Higgins Jack Niedokonczony lot


Jack Higgins

Niedokończony lot

Dobremu przyjacielowi — Arnoldowi Spectorowi

1.

Leciałem nisko nad powierzchnią morza, dopiero na wi­dok brzegu poderwałem samolot na trzy tysiące stóp. W głębi lądu, w ostrym świetle księżyca, niczym naszyjnik z pereł lśniła lodowa czapa Grenlandii.

Leżąca na wschód od Opuszczonego Przylądka Zatoka Julianehaab tonęła w gęstej jak dym mgle, co oznaczało nieomal bezwietrzną pogodę. W najgorszym wypadku siła wiatru nie powinna przekraczać pięciu węzłów. Całkiem nieźle. Dawało to szansę skoku w dolinę u szczytu fiordu, co prawda niezbyt wielką, ale to lepsze niż dalszy lot.

W kabinie panował ziąb, strumień nocnego powietrza wpadał przez wybitą szybę, a niezliczone jarzące się tarcze na tablicy przy­rządów zlewały się chwilami w nieczytelną plamę. Nagle w odda­li, gdzie kończyła się mgła, w intensywnym świetle księżyca, bia­łym srebrem zalśniły wody fiordu. Za nimi, aż po czapę lodową, roztaczał się przedziwnie poszarpany księżycowy krajobraz z wyraźnie zarysowanym każdym załamaniem terenu.

Czas na mnie. Zredukowałem prędkość, włączyłem autopilota i odpiąłem pasy. Odwróciłem się. Wciąż tam był. Leżał rozparty w fotelu drugiego pilota i nieruchomymi oczami wpa­trywał się w nicość, a w nikłym świetle przyrządów pokłado­wych głowa wydawała się oddzielona od tułowia. Ruszyłem w mrok kabiny, potknąłem się i aż przyklęknąłem. Wyciągniętą ręką trafiłem na zimną, twardą jak lód twarz tego drugiego... Czułem, że ogarnia mnie panika, że za chwilę zabraknie mi tchu.

Zatoczyłem się w ciemności pociągając za dźwignię awaryjnego zrzutu. Drzwi luku wyjściowego zniknęły w otchłani nocy. Bez wahania skoczyłem w pustkę. Ogarnęło mnie przenikliwe zim­no, a zarazem poczułem się dziwnie wolny. Miałem wrażenie, że koziołkuję w zwolnionym tempie. Przez chwilę, jak duch, sunął nade mną samolot spokojnie zmierzający ku wschodowi. Sięgnąłem po uchwyt linki otwierającej spadochron, ale go nie znalazłem. Krzyknąłem przeraźliwie i zapadłem w czerń nocy...

Sny miewałem rzadko, zazwyczaj wtedy, gdy kładłem się przemęczony lub przygnębiony, ale efekt był zawsze ten sam — budziłem się mokry od potu i drżący jak osika. Leżałem chwilę, patrząc w sufit, po czym odsunąłem kołdrę i podszedłem do okna. Powitał mnie piękny poranek, więc szybko otrząsnąłem się z resztek snu.

Tego lata uznałem, że w Godthaab zapanował zbyt duży ruch, przeniosłem zatem swoją bazę do Frederiksborga, małej osady na południowo-wschodnim wybrzeżu, leżącą dwieście mil od koła podbiegunowego. Żyło tu ponad piętnaście tysięcy osób, ale w krótkim letnim sezonie panował tłok, gdyż z Danii przyjeżdżało kilkuset robotników budowlanych, którzy w ra­mach rządowego programu rozwoju stawiali brzydkie, trzypię­trowe betonowe bloki. Mimo to Frederiksborg, jak większość miejscowości na wybrzeżach Grenlandii, przypominał surową, pionierską osadę, które zwykle wyrastają niczym grzyby po deszczu w okolicach nowo odkrytych złóż złota czy srebra: roz­proszone między skałami półwyspu drewniane domy pomalo­wane na czewono, żółto lub zielono i nie brukowane drogi. Ze względu na skaliste podłoże wszystkie telefoniczne i elektrycz­ne przewody biegły w powietrzu niczym girlandy, zawieszone między lasem słupów.

Przy końcu skalistej drogi, tuż za fabryką konserw, znajdo­wała się przystań, a w niej pół tuzina łodzi rybackich, latająca łódź Catalina, należąca do wschodnio-kanadyjskiej Powietrznej Kontroli Ruchu Przybrzeżnego i moja amfibia Otter, stojąca na lądzie u szczytu betonowej pochylni.


Dochodziła dziesiąta. Właśnie wszedłem do łazienki i odkrę­ciłem prysznic, gdy ktoś zpukaŁ Owinąłem biodra ręcznikiem i wróciłem do sypialni. W drzwiach stała Gudrid Rasmussen.

— Podać kawę, panie Martin? — zapytała po duńsku.

Była to niewysoka, o szerokich biodrach, około dwudzie­stopięcioletnia dziewczyna. Urodziła się i wychowała na Gren­landii. Jasne warkocze upięte wokół głowy świadczyły o jej duńskim pochodzeniu, a wysokie kości policzkowe i migdało­wy kształt oczu wskazywały na lekką domieszkę krwi eskimo­skiej. Większość roku spędzała w odległym o około sto mil Sandwig prowadząc gospodarstwo na owczej farmie dziadka. Natomiast latem pracowała w hotelu jako pokojówka.

— Dzisiaj wolę herbatę, Gudrid — powiedziałem. — Je­stem w kiepskim nastroju.

Potrząsnęła z wyrzutem głową.

— Wygląda pan okropnie. To niezdrowo tak harować.

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, warkot samolotu zakłócił spokój poranka. W porę podszedłem do okna, by zobaczyć, jak aermacchi zgrabnie skręca nad przystanią i wypuszcza klapy, podchodząc do lądowania na pasie za fabryką konserw.

— Przyleciał twój chłopak.

— Arnie? — zarumieniła się i zbliżyła do okna — Wszy­stkie dziewczyny są jego, panie Martin. Ja jestem tylko jedną z nich.

Nie było sensu zaprzeczać i udawać, że myli się, staliśmy więc chwilę w milczeniu, patrząc, jak koła schodzą poniżej płóz, w które wyposażony był aermacchi.

— Zdawało mi się, że miał je znowu zamienić na pływaki — powiedziałem.

— Płozy? — wzruszyła ramionami. — Przedłużył kontrakt z Amerykańskim Towarzystwem Górniczym w Malamusk, a na obrzeżu czapy lodowej ląduje się tylko na śniegu.

Osiadł dobrze, choć nie idealnie. No cóż, wszyscy miewamy gorsze dni. Kołował chwilę wzdłuż pasa i zniknął nam z oczu za fabryką konserw.

Gudrid uśmiechnęła się promiennie.

— Niech pan bierze ten prysznic, a ja w tym czasie przyniosę herbatę i zamówię śniadanie. Pościel zmienię później.


Kiedy drzwi zamknęły się za nią, wróciłem do łazienki i wszedłem pod przyjemny, gorący i relaksujący natrysk.

Ból głowy mijał, co było pocieszające zważywszy, że czekał mnie dwuipółgodzinny lot. Włożyłem stary jedwabny szlafrok i wróciłem do sypialni, wycierając energicznie włosy. Gudrid już przyniosła tacę z parującą herbatą.

Skończyłem pierwszą filiżankę i właśnie nalewałem drugą, gdy drzwi otworzyły się z łoskotem i do pokoju wpadł Arnie Fassberg. Był mojego wzrostu (niecałe sześć stóp), ale na tym podobieństwo kończyło się. Ja miałem włosy ciemne, a on jasne, niczym albinos. Jego twarz była szczera, otwarta, moja zaś nieprzystępna i poważna. Do tej pory życie go oszczędzało, a przynajmniej niezbyt mocno dało mu w kość — czoło miał gładkie jak dziecko. Rodowity Islandczyk. Był największym ze znanych mi kobieciarzy i jak wszyscy Don Juani, nieuleczalnym romantykiem, zakochującym się i odkochującym zadziwiająco regularnie. W wykończonych futrem oficerkach i starej kurtce pilota wyglądał nieco pretensjonalnie.

Rzucił w kąt płócienny worek i podszedł do stołu.

— Bałem się, że już cię nie zastanę. Pobiłem chyba wszystkie rekordy lecąc z Sondre Stromfiord.

— Stało się coś?

Łyknął herbaty z mojego kubka.

— Zaopatrujesz tego amerykańskiego aktora, prawda?

Myślał o Jacku Desforge'u, który przypłynął nieoczekiwanie do Godthaab na początku czerwca na swoim motorowym jach­cie Stella. Od tamtej pory krążył wzdłuż wybrzeża łowiąc ryby i polując, a ja, gdziekolwiek znajdował się, regularnie dostar­czałem mu wszystko, czego potrzebował.

— O co chodzi?

— Mam dla ciebie pasażerkę. Przyleciała w nocy do Sondre z Kopenhagi. Chciała, żebym ją od razu zawiózł do Desforge'a, ale nie mogę. W południe muszę być w Malamusk z częściami zapasowymi, które przyszły specjalnie dla nich ze Stanów. Na nawiasem mówiąc, gdzie on teraz jest?

— Gdzieś na północ od Disko, w okolicy Narquassit. Sły­szałem, że szuka polarnych niedźwiedzi.

Na twarzy Arniego odmalowało się szczere zdumienie.


— O tej porze roku? Chyba żartujesz?

— To chyba jedyne zwierze, pomijając jaka tybetańskigo, z jakim nigdy jeszcze nie zmierzył się. Kto wie, może dopisze mu szczęście. Sam widziałem tam niedźwiedzia w sierpniu.

— Mało prawdopodobne, ale życzę mu powodzenia.

— A dziewczyna? Jak się nazywa?

— Eytan. Liana Eytan.

Zmarszczyłem brwi.

— Izraelitka?

— Według mnie, to typowa Angielka — uśmiechnął się. — Tak czy inaczej, stuprocentowa kobieta.

— Ładna?

Aż potrząsnął głową.

— Brzydka jak diabli, ale to bez znaczenia.

— Intrygujące. Nie mogę doczekać się, kiedy ją zobaczę.

— Właśnie je na dole śniadanie.

W tym momencie otworzyły się drzwi i tak jak oczekiwałem, weszła Gudrid ze zmianą pościeli. Arnie odwrócił się i podszedł do niej.

— Gudrid, kochanie!

Ominęła go spokojnie i rzuciła pościel na łóżko.

— Mógłbyś sobie darować.

Odsunął suwak jednej z kieszeni przy kurtce i wyjął zwitek banknotów.

— Właśnie dostałem wypłatę, aniołku. Tysiąc dolarów. Cóż byśmy zrobili bez naszych amerykańskich przyjaciół?

— A ile przepuścisz w karty we Frederiksmut? — zapytała kwaśno.

Wyciągnął dwa studolarowe banknoty i podał jej resztę.

— Ocal mnie przed samym sobą, Gudrid. Zostań znowu moim bankierem.

— I po co? Jutro odbierzesz je z powrotem.

Skrzywił się.

— Wpłać do banku na swoje konto, to ich nie ruszę. Ufam ci.

Jak zwykle miękła niczym wosk w jego rękach.

— Naprawdę chcesz tego?


— Czy inaczej prosiłbym cię? — klepnął ją w pośladek. — Może lepiej pójdę z tobą i zobaczę, gdzie je schowasz, a nuż coś ci się przytrafi na ulicy.

Nie musiał wcale do mnie mrugać, kiedy wychodzili i tak wiedziałem, o co chodzi. Biedna Gudrid. Zawsze pod ręką, gdy chciał zabawić się między kolejnymi przygodami. Nie umiała stawić czoła sytuacji — z jej punktu widzenia — beznadziejnej.

A jednak, na swój egoistyczny sposób, darzył ją prawdziwym uczuciem, ona zaś co pewien czas pełniła rolę jego bankiera, dzięki czemu prawdopodobnie w ogóle miał jakieś pieniądze.

Ale miałem dość własnych problemów, żeby martwić się jeszcze o innych, więc szybko ubrałem się i zszedłem na dół.

Jak zwykle o tej porze restauracja była pusta. Z pewnym wyjątkiem. Dziewczyna siedziała we wnęce przy stoliku koło okna, popijała kawę i wyglądała na ulicę. Natychmiast zrozumiałem, co Arnie miał na myśli, ale w jednym pomylił się — nie była wprawdzie piękna, przynajmniej wedle ogólnie przyjętych norm, ale z pewnością i nie brzydka. Miała wyraźnie żydowską twarz — jeśli można dziś użyć takiego określenia, nie narażając się na zarzut antysemityzmu — dumną twarz o ostrych, jakby wykutych w kamieniu rysach. Pełne czerwone usta, wysokie kości policzkowe i głęboko osadzone oczy czyniły ją nieprzy­zwoicie zmysłową. Proste włosy, niczym ciemna zasłona sięga­jące ramion, były w nieskazitelnym porządku. To nie wieśnia­czka Ruth, lecz dzika dumna księżniczka — może Estera, a nawet Jezabel.

Kiedy zbliżyłem się, spojrzała na mnie nieprzeniknionymi ciemnymi oczami. Na jej twarzy malował się spokój. Zatrzyma­łem się z rękami w kieszeniach.

— Pani Eytan? Jestem Joe Martin. Słyszałem, że chce się pani zobaczyć z Jackiem Desforgem. Mogę spytać o powód?

Wyglądała na lekko zdziwioną.

— Czy to ma jakieś znaczenie?

— Zapewne dla niego — tak.

Usiadłem naprzeciwko i skinąłem na kelnera, stojącego przy wejściu do kuchni. Natychmiast zdjął z ognia stek z wielo­ryba i podał mi.

— Czyżby wynajął pana na goryla? — spytała bez cienia urazy w głosie.

— Niezupełnie. Powiedzmy, że Jack wywiesił ogromny transparent z napisem „Nie przeszkadzać". Ja co tydzień zaopa­truję Stellę, a on mi za to nie tylko płaci podwójnie, ale co więcej — gotówką. Uwielbiam takie układy i nie ścierpię niczego, co mogłoby je zepsuć.

— Czy zmieniło by to coś, gdybym powiedziała, że jesteśmy starymi przyjaciółmi?

— Niespecjalnie.

— Tak też myślałam — otworzyła torebkę i wyjęła typowo męski portfel. — Ile pan bierze za przelot na tej trasie?

— Pięćset koron.

— A w dolarach?

— Powiedzmy sto pięćdziesiąt

Rzuciła na stolik trzy banknoty.

—Trzysta. Płacę z góry za lot tam i z powrotem na wypadek, gdyby Jack nie zatrzymał mnie. Zadowolony?

— Oczywiście. Skoro zostałem opłacony podwójnie — starannie schowałem banknoty do portfela. — Wyruszamy za czterdzieści minut. Przy sprzyjającym wietrze lot potrwa nie wiele ponad dwie godziny.

— W porządku.

Wstała i dopiero teraz zobaczyłem, jaka jest niska. Miała na sobie drogi tweedowy kostium, nylonowe pończo­chy i pantofle ze świńskiej skóry na płaskim obcasie.

— Jeszcze jedno — dodałem — świetne ubranie, ale na długi weekend na wsi. Tam, dokąd lecimy, potrzebuje pani czegoś zupełnie innego.

— Dziewiczy kraj? — spytała. — Wreszcie jakaś zmiana. Jak dotąd, czuję się raczej rozczarowana.

— Już nie noszą tam spodni z foczej skóry, chyba że mu­szą — powiedziałem. — A przy złej pogodzie wybierają statek wielorybniczy z silnikiem diesla, nie zaś eskimoski kajak. Ale jeśli chodzi o ostry klimat, to myślę, że Disko spełni pani ocze­kiwania.

— Mam nadzieję — odparła sucho. — Gdzie mogę przebrać się?

— Proszę skorzystać z mojego pokoju na pierwszym piętrze, numer dwadzieścia jeden. Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia. Wrócę za pół godziny.

Skinęła na portiera, który pospiesznie wyciągnął wskazaną przez nią walizkę ze stosu bagaży pod ścianą, i poszła za nim przez hall do schodów. Teraz wydało mi się, że dostrzegam w niej coś znajomego, ale nie potrafiłem tego sprecyzować.

Poruszała się ładnie, całym ciałem i moment zastanawiałem się, jaka byłaby w łóżku. Ale to reakcja typowa dla Arniego, ten zaś z pewnością miał już opracowaną niezawodną technikę podrywania. Nagle zły na siebie zająłem się stekiem, który już wystygnął. Odsunąłem talerz i sięgnąłem po kawę.

Zdaje się, że to generał Grant powiedział: „Wojna jest pie­kłem". Zapomniał dodać, że kobiety są jeszcze gorsze. Pijąc kawę patrzyłem przez okno na szeroką ulicę wiodącą ku przy­stani, gdzie Otter lśnił w słońcu srebrem i szkarłatem. Przed oczami wciąż jednak miałem niepokojący obraz Liany Eytan idącej przez hall i wchodzącej na schody w tej cholernej, opina­jącej się przy każdym ruchu spódnicy. Od dawna już żadna kobieta nie podziałała na mnie tak silnie.

Wypożyczyłem hotelowego land rovera i pojechałem na przystań do kapitanatu portu, głównie po prognozę pogody. Paliwo zatankowałem już wczoraj, a Desforge, odbierający co tydzień skrzynkę scotcha, był tak cennym klientem Królewskie­go Grenlandzkiego Towarzystwa Handlowego, że miejscowy agent sam nadzorował załadunek zaopatrzenia, nie miałem więc nic do roboty.

Wróciłem do hotelu. W sypialni nie było śladu dziewczyny, ale usłyszałem szum prysznica. Przeszedłem do garderoby, by przebrać się.

Właśnie wkładałem oficerki, gdy ktoś wszedł do pokoju. Arnie zawołał mnie, więc ruszyłem do drzwi, ale za późno.


Zanim wpadłem do sypialni, już wchodził do łazienki. Wycofał się gwałtownie, a za chwilę pojawiła się Liana, owinięta w duży biały ręcznik kąpielowy.

— Co tu się dzieje — zirytowała się — może jednak odeśle pan łaskawie tego harcerzyka, aby zajął się swoimi sprawami?

I zatrzasnęła drzwi tuż przed nosem oniemiałego Arniego. Poklepałem go po ramieniu.

— W drogę, Arnie.

— Co za kobieta — szepnął. — Na Boga, Joe, te piersi, uda... bezbłędne. Nigdy jeszcze czegoś podobnego nie widziałem.

— Och, widziałeś — odparłem — pewnie ze trzy tysiące czterdzieści siedem razy.

Wypchnąłem go na korytarz i zamknąłem drzwi.

Wróciłem do garderoby i włożyłem sweter oraz starą, zielo­ną, wypełnioną kapokiem parkę z kapturem, obszytym futrem. Kiedy wróciłem do sypialni, Liana czesała się przed lustrem toaletki. Miała na sobie narciarskie spodnie, kozaczki i gruby norweski sweter.

— Arnie myślał, że to ja jestem w łazience — wyjaśniłem. — Nie miał złych intencji.

— Wszyscy udajecie świętych.

Założyła jeszcze długi żakiet z owczej wełny, który leżał na łóżku obok otwartej walizki, a ja znowu odniosłem to dziwne wrażenie, że skądś ją znam.

— Czy ja pani już gdzieś nie widziałem? — zapylałem i nagle przyszło mi do głowy najprostsze wyjaśnienie. — Może w filmie?

Zapięła żakiet. Uważnie obejrzała się w lustrze i ponownie sięgnęła po grzebień.

— Grałam w kilku.

— Z Jackiem? — I wtedy sobie przypomniałem. — Już wiem. Tę Algierkę w jego ostatnim filmie o przemycie broni.

— Brawo! — odpowiedziała żywo, zamykając walizkę. — Podobał się panu?

— Wspaniały — odparłem. — Nie wiem, jak mu się to uda­ je przez tyle lat. Przecież pierwszy film nakręcił w roku moich narodzin.


— Kiepski z pana łgarz — odrzekła spokojnie. — Ten film zrobił kompletną klapę. Nikt już go nie pamięta.

Mimo że mówiła bardzo spokojnie, w jej głosie pojawił się nagle ostry ton, co sprawiło, że milczałem. Zresztą i tek nie dała mi czasu na odpowiedź. Wyszła szybko na korytarz i nie pozo­stało mi nic innego, jak wziąć walizkę i podążyć za nią. Czułem się dziwnie głupio.


2.


Z warkotem wznieśliśmy się nad ujście fiordu, mierząc prosto w słońce. Nacisnąłem prawy orczyk. Powoli skręciliśmy na północ i polecieliśmy wzdłuż wyniosłego, górzystego wy­brzeża.

Spoglądając na lśniącą w oddali w porannym słońcu czapę śniegową, Liana odezwała się:

— Od tej pory Grenlandia kojarzyła mi się ze słowami z hymnu, który śpiewaliśmy na porannym apelu w szkole: Z lodowych wzgórz Grenlandii... Gdy patrzę teraz z lotu ptaka na tę krainę, dociera do mnie sens tych słów, chociaż wyobrażałam sobie, że ludzie żyją tu w prymitywnych warunkach. W hotelu we Frederiksborgu jest nawet centralne ogrzewanie.

— Wszystko szybko zmienia się — powiedziałem. — Od wojny zwiększyła się liczba mieszkańców i sięga już sześćdzie­sięciu tysięcy, a duński rząd przeznacza znaczne środki na roz­wój regionu.

— Wcale też nie jest tak zimno, jak myślałam.

— Jak zwykle latem, zwłaszcza na południowym zachodzie, gdzie jest sporo owczych farm. Ale na północ od koła podbiegunowego warunki są nadal bardzo prymitywne. Wokół Disko mieszka wielu Eskimosów, którzy wciąż żyją jak ich przodkowie.

— I tam właśnie zapuścił się Jack?

Kiwnąłem głową.


— W okolice wioski Narquassit. Od dwóch tygodni poluje na niedźwiedzia polarnego.

— To do niego podobne. Dobrze go pan już poznał?

— Wystarczająco.

Roześmiała się nagle tym swoim dziwnym, szorstkim śmie­chem.

— Wydaje się pan typem człowieka, któremu Jack chętnie zwierzyłby się ze swoich kłopotów.

— A cóż to za typ?

— Według niego to bezkompromisowy człowiek czynu. On sam wielokrotnie wcielał się w postaci różnych zawadiaków, więc wyobraża sobie, iż zawsze rozpozna takiego w rzeczywistości.

— Pani zdaniem, nie jestem twardzielem bez skrupułów?

— W ogóle nie ma takich ludzi, jak postrzega Jack. To nierealne. On patrzy na wszystko przez pryzmat swoich filmów, ról i scenariuszy. — Zapaliła papierosa i wygodniej usiadła w fotelu — Jako dziecko uwielbiałam kino, a później coś zmie­niło się. Pewnego wieczoru w kinie bohater filmu z dziewczyną
odnaleźli się w finałowym uścisku i nagle zainteresowało mnie, jak też spędzą następne czterdzieści trzy lata. Gdy myśli się w ten sposób, cały domek z kart rozpada się.

— Ale nie dla Jacka — powiedziałem. — Żyje w świecie fantazji tak długo, że rzeczywistość już dla niego nie istnieje.

Odwróciła się. Niczym sygnał ostrzegawczy między oczami pojawiła się zmarszczka, której wcześniej nie zauważyłem.

— A to co ma znaczyć?

Zaskoczyła mnie swą reakcją, jednak wzruszyłem tylko ra­mionami.

— Teraz też odgrywa rolę dzielnego poszukiwacza przy­gód, okrążającego wybrzeża Grenlandii. Dni spędza w czółnie, zarzucając przynęty i zwijając linę o długości trzech tysięcy stóp lub poluje na foki między bryłami lodu. Ale każdego wieczoru może wrócić na swoją Stellę, gdzie czeka go gorący prysznic,
obiad z sześciu dań i skrzynka whisky.

— Nieźle to panu wyszło. Całkiem dobry scenariusz dla wytwórni MGM. A co z pana wizerunkiem?

— Nie rozumiem?

— Pozuje pan na pilota, który z niejednego pieca jadł chleb — oficerki, futrzana parka, cały ten szpan. Kogo chce pan nabrać? Założę się, że nosi pan także pistolet.

— Smith and wesson, trzydziestkaósemka — skłamałem. — Leży w schowku na mapy, ale ostatnio nie miałem czasu nikogo zabić.

Jakoś wybrnąłem, ale trafiła mnie w czułe miejsce i chyba o tym wiedziała. Poświęciłem kilka chwil zupełnie zbytecznemu porównywaniu kursu z mapą, leżącą na moich kolanach. Mniej więcej po pięciu minutach wyłoniliśmy się z chmur i nagle krzyknęła:

— Niech pan patrzy!

W dole pod pełnymi żaglami płynęło w szyku sześć trójmasztowych szkunerów. Zachwycający widok, który zawsze za­piera mi dech w piersiach.

— Portugalczycy — powiedziałem. — Przepływali Atlantyk jeszcze przed Kolumbem. Od maja do czerwca zwykle łowią u wybrzeży Nowej Fundlandii, a potem przypływają tutaj, aby powiększyć zdobycz. Ciągle jeszcze łowią paszczaki na wędki.

— Mam wrażenie, że przenieśliśmy się w zamierzchłe czasy — powiedziała. W jej głosie zadźwięczał szczery podziw.

Przerwaliśmy rozmowę, gdyż gwałtownie zmieniła się po­goda, co jest typowe u wybrzeży Grenlandii nawet latem. W jed­nej chwili zniknęły bezchmurne niebo i kryształowe powietrze, a napływający z zadziwiającą szybkością od lodowca zimny front niósł zasłonę siekącego deszczu i gęstej mgły.

Sunęła na nas jak szara ściana, zmniejszyłem więc obroty silnika i szybko sprowadziłem Ottera w dół.

— Czy jest aż tak źle, jak się wydaje? — spokojnie zapytała.

— Niestety, nie najlepiej.

Nie musiałem patrzeć na mapę. W takich sytuacjach wszy­stko może się zdarzyć i często tak się dzieje. Przeżyje ten, kto zna wszystkie drogi ucieczki i w porę wybiera właściwą. Śpieszyłem się więc, aby nie stracić szansy.

Prześlizgnęliśmy się obok góry i zanurkowaliśmy na fiord w chwili, gdy pierwsze szare nitki mgły zafalowały wokół koń­ców skrzydeł. Jeszcze ostatni zryw silników dla wyrównania lotu i z pluskiem wylądowaliśmy na spokojnej wodzie. Mgła zamknęła się wokół nas. Otworzyłem boczne okno i bacznie rozglądałem się, gdy posuwaliśmy się do przodu.

Nagle z mgły wynurzył się szczyt starego kamiennego falo­chronu. Mijałem go trzymając się ściśle prawej strony. Wkrótce zobaczyliśmy koniec falochronu, a nieco dalej brzeg. Opuściłem koła poniżej pływaków i wylądowaliśmy na wąskiej kamienistej plaży. Wyłączyłem silniki i zaległa cisza.

— Gdzie jesteśmy? — zapytała.

— W tej porzuconej stacji wielorybniczej — Argamask. Chciałaby się pani rozejrzeć?

— Czemu nie. Jak długo tu zostaniemy?

— To zależy od pogody. Godzinę, najwyżej dwie. Mgła zniknie tak samo nagle, jak się pojawiła.

Kiedy otworzyłem drzwi i zeskoczyłem, podążyła za mną tak szybko, że nie zdołałem nawet pomóc jej przy wysiadaniu. Było tu zimniej niż we Frederiksborgu, ale ciągle jeszcze powie­trze zadziwiało łagodnością, biorąc pod uwagę, że znajdowali­śmy się około dwudziestu mil za kołem podbiegunowym.

Rozejrzała się z wyraźnym zaciekawieniem.

— Czy możemy się przejść?

— Jeśli ma pani ochotę.

Ruszyliśmy wzdłuż brzegu i wdrapaliśmy się na starą beto­nową pochylnię, która doprowadziła nas na koniec falochronu. Nad nami wznosiła się góra okryta mgłą, a u jej stóp przysiadły zniszczone zabudowania dawnej przetwórni tranu oraz ruiny kilkudziesięciu chat.

Szliśmy główną niegdyś ulicą. Zaczęło kropić. Włożyła ręce do kieszeni i zaśmiała się, a w jej głosie zabrzmiało dziwne podniecenie.

— Uwielbiam to. Od małego z radością spacerowałam w deszczu i w gęstej mgle...

— ...zapominając o całym świecie — dodałem. — Znam to uczucie.

Odwróciła się zaskoczona i popatrzyła na mnie. Znowu roześmiała się, ale tym razem bez zwykłej ostrości tonu. Zmie­niła się. Trudno określić, na czym to polegało, ale chyba złagod­niała. Stała przede mną zupełnie inna osoba.

— Jesteśmy zatem podobni. Powiedział pan, to dawna sta­cja wielorybnicza?

— Opuszczona pod koniec ubiegłego wieku.

— Co się stało?

— Po prostu przetrzebiono wieloryby — wzruszyłem ra­mionami — przez lata łowiło tutaj kilkaset statków. Ot i cały problem. Zupełnie jak z bizonami — polowano na nie aż do wytępienia.

Na końcu ulicy widniał mały, zrujnowany kościółek, a z tyłu za zburzonym murem — cmentarz. Weszliśmy tam. Zatrzyma­liśmy się przy pierwszym, pokrytym mchem nagrobku.

— Angus McClaren, zmarł w 1830 roku — przeczytała na głos. — Szkot.

Kiwnąłem głową.

— To był zły rok w historii wielorybnictwa. Pokrywa lodo­wa nie popękała o zwykłej porze i dziewiętnaście angielskich statków wielorybniczych z ponad tysiącem ludzi zostało uwię­zionych.

Czytała dalej głośno zamazane nazwiska na kolejnych gro­bach. Zatrzymała się przy jednym lekko marszcząc brwi, po czym uklękła i dłonią w rękawiczce odgarnęła zielony mech. Ukazała się gwiazda Dawida wyrzeźbiona równie pieczołowi­cie, co bogate celtyckie krzyże na innych grobach. Inskrypcja, podobnie jak na tamtych, była po angielsku.

— Aaron Isaacs — mówiła jakby do siebie półgłosem. — Bosman na Królowej Mórz z Liverpoolu. Zabity przez wieloryba dwudziestego siódmego lipca 1863 roku.

Klęczała wpatrując się w napis. Kiedy stanąłem za nią, pod­niosła się dziwnie wzruszona jak na kobietę wydawałoby się twardą, aż zastanowiłem się, jak gruby pancerz przywdziała na zewnątrz.

Przysiadła na brzegu wysokiej kwadratowej płyty nagrob­kowej.

— Zapomniałam papierosów. Mógłby mnie pan poczęsto­wać?

Podałem jej starą srebrną papierośnicę. Wzięła jednego i zmarszczywszy brwi, chwilę uważnie wpatrywała się w wie­czko.

— Co to za emblemat?

— Siły Powietrzne Marynarki.

— To pana szkoła latania?

Przytaknąłem, a ona potrząsnęła głową.

— Fatalny nabytek. Przypomina mi pan mojego wujka Maxa.

— To pochlebstwo, czy wręcz przeciwnie?

— Zależy od punktu widzenia. Zdaje się, że został współ­właścicielem jednego z banków handlowych. W każdym razie ma coś wspólnego z finansami.

Uśmiechnąłem się.

— Proszę pamiętać, że nie wszyscy wyglądamy jak Humphrey Bogart czy Jack Desforge, jeśli już o tym mowa.

— Dobrze — powiedziała. — Przejdźmy do trudniejszych pytań. Dlaczego Grenlandia? Są przecież inne miejsca.

— To proste. Tutaj podczas letnich miesięcy zarabiam dwa razy tyle, co gdzie indziej przez cały rok.

— I to takie ważne?

— Dla mnie tak. Chcę kupić jeszcze dwa samoloty.

— Bardzo ambitnie, jak na początek. A co dalej?

— Gdybym rozkręcił własny interes w Nowej Fundlandii i Labradorze, to za kilka lat stałbym się bogatym człowiekiem.

— Jest pan bardzo pewny siebie.

— Mam podstawy. Przez osiemnaście miesięcy pracowa­łem dla kogoś, a sześć na własny rachunek. Kanada tak się rozwija, że w ciągu dwudziestu pięciu lat stanie się najbogatszym państwem na świecie. Może mi pani wierzyć.

Potrząsnęła głową.

— Wciąż czegoś nie rozumiem — najwyraźniej postanowi­ła spróbować innej taktyki. — Wygląda pan na mężczyznę, który nie żyje samotnie. Co ona o tym wszystkim myśli?

— Od pewnego czasu nie miałem z nią kontaktu — odpo­wiedziałem. — Ostatnio otrzymałem niezwykle uprzejmą i oziębłą zarazem wiadomość od jej adwokata.

— Chciała pieniędzy?

Zaprzeczyłem.

— Mogłaby kupić mi te dwa samoloty i nawet by tego nie zauważyła. Nie. Chce tylko wolności. W każdej chwili oczekuję teraz dobrej wieści.

— Nie wygląda pan na pogrążonego w bólu.

— Było, minęło — skrzywiłem się. — W porządku, ułatwię to pani. Oto mój skrócony życiorys. Skończyłem Wydział Zarzą­dzania w Londyńskiej Szkole Ekonomii i nauczyłem się pilotażu w uniwersyteckiej eskadrze lotniczej. Po studiach musiałem od­służyć dwa lata w wojsku, więc zdecydowałem, że równie do­brze mogę coś z tego mieć i zaciągnąłem się do lotnictwa mor­skiego. Moja żona była aktorką. Grała niewielkie rólki w bristolskim Old Vicu. Ale podchodziła do nich bardzo poważnie i z przejęciem.

— Kiedy pobraliście się?

— Po wojsku. Tak jak wujek Max, podjąłem pracę w City.

— I nie wyszło?

— Wprost przeciwnie — zmarszczyłem brwi, przypomina­jąc sobie fakty. Wszystko wydawało się nierealne, gdy mówiło się o tym. — Ale inne sprawy poszły źle. Ktoś odkrył że Amy dobrze śpiewa i zanim obejrzeliśmy się, już nagrywała płyty. A potem rozpoczął się jeden długi program, złożony z jednodnio­wych wyjazdów, występów i temu podobne.

— I widywaliście się coraz rzadziej. Zwykła rzecz.

— Wydaje mi się, że sukces, zwłaszcza w dziedzinie rozry­wki, doprowadza niekiedy do absurdu. Gdy ktoś odkryje, że można zarobić tysiąc funtów na tydzień, to zaraz dochodzi do wniosku, że coś jest nie w porządku z mężem, który nie zarabia nawet jednej dziesiątej tej kwoty.

— A więc zdecydował się pan wycofać?

— Pewnego ranka przyszedłem do pracy, spojrzałem na stos listów na biurku, odwróciłem się na pięcie i natychmiast oddaliłem się. Ostatnie tysiąc funtów wydałem na kurs uzupełniający i zdobyłem licencję pilota handlowego.

— I oto mamy Joe Martina — lotnika do wynajęcia. Biega­nie z bronią w ręku to nasza specjalność — potrząsnęła gło­wą. — Marzenie każdego urzędnika w meloniku, korzystające­go codziennie z miejskiej komunikacji. Kiedy rozwinie pan dzia­łalność na Pago Pago?

— W przyszłym roku — odparłem. — Ale dlaczego tylko pani ma zabawę? Zobaczmy, czego możemy dowiedzieć się o Lianie Eytan. O ile wiem, to hebrajskie imię, a więc na początek, jest pani Żydówką?

Efekt był taki jak po rzuceniu zapałki w suchą trawę. Naty­chmiast zapłonęła.

— Izraelitką. Jestem sabra, urodziłam się i wychowałam w Izraelu.

To w niej tkwiło, oczywiście, zadra wielkości kalifornijskiej sekwoi. I wiele wyjaśniało. Szybko zatem wygładziłem jej na­stroszone piórka.

— Izraelskie dziewczęta to najpiękniejsi żołnierze na świecie. Była pani jednym z nich?

— Oczywiście. Każdy musi służyć. Mój ojciec wykłada ję­zyki starożytne na Uniwersytecie w Tel Awiwie, ale i on uczest­niczył w kampanii wojennej na Synaju w 1956 roku, choć dawno już skończył pięćdziesiąt lat.

— A co z filmem?

— W Izraelu grywałam w teatrze, potem dostałam małą rolę w filmie, po czym zaoferowano mi pracę we Włoszech. Zagrałam kilka epizodów i tam właśnie poznałam Jacka, gdy realizował film wojenny. Nie tylko grał główną rolę, ale również reżyserował obraz i finansował większą część produkcji.

— I dał pani rolę?

— Małą, ale jedyną kobiecą, więc krytycy musieli o mnie wspomnieć.

— A potem Hollywood?

— Stare dzieje. Teraz bardziej opłaca się praca w Europie.

Nagle mgła rozpłynęła się jak magiczna zasłoną, ukazując strzelistą górę i niebo, które wydawało się bardziej niebieskie niż kiedykolwiek.

— Czas ruszać — powiedziałem i podniosłem ręce, aby ją złapać, gdy zeskakiwała z kamienia.

Spojrzała na górę.

— Czy ma jakąś nazwę?

— Agsaussat — odparłem. — Po eskimoska znaczy: brze­mienna.

Zaśmiała się ostro.

— Zupełnie jak z Freuda — stwierdziła, po czym ruszyła z powrotem przez wyłom w murze.

Znowu zmieniła się jak za dotknięciem czarodziejskiej róż­dżki w twardą, a zarazem kruchą młodą kobietę, tę samą, którą spotkałem we Frederiksborgu; schowaną za twardą skorupą, którą można było przeniknąć tylko wówczas, gdy sama tego chciała. Czułem się dziwnie przygnębiony.


3.

Za południowym cyplem Disko natknęliśmy się na kolejne dwa szkunery portugalskie, płynące spokojnie na lekkiej bryzie, za którymi podążała flotylla czółen. Żółte i zielone żagle lśniły w promieniach słońca.

Minęliśmy skaliste wzgórza na wyspie i zeszliśmy w kanał dzielący ją od lądu. Szybko tracąc wysokość, sprowadziłem Ottera w dół i chwilę później znalazłem to, czego szukałem.

Narquassit było typową dla tej strony wybrzeża wioską rybacką. Wzdłuż brzegu stało kilkanaście drewnianych koloro­wych domów oraz kilka łodzi wielorybniczych i z tuzin kaja­ków, złożonych tuż za znakiem oznaczającym maksymalny przypływ.

Stella stała zakotwiczona w odległości około pięćdziesięciu stóp od brzegu. Był to jacht o smukłym i wdzięcznym kształcie. Olśniewająco biały kadłub przecinał szkarłatny pas.

Gdy ustawiałem samolot pod wiatr do lądowania, ktoś wyszedł ze sterowni i przyglądał się nam z mostka.

— Czy to Jack? — zapytała, gdy kontynuowałem skręt — Nie widziałam wyraźnie.

Potrząsnąłem głową.

— To Olaf Sorensen, Grenlandczyk z Godthaab. Zna wy­brzeże jak własną kieszeń. Jack wynajął go na pilota na całąpodróż.

— Ma stałą załogę?

— Owszem. Inżyniera, dwóch pokładowych i kucharza — to Amerykanie. Jest również steward — Filipińczyk.

— Tony Serafino?

— Zgadza się.

Wyraźnie wyglądała na zadowoloną.

— No, przynajmniej na początek ktoś znajomy.

Zszedłem niżej, żeby sprawdzić wielkość pola lodowego.

Nie zobaczyłem jednak nic godnego uwagi, więc nie tracąc czasu przechyliłem ostro samolot i usiadłem na wodzie. Podpłynąłem do brzegu, opuściłem koła i wjechałem na ląd. Zanim wyłączy­łem silnik i otworzyłem drzwi, zbiegła się sfora miejscowych psów. Wszystkie zaciekle ujadały i nieufne, na sztywnych ła­pach utworzyły półkole. Za nimi pojawiła się grupka eskimo­skich dzieci, które odpędzały psy kijami i kamieniami. Zbiły się w gromadkę i obserwowały nas. Uroczyste i poważne śniade mongolskie buzie oraz ciężkie, obramowane futrem parki wyol­brzymiały ich postaci, upodobniając ich do staruszków.

— Nie wyglądają zbyt przyjaźnie — skomentowała Liana.

— Proszę im to dać — wyciągnąłem z kieszeni brązową papierową torebkę.

Zajrzała do środka.

— Co to jest?

— Miętowa łapówka. Jeszcze nigdy nie zawiodła.

Dzieciaki już zbliżały się, składając buzie do uśmiechu. Po chwili Liana zniknęła w lesie uniesionych rąk.

Zostawiłem ją i poszedłem w stronę łodzi wielorybniczej, bę­dącej już w połowie drogi między Stellą i brzegiem. Sterował jeden z pokładowych, a Sorensen stał na dziobie z cumą w ręku. Kiedy sternik wyłączył silnik, a łódź dryfowała na falach, rzucił linę. Złapałem ją szybko, stojąc jedną nogą w wodzie i pociągnąłem. Sorensen pomógł mi i po chwili łódź znalazła się na brzegu.

Mówił dobrze po angielsku, co nie dziwiło po piętnastu latach służby w brytyjskiej i kanadyjskiej marynarce handlowej.

— Bałem się, że mgła przysporzy ci kłopotów.

— Na godzinę zatrzymałem się w Argamask.

Kiwnął głową.

— Nie ma to jak dobra znajomość terenu. Kim jest ta kobieta?

— Znajoma Desforge'a. Przynajmniej tak twierdzi.

— Nie wspominał, że kogoś oczekuje.

— Bo to niespodzianka — odpowiedziałem spokojnie.

— Więc to tak? — zmarszczył brwi. — Nie spodoba mu się to, Joe.

Wzruszyłem ramionami.

— Z góry zapłaciła za lot w obydwie strony. Jeśli nie zechce jej zatrzymać, może wrócić ze mną wieczorem. Podrzucę ją do Sondre, skąd złapie połączenie do Stanów lub Europy.

— Nie ma sprawy, jeśli poradzisz sobie. Mam dość urwania głowy z utrzymaniem Stelli w kupie.

— Coś nie tak? — zdziwiłem się.

— Chodzi o Desforge'a — odrzekł Sorensen z goryczą. — Zupełnie oszalał. Jeszcze nie widziałem nikogo z takim uporem dążącego do samozniszczenia.

— Co wymyślił tym razem?

— Ostatnio poszukiwaliśmy niedźwiedzia polarnego — to jego najnowsza mania — i spotkaliśmy kilku eskimoskich my­śliwych w kajakach, polujących na foki. Oczywiście Desforge nalegał, żeby się do nich przyłączyć. W drodze powrotnej wy­sforował się do przodu i natknął się na starego morsa.

— I zabrał się do niego w pojedynkę? — zapytałem z niedowierzaniem.

— Pieszo i z harpunem w ręku.

— Co się stało?

— Mors powalił go natychmiast i wyrwał harpun. Na szczęście jeden z myśliwych przybiegł szybko i w porę zastrzelił zwierzę.

— Czy Jack odniósł rany?

— Kilka zadrapań, to wszystko. Skwitował całe zajście śmiechem. Jeśli o mnie chodzi, to może iść do piekła swoją własną drogą, ale nie pozwolę, żeby bezmyślnie narażał nasze życie. W tym roku północne fiordy są nafaszerowane lodem, wiesz, jakie to niebezpieczne, a on kazał mi płynąć Stellą do fiordu Kavangar, bo usłyszał, że myśliwi widzieli tam ślady niedźwiedzia polarnego. Lód tak szybko spływał z lodowca, że.
ugrzęźliśmy na cztery godziny. Myślałem, że już nigdy nie wydostaniemy się.

— Gdzie on jest teraz?

— Jakieś dwie godziny temu popłynął kajakiem z myśliwymi z Narquassit. Zdaje się, że jeden z nich widział wczoraj po południu niedźwiedzia. Dla zachęty zapłacił im przed wypra­wą. Uważają go za wariata.

Liana wreszcie wyrwała się dzieciom i przyłączyła do nas. Przedstawiłem ich sobie.

— Jacka chwilowo nie ma — powiedziałem. — Myślę, ze będzie lepiej, jeśli go poszukam. Proszę zaczekać na Stelli.

— Dlaczego nie mogę iść z panem?

— Na pani miejscu nie próbowałbym. Chyba dopadł tego niedźwiedzia, za którym tak uganiał się. To naprawdę nie jest miejsce dla kobiety.

— W porządku — odparła spokojnie. — Nigdy nie podzie­lałam kultu Jacka dla dzikiej przyrody.

Pokładowy przenosił już ładunek z Ottera na łódź.

— Popłynę z wami do Stelli. Wyładujecie łódź i zabiorę ją z powrotem — zaproponowałem Sorensenowi.

Kiwnął głową i zaczął pomagać przy przeładunku. Liana zachichotała.

— O co chodzi?

— Kiedy Jack Desforge wpada w szał lepiej zejść mu z oczu. Pamiętałabym o tym na pana miejscu —powiedziała i weszła na łódź.

Chwilę zastanawiałem się nad jej słowami, a potem skiero­wałem się do Ottera i wyciągnąłem futerał z bronią ze schowka pod siedzeniem pilota. Była to strzelba myśliwska typu Winche­ster, piękna broń którą Desforge pożyczył mi w ubiegłym tygo­dniu. Z kieszeni na mapy wyjąłem pudełko z nabojami i staran­nie załadowałem magazynek. Należy przygotować się na każdą ewentualność, a dziewczyna z pewnością nie myliła się, że w obecności Jacka Desforge'a wszystko mogło się zdarzyć i zwykle tak bywało.

Dzięki silnikowi diesla łódź wyciągała około siedmiu wę­złów, więc po opuszczeniu Stelli płynąłem dość szybko. Ale po kilku milach gęstniejący lód stwarzał coraz większy problem. Co chwila musiałem wyłączać silnik i sterować w labiryncie prze­smyków, by wyprowadzić łódź na wodę.

Przemieszczanie się było coraz trudniejsze i ryzykowne, gdyż lód unosił się z wodą, a ostre kanty zamykały się niczym szczęki stalowej pułapki. Dwukrotnie omal nie zostałem ściśnię­ty, za każdym razem jednak wybrnąłem, dodając gazu w odpo­wiednim momencie. Wreszcie wydostałem się na stosunkowo pustą wodę i wyłączyłem silnik. Byłem roztrzęsiony i zlany po­tem, ale czułem radość z każdej minionej chwili. Zapaliwszy papierosa usiadłem przy sterze, żeby chwilę odpocząć.

Zimny wiatr marszczył wodę, lecz słońce jasno świeciło na wiecznie niebieskim niebie, a niewiarygodnie piękne wybrzeże z czapą lodową w oddali było jedyne w swoim rodzaju.

Nagle morze, wiatr, słońce, niebo, wzgórza i czapa lodowa znieruchomiały jakby świat się zatrzymał, stopione w jedną za­pierające dech bryłę. Unosiłem się wstrzymując oddech, w ocze­kiwaniu na jakiś znak, lecz jaki — pojęcia nie miałem. Po chwili wszystko wróciło do rzeczywistości — muśnięcie wiatru na twa­rzy, piętrząca się kra, ostry smak dymu z papierosa w gardle. Wreszcie zrozumiałem, dlaczego znalazłem się na tym dzikim, pięknym wybrzeżu. To były zupełnie inne przyczyny niż te, jakie podałem Lianie Eytan.

Zapuściłem motor i ruszyłem dalej, a po dziesięciu minu­tach zobaczyłem niebieski dym, unoszący się w powietrze zza skały na wybrzeżu. Tam znalazłem myśliwych wokół ogniska, ułożonego z wyrzuconych na brzeg kawałków drewna. Nieco dalej leżały wyciągnięte z wody kajaki. Desforge siedział w ku­cki tyłem do mnie, w jednym ręku trzymał blaszany kubek, w drugim butelkę. Na dźwięk motoru odwrócił się i, poznając mnie, krzyknął zachwycony:

— Joe, synku, jak się masz?!

Ruszył w dół nabrzeża, a ja wprowadzałem łódź między krę i, jak zawsze, gdy spotykaliśmy się, wszystko działo się jakby na pograniczu rzeczywistości. Odczuwałem coś w rodzaju za­skoczenia, że on naprawdę istnieje. Potężna postać z grzywą brązowych włosów i tą wspaniałą, pooraną bruzdami, zniszczo­ną twarzą, która jakby doświadczyła już wszystkiego w życiu i nigdy jej nie pokonano. Oblicze znane milionom ludzi na świecie, z nieporządną otoczką szpakowatej brody, może celowo niesamowicie upodobniającej go do jego wiecznego idola Erne­sta Hemingwaya.

Ale jak można się czuć stojąc twarzą w twarz z żywą legen­dą? Pierwszy film nakręcił w wieku szesnastu lat w 1930 roku, gdy ja dopiero urodziłem się. W 1939 popularnością dorówny­wał już Clarkowi Gable, a funkcja tylnego strzelca w bombowcu B17 po przystąpieniu Ameryki do wojny sprawiła, że stał się atrakcją lat czterdziestych i pięćdziesiątych.

Jednak w ostatnich latach coraz więcej mówiło się o jego życiu osobistym. Rzadziej pojawiał się na ekranie, ale włócząc się po świecie na Stelli i wywołując liczne skandale, nie dawał o sobie zapomnieć. Awanturował się w londyńskich knajpach, zadzierał z włoską policją, był bohaterem niesmacznego procesu sądowego w Stanach, oskarżonym o niespełnienie obietnicy małżeństwa z pewną piętnastolatką. Te i mnóstwo innych afer owiały go legendą, dzięki której wciąż i wszędzie był podziwia­ny. Wiedziałem jednak, z tego, co mi opowiadał zwykle już mocno pijany, że jego kariera się skończyła. W ostatnich dwóch latach dostał jedynie rolę w drugorzędnym francuskim filmie.

— Przyjechałeś w samą porę na wielki finał — powie­dział. — Ci chłopcy wreszcie znaleźli dla mnie niedźwiedzia.

Zarzuciłem winchestera na ramię i wyskoczyłem na piasek.

— Mam nadzieję, że małego.

Skrzywił się i zapytał, wskazując na broń:

— Co ty, u diabła, zamierzasz z rym robić?

— Obrona — odparłem. — Z tobą i tym przeklętym niedźwiedziem w pobliżu nigdy za wiele ostrożności.

Wyciągnął jeden ze stosu harpunów, tkwiących w mokrym piasku za kajakami i potrząsnął nim gwałtownie.

— To wszystko, czego potrzebujesz. Czego w ogóle potrze­buje człowiek. Jedynie to się naprawdę liczy.

Lada moment zacząłby opowiadać, jak szlachetną rzeczą jest umierać, toteż szybko mu przerwałem potrząsając z kolei winchesterem.

— A to jest metoda Joe Martina. Wpakuję cały magazynek w każdego niedźwiedzia, który zbliży się do nas. Uczula mnie zapach ich futra.


Roześmiał się głośno i poklepał mnie po plecach.

— Joe, chłopcze, jesteś czymś najwspanialszym od czasu wynalezienia klimatyzacji. Chodź, napijemy się.

— Nie, dziękuję — odparłem.

Już i tak miał w czubie, to było oczywiste, ale poszedłem za nim do ogniska i kucnąłem obok. Otworzył prawie pustą butel­kę i nalał resztę do kubka. Myśliwi z Narquassit obojętnie przy­glądali się nam. Wokół nich leżało kilka psów.

Desforge potrząsnął głową z obrzydzeniem.

— Spójrz tylko, co za przeklęta zgraja. Musiałem ich przekupić, żeby tu przyszli — pociągnął znowu whisky. — Ale czego innego można oczekiwać? Popatrz na ich ubrania, wszystkie kupione w sklepie. Nie znajdziesz nawet jednej pary foczych spodni.

— Przywiozłem ci gościa — panią Eytan.

Zaskoczony odwrócił się gwałtownie.

— Liana tutaj? Żartujesz.

Zaprzeczyłem.

— Przyleciała w nocy do Sondre z Kopenhagi.

— Powiedziała, czego chce?

Pokręciłem głową.

— Może chce zabrać cię do domu.

— Wykluczone — zaśmiał się krótko. — Za dużo mam tam długów. Grenlandia chwilowo bardzo mi odpowiada. — Na­chylił się do mnie z pijacką powagą. — Powiem ci coś w sekre­cie. W sekrecie — rozumiesz? Szykuje mi się wspaniała robota, dzięki której znowu wypłynę i zabezpieczę się na starość.

— Może dziewczyna ma dla ciebie wiadomość? — podsu­nąłem.

Twarz mu pojaśniała.

Od wody dobiegł słaby okrzyk. Odwróciliśmy się i zobaczy­liśmy Eskimosa, biegnącego ku nam i wymachującego rękami w podnieceniu. Zapominając o wszystkim Desforge zerwał się na nogi i złapał harpun.

— Chodźmy.

Nawet nie spojrzał, czy ktoś za nim ruszył. Założyłem win­chestera na ramię i podążyłem jego śladem, a za nami myśliwi.


Czasami Eskimos naprawdę uśmiecha się i wtedy wiado­mo, że jest szczęśliwy. Najczęściej jednak bardzo trudno odgad­nąć, co czuje w danym momencie. Mimo z pozoru kamiennych twarzy ludzie z Narquassit najwyraźniej nie podchodzili do całej sprawy zbyt entuzjastycznie i nie miałem im tego za złe.

Dobrnąwszy do końca długiego pasa wybrzeża pokrytego drobnymi kamykami, z trudem przedzieraliśmy się przez głazy narzutowe i bryły lodowe, gdy nagle usłyszeliśmy krzyk jedne­go z myśliwych. Zatrzymaliśmy się i dopiero wybuchła wrzawa, gdyż wszyscy mówili naraz.

Wówczas zobaczyłem wielką włochatą górę brudnożółtego futra stąpającą wzdłuż brzegu. Zaszczekał pies, niedźwiedź stanął i odwrócił łeb, jakby przyjaźnie zaciekawiony.

Nie trzeba być wielkim białym myśliwym, żeby zastrzelić polarnego niedźwiedzia. Masa kości i mięsa to dobry cel. Kiedy jednak niedźwiedź ruszy, pędzi jak oszalały, a uderzeniem łapy może zmasakrować twarz człowieka.

Desforge widział tylko tak długo poszukiwany łup. Wrzas­nął triumfalnie i pobiegł, ciągnąc za sobą harpun, całkiem szyb­ko jak na swój wiek. Psy pognały daleko do przodu, ale myśliwi ociągali się. Wedle wierzeń i tradycji niedźwiedź polarny ma dla nich podobne znaczenie jak wilk dla północnoamerykańskich Indian — jest tajemniczym stworzeniem o magicznej mocy i sprycie równym człowiekowi. Z drugiej strony jednak nie chcieli stracić psów, wiec pospieszyli za nimi, a ja zamykałem tyły.

Niedźwiedź przecinał susami wybrzeże, ślizgając się na bryłach loda Zmierzał do najbliższej wody, widocznej w cie­mnej dziurze. Wskoczył i zniknął w głębinie goniony przez psy i Desforge'a. Myśliwi wciąż byli w oddali. Krzyknąłem ostrze­gawczo, ale Jack zignorował mnie i biegł dalej po lodzie w stronę dziury, którą już otoczyły wściekle ujadające psy. I stało się — jeden z najstarszych książkowych trików — niedźwiedź wynu­rzył się, bijąc z furią obiema łapami, wyskoczył z wody i zwalił się na cienki lód całym ciężarem. Pojawiła się pajęczyna pęknięć, a po chwili, gdy ponownie uderzył — głębokie rozpadliny.

Myśliwi zatrzymali się na brzegu, wzywając psy do powro­tu. Większość bezpiecznie wydostała się i skamlały jak małeszczeniaki, skuliwszy ogony, ale kilka wpadło do wody i gdy niedźwiedź ruszył do przodu, zamienił je w krwawą miazgę.

Desforge rzucił harpun, jednocześnie upadając na kolano. Broń utkwiła w prawym boku niedźwiedzia, a jego potężny ryk przypominał grzmot pioruna. Jednym szarpnięciem urwał po­łowę harpuna.

Jack wycofywał się, ale zbyt późno. Ciemna linia między nim a brzegiem rozszerzała się i po chwili brnął desperacko po pas zanurzony w brei. Niedźwiedź pędził za nim niczym pociąg ekspresowy.

Przedarłem się przez gromadę myśliwych i podniosłem winchestera. Miałem czas tylko na jeden strzał, więc gdy zwierzę zawisło nad Jackiem, nacisnąłem cyngiel i ciężka kula zdmu­chnęła jego łeb. Runął jak strzaskana wieża, a krew i mózg rozbryzgnęły się po lodzie.

Desforge już na brzegu padł na ręce i kolana. Leżał tak chwilę, myśliwi zaś rzucili się po martwe zwierzę, żeby nie poszło pod wodę. Przyklęknąłem, a ten drań uśmiechnął się do mnie, prezentując śnieżnobiałe zęby okolone szpakowatą brodą, i wytarł z czoła krew ręką.

— Niebezpieczne numery zawsze lubiłem robić w poje­dynkę.

— Świetny scenariusz — stwierdziłem. — Jak zatytułujesz: Lew Północy?

— Niezły metraż moglibyśmy tu nakręcić — odparł zupeł­nie serio.

Pomogłem mu wstać. W tym czasie Eskimosi wyciągnęli niedźwiedzia na brzeg. Przywódca wyjął resztki harpuna i pod­szedł do nas. Mówił do mnie szybko w swoim języku, a ja tłu­maczyłem.

— Zgodnie z prawem niedźwiedź należy do ciebie.

— Jak, do diabła, on to wykombinował?

— Harpun przebił płuco, więc i tak na pewno by zdechł.

— No, to rzeczywiście dobra wiadomość. W przeciwnym razie mielibyśmy niezły ubaw.

— Chcą wiedzieć, czy weźmiesz skórę?

— Po co? Jakiś bękart beztrosko rozwalił mu łeb. Powiedz, żeby go sobie wzięli.


Kiwnąłem przyzwalająco do przywódcy, a ten uśmiechnął się zadowolony jak dziecko i przywołał towarzyszy. Utworzyli krąg i przesuwali się wolno, trzymając za ręce i zawodząc żałośnie.

— A to co znowu? — zapytał Desforge.

— Przepraszają niedźwiedzia, że został zabity.

Odrzuciwszy głowę do tyłu, roześmiał się serdecznie, aż echo poniosło po wodzie.

— No, to przechodzi ludzkie pojęcie. Lepiej zabierajmy się stąd, zanim zwariuję albo zamarznę na śmierć — odwrócił się i poszedł brzegiem.

Kiedy dotarliśmy do łodzi, od razu wsiadł i szukał koca w sterówce, a ja spychałem łódź na wodę. Zanim wgramoliłem się i zapuściłem silnik, już zawinął się w pled i zębami wyciągał korek z opróżnionej do połowy flaszki whisky.

— Wygląda na żelazny zapas — wyciągnął rękę w moją stronę. — Chcesz?

Zaprzeczyłem.

— Myślałem, że zrozumieliśmy się, Jack. Nie piję, zapomniałeś?

Nie wiem, ile już wlał w siebie, ale za moment z trudnością będzie zdawał obie sprawę z tego, gdzie jest i dlaczego, a tym bardziej nie zapamięta nic sensownego z ostatnich wydarzeń. Świetnie znałem to uczucie. Były czasy, gdy wiele poranków spędzałem niczym w malignie. Od tego zaczyna się ostry upa­dek na samo dno, chyba, że ktoś zachowa na tyle zdrowego rozsądku, by wycofać się w porę i mozolnie odbijać w górę.

— Wybacz, ciągle mi to umyka — powiedział. — Za to mnie się udało. Zawsze wiem: pić dalej, czy nie — uśmiechnął się szczękając zębami. — Łyk whisky to jedna z największych przyjemności w życiu, jak dobra cizia.

Trudno zgadnąć, jak pojmował dobro. Pociągnął solidnie, skrzywił się i spojrzał na etykietkę.

— Słodowa whisky Glena Fergusa. Pierwsze słyszę, a jestem przecież ekspertem.

— To najlepsza lokalna wytwórnia alkoholu.

— Chyba pędzili to w jakiejś starej cynkowej wannie. Ostatni raz piłem takie świństwo w czasach prohibicji.

Taka drobnostka nie wytrąciła go jednak z równowagi. Zszedł do sterówki, a ja wyprowadziłem łódź między bryłami lodu. Siedział zakutany w koc z butelką przyciśniętą do piersi, wpatrując się we wzgórza i czapę lodową w oddali, aż minęli­śmy tę górę lodową, jakby wyrzeźbioną z zielonego szkła. Wte­dy odezwał się, nie odwracając głowy:

— Liana jest całkiem niezła, prawda?

— Owszem.

— Właśnie. Mógłbym ci o niej powiedzieć rzeczy, od któ­rych włosy stanęłyby ci dęba, a potem zaczęły tańczyć. Od 1964 zdobywała pierwsze role śpiąc z właściwymi osobami.

W jego głosie wyczuwało się urazę i oznaki gniewu równie irracjonalne, co nieoczekiwane. Ale ciągnął dalej:

— Wiesz, to mnie zawdzięcza przełom w karierze.

Skinąłem potakująco.

— Opowiedziała mi o tym w czasie lotu. Kręciłeś wtedy jakiś wojenny film we Włoszech?

Roześmiał się głośno, opierając o burtę, jakby cała sprawa wydała mu się teraz niezwykle zabawna.

— To największy błąd mojego życia. Produkcja i reżyse­ria — Jack Desforge. Nieustannie uczymy się.

— Był aż tak zły?

Nadal zaśmiewał się.

— Skrzynka zeszłorocznych jaj nie mogłaby gorzej śmier­dzieć.

— A co z Lianą?

— Och, była w porządku — wzruszył ramionami. — To wprawdzie nie Ingrid Bergman, ale ma inne zalety. Wiedziałem o tym w chwili, gdy ją zobaczyłem — ponownie łyknął z butel­ki. — Wszystko dla niej zrobiłem. Stroje, lekcje, nawet imię — całkiem nowy image.

Zmarszczyłem brwi.

— To znaczy, że Liana Eytan to pseudonim?

— Nie, do diabła. Potrzebowała sztuczek jak każda inna, nie sądzisz? Ja wystartowałem jako Harry Wells z Tilman Falls, Wisconsin. Kiedy pierwszy raz spotkałem Liane, była zwykłą Myrą Grossman.

— A więc nie jest Izraelitką?

— To tylko część reklamy. Izraelitką brzmi lepiej, w każdym razie dla niej i to właśnie się liczy. Jest zakompleksiona. Jej stary ma zakład krawiecki gdzieś przy Mile End Road w Londy­nie. Wiesz gdzie?

Kiwnąłem głową, tłumiąc wybuch śmiechu.

— Jack, przyszło ci kiedyś do głowy, jaki zabawny jest ten świat?

— Średnio pięć razy dziennie przez ostatnie pięćdziesiąt trzy lata — uśmiechnął się — choć, jak wiesz, przyznaję się tylko do czterdziestu pięciu.

Nagle jego nastrój całkowicie zmienił się. Poruszył się nie­spokojnie ściślej otulając kocem.

— Zastanawiam się... Czy Liana przywiozła coś dla mnie?

— To znaczy?

— Jakiś list, czy coś w tym rodzaju.

Zaniepokoił się nagle, czego nie potrafił ukryć. Potrząs­nąłem głową.

— Nic nie wiem, zresztą dlaczego miałaby mi się zwierzać?

Znów podniósł butelkę do ust. Pomimo słońca i idealnie niebieskiego nieba powiało chłodem. Lekki wiatr zmarszczył wodę. Zauważyłem, że ręce obejmujące flaszkę lekko drżały. Siedział chwilę zamyślony i po raz pierwszy, odkąd go pozna­łem, wyglądał na swoje lata. Potem, zupełnie nieoczekiwanie, roześmiał się.

— Wiesz, to rzeczywiście było coś — ten niedźwiedź. Co za historia. Świetny materiał na film. Może kicz, ale musi być gotowy za tydzień — ponownie łyknął z opróżnionej w połowie butelki i ryknął śmiechem. — Pamiętam, jak Ernie Hemingway mówił coś o końcu prawdziwego mężczyzny, który pluje prosto w oczy całej parszywej ludzkości. — Kiwał się pijany i coraz bardziej agresywny. — A co ty o tym myślisz, Joe, synku? Jak ten nasz stary świat patrzy na ważną kwestię życia i śmierci? A może nie masz nic do powiedzenia na ten temat?

— Zetknąłem się ze śmiercią, jeśli o to ci chodzi — odpar­łem. — Zawsze jest bolesna i najczęściej obrzydliwa. Wolę, na­wet byle jakie, życie.

— Tak się teraz uważa?

Schyla głowę z namaszczeniem i dziwnie szklanym wyra­zem oczu. Zapytał cicho:

— A jeśli już nic nie zostało?

Potem pochylił się do przodu. Oczy wylazły mu z orbit, ślina pociekła po brodzie i zawołał ochrypłym głosem:

— Co ty na to, ha?!

Nic nie mogłem wymyślić, by zaradzić tej okropnej rozpa­czy malującej się w jego oczach.

Długą chwilę siedział skulony na dnie łodzi, wpatrując się we mnie, po czym odwrócił się i wyrzucił butelkę wysoko w po­wietrze w kierunku góry lodowej. Uderzyła o zbocze, rozbłysła niczym płomień w promieniach słońca i zniknęła w wodzie.


4.

Kiedy dotarliśmy do Stelli, Sorensen z Lianą wyszli ze ste­rówki i czekali na nas na pokładzie. Desforge podniósł rękę w geście powitania, a dziewczyna też pomachała.

— Liana, dziecko, jak się cieszę! — krzyczał, gdy sunęliśmy wzdłuż burty.

Rzuciłem Sorensenowi koniec liny cumowniczej. Jack już był na drabince, szybko wskoczył na pokład i ściskał dziewczy­nę, gdy ja dopiero schodziłem z łodzi. Przy jego potężnej postaci wyglądała na znacznie drobniejszą. Uległa też kolejnej metamorfozie. Policzki jej płonęły, oczy błyszczały. Pojawiło się w niej życie, którego przedtem nie dostrzegłem. Desforge pod­niósł ją do góry jak piórko i pocałował.

— Aniołku, wyglądasz tak apetycznie, że gotów bym cię schrupać — wyznał. — Zejdźmy na drinka i opowiesz mi wszy­stkie nowinki.

Chwilowo zapomnieli o mnie, znikając na dole.

— A więc zostaje? — spytał Sorensen.

— Na to wygląda — odrzekłem.

— Kiedy wracasz?

— Nie ma pośpiechu. Uzupełnię paliwo, wezmę prysznic, a potem coś zjem.

Kiwnął głową.

— Dostarczę ci wieczorną radiową prognozę pogody z wieży w Sondre.

Wszedł do sterówki, a ja wróciłem na łódź, zapuściłem mo­tor i popłynąłem na brzeg, nieco przygnębiony wspomnieniem oczu Dany, gdy Desforge ją całował. Może dlatego, że z takim samym wyrazem oczu Gudrid Rasmussen patrzyła dziś na Arniego, oddając mu się bez słów. To skojarzenie wcale mi się nie spodobało. Bóg jeden wie dlaczego. W tej chwili byłem pewien jednej rzeczy, że pomimo jej agresywności i szorstkości, polubiłem ją. Z drugiej strony, życie nauczyło mnie, iż nic nie jest takie proste, jak się na pozór wydaje.

Rozmyślałem o tym ponuro, aż łódź uderzyła o brzeg. Wy­siadłem i zabrałem się do roboty.

Kiedy wróciłem na Stellę, Desforge z dziewczyną zniknęli, więc udałem się prosto do kabiny, z której zwykle korzystałem. Po pracy na otwartej przestrzeni, schłostany przez zimny wiatr od morza, kilkanaście minut rozgrzewałem się pod gorącym prysznicem. Potem ubrałem się i poszedłem do salonu.

Jack siedział sam przy barze, czytając list z lekko zmarszczo­ną twarzą. Jeszcze nie przebrał się, a koc leżał przy stołku baro­wym, jakby zsunął mu się z ramion. Zawahałem się. Desforge podniósł wzrok i ujrzał mnie w lustrze wiszącym za barem. Obrócił się na stołku.

— Wejdź, Joe.

— A więc dostałeś list — powiedziałem.

— List? — patrzył na mnie chwilę pustym wzrokiem.

— Przecież czekałeś na wiadomość od Milta Golda.

— A, to? — podniósł kartkę, złożył i schował do koper­ty. — Tak, Liana wręczyła mi osobiście.

— Złe wieści?

— Niezupełnie. Znowu opóźnienie terminu, to wszy­stko — wcisnął papier do kieszeni i sięgnął przez ladę po butel­kę. — Powiedz mi, Joe, kiedy zima na dobre rozpanoszy się i lód będzie prawdziwym problemem?

— Myślisz o terenach wokół Disko?

— Nie, o całym wybrzeżu.

— To zależy — wzruszyłem ramionami — warunki zmie­niają się z roku na rok, ale generalnie masz czas do końca wrześ­nia.

Wydawał się zaskoczony.

— Ależ to prawie siedem tygodni. Jesteś pewien?

— Jasne, przecież to mój trzeci sezon tutaj. Sierpień i wrze­sień to najlepsze miesiące. Najwyższa średnia temperatura, naj­mniej polarnego lodu i tak dalej.

— Wspaniale — powiedział. — Milt pisze, że wyrobią się właśnie na koniec września.

— A zatem możesz tu zostać z dala od wierzycieli jeszcze pewien czas — stwierdziłem.

— Inaczej zaśpiewają, kiedy wezmę się do pracy i forsa znów napłynie.

Wydawało się, że odzyskał cały wigor. Wszedł za kontuar i nalał kolejnego drinka.

— Wracasz wieczorem, Joe?

Przytaknąłem.

— Nie mam wyboru. Na jutro zlecono mi dwa loty czarte­rowe, a może okazać się, że jest więcej.

— Szkoda. Ale zostaniesz na kolacji?

— Nie widzę przeszkód.

— Świetnie. Najpierw uregulujemy rachunki, potem wez­mę prysznic i przebiorę się. Ile tym razem?

— Siedemset pięćdziesiąt razem z zaopatrzeniem.

Wyjął czarną kasetkę z małego sejfu pod barem. To było jedno z wielu dziwnych i zagadkowych zachowań. Nalegał na płacenie za wszystko gotówką. Gdzieś tam daleko znajdował się w paskudnej sytuacji finansowej, ale tu, w Grenlandii nikomu nie był winien nawet centa. Otworzywszy kasetkę wyjął zwitek banknotów, zawierający z pewnością kilka tysięcy dolarów i od­liczył osiem setek.

— To załatwia sprawę.

Starannie schowałem pieniądze do portfela, a Desforge umieścił kasetkę w sejfie. W chwili, gdy zamknął stalowe drzwi­czki i wyprostował się, weszła Liana. Najpierw zobaczyłem jej odbicie w lustrze za barem — na całym świecie od Cannes do Beverly Hills przyciągnęłaby wszystkie spojrzenia. Miała na sobie skąpą sukienkę ze złotej nitki, haftowaną perełkami, za którą ktoś zapłacił co najmniej sto gwinei. Czarne włosy do ramion wspaniale kontrastowały ze strojem. Poruszała się z ja­kąś wspaniałą arogancją, jakby mówiła: „kochaj albo rzuć, mało mnie to obchodzi". Może sprawiał to niski wzrost, czego nie zatuszowała, mimo że włożyła złote pantofle na wysokich obca­sach. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek spotkał kobietę lepiej ra­dzącą sobie w razie potrzeby.

Desforge podszedł z wyciągniętymi ramionami.

— Co za wejście. Nie wiem, skąd wytrzasnęłaś tę sukienkę, ale jest genialna. Wyglądasz jak królewska nałożnica.

Uśmiechnęła się lekko.

— Nie o to mi chodziło, ale na początek wystarczy. Co z listem? Dobre wieści? Milt niewiele mi powiedział podczas spotkania.

— Niestety, kolejne opóźnienie — wzruszył ramionami. — Chyba już poznałaś ten filmowy światek. Milt sądzi, że wystar­tujemy pod koniec przyszłego miesiąca.

— Więc co zamierzasz?

— Mógłbym tu zostać, to chyba najlepsze rozwiązanie. Za dobrze bawię się, żeby już wyjeżdżać — odwrócił się do mnie z uśmiechem. — Prawda, Joe?

— Och, rzeczywiście ma tu ubaw — zapewniłem ją. — Pytanie tylko, czy przeżyje do końca września.

Desforge zachichotał.

— Nie zwracaj na niego uwagi, aniołku. Joe to urodzony pesymista. Daj mu drinka, ja idę pod prysznic, a potem coś zjemy.

Zniknął za drzwiami. Liana patrzyła na mnie zimno, trzyma­jąc rękę na biodrze. Skąpa sukienka opinała jej ciało tak dokład­nie, że równie dobrze mogłaby nic na sobie nie mieć.

— Słyszał pan, co powiedział. Którą truciznę pan wybiera?

Wyjąłem papierosa z paczki leżącej na barze.

— Pamięć Jacka pogarsza się z dnia na dzień. Powinien wiedzieć, że nigdy nie piję.

— O, to pierwsza skaza w wizerunku — weszła za ladę. — Na pewno nie zmieni pan zdania?

Potrząsnąłem głową.

— Przy takiej sukience muszę mieć jasny umysł.

— Czy to komplement?

— Stwierdzenie faktu. Natomiast chętnie dotrzymam pani towarzystwa popijając sok pomidorowy.

— Z odrobiną sosu Worcestershire?

Potaknąłem.

— Bardzo proszę. Już podaję.

W kącie stał sfatygowany adapter. Podszedłem i wybrałem parę starych płyt Sinatry z nagraniami Cole Portera, Rodgersa i Harta oraz kilkoma standardami dla równowagi. Mistrz zaczął od All the things you are, ja zaś wróciłem do baru. Sok stał już w wysokiej szklance cudownie zimny, pewnie prosto z lodówki, i znakomity. Wypiłem połowę. Liana uniosła pustą szklankę, wzięła butelkę wódki i nalała sobie. Dodała trochę lodu, a w jej oczach pokazały się ogniki rozbawienia.

— Świetny napitek. Bez smaku, bez zapachu, a efekt taki, jak po wstrzyknięciu. I bez porannego kaca.

Już domyślałem się, co zrobiła, a chwilę później nagły, okro­pny skurcz w żołądku potwierdził moje podejrzenia. Upuściłem szklankę i złapałem się lady. Liana zmieniła się na twarzy, w jej oczach pojawiła się panika.

— Co się stało? Coś nie tak?

Poczułem w ustach obrzydliwy smak jak po wypiciu wody ze ścieku, odwróciłem się i wybiegłem. Ześlizgiwałem się ze schodków. Z tyłu słyszałem jej wołanie. Wreszcie wydostałem się na zimne wieczorne powietrze. Ledwie dopadłem burty, gdy chwyciły mnie torsje. Upadłem na kolana i wyrzuciłem z siebie wszystko. Wymiotowałem spazmatycznie przewieszony przez burtę, mimo że właściwie już nie miałem czym, aż wreszcie jakoś opanowałem się. Kiedy wstałem i odwróciłem się, stała nie opo­dal blada, wystraszona i bezradna.

— Co pani wlała do soku? Wódkę? — zapytałem znużony.

— Przepraszam — wyszeptała. — Nie chciałam panu za­ szkodzić.

— Czego się pani spodziewała, że po jednej wódce dobiorę się do pani? — wytarłem usta chusteczką. — Opowiadając histo­rię mojego życia pominąłem fakt, że piłem na umór. To był równie dobry powód, żeby żona mnie rzuciła, jak moje romanse, o których wspominałem pani w Argamask Kiedy wreszcie po raz trzeci wykaraskałem się z niebytu, miała dość. Na pożegna­nie umieściła mnie w klinice dla alkoholików. W efekcie kuracji apomorfiną i antabusem czuję wstręt do alkoholu. Nawet kropla jakiegokolwiek trunku powoduje, że flaki mi się wywracają.

— Nawet nie wie pan, jak bardzo mi przykro — powiedziała.

— W porządku, Myro — uspokoiłem ją. — Nic pani nie wiedziała. To fragment fantastycznego stylu życia, o którym wcześniej rozmawialiśmy. Obrzydło mi już wszystko. Myślę, że każdy ma problemy, o których nie lubi dyskutować w miesza­ nym towarzystwie.

Gdy użyłem jej prawdziego imienia, opanowała się, a ja nagle poczułem gniew i współczucie zarazem. Potrząsnąłem ją gwałtownie za ramiona.

— Ty głupia wiedźmo, czego właściwie chcesz dowieść?

Uderzyła mnie i wyrwała się z zadziwiającą siłą. Zatoczy­łem się, prawie tracąc równowagę, a ona odwróciła się i zniknęła na schodach. Usłyszałem szmer głosów i po chwili pojawił się Desforge.

— Co tu się dzieje, do diabła?

— Tylko małe nieporozumienie.

— Dobierałeś się do niej?

Roześmiałem się.

— Nie masz pojęcia, jakie to wszystko zabawne.

— Ale ona płacze, Joe. Nigdy jej takiej nie widziałem.

Zmarszczyłem brwi wyobrażając ją sobie we łzach, ale zu­pełnie mi to nie wyszło. Raczej dziewczyna z Argamask paso­wała do tego obrazka, nie Liana Eytan.

— Słuchaj, Jack, dostała tylko to, czego chciała.

Podniósł szybko rękę.

— W porządku, chłopcze. Wierzę ci. Mimo wszystko zoba­czę, co z nią.

Zszedł na dół. Drzwi sterówki otworzyły się i z obojętną twarzą wyszedł Sorensen, ale zdawałem sobie sprawę, że wie o całym zajściu.

— Mam dla ciebie komunikat meteo z Sondre, Joe. Jeszcze kilka godzin powinno być spokojnie, ale od czapy lodowej nad­ chodzą szkwał i ulewa. Może zdążysz uciec, gdy teraz polecisz.

To był świetny pretekst.

— Natychmiast wyruszam. Nie warto zawracać głowy Desforge'owi, jest teraz zajęty. Powiedz mu, że będę w przyszłym tygodniu. Jeśli zechce, żebym zabrał dziewczynę wcześniej, zawsze może mi dać znać przez radio.

Kiwnął głową z powagą.

— Zaraz przygotuję łódź.

Zszedłem na dół po rzeczy, a gdy wróciłem, jeden z człon­ków załogi czekał, żeby zawieźć mnie na ląd. Na brzegu wysiad­łem i zacząłem przygotowywać się do startu. Przewoźnik od­płynął na Stellę.

Zanim wystartowałem, zrobiłem rutynową kontrolę. Zapu­ściłem motor i pokołowałem w kierunku morza. Podciągnąłem koła i wolno sunąłem z wiatrem, wyglądając przez okno i spraw­dzając, czy nie ma lodu. W odległości stu jardów na północ od Stelli zobaczyłem płynącą w moim kierunku łódź z Desforgem na pokładzie, który gwałtownie wymachiwał rękami. Wyłączy­łem silnik i otworzyłem boczne drzwi, gdy łódź podpłynęła. Jack wrzucił płócienny worek, wszedł na pływak i podciągnął się do kabiny.

— Dla odmiany poczułem nagłą tęsknotę za miejskim ży­ciem. Masz coś przeciwko?

— Ty jesteś szefem — powiedziałem. — Ale musimy lecieć. Zamierzam pierwszy dotrzeć do Frederiksborga przed paskud­nym frontem.

Łódź już zawracała, przycisnąłem starter i ruszyliśmy. Dwadzieścia sekund później wspinaliśmy się ostro w górę, prze­chylając się nad Stellą właśnie w chwili, gdy Liana stanęła na pokładzie.

— Co z nią? — zapytałem.

Desforge wzruszył ramionami.

— Nic jej nie będzie. Powiedziałem Sorensenowi, żeby wy­ruszył wieczorem do Frederiksborga. Dotrą tam jutro po połud­niu — wyjął nieodłączną piersiówkę, łyknął i zaśmiał się. — Nie wiem, co między wami zaszło, ale była piekielnie rozzłoszczona, gdy wszedłem do jej kabiny.

— Sądziłem, że zostaniesz, by ją pocieszać — powiedzia­łem kwaśno.

— Po prostu potrzebuje czasu, żeby ochłonąć. Jestem już za stary na takie historie. Poczekam, aż humor jej się poprawi.

— Po co właściwie przyjechała? — zapytałem. — Tylko nie mów, żeby ci oddać list. Nawet na Grenlandii istnieje coś takiego jak usługi pocztowe.

— Och, to proste. Zabiega o główną rolę w filmie, który będę kręcił — uśmiechnął się. — Dlatego właśnie jestem pewien, że szybko pozbiera się. One zawsze wiedzą, jak się znaleźć. Kiedy jutro Stella przybije do brzegu, będzie słodka jak miód.

Rozparł się w fotelu i nasunął na oczy czapkę myśliwską. Siedziałem obok z rękami na sterze, wyobrażając sobie Lianę sprzedającą się dla roli w filmie. A dlaczego by nie? Bądź co bądź każdego dnia ludzie zaprzedają się w jakąś niewolę.

Kropelki deszczu uderzyły o szyby. Skrzywiłem się. Wobec możliwości szybszego dotarcia frontu atmosferycznego niż przewidywała prognoza, wszystkie inne myśli wyleciały mi z głowy. Podciągnąłem wolant i zaczęliśmy wznosić się.


5.

Deszcz unoszony porywami wiatru bił o szyby hotelowych drzwi. Zbliżyłem się do recepcji, gdzie Desforge załatwiał for­malności meldunkowe.

— Zdaje się, że zdążyliśmy w porę.

Uśmiechnął się.

— Wspaniały wieczór na przyjęcie na świeżym powietrzu. Zjesz ze mną kolację?

— Muszę jeszcze załatwić kilka spraw. Wrócę za pół go­dziny.

Poszedł na górę, a ja zadzwoniłem na lotnisko, żeby spraw­dzić, czy są dla mnie zlecenia. Był ekstra czarter na jutro. Nic specjalnego, krótka trasa wzdłuż wybrzeża do Intuska, z czę­ściami do maszyn dla fabryki konserw. Zanotowałem godzinę odlotu i odwróciłem się.

— O, panie Martin — recepcjonistka trzymała w ręku dwa listy. — Zapomniał pan o poczcie.

Jeden to był rachunek, co stwierdziłem bez otwierania. Na­tomiast drugi wysłano z Londynu, z firmy adwokackiej w Lin­coln's Inn. Poczułem ucisk w żołądku, lecz wsunąłem koperty do kieszeni z uśmiechem.

— Bardzo dziękuję.

— Jeszcze wiadomość — dodała dziewczyna. — Niejaki pan Vogel prosi pana o kontakt.

— Vogel? — zmarszczyłem brwi. — Nigdy o nim nie sły­szałem.

— Zjawił się w hotelu dziś rano. Jeszcze go nie widziałam.

Kiwnąłem głową.

— W porządku. Zajmę się tym.

Pewnie jakiś bogaty turysta, spragniony polowania i gotów płacić za to bajońskie sumy. W zasadzie nie mam nic przeciwko temu, ale teraz co innego zaprzątało moją uwagę.

Chyba z pięć minut siedziałem na brzegu łóżka wpatrując się w kopertę, zanim w końcu otworzyłem ją. List był pięknie wydrukowany, krótki i ściśle na temat. Informowano mnie, że żona otrzymała rozwód z powodu porzucenia, że zrezygnuje z praw do alimentów, a dwa tysiące trzysta siedemdziesiąt fun­tów udziału ze sprzedaży naszego wspólnego mieszkania na Cromwell Road przekazano na moje konto w śródmiejskim oddziale banku Great Western.

Wszystko to przygnębiło mnie, ale tak zwykle bywa, gdy coś kończy się. Wspominałem czasy, gdy wszystko szło nam dobrze, a każdy dzień przynosił nowe nadzieje. Jednak nawet teraz nie byłem do końca uczciwy, celowo wyrzucając z pamięci tę istniejącą od samego początku drugą stronę medalu. Tak czy inaczej to już finał, nić przecięta ostatecznie, tyle że tym razem zabrakło butelki, po którą mógłbym sięgnąć. I nigdy już nie będzie. Najwyższy czas z tym skończyć.

Nie chciało mi się przebierać, zdjąłem tylko parkę i oficerki, wsuwając pantofle z renifera. Kiedy wychodziłem, u szczytu schodów pojawił się Arnie z flaszką w ręku i ruszył korytarzem do mnie.

— Czego tu szukasz? — spytałem.

Uśmiechnął się.

— Gudrid urządza małą kolacyjkę w swoim pokoju.

— A dlaczego nie u ciebie?

— Dyżuruję do pierwszej w nocy. Nie wytrzymałbym tak długo.

Niewątpliwie wypił już parę kieliszków. Zakręcił mną jak dzieckiem.

— Życie jest piękne, Joe. Wspaniałe, jeśli poznałeś tę naj­większą tajemnicę: korzystaj z okazji, bo nie wiesz, co będzie jutro.

W tym momencie drzwi za nim otworzyły się i na progu pojawiła się kobieta. Arnie wpadł na nią wytrącając jej torebkę. Była porażająco piękna, miała najwyżej trzydzieści pięć lat. Pa­trzyła na nas smutnymi, głęboko osadzonymi oczami renesan­sowej Madonny.

Gapił się na nią z dobrze mi znanym wyrazem twarzy. Uśmiechnęła się nagle, świadoma swej atrakcyjności. Wiedzia­ła, że stojący przed nią mężczyzna zamienia się w wosk w jej rękach.

— Przepraszam — powiedział.

Razem sięgnęli po torebkę. Omal nie straciła równowagi, aż podtrzymałem ją.

— Dziękuję — spojrzała przez ramię i delikatnie wyjęła to­rebkę z rak Arniego, który ciągle wpatrywał się w nią jak sprag­niony miłości uczniak. — To chyba moje.

Szła korytarzem trzęsąc się ze śmiechu.

— Co za kobieta, Joe — westchnął Arnie. — Co za babka.

— Czyż nie wszystkie są takie? — zostawiłem go skamie­niałego i zszedłem na dół.

Desforge już siedział przy stole. Ruszyłem do niego. Było sporo ludzi, większość z nich znałem osobiście lub z widzenia, ale pojawiły się też trzy zupełnie nowe osoby — piękność z ko­rytarza i dwóch mężczyzn, którzy zajęli tę samą wnękę co rano Liana.

Spojrzawszy na kobietę usiadłem naprzeciw Desforge'a. Uśmiechnął się.

— Widzę, że też ją zauważyłeś.

— A czy na sali jest mężczyzna, którego nie poraziła? Kto to?

— Jeszcze nie dowiedziałem się.

— Zdążysz, Jack, zdążysz.

Zamówiliśmy łososia, a Desforge dodatkowo dla siebie butelkę białego reńskiego wina. Piliśmy właśnie kawę, gdy ktoś położył mi rękę na ramieniu. Uniósłszy głowę zobaczyłem jed­nego z mężczyzn, towarzyszących nieznajomej piękności. Spoj­rzałem na ich stolik, ale już opustoszał.

— Martin? Pan Joe Martin?


Był krępy, średniego wzrostu, w dwuczęściowym tweedowym garniturze, skrojonym przez kogoś znającego się na rzeczy. Mówił bardzo dobrze po angielsku, z lekkim akcentem wskazu­jącym na niemieckie pochodzenie. Jak później dowiedziałem się, był Austriakiem.

Od pierwszego wejrzenia nie spodobał mi się i to bez szcze­gólnego powodu. Po prostu nie przepadam za łysymi dżentel­menami ze środkowej Europy, błyskającymi złotymi koronkami na zębach i z diamentowym sygnetem na małym palcu lewej ręki.

Nie ruszyłem się z miejsca.

— Czym mogę służyć?

— Vogel. Hans Vogel. Oto moja wizytówka.

Podał mi elegancki biały kartonik informujący, że jest na­czelnym dyrektorem Londyńskiego Powszechnego Towarzy­stwa Ubezpieczeniowego sp. z o.o., z siedzibą w pobliżu Placu Berkeleya.

— O co chodzi, panie Vogel? — zapytałem. — Przy okazji, to Jack Desforge, mój znajomy.

— Pana Desforge'a nie trzeba przedstawiać — wyciągnął rękę do uścisku. — To dla mnie zaszczyt, sir.

Jack przybrał skromną pozę i łaskawie wskazał jedno z wol­nych krzeseł. Vogel usiadł i wyjął z portfela kawałek papieru.

— Może zechciałby pan uprzejmie to przeczytać.

Był to wywiad z Timesa sprzed czterech dni z jednym z kie­rowników ekspedycji Uniwersytetu w Oxfordzie, który właśnie wrócił do Londynu po uwieńczonej sukcesem ekspedycji przez lody Grenlandii. Wyglądało na to, że natknęli się na szczątki samolotu typu Heron z kanadyjską rejestracją i dwoma ciałami w środku, a raczej tym, co z nich zostało. Identyfikacja była utru­dniona, ale sądząc z rzeczy osobistych i dokumentacji jeden to Anglik o nazwisku Gaunt, drugi zaś Harrison. Pochowali ciała i kontynuowali wyprawę.

Dziwne, ale przez krótką chwilę jakbym widział rozrzucone na Śniegu czerwono-niebieskie szczątki kadłuba, lśniące w ja­skrawym blasku lodowca. Miałem wrażenie, że czekały na wła­ściwy moment, gdy pierwszy raz od lat wszystko pomyślnie ułożyło mi się, żeby wyłoniwszy się z ciemności niczym upiorna zjawa zadrwić sobie ze mnie. Ale dlaczego nie spłonął? Z tą ilością paliwa w zbiornikach powinien zamienić się w pochodnię.

Nie mam pojęcia, jak powstrzymałem drżenie rąk, ale opa­nowawszy się, ponownie przeczytałem wycinek, aby zyskać na czasie.

— Co pan o tym myśli, Martin? — Vogel przerwał moje rozmyślania.

Podałem papier Desforge'owi.

— Nie dostrzegam nic nadzwyczajnego. Nieco wcześniej w tym roku podobna ekspedycja natknęła się na szczątki ame­rykańskiego samolotu transportowego, który zniknął na trasie z Thule trzy lata temu.

— Niewiarygodne. I nie wszczęto poszukiwań?

— I to bardzo intensywne, ale setki mil kwadratowych lodu i śniegu to diabelnie duża przestrzeń do przeczesania — wraca­łem już do siebie. Mówiłem równym, spokojnym głosem. — To często zdarza się przy zmiennej pogodzie na lodowcu. Widnieje czyste błękitne niebo, a za piętnaście minut leje jak z cebra i jest
pan w centrum wściekłej nawałnicy. Dla lekkiego samolotu to katastrofa. Ale co pan ma z tym wspólnego?

— Obawiam się, że bardzo wiele. Moja firma ubezpieczyła ten samolot, panie Martin. Zaginął ponad rok temu w czasie lotu z Wielkiej Zatoki w Labradorze.

— A dokąd zmierzał? — zapytał Desforge.

— Do Irlandii.

Podniosłem brwi.

— Ależ to duże zboczenie z kursu. Kto pilotował?

— Tak naprawdę nie wiemy. Sprzęt należał do Marvina Gaunta. Nie mamy najmniejszego pojęcia, kim był Harrison, ale to właśnie nazwisko znajdowało się na metce marynarki. Znaleźliśmy również portfel z siedmiuset dolarami i kartę członkowską amerykańskiego Diner's Club na nazwisko Har­vey Stein. Po sprawdzeniu za pośrednictwem londyńskiego oddziału okazało się, że była fałszywa.

— Zadziwiające — stwierdziłem — zupełnie jak w Alicji w krainie czarów.

— Najbardziej intrygujące jeszcze przed nami, panie Mar­tin. Według informacji z Wielkiej Zatoki, pilotował Kanadyjczyk Jack Kelso, a z rejestru lotów zdecydowanie wynika, że na po­kładzie znajdowali się tylko pilot i Gaunt

— Całkiem niezła fabuła — zauważył Desforge.

Vogel odpowiedział:

— Ale niezbyt zabawna dla mojej firmy. Po upływie statu­towego terminu wypłaciliśmy matce Gaunta dwadzieścia pięć tysięcy funtów zagwarantowanych w polisie ubezpieczeniowej.

Jack gwizdnął cicho.

— No, to upoważnia was do szukania wyjaśnień.

Vogel lekko uśmiechnął się.

— Tak właśnie uważamy, panie Desforge. Cała sprawa jest najwyraźniej owiana tajemnicą. Myślę, że musimy odpowie­dzieć na trzy pytania. Kim był Harrison? Co stało się z Kelso? Dlaczego samolot tak bardzo zboczył z kursu?

Desforge uśmiechnął się i wlał resztę trunku do szklanki.

— Mówiłem, że to ciekawy scenariusz.

Vogel zignorował go.

— Jak tylko zapoznałem się z relacją o znalezisku, skonta­ktowałem się z ambasadą duńską w Londynie. Powiedzieli mi, że przedstawiciele lotnictwa cywilnego dokonają inspekcji wra­ku, ale z różnych przyczyn ze znacznym opóźnieniem. Może dopiero za rok. W tej sytuacji uzyskałem zgodę ministerstwa w Kopenhadze na wstępną kontrolę.

— Jeśli pan tam dotrze — zauważyłem.

Uśmiechnął się.

— I tu właśnie zaczyna się pana rola, przyjacielu. W Godthaab powiedziano mi, że Joe Martin to najbardziej doświadczo­ny pilot na całym wybrzeżu. — Podał mi napisany na maszynie dokument. — Oto urzędowe zezwolenie.

Zerknąwszy zwróciłem mu.

— Nie przyszło panu do głowy, że to wszystko można logicznie wyjaśnić?

Niczym sygnał ostrzegawczy w oczach zamigotały mu zie­lonkawe iskierki, po czym zniknęły.

— Obawiam się, że nie rozumiem — odrzekł uprzejmie.

— Może ten Marvin Gaunt to nic dobrego, a Kelso nigdy nie istniał i tylko pod jego nazwiskiem wydostano samolot z Wielkiej Zatoki, a w rzeczywistości to był właśnie Harrison?

— Świetnie. Cholernie dobrze pomyślane — powiedział Desforge.

Vogel westchnął.

— Genialne, ale nie przejdzie, panie Martin.

— Dlaczego?

— Ponieważ Jack Kelso to facet z krwi i kości, a Londyńskie Powszechne Towarzystwo Ubezpieczeniowe ma wszelkie dane na potwierdzenie tego. Widzi pan, polisa Marvina Gaunta ubez­pieczała również pilota na tę samą sumę.

— I wypłaciliście? — zapytał Desforge.

— Dwadzieścia pięć tysięcy funtów wdowie Sarze Kelso — potwierdził Vogel. — Czeka na nas przy barze razem z moim asystentem. Może zechcielibyście panowie poznać ją?


6.

Mężczyźni tłoczący się wokół baru zachowywali się sto­sunkowo spokojnie. Zauważyłem wśród nich nieźle prosperu­jących miejscowych notabli, kilku duńskich inżynierów i inspe­ktorów, którzy w czasie krótkiego lata nadzorowali realizację rządowego programu rozwoju budownictwa, i grupkę młod­szych oficerów z korwety, należącej do Duńskiej Marynarki, pełniących w tym roku straż na wybrzeżu.

Przeciskając się przez tłum do stolika słyszałem, że wię­kszość rozmów dotyczyła Sary Kelso, czego nie miałem nikomu za złe. Wyglądała wręcz nieziemsko pięknie. Siedziała we wnęce w przyćmionym świetle lampy.

Gdy podeszliśmy, jej towarzysz wstał.

— Ralf Stratton, ekspert lotniczy z Wydziału Reklamacji.

Pomyślałem, że przyda się nam fachowiec.

Stratton był wysoki i szczupły, miał starannie przycięty wą­sik i wyglądał na typowego eks-pilota z RAF-u. Do tego obrazu nie pasowały jedynie oczy, lśniące jak oświetlone promieniem światła ostrze, służące do podcinania gardła. Ten błysk dziwnie kontrastował z lekko zniewieściałym głosem typowego szkolne­go belfra. Podał mi miękką i jakby pozbawioną kości, raczej kobiecą dłoń, a Vogel zwrócił się do pani Kelso.

— Moja droga, chciałbym przedstawić ci pana Martina. To ten młody człowiek polecony nam w Godthaab. Mam nadzieję, że nam pomoże.

— W pewnym sensie już poznaliśmy się — powiedziała przytrzymując moją dłoń dłuższą chwilę. W jej ciemnych oczach krył się niepokój. Kiedy mówiła, aksamitny głos pobrzmiewał emocją. — Obawiam się, że ostatnie dni były dla mnie koszma­rem. To wszystko wydaje mi się tak nierzeczywiste.

Zapanowało milczenie. Wreszcie Desforge odezwał się cicho:

— Zobaczymy się później, Joe.

— Och nie — szybko wtrącił Vogel. — To Jack Desforge, moja droga. Jestem pewien, że nie ma pani nic przeciwko temu, aby przyłączył do nas.

Patrzyła nieco oszołomiona.

— Chyba śnię.

Poklepał delikatnie jej dłoń.

— Proszę tylko powiedzieć, a zrobię dla pani wszystko.

Trzymała jego rękę dłużej niż moją, wystarczająco długo, żeby połknął haczyk na dobre, co malowało się na jego twarzy. Kiedy siadaliśmy przy stole, Vogel pstryknął palcami na kelnera i zamówił kawę. Desforge podał Sarze papierosa, ona zaś oparła się o obitą materiałem ścianę wnęki ze wzrokiem utkwionym we mnie.

— Pan Vogel zapewne już o wszystkim opowiedział, jak sądzę?

— Z wyjątkiem jednej rzeczy. Ciągle nie mogę połapać się, dlaczego pani jest tutaj.

Vogel wyjaśnił:

— Wydawało mi się to oczywiste, panie Martin. Mamy ustalić ponad wszelką wątpliwość tożsamość drugiego mężczy­zny, znalezionego we wraku. Czy jest to ów tajemniczy Harri­son, czy jak mu tam, co także musimy jeszcze określić, a może Jack Kelso? Sądzę, że jedynie pani Kelso stwierdzi to z całą
pewnością.

— Identyfikując ciało na miejscu? — roześmiałem się głoś­no. — Biorąc pod uwagę osobisty interes pani Kelso przyznaję, że jak na biznesmena wykazuje pan wzruszającą wiarę w ludzką naturę.

Ku mojemu zdziwieniu, pierwszy zareagował Desforge.

— To wstrętne, co powiedziałeś! — zawołał z gniewem.

Sara położyła mu dłoń na ramieniu, jakby powstrzymując go.

— Pański przyjaciel ma rację. Jeśli to nie jest ciało męża, znajdę się w trudnej sytuacji. Pan Vogel dobrze zdaje sobie z tego sprawę.

Pochylił się nad stołem i moment robili wrażenie, jakby byli zupełnie sami.

— Pani wie, że zrobię wszystko, by pomóc, prawda, moja droga? A wie pani również, że mam związane ręce.

Zwróciła się do mnie z uśmiechem.

— Wychowuję dwóch małych synków. Wiedział pan o tym?

— Nie.

— Więc może teraz dotrze do pana, że nie chodzi tylko o pieniądze. Muszę wiedzieć, czy ten mężczyzna to mój mąż. Muszę. Rozumie pan? — Łagodne oczy przepełniał niepokój. Dotknęła delikatnie mojej dłoni w rozpaczliwej próbie znalezienia zrozumienia. Była dobra — nawet więcej — genialna. Przez moment sprawiła, że prawie wczułem się w jej położenie i z tru­dem wróciłem do rzeczywistości.

— Oczywiście, przykro mi.

— Poinformowałem panią Kelso o naszych zamiarach — po­wiedział Vogel. — Chce z nami wyruszyć, z czego bardzo cieszy­my się. Muszę dodać, że oprócz fotografii i szczegółowego rysopi­su dostarczyła nam dodatkowych informacji, które można zwery­fikować tylko na miejscu. Biorąc to wszystko pod uwagę, nie
bardzo rozumiem sugestię o ewentualnej fałszywej identyfikacji.

— Ma pan przy sobie zdjęcie? — spytałem.

Skinął na Strattona, który wyciągnął solidną teczkę ze skó­rzanej aktówki i podał mi dwie fotografie. Jedna była rodzajem portretu z pół-profilu sprzed około dwóch lat. Widniał na niej dość przystojny trzydziestolatek z wydatną szczęką i ostrym zarysem ust. Druga — późniejsza — ukazywała go w mundurze pilota stojącego obok piper comanche'a. Chyba najbardziej zmienił mu się wyraz twarzy z całkiem przeciętnego na pier­wszym zdjęciu na człowieka o wyrachowanym obliczu, dla którego w gruncie rzeczy ważna jest tylko kwota pieniędzy.

Położyłem je przed Sarą.

— A więc tak wyglądał?

Spojrzała na mnie lekko zaskoczona.

— Nie rozumiem?

— Pozwoli pani, że opowiem, jak naprawdę jest na czapie lodowej. Po pierwsze — tak zimno, że ciało nie rozkłada się. To znaczy w momencie śmierci człowiek od razu zamarza i nie ulega żadnym zmianom.

— Ale z raportu ekspedycji wynika, że ciała znaleziono w znacznym stopniu rozkładu — wtrącił szybko Vogel.

— Na szczycie jest tylko jedno żywe stworzenie, panie Vogel. Arktyczny lis — równie okrutny padlinożerca jak hiena.

Nie musiałem dłużej rozwodzić się. Na twarzy Sary opartej o krzesło odmalował się prawdziwy ból. Na chwilę zamknęła oczy, po czym odezwała się z zadziwiającą siłą.

— To bez znaczenia, panie Martin. Ja muszę wiedzieć.

Zapanowała przygnębiająca cisza, którą przerwał Desforge.

— Na Boga, Joe. Co w ciebie wstąpiło?

— Po prostu chcę upewnić się, czy wszyscy znają stan faktyczny — zwróciłem się do Vogla. — Już wiemy na czym stoimy, przystąpmy zatem do rzeczy. Najważniejsze — gdzie wrak znajduje się.

Stratton wyciągnął z aktówki mapę i rozłożył na stole. Miej­sce zaznaczono dwiema skrzyżowanymi liniami, starannie na­rysowanymi przez fachowca.

— Jest pan pewien, że to dokładnie tutaj? — domagałem się potwierdzenia.

Kiwnął głową.

— Osobiście pojechałem do Oxfordu i rozmawiałem z dwoma kierownikami wyprawy. To kompetentni ludzie, w przeciwnym razie nie pokonaliby takiej trasy.

To było oczywiste. Tylko znawca mógł nakreślić z taką pewnością kurs przez tę dziką krainę śniegu i lodu. Trasę wyprawy naszkicowano czerwonym atramentem: start na farmie starego Olafa Rasmussena w Sandvig, potem przez lodowiec u szczytu fiordu Sandvig, najprostszą drogą wzdłuż głównej doliny wśród gór, aż do czapy lodowej. Samolot znaleziono w odległości około stu mil w głębi lądu w pobliżu jeziora Sule.

Chwilę studiowałem mapę, po czym stwierdziłem:

— Rozmawia pan z niewłaściwym człowiekiem.

Vogel zmarszczył brwi.

— Nie rozumiem.

— To proste. Ja latam Otterem — amfibią, wyposażoną w koła, co oznacza, że mogę lądować na ziemi lub wodzie, ale nie na śniegu.

— Jezioro Sule jest oddalone piętnaście mil od miejsca ka­tastrofy. Nie mógłby pan tam osiąść? — zauważył Stratton.

— Z doświadczenia wiem, że tylko dwa tygodnie we wrześniu nie jest zamarznięte — wyjaśniłem. — Nigdy lody nie puszczają wcześniej.

— Może sprawdzić pan jutro? — poprosił Vogel. — Niech się pan nie martwi, dobrze zapłacę.

— Z góry mówię, że to strata pieniędzy. Poza tym jutro mam już trzy loty czarterowe.

— Daję dwa razy tyle.

Potrząsnąłem głowę.

— Nic z tego. Pan wyjedzie, a ja zostanę, by dalej zarabiać na życie. Nie utrzymałbym się długo, w ten sposób traktując klientów.

— A może dostaniemy się tam lądem? — zapytał Strat­ton. — Na mapie jest droga z Frederiksborga do Sandvig.

— Ciężki szlak przez góry. Do Sandvig dojeżdża się bez problemu land roverem w pięć do sześciu godzin, w zależności od pogody. Ja podrzuciłbym was w godzinę. I tu dopiero zaczy­nają się trudności. Lodowiec, góry i wreszcie sama czapa lodo­wa. Pieszo przez jeden z najtrudniejszych terenów na świecie. Jestem przekonany, że wyprawie oxfordzkiej najwięcej czasu zabrał ten właśnie odcinek. Najlepszy byłby helikopter, ale o ile
wiem — znajduje się w odległej amerykańskiej bazie w Thule.

Znowu zapadło ciężkie milczenie. Vogel popatrzył ponuro na Strattona.

— Niezbyt pocieszające, co?

Do tej pory bawiłem się, wytykając im wszelkie trudności i przedstawiając całe przedsięwzięcie jako niemożliwe do reali­zacji, ale w końcu nadszedł moment, w którym podsunąłem im proste rozwiązanie.

— Oczywiście, wyląduje tam samolot wyposażony w płozy.

Vogel skupił na mnie całą uwagę.

— Można taki zdobyć?

Przytaknąłem.

— Arnie Fassberg, mój przyjaciel Islandczyk, pilotuje aermacchi. Macie szczęście. Zwykle na lato zdejmuje płozy, ale w tym roku zostawił je ze względu na kontrakt czarterowy z kopalnią w Malamusk na obrzeżu czapy lodowej.

— I myśli pan, że wylądowałby w pobliżu wraku? — za­pytał Stratton.

— Przy odrobinie szczęścia. To zależy, czy znajdzie odpo­wiednie pole śniegowe.

— A jeśli nie?

Potrząsnąłem głową.

— To przerażająca kraina: księżycowy krajobraz wyrzeź­biony w lodzie przez wiatr z tysiącem pęknięć i rozpadlin.

— Ten pana przyjaciel jest teraz we Frederiksborgu? — zapytał Vogel.

— Tu ma bazę. Może pan przekazać telefonicznie wiado­mość. Otrzyma ją rano.

— Nie wynajmuje pokoju w hotelu?

— Nie, mieszka na przedmieściu.

— Chciałbym załatwić wszystko jak najszybciej. Może spotkalibyśmy się z nim jeszcze dzisiaj?

Zaprzeczyłem.

— Wieczorem jest zajęty, proszę mi wierzyć, panie Vogel.

— To oznacza kobietę, o ile znam Amiego — wtrącił Desforge.

Vogel spojrzał na mnie pytająco. Skinąłem głową.

— Coś w tym rodzaju. Bardzo poważnie traktuje te spra­wy — odwróciłem się do Sary. — Nawiasem mówiąc, pani już go spotkała tuż przed kolacją.

Oczy jej się rozszerzyły.

— Ten przystojny młody człowiek o białych włosach? Inte­resujące.

Vogel, zaskoczony, zmarszczył brwi, ale nie zamierzała nic wyjaśniać.

— Jeśli nie mają panowie nic przeciwko temu, pójdę już. Czuję się bardzo zmęczona.

— Ależ oczywiście, moja droga — powiedział Vogel głosem pełnym zatroskania. — Odprowadzę panią do pokoju.

— To zbędne.


— Nonsens. Nalegam. Zresztą na wszystkich już czas. To był długi dzień, a jutro zapowiada się jeszcze dłuższy.

Wstaliśmy i Sara podała mi rękę.

— Dziękuję za wszystko, panie Martin.

Desforge uśmiechnął się do niej.

— Proszę pamiętać. Jeśli tylko mogę coś dla pani zrobić, cokolwiek...

— Nie zapomnę — odwzajemniła ciepły uśmiech, a jej ciemne oczy zabłysły na moment. Potem wyszła wsparta na ramieniu Vogla. Stratton powiedział dobranoc i udał się ich śladem, a ja i Jack zostaliśmy.

— To prawdziwa dama, Joe. Myślałem, że takich już nie ma.

— Tak sądzisz?

— Ja to wiem — zmarszczył brwi. — Odnoszę wrażenie, że byłeś dla niej nieprzyjemny.

— Przeżyje — stwierdziłem.

Albo nie zauważył, albo zignorował złośliwość w moim głosie, bo ciągnął dalej, jakbym nie odezwał się.

— Przypo­mina mi znajomą sprzed lat — Lilian Courtney. Słyszałeś o niej, Joe?

— Nie sądzę.

— To jedna z tych wielkich, prawdziwych gwiazd niemego kina. Zadebiutowała przed pierwszą wojną światową. Zrezyg­nowała, gdy nastał film dźwiękowy. To brzmi teraz śmiesznie, ale była przekonana, że cała sprawa spali na panewce.

— Chyba ją sobie przypominam. Czy jej śmierć nie wiązała się z jakimś skandalem? Narkotyki albo coś w tym rodzaju?

Nieoczekiwanie wybuchnął.

— To przeklęte kłamstwo. Nie brakowało ludzi, którzy jej nienawidzili, nie cierpieli za to, że była prawdziwą damą w świecie blagierów.

Kiwnął na kelnera i zamówił whisky.

— Dziwne, ale z upływem lat coraz częściej spoglądam w przeszłość i przekonuję się, że wszystko to tylko kwestia przypadku. Wystarczy być na właściwym miejscu w stosow­nym czasie.

— A zatem — spytałem — cóż to za miejsce?


— Koniec nabrzeża w Santa Barbara w 1930. Przyjemna deszczowa noc spowita mgłą. Tam spotkałem Lilian. Wyszła na spacer. To była jedna z jej słabostek, o czym dowiedziałem się później. Jakiś włóczęga ją zaczepił.

— A ty wtrąciłeś się?

— Właśnie — wspominał z lekkim uśmiechem na us­tach. — Miałem wtedy szesnaście lat, nieobyty dzieciak prosto z Wisconsin marzący o aktorstwie. Zrobiła dla mnie wszystko. Stroje, lekcje, wysłała mnie nawet do szkoły aktorskiej, a co najważniejsze — załatwiła pierwsze role w filmach.

— A w zamian stawałeś na dwóch łapkach?

To było okrutne, bez sensu i natychmiast pożałowałem swych słów. Ale nie miałem szans na przeprosiny. Błyskawicznie złapał mnie za gardło z siłą, o jaką go nie podejrzewałem. W oczach błyskały mu ogniki niczym żarzące się węgle. Dusiłem się.

— Nie, do diabła. Dbała o mnie jak o syna. Była damą, słyszysz? Ostatniemu mężczyźnie, który źle wyraził się o niej, złamałem szczękę.

Puścił mnie nagle, a ja z trudem łapałem powietrze.

— Rozumiem. I Sara Kelso jest pierwszą kobietą z klasą, jaką od tamtej pory spotkałeś?

— Z całą pewnością, a to rzadko zdarza się w otaczającym nas świecie — opróżnił szklankę i potrząsnął głową. — Co z tobą, Joe? Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się nad sensem życia?

— Średnio ze dwadzieścia siedem razy dziennie.

— Zawsze żartujesz — westchnął. — Cholera, żebym ja tak mógł — wpatrzył się w pustkę. — Tak długo mieszkałem w studio, że wszystko wydaje mi się teraz nierealne.

— Oprócz Sary Kelso? — wbrew woli powiedziałem to niezwykle ostrym tonem, co natychmiast zauważył. Zmarszczył brwi.

— Co masz na myśli?

— Sympatycznego pana Hansa Vogla z asystentem, inspe­ktorem roszczeniowym, których stać na garnitury po osiemdzie­siąt funtów z Savile Row. Pensje w biurach ubezpieczeniowych nieźle wzrosły od czasu mojej pracy w City.

— Do czego zmierzasz? — patrzył na mnie z nienawiścią.

— Z daleka wyczuwam pismo nosem. Ta cała historia nie klei się, Jack. Jawi się tyle nieścisłości, że nie wiem, od czego zacząć.

— Sugerujesz, że Vogel to oszust? Czy cokolwiek bywa takie proste?

Potrząsnąłem głową.

— Może masz rację, Jack, tak długo grałeś różne role, że straciłeś poczucie rzeczywistości. Myślisz, że łajdak musi zawsze wyglądać jak Sidney Greenstreet, a pomocnicy to draby jak Bogart lub Cagney?

— Stratton? — dociekał z niedowierzaniem. — Próbujesz mi wmówić, że takie chuchro to ukryty twardziel?

— Z grubsza biorąc, w odpowiednich okolicznościach poderżnąłby ci gardło za paczkę papierosów.

Wpatrywał się we mnie szeroko otwartymi oczami.

— Brachu, chyba powinieneś się wyspać.

— Właśnie zamierzam — odparłem słodko. — Do zobacze­nia, Jack.

Odwróciłem się i przecisnąłem przez tłum do holu.

Jednak nie położyłem się od razu, zbyt wiele miałem do przemyślenia. Miotane wiatrem gradowe ziarna uderzały w ok­no niczym ołowiane kule. Zapaliłem papierosa i wyciągnąłem się na łóżku. Grało radio.

W końcu dotarło do mnie tak słabe puknięcie, iż myślałem, że to złudzenie. Ale po chwili powtórzyło się, tym razem nieco głośniejsze. Otworzyłem drzwi. Sara Kelso uśmiechała się nie­śmiało.

— Mógłby mi pan poświęcić chwilkę?

— Z przyjemnością.

Zbliżyła się do okna i popatrzyła w ciemność.

— Czy tu zawsze jest taka okropna pogoda?

Podszedłem do łóżka i wyłączyłem radio.

— Nie sądzę, że pani chce rozmawiać o pogodzie.

Odwróciła się, a blady uśmiech powrócił na jej usta.

— Jest pan niezwykle bezpośredni Może i lepiej. Oczywi­ście, nie zamierzałam dyskutować o aurze. Liczyłam, że skontaktuje mnie pan ze znajomym pilotem, zdaje się Arnim Fassbergiem.

— Dziś? Już to wyjaśniłem. Jest zajęty.

— Wiem — odparła z nutą zniecierpliwienia. — Randka z dziewczyną. To znaczy, że nie mogę z nim choćby porozmawiać?

— A co Vogel o tym sądzi?

— O ile wiem, już śpi — przysunęła się i powiedziała z de­speracją, bez wahania: — Po prostu muszę z nim porozumieć się, panie Martin. Chcę wiedzieć, czy nam pomoże. Dłużej nie wytrzymam tej niepewności.

Spojrzałem na nią usiłując dociec, co dzieje się pod tą gładką zamaskowaną twarzą, ale wytrzymała moje spojrzenie bez zmrużenia oka.

— Dobrze — zgodziłem się. — Proszę zaczekać. Zobaczę, co da się zrobić.

Na końcu korytarza panował spokój i żaden dźwięk nie dochodził z pokoju Gudrid. Spojrzałem na zegarek Zbliżała się północ, a Arnie powiedział, że dziewczyna pracuje do pier­wszej. Bezskutecznie próbowałem otworzyć drzwi. Już odcho­dziłem, gdy na schodach służbowych pokazała się Gudrid ze stosem koców. Miała zarumienione policzki i błyszczące oczy, co upodobniało ją do kotki zlizującej śmietankę. Cokolwiek by o nim mówić, Arnie zawsze sprawiał, że kobiety promieniały.

— Czym mogę służyć? — zapytała żywo.

— Szukam Amiego.

— Wyszedł przed godziną. Powiedział, że raz chce się do­brze wyspać. Rankiem leci do Itvak. Czy to coś ważnego?

Zaprzeczyłem.

— Poczekam do jutra.

Kiedy wróciłem, Sara paliła jednego z moich papierosów. Odwróciła się gwałtownie.

— Za późno — wyjaśniłem. —Już poszedł do domu.

— Czy to daleko?

— Około dziesięciu minut pieszo.


— Zaprowadzi mnie pan? — przysunęła się na tyle blisko, że poczułem zapach perfum i utkwiła we mnie te swoje czarne oczy.

— Nie należy przesadzać, pani Kelso — powiedziałem. — Proszę włożyć botki i najcieplejszy płaszcz. Za pięć minut spotkamy się w holu.

Położywszy rękę na moim ramieniu, zapytała z wahaniem:

— Zastanawiam się... czy jest tu drugie wyjście?

Kiwnąłem.

— Schody służbowe prowadzą do piwnicy, gdzie są drzwi na podwórze. Woli pani tę drogę?

— Pan Stratton znowu siedzi w barze. Zdziwiłby się bar­dzo, że wychodzę.

— Sprytnie pomyślane — skwitowałem.

Na chwilę zbiłem ją z tropu i wystudiowany uśmiech zni­kał z jej ust, ale najwidoczniej pozwoliła na naturalny tok zdarzeń.

— To zajmie moment — powiedziała.

Wichura osiągnęła osiem stopni, a deszcz siekł po twarzach jak zardzewiałe gwoździe. Sara mocno przytuliła się do mego ramienia, gdy przedzieraliśmy się głównymi ulicami. W milcze­niu z trudem posuwaliśmy się do przodu. Dopiero w wąskiej uliczce, przy której mieszkał Arnie, wysokie drewniane domy osłabiły siłę wiatru, więc maszerowało się nam nieco łatwiej.

Arnie mieszkał na końcu ulicy w jednopiętrowym drewnia­nym budynku z werandą od frontu, przytulonym od tyłu do niewielkiego wzgórza. W oknie widniało światło, a nie umoco­wana okiennica kołysała się na wietrze. Zapukałem do drzwi. Po chwili wyjrzał Arnie. Mimo że w szlafroku, z szalikiem na szyi, ale zupełnie nie wyglądał na kogoś właśnie wyciągniętego z łóżka.

W pierwszej chwili zobaczył tylko mnie i zawołał:

— Hej, Joe, ty stary diable! Co się stało?

Z cienia wyłoniła się Sara.

— Możemy wejść? Cholernie zimno.


Mimo wyraźnego zaskoczenia, natychmiast cofnął się. W pokoju było ciepło i przytulnie, ogień buzował w piecyku, aż żelazna płytka na wierzchu żarzyła się wiśniowo. Sara zdjęła rękawiczki i wyciągnęła dłonie do ciepła.

— Och, jak przyjemnie i miło!

— Arnie Fassberg — Sara Kelso — przedstawiłem. — Przyszliśmy tu w interesie, Arnie. Poświęcisz nam kilka minut?

— Interes? — z trudem oderwał oczy od Sary. — Nie rozu­miem.

— Pani Kelso wszystko ci wyjaśni.

Odezwała się chłodno:

— Był pan bardzo uprzejmy, ale nie musi pan wysłuchiwać wszystkiego od początku. Jestem pewna, że pan Fassberg odpro­wadzi mnie do hotelu.

— Poradzisz sobie? — spytałem Amiego, który wyglądał jakby lekko potrącił go samochód.

— Och, oczywiste, Joe — uspokoił mnie gorliwie. — Nie martw się o panią Kelso. Dopilnuję, żeby bezpiecznie dotarła do hotelu.

Dochodziłem do drzwi, gdy zawołała mnie. Odwróciłem się. Arnie pomagał jej zdjąć płaszcz. Dopiero teraz zauważyłem, że przebrała się w zielono-niebieską dżersejową sukienkę, roz­pinaną aż do kolan. Czarne skórzane kozaczki doskonale dopeł­niały stroju. Szybko podeszła do mnie i dotknęła rękawa.

— Proszę nie wspominać o tym Voglowi, dobrze? Mógłby to źle zrozumieć.

— Może pani na mnie polegać — zapewniłem uroczyście.

Znów uśmiechnęła się ze swoistym wdziękiem, zanim jed­nak coś jeszcze dodała, wyszedłem. Wicher, zmieniwszy kierunek, wiał teraz wzdłuż uliczki smagając mnie mocno po twarzy. Zanim skręciłem za róg, zmarzłem i przemokłem do suchej nitki, ale nie to wydawało się ważne. Rozmyślając, jak sobie radzi Amie, roześmiałem się w głos. Może nie wiedział o tym, ale cokolwiek otrzyma tej nocy, słono za to zapłaci.


7.

Pięknym rankiem szedłem na pas startowy sprawdzić prognozę. W kryształowo czystym powietrzu góry za miastem jakby przybliżyły się, przypominając wycinanki naklejone na błękitne tło. Po zielonych zboczach niczym białe obłoczki snuły się owce poganiane przez pasterzy i dwa poszczekujące psy. W taki poranek nietrudno zrozumieć nazwę tego kraju i przez moment wyobraziłem sobie łodzie pierwszych wikingów, przy­bijających do brzegu w poszukiwaniu ziemi obiecanej.

Aermacchi Arniego czekał już na lotnisku. Mechanik właś­nie zapuszczał motor pod okiem młodego Islandczyka o błysz­czących w słońcu białych włosach. Na mój widok Arnie poma­chał ręką i podszedł uśmiechnięty od ucha do ucha.

— Wygląda na to, że jesteś zadowolony — stwierdziłem.

Uśmiechnął się jeszcze szerzej.

— To dopiero kobieta, Joe. Wierz mi. Może nie aż tak dobra, jak uważa, ale z pewnością z łóżka bym jej nie wyrzucił.

— Myślę, że nie zrobiłbyś tego nawet z siedemdziesię­ciopięcioletnią Eskimoską. Chyba jednak opowiedziała ci całą historię? Widziałeś się już z Voglem?

— Nawet zjadłem z nim śniadanie.

— Wspomniałeś o nocy z panią Kelso?

Rozłożył szeroko ramiona z urażoną miną.

— Czy kiedykolwiek byłem w tych sprawach niedyskretny?

— Nie oczekuj ode mnie odpowiedzi — odparłem. — O co jej właściwie chodziło?

Położył mi rękę na ramieniu i spoważniał.

— To miłość, Joe, miłość od pierwszego wejrzenia. Od tej cudownej chwili, gdy wpadła na mnie na korytarzu. Po prostu musiała do mnie przyjść.

— Rozumiem — powiedziałem. — To przerasta was oboje.

— Tak, dokładnie.

— Kłamiesz, draniu. Może jednak powiesz mi prawdę.

— Waśnie to zrobiłem. Och, oczekiwała również pomocy w paru sprawach. Biedna dziewczyna, najwidoczniej ostatnio nie najlepiej jej się wiodło. W końcu przyszła do mnie.

— Po co ta tajemnica? Dlaczego prosiła, żebym nie mówił Voglowi?

— Myślałem, że to jasne. Zakochał się i jak większość star­szych mężczyzn jest zazdrosny i zaborczy. Nie chce go po prostu drażnić.

— Ten człowiek nie kochał nawet własnej matki — powie­działem — ale niech ci będzie. Zgodziłeś się zatem na lot?

— Odmówić?! Za takie pieniądze?! Zdziwię się tylko, jeśli uczciwie na nie zapracuję. To ciężki teren. W tej chwili nie widzę miejsca do lądowania.

— A jezioro Sule? Mógłbyś usiąść na lodzie.

Kiwnął głową.

— Myślałem o tym, ale nie wytrzyma ciężaru. O tej porze lód jest zazwyczaj miękki. Ponoć lecisz do Intusk?

— Zgadza się.

— Może wziąłbyś dodatkowy kurs w ten sam rejon? Mia­łem dostarczyć lekarstwa dla okrętu-szpitala portugalskiej floty rybackiej. To tylko około pięćdziesięciu mil w głąb morza od Itvak.

— W porządku — powiedziałem — oczywiście za pienią­dze. A ty gdzie się wybierasz?

— Z zaopatrzeniem do magazynów Królewskiego Gren­landzkiego Towarzystwa Handlowego w Sandvig. Stamtąd mó­głbym polecieć do wraku. Tylko tak pogodzę jedno z drugim. Po południu mam kurs do Malamusk i nie wolno mi nawalić.

Rozumiałem go. Powiązania z Amerykanami w Malamusk były zbyt cenne, żeby czekali tylko dlatego, że chciał wcisnąć dodatkowy lot z kimś dopiero co poznanym. Podpisał umowę na sezon. Jeden lot tygodniowo z prowiantem i zaopatrzeniem technicznym pokrywał wydatki na całe lato. Reszta to czysty zysk.

— Zabierasz Vogla z całym towarzystwem?

Zaprzeczył.

— Zawsze zabieram do Sandvig ciężki ładunek Zresztą to tylko lot zwiadowczy, aby rozejrzeć się za jakimś polem śniego­wym w okolicy. Nie przypuszczam, żebym znalazł czas na lą­dowanie.

— W porządku — powiedziałem. — Lepiej ładuj lekarstwa na Ottera. Nie chcę opóźniać startu. Mam dzisiaj mnóstwo roboty.

— Już są na pokładzie — uśmiechnął się. — Jesteś zawsze niezawodny, Joe. Zobaczymy się wieczorem we Frederiksmut.

Patrzyłem, jak wspiął się do aermacchi. Ledwie zamknął drzwi, silnik zaskoczył i już kołował zdecydowanie za szybko podrywając się do lotu. Pochylił się do przodu, ale miał dosyć rozsądku, aby odciągnąć drążek, gdy nabierze wystarczającej mocy. Z rykiem leciał nad przystanią, około dwudziestu stóp nad wodą, po czym silnik zagrał mocniej i w ostatniej chwili uniósł samolot, skręcając prosto w słońce. Wszystko to oczywi­ście na moją cześć. Szybko, sprawnie i widowiskowo. Pewnego dnia zabije się podczas takich akrobacji.

Lot zarówno do Intusk, jak i Itvak poszedł gładko i przed dwunastą byłem już w Frederiksborgu po trzech pasażerów do Godthaab. Stamtąd poleciałem do Sondre Stromfiord po ludzi, którzy przybyli po południu odrzutowcem z Kopenhagi. O czwartej trzydzieści wracałem z czterema młodymi Duńczy­kami na pokładzie, którzy dołączyli do grupy budowlanych.

Cały dzień była doskonała pogoda, żadnych problemów, a jednak zmordowałem się, naprawdę umęczyłem. Bolały mnie ramiona, pod powiekami czułem piasek jakby z niewyspania. Tak naprawdę potrzebowałem jednego wolnego dnia. Na to jednak nie mogłem liczyć.

Kiedy dolecieliśmy do Frederiksborga, dwa razy okrążyłem przystań dla pewności, że mam czysty pas wody. Zobaczyłem, że Stella bezpiecznie dobiła do brzegu. Stała przycumowana przy głównym molo, a gdy podchodziłem do lądowania, ktoś pojawił się przy burcie i obserwował mnie. Byłem prawie prze­konany, że to Liana.

Opuściwszy koła prześlizgnąłem się z wody na lądowisko. Duńczycy pomogli mi zabezpieczyć Ottera na noc. Gdy skończyliśmy, landrover zabrał ich na budowę. Zaproponowali, że mnie podwiozą, ale miałem jeszcze sprawę do kierownika przystani, więc odjechali.

Arnie już czekał, gdy wyszedłem z kapitanatu. Siedząc na słupku obok Ottera palił papierosa i machał żywo w kierunku Stelli. Na pokładzie rzeczywiście była Liana w kożuchu i czerwo­nej chustce na głowie.

— Odnoszę wrażenie, że maksymalnie wykorzystujesz wolny czas — powiedziałem.

— Natychmiast oddałbym wszystkie inne za tę jedną. Co za kobieta.

— Wydaje mi się, że gdzieś już to słyszałem.

Jeszcze raz kiwnął ręką, a Liana odwróciła się i zniknęła pod pokładem.

— Oto całe moje życie.

— Nie czaruj — odrzekłem. — Ale, ale, jak ci poszło?

— Pytasz o rejon katastrofy? Niestety, nie najlepiej. Z trud­nością zlokalizowałem samolot. Leży na dnie głębokiej roz­padliny.

— I nie mogłeś wylądować?

— Wykluczone. Teren między wrakiem i Sule jest mało dostępny. Wypatrzyłem ze dwa miejsca, ale nie ośmieliłbym się lądować bez sprawdzenia gruntu. Mógłbym złamać płozy, skrę­cić kark albo stracić samolot. Nawet duże pieniądze, jakie oferuje Vogel, nie są warte tego ryzyka.

— A co z jeziorem?

Wzruszył ramionami.

— Była diabelna mgła, więc nie schodziłem zbyt ni­sko. Dostrzegłem tylko, że woda nie zamarzła, ale pływa mnóst­wo kry.

— A więc żaden z nas nie wyląduje?

— Według mnie, tak to właśnie wygląda. Może dałbyś radę na Otterze w końcu września, ale teraz twoje szanse są nikłe.

— Powiedziałeś już o tym Voglowi?

— Dziś po południu. Bardzo zdenerwował się, ale wyjaśni­łem mu, że nic więcej nie zrobię — spojrzał na zegarek. — Muszę iść. Mam jeszcze lot do Malamusk — specjalna dostawa części do uszkodzonego sprzętu wiertniczego. Za dwie godziny powi­nienem wrócić. Będziesz wieczorem we Frederiksmut?

— Wielce prawdopodobne.

— Zatem, do zobaczenia!

Napełniłem bak Ottera paliwem z kanistrów stojących na skraju pasa. Wciąż jeszcze tam byłem, gdy Arnie wystartował. Osłaniając ręką oczy przed promieniami zachodzącego słońca obserwowałem, jak niknął w oddali, a odwróciwszy się, zoba­czyłem Liane.

— Jak się miewa nieustraszony lotnik?

Opróżniłem ostatni pojemnik i zakręciwszy korek przy ba­ku, zszedłem do niej.

— Podróż minęła przyjemnie?

— Miewałam lepsze. Rano zderzyliśmy się z lodem.

— Jakieś uszkodzenia?

— Nie zalało pokładu, jeśli o to panu chodzi. Ale Sorensen odstawia Stellę jutro do suchego doku.

— Widziała pani Jacka?

Zaprzeczyła.

— Trzyma się na uboczu.

Chciałem ją zapytać o coś, co snuło mi się gdzieś po głowie Bóg jeden wie dlaczego. Usiadła na tym samym słupku co przedtem Arnie. Poczęstowałem ją papierosem.

— Powie mi pani coś, jeśli zapytam uprzejmie?

— Proszę spróbować.

— Co tak naprawdę skłoniło panią do przyjazdu?

Nie zdziwiła się.

— Pytał pan Jacka?

— Szczerze mówiąc, tak.

— I co odpowiedział?

— Ponoć chce pani zdobyć główną rolę w jego nowym filmie.

— No cóż, to brzmi sensownie. — Nie byłem pewien, czy powiedziała to z odrobiną ironii. Podniosła kołnierz kożuszka. — Nie wymyślę lepszego powodu, który sprowadziłby mnie do tej zapomnianej przez Boga dziury. A pan?

— Nie od razu, ale mógłbym spróbować.

— Bardzo proszę, a tymczasem niech mi pan pomoże prze­nieść rzeczy ze Stelli. Sorensen uważa, że na razie powinnam przeprowadzić się do hotelu.

Bez słowa skierowała się na molo. Obserwowałem jej ruchy. Gdy weszła na betonową groblę, spojrzała na mnie.

— Idzie pan?

— Na pewno chce pani tego? — spytałem. — Mam prze­czucie, że pani łatwo przyzwyczaja się.

Zbiłem ją z tropu i zaniemówiła jak młoda dziewczyna na pierwszej randce. Po chwili doszła do siebie i odezwała się już bez tej cierpkości w głosie co zwykle.

— Proszę nie robić z siebie idioty — powiedziała niepew­nie i poszła dalej.

Wiedziała, że ruszyłem za nią. Poznałem to po ruchu jej głowy oraz ramion i z całkowicie nie wyjaśnionej przyczyny — lub przynajmniej tak to sobie wmówiłem — ścisnęło mnie w żo­łądku.


8.

Jak w wielu innych małych społecznościach żyjących gdzieś na uboczu, we Frederiksborgu rzadko popełniano prze­stępstwa. Ale mieliśmy oczywiście sierżanta Olafa Simonsena, policjanta odpowiedzialnego za ład i porządek w mieście, tu­dzież okolicy. Nadzorował teren wielkości sporego angielskie­go hrabstwa.

Popijał w hotelowym barze piwo z Jackiem Desforgem, gdy tam wszedłem. Był wysokim, szczupłym Grenlandczykiem o twarzy pooranej zmarszczkami po czterdziestu latach spędzonych w arktycznych zimach. Spokojny, sympatyczny człowiek, żonaty, ojciec pięciu córek i, jak większość miejsco­wych, bardzo religijny. Ale widziałem też, jak wkurzony do białości wyrzucał w sobotni wieczór z baru we Frederiksmut awanturników i pijanych rybaków za pomocą kopniaków i żelaznej pięści.

W tej chwili, z głową odrzuconą do tyłu, śmiał się z czegoś, co powiedział Jack. Usiadłem na stołku obok niego.

— Cześć, Olaf. Co się z tobą działo przez ostatnie pięć dni?

Uścisnęliśmy sobie ręce.

— Musiałem pojechać w głąb lądu na drugą stronę lodow­ca, w okolice fiordu Stavanger.

— Jakieś problemy?

— To co zwykle: łowcy reniferów skakali sobie do gardeł.

— Są ranni?

— Kilka ciosów nożem, niepoważnego. Myślę, że uspokoi­ łemich. Znasz oczywiście pana Desforge'a. Właśnie mnie uba­wił.

Spojrzałem na Jacka.

— Coś, o czym powinienem wiedzieć?

— Wreszcie miałem swój moment — odparł. — Jakiś czło­wiek prosił o wywiad dla lokalnej gazety. Oczywiście zgodziłem się. Nigdy nie unikam bezpłatnej reklamy.

— Z jakiego pisma?

Znów zaśmiał się.

— W tym cała rzecz.

Spojrzałem na Simonsena.

— Atuagagdliutit?

Kiwnął głową.

— Właśnie wyjaśniłem panu Desforge, że został uwiecz­niony na łamach jedynej na świecie gazety wydawanej w języku eskimoskim.

— I właśnie to jest warte jeszcze jednego drinka — skwito­wał Jack.

Simonsen odmówił.

— Beze mnie. Za chwilę wychodzę. Miałem nadzieję, że cię dzisiaj złapię, Joe. Po powrocie znalazłem wiadomość z komen­dy w Godthaab o samolocie, który odkryła wyprawa z Oxfordu. Najwyraźniej pan Vogel z Londyńskiego Powszechnego Towa­rzystwa Ubezpieczeniowego zgłosił się do nich z upoważnie­niem z ministerstwa w Kopenhadze, by wszcząć poszukiwania. Rozumiem, że polecili mu ciebie.

— Zgadza się — opowiedziałem całą historię łącznie z roz­mową z Arnim, a on słuchał uważnie.

— Nie dziwi mnie, że Arnie nie znalazł tam odpowiednie­ go miejsca do lądowania na płozach, ale gdyby poczekał, aż mgła rozejdzie się, zobaczyłby na jeziorze wystarczająco dużo czystej wody do osadzenia amfibii.

— Jesteś pewien?

Wyjął kawałek papieru z jednej ze swoich przepastnych kieszeni.

— Zobacz. Wyciąg z tygodniowej prognozy pogody od Amerykanów z Thule. Średnia temperatura była tam wyższa niż zwykle o tej porze roku.

Spojrzałem na meldunek, który nieco bardziej fachowym językiem potwierdzał jego słowa.

— To wystarczy. Na ogół są bardzo dokładni.

— Muszą — schował kartkę do kieszeni. — Tak więc mo­żesz lecieć. Odpowiada ci jutro?

Próbowałem zyskać na czasie.

— Cóż to, zostałeś agentem Vogla?

Uśmiechnął się.

— Nawet go jeszcze nie poznałem. Teraz to sprawa urzę­dowa, Joe. Góra zadecydowała, żebym miał na wszystko oko i sporządził wstępny raport dla ministerstwa w Kopenhadze. Mało prawdopodobne, aby wysłali tam kogoś wcześniej niż w przyszłym roku. Jeśli moje sprawozdanie zadowoli ich wraz z ekspertyzą tego specjalisty, który przyleciał z Voglem, zapew­ne w ogóle zrezygnują z dalszego dochodzenia.

Moment zastanawiałem się, jak Voglowi spodoba się poli­cjant na karku. Ale wróciłem do własnych problemów. A więc miałem rację. To czekało na mnie w głębi czapy lodowej ponad rok i nie było ucieczki.

Chwilę w wyobraźni ujrzałem je ponownie — srebrno-niebieskie na tle bezkresnej bieli — i ogarnęło mnie dziwne prze­czucie. Już zbyt mocno wciągnąłem się w wir wydarzeń, by się opierać. Muszę płynąć z prądem i czekać, co dalej.

— Przypuszczam, że poradzę sobie. Po prostu skoryguję program na następne dni, ale nie wypadło mi nic aż tak ważne­ go, czego nie mógłbym przesunąć.

— Świetnie. Najlepiej wylecieć rankiem. Przygotujesz się na siódmą?

— Nie ma sprawy. Ty spotkasz się z Voglem, czy ja?

— Załatwię to. Przynajmniej poznam go.

— Byłbym zapomniał — powiedziałem. — Lubię znać szczegóły. Ten wrak leży około dziesięciu mil na wschód od jeziora. Jak dostaniemy się tam?

— Na nartach, oczywiście. Zajmie nam to ze trzy godziny.


— Zgadza się, jeśli chodzi o nas, ale co z innymi? Może nie umieją jeździć na nartach?

— To nauczą się — odparł spokojnie.

— A kobieta?

Wzruszył ramionami.

— No dobrze, pociągniemy ją na lekkich sankach, ale faceci założą narty lub pójdą pieszo, a to będzie ciężki marsz, wierz mi.

— Dobra. Ty dowodzisz.

Nasunął czapkę zgodnie z regulaminem, zerkając w lustro nad barem.

— W razie czego wpadnę do ciebie później. Gdzie cię szukać?

— Zamierzałem dla odmiany zjeść coś we Frederiksmut. Dawno tam nie byłem.

— We Frederiksmut? Spodziewaj się tam niezłego balu, ostrzegam. Oczekują portugalskiego szkunera.

Kiwnąłem głową.

— Widziałem, jak wpływał do fiordu. Kto jest kapitanem? Znam kogoś z załogi?

— Da Gama — zaśmiał się ponuro. — Na twoim miejscu nie ruszałbym się dziś stąd.

Wyszedł, a Desforge zapytał:

— Kim, u diabła, jest Da Gama? Frankensteinem?

— Coś w tym rodzaju. Przypływa po zaopatrzenie mniej więcej raz w miesiącu i zawsze sprawia kłopoty. Pewnego dnia zabije kogoś, jeśli jeszcze tego nie zrobił.

— To brzmi zachęcająco — rzekł Jack. — Chyba wybiorę się z tobą. Chętnie poruszam się trochę, a przy okazji zejdę z oczu Hanie. Nie chcę jej widzieć, dopóki nie będę gotowy.

— Dobrze — zgodziłem się. — Jeszcze coś załatwię. Wrócę za piętnaście minut.

Został przy barze, a ja z recepcji zadzwoniłem na lotnisko. Poinformowałem, że zjawię się za dwa dni podkreślając, że załatwiam sprawę wagi państwowej i poprosiłem, by powiado­mili zainteresowanych z Godthaab i Sondre radząc im, by zmo­dyfikowali plany albo skorzystali z usług innych przewoź­ników. Jak przypuszczałem, obyło się bez większych proble­mów. Wróciłem więc do pokoju, zrzuciłem kombinezon i wziąłem szybki prysznic Właśnie wciągałem gruby norweski sweter, gdy usłyszałem pukanie do drzwi. To była Liana.

— Szukam Jacka. Nie wie pan, gdzie podziewa się teraz?

— Nie — skłamałem beztrosko, po czym przekornie doda­łem: — Ale wiem, gdzie będzie później. W knajpie Frederiksmut przy końcu głównej ulicy.

— W takim razie tam spotkam się z nim.

Potrząsnąłem głową.

— Na pani miejscu zrezygnował bym. Brutalni rybacy, mocne trunki i sala pełna dymu — to nie dla małych dziewczynek.

— Akurat. Prędzej mi kaktus na dłoni wyrośnie, Joe Marti­nie — odparła i poszła korytarzem do pokoju.

Frederiksmut odwiedzali bywalcy bynajmniej nie z elity. Takie przybytki są na całym świecie od Singapuru po Jackson Falls w Wyoming. Był to dwupiętrowy drewniany budynek z werandą od frontu. Można sobie tylko wyobrazić, co działo się na górze. Natomiast za wahadłowymi drzwiami była duża sala, gdzie serwowano mnóstwo niewyszukanych, ale smacznych potraw, trunki wszelkiego rodzaju, a także nęciły wdziękami „lekkie" kobietki. Jedyną bezsensowną rzeczą była wielka bły­szcząca szafa grająca włączona non-stop.

Usiedliśmy przy stole w głębi sali, nie opodal baru. Zamó­wiłem dla nas stek z frytkami i piwo tylko dla Desforge'a. Szafa wyła na całego, a wokół tłoczyli się młodzi Grenlandczycy. Nie­którzy podrygiwali miejscowym zwyczajem. Jack jęknął z roz­paczą.

— Czy nie ma już nic świętego? Poszukuję na północy polarnego niedźwiedzia, powrotu do odwiecznego zmagania się człowieka z dziką przyrodą, harpunów i spodni z foczej skó­ry, a co widzę?

— Sztruksy i słuchasz Beatlesów.

— Niebawem właściciel znanych domów towarowych otworzy tu filię.

Zaprzeczyłem.

— Niechby tylko spróbował, natychmiast zaoponuje Kró­lewskie Grenlandzkie Towarzystwo Handlowe. Może nie ma już monopolu, ale ciągle coś tu znaczy.

Tłum gęstniał. Gromadnie przybyli pracownicy budowlani, złaknieni rozrywki po dwunastogodzinnej pracy, przybrzeżni rybacy, zawodowi myśliwi, Duńczycy i Islandczycy, kilku po­szukujących szczęścia Norwegów oraz Grenlandczycy, niektó­rzy przypominający Skandynawów, inni z wyglądu stuprocen­towi Eskimosi, ale rodzice większości z nich najwyraźniej repre­zentowali obydwie nacje.

— Wiesz, mój stary trzymał nas krótko — powiedział Jack, gdy czekaliśmy na jedzenie. — Umarł, gdy miałem siedem lat i rodzina musiała rozdzielić się. Mnie wysłano do ciotki Klary w Wisconsin.

— Byłeś z nią w dobrych stosunkach?

— Znakomitych. Zabierała mnie do kina, a ojciec zawsze mi zabraniał. To były jeszcze filmy nieme. Wyobraź sobie, że ciągle pamiętam archiwalny obraz Wykolejeńcy, przerabiany kil­ka razy. Oglądałem wersję z Noah Beery i Milton Sills. Utkwiła mi w głowie scena diabelnej awantury w barze nieomal dokład­nie takim jak tutaj. Zabawna jest nasza pamięć. Od lat o tym nie myślałem.

Do stołu podawała młoda Eskimoska o wyzywającym wy­glądzie, w czarnej jedwabnej sukience numer za ciasnej. Stawia­jąc talerz, pochyliła się nad Desforgem tak nisko, że przylgnęła biustem do jego ramienia. Poprosił ją o butelkę whisky, ona zaś bezwstydnie mrugała sztucznymi rzęsami, osłaniającymi jej skośne oczy o kształcie migdału, co wyglądało wręcz nieprzy­zwoicie. Gdy przeciskała się do baru, ktoś klepnął ją w tyłek, wywołując salwę śmiechu. Nie protestowała też, gdy brodaty rybak w nieprzemakalnej kurtce przyciągnął ją i pocałował, a następnie przekazał sąsiadowi.

— Wiesz, czasami chce mi się rzygać — odezwał się Desforge. — I pomyśleć, że dumni niegdyś ludzie zeszli tak nisko.

— Na nieszczęście prymitywne rasy zwykle przyswajają najgorsze strony cywilizacji, a nigdy zalety — powiedziałem.

Kiwnął głową.


— To samo widziałem w rezerwacie Siuksów. Wspaniali ludzie zachowujący się dla turystów jak cyrkowcy.

— Wkrótce wyginą.

— Zapewne — sposępniał.

Dziewczyna przyniosła butelkę z dwiema szklankami. Desforge nalał sobie do pełna.

— Myślałem o małym polowaniu na renifery, póki Stella jest w suchym doku.

— A wymyśliłeś rejon?

— Barman z hotelu sugerował Sandvig. Zdaje się, że tam zachowało się jeszcze kilka starych osad wikingów, a przynaj­mniej jakiejś resztki. Chyba warto tam pojechać, nawet gdyby łowy nie udały się.

— Niezły pomysł — odparłem. — Właśnie tam mieszka Olaf Rasmussen, którego chciałbym ci przedstawić.

— Rasmussen? Czy z nim spokrewniona jest pokojówka Gudrid?

— To jej dziadek, prawdziwy stary wiking. Skończył już chyba siedemdziesiąt pięć lat. Ma farmę w pobliżu Sandvig i stado ośmiuset owiec, ale większość czasu poświęca na wykopaliska w starej osadzie, leżącej na jego gruncie.

— Myślisz, że spędzi ze mną kilka dni?

— Z pewnością. Jest niezwykle gościnny. Czyżbyś znów uciekał przed Lianą?

— Nie, zabiorę ją, jeśli zechce. Jak się tam dostać?

— Możesz wynająć Arniego, o ile ma wolne, lub lecieć z nami, jeśli przyjdziesz o siódmej na lotnisko. Po drodze zatrzy­mujemy się w Sandvig.

— Już zapomniałem, że istnieje taka godzina. Ale to dobry pomysł.

W tym momencie zauważyłem w drzwiach Vogla, Ralfa Strattona i Sarę Kelso. Hans zobaczył mnie w tej samej chwili i powiedział coś do pozostałych. Z uśmiechem zbliżał się do nas wraz za współtowarzyszami.

— Przeprowadziłem niezwykle interesującą rozmowę z sierżantem Simonsenem, panie Martin. Wygląda na to, że mimo wszystko mamy jakąś szansę.

— To ciągle zależy od tego, co zastaniemy na miejscu — powiedziałem, gdy sadowili się przy stole. — Nawet jeśli wylądujemy na wodzie, musi sprzyjać pogoda. Dzisiaj rano na przy­kład Arnie Fassberg nawet nie widział dokładnie jeziora, gdyż była gęsta mgła.

— Czy to normalne? — zapytał Stratton.

Przytaknąłem.

— Zdarza się również w lecie. Nagle zaczyna siekać grad, deszcz, a nawet śnieg i nadchodzi mgła. Za godzinę znów niebo jest lazurowe, aż trudno uwierzyć. Nawiasem mówiąc, jeździcie na nartach?

— Urodziłem się i wychowałem w Tyrolu w Austrii — wy­jaśnił Vogel — co znaczy, że już jako pięciolatek docierałem do szkoły na nartach. Pan Stratton natomiast spędził tylko dwa zimowe urlopy we Francji, ale wierzę, że to doświadczenie okaże się więcej niż wystarczające.

— Obawiam się, że jestem niechlubnym wyjątkiem — stwierdziła Sara — ale sierżant Simonsen twierdzi, że to nie problem.

— O ile wiem, czeka panią wręcz królewska podróż — zapewnił Desforge. — Nawet włos z głowy pani nie spadnie w drodze. A teraz może napijemy się?

Tymczasem gwar wzmagał się. Na niewielkim parkiecie kłębił się tłum, z ciemnych kątów co jakiś czas dobiegały okrzy­ki, a brzęk tłuczonego szkła niósł się echem wśród oparów pa­pierosowego dymu.

— Trudno to porównywać z londyńskim Hiltonem. — Desforge pochylił się ku Sarze. — Nie wolałaby pani zmienić lokalu?

— Och, jestem pod dobrą opieką — odrzekła. — Napra­wdę bawię się całkiem nieźle.

Chwilę później w drzwiach ukazał się Da Gama, a za nim sześciu ludzi z załogi. Był to olbrzym w obcisłym dwurzędo­wym płaszczu i starej czapce, wciśniętej na czarne tłuste włosy. Miał płaskie kości policzkowe i małe świńskie oczka, skórę zaś tak ciemną, że zawsze podejrzewałem go o domieszkę murzyń­skiej krwi.

Szafa ciągle ryczała, ale rozmowy na moment ucichły. Da Gama powiedział coś przez ramię do jednego z mężczyzn i za­śmiał się odpychająco, co nie wiedzieć czemu rozluźniło atmosferę i znowu zapanowała wrzawa. Najkrótszą drogą, przez środek zatłoczonego parkietu, ruszył do baru, a wszyscy naty­chmiast usuwali się na boki.

Desforge ponownie napełnił pustą szklankę.

— A więc to jest Da Gama? Sądząc po wyglądzie, ma mózg wielkości fasoli.

— Trzeba uważać na jego ręce — ostrzegłem. — Łamie ko­ści jak zapałki.

Zadziwiła mnie reakcja Strattona. Zbladł, a w oczach poja­wił się dziwny błysk. Teraz zauważyłem, że nie zdjął rękawi­czek. Były z miękkiej czarnej skórki, zapewne drogie i robiły wrażenie śmiertelnie groźnych. Nagle zrozumiałem ponad wszelką wątpliwość, jak trafnie oceniłem tego człowieka od pierwszego rzutu oka. Był zniewieściały, ale twardziel. Ludzie często błędnie oceniają homoseksualistów. Może właśnie ta super męskość Da Gamy tak go wzburzyła.

— To ci facet, prawda? — zauważyła Sara.

— Zależy od punktu widzenia, złotko. — Stratton w sku­pieniu palił tureckiego papierosa, wciąż skrywając dłonie w rękawiczkach. — Dziwię się, że chodzi na tylnych kończynach. Sądziłem, że rasa ludzka nieco rozwinęła się przez ostatnie pół miliona lat.

Miał absolutną rację. Da Gama był zwierzęciem, bezdusz­nym, wymóżdżonym brutalem, dzikim okrutnikiem i sadystą. Kiedy dorwał się do kogoś, wdeptywał w ziemię bez skrupułów, jak przeciętny człowiek mrówkę.

Oczy Desforge'a niepokojąco błysnęły, co zupełnie nie spo­dobało mi się. Nalał sobie kolejną whisky i zaśmiał się nerwowo.

— Znacie to powiedzenie? Większy dotkliwiej upada.

— Takie gadanie może prowokować, Jack — stwierdzi­łem. — Coś ci powiem. Da Gama nigdy pierwszy nie zaczyna. Zostawia to innym. Dzięki temu jeszcze nie trafił do ciupy. Ale zawsze kończy walkę. W czerwcu trwale okaleczył żeglarza w Godthaab, a przed miesiącem tu właśnie nieomal zabił łowcę reniferów.

— Oczekujesz, że padnę przed nim na kolana?

Zanim odezwał się, w drzwiach stanęła Liana wsparta na ramieniu Arniego, ubrana w niebrzydkie futerko z norki. Zatrzymała się na szczycie schodów lustrując salę, aż zauważyła mnie. Długą chwilę z obojętną twarzą wytrzymała moje spojrze­nie, po czym podała paltko Arniemu. Miała na sobie tę niesamo­witą złocistą sukienkę z naszytymi perłami, jakby płonącą w przyćmionym świetle. Wywarła zamierzony efekt i na sali jedy­nie nie zamarła grająca szafa.

Wreszcie skierowała się w naszą stronę. Ponownie rozległ się zgiełk, przeplatany złowieszczym rechotem. W bezruchu czekałem, kiedy dach runie nam na głowy.

9.

Desforge zerwał się na nogi i wyciągnął ramiona.

— „I spójrzcie, oto kobieta z Babilonu" — zadeklamował.

Spędziliśmy już we Frederiksmut ponad godzinę, a on w tym czasie wypił połowę butelki whisky, którą zamówił w barze. Chyba dopiero teraz zorientowałem się, że zapewne popijał cały dzień, ponieważ po raz pierwszy odkąd go znam, robił wrażenie podchmielonego. Bełkotał, przesadnie gestykulo­wał, a potargane włosy spadały mu na czoło, co w zestawieniu z siwą brodą i imponującą sylwetką sprawiało, iż wyglądał na człowieka, któremu lepiej zejść z drogi, nawet w miejscu takim jak to.

Ludzie już przyglądali się nam ze względu na niego, jak i na Lianę. Desforge'a rozpoznano, co nie dziwiło, gdyż nakrę­cił ponad sto filmów, w większości dubbingowanych na wszy­stkie języki świata. Idol każdego mężczyzny— dwuręki Jack, bohater tysięcy karczemnych awantur, z których zawsze wy­chodził zwycięsko. Ciągle udowadniał swoją wyższość ni­czym rewolwerowiec z Dzikiego Zachodu — a to pijakowi o wybujałych ambicjach, to znów marynarzowi na przepust­ce, który natknąwszy się na niego w barze, koniecznie chciał się z nim zmierzyć.

Przedstawił Lianę obecnym, a Arnie przyniósł krzesło. Cie­kawie zareagowali siedzący przy stole goście. Vogel wpatrywał się w nią z nieukrywanym podziwem, a z oczu wyzierał mu najstarszy w świecie sygnał. Równie mocne, choć nieco inne wrażenie wywarła na Strattonie. Najwyraźniej olśniła go. Pode­jrzewałem, że głównie blaskiem złota. Sara przywołała na twarz półuśmiech, na jaki zdobywa się większość kobiet, gdy pojawia się bezkonkurencyjna piękność. Zimnymi oczami niczym kom­puter taksowała strój i dodatki, które niechętnie oceniła jako świetne.

Desforge objął ją ramieniem i przycisnął.

— Hej, Arnie — powiedział. — Zabieram jutro Lianę do Sandvig na małe polowanko na renifery. Podrzucisz nas tam?

— Chciałbym — odparł Arnie — ale bladym świtem lecę do Sondre.

Sara właśnie zamierzała zapalić papierosa, ale znieruchomiała patrząc nań wrogo. Zlekceważył to i uśmiechnął się do mnie.

— Olaf Simonsen powiedział mi, że mimo wszystko spró­bujesz lądować na Sule.

— Zgadza się.

— Mam nadzieję, że pokazał ci właściwy komunikat meteo. Lepiej, że to ty, a nie ja — dotknął ramienia Liany. — Zatańczy­my?

Rzuciła mi krótkie spojrzenie, po czym odsunęła krzesło ze słowami:

— Z przyjemnością.

— To cholernie dobry pomysł. — Desforge wstał, lekko chwiejąc się i wyciągnął rękę do Sary. — Chodźmy, pokażemy im, jak to należy robić.

Vogel próbował ukryć niezadowolenie, ale nie zwracała na niego uwagi. Właśnie leciał niezły kawałek i na parkiecie tłoczyli się goście. Obserwowałem, jak szli, a potem spojrzałem na Portugalczyków w drugim końcu sali. Rozbierali Lianę oczami, co nie dziwiło, jednak znaczące było to, że niewiele mówili. Da Gama oparł się o bar, a z ust zwisał mu papieros. Z kamienną twarzą bezustannie wodził oczami za Desforgem.

Jako trzynastolatek nieoczekiwanie musiałem zagrać w za­stępstwie na skrzydle w szkolnym meczu rugby. Przeżyłem wtedy moment chwały, gdy podprowadziłem kapitana druży­ny na odległość jarda od linii bocznej, udaremniając zwycięstwo przeciwnikom. Po meczu wielki umięśniony osiemnastolatek dał mi wycisk w łazience i zagroził, żebym więcej nie wchodził mu w drogę, bo oberwę gorzej. Już nigdy nie zagrałem, ale najważniejsze, że wówczas znienawidziłem przemoc i nabrałem wstrętu do osiłków pokroju Da Gamy, co jest znacznie groźniejsze w skutkach.

Rozróba czaiła się w barze, wisiała w powietrzu jak napięcie przed burzą, zmieszana z dymem, potem i oparami alkoholu. Przenikała do mózgu, aż poczułem się odurzony. Dziwny ner­wowy spazm ogarnął mnie zimną falą.

Zaczęło się z najmniej oczekiwanej strony. Z szafy dobiegała następna piosenka. Ralf Stratton bez słowa przepchnął się przez tłum i klepnął Arniego po ramieniu. Ten niechętnie puścił Liane. Wrócił do stołu, a ja, kiwnąwszy głową w ich kierunku, stwier­dziłem:

— Dobrze im idzie.

— Sądzę, że na więcej go nie stać — uszczypliwie odparł Arnie.

Da Gama powiedział coś do faceta o plugawej twarzy w zatłuszczonej skórzanej kurtce. Mężczyzna przecisnął się wśród ciżby i klepnął Strattona. Ten tańczył dalej. Portugal­czyk znów spróbował i Stratton zniecierpliwiony strząsnął jego rękę.

W garniturze z Savile Row i krawacie z RAF-u, zniewieściale wyglądający Anglik wyróżniałby się w takim miejscu, nawet nie tańcząc z piękną dziewczyną i nie przyciągając przez to spojrzeń mnóstwa osób. Kolejne zdarzenia zaszokowały zgromadzo­nych, chociaż mnie szczególnie nie zaskoczyły.

Portugalczyk złapał Strattona za klapy. Nikt nie zobaczył dokładnie, co właściwie zaszło, ale cokolwiek to było, efekt okazał się druzgocący. Przypuszczam, że Stratton kopnął go w pachwinę, ponieważ Portugalczyk zagłuszył nawet jazgot grającej szafy. Teraz Stratton znad lewego ramienia kantem dłoni walnął go w szyję.

Facet upadł, tłum rozstąpił się i rozpętało się piekło. Stratton ledwie odepchnął na bok Lianę i już miał pełne ręce roboty. Jakiś Portugalczyk runął na niego. Ten cofnął się i podniósłszy kolano, wyrzucił do przodu nogę. Ugodził go najniżej, jak tylko można, i napastnik padł na podłogę jak kamień. Ale następni czterej otoczyli go zbyt ciasno, więc nie mógł kontynuować tej koronkowej roboty. Gdy padał, Arnie już pędził, jednak Desforge, z rykiem niczym zraniony lew, wyprzedził go.

Złapawszy jednego z mężczyzn za szyję i spodnie, rzucił nim przez parkiet, aż ten uderzył głową w stół, który załamał się pod ciężarem. Odpryski z rozbitych szklanek i butelek poleciały w tłum. Jakaś kobieta krzyczała. Jack zajął się drugim z męż­czyzn, atakujących Strattona. Przyłożył mu pięścią jak maczugą prosto w odsłonięty kark.

Arnie skoczył z rozpędu na plecy kolejnego faceta, razem kotłowali się na podłodze, sięgając sobie do gardeł. Został już ostatni z napastników, ciągle pochylający się nad Strattonem. Zaciekle próbował wykopać z niego życie. Stratton zdołał przeturlać się nieco dalej i złapawszy go za nogę, powalił na ziemię. Desforge ruszył z odsieczą, ale nie zdążył. Da Gama, który przez te kilkadziesiąt sekund obserwował z baru całe zamieszanie, zdecydował się teraz na interwencję. Z zadzi­wiającą jak na takiego olbrzyma szybkością przedarł się przez tłum i od tyłu zacisnął w stalowym uścisku rękę wokół tcha­wicy Desforge'a.

Zarówno Arnie, jak i Stratton byli zajęci i najwyraźniej nikt inny nie zamierzał mu pomóc, a Da Gama dusił coraz mocniej. Jack z purpurową twarzą daremnie próbował uwolnić się od tego śmiertelnego uścisku.

Ogarnęły mnie dreszcze, głowa spuchła jak balon, a wrzask hałastry walił we mnie niczym fale o daleki brzeg, Wiedziałem, że Liana krzyknęła, choć nic nie usłyszałem, po czym rzuciła się na Da Gamę jak dzika kotka. Odepchnął ją prawą ręką, wzmocnił uścisk i nagle w miejsce kamiennej maski pojawił się jeden z najokrutniejszych uśmiechów, jakie kiedykolwiek widziałem.

Myślę że raz na zawsze próbowałem zniszczyć wszystkie sadystyczne, bezrozumnie kreatury jakie w życiu spotkałem, kiedy rozbiłem krzesło na głowie i barkach tego dzikusa. Przez chwilę ucieleśniał wiele osób naraz. Kapitana szkolnej drużyny rugby, który sponiewierał mnie jako chłopaka, star­szego kadeta nadzorującego chrzest bojowy rekrutów, gdy wstępowałem do marynarki, i pewnego porucznika w Siłach Powietrznych Marynarki, znęcającego się nad młodymi, niedoświadczonymi pilotami. Ale przede wszystkim widziałem w nim pielęgniarza z ośrodka, gdzie leczyłem się, istnego po­twora, czerpiącego sadystyczną przyjemność z bicia do nieprzy­tomności umysłowo chorych ludzi tylko dlatego, że ich histery­czne wrzaski przeszkadzały mu w grze w karty w czasie noc­nych dyżurów.

Krzesło pękło od uderzenia. Podniósłszy je walnąłem po­nownie i tym razem rozpadło się na dobre. Da Gama krzyknął z bólu i puścił Desforge'a. Kiedy odwrócił się ociekający krwią, rzuciłem mu w twarz resztki krzesła i cofnąłem się.

Ruszył do mnie z wyciągniętymi rękami. Odskoczywszy na bok, kopnąłem mu krzesło prosto pod nogi. Potknął się i zwalił na podłogę. Złapałem za szyjkę butelkę z wódką i rozbiwszy o kant baru, przycisnąłem go kolanem, zanim drgnął.

Rozbite szkło było niebezpieczną bronią. Przyłożyłem mu je do gardła. Ostra krawędź raniła naprężone mięśnie. Pchnięcie i byłoby po nim. Wiedział o tym i strach wylazł z niego jak szumowiny na powierzchnię wody.

Nigdy nie dowiem się, czy zabiłbym go wówczas, bowiem odgłos wystrzału przebił się przez wrzawę i oprzytomniałem. Zapanowało milczenie podobne do ciszy na morzu po gwałtow­nym sztormie. Olaf Simonsen wysunął się z automatycznym pistoletem w prawej ręce.

— Wystarczy, Joe — powiedział po angielsku. — Teraz ja się tym zajmę.

Wstałem i ostrożnie położyłem butelkę na kontuarze. Nadal byłem oszołomiony, jakby wszystko działo się poza mną. Do­strzegłem, że Da Gama wciąż leży, a Arnie z Sarą pomagają wstać Desforge'owi. Stratton jakoś ocalał bez większych obra­żeń i stojąc na skraju parkietu spokojnie ścierał chusteczką krew z policzka.

Simonsen ustawił Da Gamę i tych z załogi, którzy utrzymy­wali się na nogach rzędem, plecami do baru. Dwaj leżeli nieprzy­tomni na podłodze, a ten, którym Desforge rzucił jak workiem z węglem, siedział na krześle, ściskając złamane ramię.

Simonsen podszedł do mnie z automatem gotowym do strzału. Zdawałem sobie sprawę, że Da Gama obserwuje mnie, ocierając krew z brody.

— Idź do domu, Joe — znowu odezwał się po angielsku. — I zabierz znajomych. Porozmawiamy później.

Głupio wpatrywaliśmy się w niego, gdy zjawiła się Liana w futrze na ramionach. Była blada i roztrzęsiona, ale głos miała spokojny.

— Lepiej wyjdźmy, Joe, póki jeszcze możemy.

Chwyciłem mocno jej wyciągniętą rękę i podążyłem za nią jak baranek.

Niewiele wiedziałem z tego, co działo się potem, dopóki strumień lodowatej wody pod prysznicem nie otrzeźwił mnie na dobre. Wytrzymałem całe dwie minuty, po czym wysuszy­łem się ręcznikiem. Ubierając się usłyszałem pukanie do drzwi. Wszedł Arnie. Na prawym policzku, gdzie przyłożył mu pięścią przeciwnik, widniał brzydki siniak. Zauważyłem też startą skó­rę na dłoni, ale uśmiechał się wesoło.

— Co za noc! Jak się czujesz?

— Przeżyję. Co z Desforgem?

— Jest z Lianą, a ja idę do domu zmienić ubranie. Całą koszulę mam we krwi, na szczęście nie mojej. Za pół godziny spotkamy się w barze.

Zniknął, ja zaś ubrałem się i poszedłem do Desforge'a. Za­pukałem. Otworzyła Liana.

— Jak się czuje? — zapytałem.

— Sam zobacz.

Leżał na plecach z uchylonymi ustami, przykryty puchową kołdrą. Pochrapywał rytmicznie.

— Ostatecznie whisky go pokonała — stwierdziła — Kiedy obudzi się, pewnie pomyśli, że to był tylko szalony sen.

— Ja właśnie tak się czuję — powiedziałem.

Spojrzała na mnie z uwagą i najwyraźniej chciała coś dodać, gdy usłyszeliśmy pukanie. W drzwiach ujrzeliśmy Sarę.

— Chciałam dowiedzieć się, jak się miewa pan Desforge?

Liana skinęła w kierunku łóżka.

— Gdyby fani go teraz zobaczyli...

Sara zbliżyła się do posłania.

— Często bywa w takim stanie?

— Zaledwie cztery, pięć razy w tygodniu.

Położyła portfel z krokodylej skóry na szafce przy łóżku.

— Zostawię tutaj. Znalazłam go we Frederiksmut, pewnie wypadł w czasie walki.

— To na pewno Jacka?

Przytaknęła.

— Zajrzałam do środka. Między innymi znalazłam list ad­resowany do niego — ruszyła do drzwi, ale zatrzymała się. — Urządził pan niezłe przedstawienie, Martin. Jest pan pełen nie­spodzianek. Zastanawiam się nad biegiem zdarzeń, gdyby nie zainterweniował sierżant.

— Tego nigdy nie dowiemy się, pani Kelso, nieprawdaż?

— Też tak sądzę.

Zamknęła cicho drzwi, a Liana powiedziała:

— Możemy chyba zostawić go w spokoju. Pójdziemy do mnie? Chciałabym porozmawiać.

Mieszkała obok, czego spodziewałem się, a jednak poczu­łem ten sam irracjonalny gniew co wcześniej. Było to równie irytujące, co niewytłumaczalne. Niezwykłe pociągająca, ale na­leżała przecież do Jacka Desforge'a, choć ten fakt nie sprawiał mi przyjemności.

Usiadłszy na parapecie, założyła nogę na nogę, odsłaniając do połowy uda. Poprosiła o papierosa. Trzęsącymi rękami pod­suwałem zapałkę.

— Co właściwie pani Kelso tutaj robi? — zapytała.

To był równie dobry temat rozmowy jak każdy inny, więc opowiedziałem. Słuchała uważnie ze zmarszczonym czołem i nie rozchmurzyła się nawet wtedy, gdy skończyłem.

— Wygląda na to, że Stratton świetnie sobie radzi w nie­ bezpieczeństwie jak na przedstawiciela towarzystwa ubezpie­czeniowego — skomentowała. — Z drugiej strony, też nieźle spisałeś się.

— Pewnie wyglądałem niezwykle prymitywnie w porównaniu ze Strattonnem.

— Ale zadziałałeś skutecznie — odparła. — Brutalnie i efektywnie. Takich rzeczy raczej nie uczą w City? Na przykład sztuczka z butelką niezupełnie zgadzała się z Kodeksem Queensberry.

— Świat, w którym żyłem i nauczyłem się tego, kierował się jedyną zasadą: „Załatw innego, zanim ciebie załatwi".

— Opowiesz o tym? — zapytała wprost.

— Czemu nie — wzruszyłem ramionami. — To krótka hi­storia. Mówiłem ci już, że latałem w Siłach Powietrznych Mary­narki w roku 1951, wówczas trwała wojna.

— Korea?

Przytaknąłem

— Nie zrozum mnie źle. To nie była bitwa o Anglię. Star­tując z lotniskowca kontrolowaliśmy wybrzeże, a północno-koreańscy piloci wcale tak nie chcieli tłuc się. Lądowanie na lotniskowcu to nie lada sztuka, nawet w czasie pokoju zdarza się, że rozbijają się samoloty. Dodawaliśmy sobie ducha najpro­stszą metodą.

— Whisky? — wtrąciła.

— Dla mnie rum. Ale byłem wyjątkiem, rzadkim ptasz­kiem, który nie toleruje mocnych trunków. Wiesz, że alkoholizm to choroba. Tylko nieliczni zdają sobie z tego sprawę. Bóg jeden wie, jak przeżyłem do zakończenia służby. Kłopot polegał jed­nak na tym, że nie potrafiłem tego przerwać.

— I zniszczyłeś małżeństwo?

— Z pewnością nałóg pomógł. Wspominałem ci, że pewne­go dnia, gdy już ani chwili nie wytrzymywałem w biurze, po prostu odszedłem.

— I wtedy zrobiłeś kurs na pilota handlowego?

— Dopiero po dziewięciu miesiącach. Właśnie w tym cza­sie nauczyłem się, do czego służą rozbite butelki, jak skutecznie przygnieść człowieka butem i ogrzewać się na nabrzeżnej ławce gazetą Evening Standard, wsuniętą pod koszulę. Zanim wyrwa­łem się z tego, poznałem wszystkie domy noclegowe w Londynie.

— Co właściwie zdarzyło się?

— Po kolejnej bijatyce w jakiejś melinie wylądowałem w areszcie, a policja zawiadomiła Amy, która poszukiwała mnie od miesięcy. Dodam, że już wcześniej przeżywała to dwukrot­nie. Załatwiła mi klinikę, gdzie eksperymentalnie leczono alko­holików. Nie wiem, dlaczego uważała, że jest mi coś winna. Resztę — jak powiadają w powieściach — znasz.

Kiwnęła głową.

— Ale przetrwałeś i tylko to się liczy.

— Czasami wątpię.

Wyglądałem przez okno. Potem spojrzałem na powabne nogi, głęboką szparkę między piersiami w luźnym dekolcie su­kienki i niespodziewanie dotknąłem jej ramienia. Natychmiast padła mi w objęcia. Całowałem ją mocno i długo, a gdy wreszcie wyrwała się, oddychała z trudem.

— A już myślałam, że myliłam się.

To była uwaga całkowicie w jej stylu, mimo to zirytowałem się i przekornie zapragnąłem ją zranić.

— Jesteś pewna, że Jack nie przywoła cię za chwilę, a może zechce to robić wieczorem?

Z namysłem cofnęła się o krok, ale nie wybuchła ani nie uderzyła mnie w twarz. Obyło się bez dramatycznych gestów. Po prostu spokojnie powiedziała:

— Jak na tak bystrego chłopaka zachowałeś się jak głupiec. Poczekaj, coś ci pokażę.

Wróciła po chwili z portfelem z krokodylej skóry, znalezio­nym przez Sarę we Frederiksmut. Wyjęte zeń kopertę i podała mi.

— Przeczytaj.

To był list od Milta Golda, na który czekał Desforge. Treść kompletnie mnie zaskoczyła. Gold nie tylko opóźniał rozpoczę­cie zdjęć, ale wręcz zrezygnował z filmu, ponieważ sponsorzy za żadną cenę nie chcieli Jacka. Przepraszał, ale cała sprawa wymknęła mu się z rąk. Do tego dorzucił jeszcze wiadomość, że kalifornijski majątek Jacka zajął komornik do czasu rozprawy wniesionej przez wierzycieli.

Zastanawiałem się nad tym wszystkim, aż Liana wyrwała mi list z ręki, starannie złożyła i schowała do koperty.

— Dlaczego nie powiedział mi prawdy? — spytałem.

Wzruszyła ramionami.

— Syndrom pana Micawbera, kochany, czyli rozpaczliwa nadzieja, że może coś zmieni się.

— A ty wiedziałaś?

— Tak.

— Skoro nic nie mogłaś zyskać, po co przyjechałaś?

— Ponieważ chciałam, a on potrzebował przyjaciela, czego zapewne nigdy nie zrozumiesz — stała tak opierając rękę na biodrze, filigranowa i bardzo wyzywająca. — Pragnęłam po prostu uzmysłowić mu, że nie jestem na niczyje zawołanie. Oczywiście sypiałam z Jackiem, ale tylko dlatego, że miałam na to ochotę, bez żadnego innego powodu. A teraz łaskawie zjeż­dżaj do diabła.

Nie dyskutowałem wiedziony intuicją, że każda próba prze­prosin byłaby najgorszym z możliwych rozwiązań. Posłusznie zatem wyszedłem.

Arnie siedział już w barze obok Simonsena. Wstał, gdy zbliżyłem się.

— Właśnie zbierałem się. Gdzie Liana?

— W pokoju, ale na twoim miejscu nie spieszyłbym się. Jest wściekła.

— Żyj niebezpiecznie, to moje motto — odparł i wyszedł.

Zamówiłem sok pomidorowy i usiadłem przy Simonsenie.

— Kiedy założy mi pan kajdanki, sierżancie? — zapytałem.

Potraktował to na pół serio.

— Nie sądzę, aby to było konieczne. Jak czuje się pan Desforge?

— Odsypia. Nie zdziwiłbym się, gdyby rano niewiele pa­miętał. A co z Portugalczykami?

— Jeden został w szpitalu ze złamaną ręką. Da Gama z in­nymi wrócił na szkuner z poleceniem nieopuszczania pokładu aż do odpłynięcia, co niestety nastąpi dopiero pojutrze. Ale na tym wybrzeżu jest skończony, już ja tego dopilnuję — łyknął piwa i sucho dodał: — Z drugiej strony cieszę się, że przyszed­łem we właściwym momencie. Zabójstwo to zabójstwo, bez względu na ofiarę.

— Wiem — powiedziałem. — I jestem ci wdzięczny.

Poklepał mnie po ramieniu i wstał.

— Teraz porządnie wyśpij się. Spotkamy się rano na lotnisku.

Po jego wyjściu zastawiałem się jeszcze nad wieloma spra­wami, ale myśl o Lianie nie dawała mi spokoju, więc po chwili wstałem i wróciłem na górę. Na korytarzu panował spokój.


Byłem już w pobliżu apartamentu zgadując, co też robi Arnie, gdy usłyszałem jej podniesiony, ostry, wyraźny i bardzo zagnie­wany głos.

Szybko ruszyłem korytarzem i wtargnąłem do jej pokoju. Leżała na łóżku, przyciśnięta przez Arniego, który ze śmiechem przytrzymywał jej ręce. Złapałem go za kołnierz i szarpnąłem tak mocno, że przeleciał pod przeciwległą ścianę, ledwo zacho­wując równowagę. Liana usiadła, wygładziła spódnicę, a ja uśmiechnąłem się łagodnie.

— Coś jeszcze mogę zrobić?

— Tak, wynoś się do cholery i zabierz tego gnojka.

Nieomal rozpłakała się, upokorzona w równej mierze tym, co się stało, jak i faktem, że to właśnie ja ze wszystkich możli­wych ludzi znalazłem się przy niej. Uznałem, że czas wycofać się.

— Idziemy, Arnie.

Patrzył rozwścieczony.

— A więc to tak. Wykonuję pierwszy ruch, a dobry stary Joe zbiera łupy.

Po tych słowach poczułem się jak pies myśliwski i wybuch­nąłem śmiechem.

— Nie bądź głupi. Zbieramy się.

Pierwszy raz widziałem go tak rozgniewanego.

— Właśnie zrobiłaś największy błąd w życiu! — krzyknął do Liany. — Zostawiam ci coś na pamiątkę. Schowaj do pończo­chy i nie zapomnij Arniego Fassberga.

Rzucił coś trzaskając drzwiami. Tajemniczy przedmiot po­toczył się pod łóżko i Liana uklękła, żeby go wydobyć. Myślałem, że wstała z kamykiem w ręku, ale w świetle tajemniczy drobiazg na moment zapłonął zielonym blaskiem. Rozszerzyła oczy, a ja szybko wyciągnąłem rękę.

— Daj mi to.

Spojrzałem na kamyk pod światło i poczułem suchość w gardle. Liana spytała:

— Czy jest cenny?

— Może tysiąc dolarów albo dwa. Dla pewności należałoby zapytać eksperta.

Warto było zobaczyć jej twarz.

— To szmaragd — powiedziałem łagodnie. — Tak wyglą­dają przed oszlifowaniem.

Sprawiała wrażenie kompletnie oszołomionej.

— Nie wiedziałam, że na Grenlandii są szmaragdy.

— Ani ja. Liano — dodałem.


10.

Rankiem prawie o wpół do siódmej szedłem przez lotnisko po komunikat meteo. W zasadzie nie potrzebowałem go, gdyż sam przewidziałem, że zapowiada się ładny dzień, obserwując poszarpane obłoczki mgły nad spokojną wodą i ostry zarys gór na tle nieba. Takiego wyczucia nabiera się z doświadczeniem. A ja uważałem się już za starego Grenlandczyka, co dawało mi poczucie przynależności do grupy, którego od dawna nie za­znałem.

Wracałem z wieży na skróty obok dwóch betonowych hangarów, postawionych przez Amerykanów w czasie wojny. Przed jednym stał jeep Arniego. Kiedy zbliżyłem się, z samo­chodu wysiadł główny mechanik Kanadyjczyk Miller i mój kolega. Chwilę jeszcze rozmawiali, po czym Miller odjechał jeepem.

Arnie zauważył mnie. Na pierwszy rzut oka domyśliłem się, że coś nie gra. Jego wygląd, jak to u ekstrawertyków, wyraźnie zmieniał się pod wpływem niepowodzeń.

— Co się dzieje? — zapytałem.

Bez słowa otworzył drzwi do hangaru. Poszedłem za nim. Rozbity aermacchi leżał w półcieniu, wsparty na fatalnie uszko­dzonym podwoziu i jednym skrzydle. Płozy były połamane. Na miejscu wypadku stała stara trzytonowa ciężarówka marki bedford, należąca do obsługi lotniska. Najwyraźniej walnęła tyłem w samolot.

— Co się stało? — dociekałem.


— Nie mam pojęcia. Rano zastałem ten bajzel. Wiesz, że w nocy nikogo tu nie ma. Miller przypuszcza, że to sprawka pijaczków. Wsiedli do ciężarówki dla draki, a skończyło się kraksą.

— A gruszki rosną na wierzbie — skwitowałem.

Długą chwilę patrzyliśmy na siebie w pełnym napięcia mil­czeniu. Nagle poczułem, że chce wyrzucić z siebie wszystko, cokolwiek to było, ale wstrzymał się.

— Miller sprowadzi największy dźwig. Zaraz go podnie­siemy.

— Co z naprawą?

— Uważa, że poradzą sobie w dwa dni.

— Przez ten czas wiele może się wydarzyć, Arnie.

Roześmiał się.

— O co chodzi, Joe?

— Sam nie wiem — odparłem. — Ale muszę już iść. — Na moment zatrzymałem się jeszcze. — Jeśli znajdziesz na brzegu więcej takich kamyków jak ten, który dałeś Hanie wieczorem, zachowaj dla mnie, dobrze? Pora pomyśleć o zabezpieczeniu na starość.

Zdawałem sobie sprawę, że taka szermierka słowna pro­wadzi donikąd, więc zostawiłem go w ciemnym hangarze i wróciłem na przystań. Uśmiechał się, ale z oczu wyzierał mu strach.

Simonsen i Vogel wraz z towarzystwem byli już na pasie startowym. Stratton z policjantem ładowali narty i resztę ekwi­punku do samolotu.

— Jaka prognoza? — zapytał Simonsen.

— Zapowiada się bezchmurnie przez większość dnia. Wie­czorem może pojawić się mgła, ale powinniśmy wrócić wcześniej.

Kiwnął głową.

— Zatem ruszajmy. Skontaktowałem się z agentem w Sandvig. Zanim wylądujemy, przygotuje nam lekkie sanki.

Nagle usłyszeliśmy ryk silnika. Z wielką prędkością jechał hotelowy landrover. Zahamował ostro tuż przed nami. Pier­wsza wysiadła Liana. W kożuszku z owczej skóry, narciarskich spodniach i ciemnych okularach wyglądała jak turystyka z Saint Moritz. Chłopak z obsługi wyładowywał bagaże, a z drugiej strony samochodu pojawił się Desforge, zadziwiająco świeży, biorąc pod uwagę wieczorne wydarzenia.

— Dzień dobry — przywitał się wesoło. — O mało nie spóźniliśmy się.

Simonsen spojrzał na mnie.

— Pan Desforge leci z nami?

— Tylko do Sandvig — wyjaśniłem. — Wybiera się z pan ną Eytan na poszukiwanie reniferów.

Simonsen miał wątpliwości.

— Zdaje się, że będzie ciasno.

Mówił po duńsku, ale Desforge chyba domyślił się, o co chodzi, bo szybko wtrącił:

— Jeśli to panu nie na rękę, to dajmy spokój. Może namówię Arniego.

— Miałbyś duże trudności — powiedziałem. — aermacchi uległ drobnemu wpadkowi. W najlepszym wypadku poleci za trzy dni.

Simonsen zapytał, co się stało, więc wyjaśniłem mu po­krótce. Vogel i Stratton nie przejawiali specjalnego zaintereso­wania, lecz Sara słuchała uważnie z wypiekami na twarzy i z nieprzeniknionym wyrazem ciemnych oczu. Simonsen po­kiwał ze współczuciem głową, ani przez chwilę nie podejrze­wając, że może prawda jest zupełnie inna, niż sugerował Miller.

— Biedny Arnie. I to w szczycie sezonu — zwrócił się do Jacka. — Jeśli Joe zabierze wszystkich, to oczywiście nie mam nic przeciwko temu, panie Desforge, natychmiast startujemy. Czeka nas ciężki dzień, a wolałbym uniknąć noclegu na czapie lodowej.

— Doskonale. — Desforge zapłacił kierowcy, a Stratton i Simonsen już ładowali jego bagaże.

Mogłem zamienić kilka słów z Lianą. Zbliżyłem się do niej i poczęstowałem papierosem. Pochyliła głowę nad zapałką, któ­rą osłaniałem dłońmi.

— Co do wieczoru — powiedziałem cicho — byłbym wdzięczny, gdybyś nikomu nie wspominała o tym drobnym prezencie od Arniego.

Patrzyła zza ciemnych szkieł, jakby nieobecna.

— Dobrze, ale spodziewam się, że niebawem wyjaśnisz mi wszystko — stwierdziła, nie oczekując odpowiedzi. Nawet nie próbowałem jej udzielić. Zresztą miałem o czym myśleć. Wspiąłem się do kabiny, by skontrolować bagaże, ale Stratton najwidoczniej znał się na rzeczy. Wziąwszy pod uwagę ciasnotę, ułożono je perfekcyjnie.

Jakoś usadziłem wszystkich i ostatni raz sprawdziłem pły­waki. Potem sprowadziłem samolot na wodę i od razu wystar­towałem.

Sandvig położone jest w głębi lądu wśród małych wyse­pek i fiordów, wciśniętych w skaliste wybrzeże. To typowa wio­ska rybacka, jakich wiele na południowym zachodzie, zbudowa­na w miejscu dawnej osady normanskiej na wąskiej półce, u stóp góry z cudownym widokiem na cieśninę. Wylądowaliśmy do­kładnie po czterdziestu minutach lotu. Osadziłem ottera na małym skrawku wolnego brzegu.

Przed nami widniało kilkanaście malowniczych domków, mała kaplica i sklep Towarzystwa Handlowego, w którym sku­powano od rybaków focze skóry i wątroby rekina, a w zamian sprzedawano z wąskiego nabrzeża niezbędne produkty. Wię­kszość mieszkańców już obserwowała z zainteresowaniem Desforge'a i Lianę, którzy taszczyli bagaże. Tubylcy wyglądali na czystej krwi Eskimosów, choć woleli, gdy mówiono o nich Grenlandczycy. Byli to krępi ludzie z twarzami o mongolskich rysach i mocno śniadej cerze. Niektórzy nosili ubrania ze sklepu, ale za to wszyscy mieli buty z foczej skóry.

Pojawił się miejscowy agent, a za nim dwaj mężczyźni z san­kami, zamówionymi przez Simonsena. Nie mówił po angielsku, więc zanim załadowano sanki do samolotu, przedstawiłem mu krótko plany Desforge'a i Liany.

— Wszystko w porządku? — zapytał Jack.

Przytaknąłem.


— Poprosiłem, żeby was zawieźli na farmę Olafa Rasmussena.

— Mam nadzieję, że staruszek zna angielski?

— Lepiej od ciebie. Możesz na nim polegać.

— A powrót?

Wzruszyłem ramionami.

— Zawsze możesz skontaktować się przez radio z lotni­skiem we Frederiksborgu. Przylecę po was, kiedy tylko zech­cesz, oczywiście w miarę wolnego czasu.

Spojrzałem na Lianę. Chciałem pożegnać się z nią i powie­dzieć coś więcej, ale nie miałem pojęcia, jak to zrobić. Wiedziała o tym, bo z uśmiechem lekko skinęła głową, co ucieszyło mnie niezwykle. Wspiąłem się do kabiny i zapuściłem silnik.

Przy niesprzyjającym wietrze startowanie z Sandvig było dość niebezpieczne, gdyż z drugiej strony fiordu wznosiła się wysoka skała, opadająca stromo w zieloną taflę wody. Ale dzi­siaj mieliśmy szczęście. Samolot wzbił się w niebo lekko jak ptak. Skręciwszy nad łąkami przeleciałem nad wioską, po czym usta­wiłem kurs i między kamiennymi ścianami fiordu zmierzaliśmy prosto ku lodowcowi.

Zmarznięta biała lawa, pofałdowana niczym ogromny wa­chlarz, z krawędzi czapy lodowej opadała w wody fiordu. Zbo­cza gór porastały niczym kobierzec niskie krzewy Aldera równie trudne do przebycia jak zasieki z zardzewiałego drutu kolcza­stego. Wyżej rysowała się wyraźna linia zarośli, a ponad nią tylko poszarpane wierzchołki ostrych jak brzytwa turni, pokryte śniegiem i lodem.

Prześliznąwszy się nad grzbietem lodowca, znaleźliśmy nad morzem lodu, który w tym miejscu podlegał ogromnemu ciśnieniu. Poszatkowane przybrzeżne góry przechodziły w łań­cuch potężnych wzniesień z tysiącem szczelin. Teren był tak trudny, że przy największym wysiłku dziennie pokonywało się co najwyżej około siedmiu mil. Pomyślałem o ekspedycji z Oxfordu oraz innych. Przemierzając krok za krokiem to dzikie pustkowie, wzniosłem dziękczynne modły do braci Wright.


Do Sule dotarliśmy po czterdziestu minutach. Przy dosko­nałej widoczności bez śladu mgły obniżyłem lot, obserwując niebieską wodę. Było sporo drobnego lodu, przypominającego porozbijane szkło.

— Co o tym sądzisz? — zapytał Simonsen, gdy podciąg­nąłem samolot do góry.

— Wygląda nieźle, ale przed wylądowaniem odnajdźmy wrak. Zaoszczędzimy trochę czasu.

Szybko przelecieliśmy dziesięć mil, ale nie trafiliśmy na ślad herona. Zmniejszyłem gaz i silnik cicho mruczał. Powiedziałem przez ramię:

— Wrak gdzieś tu jest, więc miejcie oczy otwarte. Ze wska­zówek Arniego wynika, że leży na dnie jakiejś rozpadliny.

Przechyliwszy samolot, łagodnie schodziłem w dół. W tej samej chwili Stratton krzyknął podekscytowany:

— Tam! Na lewo! Na lewo!

Skręciłem ostro i opadłem jeszcze niżej. Teraz zobaczyli­śmy wszyscy. Tkwił w głębokiej szczelinie zgodnie z opisem Arniego. Srebrno-niebieski kadłub odcinał się wyraźnie na białym tle.

Ponownie nabrałem wysokości i skierowałem Ottera ku Su­le. Z obawy i podniecenia zaschło mi w gardle, a w żołądku poczułem lodowaty skurcz.

Vogel pochylił się do przodu.

— Ile czasu potrzeba, żeby tam dotrzeć?

— To zależy od waszych umiejętności jazdy na nartach — odparłem. — Przy odrobinie szczęścia dwie do trzech go­dzin.

— A więc, o ile nie wynikną jakieś niespodzianki, powin­niśmy dojść do wraku i wrócić do Frederiksborga dziś wieczo­rem.

— Jeśli pogoda dopisze — wtrąciłem.

Okrążyłem jezioro i wylądowałem.

Wszystko szło jak z płatka. Bez problemu osadziłem samo­lot na wodzie, a na cieniutki lód natknęliśmy się jedynie przy brzegu. Popękał i rozpadł się na kawałeczki, gdy wjeżdżałem Otterem na ląd.

Wyłączyłem silnik. Zapanowała niczym niezmącona cisza. Odczuliśmy ją wszyscy. Powiedziałem z uśmiechem:

— Miejmy nadzieję, że następny etap będzie równie łatwy. Wysiadamy.

Otworzyłem drzwi i wyskoczyłem na brzeg.


11.

Jezioro otaczały mokradła, ale dalej, aż po drgającą w in­tensywnym świetle linię horyzontu, ciągnęła się przestrzeń po­kryta lodowymi pagórkami, przypominającymi wydmy.

Jako przewodnik szedłem pierwszy. Na szyi zawiesiłem kompas na długim sznurku. Za mną Simonsen i Vogel ciągnęli sanki za dwie linki, które dla bezpieczeństwa przyczepili jeszcze w pasie do specjalnych szelek.

Wyprzedziłem ich znacznie i po półgodzinie zatrzymałem się, by sprawdzić kierunek. Obejrzałem się. Vogel, zgodnie z obietnicą, dawał sobie świetnie radę. Natomiast Stratton został w tyle. W parkach z kapturami i goglach wyglądali jak stare wygi, podobnie zresztą jak Sara w saniach otulona kocem.

Lawirowałem między lodowymi pagórkami. Zgrzałem się, nie przyzwyczajony do wysiłku. To była harówka, ale sprawiała mi radość. Wiatr ucichł, a słońce roztapiało nieznacznie lodową powierzchnię, lśniącą tysiącem iskierek. Stanąłem na szczycie pagórka, by ponownie zerknąć na kompas. Dziewiczy, dziki krajobraz zachwycił mnie.

Lianie powiedziałem, że na Grenlandię przybyłem dla pie­niędzy, co — jak to w życiu — stanowiło tylko część prawdy. Może Desforge należał do zbyt wielkich romantyków, ale pa­trząc na czapę lodową rozumiałem jego opowieść o nieznanym lądzie. To bodaj ostatnie miejsce na ziemi, gdzie największym wyzwaniem jest przetrwanie. Przemierzając ten bezkres Amundsen, Peary i Gino Watkins podjęli je z pełną świadomością. Dziwne, ale poczułem się jednym z nich, gdy schodziłem z grani i z nową energią torowałem drogę u stóp wzgórza przez pole śniegowe. Przecinały je setki wąskich szczelin, więc zawró­ciłem.

— Jakieś problemy? — spytał Simonsen.

— Nie, jeśli będziemy ostrożni. Kilka rozpadlin i to wszy­stko. Ale muszę wam pomóc. Popchnę sanki.

— Może powinnam iść? — zaproponowała Sara.

Zaprzeczyłem.

— To nie jest konieczne, zapewniam panią.

Na grani pojawił się Stratton. Zjeżdżając do nas, stracił równowagę i poturlał się w miękkim puchu. Pomogłem mu wstać. Wyglądał na zmęczonego.

— W porządku? — zapytałem.

Uśmiechnął się szeroko.

— Trochę brakuje mi wprawy, ale poradzę sobie.

— Trzymajmy się teraz razem — powiedziałem — czekają nas niespodzianki. Proszę pchać ze mną sanki.

Prawie godzinę forsowaliśmy ten odcinek. Musieliśmy prze­ciągać sanki nad szerokimi i głębokimi rozpadlinami. Krawędzie były stosunkowo twarde, ale czasami nawis miękkiego śniegu dawał złudne wrażenie solidności i tylko dzięki doświadczeniu oraz instynktowi Simonsena wyszliśmy z tego cało.

Po krótkiej przerwie wyruszyliśmy dalej. Teraz trasa była łatwiejsza. Posuwaliśmy się rozległym, poszarpanym płasko­wyżem. Nadałem dobre tempo, ale co dziesięć minut sprawdza­łem na kompasie pozycję.

W południe zatrzymałem się na szczycie i spojrzałem na równinę. To, co z samolotu wyglądało jak szczelina, w rzeczy­wistości okazało się sporym parowem. Zjechałem ze zbocza nie czekając na innych. Zahamowałem kristianią na krawędzi. Nic nie widziałem, więc ruszyłem krętym szlakiem.

Jeszcze jeden skręt i w dole dostrzegłem herona w śniegu. Jedno skrzydło leżało oderwane, a obok widniał kopczyk z ka­mieni i prosty krzyż z kawałków kadłuba.

Panowały niezwykła cisza i spokój. Wpatrywałem się we wrak tak zamyślony, że nawet nie usłyszałem, kiedy nadeszli pozostali.

— Dziwne, jak wtopił się w krajobraz — wyszeptał Vogel.

Simonsen pomagał Sarze wstać z sanek, a Stratton został w tyle. Simonsen przyłączył do nas i gapił się na herona z po­ważną twarzą. Po chwili milczenia westchnął.

— A teraz przed nami mniej przyjemna część wyprawy. Schodzimy?

Nie opodal wraku rozbiliśmy mały namiot dla Sary. Na prymusie mogła zagotować wodę na herbatę. Głównie jednak chodziło o to, aby nie uczestniczyła w następnym groźnym etapie wyprawy.

Nagrobek zamarzł, więc specjalnymi stalowymi łopatami do lodu, które przywieźliśmy ze sobą, rozdzielaliśmy kamienie. Ja z Simonsenem rozbijaliśmy, a Stratton i Vogel odrzucali oblu­zowane skałki. Natknąłem się na nogę, a raczej jej szczątki. Na stopie jeszcze tkwił but, ale przez poszarpaną nogawkę przeświecała kość goleniowa. Do tego momentu trochę rozmawiali­śmy, teraz jedynie zgrzyt łopat zakłócał ciszę.

Odrzuciwszy ostatni kamień, zobaczyliśmy dwa ciała w płytkim otworze. Wyglądały niezwykle dramatycznie. Brako­wało tylko towarzyszącej zwykle takiej ceremonii grozy, ziejącej z otwartego grobu i widoku spowitego całunem ciała w trum­nie. Z dwojga ludzi zostały szkielety w strzępach ubrań, z zamarzniętymi kawałkami mięsa przy kościach.

Chwilę patrzyliśmy na nich, wreszcie Simonsen zwrócił się do Vogla:

— Fotografia nie na wiele przyda się. Ponoć pani Kelso przekazała jeszcze inne dowody.

Vogel odpiął suwak parki i wyciągnął kopertę, którą wrę­czył Simonsenowi.

— To opis uzębienia jej męża.

Simonsen z kartką zszedł do dołu. Sprawdził czaszkę z oby­dwu stron. Podniósłszy się, skinął ponuro głową.

— To jest Kelso. Proszę sprawdzić.

Podał dokument Voglowi, który przeprowadził niezbędne badanie. Wstał z szarą i przygnębioną twarzą. Podał mi kartę.

— Proszę, panie Martin. Wystarczy zeznanie dwóch nieza­leżnych świadków.

Przyklęknąwszy dokonałem obdukcji. W niespełna minutę ustaliłem, że uzębienie całkowicie odpowiadało opisowi. Wsta­łem i oddałem kartę Voglowi.

— To zamyka sprawę — stwierdził Simonsen.

— Na drugim palcu lewej ręki powinien być złoty sygnet z napisem „Od kochającej Sary — 22.02.52" — dodał Vogel.

Pierścień rzeczywiście tkwił, ale ciało wokół zlodowaciało. Bez powodzenia próbowałem go ściągnąć. Simonsen uklęknął obok, wyciągnął sprężynowy nóż myśliwski i spokojnie odciął palec. Chwilę oglądał sygnet a potem podał mi. Dedykacja była wyraźna i dokładnie taka, jak powiedział Hans.

Zapadło krótkie milczenie. Przerwałem je kąśliwą uwagą:

— Przypuszczam, że po prostu miał na sobie pożyczony płaszcz.

Simonsen spojrzał na mnie ostro.

— O co ci chodzi?

— Sprawdź metkę, na której jest nazwisko Harrison, czyż nie tak, panie Vogel?

Ten kiwnął spokojnie głową.

— A w kieszeni znaleźliśmy dokument z nazwiskiem Harveya Steina.

— Widać lubił zmieniać tożsamość — powiedziałem, ale Vogel nie poddawał się.

— Tej zagadki już nigdy nie rozwiążemy.

Simonsen wyglądał na zaciekawionego, ale chwilowo dał spokój.

— Lepiej sprowadźmy panią Kelso.

Nie było to konieczne, bo obserwowała wszystko. Przysło­niła oczy goglami, więc trudno było coś odczytać z jej twarzy, jednak bardzo zbladła. Vogel podał jej pierścień. Podniosła go ostrożnie, żeby przyjrzeć się. Nagle zachwiała się i byłaby upad­ła, gdyby Hans nie podtrzymał jej.

— Wracaj do namiotu, moja droga — powiedział. — Nic tu po tobie.

Potrząsnęła głową.

— Muszę go zobaczyć — wyrwała się i nachyliła nad brze­giem jamy.

Zaledwie po dziesięciu sekundach krzyknęła rozpaczliwie i padła w ramiona Vogla.

Stratton pospieszył z pomocą, a ja obserwowałem ich z po­dziwem, gdy wracali do namiotu. Naprawdę świetnie to ode­grała. Na scenie Teatru Narodowego zdobyłaby powszechne uznanie.

Razem z Simonsenem oglądaliśmy wrak. Sierżant notował coś i często pytał mnie o zdanie. W urwanym skrzydle zachowa­ły się oba silniki, od których zaczęliśmy oględziny. Jednak były zbyt zniszczone, by ustalić przyczynę wypadku. Nic też nie dowiedzieliśmy się po sprawdzeniu pozostałych silników. Wnętrze samolotu przedstawiało opłakany widok, tablica przy­rządów roztrzaskała się na tysiące kawałków.

Wszędzie były zamarznięte strużki krwi. Na prośbę Simonsena usiadłem na miejscu pilota, skrywając niepokój, chociaż żołądek podchodził mi do gardła.

— No więc, co ty na to? — zapytał.

Potrząsnąłem głową.

— Trudno cokolwiek wywnioskować z tej ruiny. Nie są­dzę, żebyśmy kiedykolwiek dowiedzieli się, co właściwie zaszło.

— Może coś wydedukujesz?

— Bóg jeden wie. Nie zabrakło paliwa, bo samolot wypo­sażono w dodatkowy zbiornik. Ale zgodnie z wszelkimi reguła­mi po uderzeniu o ziemię powinien spłonąć jak pochodnia.

— W porządku, więc odpowiedz na pytanie, co oni właści­wie tutaj robili, skoro planowali lot nad Atlantykiem?

— Może popełnili błąd w pomiarach? To jedyne wiarygod­ne wyjaśnienie.

Przytaknął i zamknął notatnik.

— Kupuję to. Chodźmy na herbatę. Niech teraz Stratton pokaże, co potrafi.

Wracał, a ja zostałem jeszcze, aby poprawić sznurowadło przy lewym bucie. Trwało to nieco dłużej, niż zamierzałem, zauważyłem bowiem, że ktoś niedawno ulżył tu sobie. Z boku samolotu widniała żółta plama na tyle świeża, że z pewnością nie zrobił jej nikt z oxfordzkiej ekspedycji. Przykryłem ślad śnie­giem i poszedłem za Simonsenem.

Vogel i Stratton wyszli nam naprzeciw.

— Znaleźliście coś ciekawego? — zapytał Austriak.

— Uważam, ze każdy powinien samodzielnie sporządzić raport — odparł Simonsen. — Później je porównamy.

— Oczywiście — zgodził się Hans. — Bierzemy się do pra­cy ze Strattonem. Im wcześniej skończymy, tym szybciej wystar­tujemy.

Sara podała mi herbatę w aluminiowym kubku, którą z przyjemnością wypiłem. Kobieta zbladła i wyglądała na wy­czerpaną oraz przytłoczoną.

— Dowiem się w końcu czegoś? — zapytała.

Spojrzałem na Simonsena.

— Nie widzę przeszkód — powiedział.

Zrelacjonowałem wszystko włącznie z wnioskami, które mogły ją zainteresować. Było tego niewiele.

— A więc prawdopodobnie popełnili głupi błąd? — ze smutkiem potrząsnęła głową. — Jakże często to zdarza się w życiu.

Simonsen poklepał ją łagodnie po ramieniu z niekłamanym współczuciem. Wstałem i przypiąłem narty.

— Wybierasz się gdzieś, Joe? — zapytał.

Przytaknąłem.

— Rozejrzę się trochę. To nie potrwa długo.

Niepostrzeżenie zjechałem w pobliże wraku. Vogel i Strat­ton rozmawiali cicho. Po chwili zniecierpliwiony Austriak pod­niósł głos.

— Ależ to jest tutaj. Szukaj jeszcze.

Przysunąłem się, tak że widziałem wnętrze kabiny. Oby­dwaj przykucnęli tuż za siedzeniem pilota. Stratton grzebał w rozdartym obiciu ściany.

Vogel zauważył mnie. Na moment z twarzy zniknęła mu maska sympatycznego i łagodnego człowieka, a w oczach poja­wiła się jakby żądza mordu.

Pomachałem im wesoło:

— Przyjemnej zabawy. Właśnie zamierzam się rozejrzeć.

Szybko zjeżdżałem przez parów, aż znalazłem łatwe wejście na szczyt. Stanąłem na krawędzi i spojrzałem na kompas. Szu­kałem miejsca, które zauważyłem z samolotu i wiedziałem, że znajdowało się gdzieś niedaleko.

Kluczyłem między pagórkami. Po kwadransie trafiłem na dolinę w kształcie spodka, pokrytą dziewiczym śniegiem.

Chociaż niezupełnie. Nieustający wiatr błyskawicznie wy­gładził śnieg na lodowej czapie, ale poniżej widniały dość wyraźne ślady po płozach samolotu. Znalazłem je częściowo już zatarte po drugiej stronie doliny. Tylko ekspert rozpoznać je. Jednak znacznie ważniejsza była plama oleju, którą przysypa­łem śniegiem.

Nagle ktoś mnie zawołał. Zobaczyłem Vogla zjeżdżającego z przeciwległego zbocza. Pospieszyłem do niego, ale radośnie pokrzykując pognał dalej. Zahamował, wzniecając tuman śnie­gu dokładnie tam, gdzie znalazłem plamę oleju i ślady po pło­zach. Przetarł zaprószone śniegiem gogle, rozejrzał się i ruszył ku mnie.

Miał łagodny wyraz twarzy i wesołe iskierki w oczach, ale z pewnością wszystko dostrzegł.

— Wspaniale — uśmiechnął się. — Pomyślałem, że lepiej dołączę do pana. Stratton skończył szybciej, niż oczekiwaliśmy.

— Odkrył coś ciekawego?

— Raczej nie, a pan?

Zapytał uprzejmie, jakby rzeczywiście interesowała go odpowiedź. Ale trafiła kosa na kamień. Roześmiałem się równie sympatycznie.

— Obawiam się, że też nic. Szkoda, że nie mogę w niczym pomóc. Przypuszczam, że ta sprawa drogo pana kosztuje?

Zachichotał.

— Nie ma się czym przejmować. Dostosujemy się do każdej sytuacji. Na tym właśnie polega ubezpieczeniowy interes.

Odepchnął się, ja zaś obserwowałem, jak sunie lekko po śniegu — mądre, niebezpieczne zwierzę. Chyba powinienem bać się, ale było inaczej. Podążyłem za nim dziwnie radosny, a ręce drżały mi z emocji. Tak samo czułem się przed laty, gdy oglądałem sobotnie seriale i z niecierpliwością oczekiwałem na następny odcinek.


Około szóstej wieczorem wróciliśmy do jeziora Sule. Trudy dnia dały się wszystkim we znaki. Powrotna wędrówka prze­biegła bez zakłóceń i pogoda, o którą tak martwiłem się, dopisała do końca, śnieżyca byłaby dla nas fatalna.

Szybko wsiedliśmy do samolotu. Nagle zerwał się zimny wiatr, gdy sprowadzałem Ottera do wody. Ruchomy lód wzbu­rzył jezioro. Simonsen spojrzał przez ramię na horyzont. Kłębią­ce się na niebie szare chmury przesłaniały słońce.

— Chyba nadchodzi sztorm, Joe. Lepiej startujmy szybko.

Nie trzeba mi było dwa razy powtarzać. Lot na oślep wśród gór w czasie burzy — nie bawi mnie. Nie jestem aż tak dobrym pilotem. Ustawiłem się pod wiatr, dodałem gazu i błyskawicz­nie odpaliłem.

Prawdziwe problemy zaczęły się po czterdziestu minu­tach na skraju lodowej czapy, gdy lecieliśmy nad górami. Od morza nadeszła szara ściana deszczu i rzucało samolotem.

Odnalazłem właśnie szczyt fiordu Sandvig, gdy wpadliśmy we mgłę. Widoczność pogarszała się z minuty na minutę.

— Co robimy? — Simonsen przekrzykiwał warkot silnika.

— Myślę, że przenocujemy w Sandvig — odparłem i obni­żyłem lot, dopóki cokolwiek widziałem.


12.

Gospodarstwo Olafa Rasmussena, leżące na szczycie zie­lonego wzgórza powyżej wioski, wyglądało imponująco. Jak większość domostw w tej części kraju budynek był z drewna, które zimą utrzymywało ciepło, ale wyróżniał się stylem. Na froncie był olbrzymi hall z ogromnym kamiennym kominkiem, wzorowany na starych budowlach wikingów. Po drugiej stronie korytarza znajdowała się kuchnia, a na piętrze sześć sypialni z wyjściem na otoczony balustradą balkon.

Rasmussen przyjął nas, jak zwykle, bardzo gościnnie. Ja Z Simonsenem zająłem ostatnią sypialnię w hallu. Powiedział nam, że Desforge i Liana poszli na wzgórze z jednym z pasterzy jako przewodnikiem.

Właśnie goliłem się przed popękanym lustrem, wiszącym nad umywalką, a Simonsen leżał na łóżku i czekał na swoją kolejkę, gdy usłyszeliśmy kroki na schodach. W drzwiach sta­nął Desforge. Talię owinął pasem z nabojami, a pod pachą trzy­mał winchestera. Z tą zmierzwioną siwą brodą wyglądał jak korsykański rozbójnik, który właśnie zszedł z gór, by gwałcić i rabować, a raczej przypominał jego nieudany wizerunek.

— Hej, Joe, synku, tu jest wspaniale! — krzyknął. — A jak tam na dachu świata? Czy pani Kelso jest jeszcze wypłacalna?

Kiwnąłem głową.

— Na to wygląda.

— Nie ma wątpliwości. — Simonsen usiadł na skraju łóż­ka. — Rozpoznaliśmy jej męża. Na palcu miał sygnet z dedykacją, której treść podała nam wcześniej, ale najważniejsza była karta od stomatologa. Ta na pewno nie kłamie. Dzięki takim dowodom skazano już niejednego mordercę.

— Proszę mi nie tłumaczyć — powiedział Desforge. — Grałem mnóstwo ról gliniarzy. Odlatujesz rano, prawda? — zwrócił się do mnie.

— Jeśli pogoda dopisze.

Uśmiechnął się.

— Zapowiada się niezwykły wieczór. Do zobaczenia.

Wytarłem twarz i ubrałem się. O czym właściwie Jack my­ślał? W jego oczach zauważyłem wzruszenie, jakby naprawdę ucieszył się na mój widok. W gruncie rzeczy był rozpaczliwie samotnym człowiekiem, co zawsze wyczuwałem. Z drugiej stro­ny, jeśli mówił o wieczornej popijawie, to rzeczywiście wylądo­wał we właściwym miejscu. Ze wszystkich ludzi na ziemi jedy­nie Olaf Rasmussem mógł zwalić go pod stół.

Z balkonu usłyszałem staruszka ryczącego w kuchni pew­nie na jakąś Eskimoskę z wioski, którą najął za kucharkę. Trzasnęły drzwi i pojawił się z butelką w każdej ręce. Stanął przed kominkiem przy stole.

Niektórzy wyróżniają się już od urodzenia. Zamiast krwi w żyłach mają ogień, a sens życia upatrują w działaniu. Właśnie do takich ludzi należał Olaf Rasmussen. Ten Islandczyk duńskiego pochodzenia po mistrzowsku żeglował i pływał na parowcach. Trzydzieści lat spędził na morzu. Jako pięćdziesięciolatek prze­szedł na emeryturę, hodował owce, ale tak naprawdę chciał wreszcie poświęcić się największej pasji — badaniu historii życia wikingów,

W świetle płomieni jego wyniosła patriarchalna postać, z włosami na ramionach i brodą sięgającą piersi, przypominała jednego z tych wczesnych osadników, może nawet samego Czerwonego Eryka czy Leifa Szczęściarza.

Od wrócił się i na mój widok krzyknął po duńsku:

— Ta mgła przyszła w samą porę!

Nie mieliśmy okazji porozmawiać wcześniej. Zapalił cygaro i rozsiadł się na krześle przy ogniu.

— Nie pytam, jak się miewasz, gdyż wyglądasz coraz mło­dziej. Jak ty to robisz? — dociekałem.

— Kobiety, Joe — odpowiedział uroczyście. — Wreszcie dałem im spokój.

Wydawało się, że mówi serio, więc skinąłem poważnie głową.

— To tak? Nie odwiedzają cię już Eskimoski z wioski?

— Tylko dwa, trzy razy w tygodniu. Najwyższy czas przy­stopować.

Ryknął śmiechem i jednym haustem wypił pół szklanki wódki.

— A co z tobą, Joe? Zmieniłeś się.

— Wydaje ci się.

— Czy to aby nie kobieta?

Zaprzeczyłem, a on westchnął.

— Ciągle sam w łóżku. Błąd, mój chłopcze. Kobietę stwo­rzono, by dogadzała mężczyźnie. Tak to już dobry Bóg urządził.

Uznałem, że lepiej zmienić temat.

— Co myślisz o Desforge'u?

— Dobre pytanie — nalał sobie kolejną wódkę. — W wieku dwudziestu lat byłem pierwszym zastępcą kapitana na barce, płynącej z Hamburga na Złote Wybrzeże. Rozbiliśmy się w Fer­nando Po na wysokości Żółtego Jacka — patrzył w ogień, a zmarszczki na twarzy pogłębiły się na skutek wspomnień. — Ciała walały się wszędzie: w wodach przystani, na ulicach. Ale najgorszy był widok twarzy konających ludzi. Z ich oczu wyzie­rała śmierć. Żywe trupy — potrząsnął głową. — Nawet teraz na samo wspomnienie przechodzą mnie dreszcze.

— Ciekawa historia, ale co to ma wspólnego z Desforgem?

— W jego oczach dostrzegam ten sam wyraz bezsilnej roz­paczy. Och, nie zawsze. Tylko wtedy, gdy sądzi, że nikt go nie obserwuje.

Coś w tym było, ale nie mogliśmy dłużej rozmawiać, bo­wiem na schodach pojawiła się Liana.

— To rasowa kobieta — szepnął Rasmussen, opróżniając szklankę i ruszył na spotkanie.

— Jak polowanie? — spytał po angielsku.

— Nie powiodło się, ale za to fantastyczny widok wart był wspinaczki — uśmiechnęła się do mnie. — Cześć, Joe.

Rasmussen spojrzał na nas i niespodziewanie roześmiał się.


— No, teraz rozumiem. Dobrze, wręcz świetnie.

Bawcie się, moje dzieci, a ja dopilnuję obiadu,

— Nadzwyczajny człowiek — powiedziała, gdy wyszedł.

Przytaknąłem i podałem jej papierosa. Ubrała się w nor­weski sweter oraz spodnie narciarskie. Była tak drobna, atra­kcyjna i — czyż mogłem to ukryć przed sobą? — tak bardzo pożądałem jej.

Nie wiem, jak wiele odczytała z moich oczu. Poszła na ko­niec hallu przypatrując się potężnym dębowym belkom, skrzy­żowanym włóczniom i wypolerowanym tarczom na ścianach.

— To wszystko oryginały?

Kiwnąłem głową.

— Korytarz jest oczywiście repliką, ale zbudowano go na fundamentach osady wikingów sprzed tysiąca lat.

— Przyznaję, że Rasmussen rzeczywiście wygląda jak z tamtych czasów.

— Bo tak jest.

Zapanowało długie i raczej kłopotliwe milczenie. Liana była dziwnie skrępowana.

— Odnaleźliśmy samolot i pana Kelso — wydusiłem z sie­bie wreszcie. — Identyfikacja wypadła dość wiarygodnie.

— Wiem. Czy wydarzyło się coś jeszcze?

— Vogel i Stratton wyglądali na bardzo rozczarowanych, a ja znalazłem miejsce, gdzie ktoś niedawno wylądował samo­ lotem z płozami.

Natychmiast zainteresowała się tym.

— Arnie?

— Nie znam innego pilota takiego samolotu na wybrzeżu.

— Więc chcesz powiedzieć, że szmaragd od Arniego po­ chodzi z wraku?

— Coś w tym rodzaju. Oczywiście jest ich więcej.

— Ale skąd dowiedział się o nich?

Sam zastanawiałem się nad tym i przyszło mi na myśl tylko jedno wyjaśnienie.

— Sara Kelso. Odwiedziła go pierwszego wieczoru po przyjeździe do Frederiksborga. Głowiłem się wtedy, o co jej chodziło.

— Bez wiedzy Vogla?


— To właśnie stwarza pole do domysłów, prawda?

— I co zamierzasz?

Wzruszyłem ramionami.

— A po cóż wtrącać się? To wszystko jest zbyt skompliko­wane dla takiego prostego człowieka jak ja.

Zachichotała.

— Och, ależ z ciebie potworny łgarz. Chyba coś z tym zro­bię.

— Jako Liana Eytan, czy Myra Grossman? — zapytałem i natychmiast tego pożałowałem.

Spoważniała, a na jej twarzy pojawił się ból.

— Wciąż do tego wracasz?

Patrzyłem na nią pełen wstrętu do siebie, ale było już za późno na jakiekolwiek słowa. Po schodach schodzili Vogel, Stratton i Sara, a po chwili z kuchni wrócił Rasmussen. W na­głym odruchu włączyłem się do ogólnej rozmowy.

Posiłek był smaczny, choć niewyszukany. Zupa z soczewi­cy, duszony dorsz i pieczeń barania. Potem z kawą i brandy usiedliśmy przy kominku i gawędziliśmy głównie o Grenlandii oraz pierwszych osadnikach.

Rasmussen stał tyłem do ognia ze szklaneczką w ręku. Opo­wiadał piękną i zarazem tragiczną historię o odkryciu przez Czerwonego Eryka w dziesiątym wieku wielkich wysp za­mieszkanych przez Islandczyków i Normanów, którzy osiedlali się na tej ziemi aż do czasu zmiany klimatu, co uczyniło życie zbyt trudnym. W 1410 roku ostatnia łódź odbiła od brzegu.

— I co wtedy stało się z osadnikami, którzy zostali? — zapytała Sara.

Rasmussen wzruszył ramionami.

— Nikt dokładnie nie wie. Następne trzysta lat to biała karta historii. W osiemnastym wieku misjonarze spotkali tu tylko Eskimosów.

— Niewiarygodne.

— Ale prawdziwe.

Zapadło krótkie milczenie, które przerwał Stratton:

— Sądzi pan, że rzeczywiście Normanowie odkryli Ame­rykę, czy to tylko bajka dla dzieci?


Nie mógł lepiej trafić. Rasmussen natychmiast podchwycił temat.

— Bez wątpienia. Podania o podróżach Normanów są cał­kowicie prawdziwe. Wyruszali właśnie z tego fiordu. Pierwszy był Leif Szczęściarz, syn Czerwonego Eryka — sypał imionami, aż echo odbijało się w ogromnym hallu, a my słuchaliśmy w milczeniu. — On właśnie odkrył Vinland — Dobry Vinland, czyli ziemie wokół przylądka Cod w Massachusetts.

— To tylko hipotezy — odezwał się Vogel. — Czyż nie zdyskredytowano większości tak zwanych normańskich reli­któw w Ameryce i Kanadzie?

— Co nie znaczy, że nie kryje się w nich ziarno prawdy — odparł Rasmussen. — Według podań brat Leifa, Thorvald Eri­ksson zginął od strzały w walce z Indianami. Duński archeolog Aage Roussell odkopał w pobliskim Sandnes farmę, należącą do brata Thorvalda. Między innymi znalazł grot niewątpliwie od strzały Indian amerykańskich i bryłkę antracytu, takiego jak na Rhode Island. Na Grenlandii nie ma antracytu.

— Joe powiedział, że poszukuje pan na własną rękę — wtrącił Desforge. — Znalazł pan coś?

— Bardzo dużo. Zgodnie z przekazami Thorfinn Karlsefne z żoną Gudrid Sprawiedliwą osiedlili się na krótko w Straumsey w Ameryce. Niewątpliwie chodzi o wyspę Manhattan. Tam uro­dził się ich syn Snorre, pierwszy biały człowiek na tej ziemi.

— I pan w to wierzy? — dociekał Vogel.

— Naturalnie. Później osiedlił się w Sandvig. Właśnie ten hall zbudowałem na ruinach jego domostwa. Kopię tu od lat — opowiadał z niekłamanym entuzjazmem, którym zaraził wszy­stkich.

— Moglibyśmy obejrzeć trofea? — zapytał Vogel.

— Oczywiście. — Rasmussen odstawił szklankę, wstał i poprowadził ich na koniec korytarza.

Już wielokrotnie oglądałem te pieczołowicie przechowy­wane przedmioty, a chwilowo pragnąłem trochę świeżego powietrza, więc skryłem się w cieniu i cicho wymknąłem na zewnątrz.

Dochodziła jedenasta, a o tej porze roku ciemność zapada dopiero po północy, toteż przez deszcz i mgłę przebijała poświata, co żywo przypominało mi wrzosowiska w Yorkshire o brza­sku. Gęsty deszcz tłukł o bruk. Schroniłem się w stodole po drugiej stronie podwórza. Była ogromna,, pełna zapachu świe­żego siana. Po drabinie wspiąłem się na spory stóg. Przez otwar­te drzwi, huśtające się na wietrze, napływała przyjemna mża­wka. Trzydzieści stóp nad ziemią umocowano w belce krążek, na którym zaczepiono linkę z hakiem — wymarzone miejsce zabaw dla małego chłopca. Z trudem oparłem się pokusie zje­chania po linie na dół. Zapaliłem papierosa i zadumany wpatry­wałem się w deszcz.

Skrzypnęły wrota i Liana zawołała miękko:

— Joe!

Przykucnąłem na krawędzi sąsieka i spojrzałem na nią. Była ubrana jak przy kolacji, tylko na ramiona narzuciła kożuszek. Popatrzyła do góry i uśmiechnęła się.

— Znajdzie się jeszcze jedno miejsce?

— Myślę, że tak.

Weszła po drabinie i rozejrzała się.

— Jak tu miło. Dlaczego uciekłeś? Nie interesują cię wyko­paliska?

— Od dawna wręcz fascynują — odpowiedziałem. — Ale Olaf i ja jesteśmy starymi przyjaciółmi. Wszystko już wi­działem. Poza tym zgromadziło się tam zbyt dużo osób, któ­rych nie lubię.

— Również mnie?

— A jak sądzisz?

Podeszliśmy do otwartych drzwi. Usiadła na skrzynce, a ja poczęstowałem ją papierosem.

— Często tak zamykasz się w sobie?

— Owszem.

Z uśmiechem potrząsnęła głową.

— Wspomniałeś, że przyjechałeś na Grenlandię dla pienię­dzy. A tak naprawdę?

Obserwowałem deszcz, usiłując sobie jakoś to uporządko­wać.

— W City martwiłem się, gdzie zaparkować samochód. Kiedy wreszcie znalazłem miejsce, obawiałem się, że przekroczę limit czasu. Tutaj codziennie człowiek zmaga się z dziką przyrodą, co trzyma ludzi początek stałym napięciu. To jedno z niewielu już miejsc na ziemi, gdzie przeżywa się coś takiego.

— Jak długo jeszcze?

Westchnąłem.

— W tym właśnie cały problem. Islandczycy już organizują czterodniowe wycieczki do położonego nie opodal Narssarssuaq, z niezłym lądowiskiem i przyzwoitym hotelem. Czuję, że to początek końca. Tak jest zawsze, gdy pojawiają się turyści.

— Co wtedy zrobisz?

— Pojadę dalej.

— Przybierając zupełnie nową osobowość, jak przypusz­czam?

— Nie rozumiem — zmarszczyłem brwi.

— To terminologia Junga. Twierdził, że wielu ludzi, nie potrafiąc zmierzyć się z życiem, zmienia tożsamość, jeśli wolisz takie określenie. W mniejszym lub większym stopniu wszyscy cierpimy na tę chorobę. Ty kreujesz się na pilota — twardziela, mocarza o stalowych nerwach, który poradzi sobie w każdej sytuacji.

— Naprawdę?

— Rasmussen — ciągnęła — widzi siebie jako ostatniego wikinga. A Jack odrzucił już tyle różnych osobowości, iż stracił jakikolwiek kontakt z rzeczywistością.

— Skąd, u diabła, wytrzasnęłaś te wszystkie głupoty?

— Rok studiowałam psychologię i socjologię na uniwersy­tecie.

Zupełnie mnie to zbiło z tropu i patrzyłem na nią zdumiony.

— Dlaczego zrezygnowałaś?

Wzruszyła ramionami.

— Po prostu uznałam, że to nie dla mnie. Ci wszyscy wy­kładowcy i naukowcy z nosami w książkach żyją chyba w naj­bardziej zakłamanym świecie.

— Dziwne — potrząsnąłem głową. — Wydawało mi się, że wreszcie rozumiem cię i nagle objawiasz się całkiem inna.

— Co Jack mówił o mnie?

— O Myrze Grossman — poprawiłem. — Biedna, mała, kłótliwa Żydówka z East Endu, której ojciec miał pracownię krawiecką na Mile End Road.

— Zapomniał o stu sześćdziesięciu trzech pozostałych — dodała łagodnie.

Wpatrywałem się w nią bezmyślnie.

— Dlaczego?

— Jack to niezwykle złożona osobowość. Opowiadał jesz­cze o czymś, co powinnam wiedzieć?

— Nic ważnego, w co uwierzyłbym — zaprzeczyłem.

— Kiepski z ciebie kłamca, Joe — uśmiechnęła się smut­no. — Alkoholików nie interesuje zbytnio seks. Sądziłam, że o tym wiesz.

Przytaknąłem.

— Zdaje się, że byłem łatwowierny. Przykro mi. Więc wy­jaśnij jedno. Dlaczego tu przyjechałaś? Ciągle tego nie pojmuję.

— To proste — odrzekła. — Marzyłam o aktorstwie, a te­go nie kupi się za żadne pieniądze. Liczy się tylko talent. Jack wprowadził mnie do filmu. W porządku, nie jestem Sarą Bernhardt, ale teraz dostanę każdą rolę. To oni przychodzą do mnie.

— I czujesz się zobowiązana? Sądzisz, że jesteś mu coś winna?

— Potrzebował pieniędzy na ten nieszczęsny film. Myśla­łam, że zainteresuję ojca, ale Jack uznał sprawę za załatwioną.

— I ojciec nie zgodził się?

— A kiedy Milt Gold poinformował mnie, że to już nieaktualne, pomyślałam, że przynajmniej powiem mu o tym osobi­ście — potrząsnęła głową. — Biedny Jack.

— Nie umiem współczuć człowiekowi, który przepuścił w życiu kilka milionów dolarów — stwierdziłem.

— A ja tak. Czuję się odpowiedzialna.

— To szaleństwo — odruchowo chwyciłem ją za ramię i postawiłem na nogi. — Może na początek przestaniesz myśleć w ten sposób.

Nieoczekiwanie przytuliła się do mnie. Objąłem ją mocno i całowaliśmy się. Wreszcie złapawszy oddech uśmiechnęła się, szeroko otwierając oczy.

— Jesteś pewien, że tego właśnie chcesz?

— Od chwili, gdy ujrzałem cię w saloniku na Stelli w tej śmiesznej złocistej sukience.


— Więc wyjaśnijmy sobie pewne sprawy, zanim posunie­my się dalej — odepchnęła mnie. — Chcesz kochać się ze mną, czy z dziewczyną w dziwacznej sukience? Bo to jest różnica.

— Potrzebuję co najmniej dziesięciu sekund do namysłu — odparłem.

Drzwi na dole skrzypnęły i dobiegły nas głosy, gdy ponownie chciałem przytulić ją. Położyłem palec na ustach i cichutko zbliżyłem się do kra­wędzi. Na dole stał Desforge przyciskając Sarę Kelso. Po chwili wziął ją na ręce i zaniósł na siano. Wróciłem do liany.

— Pamiętasz swoje słowa o alkoholizmie i seksie? Właśnie Jack baraszkuje z Sarą i nie wydaje się, żeby miał jakieś kłopoty.

Powstrzymała śmiech, a ja ująłem ją pod ramię i podprowa­dziłem do wyciągu przy otwartych drzwiach.

— To jedyne wyjście.

Potrząsnęła głową.

— Nie dla mnie. Nigdy nie byłam akrobatką.

— Co zrobimy? — zapytałem.

Po godzinie zupełnie pociemniało, a Sara i Jack wyszli. Pomogłem Lianie zejść po drabinie. Na dworze ciągle lało. Chwi­lę przytulaliśmy się.

— Gotowa? — spytałem.

Skinęła, więc pobiegliśmy przez podwórze. Ze śmiechem zatrzymaliśmy się na progu domu, a z głębi dobiegł nas głos Desforge'a:

— To ty, Joe? Zastanawiałem się, gdzie zniknąłeś.

Moment myślałem, że będzie problem. Jednak dodał:

— Słuchaj, mam dosyć tego miejsca. Można zabrać się z to­bą rano?

— Nie ma sprawy.

— Do zobaczenia przy śniadaniu. Zamknął cicho drzwi, a ja spojrzałem na Lianę.

— Co o tym myślisz? Pewnie sądzi, że się zakochał?

— On nie wie, co to słowo znaczy.

Ledwo widziałem jej twarz w ciemności. Trzymając ją na odległość ramienia, spytałem:

— A ty Liano?


— Spodobały mi się te pieszczoty na sianie — odparła. — Lubię cię. To wystarczy na jedną noc. Krok po kroku, Joe Marti­nie. Pomału.

Nawet nie pocałowała mnie na dobranoc. Po prostu zosta­wiła, żebym wszystko przemyślał. Słuchałem szumu ulewy, chłonąłem zapach ziemi i coś we mnie odtajało. Pierwszy raz od lat chciałem głośno roześmiać się.


13.

O brzasku wylecieliśmy z Sandvig, a o ósmej byliśmy już we Frederiksborgu. Wysadziwszy pasażerów nadrabiałem stra­cony czas. Przewiozłem dwóch saperów do Godthaab i udałem się do Sondre Stromfjord po części dla trawlera dalekomorskie­go, unieruchomionego w porcie z powodu awarii.

Do Frederiksborga wróciłem o pierwszej. Natychmiast do­padł mnie Simonsen z błaganiem, żebym go podrzucił do odle­głej wioski, gdzie kilku Eskimosów rzucało harpunami w siebie, zamiast w foki. Odstawiłem go tam obiecując, że jutro zjawię się i odleciałem do Frederiksborga.

Dopiero teraz szukałem Arniego. Poszedłem na pas starto­wy. Aermacchi wisiał na dwóch dźwigach, a Miller z mechani­kami pracowali przy podwoziu.

— Gdzie Arnie? — zapytałem.

— Nie widziałem go od wieczora. — Miller uśmiechnął się i wytarł ręce w zapuszczoną szmatę. — Pewnie spędził dzień w łóżku z dziewczyną. Szukali go już jacyś faceci tuż po połud­niu. Niestety, nie mieli szczęścia.

— Kto to był?

— Starszy nazywał się Vogel. Sądząc z akcentu to Nie­miec.

— Austriak — odparłem. — Ale to bez znaczenia. Jak ro­bota?

— Świetnie. Jutro samolot będzie gotowy. Powiedz mu, jeśli zobaczysz się z nim, dobrze?

A więc myśliwi trafili już na trop? Szybko wróciłem do miasta i poszedłem do jego domu, ale na pukanie nikt nie odpowiadał. Pozostały dwie możliwości. Albo towarzyszył Gudrid, albo popijał we Frederiksmut. Knajpę i tak mijałem w dro­dze do hotelu, postanowiłem zatem wstąpić tam.

To był piekielnie ciężki dzień. Dobrze poczułbym się po dwóch podwójnych brandy. Zamówiłem jednak kawę i usiad­łem na stołku przy barze udając, że właśnie w tym celu zjawi­łem się.

Spytałem barmana o Arniego.

— Widziałem go wczesnym popołudniem około pierwszej. Jadł lunch, gdy przyszli ci dwaj mężczyźni, którzy byli tu z pa­nem ostatniej nocy. Przysiedli się do niego. Coś nie grało. Nie wiem dokładnie, o co chodziło, ale Arnie zaraz zmył się.

— Jakieś problemy?

Wzruszył ramionami.

— Byłem wtedy na zapleczu, ale po sali kręciła się Sigrid. Zaraz ją zawołam.

Poszedł do kuchni, a dwie minuty później pojawiła się mło­da, wyzywająca Eskimoska, która podawała nam do stołu owe­go wieczoru. Zapewne wyrabiała ciasto, bo wycierała ręczni­kiem mąkę z rąk.

Znała tylko parę podstawowych słów angielskich, rozma­wialiśmy zatem po duńsku. Kiedy weszli ci dwaj, Arnie właś­nie posilał się. Mówili po angielsku więc nic nie rozumiała, ale starszy facet był wściekły, Arnie zaś podśmiewał się z nie­go. Nie wie dokładnie, co potem stało się. Ale na pewno szamotali się aż krzesło poszło w ruch, a Arnie wybiegł w po­śpiechu.

Podziękowałem jej i wróciła do kuchni. Rozmyślałem nad tym wszystkim. Wreszcie zatelefonowałem do hotelu i poprosi­łem Gudrid. Odezwała się spłoszona:

— Kto mówi?

— Joe Martin. Szukam Arniego.

Wyraźnie zawahała się.

— Zastrzegł, żebym nikomu nie mówiła, gdzie będzie dzi­siaj po południu. Potrzebuje ciszy i spokoju.

— To ważne. Naprawdę, Gudrid. Gdzie jest?

— No dobrze — zgodziła się. — Popłynął na ryby.

— Na stare miejsce?

— Tak.

— W porządku, jakoś go złapię.

Sprawdziłem godzinę. Wpół do szóstej. Zawsze łowił po drugiej stronie fiordu. Musiałem zatem wypożyczyć łódkę, co zresztą nie sprawiało trudności. Pospieszyłem do przystani.

Kiedy odbijałem od brzegu, mgła spowiła niższe partie fiordu, a mżawka zapowiadała nieprzyjemną noc. Wynająłem solidny ponton z mocnym silnikiem, płynąłem więc szybko.

Minąłem kolejno cztery majestatyczne góry lodowe, które niczym okręty bojowe mieniły się całą gamą kolorów od ośle­piającej bieli przez niebieski, aż do zielonego. Nagle w wodzie zakodowało się i na powierzchnię wyskoczył wieloryb. Obra­cając się błysnął jasnym ogonem i brzuchem, i zniknął pod wodą.

To było piękne i ekscytujące: ten stary wyga, wynurzający się z morza i deszcz siekący po twarzy. Ale w sumie mało co do mnie docierało. Musiałem z Arnim wyjaśnić całą sprawę. Dopie­ro teraz zrozumiałem, jakie to ważne.

Dryfował z wędką na dorsza na starej łodzi wielorybniczej. Chroniły go nieprzemakalny płaszcz i rybacki kapelusz, osłania­jący kark. Spod siedzenia wystawała strzelba.

Rzuciłem linę, a gdy przyciągnął mnie, usiadłem obok niego.

— Trudno cię znaleźć. Właśnie widziałem się z Millerem, przekazuje ci, że już od jutra możesz latać.

— Świetnie — powiedział wesoło i podał mi termos. — Poczęstuj się gorącą kawą.

Wrócił do wędkowania zarzucając blaszaną przynętę w kształcie łyżeczki. Pokiwałem głową.

— Jesteś niepoprawny. To zupełnie niepotrzebne. Wystar­czy goły haczyk. Dorsze żerują przy dnie.

Obojętnym tonem spytałem:

— Arnie, co zrobiłeś ze szmaragdami?


— Szmaragdy? — miał twarz niewiniątka. — O czym ty mówisz, do diaska?

— O kamieniach, które znalazłeś w rozbitym heronie na lodowej czapie. Przecież opowiedziała ci o nich Sara Kelso. Zanim zaprzeczysz dodam, że znalazłem ślady samolotu z pło­zami i plamę oleju w pobliżu wraku.

— Czy jako jedyny na świecie posiadam samolot z płozami?

— Jesteś jedyną osobą tutaj, która daje w prezencie nieoszlifowane szmaragdy warte czterdzieści tysięcy koron. Bar­dzo lekkomyślnie wciągnąłeś się w to wszystko.

Twarz mu stężała.

— Nie wtrącaj się w moje sprawy, dobrze, Joe?

Zignorowałem go i mówiłem dalej:

— Kiedy wpadliśmy na Sarę owej nocy przed jej pokojem, pewnie wyczuła, że podbiła cię z kretesem, że zgłupiałeś komplet­nie, więc zrobisz dla niej wszystko. Natychmiast postanowiła wy­korzystać cię przeciwko Voglowi. Mogłeś polecieć tam, wziąć szmaragdy i wrócić z opowieścią, że nie da się wylądować.

Większość to były tylko moje domysły, oparte na kilku faktach, ale z jego twarzy wynikało, że trafiłem w dziesiątkę. Ciągnąłem więc dalej:

— Nawet mnie powstrzymywałeś od lotu. Twierdziłeś, ze lądowanie na zamarzniętym jeziorze jest niemożliwe. Zapewne planowaliście ulotnić się razem. Tymczasem wcale nie uległeś jej czarowi na tyle, jak to sobie wyobrażała. Co więcej, wpadłeś na lepszy pomysł. Prawdopodobnie opowiedziałeś jej bajkę, że nie
zdołałeś wylądować, co brzmiało wiarygodnie. Ale nie uwierzyła ci, przecież palnąłeś, że wylatujesz rankiem tego samego dnia, gdy my zmierzaliśmy do Sandvig. Udała się więc na pole startowe i rozbiła ci ciężarówką aermacchi, żebyś nie wystartował.

Dotąd słuchał w milczeniu, wreszcie przemówił:

— Catalina przypłynęła z Sondre wczoraj po południu. Mogłem zabrać się w powrotny rejs, a potem przesiąść na od­ rzutowiec do Kanady lub Europy.

Zaprzeczyłem.

— Ale nie z taką ilością szmaragdów. Za dużo ryzykował­byś przy odprawie celnej, szczególnie że są warte tego całego kramu. Nie, ty potrzebujesz samolotu, ponieważ daje ci swobodę ruchów. Możesz ukryć kamienie na pokładzie i odlecieć w dowolnym kierunku. Dlatego zostałeś, zresztą nie miałeś spe­cjalnych powodów do zmartwień. Sara nie była pewna, że ją wywiodłeś w pole, a z drugiej strony nic nie mogła powiedzieć Voglowi. Przy odrobinie szczęścia zniknąłbyś dzisiaj, lecz teraz już za późno. Żądni twojej krwi siedzą ci na karku, Vogel też widział ślady, więc wie, że ktoś tam lądował i z pewnością potrafi dodać dwa do dwóch.

Już nie zaprzeczał.

— Sam sobie poradzę — stwierdził ponuro.

Zaniepokoiłem się jak ojciec upartego dziecka, które nie słucha rozsądnych rad.

— Arnie, na miłość boską, to zawodowcy. Całe życie roz­prawiali się z takimi naiwniakami jak ty.

Przypuszczam, że ze strachu i urazy tak gwałtownie zarea­gował. A może po prostu nigdy mnie nie lubił.

— Do diabła, za kogo się uważasz? Eunuch, który rzyga już na widok barmana. Myślisz, że potrzebuję twoich rad? Twier­dzisz, że pomożesz mi? Nawet sobie nie radzisz sam z sobą — wyciągnął spod siedzenia strzelbę i podniósł do góry. — Niech przyjdą, bardzo proszę. Niech no tylko pokażą się.

Cała ta scena była śmieszna, nieomal groteskowa, a ja sie­działem bezradny. Mogłem go wprawdzie wydać przed Simonsenem, ale on też niewiele zdziałałby bez przekonywających dowodów, których brakowało. Poza tym wolałem nie angażo­wać się, bo wyniknęłoby zbyt wiele komplikacji. Może musiał­bym zeznawać, a to była ostatnia rzecz, jakiej potrzebowałem.

Nagle poczułem szarpnięcie. Ryba połknęła haczyk i po chwili wyciągnąłem sporego dorsza. Arnie odruchowo przycis­nął go kolbą.

— Przynajmniej załatwiłem ci kolację — powiedziałem. — Na twoim miejscu ruszyłbym stąd. Mgła może jeszcze dać się we znaki, zanim ustąpi.

Nie odpowiedział. Po prostu siedział pobladły, w czarnym kapeluszu ze strzelbą przy piersi, a w oczach czaił mu się strach. I tak go zostawiłem, co było najgorszym wyjściem. Wsiadłem do łódki i szybko zniknąłem w gęstniejącej mgle.


Do przystani dobiłem bez problemów, mimo że mgła spo­wiła wszystko wilgotnym szarym całunem. Zacumowałem pon­ton i wspiąłem się po schodkach na molo. Szedłem w absolutnej ciszy, przerwanej tylko donośną syreną płynącego ostrożnie trawlera.

Otter stał na polu startowym, a ponieważ wcześniej nie zatankowałem, od razu zabrałem się do roboty. Przynosiłem po dwa kanistry paliwa i opróżniwszy je, wracałem po nowe. Po niespełna dwudziestu minutach skończyłem, zlany potem. W pewnej chwili usłyszałem w pobliżu kroki i z mgły wyłonił się marynarz, ale zniknął bez słowa. Poczułem się jak ostatnia żywa istota na wymarłym świecie.

Wylałem benzynę z ostatniego kanistra i na noc przywiąza­łem samolot do pierścieni w sworzniach. Nagle odwróciłem się. Nic nie słyszałem, ale miałem wrażenie, że ktoś niewidoczny czyha na mnie.

Może to głupie i nielogiczne, a jednak przeszedł mnie dreszcz. Szybko skończyłem pracę. Nie doszedł mnie ża­den odgłos, ale poczułem z tyłu jakby zawirowanie powie­trza. Wstawałem, lecz już za późno. Dostałem tuż przy szyi i padłem bezwładnie na ziemię. Chwilę leżałem z twarzą na mokrym betonie, po czym omotano mnie w coś mokre­go, śliskiego i śmierdzącego rybami. A potem nastała już tylko ciemność.

Czułem, jakbym wynurzał się z głębi. Przez kolejne war­stwy ciemności wznosiłem się ku światłu, które przywodziło na myśl brzask prześwitujący wśród skłębionych szarych chmur. Wreszcie wydostałem się na powierzchnię z szeroko otwartymi oczami. Bolała mnie głowa i nie pamiętałem nawet, kim jestem i co tu robię.

Dziwne, ale pozostało mi wspomnienie rybiego odoru, co było uzasadnione, gdyż leżałem na kupie sieci rybackich.

Wylądowałem w ładowni, prawdopodobnie trawlera, ale przy tak marnym oświetleniu dostrzegałem tylko zarysy przed­miotów. Z góry dochodziło głuche dudnienie, jakby ktoś chodził po pokładzie. Usiadłem z uczuciem, że za moment pęknie mi głowa. Mimo woli zamknąłem oczy i zacisnąłem z bólu zęby. Odetchnąłem głęboko kilka razy i po chwili poczułem się trochę lepiej.

Potykając się, ruszyłem w mrok z wyciągniętymi przed sie­bie rękami, aż znalazłem luk. Przez szczeliny w pokrywie prze­dzierało słabe światło. Otwór znajdował się wysoko nade mną, więc mogłem tylko krzyczeć.

Znów usłyszałem kroki na pokładzie. Pokrywa luku unios­ła się i ktoś spojrzał na mnie z góry. Wyglądał na marynarza w tej brudnej wełnianej czapce, z pomarszczoną twarzą i długi­mi wąsami, jakie zwykli nosić rewolwerowcy. Poznałem go od razu. To jeden z kompanów Da Gamy z knajpy, gdzie doszło do awantury. Nic nie trzymało się kupy, chyba że to była prywatna vendetta Da Gamy. Facet nic nie wyjaśnił. Po prostu zamknął luk i odszedł.

Ująłem głowę w dłonie i głęboko oddychałem. Nagle cie­mność, ból i odór zgniłej ryby zlały się w jedno i zwymioto­wałem.

Od razu mi ulżyło. Mój zegarek, ciągle jeszcze na chodzie, wskazywał siódmą, gdy marynarz się oddalił. Po dobrej godzi­nie luk otworzono ponownie. Tym razem marynarz pojawił się z Da Gamą. Ten w kucki obserwował mnie z miną kota bawią­cego się złapaną myszą. Między zębami ściskał cygaro. Odwró­cił się, powiedział coś i po chwili spuszczono drabinę. Z wycień­czenia nawet nie bałem się. Na górze padłem na pokład i za­chłannie wciągałem wilgotne morskie powietrze.

Da Gama pochylił się nade mną zatroskany.

— Nie wygląda pan za dobrze, Martin. Jak się pan czuje?

— Cholernie źle — odpowiedziałem słabym głosem.

Pokiwał poważnie głową, po czym wyciągnął cygaro i przy­cisnął mi rozżarzony koniec do policzka. Wrzasnąłem jak zarzy­nana świnia, przetoczyłem się po pokładzie byle dalej od niego i z trudem stanąłem. Marynarz ruszył do mnie z nożem, a Da Gama rechotał.

— Lepiej panu teraz, Martin? To było niezłe, prawda? Orzeźwiło trochę?

Rozejrzałem się dziko, a tymczasem facet dźgnął mnie ostrzem w plecy. Da Gama rozkazał coś po portugalsku i poszedł, a marynarz pchnął mnie za nim. Zeszliśmy po schodkach. Da Gama otworzył jakąś kabinę i stanął z boku. Odesłał kompa­na, a mnie wepchnął: do środka z takim impetem, że straciwszy równowagę runąłem jak długi.

Leżałem chwilę i omal nie straciłem przytomności. Wtem usłyszałem znajomy głos:

— No i co, chłopie, chyba wpadłeś w tarapaty?

Ralf Stratton rzucił mnie na krzesło. Przejrzawszy wreszcie na oczy, dostrzegłem po drugiej stronie stołu Vogla.


14.

Przypalony policzek piekł mnie do żywego, ale ból gło­wy trochę zelżał przechodząc w tępe pulsowanie. Starałem się opanować zapewne nerwowe drżenie rąk.

Przynajmniej mój umysł już funkcjonował, choć pierwszy raz w życiu tak bałem się. Gdyby Desforge odgrywał tę rolę, scenarzysta z pewnością przewidziałby jakąś dowcipną kwestię albo scenkę typu: sięgnąć po butelkę koniaku i jedną ze szklanek na stole z tą zaimprowizowaną brawurą, jaką twardziele zawsze popisują się w takich sytuacjach.

Ale to byłem ja, Joe Martin, słaby jak nowo narodzone kocię, ze ściśniętym żołądkiem i przekonany, że tak czy inaczej wylą­duję w morzu z ciężarkami u nóg. Może wypłynę, a raczej to, co ze mnie zostanie, na wiosnę, gdy stopnieją lody. Najprawdopo­dobniej nikt mnie już nigdy nie zobaczy.

A może myślałem zbyt melodramatycznie? Dłonią wytar­łem pot z twarzy dłonią i powiedziałem chrapliwym głosem:

— Mógłby mi ktoś wyjaśnić, o co właściwie chodzi?

— Nie udawaj głupka — ostro zareagował Vogel. — Do­skonale wiesz, dlaczego tu wylądowałeś.

Nagle z pokładu rozległy się odgłosy nieoczekiwanej awan­tury. Gniewne okrzyki, uderzenia i zaciekła pijacka kłótnia. Da Gama wyszedł bez słowa, a ja odezwałem się do Vogla:

— A ten co ma wspólnego z całą sprawą?

— To tylko wykonawca. Za właściwą cenę pozbędzie się ciebie bez skrupułów. Wystarczy jedno moje słowo, pamiętaj.


Milczenie przedłużało się, czym Vogel wzmocnił efekt słów. Wreszcie odezwał się:

— Wczoraj szukałem we wraku swojej własności, którą starannie ukryto. Ale zniknęła. Wiesz, o czym mówię?

— Nie mam najmniejszego pojęcia — zaprzeczyłem.

— Więc dlaczego zakamuflowałeś ślady samolotu na śniegu?

Usiłowałem wymyślić wiarygodną odpowiedź, ale nie udało mi się.

— Nie powiedziałem ci?

Stratton westchnął.

— Chłopie, ty naprawdę zgłupiałeś.

Zauważyłem, że miał na rękach te czarne rękawiczki, co wcale nie poprawiło mi samopoczucia, szczególnie gdy stanął za mną.

— Tylko jeden samolot z płozami lata teraz na wybrzeżu — odezwał się Vogel. — Sam mnie o tym informowałeś.

Nawet nie próbowałem zaprzeczać.

— Zgadza się.

— A więc Fassberg okłamał nas po powrocie z rozpoznania. Powiedział przecież, że lądowanie jest wykluczone. Dlaczego?

— Jego spytajcie.

— Próbowałem, ale nie miał ochoty na rozmowę. Wyciągniemy coś od ciebie i zajmiemy się nim znowu —nalawszy sobie brandy, rozparł się na krześle. — Pytam powtórnie. Dlaczego ukryłeś fakt, że Fassberg wylądował na miejscu katastrofy?

Postanowiłem trochę zaimprowizować.

— Dobrze, powiem wam. To mój przyjaciel. Nie wiedzia­łem, co się za tym kryje. Z drugiej strony nie chciałem narobić mu kłopotów, więc postanowiłem trzymać język za zębami.

— Widziałeś go?

— Jeszcze nie, gdyż cały dzień latałem.

Vogel łyknął brandy, podniósł szklankę do światła i po­trząsnął głową.

— Nic z tego Martin. Nie wymigasz się — bardzo ostrożnie postawił szklankę na stole i pochylił się do przodu. — Kła­miesz. Coś ukrywasz. Wyjaśnić ci, skąd wiem? Patrzyłem ci w oczy, obserwowałem twoje reakcje, słuchałem tego, co mó­wisz i nic nie ma sensu. Nic!

Ostatnie słowa wykrzyczał mi w twarz, a Stratton walnął mnie pięścią w tył głowy, aż wrzasnąłem z bólu, po czym szarp­nął za włosy i zacisnął gardło.

— Od początku — zarządził Vogel. — Fassberg wylądował na śniegu i wziął z herona rzecz, po którą ja przyleciałem na Grenlandię. To zupełnie rozsądne wyjaśnienie, nieprawdaż?

— Skąd niby wiedział, czego szukać? — broniłem się.

Zapewne już wcześniej o tym pomyślał, więc przyglądał mi się tylko. Tym razem zaległa tak gęsta cisza, że można ją było krajać. Wreszcie Stratton wycedził przez zęby:

— Chyba ma rację.

— Oczywiście, durniu. — Vogel pochylił się do przodu. — Ale kto mu powiedział, Martin?

— Na to sam sobie odpowiedz, lecz na pewno jakaś zorien­towana osoba, prawda? Ktoś z twojego otoczenia — spojrzałem na Strattona. — A co myślisz o przyjacielu? Jak dawno znacie się?

Stratton znowu strzelił mnie w głowę, że nieomal zemdla­łem. Poleciałem do przodu, ściskając skronie, by ograniczyć ból, a Vogel warknął:

— Ocuć go, głupcze. Jeszcze nie skończyłem.

Usłyszałem brzęk karafki, po czym Stratton wlał mi w usta pół szklanki brandy. Zemdliło mnie i rzygnąłem mu prosto na szary garnitur. Odepchnął mnie z obrzydzeniem, aż z krzesłem potoczyłem się pod ścianę. Wstałem w tym samym momencie, gdy Stratton odpinał marynarkę. Wciągnąłem głęboko powie­trze, chwyciłem klamkę i wybiegłem z kabiny.

Prawie dopadł mnie na schodkach, ale kopnąwszy do tyłu trafiłem go w twarz. Otworzyłem drzwi i wypadłem na pokład. Da Gama mówił coś do dwóch marynarzy. Zanim odwrócił się, wyskoczyłem za burtę. Szok spowodowany zetknięciem z lodo­watą wodą był tak potężny, iż chwilę myślałem, że serce prze­stało mi bić, ale wynurzyłem się. Wytężając wszystkie siły, pły­nąłem wśród mgły.

Na pewno oczekiwali, że szybko pojawię się na powierzch­ni. Sądziłem, iż czatowali na mnie przy molo. Ale zaryzykowa­łem i popłynąłem na przeciwległy brzeg przystani.


Zajęło mi to z dziesięć minut. Już myślałem, że nie dam rady, gdy uderzyłem kolanem o wystającą skałę. Po kilku chwilach wyczołgałem się z wody i padłem twarzą na kamienisty brzeg.

Skostniałem z zimna, ale wstałem na siłę i jakoś dowlokłem się do masywnych betonowych bloków po północnej stronie pola startowego, które stanowiły część systemu ochronnego przed zimowymi sztormami.

Spojrzałem na zegarek. Dochodziła dziewiąta. Od spotkania z Arnim minęło około trzech godzin. Z pewnością już wrócił, może zaraz po mnie, ze względu na pogarszającą się pogodę.

Przebiegłem przez lądowisko, wymachując energicznie rę­kami, żeby rozruszać się. Nie widziałem nikogo, hangary stały puste, wsiadłem więc w starego jeepa, którym wszyscy porusza­li się, w razie potrzeby, po terenie. Bez względu na bieg wyda­rzeń musiałem przekonać Arniego, z jakimi ludźmi miał do czynienia. Jechałem do miasta tak szybko, jak pozwalała mgła.

Zaparkowałem przy końcu wąskiej uliczki i ruszyłem do jego domu. Doszedłem do schodów przy werandzie, gdy trzas­nęła boczna furtka i ktoś wybiegł na oślep. Przez moment mig­nęła mi twarz Gudrid z szeroko otwartymi niewidzącymi ocza­mi, ale błyskawicznie zniknęła.

Zastukałem do drzwi frontowych, lecz nikt nie odpowiadał, choć przez spuszczone zasłony przezierało światło. Zawołałem, bez rezultatu. Obszedłem więc dom, żeby wejść od kuchni.

Chyba już przekraczając próg wiedziałem, co znajdę. Pano­wała tam szczególna cisza, jakby cały świat nagle zamarł. Do tego w powietrzu unosił się ostry zapach prochu.

Jadalnię zdewastowano. Kabel telefonu wyrwany ze ściany, szuflady wyrzucone na podłogę, poduszki poszarpane, książki walające po całej podłodze i świeża krew na ścianie podobna do purpurowej zasłony.

Arnie z rozszarpaną twarzą padł na wznak na przewróconą kanapę. Jego strzelba, porzucona przez mordercę, leżała na nim. Dziwne, ale czasami śmierć tak przeraża, że wprawia człowieka w osłupienie, hamując wszelkie emocje i normalne reakcje. Pa­trzyłem na niego jakby z nierealnej otchłani, istniejącej tylko w koszmarnych snach.


Gdzieś stuknęła poruszona wiatrem okiennica, co niczym uderzenie w twarz otrzeźwiło mnie. Wybiegłem, jakby gonili mnie wszyscy diabli.

Zaparkowałem jeepa na hotelowym podwórzu i wszed­łem od tyłu do pokoju. Pod oknem siedziała Liana z książką. Czułem się ciągle jak pijane dziecko we mgle, z której wyłoniła się jej twarz z zastygłym uśmiechem powitalnym, ustępującym miejsca zdziwieniu i zatroskaniu.

Nie jestem pewien, co stało się potem. Wiem tylko, że osu­nąłem się na kolana, ona zaś chwyciła mnie w ramiona. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie ucieszyłem się tak bardzo na widok drugiego człowieka.

Wziąłem gorący prysznic, przebrałem się i wszystko opo­wiedziałem. Później oczywiście poszliśmy do pokoju Gudrid. Był zamknięty, ale pukałem i wołałem ją, aż wreszcie otworzyła drzwi. W podpuchniętych od płaczu oczach miała przerażenie i trzęsła się jak w febrze. Spojrzała na nas i odrzuciła kosmyk włosów z czoła.

— Przepraszam, panie Martin, ale źle się czuję. Zwolniłam się na resztę nocy.

Wepchnąłem ją do pokoju, a Liana weszła za mną.

— Widziałem cię, Gudrid — powiedziałem.

Wyglądała na szczerze zdziwioną.

— Nie rozumiem.

— Jak wybiegłaś od Arniego Fassberga. Minęłaś mnie. Właśnie wchodziłem do niego.

Wykrzywiła twarz i z łkaniem rzuciła się na łóżko. Usiadłem obok i poklepałem ją po ramieniu.

— Nie czas teraz na płacz, Gudrid. Powiadomiłaś policję?

Zwróciła się ku mnie zalana łzami.

— Ja go nie zabiłam, proszę mi wierzyć. Już nie żył, gdy tam przyszłam.

— Wierzę ci — powiedziałem. — Nie martw się.


— Ale pan nie rozumie. Często kłóciliśmy się, wiele osób o tym wiedziało włącznie z sierżantem Simonsenem.

— On wie również, co jest możliwe. A sama myśl, że dwu­krotnie z bliska strzeliłaś Amiemu w twarz, jest tak niedorzecz­na, że z pewnością nie zechce tracić czasu na roztrząsanie takich głupot — mocno przytrzymałem jej dłonie. — No, a teraz opo­wiedz wszystko.

— Przed czterdziestu minutami zadzwonił Arnie. Prosił, żebym mu przyniosła paczkę, którą przechowywałam. Powie­dział, że muszę to zrobić mimo dyżuru, gdyż to sprawa życia lub śmierci.

— Wiedziałaś, co było w paczce?

Kiwnęła głową.

— Powiedział, że to próbki rudy świadczące o bogatych złożach minerałów gdzieś w górach i że dzięki nim wzbogaci się. Prosił, żebym je schowała w najbezpieczniejszym miejscu, bo od nich zależy nasza przyszłość.

— Jaka przyszłość?

— Planowaliśmy ślub, panie Martin.

Znów rozpłakała się. Liana usiadła obok i objęła ją ramie­niem. Podszedłem do okna. Biedna mała dziwka. Tak zakochała się, że wierzyła we wszystko, nawet w tę historyjkę szytą tak grubymi nićmi i pełną dziur jak poszarpana sieć.

Kiedy uspokoiła się nieco, kontynuowałem:

— A więc zabrałaś paczkę?

Zaprzeczyła.

— Nie miałam jej. Wiem, że to brzmi głupio, ale śmiertelnie przeraziłam się, że ją zgubię albo mi ukradną. Ostatnio w poko­jach personelu zdarzyło się wiele drobnych kradzieży. Z drugiej strony, Arnie był hazardzistą. Jednego dnia dawał mi pieniądze na przechowanie, a następnego żądał zwrotu. Pierwszy raz mia­łam go w ręku i nie chciałam stracić. Wysłałam zatem paczkę na swoje nazwisko na farmę dziadka w Sandvig. Dziś rankiem
odpłynęła łodzią, dostarczającą co miesiąc zaopatrzenie.

— Jak zareagował na to Arnie?

— To mnie najbardziej zdziwiło. Roześmiał się i nagle tele­fon zamilkł.

Skinąłem do Liany.


— Ktokolwiek z nim był, w tym momencie wyrwał sznur.

— Zmartwiłam się — ciągnęła Gudrid — założyłam więc płaszcz i wyślizgnęłam się od zaplecza, choć dyżurowałam.

— Już nie żył, kiedy tam dotarłaś?

Spojrzała przed siebie ze strachem i wyszeptała:

— Wydaje mi się, że jeszcze na ulicy słyszałam strzały. Drzwi frontowe były zamknięte, więc weszłam od tyłu. I wtedy zobaczyłam krew na ścianie. Dobry Boże — krew.

Załamała się kompletnie. Liana pocieszała ją, ja zaś znów podszedłem do okna. Po chwili Liana dołączyła.

— A więc wszystko na nic.

— Tak. Nie myślę o nim jak o zmarłym. Był taki pełen życia.

Położyła mi rękę na ramieniu.

— Joe, musisz pójść na policję.

— Jeszcze nie — odrzekłem. — Najpierw jeszcze z kimś porozmawiam.

— Z Sarą Kelso?

— Tak. Ciekawe, jak zareaguje na to wszystko. Zobaczę, czy jest w pokoju.

— To strata czasu, Joe. O ile wiem, spędza wieczór z Ja­ckiem.

— No to wstanie z łóżka — odparłem. — A ty lepiej zostań.

— O nie — otworzyła drzwi. — Za skarby świata nie zre­zygnuję z tego.

Pokój Desforge'a był zamknięty, więc stukałem tak długo, aż wreszcie usłyszałem ruch. Ukazał się w drzwiach ze zwi­chrzoną czupryną, zawiązując jeszcze pasek od szlafroka. Nie wyglądał na zadowolonego.

— Co jest, u diabła? — zapytał.

Wcisnęliśmy się do środka.

— Dawaj ją, Jack — zażądałem.

Patrzył na mnie osłupiały, po czym zatrzasnął drzwi i zawo­łał porywczo:

— Słuchaj, Joe...
Podszedłem do sypialni i powiedziałem ostro:


— Myślę, że zainteresuje panią, iż właśnie ktoś zamordował Arniego Fassberga.

Zamknąwszy drzwi wróciłem do pozostałych. Liana wyjęła papierosa z pudełka na stole, a Desforge obserwował mnie z za­ciśniętymi ustami.

— Nie żartujesz, Joe?

— Zapewniam cię o tym.

Podszedł do barku i automatycznie nalał sobie drinka.

— Twierdzisz, że ona wplątała się w to?

— Zapewne.

Niebawem pojawiła się blada jak śmierć Sara. W widocz­nym pośpiechu narzuciła rozpinaną dżersejową sukienkę. Na­wet nie uczesała się.

— Wspomniał pan coś o Arnim Fassbergu, Martin?

— Tak — odparłem. — Nie żyje. Ktoś z bardzo bliska wy­strzelił mu dwie kule w twarz z jego własnej strzelby.

Zachwiała się. Jack pomógł jej usiąść na krześle.

— Jest pan bardzo miły — powiedziała słabym głosem.

Podałem jej małą brandy.

— Z pewnością milszy niż Vogel i Stratton, gdy dostaną panią w swoje łapy. Czyż nie próbowała pani wywieść ich w pole? W samolocie w suficie kabiny ukryto szmaragdy. Namó­wiła pani Arniego, żeby zabrał je z wraku łgając, że lądowanie jest niemożliwe.

— Twierdził, że nie wylądował — ściskała szklankę. — Okłamał mnie.

— Ale nie miała pani pewności, aż wszyscy dotarliśmy do herona, a przez ten czas Arnie mógł uciec. Więc w nocy poszła pani na pole startowe i rozwaliła mu ciężarówką aermacchiego.

Kiwnęła lekko głową:

— Dobrze, teraz powiem wam wszystko. Vogel prowadzi wiele spraw, część legalnie, ale zajmuje się też jakimiś mętnymi interesami.

— A co z Londynem i Powszechnym Towarzystwem Ubezpieczeniowym? — dociekałem.

— To oficjalna firma, ponieważ wypłacili mi odszkodowa­nie po śmierci męża.


— A co z pani mężem? Jakim cudem wmieszał się w to wszystko?

— Jack był pilotem brazylijskich linii. Podjął się tego, by przeczekać. Liczył na angaż w jednym z poważniejszych towa­rzystw lotniczych. W barze w Sao Paulo spotkał Marvina Gaunta, który mu powiedział, że właśnie kupił używanego herona od pewnego bogatego Brazylijczyka, ale nie dostał licencji ekspo­rtowej. Oferował Jackowi pięć tysięcy dolarów za nielegalny lot do małej miejscowości w Meksyku. Tam po zmianie numerów rejestracyjnych planowali lot do Europy via Ameryka i Kanada. Gaunt powiedział, że ma kupca w Irlandii, który zapłaci mu za samolot dwa razy więcej.

— I co dalej?

— Pewnego wieczoru pijany Gaunt wygadał się, że w sa­molocie ukryto nie oszlifowane szmaragdy warte ponad pół miliona dolarów i że Vogel dorobi się na tym fortuny.

— Wtedy mąż wkroczył do akcji?

Spojrzała na nas z rozpaczą.

— Wiem, że to nie w porządku, ale ostatnio źle nam szło. Pracowałam w Londynie, teściowa zajmowała się naszymi dwo­ma chłopcami. Było nam bardzo ciężko.

— I co, Vogel wybulił więcej?

— Musiał. Jack szantażował go, że poleci, gdy wypłacą mi w Londynie obiecane dwadzieścia pięć tysięcy funtów.

— Twarde warunki.

Wzruszyła lekko ramionami.

— Nie mieli wyboru.

— A pani nie przeszkadzało, że to brudne pieniądze? — zapytała Liana.

— Bywają gorsze rzeczy niż przemyt — westchnęła. — A przynajmniej to właśnie wmawiałam sobie. Przecież zrobił to dla rodziny.

To była przysłowiowa kropla. Miałem dość. Poklepałem ją z ironią:

— Brawa, kurtyna powoli opada.

— Na miłość boską, Joe, dajże spokój — zirytował się Desforge. — Pani Kelso już wystarczy jak na jeden wieczór.

— Słusznie — odrzekłem. — Ale coś sobie jeszcze wyjaśni­my. To nie jest pani Kelso.

Zapadło milczenie niczym po uderzeniu pioruna, gdy ocze­kuje się kolejnego wyładowania. Jacka zamurowało, a Sara przy­pominała zaszczute zwierzę, któremu właśnie odcięto ostatnią drogę ucieczki. Liana pochyliła się do przodu ze zmarszczonym czołem.

— Do czego właściwie zmierzasz? — zapytała miękko.

— To bardzo proste. Naprawdę — rozpostarłem szeroko ramiona. — Poznaj Jacka Kelso.


15.

Wszystko zaczęło się od Jeana Latouche'a, francusko-kanadyjskiego pilota terenowego, wyróżniającego się muskularnym torsem, czarną zmierzwioną brodą i najdonośniejszym śmie­chem, jaki kiedykolwiek słyszałem. Był kimś w rodzaju przewoźnika z dwudziestego wieku, tyle że zamiast czółna uży­wał wodnopłata. O ile wiem, odłożył na starość około dwustu tysięcy dolarów, a jedynie drobną część z tego zarobił do spółki ze mną w ramach kontraktu na zaopatrywanie szybów nafto­wych w górnej Nowej Fundlandii.

Owego roku sezon na Grenlandii skończył się dla mnie w końcu września, więc poleciałem do Kanady, żeby zorientować się, czy jeszcze zarobię przed zimą. Niestety, szczęście mi nie dopisało. W sezonie co prawda odłożyłem około dwunastu tysięcy dolarów, wciąż jednak spłacałem w Towarzystwie Kre­dytowym Silver Shield w Toronto szesnaście tysięcy pożyczki na zakup Ottera. Wcale nie przyciskali mnie, bo uiściłem już nawet więcej, niż wynikało z umowy. Ale miałem nadzieję, że w następnym sezonie wystartuję wreszcie własnym, spłaconym samolotem i nie udało mi się, więc bytem przygnębiony.

Bez efektu trzy dni kręciłem się wokół Zatoki Goose. Więc ucieszyłem się, gdy dwaj geolodzy zaproponowali przelot do miasteczka Carson Meadows, położonego na zachód od jeziora Michikamau. Zarobiłem na czysto ponad dwieście dolarów. Popijałem właśnie kawę przy barze w jednym z hoteli, rozmy­ślając o przyszłości, gdy zjawił się Jean Latouche.


Miał już co najmniej pięćdziesiątkę. Ubrany był w oficerki i obszerny skołtuniony kożuch barani aż do kolan. Rzucił pod ścianę worek i podszedł do mnie z wyciągniętą dłonią.

— Hej, Joe, jak się masz? Miałeś dobry sezon?

— Mogło być gorzej — odparłem. — Ale też, do diabła, i lepiej. A co u ciebie?

— Znasz mnie, Joe. Bochen chleba, dzbanek wina. Nie trze­ba mi wiele.

— Do czorta, akurat — skomentowałem kwaśno. — Do­kąd wybierasz się zimą? Znów na Bahamy, czy tym razem na Tahiti?

— Zgorzkniałeś na starość — odrzekł. — Coś nie w po­ rządku?

— Czuję się zmęczony i tyle. Udręczyłem się bezskutecz­nym poszukiwaniem pracy w tym zapomnianym przez Boga kraju.

Wypił koniak i poprosił barmana o następny.

— Może szukałeś w złym miejscu.

Spojrzałem na niego z nadzieją.

— Na Boga, Jean, jeśli wiesz o czymś, powiedz mi.

— Nie podniecaj się zbytnio i tak pewnie nie zainteresujesz się tym. W każdym razie ja zrezygnowałem. Wczoraj w Wielkiej Zatoce spotkałem faceta — Marvina Gaunta. Ma herona z zapa­sowymi zbiornikami paliwa. Poszukuje kogoś na wspólny lot do Irlandii.

— A co z jego pilotem?

— Sam etapami przyleciał z Toronto. Ale nie odważy się samodzielnie pokonać Atlantyk, to wszystko.

— Za ile?

— Tysiąc dolarów plus bilet powrotny.

— Dlaczego zrezygnowałeś?

— To mi brzydko pachnie — dotknął nosa z mądrą mi­ną. — Za długo w tym siedzę, Joe.

— Podejrzewasz coś?

— Po prostu wiem — wstał i klepnął mnie w ramię. — To nie dla ciebie, Joe. No, zbieram się już. W południe lecę nawybrzeże. Do widzenia.


Ale nie zobaczyliśmy się, bo miesiąc później zginął przy lądowaniu w Gander w gęstej mgle, gdzie widoczność była na odległość ręki. Ale w barze nie wiedziałem jeszcze o tym, gdy rozmyślałem ponuro o Marvinie Gauncie i heronie. To dobry samolot, a do sforsowania wielkiego stawu potrzebne były dodatkowe zbiorniki paliwa. Skoro jednak już herona wypo­sażono w nie, reszta to fraszka, a tysiąc dolarów piechotą nie chodzi.

Zapłaciłem za kawę i udałem się na lotnisko.

Wielką Zatokę zbudowano dla potrzeb miasta i okolicz­nych kopalni. Przyleciałem w ulewnym deszczu. Zastanawia­łem się, co Gaunt robił tutaj zamiast, na przykład, w Gander w Nowej Fundlandii, co nie miało sensu, zwłaszcza że rzeczywi­ście usilnie poszukiwał pilota.

Na lotnisku były mała wieża kontrolna, kilka hangarów i trzy pasy startowe. Zezwolono mi na lądowanie. Przycup­nąłem za pierwszym hangarem. Herona znalazłem dopiero za hangarami, opuszczonego i tonącego w strugach deszczu. Ob­szedłem powoli samolot. Zaintrygowany stanąłem. Kanadyj­ski numer rejestracyjny rozmywał się w ulewie. Potarłem trochę palcami, by upewnić się, że zamalowano inny numer. Zaciekawiłem się tym. Chyba jednak Jean nie mylił się w ocenie Gaunta.

Ten zatrzymał się w jedynym hotelu. W pokoju zastałem wysokiego, dość przystojnego Anglika mówiącego charaktery­stycznym układnym głosem wychowanków prywatnych szkół, co było dość podejrzane. Już po pięciu minutach zorientowałem się, że należy do ludzi mozolnie wspinających się po szczeblach kariery i że przebył dość długą drogę.

— Pan Gaunt? — zapytałem, gdy otworzył drzwi. — Podo­bno szuka pan pilota.

— Zgadza się — odparł. — A gdzie pan to słyszał?

— W barze Carson Meadows — odpowiedziałem.

Cofnął się, więc wszedłem do typowego hotelowego pokoju z mahoniową szafą, starym łóżkiem i zniszczonym dywanem. Wyjął z szuflady butelkę whisky, a z umywalki szklankę.

— Napije się pan?

Odmówiłem. Nalał sobie i popatrzył pytająco.

— Oczywiście ma pan licencję?

Przytaknąłem i wyjąłem portfel. W Wielkiej Zatoce nikt mnie nie znał i w tych okolicznościach wolałem, żeby tak zostało.

Przed rokiem leciałem jako drugi pilot z Kanadyjczykiem Jackiem Kelso. Zatrudniała nas libańska firma przewozowa. Jak na pilota był stary. Skończył pięćdziesiąt trzy lata i miał niełatwe życie za sobą. Kiedy więc po kolejnej trzydniowej pijatyce zmarł na atak serca w Basrze, nikogo to specjalnie nie zdziwiło.

Towarzyszyłem mu wówczas, więc zebrałem jego rzeczy, zresztą już zbyteczne, ponieważ wiedzieliśmy, że nie miał krewnych. Wyrzucając je znalazłem licencję, którą schowałem zwyczajnie na pamiątkę.

Tę licencję pokazałem Gauntowi. Obejrzał pobieżnie i od­dał mi.

— Chyba wszystko w porządku, panie Kelso. Heron stoi na lotnisku. Kupiłem go bardzo tanio w Toronto i przyleciałem tu, ale nie czuję się na siłach pokonać samodzielnie Atlantyk. W Irlandii czeka klient, który zapłaci mi podwójnie, jeśli odstawię samolot do końca tygodnia. Interesuje to pana?

— Za ile?

— Tysiąc i powrotny bilet z Shannon.

— Cztery tysiące — powiedziałem — plus bilet.

Spojrzał zdziwiony, ale nim cokolwiek dodał, odezwałem się:

— Oczywiście, może pan poczekać jeszcze ze dwa dni na kogoś innego, choć szczerze wątpię, by ktoś zgłosił się. To zła pora. A poza tym, jeśli heron jeszcze trochę postoi na deszczu, numer rejestracyjny rozmyje się całkowicie i wszyscy zoba­czą, co kryje się pod nim. Ale zapewne panu to nie przeszka­dza?

Przyjął to jak wyzwanie.

— W porządku, cztery tysiące i bilet powrotny. Myślę, że dogadamy się.

— Płatne gotówką przed startem — zastrzegłem.

— Zatem kiedy?


Zdecydowałem, że odstawię Ottera do Goose. W razie braku innej możliwości, zawsze wrócę samolotem pocztowym.

— Przy pomyślnej prognozie wystartujemy jutro po południu — powiedziałem. — Zgoda?

— Okay! Zlecę przegląd na rano.

— W porządku.

Udałem się na lotnisko już żałując decyzji, ale było za późno. Obiecałem, więc polecę. Pieniądze znakomicie rozwiążą moje problemy finansowe, a wszelkie domysły co do zamierzeń Gaunta zepchnąłem w najgłębsze zakamarki umysłu. Nie chciałem nic wiedzieć. Ten lot traktowałem jako jeszcze jeden czarter, a przynajmniej to właśnie wmawiałem sobie.

Następnego popołudnia w strugach deszczu przygotowy­wałem się do startu, ale prognoza dla trasy była niezła. Nie podlegaliśmy kontroli celnej, gdyż odlatywaliśmy, a na lotni­skach takich jak Wielka Zatoka procedurę upraszczano do mi­nimum. Gaunt załatwiał wszelkie formalności, nawet dwaj me­chanicy, którzy zapuszczali silniki, nie mieli okazji przyjrzeć mi się.

Zapłacił mi nowymi szeleszczącymi studolarówkami. Wło­żyłem je do koperty i wysłałem na swoje nazwisko do Zatoki Goose. Wyglądało na to, że o wszystkim pamiętałem. Wyliczy­łem, że połowę trasy pokonamy na paliwie z głównych zbiorni­ków, a następnie włączymy zapasowe.

Sprawdzałem w kabinie pilota przyrządy, gdy wsiadł Ga­unt. W nowym jednoczęściowym kombinezonie lotniczym wy­glądał na nadzwyczaj zadowolonego zapinając pasy w fotelu drugiego pilota.

— Gotów? — spytałem.

— W każdej chwili. Jeszcze tylko jedna sprawa — podał mi mapę, starannie przypiętą do pokładowego mapnika. — Jak pan widzi, zmieniłem miejsce lądowania.

Wykreślił kurs na północny zachód od Wielkiej Zatoki, pro­stą linią przez krańce Grenlandii do Reykjaviku w Islandii.

— Dlaczego? — zapytałem.

Wyjął z kieszeni kopertę i podał mi.

— Dokładam jeszcze tysiąc. W porządku?

Wręczył mi równie nowe i atrakcyjne banknoty. Wsunąłem je do koperty i schowałem do kurtki. W końcu, jakie to miało znaczenie? Co za różnica Reykjavik, czy Shannon.

Uśmiechnął się zadowolony.

— Nie zawracajmy im głowy informacją o zmianie kursu, stary. Niech zostanie, że lecimy do Starego Kraju.

— Pan jest szefem — podkołowałem na pas startowy.

Wzbijaliśmy się w deszczu, a niebo zasnuły ołowiane chmury. Ale nie przejmowałem się tym pamiętając o dobrej prognozie. Nie korygowałem kursu, aż znaleźliśmy się nad oceanem. Samolot z łatwością prowadził się. Gdzieś na hory­zoncie, spoza chmur, przedzierało światło. Rozparłem się wy­godnie, pewnie trzymając stery i całkowicie oddałem się przy­jemności lotu.

Dwie godziny później zaczęła się zabawa. Przekazałem stery Gauntowi, nie dopuszczając go do słowa i poszedłem do toalety w ogonie samolotu. Tu przeżyłem pierwszy szok. Otwo­rzywszy drzwi zobaczyłem mężczyznę w kombinezonie mecha­nika z Wielkiej Zatoki. W innych okolicznościach może ta scenka rozbawiłaby mnie, ale trudno śmiać się na widok broni, którą trzymał w ręku.

— Niespodzianka! Właśnie wybierałem się do ciebie — wycelował w mój żołądek. — Zobaczymy, co powie nam drogi stary Marvin?

Miał ten sam układny głos wychowanka prywatnej szkoły jak Gaunt, ale mówił całkiem serio. Potwierdzał to błysk jego oczu.

— Nie mam pojęcia, o co chodzi — powiedziałem. — Ale byłbym zobowiązany, gdyby skierował to pan w inną stronę. Gaunt dokłada wszelkich starań, ale ja jestem pilotem i chyba nie chcemy wypadku na środku Atlantyku?

— Drogi kolego, jedną ręką poprowadzę to pudło do Chin i z powrotem.

Miałem podobne uczucie do tego, jakie miewa się w Króle­wskim Klubie Lotniczym, gdy jakiś nudziarz z półmetrowym wąsem na głębokim oddechu ględzi o lecie 1940 roku, wzgórzu Biggin i o tym, jak to naprawdę robiło się tuzin lotów spitfirem w jeden dzień.

Wróciłem do kabiny. Gaunt spojrzał z uśmiechem, który natychmiast zniknął mu z twarzy.

— Harrison — stwierdził beznamiętnie.

— We własnej osobie, stary — stuknął mnie pistoletem w ramię. — Bierz stery.

Gaunt pobladł, ale panował nad sytuacją. Nieomal słysza­łem, jak pracują mu szare komórki, gdy gwałtownie poszukiwał jakiegoś wyjścia.

— Czy ktoś uprzejmie wyjaśni mi, o co właściwie cho­dzi? — spytałem.

Harrison potrząsnął głową.

— Nie twoja sprawa, stary. Potrzebuję tylko kilku faktów i cyfr. Jak długo leci się z Wielkiej Zatoki do Shannon?

Spojrzałem na Gaunta, który przytaknął.

— Naszym celem jest Reykjavik w Islandii — powie­działem.

— A niech to! — krzyknął. — To ci dopiero zwrot w akcji niczym w powieści. Ile już przelecieliśmy?

— Szmat drogi.

Uśmiechnął się szeroko.

— Świetnie, Islandia odpowiada mi jak każde inne miej­sce. — Spojrzał na Gaunta. — Wiesz, Marvin, jesteś naprawdę głupkiem. Chciałem tylko swojej działki.

— Dobrze, dobrze — podniósł szybko rękę, jakby powstrzy­mując go. — Zbędna reklama. Podyskutujemy gdzie indziej.

Harrison wycofał się, a Gaunt poszedł za nim. Rozmawiali dobre pięć minut, ale nie usłyszałem ani słowa, aż dotarły do mnie ciche strzały. Najpierw dwa, jeden za drugim, a po krótkiej przerwie kolejne trzy. Teraz dwie kule przebiły drzwi i strzaska­ły szybę.

Włączyłem automatycznego pilota i szybko odpiąłem pasy. Wstałem i odwróciłem się, a z otwartych drzwi Gaunt padł prosto w moje ramiona. Wepchnąłem go na fotel. Próbowałem rozpiąć mu kombinezon pod szyją, on zaś wczepił się palcami w moją kurtkę. Krew trysnęła mu z ust, opadł na fotel, głowa poleciała mu na bok, a oczy znieruchomiały.

Harrison leżał martwy w głównej kabinie.

Trafiły go dwie kule. No i ugrzęzłem po uszy w kłopotach, z dwoma trupami, wplątany w coś znacznie poważniejszego niż przewidziałem.

Poszedłem do kuchenki, nalałem kawy z termosu i zapali­łem papierosa. Co teraz zrobić? Mogłem ich wyrzucić z pokładu, ale musiałem gdzieś wylądować, co oznaczało mnóstwo wyjaś­nień. Nawet porzucając samolot narażałem się na wiele pytań, czego za wszelką cenę chciałem uniknąć. Oczywiście idealnym rozwiązaniem byłoby zatopienie tego przeklętego samolotu razem z nimi w Atlantyku, ale z kolei mnie to nie odpowiadało. Mogłem rozegrać wszystko jeszcze inaczej. Po prostu porzucić herona w dzikim, opuszczonym miejscu, uprzednio wyskoczy­wszy. Biorąc pod uwagę paliwo w bakach, spłonąłby jak po­chodnia.,

Niemożliwością wydawało się znalezienie wyludnionego miejsca, żeby nikt nie zauważył katastrofy, a jednocześnie na tyle blisko cywilizacji, bym wydostał się pieszo.

Wreszcie przyszło mi do głowy rozwiązanie tak proste, że nieomal roześmiałem się w głos. Pospieszyłem do kabiny pilotów, usiadłem w fotelu i spojrzałem na mapę. Od razu znalazłem zatokę Julianehaab na południowo-zachodnim wy­brzeżu Grenlandii i małą wioskę rybacką Sandvig. Tam fiord wchodzi głęboko w ląd, przecinając góry aż po skraj czapy lodowej.

To najbardziej opuszczone miejsce na całym bożym świecie. Przez lata wiele samolotów zniknęło tam bez śladu. Heron będzie po prostu jeszcze jednym, gdy tymczasem oficjalnie uz­nają, że leży gdzieś na dnie Atlantyku.

Bardzo starannie wyliczyłem odległość od wybrzeża. We­dług wskaźnika, paliwa w bakach wystarczy na długi lot. Wspa­niale. Pozostało mi tylko włączyć automatycznego pilota i wy­skoczyć nie uruchamiając zapasowych zbiorników paliwa. Sa­molot runąłby na ziemię, eksplodując jak bomba.

Najtrudniejszy był skok, ale to ryzyko wkalkulowałem w cenę. Zapaliłem papierosa, odwróciłem się i natknąłem na twarz Gaunta. Nie należało to do przyjemności. Odepchnąłem go i przejąłem stery. Teraz musiałem wymyślić wiarygodną histo­ryjkę dla mojego przyjaciela Olafa Rasmussena, gdy pojawię się na jego farmie w Sandvig. Ale to nie było zbyt trudne. Frederiksborg i Sandvig łączyło coś w rodzaju drogi. Powiem, że wre­szcie wybrałem się na polowanie, o którym wspominałem lata­mi, a ciągłe nie miałem czasu. Dodam jeszcze, że w wypadku straciłem cały ekwipunek. Szkic całej bajeczki przygotowałem, jeszcze dopracuję wiarygodne szczegóły.

Leciałem nisko nad wodą, dopiero na widok brzegu pode­rwałem samolot W głębi lądu, niczym naszyjnik z pereł w ostrym świetle księżyca lśniła lodowa czapa Grenlandii.

Zatoka Julianehaab, leżąca na wschód od Opuszczonego Przylądka, tonęła w gęstej jak dym mgle, co oznaczało bezwie­trzną pogodę. W najgorszym wypadku siła wiatru ograniczała się do pięciu węzłów. Całkiem nieźle. Dawało mi to szansę na skok w dolinę u szczytu fiordu. Niezbyt wielką, ale lepsze to niż dalszy lot.

W kabinie panował ziąb. Strumień nocnego powietrza wpa­dał przez wybitą szybę, a jarzące się tarcze na tablicy przyrzą­dów chwilami zlewały się w nieczytelną plamę. Nagle w oddali spoza mgły białym srebrem zalśniły wody fiordu w intensyw­nym świetle księżyca. Za nimi, aż po czapę lodową, roztaczał się przedziwnie poszarpany księżycowy krajobraz z wyraźnie wi­docznymi załamaniami terenu.

Czas na mnie. Zredukowałem prędkość, włączyłem autopilota i odpiąłem pasy. Odwróciłem się. Ciało Gaunta znów przesunęło się i wpatrywał się we mnie z lekko rozchylonymi ustami, jakby chciał coś powiedzieć. W świetle przyrządów pokładowych jego głowa robiła wrażenie oddzielonej od tu­łowia.

Ruszyłem w głąb kabiny. Potknąwszy się o ciało Harrisona przyklęknąłem, aż ręką dotknąłem jego zimnej jak lód twarzy. Bóg wie, dlaczego w tym momencie nagle ogarnęła mnie panika. Zatoczyłem się w ciemności, pociągając za dźwignie awaryjnego zrzutu. Drzwi luku wyjściowego zniknęły w otchłani nocy, a ja bez wahania skoczyłem wpustkę. Poczułem przenikliwe zimno, a zarazem wolność. Miałem wrażenie, że koziołkuję w zwolnio­nym tempie. Przez chwilę, jak duch, sunął nade mną samolot. Szarpnąłem uchwyt linki otwierającej spadochron. Myślałem, że zaciął się i zaschło mi w gardle. Znowu pociągnąłem z całej siły. Koziołkowałem na wszystkie strony i nagle usłyszałem ten naj­bardziej uspokajający dźwięk: szelest spadochronu, który roz­kwitał jak biały kwiat nad moją głową. Opadałem na wzgórza u szczytu fiordu.


16.

Deszcz bębnił o szyby. Wyjrzałem w gęstniejący mrok.

— A co stało się po wylądowaniu? — zapytał Desforge.

Odwróciłem się do nich.

— Odbyłem dość przyjemną i długą przechadzkę w świetle księżyca. Olafowi Rasmussenowi wcis­nąłem bajkę, że polowałem w górach. Dość przekonywająco opisałem, jak jeep spadł z podmytej drogi razem z całym ekwi­punkiem, a ja wygramoliłem się jakoś. W tym kraju takie rzeczy zdarzają się dość często. Uwierzył bez zastrzeżeń. Następnego dnia złapałem okazję do Frederiksborga. Stamtąd udałem się do Nowej Fundlandii łodzią Catalina, za pomocą których Wschodnio-Kanadyjskie Linie Lotnicze kontrolują wybrzeże.

Sara siedziała na brzegu łóżka blada, miętosząc w rękach chusteczkę. Jack uważnie spojrzał na nią.

— A więc nabrałaś mnie, aniołku. Kim naprawdę jesteś?

— Czy to ma teraz jakieś znaczenie? — zapytała.

— Właściwie nie.

Nalał sobie kolejną szklaneczkę, a ja przysunąłem krzesło do Sary.

— Dowiemy się w końcu prawdy?

— Dobrze — powiedziała cicho.

— Zacznijmy od szmaragdów. Do kogo naprawdę należały?

— Do Międzynarodowego Przedsiębiorstwa Inwestycyj­nego w Brazylii. Miano je przewieźć do San Paulo z głębi kraju. Gaunt z pomocą miejscowych skradł je, a do Harrisona należała wywózka.

— A za wszystkim krył się Vogel?

— Tak.

— A pani co tu robi?

— Od wielu lat pracuję dla Vogla — wzruszyła ramionami.

— Jak zareagował, gdy samolot zaginał?

— Och, po prostu przyjął ten fakt do wiadomości. Stwierdził, że to zawsze może zdarzyć się.

— Nie martwił go ów tajemniczy Kelso?

Zaprzeczyła.

— Niespecjalnie. Harrison często zmieniał tożsamość. A poza tym nie było miejsca, gdzie ukryliby się przed Voglem. Z drugiej strony zawsze dostałby odszkodowanie z tytułu ubez­pieczenia, co było lepsze niż nic.

— To znaczy, że wypłacono pieniądze?

— A dlaczego nie? Formalnie złożono wniosek o odszkodo­wanie. Zdaje się, że pan ciągle nic nie rozumie. To on właśnie jest Londyńskim Powszechnym Towarzystwem Ubezpieczeniowym.

Desforge nalał sobie następnego drinka.

— Joe, z twoich słów wynika, że Gaunt próbował ich wyki­wać, a Harrison po prostu go na tym przyłapał.

Przytaknąłem i powiedziałem do Sary:

— To świetny pomysł podstawić panią za wdowę Kelso. Proszę mi powiedzieć, do kogo właściwie należały obdukcja dentystyczna i sygnet?

— Do Gaunta — odparła.

Spojrzałem na Desforge'a.

— To proste, jeśli nikt nie zakwestionuje przyczyny śmier­ci, co zresztą jest już niemożliwe.

Potrząsnął głową zdumiony.

— Nie rozumiem jednej rzeczy, co stało się ze szmaragdami?

Opowiedziałem mu o paczce, którą Gudrid wysłała do Sandvig. Gwizdnął.

— To chyba największa złośliwość losu. Czyż nie pora włączyć w to Simonsena?

— Teraz jest w odległej wiosce rybackiej — wyjaśniłem. — Wróci dopiero jutro po południu. Właściwie czeka, aż po niego przylecę.

— Do tego czasu ulotnisz się.

— Tak sądzę.

Wyjrzałem przez okno. Mgła zgęstniała, ale deszcz znacznie osłabł. Odwróciłem się. Liana miała oczy nienaturalnie wielkie, a skórę na policzkach mocno napiętą, co postarzało ją.

— Naprawdę to zrobisz? — zapytała. — Znikniesz, zanim burza przejdzie?

— To jedyne sensowne rozwiązanie — powiedziałem. — Jeśli zostanę, wszystko może się zdarzyć.

— Gdybyś zachował tajemnicę, czy ktokolwiek wiedziałby, że Gaunt i Harrison pozabijali się?

— Ona ma rację, Joe. Przecież ciała były w strasznym stanie.

— Więc dlaczego nie przemilczałeś tego, Joe? — docieka­ła. — Przy odrobinie szczęścia nigdy nie wciągnąłbyś się w to.

Od pewnego czasu sam siebie o to pytałem i nie znalazłem sensownej odpowiedzi.

— Jeden Bóg wie — stwierdziłem. — Może to jakaś mania samobójcza lub po prostu nie umiem unikać kłopotów.

— Nie uciekniesz, Joe — uśmiechnęła się. — To wbrew twojej naturze.

Miała rację. Wiedziałem o tym w chwili, gdy to mówiła. Minęły bezpowrotnie dni, gdy chowałem głowę w piasek. Roze­śmiałem się.

— W porządku. Mam wyskoczyć prosto w noc i sam złapać Vogla ze Strattonem?

Desforge wyjrzał przez okno.

— To raczej bez sensu. Gdzież, u diabła, szwendaliby się w takiej zupie?

Oczywiście miał rację. Dopóki nie przejaśni się, nie sposób wydostać się stąd. A na morzu szkuner Da Gamy nie prze­trwałby nawet pół dnia z korwetą duńskiej floty na ogonie, pełniącej straż u wybrzeży Godthaab. Nagle zdałem sobie sprawę, że właściwie już po wszystkim. Vogel i Stratton nie mieli żadnych szans po zamordowaniu Arniego. Popełnili największe głupstwo. Zdumiewające, jak na takiego Vogla. Z drugiej strony człowiek jest tak dobry jak fachowcy, którzy dla niego pracują.

— Co zamierzasz w sprawie Arniego? — zapytała Liana.


— Właściwie niewiele możemy zrobić — wzruszyłem ra­mionami. — Lepiej zostawmy wszystko. Niech Simonsen jutro to obejrzy. Myślę, że właśnie tego by chciał.

Rozległo się pukanie do drzwi. Przyszła Gudrid. Twarz miała opuchniętą od płaczu, ale panowała nad sobą.

— Martin, wyświadczy mi pan przysługę?

— W miarę możliwości.

— Chciałabym wynająć pański samolot. Poleci pan ze mną do Sandvig rano? Jak najszybciej chcę wydostać się stąd.

— Olaf Simonsen nie będzie zbyt zadowolony, gdy wróci po południu — zauważyłem.

— Przecież zawsze może przyjechać do Sandvig — złapała mnie za ramię. — Błagam!

Skinąłem głową.

— Zgoda, Gudrid. Ale pamiętaj, że wszystko zależy od pogody. Lepiej módl się, żeby mgła ustąpiła.

— Dziękuję — powiedziała z prawdziwą ulgą. Ruszyła do drzwi Nagle zawahała się i zwolna odwróciła. — Co było w paczce, Arnie?

— Szmaragdy, Gudrid — odparłem. — Cała fortuna w szma­ragdach Byłby bogaczem. To wystarczyło, żeby stracić głowę.

— Dlatego zginał?

Przytaknąłem.

— Wie pan, kto go zabił?

— To sprawa policji. Powiedzmy, że podejrzewam. Dlacze­go pytasz?

— Nieważne — odpowiedziała spokojnie. — I tak już nic nie przywróci mu życia.

Poczułem dławienie w gardle. Znów miałem chęć na coś mocniejszego. Sara właśnie wstawała, gdy odwróciłem się. Oczy miała zapadnięte, twarz ściągniętą i poszarzałą. Pamię­tałem tę piękną kobietę, którą spotkałem zaledwie przed trze­ma dniami.

Jakże zmieniła się.

— Jeśli nikt nie ma nic przeciwko temu, położę się — po­wiedziała.

Desforge spojrzał na mnie zdruzgotany

— Pozwól jej pójść, Joe. W końcu, dokąd ucieknie?


To prawda, więc zgodziłem się bez słowa. Zamknęła drzwi.

— I co teraz? — zapytał.

Nagle poczułem okropny głód. Spojrzałem na zegarek. Kil­ka minut po dziesiątej.

— Czas na spóźnioną kolację. Czy ktoś ma ochotę?

— Świetny pomysł — stwierdził Desforge. — Poczekaj chwilę, tylko ubiorę się — zniknął w sypialni.

Wyciągnąłem do Liany ręce. Ujęła je po chwili wahania.

— A co to znaczy?

— Chciałem ci tylko podziękować — wyjaśniłem — że sprowadziłaś mnie na ziemię.

— Ach, to — uśmiechnęła się lekko. — Zastanawiam się, czy powtórzysz to po wyroku sądu.

— Duńczycy to niezwykle cywilizowany naród — odpar­łem — mają najlepsze więzienia na świecie, czyżbyś o tym nie wiedziała?

— Zawsze myślałam, że Szwedzi przodują.

— No, teraz dopiero zmartwiłem się — wziąłem ją w ra­miona i pocałowałem.

W świetle ostatnich wydarzeń może to zabrzmi makabry­cznie, ale zjadłem suty posiłek. Co prawda od porannego wylotu z Sandvig miałem w ustach tylko kanapkę. Desforge dzielnie mi sekundował, za to Liana poprzestała na kawie i obserwowała, jak objadamy się.

Posiedzieliśmy jeszcze z godzinę w barze, ja przy kawie i papierosach, a Jack pochłaniał zwykłą porcję alkoholu. W pew­nym momencie zwrócił uwagę na coś, co, nie wiem dlaczego, wcześniej pominęłem: odstawiwszy Gudrid do Sandvig, mogę wrócić ze szmaragdami. Poza tym właściwie nie omawialiśmy tego wszystkiego, ale i tak rozmowa nie kleiła się. Często zmie­nialiśmy temat.

Wpół do dwunastej poszliśmy na górę. Poprosiłem Lianę, żeby zajrzała do Sary, a ja towarzyszyłem Desforge'owi. Liana dołączyła do nas po kilku minutach.

— Śpi, co wydaje się najbardziej sensowne. To był długi i pełen emocji dzień, więc i ja chyba położę się. Do zobaczenia rano.


Jack nalewał sobie drinka odwrócony tyłem, więc spojrza­ła na mnie znacząco, jakby na coś czekała. Objąwszy ją ramie­niem, odprowadziłem do drzwi i szybko pocałowałem. Wie­działem, że spodziewała się czegoś więcej, ale nic innego nie przyszło mi do głowy. Spostrzegłem, że Desforge obserwuje mnie uważnie.

— Miej się na baczności, Joe, bo połkniesz haczyk.

— Tak myślisz?

— Przerabiałem to wcześniej. Po co tracić czas?

W jego słowach kryła się złośliwość. Tak jakby znienawidził ją po odmowie finansowania filmu przez jej ojca. A może po prostu czuł się urażony, że go porzuciła? Stary lew nie rezygnuje z dawnej własności.

Nie podjąłem tematu, a on nie nalegał i zaproponował par­tyjkę. Graliśmy w pokera, w oczko, wista, a na koniec w diaboliczną gierkę Śliski Sam, której nie ćwiczyłem od czasów służby w marynarce. Jack wygrał ponad dwieście dolarów i o wpół do czwartej miałem dość.

Poszedłem do pokoju. Nie czułem się zmęczony. Rzuci­łem się na łóżko i zapatrzyłem w sufit. Rozmyślałem o ostat­nich wydarzeniach. Chwilę później w drzwiach pojawił się Desforge.

— Nie ma jej — stwierdził krótko.

— Sary?

Kiwnął głową.

— Właśnie do niej zajrzałem.

Jego pobudki były oczywiste, ale to mnie teraz nie obcho­dziło. Wstałem.

— Sprawdziłeś u Liany?

— Od razu, ale Sara zniknęła. Liana zaraz tu będzie.

Zostawiłem go, poszedłem korytarzem i zapukałem do Gudrid. Zdziwiłem się, że ciągle jeszcze jest ubrana.

— A, to pan — wskazała dwie walizki na łóżku. — Nie mogłam spać, więc pakuję się.

— Chciałbym, żebyś coś dla mnie zrobiła — powiedzia­łem. — Zdaje się, że pani Kelso zniknęła. Popytaj u nocnej zmia­ny. Może dowiesz się czegoś, ale dyskretnie.


Kiwnęła głową wstrzymując oddech z podniecenia, a ja udałem się tylnymi schodami na podwórze. Hotel posiadał dwa landrovery. Stały w garażu po przeciwnej stronie. Jeden chyba wypożyczono, więc wyjechałem drugim tak szybko, jak pozwa­lała mgła.

Szosa do przystani była pusta. Zaparkowałem przy fabryce konserw i resztę drogi do mola pokonałem pieszo. Oczywiście traciłem tylko czas. Choć wydawało się to nieprawdopodobne przy tej pogodzie, szkuner Da Gamy rozpłynął się, jakby nigdy go tu nie było.

Tuż po czwartej wróciłem na hotelowe podwórze. Brzask przedzierał się przez mgłę, więc dojrzałem zarysy budynków.

W pokoju Desforge'a czekały na mnie Gudrid i Liana, on zaś spacerował niespokojnie z nieodłączną szklanką w dłoni. Od­wrócił się gwałtownie.

— Gdzie, u diabła, podziewałeś się?

— Sprawdzałem przy molo, co ze szkunerem Da Gamy. Odpłynął, zabierając prawdopodobnie wszystkich. Poszaleli chyba. Tam jest pełno gór lodowych.

— Mylisz się, Joe — wtrącił Desforge. — Lepiej siadaj i po­słuchaj, co Gudrid nam powie.

— Pytałam recepcjonistkę z nocnej zmiany — zaczęła. — Okazuje się, że pani Kelso miała telefon około jedenastej. Dziew­czyna twierdzi, że dzwonił mężczyzna i rozmawiali po angiel­sku. Potem pani Kelso poprosiła o mapę z drogą z Frederiksborga do Sandvig.

— Coś jeszcze?

— Tak, portier tuż przed północą wyrzucał właśnie odpad­ki z kuchni i widział, jak Vogel, Stratton i nieznajomy mężczy­zna zjawili się na podwórzu z tyłu hotelu. Wzięli jednego landrovera z garażu, ale nie zwrócił na to uwagi, ponieważ samocho­dy są do dyspozycji gości hotelowych. Kiedy wracał do kuchni, od zaplecza wyszła pani Kelso i przyłączyła do nich. Powiedział, że pan Vogel pocałował ją i wszyscy odjechali.

— Z pewnością to mistrzyni w przechodzeniu z jednej strony na drugą — powiedziała gorzko Liana.


— Nadal myślisz, że odpłynęli szkunerem, Joe? — upew­niał się Desforge.

— Nie, to zupełnie jasne, co zamierzają — skonstatowa­łem. — Samochodem w sześć godzin dotrą do Sandvig. Wiem, bo sam próbowałem. Tak więc, gdy szczęście im dopisze, będą na miejscu między piątą a wpół do szóstej.

— Czy jest tam telefon? — zapytała Liana.

Gudrid zaprzeczyła.

— W sklepie jest radiotelefon, ale agent mieszka na wzgórzu. Otwiera dopiero o ósmej. Wtedy można przesłać wiadomość.

— O trzy godziny za późno — zauważył Jack.

Zdumiona Liana zmarszczyła brwi.

— To przecież bez sensu, czyż tego nie widzą? Gdzież, u licha, pojadą z Sandvig?

Myślałem dokładnie o tym samym i nasuwało się tylko jedno rozwiązanie.

— Prawdopodobnie umówili się na spotkanie ze szkunerem.

— A jeśli plan nie powiedzie się? — zapytał Desforge. — Przecież sam powiedziałeś, że tylko szaleńcy płyną w takiej mgle.

— Nie mają wyboru. Poza tym pozostaje jeszcze lotnisko w Narssarssuaq, odległe zaledwie dwie godziny motorówką z Sandvig, a wokół pełno rybaków, którzy za odpowiednią za­płatą chętnie ich przewiozą. Wówczas polecą przez Islandię do Europy albo w drugą stronę — do Kanady, czy Stanów.

— To już nic ich nie powstrzyma?

Zaprzeczyłem, ale chwilę potem powiedziałem coś, co na­wet mnie zaskoczyło.

— Niezupełnie. Przecież mogę wylądować w Sandvig w ciągu czterdziestu minut na Otterze.

— W tej mgle? — Desforge roześmiał się raptownie. — Ko­go próbujesz nabrać? Nawet nie wystartujesz.

— To nie problem, gorzej z lądowaniem. Może zwróciliście uwagę, że po jednej stronie fiordu Sandvig wznosi się ściana skalna.

Jack potrząsnął głową.

— Słuchaj, Joe. Mam licencję, sam polecę. Bóg jeden wie, ile nalatałem się w filmach, a ten lot wypisz wymaluj przypomina studio, gdzie huczą ogromne wentylatory, a kamery kręcą zza zasłony dymnej udającej mgłę.

To wystarczyło. Teraz zastanawiam się, czy po prostu zmy­ślnie nie zagrał, by wciągnąć mnie w coś, czego tak naprawdę nigdy nie zamierzałem zrobić. Jeśli tak, to odniósł nadzwyczajny sukces. Nagle niezwykle podekscytowałem się, aż nie mogłem nad sobą zapanować. Desforge zaś podjudził mnie jeszcze ła­godnie:

— Nie uda ci się, Joe.

— Pewnie masz rację — odparłem. — Ale wiem jedno, zro­bię wszystko, żeby powiodło się.

Liana zbladła, oczy jej płonęły, ale zanim cokolwiek powie­działa, już zmyłem się.

Poszedłem do pokoju i przebrałem się w kombinezon pi­lota. Zanim przygotowałem się do lotu, mój entuzjazm znacznie osłabł. Nie zrezygnowałem jednak, jakby nade mną zawisło jakieś fatum. Udałem się do garażu.

Wrzuciłem bagaż na tylne siedzenie land rovera i oniemia­łem. Zauważyłem dwie walizki Gudrid, winchester Desforge'a w zniszczonym pokrowcu i całą trójkę.

— Fatalny dzień — odezwał się swobodnie Jack.

— Cóż za grę wymyśliliście? — zapytałem.

Niby zastanawiał się nad odpowiedzią.

— Powiedzmy, że znudziliśmy się monotonią codziennego życia.

— Powariowaliście! — krzyknąłem, a Liana po prostu mi­nęła mnie i wsiadła do samochodu.

Wziąłem ponton z silnikiem. Powierzchnia wody od końca pasa startowego w głąb fiordu była czysta, co dokładnie spraw­dziłem. Kiedy wróciłem, Desforge już rozgrzewał motory. Za­piałem pasy w fotelu pilota i zwróciłem się do dziewczyn.

— Lepiej zamknijcie oczy. Czekają was wrażenia, od któ­rych włosy stają na głowie.


Skromnie powiedziane. Zanurkowanie w tę szarą ścianę było chyba najbardziej przerażającym doświadczeniem w moim życiu, ale sunąłem na całość. Poderwałem samolot w pierwszym dogodnym momencie.

Po dwudziestu sekundach wyłoniliśmy się z mgły i skręci­liśmy na południe.

Z całą pewnością to był szczególny lot. Mgła pokrywała szczelnie morze jak gęsty dym zalegający dolinę, a na wschodzie szczyty przybrzeżnego łańcucha gór przebijały przez nią maje­statycznie. Niezapomniany widok.

— Nie wygląda zachęcająco, prawda? — zapytał Desforge ku mojemu zdziwieniu z uśmiechem na twarzy. Oczy mu bły­szczały.

— Ważne, jak sprawy w Sanvig — odparłem ponuro.

— Martwisz się? — w jego głosie zabrzmiało wyzwanie.

— Dla ścisłości, jestem śmiertelnie przerażony. O ile nad Sandvig są podobne warunki, lepiej już módlcie się.

Gudrid zbladła i ścisnęła oparcie fotela. Liana podała jej papierosa i zażartowała:

— On także lubi wyrywać muchom skrzydełka.

— Dziękuję za zaufanie — odparłem i skoncentrowałem się na locie.

Odczuwałem coś w rodzaju perwersyjnej ulgi, że udało mi sie przekazać im część mojego lęku. Następne pół godziny tylko korygowałam w miarę potrzeby kurs, rozważając całą tę historię.

Z punktu widzenia Vogla powodzenie jego planu wynikało z niezwykłej prostoty, co z drugiej strony było największą słabo­ścią. Kilka kroków po linie i znajdzie się cały i zdrowy w domu. Na nieszczęście nie spodziewał się, że żyłem i zdrady Sary Kelso,

Znów wspominałem Arniego i na chwilę ujrzałem go, leżą­cego za kanapą, a nad nim na ścianie krew. Najgłupsze i najbar­dziej bezsensowne zdarzenie w tej historii. Biedny Arnie. Co mi powiedział? Bierz, co się nadarzy, bo nie wiesz, co czeka cię jutro. Mimo wszystko coś jednak było w tym.


Gwałtownie wróciłem do rzeczywistości, kiedy Desforge złapał mnie za ramię. W dole zobaczyłem koniec mgły jak nożem uciął. Wpadliśmy w ulewę, ale morze pod nami było spokojne.

Od tego momentu wszystko toczyło się zupełnie zwyczaj­nie. Wprawdzie widoczność w deszczu nie była idealna, a na wzgórzu wokół farmy Rasmussena snuły się resztki mgły, ale wylądowaliśmy bez żadnych trudności.

Zatoczywszy szerokie koło, wybrałem kierunek równoległy do wielkiej skały po drugiej stronie fiordu i w odległości dwustu jardów posadziłem samolot.


17.

— Jesteśmy na miejscu — oznajmiłem. Mógłbym przysiąc, że na twarzy Desforge'a malowało się rozczarowanie, ale uśmie­chnął się na siłę.

— Fatalny akt trzeci, Joe — stwierdził. — Całkowita klapa.

Spojrzałem na kobiety.

— Jak tam z tyłu? W porządku?

Gudrid znów zaróżowiła się, a Liana odparła:

— Jak nigdy.

Zapalałem papierosa, gdy Jack podniósł rękę.

— Chyba coś usłyszałem.

Otworzyłem okno, przez które wpadał deszcz. Milczeliśmy. Od czasu do czasu rozlegały się tylko uderzenia fal o pływaki. Desforge poprosił Lianę o winchester i właśnie ktoś odwiązywał paski od pokrowca, gdy wychyliłem się na zewnątrz.

Gdzieś z bliska doszło mnie przytłumione pyrkanie przy­czepnego motorka, po czym ktoś odezwał się po duńsku. Ode­tchnąłem z ulgą. Z deszczu wyłoniła się łódka, a za sterem sie­dział agent pocztowy Bergsson. Wyłączył silnik i dryfował tuż obok naszych pływaków. Uśmiechnął się. Na brodzie lśniły mu kropelki wilgoci.

— Cześć, Joe, masz szczęście. Pół godziny temu fiord cał­kowicie pokrywała mgła. Dopiero w deszczu przejaśniło się.

— We Frederiksborgu było znacznie gorzej — powiedzia­łem.

Gudrid wychyliła się do przodu.


— Dzień dobry, panie Bergsson. Jak mój dziadek?

— W porządku, panno Rasmussen. Spotkałem go przed­wczoraj — wyraźnie zdziwił się jej widokiem, ale zanim coś dodał, szybko wtrąciłem:

— A potem już go nie widziałeś? Nie nadeszła dla niego wczoraj po południu przesyłka?

— Nie wiem — odparł. — Łódź spóźniła się z powodu mgły i dobiła dopiero późną nocą. Nie posortowałem więc po­czty. Ciągle leży w magazynie w worku.

— Świetnie — powiedziałem. — Na pewno jest tam paczka Gudrid, zaadresowana na dziadka. Zaoszczędzimy ci kłopotów z dostarczeniem.

— Ale nie rozumiem — bąknął kompletnie oszołomiony.

— Nie musisz. Po prostu zawróć łódkę, a my popłyniemy za tobą.

Wzruszył ramionami rezygnując z dalszej dyskusji i zajął się sterem. Streściłem Desforge'owi i Lianie rozmowę.

— Co wtedy, gdy już dostaniesz te kamyki? — zapytał Desforge.

— Pożyczymy od Bergssona starego jeepa i pojedziemy na farmę Rasmussena, żeby go uprzedzić, co szykuje się. Przygotu­jemy coś w rodzaju komitetu powitalnego dla Vogla i kompa­nów. W pobliżu farmy Olafa zwykle są pasterze eskimoscy, którzy ze zdumiewającą szybkością stosują metody swoich przodków, jeśli ktoś im wejdzie w drogę.

Gudrid potrząsnęła głową.

— Ale mój dziadek jest teraz zupełnie sam, czyżby pan zapomniał? O tej porze roku pasterze szukają w górach owiec i przygotowują je do powrotu w dolinę — odwróciła się do Da­ny. — Za cztery, najwyżej pięć tygodni nastanie zima i zwykle zaskakuje nas nie przygotowanych.

— W porządku, więc jedziemy i wyciągniemy go z domu, zanim pojawią się tamci.

Zapuściłem silnik, a Desfórge poklepał kolbę winchestera.

— Z pewnością sprawię im piekielną niespodziankę, ukry­ty w stodole na górze. Powystrzelam ich jak kaczki, gdy wyjdą na podwórko.


Z papierosem zwisającym z kącika ust, winchesterem na kolanach i zmierzwionymi włosami na czole, z lekceważącym błyskiem w oczach wyglądał jak bohater jednego z filmów. Skwitowałem krótko:

— Nie wygłupiaj się, do cholery, Jack, to nie plan numer 6, tylko rzeczywistość. Ludzie giną. Nie wstają potem z podłogi i nie idą na urlop aż do następnego filmu.

Zapłonął gniewem i zacisnął ręce na strzelbie.

— Ja nie grałem w tylnej wieżyczce B29, ty obślizgły bękar­cie. Trzydzieści jeden lotów, a potem kula w udo, to działo się naprawdę. Dostałem medale, synku. A tobie coś dali?

Mogłem wyjaśnić, że też odznaczono mnie medalem, ale chciałem jak najszybciej zapomnieć o tym bezsensownym inte­resie, więc milczałem. I tak nie zrozumiałby, o co mi chodziło. Krótki rzut oka na zszokowaną i nie wiadomo dlaczego prze­straszoną Lianę wystarczył, że wcisnąłem powoli drążek i popły­nąłem za łódką.

Napięcie między mną i Jackiem przyćmiło nawet podnie­cenie, gdy Bergsson znalazł paczkę w worku pocztowym i wrę­czył ją Gurdid. Ta błyskawicznie zdarła papier i odsłoniła kar­tonowe pudełko, zabezpieczone taśmą samorzylepną.

— Wygląda dokładnie tak, jak dał mi Arnie — oceniła.

Wyjąłem składany nóż i szybko przeciąłem taśmę. W środ­ku szary płócienny pas na pieniądze miał wypchane wszystkie przegródki. Z jednej wysypałem na dłoń kilka nie oszlifowanych klejnotów.

— A więc tak wyglądają? — powiedział Desforge.

Kiwnąłem głową. Schowałem je na miejsce, zapiąłem pas wokół talii i zwróci­łem się do Bergssona:

— Możemy jeszcze pożyczyć jeepa?

— Oczywiście — wyczuwał, iż dzieje się coś niezwykłego, więc dodał niezręcznie: — Słuchaj, jeśli mogę pomóc...

— Nie sądzę.

— Tracimy czas, Joe — ostro wtrącił Jack. — Zbierajmy się stąd.


Wyszedł, a ja stanąłem w drzwiach z Lianą.

— Na miłość boską, co go ugryzło?

Wyglądała na zmartwioną.

— Nie wiem, czasami staje się właśnie taki nerwowy, irra­cjonalny, wścieka się bez powodu. Może z braku alkoholu

— Raczej nadmiaru — odparłem kwaśno i wyszedłem.

Desforge tkwił za kierownicą jeepa, strzelba leżała obok. Patrzył na mnie wojowniczo.

— Jakieś zastrzeżenia?

— Rób, co chcesz.

Usiadłem z tyłu. Liana wahała się chwilę, najwyraźniej tar­gana sprzecznymi uczuciami, ale Gudrid rozwiązała problem siadając obok Desforge'a.

— Decyduj się — zirytował się.

W milczeniu przycupnęła obok mnie. Ręce mocno splotła. Ruszyliśmy.

Deszcz trochę zelżał, a widoczność zwiększyła się, gdy wspinaliśmy się drogą na wzgórze. Zbocze opadało stromo w kierunku fiordu, porastały je kępy wierzb i wysokich brzóz.

Po prawej stronie między krytymi mchem skałami płonęły szkarłatem islandzkie maki. Widniały też alpejskie skalnice, a nawet jaskry, zupełnie jak w Tyrolu w mglisty deszczowy po­ranek.

Desforge jechał zdecydowanie za szybko jak na panujące warunki, ale do diabła, nie zamierzałem zwracać mu uwagi. Zresztą i tak nie miałem szansy, ponieważ w połowie wzgórza pojawił się hotelowy landrover. Z przerażającą prędkością zmierzał wprost na nas.

Na moment jakby wszystko zamarło, kadr zatrzymano ni­czym w filmie i nagle Desforge skręcił kierownicę i zjechał na lewą stronę drogi w chwili, gdy landrover ostro hamował. Cudem minęliśmy go, a tylne koło zawirowało w powietrzu.

Jeep przechyli się na bok. Zasłoniwszy głowę rękami, z krzykiem runąłem na zabłoconą drogę, po czym sturlałem się po zboczu.


Kiedy stanąłem, jeep rycząc jak zraniony lew wjechał na drogę rozpryskując błoto i Jack zahamował. Landrover już za­wracał. Stratton z automatem w ręku trzymał się okna. Strzelił na chybił trafił, a ja wrzasnąłem:

— Na miłość boską, ruszaj! Zabierz kobiety. Jedźcie na farmę.

Desforge miał na tyle zdrowego rozsądku, że nie dyskuto­wał i jeep zniknął w deszczu, gdy landrover zarył nie opodal mnie. Stratton krzyknął coś, ale nie zrozumiałem, po czym wy­skoczył na pobocze, rozrzucając wokół kamyki. Miał automat. Landrover ścigał ich. Ja co sił w nogach przeciskałem się między olszynami z pochyloną głową. Padły dwa strzały.

Gałęzie biły mnie po twarzy, gdy przedzierałem się przez lasek brzozowy. Nagle potknąłem się i upadłem. Odwróciłem się na plecy i poleciałem w dół w lawinie usuwających się kamy­ków. Ten trwający wieczność i zapierający dech w piersiach zjazd skończył się tuż nad brzegiem fiordu.

Zataczając się pobiegłem po kamienistym wybrzeżu prosto w zbawcze skały.

Chwilę leżałem tam. Znów poczułem się dwunastoletnim chłopcem wtulającym twarz w kamyki pewnego poranka na szkockim wybrzeżu. Były takie same jak na plażach na całym świecie. Typowy chalcedon, onyks i agat. Wpiłem w nie palce i ledwie oddychałem, nasłuchując kroków, ale nic się nie działo. Słyszałem tylko świst wiatru w górach, niosącego deszcz, i spo­kojny chlupot wody w morzu.

Po pięciu minutach doszedłem wybrzeżem dokładnie po­niżej farmy, o ile dobrze oceniłem. Byłem raczej pewny swego, ponieważ tutaj wystawała ze wzgórza potężna granitowa skała. Wspiąłem się obok, co zabrało mi znacznie mniej czasu niż przedzieranie się przez zarośla. Na górze ciągle zalegała mgła, ale już rzadsza wiła się wokół w dziwacznych złowrogich kształtach.

Serce biło mi jak młot, w ustach czułem krew, gdy wreszcie przysiadłem na skalnej półce na szczycie. Turnię zamykały wie­rzbowe zarośla, a dalej wzgórze przechodziło w łąkę.


Odetchnąłem głęboko i ruszyłem przed siebie. W tej samej chwili zza głazu na skraju turni wyszedł Stratton i powiedział spokojnym tonem jak do przyjaciela, którego dawno nie widział:

— Ach, witaj, stary.

Wystrzelił i kula strzaskała mi przegub. Dowód prawdzi­wego profesjonalizmu. Wiedział, że umierający mógłby jeszcze strzelić, natomiast ktoś z rozwalonym przegubem nie zdoła.

Prawdę mówią, że gdy dosięgnie cię kula, nie czujesz bólu przynajmniej na początku. To jak oszałamiający cios, zadany tępym narzędziem przez siłacza. Niemniej szok centralnego systemu nerwowego jest silny. Traci się oddech jak od kopnięcia w żołądek.

Upadłem na twarz walcząc o łyk powietrza. A on nadal tkwił na krawędzi z przylepionym uśmiechem.

— Od pewnego czasu obserwowałem cię. Stąd nawet we mgle jest znakomity widok.

Nie celował z biodra, żadnych takich głupot. Podniósł pra­wą rękę celując prosto we mnie. Wrzasnąłem.

— Nie wygłupiaj się, Stratton, wiem, gdzie są szmaragdy!

Zawahał się moment, obniżył pistolet, a ja uląkłem zgarnia­jąc żwir lewą ręką. Rzuciłem mu pełną garść prosto w twarz. Schylił głowę instynktownie osłaniając się. Cofnął się o krok i runął za krawędź.


18.

Owijałem przegub chusteczką, żeby zatamować krwawie­nie, a kości ocierały jedna o drugą. Zdawałem sobie sprawę, że były pogruchotane, ale nie czułem bólu. To przyjdzie później. Wsadziłem rękę do kurtki i wspinałem się na wzgórze.

Sforsowawszy ogrodzenie szedłem łąką, gdy wśród mgły dobiegł mnie odgłos wystrzału, a zaraz potem, jakby w odpowie­dzi, dwa następne. Pobiegłem, kryjąc się za szarym murem okala­jącym farmę od północy, aż znalazłem się obok zabudowań.

Kolejny strzał padł z otwartych drzwi sąsieku w stodole, a dwa z domu. Cofałem się tą samą drogą, aż straciłem budynek z oczu. Sforsowałem teraz mur i zaszedłem od tyłu. Na podwó­rzu było pusto, ale w tym momencie i tak niewiele mnie to obchodziło, bo straszliwie rwał mnie przegub. Ból pełzał w górę ramienia niczym jakieś żywe stworzenie.

Skulony przebiegłem podwórze, w każdej chwili oczekując kuli w plecy, ale nic się nie stało. Wylądowałem przy drzwiach, które otworzyły się na moje powitanie. Biegłem dalej, aż uderzy­łem w ścianę kuchni. Drzwi zaryglowano za mną. Naprzeciwko zobaczyłem Da Gamę.

Wepchnął mnie do hallu, gdzie przy wybitym oknie kucnął Vogel z rewolwerem w ręku. Za nim, rozpłaszczona przy ścia­nie, stała Sara. Rasmussen leżał na stole z zamkniętymi oczami i zakrwawioną głową, a przy nim tkwiły Liana z Gudrid. Vogel spytał spokojnie:

— Co ze Strattonem?

— Schodził na brzeg trudniejszą drogą. Na twoim miejscu nie liczyłbym, że go jeszcze kiedyś zobaczysz.

Następna kula trafiła w okno i wszyscy padli na podłogę. Przeczołgałem się do Liany i wyciągnąłem strzaskaną rękę.

— Zrób coś z tym, dobrze? Co tu się działo?

Zdjęła z szyi jedwabny szalik i mocno obwiązała mi przegub.

— Kiedy przyjechaliśmy, Jack zarządził, żebyśmy weszły do domu, a sam przyczaił się w stodole.

— I nie udało się?

— Zaszli nas od tyłu. Głupie, ale prawdziwe.

— Dzisiaj nie myśli jasno — stwierdziłem. — A co z Rasmussenem?

— Próbował powstrzymać Vogla i Da Gama uderzył go kolbą w głowę.

Kolejne dwie kule wleciały przez okno. Jedna zaryła w pod­łogę i Gudrid rozkrzyczała się. Vogel odwrócił się do mnie i wsparty o ścianę ładował rewolwer. Smuga krwi ściekała mu po policzku.

— Myślę, że dość już tych niedorzeczności. Proszę podejść tutaj, panno Eytan.

Zawahała się, wtedy skinął na Da Gamę, który pchnął ją do przodu. Vogel chwycił ją za włosy, odciągnął głowę i przyłożył lufę do skroni.

— Panie Martin — powiedział spokojnie. — Niech pan po­wie Desforge'owi, że wypruję jego przyjaciółce mózg, jeśli w dwie minuty nie wyjdzie ze stodoły.

Nie miałem żadnej szansy nawet zastanowić się nad tym, bo Da Gama wyrzucił mnie na dwór. Upadłem na kolano, a nade mną zaświszczała kula, trafiając w ścianę obok drzwi. Jack roz­poznał mnie jednak, gdy kuśtykałem przez podwórze, wykrzy­kując jego imię.

Wpadłem do stodoły. Pojawił się na skraju sąsieku. Ale ten, który stał nade mną w starej parce, z winchesterem gotowym do strzału, to nie był już Jack Desforge, lecz jakaś legendarna postać zawsze przerastająca życie. Zeskoczył na ziemię i zbliżył się do mnie. Miałem dziwne wrażenie, że gram w znanej scenie. A gdy odezwał się, zabrzmiało to jak słowa specjalnie dla niego napi­sanego scenariusza filmu, w którym rozliczał się z życiem.

— Nie wyglądasz zbyt dobrze, chłopcze. Co się stało?

Opowiedziałem mu o Strattonie.

— To już nieważne. Wrócisz tam, Jack. Vogel zarzeka się, że zabije Lianę i jestem przekonany, że mówi serio.

Kiwnął głową, dziwnie nieobecny, jakby myślał o czymś zupełnie innym.

— Dobra, chłopcze, skoro tak uważasz. Ale jaką mamy gwarancję, że nie załatwi nas, jak tylko pokażemy się na podwó­rzu?

— Tego dowiemy się za tydzień w następnym odcinku.

— Nie mogę czekać tak długo — wyszedł i po kilku kro­kach rzucił winchestera na ziemię. — Dobra, Vogel, wygrałeś.

Przez moment oczami duszy widziałem go padającego pod kanonadą kul. Stał chwilę z rękami na udach, jakby czekał na coś. Pojawił się Hans z Lianą z przodu. Za nimi szła Sara, a tuż za nią Da Gama. Brakowało Gudrid. Prawdopodobnie została z dziadkiem. Spotkaliśmy się na środku podwórza w ponurym milczeniu, które przerwał Vogel:

— Proszę o szmaragdy, panie Martin.

Zawahałem się i Desforge rozkazał niczym dowódca:

— Oddaj mu, Joe.

Rzuciłem pas przed siebie. Vogel zważył go w dłoni i zimno stwierdził:

— Długo na to czekałem.

Liana przesunęła się szybko do nas i zwróciła przodem do Vogla.

— Co teraz z nami będzie? Czy potraktuje nas pan tak samo jak Arniego Fassberga?

Uśmiechnął się uprzejmie.

— Droga panno Eytan, jak każdy zdeterminowany grzesz­nik ponoszę odpowiedzialność za własne czyny, jednak zdecy­dowanie protestuję przeciwko obwinianiu mnie cudzymi grze­chami. Nie wiem, kto zabił tego nieszczęśnika. Z pewnością nie ja ani żaden z moich współpracowników.


Nie miał żadnego powodu, by kłamać. Liana spojrzała na mnie zdezorientowana.

— Więc kto, Joe?

— Ktoś, kto powiedział mu o szmaragdach — odparłem.

Sara jakby skurczyła się w oczach. Mimo woli podniosła rękę do ust i szybko cofnęła się o krok.

— O nie, nigdy, za nic na świecie.

— Zrobiłaś to — powiedziałem. — Nikt inny nie wchodzi w grę.

Długą chwilę stała oniemiała, aż w końcu odezwał się Jack, spokojnym, zimnym i bardzo znużonym głosem.

— Ależ tak, chłopcze. To ja. Ona znalazła list od Milta Golda, pamiętasz? Wiedziała, że jestem na skraju przepaści. Tej nocy, gdy wróciłeś z czapy lodowej, już zrozumiała, że Arnie ją oszukał i przyprowadziła mnie do stodoły. Myślałem, że cho­dziło jej tylko o igraszki na sianie, ale za tym kryło się znacznie więcej. Gdybym wydusił szmaragdy od Arniego, podzieliliby­śmy się i odpłynęli moją łodzią.

Czułem się tak, jakbym to wszystko wiedział i mój głos zabrzmiał obco:

— Dlaczego go zabiłeś?

— Nie chciałem. Wiedziałem, że nie pójdzie na policję. Nawet zamierzałem zostawić mu coś na pociechę. Celowałem z jego strzelby, a on rzucił się na mnie i po prostu padł.

Sara potrząsnęła głową.

— Ależ to niemożliwe.

Desforge wzruszył ramionami.

— Ona próbuje ci powiedzieć, że byliśmy w łóżku, gdy to stało się.

— I ja miałem takie wrażenie — odparłem.

Odwrócił się do Sary.

— Przykro mi, aniołku, ale opuściłem cię na godzinę. Tyle mi to zajęło. Spałaś jak dziecko.

— Ty cholerny głupcze. I co teraz? — spytałem

— Bóg jeden wie. Ale bigos — potrząsnął głową. — Nie spodziewałem się takiego zakończenia. Z początku wydawało się, że to świetny pomysł. A ja rozpaczałem. Nic mi nie zostało, Joe. Ten list od Milta to jak wyrok śmierci. Moje posiadłości w Kalifornii zasądzono z tytułu zaległych podatków, kontrakt na nowy film zerwany. Ruina. Wyobrażasz sobie, co to dla mnie oznacza? Nigdy już nie nakręcę filmu.

Sprawiał wrażenie, że mówi wyłącznie do mnie. Nie uspra­wiedliwiał się, po prostu pragnął wyrozumiałości. Całe życie przebywał w świecie fantazji, przeżywał wiele nieprawdopo­dobnych przygód, z których każda tworzyła odrębną całość. Jeśli popełnił błąd, reżyser krzyczał „Stop!" i robił nowe ujęcie. Tam nic nie działo się naprawdę. Nigdy. I nagle pojąłem, jak czuł się po zabiciu Arniego, z hukiem wystrzałów w uszach. Obser­wował robotę i z przerażeniem zdał sobie sprawę, iż tym razem nikt już niczego nie naprawi.

Liana wpatrywała się w niego oniemiała, jakby nic nie poj­mowała. Zignorował ją i zwrócił się do Vogla:

— Wydaje mi się, że mimo wszystko coś nas łączy. Jak pan zamierzał wydostać się stąd? Szkunerem Da Gamy?

— Tracisz pan czas — potrząsnął głową. — Nie mam miej­sca dla pasażerów.

— Chyba spadł pan z księżyca. Wyjaśnij mu, Joe.

— Ma rację — potaknąłem. — Nawet gdy wypłyniecie, duńska korweta z Godthaab, patrolująca przybrzeżne wody, dogoni was w pół dnia.

Vogel ponownie zwrócił się do Desforge'a:

— Pan coś kombinuje.

Desforge zapalił papierosa.

— Pozostaje Otter na fiordzie.

Pierwszy raz z twarzy Vogla zniknęła ironia. Uczepił się tej realnej szansy wybrnięcia z beznadziejnego położenia.

— Umie pan latać?

— Gorzej niż ten rozkoszny chłoptaś, ale wystarczająco do­brze na krótką przejażdżkę, na przykład do Nowej Fundlandii.

— Dolecimy aż tak daleko?

— Spokojnie z tym zapasem paliwa. Po drodze jest dużo wiosek rybackich, w których uzupełnimy zbiorniki. Drugie lą­dowanie można zrobić w Maine. Rozpocznę wszystko od nowa. Ameryka to duży kraj. Oczywiście oczekuję swojego udziału. Pięćdziesiąt procent to uczciwa propozycja.

Nieomal czułem, jak Hans mózguje. Wreszcie zdecydował, że poradzi sobie z tym we właściwym miejscu i czasie.

— Zgoda. Coś jeszcze?

Desforge wyciągnął rękę.

— Myślę, że wolałbym sam trzymać bank, jeśli nie ma pan nic przeciw temu. Przecież i tak wraz z tym brzuchaczem macie całą artylerię.

Wahał się chwilę, ale pewnie pomyślał, że cóż to szkodzi wprawić go w dobry nastrój. Rzucił mu pas. Jack wsunął go do parki.

— Po drugie, nie chcę więcej kłopotów — wskazał głową Da Gamę. — Niech ten Frankenstein nie wyżywa się na moich przyjaciołach. Powiedz mu pan, żeby przyprowadził mi landrovera.

— Wedle życzenia, panie Desforge.

Liana pobiegła, więc pospieszył za nią i złapał przy drzwiach. Wyrywała się, lecz trzymał mocno. Nagle zupełnie osłabła i oparła się o ścianę. Zwrócony tyłem zasłaniał ją przed naszym wzrokiem i nie usłyszeliśmy, co powiedział. Da Gama wjechał na podwórze, a Desforge zmierzał do nas. Zauważyłem, że Liana gorzko płacze.

Stanąłem przed nim.

— Oszukujesz sam siebie — powiedziałem. — Nawet jeśli nasz przyjaciel nie właduje ci kuli w łeb przy najbliższej okazji, gdzież to Jack Desforge ukryje się i nie zostanie rozpoznany?

Roześmiał się.

— Trafiłeś w sedno, synku, ale coś znajdę. Niech no tylko pomyślę.

Kiedy Vogel wsiadł do land rovera, Sara wyszeptała coś do niego. Odepchnął ją gniewnie.

— Jak sobie pościeliłaś, tak się wyśpisz.

Zwróciła się do Desforge'a z rozpaczą na twarzy.

— Na miłość boską, Jack, jeśli cokolwiek dla ciebie znaczy­łam, zabierz mnie. On twierdzi, że nie polecę.

Desforge zaśmiał się z niedowierzaniem.

— Masz tupet, aniołku, nie powiem. Wsiadaj. Chyba jeste­śmy siebie warci — uśmiechnął się do mnie ponuro. — Dziwnie toczą się sprawy. Zastanawiałeś się kiedykolwiek, ile rzeczy zmieniłbyś w życiu, zaczynając od nowa?

— Często — odparłem.

— Ja także — kiwnął głową. — Ale powinienem zrobić tylko jedno. Pamiętasz nabrzeże w Santa Barbara we mgle, kiedy to pierwszy raz spotkałem Lilian Courtney? Powinienem wtedy uciekać jak cholera.

To zabrzmiało interesująco, ale brakowało czasu na rozwi­nięcie tematu. Usiadł z przodu obok Da Gamy, popatrzył na mnie na pożegnanie. Moment — coś mignęło mu w oczach, jakieś nieme przesłanie, którego nie odebrałem. Roześmiał się tym swoim sławnym sardonicznym i gorzkim uśmiechem. Po­ruszył we mnie głęboko ukrytą strunę. Zadziałała dawna, niewytłumaczalna magia, która przez lata wzruszała miliony ludzi.

I już go nie było. Landrover z rykiem zniknął w strugach deszczu. Liana klęczała na progu oparta o ścianę, ciągle płacząc. Ująłem ją za łokieć. Rozpięła kożuszek i gdy wstawała, pas na pieniądze wypadł na ziemię. Patrzyłem osłupiały, wreszcie spy­tałem chrapliwym głosem:

— Co to jest?

— Szmaragdy — powiedziała. — Nic nie rozumiesz? Wsu­nął mi je pod płaszcz, gdy żegnał się.

Może straciłem więcej krwi, niż przypuszczałem, albo właś­nie dawał znać szok, ale nagle wszystko straciło sens. Odezwa­łem się zagubiony:

— Ale dlaczego to zrobił?

Wtedy właśnie spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba. Nagle uświadomiłem sobie, co mówiły jego oczy w tych ostat­nich chwilach, zanim landrover rozpłynął się we mgle. Spojrza­łem na Liane. Wpatrywała się we mnie z przerażeniem, jakby i ona teraz dopiero odkryła wszystko. Osłupiała. Wsunąwszy pas pod kurtkę, chwyciłem ją za ramię.

— Gdzie jest jeep?

— Za stodołą.

Pobiegłem. W szumie deszczu dobiegło mnie wołanie:

— Nie zostawiaj mnie, Joe! — W jej głosie brzmiała panika.

Znalazłem jeepa z dziurą w baku, w kałuży benzyny. Igno­rując jej rozpaczliwy krzyk, wspiąłem się na mur i ruszyłem przez łąkę.

To strata czasu, wiedziałem o tym od początku, ale nic w świecie nie powstrzymałoby mnie teraz. Przeszedłem przez siatkę z drugiej strony łąki, a kiedy przedzierałem się po zboczu, silniki Ottera zakrztusiły się gniewnie, a potem zawyły głośno. Gdy znalazłem się na szczycie skały, samolot ryczał na pełnych obrotach, po chwili ton silników pogłębił się, co oznaczało, iż właśnie startuje. Niespodziewanie zatrzeszczały drzewa i za mną ukazała się Liana. W tej samej chwili wiatr od czapy lodowej rozsunął ścianę deszczu jak gigantyczną kurtynę i ostatni raz zobaczyłem Ottera wznoszącego się na spotkanie dnia. A potem, jak przewidywałem, zawrócił, przeleciał nad fiordem celując prosto w kamienną ścianę i eksplodował jak bomba.

Bóg jeden wie, co działo się w kabinie przez ostatnie pięć minut. Przypuszczam, że Vogel wpakował w niego cały maga­zynek, ale Jack utrzymał samolot na kursie, który wybrał. Pra­wdziwy Jack Desforge, wspaniały, cudowny drań odszedł w promieniach chwały.

Wybuch brzmiał echem w górach, gdy kłąb ognia uderzył w strome zbocze. Prawie natychmiast wiatr ustał, a litościwa zasłona deszczu opadła z powrotem.

Myślę, że płakałbym po tej bezsensownej, okrutnej stracie, lecz brakowało na to czasu. Liana wpatrywała się w pustkę, potem przykuśtykała do mnie z twarzą zalaną łzami. Przyciąg­nąłem ją i zdrową ręką pogłaskałem po włosach.

— Dlaczego to zrobił, Joe? Dlaczego? — spytała łamiącym się głosem.

Nasuwała się oczywista odpowiedź. Po prostu miał już wszystkiego dość. Dotarło do niego, iż nie ukryje się już na tej ziemi. Ale mogłem jeszcze przysłużyć się mu.

— Chciał nas uratować — powiedziałem. — Poleciał z Voglem tylko dlatego, żeby nas ocalić. Zdawał sobie sprawę, iż tak czy inaczej śmierć go nie ominie. Więc zabrał ich. Każda gazeta czy czasopismo na świecie kupi tę historię. Uwierzą, bo zechcą dać wiarę.

— A co z Arnim?

— Zabili go Vogel i Stratton — wyjaśniałem cierpliwie. — Myślałem, że o tym wiesz.

Patrzyła na mnie z ręką przy ustach. Poklepałem ją po ra­mieniu i powiedziałem łagodnie:

— Dobra dziewczynka, wracaj teraz na farmę. Przyjdę później. — Zawahała się chwilę, więc pchnąłem ją lekko. — No, idź już.

Popatrzyłem, jak przedziera się przez chaszcze. Na skraju lasku odwróciła się.

— Nie zostawisz mnie, Joe?

— Nie, Liano.

Poczekałem, aż odejdzie. Przelazłem przez krawędź skały i z trudem zszedłem na brzeg. Ironia losu. Prawdopodobnie za rok ktoś wyłoży milion dolarów na film o tym wszystkim. Zastanawiałem się, kto zagra mnie i nagle cała sprawa wydała mi się tak groteskowa, że głośno roześmiałem się, a echo odpo­wiedziało od strony wody, jakby Desforge śmiał się ze mną.

Bez trudu odnalazłem skałę w kształcie podkowy, gdzie wcześniej ukrywałem się przed Strattonem, i zsunąłem się po­woli w dół. Co stanie ze mną się teraz? Bez znaczenia. W końcu cóż mi grozi? Prawdopodobnie nakaz deportacji i strata licencji, ale to mało ważne.

Jedno było pewne. Nie pozwolę, aby cokolwiek pomniejszy­ło jego poświęcenie. Wyjąłem pas z kurtki, otworzyłem kieszon­ki i wysypałem kamyki.

Szmaragdy leżały tam, gdzie je zostawiłem. Mała kupka pod płaskim kamieniem. Powoli i z ogromnym trudem, ponieważ poruszałem tylko lewą ręką, układałem je z powrotem.

67



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Higgins Jack Niedokończony lot
Higgins Jack Lot orlow (rtf)
Higgins Jack Lot orłów
Higgins Jack Sean Dillon 10 Smierc jest zwiastunem nocy
Higgins Jack Saba
Higgins Jack Przerwany urlop
Higgins Jack Odpłać diabłu
Higgins Jack Czas w piekle
Higgins Jack Feniks we krwi (rtf)
Higgins Jack Saba (rtf)
Higgins Jack Feniks we krwi
Higgins Jack Odpłać diabłu
Higgins Jack Bez przebaczenia POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Przerwany urlop
Higgins Jack Cichy wiatr od morza
Higgins Jack Cena odwagi
Higgins Jack Feniks we krwi
Higgins Jack Sean Dillon 10 Smierc jest zwiastunem nocy
Higgins Jack Mroczna strona wyspy

więcej podobnych podstron