Christina Dodd
Zamki na Niebie
(Castles in the Air)
Przełożyła Zuzanna Sikorska
Anglia, rok 1166
Miała wszystkie zęby.
Rajmund odetchnął ciężko. Owinięta była w tyle warstw ubrania, że ledwo ją rozpoznał. Opierała się wszystkimi siłami swego drobnego ciała, lecz na tle sinych ust wyraźnie widać było białe zęby. To oznaczało, że jest w dobrym zdrowiu i wystarczająco młoda, by rodzić dzieci.
Próbował podsadzić ją na konia, ale wywinęła się z jego objęć i upadła na leśną ścieżkę. Podniosła się natychmiast, a jej wola ucieczki zrobiła na nim ogromne wrażenie. Rajmund nie odpuścił jej jednak – zbyt wiele miał do stracenia, by zawracać sobie głowę babskimi fochami. Brnęła w śniegu, który okrywał ziemię jak mgiełka, a on złapał ją i owinął peleryną tak ciasno, że na próżno wierzgała nogami i rękami. Podrzucił ją do góry, przerzucił przez siodło. Wsiadł na konia, zanim odzyskała oddech. – Spokojnie, Julianno, spokojnie – powiedział łagodnie i poklepując ją po plecach, ponaglił konia.
Mimo tej łagodności walczyła dalej. Kopiąc nogami na wszystkie strony, próbowała ześliznąć się z siodła. Ten opór wydał mu się niezrozumiały. Niezrozumiałe było też to, że pragnął ją pocieszyć, jak gdyby była dzikim ptakiem, którego on próbuje oswoić.
A może współczucie wzbudził w nim fakt, że nawet nie krzyknęła. Od chwili, gdy wynurzył się zza drzew, nie wydała z siebie nawet jednego dźwięku. Opierała się tylko z dzikim uporem.
Kto wie, może po prostu nie mogła mówić. Była zawinięta jak kukła, jej głowa obijała się o koński brzuch i Rajmund zaczął się zastanawiać, czy oddycha. Nachylił się i dotknął jej twarzy. Te same mocne zęby, które tak wcześniej podziwiał, wbiły mu się głęboko w ciało. Przeklął i wyszarpnął dłoń, zaszokowany jej gwałtownością. Nie mógł powiedzieć, że jest zdziwiony, bo czy nie wydawała mu się podobna do dzikiego stworzenia? Sam zawinił niedbałością, oblizał więc kroplę krwi i wsunął dłoń pod pachę, by ją ogrzać.
Jej ciężki oddech rozdzierał ciszę i zamarzał w powietrzu. Wydawało się, że nagie, pokryte szronem drzewa zdzierają z nieba śnieg, który sypał nieustannie, cienką warstwą bieli wypełniając przestrzenie między suchymi liśćmi. Do diaska! Był mróz i z każdą chwilą robiło się coraz zimniej. – Zaraz tam będziemy – powiedział głośno i przytrzymał ją mocno, ponieważ znów zaczęła się miotać.
Gdy wjechał na szczyt wzgórza, uderzył go strumień zimnego powietrza. Zaparło mu dech. Burza śnieżna już nie wisiała w powietrzu – była faktem. Świat ograniczał się do białego korytarza, który otwierał się tuż przed nim i zamykał, kiedy tylko przejechał. Leśna chata była niedaleko, lecz Rajmund martwił się o kobietę, leżącą nieruchomo na końskim grzbiecie. Nachylił się nad nią, chcąc ją ogrzać ciepłem swego ciała.
Schowany zza wzgórzem domek, pełen drew na opał i suchego prowiantu, już wcześniej okazał się podarunkiem od Boga. Domyślał się, że to lady Julianna z Lofts kazała zaopatrzyć go dla wędrowców. A on, Rajmund, wykorzysta to schronienie, by ją porwać.
– Jeszcze parę kroków, milady. – Oddech zamarzł na szalu osłaniającym usta. Uznał, że uczciwie będzie ją ostrzec, gdyż jego dotyk zdawał się napełniać ją odrazą. Zeskoczył z siodła i pociągnął ją na dół. Próbowała ustać na nogach, ale nie mogła – kolana ugięły się z zimna czy ze strachu. Pociągnął ją za sobą jak niedźwiedź swoją zdobycz i szeroko otworzył drzwi. –Już jesteśmy – powiedział niepotrzebnie. – Przywiążę tylko konia. W środku jest ogień. Gdybyś zechciała usiąść na słomie, dopóki nie skończę...
Patrzyła szeroko otwartymi oczyma, jak Rajmund opuszcza rygiel i czmychnęła do małego pomieszczenia na tyłach. Przez szpary w przepierzeniu widział ją krążącą po niewielkiej izdebce. Wyglądała jak oszalała.
W zagłębieniu na środku chaty palił się ogień. Dym wydobywał się przez niewielki otwór w strzesze i topił wpadające płatki śniegu. Płomienie przyciągnęły Juliannę; wyciągnęła dłonie do ognia i rozglądała się w oszołomieniu. Szpary w ścianach pozatykano szmatami, okno zakryto kocem. Proste łóżko okryte futrami stało w jednym rogu, a w drugim znajdowała uprząż. Jedyne drzwi znajdowały się za jego plecami, były więc@
Chciał dać Juliannie trochę czasu, by mogła przyzwyczaić się do nowego otoczenia, niespiesznie więc karmił i oporządzał silnego wałacha. W końcu nie mógł już dłużej zwlekać. – Przytulnie tutaj, milady. Przetrzymamy burzę.
Zamrugała, chcąc pozbyć się płatków śniegu topniejących na rzęsach i popatrzyła na niego. Cóż takiego zobaczyła, że skrzywiła się z niesmakiem? Był tylko mężczyzną, chociaż może wyjątkowo wysokim. – Powinnaś zdjąć ubranie, jest mokre – powiedział.
Oczekiwał, że znów będzie uciekać, ale ona wydawała się zahipnotyzowana jego widokiem i patrzyła na niego tak, jakby był wygłodzonym niedźwiedziem. Wzdrygnęła się, kiedy zdjął z jej ramion ciężki od śniegu płaszcz. Ściągnął z dłoni rękawice, zastanawiając się, co też znajduje się pod ciężkim kapturem i szalem opadającym na twarz.
Wiedział, że spędzi z tą kobietą resztę życia i czuł się rozdarty. Od kiedy król Henryk przyrzekł mu jej rękę, Rajmund często się zastanawiał, jak ona wygląda. Zaraz ją zobaczy, cóż znaczyło więc jeszcze parę chwil.
Drżała i to przegnało chwilowe tchórzostwo. Rozwiązał jej kaptur, odwinął szal i zdał sobie sprawę, że jest nie tylko młoda i zdrowa.
Bez wątpienia nie była zasuszoną wdową. Ani kaleką, czy też ponurą wiedźmą. Lady Julianna miała gładką skórę, była wysoka i ładna. Może nie piękna, ale jego oczekiwania były początkowo tak niewielkie, że mógłby ją za taką uznać. Kosmyki błyszczących miedzianych włosów wymykały się spod kapelusza i spadały falą na czoło. Jej usta były zbyt pełne, jak na szczupłą twarz, której wysokie kości policzkowe i kwadratowa szczęka nadawały wygląd rzeźby. Oczy o kolorze bławatków nawet nie mrugnęły. Nie chciała by ją rozbierał ani masował dłonie przywracając krążenie. Oczy wysyłały jasny sygnał: chatka to więzienie, a on jest najpodlejszym ze strażników.
Mimo woli obudziło się w nim współczucie. Rajmund z Avarache zbyt dobrze wiedział, co to niewola.
– Jesteś taka blada – powiedział. Okrągła, fioletowa blizna szpeciła jej policzek, ale postanowił to przemilczeć. – Zmarzłaś na kość?
Przyglądała mu się jak osaczona wilczyca.
– Twoje piegi są jak kawałeczki cynamonu w przejrzystym winie. – Podniósł dłoń, by dotknąć fascynujących kropeczek, lecz ona odrzuciła głowę w bok. Ubodło go jej milczenie i odraza malująca się na twarzy. – Nie chcesz, żebym cię dotykał? – zapytał. Ponownie zbliżył rękę. – To mi powiedz. Cofnęła się niepewnie. – Nie!
– Aha. – Rozluźnił się. – Potrafisz mówić. Byłem ciekaw, czy przetrwamy tę burzę w milczeniu. Dorzucić do ognia? – Przeniósł drwa w stronę paleniska, ułożył je w stos i ukląkł. – To groźna burza, wiedziałaś o tym? Nie, oczywiście nie wiedziałaś, w przeciwnym razie nie wyszłabyś z zamku w taką pogodę. – Spojrzał na nią i zauważył z zadowoleniem, że przysuwa się do ognia. Napotykając jego spojrzenie, omal nie odskoczyła w tył, odwrócił się więc i zajął ogniem. –Z pewnością ktoś o twojej pozycji mógł wysłać do wsi jedną ze służących. Jesteś lady Julianna z Lofts, zgadza się? – Nie odpowiadała, więc obrócił się. – Zgadza się?
Stała z boku, bliżej sterty drewna, ale wciąż wystarczająco blisko, by mógł jej dotknąć. Wyciągnął rękę. – Tak – przyznała.
Dym kazał mu zmrużyć oczy; przyglądał się spiętej sylwetce, zastanawiając się, cóż takiego zamierza. Jej dłonie zamykały się i otwierały w powietrzu, wydawała się przygotowywać do działania. Ta odważna kobieta wyglądała jak giermek przed pierwszą bitwą – kłębek nerwów i zniecierpliwienia. Powoli obrócił się do paleniska. Nadstawiając uszu, zagaił: – Zaiste, to ciekawe. Potrafisz tylko mówić „tak” i „nie”.
Gdzieś z tyłu przesunęło się polano.
– Jeśli mężczyzna jest skazany na więzienie z kobietą, to może i lepiej, żeby była małomówna. – Zamarł i poczuł, że na karku cierpnie mu skóra. Usłyszał świst wciąganego powietrza, obrócił się i zobaczył, że prosto na jego głowę spada wielki drewniany kloc. Rzucił się na nią. Polano uderzyło go w ramię, a następnie wypadło z jej dłoni. Oboje potoczyli się do tyłu i upadli na twarde klepisko. Omal jej nie zgniótł, ale to ona chwilę wcześniej o mało nie roztrzaskała mu czaszki.
Chociaż rozumiał jej desperację, nie mógł powstrzymać się od krzyku: – Na świętego Sebastiana, cóż ty takiego wyrabiasz?
Krzyk rozniósł się echem. Zamknęła oczy i skuliła się, oczekując ciosu.
Nic się jednak nie wydarzyło.
Leżał na niej jak nieruchomy kloc. – Coś ci się stało? – zapytał i westchnął.
Potrząsnęła głową i otworzyła oczy. Szal odsłaniał tylko jego oczy i usta. Patrzył na nią uważnie, świdrując wzrokiem. Wełniana czapka zakrywała mu głowę, spod niej wystawały czarne włosy. Nie poznawała go. Był obcym, jednym z mężczyzn, których obawiała się najbardziej. Wstrząsnął nią dreszcz. W jego spojrzeniu znów pojawiło się współczucie, które, nie wiedzieć czemu, wlało miarkę odwagi w jej tchórzliwą duszę. Nie chciała współczucia, nie miała zamiaru go przyjąć. – Złaź ze mnie.
Kąciki jego oczu załamały się, wiedziała, że się uśmiecha. – Nie tylko potrafisz mówić, ale nawet wydawać rozkazy.
– Ale czy ty potrafisz słuchać? – rzuciła ostro.
Oprzytomniał i odpowiedział, ważąc słowa: – Potrafię. Jeśli chcesz wiedzieć, jestem tresowaną małpką.
Zdziwił ją ten gorzki ton. Wstał i potrząsnął obolałym ramieniem. Podniósł je, wykręcił, a kiedy już się przekonał, że jest sprawne, odezwał się: – Świetny zamach, milady.
Zagapiła się na niego, próbując odgadnąć jego nastrój. Ogarnęła spojrzeniem zdarte skórzane buty, wytworny niegdyś materiał peleryny i zastanowiła się. Oparła się plecami o ścianę i stanęła na nogach. – Co to jest małpka?
Na jego twarz wróciło rozbawienie. Wyciągnął rękę, żądając, by ją przyjęła i powiedział: – Podejdź do ognia, to ci wytłumaczę.
– Nie.
Ledwie wypowiedziała te słowa, jednym wielkim susem znalazł się tuż przy niej. Znów uświadomiła sobie, jaki jest wysoki i że nie ma się gdzie ruszyć. Do stóp wracało krążenie, a razem z nim mrowienie wynikające z odmrożeń. Szczękała zębami z zimna i nie mogła nad tym zapanować.
– Nie bądź niemądra. Podejdź do ognia.
Zęby zaszczekały głośniej, więc posłuchała w końcu, wielkim łukiem omijając wyciągniętą dłoń. Bała się, że jeśli nie posłucha, on jej dotknie.
Co zresztą zamierzał. Irytował ją fakt, że doskonale wiedział, jak nią manipulować. Czuła się jak kukiełka w rękach sprawnego lalkarza. Jej złość była tym większa, że robił to dla jej dobra, nie zostawiając miejsca na racjonalny sprzeciw.
– Jestem zaręczona z mężczyzną, któremu zapłacisz za to gardłem. – Słowa te wydobyły się z ust bez udziału myśli, ale poczuła satysfakcję, widząc niepokój na jego twarzy.
– Zaręczona? A kim jest narzeczony?
– To Geoffroi Jean Louis Rajmund, hrabia Avarache.
– Ach, tak. – Rozluźnił się i ukląkł, aby odwinąć zamarzniętą wełnę z jej kostek. – Od dawna jesteś zaręczona?
– Od ponad roku.
– Narzeczony się ociąga?
– Nie! To znaczy, zaręczono nas na królewskim dworze, przez pełnomocnika.
– I wciąż jeszcze nie ma ślubu? Poruszyła się niespokojnie. – Byłam chora. Spojrzał na nią bacznie. – Nie wyglądasz na chorą.
– Najpierw ja byłam chora, potem moje dzieci. – Na jego twarzy malowało się uprzejme niedowierzanie. – Potem była zima, a niebezpiecznie jest przekraczać morze przy takich wichurach. Potem było lato i musiałam czekać na żniwa i...
Roześmiał się i zdała sobie sprawę, że nie zabrzmiało to wiarygodnie. – Aha! Narzeczona się ociąga. Cały dwór pewnie boki zrywa.
– Nie! – zaprotestowała gwałtownie.
– A król musiał pękać ze śmiechu. Taka zniewaga dla lorda Avarache!
– Ojej! Zniewaga była niezamierzona – zaczęła z nadzieją, że jego, jak również samą siebie, przekona. – Jest przecież groźnym wojownikiem. Krzyżowcem.
– To, że uczestniczył w wyprawach krzyżowych, nie czyni z niego groźnego wojownika. Niektórzy krzyżowcy to zwykli mazgaje. – Wciąż zajęty jej obuwiem, uniósł w górę jej stopy i po jednym zdjął buty.
Zachwiała się i niemal upadła, nie chcąc go dotykać. W ostatniej chwili duma ustąpiła na rzecz rozsądku i Julianna chwyciła go za ramię. Między jej palcami a jego skórą znajdowało się tyle warstw ubrania, że ciepło ciała nie zdołało przeniknąć wilgoci i zimna, które otaczały go niczym obłok. Pierwszy raz od trzech lat dobrowolnie dotknęła mężczyzny.
Nie mógł tego wiedzieć, ale to on wymusił ten dotyk, pozbawiając ją równowagi. Gdyby tylko zechciał spojrzeć w górę, lecz on nie spuszczał wzroku ze stóp, z których odwijał onuce. Pokorny jak służący, pomyślała gorzko. Akurat. Każdy gest, każdy postępek był starannie i przemyślnie zaplanowany i wykonany.
Wiedział, jak bardzo bała się dotyku i zmusił ją, by go sama dotknęła.
Może chciał jej udowodnić, że jest z krwi i kości, ale ona znała niebezpieczeństwo związane z tego rodzaju mężczyznami. Och, tak, znała aż nazbyt dobrze. Bezwiednie dotknęła okrągłej szramy na policzku i zaprotestowała: – Rajmund nie jest mazgajem! Saraceni wzięli go w niewolę, a on uciekł, porwał jeden z ich statków i pożeglował z powrotem do Normandii.
Miał ciepłe dłonie, a ona lodowate stopy. Wprawnymi ruchami masował każdy mięsień i po chwili krążenie wróciło.
– Nie powinnaś wierzyć we wszystko, co słyszysz, milady.
– To prawda! – Powinna się zaniepokoić docinkiem, ale rozbawiony ton mężczyzny odarł te słowa z wszelkiej złośliwości. Poczuła się tylko urażona.
– Tak mówisz?
– To prawda! – Wciąż miała nadzieję i zamiar go przekonać. – Król przysłał list informujący mnie o zaręczynach. Opisał też wygląd i dzieje mojego narzeczonego.
Nie zrobiło to na nim wrażenia. – Co powiedział? Lekceważącym tonem powtórzyła poetyckie słowa: – Przystojny niczym noc. silny jak północny wiatr.
– Nie wierzysz?
Topniejący śnieg spływał z jej z nosa. Otarła go rąbkiem rękawa. – Wyglądam na głupią? Gdyby nawet był kaleką i wariatem, Henryk i tak wznosiłby peany na jego cześć. Chciał, bym nie zgłaszała żadnych wątpliwości, dopóki zaślubiny się nie odbędą.
– A zatem jego waleczność jest pewnie też przesadzona.
Zagryzła wargę. Delikatny naskórek pękł pod naciskiem zębów i Julianna poczuła słony smak krwi. Tym razem logika ją zawiodła. Mimo to z uporem powtórzyła przekonanie, które było dla niej jedynym oparciem: – Ziemie, którymi w imieniu króla władam, są często najeżdżane przez Walijczyków. Henryk nie oddałby ich jakiemuś słabeuszowi. Lord Avarache to mężczyzna, którego należy się lękać.
Ścisnął jej palce. – Nie lękaj się go, pani. To tylko człowiek.
Wtedy do niej dotarło. Klęczący przed nią mężczyzna mówił po francusku, tak jak ona i wszyscy angielscy arystokraci. Jego akcent był jednak zupełnie obcy. Pochodził z królewskiego dworu, ale co go tutaj przywiodło? – Znasz go?
Położył na piersi rękę odzianą w rękawicę. – Ja? Hrabia obraca się w wysokich sferach. Plotki o jego pochodzeniu, charakterze i reputacji krążą po całym królestwie, ale nie można ich uznać za wiarygodne źródło informacji.
– No tak – powiedziała z namysłem. – Nie każdy, kto przebywał na dworze, rozmawiał z królem.
– No właśnie. Jestem ostatnią osobą, która mogłaby osądzać charakter tego twojego Avarache. – Zachichotał i potrząsnął głową. – Ostatnią, bez wątpienia.
– Ale czy wiesz...?
– Co? – chciał wiedzieć.
– Jest spokrewniony z królem?
– Tak mówią. – Szerokie ramiona podniosły się i opadły. – Ale kto nie jest? Połowa europejskiej arystokracji pochodzi z jego rodziny, druga połowa jest spokrewniona z Eleonorą. To znaczy z królową. Królową Eleonorą.
– Powinieneś okazywać jej więcej szacunku – zganiła go. – A więc Avarache jest królewskim kuzynem. Jest bardzo bogaty?
– Król?
Zza szalika widać było oczy tego zuchwalca, ale Julianna nie uwierzyła w minę niewiniątka. – Avarache. Pytam, czy moje ziemie to dla niego drobny kąsek?
Spojrzał na jej bose stopy. – Mam pończochy, które cię ogrzeją. – Sięgnął po torbę i zaczął czegoś szukać. Nie sądziła, że odpowie, ale w końcu odezwał się: – Avarache jest jedynym dziedzicem bogatych rodziców.
Wezbrała w niej złość. – W takim razie Lofts i Bartonhale będą dla niego niczym.
– Niekoniecznie, milady. – Spuścił głowę i nałożył suche, lecz dziurawe pończochy na jej stopy. – Jego rodzice nie są zbyt hojni. Trzymali go na krótkiej smyczy i skąpili mu funduszy.
– Ale to on jest hrabią Avarache.
– Kiedy się urodził, ojciec odstąpił mu jeden ze swych licznych tytułów. Mimo obietnic za pięknym tytułem nigdy nie poszedł dochód.
– Ile ma teraz lat?
– Trzydzieści pięć.
Z jej piersi wydobył się jęk. – Nie jest już pierwszej młodości.
Zaśmiał się, jak gdyby te słowa go zdumiały. – Słyszałem, że jest... całkiem nieźle zakonserwowany. Przynajmniej nie będziesz się musiała martwić o ziemie. Zadba o nie tak, jakby należały do niego.
Na jej usta cisnął się sprzeciw, spotęgowany przez zaborczość. – To nie są jego ziemie. Należą do mnie. To ja jestem jedyną spadkobierczynią mego ojca, niech Bóg go ma w swojej opiece. Kiedy byłam dzieckiem kazał mi poznać Lofts od podszewki. Twierdził, że inaczej ktoś z łatwością zabierze mi to, co według prawa do mnie należy. Kiedy przejęłam ziemie mojego męża, niech Bóg i jego ma w swej opiece, przekonałam się na własnej skórze, że to prawda. Mężczyźni chcą zabrać mi majątek podstępem albo jawną zdradą.
– Jesteś jedyną spadkobierczynią ojca i męża?
Słowa uderzyły ją z siłą wiosennej powodzi. Jak to się stało, że przyznała się do takiego majątku? Z pewnością wiedział, jak rozległe są jej włości – tacy awanturnicy zawsze to wiedzą – ale ona, w sposób niespodziewany dla siebie samej, jeszcze to potwierdziła. Kim jest ten łotr?
Wyciągnęła rękę do jego twarzy; odskoczył, jak gdyby chciała go uderzyć. Nadąsała się. – Twój szalik.
– Tym razem nie drgnął, a ona zdjęła materiał. Wypuściła go z dłoni, jak gdyby ją palił. Zielone oczy o niedorzecznie długich, czarnych
rzęsach powinny ostrzec ją o kłopotach.
Był bardzo przystojny. Więcej niż przystojny: pociągający, intrygujący. Jego zachowanie, na pozór spokojne i ciche, sugerowało coś, czego nie widać było na pierwszy rzut oka, lecz co niosło ze sobą obietnicę. Hebanowe włosy wymykały się na ramiona, wołając o pieszczotę kobiecych rąk. Był gładko ogolony, a wyraźnie zarysowany podbródek świadczył o dumie. Gładka rzeźba policzków przyciągała jej wzrok i budziła w sercu dziwne uczucie. Zdjęła mu czapkę. Wysypała się masa potarganych włosów, czarnych jak skrzydło kruka i jak na jej gust, o wiele za długich. Mimo to, nie mogła oderwać wzroku ani od nich, ani od barbarzyńskiego złotego kolczyka, który zdobił jedno ucho.
Zdała sobie sprawę, że on wciąż przed nią klęczy, cierpliwie czekając na koniec oględzin. Zdążył się pewnie przyzwyczaić, że kobiety – całe tłumy kobiet – często mu się przyglądają. Rozzłościła ją myśl, że jest jedną z wielu. Złościł ją fakt, że jego wygląd zrobił na niej takie wrażenie.
– Masz wielkie uszy – rzuciła nieuprzejmie. Zamrugał ze zdziwienia – Na zmysłowe usta wkradł się uśmiech.
Mój Boże, jak uśmiech dodawał mu urody! Kąciki oczu podniosły się, wokół nich pojawiły zmarszczki – nie był tak młody, jak z początku myślała. Kiedy się uśmiechał, w policzkach pojawiały mu się dołki. Usta, spierzchnięte od zimna, wołały o ukojenie. Zdała sobie sprawę, że trzyma się kurczowo za pas swojej sukni. Nie sądziła, że kiedykolwiek, gdziekolwiek znajdzie się mężczyzna, który będzie miał na nią taki wpływ.
Jak to możliwe? Gdyby wszyscy mężczyźni świata niczym lemingi biegli w stronę urwiska, rzucałaby im jeszcze smakołyki na zachętę. Ojciec twierdził kiedyś, że jest zbyt wrażliwa. Że zbyt łatwo się obraża, gdy mężczyzna traktuje ją jak swoją własność – jak towar, który zostanie skonsumowany dla rozrywki i przyjemności pana. To dlaczego teraz zachwycała się widokiem tego łajdaka, który tak podstępnie ją porwał?
Podniósł się, a ona powiedziała gładko: – Mój narzeczony już tu jest.
– Tutaj? Gdzie? – zapytał, przyglądając się jej uważnie.
– Na moich ziemiach. – Przez jego twarz przemknęły rożne miny, ale żadnej nie udało jej się rozszyfrować. Kłamstwo wywołało rumieniec; przetarła twarz i ściągnęła kapelusz, który upadł na klepisko. Nie podobało jej się, że mężczyzna tak się jej przygląda, więc rzuciła się, by podnieść nakrycie głowy.
Powstrzymał ją ręką, a ona instynktownie odwdzięczyła mu się kopniakiem. – Milady, sądziłem, że to już przerabialiśmy.
Wałcząc z paniką, poprzestała tylko na groźnym spojrzeniu.
Chwycił jej warkocz, zważył go w dłoni i wydął usta: – Mam nadzieję, że twój narzeczony nie ucierpi podczas burzy.
Zauważył, jak krótkie są jej włosy? Czy zdał sobie sprawę, że rozplecione sięgałyby jedynie do ramion? Czy czegoś się domyślał? Wyciągnął jakieś wnioski?
Spojrzał na jej ciało, owinięte w zimowe ubrania jak cebulka. – Ile warstw masz na sobie?
Poczuła palący wstyd. – To wyłącznie moja sprawa.
Kiedy uderzyła go polanem, krzyknął tak, że skuliła się ze strachu. Teraz nie miałaby jednak nic przeciwko, by znowu krzyknął. Jego twarz straciła wszelki wyraz, jak u człowieka, którego jeden rzut kości dzieli od niechybnego losu. Oczy zamieniły się w zielone sople lodu, a spokojny głos tak się obniżył, że musiała wytężyć słuch.
– Jeśli Julianna z Lofts zamarznie pod moją opieką, będzie to moja sprawa. Jeśli twoi ludzie powieszą mnie za to, to też będzie moja sprawa. Kiedy przywianą mnie do czterech koni, każdą kończyną do innego i strzelą z bata...
Zakryła twarz, zbyt zmęczona i zmarznięta, by zastanawiać się nad obrazami, które malował przed jej oczami. Jego oburzenie straciło na sile.
– A więc się rozumiemy. Obchodzi mnie, co masz na sobie, bo moje życie zależy od twojego stanu zdrowia. Ściągniesz chociaż zewnętrzną warstwę? – Odsunął się. – Moje intencje są czyste jak kryształ.
Intencje intencjami, ubranie trzeba było ściągnąć. Topniejący śnieg już przemoczył pierwszą warstwę i zagrażał pozostałym. Zrobiła krok w tył i rozwiązała tasiemki długiego płaszcza z surowej wełny, którego zimą używała do pracy poza domem. Wciąż urażona jego dociekliwością, rzuciła ostro: – A tobie nie zimno?
– Oczywiście, że tak. – Wzruszył ramionami, zrzucając z nich płaszcz, który upadł na stertę okryć. – Ale kogoś, kto był w piekle, podmuch zimowego wiatru może tylko ożywić.
Patrzyła na swoje palce, zaplątane w tasiemki płaszcza. – Byłeś w piekle?
– W piekle? Byłem. Ale wróciłem.
Podejrzewała wcześniej, że ten człowiek jest narzędziem w rękach diabła, a teraz on sam to potwierdził. Zaszczekała zębami, a on przyglądał się jej zmrużonymi oczyma. – Milady, ile Uczysz wiosen?
– Dwadzieścia osiem.
Cmoknął. – A wciąż tak łatwowierna. Nie jesteś dzieckiem.
– Wiem. Wybacz, ale jestem zmęczona i senna.
– I na pewno głodna. Mam jedynie owsiane placki ale...
– Nie jestem głodna. – Odpowiedziała natychmiast, uciszając zwierzę w żołądku, które nie zważając na jej lęki, wciąż domagało się strawy. Nie chciała łamać się chlebem z wrogiem.
– Nie jesteś głodna?
Jego zdziwienie wydawało się nieco sztuczne. Przyszło jej do głowy, że potrafi czytać jej w myślach. Nie weźmie placków od diabła, chociażby najbardziej kuszących. Jeśli je zje, nigdy nie wróci do swojego świata. Tasiemek wciąż nie udało się rozplatać, w głowie panował chaos, ale powiedziała stanowczo: – Przecież mówię.
– Usiądź przy stole. – Delikatnie ujął jej ramię, poprowadził ją w stronę ławki i lekko popchnął. Usiadła. – Zostawiłem wino na ogniu. – Dotknął palcem jej nosa. – Tylko nie mów mi, że też nie chcesz.
Nie potrafiła odmówić. Kiedy jej rozkazywał, słuchała i to nie dlatego, że się bała. Słuchała, bo roztaczał aurę pewności, która gasiła wszelki sprzeciw, zanim się na dobre pojawił. No dobrze, ustąpi i weźmie wino, ale nie będzie pić. Rozdrażniona swoją ustępliwością, zapytała: – Kim jesteś? Dlaczego mnie porwałeś?
Wrócił do ognia i podniósł pokrywkę garnka. Aromat wina wypełnił pokój. – Czy zdajesz sobie sprawę, że nie zdążyłabyś dotrzeć do domu? – Rozlał wino do kubków.
Wydawał się zatroskany i bezgranicznie szczery. Obserwowała jego twarz. Chciała poznać prawdę, lecz wiedziała, że pewnie nie będzie umiała jej zrozumieć. Westchnęła, wyszarpnęła palce z plątaniny tasiemek i po chwili trzymała w dłoniach kubek grzanego wina. Ciepło przenikało przez skulone z zimna palce, a Julianna zaczęła dochodzić do siebie.
– Pij. – Skierował kubek do jej ust.
Zamknęła oczy, by w pełni delektować się zapachem i stwierdziła, że pokusa jest większa niż wcześniej sądziła. Woń rodzimych ziół z niespotykaną domieszką unosiła się w postaci pary. Julianna otworzyła oczy i przed sobą zobaczyła jego twarz, na której malowała się zachęta. – Pij – powtórzył, a ona, zahipnotyzowana jego wzrokiem, skosztowała parującego wywaru.
Mimo że wino smakowało wybornie, że ogrzewało ją od środka, musi wiedzieć, co ją czeka. – Dlaczego...?
– Wypij wszystko.
Jedno spojrzenie na jego twarz i wypiła do dna, po czym odstawiła kubek na drewniany stół. Jego sposób mówienia był irytujący. Mówił powoli, jak gdyby ważył w myślach każdy wyraz. Mówił chrapliwie, jak gdyby słowa pochodziły z głębokiego wnętrza; z miejsca, w którym ukrywały się myśli. A ono wydawało się tak niedostępne jak morska kipiel.
Wabiło ją do siebie, korzystając z jej zmęczenia. To tajemne miejsce w jego duszy chciało jej coś przekazać. Mówiło poprzez siłę potężnego ciała: wesprzyj się na mnie, ja cię obronię. Poprzez oczy, zielone jak morze podczas sztormu, szeptało: zaufaj mi, nie zrobię ci krzywdy. To nie wino ją tak oszołomiło; to była jego zasługa. Łzy same napłynęły do oczu, oddech nie mógł się uspokoić. Trzy długie lata, a teraz ma zaufać jakiemuś nieznajomemu.
Zanim zdążyła wziąć go na spytki, odezwał się ponownie: – Czy twoi rycerze są tak krnąbrni, że nie chcą ci towarzyszyć?
– Co? Gdzie? – Rozprostowała tasiemki i strąciła z ramion brązowy płaszcz, odsłaniając suknię.
Pociągnął za surową wełnę rękawów, pomagając uwolnić ręce. – Do wsi, a jakże. Tam przecież byłaś, zgadza się?
– Chciałam odwiedzić niańkę. Mówią, że nie przeżyje zimy. Chciała mnie jeszcze zobaczyć, pytała o mnie. – Złościło ją, że musi się przed nim usprawiedliwiać. Szarpnęła za bluzkę i poczuła jego dłonie na swoich. Wyrwała mu się i spojrzała groźnie. Na jego twarzy malowało się jedynie zniecierpliwienie i solidna porcja gniewu.
– Gdzie byli twoi rycerze?
– Sir Joseph mi towarzyszył. To mój pierwszy rycerz, przyjaciel ojca.
– Gdzie jest teraz? – Wymówił te słowa z emfazą, oczekując odpowiedzi znacznie szybciej, niż ona gotowa była ją dać.
Mimo swej wrażliwości z pewnością uzna ją za tchórza, tak samo jak sir Joseph, tak samo jak ojciec. Trudno. To były jej lęki, emocje, nad którymi nie potrafiła zapanować. – Nie chciał ze mną wracać –powiedziała buntowniczo. – Powiedział, że burza tak przybrała na sile, że zamarzniemy na śmierć zanim dotrzemy do zamku.
Rajmund wydawał się nad czymś zastanawiać. – Wątpiłaś w jego słowa?
– Nie.
– Czy jest jakiś powód, dla którego chciałaś wrócić? Chore dziecko, umierająca matka?
– Dzieci mam zdrowe. A matka nie żyje.
Kładąc dłonie na jej biodrach, pociągnął w dół materiał. Zrobił to tak szybko, że nie miała się czasu poskarżyć. – Innymi słowy, zlekceważyłaś jego ostrzeżenie i postanowiłaś wracać do domu?
– Tak. – Oczekiwała wybuchu, eksplozji pogardy. Zamiast tego usłyszała jedynie niedowierzanie.
– I ten sir Joseph odmówił ci swego towarzystwa? Pozwolił ci iść, wiedząc, że prawdopodobnie zginiesz w drodze? Że pewnie zbłądzisz, schodząc ze ścieżki? Wiedząc, że straci swoją panią?
– Cóż. – Rozwiązała następne tasiemki. – Musisz wiedzieć, że to stary człowiek.
– To człowiek, którego przydatność już się skończyła.
Wydał ten sąd, jak gdyby miał do tego prawo. Nalewając jej ponownie, zauważył, że drży. Bez śladu uśmiechu na twarzy powiedział: – Nie martw się. Ja już się tym zajmę.
– Zajmiesz się czym? – Podał jej kubek. Była tak zdenerwowana, że wino niebezpiecznie zbliżyło się do brzegu naczynia. – Proszę cię, nie wspominaj mu o tym. Powie, że się na niego skarżę i... – Patrzył na nią tak, że przerwała.
– Proszę, mów dalej.
– Sir Joseph potrafi być bardzo nieprzyjemny – wybąkała. I nie po raz pierwszy życzyła sobie, by sir Joseph smażył się w piekle. Ale to była zła, niewdzięczna myśl. Jeszcze raz dotknęła blizny na swoim policzku i przesunęła palcami za uchem, gdzie kolejna blizna przecinała skórę. Była długa i miała poszarpane brzegi.
– Wskakuj do łóżka i tam dokończ wino.
– Żartujesz.
Podniósł przykrycia w milczącym rozkazie.
– Nie ma mowy. – Nawet nie powiedział, kim jest, ani dlaczego tutaj ją przywiózł. Troska o jej bezpieczeństwo była tylko przykrywką i byłaby głupia, gdyby o tym zapomniała.
Wydawał się zniecierpliwiony, ale w jej żyłach płynęła odwaga, którą zawdzięczała grzanemu trunkowi. – Nie położę się ani dla ciebie, ani z tobą. Porwanie dziedziczki jest może jakimś sposobem na zdobycie żony i majątku, ale inni już próbowali zmusić mnie do małżeństwa i im się to nie udało. Tobie też się nie uda, ty draniu.
Nagle znalazł się tuż nad nią: wielki, silny, zagniewany mężczyzna. Zasłoniła głowę w obronnym geście.
Cios nie nadszedł.
– Siadaj – powiedział tonem, który zdawał się przeczyć furii w oczach.
Spodziewając się zasadzki, opuściła powoli ramiona i zerknęła. Wciąż był duży i silny, ale gniew zastąpiła odraza. Jej tchórzostwo mierziło go. Aż się skuliła. Posłusznie usiadła na zleżałym sienniku.
Zapanowała cisza. Okrył futrami jej stopy, szczelnie otulił w pasie, a pod głowę podłożył owinięty w futro gładki kawałek drewna, który miał służyć za poduszkę.
Nie wiedziała dlaczego mimo paraliżującego strachu wciąż się mu przeciwstawia. Może był to lęk przed mężczyznami. Może bała się samej siebie, aury opiekuńczości, którą roztaczał, bała się pociągu, który do niego czuła. A może po prostu znajdowała się u kresu wytrzymałości. Spojrzała w jego chłodne oczy i szepnęła: – Nie ulegnę ci. Wolę rzucić się w ogień lub skończyć w kajdanach.
Chłód w szmaragdowych oczach zamienił się w żar. Chwycił ją za ramiona. – Nie mów tak. Nigdy o tym nie myśl, nie wypowiadaj takich życzeń. Nie dla ciebie są niewolnicze kajdany, milady.
– Owszem. Są dla łajdaka, któremu się wydaje, że moim tytułem poprawi swoją pozycję.
Puścił ją, jak gdyby dotyk go palił. – Jeśli kiedyś hrabia Avarache stanie na mojej drodze, poradzę mu, by przykuł cię do małżeńskiego łoża i trzymał dopóty, dopóki nie nauczysz się robić lepszego użytku ze swego języka niż mowa.
Geoffroi Jean Louis Rajmund, hrabia Avarache dumał ponuro nad całym tym rozgardiaszem, do którego doprowadził zwykłym porwaniem.
Julianna była dziedziczką, posiadaczką dwóch zamków i otaczających je włości. Król Henryk oddał mu jej rękę, lecz ona z niezrozumiałych powodów odmówiła przyjazdu na swój ślub i wystawiła go, Rajmunda, na pośmiewisko.
Dlaczego więc furia zelżała w konfrontacji z przerażeniem tej niepokornej kobiety? Pragnął zemścić się na Juliannie za odmowę, ale kiedy ją zobaczył, tak wystraszoną, tak dzielną, nie był w stanie domagać się zadośćuczynienia. Była tylko słabą kobietą – nawet wtedy, gdy zdzieliła go kawałkiem drewna.
Kiedy ją przewrócił i obezwładnił, zdał sobie sprawę z jej delikatności. Chociaż grube warstwy ubrań dawały złudzenie krągłości, okrywały niezwykle drobne ciało. Zdejmie z niej wszystkie stroje z niecierpliwością baszy, któremu przedstawiono nową nałożnicę. Spodnia warstwa ubrania, choć tak samo brzydka jak wierzchnia, nie potrafiła całkiem ukryć wiotkiej talii oraz krągłych piersi i bioder. Nie zaliczała się do bladolicych piękności, tak popularnych na dworze, ale jej słodkie usta i zamglone oczy budziły ochotę, by ją dotykać, pieścić i w końcu zamienić jej opór w namiętność.
Grzebiąc w torbie, odnalazł pieczęć z rodowym herbem. Powiódł po niej palcem, dotykając wyrytej w kamieniu kanciastej postaci niedźwiedzia. Zwierzę miało rozwartą paszczę i łapy w górze, zdawało się grozić, że zabije i rozerwie na kawałki każdego wroga rodu. Słaba kobieta nie miała przy nim najmniejszej szansy, dlaczego więc nie wziął jej siłą, gdy spała, wyczerpana wydarzeniami dnia?
Ze złością wrzucił pieczęć do torby. Nie był taki, jak legendarny założyciel rodu – gwałtowny, silny, ogarnięty szałem walki. Był raczej jak niedźwiedzica, która lekkim uderzeniem miękkiej łapy karci swoje małe.
Ściągnął z nóg mokre pończochy i powiesił je nad ogniem. Przydałaby się para suchych, ale ją oddał Julianie i miał zbyt miękkie serce, by...
A więc jakiś mężczyzna próbował ją zmusić do małżeństwa.
I odmówiła? Co to była za oferta? Czy odtrącony zalotnik uderzył ją upierścienioną ręką, pozostawiając czerwoną bliznę?
Ukląkł przy palenisku i dołożył drew, by ogień palił się całą noc. Żar rozgrzanych do czerwoności węgli mógł się równać z ogniem płonącym się w jego sercu.
Od teraz lady Julianna nie będzie chodzić bez straży. Na samą myśl, że ktoś mógłby ją zmusić do małżeństwa i ograbić z ziem, gotowało się w nim ze złości. Byle jaki pachołek mógł zmusić ją biciem do posłuszeństwa, mógł ją wykorzystać i skrzywdzić.
Rajmund nie skrzywdził jej, nawet nie podniósł na nią ręki.
Do diaska, co z niego za rycerz? Minęły już dni, kiedy mieczem i buławą torował sobie drogę przez życie. Odeszły w przeszłość czasy, kiedy turnieje, walki i zabijanie przynosiły mu chwałę i majątek wystarczający na utrzymanie. Łupy wojenne wpadały mu do kieszeni, a on nigdy nie zastanawiał się nad zniszczeniem i rozpaczą, które wlokły się jego śladem. Był w piekle, powiedział Juliannie. Była to prawda, ale wrócił z otchłani jako nowy człowiek.
Owszem, uczestniczył w krucjatach. Wzięty do niewoli, ukradł statek i powrócił nim do Normandii.
Julianna nie wiedziała nic o latach spędzonych u Saracenów.
A może wiedziała? Czy to był powód, dla którego odmówiła przyjazdu na ślub? I to mimo nakazu króla? Czy cały świat chrześcijański wiedział o słabości charakteru Rajmunda z Avarache?
Czy to dlatego nazwała go łajdakiem?
Trzymał ręce nad ogniem, aż para szła z wilgotnych rękawów, i przyglądał się śpiącej kobiecie. Przyglądał się tak, aż go szczypały oczy. Jest namiętna, prawda? Jest ciepła i dobra i z pewnością otworzy przed nim swój dom. Weź ją, przekonywał sam siebie. Nie jest jeszcze za późno. Zapłodnij ją. Wejdź do jej łóżka, zanim się na dobre obudzi. A wtedy zostanie twoją żoną bez potrzeby odwoływania się do rozkazu, do potęgi króla.
Nachylił się nad paleniskiem i okrył ją kocem, by nie zmarzła, jeśli spadną futra. A potem, oczarowany jej ciepłem, włożył jedną rękę pod przykrycie i dotknął ciała, którego tak pożądał. Płomienie padały na delikatną skórę, nadając jej blasku. Pragnął jej, a ta delikatna kobieta...
Poczuł jakiś zapach. Smród palącego się materiału drażnił nos. Wełna? Spojrzał na pończochy, ale one wisiały z dala od płomieni. Cóż więc...?
Ogarnęło go brzydkie podejrzenie i wyprostował się gwałtownie. Tliły mu się portki, klepnął więc dłonią, by ugasić rozprzestrzeniający się – tak odpowiedni do sytuacji – ogień.
Julianna usiadła. W ciemnym pokoju ogień żarzył się czerwono. Burza przycichała, choć słychać było jeszcze zawodzenie wiatru i do chaty wciskało się zimno, któremu niestraszne były dogasające płomienie.
Nieznajomy spał na ławce po drugiej stronie kamiennego paleniska. Głowę złożył na ramieniu, podkulił nogi, przykryty podartą derką. W drugim kącie izby stał koń, też przykryty derką, i to lepszą niż derka jego pana.
Nawet podczas spoczynku wydawał się spięty, czujny, nietknięty miękką ręką snu. A mimo to zeszłej nocy nie wykorzystał jej słabości. Zmęczenie ustąpiło, najgorsze przypuszczenia nie potwierdziły się i zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem źle go nie osądziła. Czuła się rześko po przespanej nocy i zastanowiła się nad jego osobą.
Mówił jak wykształcony rycerz. Czy taki człowiek narażałby się w czasie burzy tylko po to, by ją porwać? Prawda, zdarte buty i pamiętająca lepsze czasy opończa mogły znamionować nędzę, która zaprowadziła go do ostateczności. Ubrania mogły też być przebraniem, które miało zmylić czyhających na drogach rozbójników.
Jeśli to nie rycerz, to co go przywiodło w te okolice? Jak trafił cło tej chatki? Może jest wędrowcem szukającym przygód, a może wolnym człowiekiem szukającym pracy? Czy padł ofiarą złego losu i wstydził się o tym mówić? Jeśli sprawnie użyje kobiecych sztuczek – z pewnością pamięta jeszcze, jak obchodzić się z mężczyzną – wydobędzie z niego te sekrety, nie urażając jego dumy.
Dzisiaj weźmie go na spytki. Dowie się skąd pochodzi, a przede wszystkim ustali relację z nim wolną od zmysłowości. Było to możliwe. Trzy lata temu znała mężczyzn, których nazywała swoimi przyjaciółmi. Zapraszała ich do swojego domu, żartowała, zwierzała się. Teraz unikała takich kontaktów, ale dla własnego bezpieczeństwa była gotowa nawiązać je na nowo.
Przecież spędzili noc w jednej izbie, a on nie rzucił się na nią z lepkimi łapami i przyklejonym do twarzy uśmiechem. Wiedziała, że mężczyzna, który chciałby to zrobić, z łatwością pokonałby jej opór. A on nie był wątłym rycerzykiem, przejętym marzeniami o bogactwie, lecz mężczyzną, który wie, czego chce. Był wysoki przynajmniej na metr osiemdziesiąt i miała wystarczająco wiele powodów, by wierzyć, że jego ciało zbudowane jest z twardych mięśni. Już samą powściągliwością mógłby zyskać odpuszczenie wielu grzeszków i choć Juliana wciąż nie mogła spojrzeć na niego łaskawym okiem, to miała nadzieję, że podejrzenia okażą się bezpodstawne.
Usiadła ze stanowczą miną, rozrzucając wokół futra. W tej samej chwili otworzył oczy i ogarnął ją wzrokiem, jak rycerz gotujący się do walki. Na jego twarzy dostrzegła pożądanie.
Obawy wróciły i Julianna skuliła się, mimo że miała być silna.
– Chce ci się pić? – zapytał.
Przytaknęła ze zdziwieniem. Jakiż on był inny. W odróżnieniu od mężczyzn, których kiedykolwiek spotkała, on wydawał się panować nad wszystkimi swoimi potrzebami.
– Podgrzeję więcej wina. – Usiadł, przecierając oczy. Jego znoszone rękawice nie miały palców. Dłonie były przez to sprawniejsze, ale widać było, że część materiału po prostu ucięto. Nie wiadomo dlaczego ten widok przegnał jej obawy. – Nie chcę już wina – powiedziała, czując w ustach suchy jak pergamin język. – Bądź tak dobry i nalej mi wody.
Wstał. – Zbiorę trochę śniegu spod drzwi.
Kiedy napełniał garnek, zapytała: – Czy już rano?
Strząsnął popiół z żarzących się węgli, przygotował podpałkę i dmuchał dopóty, dopóki drewno się nie zapaliło. – Możliwe. Zaspy są tak głębokie, że jesteśmy... – zawahał się.
– Uwięzieni?
– Zasypani – powiedział.
Wskazała na otwór w dachu, zbierający dym z paleniska. – Nie całkiem. Ale czuję ciepło, bo przykryła nas pierzyna śniegu.
– Ciepło? – Uśmiechnął się krzywo. – Ciepło to chyba przesada.
Kiedy odwrócił się do niej i podał kubek chłodnej wody, przypomniała sobie, że on nie miał okryć, które tak ją grzały w nocy. Jego wielkoduszność dokuczała jej trochę; nie chciała być dłużniczką. Wypiła do dna i raźnie powiedziała: – Proszę. – Spuściła nogi na ziemię, porwała z łóżka wełniany koc i okryła mu ramiona.
Otulił się nim, a ona dostrzegła, że jest niemal siny z zimna. – Siadaj, a ja ugotuję coś ciepłego. Masz tu jakieś jedzenie? – zapytała.
– Mam bochenek chleba, który kupiłem we wsi.
– Opiekę go.
– I trochę sera, trochę owsa, cebuli, suszonego mięsa, fasoli, suszonych owoców, piwa...
Podniosła do góry rękę. – Wystarczy opiekany chleb. – Spojrzał na nią wzrokiem zbitego psiaka i ustąpiła. – Jestem tak głodna, że zjadłabym konia z kopytami. Ugotuję jeszcze owsiankę z owocami.
– To wszystko? – westchnął.
Jego ramiona opadły jak u dziecka, które nie dostało cukierka, i ten gest tak się kłócił z potężnym ciałem, że musiała się roześmiać. Zdziwił ją ten przypływ rozbawienia. Ile to już czasu minęło od chwili, kiedy śmiała się po raz ostatni? Zbyt dużo, ponieważ teraz czuła się nieco dziwnie. Obróciła się do stołu na którym leżały jego rzeczy, i podniosła jedną z toreb. – Jedzenie jest tutaj czy...?
Wyrwał torbę z jej ręki i pokazał na półki przy ścianie. – Tu są wszystkie moje zapasy ijedzenie dla zmęczonych wędrowców.
– Czy jesteśmy zasypani na dobre? To znaczy, powinniśmy oszczędzać zapasy?
– Wydaje mi się, że wiatr słabnie. Kiedy ustanie, spróbuję otworzyć drzwi.
– Naprawdę? – Złożyła ręce jak do modlitwy. – Wszystko bym dała za to, by wreszcie wrócić do zamku i czuć się bezpiecznie.
– Bezpiecznie? A cóż takiego ci zagraża?
Ktoś taki jak ty, chciała powiedzieć, ale zabrakło jej odwagi. Spuściła wzrok z jego twarzy i zagapiła się na rzędy starannie poukładanych słojów i toreb. Wycedził sardonicznym tonem: – Mając zaspę za zamek i mężczyznę takiego jak ja za obrońcę, jesteś absolutnie bezpieczna.
– Oczywiście. Chciałam tylko powiedzieć... – Spojrzała na niego ukradkiem. Wyglądał, jakby niejedno w życiu przeszedł. Był piękny, ale już nie pierwszej młodości. Na podbródku pojawił mu się gęsty czarny zarost, opalona skóra wskazywała na długie przebywanie na słońcu. Troski wyrzeźbiły drobne zmarszczki pod oczami. Patrzył teraz w ogień ze smętną miną.
Poradzi sobie z tym mężczyzną, jeśli tylko weźmie się w garść i przestanie popełniać gafę za gafą. Rozmowa powinna dotyczyć obojętnych tematów, najlepiej takich, w których mężczyźni dobrze się czują. Przy okazji można by subtelnie wybadać jego pochodzenie. – Gdzie zatrzymał się król Henryk, kiedy opuściłeś dwór? – palnęła. Och tak, to bardzo subtelne, zganiła się w duchu.
– Ach, jak zwykle pędził z jednego zamku do drugiego, z energią młodzika, którym już dawno nie jest, ale nikt nie ma odwagi mu powiedzieć. Wasale skarżą się, ale ja uważam, że w ten sposób trzyma królestwo pod kontrolą. Nikt nigdy nie wie, gdzie i kiedy się pojawi.
Julianna zajęła się przesiewaniem owsa, mrucząc pod nosem: – Wiele się od niego nauczyłeś.
– Co powiedziałaś?
– Pytałam, jakie chcesz owoce. – Zajrzała do skórzanych worków, które chroniły suszki przed gryzoniami.
– Jabłka. Wciąż nie mam dosyć wspaniałych angielskich jabłek.
– Nie rosną po drugiej stronie kanału? Nie mają takiego aromatu.
Uśmiech zmiękczył jej serce i dorzuciła solidną garść do bulgoczącej potrawy. Zapach sprawił, że zaburczało jej w brzuchu. – Słyszałam, że królowa Eleonora wróciła do Anglii.
– To prawda – przytaknął.
– Słyszałam, że gniewa się na króla.
– Tego rodzaju plotki rozlewają się jak powódź na wiosnę. – Sięgnął po łyżkę i zamieszał w garnku. Sądziła, że rozwinie ten temat, ale on ścisnął łyżkę, aż zbielały mu kostki. – Henryk jest głupcem.
– Śmiały jesteś w krytykowaniu lepszych od siebie – zdumiała się.
– Henryk jest moim królem i jestem lojalny wobec niego. Ale to nie znaczy, że nie mogę mieć zdania na temat jego rozumu lub jego braku. – Zrobił ponurą minę.
– Ty nigdy nie krytykowałaś swojego ojca? Albo męża?
– Żaden z nich nie był królem Anglii i panem połowy Francji – odpowiedziała zgrabnie. Podniosła chleb i rozejrzała się wokół. – Gdzie jest nóż?
Wstał ze swego miejsca przy ogniu i wziął od niej bochenek. – Pozwól, że ja użyję noża.
Powiedział to tak, że przypomniała sobie wczorajszą próbę rozbicia mu głowy. Speszyła się i zajęła miskami, podczas gdy on ukroił kawał chleba i nabił go na patyk. Przytknął patyk do ognia.
– Żaden z nich nie miał szans stworzyć tego, co stworzył Henryk. Żaden też nie mógł tyle zmarnować. Król jest o krok od zjednoczenia wszystkich ziem w jedno królestwo i sprawnie włada ziemiami swojej matki, ojca i żony. I co robi ten głupiec? Pokazuje się z metresą przed swoją dumną żoną. Królową, która dla niego rozwiodła się z królem Francji.
– Miłość... zmienia się. Z czasem wzrasta lub zanika, zależnie od sytuacji. – Była w tej sprawie ekspertem. Aby uniknąć jego spojrzenia, tak energicznie zamieszała w garnku, że owsianka nie miała najmniejszej szansy się przypalić.
– Miłość. Nie wiem, czy kiedykolwiek łączyła ich miłość. Z pewnością fascynacja, zwłaszcza ze strony królowej. Była wcześniej żoną Ludwika, świętego człowieka, który niechętnie wywiązywał się z obowiązków małżeńskich. Kiedy poznała Henryka, młodego, jurnego jak byk...
– Jest starsza od niego?
– Owszem. Tym bardziej ta sytuacja jest nie na miejscu.
– Tak, to jasne dla każdej kobiety.
– Dla mężczyzny też – powiedział ostro.
Płomienie oświetlały jego harmonijne rysy. Juliannę po raz kolejny uderzyła jego wewnętrzna siła. Z jaką lekkością nosił arogancję! Widać było, że bez względu na to, kim jest i co robi, to z całą pewnością jest panem. Uważna obserwacja przyciągnęła jego wzrok. Podniósł pytająco brew. – Owsianka już gotowa – powiedziała szybko. Nalała ją do misek, wzięła z jego dłoni kawałek chrupiącego chleba i usiadła na łóżku. Postanowiła go wybadać. – Przecież król jest znany ze swych pozamałżeńskich ekscesów. Nikt dotąd nie twierdził, że jest wierny.
– Henryk wierny? Coś takiego!
Zamknęła oczy, rozkoszując się smakiem. Kiedy je otworzyła, poczuła na sobie przenikliwe spojrzenie. Jego twarz się śmiała, czy to z powodu jej rozanielonej miny, czy też kwestii wątpliwej wierności króla. Czy ma przed sobą króla piekieł? Czy spożywając jego jedzenie, nie skazuje się na wieczne potępienie? Zebrał kosmyki z czoła i założył je za uszy, a ona ponownie zobaczyła kolczyk.
Barbarzyńskie kółko z kutego złota, tak wielkie, że zdążyło już rozciągnąć małżowinę. Musiało strasznie boleć przy przekłuwaniu. Ciężko jej było sobie wyobrazić, co go do tego skłoniło. Spojrzał na nią, zdziwiony nagłą ciszą. Odezwała się prędko: – Słyszałam, że szlachetnie urodzeni trzymają żony i córki z dala od króla.
– Chyba że czegoś od niego chcą – przyznał. – Ale ta dziewczyna, Rozamunda, to coś innego. Henryk pokazuje się z nią, zabiera do królewskich rezydencji.
Jedząc, zastanawiała się, czy mądrze będzie podzielić się plotkami zasłyszanymi od wędrownego śpiewaka. Tak wiele wiedział, tak dobrze wszystkich znał, że nie mogła się oprzeć. – Podczas jesiennych wojaży Eleonora zastała Rozamundę w Woodstock.
Odłożył łyżkę na bok. – W swoim ulubionym domu?
– Tak mówią.
– Czy Henryk sądzi, że Eleonora potulnie zgodzi się na takie traktowanie? Zanim została królową Francji i Anglii, była przecież hrabiną Poitou i Akwitanu. Jej ziemie to niemal polowa imperium Henryka.
Wyskrobała z miski ostatnie kawałki jabłek. – Jaka ona jest?
– Cudowna. – Jego uśmiech wyrażał bezgraniczną sympatię. – Nie jest żadną figurantką, świetnie zna się na polityce między Francją i Anglią, a także w każdym z tych krajów z osobna. Bez jej pomocy król nigdy nie osiągnąłby tak wiele, i to w tak krótkim czasie. – Zabrał jej miskę i nałożył dokładkę.
– Och, nie mów, że nie zaliczasz jej do słabej płci.
Oparł się wyzwaniu. – Wręcz przeciwnie. Jest więcej warta niż większość mężczyzn. Urodziła Henrykowi siedmioro dzieci, w tym trzech zdrowych, silnych synów, a czwarty może urodzi się w Boże Narodzenie.
Serce Julianny ścisnęło się ze współczucia dla nieszczęśliwej królowej. – Spodziewa się kolejnego dziecka?
– Tak, Henryk twierdził, że odsyła ją, by urodziła na angielskiej ziemi.
– Może nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo ją rani pokazywaniem się z Rozamundą?
– Skądże znowu, świetnie o tym wie. Ale zamiast starać sieją przebłagać, woli popisywać się przed jej poddanymi. Chce spędzić Boże Narodzenie w jej rodzinnym domu w Poitiers i przy okazji przedstawić najstarszego syna, również Henryka, tamtejszym lordom. Chce, by uznali go za swego przyszłego króla, mimo że Eleonora postanowiła, że to drugi syn, Ryszard, odziedziczy po niej ziemie. – Wydał z siebie nieokreślony dźwięk, który można było uznać bądź za oznakę sytości, bądź niezadowolenia i odstawił na bok miskę. – Nasz pan to świetny taktyk.
Powiedział to tak, że musiała na niego spojrzeć. – Potewinowie nie uznają młodego Henryka za swego króla?
– Potewinowie to kapryśny ród, skłonny do buntu, gdy tylko odwróci się od nich uwagę. Jeśli królowa do nich pojedzie i poprosi o pomoc...
– Z chęcią się zbuntują – dokończyła. – A bunt rozszerzy się na cale królestwo. Dobrze zrobiłam, że zleciłam wykonanie pewnych prac na zamku.
– Jakich prac? – zapytał uważnie.
Powiedzieć mu? Czy zrobi na nim wrażenie fakt, że postanowiła wzmocnić obronę, czy też uzna to za słabość? – Wzmacniających mur obronny – powiedziała, odwzajemniając uważne spojrzenie.
Nachylił się i położył dłonie na kolanach. W oczach zapaliły mu się ogniki. – Chcesz wzmocnić przedmurze?
– Tak. Słyszałam, że krzyżowcy dokonali znacznego postępu w udoskonalaniu zamków i postanowiłam z tego skorzystać.
Na jego twarzy malowało się zadowolenie. – Mogę pomóc. Znam się trochę na budowie zamków.
Czy to możliwe?
Podniósł się gwałtownie i podszedł do drzwi. Zgarnął rękami trochę śniegu i uformował kopczyk. – To skała, na której stoi twój zamek. – Z trzech stron kopczyka zaznaczył falistą linię. – To rzeka, która cię ochrania. Najlepiej strzeżona jest zapewne baszta. Tam pewnie jest sala biesiadna, a pod nią piwnice i być może studnia, skoro tak blisko masz do rzeki. – Wetknął gałązkę w kopczyk, a wokół niej ustawił podpałkę, która miała pokazywać umocnienia.
– W baszcie mam też kuchnię. W podziemiu – powiedziała wyzywająco.
– W baszcie? – Był tak zdumiony, jak każdy mężczyzna, któremu dotąd o tym powiedziała. – Dlaczego tam?
– Łatwiej służącym przynosić jedzenie, wystarczy tylko wejść po schodach. Łatwiej gotować wodę, kiedy studnia jest tak blisko. Tak jest po prostu wygodniej.
– Wygodniej niż mieć osobną kuchnię w podwórzu? – Wzruszył ramionami. – To twoja sprawa i choć nigdy nie słyszałem o takim wariactwie, nie do mnie należy wygłaszanie komentarzy.
Aż otworzyła usta ze zdumienia. Żaden ze znanych jej mężczyzn – ani sir Joseph, ani Hugo, ani Feliks, ani nawet ojciec, i to jeszcze kiedy pewna była jego miłości – nie potraktowałby kwestii usytuowania kuchni z ukłonem dla jej osądu i wiedzy.
– A co z rozpalaniem ognia tam, na dole? Nie było problemów? – wydawał się szczerze zainteresowany.
– Nie. – Jak przyjemnie dzielić się pomysłami z kimś, kto potrafi to docenić. – Palenisko wybudowaliśmy na gołej ziemi, z dala od podpór, które trzymają konstrukcję baszty. Nad nim zamontowaliśmy komin, który zbiera do góry cały dym.
– W ten sposób komin nie jest luką w umocnieniach.
– Zgadza się. – Wytarła dłonie w suknię i zwierzyła się ze swej największej dumy. – No i jedzenie wjeżdża na stół ciepłe.
– Zawsze uważałem, że to kobietom powinno się zostawić kwestię usprawnień w zamku. Mężczyźni mają zajmować się obronnością. – Wskazał kciukiem na siebie. – To ja. A to mur, który teraz stoi. A to wolna przestrzeń wokół wieży to przedmurze. Masz tu pewnie ogród, stajnie, może...
Już nie słuchała, patrzyła tylko na kopczyk. Znał rozkład jej zamku. Nie był może wyjątkowy zamek. Poza faktem, iż kuchnia znajdowała się w baszcie, był dość typowy, jeden z wielu wybudowanych po podboju Anglii przez Wilhelma Zdobywcę. Ale to oznaczało, że obserwował jej dom. Kim jest ten człowiek – kamieniarzem albo cieślą szukającym pracy czy też gotowym na wszystko awanturnikiem?
Powiedział coś niecierpliwie i aż zaschło jej w gardle. To nie mógł być prosty cieśla.
– Chcesz zbudować nowy mur? – Miała wrażenie, że jest gotów powtarzać to zdanie w nieskończoność, przynajmniej do chwili, kiedy uzyska odpowiedź.
– Nie – odchrząknęła. Musi odwrócić jego uwagę. Nie dowie się niczego, czego ona nie zechce powiedzieć, a jeśli pozwoli mu mówić, może odkryje jego zamiary. – Nie, chcę tylko wzmocnić ten obecny. Nie żeby był za słaby – dodała szybko.
– Co chcesz zmienić?
Zdała sobie z niechęcią sprawę, że będzie musiała mu powiedzieć. Postanowiła nie wspominać o brakach i przybrała beztroski ton: – Zwieńczenie muru jest nieosłonięte. Chcę dobudować blanki, by łucznicy mieli się za czym schować, i otwory strzelnicze, z których można by strzelać. Przydałaby się jeszcze wieżyczka i brama wjazdowa. Przestań wciąż potrząsać głową – spojrzała na niego ostro.
Rozbawiła go jej irytacja. – Potrzebny ci nowy zewnętrzny mur.
– Po co? – Ostrożnie dobierając słowa, powiedziała: – Przecież mam już mur, i to wystarczająco mocny.
– Aby skutecznie się bronić, zamek musi mieć kilka pierścieni obronnych, każdy bardziej wytrzymały od poprzedniego.
– Przecież za murem jest fosa. – Machnęła ręką, wskazując jego dzieło. – Wykop fosę przy swoim zameczku.
Posłuchał. – Pochodzi pewnie jeszcze z czasów Wilhelma.
Drażnił ją ten protekcjonalny ton, ale pokiwała głową.
– Przecież to było ponad sto lat temu! Nowe plany zawierają pierścienie obronne. Najeźdźca musi zburzyć wiele murów, umknąć wielu pociskom i strzałom. – W nadmiarze entuzjazmu jednym ruchem ręki zmazał dopiero co powstałą fosę. Położył drewienko na zboczu wzgórza od strony niezwróconej do rzeki i wykopał nową fosę. – Widzisz, przy takim położeniu twój zamek ma ogromną przewagę. Jeśli wybudujesz nowy mur, rozciągający się od jednego do drugiego brzegu rzeki, będziesz miała twierdzę nie do zdobycia. A wieżyczki można umieścić tutaj i tutaj. – Wetknął gałązki w śnieg. – Rycerze, których tu rozstawisz, będą kontrolowali teren na wiele mil w każdym kierunku.
– Wieżyczki na wewnętrznym murze dałyby taki sam efekt – odpowiedziała sucho.
– Cóż, tam też je wybudujemy – zgodził się. – Ale najpierw zewnętrzny. Zbudujemy bramę wjazdową nie do przejścia dla wroga. – Z radości zatarł ręce i przejrzał kawałki drewna w poszukiwaniu takiego, które najbardziej przypominało bramę.
W środku muru umieścił owalny, pękaty kawał drewna, a ona poczęła się zastanawiać, kiedy to plany dotyczące własnego zamku wymknęły jej się spod kontroli i dlaczego wędrowiec tak emocjonował się wzmocnieniem jej fortyfikacji. Zupełnie jakby sam miał te prace nadzorować. – A po co ta brama?
– Ta, którą masz, to słaby punkt twojej obrony. To po prostu dziura w murze.
– Niezbędna dziura.
– Oczywiście, niezbędna. Nie powiedziałem przecież, że chcę ją zatkać. – Wydawał się zniecierpliwiony jej wątpliwościami.
– Dobrze skonstruowane wrota umożliwią wepchnięcie wroga w wąskie gardło. Na głowy wyleje im się wrzącą smołę z kamieniami i zablokuje odwrót opuszczaną kratą. Tak, właściwa brama to klucz do zwycięstwa.
Poddała się. Dlaczego zresztą przeczyła samej sobie? Prowadziła już tę rozmowę z sir Josephem, tylko że wtedy to on bronił tradycji, a ona walczyła o zmiany. Wtedy się również poddała. A teraz od obcego człowieka dowiedziała się tylu pożytecznych rzeczy. Tylko królewski budowniczy mógł wiedzieć więcej.
Ta myśl zakiełkowała w jej głowie. Zaczęła się zastanawiać. Królewski budowniczy? Ktoś, kto posiadł wiele rzemiosł i potrafi kierować ludźmi. Ten mężczyzna od początku wyglądał na takiego; miał charyzmę i potrafił zapewnić sobie posłuch. Tak się go z początku bała, że nie myślała jasno, ale teraz... Przyjrzała się jeszcze raz jego dziełu. Czy to możliwe? Ważąc uważnie słowa, powiedziała: – Widzę, że wnikliwie studiowałeś budowę zamków.
Wyciągnął ręce przed siebie i pokazał jej dłonie z przyklejonymi wiórami i resztkami topniejącego śniegu. – Gdybym tego nie robił, nie byłbym dziś wolnym człowiekiem.
Wolny człowiek. Nieprzywiązany do nikogo, niczyj wasal. Aby uzyskać przywilej wolności, musiał świadczyć swemu panu tak cenne usługi, że ten zdecydował się zwolnić go ze służby i pozwolić na rozwinięcie skrzydeł. Potwierdziło się jej przeczucie. – Jesteś budowniczym, po którego posłałam! – zawołała z entuzjazmem.
Miejscami śnieg sięgał Rajmundowi do pasa, ale brnął dzielnie, torując drogę swojej nowej pani. Wciąż nie mógł uwierzyć, że Julianna wzięła go za królewskiego budowniczego.
Królewskiego budowniczego, znającego się świetnie na konstrukcji, murarstwie, kowalstwie i stolarstwie. Z tych kilku rzemiosł pojęcie miał tylko o konstrukcji, gdyż dobry rycerz musi właściwie ocenić siedzibę wroga, by dokonać udanego oblężenia. Rozchmurzył się. Budowa muru to z pewnością pestka.
Za jego plecami rozległ się zrzędliwy glos Julianny. – Mistrzu Rajmundzie, mam nadzieję, że wiesz, jak bardzo jestem rozczarowana.
Zatrzymał się i zaczerpnął kilka głębokich oddechów lodowatego powietrza: – Milady, idę tak szybko, jak tylko mogę.
– Nie mówiłam o naszej wędrówce – ucięła. – Posłałam po ciebie wiosną, kiedy tylko Henryk zgodził się na wzmocnienie obrony mojego zamku. Polecił mi też swojego najlepszego budowniczego i obiecał wysłać go jeszcze przed końcem lata. Do Bożego Narodzenia został niespełna miesiąc. Gdzie się podziewałeś?
Rozejrzał się po prastarej puszczy: drzewa połyskiwały biało-błękitnym odcieniem, a wzgórza pokrywała pierzyna śniegu. Spojrzał na niebo, wciąż ciężkie od chmur. Odwrócił się do Julianny, która z zaciętą miną prowadziła konia. – Milady, wydaje mi się że nie czas i miejsce...
– Mistrzu Rajmundzie, to ja decyduję o miejscu i czasie – przerwała mu. – Bawiłeś całe lato na dworze Henryka, przyjmując hołdy za wybudowanie nowego zamku nad Dordogną.
Czuł irytację na dźwięk słowa „mistrz”, poprzedzającego jego imię. W ten sposób przypominała mu, gdzie jego miejsce i jak powinien interpretować wydarzenia ostatnich dwóch dni. Wetknął dłonie pod pachy i zaprotestował: – Milady, twoja wyobraźnia...
– Moja wyobraźnia jest w doskonałym stanie. Przyjeżdżasz do mnie w środku zimy, oczekując, że będziesz żył na mój koszt aż do wiosny. – Podeszła bliżej. – Cóż, przeliczyłeś się, mistrzu Rajmundzie. Naturalnie zostaniesz w zamku... gdybym pozwoliła ci odejść, Bóg jeden wie, kiedy byś powrócił... ale przydzielę ci pewne obowiązki.
– Obowiązki przyznane przez ciebie to honor, milady, ale jako królewski budowniczy – tytuł ten tak dziwnie brzmiał w jego ustach, że musiał go powtórzyć – jako królewski budowniczy mam pewne zadania, które muszę wykonać do wiosny. Dlatego przybyłem właśnie teraz.
– A jakież to zadania, mistrzu Rajmundzie? – chciała wiedzieć Julianna.
– Kopanie i... – Chciała, by zapomniał ojej wczorajszym przerażeniu i dlatego zachowywała się jak zrzędliwa przekupka. Nie był przyzwyczajony do takiego traktowania. – ... i wyrób narzędzi – dokończył triumfalnie.
– Ziemia jest zamarznięta. Rozdrażnił go ten ton. – Zrobimy oskardy.
– Hm... – Popchnęła go. – No już, idziemy. Zimno. Wykonał polecenie, ale nie mógł się powstrzymać
od komentarza: – Mówiłem, że powrót do zamku to zły pomysł.
Zignorowała go. Zrobiła to w ten sam wyniosły sposób, z jakim traktowała go od momentu, kiedy „odkryła” jego tożsamość. Uświadomiła sobie swą arogancję i w głosie, zmienionym teraz z emocji, słychać było oburzenie. – Dlaczego mi nie powiedziałeś, kim jesteś?
Pochylił głowę w geście, który miał oznaczać służalczość. – Jak sama powiedziałaś, spóźniłem się. Miałem nadzieję, że cię ugłaskam, a potem dopiero odkryję, kim jestem.
– Chciałeś się przyjrzeć rozkładowi zamku – zgadła. – Czy wszyscy królewscy budowniczowie są tak samo aroganccy jak ty?
– Nigdy wcześniej nie korzystałaś z usług budowniczego? – Przeklął iskierkę nadziei, która zabarwiła ton głosu. W tym samym momencie stracił równowagę.
Złapała go, zanim upadł. Wyglądała na zadowoloną, może ze swojej odwagi, może z jego niezdarności. Otarł twarz, a ona strzepnęła śnieg z opończy i odpowiedziała z uprzejmością, której brakowało w dotychczasowej rozmowie: – Nie. Mój ojciec nigdy by się na to nie odważył. Za panowania Szczepana nikt nie chciał osłabiać Unii obrony, chyba że na dokonanie niezbędnych napraw. Kiedy Henryk doszedł do władzy, czekaliśmy z nadzieją. W końcu wyrzucił najemników flamandzkich i utarł nosa szajkom rozbójników. Nasze nadzieje się spełniły. ....
– Łatwiej utrzymać porządek, jeśli czuć groźbę królewskiej sprawiedliwości.
Przytaknęła ochoczo. – Gdyby nie to, zabrano by mi zamek dwie zimy temu, gdy umarł mój ojciec.
– Gdy nie ma pana, który rządziłby żelazną ręką, rozmaici awanturnicy robią, co mogą, nie łamiąc przy tym prawa. – Wzdrygnęła się, a on dodał: – Masz jakichś wrogów?
– Wrogów? – Na jej twarzy pojawił się gorzki uśmiech. – Skądże. To tylko ludzie, którzy kiedyś byli moimi przyjaciółmi.
– Rozumiem. – Tak mu się też wydawało, przynajmniej w części. Kiedy można się wzbogacić, przyjaciele czasem robią się zachłanni. – Twój mąż?
– Miliard był chorowitym młodzieńcem, wychowankiem mojego ojca. Zmarł dziesięć lat temu, kiedy leżałam w połogu.
Na jej twarzy nie widać było żalu, miłości czy przyblakłej czułości. To ojciec, chcąc pomnożyć rodzinny majątek zaaranżował ten związek. Nieistotny epizod w życiu Julianny, niewystarczające wytłumaczenie jej lęków.
– W tym samym czasie królowa urodziła Ryszarda i przyznała mu tytuł dziedzica Poitou i Akwitanii. Moja starsza córka liczy jedenaście wiosen; urodziła się w tym samym miesiącu, w którym Henryk został wyniesiony na tron. – Na ustach widać było uśmiech, ale w oczach czaił się głęboki smutek. – Ojciec powiedział, że moja płodność zwiastuje Anglii pomyślną przyszłość. – Zaczerwieniła się, jakby powiedziała za dużo. – Co tak stoisz? – zbeształa go. – Nie dojdziemy do domu przed zmrokiem, jeśli się nie ruszysz!
– Jak sobie życzysz, milady. – Powracając do mozolnego torowania drogi, zastanawiał się, czy spontaniczny plan wart był zrealizowania. Czy Julianna przejrzy podstęp? Co wtedy zrobi?
Płatek śniegu oznaczający kłopoty przerwał te rozmyślania. Rajmund popatrzył do góry. Następny, i jeszcze jeden spadł ze spokojnego nieba. – Do diaska! – zaklął. – No to mamy.
– Powinniśmy wracać? – zapytała.
– W ogóle nie powinniśmy byli wychodzić – odparł gwałtownie.
– Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem – powiedziała nieśmiało.
– Poczuję się lepiej. – Tak naprawdę już się czuł lepiej, bo ktoś przecież musiał podjąć decyzję o opuszczeniu chatki. Julianna bez wahania wzięła na siebie tę odpowiedzialność i chociaż się z nią nie zgadzał... No cóż, w przeszłości też zdarzało mu się postępować nierozważnie.
– Sądziłam, że lepiej będzie wykorzystać pierwszą zmianę pogody, by dostać się do Lofts. Wiewiórki mają w tym roku gęstą sierść, a latem aż roiło się od gąsienic. Zima będzie ciężka. Mogło nas uwięzić aż do nowiu.
Zamrugał. Śnieg sypał mu w twarz, niesiony przez wzmagający się wiatr. – Wiatr wieje nam w plecy, zdążymy przed burzą.
To przypuszczenie okazało się fałszywe. Kiedy przekraczali zwodzony most, wiatr wył głucho, a śnieg ich oślepiał. Rajmund podtrzymywał Juliannę wpół, a wałach wlókł się z tyłu, nie szczędząc im pełnych wyrzutu spojrzeń. Mur był pusty; nikt nie patrolował terenu. Baszta nie miała na dole drzwi; był to bardzo skuteczny, choć prymitywny element obrony. Oznaczało to jednak, że lady Julianna będzie musiała czekać na opuszczenie drabiny, by wejść do własnego domu.
Rajmund długo krzyczał i kopał w drzwi stajni, aż w końcu przybiegł chłopak. Kiedy zobaczył dwie postacie wyglądające jak żywe bałwany, oczy otworzyły mu się ze zdumienia.
– Zajmij się koniem – polecił Rajmund. – Ja zajmę się panią.
Chłopak posłuchał stanowczego głosu nieznajomego i chwilę później koń stał u żłobu. Rajmund zerwał z twarzy Julianny przymarznięty szal, a z ciemności wyłonił się inny mężczyzna. – Milady? – Podniósł głos. – Lady Julianno? Na Boga! Cóż pani robi na dworze w taką burzę?
– Wracałam do domu – powiedziała chrapliwie.
– Milady, mieliśmy nadzieję, że się gdzieś zatrzymasz. Obawialiśmy się jednak, że przydarzy ci się coś takiego. – Cmoknął i obdarzył Rajmunda spojrzeniem, w którym było więcej ciekawości, a mniej szacunku, niż Rajmundowi wydawało się to stosowne. – Wspaniale, że już jesteście. Zaraz wszystkich zawiadomię.
Pobiegł, a do nich podeszło jeszcze dwóch parobków. Ich okrzyki radości cieszyły serce Rajmunda. Lubili swoją panią, to było widać. Przyglądał się, jak okrywają ją własnymi kocami i słuchał, jak ta zmarznięta na kość kobieta dziękuje im w ich własnej angielskiej mowie. A więc zadała sobie trud, by nauczyć się języka służby.
Przyglądali mu się z takim zaciekawieniem, że począł się zastanawiać, jakie powitanie gotowali gościom, którym nie towarzyszyła pani domu. Rajmund z chęcią zostałby w stajni, ale jako że tam z powodu słomy nie można było rozpalać ognia, jedynie ciepło zwierzęcych ciał utrzymywało ją w temperaturze powyżej zera. – Musimy ogrzać się przy ogniu, milady – powiedział.
– Ktoś zajął się twoim koniem? – Nie czekała już na odpowiedź. – A więc chodźmy.
Bez chwili wahania opuściła stajnię, a idący za nią Rajmund już wkrótce zrozumiał dlaczego. Dwie postacie schodziły niezgrabnie po drabinie opuszczonej z otwartych drzwi baszty. Krzycząc głośno, rzuciły się w kierunku Julianny. Ona otworzyła ramiona i wybiegła im naprzeciw.
Jej córki.
Zderzyły się gwałtownie i wpadły w śnieg, całując się i przytulając. Rajmund trzymał się z daleka i nie widział ich twarzy, ale z gestów mógł odczytać niewiarygodną czułość. Miłość otaczała tę gromadkę niczym słoneczne promienie.
Przyglądał się im ze zdumieniem. Słyszał o miłości między matką a dziećmi, ale brał to za romantyczne bajanie albo uczucie znane jedynie wieśniakom. I kiedy Julianna i dziewczynki wstały i przytulone podeszły do drabiny, podjął decyzję. Stanie się kiedyś częścią tego magicznego kręgu. Pewnego dnia Julianna i jej córki tak będą go witać, kiedy powróci z dalekiej podróży.
Dziewczynki, a potem Julianna zakasały spódnice i wspięły się po drabinie. Rajmund stąpał tuż za nimi, aby. jak sam sobie tłumaczył, strzec je przed upadkiem. Tak naprawdę chciał poznać łączącą je więź, chciał zobaczyć, czy dziewczynki będą rywalkami w walce o uczucia Julianny.
Na pomoście stał młody rycerz. – Milady? Milady, tak się cieszę, że panią widzę. Jak ci się udało trafić przy tej pogodzie? – Ciekawość, którą Rajmund widział w oczach parobków, u tego młodzieńca wydawała się zabarwiona pewną wrogością. Julianna i dzieci podążyły ciemnym korytarzem, a Rajmund odsunął chłopaka na bok i ruszył za nimi. Rycerz nie dał się zbyć i niemal depcząc Rajmundowi po piętach, zamknął orszak. Rajmund przyglądał się z uwagą wąskim, krętym schodom. Ocenił je przychylnie, bo dawały obrońcom ogromną przewagę. Przed nimi otworzyły się drzwi i strumień światła rozlał się na korytarz.
Ciekawość i kuksaniec w żebra wepchnęły go do środka. Zmrużył oczy przed dymem, który dobywał się z buzującego ogniem paleniska. Po długich, samotnych tygodniach sala wydawała się pękać w szwach od ilości zgromadzonych ludzi. Piski służących mieszały się z pohukiwaniami mężczyzn, a wszyscy kręcili się w ożywieniu wokół swojej pani.
Między stłoczonymi ciałami udało mu się czasem dojrzeć dwie figurki uwieszone na Juliannie, jedną o wzroście dziecka, drugą niemal tak wysoką jak matka. Bardzo go to zdumiało, bo choć Julianna mówiła, że starsza ma już jedenaście lat, nie spodziewał się ujrzeć kobiety. Julianna nie wypuszczała córek z objęć. Służące zaczęły się wokół niej uwijać, zdjęły jej opończę, czapkę i rękawice, a ona wciąż kurczowo obejmowała dzieci.
– Jesteście zdrowe? Ciepło wam było? – Julianna zwróciła się do młodszej z uśmiechem: – Masz buty?
Ella nadąsała sie, ale wystawiła obutą stopę.
– Grzeczna dziewczynka – pochwaliła Julianna.
– A ty, Margery? Czy...
– Mamo, boli mnie – przerwała Ella. Julianna nie przejęła się zbytnio. – Co się stało?
– Boh mnie paluszek. – Ella pokazała palec. Rajmund zauważył, że mała nie odpowiedziała na pytanie, ale Julianna nachyliła się i pocałowała bolące miejsce.
– Grzebała w palenisku i oparzyła się pogrzebaczem.
Ella mruknęła gniewnie. Margery odpowiedziała tym samym.
– Dziewczynki. – Julianna automatycznie przywołała je do porządku i wyciągnęła rękę, by pogłaskać Margery po policzku. – Dobrze się czujesz?
Margery uśmiechnęła się i skinęła głową, lecz uwagi Rajmunda nie uszło to, że drży jej broda. Dziewczynka zbliżała się do trudnego okresu w życiu. Dzieciństwo wkrótce się skończy, a kształty ciała zapowiadały prawdziwą piękność.
Julianna podała opończę starszej, a rękawiczki młodszej córce. – Schowajcie je, proszę. – Przez chwilę Margery nie chciała jej puścić i Julianna poklepała ją po ramieniu. – Porozmawiamy później.
– Mamo, a kim jest ten człowiek?
Głos Elli rozległ się w całym pomieszczeniu i w tej chwili na twarzy Rajmunda spoczęły dziesiątki oczu. – Nikt ważny – stanowczo powiedziała Julianna. – Dziewczynki, zróbcie, o co was prosiłam.
Nikt ważny? Taka zniewaga i to w miejscu, w którym kiedyś będzie panem. Sam był zdumiony siłą gniewu, który go teraz ogarnął. Jest ważny. Jest królewskim kuzynem, dziedzicem rozległych ziem i pradawnego tytułu. Już nigdy nie będzie tańczył, aby dostać obiad, nie będzie się chował, by uciec przed razami, nie będzie pracował jak parobek. I jeśli lady Julianna uważa, że można go tak lekceważyć... No cóż, będzie musiała zmienić zdanie.
Zdał sobie sprawę, że gapi się na nią gniewnie. Choć stał w cieniu, wrogość niosła się przez całą salę. Policzki Julianny, zaróżowione od ciepła, ponownie zbladły. Pchnęła dzieci w kierunku stojącego w kącie łóżka i odwróciła się do niego wyprostowana jak struna. Broda jej drżała, a Rajmund niemal się roześmiał na widok tego heroizmu, tak niepotrzebnego w obecności tylu ludzi. Dziwiło go jedynie to, że jej strach wydawał się tak prawdziwy.
Zrobił krok do przodu, gotów wyjawić swe prawdziwe nazwisko i zamiary, lecz młody rycerz zastąpił mu drogę.
– Co cię tu sprowadza? – zapytał, kładąc rękę na pochwie miecza.
Umięśnione ramiona i różnorodność blizn świadczyły o zaprawie w bitwie; jego stanowczy ton błyskawicznie przywrócił Rajmundowi rozsądek. Niskim, opanowanym głosem odpowiedział: – Jestem królewskim budowniczym, przysłanym przez króla Henryka, by wybudować mur obronny na ziemiach Jego Wysokości.
Oczy chłopaka zwęziły się. – Jestem Layamon, pierwszy rycerz podczas nieobecności sir Josepha. A to złote kółko to co?
Rajmund, przyzwyczajony do sensacji, jaką zawsze wzbudzała barbarzyńska ozdoba, pogładził złoto i uśmiechnął się bez wyrazu. – To pamiątka pewnej próby, którą przeszedłem. Noszę ją, by mi przypominała o cierpieniu.
– Jak widać, tam skąd przychodzisz, są inne gusta. – Layamon wyciągnął rękę, lecz nie w geście uprzejmości. Dłoń, zwrócona wierzchem, domagała się potwierdzenia tożsamości. – Masz zapewne jakiś dowód potwierdzający wolę króla?
Do diabła! Ten Layamon nie był tak naiwny jak lady Julianna, która nigdy nie wpadła na to, by pytać o dowody. Rajmund sięgnął do sakwy i wyciągnął z niej Ust. Layamon wziął go ostrożnie i odwrócił się w stronę ognia. Rozpoznał królewską pieczęć z czerwonego wosku i rozwinął pergamin. – Tak, to rzeczywiście od króla.
– Już w pierwszej linijce jest o tym, jak bardzo król wierzy w moje zdolności – powiedział Rajmund. –Zdolności do uwiedzenia Julianny, ale tego już nie powtórzył, choć właśnie o tym pisał władca. Patrzył w napięciu, jak oczy młodego człowieka przesuwają się chaotycznie po papierze i rozluźnił się, gdy zdał sobie sprawę, że Layamon nie umie czytać. Tym razem się udało. Ale Julianna umie czytać, tak przynajmniej twierdziła. Czy będzie chciała sama obejrzeć dokument? Czy nie będzie chciała zawstydzać rycerza brakiem zaufania do jego osądu? Popijając grzane wino, przyglądała się Layamonowi z zadumą. Rajmund szturchnął go. – Wydaje mi się, że twoja pani ma ci coś do powiedzenia.
Layamon zaczerwienił się i wyjąkał: – Ojej. Pewnie chodzi o most. – Rajmund wyjął z jego ręki list i schował go do torby.
– Owszem. Jak mogłeś być tak nierozważny, by go zostawić? – odezwała się Julianna.
– Milady, zabroniłem podnosić most, bo wydawało mi się, że wkrótce możemy się spodziewać pani powrotu – odpowiedział poważnie rycerz.
– Spodziewać to się można najazdu angielskiej czy walijskiej armii.
– Nie, milady. – Layamon zaprzeczył, pociągając kosmyk włosów nad czołem. – Nie w taką pogodę. Żadna armia nie będzie maszerować w taką śnieżycę.
– A dlaczego na murach nie było nawet wartowników? – Chodziła w kółko, a jej usta przypominały zaciśniętą kreskę. Zerknęła na dziewczynki i ściszyła głos: – Jak myślisz, co by było, gdybym wróciła do domu i nie zastała swoich córek? Gdyby je porwano?
– Kazałabyś mnie powiesić – odpowiedział Layamon. – Poleciłem drużynie patrolować mury, dopóki żołnierze nie zaczęli przychodzić z odmrożonymi nogami. Wiedziałem, że nie zechcesz w ten sposób marnować ludzi. Wiele razy mówiłaś, pani, że jeśli ja będę się o nich troszczył, ty i sir Joseph poradzicie sobie z obroną.
Ta prosta, uczciwa odpowiedź złagodziła oburzenie. Julianna spojrzała na swoje obolałe stopy.
Layamon miał rację, Rajmund był co do tego przekonany. W taką pogodę nie wyruszy żadna armia. Nawet gdyby jakaś grupka zdołała się przebić, nie mieliby innego wyjścia, jak tylko szukać schronienia przy ogniu. Tylko czy Julianna to zrozumie, a jeśli tak, to czy potrafi się do przyznać do błędu?
Julianna wykazała się odwagą. – Postąpiłeś słusznie. A teraz podnieśmy most, dobrze?
– Naturalnie, chłopcy już go odśnieżają. Zaraz pociągną za wsporniki i podniosą. – Ukłon Layamona był ochoczy i krótki. – Pójdę dopilnować.
Zanim zdążył się oddalić, Julianna powiedziała jeszcze: – Każ kucharzowi przygotować po dodatkowym kawałku boczku dla każdego wojaka i przekaż im moje podziękowania. A ty weź to – ze stołu podniosła rogowy kielich misternie zdobiony srebrem – jako wyraz uznania dla twojego rozsądku.
Kielich był zbyt kosztowny, by mógł być prezentem dla zwykłego rycerza, ale Rajmund nawet nie zdążył zaprotestować. – Nie, milady, to dla mnie zbyt wyszukane.
Chciał oddać kielich, ale ona odmówiła. – Prezentu się nie zwraca. Mam nadzieję, że będzie ci smakował każdy łyk, który z niego wypijesz.
Młody człowiek trzymał kielich nieruchomo, ale ona odwróciła się do dzieci kręcących się przy drzwiach. Layamon nie mógł oderwać wzroku od kielicha, lecz po chwili przywołał się do porządku i postanowił spróbować jeszcze raz. Julianna machnęła ręką. – Most –powiedziała ostro.
Potykając się o własne nogi, Layamon zniknął na schodach. Wysoki głos Elli przerwał ciszę. – To był kielich dziadka.
– Zgadza się. – Głos Julianny podniósł się i rozniósł echem po komnacie. – Odpowiedni prezent dla człowieka, który wkrótce stanie się moim pierwszym rycerzem.
Wszystkim zgromadzonym niemal jednocześnie zaparło dech.
– A sir Joseph? – zapytała Margery.
– Sir Joseph zasłużył na odpoczynek. Obowiązki pierwszego rycerza to zbyt wielki ciężar dla jego starych pleców. Już czas, by ktoś inny zajął jego miejsce. – Julianna oznajmiła tę nowinę opanowanym tonem, lecz wzrok przeniosła na Rajmunda, tak jakby szukała u niego poparcia. Nie zdążył go zaofiarować, bo przypomniała sobie o gościnności należnej nieznajomemu. – A to jest mistrz Rajmund, królewski budowniczy, który w końcu do nas zawitał. Dajcie mu jadła i napoju, użyczcie miejsca przy ogniu. Jutro wybierze sobie ludzi do pracy.
Służący patrzyli na niego z ostrożną ciekawością ludzi nienawykłych do wizyt. Oddał im spojrzenie pełne siły, spokoju i pewności. Rozluźnili się, a on zerwał z głowy kaptur i czapkę. Zgromadzone w sali kobiety westchnęły i trzy hoże dziewki ruszyły w jego kierunku. Nie mógł się powstrzymać, by nie spojrzeć na Juliannę i zobaczyć, jakie to na niej zrobiło wrażenie. Zdumiała go jej zmartwiona mina.
– Fayette, pomóż mu się rozebrać – powiedziała. Pokojówka Julianny, zdumiona tym poleceniem, odstąpiła od swojej pani, lecz Julianna powtórzyła polecenie gestem i dziewczyna dygnęła posłusznie. Zbliżyła się do niego z uśmiechem, który zdradzał, że doskonale wie, jak zadowolić mężczyznę. Julianna dała mu wybór – pozwoliła przebierać wśród czterech kobiet, ale on ich nie chciał. Chciał jej samej i postanowił użyć wszelkich środków, by ją mieć. Oddalił dziewczęta gestem. – Sam potrafię się sobą zająć, ale gdybyście mogły przygotować coś ciepłego do zjedzenia dla swojej pani i dla mnie, miałybyście moją dozgonną wdzięczność.
– Pewnie jest gruby – rozległ się dość głośny szept i Rajmund uśmiechnął się i zdjął opończę.
Nie kryjąc uznania, Fayette obejrzała go od stóp do głów i zabrała płaszcz. Napierając na niego, zapytała jeszcze: – Jesteś pewien?
– Najzupełniej. – Jego wzrok powędrował w kierunku Julianny, która siedziała teraz w wielkim krześle przy głównym palenisku, z córkami na kolanach.
Fayette musiała to zauważyć, bo ujęła go w pasie i powiedziała: – Nie uda ci się. Nie ufa żadnemu mężczyźnie, i to po tylu latach. Weź mnie, nie będziesz żałował.
– Dzięki za radę – odpowiedział tonem, który świadczył o czymś dokładnie przeciwnym, i odsunął się z obrażoną miną.
Podszedł do ognia i wyciągnął ręce. Ponad skaczącymi płomykami widać było przytuloną rodzinę. – Milady, muszę posłać po moich ludzi. Jeśli pozwolisz, zrobię to od razu.
Otulająca ją macierzyńska aura natychmiast się rozwiała. Chciała wiedzieć, jak zareaguje na taki ogrom kobiecych wdzięków? Chciała, by wybrał sobie towarzyszkę wśród służących? Mars na czole niczego nie zdradzał. – Twoich ludzi? Obcych? W moim zamku?
Powiedział pewnie: – Mój murarz, kowal...
– Mam kamieniarza. Mam też kowala.
– Będę ci za nich bardzo wdzięczny. Przyda się więcej rąk do pracy. Ale by zrealizować plan o takiej skali, niezbędni są ludzie o odpowiednim wykształceniu.
– Ilu ich będzie?
Pogładził złoty kolczyk i udając zadumę, odparł: – Dziesięciu.
Spodziewał się, że to jej się nie spodoba i nie pomylił się. – Dziesięciu? Do jednego muru? To niemal zbrojny najazd.
Postanowił posłużyć się sprytem. – Skoro tak obawiasz się moich ludzi, to może wystarczy jeden.
Widać było jak na dłoni, że jej ulżyło. – Jeden... no dobrze, możesz go tu sprowadzić.
– I jeszcze dwie kobiety – dodał, próbując ukryć triumf w głosie.
– Dwie kobiety – powiedziała powoli. – Po co ci dwie kobiety?
– Po co mężczyźnie kobiety? – Patrzył w ogień, wiedząc, że siłą woli przeforsuje ten pomysł. Uwierz, że to moje kobiety, modlił się. Uwierz, że dzięki nim będę nocą zajęty. Że uda im się osiągnąć to, czego nie mogły dokonać twoje służki.
Długo rozważała jego słowa, co było dowodem, że Fayette się nie myliła. Julianna nie ufała żadnemu mężczyźnie. – Jak sobie życzysz – odpowiedziała w końcu. – Wyślij po nich. Kiedy zaczynasz?
Z trudem ukrywając uśmiech, odpowiedział: – Za trzy tygodnie.
– Mur obronny? – Pierwszy rycerz Rajmunda i jednocześnie jego najlepszy przyjaciel wielkimi krokami przemierzał galerię. Słońce wyjrzało zza blanek i oświetliło jego kamienne oblicze. – Nie masz pojęcia o murach.
Lata wspólnych doświadczeń nauczyły Rajmunda czytać Keirowi w myślach, nawet gdy ten był niezwykle lakoniczny. Teraz uważał, że przyjaciel niewątpliwie postradał rozum. Rajmund, niczym wytrawny dworzanin, postanowił posłużyć się swym urokiem. – Co w tym trudnego? Lepiej budować niż złamać obietnicę.
Keir nie zareagował na te słowa. Czar i urok osobisty mogły dla niego nie istnieć. – Nie znasz się na żadnym z tych rzemiosł.
Przystanęli na moście i Rajmund uśmiechnął się niepewnie. – Według mnie nowy mur powinien stanąć gdzieś w połowie tego wzgórza. – Wskazał palcem. – Widzisz? Ludzie Julianny już kopią dół pod fundamenty.
Głos Keira pozbawiony był wyrazu. – Nie znam wielu osób, które mniej niż ty nadają się do budowania.
– Śnieg już stopniał, ale grunt jest zamarzniętą bryłą błota. Parobkowie się napracują.
– Przecież ty nawet nie wiesz, jak działa koło młyńskie.
– Tutejszy kamieniarz zamówił dodatkową ilość piaskowca. Właściciel kamieniołomu próbował nas zbyć aż do wiosny, ale przekonałem go...
– Byłem kiedyś kowalem – przypomniał mu Keir. Z twarzy Rajmunda spadła ugrzeczniona maska.
Pamiętam. Pamiętam również, że drogo kosztowała cię ta nauka. Niejedno uderzenie saraceńskiego bicza. Miałem nadzieję, że pomożesz mi w tej grze, ale jeśli powrót do tej pracy jest dla ciebie zbyt poniżający, nie będę nalegał.
– Wiem, że nie będziesz. – Keir zahaczył kciuk o pasek i spojrzał na swoją dłoń. Został jedynie kciuk i palec wskazujący, reszta została kiedyś brutalnie odcięta. Wyobraził sobie radość, z jaką przyjaciel przyjmie jego zgodę. – I dlatego zrobię, jak sobie życzysz. Inna sprawa, że kowalstwo to szlachetny zawód.
Usłyszawszy to, Rajmund czekał już tylko na rewanż. Keir go nie rozczarował. – Znacznie szlachetniejszy niż wynoszenie gnoju ze stajni.
– Jak ty lubisz o tym przypominać – odpowiedział oskarżycielskim tonem Rajmund.
Keir pogładził siwą brodę, która przy ciemnych włosach niezwykle rzucała się w oczy. – Nieprawda. Wcale nie muszę sobie przypominać. Po prostu zawsze o tym pamiętam.
Nie pierwszy raz Rajmund zadał sobie pytanie, czy wszyscy mieszkańcy wyspy zwanej Irlandią są tak pozbawieni emocji, że ciężko ich zrozumieć. Chyba jednak nie; wolał myśleć, że opanowanie Keira jest raczej rzadką cechą.
– Niewierni nie potrafili wykorzystać zdolności chrześcijańskich rycerzy. Poza tym byliśmy zaledwie niewolnikami. – Rajmund dobrodusznie grzmotnął przyjaciela po plecach. Kiedy Keir w końcu odzyskał dech, dodał: – To jednak oznacza, że nawet niewierni wykonują boski plan. Gdyby Pan nie kazał nam się uczyć rzemiosł takich jak kowalstwo, stolarstwo i kamieniarstwo, nigdy byśmy nie uciekli. A teraz użyjemy tych zdolności, aby zdobyć uczucia mojej przyszłej żony.
Keir nie widział w tym wielkiego sensu. – Pragnę ci przypomnieć, że chociaż znam się na kowalstwie, nie potrafię budować murów. Nie zasłonię twoich braków własną wiedzą, bo takiej nie posiadam. Dlaczego po prostu nie powiesz, kim jesteś, i nie zmusisz jej do małżeństwa?
– Bo jestem pewien, że odmówi, a pomysł, by do czegokolwiek zmuszać przyszłą żonę, napełnia mnie odrazą.
– Czyli cierpienia, jakich doznałeś u Saracenów, nie są tego powodem?
Roztropna uwaga Keira przypomniała Rajmundowi, z kim ma do czynienia. Podniósł wielkie dłonie w geście zakłopotania, który tylko Keir mógł odczytać. – Prawdziwy rycerz nie pozwoliłby, aby coś tak niepoważnego jak kobiece uczucia kierowały jego losem.
– Prawdziwy rycerz nie pozwoliłby, by czyjeś zdanie miało wpływ na to, gdzie ulokuje uczucia. – Keir zaplótł ręce w charakterystycznym geście. – Chociaż muszę przyznać, że dziwi mnie, że nie chce za ciebie wyjść. Owszem, dzięki tej unii ty zdobędziesz dwa piękne zamki, ale ona też na tym nie straci. Będzie miała męża, który nie będzie jej bił ani zabierał pieniędzy. Poza tym niektóre kobiety twierdzą, że jesteś urodziwy. – Przyglądał się przyjacielowi z uśmiechem. – Chociaż ja osobiście bym na to nie wpadł. Czemu ona jest inna?
– Zamierzam się tego dowiedzieć,
– Mam jeszcze jedno pytanie.
– Nie mam nic do ukrycia – Rajmund rozłożył ręce, gotów na przesłuchanie.
– Dlaczego budowniczy? Jeśli już chciałeś zachować anonimowość, czemu nie wybrałeś innej maski, lepiej dopasowanej do twoich umiejętności i pozycji?
Rajmund podniósł nogę i oparł ją o stertę piaskowca. Oparł łokieć o kolano i spojrzał na ludzi, którzy mozolili się w błocie i śniegu. W głębi duszy miał już przygotowany plan. Da Juliannie należny jej szacunek, miłość i uwielbienie, o jakim śpiewają trubadurzy, a ona zakocha się w mężczyźnie, którego uważa za mistrza Rajmunda. Zanim nadejdzie wiosna, noce będzie spędzał w łóżku pani Lofts. Pozna każdą krągłość jej drobnego ciała, pocałuje każde słodkie miejsce. Może nawet sprawi, że w jej brzuchu zakiełkuje nowe życie, a kobieta tak dobra jak Julianna z pewnością wiele wybaczy ojcu swojego dziecka.
Nie powie o tym Keirowi, bo ten i tak nie zrozumie uczuć i romantyzmu, którymi zdobywa się płochliwą kobietę. Odpowiedział zatem: – Dodatkowy mur obronny to więcej niż tylko ulepszenie. To bezpieczeństwo, spokój ducha. To właśnie to, czym ja chcę dla niej być. Chcę, żeby zawsze kojarzyła mnie z taką pewnością.
– Rozumiem. – Przyjaciele wymienili spojrzenia i Keir zapytał: – Jak myślisz, czemu on tak biegnie?
Rajmund podążył za wzrokiem przyjaciela i zobaczył łysego staruszka, który przystanął przy wykopanym rowie i zaczął złorzeczyć robotnikom. – Nie mam pojęcia, ale chyba pozwala sobie na zbyt wiele. – Nieznajomy ruszył w kierunku bramy. Kiedy dotarł do mostu, Rajmund zrobił krok naprzód. – Czy mogę ci jakoś pomóc, starcze?
Nieznajomy zmierzył go zawziętym spojrzeniem niebieskich oczu, odburknął i machnął kijem z taką siłą, że powietrze aż świsnęło. Rajmund odskoczył, nie mogąc się nadziwić, że Keir odsuwa się na bok. – Pozwolisz mu przejść? – zapytał z niedowierzaniem.
– Sprawdzanie gości przybywających do zamku nie należy do obowiązków kowala – odpowiedział Keir bez wyrazu.
Nie należy też, do obowiązków królewskiego budowniczego, uzmysłowił sobie Rajmund odprowadzając starca wzrokiem.
– Nikt go nie zatrzymał. To oznacza, że jest tutejszy – odezwał się Keir. – Każdy zamek ma swojego dziwaka.
– To prawda. – Rajmund odwrócił się do przyjaciela. – Czy przypuszczałeś, że poproszę cię o pomoc w budowaniu muru?
– Kiedy tu przybyłem i usłyszałem, że jesteś uważany za budowniczego, nabrałem pewnych podejrzeń – przyznał Keir. – Ale to nie ma znaczenia. Żyję po to, aby ci służyć, wiesz o tym.
Rajmunda wzruszyło to oddanie, ale również nieco zakłopotało. – Zbyt wysoko mnie cenisz – zaprotestował.
– Jestem ci winny więcej niż życie. Mimo to nie mogę przestać myśleć o tym, jak rozwinie się ta sytuacja, no i jak pomoże w realizacji twoich planów. To, że Julianna jest kobietą, nie usprawiedliwia takiego braku szacunku.
Rajmund wbił czubek buta w błoto. – Nie jest to brak szacunku. – Nie chciał źle. Gdyby tylko go tak nie oczarowała. Gdyby tylko nie czuł, że z każdą chwilą jest mu droższa. Lgnął do jej dobroci tak jak kot do miseczki z mlekiem. – Jest wrogo nastawiona do lorda Avarache, jego znajomości i małżeńskich planów.
– Sama ci o tym mówiła? – zapytał ze zdziwieniem Keir.
– Owszem, a ja jestem rozsądnym człowiekiem. Ukrywając tożsamość, robię co mogę, by złagodzić jej gniew. – Odgarnął włosy z twarzy. – Poza tym wierzę w moje kobiety.
Kącik ust Keira podniósł się w grymasie, który uszedłby za uśmiech. No tak. Twoje kobiety…
Rajmund roześmiał się, oddając się radosnemu podnieceniu. – Tak, tak, moje kobiety.
– Pani, źle się czujesz?
Ręka na ramieniu natychmiast przywróciła Juliannę do rzeczywistości. – Co? Coś się stało?
– Jęczałaś we śnie, pani. Źle się czujesz?
Zaspanym oczom Julianny ukazała się oświetlona porannym blaskiem twarz starszej kobiety. – Nie, wszystko dobrze. – Przycisnęła rękę do piersi. Czy czuje się dobrze? Serce biło tak mocno, że słyszała jego bicie. Dyszała tak ciężko, jakby właśnie biegła.
– To pewnie koszmar senny.
W mgnieniu oka Juliannie wróciła pamięć, zamazując twarz kobiety, komnatę i całą poranną krzątaninę na zamku. To nie był koszmar senny. Wcale. Zacisnęła zęby, broniąc się przed wspomnieniem. To był sen słodki jak miód, a gościł w nim mężczyzna o włosach jak noc i oczach jak szmaragdy.
Dotąd wszystkie sny o mężczyznach i żądzy związane były z bólem i przemocą. I ona sama nigdy, przenigdy nie czuła pożądania. Jakiż to diabeł omotał teraz jej rozum?
Dotknęła szramy na policzku. Jeszcze się nie taki nie narodził, dla którego uczucia kobiety coś by znaczyły. Ani taki, który by pożądał kobiety, nie próbując zmusić jej do uległości. Ale Rajmund... był inny. Był dobry i pełen szacunku. I pragnął jej. Widać to było w jego oczach i nieświadomych gestach. Dlaczego?
Rzeczywistość powróciła i z całej siły chwyciła ją za gardło. Mężczyzna z taką twarzą i takim ciałem z pewnością nie musiał nigdy zmuszać kobiety, by mu uległa.
Julianna zawstydziła się swoich doznań. – Kim jesteś? – zapytała ostro.
– Na imię mam Valeska. – Kobieta stała przy łożu, ściskając w ręce brzeg baldachimu. Głos miała niski i gardłowy i Julianna nie mogła oderwać wzroku od jej hipnotycznych, brązowych oczu.
– Nie znam cię.
Zabrzmiało to oskarżycielsko, ale starucha odpowiedziała łagodnie: – Jestem tu z moim panem.
– Panem?
– Z Rajmundem.
– Jesteś jedną z kobiet, po które posłał? – Julianna machnęła nogami, gotowa go odszukać.
– Już wstajesz, pani? – Ten głos był inny. Śpiewny akcent i głęboki, melodyjny głos przypominał Juliannie dawno słyszaną pieśń. Zamrugała, strząsając z powiek resztki snu.
– A ty to kto? – chciała wiedzieć.
Ta kobieta miała jasne włosy, jasną cerę i gdyby nie garb, byłaby bardzo wysoka. – Jestem Dagna.
– Ty też należysz do świty budowniczego?
Na czole Dagny pojawiła się zmarszczka. – Do Rajmunda. – Przechyliła głowę na bok i obejrzała Juliannę od stóp do głów. – Ładniutka, a jaka nieśmiała.
Valeska chwyciła pożółkłymi palcami rąbek koszuli Julianny. – Mam nadzieję, że to służy jei tylko do spania. Zniszczone i stare.
Julianna zdała sobie sprawę, że to o niej mówią i zalała ją fala oburzenia. Mówiły o niej tak, jakby była dzieckiem, jakby była niewidzialna.
– Może szal? – zapytała Dagna.
– Ten ze statku? – Valeska wciągnęła wargę w szparę pomiędzy zębami i spojrzała na Juliannę. – Świetny pomysł.
Pomknęła gdzieś jak strzała. – Gdzie Fayette? –Julianna domagała się odpowiedzi.
– Fayette?
Julianna opuściła głowę jak rozwścieczony byk, gotowy do ataku. – Moja pokojówka.
– Ach tak, Fayette. – Dagna skwitowała ją wzruszeniem ramion. – Powiedziałyśmy jej, że to my się dziś tobą zajmiemy.
Valeska była już z powrotem, co kłóciło się z wyobrażeniem Julianny na temat jej wieku. Rzuciła jeden koniec bogato haftowanego jedwabiu Dagnie i razem owinęły ją, zanim zdążyła zaprotestować.
– Jesteście bezczelne – krzyknęła, zrywając szal z ramion.
– Nie podoba ci się? Należy do mnie. – Valeska pokazała wszystkie trzy zęby w uśmiechu i złapała szal. Pożółkłe palce wygładziły bogaty wzór. – Jesteśmy po to, aby ci służyć.
– Pewnie szarfa bardziej jej się spodoba. – Dagna uklękła przy poobijanym kufrze i odwróciła skrzywione plecy. – To przez Rajmunda przysięgłyśmy, że będziemy ci służyć.
– Służyć? – Zaniepokojona tą nieproszoną lojalnością, Julianna potrząsnęła głową. – Nie rozumiem.
– Tak jest, pani. – Dagna uśmiechnęła się do Julianny, ukazując zęby przypominające starą kość słoniową. – Ale możemy o tym nie mówić, jeśli to cię drażni.
– Kim on dla was jest? Czy któraś z was jest jego matką? – Zadając to pytanie, Julianna już wiedziała, że to śmieszne.
Kobiety zarżały z radości. – Jego matką? Pochlebiasz nam, pani. Nie, nie ma między nami żadnego pokrewieństwa.
To były proste kobiety, które przywędrowały z dalekich krajów i jakimś cudem znalazły się w jej domu. Pomyślała o rybałtach i trubadurach chodzących od zamku do zamku, ale te kobiety były czymś więcej. Znacznie więcej. Rajmund niewłaściwie im ją opisał i bardzo ją to złościło. – To dlaczego mówicie o nim tak poufale? Po co was trzyma?
Oczy Valeski zrobiły się jeszcze większe. – Towarzyszymy mu w podróży, naprawiamy ubrania, rozbawiamy.
– Śpiewacie mu? – zapytała Julianna.
– Owszem, milady – odpowiedziała Dagna aprobująco. – Ja mu śpiewam. Może i ty chciałabyś posłuchać mojego śpiewu?
– Nie.
Dagna spokojnie przyjęła odmowę. – Może później.
Juliannę zdumiało oddanie, z jakim mówiły o Rajmundzie. Zdumiewało ją też to, że teraz chciały i ją otoczyć tym samym uczuciem, jak gdyby była z nim w jakiś sposób związana.
Valeska próbowała przewiązać jej talię przepiękną czerwoną szarfą, ale Julianna trzepnęła ją po rękach i krzyknęła z bólu, gdy zadrapała się o jej długie paznokcie. Spojrzała oskarżycielsko na winowajczynię i powiedziała: – No i popatrz, co narobiłaś!
Valeska zawiązała szarfę i ujęła dłoń Julianny. – Milady, przez ten cały opór zrobisz sobie tylko krzywdę. Może powróżyć ci z dłoni?
– Nie wierzę we wróżby. Nie chcę, by ktokolwiek mi wróżył.
Gładząc wierzch jej dłoni, Valeska powiedziała śpiewnie: – Taka piękna skóra. Taka delikatna, miękka i blada.
Dagna stanęła z drugiej strony. Przystawiła swoją dłoń do dłoni Julianny i zdumiała się: – Popatrz, jaką jasną skórę ma lady Julianna. Mnie spaliło słońce, zostawiło zmarszczki i brzydkie ciemne plamy. No i popatrz – powiodła palcem po widocznych żyłach – mam tu tyle ścieżek, ile las ma drzew.
Nie jestem tak delikatna jak ty, pani. – Spojrzała na Juliannę swymi niebieskimi oczyma, a ta poczuła się nieswojo i odwróciła wzrok, napotykając tym razem spojrzenie Valeski.
– Tak jest, moja pani. Mężczyźni sądzą, że kobiety są delikatne, ale my wiemy lepiej. Kobieta musi być odważna i twarda, by przetrzymać życiowe zawieruchy.
– Z każdej porażki powinna wychodzić silniejsza, mądrzejsza – wtrąciła Dagna.
– Powinna nie darować wrogom, a miłować swoich przyjaciół.
Julianna spojrzała groźnie na staruchy, które stały zbyt blisko. – To znaczy, że mam wam nie darować?
– Oooch. – Cofnęły się.
Valeska westchnęła. – Milady, będziesz musiała zadecydować, czy jesteśmy twoimi wrogami, czy przyjaciółkami.
Julianna odepchnęła je na bok. – Pójdę zapytać Rajmunda.
– Co za roztropny pomysł – mrugnęła do niej Dagna. – Rzeczywiście, bardzo roztropny.
W Juliannie wezbrał gniew. Wydała z siebie stłumiony okrzyk i zaczęła się rozglądać za Rajmundem. Nie było go w zadymionej komnacie, co ją zdziwiło. Od chwili, gdy pojawił się w jej domu, każdy dzień był długi i męczący, wypełniony prywatnymi, ale jednak naradami na temat tych jego umocnień.
Moich umocnień, poprawiła się, życząc sobie w duchu, by do niego też to w końcu dotarło. Zachowywał się, jakby mur należał wyłącznie do niego... no, może był wspólny. Nie miała pojęcia, jak mu to wybić z głowy, nie wdając się w dodatkowe dyskusje.
Złapała płaszcz i pobiegła szukać go na galerii. Początek grudnia przyniósł chwilowy nawrót jesieni. Po ciepłych dniach, tak przypominających o rozkoszach lata, następowały chłodne noce, zapowiadające rychłe nadejście zimy. Śniegu już nie było, tylko w cienistych kątach zostały brudne resztki i trawę pokrywało błoto. Zmarszczyła czoło, omijając większe kałuże.
Rajmund w towarzystwie nieznajomego stał na opuszczonym moście. Julianna maszerowała w ich kierunku, chmurnie odpowiadając na pozdrowienia i ukłony służby. Kiedy już stanie z Rajmundem twarzą w twarz, co mu powie? Żeby kazał staruchom trzymać się od niej z daleka? By je wyrzucił na mróz? Litość z góry skazywała tę misję na niepowodzenie. Zdawała sobie sprawę ze śmieszności całej sytuacji i potknęła się, a kiedy wycierała błoto z sukni, usłyszała znany, jadowity głos: – Cóż co za piękny widok. Wracaj do chlewu, tam gdzie twoje miejsce.
Zamknęła na moment oczy, pozwalając sobie na chwilę słabości.
Sir Joseph wrócił.
Próbowała przekonać samą siebie, że nie ma to żadnego znaczenia, ale wiedziała, że się okłamuje. Przez ostatnie lata sir Joseph był nie tylko głównym powodem jej niedoli, był również niezmiennym elementem jej życia. Zebrała się na odwagę i stawiła mu czoło.
Kłopoty. Sir Joseph zwiastował kłopoty. Trzymał teraz Layamona za ucho, a ten aż skręcał się z bólu. – Puść go – zażądała głośno, by przygłuchy starzec ją usłyszał.
– Mam go puścić? Puścić złodzieja, podstępnego rzezimieszka? Tfu! – Sir Joseph splunął na ziemię tuż obok jej stopy. – Julianno, sama nie wiesz, jak rządzić!
Tyle razy ci mówiłem, no i proszę, mamy teraz dowód. Wiesz, co ten złodziej ukradł?
– Kielich ojca? Wcale go nie ukradł. ,
– Ukradł srebrny kielich twojego ojca! – ryknął starzec. Lecz kiedy jej słowa przebiły się przez gruby pancerz jego świadomości, puścił ucho młodzieńca i nastawił swoje. – Co powiedziałaś?
– Nie ukradł kielicha ojca. Sama mu go dałam.
Ludzie znaczniejsi od niej bali się gniewu sir Josepha; zresztą wychowano ją w sposób, który nakazywał szacunek dla starszych. Był najwierniejszym towarzyszem ojca, jego najbardziej zaufanym człowiekiem. Oczekiwał, wręcz żądał, by uznała go za pierwszego rycerza.
To, że kielich przeszedł z jej rąk do rąk Layamona, oznaczało nadejście nowych czasów. Nie padły żadne słowa, ale dla sir Josepha ten gest oznaczał, że jego panowanie się skończyło. Przekazała zwykłemu rycerzowi tak cenny podarek, przedmiot, który sam bardzo chciał mieć.
Nie było gorszej obrazy.
Fala gorąca objęła najpierw stopy sir Josepha, potem, przybierając na intensywności, poszła do głowy. Przeżuł w ustach słowa, których nie był w stanie wymówić. Policzki oblały się szkarłatem, żyły na czole wyglądały jakby zaraz miały pęknąć, a fanatyczne niebieskie oczy ciskały w nią pioruny. Jego furia była tym większa, że nie mógł wydobyć z siebie słowa. Podniósł do góry kij.
Napięła wszystkie mięśnie. Skrzyżowała ręce na piersiach, zaciskając palce na ramionach z taką siłą, że zostawiały siniaki. Zabrakło jej tchu, a przed oczami wirowały czarne plamy. O mój Boże, zaraz ją pobije.
Podbite oczy, chwiejące się zęby, poczucie bezsilności w rękach mężczyzny. Utrata przytomności. Nieświadomość, która nie niosła ze sobą ulgi, a tylko niekończące się cierpienie i pragnienie śmierci.
Kątem oka dostrzegła jakiś ruch. Czujna jak zając, podskoczyła, spodziewając się ataku również stamtąd.
To był Rajmund, a za nim podążał nieznajomy. Zatrzymali się, widząc jej wzrok. Rajmund spojrzał jej w oczy, czekając na rozkazy. Swoją postawą – wyprostowanymi ramiona, rękami na biodrach – deklarował poparcie. Poparcie dla niej.
Co dziwniejsze, jak echo powróciły do niej jego słowa: „Sir Joseph to człowiek, którego przydatność się skończyła”. To właśnie one sprawiły, że zdecydowała się oddać władzę Layamonowi.
Zaczerpnęła głęboko tchu. Wcale nie żałowała decyzji. Sir Joseph nie zmusi ją do żalu. Nie będzie się kajać ani przepraszać.
Starzec wielokrotnie groził, że ją uderzy i chociaż tego nigdy nie zrobił, za każdym razem kuliła się ze strachu, a potem gardziła swoim tchórzostwem. Tym razem powiedziała tylko: – Uderz mnie albo i nie, ale pamiętaj, że to ostatni raz, kiedy mi wygrażasz. – Spojrzała prosto w gorejące oczy.
Sir Joseph się zawahał. Nie spodziewał się takiej odpowiedzi i wciąż nie mógł uwierzyć w jej słowa. Potrząsnął kijem; niezmiernie chciał nauczyć ją rozumu.
Po chwili rozsądek zwyciężył i starzec spuścił wzrok. Wbił koniec kija w ziemię z taką siłą, jakby to miała być jej pierś i burknął: – Co to za roboty przy murach?
Poczuła taką ulgę, że niemal ugięły się pod nią nogi. Po raz pierwszy od śmierci ojca ten podstępny starzec ustąpił. Sir Joseph skapitulował.
Zamachnął się kijem na Layamona. – Ruszaj się! Idź zobacz, czy te leniwe opoje, których nazywasz żołnierzami, panują nad bezpieczeństwem zamku.
Layamon odskoczył od kija i zapytał: – Milady? Jakie są twoje rozkazy?
Layamon zapłaci za to. Oj, tak, zapłaci. Okrutne spojrzenie starca gwarantowało zemstę. Julianna doceniła odwagę rycerza i po chwili zastanowienia odpowiedziała: – Nie, możesz odejść. Sprawdź, jakie szkody wyrządziła woda w zbrojowni, a potem, tak jak sugerował sir Joseph, dopilnuj patroli na galerii. A my teraz obejrzymy roboty.
Layamon posłuchał skwapliwie i oddalił się.
Sir Joseph odprowadził go wzrokiem, trzęsąc się tak mocno, że u każdej innej osoby mogło to być poczytane za oznakę podeszłego wieku. – Tak mi odpłacasz za dobroć? Odstawiasz mnie na bok jak starego konia? To ja uczyłem cię manier, kiedy byłaś dzieckiem, ja mówiłem ci, jak wychowywać dzieci. Ja doradziłem sprzeciw wobec króla, kiedy kazał ci poślubić tego Avarache.
– Chodź tędy – podała mu zachęcająco ramię, ale sir Joseph tylko tupnął nogą w błotnistej kałuży. Błoto bryznęło na stanik jej sukni, a on ruszył w stronę bramy. Julianna westchnęła. Wygrała właśnie wielką bitwę, ale wciąż miała wrażenie, że wojna dopiero się rozpoczęła.
– Pokonany wróg jest kiepskim towarzyszem – tuż przy swoim uchu usłyszała głos Rajmunda.
Wciąż zdenerwowana całym zajściem, drgnęła, lecz on zdawał się tego nie zauważać. – Co twoim zdaniem powinnam z nim zrobić? – spytała ostro, chociaż tak naprawdę myślała o tym samym.
– Wyślij go do drugiego zamku. – Ujął ją za ramię i poprowadził po biocie, jak gdyby była ze szkła,
– Pomyśli, że to wygnanie.
– No i słusznie, ale lepsze to, niż knucie intryg tutaj. Od bramy słychać było głos sir Josepha: – Co to za flirty? Trzymaj ręce z daleka od tego mężczyzny!
Rajmund zacisnął palce na dłoni Julianny, ale po chwili ruszył do bramy i stanął przed sir Josephem. – Nazywam się Rajmund i jestem królewskim budowniczym przysłanym tu przez mego pana, króla Henryka, by wzmocnić mury obronne tego zamku. Nie omieszkam wymienić twego imienia w raporcie do króla. – Błysnął białymi zębami w uśmiechu.
Starzec zadarł głowę, by spojrzeć w twarz swego rozmówcy i przyglądał mu się z namysłem spod półprzymkniętych powiek. Odezwał się po chwili, wyrażając głośno swoje myśli: – A ja bym powiedział, że sam jesteś sobie panem.
Wargi Rajmunda wykrzywiły się w jeszcze szerszym i nieco okrutnym uśmiechu. – Bo jestem. Panem wszystkich budowniczych w królestwie.
– Też mi coś! – prychnął starzec, odganiając przeczucia. – Pewnie jesteś bękartem, który umiał się podlizać Henrykowi i kupił sobie tytuł.
– Pewnie tak – zgodził się Rajmund.
– To żaden wstyd być bękartem – wtrąciła się Julianna. Sir Joseph ponownie oblał się szkarłatem. – Ale ten bękart nawet nie umie zmusić poddanych do pracy.
Julianna pomachała do ubłoconych robotników, którzy skupili się wokół ognia, popijając piwo dostarczone z piwnic. – Muszą kiedyś jeść.
Starzec parsknął gniewnie. – Zawsze byłaś miękka. Gdyby to zależało ode mnie... to ten głupiec Layamon nigdy by mnie nie zastąpił.
– Nikt cię nie zastąpi – zaczęła pojednawczo. – Po chwili porwała ją fala żalu. – Tak jak nikt nie zastąpi mojego ojca.
– Twojego ojca? Nie chciał takiej córki jak ty, nawet na łożu śmierci. – Sir Joseph szturchnął ją mocno. – Zapomniałaś już czyją rękę trzymał, kiedy umierał? Ciekawe, co by powiedział na dzisiejsze wydarzenia.
– Może to, że trzymał wtedy nie tę rękę, co trzeba – odparła, rozwścieczona tymi docinkami.
– Ostrzegałem go przed tobą od dnia twoich narodzin. Mówiłem, że powinien wychowywać cię kijem, ale on był za miękki. Był miękki, ale w końcu przypomniałem mu o obowiązkach – zaśmiał się szatańskim śmiechem. – Przyniosłaś wstyd całej rodzinie, a ojcu tylko płacz i zgrzytanie zębów. Jesteś zwykłą dziwką.
Zaległa przejmująca cisza. Wszyscy usłyszeli oskarżenia starca, wypowiedziane głosem pełnym jadu i złości. Julianna już wcześniej słyszała rozmaite obelgi z jego strony. Ale nigdy, przenigdy nie przyznał otwarcie, jaki miał udział w decyzjach ojca, dotyczących odrzucenia jedynej córki. Nigdy wcześniej nie nazwał jej dziwką. I nigdy, przenigdy nie mówił do niej w ten sposób w obecności innych ludzi – jej poddanych, jej przyjaciół i... Rajmunda.
Nie potrafiła spojrzeć im w oczy. Patrzyła na rozległe ziemie, na kolorowe plamy lasów, wiosek i pól, które rozciągały się wokół zamkowego wzgórza. Jej ziemie, bogate i żyzne, tętniące życiem poddanych, ich dzieci oraz zwierząt. Ona była pasterzem, który opiekował się, troszczył i wspierał zarówno ziemię, jak i lud. Pasterzem, który z tych ziem czerpał siłę.
Pokrzepiona tą myślą spojrzała na poddanych, gapiących się na nią z rowu i zamkowych murów. Spojrzała na triumf malujący się na drapieżnej twarzy sir Josepha. Wreszcie spojrzała na Rajmunda.
Nie mogła wiedzieć, jak wygląda. Stała z dumnie podniesionym podbródkiem, burzą miedzianych włosów okalającą pobladłą twarz, drżącymi ustami i niebieskimi oczami wyrażającymi zbyt długo skrywaną złość. Chciał zrobić krok w przód, obronić ją, ale intuicja go powstrzymała. To była jej walka. Jeśli się wtrąci, Julianna nie wzmocni swego autorytetu. Musi pozwolić jej rozwiązać ten problem po swojemu.
Julianna zwróciła się do sir Josepha. – Panie, pozwalasz sobie na zbyt wiele. Wyjedziesz do zamku Bartonhale i pozostaniesz tam aż do śmierci – powiedziała spokojnym i czystym tonem.
Zadowolenie powoli znikało z twarzy starca. Spojrzał na nią, a potem na zgromadzonych wokół ludzi. Każda twarz miała jednakowy wyraz, na każdej malował się wstręt i odraza. Gdyby jedna osoba podniosła teraz kamień, pomyślał Rajmund, zrobiliby to wszyscy i sir Joseph doświadczyłby kary, która spotyka jedynie nierządnice. Ale dla takiego łajdaka jak on byłaby to zasłużona kara.
– Możesz odejść – powiedziała jeszcze Julianna i odwróciła się na pięcie.
Sir Joseph wpatrywał się w chustę na głowie Julianny i kij zatrząsł mu się w ręku. Rajmund dał znak Keirowi, a ten zrobił krok do przodu i złapał podstępnego starucha za ramię. – Pani tego zamku nie życzy już sobie twoich usług – powiedział łagodnie Keir.
Sir Joseph usiłował wydostać się z uścisku, lecz kiedy mu się to nie udało, krzyknął: – Julianno! Julianno, jestem stary i schorowany. Całe życie tu przeżyłem. Okaż łaskę staremu człowiekowi i pozwól mi zostać.
Nawet przez moment nie dała po sobie poznać, że słyszy jego słowa.
Keir próbował go przepędzić, ale starzec nie dał za wygraną. – Julianno! Daj mi chociaż czas, żebym mógł zebrać swój dobytek. Żebym się pożegnał z miejscem, które było moim domem przez tyle lat. Błagam...
Rajmund dał znak Keirowi. Ten niemal podniósł sir Josepha z miejsca, lecz było już za późno. Julianna wiedziała, co to litość. Nie patrząc na starca, oznajmiła: – Możesz zostać do Trzech Króli. Następnego dnia opuścisz ten zamek, niezależnie od pogody, stanu zdrowia czy jakiejś innej wymówki.
Keir spojrzał przepraszająco na Rajmunda, ale ten tylko wzruszył ramionami. Zgadzał się z decyzją Julianny, by odesłać przeciwnika, ale nie mógł też potępić litości, którą okazywała starcowi.
Z zadowoleniem stwierdził, że maskarada opłaciła się, bo odkrył właśnie powód, dla którego Julianna unikała małżeństwa. Czyżby pociągali ją nieodpowiedni mężczyźni? Pogarda ze strony starca, choć gwałtowna i przesadzona, wskazywała jedynie na nierozsądny romans.
Stała na moście, wyprostowana i spokojna, nie zdając sobie sprawy z jego rozmyślań ani spojrzeń poddanych. Wydawała się taka krucha, gotowa złamać się jak gałązka pod ciężarem, który spoczął na jej barkach. Rajmund znał na tyle kobiety, by wiedzieć, że współczujący ton może sprowadzić łzy, odezwał się więc rzeczowo: – Pani, miałem nadzieję, że przyjdziesz ocenić stan robót. Zechcesz do nas zejść?
Zadrżała; zgodnie z jego podejrzeniami była bliska łez. Opanowała się jednak, co wzbudziło jego podziw. – Dziękuję, mistrzu Rajmundzie. Z chęcią obejrzę.
Stanął u jej boku. – Pozwól, że podam ci ramię i pomogę. Jest bardzo ślisko.
Gapiła się na wyciągniętą rękę, jakby należała do obrzydliwego potwora, ale po przeżyciach związanych z sir Josephem nie miał jej tego za złe. Złapała go za łokieć i dała się prowadzić w kierunku wykopów.
Nieważne jaki skandal kładł się cieniem na jej przeszłości i nie pozwalał jej spokojnie spać. To on, Rajmund, wszystkim się teraz zajmie. Zaofiaruje jej współczucie, będzie jej podporą, okaże dobroć i namiętność. To nie próżność kazała mu wierzyć, że z łatwością przepędzi strachy i wyleczy ją z niepotrzebnych tęsknot. Nigdy nie wątpił, że uda mu się to osiągnąć.
Zerknął na nią z ukosa, zastanawiając się, czy zdaje sobie sprawę z tego, jak dzisiejszy dzień wzmocnił jej autorytet. Czuł się jak ojciec, dumny z ukochanego dziecka, albo jak mężczyzna patrzący na kochankę.
Ta myśl go zdumiała. A kiedyż to lady Julianna stała się dla niego czymś więcej, jak tylko wyzwaniem? Kiedyż to pojawił się szacunek i czułość, które tak zmieniły jej obraz w jego oczach?
Gra zaczynała się robić niebezpieczna. Istotnie, musi nadal pielęgnować jej przywiązanie, ale iskra miłości może zrodzić tęsknotę, a ta każe mu otworzyć przed Julianną serce. Zapragnie zwierzyć się jej ze wszystkich sekretów, a ona, poznawszy te mroczne tajemnice, nie będzie chciała mieć z nim do czynienia. Jak zniesie nieuchronnego kosza?
Niefortunne uczucie tłumaczyło przynajmniej zazdrość, jaką odczuwał, wyobrażając sobie Juliannę z innym mężczyzną. Nie powinien jednak jej osądzać – nic, co zrobiła, nie mogło się równać z jego grzechem.
Uszczypnięcie w ramię przerwało rozmyślania.
– Przestań marszczyć czoło. Wystraszysz wszystkich poddanych – powiedziała. – Kiedy kończycie budowę?
Kiedy kończą budowę? Nie miał zielonego pojęcia. – To zależy od pogody. – Przyjęła ten argument, a on dodał: – Nawet w obecnym stanie rów tworzy fosę, która jest dodatkową ochroną przed najazdem. Kiwnęła głową.
– Będziemy kopać, chyba że przyjdzie taka burza jak... – Urwał, ale ona pojęła w mig, o jakiej burzy mówi i na jej policzkach pojawiły się rumieńce. Poczuł satysfakcję i podniósł głos: – Będziemy pracować, aż skończymy. Prawda, moje zuchy?
Jeden z ubłoconych wieśniaków stał tuż obok i drapał się po głowie. – Nie ma wiele roboty o tej porze roku, milady. Ja i mój ojciec nigdy nie skarżymy się zresztą na jej nadmiar, wiesz sama, pani. Chętnie tu popracujemy, aż rów będzie gotowy.
– Ty jesteś Tosti? – zapytała Julianna.
– Tak, milady. – Białe zęby chłopaka kontrastowały z zabłoconą twarzą.
– Czym oni się zajmują? – zapytał Rajmund.
– Są naganiaczami – odpowiedziała Julianna. – Najlepszymi, jakich mam. Znajdą i wypłoszą z kryjówki każdą zwierzynę, a jeśli... Jeśli ktoś zginie, zawsze go znajdą.
Tosti zacisnął pięści nad głową. – A czemu nie mielibyśmy być najlepsi? Jesteśmy przecież poddanymi najdzielniejszej pani w całej Anglii.
Mężczyźni kiwnęli głową w stronę mostu, na którym miała miejsce konfrontacja z sir Josephem, i porozumiewawczymi mrugnięciami oraz uśmiechem zamanifestowali swoje wsparcie. Pokraśniała ponownie, tym razem z zadowolenia.
Rajmund uśmiechnął się do robotników i postanowił przyznać im dodatkowe racje piwa i mięsa. Poprowadził Juliannę z powrotem do bramy, mówiąc: – Pozwolę sobie zauważyć, że wyjątkowo ci do twarzy z tą czerwoną szarfą. Przyciąga wzrok i ożywia strój. Przypomina mi o nadchodzących świętach.
Wyraz jej twarzy zmienił się kilka razy w ciągu sekundy. Była to tak dziwna mieszanina przerażenia, skrępowania i odświeżonych wspomnień, że zadał sobie pytanie, czy kiedykolwiek zrozumie tę kobietę.
Pstryknęła palcami tuż przy jego nosie, w typowy dla siebie gwałtowny i nieuprzejmy sposób. – Właśnie o tym chciałam z tobą rozmawiać. Te dwie... te dwie kobiety, które na mnie nasłałeś.
– Valeska i Dagna? – A więc jego dobre duchy zaczęły już działać. Powinien zgadnąć, że to one kryją się za szarfą. – Nie polubiłaś ich?
– Czy polubiłam? Polubiłam? – Przeżuła te słowa i widać było, że raczej są jej nie w smak. – Jak mogłabym nie polubić dwóch staruch, które uparły się, by traktować mnie jak królową? Które chcą mi śpiewać i obsypują mnie prezentami, zdobytymi nie wiadomo jak i nie wiadomo gdzie.
– Jak dobrze! Miałem nadzieję, że je polubisz. – Skłonił się pośpiesznie i zrobił krok w tył, ubezpieczając się przed niechybnym kuksańcem. – A oto i most, pani, dalej już sobie poradzisz, prawda?
– Mówią jakoś dziwnie. Zachowują się jak młódki. Nie mógłbyś ich odesłać do pracy w stajni? – Uciekł do kuźni i oparł się o ścianę ze śmiechem, słysząc jeszcze krzyk Julianny: – Nauczą moje dziewczynki bezczelności!
Dziewczynki. Rajmund bał się ich bardziej niż jakiegokolwiek człowieka czy bestii. Cóż on wiedział o dziewczynkach? Wszak sam nigdy dziewczynką nie był. Nie wiedział, co takie stworzenia lubią ani jak się wkraść w ich łaski. Potrafił czarować kobietę, ale czy zdoła oczarować jej córki?
Próbował nawiązać rozmowę. Przyszło mu do głowy, żeby poruszyć temat szycia, bo ten z pewnością był im bliski. Margery zaproponowała, żeby zwrócił się z tym do służących, bo nie ma czasu na takie głupstwa i czmychnęła. Ella powiedziała, że nigdy, przenigdy się tym nie zajmuje, bo szycie jest dla mięczaków. Po chwili pobiegła za siostrą.
Innym razem wspomniał o lalkach. Lalki? Margery powiedziała, że jest na nie za stara i uciekła. Ella rzekła, że nigdy, przenigdy nie bawi się lalkami. Są dla mięczaków, dodała i znikła.
Nie miało to chyba znaczenia, bo przecież sam nie wiedział absolutnie nic o szyciu czy lalkach. Ale bardzo chciał znaleźć się w magicznym kręgu, który tworzyła Julianna ze swoimi córkami. Nie był głupi; wiedział, że nie dostanie się tam ani przekupstwem, ani walką wręcz, ani też podstępem.
Oparłszy plecy o ścianę, Rajmund siedział na ławie w izbie biesiadnej i obserwował córki Julianny. Każda z nich, na swój własny sposób, pomagała bądź przeszkadzała w sprzątaniu po obiedzie. Margery poważnie traktowała obowiązki dziedziczki i pierworodnej, wydając polecenia i pomagając służącym. Miała karnację Julianny; naśladowała też matkę w zachowaniu, lecz jej pociągła twarz nie wskazywała na podobieństwo z żadnym mieszkańcem zamku. Musi być podobna do ojca, pomyślał Rajmund.
Młodsza, Ella, patrzyła na świat rozradowanymi oczami, a jej śmiech często dźwięczał w zanikowych komnatach. Blond włosy okalały twarz, na na której nieustannie malowała się ciekawość. Wciąż zadawała pytania, a jej żywy umysł wiecznie wymyślał nowe psoty.
Polubiłyby go, gdyby tylko go poznały. Niestety, nie chciały go poznać. Traktowały go ostrożnie jak sir Josepha, jak gdyby w każdej chwili mógł zmienić się we wroga. Obchodziły się z nim tak, jak ich matka odnosiła się do mężczyzn. Jak tu pokonać taki wzór?
Musi być jakiś sposób, by im udowodnić, że mogą na nim polegać. Kobietom dawał prezenty, prawił komplementy na temat ich urody, czynił próżne obietnice. Może na dzieci to też zadziała? Nic innego nie przychodziło mu do głowy. Spotykając wzrok Elli, obdarzył dziewczynkę najbardziej promiennym uśmiechem.
Ella schowała się za ławę, na której siedziała Valeska. Ta, przędąc cienką nić wybraną przez panią domu, odezwała się do klęczącego przy niej dziecka. Dziewczynka spojrzała na niego ponuro. Valeska, jego dobry duch, rozgadała się, ale Ella potrząsnęła tylko burzą złotych loków. Valeska puściła w ruch wrzeciona, a mała pokazała mu język.
Zirytował się i odwzajemnił tym samym. W oczach Elli zapaliły się ogniki. Wetknęła palce do ust i wywróciła oczami. Rajmund już wiedział, jak zdobyć jej poważanie.
Rozparł się wygodnie i zaczął poruszać uszami.
Ella otworzyła usta ze zdumienia. Zrobiła krok do przodu, jakby ją wzywał i marszcząc czoło, odgarnęła włosy. Zrobiła zeza i wydęła usta, wciągając jednocześnie policzki. Może sobie robić miny, ale Rajmund i tak był lepszy. W dzieciństwie wielu próbowało go naśladować, ale nikomu się nie udało. Nawet tym, którzy nieustająco ćwiczyli.
Uśmiechnął się złośliwie i poruszył ustami: – Ha, ha, akurat.
Podeszła do niego bez wahania i powiedziała rozkazującym tonem: – Pokaż, jak to się robi.
Wyprostował się. – Mam obowiązki i jeśli ich nie wykonam, lady Julianna zażąda mojej głowy. Muszę porozmawiać z Keirem na temat robót. – Odwrócił się powoli, lecz zatrzymało go szarpnięcie za kaftan.
– Mogę iść z tobą?
Ella wciąż marszczyła twarz, próbując powtórzyć jego minę i Rajmund przyjrzał się jej uważnie. Oprócz krótkiego okresu w dzieciństwie nigdy nie doceniał wartości swojego dziwnego talentu. Teraz jednak dziękował świętemu, który w ten sposób pobłogosławił jego kołyskę. Jak widać, lalki i szycie nie robiły na Elli wrażenia, ale ruszanie uszami tak. – No nie wiem. Jesteś tylko dziewczynką.
Oparłszy ręce na biodrach, poprawiła go: – Nie jestem „tylko” dziewczynką. Jestem Ella z Lofts.
I jaka dumna z tego. Poczuł się jak wojownik, który już wie, że zdobędzie twierdzę. Westchnął. – Dużo błota na dworze i robi się zimno. Lepiej zostań w domu, pomóż mamie w robótkach i bądź grzeczna. – Z trudem powstrzymywał śmiech, patrząc na jej przerażoną twarz.
– Nie będę ci przeszkadzać – upierała się dalej.
Przechylił głowę na bok i przyjrzał się jej. – No dobrze. Ello z Lofts, może i czas, żebyś się dowiedziała czegoś o obronności. – Beknął, testując rozmiar swoich wpływów.
Ella natychmiast poszła w jego ślady, łykając haustami powietrze. – Ja już wszystko wiem – powiedziała z przechwałką w głosie.
Beknięcie, którym odpowiedziała, zdumiało go intensywnością. Z miną winowajcy spojrzał na Juliannę, która przyglądała się temu z marsową twarzą. Najlepiej będzie się oddalić. Narzucił na ramiona opończę i ruszył do drzwi. – Jeśli wszystko wiesz, nie ma potrzeby, żebyś ze mną szła.
– Całkiem wszystkiego to nie wiem – przyznała, zrzucając maskę udawanej niechęci.
– A więc... możesz ze mną iść.
Przyzwolenie zahamowało trochę jej zapał, a mina zdradzała obawy co do spaceru z nieznajomym. Po chwili jej twarz rozjaśniła się; Ella odwróciła się i zawołała: – Margery, chodź szybko!
Margery, z naręczem pełnym obrusów, stanęła w miejscu. Rajmund zdał sobie sprawę, że przygląda się tej komedii ze sporą dozą ciekawości, bo nawet nie zapytała, dokąd się wybierają. Przestępując z nogi na nogę, odpowiedziała: – Jestem zajęta.
– Służące mogą to zrobić za ciebie – odpowiedziała Ella. – Prawda, mamo?
Ella nie pytała, czy służące poradzą sobie z obrusami. Pytała, czy Rajmundowi można zaufać, a on czekał w napięciu na odpowiedź. Julianna nachyliła głowę nad kremowym kłębkiem przędzy i zapytała: –Brama jest otwarta, mistrzu Rajmundzie?
Zatknął kciuk za skórzany pas obwieszony narzędziami. – Tak.
– Żołnierze patrolują mury?
Od paleniska padł zgryźliwy komentarz sir Josepha: – Jeśli tylko ten młody zuchwalec nie kazał im zostać w domu, żeby nie zmarzli.
Julianna spojrzała na starca i odpowiedziała: – Dobrze wam zrobi wyjście na dwór, zanim następna śnieżyca zmusi nas do siedzenia w domu. Margery, ty też powinnaś wyjść.
– Będę na nie uważał – obiecał Rajmund. Ella popatrzyła na niego podejrzliwie, a Margery zatrzymała się w pół kroku, więc dodał szybko: – Jeśli wpadną do dołu, wykopiemy je.
Julianna podniosła głowę i uśmiechnęła się do niego. Urok tego uśmiechu zadziałał na niego jak uderzenie pioruna. Zamarł i wpatrzył się w nią. Ponad biciem swego serca, usłyszał jej głos: – Czasem mi się wydaje, mistrzu Rajmundzie, że poruszasz się jak wojownik. Uczyłeś się kiedyś rycerskiego rzemiosła, a potem straciłeś patrona?
Domyśla się? Kpi z niego? Potrząsnął głową, by oddalić tę myśl. Nie, nie Julianna. Inne kobiety uznałyby takie tortury za zabawne, ale na pewno nie ona. – Ja... – Nic nie przychodziło mu do głowy, ona zaś wzięła jego wahanie za potwierdzenie.
– Smutne to, kiedy mężczyzna nie może podążać za głosem swego serca. – Spojrzała z zadowoleniem na kłębek, włożyła go do koszyka i posłała Rajmundowi kolejny uśmiech. Rajmund poczuł kolejne uderzenie pioruna i zaczął się zastanawiać, co się stało z jego dobrymi intencjami. – Ale ufam ci i wiem, że ochronisz moje dzieci przed błotem i ewentualnymi porywaczami.
Przyjazny ton wytrącił go z równowagi; nigdy dotąd tak otwarcie nie okazywała mu sympatii. – Ufasz mi? – powtórzył, patrząc na nią jak pies na swoją panią.
– Nigdy mnie nie okłamałeś. Oby wszyscy mężczyźni mieli taki kodeks honorowy.
Nachyliła się nad wrzecionem. Światło pochodni oświetlało tę stronę jej twarzy, której nie przecinała żadna szrama. Julianna skoncentrowała się na przędzy, wysuwając do przodu brodę i wystawiając koniuszek języka. Rajmund poczuł dziwną mieszaninę uczuć: podziw, zdziwienie i konsternację. Ufała mu? Dlatego że jej nie okłamał?
Okłamał, ale tylko co do tożsamości – własnej i swych towarzyszy. I co do swojej misji w tym zamku.
Miał wrażenie, że właśnie otrzymał potężny cios w pierś. Ta kobieta należy do niego, została mu dana przez króla. To on sam przez swoje niemądre współczucie uczynił drogę do tego małżeństwa pełną cierni i przeszkód. Pragnął jej i będzie ją miał – jednak wtedy ona odkryje, że ją okłamał.
Przygnębiony tą myślą opuścił szybko zamek, przeszedł przez podwórze i wszedł do kuźni. Dziewczynki spojrzały na niego pytająco. W świetle paleniska stał Keir ubrany w skórzany fartuch. Rozgrzewał żelazo, a potem położył je na kowadle i zaczął kuć. Skupiając uwagę na metalu, który pod młotem powoli przybierał kształt łopaty, powiedział: – Witajcie, moje panie. Cieszę się, że zaszczyciłyście moje skromne progi.
Krępa postać Keira i jego niewzruszony spokój budziły zaufanie, na które dziewczynki, podobnie jak na zadomowione w kuźni koty, nie pozostały obojętne. Ella i Margery rozluźniły się, co niezmiernie ucieszyło Rajmunda.
– Czegoś sobie życzysz, Rajmundzie? – odezwał się Keir.
– Mistrzu Rajmundzie – poprawiła Margery.
Każdy inny na jego miejscu tylko by się uśmiechnął, ale Keir rozważył jej uwagę i po namyśle odpowiedział: – Wzajemne stosunki pomiędzy mistrzem Rajmundem a mną nie przypominają relacji między panem a poddanym ani między mistrzem a czeladnikiem. I choć żywię do niego najszczerszy szacunek, jest on tym większy, że jest niewypowiedziany.
– Daj spokój, Margery – powiedziała niecierpliwie Ella – przecież mistrz Rajmund nie jest żadnym baronem czy hrabią.
Rajmund uprzedził ewentualną odpowiedź Keira. – Istotnie. Lady Margery i lady Ella miały nadzieję, że pokażesz nam wykopy i zaczątek fundamentów.
Zważywszy na brak palców, Keir ze zdumiewającą wprawą złapał szczypce. – To królewski budowniczy powinien pokazać pannom zawiłości konstrukcyjne. Ja nie posiadam dostatecznych umiejętności... przekazu.
Rajmund uśmiechnął się z determinacją. – Chodź z nami.
Keir wskazał na bezkształtne żelazo przygotowane do kucia. – Jestem zajęty.
– Nalegam.
– Niezmiernie mi przykro, ale muszę odmówić.
Margery odezwała się triumfująco: – Widzisz, Ella? To, że mistrz Keir nie używa przyjętej formy, gdy zwraca się do swego pana, powoduje bunt i świadczy o braku szacunku.
Rajmund i Keir spojrzeli na dwie naiwne twarzyczki, które bacznie im się przyglądały, i wymienili spojrzenia. Keir odłożył na bok szczypce i wytarł ręce w fartuch. – Chodźmy już, Rajmundzie.
Rajmund po drodze wstąpił do stajni, gdzie mówił z Layamonem o bezpieczeństwie dzieci i konieczności sprawdzania każdego włóczęgi i napraszającego się kupca. Dołączył do nich na moście i razem zaczęli schodzić błotnistym wzgórzem. Robotnicy zadeptali już całą roślinność, a tam gdzie klif ostro schodził do rzeki, zaczynał się wąski rów, ciągnący się przez całą szerokość wzgórza. Tworzył łuk, który choć teraz był ledwie dziurą w ziemi, w przyszłości miał się stać niezdobytym bastionem. Rajmund rozchmurzył się, wyobrażając sobie potężne mury, strzegące jego ziemie przed najeźdźcami.
Tak, jego ziemie. Jego ziemie: kolorowe plamy lasów, wiosek i pól, które rozciągały się wokół zamkowego wzgórza. Jego ziemie, bogate i żyzne, tętniące życiem poddanych, ich dzieci oraz zwierząt. Jest wojownikiem i obroni je przed rabusiami, którzy nie bacząc na żyjący tam lud, chcieliby je ujarzmić lub złupić.
Julianna pewnie mu się sprzeciwi. Powie, że to jej własność. Jednakże żadna kobieta nie jest w stanie kochać ziemi tak, jak mógłby kochać ją mężczyzna. Ziemia to coś więcej niż status, pieniądze, honory. To rodzinny dom, to miejsce, z którego się pochodzi i do którego wraca. Do tych żyznych pól, przyznanych mu przez kuzyna Henryka, dołączona była żona i dzieci, innymi słowy, rodzina. Z zadowoleniem spojrzał na dziewczynki. Z tej ziemi będzie czerpał siłę.
Ognisko rozgrzewało powietrze wokół – nie tam jednak, gdzie najbardziej tego było trzeba. Dochodziły dźwięki saksońskiej kolędy, obficie okraszonej narzekaniami na zimno i błoto. W końcu na powierzchnię wydostał się Tosti, ciągnący pełne wiaderko błota. Kiedy ich zobaczył, wybałuszył oczy i zawołał do swoich kamratów: – Hej, smoluchy! Przyszedł do nas pan i panienki z zamku.
Z rowu wynurzały się i znikały głowy; to robotnicy skakali do góry niczym zabawki na sprężynce.
– Kiedy przychodzimy tu sami, tak się nie zachowują – zauważył Keir. – Może panna Ella i panna Margery częściej powinny wizytować budowę.
Rajmund przytaknął i zwrócił się do dziewcząt: – Czy mama nie uczyła was pozdrawiać... – Urwał. Margery objęła ramieniem Ellę i patrzyła z przerażeniem na mężczyzn. Ella przytuliła się do siostry i lustrowała podejrzliwie twarz każdego z robotników.
– Dlaczego ci ludzie się na nas gapią? – zapytała Ella.
– To miejsce jest odsłonięte – powiedziała dobitnie Margery.
Keir i Rajmund wymienili spojrzenia. Przybierając jak najbardziej uspokajający ton, Rajmund wyjaśnił: – Patrzą na was, dziewczęta, bo jesteście ich przyszłymi paniami. – Dziewczynki przełknęły to wyjaśnienie, a on dodał: – A to miejsce jest osłonięte. Rycerze patrolują mury, a co ważniejsze, pierwszą linią obronną jest obecnie zima. Żadna armia nie będzie maszerować przy takiej pogodzie, gdyż o tej porze roku się nie wyżywi.
– Armia nie jest jedynym zagrożeniem, którego kobieta powinna się bać. – W wielkich oczach Margery była powaga. – Nawet mężczyzna, którego obdarzamy pełnym zaufaniem, może obrócić się przeciw nam, by przejąć nasz majątek. – Zmierzyła go wzrokiem, próbując ocenić jego dobre intencje.
– To prawda, ale po wyglądzie nie rozpozna się wroga. By dokonać właściwego sądu, trzeba użyć mądrości.
– Czyjej mądrości? – zapytała szybko Margery.
Rajmund ukląkł i spojrzał jej w oczy. – Na początek mądrości starszych. – Zanim zdążyła zaooponować, dodał: – I co ważniejsze, własnego rozumu. Przyglądaj się ludziom dookoła, nie tylko mężczyznom, i wydawaj sądy używając głowy, a nie tylko serca. Chociaż błędy się zdarzają. – Wyprostował się. – Pomogę wam przygotować się na atak. Czy wiesz, co powinnaś zrobić, kiedy nieuzbrojony mężczyzna będzie próbował cię uprowadzić?
Potrząsnęła przecząco głową.
– A co w takiej sytuacji zrobiłaby twoja matka?
– Zachowałaby się jak królik, który widzi nad sobą cień jastrzębia. Zastygłaby w miejscu – odpowiedziała cicho.
Rajmund zdziwił się. Jak widać, córka Julianny miała nikłe pojęcie o charakterze matki. Skąd to się wzięło? Nie mógł się powstrzymać od stwierdzenia: – Mylisz się. Twoja matka jest najodważniejszą kobietą, jaką zdarzyło mi się spotkać.
– Moja matka? – zapytała Ella, najwidoczniej zaskoczona.
Rajmund odpowiedział, ostrożnie dobierając słowa: – Zanim dowiedziała się, kim jestem, próbowała roztrzaskać mi głowę. – Wspomnienie kazało mu potrzeć poszkodowane miejsce. – Na moje nieszczęście, prawie jej się udało.
Zrobiło to wrażenie na Margery. – Mama zrobiła coś takiego?
– Jak najbardziej. A wy co, dorównacie jej odwagą?
Dziewczynki zgodnie pokiwały głowami.
– Na pewno sobie poradzicie. – Rajmund odwrócił się do Keira. – Wyobraź sobie, że jestem kobietą i że chcesz mnie zaatakować.
– Trudno mi to sobie wyobrazić – odpowiedział sucho Keir.
– Spróbuj. – Rajmund usłyszał stłumiony chichot Elli, lecz mimo to ciągnął dalej: – Stoję sobie sama, bez opieki, ale może jeden z moich wojaków albo jakaś przyjaciółka jest niedaleko. Napastnik zbliża się do mnie i oplata mnie ramionami. – Stęknął, kiedy Keir złapał go od tyłu i potrząsnął nim tak mocno, że Rajmund aż stracił dech. – A teraz co robię?
– Krzyczysz? – zapytała nieśmiało Ella.
– Zgadza się! – Rajmund chciał się odwrócić do dziewcząt, ale Keir trzymał go mocno i dopiero kuksaniec w żebra i kopniak w łydkę skłoniły go do zmiany zdania. Rajmund spojrzał spode łba i zwrócił się do dziewczynek: – Wszystkie kobiety potrafią krzyczeć. No to słuchamy.
Ella wydała z siebie okrzyk, który przeszył zimowe powietrze.
– Dobrze – powiedział Rajmund. Wskazał na łuczników, którzy zgromadzili się na galerii i przygotowali łuki do strzału. – Widzisz, obrońcy usłyszeli twoje wezwanie.
Pomachał ręką do ludzi, zapewniając, że wszystko w porządku, podczas gdy Ella skakała z radości na jednej nodze.
– Teraz ty, Margery – powiedział zachęcająco. Margery spojrzała poważnie na szpaler żołnierzy i wydała z siebie pisk.
– Głośniej – powiedział Keir.
Dziewczynka oblizała usta i spróbowała ponownie, jednak z podobnym, niezadowalającym skutkiem.
– Wrzeszcz tak jak wtedy, kiedy ci zabrałam świński pęcherz i go przekłułam – poleciła Ella.
Margery ujęła się pod boki, zamknęła oczy i spróbowała jeszcze raz. Jej krzyk był trochę bezbarwny; brakowało w nim gniewu i strachu, ale Rajmund był skłonny go zaakceptować. – Dobrze. Następny raz będzie pewnie jeszcze lepszy.
Otworzyła oczy i spojrzała na swoją widownię. Z rumianymi policzkami i błyszczącymi oczyma wygląda raczej na rozradowane dziecko niż na dorastającą pannę. – Pokaż nam coś jeszcze.
– Co? – Rajmund podrapał się po brodzie, zastanawiając się, czego więcej mógłby je jeszcze nauczyć, nie narażając się ich matce.
– Pokaż nam jak udało ci się uwolnić z uścisku Keira. – Ella wskazała palcem na miejsce, gdzie przed chwilą stali.
– O tak, pokaż – doda! Keir z niezwykłym spokojem.
Ton jego głosu sugerował, że chce wyprowadzić Rajmunda w pole, lecz ten jedynie wyszczerzył zęby.
– Oczywiście. To dla mnie zaszczyt pokazać wam, jak radzić sobie z przeciwnikami tak podstępnymi jak Keir. – Wystawił biodro do przodu i przybierając kobiecy głos, powiedział: – Jestem tu, śliczna dama, sama jedna w wielkim lesie.
Keir chodził wokół niego, co sprawiło, że nawet Margery zaczęła chichotać.
– A wtem przebrzydły łotrzyk rzuca się na mnie od tyłu – dodał Rajmund.
Keir skoczył mu na plecy, ale Rajmund nawet się nie ugiął.
– Teraz krzyczę. – Keir zatkał mu dłonią usta, ale po chwili oderwał rękę i nią potrząsnął. Rajmund powrócił do swojego normalnego głosu: – Widzicie dziewczęta, jeśli opryszek spróbuje przerwać pierwszą linię obrony, to znaczy krzyk, należy go ugryźć. A potem krzyknąć jeszcze głośniej. – Wrzasnął z całą swą męską siłą, wyciągnął rękę i chwycił Keira za włosy. Rozległ się kolejny wrzask, tym razem Keira, który przetoczył się ponad głową Rajmunda i stanął na nogi.
Przez chwile mężczyźni patrzyli na siebie czujnie z wyciągniętymi ramionami i zaciśniętymi pięściami. Ich zęby błyskały, twarze wykrzywił gniew. Nie wyglądali już jak kowal i królewski budowniczy. Wyglądali na dwóch wojowników, toczących bój na śmierć i życie.
W pełną napięcia ciszę wdarł się piskliwy głos Elli:
– Czy ty i Keir jesteście na siebie źli? Mężczyźni oprzytomnieli. Gwałtowność znikła z ich twarzy, chociaż nie została zapomniana.
– Nie. – Rajmund przyłożył rękę do czoła, udając, że ściera pot, chociaż twarz miał bladą i zimną. – Jesteśmy z Keirem przyjaciółmi. Walczymy dla zabawy, ale czasem zapominamy…
–... gdzie jesteśmy i z kim walczymy – dokończył Keir.
Uśmiechnęli się do dziewcząt, ale rysy Rajmunda pozostały ściągnięte. Twarze dziewczynek zdradzały niepewność, a i robotnicy, i żołnierze wydawali się nie mniej podejrzliwi. Rajmund, doświadczony strateg, błyskawicznie zmienił plan. – A więc widzicie, nawet przyjaciele mogą sobie zrobić krzywdę – Keir i ja jesteśmy tak dobrani, ale kiedy mężczyzna atakuje kobietę, przewaga siłowa leży po jego stronie– By odwrócić tę przewagę, kobieta musi uderzyć w czułe miejsca napastnika. Jeśli będziecie w niebezpieczeństwie – dokończył – krzyczcie, a potem brońcie się
– A jeśli nie jestem pewna, czy grozi mi niebezpieczeństwo? – zapytała Margery.
– Uważaj na siebie. Najwyżej przeprosisz po fakcie; niewielu mężczyzn przyzna się otwarcie, ze kobieta zrobiła im krzywdę. – Podsumowując męskie ego, uśmiechnął się smutno i pomachałdo żołnierzy. – Wracajcie do gry w kości. Tu się nie dzieje nic strasznego.
Mężczyźni uśmiechnęli się, odmachali i znikli za blankami
– Może chcecie obejrzeć wykopy? – zapytał Keir.
Perspektywa paprania się w błocie poprawiła humor Elli, która podniosła spódnice i ruszyła w kierunku błotnej góry. Margery majestatycznie podążyła za siostrą, jak przystało pannie o jej urodzeniu i wieku. Rajmund i Keir pomogli dziewczętom gdy poślizgnęły się i zjechały po błocie. Będąc już na miejscu, spojrzały na rów, głęboki na wysokość człowieka.
– Witam, milordzie. Co o tym sadzisz? – Tosti wskazał ręką efekt swojej pracy.
– Świetna robota – pochwalił Rajmund. – Jak myślisz, daleko jeszcze do litej skały?
– Jestem lepszym naganiaczem niż kopaczem. Ale myślę – Tosti uderzył oskardem w ziemię – że do skały jeszcze daleko. Nie uważasz, milordzie, że rów jest wystarczająco głęboki?
Rajmund wskazał na istniejące mury obronne. – A czy tych murów nie postawiono na skale?
– Nie mam pojęcia, milordzie. To było tak dawno.
– Dlaczego mówisz do Rajmunda „milordzie”? – zainteresowała się Margery. – Przecież on nie jest żadnym lordem.
Tosti wywrócił oczami. – Oczywiście że nie jest. Jest ledwie królewskim budowniczym. Nie jest szlacheckim synem, nie nawykł do zbytków i władzy. – W jego głosie było tyle sarkazmu, że mężczyźni pracujący w rowie parsknęli śmiechem.
– Wystarczy, Tosti – zarządził Rajmund, ale Margery patrzyła na niego, oceniając i taksując wzrokiem znacznie uważniej niż matka.
Ella podskakiwała w miejscu ze śpiewem na ustach: – On jest lordem, baronem, hrabią!
Są tak blisko prawdy, pomyślał Rajmund i przestąpił z nogi na nogę. To wymagało błyskawicznej reakcji. Chcąc odwrócić uwagę od siebie, złapał Ellę w pasie i zakręcił nią nad wykopem. – Uważaj na słowa. – Wrzasnęła, ale on zobaczył śmiech na jej twarzy i zakręcił ponownie – bo inaczej wpadniesz do...
Poczuł przenikliwy ból w kroczu. Margery cofnęła właśnie pięści i przygotowywała się do następnego uderzenia. Stracił równowagę i z Ellą w ramionach osunął się na błoto i ześlizgnął prosto do rowu. Nad swoją głową usłyszał jęk, a po chwili Keir i Margery znaleźli się tuż obok. – Rajmund, ciągle w bólu, krzyknął do Margery: – Co zrobiłaś?
– Groziłeś jej – wydukała dziewczynka. – A wcześniej mówiłeś, że ilekroć będę miała wątpliwości, lepiej atakować...
Rajmund oniemiał i gapił się na nią, wyprostowaną i dumną ze swego wyczynu. – To była tylko zabawa.
– Krzyczała – powiedziała Margery na swoją obronę. – A ty mówiłeś...
– Ona ma rację. – Głos Keira zdradzał rozbawienie. – Zgodnie z twoimi pouczeniami, zareagowała odpowiednio do sytuacji. Cieszę się tylko, że to ty byłeś jej workiem treningowym. Niech Bóg ma w swojej opiece mężczyznę, którego uderzy naprawdę.
Boleściwe miny dziewczynek i uśmieszek na twarzy Keira sprawiły, że Rajmund się roześmiał. Dziewczynki najpierw uśmiechnęły się niepewnie, ale po chwili podążyły jego śladem i w końcu wszystkich ogarnęła niezmierna wesołość. Przemoczeni tarzali się w błocie, klepali po plecach i oddawali uciesze nieprzystającej do ich stanu i pozycji.
Kopacze gapili się na nich, ale kiedy Tosti odezwał się: – Milordzie? – Rajmund odprawił go gestem dłoni.
– Milordzie? – upierał się naganiacz.
– Jeszcze nie zwariowaliśmy, bez obaw – uspokoił go Rajmund. – My tylko...
– Milordzie, spójrz!
Natarczywość w jego głosie stłumiła wybuch radości; wzrok Rajmunda podążył za palcem młodego człowieka.
Ostrza mieczy błyszczące w słońcu. Zbroje i tarcze z nieznanym herbem. Ponad ich głowami stali rycerze z mieczami skierowanymi w dół. Skierowanymi na Rajmunda i Keira, jak również dziewczynki, które mieli chronić.
– Twoje córki są z tym prostakiem budowniczym, nieprawdaż?
Sir Joseph uśmiechnął się z wyższością, kiedy Julianna po raz setny tego wyjrzała na zewnątrz. Zastanawiała się, kiedy w końcu Rajmund przyprowadzi dzieci do domu, ale nie przyznałaby się do tego przed starcem, by nie dać mu powodu do satysfakcji. Poza tym darzyła swojego budowniczego całkowitym zaufaniem.
No, niemal całkowitym. Na pewno zadba o bezpieczeństwo dziewcząt, nawet poza obrębem potężnych murów. Chociaż nie miał rycerskiego oręża, wiedziała, że może na niego Uczyć. Rajmund jest wysoki, silny, szlachetny. Zdała sobie z tego sprawę po przygodzie w leśnej chacie. Który mężczyzna pozostawiłby ją w spokoju, kiedy tak wiele mógł dzięki niej osiągnąć? I to jeszcze w sytuacji, kiedy ona przyjęłaby go z otwartymi ramionami?
Gdyby tylko sir Joseph był już w Bartonhale, a nie przesiadywał przy palenisku z tym obrzydliwym uśmieszkiem przyklejonym do twarzy. Służące ustawiały stoły i nakrywały je białymi obrusami, a starzec dźgałje kijem, co było dla niego chyba jedyną rozrywką. Równocześnie kłuł Juliannę ostrzem swego dowcipu, komentarzami tak okrutnymi jak sami Saraceni.
– Oczywiście, dlaczego miałabyś się przejmować, jeśli ktoś porwie i zgwałci twoje córki? Przecież masz tyle instynktu macierzyńskiego co jadowita żmija.
Zanim Julianna zdążyła odpowiedzieć coś na swoją obronę, rozległ się głos Valeski: – Ty bezwartościowy, zawszony gadzie. – Ton jej głosu był melodyjny jak świąteczna pieśń, a mimo to sir Joseph schował się przesądnie pod swoją opończą. – Zostaw moją panią w spokoju i posłuchaj pieśni Dagny. Śpiewa romantyczną balladę o rycerzu i damie jego serca.
– Nazywasz to muzyką? – Starzec splunął do ognia. – Słyszałem lepszą, kiedy wrzuciłem do ognia żywe szczenię.
Dagna przestała śpiewać, jej usta rozszerzyły się w uśmiechu, lecz nawet na moment nie przestała uderzać strun mandoliny. Radosna melodia zmieniła się, stała się bardziej gwałtowna i cudzoziemska. Kobieta zaśpiewała parę słów w języku pełnym gardłowych dźwięków i ostrych nut, a sir Joseph zatrząsł się ze strachu i szepnął: – Czarownice.
Julianna, która z nieobecną miną tkała pled, zaczęła się zastanawiać, czy te kobiety to faktycznie czarownice. Udało im się zdziałać cuda, których nie rozumiała. Jej charakter wypalił się w tyglu ciężkich życiowych doświadczeń i nie pozwalała nikomu zmiękczać go okazywaną dobrocią. Jednak troska i pieszczoty ze strony tych kobiet nie osłabiały jej, lecz dodawały sił niczym słodki wiosenny wywar po długiej zimie.
– Słońce zachodzi i dziewczynki pewnie marzną. – Sir Joseph schował głowę w opończę, bo Valeska spojrzała na niego złym okiem. – Gdybyś nie była takim przebrzydłym tchórzem, już dawno poszłabyś ich szukać.
Julianna dotknęła czerwonej szarfy zdobiącej talię i wyjrzała przez otwór strzelniczy. Robiło się ciemno i zimno, a jej córki...
One również zaufały Rajmundowi. Gdyby było inaczej, czy poszłyby za nim? Tygodnie pod jednym dachem rozproszyły ich obawy.
Oby je tylko przyprowadził. Nie będzie wychodzić i pytać, co ich zatrzymało, bo w ten sposób okaże słabość. Od chwili gdy skończyło się jego panowanie, sir Joseph ranił ją jadowitymi słowami. Znał jej słabe punkty i rozkoszował się cierpieniem.
Chciała utrzeć mu nosa, zawstydzić go i pokazać, że nie jest zastraszoną lalką. Nie bała się już, że ją uderzy; nie zastanawiała się również, jakież to nieszczęście sprowadzi na jej dom. Ale bała się bardzo, że zacznie gadać, że powie Rajmundowi o Hugonie, Feliksie, jej ojcu i wydarzeniach, które omal jej kiedyś nie złamały.
Dlaczego nie chciała, aby Rajmund się o tym dowiedział, nie miała pojęcia.
Margery spojrzała na błyszczące miecze i wydała z siebie okrzyk, o który wcześniej prosił Rajmund. Głośny i przenikliwy, zawierał w sobie całe przerażenie dziewczyny, która właśnie przeżywa najgorszy koszmar. Schyliła się i postawiła siostrę na nogi. Dziewczynki przytuliły się – dwoje wystraszonych, ubłoconych dzieci.
– A cóż to za bezeceństwa? – Wysoki, dobrze zbudowany rycerz trzymał ich na szpicu miecza.
Pulchny, rumiany człowieczek w zbroi zawtórował: – Dzieje się tu coś niedobrego.
Rajmund i Keir zrobili krok do przodu, chowając za siebie dziewczęta. – Wyjaśnicie cel swojej wizyty – zażądał Rajmund.
– Odważnyś jak na ubłoconego chłopa – powiedział mały rycerz, wymachując mieczem przed nosem Rajmunda.
– To żaden chłop, Feliksie – zauważył drugi. – Posłuchaj go. Żaden z poddanych nie podróżował tak daleko, by mówić po francusku z takim akcentem.
Ostrze oddaliło się od grdyki Rajmunda. Feliks próbował podrapać się po głowie, ale kaptur z metalowej siatki unieruchomił mu palce. Mocował się z kapturem i w końcu udało mu się odsłonić trochę skóry. Wszyscy gapili się na jego poczynania i on sam w końcu wyszczerzył zęby, odsłaniając przerwę między jedynkami. – Wszy mnie dopadły – przyznał. – Mam nadzieję, że Julianna ma jakieś zioła, dzięki którym się ich pozbędę.
Rajmund rozluźnił się trochę. – Julianna? – zapytał ostrożnie.
Mocny kuksaniec kazał mu się przesunąć w bok, a zza biodra wynurzyła się dziecięca głowa.
Długie ramię tego wysokiego – według oceny Rajmunda, dowódcy – ponownie przesunęło się do przodu. – Lady Julianna z Lofts. Matka dzieci, które uprowadziłeś.
Słowa rycerza zadzwoniły w głowie Rajmunda niczym gong. – Uprowadziłem? – Nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Pogłaskał Ellę po głowie, na co wysoki rycerz zmrużył oczy. – Nie uprowadziłem dzieci lady Julianny.
Keir szturchnął go ostrzegawczo w żebra i powiedział: – To chyba jakaś pomyłka.
– No tak. – Wysoki rycerz nachylił się do przodu i przytknął ostrze miecza do piersi Rajmunda. – Pomyłka z twojej strony.
Ella zabrała głos: – Uważaj, wujku. Błoto jest strasznie śliskie.
– Milady?
Julianna otworzyła zaciśnięte oczy i przytknęła dłoń do czoła.
Valeska wręczyła jej rogowy kielich, napełniony po brzegi pienistym napitkiem. – Wypij. To przegoni obawy.
– Nie boję się – Julianna odburknęła automatycznie, a potem zmarszczyła czoło, zdając sobie sprawę, że się zdradziła. Uderzyła utkany materiał listwą. – Ciekawa jestem, od kiedy mistrz Rajmund jest królewskim budowniczym.
– Cóż za pytanie, milady. – Valeska polerowała szmatką wrzeciona.
– Pytanie, które zasługuje na odpowiedź. – Julianna chciała jeszcze dodać, że zdarza mu się zapominać nazw i zastosowania niektórych narzędzi. Powstrzymała się. Sir Joseph był wprawdzie przygłuchy, ale bała się zdradzać przy nim wątpliwości. – Mistrz Rajmund roztacza wokół siebie taką władczą aurę – powiedziała jeszcze. – Od kiedy jest budowniczym?
Valeska łypnęła na nią z wyrzutem. – Milady, pamięć mnie czasem zawodzi.
Julianna nie uwierzyła i wezwała chłopaka zgarbionego pod ciężarem dzbana z piwem. – Twój ojciec to Kutbert, mój stolarz, prawda?
Chłopak uśmiechnął się. – Najlepszy na dziesięć wsi.
– Co sądzi o mistrzu Rajmundzie?
Uśmiech znikł z twarzy chłopaka, a inteligentna twarz straciła wyraz. – Milady?
– Pytam, co ojciec sądzi na temat umiejętności mistrza Rajmunda?
Podrapał się po głowie. – Mój ojciec? Cóż, ojciec mówi, że mistrz Rajmund jest dobry... To znaczy, że nigdy... – Odetchnął głośno i podskoczył, gdyż dzban przechylił się i piwo polało się na buty.
Dagna zakończyła pieśń zgrzytliwą nutą. – No i popatrz, co narobiłeś! Zanim podasz do stołu, musisz posprzątać. – Chłopak zniknął na schodach, a Dagna pokazała w uśmiechu zęby koloru bursztynu i rzekła kojąco: – To dobry chłopak. Przyuczy się.
Doprawdy, pomyślała Julianna kwaśno, dlaczego zawraca sobie głowę tym, czy Rajmund jest kompetentnym budowniczym, czy nie. Gra światła i cienia na jego twarzy zawsze przypominała jej obraz, który chciała namalować. Ruchy jego ciała kazały myśleć o melodii, w takt której chciała pląsać. Tańczące pod skórą mięśnie przywodziły na myśl ogiera i kazały jej tęsknić za konną przejażdżką. Zaraz, zaraz, przyłapała się. Jest przecież wdową, matką, szlachcianką zaręczoną z potężnym panem. Nie ma prawa pożądać zwykłego budowniczego. Ale Rajmund dowiódł wszystkim, że jest mężczyzną godnym zaufania.
Mężczyzna.
Godny zaufania.
Te dwie rzeczy w jednym zdaniu zupełnie do siebie nie pasowały i Julianna nie miała zamiaru zmieniać na ten temat zdania.
Tylko że Rajmund przypominał jej o czasach, kiedy mężczyźni nie byli niczym strasznym. Nawet teraz urok, jaki roztaczał, budził w niej zapomniane odruchy i przywracał do życia kokietkę, którą kiedyś była. Niektórym kobietom wystarczyłaby jego uroda. Marzyłyby o czerni jedwabistych włosów pod swymi dłońmi, za jeden uśmiech robiłyby z siebie idiotki. Drżałyby na myśl o dołeczkach, które ten uśmiech wywoła. Niektóre kobiety dałyby się uwieść urokowi pięknego ciała, długich nóg, jędrnych ud.
Julianna nie była tak głupia. Ją uwiodła dobroć. To, jak odnosił się do dziewczynek, starając się, by go polubiły. To, jak traktował służące, stanowczo zbywając ich zaloty, lecz odnosząc się do nich z taką sympatią, że go ubóstwiały. Dobroć, jaką okazywał staruchom, które karmił i rozpieszczał, pozwalając, by one troszczyły się o niego, chociaż poradziłby sobie sam.
On i jego dziwny przyjaciel Keir rozśmieszali ją nieustannie, sprawiając, że z niecierpliwością wyglądała nadchodzących świąt. Tym razem Boże Narodzenie będzie radosne i szczęśliwe.
– Idą, milady – Valeska szepnęła jej do ucha. Julianna spojrzała nieprzytomnie. Z korytarzy podniósł się krzyk, a ona wstała z krzesła. Po chwili usiadła ponownie, wzięła do ręki drewnianą listwę i przybrała godną postawę. Wbiła igłę do wełnianego kłębka.
Tak jak się spodziewała, Ella wbiegła pierwsza. – Mamo, mamo!
Margery biegła tuż za nią, krzycząc niewiele ciszej.
Z trudem je rozpoznała.
Wstała, zapominając o swej godności, zapominając o wszystkim. Krzyknęła tak samo głośno: – Co się stało?
– Wpadłyśmy w błoto – odrzekły chórem, trzęsąc się ze śmiechu.
– Wpadłyście w... – Spojrzała na Rajmunda i Keira, którzy równie zabłoceni, chowali się za dziewczynkami niczym dwa zawstydzone psiaki. Wyprostowała się. – Czekam na wyjaśnienia.
Rajmund z zadowoleniem patrzył, jak gniew ożywia jej ciało. Skłonił się więc głęboko i rzekł: – Twoja starsza zadała mi taki cios, że przewróciłem się w błoto. Zanim się zorientowałem, co się dzieje, wywiązała się bijatyka. Keir i ja – w tym miejscu Keir wykonał podobny ukłon – zostaliśmy pokonani przez twoje waleczne córeczki.
Margery i Ella przybrały wojowniczą postawę, wyszczerzając zęby z radości.
– Moje córki was pokonały? Jak to możliwe?
– Dziedziczna gwałtowność i skłonność do bitki, połączona z kobiecą nieufnością. – Rajmund wykrzywił się, przypominając sobie ból, jaki mu zadano.
– Mamo, naprawdę to zrobiłam – Margery zacisnęła pięść i podniosła ją do góry.
Podskakująca Ella dodała swoje trzy grosze: – Mamo, powinnaś była ją zobaczyć. Pokonała lorda Rajmunda, zanim zdał sobie sprawę, że bitwa się zaczęła.
– Najlepszy sposób, by pokonać lorda – zmrużyła oczy i zmieniła tytuł – mistrza Rajmunda, to taki, by się nie zorientował, że bitwa się zaczęła. – Zrobiła krok w stronę umorusanej grupki.
Keir miał taką minę, jakby nigdy nie uczestniczył w bitwie. – Nie powinnaś lekceważyć woli walki córek, milady.
Rajmund dodał: – Ciągle jeszcze klęczelibyśmy przed tymi dzielnymi wojowniczkami, błagając je o litość, gdyby Feliks, pan Moncestus i Hugo, baron Holley nie przyszli nam na odsiecz.
Szerokim gestem posłańca, który właśnie wręcza podarek, Rajmund odsunął się, robiąc miejsce dwóm rycerzom w pełnej zbroi. Spodziewał się radosnych okrzyków, a tymczasem Julianna najpierw zamarła, a potem zasłoniła córki swoimi plecami.
Rajmund rozpoznał ją ze zdumieniem. To była ta sama kobieta, którą zobaczył po raz pierwszy i obezwładnił. Ta sama, która dziko broniła się przed jakimkolwiek ograniczeniem jej wolności.
Rycerze zignorowali go z pogardą, jaką panowie ziemscy okazują zwykłym śmiertelnikom, lecz kiedy Rajmund ponownie spojrzał na Juliannę, ta zdołała już opanować zdenerwowanie.
– Witam, sąsiedzi. Zaskoczyliście mnie... i uradowali swoją wizytą, panowie. – Wydawała się niespokojna i gotowa do ucieczki. – Znamy się tak długo, a moje córki strasznie zmarzły. Mam nadzieję, że skorzystacie z naszej gościnności, podczas gdy ja@
– Cóż za szaleństwo kazało ci oddać córki w ręce takich nianiek? – Hugo rzucił piorunujące spojrzenie w stronę Rajmunda, a potem w stronę Keira, który przytrzymywał Rajmunda stalowym uściskiem.
– To nie są żadne niańki! – wrzasnęła Ella.
– To wojownicy! – dodała Margery i skuliła się, bo Julianna chwyciła ją mocno za ramiona.
Rajmund nie cieszył się z odważnej obrony jego osoby przez dziewczynki. – A niech to diabli – mruknął, poddając się uściskowi Keira.
– Wdały się w twojego ojca. Wrzeszczą, kiedy tak naprawdę powinny uczyć się dobrych manier i zajmować szyciem. – Hugo wskazał palcem na podrabianego budowniczego i jego pomocnika. – Ci wojownicy – powiedział głosem pełnym ironii – nie mają na tyle rozumu, by trzymać dzieci na zamku!
– Pozwolili im włóczyć się poza murami, i to bez żadnej ochrony! – poskarżył się Feliks.
Sir Joseph zaśmiał się pod nosem z widoczną satysfakcją. – Czyż nie mówiłem ci o twoich zaniedbaniach, lady Julianno?
Rajmund i Keir wymienili znaczące spojrzenia, ale zanim Rajmund zdążył przemówić, Layamon zrobił krok do przodu. Mnąc w dłoni kapelusz, powiedział: – Wcale nie było tak źle. milady. Mistrz Rajmund pouczył mnie dokładnie o moich obowiązkach, zanim zabrał dziewczynki poza mury. Kiedy z galerii zobaczyłem nadciągające wojsko, zebrałem swoich żołnierzy i razem otoczyliśmy intruzów, którzy otoczyli wykop, w którym znajdował się mistrz Rajmund i twoje córeczki. – Layamon wydawał się zakłopotany, przestępował z nogi na nogę i zerkał na oburzonych sąsiadów. – Oczywiście, znałem tych panów, ale mistrz Rajmund wydał mi precyzyjne rozkazy.
– Dziękuję, Layamon – Julianna kiwnęła głową. Z wymuszonym uśmiechem zwróciła się do Hugona: – Widzisz, nie jestem taka nieodpowiedzialna jak myślałeś.
Widząc jej pobladłą twarz, Hugo uspokoił się i oddał jej głęboki ukłon: – Po stokroć przepraszam, milady. Myślałem – rzucił wzrokiem na siedzącego przy ogniu sir Josepha – ach, nic ważnego.
– Czujcie się jak u siebie w domu – powtórzyła Julianna. – Ja muszę zająć się dziećmi.
Dziewczęta trzęsły się z zimna. Julianna klasnęła w dłonie i przybiegły służące, taszcząc ogromną drewnianą balię, która, nieużywana przez całą zimę, stała dotąd w kącie. W wiadrach przyniesiono ciepłą wodę, ogrzaną zawczasu na polecenie Valeski. Dagna ustawiła parawan, odgradzający łóżko Julianny od reszty izby. Kobiety znikły z oczu jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i mężczyźni poczuli się swobodnie.
Hugo, ponury i groźny, podszedł do ognia. Jego pokraczny i niski towarzysz podążył za nim. Łypał oczyma spod krzaczastych brwi i kiwał głową w odpowiedzi na niezadane pytania. Rajmund nawet przez chwilę się nie zastanawiał, który z tej przedziwnej pary podejmuje decyzje.
– Ty! – Hugo wskazał na królewskiego budowniczego. – Ty się nadasz. Zdejmij mi zbroję. – Nadstawił rękę odzianą w rękawicę, rzucając wyzwanie przeciwnikowi.
Jak wszyscy rycerze, Rajmund praktykował w młodości jako giermek. Świetnie pamiętał, jak zdejmuje się czyjąś zbroję i zamierzona obraza ze strony Hugona minęła się z celem, gdyż z prawdziwą przyjemnością da mu tę satysfakcję.
Rajmund podszedł do nich i Feliks poskarżył się: – On jest brudny.
– To mało powiedziane. – Hugo skrzywił się pogardliwie, kiedy Rajmund znalazł się w kręgu światła. –Śmierdzisz, mój panie.
– To czyste błoto – Rajmund odpowiedział, stając twarzą w twarz, oko w oko z baronem. – W przeciwieństwie do końskiego łajna, które preferują rycerze.
Keir jęknął, a Hugo podniósł opancerzoną rękawicę, zamierzając się na człowieka, którego dotąd uważał za parobka. Stanowczy wzrok Rajmunda przeważył i ręka zatrzymała się w powietrzu. – Coś ty za jeden? – szepnął rycerz.
Rajmund pragnął mu powiedzieć, ale chciał też poznać sekrety Julianny. Hugo był prostym człowiekiem, łatwo nim było manipulować. A narzeczona, po którą przyjechał Rajmund, była czymś więcej niż tylko wyzwaniem – była tajemnicą.
– Jestem pierwszym budowniczym króla Henryka.
Hugo opuścił pięść, ale widać było, że uraza pozostała. Rajmund zdziwił się, skąd u człowieka w tym wieku taka młodzieńcza zapalczywość. Mężczyzna dostrzegł w Rajmundzie rywala, więc wrogość tylko się pogłębiła.
– Przynieść mu ciepłą wodę – powiedział Hugo. Kiedy nikt się nie poruszył, krzyknął: – Ciepłą wodę!
Valeska pobiegła, gdacząc jak kura, której właściciel ostrzy właśnie siekierę. – Ciepłej wody – wrzasnęła. – Ciepłej wody dla Rajmunda.
Hugo uśmiechnął się pogardliwie i patrzył jak Valeska przejmuje wiadro po wiadrze od młodzieńców, którzy nosili wodę z kuchni. – Twoja matka? – zapytał z przekąsem.
– Niestety, Bóg nie był aż tak łaskaw. – Rajmund zamoczył ręce w wodzie i zadrżał, gdy przez każdy por skóry zaczęło przenikać ciepło. Szorował i szorował, a kiedy po błocie nie zostało ani śladu, wziął ręcznik z rąk Valeski i powiedział z uśmiechem: – Moja matka jest brzydka.
Valeska aż pokraśniała z zadowolenia, ignorując pogardliwe prychnięcie Hugona. Podeszła bliżej i pożółkłymi palcami zgarnęła z policzków i brody Rajmunda resztki błota. – Woda jeszcze się grzeje na dole. Może byś się tak dziś ogolił?
– Czemu? – zapytał Rajmund.
Spojrzała na rycerza przypatrującego im się z ponurą miną. – Całkiem przystojny człowiek.
Rajmund spojrzał w kierunku Hugona. – Ogolę się.
– Pokaż mi dłonie – zażądał Hugo. Rajmund posłuchał i podetknął mu ręce pod nos, tak że Hugo musiał je odepchnąć, by im się bliżej przyjrzeć. – Mogą być. Brud pod paznokciami, ale czego można się spodziewać po budowniczym?
Rajmund uśmiechnął się szeroko i zdjął Hugonowi rękawice, przyglądając się paznokciom rywala.
Hugo gwałtownie zabrał ręce i rzucił gniewnie: – Zdejmij mi kolczugę. Metalowy hełm ześliznął się z łatwością, odsłaniając łysiejącą czaszkę. Na czole Hugona widać było białe i czerwone ślady po wcześniejszych potyczkach, co nadawało mu groźny, a zarazem waleczny wygląd.
– Przepraszam, że cię obraziłem tam na dole – powiedział Hugo, udając układność – ale od dawna czuję się odpowiedzialny za lady Juliannę i jej dzieci.
– Odpowiedzialny?
– Dorastaliśmy razem, rozumiesz. Martwię się o to małe strachajło.
– Ja też z wami dorastałem. Ja też byłem jej przyjacielem – rozległ się piskliwy głos Feliksa. Nie zwrócili na niego uwagi, zajęci jedynie obserwowaniem siebie nawzajem.
Rajmund przytrzymał łańcuszki kolczugi i zapytał: – Strachajło? Czemu tak o niej mówisz?
– A na jakie miano zasługuje kobieta, która boi się odwiedzać drugi zamek?
– Na pewno nie strachajło – powiedział Rajmund, przypominając sobie jak walczyła, kiedy wykradł ją z władania śnieżycy.
Hugo zaśmiał się z wyższością. – Tchórz, jakich mało. Ślepo ufa sir Josephowi; on jeden zajmuje się zamkiem Bartonhale, sprawdza rachunki i pilnuje, by zarządca nie oszukiwał. Mówiłem jej, że nierozsądnie ufać nawet tak wiekowemu i zasłużonemu poddanemu jak ten starzec, ale nie skłoniło jej to do wizyty w Bartonhale.
– A więc cię nie słucha – zauważył Rajmund.
– Nieprawda, od lat stosuje się do moich rad. Łańcuszek od kolczugi pękł w dłoniach Rajmunda,
ale Hugo się tym nie przejął.
– Mnie też słucha – powiedział Feliks.
– Do diaska! Tak długoletni przyjaciel domu – Rajmund odczepił resztkę łańcuszka – musiał znać męża Julianny.
Hugo zbył to pytanie ruchem umięśnionej ręki. – Miliarda? Tego chorowitego młodzieńca, który został jej mężem tylko ze względu na majątek? Eee tam, dał jej tylko córki. Nie był mężczyzną zdolnym zadowolić gwałtowną naturę Julianny.
Hugo był tym mężczyzną, zadecydował Rajmund. To przez niego stała się zależna od sir Josepha. Był typem człowieka, który nigdy nie zastanawia się nad reputacją kobiety. Czy był jej kochankiem? Jeśli nawet, to czasy te odeszły już do przeszłości. Teraz Julianna będzie tylko jego. On ją obroni, on będzie o nią dbał i Hugo jeszcze pożałuje, że ją kiedyś skrzywdził.
– Z wiekiem – Hugo wydawał się coraz pewniejszy siebie – nasze uczucia zmieniły się i wzmocniły.
Rajmund miał ochotę zerwać mu kolczugę razem z głową, ale uszanował powagę zbroi – jakiejkolwiek zbroi – i spokojnie ściągnął część. Czuł jednak żądzę zemsty. – Uczucia są jak klepsydra. Kiedy opróżnia się rozum, napełnia się serce.
– Bystry jesteś, jak na budowniczego. – Hugo przypatrywał się Rajmundowi, który badał wzrokiem stan kolczugi. – Można by pomyśleć, że sam kiedyś nosiłeś zbroję. Tak się o nią troszczysz.
Rajmund wręczył blachę Keirowi. – Wyczyść to i naoliw.
– Skąd przeciętny budowniczy zna się na tajnikach zbroi? – zastanawiał się głośno rycerz, przyglądając się każdemu mięśniowi i ścięgnu Rajmunda.
Rajmund spojrzał znacząco na Valeskę. Ta pojęła w mig i zawołała Fayette. – Pomóż baronowi z kaftanem i zdejmij zbroję drugiemu panu – poleciła. – Zmierzyła Rajmunda i Keira wzrokiem, w którym nie było za grosz szacunku. – Na dół, i to prędko! Macie się porządnie umyć, bo przy każdym kroku zostawiacie błoto na posadzce.
– Coś takiego – wymamrotał Rajmund, gotów do słownej utarczki.
– Nie zwlekać – poleciła słodko. – Służące właśnie wylewają wiadra do klozetu, a to oznacza, że lady Julianna umyła dzieci. Podamy do stołu, nie bacząc na dwóch brudasów, co zostawiają błotniste ślady.
Wycelowała kopniaka w zadek oddalającego się Rajmunda, ale ten nie potrzebował dalszych ponagleń.
Zanim córki Julianny pojawiły się przy stole, by posilić się mlekiem i podpłomykami oraz życzyć gościom dobrej nocy, Rajmund, czysty i ogolony, siedział w sali biesiadnej. Dym pochodni splatał się z dymem paleniska, przydając palącemu się drewnu żywicznego aromatu. Stół pani domu nakryty był białym obrusem, na nim leżały łyżki i misy – po jednej na dwóch biesiadników. Paziowie przynosili z kuchni naczynia pełne parującego gulaszu, piwo lało się obficie do kielichów, a na stole Julianny znalazła się nawet wielka karafka z winem.
Na samym środku stołu, naprzeciw honorowego miejsca znajdowała się srebrna solniczka. Rajmund postanowił zabawić się w gościnnego pana domu i zwrócił się do Feliksa: – Drogi hrabio, jesteś wśród nas najwyższy rangą i dlatego powinieneś siedzieć tutaj, przy soli.
Feliks uznał, że ten przywilej w pełni mu się należy. – Ależ oczywiście.
Rajmund złapał wysokie krzesło, które stało obok wrzeciona Julianny. – Taki wielki pan powinien siedzieć ponad wszystkimi, łącznie z biesiadnikami u głowy stołu. – Rajmund rozsunął kolanem ławki, które ustawiono w równej Unii. – Powinieneś siedzieć tutaj, wyżej niż wszyscy.
Feliks nieustannie kiwał głową, zadowolony z takiego obrotu spraw. Po chwili jednak zorientował się, co to oznacza i wyjąkał: – Chcę siedzieć obok Julianny i dzielić z nią misę.
Rajmund spojrzał z udawanym zdziwieniem na rozdygotanego hrabiego. – Chcesz oddać swe miejsce lady Juliannie? Użyczasz jej zaszczytnego miejsca przy soli, pozwalając jej jeść z jej własnej misy? – Postawił krzesło na posadzce. – Mój panie, czynisz jej wielki zaszczyt swoją grzecznością. – Przyłożył dłoń do serca i ukłonił się. – Przyznaj, kiedy akurat nie odwiedzasz swych włości, przebywasz na dworze króla Henryka.
Feliks promieniał, ale Hugo odezwał się ostro: – Nie pozwalaj sobie, panie budowniczy!
Zabrzmiało to jak obelga, ale podczas kąpieli Rajmund zdołał opanować dumę. Postanowił odkryć tajemnicę Julianny, dowiedzieć się, dlaczego ci dwaj mężczyźni wzbudzają w niej taką trwogę. Postanowił chronić ją, tak jak to ma czynić mąż. Uśmiechnął się więc tylko czarująco i powiedział: – Służę lady Juliannie już miesiąc i wiem, jakim szacunkiem darzy swoich sąsiadów. – Pochlebstwo z łatwością przeszło mu przez gardło. – Będzie jej miło, że ty również darzysz ją takimi względami.
Jakiś dźwięk – a może przeczucie – kazało mu się obrócić. Julianna słyszała każde słowo i jej wdzięczność była tym bardziej wyraźna, że obyła się bez słów. Pukle miedzianych włosów wymknęły się ze splecionego koka i opadały na ramiona niczym płomienie. Otworzyła ramiona w powitalnym geście, jej oczy błyszczały niczym ametysty, a uśmiech rozwiewał wszelkie obawy.
Rajmund ukłonił się damie i wskazał krzesło: – Lord Feliks błaga, byś pozwoliła mu usiąść u twoich stóp.
– U stóp? – wtrącił Feliks tonem pełnym obrzydzenia. – U stóp? U stóp kobiety?
Julianna uniosła w górę brwi, podeszła do stołu i usiadła na krześle, które przytrzymał dla niej Rajmund. – To tylko takie dworne określenie. Nie oczekuję przecież, by ktoś taki jak ty siedział u moich stóp, a nawet w pobliżu.
Feliks uderzył tak szybko, że Rajmund nie zdążył zareagować. Otwarta dłoń niemal dotknęła Juliannę, ale ta cofnęła się szybko. Feliks krzyknął niczym niegrzeczne dziecko: – Nigdy mi nie wybaczyłaś, prawda? Przecież nic się nie stało! Nic nie było, a ty wciąż chowasz urazę!
Pomijając sir Josepha, który wydał z siebie okrzyk zadowolenia, obecni nagle umilkli. Wszyscy służący, paziowie i pokojówki czekali w napięciu na odpowiedź swojej pani.
Rajmund widział, że Julianna traci kontakt z rzeczywistością. Myślami była daleko w przeszłości, ponownie przeżywając cierpienia, jakich doświadczyła. Nie mógł znieść dzielącej ich odległości i położył dłoń na jej plecach. Drgnęła, podniosła głowę i popatrzyła mu prosto w oczy. Spojrzenia zielonych i niebieskich oczu spotkały się; popłynął między nimi strumień pytań i pociechy, chociaż nie wiadomo było, kto pytał, a kto pocieszał. Opuszkami palców poczuł drganie, Julianna westchnęła bezgłośnie. On zaczął się zastanawiać, jak to będzie, kiedy wreszcie dotknie jej nagich pleców.
Zdumiało go to. Od kiedy takie myśli krążą mu po głowie? Co ciekawsze, jej twarz wyrażała podobne zdziwienie.
Gładząc bliznę na policzku, zwróciła się do Feliksa: – Może ci nie wybaczyłam, ale na pewno zapomniałam. Powinno ci to wystarczyć.
W komnacie rozległo się zbiorowe westchnienie ulgi. Feliks wyszczerzył zęby, nieustannie kiwając głową. Mieszkańcy zamku, przed chwilą jeszcze skamienieli z grozy, ruszyli gwarnie do stołów.
Cały ten zgiełk pomieszany z zapachami jadła wydal się Rajmundowi dziwnie przyziemny. Nawet nie zareagował, kiedy Hugo chwycił go za rękę i zdjął ją z pleców Julianny. Jego przyjaciel Keir ruszył na koniec stołu, sugerując, by zrobił to samo. Rajmund pokiwał głową i starał się zachowywać normalnie.
Cały czas jedno tylko chodziło mu po głowie: Feliks? Feliks był mężczyzną, który zdradził Juliannę? Zagapił się na pyszałkowatego kogucika i w nieuwadze uderzył łydką o ławkę. Potarł bolące miejsce i patrzył na nią, cały czas rozmyślając. Feliks? Feliks był jej kochankiem?
Nie. Nie dowierzał, poza tym Feliks sam temu zaprzeczył. Nic między nimi nie zaszło, powiedział. Nie był jej kochankiem. Nie miała kochanka. Zdarzenie, które położyło się cieniem na całym jej życiu i zszargało jej opinię, było czymś więcej niż zwykłą miłostką. Było czymś mrocznym, przerażającym. Przemknęło mu przez głowę, że być może nie docenił powagi jej grzechu.
Może to nie był grzech? Może to była zbrodnia?
Kiedy posiłek się zakończył i odniesiono sztućce, Hugo zabrał głos: – Lady Julianno, powiedz nam, po co budowniczy kopie tę wielką dziurę w ziemi.
– Kopiemy – odpowiedziała stanowczo Julianna – pod fundamenty murów obronnych, wysokich na dwanaście stóp.
– Osiem stóp – poprawił ją Rajmund.
Spojrzała na niego z góry i wezwała Fayette, by zebrała ze stołu resztki jedzenia przeznaczone dla biednych. – Dwanaście stóp.
Rajmund nie krył uśmiechu. – To zależy, czyich stóp użyjemy do mierzenia.
Feliks wydawał się zaszokowany aż po końce swych długich, czarnych włosów. – Co za bezczelny typ –powiedział.
Julianna wrzuciła kawałki chleba do koszyka Fayette. – To pierwszy budowniczy naszego króla i mam do niego zaufanie.
– Masz do niego zaufanie? – Zdumienie Hugona było szczere. – Ufasz mężczyźnie? Komuś, kogo znasz od tak niedawna, komuś, kto za parę pensów dziennie kopie w błocie dziury?!
Julianna wzięła mokry ręcznik z rąk służącej i wytarła tłuste dłonie. Każdy palec wymagał chyba wiele uwagi, bo nawet nie podniosła głowy. – Zgadza się.
Hugo wycelował palec w Rajmunda. – To jego sprawka? Już z nim sypiasz? Jeśli tak, to chciałbym ci tylko przypomnieć, że po ostatnim skandalu twoja reputacja jest znacznie nadwątlona. Niewiele trzeba, by pozbawić cię praw do dzieci i ziemi.
Oburącz złapała za krawędź stołu. – Powinieneś się wstydzić!
– Ten budowniczy to oszust!
– Wcale nie!
Rajmund zakłopotał się. Co zrobi, kiedy Julianna odkryje prawdę? Będzie pamiętać płomienną obronę jego osoby i poczuje się upokorzona. Oj, tak. Dla kogoś tak dumnego jak ona będzie to duży cios.
– On coś ukrywa! – powiedział oskarżycielsko Hugo. Julianna skrzyżowała ręce na piersiach. – Co takiego?
– Nie wiem, ale jest z pewnością kimś ważniejszym od zwykłego budowniczego.
Siedzący obok Rajmunda Keir aż gwizdnął z podziwu. – Bystry ten Hugo – powiedział cicho.
– A ja myślałem, że to prosty człowiek.
– Prosty, ale nie głupi – powiedział Keir. – I gotów chronić Juliannę ze wszystkich sił.
Rajmund zignorował tę uwagę. Miesiące miną, zanim odkryje przed nią tożsamość. Nadejdzie wiosna i do tego czasu... No właśnie, co do tego czasu? Jakie miał plany? Choć ani słówkiem nie wspomniał prawdziwego imienia, zrobił na Juliannie ogromne wrażenie. Oddała mu w opiekę dzieci, nawet nie wiedząc, czy będzie je w stanie obronić. Pozwoliła budować mury, nie prosząc o listy ani inne dokumenty. Polubiła go, nic nie wiedząc o jego powiązaniach z rodziną królewską ani o bogactwie jego rodziców. Czy zaufa mu na tyle, by wejść do jego łóżka?
– Mnie też się nie podoba – oświadczył Feliks.
W głosie Julianny dźwięczał nieskrywany sarkazm.
– A to dlaczego, mój panie?
Dziesiątki zdumionych oczu skierowały się w jego stronę. Feliks poczerwieniał. – Jest... jest, no cóż, bezczelny. I jest... kimś znaczniejszym, niż by się to wydawało na pierwszy rzut oka.
– A ty panie, jesteś pyszałkowatym błaznem – mruknął pod nosem Keir.
Rajmund pokiwał głową, wciąż rozkoszując się słowami wypowiedzianymi w jego obronie.
– Spójrz na niego – Hugo aż podskoczył z miejsca.
– Spójrz na niego. Zachowuje się jak zadurzony młokos, który tylko czeka na okazję. Chce zaciągnąć cię do łóżka. Jeśli tego nie widzisz, to znaczy, że jesteś głupia.
Spojrzała. W jej spojrzeniu było tyle czułości, że marzenia Rajmunda wydawały się o krok od spełnienia.
– Na świętego Sebastiana! – powiedział Hugo. – Powinnaś siebie zobaczyć. Jesteś tak samo zadurzona jak on, tylko że w twoim przypadku to mniej zrozumiałe. Sądzisz, że widzi w tobie miłość swojego życia? Nie, moja droga, on widzi twoje ziemie, bezpieczeństwo i ponętne ciało.
Patrzyła wciąż na Rajmunda, a na jej twarzy malował się półuśmiech. – Nie przeszłaby próby igły świętego Wiitryda – rozległ się przesycony wrogością i jadem głos sir Josepha.
Rajmund i Keir wymienili zdziwione spojrzenia. – Co to jest igła świętego Wilfryda? – zapytał w końcu Keir.
Julianna podniosła głowę. – Tylko cnotliwa niewiasta może przejść przez wąski korytarz w katedrze Ripon, zwany igłą świętego Wilfryda.
– A ty udowodniłaś, że nie jesteś cnotliwa – burknął sir Joseph.
Hugo wydawał się dotknięty do żywego. – Zachowujesz się jak dziwka! – wrzasnął.
Słowo, którego wcześniej użył sir Joseph, obudziło Rajmunda z przyjemnego półsnu, w którym się dotąd znajdował. Ani skruszona mina Hugona, ani nawet zdegustowana twarz Julianny nie były go w stanie zatrzymać. Rajmund podniósł się i podszedł do Hugona. – Wepchnę ci te słowa do gardła, aż się nimi udławisz.
Hugo położył dłoń na sztylecie i zrobił krok w przód. – Tylko rycerz może ze mną walczyć i tylko rycerz może ze mną wygrać. Jesteś rycerzem?
– Wątpisz, że mógłbym cię pokonać?
– Wątpię, że jesteś budowniczym. Ciekaw jestem, skąd u ciebie ta odwaga, te mięśnie, ten – Hugo podniósł w górę brew – rycerski chód.
Julianna wydawała się zmartwiona. Keir klął pod nosem. Rajmund zazgrzytał zębami.
– Lady Julianna chyba zbyt łatwo obdarza swoim zaufaniem – powiedział z przekąsem Hugo.
– Nie twoja sprawa – odparła Julianna. – Jeśli chcesz walczyć, to walcz z kimś, kto...
W drzwiach pojawił się Layamon. – Milady? – Przed sobą trzymał przemoczonego człowieczka w podróżnym stroju. Popchnął go do przodu i powiedział po angielsku: – Nie rozumiem, co mówi, ale wciąż powtarza swoje imię i macha mi listem przed nosem. – Podał Juliannie pismo. – Jest na nim królewska pieczęć.
Julianna obejrzała pieczęć i spojrzała na podróżnego, którego strażnicy mocno sponiewierali. – Jakim językiem mówisz? – zapytała po francusku i w nagrodę usłyszała potok słów w tym samym języku, i to z silnym potewińskim akcentem.
– Pani. – Nieznajomy upadł na kolana. – Pani. – Ucałował jej dłonie. – Ten osiłek mnie poturbował.
Odrzucił w tył kaptur i jak chrabąszcz poruszył szczękami. – Mówił, że mnie nie rozumie, a sam słyszałem że mówi cywilizowanym językiem. – Otarł chustką spocone czoło i wytarł do sucha wąsy. – Nie ma nic gorszego niż wędrówka przez barbarzyński kraj. Gdyby król nie nalegał, wcale bym nie przyjechał. –Otarł policzki. – Albo dopiero wiosną. Wykonał coś w rodzaju ukłonu, ponieważ klęcząca pozycja utrudniała ruchy. – Ale król Henryk strasznie się upierał. Mówił też, pani, o twej urodzie i wdzięku i widzę, że nie przesadził.
Ucałował ponownie dłonie Julianny, a ta doszła w końcu do słowa. – Nie rozumiem. Po co król cię do mnie przysłał?
Zdziwił się. – Sama go o to prosiłaś.
Rajmundowi zamarło serce.
– Nie prosiłam. Chyba że...
Jej spojrzenie powędrowało na Rajmunda, a potem wróciło do korpulentnego jegomościa. Nachyliła się i spojrzała mu prosto w oczy. – Kim jesteś?
– Ja? – Egzaltowany Potewińczyk położył rękę na piersi. – Ja? Jestem Papiol. – Przybrał napuszoną pozę i podniósł do góry palec. – Jestem najświetniejszym budowniczym w całym królestwie!
Julianna wpatrywała się w żywą twarz nieznajomego, który twierdził, że jest królewskim budowniczym. Widziała, jak gestykuluje, jak ruszają się jego usta. Coś mówił, ale nie słyszała. Jedynym dźwiękiem, jaki dochodził do jej uszu, był złośliwy rechot sir Josepha. Gdzieś głęboko w jej duszy pulsował żal, promieniujący jak od bolącego zęba. Gdzieś głęboko łzy wzbierały niczym fala gotowa pochłonąć nieszczęśliwą kobietę, która zaufała mężczyźnie i ponownie została zdradzona. Ale na zewnątrz nie czuła tego żalu i nie lała łez, gdyż targała nią złość. Czuła jej smak na języku, czuła we wzburzonej krwi i w powietrzu wokół.
– Mówisz, że kim jesteś? – powiedziała, formując słowa ze starannością pijaka, który przesadził z trunkiem.
Klęczący przed nią mężczyzna przestał gestykulować i patrzył na nią, jakby postradała zmysły. – Jestem Papiol, pierwszy budowniczy naszego króla.
Powiedział to takim tonem, jakby mówił do idioty, ale ona nie poczuła się urażona. – Którego króla? – chciała wiedzieć.
– Milady? – Papiol wycierał szyję złożoną w kostkę chustką.
– Którego króla? – powtórzyła.
Wyłupiaste brązowe oczy zrobiły się jeszcze większe. – A jakże, naszego króla i pana Henryka. – Wciąż na kolanach, Papiol odsunął się do tyłu. – Niech Bóg czuwa nad jego dynastią.
– Jeśli ty jesteś królewskim budowniczym, to kim on jest? – Wskazała na Rajmunda.
– Milady, nie przedstawiono mi twoich dworzan. – Papiol zbladł pod groźnym wzrokiem Julianny.
– Powiedz mi tylko, czy widziałeś kiedyś tę zakłamaną, podstępną, cwaną kreaturę?
Papiol odwrócił się jak drapieżnik, który szykuje się do ataku. Przechylił na bok głowę i zezując w jej stronę, jednym okiem przyglądał się Rajmundowi. – Nie, milady, nigdy nie widziałem tego człowieka.
Julianna aż gotowała się z wściekłości. Chciała spojrzeć na Rajmunda, oskarżyć go o zdradę, ale jej ciało nie chciało słuchać tego, co działo się w głowie. Złość zabrała jej całą energię i Julianna ledwo mogła ustać na nogach. Wstała i wyciągnęła przed siebie dłoń, dziwiąc się, że paznokcie nie zamieniły się w szpony. – Zabić go – zarządziła.
Sir Joseph przestał się śmiać. Szepty w komnacie ucichły. Papiol zemdlał. – Mój Boże, Julianno – upomniał ją Hugo.
– Zabić go – powtórzyła.
Hugo postanowił spróbować jeszcze raz. – Julianno, nie możesz go po prostu zabić...
Julianna odwróciła się do niego i warknęła: – Tak? To poczekaj. – Podniosła ze stołu nóż, którym przy odpowiednim użyciu można by wypruć flaki. Podeszła do Rajmunda, lecz ten roztropnie się wycofał. Cofał się i cofał, aż w pewnej chwili jego plecy dotknęły ściany. Stali daleko od stołów, a kiedy ona zamachnęła się na niego, on złapał jej nadgarstek.
– Pozwól, że się przedstawię, milady – powiedział łagodnie.
– Nie chcę, żebyś się przedstawiał. – Wyswobodziła rękę i ponownie się na niego zamierzyła. – Wolałabym pochować twoje bezimienne ciało za cmentarną bramą.
Znów złapał jej nadgarstek i przemówił tak, by tylko ona mogła go usłyszeć: – Jestem Geoffroi Jean Louis Rajmund, hrabia Avarache.
Zmroziło ją. – Powtórz.
– Jestem Geoffroi Jean Louis Rajmund...
Z całej siły uderzyła go kantem dłoni w pierś. – To niemożliwe.
Zauważyła z satysfakcją, że potrzebował czasu, by dojść do siebie po uderzeniu. – Przysięgam, że to prawda, milady – powiedział po chwili.
Jego wzrok, szczerze skruszony i bezgranicznie łagodny, przemienił jej gniew w coś innego. Upokorzenie albo wstyd.
Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że przyglądają im się ludzie. Niektórzy od tego popołudnia, inni obserwowali od kilku tygodni. Wszyscy widzieli zbyt wiele. Teraz będzie musiała stawić im czoło, spojrzeć im w twarz. Nie miała zamiaru uciekać, jeszcze nie teraz. Wiedziała, że prędzej czy później dopadnie ją wstyd i pochłonie jak potop. Czuła już, że się zbliża.
– Słodka Julianno, nie patrz tak na mnie. – W głosie Rajmunda słychać było troskę. – Nigdy nie chciałem cię skrzywdzić.
Wyrwała mu dłoń. Nóż upadł na podłogę. – Nie mów tak! – Zdała sobie sprawę, że krzyczy. Próbowała się opanować i zniżyła głos: – Mężczyźni nigdy nie chcą krzywdzić kobiet, robią to zawsze mimowolnie.
– Co mogłoby cię przekonać...
– ... że jesteś tym, za kogo się podajesz? – naskoczyła na niego jak kot na mysz. – Chcę zobaczyć list.
– List?
Może i zakłopotanie było udawane, ale jej się tak nie wydawało. Nie był tak dobrym aktorem, za jakiego się uważał. – List, który pokazałeś Layamonowi. Ten z królewską pieczęcią.
– Do diaska! – Przerażenie na jego twarzy tylko ją zachęciło. – Ten list jest nie dla twoich oczu.
– Wiem, ale teraz chcę go zobaczyć.
Mamrocząc jakieś usprawiedliwienia, zaczął grzebać przy narzędziach doczepionych do pasa. List nosił zawsze – w razie kłopotów królewska pieczęć mogła służyć za tarczę. Poddał się w końcu.
Julianna nie była pewna, czy to jej oburzenie, czy też jego poczucie winy skłoniło go do tego kroku. A kiedy już przeczytała list, było jej wszystko jedno. Henryk żartował sobie z jej, jak twierdził, „zołzowatego” temperamentu i „straszliwego” wyglądu. Rady dla porzuconego narzeczonego zaczynały się od wulgaryzmów – „wymłóć ją tak, żeby nie mogła ustać na nogach,” a kończyły na jawnych absurdach – ”uwiedź ją.” Z listu wynikało, że autor nigdy nie musiał trzymać języka na wodzy. Odwróciła się do Rajmunda plecami. Najchętniej zniszczyłaby pergamin, ale słowa zdążyły się wryć w jej pamięć.
Co gorsza, Ust potwierdzał, że Rajmund jest tym, za kogo się podawał.
Julianna oparła się o ścianę, życząc sobie w duchu, by jej serce mogło być tak zimne i twarde jak kamienny mur. Niestety nie było – roniło krwawe łzy i ściskało się z rozpaczy.
– Julianno – powiedział niepewnie Hugo, kierując się w jej stronę. – Powiedz, co robić.
Julianna zebrała wszystkie siły. Hugo będzie z pewnością jednym z tych, którzy z jej poniżenia odczują największą satysfakcję. I jak dziecko, ukarane przez rodzica, ponownie zwróciła się do Rajmunda, szukając u niego pocieszenia.
– Julianno – nalegał Hugo. – Zabiję go, jeśli zechcesz, ale najpierw powinniśmy dowiedzieć się, kto to taki.
Kolana się pod nią ugięły. Stali przed nią obaj, a ona osunęła się jak kukła. Rajmund złapał ją za ręce, potarł bolący łokieć i rozmasował napięte mięśnie pleców. Dał jej ciepło, które powstrzymało drżenie rąk, użyczył siły, która pozwoliła jej się wyprostować. Julianna nienawidziła go za to, lecz wiedziała, że okazując mu pogardę, igra z własnymi uczuciami. Nie mogła się powstrzymać od uwagi: – Damy go na koło i będziemy łamać, dopóki nie wyzna wszystkich grzechów?
– Podejrzewałem, że jest rycerzem. Nie wyglądał mi na budowniczego. Zbyt dumnie trzyma głowę i ma ciało wojownika. Jest pewnie wysłannikiem możnego, który zasadza się na twe ziemie i pieniądze – powiedział Hugo.
– Julianno, znowu kogoś bałamucisz? – rozległ się zrzędliwy glos Feliksa.
Ohydny rechot sir Josepha doprowadzał ją do ostateczności. Zdała sobie sprawę, że nie tylko ciało nie chciało jej słuchać, również nadzieja na zapomnienie i nieśmiałe panieńskie fantazje legły w gruzach. Rajmund taksował ją wzrokiem i w tym momencie upokorzenie, które dotąd trzymała pod kontrolą, chwyciło ją za gardło. Wiedziała, co widzi – bladą, niezdarną kobietę ubraną w bezkształtną suknię z samodziału, ozdobioną czerwoną szarfą. Szarfą, która domagała się uwagi, śniła o wielkim świecie.
Żałosne.
Nic dziwnego, że się nie zdradził. Nie chciał kobiety, którą inny mężczyzna naznaczył blizną. Nie chciał wdowy z dwojgiem dzieci. Pewnie nawet nie rozumiał Hugona, gdy ten sugerował, że mógłby jej pożądać jakiś mężczyzna. Rajmund z Avarache to wielki pan i – spojrzała na niego ukradkiem i aż jęknęła – piękny jak sam wschód słońca.
– Milady... Julianno... proszę.
Na dodatek był też szlachetny, gdyż jej rozpacz zdawała się łamać mu serce.
– Zrobię wszystko, byś nie czuła się skrępowana. Proszę. – Poczuła jego oddech na swoim policzku. Nagle rozdzielił ich miecz.
– Łapy przy sobie, prostaku. – Ostrze dotknęło piersi Rajmunda, a Hugo uśmiechnął się nieprzyjemnie.
Powinna czuć wdzięczność, ale Hugo tylko pogorszył sprawę. Złapała za rękę, która trzymała miecz i odsunęła ją na bok. – Nie bądź głupcem, Hugo. To żaden budowniczy, ani nawet szpieg. To Rajmund, hrabia Avarache, który przybył tu po narzeczoną.
Śmiech sir Josepha ucichł jak ucięty nożem, a na twarzy Hugona pojawiła się wściekłość. Ręka, którą wciąż przytrzymywała, zaczęła się trząść, a wraz z nią miecz. – Rajmund z Avarache? – wrzasnął Hugo.
Jeśli ktokolwiek w komnacie jeszcze nie wiedział, teraz musiał poznać to imię. Hugo zwrócił się do niej, wściekły jak rozjuszony zwierz. – Zabiję go dla ciebie.
Nabiegłe krwią oczy ciskały pioruny i Julianna poczuła trwogę. – Nie, nie zrobisz tego.
– Tak, zabij go.
Nie rozpoznała wpierw niskiego głosu, przesyconego nienawiścią płynącą z samego wnętrza duszy. Spojrzała na zgromadzonych, ale twarze wyrażały tyle emocji, że ciężko było powiedzieć, któż podżega do takiego czynu. Feliks stał przy resztkach swego obiadu, kiwając głową i rozglądając się na boki; udawał, że rozumie, co się stało. Sir Joseph trzymał się krawędzi stołu, a jego pobladła twarz wyrażała tylko szok. Layamon opuścił miecz i stał pomiędzy tłumem a drzwiami. Keir był tuż obok i czekał w napięciu na rozwój sytuacji.
Kto domagał się śmierci Rajmunda?
Valeska i Dagna pobiegły do kuchni, a gdzieś z tyłu służący obejmowali się, uśmiechali i wzdychali z ulgą.
Z ulgą? Zdziwiła się. Dlaczego z ulgą? Nie miała czasu się nad tym zastanawiać, gdyż Hugo zamachał gwałtownie rękami.
– Nikt się nie dowie – wyjaśnił. – Powiemy królowi, że nigdy tu nie dotarł, umarł na gorączkę albo powiesił się z melancholii.
– Nikt się nie dowie? – powtórzyła, zmieniając nacisk na słowa. Rajmund zrobił krok w tył, znikając jej z pola widzenia, a ona nie odprowadziła go wzrokiem. Patrzyła czujnie na Hugona, dziwiąc się, jak szybko wydarzenia dzisiejszego wieczora zmieniły się w farsę. – Nikt się nie dowie? Poza całym tym tłumem zupełnie nikt. Skoro nawet trzy osoby nie potrafią utrzymać tajemnicy, to ciekawe, jak będzie z trzydziestoma?
– Przecież chciałaś go zabić – powiedział Hugo oskarżycielsko.
– Nie bądź głupi. – Potarła ręką czoło. Bolały ją wszystkie kości, zupełnie jakby ktoś ją pobił. – Nie udałoby mi się go zabić.
– A ten nóż? – Przesunął narzędzie końcem buta. Rajmund, Keir, Valeska i Dagna szeptali coś we własnym kręgu i Julianna zastanawiała się, jaką Rajmund teraz przyjmie strategię. Bo przecież człowiek, który przebiegle wtargnął do domu narzeczonej, musi mieć plan na każdy rozwój sytuacji.
Zwróciła się do Hugona. – Nie jestem rycerzem, Hugo. Nie jestem mężczyzną. Cenię sobie ludzkie życie, nie biję służących tylko po to, by rozkoszować się ich krzykiem, nie karzę dzieci z powodu złego humoru. Nie potrafiłabym go zabić.
Hugo poczuł się obrażony. – Jest twoim kochankiem.
– Nie bądź idiotą. Gdyby był moim kochankiem, wszyscy by o tym wiedzieli. – Wskazała palcem. – Parawan, który oddziela moje łóżko nie pozwala na rozkosze ani na grzechy, których nie widzieliby lub słyszeli poddani.
Hugo opuścił miecz, który dyndał niedbale jak żywy dowód klęski właściciela. – Weźmiecie ślub i nie będzie to grzech.
– Ślub?
Ściszył głos. – Z pewnością zdajesz sobie sprawę, że będziesz musiała za niego wyjść?
Może to i dziwne, ale nie zastanawiała się nad tym. Położyła rękę na gardle i pod palcami poczuła pulsującą krew. Dopiero teraz pomyślała o marzeniach, potrzebach, troskach.
– Jesteś w pułapce – drążył.
– W pułapce? – Zastanowiła się przez chwilę. – Nie czuję. Może jutro, kiedy ogrom mojego błędu wreszcie do mnie dotrze. Dzisiaj czuję tylko upokorzenie.
– Rozważ to dobrze – nalegał Hugo.
– Dlaczego czerpiesz z tego taką przyjemność? –zapytała. – Myślałam, że jesteś moim przyjacielem.
– Chcę być czymś więcej niż tylko przyjacielem. – Hugo złapał ją za ramię i przycisnął tak mocno, że Julianna skrzywiła się z bólu.
Rozdzieliło ich ostrze miecza i oboje podnieśli wzrok. Rajmund stał w niedbałej, lecz gotowej do walki pozie.
– Puść ją – powiedział.
Hugo zabrał rękę z jej ramienia, a ona roztarła siniaki, które zostawił na jej ciele i zapytała: – Skąd masz ten miecz?
Rajmund odpowiedział, nie spuszczając wzroku z Hugona: – Dostałem go od króla.
– Nie, nie o to mi chodziło. – Zrozumiał jej pytanie, ale na miejscu pokornego budowniczego stał teraz arogancki rycerz. – Gdzie go ukryłeś w zamku.
– Valeska dba o moją zbroję. Dagna o Keira. – Mrugnął do niej, licząc na jej poczucie humoru. – Są naszymi giermkami.
Julianna nie miała ochoty do śmiechu. – Nie wiedziałam, że w moim zamku ktoś trzyma miecze.
– Gdybyś wiedziała o mieczach – powiedział Rajmund – od razu przejrzałabyś mój plan.
Zrobiło jej się przykro. – A tak to mogłeś sobie spokojnie knuć, bez obaw, że głupia kobietka się czegoś domyśli.
Valeska podeszła bliżej. – Oj, pani, przecież podejrzewałaś. Pamiętasz, jak mnie wypytywałaś? Byłam sprytniejsza, ale ty miałaś swoje domysły.
– Zgadza się, milady. – Dagna stała tuż obok. – Nie warto sobie wyrzucać, skoro otaczali cię ludzie, którzy od pierwszej chwili chcieli cię przechytrzyć.
Kobiety, uśmiechnięte od ucha do ucha, przysuwały się bliżej, biorąc na siebie jej gniew. Julianna zdawała sobie z tego sprawę. – Jak mogę was winić za własną głupotę? To ja zaufałam temu kłamcy. Wy nie jesteście winne jego zdradzie i nielojalności.
Speszyły się i wycofały, ale Valeska rzuciła: – Nie, milady, on nie jest taki. Troszczy się o dwie, nikomu niepotrzebne staruchy. Spójrz tylko na niego!
– To prawda, milady. – Dagna śpiewała tę samą pieśń, ale z większą słodyczą. – Pochodzimy z odległego kraju, a on karmi nas i traktuje jak rodzinę. A ty... ty jesteś tak dobra, że zasługujesz na mężczyznę, który ogrzeje ci łoże, da ci dzieci i zadba o twoje bezpieczeństwo. Cały świat mogłabyś objechać i nie znalazłabyś lepszego od Rajmunda. Spójrz tylko na niego.
Julianna nie chciała na niego patrzeć. Unikała go jak diabeł święconej wody, bo pociągał ją nawet teraz, kiedy wiedziała, że na każdym kroku ją oszukiwał.
– Julianno – Rajmund ujął jej dłoń i zaplótł palce. – Wybacz mi.
Spojrzała na Hugona. Ten zdążył się uspokoić. Gapił się na ich splecione palce, a na jego twarzy malowały się smutek i rezygnacja.
– Spójrz na Rajmunda – powtórzyła Valeska. Spojrzała na sir Josepha. Na kościach policzkowych jego bladej twarzy płonęły dwie czerwone plamy. Po raz pierwszy od wielu lat skierował nienawiść przeciw komuś innemu niż tylko Juliannie. Teraz nienawidził Rajmunda, ale jednocześnie czuł przed nim respekt.
Julianna nie bała się o narzeczonego. Rajmund był niepokonany.
– Spójrz na niego! – zawodziły kobiety.
Jedno spojrzenie i Julianna uległa czarowi. Stał tuż obok, uosabiając całą męską urodę i grzeszny urok. Niczym wąż z rajskiego ogrodu uwiódł ją i oczarował, aż zapomniała o upokorzeniu i bólu, który tylko mężczyzna mógł zadać kobiecie. Zapomniała, dlaczego przyzwoita kobieta miałaby nie brać sobie kochanka. Zapomniała, że mężczyźni chcą czegoś więcej niż tylko dzieci, chociaż sami nimi są. Pamiętała tylko, że Rajmund obiecał jej przyjemność. Sprawił, że i ona jej zapragnęła. Trawiło ją pożądanie, które tylko on mógł ugasić.
– Och, milady – szepnęła Valeska, zdumiona namiętnością, od której aż ciężkie było powietrze. – Piękne dzieci będziemy wam bawić.
– Coś takiego! – oburzyła się Julianna.
– Ale milady...
Rajmund dał znak i Valeska zamilkła. On za to zwrócił się do Hugona: – Może powinniśmy się lepiej poznać. W końcu będziemy sąsiadami.
Hugo pokiwał głową. – Mam nadzieję, że się nie obrazisz, jeśli poproszę cię o dowód twojej tożsamości.
– Nie ma potrzeby, Hugo – powiedziała Julianna ironicznie. – Mam fatalny refleks. Najpierw wdarł się na moje ziemie, planując mnie uprowadzić. Gdy nadarzyła się okazja, by podstępem wtargnąć do mojego domu, wykorzystał ją w każdym calu. Mam rację, hrabio Avarache?
– Cicho, Julianno – powiedział Hugo, podczas gdy Rajmund sięgnął do sakwy zawieszonej na pasku i wyciągnął z niej niewielki przedmiot. Wręczył go Hugonowi, a ten obejrzał i podał dalej Juliannie. – To rodzinna pieczęć. Pradawna i znana w całym królestwie. Przyjrzyj się jej dobrze, zanim zdecydujesz mu odmówić.
Wzięła pieczęć w dwa palce i przyjrzała się wyrytemu niedźwiedziowi. – Widziałam. Była na każdym liście, który przysyłał mi hrabia., żądając mego przyjazdu.
– I co, nie przeraża cię? – chciał wiedzieć Hugo.
– A powinno? – Było w tym trochę brawury. Była przerażona, jeszcze zanim spojrzała na pieczęć.
– Nie słyszałaś o mężczyznach z rodziny Avarache, którzy nakładają skóry niedźwiedzi i przemieniają się w wilkołaki?
– Wystarczy. – Rajmund wyjął pieczęć z jej dłoni i wrzucił do sakwy. – Takie tam bajanie, rozpowszechniane, przez przodków, aby wzbudzić panikę pośród wroga. Przywitajmy się teraz, lordzie Holley, w bardziej dobrosąsiedzki sposób. – Ujął Juliannę za rękę, splótł palce z jej palcami i poprowadził do ognia.
Julianna próbowała oponować, ale on nie wypuszczał jej dłoni. Ciągnął ją za sobą, aż powiedziała jękliwie: – Muszę dopilnować sprzątania.
– O nie, milady. – Valeska uśmiechnęła się tak, że na jej twarzy pojawiło się tysiąc zmarszczek. – My się tym zajmiemy. Prawda, Dagno?
– Z pomocą nieocenionej Fayette nie zajmie to nawet chwili – odparła Dagna.
Rajmund znów ją pociągnął. Próbowała się wyrwać, wykręcić rękę i uwolnić palce, lecz on powiedział ostrzegawczo: – Bo wezmę cię pod pachę i zaniosę.
Poddała się natychmiast i szła jak posłuszna owieczka za przewodnikiem stada. Tylko że Rajmund w niczym nie przypominał barana, tak samo jak ona nie miała w sobie nic z pokornej owieczki. – Twoja skrucha była krótkotrwała – powiedziała ostro.
– Ale szczera. – Posadził ją na ławce przy palenisku. Stwierdziła, że woli raczej odwrócić się plecami do ognia i przesiadła się. Płomienie nie padały już na jej rysy, ale niemal natychmiast zdała sobie sprawę, że to błąd. Ogień oświetlał twarz Rajmunda, a ten siedział tuż obok. Ponieważ zwrócony był do niej przodem, mógł patrzeć na nią, kiedy chciał. A chciał bardzo często. Nadal prowadził rozmowę z Hugonem, zachowując się jakby on był gospodarzem, a Hugo gościem. – Co skłoniło cię do przyjazdu do Lofts? Wkrótce Święta, no i pogoda też nie dopisuje.
– Usłyszałem o wykopach i nie mogłem w to uwierzyć – odpowiedział Hugo z szacunkiem należnym suwerenowi i Julianna zdała sobie sprawę, że jest na straconej pozycji.
– Takie szaleństwo – powiedział Feliks.
– Któż doniósł ci o tych robotach? – głos Rajmunda był śmiertelnie poważny.
To była wiadomość od... – zaczął Feliks, ale Hugo mu przerwał.
– Wędrowny trubadur, nikt więcej. – Hugo nachylił się i poklepał Juliannę po ramieniu. – Niezależnie od tego chciałem złożyć świąteczną wizytę sąsiadce.
Jej specjalnie na tę okazję przygotowane trunki słyną w całej Anglii.
– W całej Anglii – jak echo powtórzył Feliks. Uśmiechnęła się blado, lecz dawne lęki i obawy
wróciły ze zdwojoną siłą. Zadrżała jej broda. Julianna zacisnęła zęby, by się trochę uspokoić.
Rajmund zauważył zmianę. Oplótł ją ramieniem i przyciągnął do siebie.
Nie powiedział ani słowa – gdyby to zrobił, zburzyłby spokój jej ducha – ale siedział tuż obok, biodrem dotykał jej biodra i zdawał się odczuwać z tego przyjemność. Ona czuła się skrępowana i najchętniej odsunęłaby się jak najdalej. Ciężar jego ramienia przypominał o sobie przy każdym oddechu i dlatego za wszelką cenę starała się utrzymać spokojny i wolny rytm. Zapomniała nawet, jak bardzo jest zdenerwowana. Rozmowy mężczyzn o zapomnianych turniejach i bitwach wcale jej nie interesowały. Jedyną rzeczą, jaka wzbudziła jej ciekawość, była niezwykła wesołość służby. Zamachała do pokojówki: – Dlaczego wszyscy tak się cieszą?
– Nie zauważyłaś, milady? – Twarz Fayette wyrażała bezgraniczną radość. – Sir Joseph zniknął.
Istotnie, sir Josepha nie było nigdzie widać. – To się już wcześniej zdarzało, a nigdy nie było takiej wesołości.
– Racja, milady, ale tym razem on nie wraca. Nie będzie cię mógł już skrzywdzić.
Odpowiedź służącej wytrąciła Juliannę z równowagi. – Skrzywdzić mnie? – wyjąkała.
– Sądzisz, że nie słyszeliśmy tych obelg, którymi cię obrzucał? Że nie widzieliśmy jego intryg? – Fayette zahaczyła kciuk o sznurkowy pasek i wydęła usta. – Bardzo nas to złościło, ale co mogliśmy zrobić? On był przecież pierwszym rycerzem. – Na tym skończył się jej altruizm. – A i nam będzie lepiej.
– To znaczy?
– Bił nas i maltretował za twoimi plecami, milady
– Fayette potarła pośladki, przypominając sobie razy. Julianna oblała się rumieńcem. Wiedziała o napadach szału sir Josepha, próbowała z nim nawet rozmawiać, ale dotąd nikt się otwarcie nie skarżył. – Nie wiedziałam... Mam nadzieję, że nie był zbyt brutalny.
– Ach, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, milady. Wiedzieliśmy, że nic mu nie zrobisz.
Julianna spojrzała na nią ostro. – Jak to nic? Skazałam go na banicję.
– Ale to sir Rajmund zmusił go do odejścia. Sir Joseph nie miał szans z takim dzielnym wojakiem.
W Juliannie odezwało się poczucie winy. Była tak słaba, tak zajęta własnymi problemami, że nie panowała nawet nad pierwszym rycerzem. Kolejny powód, by wyjść za Rajmunda. Kolejny dowód jej nieudolności.
Spojrzała na Rajmunda z ukosa i napotkała jego wzrok. Wezbrały w niej gwałtownie emocje, lecz zdołała się opanować. Nie chciała przecież, by szloch zaburzył miarowy rytm oddechu.
Przed jej nosem pojawił się kielich. – Milady, przyniosłam ci ulubione wino i to dobrze przefiltrowane – odezwał się jakiś głos.
Zaskoczona Julianna wzięła kielich z rąk promieniejącej Valeski. Pochłonięta własnymi myślami nie miała pojęcia, co dzieje się na świecie.
– A ja przyniosłam pled, którym okryjesz nogi. – Dagna rozłożyła pled na jej kolanach, przykrywając rękę Rajmunda. Było to, jak sądziła Julianna, milczące przyzwolenie na pieszczoty, którymi mąż powinien obdarzać żonę. Wszak są zaręczeni i dla wszystkich zgromadzonych ślub pozostawał tylko formalnością.
Ślub, udzielony na schodach kościoła uczyni z ich dzieci prawowitych dziedziców, to wszystko.
Staruchy wciąż nad nią stały, odgadując każde życzenie, tak jakby upragniony dziedzic był już w drodze. – Idźcie sobie – szepnęła.
Odeszły z uśmiechem na ustach.
– Chcą, żeby ci było wygodnie i są może troszkę nadgorliwe – szepnął jej Rajmund do ucha. – Proszę cię, nie bądź zła.
– Nie karzę służących tylko dlatego, że mam zły humor – odparła sztywno.
– Nigdy tego nie twierdziłem.
– Sir Joseph hołdował innym zasadom. Co dziwne, wychował się razem z ojcem, a ten zawsze dobrze traktował służbę, poddanych i wieśniaków. – Wzięła głęboki oddech i pomyślała, że powinna zamilknąć. Stłumiła ziewnięcie, które cisnęło jej się na usta. Podniecenie, lęk, gniew – emocje, które dziś przeżyła, niezmiernie ją wyczerpały. Chciało jej się spać, ale Rajmund wciąż siedział blisko. Szmaragdowe oczy połyskiwały w świetle paleniska. Kiedy się odzywał, oddech ogrzewał jej policzek, a ciepło ciała udzielało się i jej. Czy i ona uzna, tak jak reszta zamku, że zaręczyny dają takie same prawa jak ślub? Czy powinna się w nocy spodziewać jego odwiedzin?
Ta myśl wywołała rumieniec na jej policzkach. Ręka Rajmunda, oplatająca jej talię, uciskała i parzyła skórę. Zacisnęła mocniej uda, by w ten sposób rozładować napięcie, ale to tylko pogorszyło sprawę. Co gorsza, przestała panować nad oddechem – cóż za wstyd!
Oceniła swoje zachowanie jako niepoważne, niedojrzałe i bezmyślne. Kobieta, która osiągnęła dojrzały wiek dwudziestu ośmiu wiosen, nie powinna sobie pozwalać na to, by szaleństwo kierowało jej zachowaniem.
Sączyła powoli grzane wino, zastanawiając się, jak uwolnić się z jego objęć. Powinna wstać i oddalić się bez wyjaśnień? A może powiedzieć, że musi dopilnować służby, która świetnie sobie bez niej radzi? Wyjaśnić, że musi się udać do toalety? A może powiedzieć, że chce sprawdzić, jak się miewają wyczerpane córki i zniknąć już na dobre?
Nie miała pojęcia. Jej reputacja stanowczo dziś ucierpiała. Patrzyła na Feliksa i Hugona i miała wrażenie, że znajduje się w maleńkiej łódce na środku wzburzonego morza. Zerkała na Rajmunda i fale uspokajały się, wiatr nabierał rześkości, a na całym morzu znajdowali się tylko oni dwoje.
Kto wie, co tak naprawdę myślał o ślubie; w każdym razie świetnie grał rolę namiętnego kochanka. Jego szlachetność, i to zupełnie nieproszona, sprawiała, że Julianna czuła jeszcze większą urazę. Powinna go nienawidzić, ale nie mogła. Rozmarzyła się. Gdyby spotkała go wcześniej... wtedy, kiedy jeszcze umiała się śmiać. Nigdy nie była pięknością, ale był taki czas, kiedy mężczyźni błagali o jeden uśmiech. Oczyma wyobraźni zobaczyła siebie ubraną w błękitna sukienkę i żółta jak słońce koszule. Otaczali ją mężczyźni, ale żaden z nich jej nie przerażał. Nie liczyli się, bo była nie tylko panią Lofts, ale również żoną wielkiego rycerza i matką dwóch dzielnych córek. Córki zawsze podkreślały, że to matka natchnęła je odwagą. Mąż...
Nagle oparcie, na którym spoczywała głowa, zachwiało się i Julianna zamrugała. Szeroka, spracowana dłoń znalazła się w polu widzenia. Nie namyślając się, Julianna złapała za nią i podniosła się.
Chwiała się na nogach, a on powiedział: – Drodzy sąsiedzi, nasza znajomość będzie z pewnością długa i owocna, ale teraz Julianna zasypia na stojąco. Służba jest zmęczona, a i wy, po trudach dzisiejszej podróży, z chęcią udacie się na siennik. Pora spać. – Objął jej plecy. – Życzymy wam dobrej nocy.
Nawet jej nie pocałował.
Julianna jęknęła, bo słońce wciskało się do oczu. Nie, to niemożliwe. Nie może już być ranek. Jeszcze nie. Tyle nieprzyjemności ją dzisiaj czeka.
Bała się żartów – żartów z naiwności łady Julianny. Zwinęła się w kłębek i przykryła głowę poduszką.
Bała się też radości, z jaką cały zamek będzie się przygotowywał do ślubnej ceremonii. Jednak najbardziej obawiała się spotkania z Rajmundem. Zeszłego wieczoru był tak szlachetny, tak skruszony – po prostu wzorowy rycerz. Pomógł jej – w kompletnym stroju – położyć się do łóżka. Siedział przy niej przez chwilę i tłumaczył, w jaki sposób doszło do tej maskarady. Mówił, że kłamał tylko dlatego, by nie dostarczać jej dodatkowych kłopotów. Potem zaplątał się w grę, ale zamierzał powiedzieć jej prawdę.
Nie powiedział tylko, kiedy zamierzał to zrobić. Chciała powiedzieć, co ona o tym wszystkim sądzi, ale za każdym razem, gdy na niego patrzyła, czuła zawroty głowy. Kamienna baszta była jej więzieniem przez tyle lat, a teraz Julianna stała na krawędzi i w każdej chwili możliwy był upadek.
Gdy patrzyła na gładko ogolony podbródek z dołeczkiem pośrodku, gdy czuła jego zapach, gdy w jego głosie pojawiał się zdeterminowany ton, zdawało jej się, że wiatr wieje prosto w twarz, a ziemia ucieka spod stóp.
A on nawet jej nie pocałował, nawet jej nie tknął. Dobrze, że udało się odwlec tę próbę. Nie przeszkadzało jej to tchórzostwo; hańba, której kiedyś doświadczyła, kazała jej się panicznie bać małżeńskich obowiązków.
– Dlaczego chcesz się z nią ożenić? – Bas Hugona rozniósł się po całej komnacie i Julianna zacisnęła oczy i schowała się w futra, by niczego nie słyszeć.
Hugo kontynuował tym samym tonem: – Ktoś taki jak ty...
Rajmund przerwał mu szybko: – Co chcesz powiedzieć przez to: ktoś taki jak ja?
Julianna miała wrażenie, że stoją tuż przy łóżku. Otuliła się cieplej.
– Ktoś taki jak ty – powtórzył sztywno Hugo. – Pół życia spędziłeś na dworze i na kontynencie. Masz za sobą wsparcie króla. Po co ci ten prowincjonalny zameczek i ktoś taki jak Julianna?
– Ktoś taki jak Julianna? – zapytał Rajmund.
– Masz przecież oczy. – Julianna wyobraziła sobie, że Hugo wzrusza ramionami Owszem jest całkiem ładna, ale nie prowadziła wzorowego życia, no i nie jest aż tak bogata. Ma gwałtowną i podejrzliwą naturę, nie słucha się mężczyzn. Ojciec ją rozpieścił, a później, kiedy ją odtrącił, stała się uparta i harda. No i oczywiście straszny z niej tchórz.
Zagapiła się na ścianę. Promienie słońca wpadały przez luk strzelniczy, informując ją, że za długo spała. Poranna msza dawno się odbyła, po śniadaniu nie było nawet śladu. Służba poszła do swoich zajęć, a ona żyła wydarzeniami zeszłego wieczora.
Rajmund zwrócił mu uprzejmie uwagę: – Jak może być harda i tchórzliwa jednocześnie?
– To właśnie Julianna – w głosie Hugona pojawiła się nutka czułości. – Da mężczyźnie popalić. – Odchrząknął i obniżył głos. – Ale dalej nie rozumiem, dlaczego chcesz się z nią ożenić.
– Ponieważ tego życzy sobie król – odpowiedział Rajmund, a potem odezwał się innym tonem. – Jak uważasz, Kutbercie? Da się to wybudować tutaj?
Przez ciało Julianny przeszedł dreszcz, lecz mimo to wyczołgała się spod ciepłych skór. Budować? Co? Gdzie? Cóż znowu planuje ten podrabiany budowniczy i w jakim celu sprowadził ze wsi stolarza?
– Tak, panie. – Glos Kutberta brzmiał pewnie i radośnie. – To świetne rozwiązanie, pani na pewno się spodoba.
Hugo westchnął głośno. – Rajmundzie, poświęć mi chwilę uwagi.
– Przecież cię słucham – powiedział Rajmund stłumionym głosem.
Hugo wydawał się urażony. – Julianna jest bardzo delikatna. Nienawykła do tego, by mężczyźni traktowali ją poufale. Słyszałem opinię, że nie zdajesz sobie z tego sprawy i możesz ją niechcący zranić.
– Ciekawe od kogo to słyszałeś?
Powiedział to bardzo głośno i Julianna nastawiła uszu.
– Nieważne – odparł z rezygnacją Hugo. – Jedyne, co ma znaczenie, to twoja pozycja.
Rajmund zignorował te słowa z arogancją człowieka, który od urodzenia przyzwyczajony jest do władzy. – Wczoraj wieczorem wydawałeś się zupełnie przychylny temu małżeństwu. Co sprawiło, że nagle zmieniłeś zdanie?
Julianna usłyszała szuranie i przypomniała sobie, że Hugo powłóczy nogami, ilekroć czuje się przyparty do muru. Zaprzeczył niewypowiedzianemu zarzutowi Rajmunda: – Z nikim nie rozmawiałem!
– Pytałem, co kazało ci zmienić zdanie – przypomniał Rajmund – nie kto.
– Nic – odrzekł szybko Hugo. – Po prostu życzę Juliannie wszystkiego najlepszego. Jest dla mnie jak siostra.
– A może córka? – zapytał Rajmund.
Hugo postanowił zaryzykować. – Przecież możesz poprosić miłościwego króla o inną małżonkę. Lepiej by było, gdybyś miał żonę nawykłą do dworskiego życia.
– Chcesz Juliannę dla siebie – powiedział oskarżycielsko Rajmund.
– Nie, chcę tylko jej dobra. – Sekret wyszedł na jaw i Hugo aż zesztywniał ze wstydu.
W głosie Rajmunda, niskim i spiętym, pojawiła się groźba: – Posłuchaj, mój panie. Lady Julianna jest moja. To moja kobieta, moja żona, i to z woli króla. Jeśli ci się to nie podoba, gorzko tego pożałujesz.
Julianna nie dowiedziała się nigdy, co na to powiedział Hugo. Publiczna deklaracja Rajmunda doprowadziła ją do szewskiej pasji. Odrzuciła na bok okrycia i już miała zeskoczyć z łóżka, kiedy nagle Rajmund znalazł się tuż obok Teraz mówił do niej – Spędziliśmy noc w zasypanej chacie i już tam zadecydowałem, że należy do mnie.
To było kłamstwo, i to najpodlejszego rodzaju. Podawało w wątpliwość jej cnotę i czyniło z niej ladacznicę. Podskoczyła, znalazła się z nim twarzą w twarz... i zawahała się. Ich oczy się spotkały i Rajmund uśmiechnął się chłodno.
– Czyżbyśmy cię obudzili, lady Julianno?
– Co? – Rozejrzała się wokół. Kątem oka dostrzegła Hugona, który stał tuż obok. Parawan już odsunięto, a przy łóżku klęczał stolarz. Chciała zażądać wyjaśnień, zwymyślać Rajmunda za te oszczerstwa, ale panicznie bała się konfrontacji. Jeśli uprze się, by Rajmund oczyścił jej imię, czy Hugo powie mu prawdę? A może Feliks porzuci wygrzane miejsce przy ogniu i ubierze czerwone usta w uśmieszek wyższości? I będzie się potem puszył jak paw? A może sir Joseph...
Rozejrzała się szybko po komnacie i zdziwiła się. Starca wciąż nie było widać, ale ten błogosławiony stan nie mógł trwać wiecznie. Całe życie jej towarzyszył, węsząc, donosząc i szydząc. Nie miała ochoty komentować słów Rajmunda ani odpowiadać mu na pytanie i dlatego zwróciła się do stolarza: – Kutbercie, co robisz?
Kutbert podniósł się z kolan, pokiwał głową i uśmiechnął się. – Milady, nasz nowy pan dba tylko o twe wygody. Cieszę się, że mogę pogratulować z okazji ślubu.
– Dziękuję, Kutbercie. – Wzdrygnęła się.
– Zimno ci – rzekł Rajmund łagodnie. – Pozwól, że cię ogrzeję.
Podniósł skórę i już miał owinąć nią Juliannę, kiedy wyrwała mu okrycie z ręki. – Sama sobie poradzę. Kutbercie, masz za mało roboty? – zapytała z wymuszoną uprzejmością.
Stolarz roześmiał się szczerze. – Żartujesz, milady. Tej zimy nam wreszcie niczego nie zabraknie. – Zamachnął się, chcąc klepnąć ją po plecach, lecz natychmiast uświadomił sobie gafę i spłonął krwawym rumieńcem. Skłonił się i zrobił dwa kroki w tył.
Julianna spojrzała na jego dzieło. Na dębowej podłodze wyskrobano znaki, które prowadziły wokół łóżka. Nie rozumiała, do czego mogły służyć, ale wcale jej się nie podobało to zamieszanie. Spojrzała na Rajmunda i zagrała dyplomatycznie: – Mój panie, co zamierzasz?
Usiadł obok, a to tylko pogorszyło sprawę. Materac ugiął się pod ciężarem i musiała zaprzeć się nogami, by na niego nie wpaść. Był tak blisko, że czuła jego zapach – przesycony dymem ogniska i wonią świeżo ściętego drzewa. – Twój zamek ma poważne braki, jeśli chodzi o wygody – powiedział.
Co takiego? Szybkim spojrzeniem ogarnęła komnatę. Długie, wąskie otwory strzelnicze wpuszczały do środka światło, jednocześnie zatrzymując zimno. Ogień buzował w centralnym palenisku, a dym unosił się do góry i wydostawał na dwór przez otwór w dachu. Sitowie pokrywało klepisko, a krzyżakowe stoły można było z łatwością przestawiać, robiąc mnóstwo miejsca do pracy. Czego jeszcze mogła sobie życzyć? – Słyszałam, że w niektórych zamkach buduje się paleniska przy ścianie – powiedziała niechętnym tonem.
– Owszem – przytaknął.
Pociągnęła nosem. – Cóż za niedorzeczność. Przy takim palenisku nie starczy miejsca dla wszystkich.
Rajmund odparł cierpliwie: – Niektóre zamki mają więcej niż jedno palenisko. Powiedzmy, jedno przy tej ścianie – wskazał palcem – a drugie przy tamtej.
– Ale byłby bałagan – powiedziała z przyganą w głosie. – Dym nie wydostawałby się przez otwór w dachu, tylko krążył po komnacie.
– Wtedy buduje się nad paleniskiem okap, który zbiera dym do góry – Rajmund poważnie podszedł do sprawy.
– Sam to u siebie zrobiłem – powiedział Hugo, lecz żachnął się, kiedy Julianna spojrzała na niego wrogo. – Świetnie się sprawdza. Wydaje się, że nawet ogrzewa mury. Mój zamek jest znacznie cieplejszy od tej kupy kamieni.
Ta obelga ją zirytowała. Odwróciła się do niego plecami i powiedziała do Rajmunda: – Słyszałam, że w niektórych zamkach wstawia się duże okna, dzięki którym promienie słoneczne wpadają do środka.
– Zgadza się – przyznał Rajmund.
– Oszczędza to oczy szwaczek – wtrącił Hugo.
– Zadajesz się teraz ze szwaczkami, że tak dbasz o ich oczy? – wypaliła Julianna ostro, zdenerwowana podwójnym atakiem.
– Masz niewyparzony język – odparł równie ostro. – Zniechęcisz tym Rajmunda. Co cię zresztą obchodzi, z kim ja się zadaję.
Julianna zaczerwieniła się. Upomnienie było słuszne; obawiała się też, że poruszanie spraw łoża tylko Rajmundowi o tym przypomni.
– No dobrze, oszczędza oczy szwaczek. Może to i niezły pomysł, ale co w przypadku oblężenia? Mój budowniczy... – zaczęła i umilkła. Nie będzie przecież cytować Rajmunda.
Rajmund nie zwrócił uwagi na błąd. – W systemie obronnym nie ma miejsca na luki i dlatego duże okna wstawia się na drugim piętrze, w sypialni nad salą biesiadną
– W sypialni?
– Tak, w sypialni. Z dala od rodziny i poddanych, z miejscem na kufry i łóżko – wyjaśnił. – Z dużymi oknami, by słońce oświetlało twoje robótki.
Julianna była zaszokowana. – Spać w osobnej komnacie? Ale...
– Na wiosnę budowniczy postawi porządną konstrukcję z kamienia, lecz do tego czasu drewniane ściany Kutberta będą musiały wystarczyć. – Rajmund przysunął się bliżej. – To wszystko dla twojej wygody.
– Dla mojej wygody? Postradałeś zmysły? – Chwyciła się kurczowo przykrycia. – Żaden członek mojej rodziny nie odgradzał się od swych ludzi. To skłoni do buntów, do braku lojalności.
– Mówisz jak ojciec – powiedział Hugo. Odwróciła się z zaciśniętymi pięściami. – I co z tego? Ojciec miał rację.
Hugo ujął się pod boki i podjął wyzwanie. – Tak? Zawsze?
Miała ochotę krzyknąć: – Tak! – ale zabrakło jej odwagi. Zbyt dobrze pamiętała ojcowski chłód. Odrzucił ją, kiedy najbardziej go potrzebowała. Zostawił ją, a ona wciąż się zastanawiała, czy również jej nie zdradził. Nawet to, iż sir Joseph przyznał się do winy nie złagodziło bólu. Opuściła wzrok i wbiła paznokcie w okrycie, wyobrażając sobie, że to oczy Hugona. – Nie chcę cię widzieć, Hugo – powiedziała. – Idź sobie.
Hugo obraził się i odmaszerował w stronę paleniska.
– Miał dobre intencje – powiedział Rajmund.
– Wiem, ale mam go dosyć.
– Czy to on cię skrzywdził? – chciał wybadać Rajmund.
– Skrzywdził? – zaśmiała się słabo Czy Rajmund poznał tajemnicę, którą tak skrzętnie skrywała? – Hugo nigdy by mnie nie skrzywdził. Przynajmniej nie umyślnie. Poza tym dawno mu już wybaczyłam.
Rajmund przysunął się bliżej. – Mam go zabić?
– Nie! – wykrzyknęła, przerażona samym pomysłem.
– Zrobiłbym to. Zabiłbym każdego, kto by cię próbował skrzywdzić. Słyszałaś, co mu powiedziałem?
Zabrzmiało to szczerze, ale mężczyznom lepiej nie ufać. – Ja... kiedy?
– Kiedy podeszliśmy do łóżka.
Spojrzała na palce, szukając oparcia w skórzanych okryciach. Położył rękę na jej dłoni, odrywając nerwowe palce od niedźwiedziego włosia. Głaskał wnętrze, rysując małe kółeczka na każdym zgrubieniu. – Valeska i Dagna nauczyły mnie czytać z dłoni. Chcesz, żebym ci powróżył?
– Nie. – Mimo to patrzyła z fascynacją, jak Rajmund prowadzi palec wzdłuż jej kciuka.
– Powiedziałyby ci, że z Unii życia wynika, iż ciężko pracujesz. – Półuśmiech sprawił, że w jego policzku pojawił się dołek. – Tak naprawdę szukałyby dowodów pracy. Masz bąble na opuszkach palców. Od czego?
– Od tkania – odpowiedziała, zahipnotyzowana tańcem jego palców.
– Od tkania – powtórzył. – Powolnego przeplatania nici, aby utworzyły jeden materiał. To tak jak ty i ja, złączeni w jedną całość. Powiedziałem Hugonowi, że należysz do mnie. Że jesteś moją kobietą, moją żoną.
Oderwała uwagę od rozkosznego dotyku i skoncentrowała się na rozmowie. Co chciał osiągnąć tym intymnym tête-à-tête? Powinna być czujna i ostrożna. Skoro udało jej się zakrzyczeć ojca i wywieść w pole mężczyzn, którzy chcieli nią kupczyć, to i teraz przechytrzy tego hochsztaplera. Nie mógł mieć przecież lepszej broni niż inni. – Podejrzewam, że interesuje cię mój majątek – powiedziała kwaśno.
Podniósł jej dłoń do ust i ogrzał oddechem, całując każdą opuszkę. Pieścił palce językiem, aż cale jej ciało przeszył słodki dreszcz. Obawy znikły i po raz pierwszy o wielu lat poczuła pragnienie. Oznaczało niebezpieczeństwo i tęsknotę i uświadomiło jej, że Rajmund dysponuje jednak bronią, której nie mieli inni......
– Zanim cię poznałem, to przyznaję, majątek był główną zachętą – powiedział. – Ale w leśnej chatce wbiłaś mi rozum do głowy.
Muszę uważać, zadecydowała. Wyglądało na to, że postanowił ją uwieść. – Uderzyłam cię w ramię, nie w głowę – powiedziała.
– To prawda, ale w tej samej chwili usłyszałem głos przeznaczenia.
Nie powinna pytać. Wiedziała, że nie powinna, ale ciekawość była silniejsza od rozsądku. – Przeznaczenia?
– Ludzie pustyni w nie wierzą. Uważają, że nic nie dzieje się bez przyczyny. I że przeznaczeniu czasami trzeba pomóc.
Ciekawość, którą w niej obudził, odwróciła jej uwagę. Zdążyła zapomnieć o ucieczce od Saracenów. W pieśniach trubadurów Rajmund był wielkim bohaterem, a ona nie wierzyła w bohaterstwo. Z jej doświadczenia wynikało, że męska próżność jest znacznie większa niż chwalą dokonanych czynów. Chociaż musiała przyznać, że ze wszystkich znanych jej mężczyzn jedynie Rajmund wydawał się zdolny do niezwykłej odwagi i waleczności. – Czego jeszcze nauczyłeś się na wyprawach krzyżowych?
Zawahał się przez chwilę tak krótką, że nikt inny by tego nie zauważył. Ona to dostrzegła i zaczęła się zastanawiać nad przyczyną. Rajmund jednak oznajmił pogodnie: – Tego, że przeznaczeniu czasem trzeba pomóc.
Chciała zabrać dłoń, on na to nie pozwolił. Powiódł palcem po kolejnej linii. – Valeska powiedziałaby, że drzemie w tobie wielka namiętność, bo linia serca jest głęboka i wyraźna. Ja będę tym, który wyzwoli tę namiętność. Muszę przyznać, że nie mogę się już doczekać.
– Namiętność. – Julianna parsknęła niemal jak sir Joseph. – Nie ma we mnie namiętności. Wolałabym wyrywanie zęba.
Zaśmiał się, odrzucając w tył głowę, a śmiech dzwonił po sali biesiadnej, wywołując powszechne zdumienie.
Oburzona, starała się go uciszyć. – To prawda. Mężczyźni mają przyjemność, kobiety za to płacą.
Przestał się śmiać. Zaczerpnął tchu, jakby ktoś go uderzył.
Podrapał się po policzku. Ona też miała ochotę go dotknąć, chciała mu powiedzieć, żeby się nie martwił, bo ona przecież wyjdzie za niego i będzie się o niego troszczyć. Sekundę później te myśli wydały jej się absurdalne.
Jak gdyby zasmucony chłopiec nigdy nie istniał, Rajmund uśmiechnął się od ucha do ucha, pokazując białe zęby. Znów przeistoczył się w pewnego siebie, przystojnego uwodziciela. – Zgadza się – przyznał. – Ale skoro jestem jedynie męską dziwką, muszę zadbać o twoją stałą protekcję.
Zrobiła się czerwona jak burak. Rajmund jak nikt inny potrafił zbić ją z tropu. Dlaczego go spotkała? I dlaczego przestała słuchać rozsądku?
– Ile lat miał twój mąż. kiedy za niego wyszłaś? Potarła ręką czoło i odpowiedziała nieobecnym tonem: – Piętnaście. – Wróciła myślami do zasypanego śniegiem domku i urosła we własnych oczach. Coś w jej zachowaniu kazało Rajmundowi zmienić zamiary i przybrać fałszywą tożsamość. Nic dzięki temu nie zyskał, chociaż wydawał się czerpać przyjemność z wytwarzania narzędzi i nieustannego kopania.
Wskazał cienką Unię na dłoni. – Widzisz, to twoje pierwsze małżeństwo. Kiedy umarł?
– W zimie osiemnastego roku – odpowiedziała. Dał jej siłę, by sprzeciwiła się sir Josephowi. Kręgosłup, jak powiedziałby ojciec, ale i coś więcej. Rany zaczęły się goić.
Rajmund przyglądał się jej dłoni. – Ta kreska mówi o smutku po jego stracie. Kobieta nie zazna rozkoszy z chłopcem. Są szybcy i samolubni. Ile to było lat temu?
Rozparła się wygodnie i rzuciła wyzwanie: – Ty mi powiedz.
Badał jej dłoń, obejrzał wnętrze i wierzch, a potem powiedział: – Mniej więcej dziesięć.
– Sama ci powiedziałam – przypomniała sobie. Myślała, że jej się przygląda, ale kiedy na niego spojrzała, utkwił wzrok w dłoni.
– Ojciec pewnie chciał cię powtórnie wydać za mąż.
Straciła całą pewność siebie. – Nie.
– Feliks...
– Nie! – Wyszarpnęła mu dłoń z taką siłą, że uderzyła się w podbródek. Cóż za niezdarność! – Nie chciałam wychodzić za mąż. Dopóki żył ojciec, królowi nie przeszkadzał mój wdowi stan. Gdyby tylko nie dowiedział się o jego śmierci!
Powiedziałaby więcej, ale patrzył na nią z takim zainteresowaniem, że zabrakło jej słów. Kiedy znudzą mu się te jej wybuchy i ją uderzy? A może kara będzie bardziej subtelna? Może karą były niekończące się pytania? Znał już prawdę?
Ujął jej podbródek i uwodząc głębią spojrzenia, szepnął: – Nie przyjechałaś na dwór, kiedy cię wezwałem. Nawet gdy ci kazał sam król. Dlaczego tak ci zależało, żeby przełożyć ślub?
Oszołomiona wypaliła bez namysłu: – Nieszczęścia się zdarzają. Mogła cię zmóc choroba, mogłeś zginąć w bitwie lub pojedynku... – To, co kiedyś brzmiało tak rozsądnie, teraz wydawało się zbrodnicze i niegodne. Jego dłoń zacisnęła się lekko. – Myślisz, że król pozwoliłby, by twe piękne ziemie nie miały pana?
– Wcale nie są piękne – upierała się. Nie podobało się jej, że patrzył na nią zwężonymi oczyma, ani że ją ściskał za rękę, ale wiedziała, że nie stanie jej się krzywda. – Nawet nie są rozległe.
– Są niezwykle ważne i dobrze o tym wiesz. Wszelkie ziemie przy walijskiej granicy są ważne, bo stanowią zaporę dla barbarzyńców.
– Niektórym kobietom pozwala się zachować stan wolny.
Uśmiechnął się ponuro. – Jeśli zapłacą słoną daninę, i to tylko wtedy, gdy ich ziemiom nie zagraża najazd. Masz złoto dla króla?
Patrzyła na niego krnąbrnie.
– Gdybym umarł – nawet w tej chwili – sądzisz, że król nie oddałby twej ręki komuś innemu? – Przysunął się bliżej. Próbowała się odsunąć, ale on zablokował jej nogi kolanem. – Módl się o mnie – powiedział.
– Módl się o moje dobre zdrowie. Kolejny narzeczony może być mniej delikatny w zalotach. Może też być niemiły, kiedy dotrą do niego plotki o twej przeszłości.
Wstał, górując nad nią wzrostem i męską zapalczywością.
– Myślałeś, że przyjmę cię z otwartymi ramionami? – szepnęła.
Nie zadał sobie trudu, by ściszyć głos. – Miałem nadzieję, że będziesz rozsądna, ale skoro nie masz na to ochoty, zastosuję broń, której nie rozumiesz i nie potrafisz używać. Chcesz wojny? Dobrze, tylko pamiętaj, że jestem zaprawionym w bojach weteranem, a ty ledwie delikatnym kwiatuszkiem, który z łatwością można zadeptać.
– Oszukałeś mnie.
– To ty mnie oszukałaś. Zrobiłaś ze mnie pośmiewisko na cały dwór.
– Nic nie rozumiesz! – krzyknęła w rozpaczy. – Co ma robić kobieta, którą zmusza się do małżeństwa? Chroniłam tylko siebie i moje dzieci!
– Twoje dzieci?
– Dzieci z poprzedniego związku nie są zwykle mile widziane. Nowy mąż może ich nie chcieć. Córki zawsze można posłać do klasztoru lub upozorować wypadek.
– Nigdy bym nie zrobił czegoś podobnego!
– Skąd ja to mogłam wiedzieć? Przecież wcale cię nie znałam! – krzyknęła w odpowiedzi. – Powierzyłam ci dzieci i ty doskonale wywiązałeś się z obowiązku. Nie zmienia to jednak faktu, że mnie oszukałeś. Gdybym to ja tak nadużyła twojego zaufania, twoja zemsta byłaby z całą pewnością sroga.
Zamyślił się. – Może masz rację. Zachęcona tymi słowami, dodała: – Nie miałam powodu ci nie ufać, ale teraz sytuacja jest inna.
– Chcesz mi przez to powiedzieć, że powierzyłabyś mi dzieci, ale nie siebie?
Dlaczego wydawał się tak rozbawiony? Zrobiła zbuntowaną minę. – Tak.
Przysunął się tak blisko, że ich ciała niemal się stykały. – Jakaż matka oddałaby dzieci komuś, do kogo sama nie ma zaufania?
Cofnęła się, napinając mięśnie szyi. – To nie tak.
– Oszukujesz samą siebie. Już dawno się poddałaś i czekasz tylko na znak, by mi się oddać.
Przyjemność malująca się na jego twarzy musiała być sztuczką, którą chciał wzruszyć jej miękkie serce.
Postanowiła się bronić. – To, kogo obdarzę moim zaufaniem, zależy tylko ode mnie. To, komu przypadnie moja ręka, zależy od króla. Ciesz się tym, co dostałeś od władcy, lecz nie wmawiaj sobie, że ja ci to ofiarowałam.
W odpowiedzi schylił się nad jej dłonią. Wodził po niej palcami, tam i z powrotem, aż Julianna poczuła łaskotanie. – Co ty wyrabiasz? – chciała wiedzieć.
– Oglądam twoją linię przeznaczenia.
– Nie ma żadnej linii przeznaczenia. Zmyśliłeś to sobie.
– Wcale nie. Nie każdy ją ma, ale ty tak. Widzisz, to kreska, która przecina dłoń w poprzek.
Spojrzała we wskazanym kierunku. – Aha.
– To właśnie linia przeznaczenia.
– Tak? A cóż takiego mówi moja linia przeznaczenia?
– Mówi tylko jedno. – Podniósł głowę i spojrzał jej prosto w oczy. – Rajmund, Rajmund i jeszcze raz Rajmund. I tak do końca życia.
Rajmund chodził po zamarzniętych kałużach, krusząc butami cienką warstewkę lodu i rozkoszując się dźwiękiem pękającej tafli.
Julianna nie przyjechała na dwór, by poślubić szlachcica zwanego Rajmundem z Avarache, ponieważ miała nadzieję, że ten umrze. Cały ranek i popołudnie okazywał jej niezadowolenie, aż ostrym tonem wyprosiła go na zewnątrz, by znalazł sobie lepszego przeciwnika.
Nie było lepszego przeciwnika. Wodziła go za nos, a on nie mógł przestać myśleć, że życzyła śmierci komuś, kogo monarcha w swej mądrości jej przeznaczył. Co prawda Henryk oddałby Juliannę nawet pokrytemu łuską potworowi, gdyby ten porwał statek z Algieru i doprowadził go do normańskiego portu. Król był najpierw mężem stanu i dyplomatą, a potem dopiero człowiekiem. Rajmund słyszał też o mężczyznach, którzy bez najmniejszych skrupułów pozbywali się dzieci z pierwszego małżeństwa żony.
Mimo to myśl, że Julianna życzyła mu śmierci, napełniała serce smutkiem i złością. A jak się zachowywała, gdy Kutbert dokonywał pomiarów! Jak gdyby była jedyną osobą, od której zależą jakiekolwiek decyzje. Sądził, że osobna sypialnia sprawi jej radość, bo wreszcie będzie miała gdzie trzymać kufry, spokojnie rozmawiać z dziećmi i w intymnej atmosferze celebrować małżeństwo. A ona tylko zacytowała swojego ojca.
Rajmund nie słyszał o nim wielu pochlebnych komentarzy. Podejrzewał nawet, że to jemu Julianna zawdzięcza swą nieufność do mężczyzn.
Kopnął zamarzniętą bryłę błota, złoszcząc się, że nie rozpadła się pod siłą uderzenia. Ponura mina zapewniała mu odosobnienie na gwarnym podwórzu, Layamon ruszył w jego kierunku, ale szybko się rozmyślił. Sir Joseph rozmawiał z Feliksem w drzwiach stajni, ale na widok Rajmunda schował się do środka. Feliks przeraził się i ruszył pośpiesznie w stronę baszty. Nie stchórzył jedynie Keir, któremu Rajmund rzucił ponure spojrzenie.
Keira to nie wzruszyło. Machnął rękaw odpowiedzi. – Co za szary dzień – powitał Rajmunda. – Przed nocą spadnie śnieg.
Rajmund burknął potakująco.
Keir podniósł błyszczący nowością oskard. – Zanieś to robotnikom. Ziemia zamarza, więc im się przyda.
– Dlaczego nie wyślesz służącego? – zapytał z irytacją Rajmund.
– Przecież szedłeś w stronę wykopów. – Keir ładował mu oskardy na ramiona.
– Doprawdy?
Keir rozejrzał się po podwórzu. – A gdzie się wybierałeś?
– Może szedłem do żołnierzy albo do stajni.
– Prawdziwy budowniczy nadzoruje rozbiórkę. – Rajmund spojrzał na niego spode łba i Keir poprawił się: – To jest budowę.
– Zabiorę te oskardy – powiedział Rajmund.
– Julianna przytarła ci nosa? – Keir zapytał takim tonem, jakby chodziło o pogodę i przyglądał się wykrzywionej złością twarzy przyjaciela. – A więc to prawda. Moim zdaniem, zbyt wiele od niej wymagasz. To dumna kobieta.
– Mam gdzieś twoje zdanie – wybuchnął Rajmund. Keir zachował się tak, jakby nie dosłyszał. – Lady
Julianna nie wpuści do łóżka kogoś, kto ją ośmieszył. Jeśli pozwolisz, udzielę ci kilku rad –Nie pozwolę – odparł Rajmund.
– Upokorzyłeś ją, lecz według mnie ona wciąż ci ufa. Przemawia to na twoją korzyść, zważywszy, że tak boi się mężczyzn. Już w Tunisie zauważyłem, że roztaczasz wokół siebie aurę bezpieczeństwa, a to może ci się w tym wypadku przydać. – Rajmund burknął coś w odpowiedzi, ale Keir się nie zraził. – Adoruj ją jak pannę, a szanuj jak kobietę i nieufność zniknie.
Rajmund nachylił się tak, że jego nos niemal dotknął nosa Keira. – Nie potrzebuję twoich rad. Sam sobie poradzę.
– Uważaj – powiedział Keir. – Oskardy przeważą i któryś może spaść ci na nogi. A tego z pewnością nie chcesz.
– Uważam. Mówiłem ci, że...
Jeden z oskardów stoczył się po ramieniu, ale Keir złapał go w porę. – Cóż, mam nadzieję, że sobie poradzisz.
Rajmund zaczerpnął głęboko tchu, rozmyślając nad ripostą, ale lodowate powietrze dostało mu się do płuc. Zaczął kaszleć, a kiedy przestał, Keir zatrzasnął mu drzwi przed nosem.
Do diabła z nim. Do diabła z jego nieruchomą, wszystkowiedzącą twarzą. Zawsze musi mieć rację. Rajmund płonął z pożądania i nie chciał adorować panny. Chciał pełnej namiętności kobiety, takiej, która obdarzy go bezwarunkową miłością.
Julianna spełniała większość jego oczekiwań, a jej ciepło i hojność sprawiały, że apetyt rósł. Dawała mu tak wiele, ale on, niczym chciwy chłopiec, chciał mieć wszystko. Chciał ją smakować i pieścić, dać się uwieść ciału, które nie pozwalało mu w nocy zmrużyć oka.
Powiedział, że powinna być wdzięczna losowi za to, że właśnie jego zesłał. Teraz na myśl o tej próżności ogarnął go wstyd. Może i będzie dla niej dobry: zadba o umocnienia, wygoni sir Josepha, zatroszczy się o córki. Ale czy starczy mu sil, by uleczyć Juliannę ze smutków? Czy, kiedy się połączą, uda mu się ukryć ciemną stronę duszy?
Oskardy przesunęły się na ramieniu, a Rajmund zatoczył się pod ich ciężarem. Nie stracił głowy. Nigdy nie tracił głowy, chyba że w obecności pewnej wdowy o słodkiej twarzy.
Do diabła z jasnowidztwem Keira. Do diabła z samym Keirem, który obładował go oskardami uniemożliwiającymi jakikolwiek ruch. Do diabła z nim i z tym prawdziwym budowniczym.
– Lordzie Rajmundzie! Lordzie Rajmundzie!
Rajmund drgnął i odwrócił się. – Co? – Stał na moście, obładowany oskardami i gapił się na zamarznięty rów i robotników zgromadzonych wokół ognia. Królewski budowniczy – prawdziwy królewski budowniczy, pomyślał zjadliwie – wydzierał się wniebogłosy po francusku, wykrzykując polecenia i przekleństwa. Nic dziwnego, że robotnicy znający tylko angielski gapili się z otwartymi ustami na – jak mu tam było? Ach tak, na Papiola.
– Lordzie Rajmundzie! – Tosti przywołał go, gestykulując zawzięcie. – Co on gada? Nie rozumiemy ani słowa!
Praca nie idzie tak jak należy, zauważył Rajmund i zszedł do ogniska.
– Pozwól, że ci pomogę – powiedział Tosti. – Nasz pan nie powinien nosić takich rzeczy – dodał, a Rajmund od razu poczuł się lepiej,
– Skąd wiesz, że jestem waszym panem? – zapytał po angielsku, podczas gdy robotnicy zabierali oskardy.
– No cóż, żaden z ciebie budowniczy, milordzie – pokiwał głową Tosti.
Rajmund wskazał na Papiola. – To on jest prawdziwym budowniczym.
– Niech Najświętsza Panienka nas przed nim broni – powiedział Tosti z emfazą. – Czemu się tak drze?
Rajmund uśmiechnął się i sięgnął do pasa z narzędziami. Pasa nie było – do kaftana przytroczony był wysadzany drogocennymi kamieniami sztylet, prezent od króla. W sali biesiadnej, w towarzystwie rycerzy, głupotą wydawało się noszenie narzędzi, podczas gdy tutaj, pośród robotników zadających pytania, ozdobny sztylet wydawał się nie na miejscu.
A tam. Ktoś musi opanować ten chaos.
– Mój panie! – W geście rozpaczy Papiol wyrywał tłuste włosy z głowy. – Ci ludzie to idioci. Wszyscy Anglicy to idioci. Udają, że mnie nie słyszą, nieważne jak głośno mówię.
– Już dobrze – Rajmund starał się go uspokoić. – Porozmawiam z nimi.
– Popatrz, co narobili. – Trzęsącym się palcem Papiol wskazał wykop. – Wykopali ogromną dziurę w środku zimy. Przecież nawet głupiec wie, że zamki buduje się w lecie. W lecie, nie inaczej.
Uśmiech i poczucie wyższości znikły z twarzy Rajmunda. – Fundament zapowiada się całkiem dobrze.
– Fundament? – Papiol znów się wydzierał. – Jaki fundament! Przecież to tylko dziura w błocie!
– Ale fundamenty...
– Fundamenty robi się w lecie. – Papiol przypomniał sobie, z kim rozmawia i opanował się. – Mój panie, kopie się w lecie, dochodzi do litej skały i układa część kamieni. Nadchodzi zima. Czeka się do następnego lata i kończy resztę.
– Dwa lata na jeden mur? – zapytał Rajmund z niedowierzaniem.
Papiol rozłożył ręce w ponurym geście. – Tak to się robi.
– Cóż, może najwyższy czas to zmienić. Wykopiemy fundament teraz i do lata mur będzie gotowy.
Papiol znów się zapomniał. – Nie można teraz kopać! Ziemia zamarzła na amen.
Rajmund zignorował tę uwagę. – Do lata mur będzie stał. Tosti!
Tosti stanął na baczność.
– Królewski budowniczy chce, żebyście wzięli te oskardy i pogłębili wykop – zarządził po angielsku.
Robotnicy spojrzeli z powątpiewaniem na Papiola. – Prawdziwy budowniczy? – zapytał Tosti.
Rajmund nie zwrócił uwagi na jego niedowierzanie. – W Boże Narodzenie urządzimy biesiadę dla waszych rodzin, a oprócz tego codziennie dostaniecie jeść.
– Codziennie? – zdumiał się Tosti.
– Codziennie – potwierdził Rajmund. – Część muru zrobimy teraz, a resztę, łącznie z bramą wjazdową skończy się w lecie.
– Hej, te święta będą radosne! – krzyknął, a robotnicy mu zawtórowali. Zarzucili narzędzia na barki i znikli w wykopie. Jedynie Tosti pozostał na powierzchni i patrzył w zamyśleniu na rzekę wijącą się w dole. – Te chmury zwiastują śnieg. Dostaniemy jeść, jeśli nie będzie się dało pracować?
Rajmund wyobraził sobie, jak ludzie przedzierają się przez zaspy, by napełnić brzuchy. – Jeśli śnieg będzie głęboki, zostańcie w domach. Praca nie zając, nie ucieknie.
Tosti zaśmiał się i ruszył do przyjaciół. – No chyba nie. Ech, dobrze jest!
Rajmund objął Papiola ramieniem i poprowadził w stronę zamku. – Ludzie chcą dalej kopać – powiedział.
– Idioci! – wrzasnął Francuz. –To ja tu jestem budowniczym. Rzemiosła nauczyłem się dzięki ciężkiej pracy, przez lata nauki i doświadczeń. Tak się nie da, panie.
– Ktoś kiedyś próbował? – zapytał Rajmund.
– Nigdy!
– To nie wiadomo, czy się nie da. – Rajmund zamachał radośnie do Layamona. – O co chodzi?
Mina Layamona trochę go otrzeźwiła. – Mój panie, do zamku zbliżają się jeźdźcy.
– Jeźdźcy? – Rajmund zdumiał się. – Goście?
– Nie wiem, panie. Mam podnieść most?
– Pozwól, że wpierw spojrzę. – Rajmund wspiął się na drabinę opartą o mur. Jeźdźcy byli dość daleko, ale gnali w stronę zamku, ścigając się z nadchodzącą burzą. Rajmund wychylił się zza blanki i powiedział:
– Sporo mamy ostatnio gości.
– Prawda, panie – przytaknął Layamon. – Nigdy jeszcze tylu nie widziałem. Wczoraj lord Hugo i lord Feliks, wieczorem królewski budowniczy, a teraz następni.
– Hugo nie ma w zwyczaju odwiedzać Julianny w czasie świąt?
– Raczej nie, choć zdarzyło się raz czy dwa. A lord Feliks w zimie nie podróżuje. – Layamon wydął usta.
– Wiatr mierzwi mu włosy.
Pogardliwy ton Layamona przypomniał Rajmundowi dziwne zachowanie Hugona dzisiejszego ranka. Dlaczego nie chciał, by Rajmund żenił się z Julianną? Zaledwie dzień wcześniej wydawał się, jeśli nie zadowolony z obrotu spraw, to chociaż pogodzony z sytuacją. Cóż kazało mu tak prędko zmienić zdanie?
– Jak sądzisz – zastanawiał się głośno Rajmund – w jaki sposób plotki o budowie dotarły do uszu Hugona i Feliksa?
Layamon podrapał się po głowie. – To chyba cud, mój panie. W lecie wieści przenoszą kupcy wożący towary od zamku do zamku, no i trubadurzy wędrujący po kraju i układający pieśni za kawałek chleba. Ale w czasie zimy – potrząsnął głową – i to takiej...
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Śnieżyca przyszła za wcześnie. Sam pamiętasz, panie. To, że przyjechał Hugo, można zrozumieć, ale Feliks? Razem wyruszyli w podróż? Może natknęli się na siebie w drodze?
– Podejrzliwy z ciebie człowiek. – Ich spojrzenia się spotkały.
Layamon pokiwał głową potakująco. – Zgadza się, panie.
Rajmund położył mu rękę na ramieniu. – To dobrze. Lady Julianna dokonała mądrego wyboru, wybierając cię na przywódcę.
– Dziękuję, panie. A co z tymi, co tu jadą?
Bogaci ci jeźdźcy, zauważył Rajmund. Proporce powiewały na wietrze, a jadące w środku kobiety naciągnęły kaptury, by ochronić się przed zawiewającym śniegiem. – To nie jest żołnierska drużyna. Nie poznaję... – Rajmund zmrużył oczy, gdyż chmury ograniczały widoczność i zmarszczył czoło. – Niemożliwe... och, nie. – Ukrył twarz w dłoniach. – Nie mam dziś szczęścia.
– Podnieść most, panie?
Rajmund podniósł głowę i spojrzał na żołnierza, gotowego wykonać każdy rozkaz. – Niestety nie – odpowiedział. – To moi rodzice.
– Piękna ta kremowa wełna. Chyba nie widziałam piękniejszej. – Valeska pogładziła kłębki w koszyku. – Będzie z niej piękny materiał.
– Owszem. – Julianna podniosła rękę i położyła stopę na pedale krosna. – To prawda.
– Musi cię boleć ręka, milady. Może ci pomóc? – zaproponowała Valeska.
Uśmiechając się, Julianna potrząsnęła głową.
– Co z niej uszyjesz? – zainteresowała się Dagna.
– Nie wiem. – Czółenko biegało między dłońmi Julianny, pozostawiając ślad w postaci osnowy. – Wełna jest zbyt jasna na zwykły strój. Powinnam ją była zafarbować.
Valeska mrugnęła do Dagny. – Czemu tego nie zrobiłaś?
– Nie wiem. – Pracowała w zawrotnym tempie, by zagłuszyć rozbawienie staruch. Oczywiście, że wiedziała. Wszyscy wiedzieli. Garderoba Rajmunda była w opłakanym stanie. Królewski kuzyn powinien mieć na sobie coś lepszego od wyświechtanej opończy, taniej koszuli i znoszonych pończoch. Julianna dbała, by każdy poddany – mężczyzna, kobieta czy dziecko – miał co włożyć na grzbiet. Rajmundowi też się to należało.
Spojrzała z ukosa na uśmiechnięte kobiety.
Nic wielkiego, a wszyscy robili z tego wielkie halo. Dotknęła ukradkiem delikatnego materiału. Był piękny. Tym razem wyjątkowo zadbała o jakość. Kremowy bezrękawnik, noszony na ciemnozielony kaftan ze stójką bez wątpienia podkreśli ciemną urodę Rajmunda.
Pięknie to będzie wyglądało.
Co za szczęśliwy zbieg okoliczności, że zeszłej zimy utkała zielony materiał i odłożyła na specjalną okazję. Fayette skroiła go już na kaftan, uśmiechając się przy tym przebiegle. Julianna zabrała się za tkanie, ignorując odgłosy dochodzące z sali biesiadnej. Czółenko biegało tam i z powrotem, a ona z całej siły naciskała na drążek.
Dzięki temu splot będzie gęsty, pomyślała z zadowoleniem.
Jakaś ręka dotknęła jej szyi. Spojrzała z irytacją i odsunęła głowę od czerwonej twarzy, która była zbyt blisko.
– Julianno? – Feliks kołysał się na boki, zasłaniając pole widzenia.
Ogarnęła ją fala obrzydzenia, kiedy jego ręka znalazła się na jej obojczyku. Wzdrygnęła się. – Przestań!
Śmierdział, miał tłuste włosy i był zbyt blisko. Śnił jej się po nocach, napawając lękiem i odrazą. W tej samej chwili dotknęła ją inna ręka, ręka niosąca pomoc. – Czego chcesz od mojej pani, człowieku? – zapytała ostro Valeska.
Nieuprzejmy ton wytrącił Juliannę ze stanu hipnozy i kiedy Feliks zamachnął się, by uderzyć staruchę, Julianna złapała go za nadgarstek. – Zbyt łatwo rozdzielasz razy, Feliksie – powiedziała.
Feliks mruknął coś, zaskoczony, lecz ona tylko wzmocniła uścisk. Dopiero potem dotarło do niej, jak wielkie podjęła wyzwanie i dłoń jej zadrżała. Opuściła ręce na kolana, złożyła je jak do modlitwy i ścisnęła mocno.
– Co za brak szacunku – powiedział.
– To moja osobista służąca. – Była to jakaś odpowiedź, choć niezgodna z prawdą.
Ściągnął brwi. – To czarownica.
– Kto ci takich głupot naopowiadał? – zapytała Julianna ostro.
Feliks wzruszył ramionami i odwrócił wzrok. –. Dlaczego ktoś miał mi o tym mówić? Czemu traktujesz mnie jak wioskowego głupka? Mam swoje zdanie. Przecież widzę, że to czarownica. – Pomachał ręka. – Jest... brzydka.
– Ty też – odparła Valeska.
Feliks zamachnął się ponownie, lecz coś kazało mu zatrzymać rękę w powietrzu. Valeska zorientowała się, źe wygrała i wyszczerzyła trzy zęby w uśmiechu.
To nie koniec, pomyślała Julianna, kiedy Dagna stanęła przy jej drugim boku. Popchnęła lekko Valeskę: – Idź pomóż Fayette.
– Nie jest wystarczająco dobra, by ciąć drogocenny materiał? – droczyła się stara.
– Jest – odparła Julianna. – Ale ty znasz wymiary Rajmunda.
Valeska dotknęła kremowej tkaniny rozpostartej na krośnie. – A to kto skroi?
– Ja. – Julianna pchnęła ją jeszcze raz. – Idź już.
Valeska odeszła, rechocząc jak prawdziwa czarownica. Feliks przeżegnał się, by odpędzić złe czary. – To wiedźma – powiedział ze zgrozą. – Prawda? – chciał się jeszcze upewnić.
Ręka Dagny ścisnęła ramię Julianny. – Są tu tacy, co tak sądzą – powiedziała z wrogością w melodyjnym glosie.
– Wiedziałem. – Feliks obrócił się i spojrzał za Valeskę. – Wiedziałem.
Poprawił opończę, wygładził starannie uczesaną fryzurę, a Julianna przyglądała się, myśląc nad celowością tych czynności. Feliks ubierał się w najlepsze tkaniny, skrojone według najmodniejszych wzorów. Szalenie dbał o swój wygląd i przeglądał się co chwila w lusterku z wypolerowanego metalu przytroczonym do paska. A mimo to był ledwie napuszonym kogucikiem, człowiekiem, który swoją głupotą może wyrządzić wiele złego.
Rajmund nosił zniszczone lachy i nie dbał o fryzurę Golił się nieczęsto i czasem zastanawiała się jaki jest w dotyku zarost, tworzący cień na jego podbródku. Zbyt długie loki spadały na ramiona, połyskując niczym egzotyczny jedwab. Ubrania – no cóż. Julianna spojrzała na Valeskę i Fayette na drugim końcu komnaty. Nowe ubrania będą wkrótce godne księcia.
– Myślałem o twoim małżeństwie.
Jej uwaga natychmiast skupiła się na Feliksie. – Co powiedziałeś?
– Myślałem o twoim małżeństwie – powtórzył.
– Ty myślałeś? – powiedziała kpiąco. – Niesamowite.
– No tak – pokiwał głową. – Wiedziałem, że to cię zainteresuje.
– Z chęcią usłyszę każdą twoją myśl. – Julianna ponownie zaakcentowała swoje zdumienie, lecz do Feliksa i tym razem nic nie dotarło.
Nachylił się, aż poczuła odór jego ciała. – Ten lord Rajmund jest trochę dziwny – wyszeptał jej do ucha. – Krążą o nim plotki.
– Plotki? – Odsunęła się jak najdalej, narażając się na upadek z ławki. – Plotki mnie nie interesują.
Feliksa to nie zraziło, bo kontynuował radośnie: –Porwali go Saraceni.
– Słyszałam, podczas wyprawy krzyżowej, kiedy walczył z niewiernymi o Jeruzalem. Ty nigdy nie miałeś ochoty ruszyć na taką wyprawę?
– Nie. – Polizał palce i wygładził nimi brwi. – Nie.
– Bałbyś się, że sobie zniszczysz fryzurę.
– Istotnie – przytaknął.
Julianna wydęła usta i dmuchnęła, chłodząc rozgrzaną twarz. Jak tu kpić z człowieka, który nie ma za grosz skromności i który uważa się za nieomylnego?
Feliks plótł dalej: – Mówią, że był przez lata w niewoli.
Julianna ścisnęła drążek, nie mogąc powstrzymać irytacji. Nie aprobowała takich plotek. I wcale nie chciała słuchać. Ale tak mało wiedziała o Rajmundzie i o jego przeszłości. – Przez lata?
– Przynajmniej rok. Mówią, że wynosił gnój ze stajni. – Feliks, wścibski jak zawsze, wydawał się rozkoszować tymi słowami. Śmiał się, lekko prychając, a kiedy się opanował, nie omieszkał zwierzyć się z najbardziej szokującej informacji. – Podobno walczył tak zażarcie, że Saraceni założyli mu na szyję żelazną obręcz.
Julianna zapomniała o obawach, zmartwieniach, i wszystkich swoich sprawach. Całą uwagę poświęciła Feliksowi i obrzydliwej plotce, która przecież nie mogła być prawdą. Nie mogła, bo rycerz tak dzielny i dumny jak Rajmund nie dałby zakuć się w kajdany.
Spojrzała na Dagnę, która patrzyła na Feliksa beznamiętnie. Nie miała zamiaru przerywać mu tyrady, ani potwierdzać jego słów.
Feliks nieco ściszonym głosem ciągnął z zadowoleniem: – No i oszalał. Twój wspaniały Rajmund wpadł w obłęd. Mówią, że wciąż mu się to zdarza, jeśli ktoś mu się sprzeciwi. Zdajesz sobie sprawę, że cię uderzyłem, bo mnie do tego zmusiłaś. Inaczej bym tego nie zrobił. A co będzie, gdy odmówisz Rajmundowi? Wpadnie w szał. Piana będzie toczyła mu się z ust jak psu, a ty już nie uciekniesz. – Feliks chwycił ją za ramię i z całej siły zacisnął palce. – To szaleniec.
Z ręką na dudniącym sercu wpatrywała się w niego, zastygła w dziwnej fascynacji. – Dlaczego mi to mówisz?
Westchnął. – Bo chcę, żebyśmy znów byli przyjaciółmi. Ostrzegam cię, bo dobrze ci życzę. Wybaczmy sobie dawne urazy.
– Wydaje ci się, że to wystarczy? Parę słów i blizna zniknie?
– Nie – zapewnił ją, chcąc okazać wielkoduszność. – Chcę cię nie tylko ostrzec. Chcę cię uratować.
Rozparł się wygodnie, położył ręce na brzuchu i przybrał minę zadowolonego z siebie szlachcica, gdy tymczasem Julianna zastanawiała się, kto tu naprawdę zwariował.
– Tak, Julianno, chcę cię uratować. Sam cię poślubię. – Obrzucił ją obleśnym spojrzeniem. – Z pewnością wolisz mnie od jakiegoś szaleńca.
– Nie – Julianna odpowiedziała cicho, lecz stanowczo.
Feliksa to wcale nie zniechęciło. – Z pewnością wybierzesz mężczyznę, który chce tylko dwóch dziedziców, nic więcej. – Otworzył ramiona. – Spójrz na mnie! I tak większość czasu spędzam w łóżku mojego cukiereczka. Ma na imię Anna. Pamiętasz ją?
Przytaknęła w odrętwieniu.
– Będziesz nadzorowała gotowanie i sprzątanie, zajmowała się praniem i tym... hm... – wskazał na krosno – tkaniem.
– Cóż za pokusa – szepnęła.
– Wiedziałem, że ci się spodoba.
Posadził swe odrażające ciało tuż obok. Dotknął biodrem jej biodra i objął jej kibić ramieniem – a ona zdała sobie sprawę, że już się go nie boi. Nigdy już nie ugnie się pod ciężarem jego żałosnych gróźb, nie uchyli się przed ciosem. Był niegroźny. Zupełnie niegroźny człowieczek. Zaproponował jej małżeństwo, a ona zamiast uciekać z wrzaskiem, aż wrzała z ponurego rozbawienia.
– Jedźmy do mojego zamku – powiedział. Wykrzywiła usta z niesmakiem. – Sądzisz, że ten szaleniec, jak go nazywasz, pozwoli nam przejechać całą okolicę, pozostawiając nas w spokoju?
Feliks zaniepokoił się. – Trzeba będzie go zabić.
– Zabić królewskiego kuzyna? – Głupota Feliksa wyzwalała w niej ogromną irytację, ale także jeszcze inne uczucie. Nie umiała tego uczucia określić, ale pięści same jej się zaciskały. – Ktoś by za to zawisnął. Ciekawe, kto by to był?
– Na pewno nie ja – powiedział z rozdrażnieniem. Co za głupiec. Nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
Feliks nie podzielał wesołości. – Starasz się być taka racjonalna. Zachowujesz się jak mężczyzna.
– Nie, Feliksie – poprawiła go. – Co to, to nie. Nie brak mi jeszcze ambicji.
Dagna zachichotała, ale twarz Feliksa pozostała nieruchoma.
– Na pewno wolisz mnie za męża – powiedział. – A nie Rajmunda, który gapi się na ciebie z pożądaniem. To zwierzę z dzikim apetytem. Podobno...
Julianna poczuła niepokój. Ten osioł, który nazywał siebie mężczyzną, nie miał ani krzty rozumu. Skąd więc wziął przekonujące powody zerwania zaręczyn? Bezbłędnie wyczuł jej słaby punkt, dotknął obaw i pragnień. – Kto ci powiedział? – krzyknęła.
Rozejrzał się wokół, jakby mordercy czyhali za każdym dębowym filarem. – Godny zaufania człowiek. Przyjaciel od zawsze. I twój też. – Utkwił w niej brązowe oczy. – Ma na uwadze tylko twoje dobro.
Hugo, pomyślała. Hugo to wszystko wymyślił. Rozczarowanie nadało jej słowom gorzką nutę. – Wierzysz we wszystko, co słyszysz?
Wytrąciła go z równowagi, więc zareagował irytacją. – Ten cynizm jest nie na miejscu. Żaden rycerz cię nie zechce.
– Za każdym razem, kiedy moje odczucia różnią się od tych, które miałaby wyrachowana dziwka – kopnęła nogą sitowie na klepisku – oskarżasz mnie o brak kobiecości. Po co mi mąż, który ma o mnie takie zdanie?
Rozdziawił usta ze zdumienia i zaczął sapać. – Zachowujesz się prawie... prawie jak mężczyzna.
– Ty również, Feliksie. Ty również.
Patrzyła, jak słowa przeżerają się powoli przez mózg. Kiedy w końcu zrozumiał, oczy wyszły mu na wierzch. Zamachnął się na nią z szybkością węża, ale ona złapała go za rękę. – Dziwka! Bezwartościowa córka Belzebuba! – wrzasnął.
Wszystkie głowy zwróciły się w ich kierunku, ucichły wszelkie rozmowy.
Cała mieszanina emocji: lęk, złość, przekonanie o własnej racji walczyły przez chwilę ze zdrowym rozsądkiem. Wykorzystał wahanie. – Proponowałem ci małżeństwo! – Zabrzmiało to jak echo słów z przeszłości. – Chciałem oszczędzić ci wstydu! A ty mi odmawiasz. Odmawiasz mi. Ja ci jeszcze pokażę! Zobaczysz, że nie jestem mężczyzną, z którym można igrać. Jeszcze pożałujesz!
Próbował opleść ją ramieniem, przycisnąć jej głowę do swojej twarzy. Chciał ją ukarać jednym z tych obrzydliwych karesów, które nazywał pocałunkami. Dagna rzuciła się na niego, ale Julianna sprzeciwiła się. – Nie! – Wyrwała rękę i odepchnęła Dagnę. – On jest mój!
– Cóż za osobliwy zameczek. – Izabela, hrabina Locheais, ogarnęła okolicę spojrzeniem szmaragdowych oczu i zdjęła rękawiczki do konnej jazdy. – Osobliwy, doprawdy.
Geoffroi, hrabia Locheais, oparł ręce na biodrach i wyprostował się. – Nie jest to coś, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Prawda, Rajmundzie?
Ruchem głowy Rajmund polecił chłopcom stajennym, by zajęli się końmi. Ostrożnie, by nie zdradzić się z uczuciami, które rodzice mogliby wykorzystać, odpowiedział: – Wszystko w tym zamku jest dla mnie nowością, ojcze.
– No tak. Kiepsko wygląda przy tej pogodzie, cały w chmurach i zaspach. Nawet wilki by tu nie przyszły. – Twarz Geoffroia, wyrzeźbiona przez Stwórcę, a utrzymana w szlachetnej formie przez człowieka, wyrażała pogardę. – Sądziłem, że jesteś na dobrej stopie z Henrykiem. Trudno mi sobie wyobrazić, że wysłał cię na takie pustkowie, byś bronił takiego niepozornego zameczku.
Rajmund poprawił go: – Wysłał mnie, bym objął ten zamek w posiadanie.
– Kiedy powiedział, gdzie jesteś, od razu udaliśmy się w drogę. – Matka Rajmunda pogładziła jego policzek długimi, szczupłymi palcami i spytała z udawaną troską: – Powiedz mi, mon petit, pokłóciłeś się z królem? Nie muszę ci chyba przypominać, że to źle dla interesów całej rodziny.
– Nie, mamo, nie musisz mi przypominać. – Rajmund uśmiechnął się chłodno. – Nie pokłóciłem się z Henrykiem. Przynajmniej nie bardzo. Spełnił moje największe życzenie: ziemie i własny dochód.
Rodzice wymienili znaczące spojrzenia i jak zwykle byli przygotowani do ataku. Tym razem matka została wyekspediowana do natarcia. – Ale za jaką cenę? Przecież wiesz, że dostaniesz Avarache, jak tylko będziesz gotów wziąć na siebie odpowiedzialność.
– To znaczy kiedy, mamo?
Izabela splotła blade dłonie i jęknęła. – To... to małżeństwo. I to z nikim, z kobietą, która nawet nie została przedstawiona królowi.
Tym razem postanowiła zignorować pytanie, zauważył Rajmund. Następnym razem skłamie. – Jak to z nikim? – poprawił. – Z Julianną. – Imię ogrzało mu serce, było jak talizman strzegący przed jadem.
– Julianna? – Geoffroi uniósł brew. – Niebrzydka spódniczka?
Rajmund zaczerpnął głęboko tchu. Nie warto złościć się na rodziców. Manipulowali nim z wyrachowaniem, a kiedy wpadał w gniew, przegrywał potyczkę. Ale czy ma puścić płazem, że ktoś szkaluje jego Juliannę? – Wątpię, czy spotkałeś na swej drodze kobietę taką jak ona. – Uśmiechnął się bezczelnie i spojrzał na matkę. – To kobieta o szlachetnym sercu.
Rodzice znów porozumieli się wzrokiem. Geoffroi poklepał go po plecach, a Izabela objęła w perfumowanym uścisku. – Mon petit – szepnęła – czy Julianna jest marzeniem każdej teściowej?
– Tak jak ty jesteś koszmarem każdej synowej – odparł Rajmund, uwalniając się z objęć, podobnych do macek ośmiornicy.
Izabela wybełkotała coś w zdumieniu, lecz Rajmund nie miał ochoty rozkoszować się zwycięstwem. Najważniejsze, by szybko odnaleźć Juliannę i ochronić przed tymi wyrachowanymi potworami.
– Poczekaj, synu!
Rajmund przystanął, ale nie odwrócił się. – Tak, ojcze?
– Mamy dla ciebie mały prezent.
Aha, przekupstwo. Rajmund obrócił się na pięcie. – Doprawdy?
Nie mrugnąwszy nawet okiem, Geoffroi wetknął ciężką sakwę w dłoń Rajmunda. – Kup sobie za to porządne ubranie. Chyba nie paradowałeś tak na dworze?
Rajmund rozłożył ręce, przyjrzał się swoim szatom, a następnie skierował rozbawiony wzrok na rodziców. – Co, źle dla interesów rodziny? – powiedział kpiąco.
Geoffroi puścił tę drwinę mimo uszu. – Królowi mogłoby się to nie spodobać. Ale sakwa jest wypełniona złotem. – Zatrzymał wzrok na skórzanym woreczku. – Kup sobie, co potrzebujesz.
Rajmund ważył sakwę w dłoni. – Złoto – powtórzył. Myśleli, że złoto zetrze wszelkie przeszłe niegodziwości i uczyni go podatnym na nowe manipulacje.
– Zatrzymam złoto – powiedział – i kupię prezent ślubny Juliannie. – Ignorując ich niewyraźne miny, wskazał na drewnianą drabinę prowadzącą do wnętrza baszty, w tym do sali biesiadnej.
– Cóż za prostak – żachnął się Geoffroi. – Prostak. Lekceważąc komentarz ojca i nadętą minę matki, przytrzymał drabinę. Czekali na pozbawionym poręczy pomoście, a Rajmund dołączył i ścisnął ich mocno za ręce. – Spróbujcie tylko skrzywdzić Juliannę – ostrzegł – a będziecie otrzepywać błoto ze swoich zadków. Geoffroi zesztywniał. – Uważaj, chłopcze...
– Nie jestem chłopcem. – Rajmund spojrzał w twarz ojca, tak podobną do jego własnego odbicia.
– Nie jestem też tak przebiegły, chłodny i podstępny jak wy. – Geoffroi chciał zaoponować, ale Rajmund uniósł dumnie podbródek. – Ale mogę być. Miałem w końcu najlepszych nauczycieli.
– Ach, Rajmundzie. – Izabela zrobiła smutną minę, ale mąż powstrzymał ją lekkim skinieniem głowy.
Jego słowa zabrzmiały całkiem szczerze: – Nasz syn ma rację, mon cherie. Byliśmy okropnymi rodzicami. Jeśli chce tę kobietę za żonę, powinniśmy zrobić wszystko, co w naszej mocy, by mu pomóc.
To oznacza, że będą stosować swe brudne sztuczki za jego plecami. Trudno. Otoczy Juliannę twierdzą swej opieki, a gdy będzie ją musiał na chwilę opuścić, drogie czarownice dadzą rodzicom popalić. Uśmiechnął się chłodno, otworzył drzwi i wprowadził ich do wąskiego przejścia. – Julianna to kobieta o czystym sercu. Mówi cicho, uśmiecha się słodko i wdzięcznie.
Wrzask przerwał tę litanię. Rajmund nastawił uszu.
– Co to było? – zapytała Izabela.
– Pewnie jedna z moich córek, bawiąca się z pieskiem. – Ruszył dalej, a radość rozgrzała mu serce. – Wiesz, mamo, że jesteś babcią?
Zza pleców usłyszał dźwięk przypominający krztuszenie się i to była jego nagroda. Ugodził matkę w najczulszy punkt – w próżność. Poczuł wszechogarniające zadowolenie. – Julianna jest delikatna i łagodna. Gdziekolwiek pójdzie, śpiewają słowiki. – Kolejny wrzask odbił się echem po ścianach, tym razem znacznie głośniej. – I kwitną kwiaty. – Przyśpieszył kroku. – Słońce wygląda zza chmur. – Wrzask wydawał się pełen gniewu. Rajmund wpadł do sali biesiadnej biegiem.
Julianna szarpała się z czerwonym na twarzy Feliksem. Skoczył na ratunek, ale było już za późno. Julianna wzięła potężny zamach i jej pięść wylądowała na nosie Feliksa. Słychać było jak pęka chrząstka i krew trysnęła na wszystkie strony.
Feliks wrzasnął i zgiął się wpół.
Rajmund otworzył usta ze zdumienia i patrzył, jak jego narzeczona wykrzykuje jeszcze: – Jeszcze raz mnie dotkniesz, nawet twój pies cię nie rozpozna!
Z tyłu rozległy się głosy rodziców. – Delikatna i łagodna? – jęknęła Izabela. – Słodka i wdzięczna? – zawtórował Geoffroi. – Mój drogi, ty i Walkirię przedstawiłbyś jako słodkiego aniołka.
Julianna usłyszała te słowa. Nie rozumiała ich, nie obchodziły jej. Patrzyła tylko na Feliksa, który miotał przekleństwa, a krew kapała mu przez palce. Spojrzała na swe podniesione ręce. Drżały. Obolała od uderzenia dłoń pulsowała w rytm serca.
Feliks wyprostował się i wytrzeszczył przekrwione oczy. Nadal nie mógł zrozumieć, że to ona go pokonała.
Już miała powiedzieć: „Przykro mi”, ale zmieniła zdanie. Skłamałaby; wcale nie było jej przykro. To znaczy żal jej było rozkwaszonego nosa, ale nie tego, że w końcu przyłożyła Feliksowi. Już dawno ktoś to powinien zrobić.
Ona to powinna dawno zrobić.
Wrzask napełnił jej uszy. Ktoś ją popchnął; zdała sobie sprawę, że to Feliks się na nią rzuca. Dagna dopadła go pierwsza; po chwili Valeska dołączyła do siłującej się pary. Razem pokonały go i siadły mu na brzuchu, wykrzykując słowa, których Julianna nie rozumiała. Hugo, który właśnie wszedł do komnaty, odezwał się potężnym basem: – Co tam się dzieje? – Julianna czuła, że wzbiera w niej histeryczny śmiech.
Feliks bał się, że kobiety dotkną jego nosa.
Julianna aż parsknęła śmiechem na tę myśl.
Miała ochotę śmiać się i płakać – śmiać się z własnej odwagi, a płakać nad tchórzostwem.
Było jej niedobrze, ale jednocześnie czuła słodki smak triumfu.
Pokonała Feliksa.
Chciała cieszyć się zwycięstwem, ale w żołądku kipiało. Zamknęła oczy, wstrzymała dech. Ktoś ją podtrzymał. Otworzyła oczy i zobaczyła Rajmunda. Rajmunda z pytaniem na twarzy. Nie może przecież na niego zwymiotować. Odepchnęła go i ruszyła do wyjścia. Jakiś mężczyzna stanął na jej drodze; chciała go ominąć, ale spojrzenie na jego twarz otrzeźwiło ją w jednej chwili.
To była twarz Rajmunda. Twarz Rajmunda u starszego mężczyzny. Twarz Rajmunda z chłodnymi, brązowymi oczyma. Tego już za wiele. Jęknęła i uciekła z komnaty.
– Nie możesz wyrzucić Feliksa. Nie pojedzie ze złamanym nosem.
Rajmund zignorował fakt, iż Julianna ciągnie go za rękaw. – Nie będzie siedział na nosie.
Wbiła pięty w klepisko i uwiesiła się na nim. – Feliks jest nieszkodliwy.
Odwróci! się gwałtownie. – To po co go uderzyłaś?
– Och... – Zmieszała się i spojrzała na belki sufitu. – By udowodnić, że potrafię.
– Udowodnić komu? Zamyśliła się. – Sobie.
Bijący z jej twarzy żar i zdumienie rozczuliły go, lecz jednocześnie dolały oliwy do ognia. – Pozwól, że ja też to sobie udowodnię.
– Nie trzeba. Trafiłam w najczulsze miejsce. – Nos?
Wyszczerzyła się. – Nie. Próżność. Nie mógł powstrzymać się od śmiechu. – Dzielna kobieto, jak ja cię ubóstwiam.
– Dzielna, dzielna – zgodził się Geoffroi. – A mówiłeś, że wrażliwa i słodka. Zapomniałem o twoim dziwnym poczuciu humoru.
– Poczuciu humoru? – wtrąciła się Izabela. – Rajmund nie posiada poczucia humoru. Jest przygnębiająco poważny.
Zesztywniał. Od chwili swego przyjazdu bezczelnie podsłuchiwali, węszyli i krążyli niczym sępy wokół niego i Julianny. Zachowywali się jak żołnierze, przygotowujący się do ostatecznego natarcia.
Julianna potrafiła się zachować.
On nie. Pchnęła go na ławkę przy ogniu. – Pozwól, że przyniosę ci wina. To cię trochę rozluźni.
– Nie chcę się rozluźniać. Pokażę temu śliniącemu się, stękającemu pokurczowi, co go czeka za złe traktowanie mojej kobiety.
Podniósł głos, a ona położyła mu ręce na ramionach. – Po co? Już wie, gdzie jego miejsce.
– Dlaczego to zrobiłaś? – chciał wiedzieć. – Próbował ci wyperswadować małżeństwo ze mną?
Jej zaskoczona mina była wystarczającą odpowiedzią. Podniósł się i ruszył w stronę leżącego Feliksa, ale zdążyła go złapać zanim dotarł do siennika. – Nie cieszy cię moja reakcja? Kiedyś przyznałabym mu rację.
Spojrzał na nią i gniew zelżał. – Owszem. Czemu nagle zmieniłaś zdanie? Jestem wciąż tym człowiekiem, którego wybrał ci król.
– Może udawała, że cię nie chce, by zaostrzyć twój apetyt? – zapytała Izabela.
– Ledwie udało mi się ją przekonać – burknął w odpowiedzi Rajmund. – A teraz, kiedy was poznała, jej niechęć do małżeństwa może tylko wzrosnąć.
Izabela zachichotała. – Mój synu, jaki ty jesteś naiwny. – Zwróciła się do pokojówki: – Ustaw ramę do haftu koło ognia. Powinnaś powiesić gobeliny, Julianno. Są ładne, a przy tym jakie praktyczne. Widzę, że budujecie osobną sypialnię. Słusznie. Najlepsze zamki w całej Europie już ją maja.
Julianna zabrała ręce z ramion Rajmunda. – Słyszałam.
Rajmund wzniósł w górę oczy, a Hugo wsadził nos w kielich, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu. Keir, ten wieczny tchórz, ulotnił się na dobre. – Julianna – odezwał się Rajmund – jest jak dzika róża o szlachetnej formie i odurzającym zapachu.
Izabela prychnęła. – Oraz ostrych kolcach.
– Nie jestem niezdarą – odparł Rajmund. – Umiem zrywać róże. – Izabela i Geoffroi wymienili spojrzenia nad jego głową, lecz on tylko podrzucił sakiewkę. Wiedział, że ojciec nie lubi, gdy ktoś niedbale traktuje jego pieniądze i bawiło go, że może mu w ten sposób zagrać na nosie.
Do dzisiejszego wieczora sala biesiadna z centralnym paleniskiem i pochodniami umaczanymi w smole wydawała mu się raczej przyjazna. Widział w niej podobieństwo do Julianny – trochę staroświecka, trochę szorstka, ale jego własna. Dziś sala była wypełniona ludźmi, siennikami rodziców, ich futrami, parawanami i służącymi. Dym drażnił oczy, płomienie drgały złowieszczo na ścianach, a całość przypominała mu raczej piekielne czeluście.
Nic dziwnego, przecież sam diabeł z oblubienicą złożyli dziś wizytę.
Służący wnieśli nieporęczny drewniany przyrząd, który podtrzymywał robótkę Izabeli. Pokojówka nawlekła igłę i podała ją swej pani. Izabela wbiła ją w delikatny materiał i zapytała: – Julianno, a gdzie twoja robótka?
Julianna podniosła wzrok. – Ja nie haftuję.
– Nie? – Izabela chrząknęła. – Aha.
Mimo że nie padły żadne słowa, było to oskarżenie o lenistwo.
– Wolę tkanie. Lubię, kiedy materiał powstaje pod moimi palcami. Lubię planować, jakie uszyję z niego ubrania – odpowiedziała Julianna.
Izabela uśmiechnęła się z wyższością. – Cóż za oryginalność. No i patrzcie, ona szyje.
– Tkanie jest mniej absorbujące. – Julianna przytuliła Ellę i Margery, które czekały na pocałunek na dobranoc. – Gdy ma się małe dzieci, duże też – Julianna spojrzała w kierunku Rajmunda i Hugona – a każde z nich domaga się uwagi, tkanie jest łatwiejsze.
– Uważasz mojego syna za dziecko? – Geoffroi dłubał w zębach złotą wykałaczką, którą po posiłku podał mu kamerdyner. – Cóż za obraza, i to z ust kobiety. Niestety muszę się zgodzić, bo Rajmund często postępuje bezmyślnie. Najlepszym przykładem jest ta fatalna krucjata.
Rajmund zacisnął pięść. Monety w sakwie zadzwoniły. – Ojcze.
Geoffroi klepnął się ręką w czoło. – Co, ona nie wie? Bądź spokojny, synu. Ja jej nie powiem.
– Nie ma nic haniebnego w tym, że rycerz próbuje odzyskać Ziemię Świętą z rąk niewiernych. – Julianna pogłaskała córki i powiedziała: – Życzcie gościom dobrej nocy.
Geoffroi pomachał dygającym dziewczynkom i odezwał się, przybierając tajemniczy ton. – O wielu rzeczach nie wiesz.
Julianna nie miała zamiaru połknąć haczyka. – Nawet najpodlejsza niewola uwzniośla, jeśli trwa się w niej dla naszego Pana.
Rajmunda niemal bawiła wzgarda na twarzach rodziców. Kiedy im oznajmił, że zamierza podjąć Krzyż, powiedzieli, że tylko rycerze poszukujący bogactw i szansy zbawienia ruszają na krucjaty. Z buńczucznością właściwą młodości odpowiedział że żadnego z dóbr nie ma w nadmiarze. Byli wściekli, ale zbawieniem przekupić go nie mogli, a na oddawanie ziem nie mieli ochoty. Udał się więc do Tunisu i zapłacił za odwagę. – Moja narzeczona jest niezwykle pobożna.
– I nieźle gotuje – powiedziała Izabela, wyraźnie niezadowolona z obrotu rozmowy. Ona również niedbale pożegnała dziewczynki. – Obiad był smaczny, zważywszy na produkty, które ma do dyspozycji. –Odwróciła się do męża. – W podarunku ślubnym powinniśmy podarować im przyprawy. Może trochę pieprzu. Doda potrawom aromatu i zamaskuje smak starego mięsa.
Julianna nawet nie mrugnęła. Zasiadła za krosnem, a Rajmund wyszeptał: – Cóż za rozczarowanie, prawda, mamo?
– Jedzenie było gorące – skomentował Geoffroi gromko. – Niesamowite przy tej pogodzie.
– Gorące? Cóż, ani gorące, ani zimne. – Izabela przyglądała się Juliannie, przekrzywiwszy na bok głowę. – Nawet na dworze królewskim mięso dociera na stół z zastygłym sosem. Co robisz, że u ciebie jest inaczej?
Julianna podniosła czółenko, dotknęła jego gładkiej powierzchni i przyznała: – Kuchnia jest pod schodami.
Izabela zamrugała. – Co takiego?
– W podziemiu – wyjaśniła Julianna, nie spuszczając wzroku z tkaniny.
– Co za niedorzeczność! A co z ogniem? – zapytał Geoffroi.
W głosie Julianny pojawiła się irytacja. – Palenisko jest dobrze osłonięte.
– Osłonięte? Dziwi mnie, że ta baszta nie jest jeszcze wypalona skorupą. – Geoffroi podniósł stopę, jak gdyby płomienie lizały mu palce.
Julianna podniosła wzrok i zacisnęła usta. – Kuchnia jest w piwnicy od dwóch lat i jak dotąd, nic podobnego się nie zdarzyło.
– Nie robi się kuchni w piwnicy – powiedziała Izabela.
– Ja zrobiłam – odparła z uporem Julianna.
– Miałam na myśli przyzwoite zamki.
Izabela chciała mieć ostatnie słowo, ale Geoffroi zwrócił się do syna. – Mam nadzieję, że wyleczysz ją z tych fanaberii.
– To decyzja należąca do kobiety.
– Do kobiety? – Geoffroi wydawał się zgorszony. – Nawet jeśli ogień podłożony od środka może osłabić linię obrony?
Rajmund pokonał drżenie rąk. – Wiele się zmieniło od czasów twojej młodości.
– Wiem, o co tu chodzi. Jesteś zbyt miękki. – Geoffroi wydął usta we władczym uśmiechu. – Pozwól, że udzielę ci rady. To się nigdy nie opłaca.
Rajmund spojrzał na matkę. Ona była drugim ogniwem narzędzia tortur, które od lat łamało mu kości, a wszystko dla pieniędzy i prestiżu. – Zapamiętam.
Geoffroi nie wydawał się przekonany zapewnieniem syna i przeszedł prosto do ataku: – Gdybyś był prawdziwym mężczyzną, rozwiązałbyś tę sprawę natychmiast.
Wydarzyło się to tak nagle, że Rajmund dał się sprowokować. Podniósł się, gotów podjąć wyzwanie, nawet jeśli miało to zetrzeć na proch dumę Julianny. Uratował go cieniutki, pełen zapału głosik.
– Lordzie Rajmundzie – zapiszczała Ella. – Możemy ci usiąść na kolanach?
Spojrzał na dwie szczuplutkie, uśmiechnięte dziewuszki. Ella była cudownie nieświadoma walki, jaką ze sobą toczył, a Margery nie zdawała sobie sprawy z ogromu niebezpieczeństwa. Patrzyła na niego poważnymi oczyma, zastanawiając się, czy przyjmie zaproszenie, nieświadoma, że wybrała moment, w którym męskie ego niemal wzięło górę.
Julianna o tym wiedziała. – Poddaję się – oznajmiła. – Kuchnia będzie tam, gdzie zażyczy sobie mój mąż. Tylko nie... – Splotła dłonie w błagalnym geście. – Rajmundzie, zaklinam cię, nie...
Zrozumiał niemą prośbę. Nie rób krzywdy dzieciom, chciała powiedzieć. Powstrzymała się, nie chcąc sugerować, że jest zdolny do takiej przemocy. Nie chciała też niszczyć zaufania, którym dziewczynki go obdarzyły. Uśmiechnął się szeroko i usiadł. Klepnął się w kolana. – Siadajcie. – Usadowiły się, a on objął każdą ramieniem i powiedział do ojca: – Widzisz? Prosta sprawa. Lady Julianna dostosuje się do mnie, a ja chcę, żeby kuchnia została tam gdzie jest. – Zignorował oburzone prychnięcie ojca i zwrócił się do Julianny: – Czy tego sobie życzysz?
Julianna, zdumiona takim obrotem sprawy, odpowiedziała z wdzięcznością: – Och, tak. Tak!
Zirytowała go ta wdzięczność, może i usprawiedliwiona. Zdradzała ogrom jej nieufności.
Izabela owinęła się dokładniej opończą. – Rajmundzie – wtrąciła się do rozmowy – wiesz, że pragniemy tylko twojego dobra. I skoro już tu jesteśmy, pomożemy ci negocjować warunki kontraktu ślubnego i wyznaczyć dzień, w którym złożycie śluby. Trochę to naturalnie potrwa.
– Data ślubu już jest wyznaczona – powiedział Rajmund, czując, jak ze złości spina mu się kark.
Matka dłubała przy hafcie. – Na wiosnę, jak sądzę?
– Do wiosny wiele się może zdarzyć – odpowiedział.
– Racja. – Geoffroi włożył wykałaczkę do etui z rozmachem, który większość mężczyzn rezerwuje dla miecza. – Istotnie wiele.
Atmosfera zrobiła się ciężka i z ust Rajmunda wydobyty się niespodziewane słowa: – Bierzemy ślub w Trzech Króli.
– Trzech Króli? – wykrzyknęła Ella.
– To za dwa tygodnie! – powiedziała Margery z aprobatą.
– Ale to będą święta. – Oczy Elli błyszczały; dziewczynki przytuliły się do siebie chichocząc.
Julianna nie powiedziała nawet słowa, drążek uderzał z całej siły o ramę, a czółenko aż fruwało. Może nie dosłyszała – cóż, zważywszy na jej reakcję, modlił się, by tak było.
– Mon petit – wycedziła jego matka. Nie cierpiał, kiedy przybierała władczy ton. – Zawsze byłeś w gorącej wodzie kąpany. Narzeczona pewnie nie chce ślubu tak szybko.
Julianna nie podniosła głowy znad kremowej tkaniny rozpostartej na krośnie, ale szkarłat oblał jej szyję i rozlewał się po policzkach. – Zgodnie z życzeniem króla nasze zaślubiny miały się odbyć zeszłej wiosny. Nieważne, na kiedy ustalimy datę; i tak jesteśmy mocno spóźnieni.
Rajmundowi spadł kamień z serca. Da mu pewnie popalić, kiedy będą sami, ale publicznie wspierała go bez wahania.
– Ach, tak... – pokiwała głową jego matka. – Wiele dziewcząt marzy o mariażu z członkiem arystokratycznego rodu i poprawieniu sobie w ten sposób pozycji. Rajmund przyjechał i twoje marzenia wreszcie się spełniły.
– Mamo.
Rajmundem wstrząsnął gniew, ale Julianna uspokoiła go skinieniem ręki. – Według mnie to Rajmund poprawi pozycję przez małżeństwo ze mną. O ile mi wiadomo, nie ma grosza przy duszy.
Rajmund skrzywił się. Niezłe zagranie, musiał przyznać, ale niewystarczające, by przebić się przez ich pancerz. W konsekwencji ucierpiał tylko on sam. Powinien był się domyślić, że w bitwie między Julianną a rodzicami najbardziej poszkodowana zostanie jego miłość własna.
– Chciałabyś mieć i nazwisko, i bogactwa? Chciwa z ciebie osóbka! – powiedziała Izabela z przekąsem.
– Wcale nie. Nic mi po jego nazwisku i tytule. Potrzebny mi rycerz.
Geoffroi uśmiechnął się z wyższością. – Moje dziecko, ty chyba nie rozumiesz. Rajmund jest królewskim kuzynem.
– Król ma wielu kuzynów – odparła Julianna, powtarzając słowa samego Rajmunda.
– Jest ulubionym kuzynem króla. Jeżdżą razem na konne przejażdżki, razem polują. Henryk prosi go o radę w sprawach osobistych i państwowych. – Geoffroi podszedł do syna i objął go ramieniem jak drogocenny skarb. – Rajmund jest jedną z najbardziej wpływowych osób na dworze.
Protekcjonalny ton hrabiego wytrącił Juliannę z równowagi. Poszukała wzrokiem oczu Rajmunda, żądając prawdy bez słów. Rajmund zbaraniał; wzruszył ramionami i rozłożył ręce.
– Ulubiony kuzyn króla? – powiedziała Julianna powoli, a Izabela i Geoffroi zaczęli plotkować o sprawach królestwa lekkim, frywolnym tonem, co miało obojgu nadać odpowiednią ważność.
– Jest też kuzynem królowej Eleonory. – Izabela uniosła brew. – Nie wiedziałaś?
A ona takiego wielkiego pana wzięła za królewskiego budowniczego. Zrobiło jej się głupio.
– Eleonora z Akwitanu jest wspaniałą i silną kobietą, prawdziwym mężem stanu. – Izabela splotła dłonie i skrzyżowała je na brzuchu.
– Strasznie się piekli o tę nową kochankę Henryka – powiedział Geoffroi. – A przecież znów spodziewa się dziecka. Czego więcej może chcieć?
Rajmund postanowił się wtrącić. – Wojny. Jeśli Henryk nie okaże jej szacunku.
– Wojny? – zachichotał Geoffroi. – Wojny? Kobieta miałaby pokonać swego męża, władcę całej Anglii i polowy Francji?
– Ma synów.
– Są za mali.
– Szybko rosną. – Rajmund stłumił wrogość. – Pierworodny ma dwanaście lat. Jest próżny, kłótliwy i nienawidzi swojego ojca. Ryszard ma lat dziewięć i zapowiada się na wojaka równego Henrykowi. Jest ulubieńcem Eleonory; nienawidzi swojego ojca. Geoffrey ma osiem i jest zbyt inteligentny, by nie widzieć, że Henryk go zaniedbuje. Innymi słowy, nienawidzi swojego ojca. Jeśli dziecko, które nosi Eleonora, okaże się chłopcem, a Henryk się nie zmieni, czekają nas lata walk o władzę.
– Książęta są zbyt młodzi, by ważyć się na bunt – powiedział Geoffroi.
– Na razie. – Uraza, którą Rajmund długo skrywał, wyszła wreszcie na jaw. – W tej chwili. Sam dobrze wiem, ojcze, co taki chłopak czuje do wiecznie nieobecnego ojca. Synowie Henryka mają angewinski temperament, mnóstwo pretensji o lata zaniedbań i majątek matki, który umożliwi im rozpoczęcie wojny. To bardzo niebezpieczna kombinacja.
Geoffroi postąpił jak wytrawny dyplomata i zmienił temat. – Gdybyś, Rajmundzie, był wtedy na dworze, Henryk nie wdałby się w żaden bzdurny konflikt z tym synem szeryfa.
Julianna, poruszona zażyłością pomiędzy rodziną królewską a narzeczonym, wyjąkała: – Mówisz, hrabio, o wygnaniu arcybiskupa Canterbury?
– Niektórzy zwą go Tomaszem Becketem – rzekł Geoffroi wzgardliwie. – To zwykły prostak wyniesiony przez Henryka do rangi kanclerza, a potem arcybiskupa. W dodatku niewdzięczny.
– Nie jestem pewien, ojcze. – Rysy Rajmunda wyostrzyły się i podobieństwo między ojcem a synem stało się bardziej widoczne. – Moim zdaniem Tomasz to wielki mąż stanu, który umysłem wyprzedza nasze czasy.
Przystojna, choć już starzejąca się twarz Geoffroia przybrała oficjalny wyraz. – Ach, i ty, i Henryk macie okropny zwyczaj oceny ludzi w oparciu o zasługi, a nie tytuł. Czy nie zdajesz sobie sprawy, że my, arystokraci, jesteśmy istotami wyższymi? Sam Bóg tak chciał.
Rajmund nachylił się, opierając ręce o kolana. – Widzę, że powołujesz się na boskie imię tylko wtedy, gdy chcesz potwierdzić swą wyższość.
Geoffroi wypuścił głośno powietrze. – Jestem dziedzicem jednego z najlepszych rodów w Normandii i Maine. Twoja matka jest spadkobierczynią sławnej dynastii z Angouleme i Poitou. Nasze ziemie rozciągają się wzdłuż i wszerz, przez pola i lasy. Jesteśmy lepsi od wszystkiego, co żyje na tej ziemi.
– Wyłączając, oczywiście, króla – powiedział Rajmund ironicznie.
– Jesteś z nim spokrewniony. – Geoffroi splótł ręce za plecami i ruszył w kierunku ognia. – Nie mówię, naturalnie, że jesteśmy lepsi od Henryka czy Eleonory, ale nasze rody pochodzą z zamierzchłych czasów, podczas gdy ich dynastia jest stosunkowo młoda.
Arogancja ojca, który przecież był wystarczająco nieznośny, wprawiła Rajmunda w osłupienie.
W teatralnym geście Izabela wzniosła igłę. – Jesteś owocem naszych lędźwi, najdoskonalszym wynikiem idealnej unii. – Spojrzała na Juliannę i zwiesiła smętnie głowę. – Czy dziwisz się, że chcemy tylko twojego dobra?
Zapadła cisza. Cisza przerwana uradowanym okrzykiem Elli: – Właśnie dlatego król dał mamie Rajmunda. Chciał tylko jego dobra.
Margery pokiwała poważnie głową. – To prawda. Możemy mówić do ciebie „tato”?
Ella nie chciała pozostawać w tyle za siostrą, oplotła Rajmunda ramionami i cmoknęła go głośno w policzek. – Możemy?
Rajmund spojrzał na Ellę, figlarną istotkę o błyszczących oczach, odnoszącą się do niego z takim uwielbieniem. Zerknął na Margery. Ona rozumiała doskonale, co mieli na myśli jego rodzice i z całym młodzieńczym zapałem postanowiła mu dopomóc. Rozbroił go ten hołd. – Będę zaszczycony, jeśli nazwiecie mnie tatą.
– Jesteśmy twoimi rodzicami – zaoponowała Izabela. – To my ciebie kochamy.
– Jak diabeł święconą wodę. – Rajmund postawił dziewczynki na nogi. – Czas spać. Jutro czeka was długi dzień.
– Tak, tato – dygnęła Margery.
Ella poszła w jej ślady. – Do zobaczenia rano, tato.
Izabela krzyknęła: – Słuchasz tych dwóch przymilnych...
GeorT roi położył jej rękę na ramieniu i natychmiast zamilkła.
Dagna wyprowadziła dziewczynki. Ułoży je do snu gdzieś w rogu, z dala od bitwy. Rajmund z całego serca pobłogosławił garbatą staruszkę.
– Widzę, że wciąż trzymasz te wiedźmy. – Izabela wysyczała jadowicie.
– Rozpoznałaś je, mamo? – zapytał Rajmund. – Część dostojnej rodziny?
– Cóż za dziecinada, mon petit. – Hrabina pluła jadem, wypowiadając swą groźbę. – Jeśli postąpisz wbrew naszej woli i ożenisz się z tą... – wskazała na Juliannę – tą wywloką, pozbawimy cię tytułu hrabiego Avarache.
Rajmund wstał i podał rękę narzeczonej. Spodziewał się, że nie przyjmie zaproszenia i odetchnął z ulgą, gdy posłuchała bez wahania. Zwrócił się do matki: – Żądasz, bym sprzeciwił się woli króla.
Geoffroi machnął ręką. – Król może zmienić swą wolę. Kwestią jest tylko za ile.
– Nie wierzę, że tego już nie próbowaliście – zaprotestował Rajmund z niedowierzaniem.
Izabela potrząsnęła majestatycznie głową. – Henryk wolałby cię widzieć w stanie małżeńskim. Ale gdybyś to ty go poprosił...
– Po to tu przyjechaliście? Chcieliście mnie przekonać, bym porzucił wolność, którą mam tutaj, i wybrał waszą niewolę? – Rajmund zaśmiał się chrapliwie i potrząsnął głową. – Chyba kpisz, mamo.
Geoffroi podniósł górną wargę, odsłaniając wszystkie zęby. – Jeśli wżenisz się w tę barbarzyńską angielską rodzinę, nie masz czego szukać na naszych ziemiach. Ani moich, ani twojej matki.
Zaślepiony gniewem, pokazał im plecy i pociągnął Juliannę w kierunku centralnego łoża. Podążyła za nim niemal bez wahania.
Izabela oddychała ciężko. – Jeśli ożenisz się z tą dziewuchą – zadała ostateczny cios – oddam Avarache Kościołowi.
Rajmund miał wrażenie, że pęka mu serce – ból promieniował aż do ręki, za którą trzymała go Julianna. Przenikał również jej skórę i płynął w jej żyłach. Julianna podtrzymała go, słysząc ciężki, świszczący oddech, gdy potknął się wchodząc na podest. Rajmund odwrócił się jeszcze raz i oznajmił: – Róbcie, jak chcecie. Ślub jest w Trzech Króli.
– Rajmundzie! – jęknęła z niedowierzaniem Izabela. – Rajmundzie!
Zignorował matkę. – Valeska! Chcę balię ze śniegiem. Julianno, rozłóż parawan wokół łóżka. Mają mi zniknąć z oczu.
Z chęcią wypełniła prośbę, odgradzając się przed tą niegodziwą kobietą i nikczemnym mężczyzną. – Jak ty w ogóle przeżyłeś? – wymamrotała.
– Zawdzięczam to lordowi Piotrowi z Burkę, mojemu wychowawcy. – Próbował się uśmiechnąć. – Dopóki nie pasowano mnie na rycerza, nie byłem rodzicom do niczego potrzebny i nie zwracali na mnie uwagi. – Przysiadł na brzegu łóżka i rozejrzał się po komnacie jak ktoś, kto bezpowrotnie coś stracił. Stracił ziemie i tytuł.
Podeszła do niego i nakryła jego dłonie swoimi. – Naprawdę to zrobią?
Twarz miał ponurą. – Żartujesz?
Oczywiście, że to zrobią. Wiedziała o tym po jednym dniu w ich towarzystwie. Chciała zaoferować swe ziemie jako rekompensatę, ale Rajmund nie był przecież dzieckiem, które można przekupić nową zabawką. Był mężczyzną i choć nigdy nie mówił o Avarache, wiedziała, że czerpie stamtąd siłę. Znała to uczucie – ona sama żyła dzięki żyzności, urodzie i rozległości swoich ziem. Były ważną częścią jej duszy; nie miała pojęcia, jak by się czuła, gdyby je straciła.
Rajmund wzruszył ramionami, chcąc okazać obojętność. – Zawsze byłem biedny jak mysz kościelna. Nic się nie zmieniło.
Rajmund jej potrzebuje. Nieważne, że dla ziem i majątku. Dzięki swej zamożności utrzyma tego przystojnego dworzanina przy sobie. Julianna poczuła, jak przeszywa ją egoistyczny dreszczyk.
Usiadła obok niego. – Naprawdę jesteś ulubionym doradcą króla?
Zawstydził się, ale odpowiedział szczerze. – Henryk jest narwany, sama wiesz. Mówię mu, kiedy jest głupcem.
– Nazywasz króla głupcem? – Ogarnęła ją duma. Tylko jej Rajmund mógłby być zdolny do czegoś takiego.
Jej Rajmund. Potrząsnęła głową w oszołomieniu.
Jeszcze wczoraj uważała się za panią swego losu. Dopiero wczoraj odkryła prawdziwą tożsamość mężczyzny siedzącego na łóżku. Była wściekła, potem wystraszona. Czy zdziwiona? Nie bardzo. Już wcześniej podejrzewała Rajmunda o szlacheckie korzenie, odkrycie potwierdziło tylko przeczucia. Zranił ją i upokorzył, ale na pewno nie zadziwił.
Kiedy zaczęła myśleć o nim jako „swoim” Rajmundzie?
– Tak, nazywałem go głupcem i to dość często. – Niezdarny grymas mógł być poczytany za uśmiech. – Widzisz, małżeństwo ze mną to może nie najlepszy pomysł.
– Nigdy nie twierdziłam, że to dobry pomysł – powiedziała złośliwie.
Roześmiał się dźwięcznie i chwycił ją za podbródek. – Doskonale, moja pani! Pokonałaś dziś tego kogucika, jednym uderzeniem kupując sobie wolność.
Przypomniał jej się sir Joseph. – Gdyby to było takie łatwe.
– Nawet długa podróż zaczyna się od pierwszego kroku.
– Uważasz, że byłam... dzielna?
– Dzielna? By uderzyć człowieka, który ćwiczył rycerskie rzemiosło? – Panująca ciemność dodawała mu uroku, szkicując linie i cienie na jego twarzy, a w jego głosie dźwięczała szczera pochwała: – Dzielna to mało powiedziane. Rozkoszuj się zwycięstwem, a ja dokończę tę sprawę z Feliksem.
Julianna odwróciła się i ujrzała Valeskę komenderującą dwoma pachołkami, niosącymi balię pełną śniegu. Ustawili ją przy łóżku i spojrzeli pytająco na swoją panią. Ta wzruszyła ramionami, a Rajmund zwrócił się do Valeski: – Wielkie dzięki. To uleczy wszystkie moje smutki.
Valeska nie wydawała się zdziwiona tym szaleństwem. Odgarnęła futra i w nogach łóżka położyła owinięty w materiał gorący kamień. Przykryła go i kiwnęła głową do Julianny. – Ogrzeje ci stopy, milady. – Spojrzała na Rajmunda: – Zajęli najlepsze miejsca przy ogniu. Geoffroi powiedział temu małemu Feliksowi, by przestał jęczeć i trzymać się za nos. Mężczyzna, którego poturbowała kobieta, powinien mieć choć tyle przyzwoitości, by się tym nie chwalić.
Obdarzyła Juliannę szczerbatym uśmiechem, a Rajmund, już odprężony, zdjął buty. Poluzował tasiemki, które przytrzymywały pończochy i potrząsając nogami zrzucił je z siebie. – Powinnaś zwracać się do ojca, używając tytułu – powiedział do Valeski – bo oberwiesz za brak szacunku.
– Nie szanuję go – odrzekła Valeska, podnosząc pończochy.
– Wiem, ale nie chcę, byś straciła więcej zębów. Dla ojca wiek nie ma znaczenia. – Rajmund zdjął opończę i kubrak i Valeska również je zabrała.
Koszulę miał lnianą, wytartą od długiego używania, otulającą miękko pierś. Odwrócił się. Przez cienką tkaninę na plecach widać było ślady okrutnego bicia.
Pachołkowie aż jęknęli, a Valeska cmoknęła z przyganą. – Ruszać się, głuptasy. – Chłopcy znikli za parawanem, a ona powiedziała zrzędliwie: – Można by pomyśleć, że nigdy nie widzieli blizn. Chociaż gdyby nie moje zioła, ta chłosta by go zabiła – zwierzyła się Juliannie.
Rajmund spojrzał na Juliannę z ironicznym uśmiechem i zdjął koszulę. Blizny były okropne; głębokie pręgi z białymi brzegami, czerwone w środku. Dostrzegła bliznę okalającą szyję i przypomniała jej się opowieść Feliksa.
Czy mógł to być ślad po żelaznej obręczy? Poczuła wewnętrzny opór. Jak to możliwe, że ktoś – i to niewierny – zakuł w kajdany tego wspaniałego mężczyznę? Przeniknął ją dreszcz.
– Masz oczy jak zaspane dziecko. Połóż się. Jak się wykąpię, dołączę do ciebie.
Ze zdumienia otworzyła szerzej oczy: – Wykąpiesz się?
Kiwnął głową w stronę balii pełnej śniegu. – To moja kąpiel.
– To twoja kąpiel – powtórzyła automatycznie. Pocierał pierś, a ona nie mogła oderwać wzroku od powolnych ruchów jego ręki. We własnej dłoni czuła mrowienie, zupełnie jakby to ona dotykała zmierzwionych włosów.
Patrzyła w napięciu, jak rozbiera się i staje przed nią, nie mając na sobie nic, tylko gęsią skórkę. Nie chciała się gapić, ale nie mogła oderwać oczu od jego ciała. Rajmund był śniady; odziedziczył to po przodkach z południa. Był duży; to miał w spadku po wikingach, którzy osiedlili się w Normandii. Był umięśniony, a to dzięki twardej szkole rycerskiej.
Zawstydziła się i szybko przeniosła wzrok na Valeskę, ale starej kobiety już nie było.
– Nie kąpałbym się dzisiaj, ale – wskoczył do balii i zaczął wcierać śnieg we włosy – w obecności rodziców czuję się brudny. Marzyłem o białym, zimnym śniegu; śniegu, który mnie oczyści, ochłodzi.
– Znam to uczucie. – Rzuciła mu wyzwanie. – Ja się tak czułam wczoraj, kiedy Papiol przybył do zamku.
– Mam na to lekarstwo. – Nabrał śniegu w garście i zwrócił się do niej. – Może do mnie dołączysz?
– Nie! – wrzasnęła. – Jeszcze nie zwariowałam. Śnieg znalazł się zaledwie na wyciągnięcie ręki, a Rajmund uśmiechnął się od ucha do ucha. – Wybaczasz mi moje podłe oszustwo?
Zawahała się. Przysunął się bliżej. – Wybaczam – powiedziała szybko.
Ubił śnieg w dłoniach. – Prawdziwa dobroć przebacza z rozkoszą.
– Przebaczam z rozkoszą – zapewniła go.
– Ach, masz zbyt miękkie serce.
– Wiem.
Podniósł ręce i zamierzył się do uderzenia, a Julianna odskoczyła. Zaśmiał się i położył dwie kulki na swoich ramionach.
Patrzyła, jak wciera garście białego puchu w skórę i wstrząsnął nią gwałtowny dreszcz. Nie rozbierając się, wślizgnęła się pod okrycia. Zacisnęła oczy przed jego nagością, lecz one przeciwnie do jej zamiarów same się otwierały. Przesuwała wzrokiem po jego ciele. Jaki chudy był jej młody mąż! Łatwo nie doceniać mężczyzn, jeśli prawdziwa pokusa nigdy się nie nadarzyła. Zanim straci resztki godności, powinna skupić się na czymś innym. – Nakrzyczałeś na niego, że zranił dumę Eleonory?
Rajmund zatrzymał się w połowie ruchu. – Ja? Na kogo?
– Na króla. Nakrzyczałeś na niego, że zranił dumę Eleonory?
– Och. – Nabrał kolejną garść śniegu i potarł uda. Swoje długie, silne, umięśnione uda. –Tak, nakrzyczałem na niego.
Przycisnęła palce do oczu, aż zobaczyła wirujące gwiazdy. – Może dlatego kazał ci się ożenić z takim kiepskim zamkiem.
– Niepotrzebnie słuchasz rodziców. Nie, to nieprawda. Henryk przyrzekł mi ciebie zanim straciłem łaski. Ten zamek jest ważny dla królestwa; będzie naszym źródłem utrzymania, dopóki nie odziedziczę...
Zamilkł. Popatrzyła na niego, a on kiwnął głową, wskazując na cienie za parawanem. Kiedy już raz spojrzała, nie mogła przestać. – Twoje dziedzictwo jest tak duże, jak mówią?
– Tak, choć chyba go nie doczekamy. Wierzysz, że któreś z tych dwojga demonów umrze ot tak sobie?
Ogarnęło ją nerwowe podniecenie; kręciła się na materacu w poszukiwaniu wygodniejszej pozycji.
Długie mięśnie ud zgięły się, zęby szczękały, a on dalej szorował się śniegiem. – Dlaczego wydajesz się tak skonsternowana?
– Ja? Bo... bo bierzesz śniegową kąpiel.
– Normandzcy przodkowie przywieźli ten zwyczaj z północy. Był to rytuał przygotowujący do ważnych wydarzeń w życiu. Powinnaś kiedyś spróbować.
– Niech Najświętsza Panienka mnie strzeże – odparła Julianna z nabożeństwem w głosie.
Jego śmiech pochodził z samego wnętrza i był pełen witalności. Julianna zdążyła go już polubić.
Strząsnął z siebie kropelki wody i wytarł się szybko. Podszedł bliżej, a ona cofnęła się, przerażona jego bliskością i nagością. Pachniał jak świeży wiatr; jak bryza, której już dawno nie miała w płucach. Nabrała głęboko powietrza.
– Przesuń się – polecił. Przesunęła się do ściany, a on podniósł okrycia i położył się obok.
Był zimny jak sopel lodu. Oddalone zaledwie o parę cali, jego ciało błagało o odrobinę ciepła. Owinęła go mocniej skórami i zganiła: – Cóż za głupota z tą kąpielą. Zmarzłeś.
Zwróceni byli twarzami. Był tak przystojny, aż zaparło jej dech. Otworzyła usta; chciała go skosztować, sprawdzić, czy smakuje tak samo dobrze jak pachnie i wygląda. Chciała go pocałować, ale cała odwaga prysła w zderzeniu z rzeczywistością.
Rajmund przyszedł do niej, bo chciał udowodnić rodzicom, że małżeństwo jest faktem dokonanym; brakowało jedynie formalnego ślubu. Zachowywał się jak chłopak, który pokazywał język autorytetom, mówiąc: „Widzicie? Nic nie możecie mi zrobić”.
Była tego świadoma. Podejrzewała jednak, że przyszedł do niej również dlatego, że pragnął ukojenia. Skrzywdzili go ludzie, którzy powinni go najmocniej kochać i ten sam chłopak, który pokazywał język rodzicom, ronił gorzkie łzy z powodu ich obojętności. Cały dzień przyglądała się, jak prowadzi bitwę; teraz da mu pocieszenie, którego potrzebował.
Ale, za jaką cenę?
Są zaręczeni. Leżą w łóżku, będzie musiała go dotknąć, a jemu się to na pewno spodoba. Uzna to za zachętę i będzie chciał ostatecznej pociechy. Czy jest w stanie mu ją dać? Na samą myśl, że mogłaby go dotknąć, oddech przyśpieszał.
Raz tchórz, jak by powiedział sir Joseph, zawsze tchórz.
Oddaliła od siebie myśli o starcu. Od czasu, gdy Rajmund ujawnił swe nazwisko, nie widziała go nawet raz. Nie siedział już przy ogniu; skończyły się drwiny i razy.
– Na Boga – złajała Rajmunda łamiącym się głosem. – A jeśli dostaniesz gorączki? Co ja wtedy zrobię?
– Użyjesz swoich czarów? – zaproponował.
– Mam więcej wiary w moc błagalnej modlitwy.
– A więc błagam, przysuń się bliżej.
Jej ukryta pod skórami ręka drgnęła i ruszyła z miejsca. Wydawała się żyć własnym życiem; poruszała się bez wiedzy i woli Julianny, aż znalazła się na jego boku. Odskoczyła w kontakcie z lodowatą skórą. Nie poruszył się nawet; patrzył na Juliannę oczyma jak szmaragdy i ręka wróciła na swoje miejsce. Uśmiechnął się szeroko, usiadł i nachylił się nad nią.
Pragnął jej. W myśliwskim domku lękała się tego jak dziewica nocy poślubnej. Tutaj, we własnym łóżku, myślała o tym z kobiecą powściągliwością. Czy uda jej się zapomnieć o przeżytym koszmarze i zadowolić mężczyznę, który wygląda jak promienie księżyca a pachnie jak gwiezdny pył?
Oczy miała otwarte szeroko aż do bólu. Nachylił się, by ją pocałować, a ona zrobiła zeza. Nie próbowała się przeciwstawiać ani krzyczeć. Nie czuła nawet obrzydzenia. Odwzajemniła się w taki sam posłuszny sposób, jak czyniła to ze swoim mężem i była za to wdzięczna losowi.
Rajmund nie wydawał się równie zadowolony. Przez chwilę całował jej zimne, nieruchome usta, a potem opadł z powrotem na poduszkę.
Czekała, ale on nie poruszył się więcej. – Nie podobam ci się? – zapytała.
– Czy mi się...?
Skrzyżował ramiona na piersi i zrobił minę urażonego chłopca. – Dlaczego tak ściskasz wargi, kiedy cię całuję?
– A co mam robić? – Zaśmiała się lekko. – Otworzyć usta?
Rozłożył ręce i obrócił do niej głowę. – Tak się to zwykle robi.
Usiadła gwałtownie. – Nie mów tak.
Wydawał się walczyć z jakimś uczuciem. Może rozbawieniem, może niedowierzaniem. – Tak całują Francuzi.
– Francuzi jedzą ślimaki – odparła zgryźliwie. Posłał jej uwodzicielski uśmiech. – Niektóre francuskie zwyczaje są bardziej przyjemne, inne mniej.
Walczyła ze sobą, ale pospolita ciekawość zwyciężyła. – Czy ty też tak całujesz?
Nie odpowiedział wprost, lecz opuścił powieki w zmysłowym wspomnieniu. – Tak całują Francuzki. Francuzki są specjalistkami w całowaniu.
Rajmund przypominał jej sen, który jej się kiedyś przyśnił i który na zawsze został w pamięci. A skoro był snem, może potrafi dotknąć go bez obaw. Może...
Położyła mu rękę na szyi, lecz zanim dotknęła poszarpanej blizny – śladu po żelaznej obręczy, która kiedyś rozorała mu skórę Rajmund chwycił jej dłoń.
– Nie rusz. Nie lubię – powiedział dobitnie – gdy się mnie w jakikolwiek sposób ogranicza. – Speszyła się i zagryzła usta, a on wziął jej dłonie i położył na swojej piersi. – Tutaj.
Z krzywym uśmiechem, który nie zamaskował przejęcia, Rajmund poprowadził jej dłonie po czarnych włosach. Chrzęściły pod jej wrażliwymi palcami, a ich dziwny dotyk jednocześnie ją uspokajał i peszył.
Chciała go pocałować.
Nie mogła. Widziała kiedyś, jak stajenny całował tak służącą, ale jej, Julianny, nikt nie całował w namiętny sposób. Wymieniała czasem pocałunek pokoju z ojcem, z lennikami i nawet mężem, ale coś takiego? Nigdy.
Nigdy to trochę za długo. Obróciła się ostrożnie i przysunęła do niego całym ciałem. Objął ją ramieniem. Dotyk jego skóry nie wydał jej się nieznośny ani natrętny, wydawał raczej tchnąć spokojem i cierpliwością, co dodało jej odwagi. Przytuliła się do jego policzka i wyszeptała: – Lordzie Rajmundzie?
– Lady Julianno? – odpowiedział również szeptem.
– Lordzie Rajmundzie, to może zabrzmieć jak żądanie albo grubiaństwo, ale... – Nie mogła tego zrobić. Po prostu nie mogła.
– Proś, o co zechcesz.
Patrzył na nią zbyt uważnie. Widział zbyt wiele. – Nie, już nic. – Próbowała odsunąć się od niego, ale trzymał ją mocno.
– Czekam na rozkazy.
Proste zdanie, używane często przez żołnierzy, wypowiedziane tym tonem zdziałało cuda.
– Chciałabym cię pocałować.
– Będę... zaszczycony.
Zaszczycony? Chyba nie to chciał powiedzieć. Zwilżyła usta i jeszcze raz wzięła głęboki oddech, po czym rzuciła się na niego jak drapieżny ptak na ofiarę. Poczuła siłę zderzenia i wpadła w panikę – co teraz?
Jego chłodne usta poruszyły się. To, że pozwolił jej się pocałować, wcale nie oznaczało, że miał pozostać bierny. Wpadła jej do głowy pewna myśl. Czyżby jej wcześniejsza obojętność była powodem jego złości? Poznawał ją po kawałeczku, a ona pozwalała mu na to, zachęcając do momentu, kiedy słodki oddech znalazł się w jej ustach. Spięła się, próbowała zacisnąć wargi, ale Rajmund wciąż podążał w tym kierunku. Wyrwała się i spojrzała z obłędem w oczach.
Dotknął swoich ust palcem i powiedział: – Jeszcze raz.
Tym razem już nie było tak dziwnie. Tym razem nawet jej się podobało i sprawiło, że przysunęła się bliżej. Ich języki tańczyły ze sobą, splatały się, a z piersi Rajmunda wydobył się głęboki jęk.
Odsunęła się gwałtownie i popatrzyła na niego.
Jego pierś unosiła się i opadała, jak gdyby był po wielkim wysiłku. Sięgnął do sznurowania jej sukni. – I co teraz sądzisz o Francuzach? – Zdjął z niej suknię szybciej, niż zdejmuje się skórkę z brzoskwini i ta wprawa trochę ją zawstydziła. Lniana koszula Julianny była tak samo znoszona i miękka jak koszula jej narzeczonego; musiały przez nią przebijać jej sutki, bo Rajmund wziął jeden z nich do ust bez zbędnego poszukiwania.
Poczuła, jak fala gorąca zalewa ją i przewraca na ziemię. Kiedy otworzyła oczy, patrzyła na sufit, a dłonie miała zaciśnięte na kruczoczarnych włosach. Czuła, że budzi się w niej życie. Lecz nie życie dziecka, ale jej własne, Julianny. To było pożądanie, zabronione, i pełne niewymownej rozkoszy
Ta zdumiewająca mieszanina namiętności i lęku, pożądania i odrazy sprowadziła na jej usta cichy jęk. Rajmund odsunął się. – Jesteś taka wrażliwa. Nie bój się. Powiedz mi, co się podoba.
– Nic – zamarła, gdy jego kciuk zaczął pieścić ją przez mokrą koszulę – mi się nie podoba.
– Potrafię rozpoznać rozkosz. – Dotknął jej piersi. – To oznaka podniecenia.
Jej sutki były tak twarde, aż bolały, a w głowie kręciło się w zawrotnym tempie. Nie rozumiała doznań, które Rajmund wywoływał w niej z łatwością, z jaką zrywa się różane płatki. Rozumiała za to narastające skrępowanie. – Zimno mi.
– Tak. – Dmuchnął na mokry materiał. – Zimno ci. Zaczerwieniła się i poprawiła koszulę, żałując w duchu, że dała się tak ponieść. Wszystko stało się zbyt szybko. – Nie wiem, co robić. Nie wiem, jak zadowolić mężczyznę, który... całował tyle Francuzek – wyznała łamiącym się głosem.
Dłonie zacisnęły się przez moment na jej ciele. – Jak dotąd świetnie sobie radzisz. – Rozluźnił uścisk. – Nie chciałbym, byś sądziła, że mi się nie podobasz.
– Och, nie! – Oblała się rumieńcem. – Przyglądasz mi się i... ja podejrzewam... to znaczy zdaję sobie sprawę, że z ochotą wypełnisz małżeńskie obowiązki.
– Nie uważam tego za obowiązki – powiedział. – Mimo to twój opór wcale mnie nie dziwi. Przynajmniej nie wtedy, kiedy się nad tym zastanawiam. – Pociągnął za kolczyk. – Nie żeby mi się to podobało. Gdybym wiedział, że odejdę z niczym, oszczędziłbym sobie tej kąpieli. To kara za próżność; wydawało mi się, że mi się nie oprzesz.
Położył rękę na jej głowie i przycisnął do siebie. Opierała się przez chwilę, potem dała spokój. Jej policzek i ucho znalazły się przy jego obojczyku i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki skóra rozgrzała się, zachęcając swym ciepłem i miękkością. Przytulił się do niej i odkryła, że grzeje też w innych miejscach. Bliskość podnieconego mężczyzny sprawiała, że poczuła się nieswojo i zaczęła się wiercić z ciekawości pomieszanej z podnieceniem.
Położył dłoń na jej biodrze. – Spokojnie, moja miła – powiedział. – Przyglądam ci się i pożądam od dnia, gdy znaleźliśmy się w tym zasypanym śniegiem domku, a celibat – zaśmiał się łagodnie – bywa pewnym wyzwaniem. Teraz idziemy spać, a ja poczekam na rozkosz do chwili, gdy postanowisz skapitulować.
Obrócił ją w ramionach, opierając napięty kark o swą pierś. Przytulił się do niej; leżeli jak idealnie dopasowane łyżeczki.
Nie mogła się powstrzymać od pytania: – A jeśli nie skapituluję?
– Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by cię do tego namówić.
– A jeśli ci się nie uda?
Westchnął. Jego oddech podniósł kosmyki na jej karku. – Wtedy dokończymy w noc poślubną. – Na biodrze czuła ciężar jego ręki. – Zgadzamy się co do tej kwestii?
– Ach, masz zbyt miękkie serce – powiedziała oficjalnym tonem.
– Wiem – odrzekł z przekonaniem.
Ręka znajdowała się zbyt blisko rąbka i Julianna, unosząc się nagłym gniewem, naciągnęła sobie koszulę na kolana.
– Skończyłaś? – zapytał.
Nie odpowiedziała, drżąc z niecierpliwości.
– A więc śpij. Nie będzie dziś miłości. Możesz mnie błagać do rana.
– Słyszałem, że posłuchałeś mojej rady i Julianna już się na ciebie nie gniewa.
Rajmund spojrzał spode łba na Keira. – A ty skąd niby o tym wiesz? Nie pojawiłeś się wieczorem w sali biesiadnej.
Keir skończył kuć rozżarzony lemiesz, wrzucił go do zimnej wody i odpowiedział: – Spotkałem twoich rodziców.
– Julianna niestety również – powiedział ponuro Rajmund.
– Nie odwołała ślubu?
– Nie. Pobieramy się. w Trzech Króli,
Keir odłożył narzędzia i wytarł ręce. – Proszę, co za pośpiech.
– Nie chcę jej stracić. – Rajmund podszedł do drzwi i oparł się o framugę. – Obudziłem się dziś rano, a jej nie było. Zerwałem się na nogi jak wariat, który śnił, że posiadł rusałkę.
– Znalazłeś ją?
Na twarzy Rajmunda malowało się obrzydzenie. – Przykładała Feliksowi śnieg do nosa, by zmniejszyć opuchliznę. Chciała to przede mną ukryć w obawie, że rozszarpię go na kawałeczki.
– A ty co?
Rajmund uśmiechnął się złośliwie. – Dałem mu do zrozumienia, że to zrobię. Zwiewał z komnaty, aż się za nim kurzyło. Chyba go teraz poszukam i powiem, że tak samo szybko powinien opuścić Lofts.
– Zacznij poszukiwania od stajni. Sir Joseph tam się zatrzymał.
Rajmund obrócił się na pięcie i oparł o ścianę. – Co chcesz przez to powiedzieć?
– Stanowią zgrane trio – odpowiedział Keir, zdjął skórzany fartuch i powiesił go na kołku. – Hrabia, baron i władca marionetek.
– Hrabia, baron... czy sugerujesz, że Hugo jest pod wpływem...? – Rajmund zastanawiał się głośno, a Keir przyglądał mu się uważnie. – To, że Feliks, to jestem w stanie zrozumieć, ale Hugo? Pod wpływem władcy marionetek? Czy to właśnie widzisz patrząc na sir Josepha? Nie starego rycerza, mającego wszystkim za złe, iż z wiekiem skończyła się jego władza, tylko pociągającego za sznurki władcę marionetek?
– Widzę co widzę. – Keir wyszedł na zewnątrz i zaczerpnął tchu. – Popatrz.
Rajmund dołączył do przyjaciela. Hugo stał przy otwartych wrotach stajni i rozmawiał – a raczej kłócił się – z kimś znajdującym się wewnątrz.
– Na ile znam Hugona, nie zrobiłby Juliannie krzywdy – dowodził Rajmund, nie spuszczając wzroku ze stajni.
– Świadomie na pewno nie. Sir Joseph jest, jak sądzę, bardzo inteligentny, a Hugo...
– Nie jest – dokończył Rajmund. – No tak, bywa czasem tępy. Sir Joseph mógłby nim pokierować.
– Feliks...
Rajmund roześmiał się, w pełni się zgadzając z niedokończonym zdaniem przyjaciela. – Nie jest zdolny do samodzielnej myśli, nie ma nawet iskry humoru czy mądrości. Ale czemu sir Joseph miałby ich wplątywać w swą intrygę? Co on z tego ma?
– Tego też nie rozumiem, ale jak wiesz, czasem zdarza mi się coś usłyszeć.
– Jesteś niesłychanie wścibski – poprawił go Rajmund. Keir milczał, a Rajmund dodał jeszcze: – Ta cecha niejednokrotnie uratowała mi życie.
Keir przyjął to do wiadomości. – Słuchałem rozmów chłopców stajennych. Od kiedy sir Joseph zamieszkał w stajni, tak im się daje we znaki, że często przesiadują w kuźni. Wydaje się, że wczoraj rano rozmawiał z Hugonem i Feliksem, kiedy przyszli do swoich koni. – Na twarzy Keira malowała się powściągliwa satysfakcja. – Jak wiesz, sir Joseph nie ma zwyczaju zwracać uwagi na służbę.
– Aha – powiedział Rajmund. – Hugo próbował mnie przekonać, bym nie żenił się z Julianną, a Feliks próbował tej samej sztuczki z nią.
– Nie tylko. Próbował ją namówić, by za niego wyszła.
– Co takiego?! – Krzyk Rajmunda zwrócił uwagę Hugona. – Zabiję go.
Rajmund ruszył do stajni, a Keir dotrzymał kroku. – Zabij go, jeśli chcesz. To nie pierwszy raz, kiedy próbował skłonić Juliannę do małżeństwa.
Rajmund obrócił się gwałtownie i złapał przyjaciela za koszulę. – Mów, co wiesz.
– Podrze się, mój drogi, i lady Julianna tylko się zmartwi.
Rajmund rozluźnił uścisk.
– Wiem niewiele. Stajenni, a prawdę mówiąc wszyscy w zamku jakby się zmówili, by milczeć ze względu na szacunek dla pani. Wiem tylko, że ojciec próbował ją zaręczyć z Feliksem. Odmówiła.
Rajmundowi przyszły na myśl jej sięgające ledwie ramion włosy; po raz kolejny zadał pytanie, czemu są tak krótkie. Większość kobiet w wieku Julianny miała włosy prawie po kolana; obcinano je w przypadku zagrażającej życiu gorączki lub, jak w Biblii, jako karę za rozwiązłość. – Zaczynałem coś podobnego przypuszczać – przyznał.
– To by tłumaczyło jej niechęć do małżeństwa.
Rajmund wyszczerzył zęby. – Tak jak ja jestem przyczyną ponownego entuzjazmu.
Keir zmierzył przyjaciela wzrokiem i powiedział: – Kobiety to niezbadane stworzenia. Popatrz, twoja zdobycz wygląda zza wrót stajni.
Uśmiech Rajmunda zmienił się w mgnieniu oka. – Stój! – krzyknął.
Hugo przemierzał podwórze szybkim krokiem. Szedł w kierunku stajni, ale skręcił i stanął twarzą w twarz z Rajmundem. – Muszę się pożegnać – powiedział, wpatrując się w czubki butów. – Pewnie domyślasz się, że uczucia, które żywię dla Julianny, są czymś więcej niż tylko przyjaźnią z dzieciństwa.
– Domyślam się – odpowiedział Rajmund. Hugo spojrzał na stajnię. – Ciężko mi się pogodzić z tym, że wychodzi za mąż.
Widząc głowę, która raz wygląda, raz chowa się w stajni, Rajmund zrobił kilka kroków w tę stronę, cały czas koncentrując uwagę na Hugonie. – Juliannie będzie przykro, iż jej drogi przyjaciel wyjeżdża jeszcze przed świętami. Czy Feliks będzie ci towarzyszył?
– Ma inne plany – odparł Hugo.
Rajmund podniósł głos, by słychać go było na całym podwórzu – Feliks nie ma na tyle rozumu, żeby mieć plany! Jest głupi jak but! – Rajmund zrobił znów parę kroków, cały czas obserwując skonsternowanego Hugona. – Cios w nos mógł tylko poprawić mu gębę, taki jest brzydki. Nie jest rycerzem, jest robakiem, najpodlejszym stworzeniem, jakie widziałem, odkąd wygarniałem gnój spod saraceńskich koni.
Feliks wybiegł ze stajni jak wystrzelony z procy. Jego pulchne ciało trzęsło się z oburzenia, a Rajmund, nie namyślając się długo, złapał go i podniósł do góry. – Widzicie? Przyszedł prosto spod końskiego zadu!
– Nie jestem brzydki! – krzyknął Feliks.
Rajmund odrzucił głowę i wybuchnął śmiechem. – Nie jesteś? Poczekaj, aż ściągną ci ten śliczny bandaż z twarzy. – Potrząsnął i Feliks chwycił się za nos. – Nos będzie równie krzywy jak twoje zasady! Aż mnie korci, by wrzucić twą paskudną postać do wychodka, razem z resztą gnoju!
Feliks, oburzony i wściekły, wyciągnął pulchne rączki i zacisnął je na pooranej bliznami szyi Rajmunda. Ten ryknął jak raniony niedźwiedź i cisnął Feliksem o drzwi stajni. Zaślepiony wściekłością ruszył na Feliksa, ale potężne ramiona złapały go i przytrzymały. Próbował pokonać przeszkodę, wykrzykując przekleństwa w języku, który, jak sądził, dawno zapomniał.
Keir i Hugo krzyczeli coś do niego. Feliks z jękiem wycofał się do środka. Chłopcy stajenni rozproszyli się. Tylko jedna para oczu lśniła w ciemnościach, z satysfakcją śledząc przebieg wydarzeń.
– Lady Julianno! Lady Julianno!
Okrzyk rozniósł się echem po kuchni, odbił od belek sufitu i ucichł. Julianna odwróciła się powoli do kucharza. – Wołałeś mnie?
Valeska i Dagna wymieniły zatroskane spojrzenia. – Nie, lady Julianno, to byłam ja. – Dagna mówiła miękko jak do dziecka. – Kucharka chce wiedzieć, co podać na świąteczną ucztę.
– Och. Zaczniemy przyprawionym serem z orzechami. A potem gęś w sosie śliwkowym. W sam raz na Boże Narodzenie. Do tego piwo, a na deser...
Julianna patrzyła na płomienie buzujące w palenisku. Ogień pożerał chciwie dębowe polana, rożen stał już przygotowany do pieczenia mięsa. Żar przypomniał jej Rajmunda.
Rajmunda ogrzewającego ją i kuszącego. Co noc postanawiała, że tym razem nie straci zdrowego rozsądku. Co noc okrywał ją tysiącami pocałunków, dotykał jej ciała w miejscach, o które zwykle mężczyźni nie dbają, pozbawiał jej sukni. Raz nawet udało mu się zdjąć z niej koszulę, ku jej późniejszemu zakłopotaniu. – Będę się smażyć w piekle – mruknęła.
– Co powiedziałaś, milady? Nie dosłyszałam. Julianna zdziwiła się zatroskaną miną Dagny.
Nic nie mówiłam.
– Tak, pani – powiedziała Valeska. – Więc co z tą ucztą?
Julianna podniosła na staruchę rozkojarzony wzrok. – Słucham? Może gęś w sosie śliwkowym. To dobre mięso. I pudding z gęsich szyjek.
Czekały, aż dokończy, lecz Julianna się zamyśliła.
Gdyby tylko wiedziała, czego od niej chce. Myślała kiedyś, że jest nieskomplikowany. Myślała, że chce się zabawić jej kosztem, lecz on przypominał rzekę, która wolno, lecz niewzruszenie płynie do morza. Rzekę, która uporczywie podmywa i przesuwa głazy, które znalazły się na jej drodze. Rajmund nie był w stanie sprawić, by ogromna przeszkoda – jej lęk – nagle znikła, ale robił wszystko, by go osłabić i tak zdezorientować Juliannę, by zapomniała, co było powodem strachu.
Oskarżał ją, że go kusi; teraz role się odwróciły. Jak śmie tak ją traktować? Każe się prosić, chce, żeby go błagała, podczas gdy on zachowuje się tak, jakby mu się nie śpieszyło. Och, nie, on nie chce się tylko zabawić.
Odgłosy dochodzące zza parawanu przekonywały służbę i rodziców, że co noc Julianna i Rajmund spełniali małżeńskie obowiązki i dlatego rosnące z dnia na dzień rozdrażnienie hrabiego wzbudzało powszechne zdziwienie. On jednak nie pozwalał sobie na odrobinę rozkoszy i nawet na chwilę nie dawał się ponieść. Cieszył się jej przyjemnością, ale w dzień wodził za nią zgłodniałym wzrokiem.
– Uczta, milady. – Valeska potrząsnęła Juliannę za ramię. – Co na deser?
Julianna przeniosła się z powrotem do rzeczywistości. – Mówiłam ci już. Będzie tarta porzeczkowo-śliwkowa. A na główne danie gęś w sosie śliwkowym.
Valeska zacisnęła usta i pokiwała głową. – Jak sobie życzysz, milady. Dziękujemy, że porozmawiałaś z nami w tej sprawie. Nie sądziłyśmy, że panna młoda znajdzie na to czas.
– Panna młoda? Co za bzdura. Wychodzę za mąż za osiem dni.
– Sześć – powiedziała Dagna.
Julianna spojrzała na nią spode łba. – Co nie oznacza, że nie jestem w stanie właściwie wykonywać swoich obowiązków. Dlatego tu jestem, by... – By uciec przed Rajmundem, pomyślała. Służba zwracała jej uprzejmie uwagę, że jest rozkojarzona. Co za bzdura! Wcale nie była rozkojarzona.
A jeśli nawet tak, to tylko z jego winy. Z niezwykłą gorliwością przyswajała wiedzę, którą jej przekazywał. Jak całować, jak dotykać. Gdzie dotykać i, co ważniejsze, gdzie nie dotykać.
Zakamarki jego duszy przerażały ją, a jednocześnie ogromnie kusiły. Za każdym razem doprowadzał ją do stanu bliskiego ekstazy i przerywał, gdy niemal osiągała szczyt. Czasami miała wrażenie, że za chwilę skóra jej pęknie jak dojrzała śliwka. Dłonie się nie domykały i często upuszczała przedmioty. – I mówię do siebie – powiedziała głośno.
– Milady? – Julianna odpłynęła do innych zajęć, a Dagna wbiła łokieć w bok towarzyszki. – Zawsze sądziłam, że kuchnia to najcieplejsze pomieszczenie w tym zamku. Jednak w niewykończonej sypialni jest chyba jeszcze cieplej.
Julianna zastanawiała się na odchodnym, dlaczego one tak rechoczą, ale to pytanie nie zabawiło zbyt długo w jej myślach. Weszła na kręte schody prowadzące do sali biesiadnej. Z chwilą gdy na zamku pojawił się prawdziwy budowniczy, jej życie zostało wywrócone do góry nogami. Męczyły ją uśmieszki na twarzach całej służby, męczyły niekończące się przygotowania weselne i świąteczne ucztowanie. Miała już dosyć ciągłych rozterek i nieustającego pragnienia.
A może za mało spała.
Zatopiona w myślach nie zauważyła, że z mroku schodów wyłania się jakaś postać. Zderzyli się. –Och. – Zaschło jej w gardle. – Przepraszam.
– Lady Julianna – wycedził sir Joseph. – Cóż za niespodzianka. – Nie widziałem cię samej od dnia, kiedy ujawnił się narzeczony.
W połowie drogi między piętrami, pomiędzy zgiełkiem kuchni a gwarem sali biesiadnej, między światłami pochodni a promieniami słońca, Julianna nie mogła pojąć, jak to się stało, że zmarszczki na twarzy sir Josepha wygładziły się, a plamy wątrobowe znikły. Czuła tylko nieufność. Gdyby sir Joseph chciał złożyć jej życzenia, zrobiłby to przy wszystkich.
Ściszyła głos. – Już nie siedzisz przy ogniu.
Uśmiechnął się diabolicznie. – Od kiedy nie ma Feliksa ani Hugona, nie mam w zamku żadnego towarzystwa. – Mówił szeptem, który pasował do jego podstępnego charakteru. – Co do ich ucieczki, to nawet twój narzeczony wydawał się zdumiony jej nagłością.
Drgnęła niespokojnie. – Chciał się z nimi pożegnać, ale Feliks zachowywał się – wyprostowała się i zrobiła przebiegłą minę – jakby grunt palił mu się pod nogami, bo się bał, że jeszcze coś mu złamię.
Jak zwykle musiał sprowadzić ją na ziemię. – Pochlebiasz sobie. Cóż znaczył ten marny prztyczek! Feliks uciekał nie przed twoim gniewem, lecz przed furią szaleńca, który wkrótce będzie twoim mężem.
Przeszedł ją dreszcz. Mina sir Josepha przypomniała jej, że za plecami znajdują się strome, kamienne schody bez poręczy. – Rajmund rzeczywiście uderzył Feliksa? Groził, że to zrobi, bo mężczyzna nie ma prawa zastraszać kobiety. – Przyglądała się uważnie sir Josephowi. – To oznaka zepsucia.
– Zepsucia? – Staruch wybuchnął bezgłośnym śmiechem, tym straszniejszym, że niewątpliwie autentycznym. – Zepsucia, dobre sobie. Lord Rajmund oskarża innych ludzi o zepsucie. A sam jest jednym z demonów, którego z radością przyjmą piekielne czeluści.
Zastygła w oszołomieniu. Oskarżenie o czary mogło prowadzić do prześladowań, łącznie ze spaleniem na stosie. Świetnie zdawała sobie sprawę z powagi pomówień, jak zresztą każdy, kto wyznawał katolicką wiarę. Nikt nie był na tyle potężny, by wygrać z taką plotką. Szepnęła: – To podłość każe ci tak mówić.
– Nie, milady. – Tytuł brzmiał w jego ustach jak kpina. – To nie są plotki. Z całą porywczością oskarżasz Feliksa o zepsucie, podczas gdy cudzołożysz z potworem, który przybiera ludzką formę po to, by ukryć swą prawdziwą postać.
– Żartujesz sobie.
– Hugo by tak nie powiedział ani Feliks. Twój narzeczony próbował go zabić.
– Za co?
– Za co? Za lekkie dotknięcie jego szyi. – Opisał jej z niezwykłą dokładnością scenę w stajni. – Trzeba było dwóch mężczyzn i kilku stajennych, by go powstrzymać.
– To jeszcze nie czyni z niego demona.
– Gdybyś go tylko zobaczyła. Zęby odsłonięte, palce wykrzywione jak pazury, przekrwione oczy, zmieniony głos wykrzykujący jakieś nieznane przekleństwa. – Spokojny glos sir Josepha dodał tej opowieści grozy. – To była przemiana, milady, tym straszniejsza, że dokonała się w świetle dnia.
Oburzyła się. – Nazywasz Rajmunda wilkołakiem?
– Byłbym głupcem, oskarżając o takie rzeczy człowieka, od którego zależy moje życie. Nie, milady. Chcę jedynie przestrzec cię przed nieuchronną tragedią. – Poprawił szaty; w ciemności widać było długie białe ręce. – Kto wie, kiedy przyjdzie następny atak? W walce? Podczas uczty? A może w małżeńskim łożu?
Zniknął tak szybko, jak się pojawił, a ona wpatrywała się w kamienne ściany, obejmując się ramionami w obronnym geście Zaufanie, i odwaga, uczucia, które tak ciężko jej przyszły, wydawały się nic niewarte. Dzięki diabolicznym umiejętnościom sir Joseph uderzył w najczulszy punkt, potwierdzając plotki, o których mówił Feliks, zasiewając w niej ziarno wątpliwości. Wiedziała, że zrobił to umyślnie. Ganiła się w duchu za to, że go posłuchała, ale rana bolała i krwawiła.
Opuszczając schody, najpierw sprawdziła, czy starzec nie wrócił do sali biesiadnej. Rajmunda też tam nie było – zdławiła w sobie odczucie ulgi. Co za głupota, tak zawierzyć słowom zgorzkniałego starucha, ale ten, niczym jadowity pająk, sprytnie owinął ją kokonem jej własnych wątpliwości i sprawił, że marzenia nagle prysły.
– Fayette? – Podeszła do światła. – Przynieś mi haft.
Fayette odwinęła piękny kremowy materiał. Julianna sama skroiła opończę dla Rajmunda, a potem nadzorowała szyjące dziewczęta. Tunika z ciemnozielonej wełny była już gotowa; miała okrywać jego ramiona i spływać aż do łydek. Pozbawiona rękawów opończa sięgała tuż do kolan, kontrastując z zielenią spodniej szaty. Był to prosty, lecz elegancki ubiór, który Julianna ozdabiała jeszcze zieloną nicią. Gdy tylko Rajmunda nie było, pracowała wytrwale nad Ustkami bluszczu okalającymi szeroki kołnierz. W poranek Trzech Króli wręczy mu prezent. Będzie zdumiony, przyciśnie ją do piersi, obdarzy jednym z cudownych pocałunków, przewrócą się na łoże i... i co będzie dalej? Dadzą sobie rozkosz czy zamieni się w bestię, pragnącą jej śmierci i cierpienia? Czy to był powód, dla którego dotąd tak nad sobą panował? Obawiał się, że jeśli da się ponieść, zamieni się w potwora z otchłani?
– Milady? Milady! – Fayette potrząsnęła Julianną. – Lord Rajmund przyszedł.
– Co? – Julianna przyglądała się narzeczonemu, który ani trochę nie przypominał opisu sir Josepha. Wysoki, potężny i tryskający energią, ciągnął za sobą chłopaka może w wieku lat piętnastu. Szedł prosto na nią.
Julianna wcisnęła opończę Fayette. – Weź to. Czemu nie ostrzegłaś mnie wcześniej? – Wygładziła suknię, poprawiła wymykający się z koka kosmyk włosów i z uśmiechem wstała. – Milordzie.
– Julianno. – Rajmund uśmiechnął się i jej obawy nieco stopniały. – Pozwól, że ci przedstawię nowego domownika. To jest Denys.
Ulga Julianny zamieniła się w konsternację. – Nowego domownika?
– Wilhelm z Miravalu przysłał go w prezencie, wiedząc, że brak nam wojaków. Denys tak mi zaimponował swoimi umiejętnościami, że zrobiłem z niego giermka. – Rajmund położył rękę na ramieniu niezgrabnego wyrostka i wypchnął go w przód.
Denys podciągnął opadające pończochy i odpowiedział głosem, który podczas jednego zdania zmieniał się o całe oktawy: – Milady, jestem do usług jaśnie pani.
Julianna przyglądała się chłopcu w oszołomieniu. Jego włosy, ani jasne, ani ciemne, sprawiały wrażenie, jakby zagnieździły się w nich wróble. Z długiego, prostego nosa kapało, podbródek porośnięty był ciemnym meszkiem, a bladoniebieskie oczy patrzyły na nią z uwielbieniem. Przypominał jej kogoś i choć nie mogła sobie przypomnieć kogo, nastrój zmienił się ponownie – tym razem w złość.
– Czeka na twoje powitanie – wytknął Rajmund. Powitanie? Jakie powitanie? Przez trzy lata ona i tylko ona decydowała, kto do Lofts przychodzi i kto odchodzi. Informowano ją o każdym ruchu każdego wieśniaka, dworzanina czy łucznika. To było ważne, gdyż oznaczało
bezpieczeństwo. A teraz do służby dodano nowego człowieka, nie pytając jej nawet o zgodę. Będzie musiała karmić tego wyrostka, uczyć go manier, opatrywać rany, które odniesie podczas nauki rycerskiego rzemiosła. Potraktowano ją jak głupią kobietkę, która nie powinna interesować się tym, co dzieje się na jej ziemiach.
Zmusiła się do uśmiechu. – Jesteś głodny, Denys?
Rajmund wydawał się zdumiony niekonwencjonalną formą powitania, ale Julianna właściwie odczytała minę chłopaka. – Tak, pani. Ja zawsze jestem głodny.
– Fayette przyniesie ci chleba z serem. Do wieczerzy wytrzymasz. – Niezgrabny ukłon bardziej przypominał dyg, a ręce wystawały z przykrótkich rękawów. – Rajmundzie, zechcesz mi towarzyszyć? Tutaj – zarządziła, prowadząc narzeczonego na wąskie schody do kuchni.
Nikogo tam nie było.
– Julianno...
– Co ty sobie wyobrażasz!? Sprowadzasz chłopaka bez mojego pozwolenia! – Rajmund zesztywniał, lecz umknęło to jej uwagi. – Prezent od jakiegoś zarozumiałego lorda!
– Wilhelm z Miravalu jest moim przyjacielem. –Chłód w jego głosie przebijał grubą warstwę jej gniewu, ale nie był w stanie go ugasić.
Podniosła w górę podbródek. – Wilhelm z Miravalu chciał się pewnie pozbyć złodziejaszka albo kłamczucha.
Rajmund zerknął w stronę drzwi, chcąc się upewnić, że mówią o tej samej osobie. – Ten chłopak?
Ona również spojrzała. Zobaczyła wyrostka na pałąkowatych nogach, uśmiechającego się z wdzięcznością do służącej. Dzieciak wytarł nos w rękaw i rzucił się na strawę z taką miną, jakby nie jadł od wielu dni. Uświadomiła sobie z przerażeniem, kogo jej przypomina. Wyglądał jak, niech Bóg ma ją w swej opiece, jej pierwszy mąż. Chudy, nadskakujący, bez charakteru i wdzięku.
– W Uście, który przywiózł Denys – tłumaczył Rajmund – Wilhelm pisze, że matka chłopaka przyszła do jego żony, prosząc o wsparcie. Saura jest znana z dobrego serca; zrobiła wszystko co w jej mocy, ale było za późno. Kobieta zmarła na suchoty i Denys strasznie to przeżył. Jego ojciec przegrał w kości ziemie i posag żony, a następnie się zabił. Kiedy umierała matka, Denys poprzysiągł wiele nierozważnych czynów.
Julianna była tak pochłonięta własnymi myślami, że słowa Rajmunda ledwo do niej docierały. Co sprawiło, że potraktowała to dziecko z taką wrogością? Może nie duma, tylko pamięć o chłopcu, którego poślubiła i straciła po długiej, bolesnej chorobie? Miłość, irytacja i rozpacz mieszały się we wspomnieniach o Miliardzie. Sądziła, że dawno przeszła nad tym do porządku, ale jak mogła zapomnieć o ojcu swoich dzieci?
Rajmund wydawał się nieczuły na jej rozterki. – Denys poprzysiągł, że nieważne, jakim kosztem, zdobędzie majątek. Wilhelm i Saura wzięli go do siebie, karmili i uczyli i po pewnym czasie emocje trochę opadły. Przysłali go do mnie, bo...
Zaczerwienił się i Julianna zdała sobie sprawę, że chłopak i dla niego jest kimś więcej niż tylko zwykłym giermkiem. Z jakiegoś powodu Rajmundowi na nim zależało. – Dlaczego przysłali go do ciebie?
– Bo w jego wieku byłem w podobnej sytuacji: bez pieniędzy i wsparcia rodziców. Poza tym mam dług wobec lorda Piotra.
– Masz dług? Wobec lorda Piotra?
– Piotra z Burkę. Jest ojcem Wilhelma i moim wychowawcą. Nauczył mnie honoru, godności i przywództwa. Jego kodeks honorowy wielokrotnie ocalił mi życie. A Denys potrzebuje kogoś, kto nauczy go tajników rycerskiego rzemiosła.
W kącikach ust krył się uśmiech, i Julianna nie mogła się powstrzymać od pytania: – A cóż takiego trzeba wiedzieć?
– Że do sikania na siarczystym mrozie trzeba zdejmować metalowe rękawice, na przykład.
Spojrzała na niego; on popatrzył na nią. Próbowała się opanować, ale się nie udało. Parsknęła śmiechem.
Poczekał, aż ustanie pierwsza fala wesołości, ujął jej dłoń i przycisnął do piersi. – Julianno, chłopak ma dobre serce. Miał różne przejścia, ale wierzę, że ty i ja zrobimy z niego mężczyznę. Proszę cię, nie każ mi go odsyłać.
Jej śmiech zamarł. Pod dłonią serce biło w spokojnym i równym tempie; pierś unosiła się i opadała. Czuła jego ciepło, uśmiech ją uspakajał. Zdała sobie sprawę, że on również oplata ją kokonem, ale jeśli sieć sir Josepha była pułapką zbudowaną z lepkich nitek podejrzeń, to Rajmund chciał ją uwięzić w ogromie swej czułości. – Nie, nie odsyłaj go – powiedziała niechętnie.
– Grzeczna dziewczynka – odrzekł i pocałował ponownie jej dłoń, jakby to miało załatwić sprawę.
Wściekła się. – Ty nadęty ośle – syknęła. – Nic nie rozumiesz.
Rajmund zmieszał się jak każdy mężczyzna w podobnej sytuacji. – Czego nie rozumiem?
Wyrwała rękę. – Moje życie nie należy do mnie. Moje ciało nie należy do mnie. Moje zamki też już nie są moje.
Jego twarz przybrała gniewny wyraz, lecz Julianna zbyt późno pomyślała o ostrożności. Przycisnął ją do ściany, przytrzymał za brodę i wycisnął na jej ustach pocałunek. Zapomniała o swoich pretensjach i ochoczo wyszła mu naprzeciw, wydając z siebie cichy jęk rozkoszy. Odpowiedział gniewnym pomrukiem, a kiedy oderwał się w końcu od niej, rzekł: – Twoje życie i ciało nie należy do ciebie, bo jesteś moja. Pamiętaj o tym. – Nachylił się nad nią i pocałował jeszcze raz. – Pamiętaj.
Puścił ją i odwrócił się na pięcie, a Julianna krzyknęła za nim: – Jesteś jak brodawka na nosie!
Nie patrząc za siebie, zbiegła do kuchni, gdzie wpadła na skuloną kucharkę i dwie niewzruszone staruchy. Kroki Rajmunda jeszcze niosły się po schodach. Julianna się wyprostowała. – Co, wszystko słyszałyście?
– Tylko rozmowę z sir Josephem i Rajmundem. Głęboko nas rozczarowałaś. – Powieki Valeski opadły jak u gończego psa. Julianna przygotowała się na wykład na temat właściwej roli kobiety, tymczasem Valeska powiedziała do Dagny: – Musimy nauczyć tę małą kląć.
Rozczarowanie w głosie Dagny wydawało się jeszcze większe. – Zgadza się. Takimi marnymi docinkami nie uzyskasz szacunku w moim kraju.
– W moim też nie. – Valeska stanęła przy prawym boku swej pani. – Na przykład brodawka... Może i jest wstrętna, ale pęcherz jest znacznie bardziej paskudny.
– Wrzód jest jeszcze gorszy – powiedziała Dagna, stając z lewej strony. Julianna aż kręciła głową, starając się nadążyć za tokiem ich rozumowania.
– Prawda. Bystra jesteś, siostro. – Valeska pokiwała kościstym palcem. – A więc, milady, nazwiemy Rajmunda wrzodem. Teraz musimy zdecydować, jakie jest najobrzydliwsze miejsce, w którym wrzód się może znaleźć. Nos nie jest obrzydliwy.
– Chyba że... – wtrąciła się Dagna.
Valeska pogroziła palcem i Daana zamilkła. — Nos zwykle nie jest obrzydliwy. Brzydkie są często stopy. Można by nazwać Rajmunda wrzodem na stopie.
– Osobiście, bardziej mi odpowiada sformułowanie wrzód na dupie, ale skoro lady Julianna dotąd nazywała mężczyzn brodawkami, taka zmiana niełatwo jej przyjdzie.
– Przestańcie! – Julianna zakryła uszy dłońmi. – Przestańcie. Co za głupota! Nie rozumiem, dlaczego robicie z igły widły. Przecież to taki drobiazg. – Zdała sobie sprawę z własnych słów i zamilkła. Spojrzała w dwie podejrzanie naiwne twarze i wreszcie do niej dotarło.
– Czasem... – zaczęła Valeska.
– ... mówimy o rzeczach nieistotnych... – ciągnęła Dagna.
– ... aby ukryć lub wyjawić nasze prawdziwe uczucia – dokończyła Valeska.
Julianna wymknęła się z objęć staruch, uciekając przed ich mądrymi oczyma i bystrymi spostrzeżeniami. Nawet nie drgnęły; przyglądały się jej uważnie, a ona zakręciła się na pięcie i pobiegła do piwnicy. Nie ruszyła się stamtąd, dopóki obawy, lęki i złość nie skrystalizowały się w jedno postanowienie: będzie odtąd unikać Rajmunda, jego giermka i wszelkich komplikacji, które obaj wnieśli do życia.
Nie dotykaj mnie, modliła się Julianna. Nawet się do mnie nie zbliżaj. Powtarzała te słowa w myślach, nie zważając na śpiew podpitych wieśniaków. Siedzący na czarnym rumaku obiekt tych modłów znajdował się zbyt blisko, by mogła o nim zapomnieć. Peleryna powiewała na wietrze, odsłaniając zieloną tunikę i kremową opończę, które dostał od niej w prezencie ślubnym.
Na długo zapamięta jego triumfującą minę, kiedy znalazł rozpostarte na łóżku szaty. Patrzył na nią, a ona mruknęła, że to prezent. Komplet ubrań; taki sam, jaki zwykle dawała służbie.
Nie uwierzył. Dotknął palcem ciasnego splotu, powiódł nim po kunsztownym hafcie, przyjmując jej kapitulację, chociaż ona wcale się nie poddała.
Czarne włosy spływały falą, błyszcząc w świetle księżyca. Wyglądał jak dworzanin królowej Zimy. Przypatrywał się żonie z miną, która aż za dobrze zdradzała zamiary.
Proszę nie dotykaj mnie.
– Pani, polej jabłkowego ludka jabłecznikiem. Ręka panny młodej przynosi szczęście. Oby przyszłoroczne jabłka były tak słodkie jak ty, pani. – Tosti zdumiał się własną zuchwałością i oblał rumieńcem.
– Ho, ho! Nasza Julianna ma cichego wielbiciela – wykrzyknął Geoffroi. Chwiejąc się na koniu, zaśmiał się nieprzyjemnie, a podpita Izabela zawtórowała piskliwym chichotem. Królewski budowniczy uśmiechał się głupawo, zmożony obficie lejącym się winem. Wytworne towarzystwo nie miało zamiaru rezygnować z zabawy i uparło się, by towarzyszyć Juliannie i Rajmundowi do sadu. Jechali w świetle księżyca i popijali piwo, trzymając się w siodłach dzięki łagodnemu usposobieniu koni, a nie własnym umiejętnościom jeździeckim.
Ignorując wstrząsający gałęziami lodowaty wiatr, Julianna uśmiechnęła się serdecznie do Tostiego. Dobrze, Tosti. Stań pomiędzy nami. Zasłoń mnie przed jego wzrokiem Głośno powiedziała:– Z chęcią. Święcenie drzewek owocowych w Trzech Króli jest jednym z moich ulubionych obowiązków.
Już miała zeskoczyć z siodła, kiedy odezwał się Salisbury: – Jego lordowska mość też powinien lać jabłecznik. Jest panem młodym.
Tosti zaprotestował: – Nie mogą lać oboje. Mamy tylko jeden kielich, tato.
– Mogą – upierał się Salisbury, zacisnąwszy usta w wąską kreskę. – Złożą jabłkowemu ludkowi życzenia weshal i pojedziemy ucztować dalej.
Rajmund skierował konia na klacz Julianny. – Weshall
Tosti wyjaśnił nowemu panu starą angielską tradycję. – Weshal oznacza dobre zdrowie. Mieszamy jabłecznik z przyprawami – oblizał się i mrugnął – i polewamy jabłonie, by podziękować za plon. Dzięki temu drzewa rodzą więcej jabłek w następnym roku.
– Lady Julianna i ja będziemy zaszczyceni, mogąc uczestniczyć w tym rytuale. Dobro wioski leży nam bardzo na sercu. Prawda, Julianno?
Rajmund wymówił jej imię cichym, schrypniętym głosem, którego brzmienie przeniosło ją do nocy pełnych ognistej namiętności.
Na nic się zdały groźby sir Josepha. Nie czuła lęku, kiedy Rajmund jej dotykał. A dotykał nieustannie. Kiedy ciemność osłaniała ich jak pierzyna, te cudowne dłonie zawsze potrafiły ją odnaleźć. Rajmund nie zgadzał się już na żadne przeszkody i co noc ściągał jej koszulę. Co noc ich nagie ciała splatały się w miłosnym tańcu, wciąż rozdzielone ostateczną tajemnicą.
Czasem, kiedy rozkosz już przeminęła, wspierała się na łokciu, by zobaczyć jego twarz. Wyobrażała sobie czasem, że jego rysy przechodzą przemianę, że w wyniku paktu z diabłem zmienia się w potwora. Częściej jednak myślała, że prawdziwym powodem lęku jest jego zaborczość.
Odkryła, że wstrzymywanie rozkoszy może być taką samą torturą jak zadawanie bólu.
Zanim Rajmund zdążył pośpieszyć z pomocą, zeskoczyła z konia, z całej siły uderzając o zamarzniętą ziemię. Natychmiast znalazł się u jej boku. Zdjął rękawice, wsunął je do kieszeni i ujął jej dłonie. Zanim zdążyła zaoponować, jej rękawiczki znalazły się w drugiej kieszeni.
– Zimno – pisnęła.
Zignorował ją. – Kielich – zażądał. Wziął naczynie z wyciągniętej dłoni Salisbury’ego i podał je Juliannie. Wzięła kielich, a Rajmund oplótł palcami jej dłonie. Rzeźbiony ornament wgniatał się w ciało tak, że nie mogła nawet rozprostować palców. Innymi słowy, zgotował jej idealną pułapkę.
Wieśniacy śmiali się i gawędzili, nie zdając sobie sprawy z emocji, jakie wstrząsały ich panią. Szlachta piła wino, nie zważając na to, co będzie jutro. Tosti nalał jabłecznik do kielicha i Julianna uśmiechnęła się blado.
– A teraz co? – zapytał Rajmund zza jej pleców. Już chciała opuścić rondo kapelusza, by zasłonić wrażliwy kark. – Najpierw polewamy ziemię wokół drzewa, a potem pień.
Tosti wydawał się wstrząśnięty roztargnieniem swej pani. – Nie zapomnij, milady, najpierw trzeba umoczyć gałązki.
Rajmund dotknął miękko jej ucha i wyszeptał, naśladując dialekt Tostiego: – Nie, milady, nie zapomnij o tym.
Odwróciła głowę i spojrzała ostro, lecz on nawet nie drgnął, tylko ścisnął jej dłonie i poprowadził do najbliższej gałęzi. Przy coraz głośniejszym śpiewie wieśniaków zamoczyli w napoju koniec gałązki. – To obudzi jabłoń z zimowego snu – powiedziała Julianna.
Przechylił głowę. – Pewnie masz rację.
Podeszli do innej i powtórzyli rytuał. – A to przygotuje do wiosny, do nowego życia.
– Mówisz o jabłoni?
O co mu chodziło? Obróciła się w jego ramionach. Czuła, jak złoty kokon odgradza ją od reszty świata. Nie docierał do niej żaden śpiew, słyszała tylko jego głos, czuła tylko jego zapach. Gwiazdy połyskiwały na czarnym jak smoła niebie, lecz dla niej istniał jedynie blask jego oczu.
Próbowała się odsunąć, lecz objął ją wpół. – Jabłoń – przypomniał.
Zgiełk świata zewnętrznego nagle dotarł do jej uszu. Chciała się pospieszyć, lecz skrępowane ręce i talia nie pozwalały. Znów zaczęła się modlić. Pozwól mi zachować twarz. Poczuła się zdegustowana swym niezdecydowaniem. Czego w końcu chce? Pewnie jego. To dlaczego nie może pokonać strachu?
Bała się mężczyzny, który w gniewie nigdy nie podniósł na nią ręki.
Bała się zwierzęcego aktu, który w ostatecznym rozrachunku nic nie znaczył.
Nieważne, jak próbowała wykpić swoje obawy, one nie chciały zniknąć. Tak samo, jak nie chciało zniknąć pożądanie. Mój Boże, i to jakie!
Gdy oddali kielich Tostiemu, Julianna westchnęła z taką ulgą, że wiatr aż jęknął z zazdrości.
Rajmund uśmiechnął się do niej. Skamieniała. Uśmiechnął się szerzej, a ona stała bezradnie, nie mogąc się ruszyć. Odwrócił się plecami, by porozmawiać z Salisburym, a ona wciąż miała wrażenie, że się do niej uśmiecha.
Wieśniacy pobiegli w stronę wsi, krzycząc wniebogłosy. Zamkowa służba poszła ich śladem. – Milady? Pomóc pani? – Salisbury podsadził ją, a gdy siedziała już w siodle, dotknął jej łydki. Spojrzała na bezzębnego naganiacza. – Dzielna z pani kobieta. Mówiłem to trzy zimy temu. Dzielniejsza niż mężczyzna. Nie zapominaj o tym, pani.
Poczuła wdzięczność. Zwykle lakoniczny Salisbury zdobył się na wielki wysiłek, a wszystko po to, by dodać jej odwagi. – Będę pamiętać – zgodziła się.
Poszukała wzrokiem Rajmunda; otoczony wieśniakami, dziękował im za piękne święto. Powinna do niego dołączyć, ale z taką ochotą wypełniał obowiązki pana, że pozwoli mu nacieszyć się do woli. Ignorując wewnętrzny głos, który kpił z niej i nazywał tchórzem, powiedziała cicho: – Wracam do zamku.
Salisbury spojrzał na nią, a następnie na Rajmunda. – Na nic się to nie zda – powiedział, lecz ona puściła uwagę mimo uszu.
Galopowała w stronę zamku; wiatr igrał jej we włosach, a koń gnał po leśnych ścieżkach. Zesztywniałe z zimna dłonie szczypały, zwolniła więc i wetknęła jedną z nich pod opończę. Była już tak daleko od sadu, że nie dochodził nawet dźwięk. Izabela i Geofrroi zatrzymali pewnie Rajmunda. Kiedy dotrze do zamku, ona dawno będzie leżeć w łóżku, udając, że śpi.
Zaraz. Do uszu dotarł cichy tętent. Tylko jeden koń? Odwróciła się w siodle i spojrzała za siebie. Zobaczyła mężczyznę w czarnej pelerynie. Jego czarne włosy powiewały na wietrze, ciemne brwi zasłaniały oczy, w których, jak sobie wyobrażała, świeciły gwiazdy. Gonił ją dworzanin Królowej Zimy. Poczuła się jak mała dziewczynka; zapragnęła ucieczki. Chciała biec przed siebie, chciała, by ją dogonił, przewrócił na ziemię i ugasił ogień płonący w jej lędźwiach.
Kary ogier zrównał się z jej koniem i Julianna zatrzymała się. Rajmund dyszał lekko: – Julianno, twoje rękawiczki.
Trzymał je w dłoni, ona chciała mu je zabrać. Wyszarpnął je z powrotem i zażądał: – Wystaw ręce.
Spojrzała tęsknie na rękawiczki, lecz zrobiła, jak kazał. Dotyk nie wywołał dreszczu, którego tak się obawiała; palce miał tak zimne, że aż sztywne. – Wyprzedziłeś pozostałych – powiedziała cicho.
– Wcale się tu nie wybierają.
Opanowanie znikło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Obróciła się i spojrzała na pustą ścieżkę. – Czemu?
– Rodzice tak się rozbawili, że postanowili towarzyszyć poddanym do wioski.
– Pewnie nie mieli innego wyjścia, bo wieśniacy prowadzą ich konie.
Podniósł brew na dźwięk pogardy w jej głosie. – Pili na umór, ale nie jestem od tego, by ich pilnować. Poza tym chciałem z tobą porozmawiać.
Znów poczuła dziwne ciepło. Wsparła podbródek o dłoń, stwierdzając po chwili, że jest jej niewygodnie. Skrzyżowała ręce na piersiach, lecz on utkwił wzrok w jej biuście. Chwyciła kurczowo za łęk siodła.
– Słucham?
– Unikasz mnie, moja droga?
– Unikam cię? – Nadała głosowi ton rozbawienia.
– Skądże.
– Od kilku dni chcę z tobą porozmawiać, lecz za dnia zawsze jesteś zajęta.
Zauważył jej zdenerwowanie. Sprawiło mu satysfakcję, bo miał za sobą sześć fatalnych dni tylko dlatego, że Julianna nie mogła mu wybaczyć sprowadzenia jednego zabiedzonego chłopaka. Próbowała być miła dla Denysa. Karmiła go, uczyła nowych obowiązków, nawet przedstawiła swoim córkom, ale widać było, że nie ma do niego serca. A to tylko dlatego, że ośmielił się go przyjąć bez jej zgody. Ta małostkowość drażniła go i dziwiła. Nigdy nie sądził, ze Julianna może tak chłodno traktować domownika.
Cóż, dzisiaj dokończy swych nauk i Julianna pożegna się z aspiracjami do roli mężczyzny w tym domu. Przestanie uważać, że ziemia zapewni jej bezpieczeństwo. Wyciągnie do niego rękę.
Ujęła wodze i ponagliła konia. – Nie mam pojęcia, skąd ci to przyszło do głowy. O czym chcesz ze mną rozmawiać?
– O Bartonhale – powiedział bezbarwnie.
Skupiła uwagę. Nie udawała już, że go nie słyszy ani widzi, nie pytała z chłodną uprzejmością o jego zdrowie. Skoncentrowała się na nim jak łucznik na celu. – Co z Bartonhale?
– Trzeba mu nowego kasztelana. Zmartwiła się. – Wysyłamy...
– Sir Josepha. Urażonego rycerza, który ma bez nadzoru sprawować władzę nad rozległymi ziemiami.
– Wiem – westchnęła. – Co robić? Nie mamy nikogo... Przerwał jej: – Mamy Keira.
– Keira? Nie jest moim rycerzem!
– Nie, ale jest moim. Wszyscy twoi ludzie są teraz moi.
Ogarnął ją gniew. – A więc twoi ludzie są teraz moi.
Tak miała wyglądać ich noc poślubna. Powinien łagodzić jej lęki, dobyć jej zaufanie, a nie rozjątrzać żądaniami. Ale obietnica jej rozgrzanego do czerwoności ciała nie zostawiła wiele miejsca na rozsądek czy logikę. – Pozwalam ci tak mówić – powiedział kpiąco.
Wstrzymała konia, on jechał dalej, przyglądając się jej spokojnie. – Kto dał ci prawo, by mnie tak traktować? – zapytała.
Nawet się nie obrócił. – Ksiądz. Przysięga małżeńska. Kościół. Prawo. Jesteś teraz moja.
Ruszyła galopem i zablokowała mu drogę. – Skoro już mnie masz, to co ze mną zrobisz? – powiedziała równie kpiąco. – Ty, który nie masz żadnej rodziny, żadnych zobowiązań. W prezencie ślubnym dostajesz ziemie, których tak pragniesz. Dostajesz też coś więcej: dzieci, służbę, wieśniaków, o których będziesz się musiał troszczyć. Każdy z nich obarczy cię odpowiedzialnością za napełnienie brzucha, zapewnienie dachu nad głową i zadbanie o bezpieczeństwo. I co ty z tym wszystkim zrobisz, szlachcicu?
Uderzyła go tak celnie, że aż stracił dech z podziwu. Odłożyła na bok własne smutki i znalazła jego słaby punkt. Rajmund był na to przygotowany. – Owszem, jestem szlachcicem, i to szkolonym od dzieciństwa do rządzenia dużymi majątkami. W małżeństwie oddałem ci siebie, ślubując jednocześnie opiekę nad twoimi dziećmi i poddanymi. – Złapał za wodze klaczy. –Jeśli nie ufasz mi na tyle, by powierzyć mi te obowiązki, będę musiał cię tego nauczyć. – W jego oczach zapaliło się pożądanie. – Zaczniemy już dzisiaj.
Julianna powróciła do rzeczywistości. Złość ustąpiła, a palce zaczęły drżeć. – Dzisiaj? To znaczy, że weźmiesz mnie w gniewie?
– W gniewie? – Wybuchnął chrapliwym śmiechem.
– Nie, między nami nie ma gniewu, najmilsza. Jest tajemnica, którą chcę ci zdradzić, tak jak ty chcesz zdradzić mi swoją.
Zaniepokoił go bezruch Julianny. Powiedział coś, co wystraszyło ją bardziej, niż można się było w tych okolicznościach spodziewać.
– Twój sekret... mnie przeraża.
Spojrzał na jej pobladłą twarz, próbując odgadnąć myśli. Potarł dłonią swój gładki, świeżo ogolony podbródek. Jego ciało i umiejętności dawały jej rozkosz; dowiódł tego wiele razy. A więc dlaczego zawsze, gdy mówił o odsłonięciu ostatecznego sekretu, kuliła się jakby był bestią?
Wstrząsnął nim gniew. Czy nie zrobił wystarczająco wiele, by zasłużyć na odrobinę zaufania? – Byłem bardzo cierpliwy. Pozwoliłem ci zachować cnotę, zabiegałem o twe względy. Teraz widzę, że to był błąd. Mylisz łagodność z brakiem charakteru. Moja droga, już czas ci pokazać, kto będzie ojcem twoich synów.
– Kładąc nacisk na liczbę mnogą, pociągnął za jej wodze. – Jedź teraz do zamku, niedługo zaczynamy.
Julianna klepnęła klacz w szyję i ostro ruszyła. Gdzieś tu zaczynał się skrót. O ile tylko Rajmund nie będzie za nią jechał.
Nie. Siedział w siodle, przyglądając się, jak odjeżdża.
Złość była bezpieczniejsza od rozpaczy. Podczas szalonej jazdy wąską ścieżką Julianna przeklinała wszystkie żywioły. Jak śmie zachowywać się tak, jakby jej ziemie należały tylko do niego? Jak śmie straszyć ją swoim sekretem, budząc do życia ostrzeżenia sir Josepha?
Zostawiła konia jednemu z parobków i pobiegła do baszty. Trzasnęła z satysfakcją drzwiami. Czy Rajmund sądzi, że uda mu się zapanować nad nią groźbami? Tupiąc, biegła po schodach. Otworzyła salę biesiadną z takim impetem, że dosłownie wpadła do środka. Nie pojmując, co się stało, próbowała wstać na nogi, aż zobaczyła, że on stoi nad nią. – Jak śmiesz! – krzyknęła. – Goniłeś mnie tutaj?!
Rajmund promieniał. – Nie, milady, to ja prowadziłem. Sądziłaś, że twoja wątła klaczka pokona mojego rumaka?
– Oczywiście, że nie. Wszystko robisz lepiej ode mnie. – Zrzuciła z siebie opończę i cisnęła nią przez pustą komnatę. – Z pewnością też lepiej jeździsz konno.
– Ty mała czarownico. Ganisz mnie za to, co potrafię robić lepiej?
– A czego nie potrafisz? Bierzesz mój zamek na własność, czarujesz moich poddanych i dworzan. Nawet już nie pamiętają, kto jest ich panią! Przyprowadzasz do zamku obcego chłopaka i robisz z niego swego giermka. Myślisz, że nie wiem, że to do ciebie Layamon przychodzi po rozkazy?
Cofnął się przed natarciem. – Wolałabyś, żebym cię zostawił z takim ciężarem? – Czemu nie możesz siedzieć na tyłku jak inni mężczyźni? I mnie pozostawić rządzenie moimi ziemiami?
– Jest zima. Chyba nie chcesz, bym próżnował do wiosny.
– A właśnie że chcę. Po co wtykasz nos w nie swoje sprawy? Czemu nie zachowujesz się jak inni mężczyźni?
Złapał ją za ramiona, postawił na czubkach palców i nachylił się, aż jego twarz znalazła się tuż przy jej twarzy. – Gdybym był taki jak inni, już dawno poszerzałabyś sukienki, a nie jęczała we śnie, marząc o mnie.
– Ty zarozumiały ośle. Sądzisz, że śnię o tobie? Rozciągnął usta w udawanym uśmiechu. – A nie?
– Nie, ja... – Zdała sobie sprawę, że znalazła się w pułapce, bo nie może zdradzić prawdziwej treści swoich snów.
Przycisnął ją do siebie i powiedział miękko: – Nie? Nie śnisz o mnie?
Oddech, pachnący jabłkami i cynamonem, ogrzewał jej twarz, a oczy, świetliste szmaragdy, otwarcie się z niej naigrawały. Rozpalone niemal do czerwoności ciało budziło i w niej podobny żar. – Rajmundzie – odezwała się bezgłośnie. Zrozumiał, gdyż podniósł ją, jedną ręką obejmując plecy, a drugą unosząc kolana.
Widziała, jak belki sufitu wirują w zawrotnym tempie, a potem przechodzą w okna sypialni. Rzucił ją na łóżko. Zapadła się w okrycia, które otuliły ją miękko. Próbowała się z nich wydostać, on tymczasem zamknął drzwi. Podparła się na łokciach i patrzyła, jak Rajmund zrzuca opończę i tunikę. W końcu odpiął spodnie i ruszył do niej, a ona zdała sobie sprawę, że oczekiwanie dobiegło kresu.
W pułapce sypialni, niegdyś tak rozległej, a teraz kurczącej się gwałtownie, nie przyszło jej nawet do głowy, że mogłaby się opierać. Nie myślała o ziemiach, brzydkich tajemnicach ani o jego przemianie w bestię. Nie myślała wcale. Ślepy instynkt osłonił ją przed lękiem nawet wtedy, gdy Rajmund wszedł do łóżka, podniósł jej suknię i położył się pomiędzy rozłożonymi nogami. Dłonie dotknęły jej nagiej skóry i przeszedł ją dreszcz. W końcu będzie go miała.
Wszedł w nią bez zbędnego ociągania się. Jego jęk przenikał drewniane ściany, jej okrzyk odbijał się echem. Czekali tak długo, że aż bolało. Poruszyła biodrami, chcąc ugasić żar w swym łonie, lecz on przytrzymał ją dłońmi.
Pchnął z całej siły, wkładając w to całą swą furię. Wbiła paznokcie w jego ramię, odpowiadając własnym ogniem na jego namiętność. Jęknął z bólu zmieszanego z rozkoszą, opuścił głowę i schował twarz w jej ramieniu. Ona wbiła pięty w siennik, podniosła się i razem, z jednoczesnym okrzykiem na ustach, wspięli się na szczyt.
Opadli na materac, dysząc jak królewscy gońcy. Chciał się podnieść, lecz przytrzymała go ramieniem.
– Zgniotę cię – zaprotestował słabo.
– Skądże.
– Powinniśmy zdjąć ubrania?
– Tak. – Nie była tak spokojna, jak być powinna. Wrażliwa skóra wciąż płonęła, a wewnątrz skakały iskry, domagając się więcej rozkoszy.
Wciąż blisko, wyczuł jej pragnienie; dostrzegł żar skóry i niespokojny ruch bioder. Zaśmiał się, po raz pierwszy od sześciu długich dni. – Jak na kobietę, która wcale mnie nie pragnie, wydajesz się nienasycona.
– Zamknij się.
Jedwab jej uda gładził, a jednocześnie drażnił jego skórę. – Jestem tylko mężczyzną – powiedział, ale stopniowo i jemu udzieliła się gorączka. Zdjął z jej głowy kapelusz i sięgnął do wiązania sukni.
Przyglądała się mu spod wpółprzymkniętych wiek, nie zdając sobie sprawy ze swej zalotności.
– Będę cię kochał, aż opadnę z sił – ostrzegł.
– Powinno wystarczyć.
Sposób, w jaki to powiedziała, sprawił, że poczuł się niezwyciężony. Jęk rozkoszy zmieszał się ze śmiechem; zapowiadała się długa noc.
Oskardy stukały w nierównym rytmie, a na podwórzu panował niezwykły spokój. Rajmund położył rękę na ramieniu Keira i razem patrzyli, jak na podwórze wtaczają się biesiadnicy, bladzi i mizerni po całonocnej zabawie. – Aż przykro na nich patrzeć, prawda?
– Nawet ci o najmocniejszych głowach trzymają się za brzuchy – powiedział Keir. Zmierzył Rajmunda wzrokiem. – Ty, jak widzę, masz się dobrze.
Rajmund głośno wypuścił powietrze z płuc. – No cóż, małżeństwo mi służy.
– Lady Julianna w końcu przełamała opory?
Pamiętając tylko noc pełną namiętności, a nie dziką awanturę, która ją poprzedzała, Rajmund odpowiedział z pewnym zdumieniem: – A i owszem.
– Zauważyłem – powiedział Keir delikatnie – że ma chyba wątpliwości co do ostatecznego aktu.
Rajmund czuł się zbyt dobrze, by poświęcić tej obserwacji odrobinę uwagi. – To było dawno. Z łatwością wybiłem jej to z głowy.
– Z łatwością? – powtórzył Keir, wyraźnie delektując się słowami. Potrząsnął głową. – Skoro twierdzisz, że dzieliliście łoże, to dlaczego przez parę ostatnich tygodni zachowywałeś się jak borsuk zakochany w jeżozwierzu?
Rajmund wybuchnął śmiechem. – Żartujesz.
– Nigdy nie żartuję. – Powaga Keira dorównywała wesołości Rajmunda.
– Julianna... – Jak wyjaśnić Keirowi zachowanie Julianny? Mruczała jak kotka, kiedy jej dotykał, nie mając nigdy dosyć pieszczot. Zdumiona własnymi reakcjami, wydawała z siebie cichutkie jęki i piski, a raz nawet usłyszał, jak szepcze do siebie: – Do diabła z igłą świętego Wilfryda.
Rozśmieszyło go to. Przypomniał jej wtedy, że będąc mężatką, jest w stu procentach cnotliwa. Przytuliła się mocniej i igła świętego odeszła w niepamięć. Tak, małżeńskie rozkosze leczyły smutki. Rajmund nie mógł się już doczekać następnej okazji.
Zdał sobie sprawę, że nie wytłumaczy Keirowi jej zachowania. Machnął niedbale ręką. – Kobietami łatwo sterować.
– Łatwo? – powtórzył Keir, wyrażając wątpliwości uniesieniem brwi.
Rajmund odwrócił się od bramy i ruszył w stronę baszty. – Kobiece potrzeby są nieistotnej natury. Nie to co potrzeby mężczyzny.
Keir dorównał mu kroku. – Nie mogę powiedzieć, że się z tobą zgadzam. Kobiece potrzeby są zwykle natury emocjonalnej. Kobiety chcą być kochane przez partnerów i rodzinę i szanowane w swoich społecznościach. Kiedy mężczyzna ma, jak sam twierdzi, problemy, są one zwykle mniej skomplikowanej natury.
– Na przykład? – zniecierpliwił się Rajmund. Keir popatrzył mu prosto w oczy. – Na przykład nie wie, w który kąt nasikać.
– To ty jesteś jeżozwierzem, przyjacielu. Próbujesz mi coś powiedzieć?
– To, że twoja decyzja dotycząca Bartonhale rozgniewała lady Juliannę.
– Bzdura! – Rajmund klepnął Keira po ramieniu.
– Czy jest jeszcze ktoś, kto lepiej od ciebie pokieruje drugim zamkiem?
– Istotnie nie ma nikogo takiego – powiedział Keir ironicznie.
– Julianna dała mi wolną rękę do podejmowania decyzji. Jeśli nawet wydawała się kiedyś niechętna, to tylko dlatego, że mnie dobrze nie znała.
Choć w rzeczywistości niczego wczoraj nie ustalili. Fizyczny akt przypominał trzęsienie ziemi, ale nie mógł rozmiękczyć jej umysłu – co do tego Rajmund nie miał złudzeń. W świetle dnia problemy znów się pojawią, bo Julianna nie zechce ustąpić. – Kobiety – powiedział do samego siebie – nie wiedzą, co dla nich dobre.
Keir potrząsnął Rajmundem. – Może i burzę twoje samozadowolenie, ale chciałbym, żebyś pamiętał o kilku pułapkach. Julianna jest jak zraniony ptaszek– czasem chce od ciebie uciec, czasem przyjmuje twoją pomoc. Możesz ją uleczyć tylko łagodnością.
– Filozof z ciebie, mój przyjacielu, ale...
Drzwi do baszty otworzyły się nagle i dziki krzyk przerwał wywód Rajmunda. – Ogień! Ogień! – wrzeszczała Fayette, wlokąc za sobą Margery i Ellę. – Ogień!
Rajmund i Keir rzucili się biegiem i pomogli dziewczynkom zejść z drabiny. – Gdzie ten ogień? –krzyknął Rajmund.
– W kuchni – powiedziała Fayette.
– W kuchni – powtórzył Rajmund.
Nad ich głowami rozległ się głos Denysa: – Czy z Margery wszystko w porządku?
– Odsuń się, chłopcze – zarządził Rajmund. – Dziewczynki mają się świetnie, ale Julianna... – Wielkimi susami wspinał się po drabinie.
Nie zdążył jeszcze wejść do środka, gdy na pomoście pojawił się wrzeszczący Papiol. – Ogień, ogień! Wszyscy spłoniemy! Ogień!
Rajmund odepchnął dygoczącego budowniczego i pobiegł schodami w dół. Krzyki i głośne przekleństwa wibrowały w całej klatce schodowej. Dwaj chłopcy szli z wiadrami na górę. – Ogień ugaszony? – zapytał.
– Tak, panie. Ugaszony, ale na dole istne piekło.
Piekło? Co takiego chłopak miał na myśli? Rajmund pokonał ostatni zakręt i przystanął tak gwałtownie, że Keir dobił do jego pleców, popychając go kilka schodów dalej. Istotnie, piekło.
Cała służba, która powinna być na górze, stłoczyła się na dole, machając w dymie rękami. Wyglądało to, jakby przestronna kuchnia pełna była oszalałych wiatraków, przekrzykujących się nawzajem i opowiadających własną wersję wydarzeń. Rodzice stali na odwróconych do góry dnem kotłach i wyciągali szyje, by lepiej widzieć, wciśnięty w kąt sir Joseph obserwował szaleństwo z uśmiechem na ustach, a Layamon chodził tam i z powrotem, bezskutecznie zaganiając służbę do góry. Kucharka szlochała wśród zniszczeń, podczas gdy Julianna klepała ją pocieszająco po plecach i szeptała coś do ucha.
Spojrzenie Rajmunda spoczęło na postaci, która odniosła największy uszczerbek. Suknia Julianny spaliła się aż do kolan; dłoń owinięta była świeżym bandażem, a czoło przecinała ostra kreska. – Trzeba przenieść kuchnię na podwórze – mruknął pod nosem.
– Rajmundzie!
Piskliwy okrzyk matki kazał Rajmundowi zamknąć na moment oczy.
– Rajmundzie, omal nie spłonęliśmy we własnych łóżkach! – Izabela zeskoczyła z kotła i przepychała się łokciami przez tłum.
Geoffroi dołączył po chwili, podchodząc tak blisko, że Rajmund cofnął się o kilka stopni. – Cóż za wydarzenie! Gdyby nie mój refleks, doszłoby do straszliwej tragedii!
– Twój ojciec wysłał służbę na dół, by stłumili ogień własnymi ciałami – powiedziała Izabela wylewnie. – Ach, jaki miał posłuch!
Layamon zamachał z drugiej strony kuchni. – Nie było tak źle. Ogień ledwie wypełzł z paleniska.
Geoffroi zrobił marsową minę. – Mówiłem ci, słuchanie kobiet nie popłaca. Prawdziwy mężczyzna...
– Precz stąd! – ryknął Rajmund. Zgiełk nagle ucichł, a Rajmund zeskoczył ze schodów, prosto na mokrą podłogę. Noga mu się powinęła, co go jeszcze bardziej rozwścieczyło. Odzyskał równowagę i krzyknął jeszcze raz: – Precz stąd! Chyba że macie bardzo ważny powód, żeby pozostać.
Pierwsza fala służby rzuciła się na schody, porywając za sobą rodziców i to pomimo ich szczerych protestów. Sir Joseph też dał się ponieść, manewrując w tłumie nieodłącznym kijem. W zdumiewająco krótkim czasie kuchnia była pusta; został jedynie on, Keir, Layamon, kucharka i Julianna. Rajmund stał w największej kałuży. – Co się stało? – zapytał.
Layamon kucnął przy kamiennym palenisku znajdującym się w samym środku kuchni. Piec chlebowy wydął się z jednej strony, a z drugiej kamienie wypaliły się i pokruszyły. Layamon wsadził palce w gruz. – Czyżby był za duży ogień?
– Nie większy niż zwykle – jęknęła kucharka. Keir ukląkł obok Layamona. On również wsadził rękę w popiół, a potem dotknął nadpalonych kawałków drewna. Podniósł się ostry zapach węgla drzewnego zalanego wodą. Keir pociągnął za koniec potężnego polana. – Cóż za wielki kawał drewna.
– Nowy podkuchenny przyniósł go z drewutni i dołożył do paleniska. Mało jeszcze wie o ogniu. – Kobiecina wytarła bladą, okrągłą twarz w fartuch, pozostawiając ślady sadzy. – Mimo to, zawsze będę twierdzić, że nie powinien był ot tak wyskoczyć z paleniska.
– Zanim się zgodziłam na używanie tej kuchni, wielokrotnie sprawdzaliśmy wytrzymałość i paleniska, i pieca. Nie rozumiem, jak piec mógł się tak skruszyć – powiedziała Julianna. – Oparła się o ścianę, a na jej twarzy pojawiło się zmęczenie, które doprowadziło Rajmunda do wściekłości.
– Widocznie za mało sprawdzaliście – zagrzmiał. Dwa wielkie susy i był już przy niej. Złapał ją za rękę, ona mu ją wyrwała. Spojrzał na nią groźnie, aż w końcu ustąpiła. Delikatnie odwinął bandaż. Wierzch dłoni był tylko przysmalony od sadzy, ale wewnętrzna strona pokryta czerwonymi plamami poparzeń, z których już robił się bąbel. Kucharka wyciągnęła szyję, a Rajmund polecił: – Przynieś wiadro czystej wody.
Pobiegła, tymczasem Rajmund chwycił rąbek nadpalonej sukni. Julianna pacnęła go wolną ręką. – Nic tam nie ma, może parę osmalonych miejsc. Do paleniska włożyłam tylko rękę.
– A czemu to zrobiłaś, milady? – zapytał cierpliwie.
– Dlatego ze mnie popchnęli. Wszyscy chcieli gasić pożar. – Wydawała się rozgniewana. – Gdyby ten przeklęty chłopak nie przybiegł do sali biesiadnej wrzeszcząc: „Pożar! Pożar!”, kucharka ugasiłby go bez problemu.
– Proszę bardzo, milordzie. – Kucharka postawiła wiadro z hukiem. Wyprostowała się, szukając czegoś, w co można by wytrzeć ręce. Skończyło się na własnym rękawie. – Głupcy nie mieli pojęcia, co robić. Milady ma rację, sami ugasilibyśmy pożar. Trzymamy w kuchni wiadra z wodą na wszelki wypadek i z pewnością byśmy sobie poradzili.
Rajmund podniósł wiadro, a Julianna zanurzyła dłoń w wodzie. – Zimne – powiedziała. Rozluźniła się. – Och, jak dobrze.
Rajmund spojrzał z góry na mężczyzn. – Co mogło być powodem?
– Może – Keir nie wydawał się przekonany – zbyt duży nacisk na kamienie.
Layamon wstał i otrzepał kolana. – Może.
– Natychmiast przenosimy kuchnię na podwórze. – Rajmund wskazał palcem na piec. – Jeśli zaraz postawimy palenisko...
– Nie – Głos Julianny wydawał się pozbawiony energii.
Rajmund zamarł z podniesionym ramieniem. – Co?
– Nie. Kuchnia zostaje tutaj. – Julianna odgarnęła włosy z twarzy. – Poprosimy Papiola, by na to spojrzał.
– Ha! – powiedział Rajmund z zadowoleniem, przypominając sobie wystraszoną twarz budowniczego.
Julianna nie zwróciła na niego uwagi. – Może powie, dlaczego piec się zawalił i poda pomysł, jak go naprawić, by sytuacja się nie powtórzyła. Następnym razem...
– Następnym razem? – ryknął Rajmund.
– Następnym razem, kiedy w kuchni pojawi się nowy podkuchenny, trzeba go będzie przeszkolić na wypadek pożaru, żeby nie sial paniki w całym zamku.
Rozdrażnienie Julianny było widoczne gołym okiem; nie dorównywało jednak mocą gniewowi Rajmunda. – Chcesz zostawić kuchnię tutaj, chociaż na własnej skórze przekonałaś się, jakie niebezpieczeństwo wiąże się z paleniem ognia pod ziemią?
– Nic się nie stało – odpowiedziała Julianna cierpliwie. – Kiedy projektowałam tę kuchnię, miałam na uwadze to, by ogień znajdował się jak najdalej od wszystkiego, co łatwopalne. Jeśli się dobrze rozejrzysz, to zauważysz, że najwięcej szkody wyrządzili ci panikujący idioci.
Spojrzał wokół. Istotnie, była to prawda.
Julianna ciągnęła przekonująco: – Studnia jest tutaj. I jak mówi kucharz, zawsze każę trzymać pełne wiadra na wszelki wypadek.
Wyjęła dłoń z wody i obejrzała ją dokładnie. Drugą ręką pomacała bolące miejsca, a Rajmund pomyślał o zeszłej nocy, kiedy te delikatne dłonie pieściły jego ciało. Teraz będą ją boleć przez długi czas. –Przenosimy kuchnię na zewnątrz – powiedział.
Nie podniosła głowy. – Nie, nie przenosimy.
– A właśnie, że tak.
– Czy sądzisz – podniosła głos – że pozwoliłabym na to, by dzieci przebywały w miejscu, w którym grozi im jakiekolwiek niebezpieczeństwo? Nawet ja nie jestem tak uparta.
On również podniósł głos, przekrzykując ją: – A ja nie jestem na tyle nierozsądny, by ci na to pozwolić.
– To nie twoja sprawa. – Przełknęła napływające łzy i ściszyła głos. – Chciałam ci przypomnieć, że to decyzja kobiety.
Nie zmienił tonu. – Wszystko, co ciebie dotyczy, to moja sprawa. – Znów wrzeszczał, lecz nie obchodziło go to teraz. – Wszystko, co się tutaj dzieje, to moja sprawa.
Krzyknęła w odpowiedzi: – Ale nie w kuchni!
Kątem oka zauważył, że mimowolni świadkowie scysji wycofują się na schody, ale i to go nie wzruszyło. Ta przeklęta kobieta – jego kobieta – wykłócała się z nim jak przekupka. – Nie w kuchni? No to gdzie? Nie w ogrodzie, nie na podwórzu, nie w sali biesiadnej, nie przy twoich dzieciach? No to gdzie, pytam? Gdzie wolno mi się wtrącać?
Julianna zdała sobie sprawę, że trochę przesadziła. – Nie w sprawy kuchni – powiedziała miękko.
Dotarła do niego chłodna rzeczywistość, ale wewnątrz wciąż palił się ogień. – A czy obronność twoich zamków to moja sprawa?
Aż skuliła się pod badawczym wzrokiem. – Tak, obronność to męska sprawa.
– To pewnie cię ucieszy fakt, że przekazałem Bartonhale mojemu zaufanemu rycerzowi Keirowi, który od dzisiaj będzie tam kasztelanem. – Patrzył, jak fala czerwieni oblewa jej szyję, policzki i czoło. – I postanowiłem pozwolić, by kuchnia pozostała tam gdzie jest, to znaczy tutaj.
Odwrócił się, zamiatając peleryną w dumnym geście i ruszył na schody. Za sobą usłyszał świst i po chwili lodowata woda płynęła po jego plecach. Schylił się w porę, gdyż i wiadro poszybowało w jego kierunku. Żądny zemsty, odwrócił się jak zimny północny wiatr.
Nawet nie drgnęła. Trzymała wysoko głowę, gotowa na policzek, lecz on wycisnął na jej ustach pocałunek. Rozchyliła wargi ze zdumienia i zaledwie kilka sekund wystarczyło, by przypomnieć o namiętności ubiegłej nocy. Przycisnął usta do jej ust, przycisnął do siebie jej ciało, oparł ją plecami o piec i wydał z siebie głuchy jęk, kiedy oplotła go nogami. Podniósł głowę i zobaczył jej wniebowziętą twarz. – Słuchaj mnie i zapamiętaj to dobrze. – Otworzyła szeroko oczy i przyglądała mu się z uwagą. – Nigdy nie biję kobiet ani innych słabszych istot. Jeśli mnie rozgniewasz, potraktuję cię w ten sposób, a potem zostawię niezaspokojoną. Pamiętaj o tym następnym razem.
Postawił ją na nogi i ruszył znów na schody.
Zupełnie jak się tego spodziewał, wycedziła: – Jeśli to ma być moja kara, często będę wywoływać twój gniew.
Mokra peleryna nie falowała tak efektownie, ale Rajmund obrócił się jeszcze raz na pięcie. – Po co te złorzeczenia, moja pani. Dowiedz się lepiej, co potrafię, kiedy jestem z ciebie zadowolony.
Ten uśmiech. Zęby błyszczące bielą, opalone policzki z dołeczkami, brwi kpiąco wygięte w łuk. Rajmund uśmiechał się tak, jakby wiedział, że będzie starała się go zadowolić choćby po to, by skosztować przyrzeczonych rozkoszy.
Jakby mogły być rozkosze większe od tych, które poznała zeszłej nocy.
Ostrożnie, by nie przekłuć bąbla na dłoni, Julianna złożyła wpół brązowe sukno i rozłożyła je na krzyżaku tuż przy oknie.
– Najpierw tunika, milady? – zapytała Fayette.
Julianna pokiwała z roztargnieniem głową, a Fayette rozłożyła na nowym materiale znoszony strój Rajmunda, który miał służyć za formę. Wzięła do ręki kredę i obrysowała kontury. – Gotowe, milady. Możesz ciąć.
Kłamał. Musiał kłamać. Nie było niczego, czego nie zrobił jej w łóżku... Odrobina ciekawości pozostała, zmuszając do rozmyślań, a na ustach pojawił się błogi uśmiech. Żaden z niego demon, sir Joseph ją okłamał. Przez całą noc zachował ludzką postać – co do tego była pewna, gdyż zbadała każdy kawałek jego ciała. Wydawało się zupełnie ludzkie. Może troszkę nadludzkie poprzez swoje wręcz magiczne możliwości i witalność.
Fayette uklękła obok kufra pełnego ciasno upchanych wełnianych tkanin i pachnącego kamforą, zabezpieczającą materiały przed molami. – Skroisz teraz opończę, pani?
– Podaj mi szkarłatną wełnę. Będzie pasować do nowej tuniki, a mimo to nada się do codziennego noszenia.
– Racja. – Na twarzy Fayette pojawił się grymas zadowolenia. – Pięknie będzie wyglądał z tą swoją ciemną karnacją i włosami.
– Pewnie tak. – Julianna odwiązała nożyczki od paska i sprawdziła ich ostrość. – Nad tym się nie zastanawiałam. – Kaszel Fayette zdumiewająco podobny był do śmiechu, ale Julianna puściła to mimo uszu. Keir – który, co dziwne, naprawdę znał się na kowalstwie – obiecał, że je naostrzy. Oderwała palce od ostrza i oblizała kroplę krwi. Oj, naostrzył.
Keir.
Zdrada Rajmunda dokuczała jak ból zęba. Potrzebowała w Bartonhale osoby godnej zaufania, ale nic nie mogło osłodzić faktu, iż mąż bez jej zgody mianował Keira kasztelanem.
Nożyczki wbiły się w materiał.
Bez jej zgody.
Nie potrzebował jej zgody. Zgodnie ze wszelkimi prawami Anglii, Francji i Akwitanii, każdym prawem w cywilizowanej części świata, decyzje dotyczące jej ziem spoczywały teraz w jego rękach. I chociaż były to ręce doświadczone i troskliwe, lata samodzielnej władzy zbyt wiele ją nauczyły, by miała od razu rezygnować z wpływów. Zależność nigdy nie jest najbezpieczniejszym wyjściem.
– Doskonale, pani. – Fayette zabrała tunikę i podała Juliannie zwój czerwonego materiału. – Szwaczki zaczną od razu.
– Mają skończyć do wieczora – poleciła Julianna. –Lord Rajmund chodzi w łachmanach. Dopóki nie przyniósł tu swego kufra, nie zdawałam sobie sprawy... – że nędzne ubranie nie wynikało z męskiej niedbałości. Odkryła z przerażeniem, że wszystko, co posiadał, miał na grzbiecie.
– Co za hańba. – Fayette spojrzała ponuro na Izabelę i Geoffroia, którzy, jak zwykle eleganccy, siedzieli przy ogniu. – Na odległość czuć od nich zgnilizną.
Julianna milczała. Co miała powiedzieć? Nie aprobowała takiej krytyki, i to z ust służącej, ale nie miała zamiaru upominać Fayette. Rozpostarła sprężystą tkaninę na stole, podnosząc wzrok, gdy Fayette szepnęła na odchodnym: – Niech Bóg ci dopomoże, milady.
Izabela stała obok stołu, a sarkazmem w jej głosie można by kisić ogórki. – Mówisz do siebie, kochanie? – Nie czekając na odpowiedź, usadowiła się na wysokim stołku podstawionym przez służącą. – Słyszałam o tobie przeciekawe plotki.
Julianna ciachnęła nożyczkami, patrząc jak słońce odbija się od metalowych ostrzy. Pod szyją wykończyć prosto czy zostawić więcej miejsca na kaptur? Kaptur byłby cieplejszy, ale z jej obserwacji wynikało, że Rajmund wolał inne nakrycia głowy Albo chodził z gołą głową, zmarszczyła czoło. Łajała go z tego powodu wielokrotnie, a on wciąż zapominał. Dzisiejszego popołudnia znów goniła go przez całe podwórze z czapką w ręku.
– Tak, złość się, złość. – Izabela przybrała ostrzejszy ton, bo nie lubiła, gdy ją ignorowano. – Wiem wszystko o twoim wybryku sprzed trzech lat.
Proste wykończenie najbardziej się spodoba Rajmundowi, uznała Julianna. Będą to zwykle tasiemki. Nie dopuszczając do siebie okrucieństwa teściowej, odpowiedziała: – Nikt nie wie wszystkiego.
– Wiem wystarczająco, by móc cię potępić. Nawet gdybyś zaprzeczyła każdemu słowu. – Izabela uniosła brew. – Twoja reputacja!
– Moja?
– Jest całkiem zszargana.
– Ach, widzę, że nie traciłaś czasu. – Julianna zmarszczyła materiał, używając palców jako miary. – Z kim rozmawiałaś?
Izabela machnęła lekceważąco dłonią. – Ze wszystkimi.
– Nie sądzę, żeby wszyscy zechcieli z tobą rozmawiać.
– Takie uwagi nie przystoją młodości. – Izabela odwróciła głowę Julianny do światła. – Ale ty nie jesteś już taka młoda, prawda?
– Starzeję się z każdym dniem – ucięła krótko Julianna. – Powiedz mi lepiej, czego chcesz, a ja wtedy poślę cię do diabła i obie będziemy miały to z głowy.
Izabela nie wydawała się ani trochę dotknięta. – Będziemy miały to z głowy? Zabawne. Ostry masz języczek, kochanie. Nadawałabyś się nawet na dwór. Szkoda tylko, że Rajmund nie może cię zatrzymać.
– Aha, więc o to chodzi. – Julianna próbowała być tak samo spokojna – i tak samo chłodna jak Izabela. – A czemuż to?
Maska nagle się zmieniła, a Izabela stała się troskliwym i czułym posłańcem, przynoszącym złe wieści. – Mówiliśmy ci już. Rajmund jest jedynym dziedzicem ogromnego majątku. Nie może mieć takiej żony. Plotki zawsze cię dosięgną, nieważne jak głęboko je ukryjesz, nieważne jak Rajmund będzie się starał je zagłuszyć. A wtedy albo skaże cię na banicję, albo wypędzą go razem z tobą. – W głosie słychać było łkanie. – Wiesz, jak szlachetny jest Rajmund. Pojechałby z tobą i spędziłby resztę życia w jakiejś prowincjonalnej dziurze. Król straciłby najcenniejszego doradcę. Całe królestwo by na tym ucierpiało.
– A wszystko to z mojego powodu – dokończyła Julianna. Miała wątpliwości co do szczerości uśmiechu, który wykrzywiał usta Izabeli.
– Nie wierzysz mi.
– Ależ wierzę. Wszystko to, co opisałaś, może się zdarzyć. Tylko że ja nie chciałam wychodzić za twego Rajmunda. – Julianna przyłożyła nożyce i zaczęła ciąć wzdłuż wątku. – Co mnie więc obchodzi jego los?
Izabela stuknęła zakrzywionym paznokciem w stół.
– Spójrz na to, co robisz.
Julianna spojrzała na szkarłatny materiał, który z jakiegoś powodu wydal się ważny Izabeli. – Kroję?
– Kroisz co? – Izabela traciła cierpliwość. Julianna zdumiała się. – Opończę?
Izabela nachyliła się nad stołem. – Dla kogo?
– Dla Rajmunda.
– Jakie to ma być ubranie?
Do Julianny w końcu dotarło i nożyczki ponownie wbiły się w materiał. – Codzienne.
Izabela triumfalnie odrzuciła wyfiokowaną głowę.
– Aha! A co to oznacza?
Julianna nadal zgrywała naiwną. – Nie podoba ci się, że chcę, by Rajmund pracował?
– Nie, nie o to chodzi. – Izabela pacnęła ręką w materiał tuż przed nożyczkami i Julianna zatrzymała się gwałtownie. – Szyjesz ubrania, bo żywisz do niego uczucie.
Julianna wbiła wzrok w wąskie, arystokratyczne palce teściowej.
Izabela ciągnęła z przyganą w głosie: – Chore, szalone uczucie, podobne do tego, o którym śpiewają trubadurzy królowej Eleonory. Nie wpadłam na to, kiedy uszyłaś mu ten paradny kremowy strój – a był piękny, moja droga. Gdybyś się kiedyś chciała ubiegać o posadę na dworze, chętnie cię polecę na szwaczkę jej wysokości.
– Och, dziękuję – odparła Julianna z sarkazmem, który jednak umknął Izabeli.
– Co ja to mówiłam? – Izabela zastanawiała się z ręką na czole. – Ach tak, ubrania. No cóż, nie zdziwiło mnie, że uszyłaś dla niego ten książęcy strój, ale te codzienne szaty cię zdradziły.
Julianna nie musiała tym razem udawać zdziwienia.
– Moja droga, sama zajmowałam się dworskimi szatami Rajmunda, bo po co ma się syna, jak nie do realizacji rodzinnych interesów? Strój musi odzwierciedlać status i pieniądze, by być przepustką do lepszej pozycji i większych pieniędzy. Sama rozumiesz, to część wizerunku.
Julianna rozumiała i czuła obrzydzenie. – Sądzisz, że uszyłam Rajmundowi paradne szaty, by mógł jechać na dwór i uzyskać nowe przywileje. A codzienne ubrania szyję dlatego...
– Żeby mu było ciepło, to proste. – Izabela splotła dłonie i nachyliła się nad stołem. – To widać po grubości materiału i hojności kroju.
– A może – Julianna nie dawała za wygraną – chcę jedynie, by nie rozchorował się i nie umarł, bo to zmniejszyłoby moje korzyści.
– Może – przytaknęła Izabela, nie mogąc wyobrazić sobie innej motywacji. – Może, ale między wami jest też namiętność. I w łożu, i w kłótni.
– To tylko żądza.
– Ach tak, żądza każe ci na niego patrzyć, gdy myślisz, że nie widzi? Żądza wywołuje rumieniec na twoich policzkach, kiedy łapie twoje spojrzenie?
Żądza każe ci nucić przy tkaniu i biec za nim z czapką w dłoni, żeby nie zmarzł?
W Juliannie obudziła się nieznana tęsknota, która wydawała się pochodzić z głębi serca. – To żądza –trwała w uporze. – Nie chcę stracić tak wytrawnego kochanka.
– Twoje zachowanie wskazuje na coś więcej. Nie pęka ci od tego serce?
Ręka Julianny, niczym dłoń skruszonego winowajcy, spoczęła na piersi. – Nie, to żądza – wymamrotała, ale to, co czuła, to ból serca.
– Kochasz go, przyznaj.
Oświetlony przez słoneczne promienie szkarłatny materiał raził Juliannę w oczy. Palce Izabeli wyglądały na nim jak nogi pająka. Nożyczki błysnęły i Julianna uległa pokusie. Z niepewnym uśmiechem cięła dalej, aż Izabela wydała okrzyk bólu. – Skaleczyłaś mnie!
– Owszem. – I kiedy Izabela pobiegła szukać pociechy u Geoffroia, Julianna odeszła od stołu i na chwiejnych nogach ruszyła do drzwi. Stanęła na pomoście, kilka razy głęboko odetchnęła i rozejrzała się po podwórzu. Dostrzegła tylko jedno: Rajmunda. Trzymał wodze młodej klaczy i uczył Denysa obchodzić się z koniem.
Zniszczona brązowa peleryna nie mogła przyćmić blasku męskiej urody. Śmiał się, ale wiatr zaniósł gdzieś jego głos. Był silny i odważny, dobry i mądry, i zbyt lojalny, by mu to wyszło na dobre. Julianna położyła rękę na piersi. Ból tylko się wzmagał. – Owszem, kocham go. A on mnie znienawidzi.
Cały wieczór Julianna była idealną damą. Nie podniosła głosu, nie śmiała się donośnie. Była niezwykle miła dla młodego giermka, Denysa – zatroszczyła się, by miał co jeść i gdzie spać. Poruszała się z wdziękiem, cierpliwie odpowiadała na pytania służących i nawet nie wspomniała, że wyborny posiłek pochodził z prowizorycznego pieca w podziemiu.
Wszyscy domownicy się martwili.
Co tak schłodziło jej temperament? Rajmund oparł łokcie na kolanach i patrzył, jak Julianna wyjmuje z uchwytów pochodnie i podaje Layamonowi do zgaszenia. – Ciągle się gniewa, że dałem ci Bartonhale – wyszeptał do Keira.
– Ostrzegałem cię – powiedział przyjaciel. – Ty traktujesz te ziemie jak wyzwanie, a dla Julianny to jest dom.
Rajmund spojrzał na przyjaciela i zobaczył marsa na czole, pewną oznakę poruszenia. – Przekonam ją, że to moja wina – powiedział.
– Słusznie – odparł Keir. Wstał i przeciągnął się. – Jak nikt potrafisz osłodzić jej humor. A jeśli już ma się gniewać, to wolałbym, żeby gniewała się na ciebie.
Rajmund zachichotał. – Co, ty też się w niej podkochujesz?
Keir spojrzał mu prosto w oczy. – Jak wszyscy.
Odszedł, zostawiając Rajmunda z półuśmiechem na twarzy. – Owszem. Jak wszyscy.
Rozkoszował się nowym uczuciem. Poznał Juliannę, gdy ją porwał, ale ona wzięła wówczas w niewolę jego serce. Nie był tym zachwycony, poczytał to za słabość. Teraz jednak przyszło mu na myśl, że to tylko świadectwo pokrewieństwa dusz.
Służący rozłożyli się na siennikach, otulili kocami i zamknęli oczy. Przygotowaniom do snu nie towarzyszył zwykły zgiełk; wszystkim dał się we znaki smutek pani domu. Julianna nie udała się do sypialni; przysunęła ławkę do ognia i usiadła plecami do Rajmunda. Celowo, tego był pewien. Rozgniewany mężczyzna krzyczałby i klął, kobieta w takiej sytuacji zamykała się w milczeniu, czekając, aż mężczyzna przyjdzie z podkulonym ogonem i przeprosi. Rajmund wstał z potulną miną i poszedł ją przebłagać. Jeśli się nie uda, może zdoła zaciągnąć ją do sypialni i przekupić miłością. Uśmiechnął się, bo ciało zareagowało natychmiast. I tak ją przekupi. Położył rękę na jej ramieniu. – Chodź do łóżka.
Wzruszyła ramionami, strząsając rękę. – Nie chce mi się spać.
Spojrzał uważnie. Faktycznie, nie wydawała się senna. Ani obrażona, ani nawet zła. Wydawała się przerażona.
Przerażona? Tym, że uderzy japo scenie w kuchni? Albo z powodu Keira? Nachylona do ognia, ściskała obandażowaną dłoń i wpatrywała się w żar, jakby liczyła na to, że płomienie zdradzą jakąś tajemnicę.
Dotknął służącego, który leżał przy palenisku, a on posłusznie odsunął się na bok. Usiadł na drugim końcu ławki, jak najdalej od niej. – Mnie też się nie chce spać. – Wyciągnął ręce do ognia. – Przypomina mi to naszą pierwszą noc.
– Dwa księżyce temu. Tyle się od tego czasu zmieniło – wydawała się rozkojarzona – a jednak wciąż jest tak samo.
Potarła bliznę na policzku, a on pomyślał, że już wszystko rozumie. Dobrał słowa z ostrożnością mistrza: – Myślałaś, że wezmę cię siłą.
Zadygotała i spojrzała mu w twarz. Rozpacz, wstyd i strach napełniły oczy, tak jak się spodziewał. Przysunął się bliżej, chciał ją objąć, ale ona krzyknęła: – Nie dotykaj mnie! – Spojrzała na leżące wokół ognia postacie i obniżyła głos. – Nie chcesz dotykać kogoś takiego jak ja.
Cóż za słowa! Cierpiał, kiedy nie mógł jej dotknąć. Pocił się, walczył z demonami, czekał. Conocna miłość nic nie zmieniła, sprawiła tylko, że czuł, jak z dnia na dzień rosną potrzeby, zaborczość i tęsknota. – Lubię cię dotykać – powiedział ostrożnie.
– Nie – potrząsnęła głową. Miedziane włosy fruwały wokół głowy, wydawało się, że nie może przestać. – Zmienisz zdanie, jak tylko się dowiesz.
Odetchnął z ulgą. A więc nie chodziło o wydarzenia dzisiejszego dnia. Postanowił ją wybadać. – Chciałem cię przeprosić za Bartonhale.
Spojrzała rozgorączkowanym wzrokiem. – Bartonhale?
– Za to, że mianowałem Keira nowym kasztelanem.
– Och. – Zbyła go machnięciem ręki. – Nie zmieniaj tematu. Muszę ci coś wyznać.
Odgarnął kosmyk z jej policzka, a ona utkwiła wzrok gdzieś w oddali. Brakowało mu słów. – Najmilsza, nie chcę, żebyś tak cierpiała.
Przycisnęła rękę do piersi i zwiesiła głowę. Wyglądała tak, jakby słuchała wewnętrznego głosu. Sądziła, że to, co odebrało jej nadzieję i radość, jest tak straszne, że on na pewno się od niej odwróci, a mimo to z jakiegoś powodu zdecydowała się mu powiedzieć. Nie wahał się dłużej. – Sekrety kładą się cieniem na duszy. Powiedz mi, a ja poniosę połowę – powiedział ze współczuciem.
Z jej gardła wydobył się dziwny dźwięk – łkanie pomieszane z ironią. – Po co komu taka kobieta jak ja? – odpowiedziała. – A zwłaszcza komuś takiemu jak ty. Królewskiemu kuzynowi z majątkiem i tytułem.
– Aha – wypuścił powietrze. – Widzę, że rozmawiałaś z rodzicami.
– Z twoją matką. Izabelą. – Niemal zakrztusiła się tym imieniem. – To straszna kobieta.
– To mało powiedziane.
– Ale czasem ma rację.
– Co do tego, jak powinno wyglądać moje życie? – Poruszona twarz Julianny kazała mu opanować gniew. – Izabela nic nie wie.
– Wie o rzeczach, o których ty nie masz pojęcia.
Nabrał tchu i zaryzykował: – O gwałcie?
Rozpacz nie była przyjemnym widokiem i Rajmund nie mógł się już powstrzymać. Wziął ją w ramiona i przycisnął tak mocno, że nawet gdyby chciała, nie mogłaby się wyrwać. Wyszeptał: – Widzisz? Wszystko wiem i nie ma to znaczenia.
Wyszarpnęła się, jakby dotyk był torturą. – Nic nie wiesz.
Z podłogi podniosły się głowy, a on odgonił je machnięciem ręki. – To mi powiedz.
– Widzę, że zadawałeś pytania. – Okryła się mocniej szalem. – Tak samo jak matka.
Zacisnął zęby, ale nie odpowiedział.
Oskarżycielskie spojrzenie osłabło, a potem znikło. – Nie, to nie w twoim stylu. Kto opowiedział ci plotki?
– Ty.
Spojrzała na niego szybko. – Niemożliwe. Mówiłam przez sen?
– Zbyt mało śpimy, byś cokolwiek mówiła. – Podniósł jej dłoń, pogładził szorstkie palce i powiódł palcem po dołeczkach i wypukłościach. – Rzucałaś wskazówki, kawałki jednej układanki. Na początku myślałem, że wzięłaś nieodpowiedniego kochanka i cię na tym przyłapano. Ale potem wydało mi się dziwne, że uderzyłaś Feliksa.
– Sam uczyłeś tego Margery – wymamrotała.
– No właśnie. Kobiety nie są z natury agresywne, trzeba je uczyć obrony. – Złapał ją za nadgarstek. – A ciebie kto nauczył?
– Nikt.
– No widzisz. Czyli nauczyło cię życie. Kiedy zobaczyłem, że sir Joseph cię prześladuje, oczekując twej uległości, wszystko stało się jasne.
– Sir Joseph – powiedziała z obrzydzeniem w głosie. – To przez niego się domyśliłeś.
– Nie tylko. – Dotknął miedzianych włosów. – To mi powiedziało.
Zamarła.
– Obcięto je, prawda? – Płomienie nadawały pobladłej twarzy sztuczne rumieńce. – Sir Joseph to zrobił? – zapytał, choć wiedział, że to nieprawda.
– Nie – bezgłośnie poruszyła ustami.
Już wiedział. – Ojciec. Obciął je ojciec, by cały świat wiedział o twym upadku.
Oczy napełniły się łzami. Szept wtargnął w westchnienia śpiących i zagłuszył trzaskanie płomieni. – Ale mnie nawet nie zgwałcono.
Rajmund przyglądał jej się ze zdumieniem.
Rozdygotany podbródek uspokoił się, a ręka z całej siły ścisnęła jego dłoń. – Opierałam się z całych sił i nic mi się nie stało, ale prawda nie miała znaczenia. Ojciec nie chciał mnie słuchać. Mówiłam i mówiłam, a on twierdził, że mi nie wierzy. Że to moja wina. Mówił, że sama się o to prosiłam, bo chodziłam w kolorowych strojach i uśmiechałam do mężczyzn. Kazał mi wyjść za...
– Feliksa?
Spojrzała na niego gniewnie. – Tak, Feliksa. Jest coś, czego nie wiesz?
– Owszem. Dopiero teraz się domyśliłem. Gdybym widział wcześniej... pozwól mi go zabić.
– Nie! – Na twarzy namalowało się przerażenie, kapiąc czerwienią policzki. – Nie warto się przez niego spowiadać.
Innym razem śmiałby się z tak celnego posumowania. – To byłby lekki grzech.
– To tak, jakby winić kij sir Josepha, że rozdziela razy.
– Myślisz, że Feliks był tylko narzędziem?
– Ojciec zawsze chciał, bym za niego wyszła. A ja odmawiałam.
– Ojciec – w głosie Rajmunda dźwięczało potępienie.
– Mógł mnie zmusić. Mógł mnie zamknąć o chlebie i wodzie i bić dopóty, dopóki się nie zgodzę. Ale wtedy musiałby zająć się dziećmi. Służące by go znienawidziły, zapominały o ogniu, podawały niesmaczne jedzenie. Ja byłabym wściekła i on czułby się niezręcznie. Ojciec był człowiekiem, który cenił wygody i przyjemną atmosferę. A więc łatwiej było...
Zakołysała się, trzymając się za brzuch. – Czasem myślę, że ojciec spiskował...
Zaczerpnęła tchu, walcząc z napływającymi łzami. – Mówił, że jeśli nie wyjdę za mąż, ucierpi jego reputacja.
– Jego reputacja? – zapytał z niedowierzaniem, z trudem opanowując gniew. Nie chciał przeklinać zmarłego.
Tu właśnie tkwiło sedno problemu. To nie próba gwałtu zniszczyła Juliannę ani nawet przemoc, której doświadczyła. To niewiara ze strony ojca i podejrzenie jeszcze większej zdrady. Wiedziała, że chciał, by poślubiła Feliksa. Ślepo wierzył w gwałt i upokarzał ją na każdym kroku.
Ale czy to on krył się za porwaniem? Czy namawiał Feliksa do gwałtu, by w ten sposób zmusić ją do małżeństwa? Czy byłby w stanie dopuścić się takiego czynu tylko po to, by postawić na swoim? Cóż za wstrętny sposób wymuszania woli na własnej, jedynej zresztą córce!
– Tak, jego reputacja – powiedziała gwałtownie. – Kiedy powiedziałam, że nie wyjdę za Feliksa, obciął mi nożem włosy. Chciał, by przypominało mu to moją hańbę.
Rajmund poczuł, że ściska mu się serce. Rozumiał więcej niż chciał powiedzieć. Jego również poddano upokorzeniom, o jakich nie śniła większość ludzi, on również przekonał się, że instynkt samozachowawczy jest silniejszy niż wszystko inne. Wyrzekł się swej religii, wychowania, zasad. Chciał podzielić się winą, ale nie potrafił. Jego grzech był większy od jej przewinienia; był pewien, że Julianna zacznie nim gardzić, a pogardy z jej strony nie mógłby znieść. By uciszyć sumienie, odgarnął włosy zza ucha i odwrócił głowę do ognia. Świecący kolczyk przyciągnął jej wzrok. – Zastanawiałaś się kiedyś, dlaczego to noszę?
Podniosła powoli rękę i dotknęła kutego złota.
– Mój pan miał taki kaprys. Chciał, by wszyscy niewolnicy nosili w uchu złote kółko.
– Strasznie duże. Bolało, kiedy je zakładali?
– Wszelkie oznaki niewolnictwa sprawiają cierpienie, a ja wszystkie dotąd noszę. To moja pokuta. – Pogładził jej błyszczące włosy. – A więc rozumiesz, że twój ojciec nie wiedział, co to hańba. My wiemy, co to znaczy.
Dotknęła włosów, jakby upewniając się, czy odrosły, a on pomyślał z zadowoleniem, że właśnie stworzył między nimi kolejną więź.
Ich ręce się spotkały i Julianna uległa. – Po wszystkim ojciec zaprosił do zamku Feliksa.
– Dlaczego wciąż godzisz się na jego wizyty?
– Feliks nigdy nie pojął, jak strasznie się zachował. A ja – zawahała się – nie mogłam sobie wybaczyć. Wydawało mi się, że to moja wina, że jakoś go sprowokowałam.
– To nie twoja wina – powiedział ostro. – Nawet o tym nie myśl. I więcej go tu nie zobaczysz. – Spojrzał na zaciśnięte pięści. – Wydaje mi się, że Feliks już wie, że nie jest mile widziany.
– Nie wiem, co w ciebie wstąpiło, nawet mnie to nie obchodzi. Dziękuję, że wypędziłeś go z mojego życia.
Zabrzmiało to niepewnie, niemal strachliwie, ale z błękitnych oczu wyzierała wdzięczność. Rajmund uzmysłowił sobie, że słyszała o ataku na Feliksa. – Nietrudno było napędzić tej pluskwie strachu.
Rozjaśniła się. – To właśnie zrobiłeś? Napędziłeś mu strachu?
– Oj tak.
– To dobrze, bo tata kazał mi usługiwać mu, jakbym była służącą. Chciał, żebym pojęła ogrom swego grzechu. Mojego grzechu. – Na twarzy malował się smutek. – Własny ojciec mi nie uwierzył.
– Ja ci wierzę.
Patrzyła na niego ze zdumieniem.
– Ja ci wierzę.
– Niemożliwe – powiedziała gorzko. – Jestem tylko kobietą, córką grzesznej Ewy. Mężczyźni tracą przy mnie głowę, nie odpowiadają za swe czyny, bo ich kuszę.
– Już to gdzieś słyszałem. To słowa słabeuszy, którzy nie potrafią panować nad swoimi zachciankami. – Poklepał się po ramieniu. – Zapominasz, że mnie też się w życiu oberwało.
Zaśmiała się histerycznie. – Nie byłam taka mądra, kiedy ten bałwan mnie porwał. Opierałam się, a on powtarzał, że wszystko miało wyglądać inaczej. Pobił mnie tak, że straciłam przytomność. Kiedy oprzytomniałam, byłam sama i wykorzystałam pierwszą okazję do ucieczki. – Pokiwała palcem, jakby mu coś tłumaczyła. – Ale nie zgwałcił mnie, gdy byłam nieprzytomna.
Wściekłość, jaką Rajmund czuł do jej ojca, wcale się nie zmniejszyła. Narosła, połączyła się z nienawiścią, którą czuł do Feliksa. – Jakiego argumentu używali, by zmusić cię do ślubu?
Nie odpowiedziała wprost. – Kiedy mężczyzna bierze kobietę, zostawia w jej ciele ślady. U mnie śladów nie było. Cieszyłam się, że mnie nie zgwałcił. Niemądre z mojej strony, bo i tak mnie poniżył, potraktował tak, jakby moje łzy i ból nie były nic warte. Ale nie chciałam być wiadrem, do którego zrzuca swe nieczystości.
– To nie ma znaczenia. Dla mnie jest ważne, że cierpiałaś. Że straciłaś zaufanie do najbliższych ci osób.
– Sir Joseph też mi nie uwierzył. Twierdził, że powinnam być wdzięczna, że uszłam z życiem.
– Sir Joseph ma wiele na sumieniu – powiedział posępnie Rajmund. Jego ciałem targał tłumiony gniew, ale Juliannie należało się zrozumienie i spokój. – Ale nie mówmy już o nim. Jesteś moją żoną. Spełnieniem wszystkich marzeń. Nieważne co zrobisz, ja cię nie zostawię. I nawet gdyby cię wtedy zgwałcił, nic by to nie zmieniło.
Przypominała sobie o swej misji. – Ale król...
– Świetnie sobie beze mnie radzi.
– Królowa...
– Zawsze może mnie odwiedzić. – Anglia...
– Do diabła z Anglią. – Przysunął się bliżej i pocałował ją w usta.
– Nie możesz...
Jeszcze jeden pocałunek, delikatny jak wiosenna bryza.
– Nie ma sensu... Użył języka.
Odepchnęła go zdrową ręką. – Nie odwrócisz mojej uwagi.
Zabrzmiało to normalnie: niecierpliwie i niemal radośnie. Odetchnął w duchu i podniósł do ust jej palce. Delikatnie powiódł zębami po kostkach. – Chodź do łóżka. Kto wie, może i odwrócę twoją uwagę
– Jeszcze zobaczymy – zastrzegła, ale pozwoliła się uwieść.
Pociągnął ją do sypialni oświetlonej blaskiem świecy. – Poczekaj chwilę – powiedział.
Pokój wypełniała niesamowita cisza i Julianna oplotła się ramionami. Nie udało jej się zniechęcić Rajmunda, lecz nie mogła powiedzieć, że tego żałuje.
A więc wiedział i jej nie odepchnął. Ożenił się z nią, traktował z szacunkiem. Czuła się dziwnie – jak nowo narodzone niemowlę, wolne od gniewu i goryczy. Jak kobieta, która wie, że jest kochana.
Kochana. Zamknęła oczy i skupiła się na tej myśli. Ból serca znikł razem z uciskiem w klatce piersiowej i Julianna czuła, że oddycha głęboko, że może się śmiać do woli. Stanęła na palcach i zakręciła się dookoła, wznosząc tumany kurzu. Musi zarządzić jutro generalne porządki. Wymiecie się z zamku wszystko, co stare. Wszystko zalśni znów nowością. Rzuciła się na łóżko i zakopała w futrach, dokazując jak małe dziecko.
– Proszę, co za widok – Rajmund uśmiechał się chytrze.
Zaniepokoiła się. – Co tam masz?
Odgarnął opończę i jej oczom ukazały się dwa wiadra, po brzegi wypełnione śniegiem.
Euforia Julianny znikła – no, może prawie znikła. – Nie. – Wyciągnęła ręce w stanowczym sprzeciwie.
Uśmiechnął się szerzej i zdjął opończę i kaftan. Rzucił na łóżko lniany ręcznik. – Przecież mi ufasz.
– Tobie?
Flirtował z nią jak parobek ze służącą. – Oczywiście, że mnie. A co, może nie?
Oparła się uwodzicielskim zakusom i powiedziała stanowczo: – Na tyle, na ile ufam mężczyznom.
– To jakiś początek. – Podszedł bliżej i zaczął zdzierać z niej nakrycia.
Nie przyjmował sprzeciwu i dawał jej klapsa, ilekroć protestowała. – Ale psom ufam bardziej.
– Cóż za ostre słowa – powiedział kpiąco. – Próbujesz się mnie pozbyć, a ja tylko chcę twojego dobra.
– Chcesz mnie wykąpać w śniegu. – Wstrzymała dech. Ucząc, że zaprzeczy.
Nie zaprzeczył.
– Nie ma mowy – szepnęła. Na nic się to nie zdało. Cóż mógł znaczyć tak wątły opór? Co więcej, sama nie była pewna, czy chce się opierać. Rajmundowi kąpiel sprawiała taką przyjemność, ubóstwiał śnieg, brodził w nim, bawił się jak dziecko. Śnieżna kąpiel wydawała się symbolicznym oczyszczeniem duszy.
Stanęła na baczność. – Masz moje pozwolenie –powiedziała wielkodusznie.
Uznał, że mu się to należy. Ściągnął z niej suknię i rzekł: – Spodoba ci się, zobaczysz. – Suknia poszybowała do kąta, a w ślad za nią buty. – Kąpiele śnieżne to tradycja, którą moi przodkowie przywieźli z północy. Oczyszczają ciało i duszę. Bluzka owinęła się wokół słupka, a halka poszybowała do sufitu i zahaczyła się o jedną z belek. – Rano się tym zajmiemy – powiedział i zaczął się rozbierać. Nie czuła już chłodu; widok oliwkowego umięśnionego ciała rozgrzewał do czerwoności.
Stanął przy wiadrach i zanurzył w nich obie ręce. Ogarnęły ją wątpliwości. – Rajmundzie?
– Zaufaj mi.
Ten znowu swoje, pomyślała. Sekundę później nie myślała już wcale. Zimno zaatakowało z taką siłą, że krzyknęła. Położył śnieg na jej ramionach, a ona zamachnęła się na niego. Nie trafiła i obróciła się w miejscu z impetem.
Szorował jej plecy. Próbowała się wyrwać, ale chwycił jej nadgarstek i wykręcił tak, że pierś zderzyła się z lodowatym śniegiem.
Straciła dech i nie mogła już krzyczeć. Myl jej ramiona, szepcząc coś, lecz ona nie słyszała. Tarł mocno skórę. Miała wrażenie, że to nie ona reaguje, lecz jej nerwy. Ukląkł przed nią. Zaraz go kopnie.
Nie mogła ruszyć nogami. Wstał po chwili i powiedział radośnie: – Już prawie koniec. – Garścią śniegu umył jej twarz.
Kopnęła go.
– Au! – Rajmund zgiął się z grymasem na twarzy. – Gdybyś była odrobinę szybsza, nie mielibyśmy dzieci.
– Pozwól, najdroższy – nabrała dwie garście śniegu – że uleczę twój ból. Odskoczył, ale za późno. Julianna nacierała go, a jego okrzyk odbijał się echem od belek sufitu.
– Niegrzeczna dziewczynka. – Oczy mu błyszczały, a ona się odsunęła. – Myślisz, że ci się upiecze?
Rozłożyła ręce. – Co mi zrobisz? Natrzesz mnie śniegiem? Podniósł ręcznik. – Skądże. Wytrę cię.
– Dlaczego to brzmi jak groźba? – zapytała głośno. Uśmiechnął się i ruszył w jej stronę. Uciekła do kąta. – Rajmundzie, zasłużyłeś przecież. – Był coraz bliżej.
– Tak jak ty zasłużyłaś na to.
Krzyknęła, gdy złapał ją i rzucił na łóżko. Usiadł na niej okrakiem i zaczął wycierać. Powoli i spokojnie, koncentrując się na częściach, które uznał za ważne.
Kiedy skończył, nie było jej już zimno. Płomienie lizały jej skórę – a może to jego język? – Przez ciebie tracę głowę – powiedziała.
– To dobrze. – Gardłowy głos zawierał obietnicę. – Spełnię twe wszystkie życzenia, i jeszcze więcej.
Trzymała go za włosy, jakby w obawie, że będzie próbował uciec. Nie miał takiego zamiaru. Przysunął się jeszcze bliżej.
– Lubię twoje włosy – powiedział. – Podoba mi się ich połysk. Ich długość.
Pod jego dotykiem goiły się rany.
Dotknął ustami pasma. – Popatrz, mają kolor miedzi. Jak świecą się w blasku świecy.
Rozłożył loki na swojej piersi. Spojrzała w górę. Miedź mieszała się z czernią, żyła swoim życiem. Julianna poczuła, że żyje. Wiedziała, że będzie go kochać, nawet gdy włosy zamienią się w srebro.
Złapał ją za ręce. – Ogrzej mnie. Ogrzej mnie dłońmi.
Puściła włosy i pogładziła jego ramiona. – Jesteś taki piękny – wyszeptała. Niezgrabne słowa, które miały tłumaczyć uczucia płynące z głębi serca. Owszem, był piękny, ale kochałaby go tak samo, gdyby był starym człowiekiem albo elfem z lasu. Dał jej wszystko; był kochankiem i przyjacielem, towarzyszem i przeciwnikiem i dlatego postanowiła być dzielna. Wodziła dłońmi po jego ciele, tam i z powrotem, a napięcie mięśni kazało jej kontynuować wędrówkę.
Patrzył na nią spod wpółprzymkniętych powiek. Kiedy się zawahała, nie wiedząc co dalej, odwzajemnił się z nawiązką. Gładził jej ramiona, dotykał szyi, aż w końcu zbliżył usta do jej brodawek. – Pocałuję cię tutaj.
– Otwartymi ustami? – wyrwało jej się.
– Owszem.
Podniecenie, które czuła za pierwszym razem, nigdy do końca nie opadło. Słowa, dotyk przywróciły wspomnienia o niezwykłej mocy. Podniósł jej pierś do ust i zaczął delikatnie ssać. Język pieścił wrażliwą skórę, ciepły oddech dodawał wrażeń. Julianna zadrżała i zagryzła wargę. Fale zimna i gorąca porwały ciało.
– Powiedz, co lubisz – chciał wiedzieć.
Już kiedyś o to pytał, a ona upierała się, że nic. Tym razem burza wrażeń odebrała jej mowę. Ręce zatrzymały się i Rajmund podniósł głowę.
– Powiedz, co lubisz – powtórzył. – Albo domyśle się sam.
– Proszę. – Tak długo czekała. – Proszę.
– Masz tak długie nogi. – Gładził pośladki, pieścił uda. – Owiń je wokół mnie. Trzymaj mnie mocno.
Objęła go i skrępowanie powróciło.
– W ten sposób, pani mego serca. Obróć się na bok.
Złapał ją za kostki i przekręcił tak, że leżeli na boku. Próbowała położyć się na plecach, ale on ją przytrzymał.
Pieścił ją delikatnie.
Nie wiedziała, co lubi, czego pragnie, czego chce. Bała się własnych reakcji, ale on nie miał zamiaru rezygnować. – Wolisz delikatnie? A może trochę mocniej?
Jęknęła, kiedy przycisnął dłoń do jej łona.
– Powiedz. Skąd mam wiedzieć, skoro ty milczysz?
Pieszczoty sprawiały, że miała wrażenie, iż znalazła się na morzu w bezksiężycową noc. Nie wiedziała, w którą stronę zmierza. Trzymała go tylko kurczowo i patrzyła błagalnie.
– Tego chcesz? – Palec dotknął loczków i wśliznął się do ciepłego wnętrza.
Z piersi Julianny wyrwał się jęk. Zapomniała gdzie jest, fale gorąca sprawiały, że nie widziała go zbyt wyraźnie. Instynkt kazał jej ruszyć biodrami, a Rajmund wciąż pieścił, szepcząc coś słodko. Wyciągnęła do niego rękę.
Zaśmiał się z udręką i złapał za nadgarstek. – Chcesz mnie w środku?
– Tak. – Zaczerpnęła powietrza. – Teraz.
– Jak sobie życzysz, najmilsza.
Miało to zabrzmieć ulegle, ale wcale nie zabrzmiało. A mimo to wszedł w nią od razu.
Julianna zdała sobie sprawę, że to nie tylko pożądanie. Dla niektórych kobiet miłosny akt wiązał się z czymś więcej jak tylko z zaspokojeniem. Wyzwalał uczucia.
A Julianna była taką kobietą. Chciała oddać mu wszystko i kochać go do końca świata.
Dla niektórych mężczyzn miłosny akt był czymś więcej niż rozładowaniem napięcia. Oznaczał posiadanie.
Rajmund był takim mężczyzną. Patrzył na nią z taką satysfakcją, że poczuła ukłucie strachu. Czego spodziewał się po tej nocy?
Poruszył się i przestała się zastanawiać. Wokół kręciła się ziemia, a oni stanowili oś, centrum wszechświata.
Świadomość wyłączyła się, Julianna szarpała się i jęczała, próbując się uwolnić. Trzymał ją mocno, powstrzymywał, zachęcał, aż z bezgłośnym jękiem osunęła się na łoże. Wyrwała się z wirującego kręgu i połączyła z nim w jedność.
– Nigdy cię nie zdradzę – przysiągł. – Ani ty mnie.
– Nigdy – wyszeptała.
Triumfalnie podniósł się na łokciu, spojrzał jej prosto w oczy i napełnił jej ciało swoim nasieniem.
Wrzask wściekłości przeniknął przez drzwi sypialni i obudził Juliannę jeszcze przed brzaskiem.
– Bartonhale należy do mnie!
Sir Joseph? W sali biesiadnej? O tej godzinie? Zamrugała nieprzytomnie, zbierając myśli.
– Chcesz wysłać tam tego przerośniętego bubka?! To ja od lat jestem kasztelanem Bartonhale!
Rajmund przerwał spokojnie: – Keir sprawdzi księgi i da ci sprawiedliwą nagrodę za trudy.
– Oskarżasz mnie o kradzież? – zgrzytnął zębami sir Joseph
– Ależ skąd – ironicznie zaprzeczył Rajmund. – Skąd przyszło ci do głowy, że mógłbym podejrzewać cię o taką podłość?
W ciszy, która nastąpiła, Julianna sięgnęła po koszulę. Podniosła starannie złożoną suknię, ubrała się i niepewnym krokiem wyszła do sali biesiadnej. Przy ogniu widać było cztery sylwetki. Rajmund siedział na ławce, tyłem do płomieni, Layamon i Keir siedzieli po jego bokach, a sir Joseph stał zwrócony przodem do tego trybunału..
– Oczywiście, że nie oskarżyłeś mnie o kradzież.
– Drżał mu głos. – Ale jestem starym człowiekiem. Teraz muszę opuścić miejsce, w którym spędziłem całe życie. Chyba mam prawo wyrażać troskę o Lofts, zwłaszcza że nie jestem pewien, czy... – spojrzał spode łba na Layamona – czy jest w dobrych rękach.
– Czyją decyzję tu kwestionujesz? – zapytał Rajmund. – Lady Julianny, bo mianowała Layamona, czy też moją, bo przyznałem jej rację?
– Nic nie kwestionuję – powiedział ostro sir Joseph. Keir położył rękę na mieczu i starzec dodał: – ...milordzie.
Z miejsca, w którym stała Julianna, widać było wyraźnie, że spowita w cień postać sir Josepha kurczy się w obronnym odruchu. Krzaczaste brwi zmarszczyły się, ale nie mogły ukryć przebiegłości, która wyzierała z wyłupiastych niebieskich oczu. Starzec oparł się na kiju udając, że to z niego czerpie całą siłę.
A może nie udawał. Od lat nosił go ze sobą, by zastraszać innych, czy też podkreślać sędziwy wiek. Jednak przez te wszystkie lata, zupełnie sobie z tego nie zdając sprawy, zestarzał się. Był obecny w jej życiu od zawsze. Kiedy Julianna była małą dziewczynką, gdy jej matka jeszcze żyła, sir Joseph był mroczną postacią kryjącą się gdzieś w cieniu. Gdy umarła, ojciec znalazł w nim towarzysza. Chciała zadowolić owdowiałego ojca? Cóż, odkryła, że musi również wkradać się w łaski sir Josepha. Ale dopiero gdy umarł jej młody mąż, sir Joseph okazał się wrogiem.
A co się działo, gdy ją porwano? Zamknęła oczy i zacisnęła pięść. Nigdy nie wybaczy starcowi wspierania niesprawiedliwych decyzji ojca.
Sir Joseph zaczął mówić i Julianna otworzyła oczy.
– Znam Juliannę od dziecka i dlatego muszę cię ostrzec przed ułomnością jej charakteru. Zawsze była kłamliwą, podstępną dziewuchą o skłonności do nieprzystojnej wesołości i pogańskich rytuałów. Przyjrzyj się jej, panie. Przyjrzyj się uważnie.
– Bo co? – zapytał Rajmund.
– Bo może się okazać, że przyprawi ci rogi. Rajmund zaśmiał się.
Opończa zakręciła się w powietrzu i sir Joseph zwrócił się do Rajmunda. – Chce sprawować władzę, chociaż to nie przystoi kobiecie i ignoruje rady dane z dobrego serca. Zniszczy każdego mężczyznę, który sądzi, że może kontrolować jej ziemie. Uważaj, mój panie, uważaj, bo możesz być następną ofiarą. Umrzesz jak pierwszy mąż lub pęknie ci serce jak ojcu.
Zanim Julianna w swym oburzeniu zdołała się poruszyć, odezwał się Keir: – Sugerujesz, że zabiła męża?
– Nie znamy całej prawdy – odpowiedział sir Joseph.
– I złamała serce ojcu?
– Umarł jako nieszczęśliwy człowiek.
Julianna krzyknęła coś w gniewie, ale Layamon był od niej szybszy. Jego oburzenie sięgało zenitu. – To wszystko nieprawda! Nieprawda!
– Wiemy, Layamonie – powiedział Rajmund uspokajająco, lecz Layamon nie mógł się opanować.
– Jej mąż zmarł na galopujące suchoty. Gdyby lady Julianna nie zajmowała się nim tak troskliwie, odszedłby znacznie wcześniej. A hańbą, prawdziwą hańbą, jest to, że ojciec milady miał tak zimne serce i tak wielką dumę, by w taki sposób potraktować własną córkę. Matka milady musiała się przewracać w grobie, widząc, jak mąż niszczy szczęście dziecka.
– Wystarczy, Layamonie – powiedziała wstrząśnięta Julianna.
Mężczyźni odwrócili się, a ona wyszła z cienia. – Nie mów o ojcu w ten sposób.
– Jak sobie życzysz, milady – zgodził się Layamon potulnie, ale mruknął pod nosem: – Ale to wszystko prawda.
Julianna zignorowała te słowa i zwróciła się do sir Josepha: – Nie wiem, co takiego uczyniłam, by zasłużyć na twoją pogardę.
– Jesteś tak głupia, że nie widzisz nic poza końcem własnego nosa. – Sir Joseph zagryzł dolną wargę spróchniałymi zębami, a potem splunął. – Płaszczyłem się przed tobą całe życie i co mi z tego przyszło? Banicja do lichego zameczku? Degradacja na podrzędne stanowisko?
Keir przerwał mu spokojnie: – Moim zdaniem, Bartonhale nie jest lichym zameczkiem, nie zostałeś też zdegradowany. Nie mam doświadczenia jako kasztelan i twoje cenne rady na pewno mi się przydadzą. Jeśli się zgodzisz...
Utkwiwszy wzrok w Juliannie, sir Joseph zrobił krok do przodu. – Wszyscy słyszeli twój wrzask zeszłej nocy. Co, w końcu znalazłaś mężczyznę, który jest w stanie zaspokoić twoją nienasyconą żądzę? Czy on wie, że jesteś wampirzycą, która wykorzystuje mężczyzn, by potem wyssać z nich życie?
Nie miała już poczucia winy. Wyganiała z domu starego człowieka, owszem, ale sam był sobie winny. Nigdy nie pozwoli, by zastraszał dziewczynki tak, jak zastraszał ją.
Rozwścieczyło go jej milczenie. Stukając kijem o posadzkę, podszedł bliżej. Rajmund wstał, lecz zatrzymał się w pół kroku, widząc, że Julianna potrząsa głową. Sir Joseph wyszeptał: – Przed miejscowymi lordami udawałaś cnotkę, a cały czas zastawiałaś sieci na większą zdobycz. Masz teraz swojego wielkiego pana i obyście dali sobie przyjemność!
– Wielkie dzięki, dobry człowieku – odpowiedziała Julianna wciąż zachrypniętym, porannym głosem.
Protekcjonalny ton wytrącił go z równowagi. – Jesteś pospolitą ladacznicą! Zwykłą dziwką!
Jednym kopnięciem, bez zastanowienia i żalu, Julianna wytrąciła mu z ręki kij i starzec potoczył się do przodu. – Jesteś jak wrzód na dupie – oznajmiła donośnie. – Wynoś się do Bartonhale, zanim zapomnę, że łączą nas więzy krwi i wyrzucę cię na bruk jak zwykłe łajno.
Sir Joseph odzyskał równowagę i ruszył w jej stronę. Rajmund, Keir i Layamon rzucili się jej z pomocą, ale ubiegł ich Denys, który nie wiadomo jak się tam znalazł. – Idź sobie. Zabierz swą wstrętną postać – oświadczył chłopak głosem dźwięczącym młodzieńczym żarem.
Julianna zagapiła się na Denysa, zdumiona niespodziewaną obroną, ale sir Joseph go rozpoznał. – Odsuń się, chłopcze. To sprawa pomiędzy mną a tą kobietą.
– Nie! – Reakcja chłopaka wydawała się trochę niewspółmierna do sytuacji. – Nawet jej nie dotkniesz!
Vaaleska stanęła przed sir Josephem. – Chłopak ma rację.
Również Dagna przysunęła się bliżej. – Zbieraj się, starcze. Twój czas się skończył.
Sir Joseph wyciągał wątłą szyję, by spojrzeć ponad głowy kobiet. Brakowało mu odwagi, by podnieść na nie kij.
Rajmund złapał go za ramię i ścisnął. – Czeka na ciebie zaprzęg.
– Zaprzęg? – wrzasnął sir Joseph. – Jestem rycerzem. Pojadę konno.
– Nie – powiedział Rajmund. – Nie chcielibyśmy, byś zgubił się po drodze do Bartonhale.
Sir Joseph wyprostował się i strząsnął rękę Rajmunda. – Nie zgubię się. Nie tak łatwo się mnie pozbędziesz.
Odszedł chwiejnie, a Denys powiedział: – To diabeł. – Młode oczy płonęły gorączką, którą mógł się zarazić jedynie od starca. Przytulił się do Julianny. – Zagadywał mnie ciągle, oferował rzeczy, które do niego nie należą i kusił tym, co nie jest dla mnie.
Julianna, zupełnie zaskoczona, starała się zapanować nad uczuciem, które wzbudziły w niej długie ręce i wątła pierś. Miała kiedyś męża, który tak ją tulił, ale Denys przypominał raczej syna. Schował głowę w jej ramieniu, szukając pocieszenia w rozpaczy, a Julianna poklepała go energicznie po plecach. – Już sobie poszedł. Zapomnij o nim.
– Tak. – Denys wypuścił ją z objęć. Nie wydawał się ani odrobinę skrępowany, chyba nawet przez chwilę nie przyszło mu do głowy, że jego zachowanie było nieodpowiednie. Wciąż odurzony wydarzeniami poranka, rozejrzał się po tętniącej życiem komnacie. – Zapomnę o pokusie – powiedział. Jego spojrzenie spoczęło na Margery i Elli. – Zapomnę o pokusie.
– Zapomnisz, zapomnisz. – Valeska ścisnęła go za ramię. – Ale najpierw musisz cos zjeść. Na stole czeka chleb z serem, korzenny napar i świeże mleko. Lady Julianna kazała nam cię trochę podtuczyć, a lord Rajmund powiedział, że nie da ci przyzwoitego rumaka, jeżeli ci nie przybędzie pięć kilo. Co, zgłodniałeś?
Wygłodzona twarz wyrostka rozjaśniła się na samo wspomnienie jedzenia. Z ociąganiem ruszył do stołu, żegnając Juliannę wiernym spojrzeniem.
Dagna uniosła krzaczaste brwi. – Idzie tam, gdzie każe mu brzuch. Pójdę do kuchni po więcej jedzenia.
Rajmund mrugnął do Julianny. – Do diaska, znalazłaś nowego obrońcę.
– Tak się zdaje – zgodziła się, próbując powstrzymać napływ uczuć, które wzbudziła w niej niespodziewana obrona ze strony wyrostka. Od początku starała się unikać i jego, i wspomnień, które w niej wywoływał. Wystarczyło, że troszczyła się o to, czy ma się w co ubrać i co włożyć do ust. Przyglądał się, kiedy zaplatała Elli włosy, uczyła Margery szyć i całowała dziewczynki na dobranoc, a jego spojrzenie zdradzało tęsknotę za miłością, jaką może dać tylko matka. Julianna chciała zamknąć przed nim serce, ale musiałaby być potworem, by nie docenić odważnego wystąpienia w jej obronie.
Rajmund śmiał się od ucha do ucha. Zdawał sobie z pewnością sprawę, że opory Julianny zostały w końcu przełamane. – Dobry chłopak z tego Denysa, prawda?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, wtrącił się Keir: – Dobry, ale skrzywiony przez wychowanie. Mam nadzieję, Rajmundzie, że zdołasz go nauczyć, co to jest honor.
Rajmund patrzył na przyjaciela ze zdumieniem. – Lord Piotr mówił, że honoru nie da się nauczyć, trzeba go pokazać. I nawet wtedy rezultaty zależą od ucznia.
Keir wskazał głową na pochłaniającego jedzenie Denysa. – Sądzę, że jest zdolny zarówno do dobra, jak i zła. Napatrzył się, że honor jest czasem trudną sprawą, a on jest niecierpliwy.
– Doprawdy? – powiedział Rajmund jednym tchem. – Jesteś gotowy? Odprowadzę cię i powiesz mi, co wiesz.
– Muszę pożegnać się z lady Julianną. Powiedział to bez wyraźnej emocji, ale Rajmund
spojrzał na niego znacząco. Popatrzył również na Denysa i Julianna zaczerwieniła się. – Zdradź jej swój sekret, Keir. – Rajmund zgiął się w głębokim ukłonie i zebrał się do odejścia.
Keir przechylił głowę. – Nie mam żadnych sekretów.
– A więc o czym tu gadać – odparł Rajmund.
Zaskoczona mina Keira serdecznie ubawiła Juliannę. Po chwili jego twarz się rozjaśniła. – Ciężko go czasem zrozumieć, ale dobry z niego człowiek – powiedział, patrząc za Rajmundem. Położył dłoń na ramieniu Julianny i poprowadził ją do otworu strzelniczego wychodzącego na podwórze. – Pomyślałem, że popatrzymy, jak służący pakują moje rzeczy.
Niedorzeczny pomysł, bo słońce ledwie zdążyło zabarwić na fioletowo kawałek horyzontu, ale Julianna wiedziała, że Keir nie powiedziałby czegoś równie niedorzecznego bez ważnego powodu. Chciał z nią porozmawiać, a ona zgodziła się na to skinieniem głowy.
Palcem wskazującym i kciukiem chwycił za nadgarstek lewej dłoni. Nie po raz pierwszy zauważyła, że pozostałe palce prawej to jedynie kikuty, obcięte do pierwszego stawu. Wzdrygnęła się ze współczucia, a potem jeszcze raz, gdy sobie przypomniała, że stoi przed mężczyzną, którego władzę narzucił jej mąż.
Zwolnił tempa, dostosowując się do jej kroku. – Zanim wyjadę, milady, chciałbym podziękować za tak serdeczne przyjęcie.
Sądziła, że mówi ironicznie, lecz po chwili zmieniła zdanie. Keir nie żywił do niej żadnej urazy, chyba nie leżało to w jego charakterze. – Żałuję, że nie uczyniłam więcej.
– Dla kobiety o twej pozycji ostrożności nigdy za wiele. Jakiekolwiek uchybienia w grzeczności były jedynie instynktownym lękiem przed nieznajomym, i to płci męskiej. Oby wszystkie kobiety były tak rozważne jak ty, pani.
– Oby wszyscy mężczyźni byli tak rozsądni jak ty – odpowiedziała ostrożnie.
Pochylił głowę. – Obawiam się, że to prawda. Wielu mężczyzn używa miecza i tarczy zamiast rozumu, odkrywając często jedną nogą w grobie, że Bóg obdarzył ich zdolnością myślenia.
– Niektórzy nie widzą tego nawet wtedy – powiedziała, myśląc o swoim ojcu. Podeszli do okna i Julianna zorientowała się, że coś jednak widać. Służący rozpalili ognisko, a jedną z postaci, która przeszła obok, był Rajmund. Uśmiechnęła się, słysząc, jak wydaje rozkazy służącym, którzy prędko zabrali się do ładowania wozów.
– Młody człowiek, który używa rozumu, ma szanse na wielkość. – Keir wydawał się smutny. – Rajmund jest takim człowiekiem, a jego wielkość jest rezultatem bolesnego dojrzewania. To on odciął mi palce.
Spojrzała na niego szybko.
– By uwolnić mnie z kajdan. – Zgiął rękę. – Dziękowałem mu za to, ale on płakał.
– Płakał? – Powiedziała to głośno? Czy to miało znaczenie? Chyba nie, bo Keir słyszał nawet rzeczy, których nie potrafiła wypowiedzieć.
– Z pewnością wywnioskowałaś, że byliśmy razem w Tunisie. – Oparł okaleczoną rękę o parapet, a Julianna nie mogła oderwać od niej wzroku. – Poznałem go podczas licytacji na targu niewolników. Nasz pan lubił silnych chrześcijańskich rycerzy, których mógł poddawać najbardziej upodlającej pracy.
– Czy Rajmund też był kowalem?
– By zostać kowalem, trzeba było poddać się procesowi szkolenia. – Pozornie nieznacząca uwaga, a jak wiele mówiła o Rajmundzie, ale też o Keirze.
– Nie chciał współpracować?
Głowa Keira odwróciła się powolnym łukiem. Szczęki zacisnęły się i Julianna zdała sobie ze zdumieniem sprawę, że Keir jest całkiem przystojny. Po prostu nigdy tego nie widziała. Nie widziała, bo Rajmund olśnił ją tak, że wszyscy mężczyźni mogli dla niej nie istnieć. Keir odwrócił się z powrotem do okna i Julianna zapomniała o swym spostrzeżeniu.
– Opluł mnie. Dosłownie mnie opluł, bo się zgodziłem.
Na ustach Keira bawił półuśmiech, ale Julianna nie mogła uwierzyć. – Rajmund cię opluł? – szepnęła.
– Nie znałem dotąd tak twardego człowieka. Powiedział, że woli śmierć od przestawania z niewiernymi. Jednego tylko nie był świadomy, że śmierć jest lepsza od tortur, którym poddawano krnąbrnych rycerzy. Nasz pan pokazał mu parę rzeczy.
– Bił go.
–I to z jaką przyjemnością – powiedział Keir. Okaleczona ręka zacisnęła się na parapecie. – W końcu modliłem się tylko, by Rajmunda jak najszybciej złamał; nie mogłem patrzeć na to ciągłe cierpienie.
Niezdrowa ciekawość kazała jej zapytać: – Co go złamało?
Keir potrząsnął głową. – Za dużo mówię.
– Nie! – krzyknęła
– Powinienem zejść na dół i sprawdzić, czy wszystko zostało zabrane.
Julianna chciała wiedzieć tylko jedno. – Dlaczego płakał?
Zawahał się. – Pytasz o dzień, w którym obciął mi palce? Rajmund zorganizował ucieczkę. Udała się dzięki brawurze, a była taka dlatego, że to on ją zaplanował. Słyszałaś, że porwaliśmy saraceński statek i pożeglowaliśmy do Normandii? – Tak, tak. Mów dalej.
– Podczas ucieczki uwięził mnie łańcuch w porcie. Zacisnął się na moich palcach i choć mogłem je wyszarpnąć, bałem się, że uszkodzę ścięgna całej ręki. A więc poprosiłem Rajmunda, by wziął nóż i odciął zmiażdżone miejsca. Nóż sam wykułem, ale nie był tak ostry, jak być powinien...
Zadrżała.
– ...bo używaliśmy go wcześniej do przecinania lin i otwierania zamków. Mimo że starałem się zachować spokój, Rajmund przekonał się, że nie ma serca do chirurgii.
Ośmielona słowami, uniosła jego dłoń.
Nawet nie drgnął. – Królewski chirurg musiał wyciągać potem odłamki kości, bo Rajmundowi nie udało się ich równo odciąć.
W uznaniu dla hartu ducha Keira wzięła jego dłoń pomiędzy swoje.
– Rajmund uratował ośmiu chrześcijańskich rycerzy, czterech chrześcijańskich marynarzy i dwie kobiety – Valeskę i Dagnę – bez strat w ludziach. Doprowadził wyładowany towarami saraceński statek do chrześcijańskiego portu. Moje palce to niewielka cena za wolność, chociaż on wciąż nie może odżałować ich straty. Wiem, że mówię chaotycznie, ale Rajmund przeszedł długą drogę od chwili, kiedy wpadł w ręce niewiernych. Mnie również niewola odmieniła. Wcześniej nie znałem człowieka, którego uznałbym za godnego moich usług.
– A teraz?
– Teraz oddałbym życie za Rajmunda. – Podniósł dumnie głowę. – Niewola dodała mu siły i uczyniła z niego mężczyznę, lecz jednocześnie nałożyła ciężkie jarzmo na jego duszę. Nie jestem przesadnie uczuciowy, ale chciałbym, by Rajmund był szczęśliwy. Nie tylko zadowolony z życia, ale szczęśliwy. – Odwrócił jej rękę, ukłonił się i odszedł.
Nachyliła się do otworu strzelniczego i czekała. Po chwili zobaczyła, jak Keir pewnym krokiem idzie w kierunku Rajmunda, a ten wskazuje na wozy wyładowane prowiantem i na krzepkie konie w zaprzęgu. Zmrużyła oczy, widząc jak Rajmund wyciąga spod opończy sakiewkę i obficie gestykulując, wręcza ją Keirowi. Wydawał polecenia dotyczące zamku, murów obronnych i, jak sądziła, jej samej. Pieniądze? –zadała sobie pytanie. Czyje pieniądze? Skąd je wziął? I dlaczego dał je Keirowi?
Pytania te pozostały bez odpowiedzi. Rajmund objął Keira, a potem wskazał na najpiękniejszego rumaka, chlubę jej stajni, w najlepszej uprzęży i pod zdobionym siodłem. Najwidoczniej dawał go Keirowi w prezencie – oczywiście bez jej zgody.
Jeszcze wczoraj oskarżyłaby go o kradzież. Dziś westchnęła tylko, dumając nad swoim położeniem. Nic się nie zmieniło. Konflikt między nią a Rajmundem nie został rozwiązany. Wciąż mu się wydaje, że jest panem wszystkich jej ziem, a ona wciąż uważa, że to jej słowo powinno mieć decydujące znaczenie. Mimo wszystko po zeszłej nocy niewzruszony opór trochę się zachwiał. Rajmund przemówił do niej swoim ciałem, otwierając swą duszę i zapraszając ją do środka. Choć obyło się bez słów, sugerował, że razem są znacznie silniejsi niż każde z osobna. Razem nie tylko zadbają o ziemie, ale również je powiększą – i powiększą też rodzinę. Staną się jednym z najpotężniejszych rodów w całej Anglii. I oczywiście Francji. Na twarzy Julianny pojawił się grymas. To samo mówiła jego matka.
Nie wiadomo dlaczego, ziemie i władza nie wydawały się jej dzisiaj ważne. Wystawiła stopy spod długiej koszuli i spojrzała. Były jak nowe. Poruszyła palcami. Niby wczoraj ruszały się i wyglądały tak samo, a jednak dziś były zupełnie inne.
Nie mogła się powstrzymać, by nie wystawić również rąk. I one wczoraj wyglądały i poruszały się tak samo, a dziś były zupełnie nowe. Inne.
Czy to możliwe, że to ona się od wczoraj zmieniła? Że parę prostych słów, śnieżna kąpiel i wyczerpująca miłość – wszystko to razem – stworzyło całkiem nową kobietę? Przyjrzała się sobie, szukając części, które mu wczoraj oddała i odkryła, że na ich miejscu są zupełnie nowe; że ona sama jest inna. Cała i kompletna, ale całkiem inna.
Nieśmiała dłoń dotknęła jej ramienia. – Milady?
Nowa i całkiem inna Julianna stała twarzą w twarz z Denysem. Uśmiechnęła się do niego bez skrępowania, które dotąd towarzyszyło ich spotkaniom.
Zdał sobie sprawę, że coś się zmieniło; przekrzywił głowę jak ptak i przyglądał się jej bystrymi oczyma. Przyszło mu do głowy, że chyba zachował się nieodpowiednio i oblał się rumieńcem. – Milady, chciałbym ci podziękować – zaskrzeczał, a po chwili jego głos przybrał głębszy ton – za dobroć, którą mi okazałaś. Potraktowałaś mnie jak członka rodziny. – Głos znów się załamał i szkarłat na policzkach chłopaka się pogłębił. – Okazałaś dobroć komuś, kto jest jej niegodny.
Oparła się o parapet i ujęła go za rękę. – Jesteś godny tego, by być członkiem mojej rodziny.
Rozpromienił się. – Naprawdę tak uważasz, pani?
– Każdy, kto ma odwagę przeciwstawić się sir Josephowi, zasługuje na mój głęboki szacunek. – Gdy tylko wspomniała sir Josepha, rzucił jej udręczone spojrzenie. – Powiedz mi, co cię trapi – poprosiła.
– Lord Rajmund mówi o honorze. Czy ty, pani, wiesz, co to honor?
Odgarnęła brązowy kosmyk z jego oczu, zastanawiając się, jak powinna odpowiedzieć na to pytanie. Jej milczenie zachęciło go.
– Bo lord Rajmund mówi, że to styl życia. Lord Piotr go nauczył, że mężczyzna, by mógł szczycić się honorem, musi nie tylko szlachetnie postępować, ale też szlachetnie myśleć.
– To się zgadza – powiedziała. – Ale honor łatwiej przychodzi rycerzowi niż kobiecie albo na przykład młodemu chłopakowi. Kobieta czy młodzieniec nie liczą się w oczach króla i prawa i dlatego nasze potrzeby wiodą czasem tam, gdzie rycerz nigdy by nie zbłądził
Kiwnął głową, burząc ulizane włosy. – Czasem myślę, że to niesprawiedliwe.
– Jeśli bałeś się sir Josepha, a mimo to odważyłeś się mu przeciwstawić, to znaczy, że honor wygrał.
– Hm... – Ścisnął jej dłoń i wymamrotał: – Czasem kradnę chleb ze stołu.
W końcu zrozumiała, do czego zmierzał. Chciała go pokrzepić na duchu, dodać mu siły, powiedziała wiec łagodnie: – Bo jesteś głodny?
– Bo mogę być głodny.
Widmo głodu wciąż prześladowało niezdarnego wyrostka. Serce Julianny aż ścisnęło się ze współczucia. – Gdybym ci powiedziała, że możesz brać tyle chleba ze stołu, ile zechcesz, to nie byłaby kradzież.
Rozpogodził się, ale po chwili zwiesił smętnie głowę. – W duchu kradłbym nadal, a lord Rajmund mówi, że rycerz musi mieć czyste serce.
Ach, ten jej doskonały mąż! Julianna pociągnęła Denysa za rękę i kiedy przysunął się bliżej, objęła wyprostowane jak kij od szczotki plecy. – Jesteś tak młody, że twoje serce musi być czyste.
Wyrwał się jej i stanął obok. Dyszał ciężko, a w oczach pojawiły się łzy. – Nie, to nieprawda. Chciałem zabić ojca za to, co zrobił mnie i matce, i nawet ksiądz mówił, że pójdę do piekła. Chciałem sprawić ból ludziom, którzy nie kiwnęli palcem, by matce pomóc, a lord Rajmund mówi, że nie warto chować małostkowych uraz. Nigdy nie będę taki jak on, taki silny i szlachetny. Jest najlepszym rycerzem, jakiego ma król Henryk, i dlatego dostał Lofts i Bartonhale. Jest szlachetny w czynach i myślach, i ma ciebie za żonę, i takie córki jak Margery i Ella. Ja nigdy taki nie będę. Nigdy!
Chciała go przytulić, ale odwrócił się na pięcie i pobiegł do drzwi. Nie mogła patrzeć, jak chłopak dręczy się nierealistycznymi oczekiwaniami. Miała też nadzieję, że jej niemożliwy mąż nie spadnie z piedestału tak szybko, jak szybko się na nim pojawił. I to z wielkim hukiem.
Dygocząc z zimna, Rajmund stał na moście i machał do odjeżdżającego Keira. Gwizdał sobie przy tym melodyjkę, której nauczyli go marynarze podczas radosnej podróży do Normandii. Udało się. Pomógł Juliannie, nie ujawniając swoich sekretów. Zeszła noc była ciężka, ale pokonał pragnienie, by opowiedzieć o swoich błędach. Co by w ten sposób zyskał? Absolutnie nic. Wina była jak ziejąca przepaść – czeluść, która się nigdy nie zamknie. Mógł ją maskować i mieć nadzieję, że Julianna nie domyśli się jej istnienia. I Uczyć na to, że ziemia nie obsunie mu się spod nóg. Jak dotąd miał więcej szczęścia niż rozumu.
W głębi duszy czuł ulgę, że wyekspediował Keira do Bartonhale, zanim ten zdołał wyjawić całą prawdę Juliannie.
Rajmund spojrzał na otwór strzelniczy, przy którym się żegnali. Chyba się nie wygadał. Keir miał ciekawy pogląd na sprawy moralności, uważał mianowicie, że wszystko ma być tak, jak być powinno. Nie zważał na protesty osób, których sprawa dotyczyła i walił prawdę w oczy. To dlatego Rajmund postawił zamek na nogi jeszcze przed świtem pod pretekstem, że może przyjść odwilż. Niebo było czyste, ale na podwórzu wciąż trzymały się resztki śniegu. Na błotnistych drogach utworzył się lód, który, jak mówili miejscowi chłopi, utrzyma się aż do wiosny, umożliwiając podróż. Tak więc namówił Keira, by ten jak najprędzej wyruszył w drogę i przy okazji zabrał sir Josepha.
Rajmund pokrótce nakreślił przyjacielowi podstępny charakter sir Josepha i zasugerował łagodnie, by Keir nie spuszczał go z oka. Nie powiedział – przynajmniej nie głośno – że chciałby, by sir Joseph zawisł na przydrożnym drzewie, ale Keir i tak wiedział swoje. Nawet i on zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później sir Joseph pokaże prawdziwe oblicze.
Rajmund powiedział również, że jak tylko Keir zadomowi się na dobre w Bartonhale, powinien zaplanować najazd na sąsiedni zamek. Lordowi Feliksowi przyda się nauczka. Keir przypomniał mu, że król nie aprobuje prywatnych wojen i nawet jego kuzyn będzie musiał liczyć się z wysoką grzywną za złamanie prawa.
Rajmund uśmiechnął się tylko. – Feliksowi potrzebna jest operacja – powiedział. – Trzeba mu usunąć pewną kłopotliwą część ciała. Gdy będzie już po wszystkim, zostawię go w spokoju, bo nie sprawi już kłopotu mojej pani.
– Ach, tak... – Keir skinął poważnie głową. – W takim razie chętnie ci pomogę.
Rajmund cieszył się z wyjazdu Keira, choć jednocześnie wiedział, że będzie mu przyjaciela brakować. Dlatego podarował mu chlubę stajni Julianny. Rumak był nagrodą, przeprosinami i ślubowaniem wiecznej przyjaźni.
Tosti, który wyciągał w górę koszyk z grudami zamarzniętego błota, zauważył Rajmunda i krzyknął: – Milordzie! – Ruszył niezgrabnie w kierunku swego pana. – Milordzie, dokopaliśmy się tak głęboko, że czuć ogień piekielnych czeluści. Może już przestać?
– Dokopaliście się do skały? – zapytał Rajmund i nachylił się nad wykopem. Dysząc ciężko, kopacze tupali nogami, by pokazać, jak twarde jest podłoże. – Ale to już lita skała?
– Jest całkiem twardo.
Rajmund przyjrzał się brunatnej masie, upstrzonej kawałkami kamienia. – To chyba żwir – powiedział z podziwem. – Prawie się dokopaliście.
Tosti aż podskoczył z radości. – Już dosyć, chłopaki! Koniec kopania!
Rajmund podrapał się po szczecinie porastającej policzek. – No, może odrobinę głębiej – powiedział, a Tosti przerwał swój taniec. – Kopmy, dopóki nie przywiozą kamienia.
– Kamień już tu jest. – Tosti pokazał palcem. Rajmund zrobił parę kroków w stronę bloków piaskowca. – Czemu nikt mnie nie powiadomił?
– Królewski budowniczy był tutaj, kiedy zwożono ten kamień wczoraj rano. Wrzeszczał i złorzeczył w tym swoim dziwnym języku. – Mina Tostiego nie wskazywała na wielki szacunek dla nieszczęsnego Papiola. – Bełkotał coś po swojemu, każąc wyładować kamień tutaj. Może powinniśmy byli zawiadomić cię, panie, ale miałeś tyle na głowie: rodziców, wesele, cały ten zamęt...
Rajmund dotknął wyżłobienia w piaskowcu. – Nieważne. Papiol twierdził, że kamień nie dotrze tu do wiosny. Proszę, ile może zdziałać odrobina uporu.
– Zgadza się, milordzie. Ludzie z kamieniołomu mówili, że ruszyli w drogę jak tylko...
– ... zamarzło błoto – dokończył Rajmund z uśmiechem.
– Tak. I popatrz, jedzie nowy transport. – Wyładowany wóz ciągnięty przez woły piął się mozolnie pod górę.
– Pewnie przez cały tydzień będą zwozić.
– Kopcie przynajmniej do południa – powiedział Rajmund. – Zbierzcie żwir i dokopcie się do litej skały.
Tosti znów skakał z radości. Rajmund ruszył w stronę baszty i wspiął się po drabinie. Wszedł do sali biesiadnej i zauważył, że wszyscy wydają się zadowoleni. Służące grabiły sitowie na klepisku, nucąc przy tym jakieś pieśni, Denys ruszał szczękami z błogą miną, a Julianna zaplatała długie włosy Margery, podczas gdy Ella wierciła się na ławce, czekając na swą kolej. A on sam... Cóż, Julianna czuła się lepiej, a więc on też. Tak, wszyscy są zadowoleni.
Wszyscy, nawet rodzice. Ich zakłamane twarze rozjaśniły się na jego widok. Miał ochotę odwrócić się napięcie i uciec, ale to byłoby tchórzostwo. No i na nic by się nie zdało. Znaleźliby go prędzej czy później, nieważne ile by to kosztowało wysiłku. Już raz gonili go przez morze, nieprawdaż?
– Rajmundzie.
Nie zwrócił uwagi na ojca i poszedł prosto do Julianny.
– Rajmundzie!
Matkę też zlekceważył. Przepchnął się przez służbę i stanął przed uśmiechniętą Julianną.
– Rajmundzie, odkryliśmy możliwość wycofania się z tego fatalnego małżeństwa.
Dźwięczny głos Geoffroia zwrócił uwagę nie tylko Rajmunda, ale wszystkich obecnych. Pogawędki ustały, grabie upadły komuś na podłogę, a Denys głośno odstawił kubek. Ella spadla z ławki i jej nagły lament wtargnął w panującą ciszę, wyrywając Rajmunda z odrętwienia. Odwrócił się i zaciskając w gniewie pięści, ruszył do ojca. Zanim zdążył zrobić dwa kroki, Julianna chwyciła go za ramię. – Nie możesz zabić własnego ojca.
Z trudem się opanował i spojrzał jej w twarz. Gniew wcale jej nie wystraszył. Na świeżo umytych policzkach gościł różowy rumieniec. Jej włosy, wciąż rozpuszczone, mieniły się od blasku. Dał się uwieść. – Czemu nie?
– Bo ksiądz nakazałby ci pokutę na całe lata.
– Może i byłoby warto.
– Pokutą byłaby pewnie – pogładziła policzek z zadumą – całkowita wstrzemięźliwość.
Gniew opadł. – Właśnie uratowałaś mu życie. Nie zabiję go. Ale do diaska! – odwrócił się gwałtownie do rodziców. – Dlaczego chcecie zniszczyć małżeństwo zatwierdzone przez króla?
– Henryk przysłał cię z własnych egoistycznych powodów – powiedziała Izabela.
– By mieć z głowy Walijczyków – dodał Geoffroi.
– Zawsze mu brakuje pieniędzy – ciągnęła Izabela.
– Możemy mu zapłacić, a wtedy przeboleje fakt, że nie postawi na swoim – dokończył Geoffroi.
– Rajmundzie, to puszczalska – powiedziała Izabela z udawanym oburzeniem.
Rajmund zacisnął ręce tak, że kostki mu pobielały.
– Szkoda, że nie wpadliśmy na to wcześniej – Geoffroi był pełen zapału. – Julianna okryła się hańbą przed całym krajem.
– Pamiętaj, pokuta – powiedziała Julianna, gładząc zaciśniętą dłoń Rajmunda.
– Co więcej, ojciec chciał ją wydać za mąż. – Izabela nie miała zamiaru składać broni. – Dał nawet na zapowiedzi w kościele.
– Krążą plotki, że nawet doszło do zaręczyn – dodał Geoffroi.
Julianna zamarła na moment, a po chwili uśmiechnęła się spokojnie. – Nie było żadnych zaręczyn. Nigdy bym się na to nie zgodziła.
– Można się było spodziewać, że to powiesz. – Izabela wydęła pogardliwie usta.
– Czy ksiądz pobłogosławił was na schodach kościoła? – chciał wiedzieć Rajmund.
Juliannie zabrakło słów. – Nie – powiedziała gładkim, aksamitnym tonem.
Rajmund splótł palce z jej dłonią, a drugą ręką objął plecy. – A więc zapowiedzi i zaręczyny nie miały żadnej mocy.
– Oczywiście, że miały – powiedział Geoffroi. – Nie rozumiesz? W tych stronach zaręczyny znaczą to samo co małżeństwo. Moglibyśmy udowodnić, że wciąż jest związana poprzednim ślubem, przypieczętowanym wcześniejszą konsumpcją.
– Nie – odpowiedział Rajmund.
Julianna poczuła ukłucie bólu i złości. Zacisnęła mocno rękę ukrytą w dłoni Rajmunda. – Unieważnić nasze małżeństwo? To niemożliwe.
Geoffroi uśmiechnął się z wyższością. – Cóż mielibyśmy za pożytek z pokrewieństwa z papieżem, gdyby nie można było dostać zwykłego unieważnienia?
Julianna spuściła głowę. Nabrała głęboko tchu, by odzyskać równowagę, a kiedy uniosła z powrotem głowę, wiedziała już, co zrobić. Uśmiechnęła się spokojnie i powiedziała do Rajmunda: – Nie pozwolę ci ich zabić. Ale możesz ich wyrzucić.
Julianna zasłoniła oczy przed ostrym zimowym słońcem i patrzyła jak Geoffroi, Izabela i cała ich świta jadą krętą drogą w dół wzgórza. Ruszyli w stronę wybrzeża, by zdążyć na następny statek do Francji, a ona nie była w stanie wykrzesać nawet krzty żalu. Tuż obok Rajmund zacierał ręce z radości. – Mogę cię o coś spytać? – odezwała się.
– O co tylko zechcesz – odparł promiennie.
– Naprawdę jesteś spokrewniony z papieżem?
Uśmiech znikł z jego twarzy. – Tak, a prorok Mahomet to mój wujaszek – prychnął. – Karol Wielki jest moim bratem, a święty Jan Apostoł najdroższym przyjacielem.
Julianna zaśmiała się z żartu, a Rajmund dodał: – Moja kolej na pytanie. Powiedziałaś, że z sir Josephem łączą cię więzy krwi.
Julianna zawstydziła się, natychmiast zapominając o papieżu. Splotła ręce za plecami i powiedziała jednym tchem: – Nie wiedziałeś? To mój wuj.
– Nie, nie wiedziałem. – Przedrzeźniał ją, udając niewiniątko. – Czemu nic nie mówiłaś?
– Cóż – zaśmiała się z zażenowaniem. – Nie jest to krewny, którym mogłabym się chwalić. To najstarszy syn dziadka z jedną ze służących.
– Bękart?
– Oczywiście, inaczej to on byłby panem tych ziem. Spojrzał na nią przenikliwie. – Zobaczmy, jest twoim wujem... więc nie było możliwości, by cię poślubił.
Zaprotestowała gwałtownie: – Cóż za absurdalny pomysł!
– Wcale nie taki absurdalny. Kiedy ojciec leżał na łożu śmierci, to sir Joseph był faktycznym panem majątku.
Wstrząsnął nią dreszcz obrzydzenia. – Nie mów tak. To byłby straszny grzech. Poza tym, kiedy król przysłał wieści, że przyrzekł moją rękę pewnemu... – urwała szybko.
– Tak? – chciał wiedzieć.
– ...pewnemu dworzaninowi...
– Cóż za takt – pochwalił Rajmund.
– ...sir Joseph wspierał mnie w decyzji, by wszelkimi sposobami unikać tego małżeństwa.
– Twój pierwszy rycerz chciał, byś zbuntowała się przeciw woli króla? Sądziłaś, że robi to dla twojego dobra?
– Nigdy... nie przyszło mi do głowy...
– Tak też myślałem. Twój wuj ma różne ciemne sprawki na sumieniu.
– Jest przeczulony na punkcie swego urodzenia. A przecież to żaden wstyd. Sto lat temu Wilhelm podbił całą Anglię, a przecież tez był bękartem.
– Wiem – odpowiedział Rajmund. – Był moim kuzynem.
Otworzyła usta, namyśliła się i zamknęła je.
Wcale nie chciała wiedzieć, czy mąż jest spokrewniony z pierwszym normańskim królem Anglii.
Ta ostrożność rozbawiła Rajmunda. Objął ją wpół i podniósł tak, że ich twarze znalazły się na tej samej wysokości. Już miała go kopnąć, nie robiąc mu wielkiej krzywdy, kiedy powiedział: – Musimy lepiej się przyłożyć, by w końcu dorobić się dziedzica. Nie możesz się już doczekać, prawda, Julianno?
– Postaw mnie – zażądała dobitnie, a on spełnił jej życzenie, ocierając się o jej ciało. Zaparło jej dech, a Rajmund, jak zwykle czujny, wykorzystał moment słabości.
Dotknął palcem pulsującej żyły na szyi. – Chodź do łóżka.
– Przecież jest dzień.
– Tym lepiej. Będę cię lepiej widział..
– Praca czeka.
– Nie ucieknie.
– Budowniczy.
Zdziwił się. – Budowniczy? – powtórzył.
– Królewski budowniczy – wyjaśniła. – Posłuchaj tylko.
Do uszu Rajmunda dotarł piskliwy jazgot w potewińskim dialekcie, niosący się od wykopu. Poczuł irytację. – O co znów chodzi temu dziwakowi?
– Nie mam pojęcia. – Pokazała palcem na plac budowy. – Ale wydaje mi się, że zaraz się dowiesz.
Papiol i Tosti biegli w ich kierunku, wrzeszcząc w różnych językach i gestykulując przy tym zawzięcie.
W wysokim glosie Papiola pobrzmiewała arogancja. – Milordzie, ten kretyn chyba postradał zmysły. Czy wiesz, co chce robić?
– Co on gada? – Czerwony na twarzy Tosti zaciskał pięści. – Czy nie może gadać po ludzku jak wszyscy?
Papiola poniosły nerwy. Okazało się, że wbrew zapewnieniom coś jednak rozumie. – Ty głupi Angliku. Francuski to jedyny cywilizowany język, a Potewini to jedyny cywilizowany naród – powiedział po swojemu.
Również Tosti wykazał się znajomością francuskiego, do czego przenigdy by się nie przyznał. – Mówisz po angielsku? – zapytał łamaną francuszczyzną.
Papiol podniósł w górę palec i oznajmił dumnie: Nigdy!
Na twarzy Tostiego pojawił się błogi uśmiech. – Ha! No i jak to jest, kiedy się jest głupszym od jakiegoś Anglika? No jak?
Rajmund odsunął się na bok, nie mogąc powstrzymać ataku śmiechu. Papiol bełkotał coś po francusku, a Tosti podskakiwał wokół niego jak zapaśnik gotowy do walki.
– Dosyć! – powiedziała ostro Julianna. – Mówimy tu o moich murach i nie życzę sobie wzajemnych złośliwości i żartów.
Rajmund pokonał rozbawienie. – Lady Julianna ma rację. – Zwrócił się do Papiola. – O co ci chodzi?
Papiol zebrał resztki godności. – Ten idiota sabotuje budowę, milordzie. Bez konsultacji ze mną, królewskim budowniczym, postanowił zarządzić koniec kopania.
Tosti wzruszył ramionami.
– To był mój rozkaz – zaczął Rajmund.
– Twierdzi, że postąpił zgodnie z twoim rozkazem – w tej samej chwili powiedział Papiol
Żaden nie dokończył zdania; stali i patrzyli na siebie. Konsternacja Papiola była widoczna gołym okiem. – Milordzie, to niemożliwe! Aby mur był mocny, potrzebne są solidne fundamenty. Nie dość, że wykop jest zbyt płytki, to nawet nie sięga litej skały. Jak ci mówiłem, na wiosnę będzie łatwiej kopać, a do tego czasu...
– Do tego czasu mur będzie skończony – powiedział gładko Rajmund.
Papiol nie dawał za wygraną. – Milordzie, wysłuchaj mnie.
– Nie, to ty mnie wysłuchaj. – Rajmund schylił się, aż stanął oków oko z Papiolem. – Twierdziłeś, że zimą nie da się kopać. Udowodniłem ci, że jednak się da. Twierdziłeś też, że zimą nie dowiozą kamienia. I tu nie miałeś racji. Dlaczego miałbym cię słuchać teraz?
Papiol zamachał rękami. – Może wcześniej się myliłem, ale tego jestem pewien.
– Czym to grozi? – zapytała Julianna.
Papiol przeniósł na nią swą uwagę. – Mur zawali się, jeśli fundament nie będzie wystarczająco mocny.
– Od razu się zawali? – Rajmund nie krył sceptycyzmu.
– Nie od razu, ale zawali się prędzej czy później. – W napływie gwałtownych uczuć Papiol rzucił się na ziemię, błagalnie wyciągając ręce. – Panie, proszę, musisz mi uwierzyć! – Rajmund odwrócił głowę, a Papiol, wciąż na kolanach, przeczołgał się do Julianny. – Milady, ten mur nie spełni swojej funkcji. Pewnego dnia, może podczas bitwy albo zupełnie bez przyczyny, zawali się. Po prostu się zawali.
Julianna spojrzała niespokojnie na męża. – To królewski budowniczy.
Rajmund skrzyżował ręce na piersi. – To twój zamek. Rób jak uważasz. – Jej zwątpienie wcale go nie uraziło; czuł jednak, że ma do wykonania misję. Był pewien, że zamek można ulepszyć i wydawało mu się, że zna się na rzeczy. Chciał się sprawdzić i nie miał żadnych skrupułów, by przekonać do tego Juliannę, nawet za pomocą nie do końca uczciwych sztuczek.
Stanęła na końcu mostu i spojrzała na wykopy, a potem na swoje ziemie, rozpościerające się hen, aż za horyzont. – To dla mnie ważne. Chcę, by mur był szeroki na trzy metry, miał po dwa otwory strzelnicze na blankach i wieżę na każdym końcu.
Rajmund ruszył ku niej i ujął jej dłonie. – To będzie najbezpieczniejszy zamek w zachodniej Anglii.
– Chcę, by był najbezpieczniejszy w całej Anglii.
– I taki będzie. Moim celem jest chronić ciebie i wszystko, co do ciebie należy. Dałaś mi tak wiele, a ja niczym dotąd się nie odwdzięczyłem. Pozwól mi wybudować ten mur.
Nos miała czerwony z zimna, a miedziane kosmyki wymykały się spod opaski. Przechyliła głowę na bok, ważąc zaufanie do Rajmunda ze swoimi obawami. Czekał w napięciu, a chwila wydała mu się wiecznością. W końcu Julianna rzekła: – Dobrze, rób jak chcesz. Buduj po swojemu.
A więc zaufała mu. Nie było to może stuprocentowe zaufanie, bo odwróciła się na pięcie i ruszyła do zamku w obawie, że zmieni zdanie. Ale i tak było to znacznie więcej, niż się spodziewał po kobiecie, która przy pierwszym spotkaniu zdzieliła go klocem drewna.
– Milordzie. – Zmarszczywszy czoło, Papiol wciąż klęczał na zamarzniętej ziemi. – Milordzie, jaką podjąłeś decyzję?
– Budujemy mur obronny.
– Po pogłębieniu wykopu? – zapytał budowniczy z nadzieją.
– Nie. Natychmiast.
Papiol ukrył twarz w dłoniach i zakołysał się na boki. – To czyste szaleństwo. Jeśli postanowisz zrealizować ten plan, moje sumienie nie pozwoli mi tu zostać. Ucierpiałaby na tym moja reputacja. Wyjadę natychmiast, chociaż boję się morskiej przeprawy w zimie. Proszę cię tylko...
Jego wzburzenie wydawało się tak szczere, że przez moment Rajmund się zawahał. Budowniczy stracił swą wcześniejszą arogancję, ale wciąż był królewskim budowniczym. Może...
– Słyszałeś, co pan powiedział – powiedział Tosti szyderczo. – Zabieraj się stąd. Jesteś jak nadmuchany krowi pęcherz.
Papioł poderwał się na nogi, a duma znikła w jednej chwili. Z ust posypała się wiązanka francuskich przekleństw: – Ty czarci pomiocie! Bezwartościowe kurze łajno! Nie masz o niczym pojęcia. Obrażasz królewskiego budowniczego samą swą obecnością!
– Terę fere – wtórował mu Tosti. Człowieczek nastroszył się jak kogut, a Rajmund
postanowił zignorować wątpliwość, którą Francuz zasiał w jego sercu. Ech tam, pewnie Papiol kupił posadę od Henryka. – Rób, jak uważasz, Papiol – powiedział. – Ja muszę robić swoje.
Tosti uśmiechnął się pod nosem i odszedł napuszony niczym paw. Wątpliwości jednak nie dały się do końca odpędzić. To one kazały Rajmundowi powiedzieć: – Pogłębcie trochę ten wykop, Tosti.
Tosti obrócił się i spojrzał spode łba na Papiola, lecz ten nie zrozumiał albo nie zauważył. Rajmundowi było to obojętne. Rozpierała go duma – oto udało mu się wykonać podstępny plan. Kiedy mur będzie gotowy i Julianna przyjdzie go obejrzeć, chwała przypadnie tylko jednemu człowiekowi – jemu, Rajmundowi.
Jej wdzięczność będzie warta całej tej pracy i wszystkich zmartwień, gdyż zapewni mu wieczny udział w rodzinnym kręgu, tworzonym przez Juliannę i jej córki.
Papiol odezwał się błagalnym tonem: – Milordzie, zastanów się jeszcze.
– Jeśli się pospieszysz, przeprawisz się razem z moimi rodzicami. Oszczędzisz sobie samotnej podróży.
– Z twoimi rodzicami? – Papiol wydawał się dotknięty. – Wysłałbyś mnie z nimi?
– Jadą prosto na królewski dwór – zapewnił go Rajmund.
– Chętnie bym do nich dołączył, mój panie – powiedział Papiol cicho – gdyby nie ten incydent w kuchni.
Rajmund odwrócił się gwałtownie i stanął twarzą w twarz z budowniczym. – Co oni mają z tym wspólnego?
Papiol miał łzy w oczach. – Nic nie wiem, milordzie, ale sam prosiłeś, bym obejrzał piec. Zauważyłem, że ktoś wydłubał zaprawę między niektórymi kamieniami.
– Jesteś pewien?
– Niemożliwe, by stało się to bez udziału człowieka. – Mimo niepewnej miny Papiol wydawał się zupełnie pewny swych obserwacji.
– Ale co to ma wspólnego z moim ojcem? Papiol spojrzał w niebo, a potem na ziemię,
za wszelką cenę unikając wzroku Rajmunda. – Milordzie, twoi rodzice zjawili się w kuchni w tej samej chwili, kiedy zaczął się pożar. Wydawali się niesłychanie zadowoleni z siebie i niezwykle krytyczni w stosunku do twej narzeczonej. – Papiol zadygotał i otulił się cieplej aksamitnym płaszczem ozdobionym futrem. – Coraz zimniej się robi, prawda, milordzie?
Rajmund drążył do prawdy: – Sądzisz, że to ojciec wszystko zaplanował?
– Och, nie chciałbym oskarżać tak wielkiego pana o tak podły czyn – odpowiedział Papiol.
– No tak. – Rajmund rozumiał, że Francuz za wszelką cenę nie chce go obrazić. – Masz rację, zimno się robi. Przenocuj tu dzisiaj, a jutro wyślę cię za rodzicami. Nie musisz z nimi jechać na dwór. Wystarczy, że popłyniesz tym samym statkiem. Zapłacę ci honorarium i oczywiście pokryję koszty podróży.
– Wielkie dzięki, milordzie. – Papiol ukłonił się i odmaszerował w stronę baszty; żałosna, lecz dumna postać.
Rajmund nie zwrócił na to uwagi, bo umysł zajęty miał nowym zmartwieniem. Czy to możliwe, że rodzice podłożyli ogień z nadzieją, że baszta spali się do cna? Straciliby wtedy cały swój dobytek – hola, może wcale nie? Przecież nie rozpakowali nawet ubrań ani sprzętów. Pożar nic by ich nie kosztował; mogli jedynie zyskać.
Rajmund patrzył na rozciągające się przed oczyma ziemie i podobał mu się ten widok. Jeszcze bardziej podobała mu się kobieta, która czekała w zamku. Co takiego powiedział ojciec przed odjazdem na królewski dwór? Powiedział: – Zrobimy wszystko, by zakończyć to małżeństwo. Po prostu wszystko.
Głośno odpowiedział na to wyzwanie: – A ja zrobię wszystko, by to małżeństwo utrzymać. Po prostu wszystko.
Poddaj się, chłopcze. – Ostrzem miecza Rajmund dotknął grdyki roztrzęsionego Denysa.
Denys kiwnął głową i Rajmund cofnął ostrze. – Nie, Denys. Kiedy masz stal na gardle, lepiej się nie ruszaj. Krzyknij głośno: „Poddaję się”. Wtedy pokazujesz, że chociaż zostałeś pokonany, twój umysł wciąż walczy. – Schował miecz do pochwy i wyciągnął rękę do leżącego na ziemi chłopca. – Wstawaj i chodźmy już, bo inaczej dostaniemy tylko suchy chleb i kwaśne wino.
Denys trząsł się ze zmęczenia i Rajmund podniósł go na nogi. Chłopak wydawał się zrozpaczony.
– Czy kiedyś uda mi się ciebie pokonać, milordzie? – zapytał.
– Mam nadzieję, że nieprędko. – Rajmund narzucił na ramiona opończę i podniósł ubranie Denysa. –Kiedy ćwiczysz na zimnie – pouczył – pamiętaj, by zaraz ciepło się ubrać.
Denys otarł spocone czoło. – Przecież mi ciepło, milordzie.
Rajmund rozejrzał się z zadowoleniem. Zbliżała się środa popielcowa i zima trochę odpuściła. Nawet dzisiaj, w dzień świętego Dawida, pogoda zachęcała do prac na zewnątrz, będących pierwszą oznaką wiosny. Dookoła rozpalono ogniska, na których gotowały się kotły z kwaśnym wrzątkiem, a wieśniaczki mieszały w nich wielkimi kijankami, bijąc gotującą się pościel. Julianna zapowiedziała już, że przed Wielkanocą wszyscy rozbiorą się do naga i oddadzą ubrania do wygotowania, lecz ten straszny dzień jeszcze nie nadszedł. Na razie gotowały się tylko okrycia, a Julianna biegała po zamku z włosami zasłoniętymi chusteczką, energicznie wydając polecenia.
Rajmund okrył Denysa opończą. – I tak powinieneś się ubrać. Poprawiłeś się od Bożego Narodzenia, ale dopóki się nie zaokrąglisz i nie nabierzesz trochę mięśni, nie będziesz miał wystarczającej siły do walki.
– To po co mam codziennie ćwiczyć? – Denys podniósł miecz z ziemi.
Rajmund podjął się próby ratowania zranionej dumy wyrostka. – Jesteś dla mnie świetnym partnerem do ćwiczeń.
– Dla ciebie? – Chłopak otworzył szeroko oczy. – Lord Wilhelm z Miravalu twierdzi, że jesteś najlepszym wojownikiem w całej Francji.
Rajmund wybuchnął śmiechem. – W Anglii już nie, co? – Zaśmiał się ponownie. – Wilhelm jest zawsze świadom własnej wielkości.
– Jest wielkim rycerzem, prawda? – zapytał Denys tęsknie i ruszył powoli w stronę zamku, wlokąc za sobą tarczę.
– Nie tak. Musisz dbać o oręż. Daj, pomogę ci. – Rajmund podniósł tarczę. – Tak, Wilhelm jest wielkim rycerzem, a ja byłem jego partnerem do ćwiczeń, tak jak ty jesteś moim. – Spojrzał na chłopaka mądrymi oczyma i dodał: – W twoim wieku byłem znacznie chudszy i miałem mniej siły w rękach.
Denys rozpromienił się i wypiął chudą pierś. – Uważaj tylko na brzuch. Od rany w brzuch długo się umiera, a i sama śmierć nie jest najprzyjemniejsza.
Denys położył ręce na płaskim brzuchu.
– I nie bój się zaskoczyć mnie znienacka. Dlatego właśnie owijamy miecze w szmaty. Jesteś mniejszy i słabszy; musisz nauczyć się wykorzystywać tę przewagę.
– Dziwne – zastanowił się Denys. – To samo mówił mi sir Joseph.
– Sir Joseph? – Rajmund spojrzał krytycznie na podopiecznego. – Kiedyż nim rozmawiałeś?
Denys zaczerwienił się. – Ach, przyszedł do mnie pierwszej nocy na zamku i mówił o... o mojej matce. I moich perspektywach.
Rajmund zdławił pierwszy odruch, by zbesztać chłopaka. Wciąż miał w pamięci żywiołową obronę Julianny i dlatego powiedział tylko: – Korzystanie z przewagi to jedyna rzecz, co do której zgadzam się z sir Josephem.
– Tak, milordzie. – Denys zaszurał nogami, dotknięty łagodnym upomnieniem. – Staram się nie myśleć o tym, co mówił.
– To zwykły intrygant – powiedział Rajmund.
– O nie, milordzie. Jest znacznie groźniejszy – upierał się Denys. – To bardzo zły człowiek.
Nie wiadomo dlaczego Rajmund poczuł niepokój. – Może i tak, ale już go tu nie ma – odpowiedział. Denys podniósł wzrok i Rajmund zobaczył w jego oczach ogień; ogień, który wydawał się znajomy.
– Podziękuj za to świętemu Sebastianowi.
– Tato!
Rajmund zerknął na pomost prowadzący do baszty.
Margery machała rękami. – Tato, mama mówi, że jeśli się nie pospieszysz, poda ci suchy chleb i kwaśne wino na kolację.
Rajmund uśmiechnął się i szturchnął Denysa w bok. – A nie mówiłem?
Denys nie odpowiedział; patrzył na Margery głodnym wzrokiem. Rajmund odkrył w sobie pierwsze przejawy ojcowskiego oburzenia. Margery była dzieckiem, miała zaledwie jedenaście lat, była za młoda do małżeństwa. Jak ten wyrostek śmie patrzeć na nią, jakby była kobietą?
– Powiedz, że już idziemy – krzyknął Rajmund i chwycił Denysa za kark. Ten jęknął, lecz poszedł za Rajmundem do końskiego koryta. Tam próbował się wyrwać, ale za późno. Rajmund zanurzył mu głowę, puścił i czekał, aż chłopak wydostanie się na powierzchnię. Położył ręce na biodrach i przybrał najgroźniejszą postawę. – Nie waż się myśleć o Margery.
Zaszokowany lodowatą wodą i oskarżeniem Rajmunda, chłopak nie próbował nawet udawać niewiedzy. – Milordzie... – wyjąkał. – Milordzie, nie chciałem... Nigdy nie chciałem...
Ojcowska zaborczość osłabła wraz z falą współczucia dla przerażonego wyrostka. Mimo całego bogactwa rodziców Rajmund był tak samo ubogi jak Denys. Wciąż pamiętał, z jakimi upokorzeniami wiąże się dorastanie w biedzie. Zdjął opończę i wytarł włosy chłopaka. – Spójrz na to realistycznie. Nie masz żadnych perspektyw. Kiedy pasują cię na rycerza, zostaniesz najemnikiem, wędrującym po różnych turniejach, od wojny do wojny. Kochaj się w służących, wiele z nich wodzi za tobą oczyma. A Margery to panna z dobrego domu.
Słowa dotknęły Denysa do żywego. – Ja też pochodzę z dobrego domu.
– Wiem, ale jesteś sierotą, nie masz ani majątku, ani ziemi. – Rajmund czuł upokorzenie chłopaka i życzył sobie w duchu, by był inny sposób przekazania brutalnej prawdy. Nie znalazł innego sposobu. – Margery jest poza twoim zasięgiem. Trzymaj się od niej z daleka. Z daleka.
Rajmund czuł taką irytację, że ledwo ruszał ustami. – Znów bałamuci tego chłopaka.
– Kto bałamuci? – Julianna odstawiła koszyk z jedzeniem i podeszła do okna. Na podwórzu Margery rozmawiała z Denysem. Julianna uśmiechnęła się – Szlifuje kobiece sztuczki.
– Nie powinna tego robić.
– Kiedyś się musi nauczyć. Ja też to kiedyś przeszłam. Pamiętam, jakie to było radosne i niewinne. –Spojrzała na niego, a na jej twarzy smutek zmieszał się z wesołością. – Margery musi uczyć się postępować z mężczyznami, a ja wolę, by robiła to pod moim okiem. Nic mu nie będzie.
Rajmund uśmiechnął się ponuro. – Jak to, nic mu nie będzie?
– Oczywiście, że nie. – Julianna ścisnęła go za ramię. – Nie zauważyłeś? Kocha się w niej.
– Zauważyłem – powiedział posępnie. – Jest za młoda na zaloty.
– Prawdziwy tatuś z ciebie – zakpiła. Nastroszył się jeszcze bardziej. – Czuję się jak ojciec.
Poklepała go po ramieniu. – To dobrze, bo Margery się w tobie kocha.
Irytacja zamieniła się w gniew. – Co takiego? – huknął. – Mówiłaś, że ćwiczy sztuczki na Denysie!
Zdumiała ją ta gwałtowność. – On się kocha w niej. Ona kocha się w tobie. To tylko szczenięca miłość, konsekwencja dwóch czynników: wiosny i młodości. Jestem pewna, że jeśli zlekceważymy zauroczenia, znikną same. Denys usłyszy, jak Margery krzyczy na siostrę. Ona zobaczy, jak ty rano drapiesz się po brzuchu. Tego rodzaju miłość znika przy pierwszych oznakach rzeczywistości. Najgorszą rzeczą byłoby rzucić im teraz wyzwanie. To mogłoby zamienić zwykłe zauroczenie w krucjatę, a sam wiesz, z jaką powagą młodzi podchodzą do krucjat.
Wróciła do koszyka, a Rajmund zastanawiał się, czy widzi winę wypisaną na jego twarzy. Tak, rzucił Denysowi wyzwanie. Sądził, że ten podejdzie do tego rozsądnie, tak jak do innych upomnień. Ale uczucia młodzieńca różniły się od umiejętności walki – a może uważał Rajmunda za eksperta w sprawach broni, ale nie miłości. Tak czy owak, Denys był teraz chłodny i zamyślony. Patrzył badawczo na Margery, a Rajmund coraz bardziej wątpił w słuszność swego czynu. – Julianno – powiedział – jesteś pewna co do tej wycieczki?
– Oczywiście. – Wzruszyła ramionami. – Pójdziemy do lasu szukać żonkili i pierwszych oznak wiosny.
Layamon i rycerze będą patrolować mury, a Valeska i Dagna poczekają na nasz powrót w zamku. Ty będziesz ze mną i z dziewczynkami, a oprócz tego służba. Dobrze nam zrobi przechadzka, wszyscy już mają dosyć tych murów. A co do mnie... Kiedyś przecież muszę wyjść.
– Nie chcę, żebyś się bała.
Podbiegła do niego i padła mu w ramiona. – Jesteś cudowny.
Przytulił ją mocno. – Jestem, jestem – zgodził się. Przytulił policzek do jej głowy, chłonąc pociechę i siłę.
Był wędrowcem, który długo nie zaznał słodyczy miłości, a prawdę mówiąc, uważał ją za babskie bajanie. Potem Henryk dał mu Juliannę, a ona, zupełnie nieświadomie, zaczęła kruszyć skorupę, która więziła jego duszę. Rozwścieczyła go odmową małżeństwa; zapragnął pokonać nieznaną panią Lofts.
Rzucił wyzwanie, a ona pozornie uległa. Sądził, że wygrał bitwę, a tu okazało się, że nawet o tym nie wiedząc, pokonała go odwagą i siłą. Przyjęła go do swego serca, dała mu dom, rodzinę i miłość. Pożegnał się obawami i wyprostował się. – Przestań się wiercić, kobieto. Chciałbym ci coś w lesie pokazać.
Podniosła rozpromienioną twarz. – Co takiego?
– Coś, co ci się spodoba – odpowiedział chytrze.
– Podobno wiosną wszystko rośnie, prawda?
Julianna patrzyła z zadowoleniem na swych ludzi. Wykonali swoje zadania, zebrali kwiaty i gałązki i rozproszyli się po lesie, zabawiając pieśniami, tańcem i rozmaitymi grami. Tosti siedział w pobliżu i flirtował ze służącymi. Niespokojny Denys oparł się o drzewo.
Fayette i dwie inne służące śpiewały rubaszną przyśpiewkę o zwyczajach godowych ptaków, tchórzy i innych zwierząt zamieszkujących las. – Słuchając ich – Rajmund mruknął do Julianny pakującej właśnie resztki posiłku – można by pomyśleć, że zwierzęta nic innego nie robią, jak tylko baraszkują.
– Dziewczęta chcą pewnie zainspirować absztyfikantów – odpowiedziała Julianna.
– Ładna kobieta z tej Fayette. – Rajmund przyciągnął kolana do piersi. – Absztyfikanci nie powinni mieć z tym problemu.
Julianna pacnęła go po ręce. – Masz nie patrzyć na inne kobiety.
– Jak mogłem nie zauważyć? Przecież pierwszego wieczora na zamku praktycznie wepchnęłaś mi ją w ramiona. Musiałem się przyjrzeć, z czego rezygnuję.
Zapomniała o tym. Mruknęła coś pod nosem.
– Aleja mierzyłem wyżej. – Rajmund pociągnął ją i posadził sobie na kolanach. – I dlatego czekałem na ciebie.
Ludzie dookoła radośnie wyszczerzyli zęby, trącając się ukradkiem łokciami. Tosti powiedział: – To, że się ma jedną jabłonkę, nie oznacza, że nie wolno patrzeć na inne jabłka. Prawda, milordzie?
Julianna przechwyciła porozumiewawcze spojrzenie obu mężczyzn i podniosła głowę. – Nie życzę sobie takiego zuchwalstwa od ciebie, Tosti. – Odwróciła się szybko, by przyłapać Rajmunda na uśmiechu. – Ani od ciebie, milordzie.
Zanim zdążyła się zorientować, już trzymał ją w objęciach i używał najbardziej podstępnej broni, by skruszyć jej urazę. Kiedy wreszcie dotknął ustami jej ust, Julianna zamknęła oczy i zastanawiała się tylko, czy śmiechy i okrzyki zachwytu przeznaczone są dla śpiewaczek, czy też dla nich.
– Sądzę – powiedział jej do ucha – że to powinnaś zobaczyć. Margery i Ella wykonują akrobatyczne sztuczki.
Podskoczyła w miejscu i spojrzała na córki. Między dwoma drzewami rozpostarto linę i Ella – jej Ella! –po niej szła. Cóż, szła to może niewłaściwe słowo. Dziewczynka balansowała, stawiając nogę za nogą. Rajmund zasłonił ręką usta Julianny, zanim zdążyła zaprotestować. Dopiero wtedy zauważyła Margery, żonglującą trzema pomarszczonymi jabłkami i jedzącą jedno z nich. Opadła bezwładnie na Rajmunda.
Zamkowa służba siedziała cicho, patrząc na dziewczynki z napięciem, które zdradzało ogromną sympatię dla nich i ich wyczynów. Wszyscy chcieli, by im się udało. Raz Ella niemal nie upadła – w ostatniej chwili zdążyła chwycić się gałęzi. Margery raz upuściła nadgryzione jabłko. Nachyliła się, by je podnieść, nie przestając żonglować pozostałymi dwoma. – Uff, niewiele brakowało – powiedziała.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a Rajmund zabrał rękę z twarzy Julianny. Elli udało się dojść do końca; zeskoczyła na ziemię, witana olbrzymim aplauzem. Julianna biła brawo głośniej niż wszyscy, a po chwili wyściskała dziewczynki. – Wspaniale, moje kochane! Jestem pod wrażeniem. A teraz do zabawy. Dość na dziś przedstawień.
– Pobawmy się w chowanego – zaproponował Tosti. Zewsząd słychać było głosy sprzeciwu i w końcu zorganizowano grę w piłkę. Julianna znów zwróciła się do Rajmunda.
– Kto nauczył moje dzieci takich sztuczek?
– Valeska i Dagna. – Rajmund rozłożył bezradnie ręce. – Nie zgadłaś, kim są?
Potrząsnęła przecząco głową.
– Każdej krucjacie towarzyszyli rozmaici poszukiwacze przygód. Wędrowni krawcy, księża, kucharze i znachorzy, no i artyści przeróżnej maści. Pochodzili z rozmaitych krajów, grali przedziwną muzykę, śpiewali w przedziwnych językach. A niektórzy – poklepał ją po czole – robili akrobatyczne sztuczki.
– Aha... – Julianna już rozumiała. – Kiedy krzyżowcy dostali się do niewoli...
– Tak, każdy krawiec, kucharz, ksiądz i artysta został sprzedany, tak samo jak ja. Nasz pan cenił Valeskę i Dagnę za to, że potrafiły go rozbawić, no i za umiejętności leczenia. Dzięki temu oszczędziły skórę, w przeciwieństwie do mnie. To dzięki nim żyję, chociaż wtedy je przeklinałem.
– Pomogłeś im uciec z wdzięczności za uratowanie życia.
Spojrzał na nią ze zdziwieniem, które przeszło w rozbawienie. – Ależ skąd. Bez nich nie wspięlibyśmy się na saraceńskie mury. One nas zabezpieczały; mocowały też liny na statek. To one nam pomogły.
Julianna otworzyła usta ze zdziwienia, a Rajmund zamknął je dotknięciem palca. – Będę musiała odnosić się do nich z większym szacunkiem – powiedziała.
– Ale najpierw je ukatrupię za to, że uczą dzieci niebezpiecznych sztuczek.
Ziewnęła, na co Rajmund zasugerował: – Połóż się na chwilę i odpocznij. – Klepnął się w kolana, a ona spojrzała z ciekawością. Potrząsnął przecząco głową.
– Nic z tego. Odpocznij.
Zrobiła rozczarowaną minę i położyła głowę na jego kolanach. Zamknęła oczy i drzemała do chwili, gdy przytknął jej do nosa żonkila. Obudził ją intensywny, zwiastujący wiosnę zapach. Otworzyła oczy –płatki były tak blisko, że widać było każdą aksamitną żyłkę. Musnęły jej usta i Julianna poczuła słodycz pieszczoty. – Mmm... – westchnęła i zadała niepotrzebne pytanie. – Spałam?
Rajmund zaśmiał się. – Oj tak. Musimy iść, zaraz będzie ciemno.
Nie chciała nigdzie iść. Wydawało się, że kiedy spała, wiosna rozkwitła jeszcze bujniej, ale jej uroda i tak nie mogła się równać pięknu pochylonej nad nią twarzy Rajmunda. Dotknęła jego policzka, a on ujął jej dłoń i pocałował każdy palec.
– Tylko jednej rzeczy mi dziś brakowało – powiedział ochrypłym głosem, który przypomniał jej łoże i ich spocone ciała. – Prywatności.
– Dziś w nocy – obiecała.
– Trzymam cię za słowo. – Wstał, wyciągnął się i zawołał służących.
Przybiegli natychmiast. Ella siedziała Fayette na barana, zanosząc się od płaczu. – Gdzie jest Margery? Obiecała, że się ze mną pobawi i wcale nie przyszła.
– Musi gdzieś tu być. – Julianna zmarszczyła czoło i rozejrzała się dookoła. – Jakoś jej nie widzę. Czy ktoś wie, gdzie moja córka?
Służący szeptali coś między sobą i potrząsali głowami. W końcu odezwała się Fayette: – Ostatni raz kiedy ją widziałam, rozmawiała z Denysem.
– Rajmundzie. – Julianna chwyciła go za ramię i potrząsnęła. – Znajdziemy ich. Pewnie zbłądzili.
– Przeszukać las – polecił Rajmund. – Zobaczymy, co znajdziemy.
Niepokój w jego głosie udzielił się służącym, którzy rozbiegli się pośpiesznie. Krzyknął za nimi jeszcze: – Żwawo się ruszajcie, bo zaraz będzie ciemno. – Spojrzał na Juliannę i w świetle gasnącego dnia jego skóra przybrała szary odcień, a na czole pojawiły się zmarszczki. Po raz pierwszy wyglądał na trzydzieści pięć lat.
Zaniepokoiło ją to. – Czego się obawiasz?
– Są sami. Wkrótce zapadnie noc. Te lasy są pełne dzików i wilków.
– Powiedz prawdę – zażądała.
– Zrugałem Denysa, że się podkochuje w Margery i chłopakowi wyraźnie się to nie podobało. Boję się...
– Najświętsza panienko – przerwała mu Julianna, przypominając sobie rozmowę z Denysem, w której chłopak wyrażał swój niekłamany podziw dla Rajmunda. – Spadłeś z piedestału.
– Co takiego?
– Uważał, że nigdy nie dorówna ci szlachetnością. Twierdził, że jest beznadziejny. Więc skoro tak już musi być, to czemu nie... porwać Margery. – Zobaczyła potwierdzenie swoich słów w jego twarzy i opanowała napływającą panikę. – Nic jej nie zrobi – powiedziała, chcąc dodać otuchy i Rajmundowi, i sobie. – To dobry chłopak, tylko trochę zagubiony.
– To szalony, chciwy dzieciak – powiedział Rajmund. – Porwał ją wyłącznie dla własnych korzyści. Jestem tego pewien. Teraz już wiem, że coś było nie tak, że czegoś mi nie mówił, ale byłem zbyt zajęty innymi sprawami...
Chwyciła go za rękę. – To nie twoja wina.
– A czyja? Do mnie należy troska o bezpieczeństwo na twoich ziemiach. Zwłaszcza bezpieczeństwo naszych dzieci.
Naszych dzieci, powiedział. Naszych dzieci. Starła łzę z policzka. – To moja wina. Mówiłeś, że nie powinna z nim igrać, aleja myślałam, że to niewinne zabawy.
– Nie, to moja wina – upierał się.
– To nasza wspólna wina.
– Dobrze już, wspólna. – Ruszył po konia. – Jadę ich szukać i nie wrócę, dopóki nie znajdę.
Złapała go za ubranie. – Po ciemku nie odnajdziesz tropu, a jazdą po leśnych ścieżkach dodatkowo go zmylisz. Wyślemy Tostiego.
– Tostiego? – zapytał Rajmund w osłupieniu. – Zwykłego kopacza?
Uśmiechnęłaby się, gdyby tylko mogła. – To mój naganiacz i tropiciel. Pochodzi z rodziny o długich tradycjach. Jego ojciec znalazł mnie, kiedy uciekłam od Feliksa. Pomógł mi doprowadzić się do porządku i wysłał mnie do ojca. Tosti i Salisbury na pewno znajdą Margery.
– Już pamiętam. – W głosie Rajmunda słychać było powątpiewanie. – Ale...
Jak na komendę Tosti ruszył w ich stronę. Nie był to już zamkowy wesołek; przed nimi stał odpowiedzialny, świadomy swej wartości człowiek. – Milady, czy mam za nimi wyruszyć?
– Oczywiście – powiedział krótko Rajmund. Julianna podniosła rękę. – Rób, jak uważasz. Jeśli chcesz sprowadzić ojca...
Tosti zapiął pas. – Z ojcem pójdzie szybciej. Już wysłałem po niego ludzi.
– Doskonale – pochwaliła go Julianna. – Salisbury ma nos jak pies myśliwski.
– Nawet jeśli brak mu dawnej energii. Ma już swoje lata. Zaczynamy natychmiast, milady. – Tosti zerknął w niebo. – Wkrótce pełnia.
– Pójdę z wami – powiedział Rajmund stanowczo.
– Nie, milordzie, za pozwoleniem – powiedział Tosti błagalnie. – Pozostaw poszukiwania tym, którzy się na tym znają.
– Mógłbym wam pomóc – upierał się Rajmund.
– Milordzie, tylko byś nam przeszkadzał. – Nie zastanawiając się nad olbrzymią różnicą pozycji społecznej, Tosti poklepał Rajmunda po ramieniu. – Ty nie będziesz tropić, my nie będziemy walczyć.
Rajmund poddał się po chwili.
– Kiedy znajdziecie ślad, wyślijcie wieści. Tymczasem wrócimy do Lofts i przygotujemy się do podróży. Jeśli znajdziecie Margery – Julianna zaczerpnęła głęboko tchu – dajcie znać tak szybko, jak to tylko możliwe.
– Jak to nie możemy? – Valeska pomagała Rajmundowi założyć metalową kolczugę, która osłaniała pierś i plecy. W grobowej ciszy, jaka panowała w sali biesiadnej, jej glos dudnił niczym dzwon. – Zawsze z tobą jeździmy.
Rajmund potarł zaczerwienione z niewyspania oczy. Przez całą noc nie zmrużył oka, a teraz jeszcze te dwie staruchy zawracają mu głowę. – Będzie szybciej, jeśli pojadę sam.
– Jadę z tobą – powiedziała Julianna.
Zaklął w języku, który, jak sądził, dawno zapomniał.
– Nie mów do mnie pogańskim językiem. Jadę z tobą.
Przyjrzał się żonie. Wyglądała lepiej niż się spodziewał, zważywszy na wydarzenia poprzedniego wieczora. Całą noc leżeli w łożu, ramię przy ramieniu, tak samotni, że mogliby być oddzielnie. Kiedy w zamku zjawił się Salisbury, bez słowa podnieśli się z łóżka, gotowi do drogi.
Bezzębny mężczyzna zwrócił się do Rajmunda. – Nie znaleźliśmy ani Margery, ani chłopaka. Za to doszliśmy do miejsca, w którym widać było ślady walki. – Stał przed paleniskiem, miętosząc w dłoniach kapelusz.
Kawałek od miejsca, w którym jadła służba. To oznacza, że panienka nie miała pojęcia co do jego zamiarów. Mój syn tu czeka. – Odwrócił głowę do Julianny. Patrzył w powietrze, mówił do powietrza, ale otucha skierowana była do niej. – Nie było żadnych śladów krwi.
Rajmund spojrzał na Juliannę i serce mu zamarło.
Jego delikatna żona miała minę twardą i zawziętą, tak jak przywódca w pojedynkę szykujący się do bitwy. Zawiódł jej zaufanie. Poczuł, że już na niego nie liczy. Słowa o wspólnej winie były tylko przykrywką – mimo swych obaw powierzyła mu bezpieczeństwo zamku i teraz musiała tego gorzko żałować.
Poza tym, czy naprawdę był jej potrzebny? Miała dzieci, miała ziemie, jadło i ubrania dla służących. Nie był wiele wart jako mąż i łudził się, że da jej chociaż bezpieczeństwo.
Poniósł porażkę.
Miał szansę naprawić błędy i nie chciał, by ktoś mu w tym przeszkodził. Przytroczył miecz do pasa i powtórzył: – Idę sam.
Julianna zwróciła się do kobiet: – Proszę, zostańcie ze względu na Ellę. Jest do was tak przywiązana, a ja nie chcę, by obudziła się sama.
– To Layamon jest od obronności – wykłócała się Dagna
– Będzie patrolował mury wraz z całą drużyną. – Rajmund wyczarował w swoim głosie nutkę grozy. – Ktoś może usłyszeć o porwaniu Margery i wykorzystać szansę najazdu na zamek. Dlatego musicie tu zostać.
Salisbury był wyraźnie zawstydzony obecnością kobiet. – Nierówny teren. Nie dla delikatnych dworskich dam.
Valeska żachnęła się. – Delikatnych, też coś. – Spojrzała na Dagnę. – Pochlebia mi to, a tobie siostro?
Zmęczenie dodało Rajmundowi cierpliwości. – Opóźniałybyście drogę.
– Ja nie będę opóźniała – powiedziała Julianna.
– Nigdzie nie jedziesz. – Rajmund nie dawał za wygraną.
– A właśnie że jadę.
Męska decyzja, przekonał się Rajmund, jest niczym w porównaniu z uporem stroskanej matki. Jeszcze przed świtem wyjechali na most. Kompletną ciszę przerwał zdumiony okrzyk Rajmunda: – Julianno, nie masz psów gończych.
– Nie mam. U schyłku życia ojciec już nie polował. Utrzymanie psów było drogie, więc je sprzedałam i nie kupiłam nowych. – Zboczyli z traktu i wjechali do lasu. – Do lata trzeba kilka kupić. Będą ci towarzyszyć w polowaniu.
No tak, pomyślał Rajmund. Przekupstwo. Żeby mąż fajtłapa miał się czym zająć. – Przydałyby się dzisiaj.
Przytaknęła. – To jeszcze jeden powód.
Dojechali do polany, na której miała miejsce szamotanina, lecz nie było tam żywej duszy. Rajmund zatrzymał konia przy kręgu podeptanej trawy i zwrócił się do Salisbury’ego: – Gdzie ona jest?
– Nie wiem. Musieli pójść dalej.
– Po ciemku? – zapytał Rajmund, ale Julianna go uciszyła.
Stary tropiciel wydawał się zmartwiony. Kiedy się trochę rozjaśniło, przyjrzał się ziemi uważnie. – Dziwne – powiedział i zmarszczył czoło. – Ktoś tu był od mojego odjazdu. Dużo ludzi. Na koniach.
– Na jakich koniach? Pociągowych? – zapytał Rajmund z napięciem.
– Dużych koniach. Rycerskich. A ten odcisk kopyta już widziałem. – Uklęknął przy śladzie, który dla Rajmunda był prawie niewidoczny. – To koń ze stajni milady.
– Niemożliwe – powiedziała Julianna. – Nikt nie opuszczał w nocy zamku. Koń nie może pochodzić z mojej stajni.
Zerknął jeszcze raz. – A jednak – powiedział stanowczo. – Przyłożył nos do ziemi i zaczął węszyć, zupełnie jak pies gończy.
Rajmund w końcu nie wytrzymał. – Co robisz?
– Krew.
Jedno krótkie słowo, a w Juliannę i Rajmunda jakby trafił piorun.
– Czyja krew?
– Gdzie?
– Świeża. – Starzec wciąż węszył, zdradzając coraz większy niepokój. – Tego tu wczoraj nie było. Szkoda, że nie ma ze mną syna. Ma lepszy nos. Podjąłby trop. – Podniósł coś z ziemi i głos mu zadrżał: – Matko Przenajświętsza, a co to takiego?
Trzymał sznur z dwoma krwawymi węzłami. Rajmund poluzował nóż przytroczony do pasa, czując jak ciarki przechodzą mu po grzbiecie. Miał wrażenie, że jakieś złe moce ich obserwują, przyglądają im się z pobliskich drzew. Salisbury wczołgał się w krzaki. Rajmund zsiadł z konia, a Julianna natychmiast poszła jego śladem.
Złapała go za ramię. – Poczekaj. – Mówiła szeptem; atmosfera grozy udzieliła się i jej. – Nie zostawisz mnie samej w tym strasznym miejscu.
Właśnie dlatego chciał, by została na zamku. Teraz będzie musiał się o nią martwić, zamiast zajmować ważniejszymi sprawami. Na wyrzuty było jednak za późno. Julianna wydawała się przerażona myślą, iż mogłaby zostać sama w miejscu, które okazało się dla kogoś tak pechowe. Tylko dla kogo? Może dla Tostiego? – No to chodź.
Zgięci wpół szli za Salisburym, a cienka strużka krwi wskazywała im drogę. Rajmund miał wrażenie, że czuje jej zapach. Zapach krwi, zapach strachu, a może jednego i drugiego.
Salisbury przebijał się przez krzaki, mrucząc do siebie: – Zły zapach. Niedobre przeczucie. ObyTosti...
Urwał nagle. Rajmund rzucił się do przodu. Jedno spojrzenie potwierdziło przeczucia: na zielonym mchu leżało ciało Tostiego. Rajmund nachylił się, zasłaniając Juliannie widok. – Nie patrz tam. Wracaj na polanę – polecił.
Z ust Salisbury’ego wyrwał się dziki, chrapliwy okrzyk. Julianna chciała odepchnąć Rajmunda na bok. – Mogę pomóc.
Rajmund popchnął ją. – Torturowano go przed śmiercią.
– Salisbury – zaczęła.
– Salisbury na pewno nie chce, byś tu była w takiej chwili. – Zawahała się, a on kuł żelazo póki gorące: –Ja się wszystkim zajmę. Wracaj.
Wbrew sobie posłuchała. Stary tropiciel był dla niej dobry, pomógł jej w chwili rozpaczy, a ona była mu winna to samo. Ale Rajmund miał rację, Salisbury nie chciałby, by widziała go w takim momencie. Był to człowiek dla którego okazywanie uczuć oznaczało słabość. To tłumaczyło małomówność w jej obecności: wspomnienie jej załamania i własnego miłosierdzia wydawało się go zawstydzać
Zrozumiała, skąd wzięły się węzły na sznurze. Skoro morderca zacisnął sznur na głowie Tostiego, węzłami na oczach nieszczęśnika, to... Zachwiała się, w ostatniej chwili chwytając za gałąź. W ustach poczuła gorycz. – Margery – szepnęła.
W pobliżu krążą mordercy, a jej córka błądzi po lesie z nieodpowiedzialnym wyrostkiem. Naśladując
Salisbury’ego, przeszukała brzeg polany w nadziei, że odnajdzie jakieś ślady.
Nic nie było widać. Zdeptana trawa i połamane gałęzie mówiły jednak wyraźnie, że jechała tędy cała drużyna jeźdźców. – Rajmundzie! – krzyknęła. – Rajmundzie!
Rajmund, a za nim Salisbury, przybiegli natychmiast. Julianna już siedziała w siodle. – Gonią moją Margery. Musimy jechać.
– Owszem, musisz jechać – zgodził się ponuro. – Z powrotem do zamku. Kiedy wyruszyliśmy, szukaliśmy Margery i Denysa. Teraz ścigamy morderców. Nie wiem, co im Tosti powiedział przed śmiercią, ale zakładam, że porwali dzieci dla okupu.
Nachyliła się nad końskim grzbietem. – Nie rozumiesz. Jestem jej matką. Nie mogę wracać do zamku.
– Ktoś musi jechać po Layamona. Bez broni i w pojedynkę nie wygram z całą drużyną.
Rozsądny argument, poparty przenikliwym spojrzeniem zielonych oczu, skruszył upór Julianny. Istotnie, ktoś musi jechać po pomoc.
– Ja pojadę. – Po raz pierwszy Salisbury spojrzał jej prosto w twarz i mówił tak wyraźnie, że nawet Rajmund z łatwością zrozumiał. – Jedź z lordem Rajmundem, milady. Wyrwijcie dzieci z rąk tych złoczyńców. Ktoś, kto tak skrzywdził mojego syna, jest zdolny do gorszych rzeczy wobec bezbronnej dziewczynki.
Rajmund zacisnął zęby. – Trzeba go pochować.
Starzec zmierzył się z nim spojrzeniem. – Nigdzie nie ucieknie. Zabierz ze sobą panią. Ja pójdę po Layamona.
Rajmund wybuchnął gniewem. – Na Boga, Salisbury, przecież to kobieta. Nie dla niej są bitwy.
Salisbury znów spojrzał mu prosto w oczy. – Jest silna. Zaufaj jej, milordzie.
Rajmund zmrużył oczy i wycedził: – Jeśli dama mego serca życzy sobie mi towarzyszyć, to oczywiście muszę się zgodzić. O ile, oczywiście, będzie robić to, co każę. Dla jej własnego dobra.
– Będę – powiedziała Julianna.
– A więc chodźmy.
Salisbury wskazał na połamane zarośla. – Droga jest łatwa. Milady?
– Tak?
Podszedł do niej i wyciągnął zza paska sztylet. Zważył go w dłoni i powiedział: – To porządny kawałek żelaza. Sam go zrobiłem. Przepiłuje drzewo, przetnie sznur i z wątroby zrobi siekankę. – Podał go Juliannie. – Weź go. Użyj go za mnie i Tostiego.
– Pomścimy jego śmierć. – Była to jednocześnie modlitwa i przysięga.
Oczy starca napełniły się łzami. Wbił wzrok w ziemię i otarł nos rękawem. – Twoja córka też jest silna.
Wetknęła nóż za pas i pospieszyła za Rajmundem. Podążali śladem połamanych gałęzi i końskich odchodów. Leśne runo wciąż miało zimowy, brązowy kolor, a nad głowami rozpościerała się świeża zieleń liści. W powietrzu unosił się intensywny zapach wilgoci, poranek zamienił się w popołudnie. Napięcie Julianny wzrosło. Od uchylania głowy przed gałęziami bolała ją szyja, a od wypatrywania piekły oczy. bała się, że gdy mrugnie, przeoczy jakiś ważny znak, który mógłby ją zaprowadzić do Margery.
Chciała porozmawiać z Rajmundem, zapytać, dokąd jadą i jakie mają plany, lecz nieruchoma maska jego twarzy sprawiała, że brakowało jej słów. Uraza biła od niego na milę, zapierając jej dech i kradnąc ciepło. Mimo to nie miała zamiaru wracać. Ona też kiedyś była w takiej sytuacji. Tęsknota za domem, złość, cierpienie i wstyd – uczucia których teraz doświadczała Margery – były również znane Juliannie.
Rajmund zatrzymał się na polanie, na której znajdowała się opuszczona chatka. – Zjemy coś szybko – powiedział.
– Mamy się zatrzymać? Myślałam, że to gonitwa. Nawet na nią nie spojrzał. – Do bitwy potrzeba siły, a żeby mieć siłę, trzeba jeść.
Zgodziła się opornie i zsiadła z konia. Odwiązała torbę z jedzeniem i zajrzała do środka, podczas gdy Rajmund badał okolicę. Podniósł gruby konar i położył go na ramieniu, a ona nie mogła powstrzymać ciekawości. – A to po co?
Błysnął zębami, a ona spojrzała nieufnie. – Sądziłem, że ta wyprawa będzie miała charakter pokojowy i dlatego zabrałem tylko nóż. To będzie mój dragi oręż. – Oparł gałąź o ścianę chatki. – Czy jest tu gdzieś wiadro?
Zdziwiła się. – Wiadro?
– Nienawidzę jeść rękoma splamionymi krwią. Gdybyś przyniosła mi trochę wody ze strumienia, tobym się umył.
– Och. – Już miała powiedzieć, by się sam pofatygował, ale zagryzła usta. On też miał prawo od odrobiny bezradności – Nie widzę tu wiadra.
– Może jest w środku. – Spojrzał na dłonie. – To straszne, że cały czas noszę dowód śmierci Tostiego.
Smutek w jego słowach obudził w niej poczucie winy. – Sprawdzę, może i jest w środku.
– Miło z twojej strony.
Zabrzmiało to potulnie. Julianna przyjrzała mu się uważnie. Nie widziała jego twarzy, gdyż zajął się zdejmowaniem kolejnych toreb z siodła. Drzwi chatki zaskrzypiały, a ona zajrzała do ciemnego wnętrza. Przebijające się przez Uście promienie słoneczne wpadały przez drzwi, a jedyne okno zasłonięto okiennicą. Ktokolwiek gościł w chatce ostatnio, ogołocił ją z wszelkich zapasów, zostawiając jedynie stertę drewna dla zziębniętych wędrowców. – Nic tu nie ma – zawołała.
– Na pewno stoi gdzieś w kącie.
Zabrzmiało to jak z bliska. Julianna spojrzała przez ramię i odniosła wrażenie, że koń zmienił miejsce, a z nim również Rajmund. Ten ostatni dopinał koński popręg, przygotowując się do bitwy.
– Nie widzę. – Weszła do środka i ogarnął ją stęchły odór. – Ile tu kurzu i pajęczyn. – Łypnęła okiem i weszła dalej. – Chyba masz dziś dużo szczęścia.
Rajmund stanął w drzwiach. – Wiem.
Obróciła się na pięcie, ale za późno. Drzwi zamknęły się z głośnym hukiem i Julianna usłyszała, jak Rajmund rygluje je konarem.
Rzuciła się do drzwi, próbując wyważyć je ramieniem i usłyszała z drugiej strony: – Porządna angielska konstrukcja, wytrzymały angielski dąb. Do zobaczenia, milady. Wrócę po ciebie, gdy skończy się walka.
– Rajmundzie! – Uderzyła pięścią w drzwi, lecz nie otrzymała odpowiedzi. Pobiegła do okna, potrząsnęła okiennicami i zerknęła przez pionową szparę. Widziała go. Już miał dosiadać rumaka. Krzyknęła: –Rajmundzie, nie uda ci się!
Rajmund odwrócił się i ruszył w stronę domku, a Julianna poczuła satysfakcję. Zrozumiał swój błąd, teraz wypuści ją z niewoli i... Zbyt późno zdała sobie sprawę z własnej pomyłki. Rajmund podniósł grubą gałąź, podszedł do okna i zablokował od zewnątrz okiennice. Usłyszała głuchy odgłos drewna uderzającego o wsporniki, mające zapobiec otwieraniu się okiennic przy wietrznej pogodzie. Stanęła na palcach i zerknęła do góry, spotykając oczy Rajmunda. – Jestem ci niezwykle wdzięczny, milady, że przypomniałaś mi o zabezpieczeniu okna – poinformował ją sucho.
Zaczęła kląć, wyrzucając z siebie słowa, których nie używała od chwili narodzin swoich dzieci. Odsunęła się od okna i zaczęła rozważać inne możliwości ucieczki. Ale to dopiero za chwilę. Nie chce przecież, by Rajmund przejrzał jej kolejny plan. Brzęk cugli brzmiał jak zdrada i Julianna jeszcze raz podbiegła do okna.
Odjeżdżał. Odjeżdżał z ukłonem w jej stronę – a może w stronę chatki – zostawiając ją samą, półżywą ze zmartwienia. Zniknął z pola widzenia. Z kąta dobiegał chrobot jakiegoś gryzonia i Julianna zagryzła wargi. Musi stąd uciec, i to jeszcze przed nocą. Gdy tylko wzrok przyzwyczaił się do ciemności, obeszła uważnie całą izbę. Glina przy drzwiach odpadała całymi płatami i Julianna zaczęła drapać. Wpleciona pod spód wiklina stanowiła barierę nie do pokonania, Julianna uśmiechnęła się wiec i wyciągnęła nóż Salisbury’ego – tnie nawet drzewo, milady – i zabrała się do pracy.
Chwilę później siedziała na klepisku, zginając i prostując palce. Owszem, nóż ciął drewno, ale zbyt wolno jak na jej potrzeby.
Strzecha zwisała w niektórych miejscach i Julianna podskoczyła do góry, uderzając w nią pięściami. Posypała się na nią chmura suchej trawy i pyłu. Zakaszlała, poszła po wiadro i ustawiła w miejscu, gdzie strzecha była nisko. Wdrapała się i pociągnęła za drewniane żerdzie, wywołując kolejną chmurę pyłu.
Poczłapała do okna po świeże powietrze, zastanawiając się nad beznadziejnością całej sytuacji. Siedzi zamknięta w brudnej chacie, bez jedzenia i picia. Zbliża się noc. Nikt nie wie, gdzie jest, poza jednym uparciuchem, który pojechał zmierzyć się z nieznaną liczbą przeciwników, uzbrojony jedynie w nóż.
Pociągnęła nosem i wytarła go ręką. Jak Rajmund mógł jej to zrobić?
Rajmund, któremu teraz groziła śmierć. Pomyślała o córce, porwanej dwa razy tego samego wieczora i narażonej na nieznane niebezpieczeństwa.
Któż mógł porwać Margery? I dlaczego? Czyżby porwali ją dla okupu, czy była to powtórka jej własnej historii? A jeśli tak, to czy był to zbieg okoliczności wywołany zderzeniem gwiazd, czy podły spisek?
Jeszcze raz obeszła izbę. Zwisająca strzecha stanowiła przeszkodę nie do przebycia; kruszenie gliny też na nic się nie zdało. Przystanęła przy stercie drewna. Rajmund sugerował kiedyś, że polano bywa najlepszą bronią i Julianna pomyślała o niewielkim, lecz skutecznym taranie. Czy to możliwe? Czy uda się wyważyć drzwi?
Nachyliła się, podniosła solidny kawał drewna i po chwili upuściła go z krzykiem.
Znalazła siedlisko pająków.
Opanowała obrzydzenie i podniosła drewno, Ucząc na to, że siła uderzenia je odstraszyła.
Owszem, poza jednym, który teraz wpełznął jej do rękawa. Julianna ponownie upuściła polano, a gdy je podniosła, wydawało się pozbawione jakiegokolwiek życia – i idealne do jej potrzeb.
– Porządny angielski dąb – wymamrotała. – Zmierzy się z porządnym angielskim dębem. –
Zastanawianie się, którego końca użyć do taranowania, a za który trzymać, wcale nie przybliżyło do celu. Zadecydowała na chybił trafił. Polano wyślizgiwało jej się z dłoni; oparła je o żebra i rzuciła się do drzwi.
Siła uderzenia odepchnęła ją do tyłu. Drewno wypadło z jej rąk, przeleciało ponad głową i uderzyło tak mocno, że zabrakło jej tchu. Dopiero po chwili była w stanie wydać jakiś dźwięk i zaczęła chlipać. – Drzwi się nie poddadzą – powiedziała zgrzytliwie.
Chrobot gryzonia zdawał się potwierdzać jej słowa.
Potarła miejsce, gdzie uderzyło ją polano i podniosła się na nogi. – Mój błąd – powiedziała głośno. – Trzeba było najpierw sprawdzić drzwi. A może... – Chwiejnym krokiem podeszła do okna i potrząsnęła okiennicami. Szpara pomiędzy skrzydłami nie zwiększyła się nawet odrobinę, ale coś zagrzechotało. Potrząsnęła jeszcze raz, patrząc uważnie, jak zmienia się światło. Gałąź, którą Rajmund zablokował okiennicę ani drgnęła, ale jakaś część musiała się poluzować.
Uśmiechnęła się szeroko – pierwszy raz tego ponurego dnia.
To jest to. Roztarta obolałe dłonie i podniosła taran. Zawahała się, przełożyła na drugą stronę. Cofnęła się do ściany, zaczerpnęła tchu i rzuciła się w przód.
I zatrzymała się w jednej chwili. Ostatni upadek był nie tylko bolesny, pozbawił ją też pewności siebie. Bała się kolejny raz doświadczyć bólu. Tchórzostwo podpowiadało, że lepiej w ciemnej chatce z gryzoniami, niż na polu walki, gdzie może zostać zgwałcona, raniona czy zabita.
Taran – och nie, to był zaledwie kawałek drewna – opadł bezwładnie w ramionach. Łzy popłynęły po policzkach, porażka napełniła żyły goryczą. Nie powinna była tu przyjeżdżać. I nie zrobiłaby tego, gdyby nie Salisbury. Cóż takiego powiedział? – Ona jest silna. Zaufaj jej, milordzie.
Traktował ją z szacunkiem, a ona szanowała jego zdanie. Ale nawet on nie spodziewałby się, że pokona takie trudności. Nie, nie wymagałby od niej takiej odwagi. Na pewno nie.
A niech go diabli! Na pewno tak.
Podniosła taran i jeszcze raz oparła go o bok. Przytrzymała rękoma i kilka razy głęboko odetchnęła. Na pewno sobie poradzi. Na pewno.
Celując w miejsce, gdzie zaczepiona była poprzeczka, Julianna spojrzała na okno i rzuciła się przed siebie.
Drewno trafiło dokładnie w cel. Uderzyło w okiennicę i cała rama, okiennica, poprzeczka i wsporniki wyleciały na zewnątrz – a za nimi Julianna.
Salisbury trzymał kurczowo rękaw Layamona, z trudem łapiąc powietrze. Serce pękało mu z bólu, w głowie pulsowała krew.
– Wytrzymaj, człowieku – błagał go Layamon. – Co się stało? Coś z milordem i milady?
Salisbury pokręcił głową. – Tosti... nie żyje. Żołnierze go... zabili. Milord ruszył... za dziećmi.
– A milady? – Layamon spojrzał na drogę.
– Poszła z nim. Dałem jej... dałem jej sztylet. Będzie bezpieczna.
– Dałeś milady sztylet i dlatego będzie bezpieczna? – Layamon potrząsnął Salisburym. – Zwariowałeś? Nie wie, jak go używać.
Salisbury wyprostował się. – Nauczy się.
Layamon obrócił się na pięcie. – Nie mam czasu się z tobą spierać. Muszę... – Zmarszczył czoło.
Salisbury zachwiał się, szepcząc: – Jedź za nimi. – Oczy zasnuły mu się mgłą i upadł na ziemię.
Biodra Julianny uderzyły o ścianę; przekoziołkowała w powietrzu i wylądowała z wielkim hukiem. Kiedy doszła do siebie, najpierw czuła zdziwienie, a potem triumf. Znajdowała się na zewnątrz.
Leżała obok okiennicy, dysząc ciężko. W dłonie powbijał się żwir, podbródek był podrapany, a łokcie poobijane.
Podniosła się, wyciągając ręce w podziękowaniu, lecz spojrzenie na zachód przywróciło jej rozsądek. Nie uciekła przecież po to, by zgubić się w lesie. I jak daleko zajdzie bez konia? No cóż, zaraz się okaże... Ale najpierw...
Najpierw musi coś zjeść. W głowie wirowało z zawrotną prędkością, a obolałe kości i zadrapania przyprawiały o mdłości. Las pełen był zieleni, na pewno znajdzie jakieś... torby, które Rajmund zostawił na skraju polany. Potarła oczy. Dziwne – wyglądały tak, jakby na nią czekały. Padła na kolana i chciwymi palcami poluzowała rzemyki. Brakowało jednego bochenka, kawałka sera i bukłaka z winem. Zabrał, co potrzebne, a resztę zostawił. Chciał pewnie ulżyć koniowi, ale i tak była wdzięczna za niespodziewany dar.
Pokrzepiła się i poszła ścieżką, którą jechało wcześniej wiele koni. Spacer dobrze zrobi na obolałe mięśnie, a koń w takiej gęstwinie i tak na nic by się nie przydał. Potarła guz na głowie i westchnęła.
Szła patrząc pod nogi, aż ciche rżenie przerwało jej medytacje. Zamarła. Czyżby zbliżyła się do miejsca wałki, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy? Czy mógł ją zobaczyć zwiadowca wysłany na przeszpiegi? Nagle zobaczyła konia, konia bez jeźdźca, i wskoczyła w krzaki. Ale zanim koń znów zarżał, Julianna wydostała się na ścieżkę i stwierdziła głośno: – Przecież to moja klacz.
Istotnie, była to jej klaczka. Przywiązana do drzewa przy samej ścieżce, pogryzała trawę, czekając na swą panią. Julianna zbliżyła się do zwierzęcia i zapytała z niedowierzaniem: – Co ty tu robisz? Rajmund cię zostawił?
Niemożliwe. Szacunek Rajmunda do miecza ustępował jedynie szacunkowi do koni. To rumak czynił z niego rycerza i Rajmund nigdy o tym nie zapominał. A więc: – Zostawił cię, bym cię znalazła? Wiedział, że ucieknę?
Zapomniała o obolałych mięśniach, pokrzepiona myślą, że Rajmund nie chciał, by zgniła w leśnej chacie. Wierzył w nią tak samo jak Salisbury. Chciał pewnie, by ominęła ją bitwa.
Zerknęła na słońce, które znajdowało się w połowie drogi do horyzontu, i zapytała nieobecnego Rajmunda: – Co, nie myślałeś, że ucieknę tak szybko?
Siodło spoczywało na pniaku i chociaż Julianna nie robiła tego od lat, szybko zabrała się do siodłania. Dosiadła Klaczki i zawahała się. Powinna wrócić po torby, bo zanim wyprawa się skończy, potrzebne im będzie jedzenie. Ale żal jej było nawet paru chwil. Musi odnaleźć Margery i Rajmunda, i to jak najszybciej.
Już na ścieżce rozglądała się pilnie za śladami jeźdźców. Raz wydawało jej się, że słyszy rzężenie zwierzęcia, potem jeszcze raz, ale las tak wyciszył odgłos, że nie wiedziała skąd dochodzi. Kiedy Rajmund zamknął ją w chatce, jeźdźcy nie mogli być daleko. Po chwili znalazła dowód.
Przed nią rozpościerała się nasłoneczniona łąka. Już na skraju widać było ślady kopyt. Nitka białej wełny zaczepiła się o gałąź; Julianna zdjęła ją i przyjrzała się uważnie. Wełna wydawała się pochodzić z tych okolic. Julianna zwróciła uwagę na jej wyjątkową jakość.
Czyżby pochodziła z jej własnej przędzy? Niemożliwe, bo klaczka przestępowała z nogi na nogę, zdradzając ogromny niepokój. Julianna zatrzymała się na moment i wyjrzała na polanę.
Ani żywej duszy, ale trawa zdeptana była tak, jakby toczyła się tam bitwa. Nastawiła uszu i usłyszała wiosenny szczebiot ptactwa, a to oznaczało, że niebezpieczeństwo jest już gdzieś dalej. Popędziła konia i wjechała na łąkę, poszukując znaków, które mogłyby posłużyć za wskazówkę.
Znalazła, lecz tylko jeden.
W cieniu cisa leżało nieruchome ciało młodzieńca.
Julianna jęknęła i podjechała bliżej. Na dźwięk kopyt ciało drgnęło, jakby ktoś pociągnął za sznurki. Ramiona podniosły się, potem opadły. Julianna zeskoczyła z siodła i podbiegła do chłopaka.
Był to Denys. Nie miał żadnych widocznych ran, żadnych śladów po mieczu czy sieci, ale skóra swą bladością przypominała oskubanego kurczaka.
– Nie depcz... po mnie – szepnął.
– Nie będę. – Dotknęła jego czoła.
Powieki otworzyły się, oczy skupiły się z trudem. – Milady! – krzyknął. – Wybacz mi, wybacz...
– Oczywiście. – Rozejrzała się, dostrzegając strumyk. Zdjęła chustkę z głowy, zamoczyła i otarła chudą twarz chłopca.
Ożywiło go to nieco; zaczerpnął głęboko tchu. – Nie obiecuj, że wybaczasz... dopóki nie dowiesz się...
– Dopóki nie dowiem się, co zrobiłeś? Ja wiem. Kierowałeś się głupotą i chciwością, ale przecież nie mogłeś sobie zdawać sprawy...
– Głupotą. Porwałem Margery... bo sam szatan... mnie kusił. – Oczy napełniły się łzami. – Moja matka... Już nigdy nie zobaczę matki... bo zgrzeszyłem.
Julianna ponownie zmoczyła chusteczkę i przyłożyła mu ją do ust. Miał trudności z przełykaniem, więc Julianna podniosła mu głowę.
Wrzasnął.
Odskoczyła z przerażeniem, a on powiedział: – Przepraszam. Żadnej godności. Żaden ze mnie rycerz.
Ujęła jego chłodną dłoń, ale tym razem nawet nie drgnął. – Gdzie jesteś ranny?
Głębokie, drżące westchnienie przeraziło ją. Pomyślała, że śmierć może być blisko. – Przejechał po mnie.
Podniosła mu koszulę i zaczęła odmawiać modlitwy za umarłych. Na jego piersi widać było ślady kopyt, odciśnięte tak wyraźnie, jak na nieskalanej leśnej ścieżce. Wyglądało to tak, jakby ktoś na nim stanął, każąc koniowi odtańczyć taniec triumfu. Dzięki Bogu, że miał tyle siły, by zachować iskrę życia. – Wkrótce zobaczysz matkę. Czeka na ciebie po drugiej stronie – powiedziała cicho.
Potrząsnął głową. – Matka była dobra. Uczciwa. Nie to... co ja.
– Przebaczy ci. Obiecuję. – Może okłamywała własną duszę, ale musiała jakoś złagodzić jego śmierć. – Przebaczy ci na pewno.
Utkwił wzrok w jej twarzy, szukając otuchy. Potem iskra zgasła w oczach i powiedział: – Sir Joseph... sir Joseph to szatan.
Zrozumienie przyszło powoli. W końcu zapytała: – Sir Joseph kazał ci uprowadzić Margery?
Odpowiedział jej skinieniem głowy
– Dlatego że jest dziedziczką? Kolejne skinienie.
Wezbrała w niej fala boleści. – Powiedz mi, gdzie ona jest?
– Sir Joseph...
Usiadła na piętach i przycisnęła dłonie do ust.
– ... i najemnicy... zabrali ją. Zraniłem go... w nogę. Jego koń...
– To jego koń po tobie deptał?
– On się śmiał. Rajmund...
Przerażenie rosło z każdym wypowiedzianym słowem. – Rajmund?
– Mówiła, że ją uratuje. – Zdawało się, że się kurczy. – I przyjechał. Walczył...
Cedząc każde słowo, nie chcąc, by powstały jakiekolwiek wątpliwości, zadała najważniejsze pytanie: – Nie żyje?
– Nie. Wciąż walczy... – Z olbrzymim wysiłkiem, ostatnim, na jaki było go stać, wskazał dłonią na drugi koniec łąki.
– Ciągle walczył, kiedy go ostatnio widziałeś?
– Nie zabijać. Sir Joseph powiedział, by go nie...
– By go nie zabijać? Dlaczego? Żeby mógł go torturować? – Ogarnęła ją furia. Wstała. Pójdzie poszukać córki; uwolni ją z okrutnych rąk podłego wuja.
Pójdzie poszukać męża. Uwolni go...
Nie zdążyła jeszcze zrobić kroku, kiedy usłyszała cichy szept. – Bóg... z tobą.
Zamarła.
Nie chciała patrzeć na niego. Zapomniała o nim i nie chciała sobie przypominać. Nie chciała go widzieć.
Czeka go samotna, bolesna śmierć. Każdy nerw jej ciała wyrywał się do męża i córki, ale... A gdyby to było jej dziecko? Gdyby na jego miejscu leżała Margery? Julianna chciałaby, by ktoś przy niej był. By jej pomógł. Pocieszył.
Bała się myśleć, jakie mogą być konsekwencje takiej zwłoki dla Rajmunda, dla córki. Nachyliła się nad konającym. – Dlaczego? Powiedz mi, dlaczego słuchałeś tego... szatana?
– Obiecywał bogactwa w posagu. A... Margery jest tylko kobietą... poddałaby się.
– Ty w to uwierzyłeś?
– Byłem głupi. Ona też mi tak powiedziała. – Westchnął. – Nigdy... nigdy jej nie dotknąłem.
Z trudem powstrzymała przyganę, którą miała na końcu języka.
– Byłem... taki biedny. Wygłodzony. Kopany... jak kundel. – Łzy wezbrały w jego oczach, prosząc o zrozumienie. – Matka... umarła.
Wbrew jej woli odpłynęła cała złość. Julianna wstała i przyniosła więcej wody.
Skropiła jego usta, lecz nie był w stanie przełykać. Leżał wyczerpany, a ona ocierała mu twarz. – Ja też robiłam kiedyś głupstwa. Sprzeciwiałam się małżeństwu z Rajmundem, bo sir Joseph mi tak radził.
– Szatan – powiedział głosem wątłym jak cienka nitka bólu
– Wplótł intrygi w moje życie. – Mój Boże, ile w tym było prawdy. Odkąd sięgała pamięcią, sir Joseph starał się nią manipulować. – Widzisz, ty i ja mamy wiele wspólnego. Jesteśmy udręczonymi duszami, które uległy jego niecnym planom.
– Ty nie – ledwo słyszała jego głos. – To nie była twoja wina.
– A właśnie że tak. – Odpowiedzialność za tragedię spoczywała na jej barkach. – Gdybym nie była taka tchórzliwa, nigdy by do tego nie doszło.
–To moja wina.
– Nie. Gdybym była dla ciebie milsza...
– Zawsze byłaś miła, pani. – W głosie Denysa pojawiła się wyraźniejsza nutka oburzenia.
– Mogłam być lepsza. Obiecam ci coś. To moja wina. Jestem starsza i mądrzejsza – przełknęła ślinę – dlatego biorę twój grzech na siebie.
W zmętniałych źrenicach chłopca pojawiła się iskra nadziei.
– Będę wypełniała pokutę do końca moich dni, jak nakaże ksiądz. – Ksiądz wścieknie się za tę obietnicę, ale było jej wszystko jedno. – Twoja dusza pozostanie czysta.
– To mój grzech – szepnął gwałtownie. – To moja pokuta.
– Dzisiaj zapłaciłeś za grzechy – odpowiedziała. Trzymała jego dłoń, a on zamknął oczy. Sądziła, że stracił przytomność, ale po chwili podniósł powieki. Usta poruszyły się, ale nie było w nich życia. – Dobrze. – Pozwoli jej wziąć ten grzech na siebie. Dodał jeszcze: – Wielkie dzięki, pani.
Patrzyła na zmaltretowane ciało i łzy przesłoniły jej oczy. W głowie dźwięczały jej tylko dwa imiona: Margery i Rajmund.
Modliła się, by śmierć jak najszybciej wyzwoliła Denysa z cierpienia; modliła się też, by działanie złagodziło torturę, jakiej poddana była jej dusza. Cóż za dziwne czuwanie, pomyślała. W środku lasu, na pełnej słońca łące, wśród budzącej się do życia przyrody. Ptaki śpiewały słodko, krokusy i żonkile wystawiały łebki do słońca, lekki wietrzyk szumiał w zaroślach.
– Idź już – wyszeptał, ale w jego oczach była rozpacz i trwoga.
Serce się wyrywało, ale odrzekła: – Zostanę.
Bladość na jego twarzy pogłębiła się, a kiedy słońce schowało się za drzewami i ostatni promień zniknął z łąki, szepnął: – Mamo – i skonał.
Julianna myślała wcześniej, że jak tylko umrze, ona poderwie się na nogi. A teraz trzymała go za stygnącą dłoń, płacząc za chłopakiem, który poza nią nie miał nikogo na ziemi.
Layamon ściskał dłoń Keira. – Skąd wiedziałeś, że masz przyjechać? Margery i Denys zaginęli w lesie, milord i milady ścigają drużynę najemników. Margery została porwana!
Keir wyrzucił z siebie wiązankę przekleństw w kilku językach, kompletnie szokując tym Layamona. – Wiem wszystko o najemnikach – burknął. – Wezwał ich do Bartonhale człowiek, którego miałem pilnować. Kiedy wyjechali Rajmund i Julianna?
Layamon wyprostował się jak struna. – O świcie.
Keir spojrzał na zachodzące słońce i zaklął.
– Salisbury przybiegł do zamku koło południa, półżywy z rozpaczy, bo najemnicy zabili mu syna. Milord i milady ruszył za nimi w pościg, a my mamy czym prędzej do nich dołączyć.
Keir zrobił surową minę. – To co ty jeszcze tu robisz?
Layamon poczerwieniał i wbił wzrok w ziemię. – Jeszcze nigdy nie organizowałem takiej ekspedycji. Nie wiem, jak się zabrać za niektóre rzeczy.
Keir załamał ręce. Zdawał sobie sprawę, że nie powinien – nie wolno mu – łajać pierwszego rycerza Julianny za brak doświadczenia. – Wejdźmy do środka.
Zjem coś i przy okazji wydam rozkazy. A tymczasem przygotujcie mi najszybszego rumaka.
Layamon rozejrzał się ze zdumieniem po podwórzu. – Ależ panie! Zabrałeś do Bartonhale najlepszego konia, a wróciłeś na takiej szkapinie, że pożal się Boże. Co się stało?
Keir spojrzał tak groźnie, że rycerz aż się skurczył ze strachu. – Ukradł go ten sam złodziej, który zabije twego pana i panią, jeśli ich natychmiast nie odnajdziemy.
Layamon stał przez chwilę z otwartymi ustami, a potem zwrócił się do stajennego: – Osiodłaj Anglaisa dla pana Keira. I to zaraz.
Lasem wstrząsnął upiorny krzyk i Juliannę znów przeszedł dreszcz. Nie miała pojęcia, w którą stronę uciekać. Idealnie okrągły księżyc rzucał cienie na nocny las, a ona zgubiła się w drodze.
– No i co teraz? – powiedziała głośno, ale przeraźliwa cisza stłumiła jej głos. Cisza przerywana niesamowitymi krzykami, od których skóra aż cierpła ze strachu.
Przez gałęzie drzew widać było polanę skąpaną księżycowym blaskiem. Julianna skierowała tam konia z nadzieją, że na otwartej przestrzeni uda jej się odczytać położenie z gwiazd. Dojazd do polany był dziecinnie prosty; Julianna przyjrzała się listowiu i uświadomiła sobie, że właśnie znalazła drogę, którą niedawno przejechała drużyna sir Josepha. Powinna się cieszyć, ale zamiast tego trzęsła się ze strachu.
Mój Boże, jak bardzo się bała. Głupia, tchórzliwa Julianna nie mogła opanować lęku.
Nie chciała umrzeć w męczarniach jak Tosti, nie chciała cierpieć jak Denys. Ale musi odzyskać Margery. Pomoże Rajmundowi. A Rajmund nigdy, przenigdy się nie bał.
Wyprostowała ramiona, podniosła brodę i odważnie wyjechała na polanę. Znów usłyszała ten krzyk; krzyk pełen złości i cierpienia. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz, nie mogła złapać tchu, na moment straciła wzrok.
Kiedy krzyk w końcu ucichł, ona ponownie znajdowała się w lesie. Klaczka tańczyła w obłędnym tańcu, a ciało Julianny pokrywała gęsia skórka.
Kto to? Co to?
Strach oszołomił ją i zniewolił. Zsiadła z konia, poczołgała się do światła. Oddychała nierówno, czując, że zaraz stanie jej serce.
Na środku polany widać było trzy potężne ciała. Leżały nieruchomo, wyciągając ramiona w paroksyzmie śmierci. Rzuciła się do przodu z krzykiem: – Rajmundzie! Rajmundzie! – Potknęła się o korzeń i runęła jak długa.
Uderzenie przywróciło jej rozsądek. Podniosła głowę.
Ognisko rozpalone na polanie wciąż się żarzyło, ogrzewając swym ciepłem tych, którym już było to obojętne. Na jednej z głów wciąż znajdował się hełm. Błyszczał w świetle księżyca, lecz z daleka widać było wgniecenie na czole; wgniecenie, które zmiażdżyło czaszkę. Pozostali nie mieli nic na sobie. Zostali rozebrani do naga i ograbieni przez własnych kamratów.
Najemnicy. To byli najemnicy, o których mówił Denys. Jak widać, coś im się przytrafiło.
Czy to coś miało na imię Rajmund?
Podniosła się powoli. Polana wydawała się całkiem martwa, poza upiornym dymem z ogniska, który unosił się do rozgwieżdżonego nieba.
Przemknęła się ukradkiem, błądząc wzrokiem od drzewa do drzewa, od gałęzi do gałęzi. Ramiona poruszały się energicznie, próbując wyprzedzić jakikolwiek atak. Pod stopami trzaskały gałązki i szeleściły liście, chociaż ona tak bardzo starała się iść cicho. Wytężyła wzrok i ogarnęła polanę wzrokiem. Nagle jeden z cieni się poruszył.
Coś – ktoś – przyczaił się w cieniu potężnego dębu. Wyglądał jak zgięty wpół, powykrzywiany karzeł. Ruszyła w tym kierunku, ale cień nawet nie drgnął.
To był mężczyzna. Metalowa kolczuga osłaniała jego pierś i połyskiwała w świetle księżyca.
To był... wyglądał jak...
– Rajmund? – zapytała.
Postać wyprostowała się dzwoniąc łańcuchami.
To był Rajmund, choć wynędzniały i zmęczony bitwą. Zaczęła biec. Jego oczy błyszczały w ciemności, z piersi dochodziło rzężenie. Była już niemal przy nim, kiedy rzucił się na nią i wydał z siebie ten upiorny krzyk.
Valeska chwyciła Anglaisa za wodze i choć koń wyrywał się i tańczył, stara trzymała go żelazną ręką. – Weź nas ze sobą, Keir.
Keir uspokoił konia. – Będziecie mi przeszkadzać.
– Rajmund nas potrzebuje.
– Nie. – Keir szarpnął za wodze. Koń stanął dęba, ciągnąc Valeskę do góry. Keir zaniepokoił się, ale nie był wcale zdziwiony, kiedy przekoziołkowała w powietrzu i wylądowała na obu nogach. Z bezpiecznej odległości powiedział: – Powiadomię was, jak tylko będę mógł.
Ruszył. Valeska przez chwilę miotała przekleństwa źle wróżące ciągłości jego rodu, po czym wróciła do Dagny i Elli. – Sir Joseph, ten diabeł wcielony, wybił mnóstwo naszych ludzi. Keir nas zostawił, a Layamon też wyjeżdża, chociaż nawet nie wie dokąd.
Ciekawość Elli wzięła górę. – A wy kiedy jedziecie? – Staruszki popatrzyły na małą, wymieniły chytre spojrzenia i uśmiechnęły się szeroko.
Julianna padła na ziemię w bezpiecznej odległości od szaleńca przy drzewie. Strach ją tak paraliżował, że musiała zatkać uszy.
Rajmund krzyczał jak więzień skazany na śmierć. Miała wrażenie, że ktoś wyrywa jej z piersi serce i rzuca je psom. Czuła przerażenie. Przerażenie kobiety, która biegnie do ukochanego, by się przekonać, że jego duszą zawładnął szatan.
Krzyk odbijał się echem, za każdym razem głośniej. Nie miała pojęcia, jak gardło Rajmunda mogło zrodzić taki dźwięk.
– Rajmundzie? – szepnęła.
Milczał. Nie poruszył się, choć jej cieniutki głosik rozniósł się po całej polanie.
Obejrzała się na wszystkie strony i usiadła. Podciągnęła kolana do piersi i patrzyła na stworzenie, które śledziło każdy jej ruch.
Och tak, był to Rajmund, ale Rajmund taki, jakim go nigdy nie widziała. Rękawy i spodnie wisiały mu w strzępach, włosy opadały w strąkach na oczy, usta napuchnięte miał krwią. Nie mrugnął nawet okiem.
Obłąkany. Szalony. Nie wiedziała, co się z nim stało, ale czuła przemożny strach. Strach, że nie zdoła mu pomóc – a przecież to jej obowiązek. Oddała mu serce, on dał jej wolność i namiętność. Nie może teraz go zostawić.
Wstała. Trzymając równowagę jak Ella chodząca po linie ruszyła w jego stronę. Krok po kroku, pauza, następny krok, znów pauza. – Mój słodki – powiedziała drżącym głosem.
Przytulił się do drzewa i warknął, pokazując zęby.
Przystanęła. Uspokoił się nieco. Patrzyła na niego, nieświadoma łez kapiących po policzkach. – Mój najdroższy.
Żelazna obręcz, ponury znak władcy piekieł, otaczała jego szyję. Mężczyzna, który nie mógł znieść czułego uścisku na szyi, przykuty był teraz do drzewa jak pies – albo jak saraceński niewolnik.
Sir Joseph wiedział, jak się zemścić.
Współczucie zastąpiło lęk. Z każdym krokiem szeptała czułe słówka, nuciła fragmenty francuskich kołysanek, hipnotyzowała Rajmunda jak przerażonego ptaka.
Jego oczy pozbawione były blasku. Nie wiedział, kim ona jest. Nie wiedział, jak sam ma na imię.
Obeszła go dookoła, zauważając, że krótki łańcuch wychodzi ze sworznia wbitego głęboko w pień. Miał skrępowane ręce, przywiązane za plecami do drzewa. Nerwowo nimi poruszył; Julianna usłyszała szczęk żelaza i zobaczyła, jak składający się kilku ogniw łańcuch wgryza się w korę.
Wyszła z ukrycia. Poruszył się, co jej kazało ściszyć głos do szeptu: – Widzisz, nie zostawiłam cię samego. – Próbowała sobie przypomnieć, jak hipnotyzuje się bestie i zbliżyła się zdecydowanie. – Nie mogłam cię zostawić. – Rozłożyła ręce. – Niosę ci tylko pieszczoty. Chcesz je ode mnie dostać?
Już nie pokazywał zębów. Mrugał gwałtownie, jakby nie wiedział, co się dzieje.
– Kochany Rajmundzie, mój cudowny mężu, błagam cię, pozwól mi sobie pomóc. – Chciała go dotknąć, lecz znów opuściła ją odwaga. Tak przypominał Denysa – bezradny i porzucony, że nie mogła dłużej się wahać. Podniosła w górę zesztywniałe z napięcia ramiona. Nie poruszył się, nawet nie oddychał – zupełnie jakby na coś czekał. Położyła dłonie na jego piersi, a on westchnął głęboko. Jeden długi, kojący oddech i Rajmund osunął się bezwładnie na pień.
Okazało się, że ona również wstrzymywała dech, bo teraz odetchnęła z ulgą. – Rajmundzie – szepnęła. Położyła dłonie na jego plecach. – Rajmundzie, nie mam śniegu, którym mogłabym przywrócić cię do zmysłów, ale wykąpię cię w moich łzach i osuszę uściskami. Będziesz należał do mnie i tylko do mnie. – Przytuliła się do niego; żelazna kolczuga wbijała jej się w policzek, lecz w piersi słyszała serce, które zwalniało do normalnego rytmu.
– Julianna? – Próbował ją objąć, ale łańcuch nie pozwalał. Poczuł, że wzbiera w nim gniew.
– Nie... – Współczucie chwyciło ją za gardło. – Nie ruszaj się. Zrobisz sobie tylko krzywdę. – Podniosła głowę i spojrzała na niego. Opuchlizna i rany przesłaniały szlachetne rysy; w oczach widać było łzy i zgrozę.
– Julianno. – Glos miał chropawy jak stępione ostrze. – Jak mnie odnalazłaś?
– Podążałam śladem trupów.
– Złapali Margery.
– Wiem.
– Nie potrafiłem ich powstrzymać.
– Nikomu by się to nie udało.
– Gdybym tylko zabił tego łajdaka, sir Josepha – powiedział szybko. – Jeszcze nie wiesz, ale to on kazał porwać twą córkę.
Rozpacz w jego głosie była tak ogromna, że Julianna zagryzła usta. To wyznanie pozbawiło go resztek sił; osunął się bezwładnie na pień. – Wiem. – Nie chciała, by miał poczucie winy. – Denys mi o wszystkim powiedział.
– Co się z nim stało?
– Nie żyje.
– Kolejna porażka – jęknął.
Załamały się pod nim kolana i upadł, zanim zdołała go podtrzymać. Łańcuch i obręcz przytrzymały go w powietrzu i zaczął się dusić. Julianna podniosła go olbrzymim wysiłkiem. Brocząc krwią, w końcu stanął na nogi.
– Jestem taki zmęczony – odezwał się w końcu. – Chciałbym usiąść, a nie mogę. Nie mogę usiąść. Jestem taki – wyprostował się – wyczerpany.
– Oprzyj się o mnie. Jesteś lekki jak piórko.
– Akurat. – Chciał się odsunąć, ale ona przycisnęła go mocno. – Od kiedy się znamy, to ty zawsze mnie wspierałeś. Pozwól mi teraz spłacić dług. – Objęła go w pasie. – Oprzyj się o mnie.
Nie czuł już łańcucha i rozluźnił się nieco. Stopniowo przeniósł na nią swój ciężar, odrzucił głowę do tyłu i odpłynął. Miała nadzieję, że po to, by się znów odnaleźć.
Przyjęła ten ciężar. Stawy trzeszczały, mięśnie drżały z wysiłku, ale ona i tak była wdzięczna za okazane zaufanie. Nie miała pojęcia, jak długo tak stali, połączeni jego potrzebą, a jej gotowością niesienia pomocy. Ledwie księżyc musnął jej twarz, kiedy Rajmund ocknął się i otworzył oczy.
– Posłuchaj.
Wytężyła słuch. Tętent końskich podków, nic innego.
– Jedzie szybko – powiedziała. – Jak to możliwe w takiej gęstwinie?
– Tuż za drzewami biegnie droga – powiedział chrapliwie. – Sir Joseph chciał, by wszyscy widzieli moją hańbę. By drwili i wyszydzali jak pospolitego przestępcę.
– Mam go zatrzymać?
Gdyby troska o nią mogła uwolnić go z kajdan, stałoby się to w tej chwili. – Nie!!! To na pewno wróg; boję się o ciebie. Schowaj się tam za drzewami i nie wychodź, dopóki się nie okaże, że to przyjaciel.
Oburzyła się. – Nigdy w życiu.
– Rób, jak mówię.
– Ostatnim razem, kiedy ciebie posłuchałam, znalazłam się w chacie pełnej pajęczyn. – Wyszarpnęła zza paska sztylet Salisbury’ego i odwróciła się do drogi. – Nie masz wyjścia, musisz się zgodzić.
Jeździec był coraz bliżej. Poruszał się z zawrotną prędkością i Rajmund zdołał tylko wykrztusić: – Błagam, nie narażaj mnie na dalsze tortury.
Julianna postanowiła go zignorować. Spięła się do walki, lecz potężny biały koń tylko obok nich mignął, a potem zatrzymał się tak gwałtownie, że niemal zarył pyskiem o ziemię.
– Keir! – wykrzyknął Rajmund. W tym samym momencie Keir zawołał: – Rajmund!
Keir zsunął się z siodła, rzucił wodze Juliannie i podbiegł do drzewa. Julianna myślała, że zgniecie przyjaciela z nadmiaru wzruszenia, lecz on zatrzymał się w pół kroku i znów stał się wzorem opanowania. Po emocjach nie było nawet śladu; obszedł powoli drzewo, a kiedy skończył oględziny, spojrzał Rajmundowi w oczy. – Szkoda, że nie zabrałem narzędzi.
– Trudno – odpowiedział Rajmund. – Mam inny plan.
– Spodoba mi się?
– Pewnie nie, ale nie mamy czasu. – Rajmund wydawał się rosnąć w oczach. – Weź mój berdysz i przetnij te łańcuchy
Keir przełknął głośno ślinę. – Topór wojenny to nie zwykła siekiera; nie można nim przecinać żelaza. Może się to dla ciebie źle skończyć.
Rajmund nawet nie drgnął. – Tak? A mamy jakieś inne możliwości?
– Rajmundzie, topór może ześlizgnąć się z łańcucha i wbić w twoją szyję – odezwała się Julianna. – Poślemy po kowala do zamku. On cię uwolni.
– Kiedy? Jutro? A co z naszą córką?
Julianna przywiązała wodze do drzewa. Próbowała wymyślić inne rozwiązanie, lecz nieubłagany głos Rajmunda nie dał jej spokoju
– Sądzisz, że sir Joseph porwał ją dla zabawy? Nie chcę, by cierpiała jak Tosti albo... – Jęknęła, więc dodał tylko: – Nie mamy wyboru, Julianno.
Popatrzyła na niego smutno.
– Nie pozostanę w kajdanach, nawet gdyby oznaczało to twój spokój ducha.
Miał rację. Oczy miał przytomne, lecz widać było, że jedynie wysiłkiem woli walczy z obłędem.
Odsuń się i idź na spacer. Keir się mną zajmie. Stanęła obok. Ostrze berdysza błysnęło w świetle
księżyca. Keir wytężył wszystkie mięśnie i zamachnął się, a ona nie mogła się powstrzymać od komentarza: – Chcesz mu obciąć rękę?
Zabrzmiało to jak oskarżenie. Rajmund odpowiedział za przyjaciela: – Wtedy przynajmniej zrozumiem, że kilka palców jest niewielką ceną za wolność.
Julianna odwróciła się na pięcie i ruszyła do lasu. Pójdzie odszukać klaczkę. Pytanie Rajmunda kazało jej się zatrzymać.
– Jak to się stało, że tak szybko tu dotarłeś? Zadzwonił łańcuch. – Wcale nie tak szybko. Nie miałem pojęcia o podłości byłego kasztelana Bartonhale, dopóki zarządca mnie nie uwięził. Julianna aż krzyknęła: – Zarządca?
Keir patrzył na łańcuch i wbity w drzewo sworzeń. – Sir Joseph, milady, posiada zadziwiające zdolności manipulowania ludzkimi umysłami. Zarządca na przykład twierdził, że sir Joseph jest szatanem w ludzkiej postaci.
Nie zdziwiło to Julianny, zbyt dobrze pamiętała słowa Denysa.
– Od śmierci twojego ojca pracował dla sir Josepha i ze strachu, mogę cię zapewnić, oszukiwał cię na daninach. A potem, bez najmniejszego sprzeciwu, przekazywał wszystko staruchowi. – Keir westchnął. – Rajmundzie, trzeba będzie wyciąć ten bolec.
– Z dębu? – krzyknęła Julianna. – Oszalałeś? – Angielski dąb...
– Wytrzyma wszystko, prawda, Julianno? – Rajmund błysnął zębami, ale nie było w tym uśmiechu wiele radości.
– Nie przetniesz go ani na sucho, ani na mokro – odparła zrozpaczona Julianna.
Rajmund postanowił zignorować tę uwagę. – Tylko nie przytnij mi włosów – polecił.
Keir podniósł topór. – Schyl się.
Na widok błyszczącego ostrza obawy Julianny tylko wzrosły. Topór znalazł się tuż nad głową Rajmunda, opadł i wbił się w korę tuż obok żelaza. Patrzyła jak zaczarowana na Keira wyrywającego topór z drzewa i podnoszącego go ponownie. Nie mogła już dłużej czekać; padła na kolana i zakryła dłońmi oczy.
Głuchy dźwięk topora i stękanie Keira nie dały o sobie zapomnieć. W pewnym momencie ostrze znalazło się zbyt blisko głowy i Rajmund syknął: – No, prawie. – Julianna odsłoniła oczy.
Keir wyprostował się, sapiąc z wysiłku. – Diabli wezmą ten berdysz. Do niczego.
– To najszlachetniejszy metal Hiszpanii, przeznaczony do cięcia zbroi – uspokoił go Rajmund. – Jeszcze tylko chwilka.
– Ma zły kształt do cięcia drzewa – poskarżył się Keir. – Ruszyłem do Lofts, jak tylko udało mi się uciec. Layamon i drużyna są niedaleko, poczekajmy do ich przyjazdu.
– Nie chcę, by widzieli mnie w takim stanie – powiedział stanowczo Rajmund.
Zapanowała chwila ciszy – Julianna i Keir zastanawiali się nad tymi słowami. W końcu Keir schylił głowę. – Jak sobie życzysz. Ale odciąć komuś głowę to nie to samo co obciąć palce.
– Nie obetniesz mi głowy.
– Może tylko ucho albo kawałek skóry – wymamrotał Keir.
Rajmund nie miał zamiaru wdawać się w dyskusję. – Jak ci się udało uciec?
– Przekonałem zarządcę, że powinien słuchać samego diabła, a nie zaledwie zbuntowanego demona.
Ciekawość rozwiązała język Juliannie. – Samego diabła?
– To znaczy mnie. – Keir spojrzał chłodno na Rajmunda, który w tej chwili wybuchnął śmiechem.
– Jak go przekonałeś?
– Nie jest bystry, a Valeska i Dagna nauczyły mnie paru ciekawych sztuczek.
Nawet Julianna się uśmiechnęła.
– Keir, kończ te przechwałki – powiedział Rajmund – i zabieraj się do roboty.
Julianna uspokoiła się dzięki tej rozmowie. Słowa Keira dały jej dużo do myślenia. Teraz znów schowała twarz w dłoniach. Topór znów wznosił się i opadał, a ona rozmyślała o perfidii sir Josepha.
– No proszę! – oznajmił Rajmund, gdy sworzeń wypadł z drzewa. – Mówiłem, że ci się uda!
– Ano mówiłeś – Keir nie wydawał się równie zachwycony i Julianna, mimo swej radości, po chwili zrozumiała dlaczego.
Dąb to była pestka w porównaniu do potężnego łańcucha, który krępował nadgarstki.
Julianna sądziła, że Rajmund usiądzie i odpocznie. Nic z tego; zaczął krążyć, niecierpliwie wymachując skrępowanymi rękami. – Widzisz, gdzie przyczepili łańcuch? Mocno się opierałem, chociaż próbowali mnie nawet przypalać. Mam nadzieję, że trochę utrudniłem im pracę.
Keir podniósł łańcuch, obrócił go w dłoniach i nachylił się nad nim. Wydawał się zrezygnowany; odgarnął włosy z czoła i powiedział spokojnie: – Najsłabsze ogniwo łańcucha jest tutaj – potrząsnął – tuż przy twojej dłoni.
– A więc porządnie się zamachnij – odpowiedział Rajmund. – Obcięcie głowy bym ci wybaczył, ale ręce będą mi potrzebne. Muszę zakatrupić sir Josepha.
– No tak, głowa służy ci tylko do przebijania murów – skrzywił się Keir. – Siadaj. Zaciśnij dłonie i napnij łańcuch jak tylko możesz.
Rajmund posłuchał. Keir oparł siedzenie o pień drzewa, stanął mocno na nogach i podniósł do góry topór. – Czekaj! – wrzasnęła Julianna.
Keir zamarł. – Milady?
– Dlaczego tak? Widziałbyś lepiej, gdybyś stał do niego przodem.
– Tak mogę wziąć większy zamach. A co do widoczności – podniósł znów topór – to i tak łańcucha prawie nie widać.
Chciała zamknąć oczy, ale przedziwna fascynacja nie pozwoliła jej oderwać wzroku. Topór uderzył w łańcuch, posypały się iskry, ale ostrze ześlizgnęło się i zatrzymało między ogniwami. Wstrząs podrzucił Keira do góry, topór poszybował wraz z nim, a potem wypadł z jego dłoni.
Julianna schyliła się, a Rajmund powiedział niecierpliwie: – Jeszcze raz.
Keir wyprostował ręce, skrzywił się i spojrzał na Juliannę.
Głos jej zadrżał: – Rajmundzie, poczekaj. Keir się uderzył.
– Nie mogę czekać – upierał się Rajmund. – Słyszę jeźdźców.
Julianna przyłożyła głowę do ziemi i usłyszała tętent końskich kopyt. Kiwnęła głową do Keira, ten podniósł berdysz. Ustawił się starannie, przyłożył i opuścił ostrze. Rozległ się głośny brzęk i metal wbił się w drewno. Odcięty łańcuch poszybował do góry, a Julianna i Keir nie mogli oderwać wzroku od topora.
Głos Rajmunda przerwał to otępienie. – Udało ci się! Udało ci się! – Stanął na nogi i podniósł ręce do nieba.
– Twoje palce! – krzyknęła Julianna. – Gdzie twoje palce?
Popatrzył na nią jakby była obłąkana, a potem otworzył pieści.
Palce, wszystkie dziesięć, były w najlepszym porządku.
Keir położył się na trawie, Julianna schowała głowę w kolana. Rajmund śmiał się, długo i głośno.
I tak właśnie znalazły ich Dagna i Yaleska.
Valeska świdrowała ich wzrokiem. – Po to tu jechałyśmy, wytrząsałyśmy stare kości? Żeby zastać was przy zabawie?
Julianna i Keir spojrzeli na kobiety spode łba, a Rajmund zaśmiał się jeszcze głośniej.
Dagna zwróciła się do Valeski. – Jedźmy uwolnić Margery z rąk lorda Feliksa – powiedziała krzywiąc się z niesmakiem.
– Feliksa? – Julianna zerwała się na równe nogi. –Jak to Feliksa?
– To przecież droga do zamku Moncestus – odpowiedziała Dagna.
Julianna pokręciła głową. – Niemożliwe. Nie mógł sprzymierzyć się z...
Rajmund chciał ją objąć, ale brzęk łańcuchów był jak kubeł zimnej wody. Jaki pożytek mogłaby mieć z kogoś takiego jak on? Z mężczyzny, którego ciało i dusza skrępowane były łańcuchem?
Nie dostrzegła jego gestu, a może nie chciała widzieć. Pobiegła między drzewa i wróciła na swojej klaczce. Usta miała zaciśnięte, podbródek podniesiony do góry. – Jedźmy już.
Rajmund westchnął. – Gdybym tylko miał swego rumaka.
Przypomniał coś sobie i spojrzał na Keira. – Wydawało mi się, że koń sir Josepha coś mi przypominał.
Keir kaszlnął zakłopotany i wskazał na swego rumaka. – Weź tego. I tak jest twój.
– Należy do mojej pani – poprawił go Rajmund, ale wsiadł w obawie, że Julianna nie zaczeka.
Valeska ześliznęła się z siodła. – Pojadę z Dagną, Keir może wziąć mojego konia, ale najpierw.
Wręczyła Rajmundowi miecz, sztylet i kolczugę. Gestem pełnym szacunku odpięła troki przytrzymujące tarczę i podała ją swemu panu.
Tarczę zdobił wizerunek szczerzącego kły i pokazującego pazury niedźwiedzia, co miało wzbudzać lęk i panikę u wroga. Rajmund spojrzał na tę straszną postać i położył rękę na głowie Valeski. – Dziękuję, mój wierny giermku.
Księżyc podążał w stronę horyzontu, chował się za wysokimi drzewami i oświetlał błoto i wyboje drogi wiodącej do zamku Moncestus. Julianna ruszyła galopem, pozostawiając wszystkich daleko w tyle. Podążył za nią bez słowa. Miał wrażenie, że przepełnia go dziwna energia, która każe mu chwytać za miecz i dołączyć do walki z wojennym okrzykiem na ustach.
Ale nie mógł tego zrobić. Dopóki nie uratują Margery, był przywódcą, arbitrem rozwagi i zdrowego rozsądku. Poskromił więc pragnienie zemsty i wojennych potyczek i zajechał Juliannie drogę.
Odwróciła głowę, a on powiedział z przyganą: – Jeśli będziesz tak gnać, spadniesz i skręcisz sobie kark. – Obręcz wokół szyi uciskała go niemiłosiernie. Dotknął palcami drewnianego klina. – Trzymaj spokojne tempo.
Zrobiła buntowniczą minę, ale skinęła potakująco głową. Klaczka zwolniła do spokojnego kłusa, a Julianna powiedziała surowo: – Dobra rada.
– Chociaż ciężko się do niej zastosować. – Popędził Anglaisa i zrównał się z żoną. Konie biegły kłusem, a Rajmund zaczął dumać nad losem Margery. Palce zacisnęły się na wodzach i Anglais rzucił się do galopu.
– Trzymaj spokojne tempo. – Julianna przypomniała mu jego własne słowa.
– Jak sobie życzysz, pani. – Był dumny, że zachowuje spokojny ton, ale Julianna zdawała się tego nie dostrzegać.
Jej wzrok wciąż ześlizgiwał się na krępujące go żelazo. Otworzyła usta, zamknęła je z powrotem, aż w końcu chlapnęła: – Nie ciężko ci z tym łańcuchem?
Na Boga, nawet nie zauważył. Nosił już cięższe kajdany. Spojrzał na nią z ukosa i zauważył ściągnięte rysy i zmarszczone czoło.
Obręcz wzbudzała w niej obrzydzenie.
Oczywiście. Czegóż innego oczekiwał? Jemu to nie przeszkadzało, o ile tylko był wolny. W Tunisie całe miesiące spędził w kajdanach.
W bezruchu, w niewoli. Czując, jak zanikają mięśnie, jak młodość i siła odchodzą bezpowrotnie.
Doprowadziło go to do szaleństwa. To go złamało. I to dwukrotnie – raz w gorącym lochu w Tunisie, a drugi w chłodnym angielskim lesie.
Zbyt dobrze pamiętał mazgającego się tchórza, którym stał się w Tunisie. Za to prawie nie pamiętał wyjącej bestii, w którą przemienił się w Anglii.
Ona pamiętała. Pragnęła bezpieczeństwa, a kajdany na jego ciele oznaczały, że on nie może jej tego zapewnić.
Zatrzymał się na środku drogi. Nie mógł złapać tchu, ostry ból przenikał pierś. Zdumieni towarzysze podjechali bliżej.
Chłodne ręce Julianny dotknęły jego policzków. – To twoja szyja? Nadgarstki? Zrobili ci krzywdę? – powiedziała gwałtownie.
Miedziane włosy ogrzewały pobladłą twarz niczym płomienie. Oczy patrzyły na niego z taką troską, że przez moment nawet uwierzył. – Krzywdę?
– W środku – powtórzyła. – Sir Joseph i jego najemnicy...
To imię przywróciło go do rzeczywistości. Oczywiście że się martwiła; potrzebowała go, może niejako męża, ale jako wojownika. – Nie. Sir Joseph nic mi nie zrobił.
– To dlaczego masz taką minę?
Ręce zadawały mu torturę: gładziły po włosach, dotykały uszu, szukały ran tam, gdzie nie sięgał wzrok. Chciał się odsunąć, ale nie potrafił. Odezwał się w końcu chrapliwie: – Tak bardzo nie boli, ale Keir zaraz mi to zdejmie.
Rajmund podejrzewał, że Keir rozumie znacznie więcej, niż daje po sobie poznać, gdyż on również przyglądał się zajściu z osobliwą miną. – Topór siedzi w pniu na dobre. Nie mogę po niego wracać, a nawet gdybym to zrobił, na nic się to nie zda. Pierwsze uderzenie w łańcuch uszkodziło ostrze. Aż boję się myśleć, jakie straty wyrządziło drugie.
– Jeśli to ma być niebezpieczne, lepiej tego nie ruszać – powiedziała Julianna. – Myślałam tylko, że musi cię... boleć.
Rajmund zdumiał się, że po wszystkim, co przeszła, potrafi zdobyć się na taką delikatność. Ale cóż, jest przecież damą w każdym calu. Tak bardzo chciał ją zatrzymać! Nigdy niczego tak w życiu nie pragnął. Teraz jednak uśmiechnął się dwornie i powiedział: – Nie mogę tak walczyć.
– Racja. Ciężko by ci było – zgodziła się Dagna. – Patrzcie, tam jest jakaś chata. Na pewno będą mieli siekierę.
Rajmund zjechał na bok i po chwili pukał do drzwi. Trzęsący się ze strachu wieśniak bez zbędnej zwłoki wskazał na pień do cięcia drewna i siekierę. Keir wziął narzędzie do ręki i kazał Rajmundowi przyklęknąć. Kolek, który spajał łańcuch z obręczą, znalazł się z boku. – Uderz w kołek, blisko głowy –zażądał Rajmund.
– Nie zrób mu krzywdy – powiedziała w tej samej chwili Julianna.
– Blisko – powtórzył Rajmund i zamknął oczy.
Siekiera zaszumiała koło jego ucha, a brzęk łańcucha na moment go ogłuszył. Przełknął ślinę i potrząsnął głową. Keir mówił coś do niego, ale Rajmund nie słyszał. – Co? Co? – chciał wiedzieć.
– Bliżej się już nie da. – Keir podał wieśniakowi wyszczerbioną siekierę i kilka monet. – Ja mam już dosyć.
Przy obręczy zostało jeszcze kilka ogniw. Rajmund zasłonił je koszulą, by ich widok nie przysparzał Juliannie cierpień. Podniósł lewą rękę i pokazał na kolejny łańcuch, długi na pół ramienia. – Tego też muszę się pozbyć.
– Nie! – krzyknęła Julianna.
– Nie – powiedział Keir.
– Muszę się tego pozbyć – powtórzył Rajmund. – Utrudni mi walkę.
Keir zatknął kciuki za pas. – Przy twoich umiejętnościach to mało prawdopodobne. Skończy się na tym, że obetnę ci rękę, a wtedy wcale nie będziesz mógł walczyć. – Keir zakończył rozmowę i dosiadł swojego konia.
Rajmund zważył łańcuch w dłoniach, a Julianna powiedziała radośnie: – Łańcuch będzie ci przypominać o tym, że należysz do mnie. – Wydawało się, ze traktuje to jak dobry dowcip, ale on odebrał to jak policzek. – Mężczyźni twierdzą często, że małżeństwo to kajdany – dodała jeszcze. – Ty masz na to dowód.
Zatonął w niewesołych rozmyślaniach. Jaka będzie ostatnia przysługa, którą wyświadczy Juliannie? Swojej ukochanej żonie, sercu tego promienistego kręgu rodzinnej miłości. Kobiecie, która była żywym dowodem, że nawet bajki się spełniają.
Obłęd.
Julianna szczękała zębami. Zamek Moncestus, ponury i cichy, przypominał posiadłość władcy piekieł. Blanki wieńczące mury wyglądały jak zęby starego człowieka, popsute i pokrzywione. Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo obawia się każdego kamienia, każdej wieżyczki i bramy. Potęga tego zamczyska pozbawiła ją kiedyś zaufania i nadziei, zniszczyła jej życie, a rany dopiero się zagoiły. Miała ochotę zwinąć się w kłębek i zacząć płakać.
Margery tam była. Przywiózł ją tam wczoraj sir Joseph. A dla Margery Julianna była gotowa nawet sama rzucić się do walki. Całe szczęście, że nie musiała tego robić, bo Layamon i jego drużyna wkrótce do nich dołączyli. Chcieli przystąpić do oblężenia, lecz Rajmund uznał, że nie mają na to czasu. Oblężenie oznaczało miesiące czekania na to, aż wroga zmoże głód lub pragnienie. A im chodziło o cennego zakładnika.
Stali tuż poza zasięgiem łuczników. Rajmund wciąż stał u jej boku, odziany w kolczugę, pełen powagi wojownika gotowego do bitwy. Nie zwracał na nią uwagi, jak gdyby sama jej obecność odbierała mu koncentrację, toteż Julianna aż podskoczyła, kiedy nagle przemówił: – Jak dostaniemy się do środka?
Odwróciła się. Mówił do niej. – Do środka?
Utkwił w niej spojrzenie zielonych oczu. – Jakoś stąd wyszłaś. To jak wchodzimy?
– Och. – Ogarnął ją palący wstyd i odparła ogólnikowo: – Ja uciekłam tylko z zamku. Na zewnątrz wyszłam mostem zwodzonym, był wtedy opuszczony. To był dzień... po prostu wyszłam.
– Most jest podniesiony – odpowiedział Rajmund takim tonem, jakby ona mogła jakoś temu zaradzić.
– A gdzie patrole? – odpowiedziała pytaniem. Rajmund powiódł wzrokiem po murach. – Nie
mam pojęcia. Doprawdy interesujące. Ciekawe, kto tu dowodzi.
– Na pewno nie Feliks.
– Nie. Raczej nie Feliks. Jeśli przejdziemy przez te mury – Rajmund pokazał sztyletem – pomożesz nam dostać się do zamku.
– Sądzę, że tak... – W głosie Julianny zadźwięczał ponury humor. – Nie sądzę, żeby ktoś zatkał to wyjście.
Rajmund zwrócił się do Valeski i Dagny. – Poradzicie sobie z mostem?
Dagna łypnęła niebieskimi oczyma. Valeska aż drżała z podniecenia. – Oczywiście, że tak – odpowiedziały chórem.
Rajmund podniósł tarczę nad głowę. Keir zrobił to samo i osłaniając siebie i kobiety podeszli do murów.
Nadal cisza. Nikt nie próbował ich zatrzymać.
Keir przywiązał linę do strzały, zawiązał pętlę i strzelił w kierunku kamiennych szpiców wieńczących blanki. Pierwszy strzał okazał się nieudany, lina ześlizgnęła się po murze, ale za drugim razem pętla owinęła się wokół jednego z kamieni.
Na murach nadal nie widać było znaku życia. Wszędzie panowała złowroga cisza.
– Napnijcie łuki – zawołał Rajmund do ludzi Layamona. – Jeśli tylko zobaczycie jakąś głowę ponad murami, to strzelajcie, tylko celnie.
– Tak, milordzie – powiedział Layamon.
Julianna aż otworzyła usta ze zdumienia, kiedy staruchy wspięły się zwinnie po linie i podciągnęły do góry. Po chwili były już na murze, a Rajmund i Keir dołączyli do reszty drużyny. Nadal nic.
Kobiety znikły za krawędzią i po chwili pokazały się ponownie, machając rękami. – Nie spotkały żadnych patroli – powiedział Rajmund do Julianny – chociaż wydaje mi się to dziwne. Teraz pójdą do bramy i opuszczą most.
– A jeśli sir Joseph je złapie?
Rajmund z trudem skrywał zadowolenie. – Lepiej żeby wysłał najemników. Te dwie kobiety najwyraźniej przerażają twojego wuja. Nie mogę powiedzieć, że mi się to nie podoba. Jeszcze zapłaci za swoje czyny.
Złapała go za ramię. – Nie sądzisz chyba, że zabił Margery?
– Chciał zabić ciebie.
– Nie mów tak – powiedziała szybko.
– Przecież to prawda. Zżera go zazdrość. – Nie spuszczał wzroku z murów. – Jak myślisz, dlaczego przez lata cię gnębił? Dlaczego cię straszył?
– Nigdy mi nie zazdrościł – zaprotestowała gorąco. – Od dziecka słyszałam, że nawet najpotężniejsza kobieta nie dorasta do pięt najpodlejszemu mężczyźnie i że ból porodu to kara za grzech pierworodny.
– Miał ci za złe, że jesteś kobietą, a mimo to – Rajmund pokiwał głową – ze względu na urodzenie stoisz od niego wyżej.
Chciała, by zrozumiał, jak bezpodstawne są te podejrzenia. – Ojciec mówił, ze sir Joseph zadba o moje ziemie, bo wiążą go z nim więzy krwi.
– Oczywiście. Miał tylko nadzieję, że kiedyś przejdą w jego ręce.
– Nie, bo nawet gdybym umarła bezpotomnie, ziemie wróciłyby do króla. Wiesz przecież o tym.
– Wiem. Sir Joseph też wie. Ale musisz pamiętać, że wychował się za króla Szczepana, kiedy to możni ustalali własne prawa i nikt nie mógł się im sprzeciwić. Nie mógł położyć ręki na tych ziemiach za życia twego ojca, przynajmniej nie siłą, więc knuł potajemnie z Feliksem, aż przekonał tego głupca, że powinien wziąć cię za żonę.
Nie mogła uwierzyć swoim uszom. – Sądzisz, że to sir Joseph zaplanował moje porwanie? – Podniosła głos w pełnym nadziei niedowierzaniu. – Sir Joseph? Nie mój ojciec?
– Twój ojciec był winny tylko tyle, że dał się manipulować komuś takiemu tak ten staruch. – W głosie Rajmunda słychać było pogardę dla takiej bezmyślności. – Na pewno nie knuł przeciwko tobie.
Gdzieś w głębi duszy czuła, że to ojciec ją zdradził. Było tak bolesne, że nie dopuszczała tej myśli do siebie nawet po to, by chłodno rozważyć fakty. A teraz Rajmund mówi, że ojciec zawinił jedynie swoją głupotą i nieczułością. – Zawsze wiedziałam, że ojciec jest jak chorągiewka, raz tu, raz tam, ale – popatrzyła na mury, które wydawały się znacznie mniej groźne – nie chciałam wierzyć, że aż do tego mogłoby dojść.
– Na pewno ciężar spadł ci z serca – powiedział łagodnie Rajmund.
Uśmiechnęła się. Uznała prawdę i dobre wspomnienia związane z ojcem znów zagościły w jej myślach. – Miłość potrafi wiele wybaczyć.
– Zbyt wiele.
Pobladł, jakby skaleczył się o swoje ostre słowa. Zdawała sobie sprawę, że myśli o swej słabości i upokorzeniu pod drzewem. Chciała dotknąć go i pocieszyć, ale dumny Rajmund wziąłby to za litość. – Sir Joseph mógł mnie zabić tuż po śmierci ojca. Mógł też manipulować dziewczynkami.
– Prawdopodobnie próbował, ale masz wierną służbę, a król Henryk trzyma się dzielnie u władzy. Prawo surowo karze morderstwo na członku własnej rodziny. – Zwrócił do niej chłodną, nieruchomą twarz, ale oczy zdawały się przenikać ją na wskroś. – Kiedyś, kiedy rozmawialiśmy o twej niechęci do nieznanego męża, powiedziałaś mi, że córek łatwo się pozbyć. Można wysłać je do klasztoru albo upozorować wypadek.
Przerażenie wzięło górę nad chwilową radością. – Któż o tym wie lepiej ode mnie? – zapytała chrapliwie. – Sama naraziłam dzieci na niebezpieczeństwo.
– Nie mogłaś wiedzieć...
– Jestem głową rodziny, a nie potrafiłam poskromić wuja.
– To ja jestem teraz głową rodziny i moja klęska jest znacznie większa od twojej. – Wskazał na most. – Spójrz.
Rozległ się chrzęst łańcuchów i most – najpierw powoli, a potem coraz szybciej – zaczął opadać. Julianna drgnęła, rozdarta pomiędzy poczuciem obowiązku i chęcią walki.
Rajmund skrzywił się i ruszył naprzód. – Nie przechodzić pod kratą, dopóki nie powiem. Jeśli Dagna i Valeska jej nie umocują, żelazne szpice przebiją nas na wylot.
Layamon zaśmiał się nerwowo, a Keir nawet się nie poruszył. – Idź pierwszy, Rajmundzie.
– To mój obowiązek – odpowiedział Rajmund bez uśmiechu i przeszedł przez most. Spotkał Dagnę. Trzęsła się cała i wskazała ręką na zamek, robiąc przy tym gest mający odpędzić złe oko. – To zamek przeklętych – szepnęła, a jej słodki głos poniósł się w porannej ciszy. – Na murach jest pełno zabitych. Leżą przy swoich stanowiskach, a baszta jest zamknięta na cztery spusty.
Wojacy Julianny zaczęli szeptać coś między sobą, ale ona nie pozwoliła im na chwilę słabości. Powiewając spódnicą, ruszyła w stronę mostu, a żołnierze po krótkim wahaniu poszli w jej ślady. Nikt nie chciał wyjść na tchórza w oczach swej pani.
– Czy tam ktoś w ogóle jest? – zapytał Keir, a w odpowiedzi pojawiła się strzała, która przefrunęła tuż obok jego głowy i wbiła się w ziemię.
Rajmund przyciągnął do siebie Juliannę i zasłonił tarczą. Gdy z baszty frunęło coraz więcej strzał, wszyscy pobiegli szukać schronienia w stajni. Dopiero tam Rajmund odpowiedział: – Tak, są tam.
Layamon przykucnął. – Dlaczego nie wystawili patroli na murach?
– Nie spodziewali się nas tak szybko albo – Rajmund pogładził nieogolony podbródek – sir Joseph nie jest w stanie do końca nad nimi zapanować. Najemnicy nie lubią siedzieć na zewnątrz, kiedy w zamkujest ciepło i piwo się leje.
– Przekupstwo i lojalność to nie to samo. – Keir spojrzał znacząco na Rajmunda i rozstawił ludzi wokół zamku.
Rajmund zwrócił się do Julianny: – A teraz musisz mi powiedzieć, jak wydostałaś się z zamku trzy lata temu i dlaczego pozwolili ci przejść przez podwórze.
Nie chciała mu mówić. Trzy lata temu niewielu zrozumiałoby rozpacz, która popchnęła ją do tego kroku. Opowiedziała o tym ojcu z nadzieją, ze dzięki temu uwierzy jej słowom, lecz dla niego był to następny powód, by ją odepchnąć.
Gdyby nie Salisbury, który ją wtedy odnalazł, pewnie zabiłaby się ze wstydu. Nigdy o tym nie mówiła, nigdy nie musiała, ale teraz... Mój Boże, Margery – westchnęła i rozejrzała się na boki. Złapała Rajmunda za rękę i zaprowadziła za róg. – Widzisz ten szyb prowadzący z ustępu? Prowadzi prosto do wygódki tuż obok sali biesiadnej.
Rajmund gapił się na śmierdzącą kloakę, a potem potrząsnął głową. – A przed chwilą wyskrobałem końskie łajno spod paznokci – powiedział żartobliwie, kierując te słowa bardziej do siebie niż do niej.
Julianna pięła się w górę szybu jak pająk po pajęczynie, podążając w kierunku jasnego otworu. Był to z pewnością otwór do piekła, ale teraz wydawał jej się bramą niebieską. Obawa przed ponowną wizytą w zamku Moncestus, lęk przed tym, że zastanie swą córkę zgwałconą lub nawet martwą, ściągał ją w dół, plątał nogi i zabierał resztki odwagi.
Ale Rajmund był tuż za nią, podtrzymując ją i wspierając, kiedy się pośliznęła. Była już prawie na szczycie, a on podparł jej nogi ramieniem i polecił: – Wyskocz tak szybko, jak potrafisz. Nie wahaj się użyć noża. Masz go w rękawie, prawda?
Zerknęła w dół. Ziejący otwór kloaki, a na jego tle Rajmund, zdecydowanie nie był najprzyjemniejszym widokiem. Próbowała odpowiedzieć, ale zęby jej tak szczękały, że poprzestała na bezgłośnym kiwnięciu głową.
– A kiedy walka się zacznie – mówił jak pan wydający komendy wystraszonym służącym – masz omijać mnie i najemników. Wiesz dlaczego?
Wydawało się proste, a jednak nie było. Julianna zastanowiła się przez chwilę. – Bo nie będziesz mógł się właściwie zamachnąć – powiedziała, choć była pewna, że to nieprawda.
– W tym czasie poszukasz Margery. Wstrząsnął nią dreszcz. W gardle jej zaschło; przełknęła gwałtownie ślinę. – Tak.
– Uwolnisz ją, jeśli to możliwe. Jeśli nie, zostaniesz obok i obronisz, gdyby bitwa przesunęła się w waszą stronę. – Popchnął ją do góry – Na trzy – powiedział. – Raz... Wydostała ręce.
– Dwa... Złapała za krawędź.
– Trzy!
Rajmund popchnął, ona podciągnęła się do góry i po chwili znajdowała się już na kamiennej posadzce mrocznego pomieszczenia. Rozejrzała się dookoła; w pobliżu nie było nikogo. Od strony sali biesiadnej dochodził brzęk cynowych kubków, skrzypienie drewnianych stołów i gwar męskich głosów. Byli daleko. Odetchnęła z ulgą i stanęła na nogach. Z ręką na nożu czekała, aż Rajmund wydostanie się na zewnątrz.
To, co było dla niej dziecinnie proste, dla niego okazało się zbyt trudne. Szerokie ramiona utkwiły na dobre w wąskim otworze i Rajmund szarpał się i klął pod nosem, próbując wydostać choć jedno ramię.
A tymczasem ktoś się zbliżał. Julianna usłyszała człapanie, rzuciła przerażone spojrzenie w stronę drzwi i pociągnęła Rajmunda za rękę. Rajmund wystawił głowę, usłyszał kroki i aż jęknął.
Julianna złapała za nóż i przyczaiła się obok wejścia.
Rajmund szarpał się, by uwolnić drugie ramię, chociaż wiedział, że nie zdąży.
Juliannie nóż trząsł się w ręce; patrzyła na męża wzrokiem giermka przerażonego pierwszą bitwą.
– Za Margery – szepnął Rajmund i ręka uspokoiła się nieco.
Niski mężczyzna o rumianej twarzy i krzywym nosie wyłonił się zza drzwi; Julianna rzuciła się na niego z nożem, lecz w ostatniej chwili odwróciła ostrze. – Feliks! – krzyknęła stłumionym głosem.
Feliks podskoczył jak wystraszony zając i błyskawicznie chwycił za miecz.
– Feliks! – Rajmund wciąż próbował wydostać się z tej przeklętej dziury. – Nie!
Feliks odwrócił się gwałtownie i patrzył z niedowierzaniem, jak Rajmund gramoli się z otworu kloacznego i staje na nogi. – Co wy tu robicie? – wybełkotał w końcu. – Jak się tu dostaliście?
Rajmund sięgnął po nóż, ale Feliks zamachał rękami i cofnął się do drzwi. Od strony sali biesiadnej powitały go salwy chrapliwego śmiechu, a on spojrzał w tym kierunku z lękiem i odrazą.
Zerknął na Rajmunda, który teraz gorzko żałował swych nieprzemyślanych słów i brutalności. – Feliksie, mam nadzieję, że w takiej chwili zapomnisz o naszych niesnaskach – powiedział cicho.
Feliks patrzył na niego jak na wstrętnego robaka.
– Nie powinienem był podnosić ręki na kogoś niższego i mniej wprawionego w rycerskim boju. – Rajmund dotknął złotego kółka, symbolu swego niewolnictwa, i chłód metalu dodał mu otuchy. – Żałowałem tego niemal od razu.
Głowa Feliksa zaczęła kiwać się w takt jakiegoś bezgłośnego, wrogiego rytmu. Rajmund pogrążał się dalej: – Wiem, że sir Joseph ma wpływ na słabsze umysły i nie możesz odpowiadać za swoje czyny. – Nie zabrzmiało to szczególnie pojednawczo. – Jeśli mi pomożesz, zapomnimy o wszystkim.
Feliks spojrzał na niego spode łba i odwrócił się, by zawołać najemników.
Julianna rzuciła Rajmundowi zdegustowane spojrzenie, oparła ręce na biodrach i zrobiła krok do przodu. – Feliksie, nie każ mi żałować, że cię nie zadźgałam.
– Julianno –jęknął Rajmund, ale ona nie zwracała na niego uwagi.
– Wracaj tu natychmiast.
Feliks zatrzymał się w pół kroku, a ona powtórzyła: – Natychmiast.
Ku zdziwieniu Rajmunda Feliks wrócił. Stanął jak najdalej i oparł plecy o drzwi.
– Co zrobiłeś z moją córką? – przez szept Julianny przebijała furia.
– Nic nie zrobiłem! – odszepnął Feliks. – Sir Joseph ją tu przywiózł, związaną niby jakiś pakunek i rzucił gdzieś do kąta. Powiedział, że tak powinienem był postąpić z tobą. Jakby to była moja wina, że uciekłaś.
– Wykorzystałeś moją córkę? – wycedził Rajmund ponuro.
Feliks wydął usta. – Nie. – Rajmund odetchnął z ulgą, a Feliks dodał: – Mówiłem ci, ja nie mam z tym nic wspólnego.
Julianna złapała go za ramię i wbiła paznokcie. – Na świętego Wilfryda, Feliksie, powiedz mi prawdę. Margery jest cała i zdrowa?
Feliks patrzył na nią, jakby postradała zmysły. –Tak. Mówiłem już, siedzi związana w kącie. Oczywiście – wbił wzrok w posadzkę – nie wiem jak długo, bo najemnicy ogałacają mi piwnice ze wszystkich napitków, a sir Joseph od dłuższego czasu kręci sznur. Chyba chce ją powiesić za oknem.
Julianna rzuciła się do wyjścia, ale Rajmund złapał ją za łokieć i powiedział do Feliksa: – Wszyscy twoi ludzie leżą martwi przy swoich stanowiskach. Jak myślisz, co stanie się z tobą?
Podbródek Feliksa zaczął się trząść. – Mówił, że jest moim przyjacielem, ale kiedy go wpuściłem, kazał zabić moich ludzi. Najemnicy gwałcą mi służące i biją parobków. Sir Joseph udzielił mi kiedyś paru rad, ale...
– Cóż to za przyjaciel, który radzi porwać sąsiadkę i wziąć ją siłą? – rzucił ostro Rajmund.
– Nic jej nie zrobiłem, nawet włos jej z głowy nie spadł – odparł Feliks równie ostro. – Nie chciała współpracować. Sir Joseph mówił, że sama rozłoży nogi, a ona nie chciała. Dlatego byłem zmuszony zrobić jej krzywdę. – Zamrugał małymi oczkami. – Sądziłem, że chce mi pomóc, ale teraz podejrzewam...
Głos mu się załamał, a na twarzy rozlał się wyraz zdumienia. Zachwiał się, stęknął jak zarzynane prosię i z jego piersi wynurzył się szpic miecza. Rajmund zareagował błyskawicznie: odsunął Juliannę na bok i dobył miecza.
Feliks trzymał się jeszcze przez chwilę na nogach, podczas gdy blask opuszczał wytrzeszczone oczy. Julianna krzyknęła głośno. Miecz wyszarpnięto, ciało Feliksa upadło na posadzkę, a oni stanęli twarzą w twarz z sir Josephem. Starzec w jednej ręce trzymał sękaty kij, w drugiej ociekający krwią miecz, a na twarzy malował mu się uśmiech. – Cóż za słabeusz. Niewart tego, by być moim sojusznikiem.
Rajmund dotknął go szpicem miecza. Sir Joseph odwzajemnił się tym samym, ogarnął Rajmunda wzrokiem, pociągnął nosem i z wyraźnym zadowoleniem powiedział: – Coś mi to przypomina. Chyba opowieści, które krążą na temat końskich odchodów z Tunisu.
– To wszystko prawda – odparł Rajmund, mierząc starca wzrokiem. – Wiem najlepiej, jak się pozbyć gówna.
Na pociętej siatką żyłek twarzy sir Josepha rozlał się rumieniec furii. – Już raz zakułem cię w kajdany – wrzasnął – a tym razem wywieszę cię za oknem! I to w towarzystwie tej ladacznicy i jej bachora!
Rajmund przeskoczył przez ciało Feliksa i wypadł na zewnątrz, ale sir Joseph rzucił się do ucieczki z nieprawdopodobną na jego wiek zwinnością. Rajmund już prawie go dopadł, kiedy na jego drodze stanęło ośmiu najemników. Ich niekompletny strój świadczył o tym, że nie spodziewali się ataku.
– To szaleniec – szepnął jeden z mężczyzn, dotykając świeżej rany na twarzy, pamiątki po ostatniej potyczce z Rajmundem. – Wrócił, jak zapowiadał.
Sir Joseph zwrócił się do niego z pogardą. – Uwolniła go cala armia żołnierzy, którzy teraz tylko czekają, by wam wszystkim poderżnąć gardła. Rusz lepiej tą swoją maczugą, chyba że chcesz oberwać pierwszy.
Najemnik wydawał się nieprzekonany. Patrzył na Rajmunda z rezerwą, która wiele mówiła o poprzedniej bitwie.
Wtem w drzwiach pojawiła się Julianna, która stanęła u boku Rajmunda.
Z ust najemników wydobyło się westchnienie zachwytu. Rozdziawili szczerbate gęby i przyglądali jej się z zaciekawieniem.
– Kobieta – powiedział ten od maczugi. Przebiegi palcami po włosach i powiedział: – Ta to będzie nasza.
Okrutny uśmiech wykrzywił usta innego z mężczyzn. – Widzicie żelazną obręcz na szyi Lorda Ustępu? To jaja tam umieściłem, a teraz on z nią umrze.
– Założyłeś ją na mój rozkaz, głupcze – odezwał się sir Joseph. – Nie zapominaj, kto ci płaci. A zapłacę ci dobrze, jak tylko wywiążesz się ze swoich obietnic. – Rycerz oblał się rumieńcem, a sir Joseph pochylił się do Rajmunda. – To znaczy wtedy, gdy twoje ciało, milordzie, stanie się strawą robaków, a żelazny kołnierz na wieki przygniecie twą niemęską duszę.
Na Rajmunda te słowa podziałały jak płachta na byka. Już raz ugiął się przed tymi ludźmi. To prawda, zabił wielu z nich, ale ich przybywało coraz więcej i w końcu go pokonali.
Co będzie, gdy pokonają go teraz?
W odpowiedzi na to niewypowiedziane pytanie najemnik spojrzał na Juliannę tak, jakby była hurysą odzianą jedynie w powłóczysty welon. – Ja biorę ją pierwszy, a potem każdy będzie miał swoją kolejkę. Co, chłopcy?
Rajmunda ogarnął spokój; spokój, jaki zdarza się tylko przed burzą. – Julianno?
Zdezorientowana strachem, nie mogła złapać tchu.
– Poużywamy sobie, co, chłopcy? – powiedział mężczyzna, ale Rajmund go zignorował. – Julianno, zrobisz jak mówiłem. Pamiętasz o czym rozmawialiśmy?
– Tak. – Przypomniała sobie. Zęby szczękały jej ze strachu, ale wspomnienia wróciły. Musi ratować Margery. Musi tylko umknąć sir Josephowi i omijać Rajmunda.
Ale jak? Rozejrzała się wokół lękliwie. Kubki walały się po posadzce razem z porzuconymi łukami i kołczanami. Służba uciekła. Nie było żadnej kryjówki, żadnego wyjścia, a w pobliskim kącie leżała tylko sterta ubrań.
Margery?
Zatkała sobie usta. Nie chciała, by ktokolwiek przypomniał sobie o jej córce.
Sir Joseph odsunął się, najemnicy podchodzili coraz bliżej. Julianna słyszała, jak Rajmund wciąga głęboko powietrze. Raz, potem drugi. Każdy oddech zbliżał go do walki; każdy oddech odbierał odwagę i zuchwałość przeciwnikom, którzy wydawali się kurczyć w oczach.
A Rajmund – mój Boże, Rajmund wydawał się jeszcze wyższy i potężniejszy. Wyglądał jak dzikie zwierzę, gotowe umrzeć za swą rodzinę. W oczach najemników pojawiło się przerażenie i Julianna przypomniała sobie własne obawy na łące, kiedy to Rajmund wydał jej się niedźwiedziem albo demonem. Powoli odwróciła głowę i spojrzała na niego.
Siła i zwinność niedźwiedzia. Nieustępliwość borsuka, chłodna obojętność żmii, szybkość i precyzja orła.
Miał wszystkie te cechy, a mimo to pozostawał mężczyzną. Uciekła od niego, przedzierając się krzykiem przez szeregi zdumionych najemników. Prosto na sir Josepha.
Dzikie okrzyki i szczęk oręża za plecami świadczyły o tym, że bitwa już się rozpoczęła. Ona biegła na oślep, nie mogąc się zatrzymać, aż w końcu znalazła się przy starcu i uniosła sztylet. Ostrze zabłysło złowrogo, ale zanim zdążyła go użyć, sir Joseph złapał ją za nadgarstek.
Ścisnął go z całej siły i syknął: – Sczeźniesz, suko, i twe ziemie staną się moją własnością. Zawsze o tym marzyłem.
Za wszelką cenę musi utrzymać sztylet w dłoni. – Nie zdołasz zabić aż tylu ludzi, by przejąć moje ziemie.
– Może i nie, ale ty, moje dziecko, zginiesz na pewno. Ty i te twoje bachory.
Za moją córkę, pomyślała. Za Margery. Wycelowała kolanem w krocze, ale długie szaty starca okazały się wystarczającą przeszkodą. Zamachnęła się, przypomniawszy sobie cios, którym złamała nos Feliksowi. Zorientował się w porę i wykręcił jej rękę. Trzymając ją w kleszczach przytknął ostrze do swojego brzucha. – Widzisz, jesteś tak blisko, ale nie masz wystarczająco siły. Żadna kobieta nigdy mnie nie pokona.
Skoro nie mogła dźgnąć go nożem, próbowała chociaż słowami: – Jestem twoją panią. Puść mnie.
W niebieskich oczach tak przypominających jej własne pojawiła się nienawiść. Przekręcił nóż w jej stronę.
Użyła całej swej siły, by mu się przeciwstawić.
Ich oczy się spotkały, młode spojrzenie zwarło się ze starym, ale rezultat tej potyczki był łatwy do przewidzenia.
Zginie od swego własnego noża, bo wytrzyma jeszcze chwilę i się podda. Ale jeszcze nie teraz. Nie teraz.
Szarpnęła się, a on nagle potknął się i upadł. Ostrze, trzymane jego własną ręką, przebiło szaty. Skóra przez ułamek sekundy stawiała opór, lecz potem się poddała i nóż zanurzył się aż po rękojeść. Sir Joseph otworzył usta i wyszeptał: – Jak to? – Ucisk na jej nadgarstkach zelżał. Starzec zatoczył się, a ona wyrwała mu ręce.
Zza jego pleców wyszła Margery, siła sprawcza tego dziwnego potknięcia. Więzy krępowały jej nadgarstki i kostki, knebel wypełniał usta, ale w oczach – takich samych jak u sir Josepha i u matki – płonął błękitny ogień.
Ostrze, którym Julianna miała przeciąć więzy córki, leżało pogrzebane głęboko w trzewiach sir Josepha. Nie chciała dotykać ciała, ale miłość do córki wygrała z obrzydzeniem. Złapała za rękojeść i pociągnęła.
Wokół rozbrzmiewały wulgarne okrzyki najemników, Rajmunda wcale nie było słychać. Ale był tam, tego była pewna gdyż słyszała brzęk łańcucha szczęk oręża wbijającego się w zbroję i grzechot kości rozbijających się o kamienne ściany.
Złapała Margery w ramiona i zaciągnęła ją do kąta. Wyciągnęła knebel z ust i przytuliła tak mocno, jak tylko mogła.
Rajmund dał się ogarnąć szaleństwu. Co więcej, osiągnął taki stan, że zabijał z chłodną i spokojną koncentracją, a żaden z najemników nie był godnym przeciwnikiem. Łańcuch dyndający od nadgarstka wytrącał miecze z rąk i łamał kości. Krótki miecz tańczył w rytm śmierci. Siatka, która poszybowała na niego, zatrzymała się o łańcuch i zmieniła kierunek, łamiąc palce temu, który ją rzucił. Najemnik spojrzał na okaleczoną rękę, zrobił kilka kroków w tył i wrzasnął: – Szaleniec wszystkich nas pozabija! Wycofujemy się! Wycofujemy się!
Grupka rozrzedziła się, a Rajmund zamachnął się łańcuchem. Trzej najemnicy rzucili się do ucieczki, wypluwając zęby. Tylko jeden wytrwał na swoim miejscu. – I tak nas zabije, chłopcy. Jeśli umierać, to z honorem.
Rajmund uśmiechnął się do pozbawionego zbroi żołnierza, czując w ustach słodki smak zwycięstwa. Najemnik uśmiechnął się w odpowiedzi, zbyt radośnie, zorientował się Rajmund po chwili. Zbyt późno zdał sobie sprawę, że za jego plecami stoi jeszcze jeden. Na szyi wylądował sznur, pętla zacisnęła się, a w trzewiach pojawiło się znajome uczucie paniki. Jakiś głos wyszeptał mu do ucha: – Znów to samo, prawda?
Nieprawda. To nie był Saracen, tylko zubożały rycerz zmuszony zabijać za pieniądze. Najemnik, który zaszedł go od tyłu nie był pogańskim mistrzem tortur, lecz zwykłym wieśniakiem, który dla przygód porzucił pług.
W piersi Rajmunda wezbrał ogromny ryk. Najemnik pociągnął za sznur, a Rajmund szarpnął się tak gwałtownie, że mężczyzna przeleciał nad jego głową wprost na ostrze miecza należącego do jego kompana. Przewrócili się obaj; jednemu siła uderzenia obcięła rękę, drugiego przed śmiercią uratowała zbroja. Rzucili się z wrzaskiem do ucieczki, a Rajmund gonił ich, kosztując smak zwycięstwa.
Julianna przecinała więzy krępujące nadgarstki i kostki Margery, kiedy nagła cisza wtargnęła w jej myśli. Rozejrzała się ostrożnie i stwierdziła, że Rajmund gdzieś zniknął. Najemników też nie było widać – na posadzce zostało tylko kilka martwych ciał. – Gdzie oni są? – szepnęła i aż podskoczyła, gdy Margery odpowiedziała normalnym głosem: – Tata ich wszystkich pozabijał.
– Aha. – Julianna wciąż nie mogła dojść do siebie. Przyłożyła rękę do serca, które biło jak oszalałe, i wykrztusiła: – Nie zrobili ci krzywdy?
– Nie zgwałcili mnie, jeśli o to chodzi.
Uścisk Margery kłócił się z jej chłodnym tonem. Julianna pogładziła córkę po włosach, a kiedy ta odezwała się ponownie, znów była tylko dziewczynką. – Ciągle się kłócili i niemal zapomnieli, że tu jestem.
– Będziemy musiały się pomodlić do Świętej Panienki i podziękować jej za to, że nad tobą czuwała.
– Pójdę na pielgrzymkę do katedry w Ripon – wymamrotała Margery. – Przyrzekłam sobie, że jeśli wyjdę stąd cało, podziękuję świętemu Wilfrydowi za ocalenie mojego życia, no i dziewictwa.
– Oczywiście – powiedziała Julianna. – Na zewnątrz są nasi ludzie. Rajmund ich pewnie wpuszcza do środka, a my – spojrzała na pokrwawione ciało sir Josepha i zadrżała – poszukamy kluczy, które uwolnią go od kajdan. – Nie miała na to ochoty. Ani trochę. Sir Joseph, nawet martwy, wzbudzał w niej więcej lęku niż cała sfora najemników. Ale wyobraziła sobie radość Rajmunda, kiedy w końcu pozbędzie się tej wstrętnej obręczy. Na pewno przebaczy jej wcześniejsze błędy i niepowodzenia. A jeśli nie, to wystarczy jego radość z odzyskanej wolności. – Wezmę ze sobą nóż – powiedziała z udawanym spokojem – i poszukam tych kluczy.
Margery usłyszała więcej, niż Julianna chciała zdradzić. – Mamo, jeśli się boisz...
– Boję się? – Julianna uklękła przy zwłokach. – Dlaczego miałabym się bać? – Już sięgała po nóż, kiedy zatrzymała się w pół kroku.
Sir Joseph był martwy.
Sama wbiła mu ten nóż w trzewia. Patrzyła teraz na niego i widziała sine usta, czerwone policzki i skórę o kolorze pergaminu. Na pewno nie żył. Nie ruszał się. Przysunęła się bliżej i nachyliła się, szukając znaków życia. Drgnienia powieki, grymasu ust, czegokolwiek.
Nic.
– Naprawdę nie żyje – wyszeptała.
Ledwo wypowiedziała te słowa, ręka złapała ją za nadgarstek.
Ostry ból kazał jej upuścić nóż, a sir Joseph szybko go przechwycił. Ciało Julianny przeszyło znajome uczucie strachu. Oczy starca otworzyły się, ich spojrzenia się spotkały. Jego usta drgnęły w straszliwym uśmiechu. – Ty idiotko.
Powiedział to w taki sposób, że zabrzmiało to jak najobrzydliwszy epitet, który zdarzyło jej się w życiu usłyszeć. Margery skoczyła do przodu, ale on obrócił się i przyłożył ostrze do szyi Julianny.
– Margery, nie podchodź. Na Boga, nie podchodź bliżej – szarpała się Julianna.
– Taki mizerny nożyk nie mógł mnie zabić. – Podniósł się na łokciu, miażdżąc jej rękę. W ich stronę zbliżał Rajmund, a na chudej twarzy starca znów pojawił się okrutny uśmiech.
Rajmund stanął w drzwiach. – Co z Margery? – zawołał i zatrzymał się nagle, brzęcząc łańcuchami. – Julianno.
Zabrzmiało to jak błaganie, ale ona nie mogła oderwać wzroku od sir Josepha. Jej cały świat zawierał się teraz w spojrzeniu niebieskich oczu oraz płomieni, które te oczy ciskały. Sir Joseph patrzył na nią triumfalnie, ale odór jego oddechu nie zwiastował długiego życia. Przebiła mu trzewia – śmierć była nieuchronna, choć powolna. – Umierasz – powiedziała.
– I przydałoby mi się towarzystwo. – Złapał ją za ramię i zanim mogła się odsunąć, stanął na nogi. Przystawił nóż do napiętej skóry i ponaglił: – Wstawaj, Julianno. Wstawaj.
Chciała przełknąć ślinę, ale się bała. Bała się poruszyć i bała się zostać w miejscu. Podciągnęła nogi i podniosła się, wstydząc się swej niezdarności. Sir Joseph przysunął się bliżej, wolną ręką pogładził jej podbródek.
– Puść ją – zażądał Rajmund stanowczo.
– A niby czemu?
Pergaminowa skóra starca napawała ją obrzydzeniem. Mimo to nie pozostała głucha na pogardliwy ton głosu Rajmunda i aż drgnęła, kiedy powiedział: – To tylko zwykła, nic nieznacząca kobieta. Nie jest dla ciebie godną tarczą.
– Będzie dobrym celem dla mojego noża.
– To nóż Salisbury’ego – wyszeptała, przypominając sobie starego tropiciela. Wierzył w nią, wierzył bardziej niż ona sama. – Jestem twoją krewniaczką – powiedziała. – Nie chcesz, by moja krew splamiła twą duszę.
Zamrugał i na chwilę uwolnił ją z mocy swego spojrzenia.
Po chwili znów ją pochwycił. Wykrzywił się w uśmiechu, aż Juliannę przeszedł dreszcz. – Masz mnie za sentymentalnego głupca? Gdybyś nie była moją krewniaczką, nie obchodziłoby mnie twoje życie czy śmierć. – Zwrócił się do Rajmunda: – Trzymaj się w zasięgu mego wzroku, bo inaczej pożegnasz się z żoną.
Rajmund spojrzał na Margery. – No i co z tego Jeśli ją zabijesz, następna już tu czeka.
Trzy osoby patrzyły na niego z niedowierzaniem. – Tato, jak możesz? – szepnęła Margery. Pokrwawiona twarz Rajmunda rozjaśniła się w ponurym uśmiechu. – Sir Joseph nie jest jedynym, który potrafi skorzystać na cudzej naiwności.
Nawet nóż znajdujący się tuż przy jej szyi nie mógł jej zadać większych ran niż te słowa. Spojrzała na Rajmunda – na jego przystojną, choć pokaleczoną twarz, na silne, choć zmęczone ciało. W jego oczach zobaczyła pogardę, a sposób, w jaki gładził głowę Margery, nie pozostawiał jej złudzeń.
Zdradził ją. Nie może liczyć na jego pomoc. Jeśli chce wygrać z sir Josephem, będzie musiała go przechytrzyć.
Starzec wybuchnął śmiechem, który przemienił się w bolesną czkawkę. – Powinienem się domyślić, że pierworodny takich rodziców zna się na podstępach. Rajmund wytarł pokrwawiony miecz w materiał opończy. – Moi rodzice? Pomagałeś im zaprószyć ogień w kuchni?
Ręka sir Josepha zatrzęsła się w ataku drgawek i Julianna wyobraziła sobie, jak ostrze przecina jej tchawicę. – Bystry jesteś – powiedział starzec. – A co do niej, to choć wydaje się delikatna, nie tak łatwo jej się pozbyć. Szkoda tylko, że jest głupia. Głupia jak ojciec, który nigdy mnie nawet nie podejrzewał. Nawet wtedy, gdy domagałem się oblężenia zamku Feliksa.
Serce Julianny waliło jak młotem, a chrapliwy oddech przypominał o kruchości własnej egzystencji. Ale przecież musi wytrzymać. Musi przekazać córce, że problemy rozwiązuje się nie siłą, lecz zaradnością i sprytem. Postanowiła uderzyć w próżność swego wuja. – Twój plan z pewnością był świetny, ale powiedz mi jedno: po co napadać na zamek Feliksa?
Sir Joseph otworzył usta i zachwiał się. Po chwili się pozbierał.
Rajmund odpowiedział za niego: – Sir Joseph jest cwany. Domagał się oblężenia, bo liczył na to, że wtedy zginiesz i ty, i twój ojciec. Pamiętaj, Julianno, ja nie jestem twoim ojcem. Nie dam się tu zabić. Nie jestem twoim ojcem.
Cóż miały oznaczać te słowa, i to powtórzone dwukrotnie? Chyba to, że nie miał zamiaru jej zdradzić. Powstrzymała łzy. – To prawda, nie jesteś. On był slaby, podatny na manipulacje swego doradcy, który –spojrzała na sir Josepha – zaprzedał duszę diabłu.
Przerażenie i poczucie winy wymalowały się na pomarszczonej twarzy. – Owszem, może i zaprzedałem. Ale nie zapłacę za to bo nawet nie dane mi było cieszyć się nagrodą. Ty umrzesz ze mną, a ja się ciebie uczepię i w ten sposób dostanę do nieba.
Patrzyła na zsiniałą twarz, czuła odór wszechobecnej zawiści i coś w niej pękło. Zupełnie jakby się zepsuła maszyna, która przez lata napędzała strach, tchórzostwo i obawy.
Nie była już tchórzem, nie musiała udawać odwagi. Była dzielna. – Nie zdołasz mnie zabić – powiedziała niecierpliwie i wbiła mu łokieć w brzuch.
Zachwiał się, a Rajmund rzucił nożem. W powietrzu zaszumiało, ostrze przecięło gardło starca, uszkadzając tchawicę i rdzeń kręgowy. Pozbawione duszy ciało przekoziołkowało do tyłu i upadło na palenisko.
Rajmund rzucił się śladem miecza, złapał Juliannę za ramiona i krzyknął: – Dlaczego pozwoliłaś mu się zbliżyć?! Mógł cię zabić!
– Nie dotykaj jej. Nie dotykaj mojej mamy! – Z głośnym szlochem Margery ciągnęła go za opończę.
Julianna spuściła wzrok i zatkała sobie uszy. – Przestańcie!
Zapadła cisza. Julianna podniosła głowę i zwróciła się do Margery: – Rajmund nic mi nie zrobi. Mówił te straszne rzeczy po to, by wprowadzić w błąd sir Josepha. – A Rajmundowi wyjaśniła: – Chciałam zabrać mu klucze. Chciałam cię uwolnić.
Rajmund skrzywił się, obnażając ostre zęby. Dotknął palcami obręczy. – Co, miałaś już dosyć tej hańby? I warto było ryzykować życie dla głupiego klucza?
Margery znów zaczęła szlochać. Zanosiła się płaczem jak dziecko, które brutalnie wkroczyło w dorosłe życie. Julianna przyciągnęła ją do siebie, a od drzwi rozległ się głos Valeski. – Chodź do nas, dziecko. Zabierzemy cię z tego młyna.
Julianna jeszcze raz uścisnęła córkę i pchnęła ją do kobiet.
W drzwiach pojawił się Layamon. – Mogę coś dla pana zrobić, milordzie? – powiedział poprawiając kaftan.
– Zabezpiecz zamek przed wilkami. Niech stoi pusty, otwarty dla każdego, kto ośmieli się zasiedlić to przeklęte miejsce. – Rajmund zbliżył się do paleniska i podniósł ciało sir Josepha. Odciął klucze od paska i rzucił je Juliannie. – Uwolnij mnie.
Pęk sir Josepha okazał się ciężki i niezgrabny. Były tam klucze do Lofts, Bartonhale, jak również inne, które nigdy nie powinny trafić do jego rąk. Gdzieś między nimi znajdował się klucz do kajdan Rajmunda. Julianna wybrała najmniejszy i włożyła do zamka. Pasował, ale zamek wydawał się zardzewiały. – Przepraszam za bezmyślność, chciałam tylko twojego dobra.
– Uwierzyłaś w moje słowa, prawda?
Nie dało się zignorować goryczy w jego głosie. – Uwierzyłam?
Obręcz otworzyła się z trzaskiem i upadła na posadzkę. Potarł miejsce, w którym się znajdowała, i powiedział: – Sądziłaś, że byłbym w stanie cię zdradzić. Że pozwoliłbym cię zabić, że wziąłbym twoją córkę za żonę.
– Ja... – Wzięła go za rękę. Skrzywił się, gdy włożyła klucz do obręczy otaczającej nadgarstek. – Boli cię?
– Bolą mnie twoje podejrzenia.
– Tak, uwierzyłam ci. – Popatrzyła mu prosto w oczy, szukając w nich zrozumienia. – Przez krótką chwilę. Potem uświadomiłam sobie, że to szaleństwo i...
– Otwórz.
Jego mina, jego wzrok wzbudzały w niej lęk. Przekręciła klucz; żelazo odskoczyło, a Julianna aż zamarła. Szaleńcza walka z najemnikami sprawiła, że spod obręczy ziała otwarta rana. Julianna musnęła opuszkami drżących palców i powiedziała: – Rajmundzie, ja...
Nie wyglądał już jak orzeł czy niedźwiedź. Był zmęczony i bezgranicznie smutny. – Chciałem tylko, żebyś wiedziała. Żaden prawdziwy mężczyzna nigdy by cię nie zdradził. Pamiętaj o tym, kiedy będziesz mnie wspominać.
– Wspominać? – powtórzyła zaniepokojona.
– Chcesz, żebym odszedł. Ja to rozumiem. Zostawię ci Keira do obrony. – Jego twarz miała posępny wyraz.
– Nie rozumiem.
– Może uda nam się dostać unieważnienie, o którym mówili moi rodzice. – Potarł dłonią czoło.
Julianna poczuła oszołomienie. – Chcesz unieważnić nasz ślub?
– Daj spokój. Nie udawaj, że chcesz trwać w tym bezsensownym małżeństwie.
– Bezsensownym? Tylko dlatego, że przez moment uwierzyłam, że mnie zdradziłeś? Nie, Rajmundzie, to był chwilowy obłęd.
– Czyj obłęd? To nie ty stworzyłaś bestię, która nie wie co to rozum ani – chciał powiedzieć „miłość”, ale nie potrafił – dobroć.
– Obłęd sir Josepha ją stworzył.
– Nie, ona jest we mnie. Nie boisz się? Nie będziesz się zastanawiać, że kiedyś ze mnie nie wyskoczy i wyrwie ci serce? – Próbowała zaprzeczyć, ale on nie dał jej dojść do słowa. – Nie ufasz mi. I masz rację. Dlatego odchodzę.
Zdołała tylko powiedzieć: – Nie zgadzam się. Zostajesz.
Zignorował jej słowa, zatopiony w niewesołych rozmyślaniach. – Potrzebujesz mężczyzny, by cię chronił. A ja nie jestem ci do niczego potrzebny.
– Sądzisz, że jestem aż tak płytka? Gdybym potrzebowała mężczyzny jedynie do ochrony, wyszłabym za... za Layamona.
Prawdziwy talent aktorski, pomyślał Rajmund. – Nie mogłabyś wyjść za Layamona. Nie jest szlachcicem, ani nawet rycerzem. A ja... może i dorównuję ci statusem, ale nie duchem. Nie dałem ci nic, co warte byłoby posiadania.
– Nic? A co takiego się dla ciebie Uczy?
Chciała być dla niego miła, odwdzięczyć się za uratowanie córki. Poczucie obowiązku może i było szlachetnym uczuciem, ale on chciał czegoś więcej. – Czegoś, co można zobaczyć, dotknąć, usłyszeć.
– A poczucie bezpieczeństwa? A namiętność? A odwaga? A to – położyła rękę na piersi – że w końcu odzyskałam siebie samą?
Bolał go kark. Rany zadane przez najemników odezwały się w końcu. Poczuł się stary. – Zbyt wiele prawd okazało się dzisiaj mrzonką, zbyt wiele rzeczy okazało się kłamstwem. Nie jestem tym, za kogo mnie uważałaś.
– Wręcz przeciwnie.
To była najzgrabniejsza i najstraszniejsza obelga, jaką zdarzyło mu się usłyszeć. Nie mógł się powstrzymać od krzyku: – Wiesz, dlaczego wpadłem w obłęd tam, pod drzewem?
Julianna zadrżała, ale nie ruszyła się z miejsca. – Z powodu obręczy na szyi. Nie lubisz mieć skrępowanej szyi.
Głos Rajmunda stał się cichy i niezwykle wyraźny. – Pozwól, że ci opowiem. Całe miesiące spędziłem w lochu, przykuty do ściany. I nie był to taki loch, jaki mamy w Lofts, o nie. Tam było gorąco i sucho, duszno od pustynnego piasku. Żelazna obręcz ściskała mi szyję, a dwie potężne bransolety przytrzymywały nadgarstki, tuż przy głowie. – Podniósł ręce do góry. – Stałem plecami do oślizgłego muru, moje nagie ciało przyciągało chmary robactwa. Robale jadły mnie...
Zatkała mu dłonią usta, ale on złapał ją za ręce.
– Słuchaj mnie. Robale zjadały mnie za życia. Ale nawet to nie było tak straszne, jak sporadyczny błysk światła. Oznaczał on, że nadchodzi mój pan, mój pogański kat. Wpychano mi jedzenie w usta, wlewano wodę w gardło. Moje oczy stały się tak wrażliwe na światło, że nawet wzrokiem nie mogłem okazywać sprzeciwu. A jego głos, taki łagodny i ciepły... Wydawało się, że niewolnictwo to bramy niebios. – Prawda nie sprawiała mu już cierpienia. Był teraz chłodny, pełen pogardy dla własnej słabości. – Złamał mnie. Nie potrafiłem wytrzymać w wierze i załamałem się jak tchórz, jak dziecko, jak...
–Kobieta? Taka jak ja?
Pociągnął za żelazną obręcz. Nie mógł już jej dłużej znieść. – Gdyby każdy mężczyzna miał tyle odwagi co ty, nigdy nie stracilibyśmy Ziemi Świętej.
– Mówisz, że załamałeś się jak tchórz, ale ja nic o tym nie wiem. Ja tego nie widziałam. Pamiętam tylko oszalałą bestię, pamiętam, jak ją ugłaskałam. Pojawiła się znów w tym zamku – powiodła ręką po pełnej trupów sali – ale tym razem w pełni nad nią panowałeś. Użyłeś jej, by mnie obronić. To wszystko, co pamiętam.
Dał się uwieść jej elokwencji, ale tylko na chwilę. Pokusa była ogromna, jednak zdołał się oprzeć. – Zasługujesz na coś lepszego. Zrobię to, co do mnie należy i usunę się z twojego życia. – Ruszył do wyjścia.
Julianna znalazła się przed drzwiami z prędkością błyskawicy. Poklepała go po piersi. – Cały czas o czymś zapominasz.
– Milady?
– Pozwól, że ci przypomnę, milordzie. Zwolniłeś królewskiego budowniczego, obiecując, że wybudujesz nowe mury. Nie możesz złamać obietnicy danej kobiecie. Do końca budowy należysz do mnie.
– Mamo, popatrz na Lofts! – wykrzyknęła Margery ze zdumieniem.
Julianna zatrzymała klaczkę, otarła krople deszczu z twarzy i poczuła, że gaśnie w niej nadzieja. Z błota wyrastał niemal gotowy mur – brakowało jedynie wieży strażniczych i blank. Powinna się cieszyć, że zbudowano go tak szybko. Z drugiej strony oznaczało to, że Rajmund zostanie ledwie do końca lata. A może i krócej.
Na tyle zdał się jej wysiłek, by ratować małżeństwo.
Bezsensowne małżeństwo, jak powiedział. Julianna zacisnęła powieki, przypominając sobie jego słowa. Taktownie wymienił wszystkie jej wady i niedociągnięcia, mówił o jej tchórzostwie i o tym, że niemal go złamało. Nie chciała go wtedy słuchać, nie chciała, by coś ich rozdzieliło.
Ale po dwóch smętnych dniach jazdy w deszczu i błocie zdała sobie sprawę, że bardziej samotni już być nie mogą. Serce jej od tego pękało.
Margery odezwała się z rozmarzeniem: – Jak tylko dojedziemy, przebiorę się w suche ubranie.
– A ja zjem coś ciepłego – powiedział Layamon. Keir spojrzał na blanki wieńczące mury i Dowiedział łagodnie: – A ja ogrzeję się przy kominku.
– Od tej mżawki bolą mnie kości – powiedziała Valeska. – A Rajmund pewnie nie może się doczekać, aż położy się we własnym łóżku.
Rajmund mruknął coś niezrozumiale. Julianna zmieszała się.
W Margery wstąpiło nowe życie. – Popatrz, mamo – krzyknęła i pokazała palcem – to Ella!
Drobna figurka stała na murach i machała obiema rękami. Julianna poczuła, że do oczu napływają jej łzy. Marzyła o cieple domowego ogniska, o tym, by przebrać się w suchą suknię i odpocząć we własnym łóżku. Marzyła o tym, by być z Rajmundem, ale na to nie było szans. Tuż przed ich stopami opuszczono most i Julianna przekroczyła go pierwsza. Miał to być triumfalny wjazd, lecz jedyne, na co mogła się zdobyć, to niemrawy kłus.
– Mamo! – krzyknęła Ella i zbiegła po schodach.
Julianna już miała zsiadać, by przywitać się z córką, kiedy ta krzyknęła jeszcze: – Tato! – i rzuciła się do Rajmunda.
Złapał ją w locie. Na jego twarzy malowało się bezgraniczne zdumienie. – Tatku, wiedziałam, że uratujesz Margery. – Mała oplotła go ramionami i obdarowała kilkoma mokrymi całusami. – Wiedziałam.
Na twarzy Rajmunda pojawił się uśmiech, najpierw niepewny, potem coraz szerszy. – Naprawdę, maluchu?
– Jasne. Od czego cię mamy? – powiedziała z przekonaniem.
Rajmund zerknął na Juliannę i przez chwilę mierzyli się udręczonym wzrokiem.
Ella przerwała tę wymianę spojrzeń. – Margery, przeżyłaś przygodę?
Margery ześliznęła się z siodła i podeszła do uwieszonej Rajmunda Elli. – Wspaniałą przygodę – pochwaliła się.
– Bałaś się? – chciała wiedzieć Ella.
– Nie. Tylko szkoda, że Denys nie żyje. Bardzo go lubiłam.
– Nawet jak cię porwał?
– To był tylko chłopak. Chłopcy, jak sama wiesz, nie są zbyt mądrzy. – Łzy kapały jej po policzkach, ale podniosła głowę i udała, że to deszcz. Pociągnęła małą za nogę, a Rajmund postawił ją na ziemi. – Chodź. – Złapała siostrę za rękę. – Wszystko ci opowiem.
Julianna patrzyła na rodzinę, którą stworzyła z takim trudem, i łzy napłynęły jej do oczu. Wkrótce tej rodziny już nie będzie. Koń zaczął się niecierpliwić, czując w powietrzu zapach owsa i ciepłej stajni. Julianna już miała zsiadać, kiedy Ella zatrzymała się gwałtownie i podbiegła do niej z krzykiem. Nareszcie przypomniała sobie o istnieniu matki, pomyślała Julianna i nachyliła się, by pogłaskać córkę po głowie. Ella oplotła ramionami jej kolano. – Mamo, nie uwierzysz, kto do nas przyjechał – powiedziała z entuzjazmem. – Niesłychane.
Deszcz spływał po plecach Julianny, przesiąkając przez mokrą opończę, ale nawet to nie ostudziło jej gniewu. Cóż za bezmyślność! Wpuścili kogoś do zamku? Teraz? – Kto? – zapytała chłodno.
– Ella, chodź – naciskała Margery. – Później porozmawiasz z mamą.
Ella popatrzyła na nią, na matkę i wzruszyła ramionami. – I tak ci powiedzą – zadecydowała i pobiegła do siostry.
Julianna spojrzała na swego pierwszego rycerza. Layamon miał niewyraźną minę. – Mówiłem ludziom, że mają nikogo nie wpuszczać. Absolutnie nikogo. Dostaną tak, milady, że popamiętają.
Drzwi baszty otworzyły się i na pomoście pojawił się Hugo. – Na Boga! – ryknął. – Dobrze, że już jesteście. – Zaczął schodzić po drabinie.
– Och... – Julianna odetchnęła z ulgą. – Dobrze, że go wpuścili.
Valeska i Dagna pociągnęły ją za nogę. – Idziemy do środka. Ciekawe, jak sobie te głupiutkie służące bez nas poradziły.
– Kiedyś radziły sobie całkiem nieźle – powiedziała Julianna.
– Miałaś niewielkie wymagania – odparowała Valeska.
Dagna uśmiechnęła się. – Nagrzejemy ci wody na kąpiel, milady. Jakieś inne życzenia?
– Ciepłe okrycia – powiedziała Julianna. – Zbyt długo marzyłam o wygodnym łóżku.
– Oczywiście. – Valeska mrugnęła i przysunęła się bliżej. – Łóżko potrafi zdziałać cuda. Może uda się zaleczyć rany między tobą a panem.
Na twarzy Julianny malowało się powątpiewanie i Dagna powiedziała pocieszająco: – Czas jest po twojej stronie, milady. Nie zostawi cię przecież, kiedy ma w domu gości.
Zaczęły głośno rechotać. Juliannie opadły ręce. Po chwili śmiech się urwał, a tuż obok jak spod ziemi wyrosła postać. Salisbury. Nie odezwał się nawet słowem, ale Julianna wiedziała, czego chce. – Ten, który zabił twojego syna, już nie żyje.
– Zabiłaś go? – chciał wiedzieć Salisbury.
– Nie ja, Rajmund.
– Tak, zabiła go – powiedział Rajmund w tej samej chwili.
Wymienili zdumione spojrzenia.
– Razem go zabiliśmy – powiedzieli zgodnie.
– Wiedziałem – Salisbury splunął na ziemię. – Niech się smaży w piekle.
Julianna sięgnęła za pasek i wyciągnęła nóż. – Twój nóż – powiedziała do starego – służył mi do cięcia drzewa, przecinania lin i do obrony. Tak jak mówiłeś.
Salisbury uśmiechnął się, pokazując różowe dziąsła. – Zatrzymaj ten nóż. Jeśli twój mąż chciałby cię kiedyś zdradzić – nie dokończył i odszedł, brodząc w błocie.
Hugo gwizdnął przez zęby. – Na twoim miejscu, Rajmundzie, lepiej bym uważał.
Julianna schowała nóż. – Będę – odpowiedział Rajmund,
Hugo odgarnął z czoła kilka kosmyków. – Feliks pewnie też nie żyje.
Julianna przytaknęła.
– Tak podejrzewałem. Szkoda, bo lubiłem tego głupca.
– Gdybyś go zabił, kiedy po raz pierwszy narobił Juliannie kłopotów, nie doszłoby do takiej jatki – powiedział Rajmund.
– Zabić go za porwanie Julianny? Przecież to tylko kobieta – odparł Hugo z niepewną miną i ruszył śladem dziewczynek. – Dowiem się wszystkiego od Margery. – Odwrócił się jeszcze i położył ręce na biodrach. – Nawet nie wiecie, jak mnie zmęczyło zabawianie waszych gości.
– Jakich gości? – zapytała Julianna, ale Hugo albo nie dosłyszał pytania, albo postanowił je zignorować. Zsunęła się z siodła, prosto w wyciągnięte ramiona Rajmunda.
Zabawne, z jednej strony starał się jej unikać, a mimo to robił wszystko, by jej pomóc.
Ciepło jego ciała przeniknęło przemoczone ubrania. Poczuła falę gorąca, policzki jej płonęły. – Dziękuję. Jesteś bardzo miły.
Unikał jej wzroku. – Nie ma za co.
Nie mogła powstrzymać się od komentarza: – Wyglądasz strasznie. – Była to prawda. Deszcz zamienił błyszczące włosy w bezkształtną masę, krople kapały mu z nosa. Zmęczona twarz miała ziemisty kolor, usta zsiniały z zimna, a na wysokich kościach policzkowych widać było siniaki. Brodę i czoło przecinały rany o czerwonych, spuchniętych brzegach. Naciągnął opończę na szyję, zasłaniając pokaleczoną i posiniaczoną przez obręcz skórę.
Julianna pragnęła przygarnąć go do siebie. Choć wyglądał tak źle, nigdy jeszcze nie wydawał jej się piękniejszy. Palce niemal dotknęły jego twarzy.
– Ty też nie wyglądasz najlepiej – szepnął. Zakręciło jej się w głowie. Powiedział to tak, że zabrzmiało jak komplement. – Naprawdę?
– Tak. – Podniósł rękę. Stali w bezruchu, patrząc sobie w oczy, niemal się dotykając wzrokiem.
– Rajmundzie!
Donośny męski głos sprawił, że oboje podskoczyli. Ręce im opadły, a na twarzach pojawiły się miny winowajców.
Postawny rycerz zmierzał w ich kierunku. – Rajmundzie, mój ty zabijako!
Na twarzy Rajmunda pojawiła się radość pomieszana ze zdumieniem. Zrobił krok do przodu, otworzył ramiona i zawołał: – Piotrze, ty stary tyranie! Skąd się tu wziąłeś?
Julianna skrzywiła się, ale rycerz tylko się zaśmiał. Mężczyźni objęli się w niedźwiedzim uścisku, lecz smutna mina Julianny kazała Piotrowi szybko zakończyć tę wymianę uczuć. – Rajmundzie – szturchnął przyjaciela w żebra. – Czy to twoja żona?
Rajmund przełknął ślinę i rzucił Juliannie proszące spojrzenie. Ani słowa o naszych kłopotach Wziął ją za rękę i oficjalnie przedstawił: – Tak, to jest Julianna.
Piotr rozpromienił się. – Ileż dumy słychać w jego głosie! Już się nie wywinie. – Otworzył ramiona. –Czy mogę w końcu uściskać kobietę, która zdobyła serce mojego małego Rajmunda?
Julianna oblała się szkarłatnym rumieńcem, ale nie protestowała. Piotr uniósł jej podbródek, popatrzył na nią przenikliwym wzrokiem i pokiwał głową. – Ty też go kochasz. To dobrze, bo mój Rajmund zasługuje na wszystko, co najlepsze. – Puścił ją i uśmiechnął się do przybranego syna. – Ciesz się, że nie spotkałem jej pierwszy.
– Owszem, bo nabrałaby takiego wstrętu do mężczyzn, że nigdy by się z tego nie otrząsnęła. – Rajmund szturchnął Piotra w ramię, a ten oddał mu z nawiązką. – Najwyższy czas iść do środka. Pada i pada, wszyscy strasznie się nudzą. Graliśmy już we wszystkie gry, jakie tylko przyszły nam do głowy. A czy to nie mój drogi Keir zsiada właśnie z tego pięknego rumaka?
– We własnej osobie, a koń jest faktycznie cudny – odpowiedział Keir. Piotr podszedł bliżej i poklepał konia po szyi, a Keir dodał: – To prezent od Rajmunda i lady Julianny. Podstępnie mi go skradziono i dopiero teraz go odzyskałem.
– Wydaje się, że z nim wszystko w porządku – powiedział Piotr.
– Jeszcze by sobie pobiegał – Keir podrapał się po plecach. – Ja już nie mam siły. Wybaczcie mi, zajmę się nim teraz i – zerknął na harcujące przed wrotami kuźni dzieci – i sprawdzę, jak się miewa nowy kowal.
– Co, stęskniłeś się za dziewczynkami? – Piotr poklepał Keira po plecach. – Kto jak kto. aleja to rozumiem. Ledwie tydzień minął, odkąd pożegnałem się z wnukami, a już zaczynam się zastanawiać, co tam nabroiły.
Keir wydawał się zdumiony. – A więc to normalne, by tęsknić za dziećmi podczas rozłąki?
Twarz Piotra rozjaśniła się w szerokim uśmiechu. – Tak samo, jak życzyć sobie, by ich nie było, kiedy są tuż obok.
Keir uniósł brwi. – Nie jest to logiczne, ale tak właśnie się czuję.
– A więc przyjechałeś sam, bez Wilhelma i Saury?
– W głosie Rajmunda słychać było nutę rozczarowania.
– Saura spodziewa się kolejnego dziecka. Chętnie by przyjechała, ale Wilhelm jej zabronił. – Piotr i Rajmund wymienili uśmiechy. – Wodzi go za nos, ale w sprawach związanych z bezpieczeństwem to on ma ostatnie słowo.
– Myślisz, że tym razem to chłopiec?
Piotr podniósł ręce do góry. – Mówiłem Saurze, że z jednym chłopcem będzie znacznie mniej kłopotu niż z ich pięcioma dziewczynkami, ale czy mnie posłucha?
– Maud z nią została?
– Nie zostawiłaby swojej kruszynki w takiej chwili
– powiedział Piotr i odwrócił się do Julianny. – Rajmund mnie nie przedstawił. Jestem Piotr z Burkę.
Julianna nie mogła powstrzymać uśmiechu. – Wiem.
– Wspominał coś o mnie? – Zrobił poważną minę.
– Nie wierz w ani jedno słowo. Tak naprawdę, to całkiem miły ze mnie człowiek.
– Ależ skąd. – Julianna spojrzała mu prosto w twarz. – Rajmund mówił o tobie wszystko, co najlepsze. – Dostrzegła rozbawienie w jego oczach, usłyszała stłumiony chichot Rajmunda i zorientowała się, że dała się nabrać. – Rajmund twierdzi, że jesteś jego najdroższym nauczycielem – powiedziała spokojnie.
– A zatem witam w Lofts. Żałuję, że nie mogliśmy ci wyjść na spotkanie.
Lord Piotr spoważniał. – Szkoda, że was nie było.
Nastrój udzielił się i Juliannie, i Rajmundowi. Zapomnieli na chwilę o swoich kłopotach i spojrzeli po sobie z zatroskaniem. – Coś się stało? – zapytał Rajmund. – Złe wieści?
– Nie wiem, jak ci to powiedzieć... – zaczął Piotr, nie mogąc znaleźć słów. – Wszystko, co daje Bóg, kiedyś się kończy i musimy pamiętać, że łaska... – Zaczerpnął głęboko tchu. Zabrzmiało to tak, jakby szykował się na najgorsze.
Rajmund spojrzał na niego dziko. – Szkoci najechali na królestwo? Krzyżowcy stracili Ziemię Świętą? Henryk jest chory? Powiedz wreszcie, do diabła!
Piotr założył ręce i pochylił się do przodu. – Nic tak strasznego. To znaczy śmierć jest zawsze straszna, ale…
– Mów!
Piotr podniósł głowę i spojrzał mu prosto w oczy – Twoi rodzice nie żyją.
Julianna zamarła. Rajmund nie poruszył się, nie powiedział nawet słowa, a ona zrozumiała zakłopotanie starego rycerza.
Rajmund nie kochał swoich rodziców. Smutek, który Julianna czuła po śmierci swoich, był mu zupełnie obcy. Stał nieruchomo, nie zdradzając myśli ani uczuć.
– Rodzice nie żyją – powiedział w końcu. – Co się stało?
– Zima to zły czas na przeprawianie się przez kanał. Jakiś żaglowiec roztrzaskał się o skały, rybacy rozpoznali...
– ... statek moich rodziców? – Rajmund wykręcił mokry kosmyk. Odwrócił się do Julianny. – Wiesz, cieszę się, że deszcz zmył z nas ślady kloaki.
Dziwnie to zabrzmiało, ale Julianna zrozumiała. Skończył się czas smutku, czas śmierci i poczucia winy. – Mnie też ten deszcz cieszy. Jest jak oczyszczenie, jak ponowny chrzest.
Gwiżdżąc bezgłośnie, Rajmund podniósł twarz do łkającego nieba. – Dziwne. Rodzice byli w moim życiu od zawsze. Dręczyli mnie, kontrolowali, sprawiali, że wyłem ze złości. Nienawidziłem ich, ale Julianna nauczyła mnie, że są gorsze rzeczy niż obojętni rodzice. Julianna nie posiadała się ze zdumienia. – Ja?
– Ty. Gorzej mieć kochającego ojca, który nie ma wystarczająco siły, by stanowić wsparcie w ciężkich chwilach. Gorzej mieć ojca, którego się kocha, ale podejrzewa o zdradę. Trzeba mieć wiele odwagi, by sobie z tym poradzić. – Westchnął i chuchnął na dłonie. – Rodzice nie żyją, a ja wiem, że nie czuję do nich nienawiści. Ale też nie czuję smutku z powodu ich odejścia. Jest mi ich tylko żal. – Rozejrzał się po podwórzu. Zatrzymał wzrok na Margery i Elli, a potem spojrzał na ziemie rozpościerające się za bramą. Uśmiechnął się. – Nie mieli nawet jednej dziesiątej bogactw, które tu odnalazłem.
Spojrzał na Juliannę, a ona odczytała w jego myślach: Bogactw, których się wyrzeknę. Głośno powiedział: – Idziemy do środka?
Sali biesiadna była pełna kobiet. Część twarzy była Juliannie znajoma, niektóre widziała po raz pierwszy w życiu. Co dziwniejsze, część z nich wyglądała na szlachcianki. Julianna zdumiała się tym gwarem, zauważając, że koncentruje się na osobie pięknie ubranej pani, która siedziała przy ramie do haftu. Przez chwilę myślała, że to matka Rajmunda powstała z martwych, ale Rajmund uwolnił ją od tego podejrzenia. – Eleonoro!
Dama podniosła się i wyciągnęła ramiona. – Kuzynie!
Julianna spojrzała na lorda Piotra, licząc na jakieś wyjaśnienie, on jednak usunął się z szacunkiem. Rajmund przyklęknął na jedno kolano.
– Rajmundzie. – Dama o imieniu Eleonora poklepała Rajmunda po ramieniu. – Cóż to za ceremonie. Wstawaj.
Uczynił, jak mu polecono i uściskał kobietę serdecznie. – Kiedy stoję twarzą w twarz z monarchą, przybieram postawę pełną pokory, dopóki nie jestem pewien, że wciąż mogę liczyć na względy.
– Zawsze możesz liczyć na względy swojej królowej.
Słowa te dotarły w końcu do zmęczonego umysłu Julianny. Eleonora z Akwitanu, była królowa Francji, obecna królowa Anglii, wielka księżna i dama odwiedziła jej skromne progi. Osunęła się na kolana – czy to ze zdumienia, czy szacunku, sama nie wiedziała.
Rajmund objął ją ramieniem. – Mam zaszczyt przedstawić ci moją żonę, lady Juliannę z Lofts.
A więc to jest królowa, o której śpiewają trubadurzy. Jej wygląd zdradzał pokrewieństwo, którym chwalił się Geoffroi, ale urodą znacznie przewyższała Izabelę. Od matki Rajmunda różniła się również tym, że jej twarz pozbawiona była arogancji. Nie musiała nikomu przypominać o swojej pozycji. Uosabiała inteligencję, urodę i wdzięk – i świetnie o tym wiedziała.
Ogarnęła Juliannę bystrym spojrzeniem i wyciągnęła dłoń. – Wstań, kuzynko. Z własną rodziną nie życzę sobie ceremonii.
Julianna przyjęła dłoń i podniosła się z kolan. – Nie marzyłam o takim zaszczycie – wyjąkała.
Eleonora uśmiechnęła się. – Rajmund nie ostrzegał, że was kiedyś odwiedzę?
Julianna potrząsnęła głową w milczeniu.
– Powinien się wstydzić. – Pokiwała palcem. – Rajmund jest moim ulubionym kuzynem. Henryka również.
– A właśnie, jak się miewa król? – zapytał Rajmund i poprowadził Eleonorę do krzesła.
Skrzywiła się. – Nie mam pojęcia. W Boże Narodzenie urodziłam mu kolejnego syna, a on nawet się nie pokazał. To się nazywa wdzięczność!
– Gratulacje, kuzynko. Następny syn. Eleonora wywróciła oczami. – Straszna beksa.
Drażni mnie.
– Dlatego że Henryk...
– Też. Poza tym nie przypominam raczej Madonny z dzieciątkiem. Jestem dobrą królową, namiętną żoną, niezłą poetką, no i pięknością. – Eleonora kpiła z siebie i zmarszczek, które życie wyryło na jej twarzy. – Nie mam czasu być dobrą matką. – Ręce jej drżały. – Chociaż jestem lepszą matką niż Henryk ojcem. On z pewnością czuje się świetnie. Czy kiedykolwiek coś mu dolegało?
Rajmund pochwycił jej niespokojną dłoń. – Nigdy.
Eleonora zmierzyła go wzrokiem. – Przypominasz go czasem, zwłaszcza podczas tych twoich furii.
Rajmund puścił dłoń. – Henryk toczy pianę z ust, kiedy się wścieknie.
– Zgadza się.
Julianna nagle zobaczyła przemianę Rajmunda z łagodnego rycerza w szalejącą bestię w mniej przerażającym świetle i niemal się roześmiała. Ataki Henryka były sławne na całe królestwo. Jak głosiła plotka, król rzucał się po posadzce, gryzł meble, bił głową o ścianę, a wszyscy dookoła uciekali w popłochu
Rodzinne podobieństwo? Wytłumaczenie obecności niedźwiedzia na rodzinnym herbie? Może. Julianna była wdzięczna za tego niedźwiedzia.
Eleonora podniosła igłę, dając tym samym znak, by wszyscy usiedli. Damy dworu zajęły swe miejsca. Rajmund wskazał ławkę naprzeciw królowej. Julianna usiadła posłusznie, a on postawił obok stopę i oparł łokieć na kolanie. Julianna uznała, że zrobił to, by przypadkiem jej nie dotknąć.
– Usiądź, Rajmundzie – poleciła królowa.
– Nie, pani. Mój zadek mógłby tego nie zdzierżyć. Dwa dni siedziałem w siodle.
– Jesteś grubiański. – Jestem obolały.
Eleonora uśmiechnęła się. Nie wydawała się urażona bezpośredniością kuzyna. Wbiła igłę w materiał i powiedziała łagodnie: – Pomimo różnic między nami zgadzamy się z Henrykiem co do jednej rzeczy. Bardzo się cieszymy, lady Julianno, że doszło do tego małżeństwa. Kiedy odmówiłaś przyjazdu, poważnie się zmartwiliśmy.
Oczy królowej błyszczały. Julianna poruszyła się niespokojnie, ale nie zdążyła wymyślić żadnej wymówki. – Kuzyn Rajmund to prawdziwy skarb. Wielu kobietom serce bije szybciej na jego widok. A co ważniejsze, potrafi walczyć.
– To akurat wiem – powiedziała Julianna.
– No tak – Eleonora spojrzała na pokrwawioną twarz Rajmunda, jakby dopiero teraz zauważyła rany. – Właśnie miałaś tego dowód.
Julianna spojrzała również i zebrało jej się na płacz. – Uratował moją córkę – powiedziała z dumą.
– Kolejny powód, by wasze małżeństwo trwało. –Zabrzmiało to surowo. Julianna chciała jeszcze coś powiedzieć, ale królowa podniosła szczupłą, bladą dłoń. – Zgodnie z wolą króla i moją ziemie te mają znajdować się w bezpiecznych rękach. Zdecydowaliśmy, że ręce Rajmunda najlepiej się do tego nadają. Jasne?
Posępna mina Rajmunda przypomniała Juliannie, że bardzo chciał zerwać śluby. Ona z kolei pragnęła użyć rozkazu królowej jako łańcucha, którym go do siebie przywiąże. Tylko że Rajmund nienawidzi kajdan, a ona nie może być taką egoistką, by trzymać go przy sobie, skoro zadecydował inaczej. – Wasza królewska mość – zaczęła, ale Rajmund położył ciężką rękę na jej ramieniu.
– Jest to jasne dla nas obojga – powiedział dumnie.
Eleonora wyczuwała ich kłopoty. Rzuciła im przenikliwe spojrzenie, nie mogąc powstrzymać się od złośliwej uwagi: – To właściwa decyzja, hrabio i hrabino Locheais.
Julianna zwilżyła usta. – Co takiego?
– Hrabio i hrabino – Eleonora przerwała. – Przepraszam, Rajmundzie. Sądziłam, że słyszałeś o śmierci rodziców.
– Słyszałem – odparł Rajmund.
Eleonora zdziwiła się. – Nie będę cię obrażać kondolencjami. Wiem, jaki miałeś do nich stosunek i świetnie to rozumiem. Ale chyba nie jesteś zdziwiony faktem, że dziedziczysz tytuł ojca. Jesteś teraz właścicielem wszystkich jego ziem, no i wszystkich ziem matki. – Uśmiechnęła się. – Zgrabny mająteczek! Wprost niewyobrażalne krocie ziemi i pieniędzy. Kiedy wypowiem wojnę Henrykowi, będę wiedziała, do kogo zwrócić się o pożyczkę.
– Kiedy wypowiesz wojnę Henrykowi... – zaczął Rajmund, ale zamilkł, bo Julianna podniosła się z miejsca.
– Jesteś bogaty – powiedziała oskarżycielskim tonem.
– Cóż...jestem.
Pewnie wszyscy pomyślą, że straciła zmysły, ale jej było wszystko jedno. – I nie potrzebujesz moich ziem.
– Henryk ich potrzebuje – zażartował Rajmund. Oprzytomniał, widząc panikę na jej twarzy. – Od początku wiedziałaś, że kiedyś odziedziczę majątek rodziców.
Julianna nie mogła dojść do siebie. – Avarache jest twoje, bo Izabela...
– Nie zdążyła zapisać go na Kościół – zgodził się.
Opanowała się i uśmiechnęła sztucznie. Powinna się cieszyć jego szczęściem. – To wspaniale. Wreszcie odzyskałeś rodzinny dom.
– Dom? – potrząsnął głową. – Avarache nigdy nie było moim domem. Wychowałem się tam, ale...
– To dlaczego tak przeżywałeś, kiedy Izabela zagroziła, że ci go zabierze?! – nie kryła wzburzenia Julianna.
– Przeżywałem, bo od lat obiecywali, że będzie to mój dochód. Nawet i tego chcieli mnie pozbawić, i to z zemsty. Zwrócił się do Eleonory. – Izabela miała zamiar przepisać Avarache na Kościół – wyjaśnił.
– Henryk nigdy by do tego nie dopuścił.
– Może ufunduję klasztor na jej cześć? Królowa zastanawiała się przez chwilę. – Niegłupi
pomysł. Ja sama założyłam klasztor w Fontevrault. Jeśli zakonnice będą się codziennie modlić za duszę twojej matki, to jest nadzieja, że wyjdzie z czyśćca jeszcze przed końcem tego tysiąclecia.
– Tak szybko? – powiedział Rajmund z ironią.
– Tylko Bóg to może osądzić. – Przygana ze strony Eleonory świadczyła o wielkiej religijności, ale królowa błyskawicznie zmieniła temat. – A gdzie mój budowniczy? Przysłałam go tutaj, miał budować nowe mury obronne. Co się z nim stało?
– To był twój budowniczy? – Rajmund wyprostował się gwałtownie. – Ten niedorajda to twój budowniczy?
Królowa wdzięcznie przechyliła głowę. – Owszem.
Rajmund podniósł czoło, wyprostował ramiona i oznajmił: – Wątpił, że wykopiemy fundament w zimie, wątpił, że postawimy mur w deszczu i dlatego zwolniłem go i posłałem...
Prawda dotarła do Julianny w tej samej chwili. – Panie świeć nad jego duszą – powiedziała. – Posłałeś go z rodzicami.
Cień za paleniskiem poruszył się, coś zaszurało i ich oczom ukazał się odziany w barwne szaty Papiol. Wyciągnął do nich ręce. – A oto i królewski budowniczy, prosto z otchłani słonego morza!
Rajmund otworzył usta, nie wierząc własnym oczom. Papiol puszył się jak paw – dziękował wołom, które za późno dociągnęły zaprząg do portu, błogosławił lorda Piotra i Maud za pomoc w potrzebie. Dziękował le bon Dieu za to, że odnalazł królową w tych dzikich okolicach i że wciąż mógł liczyć na jej mecenat. Wspomniał nawet służącą, która zeszłej nocy grzała mu loże.
Jego wdzięczność rozciągała się na cały świat, poza Rajmundem. Ten jednak myślał i czul podobnie.
Kiedy Papiol w końcu się zmęczył, przemówiła królowa: – Masz dziwny wyraz twarzy, Rajmundzie. Zadek tak cię boli?
Rajmund odwzajemnił jej rozbawienie. – Ból wciąż się wzmaga.
Eleonora roześmiała się serdecznie i odprawiła gospodarzy ręką. – Ty i twoja pani zostawiacie po sobie kałuże. Idźcie doprowadzić się do porządku.
Julianna posłuchała od razu. Rajmund też miał wychodzić, kiedy Eleonora chwyciła go za rękaw. Ściszyła głos: – Otrzymałam wiadomość i złoto przesiane przez Keira. Przywiozłam prezent ślubny, o który prosiłeś. Cóż to za paskudztwo!
Rajmund prawie już zapomniał. W oczach Eleonory płonęła ciekawość, ale on nie miał zamiaru niczego wyjaśniać. – To dobrze.
– Nie powiesz mi, co to znaczy? – chciała wiedzieć. – I to po tym, jak ciągnęłam to przez pół Anglii?
– Nie musisz wiedzieć wszystkiego, Eleonoro.
Podniosła głowę. – To prawda. Ale widzę, że nie jesteście szczęśliwi. Mogę coś dla was zrobić? Chcieliśmy, to znaczy ja i Henryk, by małżeństwo było dla ciebie nagrodą, a nie kolejną próbą. Jeśli chcesz, to z nią porozmawiam.
– Nie! – huknął. Opanował się po chwili. – Nie. Wina leży po mojej stronie.
Położyła upierścienioną dłoń na jego ramieniu. – Pozwól mi pomóc. Czasem jedno królewskie słowo potrafi zdziałać cuda.
Rajmund spojrzał na Papiola. – Miałem okazję się o tym przekonać. – Eleonora zaśmiała się, lecz nie zaprzeczyła.
Honor kazał mu natychmiast opuścić Juliannę, ale ze względu na królewską wizytę nie było to możliwe. Nie mógł nawet domagać się unieważnienia ślubu, bo Henryk życzył sobie, by ziemie Julianny znajdowały się w jego, Rajmunda, rękach. A więc pozostanie jej mężem, przeprowadzi się do Bartonhale i będzie ją spotykał w Boże Narodzenie, Wielkanoc, Noc Świętojańską i podczas żniw. A wtedy... jaką to przyjemność sprawi mu uścisk jej dłoni!
Przyjemność tak wielką, jak ogromne będzie cierpienie, gdy będzie z dala od niej.
Czyli to będzie wygnanie.
Eleonora przerwała mu niewesołe rozmyślania. – Zajęłam wasze łóżko, bo innego nie było. Przyjmij więc moją radę i każ zbudować jeszcze jedno na wypadek, gdy odwiedzi was rodzina królewska.
Rajmund wpatrywał się w nią, nie mogąc uwierzyć swemu szczęściu. Nie będzie musiał dzielić łoża z Julianną? Nie będzie musiał się powstrzymywać, walczyć z jej urokiem? – Co za ulga – szepnął.
– Co takiego?
Opanował się i zgiął w głębokim ukłonie. – Dziękuję za radę, Eleonoro. Na pewno o tym pomyślę.
Odszedł, a Eleonora mruknęła pod nosem: – Zabawne. Zabrzmiało to tak, jakby kazał mi nie wtykać nosa w nie swoje sprawy.
– Słońce wyszło. – Keir stanął w drzwiach. – Słońce wyszło.’
Okrzyk rozniósł się echem po sali biesiadnej i odbił od zimnych kamieni. Mieszkańcy zamku mieh już dosyć gapienia się na ściany.
Margery i Ella rzuciły się na niego. – Możemy wyjść? Możemy?
Keir pogładził je po głowie. – O to musicie zapytać ojca. – Ukląkł przed królową. – Prosiłaś, bym cię powiadomił o pierwszych promieniach słońca, a więc to robię.
– Wielkie dzięki, mój panie. – Podniosła się i powiedziała władczo: – Wychodzimy. Mam zamiar się dobrze bawić.
Rajmund spojrzał na zabłocone ubranie Keira. – Straszne błoto – ostrzegł, przytrzymując rozkrzyczane dziewczynki.
– E tam, poradzimy sobie – odparła Eleonora. – Obejrzymy sobie ten twój mur. Przy okazji pokażesz żonie prezent.
– Prezent ślubny, prezent ślubny – dziewczynki przekrzykiwały się, Rajmund rozejrzał się niespokojnie.
– Nie ma obaw, Julianna jest w kuchni. Królewska wizyta to prawdziwa katastrofa dla spiżarni i dlatego chyba wkrótce się pożegnamy. Sądziłeś, że na tyle postradałam zmysły, by zdradzić się z prezentem przed twoją żoną?
Dni spędzone w czterech ścianach nadwerężyły cierpliwość Rajmunda. – Ależ skądże – odpowiedział szorstko.
Eleonora podniosła rękę i jedna z dam dworu pobiegła po pelerynę. – Musisz wręczyć jej prezent przed moim wyjazdem. Chcę zobaczyć jej reakcję.
– Jak chcesz.
– Powinnam skrócić cię o głowę za to uprzejme zuchwalstwo – przysunęła się bliżej i spojrzała mu w twarz – ale wyglądasz tak marnie, że uznam, iż zawinił brak snu, i ci wybaczę.
Narzuciła pelerynę na ramiona i uniosła w górę brew. – Ale jeśli nie możesz spać, kiedy od żony dzieli cię cala komnata, to jak zaśniesz, gdy znajdzie się w tym samym łóżku?
Wyszczerzył zęby w nieszczerym uśmiechu. – Czasami, Eleonoro, bywasz cholernie irytująca.
Roześmiała się. – Henryk też tak mówi. – Podniosła ręce i zawołała: – Uwaga! Idziemy ochrzcić nowy mur obronny zamku Lofts!
Rajmund kątem oka dostrzegł, że w drzwiach pojawiła się Julianna. Zatrzymała się na chwilę ze zdumienia, a on miał okazję nasycić wzrok jej widokiem.
Ona również wyglądała na niewyspaną i zmęczoną. Obecność tylu gości kosztowała panią domu wiele wysiłku, toteż Julianna, o ile nie odprawiała na klęczkach pokuty za jakiś grzech, biegała między kuchnią, spiżarnią i piwnicą, wydając polecenia kucharzom i służącym. Dagna i Valeska zajęły się częścią rozrywkową – urządzały popisy akrobatyczne i organizowały zabawy.
Pierwszego wieczoru trubadur królowej śpiewał balladę o pewnym krzyżowcu, którego opis bardzo do niego pasował. Cały dwór był zachwycony, lecz on sam miał ochotę schować się do mysiej dziury.
Co ciekawe, Julianna wydawała się zauroczona pieśnią. Podarowała śpiewakowi piękną wełnianą czapkę, co przyniosło taki skutek, że teraz ta cholerna ballada rozbrzmiewała w zamku co wieczór. Widział, jak Julianna naradza się z trubadurem, ale co miał począć? Wszyscy w Lofts wydawali się niezmiernie zadowoleni z faktu, że mają w swoim towarzystwie prawdziwego bohatera. Dworki królowej wodziły za nim wzrokiem, a jedna, najodważniejsza, zaofiarowała mu swoje usługi.
Wtedy się zorientował, że Julianna pozbawiła go męskości.
Nie pragnął żadnej innej kobiety. Pragnął tylko jej.
Królowa odgarnęła włosy z czoła i spojrzała na Keira. – Przygotujesz dla nas siedzenia?
Keir skłonił się. – Oczywiście, wasza wysokość. – Pstryknął palcami na Margery i Ellę. – Idziecie ze mną?
Rzuciły się radośnie w jego kierunku, a on wziął Ellę na barana. – Hugo, zabierz Margery – polecił, a ten dobrodusznie mrucząc wykonał polecenie.
– Weźmiemy ze sobą baryłkę... jak sądzisz, Rajmundzie, wina czy piwa?
Eleonora sama podjęła decyzję. – Jednego i drugiego. Urządzimy sobie przyjęcie. – Spostrzegła zmieszaną minę gospodyni. – Co jest, Julianno? To przyjęcie na cześć nowego muru. By ceremonia się dokonała, potrzebny jest jeszcze złoty kielich.
– Złotego nie mam, może być cynowy? Używaliśmy go w Boże Narodzenie do święcenia jabłoni.
Eleonora była zachwycona. – Oczywiście, że tak.
Julianna skinęła na Fayette. – Przyniesiesz go?
– Oj, nie wiem, pani – Fayette zawahała się. – Ładnie to używać tego kubka do takich celów? Duch jabłoni się obrazi.
Eleonora zamrugała. – Nie powiemy mu.
– Dobrze, że w końcu stąd wyjdziemy – powiedziała Julianna, zerkając na Rajmunda.
Rajmund, zmęczony brakiem snu i ciągłym pożądaniem, wyprostował się. – Pójdę po wino – warknął.
– Dobrze – powiedziała.
– Dobrze – rzucił w odpowiedzi.
Piotr stanął między nimi. – Pójdę z tobą, pomogę ci dźwigać beczułki.
– Dobrze – powtórzył Rajmund i wziął do ręki pochodnię.
Zeszli na dół. – Jak tu ciemno – odezwał się Piotr. – Niczego nie można być pewnym, prawie jak z kobietą. Dziwne z nich stworzenia, prawda?
– Nie tyle dziwne, co nierozumne. – Rajmund otworzył drzwi z takim impetem, że trzasnęły o ścianę. – Czy Maud czasem zachowuje się tak, jakby nie miała rozumu?
– Często, zwłaszcza gdy twierdzi, że to ja postępuję głupio. Jakie chcesz wino?
– Takie, które najlepiej komponuje się z błotem. – Rajmund wetknął pochodnię w uchwyt na ścianie i spojrzał krzywo na oznakowane beczki. – Czy ona nie rozumie, że to małżeństwo musi trwać? Królowa sobie tego życzy. Nasze dzieci również.
– A więc zostajesz.
– Nie! To znaczy tak. Ale mimo że ją kocham, że o niej śnię... – Odkręcił kurek i przysunął nos, pragnąc odpędzić te marzenia. – Nie mogę przecież wziąć jej siłą. Widziała mnie upokorzonego, w kajdanach. Pogardza mną. Widziała, jak wpadłem w szał, i to nie raz, ale dwa razy. Boi się mnie.
Od drzwi rozległ się oburzony głos Julianny. – Ty bałwanie! – Podeszła bliżej. – Ty... ty stuknięty durniu. Jak śmiesz przypuszczać, że pogardzam tobą, bo widziałam cię zakutego w kajdany?
Rajmund nie czuł się zdziwiony. Coś w powietrzu – nagłe ciepło, lekkie mrowienie – ostrzegło go ojej nadejściu. Oparł się plecami o chłodne kamienie, odchylił głowę i oczami wyobraźni zobaczył skąpaną światłem księżyca łąkę. – Widziałem, jak na mnie patrzysz, kiedy Keir chciał mnie uwolnić. Myślałem, że zwymiotujesz.
– Sam bym to zrobił, gdybym widział cię w takim stanie – wtrącił Piotr.
– To, że byłeś w kajdanach, nie zrobiło na mnie wrażenia – powiedziała. – Bałam się, że Keir zabije cię tą siekierą. Tosti zginął w torturach, Denys umarł w mojej obecności, ciała najemników leżały wokół ogniska. To, że cię tam znalazłam, to była jedyna dobra chwila w całym tym strasznym dniu.
– Bałaś się.
– Nie o siebie. Wiedziałam, że nie zrobisz mi krzywdy. Bałam się tylko, że nie zdołam ci pomóc. – Pociągnęła nosem i głos jej się załamał. – Nie wiedziałam, jak to zrobić. Podeszłam bliżej, zaczęłam z tobą rozmawiać, dotykać cię – łkanie towarzyszyło każdemu słowu – i jedyną osobą, którą pogardzałam, był ten... który cię tak potraktował. Tak się bałam, że cię stracę... chciałam tylko pomóc... a ty mnie za to nienawidzisz.
Odwróciła się na pięcie i uciekła, zostawiając przejmującą ciszę. Rajmund po chwili przerwał tę ciszę. – Sądzi, że jej nienawidzę, bo próbowała mi pomóc? – powiedział z niedowierzaniem. Odchrząknął.
– Jak już mówiłem, kobiety nie mają rozumu – powiedział bez przekonania.
– A może jej powiesz, co naprawdę czujesz? – zasugerował Piotr.
Julianna wlokła się po schodach, z trudem podnosząc nogi. Nie miała ochoty na chrzczenie żadnych murów. Nie chciało jej się udawać wesołości, prowadzić towarzyskich rozmów ani być dla nikogo miłą. Chciała schować się w kącie i spokojnie się wypłakać.
Valeska i Dagna twierdziły, że czas jest po jej stronie. Nieprawda. Z każdym dniem Rajmund oddalał się coraz bardziej, a ona, w całej tej bieganinie pomiędzy spiżarnią, kuchnią i piwnicą, myślała tylko o nim. O tym, jak się uśmiechał, jak gawędził sobie z królową, jak zawojował Ellę i Margery. Kochała go bez reszty, a on uważał, że nim pogardza i że się go boi.
–Julianno!
Drgnęła na dźwięk głosu królowej.
– Wyjdź w końcu i przygotuj się do ceremonii!
– Tak, wasza wysokość. – Potarła twarz, łudząc się, że znikną z niej ślady łez. Komnata była niemal pusta. Eleonora stała przy palenisku, Valeska i Dagna pakowały chleb i sery do wielkich koszy. Cała służba, damy dworu i rycerze królowej gdzieś znikli.
Władczy głos wytrącił Juliannę z rozmyślań. – Jesteś gotowa? Nieładnie kazać królowej czekać.
Julianna nie wiedziała, czy Eleonora mówi poważnie, czy też kpi, na wszelki wypadek jednak posłuchała i usiadła, by założyć chodaki. – Powiedziałaś Rajmundowi, że zachowuje się jak ostatni osioł? – odezwała się królowa.
Juliannie ulżyło, że ktoś podziela jej uczucia. – Też tak uważasz, pani?
– Ja tak – wtrąciła się Valeska. – Przypomina mi pewnego rycerza. Zawsze robił to, co według niego było dla mnie najlepsze, ale nigdy nie pytał mnie o zdanie. Mężczyźni to durnie, bez wyjątku.
– Co się stało z twoim rycerzem? – zapytała Julianna.
– Zostawiłam go. Nie pozwolę, by jakiś mężczyzna mną rządził. – Valeska przykryła koszyk i uśmiechnęła się szeroko. – Saraceni skutecznie wybili mi to z głowy.
Eleonora przybrała królewski ton. – Lady Julianna nie może zostawić Rajmunda. Ten związek musi trwać.
Julianna przytaknęła. – Istotnie. Dla dobra królestwa. On jest teraz bogaty, może mieszkać sobie na dworze, wśród rodziny i przyjaciół. Powód, dla którego zawarł to małżeństwo, już nie istnieje. Już nie potrzebuje moich ziem.
– Czy to cokolwiek zmienia? – zapytała Eleonora. – Z chwilą, gdy uzyskał błogosławieństwo Kościoła, mógł zrobić z twoimi ziemiami, co chciał. Nie miałabyś nic do powiedzenia.
Julianna schyliła głowę. Wiedziała o tym. Tylko że... nauczyła się polegać na swoim majątku, by Rajmunda przy sobie zatrzymać. A teraz, kiedy stał się jednym z najbogatszych ludzi w całej Anglii... no cóż, nie dodawało to pewności siebie. – Czemu więc tu pozostał? Czemu zabiegał o uczucie moich córek? Czemu mnie w sobie rozkochał?
Zaczęła szukać chusteczki. – Nie twierdzę, że rozumiem potęgę męskiego umysłu – wtrąciła się Dagna– ale...
Królowa żachnęła się.
– ... może lubi twoje towarzystwo.
– To dlaczego nie może wytrzymać ze mną w jednym pomieszczeniu? – Julianna podniosła buntowniczo głowę. – Co?
– Bo jest osłem – powiedziała królowa.
Łzy znów napłynęły Juliannie do oczu. – Nie jest osłem. Jest cudowny, a bez niego ja umrę z tęsknoty.
– Powiedz mu o tym. – Eleonora spojrzała na zapłakaną Juliannę i potrząsnęła głową. – Powiedz mu. To rozkaz królowej.
Julianna przepchnęła się przez tłum i stanęła w drzwiach. Promienie słońca oświetlały morze błota. – Nie wygląda to dobrze – powiedziała.
– Nie jest tak źle – odparła dziarsko królowa. – Przygoda dobrze nam zrobi. Pójdę pierwsza.
Zeszła po drabinie, postawiła nogę, a ta zapadła się w biocie. – Radzę wam zdjąć chodaki. – Z rozbawioną miną postawiła drugą nogę. Spostrzegła, że Papiol próbuje wśliznąć się z powrotem do zamku, więc powiedziała groźnie: – Do wszystkich mówię.
Papiol zaczął jęczeć, dworzanie głośno wzdychać, ale wszyscy posłusznie usiedli i zdjęli buty. Odziana w najlepsze wełny królowa stanowiła zabawny widok: z uniesioną do góry spódnicą kroczyła niepewnie po śliskiej powierzchni.
– Mamo! Mamo!
Margery i Ella stały przy moście i machały gwałtownie rękami. – Chodź już! Mamy dla was miejsca!
Julianna odmachała ze znacznie mniejszym entuzjazmem i zeszła w błoto. Lodowate niczym galareta serwowana zeszłego wieczora, wciskało się między palce i wciągało aż do kolan. Podniosła nogę i błoto wypuściło ją niechętnie, wydając dźwięk, który niezmiernie ją zawstydził. Dworka, która szła zaraz za nią, wykrzyknęła radośnie: – Znam rycerzy, na których tak działa grochówka!
Julianna zaśmiała się.
Nie mogła się powstrzymać. Pierwszy raz od wielu dni znajdowała się na dworze, słońce ogrzewało jej ramiona i za każdym razem, kiedy podnosiła nogę, błoto wydawało ten okropny, krępujący odgłos. Przed nią maszerowała królowa, a za nią cały orszak dworzan. Wytwornie odzianych, mówiących nienaganną francuszczyzną i brodzących w błocie wśród obrzydliwych trawiennych odgłosów. Reakcja za każdym razem była taka sama.
Śmiali się.
Śmiali się i przewracali, pomagali towarzyszom wstać i rechotali jeszcze głośniej. Śmiali się z Papiola, który dreptał posłusznie, mamrocząc coś pod nosem. Śmiech urwał się jednak, gdy od baszty rozległo się wołanie: – Co to ma być? – Rajmund stał na pomoście z beczułkami pod pachą i wytrzeszczał oczy.
Julianna odwróciła się i pomachała. – Wypełniamy rozkaz królowej. Chodź do nas, jest wesoło!
Nie czekała. Minęła most i zeszła za Eleonorą zboczem wzgórza, do miejsca, w którym Keir ustawił kamienne bloki, mające służyć za ławki. Tworzyły rzymski amfiteatr, którego sceną był nowy mur. Królowa usiadła najbliżej, a dworzanie tłoczyli się jeszcze przez chwilę w poszukiwaniu wygodnych siedzisk. Zaczęli wiwatować, gdy pojawił się Piotr, a kiedy zobaczyli Rajmunda i dwie baryłki, wesołość sięgnęła szczytu.
Zabawa się zaczęła.
– Keir, odbij wieko z beczułki piwa – zarządziła królowa. – A ty, Rajmundzie, postaw wino przy murze. Skoro go wybudowałeś, ty go też ochrzcisz.
Rajmund pokiwał głową, dobrze wiedząc, co go czeka.
– Julianna ci pomoże. – Eleonora popędziła ją ręką i szepnęła teatralnie do Rajmunda: – Prezent jest na górze.
Julianna powiodła wzrokiem po uśmiechniętych twarzach, a potem spojrzała na męża. Z miną pełną powątpiewania wzięła do ręki kielich i zaczęła schodzić w dół. Rajmund szedł za nią, złoszcząc się na szepty i chichoty za plecami.
Wyprzedził ją i postawił wino na kamieniu.
Zamówił ten prezent, kiedy wierzył, że ich związek będzie trwał wiecznie. Kiedy miał nadzieję, że zdobędzie miłość Julianny. Wyobrażał sobie, że da jej to na osobności, ona rzuci się mu na szyję i... No cóż, wszystko się skomplikowało. Teraz musi wręczać prezent w obecności całego dworu. Na Boga, jak bardzo bał się jej wzgardy.
Sześcienny kawał piaskowca, prezent ślubny Julianny, zasłonięty był opończą. Postawiła kubek na beczce, a on zerwał materiał – nie szerokim, dumnym gestem, jak sobie to kiedyś wyobrażał, tylko zwyczajnie, bez wielkiej pompy. – To twój prezent ślubny – powiedział cicho. – Wszyscy myślą, że tylko głupiec mógłby dać coś takiego damie.
Patrzyła na prezent w milczeniu.
Rajmund zwątpił. – To niedźwiedź z herbu mojego rodu – wyjaśnił. Ciągle milczała. – Wykuty w kamieniu. Kiedy mur będzie gotowy, umieścimy go na szczycie. Taka ozdoba.
Oderwała wzrok od paskudnej postaci o wyszczerzonych kłach i wystawionych pazurach. Łzy napłynęły jej do oczu. – Niedźwiedź. Dałeś mi niedźwiedzia.
Nie miał pojęcia, czy to łzy radości, czy złości, aż do chwili, gdy rzuciła mu się w objęcia. – Jesteś najcudowniejszym. ..
Dotyk jej ciała działał jak balsam, a jednocześnie pobudzał zmysły. Mocno ją objął, lecz ona drgnęła, chcąc się odsunąć. – Przepraszam – powiedziała zdyszana. – Twoja szyja...
– Nie boli.
– Nie lubisz czuć się ograniczony.
– Nie lubię. – Zdumiał się, wzruszając ramionami! – Zapomniałem.
Puścił ją, a ona zbliżyła się do niedźwiedzia. – Spójrz na jego zęby, na rozcapierzone palce, na zwichrzoną sierść. – Dotknęła kamienia ręką.
Coś kazało mu powiedzieć: – To ja, wykuty w kamieniu. Będę cię bronić.
Przechyliła głowę i jeszcze raz przyjrzała się zwierzęciu. – Widać pewne podobieństwo, prawda? – zapytał, a ona zaczęła się śmiać. Posmutniała po chwili i zacisnęła dłonie tak, że kostki zbielały. – Ja też będę kiedyś jak ten kamień. Zimna i martwa, będę patrzyć na drogę i wypatrywać na niej ciebie.
Rozpacz zabrzmiała szczerze, ale on wiedział, że musi postąpić właściwie, nawet gdyby miało ją to zranić. – Lepiej będzie, jak wyjadę.
Obróciła się i uderzyła go w pierś. – Lepiej dla kogo?
Zachwiał się i upadł w błoto. Dworzanie bili brawo, ale Rajmund nawet ich nie słyszał.
– Może dla ciebie. Będziesz z daleka od tego prowincjonalnego zameczku, z dala od dzieci, od obowiązków. Będziesz doradzał Henrykowi na dworze, podczas gdy ja będę musiała sobie radzić sama. Samotna na zawsze. Ty otoczysz się kobietami, piękniejszymi, milszymi i bogatszymi ode mnie... – Słowa uwięzły jej w gardle.
Ból promieniował mu z serca, ból większy niż wszystkie cierpienia, które przeszedł w swym pozbawionym miłości życiu. – Doradzanie Henrykowi nie jest moim największym marzeniem. A co do innych kobiet – zaśmiał się posępnie – zawsze będę widział twoją twarz, słyszał twój głos, czuł...
– To dlaczego chcesz mnie zostawić? – Wskazała na niedźwiedzia. – Odpowiedź jest tutaj, prawda? Winisz mnie za wszystko, co stało się w Moncestus. Nie potrafiłam się przeciwstawić sir Josephowi. To wszystko moja wina.
Oparł się na ręce i podniósł się niezgrabnie. – Przeciwstawić się sir Josephowi? Przecież to zrobiłaś. Sam widziałem.
– Powinnam była to zrobić, gdy umarł mój ojciec.
– Zabiłby cię!
– Nie sądzę. – Wytarł zabłoconą rękę w jej spódnicę. – Powinnam zawczasu wyrwać mu żądło. Nie namówiłby Denysa do porwania Margery, Feliks uszedłby z życiem, a ty nie wylądowałbyś w kajdanach.
– Nie jesteś Bogiem, by móc wszystko przewidzieć.
– Bogiem nie, jestem tchórzem. – Potrząsnął głową, lecz ona mówiła dalej. – To prawda. Zawsze unikam konfrontacji. Gdyby Margery nie wpadła w jego łapska, odwróciłabym się na pięcie i uciekła. – Głowa jej opadła. – Nie jestem taka jak ty. Mazgaję się przy byle okazji.
Ujął ją za podbródek, zostawiając na nim ślady błota. Spojrzał jej głęboko w oczy. – Mylisz się co do odwagi. Kiedy rycerz przygotowuje się do bitwy, drżą mu kolana, zęby szczękają ze strachu, a ciało oblewa zimny pot.
– Nieprawda.
– Prawda. Ja zawsze się tak czuję. Tak samo Piotr, Wilhelm, no i Keir. – Wciąż nie wierzyła, więc dodał jeszcze: – Dawno temu, przed moją pierwszą bitwą,
Piotr powiedział mi, że odwaga nie oznacza, że nie czujemy strachu. Odwaga jest wtedy, gdy wróg nas przeraża, ale my i tak wykonujemy swój obowiązek. Jesteś jedną z najdzielniejszych osób, jakie znam. Sir Joseph i ojciec niemal cię złamali. Oszukali cię, mimo że tak bardzo im ufałaś, a ty podniosłaś się z popiołów strachu i pogardy i konsekwentnie odbudowałaś swe życie. Podziwiam cię, Julianno. – Opuścił dłoń i zdał sobie sprawę, że pobrudził ją błotem. Otarł jej twarz rąbkiem opończy i dodał: – Podziwiam twoją odwagę.
Patrzyła na niego wzrokiem głodnego dziecka. – Jeśli tak... to zostań ze mną.
Zorientował się, że pieści jej szyję i gwałtownie cofnął rękę. Spojrzał na dworzan, którzy gapili się, jakby on i Julianna byli aktorami dostarczającymi rozrywki. Ściszył głos: – Pozostanę twoim mężem.
– I zostaniesz ze mną?
– Będę niedaleko.
– Nie. Zostań ze mną.
– Nie kuś mnie.
– Wcale cię nie kuszę. – Julianna zastanowiła się przez chwilę. Skoro to nie jej słabość była powodem jego wyjazdu, to może... Zebrała w sobie całą odwagę. – Nie boję się ciebie, nie boję się też bestii, która jest w tobie. Wierzysz mi?
Pokiwał niechętnie głową.
– Nie pogardzam tobą, bo jakiś okrutny i podły tyran zakuł cię w kajdany. Wierzysz mi? – Wydawał się nie słyszeć i Julianna potrząsnęła jego ramieniem. – Wierzysz mi?
Musiała stanąć na palcach, by usłyszeć cichą odpowiedź. – Wierzę.
– Jesteś dla mnie najszlachetniejszym, najcudowniejszym człowiekiem, jaki chodzi po tej ziemi. Wierzysz mi?
– Tak.
– To skoro wierzysz, że ja w .ciebie wierzę, dlaczego chcesz wyrwać mi serce?
– Bo tak będzie najlepiej. Potrząsnęła głową.
– Tak, najlepiej dla dzieci i dla ciebie. Skorzystają na tym twoje ziemie i... – głos mu się załamał. Patrzył na nią tak, jakby jej widok go onieśmielał. Odwrócił się tyłem, schował twarz i wyznał: – Ja w siebie nie wierzę. Nie mogę żyć dalej w kłamstwie, udawać, że jestem rycerzem, kiedy wiem, że nie mam prawa do tego tytułu.
Doszli w końcu do sedna i Julianna nie miała zamiaru się poddać. – Sam jeden pokonałeś ośmiu mężczyzn, i to uzbrojonych po zęby.
Wzruszył ramionami. – Oczywiście.
– Przepędziłeś całą sforę najemników. Na tej polanie, gdy dogoniłeś Margery i Denysa.
– Sir Joseph tratował go właśnie na śmierć. – Rajmund przycisnął dłonie do oczu, pragnąc odpędzić tę straszną wizję.
Julianna splotła drżące ręce. – Miłosierdzie dla Denysa dobrze o tobie świadczy.
– Porwał Margery.
Julianna przypomniała sobie pokutę, którą zadał jej ksiądz. Co rano modliła się na klęczkach o duszę chłopca. – Zapłacił za swą głupotę.
– Hańby nie można zmyć. – Wyciągnął kurek z torby i wetknął go w beczułkę. Odetchnął głęboko. –Na zawsze plami ludzką duszę.
No tak, słynny kodeks rycerza. Co tu wymyślić? Julianna zastanowiła się przez chwilę i zapytała przebiegle: – Czy lord Piotr to mądry człowiek?
Rajmund uśmiechnął się łzawo. – Tak twierdzi.
– Szanujesz go?
– Bardziej niż kogokolwiek innego.
Oby tylko się nie domyślił. – Co mówi lord Piotr, gdy bitwy nie da się wygrać?
– Jeśli rycerz zrobił wszystko, co w jego mocy, to powinien walczyć o swoje życie, by stoczyć tę bitwę w przyszłości.
– Znam pewnego mężczyznę, który przegrał bitwę, a potem musiał ratować życie. – Rajmund skrzywił się z niesmakiem, ale ona postanowiła go zignorować. – A kiedy znów był gotów do walki, uciekł z więzienia, porwał saracenski statek, uratował wielu swych towarzyszy i zdobył powszechny szacunek. Nawet słyszałam, jak trubadur śpiewał o nim pieśń.
Odkręcił kurek. Wino zaczęło lać się pod nogi, a Rajmund zagapił się na czerwony płyn, jakby nie miał pojęcia, co to jest ani skąd się wzięło. – Saraceni mnie złamali.
– Chyba to już słyszałam. – Napełniła kubek i zakręciła kurek. – Nie sądzę, że cię złamali. Może pozbawili paru cech, które widzę na co dzień u innych rycerzy, na przykład okrucieństwa i obojętności. Jednej rzeczy nie tknęli na pewno.
– To znaczy? – zapytał Rajmund niechętnie.
– Twojej dumy. – Podskoczył, a ona postanowiła drążyć dalej. – Arogancji, która każe ci twierdzić, że Keir może ugiąć się przed Saracenami, Valeska, Dagna i wszyscy inni mogą się ugiąć przed Saracenami, ale ty, potężny Rajmund, nigdy się do tego nie zniżysz.
– To nieprawda – powiedział, ale wyraz twarzy przeczył słowom. Wyglądał, jakby potężny miecz prawdy ugodził go w serce, odkrywając pychę.
Julianna skorzystała z okazji i chwyciła go za złotą obręcz w uchu. Pociągnęła, aż znalazł się na jej wysokości. – Co więcej, denerwuje mnie to, że ganisz się za rzeczy, które ja u ciebie podziwiam.
Rajmund wciąż nie mógł pogodzić się z pierwszym oskarżeniem. – Nie uważam, że jestem lepszy Keira, Valeski, Dagny czy wszystkich innych.
– Współczucie, radość z codziennych drobiazgów, podejście do dzieci – wszystkie te cechy zawdzięczasz doświadczeniom w Tunisie. Żal mi twoich pleców, twojej szyi, ran które odniosłeś, ale przeżyłeś i nie pozwolę ci zniszczyć sobie życia z powodu nadmiernej pychy. – Słuchał teraz uważnie. – Zabronię Layamonowi wypuścić cię z zamku.
– Zabiję go jak pluskwę.
– Nie, nie zrobisz tego – powiedziała kpiąco. – Sumienie nie pozwoliłoby ci zabić człowieka za to, że wykonuje swe obowiązki. – Puściła ucho, ale Rajmund wciąż stał nachylony, z ustami otwartymi ze zdziwienia.
Zamknął je gwałtownie i rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, na czym mógłby wyładować gniew.
Na moście pojawiła się nieduża, pocętkowana błotem postać, mamrocząca pod nosem galijskie przekleństwa.
Papiol w końcu doczłapał.
Królewski budowniczy zamarł na widok muru, a na pucołowatej twarzy pojawił się wyraz niesmaku.
– To mur obronny, który będziemy chrzcić? – podniósł glos. – Niemożliwe. – Zrobił parę kroków w tył.
– Nie, nie, nie.
Ruszył z powrotem do zamku. Rajmund dogonił go i złapał za ramię. – Co znaczy to twoje „nie”?
Francuz spojrzał na ogromnego rycerza i zawahał się. Rozsądek walczył przez chwilę z lękiem; wyczucie taktu wypracowane przez lata na dworze zwyciężyło. – Jesteś wielkim panem. Większym panem niż ja kiedykolwiek będę budowniczym. Nie próbuję temu zaprzeczać. Nikt temu nie zaprzeczy. Ale nie znasz się na budowaniu, a ja nie chcę uczestniczyć w tej farsie.
– Co ci się nie podoba w moim murze? – powiedział Rajmund ostrzegawczo.
Papiol zignorował ostrzeżenie i wypalił: – Kamienie są niewłaściwie ułożone. Niedoświadczeni robotnicy. – Dotknął spojenia między kamiennymi blokami i roztarł coś w palcach. – Zaprawa już się kruszy. Za zimno na budowę. I nawet nie wykonałeś podstawy.
Rajmund zmarszczył czoło. – Czego?
– Podstawy! – Papiol zamachał rękami. – Mur powinien być szerszy na dole i zwężać się do góry! Tylko w ten sposób można zrównoważyć kamienie. Nie, nie będę patrzył jak chrzcisz ten – skrzywił się szyderczo – mur obronny.
– Nie? – Rajmund podniósł kielich. – Zobaczymy. – Chlusnął zawartością o kamienie, a czerwone wino rozlało się też na boki.
To, co Papiolowi udało się ochronić od błota, było teraz czerwone. – Barbarzyńca! – syknął gniewnie. – Angielski barbarzyńca. – Kopnął w mur. – A to dla ciebie!
– Uważaj – ostrzegł Rajmund.
Papiol wpadł w szał, kopiąc na prawo i lewo. – Tak! Za ten mur! – Odsunął się po chwili. – Na twoim miejscu, panie, nie stałbym tak blisko, bo ten mur zaraz się zwali pod uderzeniem mojego małego paluszka.
– Tak? No to popatrz! – Rajmund podniósł prezent ślubny.
Papiol oprzytomniał gwałtownie. – Nie, panie, zaklinam cię!
Szczerząc zęby jak niedźwiedź z godła, Rajmund podrzucił kamień do góry i ustawił na szczycie muru.
– Przynajmniej zabierzmy stąd królową – błagał Papiol.
Jego zdenerwowanie wydawało się tak szczere, że Julianna podniosła oczy na spiętrzony nad głową piaskowiec. W ślad za nią poszli wszyscy obecni – cała służba i wszyscy dworzanie wstrzymali dech i czekali na dalszy rozwój wydarzeń.
Nic się nie stało.
Upłynęło parę chwil. Nadal nic. Wymieniono spojrzenia, rozległy się chichoty.
Rajmund oparł się plecami o swój mur, położył ręce na biodrach, a jego uśmiech robił się coraz szerszy.
Papiol zbladł. – Milordzie, mówię ci, to się zaraz zawali. Ziemia jest mokra, a na dodatek mur stoi na stromym zboczu. Tylko najlepszy fundament...
Julianna usłyszała spadający w oddali kamień.
– Tylko najlepszy fundament – powtórzył Papiol, nie mogąc oderwać wzroku od budowli.
Za jednym kamyczkiem podążyła chmara następnych. Julianna odskoczyła na bok.
– Rajmundzie, odsuń się lepiej – zawołała królowa.
– Po co? Ten mur jest tak stabilny jak...
– Milordzie! – wrzasnął Papiol i przewrócił Rajmunda na bok, ratując go przed walącymi się głazami. Niedźwiedź upadł z hukiem na ziemię. Niższa część muru pozostała, ale nie była już stabilna. Kamienie tańczyły i wirowały, jak gdyby wił się pod nimi ogromny wąż. Dworzanie Eleonory zaczęli krzyczeć.
Rajmund pomógł Papiolowi, a potem także Juliannie umknąć w bezpieczne miejsce. Wybudowany na niestabilnym fundamencie i podmyty deszczami piaskowiec poddał się siłom natury i z ogromnym hałasem toczył w dół. Jeden po drugim kamienne bloki turlały się po błocie. Cały dwór – łącznie z królową Eleonorą – wpadł w panikę i rozpierzchł się na boki, uciekając przed spadającymi kamieniami.
Kiedy hałas ucichł, nowy mur był płaski jak rzymski trakt. Milczenie przerwał dopiero głos Fayette: – Z tym kubkiem to nie był chyba dobry pomysł.
Rajmund nie mógł oderwać wzroku od swego dzieła.
Mur obronny. Jego piękny mur. Obrócił się w rumowisko, z którego wciąż całymi lawinami spadały kamyki. Tyle pracy. Tyle marzeń, by zamek Julianny uczynić najbezpieczniejszym na całej granicy.
Mój Boże. Julianna.
Ucieczka od Saracenów, udział w krwawych walkach, bicie i tortury, wszystko to wydawało się pestką w porównaniu z koniecznością tłumaczenia się przed Julianną.
Stała tuż obok i wpatrywała się w rumowisko. Przełknęła ślinę; wydawało się, że zaraz zacznie płakać. Nabrała tchu, walcząc z przypływem gwałtownych emocji. W końcu wybuchnęła – nie płaczem, lecz śmiechem. Osunęła się w błoto i śmiała się tak, że z oczu popłynęły jej łzy. Patrzyła na mur i śmiała się jeszcze głośniej. – Mistrz budowniczy? – wybełkotała w końcu. – Mistrz budowniczy?
Uczucia Rajmunda zmieniały się jak w kalejdoskopie. Najpierw było zmartwienie, potem obraza, która w końcu przerodziła się w... zadowolenie. Padł przed nią na kolana i wziął ją za ręce. – Musisz bardzo mnie kochać, prawda?
Opanowała się, choć w oczach błyszczały łzy. – Bardzo.
– Wierzysz, że zadbam o twoje bezpieczeństwo? Wierzę.
– Że wybuduję ci mur szeroki na trzy metry? Zrobiła surową minę. – Co najmniej na cztery.
Poczuł, że mięknie jak masło. – Kocham cię, wiesz?
– Wiem. – Złapała go za ucho i wyszarpnęła złote kółko. Położyła je na wnętrzu dłoni. – Sądzę, że ten symbol niewoli nie jest nam już potrzebny.
Dotknął go po raz ostatni. Przysiągł sobie, że będzie go nosił dopóty, dopóki będzie niewolnikiem swoich wspomnień – wspomnień, które rozsypały się w pył, tak samo jak mur Julianny. – Masz rację. – Zabrał kolczyk i rzucił go na stertę gruzu i kamieni.
Delikatnie ujęła jego twarz. Kiedy ich usta się spotkały, zapomniał. Zapomniał o błocie i Saracenach, zapomniał o murze i rodzicach. Ten pocałunek był jak chleb dla głodnego wędrowca. Sięgnęła jego ramion, oplotła go rękami i przytuliła się mocno. On przyciągnął ją do siebie; złączyli się jak połówki jabłka i tak trwali, wymieniając oddechy, wspomnienia i obietnice bez słów.
Głośne wiwaty wyrwały ich ze zmysłowej mgiełki. Poczuli się jak nurkowie, którzy wynurzają się na powierzchnię po głębokim skoku. Łapali gwałtownie powietrze i patrzyli na widownię ze zdumieniem.
Julianna usiadła na piętach i uśmiechnęła się do męża, który dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo tęsknił za tym uśmiechem. – Nie zostawisz mnie? – zapytała.
– A kto by ci wybudował mur?
Zamyśliła się. – Racja. Jesteś mój, dopóki wokół zamku nie powstanie mur obronny. – Popatrzyła na porozrzucane kamienie i roześmiała się. – Prawdziwy mur obronny.
Objął ją za szyję. – Tym razem dam się wykazać Papiolowi – obiecał. – Zajmie mu to dwa lata. – Odwrócił się i spojrzał na otaczające ich pola i lasy. – Tak naprawdę nie potrzebujesz muru. Te ziemie to twoja obrona. Akry żyznej, angielskiej ziemi, dziesiątki dobrych, pracowitych ludzi. – Cmoknął ją głośno w policzek, a ona zaczęła chichotać. – No i ja. Jestem twoim mieczem, twoją tarczą, twoją prawą ręką.
– No i ty – zgodziła się. – Jesteś miłością mego życia. Początkiem mojej dynastii.
Trzymał ją tak, jakby była skrzynią pełną skarbów. – Aha, mam dla ciebie jedynie znaczenie rozpłodowe?
– Nie, nie tylko. – Nachyliła się do ręki, która pieściła jej talię, i pokazała na żwir, który wciąż sypał się z rumowiska. – Chcę, żebyś posprzątał ten bałagan.
Wyrwała się i pobiegła w stronę zamku, a on rzucił się za nią.
Eleonora usiadła na jednym z kamieni, sprawdzając uprzednio, czy jest wystarczająco stabilny. – Pobiegli zająć łóżko, więc dajcie mi chleb i ser, otwórzcie beczki. Jeśli nie możemy świętować na cześć muru, wypijmy za ten związek.
Dworzanie i służący zbliżyli się, tylko Papiol trzymał się z daleka. Obszedł mur dookoła, zatknął dłonie za pasek i dostrzegł utopionego w błocie niedźwiedzia. – Mówiłem, że nie ustoisz – powiedział i kopnął z całej siły.
Kamień przechylił się. Papiol wytrzeszczył oczy. Błoto zaczęło zsuwać się w dół skarpy, a niedźwiedź razem z nim Papiol wrzasnął Próbował się. odsunąć lecz strumień błota był szybszy. Porwał go – krzyczącego i protestującego – i z hukiem przypominającym ryk niedźwiedzia powlókł na sam dół.