Jack Higgins
Czas w piekle
(A season In Hell)
Przełożył Sławomir Kędzierski
Dla Sidney Copper
Czas poświęcony zemście
jest czasem spędzonym w piekle.
Przysłowie sycylijskie
Tuż po czwartej, gdy pierwszy brzask przesączył się przez bambusowe pręty nad jego głową, deszcz znowu zaczął padać. Najpierw powoli, potem coraz silniej, aż wreszcie przeszedł w potężną ulewę, przed którą nie było ucieczki.
Stan Egan skulił się w kącie. Dłonie wsunął pod pachy, przycisnął ramiona do ciała, starając się zmniejszyć do minimum straty ciepła, choć po czterech dniach właściwie niewiele już było do stracenia. Jama miała cztery stopy kwadratowe powierzchni i nawet gdyby chciał, nie mógłby się w niej położyć. Przypomniała mu się przeczytana gdzieś informacja, że z pośród zwierząt jedynie goryle kładą się bez oporów we własnych odchodach. Wprawdzie jeszcze nie osiągnął tego stanu, ale już od dawna przywykł do smrodu.
Był na bosaka, ale pozostawiono mu jego maskującą bluzę i spodnie. Okręcona wokół głowy chusta koloru khaki tworzyła turban, podobny do tych, jakie nosi się na pustyni. Pod napiętą skórą jego wymiarowanej twarzy widać było wyraźnie wydatne kości policzkowe. Jego bladoniebieskie oczy były zupełnie bez wyrazu, gdy siedział na deszczu padającym przez bambusowe pręty znajdujące się dwanaście stóp nad jego głową. Od czasu do czasu od mokrych, glinianych ścian odrywały się grudy ziemi i spadały do wody, która pokrywała już dno jamy trzy– albo czterocalową warstwą.
Czekał, obojętny na wszystko, aż wreszcie usłyszał odgłos kroków i stłumione przez deszcz pogwizdywanie. Mężczyzna, który pojawił się nad nim, miał na sobie przypominający jego mundur: strój maskujący, ale o nieco innym wzorze ochronnego nadruku wprowadzonym przez wojska radzieckie w czasie okupacji Afganistanu. Na kołnierzu miał dystynkcje sierżanta, a nad daszkiem jego czapki widniała czerwona gwiazda armii radzieckiej i odznaka 81 pułku powietrzno-desantowego.
Egan rozpoznał wszystkie szczegóły, gdyż na tym polegało jego zadanie. Patrzył do góry i czekał w milczeniu. Sierżant trzymał w jednej ręce karabinek automatyczny AKM, a w drugiej wojskową rację żywnościową uwiązaną na kawałku szpagatu.
– Ciągle z nami? – zapytał wesoło po angielsku i odstawił AKM na bok. – Mokro pewnie tam u ciebie na dole, co? – Egan nic nie odpowiedział. – I wciąż nie masz ochoty rozmawiać? No cóż, jeszcze zechcesz, przyjacielu. W końcu wszyscy zaczynają mówić. – Sierżant opuścił puszkę przez bambusową kratę. – Śniadanie. Dzisiaj tylko kawa, ale nie chcemy, żebyś zbyt nabrał sił.
Egan wziął puszkę i otworzył ją. Rzeczywiście, była w niej kawa, nieoczekiwanie gorąca, parująca, w wilgotnym powietrzu. Opanował mdłości, o które przyprawiał go sam jej zapach. W żaden sposób nie był w stanie tego wypić i ci, co go tu trzymali, doskonale o tym wiedzieli.
– Ale ty, oczywiście – roześmiał się sierżant – pijasz tylko herbatę. Jaka szkoda. – Rozpiął guziki spodni i odlał się w dół, przez pręty. – Więc może napijesz się tego, dla odmiany?
Egan nie mógł się uchylić. Po prostu siedział w kucki w kącie i patrzył bez słowa w górę. Sierżant podniósł AKM. – Za pięć minut jestem z powrotem i spodziewam się, że zobaczę puszkę czyściutką. Bądź grzeczny i wypij, bo cię ukarzę.
Odszedł, a, Egan wciąż czekał z malującym się na twarzy wyrazem napięcia. Kiedy odgłos kroków sierżanta ucichł, podniósł się. Pięć minut. Jego jedyna szansa. Zerwał z głowy chustę i okazało się, że w całości pozostała tylko jej widoczna część. Reszta, w ciągu nocy podarta na paski i starannie spleciona, została powiązana w prymitywną linę.
Szybko umocował ją pod ramionami, nałożył na szyję pętlę, a swobodny koniec liny chwycił zębami. Oparł się plecami o jedną ściankę jamy, stopami o drugą i zaczął wspinać do miejsca, z którego mógł sięgnąć ręką bambusowych prętów. Wyjął koniec liny spomiędzy zaciśniętych zębów, owinął wokół dwóch prętów i zawiązał mocno.
Tylko szum padającego deszczu zakłócał ciszę. Nadchodzącego sierżanta usłyszał z dużej odległości. Odczekał jeszcze kilka sekund, potem podkurczył dogi, odrywając je od ścianki i wydając głośny okrzyk, spadł na dół.
Bambus nad jego głową wygiął się, a ciało zakołysało mocno, podrygując w górę i w dół. Pochylił głowę na bok tak, by widać było pętlę wokół karku i przymknął oczy. Podtrzymująca go lina wpijała mu się pod ramionami.
Wyczuł, że sierżant znalazł się tuż nad nim. Usłyszał okrzyk przerażenia. Żołnierz przyklęknął, zza cholewy buta wyciągnął spadochroniarski nóż, wsunął go przez pręty i przeciął linę. Egan spadł bezwładnie, odbijając się od ścian i zwalił w zgromadzone na dnie wodę i nieczystości. Leżał i czekał. Wreszcie usłyszał, jak sierżant odsuwa nad nim kratę i opuszcza bambusową drabinkę.
Strażnik szybko zszedł na dół i przykucnął. – Ty durny sukinsynu! – rzekł odwracając go na plecy.
Egan uniósł ręce do góry i składając dłonie w pięści feniksa, wysuniętymi do przodu kostkami środkowych palców uderzył sierżanta w kark poniżej uszu. Żołnierz nie zdołał nawet krzyknąć. Z cichym jakiem wywrócił oczy i natychmiast stracił przytomność.
Sean w kilka sekund zdjął mu buty, nałożył je i szybko zasznurował. Potem wcisnął głęboko na oczy czapkę z czerwoną gwiazdą i ostrożnie wspiął się na drabinkę.
Polana była pusta. Nad drzewami, w miejscu gdzie znajdował się znany mu z pierwszego przesłuchania dom, unosiła się smuga dymu. Dalej, za lasem, w odległości około ćwierci mili, płynęła rzeka. Gdy się przez nią przeprawi, będzie bezpieczny, droga do odległych gór stanie przed nim otworem. Podniósł AKM i popatrzył na widniejące nad lasem ich ośnieżone szczyty. Potem wszedł między drzewa.
Jakieś pięćdziesiąt jardów dalej był rozciągnięty potykacz. Przekroczył go ostrożnie. Następny znajdował się w odległości zaledwie kilku stóp. Zapewne tamci uważali, że tak blisko nikt nie będzie się go spodziewał. Egan przeszedł uważnie i nad nim, a potem ruszył przez sięgające mu do pasa, mokre od deszczu paprocie. Wydostać się to jeszcze nie wszystko. Najtrudniej jest nie dać się złapać. Ta stara dewiza SAS przeleciała mu przez myśl właśnie w chwili, gdy drzewa po prawej stronie eksplodowały. To nie była mina, w przeciwnym razie rozerwałoby go na strzępy. Raczej ładunek sygnalizacyjny systemu alarmowego zdetonowany przez umieszczony tuż przy powierzchni ziemi elektroniczny czujnik. Potwierdził to natychmiast żałobny ryk syreny dobiegający zza drzew od strony farmy. Ujął mocniej AKM trzymając go na wysokości piersi i popędził przez paprocie.
Wyczuł ruch z lewej strony. Spomiędzy drzew wybiegł mu na spotkanie ubrany w maskujący kombinezon człowiek z pochyloną głową.
Gdy zbliżyli się do siebie, Egan zrobił unik i przyklęknął na jedno kolano wysuwając drugą nogę do przodu. Mężczyzna potknął się i upadł.
Egan poderwał się, kopnął go w skroń i ruszył dalej.
Poczuł ból w lewym kolanie, ale to go jedynie zdopingowało. Biegł wśród tworzących tu niemal dżunglę paproci, przyspieszając w miarę, jak stok stawał się coraz bardziej stromy. Wypadł na niewielką polankę i w tym samym momencie z drugiej strony wyskoczyło spośród drzew trzech następnych żołnierzy.
Biegł przed siebie nie wahając się. Pociągnął serią z AKM, wyrżnął kolbą w twarz jednego, uderzeniem ramienia zbił z nóg drugiego i wpadł między drzewa. Pędził bardzo szybko, coraz bardziej tracąc równowagę.
Podniósł się i znowu ruszył naprzód. Skądś blisko dobiegał warkot śmigłowca, ale pogoda sprzyjała Eganowi – maszyna nie będzie mogła opuścić się zbyt nisko. W prześwicie między drzewami widział już na wpół przesłoniętą mgłą i deszczem rzekę.
Czuł ucisk w piersi, lewe kolano bolało go jak przypiekane ogniem, ale wciąż biegł przed siebie, ześlizgując się po stromej skarpie i wreszcie dotarł do rzeki. Gdy podniósł się na nogi, ktoś wyskoczył z gęstwiny paproci i rąbnął go kolbą karabinu w nerki.
Ból wygiął Egana do tyłu i w tej samej sekundzie napastnik przełożył mu karabin nad głową i przycisnął mu go do gardła. Sean upuścił swój AKM i obcasem przejechał po goleni duszącego go człowieka. Rozległ się okrzyk bólu, a gdy ucisk karabinu na jego gardle zelżał, uderzył gwałtownie tyłem głowy w twarz stojącego za nim przeciwnika i natychmiast potem zadał mu krótki, ostry cios lewym łokciem.
Gdy się odwracał, kolano zawiodło go całkowicie, nogi ugięły się pod nim i obcy żołnierz z twarzą, którą cieknąca z rozbitego nosa krew zmieniła w krwawą maskę, walnął Egana kolanem prosto w zęby, przewracając go na plecy. Potem skoczył z nogą przygotowaną do zadania ciosu obcasem z góry w twarz leżącego. Egan schwycił uniesioną nad nim stopę i przekręcił gwałtownie, odrzucając żołnierza na bok. Gdy przeciwnik usiłował się podnieść, Egan, który zdołał już przyklęknąć na zdrowym kolanie, zadał mu straszliwy cios poniżej żeber. Żołnierz z jękiem opadł do tyłu.
Śmigłowiec był już niedaleko, jeszcze bliżej rozlegały się ludzkie głosy i szczekanie psów. Egan podniósł AKM i pokuśtykał nad brzeg rzeki. Mgła była tu tak gęsta, że nie było widać przeciwległego brzegu. Wezbrana deszczem woda mknęła tuż obok, brązowa, pokryta płatami piany. Nurt był szybki, zbyt szybki nawet dla najsilniejszego pływaka, a woda tak zimna, że szanse przeżycia w nici były niewielkie. Poszedł dalej wzdłuż brzegu. Woda przybrała tu kilka stóp i nie opodal na powierzchni unosiło się drzewo z gałęziami zaplątanymi w zatopione krzewy. Zrozumiał, że to jedyna szansa. Wskoczył do wody – głosy rozlegały się już bardzo blisko – i popłynął w stronę drzewa. Pchnął je z całej siły. Przez chwilę miał wrażenie, że nawet nie drgnęło, ale nagle okazało się, że płynie jednak swobodnie, porwane prądem. Gdy Egan chwycił się gałęzi, AKM poszedł na dno. Na brzegu pojawili się ludzie i szczekające psy. Rozległa się seria z broni maszynowej, ale on był już pośrodku nurtu, zakryty zasłoną z deszczu i mgły.
Nigdy dotąd nie było mu tak zimno. Czuł, jak stopniowo tępieją jego zmysły. Nie odczuwał już nawet bólu w kolanie. Prąd chyba osłabł i Egan wraz z drzewem dryfował teraz wolno, otulony mgłą. Śmigłowiec kilkakrotnie przeleciał nad jego głową, ale nie tak nisko, by przysporzyć mu kłopotów. Po chwili odleciał.
Panowała cisza, zakłócana jedynie bulgotaniem wody i pluskiem padającego deszczu. Rzeka stanowiła jego ostatnią szansę, z której jednak nie będzie w stanie długo korzystać, zimno bowiem przenikało go do szpiku kości. Zaczął mocniej uderzać w wodę nogami. Wciąż trzymał się drzewa popychając je w stronę drugiego brzegu.
Czuł się coraz bardziej wyczerpany, ale nie przestawał płynąć. Słyszał najpierw tylko swój ciężki oddech, a potem dotarło do niego coś jeszcze.
Był to dobiegający z tyłu głuchy, stłumiony warkot. Gdy odwrócił się i spojrzał za siebie przez ramię, z otaczającej go mgły wyłoniła się motorówka i wsunęła dziób między gałęzie.
Na jej pokładzie było z pół tuzina żołnierzy, ale tylko jeden z nich stał wyprostowany, a potem przechylił się przez reling, żeby przyjrzeć mu się z góry. Był to oficer średniego wzrostu, w wieku trzydziestu paru lat, stosunkowo młody jak na podpułkownika. Miał złamany kiedyś dawno nos, ciemne, uważnie patrzące oczy i czarne włosy, o wiele za długie w świetle wszelkich regulaminów wojskowych. Ubrany był w maskującą bluzę i beżowy beret z oficerską odznaką SAS – skrzydełkami ze srebrnego filigranu oraz pułkową dewizą. Kto śmiały, zwycięża, obszytą czerwoną lamówką na niebieskim tle. Wyciągnął silne ręce, żeby wydobyć Egana z wody.
– Pułkowniku Villiers – odezwał się słabym głosem Sean. – Nie spodziewałem się, że pana tu zobaczę.
– Jestem twoim kontrolerem, Sean – odpowiedział Villiers.
– Chyba zawaliłem ćwiczenie.
– Prawdę mówiąc, uważam, że byłeś cholernie dobry – pułkownik uśmiechnął się z wdziękiem. – A teraz zabierzemy cię stąd.
22 pułk Special Air Service to najprawdopodobniej najbardziej elitarna jednostka wojskowa na świecie. Służą w nim wyłącznie ochotnicy, których dobór prowadzony jest tak rygorystycznie, że dość często jedynie dziesięć procent kandydatów jest w stanie się do niego zakwalifikować. Ostatnią próbą kwalifikacyjną jest marsz na wytrzymałość. W ciągu dwudziestu godzin należy z osiemdziesięcioma funtami wyposażenia pokonać odległość czterdziestu pięciu mil na obszarze Brecon Becaons w Walii, jednego z najtrudniejszych terenów w Wielkiej Brytanii.
Dla wielu biorących w niej udział próba ta była niemal zabójcza.
Tony Villiers stał przy oknie domu na farmie i patrzył na widoczną za drzewami, smaganą deszczem rzekę Wye. Myślał o człowieku, który niedawno był o krok od śmierci. – Mój Boże, przy takiej pogodzie jak dzisiaj to miejsce jest rzeczywiście paskudne – rzekł.
Młody oficer siedzący przy biurku za plecami Villiersa uśmiechnął się. Napis na umieszczonej przed nim tabliczce głosił, że jest to kapitan Daniel Warden, komendant kursów sprawnościowych w Brecon. Z Villiersem łączyła go nie tylko służba w SAS. Obaj byli także oficerami Grenadierów Gwardii.
Otworzył leżącą przed nim teczkę.
– Mam tu wydruk danych komputerowych o Eganie, sir. Rzeczywiście niezwykły facet. Military Medal za odwagę na polu walki w Irlandii. Uzasadnienia nie podano.
– Znam je – odparł Villiers. – Pracował wtedy ze mną. W konspiracji. W South Armagh.
– Distinguished Conduct Medal za Falklandy. Ciężko ranny. Osiem miesięcy w szpitalu. Lewe kolano zastąpione protezą z plastyku, nierdzewnej stali i czegoś tam jeszcze. Mówi po francusku, włosku i irlandzku. To coś nowego.
– Jego ojciec był Irlandczykiem – wyjaśnił Villiers.
– Jeszcze jeden interesujący szczegół. Uczęszczał do zupełnie przyzwoitej prywatnej szkoły średniej – dodał Warden. – Do Dulwich College.
Podobnie jak Villiers był absolwentem Old Eton i pułkownik dociął mu lekko. – Nie bądź snobem, Danielu. To bardzo dobra szkoła.
W każdym razie była wystarczająco dobra dla Raymonda Chandlera.
– Doprawdy, sir? Nie wiedziałem. Sądziłem, że Chandler był Amerykaninem.
– Oczywiście, że był Amerykaninem, idioto. – Villiers podszedł do biurka, nalał sobie herbaty z porcelanowego dzbanka i usiadł na krześle przy oknie. – Pozwól, że udzielę ci dokładnych informacji o Seanie Eganie. To dane z Grupy Cztery i z pewnością nie ma ich w twoim komputerze. Znajdziesz tam wiele interesujących szczegółów. Zacznijmy od tego, że ma dość niezwykłego wujaszka. Może o nim słyszałeś? Niejaki Jack Shelley.
– Ten gangster? – skrzywił się Warden.
– Był nim dawno temu. Niegdyś równie ważny jak bracia Kray i gang Robinsona. Bardzo lubiany w londyńskim East Endzie. Ludowy bohater.
Robin Hood w Jaguarze. Zrobił pieniądze na hazardzie, nocnych klubach, „opiece” itp. Żadnych świństw w rodzaju narkotyków czy prostytucji. I był mądry. Zbyt mądry, żeby skończyć odsiadując dożywocie jak Krayowie. Kiedy zorientował się, że takie same pieniądze można zarobić w legalny sposób, zabrał się za coś zupełnie innego. Telewizja, komputery, wysoko rozwinięte technologie. Obecnie wart jest co najmniej dwadzieścia milionów.
– A co Egan ma z tym wspólnego?
– Siostra Shelleya wyszła za mąż za londyńskiego Irlandczyka, Patricka Egana. Byłego boksera, który prowadził pub gdzieś nad rzeką. Shelleyowi się to nie podobało. Sam nigdy się nie ożenił. – Villiers zapalił kolejnego papierosa. – Trzeba, żebyś wiedział jeszcze jedno. Shelley obecnie może sobie być multimilionerem, który posiada na własność połowę Wapping, ale dla każdego londyńskiego rzezimieszka nadal pozostaje Jackiem Shelleyem, którego nazwisko wciąż wiele znaczy w tym środowisku. Polubił młodego Seana. To właśnie on płacił czesne w Dulwich College, a Sean okazał się naprawdę zdolny. Potem dostał się do Trinity College w Cambridge. Miał zamiar studiować etykę. Możesz to sobie wyobrazić? Siostrzeniec Jacka Shelleya studiujący etykę.
Warden był wyraźnie zaintrygowany. – I co się stało?
– Wiosną 1976 roku Pat Egan z żoną pojechał do Ulsteru, żeby odwiedzić krewnych w Portadown. Na nieszczęście zaparkowali koło niewłaściwej ciężarówki.
– Bomba?
– I to duża. Zdmuchnęło pół ulicy. Ale zginęły tylko dwie osoby.
Egan miał wtedy siedemnaście i pół roku. Zrezygnował z Cambridge i zaciągnął się do wojsk spadochronowych. Wuj był na niego wściekły, ale nic nie mógł zrobić.
– Czy Shelley to jedyny krewny Egana?
– Nie. Jest jeszcze jakaś kobieta. To chyba kuzynka Senna. Ma około sześćdziesiątki. Wspominał mi o niej. Prowadzi pub, który należał kiedyś do jego ojca. – Villiers zastanawiał się przez chwilę, marszcząc czoło. Ida. Ciotka Ida. Jest jeszcze dziewczyna o imieniu Sally, adoptowana przez Pata Egana i jego żonę. Zdaje mi się, że jej rodzice zmarli, kiedy była jeszcze dzieckiem. Shelley nie zwracał na nią uwagi – nie należy do rodziny. Taki właśnie jest. Kiedy Sean wstąpił do wojska, Sally zamieszkała z ciotką Idą.
– Sean, sir? – zapytał Warden. – Czy to nie zbytnia poufałość między podpułkownikiem i sierżantem?
– Sean i ja wiele razy pracowaliśmy razem w Irlandii. Zakonspirowani. A to zmienia postać rzeczy. – Nienaganną, typową dla prywatnej szkoły wymowę Villiersa zastąpił nagle charakterystyczny akcent z okolic Belfastu. – Nie mogłem pracować z nim na budowie przy Falls Road nadstawiając wspólnie łba i jednocześnie żądać, żeby zwracał się do mnie „sir”.
Warden odchylił się w krześle. – Czy mam rację sądząc, że Egan wstąpił do wojska po to, by zemścić się na ludziach, którzy zabili mu rodziców?
– Oczywiście. Tymczasowe skrzydło IRA przyznało się do podłożenia bomby. Wstąpienie do wojska było reakcją typową dla siedemnastoletniego chłopaka.
– Czy jednak nie stał się przez to człowiekiem budzącym natychmiastowe podejrzenia, sir? Chodzi mi o to, że jego negatywne nastawienie do sprawców śmierci rodziców musiało dawać znać o sobie. To nieuniknione.
– Mimo to można również uznać, że Egan odpowiada idealnie naszym wymogom. Wszystko zależy od punktu widzenia, Danielu. Kiedy miał rok, jego rodzice przenieśli się z Londynu do South Armagh, a potem do Belfastu. Gdy miał dwanaście lat, wrócili do Londynu, ponieważ mieli dość tamtejszej sytuacji. Mamy więc do czynienia z chłopakiem powiązanym rodzinnie z Ulsterem i katolikiem, a to także coś znaczy, i który nieźle mówi po irlandzku, bo ojciec go nauczył. Do tego posiada intelekt, który zapewnił mu miejsce w Cambridge. Daj spokój, Danielu, przecież już w sześć miesięcy po wstąpieniu do wojska wyłuskano go z tłumu. A poza tym ma jeszcze jedną cechę. Bardzo szczególną.
– Jaką, sir?
Villiers podszedł do okna i zapatrzył się w deszcz. – To urodzony zabójca, Danielu. Działa instynktownie i bez wahania. Nie spotkałem nikogo podobnego do niego. Wiem z całą pewnością, że w czasie swojej konspiracyjnej działalności w Irlandii zlikwidował osiemnastu terrorystów. Z IRA, INLA...
– Swoich, sir?
– Sądzisz tak dlatego, że jest katolikiem? – zapytał Villiers.
Nie bądź dzieckiem. Nairac też był katolikiem. Ale był również oficerem Grenadierów Gwardii i właśnie dlatego został zamordowany przez IRA. Tylko to ich interesowało. Poza tym Egan zawsze był bezstronny. Zlikwidował również kilku czołowych terrorystów protestanckich. Z UVF i Czerwonej Ręki Ulsteru.
Warden spojrzał na teczkę. – Niezły facet. A teraz musisz mu powiedzieć, że w wieku dwudziestu pięciu lat jest już skończony.
– Właśnie – przytaknął Villiers. – Zawołajmy go więc i załatwmy już tę sprawę.
Kiedy Sean Egan wszedł do pokoju, miał na sobie letnie umundurowanie, nienagannie wyprasowane spodnie z ostrymi jak brzytwa kantami, koszulę z krótkimi rękawami i beżowy beret założony dokładnie pod kątem wymaganym przez regulamin. Na naramiennikach miał dystynkcje sierżanta, na prawym rękawie skrzydełka SAS, a nad lewą kieszenią koszuli również skrzydlatą odznakę pilota lotnictwa wojsk lądowych. Pod nią widniały baretki Distinguished Conduct Medal, Military Medal For Bravery in the Field oraz naszywki za kampanie w Irlandii i na Falklandach. Stanął na baczność przed siedzącym za biurkiem Wardenem. Villiers nadal siedział na swoim miejscu przy oknie paląc papierosa.
– Spocznij, sierżancie – rzekł Warden. – To zupełnie nieoficjalna rozmowa. Siadajcie – wskazał krzesło.
Egan wykonał polecenie. Villiers wstał i wyjął z kieszeni metalowe pudełko z papierosami. – Zapalisz?
– Rzuciłem, sir. Kiedy obuwałem na Falklandach, jeden pocisk ulokował mi się w lewym płucu.
– Nie ma tego złego... jak sądzę – stwierdził Villiers. – Paskudny nałóg.
Grał na zwłokę i wszyscy w pokoju zdawali sobie z tego sprawę. Wreszcie Warden odezwał się z wyraźnym zakłopotaniem w głosie. – Pułkownik Villiers jest podczas tych ćwiczeń waszym kontrolerem, Egan.
– Zdaję sobie z tego sprawę, sir.
Zapadło milczenie. Warden przekładał papiery na biurku. Wyglądał na to, że nie wie, co ma powiedzieć. W końcu ciszę przerwał Villiers. – Danielu – odezwał się do Wardena. – Czy nie masz nic przeciwko temu, żebym porozmawiał z sierżantem Eganem na osobności?
– Oczywiście że nie, sir! – Ta propozycja sprawiła Wardenowi wyraźną ulgę. Kiedy drzwi zamknęły się za nim, Villiers powiedział.
– Dawno się nie widzieliśmy, Seanie.
– Nie wiedziałem, że jest pan jeszcze w pułku, sir.
– I tak, i nie. Wiele czasu zajmuje mi praca w Grupie Cztery. O ile sobie przypominam, wykonywałeś dla nas zadanie na Sycylii. Tuż przed Falklandami.
– Tak jest, sir. Czy ciągle jest to część D 15?
– Tylko na papierze. Choć w dalszym ciągu zajmujemy się działaniami antyterrorystycznymi. Mój szef podlega wyłącznie premierowi.
– Czy Grupą Cztery nadal kieruje brygadier Ferguson?
– Tak. Jak zwykle jesteś dobrze poinformowany.
– Powiedział pan kiedyś, że to właśnie pomogło panu przeżyć w konspiracji w Belfaście i Derry. Dobra informacja.
– Cholerny Ulsterczyk od stóp do głów – roześmiał się Villiers. Taki sam jak twój ojciec, Seanie. Tylko stuprocentowy, ulsterski katolik nazywa Londonderry – Derry.
– Nie podoba mi się sposób, w jaki posługują się bombami. Co nie znaczy, że ich nie rozumiem.
Villiers skinął głową. – Czy widziałeś ostatnio swojego wuja?
– Odwiedził mnie parę miesięcy temu w szpitalu wojskowym w Maudsley.
– Tak samo trudny jak zawsze?
Egan skinął głową. – Nigdy nie był nastawiony szczególnie patriotycznie. Dla niego wojsko to tylko wielka strata czasu. – Przerwał na chwilę, po czym ciągnął dalej. – Może ułatwię panu sprawę, sir. Nie zakwalifikowałem się, prawda?
Villiers odwrócił się. – Byłeś świetny. Pierwszy raz komuś udało się wydostać z jamy. To było bardzo pomysłowe. Ale kolano, Sean. Obszedł biurko i otworzył teczkę. – Wszystko jest tutaj, w informacji lekarskiej. Oczywiście, zrobili wspaniałą robotę składając to wszystko do kupy.
– Nierdzewna stal i plastyk – odparł Egan. – Jestem jak bioniczny człowiek, tylko nie tak dobry jak prawdziwy.
– To się nigdy nie udaje w stu procentach. Mam tu twoją własną ocenę ćwiczeń. – Villiers podniósł dokument z biurka. – Kiedy ją napisałeś? Godzinę temu? Sam w niej stwierdziłeś, że kolano cię zawiodło..
– Tak jest – przytaknął spokojnie Egan.
– W akcji mogłoby to oznaczać śmierć. Jest niezawodne w dziewięćdziesięciu procentach przypadków, ale liczy się te pozostałe dziesięć procent.
– A więc muszę odejść?
– Z pułku – tak. Ale nie jest tak źle, jak na to wygląda. Przysługuje ci odprawa i renta, lecz wcale nie musisz się o nie starać. Armia wciąż cię potrzebuje.
– Nie, dziękuję – Egan pokręcił głową. – Poza SAS-em nic mnie nie interesuje.
– Jesteś pewien? – zapytał Villiers.
– Całkowicie, sir.
Villiers usiadł i przypatrywał mu się marszcząc lekko czoło. – Chodzi ci o coś jeszcze, prawda?
Egan wzruszył ramionami. – Być może. Kiedy leżałem wiele miesięcy w szpitalu, miałem czas pomyśleć. Kiedy zaciągnąłem się siedem lat temu, miałem swoje powody. Zna je pan dobrze. Byłem wtedy tylko dzieciakiem i miałem głowę pełną rozmaitych dzikich pomysłów. Chciałem im odpłacić za moich rodziców.
– No i co?
– Nigdy nikomu nie można odpłacić w ten sposób. Rachunek zawsze będzie nie wyrównany. Nigdy nie uda się go spłacić do końca. Tyle na temat irlandzkich czasów. – Wstał i podszedł do okna. – Ilu ich tam załatwiłem i co z tego? To wszystko trwa i trwa, ale rodziców mi nie przywróciło.
– Może potrzebujesz wypoczynku? – zasugerował Villiers.
Sean Egan poprawił beret. – Z całym szacunkiem, pułkowniku, ale obecnie najbardziej jest mi potrzebne przejście do cywila, sir.
Villiers popatrzył na niego przez chwilę, a potem wstał. – Doskonale. Jeżeli istotnie tego chcesz, to przyznaję, że na to zasłużyłeś.
Oczywiście, jest jeszcze jedno rozwiązanie, jeżeli się na nie zgodzisz.
– Jakie, sir?
– Możesz pracować ze mną dla brygadiera Fergusona w Grupie Cztery.
– Z deszczu pod rynnę? Nie, nie sądzę.
– Co więc zrobisz? Wrócisz do wuja?
– Niech mnie Bóg strzeże – roześmiał się ostro Egan. – Wolałbym raczej pracować dla samego diabła.
– A więc Cambridge? Jeszcze nie jest za późno.
– Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić życia w takim klasztornym spokoju. Czułbym się niezręcznie i ci biedni profesorowie zapewne także.
– Och, nie byłbym taki pewien – odparł Villiers. – Znałem kiedyś profesora z Oksfordu, który był agentem SOE w czasie drugiej wojny światowej. Ale jednak...
– Jakoś się ułoży, sir.
– Mam nadzieję. – Villiers spojrzał na zegarek. – Za dziesięć minut odlatuje śmigłowiec do dowództwa pułku w Hereford. Bierz plecak i wsiadaj. Postaram się, żeby szybko załatwiono ci dokumenty.
– Dziękuję, sir.
Egan skierował się w stronę drzwi, a Villiers odezwał się w ślad za nim. – Przy okazji. Przed chwilą wspominałem tu twoją przyrodnią siostrę Sally. Jak się miewa?
Egan odwrócił się, trzymając dłoń na klamce. – Sally umarła, pułkowniku. Mniej więcej cztery miesiące temu.
Villiers był wyraźnie wstrząśnięty. – Na Boga, jak to się stało? Przecież miała najwyżej osiemnaście lat.
– Utonęła. Znaleziono ją w Tamizie koło Wapping. Miałem wtedy poważny zabieg operacyjny i nic nie mogłem zrobić. Wuj załatwił w moim imieniu wszystkie sprawy związane z pogrzebem. Pochowano ją na cmentarzu – Highgate, niedaleko grobu Karola Marksa. Lubiła to miejsce. – Jego twarz była bez wyrazu, głos brzmiał beznamiętnie. Czy mogę już odejść, sir?
– Oczywiście.
Drzwi zamknęły się za nim. Villiers zapalił kolejnego papierosa.
Był wstrząśnięty i zaniepokojony. Drzwi otworzyły się ponownie i wszedł kapitan Warden. – Egan powiedział mi, że pan życzy sobie, aby wrócił śmigłowcem do pułku.
– Zgadza się.
– Przechodzi w stan spoczynku? – Warden zmarszczył czoło. Przecież to wcale nie jest konieczne, sir. Nie może już wprawdzie służyć w SAS, ale wiele jednostek zaprzedałoby duszę diabłu, żeby tylko mieć go u siebie.
– Nic z tego. Pod tym względem jest nieugięty. Zmienił się. Może to rezultat Falklandów i miesięcy spędzonych w szpitalu Odchodzi i już.
– Cholerna szkoda, sir.
– Tak. No cóż, jest jednak wiele sposobów, by wpłynąć na zmianę jego decyzji. Zaproponowałem mu pracę w Grupie Cztery. Odrzucił ją bez wahania.
– Czy sądzi pan, że może zmienić zdanie?
– Musimy poczekać i przekonać się, jak podziała na niego kilka miesięcy spędzonych poza wojskiem. Nie wyobrażam go sobie siedzącego za biurkiem w jakimś biurze ubezpieczeń. Zresztą, wcale tego nie potrzebuje. Pub ojca stanowi obecnie jego własność. Jest również spadkobiercą Jacka Shelleya. Ale mniejsza o to. Przed chwilą przeżyłem wstrząs. Powiedział mi, że jego przyrodnia siostra utonęła parę miesięcy temu w Tamizie. – Ruchem głowy wskazał stojący w kącie komputer. O ile wiem, za pomocą tego urządzenia możemy uzyskać dane z Centralnego Archiwum Scotland Yardu?
– Bez najmniejszego problemu, sir. Kwestia sekund.
– Zobacz, co mają o Sally Baines Egan. Nie, pytaj o Sarę.
Warden usiadł przy komputerze. Villiers stał przy oknie, patrząc na deszcz. Zza drzew dolatywał huk zapuszczanego silnika śmigłowca.
– Już mam, sir. Sara Baines Egan, wiek osiemnaście lata Najbliższa rodzina. Ida Shelley, Jordan Lane, Wapping. To pub o nazwie „Flisak”.
– Jest coś ciekawego?
– Ciało znaleziono na mieliźnie. Nie żyła mniej więcej od czterech dni. Notowana jako narkomanka. Cztery wyroki za prostytucję.
– O czym, u diabła, mówisz? – Villiers odwrócił się gwałtownie w stronę siedzącego przy komputerze Wardena. – To musi być jakaś inna dziewczyna.
– Nie sądzę, sir.
Villiers popatrzył uważnie na ekran, a potem wyprostował się. Śmigłowiec przeleciał nad domem i pułkownik spojrzał w górę.
– Mój Boże! – szepnął. – Ciekawe, czy on o tym wie?
W innych okolicznościach Paryż zapewne wydaje się najwspanialszym miastem na świecie, ale na pewno nie w listopadzie o pierwszej w nocy nad Sekwaną, w deszczu smagającym rzekę gwałtownymi falami.
Eric Talbot skręcił w rue de la Croix i znalazł się na niewielkim nadbrzeżu. Ubrany był w dżinsy, na głowę naciągnął kaptur anoraka, a przez lewe ramię przewiesił plecak. Wyglądał jak typowy student, ale było w nim również coś dziwnego. Jak na dziewiętnastoletniego chłopca sprawiał wrażenie niezwykle cherlawego. Oczy miał podkrążone i zbyt napiętą skórę na kościach policzkowych.
Zatrzymał się pod lampą i popatrzył przez ulicę na kafejkę, do której zmierzał. „La Belle Aurore”. Zdołał się uśmiechnąć, chociaż ręce drżały mu bez przerwy. „La Belle Aurore”. Tak nazywała się kawiarnia w paryskiej scenie z „Casablanki”, ale knajpka po drugiej stronie ulicy wcale nie sprawiała romantycznego wrażenia.
Ruszył przed siebie i nagle w ciemnej czeluści bramy po prawej stronie dojrzał ognik żarzącego się papierosa. Z mroku wyłonił się żandarm. Ciężka, staroświecka peleryna osłaniała jego ramiona przed deszczem.
– Dokąd to idziemy, co?
Chłopiec, wskazując na drugą stronę ulicy, odpowiedział znośną francuszczyzną. – Do kawiarni, monsieur.
– Aha, Anglik. – Żandarm strzelił palcami. – Dokumenty.
Chłopiec otworzył zamek błyskawiczny anoraku, wyciągnął portfel i wyjął z niego brytyjski paszport. Żandarm przestudiował dokument. Walker. George Walker. Student. – Gdy zwracał paszport, ręce chłopca zadrżały gwałtownie. – Czy pan jest chory?
Student uśmiechnął się z trudem. – To tylko lekka grypa.
Żandarm wzruszył ramionami. – Cóż, tam pan nie znajdzie lekarstwa. Radziłbym raczej poszukać noclegu.
Wrzucił niedopałek papierosa do wody, odwrócił się i ruszył przed siebie. Chłopak odczekał, aż żandarm zniknie za rogiem, szybko przeciął ulicę, otworzył drzwi „La Belle Aurore” i wszedł do środka. Był to nędzny lokal, typowy dla tej części wybrzeża Sekwany. W dzień odwiedzali go marynarze i dokerzy, a w nocy prostytutki. Wyposażenie było tu takie jak wszędzie – kontuar z blatem pokrytym blachą ocynkowaną, rzędy butelek na półkach za barem, pęknięte lustro reklamujące Gitany.
Za kontuarem niezwykle tęga kobieta w czarnej sukni z krepy i ze zwisającymi w strączkach, tlenionymi włosami czytała stary egzemplarz „Paris Match”. Uniosła głowę i spojrzała na niego. – Monsieur?
Pod jedną ścianą kawiarni znajdował się rząd boksów ze stolikami, pod drugą na niewielkim kominku płonął ogień. Lokal był prawie pusty, tylko przy stoliku z marmurowym blatem, który stał koło kominka, siedział samotny mężczyzna. Był średniego wzrostu, miał bladą twarz o arystokratycznych rysach. Ubrany był w granatowy trencz.
Cienka, biała szrama przecinała jego lewy policzek od oka do kącika ust.
Eric Talbot czuł straszliwy ból głowy, zwłaszcza z boku, za uszami, bez przerwy też ciekło mu z nosa. Wytarł go szybko wierzchem dłoni i uśmiechnął się z wysiłkiem. – Agnès, madame. Szukam Agnès.
– Nie ma tu żadnej Agnès, młody człowieku. – Kobieta zmarszczyła brwi. – Nie wygląda pan najlepiej. – Sięgnęła po butelkę koniaku i nalała trochę do kieliszka. – Lepiej niech pan to grzecznie wypije i idzie sobie.
Gdy unosił kieliszek, jego dłoń dygotała. Wyglądał na oszołomionego. – Ale przecież przysłał mnie pan Smith. Powiedziano mi, że Agnès będzie tu na mnie oczekiwała.
– I oczekuje, cheri.
Z boksu na samym końcu sali wysunęła się młoda kobieta i podeszła do niego. Miała twarz w kształcie serca i pełne wargi. Pod szkarłatnym beretem upięte były ciemne włosy. Ubrana była w czarny, plastykowy płaszcz przeciwdeszczowy, sweter w odcieniu beretu, czarną minispódniczkę i sięgające kostek buty na wysokich obcasach. Bardzo drobna, o niemal dziecięcych kształtach budowa ciała jeszcze bardziej podkreślała emanujące z niej wrażenie całkowitego zepsucia.
– Nie wyglądasz najlepiej, cheri. Chodź, usiądź tu i opowiedz mi wszystko. – Skinęła głową tęgiej kobiecie. – Zajmę się nim, Marie.
Ujęła go pod ramię i poprowadziła w stronę boksu. Przeszli obok w siedzącego przy ogniu mężczyzny. Nie zwrócił na nich uwagi. W porządku, obejrzyjmy sobie twój paszport.
Eric Talbot podał jej dokument. Przejrzała go szybko. – George Walker, Cambridge. Dobrze, bardzo dobrze. – Oddała mu paszport. Jeśli chcesz, możemy mówić po anielsku. Mówię dobrze o angielsku. Nie wyglądasz najlepiej. Na czym jesteś? Heroina? – Chłopak skinął głową. – Cóż, nie mogę ci tu pomóc, nie teraz, ale co byś powiedział na trochę koki na wzmocnienie? Na taką dawkę, która pomoże ci przetrwać deszczową noc na brzegu Sekwany.
– O mój Boże, to byłoby wspaniałe.
Przez chwilę grzebała w torebce, po czym wyjęła mały, biały pakiecik wraz ze słomką i podsunęła mu. Mężczyzna w granatowym trenczu obserwujący ich w wiszącym nad kominkiem lustrze spojrzał na nią pytająco. Skinęła głową. Opróżnił swoją szklankę, wstał i wyszedł.
Talbot rozerwał pakiecik i przez słomkę wciągnął kokainę do nosa. Zamknął oczy. Agnès z butelki stojącej na stole wlała do kieliszka trochę koniaku. Chłopiec z zamkniętymi wciąż oczyma odchylił się do tyłu, ona zaś wyjęła z torebki maleńką fiolkę. Dodała do koniaku kilka kropli bezbarwnego płynu i schowała ją. Chłopiec otworzył oczy i uśmiechnął się z trudem. – Lepiej? – zapytała.
– O, tak! – skinął głową.
Podsunęła mu kieliszek. – Wypij to i zabieramy się do interesów.
Zrobił, jak mu kazała. Najpierw spróbował trochę, potem wypił wszystko. Postawił kieliszek na stole, a dziewczyna podała mu Gauloisea. Zakrztusił się dymem i zakaszlał.
– Dobrze, a co teraz? – zapytał.
– Pójdziemy do mnie. W południe złapiesz lot British Airways do Londynu. Przeniesiesz towar w specjalnym pasie, ale nie możesz być ubrany tak jak teraz, cheri. W dżinsach i anoraku zawsze będą cię zatrzymywali na cle.
– No to co mam zrobić? – Eric Talbot nigdy jeszcze nie miał uczucia, że głowę ma tak nieprawdopodobnie lekką, że wszystko jest odległe, a jego własny głos dobiega skądś z zewnątrz.
– Och, mam dla ciebie ładny, niebieski garnitur, parasol i dyplomatkę. Będziesz wyglądał zupełnie jak biznesmen.
Wzięła go pod ramię i pomogła mu wstać. Gdy mijali siedzącą przy barze Marie, chłopak zaczął się śmiać. Podniosła na niego oczy. Uważa pan, że jestem śmieszna, młody człowieku?
– Och nie, madame, to nie pani. Ten lokal. „La Belle Aurore”. To nazwa kawiarni z filmu „Casablanca”, w której Humphrey Bogart i Ingrid Bergman wypili ostatni kieliszek szampana przed wejściem hitlerowców.
– Przykro mi, monsieur, ale nie oglądam filmów -odparła bez uśmiechu.
– Ależ madame, wszyscy znają „Casablankę”. – Tłumaczył jej wolno i wyraźnie, z charakterystyczną dla pijanego powagą. – Moja matka umarła tuż po moim urodzeniu i kiedy miałem dwanaście lat, dostałem nową. Moją cudowną macochę, kochaną Sarę. Mój ojciec służył w wojsku i bardzo często nie było go w domu, ale Sara starała się mi to wynagrodzić i w czasie wakacji zawsze, kiedy wyświetlali „Casablankę”, pozwalała mi oglądać kino nocne. – Pochylił się bardziej w jej stronę. – Sara mówiła, że „Casablanca” powinna stanowić obowiązkowy element wykształcenia, bo jej zdaniem świat nie jest wystarczająco romantyczny.
– Jeżeli o to chodzi, zgadzam się z nią. – Poklepała go po policzku. – Idź do łóżka.
Była to ostatnia rzecz, jaka dotarła do świadomości Erica Talbota, zanim bowiem dotarł do drzwi, znalazł się w stanie całkowitej, wywołanej chemicznie hipnozy. Z ręką Agnès na ramieniu pewnym krokiem lunatyka przeszedł przez nadbrzeże. W końcu doszli do niewielkiej przystani koło jakichś składów, gdzie mała pochylnia prowadziła w dół, do samego lustra wody.
Zatrzymali się i Agnès zawołała cicho. – Valentin?
Mężczyzna, który wyszedł z cienia, wyglądał brutalnie i groźnie. Potężną sylwetkę podkreślały muskularne bary, ale jednocześnie był w nim cień jakiejś rozwiązłości, nadmierna otyłość, a długie, czarne włosy i gęste baki nadawały mu dziwnie staroświecki wygląd. – Ile kropli mu dałaś?
– Pięć. – Wzruszyła ramionami. – Może sześć lub siedem?
– Cudowna rzecz ta skopolamina – stwierdził Valentin. – Gdybyśmy go teraz wypuścili, obudziłby się po trzech dniach i nawet gdyby kogoś zamordował, nic by nie pamiętał.
– Ale nie pozwolisz, żeby się obudził za trzy dni?
– Oczywiście że nie. Przecież po to tu jesteśmy.
Wzdrygnęła się. – Napędzasz mi stracha, słowo daję.
– Dobra – powiedział i ujął Talbota za rękę. – A teraz załatwmy sprawę.
– Nie mogę na to patrzeć – powiedziała. – Nie mogę.
– Rób, co chcesz – odparł spokojnie.
Odwróciła się, on zaś, trzymając chłopaka za rękę, poprowadził go po pochylni. Talbot szedł bez najmniejszego sprzeciwu. Gdy zbliżyli się do wody, Valentin zatrzymał się i rzekł. – W porządku, idź dalej.
Eric Talbot zrobił krok w przód i zniknął za krawędzią pochylni. Po chwili wynurzył się i spojrzał na Francuza niewidzącymi oczyma. Valentin przyklęknął na jedno kolano na brzegu pochylni, pochylił się i położył dłoń na głowie chłopca.
– Żegnaj, przyjacielu.
To było szokująco proste. Pod naciskiem dłoni Valentina Eric zanurzył się i nie stawiając najmniejszego oporu, pozostał pod wodą. Tylko bąbelki powietrza przez jakiś czas pojawiały się na powierzchni, aż wreszcie zniknęły i one. Valentin wyciągnął bezwładne ciało na skraj pochylni i zostawił je prawie całkowicie zanurzone w wodzie.
Podszedł do Agnès wycierając ręce w chusteczkę. – Możesz teraz zadzwonić. Spotkamy się później u mnie.
Poczekała, aż odgłos jego kroków ucichnie w oddali, a potem zaczęła iść wzdłuż nadbrzeża. Dostrzegła jakiś nich w mroku bramy i odskoczyła z przerażeniem. – Kto tam?
W blasku zapalonego papierosa pojawiła się twarz mężczyzny z kawiarni. – Nie ma potrzeby stawiać na nogi całej okolicy, moja droga.
Mówił po angielsku z akcentem i wymową wskazującymi na to, że kształcił się w szkole prywatnej. W jego głosie pobrzmiewała lekko znudzona i nieco pogardliwa wesołość.
– Ach, to ty, Jago – powiedziała również po angielsku. – Boże, jakże ja cię nienawidzę. Mówisz do mnie, jakbym była pluskwą.
– Ależ kochanie – wycedził. – Czyż nie zachowuję się zawsze jak stuprocentowy dżentelmen?
– O tak – odparła. – Zabijasz z uśmiechem. Zawsze z nienagannymi manierami. Przypominasz mi faceta, który powiedział francuskiemu celnikowi: „Nie, nie jestem cudzoziemcem. Jestem Anglikiem”.
– Żeby być zupełnie ścisłym – Walijczykiem, ale dla ciebie to nieistotna różnica. Przypuszczam, że Valentin był równie obrzydliwie skuteczny jak zawsze?
– Jeżeli chcesz przez to powiedzieć, że wykonał twoją brudną robotę, to tak.
– Nie moją, Smitha.
– Co za różnica. Przecież ty też zabijasz dla Smitha, jeżeli ci to odpowiada.
– Oczywiście. – Na jego twarzy malowało się coś w rodzaju zdziwionego rozbawienia. – Ale elegancko, słoneczko. Valentin natomiast zamordowałby swoją babcię, gdyby doszedł do wniosku, że za jej ciało dostanie w prosektorium odpowiednią sumę. A skoro już o Valentinie mowa, przypomnij temu swojemu alfonsowi, że ma być ze mną w ścisłym kontakcie. Po prostu na wypadek, gdyby postępowanie u sędziego śledczego zostało przeprowadzone prędzej niż zwykle.
– Valentin nie jest moim alfonsem, tylko chłopakiem.
– To trzeciorzędny gangster, który włóczy się po ulicach ze swoimi kumplami i usiłuje zrobić wrażenie, że jest Alainem Delonem w filmie „Borsalino”. Gdyby nie dziewczyny, nie stać by go było nawet na papierosy.
Odwrócił się i odszedł bez słowa, pogwizdując coś niemelodyjnie. Agnès odeszła również. Zatrzymała się jedynie przy pierwszej napotkanej budce telefonicznej i zadzwoniła na policję.
– Policja? – zapytała. – Przechodziłam właśnie koło pochylni przy rue de la Croix i zobaczyłam w wodzie coś, co wygląda jak trup.
– Nazwisko proszę – powiedział oficer dyżurny, ale Agnès odwiesiła już słuchawkę i poszła dalej szybkim krokiem.
Oficer dyżurny wypełnił formularz zgłoszenia i przekazał dyspozytorowi. – Lepiej wyślij tam wóz patrolowy.
– Nie sądzisz, że to może być dowcip?
Oficer pokręcił głową. – To raczej jakaś dziwka, która robiła nocny kurs nad rzeką i nie chciała być w coś wmieszana.
Dyspozytor skinął głową i przekazał szczegóły patrolowi, znajdującemu się w tym rejonie. Nie miało to większego znaczenia, gdyż żandarm, który rozmawiał wcześniej z Ericem Talbotem, zszedł właśnie pochylnią na dół, żeby się załatwić, i natknął się na zwłoki.
W zaistniałych okolicznościach śledztwo ze zrozumiałych względów było pobieżne. Żandarm, który znalazł ciało, przesłuchał Marie w „La Belle Aurore”, ale ta wiedziała od dawna, że w jej zawodzie opłaca się nic nie widzieć i nie słyszeć. Tak, młody człowiek był u niej w kawiarni. Pytał, gdzie może znaleźć pokój. Wyglądał na chorego i poprosił o koniak. Podała mu parę adresów i poszedł sobie. To wszystko. Następnego ranka przeprowadzono rutynową sekcję zwłok, a trzy dni później odbyła się rozprawa, w czasie której zapadło jedyne możliwe w tej sytuacji orzeczenie. Stwierdzono, że śmierć przez utonięcie nastąpiła w czasie, gdy denat znajdował się pod wpływem alkoholu i narkotyków.
Tego samego popołudnia ciało chłopca znanego pod nazwiskiem Walker zostało dostarczone do komunalnej kostnicy przy rue St Martin, małej i paskudnej uliczce mimo dumnie brzmiącej nazwy, gdzie przygotowano odpowiednie dokumenty dla Ambasady Brytyjskiej. Dokumenty te nigdy do ambasady nie dotarły dzięki kuzynce Valentina, starej kobiecie zatrudnionej przy sprzątaniu i myciu zwłok, która przechwyciła pakiet, zanim opuścił budynek. Nikt nie stawiał żadnych pytań, kiedy następnego dnia Jago zjawił się z niezbędną dokumentacją, przedstawiając się jako attache kulturalny Ambasady Brytyjskiej. Ciałem miało się zająć renomowane przedsiębiorstwo pogrzebowe Chabert i Synowie, które dostarczyło również trumnę. Nieutulona w żalu rodzina uzgodniła, że zwłoki zostaną następnego dnia przewiezione samolotem czarterowym z położonego parę mil za Paryżem małego lotniska o nazwie Vigny. Stamtąd, zgodnie z planem, samolot dostarczy je do Woodchurch w Kent, skąd odbiorą je przedstawiciele firmy pogrzebowej Bracia Hartley. Wszystko było w porządku. Dokumenty zostały podpisane i czarny karawan zjawił się, aby zabrać ciało. Przedsiębiorstwo pogrzebowe Chabert i Synowie mieściło się nad rzeką, dziwnym zbiegiem okoliczności niedaleko miejsca, w którym Eric Talbot pożegnał się z życiem. Pochodzący z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku budynek był wspaniałym zakładem z dwunastoma salami przedpogrzebowymi, w których krewni mogli odwiedzić drogich zmarłych i, zanim nastąpi pochówek, w odosobnieniu oddawać się żałobie. Podobnie jak wiele innych firm o długoletniej tradycji w większości stolic europejskich Chabert i Synowie zatrudniali nocnego stróża. Nad jego stanowiskiem znajdował się rząd dzwoneczków, z których każdy połączony był sznurem z jedną salą przedpogrzebową. Sznur od dzwonka umieszczono między rękami zmarłego, co miało stanowić zabezpieczenie na wypadek mało prawdopodobnego zmartwychwstania.
Ale tego wieczoru o dziesiątej, dzięki butelce koniaku pozostawionej uprzejmie przy jego biurku przez jakiegoś pogrążonego w żałobie krewnego, stróż chrapał głośno. Spał głęboko, pogrążony w pijackim śnie, kiedy Valentin otworzył ostrożnie podrobionym kluczem tylne drzwi i wszedł wraz z Jago do środka. Każdy z nich niósł brezentową torbę.
Zatrzymali się przy oszklonej portierni. Jago wskazał głową stróża.
– Chrapie jak zarżnięty.
– Stary pijaczyna – powiedział z pogardą Valentin. – Wystarczy, żeby powąchał korek od butelki.
Ruszyli korytarzem, na który wychodziły drzwi prowadzące do sal przedpogrzebowych. Wszędzie unosił się zapach kwiatów i Jago odezwał się po francusku. – To może obrzydzić róże do końca życia.
Zatrzymał się przy drzwiach jednej z sal i zajrzał do środka. Na podwyższeniu stała lekko pochylona trumna. Do połowy odsunięte wieko ukazywało młodą kobietę, której twarzy specjalista od charakteryzacji nadał nienaturalne kolory. Jago zapalił jedną ręką papierosa i zatrzymał się. – Zupełnie jak w horrorze – powiedział pogodnie. Drakula albo coś w tym rodzaju. Lada chwila otworzy oczy i rzuci ci się do gardła.
– Zamknij się pan, na rany boskie – wychrypiał Valentin. – Wie pan, że nie cierpię tej części roboty.
– Och, nie powiedziałbym – odparł Jago, gdy ruszyli dalej korytarzem. – Uważam, że bardzo dobrze sobie radzisz. Który to już, siódmy?
– Wcale mi przez to nie łatwiej – stwierdził Francuz.
– To przypomnienie, że jesteśmy śmiertelni, stary.
Valentin zmarszczył się. – I co, u diabła, chciał pan przez to powiedzieć?
– Musiałbyś skończyć angielską szkołę prywatną, żeby zrozumieć. Jago przerwał i zajrzał do ostatniej sali po prawej stronie. – To musi być tutaj.
Była to jedyna zamknięta trumna. Wykonano ją z ciemnego mahoniu, a jej uchwyty i ornamenty zrobiono z pozłacanego plastyku na wypadek, gdyby ciało miało ulec kremacji. Przepisy dotyczące transportu lotniczego zwłok wymagały zamknięcia ciała w metalowej, szczelnie zespawanej wewnętrznej trumnie, ale w przypadku niewielkiego samolotu lecącego poniżej wysokości dziesięciu tysięcy stóp od tego wymogu zazwyczaj odstępowano.
– W porządku – rzekł Jago.
Valentin odkręcił śruby mocujące wieko i rozsunął płócienny całun, odsłaniając ciało Erica Talbota. Od klatki piersiowej do dolnej części brzucha biegły dwa wielkie, niedbale zaszyte cięcia – ślady dokonanej sekcji. Valentin przez dwa lata służył w armii francuskiej jako sanitariusz. Kiedy został przydzielony do Legii Cudzoziemskiej, widział w Czadzie wiele zwłok ale w żaden sposób nie mógł przywyknąć do tej roboty. Czasami przeklinał dzień, w którym spotkał Jago, z drugiej jednak strony – pieniądze...
Otworzył jedną torbę, wyjął pojemnik z narzędziami chirurgicznymi, wybrał skalpel i zaczął przecinać szwy, przerywając to zajęcie jedynie po to, żeby otrzeć pot z czoła. – Pospiesz się – powiedział Jago ze zniecierpliwieniem. – Nie mamy do dyspozycji całej nocy.
Powietrze było już skażone. Unosił się w nim łatwy do rozpoznania mdląco słodkawy odór rozkładającego się ciała. Valentin usunął wreszcie ostatnie szwy, przerwał na chwilę, a potem otworzył jamę brzuszną. Zazwyczaj po sekcji organy wewnętrzne umieszczano w ciele z powrotem, ale w takim przypadku jak ten, kiedy zwłoki długo czekały na pochowanie, najczęściej je niszczono. Klatka piersiowa i jama brzuszna były puste. Valentin znów znieruchomiał. Ręce mu drżały.
– Zawsze wiedziałem, że w głębi duszy jesteś wrażliwym człowiekiem. – Jago otworzył drugą torbę i zaczął wyjmować z niej paczki z heroiną, przekazując jedną po drugiej Valentinowi. – No, dalej, pospiesz się. Mam randkę.
Valentin wsunął paczkę heroiny do otwartej klatki piersiowej i sięgnął po następną. – Chłopczyk czy dziewczynka? – zapytał złośliwie.
– Mój Boże, widzę, że znów będę musiał przywołać cię do porządku, ty francuska małpo. – Jago uśmiechał się łagodnie, ale wyraz jego oczu był straszny.
Valentin roześmiał się niepewnie. – Przecież tylko żartowałem. Bez obrazy.
– Oczywiście. A teraz wetknij resztę do środka i zaszyj go. Chcę stąd wyjść.
Jago zapalił następnego papierosa, opuścił salę i skierował się do kaplicy położonej na końcu korytarza. Stało w niej kilka krzeseł, a wieczna lampka rzucała słaby blask na niewielki ołtarz i mosiężny krucyfiks. Całe urządzenie jej wnętrza było bardzo proste, ale właśnie to mu się podobało. Zawsze miał takie uczucie od czasów, kiedy jako mały chłopiec siedział w należącej do rodziny ławce kolatorskiej wiejskiego kościółka, a dzierżawcy ojca trzymali się z szacunkiem z tyłu. Były tam witraże z herbem rodzinnym pochodzącym z czternastego wieku i mottem: „Czynię swoją wolę”. Stanowiło ono pełne odzwierciedlenie jego własnej filozofii, choć nie doprowadziło go właściwie donikąd. Odchylił się razem z krzesłem do tyłu i oparł o ścianę.
– W którym miejscu wszystko poszło nie tak, stary? – zadał sobie po cichu pytanie.
Przecież miał wszystkie atuty. Stare i szanowane nazwisko, oczywiście nie to, którego używał teraz – trzeba wszak zachować jakąś przyzwoitość. Prywatna szkoła, Sandhurst, doskonały pułk. Stopień kapitana w wieku dwudziestu czterech lat i Military Cross za konspiracyjną pracę w Belfaście. A potem ta nieszczęsna noc w South Armagh i czterej dokładnie nieżywi członkowie IRA. Jago nie widział najmniejszego sensu, żeby brać ich żywcem, i sprawił sobie przyjemność wykańczając ich osobiście. Ale wtedy ten zasmarkany sierżancina doniósł na niego, a armia brytyjska oczywiście nie pochwaliła zasady „strzelać, żeby zabić”.
W gruncie rzeczy przejął się nie tym, iż po cichu został usunięty z wojska, choć wiadomość ta niemal zabiła jego ojca, lecz faktem, że to sukinsyny odebrały mu Military Cross. Ale to już stara historia. Dawno przebrzmiała. W ostatnim roku przed uzyskaniem przez Rodezję niepodległości oddziały Selous Scouts nie przebierały zbyt w ludziach. Byli z niego zadowoleni, podobnie jak później ci z Afryki Południowej z jego współpracy z ich komandosami w Angoli. Potem była wojna w Czadzie, gdzie po raz pierwszy spotkał Valentina, a potem miał wiele szczęścia uchodząc stamtąd z życiem.
Później pojawił się pan Smith, tajemniczy pan Smith i nastąpiły dla Jago trzy bardzo korzystne finansowo lata. Najdziwniejsze, że nigdy się nie spotkali, a w każdym razie Jago nic o takim spotkaniu nie wiedział. W gruncie rzeczy nie wiedział nawet, co spowodowało, że Smith zwrócił się właśnie do niego. Nie miało to zresztą znaczenia. Ważne było, że na jego koncie w Genewie znajdował się obecnie niemal milion funtów.
Ciekawe, co powiedziałby na to jego ojciec. Wstał i wrócił do sali przedpogrzebowej.
Valentin starannie zaszył ponownie ciało i przykrył je całunem, – Według cen detalicznych wart jest pięć milionów funtów – stwierdził Jago. – Po śmierci stał się bogatszy niż mógłby to sobie wyobrazić.
Valentin przykręcił śruby mocujące wieko. – Sześć, a może nawet siedem, gdyby to rozcieńczyć.
– Ciekawe, co za sukinsyn wpadł na taki pomysł? – uśmiechnął się Jago. – No dobrze, chodźmy już.
Przeszli obok portierni z ciągle jeszcze śpiącym stróżem i wyszli boczną uliczkę. Padał deszcz i Jago podniósł kołnierz trencza. – OK, bądźcie jutro z Agnès w Vigny, dokładnie o pierwszej, i dopilnuję wysyłki. Kiedy samolot wystartuje, zadzwońcie pod ten sam numer w Kent co zwykle.
– Oczywiście. – Doszli do końca uliczki i wtedy Valentin odezwał się z zakłopotaniem. – Zastanawialiśmy się nad jednym. To znaczy, Agnès się zastanawiała.
– Tak? – zapytał Jago.
– Wszystko idzie dobrze. Pomyśleliśmy sobie, że może zasłużyliśmy na trochę więcej pieniędzy.
– Zobaczymy – odparł Jago. – Wspomnę o tym Smithowi. Skontaktuję się z wami.
Poszedł wzdłuż nadbrzeża myśląc o Valentinie. Obrzydliwiec. Śmieć, oczywiście. Żadnego stylu. Prawdziwy portowy szczur, ale szczur jest zawsze szczurem i trzeba go mieć na oku. Pięć minut później natknął się na czynną przez całą noc kawiarnię. Wszedł, rozmienił przy barze stufrankowy banknot i zajął stojącą w kącie sali budkę telefoniczną.
Nakręcił numer telefonu w Londynie.
Powiedział cicho do magnetofonu z drugiej strony przewodu. – Panie Smith, tu Jago. – Dwukrotnie powtórzył numer telefonu, z którego dzwonił, odłożył słuchawkę i zapalił papierosa.
Zawsze działali w ten sam sposób. Smith miał automatyczną sekretarkę i najprawdopodobniej również urządzenie informujące, że jest dla niego wiadomość. Dzięki temu telefonował zawsze on. Zadziwiająco prosty system, który jednocześnie nie dawał najmniejszej możliwości wytropienia go. Niezawodny.
Telefon zadzwonił i Jago podniósł słuchawkę. – Tu Jago.
– Smith przy telefonie. – Głos był jak zwykle stłumiony i zniekształcony. – Jak się pan miewa?
– Doskonale.
– Były jakieś problemy?
– Żadnych. Wszystko normalnie. Przesyłka opuszcza Vigny jutro pierwszej.
– Doskonale. Nasi przyjaciele odbiorą ją jak zawsze. A więc pieniądze powinny być w ciągu tygodnia.
– Dobrze.
– Ostatniego dnia tego miesiąca na pański rachunek zostanie przelana taka sama suma jak zwykle plus dziesięć procent.
– To miło z pańskiej strony.
– Pracownik wart jest swej zapłaty...
– A wszystko to stara, dobra, brytyjska bzdura – roześmiał się Jago.
– Właśnie. Będę z panem w kontakcie.
Jago odłożył słuchawkę i wrócił do baru, przy którym wypił szybko kieliszek koniaku. Gdy wyszedł na ulic,, wciąż jeszcze padało, ale nie zwracał na to uwagi. Czuł się doskonale i znowu zaczął pogwizdywać idąc po nierównym chodniku.
Jednak następnego popołudnia pogoda w Vigny nie była dobra. Niskie chmury, deszcz i zalegająca nisko nad ziemią mgła ograniczyły widoczność do czterystu jardów. Lotnisko było niewielkie. Znajdowały się tam jedynie wieża kontrolna i dwa hangary. Valentin i Agnès siedzieli w jej Citroënie zaparkowanym na skraju pasa startowego i widzieli, jak zajechał karawan i jak wstawiono trumnę do niewielkiego samolotu typu Cessna. Karawan odjechał, a pilot zniknął we wnętrzu wieży kontrolnej.
– Nie wygląda to dobrze – stwierdziła Agnès.
– Wiem. Może potrwać cały dzień – odparł Valentin. – Pójdę sprawdzić, co się dzieje. Zarzucił na ramiona płaszcz przeciwdeszczowy i przeszedł przez lotnisko do głównego hangaru. Znalazł w nim samotnego mechanika w zaplamionym, niegdyś białym kombinezonie, pracującego przy samolocie Piper Comanahe.
– Papierosa? – Valentin poczęstował go Gauloiseem. – Mój angielski kuzyn oczekuje dziś po południu ciała swego syna. Prosił, żebym wszystkiego dopilnował. Widziałem, że karawan przyjechał, Chodzi mi o to, czy lot się odbędzie, czy nie?
– Chwilowe opóźnienie – odpowiedział mechanik. – Nie ma żadnych problemów ze startem, ale z tamtej strony jest niezbyt dobrze. Kapitan mi powiedział, że spodziewa się dostać pozwolenie na start około czwartej.
– Dziękuję – Valentin wyjął z kieszeni wypełnioną do połowy butelkę whisky. – Proszę się poczęstować. Czy nie miałby pan nic przeciwko temu, żebym, skorzystał z telefonu?
Mechanik z zapałem pociągnął z butelki i wytarł usta wierzchem dłoni. – Bardzo proszę. To nie ja płacę rachunki.
Valentin wyjął skrawek papieru i nakręcił numer. Była to centrala w Kent. Zdawał sobie sprawę, że to na południe od Londynu, ale na tym kończył się jego zasób wiadomości o tajemniczych Braciach Hartley.
Głos z drugiej strony zapytał po prostu. – Tak?
Valentin odparł złą angielszczyzną. – Bracia Hartley? Tu Vigny.
Głos z Anglii zabrzmiał ostro. – Są jakieś kłopoty?
– Tak, pogoda, ale spodziewają się wystartować o czwartej.
– Dobrze. Proszę zadzwonić ponownie i potwierdzić.
Valentin skinął głową mechanikowi. – Niech pan zatrzyma whisky. Jeszcze tu wrócę.
Wrócił do siedzącej w Citroënie Agnès. – To jest to. Mamy wolne do czwartej. Zobaczymy, jaka jest ta kawiarnia przy szosie.
Mężczyzna, który rozmawiał z Valentinem, odwiesił słuchawkę i złożył ręce, pochylając się w modlitewnym geście w stronę siedzącej przed nim zapłakanej kobiety. Miał około sześćdziesięciu lat, lekko łysiał, nosił pince-nez w złotej oprawie i ubrany był w czarną marynarkę i krawat, białą koszulę i nienagannie zaprasowane sztuczkowe spodnie. Złote litery na stojącej na biurku tabliczce głosiły. Asa Bird.
– Pani Davies. Mogę panią zapewnić, że tu w Deepdene mąż pani zostanie potraktowany z największą troskliwością. Jeżeli pani sobie życzy, jego prochy mogą zostać rozsiane po naszym Ogrodzie Wiecznego Spoczynku.
Tego pochmurnego listopadowego popołudnia pokój był pogrążony w półmroku, ale boazerie z ciemnego dębu i stojące w kącie kwiaty, podobnie jak jego dobrotliwy głos przypominający nieco sposób mówienia pastora, działały uspokajająco.
– To byłoby wspaniałe.
– Tylko jeszcze parę formalności – poklepał ją po ręce. – Parę formularzy do wypełnienia. Takie są, niestety, przepisy.
Przycisnął guzik dzwonka na biurku, usiadł, wyjął chusteczkę i zaczął przecierać binokle. Potem znowu wstał i popatrzył przez okno na nienagannie utrzymany ogród. Widok ten zawsze sprawiał mu przyjemność. Nieźle jak na chłopaka spłodzonego na kocią łapę w najgorszych slumsach Liverpoolu, w dzielnicy, która mogła przysposobić go jedynie do przestępczego życia. W wieku dwudziestu czterech lat miał już osiemnaście wyroków. Za wszystko – od drobnej kradzieży po – choć teraz wolał o tym nie pamiętać – męską prostytucję. I to ona właśnie dała mu życiową szansę – związek ze starzejącym się przedsiębiorcą pogrzebowym Henrym Brownem, który prowadził własną, cieszącą się wieloletnią renomą firmę w Manchesterze.
Brown wziął młodego Asę, który wtedy nazywał się zupełnie inaczej, do siebie i wychował go pod każdym względem. Asa od razu pokochał ten pogrzebowy interes. Pociągało go to jak Agnès i wkrótce stał się ekspertem w każdej dziedzinie, włącznie z balsamowaniem zwłok. Wkrótce potem stary pan Henry zmarł, pozostawiając jedynie panią Brown, która nie miała własnego syna i nie widziała świata poza Asą. Popełniła jednak pewien błąd. Poinformowała Asę, że uczyniła go swoim jedynym spadkobiercą i ów błąd pociągnął za sobą jej przedwczesny zgon spowodowany zapaleniem płuc. Trochę dopomógł jej w tym Asa, który niefortunnym zbiegiem okoliczności pewnej grudniowej nocy, po uprzednim ściągnięciu z niej kołdry, zostawił w jej pokoju szeroko otwarte okno. Legat zapisany przez panią Brown umożliwił mu przeniesienie się do Deepdene i pomógł zorganizować własne przedsiębiorstwo, które założył w osiemnastowiecznym dworze. Ogród Wiecznego Spoczynku miał własne urządzenia kremacyjne. Lepiej nie można było się urządzić nawet w Kalifornii i jego związki z tajemniczym panem Smithem w niczym mu nie szkodziły.
Drzwi otworzyły się i wszedł przystojny, czarnoskóry młody mężczyzna. Był wysoki, muskularny i w dobrze skrojonej liberii szofera wyglądał świetnie. – Pan dzwonił, panie Bird?
– Tak, Albercie. Przesyłka z Francji będzie później, niż przypuszczaliśmy.
– To przykre, panie Bird.
– Och, sądzę, że damy sobie radę. Czy samochód jest przygotowany?
– W tylnym garażu, sir.
– Doskonale. Pójdę go obejrzeć. – Bird odwrócił się w stronę pani Davies. – Opuszczam panią na kilka minut, żeby mogła pani wypełnić te formularze, a potem pomogę wybrać odpowiednią trumnę.
Skinęła głową z wdzięcznością. Poklepał ją delikatnie po ramieniu i wyszedł. Albert otworzył wielki parasol i trzymał nad jego głową, gdy przechodzili przez wybrukowany dziedziniec.
– Paskudna pogoda – zauważył Bird. – Odnosi się wrażenie, że ostatnimi dniami leje bez przerwy.
– Paskudna, panie Bird – przytaknął Albert i otworzył drzwi garażu. Kiedy zdjął pokrowiec, wyłonił się spod niego karawan. – Oto on.
Z boku samochodu widniał pięknie wykonany złoty napis Hartley, Przedsiębiorstwo Pogrzebowe.
– Wspaniały – stwierdził Bird. – Gdzie go zdobyłeś?
– Sam go zwinąłem w czwartek w północnym Londynie: wozu i tablice rejestracyjne są z wraku, który znalazłem na złomowisku w Brixton.
– Jesteś pewien, że nikt cię nie zapamiętał?
Albert roześmiał się. – W Brixton? Pana by zapamiętali, ale mnie? W Brixton jestem po prostu jeszcze jednym bratem, jeszcze jedną czarną twarzą. Robimy tak jak zwykle?
– Tak. Ty jedziesz karawanem, a ja za tobą Jaguarem.
Albert zdawał sobie sprawę, że oznacza to, iż w przypadku, gdy sprawy źle się ułożą, to stary sukinsyn da nogę, a on będzie musiał jeść tę żabę. Ale nie miało to znaczenia. Jego dzień jeszcze nastąpi, Albert był tego pewien.
– Doskonale, panie Bird.
Bird poklepał go po policzku. – Dobry z ciebie chłopak, Albercie, kochany chłopak. Muszę pomyśleć, jak ci to wynagrodzić.
– To zbyteczne, panie Bird – Albert otworzył parasol i uśmiechnął się. – Praca dla pana jest wystarczającą nagrodą – powiedział i ruszyli z powrotem przez dziedziniec.
Agnès i Valentin wrócili do Vigny o czwartej i zorientowała się, że samolot już odleciał. Valentin popędził do hangaru i ponownie wdał się w rozmowę z mechanikiem. Agnès zapaliła papierosa i czekała. Wrócił po paru minutach.
– Odleciał piętnaście minut temu.
– Zadzwoniłeś?
– Tak – odpowiedział włączając silnik. – I zdarzyła się zabawna rzecz. Wiesz, że czasami automatyczna sekretarka działa nawet w gdy ktoś podniesie słuchawkę?
– Tak.
– Otóż kiedy mój rozmówca się odezwał, słyszałem również nagranie z taśmy.
– I co tam było?
– Tu Ogród Wiecznego Spoczynku Deepdene. Z przykrością informujemy, że chwilowo nie ma nikogo w biurze, ale proszę zostawić swój numer telefonu, a zadzwonimy, gdy tylko będzie to możliwe.
– Ooo, to niezwykle interesujące, cheri – Agnès uśmiechnęła się złośliwie. – To słabe miejsce w pancerzu monsieur Jago może mieć dla nas wielką wartość.
Lotnisko Woodchurch było niewiele większe niż w Vigny. Choć należało właściwe do klubu lotniczego, wykorzystywano je również do czarterowych lotów towarowych. Usytuowane w głębi hrabstwa Kent, nie miało żadnych służb celnych. Dlatego właśnie celnik, który miał przeprowadzić odprawę Cessny z trumną Erica Talbota, musiał przyjechać aż z Canterbury. Opóźnienie było mu nie na rękę, marzył tylko o tym, aby ruszyć już w drogę powrotną. Formalności trwały krótko. Podpisano niezbędne dokumenty i celnik wraz z pilotem pomogli Albertowi załadować trumnę do karawanu.
Gdy Albert wyjechał z bramy lotniska na drogę, Cessna z warkotem przemknęła po pasie startowym i wzbiła się w powietrze. Bard w czarnym Jaguarze, który przez cały czas stał dyskretnie zaparkowany na uboczu, zajął swoje stałe miejsce z tyłu. Albert sięgnął po ukrytą w schowku na rękawiczki ćwiartkę wódki, a potem prowadząc wóz jedną ręką wytrząsnął z flakonu kilka pastylek. Popił je wódką i w kilka minut później był na wspaniałym haju.
Zerknął we wsteczne lusterko na jadącego za nim Jaguara. Zapadł już zmierzch i Bird włączył światła. Zawsze ostrożny, pomyślał Albert. Nigdy nie podejmuje ryzyka, jeżeli tylko może przerzucić je na kogoś innego, i tym kimś zazwyczaj jest Albert.
– Albert to, Albert tamto – mruczał cicho szofer patrząc w lusterko. – Czasem jestem ciekaw, za kogo ten stary pierdoła mnie ma.
Pociągnął kolejny łyk z butelki i zbyt późno zorientował się, że wjeżdża w zakręt. Rzucił butelkę i skręcił kierownicę. Przednie lewe koło wjechało na pokryty trawą stok i zderzyło się z granitowym blokiem, który odpadł z niskiego murku. Karawan przeleciał na drugą stronę drogi, zerwał ogrodzenie z drutu, zjechał po stoku wyrywając po drodze młode jodły i wreszcie wylądował na boku na dnie parowu. Tylko pasy bezpieczeństwa uchroniły Alberta od wyrzucenia go przez przednią szybę. Otworzył drzwi od strony kierowcy i wygramolił się z samochodu. Stanął, lekko oszołomiony. Spostrzegł, że na drodze na górce zatrzymał się Jaguar i na szczycie niewielkiego zbocza pojawił się Bird.
– Albert? – w jego głosie słychać było niekłamany strach.
– Nic mi się nie stało! – zawołał Albert.
W tej samej chwili zauważył, że trumna przebiła boczną szybę karawanu, a jej wieko jest pęknięte. Zwłoki, wciąż owinięte w całun, zwisały na zewnątrz. Ukląkł, zajrzał pod samochód i zobaczył, że dolna część trumny została uwięziona pod spodem. Bird zbiegł do niego po zboczu. – Wyciągnij tylko ciało. Wpakujemy je do bagażnika Jaguara, ale pospiesz się, na litość boską. Ktoś może nadjechać.
Albert wsunął rękę pod karawan. Rozległ się cichy, nieprzyjemny zgrzyt i samochód zakołysał się. Chłopak odskoczył. – To cholerstwo może się w każdej chwili przewrócić, a ciało ma przygniecione stopy.
Bird pochylił się, a gdy się wyprostował, trzymał w ręku butelkę po wódce. – Znowu piłeś – powiedział z wściekłością. – Co ci mówiłem? – Trzasnął Alberta w twarz i cisnął butelkę w krzaki.
Albert dziecinnym gestem zasłonił się uniesionym ramieniem. Przepraszam, panie Bird. To był wypadek.
Bird wyjął z kieszeni kamizelki scyzoryk i otworzył go. – Przetnij, szwy. Otwórz go. Musimy zabrać heroinę.
– Nie mogę, panie Bird – zaprotestował Albert.
– Zrób to! – krzyknął Bird i ponownie uderzył go w twarz. Przyniosę torbę z samochodu.
Wcisnął scyzoryk w dłoń szofera, odwrócił się i wspiął po stoku. Przerażony Albert uklęknął i odchylił całun. Zobaczył szeroko otwarte, patrzące wprost na niego oczy chłopca. Na ile mógł, odwrócił wzrok i zaczął przecinać szwy.
Wyżej, na drodze, Bird otworzył bagażnik Jaguara i znalazł w nim płócienną torbę, której używał do zakupów. Podszedł do skraju zbocza i spojrzał w gęstniejący mrok. – Masz to?
– Tak, panie Bird – w przytłumionym głosie Alberta wyczuwało się silne napięcie.
– Włóż tutaj.
Bird cisnął torbę w dół i rozejrzał się z niepokojem. Chwała Bogu była to boczna droga, a płaskie pola uprawne za zakrętem zapewniały dobrą widoczność. Serce mu łomotało i czuł pot na twarzy. Co na powiewie pan Smith? Perspektywy były zbyt koszmarne, żeby o nich myśleć.
Zsunął się po zboczu. – Skończyłeś, na litość boską? Masz wszystko?
– Chyba tak, panie Bird.
– Dobra, zabieramy się stąd.
– Ale przecież znajdą ciało, panie Bird. Na pewno.
– Jeżeli nawet, to i tak do nas nie dotrą. Ani we Francji, ani tutaj. A poza tym istnieje coś takiego jak zacieranie śladów. Idź! Wyłaź na górę i zapuszczaj silnik.
Albert odszedł szybko, a Bird odkręcił korek wlewu paliwa. Benzyna zaczęła wypływać na ziemię. Wyjął chusteczkę do nosa, namoczył, a potem wspiął się do połowy stoku. Wyciągnął zapalniczkę, zapalił, przytknął do ognia chusteczkę i rzucił w dół, na karawan. Początkowo myślał, że zgasła, ale po chwili żółty języczek ognia zadrgał żywo. Nim doszedł do szczytu zbocza, samochód zaczął płonąć. Dostrzegł oskarżycielsko wpatrzone w niego oczy trupa, odwrócił się, wsiadł do Jaguara i Albert ruszył.
Później siedząc przy swoim biurku w Deepdene popijał brandy i usiłował się opanować. Czekał, aż Smith odpowie na jego telefon. Na pewno wszystko będzie w porządku. Musi być. Smith go zrozumie.
Telefon zadzwonił, gdy Albert wszedł do pokoju niosąc herbatę na srebrnej tacy. Bird uniósł rękę nakazując mu ciszę i wziął do ręki słuchawkę.
– Mówi Smith.
– Tu Bird, sir. – Ręce Asy dygotały. – Niestety, mamy pewien kłopot.
Głos Smitha nie zmienił się ani trochę. – Proszę powiedzieć, co się stało.
Bird zrelacjonował wydarzenia, pomijając milczeniem rolę Alberta i jego pijaństwo. Całą winę zrzucił na defekt układu kierowniczego.
Gdy skończył, Smith stwierdził. – Paskudna sprawa.
– Wiem, ale wypadki się zdarzają, sir.
– Trudno mi wyrazić opinię na ten temat. Nigdy nie miałem żadnego wypadku – odparł Smith.
– Co więc mam robić, sir? Czy pan Jago odbierze towar jak zwykle?
– Tym razem nie będzie to konieczne. Sam odbiorę przesyłkę. Jutro, dokładnie o trzeciej po południu. Zostawi ją pan w schowku bagażowym numer czterdzieści trzy na Victoria Station w Londynie.
– Ale klucz, sir?
– Będzie w kopercie, którą otrzyma pan w jutrzejszej pora poczcie. Mam duplikat – wyjaśnił Smith.
– Tak jest, sir.
– I lepiej, panie Bird, żeby nie było więcej żadnych wypadków.
W przeciwnym razie może się zjawić Jago, aby zamienić z panem słów, a to chyba nie byłoby dla pana miłe, prawda?
– Nie będzie takiej potrzeby, sir – wykrztusił Bird.
– Niech się pan nie martwi, panie Bird. Ten chłopak był nikim. Oni zawsze starannie wybierają takie zera. Nie istnieje najmniejsza możliwość powiązania go z kimkolwiek z nas. Przy odrobinie szczęścia będzie to zaledwie drobna niedogodność. Dobranoc.
Bird odłożył słuchawkę i Albert zapytał. – Co powiedział?
Starszy mężczyzna streścił mu rozmowę. Gdy przekonał się, jak Smith przyjął całą sprawę, rozpogodził się, poczuł ulgę i pewność siebie. – Ma rację. Ten chłopak to przecież nikt. Karawan jest kradziony. Cała dokumentacja lipna. Hinty nie będą miały najmniejszych szans.
– Hinty, panie Bird?
– Przepraszam, Albercie. To moja młodość dała znać o sobie. Kiedy byłem chłopcem, nazywaliśmy tak w Liverpoolu gliniarzy.
Albert skinął głową. – Myślę, panie Bird, o tym schowku na Victoria Station. Chodzi o to, że gdybym się tam pokręcił, może mógłbym sobie na niego zerknąć. Pamięta pan, zrobiłem to przedtem, kiedy pojawił się ten stary-pryk Frasconi.
Bird pokręcił głową z politowaniem. – Albercie, nie wiem, w jaki sposób uchowałeś się tak długo. Czy naprawdę uważasz, że facet tej klasy co Smith mógłby być taki głupi? Gdybyś tylko spróbował to zrobić, ten sukinsyn Jago spadłby ci na kark jak jastrząb. Cud, że nie spotkało cię to poprzednim razem. Znaleźliby cię spływającego z prądem Tamizy z twoim własnym palantem w garści, a szkoda by cię było. No, co my tu mamy?
– Herbata, panie Bird. – Albert nalał nieco ze swego ulubione srebrnego dzbanka do filiżanki z delikatnej porcelany. – Cejlońska,,” taka, jaką pan lubi.
– Wspaniale – Bird pociągnął łyczek, a potem wypił wszystko do końca. – Nie ma to jak filiżanka dobrej herbaty, jak mawiała mamuśka. – Spojrzał na Alberta, wyciągnął rękę i poklepał policzku. – Dobry z ciebie chłopak, Albercie, choć czasem trochę nierozsądny.
– To wspaniale, że pan tak się o mnie troszczy, panie Bird – rzekł Albert i nalał mu następną filiżankę herbaty.
W tym samym czasie, w Paryżu, Jago słuchał przedstawianej mu przez Smitha wersji wydarzeń.
– Fuszerka, mówiąc łagodnie – skomentował. – Co pan chce, żebym zrobił?
– Na razie nic – odparł Smith. – Jeżeli będziemy mieli szczęście, uda nam się wykręcić. Trzeba odczekać i przekonać się, ale jeżeli sprawy zaczną przybierać zły obrót, powinien pan być na miejscu i zająć się likwidacją. Byłoby lepiej, gdyby przyjechał pan rano do Londynu. To samo służbowe mieszkanie przy Hyde Parku. Będę z panem w kontakcie.
– Cała przyjemność po mojej stronie, sir.
Jago odłożył słuchawkę. Stał jakiś czas patrząc na nią, a potem zaczął się śmiać. To było naprawdę niesłychanie zabawne. Śmiał się jeszcze, kiedy wchodził do sypialni, aby się ubrać.
Brygadier Charles Ferguson dowodził Grupą Cztery od chwili jej powołania w 1972 roku. Był to potężny, nieco niechlujny mężczyzna po sześćdziesiątce, o zwodniczo dobrotliwej twarzy. Uwielbiał wygniecione ubrania, a jedyną aluzją do jego związków z wojskiem był krawat w kolorach Gwardii. Kiedy tylko było to możliwe, wolał pracować w domu, wśród georgiańskiego przepychu swego mieszkania przy Cavendish Square. Tam też znajdował się rankiem następnego dnia.
Siedział właśnie wygodnie przy projektowanym przez Adama kominku i popijając herbatę, przebijał się przez stos papierów, kiedy pojawił się jego służący Gurkha, Kim.
– Przyszedł pułkownik Villiers, sir. Mówi, że to pilne.
Ferguson skinął głową i w chwilę później wszedł Tony Villiers ubrany w czarny sweter polo, tweedową marynarkę i spłowiałe, zielone spodnie ze sztruksu. Blada twarz i pociemniałe oczy świadczyły o nerwowym napięciu. W ręku trzymał teczkę.
– Mój drogi Tony – Ferguson wstał. – Co, u licha, się stało?
– Właśnie nadszedł raport. Wprowadzono go do centralnego komputera, po czym, zgodnie ze zwykłą procedurą, przesłano go według rozdzielnika wszystkim służbom. I tak znalazł się na moim biurku.
Ferguson poprawił okulary, podszedł do okna i przeczytał raport który podał mu Villiers.
– Niezwykła sprawa. – Odwrócił się. – Ale dlaczego pan, Tony? Nie rozumiem.
– Eric Talbot był synem mojego kuzyna Edwarda. Pamięta go pan, sir? Podpułkownik wojsk spadochronowych. Zginął na Falklandach.
– Dobry Boże, tak. A więc byliście spokrewnieni?
– Właśnie, sir.
– Ale skoro ten chłopak podawał się za Georgea Walker’a, to w jaki sposób policja w Kent tak szybko ustaliła jego prawdziwą tożsamość?
– Ciało zostało spalone tylko częściowo. Byli w stanie zdjąć mu odciski palców i znaleźli je w komputerze centralnym.
– Doprawdy? – Ferguson zmarszczył się.
– Chłopak studiował w Cambridge, w Trinity College. W ubiegłym roku został zatrzymany na nieodpowiednim przyjęciu w czasie akcji policyjnej.
– Narkotyki?
– Właśnie. Został oskarżony tylko o ich używanie i dlatego nie poszedł do więzienia. Dowiedziałem się o tym dopiero teraz z Centralnego Archiwum Scotland Yardu.
Ferguson podszedł do biurka i usiadł. – Talbot. Tak, przypominam sobie śmierć pułkownika Talbota na Falklandach. Na Tumbledown, prawda?
– Owszem, był oficerem łącznikowym w Gwardii Walijskiej.
– Jest też i ojciec. Baronet, o ile sobie przypominam. Sir Geoffrey Talbot.
– Jakiś czas temu, po śmierci żony, dostał wylewu – wyjaśnił Villiers. – Od tej pory znajduje się w prywatnej klinice. Nie odróżnia nawet dnia od nocy. – Przerwał. – Przepraszam, czy nie ma pan nic przeciwko temu, żebym się napił?
– Oczywiście że nie, Tony. Poczęstuj się.
Villiers podszedł do kredensu i nalał brandy do kieliszka z rżniętego szkła. Podszedł do okna i patrzył przez chwilę na zewnątrz. – Widzi pan, rzecz w tym, że jest on moim wujem. To brat mojej matki, choć nigdy nie byliśmy ze sobą blisko.
– Tony, naprawdę jest mi przykro. Może i lepiej, że do staruszka nic nie dociera. Chodzi mi o to, iż nie wie, że jednego spadkobiercę stracił na Falklandach, a drugiego w tak nieprzyjemnych okolicznościach. Postukał palcem w teczkę z aktami. – Ciekaw jestem, kto odziedziczy tytuł.
– Prawdę mówiąc, ja, sir – odparł Villiers.
Ferguson zmęczonym gestem zdjął okulary. – W normalnych okolicznościach byłby to powód do gratulacji...
– Tak. No cóż, zapomnijmy jednak o tym i skoncentrujmy się na sprawie. – Villiers otworzył teczkę, wyciągnął plastykowy pakiet i położył na biurku przed brygadierem. – Heroina. Po pobieżnym zbadaniu w laboratorium okazało się, że to naprawdę doskonały produkt. Surowiec, który można rozcieńczyć w stosunku dwa do jednego i mimo to dobrze sprzedać na ulicy.
– W porządku, kontynuuj – powiedział Ferguson ze skupioną twarzą.
– Znaleziono to wewnątrz ciała Erica, kiedy badał je lekarz z sądówki. Stwierdził również, że chłopak nie żył od kilku dni, a sekcja zwłok została już wykonana. Najwidoczniej rozpoznał technikę chirurgiczną stosowaną we Francji, dzięki czemu policja z Kent sprawdziła odciski palców denata w paryskiej Surete i razem z wynikami otrzymała również i to. – Villiers podał mu drugi raport i Ferguson przestudiował go uważnie. Wreszcie odchylił się w fotelu.
– Cóż więc tu mamy? Chłopak pojechał do Paryża z fałszywym paszportem. Będąc pod wpływem narkotyków topi się w Sekwanie. Po sekcji ktoś odbiera jego zwłoki na podstawie podrobionych dokumentów i przewozi je samolotem do Anglii.
– Nafaszerowane heroiną – dodał Villiers.
– Z której pozostała jedynie próbka. Czy to właśnie chciał pan powiedzieć?
– Wszystko się zgadza. Policja ustaliła już, że karawan był skradziony. Nie ma przedsiębiorstwa pogrzebowego Braci Hartley. To stanowiło jedynie kunsztowny kamuflaż.
– Który zawiódł. Jakiś wypadek.
– Właśnie. Musieli szybko odzyskać ładunek i zabierać się stamtąd do diabła.
– Tak szybko, że przeoczyli ten pakiet. – Ferguson spoglądał ponuro. – Zdaje pan sobie sprawę, co z tego wynika, prawda? Możliwość, że chłopiec został umyślnie zabity po to, żeby jego ciało mogło z wykorzystane w taki sposób.
– Tak jest – przytaknął Villiers. – Poprosiłem nasze laboratorium, żeby ustalono szacunkową wielkość przesyłki. Powiedzieli, że na pod rozmiarów pakietu można przypuszczać, iż ciało zawierało towar wartości przynajmniej pięciu milionów funtów, według cen detalicznych.
Ferguson zabębnił palcami po stole. – Jednak nie bardzo rozumiem, dlaczego – pomijając pańskie osobiste motywacje – sprawa ta miałaby nas dotyczyć.
– Dotyczy nas, sir, w bardzo poważnym stopniu. Mam tu kopię raportu francuskiej sądówki. – Villiers wyjął dokument z teczki. Proszę zwrócić uwagę na analizę chemiczną krwi. Ślady heroiny, kokainy, a także skopolaminy i phenothiaziny.
Ferguson odchylił się do tyłu. – Nauki ścisłe nigdy nie były moją mocną stroną w szkole. Proszę mi to wyjaśnić.
– Wszystko zaczęło się ubiegłego roku w Kolumbii. Skopolamina, alkaloid wywołujący depresję psychiczną, otrzymywany jest z owoców krzewów rosnących w Andach. Może być przekształcony w bezbarwny płyn bez smaku i zapachu. Kilka kropli wystarczy, aby wprowadzić każdego osobnika w stan zupełnej hipnozy na przynajmniej trzy dni.
Hipnoza jest tak głęboka, że ofiary nie mają najmniejszej świadomości swoich działań. Mężczyźni zabijają, kobiety są całkowicie upadlane i przekształcane w niewolnice seksualne.
– A phenothiazina?
– Neutralizuje niektóre działania uboczne. Sprawia, że ofiary są bardziej potulne.
Ferguson pokręcił głową. – Jeżeli to się przyjmie u nas, to niech Bóg ma nas w swojej opiece.
– Już się tak stało, sir – oznajmił z naciskiem Villiers. – W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy w Ulsterze były cztery przypadki egzekucji dokonanych na członkach Tymczasowego Skrzydła IRA przez protestanckie siły paramilitarne. Sekcje zwłok ofiar wykazały to samo.
Skopolamina i phenothiazina.
– I przypuszcza pan, że może to mieć związek z tą sprawą?
– Niewykluczone, że istnieją jeszcze inne przypadki. Będziemy musieli sprawdzić to w komputerze, ale jeżeli takie powiązanie istnieje i dotyczy UWF czy Czerwonej Ręki Ulsteru albo jakiegokolwiek innego ekstremistycznego ugrupowania protestanckiego, to rzecz wchodzi w zakres naszych kompetencji.
Ferguson siedział przez chwilę ze zmarszczonymi brwiami. Wreszcie skinął głową. – Dobrze, Tony. Proszę odłożyć wszystkie inne sprawy albo przekazać je komuś w wydziale. Zostawiam panu wyjaśnienie tylko tej kwestii. Niech pan to uważa za problem najwyższej wagi. Proszę mnie informować na bieżąco.
Było to pożegnanie. Ferguson ponownie założył okulary, Villiers zaś wziął raporty oraz pakiet z heroiną i włożył je z powrotem do teczki. Jest jeszcze jedna rzecz, sir. Dotyczy wspomnianych wcześniej moich spraw rodzinnych.
Ferguson podniósł ze zdziwieniem głowę. – Jaka?
– Eric miał macochę, sir. Sarę Talbot. To Amerykanka.
– Zna ją pan?
– O tak. To niezwykła kobieta. Eric ją uwielbiał. Jego matka zmarła przy porodzie i Sara bardzo wiele dla niego znaczyła, podobnie jak on dla niej.
– A teraz będzie pan musiał jej powiedzieć o tej tragedii. Jak ona to przyjmie?
– Nie wiem. – Villiers wzruszył ramionami. – Pochodzi z rodziny Cabotów z Bostonu. To jedna z najstarszych i najbardziej znanych rodzin amerykańskich. Wymieniona w „Niebieskiej księdze”. Jej ojciec był multimilionerem. Stal, jak sądzę. Od wczesnych lat wychowywała się bez matki i dlatego była bardzo silnie związana z ojcem. Jak mi kiedyś powiedziała, była typową, rozpuszczoną, bogatą smarkulą, ale mimo to uzyskała w collegeu w Radcliffe dyplom z wyróżnieniem.
– A potem?
– Potem w wieku dwudziestu jeden lat zaszła w niej gwałtowna zmiana. Znienawidziła to, co działo się w Wietnamie. Straciła tam chłopaka. Dwa czy trzy lata później kandydowała do Kongresu. Prawie wygrała. Ale wyborcy stopniowo rozczarowywali się jej poglądami.
Ostatecznie przegrała i całkowicie porzuciła politykę. Uzyskała stopień magistra administracji handlowej w Harvardzie i przystąpiła do firmy maklerskiej na Wall Street.
– Za pomocą pieniędzy tatusia?
Villiers pokręcił przecząco głową. – Zaczęła o własnych siłach od samego początku, bez żadnych forów i zdobyła już sporą popularność. Pewnego niedzielnego ranka w Londynie, zwiedzając National Galery, spotkała Edwarda. Powiedziała mi kiedyś, że wybaczyła mu to, że jest żołnierzem, w mundurze i czerwonym berecie bowiem stanowił dla niej najpiękniejszy widok w życiu.
– A poza tym był jeszcze chłopiec.
– Jak już powiedziałem, dla obojga była to miłość od pierwszego wejrzenia. Proszę mnie źle nie zrozumieć, sir. – Villiers sprawiał wrażenie zakłopotanego. – Ale niekiedy odnosiłem wrażenie, że kocha Erica bardziej niż jego ojca.
– Kobiety idą za głosem serca, Tony – powiedział łagodnie Ferguson. – Gdzie jest obecnie?
– W Nowym Jorku, sir.
– W takim razie lepiej, żebyś miał to już za sobą.
– Tak, wcale mnie ta perspektywa nie cieszy.
– Oczywiście, powiązania z Irlandią czynią z tej sprawy problem bezpieczeństwa państwowego. To znaczy, że ma pan prawo zażądać utajnienia wszystkiego, co się z nią wiąże. Zapobiegnie to przedostaniu się jakichkolwiek informacji na ten temat do prasy, telewizji i tak dalej. – Ferguson wzruszył ramionami. – Chodzi mi o to, że nie ma potrzeby sprawiać rodzinie dodatkowych przykrości. Mają ich już pod dostatkiem.
– To bardzo miłe z pana strony, sir. – Villiers podszedł do drzwi, zatrzymał się i odwrócił. – Jest jeszcze jedna rzecz, o której powinienem panu wspomnieć, sir.
– Co takiego, Tony? – rzekł zmęczonym głosem Ferguson. W porządku, nie oszczędzaj mi niczego, mów wszystko, co najgorsze.
– Sara, sir. Jest bardzo zaprzyjaźniona z prezydentem Stanów Zjednoczonych.
– O Boże! – jęknął Ferguson. – Tylko tego nam brakowało.
Na Victoria Station panował tłok, do niektórych pociągów ekspresowych ustawiły się kolejki. Albert, ubrany w brązową zamszową marynarkę i dżinsy, przepychał się przez tłum, niosąc torbę wypchaną heroiną. Skrytka numer czterdzieści trzy była oczywiście zamknięta. Wyjął z kieszeni klucz i otworzył ją. Wszystko było bardzo proste. Włożył torbę do środka, zamknął drzwiczki i odszedł. Tuż przy głównym wejściu zawahał się. Był ciekaw, musiał wiedzieć, to przecież było takie proste. Histeryczna nadopiekuńczość Birda nie mogła odwieść go od tego zamiaru. Zawrócił i poszedł z powrotem. Wszedł do jednej z kawiarń, wziął kawę i znalazł sobie miejsce przy oknie, z którego dobrze widział skrytki.
W kawiarni panował duży ruch i do jego stolika przysiadły się dwie paniusie. A potem, nieomal natychmiast, było już po wszystkim.
Oczekiwał, oczywiście, mężczyzny, nie zaś siwowłosej, tęgiej kobiety w berecie i męskim płaszczu przeciwdeszczowym, która kiedy ją dostrzegł, stała już przy skrytce z kluczem w ręku.
W czasie gdy Albert przeciskał się obok siedzących przy stole, siwowłosa kobieta wyjęła torbę i zanim zdołał cokolwiek zrobić, zniknęła w tłumie przy wejściu do metra. Przez chwilę stał wściekły przed kawiarnią, potem wzruszył ramionami i odszedł.
Smith ze swojego wygodnego punktu obserwacyjnego przy kiosku z gazetami widział wszystko dokładnie. Pokręcił głową i mruknął cicho.
– No, mój drogi, chyba naprawdę będę musiał coś z tobą zrobić.
Manhattan jak zwykle w deszczowy listopadowy wieczór był zatłoczony, ruch na jezdni prawie niemożliwy do pokonania, a trotuary zapchane ludźmi spieszącymi w deszczu. Sara Talbot opuściła szybę Cadillaca i z przyjemnością spojrzała na ulicę.
– Piekielna noc, Charles.
Jej szofer – twardy, młody człowiek w dobrze skrojonym, czarnym ubraniu, ale bez czapki, która leżała na siedzeniu obok, uśmiechnął się.
– Może chce pani wysiąść i przespacerować się, pani Talbot?
– Nie, dziękuję. Mam buty od Manolo Blahnika. Kupiłam je w czasie ostatniego pobytu w Londynie i na pewno nie byłby zachwycony, gdybym chodziła w nich po deszczu.
Za miesiąc były jej czterdzieste urodziny, ale wyglądała zaledwie na trzydzieści lat, nawet jeżeli miała zły dzień. Ciemne włosy związała z tyłu prostą, aksamitną wstążką, dzięki czemu jej twarz była całkowicie odsłonięta. Nad wydatnymi kośćmi policzkowymi błyszczały żywo szarozielone oczy. Według ogólnie przyjętych kanonów właściwie nie była piękną kobietą, ale jej wygląd zawsze prowokował ludzi do powtórnego spojrzenia. Była teraz szczególnie elegancka w czarnej, aksamitnej sukni od Diora. Jechała do swojej ulubionej restauracji „Cztery Pory Roku” przy 52 Ulicy, aby tak, jak tego pragnęła, zjeść tam samotnie obiad. Była to jej prywatna uroczystość, właśnie tego popołudnia bowiem ubiła interes swojego życia – mimo twardej konkurencji ze strony mężczyzn przejęła sieć domów towarowych na Środkowym Wschodzie. O tak, moja panno, pomyślała, tatuś byłby z ciebie dziś dumny. Jednak nie sprawiało jej to szczególnej satysfakcji.
– Potrzebuję wypoczynku, Charles – powiedziała.
– To chyba dobry pomysł, pani Talbot. O tej porze roku na Wyspach Dziewiczych jest bardzo przyjemnie. Moglibyśmy otworzyć dom, wyciągnąć łódź.
– Gdybym ci pozwoliła, latałbyś tam co drugi tydzień, łobuzie – rzekła. – Nie, myślałam o tym, żeby polecieć do Anglii i odwiedzić Erica w Cambridge.
– To miły pomysł. Jak mu się tam powodzi?
– Dobrze. Zupełnie dobrze. – Zawahała się. – Prawdę mówiąc, ostatnio nie miałam od niego zbyt wielu wiadomości.
– Na pani miejscu nie przejmowałbym się tym. To młody chłopak, a sama pani wie, jacy są studenci. Przez cały czas tylko im dziewczyny w głowie.
Zaklął cicho skręcając kierownicę, gdy samochód przed nim zahamował. Sara cofnęła się, myśląc o Ericu. Ostatni list od niego otrzymała dwa miesiące temu, a kiedy usiłowała porozmawiać z nim przez telefon, nie mogła go złapać. Ale, jak powiedział Charles, studenci to studenci.
Szofer podał jej do tyłu gazetę. – Jest tu ciekawy artykuł, który być może umknął pani uwagi. Ten wielki proces mafii, członków bandy Frasconich. Sędzia porozdzielał między nich w sumie dwieście dziesięć lat więzienia.
– No, no – odparła Sara biorąc od niego gazetę.
– Proszę spojrzeć, komu zrobiono zdjęcie, gdy wychodził z sądu. Faceta, któremu zawdzięczają, że ich wsadzono.
Mężczyzna sfotografowany na stopniach sądu był w wieku co najmniej siedemdziesięciu lat. Miał mocną budowę ciała i zmysłową, arogancką twarz starożytnego imperatora. Stał w płaszczu zarzuconym na ramiona i opierał się na lasce. Podpis pod fotografią głosił. Były szef mafii Rafael Barbera przed gmachem sądu.
– Uśmiecha się – skomentowała Sara.
– Nic dziwnego. Od dawna miał porachunki z tymi facetami. Dwadzieścia lat temu Frasconi zabili mu brata w czasie mafijnych wojen.
– Dwadzieścia lat oczekiwania. To raczej długo.
– Ale nie dla tych ludzi. Oni wierzą, że za wszystko należy odpłacać, choćby trzeba było na to czekać całe życie.
Przeczytała artykuł do końca. – Piszą tu, że się wycofał.
Charles roześmiał się. – A to dobre. Niech pani posłucha, pani Talbot. Pochodzę z Dziesiątej Ulicy. To terytorium Gambino. Jeżeli pani pozwoli, opowiem pani o Don Rafaelu. Jego rodzice przyjechali z nim z Sycylii, kiedy miał dziesięć lat. Zgodnie z rodzinną tradycją należał do mafii. Przeszedł wszystkie szczeble tak szybko, że w wieku trzydziestu lat został Donem i okazał się najsprytniejszy ze wszystkich. Nigdy nie siedział nawet jednego dnia w więzieniu. Ani jednego.
– Szczęściarz.
– Nie, nie szczęściarz, ale spryciarz. Parę lat temu wycofał się, wrócił do starego kraju i fama głosi, że jest tam człowiekiem numer jeden. Capo mafii na całą Sycylię.
W tej samej chwili w częściowo uchylonym oknie ukazała się czyjaś dłoń i gdy Sara odwróciła się, zobaczyła Henry'ego Kissingera wyciągającego do niej rękę z sąsiedniego samochodu. Otworzyła okno do końca i wychyliła się. – Henry, jak się masz? Całe wieki cię nie widziałam.
Ucałował jej dłoń. – Schowaj się, Saro, bo zmokniesz. Dokąd jedziesz?
– Do „Czterech Pór Roku”.
– Ja również. Spotkamy się tam później.
Jego samochód ruszył do przodu. Sara usiadła z powrotem i zamknęła okno. – Jezu, pani Talbot, czy jest tu ktoś, kogo by pani nie znała? – zapytał Charles.
– Nie przesadzaj – roześmiała się. – Myśl lepiej o tym, jak się stąd wydostać.
Oparła się wygodnie i spojrzała na fotografię Don Rafaela Barbery.
Z pewnym zaskoczeniem nagle uświadomiła sobie, że raczej się jej podoba.
„Cztery Pory Roku” były z całą pewnością jej ulubioną restauracją nie tylko z powodu wspaniałego jedzenia, ale także ze względu na wystrój wnętrza. Cały lokal był bardzo stylowy – od połyskujących, złotych zasłon i ciemnych boazerii poczynając, na spokojnej elegancji kelnerów kończąc.
Jako znanego i lubianego gościa od razu posadzono ją przy tym samym stoliku co zwykle, w Sali Akwariowej, skąd mogła doskonale wszystko obserwować. W restauracji było tłoczno i zauważyła, że sami właściciele, Tom Gayitafi i Paul Korie, krzątają się po sali i sprawiając wrażenie jeszcze bardziej zaaferowanych niż zwykle. Nie było to wcale zaskakujące, wziąwszy pod uwagę, jacy goście znajdowali się w lokalu. Na prawo od jej stolika siedział Henry Kissinger, natomiast przy dalszym końcu basenu zajął miejsce wiceprezydent we własnej osobie. Tłumaczyło to obecność potężnie zbudowanych młodzieńców w ciemnych garniturach, których zauważyła w westybulu. Otaczająca ich aura skutecznej i beznamiętnej przemocy napawała ją odrazą.
Pojawił się kelner. – To co zwykle, pani Talbot?
– Tak, Martinie.
Strzelił palcami i natychmiast na jej stoliku pojawił się Dom Perignon rocznik 1980.
– Wygląda na to, że macie tu dziś wesoły wieczór – zauważyła.
– Wiceprezydent szykuje się właśnie do wyjścia, ale wszyscy czekają, który z nich pierwszy wstanie i przywita się z tym drugim – Kissinger czy on? – wyjaśnił. – Czy mogę już przyjąć od pani zamówienie?
Podał jej menu, ale potrząsnęła przecząco głową. – Wiem, na co mam ochotę, Martinie. Chrupiące krewetki w sosie musztardowym, potem pieczona kaczka z wiśniami, a ponieważ jest to mój wielki dzień, zakończę wszystko...
– Sorbetem z gorzkiej czekolady.
Roześmieli się oboje. Kelner zaczął odwracać się i nagle zamarł w pół obrotu. – O, wstał.
– Wygląda na, to, że Kissinger zdobył punkty – powiedziała Sara.
– Wcale nie. – Martin wpadł w panikę. – Idzie prosto tutaj, pani Talbot.
Usunął się szybko na bok i wiceprezydent zjawił się przy stoliku, uśmiechając się swym niepowtarzalnym uśmiechem. – Saro, wygląda pani jak zawsze wspaniale. Nie, niech pani nie wstaje. Nie mogę zostać dłużej. Muszę być w ONZ. – Ujął jej dłoń i ucałował. – Ostatniego wieczoru rozmawialiśmy o pani w Białym Domu.
– Mam nadzieję, że mówiliście o mnie dobrze? – zapytała.
– O tobie, Saro, można mówić tylko dobrze – powiedział i odszedł. Ludzie gapili się na nią z zaciekawieniem, a Henry Kissinger skinął jej lekko głową uśmiechając się dyskretnie. Martin ponownie napełnił jej kieliszek. Również się uśmiechał. Delektowała się Dom Perignon i myślała o tym, co się zdarzyło. Nim upłynie godzina, będą o tym rozmawiali w barze „21”, a w porannych dziennikach zamieszczą tę wiadomość w kronice towarzyskiej.
– Przyszłoroczna Kobieta Roku, Sara – powiedziała cicho i uniosła kieliszek. – Za kobietę, która ma wszystko. – Urwała. – Albo nic. Zmarszczyła brwi. – Dlaczego, u diabła, to powiedziałam?
I nagle pojawił się przy niej Martin i pochylił nad stolikiem. – Pani szofer czeka w westybulu, pani Talbot. Mówi, że to pilne.
– Doprawdy? – Wstała natychmiast. Nie czuła wcale niepokoju, ale najwyżej zdziwienie.
Twarz Charlesa powinna była zdradzić jej wszystko – jego zaszczuty wygląd i sposób, w jaki starał się unikać jej wzroku. – W samochodzie czeka pan Morgan, pani Talbot.
– Dan? – zapytała. – Tutaj? – Dan Morgan był prezesem firmy maklerskiej, w której była jednym z głównych udziałowców.
– Jak powiedziałem, czeka w samochodzie. – Charles był najwyraźniej wytrącony z równowagi. – Jeżeli pani pozwoli, pani Talbot…
Portier trzymał nad nią parasol, gdy przechodziła przez chodnik do samochodu, z którego siwiejący, dystyngowany Dan Morgan w czarnym krawacie i wieczorowym garniturze patrzył na nią z posępnym wyrazem twarzy.
– Dan, co się stało? – spytała.
– Wsiądź, Saro. – Otworzył drzwi i wciągnął ją do środka. – Charles, przynieś płaszcz pani Talbot. Sądzę, że już tam nie wróci.
Charles odszedł, a Sara zapytała. – Dan, co się dzieje?
Kiedy ujął jej dłonie, zauważyła leżącą obok niego na siedzeniu duży kopertę. – Saro, Eric nie żyje.
– Nie żyje? Eric? – Nagle odniosła wrażenie, że znajduje się pod wodą i wszystko wokół niej dzieje się w zwolnionym tempie. – To absurd. Kto ci powiedział?
– Tony Villiers próbował skontaktować się z tobą już wcześniej. Ponieważ mu się nie udało, zadzwonił do mnie.
Charles wrócił z jej płaszczem i usiadł za kierownicą. – Jedź! – polecił mu Morgan.
– Dokąd, proszę pana?
– Dokądkolwiek, na litość boską – odparł gwałtownie. Samochód ruszył.
– To nie może być prawda – rzekła Sara. – To niemożliwe.
– Wszystko jest tutaj, Saro. – Morgan wziął do ręki kopertę. – Villiers przesłał to telefaksem do biura. Pojechałem i zabrałem to stamtąd.
Wbiła spojrzenie w kopertę i zapytała głuchym głosem. – Co tam jest?
– Orzeczenie lekarskie, raport policyjny, postanowienie sędziego śledczego, tego rodzaju rzeczy. Nie wygląda to dobrze, Saro. Prawdę mówiąc, cała sprawa robi paskudne wrażenie. Najlepiej zostaw w spokoju do chwili, gdy dojdziesz do siebie.
– Nie – odparła niebezpiecznie cichym głosem. – Teraz. Chcę to przeczytać.
Wzięła od niego kopertę, otworzyła ją i zanim zdołał ją powstrzymać, włączyła wewnętrzne światło. Na jej twarzy malowało się wyraźne wzburzenie, gdy siedziała z wzrokiem wbitym w czytany tekst. Kiedy skończyła lekturę, z nienaturalnym spokojem opadła z powrotem na oparcie.
– Zatrzymaj samochód, Charles – poleciła nagle.
– Słucham panią?
– Zatrzymaj samochód, do diabła!
Podjechał do krawężnika. Otworzyła drzwi i zanim zdołali ją powstrzymać, pobiegła przez deszcz w stronę najbliższego zaułka. Gdy ją dogonili, stała oparta o mur koło przepełnionego pojemnika na śmieci i wymiotowała gwałtownie. Wreszcie przestała i odwróciła się do nich.
Morgan podał jej chusteczkę. – Zawieziemy cię teraz do domu, Saro.
– Tak – odpowiedziała spokojnie. – Będzie mi potrzebny paszport.
– Paszport? – zapytał z niedowierzaniem. – Wszystko, czego teraz potrzebujesz, to środki uspokajające i łóżko.
– Nie, Dan – odparła. – Muszę dostać się na samolot. British Airways, Pan Am, TWA, nie obchodzi mnie, jakiej linii, byle tylko leciał: do Londynu i to jeszcze tej nocy.
– Saro! – spróbował ponownie.
– Nie, Dan. Nie przekonuj mnie, ale zawieź do domu. Muszę załatwić parę spraw – odeszła od niego przez padający deszcz i wsiadła do samochodu.
Mogła poczekać na Concorde, najszybszy samolot pasażerski świata.
Przeniósłby ją do Londynu w ciągu trzech godzin i piętnastu minut, ale musiałaby na niego czekać aż do następnego rana. Poleciała więc Boeingiem 747 Pan Am, który tuż po północy miał opóźniony odlot do Londynu.
Prawdę mówiąc, potrzebowała czasu, żeby pomyśleć. Pozostawiła więc wciąż jeszcze protestującego Dana Morgana na lotnisku imienia Kennedyego. Chciał z nią polecieć, ale nie zgodziła się. Oczywiście że może coś dla niej zrobić. Niech uprzedzi ich londyńskich współpracowników i załatwi za ich pośrednictwem samochód z kierowcą oraz dom przy Lord North Street, z którego korzystali podczas pobytów w Londynie. Kiedyś Edward powiedział jej, że to dobry adres. Bardzo blisko Parlamentu i Downing Street nr 10.
Edward, pomyślała. Najpierw Edward na tej małe, głupiej wojnie. Tak zmarnować wspaniałego człowieka. A teraz to. Kiedy samolot zakręcił kierując się w stronę morza, patrzyła na widoczne w dole światła Nowego Jorku. Ból stał się prawie nie do zniesienia. Zamknęła oczy i poczuła czyjąś dłoń na ramieniu.
Blondynka, która niedawno witała ją na pokładzie samolotu, uśmiechnęła się do niej. – Czy mogę teraz podać pani jakiegoś drinka, pani Talbot?
Sara przez chwilę patrzyła na nią pustym spojrzeniem, nie mogąc wypowiedzieć ani słowa. Rozsądek mówił jej, że jest w stanie szoku i albo go przezwycięży, albo ulegnie mu całkowicie. Zmusiła się do uśmiechu.
– Proszę o brandy i wodę sodową. – Dziwne, ale dopiero teraz zauważyła, zapewne z powodu przyćmionych świateł, że wszystkie fotele wokół niej są puste. Wyglądało na to, że jest jedyną pasażerką w całej kabinie pierwszej klasy.
– Czy jestem tu dziś sama? – zapytała, gdy stewardesa przyniosła jej brandy.
– Prawie – odparła jej pogodnie dziewczyna. – Jest tylko jeszcze jeden pasażer po drugiej stronie.
Sara popatrzyła w tamtym kierunku. Początkowo widziała jedynie plecy drugiej stewardesy przy dalszym rzędzie foteli. Kiedy jednak dziewczyna odeszła w stronę kuchenki, zobaczyła drugiego pasażera.
Był to Rafael Barbera. Poczuła wstrząs, zaskoczenie. Zamknęła na chwilę oczy i znowu znalazła się na tylnym siedzeniu samochodu, czytając gazetę Charlesa i patrząc na fotografię Barbety. Była wtedy taka szczęśliwa, wszystko układało się wspaniale, a teraz ten straszliwy koszmar. Wypiła łyk brandy i nabrała głęboko powietrza w płuca.
Wszystko przypominało jej tamten moment, kiedy otrzymała ów tragiczny telegram z Ministerstwa Obrony w Londynie, w którym powiadamiano ją o śmierci Edwarda. Ale człowiek albo walczy, albo idzie na dno.
Ponownie zjawiła się stewardesa. – Czy życzy sobie pani teraz menu?
Początkowo Sara chciała odmówić, ale przypomniała sobie, że w związku z rozmowami handlowymi nie miała czasu na lunch i nie jadła nic od śniadania, a przecież tak nie można. Zamówiła więc trochę wędzonego łososia, sałatkę, nieco zimnego homara. Jadła to wszystko bez szczególnej przyjemności, powodowana jedynie przeświadczeniem, że musi podtrzymać swe siły. Uświadomiła sobie, że Barbera po drugiej stronie kabiny również je kolację i zobaczyła, że mówi coś do drugiej stewardesy. Dziewczyna odwróciła się, podeszła do Sary i pochyliła nad nią..
– Mamy jak zwykle przygotowany film, pani Talbot, ale ponieważ jesteście państwo tylko we dwoje, wyświetlimy go tylko na państwa życzenie. Pan Barbera powiedział, że jest mu to obojętne.
– Mnie również – odparła Sara. – Darujmy więc go sobie.
Stewardesa wróciła do Barbery i przekazała mu jej słowa. Skinął głową, uniósł w geście pozdrowienia kieliszek szampana i uśmiechnął się.
Znowu powiedział coś do stewardesy i ta ponownie podeszła do Sary.
– Pan Barbera pyta, czy zgodziłaby się pani wypić w jego towarzystwie kieliszek szampana.
– Och, nie sądzę... – zaczęła Sara, ale było już za późno, gdyż Berbera wstał i szedł w jej stronę z zadziwiającą u tak potężnego mężczyzny prędkością.
Oparł się na lasce i spojrzał na Sarę. – Pani Talbot, pani mnie nie zna, ale ja słyszałem o pani wiele dobrego. O ile się orientuję, jest pani współpracownicą Dana Morgana. Prowadzi dla mnie pewne sprawy handlowe.
– Nie wiedziałam o tym.
Ujął jej dłoń i ucałował szarmancko. W kącikach jego ust pojawił się przelotny cień uśmiechu. – Nie mogła pani wiedzieć. To rachunek specjalny. – Usiadł w fotelu obok niej. – A teraz szampan. Potrzebuje go pani. W najlepszym razie ma pani za sobą zły dzień.
– Och nie – zaprotestowała. – Nie mam ochoty.
Nonsens. – Wziął od stewardesy dwa kieliszki i podał jej jeden. – Może w ustach Sycylijczyka zabrzmi to dziwnie, ale jeżeli człowiek nie ma ochoty na szampana, to znaczy, że nie ma ochoty żyć. – Uniósł kieliszek. – Jak powiedzieliby moi żydowscy przyjaciele: le chaim.
– Le chaim? – zapytała.
Za życie, pani Talbot!
– Wypiję ten toast, panie Berbera. – Opróżniła kieliszek nie odejmując go od ust. – To bardzo odpowiedni toast. Piję za życie, a mój syn nie żyje. Czyż to nie najśmieszniejsza rzecz, jaką pan kiedykolwiek słyszał?
Upuściła kieliszek, odwróciła się do okna i rozpłakała się tak, jak nie zdarzyło się jej to od czasów, kiedy była małą dziewczynką. Barbera delikatnie gładził ją po głowie, powstrzymując ruchem ręki zaniepokojoną stewardesę.
Wreszcie przestała płakać ale wciąż siedziała skulona, patrząc w mrok i pozwalając się uspokajać. Czuła się znowu jak w dzieciństwie, kiedy tatuś ją pocieszał. Kiedyś to pomagało. Wreszcie odsunęła się, wstała: słowa i poszła do toalety. Umyła twarz zimną wodą i uczesała się. Gdy wyszła, stewardesa czekała na nią.
– Czy dobrze się pani czuje, pani Talbot?
– Zaraz pani wyjaśnię. Właśnie otrzymałam wiadomość o śmierci mojego syna i dlatego lecę do Londynu. Ale dojdę do siebie. Nie rozkleję się tu, obiecuję pani.
Młoda kobieta objęła ją impulsywnie. – Jakże pani współczuję.
Sara pocałowała ją w policzek. – To bardzo miłe z pani strony. Widzę, że pan Berbera zamówił kawę, ale ja piję tylko herbatę.
– Załatwię to.
Znowu usiadła obok Barbety.
– Już wszystko w porządku? – zapytał.
– Tak. Wszystko będzie w porządku.
– Kiedy rozmawialiśmy... – zaczął spokojnie i uniósł rękę, jakby próbując stłumić w zarodku jej protest. – To konieczne, proszę mi wierzyć.
– Dobrze. – Otworzyła torebkę, wyjęła poobijaną, starą, srebrną papierośnicę, którą znaleziono przy ciele Edwarda na Mount Tumbledown, i wyjęła z niej papierosa. Zapaliła i wydmuchnęła dym w stronę sufitu dziwnie wyzywającym gestem. – Nie ma pan nic przeciwko temu?
Uśmiechnął się. – W moim wieku, pani Talbot, nie stać człowieka na to, żeby mieć cokolwiek przeciwko czemuś.
– Co pan o mnie wie, panie Berbera?
– Powiedziano mi, że jest pani jednym z najtęższych umysłów na Wall Street. I że kiedy była pani bardzo, bardzo młoda, o mały włos nie została pani wybrana do Kongresu.
– Byłam małą, zepsutą, bogatą szczeniarą. Wydawało mi się, że mój ojciec posiada wszystkie pieniądze świata. Ponieważ nie miałam matki, ojciec mnie rozpuszczał. Tak, poszłam do Radcliffe i dostałam dyplom z wyróżnieniem. Bez problemów. Wie pan, byłam bardzo zdolna. Nie musiałam pracować. Paliłam marihuanę jak wszyscy w latach sześćdziesiątych i puszczałam się jak inne. – Odwróciła się i spojrzała na niego. – Czy to pana gorszy?
– Niespecjalnie.
– Miałam chłopaka, który wyleciał z collegeu i został powołany do wojska, do Wietnamu. Dali mu karabin i posłali na front. Przeżył tylko trzy miesiące. Bezmyślna zagłada. – Potrząsnęła głową. – Byłam bardzo sprytna. Nie przyłączyłam się do ruchu protestacyjnego przeciwko wojnie, zanim nie otrzymałam nominacji do Kongresu z ramienia mojej partii.
– I pani ojcu się to nie spodobało. – Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie faktu.
– Nie odzywał się do mnie przez trzy lata. Uważał mnie za kogoś w rodzaju zdrajcy. Wyborcy również nie mieli o mnie najlepszego zdania. Ostatecznie wycofałam się, postanowiłam uzyskać magisterium z administracji handlowej i pójść do pracy. – Roześmiała się. – Wzywała mnie Wall Street.
– A tam mogła pani pokazać ojcu, do czego jest stworzona?
– Właśnie. I zrobiłam to. – W jej głosie znowu zabrzmiało jakieś wyzwanie. – Ale proszę zauważyć, że czymś jednak sprawiłam mu przyjemność. Moim mężem.
– Nie wiedziałem, że była pani zamężna.
– O tak, krótko. Z angielskim pułkownikiem. To nie trwało długo. Zginął na Falklandach, ale pozostawił mi pasierba.
– Rozumiem.
– Nie wiem, czy rzeczywiście pan rozumie. Matka Erica zmarła zaraz po jego urodzeniu. Rozumiałam to dobrze, bo sama przeżyłam taki sam dramat. Rozumiałam jego, a on rozumiał mnie.
– A teraz nie żyje. Co się stało?
Siedziała przez chwilę rozmyślając, a potem wyjęła spod siedzenia teczkę, otworzyła ją i wyjęła brązową kopertę z materiałami przysłanymi przez Villiersa z Londynu. – Proszę to przeczytać.
Zapaliła następnego papierosa i gdy czytał dokumenty, siedziała odchylona w fotelu. Przez cały czas nie powiedziała do niego ani słowa.
Barbera skończył, starannie włożył papiery z powrotem do koperty i oddał jej. Twarz miał jak z kamienia.
– Narkotyki – powiedziała. – Jak on mógł? Heroina, kokaina...
– Nie tak dawno powiedziała mi pani, że w latach sześćdziesiątych paliła pani trawkę. W dzisiejszych czasach dzieciakom jest jeszcze trudniej, wszystko to jest przecież tak dostępne.
– Któż mógłby o tym wiedzieć lepiej od pana? – Te słowa wyrwały się jej bezwiednie, zanim zdołała je powstrzymać.
Nie okazał gniewu. – Pani Talbot, jestem człowiekiem staroświeckim. Istotnie, byłem kimś, kogo mogłaby pani nazwać gangsterem, ale wyrządzałem zło zazwyczaj tylko ludziom należącym do tej samej kategorii co ja. Inni byli dla mnie neutralni. Moja rodzina prowadziła interesy w związkach zawodowych, grach, prostytucji, nawet zajmowała się alkoholem w czasach prohibicji, zaspokajając te słabostki ludzkie, które, każdy jest w stanie zrozumieć. Ale powiem pani jedno. Rodzina Barbetów nigdy nie zarobiła nawet grosza na narkotykach. Na przykład mój wnuk Vito w Londynie. Mamy tam trzy kasyna. Restauracje, totalizatory. – Wzruszył ramionami. – W końcu, ile człowiekowi potrzeba?
– Ale Eric – powiedziała. – Wciąż tego nie rozumiem.
– Proszę posłuchać – odparł. – Powszechnie sądzi się, choć jest błędne mniemanie, że ludzie, którzy biorą silne narkotyki, zostali wciągnięci do nałogu przez jakiegoś naganiacza. Ale pierwszą porcję prawie zawsze proponuje przyjaciel. Pewnie był na jakiejś studenckiej prywatce, kiedy to się zdarzyło. Wypił parę kieliszków...
– Ale potem – przerwała mu. – Potem przychodzą naganiacze, dostawcy, wszyscy, którzy chcą na tym zarobić. Zniszczyć młodych ludzi u zarania życia – i po co? Dla pieniędzy!
– Dla niektórych pieniądze to poważna sprawa, pani Talbot. Ale zmieńmy na chwilę temat. Co ma pani zamiar zrobić? Czego pani chce?
– Sprawiedliwości, jak sądzę.
Roześmiał się ostro. – Rzadko spotykany towar na tym grzesznym świecie. Proszę posłuchać. Prawo to żart. Idzie pani do sądu, a potem to trwa i trwa. Bogaci i wpływowi mogą kupić wszystko, czego zapragną, większość ludzi bowiem jest przekupna.
– A więc co pan by zrobił na moim miejscu?
– To dla mnie trudne pytanie. Przelana krew woła o pomstę, taki jest sycylijski obyczaj. Jeśli mój syn zginie, to musi zostać pomszczony. To nie jest kwestia wyboru. Taki wybór nie istnieje. Nie mogę uczynić nic innego. – Potrząsnął głową. – Pani pochodzi z innego świata. Podejrzewam, że nigdy w swoim życiu nie zetknęła się pani z przemocą.
– To prawda. Jeden raz, kiedy przejeżdżaliśmy przez Bronx, widziałam bójkę z perspektywy tylnego siedzenia w Cadillacu.
Uśmiechnął się ponuro. – To dobrze, że potraci pani sama z siebie kpić. Ale teraz musi mi pani obiecać, że coś pani zrobi i to jest podstawową sprawą.
– Co takiego?
– Musi pani zażądać, aby pokazano pani ciało syna. – Uniósł dłoń, nie pozwalając jej nic powiedzieć. – Nieważne, jak straszna będzie to dla pani próba. Proszę mi wierzyć, wiem wiele o śmierci i jestem tego pewien.
Musi go pani zobaczyć na własne oczy, musi go pani opłakać, w przeciwnym razie będzie to panią prześladowało do końca życia.
Skinęła głową. – Pomyślę o tym.
– Jest jeszcze jedno, przez co musi pani przejść. I to dopiero jest rzeczywiście straszne.
– Co mianowicie?
– Werdykt francuskiego sędziego śledczego jest jednoznaczny. Przypadkowa śmierć przez utonięcie pod wpływem narkotyków i alkoholu.
– Tak jest.
– Jego ciało, pani Talbot, stanowiło poważne udogodnienie dla tych, którzy je wykorzystali. Wydaje mi się, że mogło to być coś więcej niż tylko wykorzystanie dogodnego zbiegu okoliczności i posłużenie przypadkowo zmarłym.
– Sugeruje więc pan – powiedziała apatycznym głosem – że to wcale nie był wypadek? – Trudno jej było wypowiedzieć to słowo, ale zmusiła się. – Że został zamordowany?
– Proszę mnie zrozumieć. Mówię tylko, że to wszystko stanowiło zbyt duże udogodnienie dla organizatorów przemytu. Nie chcę jeszcze bardziej wystawiać na próbę pani uczuć. Zbyt długo żyłem w świecie brutalności. Mam skłonność do podejrzewania najgorszego.
– Nie sądziłam, że może być coś jeszcze gorszego – odparła. W jej drżącym z gniewu głosie brzmiała jeszcze pewna niechęć i opór przed przyjęciem do wiadomości tego, co mówił.
– Być może nie mam racji. W każdym razie jestem pewien, że władze wezmą pod uwagę wszystkie możliwości. – Wyjął portfel i wydobył z niego bilet wizytowy. – To londyński adres mojego wnuka, Pita. Powiem mu o pani. Zrobi wszystko, co będzie mógł. Ja sam nie wyjdę nawet z lotniska. Lecę dalej prosto do Palermo. Wiem, że to mało prawdopodobne, ale jeżeli będzie pani kiedykolwiek na Sycylii, oczekuję pani w mojej willi niedaleko wsi Bellona w Cammarata.
Ujął jej dłoń i ucałował delikatnie. – A teraz, moje dziecko, potrzebuje pani snu.
Pochyliła się i pocałowała go w policzek. Uśmiechnął się, wstał i wrócił na swój fotel. Zgasiła światło i leżała w ciemności myśląc o tym, co jej powiedział. Przypuszczenie, że śmierć Erica nie była przypadkowa, napełniało ją przerażeniem. Nie chciała się z nim pogodzić, odrzucała je od siebie i po chwili spała już z głową opartą na swoim ramieniu, podczas gdy samolot z pomrukiem silników leciał przez noc.
Pewien dziennikarz z Kent, powiadomiony przez przychylnego mu znajomego w miejscowej policji, przesłał do londyńskiej „Daily Mail” krótką notatkę. Napisał w niej tylko to, co wiedział. Na jednej z lokalnych dróg w hrabstwie Kent rozbił się karawan i stanął w płomieniach. Wspomniał również, że w samochodzie przewożone było czyjeś ciało. Ponieważ na tym etapie dochodzenia szczegóły, ze zrozumiałych względów, przedstawiono jedynie w ogólnym zarysie, wiadomość zasłużyła zaledwie na akapit u dołu trzeciej strony, i to tylko ze względu na makabryczne elementy sprawy. Zatwierdzony przez Fergusona zapis cenzorski oznaczał wprawdzie obowiązek wycofania tej historii z późniejszych wydań gazet, jednak tożsamość Erka Talbota została już ujawniona.
Jago przyleciał z Paryża porannym samolotem i o jedenastej znalazł się w służbowym mieszkaniu na Connaught Street niedaleko Hyde Parku. Gdy się rozpakowywał, zadzwonił telefon.
– W dzisiejszej „Daily Mail” jest niewielka wzmianka – rzekł Smith. – Wygląda na to, że ten chłopak nie był tym, za kogo się podawał. Jego prawdziwe nazwisko brzmi. Eric Talbot. Był studentem Cambridge.
– A więc występował pod fałszywym nazwiskiem – odparł Jago. To zupełnie zrozumiałe. Dlaczego uważa pan, że może tu być jakiś problem?
– Ponieważ okazuje się, że to nie jest ktoś nic nie znaczący wyjaśnił Smith. – Przeprowadziłem dyskretny wywiad u portiera w jego collegeu. Podałem się za dziennikarza. Jezu Chryste, jego dziadek jest baronetem.
– Coś podobnego – powiedział Jago, z trudem powstrzymując się od śmiechu. – I któż to wpakował nas w tę aferę?
– Dziwka z Cambridge. Nazywa się Greta Markovsky. Również była studentką. Naganiaczka. Pracuje dla mnie od roku. Sądziłem, że można mieć do niej zaufanie.
Była to pierwsza oznaka słabości, którą Jago dostrzegł u Smitha. Ale z moich doświadczeń na tym starym, zepsutym świecie wynika, że do nikogo nie można mieć zaufania. Gdzież można znaleźć tę pannę Markovsky?
– Wygląda na to, że dwa dni temu paskudnie przedawkowała heroinę. Jest obecnie w ośrodku rehabilitacyjnym Grantley Hall niedaleko Cambridge. Na oddziale zamkniętym.
– Czy życzy pan sobie, żebym się nią zajął?
– Nie sądzę, żeby to było koniczne. W każdym razie nie na tym etapie. W końcu nigdy mnie nie widziała.
– A czy ktoś w ogóle pana widział? – zapytał Jago.
– No właśnie.
– Cóż więc pan chce, żebym zrobił?
– Dziś o drugiej po południu odbędzie się w Canterbury rozprawa u koronera. Proszę tam być.
– Dobrze. A co z Birdem i jego kochasiem?
– To może poczekać. Odezwę się do pana później.
Tak, lepiej żebym zaraz wyjechał.
Jago odłożył słuchawkę i szybko dokończył rozpakowywania swojego bagażu. Zdecydował, że nie będzie się przebierać. Jeżeli chciał bez kłopotów zdążyć na rozprawę o drugiej, to nie miał już czasu do stracenia. Pięć minut później wysiadł z windy w podziemnym garażu. Srebrzyste Alfa Romeo, Samochód, którego używał w Londynie, stał na swoim miejscu. Jago usiadł za kierownicą i sięgnął do zamka ukrytego pod tablicą przyrządów. Klapka opadła i ukazały się Walther PPK, Browning oraz tłumik Carswella umocowane zaciskami na swoich miejscach. Szybko sprawdził oba pistolety, po prostu dla pewności. Jak miał już okazję się przekonać, życie bywa do obrzydliwości pełne niespodzianek. W dwie minuty później włączył się już do ruchu ulicznego na Park Lane.
Gdy Tony Villiers wszedł do pokoju, Ferguson uniósł wzrok znad biurka. – Jak ona się czuje?
– Wyjechałem po nią na Heathrow. Zawiozłem ją na Lord North Street. Jej firma ma tam dom.
Czy rozmawiałeś z nią o szczegółach tej sprawy?
– Raczej nie. Nie było takiej potrzeby. Wszystkie istotne materiały przesłałem jej do Nowego Jorku. Raport francuskiego sędziego śledczego i całą dokumentację medyczną. Teraz jest tutaj. Chce być obecna o drugiej na rozprawie u koronera w Canterbury. Powiedziałem, że z nią pojadę. Uprzedziłem, że jeśli się tam pojawi, może zostać przesłuchana jako najbliższa krewna.
– Zrobiłeś to? – Ferguson uniósł lekko brwi. – Sądzisz, że może sprawiać jakieś problemy?
Villiers zdołał powściągnąć gniew. – Byłoby to zupełnie zrozumiałe w tych okolicznościach.
– Na litość boską, Tony, wiesz co mam na myśli. To może być kłopotliwe dla nas wszystkich. W każdym razie poproś ją tutaj, a ja sam zadecyduję.
Podszedł do okna zastanawiając się, jak powinien postępować a tą zrozpaczoną kobietą, ale gdy odwrócił się, kiedy weszła wraz z Villiersem, przeżył największe zaskoczenie w życiu. Miała na sobie zamszową kurtkę z paskiem i dopasowane do całości spodnie. Rozpuszczone włosy sięgały jej do ramion otaczając ciemną zasłoną spokojną i stanowczą twarz.
– Pani Talbot. – Czarujący jak nigdy obszedł biurko dookoła i ujął jej rękę. – Doprawdy, nie jestem w stanie wyrazić, jak bardzo pani współczuję.
– Dziękuję.
– Proszę, niech pani spocznie.
Wyjęła z torebki srebrną papierośnicę Edwarda i była to jedyna oznaka jej zdenerwowania. Ferguson podał jej ogień. – Dlaczego tu jestem, panie brygadierze? – zapytała.
Wrócił za biurko i usiadł w swoim fotelu. – Nie rozumiem.
– Chyba jednak pan rozumie. Kiedy Tony powiedział, że przywiezie mnie tutaj, zapytałam: dlaczego? Powiedział, że pan jest jego szefem i że pan mi to powie.
– Rozumiem.
– Panie brygadierze, mój mąż był pułkownikiem armii brytyjskiej i byłam wystarczająco długo żoną żołnierza, żeby nauczyć się paru rzeczy.
– Na przykład jakich?
Odwróciła się i położyła dłoń na ramieniu Villiersa. – Cóż, zdaję sobie sprawę, że obecny tu mój drogi kuzyn ze strony męża służy nie tylko w Grenadierach Gwardii, ale jest także w SAS. Zawsze miałam wrażenie, że jego głównym zajęciem jest praca w jakiejś formacji wywiadu wojskowego.
– Uprzedzałem pana – powiedział sucho Villiers do Fergusona. Najtęższy umysł na Wall Street.
– Otóż to, brygadierze – powiedziała. – Skoro jest pan szefem Tonyego, to czym właściwie się pan kieruje? Dlaczego interesuje się pan czymś, co jak sądzę, powinno być raczej wyłącznie sprawą policji?
– Tony miał rację, pani Talbot. Jest pani wyjątkową kobietą. Spojrzał na zegarek i wstał. – Powinniśmy już iść.
– Dokąd? – zapytała.
– Droga pani Talbot, chciała pani być na rozprawie. A więc wsiadamy do mojego samochodu i jedziemy tam. Będziemy mogli porozmawiać po drodze.
Siedziała wraz z Fergusonem na tylnym siedzenia limuzyny Daimlera, a Villiers na rozkładanym siedzeniu naprzeciwko nich. Szklana szyba oddzielała ich od kierowcy.
– Są pewne aspekty tej sprawy – rzekł Ferguson – a szczególnie jeden, które czynią z tej sprawy, przynajmniej teoretycznie, przedmiot zainteresowania bardziej organów bezpieczeństwa państwowego niż zwykłe przestępstwo, które podlega po prostu policji.
– Trudno uznać to za oświadczenie, które wzbudzałoby zaufanie – powiedziała.. – Przypomina mi się Wietnam i czasy mojej działalności w ruchu przeciwników wojny. Chodzi mi o to, panie brygadierze, że miałam w przeszłości do czynienia z tym wszystkim, na co było stać pańskich kolegów z CIA.
– Lepiej niech pan to sam wyjaśni, Tony.
– Międzynarodowy terroryzm potrzebuje pieniędzy – zaczął Villiers. – Bardzo dużo pieniędzy i to nie tylko na broń, która jest bardzo kosztowna, ale również na finansowanie swoich operacji. Narkotyki są wymarzonym źródłem dochodów i od pewnego czasu wiemy, że zarówno IRA, jak również rozmaite protestanckie organizacje paramilitarne w Ulsterze zdobywają fundusze angażując się w handel nimi.
– Ale jaki to ma związek z Erikiem?
Villiers wyjął z kieszeni kopertę i podał jej. – To bardziej szczegółowy protokół sekcji zwłok przesłany z Francji. W jego krwi wykryto nie tylko heroinę i kokainę, ale również mieszankę skopolaminy i phenothiaziny.
W Kolumbii, gdzie pojawiła się po raz pierwszy, znana jest pad nazwą burundanga.
– Poprzez chemiczne działanie wywołuje hipnozę, pani Talbot wtrącił Ferguson. – Na jakiś czas doprowadza człowieka do stanu żywego trupa.
– I to właśnie zdarzyło się Ericowi? – szepnęła.
– Tak. A w ciągu minionego roku czterej członkowie IRA, straceni w Ulsterze przez frakcje protestanckie, mieli także we krwi ślady tego narkotyku. Wykazały to sekcje zwłok – rzekł Villiers.
– I dlatego stało się to sprawą interesującą służby bezpieczeństwa państwowego. To niezwykle rzadki zbieg okoliczności – stwierdził Ferguson. – Czterej członkowie IRA w Ulsterze i obecnie pani pasierb.
– I przypuszcza pan, że istnieje tu jakiś związek? – zapytała.
– Być może wmieszani są w to ci sami ludzie – odparł brygadier. – Tego właśnie usiłujemy się teraz dowiedzieć. Prowadzimy teraz komputerowe poszukiwania, które obejmują wszystkie kraje Europy Zachodniej.
– I co odkryliście?
– Kilka przypadków we Francji w ciągu ostatnich trzech lat wszystkie bardzo przypominające śmierć pani pasierba. Śmierć przez utonięcie pod wpływem narkotyków.
Nie mogła już dłużej pomijać milczeniem sugestii Barbery.
– Wydaje mi się w takim razie – oznajmiła beznamiętnym głosem – że zamordowano pewną liczbę osób będących w stanie owej chemicznej hipnozy, o której panowie wspomnieliście.
– Na to wygląda – przytaknął.
– Zamordowano ich z jednego tylko powodu. Po to, żeby ich ciała wykorzystać jak jakieś cholerne walizki. – Uderzyła zaciśniętą pięścią w kolano. – Postąpili tak z Erikiem. Dlaczego?
– Pięć milionów funtów każdorazowo, pani Talbot. To nasza skromna wycena wartości jednego transportu heroiny, licząc według cen detalicznych.
Wyjęła srebrną papierośnicę. Villiers podał jej ogień. Papieros pomógł jej opanować drżenie rąk. Czuła teraz gniew. Nie, coś więcej, wściekłość.
Wjeżdżali na przedmieścia Canterbury, przeciskając się starymi uliczkami.
Spojrzała na piętrzące się wieże wspaniałej katedry.
– Bardzo piękna.
– Kolebka angielskiego chrześcijaństwa – wyjaśnił Ferguson. Założona przez św. Augustyna w czasach saksońskich.
– I zbombardowana przez hitlerowców w 1942 roku – wzruszył ramionami Villiers. – Może niezbyt wojskowy cel, ale ponieważ my zbombardowaliśmy im parę miast katedralnych, więc i oni zbombardowali parę naszych.
Daimler zakręcił na spokojny placyk.
– A więc komputer – zapytała – nie odszukał innych takich przypadków?
– Obawiam się, że nie – odparł brygadier.
– Sytuacja wygląda nieco inaczej – wtrącił się Villiers. – Dziś rano natrafiłem na jeszcze jeden. Nie miałem dotąd okazji, żeby to panu powiedzieć. Osiemnastoletnia dziewczyna, znaleziona parę miesięcy temu w Tamizie koło Wapping.
– Jest pan pewien?
– Obawiam się, że tak, sir. To była przyrodnia siostra Egana.
Ferguson zdziwił się. – Ma pan na myśli Seana Egana?
– Tak.
– Dobry Boże!
– Kim jest ów Sean Egan? – spytała Sara.
– Młody sierżant, który służył ze mną w SAS. Ciężko ranny na Falklandach. Właśnie zrezygnował ze służby w wojsku.
– Proszę mi o nim opowiedzieć – poprosiła, ale samochód podjechał już do krawężnika u stóp schodów, prowadzących do okazałego georgiańskiego budynku.
– Teraz nie ma na to czasu, moja droga – powiedział Ferguson, gdy szofer otwierał drzwi. – Jesteśmy na miejscu.
W sali sądowej było około tuzina osób, w większości amatorów bezpłatnej rozrywki. Jago siedział w ostatnim rzędzie i choć od razu zauważył brygadiera, Sarę Talbot i Villiersa, nie zainteresował się przybyłymi. Tylko Villiers przyciągnął od razu jego uwagę. Jak mówiono w armii brytyjskiej, swój swojego zawsze pozna, toteż, mimo cywilnego ubrania Tonyego, Jago natychmiast odgadł prawdziwą profesję młodego pułkownika.
Woźny sądowy ogłosił rozpoczęcie rozprawy.
– Proszę wstać, nadchodzi Koroner Jej Królewskiej Mości.
Wszyscy wstali. Wszedł koroner, wysoki mężczyzna o wyglądzie naukowca, i usiadł. Był w ciemnym ubraniu i ku zdziwieniu Sary nie miał na sobie togi.
– Sąd rozpoczyna posiedzenie – rzekł. – Zazwyczaj na rozprawie o takim charakterze wymagana jest obecność ławników. Jednak nie jest to zwyczajny przypadek i tego rodzaju procedura nie będzie tym razem konieczna.
Skinął głową w stronę sekretarza, który podał mu dokument. Koroner przestudiował go, po czym podniósł wzrok. – Czy pułkownik Villiers jest na sali?
– Tak, sir. – Villiers wstał.
– Zapoznałem się z zapisem cenzorskim przedstawionym przez pana w imieniu Ministerstwa Obrony i uznaję jego zasadność. Chciałbym poinformować wszystkich obecnych na sali przedstawicieli prasy, że zastrzeżenie to powoduje, iż opublikowanie jakiegokolwiek szczegółu niniejszej rozprawy stanowić będzie przestępstwo zagrożone karą więzienia. Pułkowniku Villiers, może pan usiąść.
– Dziękuję, sir.
Koroner ciągnął dalej. – Szczegóły związane ze śmiercią Erica Malcolma Iana Talbota zostały już ustalone przez sędziego śledczego w Paryżu, gdzie nastąpił zgon.
Sara chciała wstać i krzyknąć, zaprotestować przeciwko temu, co usłyszała, ale Villiers, odgadując jej myśli, ujął ją mocno za rękę.
Koroner ciągnął dalej. – Godny ubolewania splot okoliczności, który miał miejsce po śmierci tego nieszczęsnego młodego człowieka, stanowi przedmiot śledztwa właściwych organów. Czy w sądzie jest obecny ktoś z najbliższej rodziny?
Parę sekund trwało, zanim zrozumiała, o co chodzi, ale po chwili wstała. – Jestem, sir.
– Zechce pani podejść. – Podeszła i stanęła – za barierką na podwyższeniu. Koroner popatrzył na leżący przed nim dokument. – Czy jest pani Sarą Talbot, zamieszkałą obecnie w mieście Nowy Jork w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej?
Było to bardzo urzędowe i dokładne.
– Tak jest.
– Proszę określić swój stopień pokrewieństwa ze zmarłym.
Sara zwilżyła zaschnięte usta. – Byłam jego macochą.
– Ciało pani pasierba znajduje się w miejskiej kostnicy. Czy zidentyfikowała je pani?
– Nie, sir.
Sekretarz podał kolejny dokument. Koroner przestudiował go. Przedstawiona niniejszemu sądowi identyfikacja na podstawie odcisków palców pozwala mi uchylić ten wymóg. Wydam pani zezwolenie na pogrzeb. – Przerwał. – Sąd wyraża pani wyrazy najgłębszego współczucia, pani Talbot.
– Dziękuję.
Wróciła na miejsce oszołomiona szybkością, z jaką się to odbyło, a woźny zawołał. – Proszę wstać, Koroner Jej Królewskiej Mości oddala się.
Wszyscy wstali i zaczęli kierować się ku wyjściu. – Mogło być gorzej – stwierdził Villiers. – Dobrze się spisałaś, Saro.
Idący tuż za nimi Jago usłyszał jej odpowiedź. – Czeka mnie coś znacznie gorszego, ale nie mogę tego uniknąć.
– Co takiego, na litość boską? – zapytał Ferguson.
– Eric – powiedziała po prostu. – Chcę go zobaczyć.
Villiers objął ją ramieniem. – Nie ma takiej potrzeby, Saro. Widziałem go i to już nie jest Eric. Nie musisz przez to przechodzić.
Wszystko załatwiłem. Dziś po południu przewiozą go do Londynu i jutro o dziesiątej rano w krematorium Greenhill odbędzie się nabożeństwo. Wszystko jest załatwione.
– Muszę go zobaczyć – rzekła stanowczo.
Spojrzał na Fergusona. Brygadier skinął głową. Villiers powiedział znużonym głosem. – No dobrze, miejmy to już za sobą.
Oczywiście, miał rację. Ta poczerniała, powykręcana istota, która ukazała się, gdy pracownik kostnicy wysunął szufladę i zdjął białe gumowe przykrycie, to już nie był Eric. Mimo to stała tam przez dłuższą chwilę, przypominając sobie, jak w czasie ślubu trzymała jego dłoń w swojej. Był tak szczęśliwy, tak pełen zaufania. Wreszcie skinęła głową, pracownikowi i odeszła. Dwaj mężczyźni podążyli za nią.
Wsiedli do Daimlera, a gdy ruszyli, Ferguson zapytał. – Czy dobrze się pani czuje, pani Talbot?
Odwróciła się w jego stronę. Jej oczy płonęły. – Przez całe życie byłam kimś, kogo określa się mianem dobrego człowieka. Takim waszym przeciętnym, przyzwoitym obywatelem. Hip, hip, hura na cześć amerykańskiego stylu życia i rządów prawa. Otóż mam panu coś do zakomunikowania, panie brygadierze. Dziś już nie jestem tak usposobiona. Chcę dostać tych łajdaków, którzy mu to zrobili. Chce, żeby za to zapłacili.
Villiers był biały jak papier. – Saro!
– To właśnie czuję, Tony. Dokładnie to właśnie czuję. – Odwróciła się i zaczęła patrzeć przez okno.
Jago zadzwonił z budki telefonicznej na stacji obsługi przed Canterbury na ten sam numer telefonu co zawsze i Smith oddzwonił po paru minutach.
Zaczyna się niepokoić, pomyślał Jago i przystąpił do informowania Smitha o wszystkim, co się wydarzyło.
– Co pan o niej myśli? – zapytał Smith.
– Spodobała mi się. To prawdziwa dama. Według mnie ma rzeczywiście styl i żelazny charakter.
Zebrałem o niej trochę informacji. Ojciec zostawił jej w spadku dobre parę milionów. Jest jednym z najlepszych maklerów na Wall Street. Mieszka w domu na Lord North Street, który jej firma ma dla swoich gości.
– To robi wrażenie – stwierdził Jago.
– Ale ci dwaj faceci, którzy z nią byli, Villiers i Ferguson. O co tu, u diabła, chodzi?
– Jeżeli interesuje pana moje zdanie, to na podstawie doświadczeń wyniesionych z mej siedmioletniej służby w armii Jej Królewskiej Łaskawości, powiedziałbym, że są z wywiadu.
– Ale po co? To nie ma sensu. – W słuchawce zapadła cisza. – Niech pan szybko wraca do Londynu. Zadzwonię do pana o szóstej. Proszę być na miejscu.
Ferguson wysiadł po drodze, Villiers zaś pojechał z Sarą na Lord North Street. Dom był przyjemny – wysoki, wąski budynek z czasów Regencji. Jedyną osobą ze służby była pokojówka, która przychodziła rano. Mieli więc cały dom dla siebie. W holu stały dwie paki i Sara zobaczywszy je zapytała. – Co to takiego?
– Rzeczy Erica. Zabrałem je, kiedy zwalniałem jego pokój w Trinity College. Pomyślałem, że będziesz chciała je przejrzeć.
– Och, bardzo ci dziękuję, Tony. To bardzo miłe z twojej strony.
Natychmiast zajęła się pierwszą paczką, a Villiers powiedział. Pójdę zrobić herbatę.
Stał w kuchni, czekając, aż woda w czajniku się zagotuje, kiedy weszła Sara, trzymając w ręku dużą księgę w oprawie z niebieskiego marokinu. – Zobacz, co znalazłam.
– Co to takiego?
– Prowadził coś w rodzaju dziennika.
Otworzyła książkę. Zajrzał jej przez ramię i usiadł przy stole. Wielkie nieba, to po łacinie.
– Ulubiony przedmiot Erica. Jeszcze jedna rzecz, która nas łączyła. W Radcliffe specjalizowałam się w filologii klasycznej. Łacina i greka.
Mój ojciec uważał to za straszną stratę czasu.
Villiers nalał herbatę. – Co tam napisał?
Zaczęła od pierwszej strony, tłumacząc płynnie i z widoczną łatwością.
„Dzisiaj przybyłem do Trinity. To takie podniecające. Cambridge jest wspaniałe. Sara przyjechała na weekend, żeby pomóc mi się urządzić.
Pływaliśmy łódką po rzece, a potem siedzieliśmy pod drzewem morwowym, które Milton zasadził w Fellows Garden. Wraca jutro do Nowego Jorku. Będzie mi jej brakowało jak diabli”.
Przestała czytać, zamknęła książkę i przycisnęła do siebie. – Tony, jeżeli nie masz nic przeciwko temu, chciałabym, żebyś już sobie poszedł.
Będę chyba płakała i nie przypuszczam, abym była w stanie szybko skończyć.
Dotknął ręką jej ramienia. – W porządku, Saro. Zobaczymy się jutro rano – powiedział i wyszedł zamykając za sobą drzwi.
– Oto co załatwiłem – rzekł Smith. – Udało mi się wynająć mieszkanie na najwyższym piętrze domu po drugiej stronie Lord North Street. Musiałem zapłacić czynsz za cały rok, ale je mam.
– Czy jest dokładnie naprzeciwko?
– Prawie. Dwa domy dalej. Wystarczy dla pańskich celów. Portier został uprzedzony, że wprowadzi się pan dziś w nocy. Nazywa się pan James Mackenzie. O dziesiątej zostanie panu dostarczona przesyłka.
– Mamy trochę popodsłuchiwać, jak sądzę?
– Właśnie. Znajduje się tam mikrofon kierunkowy, dzięki któremu będzie pan mógł bez trudności usłyszeć każde słowo wypowiedziane w tym domu. Ma również funkcję odbioru na wysokich częstotliwościach, co umożliwia podsłuchiwanie rozmów telefonicznych. Całość będzie podłączona do magnetofonu. Chcę wiedzieć, co się tam dzieje.
– W porządku, będzie pan to miał.
– Znajdzie pan w przesyłce również naprowadzany laserem mikrofon kierunkowy do pańskiego samochodu. Chcę uwzględnić każdą możliwość.
– Doskonale – odparł Jago. – Zadbam o to, gwarantuję to panu.
Odłożył słuchawkę i przeszedł pogwizdując do kuchni. Uświadomił sobie, że zaczyna się dobrze bawić.
Następnego ranka w krematorium Greenhill byli tylko Sara, Villiers, Ferguson i oczywiście pastor. Cała uroczystość była tak koszmarna, że gorzej być już nie mogło. Muzyka z taśmy w tle i pastor pojękujący niczym komik parodiujący kaznodzieję w jakimś kiepskim, kabaretowym skeczu.
– Jam jest zbawienie i żywot, rzecze Pan. Ten, kto wierzy we mnie, choć umrze, żyć będzie.
Stłumiła idiotyczną chęć roześmiania się na głos. Dlaczego nie ta, która wierzy? Dlaczego zawsze i wszędzie używa się męskiego rodzaju!
Muzyka nagrana na taśmie potężniała, transporter zaczął przesuwać trumnę w stronę ciemnego otworu prowadzącego do paleniska. Pastor uścisnął jej dłoń. Widziała ruchy jego warg, ale nie słyszała ani słowa.
I nagle znaleźli się na zewnątrz.
– Pojadę – oznajmił Ferguson. – Odprowadzisz panią Talbot do domu, Tony?
– Oczywiście, sir.
Ujął jej dłoń. – Być może nie spotkamy się więcej. Przypuszczam, że wróci pani do Nowego Jorku.
– Nie, nie sądzę, panie brygadierze – odpowiedziała.
– Och, mam nadzieję, że nie ma pani zamiaru sprawiać nam kłopotów, pani Talbot – rzekł Ferguson.
– Większość amerykańskich obywateli, którzy mają jakieś problemy w Londynie, kontaktuje się z naszą ambasadą – zwróciła, się do niego. – Ale nie ja, panie brygadierze. Tak się składa, że mój ojciec był jednym z najstarszych przyjaciół prezydenta. Wystarczy, abym wzięła słuchawkę i zatelefonowała do Białego Domu. Czy chce pan, żebym to zrobiła, panie brygadierze?
Ferguson był wściekły, ale zdołał się uśmiechnąć. – Doprawdy, nie sądzę, żeby to było konieczne, pani Talbot.
Podeszła do oczekującego samochodu. Chwilę później Villiers usiadł obok niej.
– Czy zrobiłabyś to, Saro? – zapytał, gdy samochód ruszył. Rzeczywiście wciągnęłabyś w tę sprawę prezydenta?
– Tony, uścisnę rękę samemu diabłu, jeżeli sprawa będzie tego wymagała. – Wyjęła srebrną papierośnicę Edwarda i wybrała papierosa. – Ale jeżeli będziesz rozsądny, może nie zajdzie taka konieczność. A teraz opowiedz mi o Seanie Eganie.
Londyńscy współpracownicy zorganizowali dla niej samochód, czarnego Mercedesa. Kierowca był rodowitym londyńczykiem w średnim wieku. Miał na imię George. Prowadził wóz z niewiarygodną zręcznością, przeciskając się przez duży, popołudniowy ruch od Westminsteru wzdłuż Victoria Embankment.
– Wygląda na to, że doskonale pan wie, jak sobie radzić z tłokiem na jezdni, George.
– Trzeba to wiedzieć, pani Talbot, bo inaczej w dzisiejszych czasach za cholerę nigdzie się nie dojedzie. Dla mnie to pestka. Byłem taksiarzem przez dwadzieścia sześć lat.
– A więc zna pan miasto?
– Muszę. W Londynie nie wyjedzie się taksówką na ulicę, dopóki nie zda się Wiedzy.
– Wiedzy? Co to znaczy?
– To, że trzeba znać całe miasto jak własną kieszeń, pani Talbot.
A teraz, gdzie pani chciałaby najpierw pojechać? Do Tower?
– Nie – odpowiedziała. – Do miejsca zwanego Wapping. Zna je pan?
– Niech mnie licho, pewnie że tak. To moja parafia. Urodziłem się na Cable Street. O rany, mógłbym opowiedzieć pani parę historyjek.
Mieszkam teraz w Camden, ale to nie to samo.
– A więc jest pan autentycznym cockneyem?
– Jak cholera, pani Talbot. Jestem prawdziwy chłopak z East Endu.
A dokąd chciałaby pani konkretnie?
Wyjęła z torebki kopertę, którą niezbyt chętnie dał jej Villiers, i wydobyła jej zawartość. Było tam zdjęcie. Egana w mundurze, to głowa i ramiona, jego beznamiętna twarz absolutnie nic nie wyrażała. Na kilku kartkach papieru znajdowało się wszystko, co chciała wiedzieć. Miała również zanotowane kilka rzeczy, które Villiers opowiedział jej o Eganie. Niektóre szczegóły stanowiły dla niej szok – taki młody chłopak i tyle przemocy. Nie mogła tego zrozumieć.
– Chciałabym pojechać do miejsca, które nazywa się Jordan Lane – powiedziała. – Zna je pan?
Spojrzał na nią kątem oka, wyraźnie zdumiony. – Jordan Lane? To niedaleko od starych londyńskich doków. Koło Hangmans Wharf. To nie miejsce dla pani.
– Dlaczego?
– Oni tam potrafią być trochę niemili. – Było to jej pierwsze zetknięcie z typową dla cockneyów skłonnością do niedopowiedzeń. Chodzi o to, że jest tam wciąż trochę tak jak dawniej.
– Jak to?
– Pool of London i Tamiza były kiedyś największym portem na świecie, ale potem wszystko się popsuło. Związki źle to rozegrały i wszyscy przenieśli się do Amsterdamu. Rok czy dwa lata temu mogła pani przejść przez Wapping i zobaczyć tylko rdzewiejące dźwigi, puste doki i zabite deskami magazyny.
– A teraz?
– Teraz sporo się tam dzieje. Nowe domy, przeróbki magazynów.
Widzi pani, stąd jest bardzo wygodny dojazd do City, więc te wszystkie szpanująee szczeniaki, maklerzy i bankierzy z setą kafli rocznie i Porschem przenoszą się w ten rejon i wypychają miejscowych.
– Ale nie w Hangmans Wharf?
– Nie. – Jego odpowiedź sprawiała teraz wrażenie wymijającej. – Tam wszystko jest dokładnie tak samo jak dawniej.
Znowu spojrzała na leżącą przed nią kartkę papieru. – Czy zna pan człowieka o nazwisku Jack Shelley.
Samochód zatańczył lekko, ale George szybko opanował kierownicę.
– Każdy w Wapping zna Jacka Shelleya, pani Talbot. Co pani chciałaby o nim wiedzieć?
– O ile wiem, był znanym gangsterem.
– Swego czasu, ale nie teraz. Teraz jest zupełnie legalny. Ma na własność Hangmans Wharf i wszystko od strony rzeki, a czego nie ma – kontroluje.
– I ludziom się to podoba?
– Miejscowym, tak. Nie dokonuje przeróbek domów. Nie wyrzuca lokatorów na ulicę. Proszę pamiętać, że ma teraz miliony.
Elektronika, komputery, parę kasyn.
– W gruncie rzeczy szanowany biznesmen?
– Nie to co dawniej – George zaśmiał się pod nosem. – Był z niego kawał łobuza. Napady, rabunki. Zrobił skok na skład Darleya.
Złoto w sztabkach warte milion, a wtedy to były prawdziwe pieniądze.
– I nigdy nie trafił do więzienia?
– Na sześć miesięcy, kiedy był dzieciakiem. I to wszystko. Na East Endzie był legendą. Braci Krayów i Richardsonów ludzie bali się jak diabli, ale nie Jacka Shelleya. Jeżeli miało się jakieś kłopoty, szło się do Jacka. Jeżeli potrzebowało się kilku funciaków, to pewnie dostawało się od niego konika.
– Konika?
– Przepraszam, pani Talbot, znowu odezwał się we mnie cockney.
To znaczy dwadzieścia pięć funtów.
– Prawdziwy Robin Hood.
– No cóż, to było wiele lat temu. A kiedy takich jak Krayowie i Richardsonowie posadzili na dożywocie, Jack zmienił się. Chyba uświadomił sobie, że jeśli ma się poukładane w głowie jak trzeba, można równie dobrze robić pieniądze na legalnych interesach.
Mijali właśnie Tower Bridge i jechali wzdłuż St. Katherines Way do Wapping High Street. Sara ponownie zajrzała w swoją kartkę. – Tak, Jordan Lane. Jest tam pub o nazwie „Flisak”.
George zjechał do krawężnika i zatrzymał samochód. Odwrócił się do niej. – Niech pani posłucha, pani Talbot. Proszę mi wierzyć, „Flisak” to nie miejsce dla pani.
Kilka jardów za nimi Jago również zatrzymał swego srebrnego Spydera, ustawił kierunkowy mikrofon i wzmocnił siłę głosu samochodowego radia, do którego był podłączony mikrofon. Słyszał wszystko doskonale. To było naprawdę bardzo zabawne. Prawdę mówiąc, im lepiej poznawał Sarę Talbot, tym bardziej ją lubił.
– A jakie jest dla mnie, George? – zapytała.
– Proszę posłuchać – wyjaśnił cierpliwie. – Większość skoków w Londynie, napadów na banki, złoto w sztabach i różne takie... zawahał się. – To wszystko robi sześćdziesięciu albo siedemdziesięciu ludzi i na East Endzie wszyscy ich znają. Stary Bill też wie, kim oni są – to znaczy policja. Każdy z nich jest solidnym ojcem rodziny, który kocha swoje dzieci, kimś, kto uważa zboczeńca napastującego dzieci za coś najwstrętniejszego pod słońcem, co zresztą jest świętą prawdą.
– Ale są to jednocześnie tacy ludzie, którzy położą cię trupem, jeżeli wejdziesz im w drogę?
– Tak jak ci z mafii, pani Talbot. To nie są porachunki osobiste. To tylko interesy. Organizują się w pięciu czy sześciu w zależności od rodzaju roboty. Tak to wygląda.
– A co to ma wspólnego z „Flisakiem”?
– Wielu z nich się tam kręci.
– Dobrze – odpowiedziała. – To brzmi interesująco. Jedziemy.
Może mi pan postawić tam drinka.
– I co ja mam z panią począć, pani Talbot – jęknął George ruszając.
Stojący nie opodal za nimi Spyder oderwał się od krawężnika i podążył za nimi.
Pub „Flisak” mieścił się na końcu Jordan Lane. Drzwi na rogu wychodziły na rzekę, a sam lokal ku jej zdziwieniu wcale nie wyglądał na spelunkę. Na zewnątrz był niedawno odmalowany, świeży był także szyld nad drzwiami, w skrzynkach przy oknach rosły kwiaty. George otworzył drzwi i Sara weszła do środka.
Główna sala barowa miała niski, pomalowany na biało sufit z czarnymi belkami stropowymi, jej podłoga pokryta była czerwonymi płytkami mocno wyblakłymi od wieloletniego używania i ciągłego zmywania. W dwóch wykuszach okiennych stały ławy, a cała sala zastawiona była stolikami. Za bardzo wiktoriańskim, długim, mahoniowym barem znajdowały się półki z rzędami butelek i lustro w ozdobnej ramie.
W lokalu było najwyżej dwunastu klientów. Sami mężczyźni. Kiedy przyglądali się Sarze i Georgeowi, na chwilę zapadła cisza. Przy beczkach stała Ida Shelley i nalewała komuś duże piwo. Sara wiedziała, że Ida ma sześćdziesiąt lat, ale wyglądała dużo starzej. Miała mocno siwe włosy, na pobrużdżonej twarzy widoczne były ślady wieloletniego picia.
– Cześć, Ida – powiedział wesoło George. – Jak się masz?
Na moment zmarszczyła czoło, ale poznała go prawie natychmiast.
– George Black! A to dopiero. Nie widziałam cię od lat. Myślałam, że przeprowadziłeś się do Camden.
– Owszem, Ido.
– Ależ ty szykownie wyglądasz w tym swoim uniformie. Nie jeździsz już taksówką?
– Szoferuję, Ido. To jest pani Talbot z Nowego Jorku. Chciała zobaczyć prawdziwy pub na East Endzie.
– Dobrze, nie ma sprawy. Cieszę się, że cię widzę, kochana. Wypijemy drinka, żeby to uczcić. Co dla was?
Sara poprosiła o dżin z tonikiem, a George o duże piwo. Gdy Ida napełniała kufel, zapytał.
– Jak się ma teraz Sean?
Sara spojrzała na niego ostro.
– O tyle, o ile – odpowiedziała Ida. – Porządnie oberwał na Falklandach. Myśleli, że straci nogę.
– Naprawdę?
– Poszedł wreszcie po rozum do głowy i zwolnił się z wojska.
– A mała Sally?
Twarz Idy skamieniała nagle. – Sally zmarła, George. Parę miesięcy temu.
George był wstrząśnięty. – Strasznie mi przykro.
– Tak, no cóż, musicie mi wybaczyć. Mam gości.
Poszła w drugi koniec baru, a Sara z Georgeem usiedli w wykuszu.
– Wygląda na zmartwioną – powiedziała Sara.
– Nic dziwnego. To była kochana dziewczyna.
– Córka Idy? – Znała wprawdzie odpowiedź, ale próbowała go wybadać.
– O Boże, nie. Ida jest też z rodziny Shelleyów. To kuzynka Jacka, ale ślub brała tylko z jedną rzeczą w życiu – z butelką. Sean, ten chłopak, którego wspomniała, jest siostrzeńcem Jacka. Pub należał swego czasu do rodziców Seana. Teraz jest jego własnością. Przez parę lat był w wojsku, a Ida w jego zastępstwie prowadziła lokal.
Dlatego na tabliczce z zezwoleniem, która wisi nad drzwiami, jest jej nazwisko. Sally była jego przyrodni siostrą.
W tym samym momencie drzwi z tyłu baru otworzyły się i wszedł Sean Egan. Poznała go natychmiast, choć nieprawdopodobnie intensywny błękit jego oczu był dla niej zaskoczeniem. Miał na sobie czarny podkoszulek, lotniczą kurtkę z czarnej skóry i dżinsy. Przez krótką chwilę rozmawiał z Idą, skinął ręką komuś, kto go zawołał, a potem skierował się do drzwi nie spojrzawszy nawet w stronę Georgea i Sary.
– To był Sean – powiedział George.
– Wiem – wstała. – Idziemy.
– Pani da spokój, pani Talbot. Jeszcze nie skończyłem piwa.
– Już, George! – powiedziała ostro i wyszła.
Egan otwierał drzwi starego, czerwonego Mini. Gdy wsiadali do Mercedesa, ruszył.
– Mini Cooper – powiedział George. – Już takich nie robią. Na płaskim były jak cholerne samochody wyścigowe.
– Jedź za nim, George.
– Pani Talbot, o co, u diabła, tu chodzi? – zapytał przekręcając kluczyk w stacyjce.
– Po prostu jedź za nim i to na razie wszystko. – Zapaliła papierosa i dodała spokojnie. – I jeżeli go zgubisz, zrobię sobie podwiązki z twoich flaków. Zdaje się, że tak się u was, cockneyów, mówi?
Jazda trwała dość długo. Podążali za Eganem przez Camden i Kentish Town, aż wreszcie skręcili na Highgate Road. George przez cały czas udzielał jej wyjaśnień.
– Tam jest Parlament Hill – powiedział. – Bóg raczy wiedzieć, dokąd on jedzie. – A po chwili dodał. – Ach tak, już wiem. Na cmentarz.
– Cmentarz? – zapytała.
– Cmentarz Highgate. Właśnie podjeżdżamy.
Jechali teraz wzdłuż żelaznego ogrodzenia i poprzez drzewa Sara mogła dostrzec nagrobki i gdzieniegdzie marmurowy krzyż. Przy bramie zaparkowanych było kilka samochodów. Mini Copper zatrzymał się i George podjechał Mercedesem do krawężnika stając w sporej odległości za nim.
– To bardzo znane miejsce – powiedział. – Jest, tam jeszcze jedna część, bardzo interesująca, ale obecnie trzymają bramę zamkniętą. Są tam wykopane w zboczu wzgórza katakumby z czasów królowej Wiktorii.
Egipskie brainy, grobowce. Naprawdę niesamowite. Całymi latami wykorzystywano je do kręcenia horrorów. – Wzdrygnął się. – Niech pani sobie tylko wyobrazi skradającego się tam Drakulę.
– A tutaj?
– O! Pochowano tu wielu sławnych ludzi. Między innymi i Karola Marksa, ale są też zupełnie zwyczajni. Egan wysiadł z Mini Coopera. Z wiązanką kwiatów w ręku przeszedł przez bramę.
– Niech pan na mnie poczeka, George – powiedziała, wysiadła z Mercedesa i ruszyła za nim. Nie spuszczając go z oka szła jego śladem ścieżką prowadzącą wśród labiryntu grobowców i najprzeróżniejszych pomników. Marmurowe anioły, wielkie krzyże, sarkofagi. Był w tym jakiś gotycki urok, choć miejscami wszystko wydawało się zbyt wielkie, a roślinność nadmiernie wybujała.
Egan zatrzymał się przy grobowcu zwieńczonym gigantyczną głową.
Stał tam, patrząc przez dłuższą chwilę. Sara odwróciła się i udawała że ogląda, inny grób. W pobliżu kręcili się jeszcze inni ludzie, w pewnej chwili minęła ją kobieta z dwojgiem dzieci.
Sara obejrzała się i zobaczyła, że Egan idzie dalej. Przez chwilę oglądała pomnik, przy którym stał niedawno, i zorientowała się, że wielka głowa przedstawia Karola Marksa.. Spojrzała na nią, a gdy odwróciła się, spostrzegła, że Egan zniknął. Ogarnięta nagłą paniką pobiegła przed siebie, ale gdy dotarła do najbliższego zakrętu, ponownie między drzewami zobaczyła Egana. Stał i patrzył na jakiś nagrobek.
Przykucnął obok niego, wyjął z marmurowej urny uschnięte kwiaty i włożył przyniesioną przez siebie wiązankę. Tkwił tam nieruchomo chyba z dziesięć minut, a ona czekała między drzewami, obserwując go zza dużego, marmurowego grobowca.
Zaczęło trochę padać. Spojrzał do góry, wstał, popatrzył na grób, przeżegnał się i odszedł.
Sara odczekała, aż skręci w główną aleję i podeszła szybko do mogiły.
Był to zwykły grób z płytą z czarnego marmuru. Złote litery napisu głosiły. Sally Baines Egan. Zmarła w wieku osiemnastu lat. Bardzo kochana.
Przyśpieszyła za nim wzdłuż głównej alei. Spostrzegła, jak przechodzi przez bramę, a gdy wyszła na ulicę, wsiadał właśnie do Mini Coopera. Deszcz rozpadał się na dobre, podbiegła więc do Mercedesa i wskoczyła do środka.
– Odwiedzał grób swojej siostry – powiedziała.
– Czy rozmawiała z nim pani? – spytał George.
– Nie.
– Pani Talbot, o co tu właściwie chodzi? Może mógłbym pomóc?
– Nie, George, nikt mi w tym nie może pomóc. Niech pan będzie tak dobry i po prostu jedzie.
Mini Cooper ruszył, Mercedes za nim. Nieco później spomiędzy zaparkowanych samochodów wyjechał Jago i podążył ich śladem. – Prawdziwa listopadowa pogoda – powiedział George słysząc deszcz bębniący o dach samochodu. – Pora powrotów z pracy i już prawie ciemno. Mogę go zgubić w tym ruchu.
– Niech się pan postara. – Oparła się wygodnie i zaczęła zastanawiać. Dlaczego nie odezwała się do Egana, kiedy miała taką okazję?
A gdy odtwarzała wszystko w pamięci, uświadomiła sobie, że czuła się tam jak intruz. Było jednak coś jeszcze. Wiedziała po prostu, że nawiązując tę rozmowę, odkryje się przed nim i zrobi wtedy pierwszy krok na drodze, z której nie będzie już powrotu. I prawdę mówiąc, bała się. Bała się tego, co mogłoby to oznaczać. Egan jeździł przez półtorej godziny.
Najpierw do Islington, potem do Totenham, gdzie zatrzymał się przed niewielką, odwiedzaną przez robotników knajpką. Wszedł do środka, usiadł przy stoliku i zamówił coś.
– Jajka z frytkami – powiedział George. – Szczęśliwy facio.
Umieram z głodu.
– Wynagrodzę to panu, George.
Jago, przysłuchujący się tej rozmowie w swoim Spyderze zaparkowanym na końcu ulicy, uśmiechnął się i powiedział łagodnie. – A co ze mną, kochanie? Ja też umieram z głodu.
Egan wreszcie wyszedł, wsiadł do Mini Coopera, i odjechał.
– Ciekawe, dokąd teraz? – mruknął George. – Już dziewiąta, pani Talbot.
Wkrótce się dowiedzieli. Pojechał do Hampstead i wjechał na dziedziniec warsztatu przed stacją metra. Zatrzymali się na poboczu i obserwowali, jak rozmawia z pracownikiem siedzącym w oszklonym kantorku. Podał mu kluczyki do samochodu, wyszedł i skierował się przez jezdnię w stronę wejścia do metra.
– Z wywieszki sądząc, ten warsztat przeprowadza regulacje zapłonów samochodowych – powiedział George. – Chyba go tu zostawił.
W ułamku sekundy wyskoczyła z Mercedesa. – Wrócę sama do domu.
Zatrzasnęła drzwi, zanim zdążył zaprotestować i przemykając między samochodami przebiegła przez ulicę.
– A więc to tak, moja miła – mruknął Jago, wyłączył radio, wysiadł ze Spydera i podążył za nią.
Sara w ślad za Eganem zeszła po schodach i znalazła się w sali biletowej metra. Zobaczyła, że kupuje bilet w pięćdziesięciopensowym automacie i zrobiła to samo. Potem przeszła za nim przez bramkę wejściową i zjechała schodami ruchomymi. Byli na peronie.
Nadjechał pociąg i ludzie ruszyli do przodu. Widząc, że Egan wsiada, chciała iść za nim, ale kilka osób jeszcze wychodziło i została odepchnięta na bok. Tuż przed sobą dostrzegła drzwi następnego wagonu i gdy zaczęły się zamykać, wskoczyła do środka. Znajdujący się tuż za nią Jago zdołał się jeszcze tam dostać o ułamek sekundy później. Sara przeszła na koniec wagonu. Nie miał połączenia z następnym, ale przez szklane drzwi widziała Egana stojącego mniej więcej przy środkowym wyjściu. Usiadła tak, aby go swobodnie obserwować. Jago zajął miejsce nie opodal i wziął pozostawioną przez kogoś gazetę.
Oprócz nich w wagonie było jeszcze tylko kilku pasażerów. Dwie starsze panie, młoda, czarna dziewczyna i para nastolatków wyglądających na studentów. Jago rozłożył gazetę i obserwował Sarę ukradkiem. Pociąg zatrzymał się na stacji Belsize Park.
Gdy drzwi się otworzyły, do środka wtargnęło czterech chłopaków.
Ogolone głowy, nabijane ćwiekami dżinsy, wysoko sznurowane buty.
Jeden miał swastykę wytatuowaną między oczami, drugi złote kółko w przekłutym lewym nozdrzu. Trzeci pił whisky z ćwierćlitrowej butelki.
– Uwaga, nadchodzą szaleńcy! – wrzasnął.
Chłopak z wytatuowaną swastyką pochylił się nad czarną dziewczyną.
– Hej, patrzcie, co znalazłem. Czarną małpę. – Jego palce wczepiły się w jej włosy.
Przerażona dziewczyna zaczęła błagać ze łzami w oczach. – Proszę mnie puścić.
Wsunął drugą rękę pod jej spódnicę. – Powinnaś być zadowolona, że poświęcam czas takiej czarnej dupie jak ty.
Jego przyjaciele zaczęli się śmiać. Na ich niemal zwierzęcych twarzach malowało się okrucieństwo. Sara, czując wzbierającą w niej wściekłość, zerwała się i schwyciła chłopaka za ramię. – Zostaw ją w spokoju.
Odwrócił się ze zdziwieniem i coś błysnęło w jego oczach. – No, no, no... Kogóż my tu mamy? Prawdziwa dama. Czy nie uważasz, że to prawdziwa dama, Harold?
Kolega, do którego się zwrócił, skinął głową. – Zgadzam się, Kevin.
– Jest zbyt dobra dla takich jak my. Ale jeżeli ją spróbujemy przekonać, to może polubi i nas.
Popchnął ją brutalnie na siedzenie, a chłopak z kółkiem w nosie roześmiał się. – Albo może nauczy się lubić co innego.
Otoczyli ją ciasnym kółkiem. Przez chwilę Sara poczuła ogarniający ją strach, ale w tej samej chwili Jago wstał i bez słowa wyrżnął Kevina w nerki – pięścią z wysuniętymi do przodu kostkami palców. Kevin wrzasnął i przyklęknął na jedno kolano. Jago wykonał półobrót, prawym łokciem zamachnął się w tył i trafił Harolda tuż pod podbródkiem. Chłopak runął na podłogę, chwytając się obiema rękami za gardło.
Swastyka między jego wytrzeszczonymi oczyma sprawiała obrzydliwe wrażenie.
Dojechali do stacji Chalk Farm. Jago powiedział do Sary z sympatycznym uśmiechem. – To okropne, jakich ludzi spotyka się czasami w metrze.
Pasażerowie wysiadali pospiesznie, nie chcąc wdać się w awanturę. Sara patrzyła na niego z niemą wdzięczności, ale nagle za jego plecami zobaczyła, że Egan przechodzi przez peron i kieruje się do wyjścia.
Wyskoczyła przez otwarte drzwi i pobiegła w ślad za nim. Zapadła cisza. Drzwi były wciąż otwarte. Dwóch wyrostków leżało na podłodze, dwaj pozostali pochylali się nad nimi.
Jago z uśmiechem na twarzy ruszył przed siebie w stronę wyjścia. Niezbyt dobrze im poszło, co?
Znalazł się już na peronie, gdy chłopak z kółkiem w nosie wrzasnął w ślad za nim. – Ty cholerny alfonsie, zaraz ci pokażę!
Wyskoczył z wagonu z nożem sprężynowym w ręku. Gdy ostrze wystrzeliło w przód, Jago schwycił chłopaka za przegub, wykonał półobrót, zakładając dźwignię na wyprężone ramię do chwili gdy wyrostek wypuścił nóż. Wtedy zaciśnięta pięść Jago spadła jak młot, rozległ się: głośny trzask i chłopak wrzasnął.
– No proszę, chyba złamałem mu rękę – powiedział Jago i z całej siły wepchnął go przez drzwi do wnętrza ruszającego wagonu, gdzie wylądował na swoich nadal leżących kolegach.
Gdy doszedł do ruchomych schodów, Sara była już na ich szczycie, tuż za Eganem. Jago wbiegł na górę i kiedy znalazł się w sali wejściowej, zobaczył, że Egan zatrzymał się i patrzy na lejący deszcz. Sara podeszła do niego, a Jago przysunął się bliżej, biorąc po drodze z kosza na śmieci wyrzuconą gazetę. Rozłożył ją i oparł się o ścianę.
Usłyszał, jak powiedziała. – Panie Egan. Muszę z panem pomówić.
– Najwyższa pora – odrzekł. – Już wystarczająco długo mnie pani śledzi.
– Wiedział pan? – zapytała głosem bez wyrazu.
– Jak mawiał mój pewien dobry przyjaciel, w dżdżystą sobotnią noc w Belfaście nie pociągnęłaby pani długo. We „Flisaku” rzucała się pani w oczy jak wszyscy diabli, a i potem co jakiś czas również. Muszę przyznać, że umie się pani trzymać komuś na karku, ale brak pani subtelności. Co mogę dla pani zrobić?
– Chciałabym porozmawiać. – Zawahała się, dobierając właściwe słowa. – Potrzebuję pańskiej pomocy.
– Droga pani, ja nie potrafię pomóc nawet sam sobie.
Podniósł kołnierz i wyszedł na deszcz.
– Proszę posłuchać – powiedziała z desperacją. – To dotyczy również pańskiej siostry.
Odwrócił się, nagle niezwykle skoncentrowany. – Mojej siostry?
– Tak, Sally. Sally Baines Egan. Odwiedził pan dziś jej grób.
– I co pani mogłaby o niej powiedzieć?
– O samej Sally niewiele, ale sporo o tym, w jaki sposób zmarła, panie Egan.
– O tym, w jaki sposób zmarła? – Pokiwał głową. – Cóż, umie się pani posługiwać słowami, panno...
– Talbot. Jestem Sara Talbot i nie panna, ale pani. Jestem wdową, panie Egan – dodała wyjaśniającym tonem. – I miałam pasierba, który nie żyje. Podobnie jak pan miał przyrodnią siostrę, która również nie żyje. Sądzę, że powinniśmy o tym porozmawiać.
– Dobrze – powiedział. – Gdzie pani proponuje?
– Mam dom na Lord North Street.
– W każdym razie jest to po drodze do mojego domu. – Skinął na przejeżdżającą taksówkę. Stanęła przy krawężniku. – Pojedziemy z powrotem do Hampstead i odbiorę mój samochód.
– Sądziłam, że zostawił go pan w warsztacie.
– O, nic się z nim nie stało – powiedział idąc z nią do taksówki.
Po prostu znudziło mi się jeżdżenie w kółko. Chciałem zobaczyć, co pani zrobi.
Minęło pięć minut, zanim Jago zdołał złapać taksówkę. Podążył ich śladem, aby odzyskać swojego Spydera. Nie miało to zresztą większego znaczenia. Wiedział, dokąd jadą, a aparatura była nastawiona i działała.
Oparł się wygodnie i zapalił papierosa. To rzeczywiście był niezły wieczór. Bardzo miły, a Egan w akcji naprawdę jest świetny. To prawdziwa przyjemność mieć z nim do czynienia.
Gdy Jago przyjechał na miejsce, w domu przy Lord North Street światła się już paliły. Pospieszył do położonego naprzeciwko budynku, gdzie Smith wynajął dla niego mieszkanie na najwyższym piętrze.
Siedzący za swoim biurkiem portier podniósł wzrok znad gazety.
– Paskudna noc, panie Mackenzie.
– Dobra dla ogródka.
– Ale nie w listopadzie – odparł posępnie portier. – Nie ma dla pana żadnych wiadomości.
Dom miał zaledwie trzy piętra, nie warto więc było czekać na maleńką windę. Jago pobiegł po schodach, przeskakując po dwa stopnie.
Trzy minuty później nalewał sobie szkockiej i słuchał Egana i Sary Talbot.
Salonik przy Lord North Street był dość przyjemny, urządzony w stylu Regencji, zgodnie z epoką, w której powstał budynek. Były w nim odpowiednie tapety, właściwe srebra i draperie. Bardzo wyraźnie była też widoczna ręka architekta wnętrz i Egan nie czuł się tu dobrze.
Przy jednym z okien stał stolik biblioteczny z mnóstwem książek. Oprawny w marokin pamiętnik Erica leżał na samym wierzchu, tak jak zostawiła go Sara. Egan otworzył go na chybił trafił i gdy weszła do pokoju niosąc na tacy herbatę, zastała go przy lekturze.
– To ciekawe – powiedział. – Dziennik z Cambridge pisany po łacinie.
Postawiła tacę, wzięła od niego pamiętnik i zamknęła. – Tak, należał do mojego pasierba. Czyta pan po łacinie?
– Owszem, uczyłem się jej w szkole, jeżeli o to pani chodzi.
– Ach tak, był pan przecież w Dulwich Gollege. – Nalała herbatę. – Miał pan zamiar również iść do Cambridge, prawda?
Wziął podaną mu filiżankę, ale nie usiadł. – Skąd pani tyle o mnie wie?
– To proste – odparła. – Powiedziałam już panu, że jestem wdową. Otóż mój mąż był pułkownikiem armii brytyjskiej. Zginął na Falklandach. Tony Villiers, pański dawny dowódca, to jego kuzyn.
Egan uśmiechnął się powoli i skinął głową. – Tony znowu prowadzi swoje gierki. – Odstawił filiżankę. – No cóż, ten numer nie przejdzie. Już mu przecież powiedziałem, że nie będę pracował dla Grupy Cztery. Niech mu pani powtórzy, że mówiłem serio.
Gdy skierował się w stronę drzwi, Sara z rozpaczą w głosie powiedziała. – Panie Egan, proszę mnie wysłuchać. – Podniosła błagalnie rękę. – Daję panu słowo honoru, że nic nie wiem o Grupie Cztery..
Popatrzył na nią badawczo, potem podszedł do stojącego przy oknie wolteriańskiego fotela i usiadł. – Dobrze, pani Talbot. Słucham, o co chodzi.
Otworzyła szufladę stolika bibliotecznego i wyjęła kopertę z materiałami przekazanymi przez Villiersa do Nowego Jorku. – Proszę to przeczytać.
Zauważyła, że ręce się jej trzęsą. Podeszła do kredensu, nalała sobie brandy i wypiła ją nie rozcieńczając. Zbliżyła się do okna i nie zwracając uwagi na Egana wyjrzała na deszczową ulicę. Czuła się samotna jak nigdy dotąd w całym swym życiu. Ogarnęło ją pełne niepokoju pragnienie. Chciałaby móc szepnąć: gdzie jesteś, kochanie? – ale nie było nikogo. Nie było Edwarda, a teraz nie było już i Erica.
Egan stanął za nią. W ciemnym szkle wyraźnie widać było jego odbicie.
– Czy dobrze się pani czuje, pani Talbot?
– Telefon jest tylko echem w pustym pokoju – odparła. – Zwłaszcza, jeżeli nikt już w tym pokoju nie mieszka. Czy pan kiedykolwiek o tym pomyślał? To głęboko filozoficzne stwierdzenie. Miał pan zamiar studiować w Cambridge filozofię, prawda?
– Niech pani usiądzie – rzekł łagodnie.
Zrobiła, jak jej powiedział, a on przysiadł na krawędzi stołu. – Co chce mi pani powiedzieć? Pani syn nie żyje. Rozumiem to i wiem, jak się pani czuje, ale...
– Nie „nie żyje”, panie Egan, ale został zamordowany. Jeden z kilku podobnych przypadków odnotowanych w Paryżu w ciągu ostatnich dwóch czy trzech lat. Jeżeli przeczytał pan to co jest napisane w protokole sekcji drobnym drukiem, na pewno zauważył pan, że w ciele Erica znaleziono nie tylko ślady heroiny i kokainy, ale również rzadko spotykany narkotyk z Kolumbii zwany burundanga. Całkowicie niszczy siłę woli osoby, której go podano.
– A więc?
– W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy protestanckie organizacje paramilitarne zlikwidowały czterech terrorystów z IRA. Ich ciała również wykazywały ślady tego narkotyku. Dowiedziałam się o tym od Tony’ego i jego szefa.
– Tego starego pająka Fergusona? – skinął głową Egan. – A co to wszystko znaczy? Czego pani chce ode mnie?
– Ponieważ sprawa zahacza o problemy bezpieczeństwa państwowego, policja zapewne nie będzie prowadziła jakiegoś szczegółowego śledztwa, a władze francuskie uznały, że Eric i inni zmarli na skutek nieszczęśliwego wypadku.
– Może to prawda. Narkomanom zdarzają się różne przykre wypadki.
– Ale nie tutaj. Wskazuje na to burundanga i to jest właściwy ślad, czy pan tego nie widzi? W całej Europie Zachodniej było tak niewiele przypadków jej użycia. Muszą się za tym kryć ci sami ludzie.
– I chce pani dostać ich w swoje ręce?
– O tak, panie Egan, bardzo tego pragnę.
– Zemsta, pani Talbot, prawda? – Pokręcił głową. – Jest takie sycylijskie przysłowie: „Czas poświęcony zemście jest czasem spędzonym w piekle”. Wiem o tym, bo sam w nim byłem i wiem również, że i pani odejdzie z niczym.
Przeszła przez pokój, odwróciła się i spojrzała na niego. – Wiem, dlaczego wstąpił pan do wojska. Chciał się pan zemścić na tych, którzy spowodowali śmierć pańskich rodziców.
– Tak, to prawda. Miałem wtedy siedemnaście lat. Musiałem to zrobić. Mówiąc szczerze, sądzę, że zwariowałbym, gdybym nie zrobił wtedy jakiegoś zdecydowanego kroku.
– Czyż więc nie rozumie pan, co czuję?
Ujął delikatnie jej rękę. – Pani Talbot, tam w Irlandii zabiłem wiele osób. W trzech przypadkach były to kobiety. Owszem, dość bezwzględne kobiety, ale za każdym razem zabijając niszczy się również jakąś cząstkę samego siebie. Zabijałem znowu i znowu. Czy kiedyś dopadłem tego, kto był odpowiedzialny za podłożenie tej bomby? Bardzo mało prawdopodobne. Nie przywróciło to życia moim rodzicom, a ja też wcale nie czułem się lepiej. Prawdę mówiąc, czułem się gorzej i wie pani co jeszcze, pani Talbot? Pociągnęło to za sobą zniszczenie wszystkiego wokół mnie, bo kiedy wróciłem do domu, okazało się, że mój dom też już nie istnieje. Utraciłem coś więcej. Zdolność odczuwania – troszczenia się o cokolwiek.
– Być może powinien pan, przestać szukać uzasadnień. Może powinien pan po prostu działać – powiedziała.
– A cóż to znowu takiego? Bezpłatna dobra rada czy psychoterapia?
– Dzisiejszej nocy miałam pewne kłopoty w metrze. Czterech wyrostków, sam pan wie jakich. Napastowali czarną dziewczynę.
Powiedziałam, żeby dali jej spokój, a wtedy zabrali się za mnie.
– I co się stało?
– To niewiarygodne. Naprzeciwko siedział mężczyzna. Bardzo dobrze ubrany. W granatowym trenczu i wojskowym krawacie.
– No i co?
– Nie powiedział ani słowa. Po prostu wstał i zaatakował. To było bardzo profesjonalne. Uderzenia łokciem i w ogóle. Nagle dwaj leżeli już na podłodze. A on się śmiał. Przeprosił. – Pokręciła głową. – Zupełnie na takiego nie wyglądał.
– Chodzi pani o to, że sprawiał wrażenie dżentelmena?
– Tak sądzę, ale kimkolwiek był – działał. Nie wdawał się w dialektyczne rozważania. Zaczął działać.
– Jest taki fragment w Koranie, który głosi, że więcej jest prawdy w jednym mieczu niż w dziesięciu tysiącach słów. Dowiedziałem się tego dawno temu – powiedział Egan.
– W Irlandii? – zapytała Sara.
– Dobry Boże, nie. Na ulicach Wapping, kiedy byłem dzieciakiem.
Za pierwszym razem, kiedy gadaniem próbowałem wykręcić się z bójki, zostałem sprany na kwaśne jabłko przez trzech innych chłopaków. Egan uśmiechnął się. – Miałem wtedy jakieś osiem lat. To była brutalna dzielnica. Albo się szybko doroślało, albo przepadało z kretesem. Trzeba było mieć ikrę. Kupę ikry.
– Ikrę? – zmarszczyła się.
– Odwagę, odporność. Nie bać się – to była podstawowa sprawa. Nigdy się nie bać, bez względu na to, jak niekorzystny jest stosunek sił. Nauczył mnie tego mój wujek, kiedy znalazł mnie na chodniku, zapłakanego i z pokrwawioną twarzą. Kopnął mnie w tyłek i powiedział, żebym poszedł, znalazł ich i spróbował jeszcze raz. „Zgiń – powiedział mi – jeżeli tak wypadnie, ale się nie poddawaj. Nigdy.
– To był ów słynny Jack Shelley? – zapytała.
– Wie pani o nim? – powiedział Egan. – Czy w ogóle jest coś, czego by pani nie wiedziała?
– Nie sądzę. Informacje Tony’ego były bardzo dokładne. Chłopak z ulicy, który poszedł do prywatnej szkoły, dostał się do Cambridge i zamiast studiować, został żołnierzem.
– Zaszczytna służba. Ktoś musi to robić.
– Ktoś też musi być urzędowym katem – odparła. – Ale nie widzę powodu, żeby musiał być nim pan.
Przesunął ręką po twarzy i uśmiechnął się. – Wie pani co, proszę mi dać tego pani papierosa. Nie powinienem palić, nie służy mi to teraz na płuca, ale niech to diabli wezmą. Mamy już przecież środek nocy i pada deszcz.
Z wahaniem dała mu papierosa i ogień. Prawie natychmiast zakaszlał, podszedł do okna, otworzył je i usiadł na ławie w wykuszu patrząc na deszcz. – Lubię miasto nocą, szczególnie taką nocą jak ta. Deszcz szemrze wśród drzew i zmywa wszystko. Jeżeli to w ogóle możliwe.
– Zawsze pan tak to odczuwa?
Spojrzał na nią ze zdziwieniem. – Od jakiegoś czasu. Mówiłem już pani, utraciłem coś dawno temu i obecnie nie dbam o nic.
– To straszne, co pan mówi. – Była szczerze wstrząśnięta.
– Nie, wcale nie straszne, po prostu inne. Widzi pani, większość ludzi, którzy związali się z przestępstwem czy przemocą, ma jedną wspólną cechę. Za wszelką cenę chcą wygrać. A ja nie przejmuję się tym, czy wygram, czy nie. Czy będę żył, czy umrę. W końcu, tak naprawdę, to żadna różnica.
– Nie zgadzam się – odparła zdziwiona siłą swego głosu. – Umrzeć to wcale nie sztuka. Trudno jest żyć. Mieć siłę, żeby iść dalej.
– Mówiłem już, że potrafi pani posługiwać się słowami. – Wyrzucił papierosa na deszcz. – Wróćmy do naszej sprawy. Przekonajmy się, czy dobrze panią zrozumiałem. Chce pani pomścić śmierć swojego pasierba.
– Chcę sprawiedliwości – wtrąciła. – Tylko sprawiedliwości.
– Nie ma już czegoś takiego, a pani nie stawia sprawy uczciwie.
Pani chce zemsty. Chce pani, żeby ktoś zapłacił rachunek.
Przerwał i patrzył na nią uważnie. Wreszcie Sara skinęła głową i odwróciła się. – W porządku. Niech pan nazywa to, jak pan chce.
– Ale pani – miła, dobrze wychowana dama, która całe życie podróżowała pierwszą klasą, nie bardzo wie, jak właściwie się do tego zabrać i dlatego potrzebuje kogoś takiego jak ja. Takiego macho z pistoletem w garści, który przyniesie jej głowy złych facetów. Takiego, który zna wszystkie sztuczki. Mam rację?
– Tak. – Skinęła głową. – Sądzę, że tak to wygląda
– No cóż, nie zrobię tego, pani Talbot. Powiedziałem pani, że służba w wojsku to szlachetne zajęcie. Kiedy zabijałem, zawsze był po temu jakiś powód. Ale pani szuka kogoś w rodzaju płatnego mordercy. Bardzo mi przykro z powodu Erica, ale z mojego punktu widzenia nie jest to wystarczający powód.
Odwrócił się i skierował w stronę drzwi.
– Być może – powiedziała szybko. – Ale śmierć Sally jest chyba jednak wystarczającym powodem dla pana?
Znieruchomiał gwałtownie, a potem odwrócił się wolno. – Co pani wie o Sally?
– Bardzo mi przykro, Sean – szepnęła. – Sekcja jej zwłok wykazała, że śmierć nastąpiła przez utonięcie, gdy była pod wpływem narkotyków.
– Wiem o tym.
– Były tam również ślady skopolaminy.
– To ta burundanga?
– Obawiam się, że tak. Ludzie Tonyego przeprowadzili komputerowe poszukiwania. Przypadek Sally jest jedynym zarejestrowanym do tej pory w Anglii. – Podeszła bliżej i schwyciła go za ręce. – Czy pan tego nie widzi, Sean? Tu musi istnieć związek z Paryżem, Ulsterem...
Uwolnił się od niej, podszedł do drzwi prowadzących na balkon i otworzył je. Stał tam z twarzą wystawioną na deszcz, ona zaś paliła nerwowo papierosa i czekała.
Po drugiej stronie ulicy Jago zbliżył się do okna z noktowizyjną lornetką Zeissa i nastawił ostrość. Egan nadal stał z zamkniętymi oczami i twarzą uniesioną ku górze.
– No, no – szepnął Jago. – Panu Smithowi ta sytuacja z pewnością się nie spodoba.
W łazience Egan wytarł ręcznikiem mokrą od deszczu głowę, a potem uczesał starannie włosy. Był już zupełnie spokojny i jedyną oznakę napięcia nerwowego stanowił lekki tik w lewym kąciku ust. Panował jednak nad sobą i tylko to się liczyło. Wrócił do saloniku i zobaczył Sarę stojącą przy oknie. Na jej twarzy malowało się zakłopotanie.
– Przepraszam pana, Sean – odezwała się. – Przykro mi, że to ja musiałam panu to powiedzieć.
– Jak powiadali w Crossmaglen, kiedy byłem chłopcem: „Niech ci Bóg wybaczy kłamstwo”. Jezu, pani Talbot, jest pani wprawdzie dość miłą damą, ale zawsze osiąga pani to, czego pani chce. Po co więc udawać?
Podszedł do kredensu i nalał sobie szkockiej.
– Niech pan posłucha – powiedziała. – Proszę mi mówić Sara, a nie – pani Talbot. Co więc zamierzasz?
– Sprawdzę fakty u Villiersa.
– A co będzie, jeżeli nie zechce ci pomóc?
– Och, są różne sposoby. – Pociągnął łyk whisky. – Przez parę lat prowadziłem ostrą grę. Przy takiej okazji zdobywa się szeroki krąg zupełnie nieodpowiednich znajomości.
– Takich jak twój wuj? – zapytała.
– To jedna z ewentualności. Z nim też pewnie porozmawiam, ale najpierw pogadam z Villiersem.
– A co że mną?
Roześmiał się ostro. – Nie poddajesz się, co? Ludzie, których poszukuję, w niczym nie przypominają tych, których znałaś w swoim dostatnim życiu. To istoty z innej planety. Mogą cię zabić bez chwili namysłu i zapewne zrobią to po tym, jak uprzyjemnisz im weekend. Wierz mi, lepiej trzymaj się od tego z daleka.
– Ale ja nie mogę stać z boku. Przecież to także moja sprawa zaprotestowała. – Od chwili śmierci Erica.
Stał, patrząc na nią spod lekko zmarszczonych brwi, a potem przełknął resztę whisky. – Dobrze, niech będzie, jak chcesz. Przede wszystkim chcę porozmawiać z moją ciotką Idą, dlatego najpierw pojedziemy do „Flisaka”. Potem zabiorę cię na spotkanie z moim wujem. Powinien to być ważny etap twojej edukacji. I weź ze sobą tę kopertę.
Jago patrzył ze swego okna, jak ruszali spod domu i czekał, aż Smith zareaguje na jego sygnał. Telefon zadzwonił. Jago podniósł słuchawkę.
– Co się dzieje? – zapytał Smith.
Jago przedstawił wydarzenia wieczoru oraz streścił rozmowę w domu przy Lord North Street. – Zdenerwowała go – stwierdził. – A to może oznaczać kłopoty.
– Wścibska dziwka – powiedział z wściekłością Smith.
– Wiem, stary przyjacielu. Czyż kobieta nie może być diabłem?
– Wszystko dla pana jest tematem do żartów, co? – rzekł Smith gniewnym głosem.
– To jedyny sposób, aby uporać się z tym nędznym żywotem odparł pogodnie Jago. – Co pan sobie życzy, żebym z nimi zrobił? Mam ich załatwić?
– Nie, to mi nie odpowiada. Jack Shelley może być obecnie szanowanym biznesmenem, ale pod garniturem z Saville Row wciąż kryje się taki sam drań jak dawniej i londyński świat przestępczy nadal uważa go za swojego przywódcę. Jeśli załatwi mu pan siostrzeńca, przewróci cały Londyn do góry nogami. Ta cała Talbot jest również trefna.
Przecież, na rany Chrystusa, przyjaźni się z prezydentem Stanów Zjednoczonych. Jeżeli jej się coś stanie, rozpęta się piekło.
– Najprawdopodobniej przyślą tu wtedy Szóstą Flotę – zauważył Jago.
– Bardzo śmieszne.
– A więc co mam robić?
– Trzymać się blisko nich. Właściwie, niech pan pilnuje, żeby nic im się nie stało. Jeżeli pojawi się jakiś przeciek, niech go pan zatka. Proszę po prostu uważać, żeby nie zetknęli się z nikim, kto mógłby im pomóc.
– Rozumiem. Chodzi panu po prostu o to, że jeśli trafią na kogoś, to ten ktoś nie ma prawa nic im powiedzieć.
– Właśnie tak – stwierdził Smith. – A teraz proszę ruszać. Wie pan, dokąd pojechali.
Podczas gdy Sean i Ida rozmawiali w kuchni, Sara czekała w małym saloniku. Na kredensie stało kilka fotografii, głównie Egana. Jedna przedstawiała sztywnego i niezgrabnego chłopca w szkolnym krawacie i swetrze stojącego razem z mężczyzną i kobietą, zapewne rodzicami. Na następnej był w mundurze, bardzo przystojny, z oznaką SAS na berecie, baretkami orderów i odznaką pilota na bluzie munduru. Było jeszcze jedno – przed bramą Buckingham Palace, najprawdopodobniej tuż po ceremonii odznaczenia. Egan w mundurze wyjściowym, obok Ida w kapeluszu i najlepszej sukni, z drugiej strony człowiek, który mógł być jedynie Jackiem Shelleyem.
Nie był zbyt wysoki, ale jego siła rzucała się w oczy. Twarz miał dość przyjemną, pełną zwierzęcej żywotności, lecz w jego uśmiechu można było dostrzec coś w rodzaju szyderczej pogardy. Uświadomiła sobie, że to uśmiech człowieka, który niezbyt przejmuje się innymi.
Otworzyła drzwi i znalazła się w głównej sali. Lokal był już zamknięty i paliło się tu jedynie niewielkie światło bezpieczeństwa. Stała, czując kwaśny zapach piwa oraz odór zastarzałego dymu tytoniowego, i słyszała głos płaczącej Idy, jej stłumione łkanie dobiegające zza drzwi kuchennych.
Wróciła do saloniku i zobaczyła jeszcze jedną fotografię – tym razem na kominku. Egan, znowu w mundurze, i ładna, młoda dziewczyna, zapewne Sally. Niewysoka, o ciemnych włosach, obrócona lekko profilem patrzyła na Egana, a na jej twarzy malowała się cała miłość świata.
Drzwi otworzyły się i weszli Egan z Idą. Twarz starej kobiety była zapuchnięta od płaczu. Kiedy zobaczyła, że Sara trzyma fotografię, podeszła i wzięła ją od niej.
– Sally, kochanie – jęknęła i popatrzyła na Sarę. – Zupełnie nie wiem, co się stało, co się takiego zdarzyło. Wszystko było jak należy, szkoła, osiemnaście lat i życie przed nią – i nagle... Zmieniła się z dnia na dzień. Stała się całkiem inna. Alkohol, narkotyki, potem była policja i zaczęły się aresztowania za włóczenie się po ulicach. Co za hańba. Nawet Jack nie był już w stanie nad nią zapanować.
– Nie zadręczaj się, Ido – powiedział Egan. – Zrób sobie herbaty i połóż się spać. Zaraz sobie pójdziemy.
– Jack tak naprawdę wcale o nią nie dbał, tylko robił takie wrażenie – ciągnęła dalej Ida, a potem zwróciła się do Sary. – Widzi pani, ona nie należała do rodziny.
Usiadła, przyciskając fotografię do piersi, a Sean ujął Sarę pod rękę. – Chodźmy – powiedział. Wyszli, zamykając za sobą cicho drzwi.
Wsiedli do Mini Coopera i Egan odjechał szybko. Trzymał się blisko rzeki, a po kilku minutach skręcił w wąską uliczkę, zabudowaną starymi magazynami z czasów królowej Wiktorii. Zahamował nad starym basenem łodziowym na końcu mola nad rzeką.
– Hangmans Wharf. Tu właśnie mieszka Jack. Ma apartament na najwyższym piętrze tego składu.
– Jesteś pewien, że będzie w domu?
– Jeśli go nie zastaniemy, spróbujemy w klubie. Nazywa się „U Jacka”. Straszna spelunka. Następny etap twojej edukacji. Masz ze sobą kopertę?
– Tak. – Podała mu ją.
– Dobrze. To nam zaoszczędzi czasu. Najpierw sam z nim porozmawiam. – Egan wysiadł z samochodu i odszedł. Zablokowała drzwi i siedziała trochę zdenerwowana, aż do bólu wsłuchując się w otaczającą ją ciszę. Na przepływającym rzeką statku zawyła ponuro syrena. Ulicą nadszedł Jago, stanął z tyłu w mroku bramy i z uczuciem dziwnej opiekuńczości rozpoczął swoją obserwację.
Egan jechał w górę starą windą towarową, mijając kolejne piętra. Była to zwykła platforma bez ścian. Gdy znalazł się na górze, czekał już na niego z rękami założonymi na piersi mężczyzna w wieku około czterdziestu pięciu lat. Ubrany był w luźny garnitur, miał przynajmniej sześć stóp wzrostu, brutalną, kościstą twarz i potężne ręce. Był najwyraźniej przygotowany na wszystko, ale nagle na jego napiętej twarzy pojawił się wyraz niedowierzania.
– To ty, Sean? Cóż za przyjemność cię widzieć.
Winda stanęła z szarpnięciem.
– Cześć, Tully. Jak leci?
– Wspaniale, Sean, po prostu wspaniale. – Objął Egana swymi wielkimi łapami w niedźwiedzim uścisku. – To trwało zbyt długo. Jack ciągle cię wspomina. Zrobiłeś mu przykrość idąc do Pałacu po DCM tylko z Idą.
– Ale następnym razem wziąłem go ze sobą, prawda? – odparł Egan. – Kto jeszcze jest tu z tobą?
– Gordon. Pamiętasz Gordona Varleya? Teraz szoferuje u Jacka. Wysłał go na kurs dla kierowców Rolls-Royceów.
– Nic się nie zmienia – stwierdził Egan. – Wszystko zawsze na najwyższym poziomie. Gdzie jest Jack?
– Na drugim końcu korytarza. Będzie szczęśliwy jak licho.
Otworzył drzwi korytarza i wprowadził Egana. W drzwiach do kuchni pojawił się ciemnoskóry Mulat, będący nieco zminiaturyzowaną kopią Tullyego. Był w koszuli z krótkimi rękawami i wycierał właśnie talerz.
Na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie. – Rany gorzkie, to ty, Sean?
– Cześć, Gordon. Wciąż tak samo paskudnie wyglądasz – powiedział Egan mijając go.
Tully otworzył drzwi na końcu korytarza i weszli do olbrzymiego pokoju, który stanowił dawniej całą górną kondygnację składu. Pomalowany na biało sufit podtrzymywały rzędy żelaznych słupów. Drewniana podłoga została wycyklinowana, pomalowana i polakierowana. Wszędzie leżały drogie chińskie dywany, a po prawej stronie, w alkowie zalanej białym światłem, stała statua Buddy z brązu wysokości sześciu stóp. Całe wnętrze było urządzone w chińskim stylu: posążki, bibeloty, jedwabne draperie, parawany z kości słoniowej i czarnej laki, a w samym końcu przy wielkim stole z czarnej laki kilka niskich kozetek.
Słychać było łagodną muzykę Mozarta. Jeden z jego koncertów na róg. Jack Shelley ubrany w koszulę z krótkimi rękawami siedział przy inkrustowanym złotem biurku. Na nosie miał okulary do czytania w rogowej oprawie. Przeglądał właśnie stertę papierów, a na stojącym tuż obok niego monitorze komputera bezgłośnie zmieniały się kolumny cyfr.
– Spójrz, kto przyszedł, Jack – powiedział Tully.
Shelley podniósł oczy. Zamarł bez ruchu, a potem zdjął szkła. – To miło z twojej strony, że w końcu wpadłeś do mnie. – Skinął głową Tullyemu. – Poczekaj w kuchni, Frank.
Tully odszedł. Przez chwilę w wielkim pokoju było słychać tylko odgłos jego kroków. Egan wziął papierosa ze stojącej na biurku szkatułki.
– Wiesz, jak to jest, Jack.
Sięgnął po zapalniczkę, ale Shelley schwycił go za przegub. – O nie, tego mi nie zrobisz, nie w mojej budzie. Pocisk w płucu. Co ty chcesz, popełnić samobójstwo?
– Ciągle usiłujesz organizować moje życie, Jack? – Egan uwolnił rękę i zapalił papierosa. – Jesteś jeszcze gorszy od mojego dawnego szefa kompanii.
– Jocka Whitea? Ciągle jeszcze jest na chodzie, stary drań – odpowiedział Jack. – Ma starą farmę na tych cholernych mokradłach z drugiej strony Gravesend.
– Wiem – rzekł Egan.
– Byłeś u niego, a nie odwiedziłeś mnie, swojego krewnego? Nawet do mnie nie zatelefonowałeś po wyjściu ze szpitala. To nieładnie, Sean.
Jestem twoim wujem, jedynym członkiem rodziny.
– Zapomniałeś o Idzie.
– No tak, rzeczywiście – roześmiał się Shelley. – Cholernie łatwo się o niej zapomina, prawda?
Egan potrząsnął głową. – Nigdy się nie zmienisz, Jack. Wciąż z ciebie wielki kawał drania. – Wyjął zza pazuchy skórzanej kurtki kopertę. – Masz, przeczytaj, a potem porozmawiamy.
Rzucił kopertę na biurko i podszedł do okien wychodzących na Tamizę. Widok był wspaniały i zawsze robił na nim wrażenie. Shelley oszklił drzwi prowadzące dawniej na platformę przeładunkową. Egan otworzył je i stanął przy barierce.
Jakiś czas później Shelley z dokumentami w ręku przyłączył się do niego, Twarz miał ponurą. – Nie ma dwóch zdań, niezły pasztet, ale co to ma wspólnego z tobą?
– Chłopak miał macochę, Sarę Talbot. Amerykanka, prosto z Nowego Jorku. Pomagam jej.
– Ty jej pomagasz? – spytał Shelley z niedowierzaniem. – A od czego, na litość boską, ma swojego cholernego męża?
– Zginął na Falklandach.
– Jezu! – Shelley tupnął nogą. – Zginął na Falklandach! A co, u diabła, robił tam jankes?
– Był pułkownikiem armii brytyjskiej i nie był jankesem.
– No dobrze. To już lepiej. Ale dlaczego ty? – Podniósł papiery. – To robota dla policji, a nie dla ciebie. Nigdy się nie pchaj w nie swoje kłopoty. Ile razy ci to mówiłem?
– Chłopak miał we krwi ślady narkotyku zwanego burundanga.
– Nigdy o czymś takim nie słyszałem – odparł Shelley.
– Cóż, ale istnieje. Zamienia ludzi w chodzące trupy. To znaczy, że bez najmniejszego trudu można ich zabić, kiedy tylko się zechce i wszystko będzie wyglądać cacy. Eric Talbot był jednym z kilku przypadków. Oprócz niego w czasie ostatnich dwunastu miesięcy było parę w Paryżu i cztery w Ulsterze. Ci w Ulsterze byli z IRA.
– Paryż, Ulster i ta cholerna IRA? – Shelley wyraźnie usiłował się w tym wszystkim połapać. – I narkotyk, który ma nazwę jak nowy gatunek bezkofeinowej kawy. Ciągle nie pojmuję, co to ma wspólnego z tobą?
– I jeden przypadek w Londynie – powiedział Egan. – Młoda dziewczyna utopiona w Tamizie w Wapping. Nazywała się Sally Baines Egan.
Shelley zamarł w bezruchu, wpatrując się w niego. Szczęki miał mocno zaciśnięte. Odwrócił się, podszedł do biurka i cisnął na nie papiery. Przez chwilę stał pochylony nad biurkiem, potem starannie włożył dokumenty z powrotem i oddał kopertę Eganowi. Obszedł biurko dookoła i usiadł. Robił już wrażenie całkowicie opanowanego.
– Jesteś tego pewien? Chodzi mi o wiarygodność tych informacji, o ich źródło.
– Mój były szef, pułkownik Villiers, wyciągnął dla mnie te dane z komputera. Były znane przez cały czas, tylko nikt nie zdołał się zorientować, jakie to ma znaczenie. To tylko króciutki akapit drobnym drukiem, rozumiesz?
– Drobnym drukiem? – Twarz Shelleya była straszna. – Dostanę skurwysynów, którzy to zrobili, co do jednego. I możesz mi wierzyć, synu, że będą długo umierać. Nikt nie będzie mi bezkarnie wycinał takiego numeru na moim własnym podwórku. Mogłem nie uważać Sally za członka rodziny, ale była nim dla ciebie, jak Boga kocham. A ty jesteś wszystkim, co mam. – Wstał, podszedł do barku i z kryształowej karafki nalał do szklaneczki brandy. Wypił jednym haustem i odwrócił się do Egana, trzymając w ręku karafkę.
– Nie, dziękuję – odparł Egan.
– A ja się napiję – Shelley nalał ponownie.
– Co chcesz zrobić? – zapytał Egan.
– Dam znać komu trzeba w Londynie. Podłączę do tego starą firmę. Dotrę do wszystkich gangów i melin. Wiele osób ma wobec mnie długi wdzięczności, w tym również paru bardzo wysoko postawionych dżentelmenów ze Scotland Yardu. Dowiem się, kim są te dranie i na początek każę im poobcinać ich pieprzone łapy. Mogę chodzić na lunch do „L’Escargot” z prezesem banku, ale ciągle jestem Jackiem Shelleyem.
Wciąż tu jestem szefem, nie zapominaj o tym.
– Czy kiedykolwiek o tym zapomniałem? – zapytał Egan.
– Nie bierz mnie pod włos, synu. Jesteś bardziej do mnie podobny, niż przypuszczasz. A teraz opowiedz mi o tej laluni, Talbot.
– Żadna lalunia – odparł Egan. – To prawdziwa dama.
– Doprawdy? – Shelley uśmiechnął się. – To mi się podoba. Z klasą, co?
– Z wielką klasą, Jack. I bardzo bogata. Ojciec zostawił jej w spadku połowę Fortu Knox. I bardzo mądra. Pracuje jako makler na Wall Street i jest ważną osobą. Jej znajomości sięgają do Białego Domu.
– Doprawdy? – Shelley wziął marynarkę wiszącą na oparciu fotela i nałożył ją. Poprawił krawat. – Nie mogę się doczekać. Kiedy będę mógł się z nią zobaczyć?
– Siedzi w moim samochodzie na dole.
– Na dole? – Shelley był wstrząśnięty. – W tej twojej cholernej blaszanej puszce na kółkach? Jezu, wysłałem cię do prywatnej szkoły, żebyś się nauczył zachowywać jak dżentelmen. Poddaję się, słowo honoru.
Wypadł gwałtownie z pokoju, a kiedy mijał kuchnię, zawołał. – Hej, wy dwaj, ruszcie no swoje tyłki.
Tully i Varley zjawili się natychmiast. Varley w biegu nakładał marynarkę. Wszyscy wsiedli do windy i ruszyli na dół.
– Miałem zamiar pojechać do klubu, żeby coś przegryźć – powiedział Shelley. – Oczywiście przyłączycie się do mnie, ale dama, rzecz jasna, pojedzie ze mną Rollsem. Możesz jechać za nami.
– Zobaczymy, co na to powie – stwierdził Egan.
– Wiem, co powinna powiedzieć, jeżeli ma choć trochę oleju w głowie.
Wysiedli z windy na parterze i Varley popędził na drugą stronę ulicy, gdzie stał zaparkowany Rolls-Royce Silver Spur i wsiadł do środka. Pozostali wyszli na plac rozładunkowy i zbliżyli się do Mini Coopera.
Sara widząc ich otworzyła drzwi i wysiadła.
– Pani Talbot – Shelley ujął oburącz jej dłoń. – To wielka przyjemność, proszę mi wierzyć. Muszę panią przeprosić za mojego siostrzeńca, za to, że tak panią zostawił. Myślałem, że udało mi się nauczyć go dobrych manier, ale ta dzisiejsza młodzież... – Wzruszył ramionami.
– Wszystko jest w zupełnym porządku, panie Shelley – odpowiedziała.
Shelley z sekundy na sekundę był coraz bardziej pod jej urokiem. Cóż, Sean powiedział mi wszystko i nie chciałbym, żeby pani zaprzątała sobie tym głowę. Załatwię to osobiście, proszę jedynie o kilka dni.
– Cudownie.
– A teraz dosyć o tym. Mam tu niedaleko mały klub. Właśnie się do niego wybierałem, żeby coś zjeść. – W tej samej chwili zatrzymał się przy nich Rolls-Royce. – Pomyślałem, że może będzie pani wolała pojechać przyzwoitym wozem. Mój siostrzeniec może jechać za nami w tej swojej puszce po sardynkach.
– To naprawdę nie jest konieczne – odparła Sara.
– Ale ja nalegam.
Podprowadził ją do Rollsa i otworzył tylne drzwi. Tully zwrócił się do Egana. – Był z ciebie bardzo dumny, Sean. Z tego, że jesteś bohaterem i w ogóle. Z tych medali.
– Jestem tego pewien – rzekł Egan.
– Frank, rusz no swój tyłek – krzyknął z samochodu Shelley. Tully przebiegł przez ulicę i usiadł koło kierowcy. – Czekamy tam na ciebie – zawołał Shelley do Egana i zamknął drzwi.
Sean Egan stał nadal nieruchomo, u czasie gdy Rolls jechał ulicą i skręcał za róg. Było bardzo cicho. Podszedł do samochodu, zaczął otwierać drzwi i nagle zatrzymał się, jakby kierowany szóstym zmysłem.
Miał wrażenie, że ktoś kryje się za nim w ciemności, ale oczywiście było to tylko śmieszne złudzenie. – Zbyt długo byłem w Belfaście – mruknął pod nosem. Wsiadł do samochodu i odjechał. W sekundę później z bramy wymknął się Jago i pospieszył w dół uliczki.
Klub „U Jacka” był kolejnym, zaadaptowanym do innych celów, dawnym magazynem. Znajdował się nad rzeką, stosunkowo niedaleko mieszkania Shelleya. Na parking wykorzystano dawny plac przeładunkowy. Kiedy Egan przyjechał na miejsce, Rolls-Royce już tam stał. Postawił swojego Mini Coopera tuż obok. Podszedł do wejścia, nad którym widniał staroświecki, czerwony neon z nazwą lokalu. Przed drzwiami stała kolejka oczekujących na wejście. Na jej początku niecierpliwili się czterej młodzi mężczyźni w modnych garniturach. Jeden z nich, ze złotym Rolexem na ręku i brylantowym kolczykiem w lewym uchu, zaczynał się irytować na bramkarza, Sammy’ego Jonesa, poczciwego olbrzyma o wadze stu siedemdziesięciu funtów, który w wolnych chwilach występował również w telewizyjnych walkach zapaśniczych.
– Jak długo jeszcze? – dopytywał się natarczywie ten z Rolexem.
– Człowieku, musisz jeszcze poczekać – odpowiedział Sammy i uśmiechnął się do mijającego kolejkę Egana. – Hej, panie Egan, cieszę się, że pana widzę! Proszę wejść.
– Dlaczego, do cholery, jego wpuszczasz, a nas nie? – zaprotestował mężczyzna z Rolexem.
– Używam płynu po goleniu, a nie perfum – odpowiedział Egan. Powinieneś spróbować. – Kiedy mężczyzna warknął coś i ruszył do przodu, wszedł do środka.
Sara, pamiętając słowa Egana, oczekiwała czegoś znacznie gorszego od tego wspaniale urządzonego wnętrza. Utrzymane w stylu lat trzydziestych, miało lustrzany sufit i piękny bar z kryształowymi kinkietami.
Przed barem stały pokryte skórą stołki. Kelnerzy w krótkich, białych kurtkach przypominali stewardów okrętowych.
Siedziała z Shelleyem w narożnym boksie, a Tully stał za nimi z założonymi rękami, opierając się o ścianę. Gdy szli do stolika, Shelley był witany jak udzielny władca. Co chwila musiał się zatrzymywać, aby wymienić uściski dłoni. Najbardziej jednak zaskoczyła ją rzucająca się w oczy zamożność gości. Wszyscy byli w drogich ubraniach, choć niektóre kobiety wyraźnie z tym przesadziły.
Szef sali krzątał się koło nich.
– Henri, to pani Talbot – powiedział Shelley. – Mój bardzo specjalny gość. Na początek weźmiemy butelkę Kruga, bez rocznika. Odwrócił się w jej stronę. – Krug bez rocznika to najlepszy szampan na świecie. Robią coś niezwykłego z winogronami. A co do jedzenia?
– Och, chyba nic. Nie jestem głodna.
– Nonsens, musi pani coś zjeść. Henri, przynieś nam kanapki z wędzonym łososiem, trochę pasztetu albo coś innego...
– Tak jest, panie Shelley.
– I przynieś Frankowi dużą szkocką.
Pojawił się kelner z butelką Kruga w wiaderku z lodem.
– Podoba się pani? – zapytał Shelley. – Mam na myśli lokal.
– Jest fascynujący.
– Wziąłem tego samego faceta, który robił mi mieszkanie. Musi je pani kiedyś obejrzeć. Trochę picuś, ale wie pani, jakie są pedały.
W architekturze wnętrz nikt im jednak nie dorówna. Powiedziałem mu, że chcę, aby lokal wyglądał jak z filmu z Fredem i Ginger, i zrobił to.
Podobno przed wojną tak wyglądał bar u Ritza. Skopiował go, a przynajmniej tak twierdzi.
– Może po prostu powiedział to, żeby ci zrobić przyjemność, Jack – wtrącił się Tully.
– Pij swoją szkocką i siedź cicho – uśmiechnął się Shelley. – Nie lubi pedałów. Zawsze przypisuje im wszystko co najgorsze. Zauważyła pani orkiestrę? Nie chciałem tego cholernego disco. Nie słyszę przy nim własnych myśli.
Spojrzała na tercet, który na niewielkim podium po drugiej stronie sali grał odpowiadającą wystrojowi wnętrza muzykę i w tej samej chwili spostrzegła wchodzącego Egana. W dżinsach i czarnej, skórzanej kurtce wyglądał tu zupełnie obco i goście obracali się, patrząc ze zdziwieniem, gdy przeciskał się przez tłum.
– Na litość boską, spójrz tylko na siebie – powiedział Shelley. Wyglądasz, jakbyś szedł do roboty na rynku w Covent Garden.
Egan sięgnął po butelkę szampana, napełnił sobie kieliszek i usiadł. – Tak mi jest wygodnie i tylko to się liczy.
– Ma w moim interesie udziały, pani Talbot. Dałem je jego matce. Wartości trzech milionów funtów. Da pani wiarę? Nigdy nie tknął nawet pensa. A kiedy umrę – wzruszył ramionami dostanie przynajmniej dwadzieścia, ale na razie nie wybieram się na tamten świat.
Henri sam przyniósł kanapki i Egan wziął jedną. – Widzę, że jak zwykle masz doborowe towarzystwo – powiedział. – Tam siedzi Manchester Charlie Ford i szasta forsą. Czy to prawda, że on i jego chłopcy zrobili furgon do przewozu pieniędzy w Pimlico?
– Chodzą takie słuchy – wzruszył ramionami Shelley. – Ale to staroświecczyzna. Takie typy jak Charlie nigdy niczego się nie nauczą.
Maski z pończoch, dubeltówki z obciętymi lufami i furgony prędzej czy później zapewnią każdemu piętnaście lat w Parkhurst. – Trącił Sarę i w jego głosie brzmiała teraz jakaś duma. – Wie pani, mamy tu dziś kilku najsłynniejszych londyńskich oprychów. Wszyscy tu przychodzą. Tu albo do jego cholernego pubu.
Nagle przy barze zrobiło się zamieszanie i Egan zobaczył, że to właśnie spotkany przez niego przy wejściu mężczyzna ze złotym Rolexem i jego trzej przyjaciele domagają się głośno, żeby ich obsłużono.
– Kto to taki, u diabła? – zapytał Shelley.
– Pętak o nazwisku Tiller. Bert Tiller – wyjaśnił Tully. – Alfons. Był w Soho, ale teraz rozwija skrzydła. A tamci trzej należą do jego chłopaków. Rudy ma na imię Brent. Reszty nie znam.
Sara spojrzała pytająco na Egana.
– Alfons żyje z kobiet – wyjaśnił. – U was nazywa się sutenerem.
– Przez całe życie nie zadawałem się z gnojkami, którzy żyją z kobiet. Z narkotyków i kobiet – powiedział Shelley. – Nigdy nie zarobiłem na tym nawet grosza.
– Ale musisz też wiedzieć, Saro, że swego czasu Jack zacementował paru ludzi w North Circular Road – wtrącił Egan.
– To co innego – to były sprawy zawodowe. Do niczego nie dojdziesz, jeżeli będziesz łaził z kawałkiem rury w kieszeni i udawał, że to spluwa. – Złożył ręce na piersi i popatrzył na hałaśliwą grupę przy barze. – Spójrzcie tylko na niego. Złoty zegarek i garnitur od Armaniego, na które zarobiły piętnastolatki obsługujące staruchów. Naprawdę mam ochotę dać mu wycisk.
W tym momencie Tiller odwrócił się. Napotkał wściekłe spojrzenie Shelleya i na chwilę przestał się śmiać. Potem powiedział coś do swoich przyjaciół. Wszyscy obejrzeli się, popatrzyli i wybuchnęli śmiechem. Tully wyprostował się, ale Shelley podniósł rękę. – Daj spokój, Frank. Nie teraz.
– Przepraszam na chwilę – powiedziała Sara.
Wstała, przeszła między tańczącymi i schodkami koło baru skierowała się do damskiej toalety. Tiller i jego przyjaciele przerwali rozmowę.
Obserwowali ją przez cały czas, a gdy zamknęła za sobą drzwi, rozległa się następna salwa śmiechu.
– Niedobrze – powiedział Egan. Ponownie napełnił kieliszek i wypił szampana jednym haustem.
– Przygotuj się, Frank – polecił cicho Shelley. – Mam wrażenie, że będziesz musiał dać komuś nauczkę.
Sara wyszła i ruszyła w stronę schodków. Tiller schwycił ją za ramię, po czym pochylił się i szepnął jej coś do ucha. Próbowała uderzyć go w twarz, ale ze śmiechem przytrzymał jej dłoń. I nagle tuż przy nim znalazł się Egan, daleko wyprzedzając Franka. Błyskawicznym ruchem ręki wyrżnął Tillera poniżej prawego kolana. Noga alfonsa ugięła się, stracił równowagę i runął w tył na parkiet. Tańczący odsunęli się szybko, a gdy Tiller usiłował wstać, zjawił się przy nim Shelley. Przydepnął mu gwałtownie dłoń, wbijając obcas w jej grzbiet.
– Nie ruszaj się albo połamię ci twoje pieprzone paluchy.
Sara zeszła po schodkach i Egan natychmiast przesunął ją za siebie.
Tully stał i czekał ze swobodnie opuszczonymi rękami, prowokując pozostałą trójkę do zrobienia jakiegoś ruchu, a zza baru wyskoczyli Sammy Jones i wywijający kijem do baseballu Varley.
Shelley uniósł stopę. Tully podniósł Tillera i wykręcił mu rękę za plecy. Jack poklepał sutenera po policzku. – A teraz biegnij do domu jak grzeczny chłopczyk i nie pokazuj się tu więcej, bo w przeciwnym razie – znowu poklepał Tillera po policzku – będziesz przez sześć miesięcy łaził o kulach. – Skinął głową swojej ochronie. – A teraz wyrzućcie stąd te szumowiny.
Kiedy Tully, Jones i Varley wyprowadzali całą czwórkę, tłum rozstąpił się, a gdy w chwilę później muzyka zaczęła grać ponownie, goście wrócili do tańca.
– Chodźmy z powrotem do stolika, pani Talbot – powiedział Shelley. – W moim własnym lokalu, mojego osobistego gościa... Co za cholerny wstyd.
Kiedy usiedli, ręce trzęsły jej się tak, że omal rozlała szampana. Odstawiła ostrożnie kieliszek. – Myślę, że jak na jeden dzień mam już zdecydowanie dosyć. Chciałabym pojechać do domu.
– Oczywiście – rzekł Egan.
– Odwiozę panią moim samochodem – wtrącił się Shelley. – Ależ proszę nie odmawiać – a gdy Tully wrócił, polecił mu. – Idź z Varleyem i przygotujcie samochód. Będziemy za minutkę.
Była zbyt zmęczona, żeby się spierać. Podążyła za Shelleyem. Egan szedł tuż za nią. Znowu padało i Sammy Jones zaproponował. – Proszę poczekać. Pójdę i powiem im, żeby podjechali tu samochodem, panie Shelley.
– Nie warto – odparł Jack. – Daj nam parasol.
Otworzył go i wyszedł na ulicę, trzymając Sarę pod ramię.. Egan zatrzymał się i zapytał. – Masz papierosa, Sammy?
– Oczywiście, panie Egan. – Potężny Murzyn podał mu papierosa i ogień. – Niech pan weźmie całą paczkę.
– Nie powinienem, ale wezmę.
Zszedł po stopniach i drzwi klubu zamknęły się za nim. Shelley i Sara byli już w połowie drogi do parkingu, gdy z jednej z bram wysunął się Tiller z jednym ze swoich przyjaciół. Stanęli przed nimi.
Jednocześnie z tyłu, za plecami Sary i Shelleya, ze schodów prowadzących do sutereny wyszedł Brent i czwarty członek gangu.
Jack powiedział spokojnie. – Zespołowa robota, co? Coś w twoim stylu. – Podniósł głos i zawołał. – Frank, gdzie jesteś? – Jednocześnie błyskawicznym ruchem złożył parasol i zrobił nim gwałtowny wypad w przód jak szpadą, trafiając towarzysza Tillera tuż pod brodą.
Chłopak upadł na chodnik, szarpiąc palcami kołnierzyk.
Egan nadbiegł cichymi krokami, kopnął Brenta pod kolano, schwycił go za przegub wyłamując mu rękę do tyłu, po czym popchnął przez furtkę w ogrodzeniu tak, że chłopak runął głową w dół na schody prowadzące do sutereny. Czwarty napastnik cofnął się z przerażeniem, wywinął się biegnącym w jego stronę Tullyemu i Varleyowi i umknął co sił w nogach.
Tiller nie okazał jednak strachu. Wyjął brzytwę i otworzył ją. – Wielki człowiek – powiedział. – Jack Shelley, pan i władca.
Zobaczymy, czy naprawdę jesteś taki dobry.
Shelley dał znak Tullyemu i Varleyowi, żeby trzymali się z daleka. Zostawcie go – powiedział.
W tej samej chwili Tiller zamachnął się ostrzem, przecinając rękaw marynarki Shelleya. Jack cofnął się o krok i obejrzał rozcięcie. – Ty mała gnido. Zapłaciłem za ten garnitur tysiąc funtów u Gievesa i Hawkesa. Zniszczyłeś mi go.
Jego stopa wystrzeliła do przodu trafiając Tillera tuż pod rzepką kolanową. Tiller zgiął się tracąc równowagę. Shelley wyrżnął go kolanem w twarz, schwycił za przegub i wykręcił mu rękę tak, że tamten zmuszony był wypuścić brzytwę. Wtedy Shelley przyciągnął go do ogrodzenia i z całej siły przycisnął jego dłoń do grota jednego z prętów. – No i co, alfonsie, nadal jesteś taki twardy?
– Nie, panie Shelley! – krzyknęła Sara. – Proszę tego nie robić! Odwrócił się w jej stronę, oczy miał zupełnie szkliste. – Proszę! – powtórzyła.
Skinął głową i pchnął Tillera w stronę Tullyego i Varleya. – Dobra, weźcie go z moich oczu. – Odwrócił się do Egana. – Zawieź panią do domu. Bardzo mi przykro, pani Talbot. Wszystko zaczęło przypominać burzliwą noc w Belfaście.
Odeszła podtrzymywana przez Egana pod rękę. Minęli Tullyego i Varleya wlokących Tillera po ulicy, wsiedli do Mini Coopera i odjechali szybko.
Tully i Varley zaciągnęli Tillera na parking. Chwilę później nadszedł Shelley. – Macie jeszcze tego skurwysyna?
– Pomyślałem, że zechcesz zamienić z nim parę słów, Jack – odparł Tully.
– Jasne, że chcę. Połóżcie go na plecach.
Rzucili go na ziemię i przytrzymali.
– Na litość boską, panie Shelley – wyjęczał Tiller.
– Na litość boską? Bogiem jestem tu ja, synu – rzekł Shelley – a ty byłeś nie w porządku. Musisz dostać nauczkę. – Gwałtownie przydepnął mu prawą łydkę. Rozległ się trzask pękającej kości. – Obiecałem ci, że będziesz łaził o kulach przez sześć miesięcy, i dotrzymałem słowa. Ja zawsze dotrzymuję słowa. I jeszcze jedno. – Zdjął z przegubu Tillera złoty zegarek. – Masz, Frank. Zawsze chciałeś mieć Rolexa. Proszę bardzo.
Podszedł do Rolls-Roycea i wsiadł do środka. Varley i Tully zaciskający zegarek w garści pospieszyli za nim. Odjechali, pozostawiając wijącego się z bólu Tillera. W ciemności rozległy się kroki. Nadszedł Jago i popatrzył na niego z góry.
– Wszystko w porządku, stary?
– Pomocy – zdołał wychrypieć Tiller.
– Tak, sądzę, że nic ci nie jest – odparł pogodnie Jago. Odszedł, wsiadł do Spydera i odjechał.
Gdy dotarli do Lord North Street, Egan wziął klucz od Sary i otworzył drzwi. Wyglądała na zmęczoną i trochę smutną.
– Niezła próbka nocnego życia tego miasta – powiedział.
– Koszmar.
– Ostrzegałem cię, w co się wdajesz.
Weszła do holu i stali tam przez chwilę.
– Dostałaś wystarczającą nauczkę?
– Nie, Sean, muszę to ciągnąć dalej. Teraz jeszcze bardziej niż kiedykolwiek.
– Uparty głuptas – odrzekł. – Nic cię nie przekona, prawda? Nagle zaświtał mu pewien pomysł. – Dzisiejszej nocy zobaczyłaś z bliska, jak wygląda przemoc. Dobrze, a co by było, gdybyś sama musiała dać sobie radę w podobnej sytuacji?
– O co ci chodzi?
– Czy potrafiłabyś zastrzelić kogoś w razie potrzeby?
– Nie wiem. – Była zbyt wyczerpana, nie potrafiła zebrać myśli. Naprawdę nie wiem.
– W porządku. Jutro jest sobota. Zabiorę cię w dół rzeki, żebyś poznała mojego przyjaciela. To Jock White, mój dawny szef kompanii. Ma farmę na mokradłach po drugiej stronie Gravesend. Prowadzi szkołę przetrwania. Zobaczymy, jak sobie dasz radę. – Wzruszył ramionami. W każdym razie pozwoli nam to jakoś spędzić czas, gdy wujek Jack będzie próbował uzyskać dla nas jakieś informacje.
– Jak sobie chcesz.
– Idź spać. – Uśmiechnął się. – Przyjadę jutro, ale nie za wcześnie. – Zamknął drzwi i zszedł do samochodu.
Kilka minut później Jago przesłuchał taśmę i skontaktował się ze Smithem. Omówili wydarzenia tego wieczoru.
– Należało się raczej spodziewać, że ją to zniechęci – powiedział Smith. – Pierwszym samolotem do domu i tak dalej.
– To nie ten typ – odparł Jago. – To dama pełna odwagi i zdecydowania. A teraz w sprawie tej farmy w Gravesend. Chce pan, żebym tam pojechał?
– Oczywiście.
– W takim razie czas, żebym zmienił samochód. To uzasadniona ostrożność. Proszę załatwić mi na rano Land Rovera czy coś w tym rodzaju. Aparaturę mogę przełożyć w parę minut.
– Załatwię to – obiecał Smith.
W słuchawce zapadła cisza. Jago lekko odchylił zasłonę i spojrzał na dom Sary. W sypialni paliło się światło. Zgasło.
– Śpij dobrze, kochana – szepnął. – Zasłużyłaś sobie.
Egan wjechał na podwórko koło „Flisaka” i zgasił światła. Gdy wysiadł z Mini Coopera, zauważył stojącą w głębi parkingu limuzynę. Jej reflektory zapaliły się nagle i wysiadł Tony Villiers.
– Witaj, Sean – skinął głową. – Jak się masz?
– Nieźle. Czemu mam przypisać ten zaszczyt?
– A więc cię znalazła?
– Owszem.
– Postaraj się, żeby była zadowolona i nic poza tym. Nie chcę, żeby się w cokolwiek wplątała. Rozumiesz?
– Powiedziała mi o Sally – rzekł Egan. – O tym, co pan znalazł w komputerze.
– To była grzecznościowa informacja. Więcej ich nie będzie. I pamiętajcie o jednym, sierżancie. Przez pierwsze sześć miesięcy po wyjściu z armii podlegacie jeszcze prawu wojskowemu. Jeśli o was chodzi, znajdujecie się również na liście priorytetowych powołań rezerwistów. Z waszym przydziałem do służb bezpieczeństwa mogę was ściągnąć z powrotem, kiedy tylko zechcę.
– Pułkowniku Villiers – odparł Egan. – Czemu nie pójdzie pan do diabła? – Otworzył drzwi i wyszedł do domu.
Tony stał jeszcze przez chwilę, a potem uśmiechnął się z przymusem.
– Cały Sean – powiedział miękko.
Następnego dnia padało od samego rana. Wyjechali tuż przed południem. Sara wróciła do normy, czuła się silna i pełna zaskakującego optymizmu. Wydawało jej się, że w ciągu całej długiej jazdy nie opuścili wcale miasta.
– Londyn wydaje się bez końca – zauważyła.
– To tylko takie złudzenie – odparł Egan. – Zaraz z niego wyjedziemy. Zbliżamy się do Dratford.
Przejechali przez Dratford i dotarli do Gravesend tak szybko, że niemal tego nie zauważyła. Za Gravesend wjechali w inny świat. Był to odludny krajobraz płaskich, zielonych pól poprzecinanych mokradłami ciągnącymi się w stronę rzeki.
– Wiesz, chyba mi się tu nie podoba – powiedziała. – To dziwne uczucie znaleźć się w takim miejscu tak blisko Londynu.
– Owszem, ma się wrażenie, że nic się tu nie zmieniło.
Mijali zatoczki i błotniste rozlewiska. W oddali widziała wielkie statki płynące w stronę morza. Tu i ówdzie rosły trzciny niemal wysokości człowieka. Podążali wąską drogą po przypominającym groblę nasypie, a potem przejechali przez niewielką wioskę Marton, gdzie znajdowała się wypożyczalnia przyczep kempingowych.
– Kto, u licha, mógłby chcieć spędzać tu wakacje? – zapytała.
– Obserwatorzy ptaków. Miłośnicy przyrody. Dla nich to wymarzone miejsce – odpowiedział Egan. – Nie wszyscy chcą jeździć na plażę do Cannes.
Ćwierć mili za nimi Jago uśmiechnął się lekko. – Ja bym chciał, stary. Daj mi tylko szansę.
Prowadził zielonego Land Rovera. Z tyłu samochodu leżał futerał z wędkami, koszyk wędkarski i brezentowy worek. Jago miał na sobie pognieciony tweedowy kapelusz, zielony anorak i nieprzemakalne buty ze sztylpami. Na siedzeniu obok niego leżała lornetka Zeissa.
Tuż za Marton znak po prawej stronie informował, że dojechali do farmy All Hallows. Jej zabudowania były doskonale widoczne między drzewami. Chaotycznie rozplanowany dom i otaczające go stajnie i stodoły okalały dziedziniec, na który prowadziła sklepiona łukowato brama.
Wjechali na podwórze i zatrzymali się.
– Jock! – zawołał Egan i zatrąbił.
Nie było odpowiedzi.
– Cóż za wspaniałe miejsce – powiedziała Sara. – Wygląda na bardzo stare.
– Fragmenty pochodzą z szesnastego wieku. Farma należała do żony Jocka. Posiadłość rodowa. Żona niedawno mu zmarła. Zdemobilizował się po kampanii na Falklandach i zamieszkał tutaj.
Na stukanie do drzwi też nikt nie odpowiadał.
– Spróbujmy go poszukać.
Poszli ścieżką prowadzącą wśród drzew wzdłuż dolinki, na dnie której szemrał strumień. Było cicho i malowniczo.
– Miło tutaj – stwierdziła Sara.
– Owszem, tylko nie pij wody. – Wskazał głową strumień.
– Dlaczego?
– Spróbuj, to się przekonasz. To słone mokradło.
Poszli dalej ścieżką wśród wysokich trzcin. – Od dawna znasz Jocka Whitea? – spytała.
– Od kiedy przeniosłem się do SAS. Służyliśmy razem w Omanie, na Cyprze, w Irlandii i wreszcie na Falklandach.
– Ile ma lat?
– Chyba koło sześćdziesięciu, ale moim zdaniem jest wieczny. Brał udział w wojnie w Korei, walczył na Borneo i w Adenie. Aha, i w Wietnamie, odkomenderowany do australijskiego SAS-u. – Zerknął kątem oka na Sarę. – Czy wiesz, że Villiers też był w Wietnamie?
– Nie – była wstrząśnięta.
– Tak, niewiele jest miejsc, w których nie byłoby SAS-u. Ale wracając do Jocka, prowadzi tu szkołę przetrwania dla każdego, kto chciałby się uczyć.
– Wygląda, że to szczególny człowiek.
– Tak jest. W pułku był czymś więcej niż legendą, był żywym pomnikiem.
Szorstki głos z ledwo zauważalną, gardłową szkocką wymową odezwał się nagle. – Nie wierz, dziewczyno, we wszystko, co on mówi.
Zawsze lubił przesadzać.
Gdy odwrócili się, spomiędzy trzcin wyszedł Jock White. Był to potężny mężczyzna o rozczochranych, siwych włosach. Miał na sobie bluzę maskującą, sztruksowe spodnie i gumowe buty. Pod pachą trzymał dubeltówkę. Wśród trzcin znowu coś się poruszyło i pojawiła się żółta labradorka. Sądząc z jej wyglądu, niedawno miała szczeniaki. Zapiszczała, machając ogonem i radośnie podbiegła do Egana.
Pochylił się, żeby ją pogłaskać. – Witaj, kochana, jak się masz? Potem zwrócił się do Sary. – To Peggy, sama słodycz. A to – wskazał mężczyznę – Jock White. Kiedy pełnił służbę w South Armagh, IRA zamykała sklepik i jechała na wakacje na Florydę.
– Bezczelny łobuziak – stwierdził Jock. – Zawsze taki był. Wpadłaś w złe towarzystwo, dziewczyno.
– Ale nie w tej chwili, panie White. – Wyciągnęła rękę. – Jestem Sara Talbot.
– O, to mi się podoba, Sean. Choć raz zrobiłeś coś jak należy. Wracajmy do domu i napijmy się herbaty. Zostaniecie, prawda.
– Liczyliśmy na to.
– To dobrze. – Potężny mężczyzna wsunął sobie jej ramię pod rękę i, ruszyli z powrotem w stronę farmy.
Jago przejechał przez Marton aż do znaku „All Hallows”, potem zawrócił i cofnął się do wsi. Obok miejscowego garażu zauważył wypożyczalnię przyczep i wjechał do niej przez bramę. Stary człowiek w kombinezonie i czapce stał na rozkładanej drabince malując jedną z przyczep. Odwrócił się i spojrzał na Jago. – Czym mogę służyć?
– Jest pan właścicielem?
– Wielkie słowo, ale to prawda.
– Czy nie miałby pan przypadkiem jakiejś przyczepy do wynajęcia?
Stary człowiek oparł pędzel o puszkę z farbą i zszedł z drabiny. Na jak długo?
– Na dzisiejszą noc, a może i następną.
Właściciel zerknął na tył Land Rovera.
– Wędkarz, co?
– Właściwie obserwator ptaków.
– To lepiej. Z takim sprzętem nie złapałby pan niczego. – Odwrócił się i podrapał po plecach. – Dobra, niech pan wybiera. O tej porze roku nikogo tu nie ma. Dziesiątak za noc, w cenę wliczona jest butla z gazem.
– Wspaniale. – Jago wyjął worek i sprzęt wędkarski z Land Rovera.
– Garaż też jest mój. Mamy na składzie wszystko co trzeba. Jak się pan nazywa?
– Mackenzie. – Jago uśmiechnął się czarująco i poszedł za nim do najbliższej przyczepy.
Salonik miał tak niski pułap, że Jock White niemal dotykał go głową, w kominku natomiast prawie można było stanąć. W pokoju znajdowały się krzesła, stara wersalka i kredens z kilkoma fotografiami z okresu służby wojskowej. Przyjemnym uzupełnieniem wszystkiego były leżące wszędzie książki.
Jock White siedział na krześle przy oknie. Na końcu nosa tkwiły wydane mu jeszcze w wojsku okulary w stalowej oprawie. Czytał dokumenty dotyczące śmierci Erica. Okna balkonowe były otwarte i Sara siedziała w ogrodzie przy koszyku ze szczeniakami, a Peggy obok niej.
Egan usadowił się przy kominku i palił papierosa. Dość często paskudnie kaszlał.
– Próbujesz się wykończyć, czy co, chłopie? – zapytał Jock.
Egan wzruszył ramionami. – Daj spokój, i tak wszystkich nas to czeka. Dobrze wiesz, ile złomu w sobie noszę.
– Jak kolano?
– Można wytrzymać.
Jock westchnął, zdjął okulary i podniósł papiery. – Parszywa sprawa.
– Można to tak określić.
Jock popatrzył na siedzącą w ogrodzie Sarę. – Taka piękna, młoda kobieta jak ona nie powinna pakować się w podobne sprawy.
– Jest bardzo zdecydowana – wyjaśnił Egan. – Zagryzła wędzidła. Chce ich sama dopaść, twarzą w twarz.
Jock White pokręcił głową. – Po co ją tu przywiozłeś?
– Mamy wolny weekend, zanim ludzie wuja sprawdzą, czy uda im się zdobyć jakieś informacje. Wspomniałem jej twoją szkołę przetrwania i pomyślałem, że może ją to zainteresuje. – Wstał i dołożył polano do ognia. – jest jeszcze jedna sprawa. Nigdy w życiu nie pociągnęła za spust. I wydaje mi się, że nawet gdy zajdzie taka konieczność, też nie będzie w stanie tego zrobić.
Stary mężczyzna skinął głową. – Pozostałeś wciąż takim samym szczwanym draniem, chłopie. W gruncie rzeczy chodzi ci o to, żebym ją zniechęcił przerabiając z nią kurs?
– Właśnie – przytaknął spokojnie Egan.
– Zawsze byłeś twardym, młodym draniem – rzekł Jock. – Biorę ją na spacer. Ty zostań tutaj i pilnuj swoich spraw.
Wziął kurtkę, nałożył ją i wyszedł do Sary. – Co by pani powiedziała, dziewczyno, na spacer po świeżym powietrzu?
– Bardzo by mi było miło, Jock.
Wyszli z ogrodu przez małą furtkę i poszli między drzewami wzdłuż strumienia.
– Bardzo pani współczuję z powodu syna.
Zatrzymała się i popatrzyła na niego badawczo. – Jest pan jednym z niewielu, którzy tak go nazwali. Większość mówi „pasierb”.
– Och, nie zawsze ważne są więzy krwi. Ważne jest to, co ludzie czują. Mam wrażenie, że nawet gdyby był pani rodzonym dzieckiem, nie mógłby znaczyć dla pani więcej.
Uniosła dłoń i delikatnie dotknęła jego policzka. – To jedna z najmilszych rzeczy, jakie kiedykolwiek usłyszałam.
Poszli dalej.
– Znałem pani męża – powiedział. – Służyłem z nim w Adenie dawno temu. Był tam rejon zwany Kraterem opanowany przez komunistyczną partyzantkę. Kiedy zaatakowali z zasadzki kilku naszych chłopaków, poprowadził im na pomoc pluton alarmowy. Trzymał tylko trzcinkę w prawej ręce. Mam go wciąż przed oczami, idącego przed nami jak na niedzielnym spacerze. Sprawiało to wrażenie, że prowokuje ich do strzału.
– I w końcu go jednak zabili, prawda? – zapytała.
Popatrzył na nią zdziwiony, aż wreszcie zrozumiał, co miała na myśli. – Sądzę, że można na to spojrzeć także w ten sposób.
– Nigdy nie rozumiałam żołnierzy. Pierwszy chłopak, którego kochałam, zginął w Wietnamie. To zawsze wydaje się takie bezsensowne.
– Ale czasem niezbędne, moja droga. Dowcip polega na tym, żeby żyć tu i teraz w nie kończącej się chwili. Działać, jakby wszystko istniało właśnie teraz. Bez początku i bez końca.
Jago leżał daleko na grzbiecie grobli i obserwował ich przez zeissowską lornetkę. Widząc ją z Whiteem czuł niemal zazdrość, że ktoś inny może cieszyć się jej bliskością, której sam był pozbawiony. Na chwilę ogarnął go żal.
– Nie rozklejaj się, stary – szepnął do siebie.
– Tak tu pięknie – Sara lekko zadrżała z zimna, patrząc na słone moczary.
– Od czasów rzymskich było to miejsce dające schronienie różnym ludziom – odpowiedział Jock. – Ukrywali się tu Sasi, potem wyjęci spod prawa, ścigani przez Normanów. Parę wieków później przemytnicy, którym służba celna deptała po piętach. Trochę tego mamy i dzisiaj.
– To jest to – rzekła. – Miejsce cieni. Martwy świat.
Ależ nic podobnego, moja droga. Tu jest życie. Kraby w zatoczkach, ryby w strumieniach, kuliki, brodźce, każdej zimy przylatują tu z Syberii bernikle. Jest tu wszystko, czego człowiek potrzebuje, aby przeżyć.
– I tego właśnie pan uczy? Przetrwania?
– Jeżeli ktoś zechce. Dzięki temu, czego uczę, można przetrwać kataklizm. Ale są ludzie, którzy wolą postępować inaczej, odrzucają możliwość przeżycia. Biedne, nieszczęsne istoty, które zwiną się w kłębek i umrą, jeżeli nie będą miały dachu nad głową, opakowanego kawałka chleba, mleka dostarczanego co rano pod drzwi.
– Uważa pan, że jestem właśnie taka? – roześmiała się.
Wskazał ręką. – Z tych trzcin, odpowiednio splecionych, można zrobić doskonały szałas chroniący przed każdą pogodą. Prawie wszystko, co żyje na mokradłach, nadaje się do jedzenia. Owady – ze względu na zawartość protein, wrony, jeże. – Pochylił się obok ścieżki, zagłębił rękę w muł i wyciągnął wielką ropuchę. – Wspaniałe jedzenie, pani Talbot. Zdołałaby pani to zjeść? Albo suszone robaki. Czyste proteiny.
Była zafascynowana doskonałą brzydotą ropuchy. – Cóż, nie sądzę, żeby robaki pasowały do menu w „Czterech Porach Roku”.
– Co to takiego?
– Moja ulubiona restauracja na Manhattanie. – Delikatnie dotknęła ropuchę palcem. – A poza tym jest zbyt rozkoszna, żeby ją zjeść.
– Podejrzewam, że będzie pani dla mnie zbyt ciężką próbą, Saro Talbot. – Ostrożnie wypuścił ropuchę z powrotem w muł. – Dobrze, wracajmy.
Wzięła go pod ramię. – Przypuszczam, że rozmawiał już pan z Seanem. Sądzę, że usiłuje mnie pan zniechęcić do całej tej sprawy.
– Nie ma pani racji, dziewczyno. Chcę powstrzymać panią przed zmarnowaniem sobie życia w ciemnej uliczce, która prowadzi donikąd.
– Ale przecież nie mam wyboru. Jeżeli nic nie zrobię, oszaleję.
– Rozumiem to. – Westchnął ciężko. – I dopóki tu pani będzie, trzeba się postarać, żeby dobrze wykorzystać ten czas. W każdym razie, jeżeli będzie miała pani szczęście, ten łobuz Shelley za dzień lub dwa uzyska niezbędne informacje i będzie pani mogła wrócić do domu.
– Zobaczymy – odparła i w tej samej chwili uświadomiła sobie, że wcale nie ma na to ochoty. Dobry Boże, Saro, pomyślała. Co się z tobą dzieje?
Jedna ze stodół, po starannym wybieleniu ścian, została przekształcona w salę gimnastyczną. Znajdowały się tu drabinki, przyrządy do ćwiczeń siłowych, zwisające z belek stropowych liny. Na środku podłogi leżało kilka mat do ćwiczeń judo. Sara miała na sobie dres, Jock White stary podkoszulek i szorty. Egan usadowił się na ławce w swej nieodłącznej skórzanej kurtce i dżinsach i przyglądał się im.
– Karate i judo, a właściwie wszystkie sztuki walki, wymagają długiej nauki. Zbyt długiej. Osoba taka jak pani może nauczyć się kilku rzeczy przydatnych w przypadku, gdy ktoś panią zaatakuje. I to wszystko.
– Minionej nocy zostałam napadnięta przez łobuzów w metrze.
– I co się stało?
– Interweniował pewien mężczyzna. Powalił dwóch.
– A co potem?
– Nie wiem. Uciekłam.
– Musiał być dobry – rzekł Jock. – Ale raczej nie spotka już pani nikogo takiego. Jeżeli zostanie pani zaatakowana, nikt nie przyjdzie jej z pomocą. Raczej ucieknie jak najdalej.
– Co więc mam robić?
– Musi pani być tak podstępna i wredna jak tylko to możliwe. Ktoś, kto panią zaatakuje, może zacząć od próby wyrwania torebki, ale zanim skończy, niewykluczone, że przyjdzie mu do głowy pomysł zgwałcenia pani. A więc trzeba wykorzystać paznokcie, buty na wysokim obcasie, wbić mu palec w oko – wszystko co się da.
– W porządku, od czego zaczniemy – Cóż, jesteśmy dorośli. Najwrażliwsza część ciała mężczyzny znajduje się między jego nogami. Nikt jeszcze nie wymyślił nic lepszego od dobrego kopa w krocze. No, proszę, niech mnie pani kopnie.
– Chyba nie potrafię – powiedziała.
– Ależ może pani, do cholery. Na wszelki wypadek mam założony ochraniacz, ale gwałciciel, kiedy panią zaatakuje, będzie najprawdopodobniej gotów do działania. Najpierw spróbuję panią schwycić. – I rzeczywiście schwycił. – No, chodź, maleńka, bądź dla mnie miła, tak właśnie będzie mówił, a jego słaby punkt stanowi to, że się nie będzie spodziewał, że taka miła dziewczyna może zareagować gwałtownie. – Z trudem łapała powietrze w potężnym, miażdżącym uścisku. – No dalej, walnij go kolanem w jaja! – zawołał i przycisnął ją jeszcze mocniej, aż poczuła na twarzy jego gorący oddech.
Na chwilę ogarnęło ją przerażenie, kiedy bezskutecznie walczyła, by się oswobodzić, potem jednak zaczęło pojawiać się w niej coś innego, jakaś wściekłość, chwilowa nienawiść do wszystkiego co męskie. – Ty draniu! – krzyknęła i z całej siły uderzyła go kolanem między nogi, aż poczuła, jak boleśnie zderzyło się z plastykowym ochraniaczem.
– Wspaniale. – Objął ją za ramiona, śmiejąc się głośno. Doskonale. Prosto w klejnoty. Teraz napastnik leży na obie łopatki, a pani zwiewa.
– Nie przypuszczałam, że mogę zrobić coś takiego – powiedziała, dysząc głośno, gdy adrenalina wciąż płynęła w jej krwiobiegu.
– Każdy może. To sprawa przetrwania, dziewczyno. Instynkt utrzymania się przy życiu i chęć zrobienia w tym celu wszystkiego co konieczne. U większości ludzi jest głęboko ukryty, ale istnieje w każdym z nas. Trzeba go tylko wydobyć. A teraz jeszcze raz.
Przez pół godziny doskonalili tę prostą technikę. Potem Jock White zaczął dalsze szkolenie.
– Fizycznie nigdy pani nie sprosta mężczyźnie, to pewne. Dlatego w pani przypadku zawsze atutem musi być technika. Ma pani dłuższe paznokcie. A więc kiedy obejmie panią ramionami, niech pani obydwiema dłońmi chwyci go za dolną wargę i wbije w nią paznokcie, a potem wykręci, jakby chciała ją pani rozerwać. Proszę mi wierzyć, ból, jaki poczuje, będzie tak straszny, że pozbawi go zmysłów na okres wystarczająco długi, by zdążyła pani stamtąd uciec. – Uśmiechnął się. – W tym przypadku będę wdzięczny, jeżeli ćwicząc potraktuje mnie pani łagodnie.
Po paru sekundach sprawiła, że zawył z bólu. Egan zaczął bić brawo.
– Odkryłeś wrodzony talent, Jock.
– Zamknij się – skrzywił się Jock. – Ostrożnie, dziewczyno, ostrożnie. Nie jestem już taki młody jak kiedyś.
Ćwiczyła około dwudziestu minut, aż do chwili, gdy był z niej zadowolony.
– Jak już powiedziałem, ponieważ jest pani kobietą, nie ma sensu próbować wyrżnąć napastnika w zęby, ale jeżeli zaciśnie pani dłoń w pięść feniksa, zawsze zada mu pani ból, bez względu na to, gdzie uda się pani go trafić. Proszę zacisnąć dłoń tak, żeby kostka środkowego palca wystawała między pozostałymi. – Powtórzyła jego gest. – Doskonale. Uderzenie powoduje taki ból, jakby dotknęła pani nerwu, obojętne w jakim miejscu. Pod szczęką, w gardle, na skroniach. Aha, i pod nosem. Przegroda nosowa jest wyjątkowo wrażliwa. Proszę tu podejść. – Stanął przed wielkim workiem treningowym i przytrzymał go. – W porządku, proszę przygotować pięści feniksa i niech pani zaczyna boksować.
Sara zaatakowała z zapałem. Egan wstał i ziewnął. – Chyba pójdę spać.
– Leniwy drań! – stwierdził Jock.
– Dobranoc, Sean! – zawołała Sara.
Egan zatrzymał się na podwórzu i głęboko odetchnął słonym powietrzem. Była półpełnia – rozgwieżdżona noc i cisza zakłócana tylko przez dolatujące gdzieś z oddali głuche szczekanie psa. Po raz pierwszy od wielu lat poczuł, jak drgnęło w nim życie. Było to dziwne i niepokojące wrażenie. Ze stodoły dobiegał śmiech. Nasłuchiwał jeszcze przez chwilę. Bawiła się dobrze, był tego pewien. Właściwie sprawy nie układały się tak, jak przypuszczał, ale w końcu takie jest życie. Wszedł do domu i zamknął drzwi.
Jago leżał w wysokiej trawie koło grobli. Miał założone słuchawki, a kierunkowa aparatura odbiorcza z Land Rovera stała u jego boku. Słyszał wyraźnie odgłosy walki dobiegające ze stodoły, każde stęknięcie, każdy jęk, pełen podniecenia śmiech Sary.
– Tak, dziewczyno, mocniej! – wołał Jock. – Uderz mnie mocniej.
Jago uświadomił sobie, że również się śmieje. – Przyłóż mu, Saro. Przewrócił się na plecy i popatrzył na księżyc. – Co za kobieta powiedział łagodnie. – Cóż za cholernie cudowna, wyjątkowa dama.
– Czekamy w ukryciu godzinę – powiedział jej Sean. – Nawet nie drgniesz, dopóki ci nie powiem. Jock jest teraz wrogiem, który nas szuka. Chciałabyś go pokonać, prawda?
– O, tak – odpowiedziała.
Dochodziło południe następnego dnia. Miała na sobie starą kurtkę spadochroniarską, którą dał jej Jock, dżinsy i spadochroniarskie buty. Siedzieli na mokradłach, ukryci wśród trzcin, w wodzie i mule o głębokości dwóch stóp. Było jej zimno, bardzo zimno, potem jeszcze zaczęło padać, co wcale nie poprawiło sytuacji.
– Nadchodzi – szepnął Sean.
Podobnie jak Sara miał na sobie starą kurtkę maskującą z naciągniętym kapturem. Delikatnie rozchylił trzciny i zobaczyli Jocka Whitea idącego w ich stronę z dubeltówką pod pachą. Przez moment był tam, a potem nagle zniknął.
– Dokąd poszedł? – szepnęła Sara.
– Próbuje zmusić nas do wyjścia z ukrycia. Teraz idź za mną i rób to co ja.
Przeczołgali się przez trzciny, prześlizgnęli przez grzbiet grobli i spełzli do wąskiego strumienia, który znikał dalej w trzcinach.
– To przejście – powiedział Egan. – Zupełne jak tunel.
Poszła jego śladem, czołgając się przez zimną jak lód wodę i muł.
Chwilami nad powierzchnią sterczała tylko jej głowa. Śmierdziało straszliwie, a w pewnej chwili szczur wodny przepłynął jej tuż przed twarzą. Musiała zebrać wszystkie siły, żeby nie krzyknąć. Wreszcie po czasie, który wydał się jej wiecznością, Egan zatrzymał się.
– Prawie przeszliśmy. Powinniśmy teraz wyjść koło głównej grobli, przejść przez nią, przemknąć między drzewami, a potem możemy już iść do domu i nastawić czajnik, zanim Jock wróci. Prowadź, będę szedł za, tobą.
Przebrnęła przez ostatnią zasłonę trzcin i gdy ostrożnie uniosła głowę znad powierzchni wody, zobaczyła nad sobą Jocka Whitea siedzącego na krawędzi grobli i nabijającego fajkę.
– O, jesteście – powiedział. – Co was zatrzymywało tak długo?
Pod wieczór zaczęła czuć dziwny niepokój. Egan poszedł do Marton, żeby kupić papierosy. Zauważyła, że więcej pali. Najprawdopodobniej pod jej wpływem, ale był to jej jedyny nałóg i jedyny sposób kompensowania napięcia nerwowego wywołanego tą sytuacją.
Jock spał spokojnie przed kominkiem z Peggy i szczeniakami u jego stóp.
Sara rozejrzała się. Zaczął zapadać zmierzch. Jeszcze godzina i będzie całkiem ciemno. Wiedziona jakimś impulsem otworzyła drzwi, wyszła i minęła dziedziniec. Miała na sobie stary dres i trampki, przeszła przez lasek i gdy dotarła do grobli, zaczęła biec.
Jago, który wyszedł na spacer, zobaczył oddaloną postać i uniósł zeissowską lornetkę. Poznał Sarę natychmiast, gdy pojawiła się w zasięgu szkieł.
Szedł za nią w pewnej odległości i obserwował, jak przebiega z jednego wąskiego wału na drugi. Przystanął, aby ponownie nastawić ostrość lornetki i nagle poczuł, że woda liże mu buty. Kiedy odwrócił się, zobaczył nadciągający szybko przypływ. Powrotna fala przesuwała się przez ujście, zalewając mokradła.
Zaczął biec, przedostając się z jednej grobli na drugą. Gdy wreszcie dotarł do skraju mokradeł i wspiął się na główną groblę, większość wałów była już pokryta wodą na głębokość stopy. Odwrócił się szybko, ale Sara przepadła bez śladu.
W tej właśnie chwili znajdowała się dobre dwieście jardów bliżej ujścia, na nieco wyżej położonym terenie. Dopiero gdy dotarła do przerwy w trzcinach, zorientowała się, że brodzi po kolana w wodzie.
Dość nieoczekiwanie pomyślała o Jocku i o tym, co powiedział na temat kłopotów. Że zazwyczaj nie można na nikogo liczyć. Tylko na siebie. Nie może wpadać w panikę – nie ma na to czasu. Musi po prostu iść do przodu, próbując odnajdywać ukryte pod wodą szczyty wałów.
Była już niemal przy głównej grobli, kiedy zaczęło padać i wielka, szara płachta deszczu ograniczająca widoczność niemal do zera odcięła ją od otaczającego świata. Odniosła wrażenie, że coś poruszyło się na górze. Nie wiedziała, czy to duch moczarów, czy zjawa. Nagle była już pod wodą, zaczęła się dusić i walczyć o życie.
Coś upadło jej na twarz. Był to rękaw anoraka. Schwyciła go, wynurzyła się, podniosła oczy i zobaczyła pochylonego nad krawędzią wału Jago. Od jego bladej twarzy wyraźnie odcinała się linia blizny. Dzielna dziewczyna z ciebie, Saro. Trzymaj się.
Spróbowała, znowu się zanurzyła, czuła, że prąd ciągnie ją za stopy, aż wreszcie udało jej się uchwycić mocno rękaw. Trzymała go z całej siły, a Jago wyciągał ją na groblę. Trzciny z drugiej strony wału pochylały się w gęstniejącym mroku.
Odwróciła się, spojrzała na niego i nagle przypomniała go sobie. Przecież ja pana znam. Jest pan człowiekiem z metra.
– Cóż za spostrzegawczość, moja droga. – Jago zwinął swój anorak.
Nagle opadła na kolana i podpierając się rękami zaczęła gwałtownie wymiotować. Słona woda z mokradeł wywracała jej żołądek na drugą stronę. Kiedy torsje ustały, była już sama, tylko wiatr kołysał trzciny.
Deszcz nieco osłabł, robiło się ciemno.
Zaczęła iść. Wpatrywała się uważnie w zmierzch poszukując swojego wybawcy, aż wreszcie usłyszała nawołujący ją głos. – Saro!
Peggy dotarła do niej pierwsza, podskakując i węsząc z podnieceniem.
Egan i Jock przybyli parę chwil później. – Wszystko w porządku? zapytał Egan. – Kiedy Jock obudził się i zobaczył, że wyszłaś, omal nie oszalał. Tutejsze przypływy mają złą sławę. Zmieniają moczary w śmiertelną pułapkę.
Jock zdjął swoją kurtkę spadochroniarską i nałożył jej na ramiona. Dobry Boże, dziewczyno, jest pani przemoczona do nitki. Co się stało?
– Przypływ mnie zaskoczył i zaczęłam tonąć, a wtedy na grobli pojawił się mężczyzna, zupełnie jak duch. Wyciągnął mnie. – Zająknęła się, dygocąc z zimna. – Ocalił mi życie. Potem mnie zemdliło, a kiedy podniosłam głowę, już go nie było.
– To nie ma sensu – powiedział Egan.
– Zwłaszcza, jeżeli wam powiem, że to ten sam człowiek, który przedwczorajszej nocy uratował mnie w metrze.
– Tony Villiers. – Egan odwrócił się do Jocka. – To na pewno jego robota.
– Zgadzam się.
– Nie rozumiem – oznajmiła Sara.
– Człowiek ten pojawił się dwukrotnie. Było to możliwe tylko dlatego, że cię śledził. A to oznacza, że Villiers włączył do sprawy jednego ze swoich funkcjonariuszy.
– Niech go diabli! – zawołała Sara.
– Daj spokój, dziewczyno, znam pułkownika Villiersa – rzekł Jock. – Służyłem z nim wiele lat. To prawdziwy dżentelmen. Jeżeli robi coś takiego, to tylko ze względu na panią.
Ruszyli z powrotem w stronę farmy.
– Prawdę mówiąc – stwierdził Egan – to wcale nie musi być robota pułkownika, tylko tego starego drania Fergusona. Zresztą, to bez znaczenia. Dowiem się, co się dzieje. Dowiem się też, kim jest nasz tajemniczy przyjaciel. W końcu już dwukrotnie uratował twoją skórę.
– Tak, to prawda, ale teraz marzę tylko o wspaniałej, gorącej kąpieli – powiedziała. – A więc proszę zaprowadzić mnie do niej jak najszybciej.
Po obiedzie zeszli na wino do starej piwnicy, przerobionej przez Jocka na strzelnicę. Stał w niej stół na krzyżakach, a na nim leżało kilka egzemplarzy broni, ochraniacze słuchu i dodatkowe magazynki z amunicją. Celami były tekturowe sylwetki radzieckich żołnierzy, stojące przed warstwą worków z piaskiem na drugim końcu pomieszczenia. Egan zapalił papierosa i usiadł na krawędzi stołu machając nogą.
– Czy kiedykolwiek strzelała pani z broni ręcznej? – zapytał Jock.
– Nigdy i nie jestem pewna, czy będę potrafiła.
– O, wystrzelić na pewno pani potrafi, to może każdy. Problem polega na tym, czy w razie potrzeby zdoła pani strzelić do kogoś i trafić.
Wskazał pierwszy pistolet. Duży, pomyślała.
– To jest Browning – powiedział. – Półautomatyczny. Kaliber dziewięć milimetrów, pojemność magazynka trzynaście naboi, plus jeden nabój w lufie. Ulubiona broń SAS-u. – Skinął głową w stronę Egana. – Ten chłopak woli go w tłumie od pistoletu maszynowego.
W ręku dobrego strzelca to naprawdę śmiercionośna broń.
Wzięła do ręki mniejszy pistolet. – A ten?
– Walther PPK, półautomatyczny. Siedem naboi w magazynku plus jeden w lufie. Nie nazwałbym go damską bronią. Takiego używa James Bond, ale również może go pani włożyć do torebki i z całą pewnością uziemi każdego, kto stanie pani na drodze.
Starannie przećwiczył z nią zasady bezpieczeństwa, a potem kazał jej ładować i rozładowywać pistolet tak długo, aż uznała, że może to zrobić przez sen.
– A teraz chciałbym, żeby trzymała go pani w taki sposób. Proszę otworzyć oboje oczu, patrzeć wzdłuż lufy na środkową sylwetkę żołnierza i powoli naciskać spust.
Zrobiła, jak jej polecił. Trzymała Walthera oburącz i strzelanie, którego odgłosy tłumione były ochraniaczami słuchu, wydało się jej czymś niezwykle gwałtownym i bardzo łatwym. Ale mimo wszystko nie mogła ukryć drżenia rąk, potu spływającego po twarzy i straszliwych mdłości.
Jock przyciągnął tarczę do stanowiska. Nie było ani jednego trafienia. – Nie szkodzi – powiedział. – Większość ludzi nie umie trafić z pistoletu w drzwi do stodoły. Spróbujmy jeszcze raz.
Znów te same obezwładniające objawy strachu i obrzydzenia i żadnej poprawy rezultatów. – To strata czasu, Jock – stwierdził Egan. – Ona nie ma do tego zacięcia.
– A ty potrafisz lepiej? – spytała ze złością.
Wziął Browninga, nakręcił tłumik na lufę i wyciągnął rękę do przodu.
Sprawiał wrażenie, że wcale nie celuje. Rozległy się trzy głuche łupnięcia i w sercu każdego z trzech celów pojawiła się dziura.
– Chodź, pokażę ci coś. – Ujął Sarę pod ramię i podprowadził do samych tarcz. – Teraz unieś rękę i dotknij celu lufą między oczami.
– Gdy wykonała polecenie, dokończył. – I pociągnij za spust.
– Co? – zapytała i nagle dłoń, którą ściskała kolbę Walthera, natychmiast zrobiła się mokra od potu.
– Powiedziałem, żebyś pociągnęła za spust.
Zrobiła to. Między oczami celu ukazała się dziura.
– Właśnie tak będziesz musiała zrobić. Musisz stać tak blisko. Egan wrócił do stołu i odłożył Browninga. – Widzisz, Jock? Może palnąć komuś w łeb nie gorzej od najlepszego z nas?
Była straszliwie zmęczona i gdy położyła się do łóżka, zasnęła prawie natychmiast. Nagle obudziła się, czując dłoń na ustach. Usłyszała głos Egana szepczący jej do ucha. – Cicho. Wstań i nałóż dres.
– Co się dzieje? – zapytała.
Położył palec na wargach. – Nie dyskutuj, tylko rób, co mówię.
Ubrała się w parę sekund i stanęła obok niego przy lekko uchylonych drzwiach. Dopiero wtedy spostrzegła, że Egan w prawym ręku trzyma Browninga z nakręconym na lufę tłumikiem Carswella.
– Sean, co się stało?
Podał jej Walthera PPK. – Masz. Możesz go potrzebować. Ktoś zabił Jocka.
Nie mogła w to uwierzyć. – To niemożliwe.
– Właśnie znalazłem go w saloniku. Paskudnie wygląda. Musimy się stąd wydostać.
Otworzył drzwi i zaczął schodzić po schodach, a ona za nim. Drzwi do saloniku były częściowo otwarte. Usłyszała skomlenie Peggy. Nie mogła tego wytrzymać. Weszła do pokoju i zobaczyła Jocka leżącego na plecach przed kominkiem. Twarz miał zalaną krwią, oczy nieruchomo wbite w sufit. Pies obwąchiwał go z niepokojem.
Poczuła, jak wszystko podjeżdża jej do gardła i w tej samej chwili Egan szarpnął ją brutalnie. – Rób, co ci powiedziałem, jeżeli chcesz się wydostać stąd cało.
Otworzył tylne drzwi. Znowu padało, gdy przeprowadzał ją przez dziedziniec do garażu i siadał za kierownicą Mini Coopera. Gdy zajęła miejsce obok niego, włączył rozrusznik. Bez skutku.
– Nic z tego – szepnął. – Unieruchomiono nas. Spróbujemy pojechać starą furgonetką Jocka.
Wysiedli z Mini Coopera i przeszli do następnej szopy. Sara czekała koło samochodu, a Egan usiadł za kierownicą. W stacyjce zapaliło się czerwone światełko, ale silnik nie chciał zaskoczyć.
Kiedy Egan włączył reflektory, w strumieniach światła padających z otwartej bramy pojawiła się groźna postać ubranego na czarno mężczyzny w masce z czarnej pończochy na twarzy i z powtarzalną strzelbą w rękach.
Strzelił. Egan wyskoczył zza kierownicy, odrzucił Sarę pod ścianę i wystrzelił w odpowiedzi. Popchnął ją w drugi koniec szopy i otworzył drzwi prowadzące do sali gimnastycznej. – Uciekaj, Saro!
Zaczęła biec przez salę. Egan trzymał się tuż za nią. Zabłysło światło i rozległ się następny wystrzał ze strzelby. Egan upadł. Wypuszczony przez niego Browning pojechał po podłodze.
Sara odwróciła się. Człowiek w czerni stał przez chwilę w drzwiach, a potem ruszył do przodu. Uklękła koło Egana. Na jego kurtce widać było krew. – Zastrzel go, Saro – szepnął. – Zastrzel drania.
Uniosła dłoń z Waltherem do góry, ale nie mogła się zmusić do pociągnięcia za spust. Po prostu nie mogła. Człowiek stanął nad nią i powoli uniósł strzelbę. Jęknęła i jej ręka opadła bezwładnie. Nagle Egan wyrwał jej Walthera i trzykrotnie wystrzelił z bezpośredniej odległości.
Ale mężczyzna w czerni nie upadł. Zdjął tylko maskę z pończochy. Na Sarę patrzył Jock White.
– Teraz pani rozumie, Saro Talbot? – zapytał poważnym tonem.
Kiedy następnego ranka wyjeżdżała z Eganem, znowu padało. Jock odprowadził ich do Mini, a Peggy deptała mu po piętach. – Pewnie uważa Pani, Te jesteśmy wobec niej bardzo niesprawiedliwi? – powiedział – Właściwie nie. Daliście mi lekcję. Udowodniliście, że nie potrafię Pociągnąć za spust.
– To na pamiątkę. – Wyjął z kieszeni Walthera. – Jak określacie to wy, Amerykanie – as w rękawie. Na wszelki wypadek.
Zawahała się, włożyła jednak pistolet do torebki i pocałowała Jocka. – Jest pan wspaniałym facetem, Jocku White.
– Gdybym miał dwadzieścia lat mniej, dziewczyno!
– To byłoby zbyt wspaniałe.
Wsiadła do samochodu, a Jock pochylił się przy oknie. – Powiedziałeś, że chciałbyś się dowiedzieć, co zamierza Villiers. Słyszałeś, że Alan Crowther odszedł z wydziału w ubiegłym roku, prawda?
– Właśnie o nim myślałem – uśmiechnął się Egan. – Uwielbiam cię, stary draniu – powiedział, przekrzykując ryk silnika.
Jago siedział na grobli w Land Roverze i słuchał. Odczekał trzy minuty, a potem ruszył za nimi. Alan Crowther? To brzmiało interesująco. Zaczął pogwizdywać cichutko.
– W czym ten Crowther może być nam przydatny? – spytała Sara.
– Alan? O, to niezwykły facet – odpowiedział Egan. – Pochodzi z Yorkshire a ożenił się z Niemką. Jego żona była nie tylko Żydówką, ale także marksistką, więc pojechał z nią do Drezna w Niemczech Wschodnich i tam zamieszkał. Został profesorem na tamtejszym uniwersytecie. Specjalizował się w twórczym myśleniu komputerów.
– Nieźle – stwierdziła.
– Japończycy zbliżają się do rozstrzygnięcia tego problemu, a wszyscy inni też robią, co mogą. Pracują nad stworzeniem generacji komputerów, które byłyby w stanie myśleć samodzielnie. Jednak Alan nie był szczęśliwy pod rządami komunistów. Uznał, że skoro Londyn był wystarczająco dobry dla Marksa, będzie również dobry dla niego. Nawiązał kontakty z chrześcijańską opozycją, która przekazała tę radosną wiadomość naszym ludziom.
– Kogóż bardziej mógł ten fakt uszczęśliwić?
– Właśnie. – Egan skinął głową. – Wraz z rodziną został przemycony w ciężarówce przez niewielki punkt graniczny, na którym strażnicy zostali przekupieni. W ostatniej chwili ktoś ostrzelał z broni maszynowej samochód znajdujący się już w Niemczech Zachodnich. Żona Alana i jego dwóch synów zginęli.
– Mój Boże – rzekła. – Co za koszmar. Ale on przeżył.
– Chyba można to tak określić. Nie kontynuował już swojej działalności akademickiej. Zajął się pracami doświadczalnymi w wydziale komputerowym w D 15. To naprawdę geniusz, nie ma dwóch zdań.
– I ciągle tam jest?
– Nie. W ubiegłym roku dowiedział się, że ta nieszczęsna historia z ostrzelaniem ciężarówki wywożącej ich z Niemiec Wschodnich była dziełem podwójnego agenta o nazwisku Kessler. Zdradził Crowthera i jego rodzinę, żeby zatrzeć ślady. Alan odkrył, że nasi ludzie o tym wiedzieli, ale siedzieli cicho, Kessler bowiem był dla nich wciąż użyteczny.
– To najobrzydliwsza sprawa, o jakiej słyszałam.
– Tak właśnie pomyślał i Alan. Po prostu odszedł. Narobiło to mnóstwo smrodu, nie tylko dlatego, że jest najlepszy, ale również ze względu na wiadomości, jakimi dysponuje.
– I pomoże nam?
– Tak sądzę. Ma dom w Camden, niedaleko kanału. Pojedziemy tam bezpośrednio, ale najpierw chciałbym wykonać parę telefonów.
– A ja porozumiem się z moim biurem. Pewnie już myślą, że umarłam.
Egan podjechał do stacji obsługi, wysiadł i poszedł do budki telefonicznej. Sara przeciągnęła się kilkakrotnie, a potem poszła w tym samym kierunku. Otworzyła drzwi sąsiedniej budki i zamówiła rozmowę z Danem Morganem. Gdy czekała na połączenie, słyszała fragmenty dialogu prowadzonego przez Seana.
– Jack, to ty? Tu Sean. Czy macie już coś?
Shelley siedział przy biurku w białym szlafroku frotte. Przed chwilą wyszedł spod prysznica i włosy miał jeszcze wilgotne. Wypił kawę z filiżanki i przycisnął guzik na biurku. – Nie, synu, ale to dopiero poniedziałek rano, na litość boską. Scotland Yard zamyka sklepik na cały weekend, choćby się waliło i paliło, ale ktoś, gdzieś na pewno ma jakieś informacje i na pewno je zdobędziemy. Bądź ze mną w kontakcie.
Odłożył słuchawkę i w tej samej chwili weszła do pokoju ładna i młoda filipińska pokojówka. Wyglądała bardzo zgrabnie w czarnej, jedwabnej sukience, pończochach i butach na wysokim obcasie. – Zrób mi jeszcze kawy, Mario – powiedział i objął ją w talii, gdy zabierała tacę.
– Bardzo proszę, señor.
Pogłaskał ją po siedzeniu. – Jezu, jaki masz wspaniały tyłek, dziewczyno. No, idź już sobie, wynoś się stąd, zanim zaczną mi przychodzić do głowy jakieś pomysły. Mam robotę.
Villiers był w mieszkaniu Fergusona przy Cavendish Place, gdy Egan zadzwonił do siedziby D 15. Przełączono go i Villiers, który stał przy biurku Fergusona, odebrał telefon.
– Co to za typ, któremu zlecił pan, żeby śledził Sarę? – zapytał Sean.
– Nie rozumiem – odparł Villiers.
– Przedwczorajszej nocy pomógł jej w metrze na stacji Chalk Farm, kiedy napastowało ją kilku skinheadów. Załatwił dwóch z nich. A wczoraj uratował ją koło farmy Jocka Whitea, kiedy przypływ zaskoczył ją na bagnach.
– Jak ten mój człowiek wyglądał?
– Zgodnie z tym, co mówiła Sara – średniego wzrostu, dobrze się wysławia, działa ostro i zdecydowanie. Powiedziała, że porządnie poturbował tych skinheadów. O, jeden charakterystyczny szczegół. Blizna od kącika lewego oka do ust. Musi być nowy. Sądziłem, że znam wszystkich ludzi z Grupy Cztery.
– Ja również, Sean. Przykro mi, ale nie mogę ci pomóc.
– Jest pan cholernym kłamcą – stwierdził Egan.
Villiers odłożył słuchawkę. Brygadier spojrzał na niego pytająco. O co mu chodziło?
Pułkownik zrelacjonował rozmowę, a potem zapytał. – Czy miał pan z tym coś wspólnego, sir?
– Mój drogi Tony, może istotnie działam podstępnie, ale proszę mi wierzyć, że nie w tym przypadku.
– Kim więc jest ten człowiek?
– Sądząc z tego, co usłyszeliśmy, jej aniołem stróżem. Byłoby jednak dobrze wiedzieć, kto to taki. Spróbuj wprowadzić rysopis do komputera i zobaczymy, co nam wyrzuci.
– Igła w stogu siana, sir.
– Nonsens. To zdumiewające, co te komputery są w stanie odnaleźć w ciągu dwóch, trzech dni. A teraz przekaż przez telefon dane i zabierzmy się do jakiejś pracy.
Gdy przejeżdżali Tamizę po moście Waterloo, Sara powiedziała. Zastanawiam się nad naszym tajemniczym mężczyzną. Jeżeli nie jest od Tonyego, to co powiesz na twojego wuja?
Egan pokręcił głową. – Pomyśl logicznie. Jack poznał cię dopiero po incydencie w metrze.
– Masz rację – przyznała. – Byłam głupia. A dlaczego nie wspomniałeś o nim w czasie rozmowy z Jackiem?
– Nie muszę mu o wszystkim mówić. Nie widzę takiej potrzeby i zawsze opłaca się mieć coś w zanadrzu. Poza tym facet na pewno jest z Grupy Cztery. Villiers kłamie. Trzymanie cię pod obserwacją może mieć dla nich sens.
Zjechał Mini Cooperem w boczną uliczkę niedaleko śluzy Camden, a potem skręcił w Water Lane. Stały na niej wiktoriańskie domy z tarasami, a przy trotuarze parkowało wiele samochodów. Egan wjechał w maleńkie podwórko przy ostatnim budynku stojącym nad samym kanałem.
– To tutaj. – Wysiadł, podszedł do drzwi i zastukał. – W dawnych czasach był to dom pilotów rzecznych – wyjaśnił.
Drzwi otworzyły się i stanął w nich wysoki, szczupły mężczyzna w wieku około sześćdziesięciu lat, o szpakowatych włosach i siwiejącej brodzie. Miał na sobie granatową, wełnianą kamizelkę z szalowym kołnierzem i niebiesko-białą muszkę. Na ręku trzymał ciemnobrązowego birmańskiego kota.
Uśmiechnął się z radością. – Sean, mój drogi chłopcze. – Spróbował objąć go wciąż trzymając kota na ręku. – Gdzie się podziewałeś tyle czasu?
– Załatwiałem zwolnienie z wojska. A teraz chciałbym cię przedstawić pani Sarze Talbot z Nowego Jorku.
– Bardzo miło mi panią poznać, pani Talbot. – Miał lekki, dość przyjemny akcent z Yorkshire. – A to jest Samson. Nazywam go tak dlatego, bo jest najsłabszym i najbardziej zwariowanym kotem w całej okolicy.
– Alan, potrzebujemy twojej pomocy – zwrócił się do niego Egan.
– Po to właśnie są przyjaciele – odparł Crowther. – Wejdźcie do środka, dobrze?
Jago, który siedział w Land Roverze zaparkowanym nieco dalej, usłyszał większą część rozmowy. Potem przycisnął guzik dekodera na samochodowym telefonie i połączył się ze Smithem. W ciągu dziesięciu minut Smith zadzwonił do niego.
– Jak minął weekend? – zapytał Smith.
– W porządku. Spędzili ten czas próbując przerobić ją w supergirl. Nieomal utonęła w bagnach, kiedy zaskoczył ją przypływ. Na szczęście byłem w pobliżu i w ostatniej chwili udało mi się ją wyciągnąć.
– Widziała pana?
– Jedynie przez chwilę.
– Nie podoba mi się to.
– Nie można mieć wszystkiego naraz, mój stary. Polecił mi pan, żebym zadbał, aby nic się nie stało ani jej, ani Eganowi. Może to pana zainteresuje, iż jest on przekonany, że pracuję dla Grupy Cztery.
– To już coś. Gdzie pan jest teraz?
– Water Lane, w Camden. Odwiedzili Alana Crowthera, który kierował badaniami komputerowymi w D 15. Posłucham ich i zatelefonuję, jeżeli wyniknie coś nowego.
Salonik Alana Crowthera był niewielki. Umeblowany był przede wszystkim wiktoriańskimi meblami, a na ścianach wisiały dwa obrazy Atkinsona Grimshawa – oba z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku.
Na jednym, przedstawiona była noc na Embankment, na drugim most Tower w świetle księżyca i płynąca w dół rzeki barkentyna.
– Są naprawdę wspaniałe – stwierdziła Sara. Crowther, który siedział na kanapie przy oknie i czytał zawartość koperty, nie odpowiedział. Wreszcie podniósł wzrok i popatrzył na siedzącego naprzeciwko Egana, a potem na Sarę. Na jego twarzy malował się smutek.
– Bardzo pani współczuję, pani Talbot, naprawdę.
– Trudno zrozumieć taką potworność.
– Niestety, nie mnie. – Odwrócił się do Egana. – Cóż więc się dzieje? Powiedz mi o wszystkim. – Egan przedstawił mu wydarzenia ostatnich dni. Kiedy skończył, Crowther zapytał. – W czym więc mogę wam pomóc?
– Ludzie mojego wuja starają się zdobyć informacje, ale ty mógłbyś załatwić nam parę dojść na skróty.
– W jaki sposób?
– W gabinecie za tamtymi drzwiami masz jeden z najlepszych prywatnych systemów komputerowych w Londynie. Jesteś królem hackerów piratów komputerowych, włamujących się do systemów informacyjnych. Załatw dojście do głównego banku informacji Grupy Cztery.
Włam się. Zrób co trzeba. Po prostu wydobądź stamtąd wszystko, co mają na ten temat. Mogą tam być szczegóły, które Villiers ukrywa.
– Ferguson – poprawił go Crowther. – Tony to porządny facet, Seanie, ale jak my wszyscy musi robić, co mu każą.
– Ty nie musisz – odpowiedział Egan. – Pokazałeś im figę.
– Istnieje coś takiego jak Ustawa o tajemnicy państwowej. Wyrok, jaki grozi za ten numer, może być dość wysoki.
– Znam komputery – rzekła Sara. – Pracuję na Wall Street.
Przypuszczałam, że nie sposób włamać się do systemu o tak wysokim stopniu zabezpieczenia jak ten, którym dysponują. A jeżeli się to uda, to czy ich programy alarmowe tego nie wykażą?
– Oczywiście – odparł. – Ale są sposoby, żeby je obejść.
– Przecież to on sam zmontował im ten cholerny system – wyjaśnił Egan. – Daj spokój, Alanie. Po tym, co te skurwysyny ci zrobiły, nie masz wobec nich żadnych zobowiązań. – Jego pochylona nad Crowtherem twarz była pełna napięcia. – Twoja rodzina. Czy muszę ci o tym przypominać?
– Nie – odrzekł ponuro Crowther. – Ale odmówiłem za nich kaddish już dawno temu. Życie toczy się dalej, mój młody przyjacielu. Odwrócił się do Sary. – Nie wiem, czy pani się orientuje, ale moja żona, a więc i moi dwaj synowie byli Żydami.
Sara poczuła nagle obrzydzenie do całej tej sprawy. – Przepraszam, panie Crowther. To wszystko jest niewłaściwe. Dosyć już pan wycierpiał. Dlaczego wplątujemy pana w moje sprawy? – Odwróciła się do Egana. – Chodźmy.
– Nie, proszę poczekać – zatrzymał ją Crowther. – Kiedyś Edmund Burke powiedział, że jedyną rzeczą potrzebną do triumfu zła jest bezczynność dobrych ludzi. – Wstał. – Kimże jestem, aby podważać zdanie Edmunda Burke'a? Przejdźmy obok.
Gabinet miał ściany zastawione sięgającymi do sufitu regałami pełnymi książek, a w jednym końcu znajdował się zespół komputerów o tak wysokim stopniu komplikacji, z jakim Sara jeszcze się nie zetknęła. – To oszałamiające – powiedziała.
– Większość tego skonstruowałem sam. – Crowther zajął miejsce przy klawiaturze. – A teraz siedźcie cicho. To może potrwać.
Zrobili, jak kazał. Panowała cisza, w której słychać było jedynie pomruk aparatury i ledwo słyszalne postukiwanie klawiszy. Po jakichś dziesięciu minutach Crowther mruknął z zadowoleniem. – Dostałem się. A teraz zobaczymy, co oni tam mają.
Pojawiło się nazwisko Erica Talbota, zbiór danych, a potem fakty związane ze sprawą. Odnotowane było użycie burundangi, nazwiska innych ofiar w Paryżu, Sally, a następnie uzupełniający fragment dotyczący zabitych w Ulsterze rewolwerowców z IRA.
– Czy w zastrzeżonej części pliku nie ma żadnej informacji na temat ewentualnego sprawcy? – zapytał Egan.
Crowther pokręcił głową. – Nie. Wyrażono jedynie pogląd, że nie jest to robota UVF. Niewykluczone, że to Czerwona Ręka Ulsteru albo jakaś inna ekstremistyczna grupa.
– Jesteś pewien, że nie ma żadnej zastrzeżonej informacji umieszczonej pod inną nazwą kodową?
– Całkowicie. – Crowther wrócił do pracy. – No proszę. Jedyny godny uwagi fragment nie umieszczony w materiałach przesłanych pani przez Villiersa. Greta Markovsky. Studentka Cambridge, wiek dwadzieścia jeden lat. Używa heroiny. Podejrzewana przez policję, że jest również naganiaczką. Najwyraźniej bliska przyjaciółka pani pasierba.
Egan zapoznał się z wyświetlonymi na ekranie danymi. – Spójrz na to. Ona i Eric zostali w ubiegłym roku zwinięci za posiadanie narkotyków na tym samym przyjęciu.
– Gdzie jest teraz? – zapytała Sara.
– Grantley Hall, tuż za Cambridge, przy drodze na Ely. To ośrodek odwykowy. Znajduje się pod opieką psychiatry – doktor Hannah, Gold – powiedział Crowther.
– Czy może nam pomóc? – zwróciła się do Egana Sara.
– Jest tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć. Alanie, jesteś nieoceniony – powiedział do Crowthera. – Jedziemy. Następny przystanek Cambridge. – Ujął Sarę za rękę i pociągnął w stronę drzwi. Będę w kontakcie.
– Mazel Tov! – zawołał Alan Crowther w ślad za wychodzącymi.
Jago był już w drodze. Wyruszył natychmiast, gdy usłyszał nazwisko Grety Markovsky i zaraz połączył się ze Smithem. Po paru minutach telefon w samochodzie zadzwonił. – Mamy kłopoty – powiedział Jago. – Wykopali Gretę Markovsky.
– W jaki sposób?
– Crowther włamał się do pamięci komputera Grupy Cztery. Była tam. Pacjentka w Grantley Hall za Cambridge.
– Nie chcę, żeby mówiła – stwierdził Smith.
– Nie będzie. Jestem już w drodze i mam nad nimi przewagę.
Jago odłożył słuchawkę, przy następnym zakręcie wjechał na autostradę i z pełną szybkością ruszył na północ.
Gdy Mini Cooper znalazł się na Kentish Town Road, Sara odezwała się. – Zastanawiam się, co zrobimy, jeżeli nie pozwolą nam z nią porozmawiać?
– Będziemy rozwiązywać problem, kiedy wyniknie – odparł Egan. – Zobaczymy, jak twój zaatlantycki urok podziała na doktor Gold. Rozumiesz? Musisz z nią porozmawiać jak kobieta z kobietą.
Skoncentrował uwagę na prowadzeniu samochodu. Otworzyła torebkę, aby odnaleźć papierośnicę i natknęła się na Walthera. Jej dłoń ujęła kolbę. Było to dziwne uczucie. Zadrżała, wyjęła papierosa i usiadła wygodnie zaciągając się nerwowo.
Jago dojechał do Cambridge we wspaniałym czasie i przemknął przez miasto zatrzymując się jedynie przy małej kwiaciarni na przedmieściu, w której kupił tuzin czerwonych róż. Wybrał kartę z wydrukowanym napisem. Wracaj szybko do zdrowia i dopisał na dole. Dla Grety, z miłością. Cała operacja zajęła mu nie więcej niż trzy minuty. Potem pojechał dalej.
Odnalazł Grantley Hall bez kłopotów. Był to dwór z przylegającym do niego rozległym terenem. Dojechał do niego aleją i postawił Land Rovera na parkingu z boku budynku. Zdjął anorak, podwinął rękawy koszuli, wyjął okulary przeciwsłoneczne ze schowka na rękawiczki i założył je. Trzymając bukiet róż zbliżył się do znajdujących się w portyku drzwi i wszedł do środka. Znalazł się w wielkim, chłodnym holu wyłożonym czarnymi i białymi kafelkami. Przed nim widniały szerokie schody, a w prawo i lewo prowadziły korytarze, Siedzący przy biurku portier w czapce z daszkiem i niebieskim uniformie popatrzył na niego pytająco. Jago odezwał się wesoło. – Kwiaciarnia Bankouse. Czy tu przebywa panna Greta Markovsky? – Umyślnie mówił cockneyem.
Portier sprawdził w leżącym przed nim spisie. – Markovsky. Tak, jest tutaj. Pokój piętnaście, pierwsze piętro.
– Co mam zrobić? Zanieść jej? – spytał Jago.
– Nie ma mowy, synu, wszyscy są pozamykani. To w większości ćpuny. Mają w sobie tyle tego, że im uszami wyłazi.
– Nie zalewa pan? – powiedział Jago.
Po schodach zeszła pielęgniarka w białym uniformie prowadząc wychudłą, siwą kobietę w nocnej koszuli. Portier odpowiedział. – Zostaw kwiaty tutaj. Dopilnuję, żeby je dostała.
– W porządku. – Jago położył róże na biurku, zerknął w korytarz po lewej stronie i zobaczył drzwi na jego końcu. – No, to do widzenia. Portier już wrócił do swojego czasopisma. Jago wyszedł, przeszedł przez parking i okrążył róg budynku. Na ścianie wisiały drabinki przeciwpożarowe, ale on odnalazł drzwi, których szukał. Otworzył je, wszedł do środka i znalazł się w końcu widzianego z holu korytarza. Po prawej stronie znajdowały się schody. Najprawdopodobniej była to klatka schodowa dla służby pochodząca jeszcze z dawnych czasów. Ruszył w jej kierunku, gdy dostrzegł otwarte drzwi. Zajrzał do środka i zobaczył pomieszczenie z bielizną. Obok prześcieradeł, kocy i ręczników znajdowała się tam również sterta białych, starannie złożonych fartuchów.
– Bardzo mi to na rękę – powiedział cicho. Nałożył fartuch, wyszedł i pospieszył schodami na pierwsze piętro.
Gdy otworzył drzwi na górze, znalazł się znowu w długim korytarzu.
Panowała w nim cisza, tylko z oddali dobiegały niewyraźne dźwięki muzyki. Zaczął iść pewnym krokiem, zatrzymując się jedynie na chwilę przy niewielkim odgałęzieniu prowadzącym do oszklonych drzwi, nad którymi widniał znak wyjścia ewakuacyjnego. Zręcznie je otworzył, stanął na stalowym pomoście i przechyliwszy się przez poręcz spojrzał na położony niżej wybrukowany dziedziniec.
Wrócił na korytarz i podszedł do pokoju numer piętnaście. Zza drzwi dobiegało stłumione łkanie. Jago nabrał głęboko powietrza, odsunął rygiel zamykający drzwi od zewnątrz i wszedł do środka. Skulona w kącie dziewczyna była na bosaka i miała na sobie biały, płócienny chałat.
Siedziała z głową opartą na kolanach, jej ręce zwisały bezwładnie. Gdy uklęknął obok niej, uniosła powoli głowę. Oczy miała głęboko wpadnięte i na wpół przezroczystą skórę, przez którą nieomal widać było kości.
– Greta? – zapytał łagodnie.
Zwilżyła językiem suche wargi. – Kim pan jest? – wyszeptała ochrypłym głosem.
– Przyszedłem zabrać cię do domu, kochanie. – Podniósł ją.
– Do domu?
– Tak, tędy. Pokażę ci. – Jago objął ją ramieniem i wyprowadził na korytarz, zamykając za sobą drzwi. Przeszli kilka kroków. Potem wprowadził ją do bocznego korytarza i otworzył drzwi ewakuacyjne. Chodź tędy, kochanie.
Wyszła na pomost i stanęła bez ruchu. Wiatr opinał na jej ciele płócienny chałat. – Niedobrze mi jęknęła.
Stanął z tyłu, otaczając ją ramionami i pocałował delikatnie w kark. – Wiem, kochanie, i będzie lepiej, jeżeli skończymy z tym od razu.
Pochylił dziewczynę do przodu, opierając dłoń między jej łopatkami i przerzucił ją przez balustradę. Gdy spadła na dziedziniec, był znowu wewnątrz budynku i zbiegał po tylnych schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz. Zerwał biały fartuch i zarzucił go na pierwszy z brzegu wieszak.
Dobiegły go okrzyki z tyłu budynku i kiedy siadał za kierownicą Land Rovera, rozległ się dzwonek alarmowy. Ruszył główną aleją, ale zwiększył prędkość dopiero, gdy wyjechał na główną drogę. Sięgnął po papierosa pewną ręką, zapalił go, a potem nakręcił numer kontaktowy. Po jakimś czasie odezwał się Smith.
– Udało się?
– Jak po maśle. Nie mogło być lepiej.
– Jest pan pewien?
– Zna pan stare powiedzonko? – zapytał Jago. – Kanarki nie śpiewają, szczególnie martwe kanarki.
Gdy odłożył słuchawkę, spostrzegł Mini Coopera nadjeżdżającego przeciwną stroną szosy. Spojrzał w ich stronę, kiedy go mijali, a potem patrzył w ślad za nim w lusterku wstecznym.
– Za późno, Saro – powiedział. – O wiele za późno. – I pojechał dalej w stronę Cambridge.
Kiedy Egan i Sara Talbot weszli do głównego holu Grantley Hall, trzy siostry pchały korytarzem wózek z ciałem okrytym prześcieradłem.
Lekarka w wieku około trzydziestu pięciu lat w białym kitlu, ze słuchawkami wiszącymi na szyi, szła tuż za nimi. Ciemne włosy miała upięte w kok, co razem z okularami w złotej oprawce nadawało jej dość surowy wygląd. – Sala operacyjna numer jeden – powiedziała. I niech tam leży do chwili przyjazdu policji.
Odwróciła się w stronę biurka, wyjęła pióro i zrobiła notatkę w trzymanej w ręku teczce z dokumentami. Portier odezwał się do Sary i Egana. – Słucham, czym mogę służyć?
– Czy możemy się widzieć z doktor Gold? – spytała Sara.
Kobieta przy biurku odwróciła się. – Jestem Hannah Gold.
– Nazywam się Egan – wtrącił się Sean. – A to pani Sara Talbot.
Mamy nadzieję, że zechce pani zamienić z nami kilka słów na temat Grety Markovsky.
– Macie państwo pecha – powiedział ponuro portier. – Minęliście się z nią o jakieś dwadzieścia minut. – To wcale nie jest śmieszne, Alfredzie – powiedziała doktor Gold. – Proszę tędy. – Poszła korytarzem i otworzyła drzwi prowadzące do gabinetu. Usiadła za biurkiem. – Proszę spocząć. Co mogę dla państwa zrobić?
– Przyjechaliśmy w sprawie Grety Markovsky – rzekła Sara. Czy moglibyśmy się z nią widzieć?
– Obawiam się, że już ją państwo widzieliście – odparła doktor Gold. – Była na wózku, który minął państwa w holu.
– Co się stało? – spytała z przerażeniem Sara.
– Wygląda na to, że ktoś zapomniał zamknąć rygiel w drzwiach. Oczywiście, przeprowadzimy w tej sprawie dochodzenie. Spadła z drabinki przeciwpożarowej z wysokości pierwszego piętra na dziedziniec. Pocieszające jest tylko to, że zginęła na miejscu.
– Czy to był wypadek, czy samobójstwo?
– Nigdy się tego nie dowiemy. Była bardzo chora. Zupełnie możliwe, po wyjściu na pomost po prostu straciła równowagę i przeleciała przez balustradę. Wysokość mogła wywołać u niej zawrót głowy. Z drugiej jednak strony, u tego rodzaju pacjentów samobójstwo jest dość częstym przypadkiem. Pierwszej nocy po przywiezieniu jej tutaj usiłowała podciąć sobie żyły. – Zdjęła okulary i zaczęła przecierać je bibułką. – Czy mogę się dowiedzieć, dlaczego państwo interesujecie się tą sprawą?
Sara spojrzała na Egana. Skinął głową. Wzięła więc kopertę z torebki i podała lekarce. Hannah Gold wyjęła dokumenty i przeczytała szybko.
Gdy umieszczała je z powrotem w kopercie i oddawała Sarze, jej twarz pozostawała bez wyrazu.
– Chce pani przez to powiedzieć, że istnieje związek między śmiercią pani pasierba a Gretą?
– W ubiegłym roku oboje stawali przed sądem oskarżeni w tej samej sprawie o narkotyki – odparła Sara.
– Ale to powinno chyba interesować raczej policję?
– Oczywiście – wtrącił zręcznie Egan. – Po prostu wszystko wydaje się toczyć dość powoli, a pani Talbot ze zrozumiałych względów jest zainteresowana sprawą. Miała nadzieję, że ta Markovsky zechce wyjaśnić niektóre białe plamy.
– Bardzo mi przykro – stwierdziła doktor Gold. – Nawet gdybym cokolwiek wiedziała, uważałabym za niewłaściwe udzielanie informacji w tej kwestii. Jest to sprawa etyki zawodowej, zaufania pacjenta do lekarza.
– Oczywiście – Sara wstała. – Rozumiem to doskonale.
– Odprowadzę państwa – powiedziała Hannah Gold. Towarzyszyła im, gdy szli długim korytarzem i zatrzymała się na schodach przed głównym wejściem. – Proszę posłuchać, pani Talbot – rzekła. – Ta dziewczyna była bardzo chora, kiedy przywieziono ją do nas po bardzo silnym przedawkowaniu heroiny. Wiele mówiła, najczęściej bez związku. O dzieciństwie, matce, tego rodzaju rzeczach. To, że została wykorzystana przez własnego ojca, wcale nie ułatwiało sytuacji.
– Straszne – pokręciła głową Sara.
– Obawiam się, że to, co państwu powiem, niewiele pomoże. Ale ani razu w czasie seansów terapeutycznych nie wymieniła Erica Talbota. Mam notatki. Przypomniałabym sobie.
Sara uścisnęła jej rękę. – Dziękuję, była pani bardzo miła.
– Szalenie mi przykro, pani Talbot. Żal mi jej i bardzo żal mi pani.
Stała na stopniach, patrząc za nimi, gdy szli w stronę zaparkowanego samochodu. Wsiedli do Mini Coopera.
– A więc to już wszystko? – zapytał Egan.
– Tak – odparła. – Z całą pewnością wszystko. Kolejny ślepy zaułek. Wracamy do Londynu, Seanie. – Odchyliła się na siedzeniu i zamknęła oczy.
Gdy wrócili na Lord North Street, padał jednostajny, zimny, listopadowy deszcz. Jago, który był już w swoim mieszkaniu, zobaczył, jak przyjeżdżają i wchodzą do środka. Siedział w fotelu przy oknie, skąd mógł obserwować i słuchać.
Sara powiedziała zmęczonym głosem. – Pójdę zrobić herbatę i wyszła do kuchni.
Egan stał przy oknie. Zapalił papierosa, kaszlał trochę przez chwilę, a potem odwrócił się w stronę stolika bibliotecznego. Na szczycie sterty książek leżał oprawny w niebieski marokin pamiętnik Erica. Sean usiadł na ławie przy oknie i zaczął przerzucać kartki zapisane po łacinie równym, starannym pismem. Próbował tu i ówdzie odczytać poszczególne zdania. W pewnym momencie zastygł w bezruchu, patrząc z niedowierzaniem na jedną ze stronic. Potem wyprostował się. W tej samej chwili weszła Sara niosąc tacę.
– Co się stało? – zapytała stawiając ją na stoliku.
– Jest tu, na tej stronie. Sama zobacz. – Egan podał jej dziennik. Greta Markovsky.
Ze zdziwieniem wzięła pamiętnik z jego rąk. Jeszcze go nie przeczytała, była zbyt przygnębiona. Ale teraz usiadła i zagłębiła się w lekturę. W tej samej chwili zadzwonił dzwonek przy drzwiach wejściowych. Egan wyjrzał i zobaczył stojącego na, stopniach Jacka Shelleya w beżowym płaszczu narzuconym na ramiona. Przy krawężniku stał Rolls-Royce.
Jago poszedł do kuchni, żeby zrobić sobie kawę, i gdy wrócił do okna, zobaczył Shelleya wchodzącego do domu. Szybko odstawił filiżankę i podkręcił siłę głosu odbiornika.
W holu Shelley powiedział Seanowi. – Wciąż nie zrobiliśmy żadnego postępu. Pomyślałem, że wpadnę i zobaczę, co się dzieje.
– A nam się udało – stwierdził Egan. – Odkryliśmy, że Eric miał przyjaciółkę, naganiaczkę, która stawała razem z nim przed sądem w sprawie o narkotyki. Nazywała się Greta Markovsky. Pojechaliśmy do ośrodka odwykowego koło Cambridge, żeby się z nią zobaczyć.
– I co? – zapytał z ożywieniem Shelley.
– Wykończyła się. Wyfrunęła z pomostu drabinki przeciwpożarowej, ale właśnie odnaleźliśmy jej nazwisko w dzienniku, który prowadził Eric.
– W dzienniku?
– Tak.. Pisał dziennik po łacinie. Studiował w Cambridge filologię klasyczną.
– Z tą łaciną rzeczywiście miał cholernie dobry pomysł – powiedział Shelley. – Będziemy musieli znaleźć jakiegoś pieprzonego profesora, żeby nam to przetłumaczył.
– Przypadkiem pani Talbot zrobiła w Radcliffe dyplom z łaciny i greki.
Weszli do saloniku i stojąca przy oknie Sara spojrzała na nich blada z podniecenia.
– Wszystko tu jest – rzekła. – Każdy cholerny szczegół.
Odłożyła dziennik trzęsącymi się rękami i Shelley otoczył ją opiekuńczo ramieniem. – Niech pani usiądzie. Proszę się uspokoić i opowiedzieć nam wszystko.
– Greta Markovsky zwerbowała go jako kuriera narkotyków i zaopatrzyła w fałszywy paszport na nazwisko George’a Walkera. Występowała w imieniu człowieka, którego nazywała „panem Smithem”.
Shelley zmarszczył brwi. – Cóż, to nazwisko nic mi nie mówi. Proszę dalej.
– Miał się udać do Paryża. Do kawiarni nad Sekwaną niedaleko rue de la Croix, która nazywa się „La Belle Aurore”.
– Było to ostatnie miejsce, gdzie go widziano żywego – dodał Sean. – Prowadzi ją kobieta, która nazywa się Marie jakaś tam. Dała mu kieliszek koniaku i odprawiła z paroma adresami, pod którymi mógł znaleźć jakiś nocleg. Ale w raporcie nie wspomniano, że pytał tam o dziewczynę o imieniu Agnès. Miał jej powiedzieć, że przysyła go pan Smith.
Na chwilę zapadła cisza, a potem Shelley oznajmił ponuro. – A więc następny przystanek – Paryż.
– Czy oznacza to, że pojedzie pan z nami? – spytała Sara.
– Niech mnie pani spróbuje powstrzymać. – Sprawiał wrażenie, że pulsuje w nim zwierzęca witalność. – Poza tym mam tam kilka przydatnych znajomości. Dawno temu spędziłem w Paryżu rok, czekając, żeby uporządkowano tu pewne sprawy. – Egan próbował mu przerwać, ale Shelley ciągnął dalej. – Nie sprzeczaj się. Na przykład będziemy potrzebowali na miejscu paru pukawek. Obecnie przez kontrolę na lotnisku nie da się nic przenieść. – Spojrzał na zegarek. – Dobra, wrócę do biura, lepiej niech pani spakuje jakąś torbę, kochana. – Poklepał Sarę po ramieniu. – Proszę się nie obawiać, załatwimy to.
Skinął na Egana i wyszli razem do holu. Sara otworzyła torebkę i wyjęła Walthera. Jak powiedział Shelley, nie sposób przenieść tego przez kontrolę. Przez chwilę ważyła go w ręku, czując dziwne, nieoczekiwane podniecenie. Zła na samą siebie podeszła do sekretarzyka, otworzyła jedną z szuflad i włożyła pistolet do środka. Dziwne, ale miała wrażenie, jakby próbowała go ukryć przed samą sobą.
Shelley otworzył drzwi wejściowe i skierował się do Rollsa. Varley siedział z przodu i Shelley powiedział Seanowi. – Wejdź na chwilę do środka.
– Dobrze.
Usiedli z tyłu i Jack przycisnął guzik, który uruchamiał mechanizm podnoszący szybę oddzielającą ich od Varleya. – Nie jestem pewien, czy ona powinna jechać, ale jeżeli spróbujemy powiedzieć „nie”, pewnie zrobi nam piekło.
– Z całą pewnością.
Shelley podniósł słuchawkę samochodowego telefonu i nakręcił swój numer. Z drugiej strony natychmiast odebrano telefon i odezwał się Frank Tully. – Frank, jadę do domu – oznajmił Shelley. – Zatelefonuj do British Airways i zamów trzy miejsca na lot do Paryża.
– Na który, Jack? – zapytał Tully.
– Skąd, do cholery, mam wiedzieć? Daj nam, powiedzmy, dwie godziny na dojazd do Heathrow i wzięcie biletów. Znajdź jakiś lot, który startuje mniej więcej o tej porze i zapakuj mi podręczną torbę. Potem wyjmij mi z szuflady biurka czarny notes, ten ze specjalnymi adresami. Odszukaj w nim paryski telefon Pierrea Duponta. Zadzwoń do niego. Mówi po angielsku. Powiesz mu, że Jack Shelley wpadnie do niego wieczorem i spodziewa się, że Pierre wyposaży go w, narzędzia. Będę w domu za dwadzieścia minut.
Odłożył słuchawkę. – Dobrze się bawisz, co? – stwierdził Sean.
– Masz cholerną rację, synu. Dostaniemy tych skurwysynów. A teraz ruszajmy. Spotkamy się na Heathrow.
Gdy telefon zadzwonił, Jago natychmiast podniósł słuchawkę.
– Co się dzieje? – zapytał Smith.
Jago zwięźle i szybko przekazał mu wiadomości. O dzienniku i o tym, co zawierał, o Jacku Shelleyu i o wszystkim pozostałym. – Wygląda na to, że jak określają to Amerykanie, siedzimy w gównie po uszy, staruszku – oznajmił.
– Wcale nie, jeżeli zachowamy spokój. Z Heathrow jest wiele samolotów do Paryża. Powiedział pan, że lecą. British Airways? To Terminal Czwarty.
– Zgadza się.
– Poleci pan Air France. Odlatują z Terminalu Drugiego, prawda?
Będzie pan tam za godzinę. Niech pan zadzwoni z Heathrow do Valentina i Agnès i uprzedzi ich, czego mają się spodziewać.
– I co się stanie, jeżeli zaczną brykać – dodał Jago.
– Nie zaczną, zbyt wiele z tego mają – stwierdził Smith.
– Czy w dalszym ciągu chce pan, żebym z Sarą Talbot i Eganem postępował w rękawiczkach?
– Stanowczo tak.
– A może mógłbym dla pana sprzątnąć Shelleya? – spytał wesoło Jago – Rzecz w tym, że facet zaczyna być dość kłopotliwy.
– Niech się pan stuknie w głowę. Jeżeli zastrzeli pan Jacka Shelleya, będziemy mieli na karku pół londyńskiego podziemia. Zrobią to dla samej zasady. Shelley jest narodową instytucją.
– W porządku, ale może mógłbym go choć trochę postrzelić? zapytał Jago. – Żeby dać nauczkę innym. Czyż nie tak mówią Francuzi?
– Niech pan działa zgodnie ze swoim wyczuciem i załatwi sprawę jak należy. Otrzyma pan za to następną dużą premię.
– To brzmi w moich uszach jak muzyka – odpowiedział Jago. Pieniądze, brudne pieniądze, jak mawiała moja szkocka niania. Kiedyś mnie zgubią.
Odłożył słuchawkę. Trzy minuty później schodził do podziemnego garażu. Kiedy wyjechał Spyderem na ulicę, Mini Cooper wciąż stał przed domem Sary Talbot. Minął go uśmiechając się lekko.
Gdy Sara zeszła po schodach, Egan rozmawiał przez telefon z Alanem Crowtherem przekazując mu najnowsze informacje. – Czy chciałbyś, żebym coś dla ciebie zrobił? – spytał Crowther.
– Tak, załatw sobie dojście do każdego istotnego systemu, jaki ci przyjdzie do głowy. Nie tylko D 15, ale i Centralne Archiwum Scotland Yardu. Zobacz, czy mają tam coś o tym panu Smisie.
– Niezbyt wiele punktów zaczepienia. Nazwisko tak pospolite, jak tylko można to sobie wyobrazić.
– Ale bardzo niepospolity człowiek, jeżeli się nie mylę. Muszę już lecieć, Alanie. – Odłożył słuchawkę i zwrócił się do Sary. – W porządku, ruszamy. Wygląda na to, że tym razem istotnie do czegoś dojdziemy.
W Paryżu Jago siedział w „La Belle Aurore” z Agnès i Valentinem w sali od podwórza. – Mogą być kłopoty – rzekł Valentin. – Duże kłopoty.
– Nie będzie żadnych, jeżeli wszystko rozegra się prawidłowo odparł Jago. – Mają tylko jedną nową informację. Że chłopak przyszedł tu, powołując się na pana Smitha i pytając o Agnès. Nie mają nawet pojęcia, że istniejesz, Valentin.
– No to, co pan proponuje? – zapytał Francuz.
– Cóż, zobaczmy, co tu mamy. Agnès, notowaną prostytutkę, która robi wszystko, co każe jej alfons.
– Nie rozumiem.
– Ale zrozumiesz. – Jago otworzył egzemplarz „Paris Soir”. – Na stronie siódmej mamy informację o dochodzeniu w sprawie śmierci niejakiego Henriego Leclerca, zabitego w ubiegłym tygodniu w czasie strzelaniny z policją.
Valentin roześmiał się ochryple. – Dość dobrze znałem tego sukinsyna.
– Napisano tu, że Leclerc był znanym gangsterem z wyrokami za napady z bronią w ręku, handel narkotykami i stręczycielstwo. Podano nawet jego adres na Montmartrze.
– Ale co to ma wspólnego z nami? – spytała Agnès.
– Nie pojmujesz? Byłaś jedną z jego dziewczyn. Powiedział ci, żebyś tej nocy czekała tutaj na chłopaka nazywającego się George Walker, który powoła się na tajemniczego pana Smitha. Wtedy miałaś dać chłopakowi adres Leclerca i wysłać go do niego. – Jago wzruszył ramionami. – Był to cały twój udział w tej sprawie. Koniec historii. Byłaś po prostu jedną z poules Leclerca, który zlecił ci wykonanie drobnej przysługi. A przecież wy, jak wszystkim wiadomo, zawsze robicie, co się wam każe.
Agnès popatrzyła na niego z podziwem. – To dobre. Bardzo dobre.
Jago spojrzał na Valentina. – Zgadzasz się?
Valentin pokiwał wolno głową. – Agnès ma rację. To ma ręce i nogi.
– Oczywiście, że ma. Nasi przyjaciele będą szukać wiatru w polu i zaprowadzi ich to w ślepą uliczkę, bo Leclerc nie żyje. – Dopił swój koniak i wstał. – Dobrze, zobaczymy się później. Mam jeszcze to i owo do zrobienia. – Wyszedł z kawiarni.
– To chyba załatwia sprawę? – spytała Agnès.
– Nie, do cholery. – Valentin nalał sobie następny kieliszek koniaku i skrzywił się. – Jeżeli coś tu nawali, Agnès, to my oboje, a nie ten mądrala, nadstawimy tyłka. A po nim nawet śladu nie będzie. – Potarł nie ogolony podbródek. – Nie, lepiej pozbyć się ich raz na zawsze. Nie pieprzyć się z tym.
– Ale jak to zrobimy? – szepnęła.
Pomyślał przez chwilę, a potem uśmiechnął się. – A co byś powiedziała na takie rozwiązanie? Kiedy się tu zjawią, powiesz im o mnie. Powiesz, że wysłałaś tamtej nocy chłopaka, żeby się ze mną spotkał w mojej melinie.
– We młynie? Fourniers?
– Właśnie. Będziemy tam na nich czekać z paroma chłopakami. Oczywiście odpowiednio przygotowani. Nasi przyjaciele z Londynu nawet nie zdążą pisnąć.
– Jago to się nie spodoba.
– Jago może mnie pocałować w dupę. W odpowiedniej chwili załatwimy i jego.
– A Smith?
– Będzie potrzebował kogoś w Paryżu, no nie? A mamy już punkt zaczepienia, o którym nie wie ani on, ani Jago. Wiemy o tym miejscu w Kent. O Ogrodzie Wiecznego Spoczynku Deepdene.
Powoli skinęła głową. – To sprytne, Valentin. Muszę ci to przyznać.
– Jasna sprawa. Trzeba tylko, żebyś odegrała swoje życiowe przedstawienie, kiedy się tu zjawią. A bądźmy szczerzy, cheri, robisz to w łóżku od lat. – Pocałował ją, zadowolony z siebie. – Potem porozmawiamy z Marie. A teraz bądź grzeczną dziewczynką i przynieś mi jeszcze jeden koniak.
Dochodziła siódma, kiedy taksówka z lotniska zakręciła w rue de la Forge i zatrzymała się przed dużym sklepem, z oknami wystawowymi po obu stronach wejścia. W oświetlonych witrynach, za zabezpieczającymi kratami widać było kolekcję dzieł sztuki.. Czarno-złoty napis nad drzwiami głosił po prostu. Pierre Dupont. Wysiedli i Jack Shelley podał kierowcy garść banknotów.
– Bonne chance, synu – powiedział do odjeżdżającego taksówkarza. – No cóż, jesteśmy na miejscu. – Spojrzał na wywieszkę. Pierre Dupont, antykwariusz nadzwyczajny – i nie tylko.
– Rzeczywiście zna się na antykach – powiedziała Sara spoglądając na wystawę.
– Nie ma takiej rzeczy, na której ten facet by się nie znał. Tędy. Shelley poprowadził ich w wąską uliczkę z boku sklepu i podszedł do drzwi znajdujących się w połowie długości budynku. Nacisnął dzwonek. – Kiedy był jeszcze dzieckiem, pracował jako rewolwerowiec dla Union Corse, takiej francuskiej mafii działającej w Marsylii. A potem poszedł po rozum do głowy. Uświadomił sobie, że umie myśleć. Chyba rozumiecie, co chcę przez to powiedzieć?
Obok drzwi znajdował się głośnik domofonu.
– Qui est à? – zapytał czyjś głos.
– Jack Shelley, stary draniu.
Drzwi otworzyły się. Mężczyzna, który ukazał się w wejściu, był niewielkiego wzrostu, miał mocno opaloną twarz, podstrzyżone wąsy i ciemne, faliste włosy. Ubrany był w czarny, aksamitny smoking i spodnie.
– Jack! Jakże się cieszę. Dawno cię nie widziałem. Zbyt dawno. Mówił doskonale po angielsku. – Wyglądasz wspaniale. – Objął Sheileya i ucałował go w oba policzki.
– Hej, daj spokój z tymi żabojadzkimi bzdurami! – zawołał Shelley. – I wiesz, co myślę o czosnku. Chciałbym ci przedstawić mego siostrzeńca Seana i panią Talbot.
Dupont ujął jej rękę. – To wielka przyjemność, madame.
– Niech pani na niego uważa – powiedział Shelley. – Nie znam nikogo, kto by tak zawracał w głowach kobietom jak on.
Szli przez sklep, który przypominał wnętrze jaskini Aladyna. Było w nim wszystko, poczynając od kompletnych zbroi samurajskich, na meblach w stylu Ludwika XIV kończąc.
– Jakim cudem wyglądasz młodziej niż wtedy, gdy widziałem cię dziesięć lat temu? – zapytał Shelley, gdy weseli do eleganckiego salonu, spełniającego również rolę biura.
– Och, ma w tym swój udział domowe solarium, a oprócz tego muszę wyznać, że moje włosy zawdzięczają obecny kolor bardziej producentom kosmetyków niż matce naturze. Ale wracajmy do interesów.
Co konkretnie będzie wam potrzebne?
– Na początek jakaś gablota.
– W garażu stoi Citroën. Jest do waszej dyspozycji.
– Poza tym chłopak i ja potrzebujemy wyposażenia. Nie ma sensu iść na poważną rozmowę o interesach z paroma twoimi współziomkami i próbować wywrzeć na nich wrażenie trzymając dwa wyprostowane palce w kieszeni.
– Nie ma sprawy. – Dupont odsunął olejny obraz wiszący na ścianie i odsłonił sejf. Szybko pokręcił tarczą szyfrową i otworzył go.
Przez chwilę grzebał w środku, a gdy się odwrócił, trzymał w ręku dwie sztuki ręcznej broni. Położył je na biurku. – Odpowiadają wam?
Shelley pierwszy wybrał rewolwer Smith and Wesson kalibru 0.38 cala. – Doskonale. Zawsze marzyłem, żeby pobawić się w kowbojów i Indian. A co to takiego?
Egan wziął do ręki czarno oksydowany pistolet. – To Makarow.
Służbowy wzór w większości armii w Europie Wschodniej. Nie ma zbyt dużej siły rażenia, ale swoje zrobi.
– Dobra. – Shelley wsunął rewolwer do kieszeni płaszcza przeciwdeszczowego.
– Tędy. – Dupont poprowadził ich przez kuchnię, a potem kilkoma stopniami w dół do garażu w piwnicy. Stały w nim dwa samochody: Renault i czarny Citroën. – Chcesz, żebym z wami pojechał, Jack?
– Nie, nie mieszaj się do tego. Ubezpieczaj tyły czy coś w tym rodzaju. – Odwrócił się do Sary. – Sądzę, że nie ma sensu prosić, żeby pani została?
– A jak pan myśli?
Wzruszył ramionami. – OK, ale proszę trzymać się z tyłu i nie wtrącać się. – Otworzył przed nią tylne drzwi samochodu. – To poważna sprawa, pani Talbot. Kiedy się w to bawi, to trzeba się bawić na całego. To nie żadne koci, koci łapci. Jasne?
– Rozumiem, panie Shelley.
– Mam nadzieję. – Skinął głową Seanowi. – Ruszajmy.
Zostawili Citroëna po drugiej stronie niewielkiego nadbrzeża i przeszli przez ulicę do „La Belle Aurore”. Światło padało z okien na mokre kocie łby Zajrzeli do środka. Zobaczyli, że lokal był pusty, tylko gruba Marie siedziała za barem.
– Dobra – powiedział Shelley. – Wchodzimy. I proszę nie zapominać, pani Talbot, co pani powiedziałem. Niech się pani zachowuje tak, jak powiedziałem.
Otworzył drzwi i wszedł pierwszy. – Dobry wieczór – powiedział skinąwszy głową. Usiedli wszyscy na barowych stołkach. – Czy mówi pani po angielsku, madame? – zapytał.
– Ależ tak, monsieur.
– Sądzę, że skoro należymy już do Wspólnego Rynku, znajomość angielskiego powinna być obowiązkowa dla wszystkich Europejczyków.
A teraz, zastanawiając się nad tą złotą myślą, może nam pani nalać trzy Pernody i wysłuchać, co moi przyjaciele mają pani do powiedzenia.
Zmarszczyła z namysłem brwi, ale postawiła przed nimi trzy szklaneczki, dzbanek z wodą i butelkę Pernoda. – Nie rozumiem, monsieur.
– W ubiegłym tygodniu – powiedziała Sara – niedaleko stąd wyłowiono z Sekwany ciało młodego Anglika. W orzeczeniu sędziego śledczego są zeznania żandarma z nocnego patrolu, który powiedział, że widział, jak ten Anglik tu wchodził.
– Kiedy panią przesłuchiwano – dodał Egan – powiedziała pani policji, że chłopiec sprawiał wrażenie chorego i szukał noclegu. Dała mu pani kieliszek koniaku oraz kilka adresów i odprawiła.
– To prawda, monsieur. Co za tragedia. Pamiętam to doskonale. Wzdrygnęła się. – Ale powiedziałam już policji wszystko, co wiedziałam.
– Ciekawe – rzekł Egan. – Widziałem raport policyjny ze spisem wszystkiego, co znaleziono przy zmarłym. Ale adresów tam nie było. Uważam, że to dziwne. – Odwrócił się w stronę Shelleya. – A ty nie uważasz, że to dziwne?
– Nie – odparł Shelley. – Niedziwne. Uważam, że to cholernie nieprawdopodobne. O północy zjawia się tu dzieciak, naćpany i taki chory, że daje mu pani kielicha za darmochę. Pyta, gdzie mógłby przenocować i co, mam może uwierzyć, że nie zapisała mu pani tych adresów?
– Proszę, monsieur – wyjąkała.
– A w dodatku zapomniałaś powiedzieć policji o takim drobnym szczególe, że chłopak podał hasło – rzekł Egan. – Powiedział, że przysyła go pan Smith i że chce się zobaczyć z Agnès.
– Agnès – szepnęła.
– Właśnie – powiedział Shelley. – Niezwykle popularna dziewczyna z tej Agnès. Po prostu rozchwytywana. A teraz my chcielibyśmy się z nią zobaczyć
– Nie znam nikogo o takim imieniu.
Shelley wyjął rewolwer i pokazał jej. – Mógłbym ci powiedzieć, że jeżeli w przeciągu pięciu sekund nie zaczniesz nam śpiewać o tej Agnès, wpakują ci kulę w lewe kolano. Ale amunicja jest kosztowna. – Włożył broń z powrotem do kieszeni. – Poszukamy więc innego sposobu.
Wyciągnął rękę za kontuar, schwycił ją za włosy i rozbił butelkę Pernoda o krawędź baru. Gdy uniósł ją do góry, ostre, poszarpane krawędzie stłuczonej butelki znalazły się w odległości kilku cali od jej twarzy.
– Nie, monsieur! – wrzasnęła.
Sara Talbot szarpnęła go za rękaw. – Panie Shelley, na litość boską.
– Nie wtrącać się – warknął.
Marie załamała się zupełnie. – Przyprowadzę ją, monsieur. Przyprowadzę. Jest w sali z tyłu.
Ukryty za kotarą Valentin trzymał Agnès w talii. Widząc zbliżającą się Marie, szepnął. – Wiesz, co masz robić, cheri. Załatw to dobrze. Zobaczymy się wkrótce. – I wyślizgnął się przez tylne drzwi. Marie weszła za kotarę i stanęła, patrząc pytająco. Agnès skinęła głową.
Starsza kobieta odwróciła się i wróciła do baru. Dziewczyna podążyła za nią trzymając rękę na biodrze. Wyglądała dość wyzywająco w swej minispódniczce i czarnym, plastykowym płaszczyku.
– Monsieur? – zwróciła się do Shelleya. – Chciał się pan ze mną widzieć.
– Jesteś Agnès – zapytała Sara.
– Owszem, madame.
– Pewnej nocy w ubiegłym tygodniu przyszedł tu młody Anglik, który używał nazwiska George Walker.
– Może tak, a może nie – Agnès wzruszyła ramionami. – Chyba nie pamiętam.
– Szlifowała bruki tak długo, że jej padło na umysł. – Shelley schwycił ją za ramię. – Nie pieprz mi tu, ty mała kurewko. Kazano mu przyjść tutaj, powiedzieć, że jest od pana Smitha i zapytać o Agnès.
– Powiedz mu, cheri – rzekła szybko Marie. – Dla twojego własnego dobra. Ten facet to zwierzę.
– Dobra. Tylko niech mnie pan puści. – Agnès odsunęła się i roztarła nadwerężone ramię. – Nie wiem, kim jest pan Smith. Pracuję dla alfonsa, który nazywa się Valentin. Powiedział mi, żebym przyszła tu tej nocy, kiedy miał zjawić się ten chłopak. Miałam go do niego przysłać a to wszystko, co wiem.
– Dokąd? – spytał Egan.
– Z drugiej strony nadbrzeża, dalej z biegiem rzeki, jest taki stary młyn. Nazywa się Fourniers. Valentin ma tam swoje biuro. Używa go do prowadzenia interesów.
– Jakich? – zapytał Shelley.
– Nie wiem. Czasami trefne samochody.
– Wspaniale. – Odwrócił się w stronę Sary i Egana. – A więc chodźmy zobaczyć się z tym palantem Valentinem, a ty, kochana schwycił Agnès za ramię – pójdziesz z nami i weźmiesz udział w tej zabawie.
Jago, który stał ukryty w mroku i obserwował „La Belle Aurore”, zobaczył Valentina wychodzącego z bocznych drzwi i idącego szybkim krokiem przez nadbrzeże. – No proszę – szepnął. – Tego nie było w naszym scenariuszu.
Kiedy Sara, Egan oraz Shelley, trzymający Agnès mocno za ramię, opuścili lokal i ruszyli w tym samym kierunku, pokręcił głową, odczekał chwilę, a potem podążył za nimi.
A więc próbowali wyprowadzić go w pole. Przewidział jednak i to. – Biedny, stary Valentin – powiedział cicho. – Ale z ciebie głupi facet.
Sekwaną przepłynął rzeczny tramwaj obwieszony kolorowymi światełkami, ponad wodą dolatywał z niego czyjś śmiech. Siedmiopiętrowy, stary młyn Fourniers znajdował się w stanie daleko posuniętej ruiny. Okna były pozabijane deskami, tynk odpadał płatami. Cały budynek sprawiał posępne wrażenie, choć trudno byłoby bliżej określić dlaczego.
– Wiesz co – rzekł Shelley do Egana. – Wydaje mi się, że to wszystko idzie nam nieco za łatwo. Rozumiesz, o co mi chodzi? – Odwrócił się w stronę Agnès. – Wcale niewykluczone, że ta krowa próbuje być niegrzeczną dziewczynką i szykuje nam jakiś kawał.
– Nie, monsieur, przysięgam – powiedziała Agnès przerażonym głosem.
– Dobra, wejdę od tyłu – powiedział Egan. – Wiesz – zwrócił się do Sary – jeżeli Jack ma rację, byłoby lepiej, gdybyś poczekała na zewnątrz.
– Ale z drugiej strony, jeżeli wejdę razem z wami – powiedziała to jeśli ktoś istotnie oczekuje na nas w środku, poczuje się pewniej.
– Mówiłem ci, że to sprytna dama, synu. A teraz naprzód. Shelley, popychając Agnès przed sobą, przeszedł przez ulicę, kierując się w stronę wejścia. W dużej bramie znajdowała się niewielka furtka używana kiedyś przez pracowników. Otworzyła się pchnięta ręką Agnès. Shelley wszedł za dziewczyną, a za nim Sara.
Egan skręcił w boczną uliczkę i ściągnął w dół ewakuacyjną drabinkę z przeciwwagą. Wspiął się po niej szybko i na trzecim piętru znalazł rozbite okno. Wsunął rękę, otworzył zasuwkę od wewnątrz i wszedł do środka. Jago obserwował go z ciemności zalegającej uliczkę, a potem ruszył jego śladem.
Egen znalazł się w wielkim, wypełnionym skrzyniami pomieszczeniu magazynowym. Zbliżył się do drzwi, otworzył je i po wzdłuż zakurzonego pomostu. Położoną poniżej centralną halę oświetlała pojedyncza żarówka. Stało tam kilka samochodów, a strome schodki prowadziły do oszklonego boksu, w którym przy biurku siedział Valentin i coś pisał. W plamie światła ukazał, się Shelley z obiema kobietami i w tej samej chwili Egan usłyszał jakiś szept i ledwie wyczuwalny ruch w mroku położonej piętro niżej galeryjki. Odwrócił się, zszedł szybko po schodach i zatrzymał się. Ktoś szepnął. – Przygotuj się, Jules.
– Valentin, jesteś tu?! – zawołała Agnès.
Na galeryjce stali dwaj mężczyźni. Jeden z nich trzymał pistolet maszynowy Uzi, drugi półautomatyczną strzelbę. Egan zaszedł od tyłu człowieka z Uzi i z całej siły uderzył go kantem dłoni w kark.
Mężczyzna osunął się z jękiem.
– Jules, jesteś tam? – zapytał jego towarzysz.
Egan nie odpowiedział, tylko mruknął coś cicho. Kiedy pytający zbliżył się na odpowiednią odległość, kopnął go w krocze, a gdy tamten pochylił się, rąbnął go kolanem w twarz.
Stojący w ciemności na półpiętrze po drugiej stronie hali Jago widział wszystko dokładnie. Bardzo dobrze, stary – szepnął. – Świetna technika.
Valentin wyszedł z boksu i zszedł po schodkach w dół. – Kogóż to widzimy? – rzekł i połaskotał Agnès pod brodą. – O co chodzi?
– O to chodzi, ty alfonsiaku dla ubogich – odparł Shelley że jest parę spraw, które wymagają wyjaśnień. Takich jak obecna tu Agnès, pewien dżentelmen, występujący jako pan Smith, i młody chłopak z Anglii, używający nazwiska George Walker. Agnès mi powiedziała, że przekazała go tobie.
Valentin poklepał ją po policzku. – Znowu byłaś niegrzeczna, cheri. Będziemy musieli porozmawiać o tym później.
– Jedyną osobą z którą będziesz rozmawiał, jestem ja – rzekł Shelley. – Ja i mój przyjaciel. – Wyjął z kieszeni rewolwer.
– Myli się pan, monsieur – roześmiał się Valentin. – Ja tu wydaję rozkazy, a nie pan. A właściwie, żeby być zupełnie ścisłym, moi przyjaciele i ja. – Spojrzał do góry i gwizdnął. – Jules! Charles! – zawołał.
Z cienia wyłonił się Egan i przeszedł przez halę. – On chyba mówi o dwóch facetach, których miał ukrytych tam na górze. Uzbrojonych w Uzi i strzelbę. Właśnie poszli spać.
Valentin odwrócił się i rzucił w stronę schodów, ale Shelley schwycił go za nogi i ściągnął na dół. – Ty gnojku! – warknął i przyłożył mu lufę Smith and Westona do pleców. – Kim jest Smith? Gadaj albo rozwalę ci kręgosłup.
– Nie, monsieur! – wrzasnęła Agnès. – Proszę, niech pan tego nie robi. On nie wie, kim jest Smith. Ja też. Załatwiamy nasze sprawy z Jago. Tylko z Jago.
– Kto to jest Jago? – zapytał Egan.
– To diabeł, monsieur. Zawsze działa w imieniu Smitha.
I nagle Eganowi przyszła do głowy szalona myśl. – Jest bardzo angielski w swoim sposobie bycia, prawda? Przystojny? Blizna z boku twarzy?
– Tak, monsieur.
– To mężczyzna z metra – powiedziała Sara.
– I z All Hallows. Wygląda na to, że jesteśmy starannie obserwowani. – Odwrócił się w stronę Agnès. – Co się stało z chłopcem?
Zawahała się. Shelley wbił jej lufę pistoletu pod brodę. – Powiedz mu, bo inaczej będziesz się tłumaczyła świętemu Piotrowi.
Przerażona, jedyny raz w życiu powiedziała prawdę. – Valentin utopił go w Sekwanie.
– Po tym, jak daliście mu narkotyk? – Specjalny narkotyk?
Nabrał głęboko powietrza. – Tak.
Sara odwróciła się.
– Czy byli również inni? – zapytał Egan.
Skinęła niechętnie głową. – Tak, kilku.
– Mam wielką ochotę rozwalić mu łeb natychmiast – powiedział Shelley i skierował lufę rewolweru w stronę Valentina.
– Proszę, monsieur, niech mu pan nie robi nic złego. Jeżeli go pan oszczędzi, powiem coś bardzo ciekawego.
– Co takiego? – spytał Egan.
– Dzwoniliśmy zawsze do przedsiębiorstwa pogrzebowego Bracia Hartley w Kent.
– Było lipne – odparł Egan.
– Wiem, monsieur, ale pewnego razu, kiedy odezwał się człowiek, z którym utrzymywaliśmy kontakt telefoniczny, gdzieś w pokoju działała automatyczna sekretarka. Valentin usłyszał podaną przez nią nazwę Ogród Wiecznego Spoczynku Deepdene. – Otworzyła torebkę i wyjęła kawałek papieru. – Widzi pan monsieur, zapisałam ją razem z numerem.
Broń, którą Jago oparł o poręcz, była pistoletem sportowym Colt Woodsman. Miał kaliber zaledwie 0.22 cala, ale wytrawnemu snajperowi wystarczało to w zupełności. Jago trafił Valentina w prawą skroń, zabijając go na miejscu.
Egan przewrócił Agnès na podłogę i odepchnął Sarę Talbot głębiej w ciemność. Shelley przykucnął i wystrzelił na oślep w mrok. Jago mruknął cicho. – Tylko cię drasnę, stary. Żebyś miał nauczkę. Wycelował starannie i wpakował mu pocisk w lewe ramię.
Shelley stracił równowagę i upadł do tyłu w cień. Włożył rękę pod marynarkę, a gdy ją wyciągnął, była cała we krwi. – Jezu, Sean, postrzelili mnie! – zawołał jakby ze zdziwieniem.
– Wychodzić! – rozkazał Egan. – Mamy to, po co przyszliśmy. – Podniósł Shelleya i popchnął go w stronę drzwi. – Dalej, Saro!
Odwrócił się i chwycił Agnès, ale dziewczyna odepchnęła go. – Nie, niech mnie pan zostawi.
Podczołgała się do Valentina i pochyliła nad nim, jęcząc. Egan wymknął się przez furtkę w bramie i podążył za Sarą oraz Shelleyem do Citroëna.
Sara usadowiła Jacka z tyłu. Egan. Usiadł za kierownicą i odjechali.
– Dokąd? – zapytał.
– Do Duponta – odparł Shelley. – Trzeba mnie podłatać. A potem zabieramy tyłki w troki, jedziemy na lotnisko Charles de Gaulle i wracamy do Londynu. – Chryste, ale to boli.
– Zawsze boli – rzekł Egan.
– Myślisz – spytała Sara – że to był ten Jago?
– Możliwe – rzekł Egan. – Kiedy wrócimy, poproszę Alana Crowthera, żeby sprawdził dla mnie to i owo. Bardzo chciałbym się dowiedzieć, kim jest ten jegomość.
Dał się słyszeć coraz bliższy odgłos kroków. Agnès uniosła głowę i spostrzegła wyłaniającego się z cienia Jago, który szedł trzymając Colta w opuszczonej swobodnie ręce.
– Zabiłeś go – powiedziała.
– Mniejsza o to. Co im wygadałaś?
– Nic.
– Nie łżyj, słoneczko. Słyszałem, jak Egan powiedział: „Mamy to, po co przyszliśmy”. – Pokręcił głową. – Nie bądź głupia.
– To nie ja, to Valentin – odrzekła. – Kiedy rozmawiał z tym człowiekiem u Braci Hartley, usłyszał odtwarzane gdzieś w pokoju nagranie automatycznej sekretarki. Była tam mowa o tym, że to Ogród Wiecznego Spoczynku Daepdene.
– A ty im to powtórzyłaś?
Skinęła głową. – Myślałam, że chcą zabić Valentina. – Spojrzała na niego. – Ale ty to zrobiłeś.
– Owszem, tak się złożyło. Nie powinnaś była brać w tym udziału. Ruszył w stronę wyjścia, ale nagle zatrzymał się. – Byłbym zapomniał.
– Co, monsieur?
Gdy uniosła wzrok, wystrzelił jej dwukrotnie w serce. Upadła na ciało Valentina. Jago wsunął Woodsmana do kieszeni płaszcza.
– Biedna, głupia, mała dziwka – powiedział, odwrócił się i wyszedł przez furtkę w bramie.
Wezwany przez Duponta lekarz rozciął zakrwawioną koszulę Shelleya i zrobił, co mógł. Wreszcie pokręcił głową. – Żeby wydobyć pocisk, musiałbym wziąć pana na salę operacyjną.
– Nic z tego. Niech mnie pan jakoś załata i da mi jeszcze jeden zastrzyk przeciwbólowy. Operacja może poczekać do Londynu. Znam dobrego lekarza. Hindus, nazywa się Aziz. Ma klinikę dla nadzianych alkoholików na Bell Street. Załatwi to.
– Jest pan pewien, panie Shelley? – zapytała Sara.
– Chcę jedynie wrócić do Londynu, dziewczyno. – Uśmiechnął się. – Nigdy nie lubiłem żabojadzkich doktorów. Wtykają człowiekowi pigułki w tyłek. A teraz, Pierre, znajdź mi czystą koszulę i marynarkę, i zabierz nas stąd.
Półtorej godziny później złapali samolot British Airways, odlatujący z lotniska Charles de Gaulle. Jago nie miał takiego szczęścia.
Spóźnił się na ostatni lot Air France do Londynu o dwadzieścia minut. Nie pozostawało mu nic innego, jak tylko czekać na poranny samolot.
Postanowił zabukować bilet, dopóki jest mało ludzi, i podszedł do stoiska Air France. Siedząca przy biurku dziewczyna powiedziała. – Jeżeli nadal chce pan polecieć tej nocy, to może pan. Samolot stoi jeszcze na płycie. Drobny problem techniczny. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, potrwa to nie więcej niż godzinę.
Jago spojrzał na zegarek. Będzie na Heathrow o pierwszej. Uśmiechnął się najbardziej czarująco, jak potrafił. – To cudowne, panienko. Jak wspaniale wy, Francuzi, potraficie załatwiać sprawy.
Zarumieniła się, dała mu bilet i odszedł. Rzeczywiście, miał szczęście.
Była oczywiście pewna szansa, że nadal jeszcze są w Paryżu, ale nawet jeżeli Shelleyowi udało się pozbierać i zdążyli na ostatni lot BA, reszt nocy zajmie im opieka nad rannym. A to da mu wystarczająco dużo czasu na uciszenie Birda i jego czarnego przyjaciela. Znalazł telefon i zadzwonił do Kent. Telefon odebrał Bird. – Słucham?
– Mówi Jago. Jestem w Paryżu. Przylecę na Heathrow o pierwszej.
Muczę się z panem zobaczyć. Przyjadę natychmiast.
– Oczywiście, panie Jago. Czy są jakieś kłopoty?
– Ależ skąd. Jest tylko pewna sprawa, którą jak sądzi pan Smith, powinienem panu przekazać. Poczeka pan na mnie?
– Oczywiście.
Bird siedział w gabinecie przy kominku i grał w warcaby z Albertem.
Gdy telefon zadzwonił, rozważał właśnie możliwość skorzystania z rozkoszy łoża. Odłożył słuchawkę.
– Czego chciał? – zapytał Albert.
– Przylatuje z Paryża i chce, żebym na niego poczekał. Mówi, że ma jakiś interes.
– Nich go cholera – rzekł Albert. – Chciałem iść do łóżka.
– No cóż, to nie pójdziesz, żabciu. Bądź więc grzecznym chłopczykiem, zrób mi szkockiej i zagramy sobie następną partyjkę.
Jago pogwizdywał cichutko idąc w kierunku sali odlotów. Sprawy ułożyły się tak, że lepiej nie można. Gdy przechodził przez wyjście na płytę, uśmiechał się.
Klinika przy Bell Street znajdowała się w St. Johns Wood. Był to nader dyskretny ośrodek odwykowy mieszczący się w dużym wiktoriańskim domu z własnym ogrodem. Doktor Aziz mieszkał na terenie lecznicy i kiedy przybyli tuż przed północą na miejsce, nocny portier zerwał go z łóżka. Po krótkim badaniu natychmiast zabrano Shelleya na salę operacyjną. Egan i Sara czekali w gabinecie Hindusa, pijąc herbatę.
Wydarzeń było zbyt wiele i na twarzy Sary widać było zmęczenie.
– Wyglądasz na skonaną – rzekł Egan.
– Bo jestem – odparła. – A ty nie. Zupełnie jak twój wuj.
W takich sytuacjach wydajesz się rozkwitać.
– Pamiętaj, że miałem zamiar studiować filozofię. Heidegger powiedział kiedyś, że aby żyć autentycznie, należy zdecydowanie stawiać czoło śmierci. Co o tym myślisz?
– Że tak jak znaczna część filozoficznych maksym, to kompletna bzdura.
Drzwi otworzyły się i wszedł doktor Aziz, wysoki, kościsty mężczyzna. Był wciąż ubrany jak do operacji. Położył na biurku przed Eganem wydobyty pocisk. – Wyciągnąłem go. Nie było żadnych komplikacji.
Egan obejrzał kulę. – Zero dwadzieścia dwa. To ciekawe. Prawdopodobnie Woodsman. Snajperska broń. – Spojrzał na Aziza. – Wszystko będzie z nim w porządku?
– Potrzebuje jedynie kilku dni wypoczynku, ale to dość kosztowne, panie Egan. To dla mnie poważne ryzyko zawodowe.
– Wszystko zostanie załatwione. Czy możemy się z nim zobaczyć?
– Nie widzę przeciwwskazań, ale pacjent potrzebuje snu. Proszę, żeby trwało to krótko.
Poprowadził ich słabo oświetlonym korytarzem. Mijali kolejne drzwi, aż wreszcie Aziz otworzył znajdujące się na samym końcu. Shelley na wpół leżał, oparty na poduszkach. Oczy miał zamknięte. Pokój pogrążony był w mroku, paliła się jedynie nocna lampka.
– Śpi – szepnęła Sara. – To pewnie środki znieczulające.
– Pozwolił mi tylko na miejscowe znieczulenie – powiedział Hindus.
– To prawda – rzekł Shelley nie otwierając oczu. – przy innym nigdy nie wiadomo, co człowiek będzie gadał. – Otworzył oczy i popatrzył na nich. – Zaczynam już być za stary na taki cyrk. Co macie zamiar teraz robić?
Egan zerknął na Sarę. – Ta dama wygląda, jakby potrzebowała rocznego snu. Zawiozę ją z powrotem na Lord North Street. Jutro też jest dzień. Zobaczymy, czy rano uda nam się zlokalizować to Deepdene.
– Informuj mnie.
Shelley zamknął oczy. Sara podeszła i ujęła go za rękę. – Panie Shelley? – Spojrzał na nią. – Dziękuję panu – powiedziała.
Uśmiechnął się. – W porządku, dziewczyno. Leć do domu i wędruj do łóżka.
Ponownie zamknął oczy. Aziz skinął głową i wszyscy po cichu opuścili pokój.
Na Lord North Street Egan otworzył przed Sarą drzwi i wszedł za nią do środka. Odwróciła się w jego stronę. Wyglądała na bardzo zmęczoną. – Łóżko za tobą tęskni – powiedział.
– Wiem. Czuję się fatalnie.
– Uprzedzałem cię, jak to będzie wyglądać.
– Zrobisz coś dla mnie? – spytała.
– Wszystko.
– Zostań tu na noc. Są cztery sypialnie do wyboru.
– Wystarczy mi kanapa. – Uśmiechnął się. – Na kanapach wspaniale się śpi, szczególnie jeżeli są wystarczająco duże. Lepiej niż łóżku.
– Dobrze. – Pod wpływem jakiegoś impulsu podeszła i pocałowała go w policzek. – Dziękuję ci, Seanie. Dziękuję Za wszystko. – Odwróciła się i poszła schodami na górę.
Przygotował sobie w kuchni herbatę i kiedy czekał, aż zagotuje się woda w czajniku, wyjął otrzymany od Agnès kawałek papieru, na którym znajdował się telefon fikcyjnego przedsiębiorstwa pogrzebowego Bracia Hartley. Podniósł słuchawkę wiszącego na ścianie aparatu i połączył się z informacją.
Podał numer telefonu. – To centrala hrabstwa Kent, prawda?
– Tak jest, sir.
– Ogród Wiecznego Spoczynku Deepdene. Czy mogłaby pani podać mi adres?
Odezwała się po kilku sekundach. – Już mam. Ogród Wiecznego Spoczynku Deepdene, Maltby koło Rochester.
– Dziękuję.
Odłożył słuchawkę, włożył do kubka torebkę z herbatą i zalał wrzątkiem. Dodał troszkę mleka i przeszedł do saloniku. Siedział tam popijając drobnymi łykami herbatę i zastanawiając się nad sytuacją. Sara przepadła dla świata. Najprawdopodobniej będzie spać przez najbliższe dwanaście godzin, ale on nie czuł się zmęczony. Spojrzał na zegarek. Była dokładnie pierwsza w nocy. Maltby koło Rochester. O tej porze zdoła dojechać tam w godzinę.
Wyszedł po cichu z domu, otworzył bagażnik Mini Coopera i odchylił klapkę zasłaniającą schowek na narzędzia. Znajdował się w nim również i Browning. Wsunął go do wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki, usiadł za kierownicą i ruszył przez milczące ulice.
W Paryżu nastąpiło niewielkie opóźnienie. Niewielkie, ale sprawiło, że Jago wylądował na Heathrow o wpół do drugiej. Ponieważ miał tylko ręczny bagaż, szybko przeszedł przez kontrolę, odebrał Spydera i po dziesięciu minutach był już w drodze.
W tym samym czasie Egan przejeżdżał przez Rochester. O tak wczesnej godzinie szosy były puste, miał więc wolną drogę i mógł wycisnąć ile się dało ze swojego Mini Coopera. Odszukał na mapie Maltby. Leżało pięć mil za Rochester, ale na cel swojej podróży natknął się zupełnie nieoczekiwanie. Jeszcze przed wioską zobaczył po prawej stronie drogi imponującą tablicę informacyjną, która głosiła: Ogród Wiecznego Spoczynku i Krematorium Deepdene. Napisano na niej również, że zakład jest czynny całą dobę, co w tej sytuacji było mu bardzo na rękę. Przejechał Mini Cooperem przez bramę i skierował się dalej podjazdem w stronę domu.
Asa Bird, znudzony długim oczekiwaniem na Jago, zszedł do sali przygotowań. Rano miał mieć dwie ceremonie pogrzebowe, a następnie kremacje oraz balsamowanie. Zawsze załatwiał to osobiście, był bowiem dumny ze swej sprawności, zwłaszcza gdy w grę wchodziły trudne przypadki. Oczekujące go zadanie – balsamowanie zwłok młodego człowieka, który zginął w wypadku samochodowym i odniósł poważne obrażenia twarzy, do takich właśnie należało. Bird wyciągnął jedną z chłodzonych szuflad lodówki i oglądał ciało, gdy wszedł Albert trzymając filiżankę herbaty. – Paskudnie wygląda, panie Bird – powiedział.
– Kiedy z nim skończę, będzie wyglądał doskonale. Wosk, makijaż. Można dokonać cudów, a przecież musimy mieć na względzie rodzinę. Jego biedna matka dosyć się już nacierpiała. Nie powinna oglądać go w takim stanie.
– Jest pan dobrym człowiekiem, panie Bird – stwierdził Albert.
– Staram się, jak mogę, Albercie – odparł Bird. – A teraz sprawdźmy piece. Nie chciałbym, żeby rano były jakieś kłopoty.
Wyszli tylnymi drzwiami i przeszli do dużej stodoły przekształconej w krematorium. Albert otworzył drzwi, włączył światło i poszedł przodem. Był tam niewielki podest i osiem czy dziewięć stopni prowadzących w dół, do głównego pomieszczenia. Wszystko w nim było bardzo schludne – pomalowane na biało ściany, konsola aparatury elektronicznej i dwa czarne piece ze szklanymi drzwiami.
Bird zszedł na dół i nacisnął guzik zapalając najpierw jeden piec, a potem drugi. – Wspaniale – powiedział.
W tej samej chwili rozległ się dzwonek z recepcji. – To Jago powiedział Albert.
Bird skinął głową. – Wpuść go do środka. Porozmawiam z nim w gabinecie. – Wyszli obydwaj.
Bird właśnie usiadł za biurkiem w swoim gabinecie, kiedy otworzyły się i wszedł Albert.
Bird zmarszczył brwi. – Gdzie on jest?
– To nie Jago – wyjaśnił Albert. – To klient. Jakiś pan Brown. Mówi, że jego matka właśnie umarła.
Bird spojrzał na zegarek. Było piętnaście po drugiej. Muszę stwierdzić, że to zdecydowanie nieodpowiednia pora na zgon.
– Informujemy przecież, że zakład jest czynny przez dwadzieścia cztery godziny na dobę – zauważył Albert.
– No dobrze – rzucił ze zniecierpliwieniem Bird. – Wpuść go. Załatwimy tę sprawę. – Albert odwrócił się w stronę drzwi i zawahał się na moment. – O co chodzi? – zapytał Bird.
– Coś z nim nie gra. Nie jestem pewien co, ale coś mi się tu nie podoba.
Bird zmarszczył czoło i wolno pokiwał głową. – Dobrze, Albercie, pięć minut, a potem zadzwoń z biura. Przyjdę do ciebie. Porozmawiamy o tym.
Albert wyszedł. Bird siedział, bębniąc palcami po blacie biurka. Drzwi otworzyły się i Albert wpuścił Egana.
– Pan Brown.
Albert wyszedł. Egan zbliżył się do biurka i uścisnęli sobie z Birdem ręce. – To bardzo uprzejmie z pana strony, że przyjął mnie pan o tak niezwykłej porze, panie Bird.
– Nie ma o czym mówić, panie Brown. Proszę, niech pan siada. Bird wskazał mu krzesło. – Czym mogę panu służyć?
– Moja matka chorowała już od pewnego czasu. Mieszka z drugiej strony Rochester. Zatelefonowano do mnie, że gaśnie w oczach, przyjechałem więc ze Szkocji najszybciej, jak mogłem. Dotarłem godzinę temu i dowiedziałem się, że niedawno zmarła.
– Jakież to smutne. – Bird pokiwał głową. – Ale wszystko ma swój koniec, panie Brown. Nas też to czeka. A więc chciałby pan, żebyśmy zajęli się wszystkim w pańskim imieniu?
– Rzecz w tym, że jestem inżynierem pracującym w branży naftowej – skłamał Egan. – Powinienem jutro wylecieć do Iraku.
Mogę opóźnić swój wyjazd najwyżej o dzień, ale nie dłużej. Całe szczęście, że sąsiad mojej matki wspomniał mi o panu. O tym, że pański zakład znajduje się tak blisko i jest czynny przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.
– Śmierć, panie Brown, nie ma poczucia czasu – stwierdził Bird i wziął pióro do ręki. – A teraz proszę jeszcze tylko o „kilka szczegółów.
– Prawdę mówiąc – rzekł Egan – słyszałem już wcześniej o pana przedsiębiorstwie. Powiedział mi o nim pewien biznesmen w Londynie. Jak on się nazywał? – Egan zmarszczył czoło. – Ach, tak, Smith. To był pan Smith.
Pióro Birda zastygło nad formularzem. Odłożył je na miejsce bardzo wolno, starannie i wstał. – Smith? Nie, nic mi to nie mówi. Muszę pana na chwilę opuścić.
Wyszedł do holu i otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju, w którym czekał Albert. – Co się dzieje? – zapytał czarnoskóry chłopak.
Bird nakazał mu gestem milczenie, odsunął wiszący na ścianie obraz i przez lustro zajrzał do swego gabinetu, w którym Egan pospiesznie przeglądał szuflady jego biurka. – Miałeś rację, Albercie, coś tu jest nie tak.
– Co zrobimy? – zapytał Albert.
– Zaproponuję mu obejrzenie zakładu. Kiedy wejdziemy do krematorium, będziesz czekał za drzwiami i przyłożysz mu porządnie. Jednak nie za mocno, żeby mógł mi jeszcze potem powiedzieć, kim naprawdę jest.
– A potem? – zainteresował się – Albert.
– To zależy. Jeżeli zajdzie potrzeba, być może będziesz musiał rozpalić piec, rozumiesz? A teraz ruszaj się.
Bird wyszedł za Albertem, zawahał się chwilę przed drzwiami gabinetu, poruszył klamką i wszedł do środka. Egan siedział na krześle w tym samym miejscu co poprzednio. – Przyszło mi do głowy – rzekł Bird – że skoro ma tak niewiele czasu, powinien pan od razu zapoznać się z naszymi urządzeniami, panie Brown. Zapewne życzy pan sobie, aby dokonać kremacji?
– Chyba tak – odparł Egan.
– Bardzo rozsądnie. Jak powiada Biblia – popiół do popiołów. Bird otworzył drzwi i poprowadził gościa na zewnątrz. – Potem będziemy mogli wybrać odpowiednią urnę.
– Dziękuję panu – powiedział Egan.
Gdy Bird otworzył drzwi prowadzące na dziedziniec, padający deszcz połyskiwał srebrzyście w świetle lampy. Wziął ze stojaka parasol. Niestety, krematorium jest po drugiej stronie podwórza.
Trzymał parasol nad ich głowami. Ich ramiona stykały się. Bird drżał lekko. Nawet gdyby Egan nie spodziewał się jakiegoś podstępu, już samo to drżenie wystarczyłoby, żeby wzbudzić w nim podejrzenia.
Bird otworzył drzwi i złożył parasol. – Proszę, niech pan wejdzie pierwszy.
– Nie, panie Bird, to pan wejdzie pierwszy. – Egan pchnął go z całej siły. Bird runął ze schodków bezskutecznie usiłując złapać się balustrady i jak worek szmat wylądował na dole. W tym samym momencie otwarte gwałtownie przez Egana drzwi z całej siły trzasnęły w twarz stojącego za nimi z uniesioną pałką Alberta. Pierwsze uderzenie zmiażdżyło mu nos. Egan jeszcze raz uderzył go mocno drzwiami. Albert zawył i wypuścił pałkę.
Bird próbował wstać i upadł ponownie. – Chryste, chyba złamałem nogę w kostce.
Kiedy Egan odchylił drzwi, Albert upadł na kolana łkając. Jego przystojna twarz była zmasakrowana i całkowicie pokryta krwią. Egan położył rękę na klamce, jakby znowu chciał uderzyć go drzwiami, ale Bind zawołał z przerażeniem. – Nie, niech pan tego nie robi.
Egan zszedł po schodkach wyciągając Browninga. – Zastrzelę go, jeżeli będę musiał. To zależy tylko od ciebie.
– Kim pan jest? – zapytał Bird. – Czego pan chce?
– Informacji. Udzielisz mi ich i twojemu przyjacielowi nic się nie stanie. W przeciwnym razie... – Egan wzruszył ramionami. – Wybór należy do ciebie.
Bird popatrzył wokoło zaszczutym wzrokiem. Egan odciągnął kurek.
– Dobrze – krzyknął Bird. – Zrobię wszystko, co pan zechce.
– Świetnie. – Egan wyjął papierosa i zapalił go. – Wiem wszystko o działalności firmy Bracia Hartley, o przysyłanych z Francji zwłokach nafaszerowanych heroiną. Wiem również, że pracujecie dla Smitha. Zgadza się?
– Tak – Bird gorliwie pokiwał głową.
– Kto to taki?
– Nie wiem.
Egan uniósł Browninga, cofnął się do schodków, uniósł Albertowi głowę i przyłożył do niej lufę.
– Na litość boską, to prawda! – wrzasnął Bird. – Nie wiem, kim on jest.
– W takim razie, jak prowadzicie interesy?
– Łączę się nim tylko przez automatyczną sekretarkę. Nie mogę skomunikować się z nim bezpośrednio. Po jakimś czasie, sam dzwoni do mnie.
– I nigdy go nie widziałeś?
– Nie. Znam tylko Jago, człowieka, który działa w jego imieniu. Był tu kilkakrotnie. – Birdowi zaświtała przez chwilę myśl, żeby powiedzieć Eganowi, iż w każdej chwili spodziewa się jego przybycia. Pomyślał jednak, że jeśli Jago pojawi się w odpowiednim momencie, postawi to Egana w trudnej sytuacji. Najlepiej więc będzie, jeżeli przemilczy.
– Opisz mi Jago.
– O, to prawdziwy dżentelmen. Były oficer. Mówi jak ktoś, kto skończył szkołę prywatną.
– I ma bliznę od lewego oka do kącika ust?
– Właśnie – odparł Bird. – Zna go pan?
– Niezupełnie. – Egan stał patrząc na niego w dół i Bird spróbował uśmiechnąć się przymilnie. Sean podniósł głos, starając się, by zabrzmiało to jak pogróżka. – Wiesz co? Wydaje mi się, że marnujesz mój czas. To mi się nie podoba. Wcale mi się to nie podoba.
Schwycił na wpół przytomnego Alberta za włosy i ponownie uniósł pistolet. – Powiedziałem panu wszystko! – krzyknął Bird. – Nigdy nie spotkałem się ze Smithem, tylko od czasu do czasu widywałem się z Jago. A z nim też mogę się skontaktować jedynie za pośrednictwem Smitha.
– Nikogo innego? – zapytał Egan. – W całej organizacji? Spodziewasz się, że w to uwierzę?
– To prawda – wybełkotał Bird i urwał po chwili. – Chwileczkę. Jest coś jeszcze. Zapomniałem.
– Lepiej sobie przypomnij.
– W ubiegłym roku Smith polecił nam kiedyś, żeby zostawić walizkę pełną heroiny w skrytce bagażowej na stacji Kings Cross. Albert dostarczył ją, ale ten młody głupek nie mógł się oprzeć pokusie i został tam w pobliżu. Zobaczył, kto odebrał walizkę. Zobaczył i rozpoznał.
– Kto to był?
– Facet o nazwisku Frasconi – Danielo Frasconi. W ubiegłym roku, w związku z wielkim procesem przeciwko handlarzom narkotyków, jego fotografia była we wszystkich gazetach. Nazywano go Mafijnym Łącznikiem. Sugerowano, że Frasconi był, grubą rybą. Ale udało mu się wykręcić. Świadkowie znikali albo zmieniali zeznania. Jak zwykle w podobnych sprawach.
– I co zrobiliście? – spytał Egan.
– Co zrobiliśmy? – odpowiedział pytaniem Bird. – A co, u diabła, mogliśmy zrobić? Powiedziałem to temu młodemu durniowi. Ci ludzie nie bawią się w ciuciubabkę. Dla nich zabijanie jest po prostu jedną ze zwykłych form prowadzenia interesów. – Wyjął chusteczkę i wytarł sobie twarz. – Podejrzewam, że z panem jest tak samo, panie Brown.
– Już mi to kiedyś mówiono – odparł Egan.
Odwrócił się idąc po schodach zrobił krok nad leżącym na nich Albertem, a potem wyszedł na padający na dworze deszcz. Kiedy przechodził przez dziedziniec, wsunął Browninga do wewnętrznej kieszeni kurtki, okrążył budynek i wślizgnął się za kierownicę Mini Coopera. Frasconi – Danielo Frasconi. Był to jakiś trop, ale dokąd prowadzi? Istniał tylko jeden człowiek, który mógłby udzielić mu na to szybkiej odpowiedzi. Alan Crowther.
Spyder nadjechał, gdy Egan był już na głównej drodze i zaczął nabierać prędkości. Jago natychmiast rozpoznał Mini Coopera i jadąc dalej obserwował, jak we wstecznym lusterku zmniejszają się jego czerwone, tylne światła. Szybkie spojrzenie upewniło go, że w samochodzie był tylko kierowca i że musiał nim być Egan. Dziwne, ale Jago poczuł pewien podziw. – Muszę powiedzieć, synu – mruknął cicho – że jak już zaczniesz działać, to działasz naprawdę szybko. – Zwolnił i skręcił w stronę głównej bramy.
Bird wstał i opierając się o poręcz, spojrzał w górę na Alberta. – Jak się czujesz, kochany?
Albert jęknął i zamrugał powiekami. Bird pokuśtykał na jednej nodze do znajdującego się w kącie zlewu, odkręcił kran i namoczył szmatkę.
Gdy odwrócił się, żeby wyruszyć z powrotem, w drzwiach pojawił się Jago. Stał z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie swego granatowego płaszcza. Wyglądał groźnie. Bird jęknął i opadł na krzesło stojące przy niewielkim stoliku koło pieców.
– Niezłą mieliście tu zabawę – odezwał się do niego Jago. Pochylił się i obejrzał Alberta. – Biedaczek, szlag trafił jego urodę, a bądźmy szczerzy, twarz i tyłek były jedynymi rzeczami, które miał do zaoferowania. – Zapalił papierosa i oparł się o balustradę. – A więc był tu mój przyjaciel Egan?
– Brown, panie Jago – odparł gorliwie Bird. – Nazywał się Brown.
– Egan – rzekł Jago. – Dwadzieścia cztery lub dwadzieścia pięć lat, szczupły, surowa twarz, czarna skórzana kurtka, dżinsy?
– To on – skinął głową Bird.
– I co mu powiedziałeś?
Birdowi udało się zrobić zdziwioną minę. – Co mu powiedziałem, panie Jago?
– Nie zgrywaj się – rzekł Jago cierpliwym tonem. – Nie przyszedł tu dla zabicia czasu. Przyszedł, żeby się zapytać o ciała z Paryża, o Erica Talbota, pana Smitha i bardzo prawdopodobne, że i o mnie. Co więc mu powiedziałeś?
– Ale co mu mogłem powiedzieć, panie Jago?
Jago podniósł Alberta, potrzymał go przez chwilę przed sobą, a potem popchnął gwałtownie. Chłopak zleciał tyłem ze schodów i upadł niezgrabnie, uderzając czaszką o posadzkę. Rozległ się głuchy trzask. Jago zszedł po schodach i kopnął Alberta w żebra.
– Nie! – wrzasnął Bird. – Niech mu już pan nie robi krzywdy. Powiem panu. Powiem panu wszystko.
Mówił szybko. Słowa sypały się z niego, gdy powtarzał to, co powiedział Eganowi. Kiedy skończył, zaczął łkać, siedząc przy stoliku.
Jago spojrzał w dół, na Alberta, i trącił go butem. – Ciekaw jestem, ile razy się tam kręcił i bawił w podglądacza.
– Tylko raz, panie Jago. Przysięgam.
– Ale ten raz wystarczył, bo zobaczył Daniela Frasconiego, a to naprawdę bardzo ważna osobistość. A teraz nasz przyjaciel Egan wie już o nim i panu Smithowi się to nie spodoba. Bardzo mu się nie spodoba. – Pochylił się, przyjrzał się uważnie Albertowi i wyprostował. – Ale dla niego nie ma to już żadnego znaczenia. Nie żyje.
– Albert! – zawył Bird, Wstał, stracił równowagę i upadł: leżał przez chwilę nieruchomo, a potem zaczął czołgać się w stronę szofera.
Jago podszedł do pieców i nacisnął guzik automatycznego zapłonu.
Płomień pojawił się natychmiast. Odczekał chwilę, aż palniki gazowe zaczęły działać pełną mocą i otworzył szklane drzwi. Płomienie natychmiast wydostały się na zewnątrz i farba na ścianie nad nimi od straszliwego gorąca zaczęła pokrywać się pęcherzami.
– Nie, panie Jago, niech pan tego nie robi! – krzyknął Bird. – Bo wybuchnie!
Jago nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Wziął ze stolika w kącie puszkę spirytusu do czyszczenia i przeszedł szybko przez pokój, zdejmując po drodze zakrętkę.
Na twarzy Birda odmalowało się przerażenie. Spróbował wstać, zachwiał się i upadł na ciało Alberta. – Na litość boską, nie!
Jago wylał zawartość pojemnika na drewnianą poręcz i schody, rzucił puszkę w dół i zapalił zapałkę. Wszystko stanęło natychmiast w ogniu.
Bird wrzasnął, gdy nogawki jego spodni objęły płomienie. Na próżno usiłował je stłumić. Cała ściana i sufit za nim paliły się, z pieców z hukiem wydobywały się płomienie.
– Do zobaczenia w piekle, stary – rzekł Jago i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Minutę później wyjeżdżał Spyderem z bramy, na drogę do Rochester.
Sprawdził czas. Była trzecia. Zastanawiał się, jaki będzie następny ruch Egana, ale doszedł do wniosku, że i tak dowie się o tym po przybyciu na Lord North Street. A rano trzeba przekazać aktualne wiadomości Smithowi. Będzie miał mu z całą pewnością sporo do powiedzenia. Kiedy się dowie o ujawnieniu Frasconiego, będzie wściekły jak diabli. Przecież może narazić cały sycylijski kanał przerzutowy. O tak, ten drobiazg nie spodoba się Smithowi. Z jakiegoś powodu ta myśl bardzo ubawiła Jago. Siedział z lekkim uśmiechem na ustach i uważnie prowadził samochód.
Egan zamiast na Lord North Street pojechał bezpośrednio do Alana Crowthera. Wiedział, że Alan jest nocnym Markiem i często pracuje do późna w nocy. Kiedy jednak tuż przed czwartą zatrzymał się pod domem na Water Lane, było w nim ciemno. Wysiadł i zadzwonił, ale nikt nie odpowiadał. Spróbował jeszcze kilka razy, a potem przeszedł na tył domu i odszukał zapasowy klucz do kuchennych drzwi, który Crowther zawsze trzymał pod jednym z kamieni w skalnym ogródku. W kuchni było ciemno. Zapalił światło, wstawił czajnik i przygotował herbatę. Dokądkolwiek Crowther wyszedł, na pewno wkrótce wróci. Nigdy nigdzie nie wyjeżdżał, nigdy nie robił sobie wakacji. Egan przeszedł do saloniku, wypił herbatę i z rękami złożonymi na piersi położył się na obszernej kanapie. Po chwili już spał, obudziło go trzaśnięcie drzwi wejściowych. Opuścił nogi na podłogę i spojrzał na zegarek. Była piąta rano. Wszedł Alan Crowther, ale taki, jakiego Egan nigdy dotąd nie widział. Miał na sobie czarną, wełnianą czapkę nasuniętą prawie na oczy, gruby golf, niebieski anorak, dżinsy i buty z wysoką, sznurowaną cholewką, i niewielki plecak.
– Sean? Rany boskie, aleś mnie przestraszył – powiedział.
– Przepraszam – odparł Egan. – Posłużyłem się zapasowym kluczem i wszedłem od tyłu. Musiałem się z tobą zobaczyć. Ale co to wszystko znaczy? Gdzie, u diabła, byłeś, i to w takim stroju?
– A więc odkryłeś moją tajemnicę. – Crowther zdjął skórzane rękawice, plecak i anorak. – Chodź do kuchni. Zmarzłem na kość. Mam ogromną ochotę wypić morze gorącej kawy.
W kuchni włączył ekspres, nasypał kawę i odwrócił się, rozcierając ręce. – To była dobra noc. Pojechałem do Birmingham i z powrotem.
Oczywiście pociągiem – to jedyny sposób podróżowania, jaki uznaję.
– Pociągiem?
– Ale nie w taki sposób, jak sądzisz. – Usiadł przy stole i roześmiał się. – Kiedy człowiek osiąga mój wiek, zaczyna mieć ochotę na pewną odmianę. Ale co tu wymyślić? Oto jest pytanie. Zbyt późno, aby nauczyć się pilotować samolot czy wspinać na Eiger.
– A więc?
– Jestem skoczkiem kolejowym, Sean. Rok temu spotkałem w pubie w Camden faceta, który mnie w to wciągnął. Jest architektem. – Uśmiechnął się. – Wskakujemy do pociągów towarowych, prostu dla draki. Oczywiście, zawsze tylko w nocy.
– Chyba zwariowałeś – stwierdził Egan z niedowierzaniem.
– Jeżeli nawet masz rację, to jestem w dobrym towarzystwie. Nie jesteśmy snobami, Sean, ale wśród moich kolegów, jeżeli mogę ich tak nazwać, są księgowi, finansiści z City, dwóch doktorów i przynajmniej jeden profesor z University of London.
Wstał, żeby nalać sobie kawy, a Egan zapytał. – Tacy ludzie? Ale po co?
– To podnieca, drogi chłopcze. I o to chodzi. Niebezpieczeństwo, napięcie. Wskakiwanie w ciemności do poruszającego się pociągu, gdy wyjeżdża ze stacji towarowej na Paddington albo Victoria Station, nie jest specjalnie łatwe. Trzeba mieć mocne nerwy. To, co zawsze nazywałeś ikrą.
– Zwariowałeś – stwierdził Egan. – Jak amen w pacierzu.
– Dzisiejszej nocy zrobiłem tylko krótką trasę, bo chciałem szybko wrócić, ale kiedyś dotarłem aż do Glasgow. Całą drogę siedziałem na platformie w Fordzie Escorcie. Cudowne uczucie wolności, szczególnie, gdy na pełnej prędkości przejeżdża się przez jasno oświetloną stację. Ale na trasie trzeba uważać. Na szlakach za Liverpoolem wskakują całe gangi młodych łobuzów, którzy polują na samochodowe radia. A to grozi spotkaniem z policją kolejową. Trzeba więc przez cały czas mieć się na baczności.
– Zwariowałeś – powtórzył Egan.
– Bzdura. To najfajniejsza rzecz, jaka mi się przydarzyła w życiu.
Ale co było w Paryżu?
Egan poinformował go o ostatnich wydarzeniach. Kończąc, podsumował. – A więc za tym wszystkim kryje się niewątpliwie Smith. Czy w czasie naszej nieobecności znalazłeś coś na jego temat?
– Nic. Och, jest mnóstwo różnych drani o nazwisku Smith, ale nie ma nikogo, kto pasowałby do naszego. – Crowther wzruszył ramionami. – Oczywiście, to żadna niespodzianka, prawda? Przecież, na się rozumieć, Smith to nie jest jego prawdziwe nazwisko.
– A więc pozostają nam dwa tropy – Jago i Danielo Frasconi, Czy możesz zobaczyć, co dałoby się wykopać na ich temat?
Przeszli do gabinetu. Crowther odstawił kawę i zabrał się do pracy.
– Najpierw załatwię Frasconiego. To powinno być proste. Z jego przeszłością muszą go mieć w dokumentacji Centralnego Archiwum Scotland Yardu. – Dwie minuty później skinął głową. – Dostałem się. – Informacje zaczęły pojawiać się na ekranie. – O rany, to wygląda jak fragment „Ojca chrzestnego”.
Frasconi byli potężną rodziną mafijną, usadowioną w Palermo i kontrolowaną przez dwóch braci bliźniaków – Danielo i Salvatore. Mieli po trzydzieści pięć lat i większość dochodów rodziny uzyskali z handlu narkotykami. Londyńska filia obejmowała dwa kasyna oraz łańcuch kas totalizatora. Posiadali również dwa hotele.
– To wszystko jest tylko kamuflażem i służy do „prania” pieniędzy z handlu narkotykami – stwierdził Egan.
– Wygląda na to, że właśnie Danielo prowadził tu wszystkie sprawy, dopóki w ubiegłym roku nie przyłapał go Wydział do Walki z Narkotykami – rzekł Crowther. – Wykręcił się ze wszystkich stawianych mu zarzutów z wyjątkiem jednego – napaści na funkcjonariusza policji. Odsiedział sześć miesięcy w więzieniu Armley, w Leeds, i po zwolnieniu wrócił na Sycylię.
– Dasz mi wydruk tego? – spytał Egan.
– Oczywiście.
Drukarka zaczęła jazgotać. – A teraz nasz przyjaciel Jago – powiedział Egan.
– Zostanę w bankach danych Scotland Yardu. – Crowther wrócił do pracy i wreszcie odchylił się do tyłu. – To rzadko spotykane nazwisko. Jak widzisz, są tylko trzy wpisy. Włamywacz w Cardiff, facet, który odsiaduje dożywocie za morderstwo w więzieniu Durham, i były księgowy z City, obecnie zapuszkowany na pięć lat w Parkhurst za sprzeniewierzenie. Niewiele tu zwojowaliśmy.
– W porządku – stwierdził Egan. – Co o nim wiemy? Założę się, że to były wojskowy. Ktoś, kogo w naszym klasowo podzielonym społeczeństwie można by nazwać dżentelmenem. Cholernie dobry, jeżeli powstają jakieś kłopoty i trzeba działać. Blizna na lewym policzku.
– Człowiek, który jeżeli był kiedyś w wojsku, mógł potem zostać najemnikiem? – zasugerował Crowther.
– To jest myśl – odparł Egan. – Może spróbujesz znanych najemników. Muszę zrobić sobie herbatę. A przy okazji przygotuję ci następną kawę.
Kiedy ruszył w stronę drzwi, Crowther zapytał. – Zdaje mi się, że wspominałeś o nim w czasie rozmowy z Villiersem?
– Tak, ale to było wtedy, kiedy sądziłem, że to jeden z Grupy Cztery.
– Nie o to mi chodzi. – Crowther podrapał się po, Widzisz, teraz też już wiesz, że Jago nie pracuje dla firmy Fergusona, ale Villiers wiedział o tym już wtedy, gdy wysunąłeś to oskarżenie. Jeżeli dobrze znam naszego Tony’ego, na pewno na tym nie poprzestał. Nie mniej niż ty chciał się dowiedzieć, kim jest ów tajemniczy człowiek ze szramą na policzku. Na pewno przeprowadził własne poszukiwania.
– To brzmi przekonująco – skinął głową Egan. – A więc znowu Grupa Cztery. Zobacz, co tam mają.
Zrobił sobie herbatę i właśnie nalewał Crowtherowi do filiżanki świeżą kawę, gdy dobiegł go okrzyk triumfu. Zaniósł obie filiżanki i ujrzał Crowthera promieniejącego zadowoleniem.
– Mam. Wstawka drugiego stopnia. Oznacza to, że została wprowadzona do pliku w ciągu ostatnich dwunastu godzin. Tony musiał mieć całą baterię komputerów rozpracowujących to zagadnienie. Jago to pseudonim. Pozostałe szczegóły pasują do tego dżentelmena jak ulał. Na ekranie widniał komputerowy obraz Jago, na który składały się akta wojskowe, wspominające również jego bliznę. – Jak widzisz, zarobił ją służąc wraz ze swoim pułkiem w składzie pokojowych sił ONZ w Libanie. – Crowther upił łyk kawy.
– Harry Andrew George Evans-Lloyd – rzekł Egan. – Stopień wojskowy – kapitan. Military Cross w Irlandii, w aktach nie ma informacji, za co go dostał.
– Usunięty karnie z wojska – dodał Crowther. – Czterech za jednym zamachem. W bajeczce krawiec zabił cztery muchy siedzące na jego chlebie z dżemem. W przypadku naszego wspaniałego kapitana Evansa-Lloyda było to czterech terrorystów z IRA, którym wpakował kule w tył głowy.
– A czy byli tymi, za których ich uważano? – pytał Egan.
– Oczywiście. To nie było przyjemne dla jego starego. Generał brygady w stanie spoczynku, jeszcze żyje. Spójrz na przebieg służby jego syna. Selous Scouts w Rodezji, oddziały południowoafrykańskich komandosów w Angoli.
– Co oznacza właściwie plutony egzekucyjne – skomentował Egan.
– Potem paskudna historia w Czadzie – ciągnął Crowther. – Ale przez ostatnie trzy czy cztery lata nic.
– Chciałeś powiedzieć nic, o czym by wiedziano – dodał Egan. Daj mi wydruk i tego.
Crowther rozparł się wygodnie w swoim krześle. – I co z tym teraz zrobisz? Pójdziesz do Villiersa? W końcu masz obecnie więcej informacji niż jego ludzie.
– Nie wiem. W gruncie rzeczy decyzja należy do pani Talbot, tak sądzę. – Egan wziął wydruki i złożył je. – Pójdę już. Nie wiem, Alan, jak mam ci dziękować.
– To drobiazg, ale uważaj. Nie wiem, co Villiers ma zamiar zrobić w sprawie Jago, jeżeli będziemy go tak dalej nazywać, ale pamiętaj, Sean, że to wyjątkowo niebezpieczny człowiek.
– Będę pamiętał.
Gdy podeszli do drzwi, Crowther zachichotał. – Wielki Jack Shelley leży na grzbiecie z kulą w ramieniu. Strasznie zabawne. Dobrze mu tak. Po co bawi się w te klocki w swoim wieku?
– Słusznie. To był równie pieprznięty pomysł, jak twoje skakanie po towarówkach – odparł Sean i wyszedł na chłodne, poranne powietrze.
Była szósta i gdy jechał do „Flisaka”, na ulicach zaczynał się już ruch. Zaparkował na dziedzińcu, wszedł kuchennymi drzwiami, a potem cicho schodami na piętro. Drzwi do pokoju Idy były lekko uchylone. Słyszał, jak oddycha ciężko przez sen. Zamknął drzwi i poszedł do swego pokoju. Wziął prysznic, ogolił się, zmienił bieliznę, koszulę oraz dżinsy i wyszedł. Otworzyły się drzwi i na korytarzu pojawiła się Ida. – Sean, to ty. Martwiłam się, że cię tak długo nie ma. Masz jakieś kłopoty?
– Kłopoty? – uśmiechnął się. – Od kiedy ładna dziewczyna jest kłopotem? Nie martw się o mnie. – Zbiegł ze schodów i zniknął, za drzwiami.
Wróciła do łóżka, ale nie mogła zasnąć. Po półgodzinie przewracania się z boku na bok zeszła na dół, postawiła czajnik i zrobiła kilka grzanek.
W pewnej chwili rozległo się stukanie do drzwi kuchennych.
Otworzyła je i zobaczyła stojącego przed nią Tony’ego Villiersa.
– Halo, Ida. Wiem, że to wcześnie, ale myślałem, że znajdę tu Seana.
– Proszę wejść, pułkowniku Villiers. Właśnie pan się z nim minął. Filiżankę herbaty? Świeżo parzona.
Nalała mu. – A więc był tu ubiegłej nocy? – zapytał.
W jej głowie zaczął dzwonić sygnał alarmowy. – Oczywiście, że był.
Uśmiechnął się. – To ładnie z twojej strony, ale przypadkiem wiem że tu nie nocował.
– Czy chce pan przez to powiedzieć – zapytała – że ma problemy?
– Nie, ale może mieć. – Wyciągnął portfel, wyjął z niego bilet wizytowy i położył go na półce nad kominkiem. – Ma tu, pani mój numer telefonu, Ido. To specjalne połączenie, dzięki któremu można się ze mną porozumieć we dnie i w nocy, bez względu na to, gdzie się znajduję. Jeżeli będzie mnie pani kiedykolwiek potrzebowała, jeżeli będzie pani miała mi coś do powiedzenia, będzie pani wiedziała, co zrobić.
Wyszedł. Usiadła przy stole i mieszała herbatę, patrząc przed siebie niewidzącymi oczyma, a potem zaczęła płakać.
O siódmej rano Jago, który od kilku godzin spał przy oknie przykryty pledem, obudził się i spojrzał na Lord North Street. Wciąż nie było śladu Mini Coopera, a w domu panowała cisza. Znowu spojrzał na zegarek i zadzwonił do Smitha. Był właśnie w kuchni i przygotowywał sobie kawę, gdy odezwał się telefon. – Gdzie pan jest? – zapytał Smith.
– Z powrotem w Londynie, w mieszkaniu.
– Co się zdarzyło w Paryżu?
– To długa historia – odparł Jago.
– No dobra, opowiadaj pan. Jeszcze nie jadłem śniadania.
Jago nalał sobie kawy i popijał ją, opowiadając. Gdy skończył, Smith rzekł. – Niedobrze.
– Dlaczego? Valentin i ta mała, głupia dziwka usunięci. Shelley gnije w szpitalnym łóżku. Bird i jego przyjaciel spaleni. Wszystkie dojścia zablokowane. Został tylko Frasconi, no i jestem tu całkowicie do pańskiej dyspozycji.
– Danielo Frasconi wrócił do Palermo i nie ma zamiaru się stamtąd ruszać. W Londynie jest już dla niego za gorąco. Jeżeli Talbot i Egan wybiorą się na Sycylię, nie przeżyją tam nawet pół dnia. Zna pan mafię.
– O co więc chodzi?
– O pana i o mnie – odparł Smith. – Talbot i Egan wiedzą już, że istniejemy.
– Owszem, stary, dowcip polega jednak na tym, że nic im to nie da, bo ja to nie ja, a pan to nie pan. Za bardzo się pan przejmuje. – Jago roześmiał się. – Niech pan zje śniadanie. Będę pana informował.
Odłożył słuchawkę telefonu w kuchni i przygotował chleb na grzanki. W chwilę później usłyszał głosy dobiegające z aparatury i pospieszył do saloniku. Sara rozmawiała z Eganem. Jago wyjrzał i zobaczył Mini Coopera zaparkowanego przed domem. Poszedł do kuchni, wziął kawę, wrócił do saloniku i usiadł, by posłuchać. Nagle zesztywniał i wyprostował się na krześle.
– Prawdziwe nazwisko Jago brzmi Evans-Lloyd – powiedział Egan.
Sara siedziała w szlafroku przy oknie i czytała wydruki, od czasu do czasu wtrącając swoje uwagi. W końcu powiedziała.
– Nie rozumiem tego człowieka. Jest zabójcą, dobrze o tym wiemy, ale mimo to dwukrotnie mnie uratował. Dlaczego?
– Może nie jesteś na jego liście – odparł Egan. – Jeżeli jest takim zawodowcem, za jakiego go uważam, to wszystko rozpatruje pod kątem swych zobowiązań. Ma swoje cele albo pracę do wykonania. Robi to, za co mu płacą – ani mniej, ani więcej. Właściwie jest nie zwykłym mordercą, ale raczej zabójcą, kimś w rodzaju asasyna. Lub też za takiego w każdym razie się uważa.
– Usiłujesz mi na serio wmówić, że istnieje jakaś różnica? – spytała Sara.
– Asasyni to sekta założona w Persji w jedenastym wieku. Zażywali haszysz, od niego też pochodzi ich nazwa. Wierzyli tylko w działanie.
Zabijali dla każdego, kto był w stanie zapłacić za ich usługi, i prawdziwy asasyn, kiedy wziął pieniądze za przelanie czyjejś krwi, całkowicie poświęcał się wykonaniu przyjętego zadania. Nie wycofywał się nigdy, bez względu na okoliczności, nawet za cenę własnego życia.
– I sądzisz, że Jago jest właśnie taki?
– Człowiek tego pokroju ma swoje szczególne poczucie honoru. To jedyny powód do dumy, jaki mu pozostał – odparł.
Skinęła głową. – Zapomnijmy o nim na chwilę. Co zrobimy z Danielem Frasconim?
– Jest w Palermo i nie ma zamiaru wrócić.
– W porządku, w takim razie my możemy tam pojechać.
Egan potrząsnął głową. – To zupełnie inny świat. Mafia kontroluje wszystko, co ma jakiekolwiek znaczenie. Jeżeli wejdziesz w drogę takim ludziom jak bracia Frasconi, znajdą cię w rynsztoku, jeżeli w ogóle znajdą.
– Chwileczkę. – Przeszła przez pokój i otworzyła szufladę sekretarzyka. Obok Walthera PPK od Jocka Whitea leżał bilet wizytowy, który otrzymała w samolocie od Rafaela Barbery. Wróciła do Egana i podała mu bilet. – Przeczytaj.
– Vito Barbera, Grosvenor Apartaments, South Curzon Street. Był wyraźnie zbity z tropu. – Nie rozumiem.
– Mam kontakt z mafią, Sean, i to na najwyższym szczeblu. Czy słyszałeś kiedyś o Don Rafaelu Barberze?
– Tak – odparł niechętnie. – Jest Capo mafii na całą Sycylię. Szefem szefów.
– Skąd to wiesz?
– Bo działałem na Sycylii. Nie powinienem ci nawet o tym wspominać, to z mojej strony poważne naruszenie przepisów bezpieczeństwa, ale podstawowym powodem, dla którego nie chciałem pracować dla Fergusona i Grupy Cztery, było to, że przydzielono mnie do nich z SAS-u zanim znalazłem się na Falklandach. Zadanie na Sycylii.
– Co tam robiłeś?
– Nie pytałbym o to na twoim miejscu. Ustalmy raczej, że wrócimy do tematu asasynów i damy już temu spokój.
– Spotkałam Barberę w samolocie, kiedy tu leciałam – powiedziała z uporem. – Byłam bardzo przygnębiona. Rozmawialiśmy o Ericu. Był pełen zrozumienia i bardzo miły. – Uniosła bilet. – To jego wnuk, Vito Barbera. Prowadzi rodzinne interesy w Londynie. Kasyna, punkty totalizatora, restauracje. Żadnych narkotyków.
– Kto ci to powiedział?
– Don Rafael i wierzę mu. Leciał do Palermo, ale obiecał mi, że porozmawia ze swoim wnukiem o mnie. Że poleci mu, by mi pomógł, w czym tylko będzie potrafił. – Widać było, że jest całkowicie zdecydowana. – Mam zamiar spotkać się z Vitem Barberą, Sean. Jeżeli mi nie pomożesz, pojadę sama.
Stali twarzą w twarz, patrząc na siebie i w tej właśnie chwili zadzwonił dzwonek u drzwi. Egan wyjrzał prze okno przed domem zobaczył Fergusona i Tonyego Villiersa.
Drzwi otworzył Egan. Villiers przecisnął się gwałtownie obok niego.
Wyraźnie było widać, że jest wściekły. – Szukałem cię.
Poszedł dalej, a Ferguson podążył jego śladem. – Dzień dobry, Seanie – powiedział pogodnie.
– Co go ugryzło? – zapytał Egan, zamykając drzwi.
– Jest niezadowolony, bardzo niezadowolony – odparł Ferguson. – Myśli, że wciągasz tę damę w coś, co, jak mi się wydaje, matadorzy nazywają kręgiem zagrożenia, podczas gdy powinieneś raczej powstrzymywać jej zapędy. Jeżeli mam być szczery, zgadzam się z nim.
Wszedł do saloniku i Egan poszedł za nim. Villiers stał przed Sarą.
– Mamy w naszym komputerze to, co się nazywa ruchomym systemem poszukiwawczym. Jeżeli wprowadzimy do niego pani nazwisko, wydobędzie z innych komputerów wszystkie informacje o tym, co się z panią dzieje.
Karty kredytowe, restauracje, w których pani jada, miejsca, gdzie robi pani zakupy. Cudowna pomoc, jeżeli chce się kogoś przypilnować.
– To dziwne – powiedziała Sara. – Zawsze sądziłam, że Gestapo przestało istnieć w 1945 roku.
– Droga pani Talbot – odezwał się Ferguson. – My jedynie działamy w najlepiej pojętym pani interesie. Tony uważa, że ten młody idiota – zerknął na Egana – pozwala pani raczej nadmiernie kierować się własnym entuzjazmem, zamiast panią powstrzymywać.
– Komputer ustalił, że oboje polecieliście wczoraj do Paryża samolotem British Airways – stwierdził Villiers. – Z Jackiem Shelleyem.
– Wróciliście pospiesznie około północy i umieściliście pana Shelleya w klinice rehabilitacyjnej dla alkoholików w St. Johns Wood. – Ferguson uśmiechnął się. – Działalność pana Shelleya jest mi znana od lat i choć ma on rozmaite, nader liczne słabości, to jednak mogę panią zapewnić, że nigdy nie miał problemów z piciem.
– Zainteresowało nas to i przeprowadziliśmy w klinice wywiad powiedział Villiers. – Oczywiście, bardzo dyskretny. Poczciwy doktor Aziz niczego nie podejrzewa.
– Ale to, czego się dowiedzieliśmy, potwierdza nasze podejrzenia. Mieliście urozmaiconą noc w Paryżu, skoro Jack Shelley dostał kulę w ramię – dodał Ferguson.
– Nie mam na ten temat nic do powiedzenia – stwierdziła Sara.
Villiers ze złością odwrócił się do Egana. – Chcesz, żeby ją zabili, czy co? – Wyjął z kieszeni białą kartkę papieru i rozłożył ją. – Ten człowiek z metra, z blizną na twarzy, o którym sądziliście, że pracuje dla mnie. Oczywiście, tak nie jest. Przeprowadziliśmy więc poszukiwania komputerowe, przeanalizowaliśmy każdą możliwość i oto, co się okazało.
Podał im wydruk. Były to dokładnie te same informacje na temat Jago, które przekazał wcześniej Eganowi Crowther. Egan udał, że je czyta, a potem przekazał kartkę Sarze. – Kapitan Harry Evans-Lloyd przeczytała i odwróciła się w stronę Egana. – To Jago?
– Jago? – spytał Villiers. – O czym mówicie.
– Wygląda na to, że występuje pod takim właśnie nazwiskiem odparł Egan i spojrzał na Sarę. Skinęła głową. – Jest to człowiek, który realizuje kontrakty dla niejakiego pana Smitha.
– Smith? – Ferguson zmarszczył czoło. – Nic mi to nie mówi.
– No cóż, ale ten tajemniczy pan Smith jednak istnieje – rzekła Sara. – I to on za wszystkim stoi.
Ferguson rozpiął płaszcz i usiadł. – Sądzę, że wskazane byłoby, żebyście jednak państwo zechcieli nam powiedzieć, co się właściwie dzieje.
– Może zechcesz to zrobić, Seanie – poprosiła Sara. – Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy trzymać w tajemnicy jakiekolwiek istotne fakty. – Jednak coś w jej spojrzeniu przeczyło jej słowom.
Egan szybko streścił całą historię. Pojawienie się Jago nie tylko w metrze, ale również w All Hallows, nieudaną wizytę u Grety Markovsky, odkrycie dziennika Erica. Nie wspomniał wcale o udziale Alana Crowthera, zaczął natomiast relacjonować wydarzenia w Paryżu. Zanim zdołał powtórzyć, co Agnès powiedziała im o Ogrodzie Wiecznego Spoczynku Deepdene, wtrąciła się Sara.
– No dobrze, Tony, jeżeli sprawi ci to przyjemność, to muszę przyznać, że zrobiliśmy całą tę podróż na próżno.
– Tak, skoro już o tym mowa, po tym, jak dowiedzieliśmy się, że Shelley został ranny, zadzwoniłem do mojego przyjaciela w Służbie Pięć – to dość poważny wydział we francuskiej Służbie Bezpieczeństwa – powiedział Villiers. – Poprosiłem go, żeby sprawdził w źródłach policyjnych, czy ubiegłej nocy była w Paryżu jakaś strzelanina. – Wyjął niewielki notesik. – Claud Valentin, lat trzydzieści osiem, prawdziwy łobuz do wszystkiego, zastrzelony na miejscu. Prawdopodobne, że to nasz przyjaciel Jago jest odpowiedzialny za jego śmierć, podobnie jak za śmierć jego przyjaciółki, znanej prostytutki o nazwisku Agnès Nichole. Dwie kule w serce.
– Bardzo niebezpieczny człowiek – skomentował Ferguson.
– A więc Agnès i ten Valentin – Villiers zwrócił się do Egana nic wam nie powiedzieli?
– Nie mieli najmniejszej szansy – wtrąciła się szybko Sara. Wszystko odbyło się błyskawicznie.
Egan podjął ten wątek i dodał. – Nigdy już nie dowiemy się, jak było naprawdę, ale przypuszczam, że musieli w jakiś sposób próbować oszukać Jago – jeżeli oczywiście to był Jago. Potem z góry ktoś zaczął strzelać i Jack został ranny. Chciałem wtedy tylko wyprowadzić stamtąd panią Talbot.
Ferguson wstał i zapiął płaszcz. – Jestem pewien, że teraz pani zrozumiała, pani Talbot, iż te sprawy najlepiej pozostawić fachowcom.
– A co z Jago? – wtrącił się Egan. – Co z nim zrobicie? Zamkniecie go?
– Najpierw musimy go znaleźć – odparł Ferguson. – I naszego przyjaciela Smitha, ale jak już wspomniałem, z tą sprawą wiążą się problemy bezpieczeństwa państwowego. Dlatego właśnie nie chcemy, żeby jakiś dżentelmen z Wydziału Narkotyków w Scotland Yardzie grzebał w tym swymi kosmatymi łapami. – Odwrócił się w stronę Villiersa. – No cóż, Tony, chyba już sobie pójdziemy.
Wyszedł z pokoju. Villiers zwrócił się do Sary. – Co masz zamiar dalej robić, Saro? Wrócisz do domu?
– Zobaczę, Tony. – Podeszła do niego i pocałowała go w policzek. Nie martw się o mnie.
– Mimo wszystko jednak się martwię – odparł i wyszedł w ślad za Fergusonem. Gdy Villiers doszedł do czarnego Daimlera, brygadier siedział już na tylnym siedzeniu. Zastukał w szybę i kierowca ruszył.
– Co pen o tym myśli, sir?
– Och, z całą pewnością nie powiedzieli nam wszystkiego – rzekł brygadier. – To było zupełnie oczywiste. Sądzę, że mają jakiś dalszy trop.
– Co więc zrobimy? – zapytał Villiers.
– Na tym etapie pozwólmy im działać. Będziemy kontrolować sytuację. Może nas to doprowadzić tam, dokąd chcielibyśmy dotrzeć. – Villiers siedział z ponurą miną i brygadier roześmiał się na ten widok. – Drogi Tony, przecież nie możesz stale trzymać jej za rączkę. A teraz wracajmy na Curzon Street. Mamy sporo do zrobienia.
– To było całkiem chytre – stwierdził Egan. – Ani słowa o Birdzie i Deepdene.
– W przeciwnym razie odkryliby natychmiast powiązanie z Frasconimi. Nie chciałam do tego dopuścić, przynajmniej nie teraz. Chcę to sama załatwić z Vitem Barberą. Chcę zobaczyć, co ma mi do powiedzenia. Wchodzisz do gry, Seanie?
– Do licha, czemu nie? Skoro doszliśmy już tak daleko.
– Ubiorę się.
Podchodziła do drzwi, kiedy Egan powiedział. – Jeszcze jedno.
– Co?
– Agnès żyła, kiedy wychodziliśmy z młyna. To znaczy, że Jago musiał ją zabić po naszym wyjściu. – Egan pokręcił głową. – To zimny drań.
– Wiem – odparła. – Wiem. – Zniknęła za drzwiami i szybko poszła po schodach na górę.
Jago w ciągu paru minut ponownie połączył się ze Smithem. Obawiam się, że wygląda to niedobrze – powiedział na zakończenie.
– To największe niedomówienie wszystkich czasów – odparł Smith. – Po pierwsze Grupa Cztery zna pańską tożsamość.
– Nie ma sprawy – powiedział Jago. – Nie mają zamiaru mnie poszukiwać rozwieszając listy gończe z wizerunkiem mojej gęby na każdym posterunku policji. Ze względu na powiązania z irlandzkimi terrorystami jest to sprawa bezpieczeństwa państwowego i dlatego znajduje się w ich kompetencji. Nigdy nie opłaca się mieć do czynienia z tymi ludźmi, mówiłem już to panu wcześniej. Są zbyt niepewni.
– Ale ktoś jednak będzie pana szukał. Ta Talbot zna pana twarz, a pozostali mają fotografię.
– No to się nieco zmienię, mój stary roześmiał się Jago. – Robiłem to już wcześniej, proszę wierzyć, albo mnie, albo jeżeli nie mnie samemu, to któremuś z moich licznych wcieleń. Mam ich jeszcze parę w rezerwie, starannie zamkniętych w moim starym pudełku do charakteryzacji. To, że nie zostałem aktorem, stanowi niepowetowaną stratę dla sceny brytyjskiej.
– Ale teraz Ferguson i Villiers wiedzą o moim istnieniu – rzekł Smith. – Będą myśleli, że za pana pośrednictwem uda im się dotrzeć do mnie.
– Ale cały dowcip polega przecież na tym, mój stary – powiedział Jago – iż nawet ja nie wiem, kim pan jest, chyba że zechce mi pan kiedyś odkryć tę tajemnicę. – Wyprostował się, słysząc głos Sary dobiegający z urządzeń podsłuchowych. – Muszę się zbierać, przygotowują się do wyjścia.
Zmienił swój wygląd. Zamiast noszonego zwykle granatowego trencza nałożył sportową marynarkę w kratkę, apaszkę pod szyję, przeciwsłoneczne okulary Ray-Ban, na ramieniu zawiesił aparat fotograficzny. Potem zbiegł do garażu i wsiadł do Spydera. Gdy wyjeżdżał na ulicę, Sara i Egan pojawili się właśnie w drzwiach i wsiadali do Mini Coopera. Odjechali, a Jago ruszył za nimi.
„Flamingo” przy Corley Street nie było najważniejszym kasynem rodziny Barbera. Przede wszystkim było niewielkie i nigdy nie pretendowało do wspaniałości, jaką oferowały większe przybytki tego rodzaju, ale Vito Barbera miał do niego słabość, gdyż zarządzał nim kiedyś osobiście. Było to piętnaście lat temu, kiedy jako młody Sycylijczyk przyjechał do Londynu, aby uczyć się języka i prowadzenia interesów. Główna sala gry była wyłożona grubymi dywanami i bardzo gustownie umeblowana. Na ścianach widniały obrazy przedstawiające marsz Garibaldiego na Rzym. Jak na całym świecie znajdowały się tam stoły do gry. Był też wspaniały bar wykonany z onyksu i kryształu z ustawionymi wokół niego stolikami.
Vito Barbera siedział przy barze w koszuli z krótkimi rękawami. Był to smagły, bardzo przystojny młody człowiek, o trochę klasycznych, greckich rysach, co biorąc pod uwagę historię Sycylii nie było niczym zaskakującym. Przeglądał rachunki z minionej nocy, a przy jego łokciu stał kieliszek szampana z sokiem pomarańczowym. Usytuowane w końcu sali drzwi otworzyły się i wszedł jeden z klubowych portierów.
– Jacyś państwo do pana. Pani Talbot i jakiś dżentelmen. – Położył na blacie baru bilet wizytowy. – Prosiła, żebym to panu przekazał.
Vito spojrzał na bilet marszcząc brwi, ale po chwili jego twarz rozchmurzyła się. – Oczywiście, proszę ich wpuścić.
Portier wyszedł i wrócił po chwili z Sarą i Eganem. Vito obszedł bar żeby ich przywitać.
– Panie Barbera – odezwała się Sara. – Jestem Sara Talbot, a to Sean Egan. Sądzę, że pański dziadek wspomniał panu o mnie.
– Istotnie, pani Talbot. – Ucałował z galanterią jej dłoń. Otrzymałem polecenie uczynić wszystko, co w mojej mocy, żeby pani dopomóc. – Wrócił za bar. – Najpierw jednak proszę dotrzymać mi towarzystwa. Żaden Sycylijczyk nie lubi pić samotnie.
Nalał do dwóch kieliszków świeżego soku pomarańczowego i szampana i przesunął je w stronę gości. Sara usadowiła się na stołku barowym. – To bardzo miłe z pana strony.
Z powagą uniósł w jej kierunku kieliszek. – Czym więc mogę pani służyć?
Spojrzała kątem oka na Egana, a potem wyjaśniła wszystko najzwięźlej, jak umiała.
Rysy Barbery stwardniały. – Teraz rozumiem, dlaczego dziadek przysłał panią do mnie. W jaki sposób mogę pani dopomóc?
– Obecnie wiemy już nieco więcej niż przedtem – rzekł Egan. Człowiek, który kryje się za tym wszystkim, to jakaś gruba ryba.
Występuje jako pan Smith. Czy coś to panu mówi? – Vito pokręcił głową. – Albo Jago? Może to coś pomoże? Jest łącznikiem Smitha.
– Nie, oba nazwiska nic mi nie mówią.
– Dobrze – powiedziała Sara. – Spróbujmy więc porozmawiać o Frasconim – Danielo Frasconim.
W oczach Vita Barbery zapłonął niesamowity błysk. – Frasconi?
– Wygląda na to, że był bardzo zaangażowany w handel narkotykami w Londynie. Czy to prawda? – spytał Egan.
Vito skinął głową. – Powinien dostać dwadzieścia lat, ale jego ludzie zajęli się świadkami. Odsiedział krótki wyrok za napaść i wrócił do domu. Ale co on ma wspólnego z tą sprawą?
– Najwyraźniej istnieje jakieś powiązanie między Frasconimi a Smithem – wyjaśnił Egan. – Wiemy, że Danielo Frasconi w ubiegłym roku, tu w Londynie, odebrał od jednego z ludzi Smitha walizkę wypełnioną heroiną.
Na chwilę zapanowała cisza. Barbera nalał sobie następny kieliszek szampana i wypił go powoli. – Czy są jakieś kłopoty? – zapytała Sara.
– Powoli pani, że wyjaśnię – Powiedział. – W domu mój dziadek jest capo mafii na całą Sycylię i człowiekiem numer jeden, ale są tam i tacy, którym się to nie podoba.
– Bracia Frasconi? – spytał Egan.
– Właśnie. Mój dziadek nie splamił dotychczas i z pewnością nigdy nie splami swych rąk narkotykami. Jest człowiekiem starej daty.
Natomiast Frasconi... – Vito wzruszył ramionami. – W ubiegłym roku trzykrotnie dokonywali na niego zamachu. Och, w końcu z nimi wygra. W Nowym Jorku już ich załatwił, ale obecna sytuacja jest dość skomplikowana.
Zawahał się i Egan zapytał. – Jest coś jeszcze?
– Nie wiem nic o tym Smisie – rzekł Vito. – Muszę zapytać o niego dziadka. Natomiast w informacji państwa zainteresowała mnie sprawa zabójstw w Ulsterze.
– Dlaczego? – zapytała Sara.
– Powszechnie wiadomo, że tamtejsi terroryści, i to po obu stronach, są powiązani z handlem narkotykami, ale krążyły słuchy, że Frasconi mieli przez jakiś czas irlandzkiego łącznika. Zastosowanie burundangi, a obecnie również ujawnione tu, w Londynie, powiązania między Smithem a Frasconimi mówią same za siebie.
– Co więc, pana zdaniem, powinniśmy teraz zrobić? – zapytał Egan.
– Zatelefonuję do dziadka, porozmawiam z nim i spróbuję coś z nim uzgodnić przekazując mu najnowsza informacje, a później, po południu spotkamy się znowu.
– Tutaj?
– Dlaczego nie? Prowadzę również inne interesy, ale mogę tu wrócić na trzecią.
– Doskonale. – Sara i Egan wstali, Vito Barbera obszedł bar i prowadził ich do wyjścia.
– Proszę się nie martwić, pani Talbot. – Ujął jej rękę. – Jestem pewien, że mój dziadek coś wymyśli.
– I co teraz? – spytała Sara, gdy odjeżdżali sprzed kasyna.
– Sądzę, że powinniśmy najpierw zobaczyć, jak się czuje Jack, a potem pójść coś zjeść. Musimy jakoś wypełnić czas do chwili ponownego spotkania z Barberą – odparł Egan.
– Czy rzeczywiście uważasz, że Don Rafael będzie mógł nam pomóc?
– Wcale bym się nie zdziwił. Coś mi się wydaje, że pomagając nam, pomaga jednocześnie sobie – wyjaśnił Egan, podjeżdżając do krawężnika przed kliniką na Bell Street.
Gdy wysiadali, Jago zatrzymał się parę jardów za nimi. Pozostał w samochodzie czekając na ich powrót.
Shelley siedział oparty wysoko na poduszkach, jadł winogrona i oglądał kreskówkę w telewizji. – Kreskówki to wszystko, co można oglądać rano – poskarżył się.
– Przecież na innym kanale jest zawsze Otwarty Uniwersytet powiedział Egan.
– Bardzo śmieszne. No dobra, powiedzcie, co się dzieje?
Zrelacjonowali mu ostatnie wydarzenia. Kiedy skończyli, Shelley oznajmił. – Dobra, nikt nie ma najmniejszego, cholernego pojęcia, kim jest Smith. Ale Jago to zupełnie inna historia. Z informacjami, którymi dysponują, nie powinni mieć kłopotów, żeby go dopaść.
– Nie byłbym tego wcale taki pewien – rzekł Egan. – To sprytny facet, a poza tym wcale nie jestem pewien, czy oni chcą go już zwinąć. Idzie przecież o względy bezpieczeństwa.
– Taak, niech ich szlag trafi z ich kretyńskimi gierkami – stwierdził. – John Le Carr miałby tu coś do powiedzenia. Chodzi mi o to, że te pierdoły traktują tę sprawę poważnie. – Pokręcił głową. – W porządku, nie wiem, kim jest ten Smith, ale wiem, kim są Frasconi. To wredne dranie. Ten fagas Danielo miał szczęście, że zwiał na Sycylię. Teraz będzie tam siedział, ale to oznacza, że jest poza waszym zasięgiem.
– A co z Barberą? – spytała Sara.
– Nigdy nie zetknąłem się ze starym, ale widywałem się z Vitem. Nie było między nami żadnych nieporozumień. Podobnie jak ja prowadzą całkowicie legalne przedsięwzięcia.
Otworzyły się drzwi i wszedł Aziz. – Dość już na dziś, jak sądzę.
Pacjent musi wypocząć.
– Odpieprz się. Potrzebuję tylko przystojnej pielęgniarki ubranej wyłącznie w pasek do podwiązek – odpowiedział mu Shelley. Informujcie mnie o wszystkim na bieżąco – zawołał za wychodzącymi Sarą i Eganem.
Jedli we włoskiej restauracji na Forth Street, a Jago w Spyderze zaparkowanym nieco dalej na ulicy zaspokajał głód kanapką kupioną w znajdującym się niedaleko barze i rozmawiał ze Smithem.
– Czy Barbera ma coś na pana? – zapytał.
– O ile wiem, nic.
– Ale jest jeszcze to powiązanie z Frasconim. Co będzie, jeżeli usłyszał coś na ten temat? Albo o kontaktach z Irlandii?
– Tak, byłoby niedobrze, gdyby coś o tym wiedział – stwierdził Smith.
– W porządku – rzekł Jago. – Zajmę się nim.
Sara i Egan siedzieli w Mini Cooperze kilka jardów za „Flamingo” i czekali. – To może być właśnie to, o co nam chodzi – jakieś rozwiązanie – stwierdziła.
– Być może – odparł Egan. – Zobaczymy – i w tej samej chwili zza rogu wyszedł Vito Barbera.
– Jest – powiedziała Sara. Wysiedli z samochodu.
Zza zakrętu z rykiem silnika wyskoczyła żółta ciężarówka British Telcom, wjechała na chodnik i wyrzuciła Barberę w powietrze.
Ciężarówka cofnęła się i Barbera spróbował się podnieść. Żółty samochód ruszył znów do przodu, cisnął go na ogrodzenie, po czym wycofał się na jezdnię i odjechał z pełną prędkości.
Ze wszystkich stron zaczęli nadbiegać lodzie i zanim nadeszli Sara i Egan, zebrał się już niewielki tłum. – Nie żyje! – zawołał ktoś.
Sara zrobiła krok do przodu, Ale Egan odciągnął ją stamtąd. – Nie, daj spokój! – powiedział cicho. – Nic już nie możemy tu zrobić.
Poprowadził ją do Mini Coopera. Opadła bezwładnie na siedzenie, kryjąc twarz w dłoniach.
Jago porzucił skradzioną ciężarówkę Telcomu kilka ulic dalej, przeszedł ćwierć mili do miejsca, w którym zostawił Spydera, i odjechał. Gdy dotarł na Lord North Street, Mini Cooper stał już przed domem.
Wprowadził Spydera do garażu i pospieszył do swojego apartamentu, żeby posłuchać.
– A więc to już koniec – powiedział Egan.
Sara piła wolno herbatę. – Jeżeli o mnie chodzi, to jeszcze daleko do końca. Możemy pojechać na Sycylię. Spotkać się z Don Rafaelem. Ma willę koło wsi Bellona w miejscu, które nazywa się Cammarata.
– To najgorszy rejon Sycylii – rzekł Egan. – Dzikie, jałowe doliny, nic poza górami i palącym słońcem. Włoska armia miała tam swego czasu dziesięć tysięcy ludzi, próbujących schwytać Salvatorego Giuliano, sycylijskiego Robin Hooda, i nie odniosła sukcesu. – Pokręcił głową.
Nie ma mowy. Mogę wiele dla ciebie zrobić, ale na Sycylię cię nie zabiorę. – Wstał. – A teraz na twoim miejscu położyłbym się wcześnie do łóżka. Spróbuj się trochę przespać. Spotkamy się rano.
– Dobrze – odparła biernie.
Podeszli do drzwi. – Jeżeli masz zapasowy klucz, wejdę sam powiedział. – To na wypadek, jeżeli będziesz spała.
– Oczywiście. – Podała mu klucz. – Zobaczymy się rano.
Egan wyszedł. Sara poszła do kuchni, nalała nową herbatę i usiadła przy stole trzymając kubek w obu dłoniach, zatopiona w myślach.
Jago obserwował odjeżdżającego Egana. – Biedna Sara – rzekł. Co za skandal!
Pogwizdując radośnie przeszedł do sypialni, wziął prysznic i przebrał się. W gruncie rzeczy obecnie najbardziej potrzebował przyzwoitego posiłku. W niewielkiej odległości znajdowała się francuska restauracja.
Był tam już uprzednio, a obecnie miał wrażenie, że jest to odpowiednia pora, żeby wziąć sobie dwie czy trzy godziny wychodnego. Z domu naprzeciwko nie dobiegał żaden dźwięk. Sprawdził, że magnetofon jest włączony i zszedł po schodach.
Sara nalała sobie drugą filiżankę herbaty i poczuła, że trochę się uspokoiła. Nie była zła na Egana. Rozumiała, o co mu chodzi.
Wszystko to było bardzo racjonalne, logiczne, kłopot polegał jednak na tym, że nie interesowały jej ani racjonalne myślenie, ani logika. Wzięła książkę telefoniczną, znalazła potrzebny numer i zadzwoniła do biura rezerwacji na Heathrow.
– Czy mogę tego wieczoru polecieć do Palermo? – spytała.
– Obawiam się, że nie ma bezpośredniego połączenia. Loty do Palermo są albo z przesiadką w Mediolanie, albo w Rzymie. Jest bezpośredni lot do Katanii, ale to z drugiej strony wyspy, a samolot odlatuje dopiero jutro wieczorem.
– Nie, to mi nie odpowiada.
Z drugiej strony dobiegł ją szmer głosów i po chwili jej rozmówczyni odezwała się ponownie. – Proszę pani, właśnie kolega mi przypomniał, że mamy czarterowy lot turystyczny bezpośrednio do Palermo. Odlot o szóstej z Gatwick. Nie będzie miała pani zbyt wiele czasu, żeby tam dotrzeć, ale są wolne miejsca. Mogę zarezerwować dla Pani bilet.
– Bardzo proszę – rzekła Sara. – O której będziemy na miejscu?
– O dziewiątej naszego czasu. To trzygodzinny lot. Straci pani godzinę. Na miejscu będzie dziesiąta.
Sara dokonała rezerwacji i zadzwoniła po taksówkę. Weszła na górę, przebrała się, włożyła kilka rzeczy do podręcznej torby, paszport, czeki podróżne, wszystko, czego mogła potrzebować, i zbiegła na dół. W holu zatrzymała się, żeby napisać kartkę do Egana i zostawiła ją na stoliku. Gdy wyszła z domu, zajechała taksówka. Wsiadła do środka i zaczęła swoją podróż.
Egan zjadł coś w niewielkiej kafejce koło Piccadilly, mimo że nie był zbyt głodny. Zaparkował samochód i przez jakiś czas spacerował ulicami. Kolano bolało go i był to wyraźny objaw zimna. Wszedł więc do pubu, zamówił szkocką i usiadł. Wiedział, że postąpił słusznie.
Wszystko, co powiedział Sarze, było prawdą, ale mimo to czuł się paskudnie. Myśl o tym, że siedzi ona samotnie w domu przy Lord North Street, była nie do zniesienia. Skończył whisky, wstał i wyszedł. Otworzył drzwi kluczem otrzymanym od Sary i natychmiast uderzyła go panująca w domu cisza. Od razu dostrzegł też kartkę. Przeczytał ją, czując ogarniające go przerażenie i natychmiast zatelefonował do Alana Crowthera.
– O co chodzi? – spytał Crowther.
– Wejdź do komputera British Airways. Sprawdź, czy mają Sarę Talbot na liście pasażerów do Palermo albo w ogóle do Włoch.
Crowtherowi zajęło to tylko minutę. – Jest na liście lotu czarterowego BA z Gatwick. Co ona ma zamiar zrobić?
– Popełnić samobójstwo – odparł Egan. – Alan, muszę się tam szybko dostać.
– Dobrze, stary, ale jak? Nie jesteś Ikarem.
– Ale mogę nim zostać. Grupa Cztery ma odrzutowi Lear w dwudziestoczterogodzinnej gotowości. Stacjonuje w Walsham koło Canterbury przyszykowany do natychmiastowego użytku. Może lecieć wszędzie.
– Tak, ale tylko na podstawie bezpośredniego rozkazu Fergusona zauważył Crowther.
– Którego możesz mi udzielić – odparł Egan. – Wejdź do komputera Grupy Cztery. Wydaj ściśle tajny, z klauzulą „po przeczytaniu zniszczyć”, rozkaz, żeby oczekiwali sierżanta Seana Egana i natychmiast, w trybie nadzwyczaj pilnym wykonali z nim lot do Palermo na Sycylii.
Crowther zaczął się śmiać. – Zwariowałeś.
– Owszem, ale zrobisz to?
– Nie widzę przeszkód. Chciałbym zobaczyć minę Fergusona, kiedy się o tym dowie.
– Dobrze – powiedział Egan. – Ale to nie wszystko. Wydaj też bezpośredni rozkaz dla Marca Tascy. To człowiek Grupy Cztery w Palermo. Przekaż mu, żeby mnie oczekiwał z przygotowaną Cessną.
Powiedz mu, że to powtórka sprawy Angela Stefano i żeby miał przygotowane całe niezbędne wyposażenie. Powiedz mu, że tym razem celem jest Bellona. Willa Rafaela Barbery.
– Co, na litość boską, masz zamiar zrobić? – spytał Crowther.
– Nie mam czasu ci wyjaśniać. Muszę mieć godzinę na dojazd do Walsham. Upewnij się, że będą gotowi, kiedy tam dotrę. – Rzucił słuchawkę i wybiegł na ulicę.
– Dopiero się o tym dowiedziałem – powiedział Jago. – Wyszedłem coś zjeść. Myślałem, że poszła spać.
– To już nie ma znaczenia rzekł Smith. – Nadstawiła karku ostatni raz. Mam już dosyć. Zadzwonię do Frasconich. Powiadomię ich, żeby na nią czekali.
– Powiedział pan, że nie chce, by coś się jej stało – przypomniał mu Jago.
– No cóż, tam jest inny kraj.
– A co z Eganem?
– Niech ryzykuje, ale z tymi ludźmi nie będzie miał większych szans, może mi pan wierzyć. Od tej chwili może pan zostawić tę sprawę mnie.
– Pani Talbot jest skończona. – Telefon umilkł i Jago ze zdziwieniem zorientował się, jak bardzo mu się to nie podoba. Bardzo nie podoba.
– Skończona? – powiedział cicho, a potem podniósł słuchawkę i zadzwonił na Heathrow. Jedynym rozwiązaniem, jakie mogli mu zaproponować, był odlatujący późną nocą samolot do Rzymu. Tam rano mógł od razu złapać połączenie do Palermo. Przeszedł do sypialni, wyjął z szafy drugą walizkę, otworzył ją i wziął z niej duże czarne pudło z blachy. Wewnątrz znajdował się doskonały zestaw do aktorskiej charakteryzacji oraz komplet barwników do włosów. Było tam również kilka paszportów – brytyjskich, amerykańskich i szwedzkich. Fotografia w każdym z nich przedstawiała Jago, ale w odpowiednim przebraniu. Wybrał drugi brytyjski paszport wystawiony na nazwisko Charlesa Hendersona, dyrektora spółki akcyjnej, i zabrał się do dzieła. Zaczął od, włosów.
Salvatore Frasconi znajdował się właśnie pod prysznicem, kiedy zadzwonił Smith. Wywołano go do telefonu i odebrał go w głównym salonie willi ubrany w biały płaszcz kąpielowy i z ręcznikiem zarzuconym na kark. Jego brat bliźniak, Danielo, słuchał z dodatkowej słuchawki.
Gdy Smith skończył, Salvatore oznajmił spokojnie. – Niech pan zostawi to mnie. Ani ona, ani ten Egan nie będą już sprawiali panu kłopotów.
Daję na to moje słowo. – Odłożył słuchawkę i zaczął energicznie wycierać głowę ręcznikiem.
– Co o tym myślisz? – spytał Danielo.
Salvatore wyszedł na taras willi. Z jednej strony widniało Monte Pellegrino, z drugiej zaś rozpościerała się panorama Palermo oraz widok zatoki z płynącym przez nią wielkim promem. Danielo podążył za bratem.
Salvatore starannie szczotkował włosy. – Mówiąc szczerze interesuje mnie nie tyle ta kobieta i Anglik, ale jej powiązanie z tym starym pająkiem Barberą. Sytuacja stwarza nieograniczone możliwości.
W wypełnionym lodem wiaderku na stole znajdowała się butelka zibibbo, wina o smaku anyżkowym pochodzącego z wyspy Pantellarii.
Salvatore nalał dwa kieliszki i jeden podał swemu bratu. – Na pewno wiadomość o śmierci Vita dotarła już do Barbery – powiedział. – Nie będzie się czuł zbyt dobrze. Osłabi czujność.
– Tak sądzisz? – spytał Danielo.
– Oczywiście, to przecież stary człowiek. Ale jedno jest pewne. Z tego, co powiedział mi Smith, wynika, że jeżeli ta kobieta zechce się z nim spotkać, Barbera na pewno ją przyjmie. I jak powiedziałem, otwiera to przed nami niezwykle interesujące możliwości.
– Na przykład jakie?
– Jego willa koło Bellony. Elektroniczna aparatura alarmowa, przewody pod napięciem na murze.
– Wiem. To forteca, ale przecież już o tym mówiliśmy. Nie sposób dostać się do środka. – Ale nie dla tej kobiety. Danielo, zaskoczony, zmarszczył brwi i Salvatore dodał ze zniecierpliwieniem. – Musi mieć samochód i kierowcę, żeby się tam dostać. Sama nigdy nie znajdzie tego miejsca.
Musimy jedynie się upewnić, że na lotnisku wybierze nasz samochód i naszego kierowcę. To proste. Inni kierowcy zrobią, co się im każe, bo będą chcieli zachować pracę. Nasz człowiek zawiezie ją do Bellony, a nasza grupa uderzeniowa będzie jechała tuż za nimi.
– A potem?
– Tamci będą musieli go wpuścić, żeby zawiózł ją pod dom. Ona zostanie, on odjedzie. W drodze powrotnej zajmie się strażnikiem przy bramie, a wtedy nasi chłopcy ruszą.
– Rozumiem – skinął głową Danielo. – Ale może nie będzie chciała składać wizyty dziś w nocy. Pamiętaj, że to dwie godziny jazdy. Zanim dojedzie na miejsce, będzie prawie północ.
– Słuchaj, nawet jeżeli postanowi spędzić noc w hotelu i pojechać jutro rano, to i tak nic się nie zmieni. Prawda? – Salvatore potrząsnął głową. – Ale nie sądzę, żeby do tego doszło. Jeżeli to, co mówił Smith, jest prawdą, ta kobieta to wariatka. Nie będzie w stanie czekać. Będzie chciała zobaczyć się z Donem dziś w nocy.
– To doskonałe, Salvatore – rzekł Danielo. – Cudowne.
– Oczywiście. I wiesz, co zrobię, Danielo? Zrobię ci miły prezent. Pojedziesz z chłopcami i wykończysz tego starego skurwysyna. – Salvatore wstał, podszedł do balustrady i popatrzył w dół, na port. – Odwdzięczysz się za moją opiekę nad tobą, mały braciszku. A teraz nalej mi jeszcze jeden kieliszek wina.
I Danielo, młodszy o trzydzieści minut, jak zawsze pośpieszył wypełnić polecenie.
Lotnisko w Walsham, które Grupa Cztery i SAS wykorzystywały przede wszystkim do tajnych operacji, było w czasie drugiej wojny światowej bazą bombowców. Korzystały z niej przede wszystkim latające fortece ósmej Armii Powietrznej Stanów Zjednoczonych i to tłumaczyło długość jej jedynego pasa startowego. Lotnisko było dyskretnie obsługiwane do tej pory i mieszkańcy sąsiednich farm zawsze sądzili, że jest to jakiś ośrodek badawczy.
Nadzorował je doborowy personel RAF-u i kiedy Egan zajechał przed bramę, polecono mu zostawić Mini Coopera i resztę drogi przebył w Land Roverze prowadzonym przez sierżanta. Lear czekał na płycie przed wieżą kontrolną i oficer służbowy, w stopniu squadron leadera, stał obok maszyny rozmawiając z młodym człowiekiem w kombinezonie lotniczym.
– Sierżant Egan? – zapytał squadron leader. – Powiedziano nam, żebyśmy się pana spodziewali. Pilne zadanie, co?
Egan podał mu paszport i legitymację SAS. Całe szczęście, że miał je przy sobie, jak przypomniał mu to bowiem Villiers, w świetle prawa przez sześć najbliższych miesięcy pozostawał wciąż żołnierzem w służbie czynnej.
Squadron leader podał mu dokumenty z powrotem. – Doskonale. To Harvey Grant – drugi pilot.
Piloci w tej służbie pochodzili z wolnego najmu i, jak orientował się Egan, byli w bardzo szczególny sposób angażowani do pracy i zazwyczaj dawniej latali w RAF-ie.
Uścisnęli sobie z pilotem ręce. – No, to lecimy. Kumpel już wszystko elegancko podgrzał.
Weszli po drabince i Grant zamknął drzwi wejściowe.
– Jak długo? – spytał Egan.
– Tym maleństwem w dwie godziny, jeżeli będziemy mieli takie wiatry zgodne z prognozą meteo. To szybka robota?
– Tak.
– Ile czasu?
– Budżet na dwadzieścia cztery godziny, ale bądźcie w stałej gotowości do startu na pierwszy sygnał.
– Doskonale. Zapnij pas.
Egan zrobił, jak mu polecono, i odchylił się w fotelu. Będzie draka jak wszyscy diabli, kiedy Ferguson i Tony dowiedzą się o wszystkim, ale miał to w nosie. Gdy samolot wzbijał się w powietrze, Egan zamknął oczy i zaczął wspominać swój ostatni pobyt na Sycylii. Było to zaledwie kilka miesięcy przed tym, jak wybuchła wojna o Falklandy. Kolejna robota dla wydziału brudnych sztuczek. Sprawa Stefano.
Angelo Stefano był Włochem urodzonym w Dublinie, zawodowym rewolwerowcem pracującym dla Tymczasowego Skrzydła IRA. Jego ostatnim wyczynem było zabicie ośmiu brytyjskich żołnierzy w zamachu bombowym na drodze w South Armagh. Uciekł przed zemstą SAS na Sycylię, gdzie ukrył się w górskiej wiosce Massama w Cammarata. Nie sposób było go tam dopaść, bo każdy pasterz na każdym szczycie pełnił rolę psa łańcuchowego.
Marco Tasca, rezydent Grupy Cztery w Palermo i doskonały pilot, poleciał z Eganem w nocy nad Cammarata. Egan wyskoczył ze spadochronem z ośmiuset stóp o świcie, zaskoczył Stefano doglądającego owce na hali nad farmą swojego wuja i zabił go. Wcale go to nie martwiło Stefano był wściekłym psem, który zasłużył na śmierć.
Oczywiście, wydostanie się z miejsca akcji w jednym kawałku zawsze przedstawiało pewien problem. Ocalił go nieoczekiwany przypadek.
Stefano używał przy pilnowaniu owiec terenowego motocykla Montessa, takiego, z jakiego wielu pasterzy korzystało obecnie na halach.
Dotarł nim do lotniska w Punta Raisi i mimo wszystko wyszedł z tego cało.
Ciekawe, czy uda mu się powtórzyć ten wyczyn, zwłaszcza z kolanem w takim stanie, wszystko jednak było w ręku Boga.
Włosy Jago były teraz o wiele jaśniejsze, niemal koloru słomy. Susząc włosy, starannie zaczesał je do tyłu. Specjalna galaretka z samoopalaczem, którą wcześniej wysmarował twarz, przyciemniła jego skórę i linia blizny zniknęła całkowicie. Wybrał blond wąsy, starannie przylepił je i przyczesał nieco. Okulary w rogowej oprawie, które założył, były nieco przyciemnione. Poprawił je porównując odbicie w lustrze ze zdjęciem w paszporcie.
Efekt był wspaniały. Bardziej niż zadowalający.
Teraz zaczął działać szybko. Posprzątał wszystko, a potem ubrał się w sportową marynarkę w kratkę i flanelowe spodnie. Wziął torbę podróżną i lekki, beżowy płaszcz przeciwdeszczowy. Oczywiście, przy takiej kontroli na lotniskach jak obecnie nie mógł wziąć ze sobą broni.
Kiedy więc dotrze do Palermo, będzie się czuł trochę jak nie ubrany.
Cóż, zacznie się martwić, kiedy przyjdzie na to pora. Zbiegł na dół.
Samolot z Londynu przybył na lotnisko Punta Raisi dziesięć minut przed czasem. Sara wyprzedziła tłum turystów, którzy przylecieli wraz z nią, i okazała swój paszport.
Umundurowany urzędnik imigracyjny był niesłychanie grzeczny. Obejrzał jej paszport i przybił stempel. – Witamy na Sycylii, pani Talbot. W interesach czy dla przyjemności – Raczej w interesach – odparła Sara i dodała, właściwie nie mijając się z prawdą. – Odwiedzam przyjaciół. Śmierć w rodzinie.
– Jakie to smutne. Bardzo mi przykro, signora.
Oddał jej paszport i gdy odchodziła, skinął głową w stronę niskiego mężczyzny w jasnobrązowym garniturze, który stał oparty o ścianę i czytał jakieś czasopismo. Mężczyzna pospieszył przed Sarą, przeszedł przez halę dworca lotniczego i przez szklane drzwi prowadzące na postój taksówek. Kierowcy stali na nim luźną grupką, paląc papierosy i rozmawiając. Człowiek w jasnobrązowym garniturze dał znak i jeden z nich podszedł do niego. Był to młody, muskularny mężczyzna w białej koszuli z krótkimi rękawami. Spod jego tweedowej czapki wymykały się ciemne, kędzierzawe włosy.
– Już jest, Bernardo? – spytał.
– Pierwsza, która przeszła kontrolę. Nie ma żadnego bagażu.
Przystojna. Nieźle na tym wyjdziesz, Nino. Frasconi będą bardzo wdzięczni.
– Możesz na mnie liczyć, Bernardo.
Gdy Bernardo odszedł, pojawiła się Sara i zatrzymała z wahaniem.
Nino podszedł do niej. – Czy mogę w czymś pomóc, signora? – spytał po włosku.
– Nie mówię po włosku – odparła Sara.
– Ach, Amerykanka – powiedział po angielsku i zdjął czapkę. Mieszkałem w Nowym Jorku przez trzy lata. Mój wuj ma restaurację na Manhattanie. Zna pani Manhattan?
Sięgnął po jej torbę.
– O tak, sądzę, że znam Manhattan – odpowiedziała, przytrzymując ją mocno.
– Gdzie chce pani jechać? Do Palermo? Zawiozę panią do dobrego hotelu.
– Nie – rzekła. – Chcę jechać do wsi, która nazywa się Bellona.
Udał zdziwienie. – O, to daleko, proszę pani. Bellona leży pod Monte Cammarata. Czterdzieści, może pięćdziesiąt mil stąd.
– Jak długo będziemy tam jechać?
– Autostrada jest w porządku, ale boczne drogi w górach to zupełnie inna sprawa. – Wzruszył ramionami. – Dwie godziny. Tak, zawiozę tam panią w dwie godziny za sto dolarów.
– Widzę, że istotnie mieszkał pan w Nowym Jorku – stwierdziła. W porządku, jedziemy. – Podała mu torbę.
– Nie pożałuje pani – powiedział. – Mam wspaniały samochód. Z klimatyzacją. Niech pani sama zobaczy. – Przeszli przez ulicę, kierując się w stronę szeregu taksówek. Zatrzymał się przy czarnym Mercedesie i otworzył drzwi. – Nazywam się Nino, signora. Nino Sacci.
– A ja Talbot. – Gdy usiadł za kierownicą, dodała. – Czy zna pan Bellonę?
– Oczywiście. Już tam bywałem.
– Zna pan więc dom Don Rafaela Barbery?
Odwrócił się gwałtownie. – To tam pani jedzie, signora? Jest pani znajomą Don Rafaela?
– Owszem.
– Powinna mi to pani powiedzieć wcześniej. Zawiózłbym panią za pięćdziesiąt dolarów.
– Proszę się tym nie przejmować, Nino. Umowa jest umową. A teraz ruszajmy.
Z drugiej strony ulicy Danielo Frasconi obserwował, jak odjeżdżali, z tylnego siedzenia swego luksusowego Alfa-Romeo. W szytej na zamówienie marynarce z czarnej skóry i białej apaszce owiniętej wokół szyi wyglądał oszałamiająco. Bernardo, mężczyzna w jasnobrązowym garniturze, który czekał na lotnisku, siedział teraz obok kierowcy – brutalnie wyglądającego młodego człowieka w dżinsowej kurtce. Dobra, jedziemy – rzucił Danielo. Gdy ruszyli, pochylił się do przodu i położył rękę na ramieniu kierowcy. – I pamiętaj, Cesare, nie za blisko. – Roześmiał się. – W końcu i tak wiemy, dokąd mamy jechać.
Mimo jasnego światła księżyca, autostrada wyglądała jak wszystkie autostrady na świecie, na których panuje duży ruch. – Szkoda, że nie jedziemy za dnia – odezwał się Nino. – Widziałaby pani wszystko dookoła, szczególnie gdy będziemy już w górach.
– Słyszałam, że bywa tu bardzo gorąco.
– Czasami panuje upał jak na Saharze. Lepiej jest wiosną. Zapach gajów pomarańczowych rozchodzi się na wiele mil. Na halach mnóstwo kwiatów. Maki, irysy i różne inne, ale ludzie są tu biedni – bardzo biedni. Myśli pani, że widziała już pani nędzę w Nowym Jorku, signora?
Proszę mi wierzyć, nic pani nie widziała.
– A mafia? – spytała. – Wciąż jest taka silna?
– O tak. Znajdzie pani mafię wszędzie. W policji, w związkach zawodowych, nawet wśród arystokracji. Jeżeli człowiek chce się tu utrzymać w interesach, mafia musi mieć w tym swój udział. – Potrząsnął głową. – Nic się nie zmienia.
Nagle to zdanie zaczęło natrętnie wirować w jej myślach. Nic się nie zmienia. Miał rację. Nic się właściwie nigdy nie zmieniło. Myśląc o tym zamknęła oczy i zasnęła.
Lear podkołował do sektora dla samolotów prywatnych lotniska Punta Raisi i gdy jego drzwi się otworzyły, Egan zobaczył idącego w jego kierunku Marca Tascę. Był to niski, ciemnowłosy mężczyzna około pięćdziesiątki, z wiecznym uśmiechem na twarzy. Swego czasu był pilotem myśliwskim we Włoskich Siłach Powietrznych, ale zrezygnował ze stopnia oficerskiego, aby móc latać dla Biafrańczyków w czasie wojny domowej w Nigerii. I zrobił to nie dla pieniędzy, lecz dlatego, że głęboko wierzył w ich sprawę. Po tej nieszczęsnej historii zwerbował go Ferguson.
Ponieważ praca Marca wiązała się ze zwalczaniem międzynarodowego terroryzmu, było to działanie na korzyść zarówno Wielkiej Brytanii, jak i jego kraju. Dlatego też włoska służba bezpieczeństwa zazwyczaj przymykała oczy na jego działalność.
Gdy Egan zszedł po schodkach, Marco objął go. – Hej, Sean, wspaniałe, że cię widzę – powiedział po włosku.
Egan odpowiedział płynnie i szybko w tym samym języku. – Ja również się cieszę z naszego spotkania, Marco.
Na szczycie schodków ukazał się drugi pilot Leara, Harvey Grant, i Marco odezwał się po angielsku. – Załatwiłem, że pan i pański kolega możecie korzystać z pomieszczeń dla załóg w głównym budynku lotniska.
Jesteście, panowie, tam oczekiwani. Zorganizowałem również zatankowanie Leara.
– Wspaniale – rzekł Grant i uśmiechnął się do Egana. – Powodzenia we wszystkim.
Marco poprowadził Egana przez płytę do miejsca, w którym oczekiwała Cessna Conquest. Weszli do hangaru, gdzie Marco otworzył drzwi biura i zapalił światło.
– Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, kiedy dostałem ten rozkaz. Posiadłość Barbery w Bellonie. – Pokręcił głową. – W każdym jednak razie zadzwoniłem do przyjaciela w Wydziale do Walki z Mafią w komendzie policji. Przysłał mi to przez policyjnego gońca na motocyklu. Oczywiście nie ma pojęcia, po co mi są potrzebne.
Trzy zdjęcia lotnicze willi Barbery wykonane zostały z bardzo małej wysokości. Budynek wyglądał na stary i bardzo tradycyjny. Położony był na otwartym zboczu wzgórza, wśród palm i bujnej, subtropikalnej roślinności. Cały teren otaczał wysoki mur.
– Jak widzisz, droga dojazdowa jest odsłonięta na przestrzeni dwustu metrów. Na szczycie muru są przewody pod napięciem i elektroniczne systemy ostrzegawcze. Wbrew powszechnej opinii, nie ma tam psów. Wygląda na to, że Don Rafael nie cierpi psów, tak jak niektórzy ludzie nienawidzą kotów. Słuchaj, Sean, o co chodzi? Czego chcesz od Dona Rafaela? Przecież nie jest twoim celem, prawda?
– Brzmi to tak, jakbyś go lubił – zauważył Egan, studiując kolejną fotografię, tym razem wykonaną z większej wysokości. Widać na niej było willę, znajdującą się nad nią grań i położoną niżej wioskę Bellona.
– Szanuję go – odparł Marco. – Podobnie jak większość ludzi.
– A bracia Frasconi?
Marco rozłożył ręce. – To śmiecie w porównaniu ze starym. Próbowali go parokrotnie załatwić. Nie udało im się to i, moim zdaniem, nigdy się nie uda.
– Jego wnuk, Vito, został wczoraj zamordowany w Londynie.
– Matko Boska! – Marco przeżegnał się. – Robota Frasconich?
– Pośrednio. Ktoś, z kim mają wspólne interesy.
– Don każe im za to straszliwie zapłacić – stwierdził Marco.
– Jestem pewien. Jak długo będziemy lecieli do Bellony, jeżeli natychmiast wystartujemy?
– Piętnaście minut – Marco wzruszył ramionami. – Może dwadzieścia. To dobra noc na lot, pełnia księżyca. Ale nie będziesz chyba próbował skakać? Zbyt trudno będzie mi wykonać podejście ze względu na tę grań za domem.
– Proszę cię tylko, żebyś mnie tam dostarczył. Pewna kobieta jest w drodze do tego miejsca, może już nawet tam dotarła. Owieczka między wilkami, Marco. – Egan uśmiechnął się. – Potrzebuje mnie.
– Dobrze, a więc ruszajmy. – Marco podszedł do drugiego stołu.
Leżał tam Browning w kaburze na szelkach do noszenia pod pachą, tłumik Carswella, karabin Armalite ze składaną kolbą i standardowy spadochron armii brytyjskiej. – Wszystko, jak sądzę.
Egan zdjął kurtkę, założył kaburę, a potem znowu ubrał się w kurtkę.
Marco pomógł mu nałożyć uprząż spadochronu. Egan dopasował ją szybko – doświadczenie ponad setki wykonanych W ciągu kilku lat skoków nie poszło na marne. Wziął do ręki Armalite.
– OK, chodźmy, Marco. – Wyszli obaj z hangaru i pospieszyli w stronę Cessny.
Sara na dźwięk głosu Nina wzdrygnęła się nagle i obudziła. – Jesteśmy na miejscu, signora, to Bellona.
Była jeszcze nieco oszołomiona, ale wzięła się w garść i zobaczyła, że przejeżdżają wąskimi uliczkami wśród wysokich domów. Wjechali na, plac, przy którym stał kościół. Naprzeciwko znajdowała się winiarnia. Drzewa były obwieszone lampkami, w nocnym powietrzu rozbrzmiewała muzyka, ludzie tańczyli.
– Wygląda na to, że mają wesele – skomentował Nino.
Dzieci ze śmiechem biegły koło samochodu. Nino dodał gazu. Zostawili wioskę za sobą i ruszyli w górę stromą drogą wśród sosen. Gdy wyjechali spośród nich, w odległości dwustu metrów zobaczyli zalaną światłem księżyca willę otoczoną murem.
Nino zatrzymał samochód przed bramą z żelaznych sztab. W stojącej obok stróżówce paliło się światło. Drzwi otworzyły się i wyszedł mężczyzna w ciemnym, sztruksowym ubraniu, trzymając w ręku pistolet maszynowy Uzi.
– Czego chcecie? – spytał po włosku. – Żadnych gości.
Nino wysiadł z samochodu i odezwał się przez żelazne sztachety. Przywiozłem tu z lotniska pewną damę, która chce się widzieć z Donem. Amerykańską damę. Signorę Talbot. – Strażnik podejrzliwie popatrzył przez bramę na Sarę, a Nino ciągnął dalej. – Lepiej zadzwoń do Dona. Jeżeli ją odprawisz, powiesi cię za jaja. To jego dobra znajoma.
Strażnik wszedł do swojego domku i zobaczyli przez okno, jak sięga po telefon. Rozmawiał krótko i odłożył słuchawkę. Sterowana elektronicznie brama zaczęła się otwierać. Strażnik wybiegł na zewnątrz.
– Powiedz tej damie, że bardzo ją przepraszam – powiedział do Nina. – Don kazał, żebyś zawiózł ją prosto pod dom.
Nino ruszył Mercedesem wzdłuż alei, między bujną roślinnością i palmami. Chmura zakryła księżyc i gdzieś nad ich głowami doleciał z ciemności warkot samolotu. Przez chwilę zdawał się wypełniać nocny mrok, a potem przycichł, oddalając się na północ. Mercedes zajechał przed fronton willi. Rafael Barbera stał na szczycie schodów prowadzących na werandę. Miał na sobie szary garnitur i ciężko opierał się na lasce. W lewej ręce trzymał długie, kubańskie cygaro. Wielki, potężnie zbudowany mężczyzna w nienagannie skrojonym, czarnym garniturze z najlepszej wełny stał tuż za nim.
– Pani Talbot. To cudowna niespodzianka i wielka przyjemność dla mnie. – Włożył cygaro do ust i ujął jej dłoń.
– Don Rafaelu – powiedziała. – Musiałam się z panem zobaczyć. To dotyczy pana wnuka, Vita.
– Ależ ja wiem o Vicie, pani Talbot. Miałem telefon z Londynu od jego współpracownika. Powiedział mi, że Vito padł ofiarą wypadku drogowego.
– Widziałam to, Don Rafaelu. Byłam tam. To nie był wypadek. Nie okazał nic po sobie, tylko ujął ją pod ramię. – Ile ten łobuz zażądał od pani za przywiezienie tutaj?
– Sto dolarów.
– Złodziej. – Zwrócił się do stojącego za nim mężczyzny. – Jacopo, daj mu dwadzieścia pięć dolarów i odpraw go.
– To zaszczyt dla mnie, Don Rafaelu – Nino miął w dłoniach i czapkę. – Wielki zaszczyt.
Don Rafael i Sara ruszyli przez wielki, chłodny ho, minęli przedpokój i znaleźli się, z tyłu domu, na tarasie wychodzącym na wspaniały ogród.
– Dzisiejszej nocy mam ze sobą tylko Jacopo – powiedział Barbera. – Pozwoliłem pozostałej służbie pójść na wesele w wiosce.
Przypuszczam, że będą tam całą noc.
– Don Rafaelu – rzekła. – Pana wnuk został zamordowany. Zamordowany z zimną krwią, bo chciał mi pomóc.
– Proszę mi wszystko powiedzieć, pani Talbot – odparł spokojnie. – Wszystko, co pani wie.
Nino pojechał z powrotem aleją i zatrąbił zbliżając się do stróżówki. Wartownik przycisnął guzik i brama zaczęła się otwierać. Nino zatrzymał samochód i spojrzał przez okno. W ustach trzymał papierosa. – Hej, masz ogień?
Strażnik zbliżył się, wyjął z kieszeni kamizelki zapalniczkę i pstryknął nią. W tej samej chwili Nino uniósł rękę, w której trzymał Berettę z nakręconym tłumikiem. Strzelił wartownikowi między oczy i siła uderzenia pocisku rzuciła mężczyznę pod mur. Nino podjechał Mercedesem do przodu, blokując bramę, by nie mogła się zamknąć, i mrugnął światłami.
Stojący koło zaparkowanej wśród sosen Alfy Danielo zobaczył sygnał i uśmiechnął się podekscytowany. – Udało mu się. Chodźmy!
Pobiegł wzdłuż drogi przez otwartą przestrzeń w stronę willi, wyciągając z kabury pod pachą pistolet Colt 0.45. Bernardo trzymał w ręku pistolet maszynowy Schmeisser, a Cesare Luparę, dubeltówkę z odciętymi lufami – symbol prawdziwego mafioso, człowieka, który ma dość męstwa, by strzelać z bliska.
Dobiegli do bramy i Nino powiedział. – Zabrał ją do domu. Poza nimi widziałem tylko jednego człowieka. Może pozostali są we wsi na zabawie.
– Świetnie! – rzekł Danielo. – Dobrze to zrobiłeś. Zostań tutaj i przygotuj się. Kiedy będziemy stąd wiać, musimy zrobić to szybko.
Poszedł prosto aleją, a potem skręcił między palmy. Dwaj pozostali mężczyźni ruszyli w ślad za nim. Nino zapalił nerwowo papierosa i usiadł za kierownicą. Nic nie słyszał poza wiatrem wśród palm, aż nagle coś zimnego i twardego dotknęło jego skroni, a cichy głos powiedział: Jeżeli tylko piśniesz, rozwalę ci łeb. A teraz wyłaź z samochodu.
Cessna Conquest doskonale nadawała się do ich celu, ponieważ wyposażona była w luk Airstar, umożliwiający bezpieczne wykonanie skoku. Pozostawał problem grani za willą. Marco mógł wykonać jedynie krótki nalot na wysokości ośmiuset stóp z przymkniętą przepustnicą silnika. Po kilku sekundach musiał dać pełny gaz i gwałtownie poderwać maszynę.
Zerknął przez ramię do kabiny na skulonego przy drzwiach Egana i wrzasnął. – Dobra, Sean! Masz tylko jedną szansę! Licz do dziesięciu!
Egan zaczął liczyć, trzymając dłonie na obramowaniu luku, a jedną nogę na najwyższym stopniu. Karabinek Armalite wisiał mu na karku.
W świetle księżyca ziemia w dole, willa i stok góry były wyraźnie widoczne. Potem chmura zasłoniła księżyc i zapanowała całkowita ciemność. Rzucił się w nią głową na dół. Strumień zaśmigłowy wykonującej zwrot Cessny szarpnął nim gwałtownie i odwrócił. Rzemień karabinka zsunął mu się z karku, przeleciał nad głową i broń zniknęła w mroku. Szarpnął linkę wyzwalającą spadochron i chwilę potem rozległo się klaśnięcie, gdy jedwab koloru khaki rozwinął się nad jego głową. Na wysokości ośmiuset stóp spadochroniarz ma trzydzieści sekund do zetknięcia z ziemią. Egan zaczął odliczać, wpatrując się w ciemność. Nie miał opuszczanego na lince zasobnika, który zawsze pierwszy dotykał ziemi i ostrzegał go o bliskim lądowaniu.
W ostatniej chwili los się do niego uśmiechnął. Chmura odpłynęła i nagle, w jaskrawym świetle księżyca, spostrzegł tuż pod sobą gaj pomarańczowy na zboczu wzgórza nie opodal willi. Miał jedynie czas na ściągnięcie linek sterowniczych i zmianę kierunku. Wylądował na łące kilka jardów od pierwszych drzew gaju.
Przekoziołkował zręcznie, stanął na nogach i przycisnął sprzączkę zwalniającą uprząż. Potem sprawdził kolano i z pewnym zdziwieniem przekonał się, że wszystko funkcjonuje doskonale. Ruszył w dół zbocza przez gaj pomarańczowy i zbliżył się do muru z boku willi. Wyraźnie widać było przewód elektryczny na szczycie, zaczął więc biec wzdłuż muru, wypatrując odpowiedniej gałęzi drzewa z drugiej strony.
Zatrzymał się przy węgle i cofnął szybko, gdy zobaczył Daniela Frasconiego i jego dwóch goryli. Widział, jak zatrzymali się, żeby porozmawiać z Ninem stojącym przy Mercedesie. Odeszli, a Nino zapalił papierosa i usiadł za kierownicą. Egan wyciągnął Browninga, wsunął rękę przez otwarte okno i dotknął lufą skroni Nina.
– Jeżeli tylko piśniesz rozwalę ci łeb. A teraz wyłaź z samochodu.
To nie był Sycylijczyk. Jego włoski był zbyt czysty, taki, jakim mówią w Rzymie, ale groźba brzmiąca w jego głosie była tak wyraźna, że Nino zrobił dokładnie, co mu kazano. Wysiadł z rękami podniesionymi do góry. Egan obszukał go szybko i znalazł Berettę. Wsunął pistolet do wewnętrznej kieszeni kurtki i popatrzył nad ramieniem Nina na ciało strażnika.
– Pracujesz dla Frasconiego, prawda – Proszę, signor, jestem tylko kierowcą – zaprotestował błagalnym tonem Nino. Egan uderzył go w twarz, a potem schwycił za włosy i wcisnął mu lufę pod brodę. – Za pół sekundy pożegnasz się z twoim mózgiem.
– Owszem, signor, pracuję dla Frasconich, ale jestem tylko taksówkarzem. Kazali mi zabrać tę kobietę z lotniska Punta Raisi i przywieźć ją tutaj.
– I zrobiłeś to?
– Tak, signor, to amerykańska dama. Jest w środku z Don Rafaelem.
– A ty załatwiłeś tę sprawę? – Egan ruchem głowy wskazał, ciało wartownika.
– Nie miałem wyjścia, signor. Zmusili mnie. Danielo i jego chłopcy. Zabiliby mnie, gdybym nie zrobił, co mi kazano. Tylko tak mogli dostać się do środka.
Egan uderzył go w skroń i Nino upadł jak ścięty. Egan wsunął rękę do środka Mercedesa, nacisnął klakson i przytrzymał przez chwilę.
Potem zaczął biec aleją podjazdu w stronę willi.
Jacopo podawał na tarasie Donowi i Sarze świeżą kawę, gdy od strony bramy dobiegł ryk klaksonu. Don Rafael zmarszczył brwi i odstawił filiżankę. – Co to?
Kilka sekund później rozległ się głos Egana. – Saro, to ja, Egan. Ostrzeż Don Rafaela. Danielo Frasconi z dwoma ludźmi jest gdzieś w ogrodzie.
Don Rafael bez chwili namysłu popchnął Sarę na podłogę, a Jacopo przyklęknął na jedno kolano, wyciągając rewolwer z kabury przy pasie. Chwilę później siedzący w krzakach Bernardo otworzył ogień ze Schmeissera, zasypując pociskami taras.
Egan przebił się przez poszycie i zobaczył Bernarda i Cesarego skulonych w krzakach. Biegnąc wystrzelił dwukrotnie w plecy Bernarda i nagle kolano odmówiło mu posłuszeństwa. Noga załamała się pod nim i upadł. Cesare odwrócił się, unosząc dubeltówkę i w tej samej chwili Jacopo na tarasie wstał i strzelił mu w tył głowy. Potem przeskoczył przez balustradę i skulił się obok Egana.
– Wszystko w porządku, panie Egan?! – zawołał Don Rafael.
Egan delikatnie zbadał kolano i przekonawszy się, że chyba funkcjonuje normalnie, podniósł się. – Najzupełniej. Ale jest jeszcze jeden.
Jacopo popatrzył na oba ciała. – To musi być Danielo, Don Rafaelu.
– No to zobaczymy, czy uda nam się go wykurzyć. – Trudno było w to uwierzyć, ale Barbera wstał i znowu włożył cygaro do ust. – Gdzie jesteś, Frasconi? Boisz się stawić czoło staremu człowiekowi?
Z drugiej strony tarasu, w odległości jakichś trzydziestu kroków, Danielo wysunął się z krzaków i wystrzelił na oślep. Pocisk wyrwał drzazgi z drewnianej framugi okna. Ramię Egana uniosło się. Trzasnęły dwa wystrzały. Frasconiego cisnęło do tyłu. Jego nogi drgały przez chwilę, aż wreszcie zamarł.
Jacopo podszedł, uklęknął obok ciała i obejrzał je. Uniósł głowę. Oba pociski trafiły w serce, nie dalej od siebie niż na szerokość palca. To dopiero strzały! – dodał z podziwem w głosie.
Sara podniosła się blada i drżąca. – Sean, jakim cudem się tu znalazłeś?
– Można powiedzieć, że po prostu spadłem z nieba – odparł.
– Panie Egan, bez względu na to, jak nadzwyczajny cud sprowadził tu pana, nie ulega wątpliwości, iż zawdzięczam panu życie – rzekł Don Rafael. – W tych okolicznościach powinniśmy jak najszybciej wznieść toast, żeby to uczcić. Proszę do środka.
Trzymający się za obolałą głowę Nino Sacci był przerażony, ale mimo to w parę minut po ucichnięciu strzelaniny przecisnął się ostrożnie przez krzaki. Odnalazł najpierw ciała Bernarda i Cesarego. Z wnętrza domu dobiegł go śmiech, poszedł jeszcze dalej przed siebie i ku swemu przerażeniu zobaczył ciało Danielo Frasconiego leżące poniżej drugiej krawędzi tarasu.
Nino wycofał się ostrożnie, a potem puścił się biegiem wzdłuż alei podjazdu. Nie było sensu brać Mercedesa. Usłyszą, jak zapuszcza silnik, i ruszą za nim w pościg. Przebiegł dwieście metrów do sosnowego lasu i znalazł zaparkowaną wśród drzew Alfę. Dzięki Bogu, kluczyk tkwił w stacyjce. Zapuścił silnik i natychmiast ruszył. Przemknął przez wioskę, w której weselne przyjęcie trwało wciąż w najlepsze. Jechał dalej niebezpiecznie szybko jak na tę drogę. Wreszcie, pół godziny później skręcił na autostradę prowadzącą z Agrigento do Palermo. Po drugiej stronie znajdowała się otwarta całą dobę kawiarnia dla kierowców. Wszedł do środka i odszukał telefon.
– Nie możesz wrócić do Bellony. Natychmiast cię tam rozpoznają rzekł Salvatore Frasconi. Stał przy otwartym oknie balkonowym w swojej sypialni, z owiniętym wokół pasa ręcznikiem. – Zostań tam, gdzie jesteś. Przy wyjeździe z Bellony nie ma innej drogi. Każdy musi właśnie w tym miejscu wydostać się na autostradę.
– Dobrze, Don Salvatore. Zrobię, jak pan każe.
– Gdy tylko zobaczysz tę kobietę i Anglika, albo samego Don Rafaela jadących do Palermo, zadzwoń do mnie.
Frasconi odłożył słuchawkę i stał patrząc na morze. Ciemnowłosa kobieta siedząca na łóżku z obnażonym biustem zapytała. – Co się stało, Salvatore? Coś złego?
– Zabili Daniela. – W jego głosie słychać było ból.
– Matko Boska! – Przeżegnała się. – Kto?
– Don Rafael Barbera i jego ludzie.
– I co teraz zrobisz?
Frasconi odwrócił się. Jego twarz była straszna. – A jak myślisz?
Don Rafael stał koło ognia płonącego na kominku, a Sara i Egan siedzieli na stojącej naprzeciwko sofie. – Powtórzę państwu dokładnie to, co przekazałem Vitowi przez telefon. Wszystko, co wiem.
– Będziemy panu bardzo wdzięczni – odparła Sara.
– Nie ma za co. W ten sposób będę mógł spłacić swój dług wobec państwa. Jak już powiedziałem pani Talbot w czasie naszej rozmowy w samolocie, nigdy nie uczestniczyłem w handlu narkotykami. Prawdę mówiąc, jak tylko mogłem, utrudniałem go tym, którzy go prowadzili.
– Na przykład Frasconim? – spytał Egan.
– Właśnie. Rodzina Frasconich i ja toczymy ze sobą walkę już od kilku lat. Zniszczyłem ich w Nowym Jorku, zniweczyłem ich działania w Londynie. Próbowali mnie zabić, za każdym razem bezskutecznie, i dzięki panu, panie Egan, nie udało im się również tej nocy. Mam teraz szansę ostatecznej wygranej w tej walce. Już tylko Salvatore stoi mi na drodze do całkowitego zniszczenia rodziny Frasconich. – Roześmiał się. – Zupełnie jak w greckiej tragedii.
– A co ze Smithem? – zapytała Sara. – Czy to nazwisko coś panu mówi?
– O tak. Kilku członków rodziny Frasconi czując pismo nosem przeszło na moją stronę. W związku z tym w ich działalności jest raczej niewiele spraw, o których bym nie wiedział. Nazwisko Smitha było wielokrotnie wymieniane. Prowadzą z nim z całą pewnością poważną część swoich interesów. Ale kim on naprawdę jest, pozostaje dla mnie nadal tajemnicą w takim samym stopniu jak dla państwa.
– Kolejna ślepa uliczka – rzekł Egan.
– Niezupełnie. Istnieje to irlandzkie połączenie, o którym pan wspomniał. Jeden z moich informatorów był wysłany przez Frasconich jako kurier do Ulsteru.
– O, to naprawdę ciekawe – stwierdził Egan. – Zna pan szczegóły?
– Tak – Barbera podszedł do biurka, otworzył je i wyjął teczkę.
Przejrzał kilka znajdujących się w niej papierów. – Czy na pan Ulster, panie Egan?
– Można tak powiedzieć.
– Na wybrzeżu znajduje się rybacka wioska o nazwie Ballycubbin.
To na południe od Donaghadee.
– Znam dobrze ten rejon – powiedział Egan.
– Parę mil za Ballycubbin znajduje się dwór o nazwie Rosemount, którego właścicielem jest irlandzki arystokrata. Nazywa się sir Leland Barry.
– I co z tego wynika? – spytał Egan.
– Ów sir Leland jest zażartym wrogiem IRA. Kontroluje ekstremistyczne ugrupowanie protestanckie znane pod nazwą Synowie Ulsteru.
Sądzę, że przekona się pan, iż to oni ponoszą odpowiedzialność za te cztery zabójstwa, o których pan wspomniał. Udział w handlu narkotykami stanowił jeden z objawów finansowania ich działalności.
– I Frasconi byli z tym związani? – zapytała Sara.
– Jak już powiedziałem, kurier nieraz odwiedzał owego sir Leanda.
Słyszał, jak kilkakrotnie wymieniano nazwisko Smitha. Wszyscy oni są ze sobą wzajemnie powiązani – Frasconi, Synowie Ulsteru i nasz tajemniczy pan Smith w Londynie.
– No cóż, to już jest coś – Egan odwrócił się w stronę Sary. Nareszcie jakiś postęp.
Sara wstała i powiedziała do Barbery. – Nie wiem, jak mam panu dziękować.
Ujął ją za rękę. – Jacopo zaprowadzi państwa do ich pokojów. Rano może was zawieźć z powrotem na Punta Raisi do waszego samolotu. Powiedział mi, że przy bramie stoi Mercedes w doskonałym stanie. Możecie państwo z niego skorzystać.
– A Salvatore Frasconi? – zapytał Egan.
– Może pan pozostawić go mnie, panie Egan. – Don Rafael uśmiechnął się posępnie. – Proszę mi wierzyć, wszystkie długi zostaną spłacone.
Jago udało się dostać na poranny lot z Rzymu do Punta Raisi i już o wpół do dziewiątej jechał taksówką do Palermo. Mówił po włosku niezbyt płynnie, ale znośnie. Wdał się w rozmowę z kierowcą, podając mu przedtem dwudziestodolarowy banknot.
– Mam pewne kłopoty, przyjacielu.
– Jakie kłopoty, signor? Może mógłbym pomóc?
– Muszę załatwić tu pewne interesy, które wymagają ode mnie noszenia przy sobie dużych sum pieniędzy. Mówiąc szczerze, czułbym się lepiej mając pistolet w kieszeni.
– Żeby go dostać, signor, potrzebne jest pozwolenie. Z policji.
– Niestety, mój czas jest ograniczony. Myślałem, że może pan będzie miał jakiś pomysł?
Podał mu następny dwudziestodolarowy banknot, który kierowca przyjął skwapliwie. – Przyszło mi właśnie do głowy, signor, że znam pewnego właściciela lombardu, który mógłby panu pomóc. Nazywa się Buscotti. Ludzie niekiedy zastawiają broń podobnie jak inni biżuterię.
– Czy signor Buscotti będzie wymagał pozwolenia?
– Nie, signor. – Kierowca roześmiał się. – Ale jak sądzę, może zamiast niego zażądać pięćdziesięciu dolarów.
Zawiózł Jago do lombardu Buscottiego w ciągu dziesięciu minut i czekał, gdy ten przebywał we środku. Jago pojawił się ponownie zadziwiająco szybko, biedniejszy o sto pięćdziesiąt dolarów i z półautomatycznym pistoletem Beretta Compact w torbie podróżnej.
– Wszystko w porządku, signor? – zapytał kierowca.
– W jak najlepszym. Czy wie pan, gdzie jest willa Don Salvatora Frasconiego?
Kierowca odwrócił się ze zdziwioną miną. – Czy jest pan przyjacielem Don Salvatore, signor?
– Mamy wspólne interesy – odparł Jago. – A teraz proszę mnie tam zawieźć. – I usiadł wygodnie na siedzeniu samochodu.
Salvatore, ciągle jeszcze w szlafroku, jadł śniadanie na tarasie, kiedy pokojówka wprowadziła Jago. Salvatore strzelił palcami i mężczyzna w czarnym garniturze, który stał za jego plecami, wysunął się do przodu. – Obszukaj go, Paolo.
Paolo przesunął dłońmi po ubraniu Jago i cofnął się, zadowolony z rezultatu. – Czy to doprawdy potrzebne, stary? – zapytał Jago w swoim najlepszym angielskim stylu.
– Powiedział pan, że jest od Smitha? Jak się pan nazywa? – zapytał Salvatore.
– W moim paszporcie figuruje nazwisko Henderson, ale pański brat Danielo pamięta mnie z Londynu jako Jago.
– Danielo nie żyje. – Salvatore rozsmarował masło na bułeczce. Czego więc pan chce?
– Przede wszystkim wyrazy najgłębszego współczucia z powodu pańskiej straty. Danielo był wspaniałym człowiekiem. Po drugie, sprawa tej kobiety, Talbot – rzekł Jago. – Pan Smith zmienił zdanie. Nie chce, żeby coś się jej stało.
– Cóż, w tym przypadku może sobie tylko chcieć – odparł Salvatore. – Ona i ten jej angielski przyjaciel są bezpośrednio odpowiedzialni za śmierć mojego brata. Są teraz moi. Należą do mnie. Będą dziś wracali do Palermo, muszą to zrobić, jeżeli chcą opuścić wyspę, a wtedy...
W jego oczach rozbłysło szaleństwo, pojawiły się pod nimi czarne cienie. Jago wstał i uśmiechnął się. – No cóż, powstała więc zupełnie inna sytuacja. Jestem pewien, że pan Smith to zrozumie. Nie będę w takim razie zajmował panu więcej czasu.
Wyszedł szybko i wrócił do taksówki. Kierowca oznajmił mu posępnym tonem. – Z pewnych względów, signor, wątpię, czy jest pan przyjacielem Frasconich. Czy mogę dostać moją należność i odjechać?
– Potem, kiedy zawiezie mnie pan do najbliższego punktu wynajmu samochodów – powiedział Jago.
W odległości pięciu minut jazdy znajdowała się odpowiednia firma i po następnych piętnastu minutach poświęconych na wypełnianie dokumentów i po trzydziestu od rozmowy z Frasconim, Jago siedział w czerwonym Fordzie przed willą, po przeciwnej stronie ulicy.
Zadanie Nina czekającego na parkingu kawiarni przy skrzyżowaniu z drogą na Bellonę ułatwił fakt, że kiedy Egan, Sara i Jacopo pojawili się wreszcie, okazało się, że korzystają z jego własnego Mercedesa.
Samochód wjechał na autostradę, a Nino pobiegł do telefonu.
W willi Salvatore wysłuchał go i spojrzał na zegarek. – Dobrze, powinni tu być mniej więcej a godzinę i piętnaście minut. Trzymaj się blisko nich. Odetniemy go gdzieś w Palermo. Bądź gotów.
– Tak, Don Salvatore. – Nino cisnął słuchawkę, pobiegł do Alfy i ruszył za nimi.
Salvatore odstawił telefon i odwrócił się w stronę Paola. – Jadą, Paolo, jadą. Teraz moja kolej – i wszedł do sypialni, żeby się przebrać.
Piętnaście minut później wyjechał z głównej bramy willi w niebieskim Maserati prowadzonym przez Paola. Gdy wyjechali na ulicę, Jago zapuścił silnik Forda i ruszył za nimi.
– W każdym razie polecisz z powrotem w wielkim stylu – powiedział Egan do Sary. Siedział z przodu, koło prowadzącego samochód Jacopo.
Sara ulokowała się na tylnym siedzeniu.
– Czy nie sądzisz, że Ferguson się już zorientował, iż jego cenny Lear wyleciał z gniazdka? – spytała Sara.
– Niewykluczone. – Egan popatrzył przez okno. Byli już w Palermo i jechali w stronę doków.
– A z tego oczywiście wynika duże prawdopodobieństwo spotkania się z komitetem powitalnym – dodała.
– Uważam, że jest to uzasadnione przypuszczenie – zgodził się z nią.
– Co mogą ci zrobić? Aresztować?
– Zobaczymy.
– I czy powiemy im o Ballycubbin i Synach Ulsteru?
– To również zobaczymy.
Jechali cichą uliczką. Po prawej stronie znajdowały się magazyny, a za nimi port. Nagle przemknął obok nich niebieski Maserati i zajechał im drogę tak, że Jacopo musiał zahamować.
– Głupi drań! – warknął i w tej samej chwili z bocznego okna samochodu wychylił się Salvatore i strzelił w ich stronę z pistoletu.
– Chryste, to Frasconi! – Jacopo zakręcił kierownicą, wjeżdżając Mercedesem w boczną uliczkę prowadzącą w stronę portu pomiędzy wysokimi ścianami magazynów.
Egan odwrócił się i zobaczył, że ściga ich nie tylko Maserati, ale również czerwona Alfa. Jacopo zaklął widząc mur zamykający uliczkę. Skręcił w wąski wjazd, który doprowadził ich do opuszczonego doku.
Przejechał bardzo szybko do końca, ale dalej był już przed nimi tylko czarny otwór bramy po lewej stronie. Nie mając większego wyboru, wjechał do środka.
Był to olbrzymi budynek, ponury i ciemny, z biegnącym przez środek szerokim kanałem wypełnionym zieloną wodą. Najwidoczniej w przeszłości używano go do prac szkutniczych. Mercedes przemknął z rykiem silnika na przeciwległy koniec hali, gdzie Jacopo, widząc, że nie ma tam drugiego wyjazdu, kontrolowanym poślizgiem na pełnej szybkości wykonał obrót w miejscu i ruszył z powrotem tą samą drogą.
Maserati i Alfa zatrzymały się, blokując mu drogę. Salvatore wyskoczył z Berettą w dłoni i wystrzelił dwukrotnie. Pocisk przebił przednią szybę Mercedesa i trafił Jacopo między oczy. Mercedes zatańczył, przeleciał przez całą szerokość hali i wpadł do kanału. Egan ledwo zdążył podnieść okno, nim Mercedes zanurzył się na głębokość jakichś czterdziestu stóp i osiadł na dnie. Sara przeraziła się widząc wodę, która zaczęła wdzierać się do środka.
– Nie wpadaj w panikę! – powiedział Egan. – Poczekaj, aż woda podejdzie pod sam dach i dopiero wtedy spróbuj otworzyć drzwi.
Zobaczysz, że otworzą się zupełnie łatwo. Wypływaj na powierzchnię powoli. Będę tuż za tobą.
Trzymał już swój Browning w ręku. Gdy poziom wody sięgnął jej do podbródka, poczuła wzbierający w gardle krzyk. Pokonała przerażenie i nabrała głęboko powietrza w płuca. Kiedy powierzchnia wody wewnątrz samochodu sięgnęła jej nad głowę, spróbowała otworzyć drzwi. Ustąpiły pod pierwszym dotknięciem. Wydostała się na zewnątrz i powoli zaczęła unosić się przez zieloną wodę ku górze. Widziała nad sobą zniekształcone sylwetki trzech mężczyzn czekających na skraju doku. Wynurzyła się i spojrzała prosto w przepełnione nienawiści oczy Salvatorego. Obok stał Paolo z pistoletem w ręku, a z drugiej strony Nino.
– Ty dziwko! – powiedział Salvatore i wycelował starannie. W tej samej chwili obok niej z wody wynurzył się Egan, trzymając oburącz Browning. Wystrzelił dwukrotnie. Raz do Nina, pakując mu pocisk prosto w gardło, i drugi raz – trafiając Paola nad lewym okiem.
Potem pistolet się zaciął.
Salvatore uniósł swoją Berettę. W jego oczach widać było szaleństwo.
Nagle rozległ się gwałtowny pisk hamulców i za jego plecami w ostrym poślizgu zatrzymał się Ford Escort, z którego wyskoczył Jago. Frasconi! – zawołał.
Salvatore wykonał półobrót i Jago wystrzelił trzykrotnie. Siła uderzenia pocisków przerzuciła Frasconiego przez krawędź kanału do wody, na powierzchni której utrzymywali się Sara i Egan. Jago podszedł do brzegu. Sara spojrzała w górę na jego opaloną twarz, blond włosy i wąsy, na okulary. W człowieku tym było coś dziwnie znajomego, ale dopóki się nie odezwał, nie poznała go.
– Wiesz, Saro, chyba naprawdę masz jakiś niezrozumiały pociąg do wody – pokręcił głową z udanym zdziwieniem. – Na twoim miejscu wylazłbym jednak stąd i wracał do domu.
Zniknął. Usłyszeli, jak uruchomił silnik Forda, którego warkot po chwili ucichł w oddali. – To Jago! – zawołała Sara. – Sean, to był Jago, ale wyglądał zupełnie inaczej niż przedtem. Ten człowiek jest cudotwórcą.
Egan ujął ją pod ramię i podholował w stronę drabinki. – Nieważne, kto to był, ale jego rada była z pewnością bardzo słuszna.
Pomógł jej wydostać się na górę. Kilka minut później siedzieli w Maserati jadąc w stronę portu lotniczego Punta Raisi tak szybko, jak było to możliwe.
Było tuż po dziesiątej, kiedy Lear po wylądowaniu na lotnisku Walsham podkołował pod główny hangar. Gdy Grant otworzył drzwi samolotu i Sara zeszła po stopniach na dół, zobaczyła czekającego na nią Tonyego Villiersa i stojącą w odległości kilku jardów czarną limuzynę Fergusona.
– Tony, mogę wszystko wytłumaczyć – powiedziała z napięciem w głosie, starając się równocześnie obserwować jego reakcję. – Czy brygadier Ferguson jest w samochodzie?
– Nie, u siebie w mieszkaniu. Mam was tam zabrać. – Gdy szli do samochodu, Villiers odwrócił się do Egana. – Skontaktowałem się dziś rano z Markiem w Palermo.
– Postawmy od początku sprawę jasno, panie pułkowniku – odparł Egan. – Marco nie ponosi za nic odpowiedzialności. Otrzymał odpowiednio zakodowany rozkaz operacyjny z właściwą klasyfikacją bezpieczeństwa i działał zgodnie z przepisami.
– Na to wygląda – Villiers wsiadł za Sarą do samochodu, a Egan usiadł naprzeciw nich na rozkładanym siedzeniu. – Marco powiedział mi, że braci Frasconi nie ma już wśród nas.
– Coś o tym słyszałem – rzekł Egan.
– Dobrze cię wyszkoliłem, Sean.
– Nie przypisuj mi wszystkich zasług – pokręcił głową Egan. Pojawił się tam również Jago. Prawdę mówiąc, ocalił nasze głowy. Załatwił Salvatora Frasconiego, kiedy sytuacja przedstawiała się już dość paskudnie.
– Jest jeszcze jedna sprawa – wtrąciła się Sara. – Miał całkowicie zmieniony wygląd. Dopóki się nie odezwał, nie zorientowałam się, że to on.
– Jeżeli wróci dziś do Londynu, macie poważną szansę go złapać rzekł Egan.
– Wątpię – Villiers pokręcił głową. – Zwłaszcza jeżeli jest tak dobrze ucharakteryzowany, jak twierdzi Sara. Ten nasz Jago, to szalenie pomysłowy i utalentowany człowiek.
Sprawiał wrażenie dziwnie przygnębionego i Sara zmarszczyła brwi.
– Czy coś się stało, Tony?
– Hmm, no cóż, istotnie – ujął jej rękę. – Sir Geoffrey zmarł wczoraj wieczorem.
– Och, nie. – Poczuła szczery żal. Zamknęła oczy i odwróciła się, wspominając wszystko. Dzień jej ślubu w Stockley, potem przyjęcie we dworze, Edwarda w wyjściowym mundurze, Erica, który z tej okazji przyjechał ze szkoły, i jakże szczęśliwego wtedy sir Geoffreya.
– Pociesza mnie tylko to, że był zbyt chory, aby dotarła do niego wiadomość o śmierci Erica – powiedziała wreszcie.
– Zacząłem już załatwiać wszystkie sprawy związane z pogrzebem – zwrócił się do niej Villiers. – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu?
– Z jakiego powodu? W końcu to ty jesteś obecnie głową rodziny.
Nie ma już Talbotów. – Była bliska załamania. – Kiedy odbędzie się pogrzeb?
– Dziś, o trzeciej po południu.
– W Stockley?
– Oczywiście.
– Stockley Hall jest w Essex, nad rzeką Crouch – wyjaśniła Seanowi. – Jeżeli nie ma problemów z ruchem drogowym, można tam dojechać w godzinę. To zupełnie inny świat. – Jej głos zaczął się łamać. – Taka stara Anglia, jaka była niegdyś. Talbotowie mieszkali tam od pięciuset lat, ale już nie będą mieszkać, bo żadnego z nich nie ma wśród żywych.
Potem odwróciła się od obu mężczyzn i tama pękła.
W tym samym czasie Jago lądował rejsowym samolotem na lotnisku Leonardo da Vinci w Rzymie. Oczywiście, Sara z Eganem mieli możność szybkiego powrotu do Anglii Learem, a to oznaczało, że na jakiś czas straci z nimi kontakt. Rzecz jasna, nie do końca, aparatura bowiem, którą pozostawił w swoim mieszkaniu, zarejestruje wszystko, co się będzie działo w domu przy Lord North Street. W każdym razie jest to lepsze niż nic.
Jednak o wiele bardziej interesowała go obecnie własna sytuacja.
Uratowanie życia Sarze Talbot to jedno, ale to cholerne, pozerskie popisywanie się, to drugie. Sam zniszczył swój kamuflaż. Co prawda było mało prawdopodobne, żeby Sara mogła podać jego bardzo dokładny rysopis, ale Villiers i Grupa Cztery będą się mieli na baczności, a to już wystarczy.
Spojrzał na elektroniczną tablicę informacyjną i uśmiechnął się, sytuacja bowiem okazała się absurdalnie prosta. Był bezpośredni lot British Airways do Glasgow. Start w porze lunchu, przylot do miasta targów o czwartej trzydzieści. A z Glasgow były połączenia wahadłowe samoloty, które ciągle latają do Londynu i z powrotem.
Podszedł do biura rezerwacji, zamówił bilet, potem udał się do baru, wziął kieliszek wina i znalazł budkę telefoniczną, żeby zadzwonić do Smitha. Usiadł, delektując się winem i paląc papierosa. Minęło piętnaście minut, zanim Smith się odezwał.
– Co pan robi w Rzymie?
– Czekam na samolot. Wracam do kraju.
– Był pan na Sycylii?
– Owszem – odparł Jago.
– Powiedziałem, żeby się pan do tego nie wtrącał.
– Rozważyłem to i wydało mi się, że uwzględniając wszystkie okoliczności, moja obecność gdzieś w pobliżu byłaby wskazana. Po prostu na wypadek, gdybym okazał się potrzebny.
– I był pan?
– Obawiam się, że nie. Salvatore Frasconi kategorycznie nie zechciał skorzystać z moich usług. Zawziął się i postanowił sam dostać ich wszystkich. Barberę, Egana i Sarę Talbot.
– I co się stało?
Jago uświadomił sobie, że jak zawsze doskonale się bawi, gdy przekazuje Smithowi złe wiadomości. – Niestety, wieść niesie, że Frasconich już nie ma. Ciała Daniela i dwóch innych ludzi znaleziono w rowie nie opodal Bellony. Słyszałem to przez radio, kiedy jechałem na lotnisko. A Egan zabił Salvatorego – skłamał Jago i dodał wesołym tonem. – Dzisiejszej nocy damy w Palermo będą rwały szaty z żalu po nim.
– Pańskie poczucie humoru stanie się kiedyś przyczyną pańskiej śmierci – rzekł Smith. – Gdzie jest teraz Egan i ta Talbot?
– Lecą Learem do Anglii, na koszt podatników.
– A pan – Nie uda mi się dotrzeć do Londynu przed wieczorem. Takie są połączenia lotnicze. A przy okazji, chciałbym poruszyć jedną sprawę.
– Jaką? – spytał Smith, – Co Barbera mógł im powiedzieć, jeżeli oczywiście miał coś do powiedzenia.
– Ni cholery – odparł Smith. – Ponieważ nic nie wie.
– Bądźmy szczerzy – rzekł Jago. – Zawsze prowadził pan irlandzkie sprawy osobiście i nigdy mnie pan do nich nie dopuszczał. Nie wiem, z kim pan prowadził interesy, ale wiem, że Frasconi maczali w tym palce. Mam rację?
– Jeżeli nawet pan ma, to co z tego wynika? – powiedział niechętnie Smith.
– Dla takiego szczwanego lisa jak Barbera pierwszoplanową sprawą było zgromadzenie jak najwięcej danych o przedsięwzięciach Frasconich.
Jego ludzie musieli przeniknąć do ich organizacji. Musieli również istnieć ludzie Frasconich, którzy przeszli na jego stronę. W tych okolicznościach nie byłbym na pańskim miejscu taki pewny, czy Barbera nie wiedział czegoś o ich działalności w Ulsterze.
– Być może ma pan rację – przyznał Smith.
– Czy na przykład istniały bezpośrednie kontakty z ludźmi w Ulsterze? – spytał Jago. – Czy ktoś z ludzi Frasconich ich odwiedzał?
Na chwilę w słuchawce zapadła ciężka cisza, a potem Smith odpowiedział. – Tak, w rzeczy samej.
– No to niech pan do nich lepiej zadzwoni, stary. Po prostu, żeby się zabezpieczyć, jeżeli Egan i Sara również się tam pojawią. – I wbijając szpilę do końca dodał. – Oczywiście, jeżeli nasza kochana parka postanowi dla odmiany wyspowiadać się Fergusonowi i Villiersowi, może być jeszcze gorzej. Pańscy przyjaciele będą wtedy mieli na karku RUC i wojsko.
– Wezmę to pod uwagę – rzekł Smith. – Zajmę się tą sprawą. Proszę zadzwonić do mnie wieczorem, po przyjeździe.
Sir Leland Barry strzelał do rzutków stojąc na trawniku w Rosemount, przed położonym niedaleko Ballycubbin swoim wspaniałym gregoriańskim domem. Był to dystyngowanie wyglądający mężczyzna w wieku siedemdziesięciu trzech lat, emerytowany sędzia Sądu Najwyższego, nienagannie ubrany w bryczesy, wyczyszczone do połysku wysokie brązowe buty, brązową tweedową marynarkę i doskonale pasującą do całości czapkę. Jego włosy i starannie przystrzyżone wąsy były białe jak śnieg.
– Daj! – zawołał.
Przykucnięty przy wyrzutni gajowy pociągnął za dźwignię i dwa gliniane krążki poszybowały w niebo. Sir Leland trafił lewy cel, ale chybił do prawego. – Do diabła! – zaklął cicho.
Za jego plecami przeszedł przez trawnik kamerdyner, niosąc telefon.
– Z Londynu, sir.
– Kto dzwoni? – spytał sir Leland.
– Pan Smith, sir.
Sir Leland podał mu dubeltówkę. – Potrzymajcie. – Wziął telefon, podszedł do murku nad fosą i oparł się o niego. – Tu Barry.
– Możemy mieć kłopoty – oznajmił Smith.
– Proszę mi to wyjaśnić.
Smith w kilku krótkich zdaniach przedstawił sytuację. Gdy skończył, Barry powiedział. – Nie ma najmniejszego problemu. Jeżeli Egan z tą kobietą się tu pojawią, sprawa zostanie załatwiona.
– A siły bezpieczeństwa? – zapytał Smith.
– Mój drogi – wyjaśniał cierpliwie sir Leland. – Siły bezpieczeństwa nie przedstawiają dla mnie najmniejszego zagrożenia. Prawdę mówiąc wręcz przeciwnie. Proszę się o to nie martwić. Może pan z pełnym zaufaniem zdać się w tej sprawie całkowicie na mnie.
Wrócił do kamerdynera, oddał mu telefon i odebrał dubeltówkę. Załadował ją ponownie i skinął głową gajowemu. Tym razem ku jego zadowoleniu oba rzutki rozsypały się po jego strzałach.
Ferguson odwrócił się od okna, trzymając w ręku filiżankę ze spodkiem, i wypił trochę herbaty. Villiers stał przed kominkiem, Sara i Egan siedzieli naprzeciwko siebie.
– Niezwykły człowiek z tego Jago – stwierdził Ferguson. – Na domiar złego jest, jak się wydaje, człowiekiem o tysiącu twarzy. – Wypił do końca herbatę. – Mamy tu jeszcze jeden ciekawy szczegół.
– Jaki, sir? – spytał Egan.
– Wygląda na to, że ma niesamowitą umiejętność podążania wszędzie za wami. – Podał filiżankę Sarze. – Chyba że wypiłbym jeszcze jedną. – Odwrócił się do Egana. – Jeżeli o ciebie chodzi, te twoje wyczyny rodem z „Boys Own Paper” nie robią na mnie szczególnego wrażenia. Wydaliśmy przez te lata wystarczająco dużo pieniędzy na twoje szkolenie, Bóg mi świadkiem. Istnieje jednak pewien o wiele poważniejszy problem – w jaki sposób zdobyłeś dostęp do naszego systemu komputerowego?
– Chyba nie oczekuje pan, że odpowiem na to pytanie? – spytał Egan.
– Daj spokój, Sean – wtrącił się Villiers. – Jest tylko jeden człowiek, który umiałby włamać się do tego systemu i wszyscy wiemy, kto to taki. Alan Crowther.
– Paskudna sprawa – Ferguson upił łyczek z nowej filiżanki herbaty. – Szczególnie dla Alana. Bardzo poważne naruszenie ustawy o tajemnicy państwowej, nie mówiąc już o innych szczegółach.
– Ale przecież to bzdura – przerwała mu Sara. – W swoich biurach przy Cannon Street nasi wspólnicy mają jeden z najbardziej: nowoczesnych i skutecznych systemów komputerowych w Londynie. Oczywiście, na czas mojego pobytu tutaj udostępnili mi go bez ograniczeń. To ja włamałam się do waszego systemu, panie brygadierze.
– Doprawdy, pani Talbot? – spytał.
– W dzisiejszych czasach nie utrzymałabym się długo w kołach finansowych Wall Street bez doskonałej znajomości komputerów. Z przyjemnością zademonstruję – dodała.
– Nie wierzę ani jednemu twojemu słowu – stwierdził Villiers.
– Och, Tony – upomniał go Ferguson. – Czyżbyś wątpił w prawdomówność damy? – Odwrócił się w jej stronę. – To obecnie nieistotne, moja droga. O wiele ciekawsze jest to, co udało się wam dowiedzieć na Sycylii. Jeżeli w ogóle dowiedzieliście się czegokolwiek.
Zerknęła na Egana.
– Sądzę, że powinniśmy im powiedzieć – rzekł. – Z wielu względów jest to zbyt poważna sprawa.
Nabrała głęboko powietrza. – Dobrze. Zanim stąd wyjechaliśmy, wiedzieliśmy jedynie, że kryjącym się za tym wszystkim ośrodkiem dyspozycyjnym jest ów Smith o bliżej nie ustalonej tożsamości i że Jago to jego prawa ręka.
– A Frasconi? – spytał Ferguson. – Skąd oni się tu wzięli?
– Smith i bracia Frasconi byli od dawna poważnie zaangażowani w sprawy handlu narkotykami. Ale co więcej, istniało również irlandzkie ogniwo – powiedziała Sara – które wydaje się bezpośrednio powiązane z likwidacją tych czterech terrorystów z IRA dokonaną przez ekstremistyczne ugrupowanie protestanckie.
– Czy chce pani przez to powiedzieć – spytał spokojnie Ferguson – że wie, jakie to ugrupowanie?
– Tak – skinęła głową. – Człowiek, którego Frasconi wykorzystywali jako kuriera do Ulsteru, przeszedł na stronę Barbery.
Powiedział wszystko Don Rafaelowi.
– I co?
– To byli Synowie Ulsteru – wtrącił się Egan.
– Czyżby? – Ferguson odwrócił się do Villiersa. – Wiemy o nich wszystko, prawda?
– Nie pamiętam, żeby ostatnio przejawiali jakąś szczególną aktywność – stwierdził Villiers.
Ferguson skinął głową. – Czy coś jeszcze?
– O tak – odparła Sara. – Człowiek, który kieruje tą organizacją.
Ferguson zmarszczył brwi. – Synami Ulsteru?
– Tak – kiwnęła głową. – Sir Leland Barry. Działa z domu zwanego Rosemount położonego nie opodal nadmorskiej wsi Ballycubbin.
Zapadła cisza. Ferguson i Villiers popatrzyli po sobie, potem brygadier podszedł do biurka i usiadł za nim. – To niezwykłe interesujące.
– Co macie zamiar z tym zrobić? – zapytała Sara.
Ferguson spojrzał na Villiersa. – Spróbuj jej wytłumaczyć zawiłości ulsterskiej polityki. Może cię wysłucha.
– Sir Leland Barry jest przedstawicielem jednego z najstarszych rodów w Ulsterze – wyjaśnił Villiers. – Jest piątym baronetem. W czasie drugiej wojny światowej odznaczył się służąc jako oficer w Ulster Rifles. W latach późniejszych jako prawnik zrobił jeszcze bardziej chlubną karierę, zarówno w Londynie, jak i w Irlandii. Swego czasu był członkiem parlamentu z okręgu Stormont.
– Jako ulsterski unionista, jak sądzę? – dorzucił Egan.
– Nie sądzę, by istniała jakaś inna możliwość – odparł Ferguson. W końcu jest protestantem.
– Protestantami byli również Wolfe Tone, Charles Stewart Parnell i Erskine Childers – zauważył Egan. – A jednocześnie byli irlandzkimi nacjonalistami.
– W każdym razie – ciągnął Villiers – sir Leland Barry jest zdecydowanym obronić sprawy protestanckiej. Przez wiele lat był sędzią i w związku z tym oczywistym celem IRA. W marcu 1982 roku próbowano go zabić. Bomba wybuchła na poboczu, gdy jego samochód przejeżdżał przez Fermanagh. Barry uniknął poważniejszych obrażeń, ale jego żona zginęła.
Na chwilę zapadła cisza. Ferguson mówił dalej. – Wycofał się z sądownictwa trzy lata temu. Od tej pory został wyniesiony do godności Wielkiego Mistrza Loży Oranżystów. Znajduje się w doskonałych stosunkach z rządem i w wielu przypadkach udzielił służbie bezpieczeństwa nieocenionej pomocy.
– Kilka lat temu przewodniczył rządowemu dochodzeniu w sprawie przypadków nadużycia władzy, o które oskarżono niektórych funkcjonariuszy Royal Ulster Constabulary – rzekł Villiers. – Jego ustalenia sprawiły, że zostali całkowicie uniewinnieni.
– Stali się bielsi niż śnieg – dorzucił Ferguson. – Chyba nie muszę dodawać, że zapewniło mu to popularność w kręgach RUC.
Sara spojrzała na nich oszołomionym wzrokiem. – Chyba nie rozumiem tego, co od was usłyszałam, albo raczej nie chcę zrozumieć.
W końcu Egan udzielił jej niezbędnych wyjaśnień. – Sprawa jest w istocie zupełnie nieskomplikowana. Po prostu próbują ci wyjaśnić, że jego działalność uchodzi mu płazem ze względu na bezpieczeństwo państwa. To, że jest on, zgodnie z posiadanymi przez nas informacjami, terrorystą, stanowi tylko pewną niedogodność.
– Zachowujecie się niewłaściwie, sierżancie. – Ferguson zwrócił mu ostro uwagę.
– Dlaczego? Dlatego, że mówi prawdę? – Sara pokręciła głową jakby ze zdziwieniem. W jej podniesionym głosie słychać było niedowierzanie. – Nie mogę w to uwierzyć...
– Przepraszam cię, Saro – przerwał jej Villiers – ale problem jest o wiele bardziej skomplikowany, niż sobie to wyobrażasz.
– Musi nam pani po prostu zaufać, pani Talbot – dodał Ferguson.
Sara bardzo powoli i starannie odstawiła filiżankę, a potem wstała.
– Nie macie zamiaru podejmować żadnych działań w tej sprawie, prawda?
– Pani Talbot – rzekł posępnie Ferguson – tutaj pani rola się kończy. Od tej chwili jest to sprawa służby bezpieczeństwa, a nie pani. Mógłbym skorzystać ze swoich uprawnień i deportować panią do Stanów Zjednoczonych. Nie chciałbym jednak uciekać się do tego rozwiązania. Jednak oficjalnie ostrzegam panią przed podejmowaniem jakichkolwiek prób przedostania się do Ulsteru. – Odwrócił się do Villiersa. Dopilnuje pan, żeby nazwisko pani Talbot znalazło się na czarnej liście we wszystkich punktach wyjazdowych do Irlandii – morskich i powietrznych.
– Oczywiście, sir – powiedział Villiers.
– I lepiej niech pan umieści tam również tego młodego durnia. Ferguson zwrócił się w stronę Egana. – Dobrze zdajecie sobie sprawę, że w dalszym ciągu obowiązuje was przestrzeganie dyscypliny wojskowej. Mógłbym postawić was przed sądem wojennym, ale bardzo nie chciałbym togo robić. Jesteście doskonałym żołnierzem, Egan, a ja czuję się wystarczająco konserwatywny, aby uważać, że to wciąż powinno się liczyć. Dobrze służyliście Koronie.
– Dobry Boże – w głosie Sary Talbot słychać było obrzydzenie. – Pozwólcie mi stąd wyjść. – Sztywnym krokiem skierowała się do drzwi.
– Idź z nią, Sean – rzekł Villiers. – Spotkamy się na pogrzebie.
– Rzeczywiście ma pan zamiar pojawić się tam po tym wszystkim? Egan pokręcił głową. – Ma pan tupet, pułkowniku, muszę to panu przyznać. – Wyszedł z pokoju.
– Mój Boże – powiedział Villiers do Fergusona – Leland Barry dowodzi Synami Ulsteru. Czy sądzi pan, że to prawda?
– Nie widzę podstaw, aby w to wątpić. Nigdy go nie lubiłem odrzekł Ferguson. – Oczywiście, pozostaje problem, co możemy zrobić z tym fantem. Istnieją tu dość szczególne okoliczności.
– Wiem, sir.
– No, Tony. – Ferguson wstał i obszedł biurko. – Niech pan nie będzie taki załamany. Zawsze jest jakieś wyjście. Przede wszystkim pojedziemy na Curzon Street i będzie pan mógł wyciągnąć wszystko, co mamy na temat Synów Ulsteru. To nam powinno ładnie wypełnić czas do pogrzebu.
– Ma pan zamiar tam pojechać, sir?
– Ależ tak, Tony – Ferguson skinął głową podchodząc do drzwi. Choć, jak stwierdzam to z przykrością, nie powoduje mną dobre wychowanie ani współczucie. Muszę porozmawiać jeszcze z panią Talbot albo raczej, by być zupełnie ścisłym, podejrzewam, że to ona będzie chciała porozmawiać ze mną.
Egan zostawił Sarę przy. Lord North Street i pojechał do „Flisaka”. Ida i barman właśnie szykowali się do otwarcia lokalu na czas lunchu. Kiedy Egan zajrzał do środka, Ida natychmiast podeszła do niego.
– Wszystko w porządku, Sean? Gdzie byłeś?
– Miałem sprawy do załatwienia – odparł.
– Zrobię ci coś do jedzenia. Na razie jeszcze nie będziemy bardzo zajęci.
– Nie, dziękuję – powiedział. – Muszę się Przebrać. Jadę na pogrzeb.
Wszedł na górę, wyjął z szafy granatowy, wełniany garnitur, białą koszulę i ciemny krawat. Wziął prysznic, przebrał się, a kiedy zszedł na dół, Ida wciąż siedziała w kuchni. – Bardzo ładnie wyglądasz – powiedziała i poprawiła mu krawat. – Kontaktowałeś się ostatnio z Jackiem?
– Od wczoraj nie miałem okazji – odrzekł Egan.
– Zadzwonił do mnie rano, koło śniadania, z lecznicy. Jego głos nie brzmiał zbyt dobrze.
– Sprawdzę to. – Pocałował ją w czoło. – Muszę lecieć, Ido.
Stała w drzwiach patrząc, jak odjeżdża. Potem zamknęła je i wolnym krokiem wróciła do baru.
Sara zeszła na dół ubrana w czarną, atłasową suknię. Egan siedział przy telefonie, rozmawiając z kliniką St. Johns Wood. Kiedy weszła do pokoju, odkładał właśnie słuchawkę.
– Jak wygląda sytuacja? – spytała.
– Mogło być gorzej. W nocy wzrosła mu temperatura. Aziz ustalił, że nastąpiła drobna infekcja. Wziął go na salę, otworzył ponownie ranę i znowu zaszył.
– Czy mówiłeś z wujem?
– Nie, jest z powrotem w łóżku, pod znieczuleniem.
Podeszła do okna i wyjrzała na dwór.
– Powinniśmy już wyruszać – rzekł Egan.
– Naprawdę nie mają zamiaru nic zrobić? – zapytała nie odwracając głowy.
– Nie przypuszczam – odparł. – Sądzę, że chodzi tu o coś więcej, niż nam mówią. O coś więcej niż sir Leland Barry.
– Tak – odpowiedziała – ja również odniosłam takie wrażenie. Odwróciła się i uśmiechnęła z przymusem. – Jedźmy już – powiedziała, przeszła szybko przez pokój i skierowała się w stronę wyjścia.
Kiedy szli w kondukcie za trumną wyprowadzaną ze starego, normańskiego kościółka, zaczęło padać. Kościelny wręczył kilka parasoli najwidoczniej trzymanych na taką okazję. Villiers rozłożył jeden z nich i trzymał nad Sarą. – W czasie pogrzebów zawsze pada – powiedziała Sara głuchym głosem. – Dlaczego?
Villiers objął ją ramieniem. – To już nie potrwa długo.
Ferguson i Egan szli obok siebie pod jednym parasolem. Gospodyni ze Stockley Hall i trzech służących podążali za nimi, a cały kondukt zamykało kilku mieszkańców wsi.
Sara spojrzała na Villiersa i ponownie uśmiechnęła się z przymusem.
– Powinniśmy zacząć zwracać się do ciebie sir Anthony, prawda? Sir Tony nie brzmi zbyt dobrze.
Nie potrafił wymyślić sensownej odpowiedzi i szli dalej przez cmentarz do otoczonego balustradą rodzinnego grobu Talbotów. Mogiła była już otwarta, a dwaj grabarze okazując swój szacunek stali w pewnej odległości ukryci pod drzewami. Nie było nagrobka męża Sary, zgodnie bowiem ze zwyczajem armii brytyjskiej pochowano go na Falklandach, tam gdzie poległ. Nie było nagrobka Erica, zmienionego w garść popiołów. Gdy opuszczano trumnę, stała w zupełnym otępieniu.
Kościelny trzymał parasol nad proboszczem ochraniając jego szaty przed deszczem, ale wypowiadane słowa sprawiały wrażenie bezsensownego bełkotu, z którego nic do niej nie docierało. Potem stanęła na skraju mogiły i pochyliła się, aby podnieść grudkę mokrej ziemi. Gdy zadudniła o wieko trumny, Sara poczuła, jakby w jej głowie rozwiała się jakaś mgła.
To wszystko dzieje się naprawdę, pomyślała, i nic nie mogę na to poradzić, tak jak nic nie mogłam poradzić wobec śmierci Edwarda. Ale z Erikiem jest inaczej.
Wiedziała, że nie może z tego zrezygnować ani teraz, ani później. Mechanicznie wymieniła uścisk dłoni z proboszczem i przyjęła jego kondolencje, a potem ruszyła w stronę samochodu. Villiers pospieszył za nią.
– O Boże – rzekł Ferguson. – Obawiam się, że będą kłopoty.
– A czego, u licha, się pan spodziewał? – spytał Egan, gdy ruszyli w ślad za Sarą i Villiersem.
Przy samochodzie Villiers usiłował nawiązać z nią rozmowę, ale zignorowała go całkowicie. Odwróciła się w stronę Fergusona. Policzki miała zaczerwienione, jej oczy błyszczały. – Jeszcze raz pana pytam, panie brygadierze. Czy ma pan zamiar zrobić coś w sprawie sir Lelanda Barry’ego?
– Sądzę, że wyjaśniłem pani tę sprawę w sposób więcej niż wyczerpujący – odparł poważnie.
– Doskonale. – Zwróciła się do Egana. – Jedziemy.
Wsiadła do Mini Coopera, a Egan wsunął się za kierownicę. Gdy zapuścił silnik, Ferguson pochylając się w stronę okna powiedział do Sary: – Niech pani nie robi żadnych głupstw, pani Talbot. Sama się pani przekona, że nie zdoła pani wyjechać stąd do Ulsteru, proszę mi wierzyć.
Egan odjechał, a Villiers odezwał się cicho: – Do diabła, brygadierze, cholernie mi się to nie podoba.
– Proszę się upewnić, że będzie pod stałą obserwacją dobrego specjalisty – polecił mu Ferguson, kiedy szli w stronę Daimlera.
Wsiedli i samochód ruszył. – Czy nic nie możemy zrobić w sprawie Barry’ego? – odezwał się Villiers.
– Zna pan tamtejszą sytuację, Tony, wszystkie trudności. Jest zbyt dobrze zabezpieczony. – Ferguson wzruszył ramionami. – Nie, my nic nie możemy zrobić. Wierzę natomiast głęboko, że ona może.
– Jakim cudem? – spytał Villiers. – Przy zablokowanych wszystkich portach lotniczych i przeprawach promowych?
– Och, młody Sean znajdzie jakiś sposób. Wiesz, jaki ten chłopak jest pomysłowy. Dlatego właśnie chcę, żeby pracował dla mnie.
– A więc o to panu chodziło! – rzekł Villiers. – Dlatego mówił pan do niej w taki sposób.
– Wściekłość – oto czego najbardziej jej brakowało, a teraz rzeczywiście jest naprawdę wściekła.
Villiers odwrócił się, nie znajdując słów.
– Wszystko będzie dobrze, Tony. Twój człowiek będzie ją miał wciąż na oku i w chwili, gdy zrobi jakiś ruch, wkroczymy do akcji. Tylko od pana zależy, żeby poruszać się za nią krok w krok. Nie rozumie pan? – dodał ze zniecierpliwieniem. – W ten sposób mamy w walce z Barrym chociaż pewną szansę, a to chyba lepiej, niż nie mieć żadnej.
– Dobry Boże! – wykrztusił Villiers. – Nie wierzę własnym uszom.
– Niech pan tak na mnie nie patrzy, Tony. Niech się pan zachowuje jak dorosły człowiek. W naszej robocie, żeby uzyskać jakieś rezultaty, trzeba niekiedy ubrudzić sobie ręce. Obaj dobrze o tym wiemy, niech więc pan da spokój tym bzdurom. – Usadowił się wygodnie i zamknął oczy.
– Słuchaj – rzekł Egan, gdy skręcili na główną szosę, ale uniosła dłoń, aby mu przerwać.
– Nic nie mów, Sean. Po prostu jedź.
Opuściła szybę, zostawiła okno otwarte mimo padającego deszczu i przez całą drogę do Londynu paliła papierosy jednego po drugim. Egan prowadził zatłoczonymi w godzinach szczytu ulicami, aż dotarli do Lord North Street.
Wyłączył silnik. – Czy chcesz, żebym wszedł?
– Bardzo. – Weszła po stopniach i otworzyła drzwi. Podążył za nią do saloniku. Odwróciła się i popatrzyła na niego. – Może ty jesteś przyzwyczajony do zwariowanych sposobów działania waszej Secret Service, ale ja – Była wściekła. – Twój wujek był od lat gangsterem, oprychem, tak się to chyba nazywa.
– Owszem.
– Ale zrobił dla mnie tak dużo, pomógł mi, nawet ryzykował swoje życie...
– Wiem – przerwał jej Egan. – A teraz uspokój się.
– Uspokoić – się? Sean, przecież wpakowali nas na czarną listę, uniemożliwili wyjazd do Ulsteru, a Barryemu wszystko uchodzi płazem. – Dygotała z gniewu. – Cholera, dostanę się do Irlandii, choćbym miała dotrzeć wpław.
– Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie – rzekł spokojnie.
Przerwała nagle i spojrzała na niego z najwyższym zdumieniem. Chcesz przez to powiedzieć, że mi pomożesz?
– Wchodzi mi to w nałóg. Zbyt późno, żeby z nim zrywać odparł. – Przebierz się, a potem pójdziemy zobaczyć, co wykombinuje dla nas Alan Crowther.
Alan Crowther odsunął się od monitora komputera i pokręcił z uznaniem głową. – Nic dziwnego, że nie mogą go tknąć. Od lat ma powiązania sięgające szczebla Downing Street, poparcie Loży Oranżystów i uwielbienie RUC.
– Powinno być coś jeszcze – zauważył Egan.
– Owszem, jest dodatkowy plik z klauzulą ograniczonego dostępu. – odparł Crowther – Poczekaj minutkę. – Postukał w klawisze, a potem skinął głową. – Może chcielibyście na to popatrzyć?
– Co to takiego? – spytała Sara pochylając się do przodu.
– Cóż, spróbujmy określić to prostymi słowami. Barry jest starą, fałszywą świnią, która bez najmniejszych skrupułów sprzedaje nawet swoich własnych ludzi, jeżeli uzna to za wygodne.
– Nie rozumiem – powiedziała.
– Protestanci są podzieleni na frakcje w równym stopniu jak ruch Republikanów – wyjaśnił jej Egan. – Istnieje Ulster Defence Association, UVF, ekstremistyczne ugrupowania takie jak Czerwona Ręka Ulsteru, czy też organizacja samego Barryego – Synowie Ulsteru. Zawsze toczyła się między nimi walka o władzę.
– Zgodnie z tymi danymi, kiedy było mu wygodnie, wydawał innych protestanckich ekstremistów – stwierdził Crowther.
– Zdradzał IRA nawet swoich własnych ludzi – dodał Egan.
– Owszem, w kilku przypadkach, a poza tym spójrzcie na zabójstwa, w które był wmieszany, w mokrą robotę. – Crowther pokręcił głową. Nic dziwnego, że jest aż pod taką ochroną. Nie odważyliby się postawić go przed sądem i urządzić mu publiczny proces.
– Czy Ferguson i Tony wiedzą o tym? – zapytała Sara.
Egan skinął głową. – Ale to nie znaczy, że są powiązani z Barrym albo że biorą udział w jego poczynaniach.
– Egan ma rację – przytaknął Crowther. – Większość uzupełniających materiałów pochodzi z innych źródeł. Z komputera sekcji irlandzkiej D 15 i kartoteki poufnych materiałów RUC.
– I oni współpracują z takim człowiekiem? – rzekła Sara. – Godzą się z wymuszeniami, zdradą przyjaciół, morderstwami?
– Należą do tych, którzy wierzą, że cel uświęca środki – wyjaśnił jej Egan. – Toczy się tam mała, brudna wojna. Gdybyś wiedziała o paru rzeczach, które ja sam zrobiłem... – Opuścił wzrok, zaklął cicho i odwrócił się, by spojrzeć jej w oczy. – Chociaż, do wszystkich diabłów, nie! Cokolwiek robiłem, miało zawsze swoje uzasadnienie. Ale ta sprawa... – Bezradnym gestem wskazał ekran monitora.
– A Ferguson i Tony?
– Znam ich obu od wielu lat. Tony jest jednym z najtwardszych ludzi, z jakimi się zetknąłem, ale to szlachetny człowiek. Jeżeli chodzi o Fergusona... Cóż, wiem, że wyciął parę numerów, ale w porównaniu z Barrym przypomina Matkę Teresę.
– Jeszcze jedna sprawa – rzekł Crowther – i tego nie ma w komputerze. Śmierć czterech terrorystów z IRA, kiedy zastosowano burundangę. To również powinno zostać wpisane na listę osiągnięć Barryego.
– Ferguson i Tony – stwierdził Egan – są chyba tak samo jak wszyscy sfrustrowani tą sytuacją.
Sara nabrała głęboko powietrza w płuca. – W porządku, Sean, w jaki sposób będę mogła dostać się do Ulsteru?
– Na razie nie myśl o tym – odparł. – W jakim celu chcesz tam pojechać?
– Żeby porozmawiać z sir Lelandem Barrym.
– Po co? – Egan rozłożył ręce. – Chodzi mi o to, że i tak nie możesz go zastrzelić. Nie jesteś w stanie pociągnąć za spust, Jock White to udowodnił. A może chcesz, żebym ja go zastrzelił?
– Nie – odparła. – Nie oczekuję tego od ciebie, podobnie jak nie oczekuję już sprawiedliwości. Ale sądzę, że jest bardzo prawdopodobne, że spośród wszystkich ludzi, z którymi mieliśmy dotąd do czynienia, właśnie sir Leland Barry jest człowiekiem, który najprawdopodobniej zna sekret tożsamości Smitha.
– To prawda – przyznał. – Nie będę się z tobą o to sprzeczał.
Widzę jedynie pewną trudność w skłonieniu tego starego drania do otwarcia ust.
– Jestem pewna – uśmiechnęła się Sara – że znajdziesz sposób, żeby go przekonać. Zazwyczaj ci się to udaje. A teraz powiedz, w jaki sposób dostaniemy się do Ulsteru?
– Morzem – odparł po prostu.
– Nie bądź śmieszny – stwierdził Crowther. – Zablokowali wszystkie przystanie promowe.
– Nie mówię o promach – wyjaśnił Egan. – Mówię o trzydziestostopowym jachcie motorowym. O czymś, co rozwija podróżną prędkość, powiedzmy, piętnaście węzłów i jest wyposażone do pełnomorskiego wędkarstwa. Coś, co zapaleni wędkarze wynajmują na tydzień.
– Mów dalej – rzekła Sara.
– Tuż koło Heysham jest przystań łodziowa. Znajduje się w Morecambe Bay, na wybrzeżu Lancashire. Zrobimy przyjemny, prosty rejsik wokół północnego cypla Isle of Man do wybrzeży Ulsteru. Popłyniemy bezpośrednio do Ballycubbin. Facet, do którego należy przystań, to były bosman marynarki wojennej. Nazywa się Webster – Sam Webster. Ma obecnie koło siedemdziesiątki. Prawdę mówiąc, cały ten interes mu się sypie, ale to pewny człowiek. Pracowałem już z nim kiedyś.
– Pomoże nam?
– Oczywiście nie uwierzy, że płyniemy łowić rekiny, jeżeli o to ci chodzi. Z drugiej jednak strony uwierzy nam w co tylko zechcemy, pod warunkiem, że zaproponuję mu wystarczająco dużo forsy. Gotówką.
– W domu, w sejfie w gabinecie jest przynajmniej tysiąc funtów w dziesiątkach i pięćdziesiątkach – powiedziała. – Reszta w czekach podróżnych.
– Nie wiedziałby, co z nimi zrobić – odparł Egan. – Wciąż jednak pozostaje problem, jak się tam dostać. Widzisz, byliśmy śledzeni przez czerwoną furgonetkę Ford Escort, która stoi teraz zaparkowana w dole ulicy. Jeżeli połączy się to z technikiem naprawy telefonów siedzącym we włazie z drugiej strony, można wysnuć wniosek, że chłopcy Fergusona mają nas na oku. Mógłbym się założyć, że z tyłu także ktoś siedzi.
Crowther spojrzał na zegarek. Było zaledwie po szóstej. – Wiecie co, mam chyba niezły pomysł. Co byście powiedzieli, gdybym wam zaproponował wstąpienie do klubu skoczków kolejowych, w charakterze pełnoprawnych członków? Zupełnie gratis?
– Żartujesz? – spytał Egan.
– Ani trochę. Towarowe rozkłady jazdy to obecnie moje hobby.
O siódmej trzydzieści ze stacji Euston odchodzi pociąg towarowy do Szkocji. Zatrzymuje się na stacji towarowej w Lancaster zazwyczaj o jedenastej trzydzieści. Jak daleko jest stamtąd do Heysham?
– Siedem czy osiem mil, jak sądzę – odparł Egan.
– No więc dobrze. Pojadę z wami. Pokażę wam, jak się to robi.
Taka przejażdżka wyjdzie mi na zdrowie. Powrotny pociąg mam o wpół do pierwszej w nocy. Będę z powrotem w domu o piątej.
– Skoczkowie kolejowi? – zdziwiła się Sara. – Nie rozumiem.
– Wyjaśni ci to w czasie mojej nieobecności – powiedział jej Egan. – Chciałbym zadzwonić do Webstera w Heysham, ale nie stąd. Przypuszczam, że facet we włazie na końcu ulicy podsłuchuje telefon. I wezmę gotówkę z sejfu w twoim domu, jeżeli powiesz mi, gdzie jest sejf i jaka jest do niego kombinacja.
Powiedziała mu wszystko. – Będziesz uważać, Sean?
– A czy nie robię tego zawsze?
Wyszedł, wsiadł do Mini Coopera i odjechał. Ford Escort ruszył za nim. Sean zatrzymał się przed stacją metra Camden, wszedł do środka, kupił papierosy w kiosku i dostał trochę drobnych. Potem poszedł do budki telefonicznej i zadzwonił do Sama Webstera w Heysham.
Telefon dzwonił długo i Egan zaczął już podejrzewać, że nikogo nie ma, kiedy wreszcie z drugiej strony podniesiono słuchawkę.
– Kogo diabli nadali? – spytał chrapliwy głos.
– Seana Egana, stary draniu.
– Jezu, Sean – ryknął radośnie Webster. – Skąd się wziąłeś? Słyszałem, że oberwałeś na Falklandach.
– Cóż, rzeczywiście, ale już jestem w porządku – powiedział Egan. – Słuchaj, masz jeszcze „Jenny B.”
– Oczywiście, że mam. A bo co?
– Chciałbym ją wynająć. Zabrać przyjaciółkę na wyprawę wędkarską.
– A kiedy będzie ci potrzebna?
– Dziś w nocy. Będę u ciebie koło północy.
– Wyprawa wędkarska, co? – roześmiał się Webster. – Nie urodziłem się wczoraj, chłopie, ale powiem ci, co zrobię. Biorąc pod uwagę, że to ty, nie każę ci zapłacić tysiąca funtów. Zrobię to za siedemset pięćdziesiąt i udział w pokryciu kosztów paliwa.
– W porządku – odparł Egan. – Spotkamy się o północy.
Wrócił do Mini Coopera, wsiadł i pojechał prosto na Lord North Street. Przebywał w środku nie dłużej niż trzy minuty, wyszedł z tysiącem funtów i odjechał z trzymającym się wciąż blisko Fordem.
We „Flisaku” zaparkował Mini Coopera na dziedzińcu, wyjął Browninga ze schowka na narzędzia w bagażniku i wszedł do środka. Ida była w barze. Nie zawracał jej głowy, tylko po prostu zadzwonił po taksówkę, a potem poszedł do swojego pokoju i przebrał się w swoje dżinsy, buty z cholewkami, podkoszulek i czarną, skórzaną kurtkę. Znalazł niewielką torbę i włożył Browninga do środka. Odwinął dywan między łóżkiem i ścianą, uniósł luźną deskę w podłodze, odsłaniając cały zestaw uzbrojenia. Wziął parę zapasowych magazynków do Browninga oraz Walthera w kaburze przystosowanej do mocowania na kostce nogi. Włożył to wszystko do torby razem z puszką gazu obezwładniającego Mace i zszedł na dół do baru.
– Napiłbym się szkockiej, Ido – powiedział. Podszedł do okna i popatrzył na Forda po drugiej stronie ulicy.
Przy sąsiednim stoliku siedziało kilku osiemnastolatków o chuligańskim wyglądzie. Pili piwo i grali w domino. – Jak leci, Sean? – zapytał jeden z nich.
– Nie najlepiej. Po drugiej stronie ulicy facet w furgonetce Ford Escort przez całą noc siedzi mi na tyłku. – Egan wyjął dziesięciofuntowy banknot i rzucił na stół. – Przetnijcie mu opony, tylko tak, żeby was nie zauważył, i napijcie się.
– Z przyjemnością.
Błyskawicznie wyskoczyli z pubu. Jeden z nich trzymał już w ręku otwarty nóż. Zniknęli w cieniu. Ida podeszła ze szklaneczką szkockiej w ręku. Wypił ją jednym haustem. – Nie będzie mnie przez dzień czy dwa, Ido.
– Znowu? Dokąd tym razem?
– Za wodę – odpowiedział.
Schwyciła go za ramię. – Tylko nie do Belfastu. Sean, obiecałeś mi.
Na jej twarzy malowało się prawdziwe przerażenie i widząc to pocałował ją w policzek. Zauważył podjeżdżającą taksówkę. – Wkrótce się spotkamy, Ido.
Wybiegł i wsiadł do samochodu. Gdy odjeżdżali, Ford Escort ruszył z miejsca i natychmiast zatrzymał się gwałtownie. Egan, zadowolony z siebie, rozparł się wygodnie na siedzeniu taksówki.
Poprosił taksówkarza, żeby wysadził go na końcu ulicy i przeszedł obok teletechnika. Przy okazji zauważył samochód zaparkowany z boku domu, przy wejściu do bocznej uliczki. Gdy wszedł do środka, Sara i Crowther czekali w kuchni. Crowther był ubrany identycznie jak poprzednim razem – w wełnianą kominiarkę, anorak i buty z wysoką cholewką. Zaopatrzył Sarę w zieloną, wojskową kurtkę.
– Jednego się pozbyłem – powiedział Sean – ale ciągle siedzi tam ten teletechnik. Spróbujemy więc wydostać się tylnym wyjściem.
– Tam też jest jeden – wyjaśnił Crowther. – Już to sprawdziłem.
Siedzi w małym Peugeocie.
– Wyjdę pierwszy i go wyłączę – zadecydował Egan. – A potem od razu bocznymi uliczkami na Camden Road. Złapiemy tam taksówkę i pojedziemy na Euston. A potem jesteśmy w twoich rękach.
Otworzył drzwi kuchenne i skradając się pod ścianą, przeszedł przez dziedziniec na uliczkę z tyłu. Poczuł zapach dymu tytoniowego i wreszcie dostrzegł siedzącego w samochodzie mężczyznę. Miał opuszczoną szybę.
Egan wyjął z torby puszkę Mace i podszedł do Peugeota.
– Przepraszam pana – powiedział. Mężczyzna drgnął i spojrzał do góry. Egan puścił mu w twarz porcję gazu. Mężczyzna jęknął, uniósł ręce do oczu i opadł jak długi na siedzenie. Egan gwizdnął cicho i z cienia wyłonili się Crowther i Sara.
– W porządku, zabieramy się stąd – powiedział. Odeszli pospiesznie.
Boczne tory na Euston Station sprawiały wrażenie całkowitego chaosu. Niezliczone pociągi wytaczały się nieustannie z ciemności, przejeżdżały powoli przez widniejące tu i ówdzie plamy światła i znikały ponownie. Przedostali się przez dziurę w siatce ogrodzenia. Alan Crowther prowadził ich z niezachwianą pewnością, aż w końcu dotarli do starej, nie używanej nastawni tuż koło głównego toru. Crowther popatrzył na zegarek. Będzie tu za chwilę. Kiedy nadjedzie, biegnijcie za mną, nie grzebcie się. Zatrzymuje się tu tylko na trzy minuty.
– A co z romantyzmem wieku pary? – spytał Egan.
– Przeminął, synu – westchnął Alan. – No cóż, postęp. Ale te maleństwa rekompensują to szybkością. Będziecie na miejscu, zanim zdążycie o tym pomyśleć. Pamiętajcie, że platformy do transportu samochodów niezbyt nas urządzają. Jak już wam powiedziałem, są pod szczególną kontrolą policji kolejowej, która próbuje wyłapywać wyrostków kradnących radia samochodowe.
– Czy nie moglibyśmy jechać w wagonie towarowym? – spytała Sara.
– Obawiam się, że nie. Są zaplombowane. Możemy najwyżej mieć nadzieję na odkryty wagon albo platformę. No i trzeba się modlić, żeby nie było deszczu. – Crowther uśmiechnął się. – Chociaż mnie osobiście by nie przeszkadzał. Lubię deszcz.
W tym momencie z ciemności wytoczył się dudniący pociąg hamując powoli. W jego składzie było kilka wagonów towarowych, a za nimi długi szereg platform do transportu pojazdów, na których tym razem znajdowały się nie samochody osobowe, lecz furgonetki.
– Cholera! – zaklął Crowther. – Ale mogło być gorzej. Te furgonetki nie są na szczęście zbyt atrakcyjne dla złodziei kolejowych.
Nie mają aparatów radiowych ani niczego innego, co można by ukraść. Kiedy jednak pojawiły się końcowe wagony, mruknął z zadowoleniem. – No, teraz już lepiej. – Było to pół tuzina platform załadowanych stalowymi beczkami i zwojami drutu. – Schowajcie się między nimi i wszystko będzie w porządku. Naprzód.
Wspiął się na ostatni wagon, odwrócił i podał rękę Sarze. Egan podsadził ją i dołączył do nich. Zestaw z szarpnięciem ruszył wolno do przodu.
– Wspaniale – rzekł Crowther. – A teraz znajdźmy dobre miejsce i urządźmy się wygodnie. – Odetchnął z satysfakcją. – Przekonacie się, że to jedyny sposób podróżowania.
Ferguson na pewnym etapie swojej kariery wojskowej, w okresie poprzedzającym powstanie państwa Izrael, służył w Palestynie. Wyniósł z tego epizodu swego życia jedną trwałą rzecz – upodobanie do żydowskiej kuchni. Jego ulubioną restauracją w całym Londynie stał się więc lokal Blooma przy Whitechapel High Street. Siedział tam właśnie, w tym samym kącie co zawsze, z butelką koszernego wina na stoliku i pochłaniał niewiarygodnie olbrzymi talerz hamishe, krupniku z kaszy jęczmiennej, kiedy na salę wszedł Villiers.
Ferguson oparł się wygodnie na krześle i wypił łyk wina. – Słucham, co złego masz mi do powiedzenia, Tony.
– Zniknęli. Nie ma żadnych telefonów z mieszkania Alana Crowthera, a więc podsłuch nie działa. Egan zabawił się z jednym z moich chłopaków w ciuciubabkę i teraz ten nieszczęśnik siedzi w furgonetce z czterema rozprutymi oponami.
– To mi się podoba. – Ferguson wrócił do swojej zupy. Wspaniałe jedzenie. Nie tylko kasza jęczmienna, ale również fasolka, marchewka, groszek, kartofle. Cały posiłek w jednym daniu. Czy coś jeszcze?
– Miałem człowieka na tyłach domu Alana. Młodego Cartera. Egan poczęstował go porcją Mace.
– No proszę – powiedział Ferguson. – Cóż za kawał bezwzględnego drania z tego naszego Egana, prawda?
Villiers usiadł na krześle naprzeciwko. – I co pan o tym myśli?
– Dokładnie to samo co przedtem. Egan skorzystał z jakiejś nielegalnej drogi przerzutowej, najprawdopodobniej dzięki pomocy Alana Crowthera.
– Ale z jakiej? – spytał Villiers.
Kelner zabrał talerz Fergusona. – To doprawdy nie ma żadnego znaczenia – odparł brygadier. – Liczy się tylko, dokąd jadą, a to przecież wiemy.
– Co w takim razie zrobimy? – głos Villiersa był pełen napięcia. Chodzi mi o Sarę. Przecież ona nie nadaje się do takich samodzielnych działań.
– Ale przecież nie jest sama, Tony. Ma ze sobą Egana. Jest jeszcze jedna sprawa. Bez względu na to, jaką nielegalną drogę przerzutową wybrał Egan, pokonanie jej zabierze mu trochę czasu. Mogą się tam dostać dopiero jutro o bliżej nie określonej porze. – Ferguson wziął kromkę razowego chleba. – Zanim pójdziesz spać, zadzwoń do Walsham.
Wydaj im polecenie, żeby przygotowali na rano Leara do szybkiego przelotu do Ulsteru. Zajmie nam to tylko godzinę. Jeżeli wystartujemy o ósmej, będziemy o dziewiątej w Aldergrove. Stamtąd piętnaście minut śmigłowcem do bazy wojskowej w Donaghadee. Jeżeli dobrze pamiętam wszystkie szczegóły, Ballycubbin leży dziesięć mil na południe. Uśmiechnął się. – Dzięki cudom najnowszej techniki, będziemy tam koło dziesiątej.
– A potem? – spytał Villiers.
– Zobaczymy, co się będzie działo – odrzekł Ferguson. – Ale teraz dosyć już na ten temat. Musisz koniecznie coś zjeść. Tutejsza peklowana wołowina na gorąco to prawie legenda, a latke z ziemniaków jest po prostu niewiarygodne. – Ucałował czubki palców. – To mi przypomina Jerozolimę z dawnych, dobrych czasów.
– Z bombami wybuchającymi gdzieś w oddali i chłopakami z grupy Szterna skradającymi się w mroku, żeby strzelić zza węgła – skomentował Villiers. – Zawsze byłeś cynikiem, Tony, i nigdy się nie zmienisz – Ferguson pochylił się nad talerzem delektując się aromatem gorącej, peklowanej wołowiny, której talerz właśnie przed nim postawiono.
Na północny zachód od Birmingham ich pociąg pędził przez noc.
Crowther, który siedział oparty o beczkę z olejem, wyjął z plecaka termos, nalał do kubka kawy i podał Sarze.
– Zimno pani? – zapytał.
– Nie, jest wspaniale – zapewniła go i była zupełnie szczera. Rzeczywiście, w tym mknącym z hukiem przez noc pociągu czuła podniecenie, jakiego od dawna nie przeżywała. Miała wrażenie jakiejś dzikiej, cudownej swobody. – Chyba rozumiem, co pan w tym widzi powiedziała do Crowthera.
– Od dziecka lubiłem pociągi. – Uśmiechnął się. – Są takie nostalgiczne. Stacje kolejowe zawsze wydają się kryć w sobie mnóstwo możliwości. Te wszystkie tory prowadzące do tak wielu miejsc. -
Przestał się uśmiechać. – A potem nagle człowiek staje się dorosły.
Przemknęli z łoskotem przez jasno oświetloną stację. Na peronach stali ludzie. – Warrington – powiedział Egan.
– Wiem, mamy doskonały czas. Jak już powiedziałem, będziemy na miejscu, zanim się zorientujecie – odpowiedział mu Crowther.
Na lotnisku w Glasgow Jago nie zdążył na pierwszy wahadłowy lot do Londynu i musiał czekać na następny. Gdy przeszedł przez podjazd na Heathrow, kierując się do garażu, by odebrać swojego Spydera, była ósma trzydzieści. Godzinę później zatrzymał się na Lord North Street i pobiegł schodami do swojego mieszkania.
To, że w domu Sary nie ma nikogo, było widoczne na pierwszy rzut oka, podobnie jak nieobecność Mini Coopera. Przewinął taśmę do końca, a potem do przodu, żeby znaleźć fragmenty z zapisem, i zdjął płaszcz. Po drodze do kuchni usłyszał jej głos, wrócił do saloniku, zapalił papierosa i usiadł słuchając tego, co jakiś czas temu mówiła do Egana.
Gdy rozmowa się skończyła, siedział dalej bez ruchu ze zmarszczonymi brwiami. Potem nakręcił numer telefonu kontaktowego i poszedł do kuchni, żeby zrobić sobie kawy. Telefon zadzwonił jakieś pięć minut później. – A więc jest pan z powrotem – powiedział Smith.
– Dopiero wróciłem – odpowiedział Jago – i znalazłem na taśmie ciekawą rozmowę.
Streścił ją szybko. Kiedy skończył, Smith powiedział. – To nie ma znaczenia.
– Nie ma znaczenia? – spytał Jago. – Nie wiem, kim jest ten Barry, o którym mówiła, ale jedno jest pewne. Ona i Egan mają zamiar się tam dostać, nie zważając na to, że Ferguson zablokował wszystkie normalne drogi.
– Może się dostaną – odparł Smith. – W gruncie rzeczy nawet mam nadzieję, że to zrobią, ale obiecuję panu, że już nie wrócą. Nigdy. Proszę dać sobie spokój – dodał z ponurym zdecydowaniem w głosie. – Polubił pan tę damę, to dość oczywiste, ale od tej pory jest pan wyłączony ze sprawy.
Odłożył słuchawkę. Jago siedział przez chwilę, myśląc o tym, co usłyszał od Smitha, potem znowu włożył płaszcz, zszedł do sutereny i wsiadł do Spydera. Odchylił ukrytą klapkę, wyjął Browninga, włożył go do jednej kieszeni, a tłumik Carswella do drugiej i odjechał.
– A więc jestem wyłączony ze sprawy, co? – powiedział cicho. No cóż, stary, zobaczymy. Zobaczymy.
Pociąg przejechał Wigan i był już daleko na szlaku do Preston, gdy Crowther wstał. – Rozprostuję tylko nogi – powiedział. Zaczął iść na przód przechodząc okrakiem nad sprzęgami z jednego wagonu do drugiego. Kiedy doszedł do krytego wagonu, wspiął się po drabince na górę i uginając nogi szedł dalej po kołyszącym się dachu. Usłyszał nagle jakieś głosy, wybuch śmiechu i natychmiast położył się na brzuchu. Podczołgał się do krawędzi i wyjrzał ostrożnie. Zobaczył niżej szereg platform transportowych ze stojącymi na nich furgonetkami. Obserwował je przez chwilę i po jakimś czasie dostrzegł dwóch chłopaków wychodzących z jednej z furgonetek. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła i kolejny wybuch śmiechu. Crowther odwrócił się, zszedł po drabince i pospieszył z powrotem do Egana i Sary.
– Kilku młodych sukinsynów niszczy furgonetki i wcale przy tym nie zachowują się cicho. Jeżeli w pociągu jest jakiś kolejowy gliniarz, możemy mieć kłopoty.
– Co zrobimy, jeżeli ktoś się pojawi? – spytała Sara.
Crowther spojrzał ponad szeregiem beczek z olejem. Z boku wagonu były zaledwie dwie stopy wolnej przestrzeni, a potem już pędzące niżej tory. – Połóżcie się tam i trzymajcie się z całej siły tych stalowych mocowań. – Uśmiechnął się. – No i nie zapomnijcie się modlić.
Jago sforsował drzwi Crowthera za pomocą wytrycha i starannie zamknął je za sobą. Nie włączał świateł, obszedł tylko każdy pokój przyświecając sobie maleńką, ołówkową latarką. Szczególnie zainteresował go zestaw komputerów w pracowni.
– No proszę – powiedział cicho. – To wiele wyjaśnia.
Wrócił do kuchni, otworzył lodówkę i wyjął półlitrowe opakowanie Aleka. Potem wrócił do saloniku i wybrał sobie fotel. Samson, burmański kot, otarł mu się o nogi i wskoczył na kolana. Jago wyjął Browninga z kieszeni, nakręcił tłumik i położył broń na stojącym w pobliżu stoliku do kawy. Pił powoli mleko głaszcząc Samsona i czekał.
Pociąg minął Preston i Crowther powiedział. – Następna stacja Lancaster. – Spojrzał na zegarek. – Jedziemy przed rozkładem.
Powinniśmy być o jedenastej piętnaście.
Nagle rozległ się okrzyk i gdy spojrzeli wzdłuż pociągu, zobaczyli na dachu krytego wagonu dwóch chłopaków doskonale widocznych w świetle księżyca. Zaczęli schodzić po drabince. Na dach wagonu wspiął się umundurowany policjant i zaczął ich gonić.
– To załatwia sprawę – rzekł Crowther. – Dalej, ruszajcie się.
Popchnął Sarę do przodu. Przeszła nad stalowym mocowaniem i trzymając się z całej siły uklękła na wąskim pasku swobodnej przestrzeni.
Miejsca starczyło jej tylko na oparcie kolan, a gdy obróciła się nieco, w jej biodro zaczęła wbijać się boleśnie jakaś śruba. Tuż przed twarzą miała buty Egana.
Crowther przeskoczył na drugą stronę wagonu i opuścił się jak tylko mógł najniżej. Dwóch chłopaków nadbiegło, wyjąc jak potępieńcy. Jeden z nich był punkiem o fryzurze przypominającej Mohikanina. Wyglądający zza krawędzi Crowther zobaczył, że policjant prawie ich dogonił.
Tory przebiegały tu po dość dużym spadku i pociąg zaczął zwalniać. Gdy chłopcy znaleźli się na ostatnim wagonie, policjant zawołał. – Mam was, dranie!
– Ucho od śledzia, kochasiu – odkrzyknął Mohikanin i po prostu zeskoczył z jadącego pociągu. Jego kolega podążył w jego ślady, śmiejąc się jak szaleniec. Crowther popatrzył za nimi i zobaczył, że najpierw jeden, a potem drugi wstaje z boku nasypu. Policjant zawrócił, wszedł z powrotem po drabince na górę, przeszedł po kołyszącym się dachu wagonu i zniknął z pola widzenia. Crowther wyprostował się, wspiął na, platformę, przeszedł nad stalowymi mocowaniami i podał rękę Sarze, pomagając jej się wydostać. Wróciła na poprzednie miejsce i usiedli.
– Wszystko w porządku? – zapytał.
– W porządku? Wie pan co? Prawie cały czas miałam wrażenie, że mój nos jest o sześć cali od nasypu. Wiem, że tak nie było, ale Alanie... – Uściskała go mocno. – To było cudowne!
Egan przykucnął obok nich. – Jeżeli już skończyliście, to może zainteresuje was fakt, że właśnie wjechaliśmy do Lancaster.
Dziesięć minut później pociąg zatrzymał się na bocznicy towarowej. Łatwo się stąd wydostać – powiedział Crowther. – Tylko trzymajcie się blisko mnie.
Przebiegł przez tory, wskoczył w wąskie przejście między magazynami i dotarł do wysokiego, drewnianego płotu. Pociągnął jedną z desek i odchylił ją na bok odsłaniając ciasny otwór. Skinął ręką, przepuszczając najpierw Sarę, potem Egana i wreszcie przecisnął się sam, zasuwając deskę za sobą. Stanęli na poboczu głównej drogi, po której co jakiś czas z szumem przejeżdżały samochody. – Tędy. Naokoło, w stronę budynku stacji, tą drogą, którą idą ludzie, żeby kupić bilety. – Obeszli węgieł budynku i znaleźli się przed stacją. Na postoju stały trzy taksówki. – Jesteście na miejscu. Następna stacja Heysham.
Sara objęła go i pocałowała. – Nigdy nie zdołam się panu odwdzięczyć, Alanie.
– Bzdura. – Odwrócił się do Egana. – Przywieź ją całą i zdrową, jeżeli chcesz jeszcze kiedykolwiek przełamać się ze mną chlebem.
Egan skrzywił się w uśmiechu. – Co teraz zrobisz?
– O mnie się nie martw. Za dwadzieścia minut mam doskonały pociąg towarowy do domu. Obawiam się, że będzie przewoził przede wszystkim samochody, ale to może nawet być zabawne. No, wynoście się.
Podeszli do postoju. Sara wsiadła do pierwszej taksówki i Egan podał kierowcy adres przystani łodziowej Webstera. Zanim ruszyli, popatrzył ponownie na róg ulicy przed stacją, ale Alan Crowther już zniknął.
Przystań Webstera była w stanie zapuszczenia, jakiego Sara jeszcze nigdy dotąd nie widziała. Z rdzewiejącymi szczątkami kilku samochodów i widniejącymi tu i ówdzie rozpadającymi się kadłubami łodzi przypominała bardziej składowisko złomu. W dole zmurszałe molo wychodziło w zatoczkę, zawierającą w chwili obecnej więcej czarnego błota niż wody.
Do mola przycumowany był motorowy jacht, tkwiący teraz dnem w kilku stopach wody. Nieco wyżej leżało kilka mniejszych łodzi wyciągniętych na brzeg.
– Czy naprawdę chcesz mi wmówić, że ktoś dzięki takiemu miejscu może zarobić na utrzymanie? – spytała Sara.
Egan skinął głową. – Zdziwiłabyś się, jak dobrze. Poza tym Webster nigdy nie umarłby z głodu. Ma swoją emeryturę z marynarki wojennej. Swego czasu był starszym bosmanem.
W oknie starego domku na zboczu wzgórza nad przystanią paliło się światło. Weszli ścieżką pod górę i Egan zastukał.
– Wejść! – rozległ się okrzyk.
Sean otworzył drzwi i poprowadził Sarę przez długi i niewiarygodnie zagracony pokój zajmujący większą część parteru. Znajdowała się w nim prymitywna kuchenka i zlew z pojedynczym kranem, a nieco dalej część używana najwyraźniej jako biuro. Stało tam biurko i stary wiktoriański stół zarzucony papierami.
W samym końcu pomieszczenia była część mieszkalna. Na płaskim, kamiennym palenisku płonęły polana, a przed nim stała sofa i dwa fotele. Mężczyzna, który na wpół leżał na jednym z nich z butelką whisky tuż koło łokcia, był niewielkiego wzrostu, miał zawziętą minę, skołtunione siwe włosy i brodę. W jednej ręce trzymał szklankę, a w drugiej książkę.
– Jesteś, łobuziaku – powiedział.
Egan oparł się o kominek. – Pani Talbot, to Sam Webster.
Webster spojrzał na nią. – Co tak sympatycznie wyglądająca kobieta jak pani robi w tak złym towarzystwie?
– Cóż, jakoś daję sobie radę – odpowiedziała.
Próbował usiąść, ale opadł z jękiem na fotel. – Podagra – wyjaśnił i w tej samej chwili zauważyła leżącą na podłodze laskę. – To skutki grzesznego życia. Z pewnym wahaniem zwracam się do pani z tą prośbą, wy, kobiety, bowiem macie dziś ogromne poczucie własnej godności, ale czy nie zechciałaby pani zrobić nam herbaty? Wszystko, co potrzeba, znajdzie pani w kuchence.
– Chyba potrafię to zrobić. – Poszła i z pojedynczego kranu nalała wodę do starego czajnika, znalezionymi zapałkami zapaliła gazowy – palnik i zdjęła z haczyków nad zlewem trzy wyszczerbione kubki.
– Co z „Jenny B.”? – spytał Egan. – Wszystko gotowe do wypłynięcia?
– Sprawdziłem to osobiście wieczorem, zanim noga zaczęta mi dokuczać. Wszystko w idealnym porządku. Zaopatrzenie w pentrze, paliwo w zbiornikach – odparł Webster. – Brakuje tylko moich siedmiuset pięćdziesięciu funciaków.
– Mam je tutaj. – Sara odeszła od kuchenki, otworzyła torebkę i wyjęła pieniądze. Podała mu, a on zaczął przeliczać je uważnie, banknot po banknocie.
Egan zapalił papierosa i rozejrzał się z niesmakiem wokół siebie. Rozejrzyj się tylko po tej swojej norze. Jak możesz żyć w takich warunkach, skoro masz tyle zachomikowanej forsy?
– Na tym polega cały dowcip – odpowiedział Webster. – Czego facet z urzędu podatkowego nie zobaczy, o to go serce nie będzie bolało.
A to, co widzi, wywołuje w nim jedynie współczucie dla biednego, starego marynarza, który musi żyć ze swej emerytury.
Sara przyniosła trzy kubki z herbatą. Webster nalał do swojej herbaty whisky i wypił siorbiąc głośno.
– Wspaniałe. – Wyjął z kieszeni zegarek i spojrzał na niego. Wpół do pierwszej. Przez najbliższe dwie godziny nie będziecie mogli stąd wypłynąć. Ciągle mamy odpływ. Czy zna się pani na łodziach, pani Talbot?
– Trochę.
– No cóż, wody są tu trochę skomplikowane. Mielizny, lotne piaski. W niektórych miejscach Morecambe Bay może pani wejść dwieście czy trzysta jardów w morze i wciąż mieć wodę najwyżej po kolana.
Podniosła machinalnie kilka książek leżących na podłodze przy fotelu. „Źdźbła trawy” Walta Whitmana, „Rzeczpospolita” Platona, powieści Hemingwaya, Charlesa Dickensa i wielu innych.
– Widzi pani, lubię czytać – powiedział. – Czterdzieści pięć lat byłem na morzu, pani Talbot, i niekiedy sądzę, że to właśnie książki pomogły mi przetrwać. Wykształcenie to wspaniała sprawa. Oczywiście, kiedy byłem młody, nie miało się takich szans. Jest to coś, czego nigdy nie byłem w stanie zrozumieć w tym chłopaku. – Był już nieco pijany. – Wspaniały umysł, inteligencja, urodzony filozof i w jaki sposób zarabia na życie? Zabija ludzi.
– Znowu zaczyna. – Egan odwrócił się w stronę Sary. – Tyle razy sprzeczaliśmy się na ten temat, że straciłem już rachubę.
– Samuel Johnson powiedział, że jeśli w czasie deszczu będziesz stał choć pięć minut w szopie u boku Edmunda Burke’a, nie sposób, byś nie uświadomił sobie, że jesteś w towarzystwie wielkiego człowieka – oznajmił Webster.
– Co, u diabła, ma znaczyć ta perła mądrości? – spytał Egan.
– To znaczy, że gdybym znajdował się w szopie podczas deszczu w twoim towarzystwie – odparł Webster pijanym głosem – po pięciu minutach bym wiedział, że jestem w towarzystwie kogoś szczególnego, kto zszedł na złą drogę. – Wstał z wysiłkiem, chwiał się przez chwilę, wsparty na lasce, a potem sięgnął po butelkę whisky. – Idę do łóżka. Zgaście światło wychodząc.
Zataczając się wszedł po schodach. Przez jakiś czas słyszeli jego ciężkie kroki na piętrze, aż wreszcie zapadła cisza.
– Nieszczęśliwy człowiek – stwierdziła Sara.
– Na pewno nie, dopóki na tym świecie została choć jedna butelka szkockiej.
– Surowo cię osądza – nie rezygnowała.
– Chce jak najlepiej – odparł Egan. – Trochę to przypomina uwagi ze szkolnych lat: uważa, że stać mnie na więcej. – Przeciął dalszą dyskusję, wstając z miejsca. – Zobaczmy, czy jest coś godnego uwagi w lodówce. Byłoby nieźle coś zjeść, zanim wyruszymy.
Gdy „Jenny B.” wypłynęła ostrożnie z zatoczki z silnikami pracującymi na połowę mocy, wciąż jeszcze trwał przypływ. Widoczność w jasnym świetle księżyca była doskonała i Sara mogła dostrzec góry wznoszące się wśród nocy po drugiej stronie zatoki.
– To Kraina Jezior – wyjaśnił jej Egan. – Ziemia Wordswortha.
Stojąc koło niego w sterówce oświetlanej jedynie małą lampką nad stolikiem z mapami, miała wrażenie, że znajdują się w jakimś własnym świecie. Spojrzała na mapę. – Isle of Man?
– Tak. Opłyniemy północny cypel, Point of Ayre i stamtąd prostym kursem do Ballycubbin.
– Kiedy tam dopłyniemy?
– Prawdopodobnie koło dziewiątej, może nieco wcześniej. Wszystko zależy od pogody. Słuchałem komunikatów radiowych. Prognoza nie jest zła. Siła wiatru trzy do czterech stopni, potem możliwość deszczowych szkwałów, a rankiem koło wybrzeży Irlandii prawdopodobna mgła.
Gdy wyszli głębiej w morze, zaczęło ich huśtać. Na szybach osiadał pył wodny, światło nawigacyjne na maszcie zataczało łuki.
– Przejmij ster – powiedział Egan.
Bez wahania podjęła wyzwanie. – Ale zabawa.
– Zwracaj uwagę tylko na kompas – powiedział. – Trzymaj ten kurs. Złapiesz dryg.
Na horyzoncie widniały w ciemności czerwone i zielone światła nawigacyjne.
– Co to? – spytała.
– Pewnie prom. Z Liverpoolu na Isle of Man, albo może kabotażowiec do Glasgow.
– Tam jest ich świat, a tutaj nasz – powiedziała.
– Ciekawy sposób postawienia sprawy. – Zapalił papierosa, zakaszlał jak zwykle i otworzył boczne okno.
– Czemu ci nie zależy, Sean? – spytała. – Bo przecież tak jest, wiesz o tym dobrze. Nie zależy ci na niczym. Och, wspaniale mi dotąd pomogłeś, ale kiedy dochodzi do naprawdę istotnych spraw, rzeczy, które ciebie dotyczą...
Egan roześmiał się. – Webster ma słabość do Platona. W „Rzeczpospolitej” jest taki fragment, w którym Platon mówi o człowieku żyjącym w jaskini. Nigdy nie widzi świata na zewnątrz. Ludzie i rzeczy są dla niego jedynie cieniami na ścianie jaskini.
– Znam dobrze ten fragment – odparła.
– No cóż, Webster uważa, że jestem właśnie takim człowiekiem w jaskini, bez żadnej więzi z zewnętrzny światem i ludzie są dla mnie jedynie bezcielesnymi cieniami.
– Czy ma rację? – spytała.
– Bóg raczy wiedzieć. – Wyszedł ze sterówki i stanął przy relingu na dziobie.
Przebijali się przez noc. Sara pozostała przy sterze trzymając go pewnymi rękami i obserwując Egana.
Była prawie piąta, gdy Alan Crowther wszedł na dziedziniec za domem i otworzył tylne drzwi. Zapalił światło w kuchni i położył plecak na stole. Potem włączył elektryczny imbryk. Czuł się wyjątkowo dobrze.
Powrót z Lancaster był wspaniały – szybki i podniecający. Gdy zaczęło padać, zaryzykował i usiadł na przednim siedzeniu Forda czując się jak król nocy. Włożył torebkę z herbatą do filiżanki, wyłączył czajnik i zaczął nalewać. Nagle usłyszał za sobą skrzypnięcie deski w podłodze. Powoli odstawił czajnik i odwrócił się. Zobaczył Jago stojącego w drzwiach i w dłoni w rękawiczce trzymającego Browninga z nakręconym tłumikiem.
– Zrób przy okazji i dla mnie, stary.
Crowther oczywiście wiedział, kim jest jego gość, ale grał na zwłokę.
– Jago, jak sądzę?
– Mój Boże, ale jesteśmy dobrze poinformowani. No cóż, informacja to przecież pańska specjalność, nieprawdaż? – Jedną ręką wydostał papierosa i zapalił. W tym czasie Crowther wziął drugą filiżankę i włożył do niej torebkę. Zrobił pół obrotu, podniósł czajnik, uchylając nieco plastykową pokrywkę i w tej właśnie chwili Jago powiedział. – A skoro mówimy już o informacji, mój stary, to gdzie oni są? I nie próbuj sprawiać mi kłopotów, bo zacznę być naprawdę nieprzyjemny, a mam przecież dużo czasu na pogawędkę.
Crowther chlusnął gotującą wodą przez stół i gdy Jago uskoczył do holu, by uniknąć oparzenia, odwrócił się i szarpnięciem otworzył drzwi.
Gdy wybiegał, poczuł, jak pocisk sparzył mu-lewe ramię. W panującym na zewnątrz mroku był marnym celem. Jago dostrzegł otwierającą się furtkę, wystrzelił ponownie, a potem ruszył w pościg.
Crowther wyskoczył na ulicę, zakręcił za róg z drugiej strony domu i zaczął biec wzdłuż kanału, kierując się w stronę śluzy Camden. Pojawiał się w świetle mijanych kolejno ulicznych lamp, a potem znowu znikał w ciemności. Jago biegł szybko i zbliżył się znacznie do Crowthera, który łapiąc spazmatycznie powietrze dobiegł do granitowych schodów i zaczął się po nich wspinać, przytrzymując się starej, wiktoriańskiej poręczy.
Wbiegł na górę i pojawił się, doskonale widoczny, pod latarnią. Ręka Jago uniosła się do góry i Browning z tłumikiem kaszlnął dwukrotnie.
Alan Crowther zatoczył się w bok, przeleciał głową do przodu przez niski murek i wpadł do śluzy.
Jago podszedł do obmurowania na dole schodków i zaczął nasłuchiwać. – Dobiegł go jedynie plusk ciemnej wody. Szybko udał się z powrotem tą samą drogą, skręcił w Water Lane i wsiadł do Spydera.
Niech licho porwie tego głupiego Crowthera, z martwego nie miał już żadnego pożytku.. Cóż, skoro nie udało mu się przejąć inicjatywy, będzie musiał po prostu tkwić na Lord North Street i czekać, aż Sara wróci. – Jeżeli w ogóle uda ci się wybrnąć z tej sytuacji, kochana Saro szepnął.
Sara spała w kabinie na jednej z bocznych kanap, które po rozsunięciu tworzyły łóżka. Budziła się z wolna, a potem leżała w ciemności, czując przechyły łodzi, wciąż jednak zdezorientowana, nie mogąc uświadomić sobie w pełni, gdzie się znajduje. Wyszła po schodkach na górę. Pokład kołysał się lekko, dookoła była tylko ciemność i woda mknąca za burtą. Kiedy otworzyła drzwi sterówki, ujrzała Egana stojącego przy sterze, a właściwie tylko jego twarz podświetloną światłem kompasu i jakby unoszącą się w ciemności.
– Jak leci? – spytała.
– Doskonale. Pogoda jest trochę sztormowa, ale to żaden problem.
Jeżeli spojrzysz przez ramię w lewo, nie zobaczysz Isle of Man, ale na pewno tam jest, możesz mi wierzyć.
– Która godzina?
Spojrzał na zegarek. – Szósta.
– Zrobię herbaty.
Kiedy pokonywała śliski pokład, wiatr smagał jej twarz deszczem i pyłem wodnym. Zeszła do kabiny i kambuza. Zapaliła kuchenkę i wytarła ręcznikiem włosy. Anorak przemókł na niej na wylot, ale zauważyła wiszący za drzwiami stary, dwurzędowy marynarski płaszcz z mosiężnymi guzikami i przymierzyła go. Był trochę za duży, ale ciepły i wygodny. W kieszeni znalazła niebieską włóczkową czapkę i naciągnęła ją na głowę. Zrobiła herbatę, znalazła termos i dwa kubki, a potem znowu pokonała pokład jeszcze silniej smagany deszczem. Otworzyła drzwi, weszła do sterówki próbując złapać równowagę i zatrzasnęła drzwi za sobą.
– Hej, podoba mi się twoje ubranko – uśmiechnął się Egan. Idealny marynarzyk.
Postawiła termos na stoliku do map i nalała herbatę. – Czy mam wziąć ster?
– Nie, mogę włączyć na jakiś czas automatycznego pilota.
Nic nie zapowiadało jeszcze brzasku, jedynie widać było słabo fosforyzującą wodę.
– Dziwne – powiedziała. – Ale mam wrażenie, że w jakiś sposób zbliżamy się do końca sprawy.
– Nic się nigdy nie kończy – odparł, kołysząc się lekko na obrotowym krześle. Trzymał kubek z herbatą w obu dłoniach. – Każda cholerna rzecz, którą ty sama zrobisz, czy też to, co kiedyś zrobiono tobie, w takiej czy innej postaci wciąż istnieje i nadal wywiera na nas wpływ.
– Ale przecież możemy odciąć się od przeszłości, Sean. Odciąć się od niej i zacząć od nowa.
– To brzmi jak slogan reklamowy – zauważył.
Roześmiała się głośno. – Do licha, masz rację. Rzeczywiście.
– W każdym razie to słowa, tylko słowa. Czy udało ci się odciąć od swojej przeszłości?
Na to pytanie nie było odpowiedzi i nie próbowała jej udzielić.
– Na pewno nie. Nie daje ci to ani chwili wytchnienia, stale wraca do ciebie i zmienia twoją osobowość. Zmienia pod każdym względem. Sara Talbot, która wsiadała do samolotu w Nowym Jorku, była zupełnie inną osobą.
Mój Boże, wydaje mi się, jakby to było tysiąc lat temu, pomyślała.
Sean ma rację, nie jestem już taka sama jak przedtem.
– Załóżmy, że istotnie to wszystko prawda – powiedziała do Egana. – Co chcesz przez to powiedzieć?
– Że nigdy nie można do niczego wrócić. Próbowałem i nie udało mi się. Mój dom już nie istnieje.
– A teraz uważasz, że to samo zdarzy się ze mną? – spytała.
– O, tak. Działanie i namiętność są jak narkotyki, które cię podniecają i sprawiają, że czujesz się jak na haju. Kiedy znajdziesz się znowu za swoim biurkiem w drapaczu chmur na Wall Street, będziesz miała wrażenie, że to tylko sen, a z prawdziwym życiem zetknęłaś się właśnie teraz.
Zadrżała, czując nagłe zimno i niechętnie uświadamiając sobie, że to, co powiedział, to prawda. – Nie jestem wcale pewna,, czy rzeczywiście chcę to przyjąć do wiadomości.
– Wiem, że nie chcesz, ale to jest właśnie cena, którą płacisz. Ostrzegałem cię, pamiętasz?
Wyłączył automatycznego pilota i zwiększył prędkość, uciekając przed sztormem, który nadciągał od północnego zachodu.
W tej samej chwili w Londynie, na Curzon Street, Kim budził śpiącego jeszcze Fergusona potrząsając go delikatnie za ramię. Brygadier zamruczał coś i wreszcie ocknął się z pewnym trudem i wyraźną niechęcią. – Co się dzieje?
– Pułkownik Villiers czeka.
– Co, już? – Ferguson westchnął, odrzucił kołdrę i sięgnął po szlafrok. Gdy wszedł do saloniku, Villiers stał przy oknie. – Doprawdy, Tony, to już przesada.
– Przepraszam, sir – Villiers odwrócił się. Twarz miał ponurą. Sytuacja uległa dalszej zmianie.
Kim pojawił się niosąc kawę i Ferguson z wdzięcznością wziął od niego filiżankę. – Dobrze, niech mnie pan nie oszczędza.
– Właśnie jadę ze szpitala Cromwella. Alan Crowther jest tam na oddziale intensywnej terapii.
Ferguson natychmiast zaczął bacznie słuchać. – Co się stało?
– Został dwukrotnie postrzelony i wpadł do śluzy Camden. Robota naszego przyjaciela Jago. Na szczęście robotnik, który jechał rowerem ścieżką holowniczą na poranną zmianę, usłyszał jego jęki. Znalazł go trzymającego się drabinki na brzegu kanału.
– I to właśnie Jago postrzelił Crowthera?
– Tak. Alan mi to powiedział. Jest w złym stanie, ale może mówić.
Jago chciał wydobyć od niego informację, dokąd pojechali Egan i Sara.
– Powiedział mu?
– Nie. Ale za to powiedział mnie. Uznał, że sprawy zaszły za daleko. Odprowadził ich w nocy do Lancaster. Uwierzy pan? Wskoczyli do pociągu towarowego.
– Owszem – zapewnił go Ferguson. – Teraz jestem w stanie uwierzyć we wszystko.
– W każdym razie wynajęli w Heysham jacht motorowy od tego starego łobuza, Sama Webstera. Popłynęli prosto do Ballycubbin.
Ferguson pokiwał głową. – Mówiłem panu, że młody Sean na pewno coś wymyśli.
Podniósł się z miejsca, a Villiers zapytał. – Ale co teraz zrobimy?
– Co zrobimy? – odparł Ferguson. – Cóż, najpierw wezmę prysznic, a potem Kim przygotuje nam tradycyjne, angielskie śniadanie.
Jajecznicę, bekon i pomidory oraz tosty z marmoladą i wielki dzbanek indyjskiej herbaty. Zjemy je razem, Tony, a potem zrobimy tak, jak planowaliśmy. Pojedziemy do Walsham i wystartujemy Learem o ósmej rano. Czy załatwiłeś śmigłowiec w Aldergrove?
– Tak jest, sir.
– Dobrze. Biorąc zaś pod uwagę to, co obecnie wiemy, chciałbym, żeby w chwili naszego przybycia do bazy w Donaghadee czekała na nas eskorta. Jeden oficer, przynajmniej w stopniu kapitana. Ktoś doświadczony. I sześciu spadochroniarzy. Zawsze przekonuję się, że ludzie boją się jak wszyscy diabli, kiedy widzą te czerwone berety. – Ferguson uśmiechnął się. – Dopilnuj tego, Tony.
Odwrócił się już w stronę drzwi, ale Villiers zatrzymał go jeszcze. Ale to może być niebezpieczne, sir, bardzo niebezpieczne dla Sary i Egana. Pozwalamy im przecież wyjść bezpośrednio na Lelanda Barryego. Nie sposób przewidzieć, jak zareaguje.
– Mój drogi Tony, Barry może zareagować tylko w jeden, jedyny sposób. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Będzie próbował ich zlikwidować, a to jest właśnie reakcja, na którą czekamy. Jeżeli bowiem wykona ten właśnie ruch, będziemy go wreszcie mieli.
– No cóż, mogę tylko powiedzieć, że będzie to od nas wymagało niezwykłej precyzji działania. Margines błędów prawie nie istnieje odparł Villiers.
– A czy tak naprawdę mamy go kiedykolwiek w naszej robocie, Tony? – spytał Ferguson i wyszedł.
Tuż po ósmej Sara po raz pierwszy zobaczyła przez gęstą mgłę i deszcz dalekie wybrzeże Ulsteru. Było już jasno, ale światło wciąż było całkiem mdłe, szare i tajemnicze. Skądś doleciał ryk syreny przeciwmgielnej.
Egan wzdrygnął się. – Nie cierpię listopada. Takie ni to, ni owo.
Mieszanina lata i zimy.
– Wiem – powiedziała. – O której będziemy?
– Mniej więcej za kwadrans dziewiąta. Przejmij ster.
Zrobiła, jak jej polecił. Egan postawił torbę na stoliku do map. Otworzył ją, wydobył Walthera w specjalnej kaburze, uklęknął i przymocował ją tuż nad cholewką prawego buta. Sprawdził, czy pistolet da się łatwo wydobyć, i opuścił nogawkę dżinsów.
– Zdaje się, że wy, jankesi, bardzo wierzycie w asa w rękawie, prawda? – zapytał.
– Nie wiem – odpowiedziała. – Nie gram w karty.
Wyjął Browninga, sprawdził jego mechanizm, a potem wsunął go do wewnętrznej kieszeni kurtki. Wrócił do steru i w tej właśnie chwili wiatr zerwał zasłonę mgły i Sara zobaczyła, może w odległości mili przed nimi, maleńki port i białe ściany domków na nabrzeżu.
– Ballycubbin? – spytała.
– Krąg największego zagrożenia – odparł Egan. Zmniejszył obroty silnika i skierował „Jenny B.” w stronę wejścia do portu.
W niewielkim porcie stało przycumowanych kilka łodzi rybackich, wcześniej jednak minęli całą ich flotyllę płynącą na łowiska w poszukiwaniu śledzi i makreli.
– Zazwyczaj po przypłynięciu powinno się zameldować w kapitanacie portu – Egan wyjaśnił Sarze – ale wątpię, czy w takiej miejscowości jak ta w ogóle jest kapitanat portu.
Wyłączył silnik, gdy stuknęli w dolną platformę przystani. Sara wyskoczyła z cumą, Egan przeszedł za nią przez reling, żeby jej pomóc, i razem dokończyli cumowania. – No cóż, jesteśmy na miejscu powiedziała. – Wygląda to niezbyt imponująco.
– Masz przygotowaną swoją historię? – spytał.
– Oczywiście – skinęła głową.
– Dobrze, a więc bierzemy się do dzieła – zaczął wchodzić pierwszy po stromych schodach.
Mniej więcej w tym samym czasie w Aldergrove wylądował Lear i podkołował na oddaloną część lotniska wydzieloną do celów wojskowych. Śmigłowiec Lynx lotnictwa armii lądowej czekał już na nich z pilotem za sterami.
Przy schodkach stał młodziutki porucznik. – Wszystko przygotowane, sir – zasalutował.
– Dziękuję, poruczniku – odparł Ferguson i zniknął szybko we wnętrzu Lynxa. Villiers pospieszył tuż za nim.
Tony pochylił się do przodu i postukał pilota w ramię. – Jak długo będziemy lecieć do Donaghadee?
– Piętnaście minut, sir.
– Nie mówiłem, Tony? – powiedział Ferguson, zapinając pasy. – Za bardzo się martwisz – i wtedy Lynx poderwał się z rykiem silników z miejsca, skutecznie uniemożliwiając im dalszą konwersację.
Ulica biegnąca wzdłuż nabrzeża była zupełnie pusta w padającym deszczu. Nie było na niej żadnego znaku życia, otwarty był tylko niewielki sklep spożywczy. Egan wszedł do środka. Zadźwięczał dzwonek i młoda kobieta czytająca za ladą jakieś czasopismo uniosła głowę.
– Jezu, ale mnie pan przestraszył.
– Przepraszam – odparł Egan. – Dopiero wpłynąłem moją łodzią. Czy jest tu jakaś kawiarnia? Chcielibyśmy coś zjeść i napić się herbaty.
– Możecie spróbować w pubie „Bęben Oranżystów”. To kilka domów dalej.
– Czy nie jest trochę za wcześnie? To jeszcze nie są godziny otwarcia.
– Oczywiście, ale w takiej dziurze nikt na to nie zwraca uwagi. Murtagh zawsze tam jest. To właściciel. Na pewno was obsłuży.
– Dzięki.
Egan i Sara poszli dalej wzdłuż nabrzeża i zatrzymali się przed wywieszką pubu. – „Bęben Oranżystów”. Nie pozostawiają żadnych wątpliwości, jakie są ich sympatie polityczne, prawda? – skomentował Egan.
Pchnięte przez niego drzwi otworzyły się i weszli do obszernej, staroświeckiej sali barowej o niskim suficie i wiktoriańskim kontuarze z wypolerowanego mahoniu. Bardzo mu to przypominało „Flisaka”.
Drzwi za kontuarem otworzyły się i wycierając ręce w ścierkę wszedł przez nie potężnie zbudowany mężczyzna w kamizelce i koszuli z podwiniętymi rękawami. – Dzień dobry – powiedział jowialnie. – Skąd żeście się wzięli?
– Przypłynęliśmy jachtem motorowym z Bangor – powiedział Egan. – Dziewczyna w sklepie powiedziała, że może nam pan zrobić coś na śniadanie.
– Nie ma sprawy. – Przechylił się nad barem i wyciągnął rękę. Ian Murtagh.
– Nazywam się Egan.
– Sara Talbot. – Podała mu rękę. – To bardzo miłe, że zechce nam pan pomóc.
– Amerykanka? – zapytał. – Niewielu pani ziomków się tu teraz spotyka. Ruch turystyczny nie jest taki jak niegdyś.
– Dziwi to pana? – spytał Sean i ku zaskoczeniu Sary jego głos zmienił się nagle. Mówił teraz twardym akcentem z Belfastu.
– W tych okolicznościach wydaje się dość dziwne, że wybrała pani Ballycubbin, pani Talbot – stwierdził Murtagh.
Egan spojrzał na nią. – Dalej, powiedz mu. Właściwie, czemu nie? Może będzie mógł nam pomóc?
Pochyliła się nad barem, zsunęła czapkę do tyłu i spojrzała na niego swymi szarozielonymi oczyma, jak umiała najczulej. – No cóż, mówię to panu oczywiście w zaufaniu, ale tak naprawdę jestem dziennikarką pracującą dla tygodnika „Time”. Gdzieś tu w okolicy mieszka pewien emerytowany sędzia o nazwisku sir Leland Barry. W ubiegłym roku IRA chciała go zabić, dokonując na niego zamachu bombowego.
– I zabiła jego żonę – odparł Murtagh z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. – Znam dobrze sir Letanda. To wspaniały człowiek.
– Miałam nadzieję, że zrobię z nim wywiad, ale słyszałam, że ich nie udziela. Sądzę, że obawia się o swoje osobiste bezpieczeństwo.
– Dlaczego miałby się czegoś obawiać, skoro mieszka tutaj, gdzie każdy człowiek w okolicy jest po jego stronie? – spytał Murtagh. – I zawsze był bardzo rozsądnym człowiekiem. Bardzo dżentelmeński w stosunku do dam. Czy chcecie, państwo, żebym do niego zadzwonił i powiedział mu, o co chodzi – Och, czy zechciałby pan to zrobić? – spytała Sara wstrzymując oddech.
– Nie ma żadnego problemu. Usadowcie się, państwo, wygodnie przy ogniu. Żona jest u matki. Nastawię tylko czajnik i zaraz zatelefonuję do sir Lelanda.
Wyszedł. Sara stanęła przed kominkiem i grzała ręce. – O czym myślisz?
– Zbyt łatwo – odparł Egan. – O wiele zbyt łatwo. Ale poczekamy i zobaczymy.
W bibliotece w Rosemount sir Leland Harry siedział przy swoim biurku. Jego zarządca, James Calder, stał u jego boku z plikiem papierów w ręku. Sir Leland odłożył słuchawkę.
– Są. Ten Egan, o którym ci mówiłem, i Amerykanka.
– Czy to absolutnie pewne, że on jest z IRA? – spytał Calder.
– O tak – skinął głową Barry. – Egan działał w tak zwanym europejskim batalionie i zabijał nie uzbrojonych brytyjskich żołnierzy w Holandii i w Niemczech. A ona jest z irlandzko-amerykańskiej organizacji w Nowym Jorku i oboje chcą zdobyć sławę zabijając mnie.
– Sukinsyny – stwierdził Calder.
– Cóż, damy im szansę, przynajmniej tak to będzie wyglądało. Pojedź do wioski i przywieź ich. Weź u sobą jednego z gajowych. Myślę, że Flynna. Dobrze się ostatnio sprawuje. Jestem pewien, że będzie miał ochotę wykończyć kolejnego terrorystę z IRA. Murtagh może wrócić z tobą.
– Doskonale, sir.
Calder podszedł do drzwi, a sir Leland dodał. – Zgrajmy wszystko dobrze w czasie, bo właśnie mam zamiar wezwać RUC. Nasi przyjaciele powinni być już martwi, kiedy tamci się tu zjawią.
Podniósł słuchawkę i szybko nakręcił numer miejscowego posterunku RUC.
Lynx, zawisł na chwilę w miejscu, a potem wolno osiadł na płycie lądowiska helikopterowego w bazie wojskowej koło Donaghadee. Oczekiwały już na nich pomalowane na kolor khaki wojskowe Land Rovery. Dwa, które zamykały niewielką kolumnę, były odkryte. W każdym znajdował się kierowca i trzech żołnierzy. Byli to spadochroniarze w czerwonych bretach i kombinezonach maskujących, uzbrojeni w pistolety maszynowe Sterling. Stojący na przedzie samochód miał naciągniętą plandekę. Obok niego stało dwóch oficerów – kapitan spadochroniarzy i pułkownik sił powietrznych wojsk lądowych. Gdy Ferguson i Villiers wysiedli, oficerowie zbliżyli się do nich i oddali honory.
– Brygadier Ferguson? Jestem pułkownik Chalmers, sir, dowódca bazy. Chciałbym przedstawić kapitana Richarda Staceya, z drugiego spadochronowego.
Stacey zasalutował elegancko.
– To pułkownik Villiers, mój adiutant – rzekł Ferguson. – Czas jest teraz najważniejszy, pułkowniku. Jestem panu wielce zobowiązany za szybką pomoc w tej sprawie, ale musimy jechać, i to szybko. Wydam kapitanowi Staceyowi rozkazy w czasie jazdy.
Kilka sekund później siedział już wraz z Villiersem z tyłu pierwszego Land Rovera, kapitan Stacey zajął miejsce z przodu, koło kierowcy, i cała niewielka kolumna ruszyła w stronę bramy.
– Czy zna pan Ballycubbin, kapitanie? – zapytał Ferguson, gdy uniesiono szlaban i samochody ponownie ruszyły.
– Tak jest, sir – odparł Stacey.
– To nasze miejsce przeznaczenia. A konkretnie dom sir Lelanda Barryego. Oczywiście zdaje pan sobie sprawę, że obowiązują pana postanowienia ustawy o tajemnicy państwowej.
– Rozkaz, sir – rzekł Stacey.
– Dobrze. A więc kiedy znajdziemy się już na miejscu, pan i pańscy ludzie zrobicie dokładnie to, co powiem. Tylko to. Nic więcej i nic mniej. – Odwrócił się i uśmiechnął do Villiersa. – Nie martw się, Tony.
Wszystko będzie dobrze, obiecuję ci.
Egan i Sara kończyli przyniesione przez Murtagha kanapki z bekonem i pili drugą filiżankę herbaty, kiedy właściciel pubu wrócił. Miał na sobie myśliwską kurtkę do kolan i nieprzemakalny kapelusz.
– Ma pani dziś szczęście, pani Talbot – powiedział. – Mówiłem pani, że sir Leland to porządny człowiek. Przysłał po państwa jeden ze swoich samochodów.
– Naprawdę? – spytała Sara.
– Przecież mówiłem, prawda? Czeka za domem. – Podniósł klapę w kontuarze. – Tędy.
Sara podniosła się trochę niepewnie, ale Egan powiedział. – Czyż to nie wspaniałe, pani Talbot?
Przeszła przez kuchnię, a idący jej śladem Egan opuścił nieco w dół zamek błyskawiczny skórzanej kurtki, by w razie potrzeby móc szybko wydobyć Browninga. Murtagh minął ich i otworzył tylne drzwi prowadzące na wybrukowane podwórze. Stał tam duży Peugeot kombi, a obok niego dwaj mężczyźni.
– To pan Calder – rzekł Murtagh – zarządca sir Lelana, i Malcolm Flynn, główny gajowy.
Calder uśmiechnął się czarująco i wyciągnął rękę. – Niezmiernie się cieszę, pani Talbot. Sir Leland prosił, żebym państwa zawiózł bezpośrednio do domu.
– To bardzo miłe z jego strony – odparła Sara. Calder otworzył tylne drzwi i gestem zaprosił ją do środka.
W tej samej chwili Murtagh wyciągnął starego, wojskowego Colta i przytknął wylot lufy do karku Egana. – Ale zanim pojedziemy, koleś, uwolnię cię od tego, co psuje krój twojej ślicznej, skórzanej kurteczki.
Flynn również wyciągnął z obszernej kieszeni rewolwer Smith and Wesson kalibru 0.38. Murtagh znalazł Browninga i przekazał go Calderowi. Zarządca wziął go, oglądał przez chwilę, a potem pokręcił ze smutkiem głową i włożył broń do swojej kieszeni. – Nikomu nie można już dziś ufać. To odnosi się również do ciebie, kochana, a więc rączki na samochód, oboje. Stanąć jak należy, tak to chyba mówią w amerykańskiej telewizji?
Odwróciła się w stronę Egana, rozzłoszczona i przestraszona zarazem.
– Rób, jak mówią – powiedział łagodnie.
Rozstawił szeroko nogi i oparł ręce na samochodzie. Zrobiła tak samo. Czuła, jak ich ręce obmacują ją brutalnie.
– Dobra – rzekł Calder. – Oboje włazić na tylne siedzenie.
Flynn usiadł za kierownicą, Calder obok niego, a Murtagh zajął miejsce na środkowym siedzeniu, plecami do drzwi. Bez przerwy trzymał Sarę i Egana na muszce Colta.
– Nieczęsto mamy okazję podróżować z parą papistów i to w takim stylu – powiedział i zerknął na Caldera. – Czy zauważyliście, że zawsze można rozpoznać katolika? Wygląda inaczej.
Egan ujął rękę Sary i uścisnął mocno.
Gdy Calder wprowadził wszystkich do gabinetu, sir Leland Barry siedział przy biurku i pisał coś. Zdjął okulary, uniósł wzrok i odłożył pióro. Egan i Sara stanęli przed biurkiem, Murtagh przy drzwiach.
Trzymał w ręku broń, podobnie jak Flynn, który zajął miejsce z drugiej strony pokoju niemal opierając się plecami o półki biblioteczne.
Calder wyjął z kieszeni Browninga Egana i położył na biurku. – Miał to.
Sir Leland wziął go na chwilę, uniósł w ręku i odłożył na biurko. A więc twierdzi pani, że jest dziennikarką, pani Talbot?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, Egan wyciągnął portfel. Gdy sięgał po niego, Murtagh i Flynn skierowali w jego stronę broń. Uniósł rękę uspokajająco. – Chwileczkę. – Rzucił portfel na biurko. – Jeżeli zajrzy pan do środka, znajdzie pan tam odpowiedni dowód tożsamości, który przekona pana, że jestem w służbie czynnej w SAS.
Murtagh roześmiał się ochryple. – Bzdury.
– Prymitywne, ale dość sprytne. – Sir Leland oparł się wygodnie. Ten rodzaj fałszerstwa jest w waszym środowisku nader powszechną, rzeczą.
– W jakim środowisku? – zapytał Egan.
– Oczywiście w Tymczasowym Skrzydle IRA. A ta dama, jak mnie poinformowano, jest Amerykanką irlandzkiego pochodzenia, członkiem mieszczącej się w Nowym Jorku organizacji, która za swój jedyny cel stawia sobie robienie jak największego zamieszania w naszej prowincji.
– To bzdura – Sara oparła się na biurku. – Nazywam się Sara Talbot. Mój syn, Eric, dwa tygodnie temu został zamordowany w Paryżu na polecenie człowieka nazwiskiem. Smith. A ja mam podstawy przypuszczać, że ma pan z tym człowiekiem kontakty handlowe.
Zmarszczył czoło, wyraźnie zdziwiony. – Kontakty handlowe?
– Tak, razem prowadzicie handel narkotykami.
– Jezu! – zawołał oburzony Flynn. – I pan tego wysłuchuje?
– Możesz przestać pleść te bzdury – rzekł Calder – już na to za późno. Wiemy, po co tu jesteście. Chcieliście dostać się do tego domu i zamordować sir Lelanda.
– Ale wam się to nie uda – dodał Barry – bo zostałem ostrzeżony. – Pokręcił łagodnie głową. – Obawiam się, że będzie musiała pani za to zapłacić, pani Talbot.
– Przecież to zupełne szaleństwo – zaprotestowała.
– Wcale nie. Skontaktowałem się z RUC. Będą tu w każdej chwili. Będziecie już wtedy całkiem martwi, a moje życie zostanie uratowane przez tych oto wiernych przyjaciół.
Egan odsunął ją na bok. – Nie możesz tego zrobić, Barry. Ona mówi prawdę, wiesz o tym dobrze.
Wyglądało to tak, jakby chciał sięgnąć przez biurko i sprowokowało reakcję, na którą liczył. Calder schwycił go za kark, obrócił i Egan poleciał do tyłu na kanapę.
Murtagh ruszył ze swego miejsca i Flynn także zaczął iść przez pokój.
– Ty sukinsynu! – rzekł Murtagh.
Ręka Egana uniosła się z Waltherem wyjętym z kabury na łydce.
Trafił Murtagha w środek czoła i natychmiast ukląkł na jedno kolano, schwycił Sarę za nogę i pociągnął na podłogę. Potem odwrócił się błyskawicznie i strzelił znowu trafiając Flynna dwoma pociskami w serce.
Calder sięgnął po leżącego na biurku Browninga i kolejny pocisk z Walthera ugodził go w skroń z bardzo małej odległości. Egan wstał, bardzo spokojny, śmiertelnie groźny i stanął na szeroko rozstawionych nogach. Był to najstraszliwszy pokaz zniszczenia, jaki Sara widziała w swoim życiu. Trwał nie dłużej niż trzy sekundy.
Sir Leland siedział wciąż w swoim fotelu. – Na litość boską, nie!
Egan pomógł Sarze wstać i zasłonił ją sobą. – A teraz, skoro jest tak niewiele czasu, zanim przyjadą tu pańscy kumple z RUC, musimy się streszczać. Mam tu jeszcze trzy naboje. – Uniósł Walthera. – Jeżeli nie powie mi pan tego, co chcę wiedzieć, wpakuję panu wszystkie trzy w brzuch. To bolesny i bardzo powolny rodzaj śmierci.
– Wszystko – odpowiedział sir Leland. – Powiem wszystko, co pan zechce.
– W porządku. Kim jest Smith? Gdzie możemy go znaleźć?
– Ależ ja nie wiem. Nie potrafię odpowiedzieć na żadne z tych pytań.
Egan uniósł Walthera groźnym gestem i Barry zawołał ochryple. To prawda, zaręczam panu. Telefonuję na numer kontaktowy i zostawiam mu wiadomość. Potem on telefonuje do mnie. To zawsze odbywa się w ten właśnie sposób.
– Nie wierzę panu.
– To prawda, przysięgam. – Na czoło Barryego wystąpił pot, widać było, że ogarnia go ślepa panika, aż nagle twarz mu się rozjaśniła. – Chwileczkę. Mam tu coś. Proszę mi pozwolić otworzyć szufladę biurka.
– Dobrze, ale bardzo, bardzo ostrożnie.
Barry otworzył szufladę i zaczął w niej grzebać. – Raz przysłał mi kuriera. Przypłynęła promem, promem ze Szkocji do Larne. Murtagh pojechał, żeby ją spotkać.
– To była kobieta?
– Tak. Przywiozła walizkę.
– Heroina?
Barry skinął głową. – Murtagh dał jej w zamian drugą, z odpowiednią sumą pieniędzy i odpłynęła następnym promem. – Roześmiał się z ulgą. – Znalazłem, widzi pan? Flynn zawiózł Murtagha do Larne, trzymał się na uboczu i zrobił im obojgu zdjęcie. – Wzruszył ramionami. – Pomyślałem, że kiedyś może być przydatna.
Egan spojrzał na fotografię i Sara przesunęła się do przodu. – Czy mogę zobaczyć?
Wszystko stało się w jednej chwili. Sir Leland Barry schwycił leżącego biurku Browninga i zerwał się na równe nogi. Egan wystrzelił trzykrotnie, raz za razem i siła uderzenia pocisków wyrzuciła Barry’ego przez okno balkonowe na taras. W tym samym momencie wewnętrzne drzwi otworzyły się z hukiem i do środka wpadło z pistoletami maszynowymi gotowymi do strzału kilku funkcjonariuszy w zielonych mundurach Royal Ulster Constabulary. Egan miał jedynie ułamek sekundy, by wsunąć fotografię do kieszeni, zanim rzucili się na niego.
Egan leżał twarzą do podłogi w urządzonym w georgiańskim stylu gabinecie. Ręce miał skute kajdankami na plecach. Sara siedziała przy stole z opuszczoną głową. Przy drzwiach stał funkcjonariusz z trzymanym oburącz, gotowym do strzału pistoletem maszynowym Sterling. Drzwi otworzyły się i wszedł umundurowany inspektor w towarzystwie sierżanta.
– Wygląda tam jak w rzeźni – rzekł inspektor.
Sierżant podszedł i kopnął Egana w żebra. – Ty świnio z IRA.
Zabiłeś sir Lelanda, ty i ta jankeska dziwka.
– Uspokójcie się, Carter – rzucił ostro inspektor.
– Nie jestem z IRA. Jestem z SAS – odparł Egan. – I jeżeli to was interesuje, wasz dobry przyjaciel sir Leland Barry dowodził Synami Ulsteru.
Na twarzy Cartera odmalowały się wściekłość i niedowierzanie. – Łżesz, skurwysynu.
Znowu kopnął Egana i inspektor odezwał się do niego ponownie. – Dość tego! – Zwrócił się do Egana. – Czy może to pan udowodnić?
– Na biurku Barryego leży portfel. Jest w nim moja legitymacja.
– Uważaj na nich – polecił Carterowi inspektor wychodząc z pokoju.
Carter stał, patrząc na leżącego Egana, dotknął go delikatnie czubkiem buta, a potem spojrzał na Sarę, wziął ją za brodę i uniósł jej głowę do góry. – Poczekaj na mnie na zewnątrz, Murphy – polecił funkcjonariuszowi.
Drzwi zamknęły się cicho. – To co powiedział pan Egan – rzekła Sara – jest prawdą. Zobaczy pan.
– Prawdą? – zapytał. – Co tacy jak wy wiedzą o prawdzie? Zamordowaliście żonę sir Lelanda, zabiliście bombą jego dzieci, a tacy jak ty – cholerni Amerykanie irlandzkiego pochodzenia, są najgorsi. Przyjeżdżacie tutaj i wtykacie nosy w to, co nie powinno was obchodzić. – Postawił ją na nogi. – Wkrótce odstawimy was na posterunek i zobaczymy, coście ze jedni, ale tymczasem trzeba ci zrobić rewizję. – Zaczęła mu się wyrywać, a Egan bezskutecznie usiłował go kopnąć. – Rewizję osobistą. Sprawdzimy dokładnie każdy zakamarek, każdą dziurkę. Rzecz w tym, że nie wiemy, co masz przy sobie, prawda?
Stała oparta tyłem o stół, jego kolano wcisnęło się między jej nogi, dłonie ścisnęły piersi. Gdy zaczęła ogarniać ją fala przerażenia i obrzydzenia, przypomniała sobie nagle szkolenie u Jocka Whitea.
Dostrzegła swą jedyną szansę, złożyła obie dłonie w pięści feniksa i uderzyła nimi jednocześnie z obu stron w kark Cartera. Wrzasnął z bólu. Drzwi za jego plecami otworzyły się gwałtownie i wszedł przez nie Ferguson z Tonym Villiersem u boku. Kapitan Stacey i jego spadochroniarze stali za nimi z bronią gotową do strzału.
Sierżant Carter cofnął się. Na jego twarzy malowało się oszołomienie. Sara usiadła i w tym samym czasie do przodu przedostał się inspektor. Co się tu dzieje?
Tony Villiers wyjął z portfela swoją legitymację. – Jestem pułkownik Villiers z Grupy Cztery, a to brygadier Charles Ferguson. Sądzę, że wie pan, kim jest brygadier.
Inspektor natychmiast zasalutował. – Panie brygadierze.
– Na podstawie posiadanych przeze mnie pełnomocnictw, z których charakteru zdaje pan sobie zapewne sprawę, przejmuję całkowitą kontrolę nad tą akcją. Wszystko wygląda zupełnie inaczej, niż to się panu wydaje, inspektorze, i na razie musi to panu wystarczyć. A teraz proszę łaskawie zdjąć kajdanki temu dżentelmenowi.
– Sierżancie Carter – odezwał się inspektor.
Carter wyciągnął klucz i uwolnił Egana. Villiers objął Sarę ramieniem.
– Wszystko w porządku?
– Teraz już tak – odparła.
– Zostawcie powitania na później – rzekł Ferguson z rozdrażnieniem.
Kiedy podeszli do drzwi, Villiers powiedział. – Przepraszam was na chwilkę. – Odwrócił się, dwoma szybkimi krokami przebiegł przez pokój, kopnął Cartera między nogi, a gdy sierżant zwinął się z bólu, wyrżnął go kolanem w twarz. – Kiedy widzę, co wyprawiają takie śmiecie jak ty – rzekł patrząc na Cartera – zaczynam się niekiedy zastanawiać, czy IRA przypadkiem nie ma trochę racji.
W Aldergrove był wczesny zmierzch. Zapadał już zmrok i deszcz smagał pas startowy, na którym czekał Lear. Sara stała przy oknie poczekalni, trzymając w ręku filiżankę herbaty. Egan siedział niedaleko niej. Całe popołudnie trwało przebijanie się przez stosy formularzy i oświadczeń. Na dobrą sprawę nie mieli nawet możliwości, żeby ze sobą porozmawiać. Chciała właśnie odezwać się do Egana, kiedy drzwi otworzyły się i wszedł Villiers i Ferguson.
– Za parę minut startujemy – rzekł Villiers.
Ferguson przeszedł przez pokój i stanął obok Sary. – Czy już się pani dobrze czuje, pani Talbot?
– Chyba tak – odpowiedziała.
– Jeżeli chodzi o postępowanie sierżanta Cartera, zostanie on odpowiednio ukarany, mogę panią o tym zapewnić. W każdej beczce można znaleźć przynajmniej jedno zepsute jabłko. RUC od mniej więcej czternastu lat znajduje się na pierwszej linii ognia jednej z najpaskudniejszych współczesnych wojen. Niech pani nie potępia ich wszystkich z powodu jednego człowieka.
– Postaram się – odpowiedziała mu Sara.
– Prawdę mówiąc, niewiele brakowało, żeby spotkał panią smutny koniec. Wspaniale jest stąd wyjeżdżać. – Ferguson popatrzył na deszcz bębniący o szyby. – Cóż za paskudny kraj. Czasami przychodzi i do głowy, że powinniśmy oddać go Indianom.
O ósmej wieczorem tego samego dnia, kiedy Jago stał przy oknie swego mieszkania przy Lord North Street z filiżanką kawy w ręku, ujrzał Daimlera zajeżdżającego przed dom Sary. Skierował się szybkim krokiem do odbiornika i włączył go.
Jeszcze w samochodzie Ferguson rzekł do Sary. – Zanim się pożegnam, chciałbym zamienić z panią jeszcze kilka słów. Czy mogę wejść?
– Czy to konieczne, panie brygadierze? Jestem bardzo zmęczona.
– Obawiam się, że tak.
– No cóż, dobrze – odparła niechętnie, wysiadła z Daimlera, weszła po schodkach i otworzyła drzwi wejściowe. Ferguson, Villiers i Egan poszli za nią.
Zapaliła światła. Wprowadziła wszystkich do saloniku i odwróciła się w ich stronę. – A więc, panie brygadierze, co pan ma do powiedzenia?
– Niektórzy spośród moich przełożonych w rządzie nie będą tym uszczęśliwieni – rzekł Ferguson – ale ja dostałem to, na czym mi zależało – głowę Lelanda Barryego i bardzo jestem pani za to wdzięczny.
– Ale? – spytała Sara.
– Alan Crowther dzięki naszemu przyjacielowi Jago walczy ze śmiercią w szpitalu. Nie wiedziała pani o tym, prawda? Wszędzie walają się zwłoki – tutaj, w Paryżu, na Sycylii, w Irlandii. To było jakieś Tour d’Europe niczym nie pohamowanej przemocy. Uzyskała pani wszystko, co pani chciała, ale za dość wysoką cenę.
– Oprócz Smitha.
– Może już nigdy się nie dowiemy, kim jest. Jeżeli ma choć odrobinę zdrowego rozsądku, zniknie z pola widzenia, ale jedno jest już absolutnie pewne. Jutro wraca pani do Ameryki i jestem zdecydowany nadać temu wyjazdowi charakter postanowienia prawnego – oświadczył Ferguson. – Na tym cała sprawa się kończy, pani Talbot. – Odwrócił się do Villiersa. – Będzie pan osobiście odpowiedzialny za dopilnowanie, by pani Talbot znalazła się rano w samolocie. Czy to jasne, Tony?
– Tak jest, sir – odparł Villiers.
– W porządku – Ferguson odwrócił się w stronę Egana. – A ty, Sean, zameldujesz się jutro punktualnie o siódmej rano w moim mieszkaniu na Cavendish Place. Musimy zamienić kilka słów. – Nie czekał na odpowiedź Egana, tylko rzekł po prostu. – Dobranoc, pni Talbot – i skierował się w stronę drzwi.
Villiers położył dłoń na jej ramieniu. – Zobaczymy się rano, Saro rzekł i wyszedł za brygadierem.
Trzasnęły drzwi wejściowe, silnik Daimlera zawarczał, a potem ucichł w oddali. Zapadła cisza. Sara stała pośrodku pokoju w starym dwurzędowym płaszczu i wełnianej kominiarce. Na twarzy miała rozsmarowany brud.
– A więc to już koniec? – spytał Egan.
– Nie, Sean. Wiem o tym równie dobrze jak ty, ale najpierw muszę wziąć prysznic i przebrać się w coś czystego. – Dotknęła jego policzka z nie udawaną serdecznością. – Wiesz co? Jesteś wspaniałym chłopakiem, a może raczej powinnam powiedzieć, równym facetem? Czy wasze dziewczyny z East Endu tak by to określiły?
– Mniej więcej.
– W porządku, równy facecie. Kiedy będę się doprowadza do ładu, idź do kuchni i zrób herbatę, a później pogadamy.
Przez pięć minut stała pod gorącym prysznicem, potem wytarła włosy ręcznikiem, wyszczotkowała jeszcze mokre i zawiązała w koński ogon. Z szuflady wyjęła czystą bieliznę i kremową, jedwabną bluzkę. Miała wrażenie, że zmyła z siebie wszystko, co wydarzyło się w Irlandii, i od razu poczuła się lepiej. Gdy zeszła na dół do kuchni, miała na sobie marynarkę i spodnie z brązowego zamszu oraz buty na wysokim obcasie.
– Ładnie wyglądasz – powiedział nalewając herbatę.
– Cóż, rzeczywiście czuję się o wiele lepiej. – Deszcz bębnił o szyby, kiedy siedzieli tak naprzeciwko siebie przy stole, w atmosferze jakiejś intymności, która nagle zaistniała między nimi. – Sean, zawsze chciałam cię o coś zapytać.
– O co?
– Nigdy nie wspomniałeś o żadnej dziewczynie w twoim życiu. – Zawahała się. – Czy to z powodu Sally? W końcu nie była twoją prawdziwą siostrą.
– Jeżeli o mnie chodzi, była nią i zawsze będzie. – Zapalił papierosa, zakaszlał lekko i przerwał. – Po co, u diabła, ja palę to świństwo? Zdusił papierosa w popielniczce. – W Belfaście miałem dziewczynę. Nazywała się Mary Costello. Miła dziewczyna, katoliczka. Oczywiście, rodzina nie aprobowała naszej znajomości. W gruncie rzeczy tam, gdzie mieszkała, nikt tego nie aprobował. To była bardzo prorepublikańska dzielnica.
– Przecież jesteś katolikiem – zdziwiła się.
– Ale byłem również żołnierzem armii brytyjskiej. Dość, że pewnej nocy dobrały się do niej miejscowe kobiety. Ogoliły jej głowę, wysmarowały ją smołą i oblepiły pierzem, a potem zostawiły przywiązaną do latarni. Rano znalazł ją wojskowy patrol i zawiózł do szpitala. Egan wstał i spojrzał przez okno. – Utopiła się w rzece Lagan tego samego dnia, kiedy wypisano ją ze szpitala.
Poczuła nagle w oczach piekące łzy. – Jak ludzie mogą być tak okrutni?
– To nie ludzie są temu winni, ale życie i to, co ono z ludźmi wyprawia – odparł Egan. – Stawia ich w sytuacjach najparszywszych z możliwych i nie pozostawia im najmniejszego wyboru.
Gdy się odwrócił, na jego twarzy malowała się udręka.
Wstała, obeszła stół i objęła go. – Czy jest aż tak źle?
– Nie może być gorzej – odpowiedział.
– No to zabierajmy się da roboty. – Pociągnęła go do stołu i usiedli oboje. – Ta fotografia, którą dał ci Leland Barry, kiedy mu groziłeś.
Fotografia ze spotkania w Larne. Właśnie miałeś mi ją pokazać, kiedy schwycił za pistolet, a potem wdarli się ci z RUC. Masz ją nadal przy sobie?
– Tak.
– Ale nic o niej nie powiedziałeś Tonyemu i Fergusonowi. Dlaczego?
– Dlatego, że już im nic do tego. Od tej pory to sprawa osobista.
– Kurierem, którego przysłał Smith, była kobieta. Tak przecież powiedział Barry?
– O tak – skinął głową Egan. – To z całą pewnością kobieta.
Wyjął fotografię z kieszeni i przesunął po stole w stronę Sary. Na zdjęciu widać było Murtagha opartego o pachołek na przystani w Larne.
Rozmawiała z nim siwowłosa kobieta w zimowym płaszczu. Ida Shelley.
– O mój Boże! – powiedziała Sara.
Twarz Egana była nienaturalnie spokojna. – Naprawdę jest moją kuzynką. Oczywiście, kiedy byłem dzieckiem, nazywałem ją ciocią i dla Sally również była zawsze ciocią Idą.
Sara czuła ból w równym stopniu jak Egan. Jednocześnie uświadomiła sobie, że wzbiera w niej głęboki, palący gniew, narastająca gdzieś od wewnątrz głucha wściekłość. – Zrób głęboki wdech, Sean. – Trzymała go mocno za obie ręce.
– Cioteczka Ida. – W jego oczach pojawiły się łzy. – Cioteczka, którą Sally tak kochała. – Uwolnił jedną rękę i wyrżnął nią w stół. – Czy to nie jest najśmieszniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałaś?
– Nie – odpowiedziała, już zupełnie uspokojona. – Na pewno nie najśmieszniejsza. Właściwie to uważam, że chyba najgorsza. – Wstała. Poczekaj na mnie. Wrócę za chwilę.
Przeszła do saloniku, podeszła do biurka i zadzwoniła po taksówkę.
Potem otworzyła szufladkę w sekretarzyku i wyjęła podarowanego jej przez Jocka Whitea Walthera PPK. Sprawdziła go starannie, tak jak ją uczył, potem wsunęła do torebki i wróciła do kuchni. – Chodź, Sean, zamówiłam taksówkę. Pojedziemy zobaczyć się z Idą – odwrót się i poszła przodem.
Jago połączył się z kontaktowym telefonem, obserwując jednoczenie odjeżdżającą ulicą taksówkę. Gdy telefon zadzwonił, natychmiast podniósł słuchawkę.
– O co chodzi? – spytał Smith.
– Jeśli masz łzy, gotuj się je przelać – odparł Jago. – To Szekspir, stary, ale bardzo na miejscu w pańskiej sytuacji.
– O czym, u diabła, pan mówi? – zapytał Smith.
– Cóż, nie tylko załatwili pańskiego przyjaciela Barryego i wrócili cali i zdrowi, ale również mają fotografię, którą Barry ofiarował im dzięki, jak sądzę, niewielkiej perswazji.
– Jaką fotografię?
– Och, kuriera, którego pan wysłał, żeby spotkał się z kimś w Larne. No i kto okazał się tym kurierem, niech pan zgadnie? Ida Shelley! – Jago roześmiał się. – Czy nie uważa pan tego za raczej zadziwiające?
– Nie – odparł Smith. – Sądzę, że jest już najwyższa pora, żebyśmy się spotkali.
Jago nie miał czasu wziąć prysznic, ale zmienił koszulę na świeżą z białej bawełny, idealnie wykrochmaloną – i precyzyjnie zawiązał krawat w barwach pułku. Potem otworzył jedną ze swych walizek, podniósł fałszywe dno i wyjął zadziwiający szczegół odzieży. Była to wykonana przez Wilkinson Sword Company kamizelka z nylonu i tytanu, która od wielu lat znajdowała się w jego posiadaniu. Mogła powstrzymać pocisk kalibru 0.45 wystrzelony nawet z najmniejszej odległości.
Nałożył ją umocował starannie, potem włożył marynarkę, a na końcu płaszcz.
Sprawdził Browninga, wsunął go do jednej kieszeni, tłumik do drugiej i był już gotów. Starannie przesunął szczotką po włosach i uśmiechnął się do swego odbicia w lustrze. – Cóż za cholerny ostatni akt, stanowczo nie mógłbym go opuścić.
Wyszedł. Drzwi cicho zamknęły się za nim.
Mini Cooper stał tam, gdzie pozostawił go Egan – na dziedzińcu koło „Flisaka”. Wewnątrz panował duży ruch. Przez okno widzieli salę barową zatłoczoną klientami oraz Idę i jej trzech pomocników uwijających się ze wszystkich sił.
Egan i Sara wślizgnęli się do środka kuchennym wejściem.
– Poczekaj tutaj – powiedział. – Wrócę za chwilkę.
Wszedł do sypialni, odwinął dywan między łóżkiem a ścianą i uniósł deskę w podłodze. Był tam jeszcze jeden Browning. Wyjął go wraz z tłumikiem Carswella, wziął kilka zapasowych magazynków z amunicją i zszedł na dół.
Kiedy znalazł się w kuchni, drzwi do baru otworzyły się i wbiegła Ida wycierając ręce w ścierkę. Popatrzyła na nich zaskoczona. – Skąd się tu wzięliście?
– Właśnie wróciliśmy – odparł Egan.
– Jack telefonował dziś po południu i pytał o ciebie. Już wyszedł ze szpitala. Wrócił na Hangman’s Wharf.
– To świetnie – stwierdził Egan. – Kiedy byliśmy w Ulsterze, spotkaliśmy twojego znajomego, Ido. A może powinienem raczej powiedzieć wspólnika w interesach?
Wyglądała na zdziwioną. – O czym ty mówisz?
Egan pokazał jej fotografię. – O tym, Ido, właśnie o tym.
Jej twarz była zupełnie biała, oczy wpatrzone bezmyślnie w jeden punkt. Wyglądała, jakby nagle postarzała się o dziesięć lat. Drżącymi rękami wzięła od niego fotografię i usiadła ciężko przy stole. A potem zaczęła płakać.
Jago zostawił Spydera na Wapping High Street i mimo coraz silniej padającego deszczu, pozostałą część drogi odbył na piechotę. Wreszcie skręcił w niewielką uliczkę między dawnymi, wiktoriańskimi magazynami i wyszedł na Hangman’s Wharf. Smith stał pod lampą i patrzył na rzekę.
Trzymał w ręku wielki, czarny parasol, na ramiona miał narzucony płaszcz przeciwdeszczowy.
Jago stanął z rękami w kieszeniach. – Pan Smith? Wreszcie się spotkaliśmy.
– Chyba najwyższa pora, do cholery – odpowiedział Jack Shelley odwracając się do niego z uśmiechem. Wyglądał nadzwyczaj buńczucznie z lewą ręką na grubym, czarnym temblaku.
Ida nadal siedziała przy stole kuchennym. Z zewnątrz dobiegł ją warkot zapuszczanego silnika Mini Coopera i po chwili ucichł w oddali.
Przestała płakać, wyjęła chusteczkę i wytarła oczy. Drzwi baru otworzyły się i jeden z barmanów zajrzał do środka.
– Co z tobą, Ida? Padamy już na mordę, dziewczyno.
– Zaraz będę, Bert.
Podeszła do kominka i wzięła fotografię Egana i Sally, tę, na której dziewczyna stała lekko odwrócona profilem i patrzyła na niego z taką miłością.
– Moja mała Sally – szepnęła. – Zawiodłam cię, kochana, prawda? Zawsze za bardzo się bałam, wiesz? Ale to już minęło.
Odstawiła zdjęcie, wzięła wizytówkę, którą dał jej Tony Villiers, i podeszła do telefonu.
Gdy winda pokonywała powoli piętro po piętrze, Shelley odezwał się. – Wspaniale pan popracował nad swoim wyglądem. Nie poznałbym pana.
– A wie pan, jak wyglądałem dawniej? – spytał Jago.
– Oczywiście. Niech pan, do cholery, nie będzie głupi. Wiem o panu więcej, niż pan sam wie o sobie. Dlatego właśnie wybrałem pana.
– Ależ pan prowadził te sprawy – rzekł Jago. – Te telefony. Wspaniała historia.
– Bzdura! – odparł Shelley. – To było proste. Najwspanialsze w telefonie jest to, że dopóki dzwoni się samemu, dopóty panuje się nad sytuacją. Sygnał dźwiękowy informował mnie, jeżeli znajdowałem się w jego zasięgu, a jeżeli nie, musiałem tylko w odpowiednich odstępach czasu dzwonić na numer kontaktowy, żeby sprawdzić, czy jest dla mnie wiadomość.
– Sprytne – stwierdził Jago.
– Niezupełnie. Jeżeli ktoś do pana dzwoni i mówi, że jest w Londynie, wierzy mu pan, choć ten ktoś może akurat być w Paryżu. W taki sposób komiwojażerowie organizują sobie weekendowe skoki w bok. – Roześmiał się ochryple. Winda stanęła i Shelley wyszedł z niej. – Tak, mogłem zadzwonić do pana skądkolwiek i nie miał pan pojęcia, gdzie naprawdę jestem. Dzwoniłem z telefonu w samochodzie, kiedy leżałem w lecznicy, z budek telefonicznych. Oczywiście, najlepiej zagmatwał tropy Paryż. To, że mnie pan postrzelił. Dzięki temu wszystko wskazywało na to, że jestem jednym z dobrych facetów. Podejmowałem duże ryzyko, ale pan odpowiednio załatwił sprawę.
Poprowadził go wzdłuż korytarza, koło kuchenki i otworzył drzwi do głównego pokoju. Sięgnął do tablicy z włącznikami i uregulował światła tak, że paliło się jedynie kilka lamp stojących na stole, pozostawiając większą część pokoju pogrążoną w mroku.
– Nie chcę, żeby było zbyt jasno.
Przeszedł do części mieszkalnej.
Jago zapytał. – A gdzie są ci pańscy chłopcy?
Frank i Varley? Dałem im wolne na tę noc. Robią to, co im się poleci. Mówiąc szczerze, nie mają pojęcia, czym się zajmowałem przez ostatnie trzy cztery lata. – Zatrzymał się przy barku, wziął karafkę z whisky i nalał po trochu do szklaneczek. – Nie, jesteśmy tu tylko my dwaj, pan i ja.
– I nasi przyjaciele.
– Oczywiście – roześmiał się Shelley. – I właśnie za to piję. Za przyjaciół. – Stuknął swoją szklaneczką o szklaneczkę Jago.
Winda zatrzymała się z ostrym szarpnięciem. Egan poszedł przodem.
Stanął, wyjął Browninga z kieszeni i skinął głową Sarze.
– Bądź ostrożny, Eric – powiedziała: – Bardzo ostrożny.
Egan uśmiechnął się mrocznie. – Jestem Sean, pani Talbot, a nie Eric.
Otworzył drzwi i weszli do środka. Stanął, trzymając Browninga u boku. Sara znajdowała się tuż przy jego ramieniu. Pokój pogrążony był w mroku. Ruszyli do przodu.
– Jack, jesteś tu?! – zawołał Egan.
– Jestem tutaj synu. – Drzwi na dawną platformę przeładunkową otworzyły się i wszedł Shelley z parasolem w ręku. – Leje, ale miałem ochotę na łyk świeżego powietrza. – Posługując się tylko jedną ręką zsunął płaszcz z ramion, zrobił kilka kroków i odwrócił się. – Czyżbym widział pukawkę w twoim ręku, Sean? To niezbyt przyjazny gest wobec twojego starego wujaszka.
– Owszem, ale pomyślałem, że pewnie będę jej potrzebował w czasie pogawędki z panem Smithem – odparł Egan. – Miałem ciekawą rozmowę na twój temat z Idą, Jack. Jezu! – powiedział z obrzydzeniem. – Jack Shelley, Robin Hood z East Endu, królem narkotyków. Dlaczego, Jack?
– Nie bądź głupi – odparł Shelley. – Wiesz, ile po czterech latach tej zabawy mam na moim rachunku w szwajcarskim beku? Dwadzieścia dwa miliony funciaków. Dwadzieścia dwa miliony. To poważny interes.
– I co ma pan zamiar z nimi zrobić, panie Shelley? – spytała Sara. – O ile wiem, pańskie legalne interesy były równie dochodowe.
– A co to ma do rzeczy?
– Tyle forsy i najmniejszej możliwości, żeby ją wydać rzekł Egan. – Zupełnie jak niektórzy twoi starzy kumple w czasach, kiedy byłem dzieckiem. Chłopaki, które załatwiały furgonetkę bankową i siedziały potem z walizką pełną forsy pod łóżkiem. Z forsą, której nie mogli ruszyć, bo gliny tylko na ta czekały.
– Daj spokój – żachnął się Shelley. – Pieprzysz bzdury.
– Ale mniejsza o to – ciągnął Egan. – To paskudna sprawa, ale nie tak paskudna jak to, co opowiedziała nam Ida. Że pewnego popołudnia wróciła niespodziewanie do „Flisaka” i znalazła cię w łóżku z Sally. I że od tej pory dziewczyna robiła wrażenie zupełnie innego człowieka, kogoś całkowicie odmienionego. Że zupełnie przestała być sobą.
– I wszyscy wiemy dlaczego, panie Shelley. – dodała Sara. – Mieszanka skopolaminy i phenothiaziny, inaczej zwana burundangą.
– Nie wtrącaj się, ty wścibska dziwko. Dosyć narobiłaś nam już kłopotów. – Shelley znowu odwrócił się do Egana. – No to co? Była kurewką. Przyłapałem ją z facetem, kiedy wpadłem do nich pewnego ranka, a Idy nie było w domu. A poza tym, przecież nie należała do rodziny, prawda?
Egan uniósł pistolet. Dygotał mu w ręku, ale Sean nie był w stanie pociągnąć za spust. Wreszcie jego dłoń z Browningiem opadła w dół i Shelley roześmiał się triumfalnie.
– Wiedziałem, że nie będziesz w stanie strzelić. Znam cię lepiej niż ty sam siebie, synu. – Podniósł głos. – W porządku, Jago!
Jago wyszedł z platformy przeładunkowej przez otwarte okno i uderzył Egana w kark lufą swojego Browninga. Sean upadł na podłogę i zamarł w bezruchu.
Jago popatrzył na Sarę i uśmiechnął się. – Miło mi znowu panią widzieć, pani Talbot.
Shelley spojrzał na leżącego Egana. – Pętak. Kiecka zawróciła mu w głowie. – Spojrzał kątem oka na Sarę. – I to wszystko twoja wina. Przypętałaś się tutaj, wtykałaś nos w nie swoje Sprawy, sprawiałaś wszystkim kłopoty. Dobra, ale teraz już z tym koniec. – Odwrócił się w stronę Jago. – Załatw ją. Przez balustradę i do rzeki.
Jago spojrzał ponownie na Sarę. Już się nie uśmiechał. Luf Browninga zakołysała się lekko i opadła, w dół. – Wydaje mi się, że nie mam ochoty tego robić, panie Shelley.
– Następny, który ma słabość, do tej cholernej dziwy – powiedział z pogardą.
Strzelił dwukrotnie, raz za razem. Jego pociski z łoskotem ugodziły w Jago i rzuciły go przez otwarte okno na balustradę platformy przeładunkowej. Jeszcze usiłował się podnieść i wtedy. Shelley wyjął lewą rękę z temblaka. Trzymał w niej rewolwer z krótką lufą. Wystrzelił dwukrotnie z bliska i Jago przewrócił się na plecy. Jego kończyny drgały jeszcze konwulsyjnie przez chwilę.
Shelley roześmiał się lodowato. – Wygląda na to, że w końcu sam będę musiał wszystko to załatwić. – Pochylił się, żeby podnieść Browninga Egana i trącił siostrzeńca czubkiem buta. – Widzi pani, pani Talbot, co rodzina to rodzina. Wiedziałem, że jeżeli już do tego dojdzie, nie będzie mógł mnie zastrzelić.
I w tej samej chwili nagromadzona wściekłość, obrzydzenie do tego potwora i wszystkich jego straszliwych czynów eksplodowały w niej gwałtownie. Z kieszeni wysunęła się jej dłoń, trzymająca Walthera PPK. Gdy wyprostowała rękę, wylot lufy znalazł się dokładnie między jego oczyma. – Ale ja mogę, ty draniu! – krzyknęła i pociągnęła za spust.
W ostatniej sekundzie w jego oczach malował się właściwie nie strach, lecz zdziwienie. A potem tył jego czaszki eksplodował, rozbryzgując na białej ścianie krew i mózg, a całe ciało odrzucone zostało w tył.
Padła na kolana, wciąż ściskając w dłoni pistolet i nagle usłyszała, że ktoś ją woła: – Saro! – Uniosła głowę i zobaczyła Jago stojącego w otwartym oknie. Wyglądał koszmarnie. – Moja dzielna dziewczyno – powiedział – jestem z ciebie dumny. – W tej samej chwili stracił równowagę, zatoczył się na balustradę, przeleciał przez nią i runął w dół, do płynącej niżej rzeki. Drzwi za jej plecami otworzyły się z trzaskiem. Wstała, upuściła Walthera i odwróciła się chwiejnie. Tony Villiers schwycił ją, gdy zaczęła padać.
Sara siedziała na kanapie pijąc gorącą herbatę z brandy. Trzej młodzi ludzie ubrani w anoraki i dżinsy stali w cieniu ze Sterlingami w rękach. Tony rozmawiał przez telefon, a Ferguson siedział w fotelu naprzeciwko, przyglądając się jej. Słyszała słowa Tony’ego.
– Przyślijcie mi karetkę do przewozu zwłok pod ten adres. Natychmiast.
– Karetkę do przewozu zwłok? – spytała.
– Jack Shelley – rzekł Ferguson – znany finansista z londyńskiego City, człowiek o dość barwnej przeszłości, zmarł dziś w nocy na atak serca. Nie ma potrzeby dokonywania sekcji zwłok, był leczony bowiem na dolegliwości krążeniowe przez wybitnego specjalistę z Harley Street. Nie będzie najmniejszych problemów ze świadectwem zgonu.
– Możecie wszystko, prawda? – spytała. – CIA, KGB, SIS. Kiedy przyjdzie co do czego, wszyscy jesteście tacy sami.
– No cóż, dajmy sobie spokój z tymi komediami, pani Talbot. Jack Shelley wyjedzie stąd w ciągu najbliższych trzydziestu minut i podąży do krematorium w północnym Londynie. Koło północy będzie już tylko pięcioma funtami popiołów, a pani o tej porze będzie leciała do Ameryki.
Kiedy Villiers odłożył słuchawkę, z cienia wyszedł Egan.
– Dobrze się czujesz, Sean? – spytała Sara.
– Niezbyt ci pomogłem.
– W tych okolicznościach to zrozumiałe.
Uśmiechnął się do niej z wysiłkiem. – A jednak Jock się mylił. Kiedy naprawdę zaistniała taka potrzeba, byłaś w stanie pociągnąć za spust.
– Nie mam zamiaru nikogo za to przepraszać – odparła. – Zasłużył na śmierć, a ja go zabiłam. Nie jestem z tego dumna, ale i nie żałuję. To coś, z czym będę musiała nauczyć się żyć.
– Czas spędzony w piekle – powiedział. – Ostrzegałem cię.
– Tony – odezwał się Ferguson – sądzę, że pani Talbot powinna już jechać.
Villiers podszedł do niej. – Chodź, Saro.
Ujęła oburącz dłonie Egana. – Co będziesz teraz robił, Sean?
– Jakoś dam sobie radę – odpowiedział.
Położyła mu ręce na ramionach. – Zacząłeś bardzo wiele dla mnie znaczyć. Ale sądzę, że zdajesz sobie z tego sprawę.
– Ja, pani Talbot? Czy Eric?
– Och, ty, Sean. Z całą pewnością ty.
Przytuliła się do niego przez dłuższą chwilę, a potem odeszła szybkim krokiem. Villiers pospieszył za nią.
Egan podszedł do barku i nalał sobie szkockiej. Nie zwracając uwagi na okryte kocem ciało Shelleya podszedł do otwartego okna i stanął na platformie przeładunkowej patrząc w dół na rzekę.
– A co teraz, Sean? – spytał Ferguson.
– Bóg raczy wiedzieć – odparł Egan.
– Cóż, jeszcze nic straconego. Zawsze możesz przyjść do mnie i pracować dla Grupy Cztery.
– Niech mnie diabli wezmą, jeśli to zrobię – stwierdził Egan.
– Mój drogi Sean, skarb państwa niewątpliwie nałoży sekwestr na zdobyte drogą przestępstwa pieniądze twojego wuja, które znajdują się w banku w Szwajcarii, ale mimo to będziesz jedynym dziedzicem finansowego imperium o wartości ponad dwudziestu milionów funtów. – Ferguson uśmiechnął się. – I co, u licha, taki chłopak jak ty pocznie z taką masą pieniędzy?
Sean odstawił szklaneczkę, odwrócił się i zniknął w mroku. – Wrócisz, Sean! – zawołał za nim Ferguson. – Nie masz gdzie się podziać.
Rzeka płynęła wolno w ulewnym deszczu i mgle. W stronę morza, porykując syreną, sunął statek. Na dawno opuszczonych nabrzeżach panował spokój, gdy nagle koło King James’s Stairs coś poruszyło się w wodzie i jakiś cień wspiął się wolno po drabince.
Na końcu opuszczonego nabrzeża świeciła samotna lampa uliczna. Ociekający wodą Jago stanął pod nią i rozpiął płaszcz. Pociski wystrzelone przez Shelleya utkwiły w kamizelce kuloodpornej. Wyłuskał je jeden po drugim, rzucił do rzeki i znowu ścisnął trencz paskiem. Wysoko nad głową usłyszał samolot, który wystartował z Heathrow i przelatywał teraz nad miastem. To mógł być samolot Sary. Pewnie nie był, ale nie miało to znaczenia.
Spojrzał do góry, w nocne niebo, uśmiechnął się, rozprostował ramiona, a potem odwrócił się i podążył w ciemność. Zniknął.