Higgins Jack Solo POPRAWIONY(1)


Jack Higgins

SOLO

Tytuł oryginału: SOLO

Copyright © Jack Higgins 1980

Druk: Abedik S.A., Poznań

Mojej córce Ruth Patterson, która myśli, że już czas

Zemsta to wynaturzone prawo.

FRANCIS BACON

Prolog

Kreteńczyk wszedł na teren posiadłości koło Regent's Park przez bramę w wysokim ceglanym murze, skręcił w krzaki, roztapiając się w mroku, i zerknął na fosforyzującą tarczę zegarka. Za dziesięć siódma, czyli zostało bardzo niewiele czasu.

Sięgnął do kieszeni czarnej kurtki z kapturem, wyjął pistolet „Mauzer" z pękatym tłumikiem, zarepetował i wsunął broń z powrotem do kieszeni.

Willa wyglądała imponująco. Nic zresztą dziwnego, skoro należała do Maxwella Josepha Cohena — znanego wśród przy­jaciół jako Max Cohen — prezesa największego koncernu odzieżowego świata, jednego z najbardziej wpływowych przed­stawicieli społeczności żydowskiej w Wielkiej Brytanii, człowieka cieszącego się powszechną miłością i szacunkiem.

Na swoje nieszczęście, był on również zagorzałym syjonistą, co przysparzało mu wielu wrogów. Jednakże Kreteńczyk nie uważał Cohena za wroga. Polityka wydawała mu się stratą czasu. Zabawą dla dzieci. Nigdy nie interesowała go tożsamość ofiar; ważniejsze były szczegóły akcji, a w tym przypadku zbadał wszystko dokładnie. W willi przebywały trzy osoby: Cohen, jego żona i pokojówka — nikt więcej. Reszta służby mieszkała poza domem.

Wyjął z kieszeni kominiarkę z otworami na oczy, nos i usta. Włożył ją na głowę, uniósł kaptur, wyszedł z krzaków i skierował się w stronę willi.

Kiedy zadźwięczał dzwonek, Maria, hiszpańska pokojówka Cohenów, była akurat w salonie. Otworzyła drzwi i skamieniała ze zgrozy. Stojąca przed nią zjawa trzymała w prawej ręce pistolet. Wargi nieznajomego poruszyły się upiornie w szparze wełnianej kominiarki i rozległ się lekko ochrypły głos z wyraźnym cudzoziemskim akcentem:

— Zaprowadź mnie do pana Cohena.

Otwierała już usta do krzyku, lecz obcy przestąpił próg, unosząc groźnie pistolet, i zamknął za sobą drzwi.

— Szybko, bo cię zabiję!

Dziewczyna odwróciła się i ruszyła schodami w górę. Kreteń­czyk podążył za nią. Kiedy dotarli na półpiętro, otworzyły się drzwi sypialni i stanęła w nich pani Cohen. Żyła w strachu przed napadem od dobrych kilku lat, toteż gdy spostrzegła Marię w towarzystwie zamaskowanego mężczyzny z pistoletem, wsko­czyła z godnym podziwu refleksem do sypialni i zatrzasnęła drzwi. Przekręciwszy klucz w zamku, popędziła do telefonu i wystukała na klawiaturze numer dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć.

Kreteńczyk popchnął pokojówkę, która potknęła się, zgubiła pantofel i pobiegła truchtem do gabinetu pana domu. Po chwili wahania zastukała.

Kiedy Max Cohen zapytał: „Kto tam?", w jego głosie za­brzmiało lekkie zdziwienie, albowiem domownikom surowo zabroniono przeszkadzać mu w gabinecie przed ósmą wieczór. Ujrzał na progu Marię, bez buta, z zatrwożoną twarzą, po czym odepchnięto ją na bok i ukazał się jakiś mężczyzna dzierżący pistolet z tłumikiem. Rozległo się suche kaszlnięcie.

Max Cohen uprawiał za młodu boks i miał przez moment wrażenie, że znalazł się z powrotem na ringu. Zwalił go z nóg potężny cios w szczękę. Leżał na wznak na podłodze gabinetu.

Poruszył wargami, usiłując zacząć jedną z najważniejszych modlitw hebrajskich, odmawianych przez każdego ortodoksyjnego Żyda trzy lub cztery razy dziennie, a także w godzinie śmierci. „Szma, Izrael, nasz Bóg jest Bóg Jedyny!" Lecz nie zdołał wydobyć głosu, światło gasło coraz szybciej i wreszcie zapadła ciemność.

Kiedy nieznajomy wybiegł przez frontowe drzwi, na końcu ulicy pojawił się pierwszy wóz policyjny, który odpowiedział na, wezwanie, i słychać było szybko zbliżające się syreny następnych Kreteńczyk popędził przez ciemny ogród, przeszedł przez mur na teren sąsiedniej willi, wyszedł przez furtkę na wąską uliczkę, zdjął kaptur, ściągnął kominiarkę i ruszył spiesznie przed siebie.

Domyślał się, że załoga pierwszego wozu policyjnego otrzymała już jego rysopis od pokojówki i przekazała go przez radio kolegom. Nie miało to zresztą żadnego znaczenia. Jeszcze kilkaset metrów i zagubi się w ciemnym Regent's Park. Wystarczy dojść do stacji metra po przeciwnej stronie i przesiąść się na Oxford Circus.

Ruszył przez jezdnię. Nagle w pobliżu zapiszczały hamulce.

— Hej, ty tam! — krzyknięto.

Jedno zerknięcie w bok przekonało go, że to inny wóz policyjny; dał nurka w najbliższą przecznicę i zaczął uciekać. Miał jak zwykle szczęście: kiedy biegł wzdłuż rzędu zapar­kowanych aut, dostrzegł mężczyznę wsiadającego do jednego z nich. Trzasnęły zamykane drzwiczki i rozległ się warkot zapuszczonego motoru.

Kreteńczyk otworzył z rozmachem drzwiczki, wyciągnął kiero­wcę z wozu i wskoczył na jego miejsce. Przerzucił sprzęgło, wcisnął pedał gazu, potrącił zderzak auta zaparkowanego z przo­du i czym prędzej odjechał, słysząc za plecami wycie syreny ścigającego go samochodu.

Ruszył Vale Road i dotarł do Paddington. Musiał natychmiast zgubić goniące go auto; wiedział, że już za chwilę wszystkie wozy policyjne w pobliżu rozpoczną blokadę tego rejonu.

Zauważył znak oznaczający roboty drogowe; strzałka skiero­wana w prawo nie pozostawiła mu wielkiego wyboru. Pojechał jednokierunkową uliczką między magazynami, wąską i ciemną, prowadzącą do stacji towarowej Paddington.

Samochód policyjny był blisko — stanowczo za blisko. Kreteń­czyk dodał gazu i znalazł się w długim wąskim tunelu pod torami kolejowymi, gdy nagle reflektory auta wydobyły z mroku czyjąś postać.

Była to dziewczyna na rowerze. Młodziutka, w brązowym płaszczu, z pasiastym szalikiem wokół szyi. Kiedy obejrzała się do tyłu, Kreteńczykowi mignęła jej blada przerażona buzia. Rower zatoczył się.

Skręcił gwałtownie kierownicę i poszorował błotnikiem o ścianę, aż trysnęła fontanna iskier. Nic to nie dało. Tunel był po prostu za wąski. Rozległo się głuche uderzenie — zaledwie plaśnięcie — i dziewczyna spadła na bok z maski samochodu.

Wóz policyjny zahamował z piskiem opon. Kreteńczyk popędził naprzód i wyjechał z tunelu na Bishops Bridge Road.

Pięć minut później porzucił wóz w jednym ze ślepych zaułków dzielnicy Bayswater, dotarł do Bayswater Road, przeszedł prę­dkim krokiem ciemny park Kensington i opuścił go przez Queens Gate.

Koło Royal Albert Hall panował spory ruch; na schodach stała kolejka do kasy, bo tego wieczoru odbywał się głośny koncert. Chorał Świętego Antoniego, Brahmsa w wykonaniu Filharmoników Wiedeńskich oraz, Koncert fortepianowy c-moll Rachmaninowa w interpretacji Johna Mikalisa.

Dwudziestego pierwszego lipca tysiąc dziewięćset siedemdzie­siątego drugiego roku. Kreteńczyk zapalił papierosa i przyjrzał się fotografii Mikalisa na plakacie. Twarz sławnego pianisty — czarne kręcone włosy, blada cera, oczy jak płytki dymnego szkła.

Okrążył gmach, dotarł do tylnego wejścia z podświetlonym szyldzikiem: DLA ARTYSTÓW i wszedł do środka. Portier siedzący w szklanej budce zerknął nań znad działu sportowego gazety i uśmiechnął się.

— Dzień dobry. Zimny dziś wieczór.

— Pamiętam zimniejsze — odpowiedział Kreteńczyk.

Zszedł po schodach i ruszył korytarzem prowadzącym za kulisy. Zatrzymał się pod drzwiami z napisem: ZIELONY SALONIK, otworzył je i zapalił światło. Miał przed sobą zdumiewająco przestronną i gustownie umeblowaną garderobę. Jedynym pod­niszczonym sprzętem było stojące pod ścianą stare pianino szkolne firmy Chappel, które wyglądało, jakby miało się za chwilę rozlecieć.

Wyciągnął z kieszeni mauzera, otworzył pudło z przyborami do makijażu, wyjął dno i schował pod nim pistolet. Później zdjął kurtkę, cisnął w kąt i usiadł przed lustrem.

Rozległo się pukanie do drzwi i do garderoby zajrzał kierownik artystyczny koncertu.

— Jeszcze trzy kwadranse, maestro. Czy przysłać panu trochę kawy?

— Nie, dziękuję — odparł John Mikalis. — Kawa mi nie służy. Mój lekarz twierdzi, że to kwestia jakichś skomplikowanych reakcji biochemicznych. Ale byłbym bardzo wdzięczny za imbryk herbaty.

— Naturalnie, maestro. — Kierownik artystyczny zatrzymał się w progu. — Nawiasem mówiąc, jeśli to pana interesuje, przed chwilą podali w radio, że ktoś zastrzelił Maxwella Cohena w jego willi koło Regent's Park. Człowiek w masce. Przepadł jak kamień w wodę.

— Wielki Boże! — szepnął Mikalis.

— Policja podejrzewa mord polityczny, bo Cohen był bardzo aktywnym syjonistą. W zeszłym roku cudem uniknął śmierci, gdy przysłano mu bombę w paczce. — Pokiwał głową. — Żyjemy w dziwnych czasach, maestro. Kto byłby zdolny zabić z zimną krwią obcego człowieka?

Wyszedł, a Mikalis odwrócił się i spojrzał w lustro. Uśmiechnął się lekko do swojego odbicia.

— No, kto? — spytał.

1.

Mniej więcej sześćdziesiąt kilometrów od Aten i niespełna osiem od wybrzeży Peloponezu leży wyspa Hydra, niegdyś jedna z największych potęg handlowych basenu Morza Śródziemnego.

W połowie osiemnastego wieku wielu żeglarzy z Hydry zbiło ogromne fortuny na handlu, nawet z odległą Ameryką, i na wyspę sprowadzano architektów weneckich, którzy wznieśli wspaniałe pałace, stojące po dziś dzień koło przepięknego portu.

Później, gdy Grecja znalazła się pod okrutnym jarzmem otomańskim, wyspa stała się azylem dla uchodźców z kontynentu i to właśnie żeglarze z Hydry stawili czoło potędze floty tureckiej w okresie powstań narodowych, które doprowadziły w końcu do odzyskania niepodległości.

Nazwiska wielkich żeglarzy z Hydry — Votsisów, Tombazisów, Boudourisów — brzmią dla Greków równie magicznie jak John Paul Jones dla Amerykanów czy Raleigh i Drake dla Anglików.

Jednakże żaden z owych rodów nie dorównywał sławą Mikalisom. Wzbogacili się na przemycie w okresie wojen napoleońskich i wystawili cztery okręty wojenne, które wzięły udział w bitwie pod Nawarino w tysiąc osiemset dwudziestym siódmym roku, gdy raz na zawsze złamano potęgę imperium otomańskiego.

Fortunę zdobytą piractwem i szmuglem podczas powstań przeciwko Turkom zainwestowano z powodzeniem w kilka nowo założonych linii żeglugowych i pod koniec dziewiętnastego wieku Mikalisowie stali się jednym z najbogatszych rodów Grecji.

Męscy potomkowie, wysysający indywidualizm z mlekiem matki, obierali nieodmiennie profesje związane z morzem, z wy­jątkiem Dimitrisa, urodzonego w tysiąc osiemset dziewięćdzie­siątym drugim roku, który przejawiał niezdrowe zainteresowanie książkami, studiował w Oksfordzie i na Sorbonie, a powrócił do kraju tylko po to, by objąć katedrę etyki na uniwersytecie w Atenach.

Jego syn, Giorgios, wnet przywrócił rodowi dobre imię. Wstąpił do Wyższej Szkoły Marynarki Handlowej na Hydrze, najstarszej tego rodzaju uczelni w Grecji, i jako niezwykle utalentowany adept sztuki morskiej otrzymał pierwsze dowództwo już w wieku dwudziestu dwóch lat. W tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym roku, poszukując nowych doświadczeń, wyemigrował do Kalifor­nii, gdzie objął dowództwo statku towarowo-pasażerskiego linii żeglugowej „Pacific Star", kursującego między San Francisco a Tokio.

Pieniądze nic dla niego nie znaczyły. Ojciec zdeponował sto tysięcy dolarów na jego koncie w banku w San Francisco — sumę na owe czasy bajońską. Giorgios pływał, bo kochał morze. Miał własny statek i wolność. Brakowało mu tylko jednego — i odnalazł to w Mary Fuller, którą poznał na wieczorku tanecznym w Oakland w lipcu tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku. Była córką nauczycielki muzyki w szkole średniej, wdowy nazwiskiem Agnes Fuller.

Ojciec Giorgiosa przybył na wesele, podarował młodej parze dom nad oceanem w Pescadero i wrócił do Europy, gdzie za horyzontem słychać już było grzmot salw armatnich.

Kiedy armia włoska zaatakowała Grecję, Giorgios Mikalis płynął akurat do Japonii. Gdy jego statek wrócił do San Francisco, do działań zbrojnych włączyli się Niemcy. Aby Mussolini mógł zachować twarz, szóstego kwietnia tysiąc dzie­więćset czterdziestego pierwszego roku Hitler dokonał inwazji na Bałkanach i opanował Jugosławię oraz Grecję w ciągu dwudziestu pięciu dni, zmuszając wojska brytyjskie do ewakuacji i tracąc przy tym zaledwie pięć tysięcy żołnierzy.

Giorgios Mikalis nie mógł wrócić do ojczyzny, lecz miał przynajmniej statek. Uczestniczył w wojnie na swój sposób, pływając w konwojach. W lutym, gdy w San Diego trwał załadunek jego statku, otrzymał wiadomość, że żona, po trzech latach niedomagań zdrowotnych i poronień, urodziła mu wreszcie syna. Tak, zgodził się przez telefon, można mu nadać imię John. Tak, natychmiast wraca do San Francisco.

Giorgios Mikalis mógł wziąć tylko trzy dni urlopu.

Przez ten czas przekonał teściową, dyrektorkę szkoły, by przeprowadziła się na stałe do jego domu, a ponadto odszukał wdowę po marynarzu greckim, który służył ongiś pod jego dowództwem i zginął podczas tajfunu u wybrzeży Japonii. Była to gruba, niska czterdziestoletnia Kretenka nazwiskiem Katina Pavlos. Pracowała jako pokojówka w luksusowym hotelu nad oceanem.

Giorgios Mikalis zawiózł ją do żony i teściowej. Krępa, tęga chłopka, ubrana w czarną suknię i czarną chustkę na głowę, wydawała się intruzem w eleganckim domu, jednakże Agnes Fuller poczuła do niej natychmiast instynktowną sympatię.

Katina Pavlos była bezpłodna w ciągu osiemnastu lat małżeń­stwa, a jej rozpaczliwe modlitwy do Matki Boskiej pozostały niewysłuchane mimo tysięcy świec zapalanych na intencję poczęcia, toteż miała wrażenie, że śni, gdy zajrzała do kołyski przy łóżku i zobaczyła śpiące niemowlę. Delikatnie dotknęła palcem malutkiej rączki. Dziecko zacisnęło palec w piąstce i trzymało tak mocno, jakby postanowiło już nigdy nie puścić.

Agnes Fuller poczuła, jak topnieje jej serce. Ujęło ją to, co ujrzała na śniadej twarzy Katiny. Kazała Kreteńce wrócić do hotelu po rzeczy i jeszcze tego samego wieczoru wprowadzić się do domu.

Giorgios Mikalis wrócił na wojnę i pływał w konwojach, dowożąc zaopatrzenie wojskom amerykańskim, aż wreszcie późnym popołudniem trzeciego czerwca tysiąc dziewięćset czter­dziestego piątego roku jego statek, storpedowany w pobliżu Okinawy przez japońską łódź podwodną „I 367" dowodzoną przez porucznika Taketomo, poszedł na dno wraz z całą załogą.

Chorowita żona Giorgiosa nigdy nie otrząsnęła się z szoku i zmarła w dwa miesiące później.

Małego Johna wychowywały Katina Pavlos oraz babka. Obie kobiety odznaczały się niezwykłym intuicyjnym zrozumieniem potrzeb chłopca i darzyły go głęboką miłością, co zbliżało je do siebie.

Agnes Fuller była świetną pianistką, choć większość czasu pochłaniały jej obowiązki związane ze stanowiskiem dyrektorki gimnazjum żeńskiego przy Howell Street. Gdy jej wnuk skończył trzy lata, odkryła u niego słuch doskonały i od razu doceniła znaczenie tego faktu.

Miał cztery lata, kiedy zaczęła go uczyć gry na pianinie i wnet objawił się jego niezwykły talent.

Owdowiały Dimitris Mikalis mógł pojechać do Ameryki dopiero w tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym roku i zdumiało go to, co zastał. Miał sześcioletniego amerykańskiego wnuka, mówiącego biegle po grecku z kreteńskim akcentem i grającego na pianinie jak anioł.

Posadził chłopca ostrożnie na kolanach, pocałował i rzekł do Agnes:

— Nasi przodkowie, żeglarze z Hydry, na pewno przewracają się w grobach. Najpierw ja, filozof, a teraz pianista. Pianista z kreteńskim akcentem. Taki talent to dar od Boga. Trzeba go rozwijać. Wojna nadszarpnęła mój majątek, ale jestem ciągle wystarczająco zamożny, by tego dopilnować. Na razie niech mieszka z tobą. Potem zobaczymy.

Od tej pory John uczęszczał do najlepszych szkół i pobierał lekcje gry na fortepianie u najlepszych nauczycieli. Kiedy skończył czternaście lat, Agnes Fuller sprzedała dom i przeprowadziła się wraz z Katiną do Nowego Jorku, aby mógł kontynuować edukację na odpowiednim poziomie.

Pewnego niedzielnego wieczoru, tuż przed siedemnastymi urodzinami Johna, Agnes Fuller miała przed kolacją zawał. Zmarła, nim dowieziono ją do szpitala.

Dimitris Mikalis był wówczas profesorem etyki na uniwersytecie w Atenach. Wnuk spędzał u niego wielokrotnie wakacje i stali się przyjaciółmi. Dimitris poleciał do Nowego Jorku natychmiast po otrzymaniu wiadomości o śmierci Agnes i wstrząsnęło nim to, co ujrzał.

Drzwi otworzyła Katina i od razu przyłożyła palec do ust.

— Pochowaliśmy ją dziś rano. Nie pozwolili nam dłużej czekać.

— Gdzie Yannis? — spytał po grecku Dimitris.

— Nie słyszy pan, panie profesorze?

Zza zamkniętych drzwi salonu dobiegały przytłumione tony fortepianu.

— Jak przyjął jej śmierć?

— Zmienił się w głaz — odpowiedziała Katina. — Uszło z niego życie. Bardzo ją kochał — dodała z prostotą.

Kiedy profesor otworzył drzwi, ujrzał wnuka przy fortepianie; miał on na sobie czarny garnitur i grał dziwny, nastrojowy utwór, kojarzący się z szumem liści niesionych o zmroku wiatrem po lesie. Nagle Dimitris poczuł się z jakiegoś powodu rozpaczliwie nieswojo.

— Yannis? — spytał i położył rękę na ramieniu chłopca. — Go grasz?

— Le Pastour Gabriela Grovleza. To jej ulubiona kompozycja.

John odwrócił się i spojrzał na dziadka; chłopiec miał bladą twarz, a jego oczy przypominały dwie czarne studnie.

— Pojedziesz ze mną do Aten? — spytał profesor. — Razem z Katiną. Zamieszkałbyś u mnie na jakiś czas i przyszedł trochę do siebie.

— Tak — odpowiedział chłopiec. — Chyba dobrze mi to zrobi.

Przez jakiś czas rzeczywiście tak było. Hałaśliwe, radosne Ateny, pełne nieustającego gwaru i ruchu, przypadły młodemu człowiekowi do gustu. W wielkim mieszkaniu dziadka w eleganc­kiej dzielnicy koło pałacu królewskiego prawie każdego wieczoru zbierali się pisarze, malarze, muzycy — Dimitris Mikalis prowadził dom otwarty. A także politycy, bo profesor był aktywnym działaczem frontu demokratycznego i wspomagał finansowo jego gazetę.

Mikalisowie mieli dwa domy na Hydrze — pierwszy w wąskich zaułkach niewielkiego miasta portowego, drugi zaś nad brzegiem morza, na odległym przylądku za wyspą Molos. John spędzał tam długie miesiące razem z Katiną, która prowadziła gospodar­stwo. Kretenka doniosła dziadkowi przez telefon, że młody człowiek popadł w melancholię. Profesor natychmiast zakupił i wysłał do willi fortepian koncertowy marki Bluthner. Pochłonęło to majątek, lecz Karina twierdziła, że John nigdy nie gra na instrumencie.

W końcu wrócił do Aten. Na przyjęciach stał pod ścianą, czujny, uprzejmy i wyjątkowo przystojny: miał kruczoczarne kędzierzawe włosy, bladą cerę, oczy przypominające płytki dymnego szkła, nieprzenikniony wyraz twarzy. I nigdy się nie uśmiechał, co bardzo intrygowało kobiety.

Pewnego wieczoru, ku zdumieniu dziadka, gdy jedna z nich poprosiła Johna o zaprezentowanie swoich umiejętności pianis­tycznych, młody człowiek bez wahania się zgodził, usiadł przy fortepianie i zagrał Preludium i fugę e-moll Bacha. Jego inter­pretacja była tak błyskotliwa i perfekcyjna, że wszyscy goście słuchali z zapartym tchem.

Później, gdy umilkły brawa, a salon opustoszał, profesor wyszedł na balkon do wnuka, zasłuchanego w warkot samo­chodów, który zdawał się nigdy nie milknąć.

— Więc zdecydowałeś się wrócić pomiędzy żywych? I co dalej?

— Chyba Paryż — odparł John Mikalis. — Konserwatorium.

— Rozumiem. Kuszą cię sale koncertowe?

—Jeśli nie masz nic przeciwko temu.

Dimitris objął łagodnie wnuka.

— Jesteś dla mnie wszystkim, chcę, żebyś to wiedział. Twoje pragnienia są również moimi. Każę Katinie pakować bagaże.

John wynajął mieszkanie koło Sorbony w wąskim zaułku nad Sekwaną, w jednej z licznych paryskich dzielnic o prawie wiejskim charakterze — mają one własne sklepy, kawiarnie i bistra, a wszyscy się tam znają.

Uczęszczał do konserwatorium, ćwiczył po osiem, dziesięć godzin dziennie i poświęcił się wyłącznie grze na fortepianie, nie zajmując się niczym innym, nawet dziewczętami. Katina jak zawsze gotowała, sprzątała i rozpieszczała go niczym dziecko.

Dwudziestego drugiego lutego tysiąc dziewięćset sześćdziesiąte­go roku, na dwa dni przed jego osiemnastymi urodzinami, czekał go ważny egzamin w konserwatorium, które miał szansę ukończyć ze złotym medalem. Ćwiczył prawie przez całą noc, a o szóstej rano Katina wyszła do sklepu po świeże rogaliki i mleko.

John, wziąwszy tusz, wiązał akurat pasek szlafroka, gdy na ulicy przed domem rozległ się pisk hamulców i głuche uderzenie. Pobiegł do okna i wyjrzał. W rynsztoku leżała Katina, a na jezdni walały się rozsypane rogaliki. Ciężarówka marki Citroen, która potrąciła Kreteńkę, zawróciła szybko i zniknęła za rogiem, lecz Mikalisowi mignęła znajoma twarz kierowcy.

Katina zmarła dopiero po kilkunastu godzinach. John przez cały czas siedział w szpitalu przy jej łóżku; trzymał ją za rękę i nie puścił nawet, gdy palce rozluźniły się w chwili śmierci. Żandarmi zachowywali się uprzejmie i przepraszająco. Wypadek zdarzył się niestety bez świadków, co utrudnia śledztwo, lecz będzie ono
oczywiście kontynuowane.

Zresztą mogłoby się obyć bez śledztwa, bo John dobrze znał kierowcę — niejakiego Clauda Galleya, ordynusa i pijaka, który prowadził wraz z dwoma mechanikami niewielki warsztat samo­chodowy nad Sekwaną.

Mikalis powinien poinformować o tym policję. Nie zrobił tego. Była to bowiem sprawa osobista. Coś, co musiał załatwić sam. Trafiłoby to do przekonania jego przodkom, bo na Hydrze od stuleci obowiązywał krwawy kodeks wendety. Mężczyzna, który nie pomścił krzywdy wyrządzonej swoim bliskim, okrywał się hańbą.

Lecz było jeszcze coś. Kiedy tego wieczoru o szóstej John czaił się w cieniu naprzeciwko warsztatu, czuł, jak wypełnia go dziwne lodowate podniecenie.

O wpół do siódmej wyszli dwaj mechanicy. Odczekał jeszcze pięć minut i ruszył przez jezdnię do wejścia. Dwuskrzydłowa brama stała otworem i widać było maskę zaparkowanego citroena. Za ciężarówką znajdował się wąski tunel opadający stromo w dół.

Galley pracował przy warsztacie pod ścianą piwnicy.. John wsunął prawą rękę do kieszeni płaszcza od deszczu i zacisnął palce na trzonku noża kuchennego, gdy nagle przyszedł mu do głowy prostszy, w pewnym sensie sprawiedliwszy sposób.

Wsiadł do szoferki citroena, przesunął drążek zmiany biegów na pozycję środkową i zwolnił hamulce. Pojazd ruszył w dół, najpierw powoli, później coraz szybciej. Galley, jak zwykle na wpół pijany, spostrzegł go dopiero w ostatnim momencie i od­wrócił się z krzykiem, lecz w tejże chwili przygwoździła go do ściany trzytonowa ciężarówka.

Ale Mikalis nie odczuwał żadnej satysfakcji, bo Katina nie żyła, podobnie jak ojciec, nigdy nie poznana, matka, której twarz pamiętał jak przez mgłę, i babka, Agnes Fuller.

Godzinami chodził jak w transie po deszczu, aż koło północy zaczepiła go nad Sekwaną prostytutka.

Miała czterdzieści lat, a wyglądała jeszcze starzej, toteż nie zapaliła światła, gdy znaleźli się w jej mieszkaniu. Nie miało to zresztą żadnego znaczenia, bo w owej szczególnej chwili John nie był pewien, co jest rzeczywiste, a co nie. W każdym razie nie miał jeszcze nigdy do czynienia z kobietą.

Obserwując jego niezgrabne ruchy, prostytutka wnet to odgadła i zareagowała typową mieszaniną rozbawienia i czułości, po czym wprowadziła go błyskawicznie w arkana seksu.

Okazał się pojętnym uczniem: brał ją raz po raz, pełen zimnej wściekłości, aż wreszcie ona, której żaden z klientów nie sprawił nigdy zadowolenia, zaczęła go błagać o jeszcze. Później, gdy zapadła w sen, Mikalis leżał w mroku, dziwiąc się posiadanej przez siebie władzy, która mogła zmusić kobietę do zachowywania się w taki sposób. Zdumiewało go to, że miłość fizyczna, rzekomo tak ważna, znaczy dlań tak mało.

O świcie, idąc przez miasto, przeżył najsamotniejsze chwile w całym swoim życiu. Dotarł do targu warzywnego, gdzie panował zgiełk i ruch: robotnicy rozładowywali ciężkie wozy dowożące produkty ze wsi. John miał wrażenie, że poruszają się w zwolnionym tempie, jak pod wodą — jakby istnieli w innym wymiarze.

Zamówił herbatę w bistro czynnym przez całą dobę i siedział przy oknie, paląc papierosa, gdy nagle spostrzegł twarz patrzącą nań z okładki tygodnika na pobliskim stojaku. Smukła, mus­kularna postać w mundurze polowym, z twarzą opaloną na ciemny brąz, z oczami bez wyrazu i karabinem pod pachą.

Sięgnął po czasopismo i znalazł w nim artykuł omawiający rolę Legii Cudzoziemskiej w wojnie w Algierii, wchodzącej wówczas w najgorętszą fazę. Żołnierze, którzy zaledwie rok czy dwa lata temu, po powrocie z wietnamskich obozów jenieckich w Indochinach, zostali obrzuceni kamieniami przez dokerów z Marsylii, znów walczyli za Francję w brudnej, bezsensownej wojnie. Dziennikarz nazywał ich ludźmi pozbawionymi wszelkiej nadziei, nie mającymi dokąd iść. Na następnej stronie znajdowała się fotografia innego legionisty, na noszach, z piersią owiniętą bandażem, przez który sączyła się krew. Młody żołnierz miał ogoloną głowę, zapadnięte policzki, wymizerowaną, apatyczną twarz, oczy wpatrzone w otchłań samotności. Wstrząśnięty Mikalis czuł się tak, jakby spoglądał na swoje odbicie w lustrze. Zamknął czasopismo, odłożył ostrożnie na stojak i zaczerpnął głęboko tchu, próbując zapanować nad drżeniem rąk. Coś pstryknęło mu w głowie. Znów usłyszał pobliskie dźwięki. Zdał sobie sprawę z porannego gwaru. Świat powrócił do życia, choć John nie stanowił już jego części; zresztą nigdy nią nie był.

Boże, jak zimno! Wstał, wyszedł z kawiarni i ruszył spiesznie ulicą z rękoma wbitymi w kieszenie.

Wrócił do siebie dopiero o szóstej rano. Mieszkanie wydawało się szare i puste, martwe. Klapa fortepianu była uniesiona, a na podstawce ciągle leżały nuty, tak jak je zostawił. Nie poszedł na egzamin — nie miało to już zresztą żadnego znaczenia. Usiadłszy przy klawiaturze, powoli i z wielkim uczuciem zagrał Le Pastour Grovleza, nastrojowy utwór, który w dniu pogrzebu babki usły­szał w Nowym Jorku Dimitris Mikalis.

Kiedy umilkły ostatnie akordy, zamknął klapę fortepianu wstał, skierował się do biurka i wyjął oba swoje paszporty, grecki i amerykański. Rozejrzał się ostatni raz po mieszkaniu i wyszedł.

O siódmej jechał już metrem do Vincennes. Znalazłszy się na miejscu, ruszył prędko przez miasto do Starego Fortu, gdzie mieściło się centrum werbunkowe Legii Cudzoziemskiej.

Do południa załatwił wszelkie niezbędne formalności: oddał wojskowym swoje paszporty, dokumentujące jego wiek i tożsamość, przeszedł dokładne badania lekarskie i podpisał zobowiązanie odsłużenia pięciu lat w najsławniejszym pułku świata.

Nazajutrz rano o trzeciej po południu odjechał pociągiem do Marsylii w towarzystwie trzech Hiszpanów, Belga i ośmiu Niemców, po czym udał się do Fortu Świętego Mikołaja, ostatniego punktu etapowego w drodze do Afryki Północnej. Spalił za sobą mosty. Nie miał odwrotu.

Po dziesięciu dniach wraz ze stu pięćdziesięcioma rekrutami Legii oraz grupą żołnierzy innych oddziałów francuskich służą­cych w Algierii i Maroku opuścił Marsylię na pokładzie statku transportowego płynącego do Oranu.

Dwudziestego marca dotarł w końcu do miejsca przeznaczenia: Sidi-bel-Abbes, od prawie stu lat głównego obozu rekruckiego Legii Cudzoziemskiej.

Panowała w nim żelazna dyscyplina, a brutalne, wyczerpujące szkolenie miało tylko jeden cel: stworzyć najbardziej bezlitosnych i sprawnych żołnierzy świata. Mikalis rzucił się w wir ćwiczeń z taką samą wściekłą pasją, z jaką podchodził do muzyki, i od początku zwrócił na siebie uwagę przełożonych.

Po kilku tygodniach spędzonych w Sidi-bel-Abbes wezwano go nagle do kapitana Deuxieme Bureau. Oficer wręczył mu list od dziadka, który dowiedział się o miejscu pobytu Johna i prosił o przemyślenie decyzji wstąpienia do Legii.

Mikalis zapewnił kapitana, że jest całkowicie zadowolony z podjętej decyzji, po czym kazano mu napisać o tym do dziadka, co też niezwłocznie uczynił.

W ciągu następnego półrocza wykonał dwadzieścia cztery skoki spadochronowe, nauczył się posługiwać wieloma współ­czesnymi środkami walki i dzięki intensywnym ćwiczeniom osiągnął szczyt sprawności fizycznej, o jakiej dotychczas nawet nie marzył. Okazał się znakomitym strzelcem zarówno z broni długiej, jak i krótkiej, i zdobył pierwszą lokatę we współzawod­nictwie w walce wręcz, co zyskało mu wielki szacunek towarzyszy broni.

Pił mało i tylko od czasu do czasu odwiedzał burdel w mieś­cie, choć tamtejsze dziewczęta współzawodniczyły ze sobą o jego względy. Bawiło go to, gdyż interesowała go wyłącznie własna wirtuozeria erotyczna, nie zaś osoba bogdanki.

Awansowano go do stopnia kaprala, a w październiku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku przeszedł chrzest bojowy w gó­rach Raki, dokąd przerzucono jego batalion w celu rozgromienia silnego oddziału partyzantów, którzy panowali od kilku miesięcy nad tym rejonem.

Na szczycie góry ufortyfikowało się około osiemdziesięciu Arabów; ich pozycja wydawała się nie do zdobycia. Batalion przeprowadził atak frontalny, tylko z pozoru samobójczy, bo w kluczowym momencie bitwy trzecia kompania, gdzie służył Mikalis, dokonała desantu śmigłowcowego na szczyt.

W krwawej walce wręcz, jaka nastąpiła, Grekowi udało się zniszczyć stanowisko erkaemu, który skosił przeszło dwudziestu legionistów.

Później, gdy siedział na kamieniu opatrując niegroźną ranę prawego ramienia, przeszedł koło niego pewien Hiszpan; śmiał się jak wariat i trzymał za włosy dwie ucięte ludzkie głowy.

Gruchnął strzał i Hiszpan padł z krzykiem na twarz, a John odwrócił się błyskawicznie i strzelił z ręki z pistoletu maszynowego do dwóch Arabów, którzy wypełźli z pobliskiego stosu trupów. Zabił obydwu.

Stał przez chwilę, by się przekonać, czy jeszcze żyją. Wreszcie usiadł, zawiązał bandaż na ramieniu przytrzymując go zębami i zapalił papierosa.

W ciągu następnego roku walczył w labiryncie Kazby, uczest­niczył w trzech nocnych desantach spadochronowych zakoń­czonych niespodziewanymi atakami na oddziały partyzantów w górach i wyszedł cało z niezliczonych zasadzek.

Zdobył wstążkę za rany i Medaille Militaire, a w marcu tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego roku otrzymał awans na starszego kaprala. Legionistów takich jak on nazywano ancien — w razie potrzeby potrafili zadowalać się przez miesiąc czterema godzinami snu na dobę i maszerować po czterdzieści pięć kilometrów w pełnym rynsztunku. Nauczył się zabijać i przekonał się, że nieuniknionym elementem wojny partyzanckiej bywa również zabijanie kobiet i dzieci. W końcu śmierć nic już dla niego nie znaczyła.

Kiedy otrzymał medal, wycofano go na jakiś czas ze służby liniowej i skierowano na kurs sabotażowy w Kefi, gdzie przeszedł wszechstronne szkolenie saperskie. Nauczył się posługiwać dynamitem, trotylem i plastikiem, a także sporządzać różnorodne miny pułapki. I zawsze nosić ukrytą dodatkową broń na wszelki wypadek. Zakupił w tym celu na czarnym rynku rewolwer „Smith and Wesson" na amunicję „Magnum", nauczył się strzelać z niego jak Jesse James i uważał go za swój as w rękawie.

Pierwszego lipca wracał z kursu do batalionu wojskową ciężarówką dostawczą. Był piękny słoneczny dzień, a Mikalis jeszcze nigdy nie widział równie intensywnie błękitnego nieba. Po obu stronach asfaltowej szosy rosły gaje cytrynowe; zbierały w nich owoce czarno odziane kobiety wraz z dziećmi, najwyraźniej zamieszkujący niskie, pobielane chaty. Działo się to na wybrzeżu, gdzie było stosunkowo bezpiecznie, lecz Mikalisa, gdy siedział paląc papierosa na skrzyni w kołyszącej się tylnej części ciężarów­ki, ogarnęła nagła melancholia, złe przeczucie. Pierwotny instynkt podszepnął mu, że za chwilę stanie się coś złego.

Wsunął dłoń pod bluzę, ujmując kolbę magnum, i raptem znalazł się w dziwnej pustce i ciszy: poczuł, że jest znowu pod wodą, podobnie jak tamtego ranka w Paryżu, tyle że tym razem coś uniosło go w powietrze i cisnęło z rozmachem do przodu, aż wylądował na czworakach na wiejskim placyku.

Ciężarówkę wysadzono ręcznie odpalanym ładunkiem dyna­mitu. Mikalis usiłował się podnieść. Kiedy stanął z trudem na nogi, rozległ się grzechot pistoletu maszynowego i smagnęła go po piersi seria pocisków.

Leżał na ziemi, odrętwiały, lecz przytomny, i widział po drugiej stronie płonącej ciężarówki wytrząsanego lekkimi drgawkami szofera, do którego zbliżyło się czterech uzbrojonych Arabów. Stanęli nad nim, wybuchając śmiechem. Mikalis nie mógł dojrzeć, go robią, ale kierowca zaczął krzyczeć. Później rozległ się strzał i żołnierz znieruchomiał.

Czterej partyzanci skupili teraz uwagę na Johnie, który siedział oparty plecami o wiejską studnię, z ręką za klapą zakrwawionej bluzy.

— Kiepsko, co? — spytał nienaganną francuszczyzną herszt niewielkiej bandy. Trzymał w lewej ręce nóż, z którego kąpały krople krwi.

Mikalis uśmiechnął się po raz pierwszy od śmierci Katiny.

— Mogło być gorzej.

Wyciągnął rękę spod bluzy, trzymając w niej swojego asa atutowego — magnum. Pierwszy strzał rozłupał przywódcy czaszkę, drugi ugodził stojącego za nim człowieka między oczy. Trzeci Arab uniósł karabin, lecz Mikalis trafił go dwukrotnie w brzuch. Czwarty cisnął z trwogą broń na ziemię i rzucił się do ucieczki. Dwa ostatnie strzały zgruchotały mu kręgosłup, aż wpadł głową naprzód w płonącą ciężarówkę.

W dali, za ścianą dymu, z chat wyglądali zalęknieni wieśniacy. Mikalis wyrzucił łuski z bębenka, wyjął z kieszeni garść pocisków i pieczołowicie nabił z powrotem rewolwer. Arab trafiony w brzuch jęknął i usiłował wstać. Mikalis strzelił mu w głowę.

Zdjął beret i przycisnął do piersi, by zatamować krew. Siedział oparty o studnię z rewolwerem gotowym do strzału, nie po­zwalając się zbliżyć żadnemu z wieśniaków.

Kiedy w godzinę później odnalazł go patrol legionistów, był ciągle przytomny i sam wśród trupów.

Kryła się w tym wszystkim pewna ironia losu, bo nazajutrz, drugiego lipca, Algieria odzyskała niepodległość i siedmioletnia wojna dobiegła końca. Mikalisa przewieziono samolotem do szpitala wojskowego w Paryżu, gdzie przeszedł skomplikowaną operację klatki piersiowej. Dwudziestego siódmego lipca otrzymał Croix de la Valewr Militaire. Następnego dnia przybył jego dziadek.

Starszy pan trzymał się dobrze, choć miał już siedemdziesiąt lat. Usiadł koło łóżka, patrzył dłuższą chwilę na medal, wreszcie rzekł łagodnie:

— Skontaktowałem się z dowództwem Legii. Nie masz jeszcze dwudziestu jeden lat, więc jak ich odpowiednio przycisnę, powinni cię zwolnić.

— Tak, wiem.

— Zatem postanowiłeś wrócić między żywych? — spytał Dimitris Mikalis, posługując się tymi sami słowami co trzy lata temu w Atenach.

— Czemu nie? — odpowiedział John. — To lepsze niż umierać dzień po dniu. Już się o tym przekonałem.

Jego świadectwo służby zawierało same superlatywy i głosiło, iż John Mikalis, starszy kapral Legion Etrangere, został przedter­minowo zwolniony z przyczyn zdrowotnych.

Świadectwo nie mijało się z prawdą. Dwa pociski z pistoletu maszynowego dokonały spustoszeń w lewym płucu i John musiał się poddać operacji w klinice chirurgicznej w Londynie. Później pojechał do Grecji — nie do Aten, lecz na Hydrę. Do nadmorskiej willi na przylądku za wyspą Molos, położonej u stóp gór porośnię­tych sosnowym lasem, w dzikiej, niedostępnej okolicy, po której można było się poruszać jedynie pieszo albo na grzbiecie muła.

Gospodarstwo prowadziła Mikalisowi para wieśniaków mieszkająca w chacie koło przystani nad zatoką. Stary Konstantinos dowoził kutrem żywność ze stolicy wyspy, utrzymywał porządek na terenie posiadłości, dostarczał wodę, obsługiwał prądnicę elektryczną. Jego żona pełniła rolę gospodyni i kucharki.

Mikalis spędzał czas samotnie, wyjąwszy wizyty dziadka. Siadywali wieczorami przy kominku, na którym płonęły sosnowe polana, i rozmawiali godzinami o wszystkim i o niczym. O sztuce, literaturze, muzyce, nawet polityce, choć ta ostatnia zupełnie Johna nie interesowała.

Jedynym tematem, którego nigdy nie poruszali, była Algieria. Stary Grek nie pytał, a John nigdy o niej nie opowiadał. Wspomnienia o wojnie przypominały kamień spoczywający na dnie stawu. To, co przeżył w Algierii, zniknęło pod wodą, pozornie bez śladu, jakby nigdy się nie zdarzyło.

Przez ostatnie dwa lata ani razu nie usiadł przy fortepianie, ale teraz zaczął znowu grać. Palce miał z początku nieco sztywne, lecz wnet dały o sobie znać długie lata ćwiczeń. Odzyskał w pełni zdrowie dopiero po dziewięciu miesiącach, a wraz z nim swoją dawną wirtuozerię.

Pewnego spokojnego wieczoru w lipcu tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego trzeciego roku, podczas jednej z wizyt dziadka, zagrał po kolacji Preludium i fugę e-moll Bacha, podobnie jak niegdyś w Atenach, gdy postanowił wyjechać do Paryża.

Było bardzo cicho. Przez otwarte drzwi na taras widzieli płomieniste czerwonawe słońce, które zachodziło dwa kilometry dalej za wyspą Dokos.

Dziadek westchnął.

Więc znów jesteś gotów, prawda?

— Tak — odpowiedział John, gimnastykując palce. — Pora się przekonać, ile jestem wart.

Wybrał Londyn, Royal College of Music. Wynajął mieszkanie przy Upper Grosvenor Street koło Park Lane, niedaleko Hyde Parku, gdzie niezależnie od pogody przebiegał codziennie rano dziesięć kilometrów, zawsze dając z siebie wszystko. Nie mógł się wyrzec dawnych przyzwyczajeń. Trzy razy w tygodniu ćwiczył na przyrządach w znanym londyńskim klubie sportowym.

Służba w Legii pozostawiła niezatarty ślad, napiętnowała go na całe życie. Zdał sobie z tego sprawę pewnej deszczowej nocy, gdy tuż przed dwunastą skręcił z Grosvenor Square w boczną uliczkę i napadło go dwóch młodych opryszków.

Pierwszy założył mu od tyłu rękę na szyję, drugi zaś wyłonił się zza żelaznej balustrady koło zejścia do sutereny.

Prawa noga Mikalisa wystrzeliła do przodu, trafiając zbliżają­cego się napastnika w podbrzusze, aż bandzior zgiął się wpół z bólu. John kopnął go natychmiast kolanem w twarz, a młody człowiek krzyknął i upadł nieprzytomny na chodnik. Drugi napastnik był tak zaskoczony, że rozluźnił nieco uścisk. Mikalis wyrwał się i uderzył prawym łokciem do tyłu. Rozległ się głośny trzask pękającej kości, a oprych krzyknął i upadł na kolana. John minął go bez słowa i odszedł prędko w ulewnym deszczu.

W ciągu trzech lat ciężkiej pracy wyrobił sobie w kolegium znakomitą opinię. Był dobry — więcej niż dobry. Wiedziano o tym; on również o tym wiedział. Nie wywoływało to jednak zawiści. Wręcz przeciwnie, koledzy darzyli go ogromną sympatią, choć otaczała go aura pewnej rezerwy. Bariera, której nikt nie potrafił przekroczyć.

Zmieniał przyjaciółki jak rękawiczki, lecz żadnej z nich nie udało się wzbudzić w nim najmniejszego osobistego zaintereso­wania. Związki uczuciowe z kobietami nie były mu do niczego potrzebne. Miał naturę wirtuoza. Czuł zawodową dumę i satys­fakcję, ożywiając na fortepianie kompozycje Bacha, i to samo odnosiło się do jego popisów w łóżku. Kiedy kończył studia, krążyły już na ten temat legendy.

Jego talenty muzyczne nagrodzono złotym medalem Raildena, lecz to mu nie wystarczało. Jego ambicje sięgały dalej. Pojechał do Wiednia i uczył się przez rok w klasie mistrzowskiej Hoffmana. Ostateczny szlif. Wreszcie, w lutym tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku, był gotów.

Pomiędzy muzykami krąży stary dowcip, że odnieść sukces na estradzie jest znacznie łatwiej niż się tam dostać.

Mikalis mógł sobie kupić start artystyczny. Mógł opłacić impresaria, by wynajął salę koncertową w Londynie lub Paryżu i urządził recital, lecz duma nigdy by mu na to nie pozwoliła, Pragnął chwycić świat za gardło i zmusić do słuchania. Istniał tylko jeden sposób, aby tego dokonać.

Po krótkich wakacjach w Grecji wrócił do Anglii, by wziąć udział w festiwalu w Leeds w Yorkshire, jednym z najbardziej prestiżowych konkursów pianistycznych na świecie, odbywającym się co trzy lata. Zwycięstwo gwarantowało natychmiastową sławę i tournee koncertowe.

Zajął trzecie miejsce i otrzymał oferty od trzech wielkich agencji artystycznych. Odrzucił je, ćwiczył przez miesiąc po czternaście godzin dziennie i w styczniu następnego roku pojechał do Salzburga. Zdobył pierwszą nagrodę, wyprzedzając czterdziestu ośmiu konkurentów: podczas koncertu finałowego grał IV Koncert fortepianowy Rachmaninowa, w przyszłości jeden ze swoich ulubionych utworów.

Dimitris Mikalis uczestniczył w festiwalu przez całe siedem dni. Później, po bankiecie na cześć zwycięzcy, wyniósł dwa kieliszki szampana na balkon, skąd jego wnuk spoglądał na miasto.

— Świat należy teraz do ciebie. Będziesz rozchwytywany. Co czujesz?

— Nic — odpowiedział John. Wypił łyk lodowatego szampana i nagle, bez żadnego powodu, ujrzał czterech Arabów obchodzą­cych płonącą ciężarówkę i zbliżających się doń ze śmiechem. — Nic nie czuję.

W ciągu następnych dwu lat sława Mikalisa rosła: blada przystojna twarz z czarnymi oczyma spoglądała z plakatów w Londynie, Paryżu, Rzymie, Nowym Jorku. Gazety i tygodniki rozpisywały się o jego dwuletniej służbie w Legii Cudzoziemskiej, o odznaczeniach za odwagę. Stał się czymś w rodzaju greckiego bohatera narodowego, a jego recitale w Atenach wzbudzały zawsze ogromny entuzjazm.

Ale sytuacja w Grecji zmieniła się, gdy w kwietniu tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku władzę przejęła junta czarnych pułkowników i król Konstantinos znalazł się na wy­gnaniu w Rzymie.

Dimitris Mikalis miał siedemdziesiąt sześć lat i wyglądał na swój wiek. Chociaż ciągle prowadził dom otwarty, odwiedzali go tylko nieliczni dawni przyjaciele. Jego działalność we froncie demokratycznym przysporzyła mu śmiertelnych wrogów w krę­gach rządowych, a jego gazetę kilkakrotnie zamykano.

— Polityka to bzdura — oświadczył John podczas jednej z wizyt. — Zabawa dla dzieci. Po co się narażać?

— Och, jakoś sobie radzę — uśmiechnął się dziadek. — Jestem w uprzywilejowanej pozycji, bo mam sławnego wnuka.

— W porządku — odpowiedział John. — Więc do władzy doszła junta wojskowa, która nie lubi minispódniczek. I co z tego? Widziałem gorsze miejsca niż dzisiejsza Grecja, możesz mi wierzyć.

— Tysiące więźniów politycznych, szkoły wykorzystywane do indoktrynacji młodzieży, lewica prawie zupełnie zniszczona. Grecja to kolebka demokracji. Czy zasłużyliśmy na taki los?

Nie przekonało to Johna. Nazajutrz rano odleciał do Paryża i jeszcze tego samego wieczoru dał recital szopenowski: dochód z koncertu miał wspomóc badania naukowe nad rakiem.

Czekał nań list od agenta w Londynie, Bruna Fishera, który podawał trasę jesiennego tournee po Anglii, Walii i Szkocji. Mikalis przeglądał go po występie, gdy rozległo się pukanie do drzwi i do garderoby zajrzał portier.

— Ma pan gościa, maestro.

Odepchnięto go na bok i pojawił się wysoki, tęgi osobnik z rzednącymi włosami i okazałym czarnym wąsem. Nosił pod­niszczony płaszcz od deszczu i pognieciony tweedowy garnitur.

— Hej, Johnny, kopę lat! Claud Jarrot, sierżant sztabowy, trzecia kompania drugiego batalionu. Skakaliśmy razem nocą w El-Kebir.

— Pamiętam — odpowiedział Mikalis. — Skręciłeś kostkę.

— A ty zostałeś ze mną, jak Arabusy przerwały linię. — Jarrot wyciągnął rękę. — Czytałem o tobie w gazetach, a gdy się dowiedziałem o dzisiejszym koncercie, przyszło mi do głowy, że wpadnę. Zresztą nie dla muzyki, bo nie mam za grosz słuchu. — Uśmiechnął się szeroko. — Nie mogłem przepuścić okazji uściśnięcia dłoni jeszcze jednego weterana Sidi-bel-Abbes.

Jarrotowi mogło chodzić o pieniądze, z pewnością nie wyglądał zbyt elegancko, ale jego obecność przypomniała Mikalisowi dawne czasy. Z jakiegoś powodu poczuł doń sympatię.

— Cieszę się, że wpadłeś. Właśnie zamierzałem wyjść. Co byś powiedział na drinka? W pobliżu musi być jakieś bistro.

— Prowadzę warsztat samochodowy zaledwie przecznicę stąd — odpowiedział Francuz. — Na górze jest niewielkie mieszkanko. I mam w tej chwili na składzie coś naprawdę pierwszorzędnego: autentycznego napoleona.

— No to chodźmy — stwierdził Mikalis. — Czemu nie?

Na ścianach bawialni wisiały niezliczone fotografie obrazujące karierę Jarrota w Legii i wszędzie widać było pamiątki — w tym białe kepi i złote epolety od munduru galowego na komodzie.

Napoleon okazał się autentyczny, ale Jarrot pił go za szybko.

— Zwolnili cię po puczu, tak? — spytał Mikalis. — Zdaje się, że byłeś w OAS?

— No pewnie! — odpowiedział wojowniczo Jarrot. — Walczyłem w Indochinach i byłem w Dien Bien Phu, wiesz? Te kurewskie żółtki trzymały mnie pół roku w obozie jenieckim. Traktowali nas jak świnie. A później klęska w Algierii, gdy de Gaulle zrobił nas w konia. Każdy szanujący się Francuz powinien należeć do OAS, nie tylko kryminaliści tacy jak ja.

— Ale teraz to już chyba przeszłość, co? — spytał Mikalis. — Stary de Gaulle dowiódł, że nie rzuca słów na wiatr, gdy kazał rozstrzelać Bastiena Thiry'ego. Tyle razy usiłowano go rozwalić i nigdy się nie udało.

— Racja — przytaknął Jarrot, opróżniając kieliszek. — Och, ja też odegrałem w tym pewną rolę. Popatrz tutaj.

Zdjął dywanik przykrywający drewnianą skrzynię w kącie, odszukał klucz i z trudem otworzył wieko. W środku znajdował się cały arsenał. Kilkanaście pistoletów maszynowych, różne typy pistoletów i granatów.

— Przechowuję to od czterech lat, ale organizacja jest w roz­sypce. Dostaliśmy w dupę. Dziś trzeba zarabiać na życie inaczej.

— Naprawą samochodów?

Jarrot przyłożył palec do nosa.

— Chodź, to ci pokażę. Ta przeklęta butelka jest i tak prawie pusta. — Uchylił drzwiczki na tyłach warsztatu i wprowadził Johna do magazynu wyładowanego kartonami i skrzynkami różnych rozmiarów. Otworzył jedną z nich i wyciągnął następną butelkę napoleona.

— To wszystko na handel. — Machnął ręką. — Sam najlepszy towar. Alkohole, papierosy, żywność w puszkach, co tylko chcesz. Pozbędę się tego przed sobotą.

— Skąd to wziąłeś? — dopytywał się Mikalis.

— Można powiedzieć, że spadło z przejeżdżającej ciężarów­ki — roześmiał się po pijacku Jarrot. — Żadnych pytań, jak mawialiśmy w Legii. Ale pamiętaj, mon ami: jeśli będziesz czegokolwiek potrzebował, wal do mnie jak w dym. Mam różne dojścia. Mogę załatwić, co chcesz, obiecuję. Nie tylko dlatego, że jesteś weteranem Bel-Abbes. Gdyby nie ty, Arabusy na pewno ucięłyby mi jaja.

Był już kompletnie pijany. Mikalis poklepał go przyjaźnie po ramieniu.

— Będę o tym pamiętał.

Jarrot wyciągnął korek zębami.

— Za Legię! — zawołał. — Za najekskluzywniejszy klub świata!

Pociągnął z butelki i podał ją Johnowi.

* * *

Mikalis odbywał tournee po Japonii, gdy otrzymał złe wiado­mości. Jego dziadek, w miarę upływu lat coraz bardziej zniedołężniały i cierpiący na artretyzm stawu biodrowego, od jakiegoś czasu chodził o dwóch laskach. Stracił równowagę na śliskiej posadzce balkonu swojego apartamentu i spadł na ulicę, ponosząc śmierć na miejscu.

John odwołał wszystkie koncerty, które mógł odwołać, i pole­ciał do kraju, lecz dotarł do Aten dopiero po tygodniu. Pod jego nieobecność sędzia śledczy zarządził pogrzeb dziadka; zgodnie z życzeniem Dimitrisa, wyrażonym w testamencie zdeponowanym u notariusza, zwłoki poddano kremacji.

Mikalis poleciał tak jak poprzednio na Hydrę, do willi na przylądku za wyspą Molos. Przybył z Aten wodolotem i zastał na przystani Konstantinosa czekającego w kutrze. Kiedy wszedł na pokład, starzec wręczył mu bez słowa list, uruchomił silnik i wyprowadził łódź z portu.

John natychmiast rozpoznał charakter pisma dziadka. Otworzył drżącymi dłońmi kopertę i znalazł w środku krótką notatkę:

Kiedy to przeczytasz, będę już martwy. Wcześniej czy później umrzemy wszyscy, więc nie warto się smucić. Nie chcę cię też zanudzać swoją głupią polityką, bo tak czy owak koniec jest zawsze taki sam. Wiem na pewno tylko jedno. Napełniłeś ostatnie lata mego życia dumą i radością, lecz przede wszystkim miłością. Pozostawiam ci swoją wraz z błogosławieństwem.

Mikalisa piekły oczy; było mu trudno oddychać. Znalazłszy się w willi, przebrał się w swoje stare łachy, włożył buty wspinaczkowe i poszedł w góry. Wędrował po nich przez kilka godzin aż do całkowitego wyczerpania.

Zatrzymał się na noc w opuszczonej chacie i nie zmrużył oka. Nazajutrz znów ruszył w góry i znów nie spał przez całą noc.

Trzeciego dnia powlókł się z powrotem do willi, gdzie Konstantinos i jego żona położyli go do łóżka. Stara kobieta dała mu do wypicia napar z ziół. Spał przez dwadzieścia godzin i obudził się spokojny, opanowany. Przyszedł do siebie. Zatelefonował do Fishera do Londynu i powiedział, że chce wrócić do pracy.

W mieszkaniu przy Upper Grosvenor Street czekał stos listów. Przeglądał je prędko, gdy nagle zatrzymał wzrok na jednym z nich. Nadano go w Grecji i opatrzono dopiskiem: „Do rąk własnych". Był zaadresowany do agenta, który odesłał go razem z innymi.

Mikalis odłożył pozostałe listy i rozdarł kopertę. Wypadła z niej kartka napisana na maszynie — bez adresu ani podpisu.

Dimitris Mikalis nie zginął w wypadku — został zamordowany. Zdarzyło się to w następujących okolicznościach. Od pewnego czasu był szykanowany przez władze z powodu swojej działalności we froncie demokratycznym. Grupa greckich obrońców praw człowieka przygotowała raport dla Organizacji Narodów Zjednoczonych: zawierał on dane na temat więźniów politycznych przetrzymywanych bez sądu, brutalnych represji policyjnych, tortur oraz zabójstw. Dimitris Mikalis znał jakoby miejsce ukrycia raportu. Wieczorem szesnastego lipca przyszedł do jego mieszkania pułkownik Giorgios Vassilikos, zastępca szefa wywiadu wojskowego odpowiedzialny za zwalczanie opozycji politycznej, wraz ze swoimi gorylami, sierżantem Andreasem Aleko i sierżantem Nikosem Petrakisem. Usiłując wydobyć ze starca miejsce przechowywania raportu, brutalnie go pobili i przypalali mu twarz oraz genitalia zapalniczkami. Kiedy zmarł wskutek tortur, Vassilikos polecił zrzucić jego zwłoki z balkonu, aby upozorować wypadek. Sędzia śledczy otrzymał rozkaz wydania werdyktu o nieszczęśliwym wypadku i nigdy nie widział ciała, które spalono, aby ukryć ślady pobicia i tortur. Sierżantowie Aleko i Petrakis chełpili się tym po pijanemu w obecności kilku ludzi sprzyjających ruchowi na rzecz demokracji.

Furia Mikalisa była jak żywa istota, która ocknęła się w jego ciele. Jeszcze nigdy nie czuł tak straszliwego bólu. Zgiął się wpół, wstrząsany drgawkami, opadł na kolana i zastygł w pozycji płodowej. Nie miał pojęcia, jak długo tak trwał, ale pod wieczór odzyskał przytomność w jakimś ciemnym zaułku, nie wiedząc, gdzie się znajduje. Błąkał się bez celu, aż w końcu wszedł do niewielkiego bistra, zamówił kawę i usiadł przy jednym z poplamionych stolików.

Ktoś zostawił na nim egzemplarz londyńskiego Timesa. Mikalis Wziął go do ręki i przeglądał machinalnie, nie rozumiejąc, co czyta, gdy wtem zesztywniał, spostrzegłszy niewielki nagłówek w połowie drugiej strony: GRECKA MISJA WOJSKOWA ODBYWA W PARYŻU KONSULTACJE W SPRAWIE PRZYSTĄPIENIA DO NATO.

Jeszcze zanim przeczytał krótką notatkę, w głębi duszy wiedział, na czyje nazwisko natrafi.

Kiedy zadzwonił telefon, Mikalis pojął w przebłysku jasnowidzenia, co zrobi — jakby otrzymał znak od samego Boga. w słuchawce rozległ się głos Bruna Fishera.

— John? Cieszę się, że wróciłeś. Jeśli chcesz, mogę ci natych­miast zaaranżować dwa koncerty, w środę i piątek. Hoffer miał zagrać Koncert fortepianowy a-moll Schumanna z Londyńską Orkiestrą Symfoniczną, ale zwichnął sobie nadgarstek.

— W środę? — spytał z roztargnieniem Mikalis. — To już za trzy dni.

— Daj spokój, nagrywałeś ten przeklęty koncert dwa razy! Powinna wystarczyć jedna próba. To może być prawdziwa sensacja!

— Gdzie? — spytał Mikalis. — W Festival Hall?

— Wielki Boże, nie! W Paryżu, Johnny! Wiem, że musiałbyś od razu łapać samolot, ale czy chcesz ten koncert?

— Tak — odpowiedział spokojnie Mikalis. — Chętnie wystąpię w Paryżu.

Odłożył słuchawkę. Oddychał głęboko i ściskał dłońmi krawędź stołu, czując ogarniające go dzikie podniecenie, nieporównywalne ze wszystkim, co dotąd przeżył, jakby znalazł się we władaniu jakiejś straszliwej siły. Fatum prowadziło go do Paryża.

Pucz wojskowy dokonany przez grupę pułkowników, którzy przejęli władzę w Grecji dwudziestego siódmego kwietnia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku, zaplanowano w ab­solutnej tajemnicy, co w dużej mierze przyczyniło się do jego sukcesu. W ciągu kilku następnych dni gazety nie zajmowały się niczym innym. Przed odlotem do Paryża Mikalis spędził całe popołudnie w British Museum, przeglądając wszystkie dostępne gazety i tygodniki z okresu tuż po puczu.

Nie było to takie pracochłonne, jak mogłoby się zdawać, gdyż interesowały go głównie fotografie. Odnalazł dwie. Pierwszą opublikowano w tygodniku Time: przedstawiała pułkownika Giorgiosa Vassilikosa, wysokiego przystojnego mężczyznę w wie­ku czterdziestu pięciu lat, z dużymi czarnymi wąsami, stojącego koło pułkownika Papadopulosa, który sprawował w Grecji władzę dyktatorską.

Drugie zdjęcie ukazało się w miesięczniku wydawanym w Lon­dynie przez greckich uchodźców politycznych. Widniał na nim Vassilikos w towarzystwie dwóch sierżantów. Podpis pod foto­grafią brzmiał: „Rzeźnik i jego goryle". Mikalis wydarł pieczoło­wicie stronę i opuścił czytelnię.

Przyleciawszy nazajutrz rano do Paryża, zatelefonował do ambasady greckiej, gdzie przyjął go z radością attache kulturalny, doktor Melos.

— To dla nas ogromny zaszczyt, maestro. Nie miałem pojęcia, że przybywa pan do Paryża.

Mikalis wyjaśnił cel wizyty.

— Naturalnie, w gazetach ukażą się stosowne zapowiedzi, aby publiczność wiedziała, że to nie Hoffer, tylko ja, ale przyszło mi do głowy, że lepiej uprzedzić ambasadę osobiście.

— Jestem panu ogromnie wdzięczny, maestro. Ambasador byłby wściekły, gdyby przegapił pański koncert. Ma pan ochotę na drinka?

— Z przyjemnością załatwię zaproszenia dla pana ambasadora i wszystkich, których zechciałby ze sobą przyprowadzić. Chyba gdzieś czytałem, że z Aten przyjechała do Paryża ważna misja wojskowa.

Melos wręczył Johnowi kieliszek sherry i skrzywił się ironicznie.

— Nie są to ludzie szczególnie zainteresowani kulturą. Puł­kownik Vassilikos z wywiadu wojskowego, czyli innymi słowy...

— Wyobrażam sobie — przerwał Mikalis.

Melos zerknął na zegarek.

— Pokażę go panu, maestro.

Podszedł do okna. Na dziedzińcu stał czarny mercedes, o którego maskę opierał się szofer. Po chwili w drzwiach ambasady ukazał się pułkownik Vassilikos i zszedł po schodach. Towarzyszyli mu dwaj sierżanci, Aleko i Petrakis, z którymi nigdy się nie rozstawał. Jeden z nich usiadł z przodu koło kierowcy, drugi zaś z tyłu, obok pułkownika. Kiedy mercedes Odjeżdżał, Mikalis zapamiętał numer rejestracyjny, choć limuzy­na i tak wyróżniała się spośród innych dzięki greckiemu proporczykowi na masce.

— Punkt dziesiąta — odezwał się Melos. — Wszystko jak w zegarku. Jeśli jego układ trawienny działa równie regularnie, musi być okazem zdrowia. Jedzie do akademii wojskowej w Saint-Cyr, gdzie pracuje przez cały dzień. Zawsze każe się wieźć przez lasek Meudon i Wersal. Szofer twierdzi, że podobają mu się tamtejsze krajobrazy.

— Żadnych rozrywek? — spytał John. — Musi być strasznym nudziarzem.

— Podobno lubi chłopców, choć może to tylko plotki. Jedno jest pewne: muzyka niezbyt go interesuje.

Mikalis uśmiechnął się.

— Cóż, nie można zadowolić wszystkich. Ale może przyszedłby przynajmniej ambasador oraz pan?

Melos odprowadził go do głównego wejścia.

— Bardzo mi przykro z powodu tragicznej śmierci pańskiego dziadka. Z pewnością głęboko pan to przeżył. Wrócić tak szybko na estradę... Muszę przyznać, że jestem pełen podziwu dla pańskiej odwagi, maestro.

— To bardzo proste — odparł Mikalis. — Mój dziadek był niezwykłym człowiekiem: nigdy nie spotkałem nikogo podobnego.

— Był z pana bardzo dumny, prawda?

— Oczywiście. Gdybym zrezygnował teraz z występów, choćby z powodu jego śmierci, byłoby to największą zdradą, jaką można sobie wyobrazić. Ten koncert w Paryżu to jakby zapalenie świecy na jego grobie.

Odwrócił się i zszedł po schodach do wynajętego samochodu.

O wpół do szóstej tego wieczoru Mikalis czekał w starym citroenie zaparkowanym na poboczu drogi do Wersalu niedaleko pałacu. Za kierownicą siedział Jarrot.

— Jakbyś mi tylko powiedział, o co ci właściwie chodzi... — westchnął gderliwie Francuz.

— Później. — John poczęstował go papierosem. — Sam mówiłeś, że gdybym kiedykolwiek czegoś potrzebował, powinie­nem się do ciebie zgłosić, prawda?

— Tak, ale...

W tejże chwili obok przejechał czarny mercedes z greckim proporczykiem i Mikalis polecił podnieconym tonem:

— Jedź za tą limuzyną. Nie musisz się śpieszyć. Wystarczy sześćdziesiąt kilometrów na godzinę.

— Dziwne — stwierdził Jarrot ruszając. — Czy taka gablota nie będzie jechać szybciej?

— Raczej nie — odparł Mikalis. — Pan pułkownik lubi podziwiać krajobrazy.

— Pan pułkownik?

— Jedź.

Mercedes ruszył przez lasek Meudon, cichy i pusty o tej porze, i zaczął się oddalać. Nagle koło citroena przejechał żołnierz Republikańskich Kompanii Bezpieczeństwa na motocyklu z włą­czonymi światłami alarmowymi, złowieszcza postać w hełmie, okularach i czarnej pelerynie, z pistoletem maszynowym na plecach.

Wyprzedził mercedesa i zniknął.

— Skurwysyny! — zaklął Jarrot, spluwając przez okno. — Te świnie z CRS coraz częściej jeżdżą na tych bajeranckich motorach BMW. Myślałem, że zajmują się tylko rozpraszaniem demons­tracji.

Mikalis uśmiechnął się lekko i zapalił następnego papierosa.

— Możesz zwolnić. Już wiem, jak to zrobię.

— Co, na miłość boską?!

Mikalis powiedział mu. Jarrot zahamował gwałtownie i zjechał na pobocze.

— Chyba oszalałeś! Nie ujdzie ci to na sucho!

— Ależ ujdzie, ujdzie, i to dzięki twojej pomocy. Możesz dostarczyć mi wszystko, czego potrzebują.

— Wykluczone! Posłuchaj, wariacie: wystarczy twój głos w telefonie i wpadniesz w łapy Surete!

— Ależ z ciebie tępak, tłuściochu! — rzekł cicho Grek. — Jestem John Mikalis, sławny pianista. Występuję w Rzymie, Londynie, Paryżu, Nowym Jorku. Czy mógłbym planować takie szaleństwo? Dlaczego miałbym to robić? Mój dziadek spadł przypadkowo z balkonu. Tak brzmiał werdykt sędziego.

— Nie!

— A tymczasem ty, stary fiucie, jesteś nie tylko nędznym paserem, o czym przekonałem się z bolesną jasnością, gdy pokazałeś mi towary w warsztacie. Byłeś także aktywnym członkiem OAS.

— Nikt mi tego nie udowodni! — zawołał dziko Jarrot.

— Nie łudź się. Wystarczy najdrobniejsza aluzja, że byłeś związany z OAS, a weźmie cię w obroty Wydział Piąty. Barbouzes, to tak nazywają tych rzeźników, prawda? Połowa z nich to twoi starzy kumple z Algierii, więc wiesz, czego się spodziewać. Przywiążą cię do stołu, przymocują elektrody do genitaliów i włączą prąd. Po półgodzinie wyśpiewasz wszystko z najdrob­niejszymi szczegółami, tylko że niestety, nie uwierzą ci. Będą robić to dalej, po prostu żeby się upewnić, czy niczego nie zataiłeś. Zdechniesz albo skończysz jako zdemenciały idiota.

— W porządku — jęknął Jarrot. — Daj spokój. Pomogę ci.

— Jasne. Widzisz, Claud, musisz po prostu być rozsądny. A teraz zabierajmy się stąd.

Otworzył okno, by ochłodzić sobie twarz rześkim wieczornym wiatrem. Już od lat nie czuł się tak pełen energii, a każdy jego nerw wydawał się idealnie nastrojoną struną. Przypominało to ostatnie chwile za kulisami przed wyjściem na scenę, ku oświet­lonemu fortepianowi, kiedy wybuchały oklaski, które potężniały niczym ogromna fala...

Tuż po szóstej następnego wieczoru Paros, szofer ambasady prowadzący mercedesa, skręcił w lasek Meudon, pozostawiając po lewej Wersal. Siedział koło niego jeden z sierżantów. Drugi ulokował się z tyłu na składanym siedzeniu naprzeciwko pułkow­nika Vassilikosa, który czytał akta. Szklana szybka między pasażerami a kierowcą była zasunięta.

Przez całe popołudnie padał ulewny deszcz i lasek był pusty. Paros jechał jak zwykle dość wolno, gdy nagle dostrzegł z tyłu światło w szybko zapadającym zmroku. Do samochodu podjechał na motocyklu żołnierz CRS w czarnym mundurze i machnął ręką, nakazując się zatrzymać. Paros nie widział jego twarzy, bo policjant podniósł kołnierz dla ochrony przed deszczem i miał też ciemne gogle.

— CRS — odezwał się Aleko.

Pułkownik Vassilikos opuścił szybkę oddzielającą go od kierowcy.

— Dowiedz się, czego chce — rozkazał sierżantowi na przed­ nim siedzeniu.

Kiedy mercedes stanął, motocyklista zajechał mu drogę i ustawił ciężki motor BMW na składanych nóżkach. Zbliżył się do limuzyny. Jego peleryna ociekała wodą, na piersiach trzymał pistolet maszynowy MAT 49.

Sierżant siedzący koło kierowcy otworzył drzwi i wysiadł.

— O co chodzi? — spytał łamaną francuszczyzną.

Żandarm wyjął z kieszeni colta kalibru jedenaście i czterdzieści trzy setne milimetra, znajdującego się w wyposażeniu wojsk amerykańskich podczas drugiej wojny światowej.

Strzelił sierżantowi dwa razy w pierś, aż osunął się on po masce mercedesa i znieruchomiał z twarzą w rynsztoku.

Następna kula ugodziła drugiego sierżanta, siedzącego na składanym krzesełku plecami do szklanej szybki, i trafiła go w podstawę czaszki. Podoficer zginął na miejscu i padł w mod­litewnej pozie na siedzenie koło pułkownika, który cofnął się odruchowo, skamieniały ze zgrozy, z mundurem zbryzganym krwią.

Lufa skierowała się w stronę Parosa, który zacisnął dłonie na kierownicy i zadygotał.

— Nie, błagam, nie!...

W ciągu lat Mikalis opanował tak znakomicie język grecki, że mógł sprostać bez trudu wysublimowanym wymaganiom ateńskiej śmietanki towarzyskiej, lecz teraz powrócił do dialektu wieśnia­ków kreteńskich, którego nauczył się w dzieciństwie od Katiny.

Wyciągnął Parosa zza kierownicy.

— Kim jesteś? — spytał, zerkając na Vassilikosa.

— Paros, Dimitris Paros! Szofer ambasady! Mam żonę i troje dzieci!

— Powinieneś znaleźć sobie lepsze zajęcie niż praca dla tych faszystowskich świń! A teraz uciekaj, szybko!

Paros popędził w stronę drzew.

— Na litość boską... — wychrypiał Vassilikos.

— Co ma z tym wspólnego Bóg? — Mikalis zaczął mówić poprawną greczyzną i uniósł gogle. Na twarzy pułkownika odmalowało się krańcowe osłupienie.

— To pan?... Przecież to niemożliwe!...

— Za mojego dziadka — stwierdził Mikalis. — Szkoda, że nie mogę przedłużyć twojej agonii, ale nie mam czasu. Przynajmniej pójdziesz do piekła wiedząc, kto cię tam posłał.

Kiedy Vassilikos otworzył usta, by odpowiedzieć, Mikalis pochylił się i strzelił mu pomiędzy oczy.

W chwilę później zestawił BMW z nóżek i odjechał. Minął go samochód zmierzający w stronę Wersalu. Mikalis zobaczył w lusterku, jak zbliża się do mercedesa, zwalnia i staje. Nie miało to już żadnego znaczenia. Skręcił z szosy w jedną ze ścieżek i zniknął między drzewami.

Na zacisznym parkingu po drugiej stronie lasu, pustego o tak późnej porze, koło starej półciężarówki marki Citroen czekał zalękniony Jarrot. Tylna klapa była opuszczona i tworzyła rodzaj rampy, a Francuz udawał, że majstruje przy jednym z kół.

Wśród drzew rozległ się warkot zbliżającego się motocykla. Pojawił się Mikalis, który wjechał po rampie prosto do ciężarówki. Jarrot uniósł szybko klapę, obiegł samochód i wskoczył do szoferki. Kiedy odjeżdżał, słyszał daleko po lewej stronie syreny wozów policyjnych.

Mikalis spalił w piecu w warsztacie mundur żołnierza CRS, a także plastikowy hełm. BMW stało w kącie koło citroena, pozbawione fałszywych znaków policyjnych i numerów rejes­tracyjnych, które wykonane głównie z plastiku, świetnie się paliły.

Kiedy Mikalis wszedł na górę, zastał Jarrota siedzącego przy stole. Stała przed nim butelka napoleona i kieliszek.

— Wszyscy trzej — powiedział Francuz. — Mój Boże, kim ty właściwie jesteś?!

Mikalis wyjął kopertę i rzucił ją na stół.

— Umówione piętnaście tysięcy franków. — Wyciągnął z kieszeni colta. — Zatrzymuję rewolwer. Pozbędę się go sam.

Odwrócił się w stronę drzwi.

— Dokąd idziesz? — zapytał Jarrot.

— Dokładnie za pół godziny mam koncert, zapomniałeś? — odparł Mikalis. Zerknął na zegarek. — Muszę się śpieszyć.

— Jezu Chryste! — zawołał Jarrot i dodał gwałtownie: — A jak będą jakieś komplikacje?! A jeżeli policja wpadnie na twój ślad, co wtedy?!

— Módl się, żeby tak się nie stało. Dla naszego wspólnego dobra. Wrócę po koncercie. Powiedzmy o jedenastej, dobrze?

— Jasne — odpowiedział ze znużeniem Francuz. — I tak nie mam dokąd iść.

Mikalis wsiadł do wynajętego auta i odjechał. Był spokojny i nie odczuwał strachu, choć oczywiście, postawa Jarrota pozo­stawiała wiele do życzenia. Z pewnością przestał przypominać człowieka, jakim był kiedyś w Algierii. Cóż, przykre, lecz Mikalis nie miał wątpliwości, że prędzej czy później będzie musiał rozwiązać jakoś problem Francuza. Tymczasem musiał myśleć o występie.

Dotarł do opery zaledwie kwadrans przed planowanym począt­kiem koncertu, tak że ledwo miał czas się przebrać. Zdążył jednak i czekał punktualnie za kulisami, gdy na scenę wyszedł dyrygent.

Ruszył za nim wśród burzliwych owacji. Wszystkie miejsca były zajęte; Mikalis zauważył w trzecim rzędzie ambasadora Grecji wraz z żoną oraz Melosa na dostawce w przejściu.

Koncert fortepianowy a-moll, dedykowany przez Schumanna żonie Klarze, również pianistce koncertowej, był pierwotnie jednoczęściową fantazją na fortepian i orkiestrę. Kompozytor rozwinął ją później w trzyczęściowy utwór, nazwany raz przez krytyka muzycznego londyńskiego Timesa wydumaną i ambitną rapsodią, którą madame Schumann usiłuje zmienić w muzykę z uporem godnym lepszej sprawy.

Owego wieczoru Mikalis zelektryzował publiczność swoją mistrzowską wirtuozerią, która uczyniła z koncertu arcydzieło. Zapanowała przeto spora konsternacja, gdy w środku intermezza, w odpowiedzi na wiadomość przyniesioną przez portiera, am­basador grecki, jego żona oraz attache kulturalny wstali i wyszli.

Jarrot słuchał doniesień o zamachu w dzienniku telewizyjnym. Komentator stwierdził, że mord miał bez wątpienia charakter polityczny, gdyż jak wynika z zeznań uwolnionego szofera, zamaskowany terrorysta nazwał swoje ofiary faszystami. Prawdopodobnie jest to jeden z licznych greckich uchodźców politycz­nych przebywających na emigracji w Paryżu. W związku z tym śledztwo policyjne koncentruje się na ściśle określonej grupie podejrzanych. Poszukiwany zabójca jest Kreteńczykiem — kreteńskim wieśniakiem. Szofer z pewnością nie pomylił akcentu.

Fotografie zwłok, zwłaszcza tych na tylnym siedzeniu mer­cedesa, były — delikatnie mówiąc — bardzo przemawiające do wyobraźni i przypominały Jarrotowi niektóre wyczyny Mikalisa w Legii. I obiecał wrócić po koncercie. Po co? W istocie rzeczy mógł planować tylko jedno.

Jarrot musiał ratować własną skórę, póki był jeszcze czas, tylko do kogo miał się zwrócić? Z pewnością nie do policji ani do żadnego ze swoich znajomych ze świata przestępczego. Raptem, choć był już lekko pijany, przyszła mu do głowy oczywista odpowiedź. Istniała taka osoba. Mecenas Deville, jego adwokat. Najlepszy obrońca w Paryżu. Wszyscy o tym wiedzieli. Już dwa razy wyciągnął Jarrota z więzienia. Deville powinien coś wymyślić.

W tej chwili znajdował się naturalnie nie w kancelarii, tylko w swoim mieszkaniu, które zajmował samotnie od śmierci żony, zmarłej przed trzema laty na raka. Rue de Nanterre, koło avenue Victor Hugo. Jarrot odszukał numer telefonu i wykręcił go szybko.

— Tak, słucham? — odezwał się po krótkiej pauzie Deville.

— Pan mecenas? To ja, Jarrot. Muszę się z panem zobaczyć.

— Znów jakieś kłopoty, Claud? — zaśmiał się dobrodusznie Deville. — Spotkajmy się z samego rana w kancelarii. Powiedzmy o dziewiątej.

— To sprawa niecierpiąca zwłoki, panie mecenasie.

— Przykro mi, drogi przyjacielu. Wychodzę właśnie na przy­jęcie.

— Słyszał pan o zabójstwie w lasku Meudon, mecenasie? Mówili o nim w telewizji.

— Ma pan na myśli ten zamach? — spytał zmienionym głosem Deville. — Tak, wiem, o co chodzi.

— Właśnie w tej sprawie muszę się z panem zobaczyć.

— Jest pan w warsztacie?

— Tak.

— Wobec tego oczekuję pana za kwadrans.

Deville nalał Jarrotowi drugi kieliszek koniaku.

— Niech pan wypije. Dobrze to panu zrobi. Niezwykła historia.

— Mogę panu zaufać, prawda, mecenasie? — spytał nerwowo Jarrot. — Gdyby dowiedziały się o tym gliny...

— Może pan liczyć na moją absolutną dyskrecję, przyjacie­lu — odezwał się uspokajająco Deville. — Związek między adwokatem a klientem przypomina trochę stosunek księdza i spowiednika. Przecież gdybym ujawnił SDECE pańskie powią­zania z OAS...

— Jest pan najlepszy w tym fachu, mecenasie, wszyscy o tym wiedzą — wtrącił prędko Jarrot.

Nie mylił się. Jean Paul Deville miał pięćdziesiąt pięć lat i należał do śmietanki paryskiej palestry. Specjalizował się w sprawach kryminalnych, lecz mimo to utrzymywał znakomite stosunki z policją. Chociaż broniąc swoich klientów korzystał ze wszystkich możliwych kruczków prawnych, zawsze przestrzegał skrupulatnie zasad etyki zawodowej. Był dżentelmenem o niena­gannych manierach i współpracował niejednokrotnie z Surete, czym zyskał tam sobie wielu przyjaciół.

Cała jego rodzina zginęła w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku podczas nalotu sztukasów na Calais. Samego Deville'a nie powołano do wojska z powodu wady wzroku. Pracował jako urzędnik w kancelarii adwokackiej, gdy wraz z tysiącami rodaków wywieziono go na roboty przymusowe do wschodnich Niemiec i Polski.

Podobnie jak wielu Francuzów, którzy znaleźli się po zakoń­czeniu wojny za Żelazną Kurtyną, wrócił do kraju dopiero w tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym roku. Ponieważ cała jego rodzina w Calais nie żyła, postanowił rozpocząć nowe życie w Paryżu i wstąpił na Sorbonę, korzystając ze specjalnego stypendium rządowego dla repatriantów. Ukończył studia praw­nicze.

Z biegiem lat zdobył sobie wyśmienitą reputację. W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym piątym roku poślubił swoją sekretarkę, lecz nie mieli dzieci. Jego żona była zawsze chorowita i męczyła się przez dwa lata, nim zmarła wreszcie na raka żołądka.

Po śmierci żony okazywano Deville'owi współczucie, nie tylko wśród policjantów i kolegów po fachu, lecz również w świecie przestępczym.

Kariera doprawdy zdumiewająca, jeśli wziąć pod uwagę, iż ów subtelny, przystojny Francuz był w istocie pułkownikiem Niko­łajem Aszymowem, Ukraińcem przebywającym od około dwu­dziestu pięciu lat za granicą, prawdopodobnie najważniejszym agentem sowieckiego wywiadu w Europie Zachodniej. Agentem, lecz nie KGB, tylko jej zaciętego rywala, osławionego GRU, wywiadu wojskowego Armii Czerwonej.

Sowieci jeszcze przed zakończeniem wojny stworzyli w wielu częściach Rosji szkoły szpiegowskie kształcące agentów mających udawać ludzi różnych narodowości i wtapiać się doskonale w obce środowisko. Na przykład w Glacynie szkolono fał­szywych Anglików i Amerykanów; mieszkali oni w wiernej replice angielskiego miasteczka i wiedli życie dokładnie takie jak na Zachodzie.

Aszymow spędził dwa długie lata w Grośni, gdzie w podobny sposób przygotowywano kandydatów do przerzutu do Francji, wprowadzając ich w arkana języka, kultury, kuchni i mody francuskiej.

Miał ogromną przewagę nad pozostałymi uczestnikami kursu, albowiem jego matka była Francuzką. Czynił błyskawiczne postępy i wysłano go w końcu do Polski, gdzie w tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym roku przyłączył się do grupy Francuzów wywiezionych na ciężkie roboty. Dzielił trudy ich egzystencji jako Jean Paul Deville, który w rzeczywistości w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku zmarł na zapalenie płuc w syberyjskiej kopalni węgla. Wreszcie, w tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym, odesłano go do Francji.

— Ale co mam robić? — spytał z rozpaczą Jarrot. — Skoro oglądał pan dziennik telewizyjny, wie pan, do czego jest zdolny!

— Coś niesłychanego! — rzekł Deville. — Naturalnie byłem na jednym z jego koncertów. To fantastyczny wirtuoz. Oprócz tego czytałem chyba w jakimś tygodniku, że służył za młodu w Legii Cudzoziemskiej.

— Ten potwór nigdy nie był młody — stwierdził Jarrot. — Mógłbym opowiedzieć panu niejedną historię o jego wyczynach w Algierii... Ba, w Kasfie dostał dwie kule w płuco, a mimo to zastrzelił z rewolweru czterech Arabów. Z rewolweru, na litość boską!

Deville znów napełnił kieliszek Jarrota.

— Niech pan opowiada.

Francuz spełnił prośbę. Kiedy skończył, był już, jak zwykle, pijany.

— Więc co mam robić?

— Zdaje się, że Mikalis obiecał wrócić o jedenastej. — Deville zerknął na zegarek. — Jest dziesiąta. Włożę płaszcz i pojedziemy razem do warsztatu. Lepiej usiądę za kierownicą. Nie powinien pan prowadzić w tym stanie.

— Do warsztatu? — spytał powoli Jarrot. Mówił głuchym głosem. — Dlaczego do warsztatu?

— Bo chcę go poznać. Porozmawiam z nim jako pański adwokat. — Poklepał Jarrota po plecach. — Pomogę panu, Claud, tylko musi mi pan zaufać. Przecież tego właśnie pan ode mnie oczekuje, prawda?

Przeszedł do sypialni, włożył ciemny płaszcz i czarny filcowy kapelusz, z którym nigdy się nie rozstawał. Wyciągnął szufladę biurka i wyjął pistolet. Broń mogła się przydać: miał stanąć oko w oko z człowiekiem, który jeśli Jarrot mówił prawdę, był niebezpiecznym psychopatą o morderczych skłonnościach.

Zważył pistolet w dłoni, a później, kierując się wyłącznie instynktem, podjął największe ryzyko w całym swoim życiu i schował go z powrotem do szuflady.

Wróciwszy do salonu, zastał Jarrota popijającego koniak.

— W porządku, Claud — rzekł pogodnie. — Chodźmy.

* * *

Koncert zakończył się ogromnym sukcesem. Mikalisa wywoły­wano wielokrotnie na scenę: publiczność domagała się bisu. W końcu dał znak, że spełni prośbę. Rozległ się podniecony szmer, a gdy John usiadł przy fortepianie, zapadła absolutna cisza. Po chwili zagrał Le Pastour Gabriela Grovleza.

Mikalis zaparkował wynajęty samochód w pewnej odległości od warsztatu, pokonał resztę drogi pieszo, idąc w ulewnym deszczu, i wszedł cicho przez niewielkie drzwiczki w głównej bramie. W prawej kieszeni płaszcza miał ciągle colta. Ujął kolbę i stanął w ciemności, słuchając przytłumionej muzyki dobiegającej z mieszkania na piętrze.

Wszedł cicho na górę i otworzył drzwi. W salonie panował półmrok: oświetlała go tylko lampa stojąca na stole, przy którym pochrapywał lekko Jarrot, pogrążony w pijackim śnie.

Stały przed nim dwie butelki napoleona: jedna pusta, druga w jednej czwartej opróżniona. Muzyka dobiegała z radia tranzys­torowego. Po chwili rozległ się głos spikera, który relacjonował szczegóły ogromnej obławy policyjnej na zabójcę Vassilikosa i jego podwładnych.

Mikalis podszedł i wyłączył odbiornik, po czym wyjął colta z kieszeni. Nagle rozległ się cichy głos człowieka mówiącego nienaganną angielszczyzną z leciutkim francuskim akcentem.

— Jeśli to ten sam rewolwer, zastrzelenie z niego Jarrota byłoby poważnym błędem.

Z mrocznego kąta pokoju wyszedł Deville. Ciągle miał na sobie czarny płaszcz; w jednej ręce trzymał laskę, w drugiej filcowy kapelusz.

— Policja wyjęłaby kulę z ciała, a analiza balistyczna wykazała­by, że pochodzi ona z tej samej broni, z której zabito Vassilikos i jego ludzi. Mam rację, prawda? To ten sam rewolwer? — Adwokat wzruszył lekko ramionami. — Nie znaczy to oczywiście, że zdołaliby pana wytropić, lecz po co psuć taką błyskotliwą
operację choćby jednym głupim błędem?

Mikalis czekał, trzymając colta w opuszczonej ręce.

— Kim pan jest?

— Nazywam się Jean Paul Deville. Uprawiam zawód adwo­kata, specjalizuję się w sprawach kryminalnych. Ta kreatura to jeden z moich klientów. Przyjechał do mnie dziś wieczorem w stanie straszliwego podniecenia i opowiedział mi wszystko. Łączy nas pewien szczególny związek. Jestem, można powiedzieć, jego spowiednikiem. Należał kilka lat temu do OAS. Wyciągnąłem go z tarapatów.

Sięgnął po płaszcz; colt natychmiast się uniósł.

— Chcę tylko zapalić, niech się pan nie denerwuje. — Deville wyjął srebrną papierośnicę. — Od lat nie strzelam. Unikam też tępych narzędzi. Nie mam asa w rękawie. Wszystko pozostanie między panem a mną i tą biedną pijaną świnią. Nie powiedział nikomu innemu.

— I wierzy mu pan?

— Do kogo miałby się zwrócić? Przybiegł do jedynego czło­wieka, któremu mógł zaufać.

— Do pana?

— Bał się, że go pan zabije. Był przerażony. Wszystko mi o panu opowiedział. O Algierii, Legii. Na przykład o Kasfie. Ten drobny incydent zrobił na nim wstrząsające wrażenie. Zdradził mi także, dlaczego pan to zrobił. Vassilikos i jego ludzie torturowali, a potem zabili pańskiego dziadka.

— I co dalej? — pytał cierpliwie Mikalis.

— Przed wyjściem z domu mogłem napisać list opisujący pański udział w zamachu. Mogłem zostawić go sekretarce z prośbą, by przekazała go odpowiednim ludziom ze SDECE.

— Ale nie napisał pan.

— Nie.

— Dlaczego?

Deville podszedł do okna i otworzył je. Lało jak z cebra. W dali słychać było warkot samochodów.

— Proszę mi powiedzieć: czy zawsze mówi pan po grecku z kreteńskim akcentem tak jak dziś w lasku Meudon?

— Nie.

— Tak właśnie myślałem. Znakomicie pan tę sprawę rozegrał, zwłaszcza nazywając Vassilikosa i jego ludzi faszystami. Oczywiś­cie oznacza to, że w całej Grecji rozpoczną się natychmiast aresztowania wszystkich działaczy komunistycznych i członków frontu demokratycznego, którzy nie zdołają się ukryć.

— Mieli pecha — przerwał Mikalis. — Polityka mnie nudzi, więc proszę łaskawie przejść do rzeczy.

— Sprawa jest doprawdy bardzo prosta, panie Mikalis. Jestem wielbicielem anarchii. Zamęt, strach, niepewność, jakie wywołał pan tej nocy w Atenach, ogarnęły również Paryż. W stolicy Francji nie będzie jutro rano ani jednego działacza lewicowego, który nie znajdzie się w ukryciu albo w łapach policji. Nie odnosi się to tylko do komunistów, lecz także do socjalistów. Co oczywiście nie spodoba się Partii Socjalistycznej, tak samo jak masom pracującym, i postawi rząd w trudnej sytuacji w związku ze zbliżaniem się wyborów.

— Kim pan jest? — spytał cicho John.

— Czy to ważne?

— Polityka mnie nudzi, jak już powiedziałem.

— Doskonała podstawa dla układu, o jakim myślę.

— Więc czego pan właściwie chce?

— Może chcę, przyjacielu, aby powtórzył pan swój występ w lasku Meudon, gdy będzie mi na tym zależało. Tylko w wyjąt­kowych sytuacjach. Niezwykła, całkowicie prywatna umowa wyłącznie między nami dwoma.

— Szantaż, tak? — spytał cicho Mikalis.

— Niech pan nie będzie głupi. Może pan zabić mnie i Jarrota, a potem wyjść stąd i nikt się nigdy o tym nie dowie. Któż, u licha, mógłby pana podejrzewać?! Wielki Boże, w zeszłym roku grał pan nawet przed królową brytyjską na specjalnym koncercie w pałacu Buckingham, prawda? Kiedy przylatuje pan do Lon­dynu, jak traktują pana na Heathrow?

— Zabierają mnie do salonu dla ważnych osobistości.

— Otóż to. Przypomina pan sobie, kiedy ostatni raz celnicy kontrolowali pański bagaż?

Rzeczywiście. John położył colta na parapecie i zapalił papiero­sa. Deville podał mu ogień. Kiedy tak stali razem koło okna, połączyła ich dziwna, niepokojąca zażyłość. W nocnym powietrzu czuć było zapach deszczu.

— Zawsze żal mi było artystów — odezwał się prawnik. — Muzyków, malarzy, pisarzy. Bardzo szybko się kończą, zwłaszcza ci, od których wymaga się wirtuozerii na scenie. Króciutkie apogeum, a później długa droga w dół... podobnie jak z seksem.

Mówił spokojnym, rzeczowym, kulturalnym tonem. Mikalis miał przez chwilę wrażenie, że jest z powrotem w willi na Hydrze, siedzi przy kominku, na którym płoną sosnowe polana, i słucha dziadka.

— Ale tego wieczoru było inaczej. Poczuł pan dreszcz emocji. Spróbuję zabawić się w proroka. Jutro krytycy muzyczni ogłoszą, że dzisiejszy koncert to jeden z pańskich najlepszych występów.

— Tak — odpowiedział z prostotą Mikalis. — Byłem dobry. Dyrektor opery stwierdził, że mają zapewniony komplet na piątek.

— W Algierii zabijał pan wszystko, co żyje, prawda? Całe wioski... kobiety, dzieci. Tak prowadzono tamtą wojnę. Dziś wieczorem zabił pan trzy świnie.

Mikalis zapatrzył się w noc i ujrzał czterech Arabów okrąża­jących płonącą ciężarówkę w Kasfie i zbliżających się powoli ku niemu, gdy uparcie trzymał się życia, przyciskając czerwony beret do ran w piersi.

Cztery razy wygrał ze śmiercią w jej własną grę. Znów poczuł to samo zapierające dech podniecenie. Zamach w lasku Meudon nie różnił się niczym od Kasfy, już to rozumiał. Dług wobec dziadka, owszem, ale potem...

Uniósł ręce.

— Proszę dać mi partyturę dowolnego koncertu, a ja wykonam go w sposób doskonały.

— Więcej niż doskonały — rzekł cicho Deville.

Mikalis westchnął przeciągle.

— Kogo właściwie mam dla pana zabić?

— Czy to ważne?

John uśmiechnął się leciutko.

— Może i nie.

— Świetnie, ale na początek chciałbym ofiarować panu coś, co moi żydowscy przyjaciele nazywaliby mitzvah. Bezinteresowny dobry uczynek. Coś wyłącznie dla pana. Czy planuje pan w pierwszym tygodniu listopada koncert w Berlinie?

— Mogę zaaranżować występ w Berlinie w każdej chwili. Mam tam stałe zaproszenie.

— Znakomicie. Pierwszego listopada przyjedzie do Berlina na trzy dni generał Stefanakis. Bezpośredni zwierzchnik Vassilikosa, jeśli to pana interesuje. Przyszło mi do głowy, że może pan chcieć się z nim spotkać. Ale na razie chyba powinniśmy się zająć pańskim przyjacielem Jarrotem.

— Co pan sugeruje?

— Na początek trzeba wlać mu do gardła trochę więcej napoleona. Szkoda marnować dobry koniak, ale to niestety konieczne. — Uniósł za włosy głowę nieprzytomnego Francuza i wsadził mu butelkę między zęby. — Mam wielką nadzieję, że załatwi mi pan zaproszenie na piątkowy koncert. Nigdy bym sobie nie darował nieobecności.

Nazajutrz o wpół do szóstej rano ciągle padał ulewny deszcz, gdy policjant patrolujący brzeg Sekwany zatrzymał się koło pochylni opadającej do rzeki naprzeciwko rue de Gagny.

Miał kompletnie przemoczoną pelerynę i był zziębnięty do szpiku kości. Przystanął pod kasztanem, aby zapalić papierosa, a kiedy mgła uniosła się nieco, zobaczył w wodzie na końcu pochylni jakiś kształt.

Zbliżywszy się rozpoznał tył półciężarówki marki Citroen, której maska znajdowała się pod wodą. Wszedł do lodowatej Sekwany, zaczerpnął głęboko tchu, sięgnął po klamkę i ot­worzył drzwi szoferki. Wynurzył się z ciałem Gauda Jarrota na rękach.

W tydzień później, podczas rozprawy sądowej, przedstawiono protokół sekcji zwłok, z którego wynikało, że poziom alkoholu we krwi denata przekraczał wielokrotnie normę dopuszczającą prowadzenie samochodu. Sędzia nie zastanawiał się długo nad werdyktem. Śmierć wskutek nieszczęśliwego wypadku.

Piątkowy koncert spełnił wszelkie oczekiwania publiczności. W przyjęciu, wydanym później przez ambasadora Grecji, uczest­niczył sam francuski minister spraw wewnętrznych. On i am­basador konferowali w jednym kącie, w drugim zaś przyjmował hołdy Mikalis.

Deville podszedł doń dopiero, gdy przerzedził się tłumek wielbicieli.

— Cieszę się, że cię widzę — rzekł Mikalis, gdy wymienili uścisk dłoni.

— Byłbym niepocieszony, gdybym nie mógł posłuchać kon­certu, drogi przyjacielu. Wspaniały popis wirtuozerii.

Mikalis rozejrzał się po salonie, wypełnionym śmietanką towarzyską Paryża.

— To dziwne, jak obco się tu czuję.

— Samotny w tłumie?

— Chyba tak.

— Ja czuję to samo już od dwudziestu pięciu lat. Stale ocieram się o niebezpieczeństwo. Czekam na ostatni dzień. Na pukanie do drzwi. — Deville uśmiechnął się. — Dostarcza mi to specyficznego dreszczyku emocji.

— Jak narkotyk? — spytał Mikalis. — Sądzisz, że ten twój ostatni dzień kiedyś nadejdzie?

— Prawdopodobnie wtedy, gdy najmniej się będę tego spo­dziewał, z najgłupszych, najbanalniejszych powodów.

— Nie wychodź jeszcze — rzekł Mikalis. — Muszę zamienić parę słów z ministrem spraw wewnętrznych. Zobaczymy się później.

— Dobrze.

Minister rozmawiał z ambasadorem Grecji.

— Naturalnie robimy, co w naszej mocy, by zmyć tę haniebną plamę na honorze Francji, choć, szczerze mówiąc, wygląda na to, że zamachowiec jakby się pod ziemię zapadł. Ale tylko na pewien czas, wasza ekscelencjo. Prędzej czy później go złapiemy, obiecuję panu.

Zbliżający się Mikalis usłyszał ostatnie słowa i uśmiechnął się.

— Wasza ekscelencjo, panie ministrze, obecność panów na koncercie to dla mnie prawdziwy zaszczyt.

— To my czujemy się zaszczyceni, maestro. — Minister pstryknął palcami i do trójki mężczyzn podbiegł w lansadach kelner z szampanem na tacy. — Zdumiewający popis wirtuozerii.

Ambasador Grecji wzniósł toast.

— Pańskie zdrowie, maestro! Piję za pański geniusz. Grecja jest z pana dumna.

Kiedy Mikalis uniósł w odpowiedzi kieliszek, dostrzegł w lustrze Jeana Paula Deville'a, który powtórzył toast.

* * *

Generał Giorgios Stefanakis przybył do zachodnioberlińskiego hotdu Hilton drugiego listopada po południu. Przydzielono mu apartament na czwartym piętrze, a w sąsiednich pokojach ulokowano jego adiutantów. Z grzeczności zadbano także, aby kelner oraz pokojówka byli Grekami.

Pokojówka, niska śniada dziewczyna o czarnych włosach, nazywała się Zia Boudakis i miała dziewiętnaście lat. Za kilka lat mogłaby się roztyć, lecz w tej chwili nie było jeszcze o tym mowy i tego wieczoru, gdy weszła do apartamentu, otworzywszy zapasowym kluczem drzwi, wyglądała bardzo atrakcyjnie w czar­nych pończochach i krótkim kostiumie.

Uprzedzano ją, że generał wróci o ósmej, toteż zaczęła prędko słać łóżka i porządkować apartament. Zwinęła narzuty, po czyni otworzyła szafę, by je schować.

W środku stał mężczyzna ubrany w czarne spodnie i sweter; na głowie miał kominiarkę z otworami na oczy, nos i usta. Zia zauważyła, że owinął się w talii nylonową linką i że nosi rękawiczki. Chwycił ją za gardło, zdusił jej krzyk i po chwili znalazła się we wnętrzu ciemnej szafy, a napastnik zamknął drzwi, pozostawiając tylko wąziutką szparę, przez którą widać było pokój.

Puścił ją, a ona ze strachu odezwała się odruchowo po grecku:

— Nie zabijaj mnie!

— Ach, Greczynka!

Dziewczyna zastygła ze zdumienia, słysząc swój ojczysty język. Natychmiast rozpoznała akcent.

— O mój Boże, to pan zabił w Paryżu pułkownika Vassilikosa!

— Zgadza się, kochanie. — Obrócił ją tyłem i ujął delikatnie za szyję. — Bądź grzeczna, to nie zrobię ci krzywdy. Ale jeśli spłatasz mi jakiegoś psikusa, jeśli spróbujesz go ostrzec, zabiję cię.

— Będę grzeczna! — jęknęła dziewczyna.

— Dobrze. Kiedy wróci?

— O ósmej.

Nieznajomy zerknął na zegarek.

— Mamy jeszcze dwadzieścia minut. Moglibyśmy przyjemnie spędzić czas, prawda?

Oparł ją o ścianę szafy i przywarł do niej całym ciałem. Nie bała się już, przynajmniej nie tak bardzo jak na początku; ogarnęło ją dziwne podniecenie. Czuła na sobie jego lędźwie i rękę obejmującą ją w talii. Zaczęła poruszać biodrami, z począt­ku lekko, później coraz gwałtowniej, a nieznajomy roześmiał się i pocałował ją w szyję.

Wnet była już o wiele bardziej podniecona niż w niezgrabnych łapach greckich wyrostków w gajach oliwnych wokół rodzinnej wioski. Odwróciła się w ciemności, by go przyjąć, a on przycisnął ją do ściany, unosząc wysoko jej czarną sukienkę.

Później bardzo delikatnie związał jej ręce na plecach i szepnął:

— Dostałaś to, czego chciałaś, więc bądź grzeczna i siedź cicho.

Zakneblował ją chusteczką, obwiązując szmatkę ze zdumiewa­jącą delikatnością wokół jej głowy, i czekał. Wreszcie w zamku szczęknął klucz. Otworzyły się drzwi i do pokoju wkroczył generał Stefanakis w towarzystwie dwu adiutantów.

Wszyscy trzej mieli na sobie mundury. Generał odwrócił się i rzekł:

— Wezmę prysznic i przebiorę się. Przyjdźcie za trzy kwad­ranse. Zjemy kolację tutaj.

Adiutanci zasalutowali i odeszli. Stefanakis zamknął drzwi na klucz, położył czapkę na łóżku i zaczął rozpinać guziki munduru. Za jego plecami rozsunęły się drzwi szafy i wyszedł z niej Mikalis. W prawej ręce trzymał pistolet z tłumikiem. Stefanakis spoglądał nań z osłupieniem, a Mikalis zdjął z głowy kominiarkę.

— Boże! — jęknął generał. — To pan?! To pan jest Kreteńczykiem?!

— Willkommen in Berlin! — rzucił Mikalis, naciskając spust.

Zgasił światło, naciągnął z powrotem kominiarkę, po czym otworzył okno i rozwinął nylonową linkę okręconą wokół pasa. Po chwili zjechał na płaski dach garażu cztery piętra niżej. Było to dziecinnie łatwe. W dawnych czasach, aby zaliczyć kurs szkoleniowy w Gasfie w Maroku, legionista musiał zjechać na linie z trzydziestometrowego urwiska.

Wylądowawszy bezpiecznie na dachu, ściągnął nylonową linę, okręcił ją szybko wokół talii i zeskoczył na ziemię.

Zatrzymał się koło śmietnika w bocznej uliczce, zdjął kominiar­kę, zwinął ją starannie i schował do kieszeni. Wyciągnął zza kubłów papierową torbę na zakupy, wyjął tani ciemny płaszcz od deszczu i włożył go.

Po chwili szedł już szybkim krokiem zatłoczonymi ulicami. Wrócił do hotelu, a o dziewiątej trzydzieści znalazł się na uniwersytecie, gdzie dał przy pełnej sali recital. W programie miał Bacha i Beethovena.

Nazajutrz rano Jean Paul Deville otrzymał depeszę z Berlina. Brzmiała ona:

DZIĘKUJĘ ZA MITZVAH STOP MOŻE WKRÓTCE SIĘ ZREWANŻUJĘ.

Podpisu nie było.

2.

Kontrwywiad brytyjski, zwany w skrócie MI 5, oficjalnie nie istnieje i działa bez żadnych podstaw prawnych, choć zajmuje duży biało-czerwony ceglany gmach na West Endzie w samym centrum Londynu, nie opodal hotelu Hilton.

MI 5 zatrudnia anonimowych funkcjonariuszy zaangażowanych w nieustanną wojnę umysłów, która ma zneutralizować obcych agentów działających na terenie Wielkiej Brytanii. W ostatnich czasach doszło do tego jeszcze jedno zadanie: walka z między­narodowym terroryzmem.

Ale MI 5 może jedynie prowadzić czynności śledcze i nie ma prawa dokonywać aresztowań, toteż współpracuje ściśle z Wy­działem Specjalnym Scotland Yardu, który wkracza do akcji w końcowej fazie dochodzeń. To Wydział Specjalny przeprowadza zatrzymania i rewizje, aby anonimowi funkcjonariusze MI 5 nie musieli pojawiać się w sądzie.

Właśnie dlatego w dniu zamachu na Maxwella Cohena tuż po dziewiątej wieczór przed kostnicą na Cromwell Road wysiadł z policyjnego jaguara nadinspektor Harry Baker i wszedł spiesznie po schodach.

Baker pochodził z Yorkshire, a ściśle biorąc z Halifaxu w West Riding. Służył w policji od dwudziestu czterech lat, wystarczająco długo, aby stać się ucieleśnieniem znienawidzonego gliniarza. Pracował na trzy zmiany, tak że spędzał w domu z rodziną tylko co siódmy weekend. Jego żona już dawno przestała na to narzekać — z tej prostej przyczyny, że przed sześcioma laty spakowała manatki i odeszła.

Baker miał siwe włosy i złamany nos zawodowego boksera, pamiątkę po czasach, gdy grywał w rugby. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie nieszkodliwego poczciwca — wygląd złudny, bo maskujący jeden z najbystrzejszych umysłów Wydziału Spe­cjalnego.

W przedsionku kostnicy czekał już asystent Bakera, inspektor George Stewart. Na widok przełożonego cisnął papierosa na podłogę, rozgniótł go i zrobił krok do przodu.

— W porządku, mów — poprosił Baker.

— Czternastoletnia dziewczynka, Megan Morgan. — Stewart otworzył notatnik. — Matka, Helen Wood, żona pastora Francisa Wooda, wikarego parafii Steeple Durham w hrabstwie Essex. Pół godziny temu rozmawiałem z nim przez telefon. Już jadą.

— Zaczekaj — wtrącił Baker. — Zaczyna mi się wszystko plątać.

— Jest tu gospodyni dziewczynki. Niejaka pani Carter.

Otworzył drzwi z tabliczką: POCZEKALNIA i Baker wszedł do pokoju. Przy oknie siedziała tęga kobieta w średnim wieku, ubrana w brązowy płaszcz od deszczu. Miała podkrążone i zapłakane oczy.

— To nadinspektor Baker, pani Carter — odezwał się Ste­wart. — Kieruje śledztwem w sprawie Megan. Czy mogłaby mu pani powtórzyć to, co mi pani powiedziała?

— Megan wynajmowała u mnie pokój — rzekła cicho kobie­ta. — Jej matka mieszka w hrabstwie Essex.

— Tak, wiemy o tym.

— Chodziła do szkoły Italia Conte. Śpiew, taniec, muzyka, teatr. Chciała zostać aktorką, właśnie dlatego uczyła się w Lon­dynie.

— A co robiła dziś wieczorem?

— Przez całe popołudnie była na próbie musicalu, który właśnie przygotowują. Prosiłam ją, żeby uważała. — Odwróciła się i spojrzała pustym wzrokiem przez okno. — Nigdy nie lubiłam, jak jeździła na rowerze po ciemku.

Zapadło milczenie. Baker położył rękę na ramieniu kobiety, po czym kiwnął głową do Stewarta i obaj inspektorzy wyszli.

— Jest doktor Evans?

— Już jedzie, panie nadinspektorze. Chciałby pan zobaczyć ciało?

— Nie, zostawię to sobie na później. Przykra sprawa. Sam mam dwie córki, nie zapominaj. Tak czy owak, Evans nie może rozpocząć sekcji, dopóki matka nie dokona oficjalnej identyfikacji zwłok.

— Są jakieś wiadomości o Maxwellu Cohenie, panie nadins­pektorze?

— Ciągle żyje, ale ma kulę w głowie. Właśnie go operują.

— Zaczeka tu pan na panią Wood?

— Tak, chyba tak. Centrala wie, gdzie jestem. Zobacz, czy moglibyśmy się napić herbaty.

Stewart wyszedł, a Baker zapalił papierosa i wyjrzał przez szklane drzwi. Już od dawna nie czuł się tak niepewnie. Do licznych obowiązków Wydziału Specjalnego należała również ochrona głów państwa i innych ważnych osobistości odwiedzają­cych Wielką Brytanię. Wydział był słusznie dumny z tego, że jeszcze nigdy nie zawiódł, wykonując owo szczególne zadanie.

Ale zamach na Maxa Cohena wyglądał zupełnie inaczej. Międzynarodowy terroryzm najgorszego gatunku, i to w samym sercu Londynu.

Pojawił się Stewart, niosąc herbatę w dwu papierowych kubeczkach.

— Niech pan nie będzie taki ponury, panie nadinspektorze. Dopadniemy tego sukinsyna.

— Chyba że to człowiek, o jakim myślę — odpowiedział Harry Baker.

* * *

Tymczasem John Mikalis wychodził ponownie na scenę, by przyjąć drugą owację na stojąco. Po chwili wrócił za kulisy, gdzie czekał na niego kierownik artystyczny, który podał mu ręcznik.

Mikalis otarł pot z czoła.

— No, koniec na dzisiaj — powiedział. — Jeśli chcą słuchać mnie dalej, muszą kupić bilety na wtorek.

— Większość już to zrobiła, maestro. — Kierownik artystyczny mówił głębokim, przyjemnie brzmiącym barytonem i odznaczał się leniwym wdziękiem, którym raczył na zawołanie swoich rozmówców. Uśmiechnął się. — W garderobie czeka już szampan, maestro. Spodziewa się pan gości?

— Nikogo poniżej dwudziestu jeden lat życia, George — uśmiechnął się w odpowiedzi Mikalis. — Spędziłem bardzo młody tydzień.

W Saloniku Greckim zdjął frak i koszulę, po czym włożył jedwabny szlafrok. Włączył przenośne radio stojące na toaletce i sięgnął po butelkę. Krug bez rocznika. Wrzucił do kieliszka kilka kostek lodu i napełnił go szampanem.

Kiedy smakował pierwszy przepyszny lodowaty łyk, w radiu przerwano nadawanie muzyki i spiker odczytał specjalny komu­nikat. Maxwell Cohen, postrzelony wieczorem przez nieznanego zamachowca, przeszedł operację, która zakończyła się pomyślnie. Znajduje się na oddziale intensywnej terapii pod silną strażą policyjną. Jego stan rokuje nadzieje na całkowite wyzdrowienie.

Zagraniczne agencje prasowe podawały, że do zamachu przy­znała się organizacja Czarny Wrzesień, radykalny odłam Al-Fatah utworzony w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym pierwszym roku w celu likwidacji wrogów rewolucji palestyńskiej. Jako uzasad­nienie podawano aktywną działalność Cohena w ruchu syjonistycznym.

Mikalis przymknął na chwilę powieki i ujrzał płonącą ciężarów­kę, obchodzących ją czterech Arabów, uśmiech na twarzy przywódcy dzierżącego nóż. Nagle obraz się zmienił: mignęła mu pobladła, przerażona twarz dziewczynki w ciemnym tunelu.

Otworzył oczy, wyłączył radio i wzniósł toast w lustrze:

— Występ daleki od doskonałości, czyli w istocie beznadziejny, stary.

Rozległo się pukanie do drzwi. Kiedy je otworzył, ujrzał na korytarzu tłumek młodych kobiet, głównie studentek, sądząc po szalikach w barwach uniwersyteckich.

Czy możemy wejść, maestro?

— Dlaczego nie? — uśmiechnął się, odzyskując swój zwykły zuchwały wdzięk. — Cały świat podziwia dziś geniusz wielkiego Mikalisa. Wchodźcie i strzeżcie się.

* * *

Baker stał w przedsionku kostnicy koło Francisa Wooda. Pastor nie miał w sobie nic kojarzącego się z sukienką duchowną. Wyglądał na jakieś sześćdziesiąt lat i był wysokim, uprzejmym mężczyzną ze zmierzwioną szpakowatą brodą. Nosił krótką ciemną kurtkę i granatowy sweter polo.

— To pańska żona, pastorze? — spytał Baker, kiwając głową w stronę drzwi, gdzie Helen Wood rozmawiała z panią Car­ter. — Przyjęła to zdumiewająco dzielnie.

— To kobieta wielkiego charakteru, panie nadinspektorze. Jest artystką, wie pan? Maluje głównie akwarele. Zdobyła sobie pod poprzednim nazwiskiem znakomitą opinię.

— Pod nazwiskiem Morgan? Tak, zastanawiałem się nad tym. Domyślam się, że pani Wood jest wdową, prawda?

— Nie, panie nadinspektorze, jest rozwiedziona. — Francis Wood uśmiechnął się lekko. — Pewnie to pana dziwi, skoro Kościół anglikański sprzeciwia się rozwodom. Wyjaśnienie jest bardzo proste: jestem niezależny finansowo. Mogę decydować o swoim życiu. Kiedy poślubiłem Helen, musiałem przerwać pracę duszpasterską na kilka lat, lecz później mój obecny biskup zaproponował mi objęcie parafii Steeple Durham. Nie jest to oczywiście centrum wszechświata, ale tamtejsi wieśniacy nie mieli wikarego od sześciu lat i zgodzili się na mnie. Nawiasem mówiąc, mój biskup jest znany z liberalnych poglądów.

— A ojciec dziewczynki? Gdzie możemy go znaleźć? Trzeba będzie go zawiadomić.

Zanim Wood zdążył odpowiedzieć, pani Carter wyszła i do obu mężczyzn zbliżyła się żona pastora. Miała trzydzieści siedem lat (Baker wiedział o tym z danych dostarczonych przez Stewarta), popielate włosy związane w kucyk, niezwykle piękną twarz i najspokojniejsze oczy, jakie nadinspektor kiedykolwiek widział. Nosiła stary wojskowy trencz, na którego naramiennikach znaj­dowały się ongiś trzy kapitańskie gwiazdki: bystre policyjne oczy Bakera dostrzegły w materiale mikroskopijne dziurki.

— Przykro mi, że muszę panią o to prosić, ale musimy przeprowadzić oficjalną identyfikację zwłok, pani Wood.

— Dobrze, chodźmy, panie nadinspektorze — odpowiedziała niskim, melodyjnym głosem.

W prosektorium czekał wraz z dwoma asystentami doktor Evans, lekarz sądowy. Wszyscy mieli na sobie białe fartuchy i długie jasnozielone gumowe rękawice. Salę oświetlały oślepiające jarzeniówki; znajdowało się w niej sześć stołów sekcyjnych z nierdzewnej stali.

Dziewczynka leżała na wznak na stole najbliżej drzwi, przykryta białym prześcieradłem, z głową opartą na drewnianej belce. Podeszła do niej Helen Wood wraz z mężem; tuż za nimi szli Baker i Stewart.

— Bardzo mi przykro, pani Wood, ale to niestety koniecz­ne — odezwał się Baker.

— Proszę zaczynać — odpowiedziała.

Baker skinął głową w stronę Evansa, który uniósł płachtę, odsłaniając jedynie głowę. Dziewczynka miała zamknięte oczy, nie uszkodzoną twarz, lecz resztę czaszki zakrywał biały gumowy kaptur.

— Tak, to Megan — szepnęła Helen Wood.

Evans zasłonił głowę dziewczynki.

— W porządku, możemy już iść — stwierdził Baker.

— Co z nią teraz będzie? — spytała Helen.

— Trzeba przeprowadzić sekcję, kochanie — odparł Francis Wood. — Takie jest prawo. Śledztwo prowadzone przez koronera wymaga oficjalnego ustalenia przyczyny zgonu.

— Chcę zostać — rzekła matka.

Na właściwą odpowiedź wpadł instynktownie Baker.

— Proszę zostać, skoro pani chce — powiedział — ale po pięciu minutach będzie się pani czuła jak w rzeźni. Nie chce pani chyba tak jej zapamiętać?

Było to brutalnie szczere, lecz poskutkowało: kobieta natych­miast się załamała. Prawie zemdlała i oparła się bezwładnie o pastora. Podbiegł doń Stewart, aby mu pomóc. Razem wyprowadzili Helen z prosektorium.

Baker popatrzył na Evansa i ujrzał na jego twarzy tylko litość.

— Tak, wiem, doktorze. Paskudny fach.

Wyszedł. Evans odwrócił się i skinął głową. Jeden z asystentów włączył magnetofon, drugi zaś zdjął prześcieradło z nagich zwłok. Evans zaczął mówić suchym, beznamiętnym tonem:

— Czas: godzina jedenasta piętnaście w nocy dwudziestego pierwszego lipca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku. Lekarz prowadzący sekcję: doktor Mervyn Evans, starszy asystent medycyny sądowej na Wydziale Medycznym Uniwer­sytetu Londyńskiego. Obiekt badania: kobieta lat czternaście, Megan Helen Morgan, zmarła około siódmej piętnaście dziś wieczorem potrącona przez samochód, którego kierowca zbiegł z miejsca wypadku.

Asystent zdjął gumowy kaptur, i ukazały się pogruchotane kości. Opisując beznamiętnym głosem każdy swój ruch, Evans sięgnął po skalpel i wykonał cięcie okrężne wokół czaszki.

* * *

Francis Wood wszedł przez uchylne drzwi do przedsionka i zastał tam Bakera oraz Stewarta.

— Czuje się już trochę lepiej. Jest w samochodzie.

— Co pan teraz zrobi, pastorze? Przenocujecie w hotelu?

— Nie, Helen chce wrócić do domu.

— Jazda wiejskim drogami w Essex może być o tej porze dość niebezpieczna.

— Zimą tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku w Korei, gdy odepchnęła nas na południe milionowa armia chińska z Man­dżurii, służyłem jako kapelan w Królewskim Korpusie Artylerii. Brakowało nam kierowców i prowadziłem przez sześćset kilomet­rów ciężarówkę marki Bedford. Na drogach leżały zaspy, a Chiń­czycy stale deptali nam po piętach.

— Niełatwo przyszło panu zdobyć licencję zawodowego szofe­ra — zauważył Baker.

— Jeden z najciekawszych aspektów życia polega na tym, że bywa ono niekiedy tak straszne, iż później wszystko wydaje się piękne.

Rozmawiali już tylko po to, żeby rozmawiać, i obaj o tym wiedzieli.

— Jeszcze jedno, panie pastorze — rzekł Baker. — Porozu­miewałem się telefonicznie ze swoimi przełożonymi, którzy woleliby zataić przed opinią publiczną fakt, iż śmierć pańskiej córki jest związana z zamachem na Cohena. Spodziewam się, że pan i pańska żona nie macie nic przeciwko temu?

— Skądże znowu, panie inspektorze. Jestem pewien, że moja żona również nie chciałaby nadawać tej sprawie rozgłosu.

Ruszył w stronę drzwi, po czym zatrzymał się nagle.

— Ach, zapomniałem o czymś. Pytał mnie pan o ojca Megan.

— To prawda, pastorze. Jak się z nim skontaktować?

Baker skinął głową w stronę Stewarta, który wyciągnął notatnik.

— Obawiam się, że może się to okazać dość trudne. Przebywa za granicą.

— Za granicą, pastorze?

— To zależy od punktu widzenia. Jest w tej chwili w Irlandii Północnej. Pułkownik Asa Morgan, oddziały spadochronowe. Powinni się panowie zwrócić do właściwego wydziału Ministers­twa Obrony, a zresztą sami chyba wiecie najlepiej.

— Tak, pastorze, zajmiemy się tym.

— Wobec tego dobranoc.

Za duchownym zamknęły się drzwi.

— Pułkownik Asa Morgan, oddziały spadochronowe — po­wtórzył Stewart. — Coś mi się zdaje, że nie będzie zbyt zado­wolony, jak się dowie o śmierci córki.

— Łagodnie powiedziane! — rzucił gwałtownie Baker.

— Zna go pan, panie nadinspektorze?

— Owszem, można tak to określić.

Baker poszedł do portierni, zatelefonował do Scotland Yardu i poprosił o połączenie z nadkomisarzem Joem Harveyem, szefem Wydziału Specjalnego, który jak się orientował, zamierzał spędzić noc w biurze na łóżku polowym.

— Harry Baker, panie nadkomisarzu — przedstawił się, gdy Harvey podniósł słuchawkę. — Jestem w kostnicy. Była tu przed chwilą niejaka Helen Wood, matka dziewczynki przejechanej przez naszego przyjaciela podczas ucieczki w tunelu Paddington. Oficjalnie zidentyfikowała zwłoki.

— Zdawało mi się, że ofiara nosi nazwisko Morgan?

— To córka z pierwszego małżeństwa, panie nadkomisarzu. Matka rozwiodła się i poślubiła pastora. — Baker zawahał się. — Panie nadkomisarzu, niezbyt się panu spodoba to, co za chwilę powiem. Ojciec dziewczynki... — Znów przerwał.

— Wykrztuś to wreszcie, Harry, na litość boską!

— ...to Asa Morgan.

Zapadła chwila milczenia.

— Wielki Boże, tylko tego brakowało! — jęknął wreszcie Harvey.

+* * *

— Kiedy ostatnio o nim słyszałem, służył w Omanie Trak­tatowym jako oficer SAS. Wiesz, co to takiego, George?

Baker stał przy oknie w swoim gabinecie. Było tuż po północy i w szyby bębnił deszcz. Stewart podał mu filiżankę herbaty.

— Chyba nie, panie nadinspektorze.

— Special Air Service, czyli Specjalne Służby Powietrzne. Elitarna jednostka komandosów, otoczona ścisłą tajemnicą. Do SAS może się zgłosić na ochotnika każdy żołnierz. Zdaje się, że służba trwa normalnie trzy lata.

— Czym właściwie się zajmują?

— Wszystkim, do czego nie nadają się inne oddziały, bo wymaga zbyt wielkiej brutalności. To najbliższy odpowiednik SS w armii brytyjskiej. W tej chwili są w Omanie, wypożyczeni sułtanowi, i walczą z partyzantką komunistyczną w górach. Służyli także na Malajach po wprowadzeniu stanu wyjątkowego. Właśnie tam po raz pierwszy się z nimi zetknąłem.

— Nie wiedziałem, że był pan na Malajach, panie nadinspek­torze.

— Miałem tam tymczasowy przydział. Nie radzili sobie z chiń­skim podziemiem komunistycznym, więc doszli do wniosku, że mogłoby im się przydać kilku naprawdę doświadczonych glinia­rzy. Wtedy poznałem Morgana.

— Co to za człowiek, panie nadinspektorze? — spytał Ste­wart. — Dlaczego jest taki niezwykły?

— Dobrze go określiłeś. — Baker nabił powoli fajkę. — Asa ma w tej chwili gdzieś koło pięćdziesiątki. Jest synem górnika walijskiego z doliny Rhonddy. Nie wiem, gdzie służył na początku wojny, ale na pewno uczestniczył w desancie pod Arnhem. Był wtedy sierżantem. Awansowano go później na podporucznika i przeniesiono do korpusu oficerów zawodowych.

— A potem?

— Palestyna. Podobno to właśnie tam zetknął się po raz pierwszy z terrorystami. Później przeniesiono go do Strzelców z Ulsteru i wysłano do Korei. Dostał się do niewoli. Te sukinsyny trzymały go przez rok w obozie. Niektórzy ludzie uważali, że pranie mózgów, jakiemu Chińczycy poddawali naszych chłopców, naprawdę zaszkodziło Morganowi.

— Co pan ma na myśli, panie nadinspektorze?

— Po powrocie napisał traktat o ideologii wojny rewolucyjnej. Cytował Mao Tse-tunga, jakby to była Biblia. Sztab Generalny doszedł do wniosku, że albo został komunistą, albo zna się na rzeczy, toteż wysłano go na Malaje, gdzie go poznałem. Praco­waliśmy razem przez dłuższy czas.

— Odnosiliście sukcesy?

— Cóż, chyba tak. Po wojnie udało się stłumić tylko jedno powstanie komunistyczne: właśnie na Malajach.

— A Morgan?

— Spotkałem go ponownie w Nikozji na Cyprze, dokąd odkomenderowano mnie w podobnej misji. Skoro już o tym mowa, tuż przed wyjazdem z Wielkiej Brytanii wziął ślub, tak że wiek dziewczynki się zgadza. Przypominam sobie, że w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym siódmym roku służył w Adenie, bo otrzymał wówczas DSO za uratowanie grupy żołnierzy Regimentu Górali Szkockich z Argyllu i Sutherlandu, którzy wpadli w zasadz­kę w dzielnicy Crater.

— Wygląda rzeczywiście na niezwykłego człowieka.

— O tak, można go tak nazwać. Istny mnich rycerz. Świata nie widzi poza wojskiem. Armia zastępuje mu rodzinę, dom, wszystko. Nic dziwnego, że żona go opuściła.

— Ciekawe, co zrobi, jak się dowie o córce, panie nadinspek­torze.

— Bóg jeden wie, George, ale łatwo to sobie wyobrazić.

Deszcz bębnił w okno, a nad dachami domów widać było strugi ulewy zacinającej od strony Tamizy.

3.

Niezwykłe rzeczy działy się tego dnia również w Belfaście. Przeszedł on do historii Irlandii Północnej jako Krwawy Piątek.

Pierwsza bomba eksplodowała o drugiej dziesięć po południu na dworcu autobusowym Smithfield, ostatnia zaś kwadrans po trzeciej w centrum handlowym przy Cavehill Road.

W sumie wybuchły dwadzieścia dwie bomby, podłożone na terenie całego miasta w uczęszczanych miejscach. To, czy ginęli protestanci, czy katolicy, nie miało żadnego znaczenia. Pod wieczór liczba ofiar doszła do dziewięciu zabitych i stu trzydziestu rannych.

O północy po mieście wciąż krążyły patrole wojskowe. Co najmniej tuzin bomb podłożono w okolicach New Lodge Road, rejonie operacyjnym Czterdziestego Komanda Królewskiej Pie­choty Morskiej.

W bocznej uliczce, pokrytej gruzem i potłuczonym szkłem, odchodzącej od samej New Lodge Road, naprzeciwko miejsca, gdzie znajdował się niegdyś pub Cohana, przykucnęła pod murem drużyna żołnierzy piechoty morskiej. W pubie szalały płomienie. Pośrodku jezdni stało w swobodnych pozach dwóch oficerów, którzy obserwowali pożar. Pierwszy był porucznikiem piechoty morskiej; drugi, nienoszący kamizelki kuloodpornej, miał na sobie rozpiętą panterkę bez dystynkcji i czerwony beret spado­chroniarza.

Jego śniada pobrużdżona twarz zdradzała człowieka, który poznał aż za dobrze zamieszkiwany przez siebie świat, tak że żywi dla niego już tylko pogardę. Był krępym, ciemnowłosym mężczyzną o niedźwiedzich barach i bił się po prawym kolanie bambusową trzcinką oficerską, co podkreślało jego niespokojną żywotność.

— Co to za spadochroniarz? — zwrócił się szeptem do kolegi jeden z żołnierzy piechoty morskiej.

— Pułkownik Morgan, sekcja operacji specjalnych w sztabie. Niezły skurwysyn, tak przynajmniej słyszałem — odpowiedział siedzący koło niego kolega.

W odległości siedemdziesięciu metrów na płaskim dachu bloku mieszkalnego kuliło się za murkiem dwóch mężczyzn. Jednym z nich był Liam O'Hagan, w owym czasie główny oficer wywia­dowczy Tymczasowego Skrzydła Irlandzkiej Armii Republikańs­kiej w Ulsterze. Obserwował pub Cohana przez noktowizor firmy Zeiss.

Towarzyszący mu młody człowiek trzymał w ręku standardowy karabin „Lee Enfield" kalibru siedem i sześćdziesiąt dziewięć setnych milimetra, ulubioną broń zarówno żołnierzy brytyjskich, jak strzelców wyborowych IRA, wyposażony w celownik nokto­wizyjny pozwalający widzieć w ciemności.

Młody człowiek oparł lufę o murek i zerknął przez okular celownika.

— Najpierw załatwię tego zasranego spadochroniarza.

— Nie rób tego — rzekł cicho O'Hagan.

— Dlaczego nie?

— Bo ci zabraniam.

Na dole wyjechał zza rogu land rover. Tuż za nim podążał następny. Ich karoserie zdemontowano, tak że zarówno kie­rowca, jak trzej żołnierze siedzący z tyłu nie mieli żadnej osłony. Byli to spadochroniarze, świetnie wyszkoleni twardzi młodzi ludzie w czerwonych beretach i kamizelkach kulo­odpornych, trzymający gotowe do strzału pistolety maszynowe „Sterling".

— Popatrz tylko! Sami się proszą, żeby ich załatwić, idioci! Nie mów mi tylko, że nie mogę rozwalić jednego z tych drani!

— Byłby to twój ostatni strzał — odpowiedział O'Hagan. — Dobrze wiedzą, co robią. Tę technikę poruszania się odkrytymi land roverami doprowadzili do perfekcji w Adenie. Załogi obydwu wozów osłaniają się nawzajem. Z powodu braku karoserii są w stanie natychmiast odpowiedzieć na ogień.

— Przeklęte Gestapo! — zaklął chłopak.

— Sam służyłem kiedyś w armii brytyjskiej i przykro mi tego słuchać — zaśmiał się O'Hagan.

Na dole Asa Morgan usiadł koło kierowcy pierwszego land rovera i oba pojazdy odjechały.

Porucznik piechoty morskiej wydał rozkaz, a żołnierze wstali i odmaszerowali. W uliczce zapadła cisza i słychać było tylko huk płomieni, które szalały ciągle w barze Cohana; od czasu do czasu dawały się słyszeć eksplozje butelek pękających od gorąca.

— Matko Boska, ileż dobrej whisky się marnuje! — westchnął Liam O'Hagan. — Ach, przyjdzie jeszcze dzień, tak przynajmniej twierdzą nasi towarzysze socjaldemokraci, gdy nie tylko Irlandia będzie wolna i zjednoczona, ale każdemu porządnemu człowie­kowi założy się w domu kurek z whisky!

Uśmiechnął się szeroko i poklepał młodego człowieka po plecach.

— A teraz, Seumas, drogi chłopcze, chyba pora się stąd zabierać!

* * *

Morgan stał koło biurka w sztabie pułku w hotelu Grand Central przy Royal Avenue, gdzie zakwaterowano pięciuset żołnierzy regimentu pilnującego porządku w centrum miasta.

Spoglądał beznamiętnie na trzymaną w dłoniach depeszę, a młody oficer sztabowy, który dostarczył ją z dowództwa, przestąpił niespokojnie z nogi na nogę.

— Pan generał prosił, abym przekazał panu pułkownikowi jego szczere kondolencje. Okropna historia. Otrzymuje pan urlop okolicznościowy i może wrócić pierwszym samolotem do Londynu.

Morgan zmarszczył brwi.

— To bardzo miło ze strony pana generała. A co z operacją „Motorman"?

— Pańskie zadania przejmie inny oficer, pułkowniku. To rozkaz Ministerstwa Obrony.

— Wobec tego powinienem chyba pakować manatki.

Gdzieś w dali rozległa się głucha eksplozja i zagrzechotały karabiny maszynowe. Młody oficer żachnął się, zaniepokojony.

— Nie ma się czym przejmować — uspokoił go Morgan. — Życie nocne Belfastu, to wszystko — dodał i wyszedł.

* * *

Steeple Durham leży w hrabstwie Essex, nie opodal Blackwater River. Podmokłe łąki, strumienie, wysoka trawa kołysana wiatrem i zmieniająca barwę jak pod wpływem czarów, wszechobecny plusk wody. Obcy świat zamieszkany głównie przez ptactwo. Kuliki, bekasy i dzikie gęsi odlatujące zimą do ciepłych krajów.

Sama osada, niewielka i rozrzucona na dużej przestrzeni, miała rodowód sięgający czasów saskich. Z tego okresu w każdym razie pochodziła krypta kościoła, resztę zaś dobudowano po podboju normańskim.

Francis Wood pracował na cmentarzu, strzygąc trawniki starą ręczną kosiarką, gdy koło bramy zatrzymał się srebrzysty wóz sportowy i wysiadł z niego Asa Morgan. Miał na sobie luźne spodnie, granatowy sweter polo i brązową skórzaną marynarkę.

— Witaj, Francis! — odezwał się.

Pastor spojrzał na samochód.

— Widzę, że ciągle jeździsz porsche.

— Nie mam na co wydawać pieniędzy. W moim starym domu przy Gresham Place jest garaż w suterenie. To bardzo wygodne.

Z brzóz nad ich głowami wzbiło się w powietrze stado gawronów, skrzecząc głośno.

— Przykro mi, Asa — powiedział Wood. — Nie potrafię nawet wyrazić, jak mi przykro.

— Kiedy pogrzeb?

— Jutro po południu, wpół do trzeciej.

— Odprawisz nabożeństwo żałobne?

— Chyba że masz coś przeciwko temu.

— Nie wygłupiaj się, Francis. Jak przyjęła to Helen?

— Jakoś się trzyma, jeśli o to ci chodzi. Gdybyś chciał z nią porozmawiać, jest na grobli, maluje. Na twoim miejscu byłbym bardzo ostrożny.

— Dlaczego?

— Na pewno poinformowano cię o niezwykłych okolicznoś­ciach śmierci Megan?

— Przejechał ją kierowca, który zbiegł z miejsca wypadku.

— To jeszcze nie wszystko, Asa.

Morgan spojrzał na niego.

— Wobec tego opowiedz mi o tym, dobrze?

Morgan wyszedł przez bramę cmentarza, okrążył szare kamien­ne probostwo kryte czerwoną dachówką i podążył wzdłuż grobli ku ujściu rzeki. Dostrzegł Helen z daleka: siedziała przy sztalu­gach, ubrana w stary wojskowy trencz kupiony przez Morgana w roku ich ślubu.

Usłyszawszy jego kroki, zerknęła przez ramię i wróciła do malowania. Stał przez chwilę w milczeniu za jej plecami. Oczywiś­cie akwarela, jej ulubiona technika. Piękny widok moczarów, morza i szarego deszczowego nieba.

— Robisz postępy.

— Witaj, Asa.

Usiadł koło niej na trawiastym zboczu i palił papierosa. Malowała dalej; nie spojrzała na niego ani razu.

— Jak było w Belfaście?

— Kiepsko.

— Cieszę się — odrzekła. — Ty i Belfast jesteście siebie warci.

— Kiedyś myślałem, że można tak powiedzieć o nas — zauważył spokojnie.

— Nie, Asa, może zasłużyłam na wiele złych rzeczy, ale nie na ciebie.

— Nigdy nikogo nie udawałem.

— Poszłam z tobą do łóżka w noc poślubną, a rano obudziłam się z obcym człowiekiem. Zgłaszałeś się na ochotnika na każdą brudną wojnę, jaką sobie wymyślili. Cypr, Borneo, Aden, Oman, a teraz ta rzeźnia w Ulsterze.

— Właśnie za to mi płacą. Wiedziałaś, za kogo wychodzisz.

— Jeszcze jak! — rozzłościła się. — Na pewno nie spodziewa­łam się tego, co robiłeś na Cyprze dla Fergusona!

— Walka z terroryzmem ma niewiele wspólnego z klasyczną taktyką wojskową — odparł. — Obowiązują w niej specyficzne reguły.

— Jakie reguły?! Tortury? Pranie mózgów? Kazać człowiekowi stać przez okrągłą dobę z wiadrem na głowie, tak by się opierał o mur czubkami palców? Czy nie o to oskarżały cię gazety w Nikozji?! Stosujesz wciąż jeszcze tę metodę w Belfaście, czy też udoskonaliłeś ją tak, że nikt się ciebie nie czepia?!

Wstał z posępną miną.

— Ta rozmowa nie ma sensu.

— Wiesz, dlaczego odeszłam? Wiesz, co mnie w końcu przeko­nało? Twoje wyczyny w Adenie, o których dowiedziałam się z prasy. Kiedy jeden z twoich patroli wpadł w zasadzkę w dzielnicy Crater, poszedłeś tam pieszo, uzbrojony tylko w tę swoją przeklętą trzcinkę, i kroczyłeś samotnie przed wozem bojowym, prowokując partyzantów, aby podchodzili do okien i strzelali do ciebie. Jak to przeczytałam, jak zobaczyłam twoje zdjęcia na pierwszych stronach gazet, spakowałam manatki, bo zrozumiałam, że przez dziesięć lat byłam żoną żywego trupa.

— To nie ja ją zabiłem, Helen.

— Nie, ale ktoś bardzo podobny do ciebie.

Była to może najokrutniejsza rzecz, jaką mogła powiedzieć. Morgan pobladł. Przez chwilę chciała wyciągnąć ręce i przytulić go, przycisnąć do siebie — jakby potrafiła wziąć w karby jego niewiarygodną żywotność, pierwotne jądro jego osobowości, które zawsze jej się wymykało. Ale była to czysta głupota, bo znów skończyłoby się fiaskiem.

Zdławiła w sobie resztki litości i ciągnęła chłodno:

— Czy Francis mówił ci, kiedy odbędzie się pogrzeb?

— Tak.

— Chcemy, żeby to była cicha uroczystość. Policja nie połą­czyła śmierci Megan z zamachem na Cohena i jesteśmy z tego bardzo zadowoleni. Gdybyś chciał ją zobaczyć, jest w zakładzie pogrzebowym w Grantham. Firma Pool and Son przy George Street. A teraz, proszę, zostaw mnie samą, Asa.

Spoglądał na nią przez dłuższą chwilę, wreszcie odszedł.

* * *

Henry Pool otworzył wewnętrzne drzwi i wprowadził Morgana do kaplicy. W powietrzu unosiła się duszna woń kwiatów, a z głośników płynęła religijna muzyka. Z każdej strony sali znajdowało się sześć niewielkich pomieszczeń i Henry Pool wszedł z Morganem do jednego z nich. Wszędzie widać było stosy kwiatów, a na wózku przykrytym czarną zasłoną spoczywała trumna z częściowo odsuniętym wiekiem.

Za trumną stał asystent Poola, który powitał Morgana po przyjeździe do zakładu, wysoki chudy młodzieniec nazwiskiem Garvey, odziany w czarny garnitur i czarny krawat.

— Nic więcej nie mogłem zrobić, panie dyrektorze. — Zwrócił się do Morgana: — Czaszka była w większej części zgruchotana. Bardzo trudna sprawa.

Ale Morgan nie słyszał go, bo gdy tak spoglądał po raz ostatni na twarz córki, poczuł w ustach gorzki smak żółci. Odwrócił się.

— Dziękuję — odezwał się do właściciela zakładu pogrzebowego i wyszedł. Panował nad sobą tylko do chwili dojścia do samochodu.

Kiedy pod wieczór Stewart wprowadził Morgana do gabinetu Bakera, nadinspektor wyglądał przez okno. Odwrócił się.

— Witaj, Asa. Dawnośmy się nie widzieli.

— Witaj, Harry.

— Rozmawiałeś z pastorem, prawda?

— Owszem.

Morgan usiadł, a Baker zajął miejsce po przeciwnej stronie biurka.

— To George Stewart, jeden z moich inspektorów.

— W porządku, Harry — rzekł Morgan. — Co możesz mi powiedzieć?

— Nic — odparł Baker. — Sprawę objęto najwyższą klauzulą tajności. Wydział Specjalny zajmuje się tylko techniczną stroną śledztwa. Wszystkim kieruje MI 5. Grupa Czwarta, która zajmuje się koordynacją zwalczania terroryzmu i działalności wywrotowej, otrzymała specjalne pełnomocnictwa bezpośrednio od premiera.

— Kto jest szefem?

— Ferguson.

— Tak przypuszczałem. Wielki Boże, to jakbym zatoczył pełny krąg. Kiedy mogę się z nim zobaczyć?

Baker zerknął na zegarek.

— Za trzydzieści pięć minut w jego mieszkaniu przy Cavendish Square. Woli spotkać się z tobą u siebie. — Wstał. — Chodź, sam cię zawiozę.

Morgan również wstał.

— Nie trzeba.

— Taki mam rozkaz, stary — uśmiechnął się Baker. — Sam wiesz, co Ferguson sądzi o ludziach niewykonujących jego poleceń.

* * *

Brygadier Charles Ferguson był potężnie zbudowanym męż­czyzną o zwodniczo ujmującym wyglądzie; jego pognieciony błękitny garnitur wydawał się o numer za duży. O związkach Fergusona z wojskiem świadczył jedynie krawat w barwach gwardii. Szopa szpakowatych włosów, podwójny podbródek, sierpowate okulary do czytania, przez które studiował przy kominku Financial Timesa, gdy do salonu wprowadzono Morgana i Bakera, przywodziły na myśl raczej jakiegoś podrzędnego profesorzynę.

— Asa, drogi chłopcze, jakże się cieszę, że cię widzę!

Wylewność brygadiera była nieco zanadto teatralna; kojarzy­ła się z podstarzałym aktorem z kiepskiej trupy objazdowej, który stara się z całych sił, by słyszano go nawet w ostatnim rzędzie.

— W porządku, Kim. Bądź łaskaw podać nam herbatę — zwrócił się do lokaja, z pochodzenia Gurkha, byłego kaprala wojsk kolonialnych, czekającego cierpliwie przy drzwiach.

Gurkha wyszedł, a Morgan rozejrzał się po salonie. Kominek zaprojektowany przez braci Adamów był autentyczny, podobnie jak płonący na nim ogień; meble również pochodziły z epoki Jerzego Trzeciego. Wszystko idealnie do siebie pasowało, nawet ciężkie story w oknach.

— Ładne, prawda? — zagadnął Ferguson. — To dzieło mojej młodszej córki Ellie. Jest projektantką wnętrz.

Morgan podszedł do okna i wyjrzał na plac.

— Zawsze umiałeś się nieźle urządzić.

— O Boże, zamierzasz być taki męczący jak zwykle, Asa? Szkoda, wielka szkoda. Cóż, wobec tego przejdźmy do rzeczy. Chciałeś się ze mną zobaczyć?

Morgan zerknął na Bakera, który siedział w skórzanym fotelu po drugiej stronie pokoju, nabijając fajkę.

— Harry twierdzi, że było akurat odwrotnie.

— Doprawdy? — spytał wesoło Ferguson.

Do gabinetu wszedł Gurkha z tacą, postawił ją koło kominka i zamknął za sobą drzwi. Ferguson wziął do ręki imbryk.

— Na litość boską! — wybuchnął Morgan.

— W porządku, Asa. Wiesz już, że twoją córkę przejechał człowiek, który strzelał do Maxwella Cohena. Mam rację?

— Tak.

— I naturalnie, chciałbyś go dostać. My również. Nie licząc agencji wywiadowczych większości krajów. Widzisz, jedyną rzeczą, jaką wiemy na pewno na temat tego dżentelmena, jest to, że już od około trzech lat zajmuje się podobną działalnością w różnych częściach świata i odnosi spektakularne sukcesy.

— Jak posuwa się śledztwo?

— Lepiej zostaw to nam. Porozumiałem się z Ministerstwem Obrony. Poinformowano mnie, że z uwagi na zaistniałe szczególne okoliczności otrzymasz miesięczny urlop. — Ferguson miał poważną minę. — Na twoim miejscu poszedłbym na pogrzeb i wyjechał gdzieś bardzo daleko, Asa.

— Doprawdy? Tak byś zrobił? — Walijski akcent Morgana był w tej chwili znacznie wyraźniejszy, jak zawsze w chwilach napięcia. — A ty, Harry? Ty też byś tak postąpił? — zwrócił się do Bakera.

Nadinspektor zrobił cierpiętniczą minę.

— Słyszałeś już, że na jesieni chcą cię awansować? — spytał Ferguson. — Gdybyś otrzymał teraz stopień brygadiera, Asa, oznaczałoby to, że przed przejściem w stan spoczynku powinieneś zostać przynajmniej generałem majorem. Mógłbyś być z siebie dumny.

— Dla kogo?

— Nie rujnuj swojej kariery, Asa. Przebyłeś długą drogę.

— Jak na walijskiego obdartusa, co wszedł do biura werbun­kowego z gołą dupą, tak?!

Morgan opuścił gabinet, trzaskając drzwiami.

— Potraktował go pan bardzo brutalnie, panie brygadierze — odezwał się Baker.

— Zrobiłem to celowo. Jak się wyszaleje, wróci.

* * *

Wnętrze kościoła Świętego Marcina w Steeple Durham było surowe i piękne w swojej prostocie. Normańskie kolumny wspierały bogato rzeźbione sklepienie ozdobione licznymi podobiznami ludzi i zwierząt. Budowla miała zapewne pier­wotnie charakter obronny, o czym świadczył brak okien na parterze. Światło wpadało tylko przez rząd okrągłych witraży ponad nawą boczną, tak że w nawie głównej panował półmrok.

Harry Baker i Stewart przybyli tuż po drugiej i zastali Francisa Wooda czekającego w kruchcie. Pastor był ubrany w strój liturgiczny.

— Dzień dobry. Miło, że panowie przyjechali.

— Niestety, sprawa nie posunęła się do przodu.

— Nikogo nie aresztowaliście, tak? — uśmiechnął się łagod­nie pastor. — Czy to coś zmienia?

— Widziałem się wczoraj z pułkownikiem Morganem i od­niosłem wrażenie, że ma w tej sprawie zupełnie inne zdanie.

— Znając Asę, ja też tak podejrzewam.

Zaczęli przybywać ludzie, większość na piechotę, najwyraźniej mieszkańcy wioski. Wood witał się z nimi; nagle otworzyła się furtka w murze oddzielającym kościół od ogrodu plebani i pojawiła się w niej żona pastora.

Nie nosiła żałoby, tylko prosty szary kostium z plisowaną spódnicą, brązowe pantofle i pończochy. Włosy miała związane aksamitną wstążką, podobnie jak wtedy, gdy Baker ją poznał. Wziąwszy pod uwagę okoliczności, wydawała się zdumiewająco spokojna.

Skinęła Bakerowi głową.

— Dzień dobry, panie nadinspektorze.

Baker nie umiał znaleźć właściwych słów. Francis Wood pocałował żonę w policzek i Helen weszła do kościoła. Przed bramą cmentarza zatrzymał się karawan. Harry Pool, jego syn oraz czterech karawaniarzy, wszyscy w czarnych frakach, wyjęli z niego trumnę.

Wood podążył w ich stronę.

— Wiesz, co najbardziej mnie w tym wszystkim denerwuje, George? — odezwał się Baker. — To, że prawdopodobnie załatwili już dzisiaj ze dwa takie pogrzeby. Ten sam karawan, te same czarne fraki, te same smutne gęby.

— Ani śladu Morgana, panie nadinspektorze.

— Zauważyłem — odparł Baker i dodał, patrząc na zbliżający się kondukt: — Wejdźmy do środka.

Usiedli w ławce w połowie kościoła. Procesja minęła ich i Francis Wood zaczął odprawiać nabożeństwo żałobne:

— Jam jest zmartwychwstanie i żywot; kto we mnie wierzy, choćby umarł, żyć będzie, a kto żyje i wierzy we mnie, nie umrze na wieki.

Trumnę postawiono przed balustradą oddzielającą nawę od prezbiterium i pracownicy zakładu pogrzebowego odeszli. Po chwili milczenia Wood podjął:

— Panie, Tyś naszą ucieczką...

Drzwi otworzyły się i zamknęły tak głośno, że duchowny zamilkł i spojrzał znad kart modlitewnika. Zaczęto obracać głowy. Przy wejściu stał Asa Morgan w nienagannie wyprasowanym mundurze galowym, z lśniącym pasem z koalicyjką, ze schludnym rzędem orderów pod skrzydlatą odznaką SAS nad kieszonką na piersi. Zdjął czerwony beret i usiadł w ostatnim rzędzie.

Jedyną osobą, która nie obróciła głowy, była Helen Wood. Siedziała samotnie w pierwszej ławce, wyprostowana, spoglądając prosto przed siebie. Po krótkiej przerwie jej mąż jął czytać dalej głośnym, wyraźnym głosem.

Kiedy kondukt przechodził przez bramę cmentarza, w dali rozległy się grzmoty i na kamienne płyty ścieżki upadły pierwsze ciężkie krople deszczu.

— Jeden z największych banałów świata — stwierdził Ba­ker. — Prawie na wszystkich pogrzebach pada. Właśnie dlatego wziąłem parasol.

Otworzył go i ruszył wraz ze Stewartem za grupką mieszkańców wioski, którzy zmierzali pomiędzy nagrobkami ku świeżo wyko­panemu dołowi.

Większość z nich zatrzymała się z szacunku nieco z boku, gdy tymczasem Helen Wood stanęła na skraju grobu na­przeciwko męża. Za wikarym widać było Asę Morgana w czer­wonym berecie przekrzywionym pod ściśle regulaminowym kątem.

Francis Wood kontynuował modlitwę, podnosząc nieco głos, gdy ulewa przybrała na sile. W stosownej chwili jego żona przyklękła na jedno kolano, wzięła garść ziemi i rzuciła ją na trumnę. Trwała w tej pozycji, po czym uniosła wzrok i spostrzegła, że Morgan przecisnął się do przodu i stanął koło jej męża.

Francis Wood recytował pewnym głosem:

— Ziemia ziemi, popiół popiołom, prochy prochom...

Morgan zdjął z głowy czerwony beret i rzucił go na trumnę. Jego była żona wstała powoli, nie spuszczając oczu z jego twarzy. Odwrócił się, pomaszerował między nagrobkami i zniknął w koś­ciele.

— Cóż, dostarczył wsi tematu do rozmów na najbliższe kilka lat — zauważył Baker.

Kiedy Francis Wood wszedł po kilku minutach do kościoła, Morgan siedział w pierwszym rzędzie z ramionami skrzyżowanymi na piersi, wpatrując się w ołtarz.

— Chyba nie przyszedłeś się modlić, Asa, więc czego chcesz?

— Tak, nie interesuje mnie ten twój religijny bełkot — od­powiedział Morgan i zaczął recytować: — „Albowiem spodobało się Panu Bogu Wszechmogącemu w swoim wielkim miłosierdziu powołać do siebie duszę naszej ukochanej siostry". Do licha, co to właściwie znaczy, Francis?!

— Nie wiem, Asa. Widzisz, dla mnie to kwestia wiary. Wiary, że Bóg nadaje sens naszemu życiu.

— To istotnie bardzo pocieszające.

Morgan wstał, wszedł po schodkach i stanął za pulpitem.

— W porządku, Asa, powiedz, co ci leży na sercu.

Do kościoła wślizgnęli się Baker i Stewart. Stanęli w mroku koło drzwi i słuchali.

— Usiłuję pogodzić miłosierdzie Boże z faktem, że wściekły fanatyk uciekający z miejsca zbrodni zabił dziewczynkę jadącą na rowerze — rzekł Morgan. — Nawiasem mówiąc, powinieneś wiedzieć, że odpowiedzialność wzięła na siebie palestyńska organizacja terrorystyczna Czarny Wrzesień. Miła nazwa, sam musisz przyznać. Zresztą dość typowa. — Mówił nienaturalnie spokojnym głosem i chwycił krawędzie pulpitu z taką siłą, że zbielały mu knykcie.

— Bóg karze, ludzie tylko się mszczą, Asa — stwierdził Wood. — Chyba wiem, jaką drogą chcesz pójść, i chciałbym powiedzieć ci jedno: to droga donikąd. Na jej końcu nie znajdziesz nic: żadnej odpowiedzi, żadnej satysfakcji, po prostu nic.

Morgan rozejrzał się.

— Nie zdawałem sobie dotychczas sprawy, jaki dobry masz stąd widok.

Zszedł po schodkach, ruszył szybko nawą i opuścił kościół.

Baker i Stewart podążyli za nim. Lało jak z cebra. Morgan przeszedł z gołą głową przez bramę cmentarza i wsiadł do porsche.

— Weź samochód i jedź za nim — odezwał się Baker do Stewarta. — Wrócę do Londynu pociągiem. Nie spuszczaj go z oczu. Chcę znać każdy jego krok. Marny twój los, jak go zgubisz.

Śledzenie srebrnego porsche nie nastręczało większych trudno­ści. Nawet ominąwszy Londyn i ruszywszy na północ autostradą Ml, Morgan rzadko przekraczał setkę i zjeżdżał na pasmo szybkiego ruchu tylko wtedy, gdy wyprzedzał ciężarówkę lub inny powolny pojazd.

Na przedmieściach Doncaster zatrzymał się na stacji ben­zynowej. Stewart zrobił to samo, trzymając się w bezpiecznej odległości. Porsche skręciło na parking, a Morgan wysiadł i włożył na mundur płaszcz wojskowy. Później przeszedł na drugą stronę autostrady i zniknął w barze samoobsługowym.

Stewart zaparkował kilka wozów dalej i wstąpił do toalety. Gdy wyszedł, auto Morgana znajdowało się ciągle na swoim miejscu, toteż postanowił zajrzeć do baru. Morgana nie było.

Odwrócił się szybko, lecz zaraz się uspokoił: porsche stało wciąż na parkingu. Nagle zauważył pułkownika przykucniętego koło jego własnego samochodu.

Kiedy ruszył szybko ku Morganowi, pułkownik wyprostował się i Stewart spostrzegł, że z prawej przedniej opony jego wozu uszło powietrze.

— Chwileczkę! Co pan, do cholery, robi?! — zawołał gniewnie.

Morgan kopnął sflaczałe koło.

— Jakiś wandal przedziurawił panu oponę, inspektorze. Na pana miejscu wezwałbym policję.

Podszedł do porsche, wsiadł i błyskawicznie odjechał.

* * *

Mikalis wstał późno i rozpoczął swój codzienny bieg po Hyde Parku dopiero o jedenastej, pomimo ulewnego deszczu. Nie przejmował się zresztą brzydką pogodą. Lubił deszcz. Dawał mu on poczucie bezpieczeństwa, wrażenie zamknięcia w mikrokosmosie własnej osobowości.

Wrócił w końcu do mieszkania przy Upper Grosvenor Street i otworzywszy drzwi poczuł aromat świeżo parzonej kawy. Z początku myślał, że dziewczyna, z którą spędził noc, nie poszła jeszcze do domu, lecz nagle w drzwiach kuchni ukazał się Jean Paul Deville.

— Ach, wróciłeś — powiedział adwokat. — Otworzyłem sobie zapasowym kluczem. Mam nadzieję, że się nie gniewasz.

Mikalis przyniósł z łazienki ręcznik i zaczął wycierać mokrą twarz.

— Kiedy przyszedłeś?

— Po śniadaniu. Chyba powinniśmy porozmawiać.

Zabrał się z powrotem do parzenia kawy.

— Tym razem się nie udało — rzekł Mikalis.

— Strzeliłeś mu w głowę z bliskiej odległości. Czegóż jeszcze można wymagać? Krzyczące nagłówki na pierwszych stronach gazet i świetna reklama dla Palestyńczyków. Czarny Wrzesień jest zachwycony. Wczoraj wieczorem odwiedził mnie ich przed­stawiciel w Paryżu. A jednak tym razem nie wszystko poszło gładko. Bałeś się, że cię złapią?

— W Algierii Arabowie powtarzali bez przerwy Inszallah. „Jeśli Bóg pozwoli". Pomimo najdokładniejszych planów w końcu zawsze dzieje się coś, co nie powinno się zdarzyć. Zacina się pistolet, który jeszcze nigdy się nie zaciął. Kiedyś, w najmniej spodziewanej chwili, zginę właśnie wskutek takiego niezwykłego przypadku, ty zresztą też.

— Bardzo możliwe — przyznał Deville. — Tak jak ta dziew­czynka w tunelu?

— Pożałowania godny incydent. Próbowałem ją wyminąć, ale po prostu nie było miejsca. W obu londyńskich popołudniówkach ukazały się króciutkie wzmianki, ale nie rozumiem, dlaczego nie wiążą tego z zamachem na Cohena.

— Tak, też się nad tym zastanawiałem. Prosiłem swoich londyńskich przyjaciół, żeby zbadali sprawę. Zdaje się, że rodzice dziewczynki są rozwiedzeni. Jej ojciec to niejaki Asa Morgan, pułkownik wojsk powietrznodesantowych. Stacjonuje w tej chwili w Irlandii. Moi przyjaciele dostarczyli mi wydruk komputerowy z jego danymi i okazało się, że to dość niezwykła postać. Specjalista od dywersji, zwalczania terroryzmu, specjalnych metod śledczych. Był nawet w chińskim obozie jenieckim w Korei. To rozsądne, że władze usiłują nie dopuścić, aby pisała o nim prasa: właśnie stąd to oficjalne milczenie.

— Bardzo dbają także, by do prasy przeciekło jak najmniej informacji na temat Kreteńczyka — rzekł Mikalis, sypiąc łyżeczką herbatę do imbryka.

— O co ci właściwie chodzi? Martwisz się, że zasługa może przypaść komuś innemu?

— Idź do diabła! — roześmiał się Grek.

— Jeszcze nie teraz, przyjacielu. — Deville usiadł koło ok­na. — Kreteńczyk to legenda wszystkich rewolucjonistów świata, od Czerwonych Brygad poczynając, a na IRA kończąc. Ale nie zapominaj, że każda zachodnia agencja wywiadowcza gromadzi dokładne dane na temat twoich operacji. Uważają, że nie ujawniając niczego opinii publicznej, zwiększają szanse schwytania cię. Poza tym odnosisz same sukcesy, a wszyscy kochają zwycięz­ców. Mógłbyś nawet zdobyć popularność: władze boją się tego jak ognia.

— Niezły pomysł.

Deville wyjął z kieszeni złożony arkusik papieru i położył go na stole.

— To tylko konieczne środki bezpieczeństwa. — Uśmiechnął się. — Znów zmieniłem numery twoich skrzynek pocztowych, nie tylko w Londynie, ale także w Manchesterze i Edynburgu. Naucz się na pamięć i spal.

— W porządku — odpowiedział Mikalis, nalewając herbatę.

— Jesteś zadowolony z koncertu?

— W miarę. Nigdy nie przepadałem za akustyką Royal Albert Hall, ale atmosfera jest tam zawsze znakomita.

— Teraz czeka cię urlop. Co zamierzasz? Pojedziesz na Hydrę?

— Najpierw spędzę kilka dni w Cambridge.

— Doktor Katherine Riley? — spytał Deville. — Coraz częściej szukasz jej towarzystwa. To coś poważnego?

— Miło spędzamy razem czas, nic więcej, ale w końcu na tym zasranym świecie niełatwo znaleźć osobę, z którą można miło spędzić czas, prawda? — odpowiedział Mikalis.

Rozsunął prawą kieszeń dresu i wyjął niewielki, brzydki pistolet z blisko piętnastocentymetrową lufą dziwnego kształtu. Położył go na stole.

Deville wziął broń do ręki.

— Co to takiego?

— Jeden z modeli pistoletu CZ. Produkowali go Niemcy, gdy przejęli fabrykę Ćeska Zbrojowka po aneksji Czechosłowacji. Ma znakomity tłumik.

— Lepszy od innych?

— Był w wyposażeniu wywiadu SS.

Deville ostrożnie odłożył go na stół.

— Nigdy nie rozstajesz się z bronią, nawet uprawiając jogging w parku?

— Drogi Jean, noszę ten pistolet zawsze, nawet na scenie Royal Albert Hall. Paryż, Berlin... zawsze tak samo.

— Ale dlaczego?

Mikalis nalał sobie filiżankę herbaty, nasypał cukru i dodał mleka na modłę angielską.

— Powiedz mi, czy ciągle nosisz przy sobie cyjanek potasu? — spytał.

— Oczywiście.

— Dlaczego nie proponowałeś mi nigdy kapsułki?

Deville wzruszył ramionami.

— Bo nie wyobrażałem sobie, że mógłbyś ją połknąć.

— Racja. — Mikalis uśmiechnął się i uniósł pistolet. — Kiedy wreszcie w jakimś zupełnie nieoczekiwanym momencie przyjdą mnie aresztować, będę trzymał to w ręku. Nawet w Zielonym Saloniku w Albert Hall.

— Rozumiem — odparł Deville. — Marzy ci się bohaterski finał. Chcesz zginąć śmiercią żołnierza, oko w oko z nieprzy­jacielem. — Westchnął i w jego głosie zabrzmiało szczere współczucie: — Drogi Johnie, jesteś w głębi duszy sentymentalnym głupcem! Czy naprawdę uważasz się za ostatniego sa­muraja?!

Mikalis otworzył okno i wyszedł na balkon. Spojrzał na park skąpany w słońcu. Deszcz ustał i zanosiło się na ciepły dzień. Odwrócił się.

— Oscar Wilde powiedział kiedyś, ze życie to przykry kwad­rans złożony z rozkosznych chwil.

— Czyli wracamy do Cambridge i doktor Riley? — westchnął Deville.

Mikalis uśmiechnął się.

— Zgadza się. Rzeczywiście, to jedna z rozkoszniejszych chwil.

4.

Wieczorem Morgan dotarł do Leeds. Opuścił miasto autostradą A65 i pojechał przez Otley, Ilkley i Skipton do Yorkshire, zapuszczając się w posępną krainę wysoko położonych torfowisk, między którymi wznoszą się od czasu do czasu płaskie wzgórza ze skupiskami wapiennych skałek.

Wioska Malham leży w jednym z najdzikszych zakątków Yorkshire. Morgan dotarł do niej o zmroku i dwa kilometry dalej skręcił w bramę działki o powierzchni około dwóch tysięcy metrów kwadratowych, na której stał niewielki dom letniskowy z piaskowca.

Ściśle biorąc, dom przypadł po rozwodzie Helen, ale klucz leżał jak zwykle pod kamieniem. Morgan otworzył drzwi i poszedł do samochodu po rzeczy.

Dawno nie wietrzony dom pachniał stęchlizną, lecz w kominku leżał stos przygotowanych polan. Morgan rozpalił ogień i poszedł rozejrzeć się na górze, gdzie znajdowały się dwie sypialnie i łazienka.

W jednej z szaf znalazł to, czego szukał. Stare ubrania na wy­cieczki w góry. Mocne buty, drelichowe spodnie, grube wełniane swetry. Zniósł wszystko na dół wraz ze śpiworem i rozłożył przed kominkiem. Wyjął z torby butelkę szkockiej, wszedł do śpiwora i położył się koło ognia.

Dorzucał drew i pił whisky — mnóstwo whisky — bo nie chciał myśleć o córce. Jeszcze nie. Może później. Na razie zapadł w sen.

Kilka kilometrów za Malham biegnie ścieżka prowadząca na szczyt o nazwie Gordale Scar. Morgan był tu po raz ostatni w dniu dwunastych urodzin Megan. Teraz też lało jak z cebra i krocząc po podmokłym gruncie miał wrażenie, że znów słyszy jej podniecony głosik — tak jak wtedy, gdy wyszli zza skałek i ujrzeli Gordale Scar. W górze huczał wodospad, głośniejszy niż zwykle z powodu ulewy.

Aby iść dalej, trzeba było się wspiąć na stromy filar po lewej stronie, toteż Morgan puścił Megan przodem i został nieco z ty­łu — na wszelki wypadek. Później gramolili się wzwyż po piargu nad górnym odcinkiem wodospadu i szli trawersem ścieżką na skraju przepaści.

Posuwał się z trudem w gęstej mgle i deszczu, pokonując kilometr za kilometrem, uwięziony w przeszłości. Miał wrażenie, że córka jest ciągle obecna w górach, że śpieszy do przodu i niknie we mgle, a po chwili wraca, przybiega do niego, by opowiedzieć o kolejnym odkryciu.

Na pewien czas stał się z powrotem czternastoletnim chłopcem w tydzień po ukończeniu szkoły. Wstawał o piątej i ruszał w góry z paczuszką kanapek z serem przygotowanych przez matkę i manierką zimnej herbaty. Aby dotrzeć do kopalni, gdzie zginął jego ojciec, przechodził codziennie rano dziesięć kilometrów.

Nigdy nie zapomniał pierwszego dnia. Mdlącego ucisku w żo­łądku, gdy klatka opadała sześćset metrów w dół w koszmarny świat mroku, rozpaczy i katorżniczego wysiłku.

Po zakończeniu pierwszej szychty wlókł się dziesięć kilometrów do domu, tak wyczerpany, że każdy krok wydawał się ostatni. Później, gdy siedział przed kominkiem w starej ocynkowanej balii, a matka zmywała mu z pleców miał węglowy, w głowie kołatała mu się tylko jedna myśl. Musi istnieć lepszy świat, choćby dlatego że czuł w sobie coś, co przepełniało go prag­nieniem, by się wyrwać z tego piekła.

Wszyscy ludzie mają jakiś naturalny talent: niektórzy są urodzonymi aktorami, inni chirurgami czy muzykami. Asa Morgan był urodzonym żołnierzem. Urodzonym przywódcą. Służba wojskowa była dlań takim samym powołaniem jak kapłaństwo dla innych. Największa ironia losu polegała na tym, że ocaliła go wojna — to właśnie dzięki niej wyrwał się na zawsze ze świata hałd i kopalni Rhonddy i trafił do armii.

Ścieżka biegnąca w stronę Malham okrążała szczyt od południa i pod koniec wędrówki, gdy Morgan schodził tak zwaną Suchą Doliną, jego nerwy wreszcie nie wytrzymały. Dotarł do wielkiego głazu obok niszy skalnej, w której schronił się kiedyś przed deszczem, by zjeść z Megan drugie śniadanie. Wybuchła w nim nagromadzona udręka.

— Nieeee! — zawołał. — Nieeeeeee!

Odwrócił się i popędził w dół, jakby uciekał przed samym diabłem, ślizgając się na zdradliwym podłożu.

Nagle znalazł się na wapiennej półce skalnej, która jak wiedział, leżała na skraju wielkiej osiemdziesięciometrowej przepaści u pod­nóża Malham Cove. Wiatr rozproszył mgłę i w dole widać było panoramę doliny.

Wezbrała w nim furia, jakiej jeszcze nigdy nie czuł, podobna do kipiącej lawy.

— Dostanę cię, skurwysynu! — ryknął. — Dostanę cię!...

Przebiegł po wapiennych płytach i zaczął schodzić prędko w dół.

Nazajutrz w południe zapukał do drzwi mieszkania przy Cavendish Square. Otworzył mu Gurkha, Kim, w schludnej białej kurtce z wypolerowanymi mosiężnymi guzikami. Morgan minął go bez słowa i odnalazł Fergusona w salonie, z sierpowatymi okularami do czytania na czubku nosa, ślęczącego przy biurku nad stosem dokumentów.

Brygadier zerknął na Morgana i zdjął okulary.

— Brzydko się zachowujesz, Asa! Ten biedaczyna Stewart miał przez ciebie paskudne kłopoty. Prawdopodobnie opóźniłeś jego awans o kilka lat.

— Chcę dostać Kreteńczyka, Charles — odezwał się Mor­gan. — Zrobię wszystko, co każesz. Rozegram to tak, jak sobie życzysz, ale musisz dać mi szansę.

Ferguson wstał i podszedł do okna.

— Francis Bacon napisał kiedyś, że zemsta to wynaturzone prawo. Nie mogę na to pozwolić, Asa. To wykluczone. Emocje wpłyną negatywnie na twój osąd. Nie masz już dwudziestu pięciu lat, prawda? — Pokręcił zdecydowanie głową. — Nie, wykorzystaj urlop i wracaj do Belfastu.

— W takim razie zwolnię się z wojska.

— Niemożliwe, przynajmniej w twoim przypadku. Dopusz­czono cię do spraw o najwyższej klauzuli tajności, co spowodo­wało, że stałeś się dość szczególną postacią. Widzisz, Asa, nie masz wyboru. Jesteś z nami do końca. Jak za dawnych dobrych czasów, podczas wojny.

— W porządku. — Morgan uniósł ręce, czyniąc gest poddania się. — Skoro mam miesiąc, załatwię to w miesiąc.

Odwrócił się i wyszedł, nim Ferguson zdążył odpowiedzieć.

Był już spokojniejszy, odzyskał panowanie nad sobą. Nadmiar emocji znalazł ujście w pierwotnym wybuchu w Malham i szaleń­czej jeździe na południe. Stał się znowu zawodowcem — chłod­nym, ważącym szanse, zdolnym do całkowitego obiektywizmu.

Problem polegał jednak na tym, od czego zacząć. Tuż po czwartej Morgan siedział w salonie domu przy Gresham Place, studiując opisy zamachu w kilku różnych gazetach. Nagle rozległ się dzwonek do drzwi. Kiedy je otworzył, ujrzał Harry'ego Bakera, trzymającego w ręku skórzaną teczkę.

Nadinspektor wkroczył do przedpokoju.

— Nie sądzisz, że potraktowałeś młodego Stewarta trochę zbyt brutalnie? Chłopak musi się jeszcze wiele nauczyć.

Morgan wszedł za nim do salonu i czekał z rękami w kiesze­niach.

— W porządku, Harry. Czego chcesz?

— Dzwonił do mnie Ferguson. Podobno znów go odwiedziłeś.

— Powiedział ci także, że kazał mi się trzymać z dala od tej sprawy?

— Tak.

— A więc?

Baker wyjął fajkę i zaczął ją nabijać.

— W Nikozji uratowałeś mi życie, Asa. Gdyby nie ty, ten terrorysta z EOKA wpakowałby mi kulę w głowę. Przewróciłeś mnie na ziemię i sam dostałeś w plecy.

— Każdy popełnia błędy.

— Jeśli dowie się o tym Ferguson, jestem skończony, ale mam to gdzieś! — Baker otworzył teczkę, wyjął dużą szarą kopertę i cisnął na stół. — To dla ciebie, Asa. Wszystko, co wiemy... zresztą niezbyt wiele, o człowieku, który strzelał do Maxweila Cohena i zabił Megan. Nazywamy go Kreteńskim Casanovą.

5.

Baker grzał się przed kominkiem, gdy tymczasem Morgan studiował dossier.

— Jak widzisz, po raz pierwszy pojawił się w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym dziewiątym. Zamach na Vassilikosa. To właśnie wtedy prasa ochrzciła go Kreteńczykiem.

— Bo szofer nie miał wątpliwości, że mówi z kreteńskim akcentem?

— Wedle dossier potwierdziła to również pokojówka hotelu Hilton w Berlinie Zachodnim, gdy w miesiąc później, w listo­padzie, zastrzelił generała Stefanakisa.

Morgan czytał dalej.

— A ta historia z dziewczyną w szafie, gdy czekali na nadejście Stefanakisa? Czy to prawda?

— Tak.

— I stąd przydomek Kreteński Casanova?

— Owszem. Akta wymieniają jeszcze jeden podobny epizod. Nasz przyjaciel nie zgwałcił tej Boudakis. Rozmawiał z nią psycholog i odniósł wrażenie, że się w nim po prostu za­kochała.

— Z tego, co czytam, wynika, że Kreteńczyk cieszy się w Grecji sporą popularnością — zauważył Morgan. — Vassilikos i Stefanakis musieli być paskudnymi rzeźnikami.

— Zgadza się — odparł Baker. — Więc nasz przyjaciel to prosty wieśniak kretenski, bohater ruchu oporu przeciwko obecnemu reżimowi w Grecji, który uważa za faszystowski. Postanowił z nim walczyć. Świetnie, z wyjątkiem jednego drob­nego szczegółu. Od tamtej pory dokonał wielu zabójstw politycz­nych na całym świecie. Zwykle przyznawały się do nich różne organizacje terrorystyczne, lecz większość najważniejszych agen­cji wywiadowczych nie ma wątpliwości, że ponosi za nie odpowiedzialność Kreteńczyk. Cechuje go indywidualny, niepo­wtarzalny styl działania. Czytaj dalej. Zobaczysz, o co mi chodzi.

Usiadł przy kominku i zapalił wygasłą fajkę, a Morgan kontynuował lekturę.

— W czerwcu tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku Kreteń­czyk zastrzelił w pokoju hotelowym pułkownika Rafaela Gallegosa, szefa policji kraju Basków, leżącego w Pirenejach między Hiszpanią a Francją. Zamach był dokładną repliką zabójstwa generała Stefanakisa w Paryżu. Przyznała się do niego baskijska organizacja terrorystyczna ETA, od lat walcząca o oderwanie kraju Basków od Hiszpanii. We wrześniu tego samego roku w Rio de Janeiro zastrzelono generała Falcao, szefa tajnej policji brazylijskiej — dokonał tego policjant drogowy, który zatrzymał limuzynę na spokojnej wiejskiej drodze, prowadzącej z miasta do domu ofiary. Podobnie jak podczas zamachu na Vassilikosa zginął tylko generał i jego ochroniarze. Szoferowi darowano życie. W listopadzie tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku Kreteń­czyk zamordował George'a Henry'ego Daly'ego, agenta ubez­pieczeniowego z Bostonu. Prasy nie poinformowano jednak, że Daly był w istocie majorem Sergiuszem Kułakowem, który zbiegł przed pięcioma laty na Zachód z rezydentury wywiadu Armii Czerwonej w Berlinie. CIA wyciągnęła z niego wszystko, co się dało, a następnie zapewniła mu nową tożsamość, rzekomo gwarantującą całkowite bezpieczeństwo. Żona Kułakowa szcze­gółowo opisała Kreteńczyka; mógł ją zabić, lecz nie zrobił tego. W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym pierwszym roku Kreteń­czyk zastrzelił w Toronto Henry'ego Jacksona, z zawodu ekono­mistę, kolejnego zbiegłego agenta sowieckiego żyjącego pod fałszywym nazwiskiem. Pod koniec tego roku zabił konsula Izraela w Istambule. Do zamachu przyznała się turecka Ludowa Armia Wyzwoleńcza. Później doszło do jednej z najbardziej spektakularnych akcji Kreteńczyka, zabójstwa włoskiego reżysera filmowego Maria Forlaniego podczas festiwalu w Cannes. Do zamachu przyznała się rzymska komórka Czarnych Brygad, faszystowskiego odpo­wiednika Czerwonych Brygad. Czarne Brygady groziły kilka­krotnie Forlaniemu, który nakręcił film ośmieszający Mussoliniego.

— Więc to jednak nie zwykły komunistyczny fanatyk — zauważył Morgan.

— Doszedłeś do zamachu w Cannes? Wyjątkowo paskudna sprawa. Hotelu, w którym mieszkał Forlani, pilnowano niczym Fortu Knox. Wszędzie posterunki Garde Mobile. W środku agenci bezpieczeństwa po cywilnemu. Mieszkały tam same znakomitości. Połowa nie koronowanych głów Europy, więk­szość tak zwanych gwiazd Hollywood. Pianista John Mikalis, Sophia Loren, David Niven, Paul Newman i Bóg wie kto jeszcze.

— I mimo to wykręcił ten numer?

— Zamach miał następujący przebieg. Forlani wyszedł wraz z trzema przyjaciółkami ze swojego apartamentu na piętnastym piętrze i zamierzał zjechać na dół na kolację. Przy jego drzwiach stało dwóch policjantów, trzeci przy windzie.

— No i?

— Kreteńczyk pojawił się na końcu korytarza, strzelił mu z pistoletu prosto w serce... z odległości kilkudziesięciu metrów, zauważ, i zniknął błyskawicznie za drzwiami przeciwpoża­rowymi.

— Przepadł?

— Jak kamień w wodę. Policja przewróciła hotel do góry nogami, ale nic nie znalazła. Większość sławnych osobistości wyjechała jeszcze tego samego wieczoru. Wśród gości wybuchła panika. Doszło do międzynarodowego skandalu.

— A potem?

— Masz to w aktach. Zabił Helmuta Kleina, wschodnioniemieckiego ministra finansów, który odwiedził w listopadzie zeszłego roku uniwersytet we Frankfurcie. Cały teren uniwersytetu obstawiono agentami. Miał tam łączniczkę, niejaką Lieselott Hoffmann, która jak się później okazało, sympatyzowała z grupą Baader-Meinhof. Z rozkazu Frakcji Czerwonej Armii dostarczyła do Frankfurtu karabin. Polecono jej czekać, aż ktoś go odbierze.

— I odebrał Kreteński Casanova?

— Po ciemku i w tej przeklętej kominiarce.

Morgan znów zajrzał do dossier.

— Z akt wynika, że Klein wyszedł tuż po dziesiątej z przyję­cia w domu dyrektora banku. Kreteńczyk trafił go z trzystu metrów z karabinu z celownikiem optycznym. Piekielnie dobry strzał.

— Później zniknął. Dziewczynę schwytano, gdy usiłowała się pozbyć karabinu. Większość informacji pochodzi z jej przesłuchań. Zdaje się, że zrobił z nią to samo co z pokojówką w berlińskim hotelu Hilton, a ona także nie miała nic przeciwko temu. Kiedy przewożono ją z więzienia do więzienia, została odbita przez oddział bojowy Frakcji Czerwonej Armii.

— I zapadła się pod ziemię?

— Dopóki nie aresztowano jej w lutym tego roku w Londynie, gdzie pracowała w butiku. Twierdziła, że wyszła za mąż za niejakiego Harry'ego Fowlera, barmana z Camden Town, zresztą nieuchwytnego. Oczywiście uzyskała dzięki temu obywatelstwo brytyjskie. Niemcy, zarówno wschodni, jak i zachodni, wystąpili o jej ekstradycję, lecz grupy obrońców praw człowieka domagały się pozostawienia jej w Wielkiej Brytanii ze względów humanitar­nych. Przebywa w ściśle strzeżonym ośrodku rehabilitacyjnym w Tangmere pod Cambridge. Dla rządu to bardzo kłopotliwa sprawa.

— Wyobrażam sobie. — Morgan czytał chwilę w milcze­niu. — Ta diagnoza psychologiczna jest naprawdę świetna. Kto ją napisał?

— Niejaka Riley. Doktor Katherine Riley. Amerykanka, wykładowca jednego z kolegiów uniwersyteckich w Cambridge. Otrzymała zezwolenie na regularne widzenia z Lieselott Hoffmann.

— Po co?

— Zajmuje się psychologią terroryzmu. Przeprowadziła roz­mowy prawie ze wszystkimi znanymi terrorystami europejskimi przebywającymi w więzieniach. Półtora roku temu ukazała się jej książka Fenomen terroryzmu.

— Przypominam sobie, czytałem ją. — Morgan sięgnął po papierosa. — O ile się nie mylę, nasz przyjaciel załatwił w ciągu niespełna trzech lat z tuzin ważnych osobistości. Imponujący rezultat.

— I nie stoi po niczyjej stronie — dodał Baker. — Wieśniak kreteński, który podawał się za antyfaszystę, kończy na zabójstwie wschodnioniemieckiego ministra i komunizującego reżysera fil­mowego.

— Ale czasami nie ma jednak nic przeciwko drobnemu zamachowi na jakiegoś faszystę.

— Zlikwidował także dwóch bardzo ważnych zbiegów rosyjs­kich, rzekomo dobrze zabezpieczonych przez wywiady amerykań­ski i kanadyjski.

— Jakie są najświeższe dane na temat międzynarodowego terroryzmu? — spytał Morgan. — Odkąd zająłem się Ulsterem, przestałem otrzymywać bieżące raporty.

— Grupy na całym świecie są ściśle powiązane — odparł Baker. — Na przykład terrorystów japońskich odpowiedzialnych za masakrę w porcie lotniczym w Tel Awiwie-Jafie przeszkolono w obozach w Libanie. Broni, głównie granatów i kałasznikowów, dostarczyła grupa Baader-Meinhof. Brała w tym również udział Organizacja Wyzwolenia Palestyny.

— Ciekawa kombinacja.

— Z naszych danych wynika, że w tajnej konferencji or­ganizacji terrorystycznych, która odbyła się w tym roku w Dub­linie, uczestniczyli lewacy i anarchiści z całego świata.

— A rolę gospodarza pełniła IRA?

— To zależy, który odłam IRA masz na myśli.

— Lewacy, anarchiści... Do diabła z nimi! Ja chcę dostać Kreteńczyka. — Morgan wziął do ręki ołówek i przysunął do siebie notatnik. — Co tak naprawdę o nim wiemy?

— Jest dość niskiego wzrostu — odpowiedział Baker.

— Ale odznacza się niezwykłą siłą fizyczną.

— Bardzo inteligentny i przedsiębiorczy. Porusza się z łatwoś­cią po całym świecie.

— Wojskowy.

— Dlaczego tak uważasz?

— Sposób jego działania, precyzja, organizacja. Kiedy wy­znaczy sobie cel, realizuje go bez względu na wszystko. Nie zachowuje się jak szaleniec. Oszczędził kilku ludzi. Na przykład szoferów w Paryżu i Rio.

— Ale nie Megan.

— Nie. — Morgan skinął spokojnie głową. — Przejechał ją jak psa. Jego jedyny błąd.

Zajrzał do notatek.

— Nie zapominaj o najważniejszym: to mieszkaniec Krety — stwierdził Baker.

— Który zna niemiecki, francuski, hiszpański i angielski? Jest wyszkolonym żołnierzem? Człowiekiem podróżującym po całym świecie? — Morgan pokręcił głową. — Na twoim miejscu określiłbym to inaczej. Tropimy człowieka, który z jakichś powodów może w razie potrzeby uchodzić za mieszkańca Krety.

— Tylko gdzie go szukać?

Morgan wzruszył ramionami.

— Nie wiem, przynajmniej na razie. Ta Lieselott Hoffmann to niezły trop. Może nie mówi wszystkiego, co wie? Warto by odwiedzić tę twoją doktor Riley. Znasz ją?

— Miałem tę przyjemność. Nie przepada za policjantami. Nawiasem mówiąc, jest jeszcze coś, o czym nie wspomniano w dossier. Pocisk wydobyty z mózgu Cohena wystrzelono z bardzo nietypowej broni: z mauzera kalibru siedem i sześć­dziesiąt trzy setne milimetra z tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego roku, z pękatym tłumikiem. Podczas wojny posługiwały się nimi niektóre tajne służby niemieckie.

— Tak, znam ten pistolet — stwierdził Morgan. — Produko­wano go w niewielkich seriach.

— Zgadza się. Obecnie jest bardzo rzadki, właściwie nie do zdobycia. Z kartoteki komputerowej wynika, że w Wielkiej Brytanii tylko raz popełniono zabójstwo taką bronią. Chodzi o zeszłoroczny zamach na sierżanta wywiadu wojskowego w Londonderry.

— Kreteńczyk? W Irlandii Północnej?! — zdumiał się Morgan.

— Nie, zamachu dokonał terrorysta Tymczasowego Skrzydła IRA, niejaki Terence Murphy. Zginął podczas ucieczki wraz z kolegą, Patem Phelanem; zastrzelił ich patrol komandosów. Nawiasem mówiąc, Phelan miał identyczny mauzer. Usiłowaliśmy ustalić, skąd je wzięli, lecz bez skutku.

— Ciekawe — rzekł cicho Morgan. — Pistolet, z którego strzelano do Cohena, może pochodzić z tego samego źródła.

— Pracujemy nad tym, ale szczerze mówiąc, skoro poprzednio nie zaszliśmy zbyt daleko... — Baker wziął dossier i schował do teczki. — Teraz wiesz o Kreteńczyku tyle, ile ja. Co zamierzasz?

— Coś wymyślę.

— Nie wątpię — odparł ponuro Baker i otworzył drzwi. — Jesteśmy kwita, Asa, po prostu pamiętaj o tym.

Morgan odczekał chwilę, po czym chwycił płaszcz i ruszył do wyjścia. Znalazłszy się za drzwiami, ujrzał Bakera na końcu ulicy. Nadinspektor stanął na rogu i machnął ręką, wzywając taksówkę. Morgan wrócił do domu, pośpieszył do garażu na dole, wsiadł do porsche i zapalił silnik.

Stał pod drzewem przed apartamentem Fergusona przy Caven­dish Square, gdy nadjechała taksówka, z której wysiadł Baker. Nadinspektor zapłacił kierowcy i wszedł do domu. Morgan odczekał kilka minut i ruszył za nim.

Kiedy Kim otworzył drzwi, minął go bez słowa i wkroczył do salonu. Ferguson siedział przy biurku, czytając dossier; obok stał Baker.

— Boże Wszechmogący! — zawołał z goryczą nadinspektor.

— Ależ z ciebie trudny człowiek, Asa! — westchnął Ferguson.

— W porządku, przestańmy się bawić w ciuciubabkę — stwierdził Morgan. — Chcesz złapać tego Kreteńczyka tak samo jak ja, więc czemu nie połączyć sił i nie zabrać się wreszcie solidnie do roboty?

— Wykluczone, drogi chłopcze. Oficjalna współpraca nie wchodzi w rachubę. Właśnie w tym sęk.

— Ach, rozumiem. — Morgan zerknął na Bakera. — Miałem być wdzięczny staremu przyjacielowi i latać jak wściekły, próbując prowadzić śledztwo na własną rękę. A gdybym spieprzył sprawę, byłaby to tylko moja wina, co?

Ferguson usiadł wygodniej w fotelu.

— A mógłbyś to zrobić, Asa? To znaczy poprowadzić śledztwo na własną rękę i odkryć coś ciekawego?

— Mauzer — odpowiedział Morgan. — Gdybym zdołał ustalić, skąd pochodzi, byłby to przynajmniej jakiś początek.

— Gdzie, do diabła, zdobyłbyś takie informacje? — spytał ostro Baker.

— W Belfaście.

— W Belfaście?! — zawołał ze zdumieniem Baker. — Chyba oszalałeś!

— Powiedzmy, że są tam ludzie, nasi przeciwnicy, którzy mogliby mi pomóc przez wzgląd na dawne czasy.

— Na przykład Liam O'Hagan? Bo służyliście w jednym pułku? Wpakują ci kulę w łeb i tak się to skończy.

— I co dalej, Asa? — przerwał Ferguson. — Co jeszcze chciałbyś zrobić?

— Przed wyjazdem do Belfastu chciałbym porozmawiać z Lieselott Hoffmann. Najlepiej jutro rano.

— Proszę załatwić to z doktor Riley, nadinspektorze — polecił Ferguson.

— Potrzebuję także listy zamachów wymienionych w dossier. Daty, miejsca, ważniejsze szczegóły. — Mówiąc to skierował się w stronę drzwi.

— Asa, jeśli o mnie chodzi, jesteś na miesięcznym urlopie — stwierdził Ferguson.

— Oczywiście.

— Z drugiej strony, gdybyśmy mogli jakoś pomóc...

— Wiem — odparł Morgan. — Dzwońcie o każdej porze.

* * *

W tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym roku, w począt­kowym okresie zimnej wojny, J. Parnell Thomas, przewodniczący Komisji do Badania Działalności Antyamerykańskiej, organu Izby Reprezentantów, postanowił wziąć pod lupę przemysł filmowy Hollywood i szukać tam oznak dywersji komuni­stycznej.

Dziewiętnastu scenarzystów, producentów i reżyserów utwo­rzyło komitet protestacyjny; oświadczyli oni, że ich poglądy polityczne są całkowicie prywatną sprawą. Jedenastu wezwano do Waszyngtonu na publiczne przesłuchania. Jeden, Bertolt Brecht, wrócił czym prędzej do Niemiec Wschodnich. Pozostała dziesiątka odmówiła stawienia się przed komisją, powołując się na gwarancje wolności słowa zawarte w pierwszej poprawce do Konstytucji USA.

Afera ta wywołała burzę w środowisku filmowym i złamała kariery mnóstwa ludzi. Wielu aktorów, scenarzystów i reżyse­rów nie mogło przez długie lata pracować pod własnymi nazwiskami, gdyż dochodzenia senackie nieodwracalnie popsuły im opinię.

Jedną z ofiar był scenarzysta Sean Riley, Amerykanin po­chodzenia irlandzkiego, znany z niewyparzonego języka. Cho­ciaż zdobył dwukrotnie Oscara za najlepszy scenariusz, nagle okazało się, że nie może dostać pracy w żadnej wytwórni. Jego żona, od lat chora na serce, nie była w stanie znieść napięcia i trosk tego straszliwego okresu. Zmarła w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym roku, gdy jej mąż odmówił stawienia się przed Podkomisją Śledczą Senatu, kierowaną przez Josepha McCarthy'ego.

Riley nie załamał się. Przeprowadził się po prostu na prowincję, na starą hiszpańską farmę w dolinie San Fernando, zabierając ze sobą ośmioletnią córeczkę.

Przez wiele lat zarabiał na życie jako murzyn. Jeśli scenarzyście brakowało pomysłów, zawoził tekst do Rileya, który poprawiał go za odpowiednią opłatą. Oczywiście jego nazwisko nigdy nie pojawiało się na ekranie.

Nie wiodło mu się wcale źle. Napisał dwie czy trzy powieści, uprawiał winnicę, wpoił córce miłość, zrozumienie i pobłażliwość dla świata, uczył ją szanować ludzi za ich dobre cechy i nigdy niczego się nie bać.

Kate była szczupłą, kanciastą dziewczyną o oliwkowej cerze, szarozielonych oczach i kruczoczarnych włosach odziedziczonych po matce, Żydówce z Warszawy. W tysiąc dziewięćset sześć­dziesiątym drugim roku ukończyła studia psychologiczne na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles, później prowadziła badania w dziedzinie psychiatrii eksperymentalnej w klinice Tavistock w Londynie, aż wreszcie w tysiąc dziewięćset sześć­dziesiątym piątym roku uzyskała doktorat w Cambridge.

Fascynowała ją psychopatologia przemocy i aby studiować swoją ulubioną dziedzinę, pojechała do wiedeńskiego Instytutu Holzera, specjalizującego się w psychiatrii sądowej. To właśnie tu zetknęła się po raz pierwszy z jednym z najbardziej zdumiewają­cych fenomenów naszej epoki: z terroryzmem. Z zawodowymi rewolucjonistami wywodzącymi się z klasy średniej.

W późniejszym okresie kontynuowała studia, prowadząc roz­mowy z więźniami w większości stolic europejskich i współ­pracując w razie potrzeby z władzami państwowymi, choć niezbyt za tym przepadała.

Utrzymywała bardzo bliskie kontakty z ojcem, jeżdżąc do Stanów przynajmniej dwa razy do roku. John Riley zaczął odwiedzać ją w Europie, zwłaszcza gdy otworzyły się przed nim nowe możliwości i pojechał do Rzymu, by kręcić tam nowy film. Jego nazwisko znów figurowało na ekranie. Otrzymał nagrody za scenariusz na festiwalach w Berlinie, Paryżu i Londynie. Aż wreszcie w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym roku doznał ciężkiego zawału serca na farmie w dolinie San Fernando.

Katherine była wówczas w Paryżu, na Sorbonie, i natychmiast poleciała do Stanów. Czepiał się kurczowo życia, czekał na nią, toteż gdy weszła do jego separatki w szpitalu Cedars of Lebanon, natychmiast otworzył błękitne oczy w opalonej twarzy, która nagle tak się postarzała. Wziął ją za rękę i umarł.

Na pogrzeb przyszło całe Hollywood. Reżyserzy, aktorzy, producenci, scenarzyści, którzy nie odzywali się do Rileya w złych latach i przechodzili na jego widok na drugą stronę ulicy. Kiedy umarł, zaczęły nawet krążyć pogłoski, że Akademia rozważa przyznanie mu specjalnego pośmiertnego Oscara.

Jako katoliczka, i to raczej staroświecka, Katherine zrezyg­nowała z kremacji i pogrzebała ojca w tradycyjny sposób. Stała koło grobu, podając po kolei rękę wszystkim składającym kondolencje, nienawidząc ich obłudy i tchórzostwa.

Później uciekła na farmę w dolinie, ale nic to nie dało — prześladowały ją wspomnienia ojca.

Nie miała do kogo się zwrócić, bo istniała pewna sfera, w której ojciec nie był w stanie jej pomóc — stosunki z mężczyznami. Były one zawsze przelotne i mało satysfakcjonujące emocjonalnie, a przeto również fizycznie. Okrutna prawda sprowadzała się do tego, że Kate nie spotkała nigdy nikogo, kto mógłby się równać z ojcem.

Kiedy znalazła się na skraju rozpaczy, nadeszło zbawienie w postaci listu lotniczego z Cambridge w Anglii, który wrzucono pewnego ranka do jej skrzynki. Zawierał propozycję posady wykładowcy w dawnym kolegium Katherine, New Hall. Przyjęła ją bez wahania i uciekła do jedynego bezpiecznego miejsca, jakie znała.

Wszystko ułożyło się nadspodziewanie dobrze. Przypominało to w jakiś sposób powrót do domu. Miała pracę, książkę, Cambridge w całej swojej chwale, a pewnego pięknego kwiet­niowego ranka w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim roku poznała Johna Mikalisa.

Przez całą noc ślęczała nad korektą piątego wydania książki, gdyż wydawca chciał otrzymać ją z powrotem najpóźniej w piątek. Rano, zamiast położyć się spać, zrobiła to, co zwykle. Włożyła dres, wzięła rower i pojechała ku centrum miasta, rozkoszując się piękną słoneczną pogodą.

W kwadrans później biegła ścieżką po trawiastych polach opadających łagodnie ku rzece. Czuła się świetnie, zadowolona z nocnej pracy, wdychając rześkie ranne powietrze, gdy wtem usłyszała za plecami tupot dościgającego ją biegacza i obok pojawił się Mikalis.

Miał na sobie prosty granatowy dres, sportowe buty i biały ręcznik narzucony na ramiona.

— Ładny dzień — powiedział.

Rozpoznała go od razu, zresztą nic dziwnego, gdyż w całym Cambridge od tygodnia wisiały wszędzie plakaty z jego po­dobizną.

— Owszem, ładny.

Uśmiechnął się.

— Ach, jest pani Amerykanką, tak jak ja! Chyba mam dziś szczęśliwy dzień. Studiuje pani w Cambridge?

Kate roześmiała się głośno i natychmiast dała o sobie znać irlandzka część jej natury.

— Ach, jestem już za stara! Wykładam psychologię. Nazywam się Katherine Riley. Pochodzę z Kalifornii.

— Wielki Boże, ja także! Nazywam się Mikalis, John Mikalis!

Uścisnęła mu z wahaniem dłoń, czując lekki dreszczyk emocji, któremu towarzyszył dziwny chłód w podbrzuszu, będący dla niej zupełnie nowym doznaniem.

— Tak, wiem. Dziś wieczorem gra pan z Londyńską Orkiestrą Symfoniczną IV Koncert g-moll Rachmaninowa.

— Mam nadzieję, że pani przyjdzie.

— Chyba pan żartuje! W dniu otwarcia kas studenci stali w kolejce przez całą noc. Bilety są w tej chwili nie do zdobycia.

— Nonsens — odpowiedział. — Gdzie pani mieszka?

— W Kolegium New Hall.

— Prześlę pani bilet jeszcze dziś przed południem — stwierdził z niewiarygodnie czarującym uśmiechem.

Nie mogła powiedzieć „nie", a zresztą nie chciała.

— To cudownie.

— Później Trinity College wydaje bankiet na moją cześć. Czy zechciałaby pani być moim gościem? Na pewno zanudzę się na śmierć, chyba że pani przyjdzie. — Nim zdążyła odpowiedzieć, zerknął na zegarek. — Ach, nie miałem pojęcia, że jest już tak późno! Mam za chwilę czterogodzinną próbę, a Previn jest okropnym pedantem. Do zobaczenia dziś wieczorem!

Odwrócił się i pobiegł szybko przez trawiaste pola. Kate spoglądała za nim, czując emanującą zeń siłę, podniecona jak nigdy dotąd.

Podczas bankietu obserwowała Mikalisa z drugiego końca sali. Był w swoim zwykłym stroju: aksamitnej marynarce i rozpiętej pod szyją czarnej jedwabnej koszuli, spod której wyglądał złoty krzyżyk na łańcuszku. Wyraźnie się niecierpliwił, otoczony tłumem wielbicieli, i wciąż rozglądał po sali. Kiedy spostrzegł Kate, uśmiechnął się, zdjął dwa kieliszki szampana z tacy niesionej przez kelnera i ruszył w jej stronę.

— Dzwoniłem do pani kolegium — odezwał się. — Dlaczego nie powiedziała pani, że jest doktorem psychologii? Brzmi to imponująco.

— Wydawało mi się to nieistotne.

— Byłem dziś dobry?

— Sam pan wie, że tak — odpowiedziała z prostotą i przyjęła kieliszek.

Uśmiechnął się i wzniósł toast.

— Zdrowie Katherine Riley, miłej katolickiej dziewczyny, która odznacza się dowcipem, mądrością i wyśmienitym smakiem muzycznym, a w ciągu najbliższych trzech minut zabierze mnie stąd i pokaże Cambridge.

— Jestem Żydówką — odpowiedziała. — Moja matka była Żydówką, a według Żydów liczy się tylko pochodzenie po matce.

— W porządku, prostuję: Zdrowie Katherine Riley, miłej żydowskiej dziewczyny. Czy to znaczy, że potrafi pani również gotować?

— O tak.

— Doskonale! A teraz uciekajmy stąd. Może mnie pani zabrać na przejażdżkę łodzią po rzece. Z przyjemnością zobaczę te wszystkie romantyczne baszty i wieżyczki skąpane w księżycowym świetle.

Już po półgodzinie zaczęło padać i nim dopłynęli z powrotem do brzegu, przemokli do suchej nitki.

Później, gdy wysiedli z taksówki koło New Hall, ulewa przybrała na sile i dotarli do drzwi mieszkania Kate ociekając wodą.

Otworzyła drzwi i chciała wejść do środka, ale Mikalis ujął ją delikatnie za ramię.

— Nie — rzekł. — Przeniosę cię przez próg. To stary grecki obyczaj. My, Grecy, jesteśmy bardzo przywiązani do tradycji.

Później, gdzieś koło trzeciej nad ranem, kiedy wreszcie znieru­chomieli, odwróciła się do niego w łóżku, gdy sięgał po papierosa.

— Było bardzo miło. Nawet nie przypuszczałam, że może być tak przyjemnie.

— Śpij — odpowiedział łagodnie, otaczając ją ramieniem.

Deszcz ustał i pokój zalewało światło księżyca. Mikalis palił przez jakiś czas papierosa i wpatrywał się z poważną miną w sufit. Kiedy Kate jęknęła cicho przez sen, instynktownie objął ją mocniej ramieniem.

* * *

— Wiesz, że to drzewo Miltona? — spytała.

Siedzieli pod morwą w ogrodzie Christ's College, zasadzoną jakoby własnoręcznie przez wielkiego poetę.

— Nic mnie to nie obchodzi — odparł, całując ją w szyję. — W taki dzień nic nie ma dla mnie znaczenia. Jest wiosna, ale ty musisz pracować.

— Tylko do końca tygodnia, potem mam ferie.

— Sam nie wiem, Katherine. Ta twoja praca. Przemoc, zamachy, terroryzm. Bardzo dziwna dziedzina jak na kobietę. Nie, przepraszam: to w ogóle bardzo dziwna dziedzina.

— Och, daj spokój! A twoja służba w Legii Cudzoziemskiej? To, co robiłeś w Algierii? Czytałam o tobie w prasie. Na jakiej scenie wtedy występowałeś, co?

Mikalis wzruszył ramionami.

— Byłem jeszcze chłopcem. Zaciągnąłem się pod wpływem impulsu. Kierowały mną emocje. Ale... ale ty naprawdę intere­sujesz się terrorystami. Zeszłego wieczoru słyszałem, że zajmujesz się z tą młodą Niemką związaną z grupą Baader-Meinhof. Nie wiedziałem, że jest w Anglii.

— Tak, przebywa w Tangmere. To specjalny zakład państ­wowy niedaleko stąd.

— Ach, rozumiem. Pracujesz nad tym oficjalnie?

Zawahała się.

— Tak, to jedyny sposób, w jaki mogłam uzyskać zgodę na widzenie się z nią, ale mam nadzieję, że zdobyłam jej zaufanie.

— Czy to nie ona ukrywała w swoim pokoju we Frankfurcie tego faceta nazywanego w prasie Kreteńczykiem, który zastrzelił wschodnioniemieckiego ministra finansów?

— Tak, to prawda.

— Ja też byłem wtedy we Frankfurcie. Dawałem koncert na uniwersytecie. — Wstali i ruszyli w stronę rzeki. — Nic z tego nie rozumiem. Przecież policja na pewno uzyskała od niej rysopis tego człowieka. To powinno wystarczyć, żeby go zidentyfikować. Zawsze sądziłem, że Niemcy są w takich sprawach bardzo skrupulatni.

— Nosił kominiarkę z dziurami na oczy, nos i usta. Nie mogłaby go opisać, nawet gdyby chciała.

— Co masz na myśli?

Katherine Riley uśmiechnęła się.

— Najwyraźniej zabijał czas, kochając się z nią.

— W kominiarce?! No nie, to już lekka przesada!

— Nie wiem. Nie próbowałam.

Później, w łodzi na rzece, Mikalis odezwał się:

— Mam willę na Hydrze, Katherine. Wiesz, gdzie to jest?

— Tak.

— Stoi nad brzegiem morza. Można tam dotrzeć tylko łodzią lub przez góry, pieszo albo na mule. Nawiasem mówiąc, przez góry biegnie linia telefoniczna. Gdybyś kiedyś zabłądziła, powin­naś szukać słupów telefonicznych i iść za nimi.

— Zabłądziła?

— Mówiłaś, że w przyszłym tygodniu zaczynają się ferie. Przyszło mi do głowy, że mogłabyś pojechać ze mną. Mam wolne trzy tygodnie, a później lecę do Wiednia. Co ty na to?

— Zgoda.

Jeszcze później, rozmawiając przez telefon z Deville'em, Mikalis powiedział:

— Zgodnie z twoją sugestią nawiązałem kontakt i mogę cię zapewnić, że kwestia niemiecka nie nastręcza żadnych problemów. Absolutnie żadnych.

— Dobrze, wobec tego mamy to z głowy. Co teraz zamierzasz?

— W sobotę wyjeżdżam na trzy tygodnie na Hydrę. Zabieram ze sobą doktor Riley.

Deville osłupiał.

— Wielkie nieba, po co, John?!

— Bo chcę — odpowiedział Mikalis i odłożył słuchawkę.

6.

Katherine Riley siedziała przy biurku pod oknem i jadła lunch: kanapki z sałatką warzywną, zimne mleko i wodnista praca pisemna jednego ze słabszych studentów.

Rozległo się pukanie do drzwi i do gabinetu wszedł Morgan. Miał na sobie ciemny sweter polo i szarą tweedową marynarkę. O jego związkach z wojskiem świadczył tylko ciężki trencz narzucony na ramiona.

— Tak? — spytała Katherine, choć domyśliła się już, z kim ma do czynienia.

— Nazywam się Morgan, Asa Morgan — przedstawił się. — Nadinspektor Baker z Wydziału Specjalnego uprzedził panią, zdaje się, o mojej wizycie.

Siedziała przy biurku i patrzyła na niego, trzymając w jednej ręce kanapkę, a w drugiej pióro.

— Pułkownik Morgan, prawda? Asa Morgan? Regiment Spadochronowy?

— Słyszała o mnie pani?

— Czytałam broszurkę, którą napisał pan dla Ministerstwa Obrony po powrocie z Korei. Jej tematyka mieści się w sferze moich zainteresowań.

— Mamy wobec tego coś wspólnego.

— Bynajmniej — zaoponowała. — Ja na pewno nie mam z panem nic wspólnego. Zdobył pan ponurą sławę na Cyprze podczas walk z partyzantami EOKA. Jak pan widzi, zebrałam o panu pewne informacje, pułkowniku. W owym czasie gazety nazywały pana pogrobowcem SS.

— Celem terroru jest strach — odparł Morgan. — To słowa Lenina wypowiedziane w tysiąc dziewięćset dwudziestym pierwszym roku, a zarazem credo Michaela Collinsa. Twierdził on, że mały kraj może pokonać mocarstwo tylko terrorem. Skoro specjalizuje się pani w partyzantce miejskiej, pani doktor, zna pani tę taktykę równie dobrze jak ja. Ataki bombowe w przypad­kowych miejscach, bezsensowny rozlew krwi, celowe masakry niewinnych ludzi. Kobiet, dzieci. Moje zadanie na Cyprze polegało na położeniu temu kresu. Wykonałem je.

— Posługując się metodami śledczymi Gestapo?

— Nie, myli się pani — odparł. — Najważniejszych rzeczy nauczyłem się od Chińczyków. Udzielali mi lekcji w obozie o nazwie Ti-pai w Mandżurii.

Siedziała przy biurku i spoglądała na niego, zdając sobie sprawę, że powinna czuć złość, ale wcale jej nie czuła, co było dziwne, gdyż stojący przed nią mężczyzna ucieleśniał wszystko, czym gardziła. Triumfujący militaryzm, machinę wojenną, która właśnie w tej chwili znów pożerała młodych Amerykanów, aby wypluć ich w dżunglach Wietnamu.

— Harry Baker twierdzi, że nie przepada pani za policjanta­mi — rzekł Morgan. — Myli się. Najwyraźniej nie lubi pani po prostu mundurów.

— Może.

Zapalił papierosa.

— To już lepiej. Prawie się pani uśmiechnęła, a kąciki pani warg wreszcie się trochę uniosły.

— Do licha z panem! — westchnęła.

Morgan przysiadł na skraju biurka.

— Czy zabierze mnie pani do Lieselott Hoffmann?

— Z tego, co powiedział mi Baker, wynika, że ta sprawa ma coś wspólnego z zamachem na Maxwella Cohena. Wydział Specjalny uważa, że to robota Kreteńczyka.

— To prawda.

— I myśli pan, że dowie się czegoś od Lieselott? — Pokręciła głową. — Nic by panu nie powiedziała, nawet gdyby mogła.

— Bo się z nią kochał?

Znów pokręciła głową.

— Nie rozumie pan. Dla kogoś takiego jak ona Kreteńczyk to bożyszcze. Symbol wszystkiego, w co ta dziewczyna wierzy.

— Proszę mi nie mówić: sam zgadnę. Przemoc w czystej postaci?

Wyciągnęła szufladę i wyjęła żółtą broszurkę.

— Przysłano mi ją niedawno z Sorbony. Wydrukowała to jedna z organizacji studenckich. Podobno młodzież zdobywa na uniwersytecie wykształcenie: właśnie tak ono wygląda. — Otworzyła broszurkę. — Proszę posłuchać rad dla uczestników demonstracji: „Kiedy walczy się z policją, należy nosić skórzane rękawiczki. Przed ciosami kolb dobrze chronią gazety owinięte wokół ciała. Aby zmniejszyć skuteczność gazów łzawiących, należy zażyć dwie tabletki przeciw grypie: pierwszą na godzinę przed demonstracją, drugą w chwili wystrzelenia pojemników z gazem".

— O tym jeszcze nie słyszałem — zauważył Morgan. — Muszę to zapamiętać. Kiedy mógłbym się zobaczyć z dziewczyną?

— W porządku, proszę marnować czas, skoro pan chce. Ma pan samochód?

— Tak.

— Umówiłam nas na trzecią. Dojazd zajmie dwadzieścia minut. Może pan przyjechać po mnie o wpół do trzeciej. A teraz, gdyby nie miał pan nic przeciwko...

Morgan podniósł teczkę i płaszcz przeciwdeszczowy.

— Czy zawsze pani nosi włosy związane z tyłu?

— Co to pana, do licha, obchodzi?

— Na twoim miejscu bym je rozpuszczał, dziewczyno. Gdyby zdarzył ci się akurat dobry dzień, mogłabyś nawet wyglądać jak prawdziwa kobieta.

Zamknął cicho drzwi. Katherine siedziała przy biurku, ot­worzywszy usta ze zdumienia.

Sala widzeń w Specjalnym Ośrodku Reedukacyjnym w Tangmere okazała się zadziwiająco miła. Wzorzyste wykładziny na podłodze, stół, nowoczesne krzesła. Zakratowane okna wydawały się prawie nie na miejscu.

— Doprawdy, dość tu ładnie — rzekł z lekką ironią Morgan, wyglądając do ogrodu.

— To nie normalne więzienie, a zresztą nie na tym polega jego rola — wyjaśniła Katherine Riley. — To rodzaj zakładu psychiat­rycznego.

— Sprowadzającego zbłąkane owieczki na łono naszego cudo­wnego społeczeństwa, tak?

Nim Katherine zdążyła odpowiedzieć, otworzyły się drzwi i do sali wprowadzono Lieselott Hoffmann. Jej opiekunka wyszła, zamykając za sobą drzwi.

Lieselott była niską dziewczyną o pospolitej twarzy i krótkich jasnych włosach. Nie zwracając uwagi na Morgana, spytała znakomitą angielszczyzną:

— Kto to?

— Pułkownik Morgan. Chciałby ci zadać kilka pytań.

Katherine wyjęła paczkę papierosów, poczęstowała dziewczynę i podała jej ogień.

— Na temat Kreteńczyka — dodał Morgan.

Niemka, której twarz pozostawała przez cały czas obojętna, odwróciła się gwałtownie w jego stronę, a później spojrzała z powrotem na Katherine.

— Co się stało?

— W Londynie postrzelono wybitnego działacza syjonistycz­nego. Do zamachu przyznał się Czarny Wrzesień, ale policja twierdzi, że to robota Kreteńczyka.

Lieselott Hoffmann spojrzała na Morgana i uniosła zaciśniętą pięść.

— Cała władza w ręce ludu!

— Jakiego ludu, ty głupia suko?

Opuściła rękę z dziwnie niepewnym wyrazem twarzy, a Morgan otworzył teczkę i wyjął plik fotografii.

— Może dla odmiany dobrze ci zrobi trochę kontaktu z rzeczywistością. Przyjrzyj się ofiarom swojego przyjaciela.

Lieselott podeszła do stołu wraz z Katherine.

— To niejaki pułkownik Vassilikos na tylnym siedzeniu swojej limuzyny w Paryżu. Jak widzisz, ma odstrzeloną część czaszki. Mężczyzna klęczący obok to jeden z jego ochroniarzy. Ta szara substancja to mózg.

Kiedy Morgan rzucał na stół kolejne fotografie ofiar, Lieselott przyglądała im się bez mrugnięcia okiem. Ostatnie zdjęcie przedstawiało Megan i wykonano je w tunelu Paddington: dziewczynka leżała w rynsztoku, gdzie ją znaleziono.

— Kto to?

— Moja córka — wyjaśnił Morgan. — Miała czternaście lat. Przejechał ją samochodem ukradzionym po zamachu na Cohena.

Lieselott zwróciła się w stronę Katherine z obojętnym wyrazem twarzy.

— Mogę już iść?

Katherine, ulegając impulsowi całkowicie niezgodnemu ze swoją naturą, uderzyła dziewczynę w twarz, wstrząśnięta jej nieczułością.

Morgan wszedł szybko pomiędzy nie, położył ręce na ramio­nach Amerykanki i rzekł cichym, rozkazującym głosem:

— Spokojnie, dziewczyno, tylko spokojnie!

Lieselott podeszła do drzwi i nacisnęła dzwonek. Otworzyły się po chwili, a ona opuściła bez słowa salę.

Katherine widziała za plecami Morgana fotografię Megan z twarzą zalaną krwią i żołądek podszedł jej do gardła.

— Przepraszam — szepnęła — przepraszam...

— Ach, Kate — westchnął Morgan. — Podstawowa reguła to nigdy nie przepraszać i nigdy się nie tłumaczyć. A teraz chodźmy stąd. Wstąpimy gdzieś na drinka.

— Asa? — spytała Kate. — Bardzo dziwne imię.

— Biblijne — odpowiedział i na moment stał się wcieleniem Walijczyka. — Miałem bardzo religijną matkę. Jak byłem chłopcem, w każdą niedzielę chodziliśmy dwa razy do kościoła.

— Gdzie to było?

— W dolinie Rhonddy w Walii. Górnicy, hałdy. Wszyscy marzyli, żeby się stamtąd wyrwać. Jak miałem, osiem lat, ojciec zginął w zawale chodnika. Kopalnia przyznała matce rentę: dziesięć szylingów tygodniowo. W wieku czternastu lat sam zacząłem pracować na dole, a po czterech latach wstąpiłem do wojska.

— I nigdy nie oglądałeś się za siebie?

— Kochałem wojsko — odparł. — Nigdzie nie czułem się tak dobrze. A armia dobrze mnie traktowała. Pod Arnhem byłem sierżantem, później dostałem awans na podporucznika czasu wojny. Po wojnie przenieśli mnie do korpusu oficerów zawodo­wych i posłali do Królewskiej Akademii Wojskowej w Sandhurst.

— A twoje pochodzenie? Nigdy nie sprawiało ci kłopotów w tym elitarnym towarzystwie?

— Och, byle dureń potrafi się nauczyć posługiwać nożem i widelcem, a zresztą jako Walijczyk uważałem się zawsze za coś lepszego od tych przeklętych Angoli, nawet jeśli chodzili do Eton. — Uśmiechnął się szelmowsko. — Walijczycy to urodzeni intelektualiści. W Sandhurst zdumiewałem swoich wykładowców. Czytałem nie tylko Clausewitza, lecz także Wu Ch'i. Ciężki kaliber, sama widzisz.

— Założę się, że byłeś cholernym sukinsynem.

— Musiałem, dziewczyno. Musiałem być lepszy od tych lalusiów, nie rozumiesz? Mieli nade mną fory. Na przykład znali języki obce. Zresztą szybko to nadrobiłem. Jak ktoś mówi płynnie po walijsku, cała reszta to betka.

Siedzieli przy stoliku przed pubem nad brzegiem rzeki Cam. Świeciło ciepłe popołudniowe słońce.

— A twoja żona? Jak to wszystko przyjmowała?

— Spokojnie, jak zawsze. — Wzruszył ramionami. — To już dawno skończone. Nigdy nie przepadała za wojskiem, zwłaszcza w moim wydaniu. Jest z zawodu malarką, i to świetną. Poznaliśmy się pewnego niedzielnego ranka w National Gallery. Jeden z owych kardynalnych błędów, które ludzie tak często popełniają. Myślę, że podziałał na nią mundur, czerwony beret.

— Imponowało jej to?

— Niezbyt długo.

— Jak się rozstaliście?

— Odwiedziła mnie na Cyprze podczas walk z partyzantami EOKA. Pewnego dnia przejeżdżaliśmy samochodem przez Niko­zję razem z lekarzem jednego z regimentów pancernych; spędzał wolny czas, lecząc bezpłatnie wieśniaków z gór Troodos. Siedział za kierownicą i zatrzymał się na światłach, a na jezdnię wybiegło dwóch terrorystów, którzy strzelili mu przez okno w głowę.

— I otworzyłeś ogień?

— Byłem uzbrojony, naturalnie.

— Zabiłeś obydwu?

— Tak. Na nieszczęście okazało się, że jeden miał zaledwie piętnaście lat.

— I nie mogła tego znieść?

— To wpływ westernów. Ludzie myślą, że będzie się strzelać w rękę, bark albo coś w tym rodzaju. W rzeczywistości można zrobić tylko jedno. Strzelać, żeby zabić. I zawsze dwa razy, by napastnik nie zdążył dać ognia padając na ziemię.

— A później wyrósł między wami mur?

— Nie chodziło chyba o tego chłopca. Najbardziej wstrząsnęło nią, że widziała, jak to robię. Mówiła, że nie może zapomnieć wyrazu mojej twarzy. Była wtedy w ciąży, a później już nigdy ze mną nie spała.

— Przepraszam.

— Dlaczego miałabyś mnie przepraszać?! Widzisz, ona żywi kult dla życia. Uznała mnie za kogoś w rodzaju kata. Niedawno wyszła za mąż za wiejskiego proboszcza. Człowieka wierzącego we wszystko i nic, więc chyba dobrze im razem.

— Przykro mi z powodu twojej córki — rzekła Katherine.

— Popełniłem błąd — powiedział Morgan. — Pomysł, że uda mi się zaszokować Lieselott i coś z niej wydobyć, był bardzo naiwny.

— Dla takich jak ona to swego rodzaju religia — odrzekła Katherine. — Wierzą w bzdury głoszone przez na przykład Sartre'a. Idealizują przemoc jako coś mistycznego. Terroryści to często romantycy. Uważają się za bohaterów rewolucji, ale gardzą cywilizowanymi regułami prowadzenia wojny. Wypowiadają się rzekomo w imieniu ludu, a tak naprawdę tylko w swoim własnym.

— A Kreteńczyk? — spytał. — Co to za człowiek?

— A jak sądzisz?

Morgan streścił Katherine swoją rozmowę z Bakerem i ich wnioski. Skinęła głową.

— Tak, zgadzam się. Jest tylko jedna różnica: nie wierzę, że to wojskowy.

— Dlaczego?

— Kubańczycy od wielu lat prowadzą znakomite szkolenie wojskowe terrorystów z całego świata, a przecież są jeszcze Rosjanie. Na uniwersytecie Patrice'a Lumumby w Moskwie studiuje młodzież wszystkich narodowości. KGB zawsze wyławia tam talenty.

— Wiem, ale myślę, że Kreteńczyk ma w sobie coś szczegól­nego. Wyczuwam w nim instynktownie żołnierza, kogoś podob­nego do mnie. Przede wszystkim chciałbym wiedzieć, co nim kieruje. Na pewno nie ideologia: w jego zabójstwach nie ma żadnej prawidłowości, która by na to wskazywała.

— Interesuje cię opinia psychologa?

— Czemu nie?

— W porządku, oto moja opinia. Jakiś czas temu uczest­niczyłam w badaniach kierowców Formuły Pierwszej. Okazało się, że im wyższy poziom stresu, tym lepiej funkcjonują. Większość z nich czuje, że żyje, i potrafi dawać z siebie wszystko, dopiero gdy zagraża im śmiertelne niebezpieczeństwo. Najlepszym kierow­cą Formuły Pierwszej jest człowiek gotowy zepchnąć z toru każdy bolid stojący mu na drodze. Ludzie ci uchodzą za symbol męskości, ale żadna kobieta nie znaczy dla nich tyle, ile silniki, samochody, specyficzna subkultura tego sportu. Wyścig jest ostatecznym wyzwaniem rzuconym śmierci. To gra, która nigdy nie przestaje podniecać, dostarcza ciągłej satysfakcji.

— Nieustanne wyzwanie. Jednostka przeciwko... — Morgan zmarszczył brwi. — Przeciwko czemu?

— Może samemu sobie? Kreteńczyk ma z pewnością cechy psychopatyczne, bo inaczej nie zniósłby poczucia winy po tylu zabójstwach.

— Twierdzisz, że chce zginąć? Że kieruje nim popęd śmierci?

— Wyobrażam sobie, że śmierć nic dla niego nie znaczy. Istnieją nagrania pilotów doświadczalnych z samolotów, które miały się za chwilę rozbić: zamiast krzyczeć ze strachu, ciągle zastanawiają się głośno nad przyczynami niepowodzenia. To ten rodzaj człowieka. — Zawahała się. — Wyobrażam sobie, że to ktoś bardzo podobny do ciebie.

— Dobrze — odpowiedział Morgan. — Tym większa szansa, że go schwytam. — Zerknął na zegarek. — Mam dziś wieczorem spotkanie w Londynie.

Kiedy wracali do porsche, Katherine spytała:

— Co teraz zrobisz? Nie zabrnąłeś w ślepą uliczkę?

— Nie — odparł. — Jest jeszcze pistolet, z którego strzelano do Cohena. Spróbuję wyśledzić, skąd pochodzi.

— Myślisz, że ci się uda?

— Znam w Belfaście kogoś, kto może mi pomóc. Przekonamy się. — Katherine wsiadła do porsche, a Morgan zamknął drzwiczki, obszedł wóz i zajął miejsce za kierownicą. — Mogę się z tobą zobaczyć po powrocie?

Zawahała się. Czy naprawdę chciała się znów spotkać z tym mężczyzną, który tak nieoczekiwanie wkroczył w jej życie i sprawił, że zaczęła kwestionować wszystko, w co wierzyła? Ale cóż i tak się pojawił, więc nie było powrotu do przeszłości. W istocie rzeczy czuła po prostu, gdzieś w głębi duszy, że chce się z nim umówić.

— Jeśli chcesz — odpowiedziała.

— Nie prosiłbym, gdybym nie chciał, prawda?

* * *

Firma Security Factors Limited znajdowała się w małej ślepej uliczce odchodzącej od Great Portland Street. Tuż po siódmej wieczór Morgan wspiął się po schodkach do drzwi z tabliczką: BIURO. Były zamknięte, lecz w środku paliło się światło. Nacisnął dzwonek i czekał. Za szybą przesunął się czyjś cień i drzwi się otworzyły.

Jock Kelso liczył sobie pięćdziesiąt pięć lat, lecz wyglądał na czterdzieści. Miał czerstwą opaloną twarz, krótko ostrzyżone siwe włosy i przeszło sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Sprawiał wrażenie człowieka godnego zaufania, ale dawało się odczuć, że niebezpiecznie byłoby wejść mu w drogę. Służył przez dwadzieścia pięć lat w Szkockim Regimencie Gwardii i Regimen­cie Spadochronowym, w tym pięć jako starszy sierżant sztabowy pod komendą Morgana.

— Witaj, Jock! — Morgan wszedł do środka. — Co słychać w branży ochroniarskiej?

Kelso zaprowadził Morgana do niewielkiego, gustownie urządzonego gabinetu ze schludnym biurkiem, zielonymi segregato­rami i kilimami na ścianie. To właśnie tutaj zawierano najważ­niejsze transakcje firmy. To stąd wyjeżdżali do Konga, Sudanu czy Omanu najemnicy uczestniczący w dziesiątkach brudnych wojen w różnych częściach świata. Jock Kelso zajmował się w istocie handlem śmiercią. Nie miał co do tego żadnych złudzeń, podobnie jak Morgan. Kelso nalał whisky do dwóch papierowych kubeczków.

— Słyszałem o Megan — rzekł. — Bardzo mi przykro.

— Chcę dostać tego, kto to zrobił — stwierdził Morgan.

— Zrobię wszystko, co w mojej mocy, pułkowniku, wie pan o tym.

— Dziękuję, Jock. Mam pewien trop. Nie wiem, czy mnie gdzieś doprowadzi, ale żeby się o tym przekonać, muszę wrócić do Belfastu.

— Po cywilnemu? — Kelso zrobił poważną minę. — Załatwią pana, panie pułkowniku, wyłupią panu oczy.

— Zawiadom O'Hagana — poprosił Morgan. — Powiedz mu, że jutro po południu zatrzymam się w hotelu Europa w Belfaście. Muszę się z nim zobaczyć. Możesz to dla mnie zrobić?

— Tak, jeśli pan pułkownik tego chce — odpowiedział Kelso.

— Chcę, Jock, chcę. Jak sobie radzisz od śmierci żony?

— Świetnie. Moja córka Amy mieszka ciągle w domu. Dba o mnie.

— Ma już na pewno ze dwadzieścia lat, prawda? Nie wybiera się przypadkiem za mąż?

— Co to, to nie! — roześmiał się Kelso. — Amy ma głowę na karku. Prowadzi kwiaciarnię. Świetnie jej się powodzi, dostaje mnóstwo zamówień. Aż dziw bierze, jak szybko rosną te dzieciaki. Najpierw szkraby, a zaraz potem...

Urwał niezręcznie. Morgan opróżnił papierowy kubeczek i zadygotał.

— Zimny dziś wieczór. Chyba się starzeję.

— Ale nie tak zimny jak w Korei, panie pułkowniku.

— Nie — odpowiedział cicho Morgan. — Nic nie może się równać z Koreą. Jak wrócę, dam ci znać.

Kelso słuchał, jak Morgan schodzi po schodach, po czym podniósł słuchawkę telefonu i wezwał taksówkę.

W dwadzieścia minut później wysiadł przed pubem Harp of Erin przy Portobello Road, który jak sugerowała nazwa, od­wiedzali często Irlandczycy mieszkający w Londynie.

W pubie panował tłok, a w kącie siedział staruszek, który śpiewał przy akompaniamencie koncertiny sławną irlandzką balladę uliczną Bold Robert Emmet. Kiedy Kelso wszedł do środka, cała sala śpiewała chórem:

Tried as a traitor, a rebel, a spy;

But no one can call me a knave or a coward,

A hero I lived and a hero I'll die.

Kelso, obrzucany nieprzyjaznymi spojrzeniami, przepchnął się przez tłum do drzwi z matową szybą z napisem: ZAREZER­WOWANE. Wszedłszy do środka, ujrzał trzech mężczyzn grają­cych w wista przy niewielkim stoliku.

Grubas siedzący naprzeciwko Kelso nazywał się Patrick Mur­phy i był szefem północnolondyńskiej sekcji Sinn Fein, politycz­nego zaplecza Tymczasowego Skrzydła IRA.

— Jock? — spytał.

— To ważne — odpowiedział Kelso.

Murphy skinął głową, a jego dwaj partnerzy wstali i wyszli.

— Tak?

— Mam wiadomość dla O'Hagana.

— Którego O'Hagana?

— Nie udawaj, Patsy, za długo razem walczyliśmy. Przekaż mu, że jutro w hotelu Europa zatrzyma się Asa Morgan i że chce się z nim jak najszybciej zobaczyć w osobistej sprawie.

— Co za osobistej sprawie?

— Sami sobie o tym pogadają.

Kelso otworzył drzwi, przepchnął się z powrotem przez tłum i wrócił do czekającej taksówki. Odjeżdżając zauważył, że cały się spocił.

Murphy namyślał się przez chwilę, po czym oparł się o szynkwas i zawołał barmankę. Podał jej dwa banknoty jednofuntowe.

— Zmień mi to na dziesięciopensówki, Norah, kochanie. Muszę zadzwonić do Belfastu.

— Zadryndaj z mojego telefonu.

— Nie tym razem. Nigdy nie wiadomo, kto może słuchać.

Wzruszyła ramionami, podała mu garść monet z kasy, a Murphy wyszedł tylnym wejściem i podążył do budki telefonicznej na rogu.

* * *

Nazajutrz rano, tuż po dziewiątej, rozległo się pukanie do drzwi gabinetu Katherine Riley. Uniosła wzrok i ujrzała Mikalisa.

— Kiedy wróciłeś? — spytała.

— Przyleciałem dziś rano swoją nową, używaną cessną. Mam dwa wolne dni, a później koncerty w Paryżu, Berlinie i Rzymie. Potem zamierzam znów spędzić trochę czasu na Hydrze. Poje­chałabyś ze mną? Zdaje mi się, że ci się tam podobało.

— Tak — odpowiedziała, przypominając sobie ostatni pobyt na wyspie. I już była w jego ramionach, czując jak zwykle przypływ fizycznego podniecenia, które nigdy nie zawodziło.

— Mam w tym semestrze piekielnie dużo pracy — rzekła.

— Dobrze, porozmawiajmy o tym przy lunchu.

— Daj mi dziesięć minut na przebranie się.

— Pięć — powiedział, usiadł na biurku i zapalił papierosa, a tymczasem Katherine przeszła do sypialni.

— Więc byłaś w tym tygodniu zajęta? Co robiłaś?

— To co zawsze! — zawołała. — Z wyjątkiem wizyty u Lieselott. Miałam z nią wczoraj dość dziwne spotkanie.

— Doprawdy? — Oparł się o framugę. — Opowiedz mi o tym.

Później, gdy szli do samochodu, Mikalis wrócił pod jakimś pretekstem do kolegium, odnalazł budkę telefoniczną i zadzwonił do Paryża.

Kiedy Deville podniósł słuchawkę, Grek powiedział szybko:

— Potrzebuję pełnych akt Morgana. Wszystkiego, co o nim wiadomo, łącznie z fotografią. Czy twoi ludzie w Londynie potrafią to zdobyć?

— Naturalnie. Dziś wieczorem po siódmej możesz odebrać materiały w londyńskiej skrzynce pocztowej. Masz jakieś kłopoty, jak rozumiem?

— Widział się z przesyłką z Niemiec, choć nic mu to nie dało. Wedle moich informacji pojechał w tej chwili do Ulsteru szukać śladów, które pozwoliłyby mu ustalić pochodzenie narzędzia.

Deville zaśmiał się.

— Idzie w złym kierunku. To ślepa uliczka.

— Jasne — odparł Mikalis. — Ale i tak trzeba się przygotować. Będę z tobą w kontakcie. Odłożył słuchawkę i wyszedł do samochodu.

— Pora się wreszcie zabawić — powiedział do Katherine, siadając za kierownicą.

7.

Hotel Europa w Belfaście znajduje się przy Great Victoria Street i wznosi się na dwanaście pięter nad sąsiednim dworcem kolejowym. Od chwili otwarcia w tysiąc dziewięćset siedem­dziesiątym pierwszym roku Irlandzka Armia Republikańska dokonała w Europie przeszło dwudziestu pięciu zamachów bombowych.

Morgan przypomniał sobie owe dane, stojąc przy oknie pokoju na czwartym piętrze i spoglądając na dworzec autobusowy oraz dzielnicę Sandy Row, bastionu protestantów.

Od strony morza wiał zimny wschodni wiatr, a nędzne ulice zrujnowanego miasta tonęły w strugach deszczu. Morgan był przygnębiony i zdenerwowany. Przebywał w Belfaście już drugi dzień i nic się nie wydarzyło.

Tkwił kamieniem w hotelu i opuszczał pokój tylko po to, by zejść do jadalni albo baru. Większą część zeszłej nocy przesiedział w mroku przy oknie, wsłuchując się w eksplozje bomb i grzechot pistoletów maszynowych.

Martwił się, gdyż był piątek i za niespełna dwie doby, o czwartej nad ranem w poniedziałek trzydziestego pierwszego lipca, miała się rozpocząć akcja „Motorman" — największa operacja armii brytyjskiej od desantu podczas wojny sueskiej. Wojsko zamierzało wkroczyć do dzielnic katolickich w Belfaście i Londonderry, całkowicie zdominowanych przez IRA i niedostępnych dla zwykłych patroli z powodu obecności strzelców wyborowych. Można było mieć pewność, że po rozpoczęciu akcji O'Hagan zniknie na jakiś czas z pola widzenia, a może nawet schroni się na południu, w Republice Irlandzkiej, jeśli nie zostanie aresztowany.

W końcu Morgan nie mógł dłużej wytrzymać. Włożył marynarkę i zjechał windą do foyer. Powiedział recepcjoniście, że jest w barze, po czym usiadł na wysokim stołku i zamówił irlandzką whisky — bushmillsa.

Może za bardzo liczył na O'Hagana? Może przepaść stała się już zbyt głęboka?

Popijał whisky, gdy wtem popukał go w ramię umundurowany portier, który rzekł:

— Pułkownik Morgan? Przyjechała pańska taksówka.

Kierowcą okazał się starszy mężczyzna z kilkudniowym zaros­tem. Morgan, siedząc z tyłu, łapał w lusterku jego czujne spojrzenia. Jechali w deszczu i gęstniejącym mroku, nie odzywając się do siebie ani słowem. Na rogach głównych arterii miasta stali żołnierze różnych formacji, lecz widać było także sporo samo­chodów i zdumiewająco wielu przechodniów.

Zdążali wzdłuż Falls Road, po lewej stronie rozciągała się katolicka dzielnica Turf Lodge. Morgan zrazu orientował się, gdzie się znajdują, lecz później skręcili w labirynt brudnych zaułków.

W końcu dotarli do ogrodzonego placu budowy. Kiedy się zbliżyli, otworzyła się wysoka dwuskrzydłowa brama. Wjechali do środka i bramę zamknięto.

Nad drzwiami baraku wisiała lampa oświetlająca dziedziniec. Obok stała stara furgonetka marki Ford z napisem: KILROY'S BAKERY na boku.

Panowało milczenie; słychać było tylko chlupot deszczu.

— Chyba powinien pan wyjść, pułkowniku — odezwał się po raz pierwszy stary szofer.

Morgan wiedział, że jest to najniebezpieczniejszy moment. Za chwilę miał się przekonać, czy starannie obliczone ryzyko opłaciło się, czy nie. Zapalił spokojnie papierosa, otworzył drzwiczki i wysiadł.

Zza furgonetki wyłonił się tęgi osobnik w czarnej kurtce z uniesionym kapturem; trzymał w ręku kałasznikowa. Morgan czekał. Rozległy się czyjeś kroki i z mroku wynurzyła się druga postać, wysoki mężczyzna w tweedowej czapce z daszkiem i starym przeciwdeszczowym płaszczu ściągniętym paskiem w talii. Okazał się bardzo młody: do niedawna był jeszcze chłopcem. Kiedy podszedł bliżej, Morgan ujrzał ciemne, udręczone oczy człowieka, którego dusza znalazła się w piekle.

— Proszę łaskawie przyjąć dobrze znaną panu pozycję, puł­kowniku.

Pochodził z Belfastu, świadczył o tym jego akcent, i znał się na rzeczy: fachowo obszukał Morgana opartego z rozłożonymi ramionami o bok furgonetki.

W końcu, usatysfakcjonowany, otworzył tylne drzwiczki.

— W porządku, pułkowniku, proszę wejść.

Wsiadł za Morganem, a tęgi mężczyzna podał mu kałasznikowa i zatrzasnął drzwiczki. Morgan usłyszał, jak grubas zajmuje miejsce w szoferce. Ruszyli.

Jazda zajęła zaledwie dziesięć minut. Furgonetka zatrzymała się, kierowca obszedł ją i otworzył drzwiczki. Młody człowiek zeskoczył na ziemię; Morgan zrobił to samo. Ulica, usłana odłamkami szkła, przedstawiała obraz nędzy i rozpaczy. Latarnie były w większości potłuczone, a po przeciwnej stronie znajdowały się ruiny jakiegoś magazynu.

Nic nie zdradzało, że w niewielkich jednopiętrowych domach przylegających do siebie bokami trwa życie, choć gdzieniegdzie przez szczeliny w zasłonach sączyło się światło. Młody człowiek zapalił papierosa i cisnął zapałkę na ziemię.

— Idealne miejsce do wychowywania dzieci, nie sądzi pan, pułkowniku? — spytał, unikając wzroku Morgana, po czym przeszedł przez jezdnię, trzymając ręce w kieszeniach płaszcza.

Morgan ruszył za nim. Na rogu mieścił się niewielki pub. Młody człowiek otworzył drzwi i wszedł do środka. Lokal nie był zbyt elegancki. Po jednej stronie znajdował się rząd brązowych przepierzeń, po drugiej zaś długi szynkwas z marmurowym blatem, na którym stał staroświecki samowar na gaz.

W sali, z pozoru pustej, widać było tylko starą siwowłosą barmankę w brudnawym białym fartuchu, siedzącą koło samowaru i czytającą gazetę. Zerknęła na Morgana, po czym kiwnęła głową do młodego człowieka.

Zza ostatniego przepierzenia dobiegł cichy głos:

— Przyprowadź tu pułkownika, Seumas.

Liam O'Hagan jadł jajecznicę z frytkami, popijając ją herbatą z kubka. Miał czterdzieści kilka lat, ciemne kręcone włosy i prosto­duszną twarz zawodowego boksera. Nosił dżinsową koszulę rozpiętą pod szyją i skórzaną marynarkę: przypominał trochę dokera, który wstąpił do baru, żeby coś przegryźć w drodze do domu.

— Witaj, Asa — powiedział. — Dobrze wyglądasz.

Młodzieniec podszedł do szynkwasu i zamówił dwie herbaty. Morgan usiadł.

— Nie za młody na to, co?

— Kto, Seumas? — O'Hagan roześmiał się. — W sierpniu sześćdziesiątego dziewiątego, gdy na Falls Road napadł protes­tancki motłoch, żeby urządzić pogrom katolików, nikt tak nie myślał. Aby odeprzeć atak, owego wieczoru wyszła na ulice tylko garstka bojowników IRA, wśród nich Seumas..

— Musiał mieć wówczas szesnaście lat.

— Osiemnaście, Asa — sprostował O'Hagan. — Przyszedł ze starym webleyem kalibru jedenaście i czterdzieści trzy setne milimetra przywiezionym przez dziadka z pierwszej wojny światowej. Walczył owej nocy u mojego boku. Opiekuje się mną od tamtej pory.

— Opiekuje?

— Nie spotkałem nigdy człowieka, których lepiej by strzelał z rewolweru.

Seumas wrócił z kubkiem herbaty i postawił go przed Mor­ganem. Później usiadł na stołku przy końcu szynkwasu, skąd miał dobry widok na drzwi.

— Brzmi to imponująco.

— Czego chcesz, Asa? — spytał O'Hagan.

— Przypomnieć ci zimę tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku w Kord, Liam, gdy służyłeś w Regimende Strzelców Ulsterskich i byłeś najgorszym podporucznikiem w armii brytyjskiej.

— Ech, to były czasy! — westchnął O'Hagan. — Boże, bardzo to nam zaimponowało, kiedy przydzielono nam takiego dowódcę jak ty: żołnierza z krwi i kości, z dwoma rzędami medali.

— Kiedy pod Imjin okrążyli nas Chińczycy, a pułk musiał się przebijać z kotła, wróciłem i wyciągnąłem cię, Liam, gdy zostałeś ranny w stopę. Masz wobec mnie dług wdzięczności.

O'Hagan otarł usta, wyjął z kieszeni pół butelki whisky i dolał sobie i Morganowi do herbaty.

— Spłaciłem swój dług w całości w Krwawy Piątek, Asa — stwierdził. — O północy stałeś na Lewis Street przed pubem Cohana, który akurat się palił. Seumas i ja siedzieliśmy na dachu sąsiedniego budynku. Chciał cię rozwalić, ale mu nie pozwoliłem. Jak widzisz, nie mam już wobec ciebie żadnych zobowiązań.

— Mieliście dobry dzień! — rzucił gorzko Morgan. — Stu czterdziestu zabitych i rannych!

— Nie udawaj, Asa. Podczas trzydniowych nalotów RAF-u na Hamburg w lipcu czterdziestego trzeciego roku zginęło więcej ludzi niż wskutek wybuchu bomby atomowej w Hiroszimie. Jedyna różnica pomiędzy bombą zrzuconą z siedmiu tysięcy metrów a podłożoną pod stolikiem w kawiarni polega na tym, że lotnik nie widzi tego, co robi.

— Te zamachy, zabójstwa... do czego to wszystko dopro­wadzi, Liam?

— Do zjednoczenia Irlandii.

— I co dalej? Co zrobisz, jak wszystko się skończy?

O'Hagan zmarszczył brwi.

— O czym ty, u licha, gadasz?!

— Zwyciężysz, prawda? Musisz w to wierzyć, bo inaczej nie miałoby to żadnego sensu. A może w ogóle nie chcesz tego kończyć? Może chciałbyś, żeby wojna trwała zawsze, jak szósta faza MGM? Niech żyje Republika! Thompsony pod płaszczami! Za ciebie giniemy, Irlandio!

— Do diabła z tobą, Asa! — rzucił O'Hagan. — Czego chcesz?

— Pamiętasz moją córkę, Megan?

Irlandczyk skinął głową.

— Ile ma teraz lat? Chyba czternaście albo piętnaście, co?

— Czytałeś o zamachu na Maxwella Cohena w zeszłym tygodniu?

— To Czarny Wrzesień, nie my.

— Zamachowiec uciekał przed policją skradzionym samo­chodem. Megan wracała na rowerze ze szkoły przez tunel Paddington. Przejechał ją i zostawił w rynsztoku jak psa.

— Matko Boża! — jęknął O'Hagan.

— Nie przejmuj się tym za bardzo. Zdarzyło się to w Krwawy Piątek, a cóż znaczy jedna ofiara więcej?

O'Hagan miał ponurą minę.

— W porządku, Asa. Czego chcesz?

— Prasie nie podano szczegółów zamachu, ale wygląda na to, że rzeczywistym sprawcą jest osobnik znany jako Kreteńczyk.

— Słyszałem o nim.

— Strzelał do Cohena z bardzo nietypowej broni. Z mauzera z tłumikiem produkowanego podczas wojny dla służb bezpieczeń­stwa SS. To w tej chwili rzadkość.

— Rozumiem — odezwał się O'Hagan. — Chciałbyś ustalić, skąd go wziął?

— Zgadza się. Wydział Specjalny twierdzi, że jedyne od­notowane zabójstwo za pomocą podobnej broni miało miejsce w Londonderry, gdy niejaki Terence Murphy z Tymczasowego Skrzydła IRA dokonał zamachu na sierżanta wywiadu wojs­kowego. Murphy został później zastrzelony podczas pościgu wraz z niejakim Patem Phelanem, który również miał przy sobie taką broń.

— I chciałbyś się dowiedzieć, skąd wzięli te mauzery? — O'Hagan wzruszył ramionami. — To nie takie proste.

— Dlaczego?

— Terry Murphy i Phelan nie należeli do Tymczasowego Skrzydła IRA. Z początku tak, ale we wrześniu zeszłego roku przyłączyli się do frakcji o nazwie Synowie Erinu kierowanej przez Brendana Tully'ego.

— Wiem, kto to taki — stwierdził Morgan. — Kolejny apostoł czystego terroru, co?

— Tak, to cały Brendan. Kompletny wariat. Co wieczór modli się do Maryi Dziewicy, ale zastrzeliłby samego papieża, gdyby sądził, że pomoże to sprawie.

— Powiedziałby ci, skąd wziął te mauzery?

— Może.

— Zależy mi na tej informacji, Liam. To mój jedyny trop.

O'Hagan skinął głową.

— Bardzo chcesz dopaść tego Kreteńczyka. Zamierzasz go oddać w ręce sprawiedliwości?

— Do licha ze sprawiedliwością! Chcę go wykończyć!

— To przynajmniej uczciwe. Zobaczę, co się da zrobić. Wróć do Europy i czekaj.

— Jak długo.

— Dwa, może trzy dni.

— Wykluczone.

— Dlaczego?

Morgan wplątał się już za głęboko, żeby się wycofać.

— W poniedziałek wieczorem Belfast będzie odcięty od świata. Nawet mysz się nie prześlizgnie.

— Ciekawe — stwierdził O'Hagan, gdy nagle otworzyły się z trzaskiem drzwi.

Seumas zerwał się na równe nogi, a O'Hagan wyjął z kieszeni pistolet „Browning Hi Power" i położył go sobie pod stolikiem na kolanach.

Przy wejściu kołysał się po pijacku ogromny mężczyzna z przekrwionymi oczyma, ubrany w poplamioną dwurzędową kurtkę i drelichowe spodnie. Najwyraźniej nie zauważył O'Hagana i Morgana; zignorował Seumasa, podbiegł do szynkwasu i chwycił go rękoma, żeby nie upaść.

— Jestem poborcą — powiedział do starej kobiety. — Zbieram fundusze na organizację. Dziesięć funtów, stara, i jesteśmy kwita. Inaczej zamkniemy tę budę.

Barmanka zupełnie się nie przestraszyła. Nalała herbaty do papierowego kubka, osłodziła i przesunęła po szynkwasie.

— Wypij to, chłopcze, wytrzeźwiej i wracaj do domu. Pomyliłeś adres.

Pijak machnął ręką, zrzucając kubek na podłogę.

— Dziesięć funtów, suko, albo rozwalę tę dziurę!

Seumas wyciągnął błyskawicznie lugera i wsunął lufę pod brodę pijaka. Nie wyrzekł przy tym ani słowa. Mówił O'Hagan.

— IRA, tak? Która brygada? — Olbrzym wpatrywał się weń tępym wzrokiem, a O'Hagan zakomenderował:

— Wyprowadź go na ulicę, Seumas.

Młody człowiek obrócił pijaka i wypchnął brutalnie za drzwi. O'Hagan uniósł się z miejsca i wyszedł na dwór razem z Morganem.

Potężny mężczyzna stał pod jedną z nielicznych palących się latarni, głowę zalewał mu deszcz. Z boku czuwał Seumas, trzymając go na muszce. O'Hagan podszedł do pijaka, przystanął i kopnął go z rozmachem w podbrzusze; mężczyzna upadł z krzykiem na kolana.

— W porządku — rzekł O'Hagan. — Wiesz, co masz robić.

Seumas zbliżył się, przystawił lufę lugera do zgięcia nogi pijaka i odstrzelił mu rzepkę kolanową.

Mężczyzna ryknął z bólu i przewrócił się na bok. O'Hagan spoglądał na niego z wysoka.

— Tacy jak ty okrywają hańbą bohaterów Irlandii poległych w walce z Anglikami.

W tejże chwili zza rogu ulicy wyjechały dwa land rovery ze zdemontowaną karoserią. Zatrzymały się. Morganowi mignęły mundury żołnierzy i nagle oślepił go snop światła z reflektora.

— Nie ruszać się! — zadudnił przez tubę czyjś głos mówiący precyzyjną angielszczyzną ucznia prywatnego gimnazjum, ale Seumas i O'Hagan dali już nurka w wąskie przejście koło kawiarni. Morgan popędził co tchu za nimi.

Na końcu przejścia wznosiła się dwumetrowa ceglana ściana. Kiedy u wylotu zaułka pojawili się żołnierze, O'Hagan, Seumas i Morgan przeszli już na drugą stronę muru. Znaleźli się na placu budowy i błąkali w ciemności, aż dotarli do dwuskrzydłowej drewnianej bramy. Seumas otworzył furtkę i wyszedł na ulicę; w tym czasie pierwszy żołnierz zdążył dopiero przejść przez ogrodzenie.

Seumas i O'Hagan najwyraźniej dobrze wiedzieli, dokąd zmierzają. Morgan deptał im po piętach; krążyli po mrocznym labiryncie nędznych uliczek, a odgłosy pościgu cichły stopniowo. Na koniec dotarli do brzegu wąskiego potoku i Seumas zatrzymał się koło kępy krzaków. Wyjął z kieszeni niewielką latarkę. Kiedy ją zapalił, od strony centrum miasta dobiegł grzmot potężnej eksplozji, a tuż po nim trzy następne.

O'Hagan popatrzył na zegarek.

— No, przynajmniej raz punktualnie. — Uśmiechnął się do Morgana. — Pomyśl tylko, mogli cię zastrzelić twoi ludzie! Piekielna ironia losu.

— I co teraz? — spytał Morgan.

— Trzeba się stąd wydostać. Otwieraj, Seumas.

Morgan ujrzał w świetle latarki, że młody człowiek odsuwa gałęzie, odsłaniając żelazny właz do kanału. Zdjął pokrywę i zszedł po żelaznych klamrach. Morgan zawahał się, po czym ruszył za nim. Ostatni zniknął w kanale O'Hagan, który umieścił pokrywę w poprzednim miejscu.

Morgan znalazł się w tunelu tak niskim, że musiał przykucnąć. Młody człowiek zdjął z półki na ścianie dużą latarkę i zapalił ją. Podążył do przodu, a Morgan ruszył za nim, słysząc w dali szum płynącej wody.

Dotarli do betonowej krawędzi większego kanału i Morgan dostrzegł w świetle latarki, że płynie nim brązowy, parujący strumień fekaliów. W powietrzu unosił się ohydny smród.

— Główny kolektor — wyjaśnił Seumas. — Protestanckie gówna z Shankhill. Niech się pan nie martwi, pułkowniku. Wyjdziemy wśród przyjaciół w Ardoyne.

— A potem? — dopytywał się Morgan.

— Myślę, że w tej sytuacji powinniśmy wynieść się na noc z miasta — rzekł O'Hagan. — Ty także, Asa.

— To niemożliwe — powiedział Morgan. — Nie po tylu bombach. Zablokują wszystkie drogi wyjazdowe.

— Ach, są pewne sposoby — odparł O'Hagan. — Jeszcze się zdziwisz. A teraz ruszajmy.

Po dwudziestu minutach wyszli na powierzchnię na dziedzińcu starej fabryki otoczonej wysokim ceglanym murem. Kiedy Seumas oświetlił latarką budynek, Morgan dostrzegł ślady zniszczeń wywołanych wybuchem bomby — wszystkie okna zasłonięto arkuszami blachy falistej.

Zatrzymali się przed wielką dwuskrzydłową bramą zamkniętą na łańcuch i O'Hagan wyjął z kieszeni kluczyk od kłódki.

— To magazyn alkoholu należący do spółki z Londynu. Po trzeciej bombie mieli dość.

Otworzył bramę. Morgan i Seumas weszli do środka. O'Hagan zamknął wierzeje, a chłopiec zaczął szurać w mroku przy ścianie. Pstryknął kontakt i zapaliła się pojedyncza żarówka.

— Miło z ich strony, że nie wyłączyli prądu — zauważył O'Hagan.

Morgan zorientował się, że są w garażu. W środku stał jakiś pojazd przykryty brezentową plandeką. O'Hagan podszedł i ściąg­nął płachtę, aż ukazał się wojskowy land rover. Na masce umieszczono tablicę z wielkim napisem: ROZBRAJANIE BOMB.

— Sprytne, co? — pochwalił się O'Hagan. — Jeszcze nigdy nikt nas nie zatrzymał. Nawiasem mówiąc, wrócisz teraz do swojej prawdziwej roli, Asa. — Obszedł wóz, otworzył bagażnik, wyjął panterkę i cisnął ją Morganowi. — Przebierzemy się w mundury. Musisz się jednak zadowolić znacznie niższą rangą. Mogę ci załatwić co najwyżej kapitana. Ja będę sierżantem, a Seumas kierowcą, szeregowym.

— Co to właściwie znaczy? — dopytawał się ostro Morgan. — Dokąd mnie zabieracie?

— Chciałeś wiedzieć, skąd pochodzą mauzery. W porządku. Pojedziemy spytać Brendana Tully'ego.

Tablica na masce działała niczym czarodziejska różdżka. Przejechali bez przeszkód przez całe miasto aż do Antrim Road, a żandarmeria wojskowa przepuściła ich bez wahania przez trzy punkty kontroli pojazdów. Przy czwartym, przed którym stała długa kolejka samochodów, Seumas po prostu uruchomił klakson i minął posterunek, pędząc po nieprawidłowej stronie ulicy.

Za Ballymeną O'Hagan kazał Seumasowi zatrzymać się koło budki telefonicznej. Spędził w niej zaledwie trzy minuty. Wrócił rozpromieniony.

— Czeka na nas. Pojedziemy przez góry Antrim szosą do Glenariff.

— Co powiesz mu o mnie? — spytał Morgan.

O'Hagan uśmiechnął się szeroko.

— Ciągle mówisz po walijsku, prawda? Brendan uwielbia się popisywać swoim irlandzkim. Nauczył się go w więzieniu, jak siedział z McStiophanem. Walijski i irlandzki mają na pewno dużo wspólnego, nieprawdaż?

Po przebyciu trzydziestu kilometrów szosą przez góry dotarli do skrzyżowania; stała przy nim tablica z napisem COLEY i strzałką skierowaną w lewo. Seumas skręcił i ruszył wąską, krętą drogą, która biegła pomiędzy niskimi kamiennymi murkami i pięła się coraz wyżej.

O świcie dojechali wreszcie na niewielką okoloną bukami polanę, na której znajdowała się stodoła. Przez otwartą bramę widać w niej było starego dżipa. Koło auta stało dwóch mężczyzn. Obaj wyglądali jak wiejscy parobcy; starszy w połatanej sztruk­sowej marynarce i płóciennej czapce, młodszy zaś w roboczym kombinezonie i gumiakach.

— Ten w czapce to Tim Pat Keogh, prawa ręka Tully'ego. Drugi nazywa się Jackie Rafferty. Ma trochę pokręcone w głowie, ale zwykle robi, co Tully każe — rzekł O'Hagan.

Seumas zatrzymał się i dwaj mężczyźni podeszli do land rovera.

— Dzień dobry, panie O'Hagan — odezwał się Keogh. — Proszę zostawić wóz w stodole, a my zawieziemy pana dżipem na farmę.

O'Hagan skinął głową w stronę Seumasa, który wjechał do stodoły. Wysiedli z land rovera i wyszli na dwór, a Keogh i Rafferty zamknęli bramę. O'Hagan był uzbrojony w pistolet maszynowy „Sterling" przewieszony przez ramię, a Morgan w służbowy rewolwer „Smith and Wesson" kalibru dziewięć i sześćdziesiąt pięć setnych milimetra w kaburze przy pasie.

— To przyjacielska wizyta, prawda, panie O'Hagan? — spytał Keogh.

— Nie bądź głupi, Tim Pat — prychnął O'Hagan. — Jedźmy już na tę cholerną farmę. Dobrze by nam zrobiło śniadanie. Mamy za sobą ciężką noc.

Farma była położona w małej zacisznej dolince u podnóża góry. Budynki, od dawna nieremontowane, sprawiały obskurne wrażenie, a podwórko pokrywała warstwa grząskiego błota.

Brendan Tully okazał się wysokim, przystojnym mężczyzną o szczupłej twarzy; lewy kącik ust miał stale uniesiony w ironicz­nym półuśmiechu, jakby bawił go świat i jego mieszkańcy.

Powitał ich przy drzwiach. Najwyraźniej dopiero co wstał z łóżka: nosił piżamę i brudnawy szlafrok.

— Cieszę się, że cię widzę, Liam, pomimo tego przeklętego munduru! — zawołał. — Wejdźcie!

Wkroczyli za nim do kuchni, gdzie płonął w kominku stos polan. Koło pieca szykowała śniadanie stara kobieta w czarnej chuście narzuconej na ramiona dla ochrony przed porannym chłodem.

— Nie przejmujcie się nią, jest głucha jak pień — powiedział Tully. — Seumas, chłopcze, gdybyś miał ochotę na trochę prawdziwej walki, ciągle możesz się do nas przyłączyć — dodał, klepiąc Seumasa po plecach.

— Jestem zadowolony z tego, co robię, panie Tully.

Tully zerknął ciekawie na Morgana.

— Co to za jeden?

— Stary przyjaciel. Dal Lewis z Wolnej Armii Walijskiej. Jesienią sześćdziesiątego dziewiątego, gdy brakowało nam broni, bardzo nam pomogli, pamiętasz?

—Wobec tego zna walijski?

— Co byłby ze mnie za Walijczyk, gdybym nie znał walijs­kiego? — odrzekł Morgan w swoim ojczystym języku.

Tully wpadł w zachwyt.

— Cudownie! — zawołał. — Nie zrozumiałem ani słowa. Dobrze: napijmy się, a tymczasem ten stary tłumok przygotuje coś do żarcia.

Wyjął karafkę whisky i szklaneczki.

— Wcześnie nawet jak na ciebie, Brendan — zauważył O'Hagan.

— Życie jest krótkie, nie? — Tully miał najwyraźniej znakomity nastrój. — Co was do mnie sprowadza?

— Och, w mieście było zeszłej nocy trochę gorąco, a potem z Cardiff przyjechał Dal. Niech sam ci powie.

O'Hagan przyjął szklaneczkę podaną przez Tully'ego, a Morgan odezwał się z wyraźnym walijskim akcentem:

—Tym razem postanowiliśmy wreszcie pokazać tym prze­klętym Angolom, że muszą się z nami liczyć. Samo gadanie o niezależnej Walii to tylko strata czasu.

— My gadamy z tymi skurwysynami od siedmiuset lat i co z tego mamy? — wtrącił Tully.

— Dal i jego ludzie potrzebują porządnych pistoletów z tłu­mikami. Pomyślałem, że im pomogę, a potem przypomniałem sobie tych dwóch twoich chłopców, co zginęli w zeszłym roku. Terry'ego Murphy'ego i młodego Phelana. Zdaje się, że mieli dobre mauzery z tłumikami?

— Owszem — przytaknął Tully. — I cholernie trudne do zdobycia.

— Wolno spytać, skąd je wzięliście?

— Od braci Jago: dwóch największych gangsterów Londy­nu. — Tully spojrzał na Morgana. — Nie wiem, czy jeszcze je mają, ale uważaj na nich. Odkopaliby trupa własnej babki i sprzedali, gdyby to się opłacało.

Sprawiał wrażenie dziwnie zdenerwowanego i podnieconego; miał bardzo błyszczące oczy. Wypił łyk whisky i zwrócił się do O'Hagana:

— Cieszę się, że przyjechałeś. Muszę z tobą pogadać. To coś o wielkim znaczeniu dla całego ruchu.

— Doprawdy? — O'Hagan był jednocześnie zainteresowany i miał się na baczności.

— Chodźmy do pokoju. Pokażę ci. Do śniadania zostało jeszcze trochę czasu. — Widać było, że Tully nie może nad sobą zapanować. — Zajmie to tylko parę minut. Poczekają tu na nas.

Przeszedł do drugiego pomieszczenia. O'Hagan zerknął na Morgana i Seumasa, po czym ruszył za nim z ociąganiem.

— Zamknij drzwi, chłopie — rzekł niecierpliwie Tully, a na­stępnie wyciągnął szufladę starego mahoniowego biurka, wyjął mapę i rozłożył ją.

O'Hagan podszedł i zorientował się, że mapa przedstawia wschodnie wybrzeże Szkocji, w tym Hebrydy Zewnętrzne.

— O co chodzi?

— O tę wysepkę, Skerryvore — wyjaśnił Tully, pokazując palcem. — Mieści się na niej baza rakietowa. Jeden z moich chłopców, Michael Bell, służył tam w wojsku jako kapral. Zna bazę jak własną kieszeń.

— No i?

— Zdaje się, że co dwa tygodnie w czwartek z lotniska w Glasgow jedzie szosą do Mallaig dziesięcioosobowy oddział pod komendą oficera. Płyną stamtąd kutrem do Skerryvore. Powiedzmy, że któregoś czwartku zatrzymam ich ciężarówkę na szosie razem z dziewięcioma ludźmi, którzy zajmą miejsca żołnierzy. Oczywiście będzie z nami także Michael Bell.

— Ale po co? — spytał O'Hagan. — O co w tym wszystkim chodzi?

— W bazie na Skerryvore prowadzone są testy prototypowej rakiety operacyjno-taktycznej o nazwie „Hunter". Głowice są konwencjonalne, ale zawierają nowy rodzaj materiału wybucho­wego o potwornej sile rażenia. Jedna taka zabawka mogłaby rozwalić kilometr kwadratowy Londynu.

— Chyba zwariowałeś! — zawołał gniewnie O'Hagan. — Strzelać rakietami w Londyn?! Wiesz, z czym się to kojarzy?! Chcesz zaprzepaścić wszystko, o co walczymy?!

— Ale to przecież jedyny sposób, nie rozumiesz?! Trzeba przenieść walkę na terytorium nieprzyjaciela!

— Zabić tysiące niewinnych ludzi?! Całkowicie zrazić do siebie opinię publiczną?! — O'Hagan pokręcił głową. — Brendan, w tej chwili duża część społeczności międzynarodowej uważa nas za garstkę dzielnych bojowników stawiających czoło armii. Dzięki temu w końcu zwyciężymy. Nie pokonamy wojsk brytyjskich, ale w końcu cała sprawa stanie się tak nieprzyjemna, że wycofają się z własnej woli, podobnie jak z Adenu, Cypru i tylu innych miejsc... — Znów pokręcił głową. — To szaleństwo. Rada Armii nigdy tego nie zaaprobuje. To coś w rodzaju zamachu na królową; skutek byłby przeciwny do oczekiwanego.

— Chcesz powiedzieć, że poinformujesz o tym Radę Armii?!

— Naturalnie. Czego innego się spodziewasz? Jestem szefem wywiadu w Ulsterze, prawda?

— W porządku — odparł z rezygnacją Tully. — Popełniłem błąd. Jeśli Rada mnie nie poprze, nie możemy tego zrobić, to jasne. Zobaczę, czy śniadanie gotowe.

Wrócił do kuchni, gdzie siedzieli przy stole Morgan, Seumas i Keogh, a później wyszedł przed dom i zbliżył się do Rafferty'ego, który oliwił pedał hamulca, pochylony nad dżipem. Rafferty wyprostował się i odwrócił.

Tully miał twarz wykrzywioną wściekłością.

— Załatw ich, Jackie. Wszystkich za jednym zamachem. Żadnej nawalanki, kapujesz?

— Tak jest, panie Tully — odpowiedział bez cienia emocji Rafferty. — Wystarczy trochę plastiku i ruski zapalnik czasowy w kształcie ołówka.

— Więc bierz się do roboty! — warknął Tully i wrócił do kuchni.

Z pokoju wychodził akurat O'Hagan. Pod pachą niósł mapę, a w prawej ręce trzymał gotowy do strzału pistolet maszynowy.

— Straciłem nagle apetyt. — Na dworze rozległ się warkot odjeżdżającego dżipa. — Dokąd go wysłałeś, co?

— Po mleko — odparł Tully. — Nie mamy krowy. Bądź rozsądny, Liam.

— Po prostu nie zbliżaj się do mnie. — O'Hagan skinął głową w stronę Morgana i Seumasa. — W porządku, chodźmy. Osłaniaj mnie, Seumas.

Wyszli na podwórko. Kiedy dotarli do bramy, Tully zawołał od drzwi:

— Posłuchaj mnie, Liam!

O'Hagan przyśpieszył bez słowa kroku.

— Co się, u licha, stało? — spytał Morgan.

— Nie twój interes — odparł O'Hagan. — To sprawa dla Rady Armii. — Pokręcił głową. — Co za wariat! Jak mógł sobie wyobrażać, że się zgodzę na takie szaleństwo?!

Zeszli po stoku do stodoły. Brama była ciągle zamknięta, a dżip zniknął z pola widzenia.

— Wyprowadzę land rover, a wy osłaniajcie mnie na wypadek, gdyby próbowali jakichś sztuczek — rzekł O'Hagan i rzucił Morganowi sterlinga.

Otworzył bramę stodoły. Morgan cofnął się o kilka kroków, obserwując kątem oka, jak O'Hagan wchodzi do środka. Wsiadł do wozu i zatrzasnął drzwiczki. Rozległa się straszliwa eksplozja i Morgan upadł na twarz smagnięty gorącym podmuchem.

Uklęknął, obrócił się i zobaczył Seumasa: młody człowiek gramolił się na nogi trzymając się za ramię, w którym tkwił odłamek metalu.

Stodoła zmieniła się w piekło dymu i ognia: wrak land rovera płonął niczym pochodnia.

Morgan usłyszał warkot motoru, postawił Seumasa na nogi, wepchnął między drzewa i przykucnął obok. Nadjechał dżip i wysiadł z niego Rafferty.

Zbliżył się do stodoły, osłaniając dłonią twarz przed żarem. Morgan wstał i wyszedł spomiędzy krzaków.

— Rafferty?

Kiedy Rafferty zaczął się odwracać, Morgan opróżnił trzema seriami magazynek sterlinga, a trafiony Irlandczyk wpadł w ogień. Morgan cisnął za nim pistolet maszynowy, podniósł Seumasa i ulokował go w dżipie.

Usiadł za kierownicą i spytał:

— Znasz jakiegoś pewnego lekarza?

— Dom starców Hibernia — odpowiedział Seumas i zemdlał.

* * *

Morgan zdjął w łazience mundur i ukrył go w koszu na brudną bieliznę. Pod spodem nosił wciąż cywilne ubranie. Sprawdził zawartość portfela, umył twarz i ręce, po czym wrócił do niewielkiego gabinetu zabiegowego.

Nad Seumasem pochylali się stary lekarz nazwiskiem Kelly, najwyraźniej kierownik zakładu, i młoda zakonnica. Ranny miał zabandażowane ramię i bark. Leżał z zamkniętymi oczyma.

Doktor Kelly zwrócił się do Morgana.

— Teraz zaśnie. Zrobiłem mu zastrzyk. Za tydzień będzie zdrowy jak rydz.

Seumas otworzył oczy.

— Odchodzi pan, pułkowniku?

— Wracam do Londynu. Mam pilne sprawy. Wiesz, nawet nie znam twojego nazwiska.

Chłopiec uśmiechnął się słabo.

— Keegan.

Morgan napisał na receptariuszu swój londyński numer telefonu i oderwał kartkę.

— Jak będziesz potrzebował pomocy, dzwoń.

Ruszył ku drzwiom.

— Dlaczego, pułkowniku? Dlaczego to zrobili?

— Podejrzewam, że Tully wymyślił jakiś plan, którego Liam nie aprobował. Zamierzał poinformować o tym Radę Armii. Tully najwyraźniej postanowił do tego nie dopuścić.

— Znajdę go choćby w piekle — szepnął Seumas i zamknął oczy.

Dojechawszy do pierwszej budki telefonicznej, Morgan za­dzwonił do ekspozytury wywiadu wojskowego w Lisburn i na­śladując, jak umiał, ulsterski akcent, przekazał wiadomość, gdzie można znaleźć Brendana Tully'ego oraz Synów Erinu, choć podejrzewał, że już dawno opuścili farmę.

Złapał w Ballymenie pociąg do Belfastu i poszedł do hotelu Europa, skąd natychmiast się wyprowadził. O trzeciej po południu czekał już na lotnisku Aldergrove na samolot do Londynu.

* * *

John Mikalis, dziewięć tysięcy metrów nad Szwecją, w drodze do Helsinek, studiował tymczasem dossier Morgana. Przyjaciele Deville'a z Londynu odznaczali się nadzwyczajną skrupulatnością. Akta zawierały nie tylko drobiazgowy opis całej kariery Morgana, lecz również charakterystyki jego współpracowników wraz z fotografiami. Dużo miejsca poświęcono Fergusonowi, szefowi komór­ki antyterrorystycznej znanej jako Grupa Czwarta, a ponadto Bakerowi. Tego ostatniego Mikalis znał zresztą z widzenia; Deville dysponował pełną kartoteką funkcjonariuszy Wydziału Specjalnego i Mikalis spędził w przeszłości wiele godzin, ucząc się na pamięć ich twarzy. Nawiasem mówiąc, zapoznał się także z wyglądem ich odpowiedników w Paryżu, Berlinie i większości stolic, które odwiedzał.

Przyglądał się długo fotografii Morgana, po czym usiadł wygodnie w fotelu i pogrążył w rozmyślaniach.

Nie było się czym martwić. Morgan nie miał po prostu żadnych szans. Nie dysponował ani jedną poszlaką, ani jedną wzmianką mogącą go naprowadzić na właściwy trop. Mikalis doskonale zatarł za sobą ślady.

Pochyliła się nad nim stewardesa, atrakcyjna blondynka o świetnej figurze, podkreślonej przez obcisły granatowy mundur British Airways.

— Leci pan do Helsinek na występy, maestro?

— Owszem. Jutro gram koncert fortepianowy Brahmsa wraz z krajową orkiestrą symfoniczną.

— Przyjdę, jeśli uda mi się zdobyć bilet. Nasza załoga spędza w Finlandii dwa dni.

Była rzeczywiście bardzo ładna. Mikalis uśmiechnął się leniwie.

— Proszę mi podać swój adres w Helsinkach, to każę przesłać pani zaproszenie. A po koncercie odbędzie się przyjęcie. Mogłaby pani wpaść.

— Ach, cudownie! Z wielką przyjemnością! Czy coś panu podać, maestro?

— Pół butelki szampana.

Siedział w fotelu, wyglądając przez okno, i zdał sobie sprawę, że nie jest zwyczajnie zmęczony: w ogóle nie miał ochoty grać przed publicznością. Potrzebował wakacji. Nie musiał wracać do Londynu. Po recitalu pojedzie z Helsinek prosto do Grecji. Nawet jeśli nie będzie bezpośredniego połączenia i poleci przez Paryż albo Monachium, znajdzie się w Atenach po południu. A później popłynie na Hydrę.

Perspektywa odpoczynku podziałała kojąco i Mikalis był w znacznie lepszym nastroju, gdy stewardesa przyniosła szam­pana. Popijając go małymi łyczkami i rozkoszując się jego chłodem, otworzył dossier Morgana i zaczął czytać je ponownie.

8.

Harvey Jago przyjrzał się sobie uważnie w lustrze łazienki. W czerwonej aksamitnej marynarce z białą jedwabną apaszką wokół szyi i ze starannie przyczesanymi jasnymi włosami wyglądał naprawdę imponująco. Wciąż można by go wziąć za sprawnego boksera wagi półciężkiej zdolnego stoczyć w każdej chwili piętnastorundową walkę — był nim za młodu; świadczył o tym złamany nos oraz szramy wokół oczu. Mógłby się poddać operacji plastycznej, ale nos podobał się kobietom. Jago wyglądał dzięki niemu niczym poczciwy wiejski osiłek, lecz jego prawdziwą naturę wyrażały oczy. Były twarde, okrutne i bezlitosne. Tego ranka miał niezbyt dobry humor, albowiem zeszłego wieczoru policja przeprowadziła nalot na należący doń dom w dzielnicy Belgravia, gdzie specjalnie przeszkolone młode damy spełniały najwyszukańsze zachcianki dżentelmenów ze śmietanki towarzyskiej Londynu.

Jago nie martwił się bynajmniej kompromitacją dwóch lordów i trzech posłów do parlamentu, którzy znaleźli się chwilowo w rękach policji — była to ich sprawa. Nie przejmował się nawet grzywnami, jakie przyjdzie zapłacić w imieniu dziewcząt, ani utratą wpływów za noc. Nie mógł też zostać wplątany w sprawę osobiście — dom należał do podstawionego człowieka: właśnie po to go trzymano. Nie, tak naprawdę Jago zirytował się tym, że nie ostrzegli go w porę funkcjonariusze policji obyczajowej, którzy otrzymywali pokaźne tygodniowe gratyfikacje za czuwanie, by jego przybytki pozostawiono w spokoju. Musiała za to spaść czyjaś głowa.

Przeszedł do salonu i stanął przy oknie swojego apartamentu. Widok na park i leżący za nim pałac Buckingham dostarczał mu nieustannej satysfakcji; właśnie dlatego zakupił to mieszkanie. Przebył długą drogę z brudnego zaułka w Stepney, gdzie się wychował.

Maria, niska filipińska służąca, przyniosła kawę na tacy. Jago odczekał, aż napełni filiżankę i poda mu ją.

— Dzięki, kochanie — powiedział.

Kiedy wyszła, schludna i elegancka w czarnej sukience i poń­czochach, pojawił się brat Jago, Arnold. Był dziesięć lat młodszy. Miał rzednące włosy, zapadnięte policzki i sprawiał wrażenie nerwowego cherlaka, lecz owa nieapetyczna powierzchowność maskowała geniusz finansowy porównywalny z komputerem.

— Ładna dupcia z tej małej — odezwał się Jago. — Chętnie bym ją przeleciał, ale sam wiesz, co sądzę na temat sypiania z personelem.

Arnold nawiązał już romans z Marią i czuł trwogę na myśl, że brat mógłby się o tym dowiedzieć.

— Masz całkowitą rację, Harvey — przyznał skwapliwie.

— Ile będzie mnie kosztowała wczorajsza noc?

— Od piętnastu do trzydziestu tysięcy funtów. Na razie trudno oszacować, ile pochłoną koszta sądowe. Niektóre z dziewcząt wpadły już trzeci raz, Harveyu. Może to oznaczać więzienie. Potrzebują najlepszych adwokatów, a to niestety kosztuje.

— Nie żałuj grosza, Arnoldzie. Aha, jeszcze jedno. Obyczajówka. Muszę wiedzieć, kto dał plamę, i to jeszcze dzisiaj.

— Już się tym zająłem — odparł Arnold, — Na dole czeka pewien gość, który chce się z tobą widzieć. Nazywa się Morgan.

— Czego chce?

— Nie powiedział, ale prosił, żebym ci to przekazał. — Arnold wręczył bratu paczkę pięciofuntówek obwiązanych banderolą Midland Banku. — Pięćset.

Jago podsunął sobie banknoty pod nos.

— Boże, jak ja kocham ten zapach! W porządku, Arnoldzie, przyprowadź go. Zobaczymy, czego chce.

Morgan wciąż był ubrany w sweter polo, zresztą nawet nie rozpiął swojego wojskowego trencza. Jago nalał dla siebie szkockiej i obejrzał gościa od stóp do głów.

— Pan Morgan — oznajmił Arnold i stanął koło drzwi.

— Ściśle biorąc, pułkownik Morgan.

Jago skrzywił się ironicznie.

— Czego się pan właściwie spodziewa: że dygnę? — Podniósł pięćset funtów. — Jestem cholernie zajęty, a to pokrywa koszty dość krótkiej rozmowy. Niech pan gada albo idzie w diabły.

— Sprawa jest bardzo prosta — zaczął Morgan. — W zeszłym tygodniu przeprowadzono zamach na Maxwella Cohena. Strze­lano z mauzera kalibru siedem i sześćdziesiąt trzy setne mi­ limetra, model z tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego roku, z pękatym tłumikiem, z arsenałów SS. Pistolety tego typu są obecnie rzadkością. Pańska organizacja dostarczyła rok temu dwie sztuki IRA.

— Kto tak twierdzi? — przerwał Arnold.

Morgan nie spuszczał wzroku z Jago.

— Niejaki Brendan Tully. Rozmawiałem z nim wczoraj w Ulsterze.

— Poczekaj pan... — zaczął Arnold, lecz brat uciszył go skinieniem ręki.

— Nie jest pan z policji, więc o co panu chodzi?

— Człowiek, który strzelał do Cohena, przejechał podczas ucieczki moją córkę. Zabił ją. Chcę go odnaleźć.

— Już kapuję — stwierdził Jago. — Myśli pan, że jego mauzer pochodził z tego samego źródła?

— To dość prawdopodobne. — Morgan wyjął z kieszeni drugą paczkę banknotów i cisnął ją na stół. — To drugie pięćset funtów, panie Jago. Jak pan widzi, jestem gotów płacić za informacje.

— To trochę za mało — rzekł Jago.

— Ile?

— Jeszcze tysiąc.

— Zgoda. Kiedy?

— Sam nie zajmuję się takimi sprawami. Muszę porozmawiać z odpowiednim gościem. Jeśli to możliwe, dowiem się wszystkiego dziś wieczorem. Jestem właścicielem klubu Flamingo przy Cheyne Walk w Chelsea. Spotkajmy się tam koło dziewiątej.

— W porządku.

Morgan ruszył w stronę drzwi, a Jago odezwał się:

— Niech pan nie zapomni o drugim tysiącu, pułkowniku.

— Proszę się nie obawiać, panie Jago. Zawsze dotrzymuję słowa.

— Miło mi.

— Proszę raczej zadbać o to, żeby pan dotrzymał słowa.

— Czy to groźba, pułkowniku? — spytał cicho Jago.

— Owszem, chyba tak, skoro już o tym mowa — odpowiedział Morgan i wyszedł.

Zapadło milczenie.

— Wiesz co, Arnoldzie? — odezwał się wreszcie Jago. — Już od wielu lat nikt nie mówił do mnie takim bezczelnym tonem. Nie możemy na to pozwolić, prawda? Mógłby popsuć nam opinię. Zamierzam się zająć pułkownikiem Morganem, i to osobiście. Dopilnuj, żeby jutro wieczorem było pod ręką ze dwóch silnych chłopców.

— Dobrze, Harvey.

Arnold odwrócił się, by wyjść, a Jago dodał:

— Ach, jeszcze jedno. Od tej pory przestajemy sprzedawać spluwy tym gówniarzom z Irlandii Północnej. Już ci mówiłem, że policja ma u nich za dużo wtyczek. Odtąd handlujemy tylko z Arabami.

* * *

Wróciwszy do mieszkania, Morgan nastawił ekspres i zatelefo­nował do Security Factors Limited. Kiedy Jock Kelso usłyszał jego głos, westchnął z ulgą.

— Wrócił pan, Bogu dzięki! Widział się pan z O'Haganem?

— Przelotnie. Obawiam się, że nie żyje, Jock. Bomba pod­łożona w samochodzie. Miałem szczęście, że nie zginąłem razem z nim.

Zapadło ciężkie milczenie.

— Czy dowiedział się pan tego, czego pan chciał? — spytał wreszcie Kelso.

— O tak. Właśnie dlatego dzwonię. Co możesz mi powiedzieć o braciach Jago?

— Prawdopodobnie najwięksi gangsterzy Londynu — odparł Kelso. — Nawet mafia nie lubi wchodzić im w drogę. Mózgiem jest Arnold, ten chudy, ale jego starszy brat, Harvey, też nie w ciemię bity. Uprawiał kiedyś boks zawodowy.

— Widziałem się z nim. Odrażająca kreatura.

— Łagodnie powiedziane. W zeszłym roku w jednym z kasyn Jago włoski szuler nazwiskiem Pacelli usiłował podmienić kości na fałszywe. Wie pan, co zrobił Harvey? Odciął mu czubki palców prawej ręki nożycami ogrodniczymi. Uważa pan, że to on dostarczył mauzery?

— Na to wygląda. Mam się z nim spotkać dziś wieczorem. W klubie Flamingo przy Cheyne Walk. To przyzwoity lokal?

— Wyłącznie śmietanka towarzyska.

— Czyli że będzie się zachowywał przyzwoicie. Powiedz mi, Jock: jakie są właściwie źródła jego dochodów?

— Kasyna gry, wymuszanie okupu, eksluzywne burdele.

— I to wszystko?

— Ma jeszcze małą, świetnie prosperującą fabryczkę, w której pracował przez jakiś czas jeden z moich współpracowników. To niedaleko Cheyne Walk, koło Chelsea Creek. Wytwórnia farb firmy Wetherby and Sons.

— A naprawdę?

— Nielegalna rozlewnia alkoholu. Porywają na autostradzie cysternę ze szkocką whisky, a później chrzczą ją wodą. Mają własną linię produkcyjną do butelkowania i etykiety najlepszych firm. Zaopatrują kluby w całym kraju.

— A policja? Nic o tym nie wie?

— Nie może dobrać im się do skóry, bo w razie wpadki zawsze jest jakaś podstawiona osoba, która bierze na siebie całą winę. Ja osobiście wolałbym trzymać się od nich z daleka, chyba że byłbym gotów na wszystko...

— Ależ jestem gotów na wszystko, Jock, jestem.

Kiedy zadzwonił telefon, Morgan siedział przy biurku, czysz­cząc smitha and wessona na amunicję typu Magnum. W słuchaw­ce zabrzmiał głos Kate Riley.

— Wróciłeś — powiedziała.

— Tak, wczoraj w nocy.

— Dowiedziałeś się czegoś?

— Przekonam się dziś wieczorem. Skąd dzwonisz, z Cam­bridge?

— Nie, wpadłam na kilka dni do Londynu, żeby popracować w klinice Tavistock. Zatrzymałam się w mieszkaniu koleżanki, która wyjechała na miesiąc do Nowego Jorku. W Kensington. Douro Place.

— Wiesz, co? — odezwał się Morgan. — Dziś wieczorem mam spotkanie z największą kanalią w Londynie. Pomyślałem sobie, że może cię to zainteresować, skoro zajmujesz się psycho­logią przemocy. Jesteśmy umówieni w klubie Flamingo przy Cheyne Walk.

— To przecież jeden z najbardziej ekskluzywnych klubów Londynu!

— Na to wygląda. Włóż ładną sukienkę, uczesz się, a może cię zabiorę.

— Umowa stoi — rzekła Kate.

* * *

Lokal okazał się taki, jak można się było spodziewać. Przy­ćmione światła, cicha muzyka, usłużni kelnerzy, bajeczny prze­pych. Morgan i Kate Riley byli najwyraźniej oczekiwani i za­prowadzono ich do narożnego stolika, jednego z najlepszych w całym klubie.

Maitre pstryknął palcami i pojawił się kubełek z zamrożonym szampanem.

— Pan Jago przesyła państwu pozdrowienia. Są dziś państwo jego gośćmi.

Harvey Jago, odziany w elegancką aksamitną marynarkę wieczorową, obserwował ich przez ozdobną kratkę ze swojego gabinetu położonego wysoko nad restauracją.

— Podoba mi się ten kociak, Arnoldzie. Prawdziwa klasa, od razu widać.

— A ten Morgan, Harvey? To pułkownik, prawda?

— Bzdura — odpowiedział Jago. — Nie wiem, co to za jeden, ale na pewno urodził się tam, gdzie my.

— Wezwać go na górę?

— Jeszcze nie. Niech zjedzą spokojnie kolację. Najważniejszy jest przecież deser, prawda, Arnoldzie?

* * *

— A mężczyźni? — spytał Morgan.

— Nie twój interes — odpowiedziała Kate.

Przerwał im maitre, który zaczął szeptać coś dyskretnie do ucha Morgana. Morgan zostawił Kate samą nad kieliszkiem szampana i podążył za szefem sali przez drzwi z napisem: TYLKO DLA PERSONELU. Ukazały się schody wyłożone dywanem, na których szczycie czekał Arnold.

— Tędy, pułkowniku.

Morgan wspiął się po schodach i wszedł do gabinetu Jago, będącego jego oczkiem w głowie i urządzonego przez jednego z najlepszych londyńskich projektantów wnętrz. Całe umeb­lowanie pochodziło z Chin, a niektóre dzieła sztuki kosztowały majątek.

Jago siedział za biurkiem i palił cygaro.

— Ach, to pan. Dobrze się pan bawi?

— Świetnie — odrzekł Morgan. — Ale mam równie mało czasu jak pan, panie Jago. Co z obiecanymi informacjami?

— Zdaje się, że była mowa o drugim tysiącu funtów, prawda, Arnoldzie?

Morgan wyjął kopertę z wewnętrznej kieszeni marynarki.

— Najpierw wolałbym usłyszeć, co ma pan do powiedzenia. Wręczę to panu później.

Jago westchnął.

— Niestety, muszę pana rozczarować. Widzi pan, nie mogłem uzyskać tych informacji.

— Nie mógł pan czy nie chciał? — spytał Morgan.

— Niech się pan głowi nad tym dla rozrywki w długie zimowe wieczory.

— A tysiąc funtów, które zapłaciłem dziś rano?

— Mój czas jest cenny, pajacyku. — Jago spojrzał na zega­rek. — Odprowadź pana pułkownika, Arnoldzie. Mam dużo roboty.

Morgan podszedł do drzwi, przystanął i podniósł dużą chińską wazę stojącą na stoliku z laki.

— Początek dziewiętnastego wieku — stwierdził. — Dość pospolita, ale ładna.

Upuścił wazę na podłogę, gdzie rozbiła się w drobny mak.

— To dopiero początek, przyjacielu — powiedział i wyszedł.

Jago obiegł biurko i stanął nad szczątkami wazy. Spoglądał na nie, zaciskając szczęki, po czym zwrócił się do brata:

— Wiesz, co masz robić. Powiedz im, żeby się postarali. Jak wyjdzie kiedykolwiek ze szpitala, ma chodzić o kulach.

Morgan zaparkował porsche w pewnej odległości od klubu. Po wyjściu z lokalu skierował się w stronę auta, trzymając Kate Riley pod rękę.

— Nic nie powiedział? — spytała.

— Niestety.

— I co teraz zamierzasz?

—Przekonam go, żeby zmienił zdanie.

Skręcili w boczną uliczkę, gdzie stało porsche. Na rogu czekał wraz z dwoma oprychami Arnold Jago. Pierwszy, krępy, nie golił się przynajmniej od tygodnia, drugi zaś, mierzący ze sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, miał brutalny, zwierzęcy pysk i ogromne łapska.

— W porządku, Bailey — oświadczył Arnold. — Dobrze mu przyłóżcie.

— Spokojna głowa, panie Jago.

Dwóch oprychów ruszyło chodnikiem wzdłuż rzędu zapar­kowanych samochodów. Nagle Bailey przystanął, zatrzymując także niższego kolegę. Morgan i Kate zniknęli: wydawało się, że zapadli się pod ziemię.

Bailey zrobił nerwowo krok do przodu. Z sutereny wysokiej wiktoriańskiej kamienicy wyszedł po schodkach Morgan, obrócił gwałtownie niższego bandziora i kopnął go z rozmachem w pod­brzusze.

Mężczyzna runął z jękiem na chodnik, a Bailey odwrócił się i ujrzał w świetle latarni Morgana stojącego po drugiej stronie wijącego się ciała. Za jego plecami majaczyła zalękniona twarz Kate Riley.

— Szukasz mnie, co?

Bailey rzucił się natychmiast na Morgana. Później nie był w stanie powiedzieć, co się właściwie stało. Fachowo podcięto mu nogi i runął boleśnie na mokry chodnik. Kiedy usiłował wstać, Morgan chwycił go za prawy nadgarstek i wykręcił mu rękę do tyłu. Bailey, którego mięśnie zaczęły pękać, ryknął z bólu, a Morgan, wciąż trzymając go w straszliwym uścisku, uderzył jego głową w żelazne pręty ogrodzenia.

Ujął Kate za ramię i odprowadził chodnikiem do porsche. Kiedy otworzył przed nią drzwiczki, powiedziała:

— Nie cofniesz się przed niczym, prawda?

— Ciekawe — odezwał się, siadając obok niej. — Jak to się dzieje, że taka miła, cnotliwa, liberalna pani doktor nie rwie włosów z głowy na wspomnienie moich brutalnych faszystowskich metod?

— Ci dwaj zasługiwali na to — odpowiedziała. — Musiałeś wprawić pana Jago w bardzo zły humor.

— Chyba można to tak określić — odparł i uruchomił silnik.

Zatrzymał się koło domu przy Douro Place i odprowadził Kate do drzwi.

— Nie wejdziesz? — spytała.

— Mam jeszcze coś do załatwienia.

— Na przykład?

— Nauczyć Harveya Jago dobrych manier.

— Będę ci potrzebna?

— Niespecjalnie. To, co zamierzam, jest z definicji przestęp­stwem. Na wszelki wypadek wolałbym cię nie wplątywać. Będę z tobą w kontakcie.

Nim zdążyła się sprzeciwić, zszedł po schodkach do porsche.

Otworzyła drzwi i weszła do mieszkania.

Z samochodu zapar­kowanego kilka domów dalej wysiadł Arnold Jago. Sprawdził adres Kate, wrócił do wozu i odjechał.

* * *

Ferguson pracował samotnie przy biurku w swoim apartamen­cie przy Cavendish Square. W ciszy słychać było tylko przy­tłumione dźwięki orkiestry Glenna Millera dobiegające z gramo­fonu na stole za plecami brygadiera.

Słynne orkiestry jazzowe z lat czterdziestych były sekretną słabostką Fergusona. Nie tylko Glenn Miller, lecz również wielkie dżezbendy brytyjskie: zespoły Lewisa Stone'a i Joego Lossa z Alem Bowllym jako solistą. Kiedy ich słuchał, wypełniała go ciepła nostalgia i przypominał sobie wojnę, rok tysiąc dziewięćset czterdziesty, gdy wydawało się, że nadchodzi koniec. Ale wówczas przynajmniej znało się przeciwnika i wiedziało, jak z nim walczyć. A dziś? Prawdziwi wrogowie mogli zasiadać w parlamencie i prawdopodobnie zasiadali.

Zapiszczał cicho czerwony telefon stojący po lewej stronie biurka. Podnosząc słuchawkę, Ferguson zerknął na zegarek. Dochodziła dziesiąta.

— Proszę się przedstawić.

— Mówi Baker, panie brygadierze.

— Pracuje dziś pan do późna, nadinspektorze.

— Papierkowa robota, sam pan wie, jak to jest, panie bryga­dierze. Chyba powinien pan wiedzieć, że Asa Morgan wrócił z Belfastu zdrów i cały. Wczoraj wieczorem odnotowano jego przylot na Heathrow.

— Ale nie wiadomo, co tam robił?

— Nie, panie brygadierze.

— Kontaktował się pan z ekspozyturą wywiadu wojskowego w Lisburn w sprawie O'Hagana?

— Tak jest, ale przepadł jak kamień w wodę. Nic dziwnego, skoro trwa akcja „Motorman".

— Co robi dziś wieczorem Morgan?

— Wygląda na to, że kręci z tą doktor Riley, psychologiem z Cambridge. Przyjechał po nią o ósmej trzydzieści do jej mieszkania przy Douro Place. Byli w strojach wieczorowych.

— I dokąd pojechali?

— Nie wiem. Mój człowiek ich zgubił.

— Zdumiewający przykład niekompetencji — rzekł Fergu­son. — Za co my właściwie płacimy tym wszystkim idiotom?

— Przykro mi, panie brygadierze, ale Morgan to ekspert w takich sprawach. Robi to od lat, wie pan. Malaje, Cypr, Aden, a teraz Ulster. Potrafi wyczuć ogon na kilometr. Ma niesamowi­tego nosa. Tylko dlatego przeżył.

— W porządku, nadinspektorze, proszę dać spokój tym peanom na jego cześć. Chce pan po prostu powiedzieć, że Morgan nie pozwoli się śledzić, jeśli sam nie będzie sobie tego życzył?

— Chyba że poślę za nim grupę operacyjną złożoną z sześciu samochodów kierowanych przez radio z centrali.

— Nie, niech pan tego nie robi — stwierdził Ferguson. — Właściwie to niech pan nic nie robi. Proszę wycofać swojego człowieka. Zostawmy Asę w spokoju na kilka dni. Później zobaczymy.

Odłożył słuchawkę. Harry Baker nacisnął brzęczyk interkomu i połączył się z sierżantem dyżurnym.

— George, możesz ściągnąć Mackenziego z Gresham Place.

— Tak jest, panie nadinspektorze. Czy ma pan dalsze rozkazy w tej sprawie?

— Dam ci znać.

Baker odłożył słuchawkę, westchnął ciężko i skupił się na stosie papierzysk zawalających biurko.

9.

To, że Mackenziemu polecono przez radio zejść z posterunku, nie miało w tej chwili żadnego znaczenia, gdyż Morgan opuścił już dom tylnym wyjściem. Przeszedł przez mur, dotarł do rogu Pont Street i wsiadł do przejeżdżającej taksówki.

Wcześniej, po południu, gdy było jeszcze jasno, zorientował się w sytuacji i dobrze wiedział, co robi. Kazał taksówkarzowi zawieźć się do Kolegium Świętego Marka przy Kings Road. Do Chelsea Creek mógł dojść stamtąd pieszo w pięć minut.

Wytwórnia farb firmy Wetherby and Sons stała nad brzegiem kanału naprzeciwko elektrowni. Morgan zatrzymał się w cieniu, poprawił czarne rękawiczki z miękkiej skóry, wyjął z kieszeni kominiarkę i naciągnął ją na głowę.

Brama fabryki była zamknięta i oświetlona przez mocne reflektory. Na murze wisiała także tablica z ostrzeżeniem, że teren patrolują strażnicy z psami, choć mogło to znaczyć wszystko i nic.

Podczas swojej popołudniowej wizyty Morgan obmyślił już plan dostania się do środka. W stronę kanału płynął betonowym korytem wąski potok gubiący się w labiryncie stalowych podpór wspierających nabrzeże, na którym stała fabryczka.

Ruszył dnem potoku, z początku nie śpiesząc się, oceniając siłę nurtu. Ale poradził z nim sobie z łatwością: woda sięgała zaledwie do pół łydki, a betonowe dno było dostatecznie szerokie, choć zielone od porostów i zdradziecko śliskie.

Przejście potoku zajęło mu niespełna dwie minuty. Morgan przystanął na chwilę, po czym wspiął się po żelaznych klamrach na nabrzeże i znalazł się na dziedzińcu na tyłach wytwórni.

Wszedł po schodach przeciwpożarowych na pierwsze piętro i dotarł do drzwi zamkniętych na żelazną antabę. Wyjął z cholewki lewego buta półmetrowy stalowy łom, wsunął w ucho kłódki i przekręcił. Rozległ się suchy trzask; drzwi ustąpiły i wszedł do środka.

Od tej chwili znajdował się na nieznanym terytorium. Nie miał żadnego konkretnego planu działania, bo nie był pewien, co zastanie.

Przyświecając sobie ostrożnie latarką, zorientował się, że znalazł się w hali mieszczącej linię technologiczną do butelkowania whisky. W powietrzu unosiła się ostra woń alkoholu. Odkręcił zawór jednej z żelaznych beczek stojących pod ścianą i powąchał. Denaturat. A więc Jago rozcieńczał dobrą whisky nie tylko wodą. Dodawał do niej także skażonego spirytusu.

Wyjrzał przez okno na główny dziedziniec. Koło bramy dostrzegł budkę, w której czuwał umundurowany strażnik; siedział na krześle z nogami na biurku i czytał coś, a obok spał na podłodze wielki owczarek alzacki.

Morgan zszedł ostrożnie po drewnianych schodach i znalazł się w przestronnym garażu. Stały w nim dwie furgonetki oraz trzytonowa ciężarówka wyładowana skrzynkami autentycznej szkockiej whisky renomowanej marki.

Do garażu prowadziła duża dwuskrzydłowa brama zamknięta na antabę. Morgan wyjrzał przez sąsiednie okienko i zobaczył krótką pochyłą rampę opadającą na dziedziniec. Ze swojego miejsca nie widział już strażnika, tylko oświetlone okno budki. Namyślał się przez chwilę, po czym wrócił do rozlewni alkoholu, odkręcił zawór jednej z beczek denaturatu i przewrócił ją na bok, tak że zawartość wylała się na posadzkę.

Zszedł do garażu, otworzył szoferkę ciężarówki, ustawił drążek zmiany biegów w pozycji neutralnej i zwolnił hamulec ręczny. Na koniec usunął podpórki spod kół i bardzo ostrożnie otworzył dwuskrzydłową bramę.

Z budki strażnika nie dobiegał żaden dźwięk. Morgan stanął za ciężarówką, oparł się o nią plecami i pchnął mocno. Zaczęła się toczyć, z początku powoli, lecz po chwili przednie koła znalazły się na rampie, a wówczas jej prędkość wzrosła tak nagle, że Morgan stracił równowagę i upadł.

Kiedy wstał i popędził ku schodom, ciężarówka przejechała z turkotem przez dziedziniec i uderzyła w dwuskrzydłową bramę wjazdową, wyrywając ją z zawiasów, po czym znieruchomiała na ulicy przed fabryczką.

W tym czasie był już w rozlewni na pierwszym piętrze. Zatrzymał się, zapalił zapałkę i cisnął w kałużę denaturatu, który natychmiast zajął się ogniem, wybuchając niczym gaz, tak że Morgan musiał natychmiast uciec przez drzwi przeciwpożarowe.

Gdzieś w połowie potoku zerknął przez ramię i ujrzał jaskrawoczerwone płomienie w oknach pierwszego piętra. Podążył wzdłuż strumienia, wydostał się na ulicę i ruszył śpiesznie przez labirynt zaułków prowadzących do Kings Road.

* * *

Jago był wciąż w klubie, gdy doniesiono mu o pożarze. Bardzo się zdenerwował.

— Co się, u licha, dzieje? — spytał ostro. — Ktoś próbuje wejść na nasz teren?!

— Nie mam pojęcia, Harvey — odpowiedział Arnold.

— A szkocka w ciężarówce na ulicy? Skąd się wzięła?

— Towar eksportowy w drodze do portu w Harwich. Chłopcy zwinęli ją dwa dni temu przed barem dla kierowców w Croydon.

— Jezu, tylko tego brakowało! — zawołał Harvey. — Teraz zaczną koło nas węszyć gliny! A jak jakiś kretyn zostawił gdzieś odciski palców?!

— Nic na ciebie nie znajdą, Harvey — uspokoił go natychmiast Arnold. — Nominalnym dzierżawcą fabryki jest irlandzki pijak nazwiskiem Murphy.

— Wobec tego niech leci pierwszym samolotem do Irlandii!

— Nie ma sprawy, Harvey, właśnie tam jest. To stary dubliński moczymorda, co nie był od lat w Anglii. Właśnie dlatego go wybrałem.

Zadzwonił telefon. Jago podniósł słuchawkę i rzucił:

— Tak, słucham?

— Będzie pan mówić, panie Jago, czy mam dalej panu udowadniać, że jestem gotów na wszystko? — odezwał się Morgan.

— Ty sukinsynu!

— Wielu ludzi już mnie tak nazywało. Przejdźmy lepiej do interesów. Skąd pochodziły mauzery? Proszę mi podać ich źródło, to się od pana odczepię.

Arnold słuchał rozmowy przez głośnik na biurku. Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale Jago nakazał mu gestem milczenie.

— W porządku, przyjacielu, wygrał pan. Gość zajmujący się tymi sprawami nazywa się Goldman. Hymie Goldman. Skontak­tuję się z nim i zadzwonię do pana.

— Obiecuje pan? — W głosie Morgana zabrzmiała ironia.

Jago zerknął na zegarek.

— Najpóźniej o pierwszej.

Odłożył słuchawkę i nalał sobie szkockiej. Wypił ją powoli, w zamyśleniu, nie mówiąc ani słowa. Arnold jęknął w duchu, bo widział już brata w takim nastroju i zdawał sobie sprawę, że nie wróży to nic dobrego.

— W porządku, Arnoldzie, teraz twoja kolej. Ściągnij Andy'ego Forda. Jedź z nim na Douro Place i zwiń kociaka Morgana. Spotkamy się w Wapping. — Popatrzył na zegarek. — Masz godzinę.

— Harvey, to się może cholernie źle skończyć. Dlaczego nie powiedzieć mu prawdy? Odczepi się od nas.

— Przede wszystkim dlatego, że rozmawiałem już z Hymie Goldmanem i nie ma nic do powiedzenia.

— O Boże! — jęknął Arnold.

— Ale to jeszcze nie koniec. Pamiętaj, że ten pętak spalił nam fabrykę. A na dodatek ośmielił się mi grozić... pomyśl tylko: grozić! Przecież nie możemy puścić tego płazem, prawda? — Poklepał brata po policzku. — No, rusz się, kochasiu, bo nie załatwimy tego do rana.

Po około czterdziestu minutach w domu Morgana zadzwonił telefon.

— W porządku, pułkowniku, wygrał pan. Farmer's Wharfe w Wapping. Spotkamy się w dokach w magazynie należącym do Century Export Company. Będę tam za pół godziny z gościem, co zajmował się transakcją, która tak pana interesuje.

— Naprawdę miło z pańskiej strony — odpowiedział Mor­gan. — Ile mnie to będzie kosztować?

— Drugi tysiączek, jakeśmy się umówili. Nie widzę powodu, dlaczego miałbym z niego rezygnować. — Jago usiłował mówić urażonym tonem. — Później niech się pan ode mnie po prostu odczepi. Nie chcę mieć kłopotów z policją. To pochłania czas i pieniądze, a ja jestem kapitalistą z krwi i kości.

Morgan odłożył słuchawkę, wyciągnął prawą szufladę biurka i wyjął walthera PPK oraz tłumik Carswella, który przykręcił do lufy pistoletu, pogwizdując cicho. Później wyjął z kolby magazy­nek, opróżnił go i zaczął ponownie starannie ładować.

Stary magazyn miał masywne kamienne ściany i pochodził z epoki wiktoriańskiej, gdy brytyjska flota handlowa panowała na morzach i oceanach świata.

Wszędzie piętrzyły się skrzynie towarów, a na tylnym siedzeniu rolls-royce'a „Silver Shadow" siedział wraz z Kate Riley Jago, popijając koniak z barku.

— Na pewno nie chcesz się rozgrzać, kotku?

— Idź do diabła! — warknęła.

— Brzydka dziewczynka...

Koło drzwi stał Arnold, a na jednej ze skrzyń przysiadł Ford, niski, śniady, groźnie wyglądający Szkot w zielonej kurtce, jakie noszą w zimie żołnierze armii amerykańskiej. Trzymał w ręku bojową strzelbę śrutową z odpiłowaną lufą.

— Schowaj to draństwo — polecił Harvey, rzucając Fordowi dywanik z podłogi limuzyny, po czym spojrzał na zegarek. — Powinien się pojawić lada chwila.

Wysoko nad nimi czaił się na drabince przeciwpożarowej Morgan, obserwując wnętrze magazynu. Ford ze strzelbą, Arnold koło drzwi, Jago i Kate na tylnym siedzeniu rolls-royce'a.

Zszedł cichutko po drabince i pośpieszył na koniec ulicy, gdzie zaparkował porsche. Oczywiście spodziewał się kłopotów. Był na nie przygotowany. Ale teraz ogarnął go gniew, bo w sprawę wplątano Kate. Kiedy usiadł za kierownicą, drżały mu lekko ręce.

— Jedzie — powiedział Arnold. — Słyszę go.

Na ulicy rozległ się ryk silnika porsche V6 i po chwili zapadła cisza. Wreszcie otworzyła się furtka w bramie: do magazynu wkroczył Morgan. Miał na sobie wojskowy trencz i trzymał ręce w kieszeniach.

Kate, choć jeszcze nigdy w życiu nie była tak przerażona, zarazem jednak rozpaczliwie bała się o Morgana, chwyciła więc klamkę, wygramoliła się z wozu i pobiegła w jego stronę.

— To pułapka, Asa! — krzyknęła. — Chcą cię zabić!

Morgan objął ją ramieniem, a Harvey Jago roześmiał się i wysiadł z rollsa, trzymając w jednej ręce płaską flaszkę koniaku, w drugiej zaś srebrny kieliszek.

— Proszę się nie niepokoić! — zawołał z zadowoleniem. — Jesteśmy wszyscy przyjaciółmi, prawda, pułkowniku?

Morgan uśmiechnął się do Kate najbardziej lodowatym uśmie­chem, jaki kiedykolwiek widziała, i po raz pierwszy dostrzegła w jego oczach dziwne opalizujące złote plamki.

— Zrobili ci krzywdę?

— Nie.

— No to wszystko w porządku.

Zasłonił ją i zwrócił się w stronę Jago.

— Zdaje mi się, że pański przyjaciel zapomniał przeładować strzelbę, gdy przykrył ją dywanikiem.

— Andy! — zawołał Jago.

Ford odrzucił już dywanik i repetował broń, gdy wtem spod trencza wyjrzała ręka Morgana z waltherem. Rozległy się dwa suche kaszlnięcia: pociski trafiły Forda, natychmiast pozbawiając go życia. Strzelba wyleciała w powietrze, a krępy Szkot upadł za skrzynię. Kate jęknęła, zaciskając palce na barku Morgana.

— Wyjdź na zewnątrz, dziewczyno — rozkazał. — Poczekaj na mnie w samochodzie.

— Asa, sprawy zaszły już za daleko!

— Do samochodu!

Usłuchała. Cicho zamknęła za sobą furtkę w bramie. Koło rolls-royce'a czekali obaj bracia.

— Powiedz mu, Harvey! Powiedz mu prawdę, na litość boską!

— W porządku — odezwał się Jago. — Popełniłem błąd. Nie możesz mieć do mnie pretensji, Morgan. Ty i ja wychowaliśmy się przecież na tej samej ulicy. Obaj to czujemy.

— Zgadza się.

Morgan wycelował dokładnie i odstrzelił Jago część lewego ucha. Jago wrzasnął i osunął się po karoserii rollsa, chwytając się za głowę. Palce miał czerwone od krwi. Arnold podbiegł do brata i chwycił go za klapy płaszcza.

— Powiedz mu, Harvey, na litość boską! To wariat! Załatwi nas obu!

— Dobrze już, dobrze! — rzekł Jago, który nie załamał się mimo bólu i ciągle zachowywał się dość butnie. — W porządku, sukinsynu: oto, jak było. Hymie Goldman sprzedał Irlandczykom z Ulsteru trochę towaru, w tym dwa mauzery. Później, ze dwa tygodnie temu, siedział samotnie w magazynie i sprawdzał zapasy. Tak zwane zapasy specjalne. Zawsze tak robi w środę wieczór. Aż tu nagle z ciemności wyłazi frajer w kominiarce, daje Hymiemu w kopercie tysiąc funtów w używanych banknotach i prosi o pistolet z tłumikiem. Mówi, że polecił go przyjaciel.

— No i?

— Hymiemu został jeszcze jeden mauzer. Dał mu go wraz z pudełkiem naboi i gość poszedł w cholerę.

— Rozumiem. — Morgan uniósł walthera. — Tym razem odstrzelę ci prawe ucho.

— Mówię prawdę, przysięgam! — zawołał Jago i po raz pierwszy w jego głosie zabrzmiała autentyczna panika.

Morgan opuścił pistolet.

— Tak, chyba rzeczywiście nie kłamiesz; najlepiej świadczy o tym twój strach. — Spojrzał na Forda, który leżał z roz­dziawionymi ustami, z jedną nogą zarzuconą na skrzynię. — Nie wiem, co z nim zrobisz, ale masz chyba swoje sposoby.

Ruszył w stronę bramy. Kiedy otworzył furtkę, rozległ się histeryczny wrzask Jago:

— Dopadnę cię, Morgan! Dopadnę, żeby nie wiem co!

Morgan odwrócił się.

— Nie, nie dopadniesz — rzekł cicho. — Jak się nad tym trzeźwo zastanowisz, dojdziesz do wniosku, że lepiej to uznać za zrządzenie losu i puścić w niepamięć.

Zamknął za sobą drzwi. Usłyszeli warkot motoru i porsche odjechało.

Jago miał zakrwawioną głowę, ramię i bark, lecz nie stracił przytomności.

— Harvey? — wykrztusił Arnold, dygocąc ze strachu.

— Nic mi nie jest. Wezwij przez telefon doktora Jordana. Powiedz mu, że miałem wypadek. Może nas przyjąć w klinice przy Bailey Street.

Arnold zerknął na Andy'ego Forda.

— A co z nim?

— Nie ma się czym przejmować. Jeszcze jeden zapijaczony Szkot, który przepadł jak kamień w wodę. Zadzwoń do Sama w klubie. Każ przysłać tu natychmiast śmieciarzy. Niech uprzątną wszystko do rana. Wpakujcie go w nowy wiadukt w Hendon. W fundamenty pompują codziennie pięćset ton betonu. Dziękujmy Bogu za postęp. A teraz pomóż mi wejść do wozu. Musisz usiąść za kierownicą.

Arnold wykonał polecenie.

— Przykro mi, Harvey — powiedział ze łzami w oczach.

— Nic nie szkodzi, Arnoldzie. Ten sukinsyn miał rację. Trzeba to uznać za zrządzenie losu i puścić w niepamięć.

Poklepał brata po policzku i zemdlał.

Kiedy dotarli do Douro Place, Morgan wyłączył silnik i po­patrzył na Kate.

— Przepraszam za to wszystko.

— Nie przepraszaj, Asa — odpowiedziała. — Jesteś opętany, teraz to rozumiem. Nie cofniesz się przed niczym, żeby osiągnąć cel, który nabrał już dla ciebie niemal mistycznego wymiaru. Pociągniesz za sobą na dno każdego, jak dziś w nocy o mało nie pociągnąłeś mnie. I właściwie po co? Czy czegoś się dowiedziałeś?

— Nie.

— Moja cierpliwość się wyczerpała, Asa. Idę do domu, pakuję się i jeszcze dzisiejszej nocy wracam do Cambridge. Mam dość.

— Jeśli martwisz się tym, co się stało, to niepotrzebnie. Jago na pewno nie pójdzie na policję.

— Chcesz powiedzieć, że bez trudu pozbędzie się zwłok? Na litość boską, Asa, czy to coś zmienia?!

Wysiadła z samochodu i zatrzasnęła drzwiczki. Morgan nie ruszył się zza kierownicy i nacisnął guzik automatycznie opusz­czający boczną szybę.

— Przykro mi, dziewczyno — powiedział. — Ale przecież nie miałem wyboru, nie rozumiesz?

Włączył silnik i odjechał. Kate stała długo na chodniku, słuchając cichnącego warkotu porsche, a potem powoli, ze znużeniem, wspięła się po schodach, odszukała w torebce klucz i otworzyła drzwi.

10.

Wstał szary, wodnisty świt. Lało jak z cebra. Seumas Keegan wspiął się ścieżką do tylnego wejścia wiejskiej chaty trzy kilometry od Ballymeny przy szosie do Antrim. Był śmiertelnie wyczerpany i piekielnie bolało go ramię, umieszczone przez lekarza na temblaku.

Zza zasłony w oknie obserwował go Tim Pat Keogh. Przy stole koło kominka siedział Tully, jedząc jajecznicę na boczku.

Tim Pat trzymał pistolet maszynowy „Sterling".

— To Keegan. Kiepsko wygląda. Załatwić go?

— Na razie nie — odrzekł Tully. — Zobaczymy, czego chce.

Tim Pat otworzył drzwi. W progu stanął Seumas Keegan, ubrany w tweedową czapkę i stary przemoczony trencz ściągnięty mocno paskiem w talii. Twarz miał bladą i mizerną.

— Jezu Chryste, wyglądasz jak żywy trup! — zawołał Tim Pat.

— Mógłbym się zobaczyć z panem Tullym? — spytał Seumas.

Tim Pat wciągnął go do kuchni i fachowo obszukał. W lewej kieszeni trencza Tim Pat wymacał colta i położył go na stole. Tully zlustrował chłopca od stóp do głów, nie przestając jeść.

— Czego chcesz?

— Powiedział pan, że zawsze znajdzie się u pana miejsce dla dzielnego człowieka, panie Tully.

Tully dolał sobie herbaty do filiżanki.

— Co z twoją ręką?

Seumas zerknął na temblak.

— Złamana, panie Tully.

— Cóż, coś ci powiem. O'Hagan zawsze przysięgał, że jesteś najlepszym strzelcem w Irlandii, ale tylko wtedy, gdy strzelasz z prawej ręki. Lewą nie trafiłbyś w bramę stodoły.

— Proszę dać mi szansę, panie Tully. Za miesiąc czy dwa będę zdrowy jak ryba.

Na zmizerowanej twarzy chłopca malowała się desperacja. Tully dłubał zapałką w zębach.

— Nie wydaje mi się, Seumas. Szczerze mówiąc, sądzę, że zasłużyłeś na długi odpoczynek. Zgadzasz się ze mną, Tim Pat?

— Całkowicie, panie Tully — uśmiechnął się Tim Pat i odbez­pieczył sterlinga.

Seumas stał chwilę ze spuszczoną głową, ale kiedy się wypros­tował, na jego twarzy również pojawił się uśmiech.

— Spodziewałem się, że pan to powie, panie Tully.

Strzelił dwukrotnie z lugera ukrytego w temblaku, zabijając Tima Pata.

Gruby mężczyzna poleciał do tyłu na kredens, a na podłogę posypała się kaskada talerzy. Tully wyciągnął z rozpaczliwym pośpiechem szufladę, próbując wyjąć pistolet, lecz trzeci strzał Keegana trafił go w lewe ramię. Tully spadł z krzesła, lądując na boku.

Kulił się przez chwilę na podłodze, jęcząc z bólu i usiłując wstać. Keegan znów nacisnął spust. Kula trafiła Tully'ego w podstawę czaszki, aż wpadł głową naprzód do kominka i znieruchomiał na płonących polanach.

Nagle strzeliły w górę płomienie: to zajęła się ogniem jego marynarka. Seumas spoglądał nań przez chwilę, po czym odwrócił się i wyszedł.

* * *

Morgan spał źle i stale się budził. Tuż po szóstej postanowił wreszcie wstać i skierował się do kuchni. Parzył kawę, gdy zadzwonił telefon. Krótkie piśniecie przed pierwszym sygnałem wskazywało, że telefonowano z automatu. Zagrzechotały wrzu­cane monety i w słuchawce rozległ się głos mówiący z wyraźnym ulsterskim akcentem:

— To pan, panie pułkowniku? Mówi Keegan, Seumas Keegan.

— Gdzie jesteś?

— Niedaleko Ballymeny. Chciałem panu powiedzieć, że przed chwilą wyrównałem rachunek z Tullym i Timem Keoghem.

— Na zawsze?

— Do grobowej deski.

Nastąpiła chwila milczenia.

— I co dalej? — spytał wreszcie Morgan.

— Pojadę do Irlandii na odpoczynek.

— A potem?

— A jak pan sądzi, pułkowniku? Kto raz w to wszedł, ten nie ma już odwrotu. To dewiza bojowników IRA, wie pan o tym. Dobry z pana człowiek, ale stoi pan po niewłaściwej stronie.

— Postaram się o tym pamiętać, jak się znowu spotkamy.

— Módlmy się, żeby do tego nigdy nie doszło, dla naszego wspólnego dobra.

W słuchawce zapadła cisza. Morgan stał chwilę przy telefonie, po czym odłożył ją na widełki.

— Niech żyje Irlandia, Seumasie Keegan! — mruknął i wrócił do kuchni.

Siedział przy oknie, popijając kawę, zmęczony i przygnębiony, ale nie dlatego, że zabił człowieka. W ciągu długich lat służby zabił już zbyt wielu. Zresztą niczego nie żałował. Ford był w końcu zawodowym mordercą.

— I ty też nim jesteś, synu — rzekł do siebie cicho po walijsku. — A przynajmniej są tacy, którzy tak sądzą.

Pomyślał o tym, co powiedziała Kate Riley. Miała rację. Nie posunął się wcale do przodu. Istniały tylko dwa możliwe punkty zaczepienia: Lieselott Hoffmann i mauzery. Oba zaprowadziły go w ślepą uliczkę.

Cóż więc zostało? Gazety i czasopisma leżące na stole i zawie­rające różne opisy zamachu na Cohena. Ile już razy nad nimi ślęczał? Przysunął egzemplarz Daily Telegraph i znów zagłębił się w lekturze.

Skończywszy nalał sobie następną filiżankę kawy i usiadł wygodnie w fotelu. Oczywiście pominięto informację, że Kreteńczyk zabił Megan, bo prasy nie poinformowano, że oba wyda­rzenia łączą się ze sobą.

W dalszej części gazety zamieszczono krótką wzmiankę o wy­padku: kierowca skradzionego auta przejechał uczennicę w tunelu Paddington, a później porzucił pojazd przy Craven Hill Gardens w dzielnicy Bayswater i zbiegł.

Nagłe Morgan, bez szczególnej emocji, zdał sobie sprawę, że z jakichś przyczyn nie odwiedził miejsca, gdzie Kreteńczyk zostawił samochód. Na pewno nie było tam zresztą nic do oglądania. Z drugiej strony, czy miał coś lepszego do roboty o szóstej rano w mokry, szary londyński poranek, gdy znalazł się w końcu w ślepej uliczce?

Zaparkował porsche przy Craven Hill Gardens. Otworzył książkowy plan Londynu, położył go sobie na kolanach i próbo­wał rekonstruować powikłaną trasę, jaką przebył tamtej nocy Kreteńczyk, wyobrażając sobie jego panikę, gdy zaczęła go ścigać policja. Porzucił samochód i co dalej?

Morgan wysiadł i ruszył chodnikiem, starając się iść w miarę oczywistą trasą. Skręcił w Leinster Terrace; zaledwie kilka kroków dalej leżała ruchliwa Bayswater Road, za którą rozciągał się park Kensington.

— Na twoim miejscu podążyłbym właśnie w tym kierunku, chłopcze — mruknął. — Przeszedłbym przez jezdnię, zniknął w ciemnym parku i przebiegł jak wariat na drugą stronę.

Przeszedł przez Bayswater Road, skierował się odruchowo ku najbliższej bramie, ruszył alejką i okrążył staw. Pomimo wczesnej pory spotkał kilku ludzi uprawiających jogging lub wyprowadza­jących psy na poranny spacer.

Opuścił park przez Queens Gate, naprzeciwko Royal Albert Hall. Kreteńczyk mógł udać się stamtąd dokądkolwiek, choć najbardziej narzucała się stacja metra: znalazłszy się w pociągu, dotarłby bez trudu do dowolnego punktu Londynu.

Morgan wrócił przez park do skrzyżowania Bayswater Road i Leinster Terrace i zatrzymał się, pełen bezsilnego gniewu, nie chcąc rezygnować.

— Musiałeś dokądś pójść, ty sukinsynu! — rzekł cicho. — Tylko dokąd?

Przeszedł przez jezdnię i ruszył w stronę Queensway. Poniósł oczywiście fiasko — wiedział o tym, gdy przystanął ze znużeniem koło włoskiej restauracyjki na rogu i zapalił papierosa.

Na ścianie koło wejścia wisiało kilka plakatów. Morgan od razu zwrócił uwagę na bladą, przystojną twarz, ciemne oczy i nazwisko MIKALIS wydrukowane wielkimi czarnymi literami. Już miał odejść, gdy nagle zdał sobie sprawę z dziwnego zbiegu okoliczności, i odwrócił się, by spojrzeć na plakat. Przypomniał sobie, że wedle dossier Bakera, Mikalis był jednym z luminarzy obecnych na festiwalu filmowym w Cannes; zatrzymali się oni w hotelu, gdzie Kreteńczyk zastrzelił na zlecenie Czarnych Brygad włoskiego reżysera Forlaniego.

I nagle dostrzegł na plakacie datę i godzinę. Ósma wieczór, piątek dwudziestego pierwszego lipca tysiąc dziewięćset siedem­dziesiątego drugiego roku.

Był to absurd, kompletne szaleństwo, a jednak nie mógł się uwolnić od tej myśli i wrócił śpiesznie chodnikiem do Leinster Terrace. Stał tam przez chwilę, wyobrażając sobie Kreteńczyka wysiadającego z samochodu i idącego uliczką.

W dali widać było nad drzewami kopułę Royal Albert Hall. Morgan przeszedł szybko przez jezdnię i zapuścił się w głąb parku.

Dotarł do Albert Memorial, lawirując między samochodami, przeszedł przez Kensington Gore i zatrzymał się przed wejściem Royal Albert Hall. Na drewnianych tablicach wisiało kilka plakatów zapowiadających różne koncerty. Daniel Barenboim, Moira Lympany i John Mikalis.

Koncert fortepianowy Rachmaninowa w wykonaniu Johna Mikalisa i Orkiestry Filharmonii Wiedeńskiej, ósma wieczór, piątek dwudziestego pierwszego lipca tysiąc dziewięćset siedem­dziesiątego drugiego roku.

— O Boże... — rzekł na głos. — Właśnie tu zmierzał, to jasne. Właśnie dlatego pojechał tunelem Paddington. Właśnie dlatego porzucił samochód przy Bayswater Road.

Odwrócił się i odszedł szybkim krokiem.

Był to nonsens, a jednak wróciwszy do domu, Morgan znów zaczął przeglądać gazety. Zamach na Cohena i śmierć Megan opisywano na różnych stronicach Daily Telegraph z soboty dwudziestego drugiego lipca.

Odszukał dział muzyczny. Zamieszczono w nim długą recenzję recitalu fortepianowego, który odbył się poprzedniego wieczoru. Obok widniało zdjęcie pianisty.

Przyglądał się długo Mikalisowi. Przystojna, poważna twarz, czarne włosy i oczy. Było to oczywiście głupie, ale zdjął z półki egzemplarz Who Is Who i zajrzał pod odpowiednie hasło. Przeczytawszy kilka zdań, doznał szoku. Natrafił na wzmiankę o służbie Mikalisa w oddziałach spadochronowych Legii Cudzo­ziemskiej w Algierii i przestał nagle czuć się jak dureń.

* * *

Tuż po dziewiątej Betty, sekretarka Bruna Fishera, otworzyła drzwi biura przy Golden Square i weszła do holu. Ledwo zdążyła zdjąć płaszcz, zadzwonił telefon.

— Dzień dobry — rzekła. — Tu Agencja Fishera.

— Czy zastałem pana Fishera? — spytał głęboki męski głos z lekkim walijskim akcentem.

Betty przysiadła na skraju biurka.

— Pan Fisher przychodzi dopiero o jedenastej.

— Pan Fisher jest impresariem Johna Mikalisa, prawda?

— Tak.

— Nazywam się Lewis — przedstawił się Morgan. — Jestem doktorantem Royal College of Music i piszę rozprawę o pianistach współczesnych. Zastanawiam się, czy mógłbym przeprowadzić wywiad z panem Mikalisem...

— Przykro mi, ale to niestety niemożliwe — odpowiedziała Betty. — Występował niedawno w Helsinkach, a później poleciał do Grecji na urlop. Ma willę na wyspie Hydra.

— A kiedy spodziewają się państwo jego powrotu?

— Za dziesięć dni ma koncert w Wiedniu, ale prawdopodobnie poleci tam prosto z Aten. Doprawdy, nie wiem, kiedy wróci do Londynu, a ponadto nie moglibyśmy dać żadnej gwarancji, że zechce się z panem spotkać.

— Szkoda — stwierdził Morgan. — Miałem nadzieję go spytać, gdzie najchętniej daje koncerty. Czy ma jakieś ulubione miasta i dlaczego.

— Paryż — odpowiedziała dziewczyna. — Wydaje mi się, że najczęściej występuje w Paryżu i Londynie.

— A we Frankfurcie? — spytał Morgan. — Grał tam kiedy­kolwiek?

— Owszem.

— Jest pani pewna?

— Dawał w zeszłym roku recital na tamtejszym uniwersytecie, gdy zastrzelono wschodnioniemieckiego ministra finansów.

— Dziękuję — rzekł Morgan. — Bardzo mi pani pomogła.

Siedział przy telefonie, rozmyślając o tym, czego się dowiedział.

— Gdzieś musiał się wkraść błąd. Bo było to zbyt proste.

Nagle rozległ się dzwonek.

— Przepraszam, Asa — w słuchawce zabrzmiał głos Kate Riley. — Byłam tak wytrącona z równowagi tym, co się stało...

— Gdzie jesteś?

— Z powrotem w Cambridge, w New Hall.

— Miałem dziś cholernie dziwną przygodę — stwierdził Morgan. — Odwiedziłem miejsce, gdzie Kreteńczyk porzucił tamtej nocy samochód i próbowałem iść pieszo jego śladem.

— Rekonstruowałeś przypuszczalną trasę ucieczki?

— I okazało się, że prowadzi przez park Kensington do Royal Albert Hall. A tam zauważyłem pewien plakat. Jeden z wielu, ale bardziej interesujący od innych, zapowiedź recitalu pianistycznego, który odbył się o ósmej wieczór w dniu śmierci Megan.

— Recitalu? — Kate poczuła nagle dziwny chłód i zaczęła oddychać nieco szybciej.

— II Koncert fortepianowy Rachmaninowa w wykonaniu Johna Mikalisa. I nagle coś mi się przypomniało. W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym pierwszym roku, podczas festiwalu filmowego w Cannes, zastrzelono włoskiego reżysera filmowego nazwiskiem Forlani. Dokonał tego Kreteńczyk, po czym przepadł jak kamień w wodę, choć w hotelu roiło się od francuskich funkcjonariuszy bezpieczeństwa. Jedną ze sławnych osobistości, które mieszkały wówczas w hotelu, był właśnie Mikalis.

— No i?

— W zeszłym roku, gdy we Frankfurcie zastrzelono wschodnioniemieckiego ministra finansów, zgadnij, kto dawał recital na uniwersytecie?

Kate odetchnęła głęboko.

— Asa, to jakiś absurd. John Mikalis jest jednym z najwybit­niejszych współczesnych pianistów. Cieszy się międzynarodową sławą.

— Jako młody chłopak służył dwa lata w Legii Cudzoziem­skiej — upierał się Morgan. — Zgoda, to mało prawdopodobne, ale warto przynajmniej iść tym tropem.

— Rozmawiałeś o swoich podejrzeniach z nadinspektorem Bakerem?

— Po jaką cholerę?! To moja sprawa, niczyja inna. Muszę jeszcze coś sprawdzić. Będę cię informował.

Kiedy Morgan przerwał połączenie, Kate wyjęła notes i szybko odszukała telefon Bruna Fishera. W słuchawce rozległ się jego lekko zaspany głos.

— Bruno, tu Katherine Riley.

— Czego sobie życzysz tak wcześnie rano?

— Kiedy John wraca z Helsinek?

— Nie wraca. Doszedł do wniosku, że potrzebuje urlopu. Poleciał prosto do Aten, a stamtąd na Hydrę. Jest tam w tej chwili, jeśli chcesz się z nim skontaktować. Znasz telefon, prawda? To barbarzyńskie miejsce ma przynajmniej jedną zaletę: telefon.

Pożegnała się i przerzuciła kilka stronic notesu. Hydra miała jeszcze jedną zaletę: można się było tam dodzwonić automatycz­nie. Kate wystukała długi ciąg liczb. Próbowała trzykrotnie, nim wreszcie uzyskała połączenie.

— To ty, John?

— Gdzie jesteś, Katherine? — W głosie Mikalisa zabrzmiało zadowolenie.

— W Cambridge. Możliwe, że wyrwałabym się na parę dni. Mogłabym przyjechać?

— Naturalnie. Kiedy się ciebie spodziewać?

Zerknęła na zegarek.

— Mam jeszcze coś do załatwienia, ale spróbuję złapać popołudniowy samolot. Jeśli nie, przylecę najpóźniej dziś wieczo­rem. Znaczy to, że dotrę na wyspę dopiero jutro rano.

— Każę Konstantinosowi czekać na ciebie w porcie.

Po zakończeniu rozmowy Kate siedziała dłuższy czas bez ruchu. Nie mogła się z tym wszystkim pogodzić. Był to na pewno jakiś absurd. Na pewno. Czuła, że w tej chwili nienawidzi Morgana z całego serca.

* * *

Morgan czekał przy okienku działu informacji Daily Telegraph na Fleet Street. Miła młoda urzędniczka, u której złożył przed pięcioma minutami zamówienie, wróciła z pękatą teczką.

— John Mikalis — powiedziała. — Mamy mnóstwo wycinków na jego temat.

Była to prawda. Morgan zaniósł teczkę do jednego ze stołów, usiadł i zaczął studiować zawartość. Istniały oczywiście pewne luki. Wycinki pochodziły głównie z gazet angielskich i amerykań­skich, lecz znalazł też kilka francuskich. Recenzja koncertu kojarząca się z zamachem na Vassilikosa, inna z zabójstwem sowieckiego dysydenta w Toronto.

Na koniec Morgan przeczytał uważnie artykuł w Paris Match. Nie mówił po francusku zbyt dobrze, ale zdołał zrozumieć, o co chodzi. Artykuł omawiał służbę Mikalisa w Legii Cudzoziemskiej i zawierał barwny opis incydentu w Kasfie.

Przewrócił stronicę i ujrzał dwie fotografie. Pierwsza przed­stawiała Mikalisa w berecie spadochroniarza, trzymającego nonszalancko pistolet maszynowy. Na drugiej widać go było w zbliżeniu w galowym białym kepi.

Morgan popatrzył na młodzieńczą twarz, krótko ostrzyżone włosy, puste oczy, twardy zarys ust. Zamknął teczkę. Nie potrzebował wiedzieć nic więcej. Odnalazł Kreteńczyka.

* * *

Tuż po pierwszej Kim wpuścił Bakera do mieszkania Fergusona. Brygadier pałaszował ze smakiem kanapkę przy kominku. Czytał Timesa.

— Wygląda pan na zdenerwowanego, nadinspektorze!

— Asa Morgan poleciał o jedenastej do Aten! Funkcjonariusze Wydziału Specjalnego na Heathrow nie mieli prawa go zatrzymać, ale natychmiast nas zawiadomili.

— A w tym czasie był już za granicą, prawda? Poleciał British Airways?

— Linią Olimpic.

— Niezbyt patriotycznie z jego strony.

— Kontaktowałem się z nimi. Zdaje się, że dokonał rezerwacji przez telefon i przybył na lotnisko na dziesięć minut przed odlotem. Ledwo zdążył wykupić bilet. Miał tylko bagaż podręczny.

— Grecja — rzekł w zadumie Ferguson. — Grecja i Kreta. To rzeczywiście pasuje, prawda? Nie podoba mi się to.

— Czy życzy pan sobie, żebym zawiadomił grecką służbę bezpieczeństwa? Mogliby zatrzymać Morgana na lotnisku.

— Wykluczone.

— Rozumiem, panie brygadierze. Czy mamy w ambasadzie rezydenta MI 5?

— Naturalnie. Niejakiego kapitana Rourke'a, asystenta attache wojskowego.

— Może mógłby śledzić Morgana po przylocie?

— Jest to na pewno jakiś pomysł, nadinspektorze, choć, jak sam pan się nie tak dawno przekonał, Asa Morgan pozwala się śledzić tylko wtedy, gdy tego chce. Mimo to, jeśli musi pan koniecznie zadzwonić do Rourke'a, proszę to zrobić. Najlepsze rezultaty osiąga się zwykle za pomocą czerwonego telefonu.

Wrócił do lektury Timesa. Baker podszedł do biurka, podniósł słuchawkę czerwonego telefonu i poprosił o połączenie szyfrowaną linią z ambasadą brytyjską w Atenach.

* * *

Kiedy Morgan przechodził przez kontrolę paszportową i celną, kapitan Charles Rourke stał oparty o filar i czytał gazetę. Miał na sobie pognieciony płócienny garnitur, jakie widuje się często w Grecji w okresie letnich upałów, i świetnie wtapiał się w tłum wypełniający ruchliwy dworzec lotniczy.

Zawodowi wojskowi zwykle potrafią się natychmiast rozpo­znać nawet w cywilu. Tym razem Morgan miał szczególnie łatwe zadanie. Odznaczał się fotograficzną pamięcią do twarzy i przy­pomniał sobie, że gdy w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym dziewiątym roku prowadził w Sandhurst wykłady na temat strategii i taktyki partyzantki miejskiej, Rourke siedział w auli w pierwszym rzędzie.

Ferguson jest ostrożny" — pomyślał. Nie miało to zresztą żadnego znaczenia. Morgan skierował się do kantoru, wymienił dwieście funtów na drachmy, po czym wyszedł na dwór i uniósł rękę, wzywając taksówkę.

Ostatni raz był w Atenach przed kilku laty na konferencji NATO. Pamiętał nazwę hotelu, w którym się wówczas zatrzymał. O ile sobie przypominał, nadawał się on idealnie do tego, co zamierzał zrobić.

— Zna pan hotel Green Park przy ulicy Kristou?

— Jasne — odpowiedział kierowca i ruszył.

Charles Rourke ulokował się już na tylnym siedzeniu czarnego mercedesa i popukał szofera w ramię.

— Taksówka przed nami! Zielony peugeot. Jedziemy za nim!

Przypomniał już sobie Morgana i wykłady w akademii wojs­kowej. Taka zmiana ról była doprawdy dość zabawna. Rozparł się wygodnie na siedzeniu i zapalił papierosa.

Morgan spojrzał na zegarek. Różnica czasu wynosiła dwie godziny, co znaczyło, że wedle czasu ateńskiego jest w tej chwili za kwadrans piąta.

— Zdążyłbym jeszcze złapać wieczorny wodolot na Hydrę?

— Oczywiście — odpowiedział taksówkarz. — Mamy w tej chwili letni rozkład rejsów. Noce są jasne, więc wodoloty kursują dłużej. Ostatni wychodzi z Pireusu o wpół do siódmej.

— Ile trwa rejs?

— Pół godziny. To bardzo przyjemna wycieczka. Mnóstwo pięknych widoków. W lecie zmrok zapada dopiero o wpół do dziesiątej. — Zerknął prędko przez ramię. — Mam pana zawieźć do Pireusu?

Morgan, czując za plecami czarnego mercedesa, pokręcił głową.

— Jak na Anglika mówi pan dobrze po grecku.

Wolał nie wspominać, że nauczył się greckiego w ciągu trzech lat na Cyprze, gdy walczył z partyzantami EOKA.

— Pracowałem parę lat w firmie brytyjskiej w Nikozji — wyjaśnił.

Taksówkarz pokiwał mądrze głową.

— Sytuacja na Cyprze znacznie się poprawiła. Wygląda na to, że Makarios wie, co robi.

— Oby.

Nie miał czasu do stracenia. Przekonał się o tym niebawem, gdy zapłacił taksówkarzowi koło hotelu Green Park, a czarny mercedes przejechał obok i zatrzymał się kilka kroków dalej przy krawężniku. Morgan wysiadł z auta i wszedł po schodach do obrotowych drzwi, rejestrując kątem oka, że Rourke robi to samo.

Znalazłszy się w środku, Morgan nie skierował się do recepcji. Zamiast tego wspiął się po szerokich, wyłożonych dywanem schodach wiodących na górę. Rourke przystanął na chwilę, udając, że studiuje kursy walut na tablicy w foyer, po czym ruszył za Morganem, gdy ten zniknął na półpiętrze.

Kiedy Morgan dotarł na pierwsze piętro, zrobił dokładnie to, co zamierzał: minął stoisko z pamiątkami i zbiegł wąskimi schodami gospodarczymi na dół do całodobowej restauracji na parterze. Następnie przecisnął się między stolikami i wyszedł na ulicę bocznym wyjściem, gdy tymczasem Rourke, ciągle na pierwszym piętrze, wahał się, nie wiedząc, co robić.

Podszedł do młodej ekspedientki w stoisku z pamiątkami.

— Przepraszam, ale zgubiłem swojego przyjaciela. Miał brązową skórzaną torbę i był ubrany w płaszcz od deszczu. Nie widziała go pani?

— Owszem, proszę pana. Zszedł na dół do restauracji.

Rourke, tknięty straszliwym podejrzeniem, zbiegł na dół po dwa stopnie naraz. Oczywiście w owym czasie Morgan już dawno opuścił hotel i przemierzył połowę zadrzewionego skweru na placu.

Jak się spodziewał, po drugiej stronie znajdował się postój taksówek. Wsiadł do pierwszej w kolejce.

— Pireus — zwrócił się do kierowcy. — Chcę się dostać na Hydrę i muszę złapać „Latającego Delfina"! Odpływa o wpół do siódmej.

— Jest bardzo późno, proszę pana — odparł taksówkarz. — Chyba nie zdążymy.

— Pięćset drachm, jeśli zdążymy — rzucił Morgan.

Ujął dłonią skórzany uchwyt nad oknem, a kierowca uśmiechnął się szeroko, zapalił silnik i śmignął do przodu, włączając się w potok aut.

11.

Kiedy Katherine Riley dotarła wraz z bagażowym do przed­stawicielstwa linii British Airways na lotnisku Heathrow, było dokładnie wpół do czwartej.

Wręczyła bilet młodemu urzędnikowi.

— Przykro mi, proszę pani, ale pasażerowie wchodzą właśnie na pokład samolotu. Nie możemy już pani wpuścić. Chciałaby pani, żebym sprawdził, czy jest jeszcze wolne miejsce w samolocie o siódmej?

— Tak, proszę — odpowiedziała Kate. — Bardzo mi na tym zależy. Muszę się dostać do Aten jeszcze dzisiaj.

Urzędnik sprawdził i wrócił.

— Owszem, mamy jedno wolne miejsce. Obawiam się jednak, że przyleci pani dość późno. O wpół do pierwszej w nocy czasu miejscowego.

— To bez znaczenia — odpowiedziała. — Płynę na jedną z wysp. Będę mogła wyruszyć wcześnie rano.

— Doskonale, proszę pani. Proszę mi podać swój bagaż.

* * *

Tym razem to Ferguson zatelefonował do Bakera, by przekazać mu złe wieści z Aten.

— Rozmawiałem przed chwilą z Rourke'em. Z tego, co mówił, wynika, że Asa wymknął mu się bez większego trudu.

— Jezu Chryste! — zawołał Baker, przynajmniej raz nie będąc w stanie nad sobą zapanować. — Skąd się biorą ci wszyscy idioci?!

— Specjalny dar Wszechmogącego, nadinspektorze. Czy my, zwykli śmiertelnicy, możemy kwestionować Jego wolę?

— Więc co teraz zrobimy, panie brygadierze?

— Niech pan siedzi cicho i modli się jak Micawber, żeby coś się stało — odpowiedział Ferguson i odłożył słuchawkę.

* * *

Morgan dotarł do przystani wodolotów w Pireusie zaledwie dziesięć minut przed czasem. Nie było szczególnego tłoku, toteż bez przeszkód wykupił bilet i znalazł miejsce przy oknie.

Był pogodny wieczór i „Latający Delfin" płynął z maksymalną szybkością, ślizgając się po falach na wysokich pływakach przypominających nieco szczudła. Krajobraz był olśniewająco piękny. Salamina, otoczona lazurową tonią Zatoki Sarońskiej, potężne masywy Eginy i Paros skąpane w krwawej łunie za­chodzącego słońca.

Piękno pejzażu nie robiło na Morganie żadnego wrażenia, nawet gdy wyszedł na pokład i oparł się o reling. Wpatrywał się nie widzącym wzrokiem w przestrzeń, myśląc tylko o jednym: o Johnie Mikalisie. Co zrobić, gdy się spotkają? Nie miał broni. Nie mógł ryzykować wpadki podczas kontroli na lotnisku. Oczywiście zawsze pozostawały ręce. Nie po raz pierwszy. Spojrzawszy na nie, zauważył, że drżą lekko.

Wreszcie na widnokręgu pojawiła się Hydra, naga i skalista, przywodząca na myśl olbrzymiego bazyliszka. Z daleka wyglądała dziwnie odstręczająco, lecz po chwili „Latający Delfin" wpłynął do portu i objawiło się baśniowe piękno stolicy wyspy.

Miasto leżało na stromym zboczu góry; widać było labirynt krętych brukowanych uliczek i tarasów, na których stały niewiel­kie białe domy. Zapadał zmierzch i rzęsiście oświetlone tawerny roiły się od ludzi.

Morgan poszedł do nadbrzeżnej restauracji koło klasztoru Zaśnięcia Najświętszej Marii Panny i usiadł przy stoliku na wolnym powietrzu. Kelner umiał się porozumieć po angielsku, a Morgan ukrył, że zna grecki, i zamówił piwo.

— Jest pan Amerykaninem? — spytał kelner.

— Nie, Walijczykiem.

— Nigdy nie byłem w Walii. W Londynie, owszem. Pracowa­łem przez rok w restauracji przy Kings Road w Chelsea.

— I miał pan dość?

— Było mi za zimno — uśmiechnął się kelner. — W Grecji jest w lecie ciepło. Miło i ciepło. Mnóstwo dziewcząt. Wielu turystów. Przyjechał pan na wakacje, tak?

— Nie — odpowiedział Morgan. — Jestem dziennikarzem. Mam nadzieję przeprowadzić wywiad z Johnem Mikalisem, słynnym pianistą. Ma tu willę, prawda?

— Tak, na wybrzeżu za wyspą Molos.

— Jak się tam dostać? Jest jakiś autobus?

Kelner uśmiechnął się.

— Na Hydrze nie ma samochodów ani autobusów. To nie­zgodne z prawem. Można się poruszać tylko pieszo albo na mule. Najlepszy jest muł. Środkową część wyspy zajmują dzikie góry, a tamtejsi wieśniacy żyją ciągle jak za dawnych czasów.

— A Mikalis?

— Ma willę nad samym morzem, siedem kilometrów stąd, na przylądku naprzeciwko wyspy Dokos. Bardzo piękne miejsce: góry, sosnowe lasy. Dowozi się tam żywność kutrem.

— Mógłbym wynająć łódź, która by mnie tam zawiozła?

Kelner pokręcił głową.

— Nie, chyba że Mikalis sam pana zaprosi.

Morgan zrobił zrozpaczoną minę.

— Więc co mam począć? Czyżbym przebył taki szmat drogi na próżno? — Wyjął z portfela banknot studrachmowy i położył na blacie stołu. — Gdyby zechciał mi pan pomóc, byłbym panu bardzo wdzięczny.

Kelner podniósł spokojnie banknot i wsunął niedbałe do kieszonki na piersi.

— Oto, co zrobię. Wyświadczę panu przysługę. Zatelefonuję do Mikalisa. Zdecyduje, czy chce się z panem zobaczyć, czy nie. Zgadza się pan?

— Oczywiście.

— Jak się pan nazywa?

— Lewis .

— W porządku. Proszę poczekać, za chwilę wrócę.

Kelner wszedł do tawerny, poszedł do szynkwasu, zajrzał do niewielkiej książki telefonicznej, po czym podniósł słuchawkę aparatu wiszącego na ścianie i wykręcił numer. Telefon odebrał sam Mikalis.

— Dzień dobry, panie Mikalis, mówi Andreas, kelner z re­stauracji Nikosa — rzekł po grecku kelner.

— Czym mogę ci służyć?

— Jest tu cudzoziemiec, który przypłynął wodolotem z Aten i pyta, jak się dostać do pańskiej willi. Dziennikarz. Chciałby przeprowadzić z panem wywiad.

— Kto to, Amerykanin?

— Nie, mówi, że jest Walijczykiem. Nazywa się Lewis.

— Walijczykiem? — spytał z rozbawieniem Mikalis. — To przynajmniej coś nowego. W porządku, Andreas, jestem dziś w dobrym humorze, ale pamiętaj, daję mu tylko godzinę. Przyślę po niego Konstantinosa. Pokaż mu kuter, gdy zawinie do portu.

— Dobrze.

Kelner wrócił do Morgana.

— Ma pan szczęście. Pan Mikalis zgodził się z panem spotkać, ale tylko na godzinę. Wysłał po pana rybaka, starego Konstan­tinosa. Powiem panu, jak przypłynie.

— Cudownie — powiedział Morgan. — Ile to potrwa?

— Wystarczająco długo, żeby zdążył pan coś zjeść — uśmiech­nął się kelner. — Szczególnie polecam ryby. Są świeżuteńkie.

Morgan zamówił solidny posiłek, głównie po to, by wypełnić czas, i przyłapał się na tym, że jedzenie bardzo mu smakuje. Właśnie kończył, gdy kelner popukał go w ramię i wskazał ręką biały kuter wchodzący do portu.

— Chodźmy — powiedział. — Przedstawię pana.

Kuter przybił do nabrzeża, na które wyskoczył z cumą w ręku chłopiec w wieku jedenastu czy dwunastu lat. Miał na sobie połatany sweter i dżinsy. Kelner pogłaskał go po głowie, a chłopiec uśmiechnął się olśniewająco białymi zębami.

— To Nikos, wnuk Konstantinosa, a oto i sam Konstantinos.

Konstantinos okazał się krępym, barczystym mężczyzną z opa­loną na brąz twarzą wygarbowaną przez słońce i wiatr. Nosił marynarską czapkę, kraciastą koszulę, połatane spodnie i wysokie gumiaki.

— Niech pana nie zmyli jego wygląd — szepnął kelner. — Ten stary łotr ma w mieście dwa piękne domy. — I już normalnym głosem wypowiedział: — To pan Lewis.

Konstantinos nie uśmiechnął się.

— Płynąć, mister — rzekł łamaną angielszczyzną i wszedł z powrotem do sterówki.

— Pewnie myśli, że jak będzie wracał po ciemku, porwie go diabeł — stwierdził kelner. — Starzy mieszkańcy Hydry są okropnie zabobonni. Połowa tutejszych kobiet to wiedźmy. Do zobaczenia, panie Lewis.

Morgan zeskoczył na pokład, a chłopiec odczepił i zwinął cumę, po czym kuter wyszedł z portu, przepływając koło zabyt­kowej cytadeli, z której sterczały rzędem lufy weneckich dział, jakby wciąż oczekiwały na pojawienie się Turków.

Wieczorny pejzaż był olśniewająco piękny. Brzegi Peloponezu, odległe o sześć kilometrów, rozpłynęły się w liliowo-pomarańczowej łunie, a na Hydrze lśniły w oknach setki świateł. Konstantinos zwiększył szybkość, a Morgan wszedł do sterówki i poczęs­tował go papierosem.

— Jak długo?

— Piętnaście, dwadzieścia minut.

Morgan spoglądał w morze. Kiedy słońce skryło się za potężnym masywem wyspy Dokos, daleko na horyzoncie woda stała się czarna jak atrament.

— Ładne — powiedział.

Starzec okazał się niezbyt rozmowny. Po chwili Morgan zrezygnował z dalszych prób wciągnięcia go w pogawędkę i zszedł pod pokład, gdzie zastał chłopca czytającego gazetę sportową. Zajrzał mu przez ramię. Na pierwszej stronie znajdowała się fotografia drużyny piłkarskiej Liverpoolu.

— Interesujesz się futbolem? — spytał.

Chłopiec uśmiechnął się ekstatycznie i wskazał zdjęcie.

— Pan kibicować Liverpool? — spytał.

Jego znajomość angielskiego wydawała się mocno ograniczona.

— Cóż, wolałbym raczej spędzić popołudnie w Muzeum Wojska w Cardiff, ale, owszem, przyznaję, Liverpool rzeczywiście zasługuje na uznanie.

Chłopiec znów się uśmiechnął, podszedł do szafy, otworzył ją i wyjął aparat fotograficzny marki Polaroid. Skierował obiektyw w stronę Morgana: błysnął flesz i z podajnika wysunęło się gotowe zdjęcie.

— To kosztowna zabawka — stwierdził Morgan. — Kto ci ją dał?

— Pan Mikalis — odpowiedział Nikos. — To miły pan.

Morgan wziął zdjęcie do ręki i patrzył na nie, gdy samoistnie się wywoływało: z mroku spoglądała nań własna twarz, a barwy stawały się stopniowo coraz żywsze.

— Tak — rzekł powoli. — Chyba rzeczywiście miły.

Fotografia była gotowa. Nikos wyjął mu ją z rąk i uniósł.

— Ładna?

— Tak. — Morgan pogłaskał go po głowie. — Bardzo ładna.

* * *

Zadzwonił telefon. Kiedy Mikalis podniósł słuchawkę, usłyszał ponownie głos Katherine Riley:

— Jestem ciągle w sali odlotów na Heathrow. Samolot ma opóźnienie.

— Biedne kochanie...

— Brzmi to bardzo ciepło jak na ciebie — rzekła Kate.

— Jestem dziś w ciepłym nastroju.

— Tak czy owak, przypłynę pierwszym rannym wodolotem.

— Każę Konstantinosowi czekać na ciebie. Nie rozmawiaj z obcymi.

Odłożył słuchawkę, słysząc warkot zbliżającego się kutra. Wziął lornetkę, otworzył drzwi balkonowe i wyszedł na prze­stronny taras. Było ciągle dość jasno i dostrzegł kuter, który wpłynął do zatoki i przybił do niewielkiego mola, gdzie czekała stara Anna, żona Konstantinosa.

Na końcu mola paliła się latarnia. Chłopiec rzucił babce cumę, a Morgan przeszedł przez nadburcie. Mikalis miał go przez moment w polu widzenia lornetki. To wystarczyło.

Wrócił do salonu, gdzie płonęły w kominku sosnowe polana. Nalał sobie dużego courvoisiera z lodem, po czym wyciągnął szufladę biurka, wyjął walthera i przykręcił prędko tłumik.

Wsunął pistolet za pasek od spodni i obszedł pokój z kielisz­kiem w ręku. Otworzył po kolei wszystkie okna na taras i umo­cował okiennice, a nocny wiatr wypełnił dom wonią kwiatów z ogrodu.

Wreszcie wyłączył światła z wyjątkiem lampy do czytania na stoliku do kawy koło fortepianu Bluthnera, usiadł przy klawia­turze i zaczął grać.

Przeszedłszy około dwudziestu metrów stromą ścieżką, dotarli do małej, dość prymitywnej chaty. Z ganku obszczekał Morgana pies. Staruszka uciszyła go i weszła wraz z Nikosem do środka. Konstantinos wspinał się bez słowa dalej, a Morgan ruszył za nim, patrząc na tarasowaty ogród okolony drzewami oliwkowymi. Widać było doniczki z kameliami, gardeniami i hibiskusami, a w ciepłym nocnym powietrzu unosiła się woń jaśminu.

Nagle usłyszał dziwny, nostalgiczny utwór grany na fortepianie. Stanął jak wryty. Konstantinos zatrzymał się i zerknął przez ramię z twarzą pozbawioną wyrazu, a Morgan znów ruszył do przodu.

Weszli po schodach do willi, obszernego parterowego budynku z kamienia, z zielonymi okiennicami i dachem krytym czerwoną dachówką. Pod ścianami rosły splątane krzaki bugenwilli.

Do środka wiodły dwuskrzydłowe dębowe drzwi wzmocnione żelaznymi okuciami. Konstantinos otworzył je bez pukania i wprowadził Morgana do pogrążonej w ciemności sieni naj­wyraźniej łączącej dwa skrzydła domu. Przez uchylone drzwi na końcu korytarza, skąd dobiegały głośne tony fortepianu, sączyło się przyćmione światło. Konstantinos ruszył w tę stronę, gestem dłoni zaprosił Morgana do środka, postawił na podłodze torbę i bez słowa opuścił willę, zamykając za sobą drzwi.

— Niech pan wejdzie, panie Lewis! — zawołał Mikalis.

Morgan wszedł do salonu. Był on bardzo długi, skromnie umeblowany, z białymi ścianami, ceglaną podłogą, ogniem płonącym wesoło na kominku. Przy fortepianie koncertowym Bluthnera siedział Mikalis.

— Proszę zdjąć płaszcz.

Morgan cisnął trencz na najbliższy fotel i ruszył powoli do przodu. Miał wrażenie, że śni; czuł suchość w gardle i ucisk w piersiach. Muzyka zdawała się potrącać najtajniejsze zakamarki jego duszy.

— Zna pan ten utwór, panie Lewis?

— Tak — odpowiedział głucho Morgan. — To Le Pastour Gabriela Grovleza.

Mikalis zrobił zdziwioną minę.

— Widzę, że jest pan melomanem.

— Niezupełnie — odparł Morgan. — Tak się składa, że był to jeden z utworów, które musiała przygotować moja córka na egzamin końcowy w piątej klasie Royal College of Music.

— Przykro mi, pułkowniku — rzekł Mikalis. — Usiłowałem ją ominąć.

Morgan niczemu się już nie dziwił.

— Tak, wyobrażam sobie — powiedział. — Kiedy zastrzelił pan w Paryżu Stefanakisa, darował pan życie szoferowi, podobnie jak pokojówce w berlińskim Hiltonie i drugiemu szoferowi w Rio, gdy zamordował pan generała Falcao. Za kogo pan się właściwie uważa? Za Boga?

— Takie były reguły gry. Nie ich miałem zabić.

— Gry? — spytał Morgan. — Jakiej gry?

— Powinien pan wiedzieć. Sam od dawna w nią pan gra. To najbardziej podniecająca gra na świecie, w której stawką jest własne życie. Niech pan mi powie, tylko szczerze: czy cokolwiek innego dostarczyło panu podobnego dreszczyku emocji?

— Jest pan obłąkany — stwierdził Morgan.

Mikalis zrobił lekko zdziwioną minę.

— Dlaczego? W wojsku robiłem to samo i nagradzano mnie medalami. Pan też otrzymuje je w tej chwili za zabijanie. Kiedy spogląda pan w lustro, widzi pan mnie. — Muzyka zmieniła się: Mikalis grał w tej chwili jakiś koncert, pełen życia i siły. — Co najciekawsze, przybył pan zupełnie sam — powiedział. — Gdzie się podział Wydział Specjalny i MI 5?

— Chciałem załatwić cię własnymi rękami, ty sukinsynu.

Muzyka osiągnęła crescendo. Morgan ruszył do przodu, napinając mięśnie ramion.

— Podoba się panu ten utwór? — spytał Mikalis. — To IV Koncert fortepianowy B-dur Prokofiewa na lewą rękę.

Sięgnął prawą dłonią ku klapie fortepianu i wyjął stamtąd walthera. Rozległo się suche kaszlnięcie, lecz Morgan, który wykształcił w sobie w ciągu trzydziestu lat służby coś w rodzaju szóstego zmysłu ostrzegającego przed niebezpieczeństwem, prze­kręcił się gwałtownie na bok i kula drasnęła go tylko w prawy bark.

Wyrwał z gniazdka sznur lampy stojącej na stoliku do kawy, pogrążając pokój w ciemności. Walther kaszlnął znowu, dwu­krotnie, ale Morgan wybiegł już na taras, zeskoczył z wysokości trzech metrów do ogrodu poniżej i wylądował ciężko na ziemi.

W chacie Konstantinosa zaczął ujadać pies. Morgan popędził w stronę nadmorskiego urwiska, klucząc między oliwkami, ścigany przez Mikalisa, który bez wahania zeskoczył za nim z tarasu.

Zapadł już prawie zmrok, lecz na horyzoncie tliła się jeszcze pomarańczowa łuna. Morgan dobiegł do krawędzi urwiska i zawahał się, zdawszy sobie sprawę, że nie ma już dokąd uciekać.

Przez chwilę jego sylwetka rysowała się wyraźnie na tle pomarańczowo-złotego wieczornego nieba i Mikalis strzelił doń biegnąc. Morgan krzyknął trafiony kulą i runął w dół.

Mikalis wytężył wzrok, spoglądając w ciemność. Tuż za nim rozległy się kroki: nadszedł Konstantinos z dubeltówką w jednej ręce i silną latarką w drugiej.

Mikalis wziął latarkę, włączył i skierował snop światła na spienioną wodę między kamieniami.

— Nikos śpi? — spytał.

— Tak.

— Dobrze. Pierwszym wodolotem przypłynie jutro z Aten doktor Riley. Przywieź ją tutaj.

Mikalis wspiął się z powrotem na taras. Stary rybak spojrzał na ciemną toń, przeżegnał się i ruszył w stronę chaty.

* * *

Około godziny po opisywanych wypadkach Jean Paul Deville wszedł do swojego paryskiego apartamentu. Był na uroczystej kolacji z udziałem kolegów, obrońców w sprawach karnych. Większość z nich postanowiła kontynuować wieczorną zabawę w przybytku na Montmartrze, który odwiedzali często panowie w średnim wieku poszukujący rozrywek. Deville zdołał jednak zręcznie się wymówić. Kiedy zdejmował płaszcz, zapiszczał telefon. Dzwonił Mikalis.

— Próbuję się z tobą skontaktować od godziny — powiedział.

— Byłem na przyjęciu. Coś się stało?

— Pojawił się nasz walijski przyjaciel. Wiedział wszystko.

— Wielki Boże, skąd?!

— Nie mam zielonego pojęcia. Zdołałem ustalić, że nie przekazał tego dalej. Za bardzo zależało mu na tym, żeby mnie dopaść.

— Uciszyłeś go?

— Na zawsze.

Deville zmarszczył brwi i namyślał się przez chwilę. Wreszcie podjął decyzję:

— W tej sytuacji powinniśmy chyba się spotkać. Jeśli złapię jutro samolot do Aten, mógłbym być na Hydrze o pierwszej po południu. Odpowiada ci to?

— Tak — odpowiedział Mikalis. — Rano przypłynie Katherine Riley, ale nie przejmuj się nią.

— Skądże — odparł Deville. — Zachowujmy się jak najnormalniej. Wkrótce się zobaczymy.

Mikalis nalał sobie drugi kieliszek koniaku, podszedł do biurka i otworzył dossier Morgana. Odszukał fotografię i patrzył długo na śniadą, pobrużdżoną twarz, po czym cisnął grubą teczkę w ogień.

Usiadł przy fortepianie, pogimnastykował palce i zagrał z nie­zwykłym uczuciem i delikatnością Le Pastour.

12.

Siedemdziesięciodwuletni Giorgios Ghika trudnił się przez większość życia rybactwem i mieszkał na tej samej niewielkiej farmie, gdzie przyszedł na świat, wysoko w górach nad willą Mikalisa, wśród sosnowych lasów.

Czterej jego synowie wyemigrowali kolejno do Ameryki, tak że został w końcu sam z żoną, Marią, która pomagała mu w rybaczeniu. Giorgios nie skarżył się; była równie zahartowana jak on i prowadziła łódź równie dobrze.

Dwa razy w tygodniu, dla rozrywki i skromnego dodatkowego zarobku, wyruszali jak zwykle na nocny połów, a później przepływali z wyłączonymi światłami czternaście mil morskich do tawerny na Peloponezie, gdzie brali na pokład partię nie opodat­kowanych papierosów, ogromnie poszukiwanych na Hydrze.

W drodze powrotnej, znalazłszy się przy sieciach, kontynuowali połów. Nigdy nie przytrafiło im się nic szczególnego aż do owej nocy, gdy Maria włączyła potężny reflektor na dziobie łodzi, którego blask wabił ryby, i ujrzała wyciągniętą rękę i zakrwawioną twarz.

— Matko Boża, diabeł morski! — wykrzyknął stary Giorgios i uniósł wiosło, by zadać cios.

Kobieta odepchnęła go.

— Cofnij się, stary głupcze! Nie widzisz, że to człowiek?! Pomóż mi go wciągnąć na łódź!

Maria oglądała Morgana, leżącego na dnie łodzi.

— Postrzelono go — stwierdził Giorgios.

— Przecież sama widzę! Dwa razy. Pierwsza kula zdarła skórę z barku, a druga trafiła tutaj, w górną część lewego ramienia. Przeszła czysto na drugą stronę.

— Co z nim zrobimy? Popłyniemy na Hydrę do doktora?

— Po co? — odpowiedziała z pogardą kobieta, bo podobnie jak wiele starych wieśniaczek z Hydry, uważała zioła za panace­um. — Czy leczę gorzej od doktorów?! I trzeba by iść na policję. Musielibyśmy o nim zameldować, a wtedy mogliby pytać o pa­pierosy. — Na jej pomarszczonej twarzy pojawił się uśmiech. — Jesteś za stary na więzienie, Giorgios.

Morgan rozchylił powieki i powiedział po grecku:

— Wszystko, byle nie policja.

Kobieta odwróciła się i poklepała męża po ramieniu.

— Widzisz, umie mówić! To nie diabeł! Płyńmy do brzegu, nim umrze nam na rękach.

Morgan zdawał sobie sprawę, że znajdują się w małej podkowiastej zatoczce z wąską piaszczystą plażą; wyżej wznosiły się góry porośnięte sosnowym lasem.

Przystań, sięgającą daleko w morze, wzniesiono z potężnych głazów. Dziwna rzecz w takim opuszczonym miejscu. Morgan nie wiedział oczywiście, że powstała przeszło sto pięćdziesiąt lat temu, w okresie walk o niepodległość Grecji, gdy w zatoczce kotwiczyło dwadzieścia uzbrojonych szkunerów korsarskich z Hydry, gotowych zaatakować każdy statek turecki, jaki nie­ostrożnie zbliżyłby się do brzegów wyspy.

Przestało padać i kiedy stary rybak pomagał Morganowi zejść na ląd, Walijczyk dostrzegł w świetle księżyca kilka zruj­nowanych budynków. Chwiał się na nogach i czuł dziwną lekkość w głowie.

Maria otoczyła go ramieniem, podtrzymując ze zdumiewającą siłą.

— Nie możesz teraz upaść, chłopcze. Musisz być silny.

Ktoś się roześmiał i Morgan zdał sobie ze zdumieniem sprawę, że to on sam.

— Chłopcze, matko?! — wystękał. — Przeżyłem już prawie pięćdziesiąt lat, pięćdziesiąt długich krwawych lat!

— Wobec tego życie nie powinno cię już dziwić.

W mroku coś się poruszyło i z jednego z budynków wyszedł stary Giorgios, prowadząc muła. Zwierzę miało na grzbiecie tylko derkę i tradycyjne siodło juczne, pozbawione strzemion i zakończone drewnianym łękiem.

— I co dalej? — spytał Morgan.

— Wsiadaj, synu — odrzekła kobieta i wyciągnęła rękę ku sosnom. — Tam, na górze, jest bezpieczeństwo i ciepłe łóżko. — Pogłaskała go po policzku wierzchem dłoni. — Zrobisz to dla mnie, prawda? Musisz się zdobyć na ostatni wysiłek, abyśmy mogli zabrać cię do domu.

Morgan, nie wiedzieć czemu, po raz pierwszy od lat był bliski łez.

— Tak, mamo — odpowiedział po walijsku. — Zabierz mnie do domu.

Postrzał wywołuje u większości ludzi tymczasowe znieczulenie, a ból pojawia się dopiero później. Podobnie było również w przypadku Morgana, który trzymał się mocno drewnianego łęku siodła, gdy tymczasem muł wspinał się kamienistą ścieżką ku szczytowi góry. Stary Giorgios prowadził zwierzę za uzdę, a Maria szła po lewej stronie, trzymając Morgana za pasek od spodni.

— Wszystko dobrze? — spytała po grecku.

— Tak — odpowiedział, czując lekkość w głowie. — Jestem niezniszczalny.

Ból był ostry i palący jak żelazo rozgrzane do czerwoności. Korea, Cypr, Aden — natychmiast otworzyły się stare blizny, tak że Morgan cały się skręcał, ściskając drewniany łęk siodła z taką siłą, jakby czepiał się życia.

Maria wiedziała, jak bardzo cierpi, i chwyciła go mocniej za pasek, a w jej starczym, głuchym głosie zabrzmiała żelazna wola, z jaką Morgan jeszcze nigdy dotąd się nie zetknął.

— Będziesz trzymał! — rozkazała. — Będziesz trzymał, dopóki nie pozwolę ci puścić!

Były to ostatnie słowa, które usłyszał. Po półgodzinie, gdy dotarli do niewielkiej chaty wysoko w górach, a Giorgios uwiązał muła i chciał pomóc Morganowi zsiąść, Walijczyk stracił przytom­ność, lecz ściskał łęk tak mocno, że musieli mu odginać po kolei palce.

* * *

Katherine Riley była kompletnie wyczerpana po podróży i nocy spędzonej w hotelu w Atenach. Nie zmrużyła oka przez cztery godziny, przewracając się i wiercąc w upale, po czym wstała skoro świt, złapała taksówkę i kazała się zawieźć do Pireusu.

Nie zrobiło na niej wrażenia nawet piękno krajobrazu podczas porannej podróży na Hydrę. Bała się. Podejrzenia Morgana były głupie, złośliwe, po prostu absurdalne. Oddała Mikalisowi swoje ciało, a on ofiarował jej w zamian radość życia, której nie zaznała od śmierci ojca.

Słowa, tylko słowa. Żadne z nich nie niosło pocieszenia: wiedziała o tym, gdy zeszła z „Latającego Delfina" na Hydrze i zbliżył się do niej Konstantinos, by wziąć walizkę.

Zawsze czuła się w jego obecności trochę nieswojo, gdyż wyobrażała sobie, że jej nie aprobuje. Odzywał się bardzo rzadko i udawał, że mówi po angielsku gorzej niż w rzeczywistości. Podobnie zachowywał się teraz, gdy wypłynął z portu, a Kate weszła do sterówki.

— Nie wziąłeś ze sobą Nikosa? — spytała.

Nie odpowiedział, zwiększając bez słowa obroty maszyn.

— Jest w Atenach u matki?

Za przylądkiem popłynęli jeszcze szybciej. Kate dała spokój, wyszła ze sterówki i usiadła na rufie. Zwróciła twarz w stronę wschodzącego słońca i zamknęła oczy.

Kiedy podchodzili do mola, zobaczyła na nim Mikalisa, Annę i chłopca. Mikalis nosił ciemne okulary, białą kurtkę od dresu i dżinsy; machał radośnie ręką, uśmiechając się olśniewająco białymi zębami.

Kate poczuła jeszcze silniejszy lęk i nie umiała znaleźć słów, gdy wyciągnął rękę i pomógł jej zejść na ląd. Przestał się uśmiechać i zrobił zatroskaną minę.

— Co się stało, Katherine?

Usiłowała powstrzymać łzy.

— Jestem potwornie zmęczona. To długie czekanie na Heath­row, później samolot i koszmarny hotelik w Atenach.

Objął ją i znów się uśmiechnął.

— Pamiętasz Scotta Fitzgeralda? Najlepsze lekarstwo to gorąca kąpiel. Właśnie tego ci trzeba.

Wziął jej walizkę i powiedział coś po grecku do Konstantinosa. Kiedy ruszyli ścieżką w stronę willi, Kate spytała:

— Co mu powiedziałeś?

— Żeby wrócił przed południem do miasta. Przylatuje do mnie gość z Paryża. Mój francuski adwokat, Jean Paul Deville. Już ci o nim wspominałem.

— Zatrzyma się w willi?

— Chyba tylko na jedną noc. Interesy, to wszystko. Muszę podpisać jakieś ważne papiery. — Objął ją mocniej ramieniem i pocałował w policzek. — Ale nie zawracajmy sobie tym głowy. Przygotuję ci kąpiel.

Kąpiel okazała się cudowna. Kate leżała w wannie wypełnionej gorącą wodą, zapominając o zmęczeniu, a Mikalis przyniósł jej kryształowy puchar z szampanem wzmocnionym koniakiem.

— Piękny kielich — rzekła Kate. — Nigdy go przedtem nie widziałam.

— Siedemnastowieczne szkło weneckie. Mój praprapradziadek, admirał floty hydrańskiej zdobył go na Turkach podczas bitwy pod Nawarino. — Błysnął olśniewająco białymi zębami. — Leż spokojnie, a ja przygotuję lunch.

— Ty? — zdziwiła się.

Odwrócił się na progu i uśmiechnął, rozkładając szeroko ręce: charakterystyczny gest, którego nikt nie potrafiłby powtórzyć.

— A czemużby nie?

Szampan z dodatkiem koniaku natychmiast uderzył Kate do głowy, lecz nie była pijana. Nie kręciło jej się w głowie ani nie czuła odrętwienia: jej umysł pracował z krystaliczną jasnością. Rozumiała już, że musi pomówić otwarcie o tym, co ją gnębi.

Wyszła z wanny, włożyła szlafrok, podążyła do sypialni, usiadła przy toaletce i zaczęła czesać szybko włosy. Rozległy się ledwo słyszalne kroki i w lustrze ukazał się Mikalis. Stał w progu, anonimowy w ciemnych okularach.

— W porządku, aniele, co ci jest?

Siedziała przy toaletce, spoglądając nań w lustrze. Dziwne, z jaką łatwością to powiedziała.

— Pamiętasz tego Walijczyka, pułkownika Morgana? Roz­mawiał z Lieselott Hoffmann, mówiłam ci.

— Naturalnie. Po zamachu na Cohena Kreteńczyk przejechał jego córkę.

— Skąd o tym wiesz?

— Ty mi powiedziałaś.

Kate przypomniała sobie i skinęła powoli głową.

— Tak, nie powinnam była tego robić. To tajemnica.

Mikalis zapalił papierosa, podszedł do okna i stanął koło niej.

— Tajemnica? Między nami?

— Morgan uważa, że to ty jesteś Kreteńczykiem — rzekła Kate.

Spojrzał na nią rozszerzonymi oczyma.

— Co... co takiego?

— Wieczorem, gdy strzelano do Cohena, miałeś podobno recital w Royal Albert Hall. To tuż koło parku Kensington, a Kreteńczyk porzucił samochód po drugiej stronie ogrodu.

— Czyste szaleństwo!

— Twierdzi, że byłeś na festiwalu w Cannes, gdy zamordowano Forlaniego.

— Podobnie jak połowa Hollywoodu.

— I na uniwersytecie we Frankfurcie, gdy zastrzelono Kleina, wschodnioniemieckiego ministra finansów.

Położył dłonie na jej ramionach i obrócił ją na taborecie.

— Sam ci o tym mówiłem, nie pamiętasz? Na naszym pierwszym spotkaniu w Cambridge. Rozmawialiśmy o Lieselott Hoff­mann i okolicznościach zamachu, a ja wspomniałem, że byłem wówczas we Frankfurcie.

Kate przypomniała sobie wszystko i jęknęła, czując ogromną ulgę.

— O Boże, rzeczywiście mi mówiłeś... Teraz sobie przy­pominam.

Objął ją.

— Morgan musiał postradać zmysły. Czy biega jak wariat i opowiada o tym na prawo i lewo?

— Nie. Pytałam go, czy rozmawiał z Bakerem, tym funkcjo­nariuszem Wydziału Specjalnego, ale twierdzi, że nie. Uważa to za sprawę osobistą.

— Kiedy ci to powiedział?

— Wczoraj wczesnym rankiem, przez telefon.

— I już się z nim nie widziałaś?

— Nie. Powiedział, że musi jeszcze coś sprawdzić, że będzie mnie informował. — Z oczu pociekły jej łzy. — O Boże, John, to maniak, nie rozumiesz?! Tak się boję!...

— Nie ma się czego lękać, aniele. Wszystko będzie dobrze.

Zaprowadził ją do łóżka i uniósł kołdrę.

— Teraz musisz się przespać.

Usłuchała go jak dziecko i leżała z zamkniętymi oczami, drżąc. Po chwili kołdra znów się uniosła i Mikalis wsunął się obok niej.

Wtuliła po omacku głowę w jego bark, a on objął ją prawą ręką, lewą zaś rozwiązał pasek szlafroka i zaczął całować. Przywarła doń całym ciałem w przypływie dzikiej namiętności, silniejszej niż kiedykolwiek przedtem.

* * *

Deville stał oparty o balustradę tarasu i spoglądał w morze, ku wyspie Dokos, majaczącej w dali w powietrzu drżącym od popołudniowego skwaru.

Mikalis wyszedł na taras z dwoma kieliszkami w rękach.

— Ciągle rujnujesz dobrego napoleona kostkami lodu, prawda?

— Naturalnie.

Deville wziął kieliszek i skinął dłonią w stronę morza.

— Niezwykle piękny widok. Na pewno będzie ci go brakowało.

Mikalis postawił kieliszek na balustradzie i zapalił papierosa.

— O co ci właściwie chodzi?

— To bardzo proste. Jesteś skończony. Obaj jesteśmy skończe­ni. Skoro Morgan zdołał cię zidentyfikować, w końcu uda się to także komuś innemu. Och, nie mówię, że w przyszłym miesiącu, a nawet w przyszłym roku, ale za dwa lata na pewno. — Uśmiech­nął się i wzruszył lekko ramionami. — A może w przyszłą środę?

— Myślisz, że będę sypał? — spytał Mikalis.

— Prymitywne narzędzia w rodzaju pejczy wyszły już z uży­cia — stwierdził Deville. — Dostaniesz w rękę zastrzyk podskórny z sukcynlocholiny, bardzo nieprzyjemnego narkotyku, po którym człowiek znajduje się na granicy śmierci. Jest to tak koszmarne przeżycie, że mało kto potrafi znieść myśl o jego powtórzeniu. — Uśmiechnął się łagodnie. — Będziesz śpiewał jak ptaszek, John, nie ma na to rady.

W odległości półtora kilometra przepłynął wodolot w drodze do Spetsae.

— Więc co sugerujesz? — spytał Mikalis.

— Pora wrócić do domu, przyjacielu!

— Moim domem jest Hydra! — roześmiał się Mikalis. — Rosja nic dla mnie nie znaczy, nawet jeśli ty uważasz ją za dom. A skoro już o tym mowa, to czy naprawdę tak uważasz? Mieszkałeś za długo za granicą. Dostaniesz kartę wstępu do specjalnej części GUM-u, ale to przecież nie Gucci. I stojąc w kolejce przed mauzoleum Lenina, będziesz wspominał Paryż, Pola Elizejskie i woń wilgotnych kasztanów po przelotnej ulewie.

— Bardzo poetyczne, ale niczego nie zmienia. Moja babka miała reumatyzm i potrafiła przepowiadać deszcz. Ja potrafię wyczuć kłopoty na kilometr. Pora się wynosić, wierz mi.

— Może ty powinieneś się wynosić, ale nie ja — upierał się Mikalis.

— Więc co chcesz zrobić? — Deville był szczerze zdziwio­ny. — Nic z tego nie rozumiem.

— Chcę żyć z dnia na dzień.

— A gdy wreszcie po ciebie przyjdą, co wtedy?

Mikalis nosił luźny kaszmirowy sweter zakrywający otwartą kaburę przyczepioną na plecach do paska od spodni. Wyciągnął prawą rękę, trzymając walthera.

— Pamiętasz mój pistolet CZ? Noszę go przy sobie w Londynie. Waltherem posługuję się na Hydrze. Jestem zawsze gotów.

W domu zadzwonił telefon. Mikalis przeprosił i wszedł do salonu, a Deville siedział na balustradzie, spoglądając na Dokos i smakując koniak. Mikalis miał oczywiście rację. Deville najbardziej lubił Paryż albo Londyn w pogodny dzień: Moskwa nic już dla niego nie znaczyła. Pomyślał o rosyjskiej zimie i mimo woli zadygotał. I nie miał tam nikogo — absolutnie nikogo. Kilku dalekich krewnych, żadnej bliższej rodziny. Ale czy istniała inna możliwość?

Mikalis wyszedł śmiejąc się na taras z kieliszkiem w jednej ręce i butelką napoleona w drugiej.

— Czyż życie nie jest wspaniałe?! — Cały promieniał. — Dzwonił mój impresario. Przed chwilą był u niego Andre Previn. W tę sobotę odbywa się ostatni koncert promenadowy. Mary Schroeder miała zagrać koncert fortepianowy Irelanda, ale ta stara pudernica zwichnęła nadgarstek, grając w tenisa.

— I chcą, żebyś ją zastąpił?

— Previn zaproponował zmianę programu. Mogę zagrać IV Koncert fortepianowy Rachmaninowa. Już raz go wykonywa­liśmy, więc nie potrzeba wielu prób. Zastanówmy się. Dziś mamy czwartek. Jeśli zdążę na wieczorny samolot z Aten, jutro będę w Londynie. Zostaną nam dwa dni.

Deville jeszcze nie widział go równie ożywionego.

— Nie, John — sprzeciwił się. — Nie możesz wrócić w tej chwili do Londynu. To piekielnie ryzykowne.

— Koncerty promenadowe, pomyśl tylko, Jean Paul! — za­wołał Mikalis. — Najważniejszy festiwal muzyczny w Europie! Wiesz, co tam się dzieje ostatniego wieczoru?!

— Nie, nigdy nie byłem na koncercie promenadowym.

— Nawet nie wiesz, ile straciłeś! Sala jest zawsze szczelnie nabita, a tuż przed sceną stoją ramię przy ramieniu młodzi ludzie, którzy czekali przez trzy dni w kolejce, żeby zdobyć wejściówki. Wyobrażasz sobie, co znaczy dla pianisty propozycja gry w takim koncercie?!

— Tak — skinął powoli głową Deville. — Wyobrażam sobie.

— O nie, nie wyobrażasz sobie, stary! — powiedział Mika­lis. — Wcale sobie nie wyobrażasz!

Opróżnił jednym haustem kieliszek koniaku i cisnął go w prze­paść. Szkło błysnęło w słońcu niczym spadający płomień i roz­trzaskało się o skały.

* * *

Katherine Riley obudziła się i leżała przez chwilę, usiłując sobie przypomnieć, gdzie się znajduje. Była sama. Spojrzała na zegarek i okazało się, że jest wpół do trzeciej po południu.

Wstała, włożyła szybko dżinsy, prostą białą bluzkę i sandały, po czym poszła szukać Mikalisa.

W salonie nie było nikogo, lecz z tarasu dobiegały czyjeś głosy. Zastała tam Mikalisa zatopionego w rozmowie z Deville'em.

Muzyk podszedł, objął ją ramieniem w talii i pocałował w policzek.

— Czujesz się lepiej?

— Chyba tak.

— Jean Paul, to światło mojego życia, Katherine Riley. Uważaj, co mówisz, ostrzegam cię. Jest psychoanalitykiem.

Deville pocałował ją w rękę ze staroświecką galanterią.

— Miło mi panią poznać, pani doktor.

Mikalis ujął jej dłonie, wyraźnie nie mogąc nad sobą za­panować.

— Przed chwilą telefonował Bruno. Previn chce, żebym zastąpił Mary Schroeder. Rachmaninow.

Mogło to oznaczać tylko IV Koncert, jeden z ulubionych utworów Mikalisa: Kate dobrze o tym wiedziała.

— Kiedy?

— W sobotę. Ostatni koncert promenadowy.

— Cudownie! — Uradowana, zarzuciła mu spontanicznie ramiona na szyję. — Ale już w sobotę?! To przecież pojutrze!

— Wiem. To znaczy, że jeśli chcę mieć dość czasu na próby, muszę złapać wieczorny samolot z Aten. A ty, Kate? Masz coś przeciwko wyjazdowi? W końcu dopiero co przyjechałaś.

— Bynajmniej. — Kate zerknęła na Francuza. — A pan, monsieur Deville? Pan też poleci do Londynu?

— Nie, Jean Paul musi wracać do Paryża — wtrącił Mikalis. — Przywiózł tylko pewne papiery do podpisu. Jest radcą prawnym fundacji założonej przez poważne firmy z Londynu i Paryża; ma ona pomagać wybitnie uzdolnionym młodym muzykom. Zakupili dużą posiadłość wiejską pod Paryżem. Kiedy wszystko będzie gotowe, planujemy zorganizować tam klasę mistrzowską gry na fortepianie.

— My? — spytała Kate.

— Zaproponowałem swoje usługi za darmo. Mam nadzieję, że inni znani muzycy zrobią to samo.

Wszystkie poprzednie obawy wydawały jej się głupim snem. Objęła go ręką w talii.

— Doskonały pomysł.

— Świetnie... A może byśmy coś zjedli?

Pokręciła przecząco głową.

— Tak naprawdę dobrze by mi zrobiło trochę ruchu. Chyba wybiorę się na spacer, gdybyś nie miał nic przeciwko temu.

— Skądże znowu, kochanie. — Znów ją pocałował. — Zoba­czymy się później.

Mikalis stał na maleńkim ganku koło ostatniego okna i spog­lądał na Kate schodzącą do ogrodu.

— Byłeś wspaniały! — powiedział Deville. — Co za aktorstwo! Prawie ci uwierzyłem. Jak ty to robisz?

— Och, z biegiem lat człowiek nabiera wprawy, prawda? — odparł Mikalis. — Kłamstwa, oszustwa. Praktyka, i jeszcze raz praktyka, to cały sekret. — Uśmiechnął się. — A może byśmy się czegoś napili, co ty na to?

* * *

Farma Giorgiosa i Marii Ghików leżała w płytkiej kotlinie pod szczytem góry. Wokół strzelały w niebo sosny, a nie opodal opadała stromo w dół dzika, piękna dolina: porastały ją nie­zliczone oliwki czepiające się korzeniami kamiennych tarasów wzniesionych w zamierzchłych czasach.

Wieśniacy mieszkali w parterowej, pobielanej chacie krytej czerwoną dachówką, złożonej z kuchni będącej jednocześnie jadalnią oraz dwóch sypialni. Posadzki były kamienne, a tynk nierówny, lecz wewnątrz nawet w skwarnych miesiącach lata panował przyjemny chłód.

Wyszedłszy przed dom, Morgan zastał stare małżeństwo siedzące na ławce w promieniach słońca. Maria patroszyła ryby, a Giorgios pykał fajkę, gapiąc się w przestrzeń.

— Nie powinieneś jeszcze wstawać — rzekła z łagodnym wyrzutem Greczynka.

Morgan był nagi od pasa w górę. Prawy bark i lewe ramię miał fachowo obandażowane pasami czystego płótna. Już od wielu lat nie czuł się równie stary i zmęczony.

— Siadaj — rzekł Giorgios, klepiąc dłonią ławkę. — Przyszed­łeś trochę do siebie?

— Za miesiąc kończę pięćdziesiąt lat i pierwszy raz w życiu naprawdę to do mnie dotarło — stwierdził Morgan.

Maria głośno się roześmiała.

— Ten dziadyga jest od ciebie ćwierć wieku starszy, a mimo to w soboty wciąż próbuje mnie ciągnąć do łóżka!

Giorgios poczęstował Morgana greckim papierosem i podał mu ogień.

— Zeszłej nocy powiedziałeś coś ciekawego. Wspomniałeś o Mikalisie. Czy on ci to zrobił?

— To wasz przyjaciel? — spytał Morgan.

Stary rybak splunął na ziemię i wstał.

— Poczekaj — rzekł, wszedł do domu i wrócił z lornetką polową firmy Zeiss.

— Skąd ją, u licha, wziąłeś?! — spytał ze zdumieniem Morgan.

— Odebrałem ją podczas wojny hitlerowskiemu szturmowcowi na Krecie. Służyłem w EOK. Chodź, to ci pokażę.

Ruszył przez sosnowy zagajnik, a Morgan podążył za nim. Starzec zatrzymał się i wyciągnął rękę.

— Patrz!

W dole widać było stromą dolinę porośniętą sosnowym lasem, opadającą aż do zatoki, nad którą stała willa Mikalisa. Giorgios nastawił ostrość lornetki i wręczył ją Morganowi.

— Patrz w dół. Te tarasy zbudowali w pocie czoła moi przodkowie. Każdy kamień wciągnięto na górę na grzbiecie muła. Wszystko ukradł Mikalis.

Morgan przyjrzał się uważnie starożytnym tarasom. Rosły na nich oliwki, ale ziemia była zachwaszczona i najwyraźniej nie uprawiana.

Zerknął na starego Giorgiosa.

— John Mikalis?

— Jego pradziadek. Co to za różnica? Wszyscy Mikalisowie są tacy sami. My, Ghikowie, byliśmy kiedyś zamożni. Szanowano nas. Ale teraz...

Morgan spojrzał ponownie przez lornetkę i w polu widzenia pojawił się ogród położony poniżej willi. Ścieżką schodziła Kate Riley; szła w stronę mola, gdzie łowił na linkę ryby młody Nikos.

— Wielki Boże! — wyszeptał Morgan.

Starzec odebrał mu lornetkę i przyłożył ją do oczu.

— Tak, już ją widziałem. To Amerykanka.

— Bywała tu przedtem? — spytał Morgan.

— Owszem. Znasz ją?

— Tak mi się zdawało — odpowiedział ochryple Morgan. — Teraz już nie jestem taki pewny.

Nim Giorgios zdążył go powstrzymać, odwrócił się i ruszył niezgrabnie w dół między sosnami.

* * *

Schodząc do ogrodu, Kate czuła żar lejący się z nieba. Kiedy mijała chatę Konstantinosa, zaczął na nią szczekać niewielki czarny kundel, a z kuchni pomachała jej ręką stara Anna. Po chwili Kate dotarła do szerokich cementowych stopni i podeszła do łowiącego ryby Nikosa.

W krystalicznie czystej wodzie odbijał się wyraźnie kuter. Chłopiec odwrócił się z uśmiechem, a Kate pogłaskała go po głowie.

— Yassou! — rzekła na powitanie, posługując się jednym z nielicznych słów greckich, jakie znała.

Wyciągnął linkę, uśmiechając się przyjaźnie. Miał już dwanaście lat i zamierzał niebawem rzucić szkołę. Jego owdowiała matka pracowała w hotelu w Atenach, a Nikos mieszkał z Konstantinosem i Anną, pomagając obsługiwać łódź i ucząc się rybactwa. Od początku polubił Kate i nie odstępował jej ani na krok.

Wyjął z kieszeni dżinsów brudnawe zawiniątko i poczęstował ją kawałkiem rachatłukum. Nie przepadała za jego mdlącą słodyczą, lecz gdyby nie przyjęła poczęstunku, chłopiec na pewno by się obraził. Wzięła najmniejszy kawałek, wsunęła do ust i czym prędzej przełknęła.

Usiadła na jednym z cementowych stopni. Nikos przykucnął koło niej i wyciągnął z kieszeni koszuli kilka fotografii.

— O, widzę, że ciągle robisz zdjęcia.

Oglądała je po kolei. Konstantinos, Anna, Mikalis na tarasie. Jedno przedstawiało Kate na rufie kutra.

— Ładne? — spytał chłopiec.

— Bardzo ładne.

Wreszcie podał jej fotografię Morgana zrobioną zeszłego wieczoru pod pokładem.

Wpatrywała się w nią rozszerzonymi oczyma; znaczenie tego, co widzi, dotarło do niej dopiero po kilkunastu sekundach.

— Gdzie to zrobiłeś? — szepnęła. Odwróciła się i chwyciła chłopca za ramię. — Kiedy?! — spytała ostro. — Kiedy tu był?! — Nikos wyglądał, jakby nic nie rozumiał: wskazała kuter, a potem zdjęcie. — Kiedy?

Chłopiec wypogodził się.

— Wczoraj wieczorem. Z Hydry. — Odwrócił się i wskazał willę. — Do domu.

— Przecież to niemożliwe! Po prostu niemożliwe! — Palce Kate zacisnęły się na ramieniu chłopca. — Gdzie on jest?! — Pomachała mu fotografią przed nosem. — Gdzie on jest?!

— Wyjechał — odparł chłopiec. — Wyjechał.

Odsunął się, przestraszony, i zebrał zdjęcia. Kiedy chciał wyjąć jej z ręki fotografię Morgana, odskoczyła do tyłu.

— Nie! — zawołała, po czym odwróciła się i zeszła spiesznie po schodach, wciąż ściskając w dłoni zdjęcie. Pobiegła po wąziutkiej plaży. Po przeciwnej stronie zatoki pięła się w górę między sosnami stroma ścieżka. Kate poszła nią, nie mając pojęcia, dokąd zmierza, i wiedząc tylko jedno: Mikalis ją okłamał.

Ścieżką, stromą i kamienistą, mogły poruszać się sprawnie tylko muły. Trudno było się nią wspinać w lekkich sandałach, jakie nosiła Kate, lecz podążała uparcie wzwyż.

W końcu dotarła na grzbiet i stanęła na niewielkim płaskowyżu.

Usiadła na ściętym drzewie, wyczerpana. Ciągle ściskała w ręku fotografię Morgana. Wpatrywała się w nią pustym wzrokiem, a później zatopiła twarz w dłoniach.

W pobliżu rozległ się szelest. Uniosła głowę i spomiędzy drzew wyszedł Morgan.

Miała przez chwilę wrażenie, że postradała zmysły.

— Asa? To ty?! — spytała.

Podbiegł do niej, przewrócił na pień i złapał ręką za gardło.

— Ty suko! — zawołał. — Ty przeklęta, kłamliwa dziwko!

Czuła, że się dusi, bezradna wobec jego straszliwej siły, gdy wtem ujrzała nad sobą Giorgiosa Ghikę. Morgan, chwycony za włosy i szarpnięty mocno do tyłu, krzyknął z bólu, puścił ją i upadł na wznak.

Leżał na ziemi, patrząc na nią bez słowa, a na jego zaban­dażowanym ramieniu powiększała się czerwona plama.

— Wiedziałaś przez cały czas! Ostrzegłaś go, prawda! Właśnie dlatego czekał na mnie zeszłej nocy!

— Co się stało? — spytała.

— Och, strzelił do mnie i spadłem z urwiska do morza. Gdy­by nie ten stary rybak i jego żona, byłbym w tej chwili karmą dla ryb.

— Więc Mikalis to Kreteńczyk. Nie pomyliłeś się.

— Chcesz powiedzieć, że nie miałaś o tym pojęcia?

Kate usiadła znowu na pniu, podniosła pogniecioną fotografię i podała ją Morganowi.

— Przyjrzyj się temu, a ja ci wytłumaczę, co mnie łączy z Johnem Mikalisem.

Stary Giorgios dyplomatycznie zniknął ze sceny: odwrócił się i odszedł, a Kate zaczęła opowiadać.

Kiedy skończyła, Morgan siedział przez chwilę w milczeniu. Spostrzegła na jego czole kropelki potu.

— Wierzysz mi?

Wstał, usiadł koło niej i objął ją zdrowym ramieniem.

— Jesteśmy oboje parą cholernych głupców.

— Wiesz, lubię cię, Asa. — Oparła mu głowę na ramieniu, a on przytulił ją mocniej.

— Cóż, przystojny ze mnie Walijczyk, ale jestem dwadzieścia lat starszy od ciebie, więc nie bawmy się w żadne nonsensy. Zastanówmy się lepiej nad kilkoma rzeczami. Deville, powiedzia­łaś? Jean Paul Deville? — Morgan dygotał lekko, a twarz miał wilgotną od potu. — Założę się, że to nie tylko zwykły paryski adwokat.

— Co zamierzasz? — spytała.

— Nie jestem pewien. W innej sytuacji poszedłbym na dół i roz­prawiłbym z nim, ale teraz jestem w takim stanie, że przewró­ciłby mnie podmuch wiatru. Przynajmniej wiem, gdzie ten drań będzie w sobotę wieczór. Na scenie Royal Albert Hall.

Czuł dojmujący ból, Kate widziała to.

— Powinieneś się położyć, Asa — rzekła.

— Twierdzisz, że dziś wieczorem leci z Aten do Londynu?

— Owszem.

— Pojedźcie razem.

Siedziała w milczeniu z dłońmi splecionymi na kolanach, spoglądając nań pustym wzrokiem.

— Mam dalej z nim sypiać, jakby nigdy nic, tak, Asa? Grzać mu łóżko, nim się pojawisz? — Wstała, a jej twarz była ciągle nienaturalnie spokojna. — Powinnam się nad tobą litować, ale nic takiego nie czuję. Jesteś tak samo opętany jak on. Niczym się od siebie nie różnicie!

Odeszła. Morgan usiłował wstać, lecz nie mógł się utrzymać na nogach i zawołał ochryple:

— Kate, na litość boską!...

— Co, do licha, ma z tym wspólnego Bóg?! — odpowiedziała, nie odwracając głowy, i zniknęła między sosnami.

Z tyłu rozległ się stukot kopyt i ukazał się Giorgios z mułem. Za nim szła Maria. Stara kobieta kipiała z wściekłości. Położyła rękę na czole Morgana.

— Masz gorączkę, głupcze! Szukasz śmierci?!

Nie odpowiedział — nie był w stanie. Miał wrażenie, że znalazł się pod wodą, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Maria i Giorgios pomogli mu wsiąść na muła i ruszyli z powrotem pod górę przez sosnowy zagajnik.

Zanim położyli go do łóżka, gorączka przybrała na sile i dostał dreszczy. Giorgios opatulił go kocami, a Maria poszła do kuchni i wróciła z kubkiem napoju.

— Wypij, chłopcze! — rozkazała.

Morgan przełknął napój. Myślał o Katherine Riley.

— Szkoda, mamo — rzekł po walijsku. — Miła dziewczyna, ale sama wiesz, jak to jest.

Pochłonęła go ciemność.

Kiedy Kate wróciła do willi, Mikalis i Deville debatowali o czymś na tarasie od strony gór. Obserwowała ich chwilę z okna salonu, po czym podeszła do kredensu i nalała sobie podwójny dżin z tonikiem. Za jej plecami rozległ się szmer i poczuła na kibici dłonie Mikalisa.

— Wcześnie dziś zaczynasz.

— Jestem zmęczona, to wszystko — odpowiedziała.

Pocałował ją w szyję i obrócił ku sobie. Na jego twarzy malowała się troska.

— Przykro mi to mówić, aniele, ale wyglądasz koszmarnie.

— Wiem — odparła. — Harowałam jak dziki osioł, później leciałam samolotem i spędziłam bezsenną noc w Atenach. — Umilkła na chwilę. Następne słowa wypowiedziała trochę wbrew sobie, lecz nie mogła już ich cofnąć. — Mam pewien pomysł. Czy miałbyś coś przeciwko temu, gdybym została tu na dwa dni?

Zawahał się na moment. W końcu uśmiechnął się.

— Czemu nie? Odpoczynek dobrze ci zrobi. Ale chcę koniecz­nie, żebyś była w sobotę w Londynie. Zarezerwuję dla ciebie miejsce w loży jak najbliżej sceny. Potrzebuję cię, aniele. Pragnę dzielić z tobą ten koncert, pragnę, żebyśmy pamiętali go razem.

Przytulił ją i pocałował. Zdumiewające, jak łatwo przyszło jej odwzajemnić pocałunek, lecz był to przecież mężczyzna, któremu oddała swoje ciało. Kreteński Casanova od samego początku. Jedyna różnica polegała na tym, że teraz Kate zdawała sobie z tego sprawę.

— Gdybyś nie miał nic przeciwko temu, chętnie bym się położyła. Koszmarnie boli mnie głowa.

— Nie krępuj się.

Wyszła, a przez drzwi balkonowe wsunął się Deville.

— Uważam, że powinieneś ją zabić.

— Po co? — spytał spokojnie Mikalis. — I tak nic nie wie.

— Kochasz ją?

— Nie znam znaczenia tego słowa. Lubię ją, owszem. Lubię jej obecność, towarzystwo. Daje mi więcej rozkoszy niż jakakol­wiek kobieta, jaką znam.

— W jej umyśle zasiano ziarno wątpliwości. Kto wie, kiedy zakiełkuje?

— Niezwykle poetyczne porównanie, nawet jak na ciebie.

Mikalis usiadł przy fortepianie i zaczął grać Le Pastour. Jego palce wydawały się żyć własnym życiem.

13.

Wracając przez góry z kopalni, Morgan prawie biegł, by dotrzeć do domu przed burzą z piorunami, która zbierała się na horyzoncie w postaci czarnych chmur w kształcie kowadeł.

Nagle lunęło jak z cebra i w jednej chwili przemókł do suchej nitki. Było mu tak zimno, że krzyczał z bólu, zbiegając po stoku do wioski.

Matka otworzyła przed nim drzwi niewielkiej chaty. Na głowie miała czarną wełnianą chustkę, tak że nie widział jej twarzy.

Przytuliła go i wprowadziła do ciepłej izby.

— Tak mi zimno, tak bardzo zimno, mamo!...

Leżał na wznak z głową na poduszce, a gdy matka pochyliła się nad nim i chusta zsunęła jej się z głowy, zorientował się, że patrzy nań Katherine Riley.

— Już dobrze, Asa, jestem przy tobie. Śpij.

— Tak, mamo — odpowiedział i zamknął oczy.

Morgan zbudził się ze snu bez marzeń i leżał spoglądając na pobielany sufit mad głową. Przyszedł do siebie: gorączka ustąpiła i o niedawnych przejściach przypominał mu tylko tępy, uporczywy ból w ramieniu i barku. Był dzień i przez okno wpadały promienie słońca.

Słyszał w pobliżu czyjś śpiew i rytmiczne uderzenia siekiery, którą rąbano drewno. Odrzucił koce i wstał. Jego głowa nie była już tak lekka. Pozostał tylko ból, co miało pewną zaletę: wyostrzał on jego reakcje.

Giorgios rąbał drwa na podpałkę, a Maria siedziała na ławce, cerując dziurę w marynarce Morgana. Obok leżał jego portfel, susząc się na słońcu wraz z paszportem i rzędem greckich banknotów. Maria uniosła rękę i położyła mu na czole.

— Gorączka minęła? — spytała i zawołała do Giorgiosa: — Widzisz, stary głupcze, kto zna się na leczeniu lepiej od doktorów?!

Giorgios oparł się o trzonek siekiery.

— Moja żona to wiedźma, podobnie jak wszystkie kobiety w jej rodzinie — powiedział. — To rzecz znana.

— Więc czujesz się lepiej? — spytała Maria.

— Znacznie lepiej.

— Dobrze. Spałeś wiele godzin. Dałam ci napar z ziół.

Morgan zerknął na swojego rolexa i zobaczył, że jest już ósma.

Podchodząc wśród sosen ku szczytowi góry, poczuł znów dziwną lekkość w głowie. Osłonił oczy i spojrzał na willę Mikalisa nad zatoką w dole. Stanął koło niego stary Giorgios.

— Odjechali?

— Obaj.

— A kobieta? Starzec wyciągnął rękę.

— Patrz, idzie.

Sześćdziesiąt metrów niżej spomiędzy drzew wyszła na przesiekę Kate i ruszyła drogą, która biegła zygzakiem przez zarośnięte tarasy. Nosiła okulary przeciwsłoneczne, koszulkę z krótkimi rękawami, starą bawełnianą spódnicę i torbę na ramieniu.

— Chyba jej na tobie zależy — rzekł strzec. — Czuwała wiele godzin przy twoim łóżku.

Morgan przysiadł ostrożnie na pniu, nie spuszczając Kate z oczu, a Giorgios położył koło niego paczkę greckich papierosów i zapałki.

— Każę Marii zaparzyć kawy — powiedział i odszedł.

Po dziesięciu minutach Kate wyszła spomiędzy sosen i ujrzała Morgana siedzącego na pniu i palącego papierosa. Przystanęła na chwilę, by mu się przyjrzeć, dziwnie obca w ciemnych okularach.

— Czujesz się lepiej?

— Podobno.

Usiadła naprzeciwko niego na trawie, oparła się plecami o drzewo i postawiła torbę na ziemi.

— Co tam masz? — spytał.

— Kanapki, butelkę wina. Konstantinos myśli, że lubię space­rować po górach.

— A stara kobieta i chłopiec?

— Och, są w stolicy Hydry, w miejskiej willi Mikalisa. O tej porze roku wpuszczają tam turystów. To rodzaj muzeum. Pamiątki po wojnach z Turkami i różne inne zabytki.

Czuli się trochę niezręcznie, a banalna rozmowa nie ułatwiała pokonania dzielącej ich bariery.

— Dlaczego zostałaś? — spytał wreszcie Morgan.

— Wbrew sobie — odparła, zdejmując okulary. Twarz miała bladą, a oczy podkrążone. — Powiedziałam mu, że jestem zmęczona. Spytałam, czy ma coś przeciwko temu, żebym została jeszcze dzień albo dwa.

— I zgodził się?

— Pod warunkiem, że w sobotę będę w loży w Royal Albert Hall.

— Rozumiem. Więc złapał ostatni samolot? Odleciał razem z Deville'em?

— Nie, to Deville odleciał wczoraj wieczorem. — Pokiwała głową. — Majaczyłeś przez dwa dni, Asa. Jest sobota, sobota rano. Mikalis wyjechał w czwartek.

Spoglądał na nią z osłupieniem, nie będąc w stanie przyjąć tego do wiadomości.

— Chcesz powiedzieć, że spałem przez trzydzieści godzin?!

— Coś w tym rodzaju. Bardzo się wierciłeś i rzucałeś, ale Maria wiedziała, co robi. Zna się na ziołach jak mało kto.

— Ale to znaczy, że koncert jest dziś! — Morgan zerwał się na równe nogi i stał z zaciśniętymi pięściami. — Nie rozumiesz? Jutro ten drań może uciec!

— Telefonował do mnie zeszłego wieczoru. Powiedział, że spędzi cały wczorajszy i dzisiejszy dzień z Previnem w Albert Hall. Prowadzą próby przed wieczornym koncertem. To dopraw­dy bardzo proste. Musisz po prostu zatelefonować do Bakera w Scotland Yardzie.

Zapadło dłuższe milczenie.

— Owszem, mógłbym to zrobić — rzekł wreszcie Morgan.

— Ale tego nie zrobisz, prawda?

Znów usiadł na pniu i zapalił papierosa.

— Pozwól mi wytłumaczyć. W MI 5 działa tak zwana Grupa Czwarta, stworzona na polecenie samego premiera. Zajmuje się koordynacją działań mających na celu zwalczanie terroryzmu i działalności wywrotowej. Jej szefem jest brygadier nazwiskiem Ferguson. Baker wykonuje tylko jego polecenia. Znam Fergusona
od lat. To niezwykła postać. Czy zdziwiłoby cię, gdybym ci powiedział, że od początku mnie do tego zachęcał? Posługiwał się mną jak narzędziem. Miał nadzieję, że uda mi się wytropić Kreteńczyka, choć oni ponieśli fiasko, bo na moją korzyść działa pewien dodatkowy czynnik: nienawiść.

— Trafił w sedno.

— Tak, ale skoro już wiem, że to Mikalis, chcę załatwić go sam.

— Oko za oko, ząb za ząb? Nie znasz innych sposobów?

— Dlaczego nie? Jeśli oskarżę go przed miejscowymi władzami, wyśmieją mnie. Jest greckim bohaterem narodowym. Jeśli pozwolę aresztować go w Wielkiej Brytanii, dadzą mu piętnaście lat za zamach na Cohena, o ile zdołam w ogóle udowodnić, że w nim uczestniczył. A pozostałe zabójstwa? Ani Niemcy, ani Francuzi nie będą mieć żadnych szans na uzyskanie jego ekstradycji.

— A więc?

— Pewnego pięknego ranka Czarny Wrzesień albo Czerwone Brygady porwą samolot należący do British Airways. Ceną za uwolnienie pasażerów i załogi będzie Mikalis, który poleci do Libii albo na Kubę.

— Więc chcesz go zabić?

— Jak będę gotów.

— Sama mogłabym zawiadomić Bakera.

Morgan pokręcił głową.

— Ale tego nie zrobisz.

— Czemu nie?

— Bo masz wobec mnie pewne zobowiązania, dziewczyno. — Dotknął swojego ramienia i barku, po czym skrzywił się. — O mało nie zginąłem, i to przez ciebie. Tylko nie wspominaj mi o Jago. To inna sprawa i dobrze o tym wiesz.

Natychmiast wstała.

— W porządku, Asa. Możesz iść do piekła, jeśli chcesz.

— A ty?

— Wrócę dziś do Londynu, a stamtąd do Cambridge. Mam tego dość. Ty i John Mikalis jesteście naprawdę siebie warci.

— I nie zadzwonisz do Bakera?

— Nie — odpowiedziała. — Bawcie się w te swoje krwawe gry jak najdalej ode mnie.

Odeszła prędko. Morgan wstał i spoglądał za nią, po czym ruszył w stronę domu. Stary Giorgios, ciągle rąbiący drewno, wyprostował się.

— Odeszła?

— Tak. Kiedy odpływa następny wodolot do Pireusu?

— O wpół do jedenastej. Moim kutrem już nie zdążymy.

— A następny?

— O pierwszej.

— Zawieziesz mnie?

— Jeśli chcesz.

Morgan podszedł do Marii, która ciągle zaszywała jego marynarkę.

— A moja koszula?

— Suszy się na słońcu. Uprałam ją. — Z pomarszczonej twarzy zerknęły na niego żywe oczka. — Ale tego nawet ja nie naprawię.

Podała mu paszport, który nasiąknął wodą morską i powyginał się od upału. Kiedy Morgan usiłował go otworzyć, rozleciał mu się w rękach.

— Jezu Chryste! — powiedział po walijsku. — Tylko tego brakowało!

— Masz jakieś kłopoty, chłopcze? — spytała Maria.

— Może, matko. Nie wiem. Zobaczymy.

* * *

Gdy Katherine Riley skończyła się pakować, zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę i usłyszała głos Mikalisa.

— Och, ciągle jesteś na wyspie? Powinnaś być już w Londynie!

— Nic się nie stało. Za chwilę wychodzę. Popłyniemy z Konstantinosem motorówką. Na pewno zdążę na wodolot do Pireusu o wpół do jedenastej, a później złapię samolot o wpół do drugiej czasu miejscowego. — Zdumiewające, jaka była spokojna. — Jak ci leci?

— Doskonale! — W głosie Mikalisa zabrzmiał szczery entuz­jazm. — Previn to geniusz: najlepszy dyrygent, z jakim kiedykol­wiek pracowałem. Mimo to doprowadzenie koncertu do perfekcji zajmie nam jeszcze cały dzisiejszy dzień. Gdybyś po przylocie nie zastała mnie w mieszkaniu, nie martw się. Masz klucz. Po prostu bądź dziś wieczorem w loży.

W słuchawce zapadła cisza. Kate trzymała ją przez chwilę w dłoni, a później odłożyła na widełki. Koło drzwi stał Konstantinos i przyglądał się jej. W jego twarzy i czarnych oczach było coś takiego, jakby patrzył przez nią na wylot, czytał w jej myślach. Z pewnością ponosiła ją wyobraźnia.

Wskazała dwie walizki i wzięła płaszcz od deszczu.

— W porządku, jestem gotowa — powiedziała i wyszła z salonu.

* * *

Deville schował się przed deszczem pod drzewem przy Park Lane na skraju Hyde Parku i obserwował Mikalisa biegnącego prędko od strony stawu Serpentine. Muzyk był ubrany w czarny dres z czerwonymi lampasami na nogawkach. Zatrzymał się kilka kroków od adwokata i stał, wsparty pod boki, zupełnie nie okazując zmęczenia.

— Nigdy się nie poddajesz, co? — zagadnął Deville.

— Przyzwyczajenie jest drugą naturą, sam wiesz o tym naj­lepiej — odrzekł Mikalis. Ruszyli w stronę ulicy. — Więc jednak nie wytrzymałeś i postanowiłeś przyjechać? Dobrze, że zarezer­wowałem dodatkowe miejsce w loży Katherine.

— Przyjechała? — spytał Deville.

— Jedzie. Dzwoniłem do niej dziś rano na Hydrę. Właśnie wyjeżdżała.

— Cóż, myślę, że powinniśmy dobrze się rozumieć — ciągnął spokojnie Deville. — Nie przyjechałem na twój koncert, John. Przyjechałem po ciebie.

Mikalis zatrzymał się nagle i obrócił ku niemu głowę, a jego dłoń powędrowała ku kolbie pistoletu CZ w kaburze na plecach. Adwokat uniósł uspokajająco dłoń.

— Nie, nie, drogi przyjacielu, źle mnie zrozumiałeś. — Wyjął kopertę. — To bilety dla nas dwóch. Nocny samolot do Paryża odlatuje z Heathrow kwadrans po jedenastej. Na pewno zdążysz wystąpić w Albert Hall. Jak rozumiem, w ostatnim dniu festiwalu koncert fortepianowy jest grany przed przerwą.

— A później?

— W Paryżu zdążymy złapać samolot Aerofłotu do Moskwy. Wszystko już załatwiłem. W dzisiejszym Paris Soir ukazała się wzmianka, że zamierzasz poprowadzić klasę mistrzowską w kon­serwatorium moskiewskim.

Mikalis spoglądał na Park Lane, a później odwrócił się i popatrzył na Serpentine. Wziął głęboki oddech i wystawił twarz na deszcz.

— Fantastyczne! — powiedział. — Wczesny londyński poranek. Nic nie może się z tym równać. Chyba że ktoś woli woń mokrych kasztanów w Paryżu. — Położył dłoń na ramieniu Deville'a. — Przykro mi, stary, ale to wykluczone.

Deville wzruszył ramionami.

— Możesz zmienić zdanie do wieczora.

— Przez cały dzień mam próby, więc muszę już ruszać — rzekł Mikalis. — Jeśli Previn dotrze do Albert Hall przede mną, osobiście zaparzy herbatę. Zawsze to robi i jest wyjątkowo podła.

— Mógłbym skorzystać z twojego apartamentu?

— Naturalnie. Zresztą wątpię, czy zajrzę tam przed koncertem. Zostawię ci w kasie bilet na wypadek, gdybyś zmienił zdanie i postanowił mimo wszystko przyjść.

Stali na krawężniku, czekając na zielone światło, a Mikalis poklepał Deville'a po plecach.

— To będzie wspaniały wieczór, Jean Paul. Najwspanialszy w całym moim życiu.

* * *

Kiedy późnym popołudniem samolot pasażerski typu Trident zaczął podchodzić do lądowania na Heathrow, Katherine Riłey posłusznie zapięła pasy i usiadła wygodnie w fotelu.

Była zmęczona — bardziej niż kiedykolwiek w życiu. Zmęczona, zła, sfrustrowana. Znała dobrze te objawy, podobnie jak każdy psycholog. Miała wrażenie, że jest dzieckiem i przyśnił jej się koszmarny sen: zabłądziła w ciemnym lesie, w którym czaiło się coś strasznego.

Przymknęła powieki i ujrzała w wyobraźni nie Johna Mikalisa, tylko śniade, pobrużdżone oblicze Asy Morgana, jego pełne bólu oczy, i nagle olśniła ją myśl, że się pomyliła.

Morgan twierdził, że ma wobec niego dług wdzięczności. Skoro tak, powinna potraktować go uczciwie, a jej troska mogła się wyrazić tylko w jeden sposób.

Poczuła przypływ świeżej energii, jakby otrzymała zastrzyk stymulujący. Nie mogła się doczekać wyjścia z samolotu, przeszła szybko przez kontrolę paszportową i natychmiast poprosiła urzędnika imigracyjnego o kontakt z funkcjonariuszem Wydziału Specjalnego.

* * *

Tuż po wpół do trzeciej kapitan Charles Rourke wrócił do swojego gabinetu w ambasadzie brytyjskiej w Atenach. Prawie natychmiast zadzwonił telefon. Kiedy Rourke podniósł słucha­wkę, usłyszał głos Bensona, drugiego sekretarza działu kon­sularnego.

— Witaj, Charles! Prosiłem w recepcji, żeby dali mi znać, jak wrócisz. Jest u mnie facet, który awanturuje się prawie od godziny i żąda wydania tymczasowego dokumentu na powrót do Anglii. Jego paszport jest cały w strzępach.

— To nie moja działka, stary.

— Szczerze mówiąc, Charles, nie podoba mi się cała ta sprawa. Wchodzi tutaj obdarty jak włóczęga, a kiedy oglą­dam resztki jego paszportu, okazuje się, że to oficer sił zbrojnych Jej Królewskiej Mości, i do tego pułkownik. Nazywa się Morgan.

Rourke rzucił słuchawkę na widełki i wypadł pędem z gabinetu.

Morgan wyglądał okropnie: jego czarne szpakowate włosy były zmierzwione i miał kilkudniowy zarost. Płócienny garnitur zbiegł się od słonej wody i opinał mu ciasno ramiona, aż pękło kilka szwów.

— O, to pan — powiedział na widok Rourke'a wchodzącego do poczekalni. — Nieźle spieprzył pan sprawę na lotnisku, nie ma co gadać.

Rourke był wstrząśnięty jego wyglądem.

— Wielki Boże, nic panu nie jest?!

— Oczywiście, że nic mi nie jest — odpowiedział Morgan. — Krew, flaki i drut: oto, co mnie trzyma, ale to w tej chwili nieważne. Potrzebuję tymczasowego dokumentu tożsamości i bi­letu na pierwszy popołudniowy samolot do Londynu.

— Przykro mi, ale nie jestem pewien, czy mogę to panu obiecać, panie pułkowniku. Muszę się najpierw skontaktować ze swoimi przełożonymi. Mam ścisłe rozkazy dotyczące pana osoby.

— Od brygadiera Fergusona?

— Tak jest, panie pułkowniku.

— Więc pracuje pan w MI 5? To pocieszające. Może moje wykłady w sześćdziesiątym dziewiątym mimo wszystko na coś się przydały.

— Zapamiętał mnie pan, pułkowniku?

— Jasne, że tak. Mam fotograficzną pamięć do twarzy. No, niech się pan śpieszy i dzwoni, gdzie trzeba.

— Jedną chwileczkę, panie pułkowniku. — Rourke pochylił się z zatroskanym wyrazem twarzy. — Czy to nie krew na pańskim rękawie?

— Chyba tak, biorąc pod uwagę fakt, że pewien dżentelmen strzelał do mnie z walthera PPK. Może mógłby pan przy okazji wezwać lekarza? Tylko proszę dopilnować, żeby potrafił trzymać język za zębami. Naprawdę chcę polecieć tym samolotem.

14.

Była prawie szósta, gdy Kim otworzył drzwi apartamentu przy Cavendish Square i ujrzał na progu Bakera oraz Morgana.

Ferguson siedział samotnie w jadalni na końcu eleganckiego stołu z epoki Regencji, z serwetką pod szyją.

— Ładnie pachnie — odezwał się Morgan. — Co to takiego?

— Befsztyk a la Wellington. Kim ma jak na Gurkha niezwykły talent do tradycyjnej kuchni angielskiej. Wyglądasz koszmarnie, mój drogi.

— Nie jestem już taki młody jak kiedyś, to wszystko.

Morgan podszedł do kredensu i nalał sobie kieliszek koniaku.

— Były jakieś problemy, nadinspektorze? — zwrócił się Fer­guson do Bakera.

— Mało brakowało, a pan pułkownik nie doleciałby. Kiedy czekałem, pojawiła się mgła. Myślę, że za jakieś dwie godziny Heathrow w ogóle przestanie przyjmować samoloty.

Ferguson pociągnął łyczek claretu i usiadł wygodnie w fotelu.

— No i jak tam, Asa?

— Jak tam?

— Daj spokój. Wiadomo, że poleciałeś do Grecji szukać Kreteńskiego Casanovy. Perfidnie zgubiłeś mojego człowieka, po czym pojawiłeś się ni stąd, ni zowąd w cztery dni później z dwoma ranami postrzałowymi i zniszczonym paszportem, rozpaczliwie chcąc wrócić jak najszybciej do Anglii.

— Ci przeklęci turyści... — odezwał się Morgan. — Po prostu nie mogłem ich dłużej znieść. — Opróżnił kieliszek. — Mógłbym już sobie pójść? Muszę się dobrze wyspać.

Ferguson skinął głową Bakerowi, który otworzył drzwi do salonu. Weszła Katherine Riley.

— Boże Wszechmogący! — westchnął z goryczą Morgan.

— Nie bądź głupcem, Asa. Doktor Riley działała w twoim najlepiej pojętym interesie i dokonała bardzo trudnego wyboru. Wszystko mi opowiedziała.

Katherine Riley czekała przy drzwiach, bardzo blada. Morgan zignorował ją.

— Gdzie on jest?

— Mikalis? Jest zajęty. Ma w Royal Albert Hall próbę z Andre Previnem. Previn to znany perfekcjonista, więc wygląda na to, że skończą dopiero tuż przed koncertem.

— Trochę niezręczna sytuacja.

— Czemu, u licha?! — Ferguson nalał sobie następny kieliszek claretu. — Moglibyśmy aresztować go w tej chwili na scenie, ale po co psuć ludziom najważniejszą imprezę muzyczną sezonu? Spytaj nadinspektora.

Morgan popatrzył na Bakera, który skinął głową.

— Mysz się nie prześliźnie, Asa. Pilnujemy wszystkich wyjść. Mam tam przeszło pięćdziesięciu funkcjonariuszy, nie licząc normalnych umundurowanych policjantów, którzy mają panować nad tłumem. Większość jest po cywilnemu i wszyscy są uzbrojeni. Ściągnąłem nawet kilku długowłosych z manewrowej grupy rozpoznania operacyjnego; stoją w kolejce po bilety razem z publicznością.

W holu zadzwonił telefon i Baker wyszedł.

— Jak widzisz, Mikalis nie ma żadnej szansy ucieczki — stwierdził Ferguson. — Pozwolimy mu wystąpić. Przedstawienie musi trwać, jak to się mówi. A zresztą, drogi Asa, IV Koncert fortepianowy Rachmaninowa nie jest zbyt często grywany. Jego interpretacja w wykonaniu Johna Mikalisa podczas ostatniego koncertu promenadowego to wielkie wydarzenie muzyczne. Za nic w świecie bym z niego nie zrezygnował.

Katherine Riley odwróciła się, wyszła do salonu i zatrzasnęła za sobą drzwi. Ferguson westchnął.

— Kobiety to doprawdy wyjątkowo perwersyjne istoty, prawda? Co one właściwie widzą w ludziach takich jak Mikalis?

Baker wrócił z notatką w ręku.

— Wygląda na to, że w mieszkaniu Mikalisa jest w tej chwili ten Francuz, Deville, który odwiedził go na Hydrze. Kiedy skontaktowałem się z wywiadem francuskim i zacząłem zbierać o nim informacje, myśleli, że zwariowałem. To jeden z najbardziej znanych adwokatów Paryża. Tak czy owak, przesłali mi jego dane z komputera.

— No i? — spytał Ferguson.

— Jedna interesująca rzecz, panie brygadierze. Niemcy wywieźli go podczas wojny na roboty przymusowe do Europy Wschodniej wraz z tysiącami Francuzów, którzy pracowali w kopalniach, fabrykach zbrojeniowych, i tak dalej. Ci, co przeżyli, wrócili do kraju w tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym roku.

Ferguson uśmiechnął się lekko i popatrzył na Morgana.

— I co o tym sądzisz, Asa?

— KGB?

— Może, ale tuż po wojnie KGB zajmowało się głównie infiltracją francuskich służb specjalnych. Znacznie prawdopodobniejszy wydaje mi się sowiecki wywiad wojskowy. Wygląda na to, że ten Deville ma pewien styl, czego z pewnością nie można powiedzieć o KGB.

— Masz na myśli swój staroświecki styl rodem z Eton?

— Punkt dla ciebie. — Ferguson otarł wargi serwetką. — Kto by pomyślał, że Kreteńczykiem okaże się właśnie Mikalis! To doprawdy zdumiewające. Dlaczego, Asa? Co go do tego skłoniło?

— Nie mam zielonego pojęcia. Mogę ci tylko powiedzieć, gdzie się nauczył zabijać. W wieku osiemnastu lat wstąpił do Legii Cudzoziemskiej. Służył dwa lata w Algierii jako spado­chroniarz.

— Bardzo romantyczne.

— Przepraszam, panie brygadierze — wtrącił Baker. — Co właściwie zrobimy z Deville'em? Chce pan, żeby go zatrzymano?

— Chwileczkę, nadinspektorze. — Ferguson zwrócił się w stro­nę Morgana. — Myślę, Asa, że mógłbyś w tej chwili przejść do salonu i pogodzić się z doktor Riley. Jest jej na pewno bardzo przykro.

— Nie chcesz, żebym uczestniczył w tej dyskusji?

— Jesteś jak zwykle wyjątkowo domyślny.

Baker otworzył drzwi do salonu. Morgan zawahał się, po czym wyszedł z gabinetu, a nadinspektor zamknął za nim drzwi.

Katherine Riley stała koło kominka w stylu Adamow; oparła dłonie na gzymsie i wpatrywała się w ogień. Uniosła głowę i spojrzała na Morgana w staroświeckim lustrze z ozdobną ramą z pozłacanego brązu.

— Zabłądziłeś do piekła, Asa, a nie miałeś mapy. Nie mogłam zostawić cię samego.

— Och, potrafisz pięknie mówić, trzeba ci to przyznać. Od razu widać, że chodziłeś do elitarnych szkół.

— Proszę cię, Asa! — W głosie Kate zabrzmiał autentyczny ból.

— Wiem — odpowiedział ochryple. — Byłaś w szponach namiętności i nie mogłaś się uwolnić. Tylko na kim ci zależało? Na nim czy na mnie?

Spoglądała nań z pobladłą twarzą. Kiedy wreszcie się odezwała, mówiła prawie szeptem:

— Którejś nocy umyłam cię wspólnie z Marią. Ile razy byłeś ranny? Pięć, sześć? A przecież są na pewno blizny, których nie widać. Żal mi ciebie.

Minęła go, otworzyła drzwi i wyszła do jadalni. Ferguson i Baker spojrzeli na nią.

— Mogę już iść? — spytała.

Ferguson zerknął na Morgana, który stał w progu. Kate pochyliła się i oparła ręce na stole jadalnym.

— Proszę! — rzekła błagalnie. — Dłużej tego nie wytrzymam!

— Dokąd chce pani iść, pani doktor? — spytał Ferguson.

— Mieszkam u przyjaciółki przy Douro Place. Jest tam mój samochód. Chcę po prostu wrócić jak najszybciej do Cambridge.

Twarz Fergusona była bardzo spokojna, a głos zdumiewająco łagodny, gdy spytał:

— Właśnie to chce pani zrobić? Na pewno?

— Tak — odpowiedziała głucho.

— Doskonale. — Zwrócił się do Bakera. — Proszę od­prowadzić doktor Riley do samochodu, nadinspektorze, i kazać ją zawieźć do mieszkania przy Douro Place. W razie potrzeby zawsze możemy się z nią skontaktować w Cambridge.

Kate ruszyła do wyjścia, a Baker podążył za nią. Kiedy otworzyła drzwi, Ferguson odezwał się:

— Ach, jeszcze jedno, pani doktor. Proszę nie wyjeżdżać z kraju bez porozumienia z nami. Byłoby nam doprawdy bardzo przykro, gdybyśmy musieli panią zatrzymać.

Do jadalni wszedł Kim z daniem przykrytym srebrną pokrywą.

— Ach, pudding! — ucieszył się Ferguson. — Już myślałem, że Kim zapomniał. — Usiadł i z powrotem umieścił serwetkę pod szyją, a Gurkha nałożył potrawę na talerz. — To pudding z dość niezwykłym ciastem serowym, nasączonym grand marinerem. Poczęstuj się, Asa.

— Nie, dziękuję — odparł Morgan. — Ale napiłbym się jeszcze koniaku, gdybyś nie miał nic przeciwko temu.

— Nalej sobie. Bardzo cię boli ramię?

— Jak cholera — przyznał Morgan, zresztą zgodnie z prawdą, i gdy nalewał sobie courvoisiera do baniastego kieliszka, celowo zrobił zbolałą minę.

Wypił właśnie koniak, gdy wrócił Baker.

— Wszystko w porządku? — spytał Ferguson.

— Tak jest, panie brygadierze.

— Świetnie. Mikalis nie próbował wyjść?

— Nie. Przed chwilą połączyłem się telefonicznie z manew­rowym stanowiskiem dowodzenia na parkingu przed Royal Albert Hall. Niedawno skończył próbę z Previnem, tak brzmią najświeższe informacje.

Ferguson zerknął na zegarek.

— Kwadrans po szóstej. Zastanówmy się. Koncert zaczyna się od Popołudnia fauna Debussy'ego. Później nastąpi symfonia opus sto jeden Haydna, tak zwana Zegarowa. To znaczy, że Mikalis wyjdzie na scenę dopiero około ósmej czterdzieści pięć, a skończy o dziewiątej trzydzieści. Potem będzie przerwa.

— I wtedy go aresztujemy, panie brygadierze?

— Zręczniej byłoby zrobić to po przyjęciu w trakcie przerwy. Nie zapominajmy, że Mikalis to gość honorowy. Gdyby się nie pojawił na przyjęciu, wyglądałoby to dość dziwnie. Niech wszys­tko toczy się normalnie, dopóki to możliwe.

Morgan dotknął palcami ramienia z grymasem autentycznego bólu na twarzy. Mimo to gdy odezwał się do Fergusona, w jego głosie zabrzmiała prosząca nuta:

— Odkądkolwiek się znamy, nigdy cię o nic nie błagałem, Charles, ale teraz cię błagam. Pozwól mi ze sobą pojechać.

— Przykro mi, Asa. Wiem, co czujesz, ale wykonałeś swoje zada­nie. Twój udział na tym się kończy. Od tej chwili to sprawa policji.

— W porządku. — Morgan uniósł rękę. — Wiem, kiedy jestem pokonany. Chyba mogę już iść, co?

Ruszył w stronę drzwi, a Baker odezwał się:

— Zaczekaj na mnie, Asa. Odwiozę cię do domu.

Morgan wyszedł.

— Wie, kiedy jest pokonany, dobre sobie! Jak słyszę z jego ust takie uwagi, zaczynam się naprawdę niepokoić. Niech go pan zawiezie do domu. Chcę, żeby jego mieszkanie było pod stałą obserwacją, dopóki wszystko się nie skończy.

— Nie martwiłbym się nim zbytnio, panie brygadierze. Ledwo się trzyma na nogach. Dziwię się, że w ogóle zdołał dojść do drzwi.

— Jeśli pan wierzy, że Asa może mieć kłopoty z chodzeniem, jest pan doprawdy bardzo łatwowierny, nadinspektorze — rzucił Ferguson.

* * *

Wróciwszy do Zielonego Saloniku za kulisami Royal Albert Hall, Mikalis dygotał z podniecenia i miał koszulę mokrą od potu.

Był dobry, wiedział o tym. Przez ostatnie dwa dni dawał z siebie wszystko podczas prób i czuł dreszcz emocji na myśl o występie. Otworzyły się drzwi i wszedł kierownik artystyczny koncertu, niosąc staroświecką cynową tacę z imbrykiem herbaty, filiżan­kami, mlekiem i cukrem.

— Dodzwonił się pan na Heathrow? — spytał niecierpliwie Mikalis, wycierając się ręcznikiem.

— Tak, maestro. Oba popołudniowe samoloty z Aten zdążyły wylądować, ostatni tuż przed zamknięciem lotniska z powodu mgły.

— Świetnie. Niech pan nie zapomni dopilnować, żeby w kasie czekały bilety dla doktor Riley i mecenasa Deville'a.

Kiedy kierownik artystyczny wychodził, w drzwiach garderoby ukazał się Previn.

— Wszystko w porządku?

— Owszem — odpowiedział Mikalis. — No i jak? Byłem dobry?

— Niezły — uśmiechnął się Previn. — Miejscami.

— Tylko miejscami?! — roześmiał się szczerze Mikalis. — Maestro, dziś wieczorem usłyszy pan w moim wykonaniu koncert, na jaki czekał pan przez całe życie. — Poklepał Previna po ramieniu. — A teraz napijmy się dla odmiany naprawdę dobrej herbaty.

* * *

Kiedy dojechali do Gresham Place, Baker kazał kierowcy zaczekać i odprowadził Morgana do drzwi domu.

— Wstąpisz na drinka? — spytał Morgan.

— Śpieszę się.

Baker poczęstował Morgana papierosem i zapalił sam. Stali na ganku, patrząc na ukośne strugi deszczu.

— Zastanawiasz się czasem, o co w tym wszystkim chodzi, Harry?

— Za późno na szlachetne porywy serca, Asa. W twoim wypadku już jakieś ćwierć wieku za późno.

— Więc co mam robić?

— Idź spać, nim zwalisz się z nóg.

Po przeciwnej stronie ulicy zatrzymał się drugi wóz policyjny i wysiadł z niego inspektor Stewart wraz z dwoma umun­durowanymi policjantami. Przystanęli u stóp schodów.

— Pułkownik Morgan udaje się na spoczynek — powiedział Baker. — Jeśli zmieni plany i spróbuje pod jakimkolwiek pozorem opuścić ten dom, aresztujcie go i odwieźcie do komisariatu. Jeden z was ma obserwować z samochodu drzwi frontowe, a drugi stanąć na podwórku od tyłu.

— Zmienimy was za cztery godziny — rzekł Stewart do policjantów.

Odeszli, a młody człowiek odwrócił się do Bakera:

— Coś jeszcze, panie nadinspektorze?

— Nie, wsiądź do auta, George. Zaraz odjeżdżamy.

— Czy postępujesz zgodnie z prawem, Harry? — spytał Morgan.

— Ferguson mógłby cię osadzić w areszcie aż do zakończenia całej sprawy, gdyby chciał.

— Na jakiej podstawie?

— Na przykład jako podejrzanego osobnika, który ma kilka ran postrzałowych i nie potrafi się z tego wytłumaczyć. — Baker cisnął niedopałek do rynsztoka. — Bądź rozsądny, Asa. Połóż się spać.

Zszedł po schodkach, usiadł obok Stewarta na tylnym siedzeniu i samochód odjechał. Morgan spojrzał na drugi wóz policyjny stojący po przeciwnej stronie jezdni, pomachał ręką młodemu policjantowi za kierownicą, po czym wszedł do domu.

* * *

Kiedy zadzwonił telefon, Kelso oglądał w telewizji mecz piłkarski. Z kuchni wyszła jego córka, Amy, ładna ciemnowłosa dziewczyna; wytarła ręce o fartuch i podniosła słuchawkę.

— Pułkownik Morgan, tato.

Kelso wyłączył telewizor i wziął słuchawkę.

— Tak?

— Mam drobny kłopot, Jock. Przed moim domem stoi samochód policyjny, a na podwórku od tyłu pełni wartę gliniarz. Pilnują, żebym nie wyszedł. Brygadier Ferguson nie chce, abym się wplątał w coś złego. Zastanawiałem się, czy nie mógłbyś mi pomóc.

Kelso roześmiał się.

— Jezu, panie pułkowniku, to coraz bardziej przypomina dawne czasy!

Morgan odłożył słuchawkę, wyciągnął szufladę biurka i wyjął walthera PPK. Starannie sprawdził magazynek, po czym przy­kręcił do lufy tłumik Carswella.

Odczuwał zmęczenie, a przecież nie mógł sobie na to pozwolić. Przeszedł do łazienki, otworzył szafkę nad umywalką i odszukał niewielką fiolkę z czerwonymi tabletkami. W wojsku nazywano je „amunicją z Belfastu", gdyż pozwalały pełnić przez dłuższy czas służbę bez odpoczynku, co zdarzało się często w Irlandii Północnej. Zażywając co cztery godziny po dwie tabletki można było funkcjonować całą dobę bez snu. Jedyny problem polegał na tym, że później człowiek czuł się przez tydzień jak żywy trup. Przełknął dwie, popił je szklanką wody, a następnie wrócił do salonu, usiadł koło okna i czekał.

* * *

Minęła siódma piętnaście i Deville parzył kawę w kuchni mieszkania przy Upper Grosvenor Street. Nagle rozległ się dzwonek do drzwi. Adwokat zesztywniał, natychmiast odzyskując czujność, i przeszedł z kuchni do przedpokoju, wciąż trzymając w lewej ręce puszkę z niezmieloną kawą, a w prawej łyżeczkę.

Dzwonek zabrzęczał znowu. Na pewno nie był to Mikalis. Otworzyłby sobie sam, chyba że zapomniał klucza, ale jego pojawienie się o tej porze, tuż przed koncertem, wydawało się niezwykle mało prawdopodobne. Oczywiście mogła to być rów­nież Katherine Riley, lecz Deville pomyślał, że najpewniej i ona miałaby własny klucz.

Już postanowił zlekceważyć dzwonek, gdy w zamku zazgrzytał klucz, drzwi otworzyły się i do mieszkania wszedł Ferguson. Deville spostrzegł stojącego za nim Bakera z wytrychem w ręku.

— Dziękuję panu, nadinspektorze — rzekł Ferguson. — Proszę zaczekać na dole. Nie potrwa to długo.

Nosił ciężki trencz popularny wśród oficerów Gwardii Przybo­cznej, a jego parasol ociekał wodą. Oparł go o krzesło.

— Paskudna pogoda jak na tę porę roku. — Uśmiechnął się lekko. — Chyba pan wie, kim jestem.

Deville, który w ciągu całej swojej kariery doskonale poznał twarze wszystkich wyższych funkcjonariuszy służb specjalnych krajów Zachodu, skinął poważnie głową. „A więc to koniec — pomyślał. — Po dwudziestu pięciu latach. Chwila, z którą zawsze się liczyłem i która nadeszła, gdy najmniej się tego spodziewałem".

Deville nosił w kamizelce złoty zegarek kieszonkowy w kształcie stylizowanego lwa. Dotknął go niedbale palcami, szukając za­trzasku koperty.

— Trzyma pan tam kapsułkę z cyjankiem? — spytał Fergu­son. — Bardzo staroświecka metoda. Wydawali je nam podczas wojny. Zawsze wyrzucałem swoją. Ich działanie jest rzekomo natychmiastowe, ale widziałem raz generała SS, który połknął coś takiego i wył z bólu przez następne dwadzieścia minut. Okropna śmierć.

Podszedł do kredensu, wyjął szklany korek z karafki whisky i powąchał. Kiwnął z aprobatą głową i napełnił sobie szklaneczkę.

— Co pan proponuje? — spytał Deville.

Ferguson podszedł do okna i wyjrzał na mokrą ulicę.

— Cóż, może pan podjąć jakąś rozpaczliwie bohaterską próbę ucieczki, ale nawet jeśli zdoła pan dotrzeć do ambasady sowieckiej i odeślą pana z powrotem do kraju, nie powitają pana chyba z otwartymi ramionami. Koniec końców, poniósł pan fiasko, a jak sam pan wie, pańscy przełożeni bardzo tego nie lubią. Oczywiście w Rosji panują w tej chwili dość liberalne poglądy na karę śmierci. Nie wiesza się ludzi, tylko zsyła do Gułagu, który jeśli wierzyć Sołżenicynowi, jest miejscem wybitnie nieprzyjem­nym. Z drugiej strony Moskwa zawsze uważała jego książki za wrogą imperialistyczną propagandę.

— Cóż zatem powinienem zrobić? — dopytywał się Deville.

— Francuzi... jest pan obywatelem francuskim, prawda, mece­nasie?... zażądaliby pańskiej ekstradycji, a od afery Szafirowego Kręgu w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym roku, gdy wyszło na jaw, że ich służby specjalne są infiltrowane przez KGB, są szczególnie czuli na punkcie sowieckich agentów. Zostałby pan niewątpliwie przekazany do Oddziału Piątego, stosującego bardzo staroświeckie metody śledcze. Podobno ciągle wierzy się tam w potęgę elektrowstrząsów, zwłaszcza gdy przyczepić elektrody do właściwych części ciała nieszczęśnika poddawanego przesłuchaniom.

— A pan? Co ma pan do zaoferowania? — spytał Deville.

— Och, oczywiście śmierć — odparł pogodnie Ferguson. — Coś się wymyśli. Najlepsze są wypadki samochodowe, zwłaszcza gdy wybucha pożar. Identyfikację zwłok opiera się wówczas najczęściej na zawartości kieszeni.

— A później?

— Spokój, anonimowość, dostatnie życie. Chirurgia plastyczna działa cuda.

— W zamian za co?

Ferguson podszedł do karafki, nalał sobie drugą szklaneczkę whisky, odwrócił się i przysiadł na krawędzi stołu.

— W tysiąc dziewięćset czterdziestym drugim roku, gdy współpracowałem z francuskim podziemiem, trafiłem dzięki pewnemu kapusiowi do dawnej siedziby paryskiego Gestapo przy rue de Saussaies na tyłach Ministerstwa Spraw Wewnętrz­nych. Ciągle posługiwano się tam wówczas pejczami. Było to bardzo nieprzyjemne.

— Uciekł pan?

— Z pociągu do Sachsenhausen, ale to stare dzieje. — Ferguson podszedł do okna i znów wyjrzał na ulicę. — Wtedy wszystko było prostsze. Wiedzieliśmy, o co walczymy. Ale teraz...

Przez dłuższą chwilę milczał, po czym odezwał się odwrócony plecami do Deville'a:

— Oczywiście zawsze pozostaje cyjanek.

— Pozwala mi pan dokonać wyboru?

— Brytyjskie poczucie fair play, przyjacielu. Widzi pan, byłem prymusem gimnazjum w Winchesterze.

Odwrócił się i ujrzał Deville'a wyciągającego prawą rękę. Na środku jego dłoni spoczywała mała czarna kapsułka.

— Dziękuję, nie skorzystam.

— Doskonale. — Ferguson zręcznie ujął kapsułkę koniuszkami palców. — Paskudztwo. — Upuścił ją na parkiet i rozgniótł obcasem.

— Co dalej? — spytał Deville.

— Ach, trochę dobrej muzyki — odparł Ferguson. — Będzie pan zadowolony. Słyszałem, że John Mikalis gra dziś wieczorem w Royal Albert Hall IV Koncert fortepianowy Rachmaninowa. To wielkie wydarzenie muzyczne.

— Z pewnością.

Deville włożył ciemny płaszcz i zdjął z wieszaka koło drzwi czarny filcowy kapelusz.

— Jeszcze jedno — rzekł Ferguson. — Chciałbym po prostu zaspokoić swoją próżną ciekawość. KGB czy GRU?

— GRU — odparł Deville. — Pułkownik Nikołaj Aszymow.

Nazwisko dziwnie zabrzmiało w jego ustach. Ferguson uśmiech­ nął się.

— Tak właśnie przypuszczałem. Niedawno mówiłem Mor­ganowi, że ma pan za wiele klasy jak na KGB. Idziemy?

Otworzył drzwi, odsunął się kurtuazyjnie na bok i przepuścił Deville'a przodem.

* * *

W tej samej chwili Katherine Riley, jadąca w ulewnym deszczu North Circular Road, skręciła z zatłoczonej obwodnicy w boczną uliczkę i zatrzymała sportowe MGB przy krawężniku.

Zgasiła silnik i siedziała przez chwilę w wozie, słysząc walenie swojego serca i ściskając mocno kierownicę. W końcu westchnęła. Istniało tylko jedno miejsce na świecie, dokąd chciała pojechać, i z pewnością nie było to Cambridge.

Zapaliła motor, dojechała do końca uliczki i zawróciła w stronę centrum Londynu.

15.

Mikalis stał przed lustrem w Zielonym Saloniku za kulisami Royal Albert Hall i poprawiał białą muszkę. Później otworzył pudło z przyborami do makijażu i uniósł dno, aż ukazała się kabura Burnsa i Martina zawierająca pistolet CZ. Przyczepił ją na plecach do paska od spodni, po czym przywdział elegancki czarny frak z białym goździkiem w butonierce.

Na scenie orkiestra grała właśnie ostatnie akordy Symfonii D-dur opus sto dziesięć Haydna, znanej melomanom na całym świecie jako Symfonia zegarowa.

Otworzył drzwi i wyszedł na korytarz. Na końcu pochyłego pomostu, po którym muzycy wchodzili na scenę, stał kierownik artystyczny koncertu. Mikalis zbliżył się, aż zobaczył Previna na podium dyrygenta, a za nim, po przeciwnej stronie sali, na skraju sceny, lożę zarezerwowaną dla Katherine Riley, Była ciągle pusta: ani Kate, ani Deville jeszcze się nie pojawili.

Poczuł głęboki zawód i natychmiast wrócił do Zielonego Saloniku, znalazł monetę i zadzwonił z automatu telefonicznego na ścianie do mieszkania przy Upper Grosvenor Street. Odczekał minutę, słuchając sygnałów w słuchawce, po czym odłożył ją na widełki i ponowił próbę, znów bez powodzenia.

— Co się dzieje? — mruknął do siebie. — Gdzie, u licha, jesteś?!

Otworzyły się drzwi i do garderoby zajrzał kierownik artys­tyczny koncertu.

— Jeszcze dziesięć minut, maestro. Na sali nie ma dziś ani jednego wolnego miejsca.

Mikalis uśmiechnął się promiennie.

— Nie mogę się już doczekać.

— Filiżankę herbaty, maestro?

— To moja wielka słabość, wiesz o tym, Brian.

Kierownik artystyczny wyszedł, a Mikalis zapalił papierosa i jął spacerować tam i z powrotem po garderobie. Zatrzymał się nagle, zgasił papierosa, usiadł przy starym pianinie firmy Chappel pod ścianą, pogimnastykował palce i zaczął ćwiczyć gamy.

* * *

Policjanta siedzącego w samochodzie przed domem Morgana zainteresował tylko jaskrawy kolor małej furgonetki, która zatrzymała się w pobliżu. Była ona jasnożółta. KWIACIAR­NIA „INTERFLORA". CAŁODOBOWA DOSTAWA KWIATÓW.

Kierowca nosił płócienną czapkę z daszkiem i ciężką, również jasnożółta, pelerynę przeciwdeszczową z postawionym kołnierzem. Wyjął z bagażnika wielki bukiet, wbiegł po schodkach i wszedł do domu.

Kiedy Morgan otworzył drzwi, zobaczył naręcze kwiatów, a później przeszła obok niego jakaś postać w żółtej pelerynie przeciwdeszczowej i wkroczyła do mieszkania.

Zamknął drzwi, odwrócił się i spostrzegł, że stoi przed nim bardzo atrakcyjna młoda kobieta: jej płeć wyszła na jaw, dopiero gdy zdjęła płócienną czapkę.

— Kim pani jest, u licha?! — spytał, gdy zaczęła rozpinać żółtą pelerynę.

— Amy Kelso, pułkowniku. Urosłam trochę od czasu, gdy widzieliśmy się po raz ostatni, ale nie pora teraz na rozmowy. Proszę włożyć pelerynę i czapkę. Przed wejściem stoi żółta furgonetka. Niech pan do niej wsiądzie i pojedzie na Park Street. Czeka tam mój ojciec w białym fordzie.

— A pani? — spytał Morgan, wkładając pelerynę.

— Niech pan po prostu zostawi furgonetkę na Park Street. Wsiądę do niej za pięć minut. Szybko, pułkowniku, proszę!

Morgan zawahał się, po czym włożył czapkę, podniósł torbę i ruszył ku drzwiom.

— I niech pan postawi kołnierz!

Drzwi zamknęły się za nim. Dziewczyna nosiła pod peleryną jasny wyjściowy płaszcz. Uniosła ręce, wyciągnęła prędko szpilki z wysoko upiętych włosów i rozpuściła je, aż opadły na ramiona.

W dwie minuty po odjeździe furgonetki kierowca samochodu policyjnego ujrzał w drzwiach Amy Kelso. Dziewczyna zatrzymała się, popatrzyła na deszcz, po czym zbiegła po schodkach i odeszła śpiesznym krokiem.

Policjant obserwował ją ze szczerym podziwem, dopóki nie zniknęła za rogiem. Nie byłby tak zachwycony, gdyby wiedział, że doszła do niewielkiej żółtej furgonetki zaparkowanej przy Park Street, zajęła miejsce za kierownicą i odjechała.

* * *

Kiedy Katherine Riley przeszła przez szklane drzwi Royal Albert Hall i znalazła się w foyer, pierwszą osobą, którą zobaczyła, był Harry Baker rozmawiający z dwoma umun­durowanymi policjantami. Natychmiast ją zauważył i podszedł do niej kilkoma długimi krokami, gdy ruszyła w stronę kasy.

— Co pani tu robi, pani doktor?

— W kasie czeka na mnie bilet.

Baker pokręcił głową, ujął ją za łokieć i wyprowadził stanowczo na zewnątrz. Na niewielkim parkingu stała niczym się niewyróżniająca furgonetka, siedziba manewrowego sztabu operacyj­nego Wydziału Specjalnego. Obok widać było limuzynę Fergusona. Brygadier siedział z tyłu obok Deville'a.

Ferguson otworzył drzwiczki i wysiadł.

— Pani doktor nie w Cambridge?

— Zmieniłam zdanie — odparła Kate. — Postanowiłam posłuchać po raz ostatni gry Mikalisa.

— I to wszystko? Żadnych głupstw?

— Jakich, brygadierze? Myśli pan, że chcę go ostrzec? I dokąd miałby uciec?

Ferguson skinął głową.

— Rzeczywiście, nie miałby dokąd.

Kate spojrzała na Francuza.

— Pan też tutaj, monsieur Deville?

— Na to wygląda, mademoiselle.

Kate znów przeniosła wzrok na Fergusona.

— Mogę już iść?

— Owszem, pani doktor. Jeśli ktokolwiek zasługuje na obej­rzenie ostatniego aktu, to właśnie pani.

Odwróciła się i pośpieszyła z powrotem do wejścia. Ferguson oparł się o samochód.

— Koncert zacznie się lada chwila. Chciałby pan posłuchać, mecenasie?

Deville pokręcił głową.

— Niespecjalnie, panie brygadierze. Widzi pan, choć może się to wydać trochę dziwne, tak naprawdę nigdy nie przepadałem za fortepianem.

* * *

W Zielonym Saloniku Mikalis poprawiał przed lustrem muszkę, gdy tymczasem Previn czekał koło drzwi. Rozległo się pukanie i do garderoby zajrzał kierownik artystyczny.

— Gotowi?

Previn uśmiechnął się i podał Mikalisowi rękę.

— Powodzenia, John!

Sala koncertowa Royal Albert Hall była wypełniona do ostatnie­go miejsca. Na występ przyszło w sumie tysiąc pięćset osób, które zajęły parter, loże i jaskółkę, lecz większość tłoczyła się pomiędzy widownią a sceną, stojąc ramię przy ramieniu przy barierce przed fosą. Byli to głównie studenci w dziwacznych strojach, co należało do tradycji ostatniego koncertu promenadowego.

Kiedy na scenę wyszedł Previn, za którym podążał w bliskiej odległości Mikalis, publiczność zgotowała im tak huczną owację, że Mikalisowi zabiło mocniej serce i poczuł ogarniające go podniecenie.

Stał, kłaniając się raz po raz, a Previn śmiał się i również klaskał. Wreszcie Mikalis odwrócił się, zerknął na lożę tuż koło sceny i zobaczył w niej Katherine Riley.

Przeszedł pomiędzy orkiestrą, wyjął z butonierki biały goździk i rzucił go do loży.

Katherine chwyciła kwiat i trzymała go w dłoniach, spoglądając jak we śnie na Mikalisa. Patrzyła na nią w tej chwili cała sala, toteż zrobiła to, czego po niej oczekiwano, choć miało to również głębsze znaczenie. Pocałowała goździk i odrzuciła go Mikalisowi, który włożył kwiat z powrotem do butonierki i przesłał Kate pocałunek. Następnie podszedł wśród oklasków do fortepianu i usiadł przy klawiaturze.

Gwar stopniowo umilkł. Zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Previn wolał jak zwykle dyrygować ze sceny i stanął tuż koło fortepianu.

Obrócił się w stronę Mikalisa, a jego twarz spoważniała. Uniósł batutę; kiedy orkiestra zaczęła grać, palce Mikalisa zlały się z klawiaturą.

* * *

Kelso skręcił w Prince Consort Road i zatrzymał forda przy krawężniku, nie wyłączając silnika.

— Czy mogę coś jeszcze dla pana zrobić, pułkowniku?

— Zapomnij, że mnie kiedykolwiek widziałeś, dla swojego własnego dobra.

— Nie jestem do tego stopnia czuły na własne dobro — odpowiedział Kelso.

Morgan, ubrany w stary wojskowy trencz i tweedową czapkę z daszkiem dostarczone przez dawnego podkomendnego, wysiadł z auta i pochylił się nad oknem.

— Dziękuję, Jock. A teraz zabieraj się stąd.

Cortina śmignęła do przodu, a Morgan postawił kołnierz płaszcza i przeszedł na tyły Royal Albert Hall. Zatrzymał się koło pomnika księcia Alberta i popatrzył na wejście. U stóp schodów stało trzech umundurowanych policjantów. Wyglądało na to, że gmach jest dobrze pilnowany: przy każdych drzwiach pełnił straż przynajmniej jeden policjant w pelerynie lśniącej od deszczu.

W tejże chwili zza rogu wyjechała ciężarówka i zatrzymała się koło wejścia dla artystów. Na jej boku widniała nazwa jednego ze znanych browarów londyńskich. Morgan zobaczył, że z budyn­ku wyszło kilku portierów w pelerynach przeciwdeszczowych i czapkach; zaczęli zdejmować z ciężarówki skrzynki piwa, obserwowani przez policjantów stojących przy drzwiach.

Morgan przebiegł przez jezdnię i przyczaił się w cieniu koło ciężarówki, czekając na sprzyjającą chwilę. Dwaj młodzi policjanci wymienili jakąś uwagę i wybuchnęli śmiechem. Z budynku wyszedł portier, wziął skrzynię i zaniósł ją do środka. Morgan bez wahania okrążył ciężarówkę, zbliżył się do opuszczonej klapy z tyłu, podniósł następną skrzynkę, umieścił sobie na ramieniu i wspiął się po schodach za portierem.

Policjanci znów się roześmieli, lecz już ich minął. Przeszedł koło oszklonej budki po lewej stronie wejścia, skręcił w prawo i ruszył korytarzem, przez cały czas widząc kilka kroków przed sobą plecy mężczyzny ze skrzynką; najwyraźniej niósł on ją do jednego z barów.

Dotarli do otwartych drzwi po prawej stronie; widać było za nimi klatkę schodową. Morgan skręcił w nią prędko, postawił skrzynkę w mrocznym kącie i wspiął się piętro wyżej.

Dźwięki orkiestry i fortepianu stały się znacznie bliższe i głoś­niejsze; miał przed sobą jeden z długich łukowatych korytarzy tak charakterystycznych dla Royal Albert Hall. Na jego końcu znajdowały się drzwiczki z tabliczką: WYJŚCIE. Otworzył je, przestąpił próg i stanął na szczycie pomostu prowadzącego na scenę. I ujrzał wreszcie Johna Mikalisa.

Mikalis czekał przy fortepianie na ostatnią część koncertu, gimnastykując palce i słuchając orkiestry rozwijającej temat muzyczny. Oddychał głęboko i szykował się do olbrzymiego wysiłku fizycznego, którym miał okupić finał.

Obserwował uważnie Andrego Previna, śledząc ruchy batuty, i w tejże chwili zobaczył, jak otwierają się drzwiczki na szczycie pomostu i staje w nich Asa Morgan.

Wstrząśnięty Mikalis siedział przez moment jak skamieniały.

Katherine Riley, obserwująca go uważnie, podążyła za jego wzrokiem, lecz Morgan cofnął się już za drzwi i zniknął.

Boże, on żyje! — pomyślał Mikalis. — Ten sukinsyn jakimś cudem ocalał i teraz ośmielił się tu przyjść! — Przypomniało mu się zdanie z japońskiego kodeksu Bushido: — «Głębię samotności samuraja może zrozumieć tylko tygrys w dżungli»".

Nie czuł lęku, lecz dziką radość na myśl o ponownym spotkaniu z Morganem. I kiedy Previn machnął gwałtownie batutą, dając znak do rozpoczęcia dramatycznego finału, Mikalis zagrał jak nigdy dotąd.

W całej swojej karierze muzycznej nie słyszał jeszcze takich owacji. Wszyscy klaskali. Orkiestra i Previn, publiczność napie­rająca na barierkę i wykrzykująca jego imię.

Popatrzył na lożę i zobaczył stojącą Katherine Riley, która spoglądała nań z góry, ściskając dłońmi poręcz, a Previn ujął go za łokieć i wyprowadził za kulisy.

Przed Zielonym Salonikiem stał kierownik artystyczny koncertu z dwoma kieliszkami szampana.

— Nigdy czegoś takiego nie słyszałem! — zawołał, prze­krzykując narastające owacje, gdy publiczność zaczęła skandować nazwisko Mikalisa.

Mikalis przełknął łyk letniego szampana i uśmiechnął się beztrosko.

— Byłem dobry przez cały czas czy tylko miejscami, maestro?

Previn, najwyraźniej głęboko wzruszony, uniósł kieliszek.

— Mój drogi przyjacielu, w życiu bywają niekiedy wielkie chwile. Dzisiejszy wieczór to z pewnością jedna z nich. Dziękuję panu.

Mikalis uśmiechnął się i wypił następny łyk szampana, obser­wując róg korytarza za plecami dyrygenta. Pomyślał o Morganie, myszkującym w labiryncie Royal Albert Hall, prawdopodobnie kryjącym się w mroku gdzieś w pobliżu.

Podczas spotkania na Hydrze Morgan stwierdził, że chce zabić Mikalisa własnymi rękoma. Na pewno ciągle żywił taki zamiar. Nic się przecież nie zmieniło.

Ryk publiczności stawał się coraz natarczywszy.

— Chodźmy, John — powiedział Previn. — Jeśli nie wy­jdziemy, wejdą na scenę.

Kiedy pojawili się znowu, publiczność zaczęła skandować: „Mi-ka-lis! Mi-ka-lis!" i na scenę posypały się kwiaty, czapki uniwersyteckie, kapelusze. Cała sala stała i klaskała, dziękując pianiście za niezwykłe przeżycie.

Mikalis kłaniał się, uśmiechał, machał rękami, przesłał Katherine Riley kolejny pocałunek. Myślał w tej chwili o jednym: mógł zejść ze sceny tylko pomostem, a w korytarzu stanowiącym jego przedłużenie na pewno czaił się Morgan.

I nagle przyszło mu do głowy, że istnieje jeszcze inna możliwość. Odwrócił się, wymienił uścisk dłoni z pierwszym skrzypkiem, po czym przeszedł koło niego i stanął przy barierce. Trzy metry niżej znajdowała się fosa i korytarz prowadzący do wyjścia.

Przechylił się przez poręcz, machając ręką do publiczności.

— Jesteście wspaniali! — zawołał. — To cudowne! Chyba dłużej tego nie wytrzymam!

Postawił stopę na poręczy i zniknął nagle z pola widzenia, lądując w fosie. Rozległo się kilka przerażonych okrzyków i na sali zapanowała nagle wrzawa, lecz Mikalisowi nic się nie stało. Odszedł śpiesznie i zniknął za drzwiami na końcu fosy.

Po chwili wszyscy wybuchnęli śmiechem i rozległy się gromkie brawa; klaskała nawet orkiestra, gdyż było to z pewnością najdziwniejsze zejście ze sceny w długich dziejach Royal Albert Hall.

Mikalis dotarł do pustego korytarza, lecz lada moment mógł się on wypełnić ludźmi wychodzącymi z sali koncertowej i zmie­rzającymi do barów. Przyśpieszył kroku i skręcił prędko w klatkę schodową, która prowadziła do tylnego wyjścia z gmachu.

W foyer na parterze Harry Baker wydawał polecenia dwóm umundurowanym policjantom.

Mikalis natychmiast go rozpoznał, toteż odwrócił się i wbiegł z powrotem na górę.

Czyżby się pomylił? Czyżby Morgan postąpił mimo wszystko rozsądnie? Mikalis pośpieszył korytarzem, ciągle pustym, i zszedł inną klatką schodową do wyjścia dla artystów.

Dotarłszy do niego, wyjrzał ostrożnie zza rogu i dostrzegł dwóch umundurowanych policjantów, którzy schronili się w foyer przed deszczem. Było to znamienne, gdyż nigdy jeszcze nie widział w Royal Albert Hall żadnego funkcjonariusza policji.

To wystarczyło. Szósty zmysł, dzięki któremu przeżył tak długo, wyczuwając niebezpieczeństwo nieomylnie niczym dra­pieżnik w dżungli, podpowiedział mu, że popadł w poważne tarapaty.

Odwrócił się i pośpieszył z powrotem korytarzem — dziwna, elegancka, samotna postać we fraku i muszce. Po chwili zza rogu wyłonił się Andre Previn w towarzystwie grupki osób w strojach wieczorowych.

Mikalisa otoczył tłum podnieconych wielbicieli.

— Co właściwie chciał pan zrobić?! — spytał Previn. — Złamać kark?! Niezwykły sposób zejścia ze sceny, nawet jak na ostatni koncert promenadowy!

— Próbowałem po prostu wzbogacić nieco tradycję — od­powiedział Mikalis.

— Cóż, czekają na pana w Salonie Księcia Alberta. Księżna Kentu, ambasador Grecji, premier brytyjski. Nie możemy zrobić im afrontu. — Previn roześmiał się. — Jesteśmy w Anglii, wie pan.

Ujął Mikalisa za łokieć i poprowadził zdecydowanie ko­rytarzem.

Klatka schodowa wiodąca do Salonu Księcia Alberta była szczelnie nabita ludźmi i Katherine Riley musiała użyć całej swojej siły, by się przecisnąć. Dotarła w końcu do oszklonych drzwi, gdzie zastąpił jej drogę umundurowany portier.

— Czy mógłbym rzucić okiem na pani zaproszenie?

— Nie mam go, ale jestem przyjaciółką pana Mikalisa — odrzekła Kate.

— Pan Mikalis ma dziś wielu przyjaciół — stwierdził portier, wskazując zatłoczone schody, gdzie grupka studentów zaczęła skandować: „Mi-ka-lis! Mi-ka-lis!"

Za oszklonymi drzwiami Kate widziała salę pełną kobiet w eleganckich sukniach wieczorowych i mężczyzn we frakach. Na tym tle rzucał się w oczy nadinspektor Harry Baker, ubrany w granatowy garnitur i stojący plecami do drzwi.

Wyciągnęła rękę i zastukała w szybę. Kiedy odźwierny usiłował ją powstrzymać, Baker odwrócił się. Spoglądał na nią poważnie przez chwilę, po czym otworzył drzwi.

— Wszystko w porządku, sam się tym zajmę. — Ujął Kate za ramię i zaprowadził w kąt korytarza. — Nie powinna pani przychodzić, pani doktor. Mikalis jest skończony. Nie ma tu pani nic do roboty.

— Wiem — odrzekła.

Wpatrywał się w nią przez chwilę, po czym zrobił coś bardzo dziwnego. Pogładził ją delikatnie po włosach i pokiwał głową.

— Ach, te kobiety! Wszystkie jesteście takie same. Nie po­traficie się niczego nauczyć, prawda?

Otworzył drzwi, odstąpił na bok i skinął ręką, zapraszając Kate do środka.

Premier brytyjski, Edward Heath, sam odznaczał się nie­przeciętnym talentem muzycznym i ściskał z entuzjazmem dłoń Mikalisa.

— Był pan wspaniały, maestro! Doprawdy niezapomniany wieczór!

— Dziękuję panu, panie premierze.

Previn przedstawił Mikalisa księżnej Kentu, która była jak zwykle czarująca i znakomicie poinformowana.

— Zdaje mi się, że nie nagrali panowie dotąd IV Koncertu fortepianowego Rachmaninowa, prawda? — spytała.

Previn uśmiechnął się.

— Nie, księżno, ale chyba można powiedzieć z dużą dozą pewności, że po dzisiejszym popisie Johna owo zaniedbanie zostanie wkrótce naprawione.

Mikalis zostawił ich pogrążonych w rozmowie i ściskał dziesią­tki rąk. Zamienił kilka słów z ambasadorem Grecji, choć sam nie wiedział, co mówi. Biegał niespokojnie oczami po sali, prawie spodziewając się ujrzeć gdzieś w tłumie pobrużdżoną twarz Morgana.

Zamiast tego zobaczył przy wejściu Katherine Riley stojącą obok Bakera. Łamigłówka ułożyła się wreszcie w sensowną całość; Mikalis uśmiechnął się krzywo i ruszył w ich stronę. A później, gdy rozstąpił się przed nim tłum, dostrzegł pod ścianą Fergusona i Deville'a pijących szampana.

Zawahał się, po czym podszedł do nich.

— Witaj, Jean Paul! — powiedział lekkim tonem.

— Znasz brygadiera Fergusona, prawda? — spytał Deville.

Mikalis wyjął z kieszeni elegancką złotą papierośnicę i ot­worzył ją.

— Tylko ze słyszenia. Jest pan niezwykle fotogeniczny, panie brygadierze. — Podał mu papierośnicę. — Niestety, greckie. Jestem miłośnikiem tamtejszego tytoniu. Mogą nie przypaść panu do gustu.

— Wręcz przeciwnie. — Ferguson wziął papierosa i przyjął podany ogień.

— A nieśmiertelny pułkownik Morgan? Nie przyłączy się do nas?

— Nie — odparł Ferguson. — Zapewne nie śpi smacznie w łóżku, ale przebywa w areszcie domowym. Naturalnie tylko dzisiejszej nocy. Wydawało się to rozsądne. Bardzo pragnąłem zająć się panem osobiście.

— W areszcie domowym, powiada pan?! — parsknął śmie­chem Mikalis. — Doprawdy, jeszcze nic mnie dziś tak nie ubawiło!

Rozległ się dzwonek zwiastujący rychły koniec przerwy.

— Nie może się pan stąd wydostać, drogi przyjacielu, zdaje pan sobie z tego sprawę, prawda? — spytał Ferguson. — Proszę lepiej nie sprawiać nam kłopotów, jeśli wolno mi się posłużyć tym zwrotem, tak często goszczącym na ustach policjantów brytyjskich.

— Ależ, drogi brygadierze, czyż kiedykolwiek zszedłem ze sceny w ciszy?

Mikalisa popukał w ramię ambasador Grecji.

— Byłbym zaszczycony, gdyby zechciał pan zasiąść po przerwie w mojej loży, maestro.

— Z największą przyjemnością, ekscelencjo — odparł Mika­lis. — Przyjdę za kilka minut.

Odwrócił się z powrotem do Fergusona, który przestał już się uśmiechać.

— Pański dzisiejszy występ zapadł mi na zawsze w pamięć i wolałbym, żeby się nie stał pańskim łabędzim śpiewem. Proszę się nad tym zastanowić.

Dotknął ramienia Deville'a. Francuz uśmiechnął się melan­cholijnie.

— Mówiłem ci, że to się stanie, ale nie słuchałeś.

— Pomyliłeś się, przyjacielu — odparł z uśmiechem Mikalis. — Przepowiadałeś, że to się stanie w przyszłą środę, a dziś jest sobota wieczór.

Ferguson i Deville wyszli przez oszklone drzwi. Mikalis spoglądał za nimi, mijany przez potoki ludzi. Baker zniknął, lecz pod ścianą wciąż tkwiła Katherine Riley, oddzielona od Mikalisa tłumem gości.

Przepchnął się do niej i stanął z rękami w kieszeniach, z papierosem przyklejonym do kącika ust. Kiedy się uśmiechnął, o mało nie pękło jej serce.

— Od dawna wiesz?

— Od pobytu na Hydrze. Znalazłam w górach rannego Morgana, a raczej to on mnie znalazł.

Mikalis skinął głową.

— Ach, już rozumiem. Nawiasem mówiąc, zabiłem jego córkę przez czysty przypadek. Usiłowałem ją wyminąć. Nie udało się.

— Dlaczego? Dlaczego, Johnny?! — spytała.

Oparł się o ścianę i znaleźli się na chwilę jakby poza światem. Chociaż Kate wiedziała już, kim jest Mikalis, nie czuła do niego żadnej niechęci.

— Doprawdy, sam nie wiem. Tak cholernie dobrze mi to szło. Pewnie w tym sęk. Ale to ty jesteś psychologiem. Ty mi wy­tłumacz.

— Masz taki fantastyczny talent. Okazałeś go dziś wieczorem. A w końcu...

— Nic nie jest wieczne — odpowiedział. — Wszystko przemija.

Kiedy ambasador Grecji wychodził wraz ze swoją świtą z sali, Mikalis ujął Kate za ramię i podążył za nim.

— Wiesz, w tym gmachu jest podobno kilkanaście kilomet­rów korytarzy i żaden nie biegnie prosto. Wszystkie są koliste, łukowate, zakrzywione, a za każdym rogiem może się kryć Asa Morgan.

— Niemożliwe — odrzekła Kate. — Brygadier Ferguson umieścił go na noc w areszcie domowym w jego mieszkaniu przy Upper Grosvenor Street.

— Cóż, spartolił robotę. Dwadzieścia pięć minut temu widzia­łem Morgana w drzwiach wyjściowych pod twoją lożą. Nie miał zbyt przyjaznej miny. Nawiasem mówiąc, dostarczyło mi to dodatkowej podniety w ostatnich minutach występu.

Chwyciła go za rękę i zatrzymała.

— Na litość boską, co chcesz zrobić?!

— Cóż, przyłączę się do ambasadora Grecji i jego świty. Posłucham koncertu w jego loży. Tradycyjny repertuar. Pomp and Circumstance Elgara, fantazja na temat brytyjskich pieśni morskich, a później cała ta cholerna publiczność wstanie z miejsc i odśpiewa Jerusalem, zrywając sobie gardła. Ostatni koncert promenadowy, aniele. Czyż mógłbym z tego zrezygnować, nawet z powodu Asy Morgana?

— Co ty gadasz?!

Odwróciła się od niego ze zgrozą. Musiała odszukać Bakera i powiedzieć mu, że w gmachu jest Morgan. Kiedy biegła w stronę wyjścia, zdała sobie sprawę, że jeśli nie zdoła zrozumieć pragnienia zemsty, jakie opętało Morgana, nigdy nie pojmie także fanatyzmu terrorystów.

Mikalis szedł na końcu orszaku ambasadora Grecji, po czym pozostał nieco z tyłu i skręcił prędko w boczny korytarz. Stanął w cieniu schodów i odczekał, aż kroki ucichną.

Zapadła chwila ciszy, a później orkiestra zagrała marsz Elgara Pomp and Circumstance.

— W porządku, przyjacielu, zobaczymy, czy cię znajdę — mruknął Mikalis i ruszył pustym korytarzem.

16.

Katherine Riley odnalazła Harry'ego Bakera w foyer przy tylnym wyjściu, rozmawiającego z umundurowanym policjantem. Była bardzo zdenerwowana i nadinspektor chwycił ją za ramiona.

— Ejże, co się stało?!

— Asa! Gdzieś w budynku jest Asa! — zawołała. — Mikalis wie o tym! Widział go tuż przed przerwą!

— Wielki Boże! — wykrzyknął Baker. — Gdzie jest teraz Mikalis?!

— Słucha koncertu w loży ambasadora Grecji.

Baker posadził Kate na krześle.

— W porządku, proszę się stąd nie ruszać.

Zamienił kilka słów z policjantem i popędził schodami na górę.

Ferguson i Deville siedzieli na parkingu na tylnym siedzeniu limuzyny, gdy z wozu sztabowego wyszedł sierżant policji i wywołał brygadiera na zewnątrz. Po chwili Ferguson wrócił do samochodu.

— Kłopoty? — spytał Deville.

— Można tak to określić. Wygląda na to, że w gmachu jest Morgan.

— Więc ten areszt domowy, o którym pan wspominał, nie był w stanie go powstrzymać? Na to pan liczył, prawda?

— Kreteńskim Casanovą okazał się sławny pianista John Mikalis — rzekł z zadumą Ferguson. — Wszystko wyjdzie na jaw. Musi. Jaki zapadnie wyrok? Nie kara śmierci, tylko dożywocie, bo nasi prawodawcy szczycą się swoim humanitaryzmem. Wyobraża pan sobie, jak zniesie dożywocie człowiek taki jak on?

— Więc woli pan, żeby Morgan spełnił rolę kata?

— Asa zawsze dość dobrze spełniał tę rolę. Żywy Mikalis na nic się nam nie przyda. Pan tak, a jego przedwczesna śmierć niesłychanie uprościłaby naszą sytuację.

— Bardzo sprytnie — stwierdził Deville. — Ale pozostała jeszcze pewna drobnostka, którą pan najwyraźniej przeoczył.

— Mianowicie?

— Niech pan nie będzie taki pewien, że to pułkownik Morgan wyjdzie z tego cało. Można się spierać, który z nich lepiej strzela, lecz Morgan jest z pewnością w gorszej kondycji fizycznej. A jak skończy z kulą w głowie?

* * *

Harry Baker zszedł po schodach do foyer koło tylnego wyjścia.

— Sprawdziłem. Nie ma go w loży ambasadora — oznajmił, gdy Katherine wstała na jego widok.

Odwrócił się do Stewarta i zaczął mówić doń cichym, natar­czywym tonem. Katherine poszła na chwilę w zapomnienie; korzystając z okazji, oddaliła się ukradkiem, zniknęła w drzwiach klatki schodowej i pobiegła na górę.

Zatrzymała się na półpiętrze pod Salonem Księcia Alberta, gdzie odbyło się przyjęcie. Chciała powstrzymać Morgana i Mikalisa od pozabijania się nawzajem, lecz nie wiedziała, dokąd iść.

Z sali koncertowej dochodziły ciche, przejmujące tony Pomp and Circumstance Elgara, gdy wtem osłupiała Kate usłyszała nad sobą dźwięki fortepianu akompaniującego orkiestrze.

Mikalis wiedział, że tym razem już nie ucieknie. Nie miał wyjścia. Czekała go ostatnia walka i stojąc w mroku, słuchając fantazji Elgara dobiegającej z sali koncertowej, przypomniał sobie Kasfę, smród płonącej gumy i czterech Arabów, którzy szli wolno ku niemu, gdy siedział oparty o mur i trzymał się kurczowo życia, nie chcąc umrzeć. Długo na niego polowali. Długo.

W porządku, Morgan — pomyślał. — Przyjdź do mnie".

Wspiął się na górę ciemnymi schodami po lewej stronie, otworzył ostrożnie drzwi i zajrzał do Salonu Księcia Alberta, jeszcze nie tak dawno pełnego gości. Był oczywiście pusty, tak jak się spodziewał, i dostrzegł tylko swoje odbicie w wysokim lustrze na przeciwległym krańcu pomieszczenia. Ciemną, elegancką postać, która od tak dawna go tropiła.

— Witaj, przyjacielu! — zawołał. — Przyszedł twój ostatni dzień!

W rogu, koło okna, stał fortepian koncertowy, Schiedmayer. Idąc w jego stronę, Mikalis wyjął z kieszeni złotą papierośnicę i zapalił greckiego papierosa. Uniósł klapę, usiadł przy in­strumencie, wyciągnął pistolet CZ i położył na skraju klawiatury.

— W porządku — rzekł cicho. — Gdzie jesteś, Morgan?

Zaczął grać z werwą Pomp and Circumstance, akompaniując orkiestrze w sali koncertowej.

Na schodach rozległ się tupot biegnących nóg, lecz nie pojawił się Morgan, tylko Katherine Riley. Oparła się o framugę drzwi, by złapać oddech, i weszła do sali.

— To szaleństwo! Co robisz?

— Gram Elgara. Zapomniałam już, jaka to zabawa.

Grał bardzo głośno i z ogromną wirtuozerią, pochylony nad klawiaturą, z papierosem przyklejonym do kącika ust.

Dźwięki rozeszły się po klatce schodowej i wzdłuż łukowatych korytarzy, a Asa Morgan, przyczajony w mroku koło Zielonego Saloniku, natychmiast ruszył w górę schodami, ściskając ręką kolbę walthera w prawej kieszeni trencza.

Odgłosy gry Mikalisa dotarły nawet do Bakera, stojącego w foyer wraz ze Stewartem. Nadinspektor odwrócił się i popędził schodami na górę wraz z młodszym kolegą i dwoma umun­durowanymi policjantami.

— Proszę cię, John, jeśli kiedykolwiek coś dla ciebie znaczy­łam...

— Znaczyłaś bardzo dużo, aniele — uśmiechnął się Mikalis. — Pamiętasz tamten poranek w Cambridge nad brzegiem rzeki? Celowo zaaranżowałem to spotkanie, bo musiałem się upewnić, czy Lieselott mi nie zagraża.

— Teraz już o tym wiem.

— To zresztą nieważne. Tak naprawdę byłaś jedyną kobietą, na której mi kiedykolwiek zależało. Potrafisz mi to wyjaśnić?

Nagle z mroku wyłonił się Morgan i stanął w drzwiach. Mikalis przestał grać.

— Nie śpieszyłeś się zbytnio, co?

W dali słychać było przytłumione tony fantazji Elgara.

— Jestem tu wreszcie, ty sukinsynu, i nic więcej mnie nie obchodzi — rzekł Morgan.

— "Pole bitwy to kraina stojących trupów" — odparł z uśmiechem Mikalis. — To maksyma wypowiedziana bardzo dawno temu przez chińskiego stratega imieniem Wu Ch'i. Mam wrażenie, że świetnie oddaje ona naszą sytuację, Morgan. W koń­cu niezbyt się od siebie różnimy.

Wyciągnął rękę i ujął pistolet. Katherine Riley rzuciła się pomiędzy nich z rozpostartymi ramionami, krzycząc:

— Nie, John!...

Mikalis zawahał się i próbował wstać, ale Morgan przyklęknął i strzelił z walthera — tylko raz, lecz niesłychanie celnie; trafił Greka w samo serce, tak że muzyk runął martwy na podłogę.

W tejże chwili do sali wpadł Baker wraz z trzema policjantami. Morgan stał koło drzwi, z waltherem w opuszczonej ręce. Katherine Riley czekała w milczeniu, gdy Baker pochylił się nad Mikalisem.

— O mało cię nie zabił, Asa — odezwała się. — Przeszkodziłam mu. Zawahał się, bo stanęłam na linii strzału.

Baker wyprostował się i odwrócił, trzymając broń Mikalisa.

— Nie, kochanie, mylisz się. Nie mógł nikogo zastrzelić. Nie z tego pistoletu. Nie jest naładowany. Sama zobacz. Wyjął magazynek.

Nadinspektor stanął przy telefonie wiszącym na ścianie i rzekł cicho:

— Proszę mnie połączyć z brygadierem Fergusonem w wozie sztabowym.

Katherine zbliżyła się do Mikalisa i uklękła obok niego. Gors jego koszuli był poplamiony krwią, lecz twarz nie odniosła obrażeń. Miał zamknięte oczy i uśmiechał się lekko.

Odgarnęła mu włosy z czoła, po czym bardzo ostrożnie wyjęła z butonierki biały goździk. Goździk ciśnięty przez niego do loży. Kwiat, który pocałowała i odrzuciła.

Odwróciła się i wyszła z salonu, przechodząc bez słowa koło Morgana.

— Kate? — powiedział i zrobił krok w jej stronę.

Baker chwycił go za ramię.

— Pozwól jej odejść, Asa. Po prostu oddaj mi pistolet.

Morgan wręczył mu walthera, a Baker rozładował go.

— Czujesz się lepiej? Udało ci się wskrzesić Megan?

Morgan podszedł do Mikalisa i stanął nad nim.

— Dlaczego wyjął magazynek?

— Cóż, domyślam się, że sprawa wyglądała następująco. Wiedział, że jest lepszy od ciebie, ale nie mógł sobie pozwolić na zwycięstwo, nie tym razem. Rozumiał, że nie ma żadnych szans.

— Niech go diabli wezmą! — zawołał Morgan.

— To kwestia wiary w piekło i niebo. Nawiasem mówiąc, Asa, czytałeś dzisiejszy Daily Telegraph? Jest tam najnowsza lista awansów. Udało ci się wreszcie zostać brygadierem. Teraz, jeśli chcesz, możesz posłać do diabła nawet Fergusona.

Lecz Morgan już go nie słuchał. Odwrócił się i wypadł na korytarz. Był pusty; w dali za rogiem znikała właśnie Katherine Riley.

— Kate! — zawołał i popędził za nią, słysząc gromkie brawa publiczności po zakończeniu fantazji Elgara.

Kiedy dotarł do szczytu schodów wiodących do foyer, Kate już tam nie było. Zbiegł na dół po dwa stopnie naraz i wypadł przed budynek. Z sali koncertowej dobiegały podniosłe tony Jerusalem, śpiewanego przez orkiestrę, chór i publiczność.

Padał ulewny deszcz, a na ulicy utknęły w korku samochody. Morganowi wyszedł na spotkanie Ferguson z parasolem nad głową.

— Moje gratulacje, Asa.

— Właśnie o to ci chodziło, prawda? Wiedziałem o tym od początku. Obaj wiedzieliśmy. Ciągle ta sama krwawa gra, jak zawsze!

— Trafnie to ująłeś.

Morgan rozejrzał się dziko dokoła.

— Gdzie ona jest?

— Tam. — Ferguson kiwnął głową ku przeciwnej stronie jezdni. — Na twoim miejscu bym się pośpieszył, Asa.

Ale Morgan, kluczący w ulewnym deszczu między samo­chodami, spóźnił się. Kiedy biegł przez ulicę, Kate zniknęła już w ciemnym parku za pomnikiem Alberta.

Formatowanie i korekta skanu - Bogusław P. Marcela

96

96



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Higgins Jack Bez przebaczenia POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Odplacic diablu POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Nocne przejscie POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Gra dla bohaterów POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Gniew lwa POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Pieklo jest zawsze dzisiaj POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Placz mysliwego POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Zelazny tygrys POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Sean Dillon 10 Smierc jest zwiastunem nocy
Higgins Jack Saba
Higgins Jack Przerwany urlop
Higgins Jack Odpłać diabłu
Higgins Jack Czas w piekle
Higgins Jack Saba (rtf)
Higgins Jack Feniks we krwi
Higgins Jack Odpłać diabłu
Higgins Jack Przerwany urlop

więcej podobnych podstron