Higgins Jack Cena odwagi


Jack Higgins

Cena odwagi

PROLOG: koszmar

Bili Koreańczyka w sąsiednim pokoju. Zatłukli go na śmierć, ale za nic nie mogli go złamać. Był uparty i podobnie jak większość jego rodaków gardził Chińczykami, a oni odpłacali mu tym samym. Koreańczycy to twardziele, a ich oddziały miały najwyższy wskaźnik zabójstw w Wietnamie.

Na zewnątrz rozległy się kroki, drzwi się otwarły i wszedł młody chiński oficer. Strzelił palcami, a ja poderwałem się jak dobrze wytresowany pies i stanąłem na baczność. Kilku strażników wywlokło Koreańczyka za nogi, owinąwszy mu głowę kocem, żeby nie zabrudzić podłogi krwią. Oficer przystanął i zapalił papierosa, nie zwracając na mnie uwagi. Potem ruszył dalej korytarzem, a ja poczłapałem za nim.

Minęliśmy pokój przesłuchań, co przyjąłem z ulgą, i zatrzymaliśmy się na samym końcu, przed gabinetem komendanta obozu. Młody oficer zapukał, wepchnął mnie do środka i zamknął drzwi.

Pułkownik Chen-Kuen pisał coś pilnie przy biurku. Przez jakiś czas nie zwracał na mnie uwagi, potem odłożył pióro, wstał i podszedł do okna. Wyjrzał na zewnątrz.

— Deszcze spóźniają się w tym roku.

Nie wiedziałem, jak mam odpowiedzieć na to odkrywcze stwier­dzenie, nie wiedziałem nawet, czy należało coś odpowiadać. Zresztą pułkownik nie dopuścił mnie do głosu. Mówił dalej, wciąż odwrócony do mnie plecami:

— Obawiam się, że mam dla ciebie złe nowiny, Ellis. Otrzymałem wreszcie instrukcje z Centralnego Komitetu w Hanoi. Ty i generał St.Claire macie zostać straceni dziś rano.

Odwrócił się z poważną, zatroskaną miną i mówił jeszcze długo, ale nie wiedziałem, czy wyrażał swoje współczucie, ponieważ byłem jak ogłuszony. Widziałem jego bezgłośnie poruszające się usta, ale nie słyszałem ani słowa.

Wyszedł. Wtedy widziałem go po raz ostatni. Kiedy drzwi znowu się otwarły, myślałem, że przyszli po mnie strażnicy, była to jednak Madame Ny.

Nosiła mundur wcale niepodobny do mundurów żołnierzy Re­publiki Ludowej, najwyraźniej skrojony przez dobrego krawca. Wyso­kie skórzane buty, koszula khaki, tunika z głębokim dekoltem, odsłaniającym wspaniałe piersi. Ciemne oczy, mokre od łez, wyglądały tragicznie w bladej twarzy.

— Tak mi przykro, Ellis — powiedziała.

Dziwne, ale prawie jej uwierzyłem. Prawie, lecz nie całkiem. Przysunąłem się dostatecznie blisko, żeby nie chybić, splunąłem jej w twarz, otworzyłem drzwi i wyszedłem.

Młody oficer zniknął, ale czekało na mnie kilku strażników. Wyglądali jak chłopcy, krępi mali rolnicy z pól ryżowych, którzy ściskali swoje zabójcze karabinki AK zbyt kurczowo, jakby do nich nie przywykli. Jeden z nich wystąpił do przodu, otworzył ostatnie drzwi i gestem kazał mi wyjść.

Obóz wydawał się opuszczony, ani jednego więźnia w zasięgu wzroku. Brama stała otworem, wieże strażnicze falowały w porannej mgle. Wszystko czekało. A potem usłyszałem odgłos maszerujących stóp i zza rogu wyszedł St.Claire, eskortowany przez młodego chińskiego oficera i dwóch strażników.

Nawet w dziurawych butach i podartym zielonym kombinezonie wciąż wyglądał jak wzór żołnierza. Miał energiczne, celowe ruchy zawodowego wojskowego. Każdy krok coś znaczył. Wydawało się, że to on prowadzi Chińczyka i strażników, nie na odwrót.

Zatrzymał się i spojrzał na mnie badawczo, a potem uśmiechnął się swoim słynnym st.claire'owskim uśmiechem, który sprawiał, że czułeś się najważniejszą osobą na całym cholernym świecie. Podszedłem do niego i dalej ruszyliśmy razem. Przyspieszył kroku, a ja ledwie za nim nadążałem. Zupełnie jakbyśmy wrócili do Benning na musztrę. Strażnicy musieli podbiegać, żeby nas dogonić.

Spóźniony deszcz pułkownika Chen-Kuena lunął nagle, kiedy wyszliśmy za bramę — gwałtowna ulewa, jaka towarzyszy monsunowi. St.Claire nie zwrócił na to uwagi. Dalej maszerował w tym samym szybkim tempie, aż wreszcie jeden strażnik musiał wybiec do przodu, żeby pokazać drogę.

W innych okolicznościach mógłbym się nieźle ubawić, ale nie teraz. W strumieniach deszczu dotarliśmy do lasu i ruszyliśmy ścieżką, która prowadziła do rzeki oddalonej o jakąś milę.

Kilkaset jardów dalej weszliśmy na rozległą polanę, opadającą stromo ku ścianie drzew. Całą polanę pokrywały kopczyki ziemi, schludny mały cmentarzyk, ale naturalnie bez nagrobków.

Młody oficer kazał nam się zatrzymać. Jego twardy głos głucho brzmiał w deszczu. Staliśmy i czekaliśmy, a on rozglądał się dokoła. Zostało już niewiele wolnego terenu, on jednak nie zamierzał prze­jmować się taką drobnostką. Wybrał miejsce na skraju polany, wskazał nam dwie zardzewiałe, dobrze już wysłużone łopaty, a sam stanął pod drzewem z dwoma strażnikami i palił papierosa, podczas gdy trzeci żołnierz pilnował nas przy pracy.

Ziemia była gliniasta, spulchniona deszczem, łatwa do kopania. Nabierałem pełne łopaty i wkrótce stałem już po kolana we własnym grobie. St.Claire pracował, jakby spodziewał się nagrody; jego potężne ramiona wyrzucały w powietrze trzy łopaty błota na moją jedną.

Deszcz wciąż się wzmagał, jakby chciał zatopić resztki nadziei. Wkrótce umrę. Strach przed śmiercią ścisnął mnie za gardło, a potem... Ściana wykopu obsunęła się nagle, pewnie z powodu wilgoci, i odsłoniła ludzką dłoń wraz z częścią przedramienia; sterczała z ziemi, przegniła, z ciałem odpadającym od kości.

Odwróciłem się gwałtownie, straciłem równowagę i upadłem płasko na twarz. W tej samej chwili zawaliła się druga ściana wykopu.

Walcząc o łyk powietrza, usłyszałem śmiech St.Claire'a, ten niezwykły, głęboki, dźwięczny śmiech, wydobywający się jakby z sa­mych korzeni jego istoty. Trupi fetor uderzył mnie w nozdrza i oczy. Otworzyłem usta do krzyku, a wtedy wypełniły się ziemią, która zdławiła we mnie życie i zgasiła ostatni promyk światła. Pogrążyłem się w ciemności...

1.

KONIEC ŚWIATA

Sen zawsze kończył się tak samo — siedziałem sztywno wypros­towany na łóżku, krzycząc jak dziecko, które boi się ciemności, a śmiech St.Claire'a wciąż dzwonił mi w uszach, i to było najgorsze.

I jak zawsze, kiedy zapadała cisza, czekałem z przerażeniem na coś, co ma się stać, czego lękałem się nade wszystko, ale nie potrafiłem nazwać.

Jak zwykle nic się nie stało. Tylko deszcz uderzał w okna starego domu, tylko północny wiatr hulał nad wrzosowiskami. Nasłuchiwałem z przechyloną głową, czekając na znak, który nie nadchodził. Dygo­tałem lekko i pociłem się obficie. Tak znalazła mnie Sheila, która przyszła po chwili.

Malowała — w lewej dłoni ściskała jeszcze paletę i trzy pędzle, a stary aksamitny szlafrok, jej zwykły strój, był upstrzony farbami. Odłożyła paletę i pędzle na krzesło, przysiadła na brzegu łóżka i wzięła mnie za ręce.

— Co się stało, kochany? Znowu ten sen?

Kiedy się odezwałem, głos miałem ochrypły i drżący.

— Zawsze ten sam... zawsze. Dokładny w każdym szczególe, dopóki St.Claire nie zaczął się śmiać.

Pod wpływem napięcia zacząłem trząść się nieopanowanie i zgrzytać zębami. Sheila natychmiast zrzuciła szlafrok, wśliznęła się pod prze­ścieradła, objęła mnie ciepłymi ramionami i przycisnęła do swojego wspaniałego ciała.

Jak zwykle wiedziała, co robi, ponieważ strach podsyca sam siebie bez końca, jest niczym wściekły pies kręcący się za własnym ogonem. Całowała mnie i głaskała delikatnymi dłońmi. Odczułem ulgę, a po chwili, za sprawą jakiejś tajemniczej alchemii, Sheila leżała na plecach i rozkładała uda, żeby mnie przyjąć. Ta sama stara historia, zawsze atrakcyjna i najlepsza terapia na świecie — tak sobie powtarzałem.

Niewielu Anglików służyło w amerykańskiej armii w Wietnamie, ale jest nas więcej, niż ludziom się wydaje. Jeżeli mówiłem to w mieszanym towarzystwie, żeby wyjaśnić, co robiłem przez ostatnie trzy lata, zwykle reagowano uniesieniem brwi, a niekiedy otwartą wrogością.

Przyjęcie, na którym poznałem Sheilę Ward, należało właśnie do tego rodzaju spotkań. Panowała tam sztywna, pseudointelektualna atmosfera. Umierałem z nudów. Nie znałem żywej duszy poza gospodynią. Zanim wreszcie znalazła dla mnie czas, zdążyłem zrobić najrozsądniejszą rzecz w takiej sytuacji — zalałem się w pestkę, co w tamtych czasach przychodziło mi bez trudu.

Na nieszczęście gospodyni nic nie zauważyła i postanowiła przed­stawić mnie pewnemu socjologowi z Londyńskiej Szkoły Ekonomicznej, który cudownym zrządzeniem losu, możliwym tylko w sferach akademickich, otrzymał doktorat za badania systemu walutowego w re­wolucyjnych Chinach, chociaż nigdy tam nie był.

Informacja, że poświęciłem trzy lata mojego młodego życia, służąc w Amerykańskich Siłach Powietrznych w Wietnamie (włączając w to dłuższą odsiadkę w obozie jenieckim na północy), podziałała na niego jak czerwona płachta na byka.

Powiedział mi, że jestem wart nie więcej niż gówno przylepione do podeszwy, co spodobało się grupce ludzi chłonącej jego słowa, ale na mnie nie zrobiło wielkiego wrażenia.

Wyjaśniłem mu, co może mi zrobić, posługując się płynnie dialektem kantońskim, którego chyba nie zrozumiał — dziwne jak na eksperta od spraw chińskich.

Ale ktoś inny zrozumiał i dzięki temu poznałem Sheilę Ward. Najbardziej efektowna kobieta, jaką widziałem w życiu. Marzenie każdego mężczyzny. Miękkie buty z czarnej skóry sięgające do ud, strzępek pomarańczowej wełny udający sukienkę, brązowe włosy spadające na ramiona, mocna chłopska twarz, usta szerokie co najmniej na pół mili. Te usta ratowały ją przed brzydotą. Były wyjątkowe.

— Nie możesz mu tego zrobić — odezwała się w dobrej chińszczyźnie. — Dostaniesz co najmniej pięć lat.

— Nieźle — przyznałem ponuro. — Ale akcent masz okropny.

— Yorkshire — wyjaśniła. — Pracująca dziewczyna z Doncaster. — Mój mąż był wykładowcą na uniwersytecie w Hongkongu przez pięć lat.

Rozmowę przerwał mój przyjaciel socjolog, który próbował ode­pchnąć Sheilę, więc stuknąłem go niezbyt delikatnie pięścią pod żebra. Upadł z przeraźliwym okrzykiem.

Nie bardzo pamiętam, co było potem, prócz tego, że Sheila wyprowadziła mnie i nikt nie próbował nas zatrzymać. Pamiętam, że padało, pamiętam, że oparłem się o mój samochód stojący w bocznej alejce, pod latarnią.

Zapięła mi płaszcz i powiedziała trzeźwo:

— Zachowałeś się paskudnie.

— Ostatnio nabrałem paskudnych zwyczajów.

— Często wdajesz się w bójki?

— Od czasu do czasu. — Usiłowałem zapalić papierosa. — Drażnię ludzi albo oni mnie drażnią.

— A potem czujesz się lepiej? — Potrząsnęła głową. — Nie przyszło ci do głowy, że są inne sposoby rozładowania napięcia?

Narzuciła na ramiona jasnoczerwoną ortalionową kurtkę dla osłony przed deszczem. Sięgnąłem pod kurtkę i pomacałem piękną, twardą pierś.

— Widzisz? — powiedziała spokojnie.

Oparłem się o samochód i wystawiłem twarz na deszcz.

— Umiem jeszcze kilka rzeczy oprócz bicia ludzi. Znam łacińskie deklinacje, bo chodziłem do odpowiedniej szkoły, i potrafię znaleźć północ ustawiając godzinową wskazówkę zegarka na słońce albo wbijając kij w ziemię. I umiem gotować. Wspaniale przyrządzam małpy, a szczury drzewne to moja specjalność.

— Facet dokładnie w moim typie — oświadczyła. — Widzę, że będziemy pasować do siebie.

— Jest tylko jeden haczyk — dodałem. — Łóżko.

Zmarszczyła brwi.

— Chyba niczego ci nie obcięli?

— Wszystko mam na swoim miejscu i w pełnej gotowości, szanowna pani. — Zasalutowałem ponuro. — Po prostu nigdy nie byłem dobry w te klocki. Chiński psychiatra kiedyś mi powiedział, że to dlatego, iż mój dziadek przyłapał mnie w łóżku z fińską pokojówką, kiedy miałem czternaście lat, i sprał mnie swoją ulubioną laską z tarniny. Wiesz, on był generałem i przeniósł tę laskę przez całą pustynną kampanię, więc naturalnie nie mógł mi wybaczyć, kiedy się złamała.

— Na tobie? — upewniła się Sheila.

— Właśnie. Dlatego wątpię, czy będziesz zadowolona.

— Zobaczymy. — Nagle znowu była panienką z Doncaster, z yorkszyrskim akcentem głucho brzmiącym na deszczu. — Co ty robisz... to znaczy z czego żyjesz?

Wzruszyłem ramionami.

— Ostatni z dinozaurów. Skazany na wymarcie. Posiadam tak zwane osobiste dochody... całkiem spore. W nielicznych wolnych chwilach próbuję również pisać.

Uśmiechnęła się i wyglądała tak niewiarygodnie pięknie, że czas jakby się zatrzymał.

— Właśnie kogoś takiego szukałam na starość.

— Jesteś cudowna — powiedziałem. — Taka duża, cycata, zmysłowa...

— Och, na pewno — przyświadczyła. — Nigdy nie wiem, kiedy przestać. Jestem plastyczką w agencji reklamowej, rozwódką i mam trzydzieści siedem lat. Widziałeś mnie tylko w sztucznym świetle, skarbie.

Zacząłem obsuwać się po masce samochodu, a ona podtrzymała mnie i wsunęła rękę pod moje ubranie.

— Znajdziesz portfel w lewej górnej kieszeni — wymamrotałem.

— Ty draniu — zachichotała. — Szukam kluczyków od samo­chodu. Gdzie mieszkasz?

— Wybrzeże Essex — poinformowałem ją. — Foulness.

— Dobry Boże — powiedziała. — To najmarniej pięćdziesiąt mil stąd.

— Pięćdziesiąt osiem.

Zabrała mnie do swojego mieszkania na King's Road, tylko na jedną noc. Zostałem u niej przez miesiąc, ale dłużej nie mogłem już znieść zgiełku, tłumów i jaskrawych świateł. Potrzebowałem samotno­ści, ptaków, pustej przestrzeni. Chciałem znowu zaszyć się w mojej dziurze. Więc Sheila rzuciła pracę w agencji, przeprowadziła się do Foulness i zamieszkała ze mną.

Oscar Wilde powiedział kiedyś, że życie to zaledwie kwadrans złożony ze wspaniałych chwil. W następnym miesiącu Sheila dała mi wiele takich chwil, a ten ranek nie był wyjątkiem. Zacząłem jak zwykle gwałtownie, a ona w ciągu kilku minut zmieniła mnie w odprężonego, czułego kochanka, uprawiającego miłość umiejętnie i bez pośpiechu. Wiele mnie nauczyła w tej materii.

Później poczułem się dużo lepiej. Nocne lęki odeszły w zapomnienie. Pocałowałem ją delikatnie pod sztywnym lewym sutkiem, odrzuciłem prześcieradła i poszedłem do łazienki.

Znajomy lekarz zapewnił mnie kiedyś, że lodowata woda stanowi szok dla organizmu, niszczy naczynia krwionośne i skraca życie co najmniej o miesiąc. Co prawda był wtedy zalany, ale uznałem to za wspaniały pretekst, żeby co rano spędzać pięć minut pod prysznicem tak gorącym, jak tylko mogłem wytrzymać.

Kiedy wróciłem do sypialni, Sheila zniknęła. Poczułem zapach kawy i stwierdziłem, że jestem głodny. Ubrałem się szybko i wszedłem do salonu.

W kamiennym kominku buzował ogień. Obok kominka Sheila ustawiła swoje sztalugi. Stała przed nimi ubrana w stary aksamitny szlafrok, z paletą w lewej ręce, i energicznie dziobała płótno długim pędzlem.

— Piłam kawę — rzuciła nie odwracając głowy. — Tobie zrobiłam herbatę. Stoi na stole.

Nalałem sobie filiżankę i podszedłem do niej. Obraz na sztalugach był dobry, cholernie dobry. Widok z domu, słone bagna nakrapiane lawendą, dziwnie jasne światło odbijające się w mulistych mieliznach, zamazujące kontury przedmiotów. A nad tym wszystkim samotność.

— To dobre.

— Jeszcze nie. — Malowała pilnie w samym rogu płótna, nie odwracając głowy. — Ale będzie dobre. Co chcesz na śniadanie?

— Nie śmiałbym przerywać natchnienia. — Pocałowałem ją w kark. — Zabiorę Fritza na spacer.

— Dobrze, skarbie.

Pędzel poruszał się coraz szybciej, jej twarz zastygła w wyrazie koncentracji. Przestałem dla niej istnieć, więc zdjąłem kurtkę myśliwską z wieszaka na drzwiach i wyszedłem.

Słyszałem, że gdzieś w Ameryce hodują airedale specjalnie do polowania na niedźwiedzie i że te psy są znakomitymi pływakami, co przydaje się w takim miejscu jak Foulness. Ale Fritz, ulubieniec Sheili, był wielkim, kudłatym, czarnorudym uosobieniem poczciwości, mimo iż jego donośne szczekanie niosło się na pół mili. Nawet ptaki wcale się go nie bały, natomiast on sam śmiertelnie obawiał się wody i nigdy nie zgodził się bodaj zamoczyć łap. Pobiegł zarośniętą, porytą koleinami drogą, a ja poszedłem za nim.

Foulness — Przylądek Ptaków, jak go nazywali Saksonowie — był ornitologicznym rajem. Zawsze podobała mi się samotność i to, że Londyn był odległy ledwie o pięćdziesiąt mil. Odpowiednie miejsce na sen zimowy. Wyspy, mgiełka i falochrony zbudowane przed wiekami, jeszcze przez Duńczyków. Strumienie, wysoka trawa mieniąca się różnymi odcieniami na wietrze, wszędzie bulgotanie wody i morze podkradające się nocą jak duch, żeby porwać nieostrożnych śmiałków.

Rzymianie znali to miejsce, saksońscy przestępcy ukrywali się tutaj przed Normanami, a teraz Ellis Jackson udawał przez chwilę, że nic więcej mu nie trzeba.

Jesień na bagnach to purpurowe i fioletowe wrzosy, to wilgotny zapach gnijącej roślinności. Ptaki nawołują nieustannie, podrywając się z falochronów, lato umiera, nadchodzi zima. Znad Morza Północ­nego nadciągają burze, a wiatr zawodzi bez końca.

Czy naprawdę nic więcej mi nie trzeba? Butelka dziennie i Sheila Ward do rozgrzania łóżka? Na co czekałem tutaj, na końcu świata?

Gdzieś daleko usłyszałem strzały. Ciężka artyleria, sądząc po huku. Ten dźwięk poruszył coś we mnie, spowodował przypływ adrenaliny, tylko że nie miałem już swojego karabinka MI 6 i to nie była delta Mekongu, lecz zarośnięte bagno na końcu przylądka Foulness w spokojnym hrabstwie Essex, a odgłosy strzałów dochodziły z eksperymentalnego poligonu artyleryjskiego Ministerstwa Obrony w Shoeburyness.

Fritz wysforował się do przodu i znikł mi z oczu. Nagle pojawił się na grobli pięćdziesiąt jardów dalej, skoczył do szerokiego rozlewiska, przepłynął szybko na drugi brzeg i skrył się w trzcinach.

Po chwili zaczął szczekać zapalczywie, jakby coś go przestraszyło. Rozległ się pojedynczy strzał i szczekanie ucichło.

Wielka chmara ptaków poderwała się z bagna. Wypełniły powietrze trzepotem skrzydeł, a kiedy odleciały, zapadła niesamowita cisza.

Zanurzyłem się we mgle, wołając Fritza. Po chwili znalazłem jego zewłok rozciągnięty na wyboistej drodze. Widocznie został trafiony w głowę pociskiem o dużej prędkości początkowej, ponieważ jego czaszka przestała istnieć. Nie potrafiłem tego zrozumieć, gdyż całe zdarzenie nie miało sensu. Tutaj nie było obcych. Ministerstwo Obrony wprowadziło ostrą kontrolę z powodu eksperymentalnego poligonu. Nawet miejscowi musieli okazywać przepustki w punktach kontrolnych. Sam miałem taką przepustkę.

Chłodny powiew musnął mój policzek, usłyszałem plusk i kiedy się odwróciłem, coś poruszyło się w wysokich trzcinach po prawej stronie.

Regularne oddziały Armii Północnego Wietnamu nosiły mundury khaki, ale Vietcong miał inne ubrania: spiczaste słomkowe kapelusze i czarne piżamy. Wielu z nich wciąż używało starych automatycznych karabinów Browninga albo karabinków M1, jakimi posługiwali się Amerykanie podczas drugiej wojny światowej.

Ten jednak, który wyszedł z trzcin dziesięć czy piętnaście jardów po prawej, trzymał przewieszony przez ramię nowiutki karabinek AK wz.47, najlepszą broń dostępną w Chinach. Prawdopodobnie najlepszą broń na świecie.

Był niewysoki jak oni wszyscy, krępy mały wieśniak z jakiegoś pola ryżowego. Nogi miał przemoczone do kolan, krople deszczu kapały z ronda jego słomkowego kapelusza. Nosił czarną ocieplaną kurtkę.

Ostrożnie cofnąłem się o kilka kroków. Nie odezwał się, nie zrobił żadnego ruchu, tylko stał trzymając karabin w pozycji „na ramię broń". Obejrzałem się przez ramię i zobaczyłem jego bliźniaka stojącego po lewej.

Jeśli to było szaleństwo, nadeszło ze sporym opóźnieniem. Załama­łem się kompletnie, wydałem okrzyk przerażenia, skoczyłem w trzciny i brodząc po kolana w wodzie zanurzyłem się we mgłę.

Spłoszony dziki łabędź poderwał się, bijąc wielkimi skrzydłami tak blisko, że ponownie krzyknąłem i zasłoniłem twarz rękami, ale parłem dalej. Wyszedłem z trzcin po drugiej stronie rozlewiska, obok starej, porośniętej trawą grobli, nie dopuszczającej morza w głąb lądu.

Przykucnąłem pod jej osłoną i nadsłuchiwałem odgłosów pościgu. Gdzieś na bagnach coś się poruszyło, spłoszone ptaki podrywały się w powietrze. To mi wystarczyło. Przelazłem przez groblę, zeskoczyłem na plażę i pobiegłem co sił w nogach.

Sheila wciąż stała przy sztalugach, kiedy wpadłem do domu. Osunąłem się na krzesło z wysokim oparciem stojące przy drzwiach. W mgnieniu oka znalazła się przy mnie.

— Ellis? Ellis, co się stało?

Próbowałem odpowiedzieć, ale słowa uwięzły mi w gardle. Sheila spojrzała na mnie przerażonym wzrokiem. Pobiegła do kredensu i wróciła ze szklanką whisky.

Rozlałem więcej, niż wypiłem, ręce trzęsły mi się jak w gorączce. Zostawiłem otwarte drzwi, które kołysały się na wietrze. Sheila wstała, żeby je zamknąć, a wtedy usłyszałem tupot łap.

— Wrócił mój kochaneczek, zabłocony po same uszy — powie­działa Sheila.

Fritz przyczłapał do krzesła i wetknął wilgotny nos w moją dłoń.


Od czasu Tay Son zawsze istniała taka możliwość. Psychiatra uprzedził mnie o tym, ponieważ zniszczenia sięgały zbyt głęboko. Wybuchnąłem bezradnym dziecinnym płaczem, podczas gdy Fritz lizał moją dłoń.

Sheila, bardzo blada, odgarnęła mi włosy z czoła jak małemu chłopcu i pocałowała mnie delikatnie.

— Wszystko będzie dobrze. Uwierz mi.

Telefon był w kuchni. Siedziałem na krześle, ściskając pustą szklankę po whisky i wpatrując się w przestrzeń, a łzy strumieniami spływały mi po twarzy. Słyszałem, jak Sheila mówi:

— Ambasada amerykańska? Chciałam rozmawiać z generałem St.Claire'em. Moje nazwisko Sheila Ward. — Nastąpiła krótka pauza, a potem Sheila powiedziała: — Maks, to ty? — i zamknęła drzwi.

Wyszła po kilku minutach i uklękła przede mną.

— Maks już jedzie. Wyszedł natychmiast. Będzie tutaj najpóźniej za półtorej godziny.

Poszła się ubrać i zostawiła mnie uczepionego tej myśli. Maks już jedzie. Czarny Maks. Generał brygady James Maxwell St.Claire odznaczony Orderem Honorowym Kongresu, D.S.C. [D.S.C. — Distinguished Service Cross, odznaczenie przyznawane młodszym oficerom marynarki wojennej (przyp. tłum.).], Srebrną Gwiaz­dą, Medaille Militaire, walczący od Anzio do Wietnamu, postać z marzeń każdego chłopca. Czarny Maks przyjedzie, żeby mnie uratować, tak jak już raz uratował moje ciało i duszę w miejscu zwanym Tay Son.


2.

DOM PRZYMUSU NUMER JEDEN

Pewnego mokrego lutowego wieczoru w 1966 roku, podczas mojego drugiego roku w Akademii Wojskowej Sandhurst, skoczyłem po ciemku z kolejowego mostu na przejeżdżający dołem pociąg towarowy. Wylądowałem na stercie koksu, ale kadet, który skoczył za mną, nie miał tyle szczęścia. Wpadł pomiędzy dwa wagony i zginął na miejscu.

Oczywiście byliśmy pijani, co tylko pogorszyło sprawę. Tym razem przepełniła się miara. Padły ostre słowa i usunięto mnie z Akademii.

Równie ostro wypowiedział się mój dziadek, który jako generał-major ciężko przeżył ten zawód, Zawsze uważał mnie za moralnego degenerata od czasu owego osławionego epizodu z fińską służącą, a obserwując moje ostatnie postępki przekonał się, że przez cały czas miał rację.

Mój ojciec podczas drugiej wojny światowej poległ tak zwaną bohaterską śmiercią pod Arnhem. Matka zmarła dwa lata później. Tak więc staruszek opiekował się mną spory szmat czasu. Nie wiem, dlaczego tak bardzo mnie nie lubił, ale nienawiść krępuje równie mocno jak miłość, toteż kiedy wyrzucił mnie z domu, przyjąłem to z ulgą.

Wojsko było jego pomysłem, nie moim. Tradycja rodzinna albo rodzinne przekleństwo, zależy, jak na to spojrzeć. A więc byłem wreszcie wolny, po prawie dwudziestu latach wojskowej dyscypliny, i całkiem zamożny dzięki pieniądzom matki.

Może właśnie dlatego — ponieważ wybór należał do mnie i tylko do mnie — w tydzień po opuszczeniu Akademii poleciałem do Nowego Jorku i zaciągnąłem się na trzy lata do Armii Stanów Zjednoczonych jako spadochroniarz.


Ten skok z kolejowego mostu był widocznie skokiem do piekła, ponieważ przeniósł mnie prosto do Tay Son, po osiemnastu miesiącach piekielnych mąk innego rodzaju.

Wylądowałem na starym francuskim lotnisku w Ton Son Nhut w lipcu 1966 roku jako jeden z członków dwustuosobowego uzupeł­nienia dla Osiemdziesiątej Dywizji Powietrznej. Stanowiliśmy dumę armii, oddział spadochroniarzy-ochotników.

W rok później tylko czterdziestu ośmiu z tych dwustu pozostało w czynnej służbie. Reszta zginęła, zaginęła albo odniosła rany, z czego trzydziestu trzech zabito w jednej fatalnej zasadzce w górach, którą przeżyłem tylko ja i dwóch kumpli dzięki temu, że udawaliśmy martwych.

Tak odkryłem, czym jest wojna — przynajmniej wojna w Wiet­namie. Nie były to malownicze bitwy, trąbki na wietrze, odległy werbel poruszający serce, lecz zażarte walki uliczne podczas ofensywy Tet, bagna delty Mekongu, dżungle Wyżyny Centralnej, wrzody na nogach przeżerające ciało aż do kości jak kwas, pijawki wsysające się w genitalia tak, że dawały się oderwać tylko po przypaleniu roz­żarzonym końcem papierosa.

Jednym słowem to była kwestia przetrwania. Stałem się poniekąd ekspertem w tej dziedzinie, wychodziłem ze wszystkiego bez szwanku aż do dnia, kiedy brałem udział w rutynowym patrolu pod Din To i nieostrożnie nastąpiłem na kij pundżi, śmiertelnie groźną małą pułapkę, ulubioną przez partyzantów Vietcongu. Wbity pionowo w ziemię bambusowy pal, ostry jak igła, ukryty wśród słoniowej trawy i wysmaro­wany ludzkimi ekskrementami, powodował paskudne, ropiejące rany.

Spędziłem dwa tygodnie w szpitalu, a potem tydzień na urlopie, co sprawiło, że tego fatalnego dnia w Pleikic włóczyłem się w deszczu szukając transportu do Din To, gdzie stacjonowała moja jednostka. Udało mi się załapać na helikopter wiozący dostawę leków — był to najgorszy pomysł w moim życiu.

Znajdowaliśmy się jakieś pięćdziesiąt mil od Din To. Lecieliśmy na wysokości tysiąca stóp nad ryżowiskami i dżunglą. Na tym terenie roiło się od partyzantów Vietcongu i regularnych oddziałów Armii Północnego Wietnamu.

Raca wzleciała w powietrze jakieś ćwierć mili na wschód. W rogu pola ryżowego leżał wypalony wrak małego helikoptera hueya, a z najbliższej grobli machał do nas gorączkowo człowiek w amerykańskim mundurze.

Kiedy opuściliśmy się na trzydzieści stóp, kilka ciężkich karabinów maszynowych otworzyło do nas ogień z dżungli, od której dzieliło nas najwyżej pięćdziesiąt jardów, a na taką odległość nie mogły chybić. Obaj piloci mieli kamizelki kuloodporne, ale niewiele im to pomogło. Myślę, że zginęli natychmiast. Dowódca był martwy z całą pewnością, ponieważ stojąc w otwartych drzwiach, tylko w pasie bezpieczeństwa, nie miał szans.

Jedyny pozostały przy życiu członek załogi, lekarz, kulił się w kącie, ściskając zakrwawione ramię. Obok niego w uchwycie wisiał karabinek MI 6. Sięgnąłem po niego, ale w tej samej chwili śmigłowiec poderwał się gwałtownie. Wyleciałem przez otwarte drzwi i spadłem w błoto ryżowiska.

Helikopter wzbił się dwadzieścia czy trzydzieści stóp wyżej, skręcił ostro w lewo i wybuchnął jak wielka kula ognia, siejąc wokół płonące szczątki niczym szrapnele.

Podniosłem się z błota i stanąłem twarzą w twarz z dżentelmenem na grobli, który celował do mnie z karabinka AK wz.47. Nie był to czas na bohaterskie czyny, zwłaszcza że po chwili z dżungli wyroiło się następnych czterdziestu czy pięćdziesięciu żołnierzy Armii Północnego Wietnamu.

Partyzanci Vietcongu zabiliby mnie od ręki, ale nie ci chłopcy. Dla nich jeńcy stanowili cenny nabytek ze względów propagandowych oraz wywiadowczych. Zaprowadzili mnie do dżungli, przy czym każdy z nich próbował mną dyrygować.

Był tam mały obóz oraz młody oficer, który mówił doskonałą angielszczyzną z francuskim akcentem. Dał mi papierosa, potem zrewidował mnie i przejrzał dokumenty.

Wówczas sprawy przybrały gorszy obrót. Podczas akcji zwykle zostawialiśmy osobiste papiery w bazie, ale ponieważ dopiero wra­całem ze szpitala, miałem przy sobie wszystko, łącznie z brytyjskim paszportem.

— Jesteś Anglikiem? — powoli zapytał oficer.

Nie było sensu zaprzeczać.

— Zgadza się. Gdzie jest najbliższy konsul? — zapytałem.

Za co dostałem pięścią w usta. Myślałem, że wtedy mnie zabiją, ale widocznie natychmiast się zorientowali, że mogę się okazać przydatny dla celów propagandowych.

Nie pozwolili mi umrzeć przez następne dwa tygodnie, a potem zostałem odesłany razem z grupą, która wycofywała się na północ na odpoczynek i rekonwalescencję.

I tak dotarłem wreszcie do Tay Son. Był to ostateczny rezultat skoku z kolejowego mostu w ciemność, jaki wykonałem półtora roku wcześniej.


Po raz pierwszy zobaczyłem obóz późnym wieczorem, w strumie­niach deszczu, kiedy wyszliśmy z doliny — wysoki, pomalowany ochrą mur na szczycie wzgórza.

Widziałem w życiu dostatecznie dużo świątyń buddyjskich, żeby je rozpoznać na pierwszy rzut oka, ale ta była inna. Po obu stronach głównej bramy umieszczono wieże strażnicze na palach, a w każdej siedział człowiek z ciężkim karabinem maszynowym. Za bramą na dziedzińcu stały baraki z prefabrykatów.

Po trzech dniach kuśtykania na końcu liny za kolumną jucznych mułów marzyłem tylko o jednym: żeby położyć się gdzieś w kącie i umrzeć. Próbowałem usiąść, ale ktoś kopniakiem postawił mnie na nogi. Zabrali muły i zostawili mnie tylko z jednym strażnikiem. Stałem na deszczu i drzemałem z otwartymi oczami, w tym dziwnym półświetle, jakie widuje się w górach przed zmierzchem.

Wówczas zdarzyło się coś dziwnego. Człowiek, którego cała światowa prasa uznała za zmarłego, wyszedł zza rogu baraku w asyście trzech uzbrojonych strażników; czarny olbrzym w zielonym kom­binezonie i butach spadochroniarskich, Czaka, król Zulusów, żywy i w pełni sił.

Generał brygady James Maxwell St.Claire, chluba Sił Powietrznych, jedna z najbardziej znanych postaci w armii od czasów drugiej wojny światowej. Legenda dawnych czasów — Czarny Maks.

Trzy miesiące wcześniej jego zniknięcie wywołało skandal, który dotarł aż do Białego Domu, ponieważ od czasu wojny w Korei, jako bohatera odznaczonego Orderem Honorowym, trzymano go poza linią ognia, a w Wietnamie znalazł się jedynie jako członek komisji przeprowadzającej inspekcję na osobiste polecenie prezydenta.

W wiadomościach podano, że St.Claire kontrolował wyposażenie helikopterów na wysuniętym terenie, kiedy ogłoszono alarm bojowy. W jednym pojeździe brakowało człowieka do obsługi M 60 zamon­towanego w luku wejściowym. St.Claire postanowił wykorzystać okazję i osobiście wziąć udział w akcji. Podczas walki jego helikopter został trafiony i spadł.

St.Claire skręcił i ruszył przez dziedziniec tak szybko, że strażnicy zostali z tyłu. Mój strażnik podniósł AK, ale St.Claire niedbale odsunął broń.

Stanąłem na baczność. St.Claire powiedział:

— Spocznij, żołnierzu. Znasz mnie?

— Był pan na inspekcji mojej jednostki w Din To ponad trzy miesiące temu, sir.

Powoli kiwnął głową.


— Pamiętam. Pamiętam także ciebie. Pułkownik Dooley specjalnie mi ciebie pokazał. Jesteś Anglikiem. Czy rozmawiałem z tobą na przeglądzie?

— Tak jest, generale.

Uśmiechnął się nagle — wtedy po raz pierwszy przekonałem się, na czym polega wdzięk St.Claire'a, z którego słynął — i położył mi rękę na ramieniu.

— Wyglądasz na wykończonego, synu. Zobaczę, co da się zrobić, ale mogę niewiele. To nie jest zwykły obóz jeniecki. Zarządzają nim Chińczycy. Dom przymusu numer jeden. Komendantem jest pułkownik Chen-Kuen. W życiu nie poznałeś jeszcze równie miłego faceta. Między innymi ma doktorat z psychologii Uniwersytetu Londyńskiego. Jest tutaj tylko z jednego powodu. Żeby cię złamać.

Usłyszałem gniewny okrzyk i w drzwiach jednego z baraków pojawił się młody oficer. Wyciągnął pistolet i wycelował w głowę St.Claire'a, który go zignorował.

— Zachowaj swą dumę, chłopcze. Sam zobaczysz, że tylko to ci zostało.

Odszedł nagle i strażnicy znowu musieli gonić generała, a młody oficer przeklinał soczyście. Ogarnęło mnie dziwne wrażenie osobistej straty, kiedy zostałem sam, ale nie byłem już zmęczony — St.Claire to sprawił.

Zostałem na dworze przez następną godzinę, aż wieczorny chłód przeniknął mnie do kości, a potem w drzwiach pojawił się podoficer i zawołał coś do mojego strażnika, który złośliwie kopnął mnie w nogę i kazał wejść.

W baraku znalazłem długi korytarz i kilkoro drzwi otwierających się na zewnątrz. Zatrzymaliśmy się przy ostatnich. Po chwili otwarły się i wyprowadzono St.Claire'a. Nie było czasu na rozmowę, ponieważ młody oficer kazał mi wejść do środka.

Człowiek za biurkiem nosił mundur pułkownika armii Ludowej Republiki Chin; pewnie pułkownik Chen-Kuen, o którym wspominał St.Claire.

Miał lekko skośne oczy, spoglądające bystro i życzliwie z brązowej twarzy, usta pełne i zdradzające poczucie humoru. Rozłożył gazetę i pokazał mi z daleka. Był to londyński „Daily Express" sprzed pięciu dni. „Angielski bohater wojenny ginie w Wietnamie", głosił wielki tytuł na pierwszej stronie.

— Chyba ostatnio brakuje im materiału — zauważyłem.

— Och, nie sądzę — odparł doskonałą angielszczyzną. — Cała prasa o tym napisała, nawet „The Times". —Podniósł do góry egzemplarz. — Zamieścili nawet wywiad z twoim dziadkiem. Piszą tam, że generał był przybity tą stratą, ale dumny.

Wybuchnąłem głośnym śmiechem, a pułkownik dodał poważnym tonem:

— Tak, ja też dostrzegłem w tym szczyptę ironii, zważywszy jego silną niechęć do ciebie. Niemal patologiczną. Ciekawe dlaczego?

Tak przenikliwe spostrzeżenie przyprawiło mnie o wstrząs, ale szybko wziąłem się w garść.

— Kim pan jest, do diabła... jasnowidzem?

Wziął do ręki kartonową teczkę.

— Oto Ellis Jackson od urodzenia aż do śmierci. Wszystko tutaj jest. Musimy kiedyś porozmawiać o Eton. Zawsze fascynowała mnie atmosfera tego miejsca. Sprawa Sandhurst to oczywiście wielka tragedia. Niesłusznie zwalili całą winę na ciebie.

Westchnął ciężko, jakby to go osobiście dotknęło.

— Za moich studenckich lat na Uniwersytecie Londyńskim prze­czytałem powieść, której bohater, zniesławiony oficer gwardii, wstępuje do Legii Cudzoziemskiej. Wygląda na to, że nic się nie zmieniło.

— Właśnie — przytaknąłem. — Jestem tutaj, żeby ratować honor rodziny.

— A jednak nie chciałeś wstąpić do armii — zauważył. — Nienawidziłeś wojska. Czy może po prostu nienawidziłeś swojego dziadka?

— Zręczna teoryjka — odparłem. — Choć przyznaję, nigdy nie słyszałem, żeby ktoś powiedział o nim coś dobrego.

Na widok jego uśmiechu i satysfakcji w oczach miałem ochotę wymierzyć sobie kopniaka. Z własnej woli zacząłem mu opowiadać o sobie. Widocznie wyczuł, o czym myślę, bo nacisnął guzik na biurku i wstał.

— Przypuszczam, że generał St.Claire już z tobą rozmawiał?

— Owszem.

— Wyjątkowy człowiek... uzdolniony w wielu kierunkach, lecz arogancki. Przez jakiś czas będziesz dzielił z nim celę.

— Prosty żołnierz razem z taką szychą? On się nie zgodzi.

— Drogi Ellisie, nasza filozofia społeczna nie uwzględnia takich różnic pomiędzy istotami ludzkimi. On musi się tego nauczyć. Ty również.

Ellisie". Poczułem się dziwnie nieswojo, kiedy zwrócił się do mnie po imieniu. Zabrzmiało to dość niestosownie w tych okolicznościach.

Otworzyły się drzwi i wszedł młody oficer. Chen-Kuen uśmiechnął się przyjaźnie i położył mi rękę na ramieniu.

— Śpij... wyśpij się dobrze, a potem znowu porozmawiamy.

Co takiego powiedział o nim St.Claire? „W życiu nie poznałeś jeszcze równie miłego faceta". Jak ojciec, którego nie pamiętam. Na samą myśl zaschło mi w gardle. Wypłynąłem na głęboką wodę... zbyt głęboką. Odwróciłem się i szybko wyszedłem.

Podczas podróży do Tay Son dwa razy zatrzymaliśmy się na noc w górskich wioskach. Wystawiano mnie na pokaz, ze sznurem na szyi, jako przykład najemnika, wściekłego psa używanego przez Ameryka­nów w Wietnamie, mordercy kobiet i dzieci.

Za każdym razem zebrani wieśniacy wyli jak wilki żądając mojej krwi i za każdym razem poważny młody oficer, oddany uczeń Mao i wujka Ho, bronił mojego życia. Muszę przeżyć, żeby poznać własne błędy. Byłem typowym produktem imperialistycznej tradycji kapitaliz­mu. Trzeba mi pomóc. Prosta psychologia behawioralna. Ciosy przeplatane pieszczotami, żebyś nigdy nie wiedział, na czym stoisz.

Coś podobnego zdarzyło się, kiedy wyszedłem z biura pułkownika Chen-Kuena. Poprowadzono mnie przez dziedziniec do jednego z baraków, który okazał się centrum medycznym.

Młody oficer zostawił mnie pod opieką strażnika. Wkrótce pojawiła się lekarka, mała, chuda kobieta w nieskazitelnie białym kitlu i stalo­wych okularach, z twarzą jak garbowana skóra i maleńkimi ustami. Niemile przypominała mi gospodynię pracującą u mojego dziadka, gdy byłem dzieckiem, kwaśną Szkotkę z nizin, która nigdy nie wybaczyła Johnowi Knotowi [John Knox (1505?—1572) — szkocki reformator religijny (przyp. tłum.).] i dlatego nienawidziła wszystkich mężczyzn. Po raz pierwszy od lat poczułem smak oleju rycynowego i zadrżałem.

Lekarka usiadła na biurku. Drzwi znowu się otworzyły i weszła druga kobieta — całkowite przeciwieństwo tej pierwszej. Emanowała taką zmysłowością, że nawet mundur i skórzane buty do kolan nie zdołały tego zamaskować.

Włosy miała smoliście czarne, rozdzielone pośrodku, splecione w dwa warkocze i upięte z tyłu głowy w stylu wschodnioeuropej­skim — nic dziwnego, skoro jej matka, jak dowiedziałem się później, była Rosjanką.

Twarz przypominała oblicza bóstw spotykanych we wszystkich świątyniach na Wschodzie. Matka Ziemia, niszczycielka mężczyzn, potężna, tajemnicza; spokojne oczy, szerokie zmysłowe usta. Mogłeś walczyć z nią bez końca, daremnie szukać sumy wszelkich rozkoszy i wreszcie utonąć w bezdennej otchłani.

Miała cudownie piękny głos i mówiła z ledwie wyczuwalnym obcym akcentem.

— Jestem Madame Ny. Będę pańską instruktorką.

— No, nie wiem, co to znaczy, ale brzmi zachęcająco — od­powiedziałem.

Stara lekarka powiedziała coś do niej po chińsku. Madame Ny kiwnęła głową.

— Teraz proszę się rozebrać, panie Jackson. Doktor chce pana zbadać.

Byłem tak zmęczony, że rozbierałem się z trudem. Wreszcie zostałem w slipach. Lekarka podniosła wzrok znad papierów, które przeglądała, i zmarszczyła brwi.

— Proszę zdjąć wszystko, panie Jackson — powiedziała Madami Ny.

Próbowałem zdobyć się na dowcip.

— Nawet w Marine Corps pozwalają zostać w majtkach.

— Wstydzi się pan rozebrać przed lekarzem? — zapytała. Wyda­wała się szczerze zdziwiona. — Ludzkie ciało nie jest czymś nieprzy­zwoitym. Ma pan niezdrowe myśli.

— To cały ja — odparłem. — Nawet zimne prysznice mi nie pomagają.

Madame Ny pochyliła się do lekarki i znowu razem przeglądały papiery, prawdopodobnie moje.

Rozebrałem się jak grzeczny chłopiec i czekałem. Stałem tak dobre dwadzieścia minut. Przez ten czas różne osoby, kobiety i mężczyźni, wchodziły i wychodziły z papierami. Studium świadomego upokorzenia.

Kiedy uznano, że zostałem już dostatecznie ukarany, lekarka wstała nagle i przystąpiła do pracy. Zbadała mnie dokładnie i fachowo, muszę jej to przyznać, wzięła nawet próbki krwi i moczu.

Wreszcie przysunęła sobie krzesło, usiadła i poddała skrupulatnym oględzinom moje genitalia. Było to badanie tego rodzaju, jakie żołnierze na całym świecie przechodzą co kilka miesięcy. Wcale jednak to mi nie pomogło, zwłaszcza że Madame Ny stała za lekarką i zaglądała jej przez ramię.

Skuliłem się pod dotykiem szorstkich rąk starej kobiety. Madame Ny powiedziała cicho:

— To pana krępuje, prawda, panie Jackson? Zwykłe, lekarskie badanie, które przeprowadza kobieta dostatecznie stara, żeby być pańską matką, a jednak pan się wstydzi.

— Niech się pani ode mnie odczepi — warknąłem.

Szeroko otworzyła oczy, jakby w nagłym olśnieniu.

— Ach, teraz rozumiem. Nie zawstydzony, tylko przestraszony. Pan się boi w takich sytuacjach.

Odwróciła się, powiedziała coś do starej lekarki, która kiwnęła głową, i obie wyszły, zanim zdążyłem się odezwać. Nie byłem już zmęczony, ale nie potrafiłem zebrać myśli. Czułem złość i frustrację, niczym uczeń upokorzony przed całą klasą bez żadnego powodu.

Ledwie zdążyłem wciągnąć ubranie, kiedy wróciła Madame Ny w towarzystwie młodego oficera. Przyniosła papier, który położyła na biurku. Podała mi pióro.

— Teraz proszę to podpisać.

To było pięć kartek gęsto zapisanych na maszynie, wszystko po chińsku.

— Będziecie musieli mi przeczytać to, co jest napisane drobnym drukiem — oświadczyłem. — Nie wziąłem okularów.

— Pańskie zeznanie — wtrącił młody oficer. — Podsumowanie tego, co pan robił w Wietnamie jako angielski najemnik opłacany przez Amerykanów.

Powiedziałem mu, co może zrobić z tym papierkiem, używając wulgarnego angielskiego wyrażenia, którego widocznie nie zrozumiał. Ale Madame Ny zrozumiała.

— Obawiam się, że to fizycznie niemożliwe, panie Jackson — uśmiechnęła się blado. — Zapewniam pana, że w końcu pan podpisze. Mamy mnóstwo czasu. Cały czas świata.

Znowu wyszła, a młody oficer kazał mi iść za sobą. W deszczu przecięliśmy dziedziniec i weszliśmy do świątyni: wytarte kamienne stopnie i korytarze ciągnące się bez końca, chociaż ku mojemu zdziwieniu oświetlone elektrycznością.

Wreszcie dotarliśmy na najwyższy poziom i skręciliśmy w długi, mroczny pasaż, a wtedy wyraźnie usłyszałem gitarę. Kiedy podeszliśmy bliżej, dźwięk stopniowo nabrał mocy, a potem ktoś zaczął śpiewać bluesa powolnym, głębokim, pełnym głosem, który niósł się po całym korytarzu.

Zbierzcie się przy mnie, ludziska,

Bo prawdę powiedzieć wam muszę.

Zły los zabrał mi wszystko,

Szczur usłał sobie legowisko

W moim kapeluszu.


Przed drzwiami z ciężkiego czarnego dębu stali dwaj strażnicy. Młody oficer wyjął klucz długi prawie na dwanaście cali, który musiał obiema rękami obrócić w zamku.

Samotna żarówka oświetlała zdumiewająco duży pokój. Na ka­miennej podłodze leżała trzcinowa mata i stały dwie drewniane prycze. Na jednej siedział St.Claire z gitarą na kolanach.

Przestał grać.

— Witamy w Sali Wolności w Eton. Niewiele tutaj wygód, ale to i tak Hilton w porównaniu z miejscowymi warunkami.

Na jego widok ucieszyłem się jak jeszcze nigdy w życiu. Wyjął paczkę amerykańskich papierosów.

— Używasz tego?

— Oficerski przywilej? — zapytałem.

Pokręcił głową.

— Chwilowo są dla mnie mili. Mogą dawać mi paczkę dziennie przez cały miesiąc albo obciąć przydział od jutra.

— Warunkowanie Pawłowa?

— Właśnie. Oni mają tylko jeden cel i lepiej o tym pamiętaj. Chcą doprowadzić cię na skraj szaleństwa, rozbić na kawałeczki, a potem poskładać od nowa na swój własny obraz i podobieństwo. Nawet ich psychologia jest marksistowska. Wierzą, że każdy człowiek ma swoją tezę, czyli pozytywną stronę swojej natury, i antytezę, czyli ciemną stronę. Jeśli odkryją, czym jest ta ciemna strona, będą ją podsycać, aż całkowicie zawładnie twoją osobowością. Wówczas zwątpisz we wszystkie zasady moralne, jakich cię nauczono.

— Ale z panem nie zaszli daleko.

— Można powiedzieć, że w mojej naturze leży skłonność do uporu. — Uśmiechnął się. — Ale oni ciągle próbują. Mam najlepszego instruktora. Chen-Kuen we własnej osobie. To po prostu inne określenie oficera śledczego.

— Poznałem już swojego — wtrąciłem.

Opowiedziałem mu o Ma­dame Ny i o scenie w centrum medycznym. Wysłuchał mnie z uwagą i potrząsnął głową, kiedy skończyłem.

— Sam nigdy jej nie spotkałem, no, ale tutaj ma się niewiele kontaktów z ludźmi. Odkąd tu jestem, nie widziałem żadnego innego więźnia. Nawet na sesjach w Ośrodku Indoktrynacji, kiedy całymi godzinami ładują w ciebie marksizm i chiński, jesteś zupełnie sam. Siedzisz w zamkniętej kabinie ze słuchawkami i magnetofonem.

Nagle przyszła mi do głowy pewna oczywista rzecz.


— Jeśli pan mówi prawdę, to dlaczego posadzili nas razem?

— Nie mam pojęcia — wzruszył ramionami. — Dowiedziałem się o tym wówczas, kiedy pułkownik Chen-Kuen wezwał mnie do siebie, opowiedział mi cały twój cholerny życiorys i oznajmił, że zamieszkamy razem.

— Ale chyba mają w tym jakiś cel?

— To ci mogę zaręczyć. Może on po prostu zamierza obserwować nasze reakcje. Dwa szczury w klatce. Tylko tym dla niego jesteśmy.

Kopnąłem krzesło stojące mi na drodze, podszedłem do małego okienka i zapatrzyłem się w deszcz.

— Za bardzo się spinasz, synu — powiedział miękko St.Claire. — Musisz zachować zimną krew, jeśli chcesz tutaj przeżyć. W tym stanie załamiesz się, jak tylko zaczną przykręcać śrubę.

— Nie tak jak pan — burknąłem. — Nie jestem Czarnym Maksem.

Jednym ruchem zerwał się z łóżka i przygwoździł mnie do ściany.

Twarz miał całkowicie pozbawioną wyrazu, jak wykutą z kamienia, twarz człowieka, który zabija bez najmniejszych skrupułów, zabija tak często, że nie robi to na nim żadnego wrażenia.

Bardzo powoli, głosem ostrym jak brzytwa powiedział:

— Mają tam na dole pokój, który nazywają Pudłem. Mógłbym ci opowiedzieć, jak tam jest, ale nic byś nie zrozumiał. Zamknęli mnie na trzy tygodnie, a ja stamtąd wyszedłem. Trzy tygodnie powrotu do łona i wyszedłem z tego.

Puścił mnie i okręcił się jak dzieciak, z rozpostartymi ramionami, a jego uśmiech był jak promień słońca przeświecający przez deszcz.

— Jezu, chłopie, trzeba było widzieć ich miny.

— Jak? — zapytałem. — Jak pan to zrobił?

Rzucił mi następnego papierosa.

— Musisz być jak skała Gibraltaru. Tak pewny siebie, żeby nic cię nie wzruszyło.

— A jak się takim stać?

Wyciągnął się wygodnie i oparł głowę na ramieniu.

— Nauczyłem się trochę judo, kiedy byłem studentem w Harvardzie. Po wojnie, kiedy wysłano mnie do Japonii z armią okupacyjną, uczyłem się dalej, głównie żeby mieć jakieś zajęcie. Najpierw odkryłem karate, potem zabójczą sztukę zwaną aikido [Pomyłka - aikido polega na wykorzystaniu siły przeciwnika i jest to samoobrona, chyba chodzi o Taekwondo]. Mam czarny pas w jednym i drugim.

Powiedział to niedbałym tonem, stwierdzając zwykły fakt, bez śladu dumy w głosie.

— A potem stała się dziwna rzecz — ciągnął. — Poznałem starego kapłana zen, liczącego sobie osiemdziesiąt czy dziewięćdziesiąt lat. Facet, który mnie do niego zaprowadził, miał czarny pas w judo. Podczas demonstracji stary siedział, a tamten atakował go od tyłu.

— I co się stało?

— Stary przewracał go za każdym razem. Potem powiedział mi, że jego siła płynie z ośrodka kontroli odruchów, zwanego tanden albo drugi mózg. Rozwijają go długie okresy medytacji i specjalne ćwiczenia oddechowe. To po prostu japońskie rozszerzenie starożytnej chińskiej sztuki walki z klasztoru Shaolin, którą z kolei sprowadzono z Indii razem z buddyzmem zen.

Zacząłem się w tym gubić.

— Więc jak daleko pan w to zabrnął?

— Buddyzm zen, konfucjanizm, taoizm. Wykułem wszystko na blachę. Prawie przez cztery lata każdą wolną chwilę poświęcałem na naukę chińskiego boksu w klasztorze zen w górach, jakieś czterdzieści mil od Tokio. Kiedy zaczynałem, myślałem, że wiem wszystko, ale przekonałem się, że nie wiem nic.

— I co z tego wynikło?

— Czytałeś „Daw-Der-Jung" starego mistrza Lao Tse? — Wzru­szył ramionami. — Nie, nie przypuszczam. Lao Tse mówi miedzy innymi, że jeśli ktoś chce urosnąć, musi najpierw zmaleć. Jeśli ktoś chce się wznieść, musi najpierw upaść. Jeśli ktoś chce wziąć, musi najpierw dać. Miękkość może pokonać twardość, a słabość może pokonać siłę.

— Co to niby ma znaczyć?

— Musisz nauczyć się całkowicie odprężać jak kot. W ten sposób uwalniasz ch'i. To rodzaj wewnętrznej energii. Kiedy ch'i jest zgroma­dzona w tan t'ien, czyli w punkcie znajdującym się tuż pod pępkiem, posiada żywiołową moc, większą od wszelkiej fizycznej siły. Istnieją rozmaite ćwiczenia oddechowe, które pomagają to osiągnąć. Rodzaj autohipnozy.

Opisał szczegółowo jedno z nich, ale brzmiało to tak śmiesznie, że po raz pierwszy zacząłem podejrzewać, czy przypadkiem więzienie nie podkopało jego zdrowia psychicznego. Widocznie zdradził mnie wyraz twarzy, ponieważ St.Claire roześmiał się głośno.

— Myślisz, że zwariowałem, prawda? No, jeszcze nie, chłopcze. Nic z tych rzeczy. Słuchaj mnie, to może uzyskasz dziesięć procent szansy, żeby wyjść stąd w jednym kawałku. A teraz na twoim miejscu złapałbym trochę snu, dopóki jest okazja.

Przestał zwracać na mnie uwagę i sięgnął po książkę, popularne wydanie „Myśli" Mao Zedonga. Byłem tak wyczerpany, że ledwie dowlokłem się do łóżka. Siennik wypchany słomą wydawał się miększy od wszystkiego, co dotąd znałem. Niemal z masochistyczną przyjem­nością rozluźniłem napięte mięśnie. Zamknąłem oczy, odprężyłem się i pozwoliłem, żeby zmęczenie zniosło mnie ku krawędzi snu. Gdzieś w mojej głowie zaczął bić dzwon, a każde uderzenie dźgało obnażone nerwy niczym seria elektrycznych wstrząsów.

Usłyszałem ostrzegawczy krzyk ST.Claire'a. Drzwi otwarły się gwałtownie. Pojawił się młody oficer, ten sam, który mnie tu przyprowadził. Za nim stał tuzin żołnierzy, trzech miało bagnety osadzone na karabinach. Przycisnęli do ściany St.Claire'a, ryczącego jak rozwścieczony tygrys. Pozostali uzbrojeni byli tylko w gumowe pałki.

— Pamiętaj, co ci mówiłem, chłopcze — wrzasnął St.Claire, a potem znalazłem się za drzwiami, popędzany kopniakami młodego oficera.

Bili mnie i kopali przez całą drogę korytarzem i w dół po czterech kondygnacjach schodów. Wreszcie zatrzymałem się w załomie muru, skulony jak zwierzę, osłaniając głowę rękami przed uderzeniami pałek.

Postawiono mnie na nogi, ściągnięto ze mnie ubranie. Na wpół przytomny, słyszałem mamrotanie głosów, potem szczęknęły żelazne drzwi i zostałem sam.

Czasami człowiek budzi się w całkowitych ciemnościach o wpół do trzeciej nad ranem i szybko nakrywa głowę ciepłym kocem, czując bezrozumne przerażenie, niepojęty strach przed potworami czającymi się po drugiej stronie pokoju.

Tu było tak samo, tylko że to trwało całą wieczność. I nie było żadnego ciepłego koca. St.Claire przeżył tutaj trzy tygodnie. Trzy tygodnie. W porównaniu z tym nawet wieczność wydawała się krótka.

Z wahaniem zrobiłem krok do przodu i wpadłem na kamienną ścianę. Cofnąłem się dwa kroki, wyciągnąłem rękę i dotknąłem drugiej ściany. Trzy ostrożne kroki doprowadziły mnie do tylnej ściany. Stamtąd do obitych żelazem drzwi było cztery kroki.

Kamienne łono. Zimne. Niewiarygodnie zimne. Klapa u dołu drzwi otwarła się, błysnęło żółte światło. Do środka wsunięto metalową miskę i klapa zamknęła się.

To była woda, świeża i zimna. Wypiłem trochę, potem usiadłem pod drzwiami i czekałem.


Udało mi się zasnąć. Spałem dość długo — nic dziwnego, biorąc pod uwagę moje wyczerpanie. Budziłem się powoli, nadal w całkowitej ciemności.

Strasznie cisnął mnie pęcherz. Waliłem w drzwi, ale bez skutku. Wreszcie musiałem się załatwić w kącie, co wcale nie poprawiło sytuacji.

Jak długo tu byłem? Pięć godzin czy dziesięć? Siedziałem, nad­słuchiwałem i nagle znowu była trzecia nad ranem, znowu w ciemności czyhały przerażające potwory, gotowe mnie zniszczyć.

Chciałem krzyczeć. Zamiast tego zacząłem walczyć. Najpierw próbowałem recytować wiersze, ale to niewiele pomogło, ponieważ mój głos brzmiał jak głos kogoś innego, co jeszcze bardziej mnie przestraszyło. Potem próbowałem streszczać przeczytane książki. Porządne, solidne dzieła, zajmujące dużo czasu. Przeleciałem całego „Olivera Twista" i powtórzyłem „Wielkiego Gatsby'ego" niemal słowo w słowo, ale zgubiłem się w połowie „Dawida Copperfielda".

Wtedy stwierdziłem, że myślę o St.Clairze, który w Amerykańskich Siłach Powietrznych uważany był za kogoś w rodzaju mitycznego bohatera. Historia St.Claire'a należała do programu szkolenia rekrutów tak samo, jak musztra albo nauka rozkładania i składania MI 6 z zawiązanymi oczami.

Generał brygady James Maxwell St.Claire we własnej osobie. Syn czarnucha milionera, który zarobił pierwszy milion na ubezpieczeniach i nigdy nie oglądał się za siebie. Żadnych srebrnych łyżeczek, tylko z osiemnastokaratowego złota. Harvard — to, co najlepsze — a potem chłopak po prostu wyszedł z domu i zaciągnął się do spadochroniarzy w czterdziestym pierwszym.

W czterdziestym trzecim jako sierżant trafił do niewoli we Włoszech, uciekł i walczył razem z włoskimi partyzantami na bagnach Po, a pod koniec dowodził oddziałem czterystu ludzi, którzy przez trzy dni odpierali ataki niemieckiej dywizji piechoty. Otrzymał patent oficerski po roku był kapitanem i na tydzień przed Dniem Lądowania zrzucono go do Bretanii razem z oddziałem Brytyjskich Powietrznych Służb Specjalnych.

W pięćdziesiątym drugim w Korei zarobił sobie na Order Honoro­wy. Kiedy jednostka saperów nie zdołała wysadzić mostu, którym miały się przeprawić znaczne siły wroga, St.Claire tego dokonał, sam zaś został zmieciony podmuchem eksplozji. Nikt jednak w armii nie był zdziwiony, kiedy wyłowiono Czarnego Maksa z rzeki żywego.

Apetyt miał nienasycony. Na kobiety, alkohol i jedzenie, w tej kolejności. Teraz jednak, spoglądając wstecz, widzę, że ponad wszystko łaknął wielkich rzeczy, pragnął odgrywać główną rolę na scenie życia.

Boże, ależ zmarzłem. Drżałem na całym ciele. Objąłem się mocno ramionami, ale to niewiele pomogło. Wtedy właśnie przypomniałem sobie słowa St.Claire'a, przywołałem nawet z pamięci fragment taoistycznego poematu, który cytował. „W ruchu bądź jak woda, w spoczynku jak lustro".

Ostatecznie nie miałem nic do stracenia. Usiadłem więc na podłodze ze skrzyżowanymi nogami i skoncentrowałem się na odtworzeniu krok po kroku ćwiczeń oddechowych, które mi opisał, metody wzbudzenia tajemniczej siły ch'i.

Starałem się odprężyć, wdychając powietrze przez nos, wydychając zaś przez usta. Zamknąłem oczy, chociaż to nie pomagało mi również. Zakryłem prawe ucho lewą dłonią. Po pięciu minutach zmieniłem rękę i zakryłem lewe ucho prawą dłonią. Po następnych pięciu minutach zakryłem oboje uszu skrzyżowanymi rękami.

Była to głupota najgorszego rodzaju, nawet jeśli ta technika według St.Claire'a liczyła sobie parę tysięcy lat. W końcu jednak przestałem dygotać. Oddychałem coraz spokojniej. Nie czułem już zimna ani twardej kamiennej podłogi, po prostu unosiłem się w ciem­ności, słuchając własnego oddechu.

To było jak szum morza, jak szelest liści w wieczornym lesie, jak umieranie jesieni. Pustka.

Trzymali mnie tam przez osiem dni, podczas których znacznie opadłem z sił. Używając techniki St.Claire'a, zapadałem w trans niemal na życzenie i budziłem się po piętnastu czy dwudziestu godzinach, jak oceniłem później.

Przez cały ten czas nikt mnie nie odwiedził, z nikim nie roz­mawiałem. Nigdy więcej nie widziałem, jak otwiera się klapa w drzwiach, chociaż znajdowałem następne pojemniki z wodą, dostar­czane prawdopodobnie, kiedy byłem w transie. Nie dostawałem żadnego jedzenia.

Warunki pogarszały się coraz bardziej. Cela cuchnęła jak ściek z oczywistych powodów, a ja byłem bardzo osłabiony. Nie śniłem o niczym, nie myślałem o niczym, dopiero pod koniec miałem niezwykle niepokojący i wyrazisty sen.

Leżałem nago na małym łóżku. Nie było ciemno. Nie siedziałem już w Pudle, ponieważ mogłem znowu widzieć. Nikła, rozproszona, złocista poświata, niezwykle przyjemna dla oczu, podkreślała kontury przedmiotów. Było ciepło. Tkwiłem w kokonie ciepła — nic dziwnego, ponieważ pokój wypełniały kłęby pary.

Usłyszałem głos, lekko zniekształcony niczym odległe echo:

— Ellis? Jesteś tam, Ellis?

Podniosłem głowę i zobaczyłem Madame Ny, stojącą najwyżej metr ode mnie. Miała na sobie mundurową spódnicę i skórzane buty, ale zdjęła tunikę. Pod spodem nosiła zwykłą białą bawełnianą bluzkę.

Bluzka wchłaniała wilgoć jak bibuła. Przed moimi oczami na czubkach piersi rozkwitły sutki, a potem całe piersi zmate­rializowały się jakimś czarodziejskim sposobem, kiedy cienka bawełna nasiąkła wodą.

Był to najbardziej erotyczny widok w całym moim życiu. Podziałał jak wstrząs elektryczny. Moje ciało zaczęło reagować. Madame Ny podeszła do łóżka, pochyliła się i dotknęła mnie. Próbowałem ją odepchnąć, ale ona uśmiechnęła się łagodnie i powiedziała tym odległym, zniekształconym głosem;

— Przecież nie ma się czego wstydzić. Nie ma się czego bać.

Rozpięła zamek błyskawiczny i zdjęła spódnicę. Pod spodem miała bawełniane majtki, równie wilgotne jak bluzka. Zdjęła je bez żadnego skrępowania, potem usiadła na krawędzi łóżka i rozpięła bluzkę. Piersi miała pełne i krągłe, lśniące od wilgoci, nieopisanie piękne. Drżałem jak listek na wietrze, a ona objęła mnie i przycisnęła moją twarz do piersi.

— Biedny Ellis — głos rozbrzmiał echem we mgle. — Biedny mały Ellis Jackson. Nikt go nie kocha. Nikt. — A potem odsunęła się, spojrzała mi w twarz i powiedziała: — Ale ja cię kocham. Kocham cię.

Położyła się na plecach i rozchyliła dla mnie uda, jej usta były cudownie słodkie. Orgazm przeszył mnie z tak dojmującą siłą, że krzyknąłem głośno.

Obudziłem się z krzykiem w ciemnej celi, wciągnąłem w nozdrza ohydny zaduch i nagle stwierdziłem, że stoję i wrzeszczę na cały głos, rzucając ślepe wyzwanie moim dręczycielom.

Rozległ się szczęk zamka. Po chwili drzwi otwarły się i do środka wpadł strumień żółtego światła.

Byli tam wszyscy, młody oficer ze swoimi ludźmi, pułkownik Chen-Kuen, a obok niego Madame Ny, bardzo poprawna w swoim mundurze i furażerce ozdobionej z przodu czerwoną gwiazdą. Wyda­wała się blada i wstrząśnięta, wręcz zmartwiona, w przeciwieństwie do Chen-Kuena. Jego interesowało tylko, ile mogę wytrzymać — nauko­wiec w każdym calu.

Stałem chwiejąc się z boku na bok, podczas kiedy oni otwierali sąsiednie drzwi. Za drzwiami była ciemność, a potem wyszedł stamtąd St.Claire.

Wyglądał jak wyciosany z hebanu Kolos Rodyjski, potężny i dumny, nie zmieszany swoją nagością. Dostrzegł mnie i oczy mu się rozszerzyły. Dwoma szybkimi krokami przemierzył korytarz i pod­trzymał mnie ramieniem, kiedy się zachwiałem.

— Nie teraz... nie teraz, kiedy przeszedłeś przez to wszystko — powiedział. — Pójdziemy do centrum medycznego na własnych nogach i do diabła z tą bandą.

Te słowa i dotyk zdrowego ramienia St.Claire'a dały mi bodziec, którego potrzebowałem. O własnych siłach wyszliśmy głównym we­jściem, przemierzyliśmy dziedziniec w zimnym, drobnym deszczu i dotarliśmy do baraku medycznego.

Tam nas rozdzielono. Zostałem sam w małej klitce, owinięty wielkim ręcznikiem po gorącym prysznicu. Zjawiła się stara lekarka, zbadała mnie szybko, zrobiła mi zastrzyk w prawe ramię i wyszła.

Leżałem gapiąc się w sufit, kiedy szczęknęły otwierane drzwi. To był dzień niespodzianek. Obok łóżka stanęła Madame Ny. Miała łzy w oczach. Upadła na kolana i wzięła mnie za rękę.

— Nie wiedziałam, że to zrobią. Nie wiedziałam.

Z jakiegoś niejasnego powodu uwierzyłem jej, czy raczej to nie miało dla mnie znaczenia, ale kobiece łzy zawsze wytrącały mnie z równowagi.

— W porządku — powiedziałem. — Wyszedłem stamtąd cały i zdrowy, prawda?

Zaczęła płakać bezsilnie, kryjąc twarz na mojej piersi. Bardzo delikatnie pogłaskałem ją po włosach.

Tygodnie, które nadeszły, były przesycone jakąś dziwną, baśniową atmosferą. Wpadliśmy w rutynę. Wciąż dzieliłem celę z St.Claire'em. Codziennie o szóstej rano zabierano nas obu do Ośrodka Indoktrynacji. Tam sadzano nas oddzielnie w małych, zamkniętych kabinach, ze słuchawkami na uszach, i bez końca raczono nagraniami.

Materiały były raczej standardowe. Na początek Marks i Lenin, potem Mao Zedong, aż do znudzenia. Większość z tego puszczałem mimo uszu, chociaż w późniejszych latach zauważyłem, że w dyskusjach wykazuję skłonność do posługiwania się terminologią marksistowską. St.Claire bardzo mi pomógł nabrać do tego dystansu. To on wskazywał biedy i zapożyczenia w dziełach Mao. Na przykład wszystko, co Mao napisał o wojnie, zostało ściągnięte żywcem ze „Sztuki wojny" Sun Tzu, pochodzącej z 500 roku p.n.e. Jak mawiają jezuici, jedno kłamstwo to wiele kłamstw. Od tamtej pory nigdy już nie wierzyłem bez zastrzeżeń w idee wielkich ludzi.

Pięć godzin dziennie poświęcaliśmy na naukę chińskiego. Podczas jednego z wielu przesłuchań Chen-Kuen powiedział mi, że nauka ma nam pomóc lepiej się porozumieć. Niezbyt przemawiało do mnie to wyjaśnienie. Jednak zawsze miałem zdolności do języków, a nauka chińskiego przynajmniej wypełniała mi czas.

Codziennie po południu odbywałem z Madame Ny długą sesję, którą St.Claire kazał mi szczegółowo opisywać co wieczór, chociaż mieliśmy również inne zajęcia. Uczył mnie karate i aikido, prowadził ze mną długie i skomplikowane ćwiczenia oddechowe, wszystko w ramach przygotowań do dnia, kiedy stąd „spłyniemy" — jego ulubione wyrażenie.

Ale St.Claire był również erudytą. Filozofia, psychologia, wojskowe strategie od Sun Tzu i Wu Ch'i do Clausewitza i Liddella Harta, literatura, a zwłaszcza poezja, którą bardzo kochał. Nalegał, żebyśmy rozmawiali po chińsku, i nawet uczył mnie grać na swojej gitarze.

Wykorzystywał każdą chwilę, żeby zużyć chociaż część swojej ogromnej energii. Był jak tygrys w klatce, czekający na okazję do skoku.

Próbowałem kiedyś go scharakteryzować, ale znajdowałem tylko takie określenia, jak „dowcipny", „atrakcyjny", „dzielny", „amoralny", „całkowicie pozbawiony skrupułów". Wiedziałem na pewno — i wierzy­łem w to do samego końca — że St.Claire był najbogatszym duchowo człowiekiem, jakiego znałem. Jeśli ktoś żył pełnią życia, to właśnie on.

Najdziwniejszy chyba w całej sprawie był mój związek z Madame Ny.

Codziennie po południu prowadzono mnie do jej gabinetu na drugim piętrze świątyni. Na korytarzu zawsze stali dwaj strażnicy, ale w pokoju byliśmy całkiem sami.

Był to wygodny pokój, zadziwiająco wygodny, chociaż teraz podejrzewam, że urządzono go tak z rozmysłem. Chińskie dywany na podłodze, nowoczesne biurko i obrotowe krzesło, segregator, akwarele na ścianach i bardzo utylitarnie wyglądająca czarna skórzana kanapa.

Od początku jasne było, że będą to seanse psychoanalityczne, a Madame Ny zamierza rozłożyć mnie na czynniki pierwsze.

Nie miałem nic przeciwko temu, ponieważ nasze spotkania szybko zmieniły się w grę, zabawę w pytania i odpowiedzi — moje odpowie­dzi — która dosyć mi się spodobała. Prawdę mówiąc, pragnąłem towarzystwa Madame Ny. Tęskniłem za jej widokiem.

Na początku była spokojna i trochę małomówna, nadal zwracała się do mnie po imieniu, ale nigdy ani słowem, ani gestem nie nawiązała do swego emocjonalnego załamania przy moim łóżku tego dnia, kiedy wypuścili mnie z Pudła.

Wciąż nie mogłem wymazać wspomnienia tego dziwnego snu, erotycznej fantazji tak realnej, że sam widok Madame Ny, kiedy wstawała i przeciągała się albo podchodziła do okna, przyspieszał bicie mojego serca.

Na większość jej pytań odpowiadałem bez oporu. Dzieciństwo i mój związek z dziadkiem, szkoły, zwłaszcza Eton, która ją szczególnie fascynowała. Wydawała się zdziwiona, że przeżycia szkolne nie zrobiły ze mnie zdeklarowanego homoseksualisty, i zadawała podchwytliwe, trochę absurdalne pytania dotyczące masturbacji, które jedynie pod­sycały moją skłonność do błaznowania.

Tak minął miesiąc i zauważyłem, że Madame Ny staje się coraz bardziej niecierpliwa. Pewnego dnia po jakimś wyjątkowo słabym dowcipie wstała nagle, zdjęła tunikę i podeszła do okna. Jeszcze nigdy nie była taka zdenerwowana.

Stała odwrócona do mnie profilem i w bladym świetle słońca widziałem wyraźnie, że jej piersi bynajmniej nie potrzebują takich zachodnich akcesoriów jak biustonosz. Pod cienką bawełnianą tkaniną dostrzegłem łagodną krzywiznę opadającą do wypukłości sutka.

— Każdy człowiek jest co najmniej trzema ludźmi — powiedzia­ła. — Tym, kim się wydaje innym, tym, za kogo sam siebie uważa, i tym, kim jest naprawdę. Twój wielki błąd polega na tym, że przyjmujesz pozory za dobrą monetę.

— Czy rzeczywiście? — zagadnąłem drwiąco.

Odwróciła się do mnie i uczyniła widoczny wysiłek, żeby opanować gniew.

— Chodź ze mną — rozkazała podchodząc do drzwi.

Nie poszliśmy daleko. Drzwi na końcu korytarza prowadziły do galerii umieszczonej nad centralną częścią starej świątyni. Na samym końcu stał posąg Buddy, migotały świece, szmer modłów unosił się nad grupą mnichów zen w żółtych szatach.

Madame Ny odezwała się:

— Gdybym cię zapytała, kto jest komendantem obozu Tay Son, odpowiedziałbyś, że pułkownik Chen-Kuen z Armii Republiki Ludowej.


— I co z tego?

— Komendant jest teraz tam na dole.

Mnisi podnieśli się z klęczek. Na czele stał główny kapłan, majestatyczny w swoich szafranowych szatach. Podniósł wzrok i spo­jrzał prosto na mnie. Pułkownik Chen-Kuen.

W milczeniu wróciliśmy do gabinetu. Usiadłem, a ona powiedziała:

— Więc widzisz, nic nie jest takie, jakim się wydaje, nawet Ellis Jackson.

Nie odpowiedziałem. Wszedł dyżurny z czajniczkiem popołudniowej chińskiej herbaty i maleńkimi porcelanowymi filiżankami. Herbata jak zwykle była rozkosznie odświeżająca. Madame Ny bez słowa podała mi filiżankę. Z westchnieniem ulgi pociągnąłem długi łyk i natychmiast zrozumiałem, że wpadłem w kłopoty.

Ześliznąłem się w inny wymiar czasu i zastygłem bez ruchu. Ponownie zjawił się dyżurny, ale widziałem go jakby w krzywym zwierciadle. Madame Ny otworzyła szufladę biurka i wyjęła pojemnik zawierający kilka strzykawek. Jej głos dobiegał jakby z innego miejsca, ale brzmiał zdumiewająco wyraźnie.

— Nie robimy wystarczających postępów, a czasu mamy niewiele. Musimy zastosować inne środki. Nic bolesnego. Po prostu dwa zastrzyki. Najpierw pentotal, który niesłusznie nazywacie „serum prawdy". — Nie poczułem żadnego bólu, kiedy wbiła igłę. — Potem niewielka dawka metedryny.

Wiedziałem, co to jest. Dopalacz, tak nazywali metedrynę hipisi w Nowym Jorku. „Dopalacz zabija", tak mówili.

Odpływałem i przez chwilę widziałem siebie samego, jak siedzę na krześle, Madame Ny przysuwa się bliżej, a dyżurny wychodzi i zamyka za sobą drzwi. Czasami zdawałem sobie sprawę z tego, co mówię, czasami rozmowa brzmiała jak odległy szum morza, ale mówiłem bez przerwy. Tylko jedno docierało do mnie z męczącą wyrazistością, równie rzeczywiste jak sen w Pudle.

Helga Jorgenson była nie tyle Finką, co obywatelką fińską, przez męża. Do nas przyjechała ze Szwecji i na początu lata zamieszkała w domu mojego dziadka w Chilterns. Rok wcześniej straciła męża, miała trzydzieści pięć lat, długie włosy popielatoblond i najwspanialszą figurę, jaką dotąd widziały moje czternastoletnie oczy. Była też najmilszą osobą pod słońcem — zawsze uśmiechnięta, zawsze pełna życzliwości.

Spędzaliśmy razem dużo czasu. Wcześniej chorowałem na zapalenie gardła i lekarz uważał, że powinienem odpocząć w domu przez resztę półrocza zamiast wracać do szkoły.

Było to najszczęśliwsze lato w moim życiu, ponieważ dziadek akurat został powołany przez Departament Stanu na członka miesza­nego anglo-amerykańskiego komitetu d/s obrony, toteż często bywał w Londynie, a potem wyjechał na miesiąc do Waszyngtonu.

Nauczyłem ją jeździć konno, graliśmy w tenisa i chodziliśmy na długie spacery, jedliśmy kanapki leżąc w trawie i rozmawialiśmy. Tak nie rozmawiałem jeszcze z nikim. Osiągnąłem wiek, kiedy wzbierają soki, a ona była piękną, zmysłową kobietą w rozkwicie urody, pozbawioną mężczyzny.

Miała zwyczaj całować mnie na dobranoc i gładzić po policzku, co zawsze wywoływało we mnie dreszcz rozkoszy. Jej dotyk i zapach pobudzał mnie do snucia erotycznych fantazji, całkiem normalnych u czternastolatka.

Ten lipcowy wtorek, dzień katastrofy, był wyjątkowo upalny. Wszędzie panowała cisza, nawet ptakom nie chciało się śpiewać. Helga huśtała się w hamaku w ogrodzie, miała na sobie tylko bikini i stary słomkowy kapelusz. Leżałem obok na ziemi i czytałem po raz czwarty w tym miesiącu książkę, którą odkryłem tego lata, „Wielkiego Gatsby'ego" Scotta Fitzgeralda.

Dziwne, jak najdrobniejsze szczegóły pozostają w pamięci. Bied­ronka na moim ramieniu, pot na twarzy, widok jej ciała w hamaku nade mną. Jedno ramię Helgi zwieszało się bezwładnie poza krawędź hamaka. Powodowany impulsem, dotknąłem jej dłoni. Upał i senność tłumaczyły jej odruchową reakcję. Zacisnęła palce na mojej dłoni, a ja zdrętwiałem bardziej ze strachu niż z ekstazy. Podniosłem się powoli, kierowany jej dłonią.

Zdjęła górną część bikini — pewnie z powodu gorąca — i leżała półnaga, nasunąwszy na oczy rondo kapelusza. Smuga bladego popołudniowego słońca barwiła płomieniem jej piersi.

Zacząłem dygotać, ból w wiadomej części ciała stał się nie do zniesienia. Helga uśmiechnęła się leniwie, spojrzała spod przymkniętych powiek, a potem szeroko otwarła oczy, kiedy zorientowała się w sytuacji.

Bez żadnego skrępowania podniosła się, włożyła stanik i pochyliła się, żeby go zapiąć na plecach.

— Spałam.

Dygotałem w widoczny sposób, a ona zauważyła to i zmarszczyła brwi z prawdziwym zatroskaniem.

— Przepraszam — tylko tyle potrafiłem powiedzieć.

— Nie bądź głupi — odparła i wzięła mnie za ręce. — Przecież to nic złego. Nie masz się czego wstydzić. To normalne, że podnieca cię widok ładnej kobiety.

Nie przekonała mnie do końca, bo choć sport i zimne prysznice niewiele pomagały, zbyt dobrze zostałem wytresowany. Szukałem czegoś co mógłbym powiedzieć, ale na próżno. Ratunek nadszedł z niespodziewanej strony. Przez ostatnią godzinę kilka razy grzmiało, a teraz niebiosa rozwarły się dokładnie nad naszymi głowami, huknęło, jakby zagrzmiały trąby na Sąd Ostateczny, i lunął deszcz.

Helga zaśmiała się i zawołała, przekrzykując ryk żywiołów:

— Biegnijmy do domu. Ścigajmy się, kto pierwszy!

Pobiegła pierwsza, a ponieważ pośliznąłem się na starcie, wy­przedziła mnie o kilka metrów — jasna sylwetka za szarą kurtyną wody. Pośliznąłem się po raz drugi na podjeździe i w rezultacie dotarłem do cieplarni dosłownie oblepiony błotem.

— Słaba kondycja! — zawołała Helga ze szczytu schodów i znikła.

Dom był pusty, ponieważ to był dzień targowy i kucharz pojechał do miasta na całe popołudnie. Powoli wszedłem po schodach i za­jrzałem do jej sypialni.

Helga stała przed toaletką, wycierając włosy białym ręcznikiem. Odwróciła się ze śmiechem.

— Jak ty wyglądasz! Chodź, pomogę ci.

Szybko oczyściła mnie z błota, a potem zaczęła wycierać mi włosy, potrząsając głową z udawaną powagą.

— Biedny Ellis. Biedny mały Ellis Jackson.

Mokre bladożółte bikini oblepiało ją tak, że wyglądała jak naga, ale nie o to chodziło. Było to raczej jakieś rozpaczliwe pragnienie, żeby nie być już więcej biednym małym Ellisem.

Pocałowałem ją niezręcznie i trochę niedelikatnie. Przestała się uśmiechać. Nie rozgniewała się, tylko spoważniała.

W tym, co się stało, nie było naszej winy. Okoliczności sprzysięgły się przeciwko nam, a ona chyba trochę mnie kochała, na swój sposób. Potrzebowała mnie, ale rozumiała również moje pragnienia. Rozumiała, że nigdy w życiu nikt nie obdarzył mnie szczerym, prawdziwym uczuciem.

Pocałowała mnie z rozmysłem; jej usta otwarły się jak kwiat i dotknąłem jej języka. Ból w lędźwiach był niewyobrażalny.

Chciałem odsunąć się od niej, ale przytuliła mnie i bardzo delikatnie dotknęła.

— Nie ma się czego wstydzić. Nie trzeba się wstydzić.


To wszystko działo się jak we śnie. Była taka łagodna, taka delikatna. Zdjęła bikini i wytarła się, potem wytarła także mnie. Drżałem gwałtownie, kiedy pociągnęła mnie na łóżko. Upadłem na nią i wtuliłem twarz w jej piersi.

— Biedny Ellis. Biedny mały Ellis Jackson. Nikt go nie kocha. Nikt go nie kocha, tylko ja.

A potem przywarła ustami do moich ust, rozchyliła uda i wprowa­dziła mnie do wnętrza. Paląca, bolesna rozkosz przeszyła mnie ostrzem płomienia i krzyknąłem.

Uniosłem się na rękach, ujeżdżając ją jak młody byczek, i wtedy w trójdzielnym lustrze nad toaletką zobaczyłem trzy odbicia mojego dziadka stojącego w otwartych drzwiach, z ulubioną tarninową laską w ręku, z wyrazem świętego gniewu na twarzy.

Laska opadła dwukrotnie na moje plecy i pękła, kiedy się zrywałem.

— Ty mały brudny zwierzaku! — wrzasnął. — Wynoś się! Precz!

Ugiąłem się przed jego gniewem, pełen przerażenia i potwornego wstydu. Helga próbowała wstać. Uderzył ją w twarz wierzchem dłoni.

— To tak mi się odpłacasz? — warknął. — Zdradzasz mnie z moim własnym wnukiem.

Nie słyszałem nic więcej, ponieważ kopniakiem wyrzucił mnie z pokoju i zamknął drzwi. Usłyszałem szczęk zasuwy i uciekłem do swojego pokoju.

Nie wiem, co tam się działo, ale Helga wyjechała do Londynu wieczornym pociągiem, a ja wróciłem do Eton następnego dnia, bez względu na zalecenia lekarza.

Nigdy więcej nie zobaczyłem Helgi.

Wciąż jeszcze czułem działanie narkotyku, kiedy dotarłem do końca opowieści.

— Zdradzasz mnie z moim własnym wnukiem — powtarzał jakiś głos. — Zdradzasz mnie z moim własnym wnukiem.

Madame Ny wydawała się podniecona. Nachyliła się i potrząsnęła moją głową trzymając mnie za brodę.

— Po raz pierwszy przypomniałeś sobie ten fragment, prawda?

Przytaknąłem i zapytałem tępo:

— Co to znaczy?

— Ona była kochanką twojego dziadka. To wyjaśnia wszystko. Na przykład jej wiek. Jak mówiłeś, nie była zwykłą dziewczyną do posług, tylko kobietą w kwiecie wieku. Na pewno wybrał ją bardzo starannie. Jego gniew to gniew starego byka, który widzi, że młodszy zabiera mu jego własność. Nigdy nie potrafił ci przebaczyć.


— Zaschło mi w ustach — powiedziałem.

— To normalne. — Nalała wody do szklanki. — Nie jesteś na mnie zły?

Wypiłem wodę duszkiem i otarłem usta.

— Dlaczego mam się złościć? Nauczyłaś mnie czegoś, ponieważ odświeżyłaś mi pamięć. Dlaczego mam się wstydzić za tego starego drania?

— Twoje życie seksualne jest niezbyt zadowalające, prawda? — zapytała spokojnie.

— Koszmarne — odparłem. — Latam za każdą kiecką i z tego powodu mam cholerne poczucie winy. A w łóżku też nie spisuję się najlepiej, jak mnie poinformowano.

— Myślisz, że to się teraz zmieni?

— Ty mi powiedz. Ty jesteś ekspertem.

Powoli pokręciła głową.

— Nie, jeszcze nie.

Zanim się połapałem, wstała, podeszła do drzwi i zamknęła je na klucz. Odwróciła się. Słońce zapalało złote błyski w jej ciemnych oczach. Podeszła do mnie, rozpinając bawełnianą bluzkę.

— Biedny Ellis — powiedziała cicho. — Biedny mały Ellis Jackson. Nikt go nie kocha. Nikt go nie kocha, tylko ja.

A kiedy ją wziąłem na kanapie, którą tak przewidująco wstawiono do gabinetu, znalazłem się z powrotem w sypialni starego wiejskiego domu. Znowu na zewnątrz deszcz bębnił o suchą ziemię i przez otwarte okno wpływała wilgotna mgiełka. Znowu czułem strach i bolesną, palącą ekstazę, znowu z bijącym sercem czekałem na karzące uderzenie bożego gniewu. Ale tym razem nie było żadnej nemezis, żadnej bezimiennej grozy. Tym razem doznałem pełnego, cudownego zaspokojenia.

Madame Ny stłumiła krzyk, pewnie ze względu na strażników, i wyszeptała moje imię, ale moje wargi wymawiały imię Helgi i to Helgę wreszcie posiadłem w tym końcowym momencie całkowitego spełnienia.

Nic nie powiedziałem St.Claire'owi. Nie wtedy, chociaż wciąż pamiętałem jego ostrzeżenie o technikach, jakie stosowali. Znajdowali antytezę człowieka, słabość, której się wstydził, wywlekali ją na światło dzienne i podsycali, dopóki nie zdominowała jego osobowości.

Ale Madame Ny tego nie zrobiła. Po prostu leczyła przewlekle, bolesne schorzenia mojej psychiki. Nie wiedziałem, jaki miała w tym cel, chociaż w ciągu następnych dwóch tygodni doszedłem do pewnego wniosku.

Następnego dnia, kiedy wprowadzono mnie do gabinetu Madame Ny, zachowywała się chłodno i poprawnie, nie dając nic po sobie poznać. Ja natomiast zwyczajnie paliłem się do niej..

Spacerowała po pokoju, z zapałem i przekonaniem wygłaszając wykład o marksistowskiej dialektyce.

— Musisz zrozumieć — mówiła — że to my wygramy, a wy przegracie. Historia jest przeciwko wam.

Niespecjalnie interesował mnie zwycięski marsz światowego komu­nizmu, ponieważ Madame Ny zatrzymała się metr ode mnie i oparła dłoń na biurku.

Posadziłem ją sobie na kolanach, pocałowałem mocno i nakryłem dłonią jej lewą pierś. Przywarła do mnie, objęła mnie za szyję, potem nagle wstała i zamknęła drzwi na klucz.

Od tamtej pory byłem pogrążony i ona także. Każdego popołudnia spędzaliśmy coraz mniej czasu na rozmowie, a coraz więcej na miłosnych igraszkach. Myślałem o niej bez przerwy, nie mogłem się skupić na niczym.

St.Claire oczywiście zauważył, że coś się zmieniło. Kilkakrotnie próbował poruszyć ten temat, zwykle żartobliwym tonem, ale ja uparcie powtarzałem, że nic się nie stało.

— Nie możesz im ufać — oznajmił z naciskiem. — Rozumiesz to, prawda? Nawet jej nie możesz ufać.

Ale mu nie wierzyłem i brnąłem coraz głębiej, aż do gorzkiego zakończenia. Sam sobie byłem winien.

Było gorące, parne popołudnie pod koniec maja, tuż przed nadejściem długo wyczekiwanych monsunów. Madame Ny wydawała się dziwnie odległa i zatroskana, ale na moje pytania odpowiedziała wzruszeniem ramion.

Boże, ależ było gorąco. Cisza przed burzą. Nasze ciała lepiły się od potu, a jednak ona tuliła się do mnie namiętnie, przymykając oczy w ekstazie, i wciąż pytała, czy ją kocham, czego nie robiła nigdy przedtem.

Jak zwykle zamknęła drzwi na klucz, tego byłem pewien, a jednak nagle poczułem leciutki przeciąg. Obejrzałem się, ale za późno.

Długi bambusowy kij, taki, jaki zastępuje miecz w walkach kendo, klepnął mnie lekko pó ramieniu. Madame Ny szeroko otwarła oczy i odepchnęła mnie, opierając ręce o moją pierś.

Chen-Kuen stał na środku pokoju, odziany w szatę kapłana, z kijem kendo w ręku. Za jego plecami widziałem otwarte drzwi. Madame Ny wstała, a ja próbowałem ją zasłonić przed nim.

— To niepotrzebne, drogi Ellisie — powiedział Chen-Kuen. — Zupełnie niepotrzebne.

Obejrzałem się na Madame Ny. Włożyła już spódnicę i właśnie zapinała bluzkę. Twarz miała spokojną, nie okazywała wstydu ani strachu — nic.

Jak głupio wygląda mężczyzna bez spodni. Naciągnąłem spodnie drżącymi rękami i zapiąłem pasek, a nieuniknione zrozumienie, świadomość okropnej prawdy poraziła mnie.

— To wszystko było zaplanowane — oświadczyłem. — Każdy krok.

— Ależ oczywiście — odpowiedziała Madame Ny.

A potem uderzyła mnie pewna myśl.

— Ten sen, który miałem w Pudle... pokój pełen pary.

Uśmiechnęła się z satysfakcją. Tego już nie mogłem znieść.

Trzasnąłem ją mocno w usta, a w ułamek chwili później Chen-Kuen wymierzył mi klasyczny cios do drewnianym mieczem w skroń. Mało mi głowa nie odleciała.

Mimo to trzeba było aż trzech strażników, żeby wywlec mnie na dziedziniec. St.Claire właśnie wyszedł z centrum medycznego, eskor­towany przez pojedynczego strażnika, a jeden z moich strażników wybrał akurat tę chwilę, żeby rąbnąć mnie w żebra kolbą karabinu.

Wówczas wpadłem w prawdziwą furię, skierowaną przeciwko wszystkiemu, co żyje. Odwróciłem się i walnąłem go łokciem z całej siły, miażdżąc mu klatkę piersiową.

Na okrzyk Chen-Kuena co najmniej tuzin strażników wybiegło ze świątyni i opadło mnie ze wszystkich stron. Słyszałem również inny głos, czysty i donośny jak trąbka, wojenny okrzyk Czarnego Maksa, kiedy ruszył mi na pomoc.

Wykorzystałem wszystko, czego mnie nauczył. Krótkie, miażdżące uderzenia, skupiające siłę ch'i, od których wewnętrzne organy zamie­niały się w galaretę, ciosy kantem dłoni, od których pękały kości. Ale koniec mógł być tylko jeden.

Kolba karabinka AK wz.47 wylądowała na mojej czaszce. Upadłem w kurz, pomiędzy wirujące stopy. St.Claire jeszcze walczył, słyszałem jego głos, a potem wszystko odpłynęło.

Obudziłem się w półmroku. Wąski promyk światła wpadał przez okno zabite deskami. Jęknąłem, wyczułem nagłe poruszenie i St.Claire znalazł się obok mnie.

— Spokojnie, chłopcze. Leż spokojnie.

Zabrzęczała miska, St.Claire uniósł mi głowę i przełknąłem trochę wody. Głowę miałem dwa razy większą niż normalnie, a raczej tak mi się zdawało. Ostrożnie obmacałem obolałą czaszkę, St.Claire zaś powiedział:

— Nie widać żadnych pęknięć.

— Gdzie jesteśmy?

— W karcerze na poziomie gruntu. Co tam się dzisiaj działo?

Tym razem nie próbowałem się wykręcać i opowiedziałem mu wszystko ze szczegółami. Kiedy skończyłem, potrząsnął głową.

— Cholera, dlaczego mi nie powiedziałeś? Ostrzegałem cię, chłop­cze. Ona cię nie wyzwoliła. Ona spętała cię jeszcze mocniej.

— Po co? — zapytałem.

— Nie mam pojęcia — wzruszył ramionami. — Zresztą to nieważne.

Usiadłem z trudem, zaniepokojony jakąś nutą w jego głosie.

— Co to znaczy?

— Jeden z tamtych strażników umarł przed godziną. Pęknięta śledziona.

Wziąłem głęboki oddech.

— Za dobrze mnie wyszkoliłeś, Maks.

— Do diabła, wcale nie — zaprzeczył. — Mogło paść na mnie. Nigdy nie wiadomo.

— Chcesz powiedzieć, że mogą nas za to załatwić?

— Ze mną i tak im nie wyszło — powiedział. — Nie ma sensu tego ciągnąć. Nie zapominaj, że obaj już jesteśmy martwi.

Na tym musieliśmy skończyć rozmowę, ponieważ drzwi otwarły się i strażnicy wyprowadzili St.Claire'a.

Młody oficer kazał nam się zatrzymać. Jego głos zabrzmiał głucho w deszczu. Staliśmy i czekaliśmy, podczas gdy on rozglądał się dokoła. Zostało już niewiele wolnego terenu, ale on nie zamierzał przejmować się taką drobnostką. Wybrał miejsce na skraju polany, wskazał nam dwie zardzewiałe dobrze już wysłużone łopaty, a sam stanął pod drzewem z dwoma strażnikami i palił papierosa, podczas gdy trzeci żołnierz pilnował nas przy pracy.

To nie powinno było zabrać wiele czasu. Ziemia była gliniasta, spulchniona deszczem, łatwa do kopania. Nabierałem pełne łopaty i wkrótce stałem już po kolana we własnym grobie. St.Claire pracował, jakby spodziewał się nagrody, jego potężne ramiona wyrzucały w powietrze trzy łopaty błota na moją jedną.

Deszcz wciąż się wzmagał, jakby chciał zatopić resztki nadziei. Wkrótce umrę. Strach przed śmiercią ścisnął mnie za gardło, a potem... Ściana wykopu obsunęła się nagle, pewnie z powodu wilgoci, i odsłoniła ludzką dłoń wraz z częścią przedramienia; sterczała z ziemi, przegniła, z ciałem odpadającym od kości.

Smród był niewiarygodny. Odwróciłem się gwałtownie, straciłem równowagę i upadłem płasko na twarz. W tej samej chwili zawaliła się druga ściana.

Trupi fetor uderzył mnie w nozdrza i oczy. Otworzyłem usta do krzyku, a wtedy żelazna dłoń chwyciła mnie za kołnierz i wyciągnęła na powierzchnię.

St.Claire podtrzymał mnie jedną ręką, w drugiej ściskając łopatę. Miał dziwny wyraz oczu, jakby szalony, kiedy pytał mnie, czy nic sobie nie zrobiłem. Za jego plecami strażnik pochylał się nad krawędzią wykopu i wrzeszczał coś ze złością.

St.Claire zamachnął się łopatą jak wojennym toporem. Zardzewiała krawędź trafiła strażnika w bok szyi. Zginął na miejscu. Zanim zwłoki dotknęły ziemi, St.Claire już trzymał w wielkich łapach jego AK wz.47. Przestawił broń na automatyczny ogień i posłał długą serię, która zmusiła młodego oficera i dwóch żołnierzy do szukania osłony.

Nie potrzebowałem dodatkowej zachęty do ucieczki, ale St.Claire wymierzył mi mocnego kuksańca między łopatki. Wpadłem głową naprzód pomiędzy drzewa, zanim pierwsze kule zaświstały w gałęziach. Po chwili wydostałem się na następną polanę, szeroką na jakieś pięćdziesiąt jardów i porośniętą słoniową trawą, gdzie pasło się spokojnie tuzin indyjskich bawołów.

Zawahałem 'się, lecz St.Claire zjawił się w samą porę, żeby wymierzyć mi następnego kuksańca.

— Ruszaj się! — krzyknął. — Jeśli złapią nas na otwartym terenie, nie mamy szans.

Wystrzelił kilka serii w stronę bawołów, które spłoszyły się i rozbiegły na wszystkie strony. Pognałem prosto przed siebie, rozgarniając słoniową trawę.

Po drugiej stronie grunt opadał stromo pomiędzy drzewami. Gęste chaszcze i winorośl utrudniały przejście, ostre kolce czepiały się ubrania, a potem ziemia uciekła nam spod nóg i wpadliśmy do rzeki, strącając lawinę błota.

Bez większych trudności przeprawiliśmy się na drugi brzeg. Dno było twarde, a woda sięgała najwyżej do piersi. Rzeka miała jakieś trzydzieści jardów szerokości. St. Claire wyprzedził mnie, ponieważ był szybszy. Kiedy wreszcie dotarłem do brzegu, klęczał już za kurtyną winorośli, osłaniając mnie krótkimi seriami.

Upadłem na twarz, wykrztusiłem wodę i po chwili odzyskałem oddech.

— Dobrze się spisałeś, chłopcze, naprawdę — powiedział St.Claire.

— Pokroją nas żywcem na kawałeczki.

— Najpierw muszą nas złapać.

— Więc na co czekamy?

— Do linii demarkacyjnej mamy sto siedemdziesiąt mil — powie­dział spokojnie. — Nie damy rady z jednym karabinem i tym, co zostało w magazynku.

W tej samej chwili młody oficer i pozostali dwaj żołnierze pojawili się na drugim brzegu, kilka jardów od nas w dole rzeki. Bez wahania weszli do wody, żeby się przeprawić w bród.

— Teraz — szepnąłem, kiedy byli w połowie drogi, trzymając karabiny uniesione nad głowami.

St.Claire potrząsnął głową i przestawił broń na ogień pojedynczy.

— Chcę dostać ich rzeczy. Nie wiem, ile mi zostało nabojów, więc trzymaj ręce w pogotowiu.

Ale nie było potrzeby. Najpierw oficer, potem dwaj strażnicy wyszli z wody na łachę piasku, a St.Claire skosił ich trzema strzałami oddanymi tak szybko, że zabrzmiały jak jedna seria.

Zabraliśmy im wszystko, co miało jakąś wartość. Manierki, bagnety i dwie gumowe peleryny, AK dla mnie, kilkaset sztuk amunicji, pistolet młodego oficera i trzy granaty. Nie mieli przy sobie jedzenia, nic dziwnego w tych okolicznościach, ale było to najmniejsze z naszych zmartwień.

Potem wrzuciliśmy ciała do rzeki. Cała akcja trwała najwyżej pięć minut. Szybko wróciliśmy pod osłonę dżungli.

Wciąż nie mogłem się pozbierać, taki szybki był ten przeskok z grobu do życia. Oparłem się o drzewo, drżąc na całym ciele. St.Claire naciągnął pelerynę przez głowę i podniósł broń.

— Teraz posłuchaj mnie uważnie, chłopcze, bo nie będę powtarzał dwa razy. Idź, nie biegnij, to pierwsze prawo dżungli. Mamy szansę dzięki monsunom. Zostajemy w górach i żyjemy z polowania. Małpy i papugi smakują bardzo dobrze, kiedy nie ma nic innego. Pod żadnym pozorem nie zbliżamy się do wsi. Nawet Montagnardom [Montagnardzi — naród zamieszkujący górzysty region południowego Wietnamu w pobliżu granicy z Kambodżą (przyp. thim.).] nie można ufać. Rób, co ci każę, to przeżyjesz. Chcesz działać po swojemu, to się rozstajemy.

[Montagnardzi — naród zamieszkujący górzysty region południowego Wietnamu w pobliżu granicy z Kambodżą (przyp. thim.).]

— Nie mam zastrzeżeń — odparłem. — Ty jesteś szefem.

— Sto siedemdziesiąt mil do linii demarkacyjnej — powtórzył i jego twarz rozjaśniła się słynnym st.Claire'owskim uśmiechem. — Ale damy radę, chłopcze. Trzydzieści dni pod gołym niebem.

Nie miał racji. Spędziliśmy w dżungli cały czerwiec i większą część lipca. Pięćdziesiąt dwa dni zwierzęcej walki o byt, ataków i ucieczek, zabijania, żeby nie zostać zabitym. Pięćdziesiąt dwa dni aż do tego niedzielnego popołudnia w pobliżu Khe Sanh, kiedy na polanie spostrzegł nas helikopter huey, lecący z zaopatrzeniem do bazy.

I tak wyszedłem z dżungli, ale już jako inny człowiek.


3.

ODGŁOS GROMU

Pamięć ejdetyczna, tak to nazywają psychologowie — każdy najdrobniejszy szczegół z przeszłości wypływa na powierzchnię i czło­wiek nie tylko pamięta, ale dosłownie przeżywa wszystko od nowa, z całą wyrazistością.

Siedziałem w fotelu, wciąż ściskając w prawej dłoni szklankę whisky. Sheila stała przy oknie, paląc papierosa i wyglądając na zewnątrz. Pies przysiadł u jej stóp. Odwrócił głowę i popatrzył na mnie, kiedy poruszyłem się w fotelu, potem wstał leniwie i poczłapał w moją stronę. Coś urosło mi w gardle, ni to charkot, ni to jęk agonii. Szklanka pękła mi w palcach.

Pies stanął jak wryty, a Sheila podbiegła do mnie z zatroskaną twarzą.

— Co się stało? — zapytała. Podniosłem się i cofnąłem pod ścianę.

— Zabierz go stąd. Na litość boską, zabierz go stąd.

Przez chwilę stała bez ruchu, potem podeszła do kuchennych drzwi i cicho zawołała Fritza. Podbiegł do niej natychmiast, a ona wepchnęła psa do kuchni i zamknęła za nim drzwi. Potem szybko przeszła przez pokój, położyła mi ręce na ramionach i posadziła mnie z powrotem na fotel.

— To tylko Fritz — powiedziała spokojnie. — Nie masz się czego bać.

— Fritz nie żyje — odparłem. — Widziałem go na bagnach. Dostał kulę w łeb.

— Rozumiem — powiedziała Sheila. — Kiedy to było?

Jej spokój wywarł odwrotny efekt od zamierzonego. Chwyciłem ją za przedramiona i przytrzymałem mocno.


— Oni tam byli, Sheilo. Ludzie z Vietcongu. Widziałem ich.

W jej oczach pojawił się strach. Wyrwała mi się gwałtownie.

— Zrobię ci jeszcze drinka. Potrzebujesz tego.

Wyszła do kuchni i zamknęła za sobą drzwi, a ja zostałem sam, zawieszony w tym okropnym koszmarze. Ciche brzęknięcie telefonu na stoliku pod oknem przywróciło mnie do rzeczywistości. Sheila rozmawiała z drugiego aparatu.

Gdybym podniósł słuchawkę, wiedziałaby, że podsłuchuję. Zamiast tego wstałem i podszedłem do okienka w ścianie pomiędzy kuchnią a bawialnią.

Okienko było uchylone na jakieś pół cala, wystarczająco, żeby widzieć twarz Sheili i jej dłoń zaciśniętą na słuchawce. Mówiła stłumionym, zaniepokojonym głosem.

— Nie, muszę rozmawiać osobiście z doktorem O'Hara. To absolutnie konieczne.

Sean O'Hara. Najlepszy lekarz na Harley Street. Mogłem się domyślić.

— Sean? Mówi Sheila Ward. Tak, chodzi o Ellisa. Myślę, że powinieneś natychmiast przyjechać. Jeszcze nigdy nie widziałam go w takim stanie. Przed chwilą przyszedł cały roztrzęsiony i oznajmił, że spotkał ludzi z Vietcongu na bagnach. Zupełnie jakby cofnął się do Wietnamu. — Nastąpiła pauza, która ciągnęła się w nieskończo­ność. — Nie, poradzę sobie. Dzwoniłam już do Maksa St.Claire'a. Powinien zaraz tu być.

Kiedy odłożyła słuchawkę, kopniakiem otworzyłem drzwi. Krzyk­nęła, a pies w sekundę znalazł się przy mnie, z wyszczerzonymi zębami i pyskiem o cal od mojej nogi.

Sheila chwyciła Fritza za obrożę i odciągnęła do tyłu. Powiedziałem:

— Więc załamałem się na całej linii, tak? Cofnąłem się do Wietnamu? No więc pokażę ci! Wiem, co tam widziałem. Teraz to udowodnię.

Trzymałem kilka strzelb w stojaku na parasole obok drzwi. Wybrałem szesnastkę, przewiesiłem przez ramię pas z nabojami i wyszedłem frontowymi drzwiami, podczas gdy ona wciąż szarpała się z psem.

Ostry, zimny deszcz użądlił mnie w twarz. To była rzeczywistość, a nie żaden senny koszmar. Wdychałem słone, wilgotne powietrze i maszerowałem wyboistą drogą.

W Shoeburyness znowu strzelano. Odległy łoskot ciężkich dział brzmiał dokładnie tak jak przedtem. Zatrzymałem się, przejęty chłodem, który zwarzył nowo nabytą pewność siebie, kierującą moimi krokami. Czy naprawdę coś się stało? Wtedy czy teraz?

Walczyłem z tą myślą i na chwilę odniosłem zwycięstwo. Niegdyś przeżyłem w takiej właśnie okolicy, podczas gdy inni zginęli. Nie po to przetrwałem najgorsze w Wietnamie, żeby teraz załamać się nerwowo na słonych bagnach nad brzegiem Morza Północnego. Historii z psem nie potrafiłem wyjaśnić, nawet nie próbowałem, ale ci dwaj mężczyźni to co innego. Oni musieli być prawdziwi, ponieważ jedyne wy­tłumaczenie, jakie się nasuwało, wydawało się tak potworne, że mój umysł wzdragał się je przyjąć.

Szesnastka była jednolufką, automatycznie repetowaną, ładowaną sześcioma nabojami. Mordercza broń na bliską odległość. Załadowałem ją szybko i zszedłem z drogi poznaczonej śladami kół na wąską, zdradliwą ścieżkę prowadzącą w głąb bagien, gdzie jeden fałszywy krok mógł zakończyć się kąpielą w błocie.

Starałem się poruszać jak najciszej, nie tylko ze względu na grożące niebezpieczeństwo. Wokoło kłębiła się bagienna fauna: cyraneczki, krzyżówki i świstuny. Hałas spłoszyłby chmary ptactwa, trąbiące na alarm w cztery strony świata.

Ja jednak byłem częścią tego wszystkiego, przeżyłem i stałem się przebiegły jak dzikie stworzenia. Przeżyłem, ponieważ pokonałem Wietnamczyków na ich własnym terenie. Byli dobrzy, ale ja byłem lepszy. Czekali na mnie gdzieś na bagnach... czekali, żebym się odsłonił, żebym popełnił błąd. Zwykła taktyka. Ale ja też znalem parę sztuczek. Przykucnąłem w gąszczu trzcin, trzymając szesnastkę w po­gotowiu, i czekałem jak tyle razy przedtem, czekałem na najlżejszy dźwięk, najcichszy szelest zdradzający obecność wroga.

Po powrocie z Wietnamu nie witano mnie jak bohatera. Opinia publiczna nastawiona była negatywnie do tej wojny, toteż osądzono mnie i potępiono na równi z innymi najemnikami, którzy walczyli w cudzych wojnach od 1945 roku.

Dziadek zdobył się na przyjazny gest, pewnie z powodu orderów, których otrzymałem dostatecznie dużo. Ale nic z tego nie wyszło. Zobaczyłem starego człowieka z załzawionymi oczami, gapiącego się w przestrzeń nie widzącym wzrokiem. Po dziesięciu wspólnie spędzo­nych dniach zostawiłem go pod opieką fachowych pielęgniarek i wróciłem do Londynu.

To, co się stało, było w pewien sposób nieuniknione. Szybki odjazd donikąd z przepisową butelką szkockiej dziennie. Pęd do autodestrukcji. Starzy przyjaciele, którzy przywitali mnie dość ciepło, wkrótce zaczęli unikać spotkań ze mną. Zdawało się, że nic nie powstrzyma tego upadku w ciemność.

A potem Czarny Maks ocalił moje życie po raz drugi, kiedy osuwałem się po murze obok drzwi pubu na zachodnim krańcu Milner Street, opodal Kings Road, ponieważ właściciel lokalu wyrzucił mnie, jak twierdził: dla mojego i swojego dobra.

Padał ulewny deszcz i właśnie zaczynałem odpływać, kiedy przy krawężniku zahamował samochód, alfa romeo G.T. veloce barwy żonkili. Głos wołający moje imię dotarł do mnie z drugiego końca czarnego tunelu, jak ze snu.

— Ellisie? Ellisie, czy to ty?

Otworzyłem oczy i z trudem skoncentrowałem wzrok. Miał na sobie galowy mundur, wracał do hotelu — jak później się dowiedzia­łem — z przyjęcia w amerykańskiej ambasadzie.

— Pada deszcz, Maks — powiedziałem. — Medale ci zardzewieją.

Jego śmiech wstrząsnął uliczką od końca do końca.

— Na Boga, dobrze cię widzieć.

Czułem dokładnie to samo. Jeszcze raz Tay Son w deszczu i nasze pierwsze spotkanie. Pod wpływem tego wspomnienia zacząłem płakać jak bezradne dziecko. Chyba dopiero wtedy Maks zrozumiał, jak bardzo jestem chory.

Teraz też padało, deszcz ukośnie siekł bagniska. W oddali pode­rwały się spłoszone ptaki i usłyszałem warkot silnika samochodu.

Przedarłem się przez kępę trzcin i wdrapałem się na najbliższą groblę. To mógł być tylko jeden człowiek. Przelotnie dostrzegłem alfę romeo, smugę jaskrawej żółci w szarości poranka, kiedy skręcała z bocznej szosy na polną drogę prowadzącą przez bagna.

Przebiegłem po szczycie grobli, wystawiając się na strzał, ponieważ w ten sposób trzykrotnie skracałem sobie drogę przez bagna. Na drugim końcu zeskoczyłem i pobrnąłem przez wodę sięgającą do kolan, trzymając szesnastkę przy piersi.

Słyszałem warkot silnika alfy i zaniepokojone krzyki ptaków, a potem nagle silnik umilkł. Chyba od razu wiedziałem, co się stało — jakby to wszystko zdarzyło się już przedtem.

Wybiegłem z trzcin i zobaczyłem alfę w odległości czterdziestu jardów po prawej. Jeden z Wietnamczyków stał na środku drogi, celując do St.Claire'a, który wysiadał z samochodu. Maks miał na sobie mundur oraz uszyty według własnego pomysłu oficerski płaszcz — ciepłe palto z futrzanym kołnierzem.

Stanął górując nad swoim prześladowcą i oparł ręce na biodrach. Wietnamczyk groźnie uniósł karabin. To, co wtedy zrobiłem, było czystym odruchem, żołnierskim instynktem działania, ponieważ wyda­wało mi się, że Wietnamczyk zamierza zastrzelić St.Claire'a.

Śrutówka stanowi śmiertelną broń na dystans dwudziestu jardów, a ja miałem do pokonania czterdzieści, więc prawdopodobnie ruszałem po własną śmierć, ale przynajmniej dam St.Claire'owi szansę ocale­nia — tak wtedy myślałem.

Rzuciłem się naprzód, wrzeszcząc opętańczo z całych sił i strzelając z biodra. Wietnamczyk obrócił się i wypuścił szybką serię, która wzbiła fontannę ziemi na prawo ode mnie.

Nie miał drugiej szansy, ponieważ St.Claire błyskawicznie złapał go od tyłu chwytem dusiciela, upadł na plecy i pociągnął za sobą, unosząc kolano, żeby złamać mu kręgosłup.

Następny Wietnamczyk wyszedł z trzcin po drugiej stronie samo­chodu. Krzyknąłem ostrzegawczo i znowu wystrzeliłem z mojej nieskutecznej broni. St.Claire przetoczył się po ziemi, chwycił broń pierwszego Wietnamczyka i otworzył ogień. Długa seria posiekała trzciny i zmusiła przeciwnika do szukania osłony.

St.Claire stoczył się do rowu i przykucnął na dnie. Po chwili pomachał i wypuścił krotką serię w trzciny, osłaniając mnie, kiedy do niego biegłem. W odpowiedzi padło kilka strzałów, ale dotarłem do rowu bez szwanku.

St.Claire wyszczerzył zęby.

— Jak na faceta, który podobno rozłazi się w szwach, wyglądasz całkiem nieźle. Prawie jak za dawnych czasów.

— Czy ciebie nic nie rusza? — zapytałem gwałtownie.

— Życie jest za krótkie, chłopcze. Już ci to mówiłem. — Kiwnął głową w stronę pierwszego Wietnamczyka, który leżał na środku drogi. — Okay, skarbie, a więc co robią ludzie z Vietcongu na angielskich bagnach?

— Bóg raczy wiedzieć — odparłem. — Myślałem, że zwariowałem, kiedy na mnie wcześniej wyskoczyli, a Sheila była tego pewna. Dlatego zadzwoniła do ciebie. Ściągnęła tu nawet Seana O'Harę ze strzykawką i środkami uspokajającymi.

— Więc Sheila jest sama w domu? — zmartwił się St.Claire. — Niedobrze. Ale nie znajdziemy rozwiązania, jeśli utkniemy w tym rowie. Przede wszystkim muszę się dostać do telefonu.

— Więc co proponujesz?

— Wskakuj do alfy. Pochyl głowę nisko i zapal silnik. Będę cię osłaniał ogniem, a potem odjedziemy.

Przesunął się trochę dalej wzdłuż rowu i oddał krótką serię w trzciny po drugiej stronie drogi. Nie czekałem na reakcję, tylko podpełzłem do alfy i wśliznąłem się za kierownicę, rzucając strzelbę na tylne siedzenie.

Krzyknąłem do St.Claire'a, uruchomiłem silnik i jednocześnie wrzuciłem bieg. St.Claire wystrzelił długą serię w trzciny, wskoczył na miejsce pasażera i pochylił głowę, a ja ruszyłem ostro, wyrzucając tylnymi kołami fontannę błota.

Przyspieszyłem do pięćdziesięciu mil na godzinę — zapierająca dech szybkość w tych okolicznościach — nie zwalniając przejechałem przez groblę nad głównym strumieniem i zahamowałem na brukowa­nym podwórzu przed domem. Od początku strzelaniny upłynęło zaledwie kilka minut.

Nie było czasu na rozmowę. Wyskoczyłem z wozu i pobiegłem do drzwi, głośno wołając Sheilę. St.Claire następował mi na pięty.

Nie wiem, co się stało, kiedy wbiegłem do domu, ponieważ jest to nadal dla mnie trochę niejasne, ale na pewno popędziłem prosto do bawialni — z wiadomym rezultatem.

Oprzytomniałem leżąc na kanapie, chociaż właściwie miałem wrażenie, że unoszę się w powietrzu. Znowu czułem się lekki i nieważki, jakby pozbawiony ciała.

Targnęły mną straszliwe mdłości, żołądek wywrócił mi się do góry dnem. Obróciłem się, spadłem na podłogę i gwałtownie zwy­miotowałem.

Przez chwilę leżałem bez ruchu. Pod sobą czułem coś twardego, co uwierało mnie boleśnie. Usiadłem i zobaczyłem, że to była moja szesnastka. Podniosłem ją i wstałem, posługując się nią jak laską, ponieważ ledwie trzymałem się na nogach.

Drzwi do sypialni były otwarte, paliło się światło. Zawołałem Sheilę, czy raczej próbowałem ją zawołać, ponieważ żaden dźwięk nie wydobył się z moich ust. Potem poczłapałem w stronę drzwi.

Coś czekało tam na mnie, coś strasznego, ale nieuniknionego, co przyciągało mnie z nieprzepartą siłą.

Najpierw zobaczyłem krew, szkarłatną plamę na białej ścianie. Sheila leżała pośrodku pokoju, całkiem naga, tylko jedną nogę miała owiniętą prześcieradłem, jakby zaplątała się w nie, próbując uciekać. Tył jej czaszki został strzaskany jak skorupka jajka.

St.Claire leżał na plecach na łóżku, z jednym kolanem uniesionym, również nagi, tylko na szyi miał łańcuszek ze znaczkiem identyfikacyj­nym, którego nigdy nie zdejmował ze względu na dawny sentyment.

Ale z bliska nie wyglądał jak St.Claire. Wyglądał anonimowo, ponieważ nie miał twarzy — tylko krwawą masę, pozostałość po kilku strzałach z dubeltówki, oddanych z bliska.

Odwróciłem się, by uciec, zobaczyłem, że wciąż trzymam szesnastkę, i odrzuciłem ją z krzykiem. Ktoś stał w drzwiach i obserwował mnie, byłem tego pewien, ale nie miałem pojęcia, kto to jest, ponieważ zemdlałem i wszystko rozpłynęło się w ciemności.

Pewnego razu, kiedy nurkowałem w Kornwalii z akwalungiem, miałem kłopoty z zaworem rezerwowej butli powietrza i ledwie zdążyłem dotrzeć na powierzchnię. Teraz czułem się tak samo: gwałtownie machając nogami, wznosiłem się przez zimną wodę w stronę małego krążka jasności.

Wreszcie wypłynąłem na powierzchnię, łapczywie wciągnąłem powietrze i znalazłem się nagi pod lodowato zimnym prysznicem, podtrzymywany przez krzepkiego osobnika z krótko przyciętymi włosami i złamanym nosem.

Próbowałem go odepchnąć i stwierdziłem, że wcale nie mam siły. Moje ręce unosiły się jakby w zwolnionym tempie, pływały w powietrzu i powoli opadały z powrotem.

Człowiek, który mnie trzymał, zawołał przez ramię:

— Doktorze, on dochodzi do siebie.

Głos rozbrzmiał echem w mojej głowie. Zdawało mi się, że płynę w powietrzu, co było oczywiście niemożliwe. Potem w drzwiach pojawił się Sean O'Hara.

Był dość przystojny, na swój dekadencki irlandzki sposób, z twarzą Oskara Wilde'a albo samego Nerona i grzywą srebrnych włosów, pasującą bardziej do jakiegoś aktora niż do jednego z najlepszych psychiatrów w zachodniej Europie.

— No, no, ty stary draniu — powiedziałem. — Ciągle harujesz u tych cholernych Anglików po pięćdziesiąt gwinei za sesję?

Nie uśmiechnął się, nawet nie spróbował, co mnie zdziwiło, bo zwykle zarykiwał się śmiechem z lada dowcipu. To wszystko wyglądało jakoś nieswojo. Nawet mój własny głos brzmiał obco.

Zdjął mój szlafrok z wieszaka na drzwiach i podał mi.

— Bądź tak dobry, włóż to i chodź ze mną.

Byłem zupełnie spokojny, nie czułem żadnego zdenerwowania, w ogóle nic nie czułem. Po prostu płynąłem w powietrzu, zawieszony w tym dziwnym stanie miedzy snem a jawą.

Sean czekał cierpliwie, aż uporałem się z paskiem, potem położył mi rękę na ramieniu.

— No dobrze, przejdźmy do rzeczy.

Bawialnią była zatłoczona ludźmi, żadnego z nich nie znałem. Dwóch mężczyzn w koszulach z krótkimi rękawami robiło jakieś pomiary na podłodze. W drzwiach stał umundurowany policjant, nagle błysnął flesz. Wszyscy przestali mówić.

Czekałem cierpliwie, kiedy Sean rozmawiał przyciszonym głosem z małym, ruchliwym, ciemnowłosym człowieczkiem noszącym oku­lary w złotej oprawce. Potem Sean odwrócił się i wziął mnie za ramię.

— Pójdziemy teraz do sypialni, dobrze?

To czekało na mnie za uchylonymi drzwiami. Nieokreślony horror, który nawiedzał moje sny od tylu miesięcy. W gardle mi zaschło, oddychałem z trudem, serce waliło jak szalone. Chciałem się zatrzymać, ale Sean nieustępliwie pociągnął mnie dalej.

Kiedy kopniakiem otworzył drzwi, najpierw zobaczyłem wielką szkarłatną plamę krwi na biało malowanej ścianie. Odwróciłem się i przywarłem do niego z całej siły.

— To sen — powiedziałem łamiącym się głosem. — Myślałem, że śnię.

— To nie sen — odparł poważnie. — To się naprawdę stało. Musisz temu stawić czoło.

Wepchnął mnie do pokoju.

Posadzili mnie w kuchni na krześle i dostałem filiżankę herbaty. Smakowała jak pomyje. Dobiegłem do zlewu i zwymiotowałem. Odwróciłem się ze znużeniem, a młody konstabl zaprowadził mnie z powrotem na krzesło. Weszli Sean O'Hara i człowieczek w okularach ze złotą oprawką.

— Jak się teraz czujesz? — zapytał Sean.

— Chyba jeszcze żyję. — Ponownie mój głos wydał mi się obcy.

Sean wyjął z kieszeni małe białe pudełeczko, otworzył je i wytrząsnął na dłoń trzy lub cztery znajome purpurowe kapsułki.

— Ostrzegałem cię, jakie to może być niebezpieczne. Dałem Sheili twoją receptę na następne dwadzieścia jeden sztuk, do środy. Z tego, co zostało, mogę wyliczyć, że wziąłeś wcześniej dziesięć albo dwanaście. Gdybym przyjechał później, już byś nie żył.


— Pewnie o to właśnie chodziło panu Jacksonowi — wtrącił człowieczek w okularach. — Prawda, proszę pana?

— Jak wiesz, cały ten teren należy do Ministerstwa Obrony — ciągnął Sean. — Inspektor Dix ze Służb Specjalnych odpowiada za bezpieczeństwo.

Z trudem mogłem skupić wzrok, kiedy odwróciłem się do Dixa.

— Czy chcesz mi wmówić, że załatwiłem ich oboje, a potem próbowałem popełnić samobójstwo? Nawet nie brałem tych cholernych pigułek.

Ostatnie słowa wyrzuciłem z siebie z taką pasją, że konstabl stojący przy drzwiach poruszył się niespokojnie.

— Więc pan niczego nie pamięta? — Dix wyjął małą butelecz­kę. — Nic dziwnego, skoro pan to zażywał.

Znowu ogarnął mnie senny spokój i obojętność.

— A cóż to takiego? — zapytałem.

— LSD. Znaleźliśmy je w pańskiej nocnej szafce.

— Mam dla was nowinę — oznajmiłem. — Nigdy w życiu nie dotykałem tego świństwa.

— Pobraliśmy już próbki krwi, kiedy pan był nieprzytomny. Wszystko się zgadza.

— Opowiedz mi o Vietcongu — poprosił cicho Sean.

Popatrzyłem na nich obu, czekających z poważnymi minami na moją odpowiedź. Nawet konstabl przy drzwiach mimo woli zrobił krok w naszą stronę. Dopiero wtedy zauważyłem otwarte drzwi i ludzi na zewnątrz. Wszyscy czekali.

Pojawił się nowy gość, major spadochroniarzy, w mundurze jak spod igły, w czerwonym berecie przekrzywionym pod ściśle regulami­nowym kątem, z leniwą, mięsistą, przyjazną twarzą i oczami zimnymi jak bryłki popękanego szkła. Znałem go, ale nie pamiętałem skąd. Skinął lekko głową, jakby dodając mi odwagi.

— Myślicie, że zwariowałem, prawda? — powiedziałem. — No więc oni tam byli. Załatwiliśmy ich z Maksem. To jest obiektywny, namacal­ny fakt, a na drodze leży ciało człowieka, którego on zabił, jako dowód.

Dix potrząsnął głową.

— Tam niczego nie ma, panie Jackson. Ani śladu.

W ciszy, która zapadła, czekałem na następny cios topora. Który wkrótce spadł.

— Jak pan wie — powiedział Dix — cały ten teren należy do Ministerstwa Obrony, dlatego starannie sprawdzamy ruchy mieszkań­ców, regularne wyjazdy. Na przykład pani Ward jeździła do Londynu
w każdy czwartek.


— Na spotkanie ze swoim ośmioletnim synem — przytakną­łem. — Była rozwiedziona. Mężowi przyznano opiekę nad dzieckiem.

Dix potrząsnął głową.

— Jej mąż od dwóch lat wykłada na uniwersytecie w południowej Kalifornii, proszę pana. Nigdy nie mieli syna.

Zagapiłem się na niego, a Sean dodał:

— Sheila spędzała cały dzień w mieszkaniu Maksa, kiedy była w mieście.

Czułem, że tonę. Oparłem głowę na zabandażowanym ramieniu i walczyłem o przetrwanie. Poprzez ryk wzburzonych fal usłyszałem głos O'Hary:

— Dalsze wysiłki na tym etapie są bezcelowe. Halucynacje po LSD mogą się utrzymywać przez kilka dni. Typowe symptomy kliniczne. Uważam, że powinniśmy jak najszybciej wysłać go do Marsworth Hall na intensywną terapię. W obecnym stanie ten człowiek stanowi zagrożenie dla innych i dla siebie samego.

Marsworth Hall, dom wariatów więzienia Broadmoor, ostatni przystanek dla umysłowo chorych przestępców. Sean udzielał tam darmowych konsultacji przez jeden dzień w tygodniu. Nadzwyczaj interesujące przypadki, jak kiedyś mi powiedział. Perspektywa za­mknięcia w tym miejscu na zawsze była tak przerażająca, że zachwiałem się na nogach i rozpaczliwie wyciągnąłem do niego rękę.

— Oni tam byli. Oni istnieją.

— A Fritz? — zapytał łagodnie. — Powiedziałeś Sheili, że go zastrzelili, ale on jest teraz uwiązany przy swojej budzie. Chcesz go zobaczyć?

I wtedy sobie przypomniałem — przypomniałem sobie jedną rzecz, która nie mogła się zdarzyć, a jednak się zdarzyła.

— Ten pies, którego zastrzelili! — krzyknąłem. — To nie był Fritz. Zeskoczył z grobli i przepłynął pięćdziesiąt jardów w głębokiej wodzie.

Popatrzyli na mnie, zaskoczeni.

— Fritz nie umie pływać — zakończyłem.

Zapadło milczenie, ciężkie jak żelazna brama zamykająca się za mną. Ktoś odchrząknął, a Dix szybko skinął głową. Młody konstabl wziął mnie za ramię.

— W porządku, proszę pana, zechce pan pójść ze mną.

Zrobiłem półobrót, złamałem mu rękę jednym uderzeniem i cis­nąłem go za drzwi, żeby oczyścić drogę. Strach, panika — wpadłem w szał.

Rzucili się na mnie jak drużyna rugby. W sekundzie podarli na mnie szlafrok i zostałem nagi, jak mnie Bóg stworzył. Potem przyszły kajdanki.

Spisałem się nieźle, jednego odrzuciłem pod ścianę z połamanymi żebrami, drugiemu złamałem szczękę, a potem do akcji wkroczył major spadochroniarzy i kopnął mnie w brzuch idealnym ciosem karate, podrywając stopę dopiero wtedy, kiedy uniósł kolano na wysokość talii.

Zresztą to nie wystarczyło, taką moc posiada ch'i. Skoczyłem na niego z podniesionymi rękami i jednocześnie przypomniałem sobie, skąd go znam. Mój pierwszy semestr w Eton, jego ostatni. Hilary Vaughan, duma szkoły. Inteligencja i odwaga, poezja i boks. Nikt go nie mógł pokonać, zwłaszcza odkąd Vaughan wstąpił do wojska.

Wiedział, że go rozpoznałem, zobaczył to w moich oczach i zmar­szczył brwi, jakby to nie miało sensu — jakby wcale się tego nie spodziewał. W każdym razie mniej więcej wtedy drużyna rugby zwyciężyła i upadłem, przygnieciony ich masą.

Ale trzeba było sześciu tych drani, żeby zaciągnąć mnie do samochodu, nawet w kajdankach.


4.

CZAS POZA UMYSŁEM

Marsworth Hall był osiemnastowiecznym wiejskim dworkiem, jakie spotyka się tylko w Anglii. Nie tak wielki jak pałac Blenheim, ale niewiele mniejszy. Mur wysoki na dwadzieścia stóp wieńczył drut pod napięciem — ostatnia innowacja. Wpuszczono nas przez elektro­nicznie otwieraną bramę.

Przypominało to Tay Son, przynajmniej pod względem atmosfery. Zapadał zmierzch i nie było żadnych ludzi. Właściwie przez cały pobyt w tym miejscu nie widziałem ani jednego pacjenta.

Sean załatwił formalności i natychmiast przekazał mnie dwóm pielęgniarzom. Wyglądali typowo: wielcy, groźni faceci, jeden ze złamanym nosem i blizną nad okiem jak u boksera, obaj rzeczowi i energiczni jak eks-podoficerowie.

Bardziej rozgarnięty z tych dwóch nazywał się Thompson, a były bokser — Flattery. Zabrali mnie pod prysznic, gdzie zostałem starannie umyty tradycyjnym karbolowym mydłem Ministerstwa Pracy. Następnie otrzymałem piżamę ze spodniami na gumce i szlaf­rok bez paska.

Małą windą wjechaliśmy na piętro i Thompson otworzył kluczem drzwi naprzeciwko, podczas gdy Flattery trzymał mnie za ramię, dzięki czemu po raz pierwszy miałem sposobność ocenić charakter tego człowieka. Bez żadnej potrzeby ściskał mnie jak w imadle, paraliżując połowę ramienia. Myślałem, że jest Irlandczykiem, ale kiedy się odezwał, wiedziałem już, że pochodzi z Liverpoolu.

— Właź — powiedział i popchnął mnie do środka.

Był to miły, jednoosobowy pokoik, łóżko, szafa, szafka nocna, toaleta — wrażenie psuł tylko judasz w drzwiach i zakratowane okno wychodzące na podwórze.


— I co teraz? — zapytałem.

— Teraz nic — zarechotał chrapliwie. — Prowadzimy tutaj bardzo spokojne życie i to nam odpowiada, ale jeśli szukasz kłopotów, zawsze je znajdziesz.

Thompson, który miał niewyraźną minę podczas tej przemowy, odezwał się:

— Radzę nie kłaść się jeszcze do łóżka. Doktor O'Hara chce pana zobaczyć, zanim odjedzie.

Drzwi zamknęły się i zostałem sam ze swoimi niespokojnymi myślami. Położyłem się na łóżku i próbowałem się odprężyć, ale nie mogłem, ponieważ wciąż doświadczałem dziwacznych stanów świado­mości. W jednej chwili byłem sobą, myślałem jasno i obiektywnie, i nagle stawałem się kimś zupełnie innym, traciłem grunt pod nogami i nie potrafiłem nawet dodać dwa do dwóch.

Zmusiłem się, żeby wrócić myślami do dzisiejszego ranka, po­czynając od sennego koszmaru, badając każde niezrozumiałe zdarzenie, szukając w nich jakiegoś sensu. Ale czy to miało jakiś sens? Jeśli Sean O'Hara mówił prawdę, to wcale się nie obudziłem i cały ten dzień stanowił kontynuację mojego snu.

Czas mijał — godzina, może dwie. Raz usłyszałem kroki i w otworze judasza pojawiło się oko. Stały nadzór, nic dziwnego. Ostatecznie dzisiaj próbowałem popełnić samobójstwo. Sama myśl o tym wywołała we mnie palący gniew, jakby całe moje jestestwo buntowało się przeciwko temu.

Mniej więcej wtedy kroki rozległy się ponownie, klucz szczęknął w zamku i Flattery wprowadził Seana O'Harę. Sean odesłał go i stanął oparty plecami o zamknięte drzwi, z poważną miną.

— Jak się teraz czujesz?

— Moim zdaniem to głupie pytanie.

— Może masz rację. Papierosa?

Papieros smakował okropnie, co mnie zdziwiło, ponieważ Sean palił tylko najlepszy tytoń. Skrzywiłem się i zgasiłem niedopałek. Sean obserwował mnie uważnie i lekko kiwnął głową.

— Tego się spodziewałem. Chemiczne reakcje twojego organizmu są całkiem rozkojarzone.

— Co to znaczy?

Usiadł na skraju łóżka.

— Właśnie przeprowadziłem konieczne testy w tutejszym labora­torium. Krew, mocz, ślina... to, co zwykle.

Wiedziałem oczywiście, co powie, poznałem to po wyrazie jego twarzy, ale musiałem poznać nagie fakty.


— Dobra, strzelaj.

— Byłem właściwie pewien, że wziąłeś te tabletki... testy tylko to potwierdziły. Nie wierzyłem w LSD, ale okazało się, że nie miałem racji. Od jak dawna je bierzesz?

— Ty mi powiedz.

Wpadł w złość, odezwała się w nim irlandzka krew.

— Cholera jasna, człowieku, prawie od roku pomagam ci się odnaleźć, nie tylko dla tych przeklętych honorariów, na które zawsze się krzywisz. Lubiłem cię... dalej cię lubię, jeśli o to chodzi. Przeżyłeś w Wietnamie rzeczy, które wykończyłyby większość ludzi, i pozostałeś przy zdrowych zmysłach. Problemy, tak, ale do wyleczenia. Ale LSD?! — Wstał i podszedł do okna. — Ze wszystkich rzeczy, które mógł wybrać człowiek w twojej sytuacji, wybrałeś najgorszą. Dla kogoś cierpiącego na brak poczucia stabilizacji skutki mogą być nieobliczalne.

— Tracisz czas i energię — powiedziałem powoli. — Powiedz mi tylko jedno, zanim odejdziesz. Co teraz będzie?

Sean wzruszył ramionami.

— Tu wchodzą w grę kwestie bezpieczeństwa. Ma to jakiś związek z pracą St.Claire'a. Jutro dowiemy się więcej. Przyjdą do ciebie.

— Inspektor Dix?

Potrząsnął głową.

— Nie, zapewne major Vaughan będzie prowadził tę sprawę. Oficer spadochroniarzy, ale ma powiązania z wywiadem. Był w twoim domku.

— Właściwy człowiek na właściwym miejscu — stwierdziłem. — Chyba pójdę już do łóżka. Na razie nie powiemy sobie nic więcej, a ja jestem zmęczony.

Odwróciłem się do niego plecami, zdjąłem szlafrok i wsunąłem się między prześcieradła. Sean zastukał w drzwi i powiedział:

— Niestety, światło musi zostać na noc. Bardzo mi przykro.

— Nic nie szkodzi — odparłem. — Zapominasz, że jestem ekspertem od takich sytuacji. W pewnym sensie byłem już tutaj.

Drzwi się zamknęły. Leżałem wpatrując się w sufit. Po chwili znowu szczęknął klucz i wszedł Thompson niosąc ćwierćlitrowy kubek, który postawił pod ścianą obok drzwi. Uśmiechnął się z zakłopotaniem.

— Pomyślałem, że napiłby się pan herbaty.

— Co się stało? — zapytałem. — Czy O'Hara ostrzegł cię, żebyś nie podchodził bliżej? Gdzie twój kumpel?

— Flattery? — Wzruszył ramionami. — Pewnie już w połowie drogi do wioski. Lubi piwo. Dzisiaj miał wolne i przez pana musiał zostać dłużej, więc postara się za to odpłacić. Lepiej niech pan na niego uważa.

Wyszedł zamykając za sobą drzwi. Klucz szczęknął po raz ostatni tej nocy i wreszcie byłem sam. Spojrzałem na kubek herbaty stojący na podłodze. Z jakiegoś powodu przypomniał mi Pudło w Tay Son. Zasnąłem i śniłem o Madame Ny.

Co dziwne, spałem całkiem dobrze. O siódmej trzydzieści obudzili mnie Thompson i Flattery, którzy przynieśli mi tacę ze śniadaniem. Owsianka bez śmietanki, letnia jajecznica i zimna, twarda grzanka. Zostawili mnie na piętnaście minut, a potem zaprowadzili pod prysznic.

Leżąc w łóżku poczułem się znowu normalnie, miałem tylko lekki szum w głowie. Dopiero kiedy wstałem i próbowałem iść o własnych siłach, zorientowałem się, że wciąż ze mną niedobrze. Ściany falowały lekko, korytarz ciągnął się w nieskończoność. Znowu miałem to dziwne uczucie, że jestem kimś innym.

Wciąż jednak potrafiłem racjonalnie myśleć — albo tak mi się zdawało. Wciąż potrafiłem oceniać fakty. Na przykład Flattery zachowywał się inaczej w stosunku do mnie. Zupełnie jakby ktoś z nim porozmawiał — może go ostrzegł.

Ale zmiana była bardziej subtelna. Pielęgniarz patrzył na mnie z zainteresowaniem, niemal wyczekująco. Zauważyłem to zwłaszcza wtedy, kiedy goliłem się elektryczną golarką przed małym lusterkiem. Obserwował mnie tylko wtedy, kiedy myślał, że na niego nie patrzę. I trzymał mnie za ramię znacznie delikatniej niż poprzednio, kiedy prowadził mnie korytarzem.

Moje stopy odepchnęły podłogę, poruszałem się w zwolnionym tempie i pozornie panowałem nad sobą, ale Thompson widocznie coś zauważył, ponieważ krzyknął niezrozumiale, głosem zniekształconym przez echo, i chwycił mnie za drugie ramię.

W tej samej chwili otworzyły się drzwi windy i pojawił się Sean O'Hara. Jednym spojrzeniem ocenił sytuację i zobaczyłem, że biegnie w naszą stronę, otwierając i zamykając usta, jakby coś mówił.

Następnie uświadomiłem sobie, że leżę na łóżku w swoim pokoju, wpatrując się w żarówkę, która z niezrozumiałych powodów miała rozmiary balonu, a potem coś jakby trzasnęło mi w głowie i żarówka wróciła do zwykłych rozmiarów.

Flattery czekał przy drzwiach, a Thompson trzymał tacę przed Seanem, który właśnie napełniał strzykawkę. Poruszyłem się, a on natychmiast odwrócił się i podszedł do mnie.

— Wbijesz mi tę igłę czy nie? — zapytałem.

Sean spojrzał na strzykawkę, uśmiechnął się i rzucił ją na tacę trzymaną przez Thompsona.

— Jak się czujesz?

— Trochę osłabiony, ale myślę jasno. Na chwilę wróciłem do świata ze snów.

Sean poważnie kiwnął głową.

— Obawiam się, że te nawroty będą się powtarzać przez parę dni. Przynajmniej wiesz, co się dzieje, więc nie musisz się bać. Masz szczęście. Po dawce, którą wziąłeś, większość ludzi byłaby martwa albo nieuleczalnie obłąkana.

— Zawsze potrafisz mnie pocieszyć.

Uśmiechnął się jakoś ciepło, co zdziwiło mnie w tych okolicznoś­ciach.

— Teraz lepiej odpocznij. Chyba jeszcze nie nadajesz się do składania zeznań. Major Vaughan tu jest. Chce cię przesłuchać, ale zawsze mogę go spławić.

— Nie, dziękuję. — Wstałem. — Wolę to mieć za sobą jak najszybciej. Zawsze wolałem wiedzieć najgorsze, nie pamiętasz?

— Doskonale. Najlepsza postawa życiowa. Zejdę teraz na dół i sprawdzę, czy on jest gotowy, a ty powoli schodź za mną razem z Flatterym.

Flattery wciąż trzymał mnie delikatnie i kilka razy zwrócił się do mnie „proszę pana". Całkowita odmiana. Przeprowadził mnie kory­tarzem obok windy, otworzył drzwi na samym końcu i wpuścił do środka. Znalazłem się na wąskim stalowym mostku, niewiele szerszym od zwykłej belki, zawieszonym nad podwórzem na tyłach głównego bloku, widocznie skonstruowanym po to, żeby zapewnić szybki dostęp do wschodniego skrzydła. Mostek był nakryty daszkiem z prze­zroczystego plastyku, ale po bokach otwarty na cztery strony świata, zabezpieczony tylko poręczą wysokości trzech stóp.

Jasne poranne słońce natychmiast mnie oślepiło. Pospiesznie odwróciłem wzrok i doznałem największego wstrząsu w życiu, kiedy alfa romeo St.Claire'a wjechała na podwórze sześćdziesiąt stóp niżej.

Chwyciłem za poręcz i czekałem z bijącym sercem. Drzwi się otwarły, z samochodu wysunęły się długie, zgrabne nogi, mignęło kosztowne futro z lamparta i pojawiła się ona, trzymając urzędniczą skórzaną teczkę. Wysoka, piękna, dumna — skóra nie tak ciemna jak u St.Claire'a, ale włosy typowe dla Murzynki.


Podniosła wzrok, zobaczyła mnie i natychmiast zawołała po imieniu. Zamknąłem oczy i o mało nie spadłem z mostka, przekonany, że cały świat zwariował.

Helen St.Claire była dumą swojego brata. Piękna i mądra, tak o niej mówił. Znałem jej historię na długo przedtem, zanim poznałem ją osobiście. Jako studentka medycyny zdobywała jedną nagrodę za drugą. Po otrzymaniu dyplomu studiowała psychiatrię ogólną i spec­jalizowała się w behawioralnej terapii dziecięcej.

Ale poznałem ją dopiero wówczas, kiedy St.Claire znalazł mnie osuwającego się po ścianie pubu przy Milner Street i ponownie wkroczył w moje życie, żeby jeszcze raz je ocalić.

Następnego dnia musiał wracać do Paryża, gdzie pełnił ważną funkcję w szefostwie wywiadu NATO w Wersalu. Nalegał, że zabierze mnie do swojego apartamentu w Auteuil, ze wspornikowym tarasem wiszącym nad Sekwaną, z którego rozciągał się zapierający dech widok Paryża.

Helen mieszkała z nim w tamtych czasach — pracowała w dziecię­cym szpitalu, a w wolnym czasie zbierała materiały do swojej pracy doktorskiej na Sorbonie, o czym St.Claire jakoś zapomniał mnie powiadomić. Ona również się mnie nie spodziewała, ponieważ kiedy przyjechaliśmy wieczorem, właśnie skończyła się ubierać do wyjścia i czekała na swojego towarzysza, którym okazał się siedemdziesięciole­tni austriacki profesor psychiatrii z Sorbony.

Mieli ze mną skaranie boskie. Helen na miesiąc rzuciła wszystko inne i pilnowała mnie jak troskliwa kwoka. Przez pierwszy tydzień nie dostałem ani kropli alkoholu, dopóki mój organizm nie oczyścił się z trucizny i nie zacząłem znowu jeść.

Potem poddano mnie terapii innego rodzaju. Paryż od początku do końca. Helen ustalała rozkład każdego dnia. Zwiedziliśmy wszys­tko. Kościoły, galerie, każdy historyczny budynek wart obejrzenia. W przerwach jadaliśmy wspaniałe posiłki w kawiarnianych ogród­kach, gdzie Helen piła szampana, na co nalegałem, ponieważ sam musiałem zadowolić się kawą, herbatą lub wodą mineralną. Wersal, w lasku St.Germaine kryliśmy się pod wielkim bukiem podczas nagłej ulewy.

Helen była kilka lat starsza ode mnie, piękna, pełna życia dziewczyna, całkowicie oddana swojej pracy, a ja kochałem się w niej aż do tego fatalnego tygodnia, kiedy St.Claire musiał nagle wyjechać do Waszyngtonu i zostawił nas samych. Pragnąłem jej bardziej niż jakiejkolwiek innej kobiety, nieustanne swędzenie lędźwi doprowadzało mnie do szaleństwa. Sam jej widok, patrzenie jak siada, wstaje, chodzi po mieszkaniu, sięga po różne przedmioty — był subtelną torturą. Spódniczka jej ulubionej błękitnej sukienki odsłaniała dodatkowe sześć cali uda... ale ona była siostrą St.Claire'a. To była kwestia honoru.

W końcu, oczywiście, moja depresja wyszła na jaw. Pewnego wieczora Helen zastała mnie przy drinku numer jeden, małym kieliszku szkockiej, na który wtedy już mi pozwalała w miłym przeświadczeniu, że nie jestem alkoholikiem.

Zapytała mnie, co się stało. Wtedy moja naturalna skłonność do dramatyzowania zaowocowała wspaniałą małą scenką w stylu Noela Cowarda. Na co Helen uśmiechnęła się smutno, wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do swojej sypialni.

To, co tam się stało, było największym upokorzeniem w moim życiu. Wszystkie moje gesty i słowa nie wywarły na niej żadnego wrażenia. Pieściła mnie w chłodny, bezosobowy sposób i całowała z prawdziwą czułością, ale nic więcej. Wreszcie zaspokoiłem swoje żądze, jeśli można tak powiedzieć, i stoczyłem się z tego wspaniałego ciała, czując się jak łajdak.

Po trzech takich nocach miałem dość. Helen była piękna, wybitnie inteligentna i pełna współczucia dla innych. Może wszystkie jej popędy uległy sublimacji i nie zostało już nic. Z pewnością nie tego chciałem, nie tego potrzebowałem, żeby znowu stanąć na nogi.

Więc uciekłem od niej do Londynu, by znowu się staczać na dno. Dopóki nie złapałem liny ratunkowej imieniem Sheila Ward i nie zacząłem gnić, dzień po dniu, na bagnach Foulness.

Wprowadzono mnie do pokoju na parterze, który widocznie kiedyś był małym salonikiem i zachował jeszcze resztki swego stylu — lustro w złoconych ramach nad kominkiem projektu Adama i talerze z błękitnej porcelany Wedgwood na ścianach.

Sean siedział za nowoczesnym biurkiem. Umeblowanie stanowiło kilka wyściełanych krzeseł, półki na książki i segregatory, jednak największym dysonansem były kraty w wysokich oknach, których cienie kładły się na chińskim dywanie w bladym porannym słońcu.

— To twój pokój? — zapytałem.

Kiwnął głową.

— Bardzo ładny, ale nie mogę nawet włożyć wtyczki do kontaktu bez pozwolenia ministerstwa. Tu wszystko jest pod kontrolą.

Pomilczał przez chwilę, a potem dodał z naciskiem:

— Słuchaj, jestem po twojej stronie. W porządku?

Podszedłem do okna i wyjrzałem na zielony trawnik, obramowany rzędem buków. Gawrony podfruwały leniwie w czystym powietrzu. Ten widok za kratami był bardzo jesienny i bardzo angielski.

— Cześć, Ellis — powiedział Hilary Vaughan. — Dawno cię nie widziałem.

Wciąż miał na sobie mundur i czerwony beret, jaskrawy w promie­niach słońca. Wszedł przez drzwi w bocznej ścianie, których począt­kowo nie zauważyłem, a które teraz były otwarte.

— Jak dawno? — zapytałem.

— Usługiwałeś mi podczas mojego ostatniego semestru w Eton, zapomniałeś?

— Był taki bałwan Chambers — powiedziałem. — Grał w pierwszej jedenastce. Tłukł nas kijem od krykieta, jeśli się guzdraliśmy. Raz przyłapałeś go, kiedy mnie bił, i złamałeś mu nos.

— Wbrew radom przejął rodzinny interes i zbankrutował po trzech latach — dodał Vaughan. — Nigdy nie był zbyt bystry.

Ściągnął beret, wyjął plik akt ze swojej teczki i usiadł za biurkiem.

— Nie powinni cię wywalić z Akademii.

— Wcale mnie to nie zmartwiło.

— Bo wcale nie chciałeś tam zostać, prawda?

— Zgadłeś.

— Więc dlaczego pojechałeś do Wietnamu?

Poczęstowałem się papierosem z pudełka na biurku.

— Wtedy uważałem to za dobry pomysł.

Vaughan postukał w papiery na biurku.

— To jest wyciąg z twoich akt w Pentagonie. Cytuję dosłownie: „Urodzony żołnierz z wyjątkowym talentem dowódcy". Brązowa Gwiazda, Krzyż Honorowy z Wietnamu plus D.S.C., który dali tobie i St.Claire'owi za ucieczkę. Sporo tego.

— Powinni również napisać: „Niezdolny do dalszej służby" — oświadczyłem. — A może przeoczyłeś tę informację? Kompletnie stuknięty, chociaż pewnie wyrazili to bardziej oględnie.

— Generał musi być z ciebie dumny.

— Wsadź sobie swojego generała. — Niecierpliwie zdusiłem niedopałek. — Co to ma wspólnego z wczorajszymi wypadkami, do cholery?

Teraz wiem, że on tylko wymacywał drogę, próbował skłonić mnie do mówienia.

— Okay, więc co się stało wczoraj? — zapytał.


— No dobrze — powiedziałem. — Obudziłem się wczoraj rano i wziąłem dawkę LSD dostatecznie dużą, żeby zabić każdego, kto wejdzie mi w drogę, po czym miałem halucynacje, że ścigają mnie na bagnach. Naturalnie moja kochanka wezwała na pomoc mojego najlepszego przyjaciela, który przybiegł w te pędy, ale zamiast mnie
ratować, postanowił ją przelecieć, więc nie miałem innego wyboru, tylko rozwalić ich oboje, a potem skończyć ze sobą.

Roześmiał się serdecznie, odrzucając głowę do tyłu.

— Masz dar celnych sformułowań, muszę ci to przyznać, stary.

Przez myśl przemknęło mi spostrzeżenie, że Vaughan ma dobrą twarz. Trochę mięsistą, nieco arogancką, bynajmniej nie przyjazną. Twarz żołnierza, a także uczonego. Jedno było pewne: ta twarz należała do człowieka całkowicie pozbawionego litości. Przypominał dandysa z czasów Regencji. Taki facet będzie grał w karty przez całą noc, nad ranem wykroi pół godziny dla swojej kochanki, a potem o świcie stawi się na pojedynek i z odległości dziesięciu kroków wpakuje przeciwnikowi kulę między oczy.

— Czy wiedziałeś, że twoja przyjaciółka panna Ward była aktywną marksistką podczas studiów? — odezwał się niedbałym tonem. Zagapiłem się na niego oniemiały, a on ciągnął: — Te jej wizyty u St.Claire'a w czwartki, kiedy jeździła do miasta... to fakt, Dix powiedział ci prawdę. Myślisz, że mieli romans?

Wstałem i podszedłem do okna.

— Nie byłem jej dozorcą. Właściwie nawet się nie kochaliśmy. To była jakby wzajemna pomoc. Ona troszczyła się o mnie, a ja troszczyłem się o nią. Jeśli coś ją łączyło z Maksem, to ich sprawa.

— Z drugiej strony mogła po prostu zdawać mu raporty o tobie.

— To możliwe. Maks martwił się o mnie.

Vaughan znowu spojrzał w papiery leżące przed nim na biurku.

— Jedna rzecz wydaje mi się bardzo dziwna. Wróciłeś z bagien w stanie szaleństwa, a ona natychmiast zadzwoniła do generała St.Claire'a.

— Przeżywałem już takie załamania, Maks zawsze wtedy przyjeż­dżał — odparłem. — Byliśmy ze sobą związani jak Anglia i Ameryka.

— Ale dlaczego panna Ward czekała tak długo, zanim zadzwoniła do twojego psychiatry? Obaj musieli minąć punkt kontrolny Służb Specjalnych w Landwich po drodze do Foulness. Mam tutaj rejestr i doktor O'Hara jest zapisany w półtorej godziny po generale.

Nie mogłem myśleć jasno, w tyle głowy czułem potworny ból.

— Słuchaj, o co ci chodzi, do cholery? — zapytałem.

Nie zwrócił na mnie uwagi.


— Teraz powiedz mi jeszcze raz, co się wczoraj stało na tych przeklętych bagnach, tylko tym razem mów prawdę, a przynajmniej to, co uważasz za prawdę.

To nie trwało długo, a kiedy skończyłem, Vaughan siedział przez jakiś czas w milczeniu, opierając brodę na dłoni.

— Tak, wiem — dodałem. — Typowe objawy halucynacji po LSD, jak mówił O'Hara.

— Ale ty twierdzisz, że nie brałeś LSD.

— Testy, które przeprowadził, wykazały co innego. Olbrzymia dawka. Ciągle jeszcze przeskakuję z tego świata do innego tak często, że sam nie wiem, gdzie jestem.

— Więc kto ci to dał? — przerwał ostro. Zagapiłem się na niego w zdumieniu. — Jeśli sam nie wziąłeś narkotyku, ktoś musiał ci go podać. To proste. Kilka kropel na kostce cukru, wrzuconej do kawy lub herbaty.

Wytrzeszczyłem na niego oczy z prawdziwym przerażeniem, a on powiedział łagodnie:

— To musiała być ona, nikt inny.

Oczywiście miał rację, jeśli to, co pamiętałem, było prawdą.

— Ale dlaczego? — zapytałem ochryple. — Dlaczego ona mi to zrobiła?

— Zdziwiłbyś się, jak wszystko logicznie wygląda — powiedział. — Na przykład twoja historia.

Byłem jak ogłuszony.

— Więc mi wierzysz?

— W tym, co opowiedziałeś, jest znacznie więcej sensu niż w czymkolwiek innym.

— Więc wierzysz również, że ich nie zabiłem?

Vaughan wyciągnął z akt zdjęcie ciała rozciągniętego na łóżku, z jednym kolanem podciągniętym i zmasakrowaną twarzą.

— No, na pewno nie zabiłeś St.Claire'a, stary. — Uśmiechnął się przyjaźnie. — Widzisz, to nie on.


5.

NOCNA AKCJA

Chwyciłem się krzesła, żeby nie upaść, ale przewróciło się, a ja przyklęknąłem na jedno kolano. Rozległ się zaniepokojony okrzyk, do pokoju wpadła przez boczne drzwi Helen St.Claire, a za nią Sean O'Hara.

Zdobyłem się na uśmiech.

— Zastanawiałem się, kogo ten podstępny drań tam ukrywa.

Posadzili mnie na krześle, które Sean ustawił prosto. Helen nie odpowiedziała mi uśmiechem. Wydawała się bardzo zmartwiona i poruszona.

— Wyglądasz okropnie. Co oni z tobą zrobili?

— Nieważne. — Odwróciłem się do Vaughana. — Jaki masz dowód?

— Ja! — wtrąciła Helen. — Major Vaughan rozmawiał ze mną przez telefon wczoraj w Paryżu i prosił mnie, żebym przyjechała jak najszybciej. Przyleciałam wczoraj o dziewiątej, a on czekał na mnie.

— Zabrałem ją prosto na wydział patologii w szpitalu St.Bede, gdzie trzymają zwłoki — dodał Vaughan.

— To nie był Maks — ciągnęła Helen. — Po prostu wiedziałam, mimo tych wszystkich strasznych ran. Och, miał ten sam kolor skóry i był tak samo duży, ale to nie Maks. Chryste, nigdy w życiu tak mi nie ulżyło, jak wówczas, gdy to spostrzegłam.

Miała łzy w oczach. Pogładziłem jej śliczny policzek i powiedziałem do Vaughana:

— Na pewno macie jakieś bardziej konkretne dowody, prawda?

— Znaleźliśmy — przyznał. — A raczej znalazła doktor St.Claire. Chodziło o środkowy palec prawej dłoni.

— Maks wsadził go między wałki staroświeckiego magla, kiedy miał dziesięć lat — wyjaśniła Helen. — Urwało mu czubek palca. Tego się właściwie nie zauważa, palec wygląda zupełnie normalnie, nawet ma paznokieć. Dopiero kiedy Maks złoży ręce razem, widać, że środkowy palec prawej dłoni jest krótszy o ćwierć cala. Kiedy byłam małą dziewczynką, często mi to pokazywał. Tak się bawiliśmy.

Kiwnąłem głową, usilnie próbując to zapamiętać, ponieważ za­czynałem już odczuwać zmęczenie. Wstrząs był zbyt wielki.

— No dobrze, więc co to znaczy? — zapytałem Vaughana.

— Rozpatrzmy wszystkie możliwości — zaproponował. — St.Claire to ważna osoba. Odpowiada bezpośrednio za całą działalność wywiadu państw NATO i doskonale zna Daleki Wschód, zwłaszcza Chiny. W Paryżu był zaangażowany zakulisowo w pokojowe rozmowy dotyczące Wietnamu.

— I myślisz, że ktoś go porwał?

— Myślę, że to najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie. Jedyne, które pasuje. — Wyjął z teczki następną fotografię i podał mi. — Poznajesz go?

To był pułkownik Chen-Kuen, wymuskany, nieskazitelny, lekko uśmiechnięty.

— Nie zapomnę go nigdy w życiu — powiedziałem. — St.Claire i ja wybraliśmy tę fotografię spośród kilkuset, które pokazała nam CIA po naszej ucieczce.

— Wiedziałem o tym. — Odłożył zdjęcie na miejsce. — Ten facet kierował sekcją C chińskiego wywiadu, czyli sektorem Europy Za­chodniej, a teraz już od roku działa w Tiranie.

— I myślisz, że on za tym stoi? Myślisz, że porwał Maksa?

— Może. — Vaughan wzruszył ramionami. — Na razie strzelamy w ciemno.

Sean O'Hara zwrócił nam uwagę na oczywisty fakt.

— Jeśli chcieli dostać generała St.Claire'a, dlaczego nie zrobili tego od razu? Po co ta cała maskarada z Ellisem?

— Pamiętaj o jednym — powiedział Vaughan. — Gdyby po prostu porwali St.Claire'a, to by się rozeszło w ciągu paru godzin. Byłby smród na cały świat. Afera. Interpelacje w ONZ. Ale jeśli upozorują jego śmierć...

— Więc ta Ward pracowała dla nich?

— Na pewno.

— A jednak ją zabili — powiedziała cicho Helen.

— Tacy są. Wszystko dla sprawy. Nie wiem, kim był dubler pani brata. Pewnie jakiś biedak z doków, starannie wybrany do tego celu.

— Ale jak dostali się do Foulness? — chciał wiedzieć Sean. — Zawsze muszę pokazywać przepustkę.


Vaughan wzruszył ramionami.

— Zdecydowani ludzie mogli bez trudu wylądować w ujściu rzeki Crouch.

Potrząsnąłem głową, która jeszcze bardziej mnie rozbolała.

— Ale oni musieli wiedzieć, że to się nie uda. Podłożenie cudzego ciała.

— Dlaczego nie? — zaprzeczył Vaughan. — Widziano, jak generał St.Claire wjechał na ten teren. Był sprawdzany w punkcie kontrolnym Służb Specjalnych i jako cel wjazdu podał twój domek. Po telefonie Sheili Ward do doktora O'Hary, moim zdaniem, mieli sporą szansę, że ciało zostanie automatycznie uznane za zwłoki generała.

— A Sheila?

— Pewnie myślała, że ma świadczyć przeciwko tobie. Pamiętaj, ty też miałeś umrzeć.

Ból był okropny. Odwróciłem się i oparłem głowę na ramieniu Helen.

— Co się stało? — zapytał Sean z niepokojem.

Powiedziałem mu, a on szybko wyszedł. Helen odezwała się:

— Zostanę w wiosce na kilka dni, żeby być blisko ciebie. Nie mają wolnego pokoju w gospodzie, ale właściciel bardzo uprzejmie pozwolił mi zamieszkać w starym młynie przy moście, który zwykle wynajmuje
na lato.

Chyba mówiła tylko po to, żeby mnie czymś zająć. Po chwili wrócił Sean z igłą i zrobił mi zastrzyk.

— Po tym powinieneś zasnąć. Jak już mówiłem, możesz mieć różne nieprzyjemne objawy przez kilka następnych dni.

— Co z Maksem? — zwróciłem się do Vaughana.

— Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, ale sytuacja jest cholernie trudna. Nie mamy od czego zacząć. Na razie pozostaniesz pod oficjalnym nadzorem, ale mam nadzieję, że to nie potrwa długo.

Chciałem zaprotestować, ale byłem za bardzo zmęczony. Sean nacisnął brzeczyk na biurku i pojawił się Flattery.

— Zabierz pana Jacksona do pokoju i nie spuszczaj z oka. Odwiedzę go później, po południu.

Flattery wziął mnie pod rękę i wyprowadził z pokoju. Kiedy weszliśmy do windy, objął mnie za ramiona.

— Niech pan się oprze na mnie, proszę pana — powiedział. — Nie wygląda pan za dobrze.

Rzeczywiście zmiana na lepsze. Skorzystałem z jego oferty z ochotą, zwłaszcza że właśnie wychodziliśmy z windy i wkraczaliśmy na wąski mostek.


W połowie drogi potknął się i niby przypadkiem podstawił mi nogę, jego silne ramię nie stanowiło już oparcia. Poleciałem głową do przodu w stronę poręczy. Wyraźnie poczułem na plecach jego stopę, spychającą mnie w dół, na brukowany dziedziniec sześćdziesiąt stóp niżej.

Chwyciłem się poręczy, z jedną nogą dyndającą w powietrzu, wtedy usłyszałem czyjś głos. Z drugiego końca na mostek wbiegł Thompson.

Razem postawili mnie na nogi, a Flattery ciągle powtarzał, że nie rozumie, jak to się stało. O włos uniknąłem paskudnego wypadku, tak mówili.

Ale ja wiedziałem swoje. Bóg jeden wie, czym napompował mnie Sean, ponieważ prawie zasypiałem, kiedy kładli mnie do łóżka. Pamiętałem jednak tę stopę na moich plecach i zauważyłem wyraz oczu Flattery'ego, kiedy wycofywał się tyłem i zamykał drzwi.

Z powodów tylko sobie znanych Flattery próbował mnie zamor­dować. Trudno zasnąć z taką myślą.

Jego twarz, pełna nienawiści, zdawała się wypływać z najgłębszych pokładów mroku, uwięziona pomiędzy snem a jawą. Zamrugałem kilka razy, mamrocząc słowa bez związku, a kiedy znowu otworzyłem oczy, on wciąż pochylał się nade mną, tym razem z miną wyrażającą zatroskanie.

— Dobrze pan się czuje, panie Jackson? Uniosłem się na łokciu.

— Która godzina?

— Około siódmej, proszę pana. Spał pan jak kłoda przez cały dzień. Doktor O'Hara chce pana zobaczyć.

Powoli kiwnąłem głową, wciąż zamroczony po zastrzyku Seana.

— Dobrze, gdzie on jest?

— Na dole, proszę pana. Pomóc panu?

Ze znużeniem potrząsnąłem głową.

— Nie, dam sobie radę, ale chciałbym wziąć prysznic. Ciągle nie mogę się obudzić.

— Doktor O'Hara mówił, że trochę mu się spieszy, proszę pana. Chyba chciał jak najszybciej wrócić do Londynu.

Nadal czułem się otumaniony, toteż wcześniejszy incydent na mostku wydawał się odległym wspomnieniem, częścią snu, tak samo jak wyraz twarzy Flattery'ego, kiedy się budziłem. Odwróciłem się do niego plecami, naciągnąłem szlafrok i obejrzałem się nagle. Przyłapałem go, znowu miał tę nienawiść w twarzy, chociaż natychmiast zastąpił ją promiennym uśmiechem. To spostrzeżenie chyba mnie uratowało — kiedy wyszliśmy na korytarz, byłem czujny jak kot.

— Gdzie jest Thompson?

— Ma wolny wieczór — powiedział i zatrzymał się, żeby zamknąć drzwi. — Druga sobota w tym miesiącu. Szczęściarz z niego.

— Więc dzisiaj jesteś sam?

— Tak, proszę pana.

Wszystko to zostało wypowiedziane niedbałym, przyjaznym tonem, od którego cierpła mi skóra, ponieważ nie wierzyłem w ani jedno słowo. Ruszyłem korytarzem w stronę mostka, usiłując zetrzeć mgłę z oczu.

— Nie tędy, proszę pana — powiedział Flattery. — Na dworze leje jak z cebra.

Zatrzymałem się przy drzwiach windy. Flattery sięgnął ponad moim ramieniem i nacisnął guzik. Drzwi otwarły się natychmiast, ale w środku nie było windy, tylko stalowe kable zwieszające się w ciemną otchłań.

Wszystko stało się tak szybko, że prawie się udało, ponieważ całkiem mnie to wytrąciło z równowagi. Flattery pchnął mnie w plecy, aż zatoczyłem się do przodu. Chwyciłem się stalowych kabli, okręciłem się i kopnąłem go obiema stopami w pierś, kiedy wychylił się przez drzwi.

Nie był to nokaut, ponieważ większość energii zużyłem na powrót w bezpieczne miejsce, ale rzuciło go na przeciwległą ścianę. Zeskoczyłem na podłogę i przebiegłem parę jardów korytarzem.

— Kto ci kazał to zrobić, Flattery?

Wstał powoli, ocierając krew z ust i spoglądając dzikim wzrokiem.

— Ty mały gnojku — warknął. — Ja ci pokażę. Nikt ci nie pomoże. Doktor O'Hara właśnie wyszedł, zadzwonił tylko i pytał, jak się czujesz. Powiedziałem mu, że będziesz spał jak zabity przez całą noc.

Poruszał się szybko jak na takiego wielkiego mężczyznę. Widocznie dawniej naprawdę był bokserem. Wypuścił prawy prosty i na pewno złamałby mi szczękę, gdyby trafił. Zrobiłem unik, a kiedy przeleciał obok, trzasnąłem go w nerki kantem dłoni. Upadł płasko na twarz z okrzykiem bólu. Poderwał się natychmiast i natarł na mnie z roz­stawionymi rękami, zapominając o wszelkich regułach walki.

Chwyciłem go oburącz za prawy nadgarstek, wykręciłem ostro i szarpnąłem w górę. Wykręciłem jeszcze raz, żeby złamać ramię, a potem pchnąłem go głową na ścianę.


Leżał jęcząc z bólu, z zakrwawioną twarzą. Przykląkłem przy nim.

— Zadałem ci pytanie — przypomniałem.

Miał sporo zwierzęcej odwagi, muszę to przyznać. Powiedział mi, co mogę zrobić, posługując się uświęconym anglosaskim zwrotem.

— W porządku — mruknąłem. — Twardziel z ciebie.

Złapałem go za kark, zaciągnąłem do szybu windy i umieściłem jego głowę poza krawędzią. Potem wstałem, oparłem mu nogę na plecach, żeby nie mógł się poruszyć, i położyłem palec na guziku.

— Zobaczysz, jak nadjeżdża — powiedziałem. — Piękna śmierć.

Nacisnąłem guzik i kable zaczęły się poruszać. To wystarczyło.

Wydał okrzyk strachu i zaczął szamotać się gwałtownie pod moją stopą. Zdjąłem palec z guzika i przykląkłem obok niego na jedno kolano. Próbował cofnąć głowę, ale go przytrzymałem.

— Teraz gadaj.

— Spotkałem tego gościa w pubie wczoraj wieczorem. Odpicowany jak ta lala. Muszka, gładko ogolony, te rzeczy. Powiedział, że nazywa się Dallywater.

— I co dalej?

— Stawiał cały czas. Jeden podwójny za drugim. Najpierw myś­lałem, że to jakaś podstarzała ciota na polowaniu, ale potem zaczął mówić o tobie.

— I okazało się, że ma przyjaciół, którym byłoby na rękę, gdyby spotkał mnie jakiś wypadek.

Kiwnął głową.

— Właśnie, ale kręcił przez cztery godziny, zanim do tego doszedł. W końcu wylądowaliśmy w jego pokoju.

— Ile?

Zakaszlał i wypluł krew w ciemność szybu.

— Tysiąc funtów. Sto z góry, reszta po załatwieniu sprawy. Wypłacił zaliczkę od ręki. Nie mogłem w to uwierzyć.

— Ty cholerny idioto — powiedziałem. — Nie dostałbyś więcej ani grosza. Kto za tym stoi?

Nie spodziewałem się odpowiedzi. Flattery potrząsnął głową.

— Wiem tylko, że nie nazywa się Dallywater, tylko Pendlebury.

— Skąd wiesz?

— Zajrzałem później do jego samochodu. Zostawił jedne drzwi otwarte. W schowku leżały wizytówki. Zabrałem jedną. Mam ją w prawej kieszeni u góry. I była książka wydana pod tym nazwiskiem, z jego zdjęciem na okładce.

— Jaka książka?

— Coś o Wschodzie. Buddyzm i te rzeczy. „Wielka tajemnica", taki miała tytuł.

Odszukałem wizytówkę. Rafe Pendlebury, Sargon House, Sid­bury. Sidbury, jak pamiętałem, leżało gdzieś w okolicy wzgórz Mendip.

Znowu nacisnąłem guzik, a Flattery wrzasnął ze strachu.

— Powiedziałem ci prawdę, przysięgam, teraz go nie ma. Mówił mi, że wyjeżdża dziś rano, ale będziemy w kontakcie.

Chwyciłem go za nogi i odciągnąłem pod ścianę. Krew płynęła mu ze zmiażdżonych ust i nosa, prawe ramię zwisało pod dziwnym kątem. Zamierzałem zabrać go do jakiegoś kierownika i zażądać, żeby natychmiast skontaktowali mnie z Vaughanem i O'Harą.

Kiedy odwróciłem się, żeby nacisnąć guzik i ściągnąć windę, Flattery ożył i znowu rzucił się na mnie z wystawionym zdrowym ramieniem, próbując dokończyć zaczęte dzieło. Odskoczyłem, on otarł się o mnie i głową naprzód spadł z krzykiem do szybu.

Kiedy ściągnąłem windę, leżał rozpłaszczony na dachu kabiny, z głową wykręconą pod takim kątem, że musiał mieć złamany kark. Był martwy — i wyglądało na to, że ja go zabiłem.

Pomyślałem, że powinienem się stąd wydostać. Ściągnąłem windę na poziom podłogi, zamknąłem drzwi i odblokowałem zwykły system sterowania. Kabina będzie jeździć tam i z powrotem ze swoim niewidocznym ładunkiem, dopóki ktoś z obsługi nie sprawdzi szybu. Odtąd musiałem improwizować i potrzebowałem dużo szczęścia, bo chyba dostatecznie długo prześladował mnie pech. Zjechałem windą na pierwsze piętro.

Kiedy drzwi się otwarły, wyjrzałem na pusty korytarz. Gdzieś cicho grało radio, deszcz bębnił w szybę okna po lewej stronie. Drzwi zamknęły się za mną bez hałasu. Świecąca strzałka wskazywała, że winda zjeżdża na parter. Zatrzymała się na chwilę, po czym zaczęła się wznosić. Odwróciłem się, zobaczyłem drzwi z napisem „Łazienka" i wszedłem tam pospiesznie.

Stałem w ciemnościach i patrzyłem przez szparę w drzwiach, jak z windy wysiada dwóch pielęgniarzy. Jeden z nich był Murzynem. Usłyszałem, jak Murzyn mówi:

— Nie ja, człowieku. W taką noc nie ruszam się z domu. Może później zagramy w karty?

Drugi zgodził się i powędrował dalej korytarzem, a Murzyn wszedł widocznie do swojego pokoju.

Przyszło mi do głowy, że łazienka nie jest zbyt bezpieczną kryjówką. Po drugiej stronie windy zauważyłem drzwi z napisem „Pościel". Był to mały schowek z białymi drewnianymi półkami, pełnymi koców i prześcieradeł.

To posunięcie okazało się rozsądne, ponieważ kiedy wyjrzałem przez szparę w drzwiach, Murzyn wyszedł ze swojego pokoju w pła­szczu kąpielowym, z ręcznikiem przerzuconym przez ramię i pla­stykową kosmetyczką w ręku. Pogwizdując wesoło, zamknął za sobą drzwi łazienki. Zatrzask szczęknął wyraźnie, z kranów zaczęła lecieć woda.

Nie wahałem się ani przez chwilę. Wyskoczyłem ze schowka i pobiegłem do pokoju pielęgniarza.

Pokój był większy, niż się spodziewałem, z pięknym dywanem i szwedzkim kompletem mebli do sypialni. Na stoliku w nogach łóżka stał przenośny telewizor.

Szafę wypełniały ubrania. Pożyczyłem sobie sztruksowe spodnie i parę zamszowych półbutów z gumkami po bokach, które powinny trzymać się na nogach, chociaż były o numer za duże. Na półkach leżało kilka swetrów. Złapałem pierwszy z brzegu, ciężki norweski pulower. Potem wybrałem parę skarpetek.

Na drzwiach wisiał ciepły płaszcz. Chciałem go zabrać, ale pod spodem odkryłem stary, wyblakły trencz. Znacznie lepszy wybór. Wyjrzałem na korytarz i szybko wróciłem do schowka. Nie zdejmowałem piżamy, tylko naciągnąłem spodnie i sweter na wierzch. Półbuty były rzeczywiście za duże, ale dość wygodne. Zapiąłem trencz pod samą szyję i postawiłem kołnierz.

Przeszedłem przez korytarz i otworzyłem drzwi windy. Postanowi­łem ukryć się w suterenie. Najbezpieczniejsze miejsce. W sobotę o wpół do dziewiątej nikogo tam nie będzie, podczas gdy na parterze na pewno kręci się ktoś z personelu szpitala. Kiedy drzwi się otwarły, nacisnąłem drugie piętro i szybko wyszedłem na korytarz. Drzwi zamknęły się za mną i winda pojechała do góry, a ja ruszyłem pomiędzy biało malowanymi ścianami.

Na końcu znalazłem ciężkie drewniane drzwi, zaryglowane u dołu i u góry, do których prowadziło kilka stopni. Odsunąłem zasuwy, otwarłem drzwi i znalazłem schody prowadzące w górę na podwórze.

Wszedłem na schody bez wahania, z rękami w kieszeniach płaszcza, starając się zachowywać normalnie i nie zwracać na siebie niczyjej uwagi.

Ale kiedy szybko przemierzyłem podwórze i minąłem główny blok, byłem wolny dopiero w połowie. Ogrodzenie pod napięciem nie dawało mi wielkich szans. Jedynym wyjściem była brama, ale do tego potrzebowałem środka transportu. Zaryzykowałem i przebiegłem przez trawnik przed frontem domu w stronę rzędu drzew, tych samych buków, które wcześniej widziałem przez kraty mojej celi. Dotarłem do nich w rekordowym tempie.

Co najdziwniejsze, wtedy i przez jakiś czas później czułem się wyjątkowo dobrze, lepiej niż kiedykolwiek od chwili, gdy zaczęły się dziać te wszystkie dziwne rzeczy. Gwałtowny wysiłek przypomniał mi ten dzień na brzegu rzeki, niedaleko od Tay Son, kiedy St.Claire i ja rozpoczynaliśmy naszą nieprawdopodobną podróż. To mnie znacznie podniosło na duchu.

Wszedłem pomiędzy drzewa i ukryłem się w krzakach obok miejsca, gdzie droga prowadząca z głównego bloku zakręcała w stronę bramy. Zakładałem, że każdy pojazd powinien tutaj zwolnić.

Po pięciu minutach pojawił się prywatny samochód, a tuż za nim następny. Żaden nie odpowiadał moim celom. Czekałem z nadzieją przez następny kwadrans, moknąc coraz bardziej, kiedy nagle usłysza­łem ryk większego silnika i z ciemności wytoczyła się stara trzytonowa ciężarówka. Przed zakrętem kierowca ostro przyhamował.

Wdrapałem się na klapę i w świetle latarni zobaczyłem, że ciężarówka była prawie pusta, wiozła tylko parę niewielkich skrzynek. Pozostawało mi tylko jedno wyjście. Kiedy auto nabrało szybkości, stanąłem na klapie, podciągnąłem się na plandekę, położyłem się na brzuchu i zacząłem się modlić.

Najbardziej pomógł mi deszcz, który nagle lunął jak z cebra. Kiedy dojechaliśmy do bramy, ciężarówka zahamowała, ale kierowca nie zgasił silnika.

Na schodach wartowni rozległ się tupot. Zamknąłem oczy i pró­bowałem zrobić się jak najmniejszy. Strażnik zatrzymał się z tyłu samochodu, zajrzał do środka i zawołał coś niezrozumiałego. Brama szczęknęła i wyjechaliśmy na drogę.

Odczekałem kilka minut, potem uniosłem głowę i zobaczyłem ku mojemu przerażeniu, że dojeżdżamy już do wioski. Podpełznąłem do tyłu, zlazłem na klapę i przygotowałem się do skoku, kiedy ciężarówka zwolniła przed wąskim mostkiem. Po chwili turlałem się po mokrej trawie na poboczu drogi.

Usiadłem i ogarnęła mnie chęć do śmiechu. Ciężarówka zniknęła w ciemnościach. Potem usłyszałem inny dźwięk, monotonne skrzypienie i miarowe, donośne pluskanie. Podszedłem do mostka, wychyliłem się przez poręcz i zobaczyłem stare młyńskie koło, obracane wartkim prądem.

Stary młyn przy moście, tak mówiła Helen. Znalazłem go po drugiej stronie, biały płotek opatrzony tabliczką „Młyn" i elżbietańską z wyglądu chałupkę pokrytą strzechą.


Obok była zaparkowana alfa romeo, błyszcząc w świetle lampy nad drzwiami. Zajrzałem przez okno do zdumiewająco nowoczesnej kuchni i zobaczyłem Helen, która stała przy piecyku i mieszała coś na patelni.

Znowu ulegając skłonności do teatralnych gestów, otworzyłem drzwi i wszedłem jakby nigdy nic. Helen odwróciła się gwałtownie, po czym znieruchomiała i wytrzeszczyła na mnie oczy.

— Ellis!

— We własnej osobie — przyznałem.

Podbiegła do mnie, rzuciła mi się na szyję i pocałowała mnie... z prawdziwym uczuciem. Cholerna poprawa od czasu Paryża.

— Uważaj — powiedziałem. — Jestem cały mokry.

— To widać. — Zaczęła rozpinać mi płaszcz. — Doktor O'Hara pojechał do Londynu niecałe dziesięć minut temu. Twierdził, że będziesz smacznie spał przez całą noc. Więc co się stało?

Stała ściskając mój mokry trencz i wyglądała tak pięknie, jak żadna inna kobieta, a w dodatku była mądra — dwa doktoraty i trzeci w drodze. Więc postanowiłem niczego nie ukrywać.

— Zabiłem człowieka — powiedziałem z prostotą. — A przynaj­mniej tak będzie wyglądało, kiedy go znajdą.

Skończyłem opowiadać i siedzieliśmy naprzeciwko siebie przy stole. Uwierzyła mi bez wątpienia, ale była wstrząśnięta i przerażona.

— Ale dlaczego? Jakie są motywy?

— No dobrze — powiedziałem — Przyjmując wersję Vaughana: oryginalny plan polegał na tym, że miałem okazać się działającym pod wpływem narkotyku, niebezpiecznym szaleńcem, który następnie popełnia samobójstwo. Na szczęście dla mnie zwymiotowałem wię­kszość trucizny, a Sean zjawił się w samą porę.

— Wiem o tym — powiedziała Helen. — Mów dalej.

— Sam fakt, że żyję, chociaż ciążą na mnie poważne zarzuty, jest dla kogoś bardzo niewygodny, ponieważ jeśli będę wrzeszczał do­statecznie głośno i długo, ktoś może zwrócić na to uwagę.

— To znaczy, że oni nie zamierzają ryzykować?

— Właśnie. Znacznie lepiej będzie, jeśli biedny, obłąkany Ellis Jackson rzuci się z pomostu albo skoczy do szybu windy. Powinno to wyglądać na kolejną, tym razem udaną próbę samobójstwa.

Przecież Vaughan w to nie uwierzy.

— Racja, ale oni nie wiedzą, że ich plan zawiódł, prawda?

Helen powoli pokręciła głową.


— Nawet w takim wypadku sprawa z Flatterym jest okropna. Powinieneś był tam zostać. Teraz jesteś w gorszej sytuacji.

— Wcale nie — zaprzeczyłem i wyjąłem wizytówkę. — Przynaj­mniej dopóki to mam. Tajemniczy pan Pendlebury powinien wyjaśnić parę rzeczy. W alfie masz chyba mapę okolicy. Daj mi kluczyki.

— Po co?

— Chcę sprawdzić, gdzie dokładnie leży Sidbury.

— Chyba nie będziesz sam ścigał tego strasznego człowieka?

— Masz coś przeciwko temu?

Helen zawahała się, potem westchnęła ciężko, sięgnęła po torebkę, wyjęła kluczyki i rzuciła na stół.

— Jak na takiego bystrego faceta, czasami zachowujesz się bardzo głupio, ale rób, co chcesz.

Wyszedłem na deszcz, otworzyłem alfę i usiadłem za kierownicą. Znalazłem mapę i odszukałem w spisie Sidbury. Stu dwudziestu mieszkańców, jeden pub, jeden garaż i niewiele więcej, na skraju wzgórz Mendip, niedaleko Wells. Spojrzałem na mapę i wróciłem do chatki.

Helen nie było w kuchni. Otworzyłem drugie drzwi i zobaczyłem przyjemny pokój, wyłożony dębową boazerią. Na wielkim kamiennym kominku, dostatecznie dużym, żeby upiec wołu, wesoło buzował ogień. Helen siedziała przy kominku, z ręką na telefonie.

— Do kogo dzwonisz... do Vaughana?

— Nie mogę — odparła. — Dzwonił wcześniej i mówił, że wzywają go do Paryża na konferencję wywiadów NATO dotyczącą tej sprawy.

— Kiedy wraca?

— Chyba jutro rano. Przyleci pierwszym kurierskim samolotem RAF-u.

— W porządku, czyli pozostaje tylko Sean, a on jest jeszcze w drodze do Londynu.

— Mogłam zadzwonić na policję.

— Mogłaś, ale przypuszczam, że oni w tej sytuacji od razu wpakują mnie za kratki.

— To prawda — przyznała Helen. — Pewnie teraz mi powiesz, że nie możesz tracić cennego czasu, bo robisz to dla Maksa.

Zdziwiłem się i nie całkiem zrozumiałem, o co jej chodzi.

— I co jeszcze?

— O nie, nic z tych rzeczy. Przestań wreszcie kłamać. Robisz to tylko dla Ellisa Jacksona i dla nikogo więcej. Dokopali ci, kimkolwiek oni są, więc teraz ty chcesz im dokopać, tylko mocniej. W każdej prawie sytuacji reagujesz przemocą.


— Dziękuję za diagnozę, doktorze Kildare — burknąłem, ale ona miała trochę racji. Dostatecznie dużo, żeby wytrącić mnie z równowagi. Całkiem jakbym spojrzał w lustro i zobaczył coś, co wcale mi się nie spodobało.

— To miejsce, Sidbury... gdzie to jest? — zapytała Helen spokojnie.

— Na końcu Mendip obok Wells.

— Nie znam tej okolicy.

— Jakieś siedemdziesiąt mil stąd. Półtorej godziny jazdy alfą.

— Dobrze — powiedziała. — Pod jednym warunkiem.

— Jakim?

— Ja prowadzę. W twoim stanie nie powinieneś siadać za kie­rownicą.

Nie miałem ochoty z nią dyskutować, a poza tym kiedy wchodziłem do kuchni, coś znowu szczęknęło mi w głowie i lekka mgła przesłoniła mi oczy.

— Poczekaj w samochodzie — powiedziała Helen. — Zaraz przyjdę.

Znowu znalazłem się w komnacie ech i kiedy ściany zaczęły się kołysać, wyszedłem na deszcz, wsiadłem do samochodu na miejsce pasażera i zapiąłem pasy.

Zamknąłem oczy, oddychałem powoli i regularnie. Próbowałem przypomnieć sobie wszystko, czego Czarny Maks nauczył mnie o technikach relaksu, ponieważ teraz nic nie mogło mnie powstrzymać. Zamierzałem pojechać do Sidbury i wycisnąć prawdę z Pendlebury'ego gdyby nawet to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu.


6.

ŚWIĄTYNIA PRAWDY

Myślałem, że Helen powie coś o St.Clairze, jakoś skomentuje sytuację, ale ona milczała. Może właśnie dlatego nalegała, że chce prowadzić samochód — by zająć czymś myśli, ponieważ bliskie związki między bratem a siostrą bywają w najlepszym razie pogmatwane, niczym dziwne prądy nurtujące pod powie­rzchnią.

Helen zawsze uwielbiała brata, co było całkiem zrozumiałe. W jego obecności stawała się zupełnie inną osobą: trochę nerwowo uśmiech­niętą, zawsze gotową do usług na jedno jego skinienie, podsuwającą mu popielniczkę albo Krwawą Mary.

Tej nocy ruch był niewielki; ciężki, nieustępliwy deszcz oczyścił drogę do Newbury. Wokół rozciągał się jeden z najpiękniejszych pejzaży w Anglii, ale straciliśmy ten widok z powodu ciemności.

Helen prowadziła ze skupieniem zawodowego kierowcy w wyścigu Grand Prix, nieustannie zmieniając biegi, walcząc wraz ze wspaniałym samochodem przeciwko ulewie i ciemnościom.

Trudne warunki jazdy wykluczały rozmowę, co bardzo mi od­powiadało. Zanim dotarliśmy do Marlborough, prawie doszedłem do siebie, a przynajmniej odzyskałem kontrolę nad sobą. Przejechaliśmy przez Chippenham i błyskawicznie przeskoczyliśmy przez Bath.

Jakąś milę za Bath, na szosie A3, kiedy przejeżdżaliśmy przez Corston, Helen bez uprzedzenia zahamowała przy krawężniku obok budki telefonicznej i zgasiła silnik.

— Zadzwonię do Seana O'Hary. Powinien już być w domu.

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, wyskoczyła z alfy zabierając ze sobą kluczyki, pewnie ze strachu, że jej ucieknę. Rzeczywiście przyszło mi to do głowy, ale okoliczności były przeciwko mnie. Poczęstowałem się papierosem z jej torebki, wysiadłem i uchyliłem drzwi budki, żeby słyszeć rozmowę.

Helen miała zmartwioną minę, mówiła szybko.

— Ale na pewno można go złapać pod jakimś numerem?

Z wyrazu jej twarzy wywnioskowałem, że ma jakieś kłopoty, więc odebrałem jej słuchawkę.

— Kto mówi?

Odpowiedział mi głos twardy jak skała, ale idealnie uprzejmy.

— Portier w Carley Mansions. Doktor O'Hara ma tutaj apar­tament, proszę pana.

— Czy był w domu dzisiaj wieczorem?

— Jakieś pół godziny temu, proszę pana, i wyszedł znowu przed dziesięcioma minutami. Wszystkie jego sprawy zawodowe załatwia doktor Meyer Goldberg na Sloane 8235.

— To jest sprawa prywatna.

— W takim razie przykro mi, ale nie mogę panu pomóc. Doktor O'Hara nie powiedział, gdzie można go złapać. Nigdy tego nie mówi, kiedy wychodzi, proszę pana.

— Bardzo mądrze — mruknąłem. — Kiedy wróci, proszę mu przekazać, że dzwonił Ellis Jackson i zadzwoni jeszcze, prawdopodob­nie rano. To pilne.

Odwiesiłem słuchawkę i wyprowadziłem Helen na deszcz.

— O ile znam Seana, spędzi noc w cudzym łóżku aż do rana. Ma jedną wielką słabość: wszelkie stworzenia rodzaju żeńskiego w wieku od osiemnastu do dwudziestu pięciu lat. Powinien poradzić się dobrego
psychoanalityka.

Helen zdołała się uśmiechnąć.

— Jesteś skończonym i nieuleczalnym łajdakiem.

— Nie stawiaj mi diagnozy — poprosiłem. — Musimy dojechać na drugi koniec Chewton Mendip, dobre dziesięć mil stąd, więc lepiej ruszajmy.

Jechaliśmy wśród cichych wzgórz. Tuż po dziesiątej w deszczu dotarliśmy do Sidbury, kilku wąskich, opustoszałych uliczek, przy których stały piętnastowieczne domy. Zwolniliśmy, kiedy po lewej z ciemności wyłoniła się gospoda, przed którą parkowało kilka samochodów. Potem na rogu naprzeciwko zauważyłem stację ben­zynową, gdzie wciąż paliły się światła.

— Spróbuj tam — powiedziałem, a Helen kiwnęła głową i pod­ jechała na stację.

W małej szklanej budce przy wejściu stał mężczyzna w średnim wieku, ubrany w stary płaszcz nieprzemakalny i tweedową czapkę.


Przed nim na półce leżały kwity i monety ułożone w schludne stosiki. Podniósł wzrok ze zdziwieniem, kiedy Helen nacisnęła klakson, ale wyszedł od razu. Helen poprosiła o osiem galonów, a ja wysiadłem i stanąłem obok niego.

— Okropna noc — zacząłem.

— Owszem — zgodził się. — Właśnie zamykałem.

— Szukam miejsca zwanego Sargon House — powiedziałem. — Właścicielem jest facet nazwiskiem Pendlebury.

Wydawał się zdziwiony.

— Z daleka pan przyjechał, co?

— Z Londynu — odparłem. — Bo co?

Odwiesił dystrybutor na hak.

— Długa podróż na darmo. Oni zwykle kończą o dziesiątej.

— Co kończą? — zapytałem.

— No, nabożeństwa. Przecież po to pan przyjechał, nie? Po to wszyscy przyjeżdżają.

Helen gładko wtrąciła się do rozmowy, wyjmując banknot pięciofuntowy i podając mu przez okno.

— Wiem, to bardzo denerwujące. Dojechaliśmy do Newbury, potem za Bath skręciłam w złym kierunku i musieliśmy nakładać drogi.

Spuścił wzrok, dopiero teraz ją zauważył i rozjaśnił się jak każdy mężczyzna na widok tej niezwykłej twarzy.

— W taką noc trudno zauważyć drogowskazy — powiedział, jakby chciał ją pocieszyć, że to nie jej wina.

Wrócił do budki, a ja znowu wsiadłem do alfy.

— Szybko myślisz — stwierdziłem.

Nie zdążyła odpowiedzieć, ponieważ facet przyniósł resztę.

— Prosto do końca wioski, przez most i w prawo. Potem drogą przez las jakieś ćwierć mili. Na pewno traficie. Przy bramie jest tablica z godzinami nabożeństw, jak w kościele.

Nie miał zachęcającego wyrazu twarzy. Helen podziękowała mu i odjechała.

— Wszystko to bardzo tajemnicze — zauważyła, kiedy przejeż­dżaliśmy przez most. — Jak myślisz, czym się zajmuje nasz pan Pendlebury?

— Bóg raczy wiedzieć — odparłem. — Poczekamy, zobaczymy.

Jechaliśmy ciemnym tunelem między drzewami, wzdłuż wysokiego kamiennego muru, w stronę plamy światła po lewej, która wreszcie zbliżyła się i zamieniła w kilka lamp zawieszonych na pręcie z kutego żelaza nad otwartą bramą.

Obok bramy wisiała tablica, starannie wymalowana na niebiesko i złoto. Napis na tablicy głosił: „Świątynia prawdy", a pod spodem wypisano rozmaite rodzaje działalności, włącznie z weekendowymi rekolekcjami i godzinami nabożeństw. W sobotni wieczór od ósmej do dziesiątej. U dołu listy widniało nazwisko Pendlebury'ego, gołe i anonimowe.

— No, przynajmniej nie każe się tytułować biskupem — stwierdziłem. — Podjedźmy pod dom i popatrzmy, jak to wygląda.

Podjazd prowadził wśród sosen i tarasowych ogrodów zajmujących powierzchnię kilku akrów. W głębi stał dom, georgiański, niezbyt duży. Na żwirowanym placyku przed wejściem parkowało kilkanaście samochodów, głównie jaguarów i bentleyów.

Helen zatrzymała wóz na końcu rzędu, a ja wysiadłem i ruszyłem w stronę ganku. Frontowe drzwi stały otworem. Zatrzymałem się na stopniach i zaczekałem na nią.

— Wygląda na to, że jeszcze nie skończyli — powiedziała. — Co teraz zrobimy?

— Zrobimy odpowiednio świętobliwe miny i przyłączymy się do imprezy.

Położyła mi rękę na ramieniu.

— Nie wiem, czy to dobry pomysł.

— Chcesz odzyskać Maksa, tak czy nie? — zapytałem.

Zamiast z nią dalej dyskutować, wszedłem do przestronnego holu.

Oświetlony był świecami osadzonymi w srebrnym świeczniku, który stał na małym stoliku. Wszędzie unosił się ciężki zapach kadzidła.

Spoza wielkich podwójnych drzwi obok schodów dochodził szmer głosów. Drzwi były lekko uchylone. Pchnąłem je na tyle, żeby zajrzeć do środka.

Zobaczyłem długi, wąski pokój; po jednej stronie były zasłonięte okna, drugą ścianę pokrywały chińskie gobeliny. Trzydzieści lub czterdzieści osób siedziało ze skrzyżowanymi nogami na podłodze w półmroku, ponieważ podobnie jak w holu jedyne oświetlenie stanowiły świece, tutaj ustawione przed ołtarzem, na którym spoczywał pozłacany posąg Buddy.

Jak zwykle przed posągiem migotał mały płomyk w miseczce. Obok modlił się jakiś mężczyzna, rozciągnięty na podłodze niczym pokutnik z rozkrzyżowanymi ramionami. Ubrany był w szafranowo-żółtą szatę z jednym ramieniem obnażonym i miał ogoloną głowę.

Kiedy wstał i odwrócił się, zobaczyłem, że był Europejczykiem o regularnych rysach twarzy i mądrych, spokojnych oczach.

— Pendlebury? — szepnęła mi Helen do ucha.

Nie wiem dlaczego, ale sam również tak pomyślałem, tknięty jakimś przeczuciem.


Przemówił głosem równie spokojnym jak jego spojrzenie i wyjąt­kowo melodyjnym. To była pierwsza fałszywa nuta, ponieważ nagle zdałem sobie sprawę, że on zachowuje się, jakby odgrywał jakąś rolę.

— Teraz — powiedział — podam wam tekst do medytacji, siostry i bracia. Czynić dobro — to zbyt proste. Być dobrym — w tym rzecz. To jest złoty klucz.

Pobłogosławił ich wzniesionymi rękami i odszedł na bok. Dopiero po jego wyjściu słuchacze zaczęli się podnosić.

Wtedy zauważyłem dwóch mnichów. Mieli szafranowe szaty i ogolone głowy jak Pendlebury, tylko że byli Chńczykami. Najdziwniej­sze, że trzymali torby na pieniądze. Ludzie zatrzymywali się przy nich i składali datki. Żadnych monet, tylko szelest banknotów. Cofnąłem się, wziąłem Helen za ramię i pociągnąłem ją w cień przy schodach.

— Co teraz? — zapytała.

— Zobaczymy, czy jego świątobliwość udzieli nam audiencji. Daj mi kilka piątaków i pozwól, że ja będę mówił.

Kiedy wyjęła pieniądze z torebki, publiczność zaczęła wychodzić, głównie kobiety. Zamożne panie w średnim wieku, takie, które mają wszystko, ale uważają, że nie mają nic, i nieustannie usiłują zapełnić tę próżnię.

Wychodziły, prowadzone przez dwóch mnichów, z których jeden znikł natychmiast. Kiedy drugi wypuścił ostatnich gości i zamknął drzwi, wyszedłem z cienia razem z Helen i stanęliśmy czekając.

Mnich odwrócił się, zobaczył nas i zareagował w bardzo inte­resujący sposób. Wysunął prawą stopę do przodu, pochylił się i przybrał postawę typową dla wszystkich sztuk walki. Żadnych wyraźnych gestów, tylko pełna gotowość.

— Chcieliśmy zapytać, czy pan Pendlebury może nam poświęcić kilka minut — powiedziałem szybko.

Mnich odprężył się całkowicie i nawet zdobył się na uśmiech.

— Guru jest zawsze bardzo zmęczony po nabożeństwie — odparł doskonałą angielszczyzną. — Musicie to zrozumieć. Psychiczne ob­ciążenie jest takie silne. Guru chętnie pomaga wszystkim potrzebującym oraz poszukiwaczom prawdy, ale trzeba najpierw się umówić.

Podałem mu dwa banknoty pięciofuntowe, które dostałem od Helen.

— Nie mogłem wcześniej się umówić. Nabożeństwo mnie za­inspirowało.

— Ach tak? — mruknął. Wziął banknoty i wepchnął je do dobrze już wypchanej torby na datki, którą trzymał w lewej dłoni. — Zobaczę, czy guru was przyjmie.


Otworzył drzwi po lewej stronie schodów i wszedł do środka. Helen powiedziała cicho:

— On mi się nie podoba.

— Z jakiegoś konkretnego powodu?

— Jego oczy. Nie uśmiechają się tak jak usta. Dziwny mnich.

— Wcale nie — zaprzeczyłem. — Judo, karate... wszystkie sztuki walki są jedynie wariantami starożytnej chińskiej sztuki boksu z klasz­toru Shaolin, która przywędrowała z Indii wraz z buddyzmem zen i została rozwinięta przez mnichów z klasztoru Shaolin w prowincji Honan..

— Dziwne zajęcie jak na kapłanów.

— To były trudne czasy — wyjaśniłem. — Niewiele by osiągnęli nadstawiając drugi policzek.

Drzwi się otwarły, mnich wyszedł, stanął z boku i gestem zaprosił nas do środka.

— Guru poświęci wam pięć minut, ale jest bardzo wyczerpany. Zechcą państwo nie przeciągać rozmowy. Na dłuższe spotkanie musicie się umówić.

Wszedłem do środka, a Helen trochę niechętnie podążyła za mną. Rozejrzałem się szybko. Pokój był przestronny, ściany obwieszone wspaniałymi chińskimi gobelinami, niewątpliwie wybranymi przez konesera, a na podłodze leżały równie cenne jedwabne dywany ręcznej roboty.

Pendlebury klęczał przed małą figurką Buddy ustawioną w niewiel­kiej alkowie. Mnich szepnął mi do ucha: „To nie potrwa długo", wyszedł i cicho zamknął za sobą drzwi.

Na kominku płonęły kłody drewna w koszu z kutego żelaza, bardzo angielski akcent, ale zauważyłem również hebanowe biurko i kolekcję chińskiej ceramiki w dużej niszy nad kominkiem. Kilka posążków, ozdobne czarki i ze cztery prześliczne wazy. Podszedłem, żeby je obejrzeć.

Usłyszałem jedwabisty głos:

— Widzę, że podziwia pan moją małą kolekcję.

Pendlebury był starszy, niż początkowo przypuszczałem. Skórę miał zwiotczałą pod oczami i napiętą na kościach policzkowych. W świetle świec wyglądał dość młodo i atrakcyjnie, ale teraz zro­zumiałem, że był zwykłym starym komediantem, dobrym jedynie na scenie.

Wyciągnął rękę i dotknął jednej figurki, była to kobieta w kwefie i spiczastym kapeluszu siedząca na koniu.

— Najlepszy przykład sztuki z okresu dynastii Ming.


— Takie rzeczy muszą kosztować dużo pieniędzy — zauważyła Helen.

— Czy można wycenić piękno? — Znowu wszedł w swoją rolę. Usiadł za biurkiem. — Jak mogę wam pomóc? Potrzebujecie rady?

— Można tak powiedzieć. — Wziąłem Helen za łokieć i za­prowadziłem do krzesła po drugiej stronie biurka. — Nazywam się Ellis Jackson. Czy to coś panu mówi?

Efekt był ten sam, jakbym go porządnie kopnął między nogi. Nagle postarzał się, wyglądał jak ożywiony trup, kurczący się i wysy­chający na moich oczach. Próbował udawać, ale z żałosnym skutkiem.

— Ja... obawiam się, że nie.

— A to mnie bardzo dziwi — oświadczyłem — skoro ledwie wczoraj wieczorem proponował pan komuś tysiąc funtów za moją śmierć.

Pendlebury zdążył już odzyskać panowanie nad sobą.

— Nie wiem, o czym pan mówi. My tutaj zajmujemy się tylko doskonaleniem osobowości. Jak moglibyśmy to pogodzić z próbami unicestwienia innej istoty ludzkiej?

— Niech pan zachowa te bzdury dla bogatych klientów — ucią­łem. — Moja przyjaciółka ma kłopot i pan może jej pomóc. Straciła brata, a ja jestem dziwnie przekonany, że pan wie, gdzie on jest.

Pendlebury spojrzał niepewnie na Helen.

— Pani brat? Obawiam się, że nie rozumiem.

— Generał brygady James Maxwell St.Claire — podpowiedziałem.

Poderwał się na nogi, a w tej samej chwili czyjeś ramię zacisnęło się na moim gardle. Dusiciel stał pewnie za gobelinem albo wszedł przez ukryte drzwi.

W każdym razie nadepnąłem mu obcasem na stopę dostatecznie mocno, żeby pogruchotać kości, a łokciami walnąłem go z obu stron w żebra. Ale on był dobry... cholernie dobry. Wytrzymał wszystko, ponieważ przez całe życie tego właśnie się uczył, jednak nacisk jego ramienia zelżał. Niewiele, tyle tylko, żeby wsunąć palce pod jego nadgarstki. Oderwałem jego ręce od mojego gardła, przykląkłem na jedno kolano i przerzuciłem go przez pokój. Popchnął Pendlebury'ego prosto na półki w niszy i rzadka porcelana wartości kilku tysięcy funtów wylądowała na podłodze. Niektóre sztuki ocalały, inne rozprysły się w drobny mak.

Pendlebury upadł na kolana, skowycząc jak zbity pies, ale ja miałem co innego do roboty, ponieważ przez otwarte drzwi wbiegł drugi mnich.


Większość prawdziwych ekspertów od sztuk walki jest taka sama. Przez cały czas myślą o technice. Poświęcają dwadzieścia lat życia na doskonalenie karate, judo albo aikido, a w rezultacie ich własne osiągnięcia obracają się przeciwko nim, ponieważ tacy mistrzowie walczą najlepiej, kiedy przeciwnik dorównuje im umiejętnościami.

Ten facet wydał zwykły przeraźliwy okrzyk, żeby mnie przestraszyć, i przybrał klasyczną postawę karate, spodziewając się po mnie tego samego. Więc skuliłem się jak bokser, żeby go zbić z tropu. Zawahał się i przegrał, ponieważ kiedy pozorowałem prawy prosty, zmieniłem technikę i wyszarpnąłem mu dywan spod nóg.

W innych okolicznościach to wyglądałoby śmiesznie, ale jakoś straciłem poczucie humoru. Kiedy mnich zaczął się podnosić, kopnąłem go butem w twarz, stara technika walki z angielskich przedmieść. Uderzył w ścianę, osunął się na podłogę i więcej nie wstał.

Helen krzyknęła ostrzegawczo, kiedy się odwracałem. Czarny gobelin z Czerwonym Smokiem wiszący na tylnej ścianie wydął się jak od wiatru i do pokoju wpadło trzech następnych Chińczyków, ubranych konwencjonalnie w eleganckie ciemne garnitury, ale wrzesz­czących dostatecznie głośno, żeby rozwalić bębenki w uszach. Niewiele mogłem zrobić, zwłaszcza że ktoś zgrabnie podciął mnie od tyłu i przewrócił im pod nogi.

Upadłem na twarz, w głowie mi dzwoniło, ściany znowu zaczęły chybotać. Mocno zacisnąłem powieki i próbowałem zachować przyto­mność. Wykręcono mi ręce do tyłu, usłyszałem krzyk Helen, a potem ktoś natarczywie powtarzał moje imię.

— Ellisie... Ellisie. Popatrz na mnie.

Czyjaś dłoń poklepała mnie po twarzy, więc otworzyłem oczy i spojrzałem prosto w miłą, zatroskaną twarz pułkownika Chen-Kuena.


7.

POD ZIEMIĄ, POŚRÓD ZMARŁYCH

Znowu powrócił mój koszmar, ale tym razem odczułem pewną ulgę, ponieważ teraz wiedziałem z całą pewnością, że od początku miałem rację. Wszystko zdarzyło się naprawdę. Ten człowiek nie był wytworem mojej chorej wyobraźni, lecz istniał rzeczywiście, był człowiekiem z krwi i kości.

Leżałem na wpół ogłuszony, z twarzą opartą o drzwi. Ktoś przytrzymywał mi ręce za plecami i mówił coś szybko po chińsku do pozostałych.

Nigdzie nie widziałem Helen. Pewnie już ją zabrano. Patrzyłem, jak wynoszono z pokoju dwóch asystentów Pendlebury'ego, wy­glądających dość kiepsko.

Pendlebury siedział skulony w fotelu za biurkiem, ściskając głowę rękami. Od czasu do czasu podnosił wzrok i rozglądał się beznadziejnie po pokoju ze zrozpaczoną miną, całkowicie niezdolny stawić czoła okolicznościom.

Chen-Kuen podszedł do biurka, nachylił się nad Pendleburym, położył mu rękę na ramieniu i mówił coś przyciszonym głosem. Pendlebury widocznie nie chciał tego słuchać, ponieważ gwałtownie potrząsnął głową.

Chen-Kuen podniósł głos, jakby chciał podkreślić powagę chwili, i powiedział stanowczo po angielsku:

— Ależ to konieczne, mój drogi Pendlebury. Zostawię Pai-Changa, żeby się tym zajął. Musisz tylko zapewnić mu pomoc. Obaj możecie dołączyć później.

Pendlebury kiwnął głową, wstał i wyszedł jakby w oszołomieniu. Chen-Kuen obserwował go, lekko marszcząc brwi. Poczęstował się papierosem z pudełka na biurku, a jeden z Chińczyków, mały, energiczny człowieczek w dobrze skrojonym garniturze z ciemnego samodziału, podał mu ogień. Był to prawdopodobnie wcześniej wymieniony Pai-Chang. Obaj wymienili parę słów po chińsku.

— Musimy natychmiast wyjechać — oznajmił Chen-Kuen. — Jestem już znacznie spóźniony. Zostawiam ci wszystko z całym zaufaniem. Wiesz, co masz robić. Spotkamy się jutro.

— A ten stary? — zapytał Pai-Chang. — Mam go zabrać ze sobą czy zostawić tutaj?

Chen-Kuen potrząsnął głową.

— To miejsce jest już bezużyteczne. Co do Pendlebury'ego... — westchnął niby ze smutkiem. — Załamany człowiek. Stracił wiarę, a to zawsze jest niebezpieczne.

— Tak samo jak z tym drugim? — zapytał Pai-Chang.

— Tak będzie najrozsądniej.

Zostaliśmy we trzech. Poruszyłem się, a Chen-Kuen natychmiast to zauważył. Skinął na Pai-Changa, który szybko przeszedł przez pokój i bez widocznego wysiłku postawił mnie na nogi.

— Drogi Ellisie, musisz usiąść — powiedział Chen-Kuen. — Nie wyglądasz najlepiej.

Pai-Chang pchnął mnie na krzesło, a Chen-Kuen usiadł na krawędzi biurka.

— Wciąż ten sam stary Ellis... gwałtowny i nieobliczalny jak dawniej. Ile trupów zostawiłeś za sobą w Marsworth Hall?

— Tylko jednego — odparłem. — Drania, którego twój przyjaciel Pendlebury przekupił, żeby mnie załatwił. Nie znaleźliście nikogo lepszego? Ten facet to pomyłka. Nikt mu nie uwierzy nawet za grosz.

Chen-Kuen znowu westchnął.

— W mojej pracy muszę używać narzędzi, które mam pod ręką, Ellisie, a Pendlebury czasami się przydawał. Nie doceniasz go. Setki ludzi, którzy tu przyjeżdżają, uważają go za nowego Mesjasza.

Puściłem to mimo uszu.

— Co zrobiliście z St.Claire'em?

Nie próbował dłużej udawać, ponieważ to już nie miało sensu. Po prostu powiedział:

— Dobra, karty na stół. Powiedz mi, jak wygląda sytuacja.

— Chętnie — odparłem. — Jesteś skończony. Pewni ludzie wiedzą wszystko o tobie, dzięki Bogu. Masz coraz mniej czasu.

Nie zrobiło to na nim wrażenia. Wstał i wyszedł szybkim krokiem, zostawiając Pai-Changa na straży. Bez powodzenia próbowałem uwolnić nadgarstki, które zostały mocno skrępowane cienkim sznurem, boleśnie wrzynającym się w ciało. Pai-Chang podszedł do mnie na pierwszy mój ruch i sprawdził więzy. Zadowolony, usiadł na biurku i poczęstował się papierosem.

Po chwili wrócił Chen-Kuen i znowu usiadł na krawędzi biurka. Uśmiechnął się przyjaźnie.

— Prawda wyszła na jaw, Ellisie, jak mawiają w starych melo­dramatach.

— Do czego zmierzasz?

— Teraz dokładnie znam sytuację. To naprawdę bardzo proste. Porozmawiałem sobie w cztery oczy z panią doktor St.Claire. Wyjaś­niłem, że jeśli nie powie prawdy, czekają cię nieprzyjemne konsekwen­cje. — Potrząsnął głową. — Tylko wy dwoje wiecie o Pendleburym i o tym miejscu. Nie byłeś szczery wobec mnie.

Mówił ojcowskim tonem, niczym dobrotliwy nauczyciel strofują­cy niesfornego ucznia. Mogłem go zwymyślać, ale to nie miało sensu.

— Co teraz będzie?

— Dziewczyna zostanie ze mną. Miła niespodzianka dla jej brata. Ale ty, Ellisie... — znowu westchnął. — Tym razem musimy skończyć to, co zaczęliśmy.

— Od początku to był idiotyczny pomysł — powiedziałem. — Mieliście najwyżej pięćdziesiąt procent szans, że się uda.

— Ale spróbować warto — stwierdził Chen-Kuen. — Lepiej, żeby St.Claire'a oficjalnie uznano za zmarłego. Za bardzo się pospieszyliśmy, w tym kłopot. Powstały pewne naciski i musieliśmy działać trochę na łapu-capu, ale to już zupełnie inna historia, która ciebie nie zainteresuje.

— Powiedz mi jedno. Kim był ten dubler?

— Zdaje się, że bosman z panamskiego statku. Przypłynął z Ant­werpii jako nielegalny imigrant. Nikt nie będzie go szukał, ponieważ wcale go tutaj nie było.

— A Sheila Ward? — To było bolesne pytanie.

— Pracowała dla nas od czterech lat.

— A wy ją zabiliście.

— Była spisana na straty, jak to mówicie, innymi słowy bardziej nam się przydała martwa niż żywa.

— Ty draniu — powiedziałem. — I co ci z tego przyszło? Twój cholerny plan nie wypalił.

— Ale wciąż mam generała St.Claire'a, a tylko to się liczy — odparł. — Na wojnie jak na wojnie. Nasze narody walczą ze sobą, czy chcesz to przyznać, czy nie, a na wojnie giną ludzie, nieważne, w jaki sposób. Koniec może być tylko jeden. Przegracie, a my zwyciężymy, ponieważ historia jest po naszej stronie.

Dziwne, ale te same słowa usłyszałem kiedyś od Madame Ny. Te same intonacje, te same zwroty, ta sama ślepa wiara w słuszność sprawy.

Chen-Kuen wstał, zgasił papierosa i oznajmił oficjalnym tonem:

— Teraz muszę cię opuścić z pewnym żalem. W innych okolicz­nościach mogliśmy zostać przyjaciółmi, ale tak to bywa.

Wyszedł razem z Pai-Changiem. Siedziałem w fotelu, daremnie szarpiąc więzy na nadgarstkach. Po chwili zjawił się Pendlebury. Miał na sobie spodnie i sweter polo, a kiedy sięgnął do pudełka po papierosa, dłoń mu zadrżała.

— Nie powinieneś tu przychodzić — powiedział. — Głupi pomysł.

— Co oni ze mną zrobią?

Z pewną trudnością zapalił papierosa i spojrzał na mnie bezradnym, przerażonym wzrokiem.

— Och, na litość boską, człowieku — warknąłem. — Weźże się w garść i powiedz mi najgorsze.

— No dobrze — ustąpił. — Po drugiej stronie domu za drzewami jest ozdobny staw, głęboki na sześćdziesiąt stóp; dawniej tam była kopalnia.

— Nie mów nic więcej — przerwałem. — Sam zgadnę. Ty i Pai-Chang zabierzecie mnie na przejażdżkę łódką i wyrzucicie za burtę z kostkami owiniętymi pięćdziesięciofuntowym łańcuchem. — Roześmiałem mu się w twarz. — Ty biedny durniu. Pójdziesz na dno razem ze mną. Słyszałem, jak Chen-Kuen wydawał rozkazy.

Pendlebury zbladł jak ściana.

— To kłamstwo.

— Jak sobie chcesz — wzruszyłem ramionami. — Moim zdaniem to jedyne logiczne wyjście. Za dużo wiesz.

— Nie wierzę ci — powiedział powoli. — To nieprawda. — A potem oczy mu zabłysły, jakby uderzyła go nowa myśl. — Kłamiesz. Wiem, że kłamiesz. Jeśli ze sobą rozmawiali, to po chińsku. Zawsze tak robią.

— To jedna z kilku użytecznych umiejętności, które zdobyłem w północnym Wietnamie — powiedziałem w dialekcie kantońskim. — Nie wiedziałeś?

Zagapił się na mnie z otwartymi ustami, ale nie zdążył powiedzieć nic więcej, ponieważ w tejże chwili wrócił Pai-Chang. Podniósł mnie z krzesła i wyprowadził do holu. Wąskim korytarzem przeszliśmy na tyły budynku. Pai-Chang otworzył jedne z szeregu drzwi i wepchnął mnie do środka. Przelotnie dostrzegłem, że był to mały wąski składzik, a potem drzwi zamknęły się i zapadła całkowita ciemność.


Odczekałem kilka minut, żeby wzrok przyzwyczaił się do ciemności, a potem rozpocząłem ostrożny rekonesans, posuwając się wzdłuż ściany z jedną stopą wysuniętą do przodu. Pomieszczenie było zupełnie puste, więc opadłem na podłogę i zacząłem szarpać więzy na rękach.

W jakąś godzinę później drzwi się otwarły i zjawił się Pai-Chang, ubrany w granatową kurtkę z kapturem. Wyglądał groźnie i bardzo kompetentnie, kiedy wyciągał mnie na korytarz i popychał przed sobą.

Pendlebury czekał w holu. Był wyraźnie zdenerwowany i wyglądał trochę śmiesznie w starej ortalionowej kurtce, za dużej o jeden numer. Popatrzył na mnie niepewnie, a potem odwrócił wzrok, kiedy Pai-Chang wypchnął mnie frontowymi drzwiami na deszcz. Pendlebury poczłapał za nami i razem ruszyliśmy przez trawnik.

Deszcz lał bez przerwy. W powietrzu unosił się ciężki odór gnijącej roślinności. Dotarliśmy do stawu i z ciemności wynurzyły się kontury starej przystani wioślarskiej. Pai-Chang odryglował ciężkie drewniane wrota i uchylił jedno skrzydło. Wszedł do środka pierwszy, szczęknął przełącznikiem i zabłysło światło.

Przystań dochodziła do jeziorka, a wąski drewniany pomost prowadził jeszcze dalej. Na jego końcu paliła się pojedyncza lampa, prawdopodobnie zapalana tym samym przełącznikiem.

Zobaczyłem kilka starych skifów oraz mnóstwo śmieci, ale Pai-Chang wziął mnie za ramię i pociągnął na koniec pomostu.

Zauważyłem tam przycumowaną łódź średniej wielkości, z wiosłami w środku, do połowy wypełnioną wodą. Deszcz bębnił w mokre deski, nasze stopy głucho dudniły o pomost. Pai-Chang pchnął mnie na stos starych zbutwiałych żagli i powiedział do Pendlebury'ego:

— Pilnuj go. Przyprowadzę łódź.

Kiedy odszedł, szepnąłem do Pendlebury'ego:

— Sam nie dasz sobie rady, nie rozumiesz? Tylko ja mogę ci teraz pomóc.

W żółtym, chorobliwym świetle lampy wyglądał okropnie, jakby umierał ze strachu. Ręce znowu mu się trzęsły.

— Co mam robić? — szepnął ochryple.

— Masz pół minuty na podjęcie decyzji — powiedziałem na­gląco. — Więc pospiesz się.

Pai-Chang zszedł po trapie sześć stóp niżej do łodzi i teraz wracał. Pendlebury ukląkł obok mnie. Szczęknął otwierany nóż, kilka szybkich ruchów i byłem wolny.

Pai-Chang szybko wdrapał się na pomost.

— Co się dzieje?

Pochylił się nade mną, żeby lepiej widzieć. Poderwałem się i złapałem go za gardło. Popełniłem fatalny błąd, bo palce miałem wciąż zdrętwiałe i nie mogłem użyć całej siły. Chwyt za gardło nigdy nie jest wskazany, jeśli można człowieka załatwić tak, jak zademonst­rował to Pai-Chang łapiąc poły mojego płaszcza, wbijając mi nogę w brzuch i przerzucając mnie przez ramię.

Wpadłem głową naprzód do jeziora i miałem dość rozsądku, żeby od razu zanurkować. Odwróciłem się, przepłynąłem pod pomostem i ostrożnie wynurzyłem się po drugiej stronie. Obok znajdowała się następna drabinka. Bardzo powoli wydźwignąłem się z wody i wy­jrzałem znad skraju pomostu.

Po lewej stronie Pendlebury klęczał na jednym kolanie z przerażoną miną. Po drugiej stronie stał Pai-Chang z automatem w rękach, wpatrując się w ciemną toń.

Na gwoździu obok drabiny wisiał bosak. Zdjąłem go i pospiesznie wspiąłem się na pomost, ale pośliznąłem się na mokrych deskach i upadłem na jedno kolano. Pai-Chang obrócił się błyskawicznie, z bronią w pogotowiu. Niezgrabnie skoczyłem na niego wymachując bosakiem, bo nie miałem innego wyjścia. Trafiłem go w gardło pod brodą. Wydał krótki, zdławiony okrzyk i tyłem wpadł do wody.

Przez chwilę gmerałem w wodzie bosakiem, ale wkrótce zro­zumiałem, że Pai-Chang już nie wypłynie. Pendlebury kulił się na mokrych żaglach i chyba płakał. Ramiona mu się trzęsły, twarz ukrył w dłoniach. Podniosłem go na nogi.

— Początek zrobiony. Dokąd oni pojechali?

Zawahał się wyraźnie, więc złapałem go za gardło.

— Jeśli chcesz, możesz zaraz dołączyć do swojego przyjaciela.

— Nie, na litość boską, Jackson — wybełkotał. — Powiem ci wszystko, co chcesz wiedzieć, tylko obiecaj, że mnie puścisz.

— No dobra — burknąłem. — Gadaj.

— Sześć czy siedem mil od wybrzeża Devonu, w pobliżu Lundy jest wyspa zwana Skerry. Grupa buddyjskich mnichów osiedliła się tam jakieś cztery lata temu. Udawali uchodźców z Tybetu, ale naprawdę uczestniczą w akcjach wywiadu Chen-Kuena w zachodniej Europie.

— Jesteś tego pewien?

Przytaknął energicznie.

— Byłem tam kilka razy.

— I właśnie tam pojechał Chen-Kuen?

— Zgadza się. Punktem docelowym jest Nadbrzeże Connors obok przylądka Hartland.


Zastanawiałem się nad tym przez chwilę, stojąc na pomoście w siąpiącym deszczu.

— Czy oni zostawili samochód, którym przyjechałem?

— Stoi w garażu. Pai-Chang i ja mieliśmy go tam zostawić, kiedy już pozbędziemy się ciebie.

— Doskonale — stwierdziłem. — No to ruszajmy.

Cofnął się przede mną z obawą.

— Powiedziałeś, że mnie puścisz. Obiecałeś.

— Wiem — uśmiechnąłem się ponuro — ale jestem okropnym łgarzem. Chcę dojechać do tego Nadbrzeża Connors rano i postanowiłem cię zabrać ze sobą, żeby się przekonać, czy mówiłeś prawdę.

Wtedy opuściły go resztki odwagi. Załamał się kompletnie, ledwie mógł iść o własnych siłach. Wstąpiliśmy do domu, gdzie przebrałem się w jego suche rzeczy i po kwadransie ruszyliśmy w drogę.


8.

NADBRZEŻE CONNORS

Miałem cichą nadzieję, że dotrzemy do miejsca przeznaczenia, zanim pojawią się tam Chen-Kuen i jego ludzie, lecz było to absolutnie niemożliwe, na co wskazywała trzeźwa ocena faktów.

Nadbrzeże Connors leży prawie sto mil od Sidbury, ale nawet w deszczową noc pokonanie tej drogi nie powinno zabrać więcej niż dwie i pół godziny, a tamci wyjechali już półtorej godziny temu. Przyszło mi do głowy, że pewnie nie odpłyną od razu, i podzieliłem się tą myślą z Pendleburym.

— Nie jestem pewien — powiedział — ale niewykluczone. To zależy od przypływu.

— Dlaczego?

— Chodzi o przystań na wyspie. Można tam zawijać tylko podczas przypływu. No wiesz, rafy. Cała wyspa jest otoczona podwodnymi skałami.

— Rozumiem. Ilu ich tam jest jednocześnie?

Odwrócił się gwałtownie, jakby to pytanie obudziło go do życia.

— Od czterdziestu do pięćdziesięciu, ale nie rozumiesz. Oni naprawdę są mnichami. Buddyści zen. Przestrzegają surowych zasad religijnych, opartych na wszechstronnym treningu wojskowym, zupełnie jak w dawnych czasach. Człowiek musi być gotowy na wszystko, taką mają filozofię.

— Cholernie dziwna metoda poszukiwania spokoju.

— To powszechny błąd Europejczyków. Zupełnie nie rozumiesz ich filozofii. Nie ma nic złego w walce o to, co dobre i pożądane. Na przykład w Japonii większość samurajów była wyznawcami zen. Droga zen jest drogą wojownika.


— Komunistyczno-buddyjscy mnisi — mruknąłem. — To coś nowego.

— Nawet katoliccy księża walczyli na wojnie w kilku krajach Ameryki Południowej — odparł. — A co z dominikanami? Bardziej marksistowscy od samych marksistów, tak o nich mówią.

— W porządku — powiedziałem. — Ale nie chcę więcej o tym słyszeć. Mam już dość tej całej bandy oraz ich filozofii. Po coś się z nimi w ogóle wiązał? Nie wyglądasz na takiego jak oni.

— Poznałem mistrza Chen-Kuena już wiele lat temu, kiedy studiowałem w London School of Economics. Zaliczałem wtedy sztuki piękne i uczyłem się zen u pewnego starego japońskiego mistrza, który mieszkał właśnie w Londynie. Przedstawił mnie Chen-Kuenowi, który bardzo mi pomógł w następnych latach. Napisałem kilka książek i zdobyłem pewną reputację w tej dzie­dzinie.

— A potem on pojawił się ponownie i zaproponował ci prowadze­nie własnej szkółki w Sidbury?

— Skąd wiesz? — Wydawał się zdziwiony, ale nie czekał na odpowiedź, tylko mówił dalej patetycznym tonem: — Kłopot w tym, że jestem słaby. Nie potrafię bronić swoich poglądów. Nie podobały mi się sprawy, w które mnie wciągano, ale wtedy już było za późno. Musiałem robić, co mi każą.

— Co on ma na ciebie? Coś paskudnego? Młodzi chłopcy czy publiczne ustępy?

Niepotrzebnie zachowałem się brutalnie w tych okolicznościach, ponieważ wzdrygnął się jak od uderzenia i zamilkł na dobre. Chyba byłem bliżej prawdy, niż przypuszczałem.

Przez Brodgwater aż do Taunton jechałem w wąskim tunelu światła, otoczonym gęstniejącą ciemnością. Byłem sam ze swoimi myślami, ponieważ Pendlebury nie dawał znaku życia.

Przypominałem sobie wszystko po kolei, poczynając od Tay Son i mojego pierwszego spotkania z St.Claire'em, Chen-Kuenem, Madame Ny — każdy szczegół powracał, wyraźniejszy nawet niż ostatnie wydarzenia. No i była jeszcze Helen. Uświadomiłem sobie z poczuciem winy, że nie poświęcałem jej wiele uwagi. Nawet mnie nie zastanowiło, dlaczego Chen-Kuen postanowił ją zabrać ze sobą, chyba że miała stanowić jakiś rodzaj łapówki dla jej brata.

A co z St.Claire'em? Czy już go odesłali, czy wciąż był na wyspie?


Wtedy po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że jeśli już wypłynął na morze, bardzo trudno będzie go odzyskać. Świt nadchodził powoli, szary i smutny, jedynie trochę światła w ciemnościach i ciężka kurtyna deszczu. Kiedy przejeżdżaliśmy przez Bideford i skręcaliśmy na nadbrzeżną drogę prowadzącą do przylądka Hartland, widoczność była tak słaba, że nie zobaczyliśmy nawet wyspy Lundy.

Pendlebury nie odzywał się już od jakiegoś czasu. W szarym świetle jego twarz wyglądała jak maska śmierci, pełna takiej rozpaczy, że zrobiło mi się go żal. To prawda, zmarnował sobie życie, a jednak zgodził się wynająć mordercę, który mnie zabije. Piąta rano na wybrzeżu północnego Devonu, w deszczu zacinającym od Atlantyku, to nie jest czas na współczucie.

Znalazłem drogowskaz do Nadbrzeża Connors, skręciłem w wąską, krętą drogę z wysokimi żywopłotami zasłaniającymi widok, wjechałem w małą przecznicę i zgasiłem silnik. Otworzyłem okno i wdychałem zimne poranne powietrze.

Pendlebury odezwał się wreszcie, głosem równie ponurym jak ten ranek.

— Panie Jackson, czy znane jest panu chińskie słowo wu?

Kiwnąłem głową.

— Podstawa filozofii zen. Z grubsza to znaczy „przyjęcie nowego punktu widzenia".

— Albo widzenie wewnętrzne — dodał. — To, co Japończycy nazywają satori.

— I co z tego?

— Siedząc tutaj przez kilka godzin i rozmyślając, doszedłem do wniosku, że przez te wszystkie lata żyłem w błędzie. To są źli ludzie i ja również postępowałem źle.

— Trochę za późno na takie deklaracje.

— Chyba tak — uśmiechnął się blado. — Ale nie za późno na ofertę pomocy.

— Uważasz, że powinienem ci wierzyć?

— Taką mam nadzieję, ale zrozumiem, jeśli nie uwierzysz.

Największe wrażenie zrobił na mnie jego głos. Smutny, poważny i bardzo spokojny, ani śladu aktorskiej swady, z jaką prowadził nabożeństwo. Co nie znaczyło, że mogę mu zaufać.

— No dobrze — powiedziałem — na początek opisz mi sytuację na Nadbrzeżu Connors.


— Dawniej był tam kamieniołom. Transportowali kamienie drogą morską, więc zachowała się spora przystań. Na przełomie wieków wszystko obróciło się w ruinę. Teraz to własność prywatna. Należy do mnichów.

— Czy któryś tam mieszka?

— Nie, został tylko jeden dom nadający się do zamieszkania. Tam gdzie dawniej była wioska. Davo w nim mieszka.

— Kto to jest?

— Dość nieprzyjemny osobnik, którego zatrudniają jako stróża. Chyba to uchodźca z Węgier. Przyjechał po powstaniu w 1956 roku. Dowozi im zaopatrzenie w trzydziestostopowej łodzi i odstrasza niepożądanych gości.

— Jest tam telefon?

— Tak, w pubie, ale nie ma połączenia z wyspą.

— W porządku — stwierdziłem. — Złożymy mu wizytę, dobrze?

Prowadziłem alfę krętą drogą przez następne parę mil i wreszcie zatrzymałem się przed żelazną bramą, która zamykała przejazd. Napis na wielkiej tablicy głosił: „Teren prywatny — wstęp wzbro­niony", a na drugiej ostrzegał: „Uwaga, złe psy". Brama była zabezpieczona grubym łańcuchem zamkniętym na dwie wielkie kłódki.

— To jeszcze ćwierć mili dalej — oznajmił Pendlebury. — Musimy iść piechotą.

— Na to wygląda — przyznałem. — A co z psami?

— Groźba bez pokrycia. Nie ma żadnych psów, ale w sezonie ten napis odstrasza turystów.

Postanowiłem na razie mu uwierzyć, skoro szedł ze mną. Przeleźliśmy przez bramę i ruszyliśmy w dół wąską, zarośniętą dróżką obok wysokiego żywopłotu, który chronił nas przed ukośnie zacinającym deszczem.

Pendlebury milczał przez jakiś czas, a potem złapał mnie za ramię.

— Za następnym zakrętem zobaczysz wszystko.

Kolejna brama z żelaznych prętów stała otworem, a za nią zbocze opadało stromo ku małej zatoczce. Zobaczyłem pół tuzina rozwalonych chałup i stary pub z dymiącym kominem. Molo sięgało głęboko w morze, a na końcu była przycumowana trzydziestostopowa łódź, ale nie widziałem żadnych innych śladów życia, chociaż ulewny deszcz i lekka morska mgiełka przesłaniały widok.

— Jakieś sto jardów po lewej jest mały strumyk — powiedział Pendlebury. — Przepływa na tyłach pubu. Możemy podejść tamtędy niezauważeni.


To zabrzmiało rozsądnie. Ruszyłem za nim wzdłuż żywopłotu. Utykał ciężko i sapał jak lokomotywa, kiedy zeszliśmy do strumienia i brnęliśmy przez wodę.

Twarz miał mokrą nie tylko od deszczu, kiedy wdrapaliśmy się na brzeg i przykucnęliśmy za rozwalonym kamiennym murkiem kilka jardów od tylnej ściany pubu. Widziałem drzwi prowadzące na podwórze, cztery okna na parterze i jedno na piętrze. Dym z komina stanowił jedyny znak życia.

Przemknąłem wzdłuż murku i wyjrzałem ostrożnie. Jakiś mężczyzna szedł po molo w naszą stronę, niosąc worek na plecach. Ubrany był w gumowe buty, starą kurtkę marynarską i wełnianą czapkę. Nie widziałem jego twarzy, ponieważ pochylał głowę, by osłonić ją przed deszczem.

— To jest Davo — powiedział Pendlebury. — Pewnie odwiózł ich na wyspę i teraz wraca.

— Spróbujemy wejść do środka, zanim on przyjdzie — zapropo­nowałem.

Przedostaliśmy się przez furtkę w murze i podbiegliśmy do tylnych drzwi. Były zamknięte na klucz i wyglądały jak nie otwierane od lat. Nie zdążyliśmy spróbować innej drogi, ponieważ wyraźnie usłyszeliśmy głos Dava, całkiem przyjemny. Śpiewał powolną, smut­ną piosenkę, pasującą do pogody, w jakimś innym języku niż angielski.

— Poczekamy, aż wejdzie, potem zapukasz do frontowych drzwi — powiedziałem do Pendlebury'ego. — Resztę zostaw mnie.

Twarz mu się wydłużyła, ale nie próbował protestować. Za­czekaliśmy, aż trzasną zamykane drzwi, a potem obeszliśmy pub i znaleźliśmy się od frontu.

Na belce nad drzwiami wciąż kołysał się stary drewniany szyld, lśniąc jaskrawymi kolorami w świetle poranka. Szkarłat i czerń, barwy odpowiednie do tematu malowidła. Śmierć na tronie z trupów, naga czaszka uwieńczona koroną, płaszcz z gronostajów okrywający kościste ramiona. „Śmierć królów", głosił napis.

Kiwnąłem na Pendlebury'ego, który wydawał się zdenerwowany. Głęboko zaczerpnął tchu i ruszył do drzwi, a ja poszedłem za nim i skuliłem się pod okiennym parapetem. Spojrzał na mnie z wahaniem, po czym zastukał do drzwi.

W środku coś się poruszyło, a potem drzwi uchyliły się ostrożnie.

Pendlebury zdobył się na uśmiech.

— Dzień dobry, Davo.

Usłyszałem zdławiony okrzyk zdumienia, a potem słowa:


— To ty? Nic nie rozumiem.

Przynajmniej raz bogowie uśmiechnęli się do mnie, ponieważ mężczyzna wyszedł zza drzwi i zobaczyłem, że trzyma lugera opusz­czonego wzdłuż prawego uda. Wyczuł moją obecność i zaczął się odwracać, ale kopnąłem go w splot słoneczny i poprawiłem kolanem w twarz. Upadł na wznak.

Podniosłem lugera i schowałem do kieszeni. Pendlebury patrzył na mnie z czymś na kształt przestrachu.

— Pan niczego nie robi połowicznie, prawda, panie Jackson?

— Tak mnie nauczono — odparłem. — Wnieśmy go do środka.

Twarz Dava wywierała niezapomniane wrażenie. Wyglądał jak Judasz Iskariota, z jedną powieką opuszczoną w kąciku, z ustami jak szrama. Twarz równie odrażająca i fascynująca jak średniowieczne maszkarony.

Posadziliśmy go na drewnianym krześle przy kontuarze. Kazałem Pendlebury'emu znaleźć coś, żeby go związać. Poszedł do kuchni i przyniósł długi sznur do bielizny. Skrępowałem Węgrowi ręce za oparciem krzesła, potem usiadłem i czekałem, aż oprzytomnieje.

Niegdyś była to główna sala gospody. Miała kamienną podłogę, niski sufit podtrzymywany czarnymi dębowymi belkami i kamienny kominek tak wielki, że w obu rogach stały ławki.

Na kominku płonął wielki ogień z drewna naniesionego przy­pływem, przyjemna odmiana w porównaniu z deszczem na dworze. Ale jeszcze bardziej interesujący widok stanowiła butelka whisky White Horse, stojąca na stole pośród resztek wczorajszej kolacji.

Nalałem trochę do względnie czystego kubka, podałem butelkę Pendlebury'emu i podszedłem do okna. Na parapecie stał telefon. Przynajmniej pod tym względem Pendlebury powiedział prawdę. Przełknąłem trochę whisky, a Davo jęknął za moimi plecami.

Wciąż nie wyglądał za dobrze, więc poszedłem do kuchni, napeł­niłem dzbanek i chlusnąłem mu zimną wodą w twarz. Oprzytomniał natychmiast i wyprostował się, przeklinając płynnie.

Trzepnąłem go wierzchem dłoni, żeby się zamknął.

— Tak lepiej — powiedziałem wesoło. — Teraz odpowiesz na kilka pytań. Niedawno zawiozłeś na Skerry pułkownika Chen-Kuena z grupą ludzi, wśród których była młoda kolorowa kobieta. Mam rację?

Davo obejrzał się na Pendlebury'ego i dziko wywrócił uszkodzonym okiem.


— Już jesteś trup za to, co zrobiłeś.

Trzepnąłem go znowu, tym razem mocniej.

— Zadałem ci pytanie.

Splunął mi w twarz — niezbyt przyjemny gest, obliczony na to, żeby mnie wyprowadzić z równowagi. Przy kominku stał stary żelazny pogrzebacz. Podniosłem go i wepchnąłem w płomienie. Pogróżki nagle umilkły.

— Przez ostatnie trzy dni — powiedziałem — byłem bity, narkotyzowany, zamknięto mnie w domu wariatów i oskarżono o morderstwo. Pomińmy zamachy na moje życie, zdążyłem się do tego przyzwyczaić. Można powiedzieć, że moja cierpliwość się wyczerpała. Przeszedłem twardą szkołę, przyjacielu. Nawet nie wiesz, jak twardą. Umyję ręce i napiję się jeszcze whisky, a potem porozmawiamy. Pogrzebacz powinien już wtedy rozgrzać się do białości. Pomyśl o tym.

Pendlebury wydawał się absolutnie sterroryzowany, a Davo szaleńczo przewrócił oczami i usiłował wstać z krzesła. Wszedłem do kuchni, odkręciłem kran z zimną wodą i obmyłem twarz. Potem wróciłem do sali i nalałem sobie whisky. Popijałem bez pośpiechu, trzymając długo trunek w ustach, bardziej dla efektu niż dla smaku, ponieważ nie była to odpowiednia pora, żeby rozkoszować się dobrą szkocką.

Odstawiłem kubek i powiedziałem spokojnie:

— Dobra, zaczynamy od początku. Niedawno odwiozłeś na Sherry Chen-Kuena i grupę ludzi, wśród których była młoda kolorowa kobieta. Mam rację?

Szarpnął się z całej siły, wykrzywiając twarz. Krzesło nagle upadło do tyłu i boleśnie przygniotło mu związane ręce. Leżał teraz na wznak, wciąż w pozycji siedzącej. Podszedłem do ognia, wyciągnąłem po­grzebacz i obejrzałem go. Koniec żarzył się oślepiającą bielą. Przez chwilę stałem nad Davem, potem dotknąłem pogrzebaczem oparcia krzesła. Drewno buchnęło płomieniem, farba zasyczała, rozszedł się swąd spalenizny.

Davo był twardy, ale nie tak twardy. Wrzasnął, aż szyby zadzwoniły w oknach.

— Tak, tak, masz rację!

— Generał St.Claire... czy on tam jest? — Davo zmarszczył brwi, na jego twarzy odbiło się zdumienie zmieszane ze strachem. — Wielki chłop, Murzyn. Niepodobny do innych.

Davo rozjaśnił się i gorliwie przytaknął.

— Tak, przyjechał przedwczoraj w nocy.


Ulga była tak wielka, że bezwiednie opuściłem rękę i koniec pogrzebacza dotknął jego marynarki, która natychmiast się zapaliła.

— To prawda! — wrzasnął Davo. — Przysięgam. Wykorzystałem zdobytą przewagę.

— Dobra, co oni teraz robią?

— Przygotowują się do wyjazdu.

— Do wyjazdu? — wtrącił Pendlebury. — Kto wyjeżdża?

— Wszyscy — odparł Davo. — Kazali mi tutaj posprzątać, a potem jak najszybciej wracać na wyspę. Mamy czas do dziewiątej piętnaście. Teraz przygotowują „Lamparta" do rejsu.

Spojrzałem na Pendlebury'ego, który wyjaśnił:

— „Lampart" to sześćdziesięciostopowy jacht motorowy. Panamska rejestracja.

— Jaki ma zasięg? — zapytałem Dava.

— Dwa tysiące sto mil na pełnych zbiornikach z prędkością dwudziestu węzłów. Wyciąga do trzydziestu.

Sytuacja wyglądała coraz gorzej.

— Mówiłeś, że macie czas do dziewiątej piętnaście. Co to znaczy?

— Potem zaczyna się cholerny odpływ — powiedział ze zmęcze­niem. — Jacht nie da rady przepłynąć nad podwodnymi skałami przy ujściu. Nawet w najlepszej porze to nie jest zatoka, tylko nieporozu­mienie. Przesmyk ma najwyżej trzydzieści stóp szerokości.

Wrzuciłem pogrzebacz do ognia, kiwnąłem na Pendlebury'ego i podnieśliśmy Dava razem z krzesłem.

— Co pan chce zrobić? — zapytał Pendlebury. — Nie może pan ich powstrzymać. Już za późno.

— Pilnuj go — poleciłem. Podszedłem do telefonu stojącego na parapecie.

Widocznie siedział przy telefonie i obgryzał paznokcie, ponieważ podniósł słuchawkę w połowie pierwszego dzwonka.

— Dzień dobry, Sean — powiedziałem. — Warto było?

— Ellis, na litość boską, gdzie jesteś? Wróciłem do domu o trzeciej nad ranem i dowiedziałem się, że w Marsworth Hall rozpętało się piekło. Zaginął nocny pielęgniarz, a ty uciekłeś. Pojechałbym tam od razu, gdybyś nie zostawił wiadomości u por­tiera.

Więc jeszcze nie znaleźli Flattery'ego. Ciekawe, jak często używano windy od tamtego czasu. Ubawiła mnie ta myśl, ale nie miałem czasu na głupstwa.


— Słuchaj uważnie — powiedziałem. — Nie mam czasu. Skontak­tuj się z Vaughanem. Powinien już wrócić z Paryża. Powiedz mu, że znalazłem St.Claire'a.

— Co?

— Dzwonię z miejsca zwanego Nadbrzeże Connors w północnym Devonie, obok przylądka Hartland. Osiem mil od brzegu leży wyspa Skerry, zamieszkana przez czterdziestu lub pięćdziesięciu buddyjskich mnichów, którzy udają uchodźców z Tybetu.

— I twierdzisz, że St.Claire tam jest?

— I jego siostra, tylko nie każ mi tego wyjaśniać. Nie mam czasu. Powiedz Vaughanowi, że dowódcą jest nasz stary znajomy, pułkownik Chen-Kuen. Będzie zadowolony.

Zapadło ciężkie milczenie.

— Słuchaj, czy ty to zapisujesz?

— Nie potrzebuję. Wszystkie moje rozmowy są nagrywane.

— Sean — powiedziałem — od miesięcy nie czułem się tak dobrze, jeśli to cię martwi, ale nie mam teraz czasu dyskutować. Chen-Kuen i jego banda zamierzają uciec na sześćdziesięciostopowym motorowym jachcie „Lampart", pod panamską banderą. Muszą wypłynąć przed dziewiątą piętnaście ze względu na przypływ. Zadzwoń do Vaughana i powiedz mu, że zatrzymam tych łajdaków na wyspie, dopóki nie przyjedzie.

— Ale jakim cudem on ma zdążyć?

— Wiesz, w Wietnamie mieliśmy takie urządzenie, które się nazywało helikopter. Myślałem, że armia brytyjska, chociaż jest w fatalnym stanie, może odżałować kilka takich maszyn. A jeśli reszta tek zwanych mnichów nie różni się od tych, których spotkałem, potrzebne będzie pół kompanii najlepszych komandosów. Koniec przekazu.

Usłyszałem ostatni rozpaczliwy okrzyk, kiedy odłożyłem słuchawkę. Pendlebury i Davo gapili się na mnie z niedowierzaniem.

— Przecież to szaleństwo — powiedział Pendlebury. — Pan ich nie zatrzyma sam jeden.

— Muszę tylko zatrzymać „Lamparta", zanim mój przyjaciel Vaughan sprowadzi kawalerię.

— A jak pan to zrobi?

— Zablokuję przesmyk.

Po chwili milczenia Davo powiedział ochryple:

— Pan zwariował.

— Wcale nie. Mówiłeś, że z tej przystani prowadzi przesmyk szerokości trzydziestu stóp. Przy molo cumuje trzydziestostopowa łódź. Będzie doskonale pasować, zwłaszcza jeśli zatopimy ją w od­powiednim miejscu.

— Dlaczego pan powiedział „my"? — zapytał Pendlebury.

— Przecież cię tutaj nie zostawię. — Wyjąłem lugera i odbez­pieczyłem. —Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, oto moje motto.

Nieszczęśnik wyglądał tak, jakby chciał się rozpłakać. Davo natomiast zmarszczył brwi i nie odrywał ode mnie twardego spojrzenia. Pomyślałem, że będę musiał na niego uważać.


9.

REJS NA WYSPĘ

Morze było wzburzone, wiatr z północnego zachodu pędził stru­mienie deszczu w stronę wybrzeża. Stara motorowa łódź na końcu molo podskakiwała na falach w sposób wysoce niepokojący dla każdego, kto nie był doświadczonym żeglarzem.

Zeszliśmy po żelaznych stopniach na niższy poziom. Każdy dźwięk wydawał się tutaj wzmocniony, fale uderzały z hukiem o zardzewiałe żelazne belki i cofały się niechętnie wydając gniewne syczenie.

Pendlebury potknął się i upadł na stos cuchnących rybackich sieci. Podniósł się chwiejnie i popatrzył na morze, gdzie, jak okiem sięgnąć, w deszczu i ciemnościach piętrzyły się fale okryte białą pianą.

— Nie podoba się, co? — parsknął ochrypłym śmiechem Davo. — Musisz się przyzwyczaić. Będzie jeszcze gorzej, zanim zrobi się lepiej.

Popchnąłem go w stronę steru.

— Zajmij się tym. I nie próbuj żadnych sztuczek, bo na początek wpakuję ci kulę w kolano.

Nie było sensu prosić Pendlebury'ego o pomoc, ponieważ wyglądał jak ciężko chory człowiek. Skulił się przy burcie na rufie. Odrzuciłem cumę, ponieważ uświadomiłem sobie, że już nie będziemy jej po­trzebować. Silnik zakaszlał i obudził się do życia. Kiedy wypłynęliśmy spod osłony molo, fale zaczęły tłuc w kadłub łodzi. Stopami wy­czuwałem wibrację pokładu.

Davo zwiększył szybkość i łódź pomknęła w stronę ujścia zatoczki, rozcinając kożuch białej piany. Dopiero kiedy wypłynęliśmy na otwarte morze, wiatr uderzył w nas z pełną siłą i zaczął spychać na skały. Łódź prawie stanęła w miejscu, zachybotała i opornie ruszyła do przodu, kiedy Davo zwiększył obroty silnika.

Płynęliśmy dalej, podskakując na grzbietach stromych fal.


Strumienie wody zalewały pokład. Sterówka była całkowicie otwarta od rufy. Stałem po jednej stronie, uczepiony relingu, a w wolnej ręce trzymałem lugera — dostatecznie blisko, żeby obserwować Dava, ale za daleko, aby mógł na mnie skoczyć.

Pendlebury kilka razy zwymiotował za burtę, a wreszcie podszedł do mnie.

— Chyba lepiej zejdę pod pokład.

— Nic z tego. — Pchnąłem go z powrotem na stos rybackich sieci. — Zostaniesz tutaj, gdzie mam na ciebie oko.

Davo potrafił prowadzić łódź, muszę mu to przyznać, ponieważ często zmieniał obroty silnika, dostosowując szybkość do zmiennych warunków w sposób świadczący, że zna się na rzeczy.

Dopiero z odległości trzech mil zobaczyliśmy Skerry, ledwie widoczną w strumieniach deszczu. Stopniowo obraz się wyostrzał, kiedy podpłynęliśmy bliżej. Czarne skały upstrzone guanem, bałwany rozbijające się u ich stóp.

Davo zmienił kurs i ukazała się druga strona wyspy. Niedaleko szczytu wzgórza stał wśród buków wielki, niekształtny dom, gotyckie monstrum z krzywymi wieżyczkami i niezliczoną ilością kominów. Zbudowano go w okresie wiktoriańskiego dobrobytu i jednocześnie posadzono sporo drzew i krzewów. Z każdego zagłębienia terenu wystrzelały wysokie sosny.

Łódź kołysała się gwałtownie na wzburzonej fali. Davo trzymał się koła sterowego i robił wszystko, co mógł, Pendlebury zaś leżał bezwładnie na sieciach, ledwie żywy, powalony chorobą morską.

Sztorm ucichł na chwilę i kiedy skręciliśmy w stronę zatoczki poniżej domu, znaleźliśmy się na spokojniejszych wodach. Davo zmienił kurs o kilka stopni.

— Dobra, wpłyniemy tam i co dalej?

Wiedziałem dostatecznie dużo o małych łódkach, żeby stanąć na pewnym gruncie.

— Wprowadzimy ją ładnie do zatoki. Kiedy wejdziemy w prze­smyk, zgasisz silnik, a ja rzucę kotwicę. Potem otworzymy zawory.

— Nie da rady — odparł. — Tam będzie cholerna kotłowanina.

— Lepiej, żeby dało radę — powiedziałem twardo. — Jeśli nas wyrzuci na zatokę, przy sterze będzie trup.

Obejrzał się, dziko obracając uszkodzonym okiem, i po mojej minie poznał, że nie żartuję.

— A co z nami?

— Dopłyniemy do brzegu.

Potrząsnął głową.

— Bez kamizelek ratunkowych nie mamy szans.

Zabrzmiało to rozsądnie.

— Dobra, gdzie je trzymasz?

— W szafce za tobą.

Otworzyłem szafkę, nie spuszczając go z oczu, wyciągnąłem trzy kamizelki i nałożyłem jedną przez głowę. Pendlebury sięgnął po następną, ale nadepnąłem mu na rękę.

— Jeszcze nie. Wy dwaj dostaniecie kamizelki w ostatniej chwili, jeśli będziecie grzeczni.

Davo zacisnął szczęki, ale Pendlebury zareagował jeszcze gwa­łtowniej.

— Ale ja nie umiem pływać, panie Jackson.

Następny poryw wiatru zagłuszył jego słowa. Deszcz zabębnił w pokład jak kule karabinowe. Łódź podskoczyła i prawie stanęła dęba. Davo próbował ją opanować, ale nagle wielka zielona kurtyna wody zalała pokład i zniosła Pendlebury'ego na sterburtę.

Byliśmy już bardzo blisko. Czarne skały wznosiły się nad nami, chmary ptaków kołowały nam nad głowami, alki, mewy, kormorany i burzyki krążyły wokół sterówki.

Fale pędziły ku zatoczce jak wezbrana rzeka, kotłując się bezustan­nie, omywając zielono-czarne skały, które po obu stronach otaczał falochron z gigantycznych bloków kamienia spojonych zaprawą murarską. Przesmyk pośrodku był tak wąski, że zapierało dech w piersiach.

Ale nie mieliśmy czasu na obawy, musieliśmy działać. Davo zmniejszył szybkość, a morze natychmiast zamknęło nas w bezlitosnym uścisku.

— Niedobrze! — zawołał Davo przekrzykując ryk fal. — Nie panuję nad nią przy takiej szybkości.

Przytrzymałem się lewą ręką, podniosłem lugera i wycelowałem.

— Rób, co mówię, bo rozwalę ci łeb.

— Ale wszyscy zginiemy! — wrzasnął Pendlebury i kiedy łódź pomknęła w stronę przesmyku, rzucił się na mnie.

Uczepił się mojego lewego ramienia, a kiedy go odrzuciłem, Davo przeszedł do akcji i próbował chwycić lugera. Strzeliłem do niego dwa razy. Siła odrzutu cisnęła go na sterówkę.

Ster zakręcił się jak szalony, łódź zawirowała w miejscu, a potem morze chwyciło nas swoją ogromną łapą i wepchnęło w wąski przesmyk. Złapałem reling obiema rękami, wypuszczając lugera z dłoni. W sekundę później łódź uderzyła w koniec jednego falochronu.

Kadłub pękł jak pudełko zapałek, morze wypluło nas z okropnym mlaszczącym odgłosem, łódź prawie stanęła dęba, a ja potoczyłem się bezradnie po stromo przechylonym pokładzie i wpadłem do morza za rufą.

Ocaliła mnie kamizelka ratunkowa. Wypłynąłem na powierzchnię i zdążyłem jeszcze zobaczyć, jak łódź znowu wznosi się wysoko na grzbiecie fali, która cisnęła nią o podnóże skał, a rufa zablokowała przesmyk.

Nie całkiem o to mi chodziło, ale wystarczyło. Po skałach biegli teraz ludzie, szafranowe szaty odcinały się od szarego kamienia. Nie będą zachwyceni tym, co znajdą, ale mnie to już nie obchodziło. Miałem inne zmartwienia.

Pochwycił mnie silny prąd i znosił łukiem z zatoki na otwarte morze. Minąłem cypel i płynąłem dalej równolegle do brzegu, w od­ległości jakichś pięćdziesięciu jardów.

Płynąc tym kursem musiałbym ominąć wyspę i zdryfować na otwarty Atlantyk. Następny przystanek — Ameryka. Nie było mi to jednak sądzone, ponieważ prąd nagle zmienił kierunek i zawrócił w stronę szerokiej zatoki u podnóża skał.

To jeszcze nie był koniec kłopotów. Ściana wody zielonej jak butelkowe szkło zwaliła się na mnie i wciągnęła pod powierzchnię. Zanurzałem się głębiej, coraz głębiej, walcząc o życie jak ryba schwytana na haczyk.

Wypłynąłem w kłębowisku białej piany, łapczywie chwytając powietrze, i znowu poszedłem pod wodę. Dotknąłem stopą piasku albo żwiru, w każdym razie czegoś twardego, i rozciągnąłem się na wielkim, okrągłym głazie, obrośniętym wodorostami i ocie­kającym wodą.

Zmyła mnie następna fala. Moje ręce znalazły nierówną krawędź skały i wczepiły się w nią. Kiedy morze znowu się cofnęło, przelazłem przez skałę zataczając się jak pijany i upadłem twarzą na spłachetek najmiększego, najczystszego, najbielszego piasku, jaki można znaleźć u podnóża skał.

Morze wciąż szumiało mi w głowie, kiedy wstałem, a ziemia kołysała się pod nogami. Ściągnąłem kamizelkę ratunkową, we­pchnąłem ją pod kamienie, a potem obejrzałem skały.

Nie były wcale pionowe, jak mi się wydawało, gdy patrzyłem na nie od strony morza. W jednym miejscu opadały łagodnie, popękane i usiane szczelinami. Wspinaczka była łatwa i po pięciu minutach dotarłem do zaokrąglonego skalnego garbu jakieś sto stóp nad plażą.


Stamtąd musiałem wdrapywać się po trawiastym stoku, wśród ster­czących czarnych głazów. Dziesięć minut po rozpoczęciu wspinaczki zwolniłem, zbliżając się do krawędzi.

Znajdowałem się dwadzieścia lub trzydzieści jardów od kępy sosen rosnących na szczycie. W pobliżu nie zauważyłem nikogo, więc skuliłem się i pobiegłem ukryć się wśród drzew.

Panowała tam cisza, jak zwykle w sosnowych lasach. Drzewa rosły blisko siebie, a ich splątane gałęzie prawie nie przepuszczały deszczu. Zatrzymałem się, żeby odetchnąć, po czym ruszyłem w stronę przystani.

Po paru minutach zobaczyłem dom, a potem drzewa zaczęły się przerzedzać, co mnie zmartwiło, ponieważ od najbliższego miejsca, z którego mogłem zajrzeć do zatoczki, dzieliło mnie dobre pięćdziesiąt jardów otwartej przestrzeni.

Niewielkie zagłębienie gruntu dostarczyło mi osłony aż do połowy drogi. Dalej czołgałem się w mokrej trawie, co nie robiło mi różnicy, ponieważ i tak byłem przemoczony do suchej nitki.

Widok z krawędzi był nadzwyczaj interesujący. Łódź tkwiła zaklinowana na skałach przy końcu falochronu, a rufa blokowała przesmyk, częściowo zanurzona pod wodą. Na dole zobaczyłem co najmniej dwa tuziny mnichów, a następni zbiegali krętą ścieżką prowadzącą od domu. Kilku stało na falochronie tuż nad wrakiem łodzi, widocznie próbując ocenić sytuację. „Lampart" cumował przy molo w zatoczce, gdzie woda była stosunkowo spokojna. Był to piękny błękitno-biały jacht, który sprawiał wrażenie, że potrafi bez trudu przepłynąć Atlantyk.

Wśród mnichów wybuchło nagłe zamieszanie. Gwar podniesionych głosów dotarł aż do moich uszu. Zebrali się na końcu falochronu nad skałami i ktoś wyciągnął linę. Widziałem, jak zsuwa się po skale niczym wąż, pełznąc gdzieś za burtę łodzi.

Jeden z mnichów zszedł po linie. Po krótkiej przerwie kilka par rąk zaczęło ciągnąć linę do góry i ukazał się Rafe Pendlebury.

Położyli go na plecach i robili coś z nim po kolei, pewnie wypompowywali z niego wodę. Potem usłyszałem stukot kopyt i kiedy podniosłem wzrok, zobaczyłem kilku mnichów nadjeżdżających od strony domu na krępych walijskich kucach. Prowadził Chen-Kuen.

Tłum zebrany przy falochronie rozstąpił się przed nimi, a mężczyzna zajmujący się Pendleburym podniósł go do pozycji siedzącej i zaczął energicznie walić w plecy. Chen-Kuen zsiadł z kuca i ukląkł obok topielca.

Oczywiście to nie wróżyło mi nic dobrego, ponieważ jeśli Chen-Kuen usłyszy opowieść Pendlebury'ego, natychmiast zacznie mnie szukać, mając nadzieję, iż nie utonąłem i że sam będzie mógł mnie uśmiercić.

Powinienem stąd odejść, ale dokąd? Niedługo tamci zaczną przeszukiwać wyspę, zwłaszcza tę część skał. Wtedy właśnie przyszło mi do głowy, że najbezpieczniejszą kryjówką będzie sam dom, a przynajmniej jego otoczenie. Tam na pewno nie będą szukać.

Musiałem więc dotrzeć do domu, dopóki większość mnichów jest na dole przy falochronie. Wróciłem pod osłonę drzew i zacząłem przedzierać się przez gąszcz gałęzi, ponieważ zauważyłem, że w tym miejscu zagajnik ciągnie się równolegle do skał nad zatoczką i sięga tyłu domu. Wędrówka wśród drzew trwałaby wieczność, a ja chciałem przedostać się na drugą stronę i wykorzystać zagajnik jako osłonę.

Boże, cóż to była za gęstwina. Parłem do przodu głową naprzód, gałęzie drapały mi twarz. Zbliżając się do skraju zarośli, usłyszałem rżenie konia i stukot kopyt. Wyjrzałem z największą ostrożnością. Zobaczyłem stado kosmatych górskich kuców, pasących się razem — tak wtedy pomyślałem.

Kiedy wyszedłem na otwartą przestrzeń, kilka najbliższych kuców odskoczyło i popłoch ogarnął całe stado. Zacząłem biec skrajem zagajnika, ale natychmiast usłyszałem tętent kopyt za plecami.

Pewnie pełnił obowiązki pasterza, chociaż Bóg jeden wie, gdzie się ukrywał — może chował się przed deszczem wśród drzew. Nie wyglądał na pastucha, ponieważ nosił obszerną szubę z owczych skór przewiązaną pasem, zwykły strój tybetańskich mnichów, oraz spiczastą czapkę-baranicę z nausznikami.

Ostatkiem sił dotarłem do drzew. Prawie mnie dostał, ale w sos­nowym gąszczu nie mógł się poruszać konno. Co najdziwniejsze, chyba nie miał broni palnej, tylko miecz z rękojeścią z kości słoniowej sterczący pod lewą pachą, zawieszony na sznurku na szyi. Nagle wyciągnął miecz, popędził kuca i zaczął ścinać gałęzie blokujące mu drogę.

Dzieliło nas ledwie kilka jardów. Nagle zawróciłem, zaszedłem go od lewej, chwyciłem za nogę i ściągnąłem z siodła.

Przez chwilę panowało kompletne zamieszanie. Zanurkowałem pod końskim brzuchem, jedną ręką złapałem pasterza za gardło, a drugą sięgnąłem po miecz, którego nie chciał wypuścić.

W tych okolicznościach miecz nie na wiele mu się przydał, ponieważ był co najmniej na trzy stopy długi i groźnie zakrzywiony — wspaniały przykład starożytnego chińskiego oręża, na którym Japończycy wzo­rowali swój miecz samurajów. Straszna broń w rękach wprawnego szermierza kendo, ale nieporęczna w zwarciu.


Rąbnąłem mojego przeciwnika kantem dłoni w gardło, co kom­pletnie odebrało mu głos. Kuc był dobrze wyuczony, ponieważ odsunął się kilka kroków i czekał, nerwowo grzebiąc ziemię kopytem. Zastanawiałem się przez całą sekundę, po czym zacząłem rozbierać mojego oniemiałego przyjaciela.

Szuba i czapka z nausznikami zupełnie wystarczyły, bo chociaż śmierdziały nieziemsko, zapewniały mi dobry kamuflaż, przynajmniej na odległość.

Wsunąłem miecz do pochwy i przełożyłem sznurek przez szyję. Pastuch wciąż żył, kiedy go zostawiłem, chociaż musiałem przyznać, że nie wyglądał najlepiej. Miałem jednak inne zmartwienia. Chwyciłem kuca za uzdę i wyciągnąłem go spomiędzy drzew na otwartą przestrzeń. Popędziłem go w górę stoku, ukośnie do linii drzew. Reszta stada natychmiast ruszyła za mną. Kilka kuców wyprzedziło mnie z opusz­czonymi łbami. Deszcz zacinał od strony morza, ograniczając widocz­ność, toteż zaskoczył mnie widok kilku jeźdźców wysypujących się zza wzgórza i galopujących wzdłuż horyzontu.

Deszcz rozmywał kontury, widziałem tylko jaskrawożółte szaty wśród szarości, jak na starej chińskiej akwareli. Uniosłem rękę w geście pozdrowienia i jechałem dalej, wdzięczny za towarzystwo kuców. Jeźdźcy zniknęli po lewej, a ja przekroczyłem szczyt wzgórza i zjechałem do drzew na tyłach domu.

Kuce parskając tłoczyły się wokół mnie, kiedy zeskoczyłem na ziemię. Zapach koni przesycał wilgotne powietrze. Klepnąłem mocno w zad mojego wierzchowca i posłałem go z powrotem. Stado ruszyło za nim, a ja wszedłem pomiędzy drzewa.

Szary kamienny mur, wysoki na pięć stóp, oddzielał las od ogrodu otaczającego dom. Przelazłem przez mur i ukryłem się w kępie rododendronów. Ogród był idealnie uporządkowany, liście zgrabione w symetryczne stosy, ścieżki zamiecione, trawa równo przycięta. Tego można się było spodziewać w miejscu zamieszkanym przez ludzi, którzy traktują pracę nie tylko jako moralny obowiązek, ale również jako akt religijny.

Podkradłem się bliżej domu, co nie było trudne, ponieważ krzaki rododendronów dawały znakomitą osłonę. Wreszcie zatrzymałem się pod dachem starej altanki. Wyglądała na opuszczoną, chylącą się ku upadkowi ruinę. Deszcz zacinał przez wybite szyby, w każdym ciemnym kącie błyszczały pajęczyny. Coś się we mnie obudziło, niejasne wspomnienie dzieciństwa.

Biedny mały Ellis Jackson, znowu sam przeciwko całemu światu. Uśmiechnąłem się krzywo na tę myśl i wstałem. Mogłem tutaj zostać, dopóki nie zjawi się Vaughan ze swoimi ludźmi, albo mogłem spróbować wejść do domu, co stanowiło znacznie bardziej interesującą perspektywę.

Chęć zrealizowania tego pomysłu opanowała mnie bez reszty i postanowiłem pójść na całość. Wstałem i szybko pomaszerowałem ścieżką, prowadzącą w stronę podwórza na tyłach domu. Naciągnąłem czapkę na oczy i ruszyłem przez podwórze.

Kiedy byłem w połowie drogi, drzwi się otwarły. Skręciłem ostro w lewo, w stronę stajni, nie zmieniając tempa. Widziałem, że z domu wyszło dwóch mnichów. Szedłem dalej. Do stajni prowadziła wielka, okuta żelazem brama, dostatecznie duża, żeby pomieścić wóz, ale w skrzydle bramy umieszczono też zwykłe drzwi, z których skorzys­tałem.

Po lewej i prawej ciągnęły się rzędy boksów. Czułem zapach koni, słyszałem nerwowe tupanie przestraszonych zwierząt. Wąskie przejście pomiędzy boksami prowadziło do wielkiej hali z pochyłym dachem, gdzie prawdopodobnie trzymano dawniej pojazdy albo też prowadzono szkółkę konnej jazdy.

Teraz to pomieszczenie służyło innym celom. Wzdłuż jednej ściany ciągnęły się stojaki na broń, zawierające AK wz.47, i kilka MI 6, pasy z amunicją, bagnety w pochwach oraz parę granatników M 79, stanowiących nie tylko dekorację, ponieważ nad nimi wisiały na hakach pasy z granatami.

Jeszcze bardziej interesujące były kukły naturalnej wielkości wiszące rzędem na ścianie naprzeciwko, przedstawiające amerykańskich żoł­nierzy w zielonych polowych mundurach. Wszystkie były pokłute bagnetami.

Wyciągnąłem ze stojaka AK wz.47, załadowałem go i założyłem pas z magazynkami. Potem wróciłem do głównego wejścia i ostrożnie uchyliłem drzwi. Podwórze było puste, więc wyszedłem i znowu ruszyłem w stronę domu.

Tylne drzwi otworzyły się na ciemny, wyłożony kamiennymi płytami korytarz, jakie zwykle w tego rodzaju domach łączą kuchnię z pokojami mieszkalnymi. Ostrożnie ruszyłem korytarzem i zatrzyma­łem się przed drzwiami obitymi zielonym materiałem, jakie można znaleźć tylko w Anglii. Kojarzyły się z weekendowymi przyjęciami na wsi, kostkami lodu podzwaniającymi w wysokich szklankach, gośćmi szukającymi czwartego do brydża. Stłumiłem szaleńczą chęć śmiechu i przyłożyłem ucho do drzwi.

Ostrożnie uchyliłem je, zajrzałem przez szparę i zobaczyłem wielki hol wyłożony czarno-białymi duńskimi kafelkami. Szerokie dębowe schody prowadziły na piętro.

Na tym jednak kończyło się podobieństwo do angielskich wiejskich rezydencji. Na ścianach wisiały gobeliny ze smokami, w niszy prze­znaczonej pierwotnie na włoską marmurową rzeźbę stał posąg Buddy, a powietrze było ciężkie od zapachu kadzidła płonącego w mosiężnej czarce.

Zawahałem się, nie wiedząc, co robić, a wtedy wydarzyła się zdumiewająca rzecz. Po drugiej stronie w ciemnym korytarzu otwarły się drzwi i weszła Helen St.Claire.

Ubrana była tak samo jak wtedy, kiedy widziałem ją ostatni raz, w spodnie i sweter. Wyglądała na zmęczoną, bardzo zmęczoną. Zauważyłem, że wciąż nerwowo zaciskała pięści.

Dwaj Chińczycy, którzy jej towarzyszyli, nosili ciemne spodnie i swetry z owczej wełny. Każdy miał pas z amunicją i karabin na ramieniu. Weszli po schodach na piętro. Zaczekałem, aż dotarli do podestu, a potem ruszyłem za nimi.

Korytarz na piętrze był pusty, ale z drugiego końca dochodził odgłos rozmowy prowadzonej po chińsku. Po chwili usłyszałem kroki. Ledwie zdążyłem uskoczyć do małego ślepego korytarzyka. Jeden ze strażników minął mnie i spiesznie zszedł po schodach. Odczekałem chwilę, po czym ruszyłem korytarzem na poszukiwanie Helen.

Kiedy wyjrzałem zza rogu, zobaczyłem drugiego strażnika stojącego przed mahoniowymi drzwiami. Nie zdążyłem się zastanowić, co dalej — los postanowił za mnie, ponieważ Chińczyk odwrócił się i wyjrzał przez okno. Nie mogłem zmarnować takiej szansy, więc podszedłem do niego od tyłu i zastosowałem prosty shime-waza, chwyt dusiciela uciskający tętnicę szyjną i odbierający przytomność po paru sekundach.

Zostawiłem go na podłodze, ponieważ nie miałem innego wyjścia, i nacisnąłem klamkę, trzymając AK w pogotowiu i palec na spuście. Drzwi otworzyły się łatwo, więc wśliznąłem się do środka.

Był to przestronny, dość przyjemny pokój z bladożółtą tapetą. Białe firanki powiewały w otwartym oknie. W rogu stało łóżko, pod oknem biurko. Przed biurkiem stała Helen St.Claire — a za biurkiem siedział jej brat.

Na chwilę Helen jakby przestała istnieć. Maks wytrzeszczył na mnie oczy. Ubrany był w taki sam sweter z owczej wełny, jakie nosili strażnicy, tylko o numer za mały. Patrzył na mnie całkowicie zaskoczony.

— O nie, Ellis — usłyszałem głos Helen.


A wtedy St.Claire uśmiechnął się swoim słynnym uśmiechem, niepodobnym do uśmiechu żadnego innego człowieka na ziemi — i skoczył na równe nogi, przewracając krzesło.

— No, niech mnie, chłopie, najwyższy czas.

— Myślałem, że już dawno uciekłeś — powiedziałem. — Pewnie dosypali ci czegoś do herbaty.

Ale niczego nie dosypali, sądząc po jego szybkich ruchach, kiedy okrążał biurko, całkiem jak w Tay Son. Byłem taki szczęśliwy, że go widzę.

Wyciągnąłem do niego rękę na powitanie, a on kopnął mnie z całej siły w żołądek. Runąłem na ziemię jak podcięte drzewo.


10.

CZARNY MAKS

Nie straciłem przytomności — po prostu skręcałem się z bólu na podłodze, rozpaczliwie łapiąc powietrze, z zaciśniętymi oczami. Helen klęczała obok mnie, wiedziałem o tym, ponieważ czułem jej perfumy. Co do St.Claire'a, na razie nic nie rozumiałem — nic nie miało sensu.

Kiedy otwarłem oczy, zobaczyłem pochylone nade mną, rozmazane twarze. Znowu zamknąłem oczy i poczułem, że mnie podnoszą i sadzają na krześle.

Po chwili przemocą otwarto mi usta i wlano brandy do gardła. Tylko trochę, ale alkohol palił mnie w przełyku, więc zacząłem kaszleć. Czyjaś ręka poklepała mnie między łopatkami i usłyszałem śmiech St.Claire'a.

— Dalej, chłopie, nic ci nie będzie.

Wynurzyłem się na powierzchnię i zobaczyłem, że Maks siedzi na krawędzi biurka. Wyszczerzył zęby i z podziwem potrząsnął głową.

— Chryste, Ellis, jesteś nie do zdarcia.

Zignorowałem go i zwróciłem się do Helen, która stała po drugiej stronie biurka. Na jej twarzy malowała się rozpacz.

— Nic ci nie jest? — zapytałem.

Helen dosłownie tonęła we łzach, nigdy nie widziałem jej w takim stanie. Szlochała bezradnie, dygocząc całym ciałem. St.Claire podszedł do niej natychmiast, objął ją potężnymi ramionami, pogładził po włosach i przemówił cichym, pieszczotliwym głosem. Nie mogłem rozróżnić słów.

Rzuciłem szybkie spojrzenie przez ramię i stwierdziłem, że drugi strażnik stoi za mną z pistoletem maszynowym, toteż wszelkie plany ucieczki wyparowały mi z głowy. Zresztą w tej samej chwili drzwi otwarły się i wszedł Chen-Kuen. Miał na sobie buty do konnej jazdy z niegarbowanej skóry, szafranową szatę sięgającą do kolan oraz czarną pikowaną szubę z szerokimi rękawami. Całkowicie średnio­wieczny, imponujący, energiczny, natychmiast zdominował otoczenie. Kiwnął na St.Claire'a.

— Zabierz ją do drugiego pokoju, Maks. Poślę po ciebie, kiedy będziesz potrzebny.

St.Claire bez słowa wypełnił polecenie i wyprowadził siostrę, obejmując ją ramieniem.

Chen-Kuen kazał strażnikowi zaczekać na zewnątrz, tym razem mówiąc po chińsku. Potem usiadł na krawędzi biurka i popatrzył na mnie, lekko marszcząc brwi, bardziej z troską niż z gniewem. Zauważyłem, że prawą dłoń ukrywał pod szatą.

— Dobrze się czujesz?

— Przeżyję.

Uśmiechnął się na tę odpowiedź.

— Trzeba ci przyznać, że masz do tego smykałkę. Przysłowie zen mówi: kiedy tygrysica rodzi małe, po trzech dniach spycha je ze skały, żeby sprawdzić, czy potrafią wrócić.

— Do cholery z takim gadaniem — warknąłem. — Chcę poznać fakty. Zasłużyłem sobie na to. Skoro St.Claire nie jest tutaj przymu­sowo, zakładam, że pracuje dla was?

— Właśnie. — Chen-Kuen usiadł za biurkiem i wziął papierosa ze szkatułki z kości słoniowej, wciąż kryjąc prawą dłoń pod szatą.

Wokół głowy czułem stalową obręcz, która zaciskała się coraz mocniej z każdą sekundą. Ból był tak intensywny, że logiczne mylenie przychodziło mi z największą trudnością.

— Więc dlatego musiał umrzeć? — zapytałem. — Bo w końcu go zdemaskowali?

Chen-Kuen kiwnął głową.

— Martwy, czy raczej uznany za zmarłego, był dla nas bardziej pożyteczny, co na pewno rozumiesz.

— Chcesz mi powiedzieć, że on się załamał w Tay Son? Że go przerobiliście na swoje kopyto — Potrząsnąłem głową. — Nie, to niemożliwe. Byłem tam. Byłem z nim. Wiedziałem, co się dzieje.

— Drogi Ellisie, jeśli pytasz, czy zrobiliśmy mu pranie mózgu i zmieniliśmy go w gorliwego marksistę, odpowiedź brzmi: nie. To było niemożliwe z jego typem psychologicznym, a zresztą nie zachodziła taka potrzeba.

Nie rozumiem.

— To całkiem proste. Używając popularnego amerykańskiego wyrażenia, St.Claire zawsze chce, żeby coś się działo. Chce odgrywać główną rolę. Uczestniczyć w niebezpiecznych, spektakularnych akcjach, żyć pełnią życia. Nazywaj to, jak chcesz. Dziwne, biorąc pod uwagę jego przeszłość... mam na myśli służbę wojskową... ale on nie potrzebuje publiczności, natomiast obsesyjnie pragnie niebezpieczeństwa. Obsesja, jak wiesz, może przybierać wiele form. Na przykład rozmaite rodzaje zboczeń seksualnych, wynaturzone pragnienia, które muszą zostać zaspokojone.

— Próbujesz mi powiedzieć, że St.Claire cierpi na obsesję przemo­cy, niebezpieczeństwa i tak dalej?

— Jego całe życie potwierdza tę tezę. Oczywiście dochodzi tu jeszcze element autodestrukcyjny, samobójczy, jeśli wolisz, którego on sam sobie nie uświadamia. Odkryłem to dość szybko podczas jego pobytu w Tay Son. Reszta była łatwa.

Wygłosił wszystko spokojnym akademickim tonem, jakby prowa­dził wykład lub seminarium na uniwersytecie.

— Musisz mi to przeliterować — powiedziałem.

— On był martwy. Uznano, że poległ w akcji. Poinformowałem go o tym. Powiedziałem, że odeślemy go do Chin i resztę życia spędzi w więzieniu wojskowym.

— Chyba że zgodzi się pracować dla was?

— Właśnie. Wróci do świata jako bohater i będzie pracował dla nas.

— Ale on nie musiał tego robić — zaprotestowałem. — Jaką mieliście gwarancję, że nie wystawi was do wiatru, kiedy odzyska wolność?

— Warto było zaryzykować. Bez trudu mogliśmy go zdyskredyto­wać. — Wzruszył ramionami. — Mogliśmy ujawnić nagrania rozmów, podpisane dokumenty i tak dalej. Nawet gdyby uznano to za komunistyczną intrygę, błoto przylgnęłoby do jego nazwiska. Byłby skończony. Armia zatrzymałaby go na stanowisku dla zachowania pozorów, ale daliby mu jakieś nieważne zajęcie, które doprowadziłoby go do obłędu. W każdym razie nie musieliśmy stosować gróźb. Nasza propozycja spodobała mu się. Odkrył, że jest do tego stworzony. Nowy dreszczyk, jak powiadacie, dla człowieka, który spróbował już wszystkiego w życiu. Zmierzyć się z połączonymi wywiadami wszystkich krajów NATO. Zrobić z nich durniów.

— Tylko do czasu.

Chen-Kuen potrząsnął głową.

— Nie, on był naprawdę bystry, muszę mu to przyznać, chociaż zawsze go nie cierpiałem. Wreszcie zdradził Maksa nasz człowiek. Nawet wtedy CIA i wywiad brytyjski początkowo odrzuciły tę informację jako spreparowaną.


— Więc nawet Vaughan nie grał ze mną uczciwie? Rzeczywiście biedny mały Ellis Jackson.

Ogarnęła mnie złość, ale musiałem dowiedzieć się jeszcze jednej rzeczy. Najważniejszej ze wszystkich.

— Jaka była w tym moja rola? — zapytałem. — Od początku?

— W Wietnamie? — Chen-Kuen pokiwał głową. — Ciekaw byłem, kiedy do tego dojdziesz. Od początku byłeś wykorzystywany, teraz chyba już rozumiesz. Szczerze mówiąc, bogowie nam ciebie zesłali. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Jeszcze bardziej nam się poszczęściło, ponieważ twój profil psychologiczny — przyznasz, że odbiegający od normy — akurat pasował. Potrzebowałeś właśnie kogoś takiego jak Czarny Maks, a on z kolei potrzebował ciebie jako towarzysza swojej spektakularnej ucieczki. Ogłosiłeś całemu światu, jaki z niego bohater... jak dzielnie wytrzymał wszystko, co mu robiliśmy.

Byłem zdziwiony, że jeszcze mogę mówić.

— A później, kiedy odnalazł mnie w Londynie?

— Wszystko było zaaranżowane. Uważał, że możesz się przydać, więc namówił mnie, abym dostarczył ci lekarstwo, jakiego potrzebo­wałeś: Sheilę Ward.

— Następna Madame Ny?

— Coś w tym rodzaju. Madame Ny, jeśli cię to interesuje, zginęła w Hanoi podczas nalotu sześć miesięcy temu.

— Niech ją diabli porwą.

Wrzasnąłem na niego, zaciskając pięści i robiąc krok do przodu. Wyjął spod szaty rękę, w której trzymał automatyczny pistolet.

— Chcesz usłyszeć coś zabawnego? Zawsze cię lubiłem — powie­działem.

— I ja ciebie, Ellisie. Nic osobistego, sam rozumiesz, mam swoje obowiązki. Służę wielkiej sprawie. Największej na świecie. Sprawie ludu.

— Zawsze jest jakaś cholerna sprawa — odparłem. — Wszyscy jesteście tacy sami, po obu stronach żelaznej kurtyny. Nie ma żadnego wyboru. — Roześmiałem mu się w twarz. — Tym razem przegrałeś, na Boga, przynajmniej mam tę pociechę.

— Bynajmniej. Nasz przyjaciel Pendlebury dotarł do brzegu koło falochronu, więc wiem o twoim telefonie do Londynu. Kwestia czasu. — Wstał i podszedł do okna. — Próbowałeś, Ellisie, i przegrałeś. Zobacz sam.

Około czterdziestu mnichów ciągnęło podwójną linę, przechodzącą nad falochronem i prawdopodobnie przymocowaną do wraku łodzi. „Lampart" manewrował w wąskim kanale, próbując się przepchnąć na wolność. — Za pół godziny będziemy w drodze, wszyscy razem. — Poklepał mnie po ramieniu. — Oczywiście popłyniesz z nami. Głupio zrobiłem, że cię zostawiłem w Sidbury. Trudno znaleźć kogoś takiego jak ty. Wyszukamy ci zajęcie, nie bój się. Teraz muszę zejść do przystani i trochę ich popędzić.

Wtedy naprawdę myślałem, że zwariuję. Do szaleństwa doprowa­dzał mnie jego spokój, chłodne założenie, iż uświadomiłem sobie własną przegraną i odtąd będę grzeczny.

Otworzył drzwi i wyszedł, a na jego miejscu pojawił się strażnik. Drzwi się zamknęły, a ja wróciłem do okna. Zobaczyłem, że wrak łodzi drgnął, rufa uniosła się nad wodę, a „Lampart" zaczął cal po calu posuwać się do przodu.

Drzwi za moimi plecami otwarły się i wszedł St.Claire, prowadząc Helen uczepioną jego ramienia.

W pierwszej chwili, w pierwszym odruchu chciałem go zabić — zabiłbym go, gdybym miał broń. Słowa Chen-Kuena huczały mi w głowie. Potrzebowałem właśnie kogoś takiego jak Czarny Maks, prawda? Nie generał brygady James Maxwell St.Claire, ale Czarny Maks, postać z marzeń każdego chłopca. Ojciec, którego nie znałem. Taka była prawda. A on chyba wiedział, że coś się zepsuło, ponieważ kiedy podszedł bliżej, twarz miał śmiertelnie poważną. Podniósł rękę, jakby myślał, że rzucę się na niego.

— Wyjaśnijmy sobie jedno. Helen nic nie wiedziała. Okay?

— Kochałem cię, wiesz o tym? — To był skowyt, ból wyrywający się z moich wnętrzności. — Byłeś dla mnie wszystkim. Bogiem na ziemi. A ty mnie wykorzystałeś. Nigdy cię nie obchodziłem. Stałeś z boku, kiedy robili ze mnie obłąkanego zbrodniarza... kiedy chcieli mnie doprowadzić do szaleństwa.

Oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia. W tym ułamku sekundy zajrzałem w serce tego człowieka. Zobaczyłem przerośnięte ego, które nie pozwalało mu dostrzegać nikogo prócz siebie. Nie kochał nikogo, nawet Helen, nie mówiąc już o mnie, nawet siebie samego.

A teraz próbował się usprawiedliwić.

— Wiesz, co się dzieje, kiedy dostajesz Medal Kongresu? Powiem ci, chłopie. To koniec. — Przeciął dłonią powietrze między nami. — Wszystko skończone. „Zazdroszczę panu", mówi prezydent. Twój kraj cię kocha. Skończyły się dla ciebie akcje, chłopie. Na zawsze.

— Co to ma być, szukanie wymówek?! — wrzasnąłem na niego.


— Siedziałem na tyłku w Pentagonie przez pięć lat po Korei. Następne pięć jako instruktor w Sztabie. Wtedy pojawiła się szansa powrotu do Wietnamu w roli członka komisji prezydenckiej. Nadzieja, że znowu będę mógł powąchać prochu...

Trzasnąłem go w usta z całej siły, aż się zatoczył i wpadł na strażnika przy drzwiach. Niczego nie zaplanowałem, był to całkowicie spontaniczny gest wściekłości i rozczarowania, ale rezultaty przerosły moje najśmielsze oczekiwania.

St.Claire stracił równowagę i uderzył całym ciałem w strażnika, który rozpaczliwie czepiając się ściany, upuścił karabin. Myśliwski pies nie chwyta królika tak szybko, jak ja chwyciłem broń. Walnąłem kolbą strażnika w głowę, a lufę wpakowałem St.Claire'owi w twarz, kiedy podniósł się na jedno kolano.

Helen krzyknęła okropnie, zakrywając ręką usta. Pewnie myślała, że zabiję go od razu. Rzuciła się na mnie, ale odepchnąłem ją prawym ramieniem pod ścianę.

— Odchodzę — powiedziałem do St.Claire'a. — I zabieram ją ze sobą. Jeśli chcesz mnie znaleźć, będę czekał w lesie. Zobaczymy, czy jesteś taki dobry, jak mówią.

Chciał coś powiedzieć, ale odwróciłem karabin i rąbnąłem go kolbą w bok szyi. Helen otwarła usta do krzyku, a ja mocno uderzyłem ją w twarz.

— Nic z tego. Rób dokładnie to, co ci mówię, zrozumiano?

Wypchnąłem ją pierwszą na korytarz i zamknąłem drzwi. To był początek szaleństwa, morderczej furii, mającej swoje źródło w poczuciu głębokiego upokorzenia. Nigdy w życiu z nikim nie związałem się naprawdę. Oszukiwany na każdym kroku. Madame Ny, Sheila Ward, a teraz Czarny Maks St.Claire. Biedny mały Ellis Jackson, rzeczywiście. No, jeszcze zobaczymy.

Gdyby ktoś próbował mnie zatrzymać, zastrzeliłbym go na miejscu, ale dom był pusty, kiedy zbiegaliśmy po schodach. Pewnie wszyscy byli na dole przy falochronie i pomagali odciągnąć łódź. Popędziłem przez podwórze do stajni, ciągnąc Helen za sobą. Kiedy wepchnąłem ją w drzwi, szlochała histerycznie.

Poszedłem prostu do stojaków z bronią i wziąłem pas z magazyn­kami, który zapiąłem w talii po sprawdzeniu, że wybrałem odpowiedni rodzaj. Następnie zawiesiłem na szyi dwa pasy z granatami i zarzuciłem na ramię granatnik M 79.

Helen osunęła się na podłogę pod ścianą, jakby zabrakło jej sił. Postawiłem ją na nogi i potrząsnąłem nią.


— Chodź, idziemy. Wydawała się oszołomiona.

— Ale ja nic nie rozumiem. Co możesz zrobić zupełnie sam?

— Pokazać tym draniom, jak się prowadzi wojnę — odparłem, podniosłem karabin AK i pchnąłem ją w stronę drzwi.

Wróciłem tą samą drogą, przez krzaki rododendronów, pokonałem kamienny mur i zeskoczyłem na łąkę.

Od tamtej chwili działo się coś, czego nie można wytłumaczyć czysto fizycznymi terminami. Jakbym zapomniał, co to zmęczenie, i odnalazł w sobie źródło niewyczerpanej energii. Przebiegłem przez łąkę w stronę gąszczu sosen, wlokąc Helen za sobą, a kiedy dotarliśmy pod osłonę drzew, ona dyszała ciężko, ja nie.

Na jakiś czas zamieniłem się w starożytnego wikinga opanowanego bitewnym szałem. Kipiała we mnie wściekła energia, płynąca nie wiadomo skąd.

Wepchnąłem Helen pomiędzy drzewa, a ona krzyknęła z bólu, kiedy gałęzie podrapały ją po twarzy, ale nie miałem czasu na okazywanie współczucia. Przedarliśmy się na drugą stronę, od krawędzi skał dzieliło nas jeszcze dwadzieścia czy trzydzieści jardów otwartej przestrzeni. Kazałem jej, by posuwała się na czworakach niczym zwierzę w stronę skalnego występu, oddalonego o kilka jardów.

Skała wystawała w górę na jakieś trzy stopy, tworząc naturalny parapet, a w dole błyszczała zatoczka.

Położyłem na ziemi AK i kilka magazynków z nabojami. Obok rzuciłem M 79, a na końcu dwie ładownice, każda zawierała sześć granatów. Przycisnąłem Helen do ziemi i ostrożnie wyjrzałem zza skały.

Zdążyłem w ostatniej chwili. Połączone wysiłki mnichów ciągnących za liny oraz „Lamparta" działającego jak taran niemal odniosły zwycięstwo. Łódź została częściowo odepchnięta od przesmyku po­między dwoma falochronami. „Lampart" próbował wypłynąć na zewnątrz, chociaż silny prąd spychał go na boki.

Ześliznąłem się po skale i wyjąłem pierwszy granat z ładownicy. Ku mojemu przerażeniu zobaczyłem, że jest to granat dymny, nieprzydatny do moich celów. W drugiej ładownicy było to, czego potrzebowałem, miałem więc tylko sześć sztuk zamiast dwunastu.

Granatnik M 79 jest ładowany odtylcowo i przypomina trochę obrzyna. Wystrzeliwuje zabójcze granaty, rozpryskujące się przy uderzeniu w cel. Nie byłem pewien zasięgu, ale z tej wysokości miałem dodatkową przewagę. Wepchnąłem pocisk do komory, wycelowałem w „Lamparta", oparłem lufę na krawędzi skały i wystrzeliłem.

Z góry mogłem śledzić lot pocisku. Przeleciał nad „Lampartem" i upadł na skały za wrakiem łodzi. Efekt nie pozostawiał nic do życzenia. Kilku mnichów wpadło do wody, a fragmenty kadłuba łodzi wzleciały leniwie w powietrze.

Celowałem jednak w „Lamparta" i spudłowałem. Przypomniałem sobie starą zasadę polowania na jelenie z czasów dzieciństwa, kiedy dziadek-generał był w pełnej formie i uczył mnie strzelać. „Zawsze celuj wyżej, kiedy strzelasz z góry".

Drugi granat upadł pomiędzy falochronem a „Lampartem", a eksplozja wyrwała w kadłubie jachtu dziurę wielkości drzwi. Trzeci trafił w rufę i cały pokład znikł w wielkiej szkarłatnej chmurze ognia, kiedy wybuchły zbiorniki paliwa.

Po kilku sekundach „Lampart" poszedł pod wodę jak kamień.

Wszystko stało się tak szybko, że ludzie na falochronie nawet nie zdążyli się opamiętać. Nie miałem czasu szukać Chen-Kuena, ale pragnąłem, żeby tam był, kiedy wycelowałem następny granat w falo­chron.

Wybuch powala za jednym zamachem sześciu czy siedmiu mnichów, których ciała wpadły do zatoki. Wtedy reszta rozbiegła się w popłochu. Piąty granat nie wyrządził wielkiej szkody. Dopiero wtedy zaczęły padać strzały w moim kierunku, więc odłożyłem M 79 i wziąłem karabinek.

Większość mnichów wspinała się po zboczu w stronę domu. Wybrałem paru, którzy wysforowali się do przodu. To załatwiło sprawę. Rozproszyli się we wszystkie strony. Po chwili w polu widzenia nie został prawie nikt.

Potem kule zaczęły latać gęsto. Od początku wiedziałem, że nie utrzymam długo tej pozycji. Helen pomogła mi podjąć decyzję. Leżała rozpłaszczona na ziemi, zwrócona do mnie twarzą, na której malowało się absolutne przerażenie. Nagle krzyknęła przenikliwie i chwyciła się za policzek. Trafił ją rykoszet albo odprysk skały, nieważne. W każdym razie miała paskudne rozcięcie aż do kości. Krew spływała jej spod palców.

Przerzuciłem granatnik przez ramię, zawiesiłem ładownicę na szyi, chwyciłem Helen za rękę i pociągnąłem pod osłonę drzew.


11.

ZNAJDŹ I ZNISZCZ

Helen nie miała siły iść, ale ciągnąłem ją za sobą przez kilkaset jardów. Niewiele to dało. Była tak wyczerpana, że ciągle się potykała i musiałem ją podtrzymywać.

Przedarliśmy się przez drzewa i zatrzymaliśmy się pod niskim kamiennym murkiem. Gdzieś w pobliżu słyszałem nawoływania i tupot końskich kopyt.

Zemsta już się zbliżała, ponieważ mnisi zostali uwięzieni na wyspie aż do przybycia Vaughana. Nie mieli dokąd uciekać. Nie mogli nic zrobić, najwyżej zagonić Ellisa Jacksona do nory. No, jeśli tego chcieli, proszę bardzo. Byłem w gorszych opałach i przeżyłem.

Zza grzbietu wzgórza wychynęło nagle kilku jeźdźców. Mieli na sobie mnisie habity, z wyjątkiem jadącego na czele St.Claire'a. Tak jak inni dosiadał kuca, chociaż dla niego ten wierzchowiec wydawał się za mały.

Helen jęknęła, a ja zatkałem jej usta ręką. Stukot kopyt ucichł w deszczu. Wtedy ją puściłem.

Krew na jej policzku już zakrzepła. Helen pogrzebała w kieszeni, wyciągnęła chusteczkę, zwinęła i przyłożyła do rany.

— No dobra — powiedziałem. — Ruszamy.

— Nawet teraz, na sam koniec, nie potrafisz odróżnić fantazji od rzeczywistości — powiedziała słabym głosem. — Ciągle wierzysz, że możesz pokonać cały świat.

— Tylko ta wiara trzymała mnie przy życiu, odkąd skończyłem osiem lat. A teraz wstawaj, idziemy, do cholery.

Podniosłem ją na nogi i prowadziłem przed sobą. Dotarliśmy do szczytu wzgórza, wepchnąłem ją w zagłębienie gruntu i skuliłem się obok. Zewsząd słyszałem teraz nawoływania, kiedy mnisi przeczesywali gąszcz, chcąc mnie wypłoszyć jak lisa z nory.

Za grzbietem wzgórza, na którym leżeliśmy, ciągnęło się długie, łagodnie nachylone zbocze porośnięte bujną trawą. Nigdzie nie było żadnej kryjówki, tylko na wierzchołku znajdował się kamienny krąg, pozostałość z epoki brązu, tak często spotykana na zachodzie. Stał na szczycie kopca, ponieważ stąd widać było cały świat, i dlatego tutaj na pewno nie będą nas szukać — przynajmniej tak wtedy myślałem.

— Weź głęboki oddech — powiedziałem do Helen — i przygotuj się do biegu. Musimy przebiec jakieś trzysta jardów. Nie chcę cię ciągnąć za włosy, ale zrobię to, jeśli będę musiał.

Nie odpowiedziała, tylko wstała i pokuśtykała naprzód, przycis­kając chusteczkę do policzka. Oczywiście przez całą drogę byliśmy narażeni na maksymalne niebezpieczeństwo — na otwartym terenie, bez żadnej kryjówki. Ale mieliśmy szczęście, ponieważ nagle wiatr się zmienił i deszcz zaczął zacinać od strony skał, znacznie ograniczając widoczność.

Dobiegliśmy do kamiennego kręgu i ukryliśmy się w nim. Na dole wiatr rozdarł zasłonę deszczu i mgły, ukazując następnych jeźdźców na skraju lasu.

— Dobrze wyliczone w czasie — stwierdziłem.

Helen skuliła się pod wystającym kamieniem, przyciskając chustkę do twarzy, jej rozszerzone oczy wypełnione były bólem.

— Mogłeś zabić Maksa tam na dole... zastrzelić go, kiedy przejeż­dżał obok nas. Czemu tego nie zrobiłeś?

— Oszczędzam go na później.

Załadowałem do AK pełny magazynek. Helen wyszeptała ochryp­łym głosem:

— Co z ciebie za człowiek, żeby zabijać tak łatwo... tak strasznie?

— Jego zapytaj — odparłem. — Zapytaj Czarnego Maksa. To jego zasługa.

Potrząsnęła głową.

— Nie, nie zgadzam się. Każdy człowiek buduje swój los.

— Założę się, że to brzmiało bardzo przekonująco na twoich wykładach w Sorbonie. Czy w ten sam sposób usprawiedliwiasz swojego brata? Morderca, zdrajca, renegat. Nic ci nie mówił?

Wtedy całkiem się załamała, opadła na ziemię i ukryła twarz w mokrej trawie. Nigdy nie będzie mogła go potępić, teraz to zrozumiałem. Ona zawsze go kochała, zawsze ubóstwiała każdym fibrem swojej istoty. Kazirodztwo byłoby zbyt powierzchownym określeniem. To było dużo więcej.


A jednak nie czułem litości. Dawno przekroczyłem ten próg. Chciałem wysłać ich wszystkich do piekła, sprawić, żeby cierpieli, tak jak ja cierpiałem. Co do St.Claire'a, uważałem, że trzydzieści lat w więzieniu dobrze mu zrobi... dostanie co najmniej tyle. Kula to zbyt łatwe wyjście.

Chciałem tego tak bardzo, iż niemal czułem smak zemsty. Myślę, że wtedy rzeczywiście byłem szalony — nic dziwnego, biorąc pod uwagę wcześniejsze wydarzenia. Spojrzałem w szary poranek, modląc się o przybycie Vaughana. Gdzieś niedaleko zarżał kuc.

Grupa jeźdźców posuwała się w górę stoku. Wyraźnie słyszałem ich głosy. Gestem nakazałem Helen milczenie i wymierzyłem z ka­rabinu.

Jeźdźcy poruszali się szybkim truchtem, a potem stało się to, co było nieuniknione. Jeden z nich skierował się w stronę kręgu kamieni.

Nawet wtedy, w krytycznej sytuacji, czekałem do końca mając nadzieję, że jeździec zawróci. Ściągnął wodze w odległości paru jardów, młody mężczyzna z twarzą upstrzoną kroplami deszczu, z czołem przewiązanym czamo-szkarłatną opaską, której końce powiewały z tyłu. Uzbrojony był jedynie w trzystopowy miecz, tkwiący w pochwie pod pachą.

Dopiero wtedy zrozumiałem, co się dzieje — dostrzegłem po­krewieństwo z kodeksem samurajów. On był wojownikiem, gotowym zginąć z honorem na dawny sposób, jedyny sposób godny mężczyz­ny — z mieczem w ręku. Opaska na jego głowie przypominała śmiertelną opaskę samurajów, noszoną przez tych, którzy szukali śmierci w starciu z wrogiem.

To mogło się wydawać szaleństwem, a jednak następne wypadki udowodniły, że miałem rację. Zupełnie jakby tylko to im zostało — odnaleźć i zniszczyć człowieka, który doprowadził ich do upadku, zapolować na niego jak na zwierzynę.

Jeździec zaczął zawracać kuca, a potem nagle znieruchomiał. Nie wiem, co zobaczył, ale to wystarczyło. Otworzył usta w straszliwym okrzyku, napełniającym jego ciało odwagą, wydobywającym ch'i z wnętrzności. Miecz błysnął w powietrzu i wojownik na kucu wskoczył w środek kamiennego kręgu.

Przetoczyłem się na plecy i celnym strzałem wysadziłem go z siodła. Przekoziołkował dwukrotnie i legł nieruchomo. Kuc pokłusował dalej i została tylko cisza.


Zatrzymali się i zbili w ciasną grupkę, spoglądając w stronę kręgu kamieni, ale natychmiast rozproszyli się i ruszyli tyralierą, zamierzając okrążyć wzgórze. Nie miało sensu tracić czasu na wypowiadanie wojny, więc strąciłem jednego szybkim strzałem.

A potem szczęście mnie opuściło, ponieważ wiatr znowu się zerwał i przywiał znad morza ciężką szarą kurtynę deszczu, która przesłoniła wszystko dokoła.

Po lewej błysnęło żółtością i pojawił się kuc w pełnym galopie z jeźdźcem pochylonym nisko nad końskim karkiem. Zdążyłem wystrzelić tylko raz i uskoczyłem, kiedy kopyta zabębniły dokładnie za moimi plecami. Temu prawie się udało. Nadjechał w pędzie, ze wzniesionym mieczem, a ja władowałem w niego cały magazynek i uskoczyłem z drogi. Kuc przeniósł jego ciało wciąż tkwiące w siodle przez krąg kamieni na drugą stronę.

Wyjąłem z ładownicy w pasie następny magazynek i wsunąłem go na miejsce. Znowu usłyszałem tętent kopyt — z tylu stron naraz, że nie wiedziałem, co robić. Opróżniłem magazynek na ślepo w deszcz i mgłę, strzelając we wszystkich możliwych kierunkach.

To ich na chwilę uspokoiło. Gorączkowo załadowałem broń i oparłem się o kamień, żeby odetchnąć.

Helen obserwowała mnie szeroko otwartymi oczami.

— Oni cię zabiją — powiedziała tępo. — Nie masz szans.

— Nie gorsza śmierć od innych — stwierdziłem. — Cena odwagi. Poklepałem kamień, o który się opierałem.

— Ten kamień widział wiele śmierci przez trzy czy cztery tysiące lat. Nie będę pierwszy.

Ale jeśli miałem zginąć, nie wezmą mnie łatwo, obiecałem sobie. Załadowałem M 79 ostatnim granatem, wyjąłem dymne granaty z ładownicy i ułożyłem je w rzędzie. Przynajmniej wystraszą kuce.

Wtedy padły pierwsze strzały, niwecząc moją teorię o honorze i umieraniu w zgodzie z odwiecznym rytuałem.

Kule rykoszetowały na kamieniach i gwizdały koło uszu przez dobrą minutę. Potem zapadła cisza, a w tej ciszy zewsząd rozległ się tętent kopyt.

Strategia była oczywista, ale wtedy już śmierć nic dla mnie nie znaczyła. Zerwałem się na nogi, opróżniłem magazynek AK szerokim łukiem w deszcz, wepchnąłem następny magazynek i powtórzyłem całe przedstawienie z drugiej strony.

Widocznie kogoś trafiłem, sądząc po zamieszaniu. Wsadziłem następny magazynek, obróciłem się i zobaczyłem dwóch jeźdźców wynurzających się z mgły, ramię przy ramieniu, z mieczami w dłoniach.


Wpakowałem w nich cały magazynek. Jeden spadł z siodła i zatrzymał się u stóp Helen. Odepchnąłem go nogą, ale on już był martwy.

Wiatr znowu zmienił kierunek, rozwiał mgłę i odsłonił stok wzgórza, gdzie leżało rozciągnięte co najmniej siedem czy osiem ciał. Niektórzy jeszcze żyli i wzywali pomocy. Kuce wałęsały się bez celu.

Rozciągnęli się tyralierą u stóp wzgórza, przynajmniej dwudziestu, niektórzy konno, niektórzy spieszeni. Z tej odległości nie potrafiłem rozpoznać St.Claire'a ani Chen-Kuena, ale okazja była zbyt dobra, żeby ją zmarnować.

Podniosłem M 79 do ramienia, wycelowałem wyżej pamiętając, że mierzę z góry, i wystrzeliłem ostatni granat. Wylądował dokładnie w środku szeregu, a ja poprawiłem granatem dymnym dla większego efektu.

Dopiero wtedy, na widok gęstej szaroczarnej chmury dymu, falującej w deszczu jak żywa istota, przyszło mi do głowy, że może jest jakieś wyjście. Zostały mi dwa magazynki, co nie wystarczy na długo, zwłaszcza gdybym chciał powtórzyć wcześniejsze przedstawienie. Wyciągnąłem bagnet z pochwy na pasie i umocowałem go na miejscu.

— Ciągle walczysz z całym światem? — zapytała Helen słabym głosem.

— Coś w tym rodzaju. Odchodzę. Leż spokojnie i czekaj. Cokol­wiek się stanie, ty wygrasz. Żadna strona nie chce cię skrzywdzić.

Przykląkłem na jedno kolano i wystrzeliłem granaty dymne jeden za drugim. Cały stok zasnuły gęste opary.

Na pewno wywołałem zamieszanie na dole i zamierzałem w pełni z tego skorzystać. Pobiegłem trzymając przed sobą bagnet osadzony na AK, tak jak podczas ćwiczeń. Minąłem kilku rannych lub umierających ludzi, a potem znalazłem to, czego szukałem — kuca bez jeźdźca.

Wskoczyłem na siodło i popędziłem kuca, kierując się w poprzek stoku. Dym był tak gęsty, że niemal straciłem orientację. Ze wszystkich stron słyszałem głosy, rżenie koni, tupot kopyt. Mój wierzchowiec bał się dymu i ledwie mogłem nim kierować jedną ręką.

Teraz widzę, że to wszystko od początku przypominało senny koszmar, bezsensowny, pozbawiony logiki. Toteż wcale się nie zdziwiłem, kiedy z mgły wyjechał nagle generał brygady James Maxwell St.Claire.

Spodziewałem się tego od dobrej chwili, więc to St.Claire był bardziej zaskoczony niż ja. Mogłem wtedy go zabić, bo chociaż miał pas z nabojami i bagnet, jego karabin MI 6 wisiał na ramieniu, a ja trzymałem AK w pogotowiu.


Odepchnął lufę broni na bok, jakby nie istniała. Twarz pokrywała mu warstewka potu.

— Gdzie jest Helen? Co z nią zrobiłeś?

— Tam na wzgórzu. Ma ranę na twarzy, nic więcej. Przeżyje. Został tam ktoś na dole?

— Wystarczy, żeby cię załatwić, chłopie. — Potrząsnął głową z pewnym podziwem. — Twardziel z ciebie. Powinienem o tym pamiętać. — Po chwili dodał, jakby sobie coś przypomniał: — Nie zabijesz mnie?

Potrząsnąłem głową.

— Trzydzieści lat, Maks, tyle dostaniesz. Chciałbym tylko, żeby cię zamknęli na Diabelskiej Wyspie.

To go zraniło, dotknęło do żywego. Dziwne, że po tym wszystkim ciągle jeszcze liczył się z moją opinią.

Wbiłem obcasy w boki kuca i pogalopowałem w dół stoku, byle dalej od wrzasków umierających ludzi i tupotu spłoszonych koni. Po chwili wyjechałem z dymu na świeże powietrze. Zobaczyłem zielone wzgórza, las po lewej, gęsty dywan trawy sięgający do linii drzew, które rosły w wąwozie opadającym ku plaży.

Ściągnąłem wodze, żeby się rozejrzeć. Usłyszałem pojedynczy strzał, kuc wyskoczył w powietrze i runął na ziemię. Stoczyłem się z siodła, wciąż ściskając AK, odwróciłem się i zobaczyłem siedmiu czy ośmiu jeźdźców na zboczu poniżej linii dymu. Dostrzegłem coś jeszcze — trzy bojowe helikoptery nadlatujące w deszczu nisko nad powierzchnią morza.

Wreszcie zjawił się Hilary Vaughan i jego kawaleria, ale za późno dla Ellisa Jacksona. Jeźdźcy rozproszyli się i rozpoczęli natarcie. Opróżniłem prawie cały magazynek w ich kierunku, wzbijając wielkie fontanny ziemi. Przynajmniej na chwilę spłoszyłem kuce. Poderwałem się na nogi i puściłem pędem w stronę drzew, gdzie czekało ocalenie. Biegłem co sił, czując smak krwi w ustach, chociaż nie miałem żadnych szans.

Jeden jeździec przeciął mi drogę. Strzeliłem z biodra i widocznie trafiłem go, ponieważ zachwiał się w siodle. Skręciłem ostro w lewo, strzelając na oślep, kiedy następny wjechał w moje pole widzenia.

Zostało mi jeszcze kilka pocisków w magazynku. Postanowiłem zachować je na później, ponieważ kiedy sześciu jeźdźców osaczyło mnie nad krawędzią skał, zobaczyłem, że tylko jeden ma broń — pewnie ten, który zastrzelił mojego kuca. Pozostali byli uzbrojeni tylko w długie miecze o rękojeściach z kości słoniowej. Wszyscy nosili żółte habity z szerokimi rękawami i śmiertelne opaski na głowach.


Człowiek z karabinem odrzucił go na bok, zeskoczył z kuca i wyciągnął miecz. Wzniósł go wysoko nad głową w prawdziwym stylu kendo.

Po raz pierwszy dostałem do ręki karabin z bagnetem na przy­sposobieniu wojskowym w szkole, kiedy miałem czternaście lat. Akademia Wojskowa, Benning, walki wręcz w Do San — wiele razy posługiwałem się takim rodzajem broni.

W każdym razie znałem się na rzeczy. Tamten odwrócił się i przybrał wojowniczą pozę — technika zastraszenia — po czym skoczył na mnie z przeraźliwym wrzaskiem i wymierzył podstawowy cios do w prawą stronę klatki piersiowej. Sparowałem z łatwością i zripostowałem. Cofnął się, pochwycony w sidła treningu, techniki wyuczonej przez lata. Znowu odwrócił się do mnie plecami i przybrał wojowniczą pozę, a ja wbiłem mu bagnet pod lewą łopatkę, przebiłem serce i uśmierciłem go na miejscu. Potem zdmuchnąłem go z bagnetu krótką serią, która do końca opróżniła magazynek.

Nie miałem czasu załadować broni. Pozostali tylko przez chwilę siedzieli na siodłach jak ogłuszeni, a potem wszyscy zeskoczyli na ziemię i wyciągnęli miecze, połyskujące blado w szarym świetle poranka.

Pięciu na jednego. Marne szanse, nawet dla biednego Ellisa Jacksona, chociaż oni byli tak szaleni, że mogli nawet atakować po kolei. Nigdy się tego nie dowiedziałem, ponieważ nagły okrzyk rozdarł ciszę i pojawił się St.Claire, galopujący w dół stoku.

Mnisi zawahali się i odwrócili do niego, jakby oczekiwali rozkazów. To, co się wtedy stało, było dla mnie całkowitą niespodzianką, chociaż właściwie powinienem się tego spodziewać. St.Claire ominął ich, zdjął karabin z ramienia, nałożył bagnet i zajął pozycję obok mnie.

Uśmiechnął się do mnie swoim słynnym uśmiechem, po czym odwrócił się do nich.

— Kto pierwszy umiera?! — zawołał po chińsku.

12.

OSTATNIE BANZAI

Zrozumiałem, że St.Claire szuka śmierci. Śmierć wojownika, najlepszy koniec dla człowieka takiego jak on, kiedy wszystko już zostało powiedziane i zrobione.

Ale nie miałem czasu rozważyć wszystkich implikacji, ponieważ z jednogłośnym okrzykiem, przywodzącym na myśl ostatnie banzai Cesarskiej Straży Japońskiej w ostatniej bitwie podczas drugiej wojny światowej, pięciu przeciwników zaatakowało nas jak jeden mąż.

Dwóch wybrało mnie, a trzech naturalnie zajęło się St.Claire'em. Parując pierwszy cios zauważyłem, że jeden z helikopterów opada na grzbiet wzgórza i niknie w kłębach dymu, prawdopodobnie lądując, ale to nam w niczym nie pomogło.

Koniec miecza drasnął mnie w prawe ramię. Okręciłem się, rąbnąłem napastnika kolbą w podbródek i zrobiłem unik, kiedy drugie ostrze spadało na moją głowę.

St.Claire położył jednego i bronił się przed dwoma innymi, przyparty do skał, z zakrwawioną twarzą.

Pośliznąłem się na mokrej trawie i gwałtownie przetoczyłem się na bok, żeby uniknąć ostrza mierzącego w moją głowę. Miecz chybił o parę cali i wbił się głęboko w torf, a ja obiema rękami pchnąłem przeciwnika bagnetem w klatkę piersiową.

Kiedy się podnosiłem, jeden z walczących wszedł z St.Claire'em w zwarcie, złapał go za lewe ramię i wyrwał mu karabin, żeby drugi mógł wymierzyć śmiertelne pchnięcie.

Dziwne, ale w tamtej chwili St.Claire znowu był moim najdroż­szym przyjacielem i musiałem go bronić. Wydałem straszliwy okrzyk, doskoczyłem i pchnąłem bagnetem w plecy tego, który trzymał miecz.


Niewiele to pomogło St.Claire'owi, ponieważ drugi napastnik, widząc, że przegrał, nagle szarpnął go z całej siły i obaj przetoczyli się nad skalną krawędzią.

Spadli sto stóp w dół, tam gdzie morze zalewało czarne postrzępione skały białą kotłującą się pianą. Nikt nie mógł przeżyć takiego upadku, chyba że cudem trafił w taflę głębokiej wody pomiędzy skałami. Kiedy spojrzałem w dół, St.Claire nagle wynurzył się z wody niczym wielka czarna foka.

Widocznie jednak był ranny, ponieważ nie zdołał znaleźć punktu oparcia. Prąd porwał go, powlókł po skałach i cisnął twarzą w dół na stos wodorostów.

Na prawo ode mnie grunt opadał stromo, tworząc głęboki parów. Ześliznąłem się po wilgotnej trawie i odkryłem, że zagłębienie rozszerza się lejkowato i prawdopodobnie stanowi naturalny odpływ dla wody deszczowej.

Bez namysłu zjechałem w dół, wznosząc fontannę ziemi i piachu, wciąż ściskając broń w ręku. Ostatnie dwadzieścia czy trzydzieści stóp — to była prawie pionowa ściana, ale w tym miejscu plażę pokrywał miękki biały piasek, który zamortyzował mój upadek.

Zobaczyłem St.Claire'a teraz bardzo wyraźnie na czymś w rodzaju skalnego półwyspu wrzynającego się w morze. Kiedy zalała go następna fala, odrzuciłem karabin, przebiegłem przez plażę i wsko­czyłem do płytkiej wody.

Usłyszałem, że ktoś woła moje imię. Najpierw myślałem, że to St.Claire, ale głos dochodził z drugiej strony. Odwróciłem się, zanu­rzony w wodzie po pas. Dalej skały opadały łagodnie, przechodząc w trawiasty stok, który dawał łatwy dostęp do plaży.

W połowie stoku zatrzymał się jeździec — pułkownik Chen-Kuen w żółtej szacie, czarnej pikowanej szubie i śmiertelnej opasce, której szkarłatne końce powiewały z tyłu. Zjechał na dół w tumanie piasku, wbił ostrogi w boki kuca i pogalopował przez plażę jak burza, wyciągając miecz z pochwy.

Nie miałem żadnej broni i czekałem na niego z pustymi rękami, czekałem na cios stali. Ale on w ostatniej chwili padł ofiarą własnych szczególnych poglądów na honor, ponieważ widząc mnie bezbronnego, wstrzymał konia i schował miecz do pochwy.

W swoich średniowiecznych szatach, jaskrawych na tle szarego nieba, stanowił niezapomniany widok. Spoglądał na mnie ponuro, ściągając wodze kuca, który przestępował nerwowo z nogi na nogę.


— Nigdy cię nie doceniałem, Ellisie — powiedział, a potem skoczył na mnie z siodła, rozkładając ramiona.

Upadłem pod jego ciężarem, ale w tej samej chwili zalała nas fala i przewróciła świat do góry nogami. Kiedy wynurzyłem się na powierzchnię, zobaczyłem go kilka jardów dalej.

Ruszył w moją stronę, przybierając bojową postawę. Wszystko zgodnie z zasadami, jak nagle zrozumiałem. Uroczysty rytuał pomiędzy dwoma równymi sobie przeciwnikami. Niemal ceremonia religijna.

Wydał zwyczajowy okrzyk, po czym wymierzył tzw. odwrotny cios, który powinien zaskoczyć nieprzygotowanego przeciwnika, ponieważ zadaje się go ręką z tej samej strony, co cofnięta noga.

Zablokowałem go prawym ramieniem, a potem okręciłem się, z obrotu trzasnąłem go łokciem w usta, wybijając kilka zębów. Następna fala odrzuciła nas od siebie, a kiedy woda opadła, skoczył, tłukąc mnie po głowie na przemian kantami obu dłoni. Odpowiedzia­łem juji-uke, blokiem krzyżowym, i znowu trafiłem go łokciem w twarz.

Nadeszła kolejna fala, znacznie większa tym razem, i pociągnęła mnie ku skałom w wirze brudnej brązowej piany. On poderwał się pierwszy i kopnął mnie w żebra z lewej strony, wkładając w ten cios całą siłę.

Poczułem, że co najmniej dwa żebra pękły. Uskoczyłem na bok i kopnąłem go w pachwinę, niezręcznie, gdyż moje ruchy spowolniła woda. Upadł, a ja wymierzyłem mu staroświecki cios w żołądek. Zgiął się wpół, więc podszedłem bliżej. To był błąd, ponieważ on wyprysnął nagle z wody ze zdumiewającą szybkością i energią, tnąc kantem dłoni jak mieczem.

Jednym miażdżącym uderzeniem złamał mi lewe ramię i zatłukłby mnie na śmierć, gdyby nie rozdzieliła nas następna fala. Poszedłem na dno w zielonej kipieli, a kiedy wypłynąłem, on płynął dobre piętnaście jardów dalej. Tego tylko potrzebowałem. Pospiesznie ruszyłem do brzegu.

Wygramoliłem się na plażę, obejrzałem się i zobaczyłem, że on brodzi w stronę swojego kuca. Na ten widok skuliłem się i co sił pobiegłem w kierunku skalnej rozpadliny, gdzie wcześniej wylądowałem.

Słyszałem już tętent kopyt, kiedy ukląkłem na jedno kolano obok karabinu. Nie traciłem czasu na oglądanie się, tylko czym prędzej wyjąłem ostatni magazynek z pasa z amunicją i załadowałem broń, niezręcznie posługując się jedyną zdrową ręką.

Wykrzyknął głośno moje imię, może rozpoznając i pozdrawiając swego kata, a może wzywając mnie, żebym przyjął honorowe reguły i walczył jak mężczyzna.

Odwróciłem się, przykląkłem na jedno kolano, uniosłem karabin jedną ręką i strzeliłem mu w głowę. Dopiero wtedy, kiedy zwalił się z siodła, spostrzegłem, że nawet nie pofatygował się wyciągnąć miecza.

Helikopter unosił się ponad skałami, zawracał nad morze i znowu podlatywał bliżej, szukając bezpiecznego miejsca do lądowania, co nie było łatwe na tej wąskiej plaży, gdzie należało się spodziewać zstępujących prądów powietrznych.

Miałem inne zmartwienia na głowie. Wróciłem do wody i pobrnąłem przez płyciznę w stronę skał, z jednym ramieniem zwisającym bezużytecznie.

Jakimś cudem wciąż widziałem St.Claire'a, leżącego trochę dalej na skalnej ostrodze ponad głębią. Powinien już być martwy, ale widocznie kapryśna fala zostawiła go na skałach. Następna na pewno zabierze Czarnego Maksa ze sobą w głębinę.

Musiałem zejść do tego miejsca po śliskich, zdradliwych głazach pokrytych wodorostami i zielonym śluzem. Nawet w normalnych okolicznościach zejście było trudne, a ze złamaną ręką prawie nie­możliwe.

Dokonałem tego, ponieważ musiałem, ponieważ nic na świecie nie mogło mnie powstrzymać. Woda znowu wezbrała i rzuciła mnie o głaz, a gdzieś z tyłu ktoś zawołał mnie po imieniu. Odwróciłem się i zobaczyłem na skałach ludzi w maskujących skafandrach spado­chroniarzy i w czerwonych beretach.

Brnąłem dalej przez wodę sięgającą kolan, przekonany, że St.Claire'a już nie ma. Wreszcie dotarłem do krawędzi i spojrzałem na półkę poniżej.

Leżał tam, zaciskając powieki jakby z bólu, a kiedy otworzył oczy, natychmiast mnie rozpoznał. Podniósł lewe ramię, ja wyciągnąłem prawe ramię, odnalazłem jego dłoń i uścisnąłem mocno.

— No, ty stary draniu.

— Załatwiłeś ich, chłopie? Posłałeś ich do piachu?

— Wszystkich po kolei.

—Zawsze mówiłem, że masz wiele zalet. Nie będę cię przepraszał. Nie ma sensu. Powinieneś nauczyć się paru życiowych prawd.

— Nikt cię o nic nie prosi.

Zalała nas fala. Spadochroniarze zbliżali się coraz bardziej.

— Dobra, Ellis, puść mnie — powiedział St.Claire.


— Za cholerę.

— Trzydzieści lat, chłopie, i w dodatku kaleka. Czy tego chcesz? Czy to ci wszystko wynagrodzi?

Uśmiechnął się swoim słynnym uśmiechem. Coś zaczęło mnie dławić w gardle. Załkałem głośno i trzymałem go, dopóki nie nadeszła następna fala, a wtedy pozwoliłem, żeby go zabrała.

Jeszcze raz zobaczyłem czarną twarz wśród białej piany, a potem zniknął.

Najwyżej w minutę później wielki facet w maskującym kom­binezonie przebrnął przez pianę i złapał mnie silnym chwytem. Odwróciłem się, złapałem go zdrową ręką za nogę i zobaczyłem, że to Hilary Vaughan.

Postawił mnie na nogi, woda kłębiła się wokół naszych kolan, a on zatrzymał gestem swoich ludzi. Wtedy powiedziałem:

— Puściłem go.

Kiwnął głową.

— Może lepiej w tej sytuacji.

— Dla kogo?

Nie odpowiedział, tylko podtrzymał mnie ze zdumiewającą siłą i poprowadził z powrotem do swoich ludzi. Helikopter czekał w pobliżu. Usiadłem na kamieniu, a Vaughan włożył mi papierosa do ust.

— Masz, czego chciałeś — powiedziałem do niego. — Czy twoi ludzie mieli jakieś kłopoty?

— Przywiozłem kompanię spadochroniarzy — odparł. — Ci chłopcy nigdy nie miewają kłopotów.

Od strony helikoptera biegła ku nam znajoma postać — Helen St.Claire, z prowizorycznym opatrunkiem na twarzy. Vaughan obejrzał się przez ramię i powiedział:

— Znaleźliśmy ją na wzgórzu. Wpadła w histerię. Otrzegam cię, że to nie będzie przyjemne.

Helen zatrzymała się kilka jardów dalej i spojrzała na mnie niepewnie.

— Maks? — zapytała płaczliwym tonem. — Co zrobiłeś z Maksem?

— Maks nie żyje, Helen — odparłem bezdźwięcznie.

Zamarła bez ruchu, jak wykuta z kamienia, a potem podeszła do mnie bardzo blisko i spojrzała mi w twarz.

— Zabiłeś go, prawda? Zabiłeś mojego brata, ty biały skurwysynu. Zabiłeś mojego brata.


Uderzyła mnie w twarz raz i drugi, szlochając histerycznie, dopóki Vaughan jej nie odciągnął. Trzymał ją przez chwilę, dopóki się nie uspokoiła. Kiedy ją puścił, odwróciła się i pobiegła z powrotem do helikoptera.

W tamtej chwili nie potrafiłem myśleć racjonalnie. Odwróciłem się do niego.

— Okłamałeś mnie, prawda? Od początku wiedziałeś wszystko o St.Clairze.

Kiwnął głową.

— Tak musiało być.

Nie widział powodu do przeprosin, całkiem jak St.Claire. Patrzyłem na Helen idącą wzdłuż brzegu z opuszczoną głową.

Straciłeś ją — powiedział cicho Vaughan. — Wiesz o tym?

— Nigdy jej nie miałem — odparłem i odwróciłem się twarzą do morza. — Nigdy w życiu nie miałem niczego cennego.

— No, nie wiem. Poradziłeś sobie bardzo dobrze. Wyjątkowo dobrze. Przydałbyś się nam... w przyszłości, kiedy będziesz to miał za sobą.

Chciałem roześmiać się na głos. Ale tylko potrząsnąłem głową.

— Raczej nie.

— Nie bądź taki pewny. Zostaw sobie czas do namysłu. W końcu co będziesz teraz robił? Zawsze to jakieś wyjście. Znacznie lepsze niż powrót na te cholerne bagna.

Może nawet miał rację, ale nie w moim przypadku. Wstałem i spojrzałem na szare fale, wypatrując St.Claire'a, nadsłuchując jego głosu, jakiegoś śladu, czegokolwiek. Na próżno. Odwróciłem się i nie­skończenie powoli, nagle bardzo zmęczony, poszedłem przed siebie brzegiem morza.


60



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Higgins Jack Sean Dillon 10 Smierc jest zwiastunem nocy
Higgins Jack Saba
Higgins Jack Przerwany urlop
Higgins Jack Odpłać diabłu
Higgins Jack Czas w piekle
Higgins Jack Saba (rtf)
Higgins Jack Feniks we krwi
Higgins Jack Odpłać diabłu
Higgins Jack Bez przebaczenia POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Przerwany urlop
Higgins Jack Cichy wiatr od morza
Higgins Jack Feniks we krwi
Higgins Jack Sean Dillon 10 Smierc jest zwiastunem nocy
Higgins Jack Niedokonczony lot
Higgins Jack Mroczna strona wyspy
Higgins Jack Odplacic diablu POPRAWIONY(1)

więcej podobnych podstron