaje im nawet o wiele większe wy­miary. Pojawił mi się w wyobraźni Jan z li­stami swojej matki.

Siedzieliśmy przez chwilę wszyscy troje w milczeniu. Miałem nawet wrażenie, że pomię­

dzy nimi powstała wyraźna rysa, jakieś pęk­nięcie, jakby do słonecznego ogrodu wpadł nag­le ciężki grad. Być może było to jedynie moje wyobrażenie, zdawałem sobie wciąż sprawę, że daleko mi do świata Emanuela, mojego ojca, czy Marii- Na razie byłem szczęśliwy, że prze­czuwałem jego istnienie i jak mi się wydawa­ło, skutecznie wydobywałem się ze swych sta­rych schematów, inaczej mówiąc, opuszczałem z trudem, mozolnie świat mojej matki.

Jestem szczęśliwa — ¡rzekła Helena, i zauwa­żyłem roześmiane oczy, i widziałem jej ręce wokół rąk Emanuela, i zdałem sobie sprawę, iż źle interpretowałem owo milczenie, dojrze­wał wtedy ów wybuch radości. Nie ma w tym świecie lęku o własną mizerną egzystencję — myślałem — nie ma w tym świecie upokorze­nia z powodu tego istnienia. Fala radości, któ­ra wybuchła w Helenie ogarnęła i mnie i znów poczułem się jak przed bramą pięknego ogro­du, gdzie króluje babie lato i źródło wiecznego życia i bardzo chciałbym tam wejść, ale Hele­na, która ukazuje się raz po raz pomiędzy drzewami widocznie mnie nie widzi, może ci z wnętrza ogrodu nie wiedzą, że istnieje jesz­cze coś na zewnątrz. Jedno pozostało dla mnie wielką zagadką, dlaczego Helena o tym nic nie wiedziała, dlaczego nie mogli się spotykać w tym domu. Pewnie i w tym ogrodzie istnieją wahania i rozmaite pory. Muszę lepiej poznać prawa rządzące życiem ogrodu, nie wiem tyl­ko, czy uda mi się tam w ogóle wejść.

Maria weszła do poezji Emanuela i to było gwarancją ich autentycznej więzi. Świat bo­

wiem sztuki powstaje w momencie olśnienia nowym, nieznanym, egzotycznym światem dru­giego człowieka. Przy czym musi powstać no­we przebicie granic tych dwóch światów, wła­snego i tego drugiego. Im dłuższa fascynacja tymi dwoma światami, tym głębsza jest owa więź. Nie mogłem się jakoś skupić na rozmo­wie Emainuela i Heleny, wciąż myśli moje pierzchały w inną stronę.

Siedziałem oparty o ścianę, z nogami wyciąg­niętymi na dywanie i poddałem się atmosfe­rze spokoju i odprężenia.

Poczułem się tak, jakbym w tym domu się urodził, jakbym te ściany kiedyś w dzieciń­stwie widział. Wszystko podświadomie wydało mi się tu znajome i nie mogłem się z tego uczu­cia otrząsnąć. Wydało mi się, że wracam na początek (mojej drogi i myślę, że to jest ko­nieczne.

Spojrzałem na Helenę, roześmianą i poczu­łem uderzenie w ramię, to ona z całej siły walnęła mnie pięścią.

Tak — pomyślałem — to ona, widzę ją na na­szej drodze w czerwonej sukience, idzie ze swoim ojcem i ja tam też jestem. Wprowadzam ją po stopniach do domu, i kiedy stajemy w oknie, skaczemy oboje do ogrodu. Teraz tą nicią do świata Heleny jest ów skok w ogród. Wydało mi się, iż sama Helena tym uderzeniem pięścią wypchnęła mnie z okna, widząc moje wahanie.

Żyją w nas obrazy z przeszłości — myśla­łem— jesteśmy z nich złożeni, jesteśmy taką mozaiką.

Obraz Marii

Włączyłem się do rozmowy.

Chciałbym posłuchać utworu o Marii — rze­kłem do Emanuela.

Dobrze, Edwardzie — odparł — sam go prze­czytam.

Chwalę jeszcze rozmawialiśmy o innych rze­czach, gdy Emanuel wzdął kartkę zapisanego papieru i zaczął czytać. Zatrzasnęły się wrota tego domu, tego miasteczka, naszej egzystencji i stanęliśmy na progu jakiejś białej przestrze­ni, gdzieniegdzie porośniętej małymi zielonymi krzakami. Gdzieś w dali idą z zorzą w rakach oni dwoje, Emanuel z Marią. Odczułem w całej pełni władzę stwórcy, odczułem nieważność do­tychczasowych moich doświadczeń, ale to nie była Maria, którą znałem. Ta kobieta mdała na sobie błękitny płaszcz i zakrywała sobą niebo, nigdy nie widziałem tak radosnego wschodu słońca, jak jej uśmiech, nigdy nie widziałem takich pięknych ramion, jak u tej właśnie Marii. Emanuel też był zupełnie kimś innym. Był wyższy od niej i zakrywał sobą wszystkie gwiazdy.

Byłem urzeczony tą monumentalnością, jed­nocześnie zaszokowany wielką różnicą pomię­dzy moim wyobrażeniem Emanuela a nim sa­mym. Helena wsparła głowę na ramieniu Ema­nuela i chyba spała, podobna była do małej dziewczynki, szukającej schronienia, a gdzieś tam ponad jej głową dokonywał się zupełnie

inny obraz, na którym jej nie było. Może była tam jakimś tłem, ale wyraźnie jej nie widzia­łem. Narzucało się porównanie tej skulonej przy ojcu, dorosłej dziewczyny z tamtą, z zo­rzą w rękach, która jakby dotykała swoją stopą czubka głowy Heleny. Miałem nawet wrażenie, że Helena przez moment jakby drżała, palce jej zaczęły czegoś szukać. Po chwili uspokoiły się, gdy Maria z utworu Emanuela poszła razem z nim dalej, w kierunku owej czerwieni, gdzieś na środku pokoju.

Zostawiłem Helenę z jej przytuleniem i po­spieszyłem za Marią i Emanuelem. Nigdy nie widziałem prawdziwej miłości w świecie poe­tyckim i byłaby mi nadal obca, gdyby nie ten dom, Helena i te obrazy z dzieciństwa. Maria zeszła na ziemię tak, jak schodzą święci i pro­wadziła za rękę Emanuela, potem zaczęli doty­kać rękami stołów i ścian i ze zdumieniem zau­ważyłem, że spod tych dotknięć wypływa to źródło z wodą życia, to ptak rajski czyści swoje skrzydła, to las wyrasta ze starymi dębami. Znalazłem się w zupełnie innym świecie. Widzę Helenę śpiącą pod brzozą. Budzę ją i mówię, aby wstała i rozejrzała się wokoło. Przeciera oczy i umoczywszy chustkę w źródle z wodą życia obmywa moje oczy, potem daję jej raj­skiego ptaka i w ten sposób zdobywamy jakieś wieczne wymiary przestrzeni.

Chcę tu z tobą być, Heleno — mówię. Ona po­daje mi z powrotem rajskiego ptaka, abym go wypuścił na wolność. Wypuszczam ptaka i sprawiam tym Helenie wielką radość.

Jak tu cicho — szepce ona — to jest świat mojego ojca, obudziłam się w nim dzięki tobie, Edwardzie. Po raz pierwszy odczułem falę szczęścia w sobie, powstałą dzięki obecności He­leny w tym samym świecie, który wydawał mi się tak niedostępny dotąd. Jestem — szeptałem

jestem — i wydało mi się, że biegnę po mo­rzu ścieżką słoneczną, a wokół tylko fale grają swoją odwieczną cichą pieśń.

Emanuel skończył czytać swój utwór, a tam­te obrazy zostały, żyliśmy w nich i nikomu nie spieszyło się z nich zejść. Emanuel gładził tę kartkę papieru jednym palcem, ale widać było, iż nie był tu obecny, pod tą ścianą, z nami, je­dynym nieświadomym mieszkańcem naszego nowego świata była Maria i nikt by się nie zdziwił, gdyby nagle drzwi się otworzyły i we­szła do pokoju.

Helena wstała i przyniosła wina ze stołu, a potem usiadła w kucki pomiędzy mną a Ema­nuelem. Jej ręce trzymające wino już nie na­leżały do tamtego świata. Byliśmy znów, każ­dy sam ze sobą, a poprzednie wyobrażenia wró­ciły jak stado ptaków i za nic nie dawały sdę odpędzić.

Nie odnajdę pewnie dawnej Marii — myśla­łem — tamten obraz zbyt silnie wrył się w mo­ją wyobraźnię, w głębi czułem ogromną wdzięczność dla Emanuela za ten obraz Marii i chciałem to jakoś wyrazić.

Chciałbym, aby pan był moim przyjacielem

rzekłem.

Emanuel uśmiechnął się i uścisnął moje ramię z siłą, jakiej wcale się po nim nie spodziewa­

łem, była to siła wewnętrznego wulkanu, pra­wie zupełnie na zewnątrz niewidoczna. Trzy­małem go za ramiona, jakbym usiłował po­trząsnąć dębem i tym silnym uściskiem poro­zumieliśmy się bez słów, jakby przeszła tędy smuga światła z mojego pokoju. Helena miała nad sobą nasze ramiona i spostrzegłem jej roz­szerzone oczy i drżące usta, była pod wraże­niem siły tych naszych splecionych rąk.

Będziesz nam musiał jeszcze raz kiedyś prze­czytać ten wiersz — rzekła Helena — i jakbyś chciał, zaproszę Marię.

Maria w tym domu — rzekł cicho Emanuel

zrób, jak chcesz, Heleno, jeżeli Marii będzie tu dobrze, to niech przyjdzie. Maria była zu­pełnie kim innym dla Emanuela aniżeli Hele­na i nie mógł sobie jej wyobrazić w tym domu. Ja, prawdę mówiąc, też nie mogłem sobie wy­obrazić tych dwóch kobiet z nim razem. Może to były tylko przyzwyczajenia, nawyki, może znów dreptałem po swojej wąskiej ścieżce, której tak chwilami nienawidziłem. Najgorsze było to, że nie miałem pewności, iż z niej w ogóle kiedyś zejdę.

Samobójstwo

Ktoś nadjechał przed dom.

Helena obejrzała się i w drzwiach stanęła Maria.

Wddmo, czy Maria — myślałem, zauważyłem, że Emanuel zgniatał trzymaną kartę z wier­szem.

iMaria miała zieloną suknię, taką, jaką naj­częściej ubierała w sobotę rano, gdy na cały dzień wyjeżdżała. Czasem przyjeżdżała dopiero w poniedziałek rano. Musiała chyba wiedzieć

o tym tradycyjnym dniu odwiedzin Emanuela u Heleny.

Dlaczego przyszła? Nie mogłem się ruszyć, patrzyłem z wielką ciekawością, co się będzie dalej działo.

Pierwsze, co zauważyłem, to piękną harmo­nię sukni Marii z czerwienią tego pokoju. Mo­głaby być liściem zawieszonym na gałęzi o wschodzie słońca, gdy całe niebo jest czerwone. Mogłaby też być ostatnim kwiatem ogrodowym na tle zachodzącego słońca jesienią. Zbliżała się powoli i wydało mi się, że świat zamarł w oczekiwaniu czegoś niewiadomego, to nie była atmosfera przed burzą, to był moment przed eksplozją wulkanu, który gotował się do tego przez setki lat. Jaką piękną jest kobietą — po­myślałem — ile wdzięku ma w sobie.

Przyłapałem się na tym, że idę śladem myśli Emanuela, tak jakby schodziła na ziemię i kie­dy była blisko dziwiłem się, że jest sama a Emanuel siedzi wsparty o ścianę. Chciałbym od nowa przeżyć ów półsen ze śpiącą Heleną i z rajskim ptakiem i byłem do tego przygotowany.

Helena wstała.

Obie były tego samego wzrostu.

Nasza matka, Edwardzie — rzekła Maria — popełniła samobójstwo. Wzięli ją do szpitala, ale tylko po to, aby stwierdzić zgon. Kiedy odjeżdżałeś, wzięła sznur i poszła na strych, gdzie, jak wiesz, są odkryte belki, i tam się po­

wiesiła. Twarz Marii była szara jak popiół, mo­je ręce zaczęły drżeć, aż bałem się jechać au­tem.

Emanuel spuścił głowę, po czym wstał i pod­szedł do okna. Helena obracała kieliszek wina w ręku i patrzyła to na mnie, to na Marię. Szedłem do drzwd, a Maria za mną.

Poczułem na szyi ciężki kamień, który mnie spychał gdzieś w dół. Nie widziałem nic nao­koło, a ramiona jakby chciały się ode mnie zu­pełnie oderwać.

Dlaczego? — szeptałem.

Dlaczego?

Maria nic nie mówiła i wychodziliśmy oboje, jak ze stypy, nie żegnając się ani ze ścianami tego pokoju, ani z jego gospodarzami.

Widziałem, że Maria tylko ¡raz spojrzała na Emanuela i twarz jej pojaśniała, ale zaraz ciemna chmura znów pokryła jej czoło.

Dlaczego — szeptałem wciąż to samo pytanie jak błędny. Przez chwilę byłem tak przerażony, jakby ten kamień wciągał moją głowę w prze­paść. Z jednej strony dobrze wiedziałem dla­czego, a z drugiej nie chciałem o tym wszy­stkim myśleć.

Nie mogłem zapalić samochodu.

Maria zginęła już za zakrętem, a ja dopiero ruszyłem.

W pewnej chwili coś wielkiego wyrosło prze­de mną, myślałem, góra, czy drzewo i kiedy oprzytomniałem, zobaczyłem wściekłą twarz kierowcy, to była ciężarówka.

Skręciłem w bok, aż opony jęknęły.

Chwilę jechałem jak lunatyk, byłem cały spocony. Ten szok spowodował jednak, że przytomność wróciła mi tak jasna, jakbym się dopiero przebudził, poza tym informacja Marii kołatała do mojej świadomości, jakby z daleka.

Więc nie żyjesz, matko moja — pomyślałem

więc nie chciałaś być tu z nami. Czyżbyś­my cię wszyscy razem wyeliminowali? Czyżby to piekło w twojej duszy nie mogło być zgaszo­ne? A może nigdy cię nie rozumiałem? Wyda­wało mi się, że świat twój jest tak ciasny, że nie ma nic wspólnego na przykład ze światem ojca i światem Marii. Twoje wypowiedzi doty­czyły miejskich plotek, nigdy nie zatrzymałaś się dłużej obok obrazu ojca. Może jednak twój świat był rzeczywisty, a nasz jest urojeniem?

Nie, to niemożliwe — krzyknąłem prawie.

Na ile ja jestem tobą — mówiłem sam do siebie — czyżby i mmie taki koniec był pisany. Nigdy — krzyknąłem tak głośno, że sam się tego przestraszyłem.

Cóż zmieniła jej śmierć w naszym domu —

myślałem — prawie niczego, teraz będę sie­dział przy kominku w tym samym miejscu i będę patrzył na cień, który po niej został. Mia­łem uczucie, że mnie ktoś obwieszał kamienia­mi i przynależą one do mnie tak bardzo, że nie potrafię z siebie ich zrzucić.

Zatrzymałem się przed domem i zobaczyłem Jana siedzącego na schodach i z daleka pozdra­wiającego mnie ręką.

Odczułem wielką radość patrząc na niego i moje odrętwienie minęło jakby bez śladu. Pod­jeżdżając w kierunku ogrodu, wydało mi się.

że dom mój będzie jakby opasany widocznym tylko dla mnie pasmem żałoby. Byłem niemal pewien, że będę się długo i mozolnie przez to pasmo przedzierać, nie spodziewałem się ni­czyjej pomocy, dlatego po prostu, że pasmo to będzie widoczne jedynie dla mnie. Teraz mia­łem nić rzuconą ręką Jana, która mnie poza te labirynty ciemne i zagmatwane przeprowa­dzi. Uchwyciłem się owej nici i z daleka ręką pozdrowiłem Jana, a drugą wyłączałem motor samochodu.

Weszliśmy obaj do pokoju matki. Wszystko było, jak dawniej, tylko kominek wygasł, a obok łóżka leżał sznur. Jan stanął na środku pokoju i chwilę patrzył na ściany, a potem na ów sznur. Ja zbliżyłem się do sznura i przy­deptałem go butem, jakby był żmiją albo ja­dowitym smokiem, a ja świętym Jerzym. Ro­biłem to zupełnie bezwiednie, tylko na samym dnie mojej duszy odczuwałem, że coś tu jest, co trzeba zgnieść albo zniszczyć.

Wreszcie, jakby siła jakaś odrzuciła mnie do tyłu i znalazłem się przy kominku. Nie wiem, co to było. W pokoju był tylko Jan. Co to mog­ło być — myślałem. Wiedziałem jedynie to, że coś ciągnęło mnie w dół do tego sznura, wie­działem, że to była siła ukryta w tym pokoju, widocznie obok niej istniała i druga, która mną gwałtownie szarpnęła do tyłu. Jest to na pewno siła istniejąca w tym domu — pomyślałem — i ma nad owym sznurem znaczną przewagę.

Jan nie zwrócił na to wszystko uwagi, być może, nie zauważył wcale mojego gwałtowne­go cofnięcia się do tyłu.

L

Nigdy nie byłem w tym pokoju — rzekł.

Jesteś, Janie, u nas od niedawna — dodałem.

Tak — rzekł i podszedł do jakiejś fotografii na ścianie.

Kto to jest? — spytał — nie znam tego czło­wieka.

To jest mój dziadek — rzekłem — bardzo lu­bił psy, miał ich pewnie z dziesięć, a mieszkał w ostatnich latach swego życia na poddaszu.

Myślałem, że to ktoś z tamtych czasów — rzekł Jan — sądząc po ubiorze i długich wą- sach, których dziś się nie nosi.

Przeglądał jeszcze inne fotografie, wiszące na ścianie i stojące na niskiej podręcznej sza- feczce, ale nie pytał już o żadną z nich. Nie zwrócił też uwagi na sznur leżący obok łóżka.

W pewnej chwili wydało mi się, że z tego pokoju nie ma wyjścia, widziałem jak Jan mi­nął drzwi, tak jakby ich w ogóle nie było. Po­czułem się bezradny, jakby rzucony w kocioł albo w labirynt bez wyjścia. Wydało mi się też, że Jan jest jastrzębiem i wzbija się pod sufit i z powrotem, i znów pod sufit, po czym siada na wygasłym kominku i patrzy na mnie.

Co ja takiego zrobiłem — pomyślałem — że jesteśmy zaklęci w tej szklanej przestrzeni i może naprawdę nie ma z niej wyjścia. Potem patrzę, a sznur zaczyna syczeć i gonić Jana. Dlaczego jego a nie mnie — myślałem — czuję się teraz nie zagrożony. Potem widzę, jak ów ciężki ptak z wężem w szponach wzbija się i rzuca nim o ziemię. Wąż żyje i nadal syczy. Po chwili znów zostaje rzucony o ziemię, aż za

trzecim razem zwinął się i znów leży obok łóżka.

Ciężko md — rzekłem.

Co powiedziałeś, Edwardzie? — spytał Jan oderwawszy się od fotografii.

Ciężko mii — powtórzyłem.

Rozumiem cię — powiedział Jan — chodźmy do mnie, czytam akurat listy mojej matki, myślę, że jest to jedyne miejsce, gdzie możesz teraz spokojnie przebywać.

Śmiał się silnym głosem i uderzył mnie w ramię tak, aż poprzednie maszkary z wężami gdzieś prysły. Poczułem w sobie wielką siłę, omamy tego pokoju wydały mi się tak nieważ­ne, niemal nie istniejące, że wezbrało we mnie radosne uczucie, poczułem przed sobą jakieś przestrzenie i mógłbym przez nie iść na przy­kład z osiołkiem albo z mułem. Miałbym pełen worek jabłek i rozdawałbym te jabłka moim przyjaciołom, którzy też znaleźliby się w tej przestrzeni ze swoimi osiołkami albo z mu­łami.

Misterium

Zamknąłem pokój matki i udaliśmy się na górę do Jana. Na stole leżały białe koperty i listy zapisane drobnym zgrabnym pismem, obok niektórych leżały zasuszone kwiaty i liście. Stanąłem przed tym, jakby przed ołtarzem, na którym należałoby jeszcze zapalić świeczki.

To są pierwsze listy mojej matki — rzekł Jan — lubię je czytać na głos, możesz słuchać mojego czytania, Edwardzie, jeżeli chcesz.

6 — Oczy diabła

121

Wcisnąłem się w niski fotel tak, że moje no­gi leżały prawie poziomo, znieruchomiałem. Miałem przed sobą wysoką sylwetkę Jana, jego uśmiech, jakby wydobyty ze środka kręgu sło­necznego i te białe listy. Unosiła się nad nimi woń dawnych perfum, jakiś ślad życia. Unosiła się nad nimi tajemnicza atmosfera czegoś od­ległego od mojego świata. Tak bardzo pragną­łem tej chwili, tak długo na nią czekałem.

Przyłapywałem się nawet na tym, że podczas pracy albo podczas jazdy samochodem widzia­łem przed sobą jakąś postać, która wyciągając ku mnie rękę mówiła — chodź za mną Edwar­dzie, zaprowadzę cię w zaczarowany krąg świata, którego nie znasz.

Kim jesteś — pytałem tę postać i chciałem jej rękę wziąść w swoje dłonie, ale okazało się, że była z mgły, bo zatracała swoje kształty i ginęła przede mną, a na końcu ginął jej pięk­ny uśmiech, którego nie zapomnę nigdy. Po­jawiała mi się ona we snach i czytała jakieś listy. Były pisane jakby obcym językiem i kiedy kończyła, i zwróciła wzrok na mnie, widziałem jakieś jeziora i mgły w tym spoj­rzeniu, ale nic nie rozumiałem z tych listów. Skarżyłem się też jej, że nic do mnie nie do­tarło, mimo iż bardzo chciałem. Uśmiechnęła się mówiąc — nie szkodzi, Edwardzie, będzie czas, gdy je dobrze zrozumiesz. Wiedziałem, że były to zupełnie inne sfery aniżeli Emanuela albo ojca. Wiedziałem też, że będzie mi naj­trudniej tam wejść, jako że oni obaj światem jej się karmili.

Przez chwilę wydało ml się, że ktoś siedzi obok Jana i podaje mu te listy, a sam zatrzy­muje zasuszone, piękne kwiaty i liście. Po­znałem, że to postać z moich snów. Czułem się szczęśliwy. Jestem — szeptałem — przyszed­łem'razem z Janem.

Siedziałem w fotelu obserwując ruchy Jana, to przenosząc wzrok na stertę listów, to gdzieś za okno, gdzie tylko niebo było niebieskie. Jan zaczął czytać: „Najmilszy Henryku. Muszę cię koniecznie powiadomić, że kupiłam konia. Jeż­dżę na długie spacery wzdłuż łąk, które znasz. Mam go zaledwie dwa dni, ale jestem doń o- gromnie przywiązana. Bywa, że nie kieruję nim wcale, niesie mnie jakimiś dolinami, potem przystaje nad rzeką i czeka. Ty nie masz po­jęcia, jakie to mądre stworzenie, nigdy nie czy­ni mi wymówek, nawet gdy go ostro szarpnę, jest bystry i inteligentny. Nie bądź zazdrosny, ale kiedy moje nogi przylegają do ciepłej sierś­ci jego brzucha, czuję się, jak w tureckiej łaź­ni i jest mi wtedy wszystko jedno, dokąd ze mną idzie. Wyobrażasz sobie mnie na koniu? Na pewno będziesz zaskoczony, bo nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Jestem szczęśliwa, że ist­niejesz, HenTyiku, twoja ostatnia praca jest dziełem wybitnym. Wspominałeś, że chcesz na­malować mój portret. Widzisz, ty masz tę przewagę nade mną, że potrafisz to zrobić, a ja noszę twój portret w sobie, ma on wszystkie kolory z naszych gór, zresztą wiesz, mój drogi, ty dobrze o tym wiesz.”

Jan przerwał na chwilę, aby odwrócić kartkę. Wydało mi się, iż wdarliśmy się obaj w czy­

jeś Bijące serce I rozglądając się natrafiliśmy na różnego rodzaju skrzynie tak, jak w baśni z tysiąca i jednej nocy. Wróżka pokazuje nam po kolei te skrzynie okute żelazem i pyta, któ­rą chcemy ze sobą zabrać. Aż oczy wyłażą od przepychu samych tylko okuć.

Dziś jest pierwszy dzień wiosny. Jest to trzecia wiosna, odkąd cię poznałam. Będzie to wiosna szczęśliwa. Nie martw się swoim do­mem, jeżeli będzie ci źle, przyjdź do mnie, na­wet jeżeli będę na spacerze, to znajdziesz mnie w górach albo na łąkach. Czasem Jan jest ze mną. Zbliża się znów piękna wiosna imój drogi, czuję się o tej porze zupełnie inaczej, wiesz, kiedy wieszałam moje zimowe futro do szafy i dotknęłam ręką tej puszystej materii, cała zadrżałam, kiedy wyprowadzałam konia i on musnął swymi gorącymi nozdrzami mojej szyi, poczułam się, jak napełniona sokami brzoza, której pąki w lśniącym słońcu niemal eksplo­dują. Nie wiem, dlaczego tak jest, ale to praw­da i chcę, żebyś to wiedział mój drogi. Jak wiesz, bardzo lulbię kąpiel rzeczną. Wczoraj weszłam do wody i czułam się, jakby wyzwo­lona z pęt, nie wiem wprawdzie jakich, ale biła we mnie wielka radość życia. Kiedy byłeś ostatnio u mnie, Jan wspomniał o starej ko­biecie, pamiętasz. Okazuje się, że ta kobieta wypytywała się o ciebie, kim jesteś i gdzie mieszkasz, nie wiem, dlaczego ją to intereso­wało.”

Na tym list się kończył. Jan wkładał go z powrotem do koperty i chwilami miałem wra­żenie, że chowa tam medalik poświęcony tam­

tą mgłą z łąki i bryzgami wody rzecznej. Nie jest to jednak medalik metalowy, żyje jakimś ogniem, tak jakby tym srebrem wybuchał wciąż od nowa ku nam, ku naszym oczom. Mo­że dobrze się czuje w tej kopercie — myśla­łem — a może też nabiera życia pod dotykiem rąk Jana. W każdym razie był dla mnie owym płomykiem ognia pozostawionym przez tamtą, nieżyjącą od niedawna kobietę. Zrozumiałem też, jak wielkie znaczenie miał ten płomień dla mojego ojca. Zrozumiałem, że to było autenty­czne jego życie. Teraz, zamienione w ten świę­ty medalik, jest w rękach Jana. Jestem świad­kiem autentycznego życia, wszedłem do jego wnętrza i, mimo że sobie wygodnie siedziałem w fotelu, czułem się bardzo przejęty. Zupełnie inaczej to wszystko sobie wyobrażałem, nie zdawałem sobie sprawy, że dla mnie płomień ten nie może mieć tego znaczenia, które ma dla mojego ojca, a poza tym jest to tylko sam pło­mień, dopiero Jan zamknie go w obraz, i wte­dy będzie miał i dla mnie takie znaczenie, jak dla każdego z nich.

Jaka wielka jest to różnica — myślałem.— Jestem tylko świadkiem misterium, które zresz­tą odbyło się w przeszłości i wierzę głęboko, że nigdy nie ustanie. Realnie wiara ta wydaje się bez pokrycia, ale przeczuwam poza barierą mo­jej niewiedzy, że misterium, rozpętane rękami tej kobiety nie ma końca. Wraca do mnie je­dyny obraz z nią związany, tamto spotkanie na ulicy i jej sylwetka, która nie pozwoliła oderwać od niej mojego wzroku. Ten jedyny gest jej ręki i chwila uśmiechu, której byłem

świadkiem. Szedłem wtedy z ojcem. Byłem wprawdzie tylko świadkiem tego wszystkiego również teraz, ale rozpierało mnie szczęście, byłem obłędnie szczęśliwy, że wreszcie dotar­łem do źródła owego istnienia, które było mi dotąd zupełnie nieznane.

Złota smuga światła w swym apogeum

Uczę się — mówiłem do siebie — uczę się od nowa innego życia, jakże ono jest różne od mojego świata, zapragnąłem owego płomienia dla siebie, chcę go mieć na własność — myśla­łem — i myśl ta owładnęła mną całym. Chcę go mieć na wiasność — szeptałem — choćby wyrwać i zanieść do siebie. Jakaś drapież­ność obudziła się na samym dnie mojego serca, wstałem i zacząłem zbliżać się do stołu. Ręce mi drżały, widziałem wszystko jasno, tak jakby wybuchła w mojej głowie bomba ze światłem księżycowym.

Wziąłem ten list z rąk Jana, nie wziąłem, wyrwałem go i zacząłem zbiegać po schodach. W swoim pokoju zatrzasnąłem drzwi i zary­glowałem od środka. Smuga światła dochodziła do punktu kulminacyjnego, usiadłem w niej i zacząłem rozrywać kopertę. Usłyszałem puka­nie Jana. Nie przejmowałem się tym. Ręce drżały mi coraz bardziej, zdawało mi się» że trzymam w ręku małe zwierzątko, które chce się wyrwać i patrzy na mnie przestraszone. Nic ci nie zrobię — szepcę — cicho, cicho, uspokój się.

Wydarłem z koperty ten list i zobaczyłem, że

kartka była pusta. Siedziałem oniemiały, prze­kładając ją z jednej ręki do drugiej.

Coś się stało — myślałem.

Przyszło mi do głowy, że w drugim pokoju leży powróz, ja w tej smudze światła cały roz­gorączkowany, myślę, że byłem podobny do diabła. Chwilę siedziałem nad tą pustą kartką, potem poczułem wielkie pragnienie płaczu. I ni stąd, ni zowąd zaczęły płynąć z moich oczu łzy. Wiedziałem od ojca, że to daje ulgę. Po­zwoliłem im więc płynąć tak, jak się pozwala płynąć rzece tam, gdzie chce. Płacz mój nie był głośny, nie dlatego, abym się tych łez wstydził, a po prostu nie miałem chyba sił głośno łkać. Dwa strumienie łez wynosiły z mojego serca jakiś żal, jakieś niezmierzone góry zapiekłej boleści, z której istnienia sam nie zdawałem sobie sprawy. Wygładzałem poszarpaną koper­tę, włożyłem białą kartkę papieru i długo pa­trzyłem to na moje ręce, to na list, z którym tak przed chwilą pędziłem.

Wstałem powoli, wytarłem oczy i doznałem wielkiej ulgi.

Jan wziął mnie za rękę i posadził w tym samym, co przedtem fotelu.

Czemu ten list jest pusty? — spytałem.

Jan spojrzał na mnie zdziwiony, wyjął go z koperty i zobaczyłem pismo jego matki.

Spoglądał na mnie raz po raz, ale nic nie mówił. Po chwili milczenia spytał, czy dobrze się czuję. Miałem taką kotłowaninę myśli, że pytanie to do mnie nie dotarło, oczy miałem wlepione w jakiś przedmiot, który nie istniał, ale Jan już swego pytania nie powtórzył, wyj­

mował ćłrugi list, tym razem z listu wypadł zasuszony kwiat konwalii i spadł na podłogę. Jan położył go z powrotem na stole. Bardzo chciałem słuchać drugiego listu, pragnąłem te­go całym swoim instynktem nie myśląc wcale, co będzie się działo ze mną potem. „Mój Hen­ryku” — powoli do mojej świadomości docho­dził głos Jana.

Ni stąd, ni zowąd zacząłem się zastanawiać, co ta kobieta robiła na co dzień, z czego żyła. Właściwie nic o niej nie wiedziałem, mogła być równie debrze szwaczką jak modelką, czy właś­cicielką wielkiej farmy, nie rozumiałem, dla­czego to nie miało dla mnie dotąd żadnego zna­czenia.

Codziennie przechodzę obok obrazu, który ofiarowałeś mi w zeszłym tygodniu. Wydawa­ło mi się, że jestem inna aniżeli na tym obra­zie, więcej we mnie krwi, życia, ciała. Twoja linia biegnie zupełnie niespodziewanie wśród zakamarków ducha, które są gołym okiem nie­dostrzegalne. Toś ty, Henryku, mnie odkrył, nie mogłam tego zrobić sama. Nawet w fałdach zielonej sukni ukryłeś cząstkę swojego wiel­kiego talentu. Czuję prawie w rękach tę suk­nię, jej szelest — myślę o tej na obrazie. Chcia­łabym, aby ten obraz przyniósł ci sławę. I zdo­będziesz ją, Henryku, ona jest w tobie, ta wielka siła, którą ja dopiero wyzwoliłam. Nie masz pojęcia, jaka to radość dla mnie, nie wiesz, że oddałabym wszystko za to, łącznie z moim życiem”.

Jan przerwał i chwilę patrzył na mnie za­myślony. Moje oczy wyrażały chyba jedynie

wielkie zdumienie. Poprzednio miałem ów pło­mień, a teraz poznałem mądrość i urok tej ko­biety.

Jaka wielka jest natura — myślałem — jakie piękne są jej dzieła. Odczułem głębokie odprę­żenie, a zaraz za tym falę uniesienia z powodu owego rzeczywistego zjednoczenia się z na­turą. Natura była dla mnie łącznikiem pomię­dzy moim światem a Barbary, Jana, ojca.

Patrzyłem przez chwilę na pochyloną nad stołem sylwetkę Jana, potem na stertę listów i nagle, jakby we mnie trzasły jakieś tamy. Zobaczyłem zupełnie inny świat. Wydało mi się, iż poprzednio siedziało we mnie dzikie zwierzę, które broniło ma wstępu do raju, a ja jak głupiec tego raju poszukiwałem. Jakże mogłem do niego dotrzeć — myślałem — z tym dzikim zwierzęciem w środku. Teraz, jakbym je wyrzucał martwe może przez okno, a może w jakieś przepaści. Wszystko jedno, chciałem je tylko wyrzucić. Przez chwilę odczuwałem przeraźliwą pustkę, tak jakby z pokoju nagle gdzieś wszyscy wybiegli. I teraz to olśnienie. Doznawałem czegoś podobnego przy moich od­kryciach, przy czym tamto było zaspokojeniem ciekawości, było szokiem takim samym, jak kiedy się znajdzie w splątanym gąszczu leśnym dobrą, udeptaną drogę. To, teraz, było o wiele głębsze, jakbym został ciśnięty w zupełnie nieznaną krainę i stoję oniemiały, i patrzę wo­koło, i przyglądam się. Miałem też wrażenie, że opadły ze mnie jakieś niewidzialne pęta.

Zrozumiałem jedną ważną rzecz, dlaczego Jan czyta na głos przy mnie listy swojej mat­

r

ki. Teraz, kiedy znikły te upiorne granice po­między mną a tamtym medalikiem, wiedzia­łem już na pewno, iż życie Barbary ma wiel­kie znaczenie dla mojego istnienia. Czyż nie ojca cenię i darzę największą miłością na świe- cie, czyż nie czuję ową wielką więź z Janem, a teraz jestem u źródła świata, skąd oni obaj swoją siłę czerpali. Rozpoznałem tam ogień, który płonął i we mnie i chciało mi się śmiać, i płakać jednocześnie. Wstałem tak gwałtownie, że fotel odrzuciło do tyłu i zacząłem się głoś­no śmiać i biegać po pokoju jak głupd.

Janie — wołałem w przerwach — napiszesz wielkie dzieło, będziesz miał mnóstwo wielbi­cieli, a ja pójdę do nich i będę im opowiadał

o twojej matce. Byłem tak podniecony, że chciało mi się tarzać i wykrzyczeć to, co mia­łem wewnątrz. Złapaliśmy się z Janem za ba­ry jak lwy i wydało mi się, że mięśnie jego są stalowe, ja miałem wszystkie muskuły napię­te. Odczuwaliśmy na naszych skroniach ciepły oddech matki Jana i wydało nam się, że po­trafimy zatrzymać czas, wstrząsnąć światem, jeżeli tylko zechcemy.

Dokończę ci ten list innym razem — rzekł Jan. — Bardzo kochałem moją matkę, nie moż­na sobie wyóbrazić większej miłości od tej, ja­ką była i jest moja miłość do niej. Cokolwiek napiszę, cokolwiek w życiu zdobędę, to stanie się za sprawą jej rąk. Pamiętam te ręce, często spoczywały na moich włosach, nawet gdy by­łem już dorosły. Pamiętam też tego konia, na którym tak chętnie udawała się na spacery, i kiedy ginęła we mgle jej sylwetka, zdawało mi

się, że ta mgła jest jedynie błahą przeszkodą dla moich niedoskonałych oczu i ona stoi obok mnie, uśmiechnięta. Czasem jechałem za nią i patrzyłem ze skał w dół, na łąki, wzdłuż któ­rych stąpał koń, wolno i cicho. Rozmawialiś­my potem na ten temat — orle ty mój skalny

nazywała mnie matka. I tak kształtowały mnie szlachetne ręce tej kobiety. Ten obraz przeżyłem po swojemu, mówiłem o tym matce, wiem na pewno, że i ten obraz kształtował mo­ją wyobraźnię, kiedy dorastałem, wiem, że z coraz większym szacunkiem i uwielbieniem pa­trzyłem na Henryka, ale to jest już inna spra­wa. Obraz ojca kształtowała mi ona, za co je­stem jej najbardziej wdzięczny.

Kwiaty

Jan trzymał przez chwilę zasuszony kwiat.

Skąd ten kwiat wyrasta — myślałem — do kogo on należy? Do Jana? Do mnie? Do Hen­ryka? Taki maleńki, zasuszony kwiat. Czułem napór złych myśli, czułem, jak wwierca się we mnie coś palącego. Są to myśli cmentarne — mówię sobie cicho — nie dopuścić ich do siebie, wykopią one pomiędzy nami przepaść, która w pewnej chwili okaże się nie do przebycia. Mia­łem wielką ochotę powiedzieć Janowi coś przy­krego, mógłbym nawet podpalić te jego listy. Nie mam z tym nic wspólnego — jęczałem. Twarz miałem wykrzywioną w grymasie i Jan to zauważył. Położył kwiat na stole i znów zachciało mi się wziąść siekierę i rąbać ten

kwiat z góry, aż wióry leciałyby na różne strony. Cieszyłbym się z błysku ostrza spada­jącego na stół, a może ¿na kark Jana. Czułem się bardzo źle, chciałem coś mówić, gdzieś iść, ale nie mogłem zrobić kroku. Nie mogłem. By­łem kulą, może ze stali, może z lodu, a może po prostu byłem pękiem ciemności. Chwilami chciałem wyciągnąć ręce do Jana, albo do tych listów tak, jak to robi tonący, może byłbym gotów wyciągnąć ręce do fotela.

Ile mam w sobie czarnej, zapiekłej goryczy

myślałem — dlaczego, dlaczego mam w so­bie tyle goryczy. Zasłania mi ona wszystko, wszyscy wydają mi się jacyś zamgleni, wyraź­nie widzę jedynie moją matkę, widzę jak wy­chyla się przez okno i śmieje się do mnie, i po­kazuje coś ręką. W pierwszej chwili nie wiem, co to jest, potem patrzę na drogę, w to miej­sce, które wskazuje moja matka, i nierucho­mieję z przerażenia, tam ona też stoi, tyle tyl­ko, że bawi się kamykami, przekładając je z jednej ręki do drugiej. Otrząsnąłem się z te­go obrazu, ale coś przerażającego we mnie ży­ło. Nie wiedziałem, co to jest, chciałem to za­bić, ale jak, może mógłbym to zabić jedynie razem z samym sobą. Czyż jest możliwe, aby mi w tym ktoś pomógł — myślałem. Zdałem so­bie jednocześnie sprawę, że myśl ta graniczy­ła z rozpaczą.

Przyjechał jakiś samochód. Wnosili trumnę z matką. Zeszliśmy z Janem na dół, w pokoju zastaliśmy ojca i Marię.

Spojrzałem na twarz ojca i wydało mi się, że stoi przede mną zupełnie inny człowiek. Za­

miast twarzy miał woskową maskę, a ręce zu­pełnie jak u trupa. To, że był wysoki sprawia­ło wrażenie, jakby był zbudowany z drewna i, że za chwilę zacznie skrzypieć. Odruchowo stanąłem bliżej niego, tak że gdyby upadał, miałbym czas go choć w powietrzu zatrzymać. Matka miała czarną pręgę na szyi i twarz taką, jak mają niektóre piernikowe cacka, a więc ni­jaką. Poczułem dotkliwy ból w sercu. Widzia­łem siebie obok niej i też byłem taki pierni­kowy. Nikt nic nie mówił. I to było najgorsze. Każdy rozważał w sobie, na ile jest temu wszy­stkiemu winien, a właściwie było to niepo­trzebne zadręczanie się. Niezależnie jednak od wszystkiego leżało tu coś tak ciężkiego, że wiel­ki i silny ojciec, tak bardzo przez nas kocha­ny, był bliski załamania. Gdyby padał na zie­mię, mógłbym go w powietrzu chwycić, ale cóż by to zmieniło. Był zupełnie podcięty, tak jak­by wielkiemu górskiemu orłu wyłupano oczy. Widziałem siebie siedzącego przy kominku i pochyloną do przodu matkę, jak grzała sobie nogi. Siedzieliśmy w milczeniu, ale czuliśmy swoją obecność i byliśmy przy tym ogniu skuci ze sobą grubymi, żelaznymi więzami, i nikt z nas nie miał siły ich przerwać. Chwilami mia­łem wrażenie, że po pokoju, z tyłu za nami, błądzi czarna plama, która ma taką samą dro­gę, jak smuga światła w moim pokoju. Może to jest cień tej smugi — myślałem — jeżeli tak, to mają one jedno źródło. Cieszyłem się iz tego od­krycia, a jednocześnie byłem bardzo zdumiony.

Ręce zaczęły md drżeć i nie mogłem ich uspo­koić. Marię -Objął płacz, usiadła w kącie, nie­

daleko okna i taki szloch nią wstrząsnął, jakby w niej wyło jakieś zbite i skopane zwierzę. Oj­ciec oparł się o kominek i zdawało się, że usi­łuje wyrwać stamtąd czerwone cegły. Patrzył na matkę, na jej obnażoną szyję, po czym wziął jej rękę i dotknął swoimi ustami. Zdawało mi się, że matka wstaje, bierze jego głowę i kładzie obok siebie i ojciec stoi teraz bez głowy. Po­tem matka schodzi na podłogę, bierze tę głowę i zaczyna grać w piłkę nożną i biega ode mnie do Marii kopiąc tę głowę, a my oboje krzyczy­my— hura! Czarna, długa suknia jej przeszka­dzała i wyglądała trochę jak wiedźma zgięta wpół. I tylko tupot nóg i turlanie tej głowy. Tymczasem ojcu się wydaje, że trzyma wciąż coś w rękach ii stoi w dalszym ciągu pochylony nad trumną. Wreszcie oboje z Marią wpychamy matkę do trumny, a głowę nasadzamy ojcu z powrotem, nie ścierpimy takiego nieporządku

mówimy — to musi się skończyć. A kiedy wszystko jest na swoim miejscu, siadamy znów niedaleko okna i mamy wielkie wyrzuty su­mienia. Niepotrzebnie tam wtargnęliśmy — mówi Maria. Myślę, że niepotrzebnie — zga­dzam się — zupełnie niepotrzebnie. Ale, jak to się stało — zastanawiamy się. Me mogłem tego wytrzymać — rzekłem do Marii. Jesteśmy bar­dzo słabi — powiedziała Maria — to w końcu nie są nasze sprawy, nawet gdybyśmy chcieli, to one do nas nie należą.

Otrząsnąłem się z tych myśli na pół ¡real­nych, na pół wyimaginowanych i przez chwilę miałem wrażenie, że zawisłem w próżni, której brzegi są widoczne, ale nieprzekraczalne dla

mnie. Balansowałem wśród uśmiechów i ges­tów, które do nikogo nie należały, słowem cały świat zupełnie rozproszony. Mam w sobie jakąś dziwną nadzieję i chodzę w tej próżni, i zbie­ram tam uśmiech, tam wyciągnięcie ręki. Jest to bardzo piękna mozaika, ale, niestety, nie ma w niej życia. Kręcę głową zdziwiony i myślę

nie ma w tym życia.

Każdy z nas czuł tu tak wielką duszność, jakby się kąpał w ukropie. Nie było jednak stąd odwrotu, musieliśmy wszyscy przejść ca­łą drogę tej czarnej plamy, która jeszcze nie sięgnęła swojego apogeum. Zastanawiałem się tylko, dlaczego. Dlaczego — myślałem.

Światło świec pełgało w żółtych płomieniach, płacz Marii nieco ucichł. Ojciec rozgarniał w kominku węgle i rozmawiał o czymś iz Janem. Ja nie potrafiłem się oderwać od matki. Byłem do niej podobny nawet teraz, nie miałem tylko czarnej pręgi na szyi. Ona zresztą jej przed­tem również nie miała. Wielki ciężar z .moich piersi nie ustępował, żyło we mnie zwierzę, które wyło i które chciałem zabić, ale tego nie potrafiłem, może musiałbym zginąć razem z nim, wolałbym już to, zamiast żyć razem z nim. Zrozumiałem, że coś takiego było też w matce i ona usiłowała to zwierzę zabić i nie znała po prostu innej drogi.

Ojciec i Jan siedzieli nadal przy kominku i nachyleni ku sobie rozmawiali. Widziałem na­wet uśmiech na twarzy Jana. W pierwszej chwili wydało mi się niedorzeczne, ale potem myślałem, że jest to jedna z tych spraw, któ­rych nie rozumiem w swoim ograniczonym

Swiecie. Ta ich rozmowa wywołała tutaj zupeł­nie inną atmosferę, Maria patrzyła w okno, jak gdyby niczym się już nie przejmowała, a we mnie wybuchła nowa pustka, taka, w której na­wet nie ma pojedynczych gestów. Dziwiłem się, skąd to na mnie spadło. Nie wiedziałem, skąd się wzięło. Zupełnie bezwiednie pomyślałem, że matka nie ma żadnego kwiatu w ręku.

Zacząłem chodzić po pokoju i myśleć, skąd tu wziąć kwiat, i kiedy mijałem okno, spojrza­łem do ogrodu i zobaczyłem matkę stojącą wśród kwiatów. Jedną ręką pokazywała mi je, a drugą zasłaniała szyję. A więc zrobiłaś to be­ze mnie — szeptałem — będziesz teraz miesz­kać w tym ogrodzie, będzie to twoje miejsce na zawsze. Zatrzymałem się dłużej przy tym oknie i zauważyłem, że matka nigdy nie miała takie­go wyrazu twarzy, był tak czysty i beztroski, że pomyślałem, iż się mylę. Ależ ¡nie, to była ona, jej pochylona postać, którą tak często wi­działem w korytarzu. Czegoś w niej nie było, co to mogło być — przylgnąłem do szyby. Ależ tak — wykrzyknąłem — ona zabiła w sobie to zwierzę, które mnie przed chwilą trzymało za gardło, a teraz zelżało swój uchwyt. Dlatego jest taka czysta — myślałem i roześmiałem się. Obok stała Maria i też patrzyła w ogród.

Widzisz ją? — spytałem.

Tak — odrzekła — ona tam jest już dość dawno, myślę, że była tam przed naszym wej­ściem do pokoju.

Widzisz, jaką ma czystą twarz? — rzekłem.

Zauważyłam to zaraz — odrzekła Maria — to

rzuca się w oczy. Jak sądzisz, Edwardzie — spytała — czy ona musiała to zrrobić?

Myślę, że musiała — rzekłem — nie miała innego wyjścia. Maria mi się przyglądała i za­uważyłem, że na dnie jej oczu płonie coś, czego przedtem nie zauważyłem. Czyżby i w niej to było — pomyślałem przerażony. Nie — wyrwa­ło mi się z piersi — nie — prawie ryknąłem jak zwierz, który poczuł pierwsze uderzenie ostrzem noża w serce. Nie — jęczałem i złapa­łem Marię za ramiona. Ojciec i Jan przez chwi­lę się nam przyglądali. Byłem tym tak przybi­ty, że nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Coś we mnie łkało tak gorzko, jakby się tu spotkały wszystkie cierpienia gór połączone ze sobą ra­zem.

Co zobaczyłeś, Edwardzie, w moich oczach?

spytała Maria.

Dlaczego to w nas jest? — rzekłem, nie zwra­cając uwagi na jej słowa. Maria nie pytała już więcej, patrzyła tylko w okno w tym samym, co ja kierunku, bo tam, wśród kwiatów stała matka i raz po raz podnosiła głowę i patrzyła w naszym kierunku.

Maria znów izaczęła płakać. Wtedy matka po­deszła do okna, uchyliła je w ¡naszą stronę i rzekła — nie płacz, Mario, nie płacz, moja cór­ko, widzisz, mogę sobie sama jeszcze narwać kwiatów, jestem w tym ogrodzie szczęśliwa. Potem zamknęła okno i poszła z powrotem na środek ogrodu, gdzie było tych kwiatów naj­więcej. Chwilami wydało mi się, że stoi nieru­chomo, a innym ¡razem, że zrywa kwiaty. Nie mogłem się napatrzeć na tę jej twarz czystą i

podobną do jeziora, 'którego głębia jest ukryta na powierzchni. Idziemy do niej, do ogrodu — rzekłem do Marii. Zgodziła się i zaczęliśmy wy­chodzić przez okno. W ogrodzie zauważyliśmy, że przy każdym z kwiatów stoi ta sama postać matki. Maria patrzyła na mnie bezradnie. W pewnej chwili zobaczyłem przerażenie na jej twarzy i widziałem, że obserwuje ona moją szyję. Podbiegła do mnie i dotknęła rękami mo­jej szyi.

Czemu to robisz, Mario? — spytałem zdu­miony.

Ty masz czarną pręgę na szyi — rzekła.

Wydaje ci się — odparłem — mam dłonie brudne od ziemi, na pewno dotknąłem nimi szyi.

Wzięła chusteczkę i zaczęła wycierać. Nie, Edwardzie — powiedziała — to jest to samo, co u matki.

Zadygotałem, tak jakby mróz przeszedł mi po plecach. Więc to jest widoczne na zewnątrz

pomyślałem. — W takim razie nie mylę się, co do siebie.

Ale te postaci matki nie mają żadnego śladu na szyi — rzekłem do Marii. Ich szyje były czy­ste, tak samo jak twarze.

Przyszliście do mojego ogrodu — rzekła jed­na z postaci.

Tak — odparłem — myślę, matko, że ten ogród cię oczyścił.

Nie, synu — rzekła matka — to nie ogród, to tylko te kwiaty, rozumiesz, czym one są dla mnie. To mówiąc zaczęła je całować, wi­działem prawdziwy szał, uczucie przelewało się

w niej, jakby była wulkanem i przez całe ży­cie gromadziła to wszystko do tego jednego wy­buchu. Zdawało się, że w ogrodzie panuje go­rączka tniemal piekielna, a kwiaty są węglika­mi. Stałem zdumiony i nie mogłem się ruszyć. Więc to gromadziło się w matce przez całe ży­cie i te zimne, jesienne kwiaty miały szczęś­cie uczucie to gościć u siebie. Jak to może być

myślałem — więc ta kobieta nie miała niko­go za życia? Może to zwierzę, które i ja w so­bie noszę, przeszkadzało jej. A teraz jest od te­go wolna, stąd taki wybuch nagły a wściekły.

Staliśmy z Marią oniemiali. Po raz pierwszy widziałem matkę szczęśliwą. Coś we mnie ta­jało, jakby wielkie zwały gór lodowych nagle zaczęły ociekać wodą, a ta woda to nic innego, jak gorące łzy szczęścia. Wiele razy powtórzy­ły się te wybuchy uścisków i ucałowań, a po każdym razie czułem, jakby we mnie coś ze­lżało, niknęło, było to bardzo radosne uczucie.

Ziemia

W końcu Maria zerwała ten kwiat i weszliś­my do pokoju matki. Maria włożyła go do jej martwych i zimnych rąk.

Może by trochę ziemi przynieść z ogrodu i włożyć przy głowie i nogach — rzekł ojciec. Przynieśliśmy kilka garści ziemi i kiedy kład­łem ją przy głowie matki poczułem, że ziemia ta jest gorąca. Zdawało mi się, że jest lato. Przecież ręce matki były często zanurzone w

tej ciepłej, letniej ziemi — pomyślałem. Teraz lato to przyszło do niej i rozlało się po jej zim­nym ciele, to jest pamięć natury. Ojciec poło­żył swoją ziemię u nóg matki i wyglądał przy tym, jak stwórca świata przy budowie jego fundamentów.

Po tej ceremonii z ziemią wszystko się jak­by zmieniło. Miałem uczucie, jakbyśmy doko­nali wspólnie czegoś wielkiego. Oddaliliśmy od siebie ten wielki ciężar, który spadł na nas, gdyśmy tu weszli. Czarna plama osiągnęła swo­je apogeum i jednocześnie zniknęła. Ale przy­szło też mi do głowy, że zniknęła i owa smuga światła w moim pokoju.

Coś od nas odeszło. Nie czułem ani żalu, ani smutku, nawet nie przeżywałem żadnego mo­mentu pożegnania. Miałem wrażenie, że go w ogóle tu nie było. Patrzyłem to na ojca, to na Jana i Marię, jakby chcąc się upewnić, co oni

0 tym wszystkim sądzą. Twarze ich były jed­nak nieprzeniknione. Przypominały mi tę sza­rą ziemię, leżącą u nóg matki, szarą, ale napeł­nioną latem i obecnością matki. Chciałbym się w tę ziemię zagłębić po łokcie i zanurzyć całe ramiona do dna, i znaleźć tam bijące serce,

1 wydobyć je. Hodowałbym je przez całe życie tak, jak się hoduje psa albo dziką sarnę. Cho­dzilibyśmy sobie na długie spacery, ja wielki­mi krokami wśród skał, a serce obok mnie.

Bardzo lubię takie myśli, na pozór zupełnie nierzeczywiste. Ale to tylko tak pozornie wy­gląda. W końcu, cóż mogę wiedzieć o tym, co jest nierzeczywiste.

Pamiętnik

Po pogrzebie uprzątnęliśmy sznur i zamknę­liśmy pokój matki. Nie widziałem, aby tam ktoś wchodził. Raz tylko wieczorem przyjecha­łem z instytutu i zauważyłem światło. Wszed­łem do środka. Na łóżku siedział ojciec tak, jak się siedzi przy chorym. Spojrzał na mnie, po czym wzrok przeniósł znów na podłogę, gdzie patrzył przedtem.

Mogę ci w czymś pomóc? — spytałem.

Uśmiechnął się i wskazał fotel, abym usiadł. Był wieczór i w całym domu panowała cisza. Zauważyłem jedynie grubą zmarszczkę, prze­biegającą przez czoło ojca, poza tym był po­godny i silny tą siłą wewnętrzną, która tak wiele znaczyła dla niego i dla mnie.

Pamiętasz, Edwardzie, swojego dziadka — za­czął mówić z tą swoją pogodą widoczną w ge­stach i na twarzy.

Skinąłem igłową.

Pamiętasz, że miał on całą sforę psów i kie­dy byłeś maleńki, spadłeś ze schodów, bo cię te psy zepchnęły. Matka twoja doznała szoku. Od tego czasu zupełnie się zmieniła. Słuchałem tego, jak baśni z tysiąca i jednej nocy może dlatego, że bohaterem byłem ja sam, nieświa­domy wówczas niczego. Dokonałem dziwnego odkrycia, że ojciec poszukuje nie znanych so­bie śladów zdarzeń, które już nie istnieją, a właściwie ich głębokich motywów, i zauważy­łem, że wielu rzeczy jest po prostu nieświado­

my. To było dla mnie oczywiste choćby dla­tego, że on nie mógł rozumieć matki tak, jak ja.

Widzisz, ojcze — rzekłem — wydaje mi się, że głębokie przemiany w mojej matce nie doko­nały się na skutek tego szoku, o którym mó­wisz, ale było coś w jej naturze, co było u dziadka i jest we mnie. Ojciec spojrzał na mnie i zauważyłem, że coś się w nim poru­szyło.

Może masz rację, Edwardzie — ja to u niej widziałem i było mi naprawdę szkoda tej ko­biety. Wierz mi, że nigdy nie doznała ode mnie cienia krzywdj^.

Wiem o tym, ojcze — powiedziałem — znam cię dobrze, może jedynym błędem było to, że ona nie mogła zdobyć się na wejście do two­jego świata, coś jej przeszkadzało.

Wiem, że chciała, nawet bardzo chciała i do końca nie zrezygnowała z tego, znam to z jej pamiętnika.

Dopiero teraz zauważyłem, że ojciec trzyma w ręku jakiś pożółkły notatnik. Byłem zaszo­kowany, więc ta milcząca albo też gderliwa i lubiąca plotki matka objawiła się z zupełnie innej strony, pozostawiła swój pamiętnik. Sie­działem prawie jak odurzony i wcale nie pa­trzyłem na ten zżółknięty papier jak na listy matki Jana, czułem przed tym lęk, cały dygo­tałem. Wydało mi się, że w rękach ojca wije się to zwierzę, które matka usiłowała zamordować. Jest tu — myślałem — zatem jej śmierć była zupełnie bezcelowa, pełznie do mnie i łapie mnie za gardło. Ojciec trzyma to tak, jak się

trzyma szczenię za kark. Myślę, że on zdaje so­bie sprawę, co to jest, może boi się wypuścić na wolność, może on postanowił z tym się rozpra­wić. Byłaby to walka gigantów, ale byłem też pewien, że ojciec ją podejmie i prędzej, czy później to się stanie. Jak bardzo, jak gorąco mu życzyłem, aby nie upadł na duchu, wszystko dałbym mu, gdyby to było możliwe. Wiedzia­łem, że jest zmęczony życiem, ale głęboko wie­rzyłem, że nie będzie pokonany.

Uśmiechnąłem się do niego. On również i wyglądał wtedy jak /mały chłopczyk, trochę zakłopotany, trochę zadumany, ale szczęśliwy, że otrzymał ten uśmiech ode mnie, tak jakbym mu dał kasztana albo gwóźdź, albo sznurek.

Mój ojciec.

Mój kochany ojciec — myślałem patrząc na niego.

Zostawię ten pamiętnik tutaj — rzekł — gdy­byś chciał, Edwardzie, możesz go przejrzeć, zresztą jest bardziej do twojej dyspozycji ani­żeli do mojej. To mówiąc wstał i podał mi żół­ty notatnik, chwilę jeszcze pozostał w pokoju, po czym wyszedł.

Zostałem z tym pamiętnikiem sam. Zaczą­łem się nad wszystkim zastanawiać. Wydało mi się, że wydarzenia rozgrywające się wokół mnie muszą mieć jakiś sens, niestety, nie potrafiłem go określić, coś jedynie przeczuwałem tak, jak pies przeczuwa śmierć.

Otworzyłem pamiętnik na pierwszej stronie. „Wczoraj był mój ślub — czytałem — kocham Henryka, wiem to na pewno, postanowiłam, że nigdy nie powitórzy się mój zwariowany i zły

dom rodzinny. Nigdy nie powstanie między na­mi cień nieporozumienia, Henryk nie będzie hodował tych przeklętych psów. Chcę mieć swój dom inny. Henryk jest najszlachetniej­szym człowiekiem, jakiego znam. Czuję jednak w sobie jakiś smutek, nie wiem, skąd on się bierze. Może nie potrafię się wyzwolić od tego psiego skowytu”.

Przerwałem czytanie, ponieważ owładnęło mną uczucie dziwnego niepokoju, wdarłem się zupełnie niespodziewanie w świat przeżyć mo­jej matki. Nigdy nie sądziłem, że mógł być kie­dykolwiek tak głęboki i idealny. Największym zaskoczeniem dla mnie była jej miłość do Hen­ryka, chociaż prawdę mówiąc nie powinno to być żadnym zaskoczeniem.

Slub mojej matki. Nigdy o nim nie myśla­łem.

Ślubowała Henrykowi, że będzie mu wierną i będzie go kochać. Jedno było pewne, że w tam­tym dniu nie przyszło jej do głowy, że umrze taką śmiercią i przypłaci życiem coś, czego wtedy dobrze nie rozumiała, choć to w niej istniało.

Przewróciłem kilka kartek dalej. Pismo wy­dało mi się tu nieco zmienione.

Henryk pracował dziś do późna w nocy — czytałem — zauważyłam u niego zaczerwienio­ne oczy, siedziałam w pokoju czekając, aż przyjdzie, przemyłam mu oczy wywarem z ru­mianku. Mówi, że za ten obraz będzie dużo pieniędzy”.

Opuściłem pamiętnik na kolana i zamyśli­łem się. Siedziałem bez ruchu w fotelu i wy­

dawało mi się, że za oknem czas biegnie swoją drogą, a tutaj stoi w miejscu nieruchomo. Złu­dzenia, nic więcej. Jedynie, co było może waż­ne, to to, iż miałem prawo przebywać w tym pustym pokoju, jeżeli tego pragnąłem. Przez chwilę miałem wrażenie, że matka zeszła z tych kart na moje ręce i czułem, że mam je zupełnie spętane. Wtedy dojrzało we mnie po­stanowienie, które kołatało już w mojej gło­wie, odkąd ojciec podał mi pamiętnik matki.

Wstałem i zbliżyłem się do zimnego komin­ka. Jak szaleniec zacząłem wrzucać tam stare papiery i kawałki drewna. Wybuchnął płomień. Poczułem ciepło na rękach i twarzy. Widzia­łem, jak notatnik zmienił swoją barwę. To się musi stać — myślałem.

Chwilę stałem jakbym był z kamienia, po­tem podniosłem pamiętnik i cisnąłem go w ogień. Byłem tak wewnątrz sprężony, że gdyby się był zamienił w węża i usiłował rzucić się na mnie, byłem gotów go zdeptać i wepchnąć z powrotem w ten ogień. Płomień został lekko przygłuszony i zdawało się, że stary notatnik się nie zapali. W pewnej chwili zobaczyłem twarz szarą i smutną, a wokół tej twarzy pło­mienie. Nie miałem w sercu żadnej litości, by­łem tak zacięty, że patrzyłem na tę twarz zu­pełnie obojętnie, jakbym nic nie widział. To była oczywiście twarz mojej matki. Widziałem, jak paliły się jej włosy, potem oczy, a na koń­cu ten grymas. Tego, niestety, nie wytrzyma­łem, był to jej zwykły grymas, kiedy mnie wi­tała, gdy wracałem z instytutu, nie wiedziałem nawet dobrze, co on znaczy, ale doskonale go

7 — Oczy diabła

145

znałem. Teraz znów się pojawił w tym ogniu i uderzył mnie swym wyrazem w samą pierś. Zachwiałem się porażony i ujrzałem jeszcze, jak nad notatnikiem wykwitły fioletowe pło­mienie i zżerały go systematycznie i powoli. Poczułem zawrót głowy, kominek wydał mi się kołowrotem albo oddalającym się piekłem, ściany zaczęły wirować i miałem wrażenie, jak­bym się kładł na miękkie poduszki albo dy­wany.

Wokół panowała ciemność. Przebudziłem się. Leżałem na podłodze z rozbitą głową i zaschłą krwią, kominek był zimny, była chyba noc. Za­cząłem obmacywać ręce i nogi. Byłem wiotki jak trzcina. Musiałem długo tu leżeć. Miałem rozciętą skórę, musiałem bowiem uderzyć w kant tego kominka. Poczułem się jakiś odro­dzony, coś ze mnie wyszło.

Chwilę siedziałem na podłodze i zastanawia­łem się, jak długo mogłem tu leżeć.

Po omacku znalazłem występ na kominku i dźwignąłem się.

Nogi mi dygotały. Palce miałem lepkie od krwi.

Dałem krok samodzielnie i zachwiałem się. Całą siłą woli starałem się zachować równowa­gę. Dałem jeszcze jeden krok, potem jeszcze je­den i podszedłem do okna. Wsparłem się o pa­rapet. Nic nie widziałem za szybą.

Poczułem, że drzwi się otwierają, ale nie słyszałem żadnych kroków. Odwróciłem się. Na progu stała moja matka. Trzymała w ręku swój pamiętnik i podając mi go mówiła — weź, Ed­wardzie, tam jest całe moje życie. Jakaś fala

ni to wściekłości, ni to strachu zalała mnie i miałem tyle sił, aby wydrzeć jej ten pamiętnik i zdeptać go, przy czym krzyczałem jak sza­leniec— nie masz prawa, matko, mnie prze­śladować, nie chcę cierpieć za to, co kiedyś się stało, nie chcę, rozumiesz. Kiedy już dalej nie mogłem, matka podniosła poszarpany notatnik i zaczęła go wygładzać i znów podając mi go mówiła — weź to Edwardzie, to jest całe moje życie. Byłem bezsilny.

Opadłem na fotel i zakryłem oczy. Zachcia­ło mi się tak głośno płakać, jakbym był dziec­kiem, które doznało krzywdy. Miałem w sobie tyle bólu, łkało coś we mnie i długi czas nie mogłem się uspokoić. Podchodziło to do gardła i trzymało mnie pazurami. Otrząsnąłem się przerażony.

Jak blisko byłem świata Heleny — myślałem

i dzięki Emanuelowi miałbym tam prawo wstępu, spodziewałem się nawet, że stanie się to na wernisażu. Pomyślałem o Janie i ogar- nęłą mnie taka zazdrość, aż się coś we mnie go­towało. Na pewno siedzi teraz w swoim poko­ju i pisze powieść o matce, o tej pięknej ko­biecie, którą i ja uwielbiałem.

Dlaczego to jest możliwe dla Jana, a nie dla mnie — myślałem i zaciskałem zęby, aż zgrzy­tały. Już przedtem musiało się stać coś, na co ani on, ani ja nie mieliśmy wpływu. Teraz je­steśmy w pełni świadomości i tak daleko od siebie, jakbyśmy pochodzili z zupełnie innych części kosmosu. Dlaczego ja muszę to wszy­stko przeżywać — szeptałem rozpalonymi war­gami.

Poczułem chłodną dłoń na szyi. Spojrzałem w górę. Nade mną stała matka z grubym sznu­rem w ręku. Chodź ze mną, Edwardzie — mó­wiła, tak jakby zapraszała mnie do wypicia kawy.

Wstałem bezwiednie i posłusznie. Ona szła przodem z powrozem w ręku, a ja z tyłu za nią. Weszliśmy na strych, zatrzymała się przy jednej belce i podała mi powróz. Przerzuciłem go przez belkę, matka usiadła u moich stóp i otworzywszy pamiętnik czytała.

Mieliśmy dziś dużo gości. Bardzo lubię po­dawać wino i patrzeć na świeże stroje. Moja siostra, Rozalia, przyszła z całą rodziną. Jej mąż jest dla mnie bardzo dobry. Zresztą od po­czątku lubiłam Alfreda. Rozalia miała koron­kową bluzkę, bardzo ładnie w niej wyglądała. Henryk długi czas rozmawiał z Alfredem naj­pierw o interesach, Alfred jako agent rekla­mowy zna bardzo dobrze prawa rynku. Jestem trochę zmęczona, ale gwar tego przyjęcia uspo­kaja mnie. Widzę, że Henryk jest zadowolony, to jest dla minie najważniejsze”.

Zadrżałem, a więc tego nie wiedziałem. Mat­ka kochała Henryka tak obłędnie, jak pies swo­jego pana. A więc to jest owa tajemnica, któ­rej poszukiwałem. Ściągnąłem powróz z belki i cisnąłem go w sam kąt strychu.

Matko — krzyknąłem — popełniłaś błąd, nie wiem jeszcze dlaczego, ale popełniłaś wielki błąd. Zabiłaś w sobie coś zupełnie nieświado­mie i to był twój błąd, matko. To nie zależało od ojca, on ocalił to za ciebie i za siebie, ale tylko dzięki swojej sztuce, ty byłaś gotowa też

go zniszczyć. On ciebie ocalił. Płakałem ze szczęścia i widziałem, że ręce matki drżą.

Usiadłem obok niej na podłodze naszego strychu i zaczęliśmy oboje wertować ten pa­miętnik. Wbijałem weń oczy jak chciwiec, wie­dząc już teraz, że tam odsłoni się cała zakryta dotąd przede mną tajemnica. Nie zwracałem nawet uwagi, skąd wzięło się tu światło pośrod­ku nocy, potem dopiero zauważyłem, że to świeciły ręce matka. Całą noc czytałem ten pa­miętnik, aż nad ranem znalazłem zupełnie nie­spodziewanie rozwiązanie zagadki, która mnie dręczyła. Gdzieś pod koniec zaczęło pojawiać się nieznane mi imię — Magdalena. Było to dla mnie zupełnym szokiem, bowiem matka wyraźnie zwracała się do niej jak do kochan­ka. Kim była ta Magdalena jeszcze nie wiedzia­łem, zdawałem sobie jednak sprawę, że musi to być ktoś z najbliższego otoczenia. Może Ma­ria— pomyślałem, ale po chwili odrzuciłem tę myśl. Musiał tu być ktoś jeszcze. Nagle przy­szło olśnienie, parę lat temu zmarła jej matka. Jakoś mało myślałem o tej kobiecie, może dla­tego, że prawie wcale się z nią nie widywałem. Ona miała na imię Magdalena. Wtedy dopiero zdałem sobie sprawę, jak zawikłane są to rze­czy i otworzyła się przede mną przepaść nie do zgłębienia. Ta stara kobieta zawsze gdzieś wyjeżdżała, ale nie wiedziałem dokąd. Czasem wracała po miesiącu i szła na górę, jak kawa- lerzysta albo jak koń. Każdy jej krok odczu­wałem tak, jak gdyby mi przygniatała butem kark. Długi czas po jej przejściu nie mogłem się skupić i siedziałem w milczeniu przygląda­

jąc się .mojej smudze światła. Jedyną osobą, z którą Magdalena się kontaktowała była moja matka.

A więc to tak — myślałem — mroczne i nie- odgadnione zakamarki świadomości. Musiało to wszystko mieć jakiś związek ze sforą psów mo­jego dziadka, nie wiedziałem jednak, jaki to mógł być związek. Czyżby te dwie kobiety wy­hodowały zwierzę, które teraz we mnie żyje, ale dlaczego to zrobiły i dlaczego mnie trzy­mały w swoich rękach. Widziałem coraz wy­raźniej Magdalenę, ciężką i wysoką kobietę, z silną a jednocześnie subtelną' twarzą, ale w tej subtelności było coś niepokojącego, był to dość jasny odcień czerwieni, jakiej używają mala­rze w portretach, gdy chcą wyrazić głęboki lęk

tak sobie zawsze o tej twarzy myślałem. No i te ciężkie buty. Jakie ona ma silne nogi — myślałem kiedyś, gdy przechodziła obok mnie. Wydało mi się wówczas, że widziałem całą gro­zę natury, zaklęte w tych nogach mroki prze­szłości przejmowały mnie strachem, jakby dwie szale wagi pochylały się nad moją głową i wspinałem się na palce, aby dojrzeć, co na tych szalach jest, niestety, nie udało mi się to, mia­łem też wrażenie, że wciąż jeszcze się wspi­nam. Byłem tak wyczerpany, że traciłem chwi­lami świadomość, raz byłem pewien, że sie­dzę na strychu, a za chwilę znów myślałem, że jestem w instytucie i ni stąd, ni zowąd zaczą­łem coś obliczać. Wreszcie zwlokłem się na no­gi i jąłem powoli schodzić ze schodów.

L

Klucz od strychu

I kiedy znalazłem się na ostatnim ze scho­dów, drzwi się otworzyły i odurzony jasnością niczego nie rozpoznawałem. Widziałem auto na drodze. Ktoś stał w progu, jakiś nieznany mi człowiek pytał o stację benzynową. Wyszed­łem z nim i pokazałem mu drogę do stacji ben­zynowej w naszym miasteczku. Przyglądał się mojej ranie na czole, ale nic nie mówił. Był to młody mężczyzna.

Zawrócił swoim sportowym autem i poje­chał.

Wyjątkowo słoneczny wstał dziś dzień. Mia­łem oczy przymrużone i trudno było mi się przyzwyczaić do tego pięknego ranka. W gło­wie mi szumiało, w skroniach oszalała krew jakby ostygała powoli. Wdychałem poranny chłód. Szybko wracała mi przytomność, byłem zdrowym, silnym mężczyzną.

Maria wybiegła do swojego garażu i w prze­locie machała do mnie ręką, tym swoim pięk­nym i wdzięcznym gestem.

Odjechała

Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Do insty­tutu nie pojadę — pomyślałem.

Krążyłem wokół garażu. Zupełnie bezwied­nie zapaliłem motor i popędziłem na złama­nie karku. Myślałem, że to postanowienie doj­rzało już we mnie na strychu. Nie wiem, co mnie tu pchało, była to siła, której nie potra­fiłem się oprzeć, zresztą nie chciałem.

Dom Heleny stał w ciszy. Drzwi były za­mknięte od wewnątrz na klucz. Zapukałem. Ukazały się rozespane oczy Heleny. Z radoś­cią zauważyłem przelotny, ale głęboki błysk zadowolenia na jej twarzy. Jakby przez te drzwi przebiegła nić sympatii. Przez te żelaz­ne drzwi — myślałem.

Chodź, Edwardzie — rzekła Helena i wzięła moje zimne ręce w swe rozgrzane dłonie.

Jak to jest — myślałem — jestem przecież w zupełnie innym świecie, przekroczyłem nie znane mi dotąd progi.

Dotykałem jej włosów.

Spałam — powiedziała Helena i roześmiała się na cały głos. We mnie się jeszcze coś kot­łowało, a ten śmiech jakby to wszystko ła­godził.

Widzisz, Heleno — rzekłem — chcę ci powie­dzieć, że jestem zupełnie inny aniżeli mój oj­ciec albo Jan. Nie znam tych sfer świadomości, co Emanuel i czuję się przez to bardzo nie­szczęśliwy, ale odkąd ciebie poznałem uwierzy­łem, że potrafię wejść do waszego grona.

Dlaczego tak myślisz, Edwardzie? — spytała Helena — nie rozumiem cię dobrze.

Ciało jej było bardzo piękne, usiadła obok mnie, tak że mogłem trzymać ręce na jej ra­mionach.

Nie rozumiesz mnie, ponieważ jesteś sobą — rzekłem — nawet teraz, kiedy siedzimy obok siebie, jest między nami zapora, której nie potrafię nazwać.

Tak — rzekła Helena — ona istnieje, ale w tobie, Edwardzie, ja to też czuję, to nie jest

ważne, czy trzymasz moje ciało, czy też nie, ty musisz z siebie to wyrwać. A najpierw opa­trzę ci głowę. Czułem, jak dotyk jej rąk spły­wa po mnie, aż do końca palców, do samego wnętrza. Ta rana na głowie nie była tak nie­bezpieczna, jak ta w moim wnętrzu. Czułem, jak krwawiła i rozdzierała mnie, jakby to był sęp szarpiący serce i wątrobę. Ręce Heleny za­tamowały tamtą rzekę krwi, uciszyły ogień rozszalały tej mocy i poczułem taką ulgę jak, tak myślę, kobieta rodząca dziecko. Pozostało tylko wielkie wyczerpanie i prawie zawisłem w fotelu.

Nic nie mówiłem i nawet starałem się o ni­czym nie myśleć. Helena usiadła na podłodze i położyła głowę na moich rękach. Myślę, że tak mogłoby się uciszyć piekło ze swych nisz­czących namiętności. Miała włosy rozsypane na moich rękach i na poręczy fotela. Pół naga sie­działa na dywanie, było tu ciepło.

Piękne masz ciało — rzekłem do niej.

Cieszę się, że tak mówisz — odpowiedziała — cieszę się, że ci się podoba moje ciało. Ja też bardzo je lubię, zwłaszcza, gdy czuję w sobie wielką siłę, wiem wtedy, że tyle świat mi da ze swego piękna, ile ciało moje go zdobędzie.

Umiesz się cieszyć z życia — rzekłem zamyś­lony. Siedzieliśmy długi czas w milczeniu.

Co chcesz, abym dla ciebie zrobiła? — spyta­ła Helena.

Chcę, abyś mi powiedziała, czy poszukujesz prawdy i piękna.

Podniosła głowę i przyglądała mi się. Nic nie odpowiedziała. Wiedziałem, że jakieś prze­

strzenie są przede mną zakryte, ale nie zna­łem do nich drogi. Helena chwilę mi się przy­glądała, po czym znów opuściła głowę na moje kolana.

Morzył mnie sen.

Czułem się dobrze. Wierzyłem w Helenę, w jej piękny świat, wierzyłem w to bezgranicz­nie. Położyłem dłoń na jej włosach. Myślę, że zapadłem w półsen. Widziałem Helenę bardzo zajętą, telefonowała do Emanuela, potem do kogoś w miasteczku, wreszcie pojechała w kie­runku gór i zaczęła chodzić po szczytach wo­łając do kogoś w dolinie — dobrym zajęciem jest szukanie piękna i prawdy. Jednocześnie cieszyłem się, że było to senne marzenie.

Ocknąłem się. Głowa Heleny leżała na moich kolanach jak przedtem, jej włosy oplatały mo­je ręce. Opowiedziałem jej swój sen.

Mam często taki sen — rzekła — że wzbijam się w górę, jakby na skrzydłach i mogę stanąć na jakimkolwiek szczycie. Śmieliśmy się oboje ze zbieżności w tych snach. Ból głowy mijał, z zaciemnionej świadomości zaczął wstawać no­wy, kolorowy świat. Przeszkadzało mi jedynie jakieś dziwne odczucie, że jestem tego wszy­stkiego niegodny. Nie wiem, skąd się to brało i nie zastanawiałem się nad tym.

Musisz wyjść na powietrze — rzekła Hele­na — chłód dobrze ci zrobi, pojadę z tobą.

Pędziliśmy odkrytym samochodem, a gór­skie powietrze cięło nas po plecach, po szyi

i po oczach. Helena krzyczała do mnie, jak się czuję.

Dobrze — mówiłem — jedziesz, jak szalona, Heleno. Samochody, które mijaliśmy zwal­niały szybkość i jakby usuwały się w bok.

Położyłem rękę na jej odsłoniętym ramie­niu i poczułem pod palcami brzeg jej sukni

i pulsujące tuż obok życie. Doznałem dziw­nego uczucia, tak jakbyśmy nagle zaczęli tań­czyć w koło, beztrosko nad przepaścią jedną, potem drugą. Me wiedziałem, dlaczego mia­łem takie uczucie ciepła i zadowolenia. Prze­cież tak nie reagowałem mając naście lat cho­ciaż wiem, że było dla mnie wielkim przeży­ciem dotknąć dziewczynę, która mi się podo­bała.

Po niedługim czasie, gdy braliśmy ostry za­kręt przy wyjeździe z miasteczka zrozumia­łem, że pod moją ręką jest płomień życia, któ­ry wywołałem swoim własnym istnieniem. Poczułem w sobie wielką siłę, a jednocześnie wdzięczność nie wiem do kogo, może do na­tury, za Helenę.

Jedną ręką prowadziła samochód, a drugą uścisnęła mnie wplatając palce we włosy, że zdało mi się, iż huragan jakiś znienacka w to wszystko się wmieszał.

Zbliżaliśmy się do mojego domu.

Wstąpimy? — spytała Helena.

Jeżeli chcesz — odrzekłem — możemy wstą­pić. Ale tam nikogo nie ma, oprócz Jana, któ­ry pracuje w swoim pokoju.

To nie szkodzi — odrzekła Helena — chcę widzieć twój pokój z rana, kiedy smuga świat­ła zaczyna swoją wędrówkę.

Więc ty wiesz — zdziwiłem się. Kiwnęła głową.

Kiedy będziemy wracać do mojego domu, coś ci pokażę.

Czekałem na dalsze słowa, ale Helena na tym poprzestała.

Szliśmy korytarzem. Mijając pokój matki za­uważyłem, że drzwi były uchylone. Zdziwiło mnie to, pamiętam bowiem, że nikt tam nigdy nie wchodził.

Może ja sam zapomniałem je zaniknąć — po­myślałem i już miałem je zamknąć, gdy zau- ważyłern Jana odwróconego tyłem do drzwi.

Nie wiedziałem co zrobić. Helena stała za mną, też wpatrzona w głąb tego pokoju.

Jan z kimś rozmawiał.

Weszliśmy do środka. Przy kominku stał oj­ciec, cały wzburzony, ze sznurem w ręku. Rozmawiali o symbolice tego wszystkiego. Jan twierdził, że ojciec uległ jakimś starym sche­matom i przywiązuje zupełnie niedorzecznie wagę do tego sznura. Ojciec z kolei udowad­niał, że te niby schematy wynikają po prostu z jego doświadczenia, które nie sposób od sie­bie odrzucić.

Zostawiliśmy ich, a będąc już na korytarzu powiedziałem — zazdroszczę im Heleno, ty nie wiesz, jak bardzo im zazdroszczę.

Popatrzyła na mnie nic nie mówiąc i udaliś­my się na strych. Nie było tu ani sznura, ani pamiętnika, tylko na jednej z desek czerwie­niły się ślady krwi, kilka kropel i jedna z nich była rozmazana.

Oparłem się o jedną z belek i przyglądałem

się plamie światła wpadającego tu przez okno. Plama ta była zniekształcona, ponieważ ja sta­nąłem w smudze światła pomiędzy oknem a podłogą strychu.

Helena usiadła obok komina mówiąc — tu jest ciepło, Edwardzie, nie wiedziałam, że u ciebie na strychu jest tak dobrze. Skuliła się jak kotka i patrzyła na mnie, miałem wraże­nie, że to jest ktoś inny, jej zachowanie przy­pominało mi ruchy dzikiego zwierzęcia, wyda­wało mi się, iż najbardziej charakterystyczne skrzywienie głowy na bok mają najniebez­pieczniejsze drapieżniki gotujące się do sko­ku. Sam nie wiem, dlaczego tak pomyślałem, być może jej gęste, puszyste i jasne włosy przy­pominały grzywę lwa. Nie wiem. W każdym razie, patrząc na nią, nie czułem się zagrożony, a po prostu odczułem drapieżność życia, o czym nieraz zdarzało mi się zapomnieć.

Stoisz w samym środku smugi światła — rzekła Helena. Uśmiechnąłem się do niej.

Widzisz — rzekłem — oboje się nie spodzie­waliśmy, że jest ona również na strychu.

Helena śmiała się do mnie. Mimo że stałem w samym środku tej smugi odczułem, iż świat Heleny przepełniony jest pięknem, którego, niestety, wciąż nie znam. Mogę tylko patrzeć na jej ramiona, dotykać je, całować, trzymać w objęciach tę jej puszystą grzywę, ale co z tego, kiedy sam odczuwam pustkę i tylko po­wierzchnią mogę żeglować po nieznanym mi świecie Heleny. Jestem tylko na powierzchni tego świata — pomyślałem — chociaż cieszę się

i z tego, że odczuwam przyjemność patrząc na skuloną przy kominie Helenę.

Myślałeś o mnie? — spytała Helena.

Tak — odrzekłem — miałem przez chwilę wrażenie, że jesteś dzikim, drapieżnym zwie­rzątkiem, a potem znów wróciło moje upoko­rzenie wobec twojego pięknego i bogatego świa­ta. Helena roześmiała się tak szczerze i tak czystym głosem, że wydawało mi się przez chwilę, iż rzuciła w moim kierunku drabinę, abym mógł po niej się wspinać. Niestety, dra­bina upadła zbyt daleko ode mnie i na razie znów nie miałem szansy dostać się do piękne­go świata Heleny.

Wyszedłem ze smugi światła, a biała plama zupełnie się wyrównała, miała kształt okna, półokrągły z góry, a u dołu prostokątny.

Zbliżyłem się do Heleny i nagle zobaczyłem, że to siedzi matka i wyciąga do mnie białe ręce.

Zmartwiałem cały. Poczułem się, jak dzik ranny w samo serce.

Dlaczego? — wyrwało md się ze ściśniętego gardła.

Dlaczego? — powtórzyłem.

Wokół była wielka plątanina belek, a prze­de mną matka. Wstała i szła w moim kierunku.

Nie — ryknąłem tak głośno, jak gdybym zo­baczył nóż przy gardle. Zacząłem się cofać. Nagle poczułem silne uderzenie w głowę. Wszy­stko ze mną zawirowało i zapadłem w ciem­ność. Nie wiem, jak długo to trwało, ale po­czułem jakieś chrobotanie ni to z boku, ni z góry.

Otworzyłem oczy.

Zobaczyłem twarz Heleny i widziałem z ja­ką wielką ulgą odetchnęła.

Co ci się stało, Edwardzie? — spytała — by­łeś tak przerażony i patrzyłeś na mnie tak, jak­byś nie widział mnie, lecz kogoś innego, stoją­cego przede mną. Potem uderzyłeś głową w tę belkę i byłeś bardzo blady.

Nie potrafię się z tego wyrwać — rzekłem do Heleny — myślę czasem, że nie zdołam się nig­dy wydobyć z objęć tej smuga światła.

Nie dręcz się — rzekła Helena — myślę, że to jest do pokonania. Pierwsze, co zrobimy, to zamkniemy ten strych na klucz, a klucz rzuci­my ze skał, gdy będziemy wracać do mojego do­mu.

Muszę być jutro przytomny — rzekłem — mam iść do instytutu.

Pójdziesz, Edwardzie — rzekła Helena — ja też jutro pracuję. A teraz zrobimy tak, jak po­wiedziałam.

Kiedy wspinaliśmy się wśród gór i pęd po­wietrza targał nasze głosy, poczułem się le­piej. Obolała głowa zaczęła normalnie funkcjo­nować. Wysiedliśmy na samym szczycie, tam, gdzie kończyła się kamienista droga. Helena stojąc jedną nogą na występie skalnym, a dru­gą na piasku, rzuciła klucz w przepaść. Pa­trzyłem jak koziołkował w dół, tak jakby i pro­mienie słońca go spychały.

Naokoło był spokój.

Na samym dole rosły jakieś krzewy. W moim sercu panowała pustka, myślę, że i twarz moja była szara i bez wyrazu. Rozglądałem się

po okolicy, Helena patrzyła na krzewy rosnące na samym dnie tej przepaści. Wiedziałem, że nic mi tu nie grozi.

To dziwne — pomyślałem — jak bardzo nie lubię tego strychu.

Konflikt

Pojechaliśmy z Heleną do miasteczka. Mia­łem w sobie niepokój, nie lubiłem spojrzeń tych ludzi i wyrzucałem sobie nieraz to, że ich nie lubię. Czułem się osaczony tymi spojrzeniami i prowadziłem jakąś błazeńską grę tylko wów­czas, gdy nie miałem żadnej szansy się wyco­fać. Teraz z Heleną było mi to obojętne.

Wiesz, Heleno — rzekłem — jest mi z tobą dobrze. Jestem gotów robić to, co mi się podo­ba i nie czuję się skrępowany. Uśmiechnęła się do mnie.

Dlaczego miałbyś się czuć skrępowany? — spytała Helena — czym.

Więc ona tego nie odbiera — pomyślałem — osiągnęła, doprawdy, najwyższy stopień wol­ności.

Nie rozmawialiśmy już o tym więcej.

Zacząłem przypominać sobie zieleń jej sukni tam na skale, koziołkujący klucz i górskie pej­zaże. Starałem się to wszystko w myślach upo­rządkować, a monotonia jednopiętrowych dom- ków temu sprzyjała.

Jechaliśmy szybko.

Helena zajęta była jazdą. Prowadziła dosko­nale, ale kiedy jechaliśmy przez miasteczko, zawsze wyczuwałem w niej jakąś zwiększoną

koncentrację. Weszliśmy do tej samej kafeterii, w której siedzieliśmy z Janem w dniu pogrze­bu jego matki.

Helena była świeża i rozpromieniona. Było mi z nią dobrze. Rozmawialiśmy o ludziach z miasteczka. Ona znała ich niejako zawodowo, przychodzili po poradę, rozbici lub niezdecy­dowani. Ja znałem niewielu i to głównie pra­cowników instytutu albo znajomych ojca.

Nagle Helena zmieniła ton rozmowy. Zda­wała się być bardziej skupiona. Pomiędzy oj­cem a Janem — rzekła — istnieje jakiś kon­flikt. Dużo rzeczy rozumiem — dodała — ale źródeł tego konfliktu nie pojmuję. Zdumiały mnie te słowa tak, że patrzyłem prawie głup­kowato to na nią, to na stół, na który kelnerka akurat stawiała dymiącą herbatę.

Co mówisz? — spytałem.

Myślę, że słyszałeś, Edwardzie, tylko nie mo­żesz się z tym pogodzić.

Kiwnąłem głową.

Przypomniałem sobie dzisiejszy urywek ich rozmowy, nie zdziwiło mnie nic poza tym, że ojciec był wzburzony. Ze spojrzenia Heleny wyczytałem, iż odkryła przede mną ważny ślad, rozszczepiający naszą rodzinną egzystencję.

Jesteś tego pewna? — spytałem.

Jestem tak pewna, jak tego, że ty tu sie­dzisz, Edwardzie — odrzekła.

Na dnie mojego serca znów pojawił się osad goryczy. Myślę, że on tam w ogóle był, tylko że zapomniałem o nim chwilowo. Nde mam już dwudziestu lat — pomyślałem — a tak łatwo poddaję się uniesieniu.

Myślisz, że to ma związek z moją matką? — spytałem.

Nie wiem — odrzekła — nie znam żadnych sensownych motywów, aby uzasadnić tę myśl.

Dziwne wydawało mi się to, iż Helena, która pozornie podejmowała rozmowę na dość bła­he tematy, nagle błysnęła taką przenikliwością. Czyżby to była zupełnie inna kobieta aniżeli mi się wydaje — pomyślałem, patrząc na nią.

Dotknęła mojego czoła rozgrzaną ręką tak, jakby dawała znak moim myślom, aby się roz­proszyły. Czyżby była zupełnie kimś innym — pomyślałem i wtedy stwierdziłem, że właściwie nic o niej nie wiem. Może ma bogatych ko­chanków, może tańczy w nocnych lokalach. Mo­że się drogo sprzedaje, bo jest ładna. Czułem, że myśli te idą obok mnie i nie wywołują żad­nej reakcji, tak, jakby to było zupełnie obojęt­ne.

W pewnej chwili poczułem, jak się od niej oddalam. Oddalałem się i od niej, i od tych lu­dzi siedzących naokoło i miałem tylko jedną myśl — czy jest dla mnie gdzieś jakieś miejsce. Minąłem ojca i Jana, zajętych rozmową, miną­łem spadający klucz i w końcu stwierdziłem, że siedzę nad źródłem, a obok ktoś stoi i łowi ry­by. Wdałem się z nim w rozmowę.

Czy masz żonę? — spytałem.

Tak — odrzekł wędkarz.

Czy nie uważasz, że ona cię w tej chwili zdradza? — spytałem zdenerwowany.

Być może — rzekł wędkarz — że śpi teraz z innym mężczyzną, ale to nie jest zdrada. Jeżeli

pan dobrze rozumie naturę, to pan wie, że ni­czego takiego nie ma.

Zacząłem się wędkarzowi przyglądać i zau­ważyłem, że ma brodę. Odwrócił się do mnie twarzą i prawie krzyknąłem. To był mój dzia­dek.

Chciałem wstać, ale mi się nie udało, zaczą­łem drżeć ze strachu.

W górze usłyszałem głos Heleny i widziałem, że zamiast klucza ona sama spada w przepaść. Oderwałem palce od twarzy, byłem spocony.

Naprzeciw mnie, z drugiej strony stolika, Helena przyglądała mi się uważnie.

Wydało mi się, Heleno, że się od ciebie odda­liłem — rzekłem.

Nie miałeś żadnego powodu, aby to zrobić — powiedziała — naprawdę, Edwardzie, wierz mi.

Wierzę ci, Heleno — rzekłem — wierzę ci, moja droga.

Widzisz, mój dziadek powiedział, że to jest nieważne, że śpisz z innym mężczyzną.

Ty to mówisz bez kontekstu — rzekła Hele­na — w takim razie twój dziadek ma rację.

Poczułem ulgę.

Czasem napadnie mnie zupełnie niedorzecz­na myśl — rzekłem.

Nie szkodzi — rzekła Helena — jest mi z to­bą dobrze, Edwardzie.

Były to słowa, na które czekałem. Nareszcie —myślałem — nareszcie wiem, jak bardzo by­ło to dla mnie ważne. Zacząłem żartować i by­łem uspokojony.

Zaproszenie na wernisaż

W pewnej chwili drzwi się otworzyły i wszedł chłopiec z gazetami. Kupiłem jedną i zacząłem przeglądać ostatnią stronę. Potem od­dałem ją Helenie. Nagle Helena wskazała mi palcem rubrykę z ogłoszeniem o wernisażu mo­jego ojca. Otwarcie wystawy miało być za ty­dzień.

Pójdziemy? — spytała Helena.

Pójdziemy — odparłem — ojciec sam zresztą nas zaprosi.

Zbliżała się pora obiadowa, wiedziałem, że ojciec tu często przychodzi. Dziś jednak się nie zjawiał.

Kiedy jechaliśmy ulicami miasteczka, powie­działem nieoczekiwanie dla samego siebie — mam przeczucie, Heleno, że wydarzy się u nas jakieś nieszczęście, niestety, nie wiem w ogóle, co to może być.

Ja mam też takie przeczucie — rzekła Hele­na— i proszę cię, Edwardzie, zamieszkaj u mnie. Emanuel cię zna, a poza tym mieszkam sama.

To nie jest takie proste — odrzekłem — mam w swoim domu gabinet, mam tam wiele książek i przyrządów.

Weź, co potrzebujesz na co dzień i przyjedź

prosiła Helena — dopóki nie jest za późno.

Zrobiło mi się bardzo smutno. Zamiast cie­szyć się sobą, to pomiędzy nas wkradają się jakieś złe przeczucia — pomyślałem. Powinniś­

my śpiewać z radości, trzymać w objęciach wiatr, który nas muska, skąd takie myśli.

Dobrze — rzekłem — przyjdę do ciebie, He­leno, może moja nieobecność zażegna to, co wi­si nad moim domem.

Popatrzyła na mnie i nic nie powiedziała. Wiedziałem dobrze, że miała myśl w pogotowiu, ale nie wypowiedziała jej głośno. Po chwili zauważyłem jakiś błysk w jej twarzy coś, jak­by strach albo przerażenie.

Musisz to zrobić teraz — rzekła.

Podjechaliśmy szybko pod mój dom i weszliś­my do pokoju. Za biurkiem siedział ojciec i coś czytał.

Ojciec nigdy nie wchodził przedtem do mo­jego pokoju. Chcesz, abyśmy się znienawidzili

ryknąłem prawie i rzuciłem się do pokoju matki. Tłukłem pięściami o twardy kominek, aż całe przerażenie i nienawiść zamieniły się w ból.

Upadłem.

Czułem jak ojciec z Heleną wynoszą mnie do pokoju Marii i kładą ostrożnie na łóżku.

Jest nieprzytomny — słyszałem głos Heleny.

Jesteś piękną kobietą — mówił ojciec do niej —chciałbym cię malować i mieć wciąż w wy­obraźni dzieło natury, które .ma na imię Hele­na. Chciałbym cię też mieć dla siebie.

Wszystko to rozgrywało się tak nagle, iż myślałem, że śnię. Byłem nawet pewien, że to są nowe obrazy podsuwane mi przez kogoś spoza smugi światła. Leżałem długi czas i wi­działem w wyobraźni ich oboje, dziwne tylko, że ani jedno, ani drugie nie* straciło dla mnie

uroku, dziwiłem się jedynie, że to robili, może byli bliżej siebie aniżeli ja z Heleną. Odczu­łem wielki ból, tak jakby mi ktoś zawiesił ka­mień u szyi i wtrącał w rozszalałą wodę.

Podniosłem głowę i zobaczyłem ojca i Hele­nę w uścisku. Byłem bardzo słaby, tak że nie mogłem wstać.

Dlaczego oni to robią — myślałem i myśl ta obsesyjnie krążyła mi po głowie. To jest ten świat, którego nigdy nie zdobędę. Dlaczego im to jest dane, a ja muszę babrać się w tych niskich i prymitywnych odruchach. Wydawa­łoby się, że wszyscy mamy jednakowe prawa. Dlaczego istnieje jakaś granica pomiędzy ich światem a moim.

I wtedy zrodziła się we mnie gorzka myśl, którą początkowo odpychałem wszystkimi siła­mi. Po chwili jednak owładnęła mną, byłem bowiem zupełnie osłabiony. Iść śladem matki. I kiedy to zrozumiałem, rozjaśniała świadomość, jakby wzeszło nowe słońce. Iść śladem mojej matki — mówiłem do siebie. Nie zauważyli, że na nich patrzę. Helena była znacznie niższa od ojca i wspinała się na palcach wygięta przy tym tak pięknie, że przyszedł mi na myśl pły­nący po rzece biały ptak. Ojciec zasłonił ją swoimi ramionami i teraz w tej gorączkowej chwili zdałem sobie sprawę, jaki jest postawny i piękny. Odczułem głęboki żal, nie wiem do kogo, ale byłem pewien, że nie do tych dwoj­ga ludzi. Był to bardzo głęboki żal. I wtedy przyszło pierwszy raz w życiu niemal fizyczne poczucie buntu.

Nie — wycedziłem przez zaciśnięte zęby —

znajdę inną drogę, nie muszę iść śladem mo­jej matki. Zdałem sobie sprawę, że mam prze­ciwko sobie całą jej rodzinę, sięgającą dziadka z psami i babkę lesbijkę. Rzuciłem tym nie­przeniknionym dla mnie mrokom zuchwałe i być może bezczelne wyzwanie, ale ta widziana przed chwilą scena pchnęła mnie do tego. Nie będę nigdy szmatą rzuconą pod nogi ludzi tak, jak teraz — rzęziłem przez zęby. Gryzłem rękę aż do krwi, a ból dawał mi wyraźną ulgę. Po tym wybuchu znów zalała moje serce fala pie­kącego żalu. Nie zawiniłem tu — szeptałem — jaki jest mój udział w tej walce dwóch świa­tów, na których krawędzi się znalazłem. Czy ja ponoszę odpowiedzialność za to, co robił mój dziadek, czy to moja wina, że nie jestem po­dobny do ojca. Nie — syknąłem — nie poddam się.

Ojciec z Heleną zauważyli, że wróciła mi przytomność. Usiedli obok łóżka i Helena wzię­ła moją głowę w swoje ręce. Zniknęła z moje­go serca fala buntu i żalu i zacząłem całować jej ręce.

Szukałem cię, Edwardzie, w twoim gabine­cie i wtedy zainteresowała mnie twoja praca, o której mi opowiadałeś i czytałem w prasie, chciałem na własne oczy zobaczyć rękopis, dzie­ło twojej inteligencja, nie wiesz jakim wielkim było to dla mnie przeżyciem siedzieć za twoim biurkiem i czytać twój rękopis. Jesteś wiel­kim człowiekiem, Edwardzie—rzekł ojciec.

Wpatrywałem się w niego z uwielbieniem. Było to inne uczucie, niż to, które mi towarzy­szyło, gdy słuchałem głosu Emanuela.

Myślałem, że tylko sztuka określa ludzi wiel­kimi — rzekłem — nigdy tobie nie dorównam, ojcze.

Helena się uśmiechnęła i wzięła moją głowę w swoje ramiona. Poczułem jej ciało i przez skórę doznałem wstrząsu tak obłędnego, że nig­dy przedtem nie miałem takiego uczucia szczęś­cia i zadowolenia.

Ani ja nigdy tobie nie dorównam, Edwar­dzie — rzekł ojciec. Słowa te były tak niespo­dziewane dla mnie, że zacząłem się zastanawiać

jestem też przytomny, czy nie.

Ojcze — rzekłem — jest tylko jeden świat piękna.

Tak — rzekł ojciec — ale trzeba go zdobyć, a ja wierzę w ciebie, Edwardzie, i wiem, że go zdobędziesz.

Czułem jak opuszcza mnie napięcie. Słowa ojca były dla mnie najlepszą nagrodą za wszy­stkie trudy, które dotąd poniosłem. Wielokrot­nie byłem tak zmęczony, że gdy wychodziłem ze swojego gabinetu, wirowało mi w głowie i gdy zdarzyło mi się przechodzić obok matki lub kogoś innego, to widziałem trzy postaci za­miast jednej i nie byłem pewien, którą ominąć. Teraz odczułem odprężenie.

Widzisz, ojcze — myślałem —■ wcale nie wiesz, że tymi słowami wydałeś pomyślny wyrok na resztę mojego życia. Jak bardzo kocham tego człowieka.

Czasem wydawało mi się, że on sam jest dziełem swojego talentu, jakby był postacią, która zeszła z obrazu, ze świata sztuki.

Dziwne — myślałem — że są ludzie, których obecność wystarcza, aby nadać wszystkiemu piękny kształt. Rysy twarzy Heleny były bar­dzo podobne do tych, które miał Emanuel, po­stawą przypominała jednak swoją matkę i zro­zumiałem, że w Helenie ojciec odnalazł swoją Barbarę. Musiało to być dla niego wielkie prze­życie, bowiem wciąż jeszcze widziałem, jak rę­ce jego drżą.

Odnalazłeś dziś swoją Barbarę — myślałem patrząc na niego — dotknąłeś ją taką samą, jak kiedyś. Ale musiałeś zauważyć rysy Emanuela w twarzy Heleny, na pewno dobrze go zapa­miętałeś. Czym to dla ciebie było. I istnieje, nie można na to zamknąć oczu. Te rysy, być może, uświadomiły ci, że Helena ubóstwia Ema­nuela, jesteś tak bardzo wrażliwy, że na pew­no zdajesz sobie z tego sprawę.

Przez chwilę znów miałem uczucie duszności i powstała we mnie wielka chęć usunięcia tej przeszkody z drogi ojca.

Po chwili zrozumiałem, że jest to zupełnie niedorzeczna myśl i w końcu nie wiem, jaką rolę odgrywał świat Emanuela w życiu mojego ojca.

Odnalazłeś swoją Barbarę — myślałem pa­trząc na jego pogodne i śmiejące się oczy. Miał w sobie tyle dziecinnej radości, że czułem jej falowanie, jak rzuconej na powierzchni jeziora smugi światła podczas wiatru. Na dnie serca tego człowieka musi istnieć nieogarnięty wprost spokój—myślałem. Jak on go zdobył, czy dla­tego, że miał szczęście urodzić się w innej ro-

8 — Oczy diabła

dżinie, czy też zdobył go swoim talentem, swoimi rękami. Pomyślałem, że bardzo rzadko rozmawialiśmy o rodzinie mojego ojca.

Pamiętam dziadka z ojca strony, szczupły, niezbyt wysoki, wnosił ze sobą dużo entuzjaz­mu i zainteresowania tym, co robił. Ojciec miał postać i rysy swojej matki, bardzo zrównowa­żonej i pięknej kobiety. Przyjeżdżali do nas czasem w niedzielę czerwonym, wielkim samo­chodem, z ogromnym bukietem różnych kwia­tów w zależności od tego, jaka była pora roku. Lubiłem odbierać od tej starszej pani kwiaty, przy okazji dotknąłem jej ręki albo ona pogła­dziła moje włosy. Byłem wtedy bardzo szczęś­liwy, myślę, że i dziś potrafiłbym odtworzyć z pamięci zapach ręki tej kobiety, przed którą czułem nabożną cześć i jakiś dziwny związek, wtedy dla mnie niezrozumiały. Wiedziałem je­dynie na pewno, że byłem gotów za nią iść, do­kądkolwiek by zechciała. Raz tylko byłem w ich domu i pamiętam pluszowe poduszki, które przy dotyku wywoływały we mnie dreszcz. Pa­miętam najbardziej jedną chwilę, jaką przeży­łem w tamtym domu. Kiedy matka ojca po­dała mi pierniki i zamieniła ze mną parę słów, poczułem tak rwącą tęsknotę, że wydało mi się, iż będę się wił z ¡bólu. Dziś wiem, iż był to ten moment, w którym atmosfera domu mojego ojca przeniknęła mnie na wskroś. Wiem też, że był to pierwszy, nieuświadomiony akt buntu przeciwko sobie. Uderzyła ¡mnie cisza tego do­mu i miękki, melodyjny głos rtej starszej ko­biety. Po raz pierwszy znalazłem się w innym zupełnie świecie i od tego czasu tak bardzo do

niego lgnąłem, choć chwilami wątpiłem i wy­dawało mi się, że droga do niego jest przede miną zamknięta.

Chciałem cię, Edwardzie, zaprosić na werni­saż, za tydzień — rzekł ojciec — dziś wyjadę i wrócę na dzień przed otwarciem.

Nie wiedziałem, że się spotkamy — zwrócił się do Heleny — jeżeli będziesz mogła, to przyjdź­cie razem z Edwardem.

Dziękuję, ojcze, już wcześniej postanowiliś­my być na twojej wystawie, przeczytaliśmy o niej w gazecie.

Jest to pierwsza wystawa w naszym mia­steczku i nie wiem jak wypadnie — zamyślił się ojciec.

Znów widziałem cienie na jego twarzy. Wie­działem, o czym myśli. Zastanawiał się, czy ci przeciętni ludzie, sklepikarze, robotnicy i nau­czyciele potrafią wznieść swoją wyobraźnię na tyle, aby rozumieć jego obrazy. Będą na pew­no głośno podziwiali, bowiem znają z prasy ich wielkie sukcesy na wystawach w największych galeriach świata. Ale czy one do nich przemó­wią, czy wejdą w te rejony wyobraźni, któ­rych, być może, ludzie ci są pozbawieni.

Jesteś podobny do studenta przed egzami­nem, Henryku — rzekła Helena — i jeszcze trochę, a będziesz się dziwił, że nie pada żadne pytanie.

Śmieliśmy się razem z Heleną i ojciec ocknął się 'Z zadumy.

Myślę, że przeczuwał, iż będę bardzo oczaro­wany tą wystawą. Jakże mogłoby być inaczej, kiedy ja, jego syn, czynię od dawna wysiłki,

aby ten jego świat zdobyć i co chwila ogarnia mnie przygniatające zniechęcenie, a teraz ci lu­dzie, przecież to jest w ogóle niemożliwe, długo trwa nauka tak wielkiej wyobraźni, jaką miał mój ojciec, być może trwać ona będzie całe pokolenie albo dwa. Teraz zrozumiałem tęsk­notę twórców do przyszłych pokoleń, tu nie tylko chodziło o zachowanie wiecznego życia, ale przede wszystkim o zrozumienie. Cieszy­łem się z tego odkrycia jak dziecko i niemal bezwiednie przybliżałem włosy Heleny do swoich ust. Była we mnie jakaś wielka cisza, wszystkie poprzednie obrazy nocy i tego poran­ka zniknęły. I nagle, jakbym miał przeczucie, że dotknąłem krawędzi świata mojego ojca i Heleny. Było to tak, jak kiedyś w dzieciństwie, kiedy odkryłem sam piękno gór. Rozebrałem się do naga na najwyższym szczycie i wyciąg­nąłem ręce do czerwonej jarzębiny mówiąc1— jestem tak samo piękny, jak ty, moja droga, i mam w sobie tyle samo słodkiej czerwieni, co ty. Wołałem tak słysząc tnad sobą szum ja­rzębiny i odczułem, jakby dwa bloki lodu ru­szyły z mojego serca. Potem położyłem się pod tą jarzębiną, a wokoło stały szczyty gór z taki­mi samymi jarzębinami, pod którą ja akurat le­żałem. Zamknąłem oczy i odczułem grę promie­ni słońca na moim ciele. Wydało mi się, że jest ono instrumentem, a te promienie palcami kosmosu i potrącają we mnie struny, o któ­rych istnieniu nie miałem dotąd pojęcia. Te­raz było bardzo podobnie. Więc mam w sobie nieporuszone pokłady odczuwania świata — myślałem — więc to tylko zależy od tego, abym

miał dość sił je poruszyć podczas przypadko­wego spotkania z ich światem. Nie będę już chodził ze sznurem po strychu — śmiałem się w duchu — nie będę rozbijał sobie głowy o ko­minek w pokoju mojej nieżyjącej matki. Za­pragnąłem im to powiedzieć, co dokonało się przed chwilą we mnie, zastanawiałem się je­dynie nad słowami, jakich należałoby użyć.

Dwa talary

Ale w tej chwili wszedł ktoś do domu. Był to agent handlowy, z którym ojciec na parę dni musiał wyjechać. Zostaliśmy z Heleną sa­mi. Dom był pusty. Trochę byliśmy tą swoją obecnością oszołomieni. Nie mogłem zapomnieć tego jej pocałunku z ojcem. Kłuło to we mnie, jak zatruta strzała i mimo wysiłków wciąż wra­cało. Coś z obrazu Heleny odeszło i nic nie mog­łem na to poradzić. Chociaż, z drugiej strony, wydała mi się teraz bogatsza i szlachetniejsza. Poczułem w sobie tak wielką siłę, że mógłbym rzucić kamień stukilowy do morza, które było kilka mil stąd. Zrozumiałem, że zwyciężę nie dlatego, że ojciec jest starszy i ma mniejszą szansę, ale dlatego, że tak bardzo tego pragnę i Helena jest moją Barbarą, a dla ojca jest je­dynie jej wspomnieniem. Natura jest dobra, że dała Helenie takie ręce, takie piękne oczy i mnie obdarzyła tak wielką siłą. Śmiałem się do siebie w duchu. Była to radość, którą od­czuwałem każdym najdrobniejszym włóknem nerwu. Moja Helena — myślałem patrząc na

nią i śmiejąc się ze szczęścia. Moja Helena. Wi­działem nas idących przez pustynię z bukłaka­mi wody i gdzieś ginących na horyzoncie, bo mieliśmy swój własny cel. Wiatr pustynny roz­wiewał nasze włosy, piasek bił w kolana, a myśmy się trzymali za ręce i czerpiąc siłę z tego uścisku pokonywaliśmy te wielkie, nieo- garnięte przestrzenie.

Chciałem wstać, ale byłem tak osłabiony, że musiałem z powrotem usiąść na łóżku. Hele­na przyniosła mi wino to, które bardzo lubi­łem, pamiętała o tym. Co chcesz zabrać ze so­bą? — spytała — powiedz, pomogę ci przenieść do samochodu.

Wziąłem parę książek, maszynę do liczenia i rękopisy. Zasłoniłem okno i pojechaliśmy.

Następne dni bywałem regularnie w instytu­cie, a Helena przyjmowała pacjentów w swoim gabinecie. Instytut leżał poza miastem i trzeba było jakiś czas jechać pod górę. Zawsze na tym odcinku drogi ni stąd, ni zowąd myślałem o Marii, że może ją spotkam.

Pewnego dnia, rzeczywiście, zauważyłem z daleka jej wóz. Ona też mnie spostrzegła. Za­trzymaliśmy się.

Była bardzo uradowana, że mnie zobaczyła i zaczęła coś głośno wykrzykiwać. W końcu zorientowałem się, że pyta mnie, gdzie miesz­kam.

U Heleny — odpowiedziałem.

Przyjdę do was wieczorem — rzekła i ma­chając mi ręką, odjechała. Kiedy na zakręcie ginęła jej sylwetka, doznałem dziwnego uczu­

cia, wydało mi się, że wokół Marii istnieje gę­sta sieć pajęcza i ona usiłuje ją przebić, ale właściwie zmienia jedynie swoje położenie, a sieć bardziej przypomina grząskie błoto aniżeli prawdziwą sieć. Dlaczego mam takie odczucie

pomyślałem — nie ma ku temu żadnego po­wodu.

Maria była tą istotą, która mnie najbardziej rozumiała. Rozumieliśmy się oboje bez słów, może dlatego pod pokrywą śmiechu wyczułem w niej coś niebezpiecznego. Jeżeli to nie jest jedynie moja sugestia, trzeba dla Marii coś zrobić. To jej ręce po raz pierwszy poczułem na swojej twarzy, kiedy wyszedłem z domu po kolejnej awanturze z matką i zaciskając pięści gryzłem piasek i drobne kamyki, które leżały na skraju drogi. Maria wydobyła je z moich ust i otarła mi pot z czoła. Uczułem taką ulgę, jak gdyby na świeżą ranę przyłożo­no maść balsamu. Szliśmy potem drogą ku skałom i wspinaliśmy się po nich.

Maria jest dla mnie drogocennym klejnotem, którego wartość jedynie ja znam.

Nagle ujrzałem, że wraca. Wyglądała jednak zupełnie inaczej. Miałem wrażenie, że dookoła jej szyi oplątały się te pajęcze sieci i jest bez­radna.

Chcę ci coś powiedzieć, Edwardzie — rzekła

ale chodźmy do naszego źródełka.

Zeszliśmy na samo dno doliny zostawiając

samochody wysoko na płaskiej skale.

Nie potrafię sobie poradzić, jestem zgubiona.

Nie zdałaś egzaminów? — spytałem.

Zdałam z wyróżnieniem — rzekła i uśmiech­

nęła się, ale uśmiech ten był już od samego po­czątku jakiś z warzony. Wiesz, gdy grałam so­naty Beethovena — dodała — nigdy nie widzia­łam tak wielkiego zainteresowania na naszej uczelni. Ale w czasie koncertu coś we mnie łkało, chciało mi się wyć.

Usiadła na kamieniu i obserwowała rybę.

Wierzę, Edwardzie, w porządek rzeczy, ale mu się sprzeniewierzyłam.

Zęby miała zaciśnięte, czułem, iż w jej ser­cu rozpętało się piekło.

W tej chwili znów wrócił ów obraz z daw­nych lat, gdy wybierała tymi rękami piasek z moich ust.

Zrobię dla ciebie, co chcesz, Mario — rzek­łem.

To nie jest takie proste, mój drogi, ja sama nie potrafię sobie pomóc, być może, brak mi zrozumienia sytuacji, sama nie wiem, czego. Odkąd przyszedł do naszego domu Jan, dzieją się ze mną rzeczy nie do uwierzenia. Ty wiesz, że sprawia mi przyjemność dotknięcie klamki jego drzwi. A kiedy rozmawiamy, to cała drżę. Widzisz, ale ja chcę dochować wierności Ema­nuelowi, człowiekowi, który odkrył mnie samą i mój świat i wiem dobrze, że nikt nie jest zdolny mu dorównać.

Przeczuwałem to — odrzekłem — ale nie wiedziałem, jak sobie z tym poradzisz.

Milczeliśmy.

Poza tym przysięgaliśmy sobie z Emanuelem, że nie będzie dla nas innych światów poza na­szym własnym. Ty wiesz, Edwardzie, że wie­lokrotnie już zmierzałam do tego, aby roz­

trzaskać się o skały, a w ostatecznym momen­cie szarpnęłam kierownicą i objechałam je.

Teraz odczułem całą ¡głębię tego rozdarcia Marii. Ona nie może zgodzić się na fałszywość sytuacji, a nie potrafi wyjawić Emanuelowi prawdy, bowiem sama jej do końca nie zna. Na .pewno nie chciałaby i może nie potrafiła­by stworzyć sobie innego świata aniżeli ten, który powstał za sprawą Emanuela.

W nas coś jest — rzekłem do Marii — w to­bie i we mnie, drzemie to na dnie serca, jak drapieżne zwierzę, a od czasu do czasu pod­nosi się na łapy i gryzie, ty to czujesz.

Czuję, Edwardzie, ale nie mam sił, aby to z siebie wyrwać.

Zrobiła to nasza matka — dodałem — ale zgi­nęła razem z tym, co w niej było, myślę jednak, że nie musimy iść jej śladem.

Maria spojrzała na mnie. Zobaczyłem w jej oczach śmiejącą się bestię, z otwartym pyskiem i pazurami. Wydało mi się, że jeszcze chwilę, a otrzymam cios, i zadrżałem. Widziałem, że ręce Marii zatrzęsły się, jakby z zimna, wi­docznie w moich oczach zobaczyła to samo zwierzę.

Nie możesz opuścić Emanuela — rzekłem.

Nie mogę być Obojętna wobec Jana — odpar­ła Maria.

To jest okrutne — pomyślałem. Czyż napraw­dę nie ma z tego wyjścia. Wiedziałem, że mu­szę coś zrobić, nie mogę pozwolić, aby Maria roztrzaskała się o skały. Ale co tu pomogą sło­wa, tu jedynie czas miałby znaczenie i praca.

Położyłem się na brzuchu i wychlapałem

twarz źródlaną wodą. Wiatr mi ją osuszał i czułem się nieco lepiej. Szarpnąłem Marię gwałtownie do siebie, aby otrząsnęła się z tych myśli.

Będziemy się ścigać po tej dolinie — zapro­ponowałem — zobaczysz, jak się zmęczymy, bę­dzie dobrze.

Biegaliśmy boso tak, jak dawniej jako dzie­ci i wydawało mi się, iż czas minął tak niepo­strzeżenie, że dotąd nie potrafimy zdać sobie sprawy, że nie jesteśmy już dziećmi.

Maria upadła.

Podniosłem ją, wymasowałem stłuczoną no­gę i popędziliśmy w górę strumienia jak wa­riaci, aż straciliśmy z oczu nasze parkowis- ko.

Nagle zatrzymałem się — mam — wołałem do Marii, która mnie wyprzedziła.

Mam, Mario, co mi dasz jak ci wyjawię?

Przybiegła zadyszana.

Przyjdę dziś do was i będę cały wieczór grać moje utwory na gitarę.

Droga Mario — myślałem — nic piękniejsze­go nie możesz mi dać. Ścisnąłem ją tak za ra­miona, że musiała się siłą wyrwać. Pracuj nad sobą i przyglądaj się swojej naturze i wierz mi, że nigdy nie będzie sytuacji, w której zaistnie­je rozdarcie nie do pokonania, wiem na pewno, że jest to znakiem słabości i nieudolności. Kie­dy będziesz ogarniać swoją wyobraźnią coraz szersze rejony, wtedy sama zobaczysz kto w niej zamieszka. I temu bądź wierna, bądź wier­na swojej naturze. Pamiętasz, jak wyjmowałaś mi piasek spomiędzy zębów, ty wiesz tak sa-

L

imo, jak ja, że nie istnieje litość. Jest tylko sku­teczne działanie.

Maria złapała mnie za szyję i zaczęła tań­czyć tak obłędnie po kamieniach, aż z całych sił musiałem utrzymywać równowagę.

Śmieliśmy się oboje, bo jeszcze raz pokona­liśmy owe ciemne przestrzenie, które w nas mieszkały. Nasze oczy były czyste, jakby się przed chwilą kąpały w złotej wodzie, nasze rę­ce drżały ze szczęścia.

Tak, Edwardzie, masz rację — krzyczała Maria, aż echo wybiegało ponad szczyty gór i ginęło, a w ślad biegły dalsze słowa Marii — jesteś najlepszym człowiekiem na świecie, Ed­wardzie, dziękuję ci, mój drogi, przyjdę do was dziś wieczorem.

Ryby myślały na pewno, że oszaleliśmy, bo stały cicho nad samym dnem i nam się przy­glądały. Nikogo więcej tu nie było.

Zmęczeni usiedliśmy na kamieniach. Maria trącała palcami nóg chłodną wodę źródła, wy­glądało to tak, jakby chciała ją zawrócić.

Tyle zieleni — myślałem — a wszystko po to, aby mogło z niej wypłynąć to niewielkie czy­ste, źródło. Siedzieliśmy zamyśleni.

Pod naszymi nogami płynęły ryby, a nad nami rozciągały się wzgórza, porośnięte zielo­nymi krzewami i lasem.

Zbliżał się wieczór.

Widziałem, że Maria czuła się tu dobrze. Mnie też wydawało się, że za tymi wzgórzami istnieje ciemność, jedynie w dolinie zdołaliśmy nasz świat rozjaśnić. Widziałem też, że Maria boi się tamtego świata, wolała być tutaj ze

mną. Wolała dotykać nogami tych zimnych ka­mieni wypłukanych tą dawną wodą z naszego strumienia'. Było cicho i przyjemnie. Szosa nie była stąd widoczna, czasem dochodziło przy­głuszone echo warkotu jakiegoś samochodu.

W pewnej chwili wydało mi się, iż z gór ktoś schodzi. Nie mogłem wierzyć oczom.

Spojrzałem na Marię i zobaczyłem, iż cała dygoce.

Wiesz kto to jest? — spytałem.

Tak — odrzekła Maria — poznałam go po psach.

Rzucała się na nas sfora psów, a z tyłu dzia­dek w świecących butach coś do nas krzyczał.

Słyszysz coś, Mario? — spytałem.

Nie — odrzekła — on wskazuje na ciebie — dodała.

Wstałem, ale wydało mi się, że nogi moje są z kamienia.

Naokoło, jakby wszystko zamarło i ten krzy­czący dziadek.

Ale ma gęstą brodę — pomyślałem — ani czas, ani oddalenie od nas go w ogóle nie zmie­niły. Szedł takim samym krokiem, jak go pa­miętam.

Podszedł do nas blisko tak, że czuliśmy za­pach jego tabaki i zaczął nam coś podawać, by­ły to srebrne monety, dość dużej wartości w jego czasach. Potem odszedł pół tanecznym krokiem, a za nim wszystkie psy. Kiedy znikł za linią wzgórza, przeszedł mnie dreszcz. Nie było to przerażenie, lecz poczucie jakiejś bez­nadziejności. Nie wiem skąd się to we mnie wzięło, w każdym razie upadłem na kamienie

z twarzą w dłoniach i wydało mi się, iż moje serce tego nie wytrzyma. Poczułem rękę na włosach. Maria klęczała nade mną z poszarza­łą twarzą nie mogąc wydobyć z siebie słowa.

Co zrobimy z tymi monetami? — spytała wreszcie.

Czy on miał długi? — spytałem.

Tak — odrzekła Maria — ale dziwne, że nikt się po nie nie zgłaszał.

Przez dłuższy czas nie powiedzieliśmy ani słowa.

Wyrwać się z tego—mówiłem — tego jed­nego najbardziej pragnę w życiu.

Chodź, Edwardzie — rzekła Maria — wejdzie­my do strumienia i niech nas ta chłodna woda oczyści.

Dobrze — rzekłem — i zeszliśmy w dół nad nasz strumień. Jak na porę jesienną było ciep­ło. Zdjęliśmy ubrania i weszliśmy do wody. Za­nurzyłem się cały i otworzywszy oczy pod wo­dą zobaczyłem czyste piaszczyste dno. To wzgó­rza dotknęły nas swoim cichym szeptem prze­mijania, to zieleń odgrodziła nas od tamtej, zimnej linii.

Musieliśmy wejść do tego strumienia — po­myślałem.

Jakie to dno jest czyste — wołałem do Marii, po czym znów zanurzałem się i dotykałem je rękami. Było kamieniste, ale kamyki były drob­ne i wygładzone.

Pamiętasz, Edwardzie — wołała Maria — na­szą kąpiel tu, gdy byliśmy dziećmi?

Tak — odrzekłem — a wiesz, kto nas tu przywiózł?

Dziadek — odparła — ale wtedy jeszcze nie miał tych psów. Usiadłem na dno jak rażony piorunem, woda wymywała pode mną kamyki i zagłębiałem się w piasek.

Nagle zacząłem się drzeć jak opętany — wiesz, Mario, żeśmy go w ogóle nie rozumieli, ty wiesz, że on przegrał w pewnym momencie, a czy wiesz, że on miimo tego w nas wierzył. Woda zakrywała mnie po szyję tak, że tylko głowa wystawała ponad powierzchnię.

To prawda, Edwardzie — rzekła Maria, i widziałem jej ciało obmywane przez czystą, kryształową wodę.

Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z klęski tego człowieka. Dopiero teraz. Jak późno — pomyślałem. — Dlaczego on w nas wierzył?

Wiesz, Mario — wołałem — on przegrał, po­nieważ był sam. Dziwna historia z psami — po­myślałem — tak na pozór niedorzeczna.

Widzę nas oboje znów dziećmi, mogliśmy płynąć wtedy obok siebie w tym wąskim stru­mieniu, a ten starszy pan siedzący wtedy na brzegu przyglądał się nam życzliwie. Przypo­minam sobie, że był pięknym mężczyzną, a nade wszystko zwracały uwagę jego ręce, wy­pielęgnowane, trochę kobiece. Uwijał się przy naszym pikniku i nigdy nie zajmował ani nas, ani nikogo z otoczenia swoją osobą. Może dla­tego nigdy głębiej się nad nim nie zastanawia­liśmy. Mimo pozorów animuszu i pewności sie­bie był nieśmiały, często wpadał w zakłopota­nie. I wtedy, gdyśmy nic o tym nie wiedzieli on walczył, bronił się, aż dopiero przygniotła go

jakaś siła, spod której nie zdołał już się wy­dostać.

Przypominasz sobie dwa talary, które nam kiedyś dał — rzekłem do Marii.

Pamiętam — odparła. — Kupiliśmy za nie małego psa.

Tak — rzekłem cicho — kupiliśmy za nie psa. Teraz jesteśmy znów w strumieniu — śmiałem się — mamy znów dwa talary, ale nie kupimy za nie psa.

Tak — śmiała się Maria — myślisz, Edwar­dzie, że to są te same talary. Wyjąłem garść kamyków i pokazałem Marii mówiąc — wi­dzisz jak błyszczą się w słońcu, kupimy za nie świat, którego on nie mógł zdobyć.

To tak się tylko mówi — odparła Maria — ale nawet za jego pieniądze nie kupisz tego świata.

Teraz, jakby rozjaśniło mi się w głowie, jak­by wielka jasna łuna padła na ten nasz stru­mień. Wiesz — wołałem do Marii — zrozumia­łem jego błąd, on chciał kupić ten świat za ta­lary i tu się przeliczył.

Rozumiesz, Mario — wołałem rozpromienio­ny — to w nim samym istniał błąd, on nie mógł się z tego wydostać. Kupić, on chciał to wszy­stko kupić.

Nie rozumiesz go do końca — rzekła Maria — najpierw była jego klęska, a potem usiłował ratować się pieniędzmi. On stracił wiarę w piękno tego świata, on ją stracił przedtem za­nim zaczął kupować.

Wsłuchałem się w szmer wody i wydało mi się, że słyszę głosy. Były to jakby echa gór­skie, które tak dobrze znałem.

Naraz usłyszałem przeraźliwy krzyk matki — nie zabijajcie mnie. Zadygotałem cały. Po chwili znów głos, tym razem był to śmiech dziadka. Czemu to tam jest — myślałem.

Maria spryskiwała swoje ciało, widać nie słyszała tego.

Wyszedłem ze strumienia i cały się trzęsłem. Wytarliśmy się, a odzienie nasze przylegało do skóry przytulnie i ciepło.

Nie słyszałem teraz żadnych szmerów stru­mienia, widać byłem za daleko, a woda niosła ze sobą te wszystkie głosy.

Idąc do samochodów wydało nam się, że zo­stawiliśmy za sobą czas. Wydobyci z czasu dzieciństwa zrzuciliśmy z siebie znamię ludz­kiego okrucieństwa, czułem się teraz wolny wobec Heleny, Jana, mojego ojca.

Więc stało się — myślałem — i najwięcej ra­dości sprawiała mi myśl, iż dokonaliśmy tego oboje z Marią.

Była w nas wielka cisza, uspokojenie, jakie­go nigdy przedtem nie doznałem. Stwierdziłem, iż mogę się radować z bardzo na pozór błahe­go powodu, ot, na przykład, że kamienie leżą pod moimi nogami, są szare, nieruchome. Dziw­ne. W oczach Marii dostrzegłem ten sam wy­raz wielkiego spokoju.

Włączyliśmy silniki. Maria znikła za zakrę­tem, gdy wyjechałem na szosę. Okolica była górzysta. Chciałem gdzieś się zatrzymać wśród ludzi, którzy by mnie nie znali i uporządkować swoje myśli, odczuwałem, iż istnieje tam duży bałagan.

r

Gliniany posqg

Zatrzymałem się przy sali wystaw naszego miasteczka. Mógłbym sądzić, że ktoś mnie tu zatrzymał, potem wepchnął do środka. Cza­sem miewałem takie uczucie, wtedy powoły­wałem się na moją gwiazdę, która wiedzie mnie właściwą drogą. Wewnątrz nie było nikogo.

Nagle wydało mi się, iż zza rogu wychodzi mój ojciec i biorąc mnie za rękę gdzieś pro­wadzi. Trochę się opierałem mówiąc — jestem już dorosły, ojcze, pójdę sam. Ojciec odwrócił twarz i wtedy zobaczyłem, że jest to twarz Emanuela. Oglądałem się na jakąkolwiek po­moc, ale nikogo tu nie było.

Weszliśmy do jakiegoś pokoju, w którym sie­działa Helena. Były puste ramy obrazu i zau­ważyłem, że raz wchodzi w te ramy, a potem z nich wychodzi i raz jest obrazem, a drugi raz jest żywą Heleną.

Dlaczego tak robisz? — spytałem ją.

Ja nie mam swojej woli — odrzekła — to ci dwaj nadają mi raz takie życie, drugi raz inne.

Jacy dwaj? — spytałem — tu jest tylko jeden.

Nie widzisz, Edwardzie, że on ma dwie twa­rze? — rzekła Helena.

Tak — odparłem — izauważyłem to od razu. Dziwny to świat — myślałem — a ja żywiłem dla niego taką cześć. Istniejesz chyba na ja­kiejś granicy? — spytałem Helenę.

Uśmiechnęła się do mnie. Jeszcze jej nie

przekroczyłam — odparła — myślę, że mi w tym pomożesz.

Patrzyłem na nią zdumiony.

Nie wiedziałem, że mogę tobie pomóc — od­powiedziałem.

Tak — odparła — ty możesz, musisz tego człowieka z dwoma twarzami zabić.

Cofnąłem się przerażony.

Nigdy — wykrztusiłem — nigdy, słyszysz, Heleno, choćby się miał cały świat zapaść, choćbym miał z wszystkiego w życiu zrezyg­nować, choćbym miał być skazany na prymi­tywizm.

Nigdy! Słyszysz?

Ale im więcej krzyczałem, z tym większym zdumieniem czułem pustkę w moim sercu, te słowa tam nie trafiały. Patrzyłem na Helenę rozszerzonymi z przerażenia oczami. I ty mi to mówisz — jąkałem się — ty, Heleno, ty wiesiz, kim wtedy będę, wiesz, że będę mor­dercą i nigdy nie zobaczę świata, o którym marzyłem. I ty zginiesz z moich oczu.

Ja chcę zejść z tej granicy, Edwardzie — rzekła Helena — to oni mnie tu wepchnęli.

Ty nigdy nie dotkniesz moich rąk — rzekłem.

Ojciec gdzieś poszedł, byliśmy w pokoju sa­mi.

Byłem oszołomiony. Dlaczego miałbym to zrobić — myślałem — dlaczego miałbym Hele­nie zawierzyć więcej niż sobie, czemu jej intu­icja miała być lepsza aniżeli moja. Nie mog­łem tego zrozumieć. Emanuel, tak ubóstwiany przez nią człowiek. Żyła wyłącznie spotkania­mi z nim. Widziałem wielką radość na jej twa­

rzy, gdy zobaczyła Emanuela na progu. Dla­czego każe mi to zrobić?

Chcesz być ze mną? — spytała Helena.

Chcę — odrzekłem — ale, aby być z tobą nie muszę niszczyć. Niszczenie jest złem. Ty nato­miast zostaniesz ślepa, wiedz, że tylko grani­ce świata są jasne.

Nie, Edwardzie — rzekła Helena — czy ty nie rozumiesz,' że ciebie nie widać spoza nich obu, czy ty tego nie rozumiesz, i nigdy tej grani­cy, o której tak pięknie mówisz, nie przekro­czysz. Musisz teraz wybierać, jeżeli zrezygnu­jesz, to będzie twoja klęska.

Przypomniałem sobie dziadka, jak nas obsłu­guje na pikniku, a potem przychodzi ze swoimi srebrnymi talarami. Długi czas miałem go w pa­mięci i potem te psy. Klęska — myślałem — czyżby naprawdę. Wiedziałem, że są takie mo­menty, w których trzeba wybierać i decydować. Potem przypomniałem sobie, z jakim weselem w duszy i nadzieją wstępowałem dziś na skały, po naszej kąpieli z Marią myślałem sobie — Helena mi pomoże — czułem całym swoim ciałem jej ręce, jak trzyma moją głowę w ramionach. Nigdy nie sądziłem, że tak się wszystko poto­czy. Potem pomyślałem o moim ojcu, jak bar­dzo go szanowałem i kochałem. Wszystko, co dotąd robiłem, ta praca i pełno wyrzeczeń z codziennych przyjemności, miały jeden jedyny cel — dorównać jemu, chciałem być taki jak on i wierzyłem głęboko, że tego dokonam. Nie muszę być artystą — myślałem — rozwinę swój talent matematyczny do perfekcji i będę mógł tak samo odczytywać przyrodę, jak mój ojciec.

Miałem w sobie głębokie poczucie wdzięcznoś­ci za to, że w ogóle istnieje i za to, że jest właś­nie taki. Myślę, że ojciec o tym wiedział, to się odczuwa przy drobnych sprawach, w poda­niu ręki, w rozmowie, w ogóle w różnych oko­licznościach. Mój ojciec — myślałem często, pę­dząc przez puste uliczki i nie czułem się sam, to wystarczyło, abym rozparł się pewnie na sie­dzeniu i ni stąd, ni zowąd pogwizdywał swoją ulubioną melodię. Były to chwile dla mnie szczęśliwe. Mniej znałem Emanuela, ale in­tuicyjnie czułem jakieś piękno w tym czło­wieku.

Kiedy ze mną rozmawiasz, Heleno, musisz wyjść z ram tego obrazu? — spytałem.

Tak— odparła — gdybym była óbrazem nie mogłabym ci tego wszystkiego powiedzieć.

Dlaczego tak bardzo nie lubisz tej granicy?

spytałem.

Chcę być wyraźnie określona — rzekła — i ty to potrafisz, Edwardzie, a nie ci dwaj.

I dlatego chcesz, abym ich zabił?—spyta­łem. ,

Dla mnie jest to sprawa mojego bytu — od­rzekła— i skoro jest to jedyny sposób, abym się określiła, zrobię to.

Ale przecież oni nadali ci życie — rzekłem — jak możesz to teraz niszczyć, nawet gdyby to nie miało już dla ciebie teraz znaczenia.

Ale oni minie jednocześnie uwięzili.

Czegoś tu nde rozumiem — myślałem — wy­dało mi się, że prawdziwa Helena jest u siebie w domu, a ta jest jakimś upiorem i za wszelką cenę nie powinienem się jej poddać.

Mam tu dla ciebie nóż — rzekła i podała mi myśliwski sztylet.

Wziąłem to od niej i oglądałem tak, jakby to był na przykład ołówek.

Musisz wybrać, Edwardzie — rzekła. Jedno­cześnie widziałem jak się oddala z jakimś smut­nym uśmiechem i z daleka kiwa do mnie ręką.

Nie potrafiłeś tego zrobić — zawołała z da­leka.

Zacisnąłem zęby i chciałem wybiec, gdy za­uważyłem ojca stojącego w rogu pokoju. Nogd pode mną drżały. Spojrzałem w bok, a tam Helena zachęcała mnie, abym szedł. Muszę to zrobić — wykrzyknąłem i rzuciłem się na ojca z nożem godząc go w samo serce. Widziałem tylko, że na podłogę pada nie ojciec, a jakaś figura i kiedy oprzytomniałem zobaczyłem ko­bietę, która mnie pytała — czy pan mocno się uderzył. Naokoło mnie leżały szczątki glinia­nego posągu, który był fragmentem wystawy, a kobieta dozorowała tę część salonu.

Pozbierałem się i zaczęliśmy zgarniać glinę rozsypaną po gładkiej cementowej posadzce.

Czy to była wartościowa rzeźba? — spyta­łem.

Nie — odpowiedziała kobieta — to była ma­kieta jakiegoś mężczyzny, wykonał ją młody rzeźbiarz, a że nie miał gdzie jej umieścić, więc postawił tutaj.

Rozejrzałem się naokoło i odetchnąłem z ulgą. Popatrzyłem jeszcze na moje ręce, a spoj­rzenie kobiety poszło śladem mojego wzroku.

Jadąc przez miasteczko rozmyślałem co zro­bić, czy mówić o tym z Heleną, mógłbym się

jej poddać jako psychologowi. Nie wiedziałem, co zrobić. Z jednej strony bałem się prawdy, której, być może, nie znałem, a z drugiej stro­ny mogło to graniczyć z jakimś obłędem. Jed­na i druga myśl wywoływały we mnie dresz­cze przerażenia. Zacząłem się zastanawiać nad swoim organizmem i stwierdziłem, iż nie jest możliwe, abym mógł utracić poczucie rzeczy­wistości. Byłem tego najzupełniej pewien.

Fałszywa sytuacja

Helena przeglądała jakąś książkę. W pierw­szej chwili wzdrygnąłem się patrząc na nią, ale trwało to zaledwie moment. Zaraz potem wpadła mi w objęcia jak huragan i z miejsca

0 wszystkim zapomniałem. Chciałem ją pytać, gdzie była przed godziną lub o czym myślała, ale nic nie mówiłem.

Helena.

Znów widzę, jak idziemy oboje przez pusty­nię, a nogi zanurzają się nam po kostki w go­rącym piasku. Jej białe, rozwiane włosy prze­kłada wiatr z jednej ręki do drugiej. Jest u- śmiechnięta i cała zaróżowiona na twarzy. Jes­tem szczęśliwy mimo piasku, palącego słońca

1 tego wiatru. Bukłaki mamy pełne wody i czuję ich zimno na plecach. Siłę czerpiemy z ziemi i z uścisku naszych rąk.

Siadaj — rzekła Helena — czekałam na cie­bie.

Usiadłem i nie mogłem się na nią napatrzeć.

Dlaczego nic nie mówisz? — spytała śmiejąc się — mam coś dla ciebie.

Podała mi gazetę i przeczytałem, że otrzy­małem doroczną nagrodę instytutu, co było wielkim wyróżnieniem.

Nie cieszysz się — rzekła.

Tak — odparłem — cieszę się zupełnie z cze­go innego, aniżeli sądzisz. Owsizem, nagrodę od­biorę i jeżeli będziesz miała czas, przyjdź ze mną.

To jest bardzo dużo pieniędzy — rzekła — co z tym zrobisz?

Przeznaczę je na moje laboratorium — rzekłem.

Wierzę w ciebie — powiedziała Helena — je­żeli chcesz zainwestuję tam moje pieniądze.

Zgodziłem się.

Rozmawialiśmy dłuższy czas o moim labora­torium, potem o pracy Heleny.

Była zajęta jakimś dziwnym przypadkiem choroby, którego dobrze nie rozumiała. Trud­no było nazwać to chorobą. Ten młody męż­czyzna twierdził, że nie jest zdolny do żadne­go uczucia, a jego wywody były tak inteligent­ne, że sama Helena była coraz bardziej zdu­miona. Teraz mi to opowiedziała.

Wiesz, Heleno — rzekłem — to musi być nie­zwykle interesujący człowiek, myślę, że wszy­scy jesteśmy pod tym względem częściowymi kalekami. A on, jako pierwszy zaniepokoił się tym stanem uznając siebie za chorego. Zauwa­żyłem, że Helena była wyraźnie pod wraże­niem tego człowieka.

On chce jeszcze ze mną się spotkać — rzek­ła— właściwie nic mu nie powiedziałam, za­

chowywałam się jak pacjentka, a on jakby mnie nauczał. Musisz go posłuchać, Edwardzie

rzekła Helena — to jest naprawdę niezwyk­ły człowiek.

Zgodziłem się na wspólne spotkanie, jeżeli on nie będzie miał nic przeciwko temu.

Helena włączyła najnowsze szlagiery.

Bardzo je lubiłem, czułem ciepło wokół oczu i wszystko jakby falowało w ich miłym, na­strojowym rytmie. Czułem się szczęśliwy obok Heleny, mając tę świadomość, że w każdej chwili mogę patrzeć na jej włosy, na jej smuk­łą sylwetkę i na te ręce, które należały i do niej, i do mnie. Tak myślałem. Kiedyś wyda­wało mi się to wszystko nieważne, lubiłem być sam, najlepiej czułem się w swoim pokoju albo w górach, nieraz myślałem, że chyba prędzej czy później zdziwaczeję. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że może sprawiać głębokie zado­wolenie czyjaś obecność w tym samym po­koju. Że zwykłe codzienne gesty mogą dawać radość. Nigdy zresztą w ten sposób nie reago­wałem. Usiadłem w kącie Emanuelowym i wto­piłem ręce w puszysty dywan. Zaczynam od­czuwać świat rzeczy — pomyślałem.

Helena notowała coś w zeszycie.

Gramofon wyłączył się automatycznie i na­stąpiła cisza.

Siedziałem zamyślony.

Nagle drzwi się otworzyły i weszło dwóch policjantów z jakimś młodym mężczyzną. Ten człowiek, gdy tylko zobaczył Helenę, zaczął krzyczeć — to ona, aresztować ją! Okazało się, że jego siostra zginęła w wypadku drogowym

przejechana przez młodą kobietę i z opisu oraz numeru rejestracyjnego wynikało, iż była to Helena.

Ona początkowo nic nie mówiła, ale widzia­łem, że zbladła. Kiedy wszyscy trzej stali się coraz bardziej natarczywi i zidentyfikowali nu­mer wozu, Helena przyznała się, iż uciekła z miejsca wypadku.

Byłem tym wszystkim tak oszołomiony, że zacząłem się przechadzać pomiędzy policjanta­mi i Heleną, może usiłowałem wytworzyć sztu­czną przegrodę, albo zasłonić sobą Helenę. Za każdym moim przejściem policjanci podcho­dzili do niej wyjaśniając, że będzie musiała z nimi pójść.

Kiedy wszyscy wyszli, zobaczyłem jasną gło­wę Heleny pomiędzy brązowymi czapami po­licjantów, auto ruszyło.

Poczułem się tak, jakbym był potłuczonym przez burzę orłem, który wpadł w rozpadlinę skalną i pod sobą ma dno przepaści, a nad sobą cienką kreskę nieba. Dookoła otaczają go skały o minimalnych występach. Na jednym z tych występów na pół wisząc, na pół leżąc jestem ze swoim bezwładnym i strzaskanym ciałem.

Heleno, więc tyś to zrobiła — mówiłem sam do siebie.

Dlaczego?

iDlaczegoś to zrobiła?

Czemuś się nie zatrzymała i nie zawiozłaś tej kobiety do szpitala?

Uciekłaś?!

Tyś uciekła, Heleno. Ty, która wiesz, że

9 — Oczy diabła

193

ucieczka nie jest możliwa. Ucieczka przed ży­ciem, przed śmiercią, przed niczym.

Kiedy tak się rzucałem, nie mogąc sobie znaleźć miejsca, weszła Maria. Położyła gita­rę na dywanie i zaczęła zdejmować wierzch­nie ubranie. Miała swoją czerwoną suknię, któ­rą bardzo lubiłem.

Maria nie przejęła się wiadomością areszto­wania Heleny tak bardzo, jak ja. Zapłaci ad­wokatów — rzekła — i wyjdzie z tego.

Nie rozumiem cię, Mario — rzekłem — prze­cież to nie o to chodzi.

Przywiązujesz, Edwardzie, zbyt wiele waga do tej ucieczki — odrzekła Maria — zwykła rzecz, była w szoku i pierwszym odruchem by­ła ucieczka.

Nie zgadzam s>ię z tobą, Mario, niezależnie od motywów, którymi się Helena kierowała, to plama ta na niej jest, czy ty to rozumiesz? Maria wzruszyła ramionami i nic nie odrze­kła.

Gitara leżała na podłodze jakieś dwa metry od nas i światło lampy w niej się odbijało. Wy­dało mi się iprzez chwilę, że kręcę się wkoło w jakimś zaklętym kręgu i nie potrafię ani go nazwać, ani z niego wyjść. Maria była w zu­pełnie innym nastroju i muszę przyznać, że jej nigdy takiej inie widziałem. Coś się stało — myślałem — to nie jest zwykła beztroska, znam dokładnie twarz Marii i wiem, że mnie nigdy nie okłamie.

Czy coś się stało? — spytałem.

Maria spojrzała na mnie i uśmiechnęła się.

Odgadłeś, Edwardzie, ty posiadasz intuicję.

Jan wyznał mi dziś swoje wielkie uczucie, czy ty to .rozumiesz, Edwardzie?

Przez moment zrobiło mi się przykro, dla­czego Maria dodała, czy ty to rozumiesz, Ed­wardzie. Czyżby uważała, że nie jestem dość subtelny. A więc zaczęło się — pomy­ślałem.

A co iz Emanuelem? — spytałem.

On już jest starym człowiekiem — rzekła Maria — i podobny jest do wypalonej lampy, może tylko świecić światłem odbitym.

Zadrżałem.

Doznałem w ten wieczór podwójnego szoku od obu kobiet, które uwielbiałem ponad wszy­stko i przyznaję, że uczucie, które one we mnie zapalały dawało mi siłę do życia i do pracy. Teraz czułem, jak się to wszystko wali. Stara­łem się jeszcze Emanuela bronić, mówiąc, że jest w nim niezgaszona siła, że ani wiek, ani doświadczenie nie zdołają zniszczyć w nim tej energii i talentu.

Idealizujesz go — odrzekła Maria — to po­czątkowo się tak wydaje, ale on jest już zu­pełnie skostniały, do niego mało co dociera ze świata zewnętrznego.

Przypomniałem sobie zamyślane oczy Ema­nuela i zachwiała się moja pewność siebie, czyżby Maria miała rację. Mimo tych słów od­czuwałem wewnętrzny sprzeciw. Widziałem w oczach Marii blask jakby od lampy czarodziej­skiej, którą księżyc nosi po lesie w nocy. Pa­trzyłem przez okno na świeży ślad kół auta policyjnego.

Czyżby to wszystko było takie brutalne —

myślałem — przecież człowiek dawno pożegnał epokę prymitywizmu i brutalności.

Jakie to wszystko dziwne — myślałem.

Budowałem sobie świat być może idealny, musiał tam być jednak pewien błąd, że się te­raz nagle wali. Czy zdołam ten błąd odszukać? Poświęciłbym na to resztę życia, ale nie jes­tem pewien czy mi się uda. Helena popełniła błąd, to prawda, ale jakiś błąd popełnił Ema­nuel, może to, że dzielił swoje uczucie na He­lenę i Marię. Czyżby to był błąd? — rozmyśla­łem. Istniała też druga przyczyna, może pod­dał się bez walki czasowi, który zabiera wszy­stkie zniedołężniałe istoty i usuwa je z drogi życia. Oni byli centralnymi filarami mojego świata i jeżeli oni nie wytrzymali tego ciśnie­nia życia to cały mój świat legł w gruzy. Po­został mi jedynie ojciec, ale pamiętałem owe przypadkowe słowa Heleny, iż pomiędzy ojcem a Janem istnieje głęboki konflikt. Nie wierzy­łem w to, lecz nie zapomniałem jej słów. Mo­że mój błąd polegał ma tym, iż sam nie byłem filarem mojego świata, lecz wyręczałem się innymi ludźmi, albo inaczej mówiąc zawierza­łem im tak głęboko, iż uzależniałem mój świat od ich istnienia. Być może to był mój błąd. Przyłożyłem czoło do szyby i poczułem chłód. Uczucie to sprawiło mi przyjemność. Przyło­żyłem obie dłonie do szyby tak, jakbym się się chciał wtopić w to szkło. Najłatwiej obro­nić można tu Emanuela — myślałem — i moje­go ojca, ale czy to warto. Przecież nie muszę bronić nikogo, kto tego nie chce, a mój świat jest moją sprawą, nie ich.

Czułem się rozbity, świat wydawał mi się gumową gruszką, w dodatku bardzo miękką, wszędzie gdzie zechcę mogę iść, mogę robić, co mi się podoba, ale to nie ma żadnego sensu.

Skoro ci dwaj przegrali — myślałem o Ema­nuelu i o moim ojcu — to co tu ma jakiś sens.

Nie — myślałem — przecież to zupełny obłęd.

Nie przejmuj się — rzekła Maria — sam wiesz, ile teraz wypadków na drogach, mały błąH w kierunkach ruchu, a życie ludzkie jest przekreślone.

Dlaczego Maria sprowadza to do jakiejś ab- sfrakcji, przecież z tego wynika, że faktycznie nic do niej nie dociera. Patrzyłem na jej roz­promienioną twarz, na błyszczące jak głębie jeziorne oczy i poczułem, że ona mnie tym zdo­bywa. Między nami jakby istniała szklana prze­strzeń, w którą nikt nie chciał pierwszy wcho­dzić. Czekaliśmy może na ten moment, aż się rozrzedzi.

Może ona ma rację —myślałem — dlaczego ja taki jestem, z tym swoim światem.

Nie mogłem dłużej znieść tych myśli.

Pojechałem przed siebie pełnym gazem, tyl­ko jakieś słupy czy drzewa znikały po boku, potem las.

Zaczął padać deszcz.

Wjechałem w boczne drogi i nie przypomi­nałem sobie, abym w tych okolicach kiedyś był. Jechałem jak szalony. Deszcz zacinał przez szparę uchylonego okna i dzięki tym zimnym siekącym kroplom czułem się jako tako przy­tomny. Pojadę tak długo ile starczy benzyny

myślałem — a potem rzucę się pod drzewo

albo na gołą przestrzeń, aby zimny deszcz wró­cił mi przytomność.

Raz po raz widziałem jakieś światła z bosku. Nie wiedziałem, gdzie jestem.

Jaki człowiek jest śmieszny — pomyślałem

ze swoimi problemami, takie maleństwo, ot, jak kropla deszczu. Prawie, że się roześmia­łem do tych myśli. Ale po chwili znów wrócił świat mojego miasteczka.

Zacisnąłem zęby.

To nie jest tak, jak myśli Maria — szepta­łem— ona była nieautentyczna, wpadła w ja­kiś sizok. Sama nie wiedziała, co mówi.

Motor nagle zgasł. Wszędzie było ciemno, tylko moje światła obejmowały silne strugi deszczu.

Naraz wydaje mi się, że drzwi się otwiera­ją i widzę Helenę. Bierze mnie za rękę i pro­wadzi pod górę. Rozglądam się, deszczu nie ma, a w połowie góry widzę światło. Wokół ogniska siedzą Emanuel, Jan i jeszcze jakiś obcy męż­czyzna. Jestem zmęczony. Jan podaje mi pie­czeń z kozła, a nieznajomy przyciąga do siebie Helenę. Całują się. Patrzę na Emanuela i cały drżę, ale widzę, że Emanuel jest jakby z wos­ku i rzeczywiście jego nogi się topią od żaru ogniska, a on jest martwy. Tylko Jan je pie­czeń i podaje mi drugi kawałek, bo tamten wypadł mi z rąk.

Co ty robisz, Heleno — krzyczę i ciskam pie- czenią w nieznajomego silnego mężczyznę. Ten łapie pieczeń i mówi — dziękuję ci, Edwardzie, wiedziałem, że jesteś dobrym człowiekiem. Mnie porywa jakiś szał, łapię w gołe ręce czer-r

wonego żaru z ognia i ciskam w nich oboje.

Nie wiem, co trąbię.

Ale zamiast w tę uśmiechniętą parę, żar tra­fia w Emanuela, który się roztopił w mgnieniu oka.

Nieznajomy mężczyzna śmiejąc się mówi — jest silny wiatr, Edwardzie, on wszystko znosi.

Skąd pan zna moje imię — ryczę, jak gdyby mnie zarzynali.

To ona mi powiedziała o tobie — rzekł nie­znajomy mężczyzna wskazując na Helenę.

Dlaczego ty to robisz — rzekłem cicho do He­leny — dlaczego ty to robisz?

Nagle noga mi się obsunęła i zacząłem spa­dać z góry, aż silny ból w ramieniu jakby do­tarł do jakiejś nowej granicy mojego istnie­nia.

Leżałem na skraju szosy i spojrzałem w gó­rę, nie było żadnego ognia. Zresztą padał deszcz. Nie widziałem też żadnego śladu moich stóp w górze, z tego wynikało, że w ogóle tam nie byłem. Ale, jak ja się znalazłem na skraju szosy.

Teraz dopiero zauważyłem, co się stało, ude­rzyłem w kamień przydrożny i po prostu wy­rzuciło mnie drzwiami.

Bolało mnie mocno ramię. Rozerwałem ko­szulę i okazało się to jedynie stłuczeniem. Wi­docznie straciłem przytomność w momencie uderzenia, czułem ból w piersiach, na pewno pierwsze uderzenie było w kierownicę, a po­tem zostałem wyrzucony. Szedłem potykając się z taką pustką w głowie, jakby to była ska­ła, a nie czaszka człowieka.

Motor zapalił. Jedynie wgnieciony ¡był nieco przedni zderzak, nic więcej.

Dziwne — pomyślałem — nic takiego na pew­no się jeszcze nikomu nie zdarzyło. Zacząłem się jednak zastanawiać ¡nad tym obrazem. Wy­płynął gdzieś z głębi podświadomości i owa granica przytomności i bezwładu dopiero po­wołała go do życia. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego Helena ukazała mi się w takim obra­zie. Nie miałem już żadnej chęci jechać dalej, nawet wracać mi się nie chciało. Oparłem się

o siedzenie, siedziałem z nogami na kierowni­cy wsłuchując się w spadające na dach krople deszczu. Wszędzie było zimno.

Obolały, zziębnięty czułem się jak po chłoś­cie, z której wyniosłem głęboki żal i nie mia­łem pewności, czy warto się z tego w ogóle podnosić. Tu na pewno był błąd — myślałem — ale czy potrafię go znaleźć. Właściwie całe mo­je dotychczasowe życie było jedną upartą bu­dową pięknego świata, mojego szlachetnego świata i w jednym dniu wszystko runęło. Jak to jest możliwe — myślałem wciąż od nowa. To prawda, że zniweczyć jest łatwiej niż zbudo­wać, ale to stało się tak nagle. Pomyślałem o nagrodzie, którą otrzymałem. Uśmiechnąłem się gorzko sam do siebie. Nie wrócę już tam — myślałem — muszę 'z tym wszystkim skończyć. Dlaczego uparłem się żyć. To nie ma sensu. Po co mi te pieniądze albo jakaś tam satysfakcja, co to jest. Umiem precyzyjnie myśleć i mogę dokonać, czego chcę w wymiarach mojego ma­łego świata, a te skały będą się ze mnie tylko śmiać, że jestem taki 'zapobiegliwy.

Ramią dokuczało mi coraz mocniej. Kopną­łem w dach samochodu. Czułem, że coraz bar­dziej owłada mną nienawiść do wszystkiego. Wiedziałem już o tym chwilę przedtem, gdy poczułem mocny ucisk w piersiach, to był cię­żar nie do zniesienia, myślę, że i wół by tego nie wytrzymał. Zacząłem się bać.

Stałem na serpentynie u góry skały, a z lewej strony była głęboka, poszarpana prze­paść. Moja ręka sama zbliżała się do stacyjki. Działałem jak lunatyk. Włączyłem motor i nic z tego nie rozumiejąc nacisnąłem na gaz trzy­mając prosto kierownicę, kiedy poczułem, iż jestem na krawędzi szosy, nacisnąłem z całej siły gaz i zamknąłem oczy. Poczułem szarp­nięcie. Potem uderzenie w głowę i okazało się, że siedzę na dachu wewnątrz. Wydostałem się na kolanach i rozejrzałem się dokoła.

To było równe pole, a nie przepaść. Było tak ciemno, że tego nie widziałem.

Usiadłem i zacząłem rozmyślać.

Więc żyjesz jeszcze drobino — myślałem, śmiejąc się i szczękając z zimna — więc jest w tobie jakaś siła niszcząca, której chciałeś się poddać, ale ta siła jest wielka, że cię tu wepch­nęła, a ty nie potrafisz się bronić. Konstruujesz jakiś dziwny świat, który ci się, rzekomo, wali i chcesz koniecznie wjeżdżać w przepaść. W tym momencie byłeś jak ta kropla deszczu, która nie wie gdzie ją wiatr roztrzaska, ale ty wiesz, wielki matematyku, człowiek pracował tyle czasu, aby skonstruować twoją świado­mość, zrozum, że na nią składają się stulecia, a ty chcesz ją rozbić o byle skałę jak glinia­

ny garnek. Coś ci musiało rozum pomieszać. Może nie jesteś niczyim dłużnikiem, ale wiedz, że patrzą na ciebie, czekają co robisz z twoją czaszką, jeżeli ją znajdą tutaj powiedzą, żeś ich zawiódł i będą mieli do ciebie żal.

Ale ja gwiżdżę na każdy żal tego świata — szeptałem — kiedy muszę tak drżeć na samym dnie mojego zrujnowanego świata. Jestem sam

szeptałem — jestem zupełnie sam. Poczu­łem łzy w oczach i schowałem twarz w dło­niach, które miałem oblepione ziemią i po­czułem na czole i policzkach ciepło łez pomie­szane z zimną ziemią. Poczułem wielką ulgę w całym ciele. Z serca odpływały jakieś zwały zimna, a na to miejsce weszłę ciepło. Było mi coraz lżej. W końcu wstałem i patrząc w kie­runku skał mówiłem głośno, aż do krzyku — chcę żyć, życie jest piękne! Słyszycie mnie? Echo odbijało się od skat i mijało mnie z po­wrotem óbłoconego i wymiętego, może tylko oczy błyszczały w tej ciemności,' ale tego nie mogłem widzieć. Śmiałem się na cały głos. Jak dobrze, że to było pole — myślałem — bo nie byłoby już tego śmiechu, gdyby tu zamiast pola była przepaść. Owładnęła mną jakaś zła myśl — zastanawiałem się — i ona doprowa­dziła mnie do tego zwątpienia, ale skąd ona się wzięła, tego nie wiedziałem, musiało istnieć jakieś fałszywe założenie, że Helena zdradziła ideał swojego świata, ale to ja wmówiłem jej ten ideał. A ten obraz na górze istniejący w mojej podświadomości?

Helena nie może tak zrobić — pomyślałem — dałem jej część siebie i nie mogę pozwolić, aby

rzucała to pod nogi owego nieznajomego, ¡na to nigdy się nie zgodzę. Ja jej zaufałem i nie może tego zaufania zawieść. I czyż ona może mnie zniszczyć? Byłem przekonany, że tak, bo tylko dlatego siedziałem teraz w tym polu z przewróconym na dach samochodem. Stałem oparty o koło, z którego ściekała woda.

Ta droga była widocznie bardzo mało uczęsz­czana, bo nikt tędy nie przejeżdżał, ani też żadnego światła nie było stąd widać. Okolica była górzysta.

Nie wiedziałem co zrobić. Nawet gdybym zdołał przewrócić samochód, to nie wyjadę z tego pola.

Zacisnąłem zęby i zabrałem się do pracy. Wstąpiła we mnie nowa energia. Nie była to złość. Tamto uczucie minęło bez śladu. Chcia­łem się spróbować z tą bezwładną lepką masą, czułem w sobie tyle siły. Na szczęście miałem nóż i linę, zawsze ze sobą woziłem. Zrobiłem wielką dźwignię z drągów i spróbowałem pod­ważyć. Niestety, ani drgnęło. Dopiero, gdy wciągnąłem dwa ciężkie kamienie, bryłowata masa powoli zaczęła się podnosić. Rozpierała mnie prawdziwa radość, kiedy wreszcie ciężki samochód klapnął na wszystkie koła. Zajęło mi to pół nocy. Teraz ścinałem małe drzewka i ga­łęzie robiąc drogę aż do szosy. Noc się już koń­czyła, gdy zapaliłem silnik i rycząc jak nigdy dotąd wtoczyłem się na szosę.

Czułem się szczęśliwy.

Jestem — myślałem — żyję. Wprawdzie jes­tem tylko kupą błota, ale działa tu mechanizm, którego nie można zniszczyć, ponieważ on jest

niezniszczalny, a jeżeli nieraz upada, to tylko dlatego, że w swoim rozumowaniu popełnia błędy, dlatego powstaje niewiara- I tak nad ra­nem jechała z powrotem do swojego miastecz­ka kupa błota, wewnątrz której dałoby się wy­supłać młodego mężczyznę o imieniu Edward.

Nie byłem pewien, czy dojadę. Paliwa mia­łem niewiele. Nie myślałem jednak o tym.

Kiedy słońce zaczęło wschodzić, zatrzymałem się przed domem Heleny. Byłem przekonany, że nikogo tam nie ma, tymczasem zdumiony widzę Helenę ubraną w swój poranny strój, rozespaną i uśmiechniętą.

Kiedy mnie zobaczyła, zmartwiała.

Edward — powiedziała — dlaczego tak wyglą­dasz?

Była tak oszołomiona, że więcej nie mówiła.

To nic — rzekłem — idę prosto do wanny. Helena poszła za mną i ostrożnie zdejmowała mi koszulę, spodnie, przykładała żółtą wodę do ramienia.

Wiesz — mówiła — że to była pomyłka z tą przejechaną kobietą. Ten cywil, to był jeden z moich pacjentów, który obiecał się na mnie zemścić zia to, że nie pojechałam z nim na week­end. Wiesz, kto to był? To ten inteligentny, którym się zachwycałeś, Edwardzie — dodała.

A więc to nie był mój błąd — myślałem — powodem wszystkiego była fałszywa sytuacja, z której wyciągnąłem prawdziwe wnioski. Wziąłem ręce Heleny, mokre od wody, i zaczą­łem je całować.

Jesteś szczęśliwy, Edwardzie — rzekła He­lena.

Tak — odparłem.

I ja też — odrzekła ona.

Ramię nic już prawie nie bolało.

Jak to może być — myślałem— jak to może być. Byłem z siebie zadowolony z kilku powo­dów, raz, że udało mi się pokonać tę kupę bło­ta, po drugie, że moje myślenie nie było błęd­ne. A tego, że odzyskałem Helenę nie można przecież z niczym porównać.

Byłem cały namydlony, ale mogły to być, z powodzeniem, pióra i miałem naprawdę wielką ochotę latać. Chwilami nie mogłem uwierzyć, że cały ten piękny świat istnieje, jedynie ja błądziłem. Kiedy naciskałem pedał gazu i za­mykałem oczy, ona mnie broniła. I dlatego wjechałem w pole, a nie w przepaść — pomyś­lałem. Czyżby to miało jakiś związek?

Rozmawiałaś z Marią? — spytałem.

Tak — odrzekła Helena — był tu Emanuel, pojechali gdzieś, nie wiem dokąd.

Emanuel — zdziwiłem się.

Tak — odrzekła Helena — dlaczego się tak dziwisz? Maria wszystko mu opowiedziała, łącz­nie z waszą rozmową. Okazuje się, że dopiero dziś odnaleźli siebie i to właśnie dzięki Jano­wi. To Jan powiedział coś, co dało Emanuelowi klucz do świata Marii, wiesz, że miałam dziś najpiękniejszy wieczór w życiu.

Ja tego nie mogę powiedzieć — rzekłem. Śmialiśmy się oboje.

Istnieje tu jednak coś, czego ..iie rozumiem — pomyślałem — muszę bliżej poznać Jana, a naj­bardziej ciekaw jestem jego książki. Czuję, że czytając tę książkę będę detektywem, będę tro-

pił każdą myśl. Postanowiłem zająć się w naj­bliższych dniach pracą bez reszty i dokończyć szkic o swojej teorii, która nie ma jeszcze na­zwy. Ogólnie wynika z niej fałszywość każdych konstrukcji liczbowych, jako że obiektywnie, czy naturalnie nie istnieją, natomiast są celo­wym wytworem naszego intelektu. A kiedy ukończę ten szkic, będę się zastanawiał, dokąd ta celowość prowadzi, co będzie najtrudniej­szym zadaniem mojego życia i teraz nie mogę * wiedzieć, czy będzie mi to dane ukończyć.

Na razie odczuwałem przyjemność dotyku szlafroka i po raz pierwszy w życiu dozna­łem uczucia bliskiej obecności ludzkiego pięk­na. Było to coś jakby szczypta miodu z dale­kich wrzosów, poczułem uderzenie zapachu owego miodu, jakby mi ono przetarło dotąd zasłonięte oczy i zobaczyłem siebie i Helenę zupełnie inaczej.

Rozglądałem się naokoło jak człowiek, któ­remu powoli wraca świadomość i dziwi się, iż przedtem tego świata nie znał. Więc to Hele­na — myślałem — jej obecność. Jestem na­reszcie w tym świecie — myślałem — do któ­rego tak uporczywie zmierzałem. Jestem i czu­ję się szczęśliwy. Za jedną chwilę w nim od­dałbym całe moje poprzednie życie. Za jedną chwilę. To jest mój świat — myślałem. Wie­działem, że on istnieje, lecz go nie znałem. Te­raz go czuję. Teraz nic nie zdoła mnie znisz­czyć— śmiałem się sam do siebie. Już nie bę­dzie ani pola, ani nowej kąpieli, teraz nie tyl­ko wiem, że świat ten istnieje, ale ja sam w nim jestem.

Przyszła Helena i gładziła moje włosy. Spoj­rzeliśmy na siebie. Gdzieś w głębi tych oczu mieszka wielki spokój — myślałem — jest to cisza natury i ja w końcu do niej dotarłem. Była to ciężka droga, nie wiem dlaczego była taka ciężka. I nie miałem zamiaru teraz nad tym się zastanawiać. Dotykając rąk Heleny wiedziałem dobrze, że nigdy przedtem nie czu­łem czegoś tak pięknego. Nie będę się bał — myślałem — tylko strach paraliżuje zdobywa­nie tego pięknego świata.

Helena uśmiechnęła się. Była naga.

Wiesz, Heleno — rzekłem — odczuwam sil­ne promieniowanie twojego ciała.

Mówisz jak fizyk — rzekła.

Jestem matematykiem — odparłem. Nie mog­łem jej jednak wszystkiego powiedzieć, po prostu nie potrafiłbym tego nazwać. Musiałbym jej opowiedzieć o całym moim świecie, które­go definicji jeszcze nie znalazłem i nie wiem, czy warto jej szukać. Być może da się definio­wać jedynie świat martwy, miniony. Teraz He­lena dała mi swoje ciepło, jakby je zebrała ze wszystkich gwiazd, a jednocześnie z przeszłoś­ci, ze wspomnień domu, dzieciństwa, ciepła rąk

i ciała matki. Utonąłem w tym świecie bez świadomości czasu i przestrzeni, bez jakichkol­wiek kłopotów. Wszedłem w świat, o który będę walczył i oddam zań cały mój talent i energię — myślałem śmiejąc się. Helena śmia­ła się razem ze mną.

Wernisaż

I rzeczywiście, dni, które nadeszły wypełni­łem pracą. Mieszkałem u Heleny. Najbardziej lubiłem wchodzić do tego domu, miałem takie odczucie, jakbym się skrył w gąszczu uśpionej letniej brzeziny. Wielokrotnie zastanawiałem się, jak można słowami oddać uczucie, które miałem w tym domu. W końcu doszedłem do przekonania, że niepotrzebnie się trudzę, bo czyż to nie najlepsze określenie — letnia brze­zina. Ucieszyłem się z tego i już nie próbowa­łem szukać nowych określeń. To byłyiby tylko puste słowa — myślałem.

Nadszedł dzień wernisażu naszego ojca.

Pojechaliśmy z Heleną moim samochodem. Z daleka widziałem, że będzie kłopot z parko­waniem. Obie strony ulicy były zatłoczone sa­mochodami. Krążyliśmy trochę po sąsiedniej ulicy, ale Helenie wydawało się to za daleko. Wreszcie zauważyłem z tyłu salonu wystawo­wego niewielką przestrzeń na samym środku, pod oknem. Manewrowałem długo, aż stanąłem w tej przestrzeni. Wciąż nadjeżdżali nowi goś­cie i krążyli tak samo jak my, aż zaparkowali na sąsiedniej ulicy.

Tu będzie pół miasteczka — rzekła' Helena Wszystko na to wskazywało. Mijali nas ludzie starzy i młodzi, najwięcej parami, ubrani wi­zytowo wyglądali bardzo sztywno i dostojnie.

Wiesz, że nikogo z nich nie znam — rzekłem do Heleny. Patrzyliśmy na rejestracje samo­

chodów i okazało się, że wielu przyjechało z odległych miast.

Kiwałem głową zdumiony. Helena miała cienką suknię i drżała trochę z zimna. Policzki miała zaczerwienione i rozcierała je futrzanymi rękawicami. >

Zaparkowaliśmy bardzo blisko, tak, że mie­liśmy jedynie parę kroków do salonu wysta­wowego.

Weszliśmy do środka. Był taki gwar i tylu nieznajomych, że zrezygnowaliśmy z poszuki­wań Jana, ojca albo Marii.

W rogu salonu rozdawano wino i słodycze. Niektórzy, zwłaszcza z dalekiej podróży, szli w tamtym kierunku.

Nagle wydało mi się, że ktoś z tyłu na mnie patrzy. Odwróciłem się wolno i znieruchomia­łem. Był to wielki obraz z dziwną postacią w strzępach.

To była ona, Barbara.

Helena też się odwróciła. Nie wiedziałem dokładnie, czy tłem były konwalie, czy wrzos, na pewno była to tajemnica. Wiele osób stało wpatrując się w ten obraz. W gestach tej po­staci było tyle piękna i tyle głębi, że nie mog­łem wypowiedzieć słowa ze zdumienia.

Więc to jest dzieło życia mojego ojca — myślałem. Nawet nie sądziłem, że potrafi wznieść się na taką wyżyn’

Nadał swojej Barbarze życie wieczne — po­myślałem. — Stworzył z niej dzieło własnych rąk. Będzie żyła w ludzkiej wyobraźni jako mo­del piękna i nawet, gdy czas zniszczy to płótno, ona będzie trwałą własnością ludzkiego świata.

Czyż to możliwe — myślałem — aby człowiek stworzył coś tak pięknego. Stanęła mi znów w pamięci żywa postać Barbary i przez chwilę miałem wizję tej kobiety, tak jakby stała obok mnie. Musiałem jednak przyznać, że moje wy­obrażenie było bardzo nikłe wobec siły tego obrazu. Tamto wspomnienie zdawało się być czymś posypane, jakby popiołem lub świeżą ziemią, a to jest zupełnie coś innego. To jest świat mojego ojca, otaczający postać tej kobie­ty. Chciałem wywołać z siebie jakieś poczucie wdzięczności wobec niej, lecz mi się to nie uda­ło. Nie wiem dlaczego, zresztą nieważne. Twarz i włosy wtopione były w owo leśno-łąkowe tło. Gesty rąk i nóg były jakby rozsypane tak, że na dobrą sprawę trudno było się zoriento­wać czy postać ta dąży do integracji, czy też do dezintegracji. W jednej ręce miała kapelusz i też nie było wiadome czy go zdejmuje, czy też wkłada. W tym widziałem największe mi­strzostwo techniki i kompozycji mojego ojca.

Spojrzałem na Helenę. Twarz jej poszarzała i ze zdumieniem zauważyłem jakieś błyski w jej oczach. Więc i Helena ma w sobie to zwie­rzę — myślałem.

Spojrzałem jeszcze raz i stwierdziłem swoją pomyłkę, to było po prostu odbicie tego obra­zu, widocznie w oczach Heleny tak on się właś­nie odbijał. Helena nic nie mówiła. Wszyscy przesuwali się obok nas. *

Poczułem, że za nami stanęli jacyś ludzie, którzy wpatrywali się nie w obraz, tylko w nas. Odwróciłem się, zobaczyłem ojca z jakimiś nieznajomymi.

Ten obraz jest bardzo wartościowy — rzekł niższy mężczyzna.

Drugi potwierdził to z całym przekonaniem.

Tego obrazu nie sprzedam — rzekł ojciec.

Radziłbym ci się zastanowić, Henryku — rzekł ten pierwszy — przez to, że go sprzedasz nie zginie.

Nie jestem skąpcem — rzekł Henryk — i nie chodzi mi o to, żeby był moją prywatną włas­nością, ale chcę go mieć o każdej porze dla siebie, co nie jest możliwe nawet w publicznej galerii, nie mówiąc już o prywatnych zbiorach. Ten obraz jest mi potrzebny, gdybym go sprze­dał, pozostałbym jak ta ogołocona skała, jest to mój własny świat.

To prawda — rzekł drugi mężczyzna — ale ty jesteś artystą, a tein świat jest już dla cie­bie skończony, musisz go zostawić i z nim ze­rwać, jeżeli chcesz tworzyć następne dzieła, na­tomiast dla innych będzie on inspiracją do szu­kania piękna w życiu.

A czy nie sądzicie, że on może być taką in­spiracją dla mnie?

Umilkli.

Przywitaliśmy się z ojcem i jego przyjaciół­mi.

Zaprosili nas do małego pokoju obok, na lampkę wina, gdzie miała być jedynie rodzina Henryka i jego najbliżsi przyjaciele.

Zgodziliśmy się przyjść po obejrzeniu całej wystawy. * '

Ojciec powiedział, abyśmy czuli się tutaj zu­pełnie swobodnie, i kiedy będziemy mieli ocho­

tę, to możemy przyjść do tego pokoiku. Po­szliśmy do innych obrazów.

¡Naraz obok jednego obrazu usłyszeliśmy głoś­ną rozmowę. Zamówię go do domu i będzie malował moją rodzinę, to mi się podoba, to jest wielki talent, zapłacę mu ile zażąda. Spojrza­łem na obraz, jakiś niewielki, skalisty pejzaż, barwy raczej jesienne, złote, a przed nim star­szy, siwy człowiek w okularach z wypielęgno­waną twarzą i żywo gestykulujący.

Uśmiechnąłem się do Heleny — najmą ojca do malowania ich rodzin — powiedziałem.

Helena roześmiała się głośno.

Był gwar. \

Ludzie wciąż się zmieniali, tak jakby to był jakiś dziwny dworzec kolejowy, skąd żaden pociąg nie odjeżdża, a może to jest stacja koń­cowa, do której kiedyś dawno ci ludzie zostali przywiezieni.

Wciąż podawano wino i słodycze, podobało mi się urządzenie, z którego wino to tryskało. Była to maleńka filigranowa fontanna i wy­starczyło podstawić swój kielich, aby go na­pełnić, jeżeli nikt nie podstawiał kielicha, wi­no leciało wprost do kamiennej studzienki, gdzie się skrzyło, jak gdyby było pomieszane z gwiazdami.

Nastąpiło powitanie gości, którego dokonał prezydent rady miejskiej, po czym kilka słów powiedział ojciec. Stał wśród swych obrazów, prawdziwie swojego świata i oddawał go lu­dziom z miasteczka, w którym mieszkał. Jeden gest, dobrze mi znany, zdradził, iż było to dla niego wielkie przeżycie.

Dziwne — pomyślałem — w końcu ie wszy­stkie rozmowy dowodzą, że ludzie ci mało zna­ją się na malarstwie, a ojciec jest wobec nich tak skromny. Podobało mi się to u niego, uwa­żałem to za dowód szlachetności jego ducha. Ciekaw też byłem licytacji obrazów, już teraz zorientowałem się, iż ceny są nieprawdopodob­nie wysokie. Poznałem kilku zamożnych ludzi e metropolii i wielu handlarzy obrazami.

Rozmawialiśmy przez chwilę z Heleną.

Uważałem, iż zwyczaj handlowania obraza­mi powinien być zarzucony, malowanie powin­no mieć zapewnioną opiekę społeczeństwa.

Helena twierdziła, że to nie jest na razie możliwe, zresztą takie jest obecnie społeczeń­stwo, jego świadomość, i ono samo wypracuje sobie kolejny model.

Rozkoszny z ciebie altruista, Edwardzie — rzekła Helena. Jej głos wydawał mi się płynąć z raju, jakby był muzyką, i bardzo chciałbym zatrzymać go takim, jaki teraz właśnie płynął.

Słuchałem jej nic nie mówiąc, z jednej stroj­ny miałem głos Heleny, a z drugiej obrazy ojca. Czułem pewność siebie i radość, rozpierającą piersi. Zapomniałem nawet o swojej ostatniej pracy, dyskutowanej teraz gorąco przez moich kolegów z instytutu. Czułem, iż udało mi się stworzyć najlepszą dotąd rzecz i będzie to ko­lejny szok w myśleniu ludzkości. Widziałem już moich obrońców i tych, którzy mnie zaciekle zwalczają. Obrońcami były młode umysły o szerokiej wyobraźni a konserwatyści na razie zupełnie zgłupieli, nie wiedzą jak najskutecz­niej przypuścić atak. Będzie to duża frajda dla

mnie — myślałem — uśmiechając się sam do siebie.

Ktoś mnie niechcący potrącił.

Było tu naprawdę bardzo tłoczno.

Naraz zadrżałem. W drzwiach ukazała się Barbara, a za nią moja matka, szły przed sie­bie, jakby płynęły trzymając w rękach plecio­ne koszyki.

Zbliżyły się do nas.

Helena przytuliła się do mnie.

Zewsząd usłyszałem głosy — jak tu zimno, zamknijcie okna. W koszykach miały pierniki z cukru i z ciasta gwiazdkowego. Podały nam te pierniki. Wzięliśmy je z Heleną. Potem za­częły je rzucać pomiędzy ludzi. Zrobiło się dziwnie cicho.

Ktoś wreszcie spytał, był to głos starszej ko­biety—dlaczego sypią na nas z góry pierni­kami?

Spojrzałem w głąb koszyka mojej matki, le­żała tam zapalona głownia. Kiedy już nie by­ło pierników, wyciągnęła tę płonącą głownię i zbliżyła się do wielkiego obrazu ojca. Zady­gotałem. Nie mogłem się ruszyć, głos uwiązł mi w gardle.

Przytknęła płomień do płótna i ze zdumie­niem zobaczyłem, że ta Barbara, która stała przy nas, ma wielką ranę przez całą nogę. Ob­raz powoli zaczął płonąć.

Wtedy otworzyły się drzwi pokoju, w któ­rym zebrali się przyjaciele mojego ojca i wy­biegł ojciec.

Wśród ludzi powstała panika. Tłoczono się przy drzwiach, ktoś lał wino na obraz, ale to

jedynie zasyczało i ogień szedł dalej bez prze­szkód.

Patrzyłem na ojca. Widziałem jego przerażo­ne oczy i rozdygotane ręce. Powiedział tylko jedno słowo — dlaczego — ale słowo to zatrzęs­ło mną całym.

Pierwszy wyrwał się z odrętwienia i przy­szedł do stojącej przy nas Barbary. Nie miała już pierników, ale na dnie koszyka leżało zło­te serce, które włożyła do rąk ojca. Chciało md się śmiać i płakać jednocześnie.

Nikt nie wiedział, co się dzieje, ludzie wi­dzieli tylko płonący obraz, natomiast jedynie Helena, ja, Maria i ojciec byliśmy świadomi wszystkiego.

Barbaro — rzekł ojciec — jesteś cała poha­ratana.

Spójrz — odrzekła ona i wskazała na płoną­cy obraz.

Obok stała moja matka. Była nieco niższa niż Barbara i tęższa. Patrzyła w naszą stronę, jak wystraszone zwierzę, rozglądała się tak, jakby była skazańcem i czekała na kata. Zau­ważyłem, że coś się dzieje z Heleną, odwraca­ła od mojej matki oczy, lecz trudno jej było nie patrzeć na nią znowu. W końcu wybuchnęła płaczem. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Nigdy nie widziałem Heleny płaczącej, tym­czasem ogień sięgał już połowy obrazu, widzia­łem też, że Barbara, trzymając mojego ojca za ręce, skręcała się z bólu.

Trzeba coś zrobić — myślałem — byłem pe­wien, że stanie się za chwilę coś o wiele gor­

szego. Nikt nie podchodził do mojej matki. Ja stałem zupełnie sparaliżowany.

Wtedy z małego pokoju wyszedł Emanuel.

Zbliżył się do Barbary, ale ona już nie miała nic w swoim koszyku. Spuściła oczy, zagryzła wargi z bólu, on spojrzał na mojego ojca i spy­tał — dlaczego nie gasisz tego obrazu, Henryku.

Przez chwilę było cicho, jedynie trzask ognia świadczył, że w ogóle coś się tu dzieje. Część publiczności została, a za oknem widać było odjeżdżające pospiesznie auta.

Wtedy Emanuel zaczął iść w kierunku mo­jej matki.

Nie idź tam — krzyknęła Maria, ale było za późno, moja matka cisnęła płonącą głownią prosto w oczy nadchodzącego Emanuela.

Dziwna rzecz, że w połowie drogi głownia ta zniknęła. Moja matka wydobyła drugą i cis­nęła tak, jak pierwszą, a potem trzecią, wokół n5ej było pełno ognia, ale do Emanuela żadna z nich nie dotarła.

To nie jest możliwe, aby Barbara została zniszczona — pomyślałem — to nie jest możliwe.

Emanuel podszedł blisko mojej matki i wte­dy okazało się, że miejsce to było puste.

Przetarłem oczy i zobaczyłem normalny zgiełk, spojrzałem na obraz zupełnie cały, drzwi do malutkiego pokoiku otworzyły się i wyszedł ojciec, uśmiechnięty, kiwając do nas ręką.

Helena gdzieś mi zginęła. Dziwna to była wizja— myślałem — jestem cały wstrząśnię­ty.

Nie widziałem dotąd Jana. Jego obecność sprawiłaby mi przyjemność.

Zauważyłem kilku kolegów z instytutu, z daleka pozdrowiłem ich lęką. Trochę byłem zdziwiony, że przyszli, nigdy nie dyskutowa­liśmy o malarstwie mojego ojca. Nasze luźne rozmowy dotyczyły weekendów albo bieżącej aury.

Wszedłem do małego pokoju i poczułem za­pach cygara.

Ojciec przedstawił mi gościa z drugiego krań­ca świata. Był Hindusem. Znałem niewielu tych ludzi.

Podszedłem do Marii.

Ojciec nie spodziewał się, że będzie takie za­interesowanie— szepnęła mi na ucho.

To przechodzi wszelkie pojęcia — rzekłem — są tu ludzie z najdalszych miast.

Rozmawialiśmy o obrazach.

Prawie wszystkie są sprzedane—rzekła Ma­ria — pewnie jeden jedyny portret zostanie.

Nagle zauważyłem pod oknem Emanuela.

Nie wiedziałem, że jest tu Emanuel — rzek­łem.

Podeszliśmy do niego. Stał odwrócony do wszystkich plecami i patrzył przez okno.

Kiedy się obejrzał, zobaczyłem nie tę twarz, którą się spodziewałem widzieć, lecz zupełnie inną. Gruba bruzda przecinała jego czoło, a w oczach widziałem strach. Spojrzałem na ręce. Były blade jak ściana.

Pan się źle czuje — rzekłem.

Tak — odparł Emanuel — wszystko ze mną wiruje, myślę, że będę imiał atak serca.

Nie ma pan kropel? — spytałem.

W domu — odparł Emanuel.

10 — Oczy diabła

217

Do jego domu było kilkadziesiąt mil.

Stałem przez chwilę bezradny, po czym wy­szedłem na salę i spytałem, przekrzykując gwar, czy nie ma tu lekarza.

Podeszła do mnie starsza kobieta mówiąc, że jest lekarzem. Zbadała Emanuela i rzekła — musi natychmiast otrzymać te krople, które zawsze używa, nic więcej nie można tu poradzić

Jan złapał kapelusz i wyszedł mówiąc, iż za pół godziny będziie z powrotem. Maria musia­ła z nim jechać, ponieważ nigdy nie był w do­mu Emanuela. Usłyszeliśmy tylko huk silnika, tymczasem Emanuel był już cały bardzo bla­dy. Staliśmy nad nim bezradnie, to badając mu puls, to wycierając pot z czoła.

Chciałbym ci coś powiedzieć, Henryku — rzekł Emasnuel — bo sądzę, że Jan nie zdąży.

Wiesz, kim była Barbara? Wyciągnąłem ją z domu publicznego. Nigdy byś się o tym nie dowiedział, gdyby nie ten obraz. Ona w ten sposób zarabiała pieniądze. Miała dużo pie­niędzy. Była ładna i zgrabna.

Popatrzyłem na ojca, potem na Helenę i zda­wało mi się, że wszystko ze mną wiruje. Więc po to ojciec namalował ten obraz, aby wresz­cie usłyszeć całą prawdę o Barbarze. Teraz już wszystko skończone — tłukło mi się po głowie.

Ja od niej odszedłem — ciągnął Emanuel — zabierając ze sobą Helenę, ponieważ dalej up­rawiała ten proceder, tyś o tym, Henryku, nie wiedział.

Ojciec ukląkł przy Emanuelu, bledszy niż tamten, mówiąc — jesteś pewien tego, co mó­wisz?

Jestem przytomny — rzekł Emanuel — i mó­wię to, bo wnet tę przytomność stracę. Ale je­szcze coś ci pawiem. Kiedy tyś przyszedł, ona się zmieniła, to jest twój największy tryumf, Henryku. Ja tego dokonać nie potrafiłem. Ros­ła we mnie zawiść do ciebie i może to, co te­raz mówię jest tego wynikiem, bo tyś miał swoją Barbarę, która nie miała z tamtą ulicz­nicą nic wspólnego. We mnie czegoś brakowało, teraz wiem, czego. Brakowało mi pewności sie­bie i wiary w swój świat, wiary, którą ty masz. Moje poezje są pięknymi pejzażami, ale tylko pejzażami, a ten obraz wskazał mi prawdziwe wnętrze świata, jakiego, niestety, ja nie mia­łem. Zrozumiałem też, że choćbym żył sto albo i tysiąc lat nigdy bym go nie miał.

Nie mów tak dużo. Emanuelu — rzekł ojciec

myślę, że nie masz racji, masz wielki ta­lent, uznanie, ludzie cię szanują i masz grono wielbicieli, czego możesz sobie więcej życzyć. Ja przynajmniej nie znam innych wartości. To, co mówisz o Barbarze, było przykre tylko dla niej, dla mojej Barbary, jak sam zresztą po­wiedziałeś, to nie ma żadnego znaczenia.

Zobaczyłem wypogodzone czoło ojca i byłem pewien, że obronił ostatni cios, który mógł za­grażać jego światu.

Muszę tobie coś wyznać, Heleno —rzekł w końcu Emanuel zwracając się w kierunku He­leny.

Barbara nie była twoją matką, jesteś córką kobiety, którą kochałem, a która zmarła przy porodzie. Może, gdyby ona żyła nie byłbym jedynie pejzażystą, jak ja to nazywam.

Oblicze Emanuela jakby zgasło. Wszystko to spadło na nas jak grom z jasnego nieba. He­lena uklękła i trzymając jego głowę zaczęła głośno płakać i obcałowywać jego włosy i po­liczki.

Nie umieraj ojcze — błagała — nie umieraj. Widocznie jeszcze słyszał te słowa, bo uśmiech­nął się do niej i ten uśmiech zastygł na jego ustach.

Wyniesiono ciało i chwilę trwała cisza, ale potem gwar zaczął się wzmagać, aż doszedł do tego samego stopnia natężenia, jak przedtem.

To dziwne, że postać Barbary pozostała dla mnie nadal czyimś bardzo pięknym, natomiast Emanuel jakby znikł. Myślę, że on miał rację nazywając siebie pejzażystą. Dotarł do swojej głębi pod obrazem Barbary. Strzeliło to w nie­go jak piorun i nie wytrzymał, niestety, ten jego cały świat. Świat musi mieć w sobie mo­tyw dziania się — myślałem — bez tego jest je­dynie ornament. Obaj z ojcem poszukiwali te­go motywu i teraz w zderzeniu się tych dwóch światów Emanuel został pokonany. Może to jest okrutne, ale miałem w sobie głębokie poczucie sprawiedliwości, tak jakby to było konieczne, że tak się stało. Wyglądało to tak, jakby dla nich obu nie było miejsca na świecie.

Zamyśliłem się nad tym.

Helena odjechała, zostaliśmy z ojcem sami.

Niemal wszyscy przyjaciele ojca znali Ema­nuela i jak wynikało z rozmów cenili jego ta­lent na równi z talentem ojca. Długi czas przedmiotem naszych rozmów była nagła śmierć Emanuela.

L

Przysłuchiwałem się chwilę, potem odszed­łem dalej i patrzyłem na okno, przy którym stał Emanuel.

Co osiągnąłeś człowieku w swoim życiu — myślałem. W ostatniej chwili byłeś odwrócony do nas plecami i patrzyłeś przez okno. Z twoją wielką wyobraźnią, co widziałeś przez to okno. Może nie mieliśmy prawa przerywać tobie te­go spokoju, może niechcący wyrwaliśmy cię z twojego świata. I taki wielki świat legł nagle * w gruzach, pozostała nicość. Może był zbyt wielki, że nie zdołałeś go obronić. Kiedy się coś takiego dzieje, rodzi się niechęć do wszel­kiego wysiłku, skoro i tak trzeba utracić to, co się ma najlepszego. Emanuel staczał ostatnią walkę przy tym oknie, świadczyła o tym bruz­da, która rozorała jego twarz na dwie części.

Patrzyłem na gestykulujących ludzi. Posta­nowiłem kupić sobie wszystkie jego tomiki po­etyckie i wgłębić się w jego poezję.

Weszli Jan z Marią, z kroplami. Zwróciłem uwagę na dwa białe rzędy jego z^bów.

Czyżby to on był bezpośrednią przyczyną tego wszystkiego?

Kiedy się dowiedział o śmierci, rzucił kape­lusz w ścianę i zacisnął te swoje silne i piękne zęby.

Nie mogłem szybciej — rzekł — zrobiłem wszystko, co możliwe.

Zauważyłem też, że Maria dyskretnie się wy­cofała, tak jakby nacierało na nią widmo. W oczach nie miała przerażenia, ale w głębi za­palały się coraz częściej zimne jak lód błyski.

Nie Jan jest teraz w niebezpieczeństwie, ale

Maria — myślałem i skierowałem się za nią ku drzwiom. Nde zdążyłem jednak, zobaczyłem tyl­ko kłąb dymu i odjeżdżające auto Marii.

Pognałem co sił do swego samochodu, napra­cowałem się, aż wydostałem się na ulicę i za­pamiętałem tylko, w której stronie zginęła Ma­ria. Popędziłem jak szalony, wypadłem z mias­teczka, przejechałem wiele mil i już straciłem nadzieję, gdy zauważyłem na sairnym końcu szosy pędzące auto Marii.

Jesteś — jęknąłem prawie i nadusiłem gaz do końca.

Maria jechała w stronę domu Emanuela. Trzymałem się od niej dość daleko tak, aby jej nie niepokoić.

Nagle zaczęła hamować i zdziwiłem się, bo za zakrętem zobaczyłem jedno tylko zabudo­wanie.

Skręciła gwałtownie.

Była to samotna farma wśród świerków. U- wagę zwracał oryginalny styl budownictwa, ni­by zwykła górska chata z grubych bierwion, ale i dach, i okna były jakby w to tło świerko­we wkomponowane. Dlaczego Maria tutaj przy­jechała — dziwiłem się.

Weszła do środka.

Zatrzymałem się na szosie i powoli zbliża­łem się do zabudowania.

Przywitał mnie wielki biały pies. Podszedł do mnie jak człowiek, obejrzał mnie wielkimi oczami, jakby się zastanawiał, po czym ustąpił mi miejsca.

Szedłem dalej z bijącym sercem.

Klamka była mosiężna i zimna.

Wewnątrz w ciepłym pokoju leżała Maria i wtuliwszy głowę w poduszki płakała.

Podobna była do rannego zwierzęcia, które otrzymało cios w samo serce i wszystko wska­zywało na to, że był to cios śmiertelny. Usiad­łem z boku cicho i patrzyłem na moją siostrę wijącą się z bólu. Doznawałem na przemian uczucia złości na cały świat, potem jakiegoś głębokiego żalu. Wszystko to mieszało się i na­wet nie zdawałem sobie sprawy do kogo było skierowane.

Zorientowałem się, iż jestem w domu Ema­nuela. Strzegł go ten biały wielki pies i u- śmiechnąłem się na myśl — z jaką rozwagą zdecydował się mnie przepuścić.

Maria uspokoiła się nieco. Po chwili nowa fa­la wstrząsnęła jej ciałem. Zacisnąłem zęby, aby się opanować.

Chciałem już wyjść, aby odetchnąć na dwo­rze wśród świerków, gdy Maria powiedziała

bądź tu, Edwardzie, jest mi lżej przy tobie. Wiedziałem o tym, choćby mi o tym nie po­wiedziała, że muszę być przy niej.

Wytarła oczy.

Wyglądała bardzo źle.

To minie — myślałem — to jest pierwsza chwila.

Widzisz, Edwardzie — rzekła Maria — straci­łam wszystko.

O, nie — pomyślałem — to nie jest pierwsza chwila, to wygląda inaczej aniżeli myślałem.

Zamieszkam na tej farmie do końca życia. Będę przygotowywała zbiorowe wydanie dzieł Emanuela i będę komponować.

Czy wystarczy ci pies w tym pustkowiu? — spytałem.

Wystarczy — odrzekła Maria.

To jest bunt, który cię zniszczy — dodałem.

Nie — odrzekła Maria — ja się nie buntuję, nie mam przeciwko komu, tak ułożę sObie ży­cie, jak gdyby Emanuel w dalszym ciągu tu był, będę mieszkać w jego domu. Czy ty to rozumiesz, Edwardzie?

Uśmiechnęła się przez łzy i zobaczyłem coś bardzo czystego w jej oczach, ogarnęła mnie tak głęboka radość, że wstałem i wziąłem gło­wę Marii w swoje ramiona-. Nigdy w życiu nie miałem dziecka na ręku, ale teraz tak się czu­łem, jakby się do mnie tuliło coś bardzo bez­radnego i zapłakanego.

Byłeś, być może, pejzażystą, Emanuelu — myślałem — ale tyś pokonał bezwład myśli zu­pełnie inaczej aniżeli mój ojciec. Widzisz, co się działo w jego domu, moja matka popełniła samobójstwo. Jeszcze nie tak dawno widziałem ukryte na dnie oczu Marii to drapieżne zwie­rzę, które drzemie i we mnie. Myśmy je wprawdzie zdemaskowali, ale na tym się skoń­czyło. Ojciec przechodził obok tego obojętnie nie dlatego, aby mu nie starczyło woli, ale swym subtelnym umysłem, niestety, nie sięgał w te rejony. Dzięki tobie, Emanuelu, na dnie oczu Marii jest absolutny spokój i czystość. To twoje delikatne ręce zmiażdżyły tę jej zmorę. Aby iść tą drogą, którą ty obrałeś nie można sobie było pozwolić nawet na cień brutalności. To nie tylko pejzaże. Może zresztą musiałeś

umrzeć za ten swój świat, ale sądzę, że nie, zniszczenie nikomu i niczemu nie pomaga.

Nie sądziłem, że Emanuel potrafił osiągnąć takie wyżyny. Przypomniałem sobie bruzdę na jego czole, myślę, że spojrzał wtedy w głąb swojej rzeczywistości, sam w nią wierzył, ale nie był pewien, czy tam ktokolwiek dotrze. To był jego wielki niepokój. Trochę się dziwię, dlaczego się niepokoił, znał Marię. Tylko ja te­raz zobaczyłem, że niepokój ten nie był po­trzebny. Odnalazła jego świat Maria. Pomyś­lałem sobie, że nic więcej nie chciałbym w ży­ciu osiągnąć. Teraz rozumiem dlaczego nazwał siebie pejzażystą, bowiem był przekonany, iż ludzie potrafią jedynie dojść do tego progu, gdzie kończy się pejzaż, a izaczyna rzeczywiście głębia. Nie wierzył, aby ktokolwiek posunął się

o krok dalej. Dlaczego to 'zrozumiał właśnie pod obrazem mojego ojca. Być może tam odkrył po prostu inną granicę, której sam nie był świadomy, a która w pewnym punkcie mijała jego świat. Potrafiłem to sobie jakoś określić, niestety, nie ogarniałem tych światów swoją wyobraźnią, przynajmniej w tej chwili.

Ozy zdecydowałaś się na to, Mario, ostatecz­nie? — spytałem.

Tak — odrzekła — i nigdzie już stąd nie jadę. Odczuwałem tu jakąś ulotną atmosferę świer­kowego lasu, może dlatego, że przez okno wi­działem pełno tych drzew. Jedną ścianę zale­gały książki, a na 'drugiej wisiały skóry, wy­dawało mi się, jelenie. Na tej ścianie, przy któ­rej leżała Maria wisiały strzelby myśliwskie.

Na jednej z półek zauważyłem rząd książek Emanuela.

Czułbym się tu dobrze — myślałem. Przez moment (zapomniałem o całym świecie, i po­tem stwierdziłem, że ten świat tutaj żyje ja­kimś swoim życiem. Nie jest to otępiający spo­kój, w którym można po prostu spać, ale czu­je się tu jakieś żywiczne, czyste echo, które zewsząd wsącza się w człowieka.

Dziwię się — rzekłem —że w takiej atmos­ferze Emanuel cierpiał na serce.

On miał zdrowe serce — odparła Maria — je­dynym niebezpieczeństwem było to, iż bał się samotności, stąd te krople. Jego wrażliwa na­tura jakby zwijała się w krytycznych momen­tach i wtedy odczuwał autentyczny ból serca, myślę, że następowało zwężenie naczyń krwio­nośnych i chodziło o to, aby je rozluźnić.

Wyszliśmy przed dom pomiędzy świerkami. Było tu czyste, górskie powietrze.

Gdybyś czegoś potrzebowała — rzekłem — to zadzwoń, Mario, w każdej chwili tu przyjadę do ciebie.

Ścisnąłem jej ramię i poczuliśmy oboje jakąś silę. Pokonaliśmy bezwład rozpaczy, który na­mi targał, tak jakby ktoś chciał nas za wszel­ką cenę zniszczyć.

Maria uśmiechnęła się do mnie mówiąc — będzie- ani tu dobrze, Edwardzie.

Chodziliśmy wśród świerków, rozmawiając. Okolica była bardzo piękna, wysokie góry by­ły gdzieś daleko, a sama farma stała na łagod­nym stoku w dziwnie regularnym paśmie świerków.

Jak on znalazł to miejsce — myślałem.

Więc -tu będzie upływało twoje życie, Mario

rzekłem zamyślony.

Patrzyłem na nią, tak jakby ode mnie od­pływała otaczając się dalekim górskim pej­zażem.

Chodź, coś ci pokażę — rzekła Maria i po­prowadziła 'mnie z drugiej strony domu, gdzie były drzwi. Weszliśmy do pokoju, który w ni­czym nie przypominał wnętrza normalnego domu.

Była to ogromna pieczara z nawisłymi stalak­tytami, złożona z kolorowych kamieni, które świeciły naturalnym światłem jakby wypływa­jącym z głębi ziemi lub słońca. Zasłana była skórami, gdzie można się było położyć i było na tyle jasno, że dałoby się czytać drobny tekst. Helena włączyła jakiś mechanizm i usłyszeliś­my muzykę.

W tej muzyce mieszka sen — rzekłem.

Maria uśmiechnęła się.

Tak — rzekła — masz rację, Edwardzie. Ema­nuel mówił, że ten sen jest znakiem naszych czasów.

Patrzyłem na te posłania ze skór i wydało mi się, że zarówno Emanuel, jak i Maria mu­sieli wyglądać tu sztucznie, bo wszystko nao­koło było ze szkła, a w dodatku ta muzyka na­pełniona snem. Nie czułem się tu dobrze, być może, miałem ¡na razie wstęp jedynie do świer­ków, a to tutaj wymaga bardzo wielkiego zro­zumienia.

Wyszedłem na dwór, a za mną Maria, myślę, że była świadoma mojego niepokoju. Patrzy­

łem na nią z podziwem, że osiągnęła to, czego nie byłem jeszcze zdolny dojrzeć. Ale całą du­szą byłem po jej stronie, nawet nie rozumiejąc tego szklanego wnętrza byłem gotów je odbu­dowywać, gdyby uległo zniszczeniu. Nagle od­czułem, że muszę sam zbudować swoje wnę­trze, a tamto (należy po prostu do kogo innego.

Głęboko byłem wzruszony myślą, iż Maria zdecydowała się nie opuszczać tej szklanej przestrzeni. Zrozumiałem ją, to było miejsce zbudowane wspólnie z Emanuelem. Wiedziała, że nie ma dla niej innego miejsca. Wsparła głowę na moim ramieniu.

Skończysz studia? — ¡spytałem.

Kiwnęła głową potakująco.

Zostawiłem Marię na farmie i pojechałem.

Wernisaż dobiegał końca. Był tylko ojciec i kilku jego przyjaciół. Omawiali jakieś sprawy handlowe. Snułem się wśród tych obrazów jak­by szukając w mich pocieszenia.

Zatrzymałem się dłużej nad sylwetką młodej dziewczyny na moście. W ręku trzymała para­solkę. Miałem wrażenie, że mogłaby swobodnie zejść z tego mostu, gdybym jej tylko podał rę­kę. Chodzilibyśmy sobie po tej sali wystawo­wej i zapomniałaby o tym swoim moście. Ale, czy to jest możliwe — myślałem — ona bez tego mostu może by w ogóle nie istniała.

Przypomniałem sobie szklany pokój Ema­nuela, posłania ze skór i Marię. Teraz może stoi jeszcze wśród świerków i patrzy na szosę albo na góry. Jest piękną dziewczyną — myślałem — ma rysy twarzy naszego ojca, sylwetkę też, choć zupełnie inną od wysokiej postawy Jana.

Tak więc ta dziewczyna .może tylko istnieć na moście — pomyślałem i roześmiałem się. — A taką miałbym ochotę ją stamtąd sprowadzić — •myślałem i roześmiałem się jeszcze raz.

Podszedłem do innego obrazu. Przedstawiał dwóch podróżnych w szczerym polu. Jeden dru­giemu coś wskazywał. Przed nimi jednak ni­czego ani nikogo nie było. Przykuwało mój wzrok właśnie to, co nie istniało. Co oni mogą wskazywać — myślałem.

Stanąłem przed wielkim pejzażem, który przypominał lichtarz albo szyszki świerkowe. Nie wiem dlaczego miałem wielką ochotę je­chać bryczką przez ten pejzaż. Jakie to realne

myślałem — a jednocześnie niemożliwe do zrealizowania — nie wiem czemu tak myślałem.

Już dawno zauważyłem, że świat wyobrażeń mojego ojca ma w sobie jakąś dzikość, czy su­rowość, czego pozbawione są pejzaże Emanue­la. W tym punkcie oni obaj różnią się zasadni­czo. Wciąż wracał mi w pamięci szklany pokój w domu Emanuela.

Podszedłem do ojca.

Po raz pierwszy widzę całą twoją wystawę, ojcze — rzekłem.

Nie spodziewałem się, Edwardzie, czegoś ta­kiego w naszym miasteczku — rzekł ojciec — wykupili wszystkie obrazy, jedynie co mogłem zrobić, to nie pozwolić na licytację, ponieważ ja je sprzedaję, wyobrażasz sobie do jakich do­szłoby cen. Handlarze obrazami nie byli zado­woleni, wiele sprzedałem wśród moich przyja­ciół.

Gdzie jest Helena? — spytałem. Widziałem

wyraźnie zmieszane spojrzenie ojca. Zdziwiło mnie to a jednocześnie zastanowiło. Nie przy­puszczałem, aby i z nią miało się coś stać.

Helena nie żyje — rzekł ojciec — przyszła wiadomość z policji, że znaleziono ją w rzece.

Ogarnął imnie szał. Poczułem, jak we mnie coś się rozrywa. Tak, jakby to był granat. Nie widziałem nic naokoło i nic nie słys*załem.

Spojrzałem na ścianę, a tam z płótna schodzi moja matka. Widzę wyraźnie, że się śmieje, śmieje się z tego, że wiję się z bólu, śmieje się z mojej najgłębszej męki. Nie wytrzymałem tego wszystkiego. Miałem w kieszeni nóż, który zawsze ze sobą nosiłem. Zacisnąłem go w pra­wej ręce i rzuciłem się na ścianę i zamykając oczy zadawałem ciosy wciąż do przodu. Ciąłem z góry na dół, a potem z dołu do góry. Potem szarpałem coś rękami, poczułem krew, na war­gach, potem na policzku, aż całą twarz miałem zalaną krwią. Kopałem w ścianę i rzęziłem. Niszczyłem to, co we mnie istniało, czułem jego pazury, czułem jak skręcało się i wiło z bólu. Wreszcie osunąłem się na ziemię, nie miałem sił.

Leżałem chwilę, potem poczułem rękę na ramieniu.

To był mój ojciec.

Przetarłem oczy, twarz chusteczką, którą po­dał mi ojciec.

Rozejrzałem się błędnie. Na ścianie wisiał pocięty obraz Barbary, ojciec stał z boku i pa­trzył na ten obraz. Kilku jego przyjaciół stało z tyłu nic nie mówiąc.

Tak się skończył wernisaż.

Na tym obrazie był ktoś inny — rzekłem.

Może był kto inny — rzekł po chwili w za­myśleniu Ojciec.

Obraz był tak pocięty, jak gdyby pracowało nad tym kilku ludzi z nożami. Tam, gdzie kie­dyś były ręce Barbary teraz zasychały plamy mojej krwi.

Dlaczego to zrobiłem — myślałem — widzia­łem tam swoją «matkę? Jak mogłem to zrobić?

Gdzie jest Helena? — spytałem.

Już ją zabrali — rzekł ojciec — myślę, żebyś na jakiś czas wyjechał. Moglibyście na przyk­ład wyjechać obaj z Janem.

Wstałem, a nogi pode mną dygotały.

Z Janem — szepnąłem — dobrze, to jest nie­zła myśl. Tylko dlaczego nie zobaczę już nigdy Heleny.

Ojciec spojrzał na swój pocięty obraz i nie powiedział ani słowa.

Dobrze — rzekłem — pojadę z Janem, to bę­dzie najlepsze wyjście. Mówiłem tak nie myś­ląc w ogóle co mówię. Zgodziłbym się na wszy­stko. Ja ze swoim pięknym światem. Kiedy •znów wspomniałem ręce Heleny, jej śmiech i włosy, ściskałem nóż, aż do krwi i czułem, że wszystko ze mną jeździ naokoło. Tego jeszcze nie było — pomyślałem — już chyba z tego nie wyjdę. Myślałem tak właśnie, bo było mi na­prawdę wszystko jedno. Ja ze swoim pięknym światem — szeptałem wciąż od nowa — w jed­nej chwili wszystko runęło, a najgorsze jest to, że nie znałem mechanizmów tego wszystkiego. W każdym razie czułem w sobie pustkę, tak jakbym zawisł na nitce albo na pajęczynie,

albo na promieniu gwiezdnym. Wtedy pomyśla­łem o smudze światła, która została w moim pokoju. Widocznie niemożliwe było przeniesie­nie jej do domu Heleny. Zaniedbałem to — rzekłem do siebie. Zupełnie zaniedbałem. Czyż­by naprawdę nie było możliwe przeniesienie tej smugi do domu Heleny? Może nie. Nigdy na pewno nie będę tego wiedział. Może to mia­ło jakiś związek z Emanuelem. W każdym ra­zie my dwaj wyjedziemy, a ojciec z tym po­szarpanym obrazem zostanie w domu, może on rozwiąże zagadkę tej smugi światła. Może to jest klucz do wszystkiego, co się dzieje przed moimi oczami. Czułem nie tyle uspokojenie, ile zupełny bezwład.

Nie chciało mi się ani iść, ani stać, ani myś­leć o niczym.

Wsparłem się o filar i oddychałem głęboko jak bardzo zmęczony człowiek.

Pozornie ojciec był spokojny, ale wiedzia­łem, że wstrząs był dla niego tak silny, że fak­tycznie nie był bardziej przytomny ode mnie. Coś w nas uderzyło tak silnie, że nie mogliśmy się pozbierać. Każdy z nas usiłował zatrzymać ten kołowrót tańczącego naokoło świata. W jed­nej chwili straciliśmy wszystko. Ojciec nigdy nie wzniesie się na taką wyżynę skupienia i subtelnego natchnienia jak wtedy, gdy malo­wał ten obraz. Zepchną go w dół fakty, które tu miały miejsce. Śmierć Emanuela i Heleny i wreszcie zniszczenie tego obrazu. To wszystko zabiło w nim najlepszą część wiary, którą czło­wiek mieć musi.

W chwilach, gdy wracała mi większa przy­

tomność widziałem przed sobą obraz śmiejącej się matki i w tym momencie znów coś zapada­ło i widziałem tylko wirujący wokół świat.

W końcu drzwi się otworzyły i wszedł Jan. Poczułem jego silny krok. Spojrzał na obraz, ‘na mnie, potem na ojca i rzekł — poniosłeś klęskę, ojcze.

Przyjaciele ojca spojrzeli na Jana.

Kochałeś zanadto sztukę, a za mało człowie­ka. Mnie uczyłeś tego samego, w dobrej zre­sztą wierze, i za to cię cenię i za to cię gorąco kocham tak samo, jak moją matkę. Sztuka jest jedynie echem życia, nie wiem czy jesteś zdol­ny to pojąć. Ty już swego życia nie zawrócisz i zrozumienie tego faktu może cię tylko zabić tak, jak zabiło Emanuela. On padł ofiarą tego samego błędu, byliście bardzo do siebie podob­ni. Całe wasze pokolenie naznaczone jest tym piętnem, które wiedzie do ruiny. Stworzyliście obaj cudowny świat, świat pełen piękna, z któ­rym będą obcować ludzde całe wieki, jestem o tym naprawdę przekonany, ale będą oni mieli też świadomość, że obaj w ostatecznym rozra­chunku przegraliście.

Ja tą drogą nie pójdę, mój ojcze. Chętnie po­jadę z Edwardem, gdzieś w inne strony, na dłuższy czas, ale listy mojej matki zostawię w twoim domu, będą leżały na dnie bursztyno­wej szkatułki. Napiszę powieść i wtedy przy- jedziemy z Edwardem. Nie poddawaj się, oj­cze. Walcz, wierzymy w ciebie. Wierzymy w ciebie głęboko, pamiętaj o tym. Nie możesz rezygnować. Jesteś wielki i dzielny, nie podda­waj się. Walcz, ojcze. Czekaj naszego powrotu.

Jan trzymał go za szyję i widziałem ich spoj­rzenia jak stalowe noże. Mój świat przestał wi­rować. Uścisnęli się tak, jakby decydowali o lo­sie świata i poczułem ulgę, aż wreszcie prze­stał wirować.

Wyszliśmy z Janem <z sali wystaw i wsied­liśmy do samochodów. Silniki ryczały i mias­teczko zginęło nam z oczu.

Norman

t

Miałem tyle sił, aby śledzić sylwetkę wiel­kiego samochodu Jana i jednocześnie panować nad kierownicą. Pół leżąc, pół siedząc, mogło sdę wydawać z boku, że jestem kompletnie pi­jany. Miałem wrażenie, że jakaś wielka siła wyrzuciła nas z tego miasteczka. Byłem bar­dzo ciekaw, czy Jan miał też takie uczucie. W dodatku miałem pewność, że wszystkie sprawy, które zostawiliśmy za sobą zostały załatwione. Mijaliśmy góry. Patrzyłem na szczyty i przy­pominały mi one korony świata może dlatego, że były takie wyniosłe, a może dlatego, że ich kolor był złoty, a właściwie rdzawy. Patrząc na te spokojne skały poczułem w sobie ulgę. Oddychałem tym czystym, górskim powietrzem i przenikały mnie jakieś echa tam zamieszka­łe na stałe. Bardzo lubiłem tę okolicę. Czułem w sobie tę postrzępioną przestrzeń jako mój własny kształt i zresztą taka różnorodność da­wała mi rozmaite możliwości odczuwania świata.

Wyjeżdżając z miasteczka miałem jeden wielki zamęt w głowie, a teraz powoli się u­

spokajałem. Przychodziły myśli jedna po dru­giej spokojnie i każda z nich przynosiła mi za­dowolenie.

Zostawiliśmy za sobą tamten świat — myśla­łem i uśmiechałem się sam do siebie. Czasem udawało mi się tak nagle oderwać od przesz­łości, tym bardziej byłem z tego zadowolony teraz.

Zatrzymaliśmy się przy stacji benzynowej. Przed nami stał szeroki sportowy wóz. Prowa­dziła go jakaś kobieta. Widzieliśmy tył jej gło­wy. Nagle spojrzałem w jej lusterko i iwydało mi się, że uśmiechnęła się do nas. Dziwne — pomyślałem — ten oderwany od jej ust u- śmiech, zamieszkały w dodatku w głębi szero­kiego lusterka sprawił mi taką przyjemność, że usiadłem zupełnie inaczej niż przedtem.

Takie drobne rzeczy — pomyślałem — i z nich się składa świat. Jan był zajęty rozmową z obsługującym nas mężczyzną.

Pomknęliśmy dalej.

Nie wiedziałem dokąd jedziemy. Było mi zresztą wszystko jedno. Mogłem żyć albo nie, to nie miało dla mnie znaczenia. Obserwowa­łem jakby z boku sam siebie, tak jakby jeden jechał samochodem, a drugi biegł obok i co chwila zaglądał mu w oczy.

Nie mógłbym zawrócić i jechać z powrotem. Potrzebowałem wielkiego zmęczenia, aby za­pomnieć. Zburzyliśmy jakiś świat — myślałem

a może on się sam zawalił. Jedno było jed­nak pewne, że nie istnieje on już więcej.

Sylwetka Jana to ginęła za zakrętami, to znów się pojawiała.

Była noc, gdy w świetle reflektorów zoba­czyłem inny świat. Na miejscu poszarpanych grzbietów górskich pojawiła się równa, nieco pomarszczona powierzchnia. Gdzieś z drugiego końca horyzontu wydobywała się złota smuga światła.

Byłem tym oszołomiony. Po pierwsze, nigdy nie widziałem takiej powierzchni oceanu, a po drugie, niemalże krzyknąłem — to była moja smuga światła. Poznałem ją. W swoim pokoju miałem zaledwie jej ułamek, a tu doszedłem do jej źródła.

To ona — myślałem — moja smuga światła. Wyszedłem jak błędny ze swego samochodu i brodząc po kostki w sypkim, białym piasku wszedłem w tę złotą, moją smugę światła. Do­znałem takiego wzruszenia, jakbym się znów narodził i czyjeś ręce obmywały mnie w tej po­świacie. Drżałem cały, a jednocześnie zachłys­tywałem się szczęściem. Ręce moje wydawały się być posrebrzane.

A więc dotarłem do samego jej źródła — myś­lałem. W głębi mojej duszy wiedziałem, że to światło mnie prowadzi. Całe moje dotychcza­sowe życie, cała praca miały więc głęboki sens

myślałem.

Szedłem wciąż, aż zbliżyłem się nad brzeg oceanu i dotknąłem rękami wody. Miałem wra­żenie, że dotknąłem żywej istoty, która się pod moimi rękami poruszyła.

Chciałbym cię, oceanie, zapytać jaki sens może mieć moje życie teraz — szeptałem.

Patrzyłem rozszerzonymi oczami w ten ślaH jakiejś wielkiej jasności, potem przenosiłem wzrok na biały piasek, potem znów na pomar­szczoną i spokojną wodę. Może też usiłowałem się z tej smuga światła wyrwać — pomyślałem

lecz nie udało mi się to, a teraz jestem już w samym jej wnętrzu. Może przez całe życie usiłowałem czegoś się pozbyć, oczywiście da­remnie. Może to była moja własna twarz. Przyszło mi to na myśl, ponieważ głęboko w wodzie widziałem jej odbicie.

Patrząc w tę wodę myślałem — czyj to właś­ciwie jest obraz, mój czy też nie mój. Istnieje on tam bardzo chwiejnie, bo ani go zadeptać, ani pociąć nożem.

Uśmiechnąłem się do tych myśli.

Nagle po tej chwilowej pustce przyszło olś­nienie, przecież to nic innego jak wytwór tej złotej smugi światła. Przecina ona wszechświat jak strzała albo jak ostrze noża tworząc swój własny kształt świata.

Więc to tak — kiwałem głową. Poczułem w sobie jakąś nieważkość, tak jakbym istniał w tej pięknej smudze światła w rozproszeniu. Jesteś piękna smugo światła — szeptałem — ty jesteś istotą piękna tego świata. Jestem szczęś­liwy, że mogę istnieć jako twoja część i jes­tem tak samo zależny od ciebie, jak ty ode mnie. Mamy między sobą ten biały piasek, zło­te muszle i tę pomarszczoną wodę i wszystko to pomaga w naszym istnieniu. Złota smugą światła — myślałem patrząc na powierzchnię oceanu, z ustami pełnymi tej jasnej czer­wieni.

Usiadłem na piasku i zanurzyłem weń ręce niemal po łokcie. Był ciepły.

Nadszedł Jan.

Dawno nie widziałem takiego oceanu — rzekł

mam tu niedaleko swój dom, często przy­jeżdżam tu pracować.

Pojechaliśmy parę mil wzdłuż brzegu i w pewnym miejscu zaczął się niewielki las. Na jego skraju ujrzałem dom Jana. Kiedy staną­łem na progu tego domu stwierdziłem, że smu­ga światła przyszła za mną. Zrobiło mi się go­rąco. Czułem się czymś spętany, miałem ucisk w gardle. Usiadłem na progu i starałem się uspokoić.

Boję się — myślałem — ale czego? Jakiegoś osaczenia. Najgorsze jest to, że nie potrafię te­go zidentyfikować, a walczę nie wiadomo z czym albo z kim. Całe zamieszanie we mnie wróciło. To nie jest tak łatwo tego wszystkiego się pozbyć. Zdawało mi się, że ktoś jest świad­kiem moich odczuć. Rozejrzałem się.

Siedziałem sam na progu, Jan był zajęty wprowadzaniem samochodu do garażu. Chwila­mi wstrząsały mną takie fale żalu, że byłem gotów gryźć ten próg albo ten las, wszystko jedno co, byle tylko się nie poddać tej fali. Za każdym razem czułem się coraz bardziej osła­biony.

Takie chwile potrafią człowieka zupełnie zniszczyć — myślałem. Za wszelką cenę stara­łem się nie wracać myślą do naszego miaste­czka i to jedynie mi się udawało.

Jan zaproponował gorącą herbatę. Piliśmy

nic nie mówiąc. Jan był wciąż pochłonięty tak, jak ja, swoimi myślami.

Jednak nie mogę się z tym wszystkim pogo­dzić— rzekłem w pewnej chwili do niego.

Zapomnij, Edwardzie, weźmiemy się do pra­cy. Sam dobrze wiesz, że musimy to obaj roz­wikłać do końca.

Jego silny i miękki głos uspokoił mnie tro­chę.

Nie wiem, czy potrafię tu wytrzymać — rzekłem.

Musisz — powiedział Jan z uśmiechem.

Dlaczego? — spytałem — nie ma żadnego po­wodu.

I w tym momencie poczułem tak głęboką bezradność, że byłem zupełnie pewien, iż się z niej nie wydobędę. Było mi zresztą wszystko jedno. Chciałem jeszcze raz powtórzyć to swo­je pytanie, ale wydaib mi się i to bez sensu.

Po co będę tu siedział — myślałem — po co będę biegał od instytutu do domu i z powro­tem, jak głupi, po co, dlaczego, dla kogo? Po­czułem ostry ból głowy, potem w piersiach ja­kiś bezwład i opadłem w miękką kanapę jak manekin albo ciężko chore zwierzę. Zacząłem ciężko dyszeć.

Co mogę dla ciebie zrobić? — spytał Jan.

Wiłem się.

Jan nie mógł, niestety, nic dla mnie zrobić.

Jadę z powrotem — rzekłem i zacząłem wkładać buty.

Zastanów się — powiedział Jan — jesteś zmę­czony, na pewno nie dojedziesz do domu.

Nie mogłem jednak tu leżeć, w tym wy­

godnym pokoju, musiałem gdzieś pójść, wszy­stko jedno gdzie. Nic nie mówiąc wyszedłem.

Jan stał na progu i patrzył za mną.

Wlokłem się nad brzegiem oceanu z takim wysiłkiem, jakbym sam jeden dźwigał ten cały świat na ramionach.

Przystanąłem.

Z jednej strony piasek i zieleń, a z drugiej głębia, dla mnie raczej wielka. Miałem uczu­cie, iż stoję na granicy dwóch światów i być może to było moje nieszczęście. Jan nie prze­żywał takich problemów, był w samym środku swojego własnego świata. Natomiast dla mnie owa granica była albo czymś niedorzecznym, albo czymś niemożliwym ani do zrozumienia, ani do pokonania. Dlaczego ona istnieje — myślałem—dlaczego akurat w moim życiu jest taka ważna.

Brałem do ręki muszelki, obmywałem je wo­dą, dotykałem ustami.

W nich mieszka echo z tamtej strony gra­nicy — pomyślałem. Zostawiałem na piasku śla­dy moich butów. Istnieje coś, co mnie zwala z nóg—myślałem — gdybym mógł wiedzieć dokładnie, co. Wierzyłem zawsze w swoją szczęśliwą drogę, nawet przy krańcowym wy­czerpaniu miałem na samym dnie odrobinę po­gody i (byłem pewien, że świat tamtych ludzi był dobrą drogą. Dlaczego się jednak rozpadł, może w nim był jakiś błąd, może też zginął z powodu przypadkowych perypetii. Jeżeli tak, to powinienem się z tego wszystkiego podnieść i albo odkryć ten błąd, albo nie nadawać owym perypetiom wyrazu tragizmu kosmicznego.

Dobrze — myślałem — ale co to wszystko znaczy gdy mam świadomość, że Helena zgi­nęła. Na wspomnienie jej imienia poczułem ta­ki ucisk w gardle, jakby mi ktoś pętlę zacisnął wokół szyi. Smuga światła chodziła za mną jak pies, wierna, z tą swoją głębią, do której usi­łowałem dotrzeć.

Nagle zobaczyłem w głębi'tej smugi Helenę, szła żywa w moją stronę. Z daleka machała ręką, tak jaikby wracała z przechadzki.

Więc ty tam mieszkasz — myślałem — więc to jest twoje mieszkanie — szeptałem i porwa­ła mnie taka radość, że byłem gotów ro- zepchnąć wody oceanu i wejść w tę smugę na samo dno.

Zaraz tam przyjdę — rzekłem i miałem w sobie tyle radości, jak gdyby cały ocean dał mi swoje tchnienie, z którym na pewno ma coś wspólnego moja smuga światła. Cieszyłem się tak bardzo, jak jeszcze nigdy w życiu, chyba jedynie wtedy jak nastała wiosna w moim dzie­ciństwie i po raz pierwszy stąpałem boso po piasku. Helena była coraz bliżej mnie, czułem zapach jej ciała, widziałem jej suknię, i w głę­bi czułem jakby we mnie ktoś jeszcze miesz­kał i zachłystywał się z radości.

Moja Heleno — szeptałem wciąż—to ty mieszkasz na dnie mojej smugi światła. Więc to ty, Heleno.

Czułem rozkosz w całym swoim ciele, kiedy wymawiałem jej imię. Śmiejesz się do mnie, jesteś szczęśliwa. Ja również, Heleno. Helena wyciągnęła do mnie rękę i poczułem takie szczęście, jakiego nie doznałem nigdy w moim

16 — Oczy diabła

241

życiu. Usta miałem roześmiane, ale też serce jakby się wiło w rozkoszy. Mówiłem sam nie wiedząc co. Powtarzałem wciąż to samo —więc ty tam mieszkasz i jesteś szczęśliwa.

Helena skinęła głową.

Jechaliśmy właściwie w te strony razem, ty we wnętrzu tej poświaty, a ja z Janem samo­chodem i tu nad brzegiem oceanu spotkaliśmy się. Usiłowałem chwycić się oburącz wyciągnię­tych rąk Heleny, lecz niczego trwałego na srwej drodze nie spotkałem, zachwiałem się i reszta­mi mojej świadomości czułem uderzenie twa­rzą w wodę oceanu.

Otworzyłem oczy.

Leżałem w pokojiu Jana. Cała rzeczywistość wracała, a myślałem, że już jej nie będzie. Po­czułem się tak nieszczęśliwy, że zaraz z po­wrotem zamknąłem oczy, aby odejść od tej przeklętej świadomości. Niczego nie da się od­wrócić — przemknęło mi przez mysi — niczego.

W drugim pokoju słyszałem stuk maszyny Jana.

Pisał.

Jak on może pracować po tym wszystkim? Jest w nim jakaś potężna siła, która jest sil­niejsza od oceanu — myślałem — i nie przy­padkowo stoi tu jego dom urągając tej wiel­kiej sile oceanu swoim własnym istnieniem. Może zresztą nie tyle urągając, ile władając nim. Siła oceanu jest wielka, ale jako żywioł nie ma ani miary, ani swego kierunku. Siła Ja­na jest wielka, i ona zna miarę każdej wartości i ma znajomość celu i kierunku. Można się więc czuć w tym domu bezpiecznie, ale kiedy

zmów otworzyłem oczy wydawało mi się, że wszystko jest takie szare, bezbarwne i bez­władne, że nie chciało mi się wcale na to pa­trzeć. Wzdrygnąłem się na myśl, że i ja do tej rzeczywistości przynależę. Przynależę — po­myślałem — nieuchronnie.

Jan opowiedział mi, jak mnie tu przyniósł na plecach, wyglądało to tak, jakby stoczył walkę z oceanem o moje istnienie.

Opowiedziałem mu o smudze światła i o He­lenie.

Zamyślił się. Siedział wsparty o grubą po­ręcz krzesła i patrzył na mnie. Ja również pa­trzyłem na niego, na jego szerokie ręce, silne ramiona i piękną twarz.

Nad czym pracujesz? — spytałem.

Kończę swoją powieść — rzekł Jan — którą tutaj zacząłem i potem przerwałem z powodu pogrzebu mojej matki. Jest to, być może, bar­dziej autobiografia aniżeli powieść.

Spojrzałem na niego zdziwiony, ale nic nie powiedziałem.

Jeżeli chcesz, Edwardzie—mogę ci kilka fragmentów przeczytać. Zdziwiłem się, ponie­waż nie sądziłem, aby Jan miał drugie oblicze, którego nie znałem.

Czuję się dobrze — rzekłem — możesz czytać jeżeli masz ochotę, odpędzi to myśli, które się tłuką jak gęś pod płotem.

Jan przyniósł rękopis i zaczął czytać: „Dziś przychodzi mój ojciec. Bardzo lubię ten dzień, zaprowadzę go do mojej altany, w którą wrósł piękny dziki kwiat. Matka miała dziś znów no­wego kochanka. Widziałem ją rozpłomienioną.

Jest dla mnie oibcą kobietą, wielokrotnie chcia­łem ten dom opuścić, ale witedy musiałbym wszystko powiedzieć ojcu, a tego przenigdy bym nie zdołał zrobić. Moja piękna, wyniosła 'matka nie potrafiła sobie poradzić ze swym ciałem. Jak ona tak mogła. Siedziałem za­mknięty wczoraj cały dzień, bo nie chciała zdradzić przed tym nowym panem, że mnie ma. Drapałem w drzwi tak, że musieli słyszeć. Mówiła mu na pewno, że to kot.

¡Najpiękniejszy dzień w tygodniu jest wtedy, gdy przychodzi ojciec. Atmosfera w domiu też się wówczas zmienia. Dziwne, że ojciec nicze­go się nie domyśla. Ale jednego może być pe­wien, że jestem z nim całym sercem.

Wczoraj bawiłem się z moim psem w sadzie. Nigdy nie odczuwałem takiej przyjemności przy dotyku sierści tego psa, przez plecy prze­chodziły mi ciarki. Coś się we mnie budzi, cze­go dobrze jeszcze nie rozumiem. Pod koniec, gdy byłem podniecony zabawą zachciało mi się obłapać go za kark i przyciągnąć do twarzy, drżałem cały i czułem jak psem też coś w głębi wstrząsa. Myślę, że jest we mnie i w nim coś potwornego albo pięknego, co jest wrażliwe i na mgłę wieczorną, i na tę grubą sierść. Co to jest — rozmyślałem — na pewno mieszka to samo w mojej matce i rozpala jej ciało, cała pościel nieraz jest tak rozgrzana, że kiedy jes­tem przypadkowo w sypialni i jej dotknę, to wydaje mi się, że parzy.

Sam nie wiem, jak to jest, wiem tylko tyle, że niepotrzebnie ludzie się okłamują, stąd po­wstają perypetie i owe fałszywe sytuacje. Wie­

rzą, że natura jest piękna. Chcę mieć jednak moją matkę dla siebie. Jedyne prawo przede miną do niej ma mój ojciec. Jestem głęboko o tym przekonany.

I tak zaczęła we mnie dojrzewać zbrodnicza myśl. Będę ją miał dla nas tylko — myślałem sobie — i powoli zamiar mój zaczynał stawać się coraz bardziej realny. Chwilami wydawało md się, że nie mam już czego ratować, zaś po­tem, kiedy dotykałem tej gorącej pościeli i wi­działem piękne ciało mojej matki, zdawałem się ją rozumieć. Nie mogłem jednak pozwolić, aby była tak bardzo ślepa.

Musiałem działać. Jutro pójdę do znajomego sklepikarza i kupię stary pistolet. Drżałem na tę myśl.

Nasz ogród, a właściwie sad, miał wiele ale­jek. W każdej z nich można było się ukryć, po­nieważ były tam liczne zakręty. Schowałem się w jednej z nich z nabitym pistoletem i czeka­łem. W południe drzwi się otworzyły i wyszła moja matka w jesiennej sukni i ten jej męż­czyzna. Śmiali się, było im dobrze.

Jakim prawem ingeruję w ich życie — myś­lałem — i ręka z nabitym pistoletem opadła mi na kolana. Szli alejką beztrosko bawiąc się so­bą i tym dniem niezwykle ciepłym jak na czas jesienny.

Jak piękną kobietą jest moja matka — myś­lałem— a ramiona miała brązowe jak te opa­dające liście. Złoto słoneczne otacza to ciało — pomyślałem — a wewnątrz jest wulkan i takie piekło jak w kuźni samego boga. To jest dzie­ło natury — pomyślałem — i nie ma nic wspól­

nego ze złem, po co więc tu siedzę z nabitym pistoletem. Jeżeli jednego mężczyznę zabiję przyjdzie drugi, potem trzeci, a potem nie zdą­żę ich nawet rachować. Ten miał silne ramio­na, był wysoki, twarz miał inteligentną, ale poza tym był dla mnie anonimem. Przyglą­dałem mu się jakiś czas. Raz widziałem go z przodu, potem z tyłu, gdy odchodzili w odległą alejkę. Dochodziły do mnie pojedyncze słowa, ale nie usiłowałem ich połączyć i odczytywać. Zakłamany świat ludzi dorosłych — myślałem

czyż oni nie wiedzą, że takie zakłamanie po­grąża ich samych w nieautentyczności? Czy oni są tacy ślepi? Przecież oni sami pogrążają się w błocie krzywych słów, fałszywych uśmie­chów. Nde mogę jednak tego świata sądzić, po­nieważ nie znam go dobrze — myślałem. Prze­cież nie robią togo z przyjemności, tylko mu­si istnieć jakaś konieczność, coś musi wiązać im ręce.

Znów wyłonili się oboje z-za zakrętu i spoj­rzałem prosto na uśmiechniętą twarz jnatki. Coś ukłuło mnie w serce. Czemu rozdaje każ­demu ten swój uśmiech, który dla mnie był święty, nie pozwolę na to — szepnąłem ściś­niętym gardłem — nie pozwolę, aby ten czło­wiek szargał swoimi ciężkimi rękami moją świętość.

Wycelowałem w niego, wstrzymałem oddech i liczyłem każdy ich krok w moją stronę, Je­szcze jeden — myślę — jeszcze jeden, żebym tylko nie chybił.

Kiedy byli już blisko, wysunąłem się zza drzewa trzymając obuirącz pistolet i zamknąw­

szy oczy, wypaliłem. Usłyszałem krzyk mojej matki i kieJy otworzyłem oczy zobaczyłem, że to ona leży w alejce i wokół jej szyi jest peł­no krwi. N>‘e wierzyłem własnym oczom. Rzu­ciłem pistolet i dopadłem do niej i wziąłem jej głowę w swoje ręce. Ten mężczyzna pobiegł do telefonu i za chwilę widziałem biegnących w naszą stronę ludzi w białych kitlach. Nic tak głęboko nie wryło się w moje serce, jak spojrzenie mojej matki leżącej wtedy na pias­ku w alejąe. Było to bardzo spokojne spojrze­nie bez wyrzutu. Przejrzałem się w jej świecie tak głęboko, jak nigdy przedtem ani potem. Matko — ryknąłem na cały głos i usiłowałem zatamować krew na jej szyi. Nic to jednak nie pomogło. W tym momencie zrozumiałem sto­kroć więcej niż, gdybym przeć zytał tysiąc mądrych ksiąg. Zrozumiałem, że nigdy nie splamiła tego mojego uśmiechu i nosiła go w sobie tak samo, jak ja. To jedynie ja sam od­czytałem fałszywie całą sytuację. Dlaczego — pytałem sam siebie. Kierowałem się jedynie intuicją, czyżby oma mnie zawiodła. Widocznie tak, jej kod wymaga korekty, grzeszył zbytnią jednostronnością i ubóstwem doświadczenia. Wierzyłem jednak, że każdy kod ma w sobie wymiar uniwersalny. Wierzę w to nadal, ale istnieje ©n w samej głębi, do której dopiero trzeba dotrzeć. Nie czułem do nikogo ani nie­nawiści, ani zalu, było mi tylko bardzo smutno.

Wynieśli matkę na noszach, a ja zostałem klęcząc nad zakrwawionym piaskiem w alejce. Tyle opowiadała mi o pięknie życia—myśla­łem — tak często chodziliśmy wśród kwitną­

cych wiśni i to ona, moja matka, odsłoniła mi tajemnicę tego świata, gdy odkryłem, że te białe kwiaty i jej ramiona są do siebie bardzo podobne. Lubiłem opierać się o gorący pień wiśni, a potem zanurzyć twarz w rękach mo­jej matki. Piasek chrzęścił pod naszymi sto­pami, czasem patrzyliśmy na siebie, a czasem rozmawiali o tych waśniach albo w ogóle o wiośnie.

Nie zdradziłaś mnie, matko — myślałem — popełniłem błąd, którego naprawić już się nie da. To ja cię straciłem przez ten mój błąd, wiem o tym. I kiedy sobie to uświadomiłem, upadłem na piaszczystą ścieżkę i zacząłem pła­kać. Łzy wsiąkały w ten sam piasek co krew mojej matki. Trwało to długo. A kiedy usiad­łem wyczerpany miałem myśli bardzo jasne. Dlaczego popełniamy błędy?”

Jan przerwał i spojrzał na mnie.

Czy to jest prawda? — spytałem — czyś ty zabił swoją .matkę?

Jan skinął głową i teraz zauważyłem głębo­ki cień w jego twarzy.

Wydało mi się, iż gdzieś ten cień widziałem. Zacząłem sobie przypominać.

Tak — pomyślałem — widziałem go na twa­rzy ojca, przy śmierci Emanuela.

Ale twoja matka żyła jeszcze wiele lat — rzekłem.

Tak — odparł Jan — ale w stałym zagroże­niu, ponieważ rana w szyi odnawiała się, aż w końcu powstała infekcja czy schorzenie ra­kowe.

Przeczytam ci, Edwardzie, zakończenie a

więc tę część, którą napisałem po śmierci mo­jej matki:

Nigdy nie widziałem tak szlachetnych oczu, matko moja, jak u ciebie. Nie wiesz, co się ze mną działo dziś wieczór, gdy przywołałaś mnie do łóżka. Nie mam poczucia winy, po­znałem piękno życia, zdobyłem je dzięki tobie, bo nauczyłaś mnie je zdobywać. Te cienie, które przeszkadzały mi kiedyś żyć wygasły, bo nie widziałem żadnego z nich w twoich głębokich oczach. Zdaję sobie sprawę, że ni­czego nie da się naprawić, już nie cofnę cza­su i nie mogę powiedzieć — przepraszam za ten strzał w tamtej alejce pomiędzy grubymi drzewami. Obiecuję ci, matko, że poświęcę mo­je życie na poszukiwanie prawdy, aby takie błędy jak mój nie były możliwe.

Matka, choć na pół przytomna wiedziała, że ze mną dzieje się coś niezwykłego, śledziła moje oczy, patrzyła na ręce. To były ręce za­bójcy. Usiłowałem je w pierwszej chwili scho­wać za siebie, ale tylko zadrżały pailice i całą siłą woli starałem się uspokoić.

Matka moja był silną i niezwykle piękną kobietą, tym trudniej było śledzić jej ostatnie zmagania ze śmiercią.

Teraz kiedy siedziałem cały w ogniu i sta­rając się uspokoić w sobie narastający ból, raz po raz przychodziły myśli jak nagłe olś­nienia. Wydało mi się, iż zrozumiałem główny mój błąd, wynikał on z mojej drapieżności i zachłanności. Nie potrafiłem zrozumieć świata drugiego człowieka.

Pewnie nikt cię tak nie kochał, jak ja —

myślałem patrząc na matkę — i pewnie nikt cię tak nie kocha. Zarówno moje uczucie, jak miłość ojca do ciebie są tak wielkie, że mogła­byś być najstzc'zęśiiiwszą z kobiet i myślę, że nią jesteś.

Pamiętasz, jak klęczałem przy tobie w tam­tej alejce, wtedy dokonało się we mnie coś ważnego dla całego mojego życia, zabiłem w sobie poczucie granicy jako bariery. Nie rozu­miałem tego wówczas, ale głęboko odczułem. Doznałem wstrząsu, tak jaklby we mnie za­waliły się te bariery z trzaskiem. Jestem dzię­ki temu szczęśliwy. Może takie poczucie po­głębia osamotnienie — myślałem czasem — ale teraz sądzę, że nie. Nde przeszkadza to mieć swój własny świat, nie przeszkadza to kochać drugiego człowieka, a jednocześnie daje po­czucie swobody z braku owej izolacji, którą tworzyły owe bariery.

Piękno mojego świata nie będzie zakłócone, twoją śmiercią, matko, ponieważ zostawiłaś swój świat wt moich rękach. Mam go w sobie i będę w nim żyć tak, jak ty żyłaś, twoje ży­cie miało w sobie wiele piękna”.

Jan przerwał czytanie i odłożył rękopis.

Znałeś wcześniej moją matkę — spytałem?

Tak —odrzekł Jan — głównie z opowiadań ojca. Rzadko o niej mówił, ale nieraz opowia­dał o tytm swoim drugim domu.

Zaskoczyło mnie powiedzenie „o tym swodim drugim domu".

Jeżeli masz dość sił, Edwardzie—rzekł Jan

pojedziemy nad ocean, zawiozę cię do ku-

rortu, gdizie jest wiele ciekawych ludzi. Może spotkamy znajomych.

Obserwowałem go jak zakładał kurtkę i skó­rzane rękawice i w całej jego postawie czułem tę pewność siebie, którą czerpał ze swego świata otoczonego sadem i ramionami jego matki. Jego chroni jakaś smuga światła przed ślepotą i znieczuleniem na piękno. Tego nie miałem ja sam — myślałem — a mój ułamek światła w pokoju był znakiem zewnętrznym czegoś, czego w sobie nie posiadam. Teraz wreszcie zrozumiałem swoją własną drogę i dlaczego tak bardzo zafascynował mnie świat Jana.

Wstałem chwiejąc się nieco, ale to było tyl­ko chwilowe.

Jan podał mi kapelusz i rękawice i pojecha­liśmy wzdłuż oceanu. Słońce świeciło przez szyby bardzo ostro i myślałem — jak pięknie byłoby teraz siedzieć na rafach koralowych. W tym złotym blasku słonecznym.

Jechaliśmy powoli.

Kurort, o którym wspominał Jan był pięk­nie położony wśród zieleni ta(k, że z każdego domu, na ogół białego i bogato oszklonego, można było patrzeć aia ocean.

Szliśmy kawał drogi brzegiem, nad samą wodą. Postać Jana rzucała cień na wodę i moż­na było sądzić, iż cień ten jest naszym bra­tem niosącym w sobie całą moc oceanu. Tak sobie myślałem, bo poczułem wreszcie dziwną rzecz, oto uznałem, iż dorównałem wreszcie Janowi w jego świecie. Odczułem to jako

przypływ wielkiej siły, która będzie mną kie­rować.

Usiedliśmy na kamieniach.

Mijali nas ludzie. Ich ciała wydawały się w tym słońcu złote. Nie znaliśmy ich.

Naraz ktoś zawołał Jana po imieniu.

Był to jego przyjaciel Norman, który nie­dawno przyjechał z naszego miasteczka.

Czy widziałeś się z ojcem? — spytał Jan. Tak — odrzekł Norman — byłem nawet u niego w domu, pokazywał mi świeżo rozpo­częty obraz.

Spojrzeliśmy na siebie.

Jaki to był obraz? — spytałem.

To był Obraz jakiejś kobiety, miała na imię Barbara.

Dlaczego nic nie mówicie — spytał Norman

czy powiedziałem coś niewłaściwego? Jesteś naszym przyjacielem — rzekł Jan

i chcemy, abyś się z nami czuł dobrze. Zamilkliśmy, bo rozmyślamy nad naszą ro­dzinną historią, której nie znasz.

Trochę znam — rzekł Norman — znam dobrze Marię i żonę Henryka.

Tak — rzek Jan — ale widzisz, za tym wszy­stkim kryje się świat, którego nawet byś nie mógł poznać, Normanie.

Może masz rację — rzekł Norman — ale nie trapię się tym, wszystko to, o czym myślisz, tak zwana głębia rzeczy ‘przeszkadzałaby mi tylko, czasem jest dobrze mało wiedzieć na ten temat.

Norman był mądrym i dobrym człowiekiem. Mieszkał tu ze swoją dziewczyną, z którą się

bardzo kochali. Opowiedział nam o niej i o sobie, pochodziła z gór i nigdy dotąd nie wi­działa oceanu. Była oczarowana tą niezmie­rzoną wodną przestrzenią.

Chcielibyśmy ją poznać — rzekł Jan.

Poszliśmy z Normanem do jego domu. Zo­baczyłem piękną, młodą dziewczynę o góral­skiej urodzie. Od razu zauważyłem, a właści­wie odczułem silną więź łączącą ją i Normana. Wydało mi się, iż znalazłem się w zupełnie innym świecie tych dwojga ludzi. Norman, który nie wdawał się w głębokie rozważania nad życiem i ta młoda dziewczyna, która wo­kół siebie tworzyła jakąś nieprzeniknioną at­mosferę czystego uczucia.

Jak to jest możliwe — myślałem — przecież ona jest młoda, na pewno nie zdążyła wypra­cować żadnej swojej filozofii. Może to nie jest potrzebne, może tamto moje pogranicze po­między snem a jawą po prostu przeszkadza mi żyć i, być może, to jest przyczyną, iż jeden świat po drugim zawaliły się w gruzy.

Miała na imię Manuela. Podała nam herba­ty i potem z nami usiadła. Norman był pro­fesorem uniwersytetu, a ona studentką.

Zaprosimy dziś wieczór znajomych — rzekł Norman. Byliśmy mu bardzo wdzięczni za to zaproszenie.

Poczułem tak głęboką życzliwość do nich, że musiałem to wyrazić słowami.

Masz w sobie, Manuelo, jakąś naturalną po­godę, jak to u ciebie powstało?

Chociaż wiedziałem, że przyjęła te słowa życzliwie, to odczułem, że coś tu popsułem.

Nie wiedziałem na razie, co. Może moje py­tanie było niedorzeczne. Coś w każdym razie zmąciłem, jak gdyby bąk władował się w cien­ką delikatną pajęczynę. Po chwili zdałem so­bie sprawę, że usiłuję znów po swojemu to wszystko wikłać i wtedy zwątpiłem w siebie. Czyż nigdy nie wyzwolę się z takiego myśle­nia. To jest klęska, zaciąłem zęby i postano­wiłem albo z takiego życia zrezygnować, albo za wszelką cenę coś zmienić. Cofnę się do cza­su dzieciństwa — pomyślałem — i będę tam­tymi oczyma odbierał świat Normana i Ma- nueli. Zwróciłem uwagę na jej gesty, były dość powolne i dyktowane głębokim wewnętrz­nym przekonaniem. Była niezależna, była sę­dzią swojego własnego świata. W tym młodym wieku — dziwiłem się wciąż od nowa. Ale to tym lepiej — dodałem w myśli — nie jest obciążona żadnymi uprzedzeniami. To jest na- - prawdę dziecięca, szczera miłość. Cieszyłem się, że taki człowiek jak Norman, którego Jan, jako jego przyjaciel niezwykle wysoko cenił, potrafi wzbudzić w niej gorące i silne uczu­cie. Cieszyłem się, że przyszliśmy do tego do­mu. Czułem się, jak obity przez życie koń, który nagle znalazł się wśród stepów, skąd po­chodzili jego przodkowie. Wraca nowa, niezna­na siła z tej wielkiej rozległej przestrzeni.

Manuela od czasu do czasu podnosiła wzrok, a było to spojrzenie jakby tysiąca roziskrzo­nych gwiazd, odbijających się w wodach oce­anu. Jej obecność po prostu się odczuwało i gest jej mógł sprawić dojmującą rozkosz.

Norman był bardziej energiczny aniżeli ona.

Pijąc herbatę rozmawialiśmy. Ożywiłem się podobnie jak Jan.

Rozmawialiśmy o tutejszym środowisku, o uniwersytecie, w którym pracował Norman. Okno było otwarte i słyszeliśmy szum oceanu, który się kołysał leniwie, tam w tej wielkiej swojej przestrzeni.

Byliśmy zachwyceni atmosferą w domu Nor­mana i postanowiliśmy spędzić ten wieczór w gronie jego przyjaciół.

Było wyjątkowo ciepło. Okna wszystkie o- twarto, i powoli zaczęli zjeżdżać się goście. Byli to na ogół młodzi ludzie, kilku starszych ko­legów z uniwersytetu Normana. Atmosfera była swobodna, część rozmawiała, a część słu­chała muzyki. Jakaś para tańczyła. Wszyscy byli w luźnych koszulach, białych spodniach.

Rozmawiałem z tymi nieznajomymi na te­maty, które nas wspólnie interesowały. Słu­chałem muzyki. Przyglądałem się tym ludziom i wydało mi się, że każdy z nich jest niez­głębioną, tajemniczą przestrzenią. Śmiali się, rozmawiali i wciąż przychodziły mi do gło­wy poranne słowa Normana — ja nie lubię za­głębiać się zbytnio w istotę rzeczy, to tylko przeszkadza.

Norman podchodził do mnie często i za każ­dym razem coś proponował albo pytał, czy się dobrze czuję.

Miałem wielką sympatię do tego człowieka.

Noc mijała.

Nagle powstało jakieś zamieszanie.

Norman zaczął krzyczeć i komuś coś udo­wadniać. Ten z kolei też krzyczał, aby Nor­

mana zagłuszyć. Zdziwiło mnie to. Wyglądało na to, iż zaistniało coś poważnego. Okazało się, że Jan z Manuelą zniknęli.

Widziałem pot na twarzy Normana. Jego oczy były zimne. Zerwał ze ściany pistolet

i zaczął nim wywijać, potem włożył go do kieszeni. Dużo wypił.

Na chwilę wszystko się uspokoiło, wielu nie zwracało na to uwagi. Ale ja wciąż obserwo­wałem Normana. Siedział chwilę spokojnie, ale jego twarz drgała i też widziałem, że nie wiedział, co począć z rękami, to je chował, to znów kładł na kolana. Jego podniecenie udzie­liło się i mnie.

Na chwilę straciłem go z oczu i potem stwierdziłem, że gdzieś znikł.

Wybiegłem nad brzeg oceanu. Z daleka za­uważyłem sylwetki dwojga ludzi siedzących na brzegu i rozmawiających ze sobą. Z tyłu skradał się do nich człowiek z pistoletem w ręku. Chciałem krzyknąć na cały głos, ale po­myślałem, że to tylko zdenerwuje Normana.

Pobiegłem więc, ile sił przez piasek. Ale byłem jeszcze dość daleko, gdy usłyszałem strzał, po czym dwoje zaczęło biec brzegiem oiceanu, widać było, że jedno drugie ciągnie. Na piasku leżał Jan z przestrzeloną głową.

Ruszyłem w pogoń za nimi. Piasek utrud­niał bieg. Byłem coraz bliżej. Norman strze­lał do mnie, lecz nie odczułem bólu, wszystkie strzały poszły w bok.

Dopadłem go, wziąłem za gardło i zawlokłem do oceanu i tam wsadziłem jego głowę do wody. Był silny, odrzucił mnie, chwyciłem go

za kark drugi raz i rozłożyliśmy się obaj na piasku.

Niedaleko leżał kamień, który złapałem i za­cząłem tłuc nim Normana.

Leżał bezwładny.

Dyszałem.

Manuela leżała obok na piasku i płakała

Dlaczego on to zrobił? — spytałem.

Jego świat był bardzo podobny do twojego, Edwardzie — rzekła Manuela — i nie mógł so­bie z tym poradzić. Jan jest tu niepotrzebną ofiarą.

Siedzieliśmy na piasku, obok nas ciała dwóch mężczyzn, a przed nami głębia oceanu. Ko­lejno przychodzą rai na myśl sylwetki Bar­bary, Heleny i Manueli i widzę, że to one miały rację i to one wypisały swym istnie­niem piękno tego świata. Jest ono i w oce­anie, i we mnie—myślałem — ale trzeba je umieć znaleźć i dzielić nim się z drugim czło­wiekiem.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Drzeżdżon Jan LEŚNA DĄBROWA POWIEŚĆ
jan pietrzak czy te oczy mogą kłamać [1]
» Otwórz oczy przy TDI tyl
Blondynka niebieskie oczy
Psalm 38, Komentarze do Psalmów-Papież Jan Paweł II,Benedykt XVI
Orędzie do młodych 2004, Jan Paweł II
178 i 179, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
278 i 279, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
58 i 59, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
Psalm 4, Komentarze do Psalmów-Papież Jan Paweł II,Benedykt XVI
NIEBIESKIE OCZY, Teksty 285 piosenek
OTWÓRZ OCZY. FOR YOU, Teksty 285 piosenek
06 - JEJ CZARNE OCZY, Teksty piosenek
PATRZ DZIECKU W OCZY, scenariusze, tematy dla rodziców
Psalm 10, Komentarze do Psalmów-Papież Jan Paweł II,Benedykt XVI
222 i 223, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
200 i 201, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
Psalm 85, Komentarze do Psalmów-Papież Jan Paweł II,Benedykt XVI
Kremy pod oczy

więcej podobnych podstron