1
______
Topił się w czarnym bajorze. Dłonie potępieńców ści
ągały go w dół, a jednak kopiąc i szarpiąc się, wywalczył
sobie drogę ku powierzchni. Potwornie bolała go głowa.
Spróbował krzyczeć, ale gdy otworzył usta, zalała je
woda. Wówczas ukazało się nikłe światełko. Jaśniało co
raz mocniej, aż wreszcie wyrwał się nad powierzchnię i
znów zaczerpnął powietrza.
Leżał na plecach w kałuży obok kilku przepełnionych
blaszanych pojemników na śmiecie. Woda była wstrętna i
tłusta. Na chwilę przymknął oczy. Gdy wreszcie otworzył
je ponownie, ujrzał, że znajduje się w wąskim zaułku,
między dwiema ścianami z oślizgłych cegieł. Docierało
tu słabe, rozproszone światło latarni ulicznej, stojącej o
parę, stóp dalej przy głównej drodze.
Deszcz lał się strumieniami. Na twarz padała mu czy
sta, chłodna woda, ale on każdą kroplę odczuwał jak
użądlenie i nie potrafił domyślić się, dlaczego tak się
dzieje. Nie pamiętał, kim jest, jak to się stało, że leży na
plecach w zaułku, a także czemu boli go twarz, gdy pada
ją na nią krople.
Spróbowawszy usiąść, przekonał się, że ma dłonie
skute w kiściach, stopy natomiast bez butów. Z jakiegoś
dziwnego powodu wcale mu to nie przeszkadzało. Nie
odczuł niepokoju, tylko lekkie zdziwienie. Zmarszczył
brwi, próbując się
skoncentrować. Nic z tego; miał w głowie zupełną
pustkę, j jeśli nie liczyć nieustannego bólu, pulsującego
tuż nad prawym okiem.
Poruszył ramionami i poczuł, że przez marynarkę
przesącza mu się aż do skóry woda - zimna, przejmująca
i uparta jak śmierć. Potoczył się po bruku próbując wstać,
ale zbrakło mu sił, a całe jego ciało zawyło bólem tysiąca
umęczonych nerwów.
Niezdarnym ruchem wyciągnął ręce, uchwycił się kra
wędzi jednego z pojemników i dźwignął na nogi. Przez
chwilę stał tak, chwiejąc się w miejscu i wówczas poczuł
straszliwy ból brzucha. Oparł się o mur i gwałtownie
zwymiotował.
Odwrócił się od ściany i natknął na następny pojem
nik na śmiecie. Usłyszał piekielny wrzask potępieńca.
Spośród odpadków wyskoczył kot i pomknął w ciemno
ści. Uciekając potrącił pokrywę pojemnika, która zakoły
sała się i wirując jak bąk, z brzękiem padła na bruk.
W wąskim zaułku hałas odbijał się echem od ścian,
zmieszany z potwornym wrzaskiem uciekającego kota. I
nagle człowiek przestraszył się. Przypomniał sobie, kim
jest, jak to się stało, że leży tu, w zaułku, skuty kajdan
kami. Ale przypomniał sobie też w jednej chwili to naj
ważniejsze. Ktoś został zamordowany, a wszystko
wskazywało, że on jest sprawcą.
Ogarnęła go panika. Ruszył przed siebie zaułkiem, od
dalając się od głównej drogi, szedł w samych skarpet
kach, potykając się boleśnie. Skręciwszy za rogiem
znalazł się pod staromodną latarnią gazową, przymoco
waną do ściany wysoko nad jego głową. Po drugiej
stronie zaułka znajdowały się drzwi, a nad nimi zniszczo
ny szyld z napisem: H. JOHNSON I SYN - BLACHAR
STWO.
Podszedł szybko do drzwi, ale stracił tylko czas. U
góry i u dołu były zamknięte na potężne łańcuchy. Parę
stóp dalej dojrzał okno. Szybkim ruchem ramienia wy
pchnął szybę i począł wymacywać zasuwkę. W chwilę
później stał już w ciepłej ciemności.
Z zewnątrz sączyło się nikłe światło gazowej latarni.
me posunął się naprzód, próbując przeniknąć wzrokiem
ciemności. Oczywiste było, że znalazł się w warsztacie.
Ścianą stały arkusze blachy, a podłogę zaściełały
uszkodzone drzwi, błotniki i zderzaki samochodowe.
Podszedł do stojącej na środku ławy i nagle przebiegł go
dreszcz podniecenia: ujrzał wielką gilotynę do cięcia me
tali, przymocowaną solidnymi sworzniami na jednym z
końców ławy. Wsunął ręce pod
nóż i ułożył stalowe ogniwa, łączące kajdanki, na dolnym
ostrzu maszyny. Rozsunął dłonie tak daleko, jak tylko się
dało, i pochylił tułów nad dźwignią gilotyny. Poczuł, jak
pot spływa mu po czole, głęboko zaczerpnął powietrza i
nacisnął z całej siły. Ostrze przecięło metalowe ogniwa
równie łatwo, jak drut masło. Gdy zrobił krok do tyłu,
ręce miał wolne.
Szybko zbadał metalowe szafki stojące w jednym z
kątów pomieszczenia. Większość była pozamykana na
kłódki, ale jedna otworzyła się, ledwie jej dotknął. We
wnątrz znalazł blaszany kubek, zatłuszczony kombinezon
i parę butów roboczych ze stalowymi czubkami. Usiadł
na brzegu ławy i naciągnął je. Były o numer za duże,
mimo to szybko je zasznurował i podszedł do okna.
Na zewnątrz panował spokój. Przez chwilę przysłu
chiwał ule, jak deszcz bębni po ziemi, a od strony głów
nej drogi dobiegają przytłumione odgłosy ruchu uliczne
go. Przerzucił nogę przez parapet i wygramolił się do za
ułka.
Gdy zamykał podnoszone do góry okno, usłyszał
ostry głos z ciemności:
- Nie ruszaj się z miejsca!
W kręgu światła latarni ukazał się młody posterun
kowy, okryty peleryną, po której spływały strumienie
deszczu. Policjant wyciągnął rękę. Człowiek poruszył się
z lekka,światło padło wprost na niego, a posterunkowy
zamarł w miejscu. Jego twarz zbladła, po czym zżółkła
chorobliwie, a w oczach pojawiło się nagłe przerażenie.
- Mój Boże, to Martin Shane! - powiedział.
Shane nie dał mu najmniejszej szansy. Prawą stopą
wymierzył policjantowi potężnego kopniaka, trafiając
stalowym czubkiem buta tuż pod kolanem. Posterunkowy
wrzasnął i poleciał do tyłu, aż oparł się plecami o mur. Z
oczu pociekły mu łzy bólu, zaczął niezdarnie gmerać jed
ną rękę w poszukiwaniu gwizdka. Shane wymierzył mu
cios pięścią w nie osłonięty podbródek, odwrócił się i po
biegł w stronę głównej ulicy.
Zegar na oknie sklepowym wskazywał godzinę szóstą
trzydzieści. Była to pora, gdy późnym jesiennym wieczo
rem ulice są nieomal puste. Robotnicy dotarli już do
swych domów, a ludzie poszukujący rozrywki jeszcze nie
wyszli. Shane zagapił się bezmyślnie na świecące
wskazówki zegara i, nagle poczuł wzmagający się ból
głowy. Zawrócił i na ślepo pobrnął przed siebie.
Ból dręczył go jak żywa istota, a chodnik zdawał się
ciągnąć w nieskończoność. Szedł, ocierając się o ścianę i
niepewnie zataczając na boki, jak człowiek pijany. Wiatr
siekł go po twarzy, a krople deszczu uderzając piekły jak
śruciny. Dotarłszy do jasno oświetlonego okna zatrzymał
się i zajrzał do środka. Za oknem stało wysokie lustro; z
tafli wyjrzał na niego człowiek.
Czarne włosy oblepiały wysokie czoło. Jedno oko
miał na wpół zamknięte, prawą stronę twarzy spuchniętą
i zniekształconą potężnym purpurowym siniakiem. Usta
były zmiażdżone uderzeniem, koszula na przodzie zalana
krwią.
Z jakiegoś powodu uśmiechnął się i tamtą straszliwą
twarz wykrzywił grymas bolesnego uśmiechu. Gdy się
odwracał, właśnie przechodziła jakaś para. Usłyszał, jak
wstrząśnięta kobieta nagle chwyta oddech, a potem wy
buchnęła między idącymi ożywiona rozmowa. Szybko
przeszedł na drugą stronę drogi i zniknął w wąskiej bocz
nej uliczce.
Szedł przed siebie tak szybko, jak zdołał, skręcając z
ulicy w ulicę, oddalając się coraz bardziej od centrum
miasta. Okolica stopniowo zmieniała swój charakter, aż
wreszcie znalazł się w staromodnej dzielnicy miesz
kaniowej, z wznoszącymi się naprzeciw siebie w noc
nych ciemnościach, chylącymi ku upadkowi wik
toriańskimi domami. Ulica wysadzana była drzewami
kasztanowymi, chodniki śliskie od zaścielających je liści.
Parę razy potknął się i prawie upadł, a za każdym razem
musiał dla odpoczynku oprzeć się o murki ogródków.
Latarnie uliczne ciągnęły się daleko w mrok i Shane
brnął z bolesnym wysiłkiem od jednej plamy żółtego
światła do następnej. Gdy przystanął na końcu którejś z
ulic, ciszę zakłóciło uporczywe dzwonienie. Zza rogu
wyjechał samochód policyjny i skierował się w jego
stronę. Dał nura za furtkę ogrodową i przycupnął za ży
wopłotem, dopóki wóz nie przejechał. Kiedy dźwięk
dzwonka ucichnął w dali, człowiek wyszedł z ogrodu i
stanął na rogu ulicy.
Deszcz nagle zmienił się w ulewę, strumienie odbijały
się od chodników jak srebrzyste pręty. Podniósł kołnierz
kurtki i zaczął się w desperacji rozglądać. Wreszcie do
strzegł w mroku wznoszący się po drugiej stronie ulicy
ciemny masyw kościoła.
Potykając, się przeszedł w poprzek pustą ulicę i
pchnął żelazną bramę. Ustąpiła skrzypiąc. Shane wszedł
na dziedziniec. Przez ogromny witraż przesączało się
światło, rzucając prostokątne cienie na nagrobki przy
kościelnego cmentarza. Gdy wszedł na schody prowa
dzące do głównych drzwi, ustąpiły gładko i bezgłośnie,
jakby zapraszając go do środka. Wkroczył do kościoła.
Było tam cicho, bardzo cicho... Stał na końcu nawy,
spoglądając przez całą jej długość na ołtarz i zapaloną
wieczną lampkę. Z jakiegoś niejasnego powodu ruszył
przed siebie, wpatrzony w lampkę. Wydawało mu się, że
jej światło na przemian rośnie i zmniejsza się. Zamknął
na chwilę oczy i zaczerpnął powietrza.
Cichy głos z irlandzkim akcentem zapytał:
- Przepraszam, czy pan się dobrze czuje?
Shane odwrócił się natychmiast. Z lewej strony znaj
dowała się niewielka kaplica, z na wpół ukończonymi
freskami na ścianach. Stał w niej, patrząc na niego, wy
soki, szpakowaty mężczyzna w kombinezonie roboczym,
z pędzlem malarskim w dłoni. Spod kombinezonu wysta
wała księżowska koloratka.
Shane oblizał wargi próbując przemówić, ale słowa
uwięzły mu w gardle, z którego wydobyło się tylko suche
krakanie. Znów zakręciło mu się w głowie. Zatoczył się
do przodu, chwytając za ławkę kościelną, by odzyskać
równowagę. Jego barki objęło zaskakująco mocne ramię.
Shane otworzył oczy i spróbował się uśmiechnąć.
- Niezbyt dobrze czuję się w tej chwili. Proszę mi tyl
ko pozwolić przez chwilę przeczekać deszcz, a potem
sobie pójdę.
Ksiądz popatrzył mu w twarz i wydał zduszony
okrzyk:
- Boże, zlituj się nad nami!
Shane próbował się uwolnić od podtrzymującego go
ramienia.
- Parę minut i lepiej się poczuję. Proszę tylko pozwo
lić mi usiąść.
Ksiądz potrząsnął głową.
- Potrzebuje pan opieki lekarza. Jest pan bardzo po
kaleczony.
Shane'a ogarnęła nagła panika. Chwycił księdza
drżącymi rękami.
- Proszę nie wzywać policji! Cokolwiek pan za
mierza, proszę nie wzywać policji!
Ksiądz przyjrzał mu się badawczo, a potem lekko
uśmiechnął. Wraz ze zmarszczkami rozjaśniającego
twarz uśmiechu ukazała się wyraźniej dziwaczna, zakrzy
wiona blizna. I wtedy Shane rozpoznał go.
- Ty jesteś ojciec Costello - powiedział. - Byłeś kape
lanem 52 Dywizji Piechoty w Korei.
Ksiądz skinął głową i poprowadził go mocną ręką
przez nawę w stronę małych drzwi w odległym końcu
kościoła.
- Owszem, byłem w Korei. Czy znaliśmy się? Sha
ne potrząsnął głową.
- Nie, ale widywałem cię wielokrotnie. - Ksiądz
otworzył drzwi i poprowadził go dalej, a Shane kontynu
ował: -Pamiętam, jak nabawiłeś się tej blizny. Wyszedłeś
z okopu, by ratować rannego Chińczyka, a on próbował
cię zarżnąć.
Ojciec Costello spochmurniał i westchnął.
- To coś, o czym wolałbym zapomnieć.
Popchnął Shane'a na krzesło. Znajdowali się w zakry
stii. Za drzwiami wisiała księża sutanna, w kącie trzesz
czał nierówno gazowy kominek. Ksiądz usiadł przy
zniszczonym orzechowym biurku, otworzył jedną z szu
flad i wydobył butelkę brandy. Wlał obfitą porcję do
szklaneczki i uśmiechnął się.
- To powinno pomóc, przynajmniej na chwilę.
Shane zadławił się na moment. W jego żyłach zaczął
krążyć płynny ogień. Ojciec Costello pchnął ku niemu
paczkę papierosów, z drugiej zaś szuflady wyjął apteczkę
pierwszej pomocy.
Shane z wdzięcznością zapalił papierosa, a ksiądz
przysunął się bliżej na krześle i przyjrzał jego twarzy. Po
krótkiej pauzie oświadczył:
- Naprawdę potrzeba doktora, by się tobą zajął.
Shane potrząsnął głową.
- Nie dzisiejszego wieczoru, ojcze. Myślę o znacznie
ważniejszych sprawach.
Ojciec Costello westchnął i zaczął szybko obmywać
mu twarz watą zmoczoną w roztworze flawiny. Przy
lepiając plaster opatrunkowy na co gorszych zranieniach,
powiedział spokojnie:
- Nieźle cię urządzili, prawda? Ktokolwiek to zrobił,
zrobił bardzo dokładnie.
Shane podciągnął mankiety i pokazał mu stalowe
bransoletki, okalające oba nadgarstki.
- To był policjant, ojcze - powiedział. - A oni, gdy już
się wezmą do roboty, są najgorsi ze wszystkich.
Wstał i przeciągnął się ostrożnie. Bolało go całe ciało,
nerki miał paskudnie obolałe, ale o ile mógł sądzić, nie
połamano mu żadnych kości. Przejrzał się w wiszącym
nad gazowym kominkiem lustrze i odwrócił do księdza z
krzywym uśmiechem.
- Nie jestem pewien, czy teraz, kiedy mnie wyczyści
łeś, nie wyglądam jeszcze gorzej.
Ojciec Costello uśmiechnął się słabo i wziął do ręki
butelkę.
- Jeszcze brandy?
Shane potrząsnął głową i zrobił ruch w stronę drzwi.
- Nie, dziękuję, ojcze. Nie mam wiele czasu. Wyci
ągnął dłoń ku klamce, a ojciec Costello
odezwał się spokojnym głosem:
- Czy nie sądzisz, że powinieneś mi o tym
opowiedzieć, Martinie Shane?
Shane na chwilę zamarł w miejscu, a potem odwrócił się
ostrożnie.
- Znasz mnie?
- Costello kiwnął głową.
- Twoje zdjęcie było w dzisiejszej gazecie, a przez ra
dio podano komunikat o twej ucieczce. - Wyjął papierosa
z paczki i zapalił go z uwagą. - Cóż, czasami pomaga
rozmowa z kimś obcym. Często możemy wówczas ujrzeć
sprawy w innym świetle.
Shane podszedł i powiedział zduszonym głosem:
- To miasto roi się od gliniarzy, którzy mnie poszuku
ją. Wiesz, o co jestem podejrzany?
Ojciec Costello z powagą skinął głową.
- O wyjątkowo odrażające morderstwo.
Shane padł na krzesło i niezdarnie sięgnął po następ
nego papierosa.
- Twierdzą, że jestem chory umysłowo, a ja już nawet
nie jestem pewien, czy nie mają racji. To cię nie
przeraża?
Ksiądz podał mu zapałkę pewną ręką i zaprzeczył ru
chem głowy.
- Nie powiedziałbym. Być może jedyną osobą, której
się boisz, jesteś ty sam.
Shane spojrzał głęboko w jego dobrotliwe szare oczy,
próbując zrozumieć, co ma na myśli. A potem wszystkie
lęki, wszystkie niepewności ostatnich paru dni wezbrały
w nim z taką siłą, że już wiedział, czego chce: wylać je
przed tym człowiekiem.
- Być może - zaczął powoli - pomogłoby, gdybym ci
opowiedział wszystko, od samego początku. Być może
dojrzę jakieś światełko albo jakąś przyczynę
wszystkiego, co się wydarzyło.
Ojciec Costello odchylił się na oparcie krzesła i
uśmiechnął łagodnie.
- Część twojej historii znam z relacji prasowych. Ale
myślę, że lepiej będzie, jeśli przede wszystkim wytłu
maczysz i, po co przybyłeś do Burnham.
Sponiewierane ciało Shane'a próbowało zająć na
krześle wygodniejszą pozycję.
- To nietrudne, ojcze - odparł spokojnie. - Przybyłem
do Burnham, by zabić człowieka.
2
______
Owego popołudnia, gdy Shane przybył do Burnham,
padał ulewny deszcz, a w powietrzu wisiała mgiełka.
Gdy wychodził ze stacji, poryw wiatru cisnął mu w twarz
płachtę deszczu w szczególnie groźny sposób, jak gdyby
chciał ostrzec go, że lepiej zrobi, jeśli zawróci, nim
będzie za późno.
Zbył ostrzeżenie wzruszeniem ramion i rozpoczął po
mokrym chodniku marsz ku centrum miasta.
To, czego szukał, znalazł po paru minutach: lichy,
trzeciorzędny hotelik przy cichej bocznej uliczce.
Wszedłszy tam ujrzał w recepcji młodą dziewczynę, czy
tającą magazyn ilustrowany. Spojrzała na niego z nagłym
błyskiem w oczach i uśmiechnęła się promiennie.
- Chciałbym wynająć pokój na tydzień - oświadczył
Shane.
- Z łazienką czy bez? - zapytała, odwracając równo
cześnie w jego stronę książkę gości i podając pióro.
Odpowiedział, że weźmie z łazienką, ona zaś zdjęła
klucz, podniosła klapę wejściową przy biurku recepcjo
nistki i poprowadziła go schodami.
Nosiła obcisłą spódniczkę i pantofle na wysokich ob
casach i nie wyglądała źle odwrócona tyłem. Jednak
ogólne wrażenie psuł fakt, że nie miała piersi godnych
uwagi, jej usta natomiast okalały obfite wypryski trądzi
ku, nie do zamaskowania dowolną ilością szminki.
W korytarzu najwyższego piętra wykładzina dywano
wa była mocno zużyta. Recepcjonistka zawadziła ob
casem o dziurę i potknęła się tak mocno, że musiał wyci
ągnąć ramię, by uchronić ją przed upadkiem. Oparła się o
niego całym ciałem i uśmiechnęła.
- Oto pański pokój, panie Shane.
Obróciła klucz w zamku i usunęła się na bok, on zaś
wszedł do środka.
Pokój nie był ani lepszy, ani gorszy, niż się spo
dziewał. Stały tam mahoniowa wiktoriańska toaletka oraz
szafa na ubrania, które dyrekcja musiała tanio kupić na
wyprzedaży, ale łóżko okazało się czyste, a łazienka za
dowalająca. W pokoju unosił się ów niemiły, stęchły za
pach, właściwy takim miejscom, przypominający o sta
rych grzechach. Podszedł do okna i otworzył je szeroko.
Kiedy się odwrócił, dziewczyna stała w pokoju obok
drzwi, przyglądając mu się z uśmiechem, który zapewne
miał być zagadkowy.
- Czy to już wszystko? - zapytała.
Przeszedł przez pokój, wyjął jej klucz z ręki i łagodnie
wypchnął na korytarz.
- Jeśli będę czegoś potrzebował, powiem ci, moje
dziecko.
Chciał zamknąć drzwi, ale ona uśmiechnęła się ocho
czo.
- Gdyby potrzebował pan czegokolwiek... absolutnie
czegokolwiek, po prostu proszę na mnie zadzwonić,
panie Shane.
Gdy wyszła, w pokoju zrobiło się bardzo cicho. I znów
dopadł go ból, gdzieś w głębi czaszki, jak żywe stwo
rzenie, zapierając mu dech w piersi i zmuszając do
wejścia chwiejnym krokiem do łazienki. Pośpiesznie od
kręcił kran z zimną wodą, napełnił szklankę, z kieszeni
wyjął buteleczkę i drżącymi palcami zdjął pokrywkę.
Wysypał na dłoń dwie czerwone pigułki, zawahał się
przez moment, a potem dodał jeszcze dwie. Wepchnął je
do ust i przełknął z wodą. Jeszcze chwilę pozostał na
miejscu z zamkniętymi oczami, oparty bezwładnie o
umywalkę, wreszcie potykając się, wrócił do pokoju i
padł w poprzek łóżka.
Był to najcięższy atak, jaki go kiedykolwiek dopadł.
Leżał z twarzą wtuloną w poduszkę, pocąc się ze strachu,
a potem, jak zawsze bywało, ból go opuścił i Shane mógł
już oddychać swobodnie.
Powoli, odpychając się rękami, wyprostował się i
usiadł na skraju łóżka. Siedział tak przez pewien czas z
głową schowaną w dłoniach. Po chwili sięgnął po
płócienną torbę podróżną i otworzył suwak. Wyjął pół
butelki whisky, wyciągnął korek i wlał do gardła potężny
łyk.
Poczuł, że alkohol rozpływa się w jego ciele, roz
grzewając i przywracając życie. Zapalił papierosa i ści
ągnął mokrą od potu koszulę. Nałożywszy czystą, stanął
przed lustrem szafy na ubrania i z niepokojem przyjrzał
się swemu odbiciu. Z szerokich ramion wyrastał mocny
kark, ale skóra na twarzy była blada i zbyt naciągnięta na
wystających kościach policzkowych.
Czarne, pozbawione wyrazu oczy, zbyt głęboko osa
dzone w oczodołach, wyglądały jak dwa mroczne stawy.
Wysokie czoło przecinała zygzakowata czerwona blizna,
ciągnąca się od prawej brwi i znikająca w czarnej czupry
nie.
Ostrożnie pociągnął czubkiem palca po bliźnie, ale ból
się nie pojawił. Westchnął z ulgą i szybko dokończył
ubierania się. Naciągnął trencz, a potem przyniósł z ła
zienki szklankę i nalał sobie drugą porcję whisky.
Zaczął pić, spoglądając równocześnie na torbę pod
różną i lekko marszcząc brwi. Wreszcie, jak gdyby po
wziąwszy decyzję, jednym haustem dokończył whisky,
pogrzebał w głębi torby i wydobył pistolet Parabellum.
Sprawdził jego działanie, a potem wsunął do we
wnętrznej kieszeni marynarki i opuścił pokój, zamykając
go na klucz.
Szybkim krokiem przemierzył centrum miasta; naci
ągnął dla ochrony przed deszczem kapelusz nisko na
oczy, a dłonie wsunął głęboko w kieszenie. Upłynęło już
wiele lat, więc odnalezienie poszukiwanego miejsca za
brało mu prawie godzinę. Był to mały bar w bocznej
uliczce nie opodal uniwersytetu. Wszedł do środka; lokal
był pusty, jeśli nie liczyć starego, siwowłosego barmana,
który polerował szklankę, słuchając równocześnie radia.
Shane zatrzymał się w drzwiach, obrzucając szybkim
spojrzeniem staromodne, edwardiańskie loże i kryte
skórą stołki przed marmurowym barem. Nic się nie
zmieniło. Zamówił piwo i usiadł na stołku na samym
końcu baru, gapiąc się na swe odbicie w lustrze opra
wionym w ozdobną, złoconą ramę. Na minutę czas się
zatrzymał i Shane cofnął się do chwili sprzed ośmiu lat.
Do owego poniedziałku, gdy zaraz po wybuchu wojny
koreańskiej siedział na tym samym stołku, słuchając jak
radio wzywa, by zgłaszali się ochotnicy.
Za jego plecami otwarły się drzwi wejściowe. Od
wrócił się z przestrachem, jakby spodziewając się widma
z odległej przeszłości. Ale był to tylko niewysoki czło
wieczek w mokrym płaszczu przeciwdeszczowym i cy
klistówce, który przeklinając pogodę, zamówił drinka u
barmana. Obaj wdali się w rozmowę, a Shane zabrał swe
piwo do budki telefonicznej w głębi baru i zamknął
drzwi.
Zapalił papierosa, z kieszeni wyciągnął mały notesik.
Zapisanych tam było kilka nazwisk i adresów. Pierwsza
notatka dotyczyła człowieka nazwiskiem Henry Faulkner.
Shane szybko przerzucił stronice książki telefonicznej.
Po chwili mruknął z zadowoleniem i porównał adres z
książki z zapisanym w notesie. W chwilę później zaczął
nakręcać numer.
W kabinie telefonicznej było bardzo cicho; dzwonienie
na drugim końcu linii wydawało się dobiegać z innego
świata. Shane cicho bębnił palcami w ścianę, po dłu
ższym czasie odłożył słuchawkę i znów nakręcił numer.
Nadal nie było odpowiedzi. Po trzeciej próbie zabrał
piwo i wrócił do baru.
Barman i niski klient spierali się o wynik najbliższego
sobotniego meczu futbolowego miejscowych drużyn, a
Shane stał spokojnie przy drugim końcu kontuaru, sącząc
piwo i rozmyślając. Nigdy nie warto wracać do czegokol
wiek. Przychodząc tutaj okazał się głupcem. Szybko
przełknął resztę piwa i wyszedł.
Na dworze deszcz nadal padał rzęsiście, poszedł więc
w stronę centrum miasta, aż wreszcie napotkał postój tak
sówek. Podał kierowcy adres Faulknera i wsiadł do
wozu.
Przez pięć, może dziesięć minut, taksówka jechała za
rośniętą brudem dzielnicą przemysłową. Pomiędzy fabry
ki tu i ówdzie wciśnięto domy z tarasami. W końcu
skręcili w ulicę, wijącą się zygzakami wśród drzew,
wspinając się wyżej i wyżej na każdym zakręcie, aż
wreszcie miasto znikło zupełnie za zasłoną deszczu.
Na szczycie odkrył inny świat, świat cichych ulic i
pięknych domów. Adres brzmiał: Fairholme Avenue.
Shane polecił kierowcy zatrzymać się u wylotu alei. Gdy
taksówka odjechała, poszedł wolno po chodniku, szu
kając domu o nazwie „Cztery Wiatry".
Budynki wyglądały jak typowe domy zamożnych miesz
kańców miasta, obszerne, choć nie aż luksusowe rezy
dencje, zbudowane z kamienia i stojące na własno
ściowych działkach. Ulica skręcała i dalej kończyła się
ślepo. Tam właśnie znalazł to, czego szukał.
Dom robił wrażenie martwego i zaniedbanego - ślepe
okna, zaniedbany i zarośnięty chwastami ogród. Shane
poszedł żwirowanym podjazdem do szerokich schodów,
prowadzących do drzwi wejściowych i spróbował za
dzwonić. Usłyszał dzwonek, dobiegający gdzieś z głębi
domu, ale nikt nie zareagował. Spróbował ponownie, na
ciskając kciukiem przycisk przez pełną minutę, ale i wó
wczas nie było odpowiedzi.
Zszedł ze schodów na trawnik. Ktoś chyba próbował
go przystrzyc przed kamiennym tarasem, na którym
drzwi balkonowe stały otworem. Za nimi zwisała czer
wona aksamitna portiera. Nagły poryw wiatru uniósł ją i
wywiał na zewnątrz, na deszcz.
Shane zatrzymał się przy drzwiach, zajrzał niepewnie
do ciemnego pokoju i zapytał cicho:
- Jest tu kto?
Nie było odpowiedzi, więc już miał zawrócić, gdy ode
zwał się wysoki, płaczliwy głos:
- Kto tam?
Rozsunął portierę i wszedł do środka. Pokój był prawie
ciemny i dopiero po paru chwilach jego wzrok do
stosował się do mroku. Ostrożnie ruszył przed siebie, aż
głos rozległ się znowu, prawie przy jego łokciu:
- Tu jestem, młody człowieku.
Shane odwrócił się szybko. W fotelu z wysokim opar
ciem, obok małego stoliczka tuż obok, na którym stały
butelka i szklanka, siedział starzec. Na kolanach miał
przerzucony pled, a staromodny, pikowany szlafrok zapi
ęty aż po chudą szyję. Mówił głosem wysokim i zała
mującym się, jak głos starej kobiety.
- Rzadko miewam gości - powiedział. - Czym mogę
panu służyć?
Shane przyciągnął sobie krzesło i usiadł.
- Szukam pana Henry'ego Faulknera - odparł.
Starzec pochylił się odrobinę do przodu.
- Ja jestem Henry Faulkner - odpowiedział. - Czego
pan ode mnie chce? Nie znam pana, prawda?
Miał konwulsyjny tik prawego policzka, a jego mętne,
pozbawione wyrazu oczy, zdawały się patrzeć nie
widzącym wzrokiem na popioły, które niegdyś były jego
życiem.
Shane oblizał wargi.
- Nazywam się Shane. Martin Shane. Znałem
pańskiego syna w Korei.
Dłonie starca zacisnęły się na trzcinowej lasce, którą
trzymał przed sobą, a całym jego ciałem wstrząsnął
dreszcz. Pochylił się naprzód w podnieceniu i coś zabły
sło w jego oczach.
- Znał pan Simona? - zapytał. - Ależ to wspaniale.
Wspaniale. - Znów odchylił się na oparcie i zaczął kiwać
głową. - To był świetny chłopak. Świetny chłopak. Może
troszkę dziki, ale nigdy nie zrobił nikomu krzywdy. ;-
Westchnął ciężko. - Został zabity, wie pan. Zabity w ak
cji.
Shane zapalił papierosa i zmarszczył brwi.
- Czy to właśnie panu powiedziano?
Starzec potwierdził energicznym ruchem głowy.
- Mam jego odznaczenia gdzieś tutaj. Przyniosę je
panu. Wie pan, on był bohaterem. - Nim Shane zdołał
zaprotestować, starzec odrzucił pled i wstał z wysiłkiem.
Przez chwilę chwiał się niepewnie, a potem kulejąc po
szedł do drzwi, ciężko oparty na lasce. - Wrócę za chwil
kę -zapewnił.
Gdy drzwi zamknęły się za gospodarzem, Shane wyjął
chusteczkę i otarł czoło. W pokoju było duszno, panował
w nim zapach, jakby od lat niczego tu nie odkurzano.
Wstał i wolnym krokiem obszedł pomieszczenie, przy
glądając się meblom.
Nagle od strony drzwi rozległ się starczy głos:
- Simon? Czy to ty, Simonie?
Shane'owi zdawało się, jakby jego twarzy dotknęły czy
jeś zimne palce. Drgnął i powoli ruszył przed siebie.
- Panie Faulkner, Simon nie żyje - powiedział łagod
nym tonem.
Przez krótką, ulotną chwilę w pokoju panowała cisza, po
tem w mętnych oczach starca zapaliły się świetliste punk
ciki, a jego prawy policzek zadrgał gwałtownie.
- Kłamiesz - powiedział. - Simon żyje. Nie może nie
żyć.
Shane miał wyschnięte gardło, próbował przełknąć śli
nę.
- Nie żyje od siedmiu lat.
Głowa starca sztywno poruszyła się z boku na bok, jak
głowa marionetki. Zdawało się, że się dusi. Cofnął się
przez otwarte drzwi do holu, a gdy znów przemówił, jego
głos brzmiał piskliwie i histerycznie.
- Trzymaj się z daleka ode mnie – wychrypiał.-Trzy
maj się z daleka.
Uniósł laskę, jak gdyby chciał nią uderzyć, ale w tym
momencie pojawiła się za nim jakaś postać i Shane usły
szał spokojny, kobiecy głos.
- Ojcze, czemu nie siedzisz w fotelu?
Starzec przytulił się do niej jak małe dziecko do matki.
Kobieta objęła go ramieniem i zmarszczywszy brwi
zwróciła się do Shane'a:
- Kim pan jest? Czego pan chce? - zapytała ze złością.
Wyszedł z mrocznego pokoju do jasno oświetlonego
holu.
- Nazywam się Martin Shane - odpowiedział. - Byłem
przyjacielem Simona.
Zesztywniała nagle, a jej ramię mocniej objęło ojca.
- Mój brat nie żyje od wielu lat, panie Shane - po
wiedziała.
Skinął głową spokojnym ruchem.
- Wiem. Byłem z nim, gdy został zabity.
W jej oczach pojawił się jakiś dziwny wyraz i już
miała i id powiedzieć, kiedy starzec odezwał się zła
manym głosem: - Laura! - i zwisnął bezwładnie w jej ob
jęciach.
Shane zrobił szybki krok do przodu.
- Czy mogę pomóc? Potrząsnęła głową.
- Nie, dam sobie radę. Jestem do tego przyzwyczajo
na.
Proszę poczekać w salonie. To nie potrwa długo.
Wolnym krokiem poprowadziła starca do drzwi po
przeciwnej stronie holu i otworzyła je. Shane dostrzegł
przelotnie stojące w głębi pod ścianą łóżko, po czym
drzwi zamknęły się.
Wrócił do mrocznego salonu, usiadł na krześle przy
oknie, paląc papierosa i dumając nad tym, czego był
świadkiem. Wyglądało to jak drewniana układanka,
której części nie pasują do siebie. Zaniedbany dom,
szalony starzec i kobieta - wszystko to razem nie miało
żadnego sensu.
W tym momencie kobieta weszła do pokoju. Podeszła
do okna i odsunęła portiery na bok, wpuszczając potoki
światła.
- Ojciec ma bardzo słaby wzrok - wyjaśniła. - Szkodzi
mu zbyt jasne światło.
Z pogniecionej paczki wyjęła papierosa, a Shane podał
jej ogień.
- Przykro mi z powodu pani ojca - odezwał się.
-Dzwoniłem od frontu, nikt nie odpowiedział, a potem
zauważyłem otwarte drzwi balkonowe.
Potrząsnęła niecierpliwie głową.
- To bez znaczenia. On teraz bardzo łatwo traci pano
wanie nad sobą. Od ośmiu lat cierpi na postępujące scho
rzenie mózgu. W rzeczywistości jest już tylko przerażo
nym dzieckiem. - Oparła się o drzwi balkonowe, wpatru
jąc w padający deszcz.
Shane przyjrzał się jej dokładnie. Ocenił, że ma dwa
dzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć lat. Ubrana była w
spodnie w szkocką kratę i zawiązaną w pasie bluzkę.
Ciemne włosy nosiła rozpuszczone, pod oczami widniały
czarne kręgi. Gdy wyjmowała kolejnego papierosa z
paczki, zauważył na jej szczupłych dłoniach plamy farby
i zaczął się zastanawiać, czym ona się zajmuje.
Przemówiła ostrym tonem, przerywając mu rozmyśla
nia.
- A teraz, jak sądzę, powinien pan wytłumaczyć mi,
czemu pan tu się zjawił, panie Shane.
- Byłem najbliższym przyjacielem Simona. Razem
wstąpiliśmy do wojska, razem walczyliśmy. Po prostu
chciałem porozmawiać o nim z pani ojcem.
Zmarszczyła brwi, a w jej głosie pojawił się ton znie
cierpliwienia.
- Panie Shane, Simon został zabity siedem lat temu. Z
całą pewnością nie śpieszyło się panu ze złożeniem kon
dolencji.
Obrzucił ją szybkim spojrzeniem z zupełnie obojętną
miną.
- Przykro mi z tego powodu, ale obawiam się, że nie
miałem wyboru.
Nastąpiła chwila ciszy i dziewczyna znów zmarszczyła
brwi.
- Wyboru? O czym, u licha, pan opowiada?
Wstał z miejsca i przeszedł obok niej, aż znalazł się
prawie pod strugami deszczu. Wpatrzył się w ogród, jak
by szukał tam przeszłości.
- Przez ostatnie sześć lat byłem w zakładzie za
mkniętym, panno Faulkner. Zwolniono mnie dopiero trzy
dni temu. - Usłyszał, jak kobieta z sykiem wciąga po
wietrze przez zaciśnięte zęby, ale kontynuował, nie od
wracając się. - Zaraz potem, jak zabito pani brata, ja
zostałem zraniony. Odłamki szrapnela w mózgu.
Chińczycy wyciągnęli większość z nich, ale pozostał
maleńki kawałeczek, którego nie mogli dotknąć. Spowo
dował stopniowo postępującą amnezję. W chwili gdy
zostałem repatriowany, nie pamiętałem własnego nazwi
ska. Nie potrafiłem nawet zrobić koło siebie, co potrzeba.
- Wzruszył ramionami. - Umieszczono mnie w zakładzie.
Nic innego nie mogli ze mną zrobić. Żadna operacja nie
wchodziła w rachubę.
Poczuł jej dłoń na swej ręce, a gdy się odwrócił, ujrzał,
że jej spojrzenie pełne jest współczucia.
- Jakież to okropne. Ale powiedział pan, że zwolnili
pana trzy dni temu?
Skinął krótko głową.
- Zgadza się. Miesiąc temu spadłem ze schodów i do
znałem silnego wstrząsu. Najwidoczniej odłamek przesu
nął się. Po prawie siedmiu latach życia we mgle pewnego
ranka obudziłem się w szpitalu czując się jak nowy. -
Uśmiechnął się ponuro. - Jedyny kłopot polegał na tym,
że z mojego punktu widzenia był czerwiec 1952 roku.
Musieli mi całkiem niemało opowiedzieć.
- Teraz już wiem. - W jej głosie nagle pojawiło się
zrozumienie. - Ostatnią rzeczą, jaką pan pamiętał, jest
śmierć Simona na polu bitwy, na chwilę przed pana zra
nieniem. Dlatego przyszedł pan tu dzisiaj. By nam o tym
opowiedzieć.
Cisnął papierosa do kałuży i patrzył, lekko marszcząc
brwi, jak z sykiem gaśnie. Po chwili westchnął, odwrócił
się i popatrzył dziewczynie prosto w oczy.
- Ma pani słuszność z wyjątkiem jednego istotnego
faktu.
Z kolei ona zmarszczyła brwi z zakłopotaniem.
- Obawiam się, że nie rozumiem pana.
Oparł się plecami o okno i spokojnym tonem po
wiedział:
-To oznacza, że myli się pani całkowicie, panno
Faulkner. Widzi pani, pani brat nie został zabity w akcji.
3
______
Twarz Laury Faulkner wyrażała głębokie zaskoczenie.
Przez moment patrzyła na niego bezmyślnie, a potem
zrobiła niezadowoloną minę.
- Wolałabym porozmawiać o tym w cztery oczy. Poło
żyłam ojca do łóżka, ale może w każdej chwili zjawić się
tutaj.
Shane skinął twierdząco, ona zaś poprowadziła go
przez pokój do holu. Następnie wąskim korytarzem prze
szli do kuchni, gdzie wzięła stary płaszcz przeciwdesz
czowy i niedbale zarzuciła go na ramiona.
- Obawiam się, że znów pan zmoknie - powiedziała,
otwierając drzwi kuchenne.
Ogród opadał kilku tarasami w stronę niskiej, kamien
nej ściany. Na podwyższeniu, o parę stóp powyżej po
ziomu gruntu, stał obszerny, drewniany pawilon. Pochy
liwszy głowę dla osłony przed deszczem, Laura Faulkner
pobiegła ścieżką. Shane poszedł w jej ślady. Wspięli się
schodami na
platformę, na której wznosił się pawilon. Otworzyła
drzwi i wprowadziła go do środka.
Przeciwległą ścianę budyneczku stanowiło jedno
ogromne okno, otwierające widok na głęboką dolinę,
którą płynęła w stronę miasta rzeka. Pejzaż był przepięk
ny. Gdy Shane podszedł do okna, rozległ się groźny po
mruk i wspaniały czarny doberman, rozciągnięty na
otomanie pod oknem, podniósł głowę i spojrzał na niego
podejrzliwie. Laura Faulkner cichym głosem przemówiła
do zwierzęcia i cisnęła swój płaszcz na krzesło.
We wszystkich kątach leżały w nieporządnych stosach
obrazy, na sztalugach przy oknie stał na pół ukończony
olejny krajobraz. Shane zapalił papierosa i ruchem głowy
wskazał malowidła.
- Czy w ten sposób zarabia pani na życie?
Roześmiała się lekko.
- Nie, to przede wszystkim moje hobby. Jestem nieza
leżną projektantką form przemysłowych. Wszystkiego,
od mebli do tekstyliów. - Odsunęła psa w kąt otomany i
usiadła. - Ale przyszliśmy tu nie po to, by dyskutować,
jak zarabiam na życie. Powiedział pan coś zaskakującego
na temat mego brata.
Potwierdził ruchem głowy.
- Proszę dokładnie opowiedzieć, co podało pani
Ministerstwo Wojny, zawiadamiając o jego śmierci?
Wzruszyła ramionami.
- Że w czerwcu 1952 roku został zabity w akcji. My
ślę, że szło o bitwę nad rzeką Jalu.
Shane wyciągnął notes i otworzył na jednej ze stron.
- Czy te cztery nazwiska coś pani mówią? - zapytał. -
Adam Crowther, Joe Wilby, Reggie Steele i Charles
Graham?
Potrząsnęła głową, na jej czole ukazały się lekkie
zmarszczki.
- Nie, nie sądzę. A powinny?
Schował notes do kieszeni.
- Gdy pani brat umierał, wszyscy czterej byli tam,
gdzie on. I tak się składa, że wszyscy mieszkają w Burn
ham.
Znów zmarszczyła czoło.
- Ale czy to nie jest zwykły przypadek?
Pokręcił głową.
- Na początku wojny koreańskiej rząd wezwał ochot
ników do zgłaszania się. Owego dnia siedziałem w
małym barze przy bocznej uliczce koło uniwersytetu.
Tam właśnie po raz pierwszy spotkałem pani brata. Aku
rat wylano mnie z posady tekściarza w biurze ogło
szeniowym i w drodze do Londynu przejeżdżałem przez
Burnham. Zaczęliśmy z Simonem stawiać sobie wzajem
nie drinki i w chwili gdy w radiu ogłoszono ów
komunikat, obaj byliśmy na pół pijani. Jemu własna po
sada wychodziła bokiem, ja nie miałem żadnej, więc po
szliśmy razem do biura rekrutacji.
- I przyjęli was w takim stanie? - spytała z niedo
wierzaniem.
- Nie tylko nas, ale jeszcze tuzin innych - od
powiedział - a wszyscy byli z Burnham. Wcielono nas do
tego samego pułku piechoty.
- I od tej pory pan i mój brat stale trzymaliście się ra
zem? Uśmiechnął się lekko i rozpiął mankiet koszuli.
Gdy podciągnął rękaw, ujrzała wytatuowanego na przed
ramieniu zielono-czerwonego smoka z napisem „Simon i
Martin - przyjaciele do śmierci".
W jej oczach zabłysło coś podejrzanie przy
pominającego uśmiech, a wargi zadrgały.
- To chyba trochę szczeniackie postępowanie?
Uśmiechnął się szeroko.
- Prawdę powiedziawszy byliśmy wówczas znowu
pijani. Mieliśmy przepustki na ląd w Singapurze. Ostatni
przystanek przed Koreą, więc... - Wzniósł wymownie
oczy. - Na okręt musieli nas odnieść. Następnego dnia,
otrzeźwiawszy, stwierdziliśmy, że obaj mamy po smoku.
- A co nastąpiło później? - zapytała.
Wzruszył ramionami i zapalił kolejnego papierosa.
- Nic ważnego. To, co się zwykle zdarza na wojnie,
Linia frontu, śmierć i przemoc. Oczywiście klimat też nie
sprzyjał. W zimie w Korei bywa raczej zimno.
Skinęła poważnie głową.
- Wyobrażam to sobie. Ale jak naprawdę zginął
mój brat?
Przeczesał włosy palcami, czując ukłucie bólu gdzieś
za czołem i lekko zmarszczył brwi, jak gdyby przy
pominając coś sobie z wysiłkiem.
- Na naszym odcinku przygotowywano wielką ofen
sywę. Na sześć godzin przed zamierzonym atakiem
zostałem wysłany na rozpoznanie wraz z Simonem i
czterema mężczyznami, których wymieniłem. Naszym
zadaniem było zbadanie pól minowych po drugiej stronie
rzeki.
- I co się stało?
- Wpadliśmy w zasadzkę. Posuwaliśmy się przed
siebie przez nocne ciemności, a oni rzucili się na nas całą
gromadą. Żaden z nas nie zdążył wystrzelić.
- Co z wami zrobili?
Wepchnął ręce głęboko do kieszeni i oparł się o ścianę.
- Nie opodal znajdowała się mała buddyjska świ
ątyńka. Była to kwatera chińskiego oficera wywiadu,
zwanego pułkownik Li. - Gdy wymawiał to nazwisko,
zaschło mu w gardle, a na czole ukazały się krople potu.
Pochyliła się zaniepokojona w jego stronę.
- Czy pan dobrze się czuje? Kiwnął głową.
- Świetnie, po prostu świetnie. - Przeszedł koło niej i
stanął, wyglądając przez okno. - Pułkownik Li był
małym, niepozornym człowieczkiem w okularach z
grubymi szkłami, kulawym na jedną nogę. W jakiś spo
sób wywiedział się, że ma nastąpić atak i chciał do
wiedzieć się kiedy. Wobec tego wziął się za nas.
Laura Faulkner szeroko otworzyła oczy.
- Co pan chce powiedzieć przez to „wziął się za nas"?
- Mogę założyć, że są pani znane średniowieczne
atrakcje, które w naszym cudownie cywilizowanym
świecie mają zastosowanie przy przesłuchiwaniu jeńców.
Spochmurniała, a potem spokojnie kiwnęła głową.
- Rozumiem. Proszę kontynuować i nie oszczędzać
moich uczuć. Chciałabym wiedzieć dokładnie, co na
stąpiło.
Shane zacisnął wargi w krzywym uśmiechu.
- Na pierwszym piętrze klasztoru znajdował się wielki
pokój, poprzednio należący do opata. Pułkownik Li uży
wał go do przesłuchań. Stamtąd prowadził wąski koryta
rzyk do pięciu cel. Mnisi odprawiali w nich pokutę.
Kazał nam w swym biurze rozebrać się do naga, a potem
pozamykał w celach. Charles Graham i ja mieliśmy
wspólną. Pozostali siedzieli pojedynczo.
Milczała ze ściśniętym gardłem.
Po paru chwilach udało jej się powiedzieć:
- A co nastąpiło potem?
Potrząsnął głową.
- Nie ma sensu wdawać się w szczegóły. Przychodził
po nas po kolei, ciągnąc kulawą stopę po kamiennych fli
zach korytarza. Próbował przez trzy godziny, ale nikt nie
chciał mówić. Wreszcie odprowadził Charlesa Grahama z
powrotem do mojej celi i oświadczył, że zacznie od
nowa, ale tym razem ustawi nas w kolejce. Od każdego
po kolei raz jeden zażąda, by mówił. Jeśli nie zechce,
zostanie natychmiast wyprowadzony na dwór i zastrzelo
ny.
- To musiał być szaleniec! - krzyknęła w przerażeniu.
Shane pokręcił głową i odpowiedział spokojnie:
- Nie, nie był wariatem. Nie przypuszczam nawet, by
to, co robił, sprawiało mu jakąkolwiek uświadamianą
sobie przyjemność. Nie był sadystą. I to właśnie było naj
gorsze. Wszystko co robił, czynił z wręcz niewiarygod
nym opanowaniem.
Znowu wyciągnął papierosa i zaczął w roztargnieniu
obracać go w palcach.
- Czy tak właśnie zginął Simon? - zapytała.
Wepchnął papierosa między wargi i zapalił.
- Tak jest. Był pierwszy w kolejce. Usłyszałem strzały
na zewnątrz, a po pewnym czasie pułkownik Li wszedł
do celi i zawiadomił mnie, że ma już wszystkie infor
macje, jakich potrzebował. Powiedział, że żałuje, ale
musiał zabić Simona, bo wojna to wojna. A mówił takim
tonem, jakby prawie w to wierzył.
- A kto mu ich udzielił? - spytała spokojnie Laura
Faulkner.
Była chwila głębokiego milczenia, gdy czekała na od
powiedź, i tylko deszcz pukał widmowymi palcami w
szyby. Shane odwrócił się powoli, z twarzą spokojną i
pozbawioną emocji.
- Przyjechałem po to właśnie, by się dowiedzieć -
oznajmił.
Oczy jej się rozszerzyły.
- Czy to oznacza, że pan nie wie? Pokręcił głową.
- W dwie godziny później świątynia została zmieciona
z powierzchni ziemi przez amerykańskie myśliwce bom
bardujące. A wtedy dla mnie zapadła kurtyna.
Wstała, podeszła do sztalug i zapatrzyła się na nie
skończony krajobraz. Po chwili odezwała się dziwnym
tonem:
- Proszę mi coś powiedzieć. Co się stało z pana pu
łkiem, gdy zaatakował?
Shane pochylił się i łagodnie pogłaskał psa prawą dło
nią po uszach.
- Dowiedziałem się dopiero wczoraj, podczas wizyty
w Ministerstwie Wojny. Atak zakończył się całkowitą
klęską. Było ponad dwieście ofiar.
Wzięła do ręki pędzel i paletę i zaczęła malować.
- Czy komukolwiek w Ministerstwie Wojny
opowiedział pan to, co mnie? Potrząsnął głową.
- To wydarzyło się zbyt dawno. Nawet gdyby chcieli,
nic nie mogliby dziś z tym zrobić. Odkryłem, że pozosta
łych czterech przeżyło i wszyscy mieszkają w Burnham.
Urzędnik w archiwum był niezwykle uprzejmy. Z
jakiegoś powodu doszedł do wniosku, że zamierzam
urządzić spotkanie koleżeńskie.
Zmarszczyła brwi, wpatrując się w skupieniu w jeden
punkt na płótnie. Pędzel nie zadrżał jej w dłoni, gdy spy
tała bezbarwnym głosem:
- I zamierza pan?
Przeszedł przez pokój i stanąwszy za jej prawym ra
mieniem przyjrzał się obrazowi.
- Chcę się dowiedzieć, kto siedem lat temu wysypał
wszystko pułkownikowi Li - odrzekł lekko drżącym
głosem. - Pragnę tak bardzo dowiedzieć się tego, że aż
mnie mdli. Wiem, że to nie ja i nie Graham, bo przez cały
czas był ze mną w celi. Zostają więc Crowther, Wilby i
Reggie Steele.
Upuściła paletę, pędzel i odwróciła się do niego z pło
nącymi oczami.
- I co pan zrobi, gdy się pan dowie? - zapytała. - Co
dobrego wyniknie z takiej wiedzy po siedmiu latach?
Zrobił ruch, by odwrócić się bez słowa, a ona chwyciła
go za klapy, chcąc go powstrzymać. Trafiła ręką na kolbę
parabellum i z sykiem wciągnęła przez zęby powietrze.
Przez chwilę patrzyła mu w oczy przerażonym spoj
rzeniem, a potem sięgnęła do jego kieszeni i wyciągnęła
pistolet.
- Ty durniu - powiedziała. - Głupi, przeklęty durniu.
Co dobrego z tego wyniknie? Czy przywróci życie tym
ludziom? Czy pomoże Simonowi?
Łagodnym ruchem wyjął z jej ręki parabellum i wło
żył na miejsce. Zapinając trencz, odrzekł spokojnie:
- Powiedzmy, że robię to tylko ze względu na siebie i
niech już tak zostanie.
Odwróciła się tyłem, załamując ręce.
- Jakie ty masz prawo, by zjawiać się tutaj i
wszystkim nam niszczyć życie? - powiedziała. - Teraz to
już historia starożytna. Sprawy od dawna martwe i po
grzebane. Czemu ich tak nie zostawisz?
Zignorował jej wybuch i skierował się ku drzwiom.
Gdy sięgał do klamki, zawołała ostrym głosem:
- Powieszą cię! Chyba zdajesz sobie z tego sprawę?
Jego twarz zeszpecił dziwaczny, krzywy uśmieszek.
- Przykro mi, że muszę panią rozczarować - odrzekł. -
Ale obawiam się, że się nie stawię na to wydarzenie.
Coś w tonie jego głosu, jakaś martwota, spowodowa
ło, że nie mogła opanować nagłego drżenia.
- Co pan chce przez to powiedzieć? - spytała.
Chcę powiedzieć, panno Faulkner, że będę trupem
odrzekł spokojnie. W jego twardym głosie pobrzmiewało
coś nieodwołalnego.
Gdy otwierał drzwi przebiegła przez pokój i chwyciła
go za rękę.
- O czym pan mówi? - zapytała. Wzruszył ramionami.
- Ten upadek, o którym pani wspomniałem, nie tylko
przywrócił mi pamięć. Spowodował, że odłamek przesu
nął się w mózgu na bardziej niebezpieczne miejsce.
Oznacza to, że próba jego usunięcia jest nieunikniona. Za
tydzień od dzisiaj mam umówioną wizytę u chirurga
mózgu w szpitalu Guy. Jeśli nie stawię się na spotkanie,
umrę w przeciągu dwóch tygodni, a i tak szansę na powo
dzenie operacji są jak jeden do stu. Ładna alternatywa,
prawda?
Nie czekając na odpowiedź wyszedł na werandę i
schodami zszedł do ogrodu. Za jego plecami Laura
Faulkner łkała nieopanowanie. Obejrzał się przez ramię i
ujrzał ją stojącą w drzwiach pawilonu z dobermanem u
boku, patrzącą jak odchodzi.
Poszedł okalającą dom ścieżką i dotarłszy do rogu
obejrzał się ponownie. Ale tym razem drzwi do pracowni
były zamknięte, a weranda pusta.
4
______
Gdy oddalał się od domu, deszcz nadal padał rzęsiście.
Dotarł do głównej ulicy i zawahał się na skrzyżowaniu,
szukając przystanku autobusowego. Naprzeciw znajdo
wał się mały sklepik z towarami mieszanymi. Kupił tam
paczkę papierosów i sprawdził w notesie adres Charlesa
Grahama. Dom był odległy tylko o ćwierć mili i mieścił
się na głównej, prowadzącej do centrum ulicy. Zdecydo
wał, że pójdzie piechotą.
Zastanawiał się, czy Graham bardzo się zmienił.
Siedem lat to długi okres, ale z drugiej strony Graham nie
był bardzo stary. Teraz nie mógł mieć więcej niż trzy
dzieści dwa, może trzydzieści trzy lata. Idąc mokrym
chodnikiem, Shane próbował wywołać w pamięci portre
ty pozostałych. Wilby, nieokrzesany gbur z wielu wy
rokami za drobne przestępstwa, ale dobry żołnierz. Crow
ther był studentem, świeżo przybyłym z uniwersytetu,
Charles Graham zaś pracował u jego wuja, ucząc się za
wodu maklera w handlu wełną. A co na temat Reggiego
Steele'a? Shane ze wszystkich sił próbował sobie przypo
mnieć, ale mu się nie udało.
Właściwie już się przyzwyczaił do takich zjawisk; iry
tująca pozostałość po chorobie, która sprawiała, że za
pominał różnych, nieistotnych spraw i powodowała
wskutek tego nieznośne luki w pamięci.
Dom Grahama odnalazł bez trudności. Była to wielka i
pretensjonalna późnowiktoriańska budowla z szarego
kamienia, stojąca samotnie pośrodku jeziora gładkich
trawników i klombów kwiatowych. Miał jednak pewną
osobliwą cechę. Większość najwyższej kondygnacji zaj
mowała ogromna oranżeria z tarasem, skąd otwierał się
widok przez dolinę na leżące niżej miasto.
Shane sprawdził adres, potem wzruszył ramionami i
przez podjazd podszedł do frontowych drzwi. Nacisnął
guzik, a gdzieś z wnętrza dobiegł go dźwięk melodyjnego
gongu. Po paru chwilach usłyszał zbliżające się kroki.
Drzwi otworzyły się i ze środka wyjrzała sympatyczna
starsza pani o macierzyńskim wyglądzie. Miała na sobie
obszerny, biały fartuch, a jej ręce były umączone.
- Chciałbym zobaczyć się z panem Grahamem, jeśli
jest w domu - powiedział Shane.
Na jej twarzy pojawił się wyraz głębokiego zdzi
wienia.
- Ależ sir, pan Graham nigdy nie przyjmuje gości. Nie
robi tego od chwili, gdy popadł w swe nieszczęście. My
ślałam, że wszyscy o tym wiedzą.
Shane ukrył zaskoczenie i uśmiechnął się przyjaźnie.
- Myślę, że mnie przyjmie, gdy pani mu powie,
że przyszedłem. Jesteśmy bardzo starymi przyjaciółmi.
Przez kilka lat byłem daleko i od dłuższego czasu nie
widzieliśmy się.
Zrobiła niepewną minę i wytarła dłonie w fartuch.
- Powiem panu Grahamowi, że pan przyszedł, sir, jeśli
u k pan nalega. Ale wątpię, czy coś z tego wyjdzie.
Shane przedstawił się jej, ona zaś przeszła przez hol i
wspięła się po szerokich schodach. Shane popatrzył na
wyłożone dębową boazerią ściany i zaczął przyglądać się
wiszącym tam obrazom. Były znakomite, w większości
oryginały; zwrócił spojrzenie na cudowną chińską wazę
na stole obok drzwi i złożył wargi do bezgłośnego gwiz
dnięcia. Jakiekolwiek nieszczęście dotknęło Charlesa
Grahama w ubiegłym siedmioleciu, jedno było pewne:
nie wynikało z braku pieniędzy.
Usłyszał za sobą ciche kaszlnięcie, odwrócił się i uj
rzał starszą panią stojącą ze zdumioną miną za jego
plecami.
- Pan Graham prosi, by zechciał pan wejść do oranże
rii, sir. Znajduje się na drugim piętrze. Poprowadzę pana.
Poszedł za nią po schodach wyłożonych grubym
dywanem. Minęli szeroki korytarz i następnymi schoda
mi weszli na drugie piętro. Znaleźli się naprzeciw
dębowych drzwi, wzmocnionych sztabami z kutego żela
za. Otworzyła je i ruchem ręki skierowała Shane'a do
środka.
O szklany dach bębnił równomiernie deszcz, a w
całym pomieszczeniu zalegała głęboka cisza. Panowało
tu parne gorąco jak w łaźni tureckiej. Wilgotny upał ogar
nął Shane'a z taką siłą, że w jednej chwili na czoło wy
stąpiły mu krople potu. Zdjął płaszcz i powiesił go na
krześle obok drzwi.
Wnętrze oranżerii przypominało dżunglę, z masami
zielonych liści i wijących się pnączy, obfitością egzotycz
nych kwiatów, które wydzielając dziwny, uderzający do
głowy zapach, spowodowały, że poczuł się dziwnie nie
wyraźnie. Nad wszystkim zaś górował gorący, mokry za
pach dżungli, przesycony odorem rozkładu i gnicia. Sha
ne zmarszczył brwi i ruszył przed siebie wąską ścieżką.
Spośród liści po jego prawej stronie dobiegł niewyra
źny, tajemniczy szelest, jakby ktoś cicho się wśród nich
przekradał. Dotarłszy do końca ścieżki, Shane ujrzał stół
i dwa wiklinowe fotele, odwrócone przodem do drzwi
wyjściowych na taras. Nie było ani śladu Grahama.
Zawahał się marszcząc czoło, ale gdy chciał ruszyć
przed siebie, by popatrzeć na taras, zdał sobie sprawę, że
ktoś mu się przygląda. Odwrócił się i spytał ostrym gło
sem:
- Czy to ty, Graham?
Nastąpiła chwila ciszy, a po niej ciche westchnienie, jak
szelest wiatru w liściach. Odezwał się głos - chrapliwy,
łamiący się szept:
- Przepraszam, Shane. Musiałem się upewnić. Nie
mogłem uwierzyć, że to naprawdę ty. Myślałem, że nie
żyjesz.
Dźwięk głosu spowodował, że Shane wzdrygnął się
nagle. Było w nim coś okropnego i niesamowitego. Coś,
co w jego sercu poruszyło cichą strunę lęku. Zmusił się
do uśmiechu i spokojnie odrzekł:
- To naprawdę ja. Graham.
Przed nim lekko poruszyły się rozsuwane liście i
ukazał się Graham. Oczy Shane'a rozszerzyły się z od
razy i czuł, juk całe jego ciało pokrywa gęsia skórka.
Stojący przed nim człowiek miał włosy białe jak śnieg, a
twarz jak z sennego koszmaru. Spośród kłębowiska frag
mentów ciała i głębokich blizn spoglądały na niego znad
ust przypominających otwartą ranę nieruchome oczy.
Powoli, przerażająco, owa storturowana twarz wykrzy
wiła się w bolesnym uśmiechu i Graham wyciągnął dłoń.
- Przepraszam, że przyprawiłem cię o taki wstrząs. Za
pewne rozumiesz teraz, czemu nie zachęcam nikogo do
składania mi wizyt.
Shane przyjął wyciągniętą dłoń i z trudem przełknął
ślinę.
- Przykro mi, Graham - powiedział powolnym głosem.
- Nic o tym nie wiedziałem. Jak to się stało?
Graham wskazał mu gestem jeden z foteli.
- Na razie się mną nie przejmuj - stwierdził. - Ale co
się stało z tobą? Gdy cię widziałem po raz ostatni, twoja
noga wystawała z kupy gruzu po tym, jak zbombardowali
tę przeklętą świątynię.
Nadal przemawiał dziwacznym, chrypiącym szeptem.
Shane poczęstował go papierosem i odparł:
- Byłem ciężko ranny. Najciężej w mózg. Spowodo
wało to całkowitą utratę świadomości. Dopiero parę dni
temu odzyskałem pamięć.
Graham podał mu ogień i odchylił się na oparcie fote
la. Trudno to wydarzenie nazwać przyjemnym - odrzekł
- ale brzmi interesująco. Opowiesz mi o tym?
Shane popatrzył na rozciągające się w dole za zasłoną
mgły i deszczu miasto i rozpoczął opowiadanie. Począt
kowo starał się nie patrzeć na Grahama, ale powstrzy
manie się od rzucania mu przelotnych spojrzeń okazało
się niewykonalne. Za każdym razem widział, jak
gospodarz wpatruje się w niego bez mrugnięcia po
wiekami.
Wreszcie skończył i Graham ciężko westchnął.
- Więc jednak miałem rację. W jakiś sposób umarłeś.
To, co się dzieje, to dla ciebie jakby ponowne narodziny.
Bardzo interesujące. Jestem pewien, że psychiatrzy
uznają cię za płodny w wyniki przedmiot badań.
Shane zmarszczył brwi i popatrzył ostro na gospoda
rza.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Doświadczenie takie jak twoje wystarczyłoby, aby
człowieka bardzo podatnego na jakiekolwiek zakłócenie
równowagi psychicznej pozbawić zdrowych zmysłów.
Ostatecznie musi to być piekielny szok, gdy ktoś budzi
się pewnego ranka i stwierdza, że jest o siedem lat star
szy. To porządny kawał życia. Czy cokolwiek pamiętasz
z tego okresu?
Shane potrząsnął głową i pochylił się do gospodarza.
- Nie, nic a nic prócz tego, co powiedzieli mi lekarze.
Ale pamiętam te sześć godzin w świątyni, nim padły
bomby. Pamiętam pułkownika Li i salwę na zewnątrz,
gdy rozstrzelali Simona.
Zapadła chwila ciszy, aż wreszcie przemówił szeptem
Graham.
- A więc to pamiętasz, tak? Pamiętasz naszego starego
przyjaciela pułkownika Li?
Shane zadrżał gwałtownie.
- We śnie do dzisiaj słyszę tę jego kulawą stopę -
odpowiedział. - Wlokącą się po korytarzu i zatrzymującą
przed drzwiami celi.
Graham westchnął.
- Muszę przyznać, że i mnie trudno go zapomnieć. Ale
później nastąpiły inne wypadki, które to wspomnienie
zepchnęły mi głęboko w podświadomość.
- A co to były za inne wypadki? - zapytał Shane. -
Widziałem twoje akta w Ministerstwie Wojny, po
wiedziano mi też, że nigdy nie zostałeś wzięty do niewo
li. Figurujesz w spisach jako ranny w boju i zdemobilizo
wany wskutek orzeczenia lekarskiego. Tego właśnie nie
mogę zrozumieć.
Graham wzruszył ramionami.
- To naprawdę bardzo proste. Po bombardowaniu
byłem głęboko oszołomiony, ale poza tym nie odniosłem
żadnych obrażeń. Otaczały mnie ruiny. Nie wyglądało,
by poza mną ktokolwiek przeżył, a mówiąc z brutalną
szczerością, nie zatrzymałem tam się, by kogoś jeszcze
szukać. W tym, co ocalało z biura pułkownika Li, znala
złem nasze mundury. Nawiasem mówiąc, z samego pu
łkownika mało co zostało. Naciągnąłem pierwszy bat
tledress, który wpadł mi w ręce i wyniosłem się w diabły.
Gdy schodziłem ze wzgórza, artyleria ciągle jeszcze
ostrzeliwała okolicę ogniem flankowym.
- I co wtedy? - zapytał Shane.
Graham wyjął z płaskiej złotej papierośnicy papierosa.
- Udało mi się przebrnąć przez rzekę. - Na jego wy
krzywionych ustach pojawił się uśmieszek. - Byłem o
jakieś dwieście jardów od linii alianckich, gdy nastąpiłem
na minę przeciwpiechotną.
- Co za parszywe szczęście - skomentował Shane.
Graham znów wzruszył ramionami.
- Swoją drogą zrobili dla mnie wszystko, co tylko
mogli. Nie byli w stanie, jak chyba widzisz, uczynić
wiele dobrego, bo nie pozostało im zbyt wiele materiału,
którym
mogli operować. Przez cały rok nie mówiłem, aż wresz
cie sprowadzili niemieckiego chirurga, by zoperował na
nowo moje struny głosowe. Teraz mogę jako tako mówić.
Shane'owi nie przychodził do głowy żaden komentarz.
Wstał i podszedł do okna.
- Przynajmniej, sądząc z tego otoczenia, nie brak ci
pieniędzy.
Graham kiwnął głową.
- Na tydzień przed naszym ostatnim patrolem zmarł
mój wuj. Pamiętasz, że dostałem list od jego prawników?
Wszystkim wam obiecałem niebotyczne pijaństwo dla
uczczenia tej okazji przy najbliższej przepustce do Tokio.
Gdy wyszedłem ze szpitala, sprzedałem wszystko pewne
mu konsorcjum i nabyłem ten dom. Do kupna przekonała
mnie oranżeria. Moim wielkim hobby uczyniłem hodow
lę storczyków. Wiesz, to bardzo trudne zajęcie.
- Czy cię zdziwiło, gdy się dowiedziałeś, że Wilby,
Crowther i Steele przeżyli? - spytał Shane.
- To lekko powiedziane - odparł Graham. - Crowther
pierwszy powrócił do domu. Chyba był w innym obozie
niż tamci dwaj.
- Widziałeś się z którymś z nich? - zapytał cicho Sha
ne. Graham wzruszył ramionami.
- Gdy Crowther wrócił do domu, był jakiś kawałek na
ten temat w lokalnej prasie. Napisałem do niego liścik i
zaprosiłem, by mnie odwiedził przez wzgląd na starą
znajomość. Okazało się to dla niego niezbyt przyjemnym
wieczorem i mówiąc otwarcie, nie miał nic szczególnego
do powiedzenia. Ożenił się parę lat temu. Ostatnie, co o
nim słyszałem, to że jest wykładowcą na uniwersytecie.
- A co z Wilbym i Reggiem Steele'em? - zapytał Sha
ne.
- Nie zadałem sobie trudu, by się z nimi skontaktować
po tym krępującym wieczorze z Crowtherem. Z rok
temu, gdy pewnego sobotniego wieczoru jechałem przez
miasto, ujrzałem Wilby'ego. Wyglądał na pijanego, co
dokładnie zgadza się z moimi wspomnieniami o nim.
Steele jest właścicielem jakiegoś klubu w mieście. O ile
pamiętam, nazywa się to Garland Club. Striptiz oraz lun
che dla zmęczonych biznesmenów. To, co najmodniejsze.
Zdaje się, że wieczorami /mienia się w nocny klub z
atrakcjami seksualnymi.
Shane nie zabrał głosu. Stał przy oknie, wpatrując się
w padający deszcz. Po krótkim milczeniu odezwał się
Graham:
- Czy chcesz ich odszukać podczas twego pobytu w
mieście?
Shane powoli kiwnął głową.
- Tak, chcę ich odszukać.
- Więc co to jest, podróż sentymentalna? - zapytał
Graham.
- Dziś po południu złożyłem wizytę ojcu i siostrze
Simona Faulknera - odpowiedział Shane nie odwracając
się.
Nastąpiło krótkie milczenie. Chwila wspomnień, a po
niej nagłe napięcie.
- Mój Boże! - wybuchnął Charles Graham. - Więc po
to tu wróciłeś!
Shane odwrócił się powoli.
- To prawda - odrzekł. - Chcę się dowiedzieć, kto nas
zdradził przed pułkownikiem Li. To nie byłem ja i nie
mogłeś być ty. Pozostaje Wilby, Crowther lub Steele. Do
wyboru.
Graham potrząsnął głową.
- Chyba zwariowałeś. Jak, u licha, będziesz w stanie
to wykryć? Czy spodziewasz się, że winowajca załamie
się i przyzna? A poza tym, czy to ma teraz jakiekolwiek
znaczenie?
Shane podszedł do niego powoli, z wściekłą miną.
- Czy to ma znaczenie? Jezu Chryste! - wybuchnął. -
Już zapomniałeś, co tam się zdarzyło? Zapomniałeś,
przez co przeszliśmy i co zrobili z Simonem?
Graham uniósł głowę i spojrzał na niego dziwnym
wzrokiem.
- Ja nie zapomniałem - powiedział. - A ty? Pomimo
wilgotnego upału Shane poczuł niesamowity
chłód.
- Pamiętam wszystko, co wydarzyło się owego dnia.
- Czy możesz być tego pewien? - zapytał Graham. -
Nie pamiętasz niczego z okresu siedmiu lat. Jak możesz
być tak pewien, że pamiętasz wszystkie wydarzenia ze
świątyni? Jak możesz mieć pewność, że to nie ty po
wiedziałeś pułkownikowi Li to, czego chciał się do
wiedzieć? To może być jedyna rzecz, której twoja pamięć
nie chce odtworzyć.
Przez chwilę Shane czuł się tak, jakby gigantyczna
dłoń ścisnęła mu pierś z taką siłą, że nie mógł chwycić
oddechu. Z wyschniętym gardłem, rzucając głową z boku
na bok, walcząc o łyk powietrza, próbował przemówić.
Zataczając się podszedł do stołu i rozpaczliwym ruchem
napełnił sobie szklankę ze stojącej tam karafki. Gdy
woda zaczęła spływać mu do gardła, zakrztusił się, ale
wreszcie był w stanie oddychać. Odwrócił się do Graha
ma z twarzą białą jak ściana.
To niemożliwe. Byliśmy razem, w jednej celi. Wiesz,
że to nie byłem ja, a ja wiem, że to nie mogłeś być ty.
Graham łagodnie potrząsnął głową.
- Ale ja byłem nieprzytomny, gdy mnie przyniesiono z
ostatniego przesłuchania. Byłem nieprzytomny prawie
godzinę.
Przez chwilę Shane spoglądał z góry na jego do cna
zniszczoną twarz, a potem odwrócił się i ruszył ścieżką
do drzwi. Graham poszedł za nim zaskakująco szybkim
krokiem i w chwili gdy Shane naciągał płaszcz, stał u
jego boku.
- Nie chciałem wyprowadzać cię z równowagi - rzekł
ochryple. - Po prostu chciałem ci wskazać, jak niemożli
wy do realizacji jest cały twój plan. Shane zacisnął pasek
i otworzył drzwi.
- Nie wytrąciłeś mnie z równowagi - powiedział. - Po
prostu podsunąłeś inną możliwość, o której powinienem
był sam pomyśleć.
Zszedł szybkim krokiem po schodach, Graham tuż za
nim. Gdy dotarli do holu, Graham otworzył drzwi
wejściowe i wyszedł razem z nim na ganek. Zatrzymali
się tam na chwilę, wreszcie Shane powiedział:
- Bardzo mi pomogłeś. Jestem ci wdzięczny.
Graham potrząsnął głową i odrzekł smutnym głosem:
- Co z tego może wyjść dobrego? Komu i w czym to
pomoże?
Shane wzruszył ramionami i podniósł kołnierz trencza.
Twarz miał pełną wściekłości i goryczy.
- Nie wiem. Mówi się, że nikt nie jest w stanie pomóc
umarłym, ale ja jestem żywym trupem, więc może stano
wię wyjątek. Wiem tyle, że ta sprawa gryzie mnie strasz
liwie i o niczym innym nie potrafię myśleć. Muszę
wiedzieć, kto to był.
- Nawet jeśli okaże się, że to byłeś ty sam? - zapytał
Graham.
Shane potaknął ze ściągniętą twarzą.
- Nawet jeśli okaże się, że to ja sam.
- A gdy się dowiesz, co wtedy? - spytał cicho Graham.
Przez chwilę stali, patrząc sobie w oczy, a potem Sha
ne odwrócił się bez słowa, zszedł ze schodów i przez
podjazd poszedł w stronę bramy.
5
______
Gdy wysiadał z autobusu przed uniwersytetem, deszcz
prawie ustał, ale perspektywę ulic zasnuła mgła, a syl
wetki domów stały się zatarte i niewyraźne.
Przeszedł przez ulicę do portierni przy głównym
wejściu i spytał odźwiernego o Adama Crowthera. Niski,
rumiany mężczyzna w niebieskim mundurze ze złotymi
wyłogami skierował go do Wydziału Archeologii w bocz
nej uliczce po przeciwnej stronie głównej drogi.
Widać było, że jakieś czterdzieści czy pięćdziesiąt lat
temu teren za uniwersytetem musiał być wytworną dziel
nicą mieszkaniową. Wiele domów miało koliste podjazdy
i stało w obszernych ogrodach. Większość z nich zaj
mowały obecnie różne fakultety uniwersyteckie.
Shane bez trudności odnalazł Wydział Archeologii i po
schodach wspiął się do wejścia. Wewnątrz budynku było
ciemno i ponuro; ściany pomalowano na kolory zieleni i
beżu. W holu nie leżał dywan i gdy ruszył przed siebie,
wyfroterowane deski podłogi zatrzeszczały złowieszczo.
Minąwszy wielką tablicę ogłoszeniową dotarł do po
mieszczeń biurowych. Nieco głębiej dostrzegł w koryta
rzu kolejne drzwi z wyraźnie wymalowanym białą farbą
na drewnianej tabliczce nazwiskiem Crowthera. Zapukał
lekko i wszedł do środka.
Crowther siedział przy biurku pod szerokim oknem.
Obrócony na wpół plecami do drzwi unosił do światła
kawałek krzemienia.
- Tak, o co chodzi? - spytał z niecierpliwością w gło
sie. - Przecież mówiłem, że nie życzę sobie, by mi prze
szkadzano tego wieczoru.
Shane powoli szedł przed siebie, aż znalazł się po
przeciwnej stronie biurka.
- Halo, Crowther - powiedział. - Dawno się nie
widzieliśmy.
Crowther błyskawicznie odwrócił się na fotelu, a na
jego twarzy odmalowało się niedowierzanie.
- Zdumiewające, toż to Martin Shane. Ależ to nie
możliwe. Człowieku, przecież ty nie żyjesz. Zmarłeś
siedem lat temu.
Shane potrząsnął głową.
- Wszyscy mi to bez przerwy powtarzają. Zaczynam
się zastanawiać, czy naprawdę istnieję.
Crowther siedział gapiąc się na niego. Kawałek
krzemienia nadal trzymał między kciukiem i palcem
wskazującym.
- Co tam masz? - zapytał Shane.
- Grot strzały, znaleziony przez jednego z moich
studentów na terenie, gdzie prowadzimy wykopaliska.
Neolityczny, jak sądzę - odpowiedział odruchowo Crow
ther, a potem roześmiał się. - Ale o czym ja mamroczę?
Siadajże, człowieku! Siadaj i opowiadaj, co wyrabiałeś
od czasu najgorszych lat naszego życia? Gdy cię
widziałem ostatnim razem, leżałeś na noszach z rozwalo
ną głową. Powiedzieli mi, że jesteś umierający.
Shane podsunął sobie fotel, odpiął płaszcz i uśmiech
nął się.
- Źle ci powiedzieli. Było całkiem paskudnie, ale uda
ło mi się wykaraskać. Ale to pochłonęło całe lata w szpi
talu. - Sięgnął po papierosa. - Co się z tobą działo? My
ślałem, że nie żyjesz, dopóki nie sprawdziłem parę dni
temu w Ministerstwie Wojny.
Crowther wyciągnął fajkę i zaczął ją nabijać tytoniem
ze skórzanego kapciucha.
- Gdy mnie odkopali po bombardowaniu, prawie nic
mi nie było. Wilby i Steele byli ranni i Chińczycy zabrali
ich ambulansem polowym. Potem ich już nie widziałem.
- A co zrobili z tobą? - zapytał Shane.
- Och, to, co zwykle. Dołączono mnie do kolumny je
ńców i popędzili nas na północ. Był to nader długi spacer.
Mogę cię zapewnić, że przy nadchodzącej zimie nie na
leżał do przyjemności.
Shane rozejrzał się po pokoju i słabo uśmiechnął.
- Ale wygląda, że od tamtych czasów dobrze dawałeś
sobie radę. Portier powiedział mi, że teraz jesteś dok
torem Crowtherem. Kiedy to nastąpiło?
- Parę lat temu. Robiłem pewne badania, tak się złoży
ło, że dobrze wypadły i to wszystko. - Uśmiechnął się. -
A wiesz, jestem teraz żonaty. Mam swoją małą dziew
czynkę. Musisz któregoś wieczoru przyjść do nas na
kolację i poznać się z moją żoną.
- Miło mi będzie - odparł Shane. Wstał z miejsca i
podszedł do gabloty z eksponatami. Oglądając je odezwał
się:
- Czy spotykasz się z kimś ze starej paczki? Crowther
potrząsnął głową.
- Zaraz po powrocie do domu odwiedziłem Charlesa
Grahama. Było to tak ciężkie przeżycie, że już nigdy nie
próbowałem go powtórzyć.
- Wiem, co chcesz przez to powiedzieć - stwierdził
Shane. - Złożyłem mu wizytę dziś rano. A co z pozostały
mi dwoma? Czy w ogóle się z nimi spotykasz?
- Nie na gruncie towarzyskim, jeśli to masz na myśli
-rzekł Crowther. - Na Reggiego Steele'a natknąłem się
pewnego dnia na mieście. Zaprosił mnie na drinka, ale
śpieszyłem się. - Roześmiał się głośno. - Prawdę po
wiedziawszy, niezbyt mi na tym spotkaniu zależało.
- Dlaczego? - zapytał z nagłym zainteresowaniem
Shane.
- Stara historia - odparł Crowther. - Ktoś, kogo znałeś
w wojsku, staje się innym człowiekiem, gdy z niego wy
chodzi.
Shane popatrzył na niego dziwnym wzrokiem.
- Czy to, co tam się wydarzyło, ma dla ciebie jakiekol
wiek znaczenie?
Crowther zdziwił się.
- Korea? - zapytał. - Dzięki Bogu, te wspomnienia
już się zacierają.
- A na temat świątyni i pułkownika Li? Crowther
znów przytknął zapałkę do główki swej fajki.
- Początkowo miewałem złe sny, ale niedługo. To za
dziwiające, jak szybko natura pomaga nam zapominać o
rzeczach naprawdę nieprzyjemnych.
Shane potrząsnął głową i odparł z przekonaniem:
- Ja nie potrafię zapomnieć. Nocami rozmyślam o Li,
o jego przeklętej kulawej stopie, o Simonie Faulknerze i
tym, co mu zrobili. - Wrócił na fotel, a gdy usiadł,
wpatrzył się płonącym wzrokiem prosto w oczy Crow
the-ra. - A przede wszystkim nie potrafię zapomnieć, że
ktoś powiedział Li to, czego ten chciał się dowiedzieć.
-Uśmiechnął się dziwacznie. - Nigdy nie odkryliśmy, kto
to był.
Przez moment Crowther przyglądał mu się z obojętną
miną, a potem roześmiał się cicho.
- Nie, nie odkryliśmy, prawda?
Znów nastąpiło pełne treści milczenie i wreszcie Shane
powiedział:
- Wiem, że to nie byłem ja i że nie mógł być to
Graham, bo w tym czasie leżał nieprzytomny w mojej ce
li.
Crowther ostrożnie położył fajkę na biurku i odchylił
się na oparcie fotela.
- Czy sugerujesz, że to byłem ja, Shane? Czy przyje
chałeś po to, aby po tylu latach to wykryć?
Shane nadal uparcie patrzył mu w oczy.
- A byłeś? - spytał.
Nagle pokój wypełniła wibrująca cisza. Dwaj mężczy
źni siedzieli naprzeciw siebie, gotowi popełnić coś strasz
liwego, aż wreszcie Crowther roześmiał się krótko, schy
lił i roz-sznurował prawy pantofel. Zdjął skarpetkę i pod
niósł stopę tak, by Shane mógł ją dobrze obejrzeć. Nie
miał palców u nóg, tylko jedną pofałdowaną bliznę przez
całą szerokość.
- Przyjrzyj się dokładnie - powiedział Crowther.
Shane pochylił się do niego z twarzą bez wyrazu.
- Jak to się stało?
Crowther zaczął naciągać skarpetkę.
- Mówiąc o marszu na północ w kolumnie jeńców nie
powiedziałem ci, że popędzono nas aż do Chin. Trwało to
prawie pięć miesięcy. Owego roku zima była ostra. Więk
szość z nas poumierała. Ja miałem szczęście. Jedyne, co
mi się stało, to odmrożenie palców u nóg. Gdy zaczęła
się gangrena, pozostało mi tylko jedno. Odciąłem je scy
zorykiem. - Dokończył sznurować pantofel i wstał z
miejsca. Kiedy okrążał biurko, lekko utykał. - Jeśli to
byłem ja, to nie na wiele mi się to zdało, prawda? - zapy
tał.
Shane wstał i wyciągnął dłoń.
- I ja tak rzeczywiście uważam... jeśli to byłeś ty.
Podszedł do drzwi, a gdy je otwierał, Crowther się
odezwał:
- Człowieku, na litość boską, daj temu spokój. Ta
sprawa jest już martwa i pogrzebana. Co dobrego wynik
nie z tego, że ktoś się teraz dowie?
Shane odwrócił się powoli z dziwacznym uśmiechem
na twarzy.
- Jesteś już trzecią osobą, która to powiedziała -za
uważył. - Zaczynam się zastanawiać, czemu wszyscy tak
się tym niepokoją.
Crowther opuścił ręce beznadziejnym gestem, a w jego
oczach pojawiło się coś na kształt rozpaczy. Jeszcze
przez chwilę patrzyli na siebie, a potem Shane odszedł
cicho zamknąwszy drzwi, za którymi pozostał człowiek o
twarzy pełnej nagłego zmęczenia.
6
______
Joe Wilby mieszkał przy Gower Street, w jednym z
sypiących się domów z tarasami, blisko centrum miasta,
w dzielnicy slumsów, przeznaczonej do wyburzenia. Nu
mer piętnaście wyglądał, jakby miał się w każdej chwili
zawalić, a drzwi od frontu były zabite deskami.
Wąskim przejściem z boku domu Shane przedostał się
na tylne podwórze, zasypane pustymi puszkami i odpad
kami wszelkiego rodzaju. W oknie z tyłu domu świeciło
światło, więc wszedł po czterech kamiennych schodach i
zastukał.
Usłyszał zbliżające się kroki, a drzwi uchyliły się na
parę cali.
- Kto tam? - zapytał kobiecy głos.
- Szukam Joego Wilby'ego - powiedział Shane. Jestem
jego starym przyjacielem.
Rozległ się brzęk łańcucha i drzwi otworzyły się.
- To lepiej niech pan wejdzie - zaproponowała i cof
nęła się do wnętrza mrocznym korytarzem.
Shane zamknął drzwi i poszedł za nią. Zmarszczył nos
i zadrżał z niesmaku, gdy doleciały go zapachy kuchenne
zmieszane z odorem moczu. Kobieta otworzyła kolejne
drzwi, zapaliła światło i poprowadziła go do pokoju na
końcu korytarza. Był w miarę czysty, na podłodze leżał
dywan, a podwójne łóżko ustawiono pod przeciwległą
ścianą.
Odwróciła się twarzą do niego. Duża, masywnie
zbudowana, zbliżała się do czterdziestki, ale była bliska
zupełnego zaniedbania. Pomimo to na swój gruby,
prostacki sposób była jeszcze przystojna. Nagle uśmiech
nęła się z zainteresowaniem.
- Jestem Bella, żona Joego - wyjaśniła. - Nie ma go w
tej chwili. Czy ja mogę czymś panu służyć?
Bez żadnej wątpliwości w tonie jej głosu zabrzmiało
zaproszenie. Uśmiechnął się.
- Nazywam się Shane - powiedział - Martin Shane.
Byłem w Korei z pani mężem. Właśnie przejeżdżałem
przez miasto i pomyślałem sobie, że może go odszukam.
- No, to bardzo miłe - odrzekła. - Joe nigdy wiele nie
opowiada o swym udziale w wojnie. - Usiadła uśmiech
nięta na skraju łóżka. - Proszę poczęstować mnie
papierosem, usiąść koło mnie i wszystko opowiedzieć.
Poklepała łóżko tuż przy sobie. Shane przyjął za
proszenie. Założyła nogę na nogę, ukazując fałdy białego
ciała nad czarnymi pończochami, a jej jaskrawy domowy
szlafrok rozsunął się.
- A więc pan i mój Joe byliście razem w Korei? - za
pytała po zapaleniu papierosa. -To było dawno temu.
Shane skinął głową.
- Dobre parę lat spędziłem za granicą. Do Anglii
wróciłem ledwie przed tygodniem.
Wyciągnęła rękę i uścisnęła mu dłoń.
- Całkiem dobry powód, by wypić małego drinka, no
nie?
Przeszła przez pokój do szafy, wyjęła butelkę dżinu i
nalała dwa kieliszki. Wróciła na łóżko, podała jeden Sha
ne'owi i usiadła.
- Zdrówko - powiedziała i przełknęła dżin jednym
haustem.
Shane wziął mały łyk i uśmiechnął się.
- Gdzie Joe podziewa się dziś po południu? W pracy?
Potrząsnęła głową.
- Pracuje wieczorami jako barman w jednym z klubów
w mieście. A jest teraz tam, gdzie każdego popołudnia.
Trąbi piwsko w miejscowej knajpie.
Shane postarał się odpowiedzieć współczująco:
- Musi to panią mocno nudzić.
Przysunęła się do niego z rozchylonymi wargami i
położyła mu dłoń na udzie.
- Nawet pan sobie nie wyobraża, jakie to może być
nudne - szepnęła.
Drzwi wejściowe otwarły się z trzaskiem, w korytarzu
rozległy się kroki. Kobieta szybko się odsunęła. Zdążyła
wstać, gdy rozwarły się drzwi wewnętrzne i do pokoju
wtoczył się Wilby.
Był to mężczyzna potężny jak byk, z rękami prawie
sięgającymi kolan. Twarz miał ponurą i spuchniętą z
pijaństwa. Stał chwiejnie, patrząc na nich z paskudnym
błyskiem w oku.
- A więc takie rzeczy się dzieją, gdy mnie tu nie ma.
Bella podeszła do niego i odezwała się przymilnym gło
sem:
- Joe, to twój stary przyjaciel. Zatrzymałam go do
twego powrotu.
Chwycił ją za włosy i szarpnięciem odchylił głowę do
tyłu.
- To prawdopodobna bajeczka - powiedział. Wtedy
Shane wstał i odwrócił się tak, by Wilby widział
jego twarz.
Zaległa głęboka cisza. Wilby'emu opadła szczęka, a
twarz przybrała chorobliwy zielony kolor.
- Shane! - wyjąkał głupawo. - Martin Shane!
- Tak, Joe, to ja - odparł Shane.
Jeszcze przez chwilę Wilby gapił się na niego, a potem
jednym ruchem wyrzucił żonę za drzwi i zamknął je za
nią.
- Myślałem, że nie żyjesz powiedział powolnym
głosem.
Shane łagodnie potrząsnął głową.
- Musiałeś myśleć o kimś innym, Joe. Może o
Simonie Faulknerze. Bo to on nie żyje, prawda?
Wilby przez chwilę wpatrywał się w gościa, a potem
zataczając się podszedł do łóżka, wziął butelkę dżinu i
przytknął do ust. Otarł wargi rękawem i odezwał się
wojowniczym tonem:
- Tak, Faulkner nie żyje. Rozstrzelali go pod moim
oknem. I co z tego?
Shane uśmiechnął się uprzejmie.
- To, że Faulkner jest martwy, a ty nie - odpowiedział.
- Czy nic ci nie przychodzi do głowy?
Wilby'emu rozszerzyły się oczy. Cisnął butelkę z trza
skiem o ścianę.
- A co, u diabła, masz na myśli?! - ryknął. - Po coś tu
przyjechał? Zawsze był z ciebie dziwny skurwysyn. -
Odwrócił się i sięgnął do klamki. - Wynoś się, wynoś
się stąd w diabły.
Shane zrobił błyskawiczny ruch. Chwycił Wilby'ego za
kołnierz, pociągnął olbrzyma do tyłu i cisnął z trzaskiem
przez cały pokój.
Wilby natychmiast podniósł się, wyciągając wielkie
łapska przed siebie. Shane odczekał, aż napastnik się
zbliży, a wówczas odsunął się w bok i z całej siły walnął
Wilby'ego w żołądek. Tamten hałaśliwie wypuścił po
wietrze i powoli opuszczając się na kolana, padł wreszcie
na łóżko.
Oparty o skraj kominka Shane czekał. Dopiero po
kilku minutach Wilby usiadł, jęcząc i rozcierając brzuch,
a gdy podniósł głowę, jego wzrok wyrażał nienawiść i
przerażenie.
- Co ty tu robisz? - zapytał. - Po co tu wróciłeś? Sha
ne, chwyciwszy za kołnierz, podniósł go na nogi.
Twarz miał ponurą, ton głosu twardy jak stal.
- Szukam kapusia, który wydał wszystko pułkow
nikowi Li.
Oczy Wilby'ego zamgliły się od nagłego strachu,
szczęka mu opadła. Kręcił rozpaczliwie głową z boku na
bok.
- To nie byłem ja, Shane - zapewnił gorąco. - Trzy
małem gębę na kłódkę.
Shane przyciągnął go do siebie, wpatrując się nie
ustępliwie w jego opuchniętą twarz piwosza. Wilby zała
mał się zupełnie.
- Musisz mi uwierzyć! - wywrzeszczał. - To nie
byłem ja!
Jeszcze przez chwilę Shane go przytrzymywał, aż
wreszcie przez cały pokój pchnął Wilby'ego z taką siłą,
że ten padł bezwładnie na łóżko. Leżał tam łkając, gdy
Shane skierował się ku drzwiom.
- Jeszcze z tobą nie skończyłem - oświadczył zło
wieszczo.- Mam się z kimś spotkać, a potem być może
wrócę tutaj.
Zamknął drzwi za sobą, a gdy się odwrócił, stała przed
nim w ciemnym korytarzu Bella Wilby.
- Co się tam, do cholery, działo? - zapytała. - Zdawało
mi się, że mówiłeś coś, jakimi to Joe i ty jesteście
przyjaciółmi.
Uśmiechnął się.
- Czemu mnie pytasz? Podsłuchiwałaś pod drzwiami,
no nie?
Sapnąwszy z obrazy, zaczęła się od niego odsuwać, ale
chwycił ją za ramię i przyciągnął.
- Powiedz mu, że jeśli ma mi cokolwiek do po
wiedzenia, mieszkam w hotelu Embassy.
Zostawiwszy Bellę stojącą w ciemności, ruszył przed
siebie korytarzem i wyszedł na dwór.
Ciągle jeszcze padało, a mgła była gęściejsza niż po
przednio. Szybkim krokiem skierował się do centrum
miasta, rozmyślając nad wydarzeniami dnia. Dziewczy
na, Graham i Adam Crowther. Żadnych powiązań między
nimi, a przecież wszyscy chcieli, by dał sprawie spokój.
A Wilby był przerażony. Naprawdę przerażony. Winny...
czy też bał się czegoś innego?
Z wysiłkiem próbował się skupić, ale tępy ból tuż za
czołem zaczął wracać. Gdy szedł w stronę hotelu, nasilał
się coraz bardziej. Mgła wirowała wokół niego, poczuł
się kompletnie osamotniony i zbudził się w nim lęk. Cały
świat był kręcącą się w kółko mglistą iluzją bez śladu
realności. Potykając się w panice, przeszedł przez jez
dnię.
W chwili gdy miał wejść na przeciwległy chodnik,
minęła go Laura Faulkner; tuż za nią szedł doberman.
Był to widok lak nieoczekiwany, że Shane cofnął się za
skoczony, ona zaś /.nikła we mgle. Przez chwilę stał w
miejscu, a potem przemknął koło niego samochód w tak
niebezpiecznej bliskości, że przywróciło mu to przytom
ność. Wszedł na chodnik i pośpieszył za nią.
Zakręcił za rogiem na końcu ulicy na czas, by ujrzeć
ją, jak wchodzi po paru schodkach i znika w drzwiach.
Na podświetlonym, szklanym szyldzie widniał napis HO
TEL. Shane zatrzymał się u stóp schodów, zawahał na
moment, a potem powoli wszedł za nią po schodach do
środka.
Hol wejściowy był malutki, niewielkie też biurko
recepcjonisty, za którym siedział starszy człowiek w oku
larach w rogowej oprawce i czytał gazetę. Drzwi po prze
ciwnej .ironie holu prowadziły do baru i Shane tam się
skierował. Siary zakaszlał dyskretnie.
- Przepraszam, sir, ale niestety bar otwieramy dopiero
o szóstej.
Shane podszedł do biurka.
- Szukam młodej kobiety, która właśnie tu weszła.
- Młoda kobieta, sir? - Twarz starca wyrażała zdzi
wienie.
- Tak, młoda kobieta z psem - powtórzył zniecierpli
wiony Shane. - Właśnie zobaczyłem, jak tu wchodziła.
Stary odłożył gazetę i potrząsnął głową.
- Przykro mi, sir. To musi być jakieś nieporozumienie.
Nie ruszałem się stąd od półgodziny, a pan jest pierwszą
osobą, która przeszła przez drzwi.
Shane poczuł chłód na karku.
- Przecież widziałem ją, jak wchodziła - powiedział
powoli. - Wszedłem w parę sekund po niej.
Starzec pokręcił głową i powtórzył z uporem:
- Przykro mi, sir. Musiał się pan pomylić.
Sięgnął po gazetę, a Shane przechylił się przez biurko i
chwyciwszy go za marynarkę przyciągnął do siebie.
- Kłamiesz! - warknął. - Laura Faulkner właśnie we
szła tymi drzwiami. Musiałeś ją widzieć.
W oczach starego odmalował się strach. Wyszarpnął
się z uchwytu i cofnął.
- Pan zwariował - oświadczył. - Jeśli pan stąd nie wyj
dzie, wezwę policję.
Shane dla uspokojenia głęboko zaczerpnął powietrza i
odezwał się równym głosem:
- Słuchaj pan, tak czy inaczej możemy to sprawdzić.
Ma pan książkę telefoniczną?
Stary zdjął księgę z półki i pchnął przez biurko w jego
stronę. Shane szybko przerzucił kartki, aż znalazł szukam
adres.
- Czy mogę skorzystać z tego? - zapytał, wskazując
telefon na biurku.
- Muszę pana połączyć z żądanym numerem przez
centralkę - odrzekł stary, nadal mając się na baczności.
Shane podał numer i niecierpliwie czekał, aż stary we
pchnie wtyczkę do jednego z gniazdek na centralce i na
kręci numer. W chwilę później odwrócił się i powiedział:
- Oto pana połączenie, sir.
Shane podniósł słuchawkę do ucha. Rozbrzmiewał w
niej sygnał wywołania. Po czole zaczął spływać mu pot,
który otarł w męce niecierpliwości. Wreszcie rozległ się
trzask i dał się słyszeć chłodny i daleki głos Laury Faulk
ner.
- Halo, kto mówi?
Nastąpiła chwila okropnej ciszy, gdy walczył o odzy
skanie głosu. Wreszcie przemówił:
- Tu Martin Shane.
Usłyszał, jak Laura nagle głęboko wciąga powietrze, a
potem znów jej chłodny i obojętny głos:
- Czym mogę panu służyć, panie Shane?
- To nic ważnego - odparł. - Doprawdy nieistotne.
Przed chwilą miałem wrażenie, że widzę panią na
mieście i zadzwoniłem tylko po to, by się upewnić.
- Przecież przez cały dzień nie wychodziłam z domu.
-Jej głos wyrażał zdziwienie.
- Przepraszam, że panią niepokoiłem - odpowiedział
zdławionym głosem. - To po prostu głupie nieporozu
mienie.
Położył słuchawkę na widełkach i zataczając się i po
tykając, zszedł schodami we mgłę.
Działo się z nim coś, czego nie potrafił pojąć. Coś po
wodującego, że rósł w nim strach jak fala czarnego przy
pływu, grożąca, że go zadławi. Był pewien, że widział
l,aurę Faulkner, a równocześnie znajdowała się o cztery
mile, w zupełnie innej części miasta. Musiało istnieć
jakieś wytłumaczenie.
Zaczął zmierzać pośpiesznie wąskimi bocznymi uli
cami w stronę swego hotelu. Głowa bolała go coraz bar
dziej i skręcając w kolejną ulicę musiał zatrzymać się na
chwilę i bliski omdlenia, oprzeć o słup latarni ulicznej.
Usłyszał jakiś ruch we mgle. Podniósł głowę, wytężył
słuch i nagle poczuł lodowate zimno, a włosy zjeżyły mu
się na karku. Ktoś zbliżał się powoli. Ktoś ciągnący za
sobą koślawą stopę, wlokącą się w miarę zbliżania coraz
głośniej po mokrej jezdni. Shane rzucił się we mgłę.
- Kto tam?! - wrzasnął.
Kroki ucichły i zapanowała cisza. Zatrzymał się na
chwilę, wytężając wzrok przez mgłę, a potem zawrócił i
co sił w nogach rzucił się chodnikiem do ucieczki.
Dotarłszy do skrzyżowania na końcu ulicy zatrzymał
się i oparł o ścianę, z trudem chwytając oddech. A wtedy,
całkiem blisko za zasłoną mgły, usłyszał znów kulawą
nogę, ciągnącą stopę po bruku w jego stronę.
Ogarnęła go nieopanowana panika. Pobiegł najbliższą
ulicą, jakby ścigały go furie piekielne, gotowe dopaść w
każdej chwili. Gdy skręcał w wąską, prowadzącą do ho
telu boczną uliczkę, w jego czaszce wybuchnął ból.
Krzyknął w męce i potykając się poszedł dalej.
Kątem oka dostrzegł wyłaniającą się z mgły postać,
która podstawiła mu nogę, tak że rozciągnął się na całą
długość na chodniku. Potoczył się, by uniknąć wymierzo
nego w głowę kopnięcia i wygramolił na nogi. Wybuch
nął morderczą wściekłością. To przynajmniej było czymś
dotykalnym, z czym potrafił walczyć.
Ujrzał w przelocie ordynarną, okrutną twarz i zimne
oczy nad spłaszczonym nosem boksera. Zrobił unik, a
pięść musnęła go po policzku. Kopnął napastnika w
brzuch, ten zaś wrzasnął z bólu i zgiął się wpół.
Padł plecami na ścianę, Shane zaś chwycił go za przód
płaszcza i uderzył nim o mur.
- Kto cię przysłał?! - wrzasnął dzikim głosem.
Tamten z trudem chwytał powietrze, przewracając
okropnie oczami.
- To Wilby - wyskrzeczał. - Joe Wilby. Obiecał mi
piątaka, jeśli cię stłukę.
Shane odepchnął go z taką siłą, że człowiek poleciał na
twarz we mgłę, sam zaś zawrócił do hotelu. Wilby może
zaczekać. W tej chwili musiał zająć się czymś ważniej
szym.
Schody prowadzące do jego pokoju zdawały się
ciągnąć w nieskończoność. Przez chwilę myślał, że nie
potrafi dać im rady. Gdy otwierał drzwi, ból był straszny;
pomyślał, że głowa mu pęknie. Rzucił się do łazienki i
chwycił flaszeczkę tabletek. Wepchnął do ust cztery na
raz i popił odrobiną wody.
Wrócił do pokoju i począł zbliżać się do łóżka. Kiedy
tam dotarł, w jego głowie zaczęły wybuchać kolorowe
światła i nadpłynęła szeroką falą atramentowoczarna
woda, w której się pogrążył.
7
______
Gdy się obudził, było zupełnie ciemno. Przez parę minut
leżał na łóżku, wpatrując się w przestrzeń i zasta
nawiając, gdzie się znajduje. Po chwili coś w nim za
skoczyło i przypomniał sobie.
Opuścił nogi na ziemię i zapalił lampę przy łóżku.
Spojrzawszy na zegarek z zaskoczeniem przekonał się, że
była dopiero szósta trzydzieści wieczorem. Spał tylko
trochę dłużej niż godzinę, pomimo to czuł się całkiem
odświeżony, a ból głowy zniknął zupełnie.
Nadal miał na sobie przemoczony trencz, ściągnął go
więc i poszedł do łazienki. Nalewając gorącą wodę do
umywalki przyjrzał się swej twarzy. Na prawym policz
ku, gdzie musnęła go pięść napastnika, widniał niewielki
siniak. Dotknął go ostrożnie palcem, skrzywił się z bólu,
pomyślał o Joem Wilbym i nagle wpadł w złość.
Szybko opłukał twarz i przebrał się w czystą koszulą
W pięć minut później opuścił pokój i zszedł na dół. Na
dworze mgła była jeszcze gęściejsza, padała uporczywa
mżawka. Podniósł kołnierz i szybkim krokiem udał się
do centrum miasta.
Garland Club znajdował się na placu St Michael, w
spokojnym zakątku blisko ratusza. Otaczające plac
eleganckie georgiańskie domy wyglądały na zajęte głów
nie przez biura adwokatów i innych przedstawicieli wol
nych zawodów. Garland Club ze swym neonowym szyl
dem i pasiastą markizą wyglądał tu trochę nie na miejscu.
Plac był prawie pusty, a gdy Shane wszedł po scho
dach, stwierdził, że szklane drzwi klubu są zamknięte. Za
nimi mężczyzna w koszuli i czerwonych spodniach od li
berii zajęty był wycieraniem wyłożonej ceramicznymi
płytkami podłogi. Gdy podchodził do drzwi i otwierał je,
wyglądał na poirytowanego.
- Przykro mi, sir. Otwieramy dopiero o ósmej. Shane
szybko wepchnął nogę między drzwi.
- Nie jestem klientem - oświadczył. - Szukam pana
Sleele'a.
Mężczyzna zmarszczył brwi.
- Traci pan czas na próżno. Nigdy nie zjawia się tu
przed dziewiątą.
- Gdzie mogę go znaleźć? - nie ustępował Shane.
Sprawa jest nader pilna. Czy będzie teraz w domu?
Mężczyzna potrząsnął głową.
- Zwykle o tej porze bywa w swoim drugim interesie.
Nazywa się Club Eight.
Shane cofnął nogę, a człowiek zamknął drzwi na klucz
i wrócił do swego zajęcia.
Shane wszedł do budki telefonicznej i poszukał w ksi
ążce klubu. Mieścił się o jakąś milę stamtąd, na skraju
centrum. Zdecydował więc, że pójdzie piechotą.
Do klubu wchodziło się z zaniedbanej ulicy, pomiędzy
iim iownią odzieży po jednej stronie i bocznym zaułkiem
po ii ngiej. Wszedł w długi korytarz o gołej podłodze, na
końcu zaś znalazł drzwi. Nie dały się otworzyć, więc za
pukał. Otworzyła się mała kratka i wyjrzała zza niej para
surowo patrzących oczu.
- Proszę o kartę członkowską - odezwał się szorstki
głos.
Shane potrząsnął głową.
- Nie mam jej. Jestem przyjacielem pana Steele'a.
Kratka zatrzasnęła się, a drzwi rozwarły natychmiast.
Mężczyzna za nimi ubrany był w wyświechtany smoking
i przybrudzoną białą koszulę. Jego czarna muszka była z
tych przypinanych na zatrzaski.
- Jeśli szef powiedział, by pan przyszedł, to myślę, że
wszystko w porządku - stwierdził. - Proszę wpisać się do
książki.
Shane pochylił się nad zniszczonym biurkiem. Zawa
hał się na moment, a potem z rozmachem podpisał
„Raymond
Hunt".
- Czy pan Steele już przyszedł? - zapytał, odkładając
pióro.
- Jeszcze nie, sir - odrzekł odźwierny. - Opłata człon
kowska wynosi dziesięć szylingów.
Shane wręczył mu funta, mówiąc, by resztę zatrzymał.
Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, ukazując po
zieleniałe pieńki zębów.
- Pańską kartę członkowską przyniosę panu do baru,
sir - zapewnił i wszedł do swego maleńkiego pokoiku
biurowego.
Shane przeszedł przez kolejne drzwi na końcu koryta
rza. Prowadziło stąd w dół kilka schodków. Poniżej
ciasno zestawione stoliki otaczały parkiet dansingowy.
Na niewielkiej estradzie czteroosobowa orkiestra ze
wszystkich sil starała się ogłuszyć wszystkich obecnych.
Shane zszedł schodami i skierował się do umieszczonego
w kącie baru.
Na sali bynajmniej nie było ciasno, zdawało się też, że
jest tu więcej kobiet niż mężczyzn. Usiadł na wysokim
stołku przy końcu baru, plecami do ściany. Barman stal
pochylony nad zmywakiem płucząc szklankę, a gdy sit
wyprostował, Shane ze zdziwieniem stwierdził, iż jest to
Joe Wilby.
Na twarzy Wilby'ego odmalowało się zdumienie, ale
szybko zmieniło się w nachmurzoną minę. Zbliżył się i
przechylił przez bar.
- Kto, u diabła, powiedział ci, że tu pracuję? - zapylał.
- Bella?
- Nie potrzebowałem niczyjej pomocy odparł
Shane. - Po prostu poszedłem na nosa. - Wielkie łapska
Wilby'ego zacisnęły się konwulsyjnie na krawędzi baru, a
Shane kontynuował: - Nawiasem mówiąc, dziś po
południu spotkałem twego przyjaciela. Prosił mnie, by ci
przekazać wiadomość. Miał mały wypadek i wskutek
tego nie będzie w stanie zgłosić się po owego piątaka.
Wilby spurpurowiał na twarzy, spojrzenie miał morder
cze.
- Dobra, ty cwaniaczku. Wkrótce dostaniesz za swoje.
Shane zapalił papierosa i wydmuchnął chmurę dymu
prosto w twarz Wilby'ego.
- Oj, bo się ciebie przestraszę. - Uśmiechnął się
pogardliwie. - Podaj mi piwo, nim się zapomnę.
Wilby przyniósł je bez słowa i odszedł na drugi koniec
lwu, gdzie stanął, by rzucając kosę spojrzenia, wycierać
szklanki. Po chwili nagle podjął decyzję. Podniósł klapę
na końcu baru, przepchnął się przez tłum i znikł za
drzwiami wejściowymi.
Shane lekko zmarszczył brwi, zastanawiając się, co
wielkolud zamyśla, wreszcie wzruszył ramionami i od
wrócił na stołku, przyglądając się gościom. Większość
kobiet .Umówiły oczywiste prostytutki, grubo umalowa
ne i odziane w suknie, które ledwie mogły uchodzić za
przyzwoite.
Tu i ówdzie siedzieli tłuści i łysiejący komiwojaże
rowie, na hulance w obcym mieście, zdecydowani dobrze
się /a bawić wedle własnych gustów. Ogólnie rzecz
biorąc, męską klientelę stanowiła ordynarna zbieranina;
sądząc / wyglądu drobni przestępcy i pokątne bandziory,
wszyscy ubrani z przesadną elegancją.
Reggie Steele nie pokazywał się. Podnosząc szklankę
do ust, by przełknąć resztę piwa, Shane zauważył, że
obok niego znalazła się młoda kobieta. Z nie zapalonym
papierosem w palcach rzuciła mu zapraszające spoj
rzenie. Uśmiechnął się i podał jej zapałkę.
Pomimo makijażu widać było, że ledwie wyszła z
wieku dziewczęcego, a jej jędrne ciało promieniowało
powabem młodego zwierzątka. W tym momencie Wilby
przepchnął się przez tłum i wrócił za bar. Shane uśmiech
nął się do dziewczyny.
- Masz ochotę na drinka?
- Nigdy nie słyszano, bym odmawiała. - Usiadła na
sąsiednim stołku. Ciasna spódniczka uniosła się na dobre
cztery cale nad kolanami. Nie próbowała jej obciągnąć.
Napiję się dżinu z sokiem pomarańczowym, jeśli nie
masz nic przeciwko temu.
Przekazał zamówienie Wilby'emu, a gdy drink został
podany, dziewczyna podniosła do góry szklankę.
Nazywam się Jenny Green. A ty? Jeszcze cię tu nigdy nie
spotkałam.
- Raymond Hunt - odpowiedział. - Właśnie przyjecha
łem do tego miasta w odwiedziny.
Pochyliła się ku niemu, a jej bluzka rozwarła się,
ukazując głęboko bruzdę między piersiami.
Trzeba będzie pomyśleć, jak uprzyjemnić ci tu pobyt.
Nim Shane zdołał odpowiedzieć, ktoś postukał go w
ramię. Odwróciwszy się ujrzał człowieka, który wpuścił
go do klubu. Odźwierny uśmiechnął się szeroko, obnaża
jąc brudne zęby. W dłoni trzymał funtowy banknot.
- Przykro mi, sir - powiedział. - Właśnie przekonałem
się, że nie mamy już wolnych kart członkowskich.
Wilby wynurzył się zza baru z pałką policyjną w ręce.
W tłumie zapanowała nagła cisza. Shane doszedł do
wniosku, że jak na jeden wieczór ma dosyć i wyjął funta
spomiędzy palców odźwiernego.
Dziewczyna zniknęła gdzieś w tłumie. Shane wzruszył
ramionami, wyminął portiera i wspiął się po schodach.
Odźwierny szedł tuż za nim i gdy dotarli do drzwi, otwo
rzył je z klucza i stanął z boku.
- Dobranoc, sir. Przepraszam, że nie mogliśmy
wyświadczyć panu tej przysługi.
- Dobrze się bawiłem - zapewnił go Shane i zniknął za
drzwiami.
Na rogu uliczki zatrzymał się, by zapalić papierosa.
Usłyszał ciche syknięcie i nagle z mgły wynurzyła się
Jenny.
- Mamy tu zapasowe wyjście - wyjaśniła. - Na wypadek
gliniarzy.
Shane westchnął.
- Tylko nie próbuj domyślać się czegoś niezwykłego.
Uśmiechnęła się.
Nie pochlebiaj sobie. Powiedz mi, po co tu przy
szedłeś?
- Szukałem Reggiego Steele'a - wyjaśnił. Skrzywiła
się z miną nagle pełną rezerwy.
- Czy jesteś jego przyjacielem? Potrząsnął głową.
- Nie, nie sądzę, by można mnie tak określić. Natych
miast znów stała się przyjacielska.
- Jeśli nie ma go tutaj o tej porze, to oznacza, że już
nie przyjdzie. Prawdopodobnie znajdziesz go teraz w
klubie Garland.
- A jak się tam dostanę? - zapytał. Otworzyła torebkę i
wyjęła małą białą karteczkę.
- Za członkostwo będziesz musiał zapłacić funta, ale
jeśli pokażesz recepcjoniście tę kartkę, wpuści cię.
- Serdeczne dzięki - odrzekł Shane, a potem zawahał -
Mam nadzieję, że nikt nie widział, jak za mną wycho
dzisz. Nie chciałbym, żebyś z mego powodu miała i ło
poty.
- Nie musisz się o mnie martwić. Potrafię dać sobie
rade. Jej białe zęby zabłysły w ciemności.
Oparła się plecami o ścianę i przyciągnęła go do
siebie. Poczuł ciepło miękkiego, młodego ciała i delikat
nie położył dłonie na jej ramionach.
- Powiedz mi tylko jedno - poprosiła. - Ty nie na
zywasz się Raymond, prawda?
Odpowiedział jej uśmiechem.
- Nie, mam na imię Martin. Martin Shane. Kiwnęła
głową z powagą.
- Tak, to lepiej do ciebie pasuje. - Przyciągnęła jego
głowę, mocno pocałowała w usta, a potem odepchnęła go
i znikła w zaułku. Wyjął chusteczkę i wytarł z ust jej
kredkę.
- Do widzenia, Jenny! - zawołał półgłosem.
- Do widzenia, Martin - odparł jej głos z ciemności, a
potem trzasnęły drzwi.
Odwrócił się i odszedł.
Gdy zmierzał szybkim krokiem przez centrum miasta,
ulice były ożywione, a gdy wszedł na plac St Michael,
był on zatłoczony zaparkowanymi samochodami.
Człowiek, który wcześniej wycierał posadzkę, stał
teraz przed klubem Garland w imponującym, czerwono-
złotym uniformie. Kiedy Shane zbliżał się do wejścia
chodnikiem, portier otworzył szklane drzwi i przepisowo
zasalutował wychodzącemu z wnętrza wysokiemu
mężczyźnie w ciemnym palcie.
Mężczyzna podniósł dłoń, by spojrzeć na zegarek, a
Shane ujrzał wyraźnie w padającym z wnętrza świetle
jego twarz. Był to Adam Crowther.
Gdy zszedł z chodnika, Shane zawołał go i wezwany
obejrzał się przez ramię. Zawahał się na moment, a po
tem mocno kulejąc przeszedł przez jezdnię i wsiadł do
niedużej limuzyny. Shane podbiegł, ale musiał szybko
odskoczyć, gdyż groziło mu niebezpieczeństwo ze strony
przejeżdżającego obok innego samochodu. W tym
momencie limuzyna już ruszyła z miejsca i Shane ujrzał
tylko, jak wyjeżdża za róg i znika.
Przez chwilę stał w miejscu na skraju chodnika,
wpatrując się w noc zwężonymi oczami i zastanawiając
nad możliwym wytłumaczeniem obecności Crowthera w
klubie Garland.
Wreszcie zawrócił i podszedł do wejścia. Zdecydował,
że wszystko staje się coraz bardziej skomplikowane. Gdy
przekraczał szklane drzwi, twarz miał ponurą.
8
______
Białowłosy mężczyzna o wyglądzie cudzoziemca pod
szedł do niego i odezwał się uprzejmie:
- Wstęp tylko dla członków, sir. Shane wręczył mu
wizytówkę Jenny Green. Mężczyzna obejrzał ją z obojęt
ną miną.
- Zechce pan podejść i wpisać się do księgi, sir? - za
pytał.
Shane poszedł za nim do małego biureczka recepcyjne
go. Wpisał swe prawdziwe nazwisko, a recepcjonista
przyjrzał się podpisowi. Gdy podniósł głowę, na jego
twarzy pojawił się lekki uśmiech.
- Opłata członkowska wynosi jednego funta, panie
Shane.
Shane wręczył mu banknot, mężczyzna zaś wezwał
szatniarkę z drugiego kąta holu. Gdy pomagała mu zdjąć
płaszcz, Shane zapytał:
- Czy to pana Crowthera widziałem, jak opuszczał
klub w chwili, gdy nadchodziłem ulicą? Pana Adama
Crowthera?
Recepcjonista lekko zmarszczył brwi, jak gdyby na
myślał się.
- Pana Crowthera, sir? Nie, nie przypuszczam, byśmy
mieli takie nazwisko wśród członków. - Podszedł do
biurka i przerzucił książkę członków. Po chwili odwrócił
z przepraszającym uśmiechem. - Musiał się pan pomylić,
sir. Nikogo o takim nazwisku nie było dzisiaj w klubie.
Shane podziękował mu i wręczył znowu funta.
Mężczyzna ukłonił się lekko i odstąpił w bok.
- Bardzo panu dziękuję. Mam nadzieję, że wieczór u
nas spędzony sprawi panu przyjemność.
Było coś znaczącego w jego głosie, więc Shane, idąc w
głąb korytarza zatrzymał się na chwilę i obejrzał przez ra
mię. Recepcjonista patrząc za nim mówił coś pośpiesznie
do trzymanego w ręce telefonu.
Shane ruszył dalej wyłożonym czerwonym chod
nikiem korytarzem, cały napięty w oczekiwaniu na nie
przyjemności. Gdy zbliżał się do otwartych na drugim
końcu drzwi, usłyszał rzęsiste oklaski. Przeszedłszy przez
drzwi znalazł się na małym balkoniku.
Szerokie schody prowadziły stamtąd do zatłoczonej
sali restauracyjnej. Za stołami wznosił się pomost, na
którym skąpo odziane dziewczyny wykonywały jakiś
taneczny numer.
U szczytu schodów stał, przyglądając się przedsta
wieniu, nały Włoch z ptasią twarzą. Kątem oka dostrzegł
Shane'a szybko odwrócił się z promiennym uśmiechem.
- Dobry wieczór, sir. Czy mogę znaleźć dla pana
stolik?
Shane odpędził go gestem.
- Nie teraz. Myślę, że pójdę do baru na drinka.
Zszedł schodami, przecisnął się przez tłum do baru i
zamówił drinka. Gdy został obsłużony, stanął tyłem do
baru i rozejrzał się. Ogólnie rzecz biorąc, klienci wy
glądali i alkiem przyzwoicie. Większość stanowili biznes
meni w średnim wieku, którzy znakomicie się bawili.
Prawdopodobnie ich żony nawet nie wiedziały, gdzie
mężowie się znajdują.
Hałas był ogłuszający. Pół tuzina dziewczyn wyszło na
pomost i zatańczyło kankana. Shane stał prawie pod nimi
i doskonale widział, jak się w górze miotały. Były to jak
zwykle przy takich widowiskach dziwki o bezczelnych
twarzach, zbyt mocno umalowane i z farbowanymi wło
sami. Skacząc wysoko w górę za każdym razem krzycza
ły i wrzeszałycz, jakby świetnie się bawiły, a publiczność
głośno klaskała.
Stał przy barze przez pół godziny, oglądając przedsta
wienie i uważnie wypatrując Reggiego Steele'a. Za
mawiając trzeciego drinka zauważył, że człowiek, który
go przyjmował przy wejściu, stoi na schodach i rozgląda
się po sali. Gdy spotkał wzrokiem Shane'a, zadrżał gwa
łtownie i zszedł na dół. Shane obserwował, jak recepcjo
nista przeciska się między stolikami i znika w drzwiach
obok sceny.
W tym momencie rozległ się werbel i na estradzie
pojawiła się szczupła figurka. Widownia wybuchnęła
huraganem oklasków, a dziewczyna przedefilowała po
mostem i zatrzymała o parę stóp od Shane'a. Ich spoj
rzenia spotkały się, a na jej twarzy ukazał się zuchwały
uśmiech. Była to Jenny Green.
Puściła do niego oko, a Shane, skrywając zaskoczenie,
pomachał jej ręką. Nosiła czarne siatkowe pończochy i
mało co więcej. Strzępek złotego materiału wokół jej
bioder miał stanowić jakieś przykrycie, do czubków pier
si przyklejone były dwa złote kwiatki. Nad sceną zapadła
kurtyna, ona zaś rozpoczęła przemowę.
Był to standardowy numer kabaretowy. Słynne kobiety
wszystkich wieków. Za każdym razem, gdy Jenny ogła
szała nazwisko, kurtyna podnosiła się, ukazując nagi
żywy obraz, na którym różne młode kobiety o obfitych
kształtach robiły, co mogły, by udawać Ewę w rajskim
ogrodzie, Helenę Trojańską i inne.
Wszystko razem trwało z dziesięć minut, a każdą scenę
widownia gorąco oklaskiwała. Gdy kurtyna opadła po raz
ostatni, Jenny zakręciła się w miejscu z rozłożonymi ra
mionami i skłoniła głęboko. Z uśmiechem popatrzyła
wprosi na Shane'a, a potem zawróciła, pobiegła po
mostem na scenę i znikła za kurtyną.
Shane dokończył drinka i przepchnął się przez tłum do
drzwi obok sceny. Otworzył je i wszedł po paru schod
kach, prowadzących za kulisy. Jacyś robotnicy z brygady
scenicznej stali oparci o ścianę, paląc papierosy i roz
mawiając. Zupełnie nie zwrócili na niego uwagi, więc ich
wyminął i poszedł wyżej żelaznymi schodkami.
Dotarł do korytarza z drzwiami po obu stronach, a gdy
nim szedł, jedne z nich otworzyły się. Usłyszał wybuch
śmiechu i ze środka wyszła Jenny Green. Wyskoczyła tak
szybko, że się zderzyli, a gdy spojrzała na niego, zrobiła
zdziwioną minę.
- Wszędzie na ciebie wpadam - zauważyła.
Uśmiechnął się.
- Musiałaś szybko się poruszać, aby zdążyć tu na swój
numer.
- Były tam jeszcze inne dziewczyny. Przyjechałyśmy
razem taksówką. - Uśmiechnęła się łobuzersko. - Nie
szukasz mnie przypadkiem, co?
Potrząsnął głową.
- Nie dzisiaj, Jenny. Szukam Reggiego Steele'a.
Odwróciła się, wskazując dalszą część korytarza.
- Ostatnie drzwi. Te z jego nazwiskiem. Nie możesz u
h nie zauważyć. - Wyszczerzyła zęby. - Zobaczymy się
później, przystojniaku - powiedziała i wróciła do gar
deroby.
Wszedł jeszcze parę schodków wyżej i znalazł się na
innym poziomie korytarza. Podłoga tutaj była grubo wy
cielona. Shane stanął przed drzwiami, na których złotymi
lilerami wypisano nazwisko Steele'a.
Przez chwilę wahał się, starając się złowić jakiś dźwi
ęk dolatujący przez na wpół otwarte okienko nad
drzwiami, i potem wyczuł za sobą jakiś ruch i odwrócił
się szybko.
Może dwie stopy, może trochę dalej za nim stał wy
soki, szeroki w barach mężczyzna i przyglądał mu się.
Ciemne falujące włosy wiły się w gęstych lokach nad
jego czołem, a prawy policzek przecinała poszarpana bli
zna, nadając mu szczególnie złowrogi wygląd.
- Co jest grane, Jasiu? - zapytał.
Shane zmierzył go wzrokiem od stóp do głów i od
powiedział chłodno:
- Szukam pana Steele'a, Jasiu.
W oczach człowieka pojawił się paskudny wyraz, więc
Shane szybko zrobił zwrot, otworzył drzwi i wszedł do
środka.
Pokój był kremowo-złoty, a na wspaniałym kominku w
stylu Adamów migotał ogień. Za biurkiem, zasypanym
papierami, siedział Steele: drgnął i podniósł głowę. Prze/
chwilę patrzyli sobie nawzajem w oczy, wreszcie usta
Steele'a wykrzywił uśmieszek.
- Halo, Shane, spodziewałem się ciebie. Co cię zatrzy
mało?
Mężczyzna za plecami Shane'a wsunął się do pokoju.
- Szefie, znalazłem tego frajera, jak podsłuchiwał pod
drzwiami - powiedział.
Steele wstał z miejsca i machnął ręką.
- Wszystko w porządku, Frenchy. Pan Shane i ja je
steśmy starymi przyjaciółmi. Bardzo starymi przyjaci
ółmi.
Za wycofującym się Frenchym cicho zamknęły się
drzwi i zostali sami. Steele podszedł do barku i wyci
ągnął butelkę.
- Whisky ci pasuje?
Shane kiwnął głową i zapalił papierosa.
- Nie mogłem sobie przypomnieć, jak wyglądasz
powiedział. - Ale gdy tylko przeszedłem przez te drzwi,
natychmiast przypomniałeś mi się ty i wszystko, co
ciebie dotyczy. I zajmujesz się właśnie tym, co sobie
wyobrażałem.
Steele wręczył mu szklaneczkę i znów zasiadł za biur
kiem.
- Nie skarżę cię - odpowiedział. - Ten interesik daje mi
bardzo ładne dochody.
Nosił wspaniale skrojony smoking, a papierośnica,
którą wyjął z wewnętrznej kieszeni, była platynowa.
Krótki, wypielęgnowany wąsik nadawał mu wygląd
przystojnego zawadiaki, ale podbródek poniżej pełnych
warg miał zarys słaby i zniewieściały. Steele wydmuch
nął w stronę sufitu spiralę dymu.
- Słyszałem, że zrobiłeś trochę ruchu w moim drugim
lokalu.
Shane uniósł brwi.
- Kto ci powiedział? Wilby? Steełe wyszczerzył zęby.
- Biedny, stary Joe. Słuchaj, ty go naprawdę przestra
szyłeś. On chyba myśli, że możesz go w każdej chwili
stuknąć.
- Czy wiesz, po co przyjechałem? - zapytał Shane.
Steele niedbale kiwnął głową.
- Tak, coś tam mówił na ten temat.
- A co z Adamem Crowtherem? Co ma do po
wiedzenia na ten temat? - spytał Shane.
Steele zrobił autentycznie zdziwioną minę.
- A to co ma znaczyć? Crowthera nie widziałem od
miesięcy.
- To cholernie zabawne - oświadczył Shane - biorąc
pod uwagę, że nie dalej niż pół godziny temu widziałem,
lak wychodził z tego lokalu.
Steele zaprzeczył ruchem głowy.
- Musiałeś się pomylić.
Shane zacisnął pięści, próbując się opanować.
- Kłamiesz - stwierdził.
- Doprawdy, staruszku? - Steele uśmiechnął się
uprzejmie.
Zapadła chwila ciszy, wreszcie Shane zapytał cicho:
- Czy to byłeś ty, Reggie? Steele podniósł szklaneczkę
i popatrzył mu prosto w oczy.
- A jeśli powiem, że tak?
Shane zanurzył dłoń w kieszeni marynarki i wyjął ją,
trzymając parabellum.
- Jeśli tak, to zabiję cię tu i teraz - oświadczył ochry
ple. Steele przez chwilę przyglądał się wylotowi lufy, a
potem nagle odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się.
- Nie, nic nie powiedziałem temu chińskiemu skurwy
synowi, a nawet gdybym to zrobił, z pewnością bym ci
się/nie przyznał. - Pochylił się nad biurkiem i odsunął od
siebie lufę pistoletu. - Na miłość boską, odłóż tę rzecz,
nim cię wsadzą z powrotem do domu wariatów.
Shane wsadził parabellum do kieszeni i wolnym
krokiem skierował się do drzwi. Gdy do nich dotarł, od
wrócił się z płonącym wzrokiem.
- Przysięgam, że w tej samej chwili gdy dowiodę, że
to byłeś ty, zabiję cię - obiecał.
Steele roześmiał się niedbale i potrząsnął głową.
- Shane, znam cię lepiej niż ty sam siebie. Zabijanie
Chińczyków w Korei to było jedno, a zabicie mnie z
zimną krwią teraz, to by było coś całkiem innego. Nie
zbierzesz się na odwagę, by pociągnąć za spust, dopóki
nie będziesz absolutnie pewien swego. Ale nigdy nie uzy
skasz dowodu. To było zbyt dawno temu.
Shane potrząsnął głową i powiedział chłodnym tonem:
- Zdobędę ten dowód, a jeśli okaże się, że to ty, przyj
dę po ciebie. - Zamknął drzwi i poszedł korytarzem.
Jenny Green stała w otwartych drzwiach swej gar
deroby i uśmiechnęła się, gdy się zbliżył.
- Wyglądasz jak po trzydniowym pijaństwie.
Próbował odpowiedzieć uśmiechem.
- To tylko zmęczenie.
Wsunęła mu do ręki jedną z kart klubowych.
- Na odwrocie napisałam mój adres. Na wypadek,
gdybyś chciał wstąpić.
Wyczuł jakiś ruch za plecami, odwrócił się i ujrzał
Frenchy'ego, który mu się przyglądał.
- Czy ten frajer naprzykrza ci się, dziecko? - zapytał
Jenny.
W jej oczach zamigotał strach, szybko potrząsnęła gło
wą.
- Nie, Frenchy, wszystko w porządku. Po prostu
przyjaciel. - Uśmiechnęła się lekko do Shane'a i znikła w
garderobie, zamykając drzwi za sobą.
Gdy Shane chciał odejść, Frenchy schwycił go za rękę.
- Pan Steele nie lubi, jak ktoś się naprzykrza dziew
czynom, Jasiu. - Jego dłoń, gdy umyślnie zacisnął ją z
całej siły, była jak stalowa obręcz.
- Nie życzę sobie, abyś mnie nazywał Jasiem - odparł
zimno Shane. - To nie moje imię. - Zrobił błyskawiczny
ruch wolną dłonią i ścisnął nią lewą rękę Frenchy'ego tuż
poniżej łokcia, wbijając kciuk we wrażliwe miejsce.
Na twarz Frenchy'ego wypłynął wyraz najprawdziw
szego holu, a gdy zachwiał się do tyłu, Shane kopnął go
pod lewym kolanem. Zostawił go na miejscu, ledwie
trzymającego się ściany i mamroczącego przekleństwa,
sam zaś poszedł w dół schodami wiodącymi na scenę.
Było parę minut po dziewiątej, gdy opuścił klub i
skierował się do hotelu. Czuł, jakby otaczająca go mgła
parła na niego jak straszliwa, nieważka prasa; był oszoło
miony i miał zawroty głowy.
Za oczami trwał tępy ból. Shane poczuł się słaby i wy
prany ze wszelkich emocji. Wziął od nocnego portiera
klucz i poszedł schodami.
W pokoju było cicho, nazbyt cicho, co go napełniło
niejasnym, irracjonalnym niepokojem. Po ciemku poło
żył się na łóżku, a gdy zamknął oczy, noc wybuchnęła
tysiącem twarzy i migoczącymi, kolorowymi obrazami.
Leżał ledwie pięć, może dziesięć minut, gdy usłyszał
dźwięk, od którego przeszły go ciarki. Ktoś chodził w
pokoju nad nim. Ktoś, kto ciągnął za sobą nogę, wlokącą
się z przerażającym odgłosem po podłodze.
Leżał jeszcze przez parę chwil, wsparty na łokciu, a na
głowie włosy stawały mu dęba. Czując, jak zalewa go
zimne przerażenie, wygramolił się z łóżka, jednym szarp
nięciem otworzył drzwi pokoju i pobiegł korytarzem,
szukając schodów, wiodących na wyższe piętro.
Schodów nie było, ale na końcu korytarza znalazł za
mknięte na klucz drzwi. Przez chwilę mocował się z nimi
bez skutku, a potem zbiegł na dół i podszedł do recepcji.
- Chcę wiedzieć, kto mieszka w pokoju nade mną -
powiedział.
Portier spojrzał na niego zdziwiony.
- Ależ nie ma nikogo w żadnym pokoju nad panem,
sir. Tam jest tylko strych.
- Przecież słyszałem, jak ktoś chodzi nad moją głową
upierał się Shane.
Portier potrząsnął głową.
- To niemożliwe, sir. Drzwi u szczytu schodów są za
mknięte i jest tylko jeden klucz. Mam go tutaj.
Wziął go z gwoździa i podniósł do góry. Shane na
chwilę poczuł pustkę w żołądku i zamknął oczy. Gdy je
znów otworzył, odezwał się ostrożnie:
- Czy zrobi panu różnicę, jeśli się rozejrzymy? Jestem
prawie pewien, że słyszałem, jak ktoś tam chodzi na
górze.
Portier skinął głową i podniósł klapę kontuaru.
- Bynajmniej, sir. Pójdę tam z panem.
Poszli na górny korytarz i portier otworzył drzwi,
prowadzące do schodów na strych. Zapalił światło i
wspiął się po nich ostrożnie, Shane tuż za nim. Gdy do
tarli na szczyt, przez niewielki podest przedostali się na
strych, biegnący przez całą długość domu. Był zupełnie
pusty; ostre światło nagiej żarówki sięgało do najdal
szych zakątków. Portier odwrócił się z cichym śmiechem.
- No i proszę. Na górze nie ma nikogo. Musiało się
panu przywidzieć, sir.
Shane z wolna pokiwał głową i poszedł przodem po
schodach na dół. Zaczekał, aż portier zamknie drzwi na
klucz, następnie wraz z nim przeszedł korytarzem. Gdy
dotarli do szczytu schodów, odezwał się:
- Przykro mi, że pana trudziłem.
Portier spojrzał na niego badawczo.
- Proszę mi wybaczyć, że zabieram głos w tej sprawie,
ale nie wygląda pan zbyt dobrze. Czy mogę coś dla pana
zrobić?
Shane potrząsnął głową i wszedł do swego pokoju.
- Gdy się trochę prześpię, poczuję się znacznie lepiej -
rzucił na odchodnym. - Jestem dość zmęczony i to
wszystko.
Zamknął drzwi za sobą, stanął oparty o nie plecami i
czekał. Ale nie usłyszał żadnego dźwięku i tylko cienie
wyglądały na niego z kątów pokoju. Wszedł głębiej,
usiadł na brzegu łóżka i zapalił papierosa. Kręciło mu się
w głowie. Wszystko to musiało mieć jakieś rzeczowe wy
tłumaczenie, bo gdyby przyjął możliwość, że wszystko
sobie wyimaginował, był zgubiony.
Głęboko wciągając dym w płuca próbował się
uspokoić. Wystarczyło, by ktoś miał klucz do drzwi stry
chu. Ktoś zainteresowany tym, by wystraszyć go z
miasta, a może l;ikże doprowadzić do obłędu. Kimkol
wiek był ten ktoś, miał aż nazbyt wiele czasu, by zniknąć
ze strychu, gdy Shane zszedł do recepcji.
Wyszedł na korytarz i skierował się na sam jego
koniec, znowu popróbował otworzyć drzwi na strych, ale
były szczelnie zamknięte. Dostrzegł za sobą jeszcze jed
ne drzwi. Gdy je otworzył, ujrzał ciemną klatkę schodo
wą, po której szybko zszedł na dół.
Powitał go zastarzały zapach kuchni, a dalej, w słabo
oświetlonym korytarzu, usłyszał głosy i brzęk garnków.
Przed sobą miał jeszcze jedne drzwi, a gdy je otworzył,
zobaczył biegnące wzdłuż boku hotelu przejście. Za
mknął drzwi i wrócił na górę, rozmyślając gorączkowo.
Musiał to być ktoś, kogo spotkał dzisiaj, ktoś pragnący
go wystraszyć, bo sam był przestraszony. Nagle przypo
mniał sobie Adama Crowthera. Z pewnością okłamał go
na temat swych stosunków ze Steele'em; a jeśli nie miał
nic do ukrycia, czemu tak starannie uniknął spotkania z
nim koło klubu Garland?
Shane jeszcze przez chwilę stał pośrodku pokoju z
czołem pomarszczonym z wysiłku myślenia. A potem
podjął nagłą decyzję i sięgnął po trencz. W chwilę
później zamknął drzwi za sobą i szybko zszedł po scho
dach.
By zyskać na czasie, wziął taksówkę z postoju w cen
trum miasta. Crowther mieszkał w cichej dzielnicy rezy
dencyjnej niedaleko od uniwersytetu. Shane polecił
kierowcy, by zatrzymał się na początku ulicy i resztę
drogi przeszedł pieszo, z kołnierzem podniesionym dla
ochrony przed deszczem.
Pod poszukiwanym adresem znalazł bungalow w no
woczesnym kanadyjskim stylu: spatynowana cegła,
sosnowe deski i surowy kamień. Stał wciśnięty między
dwa duże domy czynszowe z szarego kamienia, otoczone
wielkimi przystrzyżonymi trawnikami i rabatami
kwiatowymi.
Shane powoli przeszedł podjazdem i wąskimi schod
kami wszedł na ganek. Nacisnął guzik dzwonka i czekał.
Po chwili ganek zalało światło. Kątem oka dostrzegł ruch
w oknie salonu. Zasłona zadrżała, a gdy zwrócił w tam
tym kierunku głowę, jakaś postać cofnęła się w za
legającą pokój ciemność, a ręka szarpnięciem zaciągnęła
portierę.
Czekał, by mu otworzono drzwi, ale nic takiego nic
nastąpiło. Wobec tego znowu nacisnął dzwonek i nie
odejmował palca od przycisku, aż ostry dźwięk odbił się
echem w całym domu. W chwilę później usłyszał zbliża
jące się kroki i drzwi się otwarły.
Sympatyczna, ciemnowłosa młoda kobieta o szczerym
spojrzeniu szarych oczu i energicznym zarysie ust spoj
rzała na niego pytająco.
- Tak, o co chodzi?
- Pani Crowther? - spytał Shane, a gdy potwierdziła
ruchem głowy, kontynuował: - Nazywam się Shane, Mar
tin Shane. Jestem starym przyjacielem pani męża. Czy
mógłbym z nim porozmawiać?
Zawahała się, lekko skrzywiwszy twarz.
- Obawiam się, panie Shane, że to niemożliwe - po
wiedziała. - Adam wrócił dziś wieczorem z uniwersytetu
z podwyższoną temperaturą i poszedł prosto do łóżka. W
tej chwili śpi głęboko.
- Doprawdy bardzo mi przykro - odparł Shane. - Mam
nadzieję, że to nic poważnego?
- Och, nie - odrzekła pośpiesznie. - Myślę, że to lekka
grypka. - Dłonią odsunęła do tyłu pasmo ciemnych wło
sów. - Przykro mi, że przybył pan nadaremnie, panie Sha
ne. Może zechce pan zadzwonić do biura Adama za dwa
albo trzy dni. Powinien już dobrze się czuć. - W jej głosie
dźwięczał autentyczny żal.
- Tak, myślę, że tak zrobię, pani Crowther. - Uśmiech
nął się do niej. - Proszę pozdrowić ode mnie Adama i po
wiedzieć mu, że będę z nim w kontakcie.
Zszedł szybko po schodkach i skierował się do bramy.
Gdy do niej dotarł, obejrzał się. Kobieta nadal stała na
ganku, patrząc w ślad za nim, ale gdy poszedł dalej, we
szła do środka i w chwilę później światło na ganku
zgasło.
Przez dwie, może trzy minuty Shane stał w cieniu
muru ogrodowego, a potem zawrócił do bungalowu,
stąpając skrajem trawnika. Kłamała, tego był pewien.
Adam Crowther nie tylko nie chciał z nim rozmawiać, ale
jeszcze usiłował sprawić wrażenie, że przez cały wieczór
nie opuszczał domu. I musiał być ku temu jakiś powód.
Shane szybko podszedł do ceglanego garażu z płaskim
dachem, przytykającego do jednego z boków bungalowu.
Drzwi nie były zamknięte na klucz. Otworzył je szybko i
wszedł do środka. Zapalił zapałkę i podniósł ją nad gło
wą. Przed nim stał samochód Crowthera, mała, pola
kierowana na ciemny kolor limuzyna, jeszcze mokra od
deszczu.
Gdy zapałka zgasła, Shane odwrócił się i wyszedł na
zewnątrz. Teraz miał dowód. Widział Crowthera, gdy ten
opuszczał Garland Club.
Obszedł dom dokoła. W kuchni było ciemno, ale tylne
drzwi otworzyły się przy pierwszym dotknięciu, więc
wszedł do środka. Zatrzymał się, wytężając słuch i gdzieś
z frontowej części domu doleciały go przyciszone głosy.
Ostrożnie ruszył przed siebie i znalazł się w wąskim
korytarzu, wychodzącym na hol. Z lewej strony, przez
szparę pod drzwiami, sączyło się światło. Podszedł bliżej
i zaczął nasłuchiwać.
Crowther z żoną kłócili się o coś. Ona go błagała,
cichym i pełnym rozpaczy głosem. Nie można było do
słyszeć, o czym mówili, aż nagle Crowther bardzo głośno
powiedział:
- Nie!
Nagle nastąpił nieoczekiwany ruch, drzwi rozwarły się
i ukazała się pani Crowther. Na widok Shane'a podniosła
dłoń do ust i wrzasnęła. Łagodnie wepchnął ją na powrót
do pokoju i wszedł do środka, zamykając drzwi za sobą.
Adam Crowther stał przy kominku, nabijając fajkę ze
starego skórzanego kapci ucha. W zdumieniu wpatrzył
się w Shane'a, a potem na jego twarzy odmalowała się
złość. Cisnął fajkę na stoliczek do kawy i ruszył przed
siebie z zaciśniętymi pięściami.
- Daję ci dziesięć sekund, byś się stąd wyniósł - syk
nął.
Shane oparł się plecami o drzwi i popatrzył na niego
spokojnie.
- Nie wyjdę, póki nie usłyszę kilku odpowiedzi -
oświadczył. - Choćby na pytanie, czemu twoja żona wła
śnie mi skłamała.
Crowther zatrzymał się o parę stóp przed nim.
- Nie chciałem znów z tobą rozmawiać. Wydawałoby
się, że to dostatecznie oczywiste.
- Dlatego nie chciałeś zatrzymać się, by ze mną po
mówić, gdy ujrzałem cię przed klubem Garland? - zapy
tał Shane.
- Nie wiem, o czym mówisz. - Crowther zmarszczył
brwi.
Shane pokręcił głową.
- Kłamiesz, Crowther, tak samo, jak skłamałeś mi dziś
po południu opowiadając, że nie jesteś przyjacielem
Steele'a. Złożyłeś mu w Garland Club wizytę dzisiaj
wieczorem.
- Chyba oszalałeś - roześmiał się pogardliwie Crow
ther. - Przez cały wieczór nie wychodziłem z domu.
- Odwiedziłeś Steele'a w klubie Garland - powtórzył
spokojnie Shane. - Następnie przyjechałeś do mego hote
lu i próbowałeś zastraszyć mnie na śmierć. Próbowałeś
zresztą dzisiaj tego już wcześniej, prawda, Crowther?
Szedłeś za inną przez całe miasto, ciągnąc tę twoją cho
lerną nogę i próbując zrobić na mnie wrażenie, że to ktoś
inny.
Wpatrzył się badawczo w oczy gospodarza.
Zapadła chwila ciszy, aż wreszcie Crowther odezwał
się spokojnym głosem:
- Czego ty się boisz, Shane? Jak myślisz, kto szedł za l
o ba we mgle?
Na twarzy Shane'a wystąpiły wielkie krople zimnego
potu.
- Pułkownik Li - wyszeptał ochryple. Crowther po
trząsnął głową.
- Ale on umarł dawno temu, Shane. Bardzo dawno
temu. - Uśmiechnął się łagodnie. - Potrzebny ci lekarz,
przyjacielu.
Zimna ręka strachu nagle zacisnęła się na wnętrzno
ściach Shane'a, a jego dłonie zatrzęsły się.
- To byłeś ty - stwierdził. - To musiałeś być ty.
Pani Crowther szybko podeszła i położyła mu dłoń na
rękawie. Gdy spojrzała mu w twarz potrząsając głową, w
jej spojrzeniu było coś bliskiego litości.
- Ale mój mąż mówi prawdę, panie Shane - oświad
czyła. - Nie wychodził z domu przez cały wieczór.
Przez chwilę Shane spoglądał w jej szczere oczy, czu
jąc nagłą pustkę w głowie, a potem przypomniał sobie.
Chwycił ją za ramię i przyciągnął do siebie.
- A ja byłem w garażu - powiedział. - Sprawdziłem
samochód. Ciągle jeszcze jest mokry od deszczu. O tym
pani zapomniała.
Jęknęła nagle i zaczęła wolną ręką bić go w pierś.
- Moja ręka, uraził mnie pan w rękę.
Gdy Crowther skoczył przed siebie z rykiem wściekło
ści, Shane odrzucił kobietę na bok i ruszył mu naprzeciw.
Dał nura pod ramię Crowthera, a potem odwrócił się i
mocno pchnął go w plecy, aż tamten zataczając się prze
leciał przez pokój, by wreszcie zatrzymać się, chwytając
krawędź staromodnego, mahoniowego biurka.
Shane począł się do niego zbliżać, ale Crowther szyb
kim ruchem przemknął na drugą stronę biurka i wyszarp
nął szufladę. Pogrzebawszy gorączkowo w stercie doku
mentów wyciągnął rewolwer Webley kalibru 38. Shane
głęboko wciągnął powietrze i zamarł w miejscu.
- Czy masz pozwolenie na broń? - spytał cichym gło
sem.
Crowther trzymał desperacko rewolwer, a w jego
oczach pojawiła się cicha rozpacz.
- Jeśli wiesz, co dla ciebie dobre, to wyniesiesz się
stąd, zanim to wystrzeli.
Pani Crowther nagle westchnęła i szybko podeszła.
Dotknęła ręki Shane'a i odezwała się błagalnym tonem:
- Proszę zaraz stąd wyjść. Proszę wyjść, zanim on
zrobi coś, czego wszyscy będziemy żałować.
Przez krótką chwilę Shane spoglądał na jej przerażoną
twarz, a potem powoli przeszedł przez pokój do holu.
Otworzyła przed nim drzwi i wyszedł na ganek. Gdy się
odwrócił, Crowther stał w holu z rewolwerem bezwład
nie zwisającym w prawej dłoni.
- Nie wracaj tu, Shane - odezwał się powolnym gło
sem. - Nigdy tu nie wracaj. Wynieś się z Burnham.
Przez długą chwilę patrzyli sobie w oczy, a potem Sha
ne odwrócił się. Za jego plecami kobieta wybuchnęła pła
czem.
Jej płacz zdawał się ścigać go przez całą drogę do ho
telu. Gdy dotarł do swego pokoju, usiadł na brzegu łóżka,
czując zawrót głowy tak mocny, że nie mógł zrozumieć
nic z tego, co się przed chwilą rozegrało.
Zapalił papierosa i oparł się plecami na poduszkach,
gapiąc się w mrok. Po chwili usłyszał ciche pukanie.
Przeczesał włosy palcami i wstał z miejsca. Otworzył
drzwi i zobaczył za nimi Laurę Faulkner.
Odsunął się na bok, a ona przeszła koło niego do
wnętrza, zamknął drzwi i zapytał:
- Jak mnie pani odnalazła?
- To było łatwe. Przejrzałam dział branżowy książki
telefonicznej, dzwoniąc do wszystkich hoteli po kolei od
parła wzruszając ramionami.
- Bardzo pilno było pani mnie odszukać - powiedział
marszcząc brwi.
- Martwiłam się o pana - stwierdziła. - Szczególnie po
pańskim telefonie dziś wieczorem.
Roześmiał się lekko.
- To było bez znaczenia. Zdawało mi się, że widziałem
panią na mieście i to wszystko. Chciałem się upewnić.
Miała na sobie luźny, otwarty płaszcz, narzucony na
czarną suknię koktajlową, opinającą jej wspaniałe kszta
łty. Ciemne włosy leżały na ramionach, okalając śliczną
twarz. Wionęło od niej delikatnymi perfumami, które
spowodowały, że poczuł mrowienie wszystkich nerwów.
- Kto się opiekuje pani ojcem? - zapytał. - Czy można
go pozostawiać samego?
Potrząsnęła głową.
- Gdy chcę wyjść z domu, umawiani się ze sprzątacz
ką. Jest bardzo odpowiedzialna. Miałam pójść na
wieczorne przyjęcie do przyjaciół, ale zmieniłam zdanie.
- Z mojego powodu? - zapytał Shane.
- Z pańskiego powodu.
Zapanowała chwila nie zmąconego milczenia. Laura
lekko nachyliła się ku niemu, ale w tym momencie roz
legło się drapanie do drzwi i podekscytowane skomlenie.
Roześmiała się cicho.
- Och, do diabła z tym psem. Zostawiłam go, by
pilnował samochodu.
Otworzyła drzwi, a do pokoju wsunął się jak czarny
cień doberman. Obwąchał podejrzliwie pantofle Shane'a,
a potem podszedł do swej pani.
Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu Shane poczuł
się tak, jakby ożył na nowo. Sięgnął po marynarkę i
oświadczył:
- Chyba zepsułem pani wieczór. Czy jest tu jakieś do
bre miejsce, gdzie chciałaby pani wypić drinka i może
potańczyć?
Uśmiechnęła się ciepło.
- Miałabym ochotę. Wielką ochotę. - Namyślała się
przez chwilę, a potem skinęła głową. - Znam taki lokal,
gospodę o jakieś pięć mil za miastem. W dni powszednie
jest tam zawsze miło i spokojnie.
- Chyba właśnie na coś takiego też miałbym ochotę
zgodził się i zaczął wkładać trencz.
Otworzywszy drzwi stanął z boku, by ją przepuścić.
Zatrzymała się przed nim z dziwnym wyrazem twarzy i
lekko dotknęła wypychającej mu marynarkę kolby para
bellum.
- Czy doprawdy musimy to brać ze sobą? - zapytała.
Zawahał się na moment, a potem zawrócił do pokoju i
wsunął pistolet pod poduszkę. Gdy znów podszedł do
Laury, uśmiechnęła się i wsunęła mu dłoń pod ramię.
- Dziękuję - powiedziała po prostu.
Zamknął drzwi na klucz i zeszli na dół.
Widoczność ciągle była bardzo zła, dziewczyna prowa
dziła
więc samochód za miasto bardzo powoli i ostrożnie. Było
to małe coupe, które dawno przekroczyło wiek młodości,
ale silnik pracował dobrze. Kiedy z doliny, w której leża
ło miasto, wspięli się na pagórek, mgła rozrzedziła się
znacznie, a widoczność polepszyła.
Z daleka widać było blask czerwonego neonu nad
gospodą. Mieściła się w niskim domu z szeregiem przy
budówek. Obok znajdował się obszerny parking. Laura
wjechała za bramę i zatrzymała wóz.
- A co będzie z twoim psem? - zapytał Shane.
- Zostawię go w aucie. - Uśmiechnęła się. - Zresztą
nie możemy tu siedzieć zbyt długo. Muszę wrócić do
domu nie później niż o północy.
Na małym parkiecie tańczyło nie więcej niż z tuzin
par. Kelner zaprowadził ich do stolika w rogu, a Shane
zamówił dwa martini. Gdy podano drinki, poczęstował
dziewczynę papierosem i westchnął.
- To miłe. Bardzo miłe. Cholernie wiele czasu upły
nęło od chwili, gdy po raz ostatni robiłem coś podobne
go.
Łagodnie przykryła jego dłoń swoją.
- Wyglądasz na zmęczonego.
- Miałem ciężki dzień. - Pokiwał głową.
Zachmurzyła się na chwilę.
- Czy... czy odnalazłeś już kogoś?
- Kogoś? Uśmiechnął się. Widziałem się ze
wszystkimi.
Jej oczy rozszerzyły się, a na twarzy ukazał wyraz
niedowierzania.
- Czy opowiesz mi o tym?
- Czemu nie? Chcesz jeszcze drinka?
Potrząsnęła głową, on zaś oparł się o miękkie obicie
ściany i zaczął opowiadać.
Powiedział jej o Charlesie Grahamie, a potem opisał
wszystkie wydarzenia dnia, kończąc na swym drugim
spotkaniu z Crowtherem. Nie uczynił jednak najmniej
szej nawet wzmianki o odgłosie kroków.
Gdy skończył, siedziała milcząc przez dłuższy czas i
wpatrywała się w swego drinka. Wreszcie odezwała się
powoli:
- Nie widzę, by cię to gdziekolwiek doprowadziło.
Rozmawiałeś ze wszystkimi trzema podejrzanymi.
Sprawcą musi być jeden z nich, ale ty nie posunąłeś się
ani na krok naprzód. Czy możesz ż całą szczerością po
wiedzieć, że któregoś podejrzewasz bardziej niż pozosta
łych?
Westchnął i pokręcił głową.
- Nie, tego nie mogę twierdzić. Początkowo sądziłem,
że mogę z mojej listy skreślić Crowthera, ale teraz
bynajmniej nie jestem tego pewien. Zbyt uparcie nalega,
abym dał wszystkiemu spokój. Wilby był zdecydowanie
przerażony, ale z jakiegoś powodu odniosłem wrażenie,
że boi się nie mnie, lecz czegoś innego.
- A Steele?
Wzruszył ramionami.
- Steele jest najprawdopodobniejszym kandydatem, i
to nie tylko dlatego, że jest pozbawiony wszelkich skru
pułów. Należy do gatunku ludzi, którzy zawsze robią tyl
ko to, co im przynosi bezpośrednią korzyść.
- A co teraz zamierzasz? - spytała. - Chyba znalazłeś
się w ślepym zaułku.
ze że
Zmarszczył się lekko.
- Tego nie jestem taki pewien. Wiem, że wygląda,
I jakbyś miała rację, ale mam pewne przeczucie w związ
ku z Joem Wilbym. Z jakiegoś powodu on jest kluczem
do całej sprawy. Jeśli to nie on sam jest winny, przysi
ągłbym, że wie, kto to jest. Mówiąc bez ogródek, przy
puszczam, człowiekiem, którego szukam, jest Reggie
Steele.
Siedzieli w milczeniu, aż wreszcie orkiestra zaczęła
grać stary przedwojenny przebój, opowiadający o miło
ści, uśmiechu i łagodnym smutku.
- Miałabyś ochotę zatańczyć? - zapytał.
Skinęła głową z lekkim uśmiechem i poszli na parkiet.
Dobrze tańczyło im się ze sobą. Objął ją blisko ra
mionami, ona złożyła swą ciemnowłosą głowę na jego
ramieniu. Z jej włosów unosił się lekki zapach delikat
nych perfum, a Shane z całą intensywnością odczuł, jak
jej miękkie ciało przytula się do niego.
Gdy orkiestra przestała grać, Laura podniosła głowę
spojrzała na niego dziwnym wzrokiem.
- Przepraszam, Martin. Muszę już jechać.
Bez słowa, łagodnie skinął głową i gestem dłoni przy
wołał kelnera.
Skręcając z parkingu na główną drogę odezwała się
nagle:
- Pomyślałam, że miałabym ochotę namalować twój
portret. Czy masz czas, by przyjść do mnie jutro po
południu? Chciałabym też wraz z obrazem zrobić szkic
ołówkowy.
- Dla kogo? Dla potomności? - zaśmiał się lekko.
Nie odpowiedziała i resztę drogi do miasta przebyli
w milczeniu.
Gdy dojechali do hotelu, nie zgasiła silnika.
- Obawiam się, że trzeba będzie się śpieszyć - po
wiewała. - A więc jak z dniem jutrzejszym? Dasz radę?
Skinął głową.
- Pojawię się nieco po lunchu.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy w milczeniu, aż od
wrócił się, by otworzyć drzwiczki. Gdy dotknął klamki,
nagle odezwała się załamującym się szeptem:
- Martin!
Odwrócił się i wziął ją w ramiona. Jej prężne ciało
przylgnęło do niego, gorące wargi otworzyły się jak
kwiat. Trwali tak przez chwilę, póki go nie odepchnęła,
chwytając ustami powietrze. Gdy przemówiła, jej głos
drżał nierówno.
- Muszę jechać, Martin. Zobaczymy się jutro.
Znów wyciągnął do niej ramiona, ale twardo oparła
dłoń na jego piersi, więc wolno i niechętnie otworzył
drzwiczki wozu i wysiadł.
Kiwnęła mu ręką, a potem samochód zniknął we mgle.
Odwrócił się i wszedł do hotelu. W uszach szumiała mu
krew, a całe ciało po raz pierwszy od lat ożyło i zapul
sowało.
Wbiegł po dwa schodki na górę; otwierając drzwi po
gwizdywał. Po ciemku przeszedł przez pokój, a gdy za
palił lampę przy łóżku i w czterech kątach pokoju zaległy
cienie, jego dobry nastrój nagle zmienił się w przy
gnębienie.
Wyciągnął z szafy torbę podróżną, wyjął z niej
opróżniony do połowy butelkę whisky i podniósł do ust.
Czując, jak palący alkohol spływa mu do gardła, usiadł
na brzegu łóżka i sięgnął niedbałym ruchem pod podusz
kę.
Nagle zmarszczył się, skoczył na równe nogi i ściągnął
poduszkę z łóżka. Ale tracił czas na próżno. Parabellum
zniknęło.
9
______
Szybko sprawdził resztę swych rzeczy, ale nikt ich nie
I dotykał. Brakowało wyraźnych śladów włamania, za
mek W drzwiach był nie naruszony.
Przez moment przyszło mu na myśl, żeby zapytać noc
nego recepcjonistę, ale porzucił tę myśl. Jeśli ten czło
wiek kogoś wpuścił do jego pokoju, to oczywiście
wszystkiemu zaprzeczy, a robienie sceny nie przyniosło
by niczego dobrego. Z osób, z którymi do tej chwili roz
mawiał, tylko dwie wiedziały, że ma broń. Jedną z nich
była Laura Faulkner, ule myśl, że mogłaby mieć z tym
cokolwiek wspólnego, uznał za absurdalną.
Zostawał więc Reggie Steele i w Shanie nagle wy
buchła zimna wściekłość. Siedział w pokoju jeszcze parę
chwil rozmyślając, wreszcie wstał, zgasił światło i wy
szedł, zamykajcie drzwi na klucz.
Gdy znalazł się na dole, nocny portier pochrapywał
fotelu. Cicho przeszedł obok niego i zanurzył się w noc.
Kiedy szedł wymarłymi ulicami, deszcz padał jak z ce
bra, mgła nadal ograniczała widoczność. Dotarł do klubu
Garland parę minut po pierwszej; na placu nadal par
kowały samochody. Wolnym krokiem przespacerował się
wzdłuż wejścia, aż odnalazł wąski zaułek, biegnący
wzdłuż boku budynku. Nagle spojrzenie jego padło na
coś, na widok czego stanął jak wryty. O parę stóp dalej
przy krawężniku stał zaparkowany wóz Laury Faulkner.
Najpierw pomyślał, że musiał się pomylić. Podszedł,
by z bliska przyjrzeć się samochodowi. Ciche warknięcie
spowodowało, że wycofał się w popłochu, doberman zaś
wysunął łeb przez na wpół uchylone okienko.
Stał gapiąc się na samochód, przez głowę przelatywały
mu setki myśli. A potem za plecami usłyszał odgłos
kroków i wesoły głos powiedział:
- Halo, przystojniaczku! Nie czekasz przypadkiem na
mnie?
Gdy się odwrócił, z zaułka wysunęła się Jenny Green.
W mdłym, żółtym świetle latarni ulicznej wyglądała na
bladą i wyczerpaną; pod oczami miała ciemne kręgi.
Kiedy podeszła bliżej, jej uśmiech znikł, a mina zmieniła
się na chmurną.
- Niezbyt dobrze wyglądasz - zauważyła. - Czy coś się
stało?
Zmusił się do uśmiechu.
- Tydzień w łóżku dobrze by mi zrobił i to wszystko.
A gdy już o tym mowa, ty także nie wyglądasz olśniewa
jąco.
- Trzy przedstawienia wieczór w wieczór wystarczą,
by zostało mi tylko tyle energii, ile trzeba na dotarcie do
łóżka. - Westchnęła ciężko. - To doprawdy dość, by wy
bić dziewczynie z głowy myśl o zabawie.
- Mnie też jakoś nie wystarcza ostatnio czasu na zaba
wy - odparł uśmiechając się z wysiłkiem.
Podeszła bliżej i położyła mu dłoń na ręce. Gdy pod
niosła głowę, by spojrzeć mu w oczy, w jej wzroku widać
było zaniepokojenie.
- Jesteś w środku napięty jak sprężyna. Lepiej szybko
zacznij się odprężać, inaczej wpadniesz w kłopoty.
Popatrzył na nią z góry z uśmiechem.
- Dobre z ciebie dziecko, Jenny. Ale zostało mi bardzo
mało czasu na zrobienie tego, co mam zrobić.
Wykonała ruch, jak gdyby chciała się odwrócić, ale za
wahała się.
- Mieszkam ledwie o dwadzieścia minut spacerem -
powiedziała nieśmiało. - Parzę dobrą kawę.
Nim zdążył odpowiedzieć, otworzyły się boczne drzwi
klubu Garland i ktoś wyszedł do zaułka. Shane chwycił
dziewczynę za ramię i popchnął w pobliską ciemną bra
mę. Zaczęła protestować, ale przyciągnął ją do siebie,
otoczywszy ręką ramiona. Zachichotała gardłowo i przy
lgnęła do niego całym swym młodym, miękkim ciałem.
- To się nazywa prawdziwy postęp - stwierdziła, ale
Shane łagodnie położył jej palec na ustach, bo z zaułka
wynurzyło się dwoje ludzi.
Patrzył rozpalonym wzrokiem, jak Laura Faulkner i
Steele przechodzą przez jezdnię do jej samochodu. Za
trzymała się, wsuwając jedną rękę przez otwarte okno i
głaszcząc psa po pysku. Steele mówił coś do niej cichym
głosem. Zaśmiał się krótko i familiarnym gestem położył
dłoń na jej ręce. Wreszcie Laura wsiadła do wozu i odje
chała.
Steele ruszył chodnikiem, mijając bramę, w której stali
Shane i dziewczyna. Shane przyciągnął ją bliżej, kryjąc
swą twarz za nią, Steele obrzucił ich przelotnym spoj
rzeniem i poszedł dalej.
Shane wyszedł z bramy i odprowadził go wzrokiem aż
do rogu, gdzie Steele zakręcił. Spojrzenie Shane'a pełne
było goryczy. Zza jego pleców odezwała się Jenny:
- No więc o co w tym wszystkim chodzi? Czy ty także
jesteś nią zainteresowany?
Odwrócił się szybko z ponurą miną.
- Już ją widywałaś?
Skinęła głową.
- Odwiedza go w klubie przez cały czas, odkąd tu
pracuję, a to już prawie dwa lata.
Ruszył przed siebie ulicą. Twarz miał jak maskę, tak
ściągniętą, że w bladym świetle lamp ulicznych przy
pominała trupią czaszkę. W sercu czuł lodowatą, morder
czą złość.
Laura Faulkner wystrychnęła go na dudka. Odwiedziła
go wcześniej tego wieczoru w jednym tylko celu: aby
wyciągnąć go z pokoju, dając Steele'owi czy któremuś z
jego zbirów czas na znalezienie pistoletu. Najbardziej ob
ciążało ją to, że właśnie ona zaproponowała, by zostawił
parabellum. Cała sprawa była od początku do końca
sprytnie ukartowana. Wykorzystali fakt, że zaprosił ją na
drinka. Gdyby tego nie zrobił, zapewne propozycja wy
szłaby od niej samej.
Zatrzymał się na rogu, zastanawiając się nad następ
nym posunięciem i nagle poczuł, że jest zmęczony. Nie
pamiętał, od jak długiego czasu nie był tak bardzo
zmęczony. Laura Faulkner może poczekać do ich wy
znaczonego spotkania. Westchnął głęboko. Przynajmniej
jedno dobre z tego wynikło: teraz miał już pewność, że
coś tu się przed nim ukrywa. Co to było, nie wiedział.
Ale może z tym poczekać do następnego popołudnia. Ru
szył przed siebie, a Jenny Green odezwała się:
- Hej, a co będzie ze mną?
Odwrócił się zdziwiony, że dziewczyna nadal się tutaj
znajduje, a jego twarz powoli rozjaśnił uśmiech.
- Czy nie wspominałaś czasem o kawie? - zapytał.
Uśmiechnęła się i wsunęła mu dłoń pod pachę. Ramię
w ramię opuścili plac i skierowali się w stronę głównej
ulicy.
Mieszkała na tyłach uniwersytetu. Stały tam szeregiem
stare domy z piaskowca, mały ogródek oddzielał każdy z
nich od ulicy. Jej mieszkanie znajdowało się na najwy
ższym piętrze, a gdy zapaliła światło, Shane ujrzał, że
znajduje się w obszernej, wygodnej bawialni.
Machnięciem nóg zrzuciła pantofle i uśmiechnęła się
do niego z ulgą.
- Muszę umyć twarz i przebrać się w coś wygodniej
szego - oświadczyła. - Czuj się jak u siebie w domu. To
potrwa tylko minutkę.
Przeszedł się po pokoju, przyglądając wszystkiemu, co
tam stało. Przez półotwarte drzwi sypialni zobaczył ją
stojącą przed lustrem i odpinającą pończochy od paska.
Kształty jej zwinnego ciała rysowały się w całej krasie
przez nylonową halkę.
W gardle mu zaschło, odwrócił się szybko i usiadł w
fotelu przy kominku. Gdy brał do ręki magazyn
ilustrowany, dłonie lekko mu drżały, a oddech miał chra
pliwy i nierówny. Usłyszał, jak gdzieś w głębi miesz
kania odkręcany jest kurek i płynie woda. W kilka minut
później wróciła do pokoju, upinając włosy z tyłu głowy.
Ubrana była w stary, pikowany szlafrok i nocne pan
tofle obramowane futerkiem. Umyła twarz i bez makijażu
wyglądała zaskakująco młodo i niewinnie.
Poszła do kuchni i napełniła dzbanek wodą. Shane za
palił papierosa, poszedł za nią, oparł się o framugę drzwi
i spytał ze zdziwieniem:
- Jak, u diabła, wplątałaś się w tego rodzaju tryb ży
cia?
Odwróciła się, spoważniawszy nagle.
- Nie wyciągaj błędnych wniosków. Pracuję w show-
biznesie, nie w tym drugim zawodzie. Jeśli zapraszam tu
kogokolwiek, to dlatego, że go lubię, a nie z jakichkol
wiek innych powodów.
- Przepraszam, jeśli postawiłem sprawę zbyt otwarcie.
- Uśmiechnął się łagodnie. Jenny zaczęła sypać kawę do
dzbanka, on zaś kontynuował: - Jak to się stało, że za
częłaś pracować u Steele'a?.
Zaniosła kawę na tacy do bawialni, więc poszedł za
nią.
- Banalna historia - odpowiedziała. - Przez całe życie
chciałam zostać aktorką. Wychowałam się, jeśli można to
nazwać wychowaniem, w manczesterskim slumsie. Gdy
miałam siedemnaście lat, wyjechałam do Londynu,
znalazłam dzienną pracę w sklepie, a wieczorami uczęsz
czałam na kursy trzeciorzędnej szkoły teatralnej.
- To wszystko brzmi jak marny scenariusz.
Potwierdziła ruchem głowy.
- Na koniec pomyślałam sobie, że umiem już dość, by
zaangażować się do teatru. Przez blisko trzy miesiące
włóczyłam się po agencjach, gdzie mi robiono wszelkie
możliwe propozycje... oczywiście wszystkie na ten sam
temat. Wreszcie udało mi się dostać pracę jako tancerka
w taniej, objazdowej rewii.
Shane wyszczerzył zęby.
- Z czerwononosymi komediantami i striptizem, jak
przypuszczam.
Skinęła głową.
- Zbankrutowała w Burnham, a Reggie Steele za
proponował mi pracę.
- Bez dodatkowych zobowiązań? - zapytał.
Wzruszyła ramionami i podała mu kawę.
- Początkowo miał na mnie przelotną chętkę, ale to nie
trwało długo. Zresztą u niego nic nie trwa długo.
Poczęstował ją papierosem, a potem dłuższy czas
siedzieli w milczeniu. Odchyliła głowę na oparcie fotela i
zamknęła oczy, a Shane wyciągnął wygodnie nogi,
próbując si?
odprężyć.
Ale to mu się nie udało. Jej szlafrok rozsunął się lekko,
ukazując długie, olśniewająco piękne udo. Gdy przypo
mniał sobie, jak wyglądała przez półotwarte drzwi sypial
ni, coi w nim zakipiało.
Od bardzo dawna nie miał kobiety. Zbyt długo. Wstał z
miejsca i niespokojnym korkiem podszedł do okna. Ulicą
szedł policjant w ociekającej deszczem pelerynie.
- Wpadłeś w tarapaty, prawda? - odezwała się spokój
nie Jenny Green. - Mam na myśli prawdziwe tarapaty.
Odwrócił się i popatrzył na nią z uśmieszkiem.
- Ale nie aż takie, bym sobie z nimi nie potrafił pora
dzić.
Skinęła powoli głową.
- Wyglądasz na człowieka, który potrafi sobie pora
dzić z większością problemów.
Patrzyła na niego rozbawionym wzrokiem, a jemu za
schło w gardle. Wciągnął głęboko powietrze i po
wiedział:
- Zdaje mi się, że powinienem się wynieść. Robi się
późno.
- A musisz? - Uśmiechnęła się leciutko. - Możesz tu
zostać. Jest mnóstwo miejsca.
Potrząsnął głową.
- Dziękuję za zaproszenie, ale w hotelu może na mnie
czekać ważna wiadomość.
Podeszła bliziutko i popatrzyła mu w oczy.
- Widziałam w lustrze, jak przyglądałeś mi się, gdy się
rozbierałam.
Zacisnął pięści, starając się opanować głos.
- Przypadkiem przechodziłem koło drzwi.
Zachichotała gardłowo.
- A jak myślisz, czemu zostawiłam je otwarte?
Miał mokre dłonie, w żołądku czuł narastający skurcz.
- To była długa przerwa, Jenny. Cholernie długa prze
rwa.
Wspięła się na palce i łagodnie pocałowała go w usta.
- Zaczekaj dwie minuty - powiedziała i znikła w
sypialni.
Przez chwilę stał, wpatrując się w przestrzeń, a potem
złapał trencz i skierował się do drzwi. Gdy je otwierał,
cicho go zawołała. Zawahał się na moment, a potem ze
stłumionym przekleństwem cisnął płaszcz i trzema szyb
kimi krokami przebył drogę do sypialni.
Przez chwilę, zatrzymawszy się w drzwiach,
widział wspaniały zarys jej ciała, leżącego w oczekiwa
niu, a potem Jenny zgasiła światło i cicho zaśmiała się do
niego z ciemności.
10
______
Obudził się wkrótce po świcie. Przez uchylone okno
naniosło w nocy nieco deszczu i mokre portiery trzepota
ły niespokojnie w lekkim powiewie. Dziewczyna spała z
głową lekko odwróconą od niego i czarnymi włosami
rozsypanymi na poduszce. Poczuł się zupełnie odprężony
i zadowolony, a po chwili znowu zapadł w sen.
Gdy obudził się ponownie, był sam. Na poduszce leża
ła kartka z wiadomością, że Jenny udała się do klubu na
południowe przedstawienie. Zerknął na zegarek. Było
prawie wpół do pierwszej, więc zaklął pod nosem, przy
pomniawszy sobie umówioną wizytę u Laury Faulkner.
Ubrał się szybko, a potem poszedł do kuchni, by
pośpiesznie zjeść śniadanie, złożone z kawy i tostów. W
dwadzieścia minut później opuścił mieszkanie i szybkim
krokiem skierował się do centrum miasta, aż w końcu od
nalazł postój taksówek.
Gdy wysiadał z wozu przed jej domem, mgła prze
rzedziła się nieco, ale nadal padał uporczywy deszcz.
Podszedł do drzwi wejściowych. Dom wyglądał jakimś
sposobem na jeszcze bardziej zaniedbany i zniszczony
niż poprzednio. Okrążył dom ścieżką i zszedł w dół do
pracowni.
Wspiął się na schody, a gdy z wnętrza zawarczał do
berman, zatrzymał się przed drzwiami.
Laura pracowała przy sztalugach ze skupioną miną, a
gdy wszedł, zapłoniła się jak młoda dziewczyna, jak gdy
by przypomniawszy sobie ich pożegnanie zeszłej nocy.
- Halo, Martin - powiedziała. - Miło mi, że udało ci
się przyjść.
Znowu ubrana była w kraciaste spodnie i zawiązaną w
pasie bluzkę. Niemal z zaskoczeniem stwierdził, że jest
piękna.
Gdy się odezwał, jego głos brzmiał równo i swobod
nie.
- O mały włos, a bym się nie zjawił. Zaspałem.
Lekko uniosła brwi.
- Nie poszedłeś do łóżka zaraz, gdy odjechałam?
Zapalił papierosa i odrzekł spokojnym tonem:
- Prawdę mówiąc, to była dość niespokojna noc.
Wróciwszy do pokoju stwierdziłem, że miałem gościa.
W jej wzroku nagle odmalował się wyraz ostrożności,
ale uparcie wpatrywała się w obraz.
- I kto to był?
Przeszedłszy przez pokój znalazł się tuż za nią.
- Ktokolwiek to był, zabrał mój pistolet. Usiadłem, za
cząłem o tym myśleć doprawdy intensywnie i przypo
mniałem sobie, że tylko dwie osoby o tym wiedziały. Ty i
Reggie Steele. Ponieważ to nie mogłaś być ty, zdecydo
wałem, że zamienię słówko z Reggiem.
Jej głos nadal brzmiał spokojnie, ale gdy nabierała far
bę na pędzel, jej dłoń lekko drżała.
- A co on miał do powiedzenia?
Shane potrząsnął głową i odpowiedział cicho:
- Nie miałem okazji, by z nim pomówić. Gdy dota
rłem do klubu, był bardzo zaangażowany w rozmowę z
kimś innym.
Zapadła chwila ciszy, podczas której Laura nie przery
wała malowania. Shane'a nagle opanowała złość, chwycił
ją za ramię i odwrócił do siebie.
- Powiedziałaś mi, że nie znasz Reggiego Steele'a -
rzekł, zacisnąwszy palce na jej ciele. - Okłamałaś mnie.
Chcę wiedzieć dlaczego.
Nagle z dzikim warknięciem doberman skoczył przez
pokój. Gdy Shane ją wypuścił, Laura Faulkner schwytała
psa za obrożę i odciągnęła. Pochyliła się nad nim i cicho
powiedziała mu coś do ucha, głaszcząc równocześnie. Po
chwili pies wycofał się na sofę i położył się tam, nie
spuszczając z Shane'a patrzących bez mrugnięcia oczu.
Wyprostowała się; miała zarumienione policzki i złość
w spojrzeniu. Wyciągnęła papierosa, zapaliła go drżący
mi palcami, a kiedy się wreszcie odezwała, głos jej lekko
drżał.
- Jeśli mnie jeszcze raz dotkniesz, każę psu, by ci roz
szarpał gardło, a wierz mi, on to potrafi.
Shane cofnął się i oparł plecami o ścianę. Kiedy się
odezwał, jego głos brzmiał spokojnie i obojętnie.
- Zgoda, dajmy spokój przedstawieniu i przejdźmy do
nagich faktów. Kiedy rozmawiałem z tobą po raz pierw
szy, powiedziałaś mi, że nigdy nie spotkałaś żadnego z
ludzi, którzy znali twego brata w Korei. Ubiegłej nocy
widziałem cię, jak wychodziłaś z klubu Garland z Reg
giem Steele'em, a wnosząc z tego, co mi powiedziano,
odwiedzasz go regularnie od lat.
Nerwowo oddaliła się od niego o parę kroków, a gdy
zwróciła się wprost do niego, w jej oczach widniał gniew.
- Zgoda. Pytałeś mnie o nagie fakty. Pokażę ci nie
które z nich. - Rozwiązała węzeł w pasie, jednym płyn
nym ruchem uwolniła się od bluzki i stanęła przed nim
nieruchomo. - Tylko nie wpadaj na żadne głupie pomy
sły wyłącznie z tego powodu, że traktuję cię jak dorosłe
go człowieka.
Nie nosiła stanika, a jej piersi były wspaniałe, pełne i
dojrzałe, z delikatnymi sutkami. Shane poczuł, że gardło
ma suche i zaciśnięte, a potem dostrzegł bliznę i z sykiem
wciągnął powietrze. Zaczynała się pod lewą piersią i
biegła aż do ramienia, jak poszarpana biała linia ostro
kontrastująca z opaloną skórą.
Z trudem przełknął ślinę.
- Kto to zrobił?
Szybko naciągnęła bluzkę i zawiązała ją w pasie.
- Mój kochający braciszek Simon - odrzekła.
A raczej powinnam powiedzieć zgodnie z prawdą: mój
brat przyrodni. Shane potrząsnął głową w osłupieniu.
- Simon? - zapytał. - Nic z tego nie rozumiem.
- To proste. Gdy się upił, był zdolny do wszystkiego.
Pewnej nocy próbował się do mnie dobierać. Mocowali
śmy się, przewróciliśmy stół, na którym stały butelki z
alkoholem, a ja upadłam na jedną z nich, gdy się stłukła.
- A co twój ojciec miał do powiedzenia na ten temat? -
spytał Shane.
- Mój ojciec patrzył w niego jak w słońce. Czy
miałam no rozczarowywać? Powiedziałam mu, że to był
wypadek. Że po prostu wygłupialiśmy się. Ale jedno wy
szło na dobre: od tej pory Simon całkowicie dał mi spo
kój.
- Zawsze był dziki - zauważył Shane - ale do głowy
mi nawet nie przyszło, że jest aż taki zepsuty.
Zaśmiała się z przymusem.
- Och, teraz usłyszysz coś jeszcze gorszego. Po pierw
szym ataku, który dotknął ojca, Simon przejął kierownic
two firmy. Przez dwa lata pieniądze przeciekały mu przez
palce jak woda... cudze pieniądze. W dniu, w którym spo
tkał cię w owym barze, był o krok od aresztowania. Na
stępnego tygodnia mieli się pojawić rewidenci kasowi, a
on był już zbyt głęboko pogrążony, by móc cokolwiek
ukryć.
Shane zmrużył oczy.
- A więc dlatego zgłosił się na ochotnika do Korei?
Kiwnęła głową.
- To było bardzo sprytne posuniecie. Ostatnie miejsce,
w którym policja by go szukała. Nie mieliśmy pojęcia,
gdzie się znajduje, dopóki Ministerstwo Wojny nie za
wiadomiło nas o jego śmierci. Shane westchnął.
- Jak widać w końcu uregulował rachunek do końca.
Odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się chrapliwie.
- Naprawdę tak myślisz? Jeśli chodzi o mnie, nie jest
w stanie nigdy uregulować długu. Na wiadomość z
Ministerstwa ojciec miał drugi atak. Przez to znalazł się
w takim stanie, w jakim jest obecnie. Aby pokryć straty
firmy, musieliśmy wypruć z siebie wszystko. Do ostat
niego pensa. - Odwróciła się tyłem i dodała gorzko: - Być
może zauważyłeś, w jakim stanie jest dom i otoczenie.
- To wszystko jest bardzo interesujące - odrzekł po
woli - mówisz mi także o Simonie rzeczy, których do
tychczas nie wiedziałem. Ale on jest martwy i pogrzeba
ny. Co to ma wspólnego z tobą i z Reggiem Steele'em?
Podeszła do okna i odpowiedziała nie patrząc na niego.
- W jakieś sześć miesięcy po powrocie z Korei przy
szedł nas odwiedzić. Zaraz potem, jak otworzył swój
pierwszy klub. Byłam tak zajęta opieką nad ojcem, że nie
miałam czasu na mężczyzn. Zaczął mi usilnie nad
skakiwać, a ja po prostu straciłam głowę. Potrafi być
absolutnie czarujący, o tym wiesz.
- Nie mam cienia wątpliwości - odparł sucho Shane.
Nie zwróciła uwagi na jego komentarz.
- W okresie naszego romansu napisałam do niego
kilku nader niedyskretnych listów. Wreszcie pojęłam, co
z niego za świnia i próbowałam zerwać. Zaprosił mnie do
swego biura. Pokazał listy i zakleił je w kopercie zaadre
sowanej do mego ojca. Od tej pory trzyma je nad moją
głową jak miecz Damoklesa.
- A jakiej ceny żąda? - zapytał Shane.
- Jestem na wezwanie, gdy mnie chce. - Zarumieniła
się.
Shane zacisnął pięści i zaklął cicho.
- Ohydny skurwysyn.
- W praktyce nie jest aż tak źle. - Szukała na oślep na
stępnego papierosa. - Bywa, że zapomina o mnie przez
całe miesiące, ale nagle przypomina sobie i dostaję
telefon.
- Czy nie przyszło ci nigdy do głowy, by zgłosić się na
policję?
Potrząsnęła głową.
- To jedyne, czego nie mam odwagi zrobić. Ojciec ma
przebłyski świadomości, chwile, gdy jest całkiem nor
malny. Szok wywołany kolejnym skandalem zabiłby go.
Tego nie mogę ryzykować. Zapadła chwila milczenia,
wreszcie Shane zapytał powoli:
- A co z ubiegłą nocą? Czy kazał ci wyciągnąć mnie z
pokoju hotelowego?
Podeszła blisko do niego z twarzą pełną powagi i poło
żyła mu dłoń na ręce.
- Z tym nie miałam nic wspólnego. Jeśli Reggie ukra
dł pistolet, zrobił to w tajemnicy przede mną.
- Wobec tego czemu odwiedziłaś mnie zeszłego
wieczoru?
Na jej twarz powoli wypełzł rumieniec, opuściła
wzrok.
- To, co ci powiedziałam, mówiłam szczerze -rzekła
wreszcie. - Niepokoiłam się o ciebie. Wziął ją ręką pod
brodę i uniósł, aż mógł spojrzeć prosto w jej bursztynowe
oczy.
- Przepraszam. - Uśmiechnął się przelotnie. - Za to, co
myślałem i za to, co powiedziałem. - Odwrócił się i ru
szył do drzwi.
Gdy je otwierał, odezwała się z niepokojem w głosie:
- Martin... co teraz zrobisz?
Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć.
- Myślę, że odbędę długą rozmowę ze Steele'em - po
wiedział. - Być może uda mi się wskazać mu błędność
obranej przez niego drogi.
Na jej twarzy nagle pojawił się wyraz konsternacji, ale
on zaniknął drzwi za sobą i odszedł, nim zdążyła zaprote
stować.
Złapał jadący do centrum autobus i poszedł prosto do
swego hotelu. Gdy wchodził do obskurnego holu, młoda
recepcjonistka stała przed wielkim ściennym lustrem, po
prawiając pończochę. Szybko obciągnęła spódnicę i ro
zejrzała się. Na jej twarz wypełzł uśmiech, równocześnie
starała się zrobić skromną minę.
- W przyszłości muszę być ostrożniejsza - oświadczy
ła, wracając za biurko recepcyjne i podając mu klucz.
Miała na sobie drogi gabardynowy kostium i widać
było, że przyszła prosto od fryzjera. Shane biorąc klucz
wyszczerzył do niej zęby.
- Chyba nagle zrobiłaś majątek.
Podniosła ramiona do góry i obróciła się w miejscu.
- Podoba się?
Kiwnął głową.
- Z pewnością, ale to musiało kosztować harmonię
pieniędzy.
Wzruszyła ramionami, a jej oczy przybrały chytry wy
raz.
- Tak bywa, gdy się ma odpowiedniego chłopaka.
Gdy już miał się odwrócić, nagle wykrzyknęła:
- Wiedziałam, że jest coś jeszcze! Zeszłej nocy portier
przyjął dla pana wiadomość. Powiedział mi, by pana za
wiadomić, gdy pan wróci. Mówił, że to ważne. Powiem
mu, żeby przyszedł do pana pokoju.
Shane zawahał się i skrzywił lekko, ale ona już wzięła do
ręki wewnętrzny telefon i nakręcała numer. Wzruszył ra
mionami i powoli poszedł do góry, zastanawiając się, kto
pragnie się z nim skontaktować.
W jego pokoju panowała cisza i wydarzenia ubiegłej
nocy stały się jakoś nierealne i odległe. Wyjął z torby
czystą koszulę i zaczął się przebierać. W chwilę później
zastukano do drzwi i wszedł nocny portier.
- O ile wiem, ma pan dla mnie wiadomość - po
wiedział Shane.
Portier kiwnął głową.
- Przekazano ją telefonicznie, sir. Tuż po północy.
Próbowałem przełączyć rozmowę na pana pokój, ale nie
było odpowiedzi. Gdy wszedłem na górę, okazało się, że
pana nie ma.
- Od kogo pochodzi wiadomość?
Portier wyjął mały czerwony notesik i zaczął przerzu
cać kartki. Po chwili mruknął z zadowoleniem.
- Mam to zapisane, sir. Ten pan nazywał się Wilby.
Powiedział, że pan wie, kim on jest.
Shane głęboko zaczerpnął powietrza, by odzyskać
równowagę, a potem zapytał spokojnie:
- Czego chciał?
- Nie całkiem zrozumiałem, sir - odparł portier marsz
cząc brwi. - Powiedział, by pana zawiadomić, że jeśli
chce pan odpowiedzi na pytanie, które mu pan zadał,
trzeba aby pan przyszedł i się z nim zobaczył.
Shane patrzył na swe odbicie w lustrze szafy ubra
niowej, lekko spochmurniawszy. Po paru chwilach por
tier od-kaszlnął.
- Czy czegoś jeszcze panu potrzeba, sir?
Shane potrząsnął głową i odparł powoli:
- Jeśli będę czegoś chciał, zadzwonię.
Gdy drzwi zamknęły się cicho, odwrócił się i podszedł
do okna. Z niewytłumaczalnego powodu poczuł przy
gnębienie i niepokój. Wyglądało to tak, jak gdyby nie
chciał słyszeć lego, co Wilby ma mu do powiedzenia.
W butelce pozostało jeszcze trochę whisky. Wysączył
ją powoli, a potem dokończył ubierania się. Gdy sięgał
po marynarkę, rozległo się ciche pukanie do drzwi.
Otworzywszy je ujrzał, że stoi za nimi wysoki, szczu
pły, młody mężczyzna. Miał na sobie ściągnięty paskiem
płaszcz przeciwdeszczowy i kapelusz z opadającym ron
dem. Szczupłą twarz z orlim nosem rozjaśniał lekki
uśmiech.
- Pan Shane? - zapytał. - Pan Martin Shane?
Shane z ociąganiem skinął głową.
- Zgadza się. Czym mogę panu służyć?
Mężczyzna uśmiechnął się uprzejmie.
- Nazywam się Lomax... detektyw - inspektor z Wy
działu Kryminalnego w Burnham. Chciałbym zamienić z
panem parę słów.
Wszedł do pokoju, Shane zamknął drzwi i zwrócił się
twarzą do niego.
- Obawiam się, inspektorze, że nie mam zbyt wiele
czasu do stracenia - odrzekł. - Na jaki temat chce pan ze
mną rozmawiać?
Lomax wydobył wrzoścową fajkę i przyłożył zapałkę.
Gdy tytoń rozpalił się należycie, podniósł wzrok.
Uśmiechał się, ale spojrzenie miał zimne i rzeczowe.
- Panie Shane, czy znał pan człowieka nazwiskiem
Wilby?
Shane zmarszczył brwi, nagle mając się na baczności.
- Ma pan na myśli Joego Wilby'ego? Tak, byłem z nim
w Korei. - Lomax nadal wpatrywał się w niego z przy
lepionym do twarzy uśmieszkiem, aż wreszcie Shane
odezwał się gniewnie: - Słuchaj pan, o co tu chodzi?
Lomax zsunął kapelusz na tył głowy i odrzekł spokoj
nie:
- Joe Wilby dziś wczesnym rankiem wsadził głowę do
piecyka gazowego. Jego żona spędziła noc u przyjaciół.
Znalazła go ledwie godzinę temu.
Shane głęboko nabrał powietrza i sięgnął po papierosa.
- A co to ma wspólnego ze mną? - zapytał spokojnie.
Lomax zmarszczył brwi i uważnie przyjrzał się główce
swej fajki.
- Wygląda to tak, jakby żona Wilby'ego sądziła, że ma
pan coś wspólnego ze śmiercią jej męża, panie Shane -
powiedział łagodnym tonem. - Zastanawiam się, czy nie
zrobiłoby panu różnicy przejście się ze mną do komisa
riatu? Chciałbym, aby złożył pan zeznanie.
11
______
Dochodzenie w sprawie przyczyny zgonu przeprowa
dzono nazajutrz rano, a po nim Shane udał się do swego
hotelu, szarpany sprzecznymi emocjami. Usiadł na łóżku
i wyglądał przez okno na siekący deszcz, rozmyślając o
tym, co się stało. Po chwili zastukano do drzwi i wszedł
Lomax. Zatrzymał się u stóp łóżka i zapalił z poważną
miną fajkę. Shane spojrzał na niego i odezwał się kwa
śno:
- Czego, u diabła, pan chce? Koroner powiedział
wszystko, co było do powiedzenia.
Lomax potrząsnął głową.
- Obawiam się, że nie, Shane. Wiem, że ostro pana
maglował, ale musimy spojrzeć prawdzie w oczy. Wy
gląda, że bez wątpliwości Wilby popełnił samobójstwo z
jednej tylko przyczyny. Ze strachu przed panem. Uważał,
że tropi go pan z powodu tego, co wydarzyło się w Korei.
Dowodzi tego pozostawiony przez niego list.
Shane wstał i podszedł do okna.
- Przejdźmy do rzeczy, inspektorze. Mam coś do
roboty.
- Nie w tym mieście - oświadczył obojętnym tonem
Lomax.
Nastąpiła chwila milczenia, a potem Shane odwrócił
się powoli i popatrzył na niego.
- A to co ma znaczyć?
Lomax wzruszył ramionami.
- Od wczorajszego popołudnia wiele się o panu do
wiedziałem. Wiem, co się panu przydarzyło w Korei i
wiem, udzie pan spędził ostatnie sześć czy siedem lat.
Miał pan ciężkie przeżycia, ale to nie zmienia faktów.
- A jak te fakty wyglądają w pańskich oczach? - spytał
Shane.
Lomax spochmurniał i zrobił poważną minę.
- Ta pańska obsesja już spowodowała zbyt wiele kło
potów. Uważam, że dziś po południu powinien pan zła
pać pociąg do Londynu. Być może powinien pan natych
miast powrócić do szpitala.
Shane potrząsnął głową.
- Nic z tego - odparł zdecydowanie. - Dla mnie szpital
to koniec. A przed sobą mam jeszcze kilka dni.
- Nie w tym mieście - powtórzył twardo Lomax.
- Nie może pan mnie stąd wygonić i wie pan o tym. -
Shane uśmiechnął się ponuro.
- Doprawdy? - zapytał łagodnie Lomax. - Dopiero co
spędził pan sześć lat w zakładzie zamkniętym. Co się sta
nie, jeśli zadzwonię do dyrektora szpitala i powiem mu,
że stanowi pan niebezpieczeństwo dla siebie i otoczenia?
Shane skoczył ku niemu z twarzą wykrzywioną
wściekłością, ale Lomax potrząsnął głową.
- Proszę nie próbować żadnych głupstw. To do
niczego nie doprowadzi. - Podszedł do drzwi i otworzył
je. Gdy się odwrócił, jego twarz wyrażała współczucie. -
Przykro ini z powodu tego wszystkiego, Shane. Jak już
wspomniałem, miał pan ciężkie przeżycia, ale jeśli
dzisiejszego popołudnia nie znajdzie się pan w pociągu,
będę musiał wykonać ten telefon. - Zamknął cicho drzwi
i zniknął.
Przez parę minut Shane stał na środku pokoju wpatru
jąc się w drzwi, w końcu przeszedł do łazienki i spryskał
twarz zimną wodą. W skroniach mu pulsowało, za okiem
czaił się lekki ból. Łyknął dwie ze swego zapasu pigułek,
wrócił do pokoju i spakował torbę. W pięć minut później
był już na dole i w recepcji zażądał rachunku.
Gdy opuszczał hotel, deszcz był ulewny. Wsiadł do
taksówki na postoju przy końcu ulicy i polecił kierowcy
zawieźć się do domu Charlesa Grahama.
Kiedy szedł podjazdem w stronę domu, znikły ostatnie
ślady mgły, poszarpane w strzępy strugami deszczu, ale
głowa bolała go nadal. Ostro nacisnął guzik dzwonka i
drzwi niemal natychmiast otworzył Graham we własnej
osobie.
- Wejdź, Shane! Wejdź! - zaprosił. - Widziałem cię
idącego podjazdem. Muszę dziś obywać się bez pani
Grimshaw. Chyba się przeziębiła.
Wziął płaszcz Shane'a, powiesił go w małej garderobie
obok holu i poszedł przodem po schodach do oranżerii.
Usiedli w wiklinowych fotelach, a Graham poczęstował
go papierosem.
Była chwila milczenia, zanim Shane się odezwał:
- Przypuszczam, że czytałeś w gazetach o Wilbym?
Wyraz twarzy Grahama nie zmienił się ani na jotę.
- We wczorajszych gazetach popołudniowych
widziałem małą wzmiankę o jego samobójstwie, ale
niczego więcej.
Shane oparł się wygodnie w fotelu i poprzez szklany
dach wpatrzył się w ołowiane niebo.
- Zostawił list, w którym powiedział, że uwziąłem się
na niego z powodu tego, co wydarzyło się w Korei. I że
nie może tego dłużej wytrzymać.
- A uwziąłeś się na niego? - zapytał łagodnie Graham.
Shane westchnął.
- Myślę, że można by to tak określić. Przedwczoraj
rozmawiałem z nim w jego mieszkaniu. Powiedziałem
mu, że traktuję sprawę na serio. Był śmiertelnie wystra
szony. Nawet wynajął kogoś, by spuścił mi lanie.
- Czy dochodzenie już się odbyło? - spytał Graham.
Shane skinął głową.
- Dziś o dziesiątej rano, a koroner bez ogródek złożył
winę na mnie. Dostałem nawet od policji polecenie, bym
się wyniósł z miasta.
- I zrobisz to?
- Właśnie z tego powodu przyszedłem. Wyniosłem się
z hotelu, by zgubić trop, ale potrzeba mi czasu, żebym
doprowadził rzecz do końca. Myślałem, że może
mógłbym zatrzymać się u ciebie.
- Uważasz, że to by było rozsądne? - zapytał Graham.
- Po co wreszcie miałbyś zostawać? Z pewnością ze
śmiercią Wilby'ego wszystko już jest wiadome.
Shane wstał i podszedł do okna.
- Z mojego punktu widzenia nie. Rozmawiając ze mną
zeszłego wieczoru Wilby był przerażony, ale nie tak po
prostu z mego powodu. Była jeszcze inna i to ważniejsza
przyczyna, tego jestem pewien.
- Chcesz przez to powiedzieć, że nie sądzisz, by pope
łnił samobójstwo?
Shane odwrócił się i popatrzył na niego.
- Wedle orzeczenia koronera, gdy wsadzał głowę do
piecyka, był pijany. Być może to jego wsadzono.
Graham potrząsnął głową.
- To za mało, Martin. Stanowczo za mało. Uważam, że
policja ma rację. Powinieneś wyjechać.
- Nie mogę tego zrobić, nawet gdybym chciał - odparł
Shane. - Mam teraz inny powód, by pozostać. Dotyczy
siostry Sfmona Faulknera. Parę lat temu zrobiła głupstwo
w związku ze Steele'em. Napisała do niego parę niedy
skretnych listów, a on od tej pory ją szantażuje.
Graham wyprostował się nagle.
- Czy jesteś tego absolutnie pewien?
- Tak pewien, że zamierzam odebrać mu te listy, nawet
gdybym w tym celu musiał mu skręcić jego cholerny
kark.
Graham wolno potrząsnął głową.
- To się może okazać trudniejsze, niż sobie wyobra
żasz. Chyba nie spodziewasz się, że Steele wręczy ci je
bez słowa.
- Myślę, że potrafię go przekonać - oświadczył Shane.
Zdusił papierosa w popielniczce i nabrał głęboko po
wietrza. - A więc jak, Graham? Czy mogę u ciebie na
krótki czas pozostać?
Graham westchnął głęboko i wstał z miejsca.
- Obawiam się, że nie, Martinie. Uważam, że Laura
Faulkner powinna sprawę tego szantażu oddać w ręce po
licji. I uważam też, że powinieneś się stąd wynieść. To je
dyne, co biorąc pod uwagę okoliczności pozostało ci do
zrobienia.
- W porządku, Graham - odrzekł Shane spokojnie i
wzruszył ramionami. - Postawiłeś sprawę otwarcie.
Gdy szli przez oranżerię w stronę drzwi, Graham się
odezwał:
- A więc opuścisz miasto?
- Nic z tego. - Shane potrząsnął głową. - Mam w
Burnham jeszcze jeden kontakt, tancerkę w klubie Steele
nazwiskiem Jenny Green. Zobaczę, czy będzie mógł coś
dla mnie zrobić.
Graham westchnął i wzruszył bezradnie ramionami.
- No cóż, robiłem, co mogłem.
Podał Shane'owi płaszcz, razem wyszli na ganek i za
trzymali się u szczytu schodów. Shane odwrócił się do
niego i wyciągnął dłoń.
- Nie sądzę, byśmy mieli się jeszcze spotkać.
- Niekiedy żyjemy w niezbyt przyjemnym świecie,
prawda? - powiedział Graham i położył mu dłoń na ra
mieniu. -Ty i ja mamy dostateczne powody, by wiedzieć
o tym więcej niż inni. - Odwrócił się szybko i wszedł do
środka, a Shane powoli odszedł ze z lekka spochmurniałą
twarzą.
Dotarł do głównej drogi, wszedł do pierwszej napo
tkanej budki telefonicznej i zadzwonił do mieszkania
Jenny Green.
Nikt się nie zgłaszał, więc po drugiej bezskutecznej
próbie pomyślał o połączeniu się z klubem Garland.
Czekając przeżywał męki niecierpliwości, a gdy usły
szał wyraźnie jej głos po drugiej stronie linii, oparł się z
ulgą o ścianę budki.
- Mówi Martin Shane - powiedział. - Jenny, muszę się
z tobą zobaczyć.
Jej głos natychmiast przybrał ton zaniepokojenia:
- Co się stało? Czy wszystko w porządku?
- Nic poważnego. Prawdę powiedziawszy mam
odrobinę kłopotów i zastanawiałem się, czy mogłabyś mi
pomóc. Muszę gdzieś zamieszkać na parę dni. - Próbował
mówić spokojnie.
Zachichotała.
- Jeśli masz tylko takie zmartwienie, nie myśl o tym
więcej. Możesz zamieszkać u mnie.
- To wspaniale - odparł. - Ale jak mam się tam dostać?
Ktoś do niej coś wrzasnął, a w tle dała się słyszeć
muzyka. Powiedziała szybko:
- Mam teraz przedstawienie. Muszę iść. Pod dywanem
przed drzwiami wejściowymi jest zapasowy klucz. Roz
gość się, a ja przyjdę tak szybko, jak tylko to będzie
możliwe.
Mruknęła pośpieszne pożegnanie i odłożyła słuchaw
kę. Nagle Shane poczuł zmęczenie, prawdziwe
zmęczenie w całym ciele. Zaraz zatelefonował po tak
sówkę i zaczekał na nią przed budką, głęboko oddychając
dla uspokojenia obmytym przez deszcz powietrzem.
Gdy taksówka nadjechała, podał adres Jenny i padł na
wyściełane siedzenie. Przejazd trwał tylko dziesięć
minut. Szybko zapłacił kierowcy i pośpieszył ścieżką do
domu.
Zgodnie z tym, co mu powiedziała, znalazł klucz pod
dywanem i po chwili ogarnął go niezmącony spokój tego
mieszkania. Rzucił na podłogę swą torbę podróżną i po
szedł do kuchni. W szafce odkrył butelkę sherry do po
traw, przełknął wielką szklankę, krzywiąc się z powodu
gorzkiego smaku, a potem przeszedł do sypialni.
Głowa bolała go bardziej, znacznie bardziej. Zażył
dwie następne tabletki i położył się na łóżku z poduszką
pod głową.
Zaczął przypominać sobie po kolei wydarzenia ostat
nich paru dni, ale nie wyglądało, by istniał między nimi
jakikolwiek związek ani nie układały się w żaden zro
zumiały ciąg. Miał niejasne wrażenie, że przeoczył jakiś
kluczowy punkt. Coś, co nadałoby sens całej sprawie.
Myślał o tym tak długo, aż zapadł w sen.
Gdy obudził się, było już całkiem ciemno. Ból głowy
zniknął. Leżał na łóżku jeszcze przez pewien czas,
wpatrując się w blady prostokąt okna, aż wreszcie spuścił
nogi na podłogę.
Otworzył drzwi i przeszedł do bawialni. W tej samej
chwili z kuchni wynurzyła się Jenny, trzymając tacę w
rękach. Ujrzawszy go uśmiechnęła się radośnie.
- Właśnie miałam cię zawołać.
Shane przeczesał włosy palcami i spojrzał na zegarek.
Dochodziła siódma wieczorem. Zaklął pod nosem.
- Nie zdawałem sobie sprawy, że już tak późno.
- Cokolwiek masz do zrobienia, może zaczekać. - Po
dała mu filiżankę kawy.
Potrząsnął zdecydowanie głową.
- Obawiam się, że nie. O której godzinie Steele zwy
kle odwiedza Club Eight?
- O siódmej wieczorem. Czasem nieco później.
Czemu pytasz?
Zignorował jej zapytanie.
- Jak długo tam przebywa?
- Doprawdy nie wiem. - Wzruszyła ramionami. -
Może z godzinę. Sprawdza z kierownikiem kasę z po
przedniego wieczoru.
Shane zerknął na zegarek i kiwnął głową z zadowo
leniem.
- Więc czasu mam wyżej uszu. - Przeszedł do sypialni
i wziął płaszcz.
Gdy wrócił, chodziła nerwowo tam i z powrotem przed
kominkiem, z papierosem w palcach. Odwróciła się na
gle, a w jej oczach widać było niepokój.
- Martin - powiedziała - do tej chwili nie wtykałam
nosa w twoje sprawy. Ale teraz mnie zaniepokoiłeś. Co ty
zamyślasz?
Otoczył jej kibić ramieniem i pocałował ją w usta, a
potem skierował się do drzwi.
- Przy odrobinie szczęścia wrócę, nim wyjdziesz na
wieczorne przedstawienie.
Zrobiła szybki krok w jego stronę, ale drzwi zamknęły
się i Shane odszedł, nim zdążyła zaprotestować.
Gdy dotarł do klubu Garland, w powietrzu snuły się
jeszcze nikłe pasemka mgły, a deszcz nieustannie bębnił
o chodnik. W holu świeciło się, a przechodząc obok
drzwi ujrzał portiera pracowicie wycierającego posadzkę.
W przejściu obok bocznej ściany budynku panowała
cisza. Otworzył drzwi dla personelu i wszedł do środka.
Przed nim ciągnął się wąski korytarz, gdzie dawały się
słyszeć wesołe pobrzękiwania naczyń w kuchni. Na lewo
były schody. Cicho wszedł po nich.
Znalazł się na końcu korytarza, prowadzącego do biura
Steele'a. W mijanych garderobach było cicho, a przeciw
ny koniec korytarza skrywała ciemność.
Zatrzymał się przed gabinetem Steele'a, nasłuchując
uważnie, ale nie usłyszał żadnego dźwięku. Po chwili
spróbował otworzyć drzwi, lecz były zamknięte na klucz.
O parę stóp dalej, za zakrętem korytarza, znajdowały się
inne drzwi. Otworzyły się bez trudu za pierwszym do
tknięciem, a gdy zapalił światło, okazało się, że znalazł
się w toalecie.
W przeciwległej ścianie było wąskie okienko z
matowego szkła. Otworzywszy je zobaczył płaski, kryty
ołowianą blachą dach. Zgasiwszy światło przecisnął się
przez okienko i zeskoczył na dach.
Zbliżył się do okna gabinetu Steele'a i ujrzawszy, że
jest uchylone, mruknął z zadowoleniem. Przesunął dłoń
przez wąski otwór, zwolnił zatrzask wewnętrzny i prze
rzucił nogę przez parapet okna. Zatrzymał się, próbując
przeniknąć wzrokiem ciemność, a wtedy rozległ się głos:
- Halo, stary. Spodziewałem się, że znów złożysz mi
wizytę.
Zapaliło się światło, oślepiając go na chwilę, a potem
ujrzał stojącego przy drzwiach z lekkim uśmieszkiem na
twarzy Steele'a.
Shane ruszył przed siebie z zaciśniętymi pięściami, ale
wtem coś nagle wybuchło z tyłu jego głowy, zalewając
go bólem, a podłoga uniosła się na jego spotkanie. W
uszach rozległ mu się ogłuszający ryk, a przez jego hałas
usłyszał głos Steele'a:
- Postaraj się, Frenchy, żeby to wyglądało prawdziwie.
Napompuj go whisky, a potem zwal na tory kolejowe z
tyłu za Market Street. Gdy znajdą to, co z niego zostanie,
pomyślą, że upił się próbując zalać robaka i zabłądził tam
w ciemności. Jeśli będę ci potrzebny, znajdziesz mnie w
Hampton.
Shane jęknął, a Steele przyklęknął przed nim i wy
szczerzył zęby.
- Nie martw się, mój stary - powiedział jowialnie -
niczego w ogóle nie poczujesz.
Shane zebrał resztki sił i plunął Steele'owi w twarz.
Steele wydał stłumiony okrzyk i wstał. Otarł twarz chus
teczką i uśmiechnął się jadowicie.
- Zawsze nienawidziłem cię z całej duszy, ty skurwy
synu. - Jego stopa trafiła nagle z boku w szyję Shane'a,
który krzyknął z bólu i pogrążył się w ciemności.
12
______
Coś palącego spływało mu do gardła. Zadławił się,
próbował walczyć, ale jakaś ręka mocno pchnęła go w
pierś i padł do tyłu, uderzając głową o mur.
Otworzył oczy i skupił spojrzenie na czyjejś twarzy.
Zmarszczył brwi, próbując przypomnieć sobie, gdzie się
znajduje, a jakiś głos odezwał się:
- Może za mocno go uderzyłeś, Frenchy?
- I co z tego? - mruknął Frenchy. - Z nim tak czy tak
koniec, no nie? - Mocno chwycił płaszcz Shane'a i pod
niósł go do pozycji siedzącej. Wyszczerzył złośliwie
zęby. - OK, Jasiu. Bądź dobrym chłopcem i wypij swoje
lekarstwo.
Między zęby Shane'a wbiła się szyjka butelki i whisky
zabulgotała mu w gardle. Poczuł okropne mdłości. Jego
ciało drgnęło konwulsyjnie, a z ust wybuchły rzadkie r/y
go winy.
Frenchy odskoczył przeklinając i kopnął go z nienawi
ścią w tułów.
- Skurwysyn zniszczył mi płaszcz - warknął. - Nigdy
nie pozbędę się tego smrodu. - Cisnął z trzaskiem butelką
o mur i cofnął się. - Idę po drugą flachę. Gdy Joe zjawi
się z wozem, wsadź tego dowcipnisia z tyłu i zaczekaj na
mnie. - Trzasnęły drzwi, Frenchy zniknął.
Prócz nieustannego plusku deszczu nie było nic sły
chać. Shane ostrożnie rozchylił powieki i rozejrzał się.
Leżał na brukowanym podwórku, a o parę stóp dalej stał
twarzą do drzwi mężczyzna w płaszczu przeciwdeszczo
wym. Shane doszedł do wniosku, że znalazł się gdzieś na
tyłach klubu Garland.
Czuł się okropnie. Głowa mu pękała, w żołądku czuł
nudności tak silne, jakby za chwilę znów miał się rozcho
rować. Był do cna wyczerpany; wszystkie siły zdawały
się już z niego wypłynąć. Ale wiedział, że znalazł się w
śmiertelnym niebezpieczeństwie. Jeśli jeszcze tu będzie,
gdy powróci Frenchy, to krecha i nic już na świecie go
nie uratuje.
Człowiek przy drzwiach wyciągnął z paczki papierosa
i wsadził sobie do ust. W tym momencie Shane poczuł,
że ma pod dłonią luźny kamień brukowy. Z rozpaczli
wym wysiłkiem wbił palce w ziemię i pociągnął. Uwolnił
kamień tak nagle, że aż uderzył się o ścianę. Zaczerpnął
głęboko powietrza i z trudnością wstał.
Człowiek przy drzwiach zapalił zapałkę i osłonił ją
przed wiatrem stulonymi dłońmi. Pochylił się do ognia, a
Shane dał niepewny krok do przodu i z całej siły rąbnął
kamieniem w obnażony kark. Gdy człowiek przewrócił
się, Shane, potykając się, przeszedł przez podwórze, a
potem wąskim przejściem na zewnątrz.
Znalazł się w bocznym zaułku obok klubu, a gdy roz
legł się za jego plecami nagły krzyk, już zdążył wynurzyć
się na plac. Potykając się potruchtał chodnikiem, a potem
skręcił w pierwszą napotkaną uliczkę. Skręciwszy wielo
krotnie w labiryncie wąskich uliczek, zatrzymał się
wreszcie, do cna wyczerpany. Ucieczka trwała dziesięć,
może nawet piętnaście minut. Przeszedł przez bramę zło
mowiska i tam padł w ciemności na kolana. Poczuł kurcz
żołądka i nagle znów zwymiotował.
Dłuższy czas upłynął, nim był w stanie uporządkować
myśli. Oczyścił się o tyle, o ile i zapalił nieopanowanie
drżącymi rękami papierosa. Czuł się w jakiś sposób od
izolowany od otoczenia; gdy ruszył przed siebie, budynki
wokół niego zdawały się kołysać w lekkiej mgiełce i
rzęsistym deszczu.
Czuł tępy ból z boku szyi, tam gdzie kopnął go Steele;
zdawało mu się, że głowa puchnie mu jak balon, w
oczach na tle ciemności wybuchały kolorowe światła. Za
trzymał się i uwiesił słupa latarni ulicznej, wystawiając
uniesioną twarz na deszcz. Po chwili poczuł się lepiej.
Droga do mieszkania Jenny zabrała mu ponad pół
godziny. Gdy tam dotarł, przed domem stała wielka
czarna limuzyna. Zatrzymał się koło bramy i obejrzał
samochód z niezadowoloną miną. Po czym wszedł do
domu i cicho wspiął się po .schodach.
Gdy dotarł do drzwi, usłyszał przyciszony okrzyk
bólu, dolatujący jakby z wielkiej odległości. Shane za
trzymał się na chwilę nasłuchując, a potem bezszelestnie
podążył na koniec korytarza i otworzył okno na półpi
ętrze.
Wzdłuż fasady budynku, o jakieś trzy stopy poniżej
okien, biegł dekoracyjny, szeroki na stopę gzyms. Szybko
nań się wdrapał i zaczął przesuwać się pod okno bawial
ni.
Krople deszczu bębniły mu po twarzy, a gdy posuwał
się naprzód, każdy mięsień jego ciała zdawał się drżeć.
Zza framugi okna zajrzał do bawialni.
Przy drzwiach stał człowiek w brudnym, brązowym
płaszczu przeciwdeszczowym, z obojętnie założonymi na
piersi rękami i drewnianą twarzą bez wyrazu. Jenny Gre
en siedziała skulona na podłodze koło kominka, z oszoło
mioną, zalaną łzami twarzą. Miała na sobie tylko czarne
majteczki, reszta jej ubrania leżała rozrzucona po pokoju.
Frenchy siedział obok niej w fotelu, rozgrzewając w
ogniu pogrzebacz. Wyciągnął nogę i trącił dziewczynę
czubkiem buta, coś przy tym mówiąc ze złośliwym
uśmiechem. Potrząsnęła gwałtownie głową, on zaś wy
mierzył jej mocny policzek.
Shane przesunął się po gzymsie do okna sypialni, czu
jąc, jak wybucha w nim krwiożercza wściekłość. Przypo
mniał sobie, że tej nocy, którą z nią spędził, Jenny pozo
stawiła okno lekko uniesione do góry i modlił się, aby to
się okazało jej stałym zwyczajem.
Poślizgnął się, wpił pazurami w ścianę i nagle prawą
dłonią natrafił na skraj okna. W chwilę później trzymał
się już parapetu. Palcami odnalazł szparę, o którą się
modlił, cicho pchnął okno do góry i wgramolił się do po
koju.
Obok łóżka stała dekoracyjna lampa, wykonana z
butelki po francuskim koniaku. Pozbył się abażura i ża
rówki i ważąc ją w dłoni zbliżył się do drzwi. Uchylił je
cicho i zajrzał do pokoju.
Frenchy właśnie wyciągnął rozpalony do białości po
grzebacz z ognia. Zwrócił się do dziewczyny i po
wiedział:
- A teraz zacznij gadać. Wiem, że mocno za
przyjaźniłaś się z tym typkiem, Shane'm. Wystarczy, gdy
mi powiesz, gdzie on może być, a nie będę musiał tego
użyć.
Człowiek przy drzwiach poruszył się, by lepiej widzieć
tę scenę, a Shane wszedł do pokoju i z całej siły cisnął w
niego lampą. Trafiła z boku szyi tuż pod prawym uchem.
Mężczyzna wydał zduszony okrzyk i padł na plecy. Przez
moment drapał palcami po ścianie, a potem osunął się na
podłogę i leżał nieruchomo.
Shane usłyszał ostrzegawczy okrzyk Jenny i uchylił się
w sam czas, gdy pogrzebacz świsnął mu koło głowy.
Kiedy Frenchy ruszył na niego, Shane podciął mu nogi
pchniętą kozetką, obalając go na podłogę. Przeskoczył
kozetkę i z całej siły kopnął odkrytą głowę, ale Frenchy
skręcił się desperacko, chwycił jego nogę w kostce i po
ciągnął Shane'a na siebie.
Przez kilka chwil przetaczali się dziko z boku na bok,
młócąc rękami i nogami. Shane usiłował schwycić prze
ciwnika za gardło, ale Frenchy zamachnął się do tyłu i
zmiażdżył mu uderzeniem wargi.
Shane odtoczył się na bok, czując zawrót głowy. Z wy
siłkiem wstał, pociągnąwszy kozetkę tak, że znalazła się
między nimi. Frenchy z triumfalną miną podskoczył do
góry jak kot i rzucił się na niego.
I nagle zmęczenie opuściło Shane'a. Poczuł zimny spo
kój i żądzę mordu, które tak często ratowały mu życie w
Korei. Gdy Frenchy zbliżył się, by wymierzyć mu strasz
liwe uderzenie w głowę, Shane zrobił unik i wbił sztywne
palce w jego gardło tuż nad jabłkiem Adama.
Frenchy wrzasnął przeraźliwie i padł na podłogę, wijąc
się i dusząc w męczarniach. Shane patrzył na niego z
góry bez cienia litości, a wtedy Jenny obiegła kozetkę i
rzuciła mu się w ramiona.
- Dzięki Bogu! - zawołała. - Dzięki Bogu, że przy
szedłeś. Nigdy w życiu tak się nie bałam.
Przez chwilę trzymał ją łagodnie w ramionach, a po
tem popchnął w kierunku sypialni.
- Lepiej włóż coś na siebie - zaproponował. - Ja po
zbędę się tych dwóch.
Zamknęła za sobą drzwi sypialni, a Shane dźwignął
Frenchy'ego na ramiona i zaniósł na dół do samochodu.
Gdy wrócił do mieszkania, waliło mu serce i czuł lekkie
oszołomienie. Przypomniał sobie, że w szafce kuchennej
jest jeszcze trochę sherry, poszedł tam, nalał pół szklanki
i wypił powoli.
Po chwili poczuł się lepiej. Człowiek przy drzwiach
jęknął ucho, usiłując usiąść. Shane zapalił papierosa i
wszedł do sypialni. Jenny siedziała przed toaletką,
próbując umalować się lekko drżącą dłonią.
- Jak się czujesz? - zapytał.
- Nieszczególnie. - Odwróciła się ku niemu z bladym
uśmiechem. - Coś takiego może się przydarzyć tylko w
złym śnie. Ciągle nie mogę uwierzyć, że już się skończy
ło.
Shane uścisnął łagodnie jej ramię.
- Już nikt więcej nie będzie cię niepokoić. Obiecuję ci.
- Odwróciła się na powrót do lustra, on zaś kontynuował:
- Czy masz jakiekolwiek pojęcie, gdzie znajduje się
Hampton?
Skinęła głową.
- To wioska o jakieś dziewięć mil za miastem przy
głównej szosie na północ.
- Co tam robi Reggie Sheele?
- To proste. - Wzruszyła ramionami. - Ma willę tuż
koło Hampton, nad rzeką. Nazywa się Garth Cottage.
- Jak się tam dostanę?
- Jest co godzina połączenie z Centralnego Dworca
Autobusowego - odparła marszcząc brwi. - Wysiądziesz,
przy Five Lane Ends tuż przed wsią. Koło przystanku jest
polna droga. Willa znajduje się o jakieś dwieście jardów
drogą, wśród paru drzew nad rzeką.
Shane popatrzył na jej odbicie w lustrze.
- Wyglądasz fatalnie - orzekł. - Na twoim miejscu od
puściłbym sobie klub na dziś wieczór.
Skinęła głową i rzuciła na toaletkę trzymany w ręku
grzebień.
- Chyba tak zrobię - powiedziała. - Prawdę mówiąc,
nie mam ochoty nigdy więcej tam wracać.
Stanął za nią i położył uspokajająco dłoń na jej ra
mieniu
- Coś wymyślimy, Jenny. Nie martw się. - Skierował
się ku drzwiom. - Muszę się zająć pewną drobną sprawą.
Nie zajmie mi wiele czasu. Wrócę tak szybko, jak się da.
Była zbyt zmęczona, by się sprzeczać. Skinęła mu bez
myślnie głową, on zaś cicho zamknął drzwi i zwrócił się
do człowieka, którego zostawił leżącego na ziemi. Był
już na nogach i cicho pojękiwał, ciężko oparty o ścianę.
Shane popchnął go przed sobą ku drzwiom i zeszli na
dół.
Frenchy nadal leżał bez przytomności na tylnym
siedzeniu. Shane wepchnął drugiego mężczyznę obok
niego, a sam zasiadł za kierownicą i ruszył w drogę.
Dojechał do centrum miasta i zaparkował w bocznej
uliczce blisko stacji autobusów. Gdy zajrzał do wozu
przez tylne okienko, Frenchy nadal był nieprzytomny, a
jego kolega siedział skulony w kącie, z twarzą ukrytą w
dłoniach. Shane zostawił ich tak i szybko odszedł.
Kiedy dotarł do stacji, właśnie ruszał autobus do
Hampton. Dogonił go i wskoczył na platformę w chwili,
gdy autobus mijał koniec betonowego peronu. Wdrapał
się na górne piętro i usiadł na samym przedzie, paląc
papierosa i rozmyślając o Reggiem Steele'u. Bez względu
na to, co się zdarzyło, postanowił odzyskać owe listy, a
także usłyszeć odpowiedzi na parę pytań.
Wysiadł z autobusu około dziewiątej trzydzieści
wieczorem i ruszył polną drogą, opisaną przez Jenny.
Nim dotarł do willi, ujrzał światła przez drzewa. Miejsce
było odludne, niesamowite, a rzeka biegła ledwie o parę
jardów dalej, u stóp niewysokiego zbocza.
Podążył okrążającą budynek ścieżką na jego tyły i
zobaczył daimlera, stojącego na brukowanym dziedzińcu.
W oknie kuchennym było ciemno. Nacisnął staromodną
klamkę i otworzył tylne drzwi.
Poszedł cicho krótkim, wyłożonym kamiennymi płytami
korytarzem. Na jego końcu sączyło się światło spod
drzwi, zawahał się, a potem otworzył je i wszedł do środ
ka.
13
______
Steele siedział przed płonącym kominkiem. Przy nim
na podręcznym stoliku stała prawie opróżniona butelka
whisky. Na kolanach trzymał wspaniałą dubeltówkę,
którą czyścił naoliwioną szmatą.
Na sofie leżała kobieta. Uniosła się na łokciu i zsunęła
nogi na ziemię. Była podpita, bluzkę miała rozpiętą z
przodu. Sięgając po butelkę ujrzała Shane'a. Otworzyła
usta ze zdziwienia.
- Hej, Reggie - zawołała, a w jej głosie brzmiało
oburzenie - zdawało mi się, że obiecałeś mi intymne
przyjęcie!
Steele podniósł wzrok, zrobił niezadowoloną minę, a
potem uśmiechnął się.
- Halo, Shane. Co za miła niespodzianka. - Wzrok
miał szklisty i mówił lekko bełkocząc, jak człowiek
pijany.
- Zeszłym razem nie zdołaliśmy dokończyć rozmowy.
- Shane oparł się plecami o drzwi i zapalił papierosa.
Steele sięgnął po butelkę i wlał trochę whisky do
szklaneczki.
- Jak ci się udało odnaleźć moją cichą kryjówkę?
- Mam przyjaciół - odparł Shane wzruszając ra
mionami - czego ty nie, możesz o sobie powiedzieć.
Steele opróżnił szklaneczkę i ostrożnie postawił ją na
stoliku.
- Co się stało z Frenchym?
Shane roześmiał się ponuro.
- Naprzykrzał mi się - oświadczył. - Nie przypusz
czam, by był w tej chwili zdolny do naprzykrzania się
komukolwiek.
Na krótko zapadło milczenie, przerywane tylko sykiem
wpadających do ognia przez szeroki komin kropli desz
czu.
- Zaczynam zdawać sobie sprawę, Shane, że cię nie
docenialiśmy - odezwał się Steele sennym głosem.
- Z całą pewnością - potwierdził Shane i w tym
momencie jakiś szósty zmysł kazał mu sięgnąć szybko za
siebie i otworzyć drzwi z klamki.
- Zrozumiałem, że muszę uciec się do drastycznych
środków - oświadczył Steele i uśmiechnął się uprzejmie.
Podniósł strzelbę i wypalił z jednej lufy.
Shane był już w drzwiach, skulony, gdy uczuł ostry
ból; trafiło go kilka zabłąkanych śrucin. Pobiegł koryta
rzem i wyskoczył na deszcz. Steele biegł parę kroków z
tyłu.
Gruchnął strzał i Shane rzucił się na ziemię. Śrut z
gwizdem przeleciał mu nad głową.
- Dostanę cię, skurwysynu! - zawołał Steele. - Mam
jeszcze całą masę naboi. - Jego głos zupełnie nie przy
pominał głosu człowieka pijanego.
Shane biegiem skrył się wśród drzew. Rzucił się
między nie w chwili, gdy strzelba zagrzmiała ponownie,
poślizgnął się i stoczył po niskim zboczu do rzeki.
Próbował chwycić się czegoś, by powstrzymać upadek,
ale nie zdołał. Przeleciał przez brzeg i ze zduszonym
okrzykiem wpadł do wody.
Prąd pochwycił go w żelazny uścisk i Shane wypłynął
dopiero o jakieś dwadzieścia jardów niżej. Pozwolił
rzece, by go niosła - trzymał tylko głowę nad powierzch
nią - póki jego stopy nie dotknęły dna. Nagły, nie
spodziewany wir wyrzucił go na mieliznę. Chwiejnym
krokiem wyszedł z wody, chwytając się ostrych kępek
trawy i po niskim zboczu wygramolił się między drzewa.
Wydostał się na łąkę i ujrzał światła willi o sto jardów
na prawo. Ruszył w ich stronę chwiejnym biegiem. Pod
kradł się do tylnych drzwi i w tym momencie usłyszał
szmer za sobą. Był to Steele wracający znad rzeki ze
strzelbą opartą na ramieniu. Shane stał w ciemności i
czekał.
Gdy Steele postawił stopę na progu, Shane ze
wszystkich sił uderzył go w kark. Steele wydał zduszony
jęk i zwalił się na ziemię. Shane oparł się o ścianę domu,
z suchym szlochem chwytając powietrze, a po chwili
chwycił mocno Steele'a za kołnierz i po podłodze koryta
rza zaciągnął go do bawialni.
Kobieta stała przed kominkiem ze szklanką w ręku.
Gdy Shane wyprostował się i odwrócił, rzuciła się na nie
go, wrzeszcząc wściekle i sięgając pazurami do jego twa
rzy. Wziął ją na ręce, kopnięciem otworzył drzwi sypialni
i cisnął na łóżko. Wychodząc wyjął klucz z zamka, a po
tem zamknął nim drzwi z zewnątrz.
W kuchni znalazł sznur do wieszania bielizny, mocno
związał Steele'owi ręce na plecach i wciągnął go na jeden
z foteli koło kominka. Nalał sobie drinka, usiadł spokoj
nie i czekał.
Początkowo kobieta wściekle waliła pięściami do
drzwi, ale po chwili zmęczyła się. Steele jęknął parę razy,
a Shane pochylił się nad nim i wymierzył mu kilka po
liczków. Głowa Steele'a odskoczyła do tyłu i otworzył
oczy.
Jego wzrok zaczął błądzić bezmyślnie po pokoju, aż
wreszcie skupił się na Shanie. Jeszcze przez chwilę spoj
rzenie miał puste i błędne, aż w końcu zabłysła w nim
złość.
Shane napełnił szklankę whisky i chlusnął zawartość w
twarz Steele'a.
- To już lepiej - stwierdził. - Teraz możemy poroz
mawiać.
Oczy Steele'a zapłonęły nienawiścią, oblizał suche
wargi.
- Nie mam ci nic do powiedzenia - oświadczył.
- Uważam, że masz - zaprzeczył Shane, zapalając
papierosa. - Rozmawiałem z Laurą Faulkner. Widziałem
was razem zeszłej nocy. Powiedziała mi z jakiego powo
du.
W oczach Steele'a coś drgnęło, ale wzruszył ra
mionami i odrzekł spokojnie:
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
Pięść Shane'a zmiażdżyła mu usta, odrzucając głowę
na oparcie fotela.
- Nie mam dużo czasu - powiedział. - Szantażowałeś
Laurę Faulkner przez całe lata, ty łajdaku. Masz pewną
kopertę, zaadresowaną do jej ojca i przygotowaną do wy
słania, gdyby nie zrobiła tego, co jej każesz. Chcę tej
koperty.
Z podbródka Steele'a spływała strumyczkiem krew,
plamiąc białą koszulę, a jego oczy pociemniały z
nienawiści.
- Zapłacę ci za to, ty skurwysynu! - wrzasnął. - Ty i ta
kapryśna suka możecie iść sobie do piekła.
Shane sięgnął po pogrzebacz i wsadził go w sam
środek ognia.
- Jak już powiedziałem, nie mam dużo czasu. - Wes
tchnął głęboko i odchylił się na oparcie fotela. - To za
bawne, jak życie toczy się w kółko, nieprawdaż? Znala
złem się dokładnie w takiej samej sytuacji jak pułkownik
Li. Jemu też bardzo się śpieszyło, pamiętasz?
Steele jak zahipnotyzowany wpatrywał się z przeraże
niem w pogrzebacz. Twarz miał białą jak kreda. Zmusił
się do śmiechu.
- Nie ośmielisz się.
- Ależ dlaczego nie? - Shane uniósł brwi. - Ten po
mysł podsunął mi twój kumpel Frenchy. Nieco wcześniej
dzisiejszego wieczoru próbował tego na kimś z moich
przyjaciół.
Po krótkim milczeniu Shane pochylił się i wyciągnął
rozpalony do białości pogrzebacz z ognia. Odwrócił się i
uśmiechnął uprzejmie.
- Zmieniłeś już zdanie, Reggie?
Steele cisnął mu przekleństwo i spróbował wygramolić
się z fotela. Shane odrzucił go do tyłu i powoli zbliżył
pogrzebacz. Po czole Steele'a pociekł pot, głową rzucał z
boku na bok. Shane na chwilę zawahał się, ale potem na
jego twarzy pojawił się wyraz całkowitej bezwzględno
ści. Powoli, z premedytacją, zaczął przybliżać rękę, aż
Steele wrzasnął głosem wysokim i przenikliwym jak u
kobiety.
- Zabierz to! Na litość Chrystusa, zabierz to!
Shane opuścił pogrzebacz z ponurą twarzą.
- Koperta? - zapytał. - Gdzie się znajduje?
- W sejfie w moim biurze - wyjąkał Steele. - Duża
biała koperta z manili, pod kasetką na pieniądze na gór
nej półce. Klucz jest w mojej prawej kieszeni.
Shane zanurzył rękę w jego kieszeni i wydobył pęk
kluczy. Przyglądał im się przez chwilę, a potem wsunął
do własnej. Wolną ręką chwycił Steele'a za włosy i przy
bliżył pogrzebacz do jego policzka.
- Powiedziałeś mi prawdę, skurwysynu? - zapytał
groźnie.
Steele zaczął gorączkowo kiwać głową. Na jego ustach
ukazała się cienka linijka piany.
- Przysięgam, że tak! - wywrzeszczał.
Jeszcze przez chwilę Shane trzymał groźnie po
grzebacz przy jego twarzy, a potem odwrócił się i cisnął
żelazo do kominka. Steele zatrząsł się z ulgi i zemdlał.
Shane podszedł do drzwi sypialni i otworzył je z
klucza. Kobieta leżała skulona na łóżku. Gdy zapalił
światło, usiadła.
- Wychodzę - powiedział. - Możesz się zająć twoim
chłopczykiem.
- Co mu zrobiłeś? - zapytała lękliwie.
- Gdy go wyczyścisz, będzie w porządku - od
powiedział wzruszywszy ramionami.
Wrócił do bawialni, ona powoli poszła za nim. Na stole
o drzwi stał telefon, więc wyrwał kabel z gniazdka na ńa
nie, po czym zwrócił się do kobiety:
- Na twoim miejscu nie próbowałbym kontaktować się
policją. Nie przypuszczam też, by to się spodobało
Reggiemu. Zabieram samochód. Powiedz mu, że zosta
wię p przed klubem.
Skinęła niemo głową, on zaś cicho zamknął za sobą
drzwi i poszedł ciemnym korytarzem.
Na drodze prawie nie było ruchu, jechał zatem sam |z
własnymi myślami, przy wtórze równego szumu silnika.
Poczuł lekki ból w plecach, pochylił się więc do przodu,
by im ulżyć. Wjeżdżając główną drogą do miasta zauwa
żył, że znalazł się na przedmieściu, gdzie mieszkali
Faulknerowie. Nieco zwolnił, rozglądając się za boczną
uliczką, a dostrzegłszy ją, ostro skręcił kierownicę.
Zostawił wóz przy krawężniku i poszedł przez podjazd
w stronę domu. Wyglądało, że panuje w nim zupełna
ciemność, wobec tego biegnącą obok budynku ścieżką
dotarł do ogrodu na tyłach.
Zbliżywszy się do pracowni ujrzał światło, a potem
doberman zaczął szczekać dalekim i głuchym głosem.
Shane wspiął się po schodach, obracając głową z boku na
bok. Szczekanie ucichło i w otwartych drzwiach ukazała
się Laura Faulkner. Spojrzała na niego pytająco, jej wargi
poruszyły się, ale nie usłyszał żadnego dźwięku.
Ogarnęła go kompletna panika i wyciągnął do niej
rękę. Wciągnęła go do środka i podprowadziła do sofy.
Osunął się tam z głową w dłoniach. Po chwili odzyskał
słuch, wyprostował się powoli i popatrzył na jej
zaniepokojoną twarz.
- To tylko zawrót głowy - powiedział. - Nie ma czym
się martwić.
- Przecież jesteś przemoczony do nitki - stwierdziła,
kładąc mu dłoń na ramieniu. - Co, na miły Bóg, zrobiłeś?
Zaczął ściągać mokrą marynarkę.
- Miałem niewielki wypadek. Lepiej wyjmij apteczkę
pierwszej pomocy.
Zdjął koszulę, ona zaś, ujrzawszy jego plecy, wydała
okrzyk przerażenia.
- Martin, jesteś cały we krwi!
- To nic poważnego - zapewnił. - Tylko parę śrucinek.
Postaraj się o pincetę i plaster opatrunkowy.
Znikła w małej kuchence i w chwilę później wróciła,
niosąc miskę gorącej wody i blaszane pudło. Usiadła
koło niego na sofie.
- Potrzebny ci lekarz, Martinie. To paskudnie wy
gląda.
- Wygląda gorzej, niż jest w istocie. Obmyj mi plecy i
zacznij działać pincetą. Nie powinno tam być dużo śrutu.
Miałem szczęście.
Gdy ostrożnie zmyła krew kawałkiem gazy, zapytała:
- Co się stało?
Wzruszył ramionami ze znużeniem.
- Różnica poglądów z Reggiem Steele'em. Schował
się w willi nad rzeką w Hampton. Gdy tam dotarłem, był
dobrze pijany. Powiedziałem mu, że żądam tych listów,
ale on nie był przekonany, czy to taki dobry pomysł. Po
kłóciliśmy się... wtedy właśnie argumentem stała się
dubeltówka... ale w końcu udało mi się spowodować, że
podzielił mój punkt widzenia.
Zawahała się na chwilę.
- I masz listy przy sobie?
- Nie, ale wkrótce będę je miał. - Popatrzył na nią
przez ramię. - Nie martw się, kochanie. Koniec z twoimi
kłopotami.
Przez chwilę patrzyła na niego oczami błyszczącymi
czymś podejrzanie podobnym do łez, a potem głęboko
zaczerpnęła powietrza i powiedziała:
- Teraz wezmę się za pincetę. Postaram się nie spra
wiać ci bólu.
Gdy poczuł pierwsze ostre ukłucie, stłumił jęk.
- No i jak to wygląda?
- Miałeś rację - odrzekła. - Nie aż tak źle, jak począt
kowo się zapowiadało. Są trzy śruciny, oddalone
o parę cali od siebie, tuż pod skórą.
Zagryzł w zębach róg poduszki, gdy wyjmowała śrut.
Kiedy zaczęła przemywać skaleczenia, odezwała się:
- Co się stało z Reggiem? Gdzie jest teraz?
- Nadal w willi - odparł zachichotawszy. - Gdy go
opuszczałem, był zdecydowanie bardziej nadwerężony, i
to nie tylko na jeden sposób.
Szybko przykleiła mu kawałki plastra opatrunkowego i
wstała z miejsca.
- Wyglądasz już całkiem do rzeczy - oświadczyła. -
Połóż się, weź nogi do góry, zrobię ci filiżankę kawy, a
potem przyniosę jedną z koszul taty.
Nagle Shane poczuł zmęczenie. Ostrożnie oparł bolące
plecy na poduszkach i zapalił papierosa. Słyszał, jak
Laura krząta się po kuchni i ten dźwięk był w jakiś spo
sób uspokajający i na miejscu.
Po chwili wróciła z tacą i postawiła ją przy nim na
stołku. Nalewając kawę do dwóch filiżanek zapytała:
- I co teraz zamierzasz zrobić?
- Pojadę do klubu i zabiorę te listy - odparł wzruszyw
szy ramionami. - Czy chcesz jechać ze mną?
Potrząsnęła głową.
- Chciałabym, Martin, ale to się nie da zrobić. Nie
mam odwagi zostawić ojca samego. Przez ostatnie parę
dni czuł się zdecydowanie gorzej. - Dolewając śmietanki
kontynuowała: - A co zrobisz później...? Mam na myśli tę
drugą sprawę?
Shane przełknął trochę kawy i westchnął.
- Nie wiem, Lauro. Nie mam pojęcia. Mój czas
kończy się, a sprawy, które wydawały się ważne, teraz
stały się bez znaczenia.
- A co jest ważne, Martin? - zapytała cicho.
- Ty - powiedział.
Siedziała na końcu sofy wyglądając przez okno. Na
jego słowa odwróciła powoli głowę i spojrzała mu w
oczy. Miała na sobie kamizelkę z miękkiej, różowej
wełny, modelującą wypukłość piersi i wspaniale skrojoną
spódniczkę, tak dopasowaną, jakby była jej własną skórą.
Przez długi czas patrzyli na siebie z zapartym tchem,
aż wreszcie Laura odstawiła filiżankę i wstała z miejsca.
Podeszła do niego, zatrzymała się i sięgnęła ręką do lam
py. Pokój pogrążył się w ciemności.
Leżał nieruchomo z wyschniętym gardłem i słyszał
szelest jej odzieży, gdy się rozbierała. A potem już była w
jego ramionach, przywarłszy do niego całym swym
prężnym ciałem. Zasypując twarz Laury pocałunkami,
czuł na wargach słoność jej łez.
Wiedział, że spał, ale nie potrafił ocenić, jak długo to
trwało. W pokoju było ciemno, on zaś leżał sam na sofie.
Ale w ciepłym powietrzu nadal unosił się słaby, ulotny
zapach jej perfum.
Namacał wyłącznik lampy na stoliku, nacisnął i mrok
cofnął się ku narożnikom pokoju. Shane opuścił nogi na
podłogę i ziewnął. Czuł niesmak w ustach, plecy ciągle
go bolały. Spojrzał na zegarek. Było tylko parę minut po
północy, nie mógł więc spać długo.
Podniósł mokrą marynarkę, podszedł do drzwi i otwo
rzył je. Gdy zszedł po stopniach i skierował się w stronę
domu, nagą skórę owiało mu zimne, nocne powietrze.
Zadygotał i przyśpieszył kroku.
W kuchni paliło się światło, a w kącie przy kominku
leżał zwinięty w kłębek doberman. Otworzył jedno oko,
przez chwilę wpatrywał się w Shane'a upartym
wzrokiem, a potem, uspokojony, zamknął je z powrotem.
Z sufitu zwisała suszarka, z upranymi różnymi
częściami garderoby. Shane ściągnął białą koszulę i szyb
ko nałożył. Była mocno pognieciona, ale czysta i sucha;
zdecydował więc, że na razie musi mu wystarczyć.
Otworzył drugie drzwi kuchni i poszedł ciemnym koryta
rzem, prowadzącym na front domu.
W holu było cicho. Skierował się do salonu, skąd pod
drzwiami przeświecała odrobina światła i dolatywał przy
ciszony głos Laury. Bardzo ostrożnie nacisnął klamkę i
otworzył drzwi.
Stała twarzą do niego po drugiej stronie stołu, trzy
mając w ręce słuchawkę telefoniczną. Gdy powoli pod
chodził, potrząsnęła głową i powiedziała półgłosem:
- Nie, spał, gdy wychodziłam. - I w tym momencie
uniósłszy oczy ujrzała Shane'a. Zbladła, szybko odłożyła
słuchawkę i zmusiła się do uśmiechu. - Ależ, Martin, my
ślałam, że jeszcze śpisz.
Obszedł stół i stanął tuż przy niej.
- Z kim rozmawiałaś w tej chwili przez telefon?
Wzruszyła ramionami.
- Z kimś z przyjaciół. O niczym ważnym.
Spróbowała się odsunąć, ale Shane schwycił ją za rękę
i przyciągnął do siebie.
- Rozmawiałaś z kimś o mnie. Kto to był?
Nagle rozzłościła się i próbowała wyszarpnąć mu rękę.
- To boli - powiedziała.
Wypuścił ją tak nagle, że aż uderzyła plecami o stół.
Roztarta bolące ramię dłonią i przeszyła go wściekłym
spojrzeniem.
- Jeśli już musisz wiedzieć, rozmawiałam z Charlesem
Grahamem o tobie.
Nagle ogarnęła go zimna wściekłość. Wściekłość,
zmieszana z obrzydzeniem, pogardą i gorzkim rozcza
rowaniem.
- Kłamiesz - powiedział. - Kłamiesz.
Uderzył ją mocno w twarz, a gdy zatoczyła się na stół,
rzucił się i schwycił ją za ramiona.
- Teraz powiesz mi prawdę - oświadczył. - Dość mam
kłamstw i podstępów.
Zaczęła się z nim szarpać, sięgając paznokciami do
twarzy, ale w tym momencie drzwi rozwarły się na oścież
i ukazał się w nich jej ojciec. Ubrany był w szlafrok, w
ręce trzymał laskę. Chwiejnym krokiem ruszył przed
siebie, unosząc laskę nad głową, a gdy zamierzył się nią
w Shane'a, załamały się pod nim kolana i padł bez przy
tomności.
Shane wziął go na ręce i zaniósł na kanapę, czując, jak
opuszcza go cała wściekłość. Gdy się wyprostował,
Laura pchnęła go brutalnie w pierś.
- Wynoś się - wrzasnęła. - Wynoś się i nie wracaj. Nie
chcę cię widzieć do końca życia!
Przez chwilę stał w miejscu, patrząc jej w twarz, a po
tem odwrócił się bez słowa i przez hol poszedł do fron
towych drzwi. Podążyła w ślad za nim, a gdy wyszedł na
pierwszy schodek, drzwi zatrzasnęły się i huknęła zasu
wa.
Zatrzymał się na moment, słuchając jak wstrząsa nią
spazmatyczny płacz, gdy stała oparta o drzwi po drugiej
stronie, a potem przez podjazd skierował się do daimlera.
Miał do cna sparaliżowany umysł i świadom był tylko
jednej myśli: musi skończyć to, co zaczął.
Z wielką szybkością ruszył drogą do centrum. Kiedy
wjechał daimlerem na plac i zatrzymał się o parę jardów
od klubu Garland, gdzieś w pobliżu zegar kościelny wy
dzwonił pierwszą.
Gdy skręcał w przejście z boku klubu, kierując się ku
wejściu dla personelu, mgła trochę zgęstniała i padał
uporczywy kapuśniaczek. Otworzył drzwi; w korytarzu
nie było nikogo. Dolatywały wprawdzie głosy z kuchni,
lecz przytłumione i odległe. Przez chwilę stał nasłu
chując, a potem szybko wspiął się schodami na pierwsze
piętro.
Tamten korytarz też świecił pustkami. Szybko zbliżył
się do gabinetu Steele'a. Drzwi były zamknięte, wyjął
więc zabrany Steele'owi pęk kluczy i zaczął próbować
ich po kolei. Gdzieś z tyłu otworzyły się drzwi i dał się
słyszeć wybuch śmiechu. Pośpiesznie ukrył się w bocznej
odnodze korytarza i rozpłaszczył o ścianę.
Wyglądało to tak, jakby śmiały się jakieś dziewczyny z
rewii. Ich głosy zamierały, oddalając się korytarzem. Gdy
wszystko ucichło, wrócił do drzwi gabinetu i znów podjął
próby ich otwarcia. Drugi z kolei klucz pasował do zam
ka i w chwilę potem Shane znalazł się w środku.
Zapalił światło i podszedł do sejfu, stojącego w prze
ciwległym kącie koło okna. Włożył najodpowiedniej wy
glądający klucz do zamka i ciężkie drzwi otwarły się pod
naciskiem. Odsunął na bok kasetkę na pieniądze i wy
prostował się, ściskając w dłoni kopertę z manili.
Była zaadresowana do Henry'ego Faulknera wyra
źnym, raczej kobiecym pismem. Shane wsunął kciuk pod
brzeg koperty, by ją rozerwać. W tym momencie usłyszał
zbliżające się korytarzem kroki. Wsunął list do kieszeni i
szybko przeszedł przez pokój. Rozpłaszczył się o ścianę
ledwie o sekundę wcześniej, niż rozległo się pukanie i
otwarto drzwi.
Do środka wszedł mężczyzna, którego Shane widział
na służbie w holu podczas swej pierwszej wizyty w
klubie. Ubrany był w smoking, w ręce trzymał plik
papierów. Zmarszczył brwi, obrzucając pokój szybkim
spojrzeniem. Shane skoczył o jeden krok do przodu i rąb
nął go pięścią w odsłoniętą szczękę. Gdy człowiek padł
na podłogę z cichym jękiem, Shane spokojnie zamknął
drzwi i pośpiesznie odszedł korytarzem.
Kiedy wynurzył się w zaułku, mżawka zmieniła się w
lekki deszczyk. Skierował się w stronę placu i zatrzymał
pod latarnią, oświetlającą początek zaułka. Czuł, że ogar
nia go uniesienie, a puls z podniecenia bije jak szalony.
Wyjął kopertę z manili i rozerwał.
Wyciągnął kilka kartek papieru. Rozłożył pierwszą i
podniósł ją ku światłu lampy. Była zapisana tym samym,
z pewnością kobiecym charakterem pisma, a u góry kart
ki widniał tytuł: „Prawda o okolicznościach śmierci
Simona Faulknera".
Shane zmarszczył brwi i przybliżył kartkę do oczu.
Gdy zaczął się wczytywać, coś lekko poruszyło się za
jego plecami. Zrobił ruch, by się odwrócić, ale ktoś trza
snął go w kark. Fala bólu zalała jego mózg, wybuchając
w końcu kaskadą kolorowych świateł.
Bruk uniósł mu się naprzeciw, Shane padając wysunął
rękę, by osłonić sobie twarz. Powtórnego ciosu nie było.
Ktoś zrobił krok nad nim, wyciągnięto mu z rąk papiery,
a gdy z wysiłkiem próbował się dźwignąć, napastnik
znikł we mgle, ciągnąc za sobą kulawą nogę po bruku.
Shane, chwytając słup latarni ulicznej, z wysiłkiem
podciągnął się do pozycji pionowej i stanął oparty, czując
zawrót głowy. Kulawy człowiek istniał naprawdę. Był
kimś rzeczywistym, nie fantazmatem, stworzonym przez
niego jako nocna zmora przez długie lata męki. Zatacza
jąc się zaczął iść do wylotu zaułka, a gdy się doń zbliżył,
usłyszał, jak zaskakuje silnik i po chwili w mgłę odjechał
samochód. W bezsilnej wściekłości uderzył dłonią w
ścianę i stał tam oparty tak długo, póki nie poczuł się
lepiej.
Ruszył przed siebie chodnikiem, czując jak ze
zmęczenia martwieją mu kończyny, a odgłosy ruchu
ulicznego wydają się oddalać i cichnąć we mgle, opusz
czając go, samotnego, w próżni ciszy. Gdy zakręcił za
rogiem na główną ulice, wewnątrz jego czaszki wybuch
nął ból. Shane krzyknął głośno w męczarniach i uchwycił
się jakiejś żelaznej barierki.
Ból był okropny, gorszy niż kiedykolwiek, i przypo
mniał mu, co mówili specjaliści. Ostre bóle, nasilające
się coraz bardziej, zapowiadały ostateczny kryzys. Jęknął
głośno ze strachu i potykając się przeszedł przez jezdnię
na postój taksówek.
Podał kierowcy adres Jenny Green i skulił się na tyl
nym siedzeniu z głową w dłoniach. Gdy dotarli na miej
sce, wcisnął taksówkarzowi w dłoń funta i alejką pod
szedł do frontowych drzwi.
Schody ciągnęły się w nieskończoność. Wdrapywał się
po nich boleśnie na czworakach, chwytając się poręczy i
wciągając w górę. Gdy dotarł do podestu, wyprostował
się i zatoczył pod drzwi wejściowe.
Otworzyły się za pierwszym dotknięciem. Udało mu
się otworzyć usta i wychrypieć:
- Jenny?
Jakaś ręką złapała go za ramię i cisnęła gwałtownie
przez cały pokój. Potknął się o krzesło i ciężko upadł na
podłogę. Zamykając oczy od rozpalonego do białości
bólu, który za nimi pulsował, usłyszał powolne
ciągnięcie kulawej stopy, gdy powłóczący nią człowiek
przemierzał pokój. Potem cicho trzasnęły zamykane
drzwi i Shane usłyszał, jak człowiek schodzi po scho
dach.
Leżał z głową na dywanie, z dłońmi zaciśniętymi jedna
na drugiej, a gdy wreszcie otworzył oczy, wymagało to
wielkiego wysiłku.
Na dywanie była krew; ogromna, nieregularna plama.
Gapił się na nią zdumiony, wreszcie udało mu się uklęk
nąć. W głowie kręciło mu się nieustannie i nie potrafił się
skoncentrować, ale coś tu było nie tak. Coś tu było bar
dzo nie tak.
Powoli odwrócił głowę. Wszędzie krew, nawet na
ścianach, tak jakby zaszlachtowano tu jakieś zwierzę.
Próbował wstać, padł na twarz i uderzył dłonią o coś
twardego. Na podłodze tuż przed nim leżał długi, zakrzy
wiony i ostry jak brzytwa nóż kukri, używany przez Gur
khów. Przypomniał sobie, że wisiał on jako dekoracja
nad kominkiem. Jego palce zamknęły się na rękojeści,
tępym wzrokiem zagapił się na powalaną krwią klingę.
Nagle przyszło okropne zrozumienie; krzyknął ostrym
głosem:
- Jenny! Jenny, gdzie jesteś?
Znalazł ją w drugim pokoju, rozciągniętą na łóżku. Po
derżnięto jej gardło, ciało straszliwie zmasakrowano.
Stał, patrząc na nią, a potem zalała go potworna fala bólu
i upadł na łóżko obok niej.
Leżał tam jeszcze, gdy znalazła go policja. Kukri trzy
mał mocno zaciśnięty w prawej dłoni.
14
______
Furgon policyjny podjechał w deszczu do tylnego
wejścia stacji kolejowej. Kierowca cofnął wóz do skraju
rampy, a Lomax wyskoczył z szoferki i przeszedł obok
wozu. Wspiął się na rampę i otworzył kluczem tylne
drzwi.
Shane wysiadł z dwoma detektywami po obu bokach.
Prawym nadgarstkiem był skuty z jednym z nich; płaszcz
miał luźno zarzucony na ramiona. Pociąg już podsta
wiono; stali obok wagonu służbowego. Shane uśmiechnął
się ironicznie i zwrócił do Lomaxa:
- Ile mamy czasu?
Lomax popatrzył na zegarek.
- Około dziesięciu minut. Jak się czujesz?
Shane wyszczerzył zęby.
- Chciałbym papierosa.
W świetle lampy widać było, że ma bladą i ściągniętą
twarz. Z wdzięcznością wciągnął dym papierosa, który
Lomax włożył mu w usta, i westchnął:
- Dobrze smakuje. - Roześmiał się ochryple. - Myślę,
że w tej fazie życia człowiekowi wszystko dobrze smaku
je.
Lomax spochmurniał.
- Na twoim miejscu tyle bym o tym nie myślał. Może
ta operacja skończy się sukcesem. Sir George Hammond
podobno jest najlepszym chirurgiem mózgu w Europie.
Za tydzień będziesz prawdopodobnie leżał żywy i
zdrowy w tamtym szpitalu, zastanawiając się, czemu tak
się martwiłeś.
- A potem będziesz mógł postawić mnie przed sądem i
uzyskać wyrok śmierci przez powieszenie za morder
stwo, którego nie popełniłem - odparł Shane. - Co za
cudowna perspektywa.
Lomax potrząsnął głową.
- Nie sądzę, by istniało naprawdę takie niebez
pieczeństwo.
Shane odwrócił się do niego z twarzą pobielałą ze zło
ści.
- Bo jestem chory umysłowo? - zapytał głośno. - To
masz na myśli? Czy dożywotnie zamknięcie w Broad
moor jest bardziej pociągającą perspektywą?
Młody detektyw, do którego był przykuty, poruszył się
niespokojnie, Lomax zaś wziął Shane'a za łokieć i od
rzekł spokojnym głosem:
- Nie próbuj znów wprowadzić się we wściekłość.
Powiedziałem już: uważam, że miałeś paskudne przejścia
i starałem się ułatwić ci sytuację. Zrobiłem wszystko, co
mogłem, by ci dopomóc.
- Jest tylko jeden sposób, w jaki możesz mi pomóc -
odparł Shane. - Znajdź osobę, która zamordowała Jenny
Green.
Lomax westchnął.
- Nie wracajmy do tego raz jeszcze. Przez ostatnie
dwa dni mówiłeś mi o tym. Jesteś chorym człowiekiem,
Shane. Potrzebna ci pomoc... pomoc lekarska.
Shane spojrzał na niego pogardliwie.
- Wydaje mi się, że to jest właśnie to, co wy, gliniarze,
lubicie: sprawa otwarta i zamknięta i nie trzeba już
więcej koło niej łazić.
Zrobił ruch, by odwrócić się tyłem, ale Lomax złapał
go za ramię i obrócił do siebie. Policjant zbladł na twa
rzy, spoglądał wzrokiem pełnym złości.
- Teraz ty posłuchaj - powiedział - i słuchaj uważnie,
loże cię zainteresuje, że ostatnie dwanaście godzin
spędziłem sprawdzając osobiście twoją wersję. Od
wiedziłem wszystkie osoby, z którymi miałeś kontakt od
chwili przybycia do miasta.
- I czego się dowiedziałeś? - zapytał skwapliwie Sha
ne.
Lomax wyciągnął fajkę i zaczął ją nabijać.
- Że w chwili gdy zostało dokonane morderstwo, Reg
gie Steele był nadal w swej willi. Jego przyjaciółka przy
sięgła, że tak było.
Shane podniósł zaciśniętą pięść gestem bezsilnej
wściekłości.
- Sprzedałaby pod przysięgą własną matkę, gdyby jej
za to dość zapłacono. Czy tego nie rozumiesz?
- Jeśli to był Steele, jakim sposobem mógłby dostać
się do miasta tak szybko po tobie? - zapytał Lomax. -
Zabrałeś jego samochód, pamiętasz?
- Czy widziałeś się z Adamem Crowtherem? - spytał
Shane.
Lomax skinął głową.
- Przyznał się, że cię okłamał. Odwiedził Steele'a w
klubie Garland, ale tylko po to, by go ostrzec, że jesteś w
mieście i możesz narobić kłopotów. Mówiąc całkiem
otwarcie, Crowther powiedział mi, że wedle jego opinii,
jesteś człowiekiem niezrównoważonym.
- Ale to mógł być Crowther - upierał się Shane. -
Wszystko się zgadza. Jest nawet kulawy na jedną nogę,
atracił palce stopy wskutek odmrożenia, kiedy ich po
pędzono przez Koreę.
- Owej nocy pracował na uniwersytecie nad czymś
ważnym. To prawda, że nikogo z nim tam nie było, ale
jestem przekonany, że powiedział prawdę.
- To dobrze - odrzekł gorzkim tonem Shane. - To cho
lernie dobrze. A więc przyjmujesz jego słowa za dowód,
tak? A czemuż, u diabła, nie miałby to być on? Kuleje, a
człowiek, który walnął mnie w głowę w jej mieszkaniu
kulał. Czemu więc Crowther ma być kimś poza podej
rzeniami?
- Dobrze, Shane - odparł Lomax ciężko westchnąw
szy. - Prosiłeś, więc dostaniesz, czego chciałeś. Nie
uznałem do końca za prawdziwą wersji Crowthera, póki
nie porozmawiałem nie tylko z Reggiern Steele'em, ale
także z Char-lesem Grahamem. Steele nie poświęcił ci
zbyt wiele czasu, zresztą uczciwie się do tego przyznał,
ale Graham owszem. Obaj opowiedzieli mi to samo: że
od lat nawiedza cię wspomnienie. Wspomnienie nazwi
skiem pułkownik Li. Był tym kulawym człowiekiem,
którego słyszałeś owej nocy w jej mieszkaniu, ale on zgi
nął w Korei siedem lat temu.
Shane ze świstem wciągnął powietrze przez zęby.
- Nic nie dorówna możliwości polegania na pomocnej
dłoni przyjaciół. Musisz podziękować w moim imieniu
Grahamowi, gdy go zobaczysz.
- Być może zainteresuje cię, że to właśnie Charles
Graham zaangażował sir George'a Hammonda do zope
rowania ciebie. - Policjant patrzył na niego poirytowa
nym wzrokiem.
Zapadło ciężkie milczenie. Chyba nie zostało już nic
więcej do powiedzenia, ale nagle Shane przypomniał
sobie dziewczynę.
- Jeszcze tylko jednego chciałbym się dowiedzieć, in
spektorze. Czy widziałeś się z Laurą Faulkner?
- Nie zawracaliśmy jej nadmiernie głowy - odparł Lo
max. - Jej ojciec miał wczoraj atak i trzeba było natych
miast przewieźć go do szpitala. O ile wiem, ma już nie
wiele czasu przed sobą.
Zanim Shane zdążył odpowiedzieć, starszy z towarzy
szących mu detektywów poruszył się, a wzdłuż pociągu
zaczęto zatrzaskiwać drzwi. Lomax kiwnął głową.
- Zabierzecie go teraz do wagonu.
Podeszli do drzwi, a Shane, postawiwszy jedną nogę
na stopniu, zawahał się. Nagle ogarnęła go przemożna
chęć opowiedzenia Lomaxowi wszystkiego, zapełnienia
wszystkich białych plam. Jeden z detektywów popchnął
go do przodu i stosowna chwila minęła.
Gdy weszli do zarezerwowanego przedziału, młodszy
detektyw wyciągnął klucz, uwolnił się sam z kajdanek i
zatrzasnął je na drugiej kiści Shane'a tak, by skuć jego
dłonie solidnie z przodu. Wepchnęli go na miejsce w
kącie, jeden z nich położył jego trencz na górnej półce,
drugi przyklęknął i rozsznurował mu buty. Lomax stał w
drzwiach, bystrym wzrokiem ogarniając wszystko, co
robili.
- Brown, czy dali ci klucz do drzwi wagonu? - spytał
starszego detektywa. - Ten kiwnął głową, a Lomax
kontynuował: - Trzymaj drzwi przez cały czas zamknięte.
W Londynie będą na was czekali. Spotkamy się jutro.
Gdy już miał się odwrócić, Shane szybko powiedział:
- Lomax!
Inspektor zatrzymał się i obejrzał przez ramię.
- O co chodzi?
- Wiesz, mylisz się. - I lekko się uśmiechnął. Lomax
chciał jakby coś powiedzieć, ale w końcu wzruszył ra
mionami i znikł w korytarzu wagonu. W chwilę później
przeszedł pod oknem przedziału i skierował się do fur
gonetki.
Gdzieś rozległ się gwizdek, pociąg wydał coś na kszta
łt długiego, drżącego westchnienia i już odsuwali się od
peronu, pogrążając w deszcz i w ciemność.
Shane'a ogarnęła całkowicie panika. Popatrzył na swe
stopy w skarpetkach, na kajdanki na nadgarstkach i
owładnęło nim poczucie bezradności. To był koniec. Jak
kolwiek potoczą się sprawy, on jest skończony.
Nagle coś spowodowało, że powrócił do rzeczywi
stości. Brown, detektyw z kluczem, próbował zamknąć
drzwi przedziału, ale w końcu wyprostował się z wyra
zem oburzenia na twarzy.
- To cholerstwo nie pasuje - powiedział.
Drugi mężczyzna zmarszczył czoło i odłożył gazetę,
którą właśnie otworzył.
- I co z tym zrobisz?
- Muszę znaleźć konduktora - powiedział Brown
wzruszając ramionami. - Powinien mieć klucz uniwersal
ny. - Ruchem głowy wskazał Shane'a. - Pilnuj naszego
przyjaciela. Nigdy nie wiadomo, co taki typ zaraz zrobi.
Brown zniknął w korytarzu, a Shane odwrócił się i za
czął wyglądać przez okno. Za oczami poczuł lekki ból, a
wnętrzności mu się skurczyły, gdy pojął znaczenie słów
Browna. Myśleli, że jest chory umysłowo. Wszystko już
z góry zdecydowano. Jeśli przeżyje, by znaleźć się na ła
wie oskarżonych, będzie to zapewne najkrótszy proces w
historii.
W ciemnym oknie ujrzał odbicie przedziału, w którym
się znajdowali. Detektyw śledził go uważnie, a po chwili
przesunął się na siedzeniu i oparł o zamek.
Shane nie namyślał się dłużej. Zakręcił się w miejscu,
rzucił do przodu, wysoko unosząc zaciśnięte pięści.
Detektyw nawet nie zdążył się odwrócić, gdy skute dło
nie huknęły go w kark. Spadł z siedzenia i stoczył się na
podłogę.
Shane szarpnięciem odsunął drzwi przedziału i prze
szedł nad skuloną postacią. Na końcu korytarza ukazał
się Brown, rozległ się alarmujący krzyk i starszy detek
tyw rzucił się ku niemu biegiem.
Shane, potykając się, przebiegł korytarzem i zniknął za
rogiem obok toalety. Znalazł się przed drzwiami, nad
którymi zwisała linka alarmowa. Pociągnął ją w dół z
całej siły, a gdy pociąg zaczął hamować, gorączkowo
szarpnął klamkę u drzwi. Pochwycił je wiatr i odskoczyły
do tyłu. Zawahał się na moment, z wysiłkiem wpatrując
w nocne ciemności i rozpaczliwie próbując ocenić, jaka
jest szybkość pociągu. Za plecami usłyszał krzyk. To
Brown już okrążył róg korytarza. Shane nie mógł się dłu
żej wahać. Gdy ręka detektywa sięgała do jego marynar
ki, skoczył w noc.
Mocno objąwszy głowę ramionami przetoczył się dwa
razy. Gdy spróbował wstać, siła rozpędu poniosła go
jeszcze przodu i padł na twarz. O sto jardów dalej pociąg
już zatrzymał, a gdy Shane z bolesnym wysiłkiem wstał :
miejsca, usłyszał krzyki w ciemnościach i ujrzał latarnie
przybliżające się wzdłuż torów.
Dalej za pociągiem dostrzegł w mroku światła stacji
w tym momencie zdał sobie sprawę, że wszystko roze
grało się w ciągu paru minut. Ta myśl nieomal nim
wstrząsnęła.
Zaczął ostrożnie przechodzić przez tory, kamienie pod
sypki boleśnie raziły go w okryte tylko skarpetkami
stopy. Wdrapał się na niewielki nasyp i przedostał przez
sześciostopowy płot biegnący na jego szczycie. Spadł na
wąską uliczkę obrzeżoną domkami z tarasami i rzucił się
do biegu.
Deszcz zmienił się w ciężką ulewę, strugi wody roz
bijały się na chodniku. Zrozumiał, że posuwa się dziel
nicą rozpadających się slumsów. Biegł, skręcając z ulicy
w ulicę, boleśnie wciągając do płuc powietrze przez wy
schnięte gardło.
Bolała go trochę głowa, stopy miał poranione i krwa
wiące. Gdzieś przed sobą słyszał odgłosy ruchu uliczne
go i odgadnął, że zbliża się do centrum miasta. Zatrzymał
się na skrzyżowaniu i rozejrzał rozpaczliwie wokół, nie
pewny, jaką wybrać drogę. W tym momencie zza rogu
wyjechał samochód i skierował w jego stronę.
Po drugiej stronie ulicy widać było wąskie, ciemne
przejście. Przebiegł jezdnię i ukrył się w nim, a samo
chód przejechał obok. Ruszył do przodu, trzymając przed
sobą skute ręce. Wysoko, na ceglanej ścianie, wisiała la
tarnia, a dalej znów dostrzegł samochody przejeżdżające
ruchliwą ulicą.
Oparł się o ścianę, by wymęczone płuca zaczerpnęły
choć trochę powietrza. Podniósł głowę i popatrzył na
lampę, a jej światło zdawało się odpływać coraz dalej,
malejąc z każdą chwilą. A potem była już tylko ciemność.
Osunął się po ścianie i stracił przytomność.
15
______
W zakrystii zapadła cisza. Shane wyglądał przez okno
zalegające ciemności. Za jego plecami ojciec Costello
odkaszlnął cicho i zapytał:
- I to już wszystko?
Shane powoli skinął głową i odwrócił się do niego.
- Tak jest, ojcze - powiedział. - Aż do chwili, gdy ock
nąłem się za kubłem na śmiecie w owym zaułku.
Ksiądz zmarszczył brwi, szczupłymi palcami wystuku
jąc cis rytm na blacie biurka.
- To dziwna historia - powiedział. - Bardzo dziwna
istoria.
- Ale czy mi wierzysz, ojcze? - zapytał rozpaczliwym
tonem Shane. - Tylko to jest ważne.
Ojciec Costello przyjrzał mu się badawczo i nagle
uśmiechnął się.
- Tak, sądzę, że tak. Nie pytaj mnie dlaczego, ale nie
przypuszczam, że to ty ją zabiłeś.
Shane poczuł, jak ogarnia go fala ulgi i westchnął
głęboko.
- Bogu niech za to będą dzięki. Zaczynałem się zasta
nawiać, czy oni nie mieli co do mnie racji.
Ojciec Costello kiwnął głową i odezwał się rzeczowo:
To bardzo pięknie, ale nic z tego nie przybliża nas do
rozwiązania. Jeśli jesteś niewinny, to kto zabił Jenny Gre
en?
Shane potrząsnął głową i westchnął.
- Sam chciałbym to wiedzieć, ojcze. Chciałbym to
wiedzieć. - Zrobił ruch, jak gdyby miał się odwrócić, i
nagle w jego umyśle rozbłysło ogromne światło. Uderzył
pięścią w swą drugą dłoń. - Jest tylko jeden sposób na
rozwiązanie zagadki - powiedział podekscytowany.
Ksiądz pochylił się do niego z nagłym zainteresowa
niem w oczach.
- Powiedz mi - rzekł po prostu.
Drżącą ręką Shane zapalił papierosa.
- Jeśli jestem zdrów na umyśle, zrównoważony i nor
malny, to człowiek z kulawą stopą istnieje. Nie był tylko
tworem mojej imaginacji. Był istotnym elementem prze
myślanego planu, mającego spowodować, bym sądził, że
zaczynam wariować.
- Ale w czym to ma ci pomóc? - spytał ojciec Costel
lo.
- Właśnie wymyśliłem bardzo prosty sposób wykry
cia, kto to był - oświadczył Shane, marszcząc czoło. Od
wrócił się szybko i sięgnął po leżący na stole bloczek i
ołówek. -Jeszcze więcej kryje się za tym wszystkim, ale
nie mam czasu, by wyjaśniać w tej chwili. Zaufasz mi,
ojcze? -Nagryzmolił na bloczku nazwisko i adres i pchnął
przez biurko do księdza. - Ojcze, chcę, żebyś dał mi do
kładnie godzinę. Ani więcej, ani mniej. A potem chcę,
abyś zadzwonił do inspektora Lomaxa w Wydziale Kry
minalnym i powiedział mu, że znajduję się pod tym adre
sem.
Ojciec Costello spojrzał zaskoczony na adres, a gdy
podniósł głowę, w jego wzroku malowało się zakłopota
nie.
- Czy zdajesz sobie sprawę, co robisz?
Shane potwierdził skinieniem.
- A ty, czy zrobisz to, o co proszę?
Ksiądz ponownie popatrzył na adres, zmarszczył brwi,
a potem westchnął.
- Pod jednym warunkiem. - Spojrzał Shane'owi prosto
w oczy. - Żadnego zabijania. To mi musisz obiecać.
Shane zawahał się ze spochmurniałą twarzą, wreszcie
wzruszył ramionami.
- Zgoda, ojcze. Rozegramy to tak, jak chcesz. Otwo
rzył drzwi i w tym momencie ksiądz go zatrzymał.
- Chwileczkę. - Wyjął kluczyki z kieszeni i rzucił mu.
- Na podwórzu za budynkiem znajdziesz samochód. Nie
stety, niezbyt nowy model, ale da ci więcej szans, niż
gdybyś poruszał się pieszo.
Shane próbował coś mówić, ale z jakiegoś powodu nie
potrafił wydobyć słowa. Ksiądz uśmiechnął się lekko i
pożegnał go gestem dłoni.
- Powodzenia - powiedział.
Shane szybko zamknął drzwi i odszedł.
Cichymi ulicami ostro pojechał do centrum miasta i w
kilka minut od opuszczenia kościoła zaparkował koło
swego hotelu. Hol był pusty, a na miejscu recepcjonisty
nikt nie siedział. Podszedł cicho i podniósł klapę
kontuaru. W maleńkim biurze w głębi ktoś cicho nucił.
Shane wsunął się przez uchylone drzwi i zamknął je za
sobą.
Dziewczyna stała przed lustrem, malując brwi ołów
kiem. Odwróciła się ze strachem. Zrobiła przerażoną
minę i otworzyła usta, by wrzasnąć. Shane skoczył i zaci
snął dłoń na jej ustach.
- Jedno słowo, a będzie twoim ostatnim w życiu, to ci
obiecuję - powiedział dzikim głosem.
Wypuścił ją, a ona oparła się plecami o kontuar z
panicznym strachem w oczach. Miała na sobie swój
nowy kostium z gabardyny. Shane podszedł i pomacał
klapę żakietu.
- Owego dnia, gdy cię w tym ujrzałem, powinienem
był poczuć pismo nosem - stwierdził. - W życiu nie za
robiłaś więcej niż pięć funciaków na tydzień. Ani ty, ani
żaden z twoich chłopaków.
Oblizała wargi i powiedziała z rozpaczą w głosie:
- To jest człowiek, którego niedawno poznałam. Star
szy pan. Ma masę pieniędzy.
- Kłamiesz, suko - warknął Shane i uderzył ją w twarz
wierzchem dłoni. - Żaden mężczyzna z takimi pieniędzmi
nie spojrzałby nawet na takiego wycierucha, jak ty. Po
wiem ci, jak dostałaś ten kostium. Ktoś ci zapłacił. Ktoś,
kto chciał dostać się do mojego pokoju. Potrzebny mu
był klucz uniwersalny, a ty mu go sprzedałaś.
Dziewczyna załamała się zupełnie, jej twarz wykrzy
wiła się i Shane już wiedział, że trafił w sedno. Chwycił
ją za włosy i szarpnął do tyłu.
- Kto to był? - zażądał odpowiedzi. Próbowała się
uwolnić, w oczach miała łzy.
- Nie znam nazwiska -
powiedziała. - Po prostu dosta
łam gotówkę. Nie miałam nic złego na myśli.
Shane pchnął ją na biurko.
- Opisz go - rozkazał.
Powoli, z wahaniem, jąkając się przy kolejnych sło
wach, zaczęła mówić. Gdy skończyła, westchnął głęboko
i sięgnął po papierosa. Dziewczyna płakała, jej ciałem
wstrząsały spazmy. Popatrzył chłodnym wzrokiem.
- Być może to cię nauczy nie wtykać w przyszłości
nosa w sprawy, które cię nie dotyczą. - Otworzył drzwi i
rzucił przez ramię głosem umyślnie jadowitym: - Jeśli
pójdziesz w tej sprawie do policji, przysięgam, że wrócę i
poderżnę ci gardło, nawet gdyby to była ostatnia rzecz,
jaką zrobię w życiu.
Jęknęła i padła na krzesło, on zaś zaniknął drzwi i po
szedł do samochodu.
Pojechał odważnie główną ulicą wiodącą od stacji,
mijając stojących na rogu dwóch policjantów i zakręcił
na plac St Michael. Garland Club zalegały ciemności, a
gdy wysiadł z samochodu i podszedł do wejścia, ujrzał
wywieszone tam zawiadomienie, że klub jest chwilowo
nieczynny.
Poszedł zaułkiem obok budynku i spróbował przedo
stać się wejściem dla personelu, ale było zamknięte.
Zmarszczył czoło, poczuwszy w sercu ukłucie niepokoju
i skierował się na podwórko na tyłach budynku. Gdy
podniósł głowę, na jego ustach ukazał się uśmiech ulgi,
bo ujrzał światło sączące się przez szparę w kotarach, za
słaniających okno gabinetu Steele'a.
Wspiął się na wiadro od śmieci i podskoczywszy
chwycił brzeg płaskiego dachu kuchni. Podciągnął się na
rękach i znalazł na dachu. Poszedł tamtędy, aż stanął tuż
przed oświetlonym oknem. Było odrobinę uniesione, na
słuchiwał więc przez sekundę, przyłożywszy ucho do
szpary. Żadnego dźwięku. Po cichu wsunął palce w lukę,
nabrał głęboko powietrza i szarpnął oknem do góry. Nie
mal w tym samym momencie rozsunął portiery i głową
naprzód runął do
pokoju.
Steele siedział za biurkiem. Odwrócił się przerażony,
sięgając do na pół otwartej szuflady. Shane dał szczupaka
i zatrzasnął ją na jego ręce. Steele wrzasnął, próbował
wstać, ale Shane wysunął szufladę i wbił mu pięść w
twarz, obalając go na podłogę.
W szufladzie leżało jego parabellum. Wyjął je i zważył
w ręku, nie spuszczając z oczu Steele'a.
- Nigdy nie przypuszczałeś, skurwysynu, że jeszcze
mnie ujrzysz, co?
Steele chwiejnie wstał, tuląc dłonią swą zgniecioną
rękę. Twarz miał wykrzywioną przerażeniem.
- Dam ci, co zechcesz - powiedział w szaleńczym
przestrachu. - Cokolwiek zechcesz. Pomogę ci uciec. Na
wet za granicę. Mam przyjaciół. Tylko mnie nie zabijaj!
Nie zabijaj mnie! - Bełkotał tak przez kilka minut pod
pogardliwym wzrokiem Shane'a, aż wreszcie zamilkł,
upadłszy do reszty na duchu.
- Pojedziemy sobie na przejażdżkę - powiedział Shane
i popchnął go brutalnie do drzwi. - Chcę, żebyś spotkał
mego przyjaciela. Dobrego przyjaciela. Myślę, że wspól
nie potrafimy wydobyć z ciebie prawdę.
Gdy dotarli do wozu, Shane polecił mu usiąść za
kierownicą, a sam zajął miejsce pasażera, z papierosem w
ustach, nie spuszczając go z oczu.
Steele nie próbował najlżejszego nawet oporu. Wóz
przejechał przez przedmieścia i zaczął wspinać się na
pagórek, zostawiając światła miasta w deszczu daleko w
tyle. Steele wykonywał rozkazy Shane'a ze ślepym posłu
szeństwem, a gdy zgasił silnik wozu przed miejscem ich
przeznaczenia, siedział bez słowa za kierownicą, oczeku
jąc dalszych poleceń.
Shane otworzył drzwiczki, wyciągnął go ze środka i
razem weszli po schodach pod drzwi wejściowe. Steele
wyglądał okropnie. Usta miał zmiażdżone i krwawiące,
przód koszuli przesiąknięty krwią. Jego oczy przybrały
beznadziejny wyraz. Oparł się o ścianę, oddychając płyt
ko i urywanie. Shane nacisnął dzwonek.
Drzwi otworzyły się, rzucając w ciemności słup żółte
go światła i Charles Graham wyjrzał na zewnątrz. Shane
popchnął Steele'a przed sobą i wszedł za nim. W oczach
Grahama pojawiło się przerażenie, szybko zamknął
drzwi.
- Shane! - zawołał zdumiony. - Ale co się stało? My
ślałem, że znajdujesz się w pociągu, w drodze do Londy
nu!
Shane ponuro kiwnął głową.
- To samo myślało wielu ludzi, ale ja byłem innego
zdania. - Popchnął Steele'a do przodu. - Żądam od
powiedzi na pewne pytania, a ta świnia mi ich udzieli. -
Odwrócił się do Grahama i sztywno uśmiechnął. - Nie
chciałem cię w to mieszać, Graham, ale bardzo po
trzebuję twojej pomocy. Czy możemy pójść na górę?
Graham skinął głową.
- Oczywiście, Shane. Ale mam nadzieję, że wiesz, co
robisz.
Poszedł przodem do oranżerii, a Shane podążył za nim,
popychając Steele'a przed sobą. Zapach storczyków i wy
soka temperatura były niemal nie do wytrzymania i gdy
weszli do ogromnej, oszklonej sali, na czole Shane'a
ukazały się krople potu i zaczęły zalewać mu oczy.
Graham miał na sobie cienką nylonową koszulę i je
dwabny szalik. Prowadząc ich ścieżką, wiodącą na skraj
oranżerii koło tarasu, wyglądał na człowieka odprężone
go i zadowolonego z siebie. Usiadł na brzegu stołu twa
rzą do nich. Jego poorana bliznami twarz niczego nie wy
rażała, ale w oczach
miał niepokój.
- A więc - zaczął - przypuszczam, że oskarżasz
Steele'a o zamordowanie tej dziewczyny. Ale jak masz
zamiar to udowodnić?
Shane uśmiechnął się słabo i sięgnął po papierosa. Za
palił , szybko i wypuścił długą smugę dymu. Czuł się
kompletnie odprężony i pewien siebie. Jego dłoń zanu
rzyła się w kieszeni i ukazała ponownie, trzymając para
bellum.
- Ależ ja nie myślę, że to Steele zamordował dziew
czynę - powiedział łagodnie. - Myślę, że to byłeś ty,
Graham.
Gdzieś daleko huknął złowieszczo grom, a deszcz na
gle uderzył ze wzmożoną siłą w szklany dach oranżerii.
Wyraz twarzy Charlesa Grahama nie zmienił się zupe
łnie. Zapalił papierosa i odezwał się spokojnie:
- Czy jesteś całkiem pewien, o czym mówisz?
Steele nagle zrobił krok do przodu i krzyknął piskli
wym, załamującym się ze strachu głosem:
- Ostrzegałem cię! Mówiłem, że on jest niebezpiecz
ny!
Żelazne opanowanie Grahama nagle pękło; wściekłym
ruchem uderzył Steele'a w twarz.
- Weź się w garść, ty cholerny głupcze!
Steele stracił resztki panowania nad sobą. Zakręcił się
w miejscu i rzucił na Shane'a, dziko przewracając ocza
mi, z kącika ust popłynęła mu strużka śliny. Shane dał
szybki krok do tyłu i kopnął go w brzuch.
Gdy Steele wił się na podłodze, Graham zbliżył się i
popatrzył na niego z pogardą.
- Powinienem był pozbyć się go dawno temu. Shane
wycelował do niego z pistoletu.
- Siadaj - powiedział niespiesznie. Dzwonek, urucha
miany przyciskiem przy wejściu do domu, wisiał na
drewnianym słupie koło nich. Shane wyrwał przewody z
zacisków i uśmiechnął się z zaciśniętymi wargami. -
Teraz możemy porozmawiać bez przeszkód.
Graham splótłszy dłonie usiadł w jednym z wiklino
wych foteli. Był zupełnie spokojny i pewny siebie.
- Zaciekawiłaby mnie informacja, jak doszedłeś do
tego, że to ja.
Shane oparł się plecami o jeden z podtrzymujących
dach żelaznych słupów.
- Początkowo podejrzewałem wszystkich. Crowthera,
Steele'a, nawet Laurę Faulkner. Ale kawałki łamigłówki
nie pasowały do siebie. Prawda objawiła mi się dopiero
godzinę temu. Raz jeszcze wszystko przemyślałem,
gorączkowo poszukując tropu, czegoś, co wszystkiemu
nadałoby sens. Wtedy przypomniałem sobie dwa
znaczące momenty, a oba wiązały cię ze Steele'em.
- I jakież one były? - zapytał Graham sięgając po
kolejnego papierosa.
- Prawdę mówiąc, to Steele zdradził tajemnicę - po
wiedział Shane. - Pierwszego wieczoru, gdy odwiedziłem
go w klubie Garland, wspomniał, że przebywałem w za
kładzie zamkniętym. Zagrażałem mu, więc powiedział
mi, żebym lepiej uważał na siebie, bo mogę łatwo znów
znaleźć się w domu wariatów. Tylko dwóm osobom o
tym mówiłem: tobie i Laurze Faulkner.
- Bardzo interesujące - zauważył Graham. - Ale
bynajmniej nie rozstrzygające.
- Samo w sobie nie, ale zapamiętałem inny interesu
jący fakt. Tej nocy, gdy włamałem się do biura Steele'a,
by poszukać koperty, rzekomo zawierającej listy Laury
Faulkner, czekał na mnie w ciemnościach wraz z paroma
swymi zbirami. Mogło być tylko jedno możliwe wytłu
maczenie. Oczekiwał mnie, bo ktoś go ostrzegł, że praw
dopodobnie przyjdę. Ty byłeś jedyną osobą, która o tym
wiedziała.
Graham potrząsnął głową i coś w rodzaju uśmiechu
pojawiło się na jego zniekształconych wargach.
- Wysoce interesujące - powiedział. - Ale równo
cześnie jako dowód wysoce poszlakowe. Żaden z twoich
argumentów nie ostoi się przed sądem. Ostatecznie i
Laura Faulkner wiedziała, że masz nadzieję odzyskać tę
kopertę. -Znów potrząsnął głową. - Musisz postarać się o
coś
lepszego.
- Ależ potrafię - odparł cicho Shane. - Jeszcze nie wy
ciągnąłem mego asa z rękawa. Dziś wieczorem odbyłem
poufną rozmówkę z recepcjonistką w moim hotelu. Za
częła nagle wydawać pieniądze na ubrania, masę
pieniędzy. A ja zacząłem się zastanawiać, czy istnieje
jakiś związek między tym faktem i tym, że ktoś dostał
klucz do mojego pokoju. Właśnie ten człowiek ukradł
moje parabellum. Znalazłem je w biurze Steele'a.
- Więc czemu oskarżasz mnie? - zapytał Graham.
- Bo gdy dałem jej parę policzków, dziewczyna opisa
ła cię jak najdokładniej - odpowiedział Shane. - I spójrz
my prawdzie w oczy. To wcale nie było trudne.
- Czyli to ja zabiłem Jenny Green? - zapytał Graham.
- Byłeś jedyną osobą, której powiedziałem, że u niej
mieszkam - odrzekł Shane. - Zbiry Steele'a wiedziały o
tym, ponieważ musiałeś go o tym poinformować, ale nie
były zdolne do działania. Steele w takim stanie, w jakim
go zostawiłem, nie mógł dotrzeć na czas do miasta. Za
stanawiałem się nawet nad Adamem Crowtherem, ale on
nie miał pojęcia o moich powiązaniach z Jenny Green. To
musiałeś być ty, Graham. Zwykła arytmetyka. Tylko ty
pozostałeś. - Shane zmarszczył czoło, bo za jego prawym
okiem zadrgał lekki ból. - Jedyne, czego nie rozumiem,
to przyczyna.
Graham westchnął i zaczął podnosić się z fotela, a
Steele przetoczył się lekko i chwycił Shane'a za nogi.
Shane padł na jedno kolano, a Graham skoczył i zdecy
dowanym ruchem wyłuskał mu parabellum z dłoni. Sha
ne usiłował chwycić go za rękę. Zaczepił palcami za
rękaw jego koszuli, a gdy Graham cofnął się, wiotki ny
lon rozerwał się i cały rękaw pozostał w dłoni Shane'a.
Zapadło milczenie. Shane z ostrym sykiem zaczerpnął
przez zęby wilgotnego, okropnego powietrza oranżerii.
Tak ciężkiego, że zaczęło go dusić.
Graham trzymał pistolet na wysokości pasa w nagiej
prawej ręce, odbijającej bielą od błękitu koszuli. Ale jed
no tu się nie zgadzało. Miał na przedramieniu wyta
tuowanego czerwono-zielonego smoka, a pod nim słowa:
Simon i Martin, przyjaciele do śmierci.
- Skończ z nim, Faulkner - rozległ się w ciszy słaby
głos Steele'a. - Teraz już albo on, albo my.
Shane wstał i oparł się plecami o żelazny słup. Głowa
bolała go znacznie mocniej, a gdy przesunął dłonią po
twarzy, była mokra od potu. Gdy się wreszcie odezwał,
jego głos zdawał się dolatywać z wielkiej odległości.
- Co się stało, Simon? - zapytał. - Co naprawdę się
stało?
- Masz na myśli Koreę? - Simon Faulkner wzruszył
ramionami. - Ja byłem pierwszym, którego nazwisko pu
łkownik Li wyciągnął z kapelusza. Chciałem żyć, takie to
proste. Kazał plutonowi egzekucyjnemu za budynkiem
wystrzelić, aby was wszystkich oszukać i odesłał mnie do
celi. Później powiedział mi, że zrobią ze mnie dalszy
użytek. Jako szpiega w obozach jeńców na północy.
- I to cię nie zmartwiło? - zapytał Shane.
- Nie miałem wiele czasu, by się nad tym zastanawiać
- odparł Faulkner, wzruszając ramionami - ponieważ Am
rykanie niemal natychmiast potem zaczęli to miejsce
bombardować.
- A jak udało ci się uciec?
- Dokładnie tak, jak ci opowiedziałem podczas pierw
szej twojej wizyty. - Roześmiał się nagle. - Wszystko wy
dawało się znakomicie działać na moją korzyść, gdy na
gle nastąpiłem na minę przeciwpiechotną.
- A jak udało ci się uzyskać tożsamość Charlesa
Grahama?
Faulkner wyszczerzył zęby i włożył następnego
papierosa między zniekształcone wargi.
- Nic nie musiałem robić - powiedział. - To samo na
stąpiło. Gdy ocknąłem się w szpitalu, nie mogłem
mówić, nawet niczego nie widziałem. Wówczas to ktoś
nazwał mnie Charlesem Grahamem. Początkowo byłem
zbyt słaby, by się sprzeciwić. Wiedziałem, że Charles
Graham nie żyje, bo widziałem, co z niego zostało po
bombardowaniu. Po chwili zrozumiałem, co się stało.
Mundur, który zabrałem z biura pułkownika Li, należał
do Grahama i w ten sposób zidentyfikowano mnie jako
jego. - Roześmiał się ochryple. - Nieco później przy
prowadzili do mnie dowódcę pułku. Nie rozpoznał mnie,
zaczął coś bełkotać, jakie to cuda robi współczesna
chirurgia plastyczna i wtedy nagle zrozumiałem, jakie to
wszystko proste. Wuj Grahama zostawił mu pieniądze i
interes, a innych krewnych nie miał. Zmianę rysów twa
rzy złoży się na karb chirurgii plastycznej, a wy wszyscy
leżeliście martwi na pagórku, w ruinach tej przeklętej
świątyni.
Shane zaczął odczuwać zmęczenie, wielkie zmęczenie,
a ból głowy był coraz ostrzejszy. Musiał zrobić wielki
wysiłek, by przemówić. Potrząsnął lekko głową i ode
zwał się:
- Ale nadal cholernie ryzykowałeś. Simon Faulkner
skinął głową.
- Ale było warto. W kraju czekał na mnie co najmniej
pięcioletni wyrok. Bardzo nieostrożnie grałem na
giełdzie, czerpiąc z firmy znaczne sumy. Wiedziałem, że
za parę tygodni wyjdzie to na jaw. Dlatego zgłosiłem się
na ochotnika do Korei.
- Wiem - odrzekł Shane. - Twoja siostra opowiedziała
mi o tym dokładnie. - Nagle uderzyła go pewna myśl i
odezwał się, zmarszczywszy lekko brwi: - Powiedz mi
coś. Czy Laura wiedziała o tym?
- Tak, bo fatalnie powinęła mi się noga. Gdy w szpita
lu chirurgii plastycznej skończyli wreszcie zabiegi, byłem
pewien, że własna matka by mnie nie poznała, patrząc na
człowieka, który wyszedł stamtąd po kuracji. Postanowi
łem to sprawdzić. Napisałem do Laury, wyjaśniając, że
byłem z jej bratem w Korei, a ona zaprosiła mnie do do
mu.
- I rozpoznała cię? - spytał Shane niedowierzająco.
- Wierz albo nie, ale rozpoznała mój charakter pisma.
- Faulkner roześmiał się. - Piękny przykład ironii losu.
- I przyznałeś się jej do wszystkiego?
- Nie było sensu zaprzeczać, poza tym byłem absolut
nie bezpieczny. Nie chciała kolejnego skandalu. To by za
biło mego ojca.
- A kiedy wszystko naprawdę zaczęło się psuć? - spy
tał Shane.
Faulkner wzruszył ramionami.
- Gdy skończyła się wojna i Chińczycy zaczęli zwal
niać jeńców. Chwyciłem byka za rogi i kiedy Crowther
wrócił do domu, poszedłem do niego. Ani przez moment
niczego nie podejrzewał. Reggie Steele sam przyszedł do
mnie, nim zdążyłem złożyć mu wizytę. Pozwolił mi od
grywać prawdziwe przedstawienie przez jakieś pięć czy
dziesięć minut, a potem oświadczył, że cholernie dobrze
wie, kim jestem naprawdę. Leżał wówczas w gruzie,
mając zasypane nogi, i widział, jak opuszczam świątynię
zupełnie nie uszkodzony.
- I musiałeś mu płacić za milczenie?
Faulkner skinął głową.
- Początkowo myślałem, jakim sposobem się go po
zbyć, ale potem otworzył klub i zacząłem dostrzegać
możliwości otwierające się przed nami jako wspól
nikami. Ja byłem mózgiem, on figurantem. Przez ostatnie
parę lat zarobiliśmy
masę pieniędzy.
- Czy wiedziałeś, że on szantażuje twoją siostrę? -
zapytał Shane.
- Cóż, obawiam się, że Laura w tym wypadku zacho
wała się bardzo głupio. Steele zagroził, że zdemaskuje
mnie przed moim ojcem, jeśli nie będzie mu posłuszna.
Niepotrzebnie cierpiała przez całe lata. Wystarczyło,
żeby mi o tym powiedziała, a ja mógłbym położyć temu
kres jedną rozmową telefoniczną. Ale z drugiej strony
ona nie wiedziała, że Steele jest moim wspólnikiem.
Shane musiał zrobić wielki wysiłek, by się skupić.
Zmarszczył czoło i potarł je dłonią.
- A co z Wilbym? Co on miał z tym wspólnego?
Faulkner westchnął.
- Obawiam się, że Steele popełnił tu błąd. Gdy Wilby
zgłosił się do niego skomląc z czapką w ręku, Steele
wyobraził sobie, że będzie bardzo ważny, dając mu pracę
w imię dawnych czasów.
- I jak przypuszczam, odkrył twoją tajemnicę?
- Tak. Pewnego wieczoru podsłuchał nas, gdy roz
mawialiśmy w gabinecie Steele'a. Łatwo było zamknąć
mu usta. Po pierwsze bał się mnie śmiertelnie, a po dru
gie czuł się absolutnie szczęśliwy tak długo, póki miał
dość pieniędzy, by się bez przerwy upijać. Na nie
szczęście gdy ty się pojawiłeś na scenie, sytuacja znacz
nie się pogorszyła.
- Wsadziłeś go do piecyka gazowego? - zapytał Sha
ne.
Faulkner spokojnie potwierdził ruchem głowy.
- Nagle zaczął bardziej bać się ciebie niż mnie. Napi
sał mi list, że nie potrafi tego dłużej wytrzymać. Miał ci
wszystko powiedzieć. Poszedłem do niego do domu,
gotów dać mu łapówkę wystarczająco dużą, by trzymał
gębę na kłódkę, póki się ciebie tak czy inaczej nie po
zbędę.
- A co poszło nie tak? - spytał Shane.
- Zastałem go w kuchni, pijanego. To była zbyt dobra
okazja, by ją przepuścić. - Faulkner wzruszył ramionami.
- Zaciągnąłem go do piecyka gazowego i wsadziłem mu
głowę do środka.
- Ale jak ci się udało uzyskać list o samobójstwie? -
zapytał Shane.
- Ostatnie dotknięcie ręką mistrza. - Faulkner
uśmiechnął się. - Zostawiłem drugą stronicę listu, który
do mnie napisał. Wyglądała jak krótki liścik, a jej treść
bardzo cię obciążała.
- A wszystko inne? - dopytywał się Shane. - Kroki i
ten przypadek we mgle, gdy zobaczyłem Laurę wcho
dzącą do owego hotelu? Ty stałeś za tym wszystkim?
- Kulawą nogę uznałem za artystyczne pociągnięcie -
oświadczył Faulkner. - Ostatecznie wszystko wskazywa
ło, że masz manię na punkcie pułkownika Li i nie było
potrzeby, by cię zabijać. Tak czy inaczej miałeś umrzeć.
Pomyślałem sobie, że jeśli dojdziesz do wniosku, że
tracisz rozum, wyjedziesz.
- Ale jak to było z tym hotelem, gdzie Laura zniknęła?
- Nie chciałem, by przychodziła do mnie do domu, bo
mogłeś złożyć mi nie zapowiedzianą wizytę - odrzekł
Faulkner. - Zorganizowałem spotkanie w hotelu. Wy
glądałem przez okno i stwierdziłem, że idziesz za nią.
Zatelefonowałem do recepcji i dokładnie wytłumaczyłem
portierowi, co ma zrobić. Powiedziałem, że mamy
romans, a ty jesteś wścibskim detektywem, wynajętym
przez jej męża.
- Ale to ciągle nie wyjaśnia, że odpowiedziała mi na
telefon do niej do domu.
Faulkner zachichotał.
- Ależ nie zadzwoniłeś do niej do domu. To portier na
kręcił numer dla ciebie. A naprawdę połączył cię z po
kojem na piętrze, gdzieśmy się spotkali.
Wszystko doskonale pasowało do siebie, ale obraz
jeszcze nie był kompletny.
- A co z Jenny? - powiedział powoli Shane. - Czemu
musiałeś ją zabić?
- Czy to nie oczywiste? - Faulkner znowu wzruszył ra
mionami. - Chciałem pozbyć się ciebie raz na zawsze.
Gdy wyjechałeś od Steele'a z Hampton, udało mu się do
dzwonić do mnie z budki telefonicznej przy szosie. Po
wiedział mi, że jedziesz do klubu po ową kopertę w sej
fie, a także, co się w niej znajduje. Nie listy Laury do nie
go, o których ci mówiła, ale prawda na mój temat. Po
paru minutach zatelefonowała Laura i powiedziała to
samo. Powiedziała też, że udało jej się zatrzymać cię na
pewien czas u siebie. Chciała, abym zdobył tę kopertę,
zanim ją otworzysz.
Ta wiadomość nie sprawiła mu bólu, tylko wywołała
odrobinę smutku i coś podejrzanie przypominającego żal.
Shane przełknął z trudem ślinę i rzekł powoli:
- Rozumiem.
Faulkner potrząsnął głową.
- Nie, Martin, zupełnie nie rozumiesz. Wiem, że Laura
bardzo poważnie zakochała się w tobie, ale jeszcze moc
niejsze było jej desperackie postanowienie, aby prawda o
mnie nigdy nie wyszła na jaw. Wiedziała, że to by zabiło
mego ojca.
- Ale to nadal nie wyjaśnia, czemu zabiłeś Jenny -na
legał Shane.
- Gdy ogłuszyłem cię w zaułku obok klubu, zdałem
sobie sprawę, że udasz się do mieszkania dziewczyny i
nagle przyszedł mi do głowy sposób pozbycia się ciebie
raz na zawsze. Spędziłeś całe lata w zakładzie za
mkniętym, a kilka osób wiedziało o twojej obsesji, że je
den z twoich kolegów stał się zdrajcą w Korei. Nawet
koroner w czasie dochodzenia w sprawie śmierci Wil
by'ego udzielił ci publicznej nagany. Wystarczyło, bym
się dostał do mieszkania przed tobą, zamordował dziew
czynę i znów cię ogłuszył, gdy się pojawiłeś.
- Ale ty jej nie zamordowałeś zwyczajnie, ty skurwy
synu - powiedział Shane. -Tyją zmasakrowałeś.
- Przecież musiałem tak zrobić - odrzekł cierpliwie
Faulkner. - Byłeś podejrzany o chorobę umysłową. Więc
sposób popełnienia morderstwa musiał temu odpowiadać.
Steele'owi udało się wstać. Padł na jeden z foteli z twa
rzą białą jak kreda i ściągniętą z bólu.
- Co z nim zrobimy? - zapytał.
- Zastrzelę go - rzekł spokojnie Faulkner. - To bardzo
proste. Zmusił cię do przywiezienia go tutaj z klubu.
Miał pistolet. Wywiązała się walka i udało mi się go za
strzelić.
Shane głęboko zaczerpnął powietrza, próbując wy
prostować swe umęczone ciało, a wtem w zaroślach za
jego plecami dał się słyszeć nagły ruch, wystąpił Lomax i
stanął obok niego.
Shane poczuł, jak ogarnia go kolosalna ulga. Oparł się
bezwładnie o słup.
- Co cię zatrzymało? - zapytał. - Już zaczynałem się
martwić.
- Jestem tutaj od dłuższego czasu - oświadczył Lomax
i wyszczerzył zęby. - Ponieważ nie było odpowiedzi, gdy
zadzwoniłem od frontu, musiałem sforsować okno. Byli
ście tak zajęci rozmową, że nie usłyszeliście mego przy
bycia.
- Czy wiesz już wszystko? - zapytał Shane.
- Tyle, ile potrzeba. Przeproszę cię później. - Zwrócił
się do Faulknera i powiedział twardym głosem: - Lepiej
oddaj mi to, co trzymasz w ręku. Zresztą dom jest i tak
otoczony. Daleko nie uciekniesz.
Steele wydał okrzyk przerażenia i próbował wstać z
miejsca. Faulkner szybko odwrócił się i trzasnął go po
głowie lufą parabellum, a potem zaczął się cofać, aż oparł
się o drzwi prowadzące na taras.
- Pierwszy, kto się ruszy, dostanie kulkę między oczy -
zagroził. - I mówię to poważnie. Nie mam nic do strace
nia i nie zamierzam wisieć. - Otworzył drzwi na taras i
zaczął się cofać, nie spuszczając ich z oczu.
- Ależ będziesz wisiał, Simon - powiedział łagodnie
Shane. -Wyobraź sobie, obiecałem pewnemu przyjacielo
wi nieco wcześniej dzisiejszego wieczoru, że cię nie za
biję. A ponieważ wiedziałem, że będę trzymał cię na
muszce i nie miałem do siebie zaufania, czy nie pociągnę
za spust, pomyślałem, że lepiej będzie się zabezpieczyć. -
Wyjął rękę z kieszeni i podniósł do góry magazynek
parabellum.
Faulkner nagle zesztywniał cały, a potem jego pokiere
szowaną twarz wykrzywiła furia.
- Kłamiesz! - ryknął wściekle i pociągnął za spust.
Pusty, metaliczny trzask rozległ się echem w ciszy, a
Shane zaczął iść powoli. Za jego plecami krzyknął coś
skonsternowany Lomax, próbując przytrzymać go za ra
mię, ale Shane strząsnął jego dłoń. Nie widział już
niczego prócz płonących nienawiścią oczu w zniszczonej
twarzy. Ta sprawa była ich sprawą osobistą; musieli ure
gulować ją między sobą.
Faulkner cofał się powoli wzdłuż tarasu, trzymając
przed sobą bezużyteczny pistolet. Obejrzał się na
moment przez ramię, a gdy znów zwrócił spojrzenie na
Shane'a, w jego oczach był błysk nadziei. Shane
skierował wzrok trochę dalej, ujrzał żelazną drabinkę
przeciwpożarową i powoli potrząsnął przecząco głową.
- Nie uciekniesz mi, Simonie - powiedział. Tu sprawa
kończy się definitywnie. To jest chwila zapłaty za
wszystkie długi.
Nagle Faulkner z całej siły cisnął w niego pistoletem.
Shane próbował zrobić unik, ale broń trafiła go wysoko
w czoło i ześlizgnęła się. Wydał okrzyk bólu, bo coś jak
by poruszyło się w jego mózgu, a noc wybuchnęła fajer
werkiem kolorowych świateł.
Zatoczył się do przodu, sięgając na oślep rękami,
Faulkner zaś wskoczył na balustradę i rzucił się ku dra
bince. Prawa dłoń Shane'a zacisnęła się na jego kostce i
szarpnęła ją ku sobie. Podniósł głowę i ujrzał potworną
twarz z wlepionymi w niego płonącymi oczami. I wó
wczas Faulkner wymierzył mu dzikie kopnięcie drugą
nogą.
Shane zachwiał się i wpadł na Lomaxa. Stopa Faulkne
ra ześlizgnęła się z balustrady, a on sam dał do tyłu krok
w pustkę. Na moment jakby zawisnął w powietrzu, a po
tem wrzasnął okropnie i zniknął.
Shane'owi zdawało się, że ten wrzask przeniknął mu
do mózgu i począł wirować w coraz to zmniejszające się
koło, a potem światło płynące z okien urosło w wielką
kulę, która zaczęła się obracać coraz szybciej przed jego
oczami, aż wreszcie wybuchnęła, a on osunął się w ciem
ność.
16
______
Gdy się obudził, było cicho, bardzo cicho, a on znaj
dował się w nieznanym miejscu. Leżał na wąskim szpi
talnym łóżku, a ściany i meble w niewielkim pokoiku
były pomalowane na biało.
Po chwili spróbował usiąść. Z jakiegoś niewytłu
maczalnego powodu jego głowa zdawała się oddzielona
od reszty ciała, a gdy podniósł dłoń do czoła, napotkał
gruby bandaż.
Próbował podciągnąć się jeszcze wyżej, lecz w tym
momencie otwarły się drzwi i ukazała pielęgniarka. Była
to gruba kobieta w średnim wieku z miłą twarzą i wiel
kimi, sprawnymi dłońmi. Podeszła szybkim krokiem i ła
godnie pchnęła go na powrót na poduszki.
- Tego nie wolno panu robić - zaprotestowała. -Nie
wolno nawet się ruszać.
- Gdzie jestem? - zapytał słabym głosem Shane. - Co
się stało?
- Jest pan w separatce w Szpitalu Ogólnym w Burn-
ham - powiedziała. - Już od pięciu dni.
Shane zachmurzył się.
- Pięciu dni? - zapytał. - Nic z tego nie rozumiem.
Szybkim ruchem wygładziła prześcieradła, a z haka na
ścianie zdjęła wykres temperatury.
- Miał pan bardzo poważną operację. To cud, że pan w
ogóle żyje.
Przez chwilę jej głos wydawał się oddalać, zostawiając
go samego, by zastanowił się nad znaczeniem jej słów, a
potem Shane głęboko zaczerpnął powietrza i odezwał się:
- Czy chce pani przez to powiedzieć, że operowano
mnie, aby usunąć odłamek z mego mózgu?
- Właśnie. Przywieziono tu pana w okropnym stanie.
Sir George Hammond specjalnie przyleciał z Londynu,
by dokonać operacji. Żywił nadzieję, że odzyska pan
przytomność przed jego odjazdem, ale miał wyznaczoną
inną ważną operację w Niemczech, więc odjechał wczo
raj.
- Czyli ostatecznie nie mam teraz umrzeć? - zapytał
powoli Shane.
- Dobry Boże, nie. - Roześmiała się wesoło. - Zostanie
pan tutaj jeszcze przez tydzień lub dwa, ale wyjdzie pan
całkowicie zdrów.
Opuściła pokój, a on leżąc na poduszkach i patrząc w
sufit uświadomił sobie nagle, że przestał odczuwać
jakiekolwiek emocje. Może kiedyś, później, poczuje
uniesienie, ale w tym momencie nie było już niczego.
Tylko pustka i chłód, który w nim trwał i którego nie po
trafił sobie wytłumaczyć.
W parę minut później odwiedził go lekarz, zbadał ru
tynowo, a później pielęgniarka przyniosła coś do je
dzenia. Gdy postawiła mu tacę na kolanach, zauważył
kilka kwiatów w wazonie koło okna i zapytał, kto je
przyniósł. Uśmiechnęła się.
- Są od pewnej młodej damy - powiedziała. - O ile mi
wiadomo, nazywa się panna Faulkner.
Shane postarał się, by jego głos zabrzmiał niedbale i
obojętnie.
- Była tutaj?
- Codziennie - zapewniła go pielęgniarka. -
Obiecałam, że do niej zadzwonię, gdy pan odzyska przy
tomność.
Gdy zabrała tacę, znów położył się na poduszkach i
wyglądał przez okno na padający deszcz, rozmyślając o
Laurze Faulkner. Zmysły miał jakby wrażliwsze, ostrzej
sze niż kiedykolwiek wcześniej. Potrafił nawet wyczuć
przez cały pokój aromat kwiatów, l nagle wypełniła go
bolesna tęsknota za nią. Drzwi otworzyły się z cichym
trzaskiem i Shane skwapliwie zwrócił ku nim głowę.
Stał w nich z lekkim uśmieszkiem na twarzy Lomax.
- Masz rozczarowaną minę - zauważył. - Spodziewa
łeś się kogoś innego?
- Myślałem, że to może być Laura Faulkner. - Shane
uśmiechnął się słabo.
Lomax potrząsnął głową.
- Jej ojca przywieziono tutaj tego samego dnia, co
ciebie - powiedział. - Zmarł wczoraj. O ile wiem, po
grzeb ma być dziś rano. Zapewne będzie dość zajęta.
Dłoń Shane'a zacisnęła się na brzegu prześcieradła. Po
myślał, że Laura została zdana na własne siły i zaklął pod
nosem. Pozbył się tej myśli i zapytał:
- Masz papierosa?
Lomax wręczył mu papierosa ze słowami:
- Ta dziewczyna ma silny charakter. Jej brata pocho
wano trzy dni temu, a ona szła za trumną aż do grobu.
Biorąc pod uwagę okoliczności, był to wyczyn. O ile
mogłem zrozumieć, on nigdy niczego nie zrobił dla star
szego pana.
Lomax podał mu ognia, a Shane z wdzięcznością zaci
ągnął się dymem i westchnął.
- Nigdy nie spodziewałem się, że przeżyję, aby
cieszyć się znów takimi rzeczami. - Wskazał gestem
stojące obok krzesło. - Siadaj i opowiadaj, co się zdarzy
ło.
- Nie ma wiele do opowiadania. - Lomax wyciągnął
fajkę. - Faulkner spadając zabił się na miejscu. Steele
siedzi w areszcie. Posadziliśmy go za współudział w
przynajmniej jednym morderstwie i za całą furę innych
przestępstw. Przeszukawszy jego biuro znaleźliśmy wiele
bardzo interesujących rzeczy. On i Faulkner maczali pal
ce w praktycznie wszystkim, od zorganizowanej
prostytucji do handlu narkotykami.
Shane zmarszczył brwi i przymknął oczy. Usiłował
wyobrazić sobie Simona Faulknera. Simona, dobrego
kolegę, opanowanego i godnego zaufania w ciężkiej
sytuacji, zawsze wesołego i uśmiechniętego. Ale nic z
tego. Wspomnienie okazało się z jakichś powodów nie
uchwytne i nierzeczywiste, jak gdyby nie było nigdy
niczym innym, jak tworem jego imaginacji. Potrząsnął
bezradnie głową.
- Widać z tego, jak mało znamy kogokolwiek... nawet
naszych najbliższych przyjaciół. - Uśmiechnął się lekko.
-A co ze mną? Żadnego oskarżenia o pobicie? Co na
temat owego młodego posterunkowego w zaułku i detek
tywa w pociągu? Obawiam się, że nie miałem czasu, by
się obejść z nimi łagodnie.
- Formalnie rzecz biorąc mógłbym cię zamknąć, ale
zważywszy okoliczności... - Lomax wzruszył ramionami
i wstał z miejsca.
- Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy przed moim
wyjazdem - powiedział Shane.
- Możesz mi postawić duże piwo w dniu, gdy cię stąd
wypiszą. - Lomax uśmiechnął się. - Muszę zmykać.
Możesz tu się wylegiwać, jeśli masz ochotę, ale co do
mnie, gdy kończy się jedna zbrodnia, zaczyna następna.
Gdy otwierał drzwi, odezwał się Shane.
- Lomax... coś na temat Faulknera. - Detektyw od
wrócił się i popatrzył ciekawie, a Shane kontynuował: -
Wiesz, on nie był zły do szpiku kości. Ocalił mi raz ży
cie. Dostałem odłamkiem w nogę i wyniósł mnie na
plecach pod ciężkim ostrzałem.
Lomax wzruszył ramionami.
- Jak sam powiedziałeś, kto wie, co się dzieje w umy
śle istoty ludzkiej? - Machnął ręką gestem, sumującym
cały problem jako beznadziejny i cicho zamknął za sobą
drzwi.
Shane leżał wpatrując się w sufit, rozmyślając o
Simonie Faulknerze, a po chwili drzwi znów się otworzy
ły i ukazał się ojciec Costello. Miał na sobie ciemny
płaszcz przeciwdeszczowy, w ręce niósł czarną torbę.
Uśmiechnął się ciepło usiadł na brzegu łóżka.
- Miło mi na sercu, Martin, że znów cię widzę wśród
żywych.
- To dzięki tobie, ojcze - odparł Shane. - Gdybyś mi
nie uwierzył... - Jego głos przycichnął i zamilkł.
- Nonsens - orzekł ojciec Costello. - Prawda zawsze
wychodzi na wierzch, jeśli mamy choć trochę wiary.
-Wstał z miejsca. - Przepraszam, że nie mogę zostać. Oj
ciec Laury Faulkner zmarł wczoraj. Pogrzeb jest wy
znaczony na dzisiejszy ranek, a ona prosiła mnie, bym go
celebrował.
Shane przełknął z trudem ślinę.
- Jak ona się czuje, ojcze?
- Wszystko to było dla niej bardzo ciężkim ciosem,
Martinie. Najpierw jej brat z całym tym skandalem kim
był i co robił, a teraz ojciec. - Westchnął ciężko i
skierował się ku drzwiom. - Martin, powiem jej, że cię
widziałem. Jeśli przyjdzie, by się z tobą zobaczyć, po
traktuj ją łagodnie. Biedna dziewczyna została zupełnie
sama.
Po jego odejściu Shane leżał patrząc przez okno i my
śląc o Laurze Faulkner. Po chwili odrzucił pościel i po
stawił nogi na podłodze. Gdy się dźwignął i podszedł do
szafy ubraniowej, czuł się, jakby pływał, a w uszach
trochę mu szumiało.
Ubranie było porządnie rozmieszczone na paru
wieszakach; przebrał się tak szybko, jak tylko potrafił.
Pozapinanie różnych guzików zabrało mu całkiem nie
mało czasu, a ponieważ ręce mu drżały, postanowił nie
zawracać sobie głowy krawatem. Naciągnął trencz i pod
szedł do drzwi.
Korytarz był pusty. Przeszedł nim szybko i na jego
końcu zszedł po schodach. Na parterze kręciło się bardzo
dużo osób, część z nich w strojach służbowych, ale byli
także pacjenci. Równym krokiem poszedł korytarzem,
wychodzącym na przyjemny, wyłożony płytkami cera
micznymi hol. Naprzeciwko znajdowały się szerokie
szklane drzwi.
Portier w niebieskim mundurze i czapce z daszkiem
stał w wejściu, wyglądając na deszcz.
- Przepraszam - zapytał go Shane - o ile wiem, ktoś z
pacjentów ma być pochowany tego ranka, niejaki pan
Faulkner. Czy kondukt już wyruszył?
Portier odwrócił się i popatrzył na niego zaciekawiony.
- Jakieś piętnaście minut temu, sir.
- Czy orientuje się pan, gdzie nastąpi pogrzeb?
kontynuował Shane.
- O ile wiem, na cmentarzu Świętego Augustyna -od
parł portier. Zmarszczył nagle brwi, gdy Shane przy
mknął oczy i lekko się zachwiał. - Czy pan dobrze się
czuje, sir?
Shane skinął głową.
- Nic mi nie jest. Niedawno wstałem z łóżka i to
wszystko.
Nim portier zdołał postawić mu dalsze pytania, zszedł
szybko ze schodów i machnięciem ręki przywołał tak
sówkę z pobliskiego postoju.
Gdy dotarł do kościoła, polecił kierowcy zaczekać na
swój powrót i powoli przeszedł przez bramę, a potem ru
szył wąską ścieżką, wysadzaną po obu stronach topolami,
prowadzącą na cmentarz.
Usłyszał głos ojca Costello, a potem go zobaczył.
Wokół grobu stało nie więcej niż pół tuzina osób. Głos
księdza brzmiał odważnie i mocno; na jego odkrytą gło
wę padał deszcz.
Shane zszedł ze ścieżki i stanął za wielkim mar
murowym pomnikiem. Laura stała po przeciwnej stronie
grobu. Miała na sobie czarny, ściśle dopasowany
kostium, a pod oczami ciemne kręgi. Obok niej siedział
doberman i Shane zauważył, że jedną ręką mocno trzyma
go za obrożę, jakby był jedynym przyjacielem, który jej
pozostał na tym świecie.
Na pierwszy, okropny dźwięk ziemi padającej z łopaty
na trumnę, Shane cofnął się. Zadrżał, odwrócił się i szyb
kim krokiem podążył wśród nagrobków, wystających z
lepkiej ziemi, z powrotem ku bramie.
Usiadł w taksówce i czekał, a po chwili wszyscy za
częli opuszczać cmentarz. Ojciec Costello rozmawiał z
Laurą przez chwilę, trzymając ją za rękę z miłym i łagod
nym wyrazem twarzy, a potem dziewczyna wsiadła wraz
z psem do wynajętego samochodu i odjechali.
Shane polecił taksówkarzowi jechać za nimi, odchylił
się na oparcie i zapalił papierosa. Całe jego ciało lekko
drżało, papieros wywołał mdłości. Wyrzucił go przez
okno i wierzchem dłoni otarł zimny pot z czoła. Nie miał
pojęcia, co jej powie. Był pewien tylko jednego. Po
trzebował jej bardziej niż czegokolwiek lub kogokolwiek
w życiu.
Laura wysiadła z wynajętego wozu przed bramą swego
domu, a Shane odczekał, póki nie znikła w głębi. Dopiero
wtedy zapłacił kierowcy i poszedł za nią.
Dom wyglądał na jeszcze bardziej podupadły, zaci
ągnięte zasłony nadawały oknom wygląd wielkich, nie
widomych oczu, patrzących na niego ślepym wzrokiem.
Obszedł dom z boku i skierował się do pracowni.
Deszcz nagle zmienił się w rzęsistą ulewę. Spośród
drzew nad rzeką zerwał się gawron, głośno protestując.
Shane wszedł po schodach i otworzył drzwi pracowni.
Doberman przemknął przez pokój jak czarny ogień.
Jego warczenie nagle zamarło i niespodzianie wtulił mu
pysk w rękę. Stojąca przy wielkim szklanym oknie Laura
Faulkner odwróciła się szybko.
W jej twarzy o delikatnych rysach oczy wydawały się
aż zbyt wielkie. Popatrzyła na niego z niedowierzaniem,
z jej ust wydobył się cichy jęk i z wahaniem zrobiła krok
naprzód.
W jednej chwili znalazła się w jego ramionach. Wy
buchnęła wielkim płaczem, a on trzymał ją ciasno przy
tuloną. Po chwili przestała płakać i uniósłszy głowę po
patrzyła na niego z bladym uśmiechem.
- Czy nie powinieneś być w szpitalu? Wyszczerzył
zęby.
- W tej chwili zapewne wariują na mój temat, ale to
nie ma znaczenia. - Zamilkł na chwilę, a potem podjął: -
Przykro mi z powodu twego ojca.
Westchnęła i odsunęła się od niego.
- Mnie już nie, teraz, gdy to się skończyło. Jego ostat
nich parę lat to już nie było życie.
- Dla ciebie też nie - powiedział Shane.
- Nim posuniemy się dalej, jest parę rzeczy, o których
powinieneś wiedzieć. -: Zaczerpnęła głęboko powietrza.
- Wiedziałam, że Charles Graham to naprawdę Simon.
- Wiem - odrzekł łagodnie Shane. - Simon powiedział
mi o tym tuż przed śmiercią.
- Ale jest coś, o czym nie wiesz - ciągnęła martwym
głosem. - Idzie o tę noc, kiedy przyszedłeś tutaj, zmusiw
szy Steele'a, by dał ci klucz do sejfu, i powiedziałeś mi,
że masz zamiar pójść do jego biura po listy. Ostrzegłam
Simona. To właśnie robiłam, gdy zaskoczyłeś mnie przy
telefonie.
- O tym też wiem - oznajmił Shane.
Na chwilę okazała zdumienie, a potem ramiona jej
opadły i powiedziała znużonym głosem:
- Nie oczekuję, że mi uwierzysz, ale o innych
rzeczach nie wiedziałam. Nie zdawałam sobie sprawy, że
on usiłuje wpędzić cię w chorobę umysłową.
Shane szybko podszedł i przyciągnął Laurę do siebie.
- Ależ ja ci wierzę - zapewnił.
Podniosła wzrok patrząc na niego w zdumieniu, a po
tem potrząsnęła głową.
- Ale dlaczego miałbyś wierzyć?
Wzruszył ramionami.
- Bo cię kocham. Myślę, że pokochałem cię owego
pierwszego dnia. l rozpaczliwie cię potrzebuję, tak jak ty
potrzebujesz mnie. Oboje w jakiś sposób narodziliśmy
się na nowo, a narodziny to bolesny proces. Najboleśniej
szy ze wszystkich. Żadnemu z nas nie będzie łatwo za
cząć życia na nowo w samotności.
Przez trwającą wieczność chwilę patrzyła na niego ze
łzami w oczach, a potem uśmiechnęła się i wziąwszy go
za rękę pociągnęła w stronę drzwi.
- Dokąd idziemy? - zapytał zdumiony.
- Po mój samochód - odparła zdecydowanie. - Wra
casz prosto do szpitala.
Przez chwilę miał ochotę się spierać, ale spojrzała na
niego wojowniczo. Zaśmiał się cicho, po raz pierwszy od
lat nagle poczuwszy się szczęśliwy. Razem poszli ścieżką
prowadzącą ku domowi, a w ślad za nimi postępował do
berman.