Jan Drzeżdżon
LEŚNA DĄBROWA
JAKI ZWIĄZEK MIAŁ SŁONECZNIK Z NOGAMI HELENY RUTY
Helena Ruta była zajęta pieleniem swojego ogrodu, gdy zbliżyłem się do niej po raz pierwszy na odległość głosu ludzkiego. Dzwon kościelny ogłaszał wówczas nowinę, przeznaczoną i dla nas, jak to zwykle czynią dzwony kościelne. Pokrzywy, nieco już zeschłe, dotykały naszych nóg, jakby nasłuchując tętna innego życia, aniżeli one dotąd znały. Byłem gotów wejść do ogrodu, ale wydało mi się to zbyt brutalne, zbyt upokarzające zarówno dla mnie, jak i dla Heleny. Ona zresztą była zapatrzona w niebo, a chwasty wyrzucała za płot. Nie mogłem dłużej znieść takiego widoku z ogrodem na pół zaludnionym i z niebem zajętym przez głowę Heleny Ruty. Złamałem więc konwencje wszelkie, które nas wciąż obowiązywały, i zacząłem pisać palcem po wodzie rozległej z beznadziejnie smutną miną. Woda rzecz jasna chlupotała pod naszymi stopami niezależnie od pory roku i niezależnie od tego, czy ogród był wypielony czy też nie. Myślałem więc,
że rozsądnie będzie zawołać sołtysa, który by mi dopomógł otworzyć furtkę ogrodu. Helena wysunęła więc nogę do przodu, tak aby odeprzeć ataki nasze z sołtysem, choć przyznać trzeba, że nacieraliśmy gorliwie. Skąd powstała ta zawziętość, trudno zgadnąć, zresztą może nie należała do istoty rzeczy tak jak płot, ogród, Helena Ruta i sołtys.
Przecież można się pożegnać, powiedziała Helena i spojrzała sołtysowi prosto w oczy. Nie mieliśmy o tym żadnego pojęcia, odparłem, a tym bardziej sołtys, on jest tu zupełnie przypadkowo.
To prawda — ucieszył się sołtys — to od razu widać, że jestem tu zupełnie przypadkowo. Niezależnie od tego zostałem wepchnięty do ogrodu Heleny, zwisając razem ze zdechłą gapą z ostatniej gałęzi, z którą wiatr hulał tak straszliwie, że sołtys wystosował urzędowe pismo w sprawie energicznej walki z żywiołami.
Nie mogłem się z tym pogodzić, że płot był tylko drewniany, a mógłby być żelazny albo szklany. Chodzi
o to, aby był właśnie drewniany, rzekł sołtys, łapiąc pojedynczo czerwone od pracy dłonie Heleny Ruty. Może miał rację, ale pewnym jest, że do ogrodu nie wszedł, a to, że ja się tam znalazłem, nazywał po prostu pomyłką. Musimy tę Leśną Dąbrowę zdobyć, rzekłem niby od niechcenia, a Helena* sadziła przez grządki, krzycząc wniebogłosy, dlaczego ten sołtys sterczy za płotem. Nad ogrodem zaczęły krążyć dwa
wieńce zielone, które rzucały wyraźne cienie pod nasze nogi.
Już sq, rzekł sołtys, nareszcie zacznie się coś dziać, w czym i ja będę miał swój udział. Uciecha sołtysa nie miała granic, pisma urzędowe docierały do mieszkańców Leśnej Dąbrowy tak gwałtownie, że drzwi domów prawie się nie zamykały. Uwiązano więc sołtysa do płotu za nogę, tak aby miał ograniczoną swobodę działania, i spędzono wszystkie psy na polanę zieloną, aby mogło się odbyć głośne i chóralne szczekanie. W ogrodzie Heleny Ruta nie rosły słoneczniki ani jesienne kwiaty, tak mi się przynajmniej wydawało. W tym samym czasie ojciec i matka Heleny mieli wodę ze studni w obu rękach, a niektóre bryzgi skrapiały ich ślady pozostawione na białej drodze, która przecinała ukosem Leśną Dąbrowę. Szarzał horyzont od tych postaci ciężkich, umozolonych, ale idących naprzód z wodą. Czasem piasek usiłował zatrzymać ich nogi, ale nie było to w jego mocy. Ogród nie miał wtedy znaczenia żadnego, ani ja, ani nawet sołtys, uwiązany za nogę do płotu. Winne są tu same postaci, myślałem, a nie woda ani płot.
Dąbrowa była otoczona lasami, tak że każda postać musiała się z niego wyłaniać, skoro chciała być zauważona. To chciałem powiedzieć akurat Helenie Rucie, ale matka jej zasłoniła mi usta ręką, widać musiała wiedzieć w jakim celu. Tylko ojciec bryzgał na nas wodą, tak że sądziliśmy, iż jesteśmy już poświę
ceni. Każdy w Leśnej Dąbrowie zdawał sobie sprawę, że sytuacja nasza pogarszała się z minuty na minutę, lecz mimo to wszystkie drzwi były zamknięte, a w oknach czasem tylko pojawiała się rozczochrana czy rozespana głowa. Widocznie ludność tutejsza przyzwyczaiła się już do ogrodu i do kropienia, które rozpoczął Ruta, ojciec Heleny. Mimo wszystko wiedziałem, co mnie czeka, złapałem więc oburącz łodygę słonecznika, krzycząc wniebogłosy: to nie jest twój ogród, Heleno Ruto. Mieszkańcy pięknej Leśnej Dąbrowy w tej właśnie chwili zarzucili mi gruby powróz na szyję i jęli ciągnąć ku sobie, a mięśnie im się napinały niby sękate zwoje drewna dębowego. Niektórzy chwiali głowami — tak jakby to był wiatr, a oni korony świerkowe. Trzymałem się więc oburącz słonecznika i drżałem na myśl, kiedy się złamie albo kiedy do ogrodu ktoś wbiegnie, aby go podciąć. Lina naprężała się, mieszkańcy Leśnej Dąbrowy chwiali się w rozmaite strony, zacisnąwszy zęby a nawet powieki. Coraz większa cisza łączyła ogród z tym, co było na zewnątrz. Helena Ruta patrzyła na mnie tak, jakby jej było wszystko jedno, musiała przecież zauważyć powróz na mojej szyi, a mimo to nic nie powiedziała.
Tymczasem sołtys zaczął się zastanawiać, czy to ma z nim coś wspólnego, odwracając przy tym wyraźnie wzrok od coraz bardziej naprężonej liny. Wreszcie sam się odwiązał i ruszył wzdłuż płotu, okrążając ogród wciąż od nowa, wyglądało na to, że szuka furtki. Na
raz ojciec Heleny zaczął skrapiać ten gruby sznur, z czego byłem bardzo zadowolony, i miałem go akurat zapytać, ile zostało jeszcze wody w studni, gdy Helena Ruta zaniosła się płaczem i mnie wywlekli z ogrodu. Patrzyliśmy na siebie długo i nikt nie chciał zdradzić, co o tym wszystkim sądzi. Gruba lina leżała na drodze, jakby to był biały wąż, który szuka przytułku u naszych stóp. Helena szalała po ogrodzie wołając: był tu, a teraz go nie ma, czyż można wszystko to przeżyć, gdyby chociaż była wiosna, to miałabym nadzieję, że jeszcze raz przyjdzie. Sołtys okrążał ogród niby chart.
Czy jesteś teraz wolny, spytali mnie mieszkańcy Leśnej Dąbrowy, hodując przy tym jakieś dziwne uśmieszki na wargach. Chciałem im odpowiedzieć, że byłem już dawno wolny, zanim wszedłem do ogrodu, a ich interwencja była zupełnie niepotrzebna, ale nikt i tak by w to nie uwierzył, musiałem się więc uśmiechnąć, tak jak to czynią ludzie zadowoleni z czegoś.
Idźcie do domu, rzekłem, ja już do ogrodu więcej nie pójdę. Poszli więc do domów wszyscy mieszkańcy Leśnej Dąbrowy, zamykając za sobą dość głośno drzwi. Wziąłem ja Helenę Rutę na plecy i poszliśmy do domu, zostawiając biegnącego w koło sołtysa samego. W domu rozpaliłem ogień, a drzewo sosnowe trzaskało jak co złe, niezależnie od tego udało mi się rozgrzać nogi Heleny, ponieważ w ogrodzie panowała jesień i ona już od początku była bardzo zmarznięta. Dobrze, że ci się od razu nogi rozgrzeją, rzekłem, na drugi raz
będziesz musiała ubrać ciepłe pończochy. Wokół nas zaczął biegać czarny kot, miaucząc i uderzając głośno ogonem o deski podłogi. Musiał mieć coś wspólnego z sołtysem, tak nam się od razu z Heleną wydało. W tej Leśnej Dąbrowie wszyscy wiedzieli, że Helena Ruta grzeje nogi, świadczył o tym rozpalony do czerwoności kominek i unoszące się wokół naszego domu ciepło. Dziwili się tylko, dlaczego nie padło pomiędzy nami żadne słowo.
Czy sołtys już sobie poszedł, myślałem gorączkowo, chociaż z góry wiedziałem, że nic mi to myślenie nie da. Wybiec z ogrodu jest bardzo łatwo, mówiłem sam do siebie, ale właściwie ustawić się na białej drodze, oto cała trudność. Helena wiedziała, o co mi chodzi, a mimo to splatała ręce nad swoją głową, tak jak to czynią dziewczęta wypędzone ze swych ogrodów.
Niepokoiłem się o Helenę Rutę, stopy miała coraz bardziej czerwone, a po jej szyi jeździły szklane paciorki, właściwie nie należące do jej ciała.
Ludność Leśnej Dąbrowy wyciągnęła mnie z twojego ogrodu, rzekłem wprost do niej. Odpowiedzi nie było, może dlatego z wszystkich domów jął rozlegać się szept w tej sprawie: to było konieczne, szeptano, to naprawdę było konieczne. Jedyne niebezpieczeństwo istniało w tym, że mogłeś zostać uduszony, szeptali dalej. Dobrze, że nie zostałem uduszony, cieszyłem się, jednocześnie wkładając nowe drewno sosnowe do ognia. Wkładałem to drewno bardzo chętnie, chociaż
nikt mnie o to nie prosił. Zapomniałem nawet o całym świecie, kiedy tak w skupieniu wpatrywałem się w ogień, a z każdego płomienia wystrzelała w górę stopa Heleny Ruty.
Naraz poczułem dreszcze, to ojciec Heleny skrapiał nam głowy, uważając, aby żadna z kropel nie dostała się do ognia.
Ja jestem zadowolony, rzekłem nie odwracając się w żadną stronę.
Kropienie ustało, tylko kroki z tyłu oddalały się coraz bardziej, coraz bardziej.
Teraz kolej na ciebie, Heleno Ruto, zaczęto szeptać za oknem i w tej samej chwili biała gruba lina wpadła do izby okrążając szyję Heleny, jak gdyby to było żywe zwierzątko. Za oknem naprężono mięśnie i wyszczerzono zęby, ponieważ był to wysiłek nie lada. Nogi zaczęły pierwsze uciekać, a za nimi suknia, a potem szyja Heleny Ruty. Co to się wszystko dzieje w Leśnej Dąbrowie, myślałem patrząc ze smutkiem na pustą izbę. Z zewnątrz dochodziły rozmowy. Wyszedłem na próg domu, przeciągając się leniwie, a rozmowy toczyły się dalej, Helena stała na środku i o niej to wszyscy mówili. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego tak im wszystkim zależy na opinii Heleny, każdy starał się dotknąć jej ręki, wymawiając swoje imię i nazwisko. Nad naszym domem zaczęły znów krążyć dwa zielone wianki, które ciekawie obserwowałem. To opadały nie
co, jakby im wyrosły ręce do wspierania się o ziemię, to błądziły bez celu, aż porównałem ich lot nierówny z moim losem bardzo dziwnym.
STUDNIA Z CUDOWNĄ WODĄ
Nikt na mnie nie zwracał uwagi, więc spokojnie obszedłem dom i wziąwszy łopatę do ręki, jąłem kopać studnię tuż pod oknem: ojciec nie będzie musiał iść po wodę na drugi koniec wsi, będziemy mieli studnię własną. Praca szła mi dobrze. Kamienie wypełzały same na powierzchnię, a we wnętrzu ziemi coś bardzo głośno bulgotało, to jest woda, myślałem, źródlana, czysta, i gdy dobrze pójdzie może się nadawać do święcenia, zresztą w Leśnej Dąbrowie woda się zawsze przyda. Niektóre kamienie podpełzały mieszkańcom Dąbrowy tuż pod nogi, inne zostawały na miejscu. Wreszcie zauważono moją pracę i każdy usiłował zajrzeć w głąb, niestety byłem już bardzo daleko i wątpię, czy ktokolwiek mnie widział.
Tymczasem z dołu dochodziło do mnie coraz gwałtowniejsze bulgotanie, to musiała być woda.
Czy tam ktoś nurkuje, spytałem głośno.
Ludzie w Leśnej Dąbrowie śmieli się z tego pytania,
mówiąc, jak można nurkować, kiedy nie ma jeszcze studni.
Kiedy studnia była gotowa, otrzepałem nogawki i ręce, mówiąc: oto wykopałem głęboką studnię. Każdy patrzył w dół, gdzie było ciemno i trudno było cokolwiek zauważyć. Okazało się jednak, że we wnętrzu, być może na samym dnie, dźwiga się szeroki, szary kamień. Pierwsza zauważyła go Helena Ruta. Kiedy kamień wysunął się zupełnie na powierzchnię ziemi, zaczęliśmy go głaskać i podziwiać, że taki szary i bezbarwny, a z wnętrza studni dobył się głos: nie ma co się tak bardzo zachwycać, wszystkie kamienie są takie szare. Kiedy woda zamigotała tuż przed naszymi oczami, a więc świeżo wykopana studnia spełniła swoje zadanie, wyciąłem z grubej sosnowej kory żaglówkę, aby sobie pędziła jak okręt piracki, a ludność Leśnej Dąbrowy dmuchała w żagle, aby ta podróż mogła się udać. Trzeba koniecznie dodać, że wiatru wtedy nie było. Śpiewałem przy tym piosenkę: oj, żeglarzu, żeglujże całą nockę po morzu, co wydawało mi się szczególnie ważne, ponieważ żeglarz bez tej piosenki mógłby się czuć bardzo samotny. Mijał też najrozmaitsze kraje i nieznane lądy, o których informowała go Helena Ruta, która sądziła, że jest również pasażerką tego statku. Po pewnym czasie żeglarz rozbił się o skały, a dąbrowianie twierdzili, że to był jedynie przypadek.
Skoro jest już studnia gotowa* to można wodę brać,
mówiłem otrzepując od nowa nogawki i dłonie. Każdy się roześmiał głośno, aby dać dowód, że dzieło takie wymaga prawdziwego zadowolenia wszystkich mieszkańców. Ustawiono się więc w szeregu, każdy z wiadrem w ręku, a ja z Heleną Rutą nalewałem im wody do pełna, aż niektóre krople moczyły nam nogi. Niektórzy przychodzili kilkakrotnie, bo była to bardzo dobra woda z tej świeżo wykopanej studni. Pierwszy szedł z wielkim wiadrem Antoni Abraham i wydawało się, że walczy z tym pejzażem nieco jednostajnym, trochę bardziej szary od niego, a mimo to widoczny z tak daleka nawet bez wiadra i bez wody. Kiedy wydawało się, że już zginął, wyszło akurat słońce i Antoni stał tuż blisko nas. W tej samej chwili wyciągnął z wiadra rybę, która mu w rękach zaczęła trzepotać. Dziwnym zbiegiem okoliczności każdy z dąbrowian trzymał w prawej ręce nóż. Położono więc rybę na środek drogi i każdy zadał jej śmiertelny cios w głowę. Tymczasem ryba nic sobie z tego nie robiąc, wskoczyła z powrotem do wiadra Abrahama. Zaśmieli się mieszkańcy Dąbrowy, a Abraham pogroził im pięścią i znów udał się z wiadrem do środka wsi, gdzie już były nowe horyzonty. Dziwne nam się wydawały brzęki łańcucha, aż wreszcie Antoni pojawił się, wlokąc za sobą ową rybę na łańcuchu. Wszyscy się ogromnie zdziwili, niemniej zadaliśmy jej ponownie śmiertelny cios w głowę.
Chcesz jeszcze wody, spytałem Antoniego. Tak, odparł i nadstawił swoje wiadro. Kiedy studnia się wy
czerpała, wówczas rozłożyłem ręce i powiedziałem: teraz już wody nie ma. Jak się to wszystko szybko kończy, mówili między sobą dąbrowianie, przystając małymi grupkami przy najbliższych domach.
Wtem z wnętrza studni dał się słyszeć stłumiony głos, mówiąc: nie mów nikomu, Stanisławie, że tu jestem.
Nie martw się, oni już poszli, nie usłyszą cię, a ja nikomu nie powiem, dziwię się tylko, że wszedłeś do studni, byłem na samym dnie i nie zauważyłem cię, zresztą nie rozglądałem się tak bardzo.
Coś jakby światło ukazało się na samym dnie, lecz był to zaledwie moment. Dobrze się tam urządziłeś, rzekłem, lecz nikt już nie odpowiedział. Trzeba było zatrzeć ślad tej rozmowy, w tym celu krzyknąłem na całą Dąbrowę: tu nikogo nie ma i nie mogłem też z nikim rozmawiać. Postaci były szare, niemal wtopione w wiejski pejzaż, który został upstrzony czerwienią domów, i głos mój wsiąkał w ten jednostajny nieco obraz.
Czy masz nam coś do powiedzenia, spytali dąbrowianie.
Nie, nie mam wam nic do powiedzenia, rzekłem. Tymczasem okazało się, że naokoło naszego domu pojawiło się więcej takich studzien.
Kto je wykopał, spytałem zdziwiony. Z dna każdej studni rozległ się ten sam śmiech, ni to wesoły, ni smutny, ni głośny, ni cichy, trudno go było nawet określić dokładnie.
Ty masz nowe buty, rzekli ci z dna studni chóralnie.
Tak, odparłem, ale nie widzę w tym nic dziwnego.
Wydaje nam się, że ktoś obcy przyszedł do Leśnej Dąbrowy i będziesz miał nieprzyjemności, Stanisławie - dodali.
To prawda, potwierdził tę wieść Antoni Abraham, przyszedł lekarz, będzie nas wszystkich badał, ty jesteś pierwszy na liście, Stanisławie.
CO DĄBROWIANIE MIELI W PLECIONYCH KOSZYKACH
Ledwie miałem czas złapać głębszy oddech, gdy leżałem na ziemi, dwaj sąsiedzi, Kąkol i Darga, trzymali mnie za ręce, głowę i nogi tak, abym nie mógł wierzgać, a nieznajomy w cieniutkich okularach słuchał, czy w mojej piersi bije serce. Przewrócić go, rozkazał po chwili i zostałem przewrócony na brzuch, a nieznajomy lekarz mógł swobodnie ucho przyłożyć do pleców. Potem wywrócono mi oczy, zajrzano w usta, aż wreszcie nieznajomy powiedział: on jest zupełnie zdrowy.
Jestem już zbadany, rzekłem do innych mieszkańców wsi i pomogłem obezwładnić następnego dqbro- wianina. Ten był również zdrowy, tyle tylko, że darł się
jak opętany, gdy mu nacinano uszy w celu zbadania koloru krwi. Dąbrowianie byli zbadani, z tym że co drugi miał nacięte uszy, zachodziła bowiem obawa, że krew może być zbyt gęsta i ciemna, co dąbrowia- nom by z pewnością nie odpowiadało. Otrząsali się jak koty, gdy już wypuszczono ich na wolność. To było dobre badanie, mówili, od razu jest wiadome, kto jest zdrowy, a kto chory. Istniała tylko wątpliwość, czy ów nieznajomy był wybitnym lekarzem czy też ledwie początkującym.
Teraz będę was leczył, rzekł obcy lekarz i cienkie okulary zaczęły mu się dziwnie trząść.
Przecież jesteśmy zdrowi — zdziwili się dąbrowianie.
Te protesty nic, rzecz jasna, nie pomogły, lekarz wyjął strzykawkę i kolejno łapał dąbrowian, i wstrzykiwał im odpowiedni lek. Czy to nam na pewno pomoże, upewniali się mieszkańcy Leśnej Dąbrowy. Każdy miał w pośladku wielki guz od zastrzyku, widać lek ten bardzo wolno rozchodził się po całym ciele. Nakarmiono potem lekarza czarnymi jagodami i borówkami, ponieważ było tych leśnych owoców w Dąbrowie pod dostatkiem. Każdy z dąbrowian trzymał koszyk pleciony z korzeni świerkowych i podawał go lekarzowi, który brał z niego pełnymi garściami, usta miał uma- zane na czarno, a spomiędzy palców kapał ciężki, słodki sok. Dąbrowianie zasłaniali najczęściej jedną ręką zgrubiałe pośladki, udając, że wszystko dobrze się rozeszło. Wreszcie lekarz otrzymał pełne kiesze
2 — Leśna Dqbrowa
*0
jagód i Antoni Abraham odprowadził go aż do lasu, skąd oglądał się bardzo często na Leśną Dąbrowę. Zastanawialiśmy się, co by to miało znaczyć, może miał za mało jagód albo chciał się w ten sposób z nami pożegnać. Pozostało jednak w Dąbrowie coś po nim, nie tylko to, co mieliśmy w pośladkach, jeden na drugiego patrzył teraz bardziej podejrzliwie, bo któż mógł wiedzieć, kto jest chory, skoro zabrakło fachowca. Podejrzeniom zresztą nie było końca, nawet w nocy nagle zapalało się gdzieś światło i w tej samej chwili gasło, widać, że ktoś tam nie spał.
O ŁAPACH NA DRODZE, O RZUCANIU BUŁKAMI I O POŁAMANYM GRZYBIE
Na środku Dąbrowy stał kopulasty, niewysoki piec. Może to nie ma nic do rzeczy, stał, bo stał, jak piec, mocno zresztą czerwony i często używany. Między jednym pieczeniem chleba a drugim ktoś tam mieszkał. Wieczorem wystawiał łapy na ziemię, szczególnie wtedy, gdy świecił księżyc, ale rano już wszystko było schowane. Kiedy dąbrowianie piekli chleb, rozniecali najpierw we wnętrzu ogień, szturchając wewnątrz długą tyką i wołali: posuń się, przecież widzisz, że trzeba upiec chleb. Po upieczeniu chleba w piecu było bar
dzo gorqco i wtedy łapy wystawały bardzo daleko, niemal aż na drogę. Kqkol idqc raz przez wieś potknqł się o nie i upadł jak długi. Raz gdy piec płonqł swojq zwykłq czerwieniq przed właściwym pieczeniem, ktoś zauważył wystajqce łapy i zaalarmował całą wieś, wołajqc: nasz chleb się dziś nie uda, ponieważ on tam jest. Mimo tych ostrzeżeń chleb się udał, a łapy potem całq noc leżały wyciqgnięte na drodze. Dziwne się tylko wydało wszystkim to, że nad ranem chleby toczyły się po drodze, naznaczajqc jq trwałym swoim zapachem. Wnet wszyscy jednak o tym zapomnieli, jedynie Helena idqc boso drogq twierdziła, że piasek jest niemal gorqcy.
Czy pieczenie chleba już się skończyło, spytałem Helenę.
Nie, odparła ona, czy tobie, Stanisławie, tak bardzo na tym zależy.
Złapałem jeden ciepły bochen i trzymałem go w obu rękach nad głowq. Nagle z tego chleba, który trzymałem oburqcz nad głowq, wysunęła się jakaś łapa, upadła na drogę i jęła posuwać się pomiędzy domami. Helena odebrała z moich rqk ciepły jeszcze bochen i włożyła go do fartucha w kwiatki, tak że można było sqdzić, iż to łqka wydaje taki zapach pieczonego chleba. Po pewnym czasie z tyłu, za He- lenq utworzył się rzqd kobiet, każda z fartuchem pełnym chleba. Pachniało w całej Dqbrowie. Mężczyźni stanęli w drugim końcu wsi i wyciqgnęli ręce przed
2*
19
siebie. Wtedy kobiety owe chleby brały z fartuchów i w te ręce męskie rzucały. Okrągłe, niemal złote bochny zakreślały zdecydowane łuki, mijając w szalonym tempie środek Leśnej Dąbrowy, gdzie stał piec wciąż jeszcze ciepły. Kiedy jednak chleby wpadały w ręce mężczyzn, miały na sobie każdy jedną gwiazdę, widać strąciły ją podczas szalonego przelotu. Kobiety bardzo starannie wytrzepały fartuchy, tak że najmniejsze okruszyny spadły tuż obok ich stóp albo pozostały na rękach. Dobrze, że już jest po wszystkim, mówiły między sobą, odsłaniając zęby w uśmiechu; również mężczyźni byli bardzo zadowoleni z takiego obrotu sprawy, podwinąwszy rękawy trzymali chleb oburącz, jak gdyby to było dzikie i drapieżne zwierzę. Z daleka wydawało się, że naokoło tych chlebów rosną konwalie albo inne kwiaty, w każdym razie białe, ale to mogło być złudzenie spowodowane ostrymi cieniami, które rzucał las.
Przechadzaliśmy się z Heleną Rutą pomiędzy mieszkańcami Leśnej Dąbrowy, mijając ich brązowe ręce i twarde palce, które przed chwilą trzymały chleb. Patrzyliśmy też na nogi, zapiaszczone i spocone, mimo że lato dawno minęło. Chodziliśmy wzdłuż domów, najczęściej osobno, bez płaszczy i czapek, od czasu do czasu Helena chwytała koniec mojej laski, tak że tworzyliśmy zwarty pochód. Tymczasem szumy leśne podpełzły tuż pod samą wieś w jakimś dziwnym ocze
kiwaniu, natomiast mężczyźni nieśli chleby do swoich domów i zamknęli je w szafach.
W Leśnej Dąbrowie ludzie wcześnie zasypiają. Ledwie słońce schowa się za horyzont, wielu kładzie się do łóżek, oczywiście ze wstążkami czerwonymi we włosach. Inni nasłuchują wichury albo też szumu skrzydeł przelatujących dzikich gęsi. Kiedy nadejdzie sen, ciszę Dąbrowy płoszą jedynie moje kroki i Heleny Ruty. Rozwiązujemy im owe wstążki i stroimy się nimi do woli. Dobrze, gdy księżyc mocno oświetla Dąbrowę, wówczas się wzajemnie widzimy i widzimy, jak nam te czerwone i białe wstążki zwisają wzdłuż uszu aż na plecy. Na końcach tych wstążek należałoby mieć złote dzwoneczki, ale wówczas wszyscy by się natychmiast pobudzili. Nie mieliśmy przecież zamiaru nikogo budzić. I tak chodziliśmy do rana z tymi wstążkami, dobrze, że księżyc świecił, mogliśmy wówczas jedno drugie widzieć. Brałem często wstążki nie moje, wówczas Helena wyciągała rękę w moim kierunku i musiałem jej oddać. Noc przeciągała się, dekorowaliśmy więc księżyc na czerwono, to znów na biało. Następnego dnia dąbrowianie mówili, że to nie było potrzebne, ponieważ noc ma inne prawa aniżeli dzień. Rozmawialiśmy bardzo długo. Helena też sporo powiedziała, tak że w Dąbrowie nastał gwar od samego rana. Wstążki włożyliśmy do szafy ze szklanymi drzwiami, tak że z zewnątrz można było na nie patrzeć. Wielu dąb- rowian miało szafy ze szklanymi drzwiami.
Kiedy rozmowy się skończyły, przyszedł ojczym i spytał: czy masz, Stanisławie, dobre buty. Tak, odpowiedziałem, moje buty sq mocne i myślę, że będę w nich jeszcze długo chodził. Ojczym miał mocne kolana i dotykał nimi ściany tak, że trudno było bez przeszkód przejść izbę na wprost, trzeba było go obchodzić. Wypił kubek mleka i poszedł, nic nie mówiąc dokąd, myśmy się go też nie pytali. Kiedy wyszedł, w izbie zrobiło się bardzo pusto, tak że nie zdołaliśmy jej zapełnić wspólnie z Heleną. Ojczym tymczasem siedział na owym piecu, rozkraczywszy szeroko nogi, i rzucał w psy bułkami. Widać go było z każdej strony Dąbrowy, nawet wychodzącemu z lasu od razu rzucał się w oczy ten wysoki mężczyzna na piecu i ten szczegół, że nie miał o co oprzeć swoich ciężkich i masywnych kolan. Może byś je oparł o ten las, radzili mu dąbro- wianie z dobrej woli, ale on odpowiadał, że to nie jest możliwe.
Kiedy wszyscy byli zajęci ojczymem i jego wielkimi kolanami, na skraju lasu wyrósł grzyb. Był to bardzo wysoki grzyb, z kilkoma igłami sosny na szarym kapeluszu. Nikt nie zauważył, jak rósł, mimo że działo się to wszystko na skraju lasu, a nawet obecnie, gdy już pozbył się liści i igliwia i z daleka było go widać, nikt nie zwrócił na niego uwagi.
Mógłby przecież w ogóle nie wyrosnąć, powiedziała Helena, i ja byłem również tego samego zdania. Wreszcie jedna bułka trafiła w jego kapelusz i grzyb się
złamał. Dąbrowianie przechodziji obok, tak jakby go w ogóle nie było, mieli pewnie inne grzyby na oku, ten był przecież złamany i wyrósł tak potajemnie, cichaczem, jak żaden z innych grzybów. Wreszcie jeden z dąbrowian stqpnqł na niego niechcący i rozgniótł. Obok leżała bułka, którq przedtem rzucił ojczym w grzyba. Tymczasem dqbrowianie spotkali jakiegoś nieznajomego człowieka w lesie i pytali go, czy widział kiedyś takiego połamanego grzyba. Człowiek stanqł na skraju lasu i rzekł: wyrósł ten grzyb na waszq chwałę, dqbrowianie, i zatarł ręce z uciechy, że jest taki mqdry i wszystko wie. Dqbrowianie go w tym utwierdzali.
Czy trzeba koniecznie decydować, gdzie ma rosnqć grzyb, mówił nieznajomy i zacierał ręce coraz bardziej, ponieważ wiedział dobrze, że to się dqbrowianom podoba.
Wszyscy myśleli, że to się na tym skończy, niestety nic podobnego, trwały jeszcze bardzo długo rozmowy w ¿prawie złamanego grzyba, Helena również została zatrzymana w lesie, aby wyraziła swój poglqd na tę sprawę. Miałem wówczas bardzo wiele rozlicznych obowiqzków, tak że nie wiem, co się dalej z Helenq działo. Pod wieczór zastałem jq siedzqcq na skraju lasu samq, patrzqcq w kierunku Leśnej Dqbrowy.
Nie zamierzałaś wracać do domu, spytałem jq, a ona odpowiedziała, że tak, właśnie wracała. Ramiona jej stawały się coraz bardziej drewniane, tak że upodabniała się do tego lasu, w którym byliśmy.
Masz drewniane ramiona, rzekłem, to nie jest dobrze.
Tymczasem na obu ramionach Heleny Ruty zamieszkały echa leśne, które były już bardzo stare i zdecydowały się w końcu wypoczywać. Macie tu dobrze, rzekłem do nich śmiejąc się na cały głos, tak że wydawało się, iż w lesie śmieje się bardzo dużo ludzi. Kiedy moja rozmowa z tymi stworzeniami leśnymi dobiegła końca, pożegnaliśmy się z Helenq. Została ze swoimi drewnianymi ramionami na skraju lasu, skąd można było oglądać całą Leśną Dąbrowę. Chodziłem pomiędzy dąbrowianami bardzo długo tego wieczoru, rozmowy odbywały się rozmaite. Podawaliśmy sobie ręce, gdy szło o powitanie.
Wieczory są piękne w naszej Dąbrowie, mówiłem najczęściej — okazywało się, że miałem rację. Zupełnie późnym wieczorem, gdy już nikogo na drodze nie było, wlokła się, noga za nogą, Helena w kierunku domu, który z daleka otwierałem na oścież. Snop światła z naszych drzwi padał na jej nogi. Mówiono potem, że nogi same chodziły, co mogło okazać się wielkim wydarzeniem tego wieczoru. Helena potem zwierzyła mi się w sekrecie, że udało jej się zwieść mieszkańców Leśnej Dąbrowy, było to bardzo trudne, dodała, ale nie mogłam pozwolić, aby sądzili, że nogi same idą. Pomyślałem, że faktycznie byłoby to wielkim dla niej upokorzeniem.
UPADEK KAMIENNEJ FIGURY A ZEZUJĄCA SOŁTYSOWA
Naokoło Leśnej Dąbrowy leżały kamienie, od dawna zresztą, ani to diamentowe, ani złote, ot zwykłe szare kamienie, wydaje się nawet, że będące w zgodzie z całym tutejszym pejzażem. Mężczyźni z Dąbrowy tłukli te kamienie wielkimi młotami, aż las trząsł się od tego huku. Naokoło ich stóp leżało mnóstwo drobnych odłamków, które chrzęściły, gdy się po nich szło. Niektóre kamienie maskując się udawały, że ich nie ma, ale to dąbrowianom wcale nie przeszkadzało, od razu je wynaleźli swoimi mocnymi rękami; ramiona ich wtedy przypominały dębowy las, bo trzeba wiedzieć, że dąbrowian było bardzo dużo. Kiedy doszli już do właściwej wprawy w tym tłuczeniu, podeszli pod olbrzymi głaz, który zdawał się z nich urągać, patrząc z wysoka na te śmieszne figury. Dotknęli tego głazu palcami a po lesie jął błądzić nieznany szmer i zdumieli się wszyscy myśląc: czyżby jeszcze ktoś był w to wszystko zamieszany. Kiedy rozległy się pierwsze huki pracujących młotów, Dąbrowa oniemiała, głaz zaczął drżeć i kruszyć się, i na miejscu poprzedniej bryły pojawiła się figura, pozbawiona jednak rąk, ale za to z dużą głową, potwornym nosem i wielką jamą w boku.
Jesteś, wrzasnęli dąbrowianie, przybliżając się coraz gwałtowniej do kamiennego człowieka, którego chcieli
uścisnąć. Dopiero po niejakim czasie zorientowali się, że brakuje mu rąk.
Co myśmy zrobili, mówili między sobą dąbrowianie, on nie ma rąk. Poszli się więc użalić do kobiet, że taką pokraczną figurę stworzyli, z którą nie można się nawet porządnie przywitać. Wyszliśmy też z Heleną na drogę, którą akurat szli zmartwieni dąbrowianie. Na końcu wsi stał kamienny człowiek, którego stopy tkwiły w Dąbrowie, a czoło wśród brzozowych gałęzi, które mogły imitować niebo. Widać było od razu, że figura jest świeżo wyciosana, ponieważ krawędzie, na przykład kolan albo głowy, skrzyły się w słońcu jak wypolerowane. Wzrok miała jasny i dumny, tak że odczuwaliśmy rozpierające nas szczęście na myśl, że jest to dzieło dąbrowian.
Czy to nie wstyd, aby taka dostojna figura stała sobie na uboczu, mówiliśmy między sobą, należałoby ją przenieść, ot choćby na środek wsi, tuż obok pieca, gdzie mogłaby asystować w pieczeniu chleba. Helena kładła pod stopy figury smukłe gałęzie brzozowe, a ja tę kamienną osobę z lekka z tyłu popychałem i tak ruszyliśmy ze świeżo wykutą przez dąbrowian kamienną postacią. Na Dąbrowę padł cień i początkowo wszyscy sądzili, że to już wieczór i większość się rozebrała do snu, a to tylko myśmy, a najwięcej ów człe- koształtny kamień, zasłonili słońce.
Rzekłem więc do dąbrowian: nie idźcie jeszcze spać, do wieczora daleko.
Wyjrzeli więc przez okno i stwierdzili, że to my z Heleną, a pomiędzy nami kamienna figura, z tym że Helena kładła jej pod stopy smukłe gałązki brzo- zowe, a ja ją z lekka popychałem. Kobiety z Leśnej Dąbrowy ustroiły ją czym prędzej paciorkami z jarzębiny i wiankiem z jesiennych kwiatów, bo nie było do pomyślenia, aby taka nieustrojona osoba, w dodatku nieruchoma, tkwiła bez ustanku w samym środku wsi. Poza tym nie miał nikt do niej żadnych zastrzeżeń. Figura zdawała się przyglądać każdemu domowi z osobna, jakby zdumiona tym, że takie strzeliste i trochę grube. Dąbrowianie złapali ją w tym miejscu, gdzie miały być ręce, i tak wprowadzili do wsi w milczeniu, z powagą taką, że nie można im było nic zarzucić. Wyglądało to bardzo uroczyście, dziewczęta sypały kwiaty pod nogi wkraczającym do wsi dąbro- wianom, las szumiał w górze, zastępując nieistniejące chóry, a sołtys ze swym zastępcą nieśli chorągwie. Niektóre kwiaty rzucane drobnymi rękami dziewcząt trafiały w brzuch kamiennego gościa i rozłupywały się, zwłaszcza gdy natrafiły na ostry kant. śledziłem wtedy wzrokiem taki strzaskany kwiat, który dzielił się na dwoje i troje, szukając miejsca dla każdej ze swych części. Pomyślałem wówczas, że tak się może stać z dąbrowianami, którzy nieopatrznie zderzyliby się z posągiem. Kiedy już wszystko było na dobrej drodze, figura nagle upadła i odłupała sobie kawał nosa. Wszyscy byli bardzo zadowoleni, ponieważ teraz wyglą
dała o wiele ładniej. Dąbrowianie byli to jednak ludzie mądrzy, natychmiast wykorzystali nadarzającą się okazję i poświęcili figurę wieloma kropidłami naraz. Kamienna postać nie mogła nic na to poradzić, że została poświęcona leżąc. Podnieśliśmy ją z Heleną, a dąbrowianie nam w tym pomogli. I znów ruszyliśmy w kierunku pieca, a ja wciąż popychałem ją lekko i tyłu. Naokoło było gwarno od głosów dąbrowian, rozmawiali o upadku, który nastąpił tak niespodziewanie, roztrząsając każdy szczegół, który mógł okazać się tu ważny. Teraz Helena trzymała obiema rękami figurę, aby się nie przewróciła. Wiele kobiet w Dąbrowie trzymało akurat wymiona krów i nie zdążyły je puścić, kiedy myśmy weszli do wsi. Inni akurat młócili i snopy wyskakiwały puste, a młockarni nie można było tak nagle zatrzymać, gdy myśmy weszli do wsi. Sądzono początkowo, że to tylko Helena sypie kwiaty, ale okazało się, że czynią to wszystkie dziewczęta ze wsi. Mężczyźni natomiast nosili wodę z jeziora pełnymi wiadrami i polewali kamienne nogi, które w słońcu coraz bardziej błyszczały.
Chodźcie zobaczyć figurę, wołaliśmy do tych, którzy doili krowy i młócili zboże, będziecie się śmiać z niej, dodawaliśmy, ponieważ nie ma rąk.
Każdy chciał zobaczyć figurę z bliska i wnet cała droga była zapełniona dąbrowianami. Najbliżsi dotknęli ją palcami i poinformowali dalej, że jest ona z kamienia, w dodatku nie ma rąk, informowali dalej.
Takie oględziny odbywały się, rzecz jasna, po drodze, tak że nie byliśmy zmuszeni zatrzymywać się. Gdy mijaliśmy nasz dom, Helena otworzyła drzwi na oścież i chwilę zatrzymaliśmy się, z pokoju wyszedł pies i rzucił się na kamienną postać jak wściekły, po czym wrócił z powrotem do tego samego pokoju. Dziewczęta usunęły się na bok, ponieważ myślały, że jeszcze jeden pies stamtąd wyjdzie. Potem nie przystawaliśmy już przy żadnym domu, nawet sołtysa zabudowania minęliśmy raczej szybko. Sołtysowej się to nie podobało, ponieważ specjalnie włożyła na tę okazję suknię w czerwone kwiaty i wymalowała sobie usta, również na czerwono. Każdy wiedział, że sołtysowa jednym okiem dość poważnie zezuje i też starała się tak ustawić, aby to oko właśnie ukryć. Nic to jednak nie pomogło, bo obeszliśmy dość szybko z drugiej strony i łypnęła w naszym kierunku tak strasznym zezem, że kamienna figura obaliła się po raz drugi.
Coś ty narobiła, lamentował sołtys, mogłaś się przecież szybko obrócić w drugą stronę albo na nas nie patrzeć.
O ja biedna, nieszczęśliwa, lamentowała sołtysowa, własny mąż zabrania mi patrzeć na ten świat, a cóż mi wtedy pozostało. O ja biedna, nieszczęśliwa.
Dziewczęta były tym wszystkim tak zdezorientowane, że zamiast rzucić kwiaty w naszym kierunku, cisnęły je wprost pod nogi sołtysowej. Długo staliśmy na tym miejscu, debatując, co dalej robić, ponieważ figura
była pęknięta; obwinialiśmy za to wszystko sołtysową. Nie jesteśmy w stanie jej na nowo podnieść, rzekliśmy z Heleną i dąbrowianie nam pomogli.
Zostawialiśmy za sobą głębokie ślady, tak jakby stado dzików ryło przez całą noc. Zwłaszcza moje ślady były widoczne, ponieważ szedłem ostatni. Ktoś zarzucił figurze biały szal na ramiona, ktoś inny usiłował ten szal zdjąć, w każdym razie było bardzo wiele ruchu. Kiedy doszliśmy do pieca, wszystkim się od razu to miejsce, przeznaczone dla figury, spodobało. Zaczęli więc dąbrowianie chwalić figurę za to, że jest tutaj tak akurat dopasowana, i w pobliżu pieca, mówili pokazując nań palcami, i w środku wsi. Tym samym zostało nieco załagodzone przykre wrażenie spowodowane tym, że figura jest pęknięta. My z Heleną dołączyliśmy również swe głosy do tych pochwał, mówiąc, że najważniejsze, iż jest blisko pieca. Wtedy Antoni Abraham, który był najlepszym mówcą w Dąbrowie, wystąpił naprzód i rzekł: niech żyje i rozkwita. Z góry padał złoty deszcz, najwięcej na nasze ślady, które za sobą zostawiliśmy.
DLACZEGO HELENA TAŃCZYŁA NOCĄ W KUŹNI PRZY DŹWIĘKACH GITARY
Helenę wziqł pod rękę August i nie wiedziałem, co
0 tym sądzić. Dlaczego on to zrobił, zastanawiałem się głośno po drodze, a ci, którzy mnie słyszeli, mówili: oboje szli w bieli, to musi coś znaczyć. Mógłby przynajmniej zamknąć za sobą drzwi, myślałem patrząc na nasz silnie oświetlony dom. On jej teraz podaje kielich
1 wszyscy w Dąbrowie to widzą, jak Helena może się na to godzić.
Teraz oboje wychodzą z płachtą białego płótna - co to się dzieje — w dodatku jest wieczór. Prawda, idą nad jezioro, a Dąbrowianie podają im kije, nastąpi pranie na łące nadjeziornej. Jedno uderzenie już nastąpiło i Dąbrowa się zatrzęsła, jak gdyby była ze słomy, zgadywano, czy mogło to być Augusta, czy Heleny. Nikt nie doszedł z tym do ładu, gdy spadł na łąkę cały grzmot zdążających na białe płótno kijów.
Nastąpiło pranie nad jeziorem.
Z jeziora szły fontanny ciepłej wody na ręce, kije oraz na płótno, a łąka jakby falowała wśród delikatnej rosy unoszącej się ponad rozpuszczonymi włosami Heleny i spoconym czołem Augusta.
Dlaczego szedłeś z Heleną pod rękę, spytałem Augusta, przystępując blisko, tuż do jego twarzy, teraz odbywacie to idiotyczne pranie, chociaż przyniosłem
też kij i mogę sam pomóc — tu wydobyłem z rękawa świeżo wyciosany, gładki kij i zamierzyłem się pierwszy raz uderzyć. Niestety, w tym samym momencie August odepchnął mnie do tyłu, tak że zatoczyłem się jak pijany, a świeżo wyciosany kij pozostał w powietrzu, ponieważ trzymałem go w obu, wyciągniętych przed siebie rękach. Helena się za mną nie ujęła, co było najbardziej przykre. Patrzyłem więc z daleka, jak ze środka jeziora tryskała woda niemal błękitna, ponieważ wieczór nie był jeszcze ciemny. Czy to jest już wasze mieszkanie, spytałem Heleny, ale ona mi na to pytanie nie odpowiedziała. Przecież ty jesteś jej bratem, rzekł August, co ty od nas chcesz. Dąbrowianie zaczęli kiwać głowami z uznaniem, że August tak mądrze powiedział. Zaczęto nawet szeptać pomiędzy sobą, że bardzo dobrze nadawałby się na sołtysa, ale zaraz znalazła się grupa oponentów, która zaczęła wykrzykiwać: taki, co pierze z Heleną płótno, nie może być nigdy sołtysem. Pierwsze stronnictwo starało się zbagatelizować ten fakt mówiąc, że to, że pierze z Heleną płótno, nie jest wcale takie ważne.
Powstał spór.
Nie brałem w tym udziału, ponieważ było mi obojętne, czy August zostanie sołtysem czy też nie. Wziąłem więc płótno na ramiona i wlokłem je do domu.
Dokąd z tym idziesz, pytali Helena z Augustem.
idę z tym do domu, odpowiedziałem, a oni za mnq tylko patrzyli.
Kiedy stanąłem przed domem, wielki cień padł na drogę, ponieważ znalazłem się akurat w świetle lampy. Cień chwiał się od lasu aż do figury i znów z powrotem, a Dąbrowianie wróżyli z jego kształtów swoją przyszłość. Między innymi powiedzieli, że Helena będzie miała nowy kołowrotek, zupełnie świeżo wyciosany z drzewa dębowego.
Czułem się w Dąbrowie bardzo dobrze, ponieważ była tu Helena i mogłem od czasu do czasu, wieczorami, wnosić płótno do naszego domu.
Kiedyś, kiedy zdawało mi się, że Helena z Augustem nie patrzą w kierunku naszego domu, ruszyłem pod las, gdzie stała bielona, na pół drewniana, na pół gliniana chata wdowy Julii Darga. Przystawiłem drabinę cichaczem i jak zwykle dostałem się do wnętrza gęsto belkowanego strychu.
Znowu tu jesteś, usłyszałem szept zza ostatniej belki. Na tym rozmowa się urwała albo, inaczej mówiąc, wcale się nie zaczęła, ponieważ nie odpowiedziałem na tę zaczepkę. Wdowa wisiała do góry nogami na tej właśnie belce. Dawałem jej zupełnie suche źdźbła siana, a ona brała je do ręki i gryzła ochoczo.
Jesteś na czczo, spytałem.
Tak, odpowiedziała wdowa i wyciągnęła obie ręce po następne źdźbło siana.
Ty wszystko zjesz z tego strychu, rzekłem, przecież
3 — Leśna Dqbrowa
33
masz jeszcze kozę, musisz dla niej zostawić trochę siana.
Wyciągnięte do przodu ręce wdowy zapełniały strych delikatną bielą, tak że przy usilnych staraniach dałoby się rozpoznać obce twarze, gdyby tam były. Nie widziałem nigdy takich świecących dłoni, myślałem, dobrze, że to tylko wdowa.
Czy masz mi coś do zarzucenia, spytała wdowa, moja córka jest w izbie, możesz tam do niej pójść i zapalić świece, wtedy obudzi się w swoim łóżku ze srebrnymi gałkami. W strychu była dziura, przez którą widziałem owe srebrne gałki, ale w łóżku nikogo nie było. Tam nikogo nie ma, rzekłem, a na strychu rozlegało się przez długi czas echo tego mojego powiedzenia. Wdowa milczała, łóżko świeciło pustką, a ja klęczałem pomiędzy belkami. Był wieczór. Helena z Augustem siedzieli nad wodą i obejmowali się rękami. Wtedy złapałem wdowę za plecy i rzuciłem ją w siano mówiąc: patrz przez dziurę, czy tam w ogóle ktoś jest. Ależ jest, mówiła wdowa wskazując na poduszkę, to jest główka mojej ślicznej córki, nie widzisz, Stanisławie, jej włosów, jakby huragan złoty hulał po izbie albo brzoza nagle wstąpiła w progi jesienne, dziwię się tobie, że tego wszystkiego nie widzisz. Popatrz, jak oczy jej się otworzyły, przecież patrzy wprost na nas, widzi również i ciebie, Stanisławie.
To nieprawda, mówiłem - rzeczywiście ktoś tam leży, ale jest to łeb kozła, nie rozumiem tylko, co on robi
w izbie wdowy. Przecież jeden róg wystaje mu aż do jeziora, a drugi wsparł się o najgrubszą belkę na strychu — to jest kozioł bez żadnej wątpliwości.
Wdowa zakryła mi oczy swoją suchą ręką, mówiąc: nie jesteś godzien, abyś patrzył w dół. Odsunąłem od oczu jej rękę — to cię nic nie obchodzi, wdowo, co widzę w twojej izbie, a może nawet informacje moje mogą ci się przydać.
Helena z Augustem wstali i ruszyli w kierunku domu, wszystko to zauważyłem mimochodem przez szparę w strychu. Przed nimi biegł biały pies i głośno szczekał, nie wiadomo na kogo, czy na nich, czy też tak sobie, w każdym razie biegł daleko przed nimi.
Przyszedłem ci coś powiedzieć, rzekłem do wdowy, dziś wieczorem August szedł z Heleną pod rękę.
Widziałam to, odparła wdowa, nie musiałeś specjalnie z tym przychodzić. Czy ten biały pies zawsze biegnie tak daleko przodem, skąd on w ogóle się wziął.
Wszystko to wina tego, iż mieszkasz tak na uboczu, rzekłem do wdowy, w przeciwnym razie wiedziałabyś, że on po raz pierwszy biegnie tak jak dziś. Dziś w nocy usłyszysz głośne szczekanie, to będzie właśnie ten pies, jak widzisz biegnie od samego brzegu jeziora, nie wiem tylko, w którym momencie wszystko to się rozpoczęło, prawdopodobnie wówczas, gdy karmiłem cię sianem. Tak, Stanisławie, rzekła wdowa, to były piękne czasy, moje ręce były przezroczyste i trzymałam w nich twoją głowę. Nie przypominam sobie, aby tak
3*
35
było, ale nie protestowałem, w końcu byłem u niej w gościnie, a że wszystko działo się na strychu, to przecież nie miało na te rozmowy wpływu. Dąbrowa była stąd bardzo dobrze widoczna, a izba wdowy również.
W pewnej chwili wdowa skryła się za belki, a ja pognałem za nią jak sto szatanów i rozpoczął się ruch na strychu. Bylibyśmy spadli, gdyby drzwi nie były zatrzaśnięte, ponieważ wyrżnęliśmy w nie plecami z takim hukiem, aż wygięły się w kierunku Dąbrowy, a z łóżka w izbie ktoś gwałtownie wypadł. Szaleństwo nasze było bez granic, belki trzeszczały, tynk odpadał całymi płatami, a drabina odskakiwała bardzo daleko od ściany.
Czy tobie się dobrze biega, spytałem wdowę zdyszany, może chcesz siana.
Jesteś bardzo troskliwy, odparła wdowa, dobrze, że się ten galop odbywa, ponieważ nie wiedziałabym
o tym.
Nagle rozległ się trzask, to wdowa zahaczyła spódnicą o gwóźdź i rozdarła ją na połowę. Teraz wyglądała jak chorągiew albo jak nietoperz i trudno było się dokładnie zorientować, w której stronie dokładnie jest. W izbie ktoś szalał na swoją rękę, ale nie mieliśmy czasu patrzeć przez dziurę. W końcu drzwi się otworzyły na strych i wdowa upadła, ja natomiast złapałem oburącz ciepłą belkę mówiąc: mam cię, moja droga, przyznasz, że jestem dobrym biegaczem, o czym najlepiej świadczy to, że cię złapałem. Dopiero w tym
momencie doszedłem do przekonania, że wdowa musi mieć swoje własne sprawy do załatwienia, skoro o tej porze biega po strychu, a moja obecność wydaje się tu być przypadkowa. Najbardziej niepokoi mnie jednak fakt, że wdowa widzi zupełnie co innego aniżeli ja, dobrze, że zadowala się chociaż suchym sianem.
Prawda, wdowo, że to siano jest bardzo dobre, zagadnąłem ją po długiej chwili. Chciałem być jeszcze bardziej miły i dodałem: wolę być tu z tobą na strychu aniżeli nad jeziorem. Wdowa roześmiała się tak głośno, że belki zaczęły jęczeć i drżeć, a chwilami zdawało się, iż to koty drą pazurami, ile tylko mają sił.
Wyszliśmy z wdową przed jej chatę na pół drewnianą, na pół glinianą i udaliśmy się pod rękę drogą przez wieś. Dąbrowianie spali jak zarżnięci, z niektórych domów dolatywało do nas słumione chrapanie, inne były szczelnie zamknięte, rzekłbyś: opancerzone złotymi rękami jesieni. Szliśmy długo przez wieś, niezbyt szybko, ponieważ nie było potrzeby. I tak wszyscy spali, tak że nikt nas nie widział, nawet gdyby komuś na tym zależało, to niewiele by skorzystał, ponieważ przypominaliśmy dwa szare cienie.
Kiedy się tak idzie przez Dąbrowę, to nie starcza na nic czasu, mówiliśmy między sobą, nie bardzo wiedząc, na co tego czasu brakowało, ale tak po prostu mówiliśmy.
Jesteś tylko cieniem, wdowo, mówiłem, chcąc wykazać tym samym, że nie jest to specjalna zasługa
być cieniem. Na strychu można cię było uznać za kogoś rzeczywistego, ale nie teraz — chyba, że już nie będziemy się dłużej włóczyć po Dqbrowie, a skręcimy do kuźni, która jest całą noc otwarta. Niestety, w kuźni ktoś był. Światło paliło się w samym jej środku, a drzwi były lekko uchylone. Zajrzeliśmy do środka. Na kowadle siedział August i grał na gitarze, a Helena Ruta, na pół rozebrana, w białej długiej koszuli, tańczyła po kuźni. Na wygasłym palenisku siedział kot i się temu wszystkiemu przyglądał, nas nie było widać, ponieważ staliśmy na zewnątrz, tylko oczy mając wlepione pomiędzy szpary. Nagle kot prysnął w kierunku drzwi, światło zachybotało, a August obejrzał się wprost na szparę, ale po chwili grał już dalej na swojej gitarze. Jej srebrne struny odbijały się bardzo silnie od szarych kowadeł i młotów; na ścianie wisiała zardzewiała podkowa, tak jakby dźwigała na sobie daleki tętent, rozlegający się wciąż, tym razem pod okopconym sufitem kuźni.
Tu jest bardziej ponuro aniżeli na strychu, rzekłem po cichu do Julii, która dała mi znak głową, że się z tym zgadza.
W ogóle ta atmosfera jest trochę ciężka, dodała z przekonaniem, teraz dopiero zauważyłem, że w jej włosach tkwiły trzy suche źdźbła siana. Taniec Heleny wydawał się być jakiś dziwny, dotykała rękami ścian, czasem rozpuszczała włosy, tak jakby to był wiatr,
a najciekawsze było to, że miała zamknięte oczy, co nakazywało sądzić, że nic naokoło nie widziała.
Weszliśmy do kuźni.
August wstał i wyciągnął natychmiast rękę do powitania. Złapaliśmy tę rękę z Julią, długo nią potrząsając, co z daleka przypominało gwałtowne pompowanie. Kowadło zajmowało cały środek kuźni, tak że
o mało co bylibyśmy się obalili przez nie. W ogóle w kuźni było bardzo dużo sprzętów, a na podłodze walały się zużyte końskie podkowy. Należało to wszystko omijać, co w sumie pochłaniało każdemu ogromnie dużo czasu.
Kiedy skończyliśmy się witać z Augustem, wyciągnęła ku nam obie ręce Helena i pompowanie odbyło się od samego początku i to tak gwałtowne, że Helena przewróciła się prosto na kowadło. Tymczasem okna w kuźni zaczęły tak jasno świecić, jak gdyby Dąbrowa stanęła w płomieniach. Zaczęliśmy jedno na drugie patrzeć, nie wiedząc, co o tym sądzić.
Jesteśmy tu bardzo dobrze widoczni, rzekł August, trzeba koniecznie zamknąć drzwi na hak.
Zamknęliśmy więc drzwi na hak.
Tymczasem w oknach pojawiło się bardzo wiele głów, a najdziwniejsze było to, iż nie byli to wcale dąbrowianie, były to głowy zupełnie obce. Raz po raz któryś z nich pukał, ale wcale nie ręką, lecz głową. Usiedliśmy naokoło kowadła, patrząc przed siebie, udając, że nas ci za oknami wcale nie obchodzą, je
dynie gitara jakby sama zaczęła grać, co wprawiło tych za oknami w prawdziwe zdumienie — muzykanta nie ma, a muzyka jest, dziwili się głośno.
Przecież to nie jest nic takiego, rzekł August, czyż nie widzicie, że tu leży gitara; teraz wszyscy zauważyli gitarę i jeden przez drugiego dziwili się, jak mogli jej wcześniej nie zauważyć. Pewnie, że skoro jest gitara, to musi i być muzyka, utwierdzali się w tym przekonaniu. Nie muzyka była tu jednak zagadkq, lecz dym, który uchodził z komina, a palenisko było zimne. Wielokrotnie twarze za oknami zostały jakby zamulone, to właśnie działo się za sprawą kłębów dymu. Wodziliśmy za nim wzrokiem od komina aż po twarze, już zamazane. Pomiędzy nami tkwiło kowadło z długim, ostrym dziobem, podobne do okrętu, gdyby ten potrafił pruć przez mgłę, która w minimalnej ilości napłynęła do kuźni. Z drugiej strony kowadło to oddzielało nasze twarze swoim ciężkim cieniem, a na ścianach z daleka widoczne były cztery okrągłe głowy. Wdowa uśmiechnęła się do mnie, a kiedy nie zmieniałem pozycji, sama nakierowała mi głowę w stronę drzwi tak, że coś mi raptownie trzasło w karku.
Myślę, że to było zbyt raptowne nakierowanie, rzekłem, ponieważ trzasło mi w karku.
Wdowa się roześmiała bardzo głośno, ale nie w moją stronę, lecz do drzwi, które ktoś jakby uchylał.
Tymczasem kowadło zaczęło rosnąć.
Było coraz obszerniejsze, jakby spuchło, a twarze za
oknem roześmiały się tak dziwnie, jakby dostały czkawki. Wstaliśmy wówczas i jedno za drugim jęliśmy długimi krokami iść w kierunku paleniska i z powrotem, każdy trzymał w ręku podkowę, chcąc komuś podać, lecz nie było takiego, który zgodziłby się od nas ją odebrać. Chodziliśmy więc wkoło kuźni z podkowami w ręku bardzo uroczyście, niemal majestatycznie.
Ci z okien nam się przyglądali.
Naraz dąbrowianie zaśpiewali pieśń, wyglądało na to, że przez sen: „Witaj, królowo". Twarze z okien znikły i kuźnia pociemniała, do środka zaczęły wtaczać się pół osmolone od dymu księżyce. Brałem je po kolei długimi obcęgami i kładłem do kowadła płasko. August natomiast uderzał w nie młotem, aż wyginały się jak ranione zwierzęta, kowadło obejmowało je, iakby chcąc się nimi zaopiekować, skoro już należało bić w nie młotem. Poszczególne księżyce zostały sklepane na cieniutką blaszkę i wręczone Helenie oraz Julii. Miały już ich pełne naręcza, gdy udało nam się uchylić drzwi i wyjść z kuźni. Zdumieliśmy się widząc jasny dzień i dąbrowian jadących drogą na targ. Włożyliśmy je więc czym prędzej na wozy dąbrowianom i udaliśmy się również na targ, aby sprzedać księżyce. W mieście byliśmy jedynymi, którzy przyjechali z takim towarem. Helena trzymała jedno naręcze, a Julia drugie, a my z Augustem zachęcaliśmy przechodniów, aby te księżyce kupili. Niestety nikogo nie udało nam się namówić. Przyjecha
liśmy więc z nimi z powrotem do Dąbrowy, obiecując sobie po drodze, że już nigdy z takim towarem do miasta nie pojedziemy. Puściliśmy je więc na jezioro, gdzie wnet poszły na dno i tam zamieszkały na zawsze. Wielokrotnie zastanawialiśmy się potem, dlaczego nikt nie chciał ich w mieście kupić.
UCIESZNA PRZYGODA,
JAKĄ MIELI DĄBROWIANIE W STODOLE
Na progu kuźni stał teraz kowal i obserwował brzeg jeziora. Z pewnością dostrzegał chylące się w przód i w tył sitowie i zupełnie pusty brzeg. Nas nie mógł dostrzec, ponieważ staliśmy oparci o brzozy, które rosły niemal tuż nad brzegiem i zlewały się kolorem z tym białym piaskiem. Ktoś minął kowala i pozdrowił go. Ten wysunął nogę, tak jakby zamierzał właśnie iść, lecz tego nie uczynił. Potem długi czas droga była pusta, kuźnia stała bowiem na uboczu i od jeziora oddzielała ją jedynie droga. Kowal złapał kamień dwa razy większy niż kopyto końskie i cisnął go w jezioro. Złote fontanny jęły spływać po brzozach oraz po silnej i ciemnej szyi kowala. Potem płynęły te strugi z szumem, już teraz białe, po drodze, a dąbrowianie musieli chodzić w podkasanych portkach. Wtedy dopiero kowal wszedł z powrotem do kuźni i zostawił
drzwi za sobą otwarte. Staliśmy oparci o brzozy z lekka szeleszczące z powodu wiatru. Kiedy za kowalem zamknęły się drzwi kuźni, odłączyliśmy się od naszych brzóz, tak jak postaci nienawykłe do długiego przebywania w lesie. Rozproszyliśmy się nawet wśród tych brzóz, dowodząc tym samym, iż nie tworzymy zwartej grupy. Skręciłem w bok wprost na ścieżkę wijącą się pomiędzy wzgórzami, które otaczały Dąbrowę. Tak chciałbym zabłądzić wśród tych wzgórz, myślałem, tyle tu zadumy bezosobowej. Na szczycie każdego wzgórza siedział ptak, dość duży, szary, dziobem zwrócony był w moją stronę. Tyle dziobów, myślałem, a przecież wzgórza są od tego, aby na nich siedziały ptaki. Tyle dziobów, myślałem, mogły być przecież odwrócone w drugą stronę. Wszystko to prawda, ale co ja z tym wszystkim miałem wspólnego. Kiedy tak sądziłem, że jestem tu zupełnie sam i w dodatku przypadkowo, ptaki z owych wzgórz rozwinęły skrzydła, ale nigdzie nie poleciały. Usiadłem na środku obserwując je. I dziwna rzecz, gdy usiłowałem wstać, one też wspinały się na szponach i dawały krok naprzód, ale że wzgórze było dość obszerne, więc mogły tak iść długi czas, tymczasem ja stałem w dole i musiałbym przecinać łąkę z dość szerokim strumieniem. Ostatecznie każdy znów usiadł na swoje dawne miejsce. Jak z tego wynika, okolice Dąbrowy były bardzo malownicze, tym bardziej że trzeba dodać, iż ptaki są tu jedynie przypadkowym elemente n całego pejzażu.
Kiedy już ptaki posnęły powoli, na palcach, bardzo cicho wyrwałem się z tych wzgórz, które otaczały Leśnq Dąbrowę. Wróciłem do wsi cały spocony, aż Helena musiała wycierać mi czoło. Jak to jest, mówiłem, że ty jesteś tutaj, a one wszystkie siedzą na wzgórzach, mogłoby przecież być zupełnie inaczej. Helena wycierała mi nadal czoło, które wciąż było spocone. Augusta nie było w domu, ponieważ rozmawiał z kowalem na drodze.
Czy oni rozmawiają o minionej nocy, spytałem.
Tak, odparła Helena, oni tylko o tym rozmawiają.
Kowal był niższy od Augusta i zdawało się, że w każdej chwili mógłby uciec, ręce mu się tylko chwiały jakby dwa ciężkie dzwony, a August właśnie na nie wciąż patrzył. Widziałem też przez okno, jak strych u wdowy się otwierał i zamykał. Z pewnością ktoś tam w środku był, lecz nie było widać ani jego głowy» ani rąk.
Nad Dąbrową wzeszła tęcza, w jej świetle kowal z Augustem byli zupełnie brązowi, nawet oczy mieli brązowe. Kiedy Helena wytarła już mnie do sucha, wystawiłem się na pokaz na ganku, wołając: już jestem suchy.
To dobrze, rzekli August z kowalem i więcej ze mną nie zamienili ani słowa. Weszli potem obaj do kuźni
i tam ze sobą długo rozmawiali. Zapaliłem lampę
i postawiłem ją na ganku — chociaż był dopiero ranek, chciałem zobaczyć, jak bardzo chybocze się ten pło
mień, który wieczorem był taki spokojny. Mieszkańcy Leśnej Dąbrowy mijając mnie mówili: u ciebie robi się już wieczór, Stanisławie, to jest bardzo wcześnie. Uśmiechali się przy tym z lekka, tak jakby ponosi'i winę za wszystko i w tym momencie chcieli ją zmazać. Odpowiadałem im głębokimi ukłonami, ponieważ czułem się bardzo związany z mieszkańcami Leśnej Dąbrowy. Czasem płomień wystrzelił w górę i wtedy cała Dąbrowa była oświetlona, nawet łuna jasna dochodziła do sąsiednich wzgórz. Wyprowadziłem wówczas Helenę na ganek mówiąc: widzisz, Heleno, Dąbrowa jest teraz cała oświetlona. Dzieci szły do lasu z koszykami plecionymi na rękach i twarze miały zwrócone w naszą stronę. Koszyki były puste, oczy dziecięce wilgotne, a las tuż niedaleko.
Patrzenie wciąż od nowa, różowe rękawy dzieci miały nieco podwinięte, tak że nie dotykały one brzegu owego koszyka. Dobrze, że jesteście za płotem, myślałem, w przeciwnym razie na pewno byście chciały wejść do ogrodu. Dziwne, że tak myślałem, Helena też nie mogła sobie tego wytłumaczyć.
Dzieci zgaście tę lampę, krzyczałem w kierunku drogi, lecz one szły dalej, widocznie nie mogły tego zrobić, zgasiłem więc lampę sam i zaniosłem ją do kuchni, gdzie stała Helena i na odległość porozumiewała się z dziećmi. Zdziwiło mnie to bardzo, ponieważ wynikało stąd, iż musiała być z nimi w zmowie.
Przez wieś przeszła wdowa, Julia Darga. Po chwili
z domów wyszli dąbrowianie i każdy z nich trzymał latarnię w ręku, która świeciła bardzo jasno. Idziecie pewnie szukać swoich dzieci, spytałem z ganku. Tak, odparli dąbrowianie. Patrzyli na drogę, ponieważ tam były ślady drobnych stóp ich dzieci. Dlaczego oni wciąż chodzą naokoło Dąbrowy, myślałem, przecież dzieci są dawno w lesie. Latarnie błyskały, jakby to były żabie oczy, ale już wyłupione. Wziąłem wtedy Helenę pod rękę i szliśmy przez wieś, minęliśmy tych z latarniami, potem kuźnię, a wreszcie nasz dom.
Teraz jest czas na pieczenie chleba, rzekłem dąbro- wianom. To było bardzo dziwne, bo skoro już wypowiedziałem te słowa, zewsząd pojawiły się na drodze taczki z formami pełnymi ciasta, a niektórzy wieźli wprost całe dzieże ciasta, które im wyrosło aż pod sam nos. Figura otwierała drzwi od pieca swą kamienną ręką i wjechały tam parujące chleby z Dąbrowy. Wtedy obsiedli wszyscy piec naokoło, wpatrzeni w figurę, aby im się ten chleb udał. Figura kiwała wielką kamienną głową, że się im ten chleb dobrze wypiecze. Dąbrowianie kłaniali się jej więc z wdzięczności za to. Z komina nie wydobywało się nic, z żadnej szpary też nie, ponieważ były one szczelnie zabezpieczone. Chleb musi się udać, rzekł Antoni Abraham i wstał, zdawał się wtedy być większy od figury, ale faktycznie nie był — był stanowczo niższy aniżeli figura.
Naraz z pieca zaczęły wylatywać w powietrze cegły,
a huk przy tym był straszny, większy aniżeli od stu armat. Cała Dąbrowa wstrząsana była tymi wybuchami, a w niektórych oknach szyby dzwoniły, tak jakby to było w kościele. Dąbrowianie zacierali ręce mówiąc: udał nam się ten chleb, strzela jak na wojnie światowej. Kiedy już z pieca nie zostało nic, na szerokim kamieniu złocił się chleb tak jasno, że zanim się doń dąbrowianie zbliżyli, musieli zamknąć oczy. Istniało przy tym pewne niebezpieczeństwo, mianowicie to, iż mogli się niechcący zderzyć z figurą i w rezultacie ją obalić. Tymczasem nic się takiego nie zdarzyło, po prostu dąbrowianie minęli bokiem piec i figurę i szli ku wzgórzom, co chwila dopytując się, czy chleb jest już blisko. Nikt im nie odpowiadał, więc szli dalej z wyciągniętymi przed siebie rękami. Kiedy byli już między wzgórzami, zaatakowały ich ptaki, sądząc widocznie, że przyszli je straszyć.
Dziwne, tak długo idziemy, mówili dąbrowianie, a chleba jak nie ma tak nie ma, a na domiar złego ktoś nas atakuje dziobami i skrzydłami. Musiało to być dla nich wielkim szokiem, że zamiast zetknąć się rękami z ciepłym i gładkim chlebem, muszą łapać
i odtrącać jakieś skrzydła.
Siedzieliśmy z Heleną pod figurą i nie braliśmy w tym wszystkim udziału. Gdy nas dąbrowianie tu wytropią, będziemy trzymać figurę oburącz udając, że lada moment może się obalić do tyłu. Kiedy walka z ptakami się skończyła, wówczas dąbrowianie weszli
z powrotem do wsi, tym razem jednak trafili do stodoły pełnej siana, w której siedzieli sobie Magda z Ignacym jak gdyby nigdy nic. Kiedy drzwiami i różnymi dziurami zaczęli włazić dąbrowianie, Magda z Ignacym pisnęli jak zarzynane króliki i zaczęli się z miejsca tłumaczyć, myśmy tu nic złego nie robili.
A co to. Dziwili się dqbrowianie, gdy im siano zaczęło włazić za karki i w spodnie, ponieważ tu było tego siana bardzo dużo. W dodatku ktoś przed nami ucieka, dziwili się, to Ignac z Magdq, co oni tu robili.
Nie było jednak czasu na roztrząsanie takich spraw, wnet też ze stodoły wyszły prawdziwe bałwany, to byli dqbrowianie obwieszeni sianem na głowie i ramionach, drugimi drzwiami wyprysnęli Ignacy z Magdq, którzy zatrzymali się dopiero w brzozach nad jeziorem. Teraz dqbrowianie doszli wreszcie do swojego chleba i, każdy trzymajqc oburqcz wielki bochen, śmieli się do siebie, że im to tak łatwo przyszło, a wy dwoje, mówili do nas z Helenq, dobrze żeście tę figurę trzymali, bo byłoby z nami źle. Uciechy było co niemiara, ponieważ należało się na nowo przywitać po tych wszystkich przygodach.
Idziecie już do domu, spytałem dąbrowian.
Tak, odpowiedzieli, ty wprawdzie nie masz, Stanisławie, chleba, ale odkroimy ci po kawałku, dodali. W Dqbrowie był bowiem zwyczaj dzielenia się chlebem.
Helenie też, mówiłem.
Tak, Helenie też, odpowiadali, zgarniajgc ze swoich
pleców siano i z lekka uśmiechając się. Idąc do domu dąbrowianie byli bardzo zamyśleni, od czasu do czasu zatrzymywali się raptownie i oglądając się do tylu uśmiechali się. Wydawało się to nam bardzo dziwne, ponieważ z tyłu nikogo nie było, poza figurą oczywiście. Z daleka wyglądało to bardzo dostojnie, nawet wzgórza jakby złagodniały wzruszone, że coś takiego obejmują ramionami swoimi, jak Leśną Dąbrowę.
Dąbrowa nie tonęła w 'słońcu, musiałbym o tym wiedzieć, Helena również mnie o tym nie informowała, a więc było szaro. Psy szczekały od czasu do czasu, zwłaszcza gdy ktoś szedł drogą. Zatrzymaliśmy się z Heleną przy naszym domu, chwilę rozmawiając o tym, co zaszło przy piecu. Tymczasem w oknie ukazała się twarz Augusta, a kowai krzyczai z wnętrza kuźni: on tam jest. Zmieszaliśmy się oboje, ci dwaj nas obserwowali, oni dobrze wiedzieli, że figura nie miała zamiaru obalić się do tyłu. Tymczasem August wyszedł na nasze powitanie, mówiąc: to było dobre pieczenie chle- ba, nikt o niczym innym w Dąbrowie nie mówi, tylko
o tym. Zaczęliśmy się w drzwiach przepychać, nie wiedząc, kto ma wejść pierwszy.
Na stole leżał chleb, złoty, mieniący się połyskiem mimo szarości, w której tonęła Dąbrowa. Wstrzymaliśmy oddech z wrażenia, to był nasz chleb, złoty, pachnący chleb. Helena dała go nam, abyśmy go dotknęli ostrożnie. Kiedy to uczyniliśmy, za oknami
4 — Leśna Dqbrowa
49
rozległ się śmiech, to były twarze dąbrowian — pełne okna ich i wszyscy roześmiani, jak dobrze, że nie jesteście obcy, mówiliśmy do nich — to byłoby przerażające. Twarze były szczęśliwe. Usiedliśmy za stołem, a chleb sam krążył od ust do ust, coraz mniejszy, aż zostały tylko okruszyny, a my, wpatrzeni w ściany
i okna, tkwiliśmy tu nieruchomo, mimo życzliwości, która nas otaczała z zewnątrz.
Ależ wy jesteście głupi, dały się słyszeć głosy za oknami, czy sądzicie, że to dla was został upieczony chleb. Ten złoty, okrągły bochen był przeznaczony na jutrzejszą uroczystość, gdy odbędą się wybory nowego sołtysa, teraz trzeba będzie w nocy na nowo piec chleb.
Całą noc nad Dąbrową unosiła się czerwona łuna, świadcząca o tym, że we wsi pracują.
DWIE CHUDE PCHŁY WYSKAKUJĄ Z KLATKI JAK SZALONE
Następnego dnia wystawiono na środku wsi dwóch kandydatów na sołtysa i rzecz w tym, że wybrany mógł być tylko jeden. Wiatr roznosi na wszystkie strony sadze, które tu po nocnym pieczeniu pozostały. Wynikałoby stąd, że i wiatr, i inne zjawiska przyrody mogły brać czynny udział w wyborze dostojnika wsi, ale to, rzecz jasna, nie było prawdą.
Jeden z kandydatów był bardzo wysoki i chudy, ze miało się wrażenie, iż po nim przejechał walec drogowy, stał na szeroko rozstawionych nogach, tak że wiatr wiewał jego nogawkami dość gwałtownie i nawet z wielką mocą, owo łopotanie w każdym końcu wsi było wyraźnie słychać. Drugi siedział na wozie drabiniastym, ponieważ był za słaby, aby tak długo stać, aż zostanie wybrany sołtysem. Dąbrowianie podłożyli pod niego pęk słomy, tak że korzystał z wszelkich wygód przynależnych kandydatowi na sołtysa, mógł się poruszać na boki i do przodu, i do tyłu, a wóz drabiniasty był w ogóle bardzo wygodny. Dąbrowianie
o tym wiedzieli, toteż chętnie przystawali i rozmawiali ze sobą na ten temat. Na kogo będziecie głosować, spytała Helena dąbrowian, gdy zebrali się na placu pomiędzy kuźnią a figurą, jest to zwykłe poszerzenie drogi, ale w Dąbrowie nazywane jest placem. Na tym placu stali dwaj kandydaci na sołtysa. Pierwszy, ów chudzielec, drągal, nazywał się Michał Wroński, a drugi Leon Mudlaf.
My głosujemy na Leona, mówili jedni i na znak, że u nich słowa i czyny są jednym i tym samym, podnieśli ręce do góry. Inni, głosujący na Michała, również podnieśli ręce do góry.
Teraz wszyscy głosowali, ale było to niestety za wcześnie, toteż głosowanie tak spontaniczne i entuzjastyczne nie mogło być uznane jako ważne. Komisja, której przewodniczył wójt, siedziała na drugim wozie
drabiniastym i z wie!kq powagq patrzyła na Dąbrowę, trzeba przyznać, że było to wydarzenie wielkiej wagi, ponieważ sołtys może dąbrowianom nakazać iść spać zaraz z wieczora albo też jechać do miasta dla dobra wsi.
Zanim dqbrowianie przystqpili do głosowania, należało poddać odpowiedniej próbie obu kandydatów. Przede wszystkim musieli zademonstrować, że potrafiq pisać. Obaj otrzymali białe kartki papieru i długie pióra. Kiedy wójt wystrzelił z pistoletu, Leon zaczął pisać smutny wiersz, ponieważ był w tym kierunku ćwiczony, a Michał pisał wiersz w stylu uroczystym, ponieważ zgadzało się to z jego wrażliwościq i po- wagq. Dqbrowianie zaglqdali im przez ramiona, aż Leon miał całe plecy mokre, ponieważ dqbrowianie tak bardzo płakali czytajqc jego wiersz. Do wiersza Michała trudno się było dostać, ponieważ autor był zbyt wysoki i dąbrowianie, mimo że wspinali się na palce, nie potrafili nic wypatrzeć. Na wszystko jednak znajdzie się rada, co młodsi przynieśli drabiny i podstawili je do Michała. Teraz było już wszystko wiadome, wiersz był tak poważny, że ci, którzy zeszli z drabiny, przez długi czas kręcili się wokoło, nie patrzqc ani w lewo, ani w prawo i obiema rękami trzymajqc się za głowy. Bywało, że się spotkali jeden smutny
i jeden poważny dqbrowianin i wtedy nie mogli siebie nawzajem długo zrozumieć. Zdarzyło się też, że jeden przeczytał oba wiersze i z miejsca zwariował, poszedł
pomiędzy wzgórza, gdzie długo i głośno owym ptakom śpiewał. Obaj kandydaci na sołtysów zapisali już taki długi papier, że sięgał aż do ziemi, gdy wójt wystrzelił drugi raz i praca nad wierszami została w tym momencie zakończona. Komisja zmierzyła za pomocą kroków długość wierszy i okazało się, że Leon napisał
o pół kroku dłuższy wiersz. Z miejsca dąbrowianie zaczęli wznosić okrzyki na chwałę Leona, że jest taki mądry i jak z tego wszystkiego wynikało, pewnie najmądrzejszy w Dąbrowie. Wrzeszczeli tak głośno, że echo wielokrotnie wracało z lasu, tak jakby tam jeszcze ktoś wybierał sołtysa. Michał natomiast gwałtownie protestował, mówiąc, że Leon miał większą wygodę, ponieważ siedział na wozie drabiniastym podczas pisania wiersza. Nieprawda, ryczeli dąbrowianie, on jest lepszym poetą aniżeli Michał, wójt strzelał w powietrze w celu zażegnania burzy.
W końcu w Dąbrowie nastąpił spokój i to z tego powodu, że wójt zarządził ponowną próbę obu kandydatów na sołtysa, powinni bowiem dowieść, że potrafią przemawiać. Znów rozległ się strzał i obaj naraz zaczęli przemawiać.
Leon mówił, że jako sołtys będzie miał na uwadze tylko dobro dąbrowian, da zabić dużo świń, aby było w Dąbrowie pod dostatkiem kiełbasy, potem zadba
o to, aby każdy dostał dużo mleka, a w rezultacie przeciętny dąbrowianin musi być tłusty i mocny.
Dąbrowianie podskakiwali z radości na myśl, że
będq sobie tak dobrze wyglądać i jednym okiem łypali w kierunku chlewów, gdzie ich świnie kwiczały.
Michał też mówił, że będzie tylko dbał o dobro dąbrowian, w tym celu każe wybudować jasne izby
i napełnić pierzyny świeżym, ciepłym pierzem gęsim, aby każdy dąbrowianin mógł się rozwalić na łóżku
i patrząc w sufit odpoczywać. Dość mamy tej codziennej, mozolnej pracy, mówili na to dąbrowianie, chcemy Michała za sołtysa, on nam każe odpoczywać. Wszystkim się to bardzo podobało i gdyby nie wójt, Michał zostałby w tym zamieszaniu sołtysem. Druga próba nie przyniosła więc żadnego rezultatu, dowiodła natomiast, że obaj kandydaci na sołtysa są dobrymi mówcami, widać uprzednio się w tej sztuce ćwiczyli.
Pozostała więc trzecia próba, bodaj najtrudniejsza. Należało zabić pchłę pięścią, co imitowałoby stawianie pieczęci na pismach urzędowych. Przed wójtem stały dwie klatki z ruchomymi drzwiczkami i na odgłos strzału komisja gwałtownie pociągnęła za sznurki do siebie i dwie chude pchły wyprysły jak szalone, jedna na głowę wójta, a druga dawnej sołtysowej na kolana, ponieważ ona stała najbliżej komisji. Michał z Leonem rzucili się jak dwa charty i za chwilę wójt dostał pięścią w łeb, a sołtysowa jęła tak straszliwie piszczeć, że dąbrowianie myśleli, że się co pali. Pchły jednak mknęły z taką piorunującą szybkością, że komisję rozbolały karki od ciągłego ich śledzenia, natomiast dwaj kandydaci rzucali się jak szczupaki, ogłuszyli nie tylko
wójta, ale i połowę komisji, a sołtysową całą rozebrali, ponieważ w żaden sposób nie mogli tej pchły znaleźć. Dąbrowianie raz po raz uskakiwali w bok, aby nie przeszkadzać w tak ważnych zawodach. W rezultacie obie pchły uciekły, sołtysowa wniosła oficjalną skargę
0 obrazę, a wójt od tego czasu miał taki nerwowy tik, że samo rzucało mu głowę do tyłu, rzekłbyś, że usiłuje naśladować konia.
Żadna próba nie dała więc rezultatu i trudno było dąbrowianom wybrać sołtysa, nawet na tajnym głosowaniu.
Nie pozostało więc nic innego jak przygotowanie uczty, obaj w swoich domach zarżnęli dorosłego kozła
1 poćwiartowawszy jęli go smażyć. Nie chodziło jednak wcale o kozła, lecz o dym, który szedł z komina, miało być tak, że ten, który będzie miał dłuższą smugę dymu, zostanie sołtysem. Komisja usiłowała zmierzyć obie smugi na oko, lecz było to bardzo nieprecyzyjne, a na domiar złego dąbrowianie wznosili okrzyki raz za Michałem, a za chwilę chwaląc wniebogłosy Leona. Trudno było się w tym wszystkim zorientować i komisja miała bardzo skomplikowane zadanie.
Nie dmuchać, krzyczał wójt, ponieważ dym się rozchodzi w rozmaitych kierunkach i trudno jest zmierzyć smugę. Okazało się, że smuga Leona była dłuższa
i bardziej kręta.
Leon został sołtysem.
Jako pierwszy wszedł z tą informacją do środka
wójt, ale niedługo trwało, a kominem zaczęły wylatywać to portki wójta, to czapka, wreszcie on sam zawisł na samym czubku wspaniałej, zdecydowanej smugi dymu. W oknie stał Leon i wskazując palcem w górę coś pokazywał. Wójt siedział jak na tronie i miał bardzo zadowoloną minę.
Co z tym wójtem, mówili między sobą dąbrowianie, dlaczego on jest tak wysoko.
Wtedy Leon wybiegł na dwór i zaczął krzyczeć: to nie jest moja wina. Dąbrowianie kołysali się w tył
i w przód z oczami na pół zamkniętymi, coraz wolniej, a twarze ich nieruchomiały. Z daleka można by sądzić, że to łan dojrzałego zboża albo zagajnik brzo- zowy kołysze się jednostajnie pod wiatru podmuchem, a to były głowy aąbrowian. Przywitałem się z wójtem
i Helena też się z nim przywitała, a działo się to na drodze pełnej siedzących nieruchomo dąbrowian.
Nie trwało długo, a byliśmy z Heleną świadkami bardzo dziwnej sceny, oto wójt popędzał batem Leona, wrzeszcząc przy tym na całe gardło: sołtysie Leśnej Dąbrowy, bądź dobrym urzędnikiem, i za każdym razem smagnął biednego Leona przez plecy. Gonili się tak po całej Dąbrowie, czasem upadając przez znieruchomiałych mieszkańców. Kiedy Leon już był wyćwiczonym urzędnikiem, dąbrowianie jeden po drugim budzili się i rozchodzili do domów bez słowa. Leon poszedł do swojego domu i sam jadł upieczonego kozła, a kości wyrzucał przez okno, aż urosła cała
góra, specjalnie zresztą, tak aby to wszystko było widoczne z domu Michała. Wreszcie otworzył okno szeroko i krzyknął: kozioł jest już zjedzony. Twarz Michała pojawiła się na chwilę w oknie, po czym znikła.
Gdy się to wszystko działo, jęliśmy z Heleną pchać wóz drabiniasty przez wieś z wysiłkiem, ponieważ był on bardzo ciężki. Mijani dąbrowianie przystawali na moment, mówiąc: wybory sołtysa już się skończyły, nieprawdaż.
Tak, odpowiadaliśmy z Heleną, a pot kapał nam gęsto z czoła i ściekał z karku, bowiem wóz drabiniasty był bardzo ciężki. Niekiedy dyszel zahaczał o płot albo o czyjś dom, wówczas dąbrowianie pomagali nam go wyprostować, bowiem sami nie dalibyśmy sobie zupełnie rady. Koła grzęzły w piasku, który, owszem, był biały i z daleka pięknie wyglądał, ale jako sypki i miękki ogromnie utrudniał toczenie się kół i dobrze, że wóz był drabiniasty i można się było poprzez te drabinki porozumiewać.
W pewnej chwili, gdy wszyscy byli spoceni jak myszy, dąbrowianie zaczęli szemrać, że Leon siedzi na wozie, dlatego jest taki ciężki. Tu nie ma żadnego Leona, odpowiadałem, ten wóz jest pusty. Niezależnie od tego dąbrowianie zaczęli kogoś zganiać z wozu, ale nie widziałem, żeby tam ktoś siedział. Wreszcie zepchnęliśmy go na skraj wsi i przykryli brzozowymi gałęziami. Helena położyła na sam środek wielki kamień, tak aby go trudno było ruszyć stąd bez nas,
kamień był zamaskowany wśród owych gałęzi brzozo- wych. Położyliśmy ręce na wóz drabiniasty, długo patrząc na Dąbrowę, na kupę obgryzionych kości pod oknem Leona, na jezioro i na gromadę brzóz, rosnącą tuż obok jeziora. Z wody raz po raz sfruwała jakaś kaczka, śledziliśmy ją wzrokiem. Dąbrowian nie było widać, droga świeciła pustką, niektóre drzwi stały otworem i wiatr je usiłował domknąć. Helena odwróciła się w drugą stronę i ja również, teraz nie widzieliśmy już Dąbrowy, ponieważ staliśmy do niej tyłem, a na wozie drabiniastym położyliśmy drugą rękę. Nie wiedzieliśmy, co się z tyłu za nami dzieje, może kaczka znów sfrunęła do wody, może ktoś wyszedł na drogę, nie wiedzieliśmy, co się z tyłu za nami dzieje. Nasze oczy stawały się coraz większe, zdolne ogarnąć horyzont, większe niż brzozy, a pod nimi stał wóz drabinia- I sty z zamaskowanym kamieniem. To nie są życzliwe oczy, mówili między sobą dąbrowianie, a kiedy odwracaliśmy się nagle, oni udawali, że są z nami w wielkiej przyjaźni, uśmiechali się do nas serdecznie, a ci, którzy nie mogli tego uczynić osobiście, przekazywali pozdrowienia przez znajomych. Kiedy zorientowaliśmy się z Heleną, że dąbrowianie są do nas tak życzliwie usposobieni, odwróciliśmy się znów przodem, obserwując z miejsca kuźnię i kowala, który wychylał z niej raz po raz głowę na drogę, która jak uciął przecinała Leśną Dąbrowę. Byliśmy do dąbrowian również serdecznie usposobieni, to było od razu widać z na
szych twarzy, a zwłaszcza ze spojrzeń, które słaliśmy i słaliśmy. Ci, którzy trzymali sieć, mieli oczy zwrócone w kierunku gaju brzozowego i nie widzieli śmigającej pod niebo złotej rybki. Szkoda, że oni nie wiedzą, co mają w sieci, mówiłem do Heleny, przecież każdy musi się jakoś zachować wobec widoku na jezioro, tymczasem oni po prostu patrzą na brzozy.
Dąbrowianie, wołała Helena, nie wiecie, co macie w sieci!
Uśmiechali się do nas i głowy ich znów powróciły na poprzednie miejsce.
NA PROGU KARCZMY SPOTYKA MNIE WIELKA PRZYKROŚĆ
Tymczasem w domu, w łóżku leżała złota rybka i jednym okiem łypała w naszą stronę.
Czy ona jest naprawdę złota, zdumiewała się Helena, w rzeczy samej widać jej tylko łeb, który rzeczywiście jest złoty. Rybacy w dalszym ciągu trzymali oburącz sieci, nieruchomo, a przecież nie na tym polegał prawdziwy połów. Trzeba ją sprzedać w karczmie, rzekłem i wpuściłem rybę do plecaka, i udałem się do karczmy; za mną w dość znacznej odległości szła Helena. Nagle w plecaku zaczęło coś wrzeszczeć
z takim lamentem, że usiadłem na skraju drogi i płakałem. Helena przystanęła i patrzyła na mnie. Raz po razie poczułem bardzo silne uderzenie w plecy,, a najgorsze jest to, powiedziałem, że do karczmy tak daleko, a oni tam na pewno czekają. Rybacy, trzymający sieci obiema rękami, zaczęli się głośno śmiać, a Helena na nich spojrzała. Wiem, że oni tam czekają, mówiłem sam do siebie, ale cóż poradzę, nie mogę z takim krzykiem przeraźliwym wejść do karczmy, oni od razu stwierdzą: ty w tym plecaku coś, Stanisławie, masz.
Helena stała w dalszym ciągu dość daleko ode mnie, nie patrząc już na rybaków była zwrócona w moją stronę. Dąbrowa wydawała się być ożywiona, kowal wchodził i wychodził bardzo żywo z kuźni, koń jakiś pędził przez wieś nie wiadomo czyj, z grzywą rozwianą na wietrze, aż końce jej dotykały naszych karków, to znaczy mojego i Heleny.
Naraz karczma się otworzyła, jakby sama, a na progu stanął August, na pół roześmiany, wołając: czekamy na ciebie, Stanisławie, już od dawna.
W moim plecaku ccś krzyczy, odpowiedziałem.
Wrzuć plecak do rowu, radził August, i przyjdź bez niczego.
Nie mogę, mówiłem, ponieważ mam tam złotą rybkę i chcę wam sprzedać ją, złowili ją rybacy z naszego jeziora, zresztą wciąż jeszcze trzymają sieci w swoich rękach.
Helena spojrzała znów w ich kierunku. Drzwi karczmy
zamknęły się i August znikł. W oknie natomiast pojawiły się bardzo liczne twarze. Usiadłem na plecaku, patrząc im prosto w oczy. Jakiś kogut piał w Dąbrowie tak zawzięcie, jak gdyby go kto żywcem skubał.
Pies karczmarza wył.
Wziąłem więc plecak na ramię i poszedłem w kierunku karczmy, za mną podążała Helena, zachowując wciąż ten sam odstęp pomiędzy nami. Mój cień był bardzo niezgrabny, coś takiego jakbym miał garb, za to Helena wychodziła na piasku smukła, niby dobrze wyrzeźbiona, byłem więc zadowolony, gdy słońce się chowało, Helena natomiast nie była z tego zadowolona. Dąbrowianie, którzy nas mijali, specjalnie patrzyli na nasze cienie, a niektórzy się pod nosem uśmiechali. Zapukałem do karczmy dwa razy, lecz wewnątrz było cicho.
Zapukaj jeszcze raz, wołała Helena, tylko mocniej, wal pięścią. Nie zapukałem jednak więcej razy, lecz raptownie wrzuciłem plecak do środka, uchylając lekko drzwi, by za chwilę je zatrzasnąć. Helena zaglądała przez okno, informując mnie: oni go rozwiązują i wydają się być bardzo rozczarowani. Wsadzają ręce do środka i grzebią tam, i grzebią.
W tej samej chwili drzwi się otworzyły i dostałem pustym plecakiem w łeb. Helena złapała mnie za ręce, tak że nie upadłem.
O, co to, dziwiłem się, jak można tak plecakiem walić prosto w oczy.
Wewnątrz było cicho, a ja dalej się darłem, że nie mają do mnie żadnego prawa, ponieważ nie przekroczyłem progu karczmy. Helena zamykała mi usta ręką, cała blada i drżąca. Drzwi karczmy były drewniane i w dodatku białe i teraz na nich rysowały się nasze cienie.
Czy idziesz do środka, spytała Helena.
Nie, odparłem, nie idę do środka, ale w tej samej chwili jakieś ręce pojawiły się w drzwiach i zostałem siłą do karczmy wciągnięty, a że Helena wisiała na mnie uczepiona, więc i ona znalazła się w środku. Dąbrowianie zgromadzeni w izbie łapali karczmarza, który im się z rąk wyrywał. Był gruby i śliski, a więc udawało mu się to wyrywanie dość łatwo, raz tylko potrącił gwałtownie beczkę z piwem i oblał wszystkich obecnych. W jakiś czas potem widziano go przez okno, jak dźwigał księżyc na plecach, inni mówili, że to wcale nie był karczmarz, tylko jego brat. Może to był jego brat?
Potem dąbrowianie wzięli kielichy w prawe ręce 1 i zaczęli nimi dzwonić o swoje zęby. Wyglądało to przerażająco i Helena była zmuszona zakryć sobie oczy obiema rękami. Dla mnie również stał kielich i dzwoniłem tak jak inni. Nie wiem, czy słychać to było w całej Dąbrowie, ale w karczmie zrobiło się tak głośno, jak gdyby pękały całe zwały lodu na jeziorze. Przez okno nie wolno było wyglądać, tak że nie wiedziałem, co robili rybacy nad jeziorem.
Niech robią, co chcą, rzekli dąbrowianie zgromadzeni w karczmie.
Helena wyszła i drzwi za nią głośno trzasnęły.
Wtedy dopiero usiedli dąbrowianie wokół szarego stołu na ławach i dla mnie również było miejsce. Podaliśmy sobie ręce i każdy miał dłonie spracowane bardzo. Dłonie te były najbardziej widoczne w karczmie, ponieważ obłapiały kielichy naokoło.
Wokół karczmy chodzi jakaś procesja, rzekłem widząc cienie za oknem.
To są kobiety, odparli dąbrowianie, to są kobiety.
Czy Helena jest między nimi, spytałem.
Tak, Helena jest pomiędzy nimi, odparli.
Zaczęliśmy znów kielichami dzwonić o zęby i było to tak ogłuszające, jakby za chwilę karczma miała pęknąć na połowę.
W pewnej chwili Dąbrowa zaczęła drżeć, to szli rybacy. Otworzyliśmy drzwi karczmy na oścież i czekaliśmy, co dalej będzie, rybacy weszli zgięci pod ciężarem sieci, które okazały się puste. Usiedli potem na nich, wpatrzeni w nasze zdumione twarze.
Nic nie złowiliśmy, rzekli rybacy, widać trzymaliśmy sieci za długo, bowiem ryby zdążyły uciec.
Ja też przyniosłem jedną rybę w plecaku, rzekłem, ale oni rzucili mi tym plecakiem w łeb, dodałem, wskazując na dąbrowian, którzy się łowieniem ryb nie zajmowali.
O, tam leży ten plecak, wskazywałem na drogę, lecz
rybacy się nawet nie obejrzeli. Gdyby nie te ręce, to bym w ogóie tu nie wszedł, dodałem wzburzony. Nie ma chyba nic bardziej nieruchomego jak rybak, myślałem, patrząc na te szare postaci. Nagle okna karczmy się otworzyły i wewnątrz pojawiły się wyciągnięte ręce kobiet z Dąbrowy. Dotknęły bardzo delikatnie sieci i cofnęły się tak samo bezszelestnie jak podczas pojawienia, tylko okna trochę skrzypnęły. Karczmarz zamknął drzwi i zdmuchnął światło, wewnątrz zrobiło się ciemno, za to Dąbrowa jaśniała, wzgórza, zwykle kamienne, zdawały się być pokryte brylantami, a kolorowe chustki kobiece rubinami, wszędzie było bardzo jasno, również pomiędzy domami i na drodze.
Patrzyliśmy na Dąbrowę.
PEJZAŻE LEŚNEJ DĄBROWY
-i
Ani to wieczór, ani dzień, myślałem, taka dziwna jakaś pora.
Nie mogę się zorientować, jaka to pora, rzekłem głośno.
Rybacy odwrócili się mówiąc: nie tylko ty, Stanisławie, nie możesz się zorientować, my również nie mamy w tej sprawie pewności, gdyby to był dzień, należałoby
strzyc owce, natomiast wieczorem jest już na to za późno.
Wyszliśmy z karczmy w milczeniu, kierując się w stronę wspólnej owczarni, zostali tylko rybacy ze swoimi sieciami. W karczmie raz błyskało światło, raz gasło, co było bardzo dziwne, ale z daleka i tak nie było nic widać.
Jak oni chcą te owce strzyc, myślałem idąc za dąb- rowianami, przecież nikt nie przygotował nożyczek. Szedłem wciąż za dąbrowianami, a piasek, który wyrzucali spod stóp, zasypywał mi systematycznie oczy. Zgarniałem go rękami, lecz niewiele to pomagało, cały byłem oślepiony, nie mogłem więc widzieć nawet dobrze, dokąd oni idą.
Tymczasem dąbrowianie szli i szli, a trwało to bardzo długo, w końcu rękami wycierałem oczy, zupełnie już zaczerwienione. Buty dąbrowianie zdarli tak, że prześwitywały im dziury w podeszwach, a oni szli i szli; kiedy się to skończy, myślałem, dobrze, że idę po wydeptanej ścieżce, w przeciwnym razie zostałbym daleko w tyle.
Z daleka słychać było w owczarni szczęk nożyc, wrotami od owczarni lekko bawił się wiatr, nie dając nikomu żadnej możliwości spojrzenia do wnętrza. Czasem bardzo głośne beczenie wstrząsało Dąbrową. Przede mną szedł akurat bardzo wielki dąbrowianin, który miał na imię Bolesław, ten to zasłaniał mi całą Dąbrowę, a w dodatku najwięcej sypał mi piasku za
5 — Leśna Dąbrowo
65
kołnierz i gdzie się dało. Byłem tym bardzo zmartwiony, ale co miałem poradzić, przecież on po prostu szedł, czego nie mogłem mu zabronić, a o owcach on tyle wiedział, co ja. Wreszcie zdecydowałem podłożyć mu wielki kamień i zadrżała Dqbrowa, to Bolesław padł jak długi, a ja korzystając z tego wszystkiego, minąłem go szybko.
Moje kolano, darł się Bolesław, jakaś niedołęga podłożyła mi kamień; to nie była niedołęga, rzekłem, musiałeś się, Bolesławie, pomylić.
I znów ten marsz nasz trwał bardzo długo, gdy dq- browianie obejrzeli się do tyłu i rzekli: niedaleko odeszliśmy od karczmy; rzeczywiście, stała ona tuż obok nas z przeciwnej strony drogi, a na drugim końcu wsi dopiero była owczarnia. Raz po raz drzwi owczarni się otwierały i nagie, dokładnie wystrzyżone owce gnały na łeb, na szyję drogq na łqkę.
Kiedy już wydawało się, że nie dojdziemy, mimo bardzo długiego i uciqżliwego marszu, wszystkie wrota owczarni otworzyły się na oścież i reszta owiec została wypędzona na łqkę; wewnqtrz stał August i uśmiechał się.
Kto je strzygł, spytałem.
Ja, odparł August. Dqbrowianie byli odpowiedziq ukontentowani.
Ale owiec było tyle, a ty sam jeden, dziwiłem się.
Czekałem na was, tłumaczył się August, ale żeście nie doszli. Tak, to prawda, potwierdzili dqbrowianie,
myśmy nie doszli; ta karczma jest wciąż za blisko, mówił Bolesław trochę zgięty, ponieważ bolała go owa stłuczona noga.
Z jakim smutkiem patrzę na ciebie, Auguście, mówiłem, jesteś zupełnie sam w tej owczarni wśród zwałów świeżej, wilgotnej i tłustej, nie wypranej jeszcze wełny, opuściły cię owce przed chwilą, a ty, mężny i dzielny Auguście, patrzysz na nas z zębami odsłoniętymi w radosnym uśmiechu.
Ktoś mnie kopnął w plecy, co z miejsca ucięło mój monolog, to Bolesław mścił się za ową zbolałą nogę.
Owce podchodziły aż do nas, patrzyliśmy na nie niemal urzeczeni, takie były białe i takie łby miały kanciaste. Wszyscy dziwili się bardzo, a Bolesław chodził pomiędzy nimi i dotykał je kolanami i rękami.
Jakie one są wysmukłe, mówili dąbrowianie, i trzeba przyznać, że były one o wiele delikatniejsze od rąk, które je dotykały i obmacywały. Czasem spadał na głowy dąbrowian delikatny puch zgubiony przez ptaki, które nieraz tu z wielkim pędem przelatywały. Dąbrowianie nie zauważali tego, byli bowiem zajęci patrzeniem na owce, a w owczarni August walczył z wełną; wydawało się z daleka jakby sto szatanów uwijało się wewnątrz, raz biało, raz czarno, raz drzwi zamknięte, to znów na oścież rozwalone. Czasem tylko jego prawa ręka wyskakiwała aż pod brzozy, cała od wełny, wewnątrz czerwona i gruba. Pod brzozami siedziały kobiety i się głośno z tej ręki śmiały.
W ogóle w Dąbrowie było zielono. Na tle tej zieleni pojawił się byk. Szedł ostro na nas, a myśmy usiłowali zejść z drogi, lecz okazało się to niemożliwe. Kiedy był już blisko, złapaliśmy go za kopyta, usiłując zatrzymać. Szarpnął jednak dość gwałtownie, tak że poszczególni dąbrowianie porozlatywali się na wszystkie strony, jeden wisiał na brzozie, drugi pływał w jeziorze, a kilku pasio się razem z owcami na łące.
Szedł w kierunku kobiet, miały one na głowach czerwone chusty, a niektóre czerwone fartuchy. Wystraszone kobiety usiłowały go głaskać, że taki milusi i nie powinien się tak bardzo brzydko zachowywać. Byk wziął kilka z nich na rogi i rzucił z taką siłą w las, że trzy dni błądziły i nie mogły trafić do Leśnej Dąbrowy. W końcu byka spętano i zaprowadzono do obory, gdzie tym razem uwiązano go o wiele silniej aniżeli uprzednio.
W Dąbrowie było znów o wiele więcej zieleni aniżeli czerni albo czerwieni. Można powiedzieć, przytulna była nasza Dąbrowa, tylko ten byk, ale to wszystko przez to, że był źle, a więc za słabo uwiązany w oborze. Owce na przykład tworzyły bardzo piękną kompozycję z tutejszym pejzażem, August się nie liczył, zresztą on był wewnątrz owczarni, a ta tylko chwilami była otwarta. Czasem tylko wdowa stanęła na drodze i długo patrzyła na jezioro, ale i ona była tylko częścią krajobrazu, a oprócz tego, że była wdową, miała dorosłą córkę i izbę wybieloną wapnem.
Jak wdowa,.to wdowa, mówiłem dąbrowianom, a oni robili takie smutne oczy, jak gdybym na tym chciał poprzestać. O nie, moi drodzy, dodawałem, będę jeszcze mówił.
Mów, Stanisławie, zachęcały mnie kobiety, które prały wełnę razem z Augustem.
Myślę, że to jest szczęście mieszkać w Dąbrowie, rzekłem, niech sobie każdy mówi, co chce, ale ja jestem szczęśliwy.
Kobiety prały dalej wełnę, zachęcając mnie tymi oto słowy: mów dalej, Stanisławie, tak pięknie mówisz. Jestem bardzo szczęśliwy, że mieszkam w Dąbrowie, rzekłem głośno i wszystkie zęby dałem na pokaz w szerokim uśmiechu, kobiety patrzyły na mnie z życzliwością.
Czy zamierzasz długo żyć, spytały.
O tak, odparłem, zamierzam bardzo długo żyć, nawet się nie spodziewacie jak długo.
Czy podoba ci się August, przyszły mąż Heleny, spytały znów.
Tak, odparłem, August mi się bardzo podoba, ponieważ ostrzygł owce na goło, zresztą nie mogę inaczej mówić, bo on tu jest.
Jesteś bardzo szczerym, i jak widać, odważnym człowiekiem, Stanisławie, mówiły kobiety, dobrze nam się z tobą rozmawia.
Mnie się również z wami dobrze rozmawia, rzekłem kobietom, tym bardziej teraz, gdy jest już po strzy
żeni u owiec, możemy sobie tak szczerze o wszystkim porozmawiać.
O wszystkim, szeptały kobiety, o wszystkim, Stanisławie. Ich ręce zdawały się wygładzać zmarszczoną powierzchnię jeziora, a usta gorącym oddechem zapełniały ową toń i nieznane bliżej dno. Słowem, rozpościerał się tu urok ich ciał zamieniony w białe pasmo lejącej się przez dłonie wełny. Nie zostawia ona jednak po sobie żadnych śladów, zresztą dąbro- wianom wcale na tym nie zależało, zajmowali się po prostu praniem wełny, niczym więcej. Gdy kobiety zanurzały swoje silne i gorące ręce do wody jeziornej, to wełna jakby drżała, dąbrowianie ją wówczas bacznie obserwowali.
Kiedy to się wszystko działo, drzwi na strychu wdowy cichutko uchyliły się i wyszedł stamtąd pospiesznie Ignacy. Był to miejscowy wariat, sierota w dodatku, choć nie jest wykluczone, że się do niego nie chciał nikt przyznać. Dąbrowianie byli to bowiem ludzie rozumni i taki Ignac przynosił im tylko ujmę. Nosił ze sobą w torbie stary drewniany zegar, który chodził tylko wówczas, gdy się go aktualnie pokręcało; Ignac czynił to najchętniej, gdy dąbrowianie prali wełnę nad jeziorem, stawał wówczas pomiędzy brzozami i nakręcał swój drewniany zegar, którego warkot przypominał sieczkarnię albo łoskot łamiącego się od wiatru drzewa. Ignac nie narzucał się tu nikomu swoją obecnością, gdy ktoś zamierzał przejść pomiędzy brzozami,
wówczas usuwał się w głąb zagajnika, tak że na tle tej drżącej bieli odcinały się jedynie dość ostro jego szerokie, obwisłe nogawki spodni. Zapytałem Ignaca: co robiłeś u wdowy. Nie odpowiedział mi, być może brzozy odbiły mój głos z powrotem i nie dotarł on w ogóle do Ignaca.
Co robiłeś u wdowy, powtórzyłem pytanie.
Jak możesz go pytać, Stanisławie, kiedy on nic nie rozumie, mówili mi dąbrowianie, wiedziałeś o tym przedtem, Stanisławie, dodawali, dziwne, że mimo to zadałeś mu takie pytanie.
Nic na to nie poradzę, odrzekłem, taki już jestem, że nawet Ignacowi muszę zadać to pytanie. Myślę, że powinien na strychu nakręcać swój zegar, a nie pomiędzy brzozami, w dodatku odbywa się tu przecież pranie wełny, tylko czy taki Ignac zdaje sobie z tego wszystkiego sprawę, może on w dalszym ciągu żyje aktualnymi sprawami strychu, tym bardziej że wdowy nad jeziorem nie ma i wszystkie drzwi jej domu, nawet te na strychu, są zamknięte. Dziwiłem się tylko, jak ten Ignac zszedł na dół bez drabiny: leżała wzdłuż okien, tak jakby specjalnie zrzucona w dół. To była zresztą jedyna przeszkoda uniemożliwiająca wejście na strych, płotu naokoło domu żadnego nie było.
Potem Ignac usiadł na białą, wypraną wełnę i siedział tak, zwrócony w stronę jeziora, bardzo długo. Zegar w tym czasie stał i Ignac trzymał go pod pachą, dąbrowianie wymieniali między sobą znaczące spojrze
nia, ale głośno nie padło żadne słowo. Czasem tylko słychać było stłumione słowa: zejdź, Ignac; podbierano wówczas spod niego trochę wełny, a Ignac przechylał się z boku na bok, tak aby dąbrowianom było łatwiej tę wełnę brać. Musimy tę pracę skończyć, mówili, usprawiedliwiając się przed Ignacem, który czasami tylko na nich patrzył.
Myślę, że było ci lepiej na strychu u wdowy aniżeli u nas, mówiłem, tu nie ma nic dobrego. Ignac w nagrodę za takie współczucie kręcił chwilę zegarem, który podczas tego nakręcania szedł klekocząc i bębniąc.
Dąbrowianie byli bardzo czuli na takie upływanie czasu, toteż wielu stało zamyślonych pomiędzy brzozami, wodząc nieprzytomnym wzrokiem po sfałdowa- nej powierzchni jeziora. Kobiety najczęściej trzymały ręce zanurzone po łokcie w wełnie, były na pół uśmiechnięte, widać miękka ta biel sprawiała im wielką przyjemność. Trzymały tak długo swoje ręce opuszczone w dół, że niektóre ptaki, a zwłaszcza gawrony, zaczęły siadać im na głowy, sądząc zapewne, że to są dziwne skręcone kamienie. Wtedy dopiero Ignac wstał i zaczął te ptaki płoszyć, ponieważ wiedział, że nie siedzą one na kamieniach. Dąbrowianie się za to z niego nie naigrawali, wprost przeciwnie, chętnie słuchali, gdy jego zegar szedł pełną parą. Twarz Ignaca przypominała wąwóz zryty ostrymi głazami a złagodzony szarzyzną kamienną, a na samym dnie poru
szały się dwa bladobłękitne ziarenka oczu, .które po prostu po tym wąwozie zjeżdżały tam i z powrotem, po chwili znów tam i z powrotem, i tak bez końca. Nie mogłem się nigdy zorientować, które oko było pierwsze, a pytać się po prostu nie wypadało. Może on jest głuchy, myślałem przez chwilę, skoro nikomu nic nie odpowiada, z pewnością nie słyszy, co się do niego mówi.
Ignac odszedł kawałek od wełny, kobiety się wyprostowały, ptaki pofrunęły na drugi brzeg jeziora i tam usiadły rzędem nad wodą. Ptaki mają bowiem swoje zwyczaje i trudno żądać, aby je tak od razu zmieniły. Były też ptaki, które natychmiast usiadły na wodę, musiały to być kaczki.
Dąbrowianie w dalszym ciągu prali wełnę, toteż owe pływające ptaki oddalały się stąd coraz bardziej. Niektóre płaty wełny wisiały na brzozach, inne pływały po jeziorze, ale nadbrzeżna łąka zasłana była tą bielą najbardziej, ludzie szli po kostki zanurzeni w miękkim dywanie. Jak cicho było podczas prania, rzekłbyś: nic się tu nie dzieje poza steranym człapaniem Ignaco- wego zegara. Rozmawiałem z różnymi ludźmi w Dąbrowie, ale nikt nie mówił źle o Ignacu, podkreślano z uznaniem znaczenie jego zegara, Ignac jest nieodzowny, mówiono, przecież musi być wciąż obecny przy nakręcaniu swojego zegara, i z uznaniem patrzyliśmy przez cały czas na olbrzymią głowę naszego miejscowego wariata. On sam rozumiał, jak bardzo go ce
nimy, toteż wyszedł na chwilą spomiędzy brzóz, tak aby go można było z daleka zobaczyć. Ładnie też wyglądał Ignac na tle tej wełny mokrej i miękkiej, ze swymi szerokimi nogawkami i twarzą jak zorana na wiosnę ziemia w Dąbrowie. Kiedy praca zbliżała się już do końca, Ignac ruszył z zegarem naprzód i podczas tego prędkiego marszu nakręcał go, za nim szli dąbrowianie z naręczami wilgotnej jeszcze wełny. Na końcu podążała Helena. Drogi jednak nic nie uby-' wało, byliśmy wciąż nad jeziorem, a to, że każdy niósł naręcze wełny, wyglądało, jakby był zawinięty do połowy w mgłę. Ignac znikł już dawno nam z oczu, tylko czasem dochodził do nas ciężki chód jego drewnianego zegara. Rozmawialiśmy z Heleną w sprawie Ignaca, mówiłem, że on jeden oddalił się znacznie od jeziora. Helena była tego samego zdania, dodając, że go już nie widać. Ani się brzozy nie przerzedzają, ani plusk jeziora nie zostaje w tyle, dziwili się dąbrowianie, oglądając się bardzo często za siebie. Była to dla nich droga bardzo uciążliwa, najgorsze to wyjść z tych brzóz, mówili do siebie poważni i sędziwi dąbrowianie, jeden Ignac minął już ten zagajnik, tak mówiły kobiety, Ignacowi to się udało. Najważniejsze, że wełna była wyprana, jedynie jej strzępki pływały pojedynczo po różnych falach, były to jednak niewielkie okruchy wełny i dąbrowianom nie było jej żal. Obawiali się tylko o to, aby im wiatr nie wyrwał tej, którą niosą w rękach do domu.
W każdym razie pranie wełny zostało zakończone.
Dąbrowianie byli niezwykle ostrożni przy suszeniu wełny, rozwieszali jq na linach tak, aby skierować jq możliwie najbardziej ku słońcu, a jednocześnie nie powinna zasłaniać okien domów. Jeżeli któraś z okiennic dotykała najbliższego płata wełny, wówczas dq- browianie z krzykiem zlatywali się do owego domu, wołając, aby czym prędzej zło zażegnać. Rozwieszano więc wełnę w zupełnie innym końcu zagrody, tak że okno mogło być swobodnie wiatrem poruszane. W innych zagrodach mogło się dziać zupełnie podobnie, toteż dqbrowianie mieli pełne ręce roboty, chodziło
o to, aby w porę zapobiec złu. Zresztq dqbrowianom chodziło też zupełnie o co innego, mianowicie wełna zasłaniała im widok na las, a zwłaszcza na drogę, którq mógł ktoś nagle do Dqbrowy wejść.
CO MIAŁ WSPÓLNEGO DREWNIANY ZEGAR Z BECZKĄ RYB
Przez moment trwał niepokój, ponieważ czyjaś głowa posuwała się w kierunku lasu, może ktoś chciał uciec, okazało się jednak, że to August poszedł z sie- kierq, może wycinać drzewa, bo bardzo żwawo niq wywijał. Czy to był August, pytali ci z drugiego końca
Leśnej Dąbrowy, tak, to był August, odpowiadali ci, którzy go z miejsca rozpoznali. Dokąd on poszedł, mówili między sobą, widać było tylko ostrze siekiery, które błyskało na jego plecach. Myślę, że on poszedł wycinać drzewa, rzekłem dąbrowianom, przecież najlepszy dowód, że miał ze sobą siekierę.
Nie dokończyłem jeszcze tych słów, gdy rozległ się krzyk, jakby kogoś mordowano, aż cała Dąbrowa się zatrzęsła. Na jednym ze wzgórz stała wdowa z Augustem, a tuż pod ich nogami leżała córka wdowy z rozciętą i krwawiącą szyją, oczy zachodziły jej już białą powłoką, a rękami ściskała przypadkowy kamień, który na tym wzgórzu leżał. Augusta siekiera była zupełnie czysta, a on sam bardzo spokojny, wdowa natomiast nic w ręku nie miała. Dąbrowianie znali córkę wdowy, mijali ją często na drodze albo też widzieli, jak wychodziła z domu, zazwyczaj nosiła czerwony pas i wysoko upięte włosy. Córka wdowy idzie, mówili dąbrowianie, gdy przechodziła drogą.
Czyja to jest wina, spytali dąbrowianie wdowy, lecz ona nie wiedziała, nic nie mówiła, patrzyła tylko na córkę.
Skąd ten krzyk się wziął, dziwiłem się, nie ulega wątpliwości, że to córka, był on jednak tak potężny, że w całej Dąbrowie szyby drżały i niektóre co słabiej wmurowane cegły odpadły z domów czy to na drogę, czy to wprost do zagród.
To on, wrzasnęła wdowa, a w tym samym momencie
drzwi od drewnianego strychu zatrzasnęły się gwałtownie, co nie przeszkodziło wdowie wpaść tam po drabinie i powstał wielki rumor i trzaskanie belek, widocznie uderzali w nie głowami dość często, trzask był taki, jak gdy suche kasztany pękają w gwałtownym ogniu.
Tam się coś dzieje, mówił August, wspinając się na palce, aby dokładnie widzieć, kto zostanie z tego strychu zepchnięty. Wreszcie w szeroko otwartych drzwiach stanęła wdowa, cała spocona, trzymająca pod rękę Ignaca. Ten ledwie stał na nogach i zdawało się, że za chwilę runie ze strychu jak długi, może by tak zresztą było, gdyby go wdowa nie podtrzymywała, zwłaszcza głowa jego kołysała się w różne strony, była bowiem posiniaczona i skrwawiona. Wdowa z Ignacem chybotali się w tej wnęce niby płomienie świec, które mogą zgasnąć albo nie. Z daleka, a zwłaszcza z naszego wzgórza, byli bardzo dobrze widoczni, toteż August po chwili rzekł: to się źle skończy. Takie słowa w podobnych chwilach nic rzecz jasna nie znaczą, bo cóż może oznaczać, że to się źle skończy.
Kiedy już oboje mieli runąć w dół, jakimś cudem wdowa zdążyła złapać drabinę i niemal na plecach zniosła Ignaca w dół na ziemię. Tymczasem na strychu jakby się znów ktoś gonił, drzwi się co chwila otwierały na oścież, rzekłbyś: wypatrują ci biegacze kogoś w Dąbrowie, ale ze wzgórza trudno było co- kołwiek wewnątrz strychu zauważyć. Szli więc wdowa
z Ignacem w naszym kierunku i trwało to bardzo długo. To jest morderca, wołała wdowa za każdym krokiem, a Ignac uśmiechał się, widać myślał, że mówiq
o nim coś pochlebnego.
Nagle wyrwał się i zbiegł w kierunku gęsto zabudowanego centrum Dąbrowy, widać nie podobała mu się natarczywość wdowy. Dąbrowianie rzucili się za nim jak charty i o mało co by go dopadli, lecz dał takiego nura, że tylko kłęby piasku zasypały dąbrowian, którzy pluli i wycierali nosy z tej kurzawy. Nie było rady, trzeba go było mimo wszystko schwytać i wydać wyrok, córka wdowy była bowiem zamordowana. I tak w Dąbrowie odbywało się gwałtowne chwytanie, nie wiadomo w końcu kogo, bo Ignac dawno siedział na wzgórzu i nakręcał córce wdowy swój zegar. Zegar szedł tak głośno, aż dąbrowianie się zorientowali, że czają się w różnych punktach Dąbrowy zupełnie niepotrzebnie. Zapytano wówczas wdowę, czy to jest prawda, że Ignac zamordował jej córkę. Odpowiedziała, że tak, ponieważ sam wyznał jej to na strychu. Dąbrowianie nie byli przekonani, na strychu jest ciemno, twierdzili, tam mógł być ktoś jeszcze. Zeznania wdowy nie były więc jasne i nie mogły nawet w małym stopniu obciążać Ignaca. Nie wiadomo, czy zdawał sobie z tego sprawę, czy też rzeczywiście wierzył w swą niewinność, w każdym razie wyglądał niemal szczęśliwy, zwłaszcza wówczas, gdy jego zegar dobrze szedł. Zanosiło się na to, że zostanie tutaj odprawiona
choć część wieczności, na co oczywiście dqbrowianie nie mogli sobie pozwolić, mieli bowiem inne bardzo ważne zajęcia.
Wzięli więc Ignaca za ręce i poszli z nim na sąsiednie wzgórze, gdzie stał stary, suchy dąb. Tam go przywiązali, a on wciąż się śmiał, widać wewnętrznie był bardzo szczęśliwy. Wnet drzewo zostało podpalone i zegar spłonął razem z Ignacem. Długo biła czerwona łuna nad Dąbrową, w świetle której widać było wdowę wlokącą swoją córkę do domu. Czasem stopy córki zderzały się z leżącymi kamieniami, wówczas dawał się słyszeć ostry, jakby suchy trzask. Innym razem stopy z niczym się nie zderzały, wówczas nie było nic słychać. Na miejscu owego dębu pozostał czarny, niemal okrągły, wypalony plac, można go było zauważyć nawet z Dąbrowy, a już dokładnie był widoczny ze skraju lasu, skąd wychodzili zazwyczaj obcy, zdążający w kierunku Leśnej Dąbrowy. Dąbrowianie szli powoli za wdową i tam, gdzie się dało, zacierali ślady, zwłaszcza te od stóp córki wdowy; że to się musiało akurat wydarzyć na górze, dziwiłem się.
Taka jest kolej rzeczy, rzekła Helena w zamyśleniu.
Kolej rzeczy nie miała tu nic do tego, Helena może usiłowała mnie pocieszyć, zresztą czyżby jej na tym zależało, szła pod rękę z Augustem, oboje szczęśliwi, czasem tylko schylali się, by ręką zagarnąć ślad, który jeszcze został, a dąbrowianie go nie zauważyli.
Drzwi chaty wdowy były raczej wąskie, w każdym
razie najwęższe w Dąbrowie, i trudno by jej było z córką się w nich pomieścić jednocześnie, toteż samo wchodzenie do domu należało należycie zorganizować; w tym celu dąbrowianie ustawili się rzędem i na wyraźny znak głową, który wdowa dała w ostatniej chwili, jeden dąbrowianin drugiego z całej siły popchnął, tak że tamten następny leciał jak dziki w same plecy poprzedzającego go dąbrowianina: tak więc zachwiali się dąbrowianie jak podczas strasznego huraganu, a ostatni, nie mając oparcia, runął jak długi na wdowę, która razem z córką została w ten sposób wepchnięta do domu. Izba się zatrzęsła i tynk jął odpadać na podłogę, deski się wygięły i obie kobiety, jedna z przeciętym gardłem, a druga cała spocona, znalazły się w przeciwnych kątach izby. Dąbrowianie rechotali głośno, że to się im tak dobrze udało, i długo ze sobą rozmawiali w sprawie gwałtownego wchodzenia wdowy z córką do ich własnego domu. To było bardzo ciężkie przeżycie dla dąbrowian, mało kto na mnie patrzył, chociaż stałem tuż obok strychu wdowy, kłaniając się temu i owemu. Należałoby całą sprawę jakoś załagodzić, myślałem, lecz nie orientowałem się, w jaki sposób. Przyszedł mi jednak z pomocą przypadek, oto za mną stała wdowa zupełnie nieruchoma, jak gdyby ją tam ktoś dawno temu wmurował.
Czy już czas, spytałem.
Tak, odparła wdowa.
Wygląda na to, że stoisz tu już bardzo długo, do
dałem, nie byłem na to wszystko przygotowany, ale mimo to jest to bardzo szczęśliwy przypadek.
Masz pewnie do spełnienia ważną misję, mówili dąbrowianie, wygląda na to, że wyraźnie zamierzasz dokądś iść.
Jak z tego wynika, dąbrowianie się mną bardzo interesowali. Nie dziwił mnie też fakt, że z tyłu za mną w ogóle wdowy nikt nie zauważył.
Czy wciąż tam jesteś, rzekłem do tyłu.
Tak, wciąż tu jestem, odparła wdowa; był to jasny i niezbity dowód, że wdowa stała na tym samym miejscu. Nie chciałem dąbrowian narażać na zbyt długie chwile oczekiwania, toteż przyznałem się od razu, że poszukuję Heleny Ruty. Dąbrowianie mieli bardzo dobre serca, toteż radzili mi, gdzie mógłbym ją najpewniej znaleźć.
Szukaj, Stanisławie, na strychu, radzili jedni, ona bardzo dobrze tam na górze się o tym strychu wyrażała, twierdziła nawet, że ciebie powinniśmy tam, Stanisławie, zamknąć na stałe.
Czy już prosiłeś ich na wesele, spytała wdowa, jesteś przecież moim drużbą.
Czy mogę być drużbą, a jednocześnie poszukiwaczem Heleny, spytałem dąbrowian.
Możesz być, Stanisławie, odpowiedzieli, możesz być jednocześnie i jednym, i drugim.
Jako drużba wziąłem więc wdowę za rękę i poprowadziłem przez wieś, a dąbrowianie szli za nami,
6 — Leśna Dąbrowa
81
narzekając głośno, że to znów trzeba iść w nieznane. Bądźcie dobrej myśli, powiedziałem, wdowa jest bardzo spokojna. Dąbrowianie, rzecz jasna, donikąd nie doszli, a mimo to nogi ich bolały i byli utrudzeni śmiertelnie.
Kiedy byliśmy w samym środku Dąbrowy, drogę zatarasował nam jakiś wysoki koń i w żaden sposób nie dało się go obejść. Nie mogliśmy zrozumieć, skąd on się tu wziął. Kiedy tak rozmyślaliśmy, wymieniając między sobą zdumione spojrzenia, zza konia wyrosła nagle głowa, a za nią dwie ręce.
To nie był dąbrowianin.
Masz bardzo zdrowego konia, rzekliśmy, chcąc uszanować nieznajomego jakąś przyzwoitą uwagą. Dąbrowianie byli to bowiem ludzie niezwykle kulturalni i delikatni, zwłaszcza gdy mieli do czynienia z obcymi, dbali bowiem o honor swojej Dąbrowy. Ten, który wysadził głowę zza konia, dawał komuś znaki, widać musiał mieć krewnych w Leśnej Dąbrowie. Zainteresowanie nieznajomym wzrosło, dąbrowianie przepychali się do przodu, bardzo energicznie roztrącając łokciami i kolanami tych, którzy aktualnie im zawadzali, w pewnej chwili koń zachwiał się i runął pod bardzo gwałtownym naporem dąbrowian, a przed nami ukazał się rybak z beczką, w głąb której wskazywał, że tam coś w środku ma. Dąbrowianie od razu wiedzieli, że to są ryby, byli to bowiem ludzie bardzo sprytni i mądrzy, cóż mogło zresztą być w beczce innego, dobrze,
że koń jest obalony, bo wszystko im przedtem zasłaniał. Dąbrowianie zaczęli więc z tej beczki wyciągać po jednej rybie, najczęściej za ogon, i dziwna rzecz, wiele było jeszcze żywych, a co większe 1 silniejsze skoro tylko znalazły się w rękach dąbrowian, natychmiast rzucały się w bok, przeważnie komuś za kark, a ten darł się jak co złe. Wyciągali mu później rybę obiema rękami z koszuli, dobrze, że nie wpadła jeszcze do którejś nogawki. Dąbrowianie byli tym wszystkim bardzo poruszeni, wypytywali rybaka dokładnie, jak daleko z tą beczką jechał i czy mu się gdzieś po drodze wywróciła, bo niektóre ryby są podejrzanie brudne. Rybak na te wszystkie pytania odpowiadał, widać wszystkie sprawy, które nurtowały dąbrowian, rozumiał. Często gdy któraś potężna ryba zbyt mocno figlowała, na przykład usiłując wyskoczyć z beczki albo zapragnąwszy wyrwać się dąbrowianinowi z ręki, wówczas rybak uderzał w jej okrągły łeb ciężką, drewnianą pałą. Zdarzyło się, że dostał nią jeden bardzo poczciwy dąbrowianin, który padł jak nieżywy tuż obok konia. Było to bardzo przykre zdarzenie i dąbrowianie z miejsca wybaczyli to rybakowi, ponieważ byli to ludzie bardzo pokojowo nastawieni, spokojni i wyrozumiali. Podnosili obalonego dąbrowianina na nogi i wszystko toczyło się Jak dawniej.
Podszedłem blisko do rybaka, aż stanęliśmy twarzą w twarz, i spytałem: czy widziałeś Helenę Rutę, jak szła drogą, poza tym jestem drużbą, informowałem
6*
83
w dalszym ciągu, mogę cię na przykład zaprosić na wesele. Rybak się z tego bardzo ucieszył, mówiąc, ze on pierwszy raz widzi prawdziwego drużbę, obmacywał mi kolana i plecy, tak aż mnie wszystko bolało, ponieważ rybak miał bardzo silne dłonie. Wydawało mi się dziwne, że w beczce wciąż są ryby, a każdy z dą- browian niósł do domu cały kosz albo fartuch, zależy co akurat było pod ręką; dąbrowianie byli bardzo zapobiegliwi i nieśli do swego domu dużo ryb. Rybak się śmiał, mówiąc w przerwach poszczególnych wybuchów śmiechu: od razu wiedziałem, że każdy dą- browianin weźmie pełen kosz ryb.
W Dąbrowie panował bardzo ożywiony ruch, nawet psy pędziły z rybami w zębach poboczem drogi, kradły z koszy, a jak się dało, wyrywały je wprost z rąk rybakowi, który akurat głośno zachwalał swój towar. W końcu powstała kłótnia, ponieważ za te ukradzione ryby nikt nie chciał zapłacić. Jeden bardzo wysoki dą- browianin, prawdopodobnie Bolesław, wrzeszczał jak opętany: ja nie mam wcale psa, nie myślę więc rybakowi płacić. Wytłumaczono potem Bolesławowi, że to wcale o niego nie chodzi, a swoją drogą trzeba rybakowi tę stratę wynagrodzić. Znieśli więc dąbrowianie dużo drzewa i masła, olbrzymi kawał mięsa, a jedna stara kobieta przyniosła nawet grzyby, wszystko to władowano rybakowi na wóz, który z powodu najeżonego w górę drzewa sięgał niemal do koron brzozowych.
Na koniec dźwignięto konia i wtedy ja stanąłem przed rybakiem, mówiąc: jestem drużbą i mogę cię zaprosić na wesele. Rybak się tak serdecznie śmiał, że dwa wróble jęły znosić pojedyncze źdźbła siana na gniazdo, wyplatając nimi rybakowi zęby.
Dąbrowianie byli to bardzo porządni ludzie, wyprowadzili rybaka pod las i wskazali drogę, dokąd ma jechać, prosto przez las, krzyczeli do niego, ponieważ siedział wysoko ponad ich głowami, tylko trzymaj masło, mówili, bo może ci po drodze wypaść, a gdy spotkasz Helenę, to powiedz, że Stanisław ją poszukuje.
Dąbrowianie to byli bardzo porządni ludzie.
Tymczasem stała się rzecz straszna; gdy dąbrowianie wracali, zauważyli, że okna i drzwi ich domów stoją otwarte, Helena z Augustem kogoś gorączkowo szukają, natomiast po piasku czołgają się ich ryby z pyskami otwartymi jak lokomotywy, a z tyłu wdowa krzyczy na kogoś tak rozpaczliwie, jak gdyby usiłowała zakląć siebie całą w tym krzyku. Odwróciliśmy się do jeziora plecami, śmiejąc się tak głośno, jak to tylko było możliwe. Całą Dąbrowę otaczał las na pół iglasty, na pół liściasty. Zaczęliśmy z miejsca załatwiać różne interesy między sobą, ten temu dawał dużą gotówkę, tamten się zrzekał spadku na rzecz dziadka, który go za to drapał po plecach, ów gwizdał na kanarki, które dawno zjadł kot, chodziłem między nimi długimi krokami. Jakiś piës wałęsał się po Dąbrowie
i nikt nie wiedział, do kogo by należał. Szedł deszcz. A może nie szedł deszcz, a może to nie był pies, może to rzeczywiście nie był pies. Dotknąłem rąk Heleny i wydały mi się one zupełnie sine.
Jakie masz ręce, zdumiałem się, przecież takimi rękami nie możesz obejmować Augusta.
My się jeszcze spotkamy, rzekła Helena, odejmując moje ręce od swej twarzy.
Dąbrowianie byli z takiego obrotu sprawy zadowoleni, wysadzili głowy przez okna i obserwowali okolicę, czynili to bardzo chętnie i często, ponieważ byli ciekawi świata, świadczyło to tylko dobrze o dą- browianach. Było zupełnie jasne, że dąbrowianie byli we wszystkim dobrze zorientowani.
WYSZEDŁEM NA DROGĘ, ALE DĄBROWIANIE WEPCHNĘLI MNIE Z POWROTEM DO DOMU
Usiadłem na progu mojego domu, patrząc na drogę, tę przed moim domem i tę dalszą aż pod las, dlaczego tu tak cicho, myślałem, czyżby świat pozbawiony był mocy i barwy, przecież ani jedno, ani drugie nie było prawdą. Widziałem wyraźnie, jak biały koń, wydawało się, że obcy, wystawił kopyto z lasu, a kowal usiłował go złapać jedną ręką, wystawioną z kuźni.
Koń przeszedł obok mojego domu, a kowal dawał mi ze smutkiem znaki, że nie będzie dziś żadnego podkuwania. Dałem mu znak ręką, że rozumiem. Myśmy się zresztą z kowalem bardzo dobrze rozumieli. W tym dniu nie miałem żadnej pracy, mogłem więc siedzieć sobie na progu i odbierać nawet najbardziej skomplikowane znaki kowala. Gdybym umiał, zanuciłbym może melodię znaną, gdybym umiał strugać fujarki, grałbym w Dąbrowie dziś od rana do wieczora; ale śpiewam źle i fujarki wychodzą mi krzywe, więc z góry rezygnuję z takiego urozmaicenia sobie czasu. Rozmawiałem o tym wszystkim z kowalem kiedyś. Dziś padał deszcz, siąpił tak przejmująco i jednostajnie, że wydawało mi się, że nigdy się nie skończy; brzozy zdawały się żegnać wciąż na nowo z kimś dalekim, ale to mogło być złudzenie. Jedynie kuźnia mogła jeszcze rozwiać tę monotonię, rzeczywiście płomień szalał tam coraz gwałtowniej.
Poszedłem więc na drogę i chwilę stałem pośrodku niej, z daleka być może podobny do drogowskazu, ale z bliska od razu wiadomo było, że to ja. Przecież można było patrzeć zupełnie z bliska, może też dlatego wyszedłem na drogę. Słyszałem też głośną rozmowę, to Helena z Augustem rozmawiali w jednym z domów Leśnej Dąbrowy. Co ja będę robił, myślałem, jestem na drodze, wprawdzie szerokiej, ale to tylko droga. Co ja teraz będę robił, myślałem.
Naraz zauważyłem, że zbliżają się do mnie dwaj
dqbrowianie bardzo zamaszystym krokiem. Zszedłem im z drogi, aby mogli mnie swobodnie ominąć, a ci wyciągają do mnie ręce, pragnąc się przywitać.
Siedziałem długi czas przed domem, a teraz wyszedłem sobie na drogę, informowałem obu dąbro- wian.
Myśmy to wszystko widzieli, odrzekli, nasze okna wychodzą akurat na twój próg, Stanisławie. Sądziliśmy, że już nigdy nie wstaniesz z tego progu, dobrze, że się tak nie stało. Przyszliśmy cię, Stanisławie, nakierować z powrotem na ten próg, zawadzasz tutaj, mógłby ktoś na przykład jechać tędy, a jak wiesz, nasze okna wychodzą akurat na front twojego domu. Bez przekonania dałem się wepchnąć z powrotem do furtki, obserwując ukradkiem ich zadowolone miny. Dąbrowianie bardzo lubili wykonać swoją pracę dokładnie. Kiedy furtka się za mną zatrzasnęła, a Dąbrowa zadrżała, zacząłem się z tamtymi dwoma żegnać przez płot, to rękę wysadzając pomiędzy sztachetami, to górę, gdy dobrze szło. Nie mogłem ich za to winić, wykonali jedynie swój obowiązek, po co w ogóle wyszedłem na drogę, okazali się nawet bardzo mili, rozmawialiśmy ze sobą przez chwilę, a to, że upadłem na szczękę, jest tylko moją winą, ponieważ na czas nie złapałem się płotu.
Nie dotarłem jednak do mojego progu. Leżąc tak twarzą ku ziemi, słyszałem różne głosy wysoko nade mną, rozmawiali o moim domu, dziwiąc się, że na
progu nikogo nie ma. Czyżby mnie nie widzieli, dziwiłem się, przecież leżę im niemal pod nogami, a żeby choć jeden zawołał mnie po imieniu. Dociekałem, co ich mogło sprowadzić aż pod mój dom, stali z pewnością oparci o żelazny płot, a dłonie wisiały im niby żaby chropawe, a ciężkie. Tego wszystkiego się rzecz jasna domyślałem tylko, ponieważ twarz miałem skierowaną ku ziemi. Nie zniosę tego dłużej, myślałem, po co oni tu przyszli, sam wiem, że nie należy stać na drodze, gdybym udawał drogowskaz, to co innego, ale tak wcale nie było. W dodatku oparli się wszyscy łokciami o mój płot, dlaczego to zrobili. Chwilami usiłowałem się poderwać i rozejrzeć naokoło, ale rezygnowałem odczuwając wyraźnie, że ktoś mnie gwałtownie naciska za ramiona do ziemi. Jedno było dla mnie pewne, że był to mój dom, w innym wypadku z pewnością by mnie tu nie wepchnęli.
Co sądzicie o tym domu, spytałem. Uważamy, że tam ktoś mieszka, odrzekli dąbrowianie i zaraz widać było, że są to ludzie dociekliwi i sprawiedliwi.
Ja też tak sądzę, poparłem ten wniosek, tam z pewnością ktoś mieszka, a nie sądzicie, że to ja, dodałem.
Nigdy byśmy na to, Stanisławie, nie wpadli, ponieważ nie leży się przed własnym domem na brzuchu.
Oni mnie wepchnęli, tłumaczyłem się, a potem upadłem, pragnę jednak zaznaczyć, że to jest wyłącznie moja wina.
Tak przypuszczaliśmy, że się do tego przyznasz, a teraz wiedz, że się wcale nie opieramy o twój płot.
I dziwna rzecz, płotu po prostu nie było, za to dą- browian całe masy. Wyciągali ku mnie ręce, aby się przywitać, a ja musiałem się najpierw otrzepać. Ręce, które mnie dotykały, były bardzo mięsiste i na ogół chłodne, ale ja postanowiłem być dla nich miły i rzekłem: takie ręce nadają się w sam raz do witania, i dąbrowianie byli tego samego zdania, a zatem nasza rozmowa miała charakter towarzyski.
Może się chcecie na mnie zemścić za te ryby, spytałem.
Na te słowa dąbrowianie złapali mnie za ramiona i z bardzo gwałtowną szybkością wepchnęli do domu. Tam obaliło się kilka krzeseł, ale to nic nie szkodziło, byłem w domu. Za stołem siedzieli Helena z Augustem i się do mnie uśmiechali. Nie wiedziałem, że tu jesteście, rzekłem, tak jakby się nic nie zdarzyło.
Skądżeś się wziął, Stanisławie, dziwili się oboje, może byłeś u wdowy.
Nie byłem u wdowy, rzekłem, sadowiąc się za stołem, stałem na drodze.
Czy dąbrowianie przyszli, spytała znów Helena.
Tak, odparłem, oni stoją oparci o nasz płot. W pokoju było bardzo jasno i przez uchylone drzwi dały się zauważyć łóżka. Myślę, że wdowa jest również między nimi, rzekł August; w ogóle August stawał się
coraz bardziej rozmowny, Helena również to stwierdziła. Wyjrzeliśmy przez okno, jak trzy żurawie, gdy kogoś wypatrują, dąbrowianie stali nadal oparci o płot
i o czymś ze sobą rozmawiali. Schowaliśmy się, aby za chwilę znów wyjrzeć z szyjami o wiele dalej wyciągniętymi. Kolanami oparci byliśmy o ławę dębową. Te trzy nasze nieruchome głowy wsparliśmy o wierzchołek wiśni, szarej i nagiej, a szyje ginęły w owej mglistej mżawce, która tak siąpi i siąpi. Ptaki omijały z daleka nasz dom, sądząc, że wystawiliśmy z jakiejś okazji trzy różnokolorowe sztandary, nie chciały więc płoszyć szumem swych skrzydeł naszego nastroju świątecznego a uroczystego. Omijały nas więc z daleka.
Jak widać, Leśna Dąbrowa miała swoje uroki.
Oni mają wszyscy rękawice, zdumiewała się Helena, myślałem, że to nie są rękawice, mówiłem: oni mnie przecież dotykali.
Czy wiesz na pewno, Stanisławie, że oni przedtem nie mieli tych rękawic, pytał August.
Tak, jestem zupełnie pewny, rzekłem, oni nie mieli tych rękawic wtedy, gdy mnie dotykali. Zdziwienie nasze było ogromne. Czuliśmy się w Dąbrowie bardzo dobrze, mogliśmy siedzieć za stołem, a jak kto chciał, to było mu wolno wychylić głowę z okna; zdawaliśmy sobie sprawę, że takiej swobody nigdzie byśmy nie mieli. Dąbrowianie zresztą też mówili na ten temat, to jest dopiero swoboda, mówili, a twarze ich jaśniały.
DZIELNI DĄBROWIANIE RUSZAJĄ NA KRWAWE ŁOWY
Skąd dąbrowianom przyszło do głowy urządzać polowanie, tego też nikt nie wiedział.
Ptaki są, mówili.
Tak, odpowiadałem.
Wzgórza też, dodawali.
Tak, odpowiadałem, dziwiąc się jednak, że to może wystarczyć do tego, aby urządzać polowanie. August stwierdził, że to w zupełności wystarczy. Skoro August tak mówi, to musi w tym coś być, rozważałem.
Najważniejsza jednak była sama organizacja polowania, a nie rozważania. Dąbrowianie byli ludźmi spokojnymi, toteż zanim ruszyli na polowanie, musieli się mocno rozzłościć. Zaczęli się też nawzajem obrzucać rozmaitymi wyzwiskami, co bardzo tych wyzywanych obrażało.
Ty flądro, wrzeszczał ktoś, ukradłaś mi kurę, a potem pędziłaś jak szalona do spowiedzi.
Ty zwisły zadku, odszczekiwała się tamta, masz oczy jak ropucha i to ma być kobieta.
Najgłośniej grzmiał Bolesław: co to za dychawiczne cielę chce tu Bolesława uczyć rozumu, przecież to jest wypierdek. Kiedy się już niektórzy brali do bicia, sołtys zarządził koniec tej wymiany myśli, wyrażając pogląd,
że już każdy jest dostatecznie zły, aby. mógł przelewać krew na polowaniu, które za chwilę nastąpi. Wzgórza szostały otoczone przez dąbrowian tak szczelnie, że nawet bardzo bystry zając nie mógłby się przecisnąć
ii uciec. Pułapka była doskonała. Nie wzięli jednak pod uwagę dąbrowianie tego, że ptaki mogą po prostu ulecieć w powietrze.
Na znak sołtysa ruszyli dzielni dąbrowianie w kierunku wzgórz z kijami i jedną dubeltówką szybkostrzelną. Tę trzymał sołtys oburącz, przykładając często do oka, a potem odejmując, aby przypadkiem nie upadł, a broń mogłaby sama wystrzelić jakiemuś dą- browianinowi w plecy.
Ale ptaki, skoro tylko zobaczyły złych dąbrowian z daleka, a sołtysa z wielką strzelbą na czele, poleciały pomiędzy drzewa leśne i stąd obserwowały dalszy ciąg polowania. Nagle wzgórza zadygotały, ptaki pognały czym prędzej w głąb lasu, to sołtys wystrzelił, dałem ognia, informował dąbrowian, ponieważ nasze polowanie musi mieć jakiś charakter. Wszyscy byli dumni z sołtysa, chociaż bardzo mocno wystraszeni, bo nigdy nie było wiadomo, gdzie on aktualnie celuje, a na jakiekolwiek pytania nie ma już przecież czasu. Kiedy dąbrowianie z wielkim wrzaskiem ruszyli na wzgórza, te okazały się puste. Ale na co mamy rozum, pomyśleli dąbrowianie i zaczęli się głęboko zastanawiać, gdzie te ptaki mogły się podziać.
Dobrze byłoby się kogoś zapytać, powiedział sołtys,
ale nikogo obcego na wzgórzach nie było. Wreszcie dąbrowianie orzekli, że ptaki zostały zastrzelone, ponieważ sołtys zaraz na początku jeden raz wypalił, dziwne tylko, że nigdzie nie można było znaleźć ich ciał, co dało dąbrowianom najwięcej do myślenia, a trzeba wiedzieć, że byli oni nadzwyczaj dociekliwi.
Miałem również kij, Helena także, a August również, osłanialiśmy niemal pół wzgórza. Nie jest możliwe, abyśmy nic nie upolowali, mówili dąbrowianie, spodziewali się zdobyć mnóstwo zwierzyny na tych wzgórzach, wreszcie zaczęli krzyczeć na sołtysa, że on jest jakiś głupi albo tchórzliwy, skoro się nie rozlegają żadne strzały. Tymczasem sołtys wyciągnął rękę w górę, ściskając mocno naładowaną strzelbę i dając do zrozumienia dąbrowianom, że jest aż pękata od prochu i wystarczy pociągnąć palcem, aby wypaliła dwukrotnie grzmotem straszliwym, plując przy tym ogniem; dąbrowianie zaczęli wtedy sołtysa chwalić, mówiąc, że ich polowanie wydaje się być udane. Oni zresztą od razu wiedzieli, że z tymi ptakami będzie bardzo źle, skoro tylko pojawią się na wzgórzach.
W pewnej chwili sołtys rzekł: jednego dąbrowia- nina nie ma na polowaniu. Każdy wiedział, że muszą te słowa paść i oczekiwaliśmy ich już od rana.
W Dąbrowie został Bolesław.
Teraz zauważyliśmy go, jak szedł z ptakiem na ramieniu, wołając z daleka: padł martwy w sam środek Dąbrowy.
Polowaliśmy, rzekliśmy do niego bardzo głośno, tak aby nas mógł z daleka usłyszeć, sołtys wypalił na samym początku, dodaliśmy, tak aby Bolesław był zorientowany w przebiegu całego polowania.
Dobrze, że się już skończyło, ponieważ było bardzo uciążliwe i krwawe, dodałem ze swojej strony.
Nie wiadomo, czy Bolesław to słyszał, ale dał znak, że jest tego samego zdania, każde polowanie jest krwawe, dorzucił, a dąbrowianie byli dumni, że mają między sobą taki światły umysł, jakim był Bolesław, bo myśl, którą przed chwilą mimochodem rzucił, była głęboka, niemal bez dna. Kiedy Bolesław opuszczał zamaszystym krokiem Dąbrowę, nam wydawało się, że coś się tam dzieje, jakby ktoś biegał, załatwiał sprawy, co było bardzo dziwne, ponieważ wszyscy dąbrowianie byli przecież na polowaniu.
W pewnej chwili sołtys jakby się rozregulował, wymierzył obydwie lufy wprost w Bolesława i zabierał się do kolejnego wystrzelenia.
Dąbrowianie struchleli, wołając ściśniętymi gardłami: to jest Bolesław.
Nic to jednak nie pomogło i musiano go siłą nakierować w inną stronę: ciszę rozdarł strzał, aż coś w środku lasu zaszumiało; nikt kul nie dostrzegł, gnały zbyt szybko, a sołtys zacierał ręce, zadowolony z takiego okrutnego strzału. Bolesław położył ptaka sołtysowi pod nogi i wszyscy dąbrowianie patrzyli zdumieni: serce ptaka było rozdarte na pół. Dąbrowianie od
razu ułożyli wiersz o tym wydarzeniu, ponieważ byli to ludzie wrażliwi i uzdolnieni poetycko.
Było to dobre polowanie, wiersz wszystkim się podobał, a najbardziej klaskała Helena, bijąc obiema rękami tak głośno, że Bolesław myślał, że to w oddali strzelają. Kiedy spostrzegł swoją omyłkę, uśmiechnął się do Heleny, dając tym do zrozumienia, że jemu również wiersz się bardzo podobał.
Dąbrowianie wrócili więc do Dąbrowy w nastroju pogodnym i radosnym. Sołtys trzymał wiersz przed oczami i skandował głosem wielkim: „A gdy przyjdzie dzień zapłaty...", z tyłu za nim szedł Bolesław z pustymi rękami. Ja z Heleną i Augustem znaleźliśmy się w samym środku, gdzie jedni drugim deptali po piętach, ponieważ było tu tłoczno i ciasno. Wiele splątanych nóg ryło piasek naszej drogi i wtedy myśleliśmy: jak dobrze, że Dąbrowa ma swoją drogę. Wkraczaliśmy szczęśliwi, a wszędzie było jasno, bo jakże inaczej Leśna Dąbrowa miała nas witać. Szybkostrzelna dubeltówka sama strzelała w rękach sołtysa, co znamionowało chwilę nader uroczystą.
Przemaszerowaliśmy Dąbrowę w tak szybkim tempie, że nikt się nie spodziewał, a znaleźliśmy się znów na wzgórzach, ale z przeciwnej strony.
Wzięliśmy zbyt szybki krok, rzekł sołtys, trzeba będzie hamować piętami. Inni rzucili się do przodu i położyli przez drogę worki z piaskiem, a te zabezpieczyli drewnianymi wrotami, które wyrwali z czyjejś stodoły.
Tym razem dqbrowianie hamowali jak należy, wielu przeleciało przez bramę wierzchem, ale wtedy zahamowały ich tam worki z piaskiem. Tak więc dąbrowia- nie wkroczyli do wsi niezwykle godnie i dostojnie. Gdy już mieli się rozchodzić do domów, nad powszechną rozmowę wzbił się krzykliwy głos: zobacz, co masz w kieszeni, Stanisławie. Sięgnąłem do kieszeni i wydobyłem kość, wyjętą ze skrzydła tamtego ptaka. Ociekała krwią. Helena się ode mnie odsunęła, a August również. Oboje szli pospiesznie do domu. Byłem bardzo rozczarowany takim ich postępowaniem; jesteś przecież moją siostrą, wołałem w ślad za Heleną, a ona odwróciła się tylko i z lekka uśmiechnęła. Widziałem bardzo wyraźnie jej rozchylone usta i zęby, a także pięty Augusta, który wyrzucał je jak świeżo podkuty koń. Gdy byli już blisko naszego domu, Helena obejrzała się jeszcze raz, tym razem z półuśmiechem zaledwie. Pomyślałem później, że mógł to być po prostu skutek oddalenia.
PROWADZĄ MNIE ZA RĘCE, MIMO ŻE NIE JESTEM ŚLEPY
Stałem oparty o te wrota, zamyślony o przeszłości pośrodku Dąbrowy. Dlaczego dzieci jeszcze nie idą,
7 — Leśna Dqbrowa 97
dziwiłem się, byłem bowiem nauczycielem w Leśnej Dąbrowie i podczas gdy Helena ze Stanisławem zrywali jabłka w sadzie, ja malowałem znaki na tablicy, które za mną powtarzały wszystkie dzieci z Dąbrowy. Byłem jednak marnym nauczycielem, skoro nie potrafiłem objaśnić, dlaczego te pola wciąż rodzą takie samo zboże, i nie wiedziałem też, czy istnieje wieczność. Uczniowie nie byli więc ze mnie zadowoleni. Poza tym lubiłem samotnie spacerować, czego nawet dorośli dąbrowianie nie potrafili sobie wytłumaczyć. Wreszcie dzieci wyszły boczną drogą bardzo szybko, tak że ledwie miałem czas się opamiętać, a już trzeba było stawiać znaki na tablicy, a one za mną chóralnie je powtarzały. Ich skandowanie było bardzo gromkie, tak że dąbrowianie mogli być zadowoleni ze swoich dzieci. Było nas słychać nawet za jeziorem, najpierw mój gruby głos, a potem ich cienkie głosiki. Każdy znak wykrzykiwaliśmy zupełnie w inny sposób, niektóre były krótkie, jakby z bicza trzasnął, a inne długie aż do znudzenia, niemniej każdy z tych dźwięków hulał po Dąbrowie jak co złe to w jedną, to znów w drugą stronę. A znaków było coraz więcej, aż gęsto, i dzieci wyraźnie nie nadążały, musiałem więc zrobić przerwę i ręka opadła mi prosto na podłogę.
Tyle znaków, dziwili się dąbrowianie, przecież wystarczy zapamiętać jeden. Poinformowałem ich, że jeden nie wystarczy, ponieważ nie może on być zawsze ważny. To się bardzo dąbrowianom podobało i za raz
podawali przykład z polowania, gdzie wyraźnym znakiem był brak Bolesława, a obecnie, gdy polowania nie ma, to wyraźny nie jest; chwaliłem mądrych dq- browian, że są tacy pojętni i z miejsca wiedzą wszystko o znakach. W zamian za to przynieśli mi talerz brukwi, abym się najadł przed dalszą nauką o znakach. Powstało jeszcze pytanie, czy znaki, których nauczałem, obowiązują również poza Dąbrową. Obowiązują, mówiłem z pełnymi ustami brukwi, nawet daleko poza Dąbrową, taka jest zresztą natura znaku.
Dąbrowianie lubili słuchać o naturze znaku. Jakie to szerokie umysły, myślałem patrząc na dąbrowian, skoro już im nieobca jest natura znaku, to będą się mogli porozumieć z obcymi przybyszami bardzo łatwo.
Z rąk ci kapie rosa, mówili dąbrowianie, wskazując na moje palce, a ja tymczasem obserwowałem dzieci, które akurat weszły w boczną drogę. Po chwili znów mówili: masz jakiś kark błękitny, czyżby to było jakieś odbicie jeziora albo lasu. Stałem przed nimi zupełnie bezradny, tylko nogi mi dygotały coraz gwałtowniej, tak że powstał wiatr, który zdmuchnął najbliższym czapki z głów. Stałem, jako nauczyciel, z wzrokiem utkwionym w dąbrowian, a oni rozprawiali o moich rękach białych i zimnych, o karku niemal fioletowym, a może zresztą i o nogach, lecz w zamieszaniu te słowa o nogach do mnie nie dotarły. Spojrzenia niektórych dąbrowian krzyżowały się bez słowa, to było dla mnie najgorsze. Jedna z kobiet podała mi korale,
mówiqc: zawieś je sobie na rękach, będą ci one przynajmniej do czegoś służyły. Co chcecie od moich rąk, spytałem roztargniony. Kobieta roześmiała się i zawiesiła sobie z powrotem korale na szyję. Inna kobieta podawała mi szal, mówiąc: podczas mrozu musisz sobie, Stanisławie, szyję tym obwiązać. Kobiety miały szyje obwiązane.
Moje rozmyślanie o Leśnej Dąbrowie dobiegło końca i dałem krok naprzód w kierunku mojego domu, a dąbrowianie podążyli żwawo za mną, ponieważ sądzili, że mam jeszcze coś ważnego do powiedzenia. Dałem im do zrozumienia, że już jest po wszystkim, ale to nie pomagało. Udawałem więc, że z tyłu za mną nikogo nie ma, a gdy byłem zmuszony się obejrzeć, aby na mnie ktoś nie najechał, uśmiechałem się w niebo.
Taki dziwny nauczyciel, mówili między sobą dąbrowianie, idzie na oślep. Dąbrowianie, jak wiadomo, byli ludźmi szlachetnymi, nie mogli więc pozwolić, aby ich nauczyciel się obalił przez niespodziewany kamień albo zderzył nieopatrznie z murowaną ścianą domu. Byłoby to dla Dąbrowy bardzo wielkie nieszczęście. Toteż poważni dąbrowianie i ich małżonki wzięli mnie delikatnie za ręce i poprowadzili przez Dąbrowę. Chciałem ich wyprowadzić z błędu, mówiąc, że nie jestem ślepy, lecz wydało mi się to już niepotrzebne i tak nikt by mi nie uwierzył. Aby więc pozostać w zgodzie z rolą ślepca, dałem się prowadzić dąbrowia-
nom, rozkładając ręce szeroko, tak aby jak największa ich ilość mogła je obłapać. Palce dostały się dzieciom, które niosły je oburącz nad głową, mówiąc: ale zimne, a inne dodawały: trochę klekocą, tak jakby były drewniane.
Czy widzisz, Stanisławie, jakąś światłość, pytali dą- browianie od czasu do czasu.
Nie widzę żadnej światłości, informowałem ich zgodnie z prawdą. Widzę natomiast mój dom, a w oknie Helenę, moją siostrę, i Augusta, jej narzeczonego, dodawałem.
To my też widzimy, rzekli zdumieni dąbrowianie, czyżbyś nie był ślepy.
Krok nasz stał się niepewny, ponieważ dąbrowianie nie byli przekonani o moim kalectwie. Minęliśmy brzozy i wzgórza, aż ktoś zawołał: to już nie jest Dąbrowa. Należało zawrócić, toteż ci, którzy trzymali moje ręce, nakierowali mnie w sam środek Dąbrowy i znów ruszyli, tym razem w tempie nieco zwolnionym. Minęliśmy brzozy i raptem pokazało się wzgórze, i jeden bardzo bystry dąbrowianin krzyknął: to znów nie jest Dąbrowa. Nakierowali mnie więc od nowa i ruszyliśmy do przodu, mijając brzozy, i znów było wzgórze. Tym razem dąbrowianie zwątpili, żę kiedykolwiek dotrą do mojego domu, nakierowywali mnie w różne strony, lecz żadna nie była właściwa. Porzucili mnie więc na wzgórzu i zaczęli rozchodzić się do domów, głośno ze sobą rozprawiając.
Ten nasz nauczyciel to jakiś matacz albo krętacz, te jego znaki to też nieczysta historia, usiłowaliśmy go nakierować we właściwym kierunku, ale zawsze nas wywiódł w pole, najlepiej będzie, gdy go zwolnimy i przyjmiemy innego na jego miejsce. Takie to wątpliwości mieli do swojego nauczyciela dąbrowianie.
Kiedy już nigdzie nikogo nie było, poszedłem pomiędzy wzgórza, ponieważ bardzo lubiłem samotnie patrzeć na okolice Leśnej Dąbrowy. Miałem teraz bardzo dużo czasu, mogłem każde wzgórze obejść dookoła albo też iść pomiędzy nimi w kierunku lasu. Były to niewysokie wzgórza, tak że głowa moja była widoczna z bardzo daleka. Wystawała nawet ponad najwyższym wzgórzem, co mogło dać wyobrażenie o łagodnym układzie okolic Leśnej Dąbrowy. Dziwnym zbiegiem okoliczności szedłem akurat brzegiem cienia, rzucanego przez las w stronę Dąbrowy. Wyglądało to tak, jakbym połowę szedł w słońcu, a połowę w mroku leśnym: dąbrowianie mogli mieć złudzenie, że jedynie częściowo jestem na wzgórzach. Wiąże się to może z tym, że z Dąbrowy bardzo daleko widać i jakiekolwiek przedmioty napotykane po drodze zauważa się jedynie częściowo. Miałem więc bardzo wiele czasu i mogłem tymi wzgórzami spacerować do woli, a że akurat się trafiła droga brzegiem cienia, byłem więc zadowolony, można nawet powiedzieć, że moje zadowolenie nie miało końca.
Nagle moje rozmyślanie i błogi stan został rozpro
szony przez kroki, których się tu nie spodziewałem. Znów tu jesteście, rzekłem widząc zgromadzonych dą- browian, trzymacie w rękach jakieś ubranie, pewnie przyszliście mi to pokazać, dodałem. Dqbrowianie się roześmieli. Nie trwało długo, a zostałem powalony na ziemię i w mgnieniu oka rozebrali mnie do szczętu, i świeciłem nagim ciałem, tak jakby oparzyli świnię. Wtedy dopiero zaczęli mnie wpychać w to nowe ubranie, zupełnie zresztą dobre, ciepłe, z błyszczącymi guzikami. Wyprostowałem się jak tylko szło, aby okazać się muskularny i rosły i aby ubranie na mnie dobrze leżało. Myślę, że leży mi dobrze, rzekłem, a dą- browianie obchodzili naokoło, dotykając mnie palcami, mówiąc: to ubranie leży ci bardzo dobrze, Stanisławie. Tak byłem rozradowany i zadowolony z dąbro- wian, że obracałem się wciąż w koło, aby mogli mnie dokładnie zobaczyć. Guziki były złote, a klapy dobrze przylegały do ramion. Byłem więc na ogół bardzo Jobrze ubrany. Harmonizowałem też ze wzgórzami, które na ogół szare, na pewnych skłonach posiadały dość znaczne słoneczne plamy. Ustawiłem się tak, aby plamy te padały mi wprost na głowę, stąd ubranie z tymi plamami harmonizowało znakomicie.
Dąbrowianie ustawili się na wzgórzach i porozumiewali się ze sobą na odległość. Ze słów tych wynikało, że byli do mnie nastawieni bardzo przychylnie. Przynieśliście mi bardzo dobre ubranie, rzekłem głośno, a dąbrowianie roześmieli się bardzo szczerze,
było ich zresztą bardzo dużo na wzgórzach, a ja stałem zupełnie sam.
Będzie deszcz, mówiłem, ale to nic, teraz mam dobre ubranie; wszyscy byli z tych moich słów bardzo zadowoleni. To dobrze, że można tak sobie rozmawiać
0 deszczu, jakby nigdy nic, ot choćby na wzgórzach. Deszcz zaczął rzeczywiście bębnić dąbrowianom po plecach, a oni wciąż rozmawiali między sobą, pokazując wciąż na mnie.
Wiedziałem od początku, co to miało znaczyć, otóż dąbrowianie, jako ludzie bardzo ambitni, zapragnęli zagarnąć sąsiednie ziemie, te, które rozciągały się daleko za lasem, w tym celu usiłowali mnie wysłać jako ich ideologa, abym zaszczepił ideę Dąbrowy w tych obcych mieszkańcach; w tym celu ubrali mnie tak bardzo porządnie, a teraz spierali się między sobą, kto ma mi najdelikatniej wyjawić ich zamiar.
Wreszcie sołtys wystąpił naprzód i rzekł: czy jesteś gotów umrzeć, Stanisławie, za naszą ideę.
Jestem, odrzekłem, cały w napięciu i pełen gotowości.
Czy wiesz, Stanisławie, jaka idea jest najlepsza
1 jedynie prawdziwa, spytał znów sołtys głosem wielkim.
Nasza, odparłem równie głośno, aż zatrząsł się las.
To było piękne.
Dali mi więc chlebak pełen mięsa i chleba i we
pchnęli do lasu, abym szedł torować drogę dąbro- wianom, a zwłaszcza ich idei.
Usiadłem na pniu i obserwowałem, jak schodzili ze wzgórza niezwykle zadowoleni, zacierając ręce, a oczy im błyszczały. Usiadłem na pniu, nie wiedząc, dokąd się udać; na razie chronił mnie las, ale dąbrowianie mogą się dowiedzieć, że nigdzie nie poszedłem i mnie tu wytropić. Wreszcie wpadłem na myśl, iż wyjaśnię dąbrowianom, że nasza idea traci za lasem z miejsca swoją ważność.
Wyszedłem więc z lasu i jąłem wołać: przyniosłem z powrotem naszą ideę, ona tam nie jest ważna.
Dziwna rzecz, nigdzie nikogo nie było, a zatem siedzieli w domach. Szedłem przez Dąbrowę zupełnie sam, z ideą, z którą mnie wysłali, abym ją głosił; ręce miałem opuszczone niby zmordowany galernik. Deszcz bębnił mi po plecach i po oknach dąbrowian. Czasem w oknie ukazała się głowa dąbrowianina, ale zaraz znikała.
Mijając dom sołtysa, usłyszałem wołanie: Stanisławie. Obejrzałem się do tyłu na drogę, lecz nie było tam nikogo, natomiast sołtys siedział na ganku, palił fajkę i patrzył w kierunku lasu. Nie poznał mnie, to dobrze, myślałem, będę się czuł bardziej swobodnie. Nagle sołtys zakołysał się i fajka wypadła mu spomiędzy zębów. Wsparłem się o płot drewniany i patrzyłem, jak rosną kwiaty. Sołtys kołysał się coraz bar
dziej, aź furtka otworzyła się sama i wypadł na drogę oszołomiony i drżący.
Nie ma nic gorszego, Stanisławie, jak ta droga, rzekł sołtys, dotykając grubymi palcami wilgotny piasek. Usiłowałem sołtysa z powrotem wepchnąć na ganek, ale mi to przychodziło bardzo ciężko. Wreszcie upadliśmy obaj zębami na ganek i krew trysnęła na boki, ponieważ byliśmy dotkliwie zranieni. Na to tylko czekała sołtysowa, wylała cały wrzątek na nasze głowy, wołając: to wam dobrze zrobi. Byliśmy innego zdania aniżeli sołtysowa, ale nie oponowaliśmy, trzymając się oburącz za głowy. Co to człowiek musi wycierpieć, narzekał sołtys, a ja go pocieszałem, mówiąc: to nic, byle nasza idea była coś warta. Trzymaliśmy się obaj za ręce, bardzo niepewni swojego losu, co chwila łypiąc do tyłu, gdzie była sołtysowa ze swoim garnkiem gorących pomyj.
O my nieszczęśliwi, jęczał sołtys, ani fajki, ani dobrego słowa, cały wysiłek daremny.
Myślę, że nie jest tak źle, mówiłem, do chwili zagotowania nowych pomyj jest jeszcze sporo czasu, a my tymczasem zorganizujemy sobie jakieś czapki.
Co tam czapki, mruczał sołtys, mam pełne usta krwi.
Wypluliśmy krew w ogród, co przyniosło mnie, jak
i sołtysowi, znaczną ulgę. Byliśmy związani węzłem przyjaźni z sołtysem, a głowy nasze pochylały się ku sobie, parując od tamtego wrzątku.
Ty mnie rozumiesz, Stanisławie, mówił sołtys, ocierając łzy rękawem.
Tak, odpowiedziałem, tylko ja cię rozumiem. Mimo tych zapewnień było nam bardzo smutno. Czasem sołtysowa zawadziła o nas spódnicą i wtedy udawaliśmy obaj, że jesteśmy szczęśliwi, sołtys kładł mi rękę na ramieniu, mówiąc: bracie, a ja kładłem mu obie ręce na ramiona, odpowiadając: bracie. Nasze tyłki były mokre i zimne, a w dodatku kamienny ganek strasznie ziębił. Co chwilę rozlegało się po Leśnej Dąbrowie: bracie. Sołtysowa służyła nam jako tło, zwłaszcza wówczas gdy stanęła we drzwiach.
Gdyby tak jakieś wiśnie dojrzałe wisiały w ogrodzie, marzył sołtys, albo pomarańcze, dodawałem, ale jest jesień, nic w ogrodzie nie wisi, a szkoda. Szkoda, skandowaliśmy razem i widać było z daleka, jak bardzo tego wszystkiego żałujemy. Wpatrzeni w nagie gałęzie drzew, trochę sczerniałe, nie spodziewaliśmy się, że sołtysowa zepchnie nas ze schodów, potrzebowała bowiem dobrej widoczności na drogę, a myśmy stanowili przeszkodę. Kiedy już leżeliśmy na brzuchach pod gankiem, sołtys zaczął narzekać, że wszystkie nieszczęścia się na nas walą, a ja go pocieszałem tymi oto słowami: niżej nas, sołtysie, nie mogą zepchnąć, a swoją drogą niepotrzebnie żeśmy się tam na górę władowali, gdzie i kamienie zimne a mokre. Pocieszaliśmy się więc nawzajem i było nam trochę raźniej. Dąbrowianie, którzy przychodzili do
sołtysa załatwiać różne sprawy, przeskakiwali przez nas, nie patrząc w dół. Nie załatwiwszy spraw, znów przeskakiwali przez nas w drodze powrotnej. Na szczęście ganek był dość szeroki, jak i dostatecznie długi do rozbiegu; chwaliliśmy sobie tę właściwość ganku. Czasem szła kobieta, która wzięła zbyt słaby rozbieg
i zawadziwszy o nasze plecy, piszczała: oni tam leżą, ale sołtysowa zgromiła ją, mówiąc: to się wam tylko tak wydaje.
O POCHODZENIU MIESZKAŃCÓW LEŚNEJ DĄBROWY
Kiedy odbywały się te bystre loty dąbrowian ponad sołtysa i moją głową, naraz dał się słyszeć wrzask, to jeden bardzo stary dąbrowianin źle obliczył skok i dostał się głową na dół, wprost do studni. Mówiono potem, że trzymał oburącz księżyc bardzo lodowaty, z czego wynikało, że dąbrowianie byli to ludzie z gruntu romantyczni. Sięgali potem po owego dąbrowianina hakami bardzo ostrożnie, aby tego księżyca nie potrącić.
To dziwne, dziwili się wszyscy, mamy teraz dwa księżyce, jeden na niebie, a drugi w studni i wszystko na to wskazuje, że ten w studni jest nam bliższy. Kiedy
jednak wielu dąbrowian chciało ten księżyc zobaczyć
i zapełniło się od głów na górze, wówczas w studni było ciemno, nikt więc niczego nie widział.
Jesteśmy zawsze z tobą, mówili do tego, który wpadł do środka, nie daj się tylko tak łatwo pochłonąć tej głębokiej wodzie, ponieważ tam są podziemne źródła, a ty jesteś za stary, aby się spotykać ze źródlaną wodą i to akurat teraz, gdy sołtysa nie ma w domu.
Naraz dał się zauważyć widok dość niesamowity, oto ów stary dąbrowianin skrobał się do góry z okrągłym jak talerz księżycem na plecach. Co on będzie z nim robił, dziwili się wszyscy. Najlepiej, gdy będziesz go przechowywał w szafie, radzili mu jedni, albo w skrzyni, dodawali inni.
Dąbrowianie rozstąpili się przed wywleczonym ze studni dąbrowianinem i czekali, co dalej będzie, nie mogli jednak dojrzeć jego pleców, gdzie, jak przypuszczali, wspierał się księżyc wyciągnięty z dna studni.
Czy masz tam coś na plecach, dopytywały się kobiety, najlepiej odwróć się do nas tyłem, i mężczyźni jęli go popychać, tak że został puszczony w ruch obrotowy, ale kiedy przyszła kolej na plecy, obrót był tak gwałtowny, że nikt nic nie zauważył; błyskały tylko jego wypróchniałe zęby, których błyskom, zdawało się, nie będzie końca.
Wreszcie ktoś wyraził wątpliwość: on tam nic nie ma.
To nie jest takie pewne, odrzekł stary człowiek, wy
dobyty ze studni, przecież mogę mieć księżyc na plecach.
Tak, rzekli dąbrowianie, tam on może mieć, i znów zaczęły się te same obroty, z błyskaniem szczerbatych zębów.
Co oni z nim robiq, myśleliśmy z sołtysem, czy oni nie wiedzq, że to jest sprawa z góry przegrana.
Co chcecie zrobić, krzyknął sołtys do dąbrowian. Chcemy ten księżyc z powrotem wepchnąć do studni, tak aby była równowaga pomiędzy niebem a ziemią, nie wiemy tylko, jak tego starego obrócić, odrzekli.
Stwierdziliśmy obaj z sołtysem, że dąbrowianie mają raczej słabe pojęcie o naturze ciał niebieskich, należało im więc udzielić nauki. Poszedłem, jako ich nauczyciel, nad studnię, usiadłem na jej krawędzi i rozpocząłem naukę swoją w te oto słowa: szlachetni dąbrowianie, na początku księżyc był nie na niebie ani w studni, lecz w waszych rękach.
To jest bardzo dziwna nauka, zastanawiali się dąbrowianie, przecież tak być nie mogło, nasze dłonie
i ramiona są zbyt małe, nie obłapalibyśmy go nawet oburącz.
Posiadacie zbyt mało wiedzy o swoich rękach, ciągnąłem dalej, a oni spoglądali na swoje dłonie
i ogromnie się temu wszystkiemu dziwili.
Nauka moja w Dąbrowie była bardzo ważnym wydarzeniem, ponieważ dotyczyła istoty świata, co dąbrowianie bardzo lubili.
I wtedy padł wzrok wasz w studnię, głosiłem patetycznie, i nie było nic prócz ciemności. Dopiero kowal ukuł księżyc na nasz użytek, tak abyśmy go mogli transportować w górę i spychać z powrotem, gdy już się nań napatrzymy. Teraz dąbrowianie zgłosili się z zapytaniami, jedni byli ciekawi, czy wszystko to zostało ustanowione tak na stałe czy też chwilowo, ma to bowiem dla nich zasadnicze znaczenie: rozumiem was, szlachetni dąbrowianie, ale ja niestety tego nie wiem, odpowiedziałem im.
Zaczęli mi wygrażać, że to jest żaden nauczyciel, taki co nie potrafi odpowiedzieć na ich, dąbrowian, zasadnicze pytania. Idziemy zapytać sołtysa, mówili, niestety, sołtys ich przegonił, mówiąc: jak śmią zwracać się do osoby urzędowej w tak błahej sprawie. Wreszcie wyznaczono badacza, który miałby to, tak głęboko wszystkich nurtujące pytanie rozstrzygnąć. Był to Bolesław, który lubił sobie tak w niedzielę gazetę poczytać.
Ale to będzie długo trwało, rzekł Bolesław, nie jestem taki pojętny jak nasz pan nauczyciel, on nawet wie, skąd jesteśmy.
Tak jest, zgodziłem się, to to ja wiem, i zacząłem głosić dąbrowianom, że się nie mają o to wcale martwić, skąd się wzięli, ponieważ to nie jest tak bardzo ważne.
Ja myślę, że pierwszy dąbrowianin przyjechał na kozie, zaczął Bolesław entuzjastycznie, ponieważ
w moim ogrodzie sq jeszcze ślady od jej kopyt, uzasadniał z przekonaniem.
Wszyscy zaczęli się dziwić, jak to może być, aby ślady te zachowały się jedynie w ogrodzie Bolesława. Jak to jest, mówili dqbrowianie, przecież twój ogród sąsiaduje z naszymi, dlaczego ta koza miałaby je omijać. Może one były dobrze ogrodzone, przypuszczali jedni, a kto by je ogrodził, skoro dopiero pierwszy dqbrowianin wjeżdżał do Dqbrowy, powqtpiewali inni. Rzeczywiście, tego się wytłumaczyć nie dało, nawet Bolesław, który wiele czytał w niedzielę, zdawał się być zaskoczony tq zagadkq. Skoro Bolesław nie wie, to nie ma się nad czym zastanawiać, rzekli dq- browianie, pewne jest tylko to, że pierwszy dqbrowia- nin istniał, nikt jednak nie wie, na czym przyjechał.
Wynikało stqd, jak bardzo dociekliwi byli dqbrowia- nie, a jednocześnie skromni, nie wynosili się bowiem nad Bolesława, chociaż wyraźnie górował nad nimi wiedzq.
Powstało teraz pytanie, sfcqd się wzięła pierwsza matka w Dąbrowie. Ona już tu była, rzekł Bolesław, nasz praojciec jq po prostu spotkał. To się wszystkim bardzo podobało, jakże mogło być inaczej, ona musiała być, skoro pierwszy dqbrowianin jq spotkał. Zaczęto Bolesława wychwalać wniebogłosy, że im to wszystko tak wyraźnie i jasno wytłumaczył.
Nie ma o czym mówić, rzekłem, Bolesław to wszystko wie.
Stanisławie, rzekli najbliżsi dqbrowianie, to nam się nie podoba, abyś tak siedział na studni i siedział. Zszedłem więc z tej krawędzi na pół zalanej księżycem i rozglądałem się, jakby pomiędzy dąbrowianami przejść. Było to bardzo trudne, ponieważ stali tu wszyscy w wielkim skupieniu. Nie mogę przejść pomiędzy wami, rzekłem, wskazując rękami, iż jest to dla mnie obecnie bardzo ważne. Dąbrowianie odwracali się do mnie plecami, czasem przodem, ale w ogóle nie zwracali uwagi na moje słowa.
O TYM JAK DĄBROWIANIE ŁOWILI SWÓJ CIEŃ W STUDNI
Do studni nikt już nie zaglądał, widocznie rozmawiali o czym innym teraz.
Rozmawiacie pewnie teraz o czym innym, spytałem.
Tak, odrzekli dąbrowianie. Musiała to być bardzo gwałtowna rozmowa, bo aż w studni coś grzmiało i krzyczało: dlaczego mnie nie wyciągniecie. Dąbrowianie się zastanawiali, co by to mogło być, wreszcie zaczęli rzucać czapki do góry, wołając: hura, on tam jest. Być może, rzekłem, że on tam jest, mamy jednak
o nim bardzo mało wiadomości.
6 — Leśna Dqbrowa
113
Jesteś przekupiony, Stanisławie, wołali dąbrowianie, starasz się go ukryć.
Nie było rady, musiałem przyznać, że rzeczywiście usiłowałem go ukryć: tam jest nasz cień, rzekłem, nie zauważyliście, że go nie ma na drodze. Dąbrowianie zaczęli więc wiadrami wyciągać swój cień, co im przychodziło z wielkim trudem, gdy już miał sięgnąć powierzchni, raptownie jakby się z tych wiader wylewał i już znów leżał na samym dnie. Przynieśli więc sieć i zanurzywszy ją głęboko, chwyciliśmy wszyscy obiema rękami i odbyło się bardzo gwałtowne wleczenie jej ku sobie. Część cienia zatrzymała się na sieci, a reszta pozostała nadal w studni. Rozpacz wstrząsnęła Dąbrową, ponieważ cień został rozdarty na pół. Co z tym zrobić, zastanawiali się dąbrowianie, trzymając wypełnioną w tak dziwny sposób sieć. Musimy się nad tym bardzo głęboko zastanowić, rzekłem, cień Leśnej Dąbrowy nie może być rozdarty na pół.
Najlepiej go wyłowić gołymi rękami, zadecydowali dąbrowianie i jęli nurkować na samo dno studni, aż pięty gwizdały i wielki plusk oznajmiał skok kolejnego dąbrowianina. Ale cień wyślizgiwał im się z rąk i wynieśli go na powierzchnię zaledwie częściowo. Cała reszta została w studni. W końcu przynieśli długie drągi i jęli go prać po bokach, aby go stamtąd wypłoszyć. Dobrze jednak, że było to zaledwie ćwierć cienia, bo kiedy spoceni dąbrowianie zajrzeli znów na dno studni, pozostały tam tylko okruchy cienia. Dziwna
rzecz, zastanawiali się dqbrowianie, w studni go nie ma, a na drodze również, znów nie wiemy nic o naszym cieniu.
Chodzili więc dqbrowianie po Leśnej Dąbrowie, szukając swego cienia, bardzo zmartwieni i zdezorientowani. Na czele szedłem ja z sołtysem, a za nami wszyscy mieszkańcy tej cichej, ustronnej, leśnej wsi, pozbawionej swojego cienia. Naraz sołtys przystanął, a za nim wszyscy dąbrowianie i w tej niespokojnej ciszy rzekł, wskazując na najbliższą ścianę lasu: to ten las porwał nam nasz cień, chowa go teraz pomiędzy swoimi najmocniejszymi konarami, będzie bardzo trudno mu go odebrać. Dąbrowianie słynęli z zaciętości, toteż oznajmili, że niezależnie od kosztów muszą stamtąd swój cień wydostać. Wzięli też rozpęd od samego środka wsi i rzucili się niby wściekłe szatany w głąb lasu, wołając głosem wielkim: łapaj, trzymaj. Okazało się jednak, że zanim dopadli do owych konarów, tam już cienia nie było, po prostu przepadł nagle, a dąbrowianie rozglądali się w zdumieniu. Jesteśmy oszukani, zaczęli wołać, ale wówczas sołtys wskazał im wnętrze lasu, pełne cienia, mówiąc, iż zatrzymali się za szybko, należało wykazać się wytrwałością. W dąbrowian wstąpił nowy duch, ogarnął ich niemal szał. Zakotłowało się w lesie, niektóre młode i wątłe drzewka zostały stratowane, wiele gałęzi zwisało poszarpanych, a w głębi lasu aż dudniło. Niestety, kiedy dąbrowianie przybiegli na miejsce, oka
zało się, że i tam cienia nie ma. Czuli się oszukani i wywiedzeni w pole, a nie wiedząc, komu mają wygrażać, jęli się między sobą kłócić. Bolesław dostał akurat pięścią w oko od dwóch rosłych dąbrowian, gdy usiłował wyjaśnić, że cień jest w samym środku lasu, a nie tu na brzegu. Chcieli nawet Bolesława obalić, a potem wyrzucić z lasu. Niestety, w samym środku lasu dąbrowianie również swego cienia nie odnaleźli.
Wrócili więc do Dąbrowy rozgoryczeni i zawiedzeni, nikt nie wiedział, co teraz będzie.
Naraz ktoś zauważył, że słońce jest czymś zakryte: tam on jest, wrzasnęli dąbrowianie, wskazując palcami w niebo. To była oczywiście chmura, ale dąbrowianie myśleli, że to ich cień. Szybko skręcili powrozy bardzo silne i bardzo długie i zaczęli w górę wyrzucać pętlę jedną po drugiej. Kiedy powróz opadał na środek drogi, podbiegali ile sił w nogach i badali, czy już cień został do Dąbrowy ściągnięty. Ale wiadomo, że chmura przechodzi, minęła więc słońce i jęła się skrywać za horyzontem. Powróz świstał tak przenikliwie, aż bydło ryczało, to dąbrowianie pracowali coraz zapalczywiej. Niestety, niebo się znów wypogodziło, a horyzont został pozbawiony najmniejszej plamki.
Teraz płacz powstał w Dąbrowie, przecież za horyzont nikt nigdy nie zajdzie, martwili się wszyscy, będziemy teraz pozbawieni najmniejszego cienia, dodawali. Po ich twarzach widać było, jak bardzo się martwią. Gruby powróz wił się na drodze groźniej
aniżeli wqż, zakończony olbrzymią pętlą. Czasem ziarenka piasku spadały z niego na boki, zwłaszcza tam, gdzie zarył się głęboko. Dąbrowianie omijali go, niektórzy przez niego przeskakiwali. To jeszcze nie koniec, mówili dąbrowianie w największej rozpaczy. Wreszcie zarzucili sobie powróz na plecy i jęli go ciągnąć po Dąbrowie; z tyłu za nimi pozostał ślad w piasku, biegnący przez sam środek Leśnej Dąbrowy.
Stałem z Heleną, patrząc na ten ślad, i rozmyślaliśmy, ile czasu on przetrwa i kiedy zostanie całkowicie zatarty. Odwróciło to trochę naszą uwagę od cienia, którego poszukiwaliśmy nadaremnie niemal cały dzień. Usiedliśmy potem z Heleną na drodze i nogi zaczęły się nam gwałtownie wyprostowywać, tak że leżały w poprzek drogi i hamowały ruch w jedną i drugą stronę, dąbrowianie musieli je dość wysoko przeskakiwać. Gdyby nam te nogi zaczęły rosnąć w górę, wówczas dąbrowianie mieliby jeszcze większą niewygodę, rzekłem do Heleny. Gdyby oni przestali ciągnąć ten powróz, powiedziała w zamyśleniu Helena, ale kiedy to się wszystko skończy, zapytała. Oni jednak mają jeszcze nadzieję go złapać, odrzekłem.
W pewnej chwili słońce zaczęło chować się za horyzontem i kiedy już zapadło całkowicie, rozległ się wściekły wrzask w Dąbrowie: mamy go, mamy. Rzeczywiście, Leśna Dąbrowa miała swój cień. Szczęśliwi jej mieszkańcy, chwaląc jeden drugiego za wytężoną pracę i wysiłek, cieszyli się jak dzieci, że potrafili cień
ten z powrotem sprowadzić. To było wielkie szczęście, a wszystko można było zawdzięczać dzielnym i pracowitym dąbrowianom. Dowodzi to, jak owocna jest praca ludzka i jak wiele znaczy wiara, która człowieka na duchu podtrzymuje. Można było teraz w tym cieniu załatwiać rozmaite interesy. Niektórzy siedzieli sobie samotnie na wzgórzach, inni stali wsparci o brzozy i wpatrzeni w jezioro oddawali się rozmyślaniom. Jeszcze inni zbliżali się ostrożnie do Heleny, aby jq dotknąć rękami. Były w Dąbrowie też inne kobiety, i do nich również zbliżali się rośli i muskularni dąbrowia- nie.
DLACZEGO PIĘKNA MŁYNARECZKA UMYŁA SWEMU OJCU RĘCE
Młynarz jak wściekły jął mleć zboże, które stało w workach obok młyna. Prawie cała Leśna Dąbrowa trzęsła się od jazgotu kół, które zostały wprawione w ruch dzielną ręką młynarza. Miał on na imię Leon, a dąbrowianie mówili zawsze: idziemy do Leona ze zbożem. Brał od nich zboże grubymi rękami, pooranymi takimi zmarszczkami, że wchodziły tam na długi czas ziarna zboża. Młyn stał na środku wsi, tuż obok pieca, tak że dąbrowianie musieli go zawsze mijać. Tak wściekle nigdy nie chodził, mówili między sobą
dąbrowianie, to musi coś znaczyć, byli oni bowiem uczuleni na punkcie znaku. Kiedy się już przyzwyczaili częściowo do tego turkotu, wówczas zauważyli w zdumieniu, że jedno, zupełnie samotne koło toczy się drogą wprost do młyna. To dziwne, mówili, żeby młyn bez tego koła mógł się obyć, nie mogło im się to w głowie pomieścić. Czasem koło zboczyło i wówczas dąbrowianie byli przerażeni, sądząc, że nie dotrze do młyna szczęśliwie. Ale wszystko dobrze się kończyło. Raz po raz Leon wychylał głowę z górnego piętra i wydawało się z daleka, że czarna plama zawisła nad lasem, bo trzeba pamiętać, że młyn tu nad wszystkim górował, po prostu trzeba było podnosić głowę wysoko w górę, aby dojrzeć wiechciowatą głowę młynarza Leona. Zawisła ona nad Leśną Dąbrową jak pięść wzburzonego tłumu i tak trwała mimo zmian, które się tu dokonywały, jak te, że Helena poszła spać, Bolesław skończył czytać swoje gazety, a sołtys obgryzał ostatnią kość. Nie wiadomo, czy młynarz Leon coś widział. Dąbrowa była bowiem w cieniu, mimo to tkwił on z głową wychyloną, jak chorągiew albo jak pięść. Okno musiało być wówczas otwarte, tak jak to nieraz w młynach bywa. I dziwna rzecz, drugie okno było również otwarte, a stamtąd wychylała się do połowy córka młynarza, Eleonora. Wsparta była na brzuchu i łokciach, tak że niebezpieczeństwa nie było, iżby mogła wypaść. Włosy jej ginęły gdzieś pomiędzy brzozami, a oczy zjeżdżały w dół i w górę jak wście
kłe; dqbrowianie mówili, że się ta córka wdała zupełnie w ojca. To było możliwe, ponieważ twarze ich były podobne do dwóch pięści. Wtedy dąbrowianie przynieśli wielki wór i podstawili wprost pod młyn, a córka z młynarzem jęli im sypać dużo mąki z góry, z okien. Było akurat trochę wiatru, który tę mąkę po świecie rozpędził, a cierpliwi dąbrowianie trzymali wór tak, aż im ręce zdrętwiały i mówili między sobą: pewnie jeszcze nie sypią, może nic się jeszcze nie zmieliło. To dziwne, powątpiewali inni, młyn już pracuje bardzo długo. Czy macie już pełen wór mąki, wołał młynarz, a gdy dąbrowianie odpowiadali, że nie, sypał im wraz z córką coraz więcej i więcej.
Wreszcie młyn stanął, ponieważ zboże się skończyło, i dąbrowianie z pustym workiem odeszli, mówiąc: młyn stanął, więc zboże się skończyło, nie ma co dłużej czekać. Byli to ludzie bardzo porządni a niechciwi i nie chcieli się młynarzowi narzucać, ponieważ świadczyłoby to o nich bardzo źle, a oni nie chcieli, aby młynarz o nich źle myślał; to byli jednak dobrzy ludzie. Młyn stał na środku wsi, tak że głowy młynarza i córki sięgały aż do jeziora, nawet były nieco zanurzone. Tak musiało być, ponieważ młyn był zależny od tej wody, która go z takim pędem poruszała.
Suknia młynarzówny natomiast była w kwiaty, bardzo żywa, tak że młynarzowi skręcało dość często głowę w bok.
Rzuca cię trochę w bok, mówili dąbrowianie, to
przejdzie, odpowiadał młynarz, poza tym nie wdawał się w rozmowę z dąbrowianami. Twoja córka jest bardzo ładna, mówili jeszcze i patrzyli w górę. Młyn stał cichy i tylko koty po nim łaziły i coś dziwnie pluskało pod kołami, były one bowiem napędzane wodq. Może to jednak nie były koty — coś wciąż zeskakiwało z dachu. Muszq bardzo dobrze się odbijać, mówili między sobą dąbrowianie, ponieważ młyn jest bądź co bądź wysoki. Odbijał się cały, razem z młynarzem i córką w jeziorze, tak że właściwie były dwa młyny w Leśnej Dąbrowie, jeden drewniany, a drugi no wodzie malowany, bardziej chwilowy.
Po niejakim czasie młynarz zszedł na drogę i zaczął z córką w oknie głośno rozmawiać. Były to nocne rozmowy w Dąbrowie. Z nią jest zawsze kłopot, skarżył się młynarz, to przez nią młyn tak chodzi, był przy tym bardzo wzburzony. Córka pociągnęła go za włosy i za ręce, śmiejąc się jak szalona. Zabawa się dopiero rozpoczyna, mówili dąbrowianie, siadając wokół młyna jeden obok drugiego, ciekawi, co się będzie dalej działo. Trzeba wiedzieć, że dąbrowianie lubili zabawy, siadali wówczas wianuszkiem naokoło i patrzyli w przód. Młynarz spacerował pod oknem i od czasu do czasu zamieniał z córką w oknie parę słów, a dąbrowianie tylko na to czekali, aby wybuchnąć głośnym śmiechem. Bawili się, jak widać, bardzo dobrze. Córka wciąż pociągała młynarza za ręce. To się też dąbro- wianom podobało.
Dobrze, że mamy cień, rzekli, młynarz może się teraz wcale nie krępować. On się też zachowuje coraz odważniej, zauważyli, rękami tak wali w młyn, aż córka
0 mało co nie wypadła z okna i dostała takie dzikie oczy. Jak widać, dąbrowianie wszystko zauważali. W pewnej chwili młynarz umył ręce i rozłożył je przed dąbrowianami. Sq zupełnie czyste, stwierdzili dąbrowianie.
Słyszysz, co mówią, zwrócił się do córki i pokazał je również jej, wspinając się na palce, ponieważ do okna było bardzo wysoko. Młynarzówna polała mu je jeszcze wodą z góry, którą przyniosła w glinianym dzbanie z jeziora. Niektóre jej bryzgi pędziły wprost na głowy dąbrowian, którzy parskali jak młode źrebaki. Wielu stanęło specjalnie pod oknem, aby ich młynarzówna oblała wodą, a kiedy to się stało, rwali jak źrebce z kopyta dookoła Dąbrowy, mówiąc: my już mamy dość. Tymczasem młynarzówna o mało co nie utopiłaby młynarza; gdy dąbrowianie się zorientowali, ten zamykał już oczy, żegnając się ze swoim młynem
1 z córką, i z całą Dąbrową. Zaczęli mu więc wypompowywać wodę z brzucha, a tę, którą córka w dalszym ciągu lała, nosili wiadrami do domów, tak aby się nie zmarnowała ani kropelka; dąbrowianie byli bardzo oszczędni.
Kiedy młynarzowi wypompowano już wodę z brzucha, wepchnięto go siłą do młyna, chociaż opierał się
rękami i nogami. Co ja tam będę robił, narzekał, ten młyn jest zupełnie pusty.
To nieprawda, twierdzili dąbrowianie, tam jest twoja córka. Ledwie to zdążyli powiedzieć, wewnątrz, tam gdzie było największe koło, dały się słyszeć wściekłe wrzaski, jakieś takie zmieszane: ni to męskie, ni to dziewczęce.
To już jest teraz wszystko w porządku, rzekli dąbro- wianie, młyn zaraz ruszy. Rzeczywiście młyn szedł, a koła się obracały i obracały, a dąbrowianie zaczęli się powoli rozchodzić do domów, a za nimi pędziły te koła z młyna, bo w Dąbrowie działy się bardzo dziwne rzeczy od momentu, gdy cień padł na całą wieś.
Czasem drzwi w młynie uchylały się i młynarz wychylał głowę, badając, czy w pobliżu nikogo nie ma; po chwili córka również wysuwała głowę, badając okolicę. Córka była do młynarza bardzo podobna, nos miała mięsisty, a uda grube, tylko oczy nieco większe aniżeli młynarz, w tym nie była do niego podobna; niektóre brzozy szumiały tak, że zagłuszały warkot młyna i wydawało się chwilami, że tylko one szumią w Dąbrowie.
Późno w nocy widziano, jak po Dąbrowie chodzili młynarz z córką, a każde miało na plecach pękaty worek mąki i się pod nim uginało, ponieważ worki te były bardzo ciężkie. Szli przeważnie jedno za drugim, czasem tylko się mijali, ale to było rzadko. Dąbrowianie byli już w izbach i wyglądali przez okna. Dobrze,
że nas psy nie rozszarpią, cieszy! się młynarz, a córka śmiała się za każdym razem bardzo szeroko: chciała przez to wyrazić, że to dla niej też jest bardzo ważne. Czasem kilka psów się za nimi włóczyło, ale te były spokojne.
Jutro będziemy piekli chleb, mówili dąbrowianie, gdy młynarz z córką zrzucali worki tuż obok pieca. Raz
o mało co figura byłaby się obaliła do tyłu, tak że młynarz musiał ją bardzo silnie podeprzeć z tyłu, za kark i plecy, młynarz był bowiem człowiekiem bardzo silnym. Aż córka zawołała z przodu: już się nie obala; wtedy dopiero wrócili do młyna, z pustymi rękami oczywiście. Wszystko nam się jakoś dobrze układa, rzekł młynarz w drodze powrotnej. Córka stwierdziła, że w ogóle powinni być szczęśliwi, tylko żeby ten młyn tak nie dudnił. Dąbrowianie wychylali głowy z okien, wołając za nimi: możecie się nie martwić, to nam wcale nie przeszkadza.
W środku nocy pojawił się w Dąbrowie kosz świeżego, pachnącego chleba i poszczególni dąbrowianie opuszczali swe mieszkania, udając się w kierunku kosza. Wszystko to odbywało się jednak we śnie, stąd przeraźliwa cisza podczas tej wędrówki po chleb, czasem tylko ze studni coś się wychylało, ale śpiący dąbrowianie tego nie zauważali. Same białe ręce wyciągały się wzdłuż Dąbrowy, tak że księżyc wydawał się być niepotrzebny. Te białe ręce dotykały krawędzi kosza, po czym galopowały do jego środka, jak dzikie
zwierzęta z pyskami otwartymi. Chleba ubywało. Jeden dąbrowianin miał zupełnie czerwone usta, jakby je wytarzał w jarzębinie leśnej, inni usiłowali mu to wybaczyć, lecz na próżno, bo zostawiał też czerwone ślady na chlebie, co dąbrowian bardzo denerwowało. Sen był bardzo twardy i można rzec: niedospany, tyle się w nim mieściło ruchu i kolorów. Niektórzy dąbro- wianie dźwigali go na plecach, inni usiłowali zapełnić nim kosz opróżniony z chleba. Była to jednak sprawa niezwykle trudna. Okruchy jego leżały już pod lasem, gdzie brzozy grały cichutką pieśń o niezapominajkach.
CZYM BYŁA WYPEŁNIONA TORBA DZIADOWSKA
Miałem przez ramię przewieszoną torbę dziadowską, taki zwykły chlebak, i zbierałem do niej te drobne okruchy snu. Zbliżcie się do mnie, mówiłem do tych, które zalegały skraj lasu, często otoczone konarami dębowymi czy brzozowymi. Mówiłem tak, aby zapełnić ciszę, a nie po to, by nawiązać kontakt z owymi okruchami snu, ponieważ było to niemożliwe. Nie byłem, rzecz jasna, sam, wokół kręcili się dąbrowianie, przeważnie w koszulach, a mimo to ich ręce odcinały się swoją bielą wszędzie. Niektóre kobiety w Leśnej Dąbrowie miały na szyi szklane paciorki, które urozmai
cały tę jednostajną biel. Zdarzało się, że żółty liść brzozy opadał komuś na głowę i to też była pewnego rodzaju dekoracja. Zawiesiłem moją torbę napełnioną snami tuż obok komina ciepłego i skłaniającego do marzeń. Najlepiej, że tam będą wisiały, myślałem, niechże nieco ciepła zamieszka wśród tych snów, mogę nawet torbę opuścić na chwilę i zasiąść wokół komina na ławie. Nam to nie będzie przeszkadzać, ponieważ nie będą one tak widoczne. Zasiądziemy więc na ławie obok naszych snów, nie wiedząc o tym zupełnie. W innych izbach Leśnej Dąbrowy działo się zupełnie to samo, a więc na kominie wisiały torby pełne snów, a na ławach dąbrowianie w koszulach, nie Wiedząc o tym, że nie siedzą tu sami.
Czasem owe sny zbierały się pod lasem i paliły ognisko, a dąbrowianie szli sobie tam wówczas grzać ręce. Raz nawet piekli koguta przy tym ognisku, co było potem tematem długich rozmów. Niektórzy mówili, że kogut piał, inni byli zdania, że martwe koguty raczej nie pieją. Pieją, nie pieją, dodawali inni, ale coś tam było. Kiedy spotykałem dąbrowian przy ognisku, wydawali się być zmęczeni, jedynie pięści mieli zaciśnięte, tak jakby mieli iść na wojnę.
Helena już spała, a ja siedziałem w koszuli przy piecu, gdy wybuchł ogień tak płomienny, jak gdyby całą Dąbrowę polali krwią. Tym razem nikt tam nie szedł.
Dąbrowianie wybiegli z widłami i siekierami, a je-
cieńnawet z kamieniem, gnając przed sobą wielką świnię. Długie, białe koszule biły im po piętach, a czerwone kostki śmigały niczym głownie wydobyte w czas z ogniska. Bieg był dziki a wściekły. Świnia dała potężnego susa w płomienie i znalazła się z drugiej strony. Dąbrowianie tego zrobić nie mogli, ponieważ z miejsca zapaliłyby się im koszule, toteż okrążyli ogień z dwóch stron, wygrażając bez litości owej świni trzymanymi w rękach narzędziami mordu. Wiadomo było, że ułożyły się tu wszędzie sny, ale kto tam na nie zważał, zresztą były niemal niewidoczne.
Tymczasem Świnia mijała pierwsze wzgórza i odsądziło dość daleko wszystkich dąbrowian, uszłaby może nawet z życiem, gdyby nie jej głupota: skryła się chytrze w pierwszym cieniu leśnym, myśląc, że dąbrowianie o niej zapomnieli. Tymczasem wcale tak nie było, dąbrowianie sadzili jak sto koni, przewidując w biegu, że Świnia jest głupsza od nich, a trzeba wiedzieć, że dąbrowianie to byli mądrzy ludzie. Kiedy więc ta sobie najspokojniej leżała w cieniu, nie spodziewając się niczego, dopadli jej rozjuszeni dąbrowianie i utopili w tłustej gardzieli długie ostrza wideł, a w końcu przerąbali siekierą. Krew płynęła szerokim korytem, obmyła stopy dąbrowian i zadusiła częściowo ogień. Wnieśli ją więc dąbrowianie do wsi na plecach i odarli ze skóry, plamiąc sobie przy tym swoje białe koszule.
Wszystko działo się na pograniczu snu, który Dą-
frrowę powoli, powoli opuszczał. Świnię wystawili do 'góry nogami nad ogniem, który już również z wolna przygasał. Wokół jednak panował ruch bardzo gwałtowny, tak że zdawało się często, że biegnący dąbro- wianie wyrzucali spod nóg tyle piasku, iż zasypywali oczy podążającym z tyłu. Wystające w górę nogi świni potrącały z lekka brzozy, stojące nad jeziorem, a wiszące tam pojedyncze, żółte liście dzwoniły podobnie jak dzwoneczki złote. Dąbrowianie kołysali się w takt tych dźwięków srebrnozłotych i rozchylali swoje zaczerwienione usta szczęśliwi.
Czyż może istnieć większe szczęście aniżeli w naszej Dąbrowie, rzekłem, a sołtys dodał: dobrze, że Świnia została zabita, a wypowiedział te słowa jako urzędnik.
Wszystko ma swój koniec, rzekłem, chcąc usprawiedliwić ten brutalny fakt. Wszyscy się tu jednak dobrze bawią, stwierdziłem ze śmiechem, a dąbrowianie jakby na to czekali, od razu złapali się za ręce i musiałem kołysać się z nimi. Chwiały się brzozy i gwiazdy, tak nam się w każdym razie wydawało, nawet akompaniament stał się jakiś urywany. Głowy dąbrowian dotykały nieba tak jednostajnie, jakby je popychały wciąż do przodu, a czasem bokiem. Czyżby się niebo na naszych głowach wspierało, zastanawiał się sołtys i jako osoba urzędowa miał prawo mieć takie wątpliwości. W pewnej chwili ogień zgasł i dąbrowianie stwierdzili, że Świnia już się upiekła i że trzeba przynieść piłę; przy
nieśli piłę i dwóch rosłych dąbrowian, Paweł i Henryk, jęli świnię piłować na pół. Dąbrowianie skakali z radości w górę, że im przypadnie pół świni, aż wielu zawisło na gałęziach brzóz i wisieli tak, zaczepieni
0 koszule, że był nawet kłopot, jak ich stamtąd zdjąć. Piła się tak rozgrzała, że sypała iskry, a dąbrowianie, sądząc, że to kolorowe fajerwerki albo złote fontanny, łapali je gołymi rękami, mijając z lewa i z prawa tych, którzy piłowali, i wołając: w naszej Dąbrowie jest coraz uroczyściej. Była to oczywiście prawda, nawet gdy się zważy, że wszystko działo się na pograniczu snu. Tymczasem zaczęto już i piłować kręgosłup. Chrzęst
1 zgrzyt coraz ostrzejszy wskazywały, iż kręgosłup powoli, powoli się poddaje. Wreszcie zawaliło się wszystko i huk powstał wielki, to Świnia została przepiłowana na pół, a dąbrowianie sięgali ku niej rękami, tymi samymi, którymi brali przedtem chleb.
Sny się powoli rozchodziły, nad Dąbrową wzeszło słońce, z drugiej strony aniżeli zaszło, a dąbrowianie wzięli to za dobry znak. Zaniosłem się śmiechem, bo trzeba było czymś sen ten zakończyć, niech to więc będzie mój śmiech. Całowałem się z jednym dąbro- wianinem z lewa i z prawa, aby powitać godnie czas, który nastał. Trzaskało od tych pocałunków gorzej aniżeli od karabinów maszynowych, ponieważ inni dąbrowianie witali również nadchodzący czas niezwykle uroczyście.
9 — Leśna Dąbrowa
129
JAK HENRYK RUTA ZOSTAŁ NAJPIERW UKAMIENOWANY A POTEM OCHRZCZONY
Czas został jakby zatrzymany, dąbrowianie patrzyli jeden na drugiego i nie wiedzieli, co się stało. To było do przewidzenia, rzekł sołtys, idąc wzdłuż stojących nieruchomo dąbrowian. Oni nie zwracali na niego uwagi, tak jakby to nie sołtys, a inna jakaś osoba przechodziła drogą. Dąbrowa była wsią bardzo spokojną, a niezwykłe wydarzenia miały tu miejsce na ogół rzadko, toteż obecnie zafrasowani dąbrowianie nie wiedzieli, w jaki sposób pokryć zakłopotanie. Niektórzy udawali, że coś widzą na horyzoncie, chociaż tam poza słońcem nic więcej nie było. Inni znów grzebali nogą w piasku i to tylko po to, aby wykonywać jakieś ruchy w miarę sensowne.
Gdy się jednak dobrze przyjrzeć dąbrowianom, to nie stali oni absolutnie w miejscu. Dawali jeden krok, potem drugi zupełnie nieznacznie, tak że można by ich wziąć za ruchome figury drewniane; zmiana położenia cienia wskazywała też, iż poruszali się w określonym kierunku.
Był jeden dom w samym środku Dąbrowy, który w pewnym momencie otoczyli. Wtedy wyszła z niego Magdalena ubrana na czarno i nie wiedziała, co z sobą zrobić.
Aby przerwać milczenie, bardzo zresztą denerwujące, rzekła: przyszliście.
Tak, odrzekli dąbrowianie, musisz nam go wydać.
On jest uzbrojony, rzekła Magdalena i włosy jej opadły na ramiona; skoro tylko wyważycie drzwi, będzie strzelał gęstymi seriami. Dąbrowian to wcale nie przeraziło i zaczęli drzwi wyważać. Naraz zawiasy trzasnęły i wielu wpadło do środka z olbrzymimi kamieniami w ręku. I wtedy stanęli jak skamieniali: spomiędzy pieca i ściany, wyszedł stary, zupełnie siwowłosy człowiek, bezbronny, ale ze wzrokiem jakimś pewnym. Spojrzał na dąbrowian i odwinął szary, zwisający rękaw i wszyscy zobaczyli wybity numer na gładkim, białym przedramieniu.
Jesteś już ponumerowany, rzekli dąbrowianie.
Tak, odparł starzec, mam bardzo niski numer. My też mamy numery, rzekli dąbrowianie i odwinęli rękawy, aby pokazać swoje ramiona owemu starcowi.
Każdy z nich miał wybity numer.
Izba była zapełniona rękami. Magdalena musiała przez te ręce się przedzierać, ponieważ ów stary człowiek był jej ojcem i pragnęła właśnie do niego pójść. Wyciągnęła najpierw głowę aż do pieca, potem jęła kurczyć szyję i podciągać nogi. Gdy już była na wysokości wyciągniętych rąk dąbrowian, przeleciała jak huragan ponad piecem i owym schowkiem, w którym siedział jej ojciec uprzednio, i stanęła na ławie, nie wiadomo tylko w jakim celu. Teraz dopiero wyciągnęła
kolano ponad głowami wszystkich dąbrowian i okazało się, że tam miała numer. Wszyscy przeczytali go od początku do końca, był to bowiem bardzo wysoki numer.
Kiedy dąbrowianie wychodzili od Magdaleny, jej ojciec już spał i ona sama musiała za nimi zamknąć drzwi.
O ja biedna, nieszczęśliwa, żaliła się Magdalena i zakrywała twarz czarną przezroczystą chustą.
Czego ona chce, dziwili się dąbrowianie, przecież numery zostały odsłonięte. Dąbrowianom było bardzo trudno pojąć różnice zawiłości, które miały na ich oczach miejsce. Nie mogli na przykład zrozumieć, dlaczego Magdalena nosiła od rana do wieczora czarną suknię. Kobiety w Leśnej Dąbrowie nosiły najczęściej kolorowe suknie. Zdarzało się bardzo często, że kiedy dąbrowianie mijali dom Magdaleny, wsadzali głowy przez okno i długo w głąb patrzyli, potem pospiesznie odchodzili i nie zamieniali z sobą ani jednego słowa. Nie istniała widać potrzeba, aby rozmawiać o czymkolwiek.
Kiedy kilku dąbrowian było wpatrzonych w izbę Magdaleny, wówczas jeden pies na końcu wsi zanosił się ujadaniem — i dziwna rzecz, że się to zawsze powtarzało. Zaledwie dąbrowianie okno otworzyli, już pies szczekał i to tak głośno, że rozlegało się po lesie. Raz nawet rozległy się strzały z lasu, to ktoś usiłował go zastrzelić. Ale widocznie pies umknął za ścianę
i kule o niq się odbiły, jedna z tych kul przeleciała z furkotem przez całą Dąbrowę, a druga wbiła się w gruby pień jabłoni. Strzelec musiał jeszcze długo stać w lesie, ponieważ lufy błyszczały tam w słońcu. Dąbrowianie wyraźnie go unikali, ponieważ w tę stronę nikt nie szedł, za to cała wieś poszła oglądać okaleczoną jabłoń i odpryski w murze. Usiłowano tę kulę wydłubać nożami, ale okazało się to bardzo trudne, ponieważ jabłoń była stara i gruba. W końcu zalepili te dziury gliną, zarówno w murze, jak i w jabłoni.
Czy czasem szczekających psów nie było w Dąbrowie więcej, zastanawiali się dąbrowianie, byli oni bowiem, jak wiadomo, ludźmi dociekliwymi. Wszyscy zaczęli sobie gwałtownie przypominać, był li to jeden pies czy też więcej, wreszcie orzekli, że to jest bardzo trudna sprawa, ponieważ oni dobrze nie pamiętają. Strzelec stał wciąż w lesie z bronią u nogi, wsparty
o drzewo, i się dąbrowianom przyglądał.
On bardzo ładnie wygląda, mówiły między sobą kobiety w Dąbrowie i odwracały się w jego kierunku kolorowymi fartuchami do przodu, tak aby się mogły wydać piękne. Strzelec je chyba widział, bo jego wąskie usta nabiegły śmiechem, a białe ręce wsparł
o brzozę bezwiednie, tak jak człowiek, który na coś patrzy.
Dlaczego strzelałeś w psa, spytali dąbrowianie.
Ponieważ szczekał, odrzekł strzelec.
Teraz dopiero w Dąbrowie powstało poruszenie,
wszyscy zaczęli chwalić Strzelca za jego mądre słowa: od razu wiedzieliśmy, że to nie byle kto, mówili między sobą. Strzelec był też bardzo dumny ze swoich słów: gdybyście mieli życzenie, to mogę strzelić jeszcze raz, zaofiarował się, ależ nie, oponowali dąbrowianie, mógłbyś kogoś z nas przypadkiem zabić, co byłoby bardzo wielkim nieszczęściem. Strzelec zgodził się, że tak mogłoby się przytrafić i on byłby niepocieszony, gdyby zacny dąbrowianin poległ przypadkowo od jego kuli. Ale na wszystko jest rada, rzekł strzelec, przecież można strzelić w powietrze. Dąbrowianie przysiadali z radości, krzycząc niemal wniebogłosy: jaki to mądry umysł, że myśmy tego nie wiedzieli, jasne, że można strzelić w powietrze. Strzelec był dumny, że dąbrowia- nom to właśnie powiedział.
Po chwili rozległ się strzał, który poszedł właśnie w górę. Dąbrowianie zadowoleni, że już jest po wszystkim, kiwali w kierunku Strzelca, że już może iść. Tymczasem on zaczął się zbliżać w kierunku Dąbrowy. Dąbrowianie jak zające pognali na drugi koniec wsi i zza rogów domów i kuźni wyglądali, czekając, co dalej będzie. Ale na razie nic się nie działo, strzelec stał na drodze i rozglądał się, widocznie zdziwiony, że nikogo tu nie ma. Pokazywał w górę, że tam poszedł strzał, sądził widocznie, że to kogoś zainteresuje.
Tymczasem dąbrowianie nawiązali z nim rozmowę: sądzimy, iż będzie najlepiej, gdy sobie stąd pójdziesz, rzekli.
Strzelec się ucieszył, że się wydało, gdzie sq, i podążył w tamtym kierunku. Dąbrowianie wtedy przeciągnęli drabiniasty wóz przez drogę i uzbrojeni w okrągłe kamienie, które trzymali oburącz, oczekiwali Strzelca. Ten usiłował ich minąć i wtedy posypał się ¡grad kamieni wprost na jego głowę i plecy, i tak strzelec ze swymi białymi rękami i zielonym kapeluszem został ukamienowany. Dąbrowianie byli przy tym wszystkim bardzo czynni, to odwracali go twarzą do góry, to badali piękne piórko złote w jego zielonym kapeluszu, jeszcze inni zasypywali jego nogi rozrzucone bezładnie w błyszczących jak najczystszy błękit fc/jtach piaskiem, którego na drodze było pod dostatkiem, byli też i tacy, którzy odwalili kamienie z jego piersi.
< Powiało grozą, mówili niektórzy dąbrowianie, starając się odwrócić od tych kamieni oczy.
Powiało grozą, myślałem, ale co to znaczy, nie mogłem pojąć; Helena również nie była pewna, o co dąbrowianom chodzi. Była przy tym wszystkim również bardzo czynna, to obciągała zmiętą bluzę Strzelca, to zgarniała z jego oczu piasek, a że ręce miała niezwykle delikatne, mogła je do tego celu użyć.
Ze strzelcami to tak bywa, że mają oczy pełne piasku, szeptała do siebie.
Niektóre z tych ziarenek opadały jej wprost na fartuch, ten kolorowy, którym uprzednio starała się zwró
cić na siebie uwagę jeszcze żywych wówczas oczu Strzelca.
Wreszcie Helena wyszła na czoło, a dqbrowianie ze strzelcem na plecach za nią, i tak szli aż po najbliższe pagórki, a tam nakryli go gałęziami brzozowymi i piachem, śpiewając przy tym bardzo głośno, tak że Dąbrowa drżała. Helena jako ostatnia dotknęła jego butów rękami, klęcząc przy tym nabożnie, a wszystkie kobiety wlepiły w nią oczy zgorszone do głębi. August musiał ją stamtąd wyprowadzić, ponieważ o mało co dąbrowianie zasypaliby ją piaskiem razem ze strzelcem, dąbrowianie bowiem takie prace wykonują automatycznie.
Kiedy już kopiec nad szczęśliwym strzelcem był gotowy, dąbrowianie usiedli na pojedynczych kamieniach naokoło i podawali jeden drugiemu róg tabaki, którą sobie znacznymi garściami sypali w nozdrza. Kobiety kątem oka obserwowały swoich mężów, aby w odpowiedniej chwili podstawić im pod nos fartuch, gdzie mogłaby upaść kapka zmieszana z tabaką. Kobiety już teraz nie dbały tak bardzo o swój wygląd, skoro Strzelca nie było, widać jego żywe oczy miały tu jakieś znaczenia. A z martwych powiek Helena zgarnęła przecież każde ziarenko piasku; odbyło się to wszystko w takiej ciszy, że słychć było, jak wpadają one do nadstawionego uprzednio fartucha. Niektórzy potem mówili, że to tak wstrząsało Heleną, jakby do jej fartucha wpadały głazy ze szczytu wysokiej góry. Za każdym
razem, gdy kolejne ziarnko z tych oczu się odrywało, Helena zachwiewała się i kilku dąbrowian musiało jq podtrzymywać. Kiedy dąbrowianie łapali jq za ręce, był podobno widoczny z daleka numer na jej przedramieniu. Wszystko się może zdarzyć, usprawiedliwiałem ten fakt, machając przy tym rękq, że to dla mnie nic nowego. Wszystko to może mieć jedynie przypadkowe znaczenia, a moja obecność, cóż to znaczy obecność, zastanawiam się nad tym tak, jak człowiek, który ze zdumieniem zobaczy pierwsze płatki śniegu mija- jqce jego okna, które wychodzq akurat w kierunku północnym.
Widzisz Heleno, rozmyślałem, przyszło ci zbierać piasek z martwych oczu, a tak chętnie patrzyłaś w kierunku lasu, gdzie pomiędzy brzozami migotało złote piórko, i czas był wówczas taki szczęśliwy, nikt by się nie spodziewał, że się tak szybko skończy. Teraz klęczysz, biedna, obok tego kopczyka, który w porównaniu z tymi wzgórzami jest niczym, i patrzysz na wysta- jqcq spod piasku gałqzkę brzozowq, tak jakby to był szkielet już dawno pozbawiony życia. Nie widzisz nawet dqbrowian, którzy cię obserwujq ze swych kamieni; dlaczego tak się stało, inne kobiety z Dqbrowy stojq teraz przy swoich mężach i pilnujq, aby im nie ściekała tabaka z nosa na kolana, sq więc użyteczne. Tylko ty ze swojq skamieniałq twarzq usiłujesz zatrzymać czas niepotrzebnie. Powiedz, po co, Heleno, po co usiłujesz ten czas zatrzymać; nam tu jest dobrze w tej
Leśnej Dąbrowie, pamiętasz, jak podczas strzyżenia owiec Stanisław był cały zaplątany w miękką białą wełnę.
Wtedy Helena wstała i oznajmiła: ten strzelec był moim bratem, on mieszkał w lesie na stałe, nazywał się Henryk Ruta.
Dąbrowianie zwrócili swoje twarze w jej kierunku, mówiąc: myśmy o tym wiedzieli, Heleno, tyś miała być ukamienowana razem z nim, ale Stanisław się za tobą wstawił, on jest prawdziwym dąbrowianinem, choć to też twój brat.
Widzisz Heleno, myślałem, pozostaniesz tu na zawsze obcą, oni będą czekać tylko okazji, aby cię ukamienować. Było to bardzo smutne, ponieważ Helena miała tu mnie i miała Augusta, który również był dąbrowianinem. Jak wiele człowiek musi cierpieć, aby nie był uważany za obcego.
Czy chcesz być, Heleno, prawdziwym dąbrowianinem, spytali dąbrowianie.
Chcę, rzekła Helena i skłoniła głowę w dół, tak że okryła niemal całą mogiłę swoimi włosami.
Bolesław wziął wielką kropielnicę i skropił jej głowę obficie wodą z jeziora. Dąbrowianie wznieśli okrzyk tryumfu i zaczęli się z Heleną witać, tak jakby ją po raz pierwszy zobaczyli. Bolesławowi wypadła nawet kropielnica, tak pędził się przywitać z nowo ochrzczoną dąbrowianką, kobiety włożyły jej na głowę wianek z kwiatów, wśród których błękitne oczy Heleny przy
pominały diamenty. Jezioro było wzburzone, widać moment chrztu poruszył je do głębi.
Teraz dąbrowianie znów usiedli na kamieniach i spytali: Henryku, czy chcesz być prawdziwym dąbro- wianinem.
Chcę, rozległo się echo w grobie i w tym momencie Bolesław jął owe wystające gałązki brzozowe obficie kropić wodą jeziorną, mrucząc coś pod nosem, a piasek zaczął się sypać na wszystkie strony i strzelec jako świeży dąbrowianin stanął na nogi, a wszyscy rzucili się ku niemu, aby go przywitać; rąk, które tu się domagały powitania, nie było końca. Czasem tylko komuś zasypało oczy piaskiem, który sypał się z kołnierza Strzelca, ale to nic, spędził wszystkie ziarenka piasku rękawem dzielny dąbrowianin i dalej zajmował się witaniem nowego dąbrowianina.
PŁUCZĄ USTA HENRYKOWI,
A ON POTEM WYZWALA DĄBROWĘ W BARDZO DZIWNY SPOSÓB
Należało Henryka Rutę godnie do Dąbrowy wprowadzić, w tym celu wyścielono drogę zielonymi gałązkami brzozy, co z daleka wyglądało bardzo dekoracyjnie, ponieważ droga, jak wiadomo, była biała.
Henryk z miejsca się w te gałęzie zaplątał i upadł. Był to przykry wypadek, tym bardziej że rozpędzeni dąbrowianie przeszli po nim, nie wiedząc o tym wcale. Dopiero potem opowiadali sobie, że coś miękkiego leżało pod nogami, lecz oni myśleli, że to koleiny od wozów, którymi w Dąbrowie jeżdżono dzień w dzień. Spostrzegli się dopiero w samej Dąbrowie, gdy sołtys wyciągnął rękę, aby Henryka powitać urzędowo, a tego w ogóle nie było.
Gdzie się podział Henryk Ruta, zawołali dąbrowianie gromko i rozejrzeli się uważnie dookoła. Z tyłu za nimi tą samą drogą wlókł się podeptany, świeżo ochrzczony dąbrowianin, który za wszelką cenę usiłował się uśmiechnąć. Helena trzymała go za prawą rękę, która bez tej pomocy zwisałaby zupełnie bezwładnie, a tak przynajmniej nadawała się na jednorazowe powitanie z sołtysem, którego wyprostowana ręka już od bardzo dawna czekała na wlokącego się wolno w tym kierunku Henryka. Wszystko będzie dobrze, wołał Henryk z daleka, a Helena dawała naprzód gwałtowne znaki, aby się dąbrowianie rozstąpili. Kiedy weszli pomiędzy dąbrowian i podjęli na pół zwisłą rękę sołtysa, Henryk otworzył usta, tak jakby chciał wygłosić bardzo długą przemowę, ale zaraz je zamknął z powrotem.
Byłbyś dobrym mówcą, gdybyś się zdecydował wygłosić przemówienie, rzekli dąbrowianie jakby zawiedzeni, widać bardzo im zależało na dobrych mówcach. He
lena odsłoniła mu dwoma palcami dziąsła i wtedy wszyscy zobaczyli, że zęby niemal tonęły w piasku. On ma pełne usta piasku, mówili jeden drugiemu, w tej sytuacji nie może przecież do nas przemawiać.
W Dąbrowie takie sprawy można przecież z miejsca załatwić, przynieśli więc najsilniejsi mężczyźni beczki z wodą jeziorną i nastąpiło generalne płukanie ust. Strumienie wody bluzgały na wszystkie strony, z najbliższych dąbrowian aż ciekło, a młodzi mężczyźni gnali do jeziora i z powrotem, niosąc w swych muskularnych rękach beczki pełne wody; wielu miało od tego mokre plecy, ale to nic, praca musiała iść naprzód. Ze środka wsi spływały wezbrane strumienie z powrotem do jeziora, aż przy zderzeniu z pierwszymi falami powstawał wielki huk. W ustach było już teraz mało piasku, jego resztki zostały gruntownie wypłukane spomiędzy zębów, a rwąca woda tworzyła tam niemal całe wodospady.
To było płukanie, mówili dąbrowianie, gdy beczki już opustoszały. Lubili oni wykonać swoją pracę sprawnie.
W pewnej chwili w Dąbrowie zrobiło się bardzo jasno, czyżby nowe słońce wzeszło, dziwili się wszyscy. Na niebie nie było jednak drugiego słońca, to zęby Henryka Ruty świeciły takim blaskiem gwałtownym, aż najbliższych oślepiło. Ja sam zakrywałem obu rękami oczy, wołając bardzo głośno: zamknij usta Henryku, bo oślepisz nas. Teraz Henryk Ruta się roześmiał,
a całą wieś łącznie z lasem zalała powódź słoneczna, każdy ząb bił jak sto błyskawic jednocześnie zebranych, a brzegi tej jasności przypominały wielkie złote jezioro. Oślepieni dąbrowianie cofali się do tyłu, narzekając: dlaczego myśmy go tak szybko ochrzcili.
Cofnąć się, wołał sołtys, cofnąć się, tu nie ma co stać, już jest po chrzcie i po koniecznych na początku powitaniach, teraz nie ma co stać. Sołtys wymachiwał rękami, tak jakby łapał jakieś dzikie muchy albo straszył przelatujące wzdłuż Dąbrowy ptaki. Dąbrowianie rozpędzili się tak gwałtownie, że wielu wyrżnęło głowami w płot, ale to wszystko przez tę wielką jasność, która biła i biła w oczy i temu, i tamtemu dąbrowia- ninowi, jakby ze złością, albo z zemsty. Trudno to było wszystko zrozumieć tak od razu.
Kiedy dąbrowianie zgodnie z poleceniem sołtysa rozeszli się do domów, Henryk usiadł na środku drogi i kiwał się na wszystkie strony, tak jak to czynią drewniane pajace.
Co ci jest, dziwiła się Helena, przecież w Dąbrowie jest bardzo przyjemna atmosfera, a ty się kiwasz.
To nic, mówiłem, on teraz przechodzi wewnętrzną metamorfozę.
Henryk kiwał głową, że wszystko się zgadza, zgadza się to, co mówię. Okazało się jednak, że zapadał się coraz głębiej i głębiej, tak że zaledwie zmierzwione włosy wystawały mu ponad piaszczystą drogę. Trzeba by go za te włosy chwycić, mówiliśmy z Heleną, prze
cież to nie jest żadna sztuka. Kiedy jednak usiłowaliśmy je złapać, okazało się, że to nie były włosy, a korzenie brzozowe, dziwna rzecz, że one akurat tutaj wystawały. One muszq się ciqgnqć bardzo daleko, niemal do jeziora, mówiliśmy, ale żeby akurat na środku wsi wystawały, to niesłychane, dobrze, że sołtys ich nie widział, byłoby trudno to zaakceptować urzędowym pismem. Tymczasem w głębi ziemi leżał Henryk, a korzenie brzozy oplatały go naokoło, potem dotykały okien niektórych dqbrowian i biegły przez wieś w zwojach żylastych, niepodobnych do żywych istot. Henryk mógł jednak stamtqd swobodnie wyjść, co nam się ogromnie podobało, tak że gdy stawiał stopę na powierzchni ziemi, klaskaliśmy gorliwie oboje w dłonie tak długo, aż ciekła z nich krew.
Bywasz w różnych rejonach, Henryku, zaczqłem rozmowę, która się jednak nie kleiła, ponieważ nie wiedzieliśmy, co by dodać, aby to brzmiało w Dqbrowie w miarę przyzwoicie. Wreszcie usiedliśmy nad tymi korzeniami z Helenq, rozmyślajqc, jakby od tego wszystkiego naszego Henryka uwolnić. Okazało się to jednak niezwykle trudne. Myśleliśmy, że te korzenie to były twoje włosy — mówiliśmy, aby go zatrzymać na powierzchni. Nie zdało się to jednak na nic, wydawało się, że nawet nas nie widział. Kiedy znów wracał pod ziemię, wówczas podtrzymywaliśmy wszystkie korzenie, tak aby nie szarpały mu odzieży. Gdy natomiast głowę układał na kamieniach, wówczas rozlegało się wielo
krotne szczekanie psów. Nie trwało długo, a drzwi domów w Dąbrowie rozwarły się gwałtownie i wyszli dąbrowianie z chorągwiami w rękach, krzycząc: jak wyzwolenie, to wyzwolenie.
Czy już idą, spytał Henryk, podnosząc głowę do góry; tak, już idą, odparłem.
Przeszli obok nas z wielkim krzykiem, wołając: wyzwolenie. Nie zauważyli mnie, skarżył się Henryk i wysuwając głowę ponad powierzchnię drogi, zawołał: hej, tu jestem. Dąbrowianie wykonali błyskawicznie w tył zwrot i trzymając wysoko sztandary w swych muskularnych rękach, szli wyzwalać, w każdym razie tak krzyczeli. Tym razem również minęli Henryka, z tym że jeden bardzo masywny dąbrowianin wpadł pomiędzy te korzenie i zaplątał się w swój sztandar, był przy tym bardzo zły i atakował na prawo i lewo, aż piasek pryskał na wielkich odległościach. Za trzecim razem dąbrowianie zauważyli Henryka i zaczęli go okładać sztandarami, mówiąc: będziesz nas długo pamiętał. Wszystko odbywało się niemal błyskawicznie, tak że nie wiedzieliśmy z Heleną, o co chodzi.
Czy to ma być wyzwolenie zupełne, pytałem dąbro- wian, a oni kiwali głowami, że zgadza się. Furkot sztandarów nie ustawał, a Henryk pojawiał się raz blady, raz czerwony.
To jest wasza sprawa, wołał Henryk, nie moja; twoja też, krzyczeli dąbrowianie. Zewsząd nadciągały chmury
jakieś dziwaczne, bowiem stały przeważnie nad jeziorem, zaciemniając je swoim rozwlekłym kształtem.
Wreszcie Henryk wyszedł z ziemi i uciszył rękami wszystkie sztandary, i przemówił w te oto słowa: jesteście na dobrej drodze, szlachetni dąbrowianie, a to machanie sztandarami świadczyło o waszej tęsknocie za prawdziwą wolnością i rzetelną ideą, zrozumieliście, że tylko ja mogę was poprowadzić. Byliśmy tak dumni z naszego Henryka, że gładziliśmy jego nogi, tak jakby to były brzozy, a Helena uśmiechała się do mnie, dając do zrozumienia, że tylko duma może nas rozpierać, gdy przemówi Henryk Ruta. Tak było, stałem napuszony jak sto indorów, wcale nie patrząc na dąbro- wian, którzy wydali mi się w tej chwili chmarą robactwa pełzającego po ziemi. Henryk był wielkim człowiekiem, on nas poprowadzi do czynu, on nam wskaże prawdziwą drogę w krainę szczęścia, za nim wszyscy ruszą ławą. Tryumf wielki i duma, że odtąd Dąbrowa zacznie zwycięski pochód ku jasnej i świetlanej przyszłości, na końcu której Henryk ze swoimi pięknymi rękami będzie uciszał od nowa szum nieprzebranych sztandarów.
A teraz, skoro nam się tak wszystko dobrze ułożyło, dokąd pójdziemy, spytał Henryk.
A dąbrowianie z miejsca mu odpowiedzieli: tam, dokąd ty chcesz, Henryku. I wszyscy byli jak jeden mąż silni, zwarci, gotowi. Wtedy Henryk niezwykle energicznie wyciągnął rękę w górę i wskazał nią
10 - Leśna Dqbrowa
145
wprost do chlewa Bolesława. Było tam pełno świń, które się niczego nie spodziewały, gdy tłum dzielnych dqbrowian na czele z Henrykiem zasłonił im widoczność na świat.
Co tam jest, dopytywali się dqbrowianie z tylnych szeregów, on musi wiedzieć, twierdzili inni.
Tam sq moje świnie, ryknqł Bolesław, jakby go kto zarzynał, i puścił się galopem na samo czoło pochodu.
Henryk dał mu lekko znak rękq, że wie o wszystkim. Wtedy dqbrowianie zaczęli się głośno śmiać, że się tak pomylili, i ruszyli w zupełnie innym kierunku. Z przodu wymachiwał rękami Henryk jak prawdziwy i wielki wódz. Tym razem natknęliśmy się na wysoki stóg słomy i wielu dqbrowian utknęło tam głowami do środka, i trzeba ich było wyciqgać za nogi. Kiedy wy- trzepaliśmy im głowy ze słomy, Henryk, nie dajqc nikomu odetchnqć, skierował dqbrowian w żyto; tutaj tratowali maki i inne kwiaty, łopoczqc ponad głowami kolorowym płótnem sztandarów. Każdy szedł naprzód jak wielki bojownik o wyzwolenie, natomiast żyto tylko szumiało pod nogami. Dqbrowianie mieli ogień w oczach i mężne serca, taka wyprawa za wieś to dla nich nic, tym bardziej że miała wielki cel. Koniec wyprawy, zakomenderował Henryk, wyzwoliliśmy już całq Dqbrowę, a dqbrowianie zaczęli się cieszyć, że tak się szczęśliwie wszystko skończyło, bez ofiar i przelewu krwi.
Jesteśmy teraz wyzwoleni, głosił Henryk, a dąbro wianie zaczęli się z sobą witać od nowa, ponieważ istnieli teraz jako wolni obywatele.
JAKI ZWIĄZEK MIAŁY SŁONECZNIKI Z WYPROWADZENIEM AUGUSTA Z OGRODU
Wziąłem Henryka pod rękę i poszliśmy drogą do domu. Nie byłeś już u nas bardzo dawno, rzekłem, a teraz zjawiłeś się zupełnie nagle, jak widzisz, każde słowo wypowiedziane w Dąbrowie brzmi raczej banalnie. Ty byłeś w lepszym położeniu, jako leśny strzelec mogłeś na przykład Dąbrowę ominąć, nie byłoby tu wówczas żadnej improwizacji, z których już słyniesz. Ci poczciwi dąbrowianie wierzą w każde twoje słowo. Jeden but Henryka docierał do furtki, a drugi dopiero mijał sam środek Leśnej Dąbrowy. Kiedy zdumiony Henryk na mnie patrzył, rzekłem: niech cię to nie dziwi mój drogi, tak się w Dąbrowie dzieje na co dzień, zresztą spytasz Heleny, ona ci wszystko objaśni. Helena była akurat w ogrodzie i zasypywała swoje ślady świeżą ziemią, gdy stanęliśmy obaj pod jabłonią, trzymając ręce głęboko w kieszeniach. Jakaś złamana gałąź dotykała ziemi, wyglądało, że się jej skarży na
coś. Nasze postacie były w ten ogród jakby znienacka wtłoczone, oczy rozwarte szeroko zdawały się chłonąć obraz za obrazem, a przecież to był tylko ogród. Jakakolwiek szara postać nie wniosłaby tutaj nic nowego. Tak, tak, jakakolwiek szara postać. Siostra nasza wniosła tu jednostajny ruch rąk, które były tą szarością zaledwie naznaczone. Podniosła na nas oczy
i przez długą chwilę stała nieruchomo, wyglądało na to, że nie potrafi nas od tego tła odróżnić. Po chwili schyliła się znów, a włosy jej rozsypały się po ogrodzie, jak suche brązowe kasztany. Jedno pasmo dostało się tuż obok naszych stóp i byliśmy ogromnie przejęci widokiem tych włosów naszej siostry Heleny. Dąbrowianie nie mieli w tym żadnego udziału, pracowali bowiem w swoich własnych ogrodach. Wszyscy dąbrowianie mieli jabłonie, toteż nie byliśmy tu z Henrykiem niczym wyjątkowym, od tła można się przecież bardzo łatwo oderwać. Helena trzymała już jedną ręką furtkę i zamierzała rzucić się niezwłocznie do ucieczki. Wtedy wystąpiliśmy z Henrykiem na środek ogrodu, wtłoczywszy głowy pomiędzy szare wilgotne gałęzie. Wypadałoby coś powiedzieć, na przykład to, że ręka Heleny drży na żelaznej klamce, a jej nogi same spacerują po ogrodzie. Trochę zieleni pod płotem i to wszystko, czy warto w ogóle o tym mówić. Zauważyliśmy, że jedno pasmo włosów wisiało nad Dąbrową, lecz nikt we wsi nie gapił się w górę, musiało to więc mieć tu niewielkie znaczenie. Zresztą, czy były
to włosy naszej Heleny, to nie jest wcale takie pewne, w Dąbrowie było przecież więcej kobiet.
Kiedy tak staliśmy niezdecydowani w ogrodzie, jakaś ręka wsunęła się z zewnątrz przez furtkę, poszukując gorączkowo ust Heleny. Ta ręka nam się nie podobała, wyglądała z daleka zbyt potwornie, jakby zakrwawiona, a w każdym razie gęsto pocięta wzdłuż palców siniakami. Byliśmy pewni, że za tą ręką musi się ktoś ukrywać i to na zewnątrz ogrodu. W pewnym momencie jeden z gwałtownie myszkujących palców dotknął ust Heleny i rozległ się w całej Dąbrowie przeraźliwy krzyk. Jak sądzisz, Stanisławie, spytał Henryk, czy to był krzyk naszej Heleny. Tak sądzę, odparłem, za tą ręką ktoś się kryje, bez wątpienia. I znów szaro i jednostajnie, mimo że przy furtce było coraz większe poruszenie.
Nie musisz, Auguście, używać takich podstępów, rzekłem, możesz śmiało wejść do ogrodu. Głowa Augusta przeleciała najpierw przez sztachety, za nią ręce i nogi, i tułów, aż cały August uśmiechał się radośnie w ogrodzie.
To nie było potrzebne, stwierdził Henryk, przecież ty jesteś bardzo dobrym człowiekiem. August kiwał głową z uznaniem, co miało znaczyć, że tak, rzecz jasna, jest, on jest zupełnie tego samego zdania. Kiedy uzgodniliśmy nasze poglądy, wokół zrobiło się mglisto i szaro
i zaczął padać deszcz. Obserwowaliśmy te krople, które spływały po naszych rękach jak po nieczułych
przedmiotach i zastanawialiśmy się nad zmianami zachodzącymi w tym ogrodzie, przy czym nie chodziło wcale o brak liści lub ptaków śpiewających pomiędzy nimi, lecz o brutalną linię owych szarych gałęzi, co jest albo wielkim marnotrawstwem znaków, albo w ogóle dowodem ich braku. Gdyby nam było wolno puścić taki ogród w nieistnienie, marzyliśmy, gdyby tak choć jedna krucjata dąbrowian skierowana była przeciwko niemu właśnie. Ale, jak wiadomo, nasze myślenie jest zawsze czymś skażone, obecnie tym ogrodem właśnie, zatem nie trzeba nadawać mu istnienia podwójnego, z powodu owego skażenia właśnie.
August stał niepewny, to patrząc w niebo, to na nas, aż nagle wpadł do ogrodu kamień tuż pod jego stopy. Nie mógł powiedzieć, że to nie jest kamień, skoro wszyscy go widzieli, a Helena specjalnie pochyliła się do przodu, aby go zobaczyć. Był bardzo ostry i zarył się jednym końcem głęboko w ziemię. Po chwili wpadł do ogrodu drugi kamień, który wrył się jeszcze głębiej, lecz nikogo w swym locie nie zranił, ani nie zabił. Milczeliśmy, patrząc w to miejsce, aż Helena podniosła jeden z tych kamieni i podała go Augustowi; zostawił na jej dłoni ślad, podłużną szarą pręgę, poza tym nic się nie zmieniło. Po chwili August rzucił go na ziemię z powrotem. Dlaczego dąbrowia- nie wrzucają do naszego ogrodu kamienie, przecież to nie ma sensu, rozmyślaliśmy. Trzymałem jedną ręką najbliższą gałąź i wydawało mi się, że schyla się ona
ku mojej głowie coraz niżej, już zamierzałem odepchnąć od siebie gałąź, gdy cała korona jakby się nade mną pochyliła. Dziwne drzewa, zauważył Henryk, przecież nie ma zupełnie wiatru. Myślę, że to jest też sprawka dąbrowian, stwierdził August, oni po prostu tę koronę ku ziemi popychają. Wtedy dopiero zauważyliśmy, że pod płotem siedzi mnóstwo dąbrowian, którzy kreślą sobie na ziemi jakieś znaki.
Wy macie dobrze, rzekłem, tylko sobie siedzicie
i kreślicie znaki. Dąbrowianie podnieśli na nas przez moment oczy, po czym dalej zajmowali się swoimi znakami.
Po dość długim milczeniu jeden z dąbrowian rzekł: z tego ogrodu trzeba kogoś wyprowadzić.
My wiemy kogo, powiedziałem, możecie zaczynać. Nie trwało długo, a dąbrowianie złapali Augusta za ręce i skierowali w kierunku furtki już dawno otwartej na oścież. August oglądał się do tyłu na cały ogród, w którym myśmy stali, nie patrząc w jego stronę.
Czy to wyprowadzenie odbyło się zgodnie z regułami obowiązującymi w Leśnej Dąbrowie, spytał Henryk.
Tak, odrzekli dąbrowianie, wszystko odbyło się zgodnie z regulaminem. Dąbrowianie musieli tę odpowiedź dość mocno wykrzykiwać, ponieważ byli już daleko poza płotem. Jak widać, informacja w Leśnej Dąbrowie była znakomita, można ją było nawet przekazywać przez płot. To się musiało stać, rzekł Henryk,
a słowa jego zaległy wielkim ciężarem w całym ogrodzie.
Tymczasem przez furtkę znów wsunęła się ręka, mocno podrapana, ale ruchliwa. Wejdź, powiedziałem, czekamy na ciebie Auguście, najgorsze niebezpieczeństwo minęło. Wtedy do środka wszedł uśmiechnięty August, machając gwałtownie obu rękami.
Rozumiemy, że nie możesz się uspokoić, powiedział Henryk, ale w tym ogrodzie przygotowaliśmy miejsce dla ciebie. Helena posadziła w tym miejscu słoneczniki. Zaprowadziliśmy na to miejsce Augusta, który drżał, tak jakby go deszcz zimny chłostał po plecach. Mógłbym się skryć w tych słonecznikach, rzekł, gdyby już były wyrosły, udawałbym wówczas, że nie mam twarzy ani rąk, może by mnie nie zauważyli. Nie martw się, pocieszaliśmy go, w tym ogrodzie jest miejsce dla ciebie. Dąbrowianie chodzili naokoło ogrodu
i raz po raz któryś zaglądał do środka, i bardzo długo przypatrywał się Augustowi. Idący za nim najczęściej w takiej sytuacji popychali patrzącego gwałtownie, tak że twarz znikała zaraz błyskawicznie.
Naokoło ogrodu powstał cały korowód, rzekł Henryk, dobrze, że furtka jest zamknięta. Tymczasem na klamce spoczywała wciąż ręka naszej Heleny, ciężka jak letnie winogrono, zawisła jakby przelotem na tym żelaznym podparciu, widać wolała je bardziej aniżeli drewnianą sztachetę płotu. Zdawało się, że chmury mijają ją niby bezużyteczny przedmiot, chociaż dąbrowianie wrośli
w nie głowami, tak jak przystało na porządnych mieszkańców tutejszej wsi. Ręka musiała być nienormalna, skoro nie podjęła dialogu z chmurami, tak myśleli najmądrzejsi dąbrowianie. Snopy białego światła wystrzelały z niej wprost ku wieży kościelnej oraz najwyższym wierzchołkom jabłoni. Dąbrowianie usiłowali strącić te promienie kamieniami, lecz się to nikomu nie udało, kamienie przelatywały górą, gwiżdżąc i furkocząc podczas mijania poszczególnych głów dąbrowian. Było to więc wydarzeniem niezwykłym, aby ręka tak gwałtownie promieniowała. Henryk przechadzał się po ogrodzie z rękami założonymi w tył.
Kiedy już cały ogród był zalany niemai odurzającą jasnością, furtka gwałtownie się otworzyła i ukazali się w niej dąbrowianie z taczkami drewnianymi. Załadowali na nie całe snopy promieni i wywozili z ogrodu. Taczki skrzypiały, dzielni dąbrowiarie uginali się pod takim ciężarem, a kobiety za płotem witały ich jak zbawców albo jak bogów, którzy wracają z nieba. U nas światła ubywało, a Dąbrowa miała drogę zupełnie wyzłoconą, wiele plam jasnych rozrzucono też nad jeziorem i na gałęziach brzóz, tak że ładnie było w Leśnej Dąbrowie. Ręka naszej Heleny bladła i bladła, i poszczególne jabłonie wydostawały się z tej poświaty bardzo jasnej. Na dole, a więc po ziemi, turkotały koła taczek i słychać było ciężkie oddechy dąbrowian, C7asem tylko jeden drugiego nawoływał, aby się nie zgubić. Wywożenie światła z ogrodu trwało bardzo
długo, aż w końcu wrzucono nas troje na taczki i wywieziono na drogę, i oczom nie wierzyliśmy, gdzież to podziała się nasza dawna biała droga, bo na jej miejscu wiła się złota wstęga, po której szli dąbrowia- nie jakby wprost do nieba. Wielu szło boso, aby nie okaleczyć tej drogi złoconej, ginącej w okolicach nam nie znanych. Zarówno jednak bose stopy, jak i ciężkie buty zostawiały odbicie, tak jak się to dzieje w lustrze jeziora, i w sumie wydawało się, że idzie dwóch dąbrowian, jeden na górze, a drugi pod powierzchnią, a obaj dotykali siebie stopami. Może to było jedynie złudzenie, ale z daleka wyglądało, jakby dąbro- wianie byli obwieszeni kolorowymi bombkami, przypominającymi bańki mydlane, które za wszelką cenę usiłowano kiedyś zawiesić na choince zielonej.
Dokąd oni wszyscy idą, dziwiłem się.
Niesłychane, mówili, czyżbyś nie wiedział, Stanisławie, że to czas grabić siano. To wy tak tylko mówicie, nie dawałem się przekonać, jest późna jesień, kto
o tej porze grabi siano, a gdzie macie na przykład grabie, na plecach ich nie widać. Jak się potem okazało, dąbrowianie wcale nie szli grabić siana, lecz po prostu nie wiedzieli, jak z tej drogi zejść. Wreszcie jakaś wichura zaszła ich od tyłu i zostali stamtąd zmieceni, tak jak się to dzieje z suchymi liśćmi, które na ziemię opadły. Wielu dąbrowian zawisło na płotach, wielu leżało pod cudzymi domami, podobni do porzuconych naprędce szmat.
Teraz już wiem na pewno, mówiłem, że nie idziecie grabić siana, mówiłem ucieszony, że jednak to właśnie wiem.
ŚPIEW PIĘKNEJ MŁYNARKI TŁEM PRACUJĄCEJ MŁOCKARNI
Zamierzaliśmy z Henrykiem nalać sobie mleka do glinianych kubków, które podała nam Helena, gdy dąbro- wianie wytoczyff ołbrzymrą młockarnię na małych, ale silnych i grubych, żelaznych kołach. Toczyło się to gorzej niż stado ryczących krokodyli, jednostajnie, tak jakby poza tym ruchem nic godnego uwagi nigdzie nie było. To jest właściwa pora na młócenie, rzekł Henryk, dotykając lekko ręki Heleny z podziękowaniem za białe, niemal wzburzone a ciepłe jeszcze mleko. Późna jesień jest tą porą, w której trzeba młócić, dodałem z wielkim przekonaniem. Siedząc na ganku obserwowaliśmy przewalającą się przez drogę, jak burza, maszynę do młócenia zboża. Dąbrowianie parli naprzód, byli to bowiem ludzie bardzo silni. Młockarnia jęczała, jakby w nagłych boleściach, a droga uginała się pod jej ciężarem. Nagle ni stąd, ni zowąd zaczęła działać
i ruszyła pełną parą, a zdumieni dąbrowianie skryli się za węgłami domów. W górę szły plewy, tak jakby
strzelano nimi z armat, a grube zboże sypało się wprost na drogę i okoliczne pola; była jeszcze słoma, którą wiatr roznosił całymi wiechciami, bijąc nią po twarzach niektórych dąbrowian, zwłaszcza tych, co nie zdążyli w porę umknąć. Zdarzało się, że pojedyncze ziarna siekły nas po twarzy, tak że z przeciętej skóry wykwitały drobne kropelki krwi. Raz po raz któryś dą- browianin wyglądał zza rogu domu i w tym samym momencie dostawał pędzącym od dłuższej chwili w jego kierunku wiechciem w oczy. Innym razem dobrze ukryty dąbrowianin miał pełne włosy plew, które spłynęły tam niespodziewanie z wirującej ponad domami trąby powietrznej. Ale trudno, nie czas było narzekać podczas młocki, po prostu musiało się to wszystko odbyć w Leśnej Dąbrowie, ponieważ była na to odpowiednia pora, a to dużo znaczy.
Piliśmy białe mleko na ganku z Henrykiem i Heleną, trzymając oburącz gliniane kubki, zupełnie spokojni, mimo że taki żelazny smok rżał na środku Dąbrowy, a wszyscy mieszkańcy siedzieli ukryci za masywnymi ścianami domów. Nad Dąbrową szalała słoma zupełnie pusta, może niosła ze sobą zaledwie pojedyncze kalekie ziarna. W razie niebezpieczeństwa będziemy udawać kamienne posągi, rzekł Henryk, dąbrowianie tej sztuki nie znoją, ja natomiast nauczyłem się jej w świecie, w którym dotąd żyłem.
Naraz okno wysoko w młynie gwałtownie się otworzyło i córka młynarza, Regina, wyciągnęła ręce w kie
runku zboża, śpiewając pieśń o późnej jesieni.
Czy to już jest ten niebezpieczny moment, spytaliśmy Henryka.
Nie, odpowiedział, ten śpiew nam nie zaszkodzi.
Słuchaliśmy go więc urzeczeni, ponieważ był on piękniejszy niż wszystko w Dąbrowie. Spójrzcie na jej usta, mówił Henryk, to nie są usta żywej młynarki, wyglądają tak, jakby były ze szkła, ja się na tym bardzo dobrze znam, dodał, ponieważ spotykałem takie usta w świecie, w którym dotąd żyłem.
Dlaczego jesteś taka piękna, młynareczko, pytaliśmy, czy naprawdę masz złote włosy i szklane usta, dlaczego wyciągasz ręce na pół Dąbrowy, czy masz w tym jakiś cel.
Jesteście w błędzie, rzekła młynarka, ja nie mam z pięknością nic wspólnego, tu w tym oknie załamują się po prostu obrazy różnych okolic. Nie mogliśmy w to uwierzyć, a Henryk podał jej gliniany kubek pełen mleka, aby się z nami napiła, ale w tym momencie okno się zamknęło i młyn pozostał znów pusty. Gdy młockarnia stanęła, zepchnęli ją na podwórze sołtysa
i nakryli brezentową płachtą, tak aby na nią deszcz nie padał. Następnie zabrali się do podziału zboża, sołtys nakładał każdemu dużą łopatą ciężkie ziarno do plecaka, do worka albo wprost do fartucha. Dą- browianie ustawili się w kolejkę. Zboża było dość, każdy z dąbrowian otrzymywał pełne naczynie, które ze sobą przyniósł. Niektórzy podstawiali miski i sołtys
mówił im, aby sobie przynieśli coś większego, na przykład worek, wówczas ci z miskami przynosili sobie worki.
Każdy z dąbrowian wlókł na plecach pełno zboża, tyle, ile mógł akurat unieść. Dzieci też niosły zboże. Teraz każdy miał dużo zboża w domu i mógł sobie upiec chleb, dobry chleb, chrupiący i świeży, każdy mógł sobie teraz upiec dużo chleba. Henryk też niósł swoją porcję zboża, i ja, i Helena w fartuchu, Augusta bowiem w Dąbrowie już nie było. Szkoda, że nie ma już Augusta, narzekała Helena, on był bardzo silny, przyniósłby do domu dużo zboża. Z daleka wyglądało tak, jakby dąbrowianom wyrosły olbrzymie garby, a na tych garbach można by urządzić polowanie na grubego zwierza.
Teraz dąbrowianom było bardzo dobrze, byli szczęśliwi i radośni i mogli ze spokojem oczekiwać przyszłości. Spokojny wzrok słali jeden drugiemu, a czasem w przestrzeń pozbawioną smutku. Kobiety uplotły sobie wieńce i włożyły na głowy, tak że owe jesienne kwiaty z ich włosami tworzyły prawdziwą kaskadę stłumionych kolorów letniego nieba, wychodziły często na drogę w tych wiankach i z rękami, które pachniały zbożem. Henryk się bardzo dziwił, mówiąc, iż w Dąbrowie bardzo słabo oddzielają czas uroczysty od takiego zwykłego, gdy młockarnia jest w pełnym biegu. Byłem zdania, że czas ten nie da się w ogóle oddzielić. Podczas gdy myśmy to wszystko rozważali, dąbrowianki
po prostu chodziły w wiankach, a mężczyźni z pojedynczymi kwiatami w klapach marynarki. Ażeby wnieść do naszych rozważań moment działania, upletliśmy piękny wianek, dopasowany akurat do głowy Heleny. Jak szczęśliwi byli teraz dqbrowianie; aż echo ich głosów opuszczało Leśną Dąbrowę niechętnie. Również kolory usiłowały pozostać na zawsze w tej wsi, lecz się to im w żaden sposób nie udawało.
O TYM JAK DĄBROWIANIE KOŁYSALI DZIKIE GĘSI W DREWNIANEJ KOŁYSCE
Nad Leśną Dąbrową przelatywały dzikie gęsi, co było zupełnie zrozumiałe ze względu na późną porę jesienną. Zdarzało się, chociaż rzadko, że niektóre z nich gubiły pióra w locie, jeżeli więc nie wiał zbyt silny wiatr, wówczas to pióro spadało najczęściej na drogę, a idący tędy mieszkańcy Dąbrowy albo po nim deptali, albo niechcący kopali na bok. Bywało tak, że patrzyli akurat w górę, ponieważ nad ich głowami owe gęsi przelatywały.
Istnieje, jak widać, wierność, powiedziała Helena, wskazując na owe gęsi. Nasz ganek był ocieniony do połowy gałęziami wiśni, tak że wydawało się, iż owe
ptaki wypadają znienacka, gdzieś z do>łu, i śpieszą się, by umknąć przed naszymi oczami. Tak, rzecz jasna, wcale nie było, działo się tak tylko z tego względu, iż mieliśmy zbyt mały skrawek nieba do obserwacji pomiędzy wiśniami. Gdybyśmy byli w izbie i patrzyli przez okno, wówczas sytuacja wcale nie byłaby lepsza, ponieważ jedna gałąź zwisała akurat nad obu oknami. Tak że to było wszystko jedno, czy staliśmy na ganku, czy patrzylibyśmy przez okno z izby. Wydawało się, że istotne jest to, żeśmy te gęsi widzieli. Żadnego szmeru nie było teraz słychać w Dąbrowie.
Nie trwało długo, a ciszę przebił dość potężny szum skrzydeł, to owe dzikie gęsi usiadły na ganku i stały tak długi czas, w nas wpatrzone, a ich oczy robiły się coraz bardziej okrągłe, tak jakby z przerażenia albo wielkiego zdumienia. Swoimi nagimi, zaczerwienionymi od wiatru stopami dotykały kamiennych płyt ganku
i były dzięki temu coraz chłodniejsze. Zwrócone były tyłem do drogi, tak że dąbrowianie byli pewni, że te dzikie gęsi z ręki karmimy, co rzecz iasna, nie było prawdą. Henryk wziął strzelbę i wycelował pierwszej gęsi prosto w łeb, i podczas strzału rozsypały się po ogrodzie pióra, puszyste, ciepłe i miękkie. Pozostałe gęsi zaczęły Henryka dziobać po twarzy i rękach, aż do krwi. Co one z tobą robią, wołała Helena i wyganiała gęsi z ganku. Odeszły na parę kroków w głąb ogrodu, ale po chwili znów wróciły; tym razem klaskały łapami o kamienie, tak jakby biły nam brawa. Myśmy
orientowali się jednak, że to nie były żadne brawa, lecz zwykłe gęsie tupanie. Przesunęliśmy się we trójkę na krawędź ganku i obiema rękami zepchnęliśmy dzikie gęsi do ogrodu. Tam była tylko szara ziemia
i gdzieniegdzie zwiędłe kwiaty, zostawiły więc one swój ślad w postaci wykutych w tej szarzyźnie łap, co przedtem ścigały się z wichrami w najrozmaitszych kierunkach. Na ganku takich śladów nie było, ponieważ trudno byłoby zostawić gęsiom swoje odbicie w kamieniu. Teraz z kolei przyszli dqbrowianie i klęcząc na ganku odmawiali pacierze. Helena zamiotła poszczególne płyty kamienne, zwłaszcza wymiotła je z pierza, które się tu obficie walało. Kiedy już było czysto, dąbrowianie otworzyli swoje dłonie, na których zakwitły białe róże.
Macie jakieś wewnętrzne ogrody, rzekłem, o wiele piękniejsze aniżeli ten nasz szary, jesienny. Tutaj nie ma róż, a na waszych rękach sq.
Dąbrowianie byli ogromnie zadowoleni z tych moich słów i wyciągali ręce jak najdalej umieli, niektórzy ponad dach naszego domu.
Wiem, czego chcecie, pragniecie być kołysani do snu, rzekłem, dlatego wam te róże tak gęsto kwitną.
Dąbrowianie kiwali głowami, że teraz nastąpił czas na kołysanie, wielu już spało do góry brzuchami pod zimnymi płytami ganku. Tam jest chłodno, stwierdziliśmy z góry, lecz to nic, tamci już chrapali i nas nawet nie słyszeli. Większość jednak czekała, uśmie
li — Leśna Dqbrowa
161
chajqc się do nas. Wówczas ścięliśmy z Henrykiem najtęższą jabłoń i wyciosaliśmy olbrzymią, niemal na pół Dąbrowy sięgającą kołyskę. Naznosiliśmy do jej wnętrza suchych liści i paproci, a na sam wierzch posypaliśmy gęsie pióra, leżące uprzednio na ganku. Z kolei przystawiliśmy do jej boku drabinę, po której dąbrowianie mogli do tej kołyski wejść. Kiedy tylko przebrzmiało echo ostatniego ciosu topora, dąbrowianie zaczęli jq z całej siły popychać, z lewa na prawo
i z prawa na lewo. Kołysanie było wielkie, odchylaliśmy głowy rytmicznie do tyłu i do tyłu, aż słońce uciekało w popłochu, jakby przerażone tym dziwnym kołysaniem w Dąbrowie. Wewnątrz spały sobie dzikie gęsi nieruchomo, tak jakby przed chwilą z obłoków zleciały zmęczone i niewyspane. A dąbrowianie się rozpędzali coraz gwałtowniej, aż kołyska trzeszczała, jak gdyby od wewnqtrz smagały ją okrutne boleści. Rzucała się z jednego krańca Dąbrowy w drugi, a dąbrowianie w tych momentach odskakiwali z wielkim pędem w tył,
i znów w tył. Niektórzy odbijali się od domów albo od płotów jak piłki, inni wpadali w głąb lasu, ale z tym większą zaciętością wyskakiwali, aby odepchnąć drewnianą kołyskę, tak że o mało co dzikie gęsi z tego ciepłego i rozkosznego wnętrza nie wypadły. Razem z nimi zdawało się, iż cała Dąbrowa się kołysze, a nawet las i wzgórza. Było to, rzecz jasna, tylko złudzenie. Niektórym dqbrowianom wiatr rozwiewał marynarki, tak że przypominali nadęte balony, inni mieli oczy
rozszerzone i dłonie rozczapierzone, wszystko z powodu wielkiego wysiłku. Ileż razy podbiegali w tył i w przód, aż pięty czerwieniały z gwałtownego uderzania w grudę. Nie oglądali się na boki, tak aby nie rozpraszać sobie uwagi i wykonać tę pracę tak jak każdą inną, solidnie i dokładnie. Jedna z kobiet zawadziła o płot i rozdarła sobie fa^ ^ ale nie było czasu na zmartwienie, należało działać idzem ze wszystkimi dą- browianami, toteż pędziła kobieta z rozdartym fartuchem ile sił, aby wesprzeć swymi ramionami wspólną siłę mieszkańców Leśnej Dąbrowy.
Tak więc zasnęły dzikie gęsi w drewnianej kołysce, którą kołysali dąbrowianie na środku swojej wsi. Słońce powoli kryło się za lasem, a ci nie ustawali w kołysaniu; zachodziło pytanie, co będzie się działo w nocy, gdy widoczność jest ograniczona i trudno będzie dojrzeć wnętrze tej drewnianej kołyski. Dopóki jest dzień, wszystko jest dobrze, ale co będzie w nocy.