Higgins Jack Sean Dillon 10 Smierc jest zwiastunem nocy

JACK HIGGINS



ŚMIERĆ JEST ZWIASTUNEM NOCY

Cykl: Sean Dillon tom 10

Tytuł oryginału: MIDNIGHT RUNNER

Z angielskiego przełożył: ANDRZEJ SZULC

WARSZAWA 2003



Śmierć jest zwiastunem nocy

Przysłowie arabskie


Daniel Quinn nosił dobre ulsterskie nazwisko. Dziadek Daniela, irlandzki katolik z Belfastu, jako młody człowiek walczył z Michaelem Collinsem o niepodległość Irlandii, a potem, gdy w 1920 roku wyznaczono nagrodę za jego głowę, uciekł do Ameryki.

Pracował na budowach w Nowym Jorku i Bostonie, lecz prawdziwe wpływy zdobył jako członek najbardziej tajnego z irlandzkich stowarzyszeń, Irlandzkiego Bractwa Republikańskiego. Pracodawcy zaczęli się go bać. Po roku założył własną firmę, dzięki której miał zostać milionerem.

Jego syn, Paul, urodził się w 1921 roku. Od najmłodszych lat miał obsesję na punkcie latania. W 1940 roku zrezygnował nagle ze studiów w Harvardzie, pojechał do Anglii i jako amerykański ochotnik wstąpił pod nazwiskiem ojca do RAF-u.

Ojciec, który nie lubił Brytyjczyków, był najpierw zbulwersowany, a potem dumny. Pierwszy Lotniczy Krzyż Walecznych Paul otrzymał podczas bitwy o Anglię, drugi w 1943 roku, już w amerykańskich siłach powietrznych. W 1944 został ciężko postrzelony, gdy leciał mustangiem nad Niemcami. Chirurdzy Luftwaffe zrobili, co mogli, jednak Paul nigdy nie odzyskał już poprzedniej sprawności.

W roku 1945 zwolniono go z obozu jenieckiego i wrócił do domu. Jego ojciec zarobił na wojnie miliony. Paul Quinn ożenił się i w 1948 roku urodził mu się syn, Daniel. Niestety, matka chłopca zmarła przy porodzie. Paul, który nie cieszył się najlepszym zdrowiem, zadowolił się posadą radcy prawnego w rodzinnej firmie.

Wybitnie uzdolniony Daniel również trafił do Harvardu, gdzie studiował ekonomię i zarządzanie przedsiębiorstwem, i w wieku dwudziestu jeden lat uzyskał tytuł magistra. Następnym krokiem powinno być przystąpienie do rodzinnego biznesu, który obejmował obecnie warte setki milionów dolarów nieruchomości, hotele oraz ośrodki wypoczynkowe. Jednak dziadek Daniela miał inne plany: marzył, że jego wnuk zrobi doktorat, a potem olśniewającą karierę polityczną.

Zabawne, jak często życie zmienia się pod wpływem drobiazgów. Któregoś wieczoru, oglądając w telewizji krwawą jatkę w Wietnamie, starszy pan wyraził swoją dezaprobatę.

- Nie powinniśmy się w to w ogóle angażować, do diab ła - powiedział.

- A jakie to ma znaczenie? - odparł Daniel. - Już tam jesteśmy.

- Chwała Bogu, że przynajmniej ciebie tam nie ma.

- Więc chcemy, żeby całą brudną robotę załatwiły za nas czarne dzieciaki? Synowie robotników i Latynosów nie mają najmniejszych szans w walce. Giną tam tysiącami.

- To nie nasza sprawa.

- Cóż, być może powinienem uznać ją za swoją.

- Przeklęty głupiec - burknął z obawą w głosie starszy pan. - Nie waż się robić niczego głupiego, słyszysz?

Nazajutrz rano Daniel Quinn zgłosił się do komisji poborowej. Zaczął od piechoty, następnie zaś wstąpił do wojsk desantowych. W pierwszym okresie służby został postrzelony w lewe ramię, za co otrzymał Purpurowe Serce oraz Wietnamski Krzyż Walecznych. Kiedy wrócił na urlop do domu, dziadek zobaczył mundur i medale i uronił łzy wzruszenia. W końcu jednak górę wzięła irlandzka duma.

- Nadal uważam, że nie powinniśmy się w to angażować - rzekł, patrząc na wnuka i widząc jego opaloną twarz o skórze napiętej na kościach policzkowych. W oczach Daniela było coś, czego wcześniej nie dostrzegał.

- A ja powtarzam, że skoro już tam jesteśmy, musimy się do tego przyłożyć.

- Nie chcesz zostać oficerem?

- Nie, dziadku. Stopień sierżanta mi wystarczy.

- Chyba zwariowałeś.

- Jestem przecież Irlandczykiem. Wszyscy jesteśmy stuknięci.

Dziadek pokiwał głową.

- Na jak długo przyjechałeś do domu?

- Na dziesięć dni.

- A potem od razu wracasz?

Daniel przytaknął.

- Wstępuję do sił specjalnych.

Starszy pan zmarszczył brwi.

- Co to takiego?

- Lepiej, żebyś nie wiedział, dziadku, lepiej, żebyś nie wiedział.

- Cóż, skoro tu jesteś, staraj się przynajmniej spędzić przyjemnie czas. Umów się na kilka randek z dziewczynami.

- Nie omieszkam.

Tak też zrobił, a potem wrócił do zielonego wietnamskiego piekła i bezustannego warkotu helikopterów. Znów znalazł się w miejscu, w którym wszechobecne były śmierć i zniszczenie i gdzie wszystkie drogi prowadziły do Bo Din i do jego własnej randki z przeznaczeniem.

Obóz Czwarty leżał w głębi buszu, na północ od delty Mekongu. Rzeka wiła się przez bagna i rozległe szuwary, wśród których z rzadka trafiała się jakaś wioska. Tego dnia padało; monsunowy deszcz wisiał w powietrzu niczym szara zasłona, ograniczając w znacznym stopniu widoczność. Obóz Czwarty był punktem wypadowym dla operacji przeprowadzanych przez siły specjalne. Gdy zginął poprzedni starszy sierżant, skierowano tam Quinna.

Podrzucono go, jak zwykle, helikopterem służby medycznej. Z powodu braków kadrowych oprócz pilota na pokładzie był tylko młody medyk i jednocześnie strzelec pokładowy, niejaki Jackson, który siedział z ciężkim karabinem maszynowym i lustrował teren przez otwarte drzwi. Widoczność stale się pogarszała i helikopter zszedł niżej. Pod nimi znajdowały się pola ryżowe i brązowa wstęga rzeki. Quinn wstał, złapał się framugi i spojrzał w dół.

Nagle po prawej stronie nastąpiła potężna eksplozja i w górę strzeliły płomienie. Pilot przechylił maszynę i ze strug deszczu wyłoniła się wioska. Niektóre domy stały na wbitych w rzekę palach. Quinn zobaczył wieśniaków wskakujących do czułen i płaskodennych łodzi rybackich. Część z nich odbijała już od brzegu. Spostrzegł również partyzantów Vietcongu - mieli słomiane kapelusze i czarne, podobne do piżam mundury. Usłyszał odległy terkot AK47 i zobaczył, jak ludzie zaczęli wypadać z łodzi do rzeki.

Kiedy helikopter podleciał bliżej, partyzanci zadarli głowy. Kilku podniosło karabiny i zaczęło strzelać. Jackson odpowiedział ogniem.

- Chryste, nie! - zawołał Quinn. - Pozabijasz cywilów.

- Lepiej się stąd wynośmy - krzyknął przez ramię pilot i skręcił, kiedy trafiło ich kilka kul. - To Bo Din. Vietcong jest tutaj bardzo aktywny.

W tej samej chwili Quinn dostrzegł na skraju wioski misję: mały kościółek i grupkę osób na dziedzińcu. Partyzanci biegli w tę stronę drogą.

- Jest tam zakonnica i kilkanaścioro dzieci - powiedział Jackson.

Quinn złapał pilota za ramię.

- Musimy wylądować i ich zabrać - rzekł, Będziemy mieli szczęście, jeśli uda nam się potem wy startować - odkrzyknął pilot. - Spójrz na drogę.

Partyzanci byli wszędzie. Co najmniej pięćdziesięciu z nich kluczyło między domami, kierując się ku misji.

Dziedziniec jest za mały. Będę musiał lądować na drodze.

Nie uda się nam.

- Dobrze, daj mi tylko wyskoczyć, a potem spieprzaj stąd do wszystkich diabłów i sprowadź pomoc.

- Jesteś szalony.

Quinn spojrzał na zakonnicę w białym tropikalnym hełmie.

- Nie możemy tu zostawić tej kobiety ani tych dzieci.

Pozwól mi tylko wyskoczyć.

Wepchnął flary i granaty do kieszeni kurtki, zawiesił na szyi torby z magazynkami i wziął do ręki M16. Jackson posłał długą serię wzdłuż drogi. Kilku partyzantów padło, pozostali się rozpierzchli. Helikopter zawisł tuż nad ziemią i Quinn wyskoczył na zewnątrz.

- Ja też chyba oszalałem - mruknął Jackson, po czym skoczył w ślad za nim, z M16 w ręku, z zawieszonymi na szyi magazynkami i z apteczką na ramieniu.

Wietnamczycy nasilili ostrzał, a dwaj Amerykanie ruszyli do bramy misji. Z naprzeciwka podbiegła do nich zakonnica z dziećmi.

- Niech się siostra cofnie! - zawołał Quinn. - Proszę się cofnąć! - Wyjął dwa granaty i podał jeden Jacksonowi. - Razem - powiedział.

Wyciągnęli zawleczki, policzyli do trzech, dali krok do tyłu i przerzucili granaty przez mur. Eksplozja była ogłuszająca. Kilku partyzantów padło, reszta na jakiś czas się cofnęła. Quinn odwrócił się do zakonnicy. Miała dwadzieścia kilka lat i bladą ładną twarz. Kiedy się odezwała, zorientował się, że to Angielka.

- Dzięki Bogu, że się zjawiliście. Jestem siostra Palmer.

Ojciec da Silva nie żyje.

- Przykro mi, siostro, ale jest nas tylko dwóch. Helikopter poleciał po pomoc, ale nie wiadomo, ile to potrwa.

Jackson posłał serię wzdłuż drogi.

- Jaki, do diabła, mamy plan? - zawołał. - Nie zdołamy się tutaj utrzymać. Rozdepczą nas.

Mur na tyłach misji sypał się ze starości. Dalej majaczyły w ulewie wysokie na co najmniej dziesięć stóp trzciny.

- Zabierz dzieci na bagna, natychmiast! - krzyknął Quinn.

- A ty?

- Będę ich powstrzymywał tak długo, dopóki to będzie możliwe.

Jackson nie zamierzał się z nim spierać.

- Idziemy, siostro - zawołał.

Quinn patrzył, jak odchodzą. Dzieci były bardzo wystraszone, niektóre płakały. Kiedy wszyscy przedostali się przez rozsypujący się mur, wyjął z kieszeni granat i wyciągnął zawleczkę. Na zewnątrz usłyszał warkot silnika i wyjrzawszy przez bramę, zobaczył zbliżającego się poobijanego dżipa z zamontowanym obok kierowcy karabinem maszynowym, za którym stali dwaj partyzanci. Bóg wie, skąd wytrzasnęli tego dżipa, lecz za nim szła cała drużyna. Quinn cisnął granat, kiedy puścili pierwszą serię. Trafił w sam środek dżipa i doszło do piekielnej eksplozji. W powietrze pofrunęły ciała i części pojazdu, wszędzie buchnęły płomienie.

Pozostali partyzanci rzucili się do ucieczki. Na chwilę zapadła cisza, przerywana tylko szumem deszczu. Trzeba było brać nogi za pas. Daniel Quinn odwrócił się, przeskoczył przez mur i pobiegł w stronę wysokich trzcin. Na skraju szuwarów zatrzymał się na chwilę, zatknął bagnet na swoim Ml6, a potem ruszył dalej.

Siostra Sarah Palmer szła pierwsza, trzymając za rękę jedno dziecko i niosąc drugie, najmłodsze z całej gromadki. Pozostałe podążały w ślad za nią; siostra upominała je cicho po wietnamsku, żeby nie hałasowały. Pochód zamykał Jackson z gotowym do strzału Ml6.

Weszli do ciemnego stawu i stanęli tam, zanurzeni po uda w wodzie. Ulewa nie ustawała i w powietrzu unosiła się biała mgła. Zakonnica obejrzała się przez ramię na Jacksona.

- Jeśli dobrze się orientuję, na prawo powinna być droga.

- I co nam to da, siostro? Wietnamczycy zaraz nas dogonią, a szczerze mówiąc, najbardziej boję się o Quinna. Od tamtego wybuchu nie słychać było żadnych strzałów.

- Myśli pan, że zginął?

- Mam cholerną nadzieję, że nie.

Nagle z trzcin wyskoczył młody Wietnamczyk i dźgnął Jacksona bagnetem pod lewą łopatkę, tylko o kilka cali mijając serce. Amerykanin krzyknął i osunął się na kolana. Po drugiej stronie stawu pojawili się następni partyzanci, dwaj chłopcy i dziewczyna - wszyscy bardzo młodzi, i z kałasznikowami.

Jackson próbował wstać, podpierając się karabinem niczym laską. Wietnamczyk obserwował go z posępną miną. Nagle rozległ się dziki okrzyk i spomiędzy trzcin wyskoczył Daniel, strzelając z biodra i kładąc trupem całą trójkę. Czwarty partyzant, ten, który ranił Jacksona, zbyt późno skoczył do przodu. Quinn obrócił się i przebił go bagnetem.

- Jak twoja rana? - zapytał, obejmując Jacksona.

- Boli jak jasna cholera, ale jeszcze żyję. W torbie mam polowe opatrunki. Lepiej będzie, jeśli się stąd czym prędzej wyniesiemy.

- Masz rację. - Quinn odwrócił się do zakonnicy. - Ruszajmy, siostro.

Posłuchała go i podążyła za nimi wraz z dziećmi. Po jakimś czasie doszli do płytszego rozlewiska, z którego wynurzał się mały pagórek. Starczyło na nim miejsca dla wszystkich. Jackson usiadł na ziemi, a Quinn oddarł kawałki rozerwanego bagnetem materiału i odsłonił ranę.

- Gdzie są opatrunki?

Siostra Sarah Palmer sięgnęła po torbę.

- Ja się tym zajmę, sierżancie.

- Jest siostra pewna?

Po raz pierwszy się uśmiechnęła.

- Jestem lekarką. Mniejsze siostry miłosierdzia zakon szpitalny.

Z trzcin dobiegły głosy podobne do szczekania lisów.

- Nadchodzą, sierżancie - powiedział Jackson, zaciskając dłoń na broni i pochylając się do przodu. Siostra Sarah właśnie zaczęła go opatrywać.

- Zgadza się. Będę musiał ostudzić ich entuzjazm.

- Jak pan to zrobi? - zapytała go zakonnica.

- Zabijając kilku z nich. - Quinn wyjął z kieszeni parę flar i dał je Jacksonowi. - Jeśli kawaleria powietrzna tu dotrze, a ja nie wrócę, wynoście się stąd do wszystkich diabłów.

- Och nie, sierżancie - zaprotestowała siostra Sarah.

- Och tak, siostro - odparł, po czym zniknął między trzcinami.

Mógł mordować partyzantów po cichu bagnetem, lecz nie wywołałby w ten sposób paniki, na której mu zależało. Gdy zobaczył więc dwóch Wietnamczyków stojących na pagórku i obserwujących moczary, zabił ich strzałami w głowę z odległości stu jardów.

Ptaki wzbiły się w powietrze i w różnych miejscach odezwały się gniewne głosy. Quinn skierował się ku jednemu z nich i zastrzelił kolejnego Wietnamczyka, który szedł rowem. Potem, przedarłszy się przez trzciny, przycupnął przy następnym rozlewisku i czekał. W siłach specjalnych wymyślono kilka sztuczek, które mogły się przydać w takich sytuacjach. Quinn nauczył się płynnie kilku wietnamskich zdań. Teraz strzelił w powietrze i wypowiedział jedno z nich.

- Tutaj, towarzysze. Mam go.

Czekał cierpliwie, a potem zawołał ponownie. Po kilku chwilach zobaczył trzech partyzantów, którzy przedzierali się ostrożnie przez trzciny.

- Gdzie jesteś, towarzyszu? - zapytał jeden z nich.

Quinn wyjął ostatni granat i wyciągnął zawleczkę.

Tutaj, sukinsyny - zawołał po angielsku, ciskając go w ich stronę. Wietnamczycy próbowali uciec, ale było już za późno.

Teraz wszędzie słychać było wrzaski i wybuchła panika, którą chciał wywołać. Po jakimś czasie zobaczył drogę i wybiegających na nią tłumnie partyzantów. Ukrył się w trzcinach, żeby się zorientować w położeniu, i nagle usłyszał warkot helikopterów. Tymczasem zaczął zapadać zmierzch, który w połączeniu z ulewą zredukował widoczność prawie do zera. W powietrzu rozbłysła flara i trzysta jardów dalej zawisł tuż nad ziemią bojowy huey cobra. Quinn słyszał też inne krążące nad jego głową helikoptery. Huey był zbyt daleko i rzucając się desperacko w tamtą stronę, wiedział, że i tak nie zdąży.

Flara, którą wystrzelił Jackson, została zauważona. Dwaj żołnierze wyskoczyli z helikoptera i załadowali szybko na pokład dzieci i zakonnicę.

Dowodzący załogą czarny żołnierz złapał Jacksona pod ramię.

- Wynośmy się stąd, człowieku.

- Ale tam został sierżant. Sierżant Quinn.

- Do diabła, znam go. - Z szuwarów znowu zaczęto strzelać i pociski zabębniły o kadłub hueya. - Przykro mi, człowieku, ale musimy lecieć. Zaraz zrobi się ciemno i powin niśmy myśleć o tych dzieciakach.

Dowódca przekazał rannego Jacksona dwóm innym żołnierzom, którzy wciągnęli go do środka, a potem wskoczył w ślad za nim.

- Lecimy! - zawołał do pilota.

Huey wzbił się w powietrze. Jackson zaczął płakać i siostra Sarah pochyliła się nad nim zaniepokojona.

- Ale co będzie z sierżantem? - zapytała.

- Nie możemy nic zrobić. On zginął, na pewno zginął.

Słyszała siostra strzały i wybuch granatu. Wyprawił się w pojedynkę na wszystkich tych sukinsynów. Po policzkach Jacksona ciekły łzy.

- Jak się nazywał?

- Quinn. Daniel Quinn. - Jackson jęknął głośno. - Chrys te, ale to boli, siostro - mruknął, po czym zemdlał.

Ale Quinn wciąż był zdrów i cały, ponieważ partyzanci doszli do wniosku, że uciekł hueyem. O zmroku dotarł do rzeki i po krótkim zastanowieniu uznał, że ma szansę przeżyć, jeżeli dostanie się na drugi brzeg. Zbliżył się ostrożnie do Bo Din, słysząc głosy i widząc palące się ogniska. Zawiesił na szyi Ml6, wszedł po pas do wody i przeciął nożem linę jednej z płaskodennych łodzi. Łódź popłynęła z prądem, a on złapał się jej i zaczął pracować nogami. Bo Din zniknęło w ciemności. Po dziesięciu minutach znalazł się na drugim brzegu, siadł pod drzewem i przeczekał pod nim ulewę.

O pierwszym brzasku ruszył dalej, odżywiając się po drodze jedzeniem z puszki. Miał nadzieję, że napotka jakiś płynący rzeką wojskowy kuter, ale nie dopisało mu szczęście. Brnął więc przez busz i po czterech dniach wrócił z zaświatów, przybywając na własnych nogach do Obozu Czwartego.

W Sajgonie przyjęto go z niedowierzaniem. Dowódca jego jednostki, pułkownik Harker, wyszczerzył zęby, gdy Quinn, zbadany przez lekarzy i zaopatrzony w świeży mundur, zgłosił się do raportu.

- Brakuje mi słów, sierżancie. Nie wiem, co jest bardziej niezwykłe, pańska odwaga na polu bitwy, czy to, że wrócił pan stamtąd żywy.

- To bardzo miło z pana strony, panie pułkowniku. Czy mogę zapytać, jak czuje się Jackson?

- Wylizał się, chociaż o mało nie stracił płuca. Leży w starym francuskim szpitalu Miłosierdzia. Prowadzi go teraz wojsko.

Sprawował się wspaniale, panie pułkowniku. Gotów był poświęcić życie dla tych malców.

- Wiem o tym. Wystąpiłem dla niego o Krzyż za Wzorową Służbę.

- Cieszę się, pułkowniku. A siostra Sarah Palmer?

- Dogląda go w szpitalu. Sama czuje się świetnie, podobnie jak dzieciaki. - Harker podał mu dłoń. - Przyjemnie było cię spotkać, synu. W południe generał Lee chce się z tobą zobaczyć w sztabie.

- Czy mogę zapytać w jakim celu, panie pułkowniku?

- To powie ci sam generał.

Następnie Quinn odwiedził w szpitalu Jacksona, który leżał w przestronnej jasnej sali. Siedząca przy nim siostra Sarah obeszła łóżko i pocałowała Daniela w policzek.

- To istny cud. Stracił pan na wadze - dodała, mierząc go uważnym spojrzeniem.

- Cóż, nie polecałbym nikomu tego rodzaju diety. Jak się czuje nasz bohater?

- Bagnet uszkodził mu lewe płuco, ale po jakimś czasie powinno się zagoić. W każdym razie służba w Wietnamie już się dla niego skończyła. Wraca do domu - powiedziała i po klepała rannego po głowie.

Jackson nie posiadał się z radości na widok Quinna.

- Jezu, myślałem, że już pan gryzie ziemię, sierżancie.

- Daniel - powiedział mu Quinn. - Mów mi Daniel i jeśli będę mógł dla ciebie coś zrobić w Stanach, po prostu zadzwoń. Słyszałeś? Przy okazji, gratulacje z okazji przyznania Krzyża za Wzorową Służbę.

- Co takiego? - Jackson nie wierzył własnym uszom.

- Pułkownik Harker przedstawił cię do odznaczenia. Masz to jak w banku.

Siostra Sarah pocałowała Jacksona w czoło.

- Mój bohater.

- Co tam ja, Daniel to dopiero bohater. Ciebie też przed stawili do odznaczenia, sierżancie?

- O Chryste, nie chcę żadnych medali. Teraz się odpręż.

Całe to zamieszanie szkodzi twojemu płucu. Wpadnę do ciebie później. Do widzenia, siostro. - Quinn skinął głową zakonnicy i wyszedł.

Mimo deszczu dogoniła go, kiedy na zacienionym tarasie zapalał papierosa. Wydał jej się bardzo przystojny w swoim tropikalnym mundurze.

- Sierżancie Quinn?

- Siostra też może zwracać się do mnie po imieniu. Co mogę dla siostry zrobić?

- Czyżby to znaczyło, że nie zrobiłeś już dosyć? - odparła z uśmiechem. - Pułkownik Harker był tak miły i coś niecoś mi o tobie opowiedział. Dlaczego ktoś taki jak ty przyleciał do Wietnamu?

- To proste. Z powodu poczucia wstydu. A siostra? Przecież jest siostra, do diaska, Angielką. To nie jest wasza wojna.

- Mówiłam ci już, jesteśmy zakonem szpitalnym. Jeździmy wszędzie tam, gdzie nas potrzebują i nie ma znaczenia, czyja to wojna. Byłeś kiedyś w Londynie? Nasz klasztor Najświętszej Marii Panny mieści się przy Wapping High Street nad Tamizą.

- Nie omieszkam odwiedzić siostry, kiedy tam będę.

- Bardzo proszę. A teraz, czy mógłbyś mi powiedzieć, co cię dręczy? I nie próbuj mi wmawiać, że się mylę. Moim obowiązkiem jest pytać o takie sprawy.

Quinn oparł się o kolumnę i potrząsnął głową.

- Ma siostra rację. Zabijałem już wcześniej, lecz nigdy w taki sposób jak tam na bagnach. Co najmniej dwie osoby, które zabiłem, to były młode kobiety. Byłem zdany tylko na siebie, nie miałem wyboru, lecz mimo to...

- Jest tak, jak mówisz.

- Lecz mimo to mam wrażenie, że pogrążam się w mroku.

Widziałem tylko zabijanie, śmierć, zniszczenie. Nie było żadnej równowagi, żadnego porządku.

- Jeśli to ci nie daje spokoju, pogódź się z Bogiem.

- Gdyby to było takie proste... - Quinn zerknął na zega rek - Muszę już iść. Generałowie nie lubią, kiedy każe im się czekać. Czy mogę pocałować siostrę na pożegnanie?

- Oczywiście.

Dotknął wargami jej policzka.

- Jesteś wspaniałą młodą kobietą - powiedział, po czym zbiegł po schodkach. Przez chwilę patrzyła w ślad za nim, a potem wróciła do Jacksona.

W dowództwie błyskawicznie zawiadomiono o jego przybyciu generała Lee i wkrótce uśmiechnięty kapitan wprowadził go do gabinetu wielkiego dowódcy. Lee, potężny, energiczny mężczyzna, zerwał się zza biurka i obiegł je dookoła. Kiedy Quinn chciał mu zasalutować, generał go powstrzymał.

- Nie, to mój przywilej. Będę musiał do tego przywyknąć - oznajmił, po czym strzelił obcasami i oddał mu salut.

- Co to znaczy, generale? - bąknął oszołomiony Quinn.

- Dziś rano dostałem depeszę od prezydenta. Mam zaszczyt poinformować pana, panie starszy sierżancie sztabowy Danielu Quinn, że został pan odznaczony Kongresowym Medalem Honoru - oznajmił Lee, po czym ponownie zasalutował mu z poważną miną.

I tak narodziła się legenda. Quinn został odesłany do domu, udzielił tylu wywiadów i uczestniczył w tylu ceremoniach, że wkrótce miał tego serdecznie dosyć, po czym nie będąc zainteresowany karierą wojskową, wystąpił z armii. Wróciwszy do Harvardu, przez trzy lata studiował filozofię, tak jakby chciał odegnać od siebie jakieś demony, i przez cały ten czas trzymał się z daleka od barów, żeby nie wplątać się w żadną awanturę. Nie ufał sobie w takich sytuacjach.

Ostatecznie zgodził się objąć stanowisko w rodzinnej firmie. Dzięki temu mógł pomóc staremu kumplowi, Tomowi Jacksonowi, który po powrocie z Wietnamu skończył prawo na Uniwersytecie Columbia i kilka lat później został szefem działu prawnego Quinn Industries.

Quinn ożenił się dopiero po trzydziestce. Żona miała na imię Monica i była córką przyjaciół rodziny; małżeństwo zostało zawarte z rozsądku. Ich córka, Helen, urodziła się w 1979 roku i mniej więcej w tym samym czasie Quinn postanowił spełnić marzenie dziadka i zająć się polityką. Oddał wszystkie aktywa pod zarząd powierniczy, zgłosił swoją kandydaturę w wyborach do Kongresu i wygrał nieznaczną większością głosów. W następnych wyborach odniósł całkowite zwycięstwo i w końcu pokonał urzędującego senatora. Jednak po jakimś czasie praca w Kongresie zaczęła go nużyć; miał dosyć walk podjazdowych, targów i bezustannych drobnych kryzysów. Kiedy jego dziadek zginął w katastrofie prywatnego samolotu, uznał, że musi raz jeszcze zastanowić się nad tym, co jest dla niego ważne.

Postanowił wycofać się z polityki. Pragnął zrobić coś więcej ze swoim życiem. I właśnie wtedy zwrócił się do niego stary przyjaciel, towarzysz broni i urzędujący prezydent, Jake Cazalet. Oznajmił, że rozumie, iż Daniel chce zrzec się mandatu. Miał jednak nadzieję, że Quinn nie porzuci służby publicznej. Potrzebował osoby takiej jak Daniel w roli mediatora czy też rzecznika swoich interesów. Chciał mieć u boku kogoś, komu bez reszty by ufał. I Daniel się zgodził. Od tej chwili jeździł wszędzie tam, gdzie pojawiały się problemy, od Dalekiego Wschodu i Izraela po Bośnię i Kosowo.

Córka tymczasem, zgodnie z rodzinną tradycją, zaczęła studia w Harvardzie. Żona zajmowała się domem. Kiedy wykryto u niej białaczkę, powiedziała o tym mężowi, dopiero gdy było już za późno: nie chciała przeszkadzać mu w pracy. Po jej śmierci Quinn nie mógł opanować wyrzutów sumienia. Wyprawił stypę w swoim domu w Bostonie. Kiedy wyszli ostatni goście, Daniel razem z córką przeszedł do ogrodu. Helen, drobna i szczupła, miała złociste włosy i zielone oczy. Była radością jego życia. Quinn uważał, że wszystko, co po nim pozostanie, to córka.

- Jesteś mężem stanu, tato - powiedziała. - Robisz wspaniałe rzeczy. Nie możesz się winić.

- Ale przecież ją zawiodłem.

- Nie, to mama sama chciała załatwić to w ten sposób. - Helen ścisnęła go za ramię. - Wiem jedno. Mnie nigdy nie zawiedziesz. Tak bardzo cię kocham, tato.

Rok później dostała dwuletnie stypendium Rhodesa i zaczęła studia w St Hugh College w Oksfordzie, a Quinn pojechał na zlecenie prezydenta do Kosowa, gdzie pracował dla NATO. Tak wyglądała sytuacja, kiedy pewnego dżdżystego marcowego dnia prezydent zaprosił go do siebie do Białego Domu i Quinn przyjął zaproszenie...

WASZYNGTON LONDYN Wczesnym wieczorem w Waszyngtonie panowała typowa w marcu deszczowa pogoda. Hotel Hay-Adams, w którym zatrzymał się Quinn, położony był w odległości krótkiego spaceru od Białego Domu.

Quinn lubił ten hotel, jego wspaniałe antyki, pluszowe wnętrza oraz restaurację. Z powodu dogodnego położenia przyjeżdżali tu wszyscy: wielcy i możni, politycy i prominenci. Daniel Quinn nie wiedział, czy może się do nich nadal zaliczać, lecz specjalnie się tym nie przejmował. Po prostu lubił to miejsce.

- Słyszałem, że pan u nas znowu zamieszkał, senatorze - powiedział odźwierny, kiedy Quinn wyszedł na zewnątrz. - Witamy. Będzie pan potrzebował taksówki?

- Nie, dziękuję, George. Spacer dobrze mi zrobi.

- Proszę przynajmniej wziąć parasol. Może się jeszcze bardziej rozpadać. Nalegam, panie sierżancie.

Quinn się roześmiał.

- Mówisz jak jeden wietnamski weteran do drugiego.

George wziął parasol ze stojaka i otworzył go.

- Zmokliśmy już dosyć w dżungli. Komu to teraz potrzebne?

- To było dawno temu, George. W zeszłym miesiącu obchodziłem pięćdziesiąte drugie urodziny.

- Myślałem, że nie przekroczył pan czterdziestki, senatorze.

Quinn roześmiał się i nagle można było odnieść wrażenie, że rzeczywiście jest taki młody.

- Do zobaczenia później, ty nicponiu.

Idąc w stronę Lafayette Square, przekonał się, że George się nie mylił - kiedy mijał posąg Andrew Jacksona, deszcz rozpadał się na dobre, siekąc spomiędzy drzew.

Wróciło do niego stare dławiące uczucie pustki. Pomyślał, że miał w życiu wszystko: pieniądze, władzę, ukochaną córkę, lecz mimo to ostatnio zbyt często wydawało mu się, że nie ma nic. ”Na co to wszystko?”, zadawał sobie wówczas pytanie. Kiedy zatopiony w myślach zbliżał się do skraju placu, usłyszał czyjeś głosy. W przyćmionym świetle ulicznej latarni zobaczył dość wyraźnie dwóch przemoczonych uliczników w kusych kurtkach. Rozmawiali głośno. Byli niemal identyczni z wyjątkiem włosów - jeden zapuścił je do ramion, drugi ogolił głowę. Pili coś z puszek. Jeden z nich rzucił na ziemię swoją, kopnął ją, po czym dostrzegł Quinna i zatrzymał się w pół kroku.

- Hej, dupku, dokąd się wybierasz? Pokaż, co masz w portfelu.

Quinn zignorował go i szedł dalej swoją drogą. Facet z długimi włosami wyciągnął sprężynowy nóż, z którego wyskoczyło ostrze.

Quinn zamknął parasol i się uśmiechnął.

- Czym mogę służyć? - zapytał.

- Najlepiej oddawaj szmal, dupku, chyba że chcesz zakosztować tego - odparł długowłosy, wymachując nożem.

Łysy, który stał teraz tuż obok długowłosego, roześmiał się brzydko. Quinn zamachnął się parasolem i trafił go w podbródek. Łysy przyklęknął na jedno kolano, a Quinn, nagle o trzydzieści lat młodszy, kopnął go w twarz - teraz był znowu sierżantem sił specjalnych w delcie Mekongu. Po chwili odwrócił się do faceta z nożem.

Nie zmieniłeś przypadkiem zdania?

Nóż świsnął w powietrzu. Quinn złapał napastnika za przegub, wyprostował mu rękę i złamał ją potężnym uderzeniem. Długowłosy wrzasnął i zatoczył się do tyłu. Drugi facet zaczął się podnosić i Quinn ponownie kopnął go w twarz.

- To nie jest twój dobry dzień, prawda?

Tuż obok nich zahamowała ostro limuzyna i wyskoczył z niej bardzo duży czarny kierowca, wyciągając spod lewej pachy browninga. Quinn świetnie go znał: Clancy Smith, były żołnierz piechoty morskiej, był ulubionym ochroniarzem prezydenta. Pasażer, który wysiadł za nim z limuzyny, również był mu dobrze znany. Wysoki, przystojny mężczyzna w jego wieku, z wciąż czarnymi włosami, nazywał się Blake Johnson i zajmował stanowisko dyrektora wydziału spraw ogólnych w Białym Domu. Wszyscy dobrze poinformowani - a nie było ich zbyt wielu - nazywali tę instytucję po prostu Piwnicą.

- Nic ci się nie stało, Daniel? - zapytał Blake.

- Nigdy nie czułem się lepiej. Co was sprowadza?

- Postanowiliśmy po ciebie pojechać, choć właściwie powinienem zgadnąć, że wybierzesz się na spacer, nawet w taki wieczór jak ten. W hotelu powiedzieli nam, że właśnie wyszedłeś. - Blake przyjrzał się całej scenie. - Wygląda na to, że spotkała cię mała przygoda.

Dwaj napastnicy gramolili się na nogi. Po chwili, ledwie idąc, zniknęli między drzewami.

- Wezwę policję - powiedział Clancy.

- Nie, nie fatyguj się - odparł Quinn. - Myślę, że dałem im nauczkę.

Wsiadł z tyłu do limuzyny i Blake wsunął się w ślad za nim. Clancy zajął miejsce za kierownicą i odjechali. Panującą na placu ciszę zakłócały tylko jęki długowłosego.

- Zamknij się, na litość boską - skarcił go łysy.

- Złamał mi rękę.

- I co z tego? Myślisz, że poniesiesz przez to uszczerbek na urodzie? Kopsnij mi szluga.

Nieco dalej stała pod drzewami inna limuzyna. Mężczyzna siedzący za kierownicą, przystojny, trzydziestoletni blondyn średniego wzrostu, ubrany był w białą koszulę, ciemny krawat oraz skórzaną kurtkę od Gucciego. Jego pasażerka, piękna kobieta o kruczoczarnych włosach i dzikiej dumnej twarzy, była w tym samym wieku. Miała lekko orientalne rysy, co nie powinno dziwić, jako że była pół Angielką, pół Arabką.

- To było żałosne, Rupercie. Obawiam się, że zatrudniasz pośledniej klasy wykonawców.

- Owszem, jestem bardzo rozczarowany, Kate. Zauważ jednak, że Quinn sprawił się nadspodziewanie dobrze.

Księżniczka Kate Rashid machnęła lekceważąco ręką.

- Lepiej już jedźmy. Będziemy musieli spróbować czegoś innego.

- Na przykład?

- Wiem, że prezydent je dzisiaj kolację w restauracji Lafayette w hotelu Hay-Adams. Ucieszy się, kiedy dotrzymamy mu towarzystwa.

- Mój Boże, kuzynko, widzę, że lubisz dobrą zabawę. - Rupert miał przyjemny głos i wyraźny bostoński akcent. - Teraz na chwilę cię przeproszę. Zaraz wracam.

- Dokąd idziesz? - zapytała, kiedy wysiadał.

- Po swoje pieniądze, skarbie. Chcę je odzyskać.

- Ale przecież masz dość pieniędzy, Rupercie.

- Chodzi o zasadę.

Rupert zapalił papierosa i ruszył ku dwóm ludziom skulonym pod drzewami.

- To było bardzo zabawne - oznajmił.

- Powiedział pan, że nie ruszy nas palcem - odparł łysy.

- Owszem, życie potrafi czasami płatać podłe figle. Ale wy schrzaniliście sprawę, czyż nie? Chcę dostać z powrotem swoją forsę.

- Idź pan do diabła. Nic mu nie oddawaj - powiedział łysy do swojego kumpla.

- O rany.

Rupert wyjął z prawej kieszeni kolta kaliber 25 z pękatym tłumikiem na lufie, przytknął go do uda łysego i pociągnął za spust. Mężczyzna krzyknął i padł na ziemię. Rupert wyciągnął lewą dłoń i długowłosy oddał mu prędko banknoty.

- Kiedy się wcześniej spotkaliśmy, zauważyłem, że masz komórkę - powiedział. - Na twoim miejscu zawiadomiłbym policję.

- Jezu - jęknął długowłosy - I co mam im powiedzieć?

- Że zostaliście zaatakowani przez trzech wielkich czarnych drabów. To Waszyngton, na pewno wam uwierzą. To straszne, jak bardzo pleni się tutaj przestępczość, czyż nie? - powiedział i wrócił do samochodu.

- Możemy już jechać? - zapytała Kate Rashid, kiedy siadł za kierownicą.

- Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem.

Kiedy podjechali pod Biały Dom, Blake wyłączył komórkę.

- Nigdy nie widziałem, żeby Cazaletowi brakowało słów, ale teraz nie wiedział po prostu co powiedzieć - oznajmił. - Jest wstrząśnięty.

- Ja też jestem wstrząśnięty - rzekł Quinn. - Mam pięćdziesiąt dwa lata, Blake. Wojna w Wietnamie była dawno temu.

- Była dawno temu dla nas wszystkich, Daniel.

- Ale zobacz, jak potraktowałem tych dwóch uliczników.

Co, u diabła, we mnie wstąpiło?

- Tego się nigdy nie zapomina, senatorze - powiedział Clancy Smith. - Jest się naznaczonym na całe życie.

- Czy z tobą jest podobnie? Nadal wywiera na ciebie wpływ wojna w Zatoce?

- Do diabła, nigdy się nad tym nie zastanawiam - odparł Smith. - Wszyscy podrzynaliśmy gardła, kiedy było trzeba.

Pan, senatorze, miał po prostu swój styl. Dlatego przeszedł pan do legendy.

- Bo Din. - Quinn potrząsnął głową. - To jest jak klątwa.

- Nie, senatorze, to inspiracja - mruknął Smith i w tym samym momencie wjechali przez bramę do Białego Domu.

Kiedy weszli w trójkę do Gabinetu Owalnego, prezydent Jake Cazalet siedział przy biurku. Było zawalone papierami i oświetlała je stojąca na nim lampa. Poza tym w pomieszczeniu panował półmrok. Cazalet podobnie jak Blake i Quinn przekroczył niedawno pięćdziesiątkę, jego rudawe włosy przetykane były siwizną. Widząc ich, zerwał się i obszedł biurko.

- Daniel, co za paskudna historia. Co się stało?

- Och, Blake wszystko panu opowie. Czy mógłbym dostać szklaneczkę irlandzkiej whisky?

- Oczywiście. Możesz się tym zająć, Clancy?

- Tak jest, panie prezydencie - odparł ochroniarz.

Daniel wyszedł za nim do przedpokoju. Czekając, aż Clancy mu naleje, słyszał dochodzący z gabinetu stłumiony pomruk głosów. Kiedy wrócił, Cazalet znał już wszystkie szczegóły.

- To niesamowite.

- Chodzi panu o to, że po trzydziestu latach przekonałem się, iż nadal jestem mordercą?

Cazalet potrząsnął głową.

- Nie, Danielu. Chodzi mi o to, że nadal masz zadatki na bohatera. Te szumowiny popełniły wielki błąd. Przez jakiś czas nie odważą się nikogo zaatakować.

- Dziękuję, panie prezydencie. Mam nadzieję, że ma pan rację. Co mogę dla pana zrobić? Dlaczego chciał się pan ze mną widzieć?

- Usiądźmy.

Przysunęli fotele do stolika. Clancy stanął przy ścianie, jak zwykle ponury, małomówny i uważny.

- W swojej nowej roli wykonałeś mnóstwo dobrej roboty, Danielu, zwłaszcza w Bośni i w Kosowie - powiedział prezydent. - Odkąd tu urzęduję, a minęło już pięć lat, nie znam nikogo, kto radziłby sobie lepiej od ciebie. Wiem, że ponownie wybierasz się do Kosowa, ale potem... Zastanawiam się, czy nie mógłbyś zapuścić na jakiś czas korzeni w Londynie. Zupełnie niezależnie od naszej londyńskiej ambasady zbierałbyś po prostu pewne informacje, które mogą nam się przydać.

- Jakiego rodzaju informacje?

Cazalet odwrócił się do Johnsona.

- Blake?

- Europa się zmieniła, Danielu, sam o tym wiesz - oznajmił dyrektor wydziału spraw ogólnych. - Wszędzie mamy do czynienia z terrorystami i to nie tylko spod znaku arabskiego fundamentalizmu. Coraz więcej problemów przysparzają anarchiści, organizacje takie jak Liga Marksistowska, Armia Narodowo-Wyzwoleńcza czy nowa grupa o nazwie Akt Walki Klasowej.

- I co z tego wynika? - zapytał Quinn.

- Zanim zapoznam cię ze szczegółami - powiedział Ca zalet - muszę zaznaczyć, że ta sprawa przekracza udzielone ci pełnomocnictwa. To jest nakaz prezydencki, Danielu - dodał, podsuwając mu stosowny dokument. - Głosi, że należysz do mnie. Jest nadrzędny w stosunku do wszystkich innych aktów.

Właściwie nie masz nawet prawa mi odmówić.

Quinn przestudiował nakaz.

- Zawsze myślałem, że to wszystko jest mitem.

- Jak widzisz, to prawda. Ale jesteś moim starym druhem.

Nie będę cię zmuszał. Powiedz ”nie” i zaraz to podrzemy.

Quinn wziął głęboki oddech.

- Skoro pan mnie potrzebuje, jestem na pańskie rozkazy, panie prezydencie.

Cazalet skinął głową.

- Doskonale. A zatem... co właściwie wiesz o Piwnicy i o tym, czym się tam zajmuje Blake?

- Muszę przyznać, panie prezydencie, że niezbyt wiele. To coś w rodzaju prywatnej grupy dochodzeniowej. Biały Dom od wielu lat skutecznie blokuje wszelkie informacje na ten temat.

- Miło mi to słyszeć. Owszem, masz rację. Przed wielu laty, licząc się z możliwością infiltracji komunistów na każdym szczeblu administracji rządowej, ówczesny prezydent, nie po wiem ci nawet jak się nazywał, stworzył Piwnicę: niewielką agencję podlegającą tylko jemu i zupełnie niezależną od CIA, FBI oraz Secret Service. Od tego czasu zwierzchnictwo nad nią przechodzi w ręce kolejnych prezydentów. Jej usługi okazały się dla mnie nieocenione.

- W Londynie istnieje podobna instytucja, z którą jesteś my blisko związani - wtrącił Blake. - Kieruje nią generał Charles Ferguson. Agencja ta funkcjonuje poza strukturą ministerstwa obrony i podlega tylko urzędującemu premierowi, bez względu na to, jaką ten ostatni reprezentuje opcję polityczną.

Mówi się o niej jako o prywatnej armii premiera - dodał z uśmiechem.

- Rozumiem, dlaczego ci się to tak podoba.

- Główną asystentką Fergusona jest nadkomisarz Hannah Bernstein ze Scotland Yardu. Niesamowita kobieta. Ma łeb nie od parady, poza tym jednak zdarzyło jej się zabić parę osób i kilka razy została postrzelona.

- Dobry Boże.

- Ale najciekawsze dopiero przed tobą - powiedział Cazalet, podając mu teczkę. - To jest Sean Dillon, który przez długie lata był najbardziej poszukiwanym bojownikiem IRA.

Quinn otworzył teczkę. Fotografie przedstawiały niedużego, mierzącego nie więcej niż pięć stóp i pięć cali, jasnowłosego mężczyznę. Z kącika ust zwisał mu papieros, a jego uśmiech wskazywał, że nie traktuje życia zbyt poważnie.

- Wygląda na niebezpiecznego faceta - powiedział Quinn.

- Nie znasz nawet połowy faktów. Przed kilku laty Ferguson ocalił go przed serbskim plutonem egzekucyjnym i zmusił szantażem do wstąpienia do swojej agencji. Teraz Dillon jest jego najlepszym agentem. - Cazalet na chwilę przerwał. - Parę lat temu on i Blake pomogli uratować moją córkę, kiedy porwali ją terroryści.

Quinn omiótł wzrokiem obecnych.

- Pańską córkę? Porwali ją terroryści? Nic... nic o tym nie wiedziałem.

- Nikt nie miał o tym pojęcia, Danielu - odparł Cazalet. - Nie chcieliśmy, żeby ktokolwiek się dowiedział. Mnie też uratował życie. - Quinn chciał znowu coś powiedzieć, lecz prezydent podniósł rękę. - W ten sposób wracamy do tego, o czym mówiliśmy na początku. Blake?

- Pamiętasz ostatnie Boże Narodzenie, które spędziłeś w Londynie? - zapytał Johnson.

- Oczywiście. Miałem wtedy sposobność zobaczyć się z Helen.

- Owszem. Prezydent poprosił cię również o wzięcie udziału w kilku bankietach, na które była zaproszona Kate Rashid, księżniczka Loch Dhu.

- Zgadza się. Zastanawiałem się po co. Nie było dla mnie jasne, co takiego powinno mnie zainteresować. Rozmawiałem więc krótko z tą panią, zasięgnąłem dyskretnie języka i kazałem swoim ludziom włamać się do systemu komputerowego koncernu Rashidów.

- Żeby dowiedzieć się, ile jest wart - wtrącił Blake.

- W istocie. Najnowsze kwoty, uwzględniające ich naftowe interesy w Hazarze, opiewają na mniej więcej dziesięć miliardów dolarów.

- A prezesem firmy jest...?

- Księżniczka Loch Dhu.

Blake podał Quinnowi kolejną teczkę.

- Oto nasze dane na temat Rashidów. Bardzo interesujące.

Mamy tu na przykład listę darowizn, obejmujących między innymi finansowanie programów edukacyjnych Aktu Walki Klasowej oraz bejruckiej Fundacji na rzecz Dzieci.

- Teraz sobie przypominam - potwierdził Quinn. - Ale wszystko to wydawało mi się koszerne. Pieniądze na cele edukacyjne są niczym jałmużna, która ma złagodzić wyrzuty sumienia bogaczy. Znam to z własnego doświadczenia.

- A gdybym ci powiedział, że Fundacja na rzecz Dzieci jest w rzeczywistości przykrywką Hezbollahu?

Daniel Quinn nie krył zdumienia.

- Sugerujesz, że Kate Rashid jest zamieszana w działalność wywrotową? Dlaczego miałaby to robić?

- Wspomniałem przed chwilą, że Sean Dillon ocalił mi życie - powiedział Cazalet. - Ta sprawa się z tym wiąże.

- Jak wiesz, ojcem Kate Rashid był Beduin pochodzący z Arabii - podjął Blake - a matką Angielka z rodziny Daunceyów. Po niej właśnie Kate odziedziczyła tytuł księżniczki. Miała trzech braci: Paula, George’a i Michaela.

- Miała?

- Otóż to. W zeszłym roku jej matka zginęła w wypadku samochodowym spowodowanym przez pijanego dyplomatę z ambasady rosyjskiej. Zagraniczni dyplomaci nie mogą jednak być postawieni przed sądem. W związku z tym bracia sami - w sposób definitywny - wymierzyli mu sprawiedliwość. Jeszcze bardziej rozwścieczyła ich wiadomość, że Rosjanie zamierzają zawrzeć z nami umowę dotyczącą zasobów ropy w Hazarze. Z ich punktu widzenia, oba mocarstwa nie tylko wtrącały się arogancko w ich wewnętrzne sprawy, ale naruszały interesy Arabów. Zachód traktował Wschód lekceważąco. Uznali więc, że trzeba nam dać po nosie.

- Paul Rashid próbował mnie zabić w Nantucket - wy jaśnił Cazalet. - Clancy został postrzelony w plecy, kiedy starał się mnie ochronić. Blake osobiście zastrzelił jednego z zabójców.

- Panie prezydencie... to coś niebywałego - wyjąkał Quinn.

- Niestety na tym się nie skończyło - podjął Blake. - Wszystko masz w tej teczce. Krótko mówiąc, wszyscy trzej bracia Rashidowie zapłacili najwyższą cenę za swój fanatyzm.

Przy życiu pozostała tylko ich siostra, Kate. To prawdopodobnie najbogatsza kobieta na świecie, osoba, która miała wszystko i wszystko straciła. Straciła swoich ukochanych braci. Jestem pewien, że łaknie zemsty.

- Chcesz powiedzieć, że skoro nie udało jej się zabić prezydenta ostatnim razem, może spróbować ponownie?

- Uważamy, że jest zdolna do wszystkiego. W tym równaniu jest jeszcze jedna niewiadoma. Daunceyowie mają coś, co angielska arystokracja nazywa boczną odnogą - krewnych, którzy przenieśli się do Ameryki w osiemnastym wieku i osiedli w Bostonie.

- To rodzina prawników i sędziów - oznajmił Cazalet. - Bardzo szacowna. Znam ją.

- Czy jest coś jeszcze, o czym powinienem wiedzieć? - zapytał Quinn.

Blake podał mu kolejne akta.

- Rupert Dauncey. Absolwent West Point i Parris Island.

- Kolejny żołnierz piechoty morskiej?

- I to bardzo dobry - odrzekł Blake. - Dostał Srebrną Gwiazdę za wojnę w Zatoce, a potem służył w Serbii i Bośni.

Sugerowano, że być może zbyt zajadle zabijał Serbów, ale nie nadano sprawie toku i gdy udaremnił bardzo wredną zasadzkę, jaką urządzili muzułmanie, został odznaczony Medalem za Wzorową Służbę. Szybko awansowano go do stopnia kapitana.

- A następnie przeniesiono do korpusu marines ochraniających naszą ambasadę w Londynie - dodał prezydent.

- Mogę się domyślić, co było dalej - powiedział Quinn. - W Londynie został przedstawiony naszej miłej księżniczce, czyż nie tak?

- Natychmiast się zaprzyjaźnili i od tego czasu są ze sobą bardzo zżyci - rzekł Blake. - Z tego, co słyszałem, Rupert jest raczej przystojnym typem, zwłaszcza w mundurze piechoty morskiej. I z piersią ozdobioną medalami. Z formalnego punktu widzenia jest chyba bardzo dalekim kuzynem Kate Rashid.

- Więc nic nie stoi na przeszkodzie małżeństwu.

- Otóż nie. Ujmując rzecz delikatnie, Rupert Dauncey reprezentuje inną orientację - wyjaśnił Blake.

- Chcesz powiedzieć, że jest homoseksualistą?

- Nie jestem pewien. Wiemy tylko, że nie interesuje się kobietami. Z drugiej strony, nie odwiedza barów dla gejów i nic nie wskazuje, żeby miał jakiegoś przyjaciela. Tak czy inaczej, niezależnie od tej ostatniej kwestii, nie możemy oprzeć się wrażeniu, że ta para coś knuje. Księżniczka Kate wciąż jest wrogo nastawiona nie tylko do prezydenta, ale i do mnie osobiście, a także do Seana Dillona i jego ekipy. Wszyscy bowiem przyczyniliśmy się do śmierci jej braci.

- Dlatego chcę, żebyś pojechał do Londynu - powiedział Jake Cazalet. - Spotkasz się tam z generałem Fergusonem, Dillonem oraz panią nadkomisarz Bernstein. Ja porozmawiam z premierem, który dobrze zna sytuację.

- A potem?

- Powęsz trochę, użyj swoich kontaktów i zobacz, czy nie można dowiedzieć się czegoś więcej. Może nie mamy racji?

Może ona się zmieniła. Kto wie?

- Ja wiem - mruknął Blake. - Kate nie zmieniła się i nigdy się nie zmieni.

- Doskonale. Chylę czoło przed twoją nieomylnością.

- Pojadę tam zaraz po powrocie z Kosowa - powiedział Quinn. - Moja firma ma dom w Londynie. Zatrzymam się w nim. Jeśli dobrze pamiętam, to niedaleko rezydencji Rashidów.

- Znakomicie - odparł z uśmiechem prezydent. - A teraz zajmijmy się dla odmiany najbliższą przyszłością. Mam na myśli dzisiejszą kolację. Wybieramy się do Lafayette. Uważam, że powinieneś pójść z nami.

- Z największą przyjemnością.

- Zwłaszcza że - dodał Blake, który miał zawsze niezawodnych informatorów - dowiedziałem się, iż będą tam również księżniczka Loch Dhu oraz jej kuzyn Rupert Dauncey.

- Co takiego?

- Znasz mnie, Danielu. Zawsze lubię wpuszczać lisa do kurnika. Pora trochę narozrabiać - mruknął Cazalet i spojrzał na Clancy’ego. - Zakładam, że wszystko jest pod kontrolą?

- Naturalnie, panie prezydencie.

- Świetnie. Spotkamy się wpół do dziewiątej. Bądź tak miły i dopilnuj, żeby senatora Quinna odwieziono do hotelu.

- Według rozkazu, panie prezydencie - odparł Clancy.

- I kiedy pojawi się Dauncey, nie daj sobie w kaszę dmuchać. Może i jest majorem piechoty morskiej, ale ty, jeśli dobrze pamiętam, byłeś jednym z najmłodszych sierżantów sztabowych w korpusie.

- Co to ma być? - zdziwił się Quinn. - Parris Island?

Oczekuje pan, że Clancy skopie mu tyłek?

Jake Cazalet się roześmiał.

- Zrobiłbyś to, Clancy?

- Nigdy, panie prezydencie. Prędzej kazałbym panu majorowi przebiec siedem mil z siedemdziesięciopięciofuntowym plecakiem.

- Uwielbiam to - mruknął Quinn. - Dobrze, do zobaczenia w Lafayette - dodał, po czym wyszedł. Clancy podążył w ślad za nim.

- Porozmawiasz z Fergusonem? - zapytał Cazalet, zwracając się do Johnsona.

- Jutro z samego rana.

Ferguson urzędował na trzecim piętrze Ministerstwa Obrony. Okna jego gabinetu wychodziły na Horse Guards Avenue. Nazajutrz rano generał - potężny, siwowłosy, rozmamłany mężczyzna w brązowym garniturze i krawacie gwardii - siedział przy swoim biurku ze słuchawką czerwonego telefonu w dłoni. Po chwili odłożył słuchawkę i wcisnął przycisk interkomu.

- Słucham, generale? - odezwał się kobiecy głos.

- Jest tam Dillon?

- Tak jest, generale.

- Chcę was tutaj oboje zaraz widzieć.

Do gabinetu weszła nadkomisarz Hannah Bernstein, kobieta koło trzydziestki - młoda, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę jej stopień - z krótko ostrzyżonymi rudymi włosami i w okularach w rogowych oprawkach. Jej elegancki czarny kostium wydawał się zbyt drogi, by stać nań było przeciętną policjantkę.

Towarzyszący jej nieduży jasnowłosy mężczyzna miał na sobie czarną lotniczą kurtkę. Od pierwszej chwili wyczuwało się drzemiącą w nim siłę. Wchodząc, zapalił papierosa starą zapalniczką Zippo.

- Nie krępuj się, Dillon - mruknął generał.

- Oczywiście, generale, wiem przecież, że z pana poczciwa dusza.

- Przymknij się, Sean - skarciła go Hannah Bernstein. - Chciał pan nas widzieć, generale?

- Tak, mam ciekawe wieści od Blake’a. Wieści dotyczące księżniczki Loch Dhu.

- Co zmalowała tym razem nasza droga Kate? - zapytał Dillon.

- Chodzi bardziej o to, co może zmalować. Zaraz będziemy mieli komputerowe wydruki. Hannah, możesz sprawdzić, czy już przyszły?

Nadkomisarz wyszła. Dillon nalał sobie bushmillsa.

- Znowu mamy z nią kłopoty, prawda, generale? - po wiedział.

- Obiecała przecież, że spróbuje dobrać się nam do dupy, Sean. Mści się za śmierć swoich braci.

- Może próbować i kocham ją za to. - Dillon opróżnił szklankę, nalał sobie następną i wzniósł toast. - Niech cię Bóg błogosławi, Kate, lecz nie po tym, co chciałaś zrobić Hannah Bernstein. Spróbuj jeszcze raz czegoś podobnego, to osobiście cię zastrzelę.

Hannah weszła z powrotem z plikiem faksów i wydruków.

- Najpierw powiem wam, co przekazał mi Blake, a potem przeczytacie oboje, co tutaj mamy - powiedział Ferguson.

W ciągu kilku chwil zaznajomili się z faktami.

- Wygląda na to, że przygruchała sobie faceta - oznajmiła Hannah.

Dillon przyjrzał się fotografii Ruperta Daunceya.

- Tak jakby - mruknął z uśmiechem.

- Powiem wam, co mnie niepokoi - oświadczył Ferguson. - Uzyskane przez ludzi Daniela Quinna informacje na temat darowizn przeznaczonych na program edukacyjny Aktu Walki Klasowej i bejrucką Fundację na rzecz Dzieci.

- Kate jest półArabką i przywódczynią Beduinów w Hazarze - powiedział Dillon. - To zrozumiałe, że popiera Arabów. Ale zgadzam się. Jest w tym coś więcej, niż widać gołym okiem.

Ferguson pokiwał głową.

- Więc co robimy?

- Musimy odkryć, co ona knuje. - Dillon spojrzał na Hannah. - Roper? - zapytał.

Nadkomisarz się uśmiechnęła.

- Czy mamy się zwrócić do majora Ropera, generale? - zapytała.

- Oczywiście - odparł Ferguson.

Kiedy podjechały limuzyny, Daniel Quinn czekał przy wejściu do hotelu. Pierwszy wyskoczył Clancy Smith, za nim trzej inni agenci Secret Service z dwóch towarzyszących pojazdów. Clancy skinął głową Quinnowi i wszedł do środka. Blake wysiadł i zaczekał na prezydenta, który wspiął się po schodach i uścisnął dłoń Quinna.

- Danielu.

Naturalnie powitanie zostało zaaranżowane na użytek kamer. Przy wejściu stało jak zwykle kilku fotoreporterów, którzy dowiedzieli się, że prezydent odwiedzi restauracje. Błysnęły flesze, pstryknięto zdjęcia Cazaletowi, który ściskał dłoń Quinna. Clancy pojawił się w wejściu, a pozostali agenci Secret Service otoczyli wchodzących do środka prezydenta i Blake’a.

Kierownik restauracji zarezerwował dla Blake’a, Cazaleta i Quinna okrągły stół w rogu, idealny ze względu na wymogi bezpieczeństwa. Wszędzie dookoła słychać było przyciszone głosy przejętych gości. Clancy rozmieścił swoich ludzi pod ścianami. On natomiast zajął miejsce najbliżej stołu.

- Czego się napijemy, panowie? - zapytał Cazalet. - Może dobrego francuskiego wina? Proszę podać sancerre - powiedział.

Wyróżniony kelner pokiwał skwapliwie głową.

- Oczywiście, panie prezydencie.

- Chętnie się z tobą napiję - rzekł Cazalet, zwracając się do Quinna. - Cały czas próbuję rozwiązać ten kryzys energetyczny. Ceny rosną w astronomicznym tempie, popyt na ropę wzrasta, ciągle występują te cholerne przerwy w dostawie energii... tak jakby rzeczywiście groziła nam jakaś katastrofa.

A ludzie zaczynają to odczuwać. Widziałeś sondaże z ubiegłego tygodnia? ”Dlaczego rząd nic w tej sprawie nie robi?”. Przecież się staram, do jasnej cholery. Rekiny czują już zapach krwi, wiesz, kogo mam na myśli. Jeśli nie zdołam się uporać z tym całym bajzlem, moje notowania w połowie kadencji spadną na łeb na szyję i będę mógł zapomnieć o wdrożeniu któregokolwiek ze swoich programów. Równie dobrze mogę od razu zrezygnować.

Quinn chciał coś powiedzieć, lecz Cazalet powstrzymał go gestem dłoni.

- Nie przejmuj się tym, co mówię. Muszę się po prostu wygadać. To nie są sprawy, które powinno się poruszać w trakcie kolacji. - Prezydent się uśmiechnął. - Przyszliśmy się tutaj rozerwać. Czuję się tak, jakbyśmy czekali na rozpoczęcie jakiegoś przedstawienia na Broadwayu. Kurtyna zaraz pójdzie w górę.

W progu stanęła księżniczka Loch Dhu. Na szyi miała olśniewającą kolię wysadzaną brylantami, a jej czarny kostium był istnym dziełem sztuki. Stojący u jej boku Rupert Dauncey miał na sobie elegancki blezer i spodnie od Brioniego, do tego białą koszulę i ciemny krawat. Jego blond włosy były idealnie uczesane.

Kierownik restauracji podbiegł do gości w lansadach i poprowadził ich między stolikami.

- Odezwij się do niej, Blake - mruknął prezydent, kiedy się zbliżyli. - Przecież ją znasz.

- Cóż za zbieg okoliczności, Kate - powiedział Blake, wstając.

Kate Rashid zatrzymała się, uśmiechnęła i pocałowała go w policzek.

- Miło cię spotkać, Blake. Znasz może mojego kuzyna, Ruperta Daunceya? Nie, nie sądzę, żebyście się kiedyś spotkali. Macie ze sobą wiele wspólnego, wiesz?

- Wiele o panu słyszałem - rzekł Blake.

- Podobnie jak ja o panu - odparł Rupert Dauncey. - Och, jest i senator!

- Witam - powiedział Quinn. - Cieszę się, że panią znowu widzę, księżniczko.

Kate skinęła głową.

- Ja również.

- Panie prezydencie - oznajmił Blake. - Niech mi wolno będzie przedstawić panią Kate Rashid, księżniczkę Loch Dhu.

Cazalet wstał i uścisnął jej dłoń.

- Nigdy się nie spotkaliśmy, księżniczko. Może pani i pan Dauncey czegoś się z nami napiją? Kieliszek szampana?

- Jak mogłabym odmówić?

Blake skinął na kelnera i zamienił z nim kilka słów. Rupert przysunął fotel księżniczce i spojrzał na Clancy’ego.

- Kiedy się ostatnio widzieliśmy, sierżancie, tkwiliśmy po uszy w gównie za linią frontu w Iraku.

- Zgadza się, majorze. Brakowało mi pana w Bośni.

- Tam każdego człowiekowi brakuje. - Dauncey uśmiechnął się i stanął obok Clancy’ego. - Ale nie wstrzymujmy biegu wydarzeń.

Kelner nalał wszystkim dom perignon. Cazalet uniósł swój kieliszek.

- Pani zdrowie, księżniczko. Powiedziano mi, że firma Rashid Investments odnosi ostatnio duże sukcesy. Szczególnie imponują mi wyniki, które osiągacie w Hazarze.

- Ropa, panie prezydencie. Wszyscy potrzebują ropy. - Kate się uśmiechnęła. - Sam pan o tym wie najlepiej.

- Owszem, ale w Hazarze idzie wam wyjątkowo dobrze.

Zastanawiam się dlaczego.

- Przecież pan wie. Ponieważ panuję nad beduińskim ro dem Rashidów zarówno w Hazarze, jak i w Pustej Strefie. Beze mnie wy i Rosjanie nic nie znaczycie. To najbardziej dzikie pustynie na świecie. - Kate obróciła się z uśmiechem do Blake’a. - Ale pan Blake dobrze o tym wie. Był tam, - kiedy zginął mój brat George.

- Owszem, byłem tam - odparł Blake. - Byłem tam również poprzedniego wieczoru, kiedy zamordowany został chorąży Bronsby. Bronsby należał do pułku zwiadowców Hazaru - wyjaśnił prezydentowi, który i tak dobrze o tym wiedział. - Nie mają tam prawdziwej armii, tylko ten jeden pułk. Beduini z rodu Rashidów długo rżnęli go swoimi no żami. - Blake odwrócił się z uśmiechem do Kate, lecz nie był to wcale wesoły uśmiech. - A potem o świcie Sean Dillon zemścił się za Bronsby’ego. Zabił czterech mężczyzn. Strzelał z pięciuset metrów. Piekielnie dobry strzelec z tego Seana.

- Sukinsyn z piekła rodem - mruknęła Kate.

- Ponieważ jednym z zabitych był twój brat George?

Powinien się zastanowić, zanim zaczął mordować ludzi.

Atmosfera zrobiła się napięta. W końcu na ustach księżniczki zagościł uśmiech.

- Mordowanie ludzi to rzeczywiście coś, na czym pan się dobrze zna, prawda, panie Johnson? Nie mówiąc o cenie, jaką się za to płaci. Czasami ta cena jest bardzo wysoka. Proszę, niech pan podzieli się tą wiedzą ze swoimi przyjaciółmi, dobrze?

- Nie rób tego, Kate. - Blake chwycił ją za przegub. - Cokolwiek planujesz, daj sobie spokój.

- Mogę robić, co mi się żywnie podoba, Blake - odparła. - Rupercie?

Dauncey odsunął jej krzesło. Kate wstała.

- Panie prezydencie, to był prawdziwy zaszczyt - oznajmiła, po czym skinęła na swojego kuzyna.

- Żegnam panów - powiedział Dauncey i ruszył za księżniczką.

Po ich odejściu przy Stole zapadła cisza.

- O czym, do diabła, mówiliście? - zapytał w końcu Quinn.

- Przeczytaj po prostu akta - powiedział Cazalet, patrząc na oddalającą się Kate. - I wyjedź jak najszybciej do Londynu. Coś mi mówi, że mamy mniej czasu, niż mi się wydawało.

Kate usiadła ze swoim kuzynem w innym rogu sali.

- Papierosa, Rupercie.

Dauncey poczęstował ją marlboro i wyjął mosiężną zapal niczkę zrobioną z łuski pocisku do kałasznikowa.

- Proszę bardzo, skarbie.’

Kate sięgnęła po zapalniczkę.

- Skąd to masz, Rupercie? Nigdy cię o to nie pytałam.

- Och, to pamiątka z wojny w Zatoce. Wpadłem w zasadzkę, byłem w bardzo trudnej sytuacji i znalazłem irackiego kałasznikowa. Ostrzeliwując się, przetrwałem jakoś do chwili, kiedy przyszedł mi z pomocą obecny tu sierżant Clancy. Zabawne, prawda? Potem się okazało, że w magazynku został mi tylko jeden pocisk.

- Mało brakowało.

- Rzeczywiście. Schowałem go do kieszeni i kazałem przerobić na zapalniczkę pewnemu jubilerowi przy Bond Street.

Kate, wiesz, co znaczy ”memento mori”?

- Oczywiście, kochany Rupercie. ”Pamiętaj o śmierci”.

- Dokładnie. - Dauncey podrzucił zapalniczkę w górę i złapał ją. - Powinienem już być martwy, Kate, Trzy albo cztery razy. Aleja żyję. Dlaczego? Nie wiem, ale ten drobiazg mi o tym przypomina - dodał z uśmiechem.

- Czy nadal chodzisz na mszę, kochanie? Przystępujesz do spowiedzi?

- Nie. Ale Bóg wszystko wie i rozumie. Czyż nie tak właśnie się uważa, Kate? Mówi się też, że jest bezgranicznie miłosierny. - Dauncey ponownie się uśmiechnął. - Nikt nie potrzebuje jego miłosierdzia bardziej ode mnie. Ale przecież o tym wiesz. Wiesz o mnie chyba wszystko. Myślę, że kiedy przedstawiłem ci się na tym bankiecie w Londynie, sprawdzenie moich akt zajęło ci najwyżej pół godziny.

- Dwadzieścia minut, kochanie. Byłeś zbyt piękny, byś wydawał się prawdziwy. Zesłał mi cię Allah. Straciłam matkę i trzech braci i nagle pojawiłeś się ty, Dauncey, choć nigdy wcześniej o tobie nie słyszałam. Bogu niech będą dzięki.

Rupert Dauncey poczuł, jak wzbiera w nim fala uczucia. Sięgnął po dłoń księżniczki.

- Wiesz, że mógłbym dla ciebie zabić, Kate.

- Wiem, kochanie. Być może będziesz musiał.

Dauncey uśmiechnął się i wziął do ust papierosa.

- Kocham cię do szaleństwa.

- Ale przecież ty się nie interesujesz kobietami, Rupercie.

- No właśnie, czy to nie szkoda? Ale i tak cię kocham.

Więc na czym stanęło? - zapytał, odchylając się w fotelu.

- Siedzi tam senator Quinn. To ciekawe, że przyjaźni się z Cazaletem. Zamierzałam go zabić już wcześniej, ponie waż jego ludzie chcieli za dużo wiedzieć o mojej działalności. Zastanawiam się, czy teraz nie ma poważniejszych zamiarów.

- Jakich?

- Nie wiem. Ale uważam, że powinniśmy poznać jego plany. Wiesz, że on ma córkę, Rupercie? Dziewczyna ma na imię Helen. Jest stypendystką Rhodesa w Oksfordzie.

- Tak? I co?

- Chcę, żebyś ją przyhołubił.

- Nie rozumiem.

- Wiesz chyba coś niecoś o mojej działalności charytatywnej? Wierzę, że należy pomagać tym, którzy są prześladowani i znajdują się w mniejszości. Ludzie reprezentujący takie grupy jak Akt Walki Klasowej, Zjednoczony Front Anarchistyczny czy Armia Wyzwolenia Narodowego w Bejrucie są trochę nieobliczalni, lecz mają dobre chęci.

- Dobre chęci? Już w to wierzę.

- Nieładnie, Rupercie. Tak czy inaczej, program edukacyjny Aktu Walki Klasowej wprowadzany jest w życie w moim zamku Loch Dhu w zachodniej Szkocji. Jest to miejsce raczej zaniedbane, lecz miłe i położone na odludziu. Uczymy tam młodych ludzi, jak mają sobie radzić w trudnych sytuacjach. A dla starszej młodzieży... mamy bardziej zaawansowane kursy.

- Takie jak w Hazarze?

- Brawo, Rupercie. Owszem. Takie jak w Armii Wyzwolenia Narodowego. To trochę poważniejsza inicjatywa. Kursy paramilitarne prowadzą najemnicy. Wiesz, że jest wśród nich wielu Irlandczyków? Wszędzie ich pełno, odkąd rozpoczął się tak zwany proces pokojowy.

- Więc co powinienem zrobić?

- Chcę, żebyś pilnował Loch Dhu, miał oko na wszystko, co się tam dzieje, i sprawdził, czy nikt tam nie węszy. I chcę, żebyś nawiązał bliski kontakt z Aktem Walki Klasowej.

- Dlaczego?

- Ponieważ mam przeczucie, że spotkamy się jeszcze z senatorem Quinnem, i to wcześniej niż nam się wydaje. Czy wiedziałeś, Rupercie, że Akt Walki Klasowej ma teraz oddziały na wszystkich większych uniwersytetach? I że w jego szeregi wstępują dzieci bogaczy, chcąc zniszczyć kapitalizm? - za chichotała.

- A cóż to ma wspólnego z Quinnem?

- Ma wiele wspólnego, mój drogi Rupercie, ponieważ Helen Quinn należy do oddziału w Oksfordzie.

Nazajutrz rano w Londynie w domku Seana Dillona przy Stable Mews pojawił się major Roper - dziwny młody człowiek na supernowoczesnym wózku inwalidzkim. Ubrany był w marynarską kurtkę i miał długie do ramion włosy. Jego twarz pokrywały blizny, które powstają wyłącznie wskutek poparzeń. Odznaczony Orderem Jerzego Roper był wybitnym ekspertem od rozbrajania bomb w Królewskim Korpusie Saperów. Niestety, któregoś dnia jego niezwykłą karierę przerwała ”głupia bombka” umieszczona przez Tymczasową IRA w małym samochodzie w Belfaście.

Major przeżył wybuch i stał się specjalistą w zupełnie dla siebie nowej dziedzinie komputerów. Obecnie za każdym razem, kiedy trzeba było odnaleźć coś głęboko schowanego w cyberprzestrzeni, dzwoniło się do Ropera.

Oprócz Dillona w domku przy Stable Mews czekał na niego generał Ferguson.

- Sean, ty skurczybyku - zawołał wesoło Roper.

Sean uśmiechnął się i pomógł mu przekroczyć stopień.

- Dobrze wyglądasz.

- Hannah niewiele mi powiedziała. Wysłała tylko plik.

Znowu idziemy na wojnę?

- Nie będę krył, że istnieje taka możliwość.

Dillon ruszył za Roperem korytarzem i zastali Fergusona przy telefonie. Na ich widok odłożył słuchawkę.

- Jak leci, majorze?

- Znakomicie, generale. Ma pan dla mnie robotę?

Ferguson pokiwał głową.

- W istocie.

W ciągu pół godziny przedstawili mu wszystkie okoliczności sprawy.

- Chcielibyśmy, żebyś w pierwszej kolejności sprawdził grupy, którym Kate daje pieniądze - oznajmił w końcu Dillon. - To właśnie może być jej pięta Achillesa. Nie wiemy dokładnie, czego szukamy, ale - dodał z uśmiechem - dowiemy się, kiedy już to znajdziemy.

- Zdajesz sobie sprawę, że jeśli ludzie Quinna prześwietlali ją przed kilkoma miesiącami, ona już o tym wie - powiedział Roper. - Musieli zostawić jakieś odciski palców, a to oznacza, że Kate miała czas, aby spróbować zatrzeć wszelkie ślady nielegalnej działalności.

- Czy dajesz mi do zrozumienia, że nic nie znajdziesz? - zapytał Ferguson.

Blizny na twarzy Ropera ułożyły się w coś na kształt uśmiechu.

- Powiedziałem, że mogła spróbować. Nie mówiłem, że jej się udało.

Apartament Ropera przy Regency Square mieścił się na parterze i miał osobne wejście oraz specjalny podjazd dla wózka. Całe mieszkanie, w tym kuchnia i łazienka z uchwytami przy prysznicu i toalecie, zaprojektowane było specjalnie dla osoby niepełnosprawnej, której - tak jak w tym przypadku - zależało na jak największej samodzielności. W pokoju, który w normalnym mieszkaniu mógł pełnić rolę salonu, mieściła się pracownia komputerowa: roboczy stół oraz najnowocześniejszy sprzęt, w dużej części nieosiągalny na rynku. Roper miał do niego dostęp, ponieważ był majorem rezerwy. Poza tym, kiedy było to konieczne, Ferguson nie wahał się użyć swoich wpływów.

Trzy dni po spotkaniu Quinna z prezydentem, o dziesiątej rano zabrzmiał dzwonek u drzwi. Roper wcisnął odpowiedni guzik pilota i chwilę później w pracowni pojawili się Ferguson, Dillon oraz Hannah Bernstein.

- Co masz? - zapytał Ferguson.

- Tak jak powiedziałeś - odparł Roper - Fundacja Edukacyjna Rashidów przeznacza pieniądze na bardzo różne cele.

Lista jest długa i na ogół wydaje się czysta, lecz kilka punktów budzi podejrzenia. Na przykład ta bejrucka Fundacja na rzecz Dzieci to z całą pewnością przykrywka Hezbollahu. Rashidowie założyli również inne fundacje - w Syrii, Iraku, Kuwejcie i Omanie. Wciąż je rozpracowuję, ale założę się o grube miliony, że niektóre z nich również opłacają terrorystów.

- Co ona, do licha, knuje? - mruknął Ferguson.

- Konsoliduje swoją władzę - odparł Dillon. - Nawią zuje kontakty ze wszystkimi głównymi arabskimi przywódcami.

Zdobywa wpływy środkami pokojowymi albo przemocą, w zależności od tego, czego konkretnie potrzebuje.

Roper pokiwał głową.

- Nie zapominajcie też o skali jej naftowych interesów na Bliskim Wschodzie. Rashid Investments kontroluje jedną trzecią tamtejszej produkcji. Gdyby chciała, mogłaby łatwo zburzyć cały ten domek z kart.

- Chryste - jęknął Ferguson. - Jedna trzecia całej produkcji Bliskiego Wschodu!

- A u nas w kraju? - zapytał Dillon. - Nie przekazała przypadkiem jakichś dotacji na rzecz IRA, Bojowników o Wolność Ulsteru czy innych podobnych grup?

- Nie, ale na liście mamy dużo skrajnych organizacji w rodzaju Armii Ludowej, Socjalistycznej Ligi Marksistowskiej, Nacjonalistycznej Grupy Wyzwoleńczej czy Zjednoczonych Anarchistów. Wszystkie dotacje przeznaczone są na cele edukacyjne.

- Ilu członków tych grupek zjawi się tutaj, kiedy dojdzie do następnych zamieszek w Londynie? - zapytała Hannah.

Roper wzruszył ramionami.

- Kate jest bardzo sprytna. Wszystko jest załatwiane jaw nie, przy podniesionej kurtynie. Wiele osób pochwala jej działalność.

- Z pozoru tak to wygląda - powiedział Ferguson. - Zgoda, jest bardzo sprytna. A co masz na temat Aktu Walki Klasowej?

- Mimo swojej nazwy, wydaje się dość nieszkodliwy.

Organizuje przede wszystkim zajęcia na świeżym powietrzu dla dzieci od dwunastego do osiemnastego roku życia. Szkolne pikniki, spływy kajakowe, piesze wędrówki, wspinaczki po górach.

- Ciekawe, czym się zajmują starsi uczniowie? - wtrącił Dillon.

- Kwatera główna mieści się w zachodniej Szkocji, w zam ku Loch Dhu nieopodal miasteczka o nazwie Moidart. I owszem, zamek należy do księżniczki.

Ferguson zrobił zdziwioną minę.

- Ależ ja znam to miejsce. Wszyscy je znamy.

- Co przez to rozumiesz? - zapytał zaskoczony Roper.

Odpowiedzi udzielił mu Dillon.

- Przed kilku laty musieliśmy się tam zająć bardzo paskudnym typem o nazwisku Carl Morgan. Facet wynajął zamek na parę tygodni. Generał, Hannah i ja założyliśmy bazę w domku myśliwskim Ardmurchan po drugiej stronie jeziora.

- Lecz właścicielką zamku była wówczas hrabina Katherine - powiedziała Hannah do Fergusona.

- Właściwie sprawa jest trochę bardziej skomplikowana - rzekł Roper. - Zamek był dość stary, już kiedy sir Paul Dauncey otrzymał od króla Jakuba Pierwszego tytuł hrabiego Loch Dhu. W połowie dziewiętnastego wieku został przebudowany w stylu wiktoriańskim przez jednego z późniejszych hrabiów, ale rodzina prawie z niego nie korzystała. Wolała Dauncey Place. Później zamek został wydzierżawiony na pięćdziesiąt lat rodzinie Campbellów. Przed pięciu laty, po śmierci hrabiny Katherine, powrócił do Daunceyów.

- Dokładnie rzecz biorąc, stało się to po ślubie matki Kate z Rashidem - wtrącił Dillon.

- Carl Jung stwierdził niegdyś, że istnieje coś takiego jak synchroniczność - skomentowała Hannah. - Niektóre zdarzenia wykraczają poza zwykły zbieg okoliczności i podejrzewamy, że jest w tym ukryty jakiś głębszy sens.

- Niesamowite, prawda? - potwierdził Dillon. - I pomyśleć, że Kate Rashid przez cały czas czeka, żebyśmy się tam pojawili.

- Przestań pleść trzy po trzy - żachnął się Ferguson. - Tak czy inaczej uważam, że nadeszła pora, żebyśmy przestali się pieścić.

- Co pan przez to rozumie, generale? - zapytała Hannah.

Ferguson spojrzał na Dillona.

- Uważam, Sean, że czas zagrać w otwarte karty. My wiemy, że oni wiedzą, a oni wiedzą, że my wiemy.

- I co nam to da? - zaciekawił się Dillon.

- No dobrze. Informacja, którą teraz usłyszycie, jest ściśle tajna i w Whitehall obedrą mnie prawdopodobnie ze skóry za to, że wam ją przekazałem. Otóż w ciągu paru ostatnich lat Kate Rashid podjęła się kilku zadań dla nasze go rządu. Była tajną emisariuszką Foreign Office i samego premiera.

- Co takiego?! - zawołała Hannah. - Nie mogę w to uwierzyć!

- Czy dowiemy się, kto był jej rozmówcą? - zapytał Dillon.

- Saddam Husajn.

- Dobry Boże - jęknęła Hannah.

- Kate dobrze go zna, a on jest jej wielkim admiratorem.

- Wynika chyba z tego, że Kate jest dobrze kryta, cokolwiek by zrobiła - skomentował Roper. - Chce pan powiedzieć, że Kate ma wysoko postawionych protektorów i niełatwo nam będzie skłonić pewnych ludzi na najwyższym szczeblu do zmiany opinii na jej temat?

- Owszem. Choć ja osobiście nie mam co do niej złudzeń - odparł Ferguson.

- I chce pan, żeby Kate Rashid wiedziała, że bacznie ją pan obserwuje?

- Otóż to. - Ferguson spojrzał na Hannah Bernstein. - Proszę razem z Dillonem polecieć do Loch Dhu. Zobaczcie, czy nie uda wam się trochę narozrabiać.

- Kiedy, panie generale? - zapytała nadkomisarz.

- Teraz. Niech pani zadzwoni do Farley Field i powie Laceyowi i Parry’emu, żeby przygotowali gulfstreama. Jeśli dobrze pamiętam, niedaleko Loch jest stary pas startowy używany kiedyś przez RAF. To tylko czterysta pięćdziesiąt mil, lot powinien wam zabrać najwyżej półtorej godziny.

- Będziemy chyba potrzebować jakichś naziemnych środków transportu, generale - zauważyła Hannah.

- Więc proszę zadzwonić do bazy ratownictwa morskiego w Oban. Niech przygotują jakiś nieoznakowany samochód.

Proszę się pospieszyć, pani nadkomisarz. Może pani do nich zadzwonić z komórki w drodze na lotnisko.

Ferguson prawie wypchnął ją z pokoju. Dillon, wychodząc, uśmiechnął się do Ropera.

- Teraz już wiesz, jak wygraliśmy wojnę - powiedział.

- Którą? - odparł Roper.

Na Farley Field, niewielkim lotnisku RAF-u, używanym do tajnych operacji, powitali ich major Lacey i porucznik Parry. Obaj oficerowie byli odznaczeni krzyżami sił powietrznych. Otrzymali je za udział w niebezpiecznych operacjach prowadzonych w różnych częściach globu na polecenie Fergusona. Obaj mieli na sobie zwykłe lotnicze kombinezony bez insygniów.

- Miło cię widzieć, Sean - powiedział Lacey. - Będzie gorąco?

- Chyba nie, ale nigdy nic nie wiadomo.

- Polecimy learem, pani nadkomisarz, bo nie ma oznaczeń RAF-u. Mówiła pani, że mamy to załatwić dyskretnie.

- Oczywiście. Ruszajmy.

Podeszli do schodków. Pierwsza weszła na pokład Hannah, za nią Dillon i piloci. Lacey zajął miejsce w kokpicie, Parry zamknął zewnętrzne drzwi. Minutę później wystartowali i szybko wspięli się na wysokość trzydziestu tysięcy stóp.

- Skąd taki nacisk na dyskrecję, skoro Ferguson chce, żeby Kate wiedziała, że to my? - zapytał Dillon.

- Jesteśmy tajną organizacją i nie chcemy, żeby to się zmieniło. Pojawienie się samolotu z oznaczeniami RAF-u i dwoma umundurowanymi oficerami na pokładzie mogłoby dać powód do złożenia formalnej skargi, gdyby księżniczka zdecydowała się na takie załatwienie sprawy.

- Och, Kate nigdy by tego nie zrobiła. Nawet w naszej branży obowiązują pewne zasady.

- Ty nigdy żadnej nie przestrzegałeś.

Dillon zapalił papierosa.

- Przestrzegam tych, które mi pasują. Jak się ostatnio czujesz, Hannah?

Rok wcześniej, w trakcie zatargu z Rashidami, nadkomisarz została trzykrotnie postrzelona przez arabskiego snajpera.

- Nie marudź, Dillon. Przecież biorę udział w akcji.

- Twarda z ciebie niewiasta.

- Och, zamknij się.

Parry zostawił im na siedzeniu kilka gazet. Hannah wzięła do rąk ”Timesa” i zaczęła czytać.

W tym samym czasie na świecie działy się różne inne rzeczy. W Kosowie Daniel Quinn wjechał do wioski Leci land-roverem brytyjskiego pułku kawalerii przybocznej. Strzelec siedzący obok kierowcy obsługiwał zamontowany z przodu karabin maszynowy. Ubrany w polowy mundur Quinn usadowił się z tyłu obok kaprala kawalerii (jego ranga równa jest stopniowi sierżanta w innych jednostkach), młodego człowieka o nazwisku Varley.

Zaczęło padać. W wilgotnym powietrzu unosił się gryzący dym z wciąż palących się domów. Nie było śladu miejscowej ludności.

- Wygląda na to, że była tu przed nami ta sama albańska lotna brygada - powiedział Yarley.

Możemy wpaść w tarapaty?

Chyba nie, pod warunkiem, że będziemy jechali pod tą flagą. - Varley wskazał powiewający z boku maski Union Jack.

- Zauważyłem, że nie wywieszacie flagi Narodów Zjednoczonych ani nie zakładacie błękitnych beretów.

- Mamy swoje własne zwyczaje. Lepiej się sprawdzają. Nikt nie wie, po czyjej jesteśmy stronie.

- To brzmi sensownie.

Quinn usłyszał nagle nad głową terkot niewidocznego we mgle i deszczu helikoptera. Natychmiast przypomniał mu się Wietnam, a potem wpadł mu w nozdrza charakterystyczny swąd spalonych ciał. Gdy raz się poczuło ten zapach, nie sposób pomylić go z niczym innym. Uśpione przez lata wspomnienia omało go nie sparaliżowały.

Kierowca zahamował i zgasił silnik. Terkot helikoptera oddalił się i zrobiło się bardzo cicho.

- Trupy, kapralu.

Varley podniósł się i Quinn zrobił to samo. Zobaczyli sześć ciał: mężczyznę, kobietę i trójkę dzieci, i kilka jardów dalej kolejne zwłoki leżące twarzą do ziemi.

- Wygląda to na rodzinną imprezę. Wszyscy położeni jedną serią. - Varley potrząsnął głową. - Sukinsyny. W swoim czasie wiele widziałem, ale nie przypominam sobie tak kosz marnego miejsca. Musimy przenieść ciała. Kryj nas - powie dział do strzelca. - Nie możemy obok nich tak po prostu przejechać.

- Pomogę ci - rzekł Quinn.

Wysiadł wraz z kierowcą i Varleyem. Miał wrażenie, że ponownie znalazł się w Wietnamie i że przez te wszystkie lata nic się nie wydarzyło. Podniósł zwłoki dziecka, mniej więcej ośmioletniego chłopca, i oparł je o mur z boku drogi. Varley i kierowca przenieśli kolejne dzieci.

Quinn czuł się okropnie. Varley z kierowcą złapali pod pachy mężczyznę, powlekli go pod mur i wrócili po kobietę, a on miał wrażenie, że spowija go mrok, który wypełza z jego własnego wnętrza.

Wziął głęboki oddech i podszedł do szóstego ciała, ubranego w workowate spodnie, starą bojową kurtkę, wysokie buty i wełnianą czapkę. Odwrócił zwłoki i cofnął się przerażony, widząc przed sobą powalaną błotem twarz młodej kobiety z nieruchomymi otwartymi oczyma. Mogła mieć dwadzieścia jeden lat. Może dwadzieścia dwa. Była w wieku jego własnej córki.

- Pomóc panu, senatorze? - zawołał Varley.

- Nie, dam sobie radę.

Quinn ukląkł, podniósł dziewczynę, odciągnął ją na bok i ułożył tak, że mogło się wydawać, iż opiera się o mur. Wyjął chusteczkę, starannie wytarł jej twarz z błota, a potem przymknął jej powieki. Później odsunął się, zrobił kilka kroków i zgiął się wpół, nie mogąc powstrzymać gwałtownych torsji.

- Ci cholerni politycy - mruknął stojący przy Varleyu kierowca. - Może dobrze im zrobi, kiedy czasem zobaczą prawdziwy syf.

Varley złapał go za rękę i mocno ją ścisnął.

- Ten cholerny polityk został odznaczony Medalem Honoru, kiedy przed trzydziestu laty służył w siłach specjalnych w Wietnamie. Więc może stulisz mordę i postarasz się nas stąd wywieźć?

Kierowca siadł za kierownicą, Varley i Quinn zajęli miejsca z tyłu, i ruszyli dalej.

- Wie pan, co robimy w Londynie, senatorze? - zapytał kapral. - Mówię o kawalerii przybocznej. Jeździmy w hełmach z piórami, w zbrojach i z przypasanymi szablami. Turyści to wprost uwielbiają. Brytyjczycy także. Uważają, że tym właśnie jesteśmy: ołowianymi żołnierzykami. Więc jak to się stało, że walczyłem w osiemdziesiątym drugim na Falklandach, potem podczas wojny w Zatoce, później w Bośni, a teraz służę na tym zadupiu?

- A zatem brytyjska opinia publiczna jest wprowadzana w błąd?

Varley wyjął z kieszeni piersiówkę.

- Ma pan może ochotę na łyk brandy, senatorze? To wbrew pułkowemu regulaminowi, ale czasami trzeba się czymś leczyć, chociaż to prawdziwy zajzajer.

Alkohol palił wnętrzności. Quinn zakrztusił się i oddał piersiówkę Varleyowi.

- Przepraszam za swoje zachowanie. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że was zawiodłem.

- To się zdarza nam wszystkim. Niech pan się tym nie przejmuje.

- Chodzi o to, że mam córkę. Ma na imię Helen. Ta młoda kobieta była dokładnie w jej wieku.

- W takim razie powinien pan pociągnąć jeszcze jeden łyk - powiedział Varley, podając mu z powrotem piersiówkę.

Quinn napił się ponownie i pomyślał o swojej córce.

W tym momencie Helen znajdowała się w popularnym wśród studentów oksfordzkim pubie Lion, nieopodal starej szkolnej auli, gdzie mieściła się obecnie siedziba miejscowego oddziału Aktu Walki Klasowej. Siedzący obok niej w rogu sali młody długowłosy student popijał białe wino i co chwila wybuchał hałaśliwym śmiechem. Student nazywał się Alan Grant i pokazywał dziewczynie pewną sztuczkę. Jego brat, specjalista od spraw bezpieczeństwa, przysłał mu właśnie nową zabawkę - długopis, który był w rzeczywistości miniaturowym magnetofonem. Grant świetnie się bawił, rejestrując strzępy rozmów i odsłuchując je następnie z odpowiednio zgryźliwym komentarzem.

W loży po drugiej stronie baru siedział Rupert Dauncey wraz z profesorem uniwersytetu Henrym Percym, mętnej wody intelektualistą znanym z tego, że chętnie angażował się w różne wątpliwe przedsięwzięcia - Dziękuję za pański czek, panie Dauncey - powiedział Percy. - Nasz oddział Walki Klasowej jest niezmiernie wdzięczny za dalsze wsparcie ze strony Fundacji Edukacyjnej Rashidów.

Rupert Dauncey zdążył się już zorientować, że ma do czynienia z ograniczonym umysłowo hipokrytą. Zastanawiał się, ile pieniędzy przylepiło mu się do palców, ale postanowił nie łamać na razie reguł gry.

- Cieszymy się, mogąc wam pomóc. Co to za zadyma szykuje się w sobotę? Jakaś demonstracja w Londynie? Słyszałem, że się tam wybieracie.

- To prawda. Dzień Wolności w Europie! Organizuje to Front Zjednoczonych Anarchistów.

- Serio? Myślałem, że w Europie mamy już wolność.

Zresztą nieważne. Zatem pańscy rumiani studenci chcą wziąć w tym udział?

- Oczywiście.

- Pan wie, że policja nie lubi demonstracji na Whitehall.

Łatwo mogą się przerodzić w zamieszki.

- Policji nie uda się nas powstrzymać. Niech wszyscy usłyszą głos ludu!

- No tak, oczywiście - przytaknął oschle Rupert. - Czy będzie pan osobiście prowadził tę demonstrację, czy też tylko weźmie pan w niej udział?

Percy zrobił niewyraźną minę.

- Właściwie nie będę w niej w ogóle uczestniczyć. Mam umówione wcześniej spotkanie.

Od razu to zgadłem”, pomyślał Rupert Dauncey, posyłając profesorowi rozbrajający uśmiech.

- Mam do pana małą prośbę. Chodzi o tę miłą dziewczynę w rogu. Przechodząc obok, słyszałem, jak rozmawiała ze swoim towarzyszem. Odniosłem wrażenie, że to Amerykanka. Czy należy do naszej organizacji?

- Owszem. Nazywa się Helen Quinn. To stypendystka Rhodesa. Czarująca dziewczyna. Tak się składa, że jej ojciec jest senatorem.

- Czy mógłby pan mnie przedstawić, kiedy będziemy stąd wychodzili? - poprosił Rupert, który świetnie wiedział, kim jest Helen, i znał nawet nazwisko towarzyszącego jej chłopaka - Lubię spotykać się za granicą z rodakami.

- Oczywiście. - Percy wstał i ruszył pierwszy w ich stronę. - Witajcie. Helen, chciałbym ci przedstawić twojego krajana, Ruperta Daunceya.

Dziewczyna się uśmiechnęła.

- Cześć, skąd jesteś?

- Z Bostonu.

- Ja też! To cudownie. Poznaj Alana Granta.

Grant najwyraźniej uznał Amerykanina za intruza i postanowił go ignorować.

- Studiujesz tutaj? - zapytał Rupert, specjalnie się tym nie przejmując.

- W St Hughes College.

- Mówiono mi, że to znakomita uczelnia. Profesor Percy wspomniał, że jedziesz na tę sobotnią demonstrację.

- Oczywiście. - Helen tryskała entuzjazmem.

- No cóż, uważaj na siebie, dobrze? Nie chciałbym, żeby coś ci się tam przytrafiło. Mam nadzieję, że się jeszcze zobaczymy. Do widzenia - rzekł Dauncey, po czym oddalił się wraz z Percym.

- Za kogo on się uważa, ten fircyk? - powiedział cockneyem Grant.

- Wydał mi się całkiem miły.

- Odpowiednia partia - prychnął Grant i nacisnął przycisk w kieszeni. ”Nie chciałbym, żeby coś ci się tam przytrafiło” - usłyszeli ponownie głos Ruperta. - Wiem dobrze, co jego zdaniem powinno ci się przytrafić - mruknął Grant. - Miałem ochotę walnąć go w nos.

- Och, daj spokój - żachnęła się Helen.

I pomyślała, że Alan naprawdę posuwa się czasami za daleko.

Lecący do Moidart Hannah Bernstein i Sean Dillon minęli angielską Krainę Jezior, zatokę Forth oraz góry Grampian i wkrótce ich oczom ukazały się wyspy Eigg i Rhum, a na północy Isle of Skye. Wylądowali na starym pasie startowym z czasów drugiej wojny światowej. Stały przy nim niszczejące hangary i wieża kontrolna. Przy wieży zobaczyli zaparkowane kombi, obok którego czekał na nich mężczyzna w tweedowym garniturze i czapce. Lacey podkołował pod samochód i wyłączył silniki leara. Parry otworzył drzwi, opuścił schodki i Lacey zszedł pierwszy na dół. Mężczyzna w tweedach dał krok do przodu.

- Major Lacey?

- To ja.

- Jestem sierżant Fogarty. Przysłali mnie z Oban.

- To miło. Ta pani to nadkomisarz Bernstein ze Scotland Yardu. Ona i pan Dillon mają do załatwienia ważne sprawy na zamku Loch Dhu. Zabierzcie ich tam i róbcie dokładnie to, co powie wam pani nadkomisarz. Potem przywieźcie ich z powrotem.

- Tak jest.

Lacey odwrócił się do Hannah i Dillona.

- Do zobaczenia później.

Po dwudziestu minutach podjechali pod zamek, oddalony od szosy i tak samo imponujący jak wtedy, gdy widzieli go poprzednim razem. Mury miały dziesięć stóp wysokości, z komina wartowni unosił się dym, brama była zamknięta. Dillon i Hannah chcieli wejść do środka, lecz w drzwiach nie było klamki i kiedy Irlandczyk je pchnął, nawet nie drgnęły.

- Elektronika. Krok naprzód w stosunku do dawnych cza sów - mruknął.

W końcu drzwi się uchyliły i stanął w nich mężczyzna o surowej wychudłej twarzy. Był ubrany w myśliwską kurtkę, a pod pachą trzymał dubeltówkę z uciętą lufą.

- Dzień dobry - pozdrowiła go Hannah.

- Czego chcecie? - zapytał z twardym szkockim akcentem. Nie był zbyt przyjaźnie nastawiony.

- Spokojnie - odezwał się Dillon. - Rozmawiasz z damą, więc może zmienisz ton. A w ogóle jak cię zwą, chłopcze?

Mężczyzna zesztywniał, jakby wyczuwał kłopoty.

- Nazywam się Brown i jestem tutaj zarządcą. Czego chcecie?

- Pan Dillon i ja polowaliśmy tutaj przed kilkoma laty - poinformowała go Hannah. - Wynajmowaliśmy domek myśliwski Ardmurchan.

- Wiemy, że obecnie prowadzicie w zamku szkołę prze trwania dla młodych ludzi - dodał Dillon - ale pomyśleliśmy, że może Ardmurchan jest nadal do wynajęcia. Mój szef... to znaczy generał Ferguson... z chęcią wybrałby się stamtąd znowu na polowanie.

- Domek nie jest do wynajęcia, a sezon myśliwski dawno się skończył.

- Nie ten, którym jestem zainteresowany - poinformował go słodkim tonem Dillon.

Brown wyciągnął spod pachy obrzyna.

- Lepiej się stąd zabierajcie.

- Lepiej niech pan uważa, do kogo pan mówi... jestem funkcjonariuszką policji - powiedziała Hannah.

- Funkcjonariuszką? Takiego wała! Wynoście się stąd - powtórzył Brown, podnosząc rękę.

Dillon uniósł pojednawczo dłoń.

- Nie chcemy żadnych problemów. Najwyraźniej domek nie jest do wynajęcia. Chodźmy, Hannah.

Wrócili do samochodu.

- Odjedź trochę, żeby nie było nas widać z bramy - polecił Dillon Fogarty’emu.

- To, co się tutaj dzieje, to sprawy wywiadu, rozumie pan, sierżancie? - powiedziała Hannah.

- Oczywiście, proszę pani.

- Dobrze, w takim razie stań tutaj - mruknął Dillon. - Mam zamiar przejść przez mur, a ty mi pomożesz.

Zatrzymali się i wysiedli. Fogarty splótł dłonie, a Dillon oparł na nich lewą stopę. Wysoki sierżant dźwignął go w górę. Dillon wdrapał się na mur, po czym zeskoczył na konar drzewa rosnącego po drugiej stronie i ruszył w kierunku wartowni.

Brown był w kuchni. Obrzyn leżał na stole, a on podniósł właśnie słuchawkę ściennego telefonu i wykręcał numer. Nagle rozległo się ciche stuknięcie i mężczyzna poczuł na twarzy podmuch zimnego powietrza. Odwiesił słuchawkę i sięgnął po broń, lecz w tym samym momencie zobaczył walthera, którego Dillon trzymał w prawej ręce.

- To było bardzo niegrzeczne - powiedział Irlandczyk. - Mogłem cię od razu zastrzelić, zamiast tylko o tym pomyśleć.

- Czego chcesz? - spytał ochrypłym głosem Brown.

- Telefonowałeś do Londynu do księżniczki Loch Dhu?

Chyba się nie mylę?

- Nie wiem, o czym mówisz.

Dillon trzasnął go w policzek lufą walthera.

- Chyba się nie mylę? - powtórzył.

Brown zatoczył się do tyłu. Po twarzy pociekła mu krew.

- Tak, do cholery! Czego chcesz?

- Informacji. O Akcie Walki Klasowej. Urządza się tu szkolne pikniki, prawda? Dzieciaki spędzają miło czas na wsi, zwiedzają okolicę, wspinają się po górach, pływają kajakami po jeziorze. To właśnie im oferujecie?

- Zgadza się - odparł Brown, po czym wyciągnął chusteczkę i wytarł krew z twarzy.

- A czego uczycie na kursach organizowanych dla trochę starszej młodzieży? - zapytał Dillon.

- Nie wiem, o co ci chodzi.

- Chodzi mi o dziewczyny i chłopaków, którzy lubią chować twarze za kominiarkami i brać udział w zamieszkach. Pozwól, że zgadnę. Uczycie ich ciekawych rzeczy, na przykład, jak robić koktajle Mołotowa i jak radzić sobie z policjantami na koniach.

- Oszalałeś, ponownie go uderzył.

- Nie mogę ci pomóc - wrzasnął Brown. Miał coraz bardziej pokiereszowaną twarz. - Za bardzo cenię własne życie.

- Naprawdę? - Dillon złapał go za szyję, pchnął na stół i przystawił lufę pistoletu do prawego kolana. - A jak bardzo cenisz swoje kolano? Masz dziesięć sekund na zastanowienie.

- Nie, nie! Dobrze, powiem ci. To prawda. Prowadzi się tu szkolenia dokładnie takie, jak mówiłeś. Uczestnicy przyjeżdżają z całego kraju, czasami nawet z zagranicy. Aleja tylko zajmuję się domem i terenem. Nic więcej nie wiem, przysięgam!

- Och, bardzo w to wątpię. Ale nie szkodzi. Potrzebowałem tylko twojego potwierdzenia. Nie było to takie straszne, prawda?

Teraz, jeżeli otworzysz mi grzecznie bramę, pójdę swoją drogą. - Dillon wziął do ręki obrzyna i cisnął go przez otwarte drzwi w krzaki. - Proponuję, żebyś zadzwonił później do zacnej księżniczki. Opowiedz jej o naszym spotkaniu. Jestem pewien, że bardzo ją to zainteresuje.

Brown podreptał do frontowych drzwi i wcisnął przycisk w czarnej skrzynce. Brama na zewnątrz zaczęła się rozsuwać. Dillon zatrzymał się i odwrócił.

- Nie zapomnij wspomnieć, że Dillon przesyła księżniczce wyrazy miłości - powiedział, po czym wyszedł na drogę i pobiegł truchtem do samochodu.

- Z powrotem na lotnisko - polecił Fogarty’emu, siadając obok Hannah.

- Mam nadzieję, że nie zostawiłeś za sobą trupów - powiedziała nadkomisarz, kiedy ruszyli.

- Daj spokój, dlaczego miałbym posuwać się do takich rzeczy? Nasz zarządca okazał się bardzo rozsądnym facetem.

Opowiem ci o tym w samolocie.

Znalazłszy się między młotem a kowadłem, Brown posłuchał rady Dillona i zadzwonił do Londynu do domu Kate Rashid.

Nie zastał jednak księżniczki, co wprawiło go w jeszcze większą frustrację. Zdesperowany, z obolałą twarzą, wykręcił numer komórki. Miał obowiązek to zrobić w awaryjnych sytuacjach. Kate i Rupert jedli właśnie kolację w Ivy. Księżniczka wysłuchała chaotycznej relacji zarządcy.

- Jak bardzo jesteś poszkodowany? - zapytała spokojnie.

- Będę potrzebował chirurga. Sukinsyn bił mnie po twarzy swoim waltherem.

- A czegoś się spodziewał? Powtórz jeszcze raz, co powie dział.

- Że był tutaj Dillon i przesyła wyrazy miłości.

- Cały on. Idź do doktora, Brown. Porozmawiam z tobą później - powiedziała księżniczka i położyła komórkę na stole.

Kelner cofnął się już wcześniej z szacunkiem o dwa kroki. Kiedy Rupert skinął głową, nalał szampana Cristal do obu kieliszków i odszedł.

- Za twoje jasne oczy, kuzynko - wzniósł toast Ru pert. - Usłyszałem niewiele, ale wyczuwam, że czekają nas kłopoty.

- Dokładnie rzecz biorąc, wyczułeś zapach Seana Dillona. - Kate upiła szampana i powiedziała Rupertowi, czego dowiedziała się od Browna. - Co o tym sądzisz, kochanie? - spytała.

- No cóż, to jasne, że byli tam na zlecenie generała Fergusona. W ogóle się z tym nie kryli. Przyjechali do Loch Dhu wyłącznie po to, żeby dać ci do zrozumienia, że coś wiedzą.

- Sprytny z ciebie chłopak. Co jeszcze?

- Na swój sposób on rzuca ci wyzwanie.

- Oczywiście, że to robi. Generał Ferguson jest szefem, ale całą brudną robotę odwala za niego Dillon. Przez wiele lat walczył w szeregach IRA, lecz ani wojsku, ani ulsterskim rojalistom nigdy nie udało się przyskrzynić sukinsyna.

Z tego wynika, że jest bardzo cwanym sukinsynem. Więc co robimy?

- Spotkamy się dziś wieczorem. Pora, żebyście się poznali.

- Jak chcesz to załatwić?

- Tak jak powiedziałeś, on rzuca mi wyzwanie. To było Coś w rodzaju zaproszenia, a tak się składa, że wiem, gdzie mogę go znaleźć.

Tego samego dnia późnym popołudniem generał Ferguson, siedząc w swoim mieszkaniu przy kominku, wysłuchał relacji Hannah Bernstein.

- Doskonale - powiedział. - Widzę, że postępowałeś w typowy dla siebie bezwzględny i skuteczny sposób, Sean.

- Facet sam się o to prosił.

- I co się teraz wydarzy?

- Ona nie puści tego płazem. To przypomina jeden z tych starych westernów. Łajdak przychodzi do baru, żeby stoczyć z bohaterem pojedynek na ulicy.

- Interesujące skojarzenie.

- Kate będzie chciała spotkać się ze mną twarzą w twarz.

- A gdzie dojdzie do tego spotkania?

- Tam, gdzie często już się spotykaliśmy: w Piano Bar w hotelu Dorchester...

- Kiedy?

- Dziś wieczorem. Będzie tam na mnie czekała.

Ferguson pokiwał głową.

- Wiesz, chyba masz rację. Lepiej pójdę z tobą.

- A ja, generale? - zapytała Hannah.

- Tym razem nie, pani nadkomisarz. To był ciężki dzień.

Przyda się pani wolny wieczór.

Hannah się najeżyła.

- Dobrze pan wie, że zanim zezwolono mi wrócić do służby w wydziale specjalnym, przeszłam drobiazgowe badania lekarskie. Czuję się znakomicie, naprawdę.

- Mimo to nalegam, żeby wzięła sobie pani wolne.

- Dobrze, panie generale - odparła niechętnie. - Jeśli już mnie pan nie potrzebuje, pojadę do biura i uporządkuję kilka spraw. Idziesz, Sean?

- Owszem. Możesz mnie podwieźć na Stable Mews.

- Siódma ci pasuje, Sean? - zapytał Ferguson.

- Owszem.

Hannah podwiozła Dillona do domu, lecz on nie wszedł do środka. Zaczekał, aż daimler skręci za rogiem, po czym podniósł drzwi garażu, wsiadł do starego minicoopera, którym jeździł po mieście, i odjechał.

Wybierał się do Harry’ego Saltera. Ten stary gangster ostatnio jakby się ustatkował i zaczął nawet uchodzić za szanowanego obywatela. Razem ze swoim siostrzeńcem Billym i kilkoma innymi mężczyznami uczestniczył w potyczce, podczas której zginęli bracia Kate Rashid.

Dillon zdołał się przedrzeć przez zwyczajne o tej porze korki i dotarł w końcu na Wapping High Street. Skręcił w wąską alejkę między magazynami, wyjechał na nabrzeże Tamizy i zaparkował przy należącym do Saltera pubie Dark Man. Szyld lokalu przedstawiał posępne indywiduum w ciemnej opończy.

Pub, utrzymany w typowym wiktoriańskim stylu, miał złocone lustra za mahoniowym barem i porcelanowe kraniki do piwa. Stojące przed lustrem butelki powinny zaspokoić gusta najbardziej zatwardziałego pijaka. Główna barmanka, Doris, siedziała na stołku, czytając londyńskie wydanie ”Evening Standard”.

O tej porze, jeszcze przed wieczornym szczytem, bar był Pusty, jeśli nie liczyć czterech mężczyzn grających w rogu sali w pokera. Byli to Harry Salter, jego siostrzeniec Billy oraz ochroniarze, Joe Baxter i Sam Hali. Harry Salter rzucił karty na stół.

- Nie idzie mi coś dzisiaj karta - poskarżył się, po czym uśmiechnął na widok Dillona.

- Ty mały irlandzki skurczybyku. Co cię tutaj sprowadza?

Billy odwrócił się na krześle i cały rozpromienił.

- Hej, Dillon, miło cię widzieć - powiedział i nagle przestał się uśmiechać. - Jakieś kłopoty?

- Ciekawe, jak zgadłeś?

- Bo podróżowałem z tobą do piekła i z powrotem więcej razy, niż potrafię zliczyć. Nauczyłem się więc rozpoznawać objawy. Co się święci?

Dillon usłyszał w jego głosie podniecenie.

- Zawsze byłem twoim złym duchem, Billy - rzekł. - Ale nigdy jeszcze nie miałeś tak wielkiej ochoty nadstawiać karku. Pamiętasz, jak przytoczyłem kiedyś zdanie twojego ulubionego filozofa? ”Nic nie jest warte życie, które nie zostało zbadane”?

- A ja odparłem, że dla mnie znaczy to, iż nic nie jest warte życie, które nie zostało poddane próbie. No więc co się święci?

- Kate Rashid.

Billy przestał się uśmiechać. Pozostali także.

- Skoro tak, to musimy się napić - powiedział z powagą Harry. - Bushmills, Doris.

Dillon zapalił papierosa.

- Mów - ponaglił go Billy.

- Pamiętasz pogrzeb Paula Rashida, Billy?

- Jak mógłbym zapomnieć? Kate powiedziała, że nie życzy sobie żałobników, ale ty musiałeś tam pójść.

- Zapytałeś wówczas, czy to już koniec, a ja odparłem, że chyba nie. A potem, kiedy natknęliśmy się na nią w hotelu Dorchester, zaprzysięgła nam wszystkim śmierć.

- Cóż, może próbować - rzekł Harry. - Powiedziałem jej wtedy, że od czterdziestu lat różni ludzie próbują mnie załatwić, a mimo to wciąż cieszę się dobrym zdrowiem.

- Posłuchaj, Dillon - przerwał wujowi Billy. - Co się wydarzyło? Dowiedzmy się wreszcie.

Dillon wypił swoją whisky i opowiedział im całą historię. Współpracowali w przeszłości z Blakiem Johnsonem, wiedzieli wszystko o Piwnicy i nie było powodu czegokolwiek ukrywać. Na zakończenie powiedział, co wydarzyło się w Loch Dhu i co zamierza dalej robić.

- Więc myślisz, że ona się tam dzisiaj zjawi? - zapytał Harry Sal ter.

- Jestem tego pewien.

- W takim razie ja i Billy wybierzemy się razem z tobą.

To wymaga jeszcze jednego drinka - dodał i zawołał na Doris.

Jakiś czas później Dillon wcisnął dzwonek do mieszkania Ropera.

- Kto tam? - zapytał major przez domofon.

- Sean, ty pieprzony wariacie.

Zabrzęczał elektroniczny zamek i Dillon pchnął drzwi. Roper siedział w wózku inwalidzkim przed swoimi komputerami.

- Dzwonił do mnie Ferguson - powiedział. - Wspomniał coś o Loch Dhu, ale wolałbym usłyszeć bezpośrednią relację od ciebie.

Dillon zapalił papierosa i wszystko mu wyjaśnił.

- Więc tak to się przedstawia - zakończył. - W zasadzie tego właśnie się spodziewaliśmy.

- No tak...

- Odkryłeś coś nowego?

- Pomyślałem, że mógłbym przyjrzeć się bliżej rozkładowi jazdy Kate. Korzysta ze służbowego gulfstreama, więc mogę łatwo ustalić godziny odlotów. Jak wiesz, trzeba wcześniej rezerwować pas startowy. Następnie zaś przeglądam dane kontroli paszportowej i wydziału specjalnego i sprawdzam, czy była na pokładzie.

- Wyłania się jakiś ciekawy wzór?

- Raczej nie. Ostatnio poleciała do Loch Dhu tylko raz.

Korzystała z tego samego starego pasa startowego co wy. Mam jednak coś, co może cię zainteresować. Otóż w zeszłym miesiącu odwiedziła Belfast.

- To ciekawe. Co o tym myślisz? Masz jakieś hipotezy?

- Owszem. Wylądowała tam późnym popołudniem i za mówiła pas startowy na następne popołudnie, co mogłoby wskazywać, że będzie nocować w hotelu. Zacząłem więc od hotelu Europa i trafiłem w dziesiątkę.

- Ale po co tam pojechała?

Roper potrząsnął głową.

- Tego nie wiem. Ale jeśli znów tam się wybierze, dam ci znać. Mógłbyś ją śledzić. Oczywiście to może być coś absolut nie legalnego. Rashid Investments dużo inwestuje w Ulsterze, odkąd zaczął się proces pokojowy.

- Proces pokojowy? - parsknął śmiechem Dillon. - Jeśli w to wierzysz, uwierzysz we wszystko.

- Zgadzam się z tobą. W końcu rozbroiłem tam sto dwie bomby. Szkoda, że nie było ich sto trzy - dodał, klepiąc poręcz wózka.

- Wiem - mruknął Dillon. - Zważywszy, że walczyłem po tamtej stronie, zastanawiam się czasami, dlaczego mnie tolerujesz.

- Ty nigdy nie podkładałeś bomb, Sean. Tak czy inaczej, lubię cię. - Roper wzruszył ramionami. - A propos, jeśli masz ochotę się napić, w lodówce jest butelka białego wina.

Nie wolno mi pić nic mocniejszego.

Dillon jęknął.

- Boże, zlituj się, ale chyba nie mam wyjścia - powiedział, wyjmując butelkę z lodówki. - Jezu, Roper, to wino jest tak tanie, że nie ma korka, tylko nakrętkę.

- Nie narzekaj, tylko polewaj. Nie wiesz, jak niską emeryturę dostaje oficer rezerwy.

Dillon nalał wino do dwóch kieliszków i postawił jeden z nich przy prawej ręce Ropera, który stukał w klawiaturę. Potem pociągnął łyk i się skrzywił.

- Ktoś je chyba robił w garażu. Czego teraz szukasz?

- Danych dotyczących Ruperta Daunceya. Niezwykły facet, ale to nie jest coś, o czym byśmy wcześniej nie wiedzieli.

Jednak jest w nim coś jeszcze - jakaś bezwzględność, upodobanie do skrajności. Ten człowiek ma swoją mroczną stronę.

- Och, wszyscy mamy swoje mroczne strony. Możesz ustalić, czy wybrał się razem z Kate do Irlandii?

- Wydział specjalny kontroluje ruch pasażerski na pokładzie służbowych samolotów. Nie, nie towarzyszył księżniczce.

Ale pamiętaj, że należy do jej świty stosunkowo od niedawna.

- Tak mi się wydaje.

Roper upił trochę wina.

- Ale nasz ptaszek będzie razem z Kate na pokładzie jej gulfstreama jutro rano o dziesiątej. Chcesz wiedzieć, dokąd się wybierają?

- Dokąd?

- Do Hazaru.

- Do Hazaru? To oznacza lotnisko w Hamamie. Wiesz, to, które zbudowano w dawnych czasach dla RAF-u. Może przyjąć każdy samolot, nawet herculesa, chociaż jest tam tylko jeden pas startowy. Bądź tak dobry i sprawdź jedną rzecz. Kiedy tam ostatnio byłem, korzystaliśmy z usług firmy o nazwie Carver Air Taxis. Zobacz, czy jeszcze działa.

Roper postukał w klawisze.

- Owszem, mam ich. Ben Carver? Były major RAF-u?

- Ten sam skurczybyk - odparł Dillon. - Więc co knuje Kate?

- O to samo zapytał mnie Ferguson, kiedy poinformowałem go o jej wyjeździe. Oczywiście są dziesiątki powodów, dla których może tam lecieć, jednak Ferguson doszedł do wniosku, że skontaktuje się z Tonym Villiersem i poprosi go, żeby miał na nią oko.

Pułkownik Tony Villiers dowodził zwiadowcami Hazaru.

- To świetny pomysł - powiedział Dillon. - Villiers jest dobry i ma na pieńku z Rashidami, odkąd obdarli ze skóry jego zastępcę, Bronsby’ego.

- Cóż, trzeba przyznać, że mają tam osobliwe zwyczaje.

Teraz już idź, Dillon. Mam mnóstwo roboty.

W tej samej chwili Tony Villiers i jego dwunastu zwiadowców obozowali na granicy między Hazarem i Pustą Strefą. Obok stały trzy land-rovery, a nad płonącymi wielbłądzimi odchodami wisiała sakwa z wodą.

Wszyscy podwładni Villiersa byli Beduinami z rodu Rashidów i uznawali Kate Rashid za swoją przywódczynię. Członkowie klanu żyli również po drugiej stronie granicy, w Pustej Strefie. Mieszkali tam dobrzy ludzie, lecz także złoczyńcy - bandyci, którzy zapuszczali się do Hazaru na własne ryzyko. Wszyscy zwiadowcy złożyli przysięgę krwi Villiersowi. Honor miał dla nich najwyższą wartość - gdyby okazało się to konieczne, każdy zabiłby prędzej własnego brata, aniżeli złamał przysięgę.

Mężczyźni siedzieli ze swoimi kałasznikowami dookoła ogniska, odziani w poplamione białe szaty, ze skrzyżowanymi na piersiach pasami z amunicją. Część piła kawę i paliła, inni żuli daktyle i suszone mięso.

Ubrany w pognieciony mundur khaki Tony Villiers miał na głowie turban, a w kaburze browninga. Nigdy nie polubił daktyli i zjadł właśnie na zimno dużą puszkę pieczonej fasoli. Jeden z jego ludzi podszedł do niego z blaszanym kubkiem.

- Herbaty, sahib?

- Dziękuję - odparł po arabsku Villiers.

Oparłszy się o kamień, wypił gorzką czarną herbatę, a potem zapalił papierosa i spojrzał w stronę Pustej Strefy. Na tym spornym terytorium panowało całkowite bezprawie. Jak ktoś kiedyś powiedział, można było tam zabić papieża i nikt nie mógł na to nic poradzić. Dlatego wszyscy starali się możliwie jak najrzadziej przekraczać granicę.

Zbliżający się do pięćdziesiątki Villiers służył na Falklandach i brał udział w każdej z małych wojen, które wybuchły przed dużą wojną przeciwko Saddamowi, następnie zaś oddelegowano go do Hazaru. Przypominało to dawne czasy, kiedy brytyjscy oficerowie dowodzili zaciężnymi tubylcami. Villiersowi zaczynało się przykrzyć.

- Czas odejść, staruszku - mruknął cicho i zapalił kolejnego papierosa.

W jego lewej kieszeni na piersi zadzwoniła komórka. Telefon typu codex four był niedostępny na rynku. Został skonstruowany specjalnie na użytek wywiadu. Posługiwano się nim tam, gdzie trzeba było zachować maksymalne środki bezpieczeństwa.

Villiers dostał go dzięki uprzejmości Fergusona.

- To ty, Tony? Mówi Ferguson.

- Co słychać w Ministerstwie Obrony, Charles?

- Włącz koder.

Villiers wcisnął czerwony klawisz.

- Zrobione.

- Gdzie jesteś? - zapytał Ferguson.

- Nazwa nic ci nie powie, Charles. W górach Marama tuż przy granicy z Pustą Strefą. Patroluję teren z kilkoma swoimi ludźmi.

- Słyszałem, że masz nowego zastępcę.

- Tak, kolejnego chorążego, tym razem kawalerii. Nazywa się Bobby Hawk. Patroluje teraz ze swoimi ludźmi inny odcinek.

Czemu zawdzięczam ten zaszczyt?

- Dowiedziałem się właśnie, że jutro leci do was Kate Rashid.

- Nie widzę w tym nic nadzwyczajnego. Ciągle nas od wiedza.

- Wiem, ale od pewnego czasu dzieją się u nas dziwne rzeczy. Mam po prostu złe przeczucie, to wszystko. Co ona tam robi?

- Ląduje na lotnisku w Hamamie, a potem leci helikopterem do oazy Shabwa w Pustej Strefie. Ale przecież dobrze otym wiesz, bo sam tam byłeś.

- Czy nie dzieje się tam nic złego, Tony?

- Nie mam pojęcia. Na mocy dekretu sułtana nie wolno mi ostatnio przekraczać granicy Pustej Strefy.

- Nie uważasz, że to dziwne?

- Niekoniecznie. Kate Rashid trzyma sułtana w szachu, i domyślam się, że to był jej rozkaz, nie jego. Kate jest przywódczynią klanu, a to jest ich terytorium. Koniec kropka.

- Czy coś się tam może kroić?

- Masz na myśli przygotowania do rewolucji? Daj spokój, Charles. Do czego jej potrzebna rewolucja? Ma wszystko, czego dusza zapragnie.

- Dobrze, dobrze, ale zrób mi tę grzeczność. Powęsz trochę, zasięgnij języka.

- Jeśli to uczynię, Kate Rashid dowie się o tym po pięciu minutach. Ale w porządku, zrobię, co w mojej mocy. Zresztą i tak miałem być jutro w porcie.

- Poczciwy z ciebie chłop, Tony. Będziemy w kontakcie.

Villiers przez chwilę zastanawiał się nad tym, co usłyszał, a potem wezwał do siebie sierżanta.

- Pusta Strefa to duży kraj, Selim - powiedział.

- Niebezpieczny kraj, sahib.

- Człowiek mógłby się tam ukrywać latami.

- To prawda, sahib.

- Właściwie nawet wielu ludzi.

Selim wydawał się lekko spłoszony.

- Całkiem możliwe, sahib.

- Shabwa nie jest jedyną oazą, z której korzystają twoi ziomkowie. Są i inne.

- Wszystkie należą do Rashidów, sahib.

- Więc gdyby przyszli tam ludzie z jakiegoś innego klanu, wiedzielibyście o tym.

- Zabilibyśmy ich, sahib. Wszystkie oazy są nasze. I wszystkie studnie.

- Ale gdyby tacy ludzie mieli pozwolenie, udzielone na przykład przez księżniczkę?

Zapędzony w ślepy zaułek Selim bardzo się zmieszał.

- Tak, sahib, wtedy wyglądałoby to inaczej - oświadczył z pobladłą twarzą.

- Mnie też się tak wydaje. - Villiers poklepał go po ramieniu. - Ruszamy za dziesięć minut.

Pułkownik odwrócił się i spojrzał w stronę Pustej Strefy. Coś tam się działo. Ferguson miał rację. Biedny stary Selim, tak łatwo dał się podejść. Ale co to może być? Nie było sposobu, żeby się dowiedzieć. Gdyby przekroczył granicę, nie przeżyłby tam jednego dnia. Beduini zaraz by się o tym dowiedzieli. W gruncie rzeczy wiedzieli nawet, gdzie jest teraz. Westchnął, wyjął komórkę i wcześniej, niż zamierzał, oddzwonił do Charlesa Fergusona.

Tuż przed siódmą wieczorem Dillon pojawił się w restauracji hotelu Dorchester, ubrany w białą koszulę, czarny krawat i czarny garnitur od Brioniego. Nazywał ten strój przyodziewkiem grabarza, skądinąd trafnie, ponieważ w specjalnej kieszonce pod lewą pachą trzymał walthera. Powitał go sam kierownik restauracji, Giuliano.

- Bushmills - powiedział Dillon. - Dołączy do mnie generał Ferguson i proszę nam wtedy podać butelkę cristala.

- Osobiście tego dopilnuję.

Na sali nie było zbyt wielu osób. Nie zaczął się jeszcze wieczorny ruch, a poza tym był poniedziałek. Dillon wziął od Giuliana szklaneczkę bushmillsa i czekał. Chwilę później dołączył do niego Ferguson.

- Przeciwnik się nie pokazał?

- Jeszcze nie. Szampana?

- Chyba tak.

Dillon skinął głową do Giuliana, który uśmiechnął się i zamienił dwa słowa z kelnerem. Po chwili przyniesiono im butelkę w wiaderku. Giuliano otworzył szampana, a Ferguson go skosztował.

- Dobry - rzekł. - Rozmawiałem dziś dwukrotnie z Tonym Villiersem - poinformował Dillona. - Posłuchaj, co mi powiedział.

- Zatem nadal nie mamy nic konkretnego - podsumował Dillon po wysłuchaniu relacji generała. - Ale Tony też coś podejrzewa. Mnie to wystarczy.

Ferguson się rozejrzał.

- Kate się nie zjawia. Może się pomyliłeś, Sean.

- Wiadomo, że raz mi się to przytrafiło. Ale dzisiaj księżniczka na pewno przyjdzie. - Dillon się uśmiechnął. - Wiem, co ją tu zwabi.

Podszedł do otoczonego lustrami wspaniałego fortepianu, który należał kiedyś do Liberace, po czym usiadł przy nim i podniósł wieko. Giuliano przyniósł mu kieliszek cristala.

- Nie będę przeszkadzać? - zapytał Dillon.

- Skądże znowu. Z przyjemnością pana posłuchamy. Pianista przyjdzie dopiero o ósmej.

Dillon zaczął od melodii Gershwina. Po chwili w progu stanęli Harry i Billy Salterowie. Harry, który w tym sezonie nosił ubrania z kolekcji Savile Row, miał na sobie - uwielbiany przez prezesów banków - granatowy garnitur w prążki. Billy włożył chyba dość drogą czarną skórzaną kurtkę oraz czarne spodnie.

- Dobry Boże, co wy tutaj robicie, nicponie? - zapytał Ferguson, kiedy podeszli do baru.

- To był mój pomysł - zawołał Dillon.

- A także mój, generale - dodał Harry, siadając przy stoliku. - Dillon zapoznał nas ze sprawą.

- Niech cię diabli, Sean! To przecież wbrew wszelkim przepisom - obruszył się Ferguson.

- Niech pan da spokój, generale. Jeśli chodzi o księżniczkę Loch Dhu, siedzimy w tym wszyscy razem po uszy, cała nasza czwórka.

- Święta prawda - zgodził się Harry. - W związku z tym napiję się z wami szampana i zaczekam na rozwój wypadków.

- Opowiedz im o Tonym Viliersie - zawołał od fortepianu Dillon.

- Trudno, niech to szlag - mruknął generał i zrelacjonował rozmowę z pułkownikiem.

Do lokalu wchodzili kolejni goście i siadali przy stolikach w różnych miejscach sali. Billy podszedł do Dillona i oparł się o fortepian. Irlandczyk grał ”A Foggy Day in London Town”.

- Lubię tę melodię - powiedział Billy. - Ja też byłem obcy w tym mieście.

- ”Spoza miasta byli ludzie, których znałem” - zanucił Dillon i się uśmiechnął. - Dobrze wyglądasz, Billy.

- Nie bierz mnie pod włos. W co ona, twoim zdaniem, pogrywa?

- Nie mam pojęcia. Dlaczego jej sam o to nie zapytasz?

Właśnie weszła.

Billy odwrócił się i zobaczył Kate Rashid stojącą u szczytu schodów. Towarzyszył jej Rupert Dauncey. Księżniczka była ubrana w czarny kostium, miała związane z tyłu włosy, dwa wielkie brylantowe kolczyki w uszach i poza tym żadnej innej biżuterii. Rupert włożył jednorzędowy granatowy blezer, szare spodnie i zawiązał na szyi apaszkę.

Billy odwrócił się do Dillona.

- Zawsze chciałem cię o coś spytać, Dillon. Nigdy się nie ożeniłeś. Jesteś gejem czy co?

Dillon wybuchnął głośnym śmiechem.

- To proste, Billy - powiedział, kiedy się uspokoił. - Zawsze pociągały mnie niewłaściwe kobiety.

- Chcesz powiedzieć ”złe”.

- ...a niewiasty pokroju Hannah Bernstein nie dotknęłyby mnie palcem z powodu mojej zszarganej przeszłości. Może jednak przełożymy na później dyskusję na temat moich seksualnych preferencji. Nadchodzi księżniczka.

Na widok Kate Billy się cofnął i stanął za swoim wujem. Księżniczka minęła ich stolik i podeszła do fortepianu. Rupert zapalił papierosa.

- Bardzo ładnie, Dillon - powiedziała.

- Mówiłem ci już kiedyś, Kate: nie ma nic lepszego od porządnego barowego fortepianu. Zgaduję, że mam przed sobą słynnego Ruperta Daunceya?

- Oczywiście. Rupercie, to jest słynny Sean Dillon.

Panowie ukłonili się, po czym Dillon wysunął jedną ręką papierosa z paczki i wziął go do ust. Dauncey podał mu ogień i Dillon zaczął grać następny kawałek.

- Poznajesz tę melodię, Kate?

- Naturalnie. ”Our Love Is Here to Stay”.

- Chciałem, żebyś poczuła się jak w domu. Może przywitasz się z chłopcami?

- Czemu nie? - Kate podeszła do stolika. - Cóż za miła niespodzianka, generale Ferguson. Chyba nie poznał pan jeszcze mojego kuzyna, Ruperta Daunceya.

- Nie, lecz wiele o nim słyszałem - odparł Ferguson ściskając dłoń Daunceya.

- Miło mi, generale.

- Proszę napić się z nami szampana.

- Chętnie - powiedziała Kate. Dauncey podsunął jej krzesło, na którym usiadła. - Z pewnością zafascynują cię przyjaciele generała, Rupercie. Pan Salter jest gangsterem i to nie byle jakim. Przez wiele lat był jednym z najważniejszych, jak ich nazywają, gubernatorów w londyńskim East Endzie.

Prawda, panie Salter? Billy jest jego siostrzeńcem i także gangsterem.

Billy nie odezwał się ani słowem. Wpatrywał się tylko w Kate z pobladłą twarzą, zostawiając odpowiedź wujowi.

- Skoro pani tak twierdzi, księżniczko - mruknął Harry, po czym zwrócił się do Ruperta. - Wiemy o tobie wszystko, synu. Nieźle się spisałeś.

- W pana ustach brzmi to jak komplement, panie Salter.

Rupert upił trochę szampana, a Dillon przestał grać i dołączył do reszty.

- No więc czego chcesz, Kate? - zapytał.

- Ja, Dillon? Absolutnie niczego. Myślałam, że to ty chcesz się ze mną widzieć. Zostawiłeś przecież wizytówkę i kogo jak kogo, ale ciebie nigdy nie chciałabym rozczarować. - Kate podniosła kieliszek i wychyliła go duszkiem. - Ale zgłodniałam, a nie chcę jeść tutaj. Dokąd pójdziemy, Rupercie?

- Nie pytaj mnie, skarbie, Londyn to twoje miasto.

- Mam ochotę odwiedzić jakiś nowy lokal. - Kate od wróciła się do Saltera. - Skoro o tym mowa, czytałam gdzieś, chyba w kronice towarzyskiej, że otworzył pan nową restaurację, panie Salter. U Harry’ego? Na Nabrzeżu Wisielca, pra wda?

- To był strzał w dziesiątkę - odparł. - Ludzie rezerwują tam stoliki z kilkutygodniowym wyprzedzeniem.

- Jaka szkoda. Tak bardzo chciałam spróbować kuchni pana Saltera, Rupercie.

- Może coś się znajdzie - powiedział Harry. - Zadzwoń do restauracji, Billy.

Twarz Billy’ego była blada jak prześcieradło. Zerknął na Dillona i kiedy ten skinął lekko głową, wyjął komórkę i wystukał numer.

- W porządku, załatwione - powiedział po chwili.

- To bardzo miło z waszej strony - oznajmiła Kate. - Zatem ruszajmy w drogę, Rupercie. - Wstała, a Dauncey odsunął jej krzesło. - Mam nadzieję, że jeszcze się tam z panami zobaczymy.

- Możesz na nas liczyć - zapewnił ją Dillon.

Kate uniosła się na palcach i pocałowała go w policzek.

- W takim razie do zobaczenia, Dillon - powiedziała i odeszła od stolika.

Rupert pożegnał się i ruszył za nią.

- W tym sukinsynie jest coś, co mi się po prostu nie podoba - mruknął Billy.

- To dlatego, że masz dobry gust - powiedział Dillon i wychylił do końca swój kieliszek. - Idziemy.

Kate i Rupert odjechali spod restauracji bentleyem. Księżniczka zasunęła szybę dzielącą ją od kierowcy.

- Zadzwoń - powiedziała.

Rupert wystukał numer na komórce.

- Bądźcie gotowi - oznajmił i nagle zmarszczył brwi. - Skąd, u diabła, mam wiedzieć, o której godzinie? Macie czekać, zrozumiano? - Wyłączył komórkę i potrząsnął głową. - Jak już mówiłem wcześniej, trudno dziś o dobrych wykonawców.

- Biedny Rupert.

Kate wyjęła papierosa, Dauncey podał jej ogień, a ona odchyliła się w fotelu.

Restauracja U Harry’ego mieściła się przy Nabrzeżu Wisielca w jednym z wielu zaadaptowanych przez Saltera magazynów. Na starym dziedzińcu urządzono parking, w okna wstawiono nowe mahoniowe framugi, oczyszczono ceglaną ścianę i - aby dodać splendoru wejściu - dobudowano kilka stopni. Płynącą tuż obok Tamizą sunęły bez przerwy statki, a na drugim brzegu z nadejściem zmroku migotały światła.

Przed drzwiami czekało w kolejce wielu młodych ludzi. Zapewne mieli nadzieję, że ktoś odwołał rezerwację albo że uda im się dostać chociaż do baru. U szczytu schodów stali we frakach Joe Baxter i Sam Hali.

W pewnym momencie pod lokal podjechał bentley. Rupert wysiadł i otworzył drzwi Kate.

- To ona - powiedział Baxter do Halla i wyszedł im naprzeciw. - Miło panią znowu widzieć, księżniczko.

- To są panowie Baxter i Hali, Rupercie. Mam w komputerze ich śliczne fotki.

Na początku kolejki stali dwaj młodzi ludzie ubrani w czarne jedwabne kurtki z namalowanymi na plecach szkarłatnymi smokami i chińskimi hieroglifami. Obaj mieli złote kolczyki i długie czarne włosy.

- Co jest, dlaczego oni wchodzą, a my nie możemy się dostać nawet do baru? - zapytał jeden z nich cockneyem.

- Jeśli się zaraz nie zamkniesz, wylądujesz na końcu kolejki - uprzedził go Joe Baxter.

Facet przycichł i mruknął coś pod nosem. Hali otworzył szeroko drzwi, żeby przepuścić Kate i Ruperta, po czym ruszył w ślad za nimi. U szczytu schodów stał przy biurku starszy kelner, smagły energiczny Portugalczyk w białym fraku.

- Fernando, to są goście pana Saltera.

- Miło mi - powiedział z uśmiechem Fernando, po czym poprowadził ich przez piękną salę urządzoną w stylu art deco.

Mały parkiet otaczały stoliki, w głębi znajdowały się loże. Przy barze, który zaprojektowano w stylu lat trzydziestych, trzyosobowy zespół grał taneczną muzykę. Wszyscy kelnerzy mieli na sobie białe kurtki.

Fernando zaprowadził ich do dużej loży, przy której dwaj kelnerzy ustawili stolik.

- Czy mogę zaproponować coś do picia? - zapytał Portugalczyk.

- Dla mnie jack daniel’s z wodą mineralną - powiedział Rupert - a dla pani koktajl z szampanem. Kiedy spodziewacie się pana Saltera?

- Jest w drodze.

- W takim razie nie będziemy jeszcze nic zamawiać - zdecydowała Kate. - Proszę podać same drinki.

Rupert wyjął paczkę marlboro, zapalił dwa papierosy i podał jednego Kate.

Księżniczka się roześmiała.

- Kimkolwiek jesteś, kochanie, nikt nie weźmie cię za Paula Henreida.

- Ale Bette Davis grała kilka dam, które mi ciebie przypominają.

- Cóż to za dziwaczny komplement, Rupercie.

Podano im drinki.

- Lubisz takie sytuacje, prawda? - zapytał Dauncey.

- Owszem. - Kate uniosła kieliszek. - Twoje zdrowie, kochanie.

Niebawem pojawił się Harry Salter i pozostali.

- Czy dobrze państwa obsłużono? - zapytał.

- Znakomicie - odparła Kate Rashid.

- To świetnie. W takim razie przysiądziemy się do was.

Joe Baxter stanął ze skrzyżowanymi rękoma pod ścianą.

Obok niego zajął miejsce zasępiony Billy. Dillon przysiadł w końcu loży z żarzącym się w kąciku ust papierosem. Ferguson i Harry usiedli naprzeciwko siebie.

- Ponieważ kolacja jest na koszt firmy, zamówię coś dla wszystkich - oznajmił Harry. - Szampan, woda mineralna bez bąbelków, jajecznica, wędzony łosoś, siekana cebulka i sałatka.

Fernando pośpiesznie się oddalił.

- Oto człowiek, który dobrze wie, czego chce - skomentowała Kate.

- Dlatego jeszcze żyję, podczas gdy inni od dawna gryzą ziemię - odparł Harry.

- Więc o co ten cały szum, moja droga? - zapytał Ferguson.

- Proszę, proszę, Rupercie, generał udaje uczciwego angielskiego dżentelmena. Chodzi o to, generale, że chcę, abyście mi dali święty spokój. Wiem, że wzięliście mnie pod lupę. Tak jak wcześniej Daniel Quinn. I wiem, że nie siedzielibyście tutaj ze mną, gdybyście już coś znaleźli. Przed kilkoma dniami miałam interesujące spotkanie w Waszyngtonie. Padły mocne słowa, wymieniliśmy poglądy. Jestem pewna, że Blake o wszystkim was zawiadomił.

- Oczywiście - odparł Dillon. - A także o tym, że na krótko przedtem dwóch meneli napadło na Quinna, kiedy szedł do Białego Domu.

- Naprawdę? Bardzo mi przykro. Mam nadzieję, że jakoś sobie z nimi poradził. A skoro mowa o napaści, co powiesz o twoim wypadzie do Loch Dhu?

- Och, chciałem się tylko trochę rozerwać. Parę lat temu spędziliśmy kilka dni w Ardmurchan i pomyślałem, że moglibyśmy się tam znowu zatrzymać. Ferguson i ja wybraliśmy się tam na polowanie.

- Już w to wierzę - mruknęła Kate.

- Na jelenie - zapewnił ją z uśmiechem Dillon. - Wy łącznie na jelenie.

- Brownowi musieli założyć dziewięć szwów na twarz. Nie lubię, kiedy jakieś oprychy okładają moich pracowników kolbą pistoletu. Zrób to jeszcze raz, to pożałujesz, Dillon - wycedziła Kate. Pod maską spokoju można było wyczuć hamowany gniew. - I po co w ogóle jechałeś taki kawał drogi? Żeby dać mi znać, że chcesz się ze mną spotkać? Mogłeś po prostu zadzwonić.

- Żeby wysłuchać oficjalnego komunikatu na temat Aktu Walki Klasowej? - zapytał Ferguson. - Wszystkich tych bredni o piknikach na świeżym powietrzu? Nie uczysz ich tam zabawy w koci koci łapci.

- Nie mamy nic do ukrycia, generale, i świetnie pan wie, że nie może pan nam niczego udowodnić.

- A wszystkie te pani organizacje na Bliskim Wschodzie?

- Jestem bardzo bogatą Arabką. Czuję się zaszczycona, że mogę pomóc swojemu narodowi. Część tamtejszych organizacji zajmuje się polityką, ale nas interesują wyłącznie programy społeczne i edukacyjne. Płacimy nauczycielom i budujemy szkoły, a także małe szpitale we wszystkich krajach arabskich, od Iraku po Hazar.

- W Bejrucie także? - wtrącił Dillon.

- Oczywiście.

- Zasilając Fundację na rzecz Dzieci albo raczej... Hezbollah - powiedział Ferguson.

Kate westchnęła.

- Niech pan to udowodni, generale. Jeszcze raz powtarzam, niech pan to udowodni. Wszystko, co robi moja fundacja, jest jawne.

- A pani jutrzejsza podróż do Hazaru? Czy też jest jawna?

Księżniczka potrząsnęła głową.

- Dosyć tego. Jak pan świetnie wie, Rashid Investments zarabia miliardy dolarów na wydobyciu ropy w Arabii Południowej, Pustej Strefie i Hazarze. Jeżdżę tam przez cały czas.

Jestem już tym zmęczona, Rupercie, i straciłam chyba apetyt.

Chodźmy. Dziękuję za gościnność, panowie - powiedziała księżniczka, wstając. - Ostrzegam jednak: trzymajcie się z daleka od moich spraw, bo pożałujecie.

- Proszę bardzo - odparł Billy z płonącymi oczyma. - Niech pani tylko spróbuje.

- Uspokój się - syknął Harry.

- Dobranoc - powiedziała Kate, po czym skinęła na Ruperta i wyszli.

W tej samej chwili pojawił się Fernando z jajecznicą i wędzonym łososiem.

- Wygląda to zachęcająco - rzekł Harry. - Więc zabieraj my się do jedzenia. Miałem już serdecznie dosyć tej jędzy.

Na zewnątrz kolejka zniknęła. Rupert i Kate Rashid wsiedli do samochodu i odjechali.

- Zatrzymaj się - polecił Rupert kierowcy, kiedy dotarli do skraju nabrzeża.

- Co zamierzasz? - zapytała Kate.

- Chyba zostanę, żeby obejrzeć przedstawienie. Wrócę do ciebie później - odparł, wysiadając z auta.

- Uważaj na siebie, kochanie - powiedziała księżniczka.

Rupert zatrzasnął drzwiczki bentleya i się oddalił.

Po skończonym posiłku Harry zamówił kolejkę brandy i szepnął swojemu siostrzeńcowi, żeby się rozchmurzył.

- Jesteś blady jak śmierć. Nie martw się, Billy, mamy jej numer telefonu.

- To wariatka - powiedział Billy. - Kto wie, co teraz zrobi? Założę się, że ona sama tego nie wie.

- Podzielam twój punkt widzenia - zgodził się Dillon. - Ale ta pani ma jednak pewne plany i na pewno nas w nich uwzględnia.

- Damy sobie z nią radę - mruknął Harry. - Zaufaj mi.

- Twój wuj ma rację, Billy - powiedział Dillon. - Mówił to samo, kiedy rok temu mieliście problem z bliźniakami Franconi. Wieść gminna niesie, że zabetonowano ich pod północną obwodnicą.

- Tak, to była ciekawa historia - potwierdził Harry. - Wiesz, co się wtedy wydarzyło, prawda? Zatrudnili jakiegoś pirotechnika z IRA, żeby podłożył bombę w moim jaguarze. Na szczęście dla mnie i dla Billy’ego, facet źle nastawił zegar i cholerny wóz wyleciał w powietrze, zanim jeszcze do niego wsiedliśmy. - Podano brandy i Harry potrząsnął głową. - Żyjemy w okropnych czasach, generale. Tak czy inaczej, zdrowie nas wszystkich, póki jeszcze żyjemy - powiedział i wypił duszkiem swoje hennessy. - Chodź, Billy, odprowadzimy ich.

Skryty w mroku Rupert Dauncey obserwował, jak doszli do samochodu, w którym na Fergusona czekał kierowca. Nagle rozległ się przenikliwy okrzyk i spomiędzy innych aut wybiegło pięciu mężczyzn z kijami baseballowymi w rękach. Wszyscy byli Chińczykami i wszyscy mieli na sobie czarne jedwabne kurtki z wizerunkiem Czerwonego Smoka na plecach. Dwaj z nich stali wcześniej w kolejce do restauracji.

Jeden z napastników zamachnął się na Billy’ego, ale ten kopnął go prawą stopą w krocze. Dillon również uchylił się przed uderzeniem, złapał Chińczyka za przegub i pchnął go głową w stojące obok volvo. Pozostali cofnęli się i otoczyli ich kręgiem.

- Mamy cię, sukinsynu - powiedział jeden z nich cocknejem.

- Dostaniesz teraz za swoje.

Harry Salter nie okazał cienia lęku.

- Czerwone Smoki? - zdziwił się. - Co to ma być?

Karnawał w Hong Kongu?

Tymczasem Billy podniósł kij, który upuścił kopnięty przez niego Chińczyk.

- No chodź, pokaż, na co cię stać - krzyknął.

- On jest mój - zawołał przywódca napastników i zamach nął się swoim kijem.

Billy sparował uderzenie, po czym pozwolił przeciwnikowi podejść bliżej, podciął go i postawił stopę na jego piersi. Inni rzucili się do przodu, lecz Dillon wyjął swojego walthera i strzelił w powietrze.

- To się robi nudne. Zabierajcie stąd dupy i zostawcie kije.

Na twarzach napastników odbiła się konsternacja. Przez chwilę się wahali i Dillon wypalił do drugiego młodzieńca z kolejki, pozbawiając go płatka lewego ucha. Postrzelony wrzasnął i rzucił na ziemię kij. Reszta poszła za jego przykładem.

- Teraz się stąd wynoście - rzekł Salter, i Chińczycy uciekli. - On zostaje - uprzedził Billy’ego, wskazując mężczyznę, który leżał na ziemi. - Chciałbym z nim zamienić kilka słów. Nie będzie pan chyba tego oglądać, generale - powiedział, zwracając się do Fergusona.

- Zdam ci raport później - oświadczył Dillon.

- Czekam z niecierpliwością - odparł Ferguson, po czym wsiadł do daimlera i odjechał. Chwilę później podbiegli do nich Joe Baxter i Sam Hali. Billy nadal przygważdżał Chińczyka stopą do ziemi.

- Chyba słyszeliśmy strzały - zawołał Joe.

- Nie mylisz się, staruszku - poinformował go Harry. - Obecny tu Bruce Lee oraz jego weseli kompani próbowali spuścić nam łomot. - Trącił Chińczyka czubkiem buta. - Podnieście go, chłopcy.

Billy cofnął się, a Baxter i Hali chwycili mężczyznę za ramiona. Nie był wcale wystraszony i kiedy Harry się do niego zbliżał, łypał groźnie okiem. ”...-,.:... Wielki mi bohater. Spróbuj walczyć w pojedynkę - zamruczał i splunął Salterowi prosto w twarz.

- Żadnych manier. - Harry wyjął chusteczkę i wytarł ślinę. - Trzeba go nauczyć etykiety. Billy?

Billy uderzył Chińczyka w brzuch, a kiedy mężczyzna zgiął się wpół, kopnął go kolanem w twarz. Salter złapał go za włosy.

- Teraz bądź grzecznym chłopcem i powiedz, kto cię na mnie nasłał.

Chińczyk potrząsnął głową, choć nie wydawał się już teraz taki hardy.

- Nie, nie mogę.

- Rety. No dobrze, Billy, połóżcie go na plecach i przestrzelcie mu goleń. Będzie chodził o kulach przez sześć miesięcy.

Chińczyk wydał z siebie głuche sieknięcie.

- Nie! Dobrze... Facet nazywał się Dauncey. To wszystko, co wiem. Dał mi tysiąc funtów, żebym się wami zajął.

- Gdzie jest forsa?

- W wewnętrznej kieszeni.

Billy odnalazł pieniądze - plik dziesięciofuntowych banknotów ściągniętych gumką - i podał je Salterowi.

- Nie było to takie trudne, prawda? Niestety poważnie mnie zdenerwowałeś i nie może ci to ujść na sucho. - Salter podniósł kij baseballowy. - Prawa ręka, Billy.

Chińczyk próbował się wyrwać, lecz Baxter i Hali mocno go przytrzymali, a Billy wyprostował mu rękę. Kij baseballowy uniósł się i opadł. Rozległo się chrupnięcie. Chińczyk wrzasnął i osunął się na kolana.

Salter przy nim ukucnął.

- Milę stąd jest szpital. Powinieneś się zgłosić na oddział urazowy, staruszku. Musisz tam jednak dotrzeć o własnych siłach. I już tu więcej nie wracaj. Jeśli to zrobisz, zabiję cię - powiedział i wyprostował się. - Chyba mam ochotę na jeszcze jedną brandy.

Gdy Salter i pozostali się oddalili, Dillon zatelefonował do Fergusona z komórki. Generał nadal był w daimlerze.

- Cóż za niespodzianka... wynajął ich Rupert Dauncey - poinformował go Irlandczyk.

- No cóż, wiemy przynajmniej, na czym stoimy. Jaki los spotkał chińskiego dżentelmena? Mam nadzieję, że nie wylądował w rzece?

- Jest ranny, ale porusza się o własnych siłach. Zobaczymy się jutro - odparł Dillon, po czym wyłączył komórkę i wszedł z powrotem do restauracji.

Na nabrzeżu zapadła cisza. Słychać było tylko jęki rannego, który dźwigał się z kolan. Rupert Dauncey wynurzył się z cienia.

- Dobrze się czujesz, staruszku?

- Złamał mi rękę.

- Moim zdaniem, masz szczęście, że nie złamał ci kar ku. - Rupert wyjął papierosa i zapalił go swoją zapalniczką, zrobioną z łuski pocisku. - W gruncie rzeczy masz szczęście, że to ja nie złamałem ci karku, głupcze - dodał, dmuchając w niego dymem. - Zapamiętaj jedno. Spróbuj wystąpić przed szereg, zacznij kłapać dziobem... a wtedy osobiście cię zabiję.

Zrozumiano?

- Tak - jęknął Chińczyk.

- Doskonale.

Rupert Dauncey oddalił się szybkim krokiem, Chińczyk zaś postał jeszcze chwilę w miejscu, a potem pokuśtykał ulicą.

HAZAR Z położonej na obrzeżach Londynu bazy RAF-u w Northolt korzystała rodzina królewska, premier oraz ważni politycy. Z tego względu lotnisko cieszyło się coraz większą popularnością wśród właścicieli prywatnych samolotów i zapewniało pokaźne zyski Królewskim Siłom Powietrznym.

Nazajutrz rano o dziesiątej Kate Rashid i Rupert Dauncey przeszli przez kontrolę paszportową i podjechali pod czekającego na płycie lotniska gulfstreama. Silniki były już włączone. Kilka minut później wystartowali i osiągnęli pułap pięćdziesięciu tysięcy stóp.

Kiedy wyrównali kurs, podeszła do nich młoda kobieta w granatowym uniformie.

- Herbata jak zwykle, księżniczko?

- Tak, Molly.

- A dla pana Daunceya kawa? Mamy teraz w rodzinie Amerykanina! - ucieszyła się Molly.

- Daj mi papierosa i jeszcze raz wszystko opowiedz - powiedziała Kate.

Rupert przedstawił jej wydarzenia ubiegłej nocy.

- Nie mogę tego zrozumieć - dodał na koniec, potrząsając głową. - Ci ludzie z gangu Czerwonego Smoka mieli znakomite referencje.

- Podobnie jak te ofermy w Waszyngtonie.

- Widzę, że w przyszłości będę musiał dokładniej zasięgać języka. Jaki mamy plan na dzisiaj?

- Lądujemy na lotnisku w Hamamie i lecimy stamtąd helikopterem do oazy Shabwa w Pustej Strefie, następnie zaś dalej do oazy Fuad. Mam tam obóz. Chciałabym, żebyś go obejrzał.

- Co to za obóz?

- Sam zobaczysz.

- Tajemnica goni tajemnicę, tak? Pojedziemy do Hazar Town?

- Owszem. Chciałabym się spotkać z Tonym Villiersem.

- Czy każesz go usunąć?

- Raczej nie. Lubię Tony’ego. To znakomity dowódca, a ponieważ sułtan zabronił mu przekraczać granicę Pustej Strefy, nie stanowi dla mnie większego zagrożenia. - Kate wzruszyła ramionami. - Zresztą zobaczymy. Podjęłam pewne kroki, które powinny dać mu do myślenia.

- Na przykład jakie?

- Och, niech to będzie moja kolejna słodka tajemnica, Rupercie. Podaj mi ”Timesa” - powiedziała księżniczka i zaczęła czytać dział finansowy.

Pułkownik Villiers pozostawił większą część zwiadowców pod komendą chorążego Bobby’ego Hawka i ruszył pustynną drogą w stronę Hazar Town. Górzysty teren obfitował w skaliste wąwozy i uskoki o barwie ochry. Na pustej drodze nie było żywej duszy, nawet wypasającego kozy pasterza.

Pułkownik wziął ze sobą siedmiu ludzi; jechali dwoma land-roverami z zamontowanymi na maskach lekkimi karabinami maszynowymi. W powietrzu unosił się kurz, było niewiarygodnie gorąco i Villiers marzył o tym, żeby znaleźć się w końcu w swoim pokoju w hotelu Excelsior, wziąć kąpiel i założyć świeży mundur.

Zatrzymali się przy stawie, w miejscu o nazwie Hama, u stóp stromego wzniesienia. Woda była tu głęboka i chłodna. Jeden ze zwiadowców stanął na straży przy karabinie maszynowym, a pozostali zdjęli ładownice i sandały, weszli w ubraniach do wody i zaczęli się chlapać jak dzieci. Villiers zapalił papierosa i przyglądał im się, lecz uśmiech szybko spełzł mu z warg, kiedy z klifu posypały się kamyki.

Zerknął w górę; jego ludzie pobiegli do brzegu po broń. Rozległ się pojedynczy strzał i jeden ze zwiadowców padł trafiony w głowę.

Żołnierz przy karabinie maszynowym przez całą minutę przeczesywał seriami zbocza. Pozostali także złapali za karabiny i otworzyli ogień, lecz nie doczekali się odpowiedzi. Ukryty za jednym z land-roverów Villiers kazał im w końcu przestać. Zapadła cisza.

Selim podczołgał się do niego. Villiers odczekał chwilę i wstał.

- Nie, sahib - zawołał Selim.

Cisza była niesamowita.

- W porządku. Ktokolwiek to był, już go tam nie ma. Nie wiem dlaczego, ale to był zamach na jedną osobę.

- Może to bandyci Adoo z Jemenu, sahib. A może nasz Omar kogoś obraził?

Zwiadowcy wlepili wzrok w unoszące się na wodzie ciało.

- Nie, to mógł być każdy z was - powiedział pułkownik. - Wynieście go na brzeg.

Trzej mężczyźni weszli po pas do wody i wyciągnęli Omara. W land-roverze mieli worki na ciała; umieścili go w jednym z nich.

- Połóżcie go na masce samochodu - rozkazał Villiers. - I mocno przywiążcie. Teraz droga będzie bardzo wyboista.

Ktoś wyjął zwój liny. Zgodnie z rozkazem dwaj zwiadowcy przymocowali ciało, kilka razy przeciągając linę pod podwoziem. Inni przyglądali się temu przygnębieni.

- W porządku, jedziemy stąd - zawołał Villiers.

Selim usiadł obok niego z zatroskaną miną.

- Jedna rzecz mnie dziwi, sahib. Jeżeli ten, kto to zrobił, chciał po prostu zabić jednego z nas, dlaczego ofiarą nie padł sahib, który jest z nas wszystkich najważniejszy?

- Ponieważ ten, kto to zrobił, nie chce, żebym zginął - odparł Villiers. - Chciał tylko dać sygnał, Selim.

Na twarzy Selima odbiła się jeszcze większa troska.

- Czy to możliwe, sahib? Komu by na tym mogło zależeć?

- Komuś z Pustej Strefy. Jednemu z tych drani, którzy nie powinni się kręcić ani tutaj, ani w Pustej Strefie. Wkrótce się tego dowiemy. Jeśli taka będzie wola Allaha - dodał z uśmiechem.

Wielce poruszony Selim odwrócił wzrok, a Villiers zapalił papierosa i odchylił się do tyłu w fotelu.

Port w Hazarze - z białymi domami, wąskimi uliczkami i dwoma bazarami - był nieduży. Przy nabrzeżach panował ruch i cumowały sfatygowane przybrzeżne statki, arabskie dawy i łodzie rybackie. Dwa land-rovery zatrzymały się przy największym meczecie i Villiers przekazał ciało Omara imamowi.

Następnie podjechali pod hotel Excelsior. Pułkownik dał Selimowi i pięciu innym zwiadowcom kilka dni wolnego i wręczył każdemu po dwadzieścia dolarów piątkami. Dolary były amerykańskie, co bardzo wszystkich uradowało, gdyż waluta ta zawsze cieszyła się w Hazarze dużym poważaniem. Villiers powiedział swoim ludziom, że znajdzie ich w razie potrzeby, i wszedł do hotelu.

Excelsior wzniesiono w czasach kolonialnych i wciąż można było w nim odnaleźć atmosferę dawnego brytyjskiego imperium. Bar wyglądał niczym na starym filmie. Znajdowały się tu trzcinowe meble, obracające się pod sufitem wentylatory, marmurowy kontuar oraz bateria stojących z tyłu butelek. Barman Abdul miał na sobie białą krótką kurtkę. Nosił ją kiedyś, gdy pracował jako kelner na statkach wycieczkowych.

- Piwo - zawołał Villiers. - Najzimniejsze jakie masz.

Wyszedł na taras i usiadł w trzcinowym fotelu pod trzepoczącą na wietrze markizą. Abdul przyniósł piwo. Villiers przesunął palcem po pokrytym kropelkami szkle, a potem wypił powoli złocisty napój, spłukując z gardła piasek, upał i brud pogranicza.

Abdul zgodnie ze starym zwyczajem czekał przy stoliku.

- Jeszcze jedno, sahib?

- Tak, proszę, Abdul.

Villiers zapalił papierosa, wpatrując się w horyzont. Czuł, że ogarnia go ponury nastrój. Może powodem była śmierć Omara i pytanie, dlaczego sam został oszczędzony. A może w ogóle za długo tkwił w Hazarze. Kiedyś miał żonę. Było to tak dawno, że nie pamiętał już, ile lat minęło od rozwodu. Przypomniała mu się Gabrielle, blondynka z zielonymi oczyma, miłość jego życia. Niestety, ciągle przebywał poza domem. Powoli oddalali się od siebie i w końcu się rozstali tuż przed wybuchem wojny o Falklandy. Najgorsze było to, że poślubiła wroga, argentyńskiego asa przestworzy. Jej nowy mąż został później generałem.

Nikt nie mógł potem zastąpić Gabrielle. Były oczywiście inne kobiety, ale żadna nie wywarła na nim takiego wrażenia, żeby znowu zapragnął się ożenić. Żołnierskie życie Villiersa toczyło się w obcych krajach, a jedyną ostoję stanowiły dla niego rodzinny dom w West Sussex oraz farma. Siostrzeniec, który miał żonę i dwójkę dzieci i zarządzał całym jego majątkiem, od dawna błagał go, by rzucił żołnierkę i wrócił do domu, dopóki jest zdrów i cały.

Abdul wyrwał go z zamyślenia, stawiając na stoliku drugie piwo.

- Dla mnie to samo! - zawołał jakiś mężczyzna.

Villiers odwrócił się i zobaczył zbliżającego się Bena Carvera, w lotniczym kombinezonie i panamie na głowie. Ben klapnął w fotelu naprzeciwko i zaczął wachlować twarz kapeluszem.

- Chryste, ale tu gorąco - jęknął.

- Jak prosperują twoje powietrzne taksówki?

- Dziękuję, dobrze. Stale wynajmuję maszyny do obsługi szybów naftowych. Kupiłem nową trzystadziesiątkę w miejsce tej, którą rozbił w zeszłym roku twój przyjaciel Dillon.

- Nie rozbił jej, tylko - jak świetnie wiesz - został zestrzelony przez Beduinów.

- No dobrze, więc został zestrzelony. Nadal mam tego golden eagle’a, a para dzieciaków z Afryki Południowej lata moim nowym beechcraftem. To znaczy niezupełnie nowym, ale w bardzo dobrym stanie.

- Zostaną na dłużej?

- Mówią o sześciu miesiącach. Potrzebuję pilotów. Przy Rashid Investments jest mnóstwo roboty.

- Słyszałem, że ona dziś przylatuje.

- Księżniczka? Tak, zjawia się tutaj z facetem, który nazywa się Dauncey. Ale nie zabawią u nas długo. Pojutrze wracają.

- Dauncey jest jej kuzynem. Powiedz mi, Ben, czy latając do szybów naftowych w Pustej Strefie, widzisz duży ruch?

- Duży ruch? Co przez to rozumiesz?

- No wiesz, od czasu kiedy sułtan zabronił zwiadowcom przekraczać granicę, nie mam takiego rozeznania jak kiedyś.

Kogo tam widzisz?

Carver przestał się uśmiechać.

- Powiedzmy, że parę karawan, Tony. - Wypił swoje piwo i wstał. - Nic nie widzę.

- Czy za to właśnie ci płacą?

- Płacą mi za to, żebym latał do szybów eksploracyjnych, lądował na pustyni, a potem wracał. - Carver podszedł do drzwi i się odwrócił. - I za to, żebym pilnował własnego nosa.

Powinieneś brać ze mnie przykład.

- To znaczy, że nie latałeś jeszcze tym jej nowym cackiem, scorpionem? Patrolując teren, dziesiątki razy widziałem, jak ten helikopter przekracza granicę. Czy to nie ty siedziałeś za sterami?

Carver spojrzał na niego spode łba i wyszedł. Villiers wstał i zauważył, że Abdul starannie szoruje szklany blat stolika tuż przy drzwiach na taras. Na pewno słyszał każde jego słowo.

- Jeszcze jedno piwo, pułkowniku?

- Nie, dziękuję. - Villiers się uśmiechną. - zjem tutaj obiad - powiedział i wyszedł.

Wziął długi gorący prysznic, żeby zmyć z siebie cały brud, a potem leżał przez pół godziny w letniej kąpieli, rozmyślając o różnych rzeczach, a zwłaszcza o swoim spotkaniu z Benem Carverem. Ben był porządnym facetem, odznaczonym Lotniczym Krzyżem Walecznym za wojnę w Zatoce, ale najbardziej obchodziło go jego konto w banku. Nie chciał rozkołysać zbytnio łodzi, zwłaszcza że płynęli nią Rashidowie. Villiers znał jednak dość dobrze Kate Rashid i o pewne rzeczy nie musiał nikogo pytać. Wiedział, że zatrzyma się w Rashid Villa, mauretańskim pałacu na starym mieście, i w którymś momencie poleci helikopterem do oazy Shabwa. I że zje tego dnia kolację w hotelu Excelsior, ponieważ zawsze to robiła.

Zapadał wieczór, horyzont za portem barwiły pomarańczowe smugi. Villiers energicznie wycierał głowę ręcznikiem, wspominając swoją służbę w SAS. W tamtym okresie człowiek nigdy nie wiedział, co się zaraz wydarzy: czy nie trzeba będzie nagle udawać cywila albo gnać gdzieś na złamanie karku, żeby kogoś zabić. Niełatwo było wykreślić z pamięci wszystkie te lata spędzone w Irlandii.

Stojąc przed lustrem i czesząc włosy, zastanawiał się, jak się ubrać. W końcu postanowił pójść na całość: tego wieczoru musiał wywrzeć odpowiednie wrażenie i nie chciał wystąpić w pomiętym lnianym garniturze. Wyjął z szafy tropikalny mundur: spodnie khaki oraz koszulę z imponującym rzędem baretek. Podniósł ją do góry i się uśmiechnął. To było to, o czym myślał.

Rashid Villa bardzo się spodobała Rupertowi. Przystanął w wielkim hallu i przyglądał się przez chwilę wysokiemu sklepieniu. Na marmurowej podłodze leżały przepiękne dywany, wszędzie stały arabskie antyki, a ściany ozdobione były freskami.

- Wnętrze jest naprawdę imponujące - rzekł.

- Dziękuję, kochanie. W głębi budynku mamy biura, komputery, wszystko co trzeba. W pałacu mieści się siedziba Rashid Investments na Hazar oraz całą Arabię Południową.

- Abdul z hotelu Excelsior czeka, żeby z panią mówić, wasza wysokość - powiedział szef służby, ten sam mężczyzna, który powitał ich wcześniej przy wielkich miedzianych drzwiach.

- Gdzie teraz jest?

- Z Abu.

Abu, osobisty sługa Kate, był beduińskim wojownikiem z oazy Shabwa. Gdy księżniczka przylatywała do Hazaru, czekał na nią zawsze w pałacu i przez cały czas nie odstępował jej na krok.

- Napijemy się kawy i herbaty na tarasie. Wprowadź tam Abdula - powiedziała Kate, po czym ruszyła pierwsza po marmurowych schodach. Rupert podążył w ślad za nią. Minęli przestronny korytarz i wyszli na szeroki taras z trzepoczącą na wietrze markizą. Widok był oszałamiający, ponieważ znaj dowali się wysoko nad dachami innych domów.

- Przepięknie - rzekł Rupert, siadając i częstując Kate papierosem.

- Wkrótce się ściemni. Zmierzch nie trwa tutaj długo.

Za nimi na taras wyszedł Abu - wysoki, brodaty mężczyzna o twardych rysach, odziany w biały turban i dżalabiję. Za nim dreptał nieśmiało Abdul.

- Miło cię widzieć, Abu - powiedziała Kate po arabsku.

Beduin uśmiechnął się, co czynił nader rzadko, i pozdrowił’ ją tradycyjnym salam.

- Twój widok, księżniczko, jest dla mnie błogosławieństwem. Ten nędznik chce z tobą mówić.

- Więc pozwól mu mówić. Abdul jest barmanem w hotelu Excelsior - wyjaśniła Rupertowi.

- Księżniczko, mam dla ciebie wieści - oznajmił Abdul po arabsku.

- Mów po angielsku, proszę. Mój kuzyn nie zna arabskiego.

- Dziś po południu przybył znad granicy pułkownik Villiers, a z nim dwa land-rovery i sześciu zwiadowców. Wpadli w zasadzkę, kiedy zatrzymali się przy sadzawce w Hama. Jeden z jego ludzi zginął. Omar. Na skałach był snajper.

Służący wszedł na taras z kawą i herbatą, obsłużył ich bezszelestnie i wyszedł.

- Skąd o tym wiesz? - zapytała Kate Rashid.

Abdul wzruszył ramionami.

- Zwiadowcy są na bazarze i o wszystkim gadają.!

Kate pokiwała głową.

- Czy sahib Villiers będzie jadł dziś kolację w hotelu? - zapytała.

- Tak, księżniczko, ale mam coś jeszcze. Pułkownik pił piwo na tarasie i przysiadł się do niego pan Carver. Udało mi się podsłuchać ich rozmowę.

- Ben Carver jest byłym pilotem RAF-u. Prowadzi firmę przewozów powietrznych w Hamamie. Rashid Investments często korzysta z jego usług - wyjaśniła Kate Rupertowi. - Mów dalej - zwróciła się do Abdula.

Opowiedział jej wszystko ze szczegółami, ponieważ szczycił się fenomenalną pamięcią. Kiedy skończył, Kate otworzyła torebkę, wyjęła z niej pięćdziesięciodolarowy banknot i dała go Abdulowi.

- Dobrze się sprawiłeś - powiedziała.

Mężczyzna cofnął się i podniósł rękę.

- Nie, księżniczko, to był mój dar dla ciebie.

- Bardzo ci dziękuję, jednak okrywasz mnie niesławą, odmawiając przyjęcia mojego daru.

Abdul ukłonił się, uśmiechnął, pośpiesznie wziął banknot i wyszedł.

- Więc Villiers bierze ludzi na spytki? - zapytał Rupert.

- Możemy się domyślać, że robi to na zlecenie Fergusona.

- Kto zastawił tę pułapkę?

- A jak myślisz? - odparła Kate. - Dobrze się spisałeś - powiedziała do Abu. - Kim był ten, którego zabiłeś?

Ten Omar?

Odpowiedź na to pytanie była ważna. Zwiadowcy również należeli do rodu Rashidów i z mieszkańcami Pustej Strefy łączyły ich silne więzy rodzinne.

- Moim dalekim kuzynem.

- Nie chcę, żeby doszło na tym tle do krwawej zwady.

- Nie dojdzie, księżniczko.

- I dopóki nie zmienię tego rozkazu, sahibowi Villiersowi nie może spaść włos z głowy.

- Jak sobie życzysz, księżniczko. Mógłbym go zabić tylko w otwartej walce. To wielki wojownik.

- To dobrze. Mój kuzyn Rupert jest również wielkim wojownikiem. Walczył w wielu bitwach w szeregach amerykańskiej piechoty morskiej i bardzo go cenię. W razie potrzeby oddaj za niego życie.

- Jak sobie życzysz, księżniczko - odparł Abu i wyszedł.

Kate powtórzyła Rupertowi to, co powiedział jej Abu, i nagle zapadła ciemność. Służący wszedł na taras i zapalił światła, wokół których natychmiast zaczęły trzepotać ćmy.

- I co teraz, kuzynko? - zapytał Rupert.

- Myślę, że napijemy się szampana.

Kate skinęła na służącego, który stał w pobliżu, i wydała mu odpowiednie dyspozycje. Chwilę później pojawił się ponownie Abu.

- Wybacz, że cię niepokoję, księżniczko, ale Selim prosi o posłuchanie.

- Selim? Naprawdę? To ciekawe. Wprowadź go. Mamy kolejnego gościa - powiedziała do Ruperta. - Ten jest sierżantem zwiadowców.

- I oczywiście Beduinem z rodu Rashidów. Nadal nie mieści mi się w głowie, jak to funkcjonuje, skoro po obu stronach są członkowie tego samego plemienia.

- Nie mieści ci się w głowie, ponieważ jesteś jankesem i nie rozumiesz arabskiej duszy.

Służący pojawił się z butelką bollingera i kubełkiem lodu. Wyjął ze znawstwem korek i nalał szampana do kieliszków.

- Wydawało mi się, że w krajach arabskich alkohol jest zabroniony - mruknął Rupert.

- To zależy. W Hazarze zawsze mieliśmy do tego bardziej liberalny stosunek.

- I ty się z tym godzisz? W końcu jesteś muzułmanką.

- Nie noszę także czadom - odparła, mając na myśli używaną przez muzułmanki tradycyjną zasłonę na twarz. - Nie zapominaj Rupercie, że jestem również pół-Angielką.

Kiedy księżniczka popijała szampana, Abu wprowadził Selima. Sierżant był bardzo zmieszany.

- Mówisz dobrze po angielsku, Selimie, więc będziemy rozmawiać w tym języku. Czy sahib Villiers wie, że tutaj jesteś?

- Nie, księżniczko. - Selim natychmiast się spłoszył. - Przyszedłem tu, bo czułem, że muszę z tobą mówić.

- Dlaczego?

- Nasz oddział zwiadowców pod dowództwem pułkownika był przy granicy. Nie przechodzimy już do Pustej Strefy.

- Wiem o tym.

- Sahib Villiers zadawał mi wiele pytań. Chciał wiedzieć, co się dzieje po drugiej stronie.

- I co mu powiedziałeś?

- Że nic nie wiem. Ale czułem się niepewnie. Nie sądzę, żeby mi uwierzył.

- Jest inteligentny i dobrze wie, że go okłamałeś. Nie mam racji?

- Księżniczko, proszę.

- Zapal mi papierosa, Rupercie. - Dauncey natychmiast wyjął zapalniczkę. - Ale nie wolno ci okłamywać mnie, Selimie - powiedziała Kate, pochylając się do przodu. - Więc powiedz mi, co słyszałeś.

- Słyszałem o obozie, księżniczko, o obozie w oazie Fuad.

Cudzoziemcy przyjeżdżają tam i stamtąd wyjeżdżają. Czasami słychać strzelaninę. Ci, którzy włóczą się po pustyni, bandyci Adoo, dobrze o tym wiedzą.

- Wielu ludzi nie trzyma języka za zębami. Ale można im go zawsze odciąć, Selimie. Dlaczego do mnie przychodzisz?

Jesteś żołnierzem pułkownika.

- Jestem również Rashidem. - Selim nie wiedział, gdzie ma podziać oczy. - Przede wszystkim jestem wierny tobie, księżniczko. Ty jesteś naszą przywódczynią. Wszyscy w rodzie tak uważają.

- Nawet zwiadowcy Hazaru?

- Cóż, są wśród nich ludzie, którzy patrzą na to w staro modny sposób. Oni nigdy nie zdradziliby pułkownika.

- Ludzie, którzy w przeciwieństwie do ciebie dotrzymują przysięgi? Ty także złożyłeś przysięgę. Czyż nie skosztowałeś soli z pułkownikiem Villiersem i nie jadłeś jego chleba? To kwestia honoru i lojalności. Mówisz, że jesteś wobec mnie lojalny, ale jak mogę polegać na lojalności i honorze człowieka, który zdradza swego dowódcę?

- Księżniczko... proszę - zaskomlał łamiącym się głosem Selim.

- Zejdź mi z oczu. I nigdy nie wracaj.

Abu złapał Selima za rękę i wyprowadził go z tarasu.

- O co tutaj chodziło? - zapytał Rupert.

- Dla moich ziomków honor jest wszystkim - odparła Kate. - Ludzie umierają, żeby go nie stracić, a Selim umrze, ponieważ go nie ma.

Abu powrócił i ku kompletnemu zdumieniu Ruperta przemówił płynnie po angielsku.

- Ten człowiek to nędzny pies, księżniczko. Co mam z nim zrobić?

- Dopilnuj, żeby spotkał go zasłużony los, Abu.

- Rozkaz, księżniczko.

Abu wyszedł, a Kate uśmiechnęła się lekko do Ruperta.

- Kiedy Abu miał osiemnaście lat, jego wuj, bogaty kupiec, wysłał go na Uniwersytet Londyński. Abu skończył tam ekonomię, lecz po powrocie doszedł do wniosku, że woli być wojownikiem. I okazał się w tym bardzo dobry.

- W takim razie niech Bóg ma w opiece Selima.

Kate dopiła szampana i wstała.

- Czas na prysznic i zmianę ubrania. Pokażę ci twój apartament.

Selim podążał szybko wąską uliczką na stare miasto. Prawdę mówiąc, nie wiedział, dokąd pójść. Udając się do księżniczki, miał nadzieję, że zyska jej względy. Zamiast tego otrzymał wyrok śmierci; było to pewne jak amen w pacierzu. Po jakimś czasie zatrzymał się w bramie, żeby się zastanowić nad swoją sytuacją.

Ani w Hazarze, ani w Pustej Strefie czy na terenie górzystego pogranicza nie było miejsca, gdzie mógłby się ukryć. Wiedział, że wieść o jego zdradzie szybko się rozniesie i wszyscy obrócą się przeciwko niemu. W końcu przyszło mu do głowy jedyne możliwe rozwiązanie: port. Odpływały stamtąd statki do całej Arabii Południowej. Być może zdoła się dostać do Adenu albo nawet do położonej na wschodnim wybrzeżu Afryki Mombasy. Mieszkało tam wielu Arabów, a poza tym Rashidowie nie mieliby już nad nim władzy.

Skręcił w stronę portu i po kilku chwilach znalazł się na nabrzeżu. Było ciemno, ale paliły się światła na przycumowanych statkach. Gdyby udało mu się wślizgnąć na pokład któregoś ze starych parowców, wszystko zakończyłoby się pomyślnie.

Selim wszedł na drewniane molo, przy którym stało kilka jednostek. Ciszę przerywały tylko dobiegające z oddali wybuchy śmiechu. Nagle zaskrzypiała za nim deska. Odwrócił się, ujrzał Abu i o mało nie popuścił w spodnie. Chciał uciec, ale jego Przeciwnik był szybszy: złapał go za włosy, szarpnął głowę do tyłu i poderżnął nożem gardło. Selim osunął się na ziemię, czując, jak wycieka z niego życie. Abu wytarł nóż o jego dżalabiję i zepchnął go z mola do wody. Ciało runęło pięćdziesiąt stóp w dół, rozległ się głośny plusk, a potem znowu zapadła cisza.

Abu szybko się oddalił. Kiedy zniknął, z mroku wyłonił się mężczyzna ze skrzyżowanymi na piersi ładownicami i przewieszonym przez ramię kałasznikowem. Wychylił się z mola i w słabym świetle padającym z rufy parowca rozpoznał unoszące się na wodzie, twarzą w dół, ciało Selima. Po chwili on także odwrócił się i odszedł.

Wchodząc do baru hotelu Excelsior, pułkownik Villiers prezentował się wspaniale w swoim tropikalnym mundurze. W środku znajdowało się zaledwie pięciu albo sześciu mężczyzn. Każdy siedział osobno. Wszyscy przybyli z Europy i sprawiali wrażenie ludzi interesu. Kilku z nich posłało Villiersowi zaciekawione spojrzenia. Nie było Kate Rashid ani Ruperta Daunceya. Pułkownik podszedł do kontuaru, za którym Abdul czyścił kieliszki.

- Myślałem, że zastanę tu dziś księżniczkę. Wiem, że jest w mieście - oznajmił.

- Później, sahib. Księżniczka przyjdzie później.

- Tak ci powiedziała?

Abdul lekko się spłoszył.

- Podać panu piwo, pułkowniku?

- Nie teraz.

Villiers wyszedł z baru, zapalił papierosa i stanął u szczytu schodów prowadzących do ogrodu. Jeden z jego zwiadowców przycupnął przy schodach z kałasznikowem na kolanach.

- Widzę cię, Achmed - powiedział Villiers po arabsku.

- Ja pana też, pułkowniku.

- Więc po co przyszedłeś?

- Selim nie żyje. Jego ciało unosi się na wodzie w porcie.

- Opowiedz, co się stało - polecił Villiers, częstując go papierosem i podając ogień.

- Mieliśmy napić się whisky i pójść na kobiety. Sahib wie, że wolno nam to robić.

- I co?

- Selim był niespokojny, zupełnie do siebie niepodobny.

Powiedział, że musi zobaczyć się z przyjacielem. Pomyślałem, że to dziwne, i śledziłem go.

- Dokąd poszedł?

- Do Rashid Villa. Było prawie ciemno. Stanąłem między palmami po drugiej stronie ulicy i obserwowałem taras. Była tam księżniczka z jakimś mężczyzną, chyba Anglikiem.

- Nie, to Amerykanin. Wiem, kim jest.

- Po jakimś czasie Abu wprowadził na taras Selima. Roz mawiał z księżniczką. Zaraz potem wyszedł i stanął zmartwiony przy wejściu, jakby nie wiedział, dokąd iść.

- Co to znaczy ”zmartwiony”?

- Śmierdział strachem, sahib. Ruszył w dół ulicy i już miałem za nim pójść, kiedy z pałacu wyszedł Abu i zaczął go śledzić.

- A ty ruszyłeś za nimi.

- Tak, sahib, i szedłem aż do portu. Selim skręcił na molo.

Chyba przyglądał się statkom, a wtedy Abu skoczył na niego z tyłu, poderżnął mu gardło i zepchnął do wody.

- Dlaczego Abu miałby robić coś takiego? - zapytał Villiers.

- Na rozkaz księżniczki, sahib.

- Ale z jakiego powodu?

- Jeden Allah wie.

Villiers poczęstował go kolejnym papierosem.

- Jestem wdzięczny, Achmed, że mi o tym powiedziałeś, ale dlaczego to zrobiłeś? Przecież ty też należysz do rodu Rashidów. Księżniczka jest twoją przywódczynią.

Domyślał się, jaką usłyszy odpowiedź.

- Aleja kosztowałem twojej soli, sahib, złożyłem przysięgę i jestem twoim człowiekiem. Księżniczka się z tym zgodzi. To sprawa honoru.

- Może Selim go nie miał.

Achmed wzruszył ramionami.

- Był słabym człowiekiem.

- Ale dobrym sierżantem.

- Ja będę lepszym, sahib.

Villiers się uśmiechnął.

- Musisz mi to udowodnić. - Wyjął całą paczkę papierosów i dał Achmedowi. - Teraz zmykaj, nicponiu, ale nie mów nic pozostałym.

- To i tak wyjdzie na jaw, sahib. Takich rzeczy nie da się utrzymać w tajemnicy.

- Niech wyjdzie na jaw w odpowiednim czasie.

Achmed zniknął w mroku, a Villiers wrócił do środka i podszedł do baru. Sprawa honoru. Honor był bardzo ważny dla Beduinów i być może Kate Rashid podzielała ten punkt widzenia.

- Papierosy, Abdul - powiedział. - Marlboro.

Abdul podał mu paczkę.

- Nalać panu teraz piwa, pułkowniku? - zapytał.

- To ty, Tony? Miło cię widzieć - usłyszał Villiers, zanim zdążył odpowiedzieć.

Odwrócił się i zobaczył wchodzącą do baru Kate Rashid. Miała na sobie prostą białą sukienkę, wspaniałe brylantowe kolczyki i naszyjnik. Towarzyszący jej Dauncey włożył lniany garnitur i jasnoniebieską koszulę.

- Dobry wieczór, księżniczko - powiedział pułkownik, a Kate Rashid wspięła się na palce i pocałowała go w policzek.

- Mówiłam ci już wcześniej, że dla przyjaciół jestem Kate.

To mój kuzyn, major Rupert Dauncey z piechoty morskiej.

A to, Rupercie, słynny pułkownik Tony Villiers.

Uścisnęli sobie dłonie.

- Miło mi, majorze - oświadczył Villiers.

- Mnie również. Dużo o panu słyszałem.

- Podaj szampana na taras, Abdul - powiedziała Kate. - się do nas przysiąść, Tony. I zjedz z nami kolację.

- Jak mógłbym odmówić?

Jej oczy lśniły z podniecenia. Kiedy razem z Rupertem wychodziła wcześniej z pałacu, pojawił się przy nich Abu.

- Wszystko poszło dobrze? - zapytała.

- Sprawa załatwiona, księżniczko.

- To dobrze. Wieczór jest miły, w sam raz na przechadzkę.

Będziesz nam towarzyszył.

Abu ruszył w ślad za nimi, trzymając dłoń na rękojeści jambyi - zatkniętego za pas, zakrzywionego arabskiego noża. Choć oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach nie zaatakowałby księżniczki w Hazarze.

- Ten pies jest już martwy, tak? - Rupert potrząsnął głową. - Boże, ależ z ciebie twarda kobieta. Twardsza, niż mógłbym przypuszczać.

- To twardy kraj, kochanie, i można w nim przeżyć tylko wtedy, gdy jest się samemu twardym. - Kate wsunęła dłoń pod jego ramię. - Ale koniec biadolenia. Chcę się dziś wieczorem dobrze bawić.

Wiejąca od morza nocna bryza była ciepła i pachniała przyprawami. Kate usiadła na huśtawce, Rupert i Villiers zaś naprzeciwko niej, przy trzcinowym stole. Abdul podawał szampana.

- Wyglądasz absolutnie wspaniale, Tony. Te medale...

Zdobył wszystkie odznaczenia z wyjątkiem Krzyża Wiktorii, Rupercie.

- Widzę.

- Ty i Rupert macie wspólne doświadczenia - powiedziała do Villiersa. - Wojna w Zatoce, Serbia i Bośnia.

- Naprawdę? - zdziwił się Dauncey. - To ciekawe.

W jakiej pan służył jednostce?

- W SAS. - Villiers postanowił kuć żelazo, póki gorące. - Jestem zaskoczony, że pan o tym nie wiedział. Kate z pewnością wie wszystko na mój temat.

- Daj spokój, Tony, robisz się zrzędliwy. Z drugiej strony wiem, że miałeś paskudny dzień. Parafrazując Oskara Wilde’a, powiem, że utrata jednego człowieka może wynikać z niedbal stwa, ale utrata dwóch...

Villiers odwrócił się do Ruperta.

- Niebawem sam się pan przekona, że wieści szybko się tu rozchodzą. Niczego nie da się długo utrzymać w tajemnicy. Straciłem jednego ze swoich ludzi, kiedy w drodze do miasta zatrzymaliśmy się przy sadzawce w Hamie.

- A to pech - mruknął Rupert.

- Owszem, ale Selim, mój sierżant, został zamordowany w porcie całkiem niedawno. - Villiers uśmiechnął się do Kate. - Musisz mieć znakomitych informatorów.

- To sekret mojego sukcesu, Tony. Ale dosyć już o tym.

Złóżmy zamówienie.

Posiłek był znakomity, ponieważ kucharz miał matkę Francuzkę i uczył się swego fachu w Paryżu. Rupert Dauncey i Villiers, jak można się było spodziewać po starych żołnierzach, dyskutowali o wojnie w Zatoce oraz byłej Jugosławii, dzieląc się swymi doświadczeniami.

- Był więc pan z oddziałem SAS za liniami irackimi? - zapytał Rupert. - Jak długo?

- Och, jeszcze zanim się zaczęła wojna. Zdawaliśmy sobie sprawę, że się zbliża, i dokładnie wiedzieliśmy, co zrobi Saddam Husajn. - Villiers wzruszył ramionami. - Ludzie tacy jak ja, z niezłą znajomością arabskiego, byli na wagę złota. Podobnie jak brat Kate, Paul.

- Znał go pan?

- Służyliśmy w tym samym pułku gwardii grenadierów, choć on znalazł się tam o wiele później ode mnie. Ale miałem okazję go poznać. Kazał swoim ludziom zabić mojego zastępcę, chorążego Jamesa Bronsby’ego. Beduini z rodu Rashidów mają bardzo skuteczną metodę. Nacinają skórę na klatce piersiowej, a potem ją ściągają. Trwa to bardzo długo. Na samym końcu ofiara traci męskość... ale Kate na pewno panu o tym wszystkim opowiedziała.

- Właściwie jeszcze tego nie zrobiłam - odparła księżniczka.

- Dlaczego? Wstydziłaś się?

- Nie. Takie panują tu zwyczaje. - Kate wzruszyła ramionami. - Ale ty się przecież zemściłeś, Tony. Dillon zabił nazajutrz rano czterech moich ludzi. Jednym z nich był mój brat George.

- Angażując się w to, zdawał sobie sprawę z konsekwencji.

Abdul pojawił się z trzema kieliszkami koniaku na tacy.

Kate wypiła kilka łyków.

- Słyszałam, że masz nowego zastępcę, również z kawalerii przybocznej - powiedziała.

- Owszem, chorążego Bobby’ego Hawka. Miły chłopak.

Polubiłabyś go.

- Może on też nie powinien się w to angażować.

Groźba była zupełnie niezawoalowana, a Villiers poczuł, jak ogarnia go gniew: miał już dosyć zabawy w ciuciubabkę.

- Och, stać cię na coś więcej, Kate - rzekł, wypijając jednym haustem koniak. - Powiedz mi, dlaczego Abu nie strzelił mi w głowę tam przy sadzawce?

- No wiesz, Tony! Jesteś zdecydowanie zbyt ważną osobą, nie tylko dla Hazaru, ale i dla mnie. Jesteś najlepszym dowódcą, jakiego kiedykolwiek mieli zwiadowcy. I wykonujesz rozkazy sułtana.

- Czyli w gruncie rzeczy twoje.

- Ja rządzę w Pustej Strefie, Tony, i nie potrzebuję tam twoich zwiadowców. Nie chcę ich tam widzieć. Patroluj pogranicze i góry, ale nie przekraczaj granicy.

- Dlaczego? Jest tam coś, co chcesz ukryć?

- To moja sprawa. Kiedy będziesz znowu rozmawiał z Charlesem Fergusonem, powiedz mu, że nie powinien się tym interesować. - Kate skinęła na Ruperta. - Idziemy. Jutro rano musimy wcześnie wstać.

Dauncey odsunął jej krzesło.

- To było ciekawe spotkanie, pułkowniku - rzekł.

- Można tak powiedzieć - odparł Villiers, wstając. - Dobranoc, Kate.

Kate Rashid uśmiechnęła się i ruszyła pierwsza do wyjścia.

- Jeszcze jeden koniak, Abdul - zawołał Villiers, po czym wrócił na taras, żeby wszystko przemyśleć.

Kate i Rupert wracali do pałacu pieszo, eskortowani przez idącego za nimi Abu.

- Interesujący facet - przyznał Rupert. - Jednak ma rację. Dlaczego nie kazałaś go zabić?

- Taka potrzeba może wyłonić się później, ale nie w tej chwili. Jak już mówiłam, patrolując góry ze swoimi zwiadowcami, Tony spełnia pożyteczną rolę dla mnie i dla Hazaru.

- A jego kontakty z Fergusonem?

- Villiers nie może mu nic powiedzieć, jeżeli sam nie będzie nic wiedział. Tylko to się liczy.

- W porządku, ty wiesz lepiej. Jaki mamy plan na jutro?

- Helikopter będzie gotów na siódmą. Odwiedzimy Shabwę, gdzie mnie oczekują, a potem polecimy dalej nad jezioro Fuad.

- Jak daleko?

- Kolejne sto mil w głąb pustyni - odparła Kate. - Gdzie są teraz zwiadowcy? - zapytała towarzyszącego im Abu, kiedy dotarli do schodów pałacu.

- Stacjonują w rejonie El Hajiz - odparł po angielsku. - Jest tam woda pitna, ale mogli przemieścić się gdzie indziej.

- Wydaje mi się, że sahib Villiers wkrótce do nich dołączy.

Zostaniesz i będziesz go obserwował. Kiedy wyjedzie, podążaj za nim. Weź jeden z naszych land-roverów.

- Jakie są twoje rozkazy, księżniczko?

- Myślę, że potrzebuje kolejnej nauczki. Sprawia trudności.

- Czy to ma być ten nowy oficer?

- Może wystarczy, jeśli go nastraszysz. Niech się dzieje wola Allaha. Zostawiam to tobie. Dobranoc.

Miedziane drzwi otworzyły się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i w progu stanął służący. Kate, a za nią Rupert weszli do środka.

- Przypomnij mi, żebym nigdy nie wyprowadził cię z równowagi - mruknął.

- Tak jakbyś był w stanie to zrobić. - Kate się uśmiechnęła. - Absolutnie nic ci nie grozi, kochanie. Jesteś w końcu Daunceyem.

Abu udał się prosto na bazar i zasłaniając twarz szalem, zajrzał do kawiarni, w której, wedle jego wiedzy, regularnie przesiadywali zwiadowcy podczas popasu w Hazarze. Achmed i jego czterej koledzy siedzieli przy stole, popijając kawę. W kawiarni było pełno ludzi, niektórzy przykucnęli pod ścianą. Abu podciągnął wyżej szal, zasłaniając prawie całkowicie twarz, po czym usiadł ze spuszczoną głową i zaczął podsłuchiwać zwiadowców.

Achmed nie powiedział im nic o śmierci Selima. Oznajmił, że sierżant otrzymał wiadomość z domu i musiał pilnie wyjechać.

Po jakimś czasie pojawił się Villiers i wszyscy zerwali się na nogi.

- Selim był zdenerwowany - zakomunikował mu Ach med. - Myślę, że jego rodzina ma jakieś kłopoty. Nie ma go tutaj, sahib. Musiał wyjechać.

- W takim razie ty będziesz teraz sierżantem - powiedział pułkownik. - O świcie wyjeżdżamy do El Hajiz. Przygotujcie land-rovery i podjedźcie po mnie do hotelu.

- Wedle rozkazu, sahib.

Villiers odwrócił się na pięcie i wyszedł. Po jakimś czasie jego żołnierze opuścili kawiarnię. Dopiero wówczas Abu podniósł się i wyruszył do rezydencji Rashidów.

Wiedząc, w jakim kierunku udadzą się zwiadowcy, jeszcze przed świtem wyjechał z pałacu land-roverem. Służący odwiózł Kate Rashid i Ruperta na małe lądowisko, urządzone na obrzeżach Hazaru. Tam czekał już na nich ośmioosobowy scorpion. Pilotem był Ben Carver, który przykucnął obok maszyny w niebieskim kombinezonie RAF-u.

- Dzień dobry, Ben - pozdrowiła go Kate. - To mój kuzyn, Rupert Dauncey. Jaka dziś pogoda?

- Ma być cholernie gorąco, ale w tych stronach to normalne.

W oazie Shabwa jest spokojnie, ale w rejonie Fuad może szaleć burza piaskowa.

- Będziemy musieli stawić jej czoło. Ruszajmy.

W oazie Shabwa znajdowały się palmy, sadzawka wielkości małego jeziora, mnóstwo namiotów, konie, wielbłądy, kozy, kilka land-roverów oraz pas startowy. Kiedy Kate Rashid wysiadła ze scorpiona, Beduini popędzili w jej stronę - wśród nich byli nie tylko wojownicy ze strzelbami, lecz również kobiety i dzieci. Rozległy się strzały na wiwat, dzieci piszczały z radości, a tłum kłębił się dookoła księżniczki, próbując ją dotknąć.

Po chwili wojownicy odepchnęli pozostałych i uformowali szpaler. Do Kate i Ruperta podbiegli dwaj chłopcy z beduińskimi szatami i pomogli im je włożyć.

Kate podniosła w górę zaciśniętą pięść.

- Pozdrawiam was, moi bracia.

Przez tłum przeszedł pomruk aprobaty i rozległy się kolejne strzały na wiwat. Kate ruszyła w stronę otwartego namiotu z dywanami i poduszkami do siedzenia. Wodzowie usiedli przy niej na ziemi i wdali się w ożywioną rozmowę po arabsku. Rupertowi, który zapalił papierosa, podano gęstą słodką kawę w metalowym kubku oraz ciastka z kminkiem. Wodzowie także popijali kawę; dookoła usiadło wielu ludzi, którzy nie spuszczali ich z oczu.

- Niewiarygodne - mruknął Rupert. - Nigdy nie widziałem czegoś podobnego.

- To są moi poddani, Rupercie.

- Tak, ale przecież kiedy zabrałaś mnie w zeszłym miesiącu do Dauncey, wieśniacy zachowywali się w podobny sposób.

Do diabła, kiedy weszliśmy do miejscowego pubu, żeby się napić, wszyscy, którzy tam siedzieli, wstali z miejsc.

- Dzieje się tak, bo tamci ludzie także są moimi poddanymi i są mi tak samo drodzy jak ci z oazy. Korzenie Daunceyów sięgają głęboko i pamiętaj, że to także twoje korzenie.

- To coś, do czego trzeba dorosnąć - odparł Rupert i ku swemu własnemu zdziwieniu, zorientował się, że mówi to serio.

Kobiety podały im różne potrawy: ryż, soczewicę, dużo przaśnego chleba i gorący gulasz.

- Co, u licha, jest w środku? - zapytał Rupert.

- Koźlina, kochanie, i nie odmawiaj, bo się obrażą.

- Dobry Boże - jęknął.

- I żadnych sztućców. Jemy tutaj palcami i pamiętaj, żebyś używał lewej ręki. - Kate się uśmiechnęła. - Teraz grzecznie to wszystko spałaszuj i polecimy do Fuad.

Półtorej godziny później ruszyli w dalszą drogę.

- Co zastanę w Fuad? - zapytał Rupert.

- Mówiąc w skrócie, obóz wojskowy. Mamy tu młodych ludzi ze wszystkich ważniejszych państw arabskich. Uczymy ich strzelać z karabinów i broni maszynowej; korzystają też z nowocześniejszego sprzętu w rodzaju ręcznych wyrzutni rakietowych.

- A materiały wybuchowe i konstruowanie bomb?

- Owszem, to też wchodzi w zakres podstawowego szkolenia. Uczymy ich głównie, jak uzbrajać materiały wybuchowe za pomocą zapalników ołówkowych. Napotykamy jednak pewne trudności, w związku z czym poziom szkoleń odbiega od tego, co prezentuje na przykład Tymczasowa IRA. W obozie mamy na ogół pięćdziesięciu kursantów, w większości mężczyzn, chociaż szkolenie ukończyło również kilka kobiet. Spędzają tu osiem tygodni, a potem wracają do domu i przekazują swoją wiedzę innym.

- Kim są instruktorzy?

- To przeważnie Palestyńczycy.

- Nadają się?

- Nie jest łatwo o dobrych specjalistów. Ale główny instruktor jest bardzo dobry. To Colum McGee. Był długie lata w IRA.

- I jaki jest cel tego wszystkiego?

- Celem jest szkolenie młodych rewolucjonistów, którzy się rozjadą po całym Bliskim Wschodzie. Ci młodzi ludzie nienawidzą kapitalizmu i bogaczy i chętnie obaliliby rządy w swoich krajach.

- Ty sama jesteś przecież kapitalistką, Kate. Do tego niewiarygodnie bogatą. A jednak chcesz zdestabilizować cały system. To nie ma sensu.

- To ma sens, jeśli ktoś pała żądzą zemsty, kochanie. Wtedy to ma sens.

- I jak zamierzasz to osiągnąć?

- Powiem ci później, Rupercie. Kiedy nadejdzie odpowiednia chwila.

Kate zerknęła w dół. Nad pustynią wirował wielki tuman piasku. A więc Ben Carver miał rację. Zbierało się na burzę.

Tymczasem Villiers i jego ludzie byli już w górach i mijali wielkie ochrowe klify, zmierzając w stronę sadzawki w Hamie. Od jakiegoś czasu wiał coraz silniejszy wiatr i w powietrzu unosiły się drobne ziarenka piasku. Wszyscy zakryli nos i usta szalikami.

- Zatrzymamy się i napełnimy wodą bukłaki - powiedział pułkownik do Achmeda, kiedy zbliżali się do sadzawki.

- Wedle rozkazu, sahib.

Achmed wysiadł razem z dwoma zwiadowcami. Villiers pozostał w land-roverze i schowany za przednią szybą zapalił papierosa, osłaniając płomyk złączonymi dłońmi. Mężczyźni napełnili po dwa bukłaki z koźlej skóry i ruszyli z powrotem w stronę samochodów. Nagle rozległ się strzał. Kula przebiła torbę niesioną przez Achmeda i woda wylała się na piasek. Zwiadowcy rzucili bukłaki, puścili się biegiem ku land-roverom i przykucnęli za nimi z bronią gotową do strzału.

- Nie strzelać! - zawołał Villiers.

Wiatr zajęczał, niosąc coraz więcej piasku.

- Spójrz, sahib - powiedział Achmed. - Na piasku są ślady opon, to na pewno land-rover. Ktoś jechał przed nami tą drogą. Może to Abu. - Villiers chciał się wyprostować, lecz Achmed go powstrzymał. - Nie, sahib, nie wolno.

- Sądzę, że to Abu, ale jeśli zdołał trafić w bukłak, trafiłby i w ciebie. Nie może mnie zabić, ponieważ księżniczka chce, żebym żył. A to oznacza, że po prostu z nami igra. Zaraz ci to udowodnię. - Villiers wstał. - Nie masz honoru, Abu? - zawołał po arabsku. - Boisz się ze mną zmierzyć? Oto jestem.

Gdzie się ukryłeś? - dodał, wychodząc na otwartą przestrzeń.

Widoczność była teraz znacznie ograniczona. Po chwili usłyszeli odgłos uruchamianego silnika i warkot oddalającego się pojazdu.

- Odjechał, sahib - powiedział Achmed.

- My też powinniśmy to zrobić i gdzieś się schronić. Może minąć sporo czasu, zanim przestanie wiać.

Przy końcu przełęczy stał popadający w ruinę fort. Zachowały się dachy na stajniach i Villiers kazał wjechać land-roverami do środka. Wszyscy wysiedli.

- Włącz prymus - powiedział pułkownik do Achmeda. - Kawa dla ciebie, herbata dla mnie. Po puszce jedzenia dla każdego. Mogą wybrać, co chcą.

- Wedle rozkazu, sahib.

Spoglądając na wirujące na zewnątrz tumany piasku, Villiers zastanawiał się, jak Abu może podróżować w tych warunkach i przede wszystkim, jakie ma zamiary.

Scorpion doleciał do Fuad, zanim pustynna burza rozpętała się na dobre. Rupert zauważył palmy, a po chwili jego wyszkolone oko dostrzegło budynek przypominający bunkier. Za nim znajdowały się strzelnica oraz liczne beduińskie namioty. Ich kształt doskonalono przez długie stulecia, aby mogły przetrwać najgorsze miejscowe plagi, do których należały burze piaskowe.

Na księżniczkę czekało wielu ludzi, z twarzami osłoniętymi przed piaskiem. Kate odwróciła się do Ruperta.

- Beduini nazywają taką burzę tchnieniem Allaha - po wiedziała.

- W takim razie Allah musi być cholernie zagniewany.

Ben Carver posadził maszynę między dwiema kępami palm, a Beduini podbiegli od razu z linami. Obwiązali nimi łopaty wirnika, a końce przymocowali do pni. Carver wyłączył silnik.

- Jezu - westchnął. - Mało brakowało.

- Dobrze się spisałeś - pochwaliła go Kate.

Carver wysiadł pierwszy i przytrzymał drzwiczki, a księżniczka owinęła głowę szarfą i ruszyła przodem. Ktoś podał jej rękę - duży mężczyzna w dżinsach i skórzanej kurtce, również z szarfą na twarzy. Rupert wyskoczył w ślad za Kate i w towarzystwie kilku mężczyzn ruszyli szybko ku namiotom.

Ten, do którego weszli, był duży i luksusowo urządzony, z poduszkami, niskim stolikiem i dywanami na podłodze. Zasłony przy ścianach unosiły się lekko z powodu wiatru, ale jego wycie było tutaj stłumione i zdawało się dobiegać z bardzo daleka.

Mężczyzna w skórzanej kurtce zdjął szarfę z twarzy, odsłaniając zmierzwioną, przetykaną siwizną czarną brodę. Był to Colum McGee. Jego twarz wykrzywiał teraz szeroki uśmiech.

- Miło cię widzieć, księżniczko - powiedział instruktor.

Kate przedstawiła mu Ruperta i chwilę później do środka wszedł Carver.

- Jak długo to jeszcze potrwa? - zapytała.

- Dostałem prognozę z lotniska w Hamamie. Powinno Przestać wiać za dwie, trzy godziny.

Kate zerknęła na zegarek.

- Czyli o jedenastej. Przeprowadzimy inspekcję i wrócimy! do Hazaru jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Będziemy mieli również czas, żeby zjeść coś porządnego, Colum.

- Cóż, nie możemy wam zaproponować solidnego irlandzkiego śniadania, księżniczko, ale kobiety w kuchni pieką całkiem niezły przaśny chleb. Jeśli macie ochotę na jagnięcy albo koźli gulasz, nie ma problemu. W przeciwnym razie mogę wam zaoferować różne potrawy z puszek. Konserwową wołowinę, młode kartofelki, marchew albo fasolkę.

- Powinno nas to chyba zadowolić. Przyniosłeś turystyczną lodówkę, Ben?

- Jeden z Beduinów zabrał ją do kuchni.

- Dobrze, w takim razie się napijemy.

Carver przeszedł brezentowym korytarzem do kuchni. Przy wejściu płonęło tu w kamiennym kręgu ognisko, nad którym wisiały trzy kociołki. Dookoła krzątało się pięć albo sześć kobiet. Niebieska plastikowa lodówka stała na niskim stoliku.!

Kate pozostała w głównym namiocie. W pewnym momencie spojrzała na Columa.

- Ben Carver wie tyle, ile widać na pierwszy rzut oka. Że jest tutaj obóz i odbywają się szkolenia. Nie chcę, żeby zobaczył cokolwiek więcej. O poważnych sprawach porozmawiamy po posiłku.

- Jak sobie życzysz. Pójdę i wydam kobietom polecenia, ale i tak niewiele rzeczy umknie uwagi takiego starego wygi z RAF-u jak Ben.

Kiedy Colum wyszedł, pojawił się Ben z lodówką. W środku były trzy butelki szampana oraz kilka plastikowych kieliszków do wina. Ben odkorkował pierwszą butelkę.

- Cztery kieliszki, Ben.

- Zupełnie jak w domu - skomentował Rupert.

- Potraktuj to jako piknik - powiedziała księżniczka, kiedy do namiotu wrócił Irlandczyk. - No i jak wam idzie szkolenie, Colum?

- Normalnie. - Wszyscy usiedli na poduszkach, trzymając w rękach kieliszki. - W tych młodych Palestyńczykach płonie ogień, ale w starciu z Izraelczykami nie mają większych szans.

- Jestem przekonana, że dajesz z siebie wszystko. Ale teraz coś zjedzmy. Porozmawiamy o tym później.

W okolicach starego fortu burza piaskowa powoli słabła. Villiers wyjął swój codex four i zadzwonił do Bobby’ego Hawka.

- Gdzie jesteś?

- Mniej więcej dwadzieścia mil na wschód od oazy Al Hajiz. A ty?

Villiers powiedział mu, gdzie się zatrzymali.

- Przemieszczasz się? - zapytał.

- Nie, schroniliśmy się w pieczarze.

- To dobrze. Za jakąś godzinę przestanie wiać. Spotkamy się w El Hajiz. Poza tym, straciliśmy dwóch ludzi, Omara i Selima.

- Wielki Boże, jak?

- Opowiem ci, kiedy się spotkamy. - Villiers zakończył rozmowę, poprosił Achmeda o więcej herbaty, po czym za dzwonił do Londynu i opowiedział Fergusonowi, jak rozwija się sytuacja.

- Jadałam już gorzej - rzekła Kate po posiłku. - Dobrze się spisałeś, Colum.

- Naszym celem jest zadowalać.

- Miło mi to słyszeć. Teraz porozmawiajmy. Przepraszam, Ben - zwróciła się do Carvera - ale to są sprawy służbowe.

Carver czym prędzej wyszedł. Zarabiał u niej dość pieniędzy, żeby o nic nie pytać. Nie mógł nie wiedzieć o istnieniu obozu w Fuad, ale zdecydowanie wolał, aby to, co tam się działo, Pozostało dla niego tajemnicą.

- A więc radzisz sobie nieźle z palestyńskimi instruktorami? - zapytała Kate, kiedy zostali tylko we trójkę.

- Tak jakby - odparł Colum.

- Więc gdybym chciała zrealizować projekt, który wymaga wiedzy na temat materiałów wybuchowych, do kogo powinnam się zwrócić? Zapytałam cię o to, kiedy się ostatnio spotkaliśmy, pamiętasz? Prosiłam, żebyś się nad tym zastanowił.

- Najlepsze w skali międzynarodowej jest nadal IRA, chociaż na rynek wchodzą ostatnio ulsterscy protestanci. Może dobrzy byliby ci faceci, z których usług korzystałaś, planując atak na Radę Starszych podążającą do Świętych Źródeł? To był chyba Aidan Bell, prawda? A także Tony Brosnan i Jack O’Hara.

- Wszyscy od dawna gryzą ziemię. Sean Dillon zabił Aidana.

- Aha. Sean to kawał skurwysyna, chociaż w dawnych czasach był z niego dobry towarzysz. - Colum uśmiechnął się. - Kto by pomyślał, że będzie pracował dla Angoli.

- Więc kogo byś proponował?

- To zabawne, ale kuzyna Aidana ze strony matki. Nazywa się Barry Keenan i osiadł ostatnio w Drumcree. Chłopcy z Tym czasowej IRA wolą nie wchodzić mu w drogę. Uważa ich za gromadę starych bab. Obecnie związał się z Prawdziwą IRA, która nawróciła się na staroświecki republikanizm. Jest takie irlandzkie powiedzenie, które w wolnym przekładzie brzmi następująco: ludzie tego pokroju zastrzeliliby nawet papieża, gdyby uważali, że to pomoże ich sprawie.

- Podoba mi się. Możesz mnie umówić z Keenanem?

- Nie w Anglii. Ciążą tam na nim poważne oskarżenia.

- W Irlandii?

- O tak, nawet w Północnej. Odkąd zaczął się proces pokojowy, ulsterscy rojaliści nie ośmielą się go tknąć.

- Spotkam się z nim w Drumcree. Załatw to dla mnie.

- To zajmie trochę czasu.

- Nie spieszy mi się. - Kate wstała. - Zobaczmy, czy wiatr osłabł na tyle, żeby Rupert mógł obejrzeć obóz.

- Zna się pan na tego rodzaju rzeczach, panie Dauncey? - zapytał zaciekawiony Colum.

- Można to tak ująć - odparł z leniwym uśmiechem Rupert.

Zaprowadzono ich do dużego namiotu znajdującego się na skraju obozu. Sześciu młodych Arabów stało tam z instruktorem przy dwóch stołach, na których leżały różne przedmioty, niezbędne do konstrukcji bomb. Były tam zapalniki - także ołówkowe - mechanizmy zegarowe oraz różne próbki materiałów wybuchowych. Żadna z tych rzeczy nie wywarła na Rupercie wielkiego wrażenia.

- Chodźmy dalej - powiedział do Columa McGee - zanim opuści mnie entuzjazm.

Następnie odwiedzili strzelnicę, gdzie wsparci na łokciach rekruci, leżąc, strzelali do wyciętych z dykty ludzkich sylwetek.

- Daj mi lornetkę - powiedział Rupert do McGee, po czym przyjrzał się tarczom. - Nie najlepiej. Jest kilka celnych trafień, ale większość twoich kursantów chybiła.

- A ty potrafisz lepiej? Jeśli znasz kałasznikowa, powinie neś wiedzieć, że ta broń jest najlepsza w bliskim starciu. Każdy mógłby z niej chybić z odległości czterystu metrów. Przypuszczam, że znasz dobrze ten karabin? - dodał, na próżno próbując ukryć sarkazm w głosie.

- Zostałem z niego postrzelony w lewe ramię, ale na szczęście zdarzyło się to w ostatnim tygodniu wojny w Zatoce. - Rupert dał krok do przodu. - Osobiście zawsze byłem zdania, że to doskonała broń jednostrzałowa.

Colum wziął z drewnianego stelaża kałasznikowa, załadował magazynek i podał karabin Rupertowi.

- Pokaż nam, co potrafisz.

- Z przyjemnością. - Dauncey oddał lornetkę Kate. - Celuję do pierwszej piątki z lewej i ostatniej piątki z prawej.

Colum dał sygnał gwizdkiem i wszyscy przestali strzelać, zabezpieczyli broń i wstali. Instruktor krzyknął do nich, żeby się cofnęli. Rupert wystąpił do przodu. Nie położył się, lecz podniósł karabin do ramienia i zaczął powoli i dokładnie strzelać. Kiedy skończył, przez tłum przeszedł pomruk uznania. Kate odjęła od oczu lornetkę i oddała ją Columowi.

- Dziesięć trafień w głowę. Znam tylko jednego człowieka, który jest tak samo dobry. Zabił mojego brata George’a i trzech innych ludzi z odległości czterystu metrów. Nazywa się Sean Dillon - powiedziała.

- Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałem - przyznał Colum.

- Wcale się nie dziwię - mruknęła Kate. - Co teraz?

- Walka wręcz. Są w tym całkiem dobrzy. Większość i tak wychowała się na ulicy.

Teren, na którym trenowano, znajdował się po drugiej stronie oazy, tam, gdzie był miękki piasek. Młodzi ludzie walczyli w parach. Instruktor był potężnie zbudowanym łysym mężczyzną z sumiastymi wąsami. Mówił nieźle po angielsku i miał na imię Hamid.

- Mój kuzyn chciałby zobaczyć, jak ćwiczycie - oznajmiła Kate.

Hamid przyjrzał się bacznie Rupertowi i najwyraźniej nie nabrał do niego szacunku.

- Ach, coś dla turystów - mruknął, po czym kazał podejść dwóm młodzieńcom. - Spróbujcie mnie pokonać - powie dział. - Na ich twarzach odbił się wyraźny lęk. - Powiedziałem, spróbujcie mnie pokonać - wrzasnął.

Ruszyli na niego obydwaj. Hamid z łatwością uchylił się przed uderzeniem pierwszego chłopaka. Złapał go za kurtkę, przewrócił się na plecy, oparł stopę o jego brzuch i cisnął go wysoko w powietrze. Chłopak runął ciężko na ziemię, a Hamid przeturlał się na brzuch i kopnął drugiego, uszkadzając mu rzepkę w lewym kolanie. Biedak padł z krzykiem na piasek.

Instruktor uśmiechnął się z triumfem i podpierając się pod boki, spojrzał na Kate, Ruperta i Columa.

- Wystarczy? - zapytał z wyczuwalną pogardą w głosie.

- Do diabła, jest pan dla mnie o wiele za dobry. Pasuję - odparł Rupert, podnosząc pojednawczo dłoń.

Hamid roześmiał się, odchylając do tyłu głowę i stając na szeroko rozstawionych nogach. Niespodziewanie Rupert kopnął go w krocze. Instruktor wywrócił się i zwinął wpół, przybierając pozycję płodową. Rupert postawił mu stopę na szyi.

- To było bardzo nieostrożne, kochasiu, bardzo. Mógłbym ci łatwo złamać kark, ale tego nie zrobię, bo trudno byłoby cię tutaj wsadzić w gorset. To wszystko? - zapytał, zwracając się do Kate. - Możemy już lecieć?

- Ty draniu - powiedziała, z trudem powstrzymując śmiech.

Carver dłubał coś przy helikopterze. Wyprostował się, gdy ich zobaczył.

- Gotowi do odlotu?

- Spędzimy noc w Hazarze, a potem o siódmej odlecimy do Northolt. - Kate odwróciła się do Columa McGee. - Nie zapomnij umówić mnie z Keenanem - powiedziała, po czym wsiadła do kabiny.

Rupert wspiął się tam w ślad za nią i po kilku chwilach odlecieli.

Kiedy Villiers i jego zwiadowcy dotarli do El Hajiz, trzy land-rovery Bobby’ego Hawka już tam na nich czekały.

- Miło cię widzieć - oznajmił Villiers, podając dłoń Bobby’emu. - Podróż była udana?

- Na pewno bardziej niż twoja. Co się wydarzyło?

- Opowiem ci później. Najpierw rozbijmy obóz.

Pięć land-roverów ustawili w półkolu przy urwisku. Za plecami mieli rosnące z rzadka palmy oazy. Kilku zwiadowców Pościnało nożami gałęzie pobliskich kolczastych krzewów i rozpaliło ognisko. Wkrótce w dwóch kociołkach grzała się woda i Villiers przemówił do zgromadzonych mężczyzn.

- Ci, których tu nie było, niechaj wiedzą, że Omar został zastrzelony przez snajpera przy sadzawce w Hamie.

Zwiadowcy odpowiedzieli gniewnym pomrukiem.

- Uspokójcie się. Później zginął Selim. Poderżnięto mu gardło w Hazarze. Zabił go Abu, ochroniarz księżniczki. Mógł zabić i mnie, lecz tego nie zrobił. W Hamie znowu zaatakował.

Przestrzelił bukłak z wodą niesiony przez Achmeda. Mógł oczywiście zastrzelić samego Achmeda, ale wolał tego nie robić. Wyszedłem wtedy z ukrycia i wezwałem go do otwartej walki. Ponownie mógł mnie zgładzić, ale się nie odważył, ponieważ księżniczka nie chce, żebym zginął. Śmierć grozi mi tylko wtedy, kiedy przekroczę granicę. Tak więc na razie zostaniemy w Hazarze. Chciałem po prostu, żebyście wszyscy o tym wiedzieli. Postaw trzech ludzi przy karabinach maszynowych - polecił Achmedowi. - Reszta niech się posili.

Po jakimś czasie Villiersowi i Bobby’emu podano jedzenie z puszek Heinza: gulasz, pieczoną fasolę i zupę z porów. Przyniesiono im też mnóstwo przaśnego chleba.

- Nie jest to może kasyno oficerskie w Windsorze - za uważył Villiers.

- Ale nie jest najgorzej - powiedział Bobby Hawk. - Wpieprzamy tyle tych konserw, że w końcu polubiłem proste porządne żarcie.

Miał tylko dwadzieścia dwa lata, ale służył już jakiś czas w Kosowie w oddziale kawalerii przybocznej, wyposażonym w pojazdy opancerzone i czołgi Challenger. Kiedy pojawiła się możliwość służby w Hazarze, nie miał serca odmówić, mimo że przesunęło to w czasie jego awans na podporucznika. Villiers mógł mu oczywiście powiedzieć, że sprawy przybiorą dobry obrót i służba w Hazarze przyśpieszy jego dalszą karierę wojskową.

Skończyli jeść i jeden z żołnierzy zabrał ich menażki, a inny przyniósł emaliowane kubki i imbryk gorzkiej czarnej herbaty, do której Bobby powoli się przyzwyczajał. Zapadał zmierzch.

Zwiadowcy przycupnęli przy land-roverach i zostawili ich samych przy ognisku.

- Sądzi pan, pułkowniku, że Abu gdzieś tu jest?

- Jestem tego pewien.

- Czy znowu nas zaatakuje?

- Tak, ale nie sądzę, żeby miał zamiar kogoś zabić. To będzie po prostu kolejne ostrzeżenie, znak, że Kate Rashid trzyma mnie za gardło.

- Mam nadzieję, że pan się nie myli, pułkowniku - po wiedział z naciskiem Bobby.

Siedzieli i rozmawiali przez całą godzinę. Jeden ze zwiadowców dorzucił trochę ciernistych gałęzi do ognia. Potem dosypał do imbryka świeżej herbaty i dolał wrzącej wody.

Bobby podniósł imbryk, żeby nalać im obu herbaty i w tym momencie rozległ się pojedynczy strzał. Gorąca woda trysnęła z dziury w naczyniu i imbryk wypadł Bobby’emu z ręki.

- Jezu Chryste...

Chłopak zerwał się, wyszarpnął z kabury browninga i przez chwilę stał w miejscu z wyciągniętą bronią.

- Nie! - krzyknął Villiers. - To znowu Abu. Skoro udało mu się trafić w imbryk, równie dobrze mógł trafić i ciebie.

Zwiadowcy sięgnęli po kałasznikowy, a ten, który obsługiwał karabin maszynowy, przeczesał serią ciemność. Villiers poderwał się i zaczął machać rękoma.

- Przestańcie! On już nie strzela.

Zapadła cisza. Bobby schował browninga do kabury i się roześmiał. Był roztrzęsiony.

- Mam nadzieję, że pan się nie myli, pułkowniku.

I wtedy padł drugi strzał. Jego siła poderwała chorążego i cisnęła do tyłu. Chłopak został ugodzony w serce. Zwiadowcy zawyli z gniewu i zaczęli strzelać na chybił trafił w mrok. Bobby wyprężył się i przestał oddychać. Klęczący przy nim Villiers nigdy jeszcze nie doświadczył podobnego gniewu.

- Przestańcie strzelać! Natychmiast! - zawołał do swoich ludzi.

Niechętnie opuścili broń, a on stanął plecami do ogniska i rozpostarł szeroko ramiona.

- Jestem tutaj, Abu. Gdzie się kryjesz? Czy zabijasz teraz chłopców? Chodź, zmierz się z mężczyzną - krzyknął.

Ale jedyną odpowiedzią był warkot odjeżdżającego land-rovera.

Abu trzymał kierownicę jedną ręką, drugą zaś przyciskał szarfę do twarzy. Zabłąkana kula, jedna z tych, którymi zwiadowcy odpowiedzieli na jego strzał w imbryk, przeorała mu policzek. Był na siebie wściekły. Zrobił coś, co nie było konieczne. Jego strategia, kiedy strzelał do Achmeda w Hamie i teraz do tego młodego oficera, wydawała się słuszna: chciał im po prostu pokazać, że ma ich w garści. Jednak drugiego strzału do Bobby’ego Hawka nie można było usprawiedliwić odruchową reakcją. Celował powoli i przez chwilę nawet się wahał. Potem górę wzięły gniew i ból. Mógł zastrzelić Villiersa, zostało mu jednak dość rozsądku, by tego nie robić. Księżniczka powinna go zrozumieć. Taką przynajmniej miał nadzieję. Zatrzymał się na poboczu polnej drogi, otworzył apteczkę, znalazł w niej opatrunek z plastrem i założył na ranę. A potem ruszył dalej przez noc do Hazaru.

Żołnierze zapakowali zwłoki Bobby’ego Hawka do czarnego worka. Villiers siedział przy ognisku i popijał whisky, którą trzymali w apteczce do celów medycznych. Pociągnął długi łyk i zapalił papierosa.

Kiedy zapytał Kate Rashid, dlaczego Abu nie zastrzelił jego, odparła, że jest dla niej zbyt ważny. I mówiła to serio. A on nie zastanowił się nad tym i źle zrozumiał księżniczkę. Postąpił beznadziejnie. Bobby Hawk zapłacił za to życiem.

- Czy chce pan spojrzeć na chorążego, pułkowniku? - zapytał Achmed.

- Tak, chcę.

Villiers stanął nad czarnym workiem, który Beduini rozsunęli na górze, żeby mógł zobaczyć twarz zabitego. Oczy Bobby’ego były zamknięte. Wiedział, że w panującym w ciągu dnia skwarze ciało bardzo szybko ulegnie rozkładowi, i nie dawało mu to spokoju. Nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł i odwrócił się do Achmeda.

- Zasuńcie worek i przywiążcie chorążego do maski, tak jak to zrobiliście wcześniej z Omarem. Za dziesięć minut ruszamy. Będziemy jechać do Hazaru nocą.

- Wedle rozkazu, pułkowniku.

Villiers usiadł, wyjął komórkę i wystukał numer Fergusona.

- To znowu ja, Charles. Stało się coś złego.

W gabinecie generała byli akurat Hannah Bernstein i Dillon. Ferguson podniósł dłoń i włączył głośnik podłączony do czerwonego telefonu.

- Co takiego, Tony?

Villiers opowiedział mu o śmierci Hawka.

- Niewłaściwie oceniłem sytuację i chłopak zginął - dodał na koniec.

- To nie jest twoja wina, Tony. To wina Kate Rashid.

- Będziesz musiał porozmawiać z dowódcą pułku. Bobby ma matkę, która jest wdową, a także dwie siostry na uniwersytecie. Trzeba je zawiadomić.

- Myślę, że zajmie się tym dowództwo.

- Wiesz, jak szybko rozkładają się tutaj zwłoki, Charles, więc chciałbym cię prosić o przysługę.

- Słucham.

- Gdybyś pchnął tu gulfstreama z Laceyem i Parrym i wy słał go z Farley w ciągu mniej więcej godziny, dotarłby do Hazaru po jakichś dziesięciu godzinach. Ja tymczasem zdobędę odpowiednią trumnę, załatwię sprawy urzędowe i będzie można zabrać ciało do Londynu.

- Nie musisz o to prosić, Tony. - Ferguson dał znak Hannah. - Niech się pani tym natychmiast zajmie, pani nadkomisarz. - Bernstein pośpiesznie wyszła. - Coś jeszcze? - zapytał Ferguson.

- Tak. Chcę, żebyś wiedział, że odtąd możesz na mnie liczyć.

Coś się tam święci i uczynię wszystko co w mojej mocy, żeby się dowiedzieć, co to takiego. Postaram się pokrzyżować jej szyki.

- Dobrze to wiedzieć. Zadzwonimy do ciebie, kiedy wylecą stąd Lacey i Parry.

Villiers się rozłączył. Jego ludzie czekali.

- W porządku, ruszamy - powiedział, po czym usiadł koło Achmeda i dał sygnał do odjazdu.

Abu dotarł do Rashid Villa o piątej rano. Służący poinformował go, że księżniczka już wstała i bierze prysznic. Potem dał Abu kawy i poszedł zameldować pani o jego przybyciu. Po chwili Kate stanęła u szczytu schodów ubrana w domową szatę. Kiedy Abu się podniósł, na górze pojawił się też Rupert, w spodniach i koszulce khaki.

Oboje zeszli po schodach.

- Paskudnie wygląda - powiedziała księżniczka, wskazując policzek Beduina. - Czy to coś poważnego?

- Pocałowała mnie kula, nic więcej.

- Jak to się stało?

Abu wszystko jej opowiedział.

- Przysporzyłem ci kłopotów, księżniczko. Pułkownik nie puści tego płazem.

- Co się stało, już się nie odstanie - rzekła Kate, marszcząc czoło. - Ale Villiers przyjedzie ze zwłokami prosto do Hazaru.

Chcę, żebyś natychmiast opuścił pałac. Zanim wyjedziesz z miasta, odwiedź doktora Yolpiego. Kiedy opatrzy ci ranę, udasz się do Pustej Strefy, do Shabwy, i tam będziesz czekać na dalsze rozkazy.

Pocałował podaną mu rękę, a potem wyszedł bez słowa.

- I co teraz będzie? - zapytał Rupert.

- Ubiorę się, ty się spakujesz i najszybciej, jak to możliwe, pojedziemy na lotnisko. Niech przed frontowymi drzwiami czeka na nas limuzyna - poleciła służącemu.

- Po co ten pośpiech? - spytał Rupert, kiedy wchodzili z powrotem na górę.

- Mam niedobre przeczucia co do Tony’ego Villiersa.

Wolałabym się z nim teraz nie spotykać.

- Co takiego? Żelazna dama się boi?

- Idź do diabła, kochanie.

Po kwadransie ponownie zeszli na dół, Rupert z dwiema walizkami w rękach. Służący otworzył drzwi i kiedy znaleźli się na dworze, zobaczyli po drugiej stronie ulicy pięć land-roverów, w których siedzieli zwiadowcy Hazaru z gotowymi do strzału karabinami maszynowymi. Przy pierwszym land-roverze stał ze skrzyżowanymi na piersi rękoma Tony Villiers.

Kate, po krótkim wahaniu, zeszła po schodach. Rupert podążył w ślad za nią.

- Tony, cóż za niespodzianka...

Villiers nie dał się wziąć pod włos.

- Jestem pewien, że Abu dotarł tu przed nami - powie dział, wskazując worek z ciałem. - W środku jest Bobby Hawk. - Ale tak naprawdę to nie jest robota Abu. To twoja sprawka, Kate.

- Czyżby? I co zamierzasz w związku z tym zrobić?

- Wypowiadam ci wojnę na noże, Kate. To będzie dżihad.

I mam zamiar przekraczać granicę Pustej Strefy, kiedy tylko przyjdzie mi na to ochota.

- Będę tam na ciebie czekać.

- To dobrze. A teraz wynoś się stąd, zanim cię osobiście zastrzelę.

Kate zawahała się, a potem wsiedli razem z Rupertem do limuzyny i natychmiast ruszyli. Villiers odprowadził ich wzrokiem, po czym podszedł do Achmeda i wsiadł do pierwszego samochodu.

- A teraz, przyjacielu, zawieź mnie do przedsiębiorcy pogrzebowego - powiedział.

Achmed wydał polecenie kierowcy i odjechali.

W gulfstreamie Kate siedziała pogrążona w myślach, a Rupert popijał czarną kawę.

- Niedobrze się stało - powiedział. - Abu okazał się zbyt gorliwy.

- Tak, to wyprowadziło z równowagi Villiersa. Teraz nie będę mogła postąpić z nim tak, jak pierwotnie zamierzałam.

- Kiedy przekroczy granicę Pustej Strefy?

- Owszem. Będę musiała ogłosić sezon myśliwski na niego i na wszystkich zwiadowców.

- Dlaczego nie dasz im po prostu do zrozumienia, że powinni opuścić pułkownika i rozpłynąć się w mroku nocy?

W końcu należą do rodu Rashidów, a ty jesteś jego przywódczynią.

- Nadal tego nie pojmujesz, Rupercie. Złożyli przysięgę.

Należą do Tony’ego i jeśli będzie to konieczne, zginą razem z nim.

- Do diabła, nigdy nie zrozumiem arabskiej duszy.

- Już to mówiłeś. Porozmawiajmy teraz o czymś innym.

Myślałam o najbliższej sobocie i o tym Dniu Wolności w Eu ropie.

- No i co?

- Wydaje mi się, że powinniśmy się z tego wycofać. Teraz jesteśmy na cenzurowanym. Musimy zachowywać pozory i udawać organizację, która sprzeciwia się przemocy. Kiedy się zacznie zadyma, wykażemy się rozsądkiem. W związku z tym chciałabym, żebyś pojechał do Oksfordu i spotkał się z profesorem Percym. Daj mu jasno do zrozumienia, że nasza Fundacja Edukacyjna jest powołana wyłącznie po to, by dbać o wykształcenie i dobro młodzieży, że zdecydowanie występujemy przeciwko wszelkiego rodzaju przemocy i że chcemy, aby powtórzył to studentom.

- Wiesz, jacy oni są. I tak wezmą w tym udział.

- Ależ oczywiście! Chodzi tylko o to, żeby zapamiętano, że my byliśmy temu przeciwni. Gdybyś miał z nim jakieś problemy, wspomnij mu, że wiem przypadkiem, iż w rozliczeniach Aktu Walki Klasowej brakuje mniej więcej pięć dziesięciu tysięcy funtów. Percy powinien to wyjaśnić.

- Naprawdę myślisz, że będzie niezła zadyma?

- Liczę na to, kochanie. I mam nadzieję, że weźmie w niej udział ta głupia koza, Helen Quinn. Przy odrobinie szczęścia aresztują ją. Gazety zrobią wokół tego niezły szum: oto córka senatora okazała się rewolucjonistką.

- Ty dziwko. Nie pominiesz żadnej okazji?

- Oczywiście, kochanie. Pamiętaj tylko, żebyś ty tego nie robił.

W sobotę rano Rupert pojawił się w Oksfordzie. Zajrzał do pubu Lion. W środku było pełno studentów. Percy czekał już nad kuflem piwa. Dauncey podszedł do niego.

- Przyniosę sobie coś do picia - mruknął.

Przecisnął się przez tłum i przy końcu kontuaru spostrzegł Helen Quinn i Alana Granta. Uśmiechnął się do nich i zamówił dużego jacka daniel’sa.

- Cześć - zawołał. - Więc jednak weźmiecie udział w manifestacji?

Grant przestał się uśmiechać.

- A co to pana obchodzi? - zapytał agresywnym tonem.

- Zamknij się, Alan - powiedziała Helen, uśmiechając się do Daunceya. - Tak, jedziemy tam autobusem.

- Wolałbym, żebyście sobie odpuścili. Może się tam zrobić nieprzyjemnie. Im więcej o tym czytam, tym bardziej się boję, że dojdzie do dużej zadymy, a my po prostu nie możemy sobie na to pozwolić.

Stojący w pobliżu studenci nadstawili ucha. Słowa Ruperta usłyszał także profesor Percy.

- Więc pan nie popiera naszej akcji? - zapytał Grant.

- Nie popieram zamieszek i nie chcę, żeby policja poroz bijała wam głowy pałkami.

- Obleciał pana strach? Pedały wszystkiego się boją. Rupert Dauncey. Cóż to w ogóle za nazwisko?

Studenci się roześmieli.

- Przestań, Alan - upomniała swego towarzysza Helen.

Grant ją zignorował.

- Tak się składa, że wiem. To pedalskie nazwisko.

Rupert łagodnie się uśmiechnął.

- Skoro pan tak uważa - powiedział, po czym wziął swoją whisky i wrócił do Percy’ego.

- Bardzo pana za niego przepraszam - oświadczył profesor.

- Nic się nie stało. Jest młody. Ale mówiłem serio. Myślę, że to jest zbyt niebezpieczne. Chcę, żeby pan wsiadł do autobusu i spróbował wyperswadować im wyjazd.

- Mam wsiąść do autobusu? Mówiłem panu. Mam inne plany i...

- Niech pan o nich zapomni. Proszę mnie posłuchać. Księżniczka i Fundacja Rashidów, popierając Akt Walki Klasowej, działali w dobrej wierze. Podzielamy wasze poglądy, ale nie wierzymy w protesty przy użyciu siły.

- Przecież nie mogę prowadzić ich za rączkę.

- Wiem o tym. Ale może im pan powiedzieć, co o tym sądzi, kiedy wsiądą do autobusu.

- Nie, nie mogę...

- Profesorze... - Dauncey przysunął się bliżej. - Bardzo panu zaufaliśmy. I powierzyliśmy dużą sumę pieniędzy. Czy nie uważa pan, że doszłoby do skandalu, gdyby się okazało, że na koncie Aktu Walki Klasowej brakuje pięćdziesięciu tysięcy funtów?

Percy wyraźnie się skurczył.

- Nic o tym nie wiem - wyszeptał.

- Nieprawda. Niech pan sobie wyobrazi pobyt w więzieniu w Wandsworth. Ktoś taki jak pan, dzielący prysznic z mordercami i różnymi zboczeńcami. Niezbyt przyjemny obrazek.

Percy zrobił się blady jak ściana.

- Na litość boską, nie.

- My też nie chcemy, żeby doszło do skandalu. Ucierpiała by na tym nasza reputacja. Pan ucierpiałby jednak o wiele bardziej, nieprawdaż?

- No dobrze - jęknął Percy. - Zrobię, co pan chce. Ale oni i tak pojadą, bez względu na to, co powiem.

- Wesprę pana. Może mnie pan przedstawić jako reprezentanta fundacji. Potem nikt nie będzie mógł powiedzieć, że nie zrobiliśmy wszystkiego, co było w naszej mocy. - Rupert omiótł wzrokiem salę i zobaczył, że Grant zmierza do męskiej toalety. - Zaraz wracam - powiedział.

Kiedy wszedł do ubikacji, Grant zbierał się już do wyjścia. Poza nimi w pomieszczeniu nie było nikogo. Młodzieniec odwrócił się w jego stronę, zapinając rozporek.

- Czego chcesz, cioto?

Rupert kopnął go w prawą piszczel, a potem uderzył w brzuch. Kiedy Grant zgiął się wpół, Dauncey złapał go za lewy nadgarstek i wykręcił do tyłu rękę.

- Chcesz, żebym ci ją złamał?

Młody człowiek jęknął z bólu.

- Nie, proszę, niech pan przestanie.

Rupert wykręcił rękę jeszcze mocniej. Grant wrzasnął, a Ru pert odwrócił go i uderzył w twarz.

- Teraz słuchaj, co ci powiem. Przypadkiem wiem, że studiujesz w Oksfordzie tylko dlatego, że wszystkie twoje wydatki pokrywane są ze specjalnego stypendium. Wiesz, kto je wypłaca? Gadaj!

Grant ponownie jęknął i potrząsnął głową.

- My. Fundacja Edukacyjna Rashidów. I możemy ci je odebrać tak szybko, że nawet się nie spostrzeżesz. Zadrzyj ze mną jeszcze raz, to wylecisz z Oksfordu i będziesz pracował w McDonaldzie. Jasne?

- Jasne - odparł ze łzami w oczach Grant, masując rękę.

Rupert zapalił papierosa.

- Oto, co masz zrobić.

Alan Grant sięgnął do kieszeni po serwetkę i jego palce dotknęły specjalnego długopisu, przysłanego przez brata. Pod wpływem nagłego impulsu uruchomił nagrywanie.

Rupert wyjął z kieszeni papierową torebkę.

- W środku są trzy czekoladki. W każdej jest tabletka ecstasy. Chcę, żebyś dał jedną swojej dziewczynie podczas demonstracji.

- Dlaczego... dlaczego miałbym to zrobić?

- Ponieważ jest spora szansa, że kiedy zaczną się zamieszki, zapudłuje was policja. Fakt, że dziewczyna będzie naćpana, nie przysporzy popularności jej ojcu.

- A co będzie, jeśli nie dojdzie do skandalu? Jeśli Helen weźmie tabletkę, ale jej nie aresztują?

- Poczekamy na następną okazję. Ty w każdym razie przypilnuj, żeby wsiadła z powrotem do autobusu.

- Nie wracamy dziś wieczorem do Oksfordu.

- A to dlaczego?

- Mój brat pracuje w Niemczech. Ma kawalerkę w Wajn ping. Powiedział, że mogę tam spędzić weekend.

- A ona się zgodziła?

- Tak.

Rupert potrząsnął głową.

- Musi być nieźle napalona. Podaj mi adres.

- Canal Street dziesięć. Tuż przy brzegu Tamizy.

- Masz komórkę?

- Nie, tylko telefon domowy.

Rupert wyciągnął kalendarzyk i ołówek, a Grant podał mu swój numer.

- Dobrze. Zaopiekuj się dziewczyną. Odezwę się dzisiaj wieczorem. Pamiętaj, żeby dać jej tabletkę podczas demonstracji. I pilnuj, żeby nie piła alkoholu. Chcę, żeby się naćpała, Grant, a nie pochorowała. Czy to jest jasne?

Grant mruknął, że tak.

- I jeśli szepniesz o tym komuś choć jedno słowo, będziesz tego gorzko żałował. Czy to też jest jasne?

Grant kiwnął głową.

- Dobrze. Teraz możesz odejść.

Rupert odczekał chwilę, po czym również wyszedł z toalety. Większość studentów opuściła pub, lecz Percy nadal siedział przy stoliku.

- Chodźmy. Niech pan się zastanowi, co im powiedzieć - rzekł Rupert i ruszył w stronę wyjścia.

Autobus czekał na nich przed budynkiem college’u. W środku było około czterdziestu osób. Kilku studentów rozmawiało, stojąc na chodniku. Rupert i Percy wsiedli do środka.

- Więc jednak pan z nami jedzie, profesorze? - zapytał ktoś.

- Tak, wbrew temu, co podpowiada mi rozsądek. Uważam, że ta cała historia może się źle skończyć - powiedział Percy.

- Niech pan się wypcha! - zawołał ktoś.

- Mówię serio. Akt Wojny Klasowej nie jest organizacją hołdującą przemocy. Chodzi nam o zmiany, ale... mamy pokojowe zamiary. Obawiam się, że popełniamy straszny błąd. Nie powinniśmy tam jechać, nikt z nas nie powinien tam jechać.

Rupert wysunął się do przodu.

- Nazywam się Dauncey i reprezentuję Fundację Edukacyjną Rashidów. Być może niektórzy z was wiedzą, że sponsoruje ona Akt Wojny Klasowej. Nie pochwalamy jednak żadnego rodzaju przemocy, a możecie mi wierzyć, że dzisiaj będzie tam gorąco. Profesor Percy ma rację: to słuszna sprawa, ale niedobry czas i miejsce. Reakcja była dokładnie taka, jak się spodziewał.

- Na co jeszcze czekamy? - zaczęto wrzeszczeć z tyłu autobusu i Rupert wzruszył ramionami.

- Pamiętajcie, że robicie to na własną odpowiedzialność - powiedział i usadowił się obok Percy’ego.

Helen siedziała po drugiej stronie przejścia. Grant unikał jej wzroku i wyglądał przez okno. Dziewczyna się uśmiechnęła.

- To bardzo ekscytujące, naprawdę - powiedziała do Ruperta.

- Twoje pierwsze zamieszki?

- Och, wszystko będzie dobrze. Jestem pewna, że nic mi się nie stanie.

- Miejmy nadzieję, że się nie mylisz - odparł Rupert i Helen odwróciła się z zatroskaną twarzą.

Pogrzeb Bobby’ego Hawka wyznaczono na dziewiątą rano. Miał się odbyć w małej wiosce Pool Bridge w hrabstwie Kent godzinę drogi od Londynu. Ferguson pojechał tam w towarzystwie Dillona. Nadal utrzymywała się brzydka marcowa pogoda i nic nie wskazywało na rychłe nadejście wiosny.

Dillon zapalił papierosa i otworzył szybę ze swojej strony.

- Miła okolica - powiedział.

Jakby w odpowiedzi zaczął siąpić kapuśniaczek.

- Zastanawiam się, co ona teraz knuje - mruknął Ferguson.

- Nie mam pojęcia. Ale wydarzenia, do których doszło w Hazarze w ciągu kilku ostatnich dni, musiały dać jej do myślenia.

- Masz jakieś wieści od Ropera?

- Nie. Twierdzi, że sprawdził wszystkie dostępne tropy. Nie może włamać się do jej umysłu. Może tylko odkryć jakąś metodę w jej postępowaniu, a to oznacza, że Kate musi uczynić następny krok.

- Wiem, co masz na myśli.

- Tak czy inaczej, na wszelki wypadek umówiłem się z nim dzisiaj po południu.

- To dobrze - rzekł Ferguson i odchylił się do tyłu. - Ciekawe, jak sobie radzi Tony.

- Nie powinna była wyprowadzać go z równowagi - skomentował Dillon. - To był z jej strony poważny błąd. Jeszcze tego pożałuje.

- Miejmy taką nadzieję - odparł Ferguson i w tej samej chwili wjechali do Pool Bridge, typowej starej angielskiej wioski z małymi domkami, liczącym kilkaset lat kościołem, pubem i wiejskim hotelem w stylu georgiańskim. Przed kościołem stał rząd samochodów i Ferguson zaklął pod nosem.

- Do diabła, jesteśmy spóźnieni. Chodźmy, Dillon - mruk nął, po czym wysiadł i ruszył szybko w stronę wielkich dębowych drzwi.

Nabożeństwo właśnie się zaczynało. W kościele panował taki ścisk, że musieli stanąć z tyłu. Widzieli trumnę, a wyżej, na stopniach ołtarza, proboszcza w liturgicznych szatach. Pani Hawk i jej dwie córki siedziały w pierwszej ławce. Był tam także dowódca kawalerii przybocznej i dowódca królewskich dragonów. Jak zwykle wspierali się wzajemnie w ciężkich chwilach.

W pewnym momencie pułkownik kawalerii wspiął się na stopnie ołtarza i przedstawił krótką wojskową karierę Bobby’ego Hawka. Podkreślił, że chorąży był wzorowym żołnierzem i odznaczał się licznymi zaletami charakteru.

No tak, ale co z tego wszystkiego wynika, pytał się w duchu Dillon. Jaki był sens tego, co się stało? Chłopak miał zaledwie dwadzieścia dwa lata. Po chwili zagrały organy i zaintonowano hymny.

Kiedy stanęli przy grobie, kapuśniaczek przeszedł w rzęsistą ulewę. Przy Fergusonie pojawił się jego szofer i dyskretnie otworzył parasol.

- Dlaczego na pogrzebach zawsze leje? - zapytał Dillon.

- To należy chyba do tradycji - odparł Ferguson.

Po kilkunastu minutach było po wszystkim. Tłum ruszył do wiejskiego hoteliku, gdzie można było napić się wina i skorzystać z zimnego bufetu. Większość ludzi najwyraźniej dobrze się znała. Dillon poprosił jednego z kelnerów, żeby przyniósł mu szklaneczkę bushmillsa, i stanął z boku.

Pani Hawk podeszła do Fergusona i pocałowała go w policzek.

- Cieszę się, że przyszedłeś, Charles.

- Dziwię się, że w ogóle chcesz ze mną rozmawiać. Twój syn pracował w pewnym sensie dla mnie.

- Spełniał swój obowiązek, Charles, i tylko to się liczy.

Pani Hawk oddaliła się i do Fergusona podszedł pułkownik kawalerii przybocznej.

- Miło cię widzieć, Charles. To fatalna historia. Tony Villiers stracił tam dwóch chorążych.

- Nie wydaje ci się, że trudno mu będzie znaleźć następcę młodego Hawka?

- Nie, dopóki Sandhurst kończy nadal tylu młodych głupców.

Pułkownik zerknął zaciekawiony na Dillona.

- To Sean Dillon - przedstawił go generał. - Pracuje dla mnie.

Pułkownik nie krył zdziwienia.

- Wielki Boże, ten Sean Dillon? Próbowałem pana złapać w South Armagh, tak dawno, że nie pamiętam już, w którym to było roku.

- I chwała Bogu, że się panu nie udało, pułkowniku - odparł Dillon. - Spotkamy się przy samochodzie - powiedział do Fergusona.

Kilka minut po trzeciej autobus zatrzymał się przy Tamizie. Studenci dołączyli do tłumu podążającego Horse Guards Avenue w stronę Whitehall. Rupert i Percy szli za nimi, nieświadomie mijając skrzyżowanie, z którego podczas wojny w Zatoce bojownik IRA o nazwisku Sean Dillon ostrzelał z moździerza umieszczonego w białym fordzie transicie siedzibę premiera przy Downing Street dziesięć.

Po chwili usłyszeli potężny hałas i gwar wielu głosów. Kiedy skręcili za rogiem w Whitehall, zobaczyli, że cała aleja wypełniona była ludźmi. Po drugiej stronie stał rząd policyjnych pojazdów, które miały nie dopuścić manifestantów do siedziby premiera. Policjanci byli w bojowym rynsztunku, niektórzy dosiadali koni.

Tłum posuwał się do przodu popychany przez tych, którzy przez cały czas napływali z innych ulic. Grupa z Oksfordu rozpadła się na kilka części. Helen Quinn i Alan Grant odłączyli się od Ruperta i Percy’ego.

Z przodu pojawili się agresywni młodzi ludzie w kominiarkach. I w końcu stało się: w stronę policji poleciał koktajl Mołotowa, rozbił się o ziemię tuż przed kordonem i buchnął płomieniami. Po nim poleciał drugi i trzeci, i policjanci cofnęli się kilka jardów.

Tłum ryczał groźnie, kiedy rzucano kolejne koktajle Mołotowa. Jednocześnie niektórzy studenci zdali sobie sprawę, że zaangażowali się w coś, co wyglądało gorzej, niż się spodziewali. Część odwróciła się i zaczęła przepychać do tyłu. W tym samym momencie zaszarżowała konna policja.

Powitał ją grad pocisków, lecz policjanci nie zatrzymali się i wjechali w pierwsze szeregi. W powietrzu unosiły się i opadały pałki. Wybuchła totalna panika. Mężczyźni wrzeszczeli, kobiety piszczały.

Henry Percy odwrócił się cały rozdygotany.

- Nie mogę na to patrzeć. Muszę się stąd wydostać.

Bez względu na to, jak pouczające było to doświadczenie, Rupert również nie miał już zamiaru uczestniczyć w manifestacji. Podczas podobnych zajść policja nie zadaje pytań. Wystarczy sam fakt, że ktoś się tam znalazł. Rupert mógł - tak jak inni - oberwać pałką w głowę i wylądować w policyjnej suce. Nie miał na to najmniejszej ochoty.

- Niech pan nie wpada w panikę i idzie za mną - powiedział do Percy’ego, po czym, przepychając się łokciami, ruszył z powrotem przez tłum.

Wycofali się na Horse Guards Avenue i dołączyli do ludzi, którzy robili to samo co oni, na ogół biegiem. W końcu znaleźli się na bulwarze ciągnącym się wzdłuż Tamizy i dotarli do autobusu. Nie byli pierwsi; na miejscu zastali już kilka osób.

Percy, a za nim Rupert wsiedli do środka. Wśród studentów były dwie dziewczyny, które płakały. Chłopcy też nie mieli zbyt tęgich min. Percy usiadł i schował twarz w dłoniach.

- Ostrzegałem was, ale nie chcieliście słuchać - powiedział głośno Rupert. - Bóg wie, co się dzieje z resztą. Ale to już chyba wasz problem, nieprawdaż? - dodał i wysiadł.

Idąc bulwarem w stronę Vauxhall Bridge, złapał taksówkę i kazał się zawieźć na South Audley Street. Kate powinna być zadowolona, że wszystko poszło po jej myśli.

O wpół do piątej ludzie nadal biegali w kółko po Whitehall i Alan oraz Helen, wraz z kilkoma innymi osobami, musieli schronić się w bramie. Nie dał jej jeszcze narkotyków - nie było na to czasu. Poza tym zaprzątało go coś innego. Helen bała się, ale była jednocześnie bardzo podekscytowana. Ściskała Granta za ramię, a on wyjął z kieszeni butelkę wódki, odkręcił nakrętkę i pociągnął długi łyk. Policja przypuściła kolejną konną szarżę i dziewczyna ścisnęła go jeszcze mocniej. Grant poczuł, że ma erekcję. Był pewien, że dzisiaj przeleci Helen, ale na wszelki wypadek wolał to sobie ułatwić.

- Spokojnie - powiedział. - Masz, napij się.

- Przecież wiesz, że lubię tylko białe wino.

- Nie gadaj, to cię uspokoi.

Helen wzięła niechętnie butelkę i wypiła łyk. Miała wrażenie,. że płoną jej wnętrzności.

- Boże, ale to mocne...

- Nieprawda, to tylko tak smakuje. Wypij jeszcze.

- Nie, Alan, naprawdę nie chcę.

- Nie bądź głupia, lepiej się poczujesz.

Posłuchała go.

W tłumie rozległy się kolejne okrzyki. Policja ruszyła do przodu, torując sobie drogę pałkami, i duże grupy ludzi rzuciły się do ucieczki.

- Zjeżdżamy stąd - powiedział Grant, po czym złapał Helen za rękę i pociągnął za sobą przez tłum.

Przedostali się na Horse Guard Avenue i dotarli do bulwaru. Autobus stał po drugiej stronie ulicy, czekając na niedobitków.

- Może powinniśmy wrócić do Oksfordu - powiedziała Helen, czując, że kręci jej się w głowie.

Grant objął ją ramieniem, dodając odwagi.

- Daj spokój, dziecinko, wszystko będzie dobrze. Zgadzam się, że demonstracja była do dupy, ale nie pozwólmy, żeby to nam popsuło weekend.

- Dobrze - odparła dziewczyna, lecz w jej głosie za brzmiała niechęć.

- Chodź, pojedziemy do mnie - powiedział Grant i po kilku chwilach udało mu się zatrzymać taksówkę.

Przy South Audley Street Rupert Dauncey wyłączył nadawaną na żywo relację z zamieszek i odwrócił się do Kate.

- Biegają jak przerażone króliki.

- Ciekawe, co się stało z córką Quinna?

- Zadzwonię do mieszkania, w którym zatrzymał się Grant, i sprawdzę.

Rupert wykręcił numer, ale po drugiej stronie nikt nie odpowiadał. Odkładając słuchawkę, spojrzał przez okno. Właśnie zapadał zmierzch. Dauncey czuł się nieswojo, choć sam nie wiedział dlaczego.

- Pojadę chyba na Canal Street i zobaczę, czy już tam są, jeśli nie masz nic przeciwko, wezmę twoje porsche.

- No no, kochanie, traktujesz to bardzo osobiście.

- Ja też cię kocham - odparł i wyszedł.

W taksówce Grant przypomniał sobie o czekoladkach z ecstasy i jedną dał Helen. Wiedział, że jest już za późno, żeby coś wyszło z planu Daunceya, ale teraz dziewczyna powinna być naprawdę chętna. Miał zamiar pieprzyć się z nią do rana. A swoją drogą olewał Daunceya. Ten głupi przemądrzały sukinsyn próbował go zastraszyć. Wcale się go nie bał: miał to wszystko na taśmie! A w drodze do autobusu spotkał znajomego, który nie szedł na demonstrację. Nadarzyła się wyśmienita okazja. Grant dał mu długopis i poprosił, żeby włożył go do jego skrzynki pocztowej w Oksfordzie. Nie chciał ryzykować, że gdzieś go zgubi w trakcie miłosnych igraszek.

Nie, panie Dauncey, pomyślał, uśmiechając się w duchu, zobaczymy jeszcze, kto tego gorzko pożałuje.

W domku przy Canal Street zaczął się zmagać z Helen na kanapie. Była kompletnie pijana i nie chciała dać mu się pocałować.

- Nie, Alan, strasznie się czuję. Pęka mi głowa.

- Nic ci nie będzie. Zaraz wracam.

Pobiegł na górę do łazienki, drżąc z podniecenia. Spryskał twarz wodą, wytarł się, uczesał i schodził już na dół, kiedy usłyszał nagle jej krzyk. Zbiegł po schodach i wpadł do salonu.

Helen wiła się na kanapie, jej ciałem wstrząsały drgawki.

- Co się stało?

Przyłożył jej dłoń do twarzy: była gorąca; zobaczył, że oczy wychodzą dziewczynie z orbit, a na ustach pojawia się piana. Wiedział, że niektórzy ludzie tak właśnie reagują na ecstasy.

Nie mógł jej tu zostawić. Wszyscy widzieli ich razem. Było tylko jedno rozwiązanie: szpital Świętego Marka, pół mili dalej przy High Street. Jeśli ją tam zawiezie, pomogą jej. Wybiegł na zewnątrz, otworzył garaż, wsiadł do forda escorta, który należał do brata, i wyjechał na ulicę. Następnie wrócił do domu, pomógł Helen podnieść się z kanapy i zarzucił jej torebkę na szyję. Choć wydawało mu się to dziwne, była w stanie iść, powłócząc nogami. Wyprowadził ją i posadził z tyłu w escorcie.

Rupert skręcił porschem w Canal Street i zauważył Granta, który pomagał Helen wyjść z domu. Natychmiast domyślił się, że stało się coś bardzo złego. Minął ich, zawrócił, a potem ruszył w ślad za escortem. Po kilku minutach podjechali pod szpital.

Rupert skręcił za nimi na główny parking i ich obserwował. Teraz Helen naprawdę cierpiała: stąpała niczym zombie, kiedy Grant prowadził ją na izbę przyjęć. Rupert wysiadł z samochodu i ruszył za nimi.

W środku panował typowy dla angielskiej państwowej służby zdrowia harmider: wszystkie krzesła były zajęte, część ludzi stała pod ścianami. Rupert zatrzymał się przy wejściu. Grant rozejrzał się dookoła, zastanawiając się, co robić. Helen nagle krzyknęła i zaczęła się z nim szarpać. Nie mógł jej utrzymać i upadła na podłogę. Kilka osób zerwało się z krzeseł.

Pielęgniarka, która właśnie przechodziła, podbiegła do dziewczyny i przy niej uklękła. Wokół ust Helen było teraz mnóstwo piany.

Pielęgniarka spojrzała na Granta.

- Co się stało?

Spanikowany chłopak zaczął łgać w żywe oczy.

- Nie mam pojęcia. Przechodziłem tędy. Dziewczyna wyraźnie źle się czuła i próbowała wejść po schodach. Pomyślałem, że wzięła jakieś narkotyki. Po prostu pomogłem jej wejść.

- Nagły wypadek! - zawołała pielęgniarka do swoich za biurkiem.

Kiedy podbiegli do niej kolejna pielęgniarka i pielęgniarz, Helen zaczęła bębnić piętami o podłogę. Jej ciało zadygotało, a później dziewczyna znieruchomiała. Pielęgniarka sprawdziła jej puls i podniosła wzrok.

- Nie żyje - powiedziała.

- Ona nie może umrzeć... - odezwał się głupio Grant.

Pielęgniarz objął go ramieniem.

- Jest martwa, synu.

- O mój Boże!

Chłopak odwrócił się i wybiegł, a Rupert podążył w ślad za nim.

Grant odchodził od zmysłów. Nie wiedział, co robić. Kiedy wrócił do domu przy Canal Street, było już prawie ciemno. Zaparkował escorta, odnalazł piersiówkę z wódką, usiadł przy stole w kuchni i zaczął pociągać szybko łyk za łykiem. Kiedy rozległ się dzwonek do frontowych drzwi, był kompletnie pijany. Zignorował go, lecz dzwonek brzęczał dalej. Wściekły podszedł do drzwi i otworzył je, słaniając się na nogach.

Rupert wszedł do środka.

- Byłem tu już wcześniej, jechałem za wami do szpitala. - Odwrócił Granta i popchnął go do kuchni. - Widziałem, co się stało. Helen nie żyje.

- Nie mam z tym nic wspólnego.

- Wprost przeciwnie, to twoja sprawka. - Rupert wyjął kolta kaliber.25 z wewnętrznej kieszeni, złapał chłopaka za krawat i przystawił mu lufę do skroni. - Dałeś jej ta bletkę?

Grant trząsł się jak osika, zarówno ze strachu, jak z przepicia.

- Tak jak kazałeś. W ogóle tego nie rozumiem. Sam brałem ecstasy i nigdy nie było problemów.

- Niektórzy ludzie tak mają. To coś w rodzaju alergii - mruknął Rupert, a potem baczniej mu się przyjrzał. - Ale nie to było przyczyną jej śmierci, prawda? Jesteś kompletnie pijany, Grant. - Zobaczył stojącą na stole pustą butelkę. - Dałeś jej wódkę, tak? Upiłeś ją, a potem dałeś jej narkotyki, mimo że wyraźnie mówiłem, żebyś nie mieszał jednego z drugim. Tym razem naprawdę skopałeś sprawę.

Grant zaczął płakać.

- Wcale tego nie chciałem. Sama zabrała mi butelkę. Nie mogłem jej powstrzymać. A swoją drogą, to ty dałeś mi ecstasy.

Jesteś tak samo winny jak ja.

Ta wymówka wydała się Rupertowi bezdennie głupia. Chwycił chłopaka za kołnierz.

- Wiesz co, Alan? Masz rację. Ale nie wyglądasz najlepiej.

Potrzebujesz chyba trochę świeżego powietrza - powiedział i ruszył z nim ku frontowym drzwiom.

- Co to za nabrzeże? - zapytał.

- Canal Wharf.

- Dlaczego inne domy są zabite deskami?

- Zaczynają przebudowę. Wszyscy oprócz mojego brata już się wyprowadzili. Rada miejska da mu inny lokal, kiedy wróci z Niemiec.

Było prawie zupełnie ciemno. Minęli pojedynczą uliczną latarnię i skręcili na nabrzeże. Po drugiej stronie rzeki paliły się światła, środkiem płynął wycieczkowy statek, a po wodzie niosły się dźwięki muzyki.

Grant oparł się o balustradę i nagle wpadł w ckliwy nastrój.

- Bawiłem się tu, kiedy byłem dzieckiem. Podczas odpływu odsłania się cała łacha piasku. Wszyscy moi koledzy pływali, a ja nie. Nigdy nie miałem do tego smykałki.

- To dobrze - rzekł Rupert.

Stanął za Grantem i z całej siły go popchnął. Chłopak wrzasnął i runął w dół.

Po chwili wypłynął, młócąc wściekle rękoma.

- Pomocy! - zawołał i poszedł na dno.

Wszystko wskazywało na to, że utonął, ale on wynurzył się jeszcze raz, o wiele bardziej osłabiony. Rupert spojrzał w dół.

- Dobrze się czujesz, przyjacielu? - Rozległ się cichy charkot i Grant zanurzył się po raz ostatni. - Tak, teraz chyba dobrze. Była taką miłą dziewczyną - dodał, potrząsając głową. - Nie powinieneś był tego robić.

Odwrócił się i ruszył do swojego porsche.

Na South Audley Street Kate Rashid siedziała przy kominku; jakby nic się nie wydarzyło.

- No i jak, znalazłeś ich?

Rupert nie sięgnął po drinka, ale otworzył drzwi na mały taras i zapalił papierosa.

- Kiedyś w przypływie entuzjazmu powiedziałem chyba, że zrobiłbym dla ciebie wszystko. Mógłbym nawet zabić człowieka.

- Pamiętam, kochanie.

- Cóż, właśnie to zrobiłem.

Na chwilę oniemiała, a potem na jej ustach pojawił się uśmiech.

- Co się stało? - zapytała, i Rupert o wszystkim jej opowiedział.

Siostra dyżurna w szpitalu Świętego Marka przejrzała torebkę Helen Quinn i znalazła kilka przedmiotów, które pozwoliły ustalić tożsamość zmarłej - przede wszystkim amerykański paszport, a także legitymację Oksfordzkiego Związku Studentów oraz kolegium St Hughes.

Badanie krwi wykazało obecność nie tylko alkoholu, lecz również ecstasy. Zgodnie z procedurą dyrekcja szpitala zawiadomiła policję, a następnie skontaktowała się telefonicznie z dyrektorem kolegium St Hughes. Dyrektor przeprowadził Prywatne dochodzenie wśród studentów mieszkających w akademiku i odkrył, że część z nich była w autobusie razem z Helen i Alanem Grantem. Następnie zadzwonił do ambasady amerykańskiej. Ze względu na pozycję zajmowaną przez Daniela Quinna ambasador Stanów Zjednoczonych był zmuszony zawiadomić o całym zdarzeniu prezydenta Cazaleta.

Jake Cazalet przebywał akurat w Gabinecie Owalnym. Wstrząśnięty wysłuchał wiadomości, po czym zadzwonił do Piwnicy do Blake’a Johnsona i kazał mu natychmiast przyjść na górę.

Blake pojawił się bez marynarki, z plikiem papierów w ręku.

- Zabrałem dla ciebie przy okazji parę rzeczy.

- Odłóż to - powiedział Cazalet i przekazał mu złe wieści.

Blake osłupiał.

- Nie mogę w to uwierzyć, zwłaszcza w informację o narkotykach. Wielokrotnie spotykałem się z Helen. Nie była tego rodzaju dziewczyną.

- Trudno mi coś powiedzieć. Kto wie, co się dzieje, kiedy popuści się cugle studentom. - Cazalet westchnął. - Narkotyki to przekleństwo dzisiejszego świata. Gdzie jest teraz Daniel?

- Jest w wielonarodowym sektorze w Kosowie. Odezwał się wczoraj z miejscowości o nazwie Prizren. Byłeś zajęty, dlatego sam z nim rozmawiałem.

- Co on tam robi w tym Prizrenie?

- Znowu wybuchły tam walki. Albańczycy wpadli w zasadzkę zastawioną przez Serbów czy coś w tym rodzaju.

- Sam mu o tym powiem. Tyle przynajmniej mogę zrobić.

- Dzięki Bogu, że mnie o to nie prosisz - powiedział Blake. - Co teraz zrobimy?

- Daniel będzie na pewno chciał jak najprędzej znaleźć się w Londynie. Jak szybko można to załatwić, gdy się korzysta z prezydenckich prerogatyw?

- Quinn poleci helikopterem z Prizren do Pristiny. Stamtąd bezpośrednio do Anglii. Powinienem to załatwić w ciągu godziny.

- Więc zrób to. Ale najpierw połącz mnie z nim.

Quinn przebywał na obrzeżach Prizrenu wraz z wchodzącym w skład sił wielonarodowych oddziałem francuskich spadochroniarzy. Zginęło czterech Serbów i zapakowani w worki czekali teraz na wiejskim placyku na helikopter.

Jeden z Francuzów dał Quinnowi filiżankę kawy. Ich kapitan, młody człowiek o imieniu Michel, rozmawiał przez komórkę. Kiedy Quinn popijał kawę, zadzwonił jego własny telefon.

- Daniel? Tu Jake Cazalet.

Senator był bardzo zaskoczony.

- Czym mogę służyć, panie prezydencie?

Cazalet się zawahał.

- Co teraz robisz?

- Kryję się przed ulewą na jakimś zadupiu niedaleko Prizrenu. Jestem z Francuzami. Mamy tu paru martwych Serbów, którzy czekają na transport, i zaraz ma przylecieć helikopter.

O co chodzi, panie prezydencie?

- Mam dla ciebie tragiczną wiadomość, Danielu.

- Co się stało, panie prezydencie? - zapytał Quinn i Ca zalet wszystko mu opowiedział.

Po krótkiej chwili senator wyłączył telefon, doznając uczucia, jakiego nie doświadczył nigdy wcześniej. Michel schował swoją komórkę i do niego podszedł.

- Hej, mon ami, właśnie się dowiedziałem, że skierowali tutaj inny helikopter specjalnie po ciebie. Zabierają cię do Pristiny. Naprawdę musisz być ważną szychą.

- Nie, to sprawa osobista. - Quinn spojrzał na Francuza, prawie go nie widząc. - Chodzi o moją córkę, Helen. Właśnie się dowiedziałem, że nie żyje.

- Mon Dieu - jęknął Michel.

- Ona miała dwadzieścia dwa lata, Michel. Kto umiera w takim wieku?

Quinn schował twarz w dłoniach i zapłakał. Michel strzelił palcami do sierżanta, który podał mu piersiówkę koniaku. Kapitan odkręcił nakrętkę.

- Lepiej pociągnij duży łyk, mon ami, a potem jeszcze jeden, jeśli tego potrzebujesz. Nie musisz się śpieszyć.

Z oddali dobiegł ich warkot helikoptera. - Już po ciebie lecą.

Prezydent postanowił porozmawiać z sekretarzem ambasady w Londynie. Urzędnik czuł się zaszczycony. Rozmowie przysłuchiwał się Blake.

- Znasz Londyn od podszewki, a poza tym jesteś adwokatem, Frobisher - powiedział Cazalet. - Zapoznałeś się ze sprawą. Jak zostanie załatwiona?

- Zajmie się nią policja. Po pierwsze z powodu narkotyków, panie prezydencie, a także dlatego, że młody człowiek, który przywiózł dziewczynę, zbiegł. Ktoś jednak zapisał numery rejestracyjne jego samochodu. Pielęgniarka, która za nim wy biegła.

- Więc policja go dopadnie?

- Oczywiście. Na podstawie numeru rejestracyjnego ustali się adres właściciela pojazdu.

- A potem co?

- Odbędzie się sekcja zwłok, a po niej śledztwo koronera.

Dopiero wtedy ciało zostanie wydane rodzinie.

- W porządku - mruknął Cazalet. - Postarałem się, żeby senator Quinn jak najszybciej dotarł do Zjednoczonego Królestwa. Blake Johnson będzie się z tobą w tej sprawie stale kontaktował. Senatorowi należy okazać specjalne względy.

Gdyby pojawiły się jakieś problemy z brytyjską policją albo sądami, użyj wszelkich wpływów, jakimi dysponuje ambasada.

- Wedle rozkazu, panie prezydencie.

- Doskonale. Wiem, że dasz z siebie wszystko.

- Oczywiście, panie prezydencie.

- Cześć, Mark. Mówi Blake - włączył się do rozmowy Johnson. - Zawiadomię cię, gdzie i kiedy ląduje senator, postaraj się kogoś po niego wysłać.

- Osobiście po niego wyjadę. Możesz na mnie polegać, Blake.

Rozmowa została zakończona i pogrążony w zadumie Cazalet zaczął bębnić palcami w biurko.

- Słuchaj, bez względu na to, jakie wpływy ma Frobisher, wydaje mi się, że nie zdoła załatwić wszystkiego. To inny kraj, inne procedury policyjne, inny system prawny - powiedział prezydent.

- Więc co proponujesz?

- Moim zdaniem, potrzebny jest Charles Ferguson.

- Natychmiast z nim porozmawiam.

Dowiedziawszy się o śmierci Helen Quinn, Henry Percy wpadł w panikę. Zarzuty Daunceya dotyczące defraudacji były uzasadnione. Sumy, które przechodziły przez ręce profesora, przyprawiały go o zawrót głowy i w końcu uległ pokusie. Parę tysięcy tu, parę tysięcy tam. Kto to zauważy? Wiedział jednak, że będzie musiał wypić piwo, którego nawarzył. A teraz jeszcze to.

Zatelefonował do Londynu do Ruperta Daunceya.

- Chwała Bogu, że pana zastałem. Wydarzyło się coś strasznego.

- Co takiego? - zapytał Dauncey, udając, że o niczym nie wie.

Percy wszystko mu opowiedział.

- Taka miła dziewczyna - dodał na koniec. - Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że zażywała narkotyki. Martwię się także o dobre imię naszej organizacji. Te straszne zamieszki, cała ta przemoc...

- Tak, mnóstwo naszych starań poszło na marne - zgodził się Rupert. - Ale nikt nie może o to winić fundacji, profesorze. Zachował się pan bardzo odpowiedzialnie, ostrzegając studentów w autobusie i starając się wyperswadować im ten wyjazd.

- To prawda. - Percy się zawahał. - Pan oczywiście zrobił to samo. Nikt nie mógł uczynić nic więcej.

- Owszem i jeśli ktoś będzie o to pytał podczas śledztwa, wszyscy studenci będą musieli potwierdzić to, co obaj powie dzieliśmy.

Percy poczuł się nagle o wiele raźniej.

- Ma pan moje osobiste poparcie - oznajmił Rupert. - Co do tej innej sprawy, rozmawiałem z księżniczką. Jej zdaniem, jest możliwe, że pańska pomyłka nie była umyślna.

- To bardzo miło z jej strony. - Percy nie posiadał się z radości.

- Jeszcze się z panem skontaktuję - powiedział z uśmiechem Rupert i odłożył słuchawkę.

Przy domu na Canal Street zatrzymał się policyjny samochód. Wysiadło z niego dwoje konstablów, mężczyzna i kobieta. Zajrzeli do escorta i znaleźli w środku kluczyki.

- Trochę to nieostrożne w dzisiejszych czasach - powie działa policjantka.

- Tak czy inaczej, to nasz samochód - odparł jej kolega, sprawdzając numery rejestracyjne.

Podeszli do drzwi. W przedpokoju widać było przyćmione światło. Ponieważ nikt nie otwierał, przeszli wąską alejką na tyły domu i odkryli, że pali się lampa w kuchni. Policjant nacisnął klamkę, lecz kuchenne drzwi były zamknięte na klucz.

W tym samym czasie dwaj młodzi ludzie wyszli zza rogu na nabrzeże i zatrzymali się przy balustradzie, żeby oddać mocz-Spojrzeli w dół, gdzie właśnie zaczął się odpływ, i zauważyli wystające z wody ciało Alana Granta.

- Jezu Chryste - jęknął jeden z nich.

Po chwili chłopak zobaczył dwoje konstablów, którzy właśnie wracali do swojego samochodu.

- Chodźcie tutaj - zawołał. - Na plaży leżą zwłoki. Policjanci pobiegli w ich stronę.

W Pristinie pierwszym odlatującym do Londynu samolotem był hercules wojsk transportowych RAF-u. Wieści szybko się rozeszły; członkowie załogi byli przybici, starali się jednak spełnić wszelkie życzenia Quinna. Senator zachował dość rozsądku, żeby coś zjeść, i wypił dwie kawy, do których opiekujący się nim sierżant RAF-u dolał po kapce brandy.

Po jakimś czasie przyszedł do niego kapitan, wyglądający absurdalnie młodo mimo swojego munduru majora sił powietrznych.

- Strasznie mi przykro z powodu śmierci pańskiej córki.

To wielka strata... Proszę się nie krępować, gdyby pan czegokolwiek potrzebował.

- To miło z pańskiej strony.

Quinn zapalił papierosa i się zamyślił. ”To wielka strata... ”. Jak trafne wydawały się te słowa i jakże bolesne. Śmierć była czymś ostatecznym; przekonał się o tym za młodu w wietnamskim piekle.

Czy rzeczywiście cała ta przeklęta sprawa może mieć coś wspólnego z narkotykami? Ta myśl nie dawała mu spokoju. Nie, niemożliwe! To nie pasowało do Helen, którą znał i kochał.

Po jakimś czasie odchylił się do tyłu w płóciennym fotelu, wyciągnął nogi i wyczerpany zasnął ze skrzyżowanymi na piersi rękoma.

Nazajutrz rano, kiedy Charles Ferguson siedział przy kominku w swoim mieszkaniu przy Cavendish Place, zajadając ze smakiem śniadanie, zadzwonił do niego Blake Johnson. Ferguson wysłuchał go z posępną miną.

- To fatalna wiadomość, Blake. Co mam zrobić?

- Daniel Quinn będzie chciał poznać odpowiedź na kilka pytań. Prezydent uważa, że możesz mu pomóc.

- A więc nie wierzysz w najbardziej oczywiste wyjaśnienie: młoda kobieta pozbawiona opieki, za dużo alkoholu i ecstasy?

- Nie. I moim zdaniem Danielowi też trudno będzie w to uwierzyć. Zróbcie, co w waszej mocy, Charles. Hannah jest w stanie pomóc mu w kontaktach ze Scotland Yardem i koronerem. Dillon też jest czasami bardzo kreatywny.

- Ujmujesz to w dość nietypowy sposób, ale owszem, postaramy się pomóc. Zostaw to mnie, Blake - powiedział Ferguson i zadzwonił do Hannah ze swojej komórki. Nadkomisarz Bernstein była w drodze do biura. - Posłuchaj uważnie - oznajmił i opowiedział jej, co się wydarzyło.

- To straszne - Hannah była wstrząśnięta. - Co powinnam zrobić? - zapytała.

- Porozmawiaj ze swoimi znajomymi z Wydziału Specjalnego. Użyj swoich wpływów. Dowiedz się, co robi policja i czy już coś mają.

- Tak jest, generale.

Ferguson rozłączył się i wykręcił numer Dillona, który - w czarnym dresie i z ręcznikiem na szyi - biegał właśnie po ulicach sąsiadujących ze Stable Mews. Słysząc dzwonek, zwolnił i wyjął telefon z kieszeni.

- Gdzie jesteś? - zapytał Ferguson.

- Na porannej przebieżce. A ty?

- W domu. Chcę, żebyś złożył wizytę Roperowi.

- Dlaczego? - zapytał Dillon i Ferguson przedstawił mu sytuację.

W domu przy Regency Square zadźwięczał elektroniczny zamek, drzwi się otworzyły i Dillon wszedł do środka. Rupert, który siedział w swoim wózku, pracując przy komputerze, odwrócił się w jego stronę.

- Domyślam się, że czegoś chcesz.

- Nie mylisz się. Helen Quinn, córka Daniela, nie żyje.

Podobno ma to jakiś związek z narkotykami. Zeszłej nocy przywieziono ją na izbę przyjęć w szpitalu Świętego Marka i tam zmarła.

- O rany. - Roper zaczął stukać w klawisze komputera i szybko trafił na właściwe informacje. - Helen Quinn, lat dwadzieścia dwa, obywatelka amerykańska, zamieszkała w kolegium St Hughes w Oksfordzie. Wstępne wyniki badania krwi wykazały dużą obecność alkoholu i ślady ecstasy. O dwunastej robią sekcję zwłok.

- Niech to wszyscy diabli! - zaklął Dillon. - A więc to prawda. Jej ojcu to się nie spodoba. Co jeszcze znalazłeś?

- Mogę sprawdzić jej dane osobowe w Oksfordzie.

- Zrób to.

Dillon zapalił papierosa, a Roper dalej stukał w klawisze.

- Proszę bardzo. Studiowała nauki polityczne, filozofię i ekonomię. Należała do Związku Oksfordzkiego, Towarzystwa Muzycznego oraz do Oksfordzkich Warsztatów Literackich. - Major zmarszczył nagle czoło. - Niech mnie kule. W Oksfordzie działa oddział Aktu Walki Klasowej. Helen była jego członkiem.

- Helen była członkiem Aktu Walki Klasowej?

- Zobaczę, czy mają swoją stronę w Internecie. Owszem, mają. Teraz wiemy, dlaczego dziewczyna była wczoraj w Londynie. Pojechali na tę nieudaną manifestację z okazji Dnia Wolności.

- To jasne - mruknął Dillon.

Roper odchylił się do tyłu.

- No tak. Nie uważasz, że to zabawne? Daniel Quinn ma haka na Kate Rashid. Rashidowie mają kilka kontrowersyjnych organizacji. Jedną z nich jest Akt Walki Klasowej, i zgadnij, kto do niej należy? Córka Daniela Quinna.

- Sugerujesz, że Kate Rashid ma coś wspólnego ze śmiercią dziewczyny?

- Nie, ale zobacz, jaki to zbieg okoliczności. A ja nie znoszę zbiegów okoliczności. Lubię, jak w życiu jest porządek.

Dwa plus dwa musi zawsze równać się cztery.

- I co ja słyszę? Przecież przez siedem godzin rozbrajałeś największą bombę, jaką kiedykolwiek skonstruowała IRA, a potem wylądowałeś na wózku inwalidzkim właściwie z powodu petardy.

- No cóż - wzruszył ramionami Roper. - Czasami dwa plus dwa równa się pięć. Potrzebujesz czegoś jeszcze?

- Wyników tej sekcji najszybciej, jak się da.

- W porządku. Chcesz, żebym sprawdził, co zamierza policja?

- Zajęła się tym Hannah, ale nie zaszkodzi, jeśli ty też spróbujesz się czegoś dowiedzieć. Daj mi znać, kiedy na coś trafisz.

Dillon wyszedł, a Roper włamał się do głównego archiwum Scotland Yardu. Zbadał, co tam mają, i zmarszczył czoło.

Równolegle ze sprawą Helen Quinn prowadzone było śledztwo dotyczące Alana Granta, zamieszkałego przy Canal Street w Wapping. Chłopak przywiózł ponoć Helen do szpitala, a następnie utonął. Roper przez moment się zastanawiał. Nazwisko Alana Granta było mu znane i po chwili przypomniał sobie, gdzie je niedawno widział. Wrócił na stronę Aktu Walki Klasowej. Oczywiście, Alan był studentem drugiego roku fizyki w Oksfordzie.

Kolejny dziwny zbieg okoliczności... Roper westchnął i zadzwonił do Fergusona.

W apartamencie przy Cavendish Place Dillon wyjrzał przez wysokie okna w bawialni, a potem odwrócił się do Fergusona, który siedział przy kominku.

- A więc wiemy, dlaczego pojechała do Londynu, i że Grant zawiózł ją do szpitala, dał drapaka i utopił się w rzece.

- Mam coś jeszcze - oznajmiła Hannah Bernstein, wbiegając do bawialni. - Oboje, Helen Quinn i Alan Grant, pojechali do Londynu specjalnym autobusem wynajętym przez profesora o nazwisku Henry Percy. Zgadnijcie, kto wybrał się razem z nimi na wycieczkę.

- Kto? - zapytał słodkim głosem Ferguson.

- Rupert Dauncey. Uwierzycie?

Dillon roześmiał się zgryźliwie.

- Co on tam, do licha, robił? - mruknął Ferguson.

- Percy złożył w Scotland Yardzie coś, co można określić mianem szczerego i wyczerpującego zeznania. Jak wiemy, Rashidowie sponsorują Akt Walki Klasowej, a Dauncey przy jechał, żeby przestrzec studentów przed niebezpieczeństwem.

Nie chciał, żeby wzięli udział w demonstracji. Obaj, Percy i Dauncey, przemówili w autobusie do młodzieży, zwracając jej uwagę na zagrożenia.

- Czy Dauncey w końcu z nimi pojechał?

- Razem z Percym, ale zmyli się, kiedy tylko zrobiło się gorąco. Percy wrócił do autobusu, a Dauncey oświadczył, że idzie do domu.

- Zjawiając się w Oksfordzie, postąpił bardzo sprytnie - powiedział Dillon.

- Jest jeszcze coś - dodała Hannah Bernstein. - To właśnie Percy przedstawił Daunceya Helen Quinn. Dauncey napomknął, że chce poznać rodaczkę z Ameryki. Percy twierdzi, że słyszał, jak tamten odradzał jej wyjazd na demonstrację.

Jednak chłopak Helen, ten Alan Grant, wyśmiał Daunceya w obecności innych studentów. W końcu tam pojechali, lecz w trakcie demonstracji się rozdzielili. Wtedy właśnie Percy widział ich po raz ostatni.

- Hmm... - mruknął Ferguson. - Tak więc po zamieszkach Alan i Helen pojechali na Canal Street, prawdopodobnie, żeby się pokochać. Tam wypili parę głębszych i wzięli trochę prochów.

Okazało się, że Helen była na nie uczulona. Grant zawiózł dziewczynę do szpitala, ona umarła na progu, a on uciekł. Nie wiedział, co ze sobą począć... i popełnił samobójstwo.

- Można by w to nawet uwierzyć, gdyby nie śmierdziało to na odległość Rashidami.

Zadzwonił telefon i Hannah podniosła słuchawkę. Telefonował Roper.

- Faksuję wam właśnie wyniki sekcji. W następnej kolejności zbadają Granta. Przyślę wam jego wyniki, kiedy tylko nadejdą.

Hannah odebrała faks w gabinecie Fergusona i przeczytała go w drodze do salonu.

- Sprawa potwierdzona - oznajmiła. - Poważnie nadużyła alkoholu i z całą pewnością wzięła ecstasy. Poza tym zdrowa i dobrze odżywiona. Nie była dziewicą, ale przed śmiercią nie miała stosunku.

Ferguson przebiegł faks oczyma.

- Biedna dziewczyna. Bóg wie, co pomyśli o tym jej oj ciec - powiedział, po czym podniósł wzrok. - Ja sam nadal nie wiem, co mam o tym myśleć.

- A ja wiem - powiedział Dillon. - Proszę mi wybaczyć, generale, ale mam do załatwienia parę rzeczy.

- Na przykład jakich? - chciała wiedzieć Hannah.

- To moja sprawa. Pogadam z tobą później, Charles.

Dillon wyszedł, pojechał taksówką do Ministerstwa Obrony, zamówił tam limuzynę i kazał szoferowi zawieźć się do Oksfordu. Chciał coś sprawdzić.

Na drodze nie było dużego ruchu i podróż trwała zaledwie dwie i pół godziny. Kiedy mijali obrzeża Oksfordu, Dillon zadzwonił z komórki do Ropera.

- Czy możesz mi z tego policyjnego raportu wyciągnąć adres Henry’ego Percy’ego?

- Zaczekaj. - Roper oddzwonił po dwóch minutach. - Ma mieszkanie przy Kaiser Lane dziesięć ”b”. Co ty knujesz?

- Powiem ci później.

Znaleźli Kaiser Lane bez kłopotu. Apartament profesora mieścił się w wiktoriańskim bliźniaku u szczytu pogrążonych w półmroku schodów. Dillon pociągnął za sznurek staroświeckiego dzwonka i po chwili usłyszał szuranie kapci. Percy otworzył drzwi. Miał spuchnięte oczy, tak jakby zbudził się ze snu.

- Profesor Percy?

- Tak.

- Nasz wspólny znajomy, Rupert Dauncey, prosił, żebym pana odwiedził.

Percy z trudem się uśmiechnął.

- Rozumiem. Lepiej niech pan wejdzie - powiedział, po czym ruszył pierwszy korytarzem i wszedł do saloniku. - Czym mogę panu służyć?

- Przede wszystkim chciałbym panu przedstawić swojego przyjaciela, który nazywa się walther PPK - oznajmił Dillon, wyjmując broń ze specjalnej kieszeni. - A to jest jego przyjaciel. Nazywa się Carswell. To tłumik - dodał, przykręcając urządzenie do lufy pistoletu. - Mogę teraz przestrzelić panu kolano i nikt nic nie usłyszy.

Percy nie krył przerażenia.

- Kim pan jest? Czego pan chce?

- Widziałem zeznanie, jakie złożył pan na policji w sprawie śmierci Helen Quinn. Twierdzi pan, że Rupert Dauncey sprze ciwiał się udziałowi studentów w demonstracji, ponieważ prze widywał użycie przemocy?

- Tak.

- I że w autobusie obaj daliście wszystkim jasno do zrozumienia, że - waszym zdaniem - nie powinni wyjeżdżać?

- Tak, tak. Było tam ponad czterdzieści osób. Mogą to potwierdzić. Policja w Oksfordzie przesłuchała kilka z nich.

Dillon złapał Percy’ego, pchnął go na stół i przystawił mu lufę walthera do kolana.

- Więc chce mi pan wmówić, że Dauncey jest czysty jak łza?

Percy kompletnie stracił głowę.

- Nie, nie, nie. To znaczy tak... tyle że on zmienił nagle zdanie.

- Jak to?

- Z początku popierał zdecydowane działania. Uważał, że to wyjdzie na dobre studentom. - Percy zawahał się, a potem ciągnął dalej. - Załatwił nawet kilku wyjazd na szkolenie w Szkocji.

- Helen Quinn też tam pojechała?

- Nie, ale był tam jej chłopak, Alan Grant.

- Wie pan, że on nie żyje?

- Tak, policja się ze mną kontaktowała. Powiedzieli, że popełnił samobójstwo.

Dillon nieco się odsunął.

- Wierzy im pan? I to wszystko, co ma pan do powiedzenia? Dauncey był krwiożerczym typem, ale się zmienił?

- Zgadza się.

Dillon znowu przystawił mu walthera do kolana.

- I oczekuje pan, że uwierzę w te bajeczki? Kiedy pan go ostatnio widział?

- Zeszłej nocy rozmawialiśmy przez telefon.

Co powiedział?

- Że zrobiliśmy bardzo dobrze, mówiąc studentom to, co im powiedzieliśmy, i że zostaniemy prawdopodobnie wezwani do koronera.

- Owszem, to było bardzo sprytne, prawda, Henry? - Dillon przyglądał się przez chwilę profesorowi, a potem zaczął odkręcać tłumik. - Chyba niczego przede mną nie ukrywasz?

Niczego, co mogłoby zmienić nieco kształt tej bajeczki?

Percy pomyślał o pięćdziesięciu tysiącach funtów, po chwili doszedł jednak do wniosku, że w tej sprawie lepiej będzie zachować dyskrecję.

- Bóg mi świadkiem, że powiedziałem prawdę - oświadczył obłudnie.

- No cóż, na pana miejscu nie mieszałbym do tego Pana Boga, profesorze. Spotkamy się u koronera. I kiedy pan będzie znowu rozmawiał z Daunceyem, proszę mu powiedzieć, że był tutaj Sean Dillon - odparł Irlandczyk i wyszedł do przedpokoju.

Percy odczekał chwilę i podniósł słuchawkę.

- Dauncey? Mówi Percy.

Dillon uśmiechnął się pod nosem i zamknął za sobą drzwi.

Daniel Quinn poprosił Frobishera, żeby zawiózł go do ambasady amerykańskiej i chwilę na niego poczekał. Gdy znaleźli się na miejscu, wszedł po stopniach, przedstawił się strażnikowi i po dwóch minutach przywitał go umundurowany kapitan piechoty morskiej.

- Nazywam się Davies, senatorze. Cieszę się, że pana poznałem. To dla mnie zaszczyt. Ambasador Begley czeka. - Quinn, nieogolony i wciąż w polowym mundurze, podał mu rę kę. - Jeśli wolno mi coś powiedzieć, po pana wyglądzie wnoszę, że nie miał pan tam łatwego zadania - powiedział kapitan.

- Cóż, jeśli wybiera się pan na wakacje, nie polecałbym Kosowa...

- Tędy, senatorze.

Po kilku chwilach kapitan otworzył drzwi gabinetu ambasadora i wprowadził Quinna do środka.

- Witaj, Elmer.

Begley miał na sobie garnitur od Saville Row, jego siwe włosy były idealnie uczesane. Mężczyźni wyglądali zupełnie inaczej... Trudno było wyobrazić sobie większy kontrast. Ambasador obszedł biurko i wymienił z Quinnem uścisk dłoni.

- Tak mi przykro, Danielu. Jeśli jest coś, co możemy dla ciebie zrobić... cokolwiek... ambasada jest do twojej dyspozycji.

Usiądź.

- Nie obraź się, ale wpadłem tylko na moment. Chciałbym pojechać do domu, wziąć prysznic i się przebrać. A potem mam spotkanie z generałem Fergusonem.

- Z Charlesem? To przyjaciel. Będziesz w dobrych rękach.

Ale pamiętaj: zrobimy wszystko, co w naszej mocy.

- Dziękuję, Elmer.

Dom Quinna przy Park Place - utrzymany w stylu regencji, elegancki budynek z małym dziedzińcem - stał u wylotu South Audley Street. Szofer, Luke Cornwall, duży czarny mężczyzna z Nowego Jorku, polewał akurat wężem miejski model mercedesa. Na widok Quinna zastygł w bezruchu z poważną miną.

- Cóż mogę powiedzieć, senatorze?

- Nie trzeba nic mówić, Luke, ale dziękuję. W tej chwili czuję się jak ostatni łach, więc najpierw wezmę prysznic i się przebiorę. Potem zawieziesz mnie na Cavendish Place.

- Oczywiście, senatorze.

Kiedy Quinn wspiął się po schodach, otworzyły się frontowe drzwi i stanęła w nich Mary Cornwall, żona Luke’a. Miała łzy w oczach. Znała Helen od dziecka, bo przez długie lata pracowała u nich w Bostonie jako pokojówka. Quinn pocałował ją w policzek.

- Czasami zastanawiam się, czy jest Bóg na niebie - powiedziała, płacząc.

- Oczywiście, że jest, Mary, nigdy w to nie wątp.

- Czy mam przygotować panu coś do zjedzenia?

- Nie teraz. Chcę się przebrać. Mam spotkanie.

Quinn minął obity boazerią hall, wbiegł po schodach i otworzył drzwi do swojej sypialni. Była jasna i przestronna; na ścianach wyłożonych klonową boazerią wisiały jego ulubione obrazy, a na podłodze leżały tureckie dywany. Gdy wracał do domu, zawsze z przyjemnością przekraczał próg tego pokoju. Teraz jednak był wyprany z wszelkich uczuć.

W łazience zrzucił z siebie ubranie, po czym włączył prysznic i namydlił się, próbując zmyć odór Kosowa i śmierci.

Pół godziny później, czysty i ogolony, zszedł na dół w brązowym garniturze od Armaniego i eleganckich półbutach. Mary była w kuchni, nie chciał jej przeszkadzać. Wyszedł z domu i ruszył do samochodu, przy którym czekał na niego Luke Cornwall, ubrany w granatowy uniform.

Rupert Dauncey także na niego czekał. Uspokoił spanikowanego profesora Percy’ego, który po raz kolejny do niego zadzwonił. Nie podobało mu się jednak, że Dillon wciąż depcze im po piętach. Zastanawiał się także, gdzie się podziewa Daniel Quinn. Zatelefonował do znajomego z ambasady i dowiedział się, że senator przyleciał do Londynu i jest w drodze do swojego domu przy Park Place.

Park Place! W tym momencie uśmiechnęło się do niego szczęście. Dauncey skręcił na rogu. Nie znał dokładnego adresu, ale nagle zobaczył stojącego przy mercedesie Luke’a. Zatrzymał się po drugiej stronie ulicy i po chwili ujrzał Quinna, który właśnie wychodził z domu. Kiedy mercedes ruszył, Rupert zawrócił i pojechał w ślad za nim.

Gdy Quinn pojawił się na Cavendish Place, drzwi otworzyła u Hannah Bernstein. Znała go z fotografii zamieszczonej w jego teczce, a on ją z materiałów, które pokazał mu w Waszyngtonie Blake Johnson.

- Dzień dobry, pani nadkomisarz.

- Witam, senatorze. Proszę, niech pan wejdzie.

Zaprowadziła go do salonu. Dillon popijał bushmillsa, siedząc przy drzwiach wychodzących na taras. Ferguson wstał z miejsca.

- Chciałbym powiedzieć, że miło cię spotkać, Danielu, ale to nie byłoby stosowne. Wszyscy ci współczujemy.

- Dziękuję.

- Znasz Seana Dillona?

- Tylko ze słyszenia. - Quinn podał mu rękę. - Jeśli zasięgnął pan o mnie informacji, wie pan, że mój dziadek urodził się w Belfaście i walczył wspólnie z Michaelem Collinsem. Musiał uciekać do Stanów w 1920 roku.

- Należał pewnie do Bractwa Irlandzkich Republikanów - rzekł Dillon. - Byli gorsi od mafii.

Quinn słabo się uśmiechnął.

- Można tak powiedzieć.

- Napije się pan ze mną bushmillsa? Naleję panu do pełna.

Radzę wypić - dodał Dillon, widząc wahanie na twarzy Quinna. - Pani nadkomisarz zebrała informacje, które specjalnie pana nie uszczęśliwią.

- W takim razie skorzystam z pana rady.

Dillon podał mu whisky. Quinn wypił ją jednym haustem, po czym odstawił szklankę na stół i wziął od Hannah teczkę.

- Znajdziesz tutaj kompletną historię naszych zmagań z Rashidami - powiedział Ferguson - a także wszystko, czego się do tej pory dowiedzieliśmy o śmierci twojej córki, w tym wyniki sekcji i dochodzenia policyjnego. Dołączyliśmy również wyniki sekcji jej chłopaka, Alana Granta.

- Kogo? Nigdy o nim nie słyszałem - zdziwił się Quinn. - Nie wiedziałem, że miała chłopaka.

- Obawiam się, że miała - oświadczyła Hannah Bernstein.

- Obawia się pani?

- Wszystko pan tutaj znajdzie, senatorze - odparła cicho.

- Zaprowadź senatora do mojego gabinetu - powiedział Ferguson. - Niech przeczyta w spokoju akta.

Hannah wyprowadziła Quinna.

- Co za syf - mruknął Dillon.

- Zgadzam się i dlatego nie czekam z utęsknieniem na chwilę, kiedy skończy czytać. Mnie też możesz nalać tego swojego trunku.

Dwadzieścia minut później Quinn wrócił do pokoju. Miał bardzo bladą twarz i prawa ręka drżała mu lekko, kiedy pod niósł akta.

- Czy mogę to zatrzymać?

- Oczywiście - odparł Ferguson.

- Teraz pojadę do kostnicy - oświadczył Quinn. - Muszę ją zidentyfikować.

- W takim razie niech pan to wypije. - Dillon podał mu następną szklaneczkę whisky. - To panu dobrze zrobi. Właściwie nic nie stoi na przeszkodzie, żebym pojechał tam razem z panem.

- To miło z pańskiej strony. Kiedy rozprawa u koronera? - zapytał Quinn, zwracając się do Hannah.

- Jutro rano. Zdołaliśmy ich namówić, żeby się pospieszyli.

- To dobrze. Im szybciej, tym lepiej. - Quinn wypił whisky. - Załatwmy to - powiedział do Dillona.

Rupert czekał cierpliwie w stojącym u wylotu ulicy mercedesie. Quinn i Dillon wyszli z budynku, wsiedli do limuzyny i odjechali.

- Dillon - mruknął cicho Rupert. - To się robi interesujące.

Chwilę później już za nimi jechał.

Kostnica mieściła się w wiekowym budynku, który z zewnątrz bardziej przypominał magazyn. Wnętrze wyglądało jednak całkiem inaczej. Elegancka recepcja wysłana była dywanami. Młoda kobieta za biurkiem powitała ich uśmiechem.

- Czym mogę służyć?

- Nazywam się Quinn. Jest tutaj podobno moja córka.

Kobieta przestała się uśmiechać.

- Och, bardzo mi przykro. Przed chwilą mieliśmy telefon, że przyjedzie pan zidentyfikować ciało. Zawiadomiłam lokalny komisariat policji. To tylko pięć minut stąd.

- Dziękuję.

- Powiadomiłam też profesora George’a Langleya. To nasz patolog. Na szczęście jest teraz w budynku. Pomyślałam, że zechce pan z nim porozmawiać.

- Dziękuję pani. Zaczekamy.

Quinn i Dillon usiedli, lecz już po chwili do recepcji wbiegł siwowłosy energiczny mężczyzna. Dziewczyna szepnęła mu coś do ucha i podszedł do Quinna.

- George Langley - przedstawił się.

- Daniel Quinn. A to jest Sean Dillon, przyjaciel.

- Proszę przyjąć wyrazy współczucia.

- Czy mogę zobaczyć swoją córkę?

- Oczywiście. Proszę przysłać do nas policjanta, kiedy tylko się pojawi - powiedział Langley do recepcjonistki.

Pomieszczenie, do którego ich zaprowadził, wyłożone było białymi kafelkami. Jarzeniówki oświetlały rząd nowoczesnych stalowych stołów operacyjnych. Quinn zobaczył dwa ciała nakryte białymi gumowymi płachtami.

- Jest pan gotów? - zapytał Langley.

- Jeśli człowiek może być kiedykolwiek gotów na coś takiego.

Helen Quinn leżała z zamkniętymi oczyma i wydawała się bardzo spokojna. Na głowie miała plastikowy kaptur, przez który przesączyło się trochę krwi. Quinn pochylił się i pocałował ją w czoło.

- Dziękuję.

Langley zasunął płachtę.

- Widziałem pański raport dla koronera - powiedział Quinn. - To, co pan napisał o alkoholu i narkotykach. Czy nie ma absolutnie żadnych wątpliwości?.

- Niestety nie.

- To takie do niej niepodobne. Nie pasuje do dziewczyny, którą znałem.

- Tak to czasami wygląda - powiedział łagodnie Langley.

- A chłopak? Czy to on? - zapytał Quinn, wskazując drugie zwłoki. - Nie wiedziałem nawet o jego istnieniu.

- Tak, to jest Alan Grant. Nie powinienem tego robić - dodał po krótkim wahaniu Langley - ale to nie jest zwyczajna sprawa.

Uniósł skraj płachty i Quinn spojrzał na Granta, który po śmierci wydawał się młodszy niż za życia.

- Dziękuję - powiedział senator i Langley przykrył z powrotem twarz chłopaka. - Uważa pan, że popełnił samobójstwo, tak jak to sugeruje policja?

- Mogę mówić tylko o tym, co jest pewne. Wypił dużo wódki, ale w jego krwi nie ma śladu ecstasy. Nie ma także żadnych obrażeń. Czy spadł z nabrzeża przypadkiem, czy skoczył? Nie wiem. W tej kwestii nie potrafię się wypowiedzieć.

Rozległo się pukanie do drzwi i do środka wszedł sierżant w policyjnym mundurze z formularzem w ręku.

- Przykro mi z powodu okoliczności, senatorze, ale czy mógłby pan formalnie zidentyfikować zmarłą?

- To jest moja córka, Helen Quinn.

- Dziękuję. Proszę tutaj podpisać - powiedział policjant, po czym zwrócił się do Dillona. - Czy mógłby pan być tak uprzejmy i podpisać się jako świadek?

Obaj zrobili to, o co prosił, i sierżant się wycofał.

- Zobaczymy się u koronera - powiedział Langley.

- Oczywiście. Bardzo panu dziękuję - odparł Quinn i pierwszy ruszył w stronę drzwi.

Wsiedli do mercedesa.

- Paskudna historia - mruknął Dillon.

- Podrzucę pana do domu - powiedział Quinn, a potem odchylił się do tyłu i zamknął oczy.

A Dauncey wciąż ich śledził.

Nazajutrz o dziesiątej rano Quinn przyjechał do biura koronera. Było tam już kilka osób, korytarzem przechodził jakiś policjant. Na jednej z ławek siedział nieogolony i zmęczony młody człowiek w trenczu, obok niego stała na podłodze torba podróżna.

Quinn wyciągnął marlboro i zapalił. Młody człowiek lekko się skrzywił. Senator wysunął paczkę w jego stronę.

- Mogę pana poczęstować?

- Miałem rzucić palenie, ale co tam. - Młodzieniec wziął w drżące palce papierosa i pozwolił, żeby Quinn podał mu ogień. - Jestem skonany. Właśnie przyleciałem z Berlina. Na Tempelhof było opóźnienie. Wie pan, jakie męczące są lotniska, kiedy siedzi się tam cztery albo pięć godzin. Myślałem, że spóźnię się na rozprawę.

Quinn, który kilkakrotnie przestudiował dostarczone mu przez Hannah Bernstein akta, domyślił się, z kim ma do czynienia.

- Nazywa się pan Grant?

- Zgadza się, Fergus Grant.

- I jest pan bratem Alana.

Grant zrobił zdumioną minę.

- Kim pan jest?

- Daniel Quinn. Jestem ojcem Helen.

Grant wyraźnie się spłoszył.

- O mój Boże. Niech pan posłucha, prawie nic o tym nie wiem, z wyjątkiem tego, że oboje są martwi. Zadzwonili do mnie z policji i podali tylko suche fakty. Że wyłowiono go z rzeki i że zginęła jego dziewczyna. Nie wiedziałem nawet, że był z kimś związany.

- Ja też nie wiedziałem, że Helen kogoś miała. Czy pańscy rodzice żyją?

- Ojciec odszedł, kiedy miałem dwanaście lat, mama zmarła na raka przed pięcioma laty.

- Przykro mi.

Grant wzruszył ramionami i zgasił papierosa.

- Prawie nic mi nie powiedzieli - powtórzył.

- Rozprawa przed koronerem powinna wszystko wyjaśnić - oznajmił Quinn. W tym samym momencie na korytarzu pojawiła się Hannah Bernstein, a za nią Ferguson i Dillon. - Przepraszam pana - rzekł senator i podszedł do nich. - Chłopak, z którym rozmawiałem, to młodszy brat Granta, Fergus - wyjaśnił. - Właśnie przyleciał z Berlina.

- To by się zgadzało - potwierdziła Hannah. - Dowie działam się rano, że sąd rozpatrzy obie sprawy jednocześnie.

Zanim zdążyła powiedzieć coś więcej, otworzyły się drzwi sali rozpraw i stanął w nich woźny.

- Sąd numer trzy rozpoczyna posiedzenie.

Weszli do środka razem z Grantem oraz kilkoma postronnymi osobami, śledzącymi podobne sprawy przede wszystkim ze względu na ich walor rozrywkowy. W sali było już kilku funkcjonariuszy, sierżant policji w mundurze oraz sekretarz sądu. Hannah zamieniła z nim kilka słów, po czym wróciła i - tak jak wszyscy - usiadła na ławce.

Chwilę później do sekretarza zgłosił się George Langley.

- To nasz patolog - szepnął Dillon do Fergusona.

Następni pojawili się Rupert Dauncey i Henry Percy. Woźny zaprowadził ich do sekretarza. Kiedy się odwrócili, Dauncey spojrzał Quinnowi prosto w oczy i lekko się uśmiechnął. Potem usiadł razem z Percym po drugiej stronie przejścia.

- Proszę wstać. Koroner Jej Królewskiej Mości idzie - rozpoczął rozprawę sekretarz.

Koroner, niski siwy mężczyzna o wyglądzie naukowca, zajął miejsce za stołem ustawionym na podwyższeniu. Po chwili otworzyły się boczne drzwi i woźny wprowadził przysięgłych, którzy zasiedli w swojej ławie. Sekretarz odebrał od nich przysięgę.

Koroner szybko przystąpił do rzeczy.

- Zanim zaczniemy - oznajmił oschle - chciałbym złożyć oświadczenie. W obliczu zaistniałych okoliczności i za pozwoleniem Lorda Kanclerza rozpatrzymy w trakcie tej rozprawy fakty dotyczące śmierci zarówno Helen Quinn, jak i Alana Granta. Obie sprawy wydają się ze sobą związane.

Zaczniemy od raportu policji - dodał, dając znak sekretarzowi.

Umundurowany sierżant szybko przedstawił podstawowe fakty. Opowiedział o tym, jak Helen Quinn trafiła do szpitala, w jaki sposób ustalono adres Alana Granta i jak odkryto jego zwłoki. Następnie sekretarz wezwał Henry’ego Percy’ego. Profesor podszedł nerwowym krokiem do stanowiska dla świadków i potwierdził swoją tożsamość.

Koroner wziął ze stołu plik papierów.

- Zatem, profesorze, znał pan dobrze Helen Quinn i Alana Granta?

- O tak.

- I może pan potwierdzić, że byli ze sobą związani?

- Wiedzieli o tym wszyscy studenci.

- Czy dochodziło między nimi do jakichś nieporozumień?

- Wprost przeciwnie. Wydawali się w siebie zapatrzeni.

- W dniu, o którym mowa, towarzyszył im pan w autobusie.

Razem udaliście się na demonstrację na Whitehall?

- Owszem. Dowiedzieliśmy się, że w trakcie demonstracji może dojść do użycia przemocy, i obawialiśmy się, że nasi studenci zostaną w to wplątani. Prosiliśmy ich, żeby nie jechali.

- Posłuchali was?!

- Tylko kilkoro.

- Powiedział pan ”prosiliśmy”...

- Był ze mną Rupert Dauncey, który reprezentuje Fundację Edukacyjną Rashidów wspierającą Akt Walki Klasowej. Należę do tej organizacji...

- Dziwna nazwa. Cóż oznacza?

- Niechęć do kapitalizmu. Naszym celem jest reedukacja ludzi, zmiana ich myślenia.

- To znaczy, że bierzecie ich na lep, póki są jeszcze młodzi - powiedział oschle koroner. W sali rozległy się śmiechy. - Może pan odejść.

Sekretarz wezwał Ruperta Dauncey a, który zajął miejsce za barierką. Wyglądał olśniewająco w swoim granatowym mundurze z flaneli. Koroner nie zabrał mu dużo czasu.

- Panie Dauncey! Przeczytałem nadesłaną mi listę organizacji, które wspiera wasza fundacja. Jestem pewien, że to poważna działalność charytatywna.

- Księżniczka Loch Dhu i Rashid Investments wydają miliony na różne przedsięwzięcia na całym świecie - wyjaśnił Rupert.

- Ale nie podobała się panu ta wycieczka do Londynu?

- W żadnym wypadku. Kiedy usłyszałem, że stoi za tym Zjednoczony Front Anarchistów, byłem przerażony. Nie chcia łem, żeby studenci wzięli udział w manifestacji. Pojechałem do Oksfordu i razem z profesorem Percym próbowałem ich po wstrzymać.

- I widział pan tam Helen Quinn i Alana Granta?

- Siedziałem obok nich w autobusie. Podczas mojej po przedniej bytności w Oksfordzie profesor Percy przedstawił mnie Helen. Użyłem wszelkich argumentów, ażeby odwieść ją od tego wyjazdu. Grant powiedział mi, że zamierzają spędzić razem weekend w Londynie w domu jego brata, i przypuszczam, że to był powód, dla którego jednak pojechali. Mimo to głęboko żałuję, że nie udało mi się wyperswadować Helen tego zamiaru.

- Nie jest pan osobiście odpowiedzialny za to, co się stało, panie Dauncey.

- Tak, ale wyjazd został zorganizowany przez grupę, którą wspierają Rashidowie. Helen wzięła w nim udział. Gdyby nie pojechała do Londynu, wszystko mogłoby się potoczyć zupełnie inaczej.

- Wątpię w to, proszę pana, lecz pańskie wyrzuty sumienia dobrze o panu świadczą. Jest pan wolny.

Rupert wrócił na swoje miejsce, najwyraźniej dumny z wrażenia, jakie udało mu się wywołać. Po chwili wezwano profesora George’a Langleya.

- Mam przed sobą wyniki sekcji zwłok obojga zmarłych - powiedział koroner. - Czy wykonał je pan osobiście?

- Tak.

Sekretarz sądu rozdał kopie raportu przysięgłym.

- Proponuję, żebyście państwo zapoznali się szybko z tymi dokumentami - oświadczył koroner. - Daję państwu na to pięć minut.

- To miło z jego strony - mruknął Dillon.

- Zachowuj się przyzwoicie - skarciła go Hannah.

- Czyż nie zachowuję się tak zawsze? - Dillon odwrócił się do Quinna. - Dobrze się pan czuje?

- Na razie.

Koroner zaczął przeglądać kolejne papiery. Po pięciu minutach uniósł wzrok.

- Kontynuujemy rozprawę. Profesorze Langley, co pan ustalił?

- Że Helen Quinn wypiła dużą ilość wódki, a jakiś czas później zażyła tabletkę ecstasy.

- Nie odwrotnie?

- O nie, gdyby zażyła tabletkę przed wypiciem wódki, rozpad chemiczny byłby inny.

- Nie mówi pan ogólnie o alkoholu, ale wymienia konkretnie wódkę.

- Owszem. Możemy to ustalić. Jesteśmy nawet w stanie określić gatunek i typ.

- Czy to jest takie ważne dla sprawy?

- Zdecydowanie. Dzięki temu możemy powiązać zgon Helen Quinn z osobą Alana Granta.

- Przejdźmy zatem do niego. Czy mógłby nam pan przed stawić podstawowe fakty?

- Alan Grant wypił dużą ilość tej samej wódki, którą piła Helen Quinn. Zidentyfikowałem jej gatunek. Na moją prośbę policja przeszukała dom przy Canal Street dziesięć i znalazła tam prawie pustą butelkę.

- A ecstasy?

- W lewej kieszeni kurtki Granta znajdowała się papierowa torebka z dwiema czekoladkami zawierającymi ecstasy. Kazałem je zbadać w laboratorium.

- I co?

- Helen Quinn zażyła identyczną tabletkę. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości.

- Teraz proszę nam powiedzieć, jak zmarł Alan Grant.

- Śmierć nastąpiła w wyniku utonięcia. Nic nie wskazuje na udział osób trzecich, nie ma żadnych obrażeń. Odwiedziłem miejsce zgonu i przyjrzałem się nabrzeżu.

- I do jakich pan doszedł wniosków?

- Przy końcu nabrzeża nie ma balustrady. Gdyby tam była i została złamana, można by podejrzewać, że Alan Grant, znajdując się w stanie upojenia alkoholowego, uległ wypadkowi. Choć właściwie i tak nie sposób wykluczyć wypadku.

Ktoś tak pijany jak Grant mógł się łatwo zatoczyć i wpaść do wody. Miejsce nie było przecież zabezpieczone. Albo nawet...

- Langley wzruszył ramionami.

- Albo co, profesorze?

- Albo mógł skoczyć w dół umyślnie, pijany i dręczony wyrzutami sumienia z powodu śmierci dziewczyny.

- Ale to są oczywiście pańskie spekulacje, profesorze, a my powinniśmy się trzymać faktów. Jest pan wolny.

- Tak jest, wysoki sądzie.

Langley zwolnił miejsce dla świadków, a koroner zwrócił się do przysięgłych.

- Panie i panowie, to naprawdę tragiczna sprawa. Zmarło dwoje młodych ludzi stojących u progu dorosłego życia, studenci starego i szanowanego uniwersytetu. Musimy jednak - o czym przed chwilą przypomniałem profesorowi Langleyowi - trzymać się ustalonych faktów, a nie luźnych przypuszczeń. W związku z czym pozwolę sobie powtórzyć to, co możemy uznać za fakty.

Koroner umilkł i przez chwilę najwyraźniej zbierał myśli. Nikt nie zakłócał panującej w sali ciszy.

- Nie ulega kwestii, że oboje wypili dużą ilość wódki. Nie ulega kwestii, i powiedzmy to sobie szczerze, że Alan Grant porzucił konającą dziewczynę w szpitalu Świętego Marka. Co do ecstasy, pojawiają się pytania, które będą musieli państwo zadać sobie sami. Dlaczego Alan Grant jej nie zażył? Dlaczego zrobiła to tylko Helen? Można domniemywać, że ukrycie ecstasy w czekoladce miało na celu odurzenie dziewczyny. Muszę jednak państwa przestrzec, że nie ma na to dowodów. Być może to Helen Quinn zdobyła w jakiś sposób pastylki i włożyła je do czekoladek, żeby nikt ich nie odkrył. Można całkiem sensownie dowodzić, że Alan Grant uciekł ze szpitala, ponieważ wpadł w panikę, nawet jeśli dziewczyna wzięła ecstasy z własnej woli.

Koroner spojrzał na sufit i złączył dłonie w daszek.

- Co do śmierci Granta, wiemy, że nastąpiła w wyniku utonięcia. Nie dowiemy się jednak nigdy, czy nie zadał jej sobie sam ze strachu bądź też nękany poczuciem winy. Z tego względu nie sposób jednoznacznie ustalić, że zgon był wynikiem nieszczęśliwego wypadku. Jest jeszcze jeden aspekt tej żałosnej historii. Przedstawiciel Fundacji Rashidów, pan Dauncey, odczuwa wyrzuty sumienia, ponieważ Helen Quinn i Alan Grant pojechali do Londynu, żeby wziąć udział w demonstracji.

Nie podzielam jego opinii. Wódkę można równie łatwo wypić w Oksfordzie i z całą pewnością można tam też zażyć ecstasy. Nie sądzę, żeby wyjazd autobusem do Londynu miał jakiś związek z tym, co się wydarzyło. Wyrażona przez pana Daunceya troska dobrze jednak o nim świadczy.

Koroner uporządkował papiery i odwrócił się w fotelu tak, żeby mieć przysięgłych dokładnie naprzeciwko siebie.

- Cóż więc mogę państwu powiedzieć? Nie mamy żadnych naocznych świadków. Czy Alan Grant podsunął Helen ecstasy podstępem, czy też dziewczyna świadomie ją zażyła? Nie wiemy tego i nigdy się nie dowiemy. Czy młody człowiek spadł z nabrzeża w stanie upojenia alkoholowego, czy też zdesperowany odebrał sobie życie? Tego też nigdy nie wyjaśnimy. W takich okolicznościach doradzałbym werdykt otwarty, który jest zarówno właściwy, jak i zgodny z prawem. Mogą państwo oczywiście uzgodnić na osobności swój werdykt.

Nie okazało się to jednak potrzebne. Przysięgli nachylili się do siebie, przez chwilę konferowali ściszonymi głosami, po czym ich przewodniczący wstał z miejsca.

- Otwarty werdykt wydaje nam się rozsądny - oświadczył.

- Dziękuję - odparł koroner. - Tak zostanie to zapisane.

Teraz chciałbym się zwrócić do najbliższych krewnych. Jeżeli na sali jest obecny Fergus Grant, proszę, żeby wstał. - Grant podniósł się z niepewną miną. - Udzielam panu, jako bratu Alana Granta, pozwolenia na wydanie zwłok. Może pan je odebrać w dogodnym dla pana terminie. Proszę przyjąć wyrazy współczucia.

- Dziękuję, wysoki sądzie - powiedział Grant i usiadł.

- Senator Daniel Quinn. - Quinn wstał. - Udzielam panu pozwolenia na wydanie zwłok. Proszę również przyjąć wyrazy współczucia.

- Dziękuję - odparł Quinn.

- Proszę wstać. Koroner Jej Królewskiej Mości idzie - zawołał sekretarz sądu.

Rozprawa została zakończona, przysięgli wyszli i sala wkrótce opustoszała. Mijając Quinna, Dauncey się ukłonił..

- Ode mnie też proszę przyjąć wyrazy współczucia, senatorze - powiedział.

Po chwili Hannah i Fergus Grant odebrali od sekretarza pozwolenia na wydanie zwłok. Kiedy Grant kierował się do wyjścia, Quinn go zatrzymał.

- Niech pan posłucha, naprawdę mi przykro - powie dział. - Koroner ma rację. Nigdy nie poznamy prawdy. Nie możemy cofnąć tego, co się stało, więc patrzmy w przyszłość.

Grant był bliski łez i nieśmiało objął senatora.

- Niech Bóg się nade mną zlituje - mruknął.

Ferguson, Hannah, Dillon i Quinn odprowadzili go wzrokiem, a potem sami wyszli na dwór.

- I co teraz? - zapytał Ferguson, spoglądając na senatora.

- Byłbym wdzięczny, gdybyście podali mi adres jakiegoś krematorium. Chciałbym zabrać jej prochy do domu. Jeśli może mi pan w tym pomóc, generale, będę bardzo zobowiązany.

Ferguson zwrócił się do Hannah.

- Pani nadkomisarz?

- Proszę to zostawić mnie, senatorze.

- Może pojedzie pani ze mną i załatwimy to po drodze - powiedział Quinn. - Nie chodzi mi o pogrzeb... urządzę go w domu, ale przydałby się jakiś katolicki ksiądz.

- Proszę uważać sprawę za załatwioną - odparła Hannah.

- Ja też z wami pojadę - oświadczył Dillon. - Zobaczy my się później - powiedział do generała.

- Masz oczywiście do załatwienia ważne sprawy? - mruknął Ferguson.

- Czyż nie jest tak zawsze?

Kiedy dojechali do domu Quinna, Hannah nadal rozmawiała przez komórkę, kuląc się na tylnym siedzeniu mercedesa.

Mary otworzyła frontowe drzwi i Quinn zaprowadził ich do bawialni.

- Podaj nam kawę, Mary.

- Dla mnie herbatę - zaznaczył Dillon.

- Nasz przyjaciel Dauncey był dzisiaj dobry, bardzo dobry - powiedział Quinn, kiedy Mary wyszła.

- Owszem - przyznał Dillon. - Ale jeszcze powinie mu się noga. Coś tu nie pasuje. Musimy tylko odkryć co.

Hannah wyłączyła komórkę.

- Firma pogrzebowa, z której usług korzystamy, odbierze ciało pańskiej córki - oświadczyła. - Ceremonia odbędzie się o drugiej w krematorium w North Hill. Będzie tam na pana czekał ojciec Kelly.

- Będzie czekał na nas - poprawił ją Dillon. - Jadę z panem, senatorze.

- W takim razie ja też się z wami zabiorę - powiedziała Hannah. - Oczywiście jeżeli nie ma pan nic przeciwko.

- Oczywiście, że nie - odparł Quinn. - Jestem wam bardzo wdzięczny.

- Od tego w końcu są przyjaciele, Danielu - mruknął Dillon.

Ojciec Kelly był londyńskim Irlandczykiem i w krematorium w North Hill jego jednego można było ścierpieć. Wszystko poza nim robiło fatalne wrażenie i nie pomogły nawet sączące się z głośników niebiańskie chóry. Tylko szczerość i prostolinijność ojca Kelly’ego nie pozostawiały nic do życzenia.

- Jam jest zmartwychwstanie i jam jest życie, rzekł Pan. Kto w to uwierzy, choćby zmarł, żyć będzie.

Ciekawe, pomyślał Quinn. Życie straciła młoda dziewczyna. I w jakim celu, z jakiego powodu? Nie, on już w to nie uwierzy, nie potrafi. Niechaj wierzą ci, którzy mogą... On pasuje. A jednak, nie wiadomo dlaczego, przypomniał sobie siostrę Sarah Palmer i to, co zdarzyło się przed wieloma laty w Wietnamie.

Ojciec Kelly pokropił trumnę. Po chwili odjechała na taśmociągu w mrok, i było już po wszystkim.

- Dostarczymy prochy dziś wieczorem, senatorze - oświadczył jeden z pracowników. - Mieszka pan przy Park Place?

- Tak, pod numerem ósmym. - Quinn wymienił z nim uścisk dłoni. - Dziękuję.

Wyszli razem z ojcem Kellym na zewnątrz.

- Ma ksiądz samochód? - zapytała Hannah.

- Tak, poradzę sobie. - Nagle duchowny wziął Quinna za rękę. - Musi minąć trochę czasu... Nic nie dzieje się bez powodu. Któregoś dnia zrozumie pan to, co się stało.

Podeszli do mercedesa.

- Już po wszystkim? - zapytał Dillon.

Quinn potrząsnął głową.

- Nie, mam jeszcze coś do zrobienia. Zanim wyjadę, chciał bym pojechać do Oksfordu i zabrać rzeczy Helen z jej pokoju w kolegium St Hughes. Ale najpierw odwiozę was oboje.

- Z jej pokoju? - Dillon zapalił papierosa i przez chwilę nad czymś dumał. - Wie pan co? Nigdy nie widziałem jej pokoju ani pokoju Granta. Nie pogniewa się pan, jeśli z panem pojadę?

Dotarli do Oksfordu w półtorej godziny. Luke, któremu Quinn mówił, jak jechać, skręcił w bramę i zatrzymał się przy portierni St Hughes. Po chwili podszedł do nich portier.

- Czym mogę służyć? - zapytał z uśmiechem.

- Pamięta mnie pan? Nazywam się Daniel Quinn. Przyjechałem po rzeczy swojej córki.

Portier przestał się uśmiechać.

- Oczywiście, proszę pana. Chciałbym powiedzieć, że jest mi bardzo przykro. Helen była uroczą dziewczyną. Zadzwonię do dyrektora i zawiadomię go o pańskim przyjeździe.

- To miło z pana strony.

Luke podwiózł ich pod akademik i Quinn wszedł pierwszy do środka.

- Najpierw zajrzymy do dyrektora - powiedział. - Jego gabinet jest tuż za świetlicą, w której przesiadują młodsi studenci.

Przy wejściu wisiały skrzynki pocztowe. Nazwiska studentów były wymienione w porządku alfabetycznym. Przystanęli i Quinn odnalazł skrzynkę Helen. W środku były trzy listy. Przyjrzał im się i jeden z nich wziął do ręki.

- Mój ostatni list z Kosowa.

Dillon przejechał palcem po nazwiskach i znalazł skrzynkę Alana Granta. Nie było w niej żadnej korespondencji, ale... Irlandczyk wsadził do środka palce i wyciągnął długopis. Przez chwilę przypatrywał mu się z zaciekawieniem, a potem schował go do kieszeni. Było w nim coś, co go zaintrygowało.

Nagle otworzyły się drzwi do gabinetu i pojawił się w nich dyrektor.

- Witam pana, senatorze - rzekł. - Nie potrafię powiedzieć, jak bardzo jesteśmy wszyscy przygnębieni.

Wymienili uścisk dłoni.

- Przyjechał pan po rzeczy pańskiej córki? Poprosiłem osoby z personelu, żeby spakowały jej walizki. Mam nadzieję, że postąpiliśmy właściwie.

- To bardzo uprzejmie z pana strony.

- Chce pan, żebym mu towarzyszył?

- To nie będzie konieczne.

- Oto klucz do jej pokoju. - Dyrektor przez chwilę się wahał. Najwyraźniej chciał jeszcze coś powiedzieć. - Helen była wspaniałą dziewczyną - oświadczył w końcu. - Lubianą przez personel i innych studentów. To, co słyszałem o okolicznościach jej śmierci... nie mieści się po prostu w głowie. Do tego stopnia nie pasuje do Helen, że chyba jest pozbawione sensu.

- Mnie też się tak wydaje, ale dziękuję, że pan to powie dział.

Quinn odwrócił się i odszedł, a Dillon ruszył w ślad za nim.

Pokój Helen znajdował się na pierwszym piętrze. W środku były wąskie łóżko, biurko, krzesło i szafa. Na łóżku leżała pusta otwarta torba, a obok postawiono dwie walizki. Na dwóch półkach stały książki, na biurku znajdowała się fotografia Quinna obejmującego córkę ramieniem. Wszystko było takie proste i ciche, a mimo to w pokoju wyczuwało się obecność Helen. Quinn oparł się o biurko i zaszlochał. Dillon położył mu rękę na ramieniu.

- Spokojnie. Oddychaj powoli.

- Wiem. Nic mi nie będzie. Zapakuję do torby jej książki i inne drobiazgi.

Quinn zabrał się do dzieła, a Dillon podszedł do okna, wyjął z kieszeni długopis i bacznie mu się przyjrzał.

- Co tam masz?

- Znalazłem to w skrzynce pocztowej Alana Granta. Coś mi to przypomina... - Dillon strzelił nagle palcami. - Oczy wiście!

- Co?

- Widziałem już kiedyś coś takiego. To nie jest zwyczajny długopis. To urządzenie do nagrywania.

Quinn przestał wkładać książki do torby.

- Co takiego? Jesteś pewien?

- Przekręca się go i zdejmuje nasadkę. Zdziwisz się, jak mocna jest siła głosu.

- Ale co z tym robił Alan Grant?

- Zaraz zobaczymy - powiedział Dillon i włączył odtwarzanie.

I miał rację. Usłyszeli wyraźny głos Ruperta Daunceya. ”W środku są trzy czekoladki. W każdej jest tabletka ecstasy. Chce, żebyś dał jedną swojej dziewczynie... ”.

Dillon wcisnął nasadkę kciukiem i zapadła cisza. Quinn wbił w niego wzrok. Krew odpłynęła mu z twarzy, a na kościach policzkowych napięła się skóra.

- Znam ten głos - szepnął.

- To Rupert Dauncey.

Quinn usiadł na brzegu łóżka.

- Posłuchajmy reszty.

Potem przez chwilę siedział z twarzą schowaną w dłoniach. W końcu podniósł wzrok.

- Ten sukinsyn jest odpowiedzialny za śmierć mojej córki.

- Obawiam się, że masz rację.

- Ale dlaczego Grant go posłuchał?

- Nie wiem. Dauncey mógł mieć na niego jakiegoś haka.

Z nagrania wynika, że chłopak był pod presją. I mógł uważać, że to w końcu nic takiego. Próbuje tego wielu studentów.

Założę się, że sam też to zażywał. - Dillon potrząsnął głową. - Nie chciał, żeby Helen umarła.

- Więc dlaczego sam się zabił?

- O ile rzeczywiście się zabił. Im baczniej się temu przypatruję, tym wyraźniej widzę odciski palców Daunceya. Mam przeczucie, że jeszcze się czegoś dowiemy. Ten facet jest zdolny do wszystkiego.

- Ja też - powiedział Quinn, wstając z łóżka. - Wracajmy do Londynu, Sean. Czy można skopiować to nagranie?

- Sądzę, że tak. Mam przyjaciela, który chyba zdoła to dla nas zrobić.

- W takim razie ruszajmy.

Quinn wziął dwie walizki, Dillon torbę i razem wyszli z pokoju.

W domu przy Regency Square Dillon dokonał prezentacji i Roper zbadał długopis.

- Wiem, jak działają te urządzenia - oznajmił. - Mogę przegrać to na kasetę. Poprawi się jakość dźwięku.

- Tylko raz - powiedział Quinn. - Nie chcę więcej kopii.

- Jak pan sobie życzy. Ale najpierw muszę odtworzyć nagranie. - Roper głową wskazał Dillonowi kuchnię. - Po twoich komentarzach na temat wina, Sean, kupiłem irlandzką whisky. To nie jest bushmills, ale zakładam, że będziesz zadowolony. Butelka stoi na półce przy lodówce.

Roper podjechał do zastawionego elektroniką stołu i przystąpił do pracy. Dillon nalał whisky do szklanek i usiadł z Quinnem przy oknie.

- Co zamierzasz teraz zrobić? - zapytał.

- Mam zamiar spotkać się z Kate Rashid i Daunceyem.

- Jesteś pewien, że to dobry pomysł?

- O tak. - Quinn był bardzo spokojny. - Nie martw się, Sean, nie mam w kieszeni pistoletu, mimo że bardzo bym chciał. Są inne sposoby.

Rupert odwrócił się do nich na wózku.

- Proszę bardzo. Jeden długopis i jedna taśma.

Quinn odebrał je, zanim Dillon zdążył się ruszyć.

- Chyba należą do mnie. Stokrotne dzięki, majorze.

- Cała przyjemność po mojej stronie. I proszę mnie o wszystkim na bieżąco informować.

Fergusona zastali w domu przy Cavendish Place. Kiedy weszli, siedziała przy nim Hannah i razem przeglądali plik papierów.

- W Oksfordzie wszystko poszło dobrze? - zapytał generał.

- Cóż, można powiedzieć, że wizyta była nader odkrywcza - odparł Dillon.

Hannah zmarszczyła brwi.

- Co to ma znaczyć?

- Spytaj senatora.

Tym razem brwi zmarszczył Ferguson.

- Quinn?

- Zanim wyjaśnię, chciałbym podjąć pewną kwestię - powiedział Amerykanin. - Służy pani w policji, pani nadkomisarz. Za chwilę przedstawię dowód przestępstwa. Uważam jednak, że to wyłącznie moja sprawa. Jeśli chciałaby pani to wykorzystać... Proszę się nie obrażać, ale wolałbym, żeby pani stąd wyszła.

Hannah była wzburzona, lecz Ferguson zachował spokój.

- Pani nadkomisarz została oddelegowana do mojego wy działu i podlega przepisom ustawy o zachowaniu tajemnicy służbowej - oznajmił. - Nikt się nie dowie, o czym rozmawialiśmy. Proszę, żeby pani to potwierdziła - zwrócił się do Hannah.

- Oczywiście, panie generale - odparła z niepewną miną.

- No i co pan odkrył? - zapytał Ferguson.

- W skrzynce pocztowej Alana Granta znaleźliśmy długo pis - wyjaśnił Quinn.

- Wyposażony w tajne urządzenie nagrywające - dodał Dillon.

Quinn pokazał im taśmę.

- Major Roper właśnie sporządził dla mnie kopię, na której udało się poprawić jakość dźwięku. Na pewno was to zainteresuje.

- Może pani to puścić? - powiedział Ferguson.

Hannah wzięła od Quinna kasetę i wsunęła ją do stojącego na półce magnetofonu. Kiedy uruchomiła odtwarzanie, usłyszeli wyraźnie głos Ruperta Daunceya. ”W środku są trzy czekoladki. W każdej jest tabletka ecstasy... ”.

- To najbardziej podłe draństwo, z jakim się kiedykolwiek spotkałam - rzekła Hannah, kiedy wysłuchali całości.

- Sukinsyn jakich mało - zgodził się Ferguson.

- Dysponując tymi dowodami, policja będzie mogła natychmiast go aresztować - dodała Hannah.

- I o co go oskarży? - zapytał Quinn. - O morderstwo?

Nie. O zabójstwo? Też nie. Dobry adwokat będzie dowodził, że Dauncey chciał skompromitować moją córkę, żeby mi zaszkodzić. Najwyżej oskarżą go o przyczynienie się do jej śmierci, choć wcale nie jestem tego taki pewien.

- Ale on zrobił coś gorszego, senatorze. Przecież pan wie.

- Oczywiście, że wiem. Ale biorąc pod uwagę wpływy Rashidów, sądzę, że dostanie jedynie lekkiego klapsa. Dauncey może powiedzieć, że jest mu przykro i że dał się ponieść osobistej antypatii. I jaki dostanie wyrok? No proszę, powiedzcie mi.

- Ja ci powiem - odezwał się Dillon. - Masz rację.

Taśma jest kompromitująca, ale nie wystarczy, żeby go skazać.

- A ja nie mogę przedstawić żadnych dodatkowych dowodów, nie wolno mi przecież powiedzieć o waśni pomiędzy Rashidami a prezydentem. Wszystkie fakty objęte są ścisłą tajemnicą.

- Więc Kate Rashid i Daunceyowi ujdzie to na sucho? - zapytała Hannah.

- Tego nie mówię. Jeśli okaże się to konieczne, nie zawaham się osobiście zgładzić Ruperta Daunceya - powiedział Quinn i na chwilę zapadła cisza. - Ale mam inne plany.

Wybieram się teraz na South Audley Street, żeby stawić im czoło. Jedziesz ze mną, Dillon?

- Możesz na mnie liczyć - odparł Irlandczyk.

Ferguson westchnął i wstał z fotela.

- W takim razie ja też chyba powinienem się z wami wybrać. Jako głos rozsądku. Ale pani nie jedzie - zwrócił się do Hannah. - Mam przeczucie, że niezależnie od obowiązków, jakie nakłada na panią ustawa o tajemnicy służbowej, lepiej będzie, jeśli pani tu zostanie.

Luke podwiózł ich do domu Rashidów. Otworzyła im pokojówka w czarnej sukience i białym fartuszku.

- Czy zastaliśmy księżniczkę? - zapytał Ferguson.

- Tak, proszę pana.

- Więc bądź tak miła i powiedz jej, że generał Ferguson, senator Quinn oraz pan Dillon chcieliby z nią zamienić dwa słowa.

Pokojówka poszła na górę, a oni zaczekali w hallu. Po chwili dziewczyna wróciła i stanęła u szczytu schodów.

- Proszę tędy, panowie - zawołała, po czym wprowadziła ich do bawialni. Kate Rashid siedziała przy kominku. Dauncey stał za jej plecami.

- No, no - mruknęła. - Któż to nas odwiedził? Trzej muszkieterowie? Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego?

- To nie jest śmieszne, Kate - powiedział Dillon. - I nie sądzę, żeby było ci do śmiechu, kiedy dowiesz się, z czym przychodzimy.

- To znaczy?

Quinn wyjął z kieszeni długopis.

- Znaleźliśmy to w Oksfordzie. Należało do Alana Granta.

Sądzę, że doskonale wiecie, kto to taki, więc nie udawajcie, że pierwszy raz słyszycie jego nazwisko.

- Oczywiście, że wiemy - odparła Kate Rashid. - Niech pan nie będzie taki melodramatyczny, senatorze.

- Jest jednak coś, o czym na pewno nie wiecie. Ten długo pis jest w rzeczywistości urządzeniem nagrywającym. Alan Grant włączył je, kiedy pani kuzyn zaczął mu grozić.

Przez chwilę Kate Rashid wydawała się zaskoczona.

- Nonsens - oświadczyła w końcu. - Skąd człowiek pokroju Granta wziąłby coś takiego?

- Jego brat pracuje w branży ochroniarskiej - wyjaśnił Dillon. - To był prezent.

Quinn wyjął z kieszeni taśmę magnetofonową.

- Pozwoliliśmy sobie sporządzić kopię. Jakość dźwięku jest teraz o wiele lepsza. Sami się przekonacie.

W rogu pokoju stał magnetofon. Senator podszedł do niego i włożył kasetę. Przez moment trwała cisza, a potem usłyszeli głos Ruperta...

- No cóż... Nie najlepiej to o tobie świadczy, Kate - powiedział Dillon. - I o panu - dodał, spoglądając na Daunceya.

- Powiedziałbym, że odsiadka jest gwarantowana - rzekł Ferguson.

Co ciekawe, Rupert nie wydawał się wcale poruszony. Spokojnie zapalił papierosa.

- Róbcie, co chcecie - oświadczył. - Nie osiągniecie zbyt wiele. Chyba zdaje pan sobie z tego sprawę, Ferguson?

- Nie, źle pan to ujął - odparł Quinn. - Chciał pan powiedzieć, że nie osiągniemy tego, co by nas usatysfakcjonowało. Dostanie pan jakiś śmiesznie niski wyrok i odsiedzi tylko połowę. Coś panu powiem. Ma pan rację. Wie pan, ile to jest warte? - zapytał, podnosząc długopis. - Nic. Uświadomiło mi tylko, że to wy jesteście odpowiedzialni za śmierć mojej córki - senator cisnął długopis i taśmę do kominka.

- Na litość boską! - jęknął Ferguson, kiedy taśma zajęła się ogniem, a długopis zaczął się topić. Nawet Dillon był zaskoczony.

- Jutro rano lecę do Bostonu... - kontynuował Quinn. - Kiedy złożę prochy córki do grobu, wrócę. I wtedy się zacznie.

- Co to ma znaczyć? - zapytała wyraźnie zdenerwowana Kate Rashid.

- Mam zamiar wypowiedzieć ci wojnę, księżniczko. Tobie i twojej firmie. Mam zamiar cię zrujnować. I zrujnuję cię, nawet jeśli to będzie ostatnia rzecz, którą w życiu zrobię. A ty - dodał, zwracając się do Ruperta Daunceya - jesteś już trupem.

To rzekłszy, odwrócił się i wyszedł.

Gdy zostali sami, Kate Rashid nieco się uspokoiła.

- No cóż. Nie było to zbyt przyjemne, kochanie - powiedziała. - Chociaż trzeba przyznać, że facet ma gest. Sądzisz, że to prawda? Że to były jedyne kopie nagrania?

- Jestem o tym całkowicie przekonany - odparł Dauncey, zapalając kolejnego papierosa. - Każę obserwować jego dom, żebyśmy wiedzieli, kiedy wróci.

- A co potem?

- Potem się nim zajmę. - Rupert się uśmiechnął. - Ta ”ostatnia rzecz w życiu” może mu się przytrafić wcześniej, niż myśli. A ty? Co z tą twoją bombą?

- Nadal czekam na wiadomość od Columa McGee. Kiedy przygotuje spotkanie z Barrym Keenanem, polecimy do Belfastu i wybierzemy się na wycieczkę do Drumcree.

- Czy dowiem się w końcu po co?

- Oczywiście. Ale jeszcze nie teraz. Bądźcie cierpliwi, a zostanie wam nagrodzone, kochanie.

Kate najwyraźniej nie straciła rezonu.

- Tymczasem co masz zamiar robić?

- Och, zabawmy się trochę. Chciałabym wyjechać do Dauncey Place. W tamtejszym aeroklubie trzymam swój samolocik, swojego black eagle’a. Pomyślałam, że moglibyśmy polecieć na Isle of Wight i urządzić piknik.

- A co z Fergusonem i jego drużyną?

- I o to właśnie chodzi, mój drogi Rupercie. Oni nigdy nie uwierzą, że polecieliśmy tam wyłącznie na piknik. To ich doprowadzi do obłędu!

Na prośbę Fergusona Luke zawiózł ich do baru w hotelu Dorchester. Usiedli w rogu sali.

- Szampan nie wydaje się zbyt stosowny - powiedział generał.

- Owszem, ale brandy będzie jak najbardziej na miejscu - odparł Quinn i podniósł prawą dłoń, która lekko drżała. - Od tej chwili muszę się nauczyć panować nad sobą.

- Moim zdaniem panował pan nad sobą w sposób nad zwyczajny - rzekł Ferguson. - Ale teraz powinniśmy po stępować bardzo ostrożnie, panie senatorze. Przed śmiercią pańskiej córki nie mieliśmy niczego, co pozwoliłoby nam zgodnie z prawem zająć się Kate Rashid i jej organizacją. To nagranie dało nam pewną szansę. Pan jednak wolał zniszczyć kasetę, co cofnęło nas do punktu wyjścia.

- Taką podjąłem decyzję - odparł Quinn, pijąc brandy.

- Sądzę, że była niemądra, jeśli ma pan zamiar ostro zareagować.

- Nie, generale. Źle pan mnie zrozumiał. To, co zrobiłem, daje mi pole do działania. A ja mam zamiar ostro zareagować.

- W takim wypadku - oznajmił Dillon - możesz na mnie liczyć.

- Muszę ci przypomnieć, dla kogo pracujesz, Dillon - burknął Ferguson.

- To się zawsze może zmienić, generale - odparł lekko Irlandczyk.

Ferguson zmierzył go przeciągłym spojrzeniem.

- Przykro mi to słyszeć - wycedził. - Troszczę się przede wszystkim o pańskie bezpieczeństwo - dodał, zwracając się do Quinna.

- Wiem o tym - odparł senator, po czym wstał z miejsca. - Muszę już iść. Mam coś do załatwienia.

- Powinien pan porozmawiać z Blakiem Johnsonem. Prezydent osobiście interesuje się tą sprawą - przypomniał mu Ferguson.

- Mógłby mi pan pomóc - rzekł Quinn, kiwając głową. - Zapozna pan Blake’a z sytuacją w moim imieniu, generale. Proszę mu o wszystkim opowiedzieć. Dzięki, Sean - dodał z uśmiechem i wyszedł.

- Wydaje się spokojny, ale wzbiera w nim gniew - po wiedział posępnie Ferguson. - To niedobrze.

- To nigdy nie wróży dobrze - odparł Dillon i wypili do końca swoje brandy.

LONDYN BOSTON WASZYNGTON LONDYN Nazajutrz rano Kate Rashid i Rupert Dauncey wyjechali z domu rdzawoczerwonym bentleyem. Dillon stał trochę dalej w głębi ulicy w kasku i skórzanym rynsztunku, udając, że naprawia coś przy swoim motocyklu Suzuki. Kiedy go minęli, ruszył za nimi.

Nie miał żadnego szczególnego powodu, by ich śledzić, i nie powiedział o swoim wypadzie Fergusonowi ani Hannah. Był jasny pogodny poranek i na drodze panował duży ruch, dzięki czemu mógł zachować odpowiednią odległość. Zresztą bentleya trudno było zgubić z oczu. Przez większość czasu jechali autostradą, a potem w Hampshire wiejskimi drogami. Tam trzeba było już bardziej uważać.

Zdziwił się, że nie skręcają do Dauncey Place. Starał się jechać tak, by stale rozdzielały ich dwie ciężarówki. Po jakimś czasie bentley skręcił i Dillon zobaczył tablicę z napisem: AEROKLUB DAUNCEY.

Podczas drugiej wojny światowej aeroklub był przypuszczalnie jedną z baz RAF-u. Zapewne później go rozbudowano. Dillon zobaczył główny budynek, wieżę kontrolną oraz mniej więcej trzydzieści samolotów stojących przy dwóch trawiastych pasach startowych. Było tam również kilka samochodów, wśród nich bentley.

Zaparkował przed pierwszym pasem startowym i wyjął lornetkę. Jak lubił się często przechwalać Ferguson, Dillon potrafił pilotować wszystko, co lata, a większość stojących tam maszyn była mu znana.

Skrajem bliższego pasa kołował właśnie elegancki black eagle. Po chwili zatrzymał się w niewielkiej odległości od Dillona, i wysiadł z niego mężczyzna w białym kombinezonie. Rupert Dauncey i Kate Rashid wyszli z budynku i ruszyli w jego stronę. Ona miała ciemne okulary i jednoczęściowy kostium, on skórzaną kurtkę. Zamienili kilka słów z mężczyzną, i wsiedli do samolotu. Maszyna pokołowała na drugi koniec pasa i odleciała.

Dillon podszedł do balustrady.

- Ładny eagle - zagadnął mężczyznę w białym kombinezonie. - W dzisiejszych czasach na takie cacko mogą sobie pozwolić tylko kolekcjonerzy.

- Należy do księżniczki Loch Dhu. Sama go pilotuje i jest w tym całkiem dobra - odparł mężczyzna.

- Dokąd się dzisiaj wybrała? - zapytał Dillon, częstując go papierosem.

- Czasami lubi wyskoczyć na jeden dzień do Francji, ale teraz poleciała na Isle of Wight. Najpierw jednak zahaczy o swoją rezydencję w Dauncey Place. Ma tam lądowisko.

- Czy to legalne?

- Owszem, jeżeli do kogoś należy połowa hrabstwa. - Mężczyzna się roześmiał. - Jeśli ma pan ochotę się napić, w środku mamy kafejkę.

- Nie, dzięki, śpieszę się.

Dillon wsiadł na motocykl i odjechał. W drodze do Londynu zastanawiał się nad tym, co usłyszał.

Następnym miejscem, które odwiedził, był pub Dark Man przy nabrzeżu w Wapping. Harry Salter, Billy, Baxter i Hali jedli właśnie placek pasterski i wszyscy z wyjątkiem Billy’ego popijali piwo.

Harry Salter z niepokojem spojrzał w stronę drzwi.

- A to kto? - mruknął. Dillon zdjął kask. - Jezu, to ty, Dillon - powiedział Salter ze śmiechem. - Występujesz w filmie drogi czy czymś podobnym?

- Nie, przejechałem się po prostu po kraju. Po kraju Rashidów. Byłem w wiosce Daunceyów i trochę dalej.

Harry przestał się uśmiechać.

- Jakieś problemy?

- Można tak powiedzieć.

- W takim razie musisz się napić. - Salter skinął na Billy’ego, który poszedł do baru i wrócił z butelką bollingera.

Dillon podważył kciukiem korek i wlał alkohol do kieliszka.

- Co na to powiesz, Billy? Sześć mil od jej domu jest aeroklub i Kate lata stamtąd maszyną podobną do tej, którą miał Carver, kiedy odwiedziliśmy ostatnio Hazar. Samolot nazywa się black eagle.

- Chcesz powiedzieć, że sama go pilotuje?

- To dla mnie coś nowego, Billy... nie wiedziałem o tym.

- Cóż, codziennie uczymy się czegoś nowego - rzekł Harry - ale przecież nie przyjechałeś tu po to, żeby nas o tym poinformować.

- Nie, oczywiście - zgodził się Dillon i opowiedział im o wszystkim: o Quinnie, jego córce i Alanie Grancie.

Kiedy skończył, przy stoliku zapadła cisza.

- Co za sukinsyn - powiedział w końcu Billy.

- To słowo nie do końca określa jego osobowość... - uznał Harry. - Zresztą wiedziałem, że to kawał drania, kiedy tylko go zobaczyłem. Co teraz będzie?

- Quinn wróci za parę dni. Wtedy zobaczymy.

- Oszalał chyba, niszcząc ten długopis i taśmę - rzekł Harry. - Dauncey powędrowałby za kratki za to, co zrobił.

- Na jak długo? - odparł Billy. - Nie, Quinn miał rację.

Chce czegoś więcej, niż może mu dać wymiar sprawiedliwości, i moim zdaniem, ma do tego prawo.

- Więc pójdziesz razem z nim na wojnę, kiedy już tu Wróci? - zapytał Harry Dillona.

- Można to tak ująć.

- A co na to generał?

- Nie pochwala.

- O czym my, do diabła, mówimy? - obruszył się Billy. - Kate Rashid skazała nas wszystkich na śmierć, czyż nie? To dotyczy również Fergusona. Myślę, że powinniśmy działać razem.

- Ja też tak uważam. - Harry wyciągnął rękę. - Możesz na nas liczyć, Sean, bez względu na to, co mówi Ferguson.

Przed wyjazdem z Londynu Daniel Quinn odbył przez telefon rozmowę z Tomem Jacksonem. Jego stary znajomy z Wietnamu był zatrudniony w Quinn Industries. Wiadomość o śmierci Helen bardzo nim wstrząsnęła. Quinn nie powiedział mu dokładnie, co się wydarzyło. Nie widział powodu, by to robić.

- Czy mogę ci jakoś pomóc? - zapytał Jackson.

- Owszem. Przywożę ze sobą prochy Helen. Skontaktuj się, proszę, z wielebnym Walshem. Pogrzeb odbędzie się jutro i chciałbym, żeby wzięła w nim udział najwyżej garstka osób.

- Oczywiście.

- Tak długo, dopóki to będzie możliwe, chcę utrzymać rzecz w tajemnicy. Jeśli dowiedzą się o tym dziennikarze, będą sugerować, że śmierć wynikła z przedawkowania narkotyków.

- Rozumiem.

- Z tego względu nie informuję dalszej rodziny. Chcę, żebyś tam był, Tom, ale szczerze mówiąc, głównie dlatego, że potrzebuję twojej pomocy.

- Możesz na mnie liczyć.

- Zatelefonuj do Białego Domu do Blake’a Johnsona.

Powiedz mu, co postanowiłem. Ma moją zgodę, żeby poinformować prezydenta. Zdaję się w tej sprawie na ciebie.

Tom Jackson, wytrawny i szczwany adwokat, miał jeszcze jedno pytanie.

- Czy jest coś, o czym mi nie powiedziałeś?

- Któregoś dnia o wszystkim się dowiesz, stary przyjacielu - odparł Quinn.

Nazajutrz po południu senator siedział w kościele położonym przy cmentarzu Lavery. Rodzina Quinnów miała tam swoje mauzoleum. Nabożeństwo odprawiał wielebny Walsh, który był rodzinnym kapłanem od bardzo dawna i kiedyś ochrzcił Helen. Asystował mu młodszy ksiądz, ojciec Doyle. Dwóch ubranych w ciemne stroje grabarzy czekało z tyłu nawy.

Wielebny Walsh starał się sprostać sytuacji. Na swój sposób przypominało to ceremonię w krematorium w Londynie i Quinn puszczał mimo uszu wszystkie te dobrze znane słowa: Jam jest zmartwychwstanie i jam jest życie, rzecze Pan.

Przecież to nieprawda, pomyślał. Nie ma tutaj żadnego zmartwychwstania. Jest tylko śmierć.

Nagle drzwi kościoła otworzyły się i zatrzasnęły. Usłyszał zbliżające się kroki i czyjaś ręka spoczęła na jego ramieniu. Obejrzał się i zobaczył Blake’a Johnsona, który uśmiechnął się z trudem i usiadł w ławce po drugiej stronie przejścia.

Potem wstali, żeby odmówić Modlitwę Pańską, i wielebny Walsh pokropił urnę z prochami. Muzyka organowa z taśmy była teraz ściszona. Młody ksiądz podniósł ozdobną urnę i wręczył ją Quinnowi.

Sformowano pochód: na przedzie szli dwaj grabarze, potem dwaj księża, następnie Quinn z urną, a za nim Tom Jackson i Blake Johnson. Kiedy wyszli na dwór, jak na zamówienie zaczęło padać. Grabarze podali parasole Blake’owi i Jacksonowi. Potem jeden z nich rozpostarł parasol nad Quinnem, a drugi nad duchownymi.

Niewielki kondukt ruszył przez stary cmentarz. Pośród sosen i cyprysów widać było skrzydlate aniołki, gotyckie pomniki oraz wyryte w kamieniu sentencje wyrażające niezłomną wiarę w życie wieczne.

Mężczyźni zatrzymali się przy mauzoleum - dużej, wspartej na kolumnach budowli, z aniołami po obu stronach wejścia. Jeden z grabarzy wyjął klucz i otworzył ciężkie, odlane z brązu drzwi.

Quinn podszedł do duchownych.

- Jeśli nie macie nic przeciwko temu, wolałbym to zrobić sam.

W środku było kilka ozdobnych trumien: jego matki, ojca, żony i kilku dalszych członków rodziny. Kwiaty ułożono pod niszą w ścianie. Urna z prochami Helen całkiem dobrze tu pasowała. Wiedział od Jacksona, że imię córki zostanie wyryte w granicie i ozdobione złotym liściem.

Senator stał z pochyloną głową, lecz się nie modlił. Nie mógł...

- Żegnaj, kochana - powiedział w końcu cicho i wyszedł.

Jeden z grabarzy zamknął za nim drzwi i przekręcił klucz w zamku. Wielebny Walsh podszedł do Quinna.

- Danielu, nie zamykaj się przed światem, nie zamykaj się przed Bogiem. Nic nie dzieje się bez powodu.

- Ksiądz wybaczy, ale dzisiaj to do mnie nie trafia. Tak czy inaczej dziękuję, że ksiądz przyszedł. Helen zawsze księdza lubiła. Przepraszam - powiedział Quinn i odszedł razem z Jacksonem i Blakiem.

Zatrzymał się dopiero na parkingu przed kościołem.

- Przepraszam, Blake, to nie jest mój najlepszy dzień.

Dziękuję, że się pofatygowałeś.

- Prezydent też chciał być obecny, Danielu, ale doszedł do wniosku, że cała ceremonia zmieniłaby się wtedy w cyrk, a zapewne to ostatnia rzecz, jakiej byś sobie życzył.

- Doceniam jego rozwagę.

- Wracasz do Londynu?

- Najszybciej, jak to możliwe.

- Prezydent chce się z tobą spotkać.

- Po co?

- Rozmawiał z nami generał Ferguson. Był bardzo zaniepokojony. Tak jak my wszyscy. Przykro mi, ale muszę ci przypomnieć, że jesteś związany prezydenckim nakazem.

- Prezydenckim nakazem? - zdziwił się Tom Jackson. - Myślałem, że to stare bajdy.

- Bynajmniej - powiedział Blake.

- Dobrze - odparł Quinn. - Pojadę do domu, spakuję trochę rzeczy i spotkamy się na lotnisku. Możesz odwieźć Toma.

- O co tutaj chodzi, na litość boską? - zapytał Jackson.

- Czy Ferguson we wszystko cię wtajemniczył? - Quinn zwrócił się do Blake’a.

- Tak.

- W takim razie możesz opowiedzieć o tym Tomowi po drodze. Jak już powiedziałem, spotkamy się na lotnisku.

Usiadł koło szofera, wydał mu polecenie i odjechali.

Blake przyleciał na pogrzeb prezydenckim gulfstreamem. Quinn kazał swoim pilotom lecieć do Waszyngtonu i zarezerwować pas startowy. Zamierzał udać się do Londynu. Na lotnisku w Bostonie żegnał go Jackson.

- Danielu, jeśli chcesz załatwić tego sukinsyna, pozwól, żebym ja to zrobił - powiedział.

- To moja sprawa, Tom, nie martw się o mnie. Swoją drogą wyrzucam cię z działu prawnego.

Jackson był przerażony.

- Ale co ja takiego zrobiłem, Danielu?

- Nic poza tym, że wszystko, czego się dotknąłeś, obracało się w złoto. Rozmawiałem z Bertem Hanleyem. Coraz bardziej dokucza mu serce. Lekarze każą mu się wycofać. W związku z tym zostajesz prezesem, w zasadzie ze skutkiem natychmiastowym. Nadal będę w pobliżu jako przewodniczący rady nadzorczej, ale w gruncie rzeczy dasz sobie świetnie radę beze mnie. - Quinn uściskał Jacksona. - Niech cię Bóg błogosławi, Tom, ale mam do załatwienia pewne sprawy. - Uśmiechnął się słabo. - Wracam do Bo Din.

- Nie, Danielu, nie! - zawołał Tom, lecz Quinn przeszedł już przez odprawę.

- Ten Jackson jest ci naprawdę oddany - powiedział Blake, kiedy znaleźli się w samolocie.

- To wspaniały facet i poszedłbym za nim do piekła, ale muszę zrobić to, co sobie postanowiłem. W tej kwestii nie zmienię zdania - mruknął Quinn, po czym odchylił do tyłu swój fotel i zamknął oczy.

Clancy Smith otworzył im drzwi i weszli do Gabinetu Owalnego. Cazalet - bez marynarki i w okularach - siedział przy biurku i podpisywał jeden list za drugim. Słysząc ich, podniósł wzrok, wstał i obszedł dookoła biurko.

- Tak bardzo chciałbym powiedzieć, Danielu, że miło cię widzieć.

- Uznajmy, że każdy powiedział to, co powinien, panie prezydencie, i przystąpmy do rzeczy. Co mogę dla pana zrobić?

- Usiądźmy - powiedział Cazalet. - Blake i ja odbyliśmy rozmowę z Fergusonem. Generał opowiedział mi o Rupercie Daunceyu... Jestem wstrząśnięty tym, czego się dowie działem.

- Zdaje pan sobie sprawę, że tak naprawdę to było wymierzone we mnie. Dauncey wcale nie chciał, żeby moja córka zginęła. Pragnął tylko, żeby podczas tej manifestacji była odurzona. Miał nadzieję, że ją aresztują, i w ten sposób przy sporzy poważnych problemów mnie, a także pośrednio panu, panie prezydencie.

- A potem cała ta sprawa wymknęła się spod kontroli - dodał Blake.

- Ferguson wyjaśnił nam, dlaczego zniszczyłeś nagra nie - powiedział Cazalet. - I nie będę krył, że jestem skonsternowany. Mogłeś przygwoździć Daunceya w sądzie.

- Dostałby lekko po łapach, panie prezydencie, a to mi nie wystarcza. Nie zamordował co prawda mojej córki, ale nie ten nieszczęsny chłopak, odpowiada za jej śmierć i mam zamiar zadbać, żeby za to zapłacił.

- Ale zgodnie z prawem i uczciwie. Musimy działać w granicach prawa, Danielu.

- W ten sposób nie spowodujemy nawet małego wyłomu w imperium Rashidów. I niech pan mi powie, co będzie, jeśli zgodnie z prawem nie da się nic zrobić? Czy mam się pogodzić z niesprawiedliwością?

- Tak - odparł prezydent - bo bez prawa sprawiedliwość jest niczym. To prawo nas łączy i nadaje sens naszemu życiu.

Bez niego jesteśmy niczym.

- I to jest dokładnie to, na co liczą łajdacy. Mam tego dosyć, panie prezydencie, i wielu ludzi powtórzyłoby to samo.

Mam dosyć tego, że złoczyńcy pozostają bezkarni.

- To wcale nie podważa istoty tego, co powiedziałem.

- W takim razie musimy uznać, że różnimy się w tej kwestii - odparł Quinn i wstał.

- Jeśli zdecydowałeś się podążać tym torem, Danielu, nie mogę cię dalej chronić. Zdajesz sobie chyba z tego sprawę?

- Spodziewałem się tego.

- W takim razie muszę ci oznajmić, że nie pełnisz już żadnej oficjalnej funkcji w Londynie. Ambasada nie może ci zapewnić pomocy.

- I nie jestem już związany prezydenckim nakazem?

- Obawiam się, że nie.

- Czy mogę już odejść? Czeka na mnie samolot do Londynu.

- Jeszcze jedno. Generał Ferguson podziela moje zdanie.

Ani on, ani żaden z jego ludzi nie zaangażuje się w tego rodzaju działania. To oznacza, że nie możesz liczyć na pomoc ze strony Seana Dillona.

- Pan Dillon wyraził w tej sprawie inne zdanie, a odniosłem wrażenie, że nie zmienia łatwo poglądów.

- Przykro mi to słyszeć. Do widzenia, senatorze.

Blake wyprowadził Quinna z Gabinetu Owalnego.

- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz - powiedział.

- Nigdy nie byłem tego bardziej świadom.

Quinn oddalił się, a Blake wrócił do gabinetu. Cazalet siedział za swoim biurkiem.

- Uważasz, że się mylę? - zapytał Blake’a.

- Nie, panie prezydencie, nie myli się pan. Ale i Quinn ma w jednym punkcie rację. Nikt nie złamie Kate Rashid i jej organizacji, postępując zgodnie z prawem. Tą sprawą powinien zająć się ktoś taki jak Dillon.

- Ale Daniel Quinn nie ma w sobie nic z Dillona. To wzór prostolinijności.

- Może okazać się pilnym uczniem, panie prezydencie.

Tej samej nocy, w Londynie, Rupert Dauncey otrzymał telefon od jednego z ludzi, którzy pilnowali domu Daniela Quinna w furgonetce zakładu telekomunikacji. Było ich dwóch, Newton i Cook, i obaj służyli kiedyś w SAS.

- Wrócił, proszę pana - powiedział Cook.

- Kiedy dokładnie?

- Godzinę temu. Próbowałem się do pana dodzwonić, ale miał pan wyłączony telefon.

- Wyszedłem, żeby się przebiec.

- Pomyślałem, że powinienem pana uprzedzić, że ten jego szofer w pełnym uniformie stoi przy mercedesie. Mam wraże nie, że Quinn gdzieś się wybiera.

- Będę tam za trzy minuty.

Dauncey odłożył słuchawkę, chwycił telefon komórkowy i po kilku sekundach już go nie było. Po chwili wyjechał porschem Kate z garażu. Kiedy zbliżał się do skrzyżowania z Park Place, mercedes właśnie ruszał spod domu. Mignęła mu twarz Quinna, siedzącego obok kierowcy. Dauncey zadzwonił do Newtona i Cooka.

- Przejąłem go i nie spuszczam z oka. Wy zostańcie tam, gdzie jesteście.

Z powodu późnej pory nie było dużego ruchu. Quinn zapalił papierosa i odchylił się do tyłu w siedzeniu. Zawsze lubił duże miasta nocą, zwłaszcza późną. Zmoczone deszczem opustoszałe ulice i poczucie samotności. Co ja tu, u diabła, robię, przeleciało mu przez głowę i przez chwilę nie mógł się od tej myśli uwolnić.

Jechali w stronę rzeki, Tower i doków Świętej Katarzyny. Po jakimś czasie skręcili w Wapping High Street i zatrzymali się przy klasztorze Najświętszej Marii. Quinn był tutaj rok wcześniej w trakcie jednej z londyńskich misji, którą odbywał dla prezydenta. Klasztor mieścił się w posępnym budynku z szarego kamienia. Wielkie wysłużone dębowe drzwi były uchylone. Za wysokimi murami widać było dzwonnicę i dach kaplicy.

- To nie potrwa długo - powiedział do Luke’a, po czym wysiadł i przeszedł na drugą stronę ulicy.

Na tablicy widniał napis: KLASZTOR NAJŚWIĘTSZEJ MARII, ZGROMADZENIE MAŁYCH SIÓSTR MIŁOSIERDZIA, MATKA PRZEŁOŻONA SARAH PALMER.

- Nigdy nie zamykamy drzwi - mruknął Quinn i wszedł do środka.

W budce siedział nocny portier, popijając herbatę i czytając ”Evening Standard”. Słysząc kroki Quinna, podniósł wzrok.

- Dobry wieczór.

Na ścianie wisiał napis: KAPLICA JEST OTWARTA DLA WSZYSTKICH, KTÓRZY PRAGNĄ SIĘ MODLIĆ.

- Czy zastałem matkę przełożoną?

- Widziałem niedawno, jak szła do kaplicy, proszę pana.

- Dziękuję.

Quinn skierował się ku otwartym drzwiom i wszedł do środka.

Rupert, który zaparkował porsche w pewnej odległości od mercedesa, widział, jak Quinn przechodzi na drugą stronę ulicy.

Śledząc go, przystanął na chwilę, żeby się przyjrzeć tablicy znajdującej się na ścianie klasztoru, po czym wszedł do sieni. Uznał, że najlepsze będzie proste podejście.

- Dokąd poszedł mój przyjaciel? - zapytał portiera.

- Do kaplicy, proszę pana. Szukał matki przełożonej.

Rupert podszedł do uchylonych drzwi i usłyszał głosy. Zajrzał do środka. W kaplicy panował mrok, który rozjaśniały tylko palące się przy ołtarzu świece. Dał kilka kroków i stanąwszy za kolumną, zaczął się przysłuchiwać rozmowie.

Wchodząc do kaplicy, Quinn spojrzał na obraz Najświętszej Panny. Palące się przed nim świece sprawiały, że madonna wyglądała tak, jak gdyby się unosiła w mroku obok ołtarza. Siostra Sarah Palmer szorowała na kolanach podłogę. Zadanie, które przypadało w udziale nowicjuszkom, ją, matkę przełożoną, miało nauczyć pokory. Zimne i wilgotne powietrze przesycone było charakterystycznym zapachem kaplicy.

- Świece, kadzidło i święcona woda - szepnął cicho. - Zaraz się przeżegnam.

Sarah przestała szorować podłogę i zmierzyła go spokojnym spojrzeniem.

- To ty, Danielu? Cóż za niespodzianka. Skąd przy bywasz?

- Z Kosowa.

- Źle tam się dzieje?

- Za dużo trupów na ulicach.

Sarah wrzuciła ryżową szczotkę do wiadra i zaczęła myć podłogę szmatą.

- Jest tak źle jak w Bo Din?

- Inaczej, ale właściwie tak samo.

- O co chodzi, Danielu? - zapytała, wyżymając szmatę.

- Helen nie żyje.

Wciąż klęcząc, wbiła w niego wzrok.

- O mój Boże.

Quinn usiadł w jednej z ławek, a ona podniosła się z kolan, siadła przed nim i odwróciła się do niego twarzą.

- Jak to się stało? - zapytała, a on wszystko jej opowie dział.

- Bóg złożył na twoje barki ciężkie brzemię, Danielu - powiedziała, gdy skończył. - Zdarzyła się straszna rzecz, lecz nie możesz pozwolić, żeby cię to zniszczyło.

- Jak mam tego uniknąć?

- Próbując znaleźć ukojenie w modlitwie, szukając wsparcia u Boga...

- Zamiast szukać zemsty? - Quinn potrząsnął głową. - Aleja nic innego nie czuję. Cierpienie to dziwna rzecz. Odkryłem, że mogę zaznać pociechy, zadając ból innej osobie. Człowiek nigdy nie ma tego dosyć. Wypowiadając wojnę Rupertowi Daunceyowi, powiększyłem jego cierpienie, jego karę.

- Takie myśli cię zniszczą.

- Jeśli taka jest cena, zapłacę ją.

Quinn wstał i to samo zrobiła siostra Sarah.

- Po co tutaj przyszedłeś, Danielu? Wiesz, że nie mogę pochwalić twoich zamiarów.

- Tak, ale chciałem, żebyś dowiedziała się wszystkiego ode mnie. I być może zrozumiała moje postępowanie.

- Więc czego oczekujesz? Błogosławieństwa?

W jej głosie pojawił się chłód i przez chwilę była znowu młodą zakonnicą z Bo Din.

- Twoje błogosławieństwo by mi nie zaszkodziło - po wiedział Quinn.

W odpowiedzi zrobiła najtrudniejszą rzecz, na jaką się kiedykolwiek zdobyła.

- Odejdź duszo chrześcijańska z tego świata, w imię Boga Ojca Wszechmogącego, który cię stworzył.

- Bardzo stosowne - mruknął Quinn i łagodnie się uśmiechnął. - Do widzenia i niech cię Bóg błogosławi, Sarah.

Kiedy odszedł, uklękła zdesperowana w ławce i zaczęła się modlić. Po chwili usłyszała jakiś ruch i ujrzała kucającego przy niej mężczyznę. Okolona blond włosami przystojna twarz była twarzą diabła, wiedziała to od razu.

- Spokojnie, siostro, nie chcę cię skrzywdzić. Szedłem tutaj za nim i oczywiście zobaczyłem twoje nazwisko na drzwiach. Znam cię. To ty jesteś tą niezwykłą zakonnicą z Bo Din.

- A kim ty jesteś?

- Człowiekiem o wielu twarzach. Na przykład złym katolikiem. Nie martw się, nigdy bym cię nie skrzywdził. Bóg by mi tego nie wybaczył.

- Jesteś szalony.

- Możliwe. Jestem również człowiekiem, którego on obwinia o śmierć swojej córki.

- Rupert Dauncey - wyszeptała.

- To ja. - Rupert wstał. - Spodobał mi się twój pomysł na błogosławieństwo. Modlitwa za umarłych. To może okazać się nader trafne. Nie zapomnij do niego zadzwonić - dodał z uśmiechem. - Powiedz mu, że tu byłem.

Dauncey się oddalił, a ona, pełna najczarniejszych obaw, dźwignęła się z klęczek i usiadła w ławce.

Przy Park Place Newton i Clark zobaczyli, jak mercedes wjeżdża na dziedziniec i wysiadają z niego Luke i Quinn.

- Jutro rano nie będę cię potrzebował - powiedział Quinn. - Koło wpół do ósmej idę się przebiec do Hyde Parku, więc powiedz Mary, żeby przygotowała śniadanie na dziewiątą.

Dwaj mężczyźni po drugiej stronie ulicy usłyszeli jego słowa. Cook zatelefonował do Daunceya, który właśnie wrócił, i przekazał mu informację.

- Bardzo dobrze - rzekł Rupert. - Teraz jedźcie do domu, ale wróćcie tam rano, ubrani w stroje do joggingu.

Kiedy Quinn wyjdzie z domu, idźcie za nim do parku.

- I co potem?..

- Zróbcie to, co trzeba będzie zrobić.

Dauncey nie zapoznał swojej kuzynki z najnowszym rozwojem sytuacji. Spotkanie z siostrą Sarah było zbyt osobiste; Kate nigdy nie zrozumiałaby, co teraz czuł. Nalał sobie jacka daniel’sa, znalazł wieczorną gazetę i usiadł, żeby ją przeczytać. Chwilę później zadzwonił telefon.

- Tu Quinn. Telefonowała do mnie siostra Sarah Palmer.

Przysięgam na Boga, że jeśli zrobisz jej coś złego...

- Niech pan nie będzie głupi, senatorze, ona jest ostatnią osobą, której mogłoby z mojej strony coś grozić. Taka wspaniała kobieta... Więc dobranoc i niech pan dobrze śpi.

Quinn odłożył słuchawkę i uświadomił sobie, że wierzy Daunceyowi, choć sam nie wiedział dlaczego. Przez chwilę nad tym dumał, a potem zadzwonił do Seana Dillona.

- Tu Quinn - powiedział i przedstawił mu najnowsze wydarzenia. - Wierzę mu, kiedy mówi, że jej by nie skrzywdził - dodał. - Nie wiem dlaczego, ale wierzę.

- W porządku. Niepokojące jest jednak to, że cię śledził, kiedy jechałeś do klasztoru Najświętszej Marii Panny. Moim zdaniem, jesteś obserwowany. Czy zauważyłeś coś niezwykłego na swojej ulicy?

- Zaczekaj chwilę. - Quinn podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. - Stoi tu furgonetka zakładu telekomunikacji.

- Telekomunikacji? Akurat.

- Dzięki za ostrzeżenie.

- Jak poszło w Bostonie?

- No cóż... nie najlepiej, ale właśnie tego się spodziewałem.

Rozczarowałem się do Waszyngtonu. - Opowiedział mu o spotkaniu z prezydentem. - Cazalet dał mi do zrozumienia, że Ferguson podziela jego zdanie - dodał na koniec.

- Jeszcze się o tym przekonamy. Ja jestem panem samego siebie. Zawsze byłem. Spotkamy się rano, żeby o tym porozmawiać.

- O wpół do ósmej idę pobiegać w Hyde Parku. Zjedz ze mną śniadanie o dziewiątej.

- Zatem jesteśmy umówieni - odparł Irlandczyk i odłożył słuchawkę.

Nazajutrz rano Dillon obudził się wcześnie i spoglądając na zegarek, zdał sobie sprawę, że zdąży jeszcze pobiegać wraz z Quinnem. Wstał, włożył dres i zszedł na dół. Potem nałożył na głowę kask, otworzył garaż i wyjechał na ulicę swoim suzuki.

W drodze na Park Place rozmyślał o furgonetce telekomunikacji, o której wspomniał Quinn, i zastanawiał się, jak najlepiej załatwić tę sprawę. Być może wystarczy anonimowy telefon na policję. Najprostsza pod słońcem metoda.

Z Grosvenor Square skręcił w South Audley Street i kiedy zbliżał się do Park Place, zobaczył Quinna przebiegającego przez ulicę. Po chwili ujrzał biegnących za nim w dresach Cooka i Newtona. Klnąc pod nosem, skręcił w Park Place i wjechał przez bramę na dziedziniec rezydencji Quinna. Postawił motocykl na nóżkach, sięgnął do prawej sakwy, podniósł tajną klapkę na dnie i odnalazł swojego walthera. Schował go do prawej kieszeni dresu i puścił się sprintem w stronę parku.

Quinn przebiegł podziemnym przejściem pod Park Lane, po czym wspiął się po schodkach i wbiegł do Hyde Parku. Newton i Cook byli tuż za nim, ale Dillon, biegnąc szybko, nadrabiał dystans.

Poranek był mglisty, mżył deszcz. Sześciu żołnierzy kawalerii przybocznej przegalopowało alejką, żeby przegonić swoje konie, trochę dalej jechał stępa samotny jeździec. Quinn przeciął trawnik, kierując się w stronę drzew. Wokół unosiła się gęsta mgła i nie było nikogo w pobliżu.

Usłyszał za sobą tupot stóp i gdy się odwrócił, Newton mocno go uderzył. Quinn się zatoczył, przyklęknął na kolano i wtedy Cook kopnął go w klatkę piersiową. Senator przeturlał się po ziemi i poderwał na nogi. Nagle przypomniał sobie wszystkie stare chwyty. Zablokował kolejny cios Cooka i przerzucił go przez biodro. Wtedy Newton zaatakował go od tyłu i złapał za gardło. Quinn opadł na kolana, przewrócił się i przerzucił go nad sobą. Ale już po chwili obaj napastnicy byli gotowi do ataku.

- No dobra, chłopie - wycedził Cook. - Więcej już nie powalczysz.

Nagle w wilgotnym powietrzu rozległ się niski odgłos wystrzału i podbiegł do nich Dillon z waltherem w dłoni.

- Chyba nie - zawołał. - Kto was wynajął? - zapytał, podchodząc bliżej. - Dauncey?

- Spadaj - odparł Cook.

Dillon kopnął go w krocze, zwalając z nóg, a potem złapał Newtona za dres i przystawił lufę walthera do jego lewego ucha.

- Masz dwie możliwości. Pierwsza, odstrzelę ci ucho.

Druga, powiesz mi, kto was nasłał.

Newton od razu zmiękł.

- Już dobrze, to był Dauncey.

- No widzisz, nie było to chyba takie trudne? Na twoim miejscu zaopiekowałbym się kolegą, a potem zgłosił do szefa i powiedział mu, że był tutaj Dillon. Chociaż nie chciałbym być w twojej skórze, kiedy Dauncey dowie się, że spartoliliście robotę - dodał, parskając śmiechem, po czym skinął na Quinna. - Zabierajmy się stąd.

Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Newton i Cook z drżącym sercem zdawali raport Daunceyowi, Quinn i Dillon spotkali się z Fergusonem przy Cavendish Place. Generał wezwał przez telefon Hannah, która zdążyła usłyszeć, co się wydarzyło w klasztorze, a także w Hyde Parku.

- Wiemy zatem, na czym stoimy - zakończył swoją opowieść Dillon. - Wojna na noże.

- To całkiem możliwe - odparł Ferguson - ale w dalszym ciągu nie mamy żadnych dowodów. Dauncey zaprzeczy, że cokolwiek łączy go z tymi dwoma typkami.

- To mnie nie interesuje - oświadczył Quinn. - Nie chodzi o to, co możemy zrobić zgodnie z prawem, Charles.

Ważne jest to, co wiemy i co chcemy w związku z tym uczynić.

- Wiesz, że rozmawiałem o tym z prezydentem. - Ferguson wzruszył ramionami. - Jesteś zdany tylko na siebie.

- Nieprawda. Możesz liczyć na mnie - powiedział Dillon.

- W takim razie już dla mnie nie pracujesz - oświadczył spokojnie Ferguson. - Na twoim miejscu bym to jeszcze przemyślał.

- Już to zrobiłem. Chodźmy, senatorze - powiedział Dillon i obaj wyszli.

- Jest pan tego pewien, generale? - zapytała Hannah, kiedy zostali sami.

- Jestem pewien, że Dillon załatwi to w charakterystyczny dla siebie sposób. Będzie bezwzględny... - mruknął Ferguson.

- I to panu odpowiada?

- Oczywiście - odparł z uśmiechem.

Podczas lunchu Dauncey poinformował księżniczkę o tym, co wydarzyło się rano.

Kate potrząsnęła głową.

- To już trzeci raz, Rupercie. Co się dzieje? Albo Quinna chroni jakaś siła magiczna, albo będziemy musieli poważnie zrewidować nasze metody prowadzenia interesów. - Posłała mu znaczące spojrzenie, lecz potem uśmiechnęła się. - W tej chwili jednak mało mnie to obchodzi. Quinn to sprawa uboczna.

Niedługo zacznie się główne przedstawienie.

- Co przez to rozumiesz?

- Odezwał się Barry Keenan. Colum McGee mnie z nim umówił.

- Gdzie?

- W Drumcree, za trzy dni. Polecimy do Irlandii w czwartek po południu, przenocujemy w hotelu Europa i pojedziemy do Drumcree w piątek rano. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, wieczorem będziemy mogli wylecieć z powrotem z Aldergrove.

- I wtedy powiesz mi w końcu, co takiego przygotowujesz?

- Oczywiście, kochanie.

W tym samym momencie Dillon i Quinn stali na progu domu przy Regency Square. Kiedy zabrzęczał elektroniczny zamek i weszli do środka, Roper jak zwykle pracował przy komputerze.

- Właśnie miałem się z tobą skontaktować - powiedział do Dillona. - Kate Rashid i Dauncey lecą do Belfastu w czwartek po południu. Zatrzymują się w hotelu Europa i wracają w piątek wieczorem.

- Uważasz, że to ważne? - zapytał Quinn.

- Nie wiem - odparł Dillon. - Może to być zwyczajna podróż w interesach, ale kiedy ostatnim razem byłem z Kate Rashid w Irlandii, wynajmowała ludzi z IRA. Polecimy tam wcześniej i zobaczymy, co się święci. Może będę nawet mógł pokazać ci Belfast.

- Skoro już skończyłeś, chciałbym wtrącić słówko - powiedział Roper.

- Na jaki temat?

- Tak się składa, że ja już wiem, dokąd ona jedzie. Wydawało mi się logiczne, że będą mieli jakiś służbowy samochód, i znalazłem go w ich bazie danych: to volvo, którym jeździ szofer o nazwisku Hennesy. Będzie ich woził.

- Ty szczwany lisie.

- Nie jestem szczwany, jestem genialny. Pamiętam, że w zeszłym roku miałeś na pieńku z Rashidami, Aidanem Bellem i w ogóle z IRA... i że często padała wówczas nazwa Drumcree.

- Jezu... - mruknął Dillon. - Nie chcesz chyba powie dzieć...

- Właśnie ci mówię. O wpół do dziesiątej rano Hennesy odbiera Kate i Dauncey a spod hotelu Europa i jadą do pubu Royal George w Drumcree. Swoją drogą, dziwna nazwa jak na pub, który mieści się w mateczniku IRA.

- No cóż, ja sam pochodzę z hrabstwa Down i ludzie mają tam poczucie historii. Ten pub zawsze tak się nazywał. Coś jeszcze?

- Oczywiście. Jak pamiętasz, zanim zabiłeś Aidana Bella i jego dwóch pomagierów, Tony’ego Brosnana i Jacka O’Harę, Drumcree było właściwie ich terytorium.

- Gwoli ścisłości, zabiłem tylko Aidana i Jacka. Brosnan zginął z ręki Billy’ego Saltera.

- Przyjmuję poprawkę. Tak czy inaczej, pomyślałem, że zajrzę do bazy danych Royal Ulster Constabulary oraz wy wiadu IRA w Lizbonie i sprawdzę, jak wygląda teraz sytuacja w Drumcree.

- Potrafi pan to zrobić? - zapytał Quinn, który dotychczas przysłuchiwał im się w milczeniu.

- Potrafię włamać się wszędzie - odparł z uśmiechem Roper. - Nawet do danych Białego Domu.

- Nie słuchaj go - wtrącił Dillon. - Co z Drumcree?

- Tak. No więc według Lizbony rządzi tam teraz gość o nazwisku Barry Keenan. Znasz go?

- Z dawnych czasów. To siostrzeniec Aidana Bella.

- Ma dwóch ochroniarzy, Seana Caseya i Franka Kelly’ego.

Ale nie należą już do Tymczasowej IRA. Są w Prawdziwej.

- Barry zawsze świetnie znał się na materiałach wybucho wych. Prawdziwy specjalista od bomb. - Dillon pokiwał głową. - Znowu się w to bawi.

- Ale w co dokładnie? - zapytał Quinn.

- Moim zdaniem Kate wynajmuje Keenana, żeby zrobił to, co umie najlepiej: wysadził coś w powietrze. I nie chodzi o byle co. W przeciwnym razie nie zadawałaby sobie tyle trudu, żeby zatrudnić faceta, który podobno jest najlepszym ekspertem od bomb w całej IRA.

- Jak się dowiemy, o co chodzi?

- Jeżeli nic się nie zmieniło od ostatniego razu, księżniczka spotka się z Keenanem na tyłach Royal George. Jest tam mała prywatna salka. Nie będą przecież mówić o tym przy barze.

Potrzebne jest nam urządzenie podsłuchowe, najlepiej z na grywaniem - Dillon zwrócił się do Ropera. - Będziemy musieli je gdzieś w tym pomieszczeniu umieścić.

- Starczy nam czasu, żeby je zainstalować?

- Powinni tam być o jedenastej, na pewno nie wcześniej.

Jeśli wyruszymy o wpół do ósmej, będziemy na miejscu o dziewiątej. W pubie podają irlandzkie śniadanie, jajka i inną smażeninę. Jeden z nas podłoży urządzenie nagrywające w bocznej salce - powiedział Dillon. - Czy możesz nam dać odpowiedni sprzęt? - zapytał Ropera.

- Normalna pluskwa tutaj nie wystarczy. Mogą rozmawiać przez dłuższy czas. Tak się składa, że akurat mam coś dla was.

Nagrywa przez dwie godziny.

Roper pokazał im mały srebrzysty gadżet, nie większy od jego dłoni.

- Dwie godziny... Ale od jakiego momentu? - zapytał Dillon.

- Od momentu, kiedy go włączysz. - Roper wyjął czarne plastikowe pudełko ze szkarłatnym przyciskiem. - To jest pilot. Wciśnijcie ten guzik, kiedy zobaczycie, że Kate wchodzi do pubu.

- I to wystarczy?

- Pod warunkiem, że odzyskamy potem całe urządzenie - powiedział Quinn.

- Mam nadzieję, że to się uda - odparł Dillon.

Wziął urządzenie oraz pilota i schował je do jednej ze swoich licznych kieszeni.

- Jest jeszcze coś, Dillon - rzekł Roper. - Twoja gęba jest dosyć dobrze znana w IRA, zwłaszcza w Drumcree.

- To prawda, ale w armii brytyjskiej też wiedzieli, jak wyglądam, a nie mogli mnie przyskrzynić przez trzydzieści lat. - Dillon spojrzał na Daniela Quinna. - Zanim zostałem żołnierzem wielkiej sprawy, zajmowałem się trochę teatrem.

Przeszedłem kiedyś całą Falls Road przebrany za staruszkę grzebiącą w śmietnikach - powiedział ze śmiechem. - Po trafię się trochę odmienić.

- Bierzecie gulstreama? - zapytał Roper.

- Nie, tym razem polecę sam.

Roper spojrzał zaintrygowany na Dillona.

- Wyjaśnię ci to później, staruszku. Chodźmy, Danielu.

Dillon i Quinn wyszli na dwór i wsiedli do mercedesa.

- W Brancaster w hrabstwie Kent jest aeroklub. Mają tam fajnego beechcrafta - oznajmił Dillon.

- Nie będzie żadnych problemów?

- Nie. Nadal przysługują mi wszelkie prerogatywy.

- Mimo że Ferguson umywa ręce?

- Nie przejmuj się Fergusonem. Bawi się w ciuciubabkę.

Nie angażując się w to, będzie mógł potem wszystkiemu zaprzeczyć. Co wcale nie oznacza, że nie jest zainteresowany wynikami.

- Jesteś tego pewien?

- Absolutnie. Teraz zarezerwujmy tego beechcrafta.

Z samolotem nie było kłopotów, tyle że mogli wystartować dopiero po lunchu następnego dnia - później, niż tego chciał Dillon. Wracając do Londynu, zjedli coś w przydrożnej kafejce, a potem Luke odwiózł Irlandczyka na Stable Mews.

Dillon nalał sobie w kuchni szklaneczkę bushmillsa i usiadł przy stole. Czuł, że wydarzenia nabrały tempa. Nie wiedział, co dokładnie knuła Kate, lecz jedno było pewne: czas oczekiwania dobiegł końca. Był z tego zadowolony. Niepokoiła go tylko jedna rzecz. Irlandia to w końcu Irlandia. Czy Quinn będzie w stanie zrobić to, co okaże się konieczne, jeśli sytuacja wymknie się spod kontroli? Czy potrafi bez wahania pociągnąć za cyngiel? Jak na razie nieźle sobie radził, ale zabicie kogoś to coś innego aniżeli skopanie tyłka kilku drabom.

Dillon westchnął. Potrzebował kogoś, kto by go ubezpieczał, i przychodziła mu na myśl tylko jedna osoba.

Pojechał do domu senatora przy Park Place i zadzwonił do drzwi.

- Muszę się spotkać z przyjacielem - powiedział, kiedy Quinn otworzył drzwi. - Chodź, uzupełnisz w ten sposób swoją edukację.

Pojechali do Wapping i zaparkowali przed pubem Dark Man. Za barem stała Doris, czyszcząc kieliszki, ale nigdzie nie było Harry’ego ani Billy’ego.

- Są na łodzi - powiedziała barmanka.

Kiedy wyszli na nabrzeże, zaczęło trochę padać.

- Harry zainwestował także w statki wycieczkowe - wyjaśnił Dillon. - Jeden z mniejszych kazał odrestaurować na własne potrzeby. ”Lynda Jones” to jego duma i radość. Po czekaj, aż sam zobaczysz.

Nabrzeże było w tym miejscu zapuszczone, co w dziwny sposób dodawało mu uroku: minęli kilka zniszczonych łodzi i dwie na pół zatopione barki. ”Lynda Jones” stała na samym końcu; na pokład wchodziło się po trapie. Baxter i Hali malowali dziób, a Harry i Billy siedzieli pod daszkiem na rufie, pogrążeni w lekturze. Harry czytał gazetę, a Billy książkę.

- Studiujesz filozofię, Billy? - zapytał Dillon.

Obaj podnieśli wzrok.

- Ciekawe, co go tym razem sprowadza - mruknął Harry.

- Harry, Billy, chciałbym wam przedstawić swojego przyjaciela, senatora Daniela Quinna.

Harry zmarszczył czoło, a potem wstał i wyciągnął rękę.

- Słyszeliśmy o panu, senatorze, Proszę, niech pan siada.

Domyślam się - zwrócił się do Dillona - że to nie jest towarzyska wizyta. O co chodzi?

- Za chwilę, Harry. Najpierw... Billy, czy mógłbyś mi pokazać tę nową boazerię, którą wyłożyliście salon?

Zostawili Harry’ego i Quinna przy stole i Billy ruszył pierwszy do środka. Dillon zamknął drzwi.

- Co to za sprawa? - zapytał Billy.

- Kate Rashid wybiera się do Belfastu, a ja jadę tam, żeby ją śledzić. Quinn będzie mi towarzyszył, ponieważ zaprzysiągł jej zemstę za to, co przydarzyło się jego córce. Rzecz w tym, że czasy, kiedy był wielkim bohaterem w Wietnamie, dawno minęły. W Belfaście zna mnie wielu ludzi, Billy, i potrzebuję kogoś, kto by mnie ubezpieczał.

- No to możesz na mnie liczyć. I tak się tutaj nudzę. Z tobą zawsze jest wesoło, Dillon, czyż nie? Chodźmy do Harry’ego.

Kiedy poinformowali o wszystkim starego Saltera, jego reakcja była natychmiastowa.

- Może ja też powinienem pojechać.

- Nie ma potrzeby - rzekł Dillon. - Przy odrobinie szczęścia będziemy w Drumcree tylko parę godzin.

- I mam nadzieję, że odkryjecie, co knuje ta dziwka - powiedział Harry.

- To musi być coś niebywałego - dodał Dillon.

- Ale jeśli ona cię zobaczy, gra będzie skończona. A skoro już o tym mowa, Kate zna także senatora.

- Billy’ego również. Więc on i Quinn będą musieli uważać, żeby ich nie spostrzegła. Ze mną sprawa wygląda inaczej.

Popatrz.

Dillon wyszedł do salonu, zamykając za sobą drzwi. Za chwilę znów się pojawił, powłócząc nogami. Miał wykrzywioną twarz, przechyloną lekko na bok głowę, sztywną lewą rękę i opuszczone ramiona. Zmienił się nie do poznania.

Harry odchylił się do tyłu na krześle.

- Niewiarygodne.

Dillon się wyprostował.

- Tak, teatr poniósł wielką stratę - powiedział oschle. - Jest jednak pewna rzecz, o której powinieneś wiedzieć. Z różnych powodów ta wycieczka nie zyskała aprobaty Fergusona.

Wypuszczam się tam na własną rękę, w związku z czym cokolwiek zrobisz, Billy, zrobisz to dla mnie.

- Więc skąd weźmiemy broń? Nie będziesz mógł jej zabrać do Belfastu - zauważył Harry.

- Mam tam jeszcze swoje kontakty. Wystarczy jeden telefon.

- No dobrze, przywieź mi z powrotem tego nicponia całego i zdrowego. Przykro mi to mówić, Dillon, ale odkąd cię poznał, nabrał upodobania do tego rodzaju przygód.

Słysząc to, Billy Salter - londyński gangster żywo zainteresowany etyką - który cztery razy wylądował za kratkami i w swoim czasie odebrał już komuś życie, chłodno się uśmiechnął.

- Wiesz, co powiedział Heidegger? ”Żeby prawdziwie żyć, trzeba zdecydowanie stawić czoło śmierci”.

- Chyba ci brakuje piątej klepki - rzekł Harry.

- Powiedzmy tylko, że prędzej odnajdę to, co konieczne, w Belfaście aniżeli w sobotnią noc w klubie Flamingo w Wapping.

Następnego dnia Harry Salter przyjechał razem z Billym do aeroklubu Brancaster. Za kierownicą białego jaguara siedział Joe Baxter. Billy, ubrany w czarną skórzaną kurtkę, oparł się o balustradę i przez chwilę przyglądał samolotom. Baxter wyjął z bagażnika jego torbę.

- Ciekawe, który jest nasz? - bąknął Billy.

Trochę dalej o balustradę opierał się nieduży człowieczek. On także ubrany był w skórzaną kurtkę. Miał przyciemnione okulary i czarne wąsiki, a spod czapki wystawały mu ciemne włosy. U jego stóp leżała torba.

- Stoi tam dalej, staruszku - oznajmił z nieskazitelnym akcentem angielskiej klasy wyższej. - Beechcraft. Elegancka maszyna. Sam miód.

- Wygląda całkiem nieźle - zgodził się Harry.

- Cieszę się, że wam się podoba - rzekł Dillon i odwrócił się, żeby powitać Daniela Quinna. - Dzień dobry, senatorze.

Jeśli jest pan gotów, możemy lecieć.

Harry oniemiał ze zdumienia.

- Nie uwierzyłbym, gdybym nie zobaczył tego na własne oczy - powiedział po chwili.

Dillon wziął swoją torbę.

- Idziemy, panowie - oznajmił, po czym przeszedł przez furtkę w ogrodzeniu i ruszył w stronę samolotu.

Lot do Aldergrove odbył się gładko i bez przygód. Przeszli przez odprawę celną i kontrolę osobistą, a potem Dillon zaprowadził ich na parking długoterminowy.

- Czterodrzwiowe ciemnozielone mitsubishi shogun - oznajmił i podał im numery rejestracyjne. - Gdzieś na czwartym poziomie.

Billy odnalazł samochód. Dillon sięgnął dłonią pod bagażnik i wyciągnął namagnetyzowaną puszkę z kluczykami, po czym otworzył tylne drzwi. W skrytce na narzędzia było blaszane pudło, a w środku trzy walthery PPK - każdy z tłumikiem Carswella oraz zapasowym magazynkiem - a także polowa apteczka z emblematem Królewskiej Służby Medycznej na pokrywce.

- Częstujcie się - powiedział, biorąc jeden z pistoletów.

Billy zważył swój w dłoni.

- Przyjemne uczucie, prawda, senatorze?

Quinn spojrzał na swojego walthera.

- Raczej dziwne, Billy, raczej dziwne.

- Gdzie się zatrzymamy? - zapytał Billy, kiedy wyjeżdżali z parkingu.

- Na pewno nie w hotelu Europa. Trochę dalej jest miły hotelik, nazywa się Townley. Jeśli chcecie, pokażę wam miasto.

Pan, senatorze, musi przez cały czas udawać poczciwego jankeskiego turystę. Co do ciebie, Billy, kiedy będziemy szli Falls Road, trzymaj gębę na kłódkę. Nie lubią tu zbytnio Angoli.

- Dobrze znasz tę okolicę? - zapytał Quinn.

- Zwłaszcza kanały. Bawiłem się tam w chowanego z angielskimi spadochroniarzami. Tak dawno, że nie pamiętam już, kiedy to było.

- I w tym momencie powinny się rozlec burzliwe oklas ki - mruknął Billy.

Później Dillon przejechał wzdłuż Falls Road. Zjedli coś w małej restauracji w bocznej uliczce, odwiedzili parę barów, następnie zaś Irlandczyk zabrał Billy’ego i Quinna na wielkie zwiedzanie.

- Więc to jest słynna Falls Road... - zadumał się Quinn. -.

Do diabła, wygląda całkiem zwyczajnie, jak pierwsza lepsza ulica w mieście.

- Cóż, w swoim czasie spłynęła krwią - odparł Dillon. - Bojownicy IRA i brytyjscy żołnierze stoczyli tu wiele zaciętych bitew. - Przez chwilę milczał. - Mieliśmy tu niełatwe życie.

- Więc dlaczego tak żyłeś? - zapytał Quinn. - Dlaczego to robiłeś?

Dillon nie odpowiedział. Jedną ręką zapalił papierosa.

- Niech pan da spokój, senatorze - mruknął Billy.

- Ale dlaczego?

Billy pochylił się do niego.

- Powiedzmy, że jest pan aktorem w Londynie. Odbiera pan telefon i dowiaduje się, że pański ojciec został zastrzelony w czasie starcia brytyjskich spadochroniarzy z IRA. I co pan robi? Wraca pan do domu, wyprawia mu pogrzeb, a potem przyłącza się do wielkiej sprawy. Gdy się ma dziewiętnaście lat, robi się takie rzeczy.

Przez chwilę trwała cisza.

- Przepraszam - odezwał się w końcu Quinn, lecz zanim ktoś zdążył odpowiedzieć, zadzwonił codex Dillona.

- Kto mówi?

- Ferguson. Roper powiedział mi, że poleciałeś do Belfastu.

Wiem, że chciałeś, żeby mnie poinformował. Gdzie teraz jesteś?

- Na Falls Road.

- Miejsce akurat dla ciebie. Tak czy inaczej, daj mi znać, kiedy tylko się dowiesz, jakie ona ma zamiary.

- A to dlaczego, Charles? Myślałem, że działam na własną rękę. Sądziłem, że już dla ciebie nie pracuję. Czyż nie tak właśnie się wyraziłeś?

- Nie rób sobie jaj, Dillon. Dokładnie wiesz, co jest grane.

- A może ja nie chcę już dla ciebie dłużej pracować?

- I nie bądź głupi. Kto inny cię przyjmie? - żachnął się Ferguson i w słuchawce zapadła cisza.

- Kto to był? - zapytał Billy. - Ferguson?

- Zostałem przyjęty z powrotem na łono rodziny.

- Obłudny sukinsyn.

- Nie wiem, Billy. Uczyłeś się chyba z innych książek...

Żeby to uczcić, w drodze powrotnej wpadniemy do prawdziwego irlandzkiego baru. A potem pójdziemy wcześnie spać.

Drumcree nie różniło się od innych wiosek na wybrzeżu hrabstwa Down. Mały port, domy z szarego kamienia, rybackie łodzie - i to mniej więcej wszystko. Zatrzymali się przy Royal George, elegancko odrestaurowanej osiemnastowiecznej gospodzie z zawieszonym nad wejściem, świeżo odmalowanym portretem króla Jerzego Trzeciego.

- Konam z głodu - powiedział Dillon, wysiadając z samo chodu. - Nie zapomnij, że jesteś jankeskim turystą - rzucił przez ramię do Quinna.

Kiedy weszli do środka, zabrzęczał dzwonek. Trzej młodzi ludzie - dwaj w skafandrach, jeden w marynarskiej kurtce - siedzieli przy oknie, zajadając pożywne śniadanie. Za barem nie było nikogo.

- Hej, to, co jecie, chłopcy, wygląda całkiem fajnie - rzekł wesoło Dillon z akcentem Amerykanina z Południa. - Jest tu ktoś, kto może nas obsłużyć?

Trzej mężczyźni przestali ze sobą rozmawiać. Jeden z nich, rudy, krótko przystrzyżony młodzieniec o twardych rysach, spojrzał z pewnym lekceważeniem na Dillona i jego towarzyszy.

- Turyści?

- Zgadza się - przytaknął Dillon, wskazując Quinna. - Dziadzio mojego przyjaciela urodził się w Belfaście. Przed laty wyemigrował do Stanów Zjednoczonych starej poczciwej Ameryki.

- Musiało mu się tam spodobać - powiedział rudy. - Przy barze jest dzwonek.

Dillon zadzwonił i po chwili pojawił się właściciel, niejaki Murphy, którego pamiętał dobrze z poprzedniej wizyty. Murphy nie poznał Dillona, lecz najwyraźniej zaskoczyła go obecność gości.

- Coś podać?

- Oczywiście. Dużego bushmillsa, dużego guinnessa i sok pomarańczowy.

Jeden z trzech mężczyzn, z twarzą okoloną kosmatą bródką, parsknął śmiechem.

- Słyszeliście coś takiego? Sok pomarańczowy!

Dillon położył rękę na ramieniu Billy’ego i zignorował odzywkę. Murphy podał im drinki.

- Coś jeszcze? - zapytał.

- Owszem - odparł Dillon. - Zjemy tutaj śniadanie.

Gdzie jest męska toaleta?

- Trzeba pójść tym korytarzem.

Dillon doskonale wiedział, gdzie jest toaleta - znajdowała się tuż obok prywatnej salki - musiał jednak oczywiście udawać, że nie ma pojęcia. Zaniósł drinki do stolika.

- Idę do ubikacji - oświadczył. - Ktoś jeszcze?

- Ja nie - mruknął Quinn.

Dillon ruszył korytarzem, zatrzymał się przy drzwiach do toalety i przez chwilę nasłuchiwał odgłosów dobiegających z kuchni. Potem otworzył drzwi bocznej sali i wszedł do środka. W kominku buzował ogień, obok ustawiono krzesła i stolik do kawy. W powietrzu unosił się zapach pasty i ogólnej świeżości. Świadczyło to o tym, że Murphy bardzo się postarał. Na parapecie przy kominku stało kilka książek. Dillon położył za nimi urządzenie nagrywające, odwrócił się i wyszedł.

Śniadanie było wyśmienite.

- Hej, żarcie jest palce lizać - zawołał Dillon, nadal grając swoją rolę.

- Masz rację - potwierdził Quinn. - To był cholernie dobry pomysł, żeby tutaj wstąpić.

Murphy pojawił się z dużym dzbankiem herbaty, mlekiem i trzema filiżankami.

- Fantastycznie - oznajmił Dillon. - Czy jest tu coś, na co warto rzucić okiem? Na przykład ten stary zamek na wzgórzu?

- Nic tam nie ma - odparł Murphy. - Ale pół mili dalej przy drodze jest Drumcree House odnowiony przez Narodowy Fundusz Renowacji Zabytków. Otwarty od dziesiątej. Warto tam zajrzeć, jeśli ciekawią was tego rodzaju rzeczy.

- Dziękuję za dobrą radę. Powiedz, przyjacielu, czy poda jecie tu lunch?

- Tak.

- No więc trochę pozwiedzamy i przyjdziemy tu z powrotem.

Trzej mężczyźni przy oknie znowu poszeptali między sobą i wstali. Ten z brodą zapłacił przy barze i w ślad za pozostałymi wyszedł z pubu.

- Nie byli zbyt przyjaźnie nastawieni - powiedział Quinn.

- Nic dziwnego. W takiej okolicy wszyscy obcy są podejrzani. Dlatego musimy udawać amerykańskich turystów. Za płacę rachunek i wyjdziemy.

Zwiedzili wioskę, po czym wrócili do samochodu po lornetkę. Potem poszli na koniec falochronu i na zmianę obserwowali łodzie rybackie wypływające na morze. Następnie wspięli się na zamek i podziwiali widok rozciągający się ze wzgórza. W końcu zobaczyli, jak volvo, na które czekali, wjeżdża do wioski i zatrzymuje się przed pubem.

- Przyjechali punktualnie - oznajmił Dillon, kiedy Hennesy wysiadł i otworzył drzwiczki Kate Rashid. Po chwili do księżniczki dołączył Rupert.

- I co teraz? - zapytał Billy.

- Zaczekaj. Nie ma jeszcze Keenana - odparł Dillon, ale właśnie wtedy z bocznej uliczki wyjechał stary ford kombi z drewnianą ramą i stanął tuż za volvem. - No i mamy was, ptaszki: Barry Keenan, Sean Casey i Frank Kelly - powiedział Irlandczyk, spoglądając przez lornetkę.

- Co robimy? - zapytał Billy, kiedy mężczyźni weszli do pubu.

- Posiedzą tam jakiś czas, za długo, żebyśmy mogli tu bez przerwy sterczeć. Pojedziemy dalej i zerkniemy po drodze na Drumcree House. Za godzinę wrócimy.

Barry Keenan, ubrany w tweedowy garnitur niewysoki mężczyzna z czarnymi włosami przyprószonymi siwizną, przypominał profesora uniwersytetu - miał jednak na sumieniu wiele ludzkich istnień. Casey i Kelly byli typowymi żołnierzami IRA - prosto z placu budowy albo farmy.

Kate i Ruperta zaprowadzono już wcześniej do salki na zapleczu, a trzej mężczyźni do nich dołączyli. Dillon i jego towarzysze ruszyli w stronę mitsubishi. Dillon wcisnął przycisk pilota, na którym zapaliło się małe czerwone światełko.

- Gotowe - powiedział z uśmiechem, po czym otworzył drzwi od strony kierowcy. - Możemy jechać.

- Miło panią poznać - oświadczył Keenan. - Jak mam się do pani zwracać?

- Wystarczy ”księżniczko”.

- Jest pani zatem księżniczką. A pani przyjaciel?

- To mój kuzyn, Rupert Dauncey.

- W porządku, księżniczko, przystąpmy do rzeczy. Czego pani ode mnie oczekuje?

- Co powiedział panu Colum?

- Oznajmił, że potrzebuje pani eksperta od bomb i że celem jest Hazar. To wszystko, co wiedział. Dodał jeszcze, że można zarobić dużą kasę.

- Co do tego miał rację. - Kate przesunęła w ich stronę aktówkę, którą położyła wcześniej na stoliku. - Oto sto tysięcy funtów, dowód mojej dobrej woli.

Keenan otworzył teczkę i przyjrzał się poukładanym banknotom.

- Jezu - szepnął Sean Casey.

Keenan nie pokazał po sobie żadnych emocji i zamknął aktówkę.

- To zaliczka na poczet miliona funtów - dodała Kate.

Kelly i Casey nie wierzyli własnym uszom.

- I co powinienem zrobić za takie pieniądze? - zapytał Keenan.

- Chcę, żeby wysadził pan dla mnie most.

- W Hazarze?

- Nie, w Pustej Strefie. Leży na północ od Hazaru. To sporne terytorium, więc nawet jeśli pana złapią, nie może pan stanąć przed żadnym sądem. To ułatwia... pewnego rodzaju działalność.

- Znam dobrze to miejsce - odparł Keenan. - Wiem, że pani i pani brat wynajęli w zeszłym roku mojego wuja, Aidana Bella, żeby wysadził kilka osób. Coś poszło nie tak i wszyscy trzej chłopcy, których ze sobą zabrał, zginęli. Wiem nawet, kto ich zabił: Sean Dillon i ten stary sukinsyn Ferguson.

- Cholerny zdrajca z tego Dillona - mruknął Kelly. - Pracuje dla Angoli.

- Proszę mi powiedzieć... Aidan co jakiś czas się do mnie odzywał, ale teraz nie daje znaku życia. Wie pani, gdzie jest?

- Nie ma go na tym świecie, panie Keenan. Zastrzelił go Dillon.

- Musielibyśmy o tym wiedzieć - rzekł z powątpiewaniem Kelly.

- Nie, Ferguson ma do tego specjalną ekipę. Kremują w tajemnicy zwłoki. Jego wydział robi to cały czas.

Keenan zachował spokój, ale pociemniały mu oczy i na twarzy malowało się napięcie.

- Ma pani dla mnie jakieś inne dobre wiadomości? - zapytał.

- O Dillonie? - Kate pokiwała głową. - Zabił również moich trzech braci.

Zapadło długie milczenie.

- Czy zaangażuje się w tę sprawę? - zapytał Keenan.

- Nic mi o tym nie wiadomo. Czy to ma jakieś znaczenie?

Keenan potrząsnął głową.

- Wyrównam z nim rachunki później. Najpierw uporam się z tym mostem. Proszę mi podać więcej informacji.

Kate otworzyła teczkę i z bocznej kieszeni wyjęła plik papierów.

- Wszystko tu jest. Fotografie mostu, dane techniczne.

- Przejrzę to później. Niech mi pani opowie w skrócie.

- Most w Bacu spina głęboki na sto pięćdziesiąt jardów wąwóz i ma czterysta jardów długości. Zbudowano go podczas drugiej wojny światowej dla celów wojskowych, ale nigdy z niego wówczas nie korzystano. Biegnie nim pojedyncza linia kolejowa. Tabor kolejowy, produkcji indyjskiej, jest bardzo stary. Nadal używa się parowozów.

- Coś jeszcze?

- Mostem biegnie również rurociąg łączący pola naftowe Południowej Arabii z wybrzeżem. Rurociąg jest kontrolowany przez moją firmę. Ustalono to w pierwotnej umowie leasingowej zawartej z Amerykanami i Rosjanami. Mówiąc w skrócie, to jest mój rurociąg. Jeśli zostanie wysadzony w powietrze razem z mostem, międzynarodowy handel ropą pogrąży się w chaosie.

Tamtejsze złoża stanowią jedną trzecią światowych zasobów.

Mam raport sporządzony przez inżynierów, którzy twierdzą, że odbudowa mostu potrwa dwa lata.

- Dlaczego miałaby pani wysadzać własny rurociąg?

- Powiedziałam już: chcę doprowadzić do chaosu. Musi pan to zrozumieć, panie Keenan. Mam teraz więcej pieniędzy, niż zdołam kiedykolwiek wydać. Nie mam jednak matki i trzech braci. Za to, co się stało, obciążam winą Dillona, Fergusona oraz paru innych, jednak największą odpowiedzialność ponosi prezydent Stanów Zjednoczonych. I zemszczę się na nim. Nie zamierzam jednak pozbawić go życia. Chcę wywołać w Ameryce taki kryzys gospodarczy, jakiego nie zaznała od wielu dziesięcioleci. Rządy Cazaleta zakończą się fiaskiem. Prezydent przejdzie do historii jako nieudacznik... a dla kogoś takiego jak on, to gorsze od śmierci. Moim zdaniem, to wystarczy. Zrobicie to?

Keenan przeciągle zagwizdał.

- Będę pamiętał, żeby pani nigdy nie podpaść, księżniczko.

Tak, zrobię to.

- Jesteś pewien, Barry? - zapytał Kelly. - To może się okazać trudne.

- Odkąd to się boisz trudnych misji? Nie jesteśmy przecież ględzącymi o pokoju starymi babami z Tymczasowej IRA.

- Chcę załatwić całą sprawę szybko - powiedziała Kate. - Czy możecie być jutro rano o dziewiątej na lotnisku w Dublinie? Mam tam samolot, który zabierze pańskich ludzi prosto do Hazaru.

- Na Boga, kobieto, nie marnuje pani czasu.

- Taki mam styl pracy. Dostałam również wiadomość, że z naszego dworca towarowego w Al Mukalli w Omanie wyjedzie pociąg do Pustej Strefy. Ten pociąg przejeżdża przez most w Bacu i wiezie czterdzieści ton materiałów wybuchowych, które mają zostać użyte w trakcie poszukiwań ropy na amerykańskich polach naftowych.

- Jezu - mruknął Keenan. - Nieźle tam pierdyknie, zwłaszcza jeśli ten pociąg znajdzie się w odpowiedniej chwili na moście i pomożemy mu odrobiną semteksu. Kiedy odjeżdża z Al Mukalli?

- Za trzy dni, siódmego. W Hazarze będziecie mieli całe dwa dni, żeby się przygotować, a potem mój helikopter zabierze was do Al Mukalli. Tam wsiądziecie do pociągu. Odjazd jest o czwartej rano. Będziecie musieli dotrzeć do Bacu w ciągu czterech godzin. To dość czasu, żeby wykonać zadanie. W po ciągu będą tylko maszynista i palacz z przodu i strażnik z tyłu.

Kiedy zakończycie operację w Bacu, zabiorę was helikopterem.

- Pasuje. Przeczytam dokumentację i zrobię listę rzeczy, których potrzebujemy. - Keenan odwrócił się do swoich lu dzi. - A więc jutro rano na lotnisku w Dublinie.

Kate i Keenan wstali.

- Dziś po południu startujemy z powrotem do Anglii a potem tankujemy i lecimy prosto do Hazaru - powiedziała księżniczka. - Będziemy tam na was czekać. Wśród dokumen tów znajdzie pan numer mojego kodowanego telefonu komór kowego.

- Jestem pod wrażeniem, księżniczko. Odprowadzę panią.

Keenan i jego ludzie wyszli na dwór. Po chwili volvo od jechało.

- Widziałeś, jakie ta kobieta ma ciało? - powiedział Casey. - Chętnie zrobiłbym jej dobrze.

- Wiesz, jaki z tobą jest kłopot, Sean? Kiedy zobaczysz wielką damę, nie potrafisz jej rozpoznać - odparł Keenan i kopnął go w prawą łydkę. - Teraz porozmawiajmy o robocie.

Kiedy Dillon i jego towarzysze wrócili do pubu, oba samochody już odjechały.

- Wchodzimy do środka - powiedział Irlandczyk. - I musimy zamówić przynajmniej po jednym drinku.

W kącie siedziało kilku starszych mężczyzn, popijając guinnessa i co chwila się z czegoś zaśmiewając. Rudy młodzieniec, który jadł wcześniej śniadanie ze swoimi znajomymi, znowu ulokował się przy oknie. On również sączył guinnessa i czytał gazetę.

Murphy stał za barem.

- Co mam podać, panowie?

- To samo co poprzednio - odparł Dillon. - Zaraz wracam.

Ruszył korytarzem, otworzył drzwi tylnej salki i po kilku sekundach wrócił do baru. Usiedli przy stoliku, a Murphy przyniósł im drinki.

- Zjecie panowie lunch? - zapytał.

- Nie, dziękuję - powiedział Dillon. - Postanowiliśmy wracać do Belfastu.

Rudy młodzieniec wypił do końca swojego guinnessa i wyszedł., - Masz sprzęt? - zapytał Quinn.

- Tak, wszystko w porządku.

- To wspaniale, możemy posłuchać nagrania w samochodzie.

- Jeśli dadzą nam szansę.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał Billy.

- Chciałem przez to powiedzieć, żebyś trzymał swoją spluwę w pogotowiu. Ty też, senatorze. Wypijmy i wynośmy się stąd.

Dillon zapłacił rachunek.

- Dzięki, stary przyjacielu, do zobaczenia - powiedział do Murphy’ego.

- Dlaczego sądzisz, że możemy mieć kłopoty? - zapytał Billy, kiedy Dillon siadł za kierownicą.

- Mam złe przeczucia co do tych trzech facetów, których widzieliśmy wcześniej. Mogę się mylić, ale mówiłem ci już, że to indiańskie terytorium.

Billy usiadł koło niego, a Quinn z tyłu.

- Co robimy? - zapytał.

- Jeśli nas zatrzymają, będę trzymał ręce na kierownicy, żeby nie nabrali podejrzeń. Ty i Billy trzymajcie pistolety w pogotowiu pod kurtkami. I wysiadajcie od strony pasażera, żeby dzielił was od nich nasz samochód.

Za nimi pojawił się czarny ford. Za kierownicą siedział rudy młodzieniec.

- Dlaczego ja zawsze muszę mieć rację? - westchnął Dillon.

W tym samym momencie z polnej drogi wyjechała czerwona toyota i ostro przed nimi zahamowała, blokując przejazd. Dillon celowo podjechał do niej bardzo blisko i przystanął. Kierujący toyotą mężczyzna z kosmatą bródką wysiadł, a pasażer w marynarskiej kurtce wyjął smitha and wessona kaliber.38.

- Czy mogę panom w czymś pomóc? - zapytał Dillon.

- Owszem, możecie. Wywracając kieszenie i dając nam swoje wypchane portfele. To jest teren Prawdziwej IRA, chłopaczki. Jako gorliwi członkowie, nie zaniedbujemy żadnej okazji, żeby zebrać fundusze na naszą organizację.

- To mi wygląda na rozbój na prostej drodze - odparł Dillon.

- Zgadza się. Wyskakujcie z samochodu.

Z forda wysiadł rudzielec i wyciągnął z kieszeni starego webleya.

- Szybciej - zawołał.

Billy i Quinn wysiedli, każdy z dłonią pod kurtką.

- Ręce na kark! - wrzasnął brodacz.

- Teraz! - zawołał Dillon.

Sięgnął po schowanego z tyłu za pasek walthera, przystawił lufę do ucha brodacza i pociągnął za spust. W tym samym momencie Billy postrzelił w lewe przedramię mężczyznę w marynarskiej kurtce. Facet wrzasnął i pistolet wypadł mu z dłoni. Kompletnie zszokowany rudzielec, którego Quinn wziął na muszkę, cofnął się o krok i opuścił broń. Quinn zastygł jednak nagle w bezruchu i zadrżała mu dłoń, w której trzymał walthera. Rudy wykorzystał tę sposobność i strzelił mu w prawe ramię. Senator zatoczył się do tyłu. Wtedy Billy odwrócił się i trzymając w wyciągniętej ręce walthera, strzelił rudemu w prawe udo. Facet zwalił się jak długi na ziemię.

Dillon obszedł samochód, objął ramieniem Quinna, podniósł upuszczony przez niego pistolet i schował go do kieszeni.

- Siadaj za kierownicą, Billy. Ja zajmę się senatorem - powiedział.

Otworzył tylne drzwi shoguna i pomógł Quinnowi usiąść. Potem odnalazł wojskową apteczkę i położył ją obok senatora. Quinn ściskał się za ramię. Dillon ukucnął przy brodaczu, który chusteczką tamował krew płynącą z rozerwanego ucha.

- Wydaje mi się, staruszku, że ty i twoi przyjaciele potrzebujecie pomocy medycznej. Mógłbym wezwać do was ludzi z RUC, ale nie sądzę, żeby ci się to spodobało - oznajmił, nadal udając Amerykanina z Południa, po czym wsiadł do shoguna. - Ruszaj, Billy, i nie zatrzymuj się po drodze.

Irlandczyk rozebrał Quinna z kurtki, rozpiął mu koszulę zsunął ją i zbadał ranę.

- Jak to wygląda? - zapytał senator.

- Kula jest w środku. Nie wyszła na zewnątrz. Nie martw się, to wojskowa apteczka, jest tu wszystko, czego trzeba do opatrzenia rany postrzałowej.

- Jemu potrzebny jest cholerny szpital - powiedział Billy.

- Nie, Billy, przede wszystkim musi się wydostać z cholernej Północnej Irlandii - odparł Dillon.

Potem znalazł w apteczce skalpel i odciął rękaw koszuli. Był zdziwiony, że rana prawie nie krwawiła. Gdy posypał ją antybiotykiem z ampułki i morfiną, założył polowy opatrunek i obwiązał go mocno bandażem.

Potem, dziękując Bogu, że wymeldowali się z hotelu, pomógł senatorowi przebrać się w świeżą koszulę, którą wyjął z walizki. Następnie znalazł w apteczce temblak, unieruchomił w nim prawą rękę Quinna i ubrał go z powrotem w kurtkę. Dziury w rękawie nie było prawie widać. Zresztą w drodze do samolotu senator mógł zawsze zarzucić na ramiona płaszcz przeciwdeszczowy.

- Dobrze się czujesz? - zapytał, pomagając mu ułożyć się na tylnym siedzeniu.

- Zawiodłem was - mruknął Quinn. - Nie potrafię w to uwierzyć. Nie mogłem pociągnąć za spust. Nie rozumiem tego... ktoś taki jak ja...

- Mówiłem to już wcześniej: Wietnam był dawno temu.

W ogóle się tym nie przejmuj - powiedział Dillon, po czym wyjął komórkę i zadzwonił do Fergusona.

- Mam złe wieści - oznajmił.

- Co się stało?

Dillon opowiedział mu wszystko, trzymając się suchych faktów.

- Co mam zrobić? - zapytał generał.

- Załatw nam zgodę na start z Aldergrove. Powinniśmy tam być za godzinę. W Brancaster mają beechcrafta zarejestrowanego na moje nazwisko. Lot powinien trwać dwie godziny, więc każ, żeby za trzy godziny na Quinna czekał ambulans. Senator musi pojechać do Rosadene. Na twoim miejscu skontaktowałbym się również z Henrym Bellamym.

- Jeszcze się odezwę.

- Co to jest Rosadene? - zapytał Quinn.

- To taki mały specjalny szpital, z którego usług korzystamy.

- A Henry Bellamy?

- Profesor chirurgii w szpitalu Świętego Wita, podobno najlepszy chirurg w Londynie.

Quinn zamknął oczy i po chwili znowu je otworzył.

- A co z nagraniem?

- To jest myśl - zgodził się Dillon. - Odsłuchajmy je.

Puścił taśmę i w samochodzie rozległ się wyraźny czysty głos Keenana: ”Miło panią poznać. Jak mam się do pani zwracać?”.

- Ona jest szalona, to jasne - powiedział słabym głosem Quinn, kiedy wysłuchali całości.

- Kompletna wariatka - potwierdził Billy.

- Zawsze była trochę stuknięta - rzekł Dillon i w tej samej chwili zadzwonił jego codex. Telefonował Ferguson.

- Masz zgodę na odlot, a w Brancaster będzie czekał ambulans. Uprzedziłem także Bellamy’ego. Jesteś pewien, że senator dobrze zniesie lot?

- Musi. Jeśli odwiozę go do szpitala Royal Victoria w Bel faście, zawiadomią RUC. Czy potrzebny jest nam tego rodzaju rozgłos? Moim zdaniem nie, i na pewno zgodziliby się ze mną trzej fatalnie uszkodzeni osobnicy, których zostawiliśmy przy drodze niedaleko Drumcree.

- Dobrze, trzymamy za was kciuki. Więc Kate Rashid spotkała się z Barrym Keenanem? Jak się o tym dowiedziałeś?

- Roper dobrał się do odpowiedniego komputera. Nie będę cię zanudzał szczegółami. Najważniejsze jest to, że dowiedziałem się, iż Kate wybiera się do Royal George w Drumcree, a Roper odkrył, że to terytorium Prawdziwej IRA i rządzi tam Keenan. Pamiętasz, z czego jest znany? To jeden z najlepszych ekspertów od bomb. Pomyślałem sobie, że Kate wraca do swoich starych sztuczek.

- I miałeś rację?

- Oczywiście. Umieściliśmy magnetofon w prywatnej salce w Royal George i potem go zabraliśmy. Masz całe spotkanie na taśmie. Ale muszę kończyć. Właśnie dojeżdżamy do Aldergrove.

- Powiedz mi tylko, co jest celem.

- Most w Bacu w Pustej Strefie. Spina zbocza wielkiego wąwozu. Biegnie nim linia kolejowa i główny rurociąg łączący pola naftowe w głębi lądu z wybrzeżem. Keenan zgodził się go dla niej wysadzić.

Ferguson był wstrząśnięty.

- Ona nie może tego zrobić. To zakłóci światowe dostawy ropy.

- Myślę, że o to właśnie jej chodzi, Charles.

Lot minął gładko. Po zażyciu morfiny Quinn przespał prawie całą podróż i w niezłym stanie wylądował w Brancas-ter. Dillon i Billy pojechali z nim ambulansem do Rosadene. Tam zastali Henry’ego Bellamy’ego, który czekał na nich w recepcji, popijając herbatę z niemłodą już panią w uniformie siostry przełożonej. Dillon odkleił wąsy i zdjął przyciemniane okulary.

Siostra przełożona pocałowała go w policzek.

- Co się stało z twoimi włosami? - zapytała z ulsterskim akcentem. - Zgaduję, że znowu brałeś udział w grach i zabawach.

- Zgadza się, Martho - odparł Dillon i w tej samej chwili dwaj sanitariusze podjechali z noszami na wózku. - Proszę się nim zająć - powiedział Irlandczyk do Bellamy’ego. - Mniej więcej przed czterema godzinami postrzelono go w prawe ramię.’

- Jak została opatrzona rana? - zapytał Bellamy i Dillon dokładnie mu to opisał. - Proszę przygotować pacjenta do operacji, siostro. Ty i twój przyjaciel możecie tu później wrócić - oznajmił profesor. - I zrób coś dla mnie, Dillon. Umyj włosy.

Złapali taksówkę i Billy pojechał z Dillonem na Stable Mews.

- Ktoś musi ją powstrzymać, prawda? - zapytał.

- Na to wygląda.

- To znaczy my?

- Na to wygląda, Billy, jeśli czujesz się na siłach.

- Wiesz, że czuję się na siłach, Dillon. Ale na razie nie chcę o tym mówić Harry’emu. Będzie się tylko martwił. Kiedy zamierzają wysadzić ten most?

- Słyszałeś, co powiedziała Keenanowi i jego chłopcom.

Mają być w Dublinie jutro rano. Sama akcja ma się odbyć za trzy dni.

Billy pokiwał głową.

- To dobrze. Nie chce mi się długo czekać.

Taksówka dojechała do Stable Mews. Dillon wysiadł i zabrał swoją torbę.

- Jeszcze jedno, Billy - mruknął. - Na twoim miejscu nie mówiłbym Harry’emu, że musiałeś użyć spluwy. Sam powiedziałeś, że to go martwi.

- I tak się dowie - powiedział ponuro Billy i odjechał.

Po kilku minutach Dillon stał pod prysznicem i energicznie szorował głowę szamponem. Wokół pryskała czarna farba. Po jakimś czasie włosy przybrały z powrotem jasny odcień.

Potem Irlandczyk włożył czarne sztruksy, czarną koszulę od Armaniego, starą skórzaną kurtkę, uczesał się i przejrzał w lustrze.

- Całkiem nieźle, stary draniu - mruknął cicho i w tej samej chwili zadzwonił jego codex.

- Gdzie jesteś? - zapytał Ferguson.

- Na Stable Mews. Już jadę.

- Najpierw wpadnij do Ropera. Spotkamy się tam. Kazałem mu sprawdzić ten most w Bacu. I nie zapomnij przywieźć taśmy.

Dillon włożył magnetofon do kieszeni, wyszedł z domu i złapał na rogu taksówkę.

Kiedy zjawił się u Ropera, ten jak zwykle pracował przy komputerze. Fergusona jeszcze nie było. Roper stukał w klawisze, ściągając pokaźną ilość materiału. Na chwilę przerwał i przyjrzał się Dillonowi.

- Wyglądasz nieźle, ale przypuszczam, że ty w ogóle lubisz, jak coś się dzieje. Ferguson poinformował mnie o strzelaninie.

Co z Quinnem?

- Jest w klinice Rosadene. Operuje go Henry Bellamy.

Został postrzelony w prawe ramię z raczej staroświeckiego webleya trzydzieści osiem.

- Z webleya? Boże, muszą mieć kłopoty ze zdobyciem broni. Co poszło nie tak?

- Quinna po prostu zamurowało, kiedy stanął z nimi twarzą w twarz. Mógł strzelić do napastnika, ale nie był w stanie pociągnąć za spust. Musiał to za niego zrobić Billy.

- Domyślam się, że źle to zniósł.

- Jakbyś zgadł. Tym bardziej że w gruncie rzeczy nie stanowili dużego zagrożenia. Było ich trzech i słabo sobie radzili. Billy załatwił dwóch, ja zająłem się jednym. Amatorzy.

Dostali za swoje, ale uszli z życiem.

- Zatem wycieczka była udana.

Dillon wyjął magnetofon.

- Dzięki tobie. Mamy tu wszystko, co powiedzieli sobie Keenan i Kate.

- Nie mogę się doczekać, żeby tego wysłuchać. Ferguson zdradził mi, jaki jest cel, i przyjrzałem się przedsięwzięciom Rashid Investments w Hazarze i Pustej Strefie.

Nagle zabrzęczał dzwonek u drzwi. Roper otworzył je pilotem i po chwili do pokoju weszli Ferguson i Hannah.

- Tu jesteś - powiedział generał.

- Jak zawsze. - Dillon uśmiechnął się do Hannah i cmoknął ją w policzek. - Niech cię Bóg błogosławi, Hannah.

- Znowu wyruszyłeś na wojnę, Sean.

- W dobrej sprawie. - Dillon pokazał im magnetofon. - Chce pan to usłyszeć, generale?

- Żebyś wiedział, do diabła.

Ferguson usiadł i Dillon puścił taśmę.

- Jest jeszcze gorzej, niż myślałem - rzekł generał, gdy już wysłuchał nagrania. - Co mamy, do diabła, z tym zrobić?

- Zawsze może pan do niej zadzwonić - rzucił kpiącym tonem Dillon. - I powiedzieć: cześć, księżniczko, tak się składa, że mam na taśmie rozmowę, jaką odbyła pani z pewnym znanym terrorystą z Irlandii. Wiemy, co pani knuje.

- No tak, ale co ona takiego knuje? - wtrącił Roper. - Chce wysadzić most kolejowy... swój własny most... i to na spornym terytorium, gdzie nie obowiązuje prawo międzynarodowe. Swoją drogą, należy do niej również linia kolejowa - raczej przedpotopowy hinduski tabor oraz tory, w tym również odcinek prowadzący z Pustej Strefy do wybrzeża w Omanie.

Jest nawet właścicielką rurociągu.

Ferguson spojrzał na Hannah.

- Czy w tej sytuacji możemy podjąć jakieś kroki prawne, pani nadkomisarz?

- Raczej nie... nawet gdyby w Pustej Strefie obowiązywał jakiś system prawny.

- Swoją drogą, generale - odezwał się Dillon - nie może pan nawet do niej zadzwonić. Z tego, co powiedziała, wynika, że jest w tej chwili w drodze do Hazaru. Keenan i jego chłopcy przybędą tam jutro. Bomba ma wybuchnąć siódmego. Tak więc nie możemy już wysłać SAS-u albo piechoty morskiej.

- Więc jakie mamy wyjście?

- Dajcie mi trochę czasu - powiedział Dillon. - Pokaż, co ściągnąłeś na temat samego mostu i otaczającego go terenu - poprosił Ropera.

- Mogę ci to pokazać na ekranie.

Dillon przyjrzał się mapie i wskazał palcem miejsce położone około piętnastu mil na południe od Bacu.

- Zbiornik Piąty. Co to takiego? Jest przy tym mały znaczek.

- Pamiętaj, że to trakcja parowa. W tym upale parowozy potrzebują dużo wody i na ogół muszą się zatrzymywać i napełniać po drodze tendry. Według mapy, tory biegną stromo pod górę - dodał Roper.

- To jest to - rzekł Dillon. - Idealne miejsce, żeby wskoczyć do pociągu.

- Kto ma to zrobić? - zapytał skonsternowany Ferguson, - Ja. To jedyne wyjście. Wskoczę do pociągu przy Zbiorniku Piątym i pozbędę się Keenana i jego dwóch przyjaciół.

- Sam jeden? Chyba oszalałeś.

- Właściwie Billy zaoferował mi już swoje usługi. Oczy wiście oznacza to, że będzie pan musiał ruszyć tyłek i dać cynk Laceyowi i Parry’emu. Musimy natychmiast wylecieć do Hazaru.

- Ale jak, do diabła, dostaniesz się w okolicę Zbiornika Piątego? - zapytał Roper. - Wszędzie tam kręcą się Beduini z rodu Rashidów. Wypasają kozy, prowadzą karawany i Bóg wie co jeszcze.

- Billy i ja skoczymy na spadochronach wczesnym ran kiem, kiedy jest prawie ciemno. Robiliśmy to już kiedyś.

- Jesteś pewien, Sean? - zapytała Hannah.

- Na nic innego nie mamy czasu. Bądź tak dobra i wy świadcz mi przysługę. Poza Laceyem i Parrym porozmawiaj jeszcze z kwatermistrzem z Farley Field. Powiedz mu, co planuję. Niech przygotuje sprzęt - ten co zawsze.

Bernstein odwróciła się do Fergusona.

- Panie generale?

Ferguson wziął głęboki oddech.

- Proszę się tym zająć, pani nadinspektor.

- Doskonale - mruknął Dillon. - Jeszcze jedno. Po rozmawiajcie z Tonym Villiersem. Jego pomoc może okazać się niezbędna. Teraz jadę do domu się spakować - dodał i uśmiechnął się do Ropera. - Jeśli będę cię potrzebował, zadzwonię.

- Podrzucę cię - powiedział Ferguson i obaj wyszli.

Hannah podążyła w ślad za nimi.

Kiedy zadzwonił Dillon, Billy - jak zwykle - siedział w pubie Dark Man.

- Posłuchaj tylko - powiedział Irlandczyk i przedstawił mu sytuację. - Wchodzisz w to czy nie? - zapytał na koniec.

- Nie mam czasu do stracenia, Dillon. Muszę się pakować.

Zobaczymy się w Farley.

- Farley? - zdziwił się siedzący obok Harry. - Musisz się pakować? Co to, do diabła, znaczy?

Billy się zawahał, ale po chwili wszystko mu wyjaśnił.

Tony Villiers wraz z dziewiętnastoma zwiadowcami obozował w pięciu land-roverach w oazie El Hajiz - tam, gdzie zginął Bobby Hawk. Od granicy dzieliła go tylko jedna mila i miał niezłomny zamiar pod osłoną ciemności wybrać się do Fuad. Achmed, który okazał się doskonałym sierżantem, zaproponował, że pojedzie razem z nim. Villiers miał przy sobie duży blok semteksu i zapalnik ołówkowy. Zamierzał wysadzić w powietrze znajdujący się w Fuad skład broni i amunicji.

- Co mogę dla ciebie zrobić? - powiedział, kiedy za dzwonił do niego Ferguson.

Generał zrelacjonował mu przebieg wydarzeń.

- Czego ode mnie oczekujesz? - zapytał pułkownik.

- Chciałbym, żebyś nam pomógł, jeśli to będzie konieczne.

Nie wydajesz się zaskoczony?

- Kate Rashid nie może mnie już niczym zaskoczyć. Jeśli chodzi o samą akcję, uważam, że pomysł Dillona jest sensowny.

Desant przy Zbiorniku Piątym może się udać. Sean i młody Salter robili te rzeczy już przedtem. Niemniej, nawet jeśli dadzą sobie radę z Keenanem i jego ludźmi, pozostaje jeden mały problem.

- Jaki mianowicie?

- Trzeba jeszcze bezpiecznie się stamtąd wydostać. To wrogie terytorium - kraina Beduinów, którzy w większości pochodzą z rodu Rashidów i są poddanymi Kate. Wydaje mi się także, że jej helikopter będzie w pobliżu, żeby zabrać Keenana i jego ludzi.

- Co w takim razie proponujesz?

- Sądzę, że będę musiał pojechać tam po Dillona i Billy’ego. W gruncie rzeczy to dobrze, że do mnie zadzwoniłeś.

- Dlaczego?

- Ponieważ chciałem pod osłoną nocy pojechać z moim sierżantem do Fuad i wysadzić skład broni i amunicji. Ale teraz, gdy szykuje się ta sprawa, nie mogę tego zrobić. Kate Rashid nabrałaby podejrzeń.

- Masz rację.

- Będę ją śledził. Musicie wziąć również pod uwagę, że Dillon i młody Salter mogą zostać rozpoznani, bo kiedyś już tu przecież byli. Wtedy Kate o wszystkim się dowie. Nie wiem zresztą... może wyjechała już z miasta. Dam wam znać.

- A jeśli nie wyjechała?

- Mamy teraz na lotnisku bazę RAF-u. Zadbaj o to, że by wasz samolot miał odpowiednie oznakowanie, a załoga była w mundurach. Mogę stamtąd zabrać Dillona i Saltera.

W arabskich szatach i z szarfami na twarzach będą mogli w ostateczności udawać moich zwiadowców. Ty też przylatujesz?

- Nie myślałem o tym.

- Dla ciebie będę potrzebował większych szat. Porozmawiamy później, Charles.

Kiedy Dillon przyjechał na Farley Field, gulfstream kołował właśnie po płycie lotniska. Irlandczyk od razu zauważył oznakowanie RAF-u. Wyłączono silniki i po chwili po schodkach zszedł sierżant w mundurze Królewskich Sił Powietrznych, niejaki Pound, dobry znajomy Dillona.

- Witam, panie Dillon. Rozumiem, że znowu udajemy się w dalekie strony.

- I to raczej gorące - dodał Lacey, schodząc po schodkach.

- Bardzo ci do twarzy w mundurze RAF-u - powiedział Dillon. - Po raz pierwszy widzę cię z baretkami Krzyża Sił Powietrznych.

- Generał chce, żebyśmy w Hazarze stanowili oficjalną zasłonę dymną. Ty i młody Billy macie być trzymani w ukryciu. Pułkownik Villiers zrobi z was swoich zwiadowców.

- Panie Dillon! - zawołał ktoś. Dillon odwrócił się i zobaczył kwatermistrza, który stał w drzwiach budynku adminis tracyjnego. - Przygotowałem dla pana sprzęt.

Irlandczyk ruszył za nim i zobaczył leżące na stole przedmioty: dwa zaopatrzone w tłumiki AK47, dwa browningi z tłumikami Carswella oraz tytanowe kamizelki kuloodporne. A także dwa spadochrony.

- Coś jeszcze, proszę pana? - zapytał kwatermistrz.

- Nie, myślę, że to pozwoli nam rozpętać trzecią wojnę światową.

- Proszę mi pomóc, sierżancie - zawołał kwatermistrz.

Do pokoiku wszedł Pound. Załadowali wszystko do dwóch toreb RAF-u i przenieśli na pokład samolotu. Dillon zapalił papierosa i podszedł do schodków. W tym samym momencie podjechał do nich daimler i wysiadł z niego Ferguson. Jego szofer wyjął z bagażnika torbę frakową.

- Wnieś ją do samolotu - polecił generał.

- Co to znaczy? - zapytał Dillon.

- Lecę z wami. Bez dyskusji.

- Do twarzy ci będzie w beduińskich szatach.

Chwilę później pod schodki podjechał jaguar Harry’ego Saltera z Baxterem za kierownicą. Harry i Billy wysiedli, a Baxter wyciągnął z bagażnika dwie torby.

- Niech cię diabli, Dillon - oświadczył Harry - ale jeśli zabierasz Billy’ego, ja lecę razem z nim.

Dillon uśmiechnął się do Fergusona.

- Bez dyskusji, generale?

- Och, właź szybko na pokład i lećmy.

Weszli po schodkach i usiedli w fotelach. Lacey i Parry byli już w kokpicie, a Pound zamknął i zaryglował drzwi. Zagrały silniki, gulfstream potoczył się po pasie startowym, zawrócił i wystartował. Po kilkunastu minutach osiągnęli pułap pięćdziesięciu tysięcy stóp.

- Rozmawiałem z Tonym - oświadczył Ferguson i po wtórzył im to, co powiedział mu Villiers.

- To miło, że jest po naszej stronie - przyznał Dillon i zapalił papierosa. - A co z Quinnem?

- Och, nic mu nie będzie. Nie ma obawy, że nam umrze, ale Bellamy twierdzi, że musi jakiś czas poleżeć. Próbowałem także połączyć się z Białym Domem, ale prezydent przebywa właśnie z oficjalną wizytą w Argentynie i udało mi się za mienić tylko kilka słów z Blakiem Johnsonem. Bardzo się przejął, kiedy poinformowałem go o Quinnie i planach Kate Rashid.

- Co powiedział?

- Że poinformuje prezydenta.

- Czy był w dostatecznym stopniu wstrząśnięty?

- ”Przekażcie Dillonowi i Billy’emu, żeby skopali im tyłki”. Tak właśnie się wyraził.

- Traktuję to jako komplement - rzekł Dillon, zwracając się do Billy’ego. - A zatem znowu przystępujemy do akcji.

- Żeby ocalić wolny świat. Dlaczego to zawsze musimy być my?

- Jesteśmy w tym zbyt dobrzy i na tym polega problem - odparł Dillon. - Teraz możesz mi podać bushmillsa - zawołał do sierżanta Pounda.

Kiedy samolot Kate Rashid wylądował na lotnisku pod Hazarem, scorpion czekał już na skraju pasa startowego. Za sterami siedział Ben Carver. Kate, Rupert i trzej Irlandczycy weszli na pokład, a dwóch tragarzy przeniosło ich bagaże. Kilka minut później helikopter wzniósł się w powietrze i po godzinie wylądował na lądowisku w Fuadzie.

Zapadł zmrok. Wokół maszyny jak zwykle zgromadzili się zaciekawieni Beduini - kobiety, dzieci, a także pewna liczba kursantów. Colum McGee podszedł, żeby powitać gości.

- Miło cię widzieć, Barry - oznajmił, ściskając dłonie Keenana.

- Ciebie też, stary draniu.

McGee skinął głową Caseyowi i Kelly’emu.

- Chryste, Barry musiał być w nie lada kłopotach, skoro wybrał akurat was dwóch.

- Wypchaj się - odburknął Casey.

McGee odwrócił się do Kate.

- Kolacja czeka - powiedział.

- Idźcie przodem. Chcę zamienić kilka słów z Benem - odparła księżniczka. - Teraz wracaj do Hazaru - poleciła Carverowi, kiedy Irlandczycy odeszli. - Przyleć tutaj jutro wieczorem. Chcę, żebyś zabrał naszych irlandzkich przyjaciół do Al Mukalli. Ile potrwa lot?

- Godzinę i kwadrans.

- Dobrze. Zatem wrócisz tutaj jutro wieczorem, wylecisz o w pół do drugiej w nocy, zostawisz ich na dworcu towarowym w Al Mukalli i znowu tu wrócisz. Rano polecisz ze mną, majorem i trzema ludźmi w okolice mostu Bacu i zabierzemy pana Keenana i jego przyjaciół. Ile to potrwa?

- Mniej więcej tyle samo co poprzedni lot. Odległość jest podobna, tyle że to inny kierunek.

- Dobrze. Wylecimy o wpół do siódmej.

- Czy nie będzie problemów z paliwem?

- Nie, mamy go tutaj dosyć w kanistrach.

Carver obficie się pocił i miał zatroskaną minę. Wcześniej udawał, że nie widzi, co się dzieje w Fuad, lecz teraz zaniepokoił się na widok Keenana i jego ludzi.

- Czy nie angażuję się przypadkiem w coś, co może się okazać niebezpieczne? - zapytał lekko skrępowany.

- Owszem - odparła chłodno Kate. - Pilotujesz mój helikopter, kiedy sobie tego życzę. Jesteś za to sowicie wynagradzany. Ale jeśli widzisz w tym jakiś problem, zawsze mogę przekazać koncesję na usługi lotnicze w Hazarze komuś innemu.

- Wydaje mi się, że księżniczka wyraziła się jasno, przyjacielu - dodał łagodnym tonem Rupert.

- Nie ma problemu. Tylko pytałem.

- W takim razie ruszaj w drogę, Ben - powiedziała Kate i razem z Daunceyem odeszła w stronę namiotów.

Carver otarł chustką pot z twarzy.

- Robię się na to za stary - mruknął pod nosem, po czym wsiadł do scorpiona i odleciał.

Tymczasem Kate Rashid i jej kuzyn dołączyli do pozostałych. Po chwili wszyscy siedzieli już po turecku w wielkim namiocie, jedząc kolację. Tym razem było ich tylko sześcioro. Kobiety wniosły gulasz z koziego mięsa, a na stole stały miski z owocami, daktylami i przaśnym pieczywem.

Casey i Kelly zmierzyli podejrzliwym wzrokiem gulasz.

- Co to jest? - zapytał Casey.

- Żarcie - odparł Keenan. - Nie grymaś, tylko jedz.

- Ale gdzie są noże i widelce?

- Tutaj je się palcami - wyjaśnił Colum McGee i zanurzył w gulaszu kawałek chleba.

- Czy przygotowano już to, o co prosił pan Keenan? - zapytała Kate.

- Oczywiście. Mamy mnóstwo semteksu, zapalniki, zarówno zegarowe, jak i ołówkowe, no i dużo lontu wybuchowego.

Do tego trzeba dodać czterdzieści ton materiałów wybuchowych, które będzie wiózł pociąg. Czekają nas fajerwerki jak na Praterze.

- Doskonale - rzekła Kate. - Co o tym myślisz, Rupercie?

- Wielką zaletą tego planu jest jego prostota.

Kate się uśmiechnęła.

- Cóż, zawsze lubiłam to, co proste.

- Jest jeszcze jedna sprawa, księżniczko - powiedział Keenan. - Co będzie potem? Jak pani wyjaśni eksplozję?

- Czy to moja wina, że arabscy terroryści postanowili wysadzić most w Bacu?

- Naturalnie - rzekł z uśmiechem Keenan. - Dlaczego sam na to nie wpadłem?

Kiedy gulfstream znajdował się w połowie drogi do Hazaru, Ferguson odbył telefoniczną rozmowę z Villiersem i przedstawił mu sytuację.

- Harry i ja postanowiliśmy do nich dołączyć. Tak więc jest nas czterech. Czy to przysporzy jakichś problemów?

- Nie sądzę. Swoją drogą, Kate Rashid przyleciała tu z Daunceyem i trzema Irlandczykami. Wysłałem jednego ze swoich zwiadowców, żeby wypatrywał jej na lotnisku. Przesie dli się do jej scorpiona, którego pilotuje Ben Carver, i polecieli na północ.

- Do Shabwy?

- Moim zdaniem do Fuad, żeby Keenan mógł zabrać swój sprzęt.

- Więc możemy się zatrzymać w hotelu Excelsior?

- Nie radziłbym. Na jej żołdzie są nawet barman i dyrektor hotelu. Rozbiłem obóz mniej więcej dwanaście mil od miasta.

Będę na was czekał z odpowiednim przyodziewkiem w budynku RAF-u.

- O czym była mowa? - zapytał Dillon, kiedy Ferguson wyłączył komórkę.

Generał przekazał treść rozmowy.

- A zatem będziemy wyglądać niczym Ali Baba i czterdziestu rozbójników w londyńskim Palladium - powiedział Harry Salter.

- Zobaczysz, że ci się to spodoba, Harry - mruknął Dillon. - Ty i generał pośród zwiadowców, śpiący pod gwiazdami... A w ognisku buzuje suszony wielbłądzi nawóz.

- Jeśli chcesz, możesz się tym rozkoszować. Ja postaram się to jakoś przeżyć.

Pilotowany przez Laceya gulfstream wylądował w Hazarze, podkołował pod hangar RAF-u i wtoczył się do środka. Villiers już na nich czekał - palił papierosa, opierając się o jeden z dwóch land-roverów. Za kierownicą drugiego siedział Achmed.

- Miło was widzieć - powiedział pułkownik, ściskając wszystkim dłonie.

- Pięknie się pan opalił - rzekł Billy. - Był pan ostatnio na wakacjach?

- Bezczelny gówniarz - odpalił Villiers. - Szaty i turbany znajdziecie na tylnym siedzeniu. Ubierzcie się i możemy ruszać.

- Jezu, czy wyglądam tak samo fatalnie jak wy? - zapytał Harry, kiedy już się przebrali.

- Gorzej - odparł Dillon. - Wierz mi, Harry, o wiele gorzej.

- Ja zabiorę pana i Harry’ego, generale - oznajmił Villiers. - Wy dwaj pojedziecie z Achmedem.

Rozbity przy sadzawce obóz osłaniały skały i kilka palm. Przy płonącym ognisku stały trzy namioty, a dalej pięć land-roverów.

Zjedli posiłek - zupę z puszki, fasolkę Heinza oraz młode ziemniaki, z których przyrządzono coś w rodzaju gulaszu, a do tego miejscowe przaśne pieczywo.

Billy wytarł swój talerz kawałkiem chleba.

- To było dobre - powiedział. - Myślałem, że poczęstujecie nas koźliną.

- Nigdy nie dałbym ci koźliny, Billy - zapewnił go Villiers. - Achmed, przynieś butelkę whisky i cynowe kubki.

Obawiam się, że mam tylko szkocką - zwrócił się do Dillona.

- Będzie nam musiała wystarczyć.

Po chwili pojawił się Achmed i Villiers nalał wszystkim whisky. Billy jak zwykle odmówił i pułkownik oddał Achmedowi butelkę.

- Noc jest chłodna, ale jeśli chcesz sobie łyknąć, zrób to w moim namiocie, żeby inni nie widzieli - powiedział.

- Allah jest miłosierny i ty także, sahib - odparł Beduin i odszedł.

- Powtórzmy jeszcze raz to, co wiemy - oznajmił Villiers. - Barry Keenan, bombardier pierwszej klasy, zostanie razem ze swoimi kumplami, Kellym i Caseyem, przetransportowany do Al Mukalli. Tam wszyscy wsiądą do pociągu towarowego, który o czwartej rano odjeżdża na północ i powinien być w Pustej Strefie mniej więcej o ósmej. Zakładam, że do tego czasu Keenan umieści materiały wybuchowe w odpowiednich miejscach.

- Na to wygląda - mruknął Dillon.

- A ty i Billy będziecie czatować przy Zbiorniku Piątym i tam wskoczycie do pociągu. Macie stamtąd osiemnaście mil do mostu w Bacu. W tym czasie musicie zrobić to, co jest do zrobienia. Pociąg jedzie dalej, most dalej stoi w miejscu, a Kate przylatuje scorpionem, żeby zabrać Keenana i jego towarzyszy.

- A Beduini z rodu Rashidów obstawiają drogę do Hazaru i na lotnisko - dodał Dillon.

- Wiem o tym, i dlatego postaram się po was przyjechać ze swoimi zwiadowcami. Powinno mi to zająć jakieś cztery godziny. Pamiętajcie jednak, że niczego nie mogę obiecać. Drogi mogą być nieprzejezdne. To pustynny kraj.

- Właśnie czegoś takiego się spodziewaliśmy, Billy - powiedział z uśmiechem Dillon.

Nazajutrz po południu Hannah Bernstein odwiedziła londyńską klinikę Rosadene. Profesor Bellamy uprzedził ją, że też się tam pojawi. Nadkomisarz czekała kilka minut w recepcji, rozmawiając z Marthą, i w końcu dołączył do nich Bellamy.

- Co z nim? - zapytała.

- Nie najlepiej. Ma gorączkę i jest bardzo przygnębiony.

Nie wiem dokładnie, co się wydarzyło, i nie chcę tego wiedzieć, ale wpędziło go to w depresję.

- Mogę się z nim zobaczyć?

- Oczywiście, ale proszę go zbytnio nie absorbować.

Quinn leżał wsparty na poduszkach, w szlafroku, który zakrywał bandaże. Miał przymknięte oczy, ale otworzył je, kiedy Hannah przysunęła krzesło do łóżka.

- Cieszę się, że pani przyszła, pani nadkomisarz.

- Jak się pan czuje?

- Podle.

- Potrafię pana zrozumieć. Trzykrotnie mnie postrzelono.

Ból jest cholerny, ale w końcu mija.

- To, co mnie dręczy, nie minie. Zawiodłem Dillona i Billy’ego. Stanąłem naprzeciwko tego faceta i broń zadrżała mi w ręku. Nie umiałem pociągnąć za spust. Gdyby Billy do niego nie strzelił, pewnie by mnie wykończył.

- Billy to potrafi. On i Dillon mają przynajmniej jedną wspólną cechę. Są urodzonymi zabójcami.

- A ja nie?

- Nie, senatorze. Mimo pańskiej wojennej karty. Ale to nie jest coś, czego trzeba się wstydzić.

- Od paru dni nie widziałem Dillona. Nie wpadnie do mnie?

- Nie, jest teraz w Hazarze.

- Cholera! Powinienem tam być. Co on tam robi? - zapytał Quinn.

W oazie Fuad Keenan i jego ludzie skrupulatnie sprawdzali materiał dostarczony przez Columa McGee. Keenan kazał im nawet kilka razy odkręcić obudowę i zbadać zawartość.

- Jezu, czy to konieczne, Barry? - jęknął Casey.

- Owszem. Jeśli chcemy uchodzić za fachowców. Księżniczka nie może pomyśleć, że za dużo nam zapłaciła. Sprawdziłem jeszcze raz dane techniczne mostu. W pociągu będzie czterdzieści ton materiałów wybuchowych. Potrzeba nam więc tylko jednego dużego bloku semteksu oraz zapalnika, który podłączymy lontem wybuchowym z resztą.

- Stara dobra metoda? - zapytał Kelly.

- Stara dobra prosta metoda - potwierdził z uśmiechem Keenan. - Zawsze takie wolałem.

W obozie zwiadowców zapadał wczesny wieczór. Villiers pojawił się z Laceyem i Parrym, i wszyscy zasiedli wokół ogniska.

- Obliczyłem, że możemy dolecieć do Zbiornika Piątego w trzydzieści minut - powiedział Lacey. - Moim zdaniem powinniśmy wylecieć o szóstej. Będziecie pewnie chcieli zna leźć odpowiednią kryjówkę albo wybrać się na rekonesans.

- To brzmi sensownie - rzekł Dillon.

- Jedynym minusem jest to - wtrącił Villiers - że muszę wyjechać stamtąd ze swoimi ludźmi mniej więcej wpół do czwartej. Podrzucimy cię do hangaru RAF-u i będziesz musiał tam poczekać.

- W takim razie zobaczymy się o szóstej - powiedział Dillon do Laceya.

- Ze mną także - dodał Ferguson. - Poza Dillonem i Billym będzie pan miał jeszcze dwóch pasażerów, majorze.

Lacey się uśmiechnął.

- Oczywiście, generale - odparł, po czym wsiadł razem z Parrym do land-rovera i Villiers odwiózł ich na lotnisko.

Po północy Carver dokładnie sprawdził helikopter i z pomocą dwóch Beduinów zatankował do pełna zbiorniki. Keenan i jego ludzie ostrożnie zapakowali do toreb semteks, zapalniki i lonty. Gdy wnieśli wszystko na pokład, wrócili do bunkra, w którym mieścił się magazyn broni, materiałów wybuchowych i sprzętu łącznościowego.

- Czym mogę służyć? - zapytał Colum McGee.

Keenan spojrzał na regały z karabinami.

- Myślę, że wystarczy AK47 dla każdego z nas i torba z magazynkami.

- A pistolety?

- Dobrze, niech będą trzy browningi.

McGee położył wszystko na stole. Mężczyźni wzięli broń i wrócili do scorpiona. Kate Rashid - jak zwykle w towarzystwie Daunceya - rozmawiała z Carverem. Nagle pilot spojrzał na zegarek.

- Dziesięć po pierwszej. Możemy już lecieć. Nie powinno być problemów. Prognoza pogody jest dobra. Nie będzie wiało.

- W takim razie w drogę - powiedziała Kate. - Może przejdzie pan do historii.

- O, dziękuję. Starałem się o to przez długie lata w Irlandii.

Tym razem wolę zgarnąć trochę kasy. Do zobaczenia w Bacu.

Carver siedział już za sterami. Keenan wszedł na pokład za Caseyem i Kellym i zasunął drzwi. Chwilę później wznieśli się w powietrze.

Wszystko odbyło się zgodnie z przewidywaniami Carvera. Gdy lecieli, niebo rozświetlały gwiazdy, rozrzucone wokół księżyca w drugiej kwadrze niczym okruchy diamentów. Oświetlone pojedynczą latarnią Al Mukalli przypominało im zagubioną na pustkowiu stacyjkę. Dostrzegli kilka budynków pokrytych płaskimi dachami, plątaninę bocznic, na których stały wagony i dwie lokomotywy. Do jednej z nich podłączony był długi skład po części otwartych wagonów towarowych.

Kiedy scorpion zaczął schodzić w dół, z lokomotywy wyskoczyli dwaj mężczyźni i zadarli głowy w górę. Kolejny mężczyzna wyskoczył z wagonu służbowego, który znajdował się na samym końcu pociągu. Gdy scorpion wylądował, Keenan i Casey wyszli, a Kelly podał im torby i karabiny.

- W porządku, wynoszę się stąd. Do zobaczenia w Bacu - zawołał Carver, po czym podniósł dziób maszyny i odleciał.

Trzej Arabowie czekali na Keenana i jego towarzyszy. Wszyscy mieli na głowach turbany, lecz tylko jeden odziany był w długą szatę. Dwaj pozostali ubrani byli w poplamione olejem kombinezony.

- Spodziewaliście się nas - powiedział Keenan.

- Tak, sahib - odparł mężczyzna w długiej szacie. - Nazywam się Yusuf. Jestem strażnikiem. A to jest Ali, maszynista - dodał, wskazując brodatego starszego mężczyznę.

Mówił całkiem nieźle po angielsku. Keenan skinął w stronę młodszego, potężnie zbudowanego Araba.

- Kto to jest?

- To Osama, palacz. Nie mówi po angielsku.

- Rozumiem, że wszyscy jesteście z rodu Rashidów? - zapytał Keenan i zobaczył, jak na twarzy Yusuf a odbija się duma.

- Tak, sahib, wszyscy jesteśmy z tego rodu.

- A księżniczka?

- Jest naszą błogosławioną przywódczynią, chwała niech będzie Allahowi.

- Więc wiecie, co macie robić?

- Tak jest, sahib.

- To dobrze. - Keenan usłyszał syk uciekającej pary i poczuł w nozdrzach charakterystyczny zapach. Podszedł do lokomotywy. - Kiedyś mój dziadek prowadził jedną z takich maszyn. Kiedy miałem pięć lat, zabrał mnie na pomost. Para bucha z tłoków, możemy ruszać.

- Czuję znajomy stary smród - oznajmił Kelly.

- Nie ma w tobie żadnego uczucia, żadnej poezji - skrzy wił się Keenan. - Prowadź nas do swojego wagonu - zwrócił się do Yusufa.

Arab ruszył przodem. Doszedł do końca pociągu, wspiął się po żelaznych schodkach na okoloną poręczą platformę, po czym otworzył drzwi i wszedł do wnętrza wagonu. W środku znajdowały się długie obite skórą ławki, stół, mała kuchenka z czajnikiem i butlą gazową, a w drugim końcu umywalka, wąskie drzwi z napisem ”toaleta” i jeszcze jedne drzwi. Casey i Kelly postawili na podłodze torby z semteksem i zapalnikami.

- Jest coś do jedzenia? - zapytał Casey.

- Daktyle, sahib, suszone mięso i chleb.

- Jezu - jęknął Casey.

- W szafce jest herbata, sahib - dodał Yusuf. - Angielska herbata.

- To świetnie - rzekł Keenan. - Daj, golnę sobie - powiedział do Kelly’ego, który wyjął z jednej z toreb piersiówkę whisky. Kelly odkręcił nakrętkę i podał mu butelkę. Keenan pociągnął długi łyk. - Wyjeżdżamy tak, jak było ustalone, o czwartej? - zapytał Yusufa.

- Tak, sahib.

Keenan zerknął na zegarek.

- Za czterdzieści pięć minut. W porządku, obejrzymy teraz wagony i pokażesz mi, gdzie są materiały wybuchowe.

Otwarte wagony załadowane były rurami. W dwóch zamkniętych znajdowały się skrzynie z materiałami wybuchowymi. Gdy Yusuf odsunął drzwi, bez trudu je zauważyli. Po drabinkach można było się wspiąć na dach każdego z wagonów, a stamtąd po otwarciu klapy zejść do środka.

- Doskonale - oznajmił Keenan. - Będę mógł tam się dostać podczas jazdy. Powiedz mi, co się z wami stanie w Bacu... to znaczy kiedy będzie już po wszystkim? - zapytał Yusufa.

- Mamy w górach przyjaciół, sahib. Nic nam nie grozi.

- To świetnie. Wracajmy i spróbujmy tej waszej herbaty.

O szóstej rano gulfstream wytoczył się z hangaru RAF-u. Dillon i Billy weszli do środka w czarnych kombinezonach i tytanowych kamizelkach kuloodpornych. Spadochrony i broń leżały już na podłodze przy wejściu. Parry zamknął drzwi i wrócił do kokpitu.

Dillon i Billy usiedli naprzeciwko Harry’ego i Fergusona. Samolot pokołował tymczasem na koniec pasa i czekał na sygnał do startu. Nie było już tak ciemno, ale księżyc nie stracił nic ze swego blasku.

Harry był bardzo spięty.

- To cholerne szaleństwo - mruknął. - Jak możecie skakać z takiej wysokości? To samobójstwo.

- Zrobiliśmy to w Kornwalii przed dwoma laty - odparł Billy. - To był mój pierwszy skok. I udało mi się go jakoś przeżyć. Za bardzo się wszystkim przejmujesz.

O wpół do siódmej Kate Rashid, Dauncey, Abu i dwaj Beduini, wszyscy uzbrojeni w kałasznikowy, weszli na pokład scorpiona, który czekał na lotnisku w Hazarze. Siedzący w kokpicie Carver odwrócił się przez ramię.

- Pogoda się zmieniła. Mamy lekki wiatr czołowy. Lot może potrwać trochę dłużej.

- Skoro tak, nie traćmy czasu - odparł Dauncey i odwrócił się do Kate. - Zatem lecimy, kuzynko. Jak to wczoraj powie działaś? Żeby przejść do historii?

Kate Rashid miała na sobie czarny kombinezon i burnus, beduińską szatę z kapturem.

- Jestem całym sercem za, kochanie. Daj mi papierosa.

Rupert zapalił dwa i podał jej jednego. Po chwili zaczęli się wznosić.

W tym samym czasie zbliżający się do strefy zrzutu gulfstream zszedł z pięciu tysięcy stóp na tysiąc. Parry wyszedł z kokpitu ze zsuniętym z lewego ucha hełmofonem.

- Zostały wam cztery minuty, panowie.

Dillon i Billy założyli spadochrony i zawiesili na piersiach kałasznikowy. Dillon zabrał także lornetkę z noktowizorem. Stanęli przy drzwiach i czekali. Lacey zaczął redukować moc.

- Otwórz drzwi - powiedział Parry’emu przez radio.

Parry wykonał polecenie i wysunął schodki. Kiedy Lacey zwolnił prawie do prędkości przeciągnięcia, do środka wpadł potężny podmuch wiatru.

- Teraz! - zawołał. - Tysiąc stóp.

Dillon stanął na pierwszym schodku i dał nurka. Billy skoczył tuż za nim. Parry zaczął się szarpać z drzwiami i Ferguson musiał pomóc mu je zamknąć. Lacey zwiększył moc, po czym zaczął nabierać wysokości i zawrócił w stronę Hazaru. Znowu zrobiło się cicho i Ferguson usiadł na swoim miejscu.

- Niech Bóg ma ich w swojej opiece - powiedział Harry.

W świetle księżyca i różowiącego horyzont poranka widać było wyraźnie pustynne wydmy i linię kolejową. Po jej obu stronach biegły potężne rurociągi. Zerwał się silniejszy wiatr i Dillon zorientował się, że znosi go na bok. Billy unosił się tuż obok na trochę większej wysokości.

Dillon przystawił do oczu noktowizor i przyjrzał się linii kolejowej. Jednak po prawej stronie nie znalazł tego, czego szukał. Wtedy obrócił się w lewo i w odległości mniej więcej jednej mili zobaczył Zbiornik Piąty: podobny do bunkra budynek, przy którym stał wysoki zbiornik z wodą.

Ziemia szybko się zbliżała; chwilę później wylądował i przeturlał się po miękkim piasku między dwiema pokaźnymi wydmami. Szybko zdjął spadochron i gdy zakopywał go w piachu, usłyszał swoje imię. Odwrócił się i w połowie jednej z wydm zobaczył Billy’ego. On również pozbył się spadochronu, a potem ruszył w stronę Dillona. Irlandczyk zapalił papierosa i czekał. Billy podszedł z uśmiechem na twarzy.

- To było małe piwo - rzekł. - Ale nie widziałem naszego celu.

- Ja go zobaczyłem, dzięki noktowizorowi. Jest milę dalej w tym kierunku. - Dillon zerknął na zegarek. - Za piętnaście siódma. Lepiej ruszajmy - powiedział i zaczął iść wzdłuż torów.

Kiedy dotarli do Zbiornika Piątego, zrobiło się o wiele jaśniej. Wędrówka po miękkim piasku, którym coraz silniejszy wiatr sypał im w oczy, zajęła co najmniej pół godziny.

Budynek, wzniesiony z żużlobetonowych bloków, wyglądał bardzo nędznie. W dwóch oknach od dawna nie było ram, a drzwi blokowały zwały piasku. Mieszcząca się w środku pompa była pokryta rdzą.

- Nie działa od wielu lat - rzekł Billy. - Skąd oni biorą wodę? Może się pomyliliśmy, Dillon. Może już nie zatrzymują się tutaj, żeby napełnić tendry?

Wyszli na dwór i przyjrzeli się zbiornikowi wspartemu na czterech zardzewiałych nogach. Obok drabinki zwisała spod spodu płócienna rura. Zakończona była mosiężną końcówką i Dillon dokładnie ją obejrzał.

- Jest wilgotna. Trochę z niej kapie. Sprawdzę na górze - powiedział, po czym wspiął się po drabince. Zbiornik był zakryty, lecz pośrodku znajdowała się klapa. Dillon podniósł ją i zobaczył, że poziom wody sięgał szczytu zbiornika. Potem zszedł na dół.

- Jest pełny. Ale pompa najwyraźniej nie działa. Może wyschła studnia. Prawdopodobnie co jakiś czas przywożą wodę cysterną i napełniają zbiornik.

- Więc nadal z niego korzystają. Chwała Bogu. Co teraz?

- Mam zamiar skontaktować się z Tonym Villiersem.

Pułkownik przeżywał akurat ciężkie chwile, siedząc w pierwszym z pięciu land-roverów i przebijając się przez tumany piasku. Burza nie była taka straszna, ale on i jego ludzie i tak musieli zakryć twarze. W gruncie rzeczy miał szczęście, że usłyszał dzwonek telefonu, który tkwił w górnej kieszeni jego koszuli.

- Mówi Dillon - usłyszał. - Billy i ja dotarliśmy do Zbiornika Piątego. Co u was?

- Powinniśmy być w Bacu o wpół do dziewiątej, ale nie mogę tego zagwarantować. Mamy tutaj małą burzę piaskową.

- U nas też nieźle wieje - poinformował go Dillon. - Postarajcie się jednak. Zadzwonię jeszcze raz, żeby potwierdzić przyjazd pociągu.

Dillon rozłączył się i spróbował skontaktować z Fergusonem, lecz nie uzyskał połączenia. Przez cały czas siedział razem z Billym w betonowym budynku.

- Co zrobimy, kiedy przyjedzie pociąg? - zapytał Billy. - Czy schowamy się tutaj?

- Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. Ktoś może tu zajrzeć - odparł Dillon, po czym wyszedł na dwór i zbadał teren za zbiornikiem. Zobaczył strome zbocze, skały i kilka głazów zasypanych piaskiem. - Schowamy się tam - powiedział, wchodząc do budynku. - Bunkier i zbiornik osłonią nas, kiedy pociąg ruszy, a my będziemy zbiegać ze zbocza.

- Musimy się cholernie śpieszyć. Gdzie wskoczymy?

- Do wagonu służbowego. Jest na samym końcu.

- A jeśli go nie będzie?

- W składzie zawsze jest wagon służbowy, Billy. - Dillon zerknął na zegarek. - Za kwadrans ósma. Zaraz nadejdzie chwila prawdy.

Z oddali dobiegł ich odgłos podobny do szeptu, a zaraz potem przeciągły długi gwizd.

- Nadjeżdżają, Billy. Czas się ukryć - powiedział Dillon.

Wspięli się po zboczu i przypadli do ziemi.

Przez sąsiadujące z toaletą drzwi wychodziło się na metalową platformę. Można było stąd przejść drewnianym pomostem przez wszystkie otwarte wagony załadowane rurami. Dalej znajdowały się zamknięte wagony z materiałami wybuchowymi, każdy z drabinką prowadzącą na dach, a za nimi tender z wodą i węglem. Dzięki temu można było bez trudu dostać się do parowozu. Poza tym na początku i końcu każdego z zamkniętych wagonów znajdowały się małe drzwiczki.

Wszystko to ułatwiało zadanie Keenanowi. Podczas jazdy z Al Mukalli porozmieszczał razem z Caseyem i Kellym ładunki, następnie zaś otworzył drzwiczki i połączył oba zamknięte wagony lontem detonacyjnym. Blok semteksu znalazł się w pierwszym wagonie. Lont podłączony był także do chemicznych zapalników, które Keenan umieścił pośród skrzyń z materiałami wybuchowymi.

Ostatecznie zdecydował się na dwa zapalniki ołówkowe. Umieszczone w semteksie działały z dziesięciominutowym opóźnieniem i mógł je złamać, kiedy pociąg stanie na moście. Wszystko to nie zabrało mu zbyt wiele czasu.

W gruncie rzeczy Keenan dawno już tak dobrze się nie bawił. Casey i Kelly wrócili do wagonu służbowego, żeby się napić whisky, a on dołączył do Alego i Osamy na pomoście parowozu.

Ali pozwolił mu poprowadzić i Keenan poczuł w nozdrzach zapach pary i mógł się rozkoszować owiewającym twarz wiatrem. Kiedy pociąg zaczął pokonywać strome wzniesienie przed Zbiornikiem Piątym, pociągnął za gwizdek. Yusu wyjaśnił mu już wcześniej, dlaczego muszą się tam zatrzymać. Ali poklepał go po ramieniu, po czym zajął jego miejsce i zaczął zwalniać.

Dillon i Billy siedzieli przyczajeni za skałami w połowu zbocza. Nagle zadzwonił codex Dillona. Irlandczyk machinalnie go odebrał.

- Co jest?

- Tu Ferguson. Chciałem się dowiedzieć, co się dzieje.

- Jesteśmy przy Zbiorniku Piątym, a pociąg właśnie pokonuje wzniesienie. Oto, co się dzieje. Więc na pana miejscu szybko bym się rozłączył, generale.

Pociąg zatrzymał się z sykiem. Ali, Osama i Keenan zeskoczyli z parowozu.

- To on - mruknął cicho Dillon. - To Barry Keenan we własnej osobie, Billy. A tam masz Kelly’ego. Ten drugi to Casey - dodał, kiedy mężczyźni wyszli z pociągu, każdy z kałasznikowem na ramieniu. Pochód zamykał Yusuf.

Dillon i Billy prawie ich nie słyszeli. Osama połączył brezentową rurę wystającą z tendra z końcówką rury zwisającej ze zbiornika, a potem zaczął poruszać wajchą przymocowaną do urządzenia, które najprawdopodobniej było ręczną pompą. Dillon zastanawiał się, czy nie zadzwonić do Villiersa. Ostatecznie jednak zdecydował, że zrobi to, kiedy już znajdą się w pociągu. Kelly i Casey z czegoś się śmiali.

- Moglibyśmy ich teraz załatwić - szepnął Billy.

Dlaczego tego nie robimy?

- Ponieważ nie wiemy dokładnie, co Keenan zmajstrował w pociągu. Zapewne użył zapalników, żeby wszystko było gotowe do wybuchu. Podejrzewam, że materiały wybuchowe znajdują się w zamkniętych wagonach, ale jeden z tych sukin synów musi nam je pokazać.

- Rozumiem.

W tym momencie Osama rozłączył rury, Keenan wspiął się z powrotem na pomost parowozu, a Kelly wdrapał się po drabince na dach pierwszego wagonu i tam ukucnął. Casey zrobił to samo z tyłu drugiego wagonu. Ali i Osama dołączyli do Keenana, a Yusuf pobiegł na koniec pociągu.

- Wagon służbowy - szepnął Dillon.

Patrzyli, jak Yusuf wsiada do wagonu i zatrzaskuje za sobą drzwi. Keenan, który prowadził parowóz pod nadzorem Alego, pociągnął za gwizdek. Wagony zadygotały i z tłoków strzeliły kłęby pary.

- Biegniemy, Billy - powiedział Dillon, po czym pierwszy ześlizgnął się ze zbocza znajdującego się za budynkiem.

Pociąg toczył się teraz z hurkotem. Kiedy ich minął, wybiegli na tory, złapali za poręcz pomostu wagonu służbowego i wdrapali się na górę. Keenan nie przestawał pociągać za gwizdek. Billy i Dillon stanęli po obu stronach drzwi z gotowymi do strzału kałasznikowami.

Dillon wyjął telefon i zadzwonił do Villiersa. Pułkownik natychmiast odebrał.

- To ty, Dillon?

- A któż inny? Nabrali wody. Billy i ja stoimy na tylnym pomoście wagonu służbowego. Przystępujemy do akcji, więc postaraj się zawiadomić Fergusona.

Dillon się rozłączył, schował telefon do kieszeni i wyszczerzył zęby do Billy’ego.

- Ja jestem starszy, więc otrzymujesz przywilej pierwszeństwa.

- Sukinsyn.

Dillon przekręcił mosiężną klamkę i otworzył drzwi, a Billy skoczył do środka z karabinem gotowym do strzału. Stojący przy stole Yusuf odwrócił się przestraszony i zobaczył dwa ubrane na czarno demony. Billy przystawił mu lufę do podbródka i pchnął go na stół.

- Zabije cię bez wahania - powiedział po arabsku Dillon. - A ta broń ma tłumik. Nikt nic nie usłyszy.

Yusuf zrobił przerażoną minę.

- Proszę, sahib, nie.

- Mówisz po angielsku?

- Tak.

- Więc mów w tym języku, bo mój towarzysz nie zna arabskiego. Odpowiadaj na pytania, to przeżyjesz. Gdzie znaj dują się materiały wybuchowe?

- W dwóch zamkniętych wagonach w środku pociągu.

- Co robili ci trzej ludzie, Irlandczycy, kiedy wyjechaliście z Al Mukalli?

- Nie wiem, sahib.

- Kłamiesz. Zabij go, Billy.

Billy dał krok do tyłu i wycelował.

- Nie, sahib! - wrzasnął dziko Yusuf. - Mówię prawdę.

- Nadal kłamiesz. Jesteście Beduinami z rodu Rashidów - ty, maszynista i palacz. Wiem o tym, bo księżniczka przechwalała się, że jesteście jej ludźmi. Tak więc musisz wiedzieć, że pociąg zatrzyma się na moście w Bacu i Irlandczycy wysadzą go w powietrze. Dobrze mówię?

- Tak, sahib.

- Więc powiedz mi prawdę. Co zrobili Irlandczycy, kiedy wyjechaliście z Al Mukalli?

Yusuf był zrozpaczony.

- Wiem tylko, że przez większość czasu robili coś w wagonach, w których są materiały wybuchowe. Ale mnie kazali zostać tutaj, sahib. Nie widziałem, co robili.

Wyglądało na to, że mówi prawdę. Dillon poczęstował go papierosem, i sam zapalił.

- Łatwo jest dostać się do tych wagonów? - zapytał.

- Tak, sahib. Przez te drzwi, a potem drewnianym pomostem przez otwarte wagony.

- Więc można dojść aż do parowozu?

- Tak, sahib.

Dillon znowu zrobił groźną minę.

- Czy jest coś jeszcze, co powinienem wiedzieć? Czy powiedziałeś mi wszystko?

- Przysięgam na życie swojego najstarszego syna. - Yusuf obficie się pocił, starając się go przekonać. - Długo siedzieli w wagonie, może nawet półtorej godziny. Potem dwaj przyszli tutaj i pili whisky. Przywódca dołączył do Alego i Osamy i prowadził pociąg.

- Prowadził pociąg?

- Tak, sahib. Kiedy nabieraliśmy wody, Ali powiedział mi, że jest jak mały chłopiec. Uwielbia pociągi.

- Powiedział to Alemu?

- Nie, sahib. On nie zna arabskiego, a Ali angielskiego. Po prostu tak się zachowuje.

- Jakie to wszystko ma dla nas znaczenie? - zapytał ze zniecierpliwieniem Billy.

- Takie - odparł Dillon - że Keenan zajął się prowadzeniem pociągu, a to ułatwia nam sprawę. - Wziął Yusufa pod ramię i pchnął go w stronę tylnych drzwi. W tym momencie mogli jechać z prędkością około dwudziestu pięciu mil na godzinę. - Zamierzam dotrzymać słowa - zwrócił się do Araba, otwierając drzwi. - Obiecałem, że jeśli powiesz mi prawdę, pozwolę ci żyć.

- Ale, sahib, ja...

- Skacz, to może przeżyjesz. Jeśli tego nie zrobisz, na pewno zginiesz.

Yusuf zszedł po metalowych schodkach i skoczył w bok, tam gdzie zwały piasku przykrywały rurociąg. Przeturlał się kilka razy, a potem pociąg wszedł w zakręt i Dillon stracił go z oczu.

- Co teraz? - zapytał Billy.

- Musimy pogadać z Caseyem albo Kellym. Wystarczy nam jeden z nich. Dlatego cieszę się, że Keenan zajął się parowozem. Chodźmy.

Dillon otworzył drzwi i zobaczył Kelly’ego siedzącego na dachu pierwszego wagonu i Caseya na dachu drugiego. Pociąg pędził z głośnym turkotem, zostawiając za sobą tumany piasku i pary.

- Jak to rozegramy? - chciał wiedzieć Billy.

- Podejdę do pierwszego wagonu. Ty zostań tutaj. Kiedy tam dotrę, strzel Caseyowi w głowę tak, żeby zwalił się z dachu.

Kelly patrzy w drugą stronę. Nic nie zobaczy.

- A potem?

- Zwabię Kelly’ego na dół. Mam nadzieję, że zachowa się zgodnie z moimi przewidywaniami.

- Dobrze, ty jesteś tu szefem.

Dillon przebiegł po rozchybotanych deskach pomostu i stanąwszy przy drzwiach wagonu z materiałami wybuchowymi, pomachał do Billy’ego. Casey próbował akurat zapalić papierosa, trzymając między nogami pistolet maszynowy. Billy starannie wycelował, pociągnął za spust i trafił go prosto w głowę. Stukot kół zagłuszył wyciszony tłumikiem odgłos wystrzału. Casey stoczył się z pochyłego dachu i razem z pistoletem maszynowym runął na ziemię.

Dillon popatrzył na leżące przy torach ciało, poczekał, aż pociąg pokona kolejny zakręt, po czym wspiął się po drabinie i zerknął do przodu. Kelly siedział na dachu następnego wagonu, w ogóle nie zdając sobie sprawy, że Caseya już nie ma.

Billy wycofał się do środka wagonu służbowego, a Dillon się schował.

- Pomóż mi, Kelly! - zawołał, po czym zszedł na dół i stanął z kałasznikowem gotowym do strzału.

W panującym hałasie trudno było go usłyszeć, lecz Kelly obejrzał się za siebie. Billy trzymał go na muszce, gotów strzelić, gdyby okazało się to konieczne. Kelly wstał, zarzucił sobie pistolet na ramię, przeszedł po dachu pierwszego wagonu i przeskoczył na następny. Przez chwilę stał, kołysząc się w miejscu, a potem ruszył dalej.

- Gdzie jesteś, Casey? - zawołał, dotarłszy do końca.

- Casey odszedł w zaświaty, ale zamiast niego spotykasz mnie, swojego starego kumpla, Seana - powiedział Dillon, mierząc do niego z karabinu. - Złaź na dół albo ty też zginiesz.

Jeśli nie trafię, zrobi to mój przyjaciel - dodał, wskazując Billy’ego, który wychylił się z wagonu.

- Święta Matko Boża, to ty, Dillon! To niemożliwe.

- Powiedziałem, żebyś złaził.

Kelly wykonał polecenie. Dillon odebrał mu pistolet maszynowy i cisnął go na ziemię obok torów, po czym otworzył drzwi do wagonu.

- Właź tutaj - rozkazał i wepchnął Kelly’ego do środ ka. - Otwórz boczne drzwi - zawołał do Billy’ego, który zdążył do nich dołączyć.

Po chwili we wnętrzu wagonu zrobiło się jaśniej.

- W porządku, teraz pokaż mi, co tu zmajstrował Keenan.

- Jezu, Dillon, on mnie zabije - odparł głupio Kelly.

Billy postanowił włączyć się do dyskusji.

- To strata czasu, Dillon. Pozwól mi go po prostu wyrzucić.

- Ale wtedy złamie sobie kark - zatroskał się Dillon. - Zasuwamy przecież czterdzieści mil na godzinę.

- I co z tego?

Billy wbił lufę kałasznikowa w brzuch Kelly’ego i zaczął go popychać w stronę drzwi. Irlandczyk się przeraził.

- Nie, Dillon, zaraz ci pokażę.

- No to szybko.

Kelly podszedł do skrzyń z materiałami wybuchowymi.

- Barry umieścił tutaj zapalniki chemiczne. Połączone są lontem wybuchowym z następnym wagonem.

- A tam co jest?

- Semteks. Z dziesięciominutowymi zapalnikami ołówkowymi.

- Świetnie. Złap ten lont i wyrwij zapalniki. - Kelly wykonał rozkaz. - Bardzo ładnie. Nie było to takie trudne, prawda? Teraz idziemy do następnego wagonu, żeby rozbroić semteks.

Mniej więcej w tym samym momencie Keenan odwrócił się i ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu zorientował, że jego ludzie zniknęli. Zbliżali się do mostu - poszerzył się wąwóz, którym biegły tory. Zaniepokojony Keenan przeszedł po tendrze i dotarł do pierwszego zamkniętego wagonu. Klapa na dachu była otwarta. Specjalnie wcześniej ją podniósł, żeby wnętrze wagonu zbytnio się nie nagrzało: w wysokiej temperaturze semteks robił się niestabilny. Usłyszał jakieś głosy i zajrzał do środka.

Billy odsunął na bok przesuwane drzwi i Kelly, który zdążył już wyrwać zapalniki chemiczne i lont, wyjmował właśnie z semteksu zapalniki ołówkowe. Kiedy się odwrócił, żeby je wyrzucić, ogarnięty ślepą furią Keenan wyciągnął z kieszeni browninga.

- Ty głupi sukinsynu! - wrzasnął i strzelił mu dwa razy w plecy.

Kelly wypadł na zewnątrz, a Billy strzelił do cofającego się Keenana.

- Strzelaj dalej, Billy - zawołał Dillon, po czym wy skoczył na pomost i wspiął się po drabinie na dach.

Pociąg się zakołysał; Keenan miał trudności z utrzymaniem się na nogach. Strzelił na chybił trafił i kula przeleciała w odległości kilku stóp od Dillona. Próbował lepiej wycelować i nagle na jego twarzy odbiło się zdumienie.

- Chryste, Dillon, to ty!

- Niech nas Bóg błogosławi, Barry - odparł Dillon, po czym skosił go serią z kałasznikowa.

Keenana rzuciło do przodu i spadł pod koła pociągu. Chwilę później na dachu pojawił się Billy.

- Udało nam się, Dillon.

- Znowu ocaliliśmy świat, Billy.

Dillon wyjął z kieszeni telefon i zadzwonił do Villiersa.

- Misja wykonana, Tony. Keenan i jego kumple są sztywni, ładunki rozbrojone. Dojeżdżamy do mostu. Gdzie jesteś?

- Dwie mile stąd, ale lepiej się nie zatrzymujcie. Możecie mieć kłopoty. Właśnie przeleciał nade mną scorpion Kate Rashid.

- Naprawdę? Dziękuję za ostrzeżenie. Zatrzymamy pociąg, kiedy cię zobaczymy.

- I co teraz? - zapytał Billy.

- Tony powiedział mi, że przeleciał nad nim helikopter Kate Rashid, więc będziemy jechali dalej, aż spotkamy się ze zwiadowcami. Idź do przodu i weź maszynistę i palacza na muszkę. Ja z nimi pogadam. Szybko!

Billy zeskoczył na pomost przy Alim i Osamie, którzy na jego widok kompletnie osłupieli.

- Cała reszta zginęła - zawołał do nich po arabsku Dillon. - Jeśli chcecie żyć, nie zatrzymujcie pociągu i wykonujcie moje polecenia. W przeciwnym razie mój przyjaciel was zabije.

Ali robił wrażenie wystraszonego, lecz kiedy Osama zdał sobie sprawę, co się stało, na jego twarzy odbił się gniew. Dillon wrócił na dach pierwszego wagonu, wyjął telefon i zadzwonił do Fergusona.

- Mówi Dillon. Stoję na dachu wagonu, który zaraz przejedzie przez most w Bacu. Nie było żadnych wrednych eksplozji.

W związku z tym ropa może nadal płynąć do niewdzięcznego świata, który nigdy się nie dowie, że groziła mu katastrofa.

- A Keenan i jego kompania?

- Obawiam się, że nie żyją. Poszli do wielkiego domu weteranów IRA w niebie.

- Jak zwykle mnie zdumiewasz.

- Niech Bóg ma nas w swojej opiece, generale. Ja też czasami zdumiewam samego siebie, ale muszę już kończyć.

Chyba słyszę helikopter Kate Rashid.

Gdy scorpion zbliżał się do mostu w Bacu, lecąc na wysokości sześciuset stóp, Rupert Dauncey zobaczył nagle pędzącą po lewej stronie kolumnę land-roverów. Kate Rashid chwyciła lornetkę i się im przyjrzała.

- To Tony Villiers i zwiadowcy. Co oni tutaj robią?

- A przede wszystkim - zauważył jej kuzyn - skąd pułkownik wiedział, żeby tu się zjawić?

Przed nimi wyłonił się imponujący most, po którym przejeżdżał pociąg.

- Co się, do diabła, dzieje? - zawołała Kate. - Wcale się nie zatrzymują.

Dauncey zabrał jej lornetkę i przez chwilę uważnie obserwował wagony.

- Jestem też ciekaw, co tam na dole robi twój stary znajomy w bojowym mundurze sił specjalnych - powiedział, oddając jej lornetkę.

Teraz i Kate przyjrzała się dokładnie wagonom.

- Mój Boże - westchnęła. - To Dillon, ale jakim cudem?

Dillon pomachał wesoło do przelatującego nad nim scorpiona.

- Niech cię diabli - zaklęła Kate.

Dillon nie przestawał machać, a pociąg jechał dalej.

- Zabij go, Abu - powiedziała księżniczka, kiedy parowóz dotarł do końca mostu.

- To strata czasu, kochanie - mruknął Dillon. - Ta maszyna się do tego nie nadaje.

Abu odsunął drzwi, wychylił się i strzelił. W tej samej chwili helikopter opadł kilka jardów i Beduin musiał puścić pistolet maszynowy i złapać się pasów bezpieczeństwa, żeby nie wypaść na zewnątrz.

Na odgłos wystrzału Billy podniósł wzrok, i Osama od razu to wykorzystał. Złapał za lufę jego pistoletu i szarpnął nią w górę. Billy zdążył strzelić, zwracając na siebie uwagę Dillona, lecz silny jak tur palacz zepchnął go z pomostu.

Dillon natychmiast strzelił do Osamy i Arab wypadł z parowozu. Dauncey znowu wziął do ręki lornetkę i przyjrzał się Billy’emu.

- To młody Salter - powiedział.

- Wyląduj koło niego - krzyknęła Kate do Carvera. - No już, ląduj! Daj mi swojego walthera - zwróciła się do Ruperta.

- Posłuchaj, Kate, lada chwila będzie tutaj Villiers. Wynoś my się stąd.

- Daj mi swojego walthera!

Abu łypnął na niego spode łba i podniósł broń. Rupert westchnął i dał księżniczce pistolet.

- Jak sobie życzysz, kuzynko.

Scorpion zawrócił, zawisł na chwilę w miejscu i zaczął schodzić do lądowania.

Dillon zeskoczył na pomost parowozu i wbił lufę w bok Alego.

- Zatrzymaj pociąg - zawołał po arabsku. - Już.

Ali wykonał polecenie, a Dillon skoczył na ziemię i pobiegł z powrotem wzdłuż torów.

Oszołomionego Billy’ego podnieśli z ziemi Abu i dwaj inni Beduini. Miał skaleczone czoło i całą twarz we krwi.

- Ty sukinsynu! - wycedziła Kate. - Ty mały gnojku z East Endu! Mówiłam, że kiedy będę gotowa, wszyscy zginiecie. Teraz nadszedł twój czas. No dalej, uciekaj. Każ mu biec - powiedziała do Abu po arabsku.

Abu odepchnął chwiejącego się na nogach Billy’ego, a księżniczka zaczęła do niego strzelać. Większość pocisków trafiła w tytanową kamizelkę kuloodporną, lecz dwa raniły Saltera w prawe udo, a kolejny przeszył mu kark.

Dillon przyklęknął na jedno kolano, złożył się do strzału i położył trupem jednego z Beduinów. Potem, gdy Rupert wciągnął Kate do scorpiona, trafił w głowę Abu, który chciał wskoczyć za nimi do środka. Drugi Beduin rzucił się do ucieczki i zniknął między wydmami.

Carver poderwał helikopter w górę, a Dillon podbiegł do Billy’ego i przy nim ukląkł. I właśnie w tym momencie podjechał do nich Tony Villiers ze swoimi zwiadowcami.

Ułożyli Billy’ego na tylnym siedzeniu jednego z land-roverów. Tony otworzył polową apteczkę i zbadał Sal tera. W tytanowej kamizelce, którą z niego zdjęli, utkwiły cztery pociski.

- Czy przeżyje? - zapytał Dillon.

- Nie jestem lekarzem, ale widziałem w życiu mnóstwo ran postrzałowych. W tym miejscu kula przeszła mu przez kark. Gdyby rozerwała tętnicę, trysnęłaby krew. Tymczasem nic takiego się nie dzieje. W związku z tym możemy założyć tymczasowy opatrunek. Podaj mi jeden.

Villiers szybko zabandażował Billy’emu szyję. Chłopak jęknął cicho i wybałuszył oczy.

- Dzięki Bogu, że miał kamizelkę - mruknął Dillon.

- Tak, ale został dwa razy postrzelony w prawe udo. - Pułkownik wyjął z apteczki skalpel i przeciął materiał, od słaniając dwie rany postrzałowe. Na szczęście prawie nie krwawiły. Potem pomacał skórę. - Kule są w środku. Bóg wie, ile szkód narobiły. Mogę tylko zabandażować rany i dać mu morfinę. Kroplówka jest w apteczce w land-roverze. Ktoś musi przy nim usiąść i ją trzymać.

- Ja to zrobię - powiedział Dillon.

Irlandczyk pomógł Billy’emu usiąść, a Villiers założył opatrunek i zabandażował rany. Na koniec opatrzył skaleczenie na twarzy i wbił Billy’emu igłę kroplówki w lewe ramię. Beduini przyglądali się temu beznamiętnie. Tylko Achmed podszedł do samochodu i przytrzymał plastikową torbę kroplówki.

- Do szpitala w Hazarze będziemy jechać cztery godzi ny - mruknął Dillon. - Czy ma jakieś szansę?

- Nie wiem, ale mogę je zwiększyć. Zadzwonię do Fergusona.

Nie musieli się już ukrywać i generał pławił się w luksusie w hotelu Excelsior.

- Gdzie jesteś? - zapytał Villiers.

- Siedzimy z Harrym w hotelowym barze i świętujemy zwycięstwo. Rozmawiałem z Blakiem Johnsonem. Jest wniebowzięty.

- Wstrzymajcie świętowanie. Billy jest ciężko ranny. Kate Rashid postrzeliła go kilkakrotnie w plecy.

- Wielki Boże.

- Musimy jak najszybciej przetransportować go do szpitala w Hazarze. Pociąg nie wchodzi w grę. Linia kolejowa biegnie na północ do Pustej Strefy, i pozostaje tylko czterogodzinna jazda samochodem.

- Ale czy chłopak to przeżyje?

- Będzie miał większe szansę, jeśli wyślesz ambulans, który spotka się z nami w połowie drogi. Ordynatorem oddziału chirurgii jest niejaki Daz, Hindus. W przeszłości wielokrotnie składał do kupy moich ludzi. Skontaktuj się z nim i załatw to. Nie mogą nas minąć. Jest tylko jedna droga.

- Zostaw to mnie.

- Wynośmy się stąd - rzucił Villiers. - Ty zostań obok Billy’ego, Dillon. Ja siądę przy Achmedzie. Moi chłopcy będą musieli radzić sobie sami. - Ruszajmy - zawołał do swoich żołnierzy po arabsku. - Będziemy się starali jak najszybciej dojechać do Hazaru.

W scorpionie Kate Rashid zadzwoniła na komórkę kapitana Blacka i zastała go na lotnisku.

- Czym mogę pani służyć, księżniczko?

- Lądujemy mniej więcej za godzinę. Chcę natychmiast lecieć do Anglii. Niech pan się tym zajmie.

- Oczywiście, księżniczko. Mam dla pani wiadomość od pani służącego. Prosił, żebym powtórzył, iż generał Ferguson i pan Salter zamieszkali w hotelu Excelsior.

- Dziękuję. - Kate rozłączyła się i przekazała wiadomość Daunceyowi. - To dobrze, że nasze bagaże są na pokładzie.

Możemy od razu wyjechać.

- Czy my uciekamy, Kate?

- Nie bądź głupi. Dlaczego mielibyśmy to robić? Most w Bacu nadal jest cały. Pociąg również. Na dole nikt nie przeżył.

Nie mogą nam nic udowodnić.

- Jednak to ciekawe, że wszyscy tam byli. Zastanawiam się, jak się dowiedzieli.

- Na pewno maczał w tym palce Dillon. Zawsze to robi.

Bóg jeden wie, jak mu się to udaje, ale nie ma to teraz większego znaczenia. Wyrównałam rachunki przynajmniej z jednym z nich.

- Ale nie z Dillonem.

- Na to też przyjdzie pora, kochanie. Poczekaj, to zobaczysz.

Półtorej godziny po wyjeździe z Bacu Villiers odebrał telefon. Dzwonił doktor Daz.

- Generał przedstawił mi waszą sytuację, Tony. Jakich obrażeń doznał ten młody człowiek? - Villiers opowiedział mu szybko, co się wydarzyło i w jaki sposób opatrzył rany. - Jak on się teraz czuje? - zapytał doktor.

- Jest nieprzytomny, ale nadal oddycha. To ciężka podróż.

- Wiem. Zdecydowałem, że sam wyjadę wam naprzeciw.

Nie ma czasu do stracenia. Niedługo się spotkamy, pułkowniku.

Villiers powtórzył Dillonowi treść rozmowy.

- Dzięki Bogu - mruknął Irlandczyk. - Jest blady jak śmierć.

- Nie traćmy wiary - powiedział Villiers. - To wszystko, co nam pozostało.

Ponownie zerwał się silniejszy wiatr, sypiąc wszędzie piaskiem. Coraz bardziej zdesperowany Dillon pochylił się nad Billym, próbując go jakoś osłonić. Mój młodszy brat, pomyślał... tak lubił o sobie mówić.

- Niech cię szlag, Kate - mruknął cicho. - Jeśli on umrze, nie będzie miejsca, w którym zdołasz się przede mną ukryć.

Chwilę później z tumanów piasku wyłonił się duży ambulans i wyskoczył z niego Daz, wysoki, wymizerowany Hindus w burnusie z kapturem. Dwaj sanitariusze wynieśli za nim nosze, ułożyli na nich Billy’ego i chwilę później zawrócili do ambulansu.

- Ruszamy z powrotem - oznajmił Daz. - Nie chcę tracić ani chwili.

- Jedź z nimi, Dillon - zawołał Villiers. - Wkrótce się zobaczymy.

Dillon pobiegł za Dazem i wsiadł do ambulansu. Nagle znalazł się w spokojniejszym, bardziej uporządkowanym świecie, do którego docierały tylko stłumione odgłosy nawałnicy, i przycupnąwszy z boku, patrzył, jak Daz i sanitariusze ratują jego przyjaciela.

Trzy godziny później Dillon i Harry Salter siedzieli w szpitalnej poczekalni i popijali whisky z piersiówki kupionej w barze hotelu Excelsior.

- Kawał sukinsyna - mruknął Harry.

Dillon pokiwał głową.

- Nie masz pojęcia, jak mi jest przykro - powiedział.

- Owszem, mam. To nie twoja wina, Dillon - rzekł Harry, potrząsając głową. - Nie mógłbym bardziej kochać tego chłopaka, nawet gdyby był moim własnym synem. - Nagle podniósł papierowy kubek, który drżał lekko w jego dłoni. - Nalej mi jeszcze. - Ta dziwka strzeliła mu w plecy. Mógł nam umrzeć, Dillon.

- Wiesz, co powiadają ludzie, Harry. Absolutna władza prowadzi do absolutnej deprawacji. Sprawia, że niektórzy dochodzą do wniosku, że mogą robić wszystko i że ujdzie im to płazem. Taka właśnie jest Kate Rashid. Pomyśl, co się dzieje, kiedy się dowiadujesz, że nie możesz postawić na swoim? To wystarczy, żeby doprowadzić cię do obłędu, jeśli już wcześniej nie byłeś obłąkany.

- Ona z pewnością była. Jeśli ją kiedykolwiek dorwę... - Harry nie skończył, ponieważ do poczekalni weszli Tony Villiers i Ferguson.

- Macie jakieś wiadomości? - zapytał Ferguson.

Dillon potrząsnął głową.

- Jeszcze nie.

- A ja mam. Byłem właśnie na lotnisku i rozmawiałem z Laceyem. Wygląda na to, że Kate Rashid i jej kuzyn odlecieli przeszło dwie godziny temu do Londynu.

- Wzięła nogi za pas - powiedział Dillon.

- Można tak powiedzieć - zgodził się Ferguson. - Ale spójrz na to z innej strony. Co tak naprawdę przeciwko niej mamy? Most w Bacu nie został wysadzony. Kate jest nadal przywódczynią Rashidów, najpotężniejszą osobą w Arabii Południowej.

- A taśma... to, co nagraliśmy?

- Nic nie znaczy, ponieważ nic z tego, o czym była mowa, się nie wydarzyło. Co ma z tym zrobić prokuratura? O co mają oskarżyć najbogatszą kobietę na świecie? O snucie fantazji?

Nie, prokurator nie będzie chciał się w tym babrać. Zresztą gdyby nawet spróbował, najlepsi londyńscy adwokaci nie zostawiliby na nim suchej nitki.

- Więc ujdzie jej to na sucho? - zapytał Harry.

W tym samym momencie do poczekalni wszedł doktor Daz, ubrany w operacyjny fartuch. Harry zerwał się na nogi.

- Co z nim?

- Zrobiłem wszystko, co można było zrobić. Miał szczęście, że kula, która trafiła go w kark, ominęła aortę, w przeciwnym razie wykrwawiłby się na śmierć. Założyłem osiemnaście szwów na twarzy. Cóż, będzie miał interesującą bliznę. Najgorsze, że dwie pozostałe kule rozłupały mu miednicę. Po powrocie do Londynu będzie potrzebował pomocy wybitnego ortopedy, ale moim zdaniem, nie jest to rzecz, z którą nie można by się uporać.

- Gdzie jest teraz? - zapytał Harry. - Czy mogę go zobaczyć?

- Raczej nie. Jest na oddziale intensywnej opieki. Jutro rano będzie w lepszej formie.

- Kiedy może wrócić do Londynu? - zapytał Ferguson.

- Powiedzmy za cztery dni, pod warunkiem, że nie dojdzie do żadnych komplikacji.

- Doskonale. - Będzie pan pewnie chciał z nim zostać? - zapytał Ferguson, zwracając się do Harry’ego.

- Oczywiście, do jasnej cholery.

- Dobrze. Ja muszę wracać do Londynu, ale będziemy w stałym kontakcie. Za cztery dni wyślę po pana gulfstreama.

A tymczasem pogadam z Henrym Bellamym, który na pewno zna najlepszych ortopedów w Londynie.

- Doskonale - ucieszył się Harry.

- Musimy jutro wstać wcześnie rano, Dillon - oznajmił Ferguson. - Chyba że chcesz zostać z Harrym.

- Nie - odparł Dillon. - Mogę się z tobą zabrać. Mam w Londynie sprawy do załatwienia.

- Zgoda. W takim razie zjemy kolację w Excelsiorze.

Dołączy pan do nas, pułkowniku?

- Dziękuję za zaproszenie, ale nie mogę, generale. Ja też mam do załatwienia pewne sprawy.

Nazajutrz rano Ferguson i Dillon wpadli przed wyjazdem do szpitala, żeby odwiedzić Billy’ego. Harry, który nocował w pokoju gościnnym, siedział już w poczekalni.

Pielęgniarka poszła sprawdzić, czy mogą wejść do rannego. W tej samej chwili pojawił się Tony Villiers. Z browningiem przy pasie, w tropikalnym mundurze i turbanie, był bardzo zmęczony i cały pokryty kurzem.

- Dobry Boże - zdziwił się Ferguson. - Coś ty takiego zmalował?

- Sądny dzień. Czy widzieliście już Billy’ego?

- Nie, ale mamy nadzieję, że zaraz nas do niego wpuszczą.

Salter wszedł pierwszy na salę. Billy - otoczony plątaniną rurek - siedział wsparty na poduszkach, ze specjalnym stelażem na nogach. Był najwyraźniej bardzo słaby, ale zdołał się uśmiechnąć. Salter pochylił się i pocałował go w czoło.

- Niech cię wszyscy diabli - obruszył się chłopak. - Co cię napadło? - Naprawdę daliśmy im popalić, nie? - powie dział do Dillona. - A ona nie zdołała mnie zabić, chociaż tak jej na tym zależało.

- Dzięki Wilkinson Sword Company oraz ich znakomitym tytanowym kamizelkom.

- Zainwestujmy, Harry. Kup trochę ich akcji.

- Już jej tu nie ma, Billy - wtrącił Dillon. - Odleciała razem z Daunceyem do Londynu.

- No i krzyż na drogę. - Billy skrzywił się z bólu. - Odpuść sobie, Dillon, ona nie jest tego warta.

- Chyba powinniście już wyjść, panowie - powiedziała stojąca z tyłu pielęgniarka.

- Jeszcze chwilę - powstrzymał ją Villiers i pochylił się nad Billym. - Mam dla ciebie prezent.

- Co takiego?

- Zamiast świętować wczoraj w hotelu Excelsior, wybrałem się ze swoimi zwiadowcami na północ. Zatrzymaliśmy się w El Hajiz. Potem zabrałem ze sobą parę paczek semteksu, zostawiłem swoich ludzi i przekroczyłem granicę Pustej Strefy.

Tylko ja i mój sierżant, Achmed. Warunki były straszne, trwała burza piaskowa, lecz o pierwszej w nocy zaatakowaliśmy obóz terrorystów Kate Rashid. Najpierw rozmieściliśmy tam kilka bloków semteksu z dziesięciominutowymi zapalnikami, a potem wysadziliśmy w diabły prawie cały obóz: pojazdy, amunicję, magazyn materiałów wybuchowych, wszystko.

- Ty sukinsynu - westchnął Billy. - Ty wspaniały sukinsynu. Roześmiałbym się, ale wtedy popękałyby mi wszystkie szwy. To na pewno da Jej Wysokości wiele do myślenia.

Później, kiedy gulfstream wzniósł się na wysokość pięćdziesięciu tysięcy stóp, Dillon poprosił sierżanta Pounda o filiżankę herbaty. Przez chwilę siedzieli w milczeniu.

- Tym razem miałeś absolutną rację - powiedział w końcu Ferguson.

- Co masz na myśli?

- Nie myliłeś się, mówiąc, że nie ma czasu, żeby wysłać tam SAS lub piechotę morską. Ta akcja wymagała kogoś w rodzaju Dillona.

- No tak, poszło nieźle, ale trzeba przyznać, że mieliśmy szczęście. Następnym razem może się nie udać.

- Och, niech ci będzie, Sean. Chciałem cię tylko prosić o jedno.

- Niech Bóg ma mnie w swojej opiece, skoro zwracasz się do mnie po imieniu. O cóż takiego chciałeś mnie prosić?

- Odpuść to sobie. Widziałem, jaką minę miałeś tam przy łóżku Billy’ego. Nie chcę żadnego wymierzania sprawiedliwości na własną rękę. To nic nie da.

- Mówisz zagadkami, a ja jestem tylko prostym Irlandczykiem - rzekł Dillon, po czym odwrócił się do Pounda. - Poproszę szklaneczkę bushmillsa, żebym mógł wypić zdrowie samego diabła.

LONDYN DAUNCEY PLACE Gulfstream wylądował na Farley o siódmej wieczorem czasu londyńskiego. Przy pasie czekał już na nich daimler. Dillon i Ferguson pożegnali się z Laceyem i Parrym i odjechali.

- Podrzucić cię do domu? - zapytał generał.

- Tak. Później chciałem się wybrać do Daniela Quinna.

- Spotkam się tam z tobą, kiedy porozmawiam z Hannah.

Dillon zerknął na zegarek.

- Dobrze. Powiedzmy o dziewiątej?

- Pasuje.

Ferguson odwiózł Dillona i pojechał do domu. Irlandczyk otworzył frontowe drzwi i zauważył zaparkowaną w pewnej odległości furgonetkę zakładu telekomunikacji. Zabrał na górę noktowizor, skierował go na przednią szybę i całkiem wyraźnie zobaczył facjaty Newtona i Clarka.

- Jezu - mruknął. - Czy oni nigdy się niczego nie nauczą? A ty nigdy nie dasz za wygraną, Kate?

Kate, którą poinformowano telefonicznie o ataku na Fuad i odlocie gulfstreama, wydała polecenia Daunceyowi. Kuzyn wysłuchał uważnie tego, co miała do powiedzenia.

- Jesteś pewna, że tego chcesz? Nie sądzisz, że lepiej zaczekać, aż wszystko się uspokoi?

- Wprost przeciwnie. Zabiłam Billy’ego Saltera i Dillon to widział. Wcześniej czy później będzie chciał mnie załatwić, a ja wolę załatwić go pierwsza. Zaskoczę go, gdy tylko wróci z Hazaru.

- Zaskoczysz Dillona? - roześmiał się Rupert. - To rzeczywiście będzie coś nadzwyczajnego.

Kate była wściekła, ale wcale go to nie dziwiło. Od czasu wydarzeń na moście nastąpiła w niej wyraźna zmiana. Zniknęły chłodny spokój i powściągliwość, do których przywykł, i zamiast nich pojawiły się gwałtowność i błysk w oku. Na myśl o tym robiło mu się nieswojo.

- Jesteś ze mną czy nie? - zapytała księżniczka.

- Oczywiście, że jestem z tobą. Chcesz, żeby zginął. Po mogę ci.

- Owszem, chcę, żeby zginął, ale tylko pod warunkiem, że zginie z mojej ręki. Zabił moich braci i zniszczył tyle rzeczy, które były mi drogie. Pora, żeby za to zapłacił. Pojedziemy dziś wieczorem do Dauncey, tylko ty i ja. Możesz prowadzić.

Zatelefonuję wcześniej i dam służbie wolne. Ci dwaj mięśniacy, których zatrudniłeś, ci tak zwani ochroniarze... Służyli kiedyś w SAS, prawda?

- Tak.

- W takim razie poradzą sobie chyba, jeśli zlecimy im zwykłe porwanie?

- Nie spisali się najlepiej w Hyde Parku.

- Więc powiedz im, żeby teraz spisali się lepiej. W przeciw nym razie ich zniszczę - wybuchła nagle. - Rozumiesz? Nie znajdą już tutaj żadnej pracy. Mam takie możliwości Rupert.

Wiesz, że mam.

Rupert zdał sobie sprawę, że Kate koniecznie chce, żeby to potwierdził.

- Oczywiście, że masz - odparł, podnosząc pojednawczo rękę. - Załatwię to.

- Dobrze. A teraz zrób mi drinka.

Dillon wziął prysznic i włożył czarne sztruksy, odpowiednią koszulę oraz wysokie buty. W wewnętrznej kieszonce prawego buta tkwił trzycalowy nóż. Był ostry jak brzytwa - Dillon sprawdził oba ostrza.

Następnie zszedł na dół, nacisnął tajny przycisk i otworzył specjalną szufladę pod schodami. W środku znajdował się arsenał krótkiej broni: browning, dwa walthery oraz kolt kaliber.25 ze skróconą lufą. Irlandczyk wybrał walthera z tłumikiem, wsunął go do specjalnej kabury pod lewą pachą i przeszedł wewnętrznymi drzwiami z kuchni do garażu. Potem wsiadł do swojego minicoopera, otworzył bramę pilotem i szybko wyjechał na ulicę.

Mechanizm zegarowy samoczynnie zamykał bramę, w związku z czym nie musiał się w ogóle zatrzymywać. Za sobą widział reflektory furgonetki. Robił wszystko, żeby uniknąć ewentualnej konfrontacji. Miało do niej dojść później, i Dillon sam chciał wybrać właściwy moment.

Kiedy wszedł do kliniki Rosadene, Ferguson i Hannah już tam byli i rozmawiali z Mariną.

- Jak on się miewa? - zapytał Dillon.

- Nie najlepiej. Wdała się jakaś infekcja i jego stan się pogorszył.

- Widziałam go dziś rano - powiedziała Hannah. - Mówił, że chce wrócić do domu.

- Czy wie, co się wydarzyło w Bacu? - zapytał Dillon.

- Jeszcze nie. Generał uchylił rąbka tajemnicy, dopiero kiedy podawał mi godzinę swego przylotu. Wiedziałam, że zamierzacie odwiedzić senatora, i pomyślałam, że sami ze chcecie mu o tym powiedzieć.

- W porządku - rzekł Ferguson. - Wejdźmy.

Quinn siedział z ręką na temblaku i czytał książkę.

- Wróciliście - powiedział. - Co się wydarzyło? Mam nadzieję, że przynosicie dobre wiadomości?

- Dobre i złe - odparł Dillon i zrelacjonował mu przebieg wydarzeń.

- Przykro mi z powodu Billy’ego - rzekł senator. - Ale to dobrze, że akcja się powiodła. Kate Rashid musi być sina z wściekłości.

- Wyobrażam sobie. Pokrzyżowaliśmy jej szyki. A co z tobą? Jak się czujesz?

- Masz na myśli ciało czy umysł?

- Jedno i drugie - zaznaczył Ferguson.

- Bellamy to wspaniały chirurg. W końcu wrócę do zdrowia, więc o to się nie martwię. Jednak leżąc tutaj, dużo rozmyślałem i podjąłem pewną decyzję. Nie nadaję się już do twardej gry.

- A co z zemstą, która jest rozkoszą bogów? - zapytał Dillon.

Quinn potrząsnął głową.

- Długo się nad tym zastanawiałem i uznałem, że Helen jest warta czegoś więcej.

- A co z Kate Rashid i Rupertem Daunceyem? - zapytała cicho Hannah.

- Och, oni i tak dostaną za swoje. Z tego, co słyszę, już zaczęli obrywać. Staczają się po równi pochyłej. W końcu sami się zniszczą. Ja też o mało nie zniszczyłem samego siebie.

Pragnienie zemsty to potężny narkotyk... i tak samo zabójczy.

- Naprawdę się cieszę, że to słyszę - powiedział Ferguson. - Spróbuj teraz trochę odpocząć.

- Jeszcze jedna sprawa - dodał senator, patrząc prosto na Dillona. - Nie chciałbym, żeby któryś z moich przyjaciół uważał, że oddaje mi przysługę, ciągnąc tę rzecz dalej.

- Czy ja wyglądam na kogoś takiego? - odparł Irlandczyk. - Ale z drugiej strony, Kate Rashid strzeliła Billy’emu siedem razy w plecy. Gdyby kamizelka nie zatrzymała czterech kul, gryzłby ziemię.

- Więc teraz ty mówisz o zemście?

- Bynajmniej. Podobnie jak na generale i Harrym Salterze ciąży na mnie wyrok śmierci. Chyba powinienem na co dzień nosić kamizelkę kuloodporną. Zastanawiam się jednak, czy to mi odpowiada. Dobranoc, senatorze.

Ferguson i Hannah wyszli z Dillonem na korytarz.

- Nie zamierzasz chyba robić nic głupiego? - zapytała Hannah.

- Masz się zgłosić w moim biurze o dziewiątej rano. Do tego czasu nie życzę sobie żadnych wybryków. Potraktuj to jako rozkaz - oznajmił generał.

- Dlaczego on to robi? - zapytał Hannah, kiedy oboje wsiadali do daimlera. - Czasami mam wrażenie, że sam szuka śmierci.

- Nie, generale, to nie tak. W gruncie rzeczy on nie dba już oto, czy przeżyje, czy zginie.

- W takim razie niech Bóg ma go w swojej opiece.

Dillon z najwyższego stopnia schodów obserwował, jak odjeżdżają. Po drugiej stronie ulicy stała furgonetka zakładu telekomunikacji. Widząc ją, zbiegł na dół, wsiadł do swojego minicoopera i szybko odjechał.

Furgonetkę prowadził Cook. Siedzący obok niego Newton wyciągnął spod fotela dubeltówkę ze skróconą lufą, złamał ją i gdy sprawdził naboje, z powrotem zamknął.

- Kiedy go załatwimy? - zapytał Cook.

- Wcześniej czy później musi wrócić do domu. Wyciąg niemy go wtedy z samochodu. - Newton poklepał obrzyna. - Może być twardzielem, ale inaczej będzie śpiewał, kiedy po czuje lufę między oczyma. Tym właśnie różnią się mężczyźni od chłopaczków.

Niedaleko Stable Mews, po drugiej stronie placu, mieścił się pub Black Horse. Dillon często do niego zaglądał. Wieczorem stało tu zawsze dużo samochodów. Irlandczyk zaparkował na samym końcu i wszedł do baru. Nie zamówił nic do picia, lecz stanąwszy przy oknie, patrzył, jak furgonetka wjeżdża tyłem na miejsce parkingowe.

Po chwili przeszedł z baru do wypełnionej ludźmi sali restauracyjnej i wymknął się na dwór bocznymi drzwiami. Następnie nisko pochylony ruszył wzdłuż rzędu zaparkowanych samochodów i dotarł do furgonetki. Newton palił papierosa i szyba od jego strony była otwarta.

- Może jeden z nas powinien pójść do baru i sprawdzić, co on tam robi? - zaproponował Cook.

- Nie bądź głupi. Rozpozna nas, a poza tym, co może robić? Pije po prostu drinka.

- Otóż nie. - Dillon wyjął swojego walthera i przystawił lufę do skroni Newtona. - Wcale nie pije drinka, lecz zastanawia się, czy nie rozwalić ci łba. To broń z tłumikiem.

Będziecie tu obaj siedzieli bardzo długo, zanim ktoś się zorientuje, że opuściliście ten padół płaczu. Swoją drogą, to poezja, ale jestem w końcu Irlandczykiem.

- Czego chcesz? - zapytał ochrypłym głosem Newton.

- Na początek tego. - Dillon sięgnął do środka, zabrał mu obrzyna i położył go na dachu furgonetki. - Teraz twoja broń - zwrócił się do Cooka. - Musisz coś mieć. - Cook zawahał się, po czym wyjął z wewnętrznej kieszeni smitha and wessona kaliber.38 i podał mu go kolbą do przodu. - To dziwne, ale ludzie zawsze oddają mi broń - powiedział Dillon.

- Możemy już jechać? - zapytał Newton.

- Nie. Najpierw powiecie mi, co takiego knuje Dauncey.

Co miało mi się przytrafić? Kulka w głowę i do Tamizy?

- Nie, to nie tak.

Dillon otworzył drzwi i przystawił lufę walthera do kolana Newtona.

- Jak już powiedziałem, ta broń zaopatrzona jest w tłumik, więc nikt nie usłyszy, kiedy rozwalę ci rzepkę. Jak być może wiesz, byłem bojownikiem IRA i okaleczenie cię nie będzie dla mnie problemem.

- Nie, tylko nie to. Wszystko powiem. Księżniczka chciała, żebyśmy cię porwali i zawieźli prosto do Dauncey Place.

Dauncey wyraźnie zaznaczył, że mamy cię dostarczyć całego i zdrowego.

- No widzicie, to wcale nie było takie trudne. - Dillon zamknął drzwi i się cofnął. - Jeśli wy dwaj należeliście do SAS, w takim razie niech Bóg ma w opiece ten kraj. Moim zdaniem powinniście sobie poszukać innego zajęcia. - Mówiąc to, strzelił w lewą przednią oponę, z której natychmiast uszło powietrze. - Wystarczy jedno koło. Zmiana opony zajmie wam trochę czasu. Przekażcie Daunceyowi moje uszanowanie.

Powiedzcie, że wkrótce się zobaczymy.

Dillon zabrał z dachu dubeltówkę i rewolwer, po czym wsiadł do minicoopera i odjechał.

- No dobra, zmieńmy to cholerne koło - powiedział Newton, wysiadając z furgonetki.

- A co z Daunceyem?

- Mam go w dupie. Ale zadzwonię do niego. Na pewno załatwi tego sukinsyna w Dauncey Place.

- A my co robimy?

- Słyszałeś, co powiedział. Powinniśmy sobie znaleźć inne zajęcie.

Dillon zaparkował minicoopera przed swoim domem, wszedł do środka i wbiegł na górę po schodach. Nie był zły, lecz zaskakująco spokojny. Ferguson i inni, nawet Billy, chcieli, żeby zrezygnował. Teraz nie mogło być już o tym mowy. Jedna rzecz nie ulegała kwestii: Kate Rashid nigdy nie da za wygraną, przynajmniej jeśli chodziło o niego.

Na razie jednak był bardzo zmęczony. Trudy ostatnich dni odcisnęły na nim swoje piętno. Wiedział, że powinien odpocząć i szybko odzyskać formę. Wcisnął alarm bezpieczeństwa przy frontowych drzwiach i wszedł do sypialni. Rozebrał się, położył walthera na małym stoliku przy łóżku i nie gasząc światła, rzucił się na posłanie. Po kilku chwilach spał już kamiennym snem.

Jakiś czas później obudził się i zerknął na zegarek. Było wpół do czwartej rano. Czuł się świetnie, umysł miał jasny i bystry. Włożył czarne sztruksowe spodnie i tytanową kamizelkę, a na nią koszulę i skórzaną kurtkę. Na koniec, żeby zadać szyku, zawiązał na szyi ulubioną starą apaszkę. Potem zszedł na dół i otworzył skrytkę z bronią. Wyjął z niej kolta kaliber.25 i dokładnie go obejrzał. Choć była to trochę damska broń, w magazynku znajdowały się naboje kumulacyjne.

Dillon podwinął lewą nogawkę, włożył kolta do kabury i umocował ją tuż nad cholewką buta. W kaburze pod lewą pachą miał już walthera z tłumikiem. Drugiego walthera wsunął z tyłu za pasek.

Następnie napełnił swoją srebrną papierośnicę i włożył ją do wewnętrznej prawej kieszeni kurtki razem ze starą zapalniczką marki Zippo. Wszystkie te czynności wykonywał z chłodną skrupulatnością, tak jakby szykował się do wojny.

W przedpokoju przy drzwiach wisiało lustro. Dillon wyjął papierosa, zapalił go i uśmiechnął się do swojego odbicia.

- Znowu ruszamy w bój, staruszku - powiedział i wyszedł.

Kate Rashid siedziała przy wielkim kominku w rezydencji w Dauncey Place, mając u stóp czarnego dobermana o imieniu Carl. W kominku płonął ogień, a na jej jednoczęściowym czarnym kostiumie skrzyły się brylanty. Tego wieczoru ani ona, ani Rupert nie poszli spać. Siedzieli w bibliotece i czekali. Rupert przyniósł kawę na srebrnej tacy i postawił ją na stoliku obok księżniczki.

- Nie sądzę, żeby się zjawił, skarbie.

- Ale ten twój facet, Newton, powiedział, że się zjawi - odparła, nalewając kawę do filiżanek.

- Niezupełnie. Powiedział tylko, że Dillon kazał powtórzyć, iż wkrótce się zobaczymy. Dlaczego ”wkrótce” miałoby zna czyć ”dziś wieczór”?

- Wiem, że się dzisiaj pojawi. Znam Dillona lepiej niż ktokolwiek inny - odparła łagodnie. - Przyjdzie tu.

- Po co? Na śniadanie?

Rupert podszedł do kredensu i wziął do ręki butelkę remy martina.

- Chcesz się napić?

- Nie potrzebuję pić. Ale może ty musisz.

- Nieładnie, skarbie, nieładnie. - Rupert napełnił kieliszek, podszedł do stolika i wlał koniak do kawy. - Twoje brylanty są dziś takie piękne. Dlaczego je założyłaś?

- Nie chciałabym go rozczarować - odparła, uśmiechając się nieszczerze, i Dauncey zobaczył złe błyski w jej oczach.

Mój Boże, ona jest naprawdę szalona, pomyślał. Wypił zaprawioną koniakiem kawę i zerknął na zegarek.

- Jest już prawie szósta. Z całą pewnością Dillonowi się nie śpieszy.

Podszedł do drzwi wychodzących na taras, otworzył je i spojrzał na drzewa rosnące za balustradą. Nadal było ciemno, ale zaczynało świtać i padał rzęsisty deszcz.

- Cholernie wredna pogoda - powiedział, po czym zapalił papierosa i podszedł do kominka.

Po dwóch i pół godzinie Dillon dojechał na skraj wioski. Minął potężną bramę Dauncey Place i ćwierć mili dalej skręcił w stronę przykościelnego parkingu. Stało tam już kilkanaście innych pojazdów, które prawdopodobnie należały do wieśniaków mieszkających przy wąskiej drodze. Wyjął z bagażnika czapkę i stary trencz, włożył je i ruszył w strugach deszczu.

Nie miał żadnego określonego planu. Coś się działo, a on po prostu płynął z prądem. Znowu przyszedł mu na myśl cytat z Heideggera: ”Żeby prawdziwie żyć, trzeba zdecydowanie stawić czoło śmierci”. Czy nie o to zawsze mu chodziło? O szaloną grę, w której stale szukał śmierci? Mógł mu to powiedzieć każdy niedouczony psychiatra. Przeszedł przez bramę i w ulewnym deszczu podążał aleją dojazdową. Mrok wyraźnie ustępował i w odległości stu jardów, po prawej stronie zobaczył między bukami coś, co go zaskoczyło. Po krótkim wahaniu ruszył w tamtym kierunku. To był black eagle Kate Rashid. Widział go już wcześniej na terenie aeroklubu Daunceyów.

- To ci dopiero - mruknął cicho, po czym zawrócił, kierując się w stronę rezydencji.

Kiedy ujrzał światło w bibliotece, skręcił między drzewa i korzystając z ich osłony, dotarł aż do skraju trawnika.

Zobaczył, jak Rupert otwiera drzwi wychodzące na taras, przez moment stoi w progu i po chwili cofa się w głąb pokoju. Dillon odczekał trochę, a potem ruszył przez trawnik.

Carl, który towarzyszył swej pani w bibliotece, zaskomlał i zaczął warczeć.

- Szukaj, piesku, szukaj go - powiedziała Kate i doberman wybiegł na taras. - Wiesz, co masz robić - zwróciła się do kuzyna.

Rupert wyjął walthera i odsunął ciężki gobelin wiszący przy kominku, odsłaniając wejście do małej toalety. Wszedł do środka, zostawiając lekko uchylone drzwi, po czym z powrotem opuścił gobelin.

Widząc psa przebiegającego przez trawnik, Dillon w dziwny sposób zagwizdał. Doberman stanął jak wryty. Dillon zagwizdał ponownie, wkładając w ten dźwięk cały smutek świata, i Carl zaskomlał i zaczął się łasić.

- Widzisz? W głębi serca jesteś małym kotkiem. Nie wiedziałeś, że mam taki dar, prawda? Twoja pani też tego nie wiedziała. Bądź grzeczny, to pójdziemy jej poszukać - po wiedział i ruszył razem z psem w stronę tarasu.

Kate siedziała dalej przy kominku.

- Co się, do diabła, stało z Carlem? - usłyszała stłumiony głos Ruperta.

- Nie wiem - odparła.

W tej samej chwili do biblioteki wszedł Dillon z dobermanem u boku.

- Niech Bóg błogosławi temu domowi. Jezu, ale leje - mruknął, ściągając trencz i czapkę. - Jak ma na imię?

- Carl - odparła chłodno księżniczka.

- Nie wiń go, Kate. Od dziecka mam właściwe podejście do psów. Czy jest tutaj coś do picia?

- Na kredensie. Nie wiem jednak, czy znajdziesz irlandzką whisky.

- Nie musi być irlandzka.

Dillon nalał sobie szkockiej, a Carl siadł obok niego przy kredensie.

- Niesamowite - mruknęła Kate. - I to mają być najostrzejsze psy obronne na świecie.

- To chyba kwestia mojej ujmującej osobowości. Gdzie jest poczciwy Rupert?

- W pobliżu.

- Cóż za patałachów zatrudnia. Mówię o Newtonie i Cooku.

Kompletne zera - powiedział Dillon, wzruszając ramionami.

- Zgadzam się.

- Widzę, że masz tutaj samolot.

- Wiesz o tym?

- Zazwyczaj trzymasz go w aeroklubie, sześć mil stąd, ale kiedy masz ochotę, korzystasz z tutejszego lądowiska.

- Owszem. Przyleciał nim wczoraj jeden z pracowników aeroklubu.

- Dokąd się tym razem wybierasz? Z nowu na Isle of Wight?

- Czy jest coś, czego nie wiesz? Na przykład, gdzie jest Rupert?

- Jestem pewien, że w odpowiedniej chwili sam mi to powie.

Rupert odsunął gobelin i pojawił się z pistoletem w dłoni.

- Ta chwila właśnie nadeszła - rzekł.

Carl wysunął się przed Dillona i groźnie zawarczał. Dauncey skierował na niego broń i Dillon podniósł rękę.

- Jeśli strzelisz do psa, zabiję cię.

- Daj spokój, Rupert - powstrzymała go Kate.

Dillon pogładził Carla za uszami.

- Dobry piesek - mruknął i doberman się o niego otarł. - Idź teraz do swojej pani - dodał, wskazując Kate.

Carl posłusznie się oddalił i usiadł obok księżniczki.

- I co teraz? - zapytał Dillon.

- Och, chyba coś specjalnego. Zastrzelić kogoś to łatwizna.

To dla ludzi pokroju Billy’ego Saltera.

- Jeśli mogę coś wtrącić - powiedział Dillon. - Billy wciąż żyje. Przykro mi, Kate. Nic ci nie wychodzi, prawda?

W jej oczach błysnął gniew.

- Więc będę musiała go zastrzelić - mruknęła, po czym wsunęła dłoń między poręcz sofy i poduszkę, na której siedziała, i wyciągnęła starego niemieckiego lugera. - Ta broń należy do mojej rodziny od czasu pierwszej wojny światowej. Kiedy byłam mała, chodziliśmy z Paulem do lasu i uczył mnie z niej strzelać.

Dillon trzymał dłonie na biodrach. Wiedział, że Kate nie odbezpieczyła lugera. Mógł sięgnąć po walthera i w ułamku sekundy zastrzelić ją i Ruperta Daunceya. Niemniej z jakiegoś powodu zwlekał. To było naprawdę urzekające: stać twarzą w twarz z najpiękniejszą kobietą, jaką znał, która, jak się okazało, była kompletnie stuknięta. On jednak, niczym w złym śnie, miał do odegrania swoją rolę i musiał doprowadzić wszystko do końca.

- Jesteś mi coś winien, Dillon. Zabiłeś mi trzech braci - powiedziała Kate.

- Cóż, zawsze płacę swoje długi. - Sam też czuł, że ogarnia go szaleństwo. - Swoją drogą, nie odbezpieczyłaś lugera. - Kate zerknęła na rewolwer i naprawiła swój błąd. - Użyjesz go? - zapytał.

- Niekoniecznie. Rupercie?

Kate wzięła na muszkę Dillona, a Dauncey położył swój pistolet na stole, otworzył szufladę i wyjął z niej taśmę maskującą.

- Odwróć się - rzekł.

Dillon wykonał polecenie i Rupert skrępował mu z tyłu nadgarstki.

- Zabierz mu broń - powiedziała Kate. Rupert sięgnął pod lewą pachę Dillona, wyjął pistolet z kabury i odłożył go na bok.

- Na pewno ma coś jeszcze. Założę się, że wiem, gdzie to schował. - Rupert pomacał z tyłu kurtkę Dillona i znalazł drugiego walthera. - Proszę bardzo, skarbie.

- I co teraz? - zapytał Irlandczyk.

- Zabiorę cię chyba na wycieczkę samolotem. Pokażę, jaką jestem dobrą pilotką.

- To powinno być interesujące - pokiwał głową Dillon. - Sam też jestem świetnym pilotem, ale zawsze chętnie się czegoś nauczę. Czy polecimy do Francji na lunch?

- Ja i Rupert być może tak, dla ciebie lot będzie jednak trochę krótszy.

- Ach, coś w tym rodzaju?

- Zgadza się. Ruszajmy.

Kate zostawiła lugera na stoliku do kawy, a Rupert dźgnął Dillona lufą w plecy.

- Jeśli będziesz grzecznie robił, co ci każę, obiecuję, że odbędzie się to całkiem bezboleśnie.

Wyszli obaj na dwór, a Kate Rashid zarzuciła na ramiona trencz Irlandczyka, zamknęła drzwi tarasu przed Carlem i podążyła za nimi.

Zrobiło się jasno, ale na niebie wisiały ponure szare chmury i widoczność była ograniczona. Kiedy ruszyli ścieżką między bukami i dotarli na łączkę, na której stał black eagle, lało jak z cebra.

- Fatalna pogoda na latanie - powiedział Dillon. - Na pewno nie zmienisz zdania?

- O nie - odparła Kate, po czym wyjęła z kieszeni klu czyki i otworzyła nimi drzwi typu Airstair. Ze środka wysunęły się schodki, po których weszła do kabiny. Rupert popchnął Dillona.

- Właź na górę.

Irlandczyk miał skrępowane ręce i poruszał się dość niezgrabnie. Rupert pchnął go na jeden z tylnych foteli przy oknie. Za plecami Dillon miał toaletę i schowek, w którym leżała nadmuchiwana tratwa ratunkowa.

- Teraz bądź grzeczny - powiedział Rupert, po czym zamknął drzwi, nadal trzymając go na muszce. W tym samym momencie zbudził się do życia lewy silnik, a w ślad za nim prawy. Samolot zaczął kołować, nabierać szybkości, a potem wystartował w deszczu, przelatując zaledwie pięćdziesiąt stóp nad bukami rosnącymi na skraju pasa startowego.

Kate szybko osiągnęła pułap trzech tysięcy stóp. Daleko w dole widać było szare chmury, tu i ówdzie ciemniejsze, brzemienne deszczem i mgłą. Po kilku chwilach minęli nadbrzeżne rozlewiska i plaże i znaleźli się nad pełnym morzem!

Dillon obserwował krajobraz za oknem, jednocześnie wysuwając nóż z kieszonki w prawym bucie. Objąwszy dłoni trzonek, ustawił go pod odpowiednim kątem ostry jak brzytwa1 nóż natychmiast przeciął taśmę. Dillon wsunął z powrotem nóż do buta, ściągnął taśmę i czekał.

Po jakimś czasie Kate obejrzała się przez ramię.

- Teraz, Rupercie - powiedziała, schodząc na mniej więcej dwa tysiące stóp i redukując szybkość.

Dauncey podniósł zasuwę i otworzył drzwi. Do kabiny wtargnął podmuch powietrza. Rupert pochylił się z waltherem w dłoni, złapał Dillona i pociągnął go za sobą. Kate ponownie obejrzała się przez ramię.

- Zgnijesz w piekle, Dillon - zawołała, śmiejąc się głośno.

- Och nie, na litość boską, nie - jęknął Dillon i osunął się na podłogę.

- Nie bądź głupi, przyjacielu, nie utrudniaj sytuacji. No, wstawaj - rozkazał Dauncey.

Dillon podniósł się i w tym samym momencie wysunął kolta z kabury znajdującej się nad lewą kostką. Potem przystawił lufę do skroni Daunceya i pociągnął za spust.

Kumulacyjny pocisk zrobił to, co do niego należało: wszędzie trysnęła krew i poleciały kawałki czaszki. Rupert upuścił walthera i upadł. Dillon wypchnął go na zewnątrz, po czym złapał za dźwignię i zamknął drzwi.

Kiedy odwrócił się do Kate, zobaczył, że włączyła autopilota i wyjmuje z torebki mały pistolecik. Dillon podbiegł, odebrał go i cisnął w głąb kabiny. Nieprzytomna z gniewu, rzuciła się na niego z pazurami. Irlandczyk uderzył ją w twarz.

- Przestań! Weź się w garść! Gra skończona. - Kate siedziała w lewym fotelu wyposażonego w podwójne stery samolotu. Dillon siadł po prawej stronie. - Leć z powrotem - rozkazał.

- Niech cię diabli!

- Dobrze, w takim razie ja to zrobię.

W przeciwieństwie do większości samolotów black eagle’a uruchamia się kluczykiem. Kate wyciągnęła nagle rękę i wyrwała go ze stacyjki. Silniki zgasły, a księżniczka otworzyła boczne okienko i wyrzuciła klucz na zewnątrz.

- I co ty na to, Dillon? Pójdziemy do piekła oboje.

- To było bardzo głupie. Ale zobaczysz, jak daleko można taką maszyną dolecieć bez silników.

Kate spojrzała w stronę odległego, zasnutego mgłą wybrzeża.

- Nigdy tam nie dolecimy, nawet jeśli uda ci się wylądować na wodzie. Taki samolot może się unosić na powierzchni najwyżej przez półtorej minuty.

- To prawda, ale z tyłu jest tratwa ratunkowa, a tak się składa, że potrafię lądować na wodzie. A ty?

- Niech cię diabli, Dillon!

- Pozwól, że cię poinstruuję - powiedział, kiedy znaleźli się na wysokości sześciuset stóp. - Nie wysuwaj podwozia i opuść lotki. Przy słabym wietrze i małej fali ląduj pod wiatr; jeśli mocno wieje i jest duża fala, ląduj równolegle do grzbietów fal.

Po chwili znaleźli się tuż nad wodą. Fala była nieduża i Dillon wylądował pod wiatr. Black eagle odbił się kilka razy od powierzchni wody i zatrzymał w miejscu.

- Chodź - powiedział Dillon.

Wstał z fotela, otworzył drzwi, po czym wyciągnął tratwę ratunkową i cisnął ją na wodę, gdzie zaczęła się automatycznie napełniać powietrzem.

Potem znowu odwrócił się w stronę Kate. Zobaczył, wychyliła się z kokpitu i gdy samolot się przechylił, podniósł z podłogi pistolet Daunceya.

- Powiedziałam ci, że spotkamy się w piekle - krzyknęła i strzeliła do Dillona.

Irlandczyk się uchylił. Kula rozerwała mu tylko prawy rękaw, a on skoczył przez otwarte drzwi do odrętwiająco zimnej wody, wynurzył się i złapał za linkę tratwy. Samolot jeszcze bardziej się przechylił, ogon poszedł w górę, a lewe skrzydło zalała woda.

Kate nadal była w kokpicie i wrzeszczała coś, trzymając się szyby w otwartym oknie. A potem ogon się wyprostował i black eagle zniknął pod falami.

Dillon wdrapał się na tratwę. Wewnątrz były dwa wiosła oraz dwie żelazne racje żywnościowe, którymi nie zawracał sobie głowy. Gdy wsuwał wiosła w dulki, miał tylko jedno pragnienie - chciał przeżyć.

Zaczął wiosłować, kierując się ku wybrzeżu, które majaczyło w deszczu i mgle. Miał przed sobą długą drogę, lecz nie tak długą jak ta, w którą udała się Kate Rashid.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Higgins Jack Sean Dillon 10 Smierc jest zwiastunem nocy
Higgins Jack Sean Dillon 10 Śmierć jest zwiastunem nocy
Higgins Jack Smierc jest zwiastunem nocy
Higgin Jack Sean Dillon 14 Zabojcza ziemia
Higgins Jack Sean Dillon 14 Zabójcza ziemia
Higgins Jack Sean Dillon 11 Bez przebaczenia
Higgins Jack Sean Dillon 07 Zdrajca w Białym Domu
Higgins Jack Sean Dillon 07 Zdrajca w Białym Domu
Higgins Jack Sean Dillon 05 Napij sie z diablem
Higgins Jack Sean Dillon 09 Niebezpieczna gra
Higgins Jack Sean Dillon 01 Hiena
Jack Higgins Sean Dillon 08 Odwet
Higgins Jack Pieklo jest zawsze dzisiaj POPRAWIONY(1)
10 Gdzie jest Turbinella
3(10), DZIADY ˙ Jest to nazwisko uroczysto˙ci obchodzonej dot˙d mi˙dzy posp˙l-stwem w wielu powiatac
Czy śmierć jest zawsze taka sama
Piekara Jacek [Jack de Craft] Pani śmierć
Higgins Jack Saba
Higgins Jack Przerwany urlop

więcej podobnych podstron