Higgins Jack Pieklo jest zawsze dzisiaj POPRAWIONY(1)


Jack Higgins

Piekło jest zawsze dzisiaj

Hell is Always Today

O Copyright by Harry Patterson, 196S

© Copynght for the Polish edition by Krajowa Agencja Wydawmcza, liaansk 1988

Prolog

Wóz policyjny zawrócił na rogu ulicy i za­trzymał się tuż przy krawężniku obok latarni. Kierowca, nie wyłączając silnika, powiedział z uśmiechem do pasażera:

- Wolałbyś na pewno, żeby to ktoś inny miał służbę w taką noc, co...? Ale, ale, byłbym zapomniał, że ty lubisz swoją pracę..

Odpowiedź policjanta, Henry'ego Josepha Dwyera nie nadawała się do powtórzenia. Zostawszy sam przybrał dziwnie melancholijny wygląd, kiedy tak stał w kasku i pele­rynie przy krawędzi chodnika, nasłuchując odgłosu oddala­jącego się w mroku samochodu. Padało bez przerwy, a krop­le deszczu przebijając się poprzez światło ulicznej latarni srebrzystymi strugami spływały na ulicę. Dwyer odwrócił się i markotny, ruszył przed siebie, ku wylotowi ulicy.

Minęła zaledwie dziesiąta, a on miał przed sobą jeszcze całą, przejmującą wilgocią i chłodem noc. Miasto było opu­stoszałe, z pewnego bowiem powodu o tej późnej porze na­pawało lękiem nawet takiego wygę jak Joe Dwyer. Cóż, nie ma się czym przejmować - za dziesięć miesięcy wszystko będzie już poza nim. Na razie wsunąwszy rękę pod pelerynę dotknął umieszczonej na piersi krótkofalówki - tej ostatniej deski ratunku, dzięki której w razie potrzeby mógł w ciągu kilku minut wezwać pomoc.

Policjant przystanął na rogu i spojrzał na znajdujący się po przeciwnej stronie placu bar - jedyną oazę światła. Nie zawadzi rozpocząć służbę z czymś ciepłym w żołądku, poza tym musi kupić papierosy.

Jedynym klientem w barze był wielki, potężnie zbudowa­ny mężczyzna w czapce i starym prochowcu. Rozmawiał z właścicielem, Samem Harknessem.

Dwyer podszedł do baru w chwili, gdy mężczyzna, rzuciw­szy przez ramię „dobranoc", pochylił głowę, by zanurzyć się w deszcz wobec czego wpadł na policjanta.

- Wolnego - rzucił Dwyer i wtedy go poznał. - A to pan, panie Faulkner. Paskudną mamy pogodę.

Faulkner uśmiechnął się.

- Święta prawda. Wyszedłem tylko po papierosy. Mam nadzieję, że panu za taką noc płacą podwójnie.

- Nie ma tak dobrze, proszę pana.

Faulkner oddalił się, a Dwyer wszedł do środka i powie­dział:

- Ale mu się śpieszy...

Harkness nalał z dzbanka herbaty, wsypał cukier do kubka, podsunął go policjantowi i odparł:

- A tobie nie byłoby śpieszno w taką noc do domu i ciepłego łóżka, gdybyś był na jego miejscu? Pewnie leży tam jakaś babka w samej tylko koszulce i czeka. Tacy już są ci artyści.

Dwyer roześmiał się.

- Po prostu mu zazdrościsz. Daj mi dwadzieścia sztuk tych, co zawsze. Muszę mieć coś, co mi pozwoli przetrwać tę noc. A tobie jak dziś leci?

Harkness podał policjantowi papierosy i wydał resztę z dziesięciu szylingów.

- Będę miał szczęście, jeśli zarobię na benzynę - odparł.

- Nic dziwnego, w taką noc mało kto wychodzi z domu - zauważył Dwyer.

Harkness potwierdził:


- Nie byłoby tak źle, gdyby chociaż dziewczynki przy­chodziły, ale teraz wszystkie pracują w swoich domach, a jeśli mają choć trochę oleju w głowie, stawiają przy drzwiach goryli. Wszystkie są wystraszone przez tego drania - De­szczowego Kochanka.

Dwyer zapalił papierosa i ukrył go w stulonej lewej dłoni.

- A ty się nie boisz? - spytał. Harkness wzruszył ramionami.

- On się nie interesuje takimi jak ja. W każdym razie nie mogę zrozumieć, jak kobieta przy zdrowych zmysłach może wyjść z domu w taką noc - rzekł Harkness i wziął do ręki popołudniową gazetę. - Spójrz na tę biedną prostytutkę, którą załatwił zeszłej nocy w parku. Nazywała się Peggy Nolan. Wiele lat uprawiała ten proceder w naszej dzielnicy. Mała sympatyczna Irlandka około pięćdziesiątki. Przez całe życie nie zrobiła nikomu nic złego. - Ze złością odłożył gaze­tę. - A co na to wy, chłopcy z policji? Zamierzacie wreszcie
coś zrobić?

Oto głos zaniepokojonej i przerażonej opinii publicznej, która szuka kozła ofiarnego - pomyślał Dwyer, zgasił papie­rosa i wsunął niedopałek do pudełka.

- Złapiemy go, zobaczysz. Wpadnie we własne sidła. Ci szaleńcy zawsze wpadają.

Nie zabrzmiało to jednak przekonująco nawet dla niego samego, toteż Harkness zaśmiał się szyderczo.

- Tak, to może mi powiesz, ile jeszcze kobiet zginie, za­ nim go przymkniecie?

Słowa te powróciły do Dwyera złowrogim echem, gdy po­żegnawszy się z Harknessem, zanurzył się w ciemność nocy.

Harkness, wsłuchany w oddalające się kroki policjanta, spoglądał za nim jakiś czas. Po chwili zapanowała cisza i barman odniósł wrażenie, jakby Dwyera wchłonęła rozpo­starta za kręgiem światła ciemność. Przełknąwszy z trudem ślinę zdławił w sobie uczucie lęku, które się nagle pojawiło, włączył radio i zapalił fajkę.

Joe Dwyer wolno posuwał się w nocnej ciemności, jego miarowe kroki odbijały się echem od wysokich, stłoczonych po przeciwnej stronie ulicy wiktoriańskich domów. Od czasu do czasu policjant zatrzymywał się, oświetlał latarką bramy, raz sprawdził nawet tylne wejście do budynku w którym za dnia czynne były biura hurtowni artykułów spożywczych. Dwyer, jako dobry policjant, robił wszystko to sprawnie, choć zupełnie automatycznie. Był przemarznięty, spływający za kołnierz deszcz moczył mu koszulę, a przed sobą miał jeszcze siedem godzin dyżuru. Ponadto po rozmowie z Harknessem odczuwał przygnębienie. Chłop ma oczywiście pietra, ale któż go nie ma? Sęk w tym, że ludzie zbyt wiele czasu poświęcają na oglądanie telewizji, która przyzwyczaiła ich do zręcznego rozwikływania zbrodni w ciągu pięćdziesięciu dwóch minut, a nawet szybciej, jeśli odliczyć czas na reklamy.

Prawie nie zatrzymując się oświetlił latarką wylot uliczki Dob Court, dosłownie kilka metrów za rogiem, i zdrętwiał. Strumień światła padł bowiem na czarny skórzany but, oświetlił nogi, zmiętą, poddaną rozpustnie do góry spódni­cę, wreszcie spoczął na twarzy młodej kobiety. Głowa, niena­turalnie skręcona w bok, leżała w kałuży, a oczy spoglądały w wieczność.

Dziwne, ale policjant nie przeraził się, szybko podbiegł, przyklęknął i wierzchem dłoni delikatnie dotknął twarzy ko­biety. Była jeszcze ciepła, co w taką noc mogło oznaczać tylko jedno...

Nie dane mu było jednak snuć rozważań. Usłyszał, jak czyjś but zawadził o kamień. Chciał się podnieść, ale wtedy niespodziewanie ktoś strącił mu kask i zadał dotkliwy cios w tył głowy. Policjant krzyknął, upadł na ciało dziewczyny, poczuł, że po twarzy wraz z deszczem spływa mu ciepła, lepka krew. Zaczęła ogarniać go ciemność, oddychał głębo­ko, próbując zwalczyć opanowującą go niemoc, wsunął rękę pod pelerynę, do kieszeni, gdzie miał krótkofalówkę.

Nawet wtedy, kiedy nawiązał już łączność i wiedział, że pomoc jest w drodze, starał się nie poddać. Zrezygnował dopiero wówczas, gdy pierwszy wóz policyjny wyjechał zza rogu ulicy. Stracił przytomność.

1.

Późnym wieczorem zaczął siąpić deszcz, który stopniowo, wraz z nastaniem ciemności, przerodził się w nawałnicę. Gnany wiatrem z daleka, bo aż znad Morza Północnego, spadł na dachy domów i zabębnił w szyby ogromnego narożnego atelier rzeźbiarza Bruno Faulknera.

Atelier przypominało wielką stodołę, gdyż niegdyś w tym właśnie pięciokondygnacyjnym wiktoriańskim budynku znaj­dowały się magazyny handlarza wełną, teraz zamienione na mieszkania. W pomieszczeniu płonął ogień w dziwacznym średniowiecznym kominku, jedyne w tej chwili źródło światła, a na podium znajdującym się naprzeciw okna połyskiwa­ły złowrogo cztery ogromne rzeźby. Była to ostatnia praca Faulknera.

Ktoś zadzwonił do drzwi raz, a po chwili jeszcze raz.

Drzwi za kominkiem otwarły się i stanął w nich niedbale ubrany Faulkner, wyglądający tak, jakby go dopiero co wyrwano ze snu. Zatrzymał się na sekundę przy kominku z twarzą wykrzywioną ziewaniem. Był to wysoki, potężnie zbudowany trzydziestoletni mężczyzna o aroganckim wyra­zie twarzy, charakterystycznym dla artysty, który sądzi, że został stworzony przez Boga do wyższych celów.

Kiedy znów rozległ się dzwonek, artysta skrzywił się z niesmakiem i poszedł otworzyć drzwi.

- Dobrze, już dobrze, przecież słyszę. - Nieoczekiwanie rozjaśnił twarz. - A, to ty, Jack.

Młody elegancki mężczyzna, który stał oparty o ścianę, naciskając palcem dzwonek, odparł z uśmiechem:

- Co tak długo?

Faulkner wpuścił go do mieszkania. Gość był mniej więcej w wieku Faulknera, ale wyglądał młodziej. Miał na sobie wieczorowy garnitur i zarzucony na ramiona płaszcz, z aksamitnym kołnierzem.

Rzeźbiarz sięgnął do srebrnej szkatułki po papierosa. Jack obrzucił go bacznym spojrzeniem.

- Wyglądasz fatalnie, Bruno.

- Ja ciebie też uwielbiam - odpowiedział Faulkner pod­chodząc do kominka.

Morgan spojrzał na mały stolik, na którym stał telefon. Słuchawka była odłożona, więc odruchowo położył ją z powrotem na widełki.

- Tak też przypuszczałem. Od paru godzin bezskutecznie próbuję się do ciebie dodzwonić.

Bruno wzruszył ramionami.

- Przez ostatnie dwa dni pracowałem bez przerwy. Kiedy wreszcie skończyłem, odłożyłem słuchawkę i poszedłem spać. A czego ode mnie chciałeś, Jack? Coś ważnego?

- Dziś są urodziny Joanny. Czyżbyś zapomniał? Przysłała mnie po ciebie.

- O Boże, zupełnie wyleciało mi to z głowy. Pewnie nie ma nadziei, żebym się od tego wykręcił.

- Obawiam się, że nie. Jest dopiero ósma - odparł Jack.

- Szkoda. Przypuszczam, że Joanna jak zwykle zaprosiła samych nudziarzy. Nie mam dla niej nawet prezentu - dodał markotnie.

Morgan wydobył z kieszeni skórzane puzderko i rzucił je na stół.

- Naszyjnik z pereł... siedemdziesiąt pięć funtów. Kupiłem go u Humberta i poprosiłem, by zapisano na twoje konto.

- Stokrotne dzięki, Jack - odparł Faulkner. - Czy wiesz, że to była najgorsza harówka, jaką można sobie wyobrazić? - mówiąc to skierował się do łazienki, a jego gość podszedł do podium,, aby obejrzeć rzeźby.

Były to niewątpliwie symboliczne postacie kobiece o naturalnych wymiarach, wzorowane prawdopodobnie na wczesnej twórczości Henry'ego Moora. Z całej grupy emanował nastrój grozy. Jack poczuł się nieswojo.

- Dołączyłeś jeszcze jedną postać, mimo że poprzednio obstawałeś przy trzech - powiedział.

Rzeźbiarz wzruszył ramionami.

- Pięć tygodni temu, kiedy zacząłem pracować, sądziłem, to w ogóle wystarczy jedna, ale potem to się zaczęło rozrajtać, a najgorsze, że w ogóle nie mogę z tym skończyć…

Morgan podszedł bliżej.

- Wiesz, Bruno, to jest wspaniałe. Najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłeś.

Faulkner odparł z powątpiewaniem:

- Nie jestem przekonany. Moim zdaniem wciąż czegoś brakuje. Grupa powinna mieć równowagę, idealną równo­wagę. Być może kompozycja wymaga jeszcze jednej postaci.

- A jeżeli nie?

- Sam wiem, kiedy jest dobrze. Ja po prostu czuję, a teraz nie jest jeszcze tak, jak powinno być. No, ale rzeźba może poczekać, wobec tego pójdę się ubrać.

Poszedł do łazienki, a Jack zapalił papierosa i zawołał:

- Co myślisz o ostatniej sprawce Deszczowego Kochanka?

- Nie mów, że rąbnął następną. Ile jest teraz, cztery?

Morgan podniósł gazetę, która leżała na krześle przy kominku.

- Powinno być coś o tym w gazecie. - Szybko przejrzał kolumny i stwierdził: - Nie ma nic. No tak, to wczorajsza popołudniówka, a ofiarę znaleziono dopiero o dziewiątej wieczorem.

- Gdzie to się stało? - zapytał Faulkner, który właśnie wychodził z łazienki, wkładając sztruksową kurtkę na koszul­kę polo.

- Niedaleko Parku Jubilee - odparł Morgan i spojrzaw­szy do góry skrzywił się. - Co to, nie ubierasz się?

- A jak się nazywa to, co robię? - odparł Faulkner

- Przecież wiesz, o co mi chodzi.

- Dla kogo mam się ubrać, dla tej bandy sztywniaków? Nigdy w życiu. Kiedy zaręczyłem się z Joanną, zgodziła się brać mnie takim, jakim jestem. Oto więc jestem, chłopcze. - Wziął płaszcz i zarzucił go na ramiona. - Jedno jest pewne, zanim się tam pokażę, muszę się czegoś napić.

- Nie mamy czasu - uciął Jack.

- Gadasz głupstwa. I tak musimy przejść obok knajpy „The King's Arms", prawda? A ta odrobina czasu zawsze się znajdzie.

- Dobra już, dobra. Poddaję się, ale pamiętaj, wchodzimy tylko na jednego.

Faulkner uśmiechnął się, a jego twarz przybrała zupełnie inny wyraz. Wyglądał teraz młodo i sympatycznie.

- Daję ci słowo skauta. Chodźmy już.

Zgasił światło i obaj wyszli z domu.

Kiedy zjawili się w „The King's Arms", bar był pusty, a właściciel, Harry Meadows, jowialny brodacz po pięćdzie­siątce, stał przy bufecie czytając gazetę. Spojrzał na przyby­łych i odłożył dziennik.

- Dobry wieczór, panie Faulkner. Dobry wieczór, panie Morgan.

- Dobry wieczór, Harry. Dwie podwójne brandy - po­wiedział Faulkner.

Jack Morgan zaprotestował.

- Dla mnie mała brandy, Harry. Jestem wozem

Faulkner wyjął papierosa, zapalił, Harry Meadows sięgnął po kieliszki, przetarł je i napełnił.

- Spokojnie tu dzisiaj - powiedział Faulkner

- Jeszcze wcześnie - odparł Morgan Właściciel podsunął gościom drinki

- Wspomnicie moje słowa. Nie będzie dzisiaj wielu klientów - mówiąc to podsunął im gazetę, tak aby mogli przeczytać nagłówek: „Deszczowy Kochanek znowu w akcji" Dopóki ten skurwysyn jest na wolności, klientów nie będzie. Morduje zawsze, kiedy pada deszcz. Chciałbym wiedzieć, co ta cholerna policja zamierza zrobić.

Faulkner wypił kilka łyków brandy i rzucił okiem na gazetę.

- Deszczowy Kochanek. Ciekaw jestem, co za pomysłowy facet wymyślił tę nazwę?

- Założę się, że wydawca od ręki dał mu premię w wyso­kości pięćdziesięciu funtów - odezwał się Jack.

- Prawdopodobnie dziennikarz wymyka się w każdą de­szczową noc i dorzuca swój kamyczek, aby historia się nie skończyła - powiedział Faulkner chichocząc i opróżnił kieli­szek.

Harry Meadows pokiwał głową.

- Powiem wam, panowie, że dreszcz mnie przechodzi, gdy o tym myślę. Ale wiem jedno… na ulicach miasta nie spotka się dzisiaj samotnej kobiety.

Niespodziewanie otwarły się drzwi i do baru weszła mło­da, dziewiętnasto- lub dwudziestoletnia kobieta. Wymalo­wana w wyzywający sposób, o urodzie, która podoba się wielu mężczyznom, choć wiadomo, że z czasem taka dzie­wczyna będzie wyglądała wulgarnie. Miała na sobie czarny nieprzemakalny płaszcz, czerwoną krótką spódnicę i wyso­kie skórzane buty. Odpinając płaszcz obrzuciła obecnych obojętnym spojrzeniem, wolnym krokiem przeszła na koniec sali i usadowiła się na barowym stołku. Założyła nogę na nogę tak, że spódnica uniosła się do góry, ukazując nogi, po czym wyjęła tanią puderniczkę i zaczęła poprawiać makijaż.

- Znalazła się jedna, która się nie boi - zauważył Faul­kner.

Jack Morgan uśmiechnął się i powiedział:

- Przypuszczalnie nie czyta gazet. Ciekaw jestem, co zro­biłby z nią Deszczowy Kochanek.

- Jeśli chodzi o mnie, to wiem, co chciałbym z nią zrobić - zażartował Faulkner.

Meadows pokiwał głową.

- Biorąc pod uwagę jej prowadzenie, nie reflektuję.

Faulkner nagle ożywił się.

- To znaczy, że jest prostytutką? - zapytał.

W odpowiedzi Harry Meadows wzruszył ramionami.

- A dlaczego pan pyta?

- Do diabła, Harry! Przecież ona musi jeść jak my wszys­cy! Żyj sam i pozwól żyć innym. - Faulkner - podsunął kieli­szek właścicielowi. - Daj jej drinka na mój rachunek i dla mnie jeszcze raz to samo.

- Jak pan sobie życzy, panie Faulkner - odparł Harry.

Meadows przeszedł przez salę i zagadał do młodej kobie­ty, która odwróciwszy się rzuciła przelotne spojrzenie na Faulknera i skinęła głową przyzwalająco. Wobec tego Mea­dows podał jej dżin z tonikiem. Faulkner zaczął się bacznie przyglądać dziewczynie. Jack poklepał go po ramieniu.

- Chodźmy już, Bruno. Nie wciągaj się w tę sprawę. I tak jesteśmy spóźnieni.

- Za bardzo się wszystkim przejmujesz - odparł Faul­kner.

Dziewczyna podniosła kieliszek, a on pogładził ją po plecach. W rozpiętym płaszczu, usadowiona na wysokim stołku, wyglą­dała ponętnie i pociągająco i Faulkner nagle roześmiał się.

- Co cię tak ubawiło? - zapytał szorstko Morgan.

- Właśnie pomyślałem sobie, co by to była za sensacja, gdybyśmy zabrali ją ze sobą.

- Na przyjęcie do Joanny? Sensacja to nie jest właściwe słowo.

Faulkner uśmiechnął się.

- Wyobrażam już sobie minę ciotki Mary na tej jej pooranej zmarszczkami twarzy, z tymi jej ustami jak suszona śliwka! Cudowny pomysł!

- Zapomnij o tym, Bruno - uciął krótko Morgan. - Na­wet tobie nie przeszedłby ten numer.

Faulkner spojrzał na niego i niedbały uśmieszek od razu zniknął mu z twarzy.

- Myślisz, że by nie przeszedł?

Morgan chwycił Faulknera za ramię, ale rzeźbiarz wyrwał mu się gwałtownie i podszedł do dziewczyny.

- Pani taka sama? - zagadnął bez żadnego wstępu.

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

- Właśnie czekam na kogoś. - Wymawiała słowa, jakby pochodziła z Liverpoolu, ale z akcentem irlandzkim, co było dość przyjemne w brzmieniu.

- Czy to jest ktoś ważny? - zapytał Faulkner.

- Mój narzeczony - odparła.

Faulkner zachichotał:

- Narzeczony się nie liczy. Już ja coś o tym wiem. Sam jestem narzeczonym.

- Czy faktycznie? - zapytała dziewczyna.

Błyszcząca pla­stykowa torebka leżała na barze, a w jej rogu odcinała się wyraźnie na czarnym tle duża litera „G".

Faulkner podniósł torebkę i spojrzał pytająco na dzie­wczynę.

- „G", a jak dalej?

- Grace.

- Och, jak to pasuje! A więc... - ciągnął Faulkner - „G" jak Grace, ja z moim przyjacielem idziemy na przyjęcie. Pomyślałem sobie, że może miałabyś ochotę pójść z nami.

- A co to za przyjęcie? - spytała.

Faulkner wskazał na Morgana.

- No więc to coś w tym rodzaju. Nie ja, lecz on ubrany jest odpowiednio na tę okazję.

Dziewczyna nawet się nie uśmiechnęła.

- Brzmi zachęcająco. Zgoda. Dzisiaj Harold obejdzie się smakiem. A zresztą powinien tu być o wpół do ósmej.

- Ale ciebie nie było tutaj o wpół do ósmej, prawda?

Młoda kobieta skrzywiła się z wyrazem pewnego zdziwienia.

- A co to ma do rzeczy?

- To ci dopiero dziewczyna w moim guście - odparł Faulkner, wziął ją za łokieć i podszedł do Morgana, który uśmiechnął się z przymusem.

- Ja jestem Jack, a to jest Bruno. On sam by ci się nie przedstawił.

Grace uniosła brwi do góry.

- Skąd wiesz?

- Doświadczenie... na ogół gorzkie doświadczenie.

- Możemy porozmawiać w samochodzie - rzekł Bruno. - Chodźmy już.

Kiedy podeszli do wyjścia, drzwi otwarły się i wszedł mło­dy mężczyzna, trzymając ręce w kieszeniach tweedowej kurtki z tanim futrzanym kołnierzem. Twarz miał wąską i bladą, włosy długie i ciemne, a usta wykrzywione grymasem wiecznego niezadowolenia. Zawahał się, skrzywił i spojrzał pytająco na dziewczynę:

- W czym sprawa? - zapytał.

Grace wzruszyła ramionami.

- Przykro mi, Harold, ale spóźniłeś się. Mam inne plany.

Dziewczyna zrobiła krok do przodu, ale chłopak chwycił ją za rękę.

- Cóż to za świński kawał! - krzyknął.

Faulkner odsunął go stanowczym ruchem.

- Łapy przy sobie, synku.

Ogarnięty dziką furią Harold odwrócił się, zamachnął wściekle z całej siły i - gdyby trafił, skutek byłby fatalny, ale Faulkner szarpnął jego ramię i chwytem aikido powalił chło­paka na podłogę. Twarz Faulknera cały czas zachowała ka­mienny spokój.

- Służyć, piesku. Dobry pies, dobry - powiedział do Ha­rolda.

Grace roześmiała się. Zaniepokojony właściciel wyszedł pośpiesznie zza bufetu.

- Już dosyć, panie Faulkner, dosyć.

Faulkner puścił Harolda, który bliski płaczu, z twarzą wykrzywioną bólem, usiłował się podnieść.

- Idź sobie, ty dziwko! - krzyczał. - Wynoś się! Nie chcę cię więcej widzieć!

Grace wzruszyła ramionami:

- Jak sobie życzysz, Haroldzie.

Faulkner wziął ją pod rękę i wyszli ze śmiechem. Morgan rzekł do właściciela, który stał z grobową miną:

- Przykro mi za to, co się stało.

Harry Meadows pokiwał głową.

- Faulkner jest taki, jaki jest, ale nie chciałbym go więcej widzieć, dobra?

Morgan ciężko westchnął, wyszedł z baru i dogonił tam­tych dwoję, tymczasem Meadows zajął się Haroldem, który stał pocierając sobie rękę, z twarzą wykrzywioną bólem i nienawiścią.

- Sam się o to prosiłeś, chłopcze, a ten człowiek, kiedy zacznie, bywa niebezpieczny. Radzę ci dobrze, nie zadzieraj z nim. Chodź, postawię ci drinka.

- Wypchaj się swoim drinkiem, ty głupi stary sukinsynie! - wykrzyknął Harold ze złością, trzasnął drzwiami i wściekły zanurzył się w noc.

2.

Z wyrazem zmęczenia na twarzy detek­tyw, sierżant policji Nichols Miller, schodził po schodach do wyłożonego kaflami hallu Oddziału Marsden w Szpitalu Głównym. Zatrzymał się, by zapalić papierosa, podczas cze­go pielęgniarka z nocnej zmiany obserwowała go przez chwi­lę zza drzwi oszklonego gabinetu. Jak to czasami bywa z kobietami w średnim wieku, miała słabość do przystojnych młodych mężczyzn. Miller szczególnie ją zainteresował, gdyż jego nie brytyjska czapka i granatowy szwedzki prochowiec były interesującym cudzoziemskim akcentem, niepasującym do jego zawodu. Zresztą trudno byłoby sobie wyobrazić ko­goś bardziej odbiegającego od stereotypu policjanta niż Ni­chols Miller.

- Jak pan znajduje dzisiaj pana Granta? - zapytała siostra wychodząc ze swego gabinetu.

Twarz Millera w jednej chwili rozjaśnił uśmiech pełen naturalnego wdzięku. I wy­raźnie pełen wątpliwości.

Inspektor policji Bruce Grant, szef miejscowego Wydziału Kryminalnego, miał na początku tygodnia wypadek samo­chodowy i znalazł się z uszkodzonym stawem biodrowym w szpitalu. Miał niewątpliwego pecha, zważywszy, że był bez reszty pochłonięty prowadzeniem najpoważniejszej w całej jego dotychczasowej karierzć sprawy. Miał tym bardziej pe­cha, że sprawa została przekazana nadinspektorowi policji Wydziału Kryminalnego Scotland Yardu, George'owi Mal­lory'emu, którego powołano jako biegłego w związku z pety­cją ludności zaniepokojonej, iż Deszczowy Kochanek wciąż jeszcze jest na wolności.

- Siostro, powiem pani coś na temat policjantów. Oni nie lubią, kiedy inni zajmują się rozwikłaniem spraw, które zda­rzyły się na ich podwórku. Bruce Grant, który jest starym wygą, odczuwa jako osobistą zniewagę, że ludzie ze Scotland Yardu będą prowadzić tę sprawę. A propos, czy Mallory był tu dzisiaj?

- Tak. Ale chciał zobaczyć się tylko z inspektorem Craigiem. Nie sądzę, aby wstąpił do inspektora Granta.

- Nie odwiedziłby go - odparł Miller. - Nie przepadają za sobą. Jedyna satysfakcja Granta polega na tym, że Craig był z nim w samochodzie, gdy zdarzył się wypadek. W ten spo­sób Mallory pozostał sam w tym piekle. Jak czuje się Craig?

- Kiepsko - odpowiedziała siostra. - Czaszka paskudnie pęknięta.

- Dobrze mu tak, skoro przybył w nasze północne strony.

- No nie, sierżancie. Niech pan nie zapomina, że ja też dwadzieścia lat mieszkałam w Londynie.

- Założę się: pomyślała pani, że na północ od High Barnet rzuca się kamieniami w przejeżdżających podróżnych.

Uśmiechnął się figlarnie, a pielęgniarka powiedziała:

- Zupełnie inaczej pan wygląda, gdy się pan uśmiecha. Oni pana zamęczą. Kiedy ostatnio miał pan wolny dzień?

- Dzień? Pani chyba żartuje. Ale teraz mam wolny czas. Do szóstej rano. Zostałem zaproszony na przyjęcie co praw­da, ale dla pani gotów jestem zrezygnować.

Nie była w stanie ukryć, jaką jej sprawił przyjemność, mimo to popchnęła go delikatnie w stronę wyjścia.

- Proszę iść już sobie i nie żartować z poważnej mężatki.

- W takim razie wychodzę - odpowiedział Miller. - Nie­stety, nie zawsze robimy to, na co mielibyśmy chęć. - Uś­miechnął się raz jeszcze i wyszedł obrotowymi drzwiami.

Pielęgniarka stała chwilę w półmroku, wsłuchując się w cichnący stopniowo poszum samochodu, potem westchnęła, wróciła do swego gabinetu i wzięła do ręki książkę.

Nick Miller widział Joanne Hartmann tylko raz, na przy­jęciu u swego brata. Okoliczności tego spotkania były dość niezwykłe. Miller znajdował się w swym mieszkaniu nad ga­rażem z tyłu domu. Spał już, kiedy niespodziewanie odwie­dził go brat, obudził i kategorycznie zażądał, aby się ubrał i szybko zszedł na kolację. Miller, który był na nogach przez trzydzieści godzin, przyjął propozycję bardzo niechętnie. Zmienił jednak zdanie, gdy brat wyjaśnił, że chodzi o do­trzymanie towarzystwa wielkiej gwieździe telewizji. Grała ro­lę znakomitej adwokatki w spektaklu trzymającym dwa razy w tygodniu wszystkich telewidzów w napięciu. Wyglądało na to, że jej narzeczony już się nie zjawi, co oczywiście całkowi­cie zmieniało postać rzeczy. Miller ubrał się w trzy minuty.

Wieczór był ciekawy i pouczający. Joanna Hartmann, jak większość aktorek, była nie tylko inteligentną kobietą, ale i przyjemnym partnerem do rozmowy. Zainteresował ją wy­raźnie fakt, że elegancki i przystojny brat gospodarza jest policjantem. Był to zresztą tylko sympatyczny wieczór i nic więcej, gdyż główny temat rozmowy obracał się wokół osoby narzeczonego panny Hartmann - rzeźbiarza Bruno Faulknera. Towarzyszył on aktorce w podróży na północ w związku z podpisaniem przez nią kontraktu na kręcenie fil­mu dla Telewizji Północnej.

Nick Miller nie należał do mężczyzn, którzy traciliby czas na próżno. Mimo to zaproszenie Joanny Hartmann na przy­jęcie urodzinowe, choć było niespodzianką, z pewnością nadeszło w odpowiednim momencie. Dobrze by mu zrobiło trochę rozrywki, smaczne jedzenie, kilka mocnych drinków, a potem do domu, do łóżka, a może nie do swojego? Z aktorkami nigdy nic nie wiadomo i możliwe, że mu się po­szczęści.

Joanna Hartmann mieszkała na ostatnim piętrze eleganc­kiego bloku w Dereham Court, niedaleko od domu Millera. Zaparkował swego zielonego mini-coopera na dole. Przez uchylone do połowy okna dochodziły dźwięki spokojnej muzyki. Wszedł po schodach do hallu.

Otworzyła mu sama Joanna Hartmann. Wysoka, ele­gancka blondynka w wytwornym spodnium z czarnego aksamitu - była wiernym odbiciem siebie z filmu. Przywitała go, jak gdyby był najbliższym człowiekiem na świecie.

- Nick, kochanie. Już zaczęłam się niepokoić, że nie uda ci się przyjść.

Zdjął czapkę i płaszcz, które podał pokojówce.

- Niewiele brakowało. To mój pierwszy wolny wieczór od dwóch tygodni.

Skinęła głową ze zrozumieniem.

- Przypuszczam, że jesteś teraz bardzo zajęty. - Obok niej stał przystojny siwiejący pan z kieliszkiem w ręku. Przedsta­wiła mu Millera. - Frank, poznaj Nicka. Jest detektywem. Zresztą znasz jego brata, Jacka Millera, dyrektora Telewizji Północnej. Nick, przedstawiam ci Franka Marlowe, mojego impresaria.

Marlowe wyraźnie odtajał.

- Bardzo mi miło - powiedział z nieznacznym, akcentem amerykańskim. - Nie dalej jak wczoraj jadłem obiad z pańskim bratem i jeszcze z paroma osobami w Midland. Zaraz zorganizuję panu drinka.

Kiedy Marlowe odszedł, Joanna wzięła Millera pod rękę i poprowadziła do starszej damy o białych włosach, w srebr­nej sukni z lamy. Pani ta siedziała na kanapie pod ścianą, jpokojnie przyglądając się temu co się wokół działo. Miała twarz aktorki, którą widywało się setki razy w kinie i w telewizji, ale której nazwiska nie można sobie przypomnieć. Okazało się, że jest to ciotka Joanny, Mary Beresford. Miller został jej przedstawiony. Z trudem oparł się pokusie trzaśnięcia obcasami i pocałowania podanej mu ręki, i już wie­dział, że przyjęcie jest zupełnie inne, niż to sobie wyobrażał. Niewątpliwie było to towarzystwo z wyższych sfer, ale goście na ogół raczej starsi, niż młodsi, mężczyźni ubrani wieczorowo, a kobiety wyelegantowane. Niestety, ani śladu młodych lal z telewizji - co za rozczarowanie! Spokojna muzyka sączyła się miękko, tańczyło kilka par, dobiegał zduszony szept rozmów.

- A co z Deszczowym Kochankiem, sierżancie Miller? - zagaiła ostro Mary Beresford. Słowo „sierżancie" wypowie­działa tonem odpowiednim dla ról czcigodnych wdów, a za­brzmiało to mniej więcej tak jak „gnojku".

- A co ma być - odparł zaczepnie.

- Kiedy wreszcie zamierzacie go złapać? Przecież jest was tam chyba dosyć - powiedziała ciotka Joanny tonem pełnym anielskiej cierpliwości, godnym nauczycielki szkoły podsta­wowej, wyjaśniającej tępym uczniom zasady regulaminu szkolnego.

- Wiem, pani Beresford. Jesteśmy bardzo sprawni przy wlepianiu mandatów, ale nie dość dobrzy w tropieniu psy­chopatów, którzy chodzą ulicami w deszczowe noce i mor­dują kobiety.

- Ale dlaczego jest pan nieuprzejmy? - rzekła lodowato.

- Nie chciałem pani urazić.

Za Millerem przystanęła zaniepokojona Joanna Hartmann z Frankiem Marlowe.

Miller nachylił się nad starszą panią i powiedział:

- Widzi pani, trudność w tego rodzaju sprawach polega na tym, że mordercą może być każdy. Pani mąż, nawet pani brat. - Powiódł ręką dookoła. - Ktoś z obecnych.

Wielkie przerażenie odmalowało się na jej twarzy, ale Mil­ler ciągnął dalej:

- Nawet, na przykład, pan Marlowe. - Jego głos nabrał służbistości, gdy zwrócił się do Franka Marlowe'a. - Czy zechciałby pan zdać relację z tego, co pan robił między ósmą a dziewiątą wczoraj wieczorem? Oczywiście, jest moim obo­wiązkiem pana ostrzec, że wszystko, co pan powie, może być zanotowane i użyte przeciw panu.

Mary Beresford wydała zduszony okrzyk, Marlowe zde­nerwował się, płyta ucichła. Joanna Hartmann chwyciła Mil­lera pod rękę.

- Zagraj nam coś na pianinie. - Popchnęła go do przodu i przez ramię zawołała wesoło do Franka Marlowe'a, który stał ż otwartymi ustami, trzymając w dłoniach kieliszki. - On jest cudowny. Można by przysiąc, że to sam Oscar Peterson.

Miller był wściekły, cholernie wściekły, ale nie tylko na Mary Beresford. Nie mogła w końcu stać się inną niż była, miał już po prostu dość tych wszystkich złośliwych ataków na policję, z którymi spotykał się za każdym razem, gdy brał do ręki gazetę. Miał już dość tych wszystkich nieprzyjem­nych uwag i insynuacji pod adresem policji, której społe­czeństwo zarzucało opieszałość. Ludzie jakby nie dostrzega­li, że po pierwszym morderstwie dokonanym przez De­szczowego Kochanka włączono natychmiast do akcji poli­cjantów, którzy pracowali po czternaście godzin na dobę. Bo w jaki właściwie sposób można znaleźć niebezpiecznego sza­leńca w siedmiusetpięćdziesięciotysięcznym mieście, czło­wieka, który nie figuruje w kartotekach sądowych, nie morduje ani dla zysku, ani z powodów seksualnych, lecz z pobu­dek niezrozumiałych nawet dla psychiatrów.

Pianino było znakomite, marki Bechstein, usiadł przy nim, wypił podwójny dżin z tonikiem, który podał mu Marlowe i zagrał spokojną, trudną wersję „Dama włóczęgą". Kilka osób zbliżyło się do pianina, aby lepiej słyszeć. Wykonywanie mu­zyki jazzowej w aranżacji na fortepian było wielką pasją Mille­ra. Słuchacze zaś umieli docenić jego talent.

Po piętnastu minutach zadźwięczał dzwonek.

- To Jack i Bruno - powiedziała Joanna do Franka.

Miller widział dokładnie drzwi wejściowe, Joanna prze­szła przez pokój. Spojrzał znowu na klawiaturę, a kiedy zbli­żał się do końca utworu, Mary Beresford jęknęła.

Miller zobaczył młodą prostytutkę o bardzo zmysłowym wyglądzie, w czarnym plastykowym płaszczu, krótkiej spód­nicy i wysokich skórzanych butach. Stała na podeście scho­dów przy pokojówce, która podeszła do drzwi przed Joanną. Za dziewczyną weszli do pokoju dwaj mężczyźni. Miller bez trudu zorientował się, który z nich jest Bruno Faulknerem. Od razu stało się jasne, o co mu chodziło, gdy pomagając dziewczynie zdjąć płaszcz z wyrazem niecierpliwości na twa­rzy obrzucił pokój szybkim spojrzeniem. Dziwna rzecz, ale właśnie dziewczyny zrobiło się Millerowi żal. Była na swój sposób ładna i bardzo dojrzała, tą dojrzałością napiętnowa­ną cynizmem, częstym u tych młodych kobiet, które zaczęły się puszczać za wcześnie i za często. Dziewczyna rozejrzała się wokoło, po czym wysunęła brodę do przodu, jakby dla dodania sobie odwagi, było jednak pewne - miały ją tu spot­kać same przykrości. Nagle Miller uświadomił sobie z cał­kowitą pewnością, że nie znosi Bruno Faulknera. Zapalił papierosa i zagrał „Niebieski księżyc".

Joanna Hartmann, jak się tego mógł spodziewać, zacho­wała się doskonale. Od razu podeszła do Faulknera, poca­łowała go w policzek i powiedziała:

- Witaj kochanie, czy coś cię zatrzymało?

- Pracowałem, Joanno - odpowiedział Faulkner. - Opo­wiem ci o tym później. Teraz chciałbym cię poznać z Grace. Chyba nic nie masz przeciw temu, że ją przyprowadziłem.

- Oczywiście, że nie. - Obdarzyła Grace swym najbardziej czarującym uśmiechem. - Cześć, moja droga.

Dziewczyna gapiła się na nią z otwartymi ustami.

- To pani jest Joanną Hartmann. Widziałam panią w te­lewizji. Widziałam pani ostatni film - wyszeptała z przeję­ciem.

- Mam nadzieję, że się pani podobał - odparła aktorka i uśmiechnęła się słodko do Morgana. - Jack, bądź tak dobry, daj Grace drinka i przedstaw ją kilku osobom. Dopilnuj, żeby się dobrze bawiła

- Chętnie, Joanno. - Morgan zgrabnie poprowadził dziewczynę i usadowił na krześle przy pianinie. - Przyniosę ci drinka. Wracam migiem - powiedział.

Grace robiła wrażenie osoby tak bardzo nie na miejscu, że aż przykro było patrzeć. Millera interesowała najbardziej postawa gości. Kilka kobiet uśmiechało się protekcjonalnie, inne zaś wyraźnie były oburzone, że muszą oddychać tym samym powietrzem. Zaś prawie wszyscy mężczyźni spoglą­dali z ukradkowym zainteresowaniem. Morgan nie nadcho­dził. Grace nerwowym gestem poprawiła sobie włosy i wysu­nęła brodę w stronę białowłosej wiekowej damv, która spoj­rzała na nią jak na kupę gnoju. Millerowi spodobało się zachowanie dziewczyny. Wyrządzali jej krzywdę ludzie, któ­rzy powinni więcej od niej rozumieć, niestety, rzadko cokol­wiek wiedzą i zniszczą ją, jeśli pozwoli im.się upokorzyć. Napotkał jej spojrzenie i uśmiechnął się:

- Co chciałaby pani usłyszeć?

Podeszła do pianina. Kilka osób, które tam stało, odeszło.

- A może „Święty Louis Blues" - zaproponowała. Ja to lubię.

- Zagram z przyjemnością. Jak się pani nazywa?

- Grace Packard.

Miller wykonał ten utwór z klasyki jazzu w sposób pełen ekspresji, a dziewczyna, z błyszczącymi oczami, upojona, strzelała palcami.

- To wspaniałe. Czy pan z tego żyje?

Miller przecząco kiwnął głową.

- To tylko dla zabawy. Nie mógłbym znieść życia, jakie prowadzą zawodowi muzycy. Całą noc pracować aż do rana, ciągłe wyjazdy, a wszystko na rachunek związkowy. Nie jest to żadna żyła złota.

- Pewno, że nie. Czy pan często tutaj przychodzi? - spyta­ła Grace.

- Jestem po raz pierwszy.

- Tak też myślałam, bo to prawdziwa trupiarnia - uś­miechnęła się z wdziękiem łobuziaka.

Przyszedł Morgan z drinkiem, który odstawił na pianino.

- Tu jest jak w kostnicy. Trzeba to trochę ożywić - odez­wała się do niego Grace.

Morgan chętnie podążył za nią na parkiet.

Gdy Miller zbliżał się do końca utworu, ktoś nastawił znowu płytę, z czystej złośliwości albo z chęci postawienia na swoim. Specjalnie się tym nie przejął, wstał i poszedł do barku. Joanna Hartmann i Faulkner stali dosłownie o krok od siebie i podczas gdy czekał na duży dżin z tonikiem, niechcący usłyszał ich rozmowę.

- Jesteś prawdziwą damą, Joanno. Czy nic nie jest w sta­nie wytrącić cię z równowagi?

- Biedny Bruno, widzę, że zepsułam ci przyjemność. A propos, gdzie ją poderwałeś?

- W barze „The King's Arms". Miałem nadzieję, że tro­chę ożywię zgromadzenie. W każdym razie, z wyrazu twarzy Franka widzę, że udało mi się go poruszyć. Dzięki Bogu i za to.

Joanna pokiwała głową i uśmiechnęła się.

- Co ja mam z tobą zrobić?

- Mógłbym ci zaproponować kilka przyjemnych rozwiązań. Są to wariacje na ten sam temat, ale wszystkie, rzecz jasna, warte zachodu.

Zanim Joanna zdążyła odpowiedzieć, podeszła Mary Beresford i Faulkner krzyknął jak prostak:

- O, pani, padam do nóżek.

Na jej twarzy odmalował się prawdziwy niesmak.

- Jesteś najbardziej paskudnym typem, jakiego znam. Jak śmiałeś przyprowadzić tutaj to okropne stworzenie?

- Wiesz, ciotko Mary, to wprost nieśmiertelny werset, prawdopodobnie z jakiegoś wiktoriańskiego melodramatu, w którym grałaś. - Starsza pani odchyliła się ostentacyjnie do tyłu, a Faulkner spojrzał na dziewczynę tańczącą z Mor­ganem. - W każdym razie nie widzę nic złego w młodej zmysłowej lali, która cieszy się życiem. Lecz proszę mi wyba­czyć. Zapomniałem doprawdy, że to już dawno, jak byłaś w tym szczęśliwym okresie, ciotko Mary.

Mary Beresford odeszła, a Faulkner podniósł ręce do gó­ry, jakby prosił o przebaczenie.

- Wiem, znowu źle postąpiłem.

- Czy nie możesz jej po prostu unikać? - zapytała Joanna.

- Przepraszam, ale wyzwala we mnie najgorsze instynkty. Napijmy się martini.

Kiedy barman nalewał drinki, Joanna zauważyła Millera i uśmiechnęła się.

- Jest tu ktoś, z kim chciałabym cię poznać, Bruno. Nick Miller, policjant.

Faulkner zlustrował Millera chłodnym wzrokiem i west­chnął.

- Do diabła! Wszystko ma jakieś granice. Nie zadaję się z glinami. Skąd, do cholery, go wytrzasnęłaś?

- Rosnę tam, gdzie mnie nie posieją - odparł Miller spo­kojnie, z trudem powstrzymując się od kopnięcia Faulknera w jaja.

Joanna wyglądała na przygnębioną, w oczach Faulknera coś zabłysło, lecz w tym momencie zadźwięczał dzwonek u drzwi. Miller z ciekawością rozejrzał się dokoła i gdy poko­jówka otworzyła drzwi, zobaczył stojącego w hallu Jacka Brady'ego, którego zniszczoną irlandzką twarz zdecydowa­nie wolał od każdej innej oglądanej dzisiejszego wieczoru. Odstawił kieliszek i powiedział do Joanny:

- Wygląda na to, że mnie potrzebują.

- Och, mam nadzieję, że nie - powiedziała, ale w jej głosie wyczuwało się ulgę.

Miller uśmiechnął się i odezwał do Faulknera.

- Właściwie mogę powiedzieć, że było mi miło, ostate­cznie w moim zawodzie jestem narażony na spotykanie naj­rozmaitszych ludzi.

Zanim Faulkner zdążył odpowiedzieć, przecisnął się przez tłum gości, wziął od pokojówki czapkę i płaszcz i popchnął Brady'ego do wyjścia.

- Zabierajmy się.

Drzwi zatrzasnęły się za nimi. Po drodze Miller wciągnął płaszcz. Detektyw Jack Brady z żalem pokiwał głową.

- Alkohol za darmo. Powinienem się wstydzić, że cię stąd wyciągam.

- Zapewniam cię, że nie ma czego żałować. Co się stało?

- Artylerzysta Doyle na wolności.

Miller zatrzymał się. Był wyraźnie zaskoczony.

- Coś ty powiedział?

- Przywieźli go wczoraj z więzienia Manningham do szpi­tala z podejrzeniem zatrucia pokarmowego. Nie ma go już tam od pół godziny.

- Ile odsiedział? Dwa i pół roku?

- Z pięcioletniego wyroku. Głupi kretyn. Dostałby na­grodę za dobre sprawowanie i wyszedł po dziesięciu miesią­cach.

Miller westchnął.

- Chodźmy, Jack. Spróbujemy go odszukać.

3.

Faulkner zamówił trzecie martini, Joanna spytała:

- Co robiłeś przez te dwa dni?

- Pracowałem - odpowiedział. - Cholernie ciężko. Kiedy ostatni raz byłaś w atelier?

- W środę.

- Wtedy były w grupie trzy posągi. Już są cztery.

Wyczuwało się prawdziwą troskę w jej głosie, położyła mu rękę na ramieniu.

- To stanowczo za dużo, nawet dla ciebie. Zaharujesz się na śmierć.

- Bzdura. Kiedy to tkwi w tobie, musisz to z siebie wyrzu­cić, Joanno. Nic poza tym nie jest ważne. Chyba rozumiesz, jesteś też artystką.

- A jednak gdy już ukończysz tę kompozycję, musisz wy­jechać na długi wypoczynek.

Podszedł do nich Frank Marlowe i Joanna powiedziała:

- Właśnie mówiłam Brunowi, że najwyższy czas, aby wziął sobie urlop.

- Wspaniały pomysł. A może Wyspy Bahama? Co naj­mniej na pół roku.

- Z rozkoszą - Faulkner uśmiechnął się i zapytał Joannę: - Jedziesz ze mną?

- Bardzo bym chciała, ale Frank zaproponował mi głów­ną rolę w nowej sztuce Mannheima. Jeżeli dojdziemy do porozumienia, to próby rozpoczną się w przyszłym miesiącu.

- Dopiero co skończyłaś film - odparł Bruno i szorstko rzucił w stronę impresaria Joanny. - Co ty wyprawiasz? Czy nic cię nie obchodzi poza twoimi dziesięcioma procentami?

Ręka Marlowe'a z lekka drżała, gdy odstawił kieliszek.

- Słuchaj, biorę od niej tylko tyle, ile myślę brać od ciebie.

Joanna szybko stanęła między nimi.

- Nie byłeś fair, Bruno. Frank jest doskonałym impresariem, wszyscy wiedzą, że gdyby to było niekorzystne dla mnie, na pewno by mi powiedział. Szkoda byłoby stracić taką okazję, zresztą pora wrócić znowu na scenę. Już prawie zapomniałam, jak należy dobrze grać.

Ponownie zadźwięczał dzwonek i pokojówka przyjęła nowych gości.

- To Sam Hagerty z żoną - powiedziała Joanna. - Muszę się z nimi przywitać. Wy tymczasem pogódźcie się. Wracam za chwilę.

Marlowe patrzył, jak przechodziła przez zatłoczony po­kój, a uczucie miłości malowało się na jego twarzy. Faulkner uśmiechnął się uprzejmie.

- Śliczna dziewczyna. Czy to miałeś na myśli?

Marlowe rzucił mu piorunujące spojrzenie, pełne bezsilnej wściekłości, a Faulkner poprosił barmana o dwie brandy.

- Lepiej niech pan zrobi dużą dla mojego przyjaciela. Nie czuje się za dobrze.

Jack Morgan i Grace Packard poruszali się w takt spo­kojnego bluesa. Dziewczyna spojrzała w stronę Faulknera, który w dalszym ciągu siedział przy barku.

- Zabawny z niego facet, prawda? - zagadnęła.

- Kto, Bruno?

Przytaknęła.

- Przyjść na taki jubel w starym ciuchu. Zabrać mnie ze sobą. Czy dawno go znasz?

- Chodziliśmy razem do szkoły.

- A z czego żyje?

- Jest rzeźbiarzem.

- Mogłam się domyślić, że robi coś w tym rodzaju. Czy jest dobrym rzeźbiarzem?

- Niektórzy uważają, że najlepszym ze wszystkich.

Skinęła głową z powagą.

- Być może to go tłumaczy. Myślę, że kiedy się jest naj­lepszym, to nie trzeba się przejmować tym, co inni pomyślą.

- Nie wiem.

- Po prostu, sprawił na mnie wrażenie jakiegoś dzikusa. Pamiętasz, w jaki sposób chwycił Harolda w knajpie?

Morgan wzruszył ramionami.

- Ma w zanadrzu pełno takich sympatycznych chwytów: judo, aikido, karate. Co tylko zechcesz, Bruno potrafi…

- A umie przepołowić cegłę uderzając kantem ręki? Kiedyś w telewizji widziałam, jak facet coś takiego zrobił.

- To jego ulubiony numer popisowy.

Dziewczyna odsunęła się gwałtownie i ruszyła przez tłum do Faulknera.

- Dobrze się bawisz? - zapytał szorstko.

- Jest bajecznie. Nigdy nie myślałam, że tak może być.

Faulkner odezwał się do Franka Marlowe'a, który stał w pobliżu, popijając markotnie.

- Widzisz, Frank, jednak bajki się spełniają.

- Jack powiedział, że możesz rozbić cegle, uderzając w nią kantem dłoni - powiedziała Grace.

- Dopiero przy drugiej butelce.

- Widziałam w telewizji, ale myślałam, że to oszustwo.

Faulkner pokiwał głową.

- Mógłbym to zrobić na poczekaniu, ale niestety taki pech, że nie mam akurat przy sobie cegły.

Marlowe postanowił wykorzystać okazję.

- Chodź, Bruno - powiedział z nutą złośliwości. - Nie możesz przecież rozczarować młodej damy. Dużo słyszeliśmy o twojej brawurze w karate, bardzo dużo. O ile wiem, znawca karate może rozłupać drewnianą deskę z taką samą łatwością jak cegłę. Czy to by się nadawało?

Wskazał na mocny drewniany kloc, który stał na barku, a Faulkner uśmiechnął się.

- Popełniłeś błąd. I to poważny. - Zmiótł owoce z deski, Wysunął ją spomiędzy kilku tac i zawołał teatralnym głosem: — Z drogi, dobrzy ludzie, z drogi.

Ci którzy znajdowali się obok, zbili się w grupę. Mary Beresford torowała sobie drogę do przodu, za nią Joanna, która zupełnie nie wiedziała co począć.

- Bruno, cóż ty u licha chcesz zrobić?

Faulkner zignorował ją.

- Proszę o chwilę spokoju.

Wydał przeraźliwy okrzyk, trzasnął prawą ręką rozłupu­jąc kloc i tłukąc kilka kieliszków. Wszyscy wstrzymali od­dech. Zaległa cisza, po chwili dał się słyszeć szmer rozmów. Grace krzyknęła z zachwytem, a Mary ruszyła naprzód.

- Kiedy będziesz się zachowywać jak przystało człowie­kowi w twoim wieku? - wykrzyknęła, tak akcentując „wiek" że dołożyła mu co najmniej czterdzieści pięć lat. - Rozwalać dom jak pierwszy lepszy źle wychowany smarkacz!

- A kiedy ty wreszcie zaczniesz pilnować swojego nosa, głupia stara krowo!

Wściekłość w jego głosie i gwałtowność spojrzenia sprawi­ły, że znowu wszyscy zamilkli. Mary Beresford wpatrywała się w niego z pobladłą twarzą, na której malowało się nie­prawdopodobne zdumienie.

- Jak śmiesz? - powiedziała szeptem.

- Jeszcze jeden z twoich nieśmiertelnych wersetów - odparł.

Marlowe chwycił go za ramię.

- Nie wolno ci odzywać się do niej w ten sposób.

Faulkner, nie patrząc zaczął walić naokoło i uderzył w twarz Franka Marlowe'a. Ten zachwiał się, złapał za bar, kieliszki zaczęły spadać na wszystkie strony. Nastąpiło ogólne zamieszanie. Zdenerwowana Joanna wysunęła się do przodu.

- Myślę, że lepiej będzie, jeśli sobie pójdziesz, Bruno.

Najdziwniejsze było to, że Faulkner sprawiał wrażenie człowieka doskonale panującego nad sobą.

- Czy to konieczne? - i zwracając się do Grace: - Wygląda na to, że mnie tu nie chcą. Idziesz ze mną czy zostajesz?

Dziewczyna zawahała się, a on wzruszył ramionami.

- Rób, jak chcesz. - Zaczął przepychać się przez tłum do wyjścia. Przy drzwiach dogoniła go zdyszana Grace. - Zmieniłaś zdanie? - zapytał.

- Może tak.

Pomógł jej założyć płaszcz od deszczu.

- Czy chciałabyś zarobić pięć funciaków?

Spojrzała na niego pustymi oczami.

- Coś ty powiedział?

- Pięć funciaków za kilka minut pozowania.

- Aha, to jakiś nowy chwyt

- Pójdziesz na to?

Uśmiechnęła się:

- Dobra.

- Więc chodźmy.

Otworzył drzwi, a kiedy Grace Packard wyszła, wyłoniła się z tłumu Joanna i stanęła na schodach. Faulkner przypo­mniał sobie o prezencie urodzinowym i wyjął z kieszeni etui.

- Halo! Byłbym zapomniał.

Rzucił pudełeczko, a gdy je złapała, zawołał:

- Najlepsze życzenia urodzinowe!

Wyszedł, zamykając drzwi, a Joanna otworzyła skórzane etui i wyjęła perły. Stała bez ruchu, patrząc na nie, jej twarz wyrażała prawdziwy ból. Przez chwilę wydawało się, że się rozpłacze, ale akurat podeszła ciotka i Joanna dzielnie zdo­była się na uśmiech.

- Zapraszam wszystkich do stołu. Proszę przejść do dru­giego pokoju.

Poszła pierwsza, ściskając perły w dłoni.

* * *

W atelier Faulknera ogień na kominku przygasał, lecz ciągle jeszcze rzucał blask na wyłaniające się z półmroku posągi, ciemne i groźne. Klucz zazgrzytał w zamku, drzwi otwarły się raptownie i wpadł Faulkner, popychając przed sobą Grace.

- Dajmy trochę światła.

Zapalił lampę i zdjął płaszcz. Grace Packard rozglądała się z aprobatą po mieszkaniu.

- Ładnie tutaj... I nawet własny barek.

Podeszła do baru, zdjęła rękawiczki i płaszcz, po czym zbliżyła się do posągów.

- Czy nad tym teraz pracujesz?

- Podoba ci się?

- Nie jestem pewna. - Wyglądała na zakłopotaną. - Spra­wiają na mnie jakieś dziwne wrażenie. Chcę powiedzieć, że te posągi nie są podobne do ludzi.

Faulkner zachichotał.

- Na tym właśnie polega moje założenie. Możesz się roze­brać za parawanem - wskazał ręką na stojący obok stary perkalowy parawan z czasów wiktoriańskich.

Grace spojrzała na niego pustymi oczami.

- Rozebrać się?

- Ależ oczywiście - odparł. - Nie jesteś mi potrzebna w ubraniu. Bądź miła i pośpiesz się. Kiedy będziesz gotowa stań na podium wśród innych.

- Innych?

- Wśród posągów. Myślę o dodaniu jeszcze jednej posta­ci. Pomożesz mi podjąć decyzję.

Stała z rękami na biodrach i wpatrywała się w niego z zupełnie już innym wyrazem twarzy - pełnym zrozumienia i cynizmu.

- Czegóż to ludzie nie wymyślą dla hecy!

Zniknęła za parawanem, a Faulkner nalał sobie przy bar­ku drinka i włączył aparaturę hi-fi. Rozległa się bigbandowa wersja „Śpiewającego słowika na placu Berkeley". Wtó­rując melodii podszedł do kominka, uklęknął i zaczął wrzu­cać do ognia kawałki węgla z mosiężnego wiaderka.

- Czy to wystarczy? - zapytała Grace Packard.

Obejrzał się nie wstając z klęczek. Dziewczyna miała ciało jędrne i pełne zmysłowości, wysunięte do przodu ponętne piersi, ręce trzymała oparte płasko na biodrach.

- No więc? - zapytała łagodnie.

Faulkner podniósł się z kieliszkiem w ręku i wyłączył hi-fi. Następnie poszedł do łazienki i zgasił światło. Kształty posą­gów odcinały się wyraźnie na tle ogromnego okna. Grace Packard zlała się z nimi w jedną całość, będąc teraz podob­nie jak i inne posągi niczym - cieniem, któremu nadano kształt. W świetle płonącego na kominku ognia twarz Faulknera była pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu. Ponownie zapalił światło.

- W porządku... dobrze. Możesz się ubierać.

- To wszystko? - zapytała zdumiona.

- Zobaczyłem, co chciałem zobaczyć, jeśli o to pytasz.

- Ale ty masz niezłego bzika!

Zawiedziona, z wyrazem niesmaku na twarzy zniknęła za parawanem, by się ubrać. Faulkner dołożył węgla do ko­minka i podszedł do barku, aby nalać sobie znowu drinka. Po chwili podeszła do niego z butami w ręku.

- Szybka jesteś - powiedział Faulkner.

Grace usiadła na barowym stołku i zaczęła wciągać na nogi buty.

- Przy dzisiejszej modzie nie ma dużo do zdejmowania. Nic nie rozumiem. Ty naprawdę chciałeś, żebym ci pozowała?

- Gdybym chciał coś innego, włączyłbym to do naszej umowy. - Wyjął z portfela dziesięciofuntowy banknot i wsunął jej go za dekolt. - Obiecałem ci pięć funtów. Weź dziesięć na szczęści?.

- Ty jesteś trzaśnięty. - Obejrzała szybko banknot, uniosła spódnicę i wsunęła go pod prawą pończochę.

Faulkner nie ukrywał rozbawienia.

- Twój własny bank?

- Dobry jak każdy inny. Wiesz, nie rozumiem ciebie.

- To tajemnica mojego nieodpartego uroku.

- Faktycznie?

Pomógł jej włożyć płaszcz.

- Teraz muszę trochę popracować.

Kiedy Faulkner popychał ją w stronę drzwi, chwyciła szybko torebkę.

- Hej, a cóż to! Koniec tej pięknej znajomości?

- Coś w tym rodzaju. A teraz bądź grzeczną dziewczynką i biegnij do domu. Tuż za rogiem jest postój taksówek.

- Dobra. Nie mam daleko - odwróciła się, a gdy otworzył drzwi uśmiechnęła się zalotnie: - Naprawdę chcesz, abym sobie poszła?

- Dobranoc, Grace - odpowiedział zdecydowanym tonem.

Zamknął drzwi i wolnym krokiem poszedł na środek po­koju. Odczuwał tępy ból w skroni, a kiedy dotknął tego miejsca, tuż przy nacięciu blizny, na prawym policzku poja­wił się nieznaczny nerwowy tik. Jeszcze chwilę stał, przyglą­dając się uważnie posągom, po czym podszedł do stolika, gdzie stała szkatułka z papierosami. Była pusta. Zaklął cicho i szybko przeszukał kieszenie, niestety na próżno. Poszuki­wania za barkiem nie przyniosły również rezultatu. Nałożył czapkę na głowę i zarzucił na siebie płaszcz. Kiedy przecho­dził obok barku zauważył za stolikiem na podłodze damskie rękawiczki. Podniósł je. Grace prawdopodobnie upuściła je, gdy pośpiesznie opuszczała mieszkanie. Może nie doszła je­szcze do placu i przy odrobinie szczęścia uda mu się ją dogo­nić. Wsunął rękawiczki do kieszeni i szybko wyszedł.

Panowała noc. Za ogromnym oknem zawodził wiatr, a deszcz spływał na miasto ciemnymi strugami.

4.

Sean Doyle daleki był od myśli o ucieczce, gdy przewieziono go do miejskiego szpitala. Był chory, miał prawie czterdzieści stopni Celsjusza, pot spływał z niego strumieniami, w żołądek wrzynały mu się kawałki potłuczo­nego szkła i wściekle szarpały wnętrzności. Ocknął się dopie­ro po dwudziestu czterech godzinach, kręciło mu się w głowie i czuł się bardzo osłabiony, ale ból ustąpił. W pokoju panował półmrok, światło dawała jedynie mała lampka sto­jąca na nocnym stoliczku przy łóżku.

Zgodnie z przepisami siedział przy nim „klawisz" Jones, były gwardzista walijski; drzemał na krześle pod ścianą.

Doyle zwilżył spieczone usta i próbował zagwizdać, ale akurat drzwi się otwarły i weszła pielęgniarka z ręcznikiem przewieszonym przez ramię. Hinduska z Indii Zachodnich, czarna i gibka. Nawet sama królowa Saba nie zrobiłaby większego wrażenia na Doyle'u, który dwa i pół roku prze­siedział po drugiej stronie muru.

Podeszła do łóżka, a on szybko zamknął oczy. Był świa­dom jej obecności, czuł jej perfumy o zapachu bzu, słyszał szelest spódnicy, gdy na palcach zbliżyła się do Jonesa. Doy­le obserwował ją zza półprzymkniętych powiek, gdy nagle Walijczyk drgnął i ocknął się z drzemki.

- Co się stało? - zapytał zaniepokojony. - Z Artylerzystą wszystko w porządku?

Pielęgniarka uspokoiła go gestem dłoni.

- Ciągle śpi. Chciałby pan pójść do bufetu?

- Właściwie nie powinienem - odpowiedział Jones z wa­lijskim akcentem.

- Nic się nie stanie, ja zostanę - rzekła pielęgniarka. - Zresztą, co mogłoby się stać, on ciągle śpi. A po tym, co przeszedł, jest słaby jak kot.

- Zgoda - powiedział Jones szeptem. - Zejdę tylko na herbatę i papierosa. Za dziesięć minut jestem z powrotem.

Kiedy wstał, zapytała:

- A dlaczego nazywacie go Artylerzystą?

Jones roześmiał się.

- Widzi pani, bo tym właśnie był, artylerzystą w Królew­skiej Artylerii. Gdy odszedł z wojska, dostał się na ring i tak go nazwali: Artylerzysta Doyle.

- Był zawodowcem?

- Jednym z najlepszych w wadze średniej - oświadczył i nie mógł ukryć entuzjazmu, gdyż jak większość Walijczyków był fanatykiem boksu. - Został Mistrzem Północnej Anglii i byłby nie do pokonania, gdyby nie uganiał się za spódniczkami.

- A co przeskrobał? - zapytała szeptem, z nutą ciekawości w głosie.

- Można powiedzieć, że dopiero w tym osiągnął szczyty - Jones roześmiał się z własnego dowcipu. - Został włamywa­czem, i to jednym z najlepszych w fachu, a niech mi pani uwierzy, że jest to sztuka, która ginie. Wdrapywał się wszę­dzie, gdzie tylko można.

Drzwi zamknęły się za nim, a pielęgniarka spojrzała na Artylerzystę, który przymknął powieki. Podeszła do łóżka. Dotkliwie odczuł jej obecność, uderzył mu w nozdrza zapach perfum, zapach jego ulubionych kwiatów - świeżego bzu po deszczu. Sztywny fartuch zaszeleścił, gdy pochyliła się nad nim, aby położyć ręcznik na stolik z drugiej strony łóżka.

Artylerzysta otworzył oczy i jednym spojrzeniem ogarnął łagodnie zaokrąglone wypukłości, uniesioną do góry suknię, ciemne pończochy widoczne w świetle lampy. Z diabelskim chichotem chwycił lewą nogę dziewczyny i przesunął rękę w górę aż do paska gołego ciała tuż nad pończochą.

- O Boże, jakie to wspaniałe! - wykrzyknął.

Spojrzała na niego okrągłymi ze zdumienia oczami. Groź­ny był to moment, gdy przez mrożącą krew w żyłach chwilę wpatrywała się w niego, wreszcie odskoczyła do tyłu, wyda­jąc krótki okrzyk. Jeszcze raz z najwyższym zdumieniem spojrzała na niego, a Artylerzysta uśmiechnął się.

- Siedziałem kiedyś w jednej celi w Ville z facetem, który zrobił coś takiego pewnej blondynce, stojącej przed nim na przystanku autobusowym. Zrobił to dla hecy, a od ręki dostał rok. Człowiek się zastanawia, do czego możemy dojść w tym kraju.

Bez słowa odwróciła się i wypadła z pokoju, drzwi z impe­tem uderzyły o ścianę. Artylerzysta niemal w tym samym momencie uświadomił sobie, że nie wróci, co - zważywszy fakt, że Jones pozostanie jakieś piętnaście minut w bufecie - stwarzało sytuację pełną perspektywy. Przeleciała mu rów­nież przez głowę myśl, że z całego wyroku zostało mu do odsiedzenia tylko dziesięć miesięcy, jeśli odliczyć miesiące anulowane za dobre sprawowanie, niemniej jednak w tej chwili, pełnej podniecenia, owe dziesięć miesięcy wydłużyły się nieomalże w nieskończoność. Odrzucił pościel na bok i spuścił nogi na podłogę.

Jako zawodowy kulturysta nawet w więzieniu dbał, by utrzymywać się w doskonałej formie fizycznej. Temu praw­dopodobnie zawdzięczał, że po wstaniu z łóżka, poza chwi­lowym uczuciem słabości prawie wcale nie odczuwał uje­mnych skutków choroby. Podszedł do szafy stojącej przy ścianie i otworzył ją. W środku był tylko stary szlafrok, nie znalazł niestety żadnych pantofli. Szybko nałożył szlafrok, otworzył drzwi i wyjrzał na korytarz.

Było pusto. W odległości kilkunastu metrów stało dwóch lekarzy pochłoniętych rozmową. Dwaj woźni pchali między sobą froterkę, która cicho wibrowała. Artylerzysta bez wa­hania poszedł w przeciwną stronę. Kiedy skręcił przy końcu korytarza, znalazł się w ślepym zaułku. Przed nim znajdowa­ła się służbowa winda, a obok niej drzwi, które prowadziły na ciemną betonową klatkę schodową. Winda jechała do góry, więc szybko zdecydował się na schody, po których zbiegł lekko, mimo że gołe stopy przeszywało dotkliwe zi­mno.

Po przebyciu dziesięciu pięter znalazł się na dole i otwo­rzył drzwi do małego hallu. Inne drzwi prowadziły na pod­wórze, gdzie stwierdził, że potoki wody spadają ukośnie na lampę, umieszczoną nad wejściem. W taką pogodę, bez bu­tów i przyzwoitego ubrania, nie miał szans przetrwania dłu­żej niż pięć minut. Otworzył następne drzwi, ale usłyszał jakieś głosy. Bez namysłu zanurzył się w ulewny deszcz, przebiegł przez małe podwórko i skręcił w ulicę, trzymając się blisko muru.

* * *

- A więc nie było pana w pokoju przez piętnaście minut? - zapytał Brady.

- Tyle tylko, ile zajęło mi zejście do bufetu, wypicie herbaty i powrót na górę. - Twarz Jonesa była blada i napięta. - Cholerny typ, sukinsyn! Dlaczego mnie musiało się to przytrafić? Bóg jeden wie, co jeszcze się stanie. Mogę stracić rentę.

- Niech pan ma pretensje tylko do siebie. Proszę nie zwalać winy na Doyle'a. Dostrzegł okazję i wykorzystał ją. I nie można go za to winić. - Uważając, że na tym skończył rozmowę ze strażnikiem więziennym, Miller zwrócił się do młodej pielęgniarki: - Powiedziała pani Jonesowi, że pozostanie w pokoju, dopóki on nie wróci. Dlaczego pani wyszła?

Walczyła chwilę ze sobą, ale nie do zniesienia była myśl o opowiedzeniu oficerowi policji tego, co się zdarzyło.

- Musiałam coś jeszcze zrobić - odpowiedziała. - Myśla­łam, że wszystko będzie dobrze. On spał.

- Albo tak się pani wydawało. O ile wiem, powiedziała pani pierwszemu oficerowi, że w szafie wisiał tylko stary szlafrok.

- Zgadza się.

- Żadnych butów ani pantofli?

- Z całą pewnością nie.

Miller kiwnął głową na pożegnanie i wyszedł z Bradym na korytarz.

- Słuchaj, Jack. Jesteś Doyle'em, jesteś boso i śpieszysz się, masz na sobie tylko szlafrok. Co byś zrobił?

Brady spojrzał na lewo aż do końca cichego korytarza i poszedł w tamtym kierunku. Zatrzymał się przy windzie, zmarszczył brwi, otworzył drzwi i zerknął w czeluść betonowej klatki schodowej.

- Przeczucie mówi mi, że poszedł tędy. To dużo bezpieczniej niż jechać windą.

Szybko zbiegli w dół, gdzie Miller pchnął drzwi wejściowe i wyjrzał na dwór.

- Mało prawdopodobne. Bez ubrania?

Sąsiednie drzwi prowadziły do wąskiego korytarza, gdzie z jednej strony mieściło się sześć szafek pomalowanych na zielono. Wszystkie zamknięte na kłódkę, na każdej tkwiła biała kartecz­ka z nazwiskiem właściciela. Doszedł ich łagodny szum pracującej na olej ciepłowni; jej urządzenia musiały się znajdować gdzieś niedaleko. I rzeczywiście, w małym pokoiku na końcu korytarza znaleźli kierownika. Miller pokazał legitymację.

- Szukacie faceta, który zwiał, prawda? - spytał.

- Zgadza się. Było mu potrzebne ubranie. Czy niczego nie brakuje?

- Nie miał żadnej szansy. Nie wiem, czy zauważyliście panowie, ale wszyscy trzymają szafki zamknięte na kłódki. Była to zresztą propozycja jednego z waszych ludzi po ze­szłorocznych kradzieżach. Bardzo łatwo jest się tu dostać przez tylne wejście.

Miller podziękował i wyszli wracając tą samą drogą. Za­trzymali się na stopniu, wpatrując w ulewę.

- Myślisz, że wyszedł tak, jak stał? - rzucił Brady.

Miller wzruszył ramionami.

- Nie zapominaj, że nie miał dużo czasu. Jedno jest pewne, nie mógł sobie pozwolić na wałęsanie się.

Brady pokiwał głową.

- Nie wytrzyma długo z bosymi stopami w taką pogodę. Założę się, że wcześniej czy później ktoś go zauważy.

- Jak myślę, ma przed sobą trzy możliwości - zaczął Mil­ler. - Po pierwsze, może spróbować ukraść samochód, co jest dość kłopotliwe, gdyż będzie musiał węszyć, dopóki znajdzie wóz, którego jakiś kretyn nie zamknął. Jasne, że w tym stroju ktoś go zauważy.

- Może zaczaić się na ulicy i czekać na pierwszego lepsze­go faceta, aby go obrobić - zauważył Brady.

Miller przytaknął.

- To druga ewentualność, ale również nie najlepsza, gdyż niewiele ludzi kręci się w taką noc po bocznych ulicach. Czekając mógłby się nabawić zapalenia płuc. Mam przeczucie, że pójdzie w jakieś konkretne miejsce. Może nawet gdzieś niedaleko stąd. Miał tu jakichś przyjaciół?

- Tego nie bierz pod uwagę, nie miał żadnych - zaśmiał się Brady. - Poza szerokim wachlarzem kobiet. Z tego Artylerzysty to prawdziwy ogier. Nie czuł się szczęśliwy, dopóki nie kręcił z trzema albo czterema panienkami naraz.

- A Mona Freeman? - zapytał Miller. - Chciał się żenić.

- Była niezłą frajerką, jeśli mu uwierzyła - Brady westch­nął. - A poza tym jest jeszcze w Holloway. Zdefraudowała coś w zeszłym roku.

- Aha... - odparł Miller. - Wyjmij skorowidz i spójrzmy na mapę. Może coś nam wpadnie do głowy.

Brady, który całe życie spędził w tym mieście, rozwinął w sobie szczególną umiejętność zapamiętywania twarzy i miejsc. Znał tu prawie każdy kamień. Wyjął mapę i obej­rzał dokładnie teren wokół szpitala. Nagle znacząco chrząknął.

- Doreen Monaghan.

- Przypominam sobie - powiedział Miller. - Mała siedem­nastoletnia Irlandka, która przyjechała tu prosto z mocza­rów. Myślała, że Artylerzysta jest Bogiem.

- Cóż, siedemnastolatką to ona już nigdy nie będzie - powiedział Brady. - Ma mieszkanie w domu przy Jubilee Terrace, niecałe trzy czwarte mili stąd. Od przeszło roku jest prostytutką.

- Chodźmy tam - powiedział Miller i uśmiechnął się. - Nie zapominaj, że cokolwiek się zdarzy, chroni go prawo, ale nie zapominaj też, że jeśli Artylerzysta włączy się do akcji, przyjdziesz do siebie nie wcześniej niż za tydzień.

5.

Artylerzysta nie miał najmniejszego poję­cia, co robić dalej, kiedy spiesznie przebiegał przez podwórze i skręcał w boczną uliczkę na tyłach szpitala. Oczywiście żaden konkretny pomysł nie wpadł mu do głowy, chociaż lodowate zimno wilgotnych nogawek uderzających o gołe nogi pobudzało go do podjęcia szybkiej decyzji.

Strugi deszczu spływały gwałtownie, co miało tę dobrą stronę, że ulice były wyludnione. Doyle przystanął na rogu, żeby zastanowić się, co dalej. Tabliczka nad jego głową in­formowała: ulica Jubilee. Nazwa ta skojarzyła mu się z oso­bą Doreen Monaghan, dziewczyną, która usuwała niegdyś pył spod jego stóp. Pisywała do niego regularnie przez pier­wsze sześć miesięcy, gdy siedział w więzieniu Pentonville, potem listów przychodziło coraz mniej, w końcu ustały. Istotne było, że kiedyś mieszkała przy ulicy Jubilee Terrace i że w dalszym ciągu mogłaby tu mieszkać.

Trzymając się bocznych ulic, by nikogo nie spotkać, po dziesięciu minutach znalazł się na miejscu. Wysoki dom w stylu wiktoriańskim chylił się ku upadkowi. Duże mieszka­nie w tej ubogiej dzielnicy należało do luksusu; całe rodziny gnieździły się w jednym pokoju.

Z parkanu przed domem nie zostało nawet śladu, zanied­bany ogródek był porośnięty chwastami i jeżynami, a żywo­płot tak urósł, że uginał się pod strumieniami deszczu. Doyle uniósł głowę i spojrzał w górę. Doreen zajmowała na ostat­nim piętrze mieszkanie biegnące od frontu do oficyny. Miał szczęście. Nikłe światełko padało przez szparę między firan­kami.

Kiedy wszedł na klatkę, zauważył zmianę - rząd skrzynek pocztowych z nowymi wizytówkami. Nazwisko Doreen widniało na górze. Doyle uśmiechał się do siebie idąc przez hall i wchodząc na schody. Co do jednego miał pewność: zgotuje jej cholerną niespodziankę.

Wspomniana dama przebywała akurat w łóżku z dzielnym przedstawicielem Marynarki Jej Królewskiej Mości. Mary­narz jechał z Dalekiego Wschodu na urlop do domu i już powoli robiło mu się żal ciemnoskórych dziewcząt z Penangu i Singapuru, które znały się na rzeczy i nie kazały sobie zbyt słono płacić.

Doreen dawno odkryła, że najstarszy zawód świata opłaci się dużo bardziej niż praca w sklepie czy też fabryce. Jeśli chodzi o wyrzuty sumienia, to załatwiała tę sprawę w pobli­skim kościele pod wezwaniem Chrystusa Pana, gdzie w każ­dą niedzielę spowiadała się i słuchała mszy.

Wyczerpany marynarz zapadł w sen, a dziewczyna ostro­żnie wydostała się spod prześcieradeł, włożyła stare kimono i zapaliła papierosa. Mundur leżał na podłodze przy krześle, gdyż marynarz rozbierał się w pewnym pośpiechu. Podno­sząc ubranie zauważyła, że na podłogę wypadł skórzany portfel. Było w nim jakieś osiemdziesiąt czy dziewięćdziesiąt funtów, prawdopodobnie zasiłek urlopowy. Odliczyła parę banknotów pięciofuntowych i wsunęła je pod materac, port­fel zaś położyła na miejsce.

Marynarz poruszył się, Doreen podeszła więc do toaletki i zaczęła wkładać pończochy. Zaspany mężczyzna uniósł się na łokciu i sennie zapytał:

- Już trzeba wychodzić?

- Chyba rozumiesz, że trzy funty nie dają ci praw lokato­ra. No dalej, spływaj z łóżka i ubieraj się. Noc w połowie, mam jeszcze robotę.

W tej chwili rozległo się pukanie do drzwi. Uniosła głowę, a jej twarz wyrażała zdumienie. Ktoś pukał w dalszym ciągu, cicho lecz wytrwale.

Dziewczyna podeszła do drzwi i zapytała łagodnie:

- Kto tam?

Odpowiedział jakiś głos, ale nie mogła go rozpoznać.

- Prędzej, Doreen, otwieraj - ponaglił ten sam głos. - Zobacz, co ci przyniósł święty Mikołaj.

- Kto to jest? - zawołał marynarz z niepokojem w głosie.

Doreen, nie zwracając na niego uwagi, otworzyła drzwi nie odpinając łańcucha i wyjrzała. Na progu, w kałuży wody, stał przemoczony do suchej nitki Sean Doyle, włosy miał zlepione, a purpurowy szlafrok szpitalny przylegał tak ściśle do jego smukłego ciała, że tworzył jak gdyby drugą skórę.

Obdarzył ją tym swoim szelmowskim uśmiechem, który zawsze działał na nią tak, że w ciągu pięciu sekund leżała w łóżku.

- Pośpiesz się, kochanie, zamarznę tu na śmierć.

Jego widok wprawił ją w osłupienie i wstrząsnął tak bar­dzo, że niemal półświadomie odczepiła łańcuch i wolno wró­ciła do pokoju.

Gdy Artylerzysta wszedł do mieszkania, marynarz szybko wyskoczył z łóżka i zaczął wciągać slipki.

- A to co za cholerny numer? - rzucił zaczepnie.

Artylerzysta zafascynowany bujnymi kształtami Doreen, które ukazywały się spod luźno zawiązanego kimona, nie zwracał na niego najmniejszej uwagi.

- O Boże, cóż to za widok dla wygłodniałych oczu - po­wiedział Doyle ze szczerym podziwem.

Marynarz spostrzegł opłakany wygląd mężczyzny i jego zdenerwowanie przerodziło się w agresywne podniecenie. Zaatakował:

- Nie wiem, kim, do cholery, jesteś, kolego, ale lepiej się stąd wynoś, byle, kurwa, szybko!

Artylerzysta bacznie mu się przyjrzał i uśmiechnął dobro­dusznie.

- Dlaczego się nie zamkniesz, synku?

Marynarz - młody, silny i muskularny - był przekonany, że umie walczyć. Szybkim krokiem okrążył łóżko z zamia­rem wyrzucenia na zbity pysk bezczelnego intruza i... popeł­nił największy błąd w życiu. Artylerzysta wysunął nogę do przodu, nieznacznie skręcając kolano. Marynarz uderzył go w sposób, który często i z dużym powodzeniem stosowali bohaterowie kina. Artylerzysta cofnął się o kilka centyme­trów i cios marynarza jakby ześlizgnął się po ramieniu Artylerzysty. Następnie Doyle grzmotnął przeciwnika lewą pięścią w żołądek, a prawą uderzył w szczękę, gwałtownie odrzuca­jąc marynarza na przeciwległą ścianę, od której ten odbił się i padł twarzą do przodu tracąc przytomność.

Artylerzysta odwrócił się ku dziewczynie i zdecydowanym ruchem pociągnął za sznur kimona..

- Jak ty z nimi wytrzymujesz, kochanie? - rzucił wesoło.

- Co się stało? - zapytała.

- Zabrali mnie do szpitala na badania. Klawisz trochę się zdrzemnął, więc wykorzystałem okazję i zwiałem. Może masz jakieś ubranie?

Dziewczyna otworzyła szufladę, wyjęła czysty ręcznik, po­ddała mu, a na jej twarzy ciągle jeszcze malowało się zdumienie.

- Niestety, nie mam nic, co mogłoby ci się przydać.

- Mniejsza z tym. Wezmę mundur faceta.

Doyle okręcił dziewczynę dookoła i poklepał po tyłku.

- Bądź miła, daj mi coś do picia. W takim stroju, w taką pogodę, to nie żarty.

Doreen poszła do kuchni i słychać było, jak otwiera szaf­ki, on tymczasem rozebrał się i wytarł do sucha. Miał już na sobie koszulę i spodnie marynarza. Właśnie próbował wsu­nąć na nogi buty, gdy dziewczyna wróciła do pokoju.

Artylerzysta odrzucił obuwie z niesmakiem.

- Niedobre, cholera, o dwa numery za małe. A co to?

- Sherry - odpowiedziała dziewczyną. - To wszystko, co mam. Pijak to ze mnie nigdy nie był, pamiętasz?

Wódki było pół butelki, odkorkował i wypił duży łyk. Otarł ręką usta i gdy poczuł wewnątrz przyjemne ciepło, westchnął z zadowoleniem.

- Tak, bardzo dobrze. Wszystko pamiętam. - Opróżnił butelkę, odstawił ją na podłogę. - Dużo rzeczy pamiętam.

Delikatnie rozchylił kimono i przeciągle westchnął. Wy­dawało się, że to westchnienie nigdy się nie skończy. Ciągle siedząc na krawędzi łóżka przyciągnął dziewczynę mocno do siebie i ułożył twarz na jej piersiach. Przesunęła palcami po jego włosach i powiedziała nagląco:

- Słuchaj, Artylerzysto, musisz się stąd zabierać.

- Na to jest zawsze czas - odparł i obrzucił ją zamglonym wzrokiem. - Cała wieczność! - Opadł na łóżko, pociągając ją za sobą.

Wtedy właśnie ktoś zapukał do drzwi. Doreen wyskoczyła na podłogę, zarzucając na siebie ki­mono, i zapytała głośno.

- Kto tam?

Głos, który się rozległ, był czysty i dźwięczny.

- Goldberg, kochanie. Chciałabym zamienić z tobą dwa słowa.

- Moja gospodyni - szepnęła Doreen i głośniej powiedzia­ła: - Czy nie można byłoby później?

- Niestety nie, kochanie. To niezwykle ważna sprawa.

- Co robić? - zapytała przerażona Doreen, - To kawał starej zgagi. Może mi narobić masę kłopotów.

- Wie, że jesteś w obiegu? - zapytał Artylerzysta.

- A jak myślisz? Piętnaście funtów tygodniowo za tę dziurę...

- Dość dużo.

Artylerzysta wsunął nieprzytomnego marynarza pod łóż­ko, na którym szybko się położył, głowę oparł o poduszkę, a z nocnego stoliczka wziął papierosa.

- Możesz ją wpuścić. Jestem następnym klientem.

Pani Goldberg jeszcze raz zawołała niecierpliwie i zaczęła znowu pukać. Doreen podeszła do drzwi i uchyliła je, ale nie zdjęła łańcucha. Do Artylerzysty doszły słowa starej kobiety

- Muszę cię zobaczyć, moja droga, to jest bardzo ważne.

Doreen wzruszyła ramionami i zwolniła łańcuch. Wydała zdławiony okrzyk, gdyż pchnięte z siłą drzwi odrzuciły ją tak, że padła obok Artylerzysty. Do pokoju wkroczyli Nick Miller i Brady, a za nimi dzielnicowy, ubrany w strój prze­ciwdeszczowy i czarny kask.

- Wszystko w porządku, Artylerzysto - oświadczył Miller wesoło.

Artylerzysta wybuchnął śmiechem.

- I po co, u licha, ta zabawa w żołnierzy, panie Miller. Za pięć minut poszedłbym stąd spokojnie.

Nagle Doyle mocno pchnął nieszczęsną Doreen, tak że zachwiawszy się wpadła na Millera, wyskoczył z łóżka i wpadł do kuchni, zanim ktoś zdążył zrobić jakikolwiek ruch. Drzwi zatrzasnęły się przed samym nosem Brady'ego. Za­zgrzytał zamek. Brady skinął na młodego dzielnicowego, który był zawodowym graczem w miejscowej drużynie rug­by. Mężczyzna wtulił głowę w ramiona i rzucił się do przodu jak w rugby walijski napastnik do ataku.

W kuchni Artylerzysta walczył z oknem, ale bez powodzenia, chwycił więc krzesło wyrąbując nim sobie drogę. W sekundę potem zwaliły się drzwi do kuchni, dzielnicowy wpadł jak bomba i grzmotnął twarzą na podłogę. Z boku, w odległości przeszło półtorametrowej, znajdowała się rynna. Artylerzysta bez waha­nia złapał wiszący nad jego głową urwany kawałek rynny i podciągnął się, wystawiając ciało na deszcz.

Zatrzymał się na moment i uśmiechnął do Millera, który wychylił się przez okno wyciągając rękę. Niestety za krótką.

- Bez urazy, panie Miller. Do zobaczenia na weselu.

Ześlizgnął się po rynnie jak małpa i zanurzył w ciemność i deszcz. Miller uśmiechnął się do Brady'ego.

- Czy zauważyłeś, że ciągle łazi boso? Zawsze można się było z niego pośmiać.

Wrócili do sypialni, gdzie zastali łkającą Doreen, która od razu rzuciła się Brady'emu na szyję.

- Niechże mi pan pomoże, panie Brady. Bóg mi świadkiem, nie wiedziałam, że ten diabeł przyjdzie tutaj w nocy.

Jej akcent wyraźnie stwardniał. Brady poklepał ją po sie­dzeniu, po czym odsunął od siebie.

- Doreen Monaghan, proszę nie stosować tego starego irlandzkiego chwytu. Ze mną się to nie uda, bo ja sam po­ chodzę z Irlandii.

Spod łóżka dobiegł stłumiony jęk. Brady schylił się i chwycił czyjąś nogę. Po chwili wyciągnął spod łóżka marynarza, który objawił się wszystkim w samych slipkach.

- Noc się jeszcze nie skończyła, a heca dopiero się zaczęła - powiedział Miller do Irlandczyka i roześmieli się obaj.

Pani Goldberg miała siedemdziesiąt lat i wyglądała do­kładnie na swoje lata w długich klipsach z dżetów i z grubą warstwą makijażu upodabniającego jej twarz do maski poś­miertnej. Zerknęła do mieszkania i z przerażeniem dojrzała rozwalone drzwi.

- O Boże! - wykrzyknęła. - Ale strata. Kto mi za to za­ płaci?

Za gospodynią ukazał się młody dzielnicowy, blady i wzbu­rzony. Miller podszedł do niego, nie zwracając na razie uwa­gi na panią Goldberg.

- Co się stało?

- Pomyślałem, że dobrze będzie jak najszybciej wszcząć alarm w sprawie Doyle'a, panie sierżancie. Zbiegłem więc na dół, gdzie stał mój motocykl...

- Dobry z ciebie chłopak. Widzę, że masz łeb na karku - pochwalił go Brady.

- Usiłowano od jakichś dziesięciu minut porozumieć się z sierżantem Millerem - ciągnął dzielnicowy.

- Coś ważnego? - spytał Miller.

- Nadinspektor Mallory chce się z panem spotkać przy Dob Court, sierżancie. Jest to przecznica od ulicy Gascoigne, od północnej strony parku Jubilee. Wartownik znalazł tam przed dwudziestoma minutami kobietę. Wygląda to na następne morderstwo Deszczowego Kochanka - zakończył słabym głosem.

* * *

Na ulicy Gascoigne stało już co najmniej tuzin wozów patrolowych, gdy Miller i Brady podjechali mini-cooperem. Wysiedli z samochodu i mokrym chodnikiem ruszyli do Dob Court, gdzie stało Sądowe Laboratorium Objazdowe.

Gdy tam dotarli, zobaczyli rozmawiających dwóch mężczyzn. Jednym z nich był łysy i gruby prezes sądu, inspektor policji Henry Wade, ubrany w ciężki płaszcz nieprzemakal­ny. Zazwyczaj często się śmiał, lecz teraz, gdy przecierał mokre od deszczu okulary i słuchał, co do niego mówił nad­inspektor George Mallory z Wydziału Kryminalnego ze Scotland Yardu, miał wygląd raczej posępny.

Inspektor Wade po chwili pożegnał się i odszedł, a Mallo­ry zwrócił się do Millera:

- Gdzie byłeś?

Mallory miał czterdzieści pięć lat, był inteligentny, szorst­ki w obejściu, miał wysokie kwalifikacje zawodowe. Miejs­cowi policjanci, do których przyjeżdżał na inspekcje z Lon­dynu, nie przepadali za nim, gdyż był surowy i nie przepuścił drobnych nawet uchybień. Nadinspektor doceniał wykształ­cenie prawnicze Millera i jego błyskotliwą inteligencję. Zda­niem Mallory'ego od ludzi pokroju Millera można było oczekiwać wprowadzenia zmian w przestarzałym systemie policyjnym kraju. Oczywiście Mallory za nic nie zdradziłby się ze swoją opinią o Millerze.

- Ja i Brady wpadliśmy na trop Doyle'a.

- Więźnia, który uciekł ze szpitala? Jak to było?

Miller krótko przedstawił sprawę, a Mallory stwierdził:

- Mniejsza z tym. Chodź i spójrz na to.

Ciało leżało nieco na uboczu, przykryte płaszczem chro­niącym je przed zmoknięciem do czasu, gdy chłopcy z labo­ratorium zawiną je w płótno impregnowane. Policjant, który stał obok, rzucał światło latarki, gdy Mallory odwijał płaszcz.

- Wygląd ofiary wskazuje na to, że skręcono jej kark, tak samo jak w poprzednich wypadkach, ale na razie najważ­niejszą sprawą jest stwierdzenie, kto to jest - powiedział Mallory.

- Charakterystyczne, że większość z nich nie nosi teraz w torebce żadnego dokumentu stwierdzającego tożsamość.

Miller spojrzał na woskową twarz, nienaturalnie odwróconą, z oczami spoglądającymi w wieczność. Kiedy odezwał, się, wymawiał słowa z trudem.

- Myślę, że mogę pomóc w tej sprawie, proszę pana.

- Znasz ją?

- Nazywa się Packard - powiedział chrapliwie Miller. - Grace Packard.

6.

Artylerzysta przebiegł przez boczną furtkę podwórka w oficynie domu Doreen. Mknął jak zając, bez namysłu przecinając ulicę za ulicą, a w podnieceniu nie pa­miętał nawet o bosych stopach.

Zatrzymał się przed jakimś domem dla złapania tchu, ser­ce waliło mu jak młotem. Nie ze strachu, przeciwnie, ogarnę­ła go dziwna radość. Psycholog mógłby wytłumaczyć ten stan nagłym wyrwaniem się z dwu i półrocznego zamknięcia. Artylerzysta czuł tylko jedno - był wolny. Wystawił twarz na deszcz i roześmiał się głośno. Pościg trwał. Wiedział, że w końcu go złapią, ale płacą im za to, niech się pomęczą.

Dobiegł do końca ulicy i zatrzymał się. Usłyszał wyraźnie jakiś kobiecy głos: „Wielki as łącz się. Mam dziewięć pięć dwa dla ciebie". Wyjrzał zza rogu i zobaczył zaparkowany wóz policyjny. Dyżurny policjant w kasku rozmawiał z kierowcą przez otwarte okno. Artylerzysta cofnął się pośpiesznie i pobiegł pędem w przeciwną stronę. Nie do­tarł do środka ulicy, gdy policjant na motocyklu wyjechał zza rogu. Jadąc w jego kierunku natychmiast go spo­strzegł i dodał gazu, zbliżając się z warkotem silnika. Ar­tylerzysta rzucił się w bok i dał nurka w wąskie przejście między domami.

Znalazł się na małym podwórku otoczonym kamiennym murem, wysokim na dobre pięć metrów; w rogu znajdowała się stara pralnia w późno wiktoriańskim stylu. Wdrapał się na spadzisty dach, gdy w przejściu rozległ się gwizdek poli­cjanta. Szybko wspiął się na mur i cicho ześlizgnął na drugą stronę, właśnie w chwili, gdy policjant wszedł na podwórko.

Odgłos policyjnego gwizdka z wolna zamierał, gdy Doyle przemierzał ulice biegnące do Parku Jubille od jego połud­niowej strony. Raz zatrzymał się, gdy tuż obok rozległ się dźwięk syreny policyjnej, a następna zadźwięczała w nocnym powietrzu gdzieś trochę dalej. Znowu zaczął biec. Cóż za rozkosz, że te cholerne sukinsyny tak się muszą zwijać!

Po dziesięciu minutach był już blisko parku, gdy dosły­szany gdzieś daleko dźwięk syreny zmusił go do zatrzymania się. Wiedział, że w tego rodzaju pościgu jest to zwyczajny manewr policji, zamierzającej tak skołować ofiarę, aby za­częła robić błędy.

Ale Artylerzysta był na to zbyt szczwanym lisem. Ukrycie się w parku nie wchodziło już w grę, musiał jednak coś zna­leźć, aby zaszyć się na parę godzin, dopóki nie zrezygnują z pościgu.

Cofnął się i skręcił w pierwszą przecznicę. Z lewej strony biegł wysoki mur, a w nim mieściła się potężna drewniana brama i napis „Transport - Henry Crowther i Synowie". Było to chyba właściwe miejsce i tym razem szczęście mu dopisało. Brama zamykana była na zwykły zamek yale. Ktoś zostawił ją niezamkniętą i wystarczyło tylko poruszyć klamką...

Na podwórku wybrukowanym kocimi łbami stały zapar­kowane obok siebie cztery ciężarówki. Na tyłach podwórka mieścił się dom, zza firanek okna na parterze sączyło się światło.

Gdy zajrzał do środka, zobaczył tam siedzącą przy płoną­cym kominku starą kobietę o białych włosach, która oglądała telewizję. W prawej ręce trzymała papierosa, a w lewej kieliszek z czymś, co wyglądało na whisky. Pozazdrościł jej obu tych rzeczy i po raz pierwszy od czasu opuszczenia mieszkania Doreen odczuł piekielny ból w poranionych stopach. Pokuśtykał przez podwórko do budynku, który znaj­dował się po prawej stronie domu, i wszedł przez otwarte drzwi do środka. Przed laty była tu stajnia, lecz obecnie, sądząc z wyglądu, mieścił się tu warsztat lub garaż.

Było prawie zupełnie ciemno, ale dostrzegł, że pomie­szczenie zapełniają cysterny z olejem i kupa wszelkiego żela­stwa. Do połowy otwarte drzwi zaskrzypiały pchnięte pod­muchem wiatru, a krople deszczu dostały się do środka. Nad brukiem, na wysokości około trzech metrów znajdowała się mała drewniana platforma oraz dźwig do podnoszenia cięża­rów. Nie bez znaczenia było, że miał przed oczami widok na dom i podwórze. Usadowił się na starym płótnie żaglowym i zaczął energicznie masować stopy. Od czasów Korei nie pa­miętał, żeby się tak podle czuł. Przebiegł go dreszcz na wspomnienie strasznej kampanii, gdy wycofywali się na po­łudnie podczas pierwszej mroźnej zimy, a kolegom odpadały odmrożone palce, a nawet całe stopy.

Opodal w ciemności skrzypnęła brama, Doyle wstał i wyj­rzał na dwór. Ktoś pośpiesznie przebiegł przez podwórko i otworzył drzwi wejściowe. W świetle padającym z mieszka­nia stała młoda kobieta w nieprzemakalnym płaszczu i za­wiązanej po wiejsku chustce na głowie. Widać było, że bar­dzo zmokła. Artylerzysta uśmiechnął się do siebie, gdy we­szła do środka zamykając drzwi.

Przywarł do ściany wpatrzony w krople deszczu. Głód ściskał mu żołądek, ale niestety nic nie mógł na to poradzić. Może później, gdy już wszystkie światła w domu zgasną, będzie miał okazję się przekonać, czy zostało mu coś z jego dawnych umiejętności. Buty, cokolwiek do zjedzenia, ewen­tualnie płaszcz - to było wszystko, czego potrzebował. Oby tylko mu się udało dotrzeć do Ring Street, gdzie znajdowało się z pół tuzina zajazdów, w których kierowcy dalekobie­żnych ciężarówek zatrzymywali się, aby coś zjeść i odpocząć. Jego zadaniem było dostać się na tył ciężarówki, a wtedy do rana mógłby już być o dwieście mil stąd.

Nagle drgnął oślepiony światłem, które padło z okna na parterze. Zobaczył dziewczynę, stojącą na progu pokoju, będącego chyba jej sypialnią. Wiatr z deszczem wzmagał się coraz bardziej, trzasnęła brama wejściowa. Artylerzysta ba­cznie wpatrywał się w ciemność, gdyż przez chwilę wydawało mu się, że ktoś wszedł na podwórze, po czym znowu zaczął obserwować okno sypialni.

Dziewczyna nie zasunęła nawet firanek, wiedząc, że od ulicy dzieli ją wysoki mur, i spokojna, że nikt jej nie zobaczy, Zaczęła się rozbierać, bo przemokła do suchej nitki.

Artylerzysta przyglądał się ze szczerym podziwem. Miał za sobą dwu i półroczne siedzenie w pace, gdzie jedynym towarzy­stwem kobiecym była ciotka Mary, siedemdziesięcioletnia Irlandka o miękkim sercu, która odwiedzała go raz w miesiącu. Uwagi ciotki o życiu w ogóle, cierpkie przytyki na temat władzy, nazywanej przez nią glinami, pobudzały go do śmiechu przez cały tydzień. Ale to? To było zupełnie coś innego.

Młoda kobieta wytarła się dużym białym ręcznikiem i kry­tycznie przyjrzała się sobie w lustrze. Ciekawe, jak mało kobiet wygląda lepiej nago, ale ta była wprost porywająca. Krucze włosy sięgały prawie do jędrnych piersi, a wcięta talia przechodziła w biodra, dla niektórych może nieco za szero­kie, ale Artylerzyście na ich widok nogi ugięły się z wrażenia. Zaczęła się ubierać. Nie założywszy paska od podwiązek, naciągnęła po prostu pończochy, czarne majtki, stanik i su­kienkę, którą wyjęła z szafy. Gdy siedział w więzieniu, sły­szał, że weszły w modę krótkie sukienki, lecz ta wyglądała zabawnie. Nie tylko dlatego, że sięgała do połowy ud, ale także dlatego, że była przezroczysta jak obrus w salonie ciotki Mary, który pamiętał z dzieciństwa.

Dziewczyna stanęła przed toaletką i zaczęła szczotkować włosy. To chyba najbardziej kobieca ze wszystkich czynnoś­ci. Zrobiło mu się jakoś dziwnie smutno. Zaczynało mu się podobać coś bardzo zwyczajnego, zresztą dlaczego nie? Już prawie zapomniał jak to smakuje, a sprawa z Doreen rozpaliła go. A teraz, gdy na dworze padało, a on leżał w starej stajni, czuł się jak zasmarkany dzieciak z gołym tyłkiem, patrzący na coś, czego nigdy nie będzie miał. Cóż, pretensję mógł mieć tylko do siebie.

Dziewczyna związała z tyłu włosy fioletową kokardą i wy­szła z pokoju wyłączając światło. Artylerzysta westchnął i cofnął się nieznacznie do tyłu, gdyż dosłyszał, jak na pod­wórku czyjś but zahaczył o kamień.

Jenny Crowther, rozsądna i trzeźwo myśląca dwudziesto­letnia dziewczyna, pochodziła z hrabstwa Yorkshire. Nigdy nie była w Londynie, ale w swojej robionej ręcznie szydeł­kiem mini-sukience i ciemnych pończochach nie raziłaby w West Endzie.

- Czy czujesz się lepiej, kochanie? - zapytała babcia, gdy dziewczyna weszła do pokoju.

Jenny skinęła głową, rozcierając ręce przy kominku.

- Jak to dobrze, gdy człowiekowi ciepło.

- Ach, Jenny, kochanie - powiedziała staruszka. - Nie wiem, jak możesz nosić tak krótką sukienkę. Widać ci pupę.

- O to właśnie chodzi, babciu.

Zbita z pantałyku stara kobieta cofnęła się myślą o pięć­dziesiąt lat, zaś dziewczyna podniosła puste wiadro.

- Przyniosę trochę węgla, napijemy się herbaty.

Węgiel był złożony w komórce z betonu po lewej stronie drzwi wejściowych. Kiedy je otworzyła, światło padło na podwórze, dokładnie oświetlając przez szydełkową sukienkę jej uda, gdy zatrzymała się chwilę, zapatrzona w deszcz. Jen­ny zdjęła z wieszaka stary prochowiec, zarzuciła go sobie na ramiona i zeszła po schodach. Odsunęła żelazną klapę znaj­dującą się w podłodze komórki na węgiel. Nie usłyszała ni­czego, odwróciła się jednak, wyczuwając jakimś szóstym zmysłem zagrażające jej niebezpieczeństwo. Zdążyła tylko szybkim spojrzeniem ogarnąć ciemny kształt i niewyraźny zarys twarzy pod czapką, gdy czyjeś wielkie ręce chwyciły ją za gardło.

Artylerzysta podbiegł do krawędzi platformy, zawisnął chwilę na dźwigu, po czym zeskoczył na bruk. Pomknął jak strzała i gdy znalazł się w dostatecznej odległości, walnął mężczyznę jak obuchem pięścią w nerki. Napastnik odepch­nął dziewczynę od siebie i obejrzał się. Przez ułamek sekun­dy Artylerzysta ujrzał wyraźnie jego twarz z ustami wykrzy­wionymi grymasem. Przeciwnik zamachnął się, niezwykle szybki cios pięści spadł na głowę Artylerzysty, który zatoczył się na ciężarówkę. Doyle upadł na kolano, a mężczyzna szybko przebiegł obok niego. Trzasnęła brama i kroki bieg­nącego człowieka zaczęły cichnąć w małej uliczce.

Gdy Artylerzysta z trudem się podnosił, babcia Crowther krzyknęła od progu.

- Jeden ruch i skrócę cię o głowę!

Trzymała w ręku dwulufową strzelbę, której lufy skróco­no do dwudziestu trzech centrymetrów. W ten sposób broń ta stała się jedną z najbardziej groźnych i niebezpiecznych.

Jenny Crowther odskoczyła od ściany, trzymając rękę na szyi.

- Nie jego, babciu. Nie wiem, skąd się tu wziął, ale dob­rze, że się znalazł w pobliżu.

Artylerzysta był zdumiony. Taka przygoda załatwiłaby każdą ze znanych mu dziewcząt, nawet tych twardych, ale nie Jenny Crowther.

- Do jakiej paki należycie, aniołki-stróże? - zapytał.

Dziewczyna spojrzała na niego z mimowolnym uśmie­chem i od razu nawiązała się między nimi nić niedostrzegal­nego, lecz bardzo silnego w swej zmysłowości porozumienia. Są takie spotkania w życiu - gdy jedno drugie wyczuwa natychmiast. Jenny zlustrowała go, zakonotowała mundur marynarza i bose nogi i roześmiała się zasłaniając usta ręką.

- Skąd, u lichą przyfrunąłeś?

- Ze strychu - odparł Artylerzysta.

- Czy zadzwonić na policję, kochasiu? - zapytała babcia Crowther.

Artylerzysta uciął.

- Po co niepokoić gliniarzy taką drobną sprawą? Wie pa­ni, jak to jest w sobotni wieczór. Facet wypije kilka piw i sunie za pierwszą lepszą spódniczką. Czasami posunie się za daleko, jak frajer, który właśnie zwiał. A w praniu wszystko wychodzi na jaw. Wystarczy, że raz dostanie się do prasy, żeby wszystkie stare cioty pomyślały, że cię zerżnął, nawet jeśli tego, moja mała, nie zrobił - powiedział niefrasobliwie do dziewczyny.

- Zaraz, chwileczkę - odezwała się stara kobieta. - Gołe stopy, strój marynarza. Wiem, kim jesteś! - odwróciła się i rzekła podekscytowana do Jenny: - Właśnie podawali ostat­nie wiadomości w telewizji Północnej. To jest Artylerzysta Doyle.

- Artylerzysta Doyle? - spytała Jenny.

- Bokser. Twój tatuś zabierał mnie często na jego mecze. Wiele razy wnoszono na niego skargi do Ratusza, a teraz odsiaduje pięć lat w więzieniu Manningham. Myśleli, że jest chory, więc zabrali go do szpitala, skąd urwał się dzisiaj wieczorem.

Dziewczyna przyglądała mu się stojąc z lekko rozstawio­nymi nogami i ręką opartą na biodrze.

Artylerzysta z trudem zdobył się na słaby uśmiech.

- Tak, to ja. Wyjątkowo niegrzeczny chłopiec.

- Nic nie wiem na ten temat - odparła Jenny. - Ale krwa­wisz jak zarzynana świnia. Wejdźmy lepiej do środka.

Wzięła z rąk starej kobiety strzelbę.

- Wszystko w porządku, babciu. On nie gryzie.

- Zapomniałaś o czymś - przypomniał Artylerzysta.

Jenny odwróciła się od progu.

- O czym?

- A po co tu przyszłaś? - Mężczyzna podniósł wiadro. - To męska robota. Tak mawiała moja ciotka Mary. - Uklęknął, aby nałożyć do wiadra węgiel. Po czym podniósł się, a dziewczyna rzekła:

- Nie wiem, ale wydaje mi się, że czuję sympatię do twojej ciotki Mary.

Artylerzysta uśmiechnął się.

- Ona przepadałaby za tobą, kochanie. Nie mówię tego ot, tak sobie.

Nagle poślizgnął się. Jenny podbiegła i złapała go pod ramię z niespodziewaną siłą.

- Chodź, żołnierzu, już dość się dziś nawojowałeś - wciągnęła go do ciepłego mieszkania.

7.

Pochylony nad rysownicą, w skupieniu, ze zmarszczonymi brwiami, Faulkner starannie kreślił nową linię. Ktoś zadzwonił do drzwi, lecz rzeźbiarz, nie zwracając na to uwagi, pracował dalej. Ponownie zadźwięczał dzwo­nek, tym razem bardziej natarczywie. Faulkner cicho zaklął, po czym przykrył szkic czystym arkuszem kartonu i poszedł otworzyć drzwi.

Na progu stał Mallory ze Scotland Yardu, obok niego Miller.

Mallory uśmiechnął się sympatycznie.

- Pan Faulkner? Jestem nadinspektor Mallory. Sądzę, że zna już pan detektywa, sierżanta policji Millera.

Faulkner nie okazał specjalnego zdziwienia, tylko jego oczy rozszerzyły się z lekka, gdy spojrzał na Millera.

- Cóż to wszystko znaczy? Bilety na bal policjantów?

Zachowanie Mallory'ego było nad wyraz uprzejme.

- Chciałbym wiedzieć, czy możemy zamienić z panem kilka słów, proszę pana.

Faulkner stanął z boku, zapraszając ich z ironicznym ukłonem do środka.

- Proszę się czuć jak u siebie, panie nadinspektorze.

Mallory odezwał się spokojnym, rzeczowym tonem.

- Prowadzimy śledztwo w sprawie niejakiej panny Pac­kard, panie Faulkner. Sądzę, że będzie pan w stanie nam pomóc.

Faulkner zapalił papierosa i wzruszył ramionami.

- O ile się dobrze orientuję, nigdy o niej nie słyszałem.

- Była z panem dzisiaj wieczorem na przyjęciu u Joanny Hartmann - wtrącił Miller.

- Aha, ma pan na myśli Grace? - odparł Faulkner. - A... kapuję. Więc żmija odkryła, że umie kąsać. Czy wniósł for­malną skargę?

- Niestety, nie rozumiem pana - powiedział Mallory. - Grace Packard nie żyje. Jej ciało znaleziono niecałą godzinę temu niedaleko stąd na ulicy Dob Court. Ma złamany kark.

Zapadła na krótko cisza, podczas której dwaj policjanci bacznie obserwowali Faulknera, ciekawi jego reakcji. Wyg­lądał jak człowiek szczerze zakłopotany, ręką dotknął czoła.

- Czy któryś z panów miałby ochotę się napić?

- Nie, dziękuję panu - odpowiedział Mallory.

- A ja się napiję - rzekł Faulkner, podszedł do kominka i wrzucił do ognia papieros. - Powiedział pan, że znaleziono ją godzinę temu?

- Tak.

Faulkner zerknął na zegar, który wskazywał godzinę jede­nastą trzydzieści pięć. Mallory odezwał się:

- O której stąd wyszła?

Faulkner odwrócił się wolno.

- A kto mówi, że w ogóle tu była? - Spojrzał z wyrazem niezadowolenia na Millera. - Niepokoił pan może Joannę?

Miller zaprzeczył.

- Kiedy tam telefonowałem, przyjęcie, sądząc z odgło­sów, było jeszcze w toku. Rozmawiałem z pokojówką, która powiedziała mi, że pan i dziewczyna wyszliście ra­zem.

- Zgoda, była tutaj, ale nie dłużej niż dziesięć minut. Ja zaś wyszedłem z domu o wpół do jedenastej.

- Co oznaczałoby, że została zamordowana natychmiast po wyjściu stąd - powiedział Mallory.

- Czy to znowu sprawka Deszczowego Kochanka?

- Jeszcze nie jesteśmy pewni. Powiedzmy, podpada pod ten sam szablon.

- Dwie w ciągu dwóch dni - odezwał się Faulkner, który jak można było zauważyć, ochłonął już z pierwszego wraże­nia. - Nieźle sobie poczyna.

Miller ze zdumieniem obserwował każdy jego ruch. Wyg­lądało na to, że Faulknera bawi cała ta makabryczna spra­wa. Ciekawe, co też ten wielki mężczyzna ma zamiast serca.

- Mam nadzieję, że nie mają panowie nic przeciwko te­mu, że zapytam: ,,Czy jestem pierwszy na liście?"

- Jest to nieoficjalna rozmowa, proszę pana, która ma na celu jedynie pomóc w śledztwie - odpowiedział mu Mallory. - Oczywiście ma pan całkowite prawo wezwać adwokata.

- Nie śmiałbym wyciągać go z przyjęcia - rzekł Faulkner. - Należy mu się trochę rozrywki. Strzelajcie. Postaram się zrobić wszystko, żeby wam pomóc.

- Zaraz po naszym przyjściu zrobił pan dość dziwną uwa­gę - powiedział Miller. - Coś o żmii, która odkryła, że umie kąsać. Co pan miał na myśli.

- Sądzę, że uda mi się to wyjaśnić. Ostatnio pracowałem dość ciężko i zupełnie zapomniałem o przyjęciu urodzino­wym Joanny. Mój przyjaciel, pan Jack Morgan, przyszedł po mnie. Po drodze zatrzymaliśmy się w knajpie „The King's Arms" przy ulicy Lazer. Siedzieliśmy tam, gdy zjawiła się dziewczyna.

- I wciągnęła pana w rozmowę? - zapytał Mallory.

- Wręcz przeciwnie, to ja ją poderwałem, zresztą celowo. Czekała na swojego chłopaka, który się spóźniał. Zaprosi­łem ją więc na przyjęcie.

- Dlaczego pan to zrobił?

- Ponieważ wiedziałem, że u Joanny będzie się roiło od sztywniaków. Myślałem, że ta mała ich rozrusza, należała właśnie do takich dziewcząt. Niech się pan zapyta Millera, który z tego, co mogłem zauważyć, poświęcił jej sporo uwa­gi. Prawdziwa dziwka. Ładna, dobrze zrobione włosy i spódnica ledwo zasłaniająca tyłek.

- Kiedy wychodziłem, pan był na przyjęciu dopiero od dwudziestu minut - powiedział Miller. - Długo pan tam nie zabawił...

- W sumie jakieś pół godziny.

- I dziewczyna wyszła z panem?

- Na litość boską, przecież pan już to wie! - Przysunął się do Mallory'ego. - Na pewno nie wypije pan drinka?

- Nie, dziękuję panu.

- A ja się napiję. - Poszedł za bar i sięgnął po butelkę. - Zupełnie nieoczekiwanie sprawy przybrały nieprzyjemny obrót.

Mallory całkowicie zignorował tę uwagę;

- Powiedział pan, że nie przebywała tutaj dłużej niż dzie­sięć minut.

- Tak.

- Można byłoby mniemać, że została dłużej.

- Gdybym ją sprowadził, żeby się z nią przespać, ta bied­na kurewka żyłaby jeszcze, ale nie zrobiłem tęgo.

- To po co pan ją tu sprowadził?

- Żeby mi pozowała. - Wypił dużą whisky i nalał sobie jeszcze raz. - Zaproponowałem jej pięć funciaków, aby przy­szła do atelier pozować.

Na moment Mallory stracił panowanie nad sobą i spojrzał zdumiony na Millera, a Faulkner ciągnął dalej:

- Tak się składa, że jestem rzeźbiarzem. Ta skromna gru­pa za wami na podium jest kompozycją, nad którą obecnie pracuję dla nowej budowli Sampsona. Nazywa się „Duch Nocy". Jest to prosty model, prawdę mówiąc, sam gips i drut. Pomyślałem sobie, że piąta postać może zrównoważyć kompozycję. Chciałem się o tym przekonać, przyprowadzi­łem więc tutaj Grace i ustawiłem ją wśród posągów.

- I za to zapłacił jej pan pięć funtów?

- W istocie dziesięć. Zależało mi na tym, żeby natych­miast to sprawdzić. Akurat ją miałem pod ręką.

- I co pan postanowił, proszę pana? - spytał Mallory.

- Ciągle jeszcze się zastanawiam. A co panowie zamierzają?

- Cóż, musimy dalej prowadzić śledztwo, proszę pana - odparł Mallory. - Oczywiście, być może, będziemy musieli jeszcze z panem porozmawiać, chyba pana to nie dziwi.

Policjanci udali się do wyjścia. Faulkner otworzył im drzwi.

- A co z jej chłopakiem, panie nadinspektorze? Mówiła do niego, zdaje się, „Harold".

- Nie rozumiem, o co panu chodzi.

Faulkner roześmiał się beztrosko.

- Sądzę, że najlepiej będzie, jeśli to wyjaśnię. Przyszedł akurat wtedy, gdy my opuszczaliśmy „The King's Arms" Rozegrała się mała scenka. Nic takiego, z czym nie mógłbym się uporać, tyle że był wściekły, bardziej zresztą na dzie­wczynę niż na mnie.

- To bardzo interesujące, proszę pana - powiedział Mal­lory. - Będę o tym pamiętał.

Mallory wyszedł. Miller podążył za nim, ale Faulkner za­trzymał go dotknięciem ręki.

- Słówko w sprawie osobistej, sierżancie - powiedział ła­godnie, choć uśmiech zniknął mu z twarzy. - Na przyszłość radzę trzymać się z daleka od mojej narzeczonej. Każdy woli wiedzieć, kto jest mu życzliwy. Problem z wami, cholernymi gliniarzami, polega na tym, że jesteście na służbie dwadzieś­cia cztery godziny na dobę - stwierdził złośliwie.

Miller nie dał się sprowokować.

- Dobranoc, panie Faulkner - rzucił oficjalnym tonem i wyszedł.

Faulkner zatrzasnął drzwi i odwrócił się z wyrazem nieza­dowolenia na twarzy. Chwilę stał zamyślony, po czym podszedł do rysownicy. Zdjął czysty arkusz kartonu, pod któ­rym widniał szkic przedstawiający cztery posągi.

Wziął do ręki ołówek i zaczął kreślić śmiałymi pociągnię­ciami jeszcze jedną postać.

Na ulicy ciągle lało jak z cebra, gdy Miller i Mallory wsia­dali do samochodu nadinspektora, w którym czekał na nich Jack Brady z kierowcą.

- Co o tym myślisz? - rzucił twardo Mallory.

Miller wzruszył ramionami.

- Trudno powiedzieć. Nie jest to tuzinkowy typek. Wie­rzy pan w tę historyjkę o przyprowadzeniu dziewczyny do atelier, żeby mu pozowała?

- Może to zbyt wariackie, aby było nieprawdziwe. Zresz­tą na tym etapie jeszcze nic nie wiadomo. Z pewnością w jednym trzeba mu przyznać rację: chłopaka należy spraw­dzić. - Zwrócił się do Brady'ego. - Ty się możesz tym zająć. Jej narzeczony nazywa się Harold. Wiem tylko tyle. Ojciec dziewczyny powie ci zapewne więcej. Kiedy już dostaniesz adres, jedź tam natychmiast i przyprowadź chłopaka do Komendy Głównej.

- A co ze mną, proszę pana? - spytał Miller.

- Wracaj na to przeklęte przyjęcie. Porozmawiaj z Joan­ną Hartmann i sprawdź wersję Faulknera. Ciągle nie ro­zumiem, dlaczego wyszedł tak wcześnie. Kiedy skończysz, chcę cię również widzieć u siebie. No, rozchodzimy się. Ja podrzucę Brady'ego.

Samochód ruszył w ulewę. Miller patrzył za nim przez chwilę, po czym głęboko westchnął i wsiadł do mini-coopera. Zupełnie nie bawiła go perspektywa powtórnej wizyty u Joanny Hartmann.

8.

Przyjęcie miało się ku końcowi, goście za­częli się rozchodzić, a pozostali tylko Jack Morgan i Frank Marlowe, którzy siedzieli przy barze z Joanną i jej ciotką, pijąc strzemiennego.

Rozległ się gong u drzwi i Joanna spojrzała zdziwiona.

- Któż to, u licha, może być?

- Pewnie Bruno wraca, żeby cię prosić o przebaczenie - wtrąciła kwaśno ciotka.

- Cóż, to nie pomoże... tym razem na pewno nie. - Joan­na była zdenerwowana. - Może sobie chwilę postać.

Ktoś zadzwonił jeszcze raz i Frank Marlowe spróbował się podnieść.

- Może lepiej, żebym to ja poszedł.

- Nie trzeba, dam sobie radę. Sama go przyjmę - odparła Joanna.

Przygotowana na wszystko otworzyła drzwi i zobaczyła stojącego na progu Nicka Millera.

- Ach, Nick - rzekła zaskoczona.

- Czy mogę wejść na chwilę?

- Oczywiście... - zawahała się. - Niestety, prawie wszyscy poszli już do domu. Żegnamy się właśnie pijąc ostatniego. Dołącz się do nas.

- Wolałbym nie - powiedział. - Prawdę mówiąc, jestem służbowo.

Zesztywniała i zamykając drzwi zapytała bardzo wolno...

- B-r-u-n-o? Czy coś mu się stało?

Miller szybko zaprzeczył.

- Bruno czuje się doskonale, właśnie z nim rozmawiałem. Była tu dzisiaj dziewczyna, która nazywała się Grace Pac­kard. To on ją przyprowadził, prawda?

Jack Morgan podniósł się ze stołka i podszedł do nich.

- Owszem, tak, ale nie ma jej tu dość dawno. Słuchaj, Miller, o co ci chodzi?

- Jak już wspomniałem, przed chwilą rozmawiałem z Faulknerem. Była z nim w atelier i wyszła około dziesiątej trzydzieści. W piętnaście minut później została znaleziona przez oficera policji parę przecznic dalej.

Przerażona Mary Beresford jęknęła, a Marlowe wyszep­tał:

- Nie żyje?

- Tak. Została zamordowana. Ma złamany kark, naj­prawdopodobniej wskutek silnego ciosu zadanego z tyłu.

- Deszczowy Kochanek! - powiedziała Mary Beresford głosem tak cichym jak tchnienie wiatru.

- Bardzo możliwe - odparł Miller. - Morderca tego rodzaju działa według pewnego szablonu. Zabójstwo Grace Packard pod pewnymi względami przypomina ostatnie morderstwo Deszczowego Kochanka. - Detektyw zwrócił się do Morgana: - Czy był pan tutaj przez cały czas?

- Tak, od chwili mego przyjścia o ósmej trzydzieści, czy coś koło tego.

- Mogę to potwierdzić - wtrąciła szybko Joanna - wszyscy możemy..

- Chwileczkę - odezwał się Marlowe. - Czy wolno wiedzieć, o co chodzi? Czy ta wizyta jest oficjalna?

- To tylko dochodzenie. - Miller ponownie zwrócił się do Joanny: - Dowiedziałem się od twojego narzeczonego, że nie siedział tu długo. Czy to nie jest trochę dziwne, zważywszy, że to twoje urodzinowe przyjęcie?

- Bruno sam sobie dyktuje prawa - odparła spokojnie.

Mary Beresford zaatakowała:

- Joanno! Na miłość boską, choć raz powiedz jaki on jest naprawdę! Nie siedział długo, ponieważ poproszono go, żeby opuścił przyjęcie.

- Z jakiego powodu?

- Uznałabym ten powód za oczywisty. Był pan tutaj, widział pan, co się stało. Poderwał tę dziwkę w barze i przyprowadził tu umyślnie, po to żeby wszystkim zepsuć przyjęcie!

- Proszę cię, ciotko Mary - wtrąciła Joanna.

- Ale to jest przecież prawda! - Oczy starej kobiety za­błysły gniewem. - Przebrał się, jak to ma w zwyczaju, za włóczęgę i przez dwadzieścia minut usiłował rozwalić całe przyjęcie.

Miller rozejrzał się wkoło uważnie. Jack Morgan podniósł połówki drewnianego kloca leżącego na barze.

- To najnowszy popis salonowy Bruna.

- Karate?

- Tak. Proszę sobie wyobrazić, co by było, gdyby tak ktoś dostał od niego w szczękę.

- Brązowy pas, który wkrótce miał zostać zastąpiony przez pierwszego dana.

Miller mógłby dokładnie powiedzieć, co by z tego wynikło, ale spojrzał tylko uważnie na Franka Marlowe'a.

- A ta śliwa na twarzy. Czy to jego robota?

- Niech pan posłucha - odpowiedział ze złością Marlowe. - Nie wiem, do czego to wszystko prowadzi, lecz jeśli pan uważa, że złożę na niego skargę, to się pan myli. Była to dość nieprzyjemna awantura, ale to się zdarza zawsze w obecności Bruna, i nic ponadto.

- Zatem wyszedł stąd z Grace Packard. Z pewnością było to przykre dla ciebie, Joanno.

- Bóg jeden wie, ile już ją od niego spotkało - wtrąciła ciotka. - Powiedział pan, że zabrał tamtą do siebie do domu?

- Tak. Lecz prawdopodobnie była tam zaledwie dziesięć minut. Wskazuje na to godzina, o której znaleziono ciało. Faulkner twierdzi, że dał jej dziesięć funtów za pozowanie. Uważacie, że to możliwe?

Frank Marlowe zaśmiał się chrapliwie:

- Więcej niż możliwe, po prostu typowe.

Joanna była bardzo blada, lecz starała się swoje zdanie wypowiedzieć z godnością:

- Powiedziałam już, Bruno jest sam sobie panem.

- Teraz pracuje nad wyjątkowo trudną kompozycją - wtrącił Jack Morgan - jedną z najpoważniejszych, jakie stworzył. Zapoczątkował ją cztery czy pięć tygodni temu jeden posąg, lecz obecnie rozrosła się do czterech postaci. Bruno dyskutował ze mną dzisiaj, czy nie włączyć jeszcze piątego posągu dla zapewnienia równowagi całej kompozy­cji.

Miller skinął głową.

- Owszem, wspominał mi o tym.

- To dlaczego pytałeś? - rzuciła szorstko Joanna Hartmann.

Miller zmarszczył brwi.

- Obawiam się, że cię nie rozumiem - rzekł.

- Czy mamy z tego wnioskować, że mój narzeczony jest w tej sprawie w jakimś sensie podejrzany?

- Formalność, Joanno, tylko zwykła formalność. Ale trzeba to załatwić, myślę, że powinnaś rozumieć.

- Niekoniecznie - zapewniła z przekonaniem. - Jedno wiem na pewno, że byłeś dzisiaj gościem w moim domu, ponieważ uważałam cię za przyjaciela.

- Bzdura! - odparł twardo Miller. - Zaprosiłaś mnie na przyjęcie zupełnie z innego powodu. Mój brat jest jednym z najbardziej wpływowych ludzi w Telewizji Północnej. Oba­wiałaś się, że istnieje możliwość wycofania twojego serialu pod koniec sezonu.

- Jak pan śmie! - powiedziała Mary Beresford. - Złożę skargę do pańskich przełożonych.

- Może pani robić, co się pani żywnie podoba. - Miller poczęstował się papierosem ze szkatułki znajdującej się na stole i uśmiechnął się spokojnie. - Moje roczne wynagrodze­nie detektywa sierżanta policji wynosi obecnie, łącznie z pewnymi specjalnymi dodatkami, tysiąc trzysta osiemdzie­siąt dwa funty, pani Beresford. Może zainteresuje panią fakt, że z tego każdy pens idzie na podatki, które płacę od posia­danego majątku. Świadomość tego daje mi cudowne poczu­cie niezależności, zwłaszcza gdy obcuję z ludźmi takimi jak pani - powiedział i zwrócił się do Joanny Hartmann. - Podoba ci się, czy nie, muszę uświadomić ci kilka nieprzyjemnych faktów. Jak sądzę, sprawą najważniejszą jest to, że Grace Pac­kard została zamordowana w godzinę po wyjściu stąd w towa­rzystwie twego narzeczonego. Nie udawaj Greka. Śmiemy twierdzić, że może być on nam pomocny w śledztwie.

- Jestem adwokatem pana Faulknera - powiedział Jack Morgan. - Dlaczego nie przesłuchiwano go w mojej obec­ności?

- A dlaczego pan jego o to nie zapyta? Z całą pewnością nie odmówilibyśmy mu skorzystania z pomocy adwokata.

Miller szybko skierował się do wyjścia.

- Prawdopodobnie okoliczności zmuszą mnie do zoba­czenia się z panią ponownie, panno Hartmann - powiedział służbowym tonem. - Będziemy bardzo wdzięczni za możli­wość skontaktowania się z panią w ciągu kilku najbliższych dni.

- Ale pani Hartmann ma jutro bardzo ważną konferencję w Londynie - wtrącił Frank Marlowe.

- Nie mogę zabronić pannie Hartmann jechać - odparł Miller. - Ale na pewno byłaby wielka szkoda, gdyby zdarzy­ło się w czasie jej nieobecności, że pan Faulkner potrzebo­wałby pomocy.

Miller wyszedł z mieszkania, chrząknął groźnie idąc kory­tarzem do windy. Jednego był pewien: udało mu się ich pos­traszyć. Umierał z ciekawości, co z tego wyniknie i czy w ogóle będzie można do czegoś dojść w tej sprawie.

Po wyjściu Millera zaległa głęboka cisza, którą przerwał Frank Marlowe.

- Nieładnie mi to pachnie, bardzo nieładnie.

- Mnie się też nie podoba - powiedział Jack Morgan.

Joanna weszła do pokoju na piętrze, otworzyła szafę wyjęła skórzany płaszcz, który szybko włożyła.

- Jesteś wozem? - spytała Jacka Morgana.

- Tak.

- Dobrze. Chciałabym, żebyś podrzucił mnie do domu Bruna.

Ciotka położyła jej rękę na ramieniu, pragnąc ją w ten sposób zatrzymać.

- Na litość boską, Joanno! Nie bądź głupia! Trzymaj się od tego wszystkiego z daleka!

Joanna odwróciła się gwałtownie.

- Ty go nie lubisz, ciotko Mary, prawda? Nigdy go nie lubiłaś i dlatego podejrzewasz, że może być w jakiś sposób zamieszany w tę historię. Ale ja nigdy w to nie uwierzę!

Stara kobieta odwróciła się. Wyglądała teraz dokładnie na swoje lata.

- Chcesz, żebym z tobą pojechał? - spytał Frank Marlowe.

- Lepiej nie. Czy mógłbyś tu zostać, dopóki nie wrócimy?

- Dobrze, zaczekam.

Jack Morgan otworzył drzwi, a kiedy Joanna wychodziła, ciotka po raz ostatni spróbowała ją zatrzymać.

- Joanno - powiedziała ostro. - Musisz mnie wysłuchać. To dla twojego dobra. Pomyśl o swojej karierze. Nie możesz sobie pozwolić na wplątanie się w żaden skandal!

Joanna nie zwróciła na nią żadnej uwagi.

- Jesteś gotów, Jack? - zapytała i wyszła pierwsza.

Jechali do domu Bruna w milczeniu, dopiero gdy Morgan zatrzymał się przy krawężniku i wyłączył silnik, Joanna po­łożyła mu rękę na ramieniu.

- Jack, ty znasz Bruna od dawna, dłużej niż ktokolwiek z nas. Przypuszczasz, że mógłby...

- Wykluczone - odparł stanowczo. - Jest szalony, zgoda, ale ani przez chwilę nie uwierzę w insynuacje, które podsuwa Nick Miller.

- Właśnie to chciałam usłyszeć. - Joanna odetchnęła z ulgą. - Chodźmy na górę. Zamienimy z nim dwa słowa.

Stracili jednak tylko czas, gdyż nikt się nie odzywał na ich uporczywe pukanie. Po pięciu minutach bezowocnych wysiłków Morgan powiedział łagodnie.

- Dajmy spokój, Joanno. Miał dosyć wrażeń jak na jedną noc.

Znużona Joanna odparła:

- Zgoda, Jack, zabierz mnie do domu. Spróbujemy jeszcze jutro rano. Odwołam wyjazd do Londynu.

Z drugiej strony drzwi Faulkner wsłuchiwał się w coraz Cichsze, w miarę schodzenia w dół, kroki. Znowu bolała go głowa. Och, jak bardzo bolała. Wziął kilka proszków przepisanych przez lekarza i nalał sobie dużą whisky. Stanął przy oknie i zapatrzył się w noc.

Oparł bolącą głowę o szybę, po której spływał deszcz, lecz nie poczuł ulgi. Nagle odniósł wrażenie, że zaczyna się dusić. Powietrza! Tego właśnie potrzebował, aby pozbyć się tego Strasznego bólu - zimnego nocnego powietrza. Chwycił płaszcz i szybko wybiegł.

9.

- Widziałam cię na ringu po raz ostatni, kiedy walczyłeś z Terry Jonesem o mistrzostwo rejonu - powiedziała babcia Crowther. - Już myślałam, że masz wygraną w kieszeni, ale zranił cię nad okiem i sędzia przerwał walkę w trzeciej rundzie.

- Ja też często raniłem - odparł Artylerzysta. - Gdyby nie to, zaszedłbym wysoko. Niestety, na podstawie orzeczenia lekarskiego Komisja Bokserska odebrała mi licencję po walce z Terry Jonesem. Tak już jest na tym padole łez, prawda?

Siedział przy stole w starym swetrze, który dziewczyna wynalazła dla niego i w butach po jej ojcu. Nie wyglądał bynajmniej na zgnębionego. Zdążył się już uporać z trzema jajkami sadzonymi na bekonie i pół bochenkiem chleba i właśnie pił trzecią filiżankę herbaty.

- Zabawny z ciebie człowiek, nie ma co gadać - powie­działa Jenny Crowther. - Czy ty się kiedykolwiek czymś przejmujesz?

- Życie jest na to zbyt krótkie, kochana. - Poczęstował się papierosami pani Crowther. - Siedziałem kiedyś w więzieniu z facetem, który był dobry w jodze. Trzeba umieć relaxez vouz [franc, „bawić się"]. Cieszyć się życiem i wykorzystywać swoje talenty.

Jenny uśmiechnęła się bezradnie.

- Ależ to wprost cudowne zważywszy, w jaki sposób za­robkujesz.

Nie okazywał żadnego zakłopotania, kiedy wyjaśniał:

- Cóż, świsnę, gdzie się da parę szylingów. Uderzam za­wsze ludzi, których na to stać. Mają ubezpieczone absolutnie wszystko. Ja nie obrabiam starych kobiet krążąc po małych sklepikach na uboczu.

- Prawdziwy Robin Hood - powiedziała cierpko. - A co się dzieje, gdy w trakcie roboty ktoś stanie ci na drodze? Spokojnie odchodzisz czy wyrąbujesz sobie drogę?

Dziewczyna ułożyła brudne talerze na tacy i udała się w stronę kuchni. Artylerzysta zaś podszedł do kominka i usiadł w fotelu naprzeciw pani Crowther.

- Zawsze jest taka ostra?

- Nie może być inna, chłopcze, prowadząc taki interes.

- To ona go prowadzi?

- Jej ojciec umarł parę miesięcy temu, wylew do mózgu. Jenny była fryzjerką, dobrą fryzjerką, ale rzuciła swój zawód i przejęła interes. Od tego czasu próbuje go pchać.

- Więc ma kłopoty?

- A czegóż można się spodziewać? Mamy ośmiu kierow­ców i dwóch mechaników, a każdy, jak może, ciągnie w swoją stronę. No i ten kierowca, Joe Ogden, przedstawiciel związków zawodowych, najgorszy ze wszystkich. Ciągle cy­tuje jej kodeks pracy. Utrudnia, ile się tylko da.

- Dlaczego?

- Widziałeś ją, prawda? - Nalała sobie jeszcze jedną whi­sky. - A co będzie z tobą? Dokąd pójdziesz?

Wzruszył ramionami.

- Nie wiem, matko. Jeśli uda mi się dostać do Ring Street, mogę stamtąd złapać okazję do którejkolwiek z dwu­nastu miejscowości.

- I co potem?

Nie odpowiedział, a ona pochyliła się i położyła mu rękę na kolanie.

- Nie bądź głupi, chłopcze. Oddaj się w ręce policji, dopóki nie jest za późno.

Artylerzysta nie przyznał, że uważa tak samo. Wstał i uś­miechnął się.

- Pomyślę o tym. W każdym razie nie sprawię pani ani Jenny kłopotu. Spłynę stąd, gdy się trochę uspokoi na uli­cach, mniej więcej za godzinę, jeśli wam to odpowiada.

Poszedł do kuchni, gdzie zastał dziewczynę, jak przepasa­na fartuchem zmywała naczynia.

- Pomóc ci?

- Jeśli chcesz, możesz powycierać.

- Sporo czasu upłynęło od chwili, kiedy to ostatni raz robiłem... - wziął do ręki ścierkę do wycierania.

- A jeszcze więcej upłynie, nim to znowu będziesz robił.

- Hej, a cóż takiego strasznego zrobiłem?

- Po prostu nie mogę znieść, kiedy się ktoś marnuje - odparła Jenny. - Zastanów się nad sobą. A gdzież myślisz, u licha, stąd pójść? Długo się nie utrzymasz, gliniarze w pro­mieniu wielu mil mają na ciebie oko.

- A po której stronie ty jesteś?

- To zupełnie inna sprawa. Nie możesz być nawet przez sekundę poważny. Nigdy. - Zabrała się znowu do zmywania.

Artylerzysta parsknął śmiechem.

- A jednak cieszę się, że się gniewasz.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- To lepsze niż brak jakiejkolwiek reakcji. Przynajmniej nie jestem ci obojętny.

- Ciesz się. Pewnego dnia skoczę z mostu z miłości.

Ale mówiła to z uśmiechem i kiedy znów się odwróciła, by dalej zmywać naczynia, Artylerzysta poczuł, jakby płynął od niej jakiś prąd.

- Miałem ciekawą rozmowę z twoją babcią - powiedział Doyle. - Wygląda na to, że masz teraz pełne ręce roboty.

- Jakoś sobie dajemy radę.

- Wydaje mi się, że przydałby się tu jakiś niezły chłop.

- A ty jesteś wolny? - spytała.

Uśmiechnął się.

- Żałuję, że nie jestem, kochanie.

Na zewnątrz skrzypnęła brama i na podwórzu rozległy się czyjeś kroki.

Jenny Crowther zamyśliła się.

- To dziwne, przecież zasunęłam zasuwę, gdy ostatnio wychodziłam.

- Czy ktoś jeszcze ma klucz?

- O ile wiem, nikt. Zobaczę kto to. Ty lepiej zostań tutaj.

Doyle stanął za lekko uchylonymi drzwiami, skąd mógł widzieć, co się dzieje na podwórku. Babcia Crowther wyjrza­ła z pokoju, przyglądając się jak Jenny otwiera drzwi wejś­ciowe.

Mężczyzna, który wtargnął do środka, ubrany był w kurt­kę ze skórzanymi wstawkami na ramionach. Nie ulegało wątpliwości, że sobie wypił. Był nieźle zbudowany, ale ręce miał trochę za długie i twarz opuchniętą od piwa. Zarys ust świadczył o dużej chwiejności charakteru.

- Czegóż to pan sobie życzy o tak późnej porze, panie Ogden? - zapytała surowo pani Crowther.

- Zostaw to mnie, babciu. Wracaj do domu, będę za chwi­lę - powiedziała spokojnie Jenny.

Stara kobieta niechętnie wróciła do stołowego, a Jenny zamknęła drzwi. Spojrzała na Ogdena wyciągając rękę.

- Pan otworzył bramę. Skąd pan ma klucz? Poproszę o zwrot.

Uśmiechnął się chytrze.

- Ba, panienko, nie mogę ci go oddać. Pragnę tu wcho­dzić i wychodzić, kiedy zechcę. - Zrobił krok naprzód i oparł rękę o ścianę. W ten sposób dziewczyna mając z drugiej strony drzwi od pokoju stołowego znalazła się jak w pułap­ce. - Możemy wspólnie świetnie dawać sobie radę. Trzeba być rozsądniejszą. Taka panienka, jak ty, może mieć coś lepszego do roboty niż prowadzenie przedsiębiorstwa. Pil­nowanie ciężarówek to męska robota.

Spróbował ją pocałować, ale uchyliła głowę w bok.

- Daję ci pięć sekund na wyniesienie się stąd! Jeśli tego nie zrobisz, to zawiadomię policję i złożę skargę o napasto­wanie mnie.

Ogden odskoczył jak oparzony.

- Ty wstrętna dziwko! - wykrzyknął ze złością, purpuro­wy na twarzy. - Mądra to ty nie jesteś - zmienił ton. - Ale zapamiętaj sobie, jestem tutaj przewodniczącym związków zawodowych. Wystarczy jedno moje słowo, a wszyscy ro­botnicy odejdą; Po prostu nie będą mieli innego wyboru. Mogę ci bardzo skomplikować życie.

Bez słowa otworzyła drzwi. Stał jeszcze chwilę, obrzucając ją groźnym spojrzeniem.

- Dobra, panienko - powiedział zjadliwie. - Ostrzegałem.

Zamknęła drzwi i weszła do środka, trzęsąc się z oburze­nia.

- Zabiję go, zabiję gnoja - zawołała i nie mogła pow­strzymać dławiącego ją szlochu. Dała wreszcie upust smutkowi i przygnębieniu, które nie opuszczały jej przez długie tygodnie od śmierci ojca.

Czyjeś silne ramiona objęły ją mocno i ktoś pogładził ją po głowie.

- No, no, kochanie. Nigdy sobie nie mów „mam dość wszystkiego, chcę umrzeć".

Spojrzała do góry i napotkała uśmiech Artylerzysty.

- Widzę tylko jedno wyjście z sytuacji - powiedział. - Bądź tak miła i nastaw czajnik z wodą na herbatę. Wracam za pięć minut.

Pocałował ją w usta i nim zdążyła powiedzieć słowo, otwo­rzył drzwi i zniknął w ciemności.

Joe Ogden zatrzymał się na rogu ulicy klnąc bez przerwy. Nie zdążył jeszcze wytrzeźwieć. Cóż, podjęła złą decyzję. Zgoda, będzie miała to, co chce. Już on pokaże tej kurwie, na Boga, pokaże! Jeszcze przyczołga się na kolanach, błaga­jąc, by załagodził sprawę. A wtedy zatańczy dokładnie jak jej zagra... Przeszedł na drugą stronę ulicy i skręcił w wąski zaułek. Pochylił głowę, chroniąc ją od deszczu. Szedł zato­piony w marzeniach miłosnych, których bohaterką była Jenny Crowther. Wykonywała wszystko, co jej kazał. Za­ułek był słabo oświetlony kilkoma staromodnymi latarniami gazowymi, między którymi rozciągały się długie pasma cał­kowitej ciemności. Naprawiano właśnie chodnik i płyty ster­czały niebezpiecznie.

Nagle Artylerzysta spadł na niego w środku ciemnego od­cinka ulicy jak piorun. Zaatakował brutalnie, demonstrując doskonałą technikę.

Ogden zawył z bólu, kiedy ktoś rzucił nim o pobliski mur z niezwykłą siłą. Zachwiał się, dostrzegł zarys twarzy i uderzył zaciśniętą pięścią w prawą skroń przeciwnika.

Lecz był to jedyny cios, który udało mu się zadać tej nocy. Ktoś kopnął go butem poniżej rzepki w prawym kolanie, lewy i prawy sierpowy wcisnął mu się w żołądek, a kiedy zwinął się z bólu, czyjeś kolano wylądowało na jego twarzy. Artylerzysta nie należał do ludzi, którzy w swoich pora­chunkach stosowaliby zasady lorda Queensberry.

Ogden przekoziołkował w deszczu, Artylerzysta kopnął go mocno kilka razy, a każdy cios wymierzony był precyzyj­nie. Ogden leżał z twarzą na chodniku, przerażony jak nigdy w życiu, spodziewając się, że lada chwila czeka go śmierć. Tymczasem jego napastnik kucnął przy nim w ciemności i odezwał się dziwnie łagodnym głosem.

- Nie wiesz, kim jestem, ale ja ciebie znam, i to wystarczy. Teraz słuchaj uważnie, co ci powiem, bo drugi raz nie po­wtórzę. Dostaniesz swoje karty i tygodniówkę pocztą w po­niedziałek. Na przyszłość trzymaj się z daleka od podwórka Crowtherów. Jeżeli narobisz jakiegoś bigosu w związkach, czy gdzie indziej, już ja cię załatwię! - Wyrwał garść włosów z głowy Ogdena. - Zrozumiano?

- Tak... - Ogden z trudem wydobył głos ze ściśniętego strachem gardła.

- Dopilnuję tego. Gdzie masz klucz od bramy?

Ogden poszperał w lewej kieszeni i po chwili Artylerzysta odebrał od niego klucz yale. Uderzył przeciwnikiem z całej siły o chodnik i odszedł.

Ogden podniósł się na kolana i zamroczony bólem oparł o ścianę. Zdążył tylko uchwycić sylwetkę biegnącego przez oświetlone miejsce pod latarnią mężczyzny i został sam. Wtedy, po raz pierwszy od dzieciństwa, rozpłakał się. Łka­nia uwięzły mu w gardle i pokuśtykał w mrok.

Przy otwartych drzwiach, skulony, dokładnie tak samo jak niedawno jeszcze Artylerzysta, cierpliwie czekał De­szczowy Kochanek. Był ciekaw, czy tamten mężczyzna wró­ci.

Po raz drugi w ciągu dziesięciu minut drzwi otworzyły się i w otoczce światła ukazała się dziewczyna. Znajdowała się tak blisko, że mógł dostrzec jej zatroskaną twarz. Z wolna wyprostował się, ale w ciemności rozległ się zgrzyt otwiera­nej bramy. W chwilę potem pojawił się Artylerzysta.

Zatrzymał się na podeście schodów i rzucił w stronę Jenny klucze.

- Twoje?

Spojrzała na nie przelotnie.

- Co się stało?

- Cóż, można powiedzieć, że doszliśmy do porozumienia. Zgodził się więcej tu nie przychodzić. W zamian za to dosta­nie swoje karty i tygodniówkę pierwszą pocztą w poniedzia­łek rano.

Przechyliła głowę na bok i dokładnie obejrzała szybko powiększający się siniak pod prawym okiem.

- Ładne mi porozumienie. Wejdź lepiej do środka i poz­wól, że się tobą zajmę.

Dziewczyna skierowała się do domu, za nią wszedł Artylerzysta. Gdy zamknął drzwi, na podwórku ponownie zaległy ciemności, lecz coś tam się w cieniu poruszyło, cichutko, tak cicho, jakby to był szelest zwiędłych liści spadających na jesienną ziemię. Brama delikatnie skrzypnęła, po czym zam­knęła się, trzasnąwszy lekko. Na ulicy zalanej deszczem za­mierał stopniowo odgłos kroków.

Artylerzysta wychylił kieliszek whisky, który podała mu Jenny. Mruknął z zadowolenia i odwrócił twarz do światła. Dziewczyna delikatnie przyłożyła mu ciepły okład na siniak pod okiem.

- A co porabia starsza pani?

- Powiedziałam jej, żeby poszła spać. Jest już późno.

Spojrzał na zegar.

- Masz rację. Za chwilę już mnie tu nie ma.

- Bez pośpiechu. Im później, tym lepiej dla ciebie.

- Masz rację.

Nagle poczuł się zmęczony. Czuł w sobie przyjemne ciepło whisky. Ogarnęło go uczucie zadowolenia, jakiego już od dawna nie odczuwał. Przyjemnie mu się siedziało przy pło­nącym wesoło kominku, w otoczeniu solidnych mebli i umieszczonej w rogu pokoju lampy. Jenny podała mu papie­rosa i zapalony zwitek papieru.

Artylerzysta zagłębił się w fotelu klubowym, a dziewczyna usiadła po turecku na dywanie. Mężczyzna z przyzwyczajenia palił wolno papierosa, jakby chciał, by trwało to jak najdłużej. Przyglądał się dziewczynie. Dziwne, ale w stosun­ku do żadnej kobiety nie odczuwał czegoś takiego. Miała wszystko, za co należy, podziękować Bogu - piękne ciało, sympatyczną twarz, siłę i charakter. To, o czym marzy każdy mężczyzna. Postanowił natychmiast wziąć się w garść, gdyż czuł, że zaczyna tracić panowanie nad sobą. Rzecz w tym, że już piekielnie dawno nie miał przy sobie żadnej babki. Teraz to nawet czterdziestoletnia prostytutka spod bazaru wydała­by mu się Królową Piękności. Jenny spojrzała i uśmiechnęła się.

- Co za paskudne myśli kołaczą ci się teraz po głowie?

- Właśnie pomyślałem sobie, że jesteś najładniejszą pa­nienką, jaką widziałem ostatnimi czasy.

- Ładny mi komplement, zważywszy gdzie ostatnio byłeś - zażartowała.

- Czytasz w moich myślach, prawda? - spytał.

Wzruszyła ramionami.

- Oglądałam przed chwilą wiadomości w telewizji. Ale masz konkurencję! Dzisiaj wieczorem zamordowano kobietę po drugiej stronie parku Jubilee.

- Następna sprawka Deszczowego Kochanka?

- A kogóżby innego? - Drgnęła i powoli dodała: - Kiedy siedziałam sama w kuchni, przyszło mi do głowy, że może tamten mężczyzna na podwórku...

- Jest Deszczowym Kochankiem? - wtrącił Artylerzysta i zdecydowanie zaprzeczył. - Niemożliwe! To, że załatwił już przedtem tę biedną dziwkę, jest wystarczającym dowodem. Takie typy zawsze działają według szablonu. Nie mogą się powstrzymać. Facet, który napadł na ciebie, na pewno miał na myśli coś bardziej typowego.

Jenny skrzywiła się.

- Nie wiem, ale może powinnam zawiadomić policję.

Nie była pewna, czy rzeczywiście należało tak zrobić. Henry Crowther zostawił swojej matce i córce interes, który w gotówce i w nieruchomościach wynosił piętnaście tysięcy funtów. Córka Jenny była ulepiona z tej samej gliny. Wy­chowano ją w świadomości, że należy przestrzegać zasad przyjętych w jej środowisku. W myśl tego kontakty z policją bez względu na okoliczności były czymś, czego należało ze wszech miar unikać.

- A co zamierzasz im powiedzieć? - zapytał Artylerzysta. - Że Sean Doyle mając naokoło kupę policjantów depczą­cych mu po piętach zatrzymał się, aby cię uratować od losu gorszego niż śmierć? I dlatego nakarmiłaś go, odziałaś i pos­łałaś w dalszą drogę, odczuwając zadowolenie, gdyż sądziłaś, że coś tam mu zawdzięczasz? - zaśmiał się chrapliwie. - Znajdziesz się w celi więziennej w Holloway, zanim się zorientujesz, o co chodzi.

Westchnęła.

- Myślę, że masz rację.

- Oczywiście, że mam. - Zręcznie zmienił temat. - Poka­zali mnie w telewizji, tak?

- Oj, nieomalże zrobili film o wielkim Artylerzyście Doy-le'u.

- Bezpłatna reklama jest czymś, z czego zawsze chętnie korzystam. Mam nadzieję, wspomnieli o tym, że byłem naj­lepszym bokserem w Północnej Anglii?

- Między innymi podkreślono, że byłeś najbardziej obie­cującym zawodnikiem w wadze średniej od czasów drugiej wojny światowej, kandydatem do tytułu mistrzowskiego, dopóki nie weszły ci w drogą kobiety, alkohol i szybkie wo­zy. Powiedziano, że byłeś najlepszym zawodnikiem na ringu od czasów niejakiego Jacka Johnsona.

- To już komplement, jeśli chcesz wiedzieć.

- Zależy jak na to spojrzeć. Komentator wspomniał też, że Johnson skończył w rynsztoku bez grosza przy duszy. Wydaje mi się, że przeprowadzili coś w rodzaju porównania.

Było coś uszczypliwego w jej tonie, co zabolało Artylerzystę, więc gorąco zaprzeczył.

- Dla ścisłości, kochanie, wiedz, że pominięto kilka spraw. Między innymi, że byłem często tak poturbowany, iż sędziowie przerywali walkę, w której wygrywałem, zaniepo­kojeni ilością krwi zalewającej mi twarz. W ostatniej walce z Terry Jonesem zostałem tak załatwiony, że musiałem leżeć dwa tygodnie w szpitalu. Konieczna była nawet operacja plastyczna. Odebrali mi kartę bokserską. Nie mogłem już więcej walczyć. Wyobrażasz sobie, co wówczas czułem?

- Możliwe, że to było okrutne. Tak często bywa w życiu, ale to wszystko nie upoważniało cię do kradzieży.

- No cóż, panienko. Nie będę się usprawiedliwiać - uś­miechnął się. - Miałem kilka spotkań z psychiatrą więzien­nym w Scrubs, gdy posadzili mnie po raz pierwszy. Stwier­dził, że zszedłem na złą drogę, aby się odegrać na społeczeń­stwie.

- A jaka jest twoja wersja?

- Okazja, kochanie, okazja i przypadek, tak właśnie ze mną było. Kiedy boks ze mnie zrezygnował, miałem około dwustu funtów. Czekało mnie tylko jedno: zostać zwykłym robolem. Wszystko wydawało się lepsze od tego.

- Postanowiłeś więc zejść na drogę przestępstwa.

- Niezupełnie. Było to mniej więcej tak. Zatrzymałem się w hotelu Hallmark w Manchesterze, gdzie usiłowałem trzy­mać fason. Próbowałem wejść do spółki z facetem, który prowadził klub gier hazardowych. Kiedy ten interes upadł, byłem już tak spłukany, że nie miałem nawet czym zapłacić za hotel. Pewnej nocy zauważyłem w barze faceta z portfe­lem wypchanym pięciofuntówkami. Był znanym bukmache­rem.

Na chwilę zamilkł zapatrzony w ogień, a kiedy znowu zaczął mówić, Jenny wiedziała, że raz jeszcze przeżywa w jakiś niepojęty sposób ową noc.

- Człowiek ten mieszkał na tym piętrze co ja, pięć pokoi dalej. Za moim oknem znajdował się występ. Wyobraź so­bie, miał tylko trzydzieści centymetrów szerokości, ale mnie to wystarczyło. Już od dziecka miałem smykałkę do wspi­naczki i kto wie, gdyby ułożyło się inaczej, może zostałbym prawdziwym alpinistą. Północna ściana Eigeru albo coś ta­kiego. Alpiniści to faceci z charakterem.

- Jak to było? - zapytała.

- Około drugiej w nocy ruszyłem po gzymsie, dostałem się przez okno do jego pokoju i wziąłem portfel. Przez cały czas facet smacznie sobie chrapał.

- I wydostałeś się z portfelem?

- Bez problemu. Tak więc miałem ponad sześćset funciaków. Pytam się, kto zabierze się do pracy po capnięciu takiej sumki? I wtedy mój los został przesądzony. Jak już wspomniałem, zawsze miałem smykałkę do wspinaczki, a to się liczy. Nie musisz z nikim pracować, co znacznie zmniejsza prawdopo­dobieństwo wpadki.

- A jednak cię capnęli, prawda?

- Dwa razy, to wszystko, kochanie! Za pierwszym razem w Leeds, w hotelu Queen. Złamałem nogę spadając z kilku­nastometrowej wysokości. Za drugim razem wsadzili mnie do pudła po skoku na nowy hotel w Vandale Centre. Mieli włączony system alarmowy. Ale przynajmniej zorganizowa­łem im niezłą bieganinę po dachach. Psu na budę się to zdało. Wpadłem z powodu głupstwa.

Doyle ziewnął, głowa nieznacznie mu opadła. Poczuł się nagle bardzo zmęczony.

- Lepiej będzie, jak stąd pójdę. Nie chcesz chyba, żebym się tu rano pętał.

Papieros wypadł mu z ręki na dywan. Podniosła go i wrzuciła do kominka. Artylerzysta westchnął i opadł na fo­tel. Jenny wstała ostrożnie i sięgnęła po leżącą na sofie kapę. Kiedy nakrywała Artylerzystę, ręką dotknął jej uda i powie­dział miękko:

- Najładniejsza panienka, jaką zdarzyło mi się spotkać.

Nie poruszyła się, widząc, że już zasnął, tylko delikatnie odsunęła jego rękę i schowała ją pod kapę. Stała jeszcze przez chwilę, wpatrując się w tę twarz lekkomyślną i prawie dziecinną w swym wyrazie. Mimo blizny pod okiem i obrzmiałych policzków był męski i dość przystojny. Ciągle jeszcze czuła ciepło jego ręki w miejscu, gdzie ją dotknął. Dobrze się stało, że zmorzył go sen, zanim doszło do nieuni­knionego zakończenia. Właściwie nie miałaby nic przeciwko temu. Chociaż nie zaliczała się do puszczalskich, żyła jak większość młodych ludzi jej pokolenia zgodnie z duchem swojej epoki i dawna moralność nie miała dla niej żadnego znaczenia.

Mimo to miłość, nawet tylko taka, znaczyłaby pewne zob­ligowanie, na co nie mogła sobie pozwolić. Lepiej będzie, jeśli sobie pójdzie po godzinnym lub dwugodzinnym śnie. Zgasiła światło. Podeszła do okna, opierając twarz o zimną szybę, po której bębnił deszcz.

Co się z nim stanie? - myślała. - Dokąd ucieknie?

10.

Narcia Place leżała w strefie, która była wielkim utrapieniem dla miejscowej policji. Ulice biegły jed­na za drugą, tworząc siatkę tak precyzyjną, że graniczyło to aż z koszmarem. Znajdowały się tam pokryte sadzą platanowce, solidne domy z tarasami, niegdyś zamieszkane przez windującą się w górę uboższą klasę średnią. Ze względu na napływ imigrantów po wojnie, dzielnica była przeludniona. Większość białych wyprowadziła się stąd, a ci, którym się to nie udało, pozostali z uczuciem goryczy.

Dochodziła prawie dwudziesta czwarta piętnaście, kiedy przyjechał Jack Brady, samochodem marki „Panda", do­starczonym przez tutejszy posterunek policji. Na ulicy zale­wanej strugami deszczu było ciemno. Kiedy zastukał staro­modną metalową kołatką do drzwi pod numerem dziesiątym, początkowo nikt się nie odzywał. Kierowca pandy ob­szedł dom z tyłu. Brady ponownie zakołatał do drzwi.

Po pięciu minutach ktoś otworzył okno tuż nad jego gło­wą i zawołał:

- Do cholery, co to za głupie żarty w środku nocy?

- Policja - odpowiedział Brady. - Otwierać, i to szybko Nie mam czasu tu sterczeć.

Okno zatrzaśnięto. Kierowca wrócił.

- No i co?

- Przed chwilą wyjrzał przez okno - powiedział Brady - Wracaj na podwórko, może tamtędy będzie chciał drapnąć

Właściwie nie było to potrzebne, gdyż ktoś odryglował i uchylił drzwi. Brady popchnął je szybko i wszedł do środka

- Harold Phillips?

- To ja, a o co chodzi?

Był boso, a na sobie miał stary płaszcz nieprzemakalny Brady przyglądał mu się ostentacyjnie. Harold przełknął ślinę, a jego czarne oczy mrugały niespokojnie. Wyglądał jak zwierzę w potrzasku i bez wątpienia bał się. Brady uśmiech­nął się dobrodusznie i poklepał go po ramieniu.

- Niestety, mam dla ciebie, synu, przykrą wiadomość. O ile wiem, jesteś zaręczony z panną Grace Packard?

- Tak. - Harold stał bez ruchu. - Co się stało? Czy zda­rzył się jej jakiś wypadek? - spytał.

- Gorzej, synu, znaleziono ją dzisiaj wieczorem martwą przy Dob Court z drugiej strony parku Jubilee.

Harold gapił się na policjanta dłuższą chwilę, zrobiło mu się niedobrze. Zasłonił ręką usta i szybko pobiegł do kuchni Brady zastał go nachylonego nad zlewem. Trzymał rękę na kranie z zimną wodą. Po chwili odwrócił się, ocierając usta wierzchem dłoni.

- Jak to się stało?

- Jeszcze nic pewnego nie wiemy Wygląda na to ze zła­mano jej kark.

- Deszczowy Kochanek? - wyszeptał Harold

- Możliwe.

- O Boże! - Harold konwulsyjnie zacisnął pięści. - Umó­wiłem się z nią na randkę. Wybieraliśmy się na tańce.

- Coś wam przeszkodziło?

- Gdy zjawiłem się trochę spóźniony w umówionym miejscu, była już z innym facetem.

- I poszła z tamtym?

Harold przytaknął.

- Czy wiesz, kto to był? - zapytał policjant.

- Nigdy go przedtem nie widziałem, lecz chyba znał go właściciel baru „The Kings's Arms", tego niedaleko od Re­gent Plac.

- Która była wtedy godzina?

- Około wpół do dziewiątej.

- Czy poszedłeś stamtąd prosto to domu?

- Byłem tak przybity, że połaziłem trochę po deszczu. Potem wypiłem kawę w bufecie kolejowym. Do domu dotar­łem około wpół do dziesiątej. Moja mama już leżała, więc podałem jej herbatę i sam też poszedłem spać.

- Mieszkasz tutaj tylko z matką.

- Tak.

- Więc matka chodzi wcześnie spać?

- W ogóle większość czasu spędza w łóżku. Nie czuje się dobrze.

Brady spojrzał ze współczuciem.

- Mam nadzieję, że jej nie obudziliśmy.

- Śpi jak niemowlę, zajrzałem do niej, kiedy schodziłem na dół - odparł Harold.

Sprawiał wrażenie bardziej pewnego siebie, choć wokół ust igrał mu dziwny uśmiech, nerwowy tik, nad którym się nie panuje.

- Co teraz będzie? - spytał Harold.

- Chciałbym, żebyś pojechał ze mną na posterunek. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu. Nadinspektor Mallory, który prowadzi śledztwo w tej sprawie, pragnie zamienić z tobą kilka słów. Ojciec dziewczyny już tam jest, ale każdy, kto ją znał, może się przydać. Możesz nam bardzo pomóc, udzielając informacji na temat jej przyjaciół, zainte­resowań i miejsc, do których ewentualnie mogła się udać.

- Chętnie - odpowiedział Harold. - Tylko się ubiorę. Będę gotów za pięć minut.

Wyszedł z pokoju, a kierowca poczęstował Brady'ego pa­pierosem.

- Masz świetną taktykę. Głupi sukinsyn myśli, że cię wy­kiwał.

- Miło mi, że zauważyłeś - odparł Brady, zapalając pa­pierosa. - Jeszcze zrobimy z ciebie dobrego policjanta.

Na kominku leżało białe pudełeczko z proszkami, Brady wziął je do ręki. Przeczytał uważnie etykietkę. Widniało na niej nazwisko aptekarza, którego sklep znajdował się w pob­liżu. „Dawkowanie jedna, dwie kapsułki, zgodnie z przepi­sem lekarza. Uwaga! Zwiększenie ustalonej dawki jest nie­bezpieczne". Brady otworzył pudełeczko, wysypał sobie na dłoń kilka białych i zielonych kapsułek.

- Co tam masz? - zapytał kierowca.

- Sądząc ż wyglądu, jest to chyba środek, który lekarz zapisał mojej żonie w zeszłym roku, gdy silnie oparzyła sobie rękę i z powodu bólu nie mogła zasnąć. Canbutal. Wystarczy tego kilka sztuk, żebyś stanął przed obliczem Stwórcy.

Z wyrazem zadumy na twarzy Brady odstawił pudełeczko na miejsce.

- Posłuchaj, co teraz zrobisz - powiedział do kierowcy. - Idź i czekaj na nas w samochodzie, a wychodząc zatrzaśnij za sobą drzwi jak możesz najmocniej.

Młody kierowca, przedwcześnie dojrzały, przyzwyczajony do kaprysów policjantów z Wydziału Kryminalnego, wy­szedł bez słowa, trzasnąwszy tak mocno drzwiami, że dom zadrżał. Brady opuścił pokój i stanął na podeście schodów. Nie dobiegł do niego żaden odgłos, z pokoju wyszedł Harold zapinając kurtkę.

- A cóż tam znowu? - zapytał ostro. - Myślałem już, że dom się wali.

- To tylko mój kierowca zszedł do samochodu. Myślę, że to z powodu przeciągu. Jesteś gotów?

- Jestem do dyspozycji. - Harold zdjął z wieszaka płaszcz i zarzucił go na siebie po drodze. - Tam idę, gdzie sława i fortuna. Kto wie, może przed śmiercią sprzedam tę historię do „Sunday News".

Brady z wielkim trudem powstrzymał się od zrzucenia go ze schodów kopniakiem w tyłek. Zamiast tego zaczerpnął głęboko w płuca powietrza. Zamknął za sobą drzwi niezwy­kle delikatnie. Zrobiło mu się żal matki Harolda.

* * *

Zwykły przypadek sprawił, że Miller po wyjściu z miesz­kania Joanny Hartmann znalazł się w barze „The King's Arms". Najkrótsza droga do Komendy Głównej prowadziła przez Lazer Street, a na jej rogu mieścił się bar. W oficynie paliło się jeszcze światło. Miller gwałtownie zahamował. Wcześniej czy później właściciela trzeba będzie przesłuchać, aby stwierdzić, jaki przebieg miało spotkanie Grace Packard z Faulknerem i Morganem. Oczywiście nie było to bardzo pilne i można było poczekać do rana.

W istocie Millera zainteresował sam incydent, a zwłaszcza awantura z chłopakiem Grace, o czym wspomniał Faulkner. „Każdemu dam łupnia". Takiego powiedzonka można by było spodziewać się po zabijace z przedmieścia, ale nie po człowieku w rodzaju Faulknera, wykształconego, z dobrej rodziny. Jego agresywność była czymś zaskakującym.

Miller zapukał do tylnego wejścia. Po chwili zza zamknię­tych na łańcuch drzwi wyjrzał Harry Meadows. Na widok Millera, z którym był zaprzyjaźniony, uśmiechnął się.

- A cóż to, obława?

Meadows otworzył drzwi z łańcucha i Miller wszedł do środka.

- Chodzi o kilka złotych myśli. Harry, nic więcej.

- Coś mocniejszego?

- Jeśli można, to poproszę o filiżankę herbaty, żeby się rozgrzać.

- Rozgość się.

Miller rozpiął płaszcz i podszedł do kominka. Kuchnia była duża, ale zagracona pojemnikami z piwem w butelkach i skrzynkami z whisky. Było ciepło, panował rodzinny na­strój dzięki jedzeniu, pozostawionemu na stole po kolacji. Stara kanapa przy kominku zapraszała do odpoczynku.

- Wiem, że masz na głowie nowe morderstwo - powie­dział Meadows, wchodząc z dzbankiem herbaty.

- Skąd się o tym dowiedziałeś?

- Słuchałem ostatnich wiadomości przez radio. Dużo nie powiedzieli, tylko to, że znaleziono ciało kobiety niedaleko parku Jubilee.

- Dokładnie mówiąc przy Dob Court. - Miller wypił łyk herbaty i zakaszlał, gdyż zapiekło go w gardle od whisky.

- Dob Court? Przecież to tuż za rogiem - odparł ponuro Meadows. - Czy to ktoś znajomy?

- Dziewczyna nazywała się Grace Packard.

Meadows spojrzał na Millera. Twarz miał stężałą, szybko podszedł do kredensu, otworzył butelkę brandy i nalał sporo do pierwszego z brzegu kieliszka. Wypił do dna i drżąc na całym ciele zwrócił się do Millera.

- Była tutaj dzisiaj wieczorem.

- Wiem, Harry. I dlatego tu jestem. Wiem również, że doszło do awantury.

Meadows nalał sobie jeszcze jedną brandy.

- Czy to oficjalna rozmowa?

- Liczy się każde słowo, więc się nie spiesz.

Meadows wyglądał już znacznie lepiej dzięki brandy.

Usiadł przy stole.

- Pewien facet, nazywa się Faulkner, często tu zagląda. Mieszka zaledwie o kilka ulic stąd. Był dziś wieczorem ze swoim przyjacielem, adwokatem Morganem. To sympatyczny chłop. Prowadził mi sprawę związaną z nabyciem knaj­py, gdy postanowiłem ją w zeszłym roku kupić.

- O której godzinie przyszli?

- Tak gdzieś około wpół do dziewiątej.

- A kto jeszcze tu był?

- Nikt. Wieczorami interes idzie tak źle od czasu tej afery z Deszczowym Kochankiem, że musiałem zwolnić personel.

- Rozumiem. Kiedy przyszła dziewczyna?

- W jakieś pięć minut po nich.

- Znasz jej nazwisko, więc widocznie wcześniej tu przy­chodziła.

- Dwa lub trzy razy w tygodniu, zazwyczaj z różnymi facetami. Nie była wybredna, jeśli chodzi o ich wiek.

- Była prostytutką? - spytał Miller.

- Takie sprawiała wrażenie - odparł Meadows.

- A co z tym jej chłopakiem?

- Masz na myśli Harolda? - Meadows wzruszył ramio­nami. - Spotkał się z, nią tutaj zaledwie kilka razy. Nie znam nawet jego nazwiska.

- Czy zgarniał jej zarobki?

- Prawdopodobnie tak. Nie wyglądał na twardego faceta, lecz w dzisiejszych czasach to nigdy nic nie wiadomo - rzekł Meadows.

- W porządku. A jak to było z dziewczyną i Faulknerem?

- Usiadła na stołku w kącie. On kazał mi poczęstować ją drinkiem. Faulkner i Morgan wybierali się chyba na jakiś elegancki jubel. Faulknerowi wpadło do głowy, że byłoby zabawnie zabrać ze sobą dziewczynę. Musiał się jej ten po­mysł spodobać, bo wyszli razem.

- I wtedy przyszedł Harold?

- Tak. To, co zastał, nie przypadło mu do smaku. Skoń­czyło się na tym, że rzucił się na Faulknera, który postąpił z nim nieładnie. Musiałem interweniować. Wreszcie powie­działem Morganowi, aby mu powtórzył, że nie chcę go tu więcej widzieć. Przekroczył już wszelkie granice.

- A więc był już wplątany w podobne afery wcześniej?

- Stanowczo za często, do cholery, jak na mój gust. Za­chowuje się jak skończony furiat, kiedy straci panowanie nad sobą. Sam nie wie, co wyprawia. Był tutaj kilka miesięcy temu, w sobotę wieczorem. Przyszło kilku tragarzy z bazaru, wiesz, jacy oni są. Twarde chłopaki. Zaczęli sobie stroić żar­ty z jego wytwornego głosu i temu podobne. Dopadł ich na ulicy i dał im straszny wycisk.

- Zgłosiłeś to na policji?

- Wolnego, panie Miller. Muszę dbać o reputację knajpy. Tylko dlatego tolerowałem Faulknera, że na ogół zachowuje się jak gentleman. Nie ma potrzeby przejmować się z powo­du kilku wybryków. Chłopcy dostali to, co im się należało.

- Różnie można na to spojrzeć - odparł Miller i zaczął zapinać płaszcz. - Dziwna jest taka brutalność u człowieka z jego środowiska.

Widać było, że Meadows zastanawia się nad czymś.

- Słuchaj, nie wiem, czy to się wam na coś może przydać, ale przyszedł tutaj pewnej nocy sam, właściwie nie upił się, ale niewiele mu brakowało. Rozmawialiśmy na temat pew­nej sprawy sądowej, o której pisali w popołudniówce. Trzech facetów załatwiło staruszkę, emerytkę, dla trzech czy czte­rech funtów, które miała w torebce. Powiedziałem, że takie typy należą do najniższego gatunku zwierząt. Faulkner po­chylił się nad barem i złapał mnie za krawat. „Nie, to nie­prawda, Harry! - powiedział. - Najniższym gatunkiem na świecie jest «klawisz». Dawniej ten, kto przekręcał klucz w zamku był nazywany «wartownikiem». W czasach bardziej oświeconych «strażnikiem więziennym», ale dla każdego, kto kiedykolwiek siedział, będzie to znienawidzony i godny je­dynie pogardy «klawisz»".

- Myślisz, że on siedział za kratkami? - spytał policjant.

- Może brzmi to śmiesznie, ale jeśli chodzi o Faulknera jestem na tym etapie, że mogę we wszystko uwierzyć od­parł Meadows, otwierając drzwi. - Myślisz, że to on zabił Grace Packard?

- Nie mam najmniejszego pojęcia. A propos, co się stało z Haroldem, gdy tamci wyszli? Nic nie powiedziałeś na ten temat.

- Zaproponowałem mu drinka, a on powiedział mi wyra­źnie, co mam zrobić z drinkiem i wybiegł za nimi. Śmieszne, ale zjawił się po pięciu minutach i bardzo przepraszał. Po­wiedział, że mu jest przykro, że się zapomniał i coś w tym stylu. Po czym próbował wyciągnąć ode mnie adres Faulknera.

- Znał więc jego nazwisko?

- Widocznie usłyszał, jak je wymieniłem podczas zamie­szania, kiedy krzyknąłem na Faulknera, aby przestał.

- Dałeś mu adres?

- Czy wyglądam na takiego frajera? - odparł Meadows wzruszając ramionami. - Ale istnieje coś takiego jak książka telefoniczna.

- Masz rację. - Miller klepnął go po ramieniu. - Do zo­baczenia, Harry.

Miller przeszedł przez podwórko w strugach ulewnego de­szczu. Meadows przyglądał mu się, jak wsiadł do coopera, i dopiero wtedy zamknął drzwi.

Miller wspiął się po schodach na Dworcu Centralnym i zatrzymał się w kącie, aby zapalić papierosa. Zapałka paliła się krótką chwilę w jego zamkniętej dłoni, oświetlając czyjąś bladą twarz i ciemne oczy. W dużej hali dworcowej gdzie­niegdzie czaił się włóczęga, który nagle znikał i krył się w nocnej ciemności. Miller znał to dobrze. Dworzec kolejowy każdego wielkiego miasta jest światem samym w sobie, tere­nem pomyślnych łowów dla różnego rodzaju wykolejeńców.

Miller podszedł do bufetu przy wyjściu na peron i zajrzał przez okno do środka. Młoda kobieta, której szukał, siedzia­ła na stołku w rogu herbaciarni. Od razu go spostrzegła, gdyż niewiele było rzeczy, które by przegapiła. Była to dziewczyna mniej więcej dwudziestopięcioletnia o miłej, szczerej twarzy, ubrana w czyściutki tweedowy kostium w bardzo dobrym guście. Sprawiała wrażenie nauczycielki lub pry­watnej sekretarki. W rzeczywistości stawała już nie mniej niż pięć razy przed sądem, oskarżona o obrazę moralności, up­rawianie prostytucji, a ostatnio spędziła trzy miesiące w areszcie.

Skinęła poufale głową.

- Dobry wieczór, panie Miller, a może powinnam powie­dzieć „dzień dobry".

- Cześć, Gildo. Musisz być bez grosza, aby wyjść w de­szczową noc z domu, gdy ten cholerny psychopata grasuje w mieście.

- Umiem się bronić.

Pokazała mu parasolkę zakończoną ostrym, groźnie wyg­lądającym stalowym szpicem.

- Każdy kto mnie zaatakuje, dostanie tym między oczy.

- Myślisz, że zawojujesz cały świat, prawda? Ciekawe jak będziesz wyglądała za dziesięć lat.

- Po prostu starzej - odpowiedziała dziewczyna beztro­sko.

- Jeśli będziesz miała szczęście, to do tego czasu zjedziesz do klientów niższej kategorii. Będą to sobotni pijacy za funcika, na chybcika pod dworcem.

Wcale jej te słowa nie uraziły.

- Zobaczymy. Czy pan czegoś ode mnie potrzebuje?

- Przypuszczam, że słyszałaś o zamordowaniu dziewczy­ny dzisiaj wieczorem.

- Tak. Z drugiej strony parku, prawda?

- Nazywała się Grace Packard. Powiedziano mi, że była prostytutką. Czy to prawda?

Gilda nie okazała specjalnego zdumienia.

- To była zbzikowana dziwka. Plastykowy płaszcz prze­ciwdeszczowy i wysokie buty - to ona.

- Zgadza się.

- Przed sześcioma miesiącami próbowała pracować na stacji. Ale tylko wpakowała się w kłopoty.

- Jakiego rodzaju?

- Podrywała cudzych klientów, numery w tym stylu. W końcu pozbyłyśmy się jej.

- A jak to zrobiłyście?

Zawahała się, a policjant powiedział ostro:

- Gildo, chodzi o morderstwo!

- Dobra - zgodziła się niechętnie. - Poprosiłam Lonny'ego Brogana, aby z nią porozmawiał. Od razu zrozumiała, o co chodzi.

- Nic dziwnego, kiedy usłyszała, co jej ta duża małpa ma do powiedzenia - odparł Miller. - I jeszcze jedno. Miała alfonsa?

Gilda zachichotała pogardliwie.

- Taki mały, o wyglądzie niedopieczonego barana, twarz jak rybie podbrzusze i czarne baczki. Niejaki Harold, czy jakoś tam, Bóg jeden wie, co ona w nim widzi.

- Czy widziałaś, jak dawała mu pieniądze?

- Wiele razy, a głównie chyba dlatego, żeby się go pozbyć.

Miller skinął głową na pożegnanie.

- W porządku, Gildo. Do zobaczenia.

- O, panie Miller - rzekła dziewczyna z wyrzutem. - Pragnęłabym, aby wypowiedział to pan cieplejszym tonem.

Jej ironiczny śmiech odbił się echem o sklepienie dworca. Miller odszedł.

11.

Gdy Brady z Haroldem weszli do Działu Zabójstw, wrzało tam jak w ulu. Żaden trzeźwo myślący pracownik nie miał nadziei, że ujrzy dzisiaj w nocy swoje łóżko. Brady wskazał Haroldowi niewygodną drewnianą ła­wę, dał mu do czytania sobotnią gazetę z wiadomościami sportowymi, a sam udał się do nadinspektora Mallory'ego, który pracował w gabinecie Granta.

Mallory golił się maszynką elektryczną, czytając jedno­cześnie raport. Jego biała koszula lśniła czystością, a on sam, mimo późnej godziny, wyglądał świeżo i rześko.

- Mam tu jej chłopaka - powiedział Brady. - Nazywa się Phillips, Harold Phillips.

- Jakie jest twoje pierwsze wrażenie? - spytał Mallory.

- Na pewno coś tu nie jest w porządku. Przede wszystkim to zwykły skurczybyk.

- Ale to nie wystarcza, aby człowieka zamknąć - stwier­dził nadinspektor.

- Poza tym chodzi tu jeszcze o coś.

Brady przedstawił mu w ogólnym zarysie rozmowę z Ha­roldem, a kiedy skończył, Mallory rzekł:

- W porządku, dawajcie mi go tu.

Brady zawołał Harolda, który śmiało wszedł do pokoju i jedynie drgający na prawym policzku muskuł zdradzał jego zdenerwowanie.

Mallory powitał go z wyszukaną uprzejmością.

- To ładnie z pana strony, że pan przyszedł o tak późnej porze, panie Phillips. Bardzo to sobie cenimy.

Śmiałość Harolda osiągnęła granice królewskiej pewności siebie. Chłopak usiadł na krześle, które podsunął mu Brady, i zaszczycił Mallory'ego szerokim uśmiechem światowca.

- Jestem do pańskiej dyspozycji, panie nadinspektorze. Słucham pana.

Brady poczęstował Phillipsa papierosem. Ktoś zapukał, do pokoju zajrzał Miller i od razu się cofnął, ale Mallory gestem zaprosił do środka. Miller zamknął za sobą drzwi i bez słowa stanął przy oknie.

- No więc, dla wyjaśnienia: czy pan jest panem Haroldem Phillipsem, zamieszkałym przy ulicy Narcia dziesięć? - za­czął Mallory.

- Tak, to ja.

- O ile mi wiadomo, pan i panna Grace Packard mieliście zamiar pobrać się, czy tak?

- Tak chyba można byłoby to określić - Harold wzruszył ramionami. - Kupiłem jej pierścionek zaręczynowy kilka miesięcy temu, lecz nie były to jeszcze oficjalne zaręczyny. To znaczy, nic nie ustaliliśmy, ani daty, ani żadnych szczegó­łów.

- Rozumiem, proszę pana. A teraz, jeśli pan pozwoli, chciałbym jeszcze raz wrócić do wydarzeń wczorajszego wie­czoru. Wiem, że pan już omawiał to z policjantem Bradym, ale wolałbym usłyszeć to sam.

- Więc, jak już mówiłem panu Brady'emu, miałem randkę z Grace o wpół do dziewiątej.

- Chwileczkę, proszę pana. A co było przedtem? O której wrócił pan do domu z pracy?

Harold uśmiechnął się bezczelnie.

- Prawdę mówiąc, panie nadinspektorze, chwilowo nie pracuję. Wie pan, to z powodu moich pleców. W zeszłym roku miałem wypadek i muszę jeszcze bardzo uważać.

Twarz Mallory'ego wyrażała współczucie.

- To musi być bardzo przykre. Powiedział pan, że miał randkę z panną Grace Packard o godzinie ósmej trzydzieści?

- Tak. W „The King's Arms", w tej knajpie na rogu Lazer-Street, niedaleko Regent Plac.

- I stawił się pan na spotkanie?

- Spóźniłem się parę minut. Kiedy przyszedłem wycho­dziła z dwoma facetami.

- Kim oni byli?

- Nie wiem, nigdy przedtem ich nie widziałem.

- Czy często robiła coś takiego?

Harold ciężko westchnął..

- Niestety tak. Była lekkomyślna, wie pan, co chcę przez to powiedzieć. Ciągle szukała czegoś nowego.

Zabrzmiało to jak kwestia z kiepskiej sztuki telewizyjnej, lecz Mallory tylko spojrzał i pytał dalej.

- Co pan zrobił, gdy pan przyszedł i zastał ją w towarzy­stwie dwóch mężczyzn?

- Próbowałem ją zatrzymać, usprawiedliwić się, ale nie chciała słuchać. - Twarz Harolda zapłonęła. - Wtedy jeden z nich chwycił mnie, taki wielki chłop. Wykręcił mi rękę chwy­tem judo czy jakoś tak. Powalił mnie twarzą na podłogę. Wtedy wkroczył właściciel i kazał im się wynosić.

- I co pan wtedy zrobił?

Harold zmarszczył brwi, jak gdyby próbował sobie przy­pomnieć.

- No, wypiłem drinka z właścicielem. Postawił mi.

- Czy potem poszedł pan prosto do domu?

- Nie. Tak jak powiedziałem już panu Brady'emu, byłem bardzo przybity. Połaziłem trochę po deszczu, potem wypi­łem kawę w bufecie kolejowym. Dotarłem do domu około pół do dziesiątej. Moja matka leżała już w łóżku, więc za­niosłem jej filiżankę herbaty, sam też poszedłem spać.

Mallory robił notatki. Kiedy skończył pisać ostatnie zda­nie, spojrzał w górę.

- Przepraszam, panie, nadinspektorze, ale czekam na wiadomość - rzekł Miller.

Sierżant poszedł do swego gabinetu, skąd zadzwonił do Mallory'ego.

- Tu Miller, panie nadinspektorze. On kłamie.

- Miło mi doprawdy to usłyszeć - powiedział spokojnie Mallory. - Zaraz tam będę. - Odłożył słuchawkę i uśmiech­nął się pogodnie do Harolda: - Będę za chwilę. - Wstał i rzekł do Brady'ego: - Proszę przypilnować, żeby pan Phil­lips dostał filiżankę herbaty. Powinno jeszcze trochę być w czajniczku.

Mallory zastał Millera przy biurku, pijącego czyjąś kawę. Nadinspektor usiadł na krześle i zaczął nabijać fajkę.

- Wstrętny typek, prawda?

- Może czasem uda mu się zrobić coś dobrego, ale zdarza mu się to bardzo rzadko - odparł Miller. - Po pierwsze, widziałem Harry'ego Meadowsa, właściciela „The King's Arms". Po całej tej aferze zaprosił Harolda na poczęstunek, ale ten powiedział mu, aby się wypchał, i wyskoczył za tam­tymi. Po pięciu minutach wrócił, prosząc o wybaczenie i przymówił się o drinka.

- Ale dlaczego to zrobił? - zapytał zamyślony Mallory.

- Widocznie próbował wysondować Meadowsa. Chciał się dowiedzieć, gdzie mieszka Faulkner.

- To znaczy, że znał już nazwisko Faulknera?

- Tak. Z pewnością usłyszał je w trakcie bijatyki.

Mallory uśmiechnął się szeroko. Miller po raz pierwszy zobaczył uśmiechniętą twarz nadinspektora.

- Więc na początek poczęstował nas kłamstwem z grubej rury?

- To jeszcze nie wszystko - powiedział Miller. - Grace Packard była prostytutką, pracowała na stacji, dopóki dzie­wczyny nie wyrzuciły jej miesiąc temu. Z relacji mojej informatorki wynika, że Grace miała chłopaka, który regularnie zagarniał jej zarobki. Opis pasuje do naszego Harolda.

Mallory podniósł się.

Harold dopalał właśnie trzeciego papierosa, gdy drzwi się otworzyły. Rozejrzał się wkoło niespokojnie.

- Przepraszam za kłopot, panie Phillips - powiedział Mallory i uśmiechnął się serdecznie, wyciągając do Harolda rękę. - Cóż, nie widzę potrzeby, aby niepokoić pana dłużej. Proszę wracać do domu.

Harold otworzył usta ze zdziwienia.

- Czy to znaczy, że nie jestem już potrzebny?

- Tak. Informacje, których nam pan udzielił, są dla nas bardzo cenne. Nie wiem doprawdy, jak mam panu dzięko­wać za przybycie o tak późnej porze. Rozumie pan, taka właśnie współpraca pozwala nam rozgryźć wiele spraw. - Mallory zwrócił się do Brady'ego, który wyprężył się służbiście: - Proszę dopilnować, aby pan Phillips dostał się do domu, dobrze?

- Załatwię to osobiście, panie nadinspektorze. - Ujął Ha­rolda pod łokieć, a jego twarz miała jeszcze bardziej dobro­duszny niż zwykle wyraz. - Za piętnaście minut będzie pan w domu, proszę pana.

Harold uśmiechnął się.

- Do zobaczenia, panie nadinspektorze - rzekł i wyszedł z pokoju nadęty jak indor.

Mallory usiadł i przypalił fajkę zapałką.

- Nie zaszkodzi, gdy przez kilka godzin pozwolimy mu myśleć, że wyszedł cało z opałów. Rano ściągniemy go tu z powrotem, będzie to dla niego tak wielki wstrząs, że się za­łamie.

- Panie nadinspektorze, czy naprawdę sądzi pan, że on coś ukrywa? - zapytał Miller.

- Po pierwsze, skłamał twierdząc, że nie zna Faulknera z nazwiska. Poza tym podejrzany jest jego układ z dziewczy­ną, fakt stręczycielstwa.

- To nie świadczy jeszcze o morderstwie.

- Nigdy się od tego nie zaczyna, sierżancie. W większości spraw jedynym materiałem są nasze supozycje, nieścisłe ze­znania i fakty, które nie trzymają się kupy. Na przykład Phillips powiedział, że po wyjściu z baru wypił kawę w bufe­cie kolejowym. Ile, twoim zdaniem, ludzi korzysta z tego bufetu w sobotni wieczór?

- Setki, panie nadinspektorze.

- Właśnie. Liczyć na to, że ktokolwiek z personelu mógł­by go rozpoznać, jest bezsensowne. Następna sprawa. O ile możemy w tej chwili stwierdzić, dziewczyna została zamor­dowana około godziny pół do jedenastej - rzekł Mallory.

- Phillips był w domu o pół do dziesiątej - stwierdził Miller - a w dziesięć minut później położył się. Cóż on takie­go powiedział? Że przyniósł matce filiżankę herbaty?

- Ciekawa historia z tą panią Phillips - powiedział Mallo­ry. - Brady musiał się dobijać do drzwi dobre pięć minut, zanim udało mu się obudzić Phillipsa. Od starowiny nie było żadnego znaku życia. W dodatku Phillips powiedział, że matka śpi jak niemowlę.

Miller zmarszczył brwi.

- To wszystko nie gra!

- A jeszcze lepsza historia jest z proszkami canbutalu, które Brady znalazł na kominku. Po zażyciu kilku sztuk można nie dosłyszeć nawet wybuchu bomby na sąsiedniej ulicy - dodał Mallory.

- Może dobrze byłoby skonsultować to rano z jej leka­rzem dla uzyskania jasnego obrazu?

- To już Brady załatwi - odparł Mallory i wstał. - Wybie­ram się teraz do Akademii Medycznej. Wyciągnęliśmy już z łóżka profesora Murraya, który, jak tylko chłopcy z labora­torium skończą swoje, zabierze się do sekcji zwłok. Tobie dobrze zrobi kilka godzin snu w pokoju gościnnym. Jeśli będę cię potrzebował, zatelefonuję.

Miller pomógł mu włożyć palto.

- A co. z Faulknerem?

Mallory pokiwał głową.

- Nigdy nie miałem co do niego specjalnych podejrzeń. Inaczej ma się sprawa z Phillipsem.

- Niestety, nie mogę się z panem zgodzić, panie nadins­pektorze.

Mallory przez moment był bliski gwałtownego wybuchu, z czego zresztą słynął. Z wielkim trudem udało mu się zapa­nować nad sobą, w końcu wycedził cierpko:

- Nie powiesz mi chyba, Miller, że rozwikłasz tę sprawę dzięki błyskowi swojej genialnej intuicji?

- Meadows miał do powiedzenia dużo ciekawych rzeczy na jego temat - odparł cierpliwie Miller. - Jest w nim agre­sywność niepasująca do człowieka z jego środowiska. Jeśli się nie rozumiemy, zbyt często używa przemocy.

- Ja również używam, jeśli zmusza mnie do tego sytuacja - rzekł Mallory. - Czy to wszystko, co miałeś mi do powie­dzenia?

- Niezupełnie, proszę pana. Pewnej nocy Faulkner po pijanemu przeprowadził dość dziwną rozmowę z Meadowsem, który odniósł wrażenie, że tamten już kiedyś siedział - rzekł Miller.

- Dobra, połącz się z Rejestrem Skazanych w Londynie. Powiedz, że to dla mnie. Zaznacz, że do rana potrzebuję wyczerpujących informacji o Faulknerze. Wrócimy do tej sprawy później - odparł Mallory niechętnie.

Drzwi zatrzasnęły się za nim, a Miller uśmiechnął się lekko. Przed chwilą wyglądało na to, że dojdzie między nimi do spięcia. Chwila taka może jeszcze nadejść, ponieważ George Mallory był człowiekiem gwałtownym, zaś Nick Miller nie należał do pokor­nych. Ulokowany w pewnym dużym przedsiębiorstwie kapitał zapewniał mu niezależność materialną. Nie musiał się kłaniać nie tylko nadinspektorom ze Scotland Yardu, ale nawet samemu Pa­nu Bogu. Ciekawe, co z tego wyniknie? Zapalił papierosa, pod­niósł słuchawkę i poprosił o połączenie z Działem Informacji.

12.

W małym, bardzo zatłoczonym pokoju gościnnym prawie nie można się było przecisnąć między spe­cjalnie sprowadzonymi z zagranicy łóżkami polowymi. Mil­lerowi źle się spało. Całą noc był ruch. Odnosiło się wrażenie, że nocujących wzywano w pięciominutowych odstępach. Deszcz bezlitośnie bębnił w parapet okna tuż nad jego gło­wą. Około siódmej rano zrezygnował z dalszego snu, wziął ręcznik i poszedł korytarzem do umywalni. Przez kwadrans stał pod gorącym prysznicem, aby pozbyć się uczucia zmę­czenia, po czym włączył dokładnie na trzydzieści sekund lo­dowaty strumień wody dla pobudzenia apetytu.

Zjadł już pół porcji jajek na bekonie i pił trzecią filiżankę herbaty, gdy do bufetu przyszedł Brady. Potężny Irlandczyk rozsiadł się na krześle stojącym naprzeciw i podał Millerowi arkusz papieru.

- Hanley z Informacji prosił, żebym ci to przekazał. Właśnie nadesłali z londyńskiego Rejestru Skazanych. Miller szybko przeczytał i zaczerpnął w płuca powietrza.

- Niezły chłopak z tego naszego Bruna, kiedy zaczyna działać. Gdzie jest Mallory?

- Asystuje przy sekcji zwłok.

Miller odsunął krzesło.

- W takim razie lepiej będzie, jeśli udam się do Akademii Medycznej. Jedziesz ze mną?

Brady potrząsnął głową.

- Nie. Jeszcze nie skontaktowałem się z lekarzem pani Phillips. Mallory kazał mi zaczekać do śniadania. Powiedział, że nie ma gwałtu. Przyjadę zaraz po rozmowie z leka­rzem.

- A więc do zobaczenia - powiedział Miller i szybko wy­szedł.

Kostnica znajdowała się na tyłach Akademii Medycznej, mieszczącej się w dużym budynku z witrażami. Wokół tej brzydkiej architektury późnego gotyku unosiła się specyfi­czna kościelna atmosfera.

Palmer, starszy technik, siedział w swym małym oszklo­nym gabinecie przy końcu głównego korytarza. Od razu za­uważył zbliżającego się Millera.

- Na przyszłość starajcie się aranżować wasze morder­stwa w bardziej dogodnej porze, zgoda? - powiedział z wy­rzutem - Od dwóch miesięcy ciągle nici z wolnego sobotnie­go wieczoru. Powiadam ci, żona była wściekła.

- Współczuję ci z całego serca, Jack - odparł Miller. - A gdzie nasza władza?

- W środku, piją herbatę. Nie sądzę, abyś mógł liczyć na filiżankę.

Miller otworzył drzwi znajdujące się po przeciwnej stronie korytarza. Wszedł do wykładanego białymi kafelkami hallu, który prowadził do sali konferencyjnej. Mallory już tam był; siedział przy małym drewnianym stole zajęty rozmową z Henrym Wade'em, prezesem sądu, i Stephenem Murrayem, profesorem Patologii na Uniwersytecie.

Murray, wysoki, oszczędny Szkot, pozostawał w towarzy­skich stosunkach z Nickiem Millerem dzięki jego bratu. Przywitał się wylewnie jak stary przyjaciel.

- Nawet o ósmej rano wyglądasz, Nick, tak świeżo, jak­byś dopiero co zstąpił z afisza reklamującego whisky. Jak się czujesz?

- Świetnie. Nic poważnego mi nie jest. Wystarczy kilku­tygodniowy urlop, abym wrócił do siebie - odparł Miller i zwrócił się do Mallory'ego: - Właśnie otrzymałem z Rejestru Skazanych notatkę o Faulknerze.

- Coś godnego uwagi? - zapytał Mallory.

- Myślę, że można to tak określić, panie nadinspektorze, Harry Meadows nie mylił się. Faulkner jest notowany. Dwukrotnie karany grzywną za pobicie, a dwa lata temu wpadł w szał na jakimś przyjęciu cyganerii artystycznej w Chelsea.

- Był ktoś ranny?

- Jego impresario, trzy złamane żebra i pęknięta szczęka. Faulkner jest znawcą karate i jeśli straci panowanie nad so­bą, może to mieć dość przykre następstwa.

- Został aresztowany?

- Tak. Dostał sześć miesięcy, które w całości odsiedział. Pobił wartownika i cofnięto mu ulgi przyznane za dobre zachowanie.

- Czy od tamtej pory były wobec niego jakieś zarzuty?

- Żadnych. Kiedy siedział w więzieniu, przeprowadzono badania psychiatryczne w wyniku których wystawiono orze­czenie lekarskie. Spodziewam się otrzymać je lada chwila.

Mallory sprawiał wrażenie człowieka zniecierpliwionego.

- Dobrze, dobrze, porozmawiamy o tym później. Jakie jest pańskie zdanie, profesorze? - zwrócił się do profesora Murraya, - Czy to znowu robota Deszczowego Kochanka?

- Ocena należy do pana - odparł Murray. - Jestem ostat­nim człowiekiem, który mógłby wygłaszać tego rodzaju przypuszczenia, zbyt długo w tym siedzę. Jeśli interesują pa­na zauważone przeze mnie różnice między tym morder­stwem a poprzednimi, to mogę stwierdzić, że, owszem, są. Natomiast wyciągnięcie odpowiednich wniosków należy już do pana.

- W porządku, profesorze, niech pan zaczyna.

Murray zapalił papierosa i zaczął nerwowo przemierzać pokój.

- Zacznę od podobieństw. Tak jak we wszystkich po­przednich przypadkach kark został złamany na skutek jed­nego potężnego ciosu, zadanego jakimś tępym wąskim przedmiotem.

- Albo wierzchem dłoni przy zastosowaniu specjalnej techniki - zasugerował Miller.

- Myślisz prawdopodobnie o karate - dodał Murray z bladym uśmiechem. - Owszem, jest to możliwe, ale ty, Nick, starasz się dopasować fakty do twoich przypuszczeń. O ile się orientuję, jest to duży błąd w sztuce.

- Jakie jeszcze podobieństwa pan zauważył, panie profe­sorze - spytał Mallory, wyraźnie zdenerwowany z powodu włączenia się Millera do rozmowy.

- Nie natury fizycznej. Czas, miejsce, pogoda - to miałem na myśli. Ciemność i deszcz, odludna okolica.

- A na czym polegają różnice? - odezwał się Henry Wade.

- Świeży siniak na szyi, jeszcze jeden na prawym policz­ku, jakby ktoś najpierw chwycił ją za szyję, a potem zadał gwałtowny cios, niewykluczone, że pięścią. Śmiertelne ude­rzenie nastąpiło później. A teraz bardzo istotna różnica. W poprzednich morderstwach nie wystąpiły żadne oznaki gwał­tu, pomijając oczywiście sam fakt zadania śmiertelnego cio­su. Był on szybki i mocny, precyzyjny i całkowicie niespo­dziewany.

- W takim razie dziewczyna prawdopodobnie wiedziała, co ją czeka? - odezwał się Mallory.

Henry Wade zaprzeczył.

- Niestety, to nie było tak, panie nadinspektorze. Gdyby została zaatakowana przez nieznanego napastnika, byłyby jakieś ślady oporu z jej strony, chociażby tylko zadrapania paznokciami na jego twarzy. Nie znaleźliśmy nic, co świad­czyłoby o jakiejkolwiek formie obrony ze strony ofiary.

- Z tego wynika, że stała spokojnie, pozwalając się mal­tretować - rzekł Mallory. - Człowiekowi, którego dobrze znała.

- Nie rozumiem, dlaczego mielibyśmy być tego pewni, panie nadinspektorze? - Miller nie mógł powstrzymać się od zwrócenia uwagi na oczywisty, jego zdaniem, błąd. - Prze­cież była prostytutką. Dlaczego, nie miała stać na ulicy z ewentualnym klientem?

W głosie Mallory'ego zabrzmiała nuta rozdrażnienia.

- A więc stałaby spokojnie i pozwoliłaby chwycić się za gardło, przedtem oberwawszy pięścią w twarz. Rusz głową, sierżancie! Przecież to zupełnie jasne, że pozwoliła się bić komuś znajomemu, pozwoliła, ponieważ była do tego przyzwyczajona!

- Myślę, że nadinspektor ma rację, Nick - powiedział Henry Wade. - Wszyscy wiemy, w jakiej zależności pozosta­je prostytutka od swojego alfonsa. Bicie jest na porządku dziennym, szczególnie, gdy stręczyciel myśli, że dziewczyna nie ujawnia swoich wszystkich zarobków. Bóg jeden wie dla­czego. Wydaje mi się, że odpowiedzi należy szukać u psy­chiatry.

- Bardzo prawdopodobne - przyznał Miller.

- Zapomnieliście o jeszcze jednej ważnej sprawie - dodał Wade. - Po każdym morderstwie Deszczowy Kochanek za­wsze zabierał jakąś pamiątkę. Coś z ubrania lub drobny przedmiot osobisty. Nie wygląda na to, aby to się zdarzyło w tym przypadku.

- Czy coś jeszcze, Miller? - zapytał Mallory.

- Czy w torebce Grace Packard znaleziono jakąś gotów­kę, panie nadinspektorze?

- Dwa czy trzy funty w banknotach i trochę drobnych.

- Faulkner powiedział, że dał jej banknot dziesięciofuntowy.

- Istotnie, sierżancie? - Mallory uśmiechnął się ironi­cznie. - Czy ma pan pojęcie, co się z nim stało?

- Nie, proszę pana - westchnął Miller. - Wracamy więc do Harolda Phillipsa?

- Tak. Chcę go już sprowadzić. Możesz zabrać za sobą Brady'ego.

- A co z Faulknerem, panie nadinspektorze?

- Na litość boską, sierżancie, czy zawsze musi stanąć na twoim?

Powietrze było jakby naładowane elektrycznością, lecz Murray zręcznie rozładował sytuację.

- Wszystko to jest bardzo interesujące, panowie, lecz nie pozwalacie mi dokończyć. Nie wiem, czy ta informacja może się wam na coś przydać, ale tuż przed śmiercią dziewczyna miała stosunek.

Mallory spochmurnial.

- Wchodzi w grę prawdopodobieństwo gwałtu?

- Absolutnie nie. Ze względu na warunki można mniemać, że stosunek odbył się przy murze i bezsprzecznie za jej zgodą. Oczywiście, nie można stwierdzić, czy pod groźbą czy też nie.

Mallory podniósł się z krzesła.

- To jeszcze jeden gwóźdź do jego trumny - po czym zwrócił się do Millera: - Pojedź do Phillipsa i weź ubranie, które wczoraj wieczorem miał na sobie. Bądźcie z powrotem za pół godziny.

Czasami można się posprzeczać, ale należy wiedzieć, kiedy wykonać rozkaz.

Miller wyszedł bez słowa.

* * *

Miller spotkał Brady'ego przy Ratuszu. Właśnie schodził frontowymi schodami.

- Wyglądasz, jakbyś wpadł z deszczu pod rynnę. Coś się stało?

- Musimy natychmiast ściągnąć Harolda Phillipsa. Mallory uważa, że to on jest winny.

- Harold Deszczowym Kochankiem? - zapytał niedowie­rzająco Brady.

- Słuchaj, Jack, może to ostatnie morderstwo nie było sprawką Deszczowego Kochanka. Są pewne różnice, wyjaś­nię ci to po drodze - odparł Miller.

- Czy między tobą a Mallorym doszło do sprzeczki? - spytał Brady, gdy zeszli ze schodów i znaleźli się przy samo­chodzie Millera.

- Niezupełnie. Mallory wziął na kieł Harolda. Ja mam inne zdanie, to wszystko.

- A jak się ma sprawa z Faulknerem?

- To druga strona medalu. Mallory ma zdanie o Faulknerze identycznie to samo, co ja o Haroldzie.

- Może jeszcze zmienić zdanie - powiedział Brady wsia­dając do samochodu. - Właśnie czytałem raport Dwyera, tego policjanta na służbie, który znalazł trupa. Ładnie go ktoś załatwił.

- Jak on się czuje? - zapytał Miller, zapalając silnik i ruszając z miejsca.

- Ma tylko lekki wstrząs mózgu. Jest w szpitalu na ob­serwacji. W sprawozdaniu Dwyera jest niezły kąsek dla cie­bie. Dziesięć minut przed znalezieniem ciała wpadł na faceta, który wychodził z baru przy Regent Plac.

- Zidentyfikował go? - spytał Miller.

- Tak. Dwyer zna go dość dobrze. To niejaki Bruno Faulkner, zamieszkały w tej dzielnicy.

Mini-cooper nieznacznie zjechał na bok, gdyż Miller mi­mo woli spojrzał na Brady'ego.

- A to ci historia!

Samochód nagle zwolnił, po czym skręcił w następną uli­cę, a Brady zapytał:

- Dokąd teraz jedziemy? To nie jest droga do Narcia Street.

- Znam ten bar - odparł Miller - interes prowadzi stary zawodowy gracz w rugby, Sam Harkness. W niedzielę rano zamyka zwykle interes przed dziewiątą, po wydaniu śniadań.

Brady stwierdził ze smutkiem:

- Mallory nie pochwali cię za to, A zresztą lepiej żyć krótko a dobrze.

Stwierdziwszy to rozsiadł się wygodnie i zaczął nabijać fajkę.

Deszcz okrył Regent Plac szarą zasłoną. Gdy Miller za­trzymał się przed barem, znajdowało się tam tylko dwóch klientów. Byli to taksówkarze z nocnej zmiany, którzy zaja­dali tosty z jajkami, siedząc pod markizą. Miller i Brady przebiegli odcinek drogi w deszczu, a Harkness z patelnią w ręku odwrócił się od pieca.

- A to pan, panie Miller. Przyszedł pan na śniadanie?

- Tym razem nie, Sam - odparł Miller. - Chodzi o pewną informację. Czy słyszałeś o morderstwie w Dob Court wczo­raj wieczorem?

- A jakże. Samochody kręciły się tu przez całą noc. Cał­kiem nieźle zarobiłem na sprzedaży herbaty i papierosów.

- Przeglądałem właśnie raport policjanta Dwyera na te­mat wczorajszych wydarzeń - powiedział Miller. - Pisze, że był tutaj dziesięć po dziesiątej.

- Prawda.

- Zdaje się, że w tym czasie wychodził od ciebie klient. Zgodnie z raportem Dwyera był to pan Bruno Faulkner.

Harkness przytaknął i nalał dwie filiżanki herbaty.

- To artysta. Mieszka tuż za rogiem. Jest moim stałym klientem. Zjawia się o każdej możliwej porze, nawet około północy, kiedy zabraknie mu papierosów. Charakterysty­czne dla tego rodzaju facetów.

- Wczoraj też chodziło mu o papierosy? - zapytał Brady.

- Kupił paczkę Crown King. Prawdę mówiąc, spodzie­wam się, że niedługo tu zajrzy. Zostawił parę rękawiczek. Damskich. - Harkness poszukał chwilę za ladą i pokazał im rękawiczki z imitacji czarnej skóry, przyozdobione kawał­kami białego plastyku i brylancikami. Tego rodzaju przed­miot, tani i w złym guście, można z łatwością kupić w któ­rymś butiku z galanterią, jakich sporo pojawiło się ostatnimi czasy w mieście, aby zaspokoić potrzeby młodych ludzi. - To doprawdy zabawne - ciągnął Harkness. - Wypadły mu z kieszeni, kiedy szukał reszty. Powiedziałem, że chyba nie są w jego guście. Wyglądał na trochę speszonego. Usiłował mi wmówić, że to rękawiczki jego narzeczonej, ale powiadam wam, to było szyte grubymi nićmi. Przychodziła tutaj z nim, to znaczy jego narzeczona, Joanna Hartmann, którą ciągle ogląda się w telewizji. Kobieta w jej stylu nie włoży czegoś takiego.

- Zadziwiające, jak wiele można się dowiedzieć od ludzi nie wypytując ich o nic - pomyślał Miller i podniósł rękawiczki.

- Będę się widział nieco później z panem Faulknerem, Sam. Przy okazji podrzucę mu rękawiczki.

- Chyba jest jeszcze w łóżku z lalunią, która je zgubiła. Ci przeklęci artyści! - zawołał Harkness. - Szkoda, że nie je­stem na ich miejscu.

- A więc Faulkner miał w kieszeni rękawiczki Grace Pac­kard - powiedział Brady, kiedy wracali do samochodu.

- I cóż z tego. Przecież nie zaprzeczył, że była w jego mieszkaniu. Po prostu powie, że zostawiła rękawiczki przez nieuwagę, albo coś w tym rodzaju.

Miller wręczył mu rękawiczki, a z portfela wyjął banknot jednofuntowy.

- Biorę to na siebie, Jack. Weź taksówkę i pojedź do domu Packardów. Nie sądzę, aby matka była w dobrej formie, ale spróbuj zapytać ojca, czy rękawiczki należały do Grace Packard Stamtąd jedź od razu na Narcia Street, gdzie będę na ciebie czekał.

- Mallory nie będzie tym zachwycony - rzekł Brady.

- Mam się też czym przejmować! Co załatwiłeś z dokto­rem pani Phillips? - spytał Miller.

- Nie chciał o tym rozmawiać przez telefon. To Hindus, Lal Das. Wiesz, jakie są te smoluchy. Daj im palec, a złapią cię za rękę.

- Dobra, dobra, Jack, sam z nim porozmawiam - rzekł Miller z pewnym zniecierpliwieniem, gdyż wszelkie przejawy rasizmu doprowadzały go do wściekłości, a tkwiły w men­talności wielu tak porządnych skądinąd ludzi jak Brady.

- A więc za pół godziny - powiedział Brady patrząc na zegarek. - Nie powinno mi to chyba zająć więcej czasu.

- Poczekam na ciebie przed domem.

Miller popatrzył za Bradyrn, gdy ten biegł do taksówki, poczym wsiadł do mini-coopera i szybko odjechał.

13.

Lal Das, do którego Brady odnosił się tak lekceważąco, był wysokim Hindusem o ziemistej cerze. Jako doktor medycyny i członek Królewskiego Towarzystwa In­ternistycznego w każdej chwili mógł zająć wyższe stanowisko w dużym szpitalu. On jednak wybrał praktykę lekarską, w dzielnicy o jednym z najniższych wskaźników zdrowot­ności. Doktor był znany w całym kraju jako specjalista w zakresie narkomanii i Miller często zasięgał jego opinii.

Hindus właśnie skończył śniadanie i czytał dodatek nie­dzielny, kiedy zjawił się Miller. Das uśmiechnął się i wskazał mu krzesło.

- Przyszedłeś akurat na kawę.

- Bardzo dziękuję.

- Wpadłeś do mnie w interesie czy też po prostu byłeś w pobliżu?

Miller wziął do ręki filiżankę i odparł:

- Niedawno ktoś do ciebie dzwonił, żebyś udzielił infor­macji o pani Phillips z Narcia Street.

Doktor przytaknął.

- Istotnie, ale oficer, który ze mną rozmawiał, nie należał do zbyt uprzejmych. Nie powiedział mi, o co chodzi, więc odmówiłem podania informacji, o którą prosił. Relacje lekarz - pacjent mogą układać się prawidłowo wyłącznie w atmosferze całkowitego zaufania. Tylko w wyjątkowych okolicznościach mogę ujawnić prywatne sprawy pacjenta lub historię choroby.

- Czy morderstwo to wystarczający powód? - zapytał Miller.

Lal Das westchnął i ostrożnie postawił na stole filiżankę.

- Powiedz mi coś więcej na ten temat. Sam zadecyduję.

- Słusznie. Głównym obiektem zainteresowania jest syn twojej pacjentki, Harold Phillips. A może on też się u ciebie leczy?

Na twarzy Hindusa pojawił się wyraz niesmaku.

- Na Boga! To wyjątkowo odpychające indywiduum wśród współczesnej młodzieży!

- Miał dziewczynę, nazywała się Grace Packard. Czy wi­działeś ją kiedyś?

Das zaprzeczył.

- Zamordowano ją zeszłej nocy. Naturalnie Harold został wezwany w celu złożenia zeznań. Wiemy, że tuż przed zabój­stwem doszło między nimi do awantury. Phillips podaje wersję, że wrócił do domu o pół do dziesiątej. Twierdzi, iż jego matka już leżała, przyniósł jej filiżankę herbaty, a sam też poszedł spać.

- Więc jego alibi to matka - rzekł Das.

- Coś w tym rodzaju. Rozumiesz, zbrodnia została doko­nana mniej więcej piętnaście minut po dziesiątej.

- Ale czego chcesz się ode mnie dowiedzieć? Przecież to wszystko jest oczywiste - stwierdził doktor.

- Owszem tak, gdyby nie to, że sprawa wygląda podej­rzanie. Dwóch oficerów policji było zaraz po północy na Narcia Street, aby zabrać Harolda do Komendy Głównej. Musieli dobijać się do jego drzwi przez dobre pięć minut, zanim dał jakiś znak życia, a jego matka wcale się nie poka­zała. Powiedział, że śpi jak niemowlę i niezbyt dobrze się czuje. Oficer natomiast twierdzi, że nikt nie mógłby spać w takim hałasie.

- Chyba że był pod działaniem środków nasennych - wtrącił Das.

- Oczywiście, wiem, że canbutal jest dość mocnym środ­kiem, zdaję sobie ponadto sprawę, że nie zapisuje się go w przypadku zwykłej bezsenności - stwierdził Miller.

Das wstał, podszedł do kominka i wyjął krókie, czarne cygaro z pudełeczka wykonanego z sandałowego drewna.

- Powiem ci coś w największej tajemnicy. Masz rację co do canbutalu. Środek ten najlepiej działa w przypadkach, gdy pacjent nie może spać z powodu wyjątkowo silnych bóli. Jego działanie jest prawie takie samo jak tradycyjnego leku powodującego utratę przytomności. Więc rozumiesz.

- Pani Phillips musi być bardzo chora, jeśli zażywa coś takiego - powiedział Miller.

- Ma raka - odparł doktor.

W pokoju zaległa głucha cisza, jak gdyby powiało cmen­tarną atmosferą. Miller westchnął głęboko i zapytał:

- Czy Harold o tym wie?

- Nawet pani Phillips się nie orientuje. Już od lat cierpi na astmę. Myśli, że to ta sama historia, która zdarza się jej każdej zimy, tylko ma bardziej przykry przebieg. Teraz to już pójdzie szybko. Kwestia dni.

- Jakie skutki wywołuje canbutal? Czy na przykład mo­żna ją obudzić?

- To zależy od dawki. Pani Phillips otrzymuje na noc dwie pastylki. Przychodzi do mnie z wizytą raz w tygodniu i dostaje receptę, która wystarcza jej na cały tydzień. Zresztą była u mnie wczoraj rano.

- Ale czy na pewno chora może obudzić się w godzinę lub dwie po zażyciu dwóch pastylek?

- Oczywiście, ale co rozumiesz przez słowo „obudzić się”? To; co zdarzyło się po obudzeniu, może się jej wydawać w dalszym ciągu snem, a nawet prawdopodobne jest, że sobie tego nie przypomni.

Miller wstał.

- To bardzo cenna informacja. Naprawdę bardzo cenna.

Wyszli do hallu. Das otworzył drzwi.

- Macie zamiar aresztować młodego Phillipsa? Są prze­ciwko niemu jakieś konkretne zarzuty?

- Polecono mi zabrać go jeszcze raz na dodatkowe przes­łuchanie - powiedział Miller. - Nie mogę powiedzieć nic więcej. Przypuszczalnie słyszałeś już, że Grant znajduje się w szpitalu po wypadku samochodowym? W związku z tym śledztwo prowadzi obecnie nadinspektor Mallory, człowiek ze Scotland Yardu. Jeśli chcesz wiedzieć coś więcej w tej sprawie, porozum się z nim.

- Interesuje mnie tylko jedna rzecz - odparł Das - dobro pani Phillips. Mam nadzieję, że do ostatniej chwili spróbu­jesz ukryć przed nią powagę sytuacji. Jeśli będziesz chciał ją o coś zapytać, myślę, że powinienem być przy tym obecny.

- Jak już powiedziałem, wybieram się tam po Harolda - odparł Miller. - Jasne, że są pewne pytania, które muszę zadać jego matce. Masz pełne prawo pójść ze mną. Nie widzę żadnych przeszkód.

- Bardzo dobrze - odparł Das - pojadę swoim wozem. Poczekasz na mnie przed wejściem?

- Oczywiście - odparł Miller i zszedł po schodach. Wsiadł do swojego mini-coopera i odjechał.

Brady stał u wejścia do sklepu z gazetami, tuż za rogiem Narcia Street. Gdy Miller trochę zwolnił, przebiegł w ulew­nym deszczu przez ulicę i wsunął się do samochodu.

- Niezłe tempo - odezwał się do Millera. - Dopiero co przyszedłem. - Wyjął rękawiczki. - Ojciec dziewczyny natychmiast je rozpoznał. Kupił je Grace na urodziny. Ra­zem kupowali. Pamięta nawet ten sklepik przy Grove Plac.

- Nieźle - rzekł Miller. - Widziałem Dasa. Powiedział mi wszystko o canbutalu. Zapisuje go, gdy pacjent nie może spać z powodu silnych bóli.

- Ze staruszką nie jest najlepiej - stwierdził Brady.

- Na to wygląda. A propos, Das jedzie za nami. Wstąpi do pani Phillips. Wiesz, na wypadek, gdyby stan jej zdrowia uległ nagłemu pogorszeniu - rzekł Miller.

- Rozumiem - odparł Brady.

- Za nimi rozległ się klakson. Das właśnie nadjechał. Miller dodał gazu, skręcił na rogu w Narcia Street i zatrzymał się przed domem numer dziesięć.

Gdy Harold otworzył drzwi, na jego twarzy pojawił się wyraz przerażenia, który momentalnie zmienił się w zuchwa­ły uśmiech.

- To znowu pan?

- Inspektor policji, sierżant Miller - dokonał prezentacji w sposób formalny Brady. - Chciałby zamienić z panem kilka słów.

- Rozumiem - Harold zerknął zdziwiony na doktora. - A pan tu po co?

- Interesuje mnie tylko jedno - powiedział Das - dobro twojej matki. W takim stanie zdrowia szok może być dla niej niebezpieczny, pomyślałem więc, że lepiej, abym był w pob­liżu.

Gdy weszli do stołowego, Miller rzekł:

- Chciałbym zapytać, czy mógłby pan się ubrać, panie Phillips. Pojedzie pan z nami do Komendy Głównej.

- Już raz tam byłem - odparł Harold. - O co chodzi?

- Nie ma się czym przejmować, chłopcze - rzekł uprzejmie Brady. - Wyłoniły się jakieś nowe fakty związane z dziewczyną, a nadinspektor Mallory uważa, że pan będzie mógł mu pomóc, tylko tyle.

- Dobra - powiedział Harold - będę gotów za pięć minut.

Wyszedł z pokoju, a Brady wziął z kominka pudełko z canbutalem.

- Właśnie te pastylki przyjmuje chora - powiedział poka­zując je Millerowi.

Das otworzył pudełeczko i wysypał zawartość na dłoń. Skrzywił się

- Dałem jej receptę na to lekarstwo wczoraj po południu o godzinie drugiej trzydzieści. Do tej pory wzięła aż trzy. Wsypał pastylki z powrotem do pudełeczka. - Sądzę, że le­piej będzie, jak ją zobaczę

- Dobrze - powiedział Miller. - Ja również pójdę.

- Czy to naprawdę konieczne?

- Tak - odparł Miller - Chodzi o potwierdzenie relacji Harolda, to nieuniknione. Na pewno rozsądniej, żeby się to odbyło w twojej obecności.

- Ja też tak sądzę. Ale byłoby lepiej, gdybyś zdobył in­formacje w inny sposób niż wypytując chorą w formie śledztwa. Czy rzeczywiście zachodzi potrzeba, aby niepokoić ją w jej stanie zdrowia?

- Postaram się przeprowadzić to jak najlepiej.

Widać było, że Das zna drogę. Weszli po schodach, dok­tor otworzył drzwi, które znajdowały się na wprost. W poko­ju, szarym i ponurym, firanki były zaciągnięte do połowy. Stały tam bardzo stare wiktoriańskie meble, na ogół z ciężkiego mahoniu. Mosiężne łóżko miało wartość muzealną, ale prawdopodobnie jego właścicielka nie zdawała sobie z tego sprawy. Leżała z zamkniętymi oczyma i z głową lekko przechyloną na bok, oparta na poduszkach. Na wysuszonej twarzy uwydatniły się kości policzkowe. Miała wygląd oso­by, która jest jedną nogą na tamtym świecie. Miller dostrzegł symptomy, gdyż widział już kogoś w podobnym stanie.

Śmierć czaiła się tuż obok, ukryta w cieniu, aby jak dobry przyjaciel wybawić starą kobietę od niedoli.

Das usiadł na łóżku i delikatnie dotknął jej ramienia.

- Pani Phillips!

Zamrugała powiekami, spojrzała na niego niewidzącymi oczyma, które po chwili przymknęła. Kilka razy odetchnęła głęboko, znowu otworzyła oczy i uśmiechnęła się słabo.

- Doktor Das.

- Jak się pani dzisiaj czuje, pani Phillips? Troszeczkę le­piej?

Śpiewny głos Hindusa wpływał niezwykle kojąco, jak gdyby zawierał w sobie całe współczucie i dobro tego świata.

- Jaki dzień mamy dzisiaj, panie doktorze? - Była zamro­czona i oszołomiona.

Miller podejrzewał, że był to skutek działania leku.

- Niedziela, kochanie. Niedziela rano - odparł doktor.

Chora zamrugała oczami i skierowała wzrok na Millera.

- Kim pan jest? - spytała.

Miller podszedł bliżej i uśmiechnął się.

- Jestem przyjacielem Harolda, pani Phillips. Miał się ze mną spotkać wczoraj wieczorem, ale nie zjawił się. Zdecy­dowałem wpaść i zobaczyć, czy wszystko w porządku.

- On musi być gdzieś niedaleko - powiedziała martwym głosem. - Dobry chłopiec z tego Harolda. Podał mi herbatę, jak przyszedł.

- Pani Phillips, kiedy to było? - zapytał łagodnie Miller,

- Kiedy? - zmarszczyła brwi, usiłując sobie przypomnieć. - Myślę, że wczoraj. Tak, to było wczoraj wieczorem, kiedy tu przyszedł. - Westchnęła: - Coraz gorszą mam pamięć.

- Czy to Harold powiedział pani, że podał pani wczoraj herbatę, pani Phillips?

- Nie wiem... nie pamiętam. To dobry chłopiec... - zam­knęła oczy. Dobry chłopiec...

Drzwi za nimi otwarły się i pojawił się w nich Harold.

- Co się tutaj dzieje? - zapytał ze złością.

- Twoja matka jest bardzo chora - stwierdził Das. - Muszę jej natychmiast załatwić miejsce w szpitalu. -Doktor wskazał pudełeczko z pastylkami canbutalu. - Wiesz, że zwiększyła dawkę przyjmowanego leku? Czy nie ostrzegałem cię, że może to być fatalne w skutkach?

Harold zbladł. Brady stanął za nim i dotknął jego ramie­nia.

- Chodź, synku - powiedział. - Idziemy. Ruszyli ku schodom, Miller za nimi.

- Czy to jest ubranie, które miał pan wczoraj wieczorem na sobie? - zapytał sierżant Harolda.

- Jasne. - Zreflektował się i w jego oczach ukazał się strach. - Hej, o co tu właściwie chodzi?

- Zabierz go - odpowiedział Miller i odszedł.

Das zamknął cicho drzwi od sypialni.

- Nie wygląda to wszystko dla niego najlepiej, co?

- Wpadł w tarapaty. To wszystko, co mogę teraz powie­dzieć. Co z nią? Czy mogę w czymś pomóc? - zaproponował Miller.

- Nie martw się. Tuż obok jest telefon. Zadzwonię po pogotowie i zostanę tu, dopóki nie przyjadą. Przekażesz mi informacje? - spytał doktor Das.

Miller zgodził się. Zeszli na dół. Sierżant otworzył drzwi, od razu chlusnęło na niego wodą. Deszcz gnany wiatrem spadał na bruk jezdni. Spojrzał na swój samochód, gdzie siedzieli z tyłu Harold i Brady.

- Niedzielny poranek! - powiedział. - Cóż to za cholerny sposób zarabiania na życie!

- Każdy sam dokonuje wyboru, sierżancie - odezwał się Das.

Miller spojrzał na niego ostro, ale brązowa, tajemnicza twarz Hindusa była spokojna. Miller ukłonił się sztywno.

- Będziemy w kontakcie - rzucił i oddalił się w ulewnym deszczu.

14.

W Komendzie Głównej Brady i Miller za­prowadzili Harolda do pokoju przesłuchań, gdzie mimo jego gwałtownych protestów ściągnięto mu spodnie.

- Cóż, do cholery, wyrabiacie! - wrzasnął. - Mam takie same prawa jak każdy!

- Chłopcy z laboratorium muszą przeprowadzić kilka te­stów, chłopcze - poinformował Brady. - Jeśli wypadną po­myślnie, będziesz wyłączony ze śledztwa. Chyba chcesz tego?

- Idźcie do diabła! - krzyknął z wściekłością Harold. - Kończcie już z tą szopką!

Ktoś zapukał do drzwi i wszedł dyżurny policjant, trzyma­jąc w ręku parę spodni od munduru.

- Lepiej wskakuj w to i rób, co ci każę - powiedział Miller rzucając mu spodnie. - Dobrze na tym wyjdziesz. - Po czym zwrócił się do Brady'ego: - Muszę coś załatwić, zobaczymy się później.

Zaświadczenie lekarskie o stanie zdrowie Faulknera, które obiecano mu przesłać z Londynu, leżało na biurku. Szybko je przejrzał, potem bez pośpiechu przeczytał jeszcze raz. Kiedy skończył, siedział chwilę bez ruchu, zapatrzony w przestrzeń, ze skupionym wyrazem twarzy. Wreszcie pod­niósł się i poszedł do gabinetu Mallory'ego.

Nadinspektor policji siedział przy biurku szukając czegoś w kartotece i niechętnie spojrzał na wchodzącego.

- Dość długo to trwało. Jak idzie? - spytał Mallory.

- Brady trzyma teraz Phillipsa w pokoju przesłuchań, pa­nie nadinspektorze. Spodnie zabrano do laboratorium w ce­lu przeprowadzenia ekspertyzy. Wiem, że inspektor Wade dostanie do pomocy serologa z Akademii Medycznej. Powi­nien pan szybko otrzymać wyniki.

- Widziałeś jego matkę?

Miller opowiedział mu, co się zdarzyło przy Narcia Street.

- Sądząc z wyglądu nie pociągnie długo.

- Więc sprawa sprowadza się do tego, że pan Harold mógł obudzić ją o dowolnej porze przynosząc tę filiżankę herbaty. Z tego, co mówi lekarz, wynika, że przy obecnym stanie zdrowia ona nie wie, czy to było wczoraj czy dzisiaj - stwierdził Mallory.

- Coś w tym sensie - odparł Miller.

- Niezła komedia - Mallory zatarł ręce. - Pozwolę mu chwilę odetchnąć i zabieram się do roboty. Nie sądzę, aby się długo trzymał.

- Mówi pan tak, jakby był pan zupełnie pewny swego.

- Jesteś bystrym chłopakiem, Miller, i dlatego powiem ci coś dla twego dobra. Nie wiesz, co w trawie piszczy, a ja prowadziłem więcej śledztw w sprawach o zabójstwo, niż ty zjadłeś w swoim życiu kotletów. Wierz mi, mam nosa do tych spraw. Zaręczam, że to Harold Phillips zamordował tę dziewczynę - rzekł nadinspektor.

- A co z Faulknerem? Ja stawiam na niego. Czytał pan raport policjanta Dwyera na temat wydarzeń ostatniej nocy? — spytał Miller.

- Wiem, co chcesz powiedzieć - powiedział Mallory. - Że Dwyer widział Faulknera w barze na Regent Plac tuż przed morderstwem.

- I fakt ten Faulkner skrzętnie pominął podczas przesłu­chania - dodał sierżant.

- W tych okolicznościach to całkowicie zrozumiałe - od­parł Mallory.

Miller wyjął rękawiczki i rzucił je na biurko.

- Te rękawiczki należały do Grace Packard. Faulkner zostawił je niechcący w barze.

Z wyrazem niezadowolenia Mallory podniósł rękawiczki.

- To znaczy, że byłeś tam dzisiaj rano?

- Tak. Brady powiedział mi o raporcie Dwyera. Pomyśla­łem sobie, że zanim wstąpię po młodego Phillipsa, z powo­dzeniem zdążę po drodze zajrzeć do baru i zorientować się, co jego właściciel ma do powiedzenia.

- Chyba powiedziałem wyraźnie, że chcę, abyś natych­miast przywiózł tu Phillipsa - rzucił szorstko Mallory.

- Straciłem tylko dziesięć minut. Czy zainteresuje pana wiadomość, że kiedy te rękawiczki wypadły z kieszeni Faulknera, powiedział właścicielowi baru, że należą do jego na­rzeczonej? Dlaczego to zrobił?

Mallory roześmiał mu się w twarz. .

- Ponieważ nie chciał, aby właściciel wiedział, że był z inną kobietą. A może jest to dla ciebie zbyt proste?

- Przecież wiele osób wiedziało, że był owej nocy w towa­rzystwie Grace Packard. Na przyjęciu wszyscy widzieli, że z nią wyszedł. W takim razie jaki miał cel, by kłamać facetowi z baru?

- Myślę, że przykładasz zbyt dużą wagę do drobiazgu.

- Ależ, panie nadinspektorze, czy to jest drobiazg? Ins­pektor Wade wspomniał, że w każdym z poprzednich mor­derstw Deszczowy Kochanek zabierał ofierze jakiś przed­miot. Wade stwierdził, że w tym przypadku tak się nie zda­rzyło. Czy możemy być tego pewni, wiedząc o rękawiczkach?

- Więc znowu wracamy do Deszczowego Kochanka? - spytał Mallory. - Przecież to wszystko razem nie gra. Wy­stępuje zbyt dużo różnic.

- Zgoda - powiedział Miller. - Lecz w dalszym ciągu uważam, że Faulkner powinien nam sporo wyjaśnić. Przede wszystkim, był w towarzystwie dziewczyny, a powody, dla których przyprowadził ją do swego mieszkania, są tak eks­centryczne, że aż podejrzane.

- Wcale nie - zaoponował Mallory. - To charakterysty­czne dla niego zachowanie, sądząc z relacji przyjaciół i jego akt personalnych.

- Mamy dwóch świadków na to, że zaledwie parę minut przed morderstwem znajdował się w pobliżu miejsca zbrod­ni. I skłamał Harknessowi co do rękawiczek - rzekł Miller.

- Dlaczego zaszedł do baru? Czy Harkness powiedział ci to? - spytał nadinspektor.

- Po papierosy.

- Czy to się zdarzyło po raz pierwszy?

- Nie. Często się zjawiał z tego samego powodu o dziw­nych porach.

- Czy wiesz, jak sobie z tym poradzi dobry obrońca?

- Zgoda - odparł Miller. - To są wszystko tylko poszlaki, lecz zbyt wiele faktów nakłada się na siebie, aby je pominąć. Weźmy na przykład przejawy gwałtowności, niespotykanej u człowieka z jego środowiska. Mam przy sobie świadectwo lekarskie Faulknera.

Dał notatkę Mallory'emu, lecz ten żachnął się.

- Nie mam czasu czytać, podaj mi same fakty.

- To bardzo proste. Przed sześciu laty uległ poważnemu wypadkowi samochodowemu na wyścigach w Brand's Hatch, w wyniku czego miał poważnie uszkodzoną czaszkę, odłamki kości w mózgu i tak dalej. Miał wyjątkowe szczęś­cie, że się wylizał. Od tej pory datuje się jego niezwykła agresywność. Psychiatrzy, którzy badali go w Wandsworth, wyrazili zdecydowanie pogląd, że jego zachowanie jest bez­pośrednim wynikiem uszkodzenia mózgu. Prawdopodobnie w dużym stopniu spowodowanym przez odłamki kości, któ­rych chirurdzy nie byli w stanie usunąć. Przejawy gwałtow­ności zaostrzyły się w trakcie odsiadywania kary. Był zamie­szany w kilka bójek z więźniami, zaatakował nawet oficera. Proponowano mu, żeby udał się na leczenie do zakładu psychiatrycznego, ale odmówił.

- Zgoda, Miller, zgoda - Mallory podniósł obie ręce do góry, jakby się poddawał. - Idź i porozmawiaj z nim. Rób co chcesz. Ja załatwię Harolda.

- Dziękuję, panie nadinspektorze - powiedział Miller ofi­cjalnym tonem.

Drzwi były już do połowy otwarte, gdy Mallory dodał:

- Jeszcze jedno, Miller. Stawiam funta, że to Harold zamordował Grace Packard.

- Dość dużo, panie nadinspektorze

- I stawiam zakład w stosunku pięć do jednego przeciwko Bruno Faulknerowi.

- Cóż, nie lubię za darmo brać pieniędzy, lecz jeśli pan nalega... - Miller uśmiechnął się i ostrożnie zamknął drzwi.

Dokładnie w tym samym czasie, tylko w innej dzielnicy miasta, człowiek zwany Deszczowym Kochankiem rozłożył niedzielną gazetę. Na drugiej stronie, w samym środku ujrzał fotografię Sean Doyle'a, którego od razu rozpoznał. Wpa­trywał się w zdjęcie przez dłuższy czas, myśląc o stojącej w drzwiach, oświetlonej strumieniem światła w panującej wo­kół ciemności i ulewnym deszczu dziewczynie. Nie uważał tamtej sprawy za zakończoną, ale najpierw trzeba będzie się pozbyć tego człowieka. Oczywiście, zawsze można anoni­mowo zawiadomić policję, podać im adres, informując, że Doyle tam się właśnie ukrywa. Ale z drugiej strony jest wiel­ce prawdopodobne, że zaaresztują również dziewczynę za udzielenie mu schronienia.

Pomysł, który przyszedł mu do głowy, był tak prosty, że aż roześmiał się głośno. Śmiał się jeszcze, gdy wkładał na głowę czapkę, zapinał płaszcz i gdy już wyszedł na deszcz.

* * *

Uporczywe pukanie Millera do drzwi Faulknera pozosta­ło bez odpowiedzi, postanowił więc zejść piętro niżej. Ktoś tam śpiewał czystym tenorem, ale brał tak wysokie nuty, że aż świdrowało w uszach.

Okazało się, że śpiewak pochodzi z Indii Zachodnich, jest sympatyczny, ma ciemne okulary i zadbaną bujną brodę. Zdjął okulary i uśmiechnął się serdecznie.

- Czy to pana widziałem grającego na pianinie w klubie na Chuck Lazer?

- Możliwe - odparł Miller.

- Człowieku, byłeś wspaniały. Ktoś mi powiedział, że je­steś stuknięty. Powiadam ci, człowieku, kręci się teraz po nocy pełno wariatów. Mają szmergla i gadają, co popadnie. Wejdziesz?

- Szukam Bruna Faulknera. Domyślasz się, gdzie może być? Pukałem do niego, ale nikt nie odpowiada.

Hindus zaśmiał się.

- Niedziela to jest dzień, gdy Faulkner zajmuje się rozwa­laniem cegieł.

- Trenuje? - zapytał Miller.

- Karate, człowieku. Co niedzielę chodzi na treningi do ośrodka judo „Kardon". Oczywiście, jeśli nie ma pod ręką cegieł, to równie chętnie rozbija ludzi. - Postukał się w czo­ło. - Brak mu piątej klepki. On, człowieku, nie musi się faszerować narkotykami. Pewnie jest już w ośrodku.

- Dzięki za informacje - powiedział Miller. - Myślę, że się kiedyś zobaczymy.

- To prawdziwy dziki człowiek z Borneo - zawołał je­szcze Hindus za Millerem, gdy ten schodził po schodach. - Do czegóż to bzik doprowadził tę waszą zachodnią cy­wilizację! Ale wielki dzień nadejdzie, człowieku! Wielki dzień.

Brzmiało to tak, jakby on sam był pod działaniem narko­tyków, ale Miller musiał teraz upiec inną pieczeń. Wsiadł więc do samochodu i szybko odjechał.

Nick Miller przez wiele lat trenował z zapałem judo i kara­te. W obu tych dyscyplinach uzyskał brązowy pas i tylko nawał służbowych obowiązków uniemożliwił mu dalsze suk­cesy. Mimo że uczęszczał na treningi do policyjnego klubu-sportowego, znał zarówno ośrodek judo „Kardon" jak i starszego trenera, Berta Kinga.

W klubie działały dwie grupy. King prowadził ćwicze­nia praktycznie w pierwszej, liczącej sześciu zawodników. Bert King był małym zasuszonym człowieczkiem o żół­tawej, pergaminowej cerze. Duża głowa raziła przy ma­łym korpusie. Zdobył czwartego dana zarówno w judo, jak aikido i był fenomenalny w akcji, o czym Miller przekonał się na własnej skórze.

King podszedł do Millera, aby się przywitać. Rozpływał się w uśmiechach.

- Witaj, sierżancie Miller. Ostatnio rzadko się pokazu­jesz.

- Nigdy nie mam czasu, Bert - odpowiedział Miller. - Szukam człowieka o nazwisku Faulkner. Jest tu?

Uśmiech Kinga trochę przygasł, ale wskazał ręką drzwi obok.

- Tam.

- Nie masz o nim dobrego zdania? - spytał Miller, który potrafił wykorzystać każdą sytuację.

- Zbyt brutalny jak na mój gust. Prawdę mówiąc, od pewnego czasu jestem bliski wyrzucenia go z klubu. Chodzi o to, że nie potrafi zapanować nad sobą. Łatwo się wkurza.

- Czy jest dobrym zawodnikiem?

- Drugi dan w karate. W tym jest mocny, dobry poza tym w różnych numerach pokazowych, jak rozwalanie cegieł, drewnianych kloców i tak dalej. Natomiast w judo jest do niczego. Ćwiczy sam, zaprowadzę cię do niego.

Faulkner miał na sobie stary, wyblakły od wielokrotnego prania strój judogi. Wyglądał potężnie, kiedy tak stał w ką­cie przed olbrzymim lustrem, wykonując nie kończące się podstawowe ćwiczenia, bez znajomości których żaden za­wodnik nie ma szansy osiągnięcia jakichkolwiek rezultatów w karate.

Mocną stroną Faulknera były uderzenia - bardzo szybkie i z wysoka.

Na chwilę przerwał, aby obetrzeć ręcznikiem pot z twarzy i dopiero wtedy zauważył, że ma obserwatorów. Od razu poznał Millera, do którego podszedł z ironicznym wyrazem twarzy.

- Nie wiedziałem, Bert, że wpuszczasz tu gliniarzy. Będę musiał zastanowić się nad przynależnością do klubu.

- Sierżant Miller jest tu zawsze mile widziany - odparł King gniewnie, czerwieniąc się ze złości. - Na twoim miejscu byłbym z nim ostrożny na macie. Może cię spotkać niespo­dzianka.

Ocena Kinga była niewątpliwie mocno przesadzona, wno­sząc z tego, co przed chwilą zobaczył Miller.

Faulkner zaśmiał się miękko.

- Nie kuś mnie, doprawdy, nie kuś.

King wyszedł, a Faulkner szybkim ruchem przesunął ręką po głowie.

- Widuję pana o każdej porze dnia, na śniadanie, obiad i podwieczorek. To zaczyna być nudne.

- Nic nie mogę na to poradzić - rzekł Miller i wyciągnął z kieszeni rękawiczki Grace Packard.

- Poznaje pan?

Faulkner popatrzył uważnie i westchnął:

- Wiadomo, zostawiłem je wczoraj w barze Sama Harknessa na Regent Plac. O ile sobie przypominam, wypadły mi z kieszeni, kiedy szukałem drobnych. Właściciel stwier­dził, że raczej nie są w moim guście.

- A pan odpowiedział, że to rękawiczki pańskiej narze­czonej.

- Tak, Miller, to bardzo nieładnie z mojej strony. To były rękawiczki Grace Packard. Zostawiła je w moim mieszka­niu.

- Dlaczego nie powiedział pan Harknessowi prawdy?

- Nie bądź pan dzieckiem! Dlaczego niby miałbym roz­trząsać z nim moje prywatne sprawy?

- Nigdy przedtem nie miał pan takich obiekcji.

Twarz Faulknera pociemniała z gniewu.

- Czy coś jeszcze, bo chciałbym kontynuować trening.

- Już miał pan ten swój trening. Musi pan bardzo dużo spraw wyjaśnić, panie Faulkner. Cholernie dużo.

- Aha. Chcecie mnie aresztować?

- To się jeszcze okaże.

- Czyli wciąż odpowiadam z wolnej stopy? - Spojrzał na zegarek. - Będę tu jeszcze przez dwadzieścia minut, panie Miller. Następnie wezmę prysznic, ubiorę się i pojadę do domu taksówką. Jeśli już muszę z panem porozmawiać, to tylko u siebie w domu, poza tym nigdzie. A teraz żegnam pana.

Faulkner odwrócił się, dumnie stąpając przeszedł przez matę w stronę lustra, przyjął pozycję i zaczął ćwiczyć ciosy. Dziwna sprawa, ale Miller nie miał do niego pretensji. Z pewnością mieszkanie będzie bardziej odpowiednie od oś­rodka judo na przeprowadzenie takiej rozmowy, jaką sobie zaplanował. Czuł, że coś się za tym wszystkim kryje, coś, co należało wydobyć na światło dzienne. Właściwie był już tego pewien. Czując z podniecenia ucisk w dołku szybko wyszedł na dwór.

15.

Artylerzysta powoli się budził; ziewnął, przeciągnął się i rozejrzał nieprzytomnie wokół, ciekaw, gdzie jest. Wtedy przypomniał sobie wszystko.

W przytulnej staromodnej sypialni było tak cicho, że sły­szał nawet tykanie zegara i jednostajny szum deszczu uderza­jącego o szyby.

Koc, którym Jenny Crowther go przykryła, zsunął mu się na kolana. Doyle, uśmiechając się do siebie, pogładził deli­katnie koc ręką, po czym wstał i znów się przeciągnął. Ogień już prawie zgasł. Artylerzysta przyklęknął, odgarnął popiół, dorzucił do kominka trochę szczapek na podpałkę. Poczekał chwilę, dopóki płomienie ognia nie zaczęły tańczyć i poszedł do kuchni.

Nalał do czajnika wodę, zapalił gaz i wziął papierosa z pudełka, które leżało na stole. Następnie podszedł do okna i wyjrzał na zalane deszczem podwórko. Nagle usłyszał za sobą głos Jenny.

- Bez przerwy pada, prawda?

Ubrana była w stary szlafrok, czarne proste włosy spadały jej na ramiona. Twarz dziewczyny była jasna, promienna, bez ani jednej zmarszczki.

- Nie muszę się pytać, czy dobrze spałaś - powiedział. - Wyglądasz, jakbyś się wykąpała w źródlanej wodzie.

Uśmiechnęła się wesoło, podeszła do okna ziewając.

- W istocie już od paru tygodni nie spałam tak dobrze. Nie wiem czemu.

- Dlatego, że ja tu jestem, kochanie - zażartował. - Waru­jąc przed twoimi drzwiami jak stary wierny pies.

- Coś w tym jest - odezwała się poważnym tonem.

Zaległo kłopotliwe milczenie. Oboje nie wiedzieli co nale­ży teraz powiedzieć. Czuli, że zawędrowali razem do cudownej krainy, gdzie wszystko może się zdarzyć.

Jenny wypłukała czajniczek do herbaty i sięgnęła po ocieplacz. Artylerzysta zaśmiał się.

- Niedzielny ranek... moja ulubiona pora tygodnia. Zapach smażonego boczku dochodził z kuchni aż do mego pokoju.

- A kto u was gotował? - zapytała Jenny.

- Oczywiście moja ciotka Mary! - udał obrażonego. - Za jakiego faceta mnie uważasz. Za takiego, który zaprasza do domu przygodne panienki?

- Miło z twojej strony, że użyłeś liczby mnogiej. Świadczy to o twojej uczciwości.

Pod wpływem impulsu objął ją w talii, przycisnął do sie­bie. Chłonął całą miękkość jej ciała, świadom, że pod szlaf­rokiem nie ma nic na sobie.

- Te cholerne dwa i pół roku siedzenia w pudle. Zapo­mniałem już, jak to smakuje.

- Nie myśl, że na mnie sobie odbijesz. - Odchyliła się do tyłu i zerknęła na niego przez ramię uśmiechając się. Po chwili uśmiech zgasł i obróciła się w jego stronę, kładąc mu dłoń na twarzy. - Och, Artylerzysto, ale z ciebie dureń, prawda?

Obejmował ją delikatnie. Pochylił głowę tak, że jego czoło dotknęło jej czoła Nie wiedział dlaczego, ale chciało mu się płakać, dławiło go w gardle, nie mógł mówić Czuł się jak zagubione w obcym świecie dziecko

- Nie dokuczaj mi, dziewczyno.

Ujęła go pod brodę i pocałowała bardzo delikatnie w usta Odsunął ją od siebie zdecydowanym ruchem, choć w dal­szym ciągu trzymał ręce na jej ramionach To, co powiedział, zaskoczyło nawet jego samego

- Teraz nic z tych rzeczy Nie możesz sobie pozwolić na wplątanie się w cokolwiek z takim facetem jak ja Nie miała­byś z tego nic prócz kłopotów Wypiję filiżankę herbaty, coś zjem i już mnie nie ma, a ty ze staruszką zapomnicie o moim istnieniu

- Dlaczego się nie zamkniesz - powiedziała Jenny - Usiądź przy kominku, a ja przyniosę herbatę

Usiadł w fotelu klubowym i przyglądał się, jak układała wszystko na tacy z charakterystyczną dla niektórych kobiet dokładnością, po czym nalała do dwóch filiżanek herbatę

- A co z babcią?

- Będzie twardo spała do południa - odparła Jenny. - W jej wieku potrzebuje się dużo odpoczynku,

Siedział zapatrzony w ogień i popijał herbatę, a dziewczy­na powiedziała miękko

- A co byś robił, gdyby to była normalna niedziela?

- W pudle? - zapytał z ironicznym uśmiechem - No, ma się nawet niezły wybór. Można pójść na poranne i wieczorne nabożeństwo do kaplicy więziennej. Wiele chłopaków z tego korzysta po prostu dlatego, żeby nie siedzieć w celi. W prze­ciwnym razie jest się cały dzień pod kluczem.

- A co ty robisz?

- Czytam, rozmyślam. Jeśli się siedzi z kimś w celi, można zagrać w szachy lub w coś innego Na pewnym etapie od­siadki wolno nawet zejść na godzinę wieczorem, żeby obej­rzeć telewizję lub pograć w ping-ponga.

- Cóż za strata czasu - westchnęła Jenny.

Roześmiał się i powiedział swoim zwyczajem żartobliwie:

- Nie wiem. A cóż robiłbym, w niedzielę na wolności? Rano wylegiwałbym się na wyrku, potem poszedłbym na trzy lub cztery piwka do baru i już czas wracać na pieczeń wołową z jarzynkami i pudding Yorkshire. Potem poobied­nia drzemka, czytanie gazet po południu, a wieczorem tele­wizja. Cóż za cholerna nuda!

- Zależy z kim się to robi - zasugerowała dziewczyna.

- Słuszna uwaga. Obraz może być zupełnie inny, począw­szy od wylegiwania się rano w łóżku - stwierdził.

Dziewczyna postawiła filiżankę na stole i pochyliła się ku niema.

- A może lepiej wrócić, Artylerzysto? Nie masz dokąd uciec. Im dłużej to będzie trwało, tym gorzej.

- Stracę wszystkie ulgi - odparł Doyle. - To oznaczałoby następne dwa i pół roku odsiadki.

- Jesteś pewny, że je stracisz?

- Nie wiem. W tych sprawach trzeba umieć wykorzysty­wać okazję - mężczyzna uśmiechnął się. - Byłbym już z pow­rotem w więzieniu, gdyby zeszłej nocy sprawy ułożyły się inaczej.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

Doyle opowiedział jej o tym, co zdarzyło się w mieszkaniu Doreen. Gdy skończył, Jenny westchnęła.

- I cóż ja mam z tobą począć?

- Mam pewną propozycję. Dwa i pół roku to cholernie długo.

Dziewczyna spojrzała na niego krytycznie i skrzywiła się.

- Wiesz, nie zauważyłam tego przedtem, ale przydałoby ci się szorowanie. Łazienka jest na górze, tuż przy schodach, a gorącej wody mamy pod dostatkiem. Idź już, a przez ten czas, kiedy będziesz w wannie, przygotuję śniadanie.

- Dobrze już, dobrze - odparł z pogodnym uśmiechem, gdy pociągnęła go za rękę i popchnęła w stronę drzwi.

Ale przestał się uśmiechać, kiedy wszedł na górę i zamknął w łazience. Dwa i pół roku! Na samą myśl o tym przeszedł go zimny dreszcz i ogarnęła nagle straszna rozpacz. Gdyby tylko ten głupi klawisz nie wymknął się do bufetu. I gdyby nie zachciało mu się dotknąć pielęgniarki. Ale na tym właś­nie polega życie, prawda? Po prostu jeden wielki splot „co by było gdyby".

Właśnie kończył się ubierać, gdy zapukała do drzwi i po­wiedziała łagodnie.

- Jak skończysz, przyjdź do mojego pokoju. Jest przy łazience. Mam dla ciebie czyste ubranie.

Kiedy wszedł do pokoju, stała przy łóżku nachylona nad ubraniem.

- Mojego ojca - powiedziała. - Wydaje mi się, że to twój rozmiar.

- Nie mogę tego włożyć, kochanie - odparł Artylerzysta. - Gdy gliniarze złapią mnie w tym ubraniu, spytają, skąd je mam.

Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.

- O tym nie pomyślałam.

- Kiedy tam wrócę, muszę wyglądać jak wczoraj wieczo­rem, gdy się tu zjawiłem. W przeciwnym razie zainteresują się, gdzie byłem i kto mi udzielił pomocy.

Pokój wydał mu się dziwnie znajomy. Rozejrzał się z uś­miechem.

- Musisz zawiesić sobie w tym oknie firanki, kochanie. Kiedy siedziałem wieczorem w stodole, widziałem wszystko. A był to widok, którego się nie zapomina. - Mężczyzna westchnął i wyszeptał: - Ciekawe, ile razy będę o tym myślał przez te kolejne dwa i pół roku.

- Artylerzysto, spójrz na mnie - powiedziała miękko.

Kiedy obejrzał się, Jenny stała przy łóżku. Była zupełnie naga, a szlafrok leżał na podłodze u jej stóp. Artylerzysta zamarł. Dziewczyna była tak śliczna, że aż dech zapierało.

Stała przyglądając mu się spokojnie i czekała. Jej włosy cie­mną zasłoną opadały w dół, muskając koniuszki jędrnych piersi.

Podszedł do niej powoli jak ślepiec, jakby kierował się tylko dotykiem. W nozdrza uderzył mu zapach jej perfum, w gardle zaczęło dławić.

Chwycił ją mocno w ramiona, przytulił głowę do jej piersi. Gładziła go po włosach, całując czułe jak matka dziecko.

- W porządku, Artylerzysto, zobaczysz, że wszystko bę­dzie dobrze.

Artylerzysta Doyle, wspaniały kochanek - pomyślał. Czuł się jak człowiek, który po raz pierwszy w życiu zaznał czegoś naprawdę dobrego.

Nie mógł opanować drżenia rąk i dziewczyna musiała mu pomóc zdjąć koszulę i spodnie. Ale później czuł się wspania­le, nigdy w życiu nie przeżył czegoś podobnego. Wtopił się w jej ciało, kiedy przyciągnęła go mocno do siebie i uniosła w ciemność gorącą i pełną rozkoszy.

A potem... Dużo czasu upłynęło lub może tylko tak się zdawało, gdy zadzwonił telefon.

- Zobaczę kto to - wysunęła się spod prześcieradła i sięg­nęła po szlafrok.

Drzwi zamknęły się za nią cicho, a Artylerzysta wstał i zaczął się ubierać. Zapinał już pasek, gdy drzwi ponownie się otwarły. Jenny bardzo blada stała na progu. Po raz pierwszy od czasu, kiedy ją poznał, wyglądała na przerażoną.

Wziął ją w ramiona.

Co się stało?

- Mężczyzna - wymówiła z trudem. - Dzwonił jakiś męż­czyzna. Powiedział, aby cię zawiadomić, że masz szybko stąd wyjść, bo zaraz tu będzie policja.

- O Jezu! - wykrzyknął. - Kto to był?

- Nie wiem - odparła załamana. - Och, Artylerzysto! I co my teraz poczniemy?

- Ty nie masz z tym nic wspólnego. Zachowuj się jakby nigdy nic - rzekł Doyle, podchodząc do łóżka i wyciągając ofiarowane mu przez Jenny buty. - Sam się tym zajmę.

Artylerzysta nałożył sweter przez głowę. Dziewczyna do­tknęła jego ramienia.

- Poddaj się, Artylerzysto.

- Po kolei, kochanie. Przede wszystkim muszę się znaleźć tak daleko stąd, aby gliny nie były w stanie powiązać mnie z tobą i babcią.

Chwilę wpatrywała się w jego twarz, po czym podeszła do toaletki i otworzyła torebkę, z której wyjęła garść monet i trzy funty. Próbował protestować, kiedy wręczała mu pie­niądze.

- Weź to lepiej na wypadek, gdybyś jednak postanowił uciekać. Do niczego nie będę cię namawiać. - Wyjęła stary płaszcz nieprzemakalny. - Weź także to. Mojego ojca. Już mu nie jest potrzebny. - Znowu była mocną dziewczyną z Yorkshire, twardą, trzeźwą, całkowicie pozbawioną senty­mentów. - Lepiej, żebyś się stąd wyniósł.

Mężczyzna włożył na siebie płaszcz, a ona skierowała się do wyjścia. Artylerzysta poszedł ku schodom, ale Jenny po­ciągnęła go za rękę.

- Znam lepszą drogę.

Poszedł za nią schodami do góry. Minęli kilkoro drzwi, które prawdopodobnie prowadziły do znajdujących się wy­żej pokoi. Na samym szczycie zatrzymali się przed masyw­nym wejściem na dach, zaryglowanym od wewnątrz i obitym żelazną płytą zabezpieczającą przed włamaniem.

Jenny odsunęła rygle i drzwi popchnięte siłą wiatru otwar­ły się na oścież, odsłaniając przed nimi płaski dach, rozpo­starty między dwoma wysokimi szczytami. Z jednej strony znajdowała się balustrada, a dach spadał stromo aż na samo. podwórze.

- Jeśli wdrapiesz się na sam szczyt - powiedziała wskazując na lewo - możesz zsunąć się na znajdujący się tuż obok płaski dach warsztatu ślusarskiego. To dla ciebie drobiazg.

- Już jako dziecko to potrafiłam. Znajdziesz tam wyjście awa­ryjne, które zaprowadzi cię na drugą ulicę.

Strugi wody lały się na nich przez otwór, ale Artylerzysta wpatrywał się w dziewczynę jak osłupiały, niezdolny do po­wiedzenia czegokolwiek. Nagle dostał od niej mocnego ku­ksańca, który wypchnął go na zewnątrz.

- Dalej jazda, ruszaj się, ty ośle - krzyknęła i zatrzasnęła drzwi.

Nigdy jeszcze nie czuł się tak bardzo sam, tak całkowicie odcięty od wszystkiego na świecie. Miał uczucie, jakby wszystko, co ma wartość, zostawił za tymi żelaznymi drzwiami i nic nie mógł na to poradzić. Nic a nic.

Postąpił dokładnie według jej wskazówek i w minutę póź­niej szybkim krokiem sunął uliczką znajdującą się po prze­ciwnej stronie domu Crowtherów. Potem skręcił w przeczni­cę.

Myślami był gdzie indziej i szedł jak człowiek zamroczo­ny, przecinając w ulewnym deszczu ulicę za ulicą. Po upły­wie dziesięciu minut znalazł się przy parku Jubilee, do któ­rego wszedł bocznym wejściem minąwszy owiany tajemni­czością posąg dobrotliwej królowej Wiktorii, trzymającej w jednym ręku kulę ziemską, a w drugiej berło. Idąc bez celu znalazł się w środku parku.

Nie spotkał żywej duszy, co ze względu na pogodę nie było niczym dziwnym. Wreszcie dotarł do letniego domku, będą­cego w chłodniejsze dni miejscem spotkań emerytów przy­chodzących tu na plotki i partyjkę domina. Drzwi pawilonu były zamknięte, ale obok stała ławka, którą spadzisty dach częściowo chronił od deszczu. Artylerzysta osunął się na ławkę, wcisnął ręce głęboko w kieszenie starego płaszcza i zapatrzył się w szarą zasłonę deszczu. Był zupełnie sam w obojętnym świecie, rozpaczliwie sam.

16.

Kiedy Faulkner wysiadł z taksówki, Nicka Millera nigdzie nie było. Zaskoczyło to Faulknera, ale nie było powodem do rozpaczy. Szybkim krokiem skierował się do swego mieszkania, otworzył drzwi i wszedł do środka. Ogień na kominku prawie zupełnie zgasł. Zdjął mokry płaszcz, przyklęknął i zaczął ostrożnie rozniecać żar. Właś­nie wydobył pierwsze iskierki, gdy ktoś zadzwonił do drzwi. Spodziewał się Millera, ale na progu stała Joanna z Jackiem.

- Ale niespodzianka! - zawołał Faulkner.

- Nie wygłupiaj się, Bruno - powiedział Morgan. - Od­wiedził nas dzisiaj rano Nick Miller, a to, co usłyszeliśmy, wcale nie było wesołe.

Faulkner wziął płaszcz od Joanny.

- Cała ta sprawa zaczyna mnie już drażnić, a sądząc po różnych nieprzyjemnych aluzjach można się spodziewać cze­goś znacznie gorszego. Perspektywa samotnej celi więzien­nej, dwaj klawisze o zimnym spojrzeniu i biadolący pastor podczas mojej ostatniej drogi na szubienicę.

- Powinieneś częściej czytać gazety. W tym roku już nie wiesza się przestępców.

- A to skandal! Nie ma krzty romantyzmu w dzisiejszych czasach, prawda?

Joanna obróciła go ku sobie i powiedziała:

- Czy nawet raz w życiu nie możesz być poważny? Znalaz­łeś się w niezwykle kłopotliwej sytuacji. Co za czort cię sku­sił, aby sprowadzić sobie tę dziewczynę?

- A więc i o tym już wiesz?

- Dowiedzieliśmy się od Millera, ale chciałbym to usły­szeć również od ciebie - rzekł Morgan. - Jestem przecież twoim doradcą prawnym.. Wyłania się sprawa ponura i nie­przyjemna.

Ktoś gwałtownie zadzwonił do drzwi. Zaległa cisza. Faulkner uśmiechnął się..

- Pewno ktoś, kogo się spodziewam. Przepraszam na chwilę.

* * *

Gdy Miller opuścił ośrodek judo, odczuwał dziwne pod­niecenie. Praca policjanta oparta jest aż w osiemdziesięciu procentach na intuicji. Jest to taka specyficzna właściwość, która rozwija się przez długie lata, kiedy człowiek zmuszony jest przezwyciężać różnego rodzaju trudności. W tej konk­retnej sprawie intuicja podpowiadała mu, wbrew opinii Mallory'ego, że Faulkner coś ukrywa. Zdawał sobie sprawę, że ujawnienie tego będzie niełatwym zadaniem.

Miller usiadł w samochodzie, zapalił papierosa i głęboko się zamyślił. Faulkner był wyjątkowo inteligentnym człowie­kiem, w dodatku obdarzonym zdolnościami aktorskimi. Sprawiało mu przyjemność działanie na pokaz i pozostawa­nie w centrum uwagi. Bezsprzecznie jego słabym punktem było uleganie niepohamowanym i gwałtownym atakom furii i zmianom nastroju. Doprowadzało go to do całkowitej utraty panowania nad sobą, czego dowiodła ostatnia histo­ria. Żeby tylko udało się wyprowadzić go z równowagi!

Miller był wyjątkowo podekscytowany na myśl o czekają­cym go spotkaniu. Nie było to wcale dobre, dlatego też za­parkował samochód przy bocznym wejściu do parku Jubi­lee, zapiął pod samą szyję prochowiec i poszedł na spacer.

Nie przeszkadzała mu ulewa, wręcz przeciwnie, odczuwał nawet przyjemność. W pewnym stopniu deszcz dawał mu poczucie bezpieczeństwa, jakby znalazł się w małym inty­mnym świecie, gdzie mógł bez przeszkód swobodnie sobie rozmyślać. Chodził bez celu dwadzieścia minut, skręcając w różne alejki i właściwie niewiele widząc, gdyż umysł jego skoncentrowany był na jednej sprawie.

Gdyby choć trochę uważał, dostrzegłby postać mężczyzny, która szybko zniknęła, gdy zbliżył się do letniego domku. Ukryty za krzakiem rododendronu Artylerzysta obserwował z sercem na ramieniu, jak Miller odchodził.

* * *

Kiedy Miller wszedł do mieszkania Faulknera, zastał stojących przy kominku Joannę Hartmann i Morgana, to go bynajmniej nie speszyło, gdyż ich obecność była mu właściwie na rękę

Miller uśmiechnął się i rozpinając przemoczony płaszcz zagadnął Joannę

- Zdaje się, ze w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin spotykamy się dość często

- Czy istnieje powód, dla którego nie powinno mnie tu być? - spytała chłodno

- Ależ nie, na Boga! Po prostu stwierdziłem, ze zaistniały nieścisłości, które chciałbym wyjaśnić z panem Faulknerem Nie zajmie to więcej niż pięć minut

- O ile wiem, zadał mu już pan masę pytań - odezwał się Morgan. - Teraz zamierza pan wystąpić z dodatkowymi Sądzę, ze mam prawo wiedzieć, o co właściwie chodzi

- Występuje pan formalnie, jako jego adwokat?

- Oczywiście

- Zapewniam pana, ze obrona jest zupełnie zbyteczna - gładko skłamał Miller - Ja proszę pana Faulknera tylko i pomoc w śledztwie Przecież nie on jeden jest w to zamieszany.

- Miło mi to słyszeć

- Bądź tak dobry i zamknij się, Jack - uciął krótko Faulkner - Jeśli ma mi pan coś do powiedzenia, Miller, to niech pan zaczyna. Im szybciej wyjaśni się tę cholerną sprawę, tym szybciej będę mógł zabrać się do pracy

- Słusznie.

Miller podszedł do rzeźby.

- W pewnym sensie mamy identyczny problem. O ile mi wiadomo, rozpoczął pan pracę pięć tygodni temu, tworząc pierwszy posąg? I ja tak samo.

- Jeśli wolno mi zauważyć - rzekł Faulkner - różni nas to że pan ma pięć, gdy ja ciągle tylko cztery.

- Lecz zamierzał pan dodać piątą postać, czyż nie'?

- I dlatego właśnie zapłaciłem Grace Packard za pozowa­nie, ale nic z tego nie wyszło - powiedział Faulkner z nieza­dowoleniem. - Nie wiem, czy jest dobrze czy źle, ale ta prze­klęta rzeźba będzie oddana w formie, jaką pan tu widzi.

- Rozumiem.

Miller nagle odwrócił się od posągów.

- Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, mam jeszcze dwa pytania. A może wolałby pan, żebym je zadał bez świadków?

- Nie mam żadnych tajemnic.

- Jak pan sobie życzy. Chciałbym jeszcze raz pokrótce przeanalizować sytuację. Czy pan Morgan wstąpił po pana przed ósmą?

- Tak.

- Co pan wtedy robił?

- Po prostu spałem. Pracowałem nad czwartym posągiem bez przerwy przez trzydzieści godzin. Kiedy skończyłem, od­łożyłem słuchawkę i poszedłem spać.

- I został pan obudzony przez pana Morgana?

- Tak.

- A potem poszedł pan do baru „The King's Arms", gdzie spotkał pan Grace Packard? Czy jest pan całkowicie pewny, że nie spotkał pan jej wcześniej.

- Co właściwie próbujesz zasugerować? - wtrąciła ze złoś­cią Joanna.

- Bruno, nie jesteś obowiązany odpowiadać na to pytanie - odezwał się Morgan.

- Cóż, u licha, ty i Joanna chcecie zrobić... powiesić mnie? Dlaczego nie powinienem odpowiedzieć? Nie muszę nic ukrywać. Moim zdaniem najlepszym świadkiem jest właściciel knajpy, Harry Meadows. Przypominam sobie, że pytałem go o dziewczynę. Jeśli to pana interesuje, przypu­szczałem, że jest prostytutką. Nie spodziewałem się wiele po przyjęciu i pomyślałem sobie, że ona może je ożywić.

- Czy wychodząc z baru spotkał pan jej chłopaka? - spy­tał Miller.

- Tak. Zamierzył się na mnie, musiałem go więc położyć na łopatki.

- Dość skutecznie, sądząc z tego, co mówi właściciel. Co pan zastosował? Judo?

- Aikido.

- Słyszałem, że na przyjęciu była również jakaś afera z panem Marlowem?

Faulkner wzruszył ramionami.

- Aferą to ja bym tego nie nazwał. Frank nie należy do siłaczy.

- Ale pan nim jest. Czy też tak się tylko wydaje?

- Do czego zmierzasz? - zapytała ostro Joanna, stając przy boku Faulknera.

- Po prostu staram się dotrzeć do sedna sprawy - odparł Miller.

Morgan postąpił krok naprzód.

- Sądzę, że robił pan aluzję do czegoś innego. Bruno, nie powinieneś tego tolerować.

- Ale ja chcę - odparł z uśmiechem Faulkner. - Zaczyna to być interesujące. Zgoda, Miller, nie panuję nad swoimi reakcjami, jestem typem agresywnego egoisty i atakuję, gdy ktoś mnie rozdrażni. Raz nawet z tego powodu siedziałem w więzieniu. Była to zresztą zwykła napaść, coś godnego męż­czyzny, a nie jakiś tam paskudny wyczyn na tle seksualnym.

- Rozumiem - stwierdził sierżant.

- Może i tak - odparował Faulkner.

- Przyprowadził tu pan dziewczynę po to, by pozowała, nic więcej? - pytał dalej Miller.

- Wie pan, kiedy tu przyszła, wie pan, kiedy wyszła. Nie było czasu na nic więcej.

- Czy pamięta pan, o czym rozmawialiście?

- Na rozmowę również nie było czasu. Kazałem jej się rozebrać i stanąć na podium. Ja tymczasem zajrzałem do kominka i nalałem sobie kieliszek. Gdy tylko dziewczyna ukazała się wśród posągów, od razu wiedziałem, że nic z tego. Powiedziałem jej, aby się ubrała i dałem banknot dziesięciofuntowy.

- W torebce nie było po nim śladu.

- Wsunęła go za pończochę. Napomknęła, że jest to naj­bezpieczniejsze miejsce.

- Nie znaleziono przy niej żadnego banknotu, a przeszu­kano ją dokładnie.

- W takim razie zabrał go morderca - stwierdził Faul­kner.

Miller postanowił chwilowo zatrzymać przy sobie infor­mację, że dziewczyna przed śmiercią miała z kimś stosunek.

- Napaść o charakterze seksualnym nie wchodzi w grę. Skąd więc morderca wiedziałby, gdzie się znajdują pieniądze? - spytał.

Zaległo kłopotliwe milczenie. Miller celowo nie przerywał go przez chwilę, po czym ciągnął dalej:

- Czy jest pan całkowicie pewny, że nie doszło między wami do sprzeczki, zanim dziewczyna stąd wyszła?

Faulkner zaśmiał się chrapliwie.

- Jeśli uważa pan, że straciłem głowę, złamałem jej kark jednym okrutnym ciosem karate i zniosłem po schodach w ciemną noc, gdyż nie przystała na moje zakusy, to się pan myli. Gdybym chciał, aby spędziła ze mną noc, zgodziłaby się i to na pewno nie za dziesięć funtów. Niżej się ceniła, chyba że moje przypuszczenie jest błędne.

- O ile wiem, znaleziono ją przy Dob Court, prawda sier­żancie? - odezwał się Morgan.

- Tak.

- Czy istotnie podejrzewa pan, że pan Faulkner zabił tu­taj dziewczynę, zwlókł ze schodów i zaciągnął tak daleko? Moim zdaniem warto zwrócić uwagę na fakt, iż nie ma on samochodu - stwierdził Morgan.

- W zeszłym roku odebrano mi prawo jazdy - wtrącił dobrodusznie Faulkner. - Prowadziłem pod gazem.

- Ale po odejściu dziewczyny pan również opuścił miesz­kanie? - spytał Miller.

Faulkner nie usiłował zaprzeczać.

- Tak. Poszedłem do baru na Regent Plac. Powiedziałem nawet „cześć" posterunkowemu. Zazwyczaj tak postępuję, gdyż nie mam żadnych uprzedzeń klasowych.

- Policjant poinformował nas już o tym. W jakieś pięć czy dziesięć minut potem znalazł on ciało Grace Packard. Aha, zostawił pan na ladzie rękawiczki panny Hartmann. Właści­ciel prosił, abym je panu oddał.

Miller wyciągnął z kieszeni czarno-białe rękawiczki i wrę­czył je pannie Hartmann, która wykrzyknęła zdumiona:

- Ależ to nie moje!

- To rękawiczki Grace Packard - powiedział Faulkner. - Wypadły mi z kieszeni, gdy szukałem reszty, o czym pan, panie Miller, bardzo dobrze wie. Musiałem zostawić je na ladzie.

- Właściciel baru to potwierdza. Jest tylko pewna różni­ca. Gdy mówiliście na ten temat, powiedział pan, że ręka­wiczki należą do Joanny.

Joanna Hartmann była zdumiona, Faulkner jednak wcale się nie zmieszał.

- Zna on dobrze Joannę, gdyż często razem tam bywaliśmy. Jak mogłem mu powiedzieć, że rękawiczki są własnością innej kobiety? Zresztą, o czym już wcześniej panu mówiłem, nic go to nie powinno obchodzić.

- Bezsprzecznie brzmi to przekonująco - rzekła Joanna.

Miller spojrzał na nią poważnie.

- Czy istotnie?

Na twarzy kobiety pojawiło się zdziwienie.

- Nie rozumiem. Co chcesz przez to powiedzieć?

Morgan cały czas w skupieniu przysłuchiwał się rozmo­wie, ale w tym momencie odezwał się z pośpiechem:

- Chwileczkę, tu chodzi o coś więcej, prawda?

- Być może - odparł Miller.

Po raz pierwszy wyglądało na to, że Faulkner ma już dość. Zrzucił z twarzy układną maskę i rzekł ostro:

- Zaczyna mnie to wszystko nudzić. Czy to jest czy nie jest następne morderstwo Deszczowego Kochanka?

Miller odparł bez wahania:

- Z pewnością wszystko na to wskazuje.

- No więc załatwia to sprawę - powiedział Morgan. - Chyba nie zakłada pan, że pan Faulkner zabił również tamte cztery?

- Zacznijmy od tego, że nie mogłem załatwić przedostat­niej ofiary - rzekł Faulkner. - Po prostu nie wchodzę w rachubę.

- Czy może pan to udowodnić?

- Z łatwością. Dwa dni temu stały tutaj trzy posągi. Teraz są cztery. Proszę mi wierzyć, że byłem bardzo zajęty. Od czwartku nie wychodziłem z mieszkania.

- Ale pan nie odpowiedział jeszcze na moje pytanie, sier­żancie - powiedział Morgan. - Te rękawiczki... pan miał coś jeszcze na myśli, prawda?

- Jeśli chodzi o tego rodzaju morderstwa, to są pewne szczegóły, których nie ujawnia się w prasie - odparł Miller. - Często dzieje się tak dlatego, iż są one zbyt drastyczne, ale częściej dlatego, że podanie ich do publicznej wiadomości mogłoby utrudnić policji prowadzenie śledztwa.

Miller zdawał sobie sprawę z tego, że znalazł się teraz na drodze, która mogłaby z powodzeniem oznaczać dla niego katastrofę. Gdyby cokolwiek źle poszło, nikt by się za nim nie wstawił, nikt by mu nie pomógł. Pierwszy Mallory chwyciłby za siekierę. Niestety, Miller posunął się już za daleko, żeby się wycofać.

- Ten typ mordercy z nakazu wewnętrznego jest niewol­nikiem własnego szaleństwa. Jest on nie tylko zmuszony powtórnie zabić, ale nie może zmienić sposobu działania, tak jak nie można przestać oddychać. I to właśnie prowadzi go do zguby.

- Wprost fascynujące! - wykrzyknął Faulkner. - Zważcie, że Jack Rozpruwacz wybierał zawsze prostytutkę i robił jej operację chirurgiczną. Dusiciel z Bostonu najpierw swe ofia­ry gwałcił, a potem dusił za pomocą nylonowej pończochy. A jak się ma sprawa z Deszczowym Kochankiem?

- Jeśli chodzi o wybór kobiet to nie ma tu żadnej reguły. Najstarsza miała pięćdziesiątkę, a Grace Packard była naj­młodsza. Nie są to morderstwa na tle seksualnym, brak ja­kiejkolwiek perwersji. Wszystko odbywa się czysto i gładko, a kark jest zawsze pięknie złamany ciosem z tyłu. To czło­wiek, który wie, co robi.

- Przykro mi, że muszę pana rozczarować, ale nie trzeba być specjalistą od karate, aby złamać kobiecie kark ciosem z tyłu. Wystarczy niezbyt mocne uderzenie.

- Możliwe, ale Deszczowy Kochanek odznacza się jeszcze jedną cechą. A mianowicie, zawsze zabiera on jakąś rzecz należącą do ofiary.

- Rodzaj memento mori. A to doprawdy ciekawe - za­uważył Faulkner.

- Czy jest to coś szczególnego? - zapytał Morgan.

- W pierwszym przypadku torebka, następnie chustka na głowę, nylonowa pończocha i wreszcie pantofel.

- A w przypadku Grace Packard para rękawiczek? - za­sugerował Faulkner. - Panie Miller, proszę mi odpowiedzieć na takie pytanie: jeśli w poprzednich przypadkach zadowoli­łem się jednym pantoflem i jedną pończochą, to dlaczego nagle musiałem wziąć dwie rękawiczki? Jest to wyłom w szablonie, nieprawdaż?

- Słuszna uwaga - przyznał Miller.

- Jeszcze jedno - odezwała się Joanna. - A co się stało z banknotem dziesięciofuntowym? Czyż nie oznacza to, że brakuje już dwóch ogniw?

- Niestety, poza stwierdzeniem pana Faulknera brak nam dowodów, że ten banknot w ogóle istniał.

Zaległo kłopotliwe milczenie. Po raz pierwszy Faulkner miał naprawdę poważny wyraz twarzy. Morgan nie wiedział, co odpowiedzieć, a Joanna Hartmann była przerażona.

Miller uznał, że zaistniał taki moment psychologiczny, w którym należy trochę załagodzić sytuację. Uśmiechnął się.

- Lepiej będzie, jeśli zadzwonię do komendy, zorientuję się, jak się tam mają sprawy.

Faulkner przybrał nonszalancką minę i wskazał na tele­fon.

- Proszę bardzo.

- Dziękuję, ale skorzystam z połączenia radiowego w sa­mochodzie. Wrócę za pięć minut, nam wszystkim na pewno dobrze zrobi krótka przerwa.

Wyszedł energicznym krokiem, ostrożnie zamykając za sobą drzwi.

Pierwszy przerwał ciszę Faulkner, wybuchając krótkim śmiechem, który zabrzmiał głucho i nienaturalnie.

- Cóż, nie wygląda to za dobrze, no nie?

17.

Harold Phillips pocił się i czuł nieswojo Pokój przesłuchań był pełen dymu papierosowego, od któ­rego zaczynały go boleć oczy. Miał już za sobą dociekliwą rozmowę z nadinspektorem Mallory, która wcale go nie za­chwyciła. Harold rzucał ukradkowe spojrzenia na dyżurnego policjanta, który z kamienną twarzą stał tuż przy drzwiach. Chłopak zwilżył wargi.

- Czy długo jeszcze?

- To zależy od pana Mallory'ego, proszę pana - odparł policjant.

Po chwili otworzyły się drzwi, w których ukazał się Mallo­ry. Za nim stał Brady.

- Czy dostał pan filiżankę herbaty? - zapytał nadinspek­tor.

- Nie dostałem - odpowiedział urażonym tonem Harold.

- To niedobrze, naprawdę niedobrze - rzekł Mallory zwrócił się do dyżurnego policjanta. - Proszę przynieść z bufetu mocną herbatę dla pana Phillipsa.

Nadinspektor spojrzał na Harolda, uśmiechnął się przyjaź­nie i usiadł przy stole. Po chwili Mallory otworzył akta. Przeczytał coś pobieżnie, nabijając jednocześnie fajkę.

- Zastanówmy się nad tym jeszcze raz - rzekł.

Zaległa cisza, w której można było jedynie usłyszeć tyka­nie zegara i dobiegający z oddali głuchy odgłos grzmotu.

- Zbiera się na większy deszcz - zauważył Harold.

Mallory spojrzał na niego z kamienną twarzą. Jego cie­mne oczy błyszczały groźnie. Odezwał się ostro, ze złością w głosie:

- Niestety kłamałeś, młody człowieku. Naraziłeś mnie na stratę czasu.

Kontrast między tą formą a poprzednią grzecznością był tak druzgocący, że Harold mimowolnie zadrżał.

- Nie wiem, o co panu chodzi - wyjąkał. - Powiedziałem wszystko, co wiem.

- Powiedz prawdę, chłopcze - włączył się zaniepokojony i zmartwiony Brady. - Dobrze na tym wyjdziesz.

- Ale przecież powiedziałem szczerą prawdę - załkał Ha­rold. - Czegóż on jeszcze chce ode mnie? Mojej głowy? Ani myślę dłużej tego znosić. Chcę adwokata.

- Kłamstwo numer jeden - ciągnął obojętnie Mallory. - Powiedziałeś, że nie znasz nazwiska człowieka, z którym pokłóciłeś się w barze „The King's Arms". Chodzi o tego mężczyznę, który wyszedł z Grace Packard. :

- Tak jest.

- Właściciel twierdzi inaczej. Mówi, że kiedy wszedłeś do knajpy, aby wyegzekwować od niego bezpłatnego drinka, znałeś już to nazwisko. Zjawiłeś się tam ponownie tylko w celu zdobycia adresu tego człowieka, ale właściciel nie dał się na to złapać.

- To kłamstwo! - krzyknął Harold. - Nie ma w tym ani słowa prawdy.

- Właściciel jest gotów powtórzyć swoje zeznania pod przysięgą w sądzie - stwierdził Brady.

Mallory mówił dalej, jak gdyby nic nie słyszał

- Powiedziałeś nam, że przyszedłeś do domu o wpół do dziesiątej, po czym podałeś matce filiżankę herbaty i położy­łeś się spać. Czy podtrzymujesz tę wersję?

- Niech pan ją o to zapyta. Sama panu powie. Po prostu niech pan ją zapyta.

- Przypadkiem dowiedzieliśmy się, że twoja matka jest bardzo chorą kobietą, prawie cały czas ma dotkliwe bóle. Zapisany jej przez lekarza środek nasenny zażyła w większej niż przewidziano dawce. Możemy udowodnić, że zamiast dwóch pastylek wzięła wczoraj aż trzy. Ekspertyza lekarska wykaże, że to nieprawdopodobne, abyś obudził ją o tej go­dzinie, którą nam podałeś.

- Nie możecie tego udowodnić! - krzyknął Harold w świętym oburzeniu.

- Prawdopodobnie nie - przyznał Mallory - ale nie wyg­ląda to najlepiej.

- I cóż z tego? W sądzie potrzebne są dowody, prawdziwe dowody! Wszyscy o tym wiedzą.

- Jeśli nalegasz, możemy z powodzeniem przedstawić kil­ka dowodów. Powiedziałeś nam, że nie widziałeś Grace Pac­kard po wyjściu z „The King's Arms", że powałęsałeś się trochę ulicami, wypiłeś kawę w bufecie kolejowym i wróciłeś do domu o wpół do dziesiątej.

- Tak.

- Ale znalazłeś czas na jeszcze coś, prawda?

- O czym pan mówi?

- Miałeś z kimś stosunek.

Harold siedział całkowicie oszołomiony. Kiedy po chwili odezwał się, był bardzo wzburzony.

- Nie wiem, co pan ma na myśli.

- Przestałbym kłamać, gdybym był na twoim miejscu. Prosiłeś o dowód, prawdziwy dowód, mam więc coś dla ciebie. Otóż twoje spodnie, spodnie, które miałeś na sobie wczoraj, poddano w naszym laboratorium najrozmaitszym testom chemicznym. Co prawda, ostatecznego wyniku je­szcze nie mamy, ale wstępne badania wykazały ponad wszel­ką wątpliwość, że byłeś wczorajszego wieczoru z kobietą.

- Może ci o tym nie powiedziano, chłopcze - wtrącił Brady - ale Grace Packard miała z kimś stosunek przed samą śmiercią.

- Chwileczkę, nie możecie traktować mnie w ten sposób! - Harold wyciągnął rękę, jakby się chciał bronić. - Zgoda, powiem prawdę. Byłem zeszłej nocy z kobietą.

- Jaką kobietą? - zapytał chłodno Mallory.

- Nie wiem. Wpadłem na nią na jednej z tych ulic za dworcem.

- Była prostytutką? - podsunął Brady.

- Tak. Trzydzieści szylingów za chwilkę. Wiecie, jak to jest. Staliśmy przy murze w bocznej uliczce.

- Jak się nazywała? - zapytał Mallory.

- Niech mi pan daruje, panie nadinspektorze. Nie widzia­łem nawet jej twarzy.

- Miejmy nadzieję, że nie zostawiła ci po sobie pamiątki - zauważył ponuro Brady. - A dlaczego nie powiedziałeś nam o tym wcześniej?

Harold zdążył już trochę odzyskać swoją początkową pewność siebie. Przybrał świętoszkowaty wyraz twarzy.

- Te rzeczy nie nadają się do opowiadania...

Dyżurny policjant wszedł z filiżanką herbaty i szepnął coś do ucha Mallory'emu. Nadinspektor podniósł się z krzesła i kiwnął na Brady'ego.

- Jest telefon od Millera - rzekł, gdy znaleźli się na kory­tarzu.

- A co zrobić z Haroldem, panie nadinspektorze?

- Niech parę minut odsapnie.

Mallory rozmawiał z Millerem ze znajdującego się na środku korytarza automatu.

- Skąd dzwonisz?

- Z budki telefonicznej niedaleko od domu Faulknera - odparł Miller. - Siedzi teraz w swoim mieszkaniu wraz ze swym adwokatem i Joanną Hartmann.

- Czy już z nim rozmawiałeś?

- Oczywiście i właśnie pomyślałem sobie, że pozwolę mu trochę odetchnąć. Osiągnęliśmy interesujące stadium. Miał pan rację co do tych rękawiczek, panie nadinspektorze. Na­wet nie próbował się wyprzeć, że je miał. Wytłumaczył swoje kłamstwo wobec właściciela knajpy właśnie tak, jak pan to przewidział.

Mallory nie potrafił ukryć, jak bardzo mu to pochlebiło.

- Sam widzisz. Nie chcę ci przypominać, co mówiłem, ale naprawdę myślę, że tracisz tylko czas, sierżancie.

- Czyżby Harold się załamał?

- Niezupełnie. Ale zaplątał się w pajęczą sieć. Myślę, że to on. Teraz jestem o tym bardziej przekonany niż na początku.

- Ale nie jest Deszczowym Kochankiem?

- Obawiam się, że to zupełnie inna sprawa.

- Jeszcze coś ciekawego, panie nadinspektorze - rzekł Miller. - Czy pamięta pan...? Faulkner twierdził, że dał dziewczynie dziesięć funtów.

- I co z tego?

- Rzeczywiście dał. Jeden banknot. Wsunęła go pod poń­czochę, robiąc aluzję, że jest to najbezpieczniejsze miejsce.

- Doprawdy interesujące. - Mallory odczuł w piersiach nagły ucisk, który utrudnił mu oddychanie. Stara historia. - Jeśli wykorzystam tę informację we właściwy sposób, kto wie, czy nie zakończy to całej sprawy. Słuchaj, Miller, lepiej będzie, żebyś tu szybko przyjechał.

- A co będzie z Faulknerem, panie nadinspektorze?

- Do diabła z Faulknerem, człowieku! Wracaj tu. To roz­kaz.

Mallory rzucił słuchawkę i podszedł do Brady'ego, który czekał na niego oparty o ścianę.

- Miller ma dla nas niezły kąsek. Pamiętasz? Faulkner mówił, że dał dziewczynie za pozowanie dziesięć funtów. Właśnie powiedział Millerowi, że był to jeden banknot. Cie­kaw jestem, co nasz kolega z nim zrobił...

- Zawsze wiedziałem, że jest to człowiek, którego szuka­my - przypomniał Brady.

- Teraz ty zaczynasz, Brady - jęknął Mallory. - Wystar­czy, że mam pełne ręce roboty z Millerem.

- W porządku, panie nadinspektorze - odparł Brady. - Spaliłby go, gdyby miał choć trochę rozumu.

- Bardzo wątpię - zaśmiał się posępnie Mallory. - Czy możesz sobie wyobrazić Harolda Phillipsa niszczącego dziesięciofuntowy banknot? - Mallory spojrzał z powątpiewa­niem. - Nigdy w życiu. Musiał go gdzieś ukryć.

W tym momencie wysiadł z windy przy końcu korytarza Henry Wade, który podszedł do nich, trzymając spodnie Harolda na ramieniu.

- Czy jest coś nowego dla mnie? - spytał Mallory,

- Niestety nie. Był z kobietą, tylko to mogę stwierdzić - odparł Wade.

- I nic poza tym?

Wade zaprzeczył.

- Niestety, nie ma żadnych plam, które można by było jakoś powiązać z zabójstwem Grace Packard, a o to, zdaje się, panu chodzi. Czasami, jeśli ma się szczęście, istnieje moż­liwość ustalenia grupy krwi badając plemniki. Mniej więcej u czterdziestu procent mężczyzn można stwierdzić grupę krwi na podstawie badania płynu nasiennego. Oczywiście nie do­tyczy to sytuacji, gdy badany obiekt nie należy do tej czterdziestoprocentowej grupy. W każdym razie potrzebna jest do tego badania duża ilość spermy, która musi być świeża. Doprawdy, przykro mi, panie nadinspektorze.

Mallory westchnął ciężko.

- Dobrze. Zrobimy tak. Wracamy do pokoju. Wade, pro­szę, aby pan po prostu stał ze spodniami przewieszonymi przez ramię i nie odzywał się. Brady, miej poważną minę. To wszystko, o co was proszę.

- Ale co pan chce zrobić, panie nadinspektorze?

- Blef na wielką skalę - odparł Mallory skromnym to­nem. - Po prostu zakładam, że jestem lepszym graczem od Harolda Phillipsa.

18.

Nick Miller odłożył słuchawkę na miejsce i wyszedł z budki telefonicznej w ulewny deszcz. Instrukcje Mallory'ego były jasne. Miał przerwać badanie Faulknera i natychmiast wracać do Komendy Głównej, choć był całko­wicie przekonany, że Mallory się myli. Właściwie Miller nie znalazł nic konkretnego, nic takiego do czego mógłby się przyczepić, a jednak gdy pomyślał o Faulknerze, cierpła mu skóra i ściskało go w dołku.

Rozkaz jest rozkazem i niewykonanie go mogłoby wywo­łać tylko jeden skutek - koniec kariery policjanta. Kiedy Miller zdał sobie z tego sprawę, zrozumiał, że nie mógłby zrezygnować z pracy będącej dla niego w życiu wszystkim. I to zrezygnować z powodu przeczuć, które nie musiały się sprawdzić.

Miller zbliżył się do mini-coopera i wyjął z kieszeni klu­czyki. Nad jego głową rozległ się brzęk tłuczonej szyby, któ­ra spadła na ulicę i rozprysła się w drobny mak. Zataczając wdzięczny łuk wypadło z mieszkania Faulknera krzesło i wylądowało na środku ulicy.

* * *

Głucha cisza nastała w atelier po wyjściu Millera. Pier­wszy przerwał ją Faulkner, który podszedł do barku i nalał sobie podwójny dżin.

- Czuję już zaciskającą mi się na szyi pętlę. To bardzo nieprzyjemne uczucie.

- Nie mów tak, Bruno - krzyknęła ostro Joanna. - To już przestało być zabawne!

Faulkner zastygł z kieliszkiem, którego nie zdążył pod­nieść do ust, i spojrzał z lekkim zdziwieniem na Joannę.

- Chyba nie traktujesz tej sprawy serio?

- A mogę inaczej?

- A ty?

- Niestety, Bruno, to nie wygląda dobrze.

- Wprost fantastycznie! Cudownie! - Faulkner wychylił kieliszek do dna i wyszedł zza barku. - Jak długo my się znamy, Jack? Piętnaście lat czy trochę dłużej? Będę zachwy­cony, jeśli się dowiem, kiedy po raz pierwszy zacząłeś mnie podejrzewać o zbrodnicze skłonności.

- Bruno, dlaczego sprowadziłeś sobie tę nieszczęsną dziewczynę? - spytała Joanna. - Dlaczego?

Faulkner przyjrzał się im uważnie, najpierw jednemu, po­tem drugiemu i cyniczny uśmiech znikł z jego twarzy.

- Boże, wy zaczynacie w to wierzyć... Wy naprawdę za­czynacie w to wierzyć!

- Nie bądź śmieszny - rzekła Joanna i stanęła do niego tyłem.

Odwrócił ją do siebie.

- Boisz się dopuścić tę myśl do siebie, ale widać ją w twoich oczach.

- Proszę cię, Bruno... Krzywdzisz mnie.

Faulkner odsunął od siebie Joannę i podszedł do Jacka.

- A ty.

- Masz temperament choleryka, Bruno, nikt nie wie o tym lepiej ode mnie. Kiedy złamałeś szczękę Pearsonowi, musieliśmy cię od niego odciągać we czterech.

- Dzięki za wotum zaufania.

- Spójrz, Bruno, prawdzie w oczy. Miller dysponuje wy­starczającą ilością faktów, aby posuwać sprawę dalej. To na razie poszlaki, ale zapewniam cię, w sądzie nie będzie to wyglądać dobrze.

- To tylko twój pogląd.

- Zgoda, ale spójrzmy na fakty, tak jak prokurator przed­stawi je przysięgłym. Przede wszystkim sprawa twego nie­okiełznanego temperamentu i twoje agresywne reakcje. Kie­dy byłeś w Wandsworth, lekarze stwierdzili, że powinieneś się poddać leczeniu psychiatrycznemu. Nie zgodziłeś się. Już to wystarczy.

- Mów dalej, to wprost pasjonujące.

- Przyprowadziłeś tu późnym wieczorem Grace Packard i dałeś jej dziesięć funtów za trzyminutowe pozowanie.

- To szczera prawda.

- Wiem o tym i wierzę ci, bo jest to dla ciebie typowe, lecz jesteś niespełna rozumu, jeśli sądzisz, że istnieje sąd w Anglii, który przełknie tę historyjkę.

- Nie zostawiasz mi specjalnej nadziei, no nie? - powie­dział Faulkner.

- Jeszcze nie skończyłem - ciągnął bezlitośnie Morgan. - Zaledwie dziewczyna opuściła twoje mieszkanie, ty również wyszedłeś. Kupiłeś papierosy w barze na Regent Plac, a w kilka minut potem ona została zamordowana w odległości stu pięćdziesięciu metrów od placu. Miałeś wtedy przy sobie jej rękawiczki. Czy możesz sobie wyobrazić, jakie wnioski wyciągnie z tego prokurator?

Biorąc pod uwagę okoliczności Faulkner sprawiał wraże­nie niezwykle spokojnego.

- A sprawa z banknotem dziesięciofuntowym? Po co bym w ogóle o nim mówił, gdyby go nie było - spytał Morgana.

- Utrudnienie... Żeby zamydlić oczy - odparł tamten.

- I ty w to wierzysz?

- Myślę, że przysięgli uwierzą.

Faulkner podszedł do baru, sięgnął po butelkę dżinu i nalał sobie drinka, przez chwilę stał odwrócony tyłem, a kiedy znowu na nich spojrzał, był spokojny i poważny.

- Rozumowanie bez zarzutu, Jack, lecz widzę w nim co najmniej dwa słabe punkty. Położyłeś pewien nacisk na fakt, iż byłem w posiadaniu rękawiczek Grace Packard. Moim zdaniem warto zauważyć, że miałem je przed zabójstwem dziewczyny. W każdym razie rękawiczki są ważnym dowo­dem tylko wtedy, jeśli stwierdzimy, że Grace Packard została zamordowana przez Deszczowego Kochanka. Czy wziąłeś to pod uwagę?

- Tak - odparł poważnie Morgan.

- Więc jeśli ja jestem Deszczowym Kochankiem, musia­łem zabić również poprzednie ofiary, co trzeba udowodnić. Weźmy dla przykładu tę kobietę, którą zamordowano przed dwoma dniami. Kiedy widzieliśmy się wczoraj, mówiłem ci, że pracowałem przez dwa dni bez przerwy. Nawet nie wy­chodziłem z atelier.

- Ciało znaleziono niecałe czterysta metrów stąd, w parku Jubilee. Mogłeś opuścić mieszkanie bocznym wejściem i wrócić w ciągu godziny niezauważony przez nikogo. Tak twierdziłby prokurator.

- Ale nie wiedziałem nic o morderstwie, prawda? Dopiero ty mi o tym powiedziałeś. Czyżbyś zapomniał? To było zaraz po twoim przyjściu do mnie. Właśnie ubierałem się w sypial­ni, a ty stałeś akurat w tym miejscu i opowiadałeś mi o tym.

- Tak, to prawda. Teraz sobie przypominam - zgodził się Morgan. - Zapytałem cię, czy słyszałeś o morderstwie. Wzią­łem do ręki gazetę i stwierdziłem, że jest z piątku. - Morgan jakby zesztywniał i wyszeptał: - To była piątkowa gazeta wieczorna. - Podszedł do kominka i podniósł z krzesła gaze­tę, która leżała tam od poprzedniego wieczoru. - Ostatnie wydanie, piątek, dwudziestego trzeciego. - Morgan spojrzał na Faulknera. - Przecież ty nie prenumerujesz gazet.

- I co z tego?

- Więc w jaki sposób otrzymałeś gazetę, jeśli nie wycho­dziłeś z domu przez dwa dni?

Joanna rozpaczliwie jęknęła, a Faulkner po raz pierwszy był jakby trochę zbity z tropu. Przyłożył rękę do czoła usiłu­jąc zebrać myśli.

- Już sobie przypominam. Skończyły mi się papierosy. Byłem zmęczony... tak strasznie zmęczony, że nie mogłem wcale myśleć. Padał ulewny deszcz, który bębnił o szyby. - Mówił to jakby tylko do siebie. - Pomyślałem, że świeże powietrze rozjaśni mi w głowie. Zresztą skończyły mi się papierosy, więc wyszedłem.

- A gazeta?

- Kupiłem ją u staruszka na rogu Albany Street.

- Przy parku Jubilee.

Nastała chwila pełna napięcia. Stali tak w trójkę, w gro­bowej ciszy, a gdzieś w oddali złowrogo rozległ się grzmot. Morgan był blady i napięty, na twarzy Joanny malowała się groza.

Faulkner poruszył wolno głową, jakby nie był w stanie uświadomić sobie tego, co się stało.

- Musisz mi uwierzyć, musisz, Joanno!

Dziewczyna zwróciła się do Morgana:

- Jack, zabierz mnie stąd! Proszę cię, zabierz mnie stąd!

Faulkner rzekł ze złością:

- Byłbym durniem, gdybym pozwolił ci teraz odejść.

Chwycił ją za ramię, wyszarpnęła je gwałtownie, wpadając na rysownicę, przy której Faulkner niedawno pracował. Ry­sownica przewróciła się, a arkusze papieru rozsypały. Ostat­ni szkic Faulknera przedstawiający grupę czterech posągów z dodaną do nich piątą postacią upadł Joannie do stóp. Był to ostateczny straszny dowód. Twarz kobiety wyrażała nie­kłamaną odrazę.

Joanna zaczęła się cofać. Morgan podniósł rysunek i po­dał go Faulknerowi.

- Jak to wytłumaczysz?

Faulkner odsunął go na bok i chwycił Joannę za ramiona.

- Posłuchaj mnie! Po prostu posłuchaj! Tylko o to cię proszę.

Joanna w panice wymierzyła mu policzek. Morgan usiło­wał ich rozdzielić. Coś zagrało w Faulknerze. Szybko odwrócił się i uderzył Morgana, który zatoczywszy się upadł na bar.

Joanna pobiegła w stronę drzwi, ale nie zdążyła ich otwo­rzyć. Faulkner dogonił ją, obrócił i chwycił za kołnierz skórzanego płaszcza.

- Nie odejdziesz, słyszysz? Bo cię zabiję.

Jego ręce jakby mimowolnie spoczęły na szyi kobiety. Joanna krztusząc się osunęła się na kolana. Zamroczony Morgan podniósł się zataczając, chwycił Faulknera za włosy i mocno szarpnął. Faulkner zawył z bólu i zwolnił z uścisku szyje kobiety. Gdy się odwrócił, Morgan chwycił stojący na barku dzban z lodowatą wodą i chlusnął w twarz rzeźbiarza. Pod wpływem szoku Faulkner oprzytomniał. Kołysząc się lekko stał w miejscu z pustym wyrazem twarzy. Morgan podszedł do Joanny i pomógł jej wstać.

- Wszystko w porządku?

Zamiast odpowiedzi skinęła głową, a Morgan podszedł do Faulknera.

- Czy właśnie w ten sposób to się stało? Czy tak ją zabi­łeś?

Faulkner spojrzał na nich z niezwykłym spokojem. Jego śmiech, który rozległ się zupełnie niespodziewanie,. za­brzmiał chrapliwie.

- No dobra! Właśnie to chcieliście usłyszeć, prawda? Roztrąbcie o tym, do cholery, na cały świat!

Złapał krzesło, uniósł je wysoko nad głową i cisnął z całej siły w okno.

* * *

Miller zastukał do drzwi, które prawie natychmiast otwo­rzył Jack Morgan. Na fotelu przy kominku siedziała Joanna Hartmann, głośno łkając. Faulkner stał przy barze, tyłem do drzwi, i nalewał sobie drinka.

- Co się stało? - spytał Miller.

Morgan zwilżył językiem spieczone wargi. Widać było, że mówienie sprawia mu dużą trudność.

- Jack, dlaczego mu nie powiesz? - zawołał Faulkner. Akurat opróżnił kieliszek i spojrzał na nich ze swym zwy­kłym igrającym w kąciku ust uśmieszkiem. - My z Jackiem chodziliśmy razem do szkoły, wiesz, Miller, do takiej szkoły z tradycjami, bardzo starej. Jest to dla niego straszne, że zostanie donosicielem.

- Na miłość Boską, Bruno, darujmy to sobie! - zawołał wściekły Morgan.

- Ależ to naprawdę drobiazg. - Faulkner podszedł do Millera. - To ja zabiłem Grace Packard… - Wysunął ręce do przodu odsłaniając przeguby. - Kto wie, Miller, może do­stanie pan z tego powodu awans.

Miller zapytał bez pośpiechu:

- Czy zdaje pan sobie sprawę z wagi swoich słów?

- Tuż przed pana przyjściem przyznał się pannie Hartmann i mnie - rzekł sucho Morgan i zwrócił się do Bruna: - Nie mów w tej chwili nic, Bruno, nie ma potrzeby.

- Będę musiał prosić pana o towarzyszenie mi do Ko­mendy Głównej. - Miller wręczył rzeźbiarzowi oficjalne pismo, wyjął kajdanki i nałożył na przeguby rąk Faulknera.

Ten uśmiechnął się.

- Sprawia to panu przyjemność, prawda?

- Nie mam powodu, aby ronić łzy - odparł Miller biorąc go za łokieć.

- Jeśli można, to pójdę z tobą - zaproponował Morgan.

Faulkner zaśmiał się krótko i przez chwilę wyglądał zu­pełnie inaczej, jak człowiek, którym mógłby być, gdyby życie potoczyło mu się inaczej.

- Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Będę ci wdzięczny, Jack.

- Czy panna Hartmann da sobie radę - spytał Miller.

Joanna spojrzała oczami zapuchniętymi od płaczu i rzuci­ła szybko.

- Mniejsza o mnie. Wpadniesz jeszcze tutaj. Jack?

- Zostawię ci samochód - rzucił kluczyki na barek.

- Joanno, czy nic mi nie powiesz? - spytał Faulkner.

Młoda kobieta odwróciła się, ramiona jej drżały ód pła­czu.

Faulkner roześmiał się.

Miller dał mu mocnego kuksańca i popchnął do wyjścia. Morgan zamknął drzwi, zza których dobiegł rozpaczliwy szloch Joanny.

19.

W pokoju było cicho. Stojący przy drzwiach dyżurny policjant z obojętną miną dłubał w nosie. W oddali znowu zagrzmiało, tym razem trochę bliżej. Ha­rold trzymał obiema rękami kubek z herbatą. Właśnie podnosił go do ust. Herbata była prawie zupełnie zimna, a na jej powierzchni zebrała się nieapetyczna piana, która wzbudziła w nim wstręt. Wzdrygnął się i odstawił kubek na stół.

- Długo jeszcze? - spytał ostro.

Otworzyły się drzwi. Mallory skierował się w stronę okna i stanął wpatrując się w deszcz. Wade zajął stanowisko przy końcu stołu i cierpliwie czekał ze złożonymi i przewieszony­mi przez ramię spodniami.

Harold poczuł dziwny, dławiący w gardle niepokój. Sięg­nął nerwowym ruchem do kołnierzyka i spojrzał błagalnie na Brady'ego, zamykającego drzwi za dyżurnym policjantem, który dyskretnie się wycofał. Potężny Irlandczyk był wyra­źnie zakłopotany. Tylko na chwilę spotkały się ich spojrze­nia, po czym Brady odwrócił wzrok.

- Co zrobiłeś z dziesięciofuntówką, - spytał nie odwraca­jąc się Mallory.

- Dziesięciofuntówką? Jaką dziesięciofuntówką? - wyją­kał Harold.

Mallory spojrzał na niego.

- Ten dziesięciofuntowy banknot, który dziewczyna mia­ła pod pończochą. Co z nim zrobiłeś?

- Nigdy w życiu nie miałem w ręku dziesięciofuntowego banknotu.

- Gdybyś miał rozum, zniszczyłbyś go, ale ty na takiego nie wyglądasz - ciągnął dalej Mallory, jakby nie słyszał wy­jaśnienia Harolda. - Gdzie mogłeś go zmienić o tak późnej porze? W knajpie? A może w bufecie kolejowym? Wspomi­nałeś, że tam byłeś.

Niemal na ich oczach Harold jakby się skurczył.

- O cóż, u licha, wam chodzi?

Mallory podniósł słuchawkę i połączył się z Głównym Urzędem Wydziału Zabójstw.

- Mówi Mallory - powiedział do dyżurnego inspektora. - Chciałbym się natychmiast skontaktować z kierownikiem bufetu na Dworcu Centralnym. Chodzi o informacje, czy ktoś nie zmienił wczoraj wieczorem dziesięciofuntowego banknotu. Tak, zgadza się, banknotu dziesięciofuntowego.

Oczy zabłysły w białej jak papier twarzy Harolda, nagle odzyskał wojowniczość.

- Tracicie tylko czas. W sobotni wieczór mogło im przejść przez ręce z pół tuzina banknotów dziesięciofuntowych i dobrze o tym wiecie. Więc cóż to za dowód?

- To się jeszcze okaże.

Widać było, że Harold wziął się w garść. Siedząc na krześ­le wyprostował się i zaczerpnął głęboko powietrza.

- Mam już tego dość. Jeśli mnie oskarżacie, żądam adwokata, jeśli nie, to nie zostanę tu ani minuty dłużej.

- Będę całkowicie usatysfakcjonowany, jeśli przedłużysz ten czas do pięciu minut - rzekł Mallory.

Harold spojrzał na niego pustymi oczami.

- Co pan ma na myśli?

- Czekam na chłopaka z laboratorium, który ma lada chwila nadejść. Chcemy ci zrobić badanie krwi.

- Badanie krwi, a po co?

Mallory wskazał ręką na Wade'a, który położył spodnie na stole.

- W laboratorium poddano twoje spodnie rozmaitym te­stom, z których wynika, że byłeś wczoraj wieczorem z kobie­tą.

- Przecież się do tego przyznałem!

- Sekcja zwłok Grace Packard wykazała, że przed samą śmiercią miała ona z kimś stosunek,

- Wiem z całą pewnością, że nie ze mną.

- Możemy to łatwo udowodnić. Wystarczy przeprowa­dzić nieskomplikowane badanie. - Od tego momentu Mallory zaczął blefować. - Nie wiem, czy jest ci to wiadome, ale można na podstawie nasienia mężczyzny stwierdzić, jaką ma grupę krwi.

- I co z tego?

- W trakcie sekcji zwłok Grace Packard pobrano wymaz wytrysku mężczyzny, z którym miała stosunek. Próbka ta jest obecnie poddawana badaniom w laboratorium, a cha­rakteryzuje się przecież jakąś grupą krwi. Przyjdzie tu zaraz pracownik laboratorium, żeby pobrać twoją krew. W ciągu kilku minut będziemy wiedzieli, jaką masz grupę. A może sam ją znasz?

Harold wpatrywał się w Mallory'ego dzikiem wzrokiem. Nagle odczuł, że powietrze w pokoju zrobiło się ciężkie, wprost nie miał czym oddychać. Głowa Phillipsa zaczęła się kręcić to w lewo, to w prawo, coraz szybciej i szybciej. Pró­bował się podnieść, ale zachwiał i runął jak długi na stół. Zaczął walić pięściami jak dziecko w napadzie histerii.

- Dziwka! Wstrętna jadowita dziwka! Nie powinna była śmiać się ze mnie! Nie powinna była śmiać się ze mnie!

Harold rozpłakał się, a Mallory stał z rękami opartymi o stół, spoglądając na niego z góry. Był moment, w którym ta sytuacja mogła mieć jakieś znaczenie, ale nie w tej chwili. Nagle cała sprawa wydała mu się rozpaczliwie nierealna. Głupia szarada pozbawiona jakiegokolwiek sensu. To wszystko przestało już być dla niego ważne. Może za dużo się zdarzyło w zbyt krótkim czasie. Wydawało mu się, że jedyne, czego pragnie, to schronić się w obojętnie jakie miejsce.

Nadinspektor wyprostował się. W tej chwili ktoś zapukał do drzwi. Brady poszedł otworzyć. Dyżurny policjant przy­niósł kawałek papieru. Brady wręczył go Mallory'emu, który przeczytał treść z obojętnym wyrazem twarzy, zgniótł świ­stek w ręku i wrzucił do kosza.

Była to wiadomość od doktora Dasa. Pani Phillips zmarła spokojnie podczas snu piętnaście minut temu. Bogu niech będą dzięki i za to!

* * *

- Krótko mówiąc, Miller, jest tak, jak ci powiedziałem - rzekł Mallory.

Miller nabrał w płuca powietrza.

- Czy istnieje jakieś prawdopodobieństwo, że zaszła po­myłka?

- Wykluczone. Phillips przyznał się do winy. Z jego ze­znań wynika, że czekał pewien czas przed domem Faulknera, wreszcie zobaczył ich oboje. Kiedy Grace Packard wy­szła, podążył za nią. Wciągnął ją w Dob Court, gdzie doszło między nimi do jakiegoś tam pojednania, ponieważ zgodziła się mieć z nim stosunek i dała mu dziesięć funtów.

- A co się potem stało?

- Bóg jeden wie i wątpię, czy kiedykolwiek będziemy mie­li na to jasny pogląd. Prawdopodobnie doszło do sprzeczki w związku z osobą i pieniędzmi Faulknera. Odnoszę wraże­nie, że Phillips, po tym, jak został potraktowany przez Faul­knera, nie chciał, aby tamten się z nią przespał. Pieniądze zaś były oczywistym dowodem, że do tego doszło.

- I dlatego ją zabił?

- Dziewczyna prawdopodobnie kpiła sobie z niego, do­szło do awantury zaczął w nią walić tracąc całkowicie pa­nowanie nad sobą. Oczywiście, wcale nie chciał jej zabić. Tacy jak on nigdy tego nie chcą.

- Myśli pan, że sąd przysięgłych uwierzy?

- Z jego przeszłością. Nigdy w życiu.

Zadzwonił telefon Mallory podniósł słuchawkę, chwilę słuchał uważnie, po czym odłożył ją na widełki.

- Jeszcze jeden gwóźdź do trumny. Zdaje się, że kierow­nik bufetu kolejowego znalazł pracownicę, która zmieniła komuś dziesięciofuntowy banknot. Kobieta prawdopodob­nie rozpozna Phillipsa, jest ich stałym klientem. Ponadto twierdzi ona, że był tam kwadrans przed jedenastą. Cóż za kretyn - stwierdził Miller

- Jak na ogół oni wszyscy i trzeba przyznać, że to całe nasze szczęście

- Ale po co, u licha, ta gra Faulknera. Nic nie rozumiem. Trzeba go poprosić tutaj i postarać się wyjaśnić.

Mallory usiadł wygodnie i zaczął nabijać fajkę. Miller zaś otworzył drzwi i poprosił Faulknera z Morganem do środka Faulkner wyglądał jak człowiek, który nie ma w życiu żadnych zmartwień. Stanął przed biurkiem. Ubrany był w prochowiec o kroju eleganckiego płaszcza. Ręce trzymał niedbale w kieszeniach.

Mallory zajęty był swoją fajką, i dopiero gdy uznał, że jest już dobrze nabita i przypalił tytoń zapałką, spojrzał na przy­byłych

- Panie Faulkner powiedział. Mam tutaj dokument podpisany przez Harolda Phillipsa. Człowiek ten przyznaje się do zamordowania Grace Packard. Co w związku z tym ma pan do powiedzenia?'

- Tylko tyle, że do listy moich zalet będę musiał dodać jeszcze dar jasnowidzenia - odparł Faulkner spokojnie.

Morgan wysunął się naprzód.

- Czy to prawda, panie nadinspektorze? - spytał.

- Oczywiście. Udało się nam znaleźć banknot dziesięciofuntowy, który pański klient dał dziewczynie. Przed pójś­ciem do domu młody Phillips zmienił go w bufecie kolejo­wym.

Kiedy Morgan spojrzał na Faulknera, zauważył, że rzeź­biarz ma bladą i napiętą twarz.

- Co ty wyrabiasz, na litość boską? Powiedziałeś nam, że zabiłeś Grace Packard.

- Naprawdę? - odparł Faulkner z powątpiewaniem. - O ile pamiętam, było odwrotnie. To ty mi tak powiedziałeś. Pan Morgan - zwrócił się do Mallory'ego - jak każdy praw­nik, panie nadinspektorze, ma skłonność wierzyć w słusz­ność swej argumentacji. Kiedy doszedł do wniosku, że byłem szydłem, które wyszło z worka, jedyne, co mu pozostało, to znaleźć dowód.

- Czy chcesz przez to powiedzieć, że jak to masz w zwy­czaju, zrobiłeś z siebie durnia? - Morgan potrząsnął nim ze złością. - Czy zdajesz sobie sprawę, jaką krzywdę wyrządzi­łeś Joannie?

- Joanna mogła wybierać. Powinna była wierzyć we mnie, ale wolała twoją wersję. - Faulkner sprawiał wrażenie człowieka niezdolnego do jakichkolwiek wzruszeń. - Jestem pewien, że będziecie ze sobą bardzo szczęśliwi. Czy mogę już sobie pójść, panie nadinspektorze?

- Sądzę, że byłoby to nawet wskazane - odparł Mallory.

Faulkner obrócił się w progu i spojrzał na Millera. W kącikach ust igrał mu jego zwykły ironiczny uśmieszek.

- Przykro mi z powodu pańskiego awansu. Cóż, życzę więcej szczęścia przy następnej okazji.

Po jego wyjściu zaległo milczenie. Morgan nie poruszył się, zapatrzony bezmyślnie w przestrzeń. Nagle podniósł się i bez słowa wybiegł z pokoju.

Miller dłuższą chwilę stał przy oknie, wpatrując się w ule­wę. Zobaczył schodzącego po schodach Faulknera, który zatrzymał się na ulicy, aby zapiąć płaszcz. Widać było, jak wystawił twarz na deszcz i szybko ruszył przed siebie. Wtedy ukazał się Morgan, który popatrzył za oddalającym się Faulknerem, a następnie przeszedł na drugą stronę ulicy, aby złapać taksówkę.

Miller wziął do ręki portfel, wyjął funta i położył go na biurku Mallory'ego.

- Pomyliłem się - powiedział po prostu.

- Istotnie, ale nie mam do ciebie pretensji. Moim zdaniem Faulkner jest wyjątkowo niezrównoważonym osobnikiem i, niestety, w dalszym ciągu pozostaje na wolności. Trudno jest wyrobić sobie o nim jakieś zdanie - odparł Mallory.

- Miło z pańskiej strony, że pan tak to ujął. A jednak nie miałem racji.

- Mniejsza z tym - rzucił Mallory. Wstał i sięgnął po płaszcz. - Jeśli przyjdzie ci na myśl jakaś przyzwoita knajpa, otwarta w niedzielę po południu, to funduję ci za moje nie­uczciwie zarobione pieniądze spóźniony lunch.

- Zgoda, panie nadinspektorze. Potrzebuję tylko dziesię­ciu minut na sprzątnięcie biurka i jestem do pańskiej dyspo­zycji.

Gdy zeszli po schodach i skierowali się w stronę mini-coopera, ulewa jeszcze się wzmogła. Miller znał pewną, nie­zbyt drogą włoską restaurację, którą otwarto niedawno w północnej dzielnicy, na peryferiach miasta. Przejechał obok szpitala i wjechał w labirynt ulic przy slumsach, kierując się do nowo powstałej Inner Ring Street.

Miasto opustoszało, spłukiwane strumieniami wody. Wi­doczność była zła, gdyż wycieraczki z trudem nadążały od­garniać wodę z szyby. Podczas jazdy nie rozmawiali ze sobą, Miller zresztą, oszołomiony tym, co się stało, nie był w stanie w ogóle myśleć i prowadził wóz jak automat.

Za rogiem skręcił. Nagle Mallory potrząsnął go za ramię.

- Na miłość boską, a cóż to znowu?

Miller instynktownie zahamował. Przy motocyklu biło się na środku ulicy dwóch mężczyzn. Jednym z nich był patrolu­jący policjant w czarnym kasku na głowie i ciężkim płaszczu przeciwdeszczowym. Drugi mężczyzna był boso, w samej tylko koszuli i spodniach.

Policjant zwalił się na ziemię, a mężczyzna dopadł do mo­tocykla i zapalił go. Motocykl ruszył z hałasem i pomknął środkiem ulicy

Miller szybko skręcił kierownicę i ustawił samochód w poprzek, usiłując zagrodzić drogę uciekającemu Wtedy mo­tocyklista przyhamował gwałtownie, skręcił, wpadając w poślizg i otarł się o maskę samochodu. Miller dostrzegł dziką i zdecydowaną na wszystko twarz.

- Artylerzysta Doyle - pomyślał. Cóż, było to coś, czego nie mógł ominąć, zakrę­cił mini-cooperem przecinając chodnik dla pieszych, o mili­metry minął starą lampę gazową i ruszył w pogoń

* * *

Dokładnie w tym samym czasie Jack Morgan wrócił do domu Faulknera Zapukał do drzwi Joanna Hartmann otworzyła mu prawie natychmiast Bardzo blada, z oczyma opuchniętymi od płaczu, sprawiała jednak wrażenie opano­wanej. Przez ramię miała przewieszonych kilka sukienek

- Cześć Jack, właśnie pakuję swoje rzeczy - powiedziała.

Nie było dla mego tajemnicą, że od czasu do czasu Joanna tu mieszkała Odwróciła się, a Morgan szybko powiedział:

- Bruno nie zamordował Grace Packard

Obejrzała się

- Co powiedziałeś?

- Gdy tam przyszliśmy, policja właśnie przebadała jej chłopaka, który przyznał się do winy Zresztą jest to poparte dowodami

- Ale Bruno powiedział...

Głos jej się załamał, a Morgan delikatnie położył rękę na jej ramieniu . .

- Wiem co powiedział, ale to nie była prawda Chciał nam dać nauczkę. Wszystko wskazuje na to, że go bawiła cała ta historia

- On się już nigdy nie zmieni, prawda'?

- Obawiam się, że nie.

- A gdzie jest teraz?

- Wyszedł przede mną. Widziałem, jak poszedł mimo deszczu piechotą.

- Chodźmy więc stąd jak najprędzej. Pozwól mi tylko zabrać resztę moich rzeczy.

- Nie chcesz się z nim zobaczyć?

- Nigdy w życiu.

Powiedziała to tonem nieznoszącym sprzeciwu i weszła do sypialni. Morgan stanął w progu i przyglądał się, jak Joanna układa swoje rzeczy na łóżku. Dorzuciła kilka dro­biazgów z szuflady toaletki.

W sypialni znajdowała się w ścianie szafa, w której aż po sufit piętrzyły się walizki. Joanna usiłowała wyciągnąć któ­rąś, ale bez rezultatu.

- Może ja spróbuję - zaproponował Morgan. Chwycił walizkę od spodu za rączkę i wydostał ją. - Zdaje się, że coś w niej jest - rzekł ze zdziwieniem.

Położył walizkę na łóżku, otworzył zamki i uchylił wieko. W środku była czarna plastykowa torebka, jedwabna chust­ka na głowę, nylonowa pończocha i pantofel na wysokim obcasie.

Joanna Hartmann przeraźliwie krzyknęła.

20.

Może to dziwne, ale na decyzję Artylerzysty wpłynęło - chociaż nie od razu - w jakimś stopniu to, że w parku omal nie wpadł na Millera. Kiedy sierżanta nie było już widać, Doyle, zdrętwiały i zmęczony, wyłonił się zza krzaków rododendronu. Odczuwał głód. Udał się w prze­ciwnym kierunku niż Miller i wkrótce znalazł się przy dru­gim wejściu do parku. Za kutą żelazną bramą stało kilka automatów z papierosami. Wyjął odpowiednie monety, dar od Jenny, i wrzucił je do automatu, skąd wyskoczyła paczka papierosów i zapałki. Zawrócił ponownie do parku i idąc palił papierosa za papierosem. Myślał o wszystkim, co się zdarzyło od czasu ucieczki ze szpitala, a przede wszystkim o Jenny. Przypomniał sobie tę scenę, gdy siedząc na strychu ujrzał ją po raz pierwszy. Wyglądała tak, jak według jego wyobrażeń powinna wyglądać prawdziwa kobieta. Impono­wał mu jej pełen ironii dowcip, nawet ostry język, nie mó­wiąc już o odwadze, którą wykazała się w trudnych sytua­cjach. Kiedy się kochali, dała mu z siebie wszystko, nie bio­rąc nic w zamian. Czegoś podobnego nigdy jeszcze nie prze­żył. I prawdopodobnie już nigdy więcej...

Ta myśl błyskawicznie go otrzeźwiła. Stał w deszczu, po raz pierwszy w życiu głęboko przekonany, że jest sam na świecie. Symptomami samotności były ciągły niepokój i nie­ustanny pośpiech. Zabiegał o pieniądze, spał z dziwkami, a właściwie cały czas grzązł. Aż znalazł się ktoś, kto uświado­mił mu, co w ogóle ma jakąś wartość w życiu.

Największy szkopuł polegał na tym, że gliny nigdy nie darują, nigdy nie zakończą jego sprawy. Pomyślał o Mille­rze. Minęła już przeszło godzina, gdy detektyw przeszedł obok pawilonu, ale na samo wspomnienie Artylerzysta od­czuwał nieprzyjemny ucisk w dołku spowodowany strachem. Ogarnęła go dobrze mu znana chęć ucieczki. Jakże trudno zrezygnować z tego pragnienia! Więc dobra, do diabła z tą zabawą w żołnierzyka. Lepiej stawić czoło temu, czemu sta­wie czoło trzeba, mieć to już za sobą, niż żyć jak dotąd. Został mu tylko jeden papieros. Zapalił go, odrzucił pustą paczkę i szybko ruszył w drugą stronę parku.

Przypuszczalnie psycholog uważałby, że sytuacja konflik­towa, w jakiej znalazł się Doyle, zmusiła go do powzięcia ostatecznej decyzji. Artylerzysta myślał, co też on teraz, u licha, ze sobą pocznie. Wiedział tylko, że nie wiadomo z jakiej przyczyny znów jest wesoły. Jedno było pewne - zada tym skurczybykom klina!

Po wyjściu z parku przez boczną bramę zanurzył się w labirynt bocznych ulic, które były obstawione zeszłej nocy, i udał się w stronę szpitala. Przyszło mu do głowy, to byłoby zabawne, gdyby pojawił się w tym samym pokoju, z którego uciekł. Lecz najpierw musiał przedsięwziąć pewne środki ostrożności, aby policja nie powiązała jego osoby z Jenny i z jej babcią.

Zatrzymał się w małej uliczce, kilka przecznic od szpitala. Domy burzone były tu tak szybko, jak tylko buldożery mog­ły nadążyć z ich rozwalaniem. Po drugiej stronie niewyso­kiego muru znajdował się wąski potok, który był po prostu ściekiem miejskim, wartko płynącym w kierunku ciemnego tunelu, by zniknąć w czeluściach podziemnej kanalizacji.

Doyle zdjął płaszcz nieprzemakalny, ściągnął sweter, buty, skarpetki i wrzucił je do kanału. Po chwili rzeczy zniknęły w tunelu, a mężczyzna opróżnił kieszenie. Wyjął trzy banknoty jednofuntowe i całą garść drobnych. Banknoty trzepocząc poleciały w dół wraz ze wszystkimi monetami. Z wyjątkiem sześciopensówki. Przy końcu ulicy znajdowała się budka te­lefoniczna.

Stojąc w budce i czekając na połączenie z lekka drżał, gdy krople deszczu kapały mu na twarz, marzły mu wargi. Kiedy usłyszał głos Jenny, ogarnęło go takie podniecenie, że z tru­dem wsunął monetę w otwór.

- Jenny? Tu Artylerzysta. A czy tam jest ktoś?

- Dzięki Bogu - odparła z ulgą w głosie. - Gdzie jesteś?

- Kilkaset metrów od szpitala. Poddaję się, Jenny. Po­myślałem sobie, że może chciałabyś o tym wiedzieć.

- Ach, Artylerzysto!

Mógłby przysiąc, że się rozpłakała. Ale to przecież nie­możliwe. To nie ona.

- A co z policją? - spytał.

- Nikt się nie pokazał.

- Nikt się nie pokazał? - powtórzył głucho.

Przeszył mu serce instynktowny, lodowaty dreszcz. Było to doznanie niedające się wytłumaczyć, ale nim zdążył coś powiedzieć, odezwała się Jenny.

- Poczekaj chwilę, Artylerzysto. Ktoś jest na podwórku.

Głos w słuchawce zamarł.

- Ty głupcze! - powiedział do siebie głośno Artylerzysta. - Ty przeklęty głupcze!

Czemu, do cholery, nie dostrzegł tego wcześniej? Tylko jeden człowiek mógł wiedzieć, że to on był w domu Crowtherów. Z całą pewnością nie mógł to być Ogden, który nie widział nawet jego twarzy. Ale tamten mężczyzna go widział - człowiek, który na podwórzu zaatakował Jenny.

Artylerzysta wypadł z budki telefonicznej jak pies, który urwał się z łańcucha, i pognał w dół ulicy. Skręcił na rogu i przebiegł chodnikiem kilka metrów, gdy na środku ulicy za­uważył zaparkowany przy krawężniku motocykl. Obok stał policjant, zapisując coś w notatniku.

Nagle zauważył tuż obok siebie Artylerzystę. Po krótkiej walce policjant upadł na ziemię, a Artylerzysta przerzucił nogę przez siedzenie motocykla i nacisnął sprzęgło.

Zbyt ostro dodał gazu, więc maszyna zsunęła się z krawę­żnika z przednim kołem uniesionym do góry. I dopiero wte­dy Doyle spostrzegł, że z drugiego końca ulicy nadjeżdża mini-cooper Ponieważ motocykl sunął dalej w tym kierun­ku, małe auto stanęło w poprzek, blokując drogę. Artylerzy­sta tak gwałtownie poderwał maszynę, że otarł się o maskę samochodu, a z bruku sypnęły skry. Przez krótką chwilę, która wydawała się wiecznością, Doyle spojrzał w twarz Mil­lera, po czym pomknął dalej.

W popołudniowej szarówce powstałej wskutek obfitych opadów nawet z bliska trudno było rozróżnić rysy mężczy­zny, który wszedł na podwórko. W pierwszym momencie Jenny pomyślała, że to Ogden. Nawet wtedy, gdy zamarł telefon, nie odczuła strachu. Dopiero widok Faulknera sto­jącego tuż pod domem z kawałkiem drutu telefonicznego w ręku, zmroził jej krew. Od razu rozpoznała w nim mężczy­znę, który zaatakował ją poprzedniego wieczoru i w jednej chwili wszystko stało się jasne. Tajemniczy telefon i groźba, że przyjedzie policja, która się nie zjawiła. A wszystko po to, żeby pozbyć się jedynego mężczyzny, który mógłby ją obro­nić!

- Ach, Artylerzysto, niech mi Bóg dopomoże! - Słowa nieomalże dławiąc uwięzły jej w gardle. Odeszła od okna i potykając się weszła do hallu.

Drzwi wejściowe były zamknięte i zaryglowane. Klamka poruszyła się z wolna, ktoś ostrożnie zapukał. W jednej chwi­li strach gdzieś się ulotnił, gdyż Jenny przypomniała sobie, że babcia, zgodnie z jej niedzielnym przyzwyczajeniem, leży jeszcze w łóżku. Cokolwiek się stanie, staruszka musi być bezpieczna.

Z szalem zarzuconym na ramiona pani Crowther leżała oparta na poduszkach, czytając jedną z sześciu niedzielnych gazet. Spojrzała zdziwiona, gdy w drzwiach pojawiła się Jenny.

- Miewasz się dobrze, babciu?

- Tak, kochanie. Czy coś się stało?

- Nic poważnego. Chcę tylko, żebyś została tu przez pe­wien czas.

Z dołu słychać było głośne dobijanie się do drzwi. Jenny szybko wyjęła klucz od wewnątrz i zatrzasnęła drzwi. Zanie­pokojona stara kobieta coś zawołała.

Ustało stukanie do drzwi, lecz gdy schodziła po schodach, w stołowym rozległ się brzęk tłuczonej szyby. Zajrzawszy do środka zobaczyła, jak mężczyzna drewnianym podwórkowym stojakiem na bieliznę metodycznie rozwalał okno. Dziewczyna zamknęła drzwi od pokoju na klucz i weszła na schody.

Jej plan był prosty. Mężczyzna z pewnością będzie chciał wyłamać drzwi, co nie zajmie mu dużo czasu. Wtedy sprawi, by ją zauważył, a następnie ucieknie na dach. Jeśli uda się jej wdrapać na dach warsztatu i zejść wyjściem awaryjnym, bę­dzie może uratowana. W każdym razie odciągnie jego uwagę od babci.

Nagle pod wpływem potężnego ciosu drzwi rozwarły się na oścież i ukazał się Bruno Faulkner, który z impetem wpadł na przeciwległą ścianę. Dłuższy czas z powagą przyglądał się dziewczynie, po czym zaczął odpinać płaszcz przeciwdeszczowy. Odrzucił go na bok i postawił nogę na pierwszym stopniu. Na podeście schodów stało stare drewniane krzesło, które Jenny chwyciła i cisnęła nim w mężczyznę, lecz uchylił się i krzesło chybiając celu uderzyło w ścianę.

Jeszcze raz spojrzał na nią bacznie i nagle zawył jak zwie­rzę. Uderzył mocno kantem lewej dłoni o drewnianą poręcz schodów, która rozpadła się na dwie części. Był to widok tak niesamowity, że Jenny krzyknęła głośno jak nigdy dotąd w życiu.

Dziewczyna gwałtownie odwróciła się i zaczęła biec w kie­runku następnych schodów. Faulkner pobiegł za nią. Na szczycie schodów zatrzymała się na chwilę, szamocząc się z ryglem przy drzwiach prowadzących na dach. Gdy wreszcie udało się jej otworzyć drzwi, mężczyzna był już na podeście schodów.

Jenny biegła szybko w ulewnym deszczu, zrzuciła z nóg buty i zaczęła się wspinać po śliskim dachu, ale stopy w samych pończochach ześlizgiwały się z mokrej dachówki. Była już prawie na górze, gdy zsunęła się w dół. Spróbowała jeszcze raz z trudem wspiąć się w stronę kalenicy dachu. Wtedy ukazał się Faulkner.

Jenny utknęła w połowie drogi i tak już, rozciągnięta na dachu, pozostała. Jak mucha złapana na lep. I ten stojący poniżej straszny człowiek dobrze o tym wiedział. Ruszył z wolna, zatrzymał się na moment, popatrzył na dziewczynę. I wtedy roześmiał się, a był to najbardziej złowrogi śmiech, jaki kiedykolwiek słyszała.

Napastnik ponownie ruszył w stronę dziewczyny, a wów­czas wpadł jak bomba Artylerzysta. Faulkner odwrócił się, zakręcił jak baletnica i celując w ramiona przeciwnika powalił go do tyłu. Artylerzysta stracił równowagę, rozciągnął się jak długi, przeleciał nad balustradą i zsunął po pochyłości dachu na podwórze.

Od wyjścia z budki telefonicznej minęło cztery a może pięć minut, gdy Artylerzysta zahamował przed podwórkiem Crowtherów. Rzucił motocykl i zniknął za bramą wejściową akurat, gdy samochód Millera skręcił w ulicę.

Pierwszym, który ruszył w pogoń za Artylerzysta, był Mallory, głównie dzięki temu, że już w biegu otworzył drzwiczki samochodu, ale nie tylko dlatego. Z jakiegoś niejasnego powodu Mallory odczuł przypływ energii, jakiego już od lat nie doświadczył. Było to jak za starych dobrych czasów, gdy jako młody stażysta pracował w dokach londyńskich i na rozlewiskach Tamizy. Do bija­tyk dochodziło prawie co noc, a w soboty prawie wszystko mogło się zdarzyć i na ogół rzeczywiście dużo się działo.

Mijając bramę Crowtherów zrzucił nagle z siebie te wszystkie lata. Zdążył jeszcze zobaczyć wdrapującego się przez okno Artylerzystę. Mallory pobiegł za nim do hallu, potykając się po drodze o rozwalone drzwi.

Zatrzymał się na sekundę, aby oszacować, jaka odległość dzieli go od Artylerzysty, po czym szybko pognał po scho­dach. Gdy pokonał pierwszą kondygnację, odczuwał już ucisk w piersi, a w ustach suchość. Z trudem łapał powietrze, ale nie zatrzymałby się za nic w świecie.

Mallory dotarł już do podestu drugiego skrzydła scho­dów, gdy Artylerzysta wpadł w drzwi prowadzące na dach. W sekundę potem rozległ się przeraźliwy wrzask. Mallory był mniej więcej w połowie drogi, gdy dziewczyna zaczęła rozpaczliwie krzyczeć.

Wreszcie nadinspektor dotarł na górę. Faulkner trzymał Jenny za kostkę lewej nogi i ciągnął dziewczynę w dół po pochyłości dachu. Mallory natychmiast rozpoznał Faulknera i w ułamku sekundy powiązał fakty, których nie chciał uprzednio zauważyć. W jednej krótkiej chwili cała sprawa nabrała cech perfidnej makabry. Dziewczyna powtórnie krzyknęła i Mallory ruszył do ataku.

W swoim czasie George Mallory był dużo lepszy od prze­ciętnego rugbisty, a przez rok miał tytuł mistrza Metropoli­tan Police w wadze lekkiej i ciężkiej. Złapał Faulknera za ramię i wymierzył mu prawy sierpowy. Było to jego słynne uderzenie. Stosując je dwadzieścia siedem lat temu zdobył w boksie tytuł mistrzowski. Niestety cios nie trafił w ofiarę. Faulkner zastosował blokadę i odpowiedział ciosem łokcia, co uniemożliwiło Mallory'emu oddychanie. Następnie wy­mierzył druzgocące uderzenie kantem prawej dłoni, wskutek czego lewe ramię Mallory'ego trzasnęło jak sucha gałąź, a on sam osunął się z jękiem na dach: Faulkner chwycił go za bark i zaczął ciągnąć w stronę balustrady.

Miller odnosił wrażenie, jakby to wszystko już się kiedyś wydarzyło. Kiedy minął drzwi prowadzące na dach, grzmot rozdarł niebo jakby tuż nad jego głową. Burza nasiliła się, wszystko osnute było grubą szarą zasłoną, co ograniczało pole widzenia do kilku metrów. W powietrzu rozległ się dziwny świszczący dźwięk.

Miller w ułamku sekundy dostrzegł wszystko - dziewczy­nę w zsuniętej do połowy ciała sukni, histerycznie płaczącą na skraju dachu, i Faulknera, odwróconego w stronę drzwi, trzymającego za kołnierz Mallory'ego.

Faulkner! Jakaś dziwna niepohamowana radość ogarnęła Millera. Nastąpiło rozładowanie napięcia, które nagromadziło się w nim przez dwadzieścia cztery godziny. Spłynął na niego wielki spokój, uświadomił sobie, że cały czas się nie mylił.

Gwałtownie ruszył naprzód, podskoczył wysoko, poczę­stował Faulknera kopniakiem i okrutnym ciosem mate-tobi-geri, jednym z najskuteczniejszych w karate. Faulknerowi zaczęła się sączyć z ust krew, zachwiał się i oswobodził z uścisku Mallory'ego. Miller niefortunnie pośliznął się i upadł na swego szefa.

Zanim udało mu się podnieść, Faulkner chwycił go za gardło. Miller zebrał wszystkie siły i uderzył Faulknera jak mógł najmocniej w twarz. Tamten instynktownie cofnął się, a Miller wcisnął mu w gardło zesztywniałe z zimna palce.

Faulkner znowu się cofnął. Miller szybko wykorzystał okazję i zamachnął się z całych sił. Był to z jego strony błąd, gdyż cios, który powaliłby na ziemię przeciętnego mężczyznę, zdołał tylko zachwiać potężnym ciałem Faulknera. Gdy Miller wyprostował się, Faulkner z zaciśniętymi pięściami ruszył na niego jak burza. Rozległ się trzask łamanych żeber, pękających jak zapałki i Miller jęcząc z bólu upadł na kolana.

Faulkner cofnął się nieco i kopnął Millera w żołądek. Mil­ler upadł jak długi na twarz. Następny kopniak rozwaliłby mu z pewnością czaszkę, na szczęście Jenny Crowther przyczołgała się i złapała Faulknera za rękę. Zrzucił ją z siebie, jak zgania się natrętną muchę, i ponownie zwrócił się w kierunku Millera.

Wtedy znów pojawił się Artylerzysta.

Gwałtowny spadek Artylerzysty po pochyłości dachu zos­tał szczęśliwie zahamowany dzięki kutej w żelazie starej wik­toriańskiej rynnie, dwukrotnie szerszej od nowoczesnych. Doyle zawisnął na rynnie. Zastanawiał się chwilę nad miejs­cem skoku na rozciągający się pod nim w odległości dziewię­ciu metrów bruk podwórka. Tak jak i Jenny uznał wspi­naczkę w ulewnym deszczu po mokrej i stromej dachówce za przedsięwzięcie wielce ryzykowne. Zdecydował się jednak na to. Dotarł do zardzewiałej balustrady, pod którą przewinął się akurat w momencie, gdy Faulkner odepchnął od siebie dziewczynę i zamierzył się na Millera.

Artylerzysta, skradając się cicho na bosaka, wymierzył le­wy i prawy sierpowy w nerki Faulknera, wskutek czego potężny mężczyzna zachwiał się do przodu, jęcząc z bólu. Gdy się odwrócił, Artylerzysta mijając leżącego Millera, poczę­stował go swoim słynnym podstępnym ciosem pod żebra, po którym błyskawicznie następowało uderzenie prawą ręką w szczękę. Był to system, dzięki któremu zakończył na pewno nie mniej niż dwanaście swoich słynnych walk bokserskich. Faulkner nie upadł, ale wyraźnie chwiał się na nogach.

- Chodź tu, ty skurwysynie! - wrzasnął Doyle. - Już ja cię załatwię!

Miller uniósł się na kolana i usiłował podnieść Mallory'ego. Jenny Crowther również się przysunęła i podtrzymała mu głowę ramieniem. Nadinspektor podziękował niezna­cznym ruchem głowy, gdyż nie był w stanie mówić. Twarz miał wykrzywioną bólem. Miller skrzyżował mocno ręce na piersi i odkaszlnął, gdyż krew napłynęła mu do ust.

Były czasy, gdy ludzie płacili aż pięćdziesiąt gwinei i byli szczęśliwi, że mogą oglądać Artylerzystę Doyle'a w akcji. Teraz, w ulewnym deszczu na dachu, dziewczyna, Miller i Mallory mogli podziwiać za darmo jego ostatnią wspaniałą walkę.

Sprężony jak tygrys Artylerzysta ruszył na Faulknera z obiema rękami wysuniętymi do przodu. Faulkner był już bardzo poturbowany, a Artylerzysta miał tyle doświadcze­nia, by wiedzieć, że nie można mu teraz dać odpocząć. Doyle zachwiał się na bok, gdy Faulkner zadał mu cios. W odpo­wiedzi trzasnął go lewą pięścią w nie zasłonięte usta, opuch­nięte i krwawiące po uderzeniach zadanych przez Millera. Faulkner zawył z bólu, a Artylerzysta zadał mu pod oko cios prawą. Przysunął się bliżej.

- Trzymaj się od niego z daleka! - wrzasnął Miller. - Nie podchodź za blisko!

Ale Artylerzysta słyszał tylko ryk tłumu, gdy oddychał znanym mu zapachem ringu - tym specyficznym, nigdy niezapomnianym zapachem, będącym mieszanką rozmaitych mazideł do nacierania, ludzkiego potu i upału. Dopuścił, by Faulkner zadał mu jeszcze jeden prawy w szczękę. Chodziła mu o to, by przeciwnik wyprostował się i przysunął bliżej, wtedy mógłby uderzyć go w serce i tym zakończyć walkę. I popełnił poważny błąd, bo Faulkner obrócił się i zaatakował go łokciem w plecy, co powaliło Artylerzystę. Faulkner zaatakował powtórnie, częstując go tak mocno kopniakiem w twarz, że Artylerzysta potoczył się po dachu i zatrzymał do­piero przy balustradzie, która wygiąwszy się pod jego cięża­rem złamała się na pół. Doyle zawisnął tam i usiłował się jeszcze podciągnąć, a z nosa i ust sączyła mu się krew. Faul­kner z opuszczonym ramieniem wpadł na niego jak rozpę­dzony pociąg ekspresowy i pchnął go. Spadając Artylerzysta wywinął dwa koziołki, uderzył w szeroką żelazną rynnę i upadł na bruk podwórka.

Faulkner z wolna odwrócił się. Wyglądał strasznie. Oczy mu błyszczały, a z kącików ust sączyła się krew, kapiąc na kołnierzyk. Ogarnął spojrzeniem trójkę ludzi zdanych cał­kowicie na jego łaskę, po czym pochwycił pękniętą żelazną, obręcz i odłamał pręt ponad metrowej długości. Wydał z siebie zwierzęcy ryk i ruszył na nich.

Babcia Crowther minęła drzwi u szczytu schodów. Miała jeszcze na sobie nocną koszulę, a do piersi przyciskała dwulufową strzelbę. Faulkner nawet jej nie zauważył. Nachylił się nad swymi ofiarami jak kat, wymachując wysoko nad głową żelaznym prętem.

Stara kobieta wypaliła mu wprost w twarz naboje z obu; luf

21.

Dochodziła już prawie dziewiąta wieczo­rem, gdy Miller wraz z Jenny Crowther znaleźli się na pier­wszym piętrze w Oddziale Marsden w Szpitalu Głównym.

Szli korytarzem do pokoju, w którym umieszczono Artylerzystę Doyle'a.

Posuwali się wolno, gdyż Millera nie było stać na większy wysiłek. Czuł się rozbity i bardzo zmęczony, poza tym był mocno obandażowany z powodu złamanych żeber, co utrudniało mu oddychanie. Piekielnie dużo wydarzyło się od czasu tej strasznej rozprawy na dachu. Ponieważ Mallory leżał unieruchomiony, on był jedynym człowiekiem zdolnym do wykonania tego, co należało zrobić. Seria niezwykle bo­lesnych zastrzyków nic mu nie pomogła. Trudność sprawiał mu nawet sam proces myślenia.

Policjant pełniący dyżur przed drzwiami podniósł się z krzesła i Miller powitał go serdecznie.

- Zajmij się przez kilka minut panną Crowther, dobrze Harry? Chciałbym zamienić dwa słowa z Artylerzystą.

Policjant skinął głową. Miller otwarł drzwi i wszedł do środka. Oparty o poduszki leżał za parawanem Artylerzysta. Nos miał złamany po raz czwarty w życiu, a pęknięta w trzech miejscach noga umieszczona była na wyciągu.

Jack Brady siedział na krześle przy łóżku czytając notatki. Podniósł się szybko z miejsca.

- Spisałem jego zeznania, w których podkreśla, że siłą wdarł się wczoraj do domu Crowtherow, a panna Jenny i babcia zostały przez niego sterroryzowane

- Rzeczywiście? - Miller spojrzał na Artylerzystę z po­wątpiewaniem. - Nie umiesz kłamać, Artylerzysto. Dziewczyna zdążyła już złożyć zeznania, co nam całą sprawę wyjaśniło. Twierdzi, że na podwórku uratowałeś ją przed Faulknerem. Panna Crowther i jej babcia uznały, że należy ci się coś w zamian. Dziewczyna uważa, że nawet w sądzie jest to wystarczający argument do obrony

- A pan jak uważa? - zapytał cicho Artylerzystą

- Nie sądzę, aby ta sprawa znalazła się w sądzie, więc moja opinia nie jest ważna. Tam na dachu nie liczyłeś się ze swoim życiem. Prawdopodobnie uratowałeś nasze.

- Wypchajcie się - rzucił Artylerzysta. - Chce mi się spać.

- Nie teraz. Będziesz miał gościa.

- Jenny...? Nie chcę jej widzieć.

- Ale ona czeka już od kilku godzin.

- Po cóż, do cholery, chce się ze mną zobaczyć? Nie ma tu już nic do dodania, no nie? Stracę wszystkie ulgi przez ten drobiazg. Wracam do pudła na całe dwa i pół roku, plus to, co sędzia raczy mi dorzucić za historie, które wyczyniałem na wolności. Jeszcze na dodatek po wyjściu z więzienia będę do końca życia ciągnął za sobą nogę jak kloc.

- I dobrze się składa, do cholery! - rzucił Brady brutalnie. - Koniec ze wspinaczką, mój ty zuchu.

- Już ją proszę - odezwał się Miller. - Zostaniecie sami. Poczekamy na korytarzu.

Artylerzysta rzucił niechętnie:

- Jak pan sobie życzy.

Miller i Brady wyszli z pokoju, a w sekundę później zza parawanu wysunęła się dziewczyna i stanęła w nogach łóżka. Jej twarz była bardzo blada, a na czole miała duży siniak, ale i tak prezentowała się pod każdym względem lepiej niż jaka­kolwiek znana mu kobieta. Znowu zaczęło go dławić w gard­le. Odczuwał dotkliwy ból i wielkie zmęczenie. Wracał do sprawy, która zdawała się być „na zawsze" i po raz pierwszy odczuwał lęk przed przyszłością. Czuł się po prostu jak skrzywdzone dziecko. Pragnął, aby podeszła do niego i po­całowała go, pogładziła po włosach i przytuliła. Nie było to wcale dobre!

I to, co teraz uczynił, było najbardziej śmiałym czynem, jakiego dokonał w całym swoim życiu, i wymagało więcej odwagi niż walka z Faulknerem.

Uśmiechnął się serdecznie.

- Niespodzianka, prawdziwa niespodzianka. Co to wszyst­ko znaczy?

- Bardzo długo czekałam. Początkowo nie chcieli mnie wpuścić. Masz pozdrowienia od babci.

- Jak się czuje? - Artylerzysta nie mógł się powstrzymać od zadania tego pytania. - Powiedziano mi, że załatwiła go tam dokumentnie. Jak to przeżyła? Leży w łóżku?

- To nie ona. Mówi, że następnym razem zrobiłaby to samo. Powiedzieli ci, kto to był? - Artylerzysta przytaknął, a Jenny ciągnęła dalej: - Ogarnęła mnie taka panika, gdy za­czął włamywać się do domu, że zamknęłam babcię w sypial­ni. Zapomniałam zupełnie o strzelbie, którą trzyma w szafie. Musiała strzelić w zamek u drzwi, aby się wydostać z poko­ju.

- Z tego, co słyszałem, całe szczęście, że właśnie wtedy nadeszła.

Zaległa cisza, a Jenny zapytała zmartwiona:

- Czy coś jest nie tak, Artylerzysto?

- Nie, a niby jak powinno być?

- Po prostu wyglądasz zabawnie.

- To cały ja, kochanie. Prawdę mówiąc, kiedy przyszłaś, miałem właśnie zamiar się zdrzemnąć.

Jenny jeszcze bardziej zbladła.

- O co chodzi, Artylerzysto? Co chcesz przez to powie­dzieć.

- A cóż, do cholery mam powiedzieć? - rzucił jej pełne złości spojrzenie. - Oto leżę tutaj plackiem jak grzeczny chło­piec. Za jakiś miesiąc zapakują mnie do dużej czarnej fur­gonetki i zawiozą, skąd uciekłem. Tego właśnie chciałaś, prawda?

Jenny spoważniała.

- Sądziłam, że to ty tego chciałeś, i to chciałeś na serio.

- A skąd, do diabła, możesz wiedzieć, czego ja chcę?

- Byłam tak blisko ciebie, jak tylko kobieta może, i...

Przerwał jej nagły wybuch śmiechu, który dodał jego sło­wom ostrego tonu.

- Proszę cię, kochanie. Żadna baba nie może być ze mną blisko. A to, że byłaś ze mną pod kołdrą, nie oznacza jeszcze, że masz prawo do sprzedania historii mego życia do niedzielnej gazety. Nie zrozum mnie źle, było bardzo przyje­mnie. Z pewnością wiesz, jak to się robi, ale mam teraz coś zupełnie innego na głowie.

Dziewczyna zachwiała się. Wydawało się przez chwilę, że upadnie. Odwróciła się i wyszła z pokoju. Artylerzysta zam­knął oczy. Powinien był czuć się jak człowiek, który postąpił szlachetnie. Ale tak nie było. Czuł się chory i bardziej sa­motny niż kiedykolwiek przedtem.

Dziewczyna z płaczem opuściła pokój. Szła korytarzem z opuszczoną głową. Miller dogonił ją, złapał za ramiona i przyparł do ściany.

- Co tam się stało?

- Nie ukrywał, co sobie o mnie myśli. To wszystko - od­parła. - Czy mogę już odejść?

- Zabawne, jak głupi potrafią być czasem inteligentni lu­dzie - odparł z troską Miller. - Pomyśl trochę, Jenny. Kiedy wychodził z twojego domu, miał na sobie buty, nieprzema­kalny płaszcz, a w kieszeni pieniądze. Twoje pieniądze. Dla­czego zadzwonił do ciebie?

- Aby powiedzieć, że się poddaje.

- A dlaczego był znowu boso? Dlaczego pozbył się ubra­nia, które od ciebie dostał? Dlaczego przybiegł jak pies ur­wany z łańcucha, gdy groziło ci niebezpieczeństwo?

Spojrzała na niego szeroko rozwartymi oczami, ale nie przekonał jej.

- Zachował się paskudnie. To było gorsze, niż gdyby mnie zbił.

- Ale osiągnął efekt, jakiego się spodziewał. Nie możesz tego zrozumieć? - zapytał łagodnie. - Sposób, w jaki cię przed chwilą potraktował, jest najlepszym dowodem, jak bardzo mu na tobie zależy. - Wziął dziewczynę pod rękę. - Wracamy tam. Zaraz ci to udowodnię. Zostań za parawa­nem i ani pary z ust.

Artylerzysta zdał sobie sprawę, że ktoś poruszył klamką.

Po chwili rozległy cię ciche kroki. Chory otworzył oczy i zobaczył przed sobą Millera.

- Czego chcesz, gliniarzu?

- Moje gratulacje - rzekł Miller. - Mam na myśli załat­wienie dziewczyny. To była dobra robota. Głupia dziwka, zasłużyła sobie na to, co dostała.

I to wystarczyło. Artylerzysta usiłował się podnieść i nie na żarty zamierzył na Millera.

- Ty głupi sukinsynie! Jest warta dziesięciu takich jak ty. To jasne jak słońce. Nie byłbyś godny czyścić jej butów.

- Ty też nie.

- Różnica między nami polega na tym, że ja o tym wiem. A teraz wynoś się stąd, do cholery. Chcę zostać sam.

Doyle zamknął oczy, a Miller obrócił się na pięcie i kuśty­kając odszedł. Trzasnął zamek w drzwiach i zaległa cisza. Artylerzysta nie słyszał żadnego odgłosu, a jednak zdawała mu się, że coś się poruszyło. Bardzo blisko siebie poczuł zapach perfum. Gdy otworzył oczy, zobaczył nachyloną nad nim Jenny.

- Oj, Artylerzysto! - powiedziała. - No i co ja mam z tobą począć?

* * *

Miller usiadł w nogach łóżka Mallory'ego, aby złożyć ra­port. Ze względu na stanowisko nadinspektor otrzymał w prywatnym skrzydle szpitala osobny pokój. W rogu stały już; kwiaty, a w ciągu godziny należało się spodziewać przyjazdu żony.

- Więc zostawiłeś ich samych? - spytał Mallory.

Miller przytaknął.

- On nie ma zamiaru uciekać.

- A co z nogą? Bardzo źle?

- Zgodnie z opinią konsultanta niezbyt dobrze. Będzie do końca życia kulał. Mogłoby jednak być gorzej.

- W każdym razie odpada praca na dużych wysokościach - stwierdził Mallory.

- Pod tym względem ten wypadek może okazać się bło­gosławieństwem - zauważył Miller.

Mallory spojrzał z powątpiewaniem.

- Nie przypuszczam. Kto raz stał się złodziejem, już nim pozostanie. A Doyle jest dobrym, najlepszym ze wszystkich. Jest zdolny, pomysłowy i nieprzeciętnie inteligentny. Kiedy pomyślisz, zrozumiesz, że nie zrobił nic nadzwyczajnego, biorąc pod uwagę jego przeszłość. Wspomnisz moje słowa, znajdzie sobie coś równie łajdackiego.

Prawdopodobnie miał rację, lecz Miller nie miał zamiaru poddawać się bez walki.

- Jednak z drugiej strony, gdyby się tam nie kręcił zeszłej nocy, Jenny Crowther byłaby ofiarą numer pięć na liście Faulknera, a my nie posunęlibyśmy sprawy ani trochę na­przód. Pragnę również zaznaczyć, że bez jego pomocy zna­leźlibyśmy się tam, na dachu, w okropnej sytuacji..

- Właśnie w ten sposób oceni to nasza opinia publiczna i prasa - odparł Mallory. - Nie musisz mi tak tego wbijać do głowy. Może zainteresuje cię fakt - ciągnął dalej - że wysła­łem już raport do sekretarza stanu. Stwierdzam w nim, że Doyle zasłużył na wszelkie możliwe ulgi.

Zmęczenie opadło z Millera jak zwiędły liść z drzewa.

- A co to może według pana oznaczać? Amnestię?

Mallory roześmiał się głośno.

- Na Boga, nie. Jeśli będzie miał szczęście, zwolnią go warunkowo za dziesięć miesięcy, co i tak by zrobili, gdyby nie uciekł.

- Całkiem nie najgorzej, panie nadinspektorze.

- Owszem, Miller, najgorzej. Wróci na dawną drogę.. Przekonasz się.

- Stawiam wszystkie swoje pieniądze na Jenny Crowther - odparł Miller i wstał. - Lepiej będzie, panie nadinspekto­rze, jak już sobie pójdę. Wygląda pan jak człowiek, któremu przydałoby się trochę snu.

- A ty wyglądasz, jakbyś miał za chwilę upaść.

Miller poszedł w stronę drzwi, trzymał już rękę na klamce, gdy Mallory zawołał go.

- Słucham pana.

- Chodzi mi o ten nasz mały zakład. Miałem rację co do Phillipsa. Tak, jak powiedziałem, to on zabił Grace Packard, ale biorąc wszystko razem pod uwagę postanowiłem oddać ci funta. I bez dyskusji.

Nadinspektor zdrową ręką wyłączył światło, a Miller wy­szedł ostrożnie zamykając drzwi za sobą.

Zjechał windą do głównego hallu, gdzie zobaczył stojące­go przed oszklonym gabinetem Jacka Brady'ego, który roz­mawiał z pracującą na nocnej zmianie pielęgniarką. Gdy Miller podszedł do nich, siostra odezwała się wyraźnie zmartwiona:

- Wygląda pan strasznie. Powinien pan naprawdę leżeć w łóżku.

- Czy to zaproszenie, siostro? - zapytał Miller i pocałował ją w policzek.

Brady wytrząsnął fajkę i wsunął rękę pod ramię Millera.

- Chodźmy, Nick.

- Dokąd?

- Do najbliższej knajpy. Zobaczę, czy duża whisky nie zrobi ci dobrze, a potem odwiozę cię do domu.

- Jesteś irlandzkim dżentelmenem, Jack. Niech Bóg cię wynagrodzi za twoje dobre serce.

Wyszli ze szpitala przez oszklone drzwi. Przestało padać. Miller odetchnął głęboko świeżym wilgotnym powietrzem.

- Zauważyłeś, Jack, że piekło jest zawsze dzisiaj, nigdy jutro?

- Tak. Dzięki temu właśnie dobry policjant może działać odparł Brady i zeszli ramię w ramię po schodach.

Formatowanie i korekta skanu - Bogusław P. Marcela

70



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Higgins Jack Smierc jest zwiastunem nocy
Higgins Jack Sean Dillon 10 Smierc jest zwiastunem nocy
Higgins Jack Bez przebaczenia POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Sean Dillon 10 Smierc jest zwiastunem nocy
Higgins Jack Odplacic diablu POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Nocne przejscie POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Sean Dillon 10 Śmierć jest zwiastunem nocy
Higgins Jack Gra dla bohaterów POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Solo POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Gniew lwa POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Placz mysliwego POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Zelazny tygrys POPRAWIONY(1)
Czy wykonywanie skazanej z góry na niepowodzenie RKO jest zawsze niewłaściwe, MEDYCYNA, RATOWNICTWO
kl IV dzial VI Bóg jest zawsze wierny swojemu przymierzu(1)
Prawdziwa sztuka jest zawsze współczesna, wszystko do szkoly
Prawdziwa sztuka jest zawsze współczesna, SZKOŁA, język polski, ogólno tematyczne
kl IV dzial VI Bóg jest zawsze wierny swojemu przymierzu
Opracowania różnych tematów, Prawdziwa sztuka jest zawsze współczesna P, Prawdziwa sztuka jest zawsz

więcej podobnych podstron