JACK HIGGINS
ODPŁAĆ DIABŁU
Tytuł oryginału: PAY THE DEVIL
Z angielskiego przełożył GRZEGORZ WOŹNIAK
WARSZAWA 2001
Bądź ostrożny, kto bowiem wzywa diabła, ten musi mu zapłacić.
Irlandzkie przysłowie
Padało potężnie. Ciężkie krople dżdżu spływały z szerokich skrzydeł filcowego kapelusza i wsiąkały w sukno wyświechtanego, szarego szynela. Clay Fitzgerald jechał lasem na wzgórzu, gdy zobaczył, że na moście, u stóp wzniesienia, wieszają właśnie jakiegoś człowieka.
- Wygląda na to, że mamy problem, generale - rzucił z cicha towarzysz Clay a, dołączając do niego. Wysoki, szczupły, w średnim wieku, ciemnoskóry, ale o orlich rysach wskazujących na domieszkę białej krwi, cały czas trzymał się z tyłu. Podobnie jak Clay miał szerokoskrzydły, filcowy kapelusz i szary płaszcz mundurowy, z tą tylko różnicą, że przepasany taśmą z nabojami.
- I mnie się tak wydaje, Josh - odparł Clay. - Daj no mi tę swoją lunetę i skończże wreszcie z tym generałem. Sam wiesz, że gdy z rozkazu generała Lee obejmowałem dowództwo, z całej brygady zostało ledwie stu dwudziestu trzech ludzi, a dziś - szkoda mówić - dwudziestu trudno byłoby się doliczyć.
- Kłopoty, generale? - zabrzmiało z tyłu. Zza drzew przykłusował młody człowiek ubrany w długi kawaleryjski płaszcz przeciwdeszczowy. Kapral Tyree, przyboczny Claya.
- Być może. Bądź pod ręką. - Clay Fitzgerald sięgnął do kieszeni, wyjął srebrne puzderko, otworzył i z namysłem wybrał ciemne, cienkie cygaro. Zapalił, zsiadł z konia i niespiesznie przeszedł kilka kroków na skraj gęstwiny, ogarniając okolicę czujnym spojrzeniem. Oczy miał czarne, twarz ogorzałą, kościstą, z blizną po szabli na policzku - mocne rysy człowieka, któremu mało kto miałby odwagę rzucić wyzwanie. Roztaczał aurę spokoju, ale i nadzwyczajnej pewności siebie.
Od mostu niosło się echo podkutych kopyt i niepewnych ludzkich kroków. Ośmiu konnych wlekło dwóch jeńców w pętach na szyi. Wojna trwała już tyle lat, że mundury dawno straciły barwy. Nie sposób więc było stwierdzić, kim są oprawcy, a kim ofiary.
Pośród rechotu pozostałych jeden z konnych przerzucił linę przez belkę wzmacniającą konstrukcję mostu od góry. Dał ostrogę i pierwszy z nieszczęsnych więźniów zawisł na stryczku. Deszcz wytłumił rozpaczliwy krzyk ofiary i wrzawę katów. Clay skoczył na siodło.
- Sprowadź ludzi, tylko migiem - rzucił do kaprala, ruszając w dół, w stronę mostu.
- Znów? Znów chcesz popełnić jakieś głupstwo? - burknął Josh.
- Nie umiem inaczej. Sam wiesz, że czekać z założonymi rękami to nie dla mnie. Zaczekaj tu.
- Za pozwoleniem pana generała, chciałbym zauważyć, że kiedy twój - świeć Panie nad jego duszą - ojciec nakazał mi ciebie pilnować, miałeś ledwie osiem lat i nieraz dostałeś ode mnie po tyłku, gdy trzeba było. A w tej wojnie jestem z tobą już od czterech lat.
- I co chcesz przez to powiedzieć? Że zawsze jest tak, jak ty chcesz?
- Oczywiście. Jedźmy już. - Josh ruszył w ślad za Clayem.
Zjechali galopem. Na ich widok wrzawa na moście umilkła. Ośmiu uzbrojonych po zęby brodatych osiłków łypało spod oka. Mundury mieli tak złachmanione, że nawet z bliska trudno było rozeznać, czy odziani są w granaty Unii, czy szarości Konfederacji.
Więzień - młody człowiek w równie wyświechtanym uniformie Konfederacji, przemoczony do nitki, dygotał ze strachu i zimna.
Stanęli. Clay z cygarem w zębach wysunął się do przodu. Josh z ręką w przepastej kieszeni szynela trzymał się z tyłu, a z drugiej strony ruszył ku nim jeden z konnych, odziany w długi kawaleryjski płaszcz. Kamienna twarz okolona czarną brodą nie wyrażała żadnych emocji. Ściągnął cugle.
- I popatrzcie, chłopcy, kogo nam los zsyła - syknął na widok dystynkcji Claya. - Generał rebelianckiej kawalerii we własnej osobie!
- Za takiego można by dostać kupę pieniędzy - odezwał się ktoś zza pleców brodacza i znów zaległo milczenie, przerywane tylko szumem dżdżu.
- A z kim mam do czynienia? - spytał Clay spokojnym głosem.
- Nazywam się Harkef. A pan?
- Generał brygady Clay Fitzgerald, więc uważaj - zadudnił Josh z tyłu.
- Milcz, Negrze. Nie ciebie pytano - warknął Harker. - A pan, generale, czego pan chce?
- Tego młodzieńca. Oddajcie mi go.
- Jego? - zarechotał Harker. - Cała przyjemność po naszej stronie. Może pan go mieć. - Wyrwał postronek, który pętał więźnia, z rąk jednego ze swych kompanów, dał ostrogę i pociągnięty liną jeniec spadł z mostu. Lina naprężyła się złowieszczo. - Tego pan chciał, generale?
W mgnieniu oka Clay dobył szablę i cięciem z lewej ręki przeciął linę. Prawą spod poły płaszcza wyciągnął kolta. Pierwszą kulę posłał prosto między oczy Harkera, drugą - w strzelca, co stał za nim. Josh też nie zwlekał. Z obrzyna, którego wyrwał z przepastnej kieszeni płaszcza, trafił draba po swojej lewej, a gdy huknął strzał z drugiej strony, pochylił się zręcznie w siodle i znów strzelił spod końskiego karku. W tej samej chwili rozległy się gromkie okrzyki kawalerzystów. Kapral Tyree ze swoimi ludźmi galopował ze wzgórza.
Na ich widok czworo pozostałych przy życiu oprawców zawróciło w miejscu i popędziło przed siebie. Sięgnęła ich jednak celna salwa kawalerzystów Claya.
Oddział zatrzymał się na moście.
- Generale - zameldował się sierżant o wyjątkowo skromnej posturze.
- Dobra robota, Jackson - pochwalił Clay, kierując wierzchowca na skraj mostu. Spojrzał w dół. Młody człowiek dyszał ciężko na piasku, próbując stanąć na nogi. Ręce miał spętane. - Poślijcie kogoś, żeby mu pomógł.
- Tak jest! - Jackson ruszył, by wydać rozkazy, a do Claya podjechał Josh.
- Generale, nie rób tego więcej, ta wojna już się skończyła.
- Jesteś pewien Josh?
- Generał Lee ciągnie do Appomattox. Liczy, że znajdzie tam chwilę wytchnienia i zapasy, tylko że nasi chłopcy już to sprawdzali, żadnych zapasów nie ma. A ilu mu ludzi zostało? Dwadzieścia tysięcy to wszystko. Grant ma sześć dziesiąt tysięcy. Wojna jest skończona, generale.
- A Lee, gdzie teraz jest?
- W Turk’s Crossing, to taka mieścina. Będzie tam nocował.
Clay spojrzał w dół pod most. Trzech ludzi z oddziału zajmowało się chłopakiem.
- W porządku. Jedziemy. Spróbujemy znaleźć generała.
Lało jeszcze potężniej, gdy przedzierali się przez pozycje Jankesów. Turk’s Crossing okazało się nie mieściną, ale zwykłą wsią. Generał Lee, choć przygotowano mu kwaterę w jednym z domów, stanął na noc w stodole. Dla sztabu - resztki, co jeszcze została - rozbito namioty.
Claya i jego ludzi zatrzymały straże. Kapral Tyree na szczęście znał hasło. Ale pierwsza chwila była groźna. Ludzie zmęczeni, sytuacja napięta. Nie tak dawno przecież, po bitwie pod Chancellorsville, generał Stonewall Jackson zginął w zamieszaniu od strzałów konfederackich pikiet.
Clay z oddziałem podjechał pod kwaterę generała Lee.
- Weźcie chłopców i znajdźcie coś do jedzenia - rozkazał sierżantowi. - Później was odszukam.
Sierżant z ludźmi odjechali do wsi. Josh zeskoczył z siodła. Jak zawsze przytrzymał wierzchowca Claya.
- A my?
Clay nie zdążył odpowiedzieć. Zjawił się adiutant ze sztabu.
- Generał Fitzgerald?
- Słucham?
- Generał Lee będzie zachwycony, widząc pana. Już myśleliśmy, że po panu.
- To ja się tu pokręcę i poczekam - wtrącił Josh. - Może będzie mnie pan potrzebował.
Lee wyglądał zaskakująco świeżo, wręcz wytwornie. Siwy, w nowiutkim mundurze siedział za stołem przy ognisku.
- Panie generale - zameldował się Clay.
- Ach, Clay! Przykro mi, że nie mogę się zrewanżować takim samym tytułem. Niestety nie zatwierdzono mojego wniosku w sprawie twojej nominacji generalskiej, bo nie ma już brygady. Tak więc znów jesteś pułkownikiem. Słyszałem o potyczce.
- Drobiazg, nie ma o czym mówić.
Dalszą rozmowę przerwał młody kapitan z pilnym meldunkiem. Z ręką na temblaku, płaszczem narzuconym na ramiona, wychynął z ciemności.
- Najnowszy raport, panie generale - rzekł, wręczając Lee kartkę papieru. - Wojsko się kruszy. Możemy mówić o szczęściu, jeśli zostało nam piętnaście tysięcy - zachwiał się, z trudem utrzymując równowagę.
- Usiądź Brown. Ramię dokucza, co?
- Strasznie.
- Współczuję ci, ale masz szczęście. Pułkownik Clay Fitzgerald, jedyny z wyższych dowódców kawalerii, jaki nam jeszcze został, jest chirurgiem.
- Pułkownik Fitzgerald? - Brown próbował zasalutować, ale nie dał rady. - Mam dla pana wiadomość - szepnął ostatkiem sił i osunął się na ziemię.
- Josh! Moja torba z instrumentami. Szybko! - krzyknął Clay i pochylił się nad rannym oficerem.
Rana od cięcia szablą okazała się wyjątkowo paskudna. Brown cierpiał okropnie.
- Dziesięć szwów i whiskey, żeby oczyścić to paskudztwo - zaordynował Clay.
- Ten i ów powiedziałby, że marnujesz dobry trunek - wtrącił Lee.
- A niech mówi, ale to pomaga - odrzekł Clay niezmieszany. - I sprawdź - rzucił do Josha, który zjawił się z torbą z instrumentami chirurgicznymi - czy nie zostało nam trochę opium.
- A więc żyjesz, Josh - odezwał się Lee. - To chyba cud.
- Obu z pułkownikiem nam się udało - odparł Josh. - Dużo wody upłynęło, panie generale, od ostatniego razu - zagłębił się w torbie.
- Niech pan sobie daruje opium, pułkowniku - zaprotestował Brown.
- Ejże. Uśpi pana i nie będzie pan czuł bólu, jeśli tylko mamy tyle, ile trzeba.
- Proszę się nie fatygować. Nie chcę tracić przytomności. Generał może mnie potrzebować. Wystarczy whiskey. Może pan zaczynać.
Clay spojrzał na generała.
- Dzielny chłopak. Nie odmawiaj mu. Ma prawo wybierać. No, do roboty - w głosie generała zabrzmiały stanowcze nuty.
- Jak pan każe - odparł Clay i dał znak Joshowi. Ten odkorkował butelkę i przytknął do ust Browna.
- Niech pan pije, kapitanie. Ile tylko da pan radę.
Brown łyknął raz i drugi.
- Wystarczy.
- Nawlecz igłę - polecił Clay Joshowi, odbierając mu butelkę. Obnażył ramię kapitana. - Niech pan się trzyma. - Chlusnął z butelki prosto na ranę. Kapitan jęknął boleśnie.
Josh podał igłę z jedwabiem.
- Stań za nim i trzymaj z całych sił - rozkazał Clay, a sam wylał sobie trochę trunku na ręce i zabrał się do szycia. Brown krzyknął z bólu, ale na szczęście dla siebie zemdlał już przy pierwszym szwie.
Godzinę później, po posiłku złożonym z czegoś w rodzaju gulaszu, Clay z generałem Lee zasiedli do rozmowy przy szklaneczce whiskey.
- No cóż - rzekł generał - oto ostatnia noc na drodze donikąd.
- Właśnie - przytaknął Clay. - Ale, panie generale - zmienił temat - wszyscy wiedzą, że gdy zaczynała się wojna, prezydent Lincoln proponował panu dowództwo wojsk Unii. Nie ma kwestii, że w tej wojnie żaden generał nie mógł się z panem równać. Zastanawiam się - Clay dolał trunku - jak potoczyłyby się losy, gdyby przyjął pan propozycję Lincolna.
- Szkoda czasu na puste gadanie, Clay. Pochodzę z Wirginii i nie mogłem opuścić swoich w potrzebie.
A ty? Znałem i twojego ojca, i stryja. Porządni Irlandczycy. Słali cię do szkół w Londynie i Paryżu. Wykształciłeś się na chirurga, a jednak wróciłeś i stanąłeś po mojej stronie.
- Fakt - zaśmiał się Clay. - Tylko niech pan nie zapomina, że urodziłem się w Georgii i też nie miałem wyboru.
- Jesteś bardzo podobny do ojca. Przykro, że zginął. Kiedy to było? Ze trzy miesiące temu, prawda?
- No cóż, stało się. Wie pan, co robił. Cały czas łamał blokadę. Wysyłał szkunery na Bahamy i sam też pływał.
Jak to mówią? Woził wilk razy kilka... i stało się to, co musiało się stać. Trafił na jankeską fregatę. Poszedł na dno z całą załogą.
- I matka wcześnie cię odumarła - zasępił się Lee. - Wspaniała kobieta. Doskonale ją pamiętam. A ojciec, o ile sobie przypominam, lubił się pojedynkować.
- Mało powiedziane.
- A co u stryja?
- Po śmierci dziadka, jako starszy z synów, odziedziczył majątek w zachodniej Irlandii. Prócz tego miał tu sporą plantację, nawiasem mówiąc, niedaleko stąd. Wracając do Irlandii, ustanowił na niej zarządcę.
- A co z tobą, co będziesz robił?
- Bóg jeden wie, panie generale. A co będzie z nami wszystkimi?
- To akurat proste. Nawiązałem już kontakt z generałem Grantem. Spotykam się z nim jutro w Appomattox, żeby omówić warunki kapitulacji. Wiesz - zamyślił się - walczyliśmy razem w wojnie meksykańskiej 1 i przykro, że to się tak kończy. Grant to dobry żołnierz i człowiek honoru. Uprzedziłem go już, że będę żądał, aby wszyscy z moich ludzi, którzy dosiadają własnych koni, mieli prawo je zatrzymać.
- I co? Zgodził się?
- Zgodził.
Kapitan Brown, który leżał w kącie pod czujnym okiem Josha, z jękiem zaczął dochodzić do siebie. Josh pomógł mu usiąść na posłaniu.
- Jak się pan czuje? - Clay podszedł do pacjenta.
- Okropnie.
- Niech pan usiądzie z nami przy ogniu.
- Kawa dobrze panu zrobi. Zaraz przyniosę - zadeklarował się Josh.
Brown przeszedł kilka kroków i opadł na krzesło.
- Czy aby dobrze się czujesz, chłopcze? - zatroskał się Lee.
- W porządku, tylko boli jak diabli. A pan, pułkowniku - zwrócił się do Claya - niech pan zechce przyjąć moje podziękowania.
- Nie ma o czym mówić.
- Wie pan, rozglądałem się za panem, miałem nadzieję, że gdzieś tu pana spotkam. Czy to pański stryj miał dom niedaleko stąd, w Fairoaks?
- Owszem, ale wyjechał do Irlandii, zostawiając zarządcę do doglądania plantacji.
- Domu już nie ma. Jankeska kawaleria puściła go z dymem. Przejeżdżałem tamtędy parę dni temu i jeden z robotników folwarcznych miał list do pana. Poszukuje pana adwokat z Savannah. Nazywa się Regan. Zostawił wiadomość, że przez tydzień będzie w tawernie Butlera.
- Znam to miejsce.
- A w liście była jeszcze wiadomość, że jeśli nie zdąży pan w ciągu tygodnia, to zaprasza pana do Savannah. Zna pan tego człowieka?
- Owszem. Zajmował się sprawami ojca.
- Przykro mi, że nie mam tego listu, ale wie pan, natknęliśmy się na jankeską kawalerię, doszło do potyczki i list gdzieś się zapodział.
- Nie szkodzi. Co najważniejsze już usłyszałem.
Wrócił Josh z dzbankiem dymiącej kawy. Nalał kubek i podał Brownowi.
- A więc, generale, co teraz? - spytał Clay przełożonego.
- No cóż, Appomattox i koniec sprawy. Przynajmniej dla mnie. Nie widzę jednak powodu, abyś ty ze swoimi ludźmi miał dzielić mój los. Masz swoje sprawy, rodzinne, którymi powinieneś się zająć, a ludzie niech znikną pod osłoną nocy. Okolica lesista, więc idąc dwójkami lub trójkami, z łatwością przenikną przez jankeskie linie.
- Czy to rozkaz?
- Powiedzmy, że rada. Zrobiliśmy wszystko, co do nas należy. Żegnaj, przyjacielu.
- Panie generale! - odrzekł Clay ze ściśniętym gardłem i zasalutował. Jeszcze tylko uścisk dłoni i Clay ruszył w ciemność, a Josh za nim.
Ludzie biwakowali przy ognisku pod drzewem. Parę płacht rozpiętych na patykach osłaniało obozowisko przed deszczem.
- Co pan każe, generale? - poderwał się sierżant Jackson.
- Pułkowniku - poprawił go Clay. - Powrót do starego stopnia, chłopcy. Rozmawiałem właśnie z generałem Lee.
Udaje się jutro do Appomattox złożyć kapitulację na ręce Granta. - Ludzie słuchali w milczeniu. Nikt nie odezwał się słowem. - To koniec, chłopcy. Koniec!
- A co z nami, pułkowniku? - przerwał milczenie kapral Tyree. - Ja umiem tylko wojować. Miałem czternaście lat, jak się zaciągnąłem.
- Wiem, mój chłopcze, wiem. Generał Lee dał mi do zrozumienia, że najlepiej będzie, jeśli w małych grupach przedrzecie się przez front i wrócicie do domów. Josh, sakiewka?
Josh wyłowił skórzany woreczek z dna torby lekarskiej. Podał Clayowi, a ten, nie zaglądając, oddał Jacksonowi.
- Jest tu sto angielskich złotych suwerenów. Rozdajcie po równo. To wszystko, co mogę zrobić. I nie przeciągajmy. To bolesna chwila dla nas wszystkich.
- Pułkowniku... - szepnął sierżant wyraźnie poruszony.
Clay ruszył w ciemność, ale odwrócił się jeszcze.
- Służyć z wami, chłopcy, to był wielki honor dla mnie - rzekł. - A teraz zabierajcie się już stąd - dokończył i znikł w strumieniach deszczu.
Lało jak w biblijnym potopie, jakby świat się kończył i w rzeczy samej wszystko dobiegało kresu. Lee z resztką wojska wlókł się do Appomattox, a Clay z Joshem dojeżdżali do tawerny Butlera. Późnym popołudniem wychynęli z lasu na urwisko nad rzeką, za którą wznosił się zgarbiony wiekiem, parterowy, kryty gontem budynek z kamienia. Kamienny też był komin, z którego, wysoko pod niebo, unosił się słup dymu, zapraszając zdrożonych na chwilę odpoczynku.
- Wygląda spokojnie i chyba nic nam tu nie grozi, pułkowniku - rzekł Josh z cicha.
- Ale na wszelki wypadek miej broń pod ręką - odrzekł Clay, ruszając w dół.
Płycizną przekłusowali przez rzekę i po chwili byli już na miejscu. Przed bramą, w strugach deszczu, stały dwa osiodłane wierzchowce.
- Jak tak można traktować zwierzęta? - obruszył się Josh.
- Racja, ale trudno, nie nasze - odrzekł Clay. Zsiadł z siodła i podał Joshowi cugle. - Zaprowadź konie do stajni. Poczekam na ciebie w środku. Ciepła strawa i coś do picia dobrze nam zrobi. Sprawdzę, czy Regan jeszcze jest.
Na sporym kominku ogień tańczył na polanach, pod ścianą wznosił się wyłożony blachą bufet, a za nim na półkach pysznił się rząd butelek. Młoda kobieta za ladą czyściła szkła. Nie mogła mieć więcej niż osiemnaście lat. Włosy upięte w kok, uboga suknia z wyświechtanej bawełny, oczy ledwie widoczne, jakby napuchłe od płaczu.
Przy stoliku pod oknem dwóch mężczyzn odzianych w znoszone granaty piechoty Unii pochłaniało łapczywie jadło z wypełnionych po brzegi cynowych misek. Ich oblicza dawno nie widziały brzytwy. Na widok Claya odłożyli łyżki, łypiąc spod oka na szary uniform i kawaleryjskiego kolta typu Dragoon w czarnej kaburze przy pasie. Clay nie zatrzymał na nich wzroku. Z brzękiem ostróg podszedł do baru.
- Zastałem właściciela, pana Holta?
- Przykro mi, panie, zginął trzy dni temu. Jechał konno, ktoś strzelił, zwalił się z siodła jak kłoda. Jestem Sybil, jego siostrzenica.
- A masz tu, dziecko, kogoś do pomocy?
- Mieliśmy dwóch czarnych chłopaków, zajmowali się stajnią, ale obaj uciekli.
Od stolika pod oknem dobiegł złośliwy rechot. Jeden z drabów coś powiedział, a drugi skwitował to gardłowym śmiechem.
- Hej, suko, daj no tu jeszcze jedną butelkę. Tylko już.
Clay obrócił się, zmierzył obu zimnym wzrokiem.
- Liczcie się ze słowami i zechcijcie poczekać. Teraz moja kolej.
Jeden z opryszków, w czerwonej chustce na szyi, miał już zamiar poderwać się z miejsca, ale zrezygnował, gdy zobaczył, że Clay trzyma dłoń nad rękojeścią kolta. Usiadł, ale w jego oczach zabłysły złowrogie iskry.
- Szukam przyjaciela, nazywa się Regan - Clay wrócił do rozmowy z dziewczyną.
- Jest tutaj. Zajmuje pokój na zapleczu.
- Proszę go łaskawie zawiadomić, że przybył pułkownik Clay Fitzgerald.
- Oczywiście.
Wyszła. Clay sięgnął na półkę, wziął butelkę whiskey i dwa szkła, gdy zjawił się Josh. Z przemoczonego kapelusza spływały krople dżdżu.
- Konie zadbane - zameldował. - I żal mi się zrobiło tych dwóch uwiązanych na deszczu, więc też zaprowadziłem je do stajni.
Dwójka przy oknie zastrzygła uszami, a właściciel czerwonej chusty łypnął ze złością spod oka.
- Negr niech czeka na deszczu. Tam jego miejsce. I zakonotuj sobie, łotrze, że nie życzę sobie, abyś dotykał się mojego konia.
Clay dobył kolta i położył na ladzie. Napełnił dwie szklaneczki whiskey.
- Chodź tutaj, Josh. Młoda dama udała się po pana Regana. Holt nie żyje. Ktoś go zastrzelił.
Josh wyjął obrzyna z kieszeni płaszcza. Podszedł do bufetu, wziął szklankę, posmakował.
- Ciekawe, pułkowniku, kto to mógł zrobić?
W tej chwili do sali wróciła Sybil, a za nią przydreptał Regan - drobny mężczyzna w średnim wieku, w drucianych okularach na nosie.
- Jakże się cieszę, że pana widzę. Cud boski, że pan żyje - mówił, ściskając serdecznie dłoń Claya. - I ciebie też miło widzieć, Josh.
- Jak rozumiem, ma pan dla mnie wiadomości. Zostawił pan list w Fairoaks.
- A owszem, owszem. Usiądźmy proszę - wskazał miejsce przy kominku. Usiedli naprzeciwko siebie. Josh stanął pod ścianą, bacząc na dwójkę drabów pod oknem.
Sybil zajęła swoje miejsce za bufetem i znów zaczęła przecierać szkło.
- A więc miałem pewne sprawy w okolicy i w rzeczy samej liczyłem, że znajdę cię u boku generała Lee. Najpierw jednak musiałem sprawdzić, jak się sprawy mają w Fairoaks.
- Nie najlepiej, z tego co słyszę.
- Niestety. Dom poszedł z dymem. Spalili go Jankesi i nie masz tam co szukać, mój drogi.
- Na nic też nie liczyłem.
- Ale to nie wszystko, Clay, nie wszystko. Złych wiadomości nie brakuje. Twój stryj zmarł miesiąc temu.
Niestety żadne pieniądze po nim nie zostały, tylko Fairoaks wypalony do cna i Claremont w Irlandii - wasza stara siedziba rodowa, do której się przeniósł po śmierci twojego dziadka. I znów, niestety, Claremont podzielił w pewnym sensie los Fairoaks. Połowa spłonęła.
- Jakże to?
- No cóż, w Irlandii też jest niespokojnie. Trwają zamieszki. Powstańcy, co zowią się fenianami, chwycili za broń. Chcą obalić władzę Anglików.
- Ale co to ma wspólnego z moim stryjem? Był Amerykaninem.
- W rzeczy samej, w rzeczy samej, ale miał wielki majątek w Irlandii. Arystokracja, mój chłopcze, opowiedziała się po stronie władzy.
- Tam do diabła, o czym my tu mówimy? Dwie spalone do cna posiadłości. Krótko mówiąc nie mam nic.
- Niezupełnie, niezupełnie. Mam, uważasz, pewne dokumenty związane z majątkiem stryja. Trzeba, żebyś je podpisał, a poza tym, musisz stawić się w Savannah.
- A to dlaczego?
- Dlatego że musisz stanąć przed obliczem sędziego Archiego Deana, który ma potwierdzić twoją tożsamość na wniosek Banku Anglii.
Zaległo milczenie.
- Nadal nic nie rozumiem - odezwał się Clay po chwili.
- Spróbuję ci to wyjaśnić. Ale po pierwsze, zapomnij o amerykańskich pieniądzach. Waluta Konfederacji to tylko papier, a dolar też stoi nie najlepiej. Mówmy więc o starych, solidnych funtach brytyjskich, a tych zebrało się... około miliona... - Clay oniemiał, patrzył w milczeniu na Regana, a ten jak gdyby nigdy nic dokończył figlarnie: - ...od czego oczywiście trzeba odliczyć moje honorarium.
Zdumiony i zaskoczony Clay spojrzał na Josha, a spod okna dobiegło pełne złości żądanie:
- Przynieś no wreszcie butelkę, suko - wrzeszczał właściciel czerwonej chusty.
Dziewczyna posłusznie sięgnęła na półkę, wzięła butelkę i z lękiem podeszła do stolika pod oknem. Obawiała się słusznie, bo jeden z drabów chwycił ją wpół, posadził sobie na kolanach i zaczął sięgać pod spódnicę. Dziewczyna zaszlochała.
- Boże, co za potwór - syknął Josh.
Clay zerwał się na równe nogi, skoczył pod okno i przytknął lufę dragoona do czoła opryszka, który napastował Sybil.
- Puść ją, bo łeb rozwalę.
Drab niespiesznie acz posłusznie uwolnił dziewczynę.
- Bez obrazy, pułkowniku - mitygował właściciel czerwonej chusty.
- Za późno - odparł Clay chłodno. - Zabierz im broń - zwrócił się do Josha, a ten skwapliwie wykonał polecenie.
- A teraz - ciągnął Clay równie chłodno jak przed chwilą - udamy się do stajni, weźmiecie swoje konie i jazda stąd.
Odpowiedziało mu złowrogie spojrzenie, ale po chwili obaj ruszyli do drzwi. Clay został na ganku, Josh, z bronią gotową do strzału, podążył w ślad za intruzami do stajni. Cała trójka zniknęła we wnętrzu, a zaraz potem dwaj nieproszeni goście siedzieli już w siodłach.
- Niech pana piekło pochłonie, pułkowniku - zawołał jeszcze właściciel czerwonej chusty i razem z kompanem odjechał w strugach deszczu.
Josh wrócił na ganek.
Gdy tylko poczuli się bezpiecznie za zasłoną mroku, zatrzymali konie. Czerwona Chusta sięgnął do torby przy siodle, dobywając kolta.
- A ty też masz coś w zapasie? - rzucił do kompana.
- Jakbyś zgadł.
- No to damy im popalić. - Zawrócili i puścili się galopem do tawerny, strzelając raz za razem.
Josh z przyklęku wypalił z dwóch luf, trafiając właściciela czerwonej chusty. Kula z dragoona Claya zdmuchnęła drugiego opryszka z siodła.
Sybil z Reganem wybiegli zlęknieni na ganek.
- W porządku, moje dziecko - uspokoił Clay przerażoną dziewczynę. - Ukryjemy ciała przed odjazdem.
- Nic ci nie jest, Clay? - spytał Regan z troską.
- Nic, tyle tylko, że mam dość. Siałem śmierć przez cztery lata i chyba czas to zmienić.
- O czym ty mówisz, pułkowniku? - zdumiał się Josh, przeładowując strzelbę na wszelki wypadek.
Clay wsunął dragoona do kabury, wyjął cygaro z puzderka i zapalił.
- Josh, chciałbyś zobaczyć Irlandię? - spytał, wypuszczając kłąb aromatycznego dymu.
IRLANDIA 1865
Koła wpadły w głęboką koleinę, powóz zachwiał się niebezpiecznie i stanął. Sterta bagażu, upchana byle jak na ławce, zwaliła się na mężczyznę, który drzemał wciśnięty w kąt przy drzwiach powozu. Wyrwany ze snu Clay Fitzgerald zaklął szpetnie.
Wyruszyli z Galway i już od czterech godzin tłukli się na tym zapomnianym przez Boga i ludzi trakcie, który tylko z nazwy był drogą.
Clay wyjrzał przez okno. Lało jak z cebra. Droga biegła wąską doliną, środkiem której płynął rwący strumień. Na drugim brzegu było widać we mgle rzadkie kępy drzew.
Nacisnął głębiej kapelusz, otworzył drzwi i wysiadł na błotnisty trakt. Wyjął cienkie, czarne cygaro oraz srebrne puzderko z zapałkami. Zapalił i wypuścił kłąb dymu tak, jakby była to w tej chwili najważniejsza czynność na świecie.
- Niech mnie pan poprawi, pułkowniku, jeśli jestem w błędzie, ale opowiadał pan zawsze, że Europa należy do cywilizowanego świata... - przerwał milczenie Joshua, kaszlnąwszy dyskretnie. Miał na sobie solidny płaszcz zapięty pod brodą oraz filcowy kapelusz z szerokim rondem, z którego krople dżdżu spływały po brodzie i kapały na derkę, osłaniającą mu kolana przed deszczem.
- To Irlandia - odparł Clay z krzywym uśmiechem - a mój ojciec zawsze powiadał, że dobry Pan Bóg urządził tu wszystko trochę inaczej.
- A ja myślę, panie pułkowniku - Murzyn wytarł rękawem natrętne krople deszczu z czoła - że Pan zwyczajnie zapomniał o tym kraju, i to strasznie dawno. Zaczynam się zastanawiać, co my właściwie tu robimy.
- Ja też, Josh, ja też - rzekł Clay, stojąc w strugach deszczu, który właśnie przybrał na sile. - Zmokłeś jak szczur. Właź do środka, teraz ja będę powoził.
- Nie trzeba, jestem tak przemoczony, że jest mi wszystko jedno.
- Nie ma gadania. Złaź na dół. To rozkaz - powtórzył Clay tonem nieznoszącym sprzeciwu. Joshua westchnął, odrzucił derkę i zaczął schodzić z kozła, gdy wśród drzew na drugim brzegu strumienia mignęły postaci dwóch jeźdźców. Kłusem wjechali w wodę, a w chwilę później byli już przy powozie.
Starszy z nich, najwyraźniej przywódca, pociągnął za wodze i wierzchowiec stanął dęba. Grudki tłustego błota oblepiły Claya i nie uniknąłby końskich kopyt, gdyby nie przycisnął się do karety. Pod sfatygowanym kapeluszem napastnika widać było kosmyk jasnych jak pszenica włosów, a nad czerwoną chustą, którą osłaniał twarz, połyskiwała para błękitnych, czujnych oczu. Odziany był w zgrzebną, samodziałową kurtę, zapiętą pod szyję. W lewej dłoni ściskał dubeltówkę.
Po czterech latach niezbyt budujących doświadczeń wojennych Clay Fitzgerald nauczył się godzić z przeciwnościami losu. Wyjął więc sakiewkę i z całym spokojem oświadczył:
- Sądzę, że tego właśnie pan sobie życzy?
Nie doczekał się jednak odpowiedzi, bo oto drugi z napastników, który stał z przeciwnej strony, zawołał głośno:
- Rzuć no okiem, Dennis. Nie do wiary, czarnoskóry! Widziałeś kiedyś kogoś takiego?
- A owszem, owszem - zaśmiał się ten, którego nazwano Dennisem. - Pełno takich jak on w Galway, gdy zawinie jakiś hiszpański okręt. Skromna sumka, panie - dodał, ważąc w ręce sakiewkę Claya - a sprawiacie wrażenie zasobniej szego dżentelmena.
- Tylko głupiec wozi ze sobą majątek, zwłaszcza w dzisiejszych czasach - obruszył się Clay.
Dennis wsunął sakiewkę za pazuchę.
- Oo! - mruknął, wskazując na dewizkę przy kamizelce Claya - złoty łańcuch. - A więc znajdzie się też jakiś zegareczek?
- Pamiątka rodzinna. Po ojcu. Niewiele za to można dostać.
Napastnik sięgnął jednak po zdobycz i jednym ruchem wyrwał dewizkę z zegarkiem wraz z kawałkiem kamizelki. Obejrzał chciwie.
- Złoty - mruknął z zadowoleniem. - Zawsze chciałem taki mieć. Próbowaliście mnie zwieść, poczciwy panie.
Zobaczymy więc, co kryjesz w kuferkach. Weź no zajrzyj do bagażu! - rozkazał kompanowi.
Ten zeskoczył z siodła, brutalnie odepchnął Claya i wsunął się do powozu. W chwilę później wyłonił się, dźwigając torbę z czarnej skóry.
- Nie ma tam nic cennego - rzekł Clay. - Instrumenty chirurgiczne i trochę leków.
- Prawdę mówi - potwierdził chłopak, grzebiąc w środku i na potwierdzenie otworzył torbę jeszcze szerzej, aby kompan mógł sprawdzić na własne oczy.
- A więc jesteście lekarzem, panie? - upewnił się Dennis.
- Owszem, jestem też lekarzem - potwierdził Clay.
- Szanuję ludzi pańskiej profesji i w innych okolicznościach byłbym was puścił wolno, ale czasy nastały ciężkie, więc sami rozumiecie. Na pociechę przyjmijcie zapewnienie, że wasze pieniądze pójdą na szlachetny cel. Zobacz no, czy nie znajdziesz jeszcze czegoś - rzucił w stronę chłopca.
Clay westchnął na myśl o stu złotych suwerenach, które ukrył w cholewach butów, na dnie kufra. Przesunął się pół kroku do przodu, gotów wyrwać pistolet z rąk napastnika, gdy tylko nadarzy się sposobność.
W tym jednak momencie dał się słyszeć przeraźliwy krzyk i odgłos strzału. Pocisk wbił się w ziemię tuż przy powozie. Wystraszony koń zastrzygł uszami. Dennis zaklął i ściągnął wodze, spoglądając przez ramię.
Kilku jeźdźców pędziło zboczem wzgórza w ich kierunku.
- Wskakuj na konia, Marteen - krzyknął do chłopaka, ciągle trzymając Claya na muszce.
Młodzieniec dosiadł klaczy i piętami ponaglił ją do galopu. Dennis bez słowa ruszył za nim. Wjechali w strumień, rozpryskując wokół fontanny wody i po chwili wtopili się w mgłę pośród drzew na drugim brzegu.
- Gdzieśmy to przyjechali, pułkowniku? - Joshua zsiadł z kozła i oparty o powóz przecierał chustką spocone czoło.
- No cóż, widać, że adwokat w Galway mówił prawdę, choć wydawało mi się, że przesadza - rzekł Clay wzruszając ramionami. - Boisz się? Ty, stary żołnierz? - zapytał z uśmiechem.
- Po Pittsburghu nic mi już niestraszne. Pamięta pan, jak trafiliśmy w ciemności na jankeski pułk artylerii i tylko fortel sprawił, że wyszliśmy cało? A teraz to modliłem się tylko, żeby nie palnął pan jakiegoś głupstwa.
- Szczerze powiem, że niewiele brakowało... - rzekł Clay.
- ...i był pan gotów nadstawić tę swoją niemądrą głowę, dobrze mówię? Tylko ten krzyk nas uratował?
Clay nie odpowiedział, bo właśnie jeźdźcy, którzy galopowali ze wzgórza, zrównali się z powozem. Trzech z nich pomknęło dalej, na drugi brzeg strumienia, śladem napastników, czwarty zatrzymał się i zsiadł z konia.
Miał niewiele ponad trzydzieści lat, był krępy, wyglądał na osiłka. Nosił samodziałową kurtę do konnej jazdy i zabłocone buty. Blada twarz i wąskie usta zdradzały okrutnika. Od pierwszej chwili Clay poczuł do niego niechęć.
Przybysz zerknął ciekawie na Joshuę i nieznacznie skłonił się Clay owi.
- Pułkownik Fitzgerald? - spytał, unosząc szpicrutę do kapelusza, jakby salutował. Clay kiwnął głową na potwierdzenie. - Widzę, że zjawiliśmy się w ostatniej chwili - ciągnął nieznajomy. - Nazywam się Burke.
Sir George Hamilton dowiedział się, że przybył pan wczoraj do Galway, i polecił mi wyjechać na spotkanie.
Czy otrzymał pan jego list?
- A i owszem. List czekał na mnie u adwokata mojego stryja. Szkoda tylko - dodał Clay z ironicznym uśmiechem - że nie zjawili się panowie parę minut wcześniej, nie straciłbym wtedy ani piętnastu suwerenów, ani złotego zegarka. A może pan wie, kim byli ci łajdacy?
- Mnóstwo tu takich - odparł Burke, wzruszając ramionami. - Nawet gdybyśmy ich złapali i postawili przed obliczem sędziego, to powiedzieliby tylko, że działali z pobudek patriotycznych, że gromadzą fundusze na rzecz organizacji i niech będzie przeklęta królowa.
- Rozumiem. Myśli pan, że byli to ludzie z Bractwa Fenian, o którym tyle słyszałem w Galway?
- Fenianie, Młodzi Irlandczycy, Liga Rolna - wzruszył ramionami Burke. - Są tu dziesiątki takich tajnych organizacji, które poprzysięgły oswobodzić - to ich słowa - Irlandię. Ale nie czas teraz na rozmowę. Sir George ma nadzieję, że zechce pan przyjąć zaproszenie i spędzi dzisiejszą noc w jego dworze. Proszę zająć miejsce w po wozie, ja pojadę przodem.
- To bardzo uprzejmie ze strony sir George’a i proszę mu podziękować w moim imieniu, ale chciałbym jeszcze dziś dotrzeć do Claremont. To już niedaleko, prawda?
- Sześć i pół kilometra stąd jest Drumore, a Claremont półtora dalej - Burke zawahał się i marszcząc brew, dodał: - Ale nie znajdzie pan tam wygód, pułkowniku. Właściwie dom nie nadaje się do zamieszkania.
- Nie pojmuję. Mój stryj mieszkał tam przecież do ostatnich swoich dni, a zmarł ledwie dziewięć miesięcy temu. Dwór nie mógł zniszczeć w tak krótkim czasie.
- Zapomina pan o pożarze.
- Nie, nie zapominam. Wiem od adwokatów, że wyrządził on spore szkody.
- Spore? Prawie cały dom poszedł z dymem. Dach zachował się tylko na zachodnim skrzydle i tam pański stryj spędził ostatnie pół roku życia.
- Wyznam panu, panie Burke, że w ciągu ostatnich czterech lat często bywało tak, że marzyłem tylko o kawałku dachu nad głową i rzadko udawało mi się coś takiego zdobyć. Jeśli mój stryj uznał, że da się tam mieszkać, to tym bardziej ja znajdę schronienie.
- Jak pan chce, pułkowniku - rzekł Burke. Wskoczył na siodło i ujął za cugle. - I niech pan uważa w Drumore. Nie przepadają tam za obcymi.
- A jeśli obcy nazywa się Fitzgerald? - zaśmiał się Clay.
- Czasy są ciężkie - odparł Burke z powagą. - Wkrótce sam się pan o tym przekona. - Pociągnął za wodze, dał ostrogę i znikł za zakrętem. Clay powiódł za nim wzrokiem, marszcząc brew.
- I co o tym myślisz? - spytał po chwili, spoglądając na Joshuę.
- W czasie wojny sypialiśmy w różnych okropnych dziurach, więc jakoś to będzie. A ten człowiek, pułkowniku, nie wzbudził mojej sympatii.
- Ani mojej. Rzeczywiście, Burke ma w sobie coś odpychającego, choć nie umiem tego nazwać - Clay przerwał, sięgając po płaszcz do powozu. W oddali błysnął piorun i zagrzmiało potężnie. - Nie ma co liczyć na poprawę pogody - mruknął. - A zresztą nudzi mnie już ta okolica, właź do środka i jedziemy.
Joshua ociągał się przez chwilę, jakby chciał zgłosić sprzeciw, wreszcie westchnął i wsiadł do powozu. Clay zatrzasnął drzwi, wspiął się na kozioł, strzelił z bata i pojazd potoczył się po rozmiękłej drodze.
Deszcz lał bezustannie. Ciężkie krople siekły twarz woźnicy, ale Clay nie zwracał na to żadnej uwagi. Mocno trzymał lejce i zastanawiał się nad tym, co usłyszał od Burke’a. Rozmyślał też - jak już wiele razy w ciągu ostatnich kilku miesięcy - po co właściwie przyjechał do Irlandii.
Z Georgią nic go nie wiązało, a po czterech latach wojny miał tylko jedno pragnienie - aby zapanował pokój. Los jednak zakpił zeń okrutnie. Gdzie jak gdzie, ale w Irlandii nie było pokoju, co potwierdzały i opowieści, którymi uraczono go w Galway zaraz po przyjeździe, i doświadczenie, jakie właśnie stało się jego udziałem. Wszystko wskazywało na to, że znalazł się w samym sercu niepokojów, w kraju, gdzie panowała przemoc.
Był dzieckiem, gdy z ust ojca usłyszał, że dziejowej sprawiedliwości musi stać się zadość i Irlandia powinna odzyskać suwerenność. Ojciec mówił o ciężkiej doli irlandzkich chłopów wyzyskiwanych bez litości przez angielskich panów. Chłonął wówczas te opowieści. Później jednak, gdy zaczął studiować medycynę w Londynie i Paryżu, gdy zaciągnął się do wojska i walczył na wojnie, niewiele już z tego pamiętał. Wspomnienie Irlandii kołatało się gdzieś w odległych zakątkach pamięci, ale jakby nieważne, a losy kraju, który ojciec nazywał swoim, nie dotykały go osobiście.
Uznawał racje swoich rodaków, ale uważał też - rozmyślając o dwóch napastnikach - że rozbój na otwartej drodze nie przysporzy im ani sławy, ani zwolenników. I chyba wtedy zdał sobie sprawę z czegoś, czego zrazu nie dostrzegł, a mianowicie, że choć napastnicy byli nędznie ubrani, to dosiadali wspaniałych wierzchowców. Zastanawiał się, kim byli i jakie to koleje losów pchnęły ich na drogę rozboju.
Kto wie, może rzeczywiście należeli do Bractwa Fenian, o którym tak wiele słyszał. Ale nie jego to sprawa.
Otrząsnął krople deszczu z kapelusza i raz jeszcze postanowił, że bez względu na okoliczności on, Clay Fitzgerald, zachowa neutralność. Jeśli zaś sprawy przybiorą zły obrót, zawsze może wynieść się z Claremont po miesiącu lub dwóch. Może ustąpić sir George’owi Hamiltonowi i sprzedać mu ziemię, o co ten tak bardzo zabiegał.
W liście, który otrzymał w Galway, sir George oferował dość atrakcyjną cenę.
Zmierzchało, gdy dotarli do Drumore. Smagane deszczem wiejskie chaty robiły raczej smutne wrażenie. Były małe, nędzne, kryte słomą i nawet dym z kominów chylił się ku ziemi, jak one. Nie liczył, ale było ich może dwadzieścia, a co najwyżej trzydzieści po obu stronach błotnistego traktu.
W połowie drogi przez wieś dostrzegli karczmę. Właściwie najpierw usłyszeli gwar i gromkie śmiechy, a dopiero później zobaczyli oberżę. Clay zatrzymał konie i zeskoczył z kozła.
Karczma wyglądała porządniej niż wiejskie chaty. Z jednej strony okalał ją spory dziedziniec, z drugiej było widać stajnię, a w niej kilka wierzchowców, należących zapewne do podróżnych, którzy stanęli w gospodzie, i to chyba niedawno, ponieważ pot buchał ze spoconych końskich boków. Szyld nad wejściem głosił wypłowiałymi na słońcu literami: ”Bar Cohana”.
- Czemu się pan zatrzymuje, pułkowniku? - Joshua wyjrzał ciekawie z okna powozu.
Clay otrząsnął krople deszczu z kapelusza.
- Pamiętasz, co Burke powiedział o domu w Claremont? Przy takiej pogodzie przyda nam się butelczyna brandy, by przetrwać noc. Masz trochę grosza pod ręką?
Murzyn pogrzebał za mankietem płaszcza i wyjął skórzaną sakiewkę. Clay zajrzał do środka, wybrał suwerena.
- Powinno wystarczyć na cały ten przybytek razem z gospodarzem - mruknął, oddając sakiewkę towarzyszowi. - Zaraz wracam.
Wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi. W karczmie powietrze było gęste od dymu. Płomienie dwóch lamp oliwnych, zawieszonych pod powałą, ledwie rozświetlały mrok. Na kominie iskrzyły smolne polana, a przy barze ośmiu, a może dziewięciu ciekawych słuchaczy otaczało młodzieńca, który perorował z przejęciem. Nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat. Jego ładną twarz o niemal kobiecych rysach okalały bujne, jasne jak pszenica włosy.
Nikt z zasłuchanego tłumu nie zauważył Claya. On zaś zatrzymał się tuż przy drzwiach i nadstawił uszu.
- I co było dalej, Dennis? - spytał ktoś.
Chłopak oparł się o bar. Twarz mu płonęła, w ręce trzymał na pół opróżnioną szklankę whisky.
- To na szlachetny cel, mój drogi panie - powiedziałem - i nie stawiajcie oporu, to nic się wam nie stanie. Ten zbladł jak gryka w lecie i dygotał tak, że sakiewka wypadła mu z rąk.
- Pokaż im zegarek, Dennis. Niech zobaczą na własne oczy - zawołał stojący obok chłopak, dziecko prawie, bo mógł mieć najwyżej szesnaście lat.
- Cierpliwości, Marteen, za chwilę - odrzekł Dennis.
Opróżnił szklankę i wymownym gestem ją odstawił. Natychmiast została napełniona. Dennis zaś sięgnął niedbale do kieszeni i wyjął zegarek Claya. Uniósł go w górę na dewizce, by błysnął w świetle kaganka i by wszyscy mogli zobaczyć zdobycz.
- Patrzcie, patrzcie - rozległ się szmer podziwu. - Rzeczywiście, piękna sztuka - pośpieszył ktoś z pochlebstwem.
Clay zrobił kilka kroków do przodu. Pierwszy dostrzegł go Marteen. Błękitne źrenice wyrażały absolutne zaskoczenie, zaraz potem wszystkie oczy zwróciły się na Claya. Ten utorował sobie drogę i stanął oko w oko z Dennisem.
- Sądzę, że to mój zegarek - powiedział z całym spokojem.
Zaległa cisza. Przez parę chwil Dennis stał jak wryty i spoglądał zdziwiony na Claya.
- Co, u diabła, chcecie przez to powiedzieć, panie? - wykrztusił wreszcie.
Clay rozejrzał się po obecnych. Nie znalazł w ich wzroku wsparcia, raczej nienawiść. Wtedy to dostrzegł jeszcze kogoś - mężczyznę, który oparł się niedbale o ścianę przy końcu baru. Był wysoki, mocno zbudowany i choć miał na sobie ciężką, samodziałową kurtę, widać było potężne bary siłacza.
Miał jasne włosy, jak Dennis, ale na tym kończyło się podobieństwo. Bo inaczej niż młodzieniec, twarz miał mądrą, stanowczą, a rysy surowe, bez owej kobiecej miękkości. Uniósł szklankę i pociągnął łyk trunku. Spojrzał na Claya z nieznacznym uśmiechem, tak jakby się znali.
Clay odwrócił się do Dennisa i rzekł cierpliwym tonem:
- Nie dbam o pieniądze, ale zegarka nie oddam. Należał do ojca i muszę go odzyskać.
Nikt się nie ruszył, nikt nie powiedział słowa. Dennis jęknął, jak osaczony zwierz. Zdał sobie sprawę, że nadszedł decydujący moment i albo umocni swoją reputację mocnego człowieka, albo wszyscy będą mieli go za nic. Wsunął zegarek do kieszeni, chwycił dubeltówkę, którą położył na barze, i przycisnął lufę do piersi Claya.
- Masz pięć sekund, żeby się stąd zmyć, mój przyjacielu. Pięć! - powtórzył. - I ani sekundy dłużej.
Clay obrzucił go przeciągłym spojrzeniem, po czym odwrócił się i ruszył do drzwi. Nim wyszedł, usłyszał jeszcze chełpliwą uwagę Dennisa:
- No i widzicie. Znów się sfajdał, tak jak na drodze. - Tłum przy barze zarechotał.
Zawahał się na ułamek sekundy, ale nie zmienił decyzji. Otworzył drzwi i wyszedł. Bez słowa odsunął Joshuę, wyjął z powozu brezentową torbę. Nie był ani zły, ani nawet zirytowany, a jednak czuł znajomy ucisk w dołku i drżenie rąk.
- Co się znowu dzieje, pułkowniku? - zaniepokoił się Murzyn.
Clay nie odpowiedział. Niecierpliwie grzebał w torbie, aż znalazł to, czego szukał - sześciostrzałowy kolt typu Dragoon, broń, którą zawsze miał przy sobie, od czasu gdy z generałem Morganem uciekł z więzienia stanowego w Illinois, w 1863 roku.
Sposób, w jaki ujął rewolwer, świadczył, że umie się nim posługiwać. Zdecydowanym krokiem ruszył do karczmy. I znów nikt nie zwrócił na niego uwagi. Śmiano się i żartowano, słuchając opowieści o wyczynach Dennisa.
Tuż obok młodzieńca stała na barze kamionkowa butelka whiskey. Z odległości trzech i pół, może czterech, ale nie więcej metrów, stanowiła łatwy cel. Clay wymierzył i nacisnął spust. Butelka eksplodowała jak bomba, whiskey trysnęła fontanną na obecnych, którzy wystraszeni pierzchnęli pod ściany.
Dennis zbladł, jakby rażony zarazą, wybałuszył oczy i oblizał nagle wyschnięte wargi. Zerknął na prawo i lewo, ale zrozumiał, że nikt nie pośpieszy mu na pomoc. Spośród wszystkich jedynie ów wysoki mężczyzna, który stał oparty o ścianę, nie wyglądał na przerażonego. Przestał się tylko uśmiechać i rękę wsunął za połę kurtki.
Clay zaś patrzył na swego przeciwnika obojętnie, a zarazem groźnie. Podszedł powoli i podsunął lufę kolta pod brodę Dennisa.
- Zegarek! - rzekł spokojnym, acz stanowczym głosem.
Dennis dygotał z przerażenia, jakby za chwilę miał rozsypać się na kawałki. Wyjął nerwowo i zegarek, i sakiewkę, po czym drżącą ręką położył wszystko na barze.
- Klnę się na Najwyższego, panie - wymamrotał. - Nie chciałem wam wyrządzić żadnej krzywdy. To był żart, tylko żart.
Jeszcze przez chwilę Clay wpatrywał się zimnym wzrokiem w oczy Dennisa.
- Diabeł go opętał, ot co - szepnął ktoś.
Krople potu pojawiły się na czole młodzieńca. Spoglądał przerażonym wzrokiem. A Clay? Ten wsunął rewolwer za pas i uznał, że sprawa jest zakończona. Półżywy Dennis osunął się na zydel i ukrył twarz w dłoniach.
Oberżysta, wielki chłop o nalanym obliczu, który niespokojnie obserwował wydarzenia ze swojego miejsca za barem, wytarł ręce w brudnawy fartuch.
- Czym mogę służyć, panie? - pośpieszył do Claya.
- Dostarczacie trunki do miejscowych dworów?
- A jakże, panie. Nawet samemu sir George’owi Hamiltonowi.
Wyjął spod baru brudnawy kawałek papieru, poślinił ołówek i zwrócił się do gościa:
- Czym więc mogę służyć?
Clay schował sakiewkę i zegarek, po czym podyktował zamówienie.
- A teraz dajcie mi jeszcze butelkę brandy - dodał.
Oberżysta wręczył mu trunek, Clay wziął i ruszył ku wyjściu.
- A jak się nazywacie, panie, i gdzie mam dostarczyć zamówienie? - zawołał gospodarz.
I wtedy Clay się uśmiechnął.
- Byłbym zapomniał - rzekł głośno i wyraźnie, aby wszyscy usłyszeli. - Nazywam się Clay Fitzgerald, pułkownik Clay Fitzgerald z Claremont - i nie zwracając uwagi na szmer zdziwienia, obrócił się na pięcie i wyszedł.
Joshua stał przy powozie. Na widok wracającego pułkownika na jego twarzy odmalowała się ulga.
- Widziałem wszystko przez okno - powiedział. - Poza pańskim ojcem, pułkowniku, nie znam nikogo, kto zachowałby tyle zimnej krwi.
Clay podał mu brandy i kazał wsiadać do powozu.
- Odzyskałem zegarek i tylko to się liczy. A teraz chciałbym coś zjeść i pogrzać się przy ogniu. Przynajmniej na tyle możemy liczyć w Claremont, nawet jeśli nic tam nie ma.
Miał już wsiąść na kozioł, gdy w drzwiach oberży zamajaczyła jakaś postać. Clay sięgnął ręką za pas i obrócił się czujnie. Stał przed nim ów wysoki mężczyzna. Uśmiechał się przyjaźnie i wyciągał dłoń na powitanie.
- Nie zajmę panu wiele czasu, pułkowniku. Chciałbym tylko podziękować, że nie uśmiercił pan mojego brata.
Clay odwzajemnił uśmiech i bez słowa odgarnął połę kurty nieznajomego, odsłaniając pistolet zatknięty za pas.
- Widziałem, gdzie pan sięga - rzekł.
- A ja widziałem, że jest pan bardzo uważnym człowiekiem.
- Pańskiemu bratu nic nie groziło - ciągnął Clay, wzruszając ramionami. - Nie walczę z dziećmi. Wybatożyć by go trzeba, ot co.
- Już ojciec sprawi mu lanie za to, co dziś zrobił. A za pozwoleniem pana pułkownika, nazywam się Kevin Rogan - rzekł, potrząsając dłoń Claya. - Dobrze znałem pańskiego stryja.
Clay aż oczy otworzył na dźwięk znanego sobie nazwiska.
- Czyżbym miał przyjemność z kuzynem Shauna Rogana, Wielkiego Rogana?
- To właśnie mój ojciec - odparł Kevin z uśmiechem. - A czemu pan pyta?
- Bo spotkałem jego przyjaciela w Nowym Jorku. Zwie się O’Hara, James O’Hara. Mam od niego pakunek dla pańskiego ojca. Strach pomyśleć, co by było, gdyby Dennis go zrabował.
Dziwny uśmiech pojawił się na obliczu Kevina.
- Przyjaciela Jamesa O’Hary powitamy w naszym domu z jeszcze większą przyjemnością. Zaraz za pańskim dworem, Claremont, zaczyna się ścieżka przez wrzosowiska.
Pięć kilometrów dalej znajdzie pan Ukrytą Dolinę. To nasza ziemia. Każda jej piędź należy do nas.
- Może jutro - rzekł Clay. - Niech pan uprzedzi ojca, że przybędę z wizytą. - Wskoczył na kozioł, ujął lejce i umęczona szkapa ruszyła truchtem. Skierowali się na zachód. Za kościołem droga skręcała. Clay spojrzał za siebie. Kevin Roger machnął jeszcze ręką na pożegnanie i znikł w drzwiach oberży.
Najpierw z mroku wyłonił się dom, ciemna bryła okolona niskim płotem. Clay skręcił między dwie kamienne kolumny, na których ongiś wisiały żelazne wrota. Dziś pozostały po nich tylko zawiasy.
Minęli bramę, okrążyli dwór i zajechali na spory, otoczony murem dziedziniec, gdzie spotkała ich pierwsza niespodzianka: w oknach migotało światło! Poświata odbijała się w kroplach dżdżu i na mokrych od deszczu głazach, którymi wyłożono podwórze.
Clay zeskoczył z kozła, a Joshua wygramolił się z powozu.
- Co to może być, pułkowniku?
- Nie wiem, ale zaraz zobaczymy.
Drzwi nie były zamknięte i oto znaleźli się w obszernym pomieszczeniu, zapewne kuchni, z powałą wspartą na solidnych belkach. Na kominku płonęły drwa, blask płomieni oświetlał całą izbę. Clay, zaskoczony, zmarszczył brwi, zbliżył się do ognia i wyciągnął zmarznięte dłonie.
Na stole stały dwie oliwne lampy. Joshua zapalił jedną z nich.
- Niech pan tylko popatrzy, pułkowniku - zawołał najwyraźniej zaskoczony.
Clay podszedł do stołu. Joshua odsłaniał właśnie serwetę, spod której ich oczom ukazał się bochenek chleba, jajka, spory kawał szynki i dzban mleka. Obok zaś, na arkusiku błękitnego papieru, widniały dwa słowa: ”Witamy w Claremont”.
Clay uważnie przeczytał liścik. Litery były okrągłe, wyraźne, napisane wprawną, a jednocześnie delikatną ręką.
- Bez podpisu - stwierdził Joshua, jakby czynił ważne odkrycie. - Dziwne, prawda?
Clay uniósł arkusik i poczuł wyraźną woń lawendy. Uśmiechnął się nieznacznie.
- Tak jak myślałem - charakter pisma też świadczy, że zostawiła to kobieta...
- Ale kto? - dopytywał się Joshua.
- Dobra Samarytanka - Clay wzruszył ramionami. - Pewnie się objawi wcześniej czy później.
Murzyn zapalił drugą lampę i w jasnym świetle obejrzeli całe pomieszczenie: obrazy na ścianach, kobierzec na podłodze. Wszędzie zaś roztaczał się dostojny spokój, jakby ten, co tu mieszkał, dożywał swoich chwil bez zgryzot i zmartwień.
- Jedno jest pewne - rzekł Joshua. - Ten Burke albo łgał jak pies, albo nie miał pojęcia, o czym mówi.
- Ja też myślę, że mój stryj zaznał tu wiele szczęścia - wtrącił Clay. Wziął lampę i podszedł do drzwi w kącie kuchni. Otworzył. Kryły się za nimi schody wiodące na górę. Joshua pośpieszył za nim, niosąc drugą lampę.
W korytarzyku na górze było kilkoro drzwi. Pułkownik otworzył pierwsze z brzegu. Znalazł się w niewielkiej, przyzwoicie umeblowanej sypialni. Nie brakowało nawet dywanu na podłodze. Mahoniowa szafa była pusta, jakby czekała na garderobę nowego właściciela. Puste też były szuflady w komodzie. Pościel na łóżku - świeżo obleczona - błyszczała czystością.
Był pewien, choć zapytany nie umiałby wyjaśnić, dlaczego tak sądzi, że znajduje się w sypialni stryja nieboszczyka. Zamyślił się, patrząc przez okno w mrok nocy. Starał się wyobrazić sobie sędziwego krewnego, którego przecież nigdy nie widział.
Joshua kaszlnął dyskretnie, jak to miał w zwyczaju, gdy chciał powiedzieć coś niepytany.
- Sprawdziłem pozostałe pokoje, panie pułkowniku. W sąsiednim znalazłem posłane łóżko. Reszta jest pusta.
- Dwie sypialnie dla nas dwóch wystarczą. Co jeszcze widziałeś? Dokąd prowadzi ten korytarz?
- Donikąd. Kończy się ślepą ścianą.
Zeszli na dół.
- Wygląda na to - rzekł Clay - że były to kiedyś izby dla służby, i zapewne tylko to ocalało z pożaru.
Znaleźli się znów w kuchni. Clay podszedł do drzwi w przeciwległej ścianie. Nacisnął klamkę - nie ustąpiły. Dopiero wtedy dostrzegł, że w solidnym zamku tkwi klucz. Przekręcił go i stanął w mrocznym i wilgotnym korytarzu z kamienną posadzką, pełnym szmeru padających kropel. Clay uniósł lampę, aby oświetlić drogę, i ruszył przed siebie. Korytarz kończył się niewielkimi schodami, za którymi były kolejne drzwi. Otworzył je i poczuł gwałtowne smagnięcie deszczu. Przysłonił lampę od wiatru.
Znalazł się - jak ocenił - w miejscu, gdzie ongiś znajdował się hol wejściowy. Ujrzał przed sobą resztki wielkich schodów, które ginęły gdzieś w mroku, oraz przepalone krokwie, które podtrzymywały kiedyś izby na piętrze i dach.
Zdał sobie sprawę z okrutnego figla, jaki los spłatał jego rodzinie, która szczyciła się siedmiusetletnią historią. Oto on, Clay Fitzgerald, ostatni potomek, zrodzony na obcej ziemi, stoi w rodzinnym gnieździe, z którego pozostały tylko wypalone mury. Nagły powiew wiatru omal nie zgasił lampy. Clay zawrócił i zamknął za sobą drzwi, które dziś prowadziły donikąd.
Wrócił do kuchni, gdzie właśnie zjawił się Joshua, dźwigając tobołki z powozu. Postawił bagaż na podłodze.
- Powinien pan zajrzeć do stajni - rzekł tajemniczo. - Znajdzie pan tam coś niezmiernie ciekawego.
Przeszli przez dziedziniec. Stajnie znajdowały się po drugiej jego stronie. Wrota były otwarte. Joshua zdążył już wprowadzić powóz i konia pod dach. Na gwoździu wisiała lampa. Murzyn uniósł ją.
- Niech pan popatrzy, pułkowniku.
W świetle latarni Clay ujrzał wierzchowca. Piękne zwierzę - kara klacz z sierścią jak aksamit. Ze znawstwem i przyjemnością, jaką daje obcowanie z wyjątkowo udanym tworem natury, Clay poklepał ją po grzbiecie.
- Jeszcze jeden prezent od Dobrej Samarytanki? - wtrącił Joshua.
- Jeśli tak - zaśmiał się Clay - to niechże ciągle sprawia nam takie niespodzianki. To jeden z najpiękniejszych wierzchowców, jakie widziałem w życiu.
- Coraz więcej tu niewiadomych - mruknął Joshua.
Odwiesił latarnię i zabrał się do wyprzęgania konia z powozu.
- Ja się tym zajmę - rzekł Clay. - A ty zrób coś do jedzenia.
- Wedle rozkazu. - Murzyn wyciągnął kolejne dwie walizy z powozu i podreptał przez dziedziniec schylony pod ciężarem.
Clay zrzucił kurtkę, wyprzągł konia, znalazł jakąś derkę i starannie wytarł zdrożone zwierzę. Później wprowadził go do jednego z boksów i podsypał owsa do żłobu, czerpiąc ze sporego zapasu, który niewidzialna ręka przygotowała dla karej klaczy.
Deszcz jakby zelżał, gdy stanął przed stajnią i spojrzał na dziedziniec. Poczuł się zmęczony i głodny, ale tymczasem trzeba było zadbać o jeszcze jedną rzecz. Wyciągnął z powozu wielki, kryty skórą kufer podróżny. Zarzucił sobie na plecy i w deszczu ruszył do domu.
Zaniósł kufer do sypialni. Gdy wrócił do kuchni, poczuł kuszącą woń jadła. Joshua stał przy ogniu z patelnią w ręku.
- Nie wiem, co to jest, ale pachnie wspaniale - rzekł Clay.
Murzyn zaśmiał się wesoło.
- Pieczona szynka, jajka i grzanki. Jutro rozejrzę się i zobaczę, co lepszego można by przyrządzić.
- Nie narzekaj. Bywało, że jadaliśmy gorzej.
Joshua nakrył już do stołu, nie zapominając o butelce brandy od Cohana. Clay nalał spore porcje do szklanek i rozsiadł się przed kominkiem.
- To najlepsze, co człowieka może spotkać w ciągu dnia, pułkowniku - zaśmiał się Joshua. - Zawsze tak pan mawiał na wojnie.
Clay pociągnął ze szklanki i aż się zdziwił. Zaśmiał się i znów pociągnął spory łyk.
- Coś nie tak, pułkowniku?
- Przeciwnie. Jeszcze jedno przyjemne zaskoczenie. To chyba najlepsza francuska brandy, jaką piłem w życiu.
Ciekawe, skąd taki nędzny oberżysta, jak Cohan, bierze taki trunek.
- Nie mam pojęcia - Joshua nakładał jedzenie na talerze. - Ale jedno jest pewne: Irlandia to nie jest kraj dla dżentelmenów.
- A Georgia? Chcesz powiedzieć, że Georgia to miejsce dla dżentelmenów? - zaśmiał się Clay, zasiadając za stołem. - Nie sądzę, aby Irlandczycy zgodzili się z tą opinią. A jeśli tłum w oberży uznać za reprezentację tej nacji, to na twoim miejscu nie ryzykowałbym głoszenia tu takich opinii. Przypomnieli mi się ci awanturnicy od generała Hooda.
Murzyn aż zadrżał na wspomnienie zabijaków z Teksasu, którzy bronili oblężonej Atlanty.
- Niech pan tak nie mówi - rzekł, biorąc się do jedzenia. - Nie ma na świecie gorszych łotrów niż banda Johna Hooda, chyba że szatan znów coś tam namieszał.
Zamilkli pochłonięci posiłkiem. Minęła dłuższa chwila. Wreszcie Clay westchnął, nasycony, i sięgnął po brandy.
- Zawsze twierdzę, że jeśli chodzi o jedzenie, Josh, to jesteś prawdziwym cudotwórcą.
- To prawda, pułkowniku. I nie pan pierwszy to mówi. Pański ojciec też mi pochlebiał. Dlatego nie pozbył się mnie, nawet wtedy gdy musiał wszystko sprzedać, tuż przed wojną, kiedy pańska matka zmarła. Powiadał, że beze mnie byłby stracony.
- Tak samo, jak ja. Ojciec miał rację.
Joshua uznał, że komplement był jak najbardziej zasłużony, i nic już nie powiedział. Zaczął sprzątać naczynia, a Clay wrócił na fotel przy kominku. Rozsiadł się wygodnie i wpatrując się w ogień, sączył brandy. Ani się spostrzegł, gdy ogarnięty sennością, zapadł w drzemkę. Ocknął się, ziewnął szeroko i wstał nie bez trudu.
- Dzień był męczący. Chyba już pójdę spać. Jutro czeka nas dużo roboty - rzekł.
- Kawę podam o siódmej, jak zawsze - odparł Joshua.
Clay kiwnął głową, wziął lampę i ruszył na górę.
W sypialni było raczej chłodno. Postawił lampę na stoliku przy łóżku, otworzył okno. Deszcz przestał padać, powietrze pachniało świeżością, wiał lekki wiatr, niosąc woń pól i lasu. Oddychał głęboko, chłonąc zapach wilgotnej ziemi. Poczuł się tak zmęczony, że musiał natężyć całą wolę, aby nie runąć na łóżko w ubraniu. Rozebrał się, zdmuchnął lampę i pogrążył się we śnie.
Ocknął się, choć jeszcze przez chwilę nie był pewien czy to nie sen. Przez otwarte okno płynęła poświata księżyca.
Leżał bez ruchu, wpatrując się w sufit i dziwiąc się, że zmęczenie całkiem go opuściło. Sięgnął po zegarek znajdujący się na stoliku przy łóżku. Dochodziła druga. Spał więc jakieś pięć godzin. Poświata księżyca jakby nieco zszarzała. Clay podniósł się i cicho podszedł do okna.
Noc była piękna, wszystko dookoła tchnęło świeżością po deszczu. Stał przy oknie, podziwiając nieznany sobie widok. Na nagiej skórze czuł lekki wiaterek. Panowała cisza i tylko gdzieś z daleka dobiegło szczekanie psa. Chmury odpłynęły i znów na niebie usianym gwiazdami aż po horyzont pojawił się księżyc w pełni.
Nagle rozległ się tętent. Niewyraźny zrazu. Dopiero po chwili Clay rozpoznał znajome dudnienie końskich kopyt bijących o ziemię. Wychylił się z okna i dostrzegł na wzgórku, za którym zaczynały się wrzosowiska, sylwetkę jeźdźca, wyraźnie odcinającą się na tle granatowego nieba.
Tajemniczy osobnik szarpnął za wodze i koń przysiadł na zadzie. Przez sekundę, choć zdawało się, że trwa to znacznie dłużej, człowiek i zwierzę trwali w bezruchu, jak wykuci w kamieniu lub odlani w brązie. Wtedy to Clay poczuł na sobie czyjś wzrok. Cofnął się w głąb sypialni, gdzie dobiegł go ni to wesoły, ni drwiący śmiech. Koń ponaglony ostrogą skoczył do przodu. Jeździec znikł za wzniesieniem.
Clay pośpiesznie narzucił na siebie ubranie. Był całkiem przytomny. Zbyt dużo było tajemnic i nieoczekiwanych wydarzeń w Claremont, postanowił więc, że rozwiąże przynajmniej tę zagadkę. Zszedł cicho do kuchni, niosąc buty w ręku. Tam dopiero je włożył. Wybiegł na dziedziniec i popędził do stajni.
Otworzył szeroko drzwi, by księżyc oświetlił wnętrze. Kara klacz zarżała z cicha, jakby dając znać, że wie i że czeka. Dostrzegł siodło angielskie - lżejsze niż te, do których przywykł w Ameryce. Wyprowadził konia z boksu. Osiodłał. Zaciągnął popręg i wtedy usłyszał kroki. Odwrócił się błyskawicznie. Joshua stał w drzwiach do stajni z wyrazem surowej nagany na twarzy.
- W ciemności wyglądasz jak sowa - rzucił Clay.
- Co pan robi po nocach, to pańska sprawa, pułkowniku. Jednak biorąc pod uwagę to, co już się tu wydarzyło, niech mi pan zrobi łaskę i weźmie to! - W wyciągniętej ręce trzymał czarny, skórzany pas z sześciostrzałowym koltem w kaburze.
Clay przypasał broń.
- Niech będzie. Dla świętego spokoju. Czasami jesteś bardziej gderliwy niż wiejska starucha. - Skoczył na siodło. - A teraz marsz do łóżka. I bez żadnych kłótni.
Pociągnął za cugle i klacz ruszyła na dziedziniec, nim Joshua zdołał cokolwiek powiedzieć.
Przystanął na wzgórku i rozejrzał się. Z oddali znów dobiegły psie głosy, co przywiodło mu na myśl parne noce w Georgii, gdy jako dziecko budził się ze snu i marzył, by pojechać konno przed siebie, jak tej nocy właśnie.
Ruszył kłusem, a gdy znalazł się na wrzosowisku, puścił klacz galopem. Pochylił się nad końskim karkiem podniecony przygodą, uradowany pędem. Tak przebył półtora kilometra. Ściągnął cugle, koń przeszedł w kłusa. Przystanął przy kępie drzew. Delikatnie pogłaskał wierzchowca.
- Wspaniała! - szepnął. - Moja maleńka. - Klacz potrząsnęła łbem, jakby przyjmując pochwałę.
Gdzieś w pobliżu rozległo się końskie rżenie. Kobyła zastrzygła uszami i też zarżała. Clay zeskoczył z siodła i pociągnął ją w gęstwinę. Na wzgórku, odległym może o dwadzieścia, a na pewno nie więcej niż trzydzieści metrów, stanęła grupa kilku jeźdźców.
- To koń - dobiegło wyraźnie do uszu Claya. - Jestem pewien, że słyszę rżenie, i to całkiem niedaleko.
Clay położył rękę na pysku klaczy i zamarł.
- Przywidziało ci się, Patrick - rzekł inny. - A może się boisz? Nie ma czego. Burke i jego ludzie są po drugiej stronie majątku. Czyhają na kłusowników. Ci tymczasem wcale się nie zjawią - zaśmiał się.
Ruszyli całą gromadą. Clay odczekał dłuższą chwilę i gdy odjechali na jakieś pół kilometra, puścił się ich śladem.
Dojechał na wzgórek, gdzie poczuł uderzenie wiatru. Oblizał wargi - słono, a więc niedaleko jest morze. Tymczasem jeźdźcy zniknęli gdzieś. Zatrzymał się, aby zorientować się w okolicy.
W świetle księżyca mógł sięgnąć okiem daleko nad wrzosowiska, przecięte wąskim, ocienionym parowem. Tam właśnie musieli się skierować. Ruszył w tę stronę, jednak po chwili przystanął, słysząc za sobą ni to tętent kopyt, ni to stąpanie człowieka. Obejrzał się. Nikogo nie zauważył.
Na wszelki wypadek poczekał jeszcze trochę. Niczego jednak nie usłyszał ani nie dostrzegł. Uznał, że musiało mu się przywidzieć. Pociągnął delikatnie za cugle i ruszył w dół wzgórza, ku dolinie.
Ścieżka, choć kręta, była dość wygodna. Puścił klacz krótkim galopem, starając się wzrokiem przebić ciemności. Dziesięć minut później dotarł do miejsca, gdzie wąska droga kończyła się stromizną. Wstrzymał konia. Z dołu dobiegał szum morskich fal i jakieś głosy. Skierował wierzchowca nieco w bok ze ścieżki, gdzie rozciągała się sporawa półka porośnięta wrzosem. Zsiadł z konia i zbliżył się do urwiska.
Księżyc odbijał się w półkolistej zatoczce, pośrodku której, jakieś sto metrów od brzegu, kotwiczył szkuner. Żagle miał zwinięte, a takielunek wyglądał z daleka jak delikatna pajęcza sieć. Clay legł we wrzosach i podczołgał się do przepaści; na dole rozciągała się piaszczysta plaża. Prowadziła do niej tylko jedna, jedyna droga, ta, którą przyjechał i którą z ostrożności opuścił, nie zjeżdżając na dół.
Tam zaś, gdzie leniwe fale spotykały się z lądem, stało kilka koni. Jeźdźcy, bez wątpienia ci sami, których ślad przywiódł go w to miejsce, wyładowywali coś z szalupy. Wszystko przebiegało sprawnie, co świadczyło, że robią to nie pierwszy raz. Nie brakło też żartów, docinków i głośnego śmiechu, zwłaszcza gdy temu czy owemu przyszło zamoczyć nogi w falach.
- Wyjaśniła się przynajmniej jedna tajemnica - mruknął Clay do siebie - skąd mianowicie Cohan bierze trunek.
Rozbawiłaby go ta myśl, gdyby nie to, że wrzosy na skraju urwiska zaczęły się osuwać pod ciężarem jego ciała. W dół posypała się lawina kamieni i żwiru, alarmując ludzi na plaży. Nocną ciszę przeszył ostry gwizd. Clay zerwał się do ucieczki, gdy rozległ się huk wystrzału. Kula ze świstem przeleciała obok.
Najwidoczniej tajna operacja była starannie przygotowana, straże rozstawione, bowiem gdy wskakiwał na siodło, na ścieżce pojawiło się trzech jeźdźców, którzy galopem ruszyli w jego stronę.
Ponaglił klacz piętami. Nawykłe do biegu zwierzę zareagowało jak na gonitwie. Pochylił się nad końskim karkiem i szeptał słowa zachęty. Za sobą słyszał krzyki prześladowców, ale klacz rwała rączo do przodu i zręcznie wspięła się na szczyt pagórka.
Nie znał tej okolicy, bo kiedyż miał ją poznać. Zorientował się jednak, że pędzi jakąś wąską dolinką, parowem raczej. Obejrzał się. Najszybszy z prześladowców był może pięćdziesiąt metrów z tyłu. Clay zaufał wierzchowcowi. Pozwolił, by klacz wybrała najlepszą dla siebie drogę.
W chwilę później zaklął ze złości. Znalazł się w potrzasku. Przed nim wyrosła ściana wznosząca się pionowo na pięćdziesiąt metrów w górę, natomiast zbocza po obu stronach parowu były strome jak wiejska strzecha.
Nie bał się. Irytowało go tylko, że znów może dojść do starcia, jak w oberży, i gdy nadsłuchując zorientował się, że pierwszy prześladowca jest już u wejścia do parowu, wyjął rewolwer. Polerowany metal błysnął w świetle księżyca. Clay czekał spokojnie. Zawsze był spokojny, gdy trzeba było stanąć oko w oko z niebezpieczeństwem.
I oto ze wzgórza, które stromizną wznosiło się nad parowem, dobiegł go dźwięczny śmiech, jakby znajomy. Obrócił się z bronią gotową do strzału. Ujrzał tego samego jeźdźca, którego godzinę temu, nie więcej, widział z okna swojej sypialni.
- Niech pan wjeżdża na zbocze, jeśli chce pan z tego wyjść cało. Klacz da radę, zapewniam pana, pułkowniku - dobiegł go jasny głos.
Nie wahał się ani chwili. Pościg był tuż-tuż. Strzelił raz w powietrze, by mieli się na baczności, i wjechał na zbocze. Wierzchowiec, którego dosiadał, był rzeczywiście dzielny. On zaś wtulił się w koński kark, by nie obciążać swym ciężarem tylnych nóg zwierzęcia. Tuż przed szczytem koń poślizgnął się na mokrym wrzosie. Clay zsunął się z siodła i pociągnął za lejce. Uwolniona od ciężaru jeźdźca, klacz skoczyła do przodu. W sekundę później byli już na górze.
- Pułkowniku, za mną! - zawołał ów tajemniczy człowiek, dzięki któremu Clay wydostał się z pułapki. Skoczył więc na siodło i ruszył za swoim wybawcą. Towarzyszyły im cichnące okrzyki i przekleństwa ludzi z pościgu, którzy odkryli, że udało mu się wymknąć.
Rozciągała się przed nimi otwarta przestrzeń lekko tylko pofalowanego wrzosowiska. Clay zerknął przez ramię. Ścigający jeszcze nie zrezygnowali, dzieliło ich jednak dobrych kilkaset metrów. I znów poczuł radość, jakiej zawsze doznawał, gdy pędził konno prosto przed siebie. Starał się doścignąć swego przewodnika.
Klacz rwała do przodu i z każdym metrem był coraz bliżej, aż wreszcie oba wierzchowce biegły łeb w łeb. Nieznajomy był ubrany w prostą tweedową kurtę. Kapelusz o szerokim rondzie zasłaniał mu twarz. Zerknął na Claya i zaśmiał się radośnie, gdy znaleźli się w płaskiej, zalesionej dolinie.
Wtedy też nieznajomy gwałtownie skręcił. Clay ruszył za nim. Droga, którą wybrał, wiła się między drzewami i po chwili Clay był cały mokry od uderzeń nasiąkniętych deszczem gałęzi. Zarośla przerzedziły się i wjechali na polanę okoloną niskim płotem. Przesadzili go niemal równocześnie i zatrzymali spienione konie przed czymś, co wyglądało na zrujnowaną myśliwską chatę.
Clay zeskoczył na ziemię i z wdzięcznością poklepał klacz po karku.
- Jestem więc pańskim dłużnikiem - rzekł do nieznajomego.
Ten nie odpowiedział. Uniósł tylko dłoń, nakazując milczenie. Usłyszeli odgłos kopyt na piaszczystej drodze. Zbliżał się pościg. Prześladowcy jednak pojechali dalej i znów nastała cisza.
Tajemniczy jeździec siedział bez ruchu, nadsłuchując. Gdy wreszcie tętent pościgu ucichł, zaśmiał się radośnie.
- Głupcy - rzekł - pojadą pewnie jeszcze co najmniej kilometr, nim się zorientują, że wcale nas tam nie ma.
Głos brzmiał czysto i dźwięcznie i niósł się w powietrzu, jak bicie w dzwon okrętowy po morzu. Clay zmarszczył brwi, ponieważ zdał sobie sprawę, że nie może on należeć do mężczyzny. Wtedy to nieznajoma skłoniła się lekko, uchylając kapelusza. Krucze, długie włosy rozsypały się jej na ramiona.
- Niech mnie kule biją - zawołał zaskoczony pułkownik.
Konia dosiadała niewiasta, dziewczyna ledwie, bo nie mogła mieć więcej niż osiemnaście lat. Postać jej była drobna, delikatna, czego wcześniej nie mógł widzieć, bo kryła ją obszerna kurtka do konnej jazdy. Miała wielkie oczy, może tylko odrobinę za szeroko rozstawione jak na klasyczną piękność. Odznaczała się wdziękiem i zniewalającym czarem.
- Kimże, u diabła, pani jest? - spytał niecierpliwie. - Dianą, Boginią Łowów, czy też Boginką Głębokiej Nocy?
Potrząsnęła ciemnymi lokami i znów zaśmiała się radośnie, jak wtedy, gdy - rozbudzony nagle - usłyszał ją po raz pierwszy przez okno sypialni. W świetle księżyca dojrzał jej wesołą twarzyczkę.
- Słyszałam, że dżentelmeni z Południa słyną z galanterii. Pański komplement nie tylko to potwierdza, ale wręcz przekonuje, że w tym, co mówią, nie ma żadnej przesady.
Clay zdjął kapelusz i złożył głęboki ukłon.
- Pułkownik Clay Fitzgerald, do usług. Czy będzie mi dane poznać pani imię?
- Jeszcze nie teraz, pułkowniku. Wolę zostać Dianą lub Boginką Głębokiej Nocy, jeśli pan pozwoli. To takie romantyczne.
Nakładał właśnie kapelusz, gdy nieznajoma dała ostrogę swemu koniowi, przesadziła płot i zniknęła w gęstwinie. Z daleka dobiegł go tylko jej dźwięczny śmiech. Nie miał nadziei, że doścignie tajemniczą damę. I rzeczywiście, gdy dojechał do traktu, mignęła mu tylko jej sylwetka na wzniesieniu, by po chwili wtopić się w ciemność.
Tej nocy już jej nie zobaczył. Zatrzymał się na wzgórzu. Wyjął cygaro i zapalił, dłońmi osłaniając wątły płomień zapałki od bryzy wiejącej z oceanu. Rozmyślał o tajemniczym spotkaniu i zastanawiał się, kim mogła być Boginka Głębokiej Nocy. Uśmiechnął się do siebie. Na odpowiedź nie będzie zapewne długo czekał.
Krótkim galopem ruszył do Claremont, pogrążony w nocnej ciszy i otoczony aromatem cygara. Na wzniesieniu w pobliżu domu wstrzymał konia. Ogarnął wzrokiem odległe wzgórza Connemara i posrebrzoną księżycem morską toń na horyzoncie. Niewiele miejsc na świecie przedstawiało równie wspaniały widok.
Pierzchła gdzieś myśl o tym, że źle uczynił, przybywając do Irlandii, bo nie dane mu będzie zaznać tu pokoju. Przeciwnie, był zadowolony, że znalazł się w tym kraju, którego piękno zapiera dech w piersiach. Cieszył się na myśl o dniu jutrzejszym. Uśmiechał się w radosnym podnieceniu, gdy wreszcie zajechał na podwórze Claremont.
Poranek wstał pochmurny. Siąpił deszcz, gdy Clay wyruszył z Claremont, kierując się ku drodze, prowadzącej między kępami drzew na wzgórze, za którym rozciągały się wrzosowiska.
Do siodła przytroczył swoją starą, wojskową jeszcze torbę, w niej zaś umieścił przesyłkę przeznaczoną dla Shauna Rogana. Jechał niespiesznie, kuląc się przed deszczem, i zastanawiał się, co też może zawierać ów pakunek, o którego przekazanie proszono go w Nowym Jorku.
Właściwie nie znał człowieka, który mu to powierzył, Jamesa O’Harę spotkał bowiem przypadkiem tylko, na przyjęciu, krótko przed wyjazdem do Irlandii. Gdy wspomniał w rozmowie, że celem jego podróży jest Galway, nowy znajomy spytał, czy nie zechciałby zabrać ze sobą pewnej przesyłki. Clay wyraził zgodę, nie przywiązując większego znaczenia do niezobowiązującej, jak sądził, rozmowy. Tymczasem zaś, gdy nazajutrz stawił się na pokładzie statku, który miał go zabrać na drugą stronę Atlantyku, w kabinie czekał już nań pakunek wraz z uprzejmym listem, wyrażającym podziękowania za przysługę.
Zaczął podejrzewać, że O’Hara wykorzystał przypadkową znajomość i że powierzył mu wcale niezwyczajną misję, a spotkanie z Dennisem i Kevinem Roganami przekonywało go, że istotnie zawartość przesyłki może budzić wątpliwości.
Odpędził ponure myśli i rozejrzał się po okolicy. Mgła skrywała wzgórza i ograniczała widoczność, poranek jednak tchnął świeżością i napełniał radością serce. Gwizdnął wesoło przez zęby, puścił konia krótkim galopem, nie zwracając uwagi, że deszcz zacina coraz mocniej.
Jak zapewnił go Kevin Rogan, droga biegła prosto przez wrzosowiska jakieś pięć kilometrów, by później zejść stromizną w szeroką dolinę. Tam zaś, między kępami dorodnych, starych buków, stał kamienny dworek, równie wiekowy jak otaczające go drzewa, ale zadbany, przyzwoicie wyglądający. Całe zresztą gospodarstwo świadczyło o dostatku. Porządny płot okalał okazałe podwórze. Na ganku stała jakaś kobieta z dwoma skopkami w rękach. Zobaczywszy zbliżającego się jeźdźca, odstawiła ciężary i osłaniając oczy dłonią, obserwowała nadjeżdżającego.
Była wysoka, ale wychudzona i sterana. Życie widać nie szczędziło jej trudów. Spod szala, którym osłaniała głowę, wysuwały się szare jak metal, siwe włosy. Spojrzała na przybysza niechętnie błękitnymi oczami.
- Pani Rogan? - spytał Clay, uchylając kapelusza. Gdy potwierdziła, przedstawił się: - Nazywam się Fitzgerald. Czy zastałem pani męża?
- Nie ma go. Wyjechał na cały dzień - odparła nieprzyjaznym tonem.
- A czy zechce mi pani powiedzieć, o której godzinie można się go spodziewać?
- Kto go tam wie. Wpada, wypada i tyle - schyliła się i podniosła skopki. - Tracicie tylko czas, panie - ucięła i bez dalszych wyjaśnień obróciła się na pięcie i ruszyła do obory.
Clay odprowadził ją wzrokiem, marszcząc brew.
- Nie miejcie mojej matce za złe, panie - usłyszał za sobą - rzadko bywa uprzejma dla obcych.
Mężczyzna, który wypowiedział te słowa, stał w otwartych drzwiach stajni, wycierając ręce kawałkiem szmaty. Spod jasnej jak pszenica czupryny, świadczącej, że należy do klanu Roganów, spoglądały na Claya uważne, śmiałe oczy. Rysy twarzy znamionowały inteligentnego człowieka. Clay podjechał bliżej.
- Dane mi już było spotkać Dennisa, Marteena i Kevina Roganów, w tym zresztą porządku - rzekł. - Z kim teraz mam przyjemność? - spytał z uprzejmym uśmiechem.
Mężczyzna odwzajemnił uśmiech.
- Jestem Cathal, pułkowniku, najspokojniejszy w rodzinie, jak powiadają. Kevin wspomniał, że ma pan wpaść dzisiaj.
- Widzę, że ojca nie ma w domu.
- Załatwia jakieś pilne sprawy w Galway. Wróci z chłopcami pod wieczór.
Clay wychylił się z siodła i zajrzał do wnętrza stajni, w której stało ze trzydzieści koni w solidnych boksach, gwizdnął ze zdumienia.
- Co za dorodne zwierzęta!
- Staramy się, pułkowniku. Hodujemy je. - Cathal pogładził klacz Claya po pysku, jakby znał to zwierzę. - Mamy parę ładnych wierzchowców, żaden jednak nie umywa się do pańskiej Pegeen.
- Zna pan tę klacz? - zdziwił się Clay, unosząc brwi.
- A jakże - odparł Cathal. - Pański stryj był z niej niezmiernie dumny. Lepszej nie znajdzie pan w całej okolicy, ba, w kraju. Panna Joanna bardzo się o nią troszczyła.
Panna Joanna? Claya aż korciło, by spytać, kto to taki, ale opanował pokusę. Cathal Rogan nie podtrzymał konwersacji. Zapadło milczenie, które przerwał Clay.
- No cóż, na mnie już pora - rzekł z uśmiechem. - Zechciej, panie, powiadomić ojca, że zjawię się jutro - i ruszył ku bramie.
- Kevin mówił, że ma pan dla nas jakąś przesyłkę, pułkowniku - rzekł Cathal.
- Dla pańskiego ojca - rzucił Clay przez ramię. - I wolałbym wręczyć mu ją osobiście. - Puścił konia kłusem i po chwili jechał już drogą prowadzącą na wzgórze. Przystanął tam, by raz jeszcze spojrzeć na posiadłość Roganów. Jedno było pewne - gościnność nie była ich największą zaletą, a obcych traktowali bez uprzejmości, jeśli nie wszyscy członkowie tego klanu, to z pewnością Cathal i jego zgorzkniała matka.
Miał już ruszyć dalej, gdy dostrzegł jakiś ruch w gęstwinie za domem Roganów. Zaczął się przypatrywać i po chwili dostrzegł, jak spomiędzy buków wypadła gromada konnych i wjechała na dziedziniec.
Pani Rogan stanęła w drzwiach obory ze skopkami w rękach. Któryś z jeźdźców zeskoczył z konia i podszedł do niej. Rozmawiali o czymś przez chwilę, a gdy w pewnym momencie kobieta energicznie pokręciła głową, jakby czemuś przeczyła, jej rozmówca pchnął ją brutalnie. Niewiasta zachwiała się, upuściła naczynia i padła na ziemię. Mleko popłynęło między kamienie podwórza.
Gdzież jest Cathal? - pomyślał Clay i w tym momencie zobaczył, że młody Rogan biegnie chyłkiem ze stajni ku domowi. Kiedy zaś pani Rogan zaczęła podnosić się po upadku, Cathal pojawił się na ganku ze strzelbą. Uniósł ją do ramienia, nie zdążył jednak nic zrobić, bowiem jeden z konnych zajechał pod ganek, przycisnął go do muru i wytrącił broń z ręki.
Nie namyślając się, Clay dał koniowi ostrogę i popędził na przełaj w dół, ku dworkowi Roganów. Minął zagrodę i wpadł na dziedziniec.
Tylko jeden z przybyszów siedział jeszcze w siodle. Czwórka innych groźnie napierała na Cathala, podczas gdy reszta zaczęła wypędzać konie ze stajni. Cathal toczył zawzięty, ale i beznadziejny bój. Wreszcie dosięgły go pięści napastników i osunął się na ziemię. Gdy jeden z mężczyzn miał mu wymierzyć cios ciężkim butem, pani Rogan rzuciła się nań i zaczęła szarpać za poły kurtki. Zaklął szpetnie, odrzucił kobietę i znów zamierzył się na Cathala.
W tej to chwili zjawił się Clay. Wjechał między napastników, rozpraszając ich na boki, walczącego zaś z Roganem kopnął z całej siły w twarz. Uderzony zawył z bólu, zachwiał się i osunął na ziemię, nie wydając już żadnego głosu.
Pegeen zatańczyła na tylnych nogach, szykując się do odparcia ataku ze strony napastnika siedzącego w siodle. Clay stanął oko w oko ze znanym już sobie totumfackim sir George’a Hamiltona.
Burke aż poczerwieniał z wściekłości i rzucił mu gniewne spojrzenie.
- Na Boga - krzyknął - posuwa się pan za daleko, pułkowniku. Radzę, niech się pan nie miesza do nie swoich spraw. Jesteśmy tu z rozkazu sir George’a.
- A ja uznaję, że to i moja sprawa. Czy to wasz pan każe napadać na bezbronne kobiety i robić zamieszanie?
Jeden z pomocników Burke’a sięgnął po strzelbę Cathala, którą ten w szarpaninie wypuścił z rąk. Clay zauważył to i błyskawicznie wsunął rękę za pazuchę, wyjął rewolwer i strzelił bez wahania. Pocisk odbił się rykoszetem od kamienia tuż przy nodze napastnika, który wrzasnął przerażony i uciekł.
Clay, nie chowając broni, spojrzał na Burke’a chłodno.
- Najpierw, panie Burke, każe pan zagonić konie do stajni, a potem opuści pan to miejsce - rzekł stanowczym głosem. - Niewykluczone - dodał, wskazując na nieszczęś nika pod murem, którego obalił celnym kopnięciem - że ten ma złamaną szczękę. Rano się okaże, czy istotnie tak jest. Jeśli będzie trzeba, przyślijcie go do mnie, a ja zobaczę, co się da zrobić.
Burke obrzucił go nienawistnym wzrokiem. Clay wytrzymał spojrzenie i Burke ustąpił. Wydał polecenia swoim ludziom, którzy zapędzili konie do stajni, a następnie zajęli się nieprzytomnym kompanem. Umieścili go w siodle i przywiązali rzemieniem, aby się nie osunął.
Pani Rogan uklękła nad Cathalem. Ten zaś, gdy zaczął odzyskiwać siły, odsunął ją i spróbował sam stanąć na nogi. Twarz miał posiniaczoną, wybity ząb, cierpiał, ale uśmiechnął się z wdzięcznością do swego wybawcy.
- Zaciągnęliśmy dług wobec pana, pułkowniku - rzekł - ale przekona się pan, że Roganowie nie zapominają o przyjaciołach. O wrogach też pamiętają - dodał, łypiąc na Burke’a.
- Odprowadzę tych dżentelmenów do wyjścia - rzekł Clay. - Zapewniam pana, że nieprędko tu wrócą.
Cathal zszarzał nagle, siły znów go opuściły, zachwiał się. Matka pośpieszyła, by wesprzeć syna i zaprowadzić do domu.
Clay spojrzał na Burke’a. Ten nic nie powiedział. Ruszył, a za nim gromada jego kompanów. Clay zamykał orszak. Nadal trzymał broń w pogotowiu. Minęli bramę. Zatrzymali się na skraju niewielkiego lasku. Burke kazał swoim ludziom jechać dalej.
- Nigdy panu tego nie zapomnę, pułkowniku - syknął jadowicie.
- A ja panu! - odparł spokojnie Clay, chowając broń do kabury. Wytrzymał pełne złości spojrzenie Burke’a i odprowadził go wzrokiem, gdy ten ruszył, by dołączyć do swoich ludzi. Gromada zniknęła za wzniesieniem.
- Zyskał pan wroga, a Burke to groźny przeciwnik - usłyszał znajomy głos.
Tym razem wyglądała mniej tajemniczo. Miała na sobie błękitny strój do konnej jazdy i trój graniasty kapelusz z białym piórkiem, które namokłe od dżdżu przylgnęło do filcu.
Uśmiechnął się i ruszył jej naprzeciw.
- Nie sądziłem, że Boginka Głębokiej Nocy objawia się także za dnia - zawołał. - A zatem zna pani tego draba?
- Jakże miałabym go nie znać, skoro jest rządcą w majątku mojego stryja? - wyciągnęła na powitanie rękę śmiało, jak chłopak, a nie subtelnie, jak młoda dama. - Nazywam się Joanna Hamilton. Pański stryj zaliczał mnie do swoich przyjaciół.
- Nie wątpię, nie wątpię - odparł Clay, przytrzymując podaną dłoń nieco dłużej, niż wypadało, czemu młoda dama wcale nie była przeciwna. - Należą się pani wielkie podziękowania z mojej strony, panno Hamilton. Przecież to dzięki pani znaleźliśmy ciepły kąt i jedzenie po podróży. Pani też dbała o tego oto wierzchowca, najwspanialszego, jakiego w życiu widziałem. A wreszcie pomogła mi pani, gdy nocą jak jakiś głupiec wpakowałem się w kłopoty.
Zaśmiała się tylko wesoło.
- Nie trzeba dziękować, pułkowniku. Niewielkie moje zasługi. Zajechałam tu jakieś dwadzieścia minut temu i widziałam, jak poczynał sobie pan z tymi ludźmi. Słyszałam też, iż wczoraj wywołał pan nie byle jaką sensację w oberży Cohana. Rozumiem teraz, dlaczego Jankesi potrzebowali aż czterech lat, by pokonać Południe.
- Ludzie zawsze przesadzają - rzekł skromnie Clay.
- Mój stryj jest raczej innego zdania - odparła, kręcąc głową.
- Wybaczy pani, ale nie rozumiem.
- Ależ to proste. Po pierwsze, stryj pełni urząd sędziowski. Po wtóre zaś, jest niechętny Roganom. Dziś rano usłyszał od Burke’a, iż to oni napadli na pana wczoraj na drodze z Galway.
- Jakiż to napad, dziecinada, ot co. Nie noszę w sercu urazy i nie widzę powodu, aby sir George miał się tym kłopotać.
- Znalazł jednak dogodny pretekst, aby wysłać Burke’a z ludźmi do Ukrytej Doliny, by przywiedli Shauna Rogana przed jego sędziowskie oblicze.
- Oni zaś, gdy nie zastali Shauna, brutalnie potraktowali jego małżonkę i napadli na syna. Czy pani stryj pochwala takie postępowanie?
- Wręcz zachęca do tego - odrzekła z goryczą. - Gardzi Irlandczykami. Ma ich za nic, jak Murzynów. Uważa, że to gorsza rasa i że Stwórca przeznaczył im takie miejsce.
- Sir George zdaje się być człowiekiem niezwykłego intelektu - rzekł Clay z wyraźną ironią. - A pani? Podziela pani jego poglądy?
- Moja babka ze strony matki była Hinduską. Urodziła się i wychowała w Kalkucie. Trudno więc, abym nosiła w sobie uprzedzenia rasowe.
Konie stąpały z wolna, niosąc jeźdźców drogą od domostwa Roganów. Clay zerknął uważnie na swoją towarzyszkę. Migdałowe oczy i kremowa cera właściwa Azjatkom rzeczywiście wskazywały na domieszkę egzotycznej krwi.
Spojrzała na niego i widząc, że ją obserwuje, spłonęła rumieńcem. Przez chwilę jakby straciła pewność siebie. Mogłoby się zdawać, że Clay ma przed sobą nie damę, a dziewczę jakieś. Trwało to sekundę, nie dłużej. Uśmiechnęła się nieznacznie i jakby jakieś światło oświetliło całą jej postać. W tym momencie Clay uznał, że kogoś tak cudownego jak ona jeszcze w życiu nie spotkał.
Gdy tak zerkała płochliwie, poczuł dziwne wzruszenie i serdeczność. Uścisnął rękę dziewczyny, dodając jej otuchy. Odpowiedziała uśmiechem i znikło gdzieś zakłopotanie, a w oczach znów pojawiła się pewność siebie.
Nagle deszcz lunął z niespodziewaną siłą. Ponagliła swego wierzchowca ostrogą. Clay pozwolił się wyprzedzić i dopiero po chwili puścił Pegeen galopem. Joanna tymczasem skręciła z drogi i wjechała w małą dolinkę, między drzewa, wśród których pobłyskiwało lustro wody.
Zatrzymała się pod konarami wielkiego buka, tuż nad brzegiem jeziorka. Zsiadła. Clay też zsunął się z siodła. Dziewczyna odgarnęła kosmyk mokrych włosów z czoła.
- Poczekamy tu, aż ulewa nieco zelżeje.
Clay zapalił cygaro, ona zaś zabawiała się rzucaniem patyczków do wody. Strzeliła palcami, gdy do brzegu podpłynęła kaczka, żebrząc o kęs. Łagodny wiatr niósł woń butwiejących liści.
- Ten zapach - szepnęła - czuje pan ten zapach? Chce się żyć, widząc, jak cudowna jest przyroda.
- Jesień to moja ulubiona pora roku - rzekł Clay. - Jest w niej coś z tęsknoty, coś tak ulotnego jak mgła, która wisi w powietrzu, by po chwili zniknąć, jakby jej nigdy nie było. Albo jak dym po wystrzale - dodał z nutą goryczy, bo jesienna aura przywiodła mu na myśl wojenne lata w Ameryce i klęskę pod Appomattox.
Oparła dłoń na jego ramieniu.
- Przepraszam - powiedziała szeptem niemal - nie chciałam wywoływać złych wspomnień. Wiem, co musiał pan przeżyć.
- Postanowiłem przyjechać do Irlandii, by wreszcie żyć w pokoju - rzekł z niewyraźnym uśmiechem - jednak już w Galway przekonałem się, że go tu nie znajdę. Ale proszę mi powiedzieć - zmienił temat - co pani robiła w pobliżu Roganów. Zbyt dziś dżdżysto na konny spacer.
- Jechałam właśnie do Claremont po pana, doktorze. Jest chore dziecko we wsi i chciałam poprosić, aby je pan zbadał. Nie mamy tu innego lekarza.
- Jeśli wybierała się pani do Claremont, to nadłożyła pani spory szmat drogi.
- Jeden ze służących usłyszał, jakie rozkazy stryj wydaje Burke’owi i powiadomił mnie. Postanowiłam ostrzec Roganów. To moi przyjaciele, bliscy przyjaciele. A tego gdzie się pan dorobił? - Z dziecinną ciekawością dotknęła delikatnie blizny na policzku Claya.
- Dawno, wieki temu - wzruszył ramionami. - W bitwie pod Pittsburghiem.
Zmarszczyła czoło, zastanawiając się nad czymś.
- Rozumiem - rozjaśniła się. - Jankesi z Północy i konfederaci z Południa nadawali różne nazwy tym samym bitwom. Bitwa pod Pittsburghiem to według Jankesów batalia pod Shiloh, prawda?
- Rzeczywiście. Widzę, że pani zna te sprawy - zdumiał się.
- A i owszem. Kupiłam sobie książkę Fremonta z opisem jego wizyty w wojskach Konfederacji. Wyszła w Londynie dwa lata temu. Pasjonująca lektura.
- Był na Południu przez trzy miesiące i sporo widział. Wyjechał w lecie tysiąc osiemset sześćdziesiątego trzeciego roku, po bitwie pod Gettysburgiem.
- Czytywałam także listy Lawleya z Południa, które drukował ”Times”, a oprócz tego pański stryj opowiadał mi o wydarzeniach, o których pisał pański ojciec. Szkoda tylko, że niewiele było tych listów, więc niewiele wiem o pana przygodach. Mam nadzieję, że zechce pan uzupełnić te luki.
- Dobrze - zaśmiał się. - Opowiem, a jakże, ale może kiedy indziej. Teraz zaś chciałbym się czegoś więcej dowiedzieć o pani.
- Nie wiem, czy to będzie ciekawe - odparła skromnie. - Mój ojciec był kapitanem w pułku sipajów w Indiach i urodziłam się w Madrasie. Gdy wybuchło powstanie, mieszkaliśmy w Lucknow. Ojciec zginął w czasie oblężenia, matka umarła dwa miesiące później.
- A pozostała rodzina?
- Stryj jest moim prawnym opiekunem - pokręciła głową. - Ale nie jestem dla niego ciężarem, ponieważ odziedziczyłam pewną fortunę. Traktuje mnie uprzejmie, ale z dystansem, pamięta bowiem o mojej babce. Unika mnie.
- A Burke?
Skrzywiła się z niesmakiem.
- Stryj nie cieszy się dobrym zdrowiem i zarządzanie majątkiem zostawił w rękach Burke’a. Sam zaś cały czas poświęca hodowli kwiatów.
- Widzę, że nie przepada pani za Burke’em.
- Nie znoszę go. Wyrósł i wychował się w naszym majątku. Jest bezwzględny. Wyrzekł się swojej rodziny i rodaków. Dba tylko o siebie i swoją przyszłość. Wszyscy się go boją i wszyscy go nienawidzą.
- Ludzie, z którymi najechał na Roganów, też nie sprawiali dobrego wrażenia.
- To Szkoci, ale nie górale. Z nizin. Specjalnie ich tu sprowadzono, do takich właśnie brudnych czynów.
- A czy stryj aprobuje sposób postępowania Burke’a?
- Nie interesują go metody, tylko wyniki, pułkowniku - odparła z goryczą. Przerwała i spojrzała w niebo. - Przeciera się, ruszajmy w drogę.
Clay pomógł jej dosiąść wierzchowca, ona zaś, gdy tylko znalazła się w siodle, dała ostrogę i zawołała:
- Ścigamy się do Claremont!
Wskoczył na konia i ruszył ostrym galopem przez las, ku drodze. Wyprzedzała go o jakieś czterdzieści, może pięćdziesiąt metrów. Pochylił się nisko nad karkiem klaczy i ponaglał ją do biegu. Stopniowo zaczął dopędzać dziewczynę. Zrównali się i przez pewien czas oba konie pędziły łeb w łeb. Joanna odwróciła głowę i obdarzyła go radosnym uśmiechem. Poczuł się tak, jakby otrzymał najwspanialszy prezent.
Przyśpieszył, wyprzedził ją i pierwszy wpadł na dziedziniec Claremont. Gdy dziewczyna zajechała tam w kilka chwil później, stał już obok Pegeen.
- Nie miałam równych szans - zawołała zdyszana. - Ma pan znacznie lepszego wierzchowca. To najlepsza klacz w całym kraju.
Gdy pomagał jej przy zsiadaniu, szepnął:
- Najlepszy koń i najpiękniejsza kobieta - marzenie każdego mężczyzny!
Po raz drugi tego dnia Joanna spłonęła rumieńcem. Przemilczała uwagę, wyraźnie speszona. Zjawił się Joshua.
- Josh, oto panna Hamilton, której zawdzięczamy wczorajsze przyjęcie.
Joanna wyciągnęła dłoń na powitanie najzupełniej naturalnym gestem. Joshua przyjął to z wdzięcznością.
- To zaszczyt, proszę pani - rzekł. - Przygotowałem świeżą kawę - zwrócił się do Claya. - Może zechcą państwo wypić filiżankę.
Clay spojrzał pytająco na Joannę. Zgodziła się i weszli do środka.
- Przed godziną przywieziono list od sir George’a Hamiltona, pułkowniku. Leży na stole.
Clay przeprosił Joannę i zajął się pismem. Joshua podał kawę.
- Pani stryj wydaje dziś przyjęcie powitalne na naszą cześć. Wiedziała pani o tym?
- Ależ naturalnie - odparła, napiwszy się kawy. - Przygotowania trwają od dwóch dni. Jeśli chodzi o te sprawy, to stryj całkowicie polega na mnie. Pochlebiam sobie, że nigdy go nie zawiodłam. Zaproszenie od Hamiltonów ma swoją wagę i nie wolno odmawiać.
- Rozumiem - rzekł Clay. - Ilu spodziewa się pani gości?
- Będzie pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt osób, w zależności od pogody i stanu dróg. Przyjdzie pan?
- Skoro pani tam będzie, to nie mogę odmówić - odparł z całą powagą.
Przez moment patrzyli sobie w oczy w milczeniu. Joanna uśmiechnęła się i dała znak, że trzeba ruszać.
- Czas chyba na nas - powiedziała, biorąc rękawiczki. - Muszę niebawem wracać do siebie, a wizyta we wsi u chorego chłopca zajmie nam pewnie całą godzinę.
Clay poszedł jeszcze na górę po torbę lekarską. Gdy wrócił, Joanna już siedziała w siodle. Joshua trzymał Pegeen.
- Wrócę za jakieś półtorej godziny - rzekł Clay, dosiadając konia.
Joshua znikł w kuchni, Clay z Joanną pokłusowali w stronę wsi.
Nadal mżyło, gdy dotarli do Drumore. Wioska przedstawiała ponury widok - zapuszczone chaty, chylące się ku ziemi, błotnista droga. Clay pomyślał, że chyba nigdy w życiu nie widział czegoś tak nędznego.
Ze studni pośrodku drogi jakaś kobieta czerpała wodę. Zgarbiona nad cembrowiną, z trudem wyciągała ciężkie wiadro. Clay zeskoczył z konia i pośpieszył z pomocą, zobaczywszy nalaną twarz i wydatny brzuch kobiety będącej w zaawansowanej ciąży.
- Nie powinniście dźwigać takich ciężarów - rzekł, biorąc wiadro. - Zaszkodzicie sobie.
- A któż mnie wyręczy? - poskarżyła się.
- Ano ja! - rzekł. - Prowadźcie mnie do chaty.
Poszła przodem ku chałupie po drugiej stronie drogi.
Clay wyprzedził ją, otworzył drzwi. Znalazł się w mrocznym, ubogim pomieszczeniu. Wilgoć spływała po kamiennych ścianach, a dymiący torf na kominku nie dawał prawie żadnego ciepła. Starucha mieszająca coś w saganku na ogniu nawet się nie obejrzała. W pomieszczeniu panował nieznośny odór wywołujący mdłości. Postawił wiadro na podłodze i spiesznie wyszedł na dwór.
- Droga pani Cooney, oto pułkownik Fitzgerald, lekarz - rzekła Joanna, nie zsiadając z konia. - Poślijcie po niego do Claremont, gdy zacznie się poród. Zajmie się wami.
- Oczywiście - rzekł Clay, gdy kobieta spojrzała nań pytająco. - Dajcie tylko znać, a zjawię się o każdej porze.
Łzy napłynęły jej do oczu. Chwyciła Claya za rękę i zanim zdołał zaprotestować, przycisnęła dłoń do ust. Zaraz potem zniknęła w chałupie.
Clay dosiadł konia, krzywiąc się z obrzydzenia.
- W tej chałupie jest gorzej niż w psiarni. Jak w ogóle można tak żyć? Nie uchowa się tu żadne dziecko. Do kogo, u diabła, to należy?
- Do mojego stryja - odparła Joanna. - Cała ziemia w tej okolicy należy do niego, nie licząc tego, co należy do pana, pułkowniku.
- Powinien się wstydzić. Nikt, kto tak upodla ludzi, nie ma prawa zwać się człowiekiem. Na Boga, powiem mu o tym, gdy się spotkamy.
- Próżny wysiłek, pułkowniku. On po prostu nie zrozumie pańskich pretensji. Proszę pamiętać, że traktuje Irlandczyków jak Murzynów.
- Więc powiem mu, że nawet niewolników traktowano znacznie lepiej.
- Odrzeknie, że niewolnicy mieli wartość, bo można ich było sprzedać, więc opłacało się na nich łożyć.
Dojechali do chaty na skraju wsi. Clay zsiadł i pomógł Joannie zejść z siodła. Sięgał właśnie po torbę z lekami, gdy w drzwiach chaty pojawił się ksiądz - starszy, zabiedzony, sześćdziesięcioletni może człowiek ze zmierzwioną, siwą czupryną i pooraną zmarszczkami twarzą. Oczy tylko miał błyszczące, żywe i ufne.
- Oto pułkownik Fitzgerald - Joanna dopełniła formalności. - Pułkowniku, przedstawiam panu ojca Costello.
Ksiądz uśmiechnął się i podał rękę na powitanie.
- Pański stryj był moim przyjacielem, pułkowniku - rzekł, ściskając energicznie dłoń Claya. - A znałem też pańskiego ojca, wiele lat temu. Cieszę się, że pan przybył.
Ruszył do chaty, a za nim Clay z Joanną. Znaleźli się w równie ubogim pomieszczeniu co poprzednio. Wilgoć spływała po ścianach, z komina snuł się duszący dym palonego torfu. Parę kur siedziało na grzędzie w kącie izby, pod ścianą beczała koza.
W innym kącie stało nędzne wyrko przykryte wyświechtaną derką, dalej zaś leżał na podłodze siennik, a na nim dziecko, otulone brudnym kocem. Na stołku obok czuwała jakaś kobieta.
Chory chłopiec dyszał ciężko, z wyraźnym trudem łapał powietrze i nie trzeba było więcej, by pojąć, na co cierpi. Clay przyklęknął nad posłaniem i aż serce mu zamarło ze współczucia. Chłopiec miał bladą, przezroczystą jak pergamin skórę, zapadnięte policzki, wychudzony był ogromnie. Na koszuli czerwieniały plamy krwi. Clay dotknął jego czoła, dzieckiem wstrząsał konwulsyjny kaszel, a z ust wypłynęła mu krwawa piana.
Łkając z cicha, kobieta otarła krew szmatką. Clay otworzył torbę, wyjął niewielki flakonik laudanum. Poprosił o wodę. Joanna podała kubek.
Clay rozpuścił kilka kropel leku w wodzie i napoił chłopca.
- To go uspokoi na kilka godzin - rzekł. - A dawno już pluje krwią?
- Bóg jeden wie, jak dawno - odparła kobieta. - Nie je, nocą poci się, a zarazem drży z zimna tak, że w żaden sposób nie można go rozgrzać. Nic mu nie pomaga, nawet jak zabieramy go z mężem do naszego łóżka. - Znów zaczęła szlochać. Clay pogłaskał ją po ramieniu.
- Nie martwcie się. Dziś będzie spał spokojnie, a jutro też zajrzę.
Spojrzała nań wzrokiem pełnym smutku.
- Ale my, panie, nie mamy pieniędzy.
- Nie myślcie o tym - rzekł bez namysłu Clay. - Nie wezmę od was ani grosza - i wyszedł, nim kobieta zdołała cokolwiek powiedzieć. Ciężko mu było na sercu.
- Zdoła mu pan pomóc? - spytała Joanna z troską.
- Umiera na suchoty - pokiwał ze smutkiem głową. - Aż dziw, że jeszcze się trzyma. Nie przeżyje chyba do jutra. Jeśli Bóg będzie dla niego łaskawy, to zgaśnie, nie budząc się więcej.
- Wola Pana - rzekł z cicha ojciec Costello.
Clay wskoczył na siodło, chwycił cugle.
- To zależy, ojcze, jak na to patrzeć. To nie wola Najwyższego, ale warunki, w jakich przyszło mu żyć.
Gorzej tu niż w chlewie - rzekł nie tyle z przyganą, co z żalem. - Jeśli pani pozwoli - zwrócił się do Joanny - to opuszczę ją teraz. Muszę zebrać siły po tym, co tu ujrzałem. Zobaczymy się wieczorem. - I nie czekając, ruszył kłusem przed siebie.
Wstąpił do oberży Cohana. Topił smutek w trunku, co pomogło o tyle tylko, że gdy pół godziny później wracał do Claremont, wspomnienie cierpiącej twarzy chłopca przestało go nękać. Przynajmniej na razie.
Wieczór był ciepły, wręcz parny, zanosiło się na burzę. Powóz Claya skręcił i przez kute wrota zajechał przed dwór dziedzica Drumore.
Clay wychylił się z okna i z ciekawością oglądał wspaniały park i okazały budynek, jasno oświetlony, choć dopiero miało się ku zachodowi. Joshua zatrzymał konie dokładnie u stóp schodów prowadzących do wnętrza. Dwóch lokai podbiegło natychmiast, by pomóc przybyszowi.
Clay wysiadł, zatrzymał się w paradnym wejściu, aby rzucić okiem na widok, jaki się stąd rozciągał. Zachodzące słońce złociło niebo nad czarną już linią lasu. Pogoda była bezwietrzna i dym prosto jak strzelił bił w górę. Miał wrażenie, że znalazł się w zupełnie innym świecie, takim, jaki znał sprzed wojny, za oceanem. Westchnął na wspomnienie tamtych dni i już nie zwlekając, wkroczył do przestronnego holu.
Lokaj wziął jego płaszcz i kapelusz. Clay podał zaproszenie siwemu majordomusowi. Ten przeczytał nazwisko, skłonił się i rzekł:
- Sir George oczekuje pana w oranżerii. Proszę tędy, panie pułkowniku.
Przeszli szerokim korytarzem, wyłożonym pięknym dywanem. Lokaj otworzył wykładane zielonym rypsem drzwi i znaleźli się w wilgotnym pomieszczeniu pełnym egzotycznych roślin. Gęstwina wijących się liści zwieńczała łukiem przejście, wokół zaś rosły barwne kwiaty o niezwykłych kształtach, jakich Clay nigdy w życiu nie widział. Pośrodku oranżerii, jakby na polanie, stał wiklinowy stół i kilka krzeseł, obok zaś dżentelmen w wieczorowym stroju z zajęciem przycinał winorośl.
- Sir George, przybył pan pułkownik Fitzgerald - zaanonsował lokaj.
- Dziękuję, Hammondzie. Powiedz mojej siostrzenicy, że dołączę do niej za pół godziny - polecił sir George surowym tonem, nie odwracając głowy.
Lokaj wycofał się dyskretnie, Clay oparł się o brzeg stołu.
- Zechce mi pan wybaczyć, pułkowniku - rzekł gospodarz - ale ta czynność wymaga wiele uwagi - i niemal w tym samym momencie westchnął zadowolony, odwrócił się i zaczął zdejmować rękawiczki.
Clay miał przed sobą wysokiego, sześćdziesięcioletniego mężczyznę o szczupłej twarzy z zapadniętymi oczami i niezdrowej, trupiej niemal cerze. Dłoń, którą uścisnął na powitanie, była wilgotna i miękka. Uśmiech tylko na ułamek sekundy rozjaśnił ponure, zimne oblicze.
- Witam pana w Drumore, pułkowniku. Miło mi pana gościć w moich progach.
Formuła powitania była nader uprzejma i Clay, chcąc nie chcąc, zrewanżował się w podobnym tonie.
- Ufam - powiedział - że wybaczył mi pan, sir George, iż nie przyjąłem wczoraj zaproszenia. Pilno mi było zobaczyć Claremont.
- To zrozumiałe, pułkowniku. Czy mogę panu zaproponować kieliszek sherry? - Sir George sięgnął po karafkę i mówił dalej: - Słyszałem, że doznał pan dziś rano pewnej nieuprzejmości ze strony mego rządcy. Zechce pan przyjąć wyrazy ubolewania. Burke rzeczywiście bywa czasami nietaktowny, ale też w naszej sytuacji i w tym kraju często musimy uciekać się do dość ostrych środków.
- A na czym polega owa, jak pan powiada, sytuacja? - spytał Clay, biorąc kieliszek z rąk gospodarza.
- W pewnym sensie już pan ją poznał. Musi pan przyznać, że w żadnym cywilizowanym kraju nie doświadczyłby pan rozboju na drodze w biały dzień. Żeby tylko to! Mamy tu do czynienia z morderstwami i w ogóle z naruszaniem prawa pod każdym względem.
- Zapewne to racja - rzekł Clay. - Ale należałoby może zastanowić się nad przyczynami takiego stanu rzeczy. Czyż powodem nie jest z jednej strony nędza, na którą ci ludzie są skazani, a z drugiej - ich pragnienie autonomii dla Irlandii?
- Samorząd, czy też autonomia, jest wykluczony z przyczyn natury ekonomicznej - stwierdził stanowczo sir George. - Wspieramy się tutaj na potędze Imperium Brytyjskiego i trwamy dzięki niemu. Spotka pan dziś wielu ziemian, niech ich pan zapyta o zdanie. Zobaczy pan, że wszyscy myślą jak ja.
- Spotkałem już ludzi, którzy są innego zdania -! rzekł Clay.
- Roganowie? Tych pan ma na myśli? - Sir George zmarszczył czoło niezadowolony. - Roganowie to hołota, sieją niepokój i są z tego znani w całej okolicy. Policja ma ich na oku. Jeśli posłuchałby pan mojej rady, to wytoczyłby im pan proces za to, czego dopuścili się wobec pana na drodze z Galway.
- To był tylko wybryk niesfornych młodzieńców - Clay pokręcił głową. - A poza tym, odzyskałem swoją własność, więc nie ma powodu, żeby ciągnąć tę sprawę.
- A czy mogę się zapytać, w jakim to celu odwiedził pan Roganów dzisiejszego ranka?
Jakiś wewnętrzny głos ostrzegł Claya, aby się miał na baczności.
- Wybrałem się po prostu na konną przejażdżkę. Zjawiłem się w dolinie akurat wtedy, gdy pańscy ludzie znęcali się nad panią Rogan i jej synem. Oczywiście, natychmiast temu przeszkodziłem.
- Roganowie to dzikusy.
Clay chciał zaprotestować, ale sir George uniósł rękę na znak, że jeszcze nie skończył.
- Nim wygłosi pan swój sąd, niech pan posłucha, co mam do powiedzenia - rzekł, siadając na krześle.
Uzupełnił kieliszki i zaczął opowiadać cichym, beznamiętnym głosem.
- Było to piętnaście lat temu, kiedy mieliśmy tu do czynienia z podobną sytuacją. Zamordowano kilku posiadaczy ziemskich i wszystkim groziło niebezpieczeństwo. Co do mnie, to nie podzielałem powszechnych obaw. Zawsze postępowałem uczciwie wobec moich dzierżawców, więc za nic miałem sobie listy z pogróżkami, jakie zacząłem wtedy otrzymywać.
- A któż je pisał?
Sir George otworzył szufladę, wyjął złożony arkusz papieru i podał gościowi.
- Oto przykład, proszę, niech pan sam zobaczy. Znaleziono to niedawno, przybite na drzwiach mojego domu.
List zawierał tylko dwa zdania, napisane wyraźnymi drukowanymi literami: ”Wkrótce nadejdzie twoja kolej. Strzeż się. Kapitan Swing”.
- Któż to taki ten kapitan Swing? - spytał Clay, oddając list właścicielowi.
Sir George uśmiechnął się blado, jakby dawał do zrozumienia, że sprawa jest oczywista.
- Nie istnieje nikt o tym nazwisku. Miejscowi, jak może pan wie, bawią się w takie różne sekretne organizacje i przybierają takie, pożal się Boże, romantyczne pseudonimy, jak właśnie ”kapitan Swing”, czy ”kapitan Mrok”.
W rzeczywistości każdy łajdak, który żywi nienawiść do swego pana i potrafi nagryzmolić parę zdań, śle takie posłania.
- Domyślam się, że w czasach, o których pan mówi, a więc przed piętnastu laty, spełniano owe groźby - rzekł Clay.
Sir George z powagą pokiwał głową.
- Zdarzyło się kiedyś, że z panią Hamilton wybraliśmy się z wizytą do przyjaciół. Uczyniliśmy nierozsądnie, jak się miało okazać, jadąc samotnie bryczką. Był piękny, letni wieczór. Gawędziliśmy po drodze o tym i owym...
Przerwał. Opowieść widać wywoływała w nim bolesne wspomnienia. Clay czekał taktownie, bez słowa. Sir George wychylił nieco sherry i odstawił kieliszek.
- Zasadzono się na nas w niewielkim lasku na wzgórzu przy moście. Mniej więcej półtora kilometra stąd, na drodze do Galway. Zabójca oddał tylko jeden strzał. Mierzył we mnie, ale kula trafiła moją małżonkę.
- Przemoc zawsze rodzi przemoc - westchnął cicho Clay.
- Być może ma pan rację - rzekł sir George. - Musi pan jednak zwrócić uwagę na dość istotną okoliczność. Gdy mierzy się do ruchomego celu, zawsze istnieje obawa, że pocisk chybi i ugodzi niewinną ofiarę. Zabójca też musiał o tym wiedzieć, a jednak nie zawahał się. Trudno więc oczekiwać ode mnie, abym żywił do tych ludzi inne uczucie poza pogardą i nienawiścią.
- Doskonale pana rozumiem, sir George - Clay pokiwał głową. - Z drugiej jednak strony, myślę, że bardziej światłe postępowanie ze strony właścicieli ziemskich w stosunku do miejscowej ludności mogłoby zmienić ten stan rzeczy.
Dziś rano byłem we wsi z wizytą lekarską u pewnego dziecka, które umiera na suchoty. Proszę mi wierzyć, nigdy nie widziałem niczego tak okropnego, jak chata, w której mieszka on z rodziną. Trudno oczekiwać od ludzi żyjących w tak nędznych warunkach, by nie uciekali się do przemocy i gwałtów i przestrzegali prawa.
- Błąd w pańskim rozumowaniu polega na tym, że chce ich pan traktować jak Anglików. Ci ludzie to bestie, więc nie można do nich stosować zwykłych kategorii. - Clay żachnął się, ale sir George nie przerwał. - Jeszcze coś panu opowiem i sam pan zobaczy. Otóż dwa lata temu pewien młody Anglik, lord Craig, odziedziczył majątek w tej okolicy. Kiedy przyjechał, aby obejrzeć posiadłość, stwierdził, ku swemu oburzeniu, że większość wieśniaków żyje w kurnych chatach, bez pieców, nie mówiąc już o najprostszych zasadach higieny. Wydał fortunę na zbudowanie wzorowego osiedla, do którego przeniósł wszystkich swoich dzierżawców, kurne chaty zaś kazał spalić.
- I co się działo dalej? - przerwał Clay.
- Właśnie, proszę tylko posłuchać. Otóż miesiąc później zjawiła się u niego deputacja z prośbą, aby zezwolił na zaczopowanie kominów. Skarżyli się, że ciepło ucieka im tamtędy. Gdy zaś lord Craig udał się do wsi, aby rozpatrzyć sprawę na miejscu, był absolutnie przerażony, widząc, że wszyscy dzierżawcy żyją po staremu: trzymają w izbach inwentarz i załatwiają swoje potrzeby do kubła w kącie, zamiast w wychodku na podwórku.
- I cóż on na to?
Sir George skrzywił się jak do uśmiechu.
- No cóż - powiedział. - Sprzedał mi ziemię i wrócił do Anglii, rozczarowany, ale bogatszy o pouczające doświadczenie.
- Trzeba pamiętać, że każda zmiana nawyków i obyczajów wymaga czasu.
- Widzę - rzekł sir George - że żadne argumenty do pana nie docierają, ale przekona się pan na własnej skórze, że mam rację, i to niedługo. Nie miną nawet trzy miesiące...
- Nie jestem pewien, czy tak długo tu zabawię - odparł Clay.
- A więc nie chce pan tu osiąść na stałe? - zdumiał się sir George.
- Przybyłem tu bez określonych planów, ale też nie mogłem się oprzeć pokusie, aby zobaczyć rodzinne strony.
- Ufam, że będzie pan pamiętał o mojej propozycji, gdyby zdecydował się na sprzedaż posiadłości. Zapewniam pana, że nie dostanie pan lepszej oferty.
Nim Clay zdołał na to odpowiedzieć, sir George nagle zmienił się na twarzy, zszarzał, widać było, że cierpi. Zasłonił usta dłonią i przeszedł szybko kilka kroków do kamiennego zlewu pod ścianą. Ledwie pochylił się nad nim, z ust buchnęła mu cuchnąca brązowa ciecz i jeszcze przez dłuższą chwilę wstrząsały nim drgawki. Gdy atak przeszedł, pobladły sir George przeprosił swego gościa.
- Przykro mi, pułkowniku, ale ta nagła niedyspozycja...
- Niech pan nie zapomina, że jestem lekarzem - odparł Clay, opłukując zlew. Napełnił szklankę wodą i podał gospodarzowi. - Niech pan wypije, to dobrze zrobi. Często pan miewa takie ataki?
Sir George wypłukał usta.
- Jako medyk pewnie już się pan zorientował. No cóż, jeszcze w zeszłym roku najlepsi lekarze w Londynie oznajmili mi, że są bezsilni. Rak żołądka!
- Istotnie, zwróciłem uwagę na samym początku, że coś panu dolega. Gdybym - Clay zawahał się - gdybym - powtórzył - mógł w czymś pomóc, to proszę się nie krępować i wezwać mnie bez względu na porę.
Sir George był wyraźnie ujęty uprzejmością, ale pokręcił głową i rzekł cicho:
- Dziękuję, lecz nie będzie to konieczne. Mam doskonałego doktora w Galway. Odwiedza mnie dość regularnie.
Nic więcej mi nie trzeba. Będę jednak bardzo wdzięczny, jeśli zachowa pan to dla siebie. Proszę nie wspominać o tym mojej bratanicy, nie chciałbym jej niepotrzebnie martwić. - Uśmiechnął się. - Chodźmy teraz dołączyć do reszty. Goście pewnie już się niepokoją moją nieobecnością.
Szli milcząc. Clay dumał nad dziwnym zrządzeniem losu. Przybył tu pełen niechęci do tego człowieka, teraz zaś współczuł mu z całego serca.
Życie wszystkim gotuje wiele niespodzianek - pomyślał, gdy lokaj otworzył przed nimi drzwi do obszernego salonu, gdzie już zebrali się goście zaproszeni na dzisiejszy wieczór.
Wszyscy odwrócili się ku nim, ucichł szmer rozmów. Clay zdziwił się, widząc Burke’a, który w wieczorowym stroju, jak wszyscy, stał samotnie pod ścianą. Sir George czynił honory domu, przedstawiał Claya gościom, z wieloma zamieniał parę słów, aż wreszcie przeprosił i zostawił go w towarzystwie kilku huzarów w paradnych mundurach, z garnizonu w Galway.
Ktoś podał mu kieliszek szampana, a młody człowiek, którego przedstawiono mu jako kapitana Vale’a, rzekł:
- Widzę, że był pan ranny, a mówiono nam, że obie walczące strony okazywały szacunek dla medyków i traktowały ich jako osoby neutralne.
- Ktoś jednak zapomniał o tym powiedzieć Jankesom - odparł Clay, co przyjęto z rozbawieniem. Gdy ustał śmiech, Clay wyjaśnił: - W miarę jak się rozwijały działania wojenne, zmieniała się sytuacja, aż wreszcie okoliczności zmusiły mnie, żebym i ja chwycił za broń i objął obowiązki dowódcy. Łączyłem to z obowiązkami chirurga, co - niestety - musiałem czynić nader często - dodał przymrużając oko.
I znów skwitowano żart głośnym śmiechem.
- Przez cały czas sądziliśmy, że zwycięstwo przypadnie Konfederacji. Jak więc pan tłumaczy klęskę Południa, pułkowniku?
- Konfederacja była skazana na porażkę od samego początku - odparł Clay rzeczowo. - Nie da się, panowie, cofnąć historii i nikt nie wstrzyma postępu. Z tym jednak, że zwykle przekonujemy się o tym po fakcie.
- Dowodził pan pułkiem kawalerii? - dopytywał się Vale.
- Pułkownik Fitzgerald dowodził dwoma pułkami kawalerii z Georgii i brygadą w czasie kampanii pod Five Forks, ale dziesięć dni później Konfederacja przestała istnieć, dlatego też nie otrzymał oficjalnego awansu na brygadiera. - Oficerowie rozstąpili się, aby zrobić miejsce dla panny Hamilton. - Jak panowie widzą, znam historię wojny secesyjnej w Ameryce - uśmiechnęła się, ujmując Claya pod ramię. - A teraz zapraszam do jadalni.
Gdy tak szli pod rękę, Clay rzucił okiem w stronę wielkiego lustra w złoconych ramach. Joanna wyglądała czarująco w białej, jedwabnej krynolinie. Talię miała tak szczupłą, że mógłby ją objąć dłońmi.
On zaś był odziany w czarne wizytowe ubranie, a uroczysty akcent stroju stanowił koronkowy żabot, jaki zwykle nosiło się w Georgii przy podobnych okazjach. Nie uważał się za szczególnie przystojnego, ale z Joanną stanowili ładną parę. Ona też zerknęła w lustro i oczy ich spotkały się na moment. Joanna bezwiednie poruszyła ustami, ale natychmiast przysłoniła twarz wachlarzem. Weszli do jadalni.
Clay siedział na honorowym miejscu, między Joanną a jej stryjem. W czasie posiłku, a podano smakowite dania, bawił obojga rozmową. Sir George jadł niewiele, czemu trudno się dziwić, i niewiele też mówił. Po kolacji panie opuściły jadalnię, a panowie, jak każe obyczaj, podawali sobie kolejno karafkę porto.
Clay zapalił cygaro i w milczeniu przysłuchiwał się rozmowom przy stole, a mówiono głównie o niepokojach ogarniających kraj i o tym, jak temu zaradzić.
Większość posiadaczy ziemskich była zdania, że należy zastosować jeszcze ostrzejsze środki wobec dzierżawców, a także że trzeba wzmocnić garnizony wojskowe i wprowadzić coś na kształt stanu wojennego.
Ktoś z obecnych zasugerował nawet, że należałoby aresztować co dziesiątego mężczyznę z każdej wsi i osadzić ich w więzieniu jako zakładników, w ten sposób wymuszając posłuszeństwo na reszcie społeczeństwa. Jeśli zaś nie przyniosłoby to oczekiwanego rezultatu, powinno się takich zakładników wieszać bez pardonu, a najlepiej w okolicach, gdzie miały miejsce bunty.
Clay sądził, że tak zarysowany plan jest co najwyżej niesmacznym żartem, ale szmer aprobaty świadczył, że przyjęto to poważnie.
- Jedyny sposób, żeby zmusić te świnie do posłuszeństwa - rzucił ktoś - to powywieszać ich na wszystkich drzewach stąd do Galway. Chciałbym kiedyś dopaść tego łajdaka, który podrzucił mi to świństwo. - Kawałek zapisanego papieru zaczął krążyć z rąk do rąk, pośród gniewnych pomruków obecnych. Gdy zaś dotarł do Claya, przekonał się on, że jest to podobny list z pogróżkami, jaki już widział. Autor był ten sam - kapitan Swing, z tym tylko, że pisała go najwyraźniej inna ręka.
Owe drastyczne środki zaproponował otyły mężczyzna o pulchnych, kobiecych niemal dłoniach, wiecznie wilgotnych wargach i złym spojrzeniu. Było w nim coś wręcz nieprzyzwoitego. Gdy wszyscy wstali, aby dołączyć do pań w salonie, kapitan Vale podszedł do Claya.
- Widzę, że podziwia pan naszego Marleya, pułkowniku.
- A któż to taki?
- Ma spory majątek jakieś szesnaście kilometrów stąd w stronę Galway. Posiadłość nazywa się Kileen. - Vale skrzywił się z niechęcią. - Wyjątkowo obrzydliwe indywiduum. Dziwię się, że sir George go zaprosił.
- Nie żartował, mówiąc, że wszystkie drzewa stąd do Galway trzeba zamienić w szubienice.
- Marley nie jest skory do żartów. Swoich dzierżawców trzyma żelazną ręką i traktuje jak zwierzęta. - Przerwał, bo właśnie zjawił się lokaj z brandy. Obaj z Clayem wzięli po kieliszku. - Więcej panu powiem - ciągnął Vale - ma bzika na punkcie młodych dziewcząt. Nie przepuści żadnej między trzynastym a osiemnastym rokiem życia. Inne uznaje za niegodne siebie i za stare.
- Wygląda na to, że nie narzeka na brak uciech. Sprawia wrażenie zadowolonego z życia.
- Już panu mówiłem - odparł ponuro Vale - że wymaga od dzierżawców absolutnego posłuszeństwa. Ale rychło nadejdzie dzień, kiedy ktoś go zastrzeli, a mnie każą znaleźć nieszczęsnego zabójcę.
- A ja dałbym takiemu medal i darmowy bilet do Ameryki - rzekł Clay.
- Zgodziłbym się z panem. Nie wyobraża pan sobie, jak wyglądają przyjęcia u Marleya. Oczywiście, nikt z towarzystwa tam nie bywa. Ulubiona jego zabawa polega na tym, że biorą wiejską dziewkę, obnażają ją, a następnie cały tłum rozpustników takich jak on tropi nieszczęsną z pochodniami. Nie muszę panu wyjaśniać, jaką nagrodę otrzymuje ten, który pierwszy ją dopadnie.
- Tego się nie da słuchać na trzeźwo - rzekł Clay, biorąc swego rozmówcę pod ramię. Udali się do baru.
Tymczasem zaś zespół smyczkowy, sprowadzony specjalnie z Galway, zaczął walca Straussa. Clay przeprosił kapitana i pośpieszył po Joannę, która właśnie udzielała instrukcji lokajowi.
- Czy można? - spytał z ukłonem.
Zmarszczyła brwi i zerknęła do karneciku.
- Jest mi bardzo przykro, pułkowniku. Spóźnia się pan. Zarezerwowałam dla pana ledwie tuzin tańców.
Wahał się przez ułamek sekundy, nie rozumiejąc, by wreszcie zaśmiać się radośnie i tak głośno, że wszyscy wokół aż się obejrzeli. Podał jej ramię i poprowadził do sali balowej.
Tańczyli lekko, z wdziękiem okrążali salę, śmiejąc się i patrząc sobie w oczy.
- Znakomicie pan wygląda, pułkowniku.
- Zarzucano mi wiele - odparł żartem, wdzięczny za komplement - ale nikt nigdy nie nazwał mnie przystojnym, panno Hamilton.
- A jednak - powiedziała całkiem poważnie - musiał pan zauważyć, że wszystkie panie, jakie są tu dziś, marzą tylko, aby poprosił je pan do tańca.
Zastanawiał się jeszcze nad odpowiedzią, gdy nagle muzyka ucichła, goście przestali tańczyć i rozległy się tłumione okrzyki przerażenia.
W otwartych drzwiach na taras - a nie zamykano ich, bo wieczór był ciepły - stanęło dwóch uzbrojonych ludzi, którzy weszli do środka niezauważeni przez nikogo.
Jednym z nich był Kevin Rogan. Stał z fuzją niedbale zarzuconą na ramię i spoglądał na tłum. Gdy zobaczył Claya, na jego twarzy pojawił się jakby cień uśmiechu.
Nietrudno było zgadnąć, kim jest drugi z nieproszonych gości. Shaun Rogan - on to bowiem był - słynął z potężnej sylwetki. Miał niemal dwa metry wzrostu, ramiona szerokie, siwą czuprynę zaczesywał od czoła, za uszy. Nosił welwetową kurtkę i filcowy kapelusz.
Zapadła cisza, jak makiem zasiał, gdy sir George stanął oko w oko ze starszym Roganem.
- Nie wiem - powiedział - po co tu przybyłeś, ale przypominam ci, że to moja posiadłość, a skoro przybywasz nieproszony, łamiesz prawo. Radzę ci, abyś wynosił się stąd, i to już!
- Powiadasz pan, panie Hamilton, że łamię prawo, zjawiając się tu bez zaproszenia - Shaun mówił głębokim jak bicie w kotły basem - a nie wspominasz, że to pańscy ludzie wcześniej je naruszyli, gdy napadli rankiem nie tylko na mego syna, ale także na żonę. Wszczynasz pan walkę z kobietami, tak to jest, Hamilton?
Burke stanął za plecami swego pana i chciał już rzucić się ku przybyszom, ale sir George wstrzymał go za ramię.
- Nie chcę awantur w obecności gości, Rogan. Jeśli chcecie złożyć skargę, zgłoście się do policji w Galway.
- Słyszycie, co on mówi? - zawołał Rogan na cały głos. - Mam się poskarżyć na policji, a cóż oni mogą mi pomóc, gdy siedzą u niego w kieszeni? - Nikt się nie odezwał. Shaun potoczył wzrokiem po obecnych. - Nie, Hamilton, nie mam zamiaru się skarżyć, ale ostrzegam cię i tego twojego psa łańcuchowego, co kryje się za tobą, że jeśli jeszcze raz któryś z was postawi stopę na mojej ziemi, to zastrzelę bez wahania. Daję ci na to najświętsze słowo.
Shaun obrócił się na pięcie i zmierzał ku wyjściu, gdy sir George aż zagotował się z wściekłości.
- Na Boga, Rogan, tym razem nie ujdzie ci to na sucho. Już ja się postaram, żebyś zgnił w więzieniu w Galway, łajdaku.
- Łajdaku, powiadasz? - Rogan obrócił się wolno i spojrzał z nienawiścią na sir George’a. - A jak wobec tego nazwać takiego łotra jak ty, który nie śmie mi nawet spojrzeć w oczy, a swoje sprawy załatwia przez capa, co potrafi tylko znęcać się nad starymi kobietami?
Nadal była cisza tak głęboka, że Clay słyszał bicie własnego serca i przyciszony oddech Joanny. Rogan sięgnął do kieszeni i wyjął pistolet. Rzucił go pogardliwie pod nogi sir George’a.
- Masz, psie! - zawołał. - Daję ci szansę policzenia się ze mną jak mężczyzna z mężczyzną, ale wiem, że na to nie będzie cię stać. - I znów obrócił się na pięcie, szturchnął Kevina i obaj zaczęli iść w stronę drzwi na werandę.
Nagle Burke przyklęknął, chwycił pistolet, odciągnął kurek i nie wstając z kolan - wymierzył broń. Już pociągał za spust, gdy Clay nogą przygwoździł mu rękę do podłogi. Pistolet wypalił, nie czyniąc nikomu krzywdy, Burke zawył z bólu, wypuścił broń i złapał się za obolałą dłoń.
Kevin obrócił się, gotów wystrzelić z fuzji, ale ojciec powstrzymał go, patrząc na Claya. Kevin szepnął coś cicho, na obliczu Shauna pojawił się cień uśmiechu.
- Wielce zobowiązany, panie pułkowniku - rzekł.
Stał jeszcze z synem przez chwilę w przejściu na werandę, po czym obaj wtopili się w mrok na dworze.
Sir George był blady i starał się panować nad sobą. Tylko lekkie drżenie w kąciku oczu zdradzało, że jest zdenerwowany do ostateczności.
- Muszę panu podziękować za szybką interwencję, pułkowniku. Burke działał w słusznej sprawie, ale nierozsądnie. Oszczędził nam pan sporych nieprzyjemności. - Odczekał sekundę i zwracając się do wszystkich zebranych, rzekł pełnym głosem: - Panie i panowie, nie pozwólmy, aby ten drobny incydent popsuł nam miły wieczór. - Dał znak orkiestrze i gdy tylko rozległy się pierwsze takty walca, opuścił salę balową. Burke pobiegł za swoim panem.
Nikt jednak nie kwapił się do tańca, potworzyły się większe i mniejsze grupy, w których prowadzono ożywione rozmowy. Clay podał ramię Joannie i udali się na taras tą samą drogą, z której przed chwilą skorzystali Roganowie.
Joanna wsparła się o balustradę i odetchnęła z wyraźną ulgą.
- Bogu dziękuję, że udało się panu powstrzymać Burke’a. Trudno sobie wyobrazić, co by się działo w całym kraju, gdyby doszło do zabójstwa Shauna Rogana.
- A dlaczego pani stryj tak bardzo go nienawidzi?
- Doprawdy nie wiem. Nie wiem, dlaczego tak okropnie jest niechętny wielu ludziom. A Shauna może nie znosić na przykład dlatego, że ten nigdy nie ugiął przed nim karku. Rogan trwa tu jak skała i to się mojemu stryjowi nie podoba. Nawykł do tego, że wszyscy zawsze poddają się jego woli.
- A jednak nie zawsze! - rzekł Clay. - Ciekawe, co by powiedział, gdyby ktoś doniósł mu, że jego bratanica galopuje nocami po wrzosowiskach w męskim przebraniu.
- Ale nie wie, więc nic nie mówi - odparła z uśmiechem. - Chłodno tu - dodała. - Może wrócimy do środka.
Tam zaś zaraz podszedł do nich pewien oficer huzarów, twierdząc, że Joanna obiecała mu taniec. Clay udał się do baru i wziął spory kielich brandy. Zjawił się Vale. Był czymś do głębi poruszony.
- Alkohol dobrze panu zrobi - poradził Clay.
- Zapewne. Słuchałem właśnie, co ten wieprz, Marley, opowiadał o swoich ostatnich wyczynach. Jest pijany jak świnia. Mówił, że czeka nań jakaś nieszczęsna dziewka. Jej matce, wdowie, zagroził, że wyrzuci ją z gospodarstwa, ponieważ nie płaci należnego czynszu. Dziewczyna zjawiła się u niego dziś po południu, błagając o litość. On zaś bez ogródek oświadczył jej, czego oczekuje, a gdy dziewczyna odmówiła, zamknął ją, ”aby przemyślała sprawę”, jak oświadczył cynicznie.
Vale opróżnił swój kieliszek i gdy orkiestra zaczęła grać, ruszył do tańca. Clay wpatrywał się w okno i czuł, jak narasta w nim gniew. Sięgnął po karafkę i nalał sobie po brzegi. Wypił jednym haustem, czując, jak brandy rozpływa się po całym ciele. Ktoś dotknął jego ramienia. Obejrzał się. Joanna.
Zmarkotniała, widząc jego minę.
- Co się stało?
Zaśmiał się nienaturalnie.
- Ależ nic takiego, chciałbym tylko zaczerpnąć nieco świeżego powietrza.
Dał znać służbie, aby podstawiono powóz. Joanna chwyciła go za ramię.
- Clay - szepnęła - boję się. Wyglądasz jak ucieleśnienie diabła.
- To pozory - uspokoił ją. - Naprawdę nic złego się nie dzieje, moja droga. Mam takie nastroje. Chwila galopu na Pegeen i znów wszystko będzie dobrze.
Odprowadziła go do drzwi. Wziął płaszcz i kapelusz. Na schodach uśmiechnęła się do niego czule.
- Zobaczymy się, prawda?
Ujął ją za rękę i przytulił do siebie.
- Oczywiście. Już się mnie nie pozbędziesz.
Pojaśniała z radości. Podeszła jeszcze bliżej.
- Tylko proszę cię, nie rób głupstw.
Zszedł do powozu i gdy zamykano drzwi, usłyszał, jak ktoś ze służby oznajmia:
- Pan Marley każe, aby jego powóz zajechał o jedenastej.
Clay wstrzymał oddech, powiódł oczami za służącym i nagle uświadomił sobie, co powinien zrobić. Dał znak i Joshua smagnął konie. Pomknęli w mrok.
Gdy tylko wrócili do Claremont, Clay pośpieszył na górę, do sypialni, aby się przebrać.
- Ma pan zamiar wyjść, pułkowniku? - zdziwił się Joshua.
- Idź osiodłaj klacz, ale przedtem znajdź mi mapę, którą kupiłem zaraz po przyjeździe. Sprawdź, gdzie jest Kileen.
To musi być gdzieś w pobliżu drogi z Galway. Jeśli dobrze pamiętam, to przejeżdżaliśmy obok wsi o tej nazwie.
Joshua sięgnął do brązowej walizy i wyjął naklejoną na płótnie mapę.
- Już mam - powiedział - to jakieś piętnaście, szesnaście kilometrów stąd.
- A w pobliżu powinna być spora posiadłość - Clay pochylił się nad mapą. - Należy do niejakiego Marleya.
- Słyszałem o kimś takim - wtrącił nieco zdziwiony Joshua. - Mówiono o nim w pomieszczeniach dla służby, gdy czekałem na pana u Hamiltonów. Był tam jego stangret, a to, co mówiono, było raczej odrażające.
- Ja zaś miałem wątpliwą przyjemność poznać owego dżentelmena - skrzywił się Clay. - Myślę, że służba nie przesadzała. A teraz osiodłaj klacz. Spieszy mi się.
Joshua wyszedł, Clay jeszcze raz sprawdził mapę. Znalazł drogę, która prowadziła od dworu Drumore, przez wrzosowiska, do traktu z Galway. Z miejsca gdzie obie drogi się zbiegały, do Kileen było mniej więcej półtora kilometra. Tędy więc będzie najbliżej.
Odłożył mapę, otworzył skórzany kufer podróżny. Chwilę trwało, nim znalazł to, czego szukał - wojskowy szynel w barwach Konfederacji i filcowy, oficerski kapelusz, krótko mówiąc - swój uniform z lat wojny.
Zapiął płaszcz wysoko pod szyję, przypasał kaburę z koltem, nałożył kapelusz. Poprawił rondo tak, aby ocieniało twarz. Obejrzał się w lustrze.
W mrocznym świetle lampy oliwnej z lustra spoglądał nań... duch człowieka, który przestał istnieć pod Appomattox albo - dokładniej mówiąc - sześć dni po klęsce, kiedy to rozwiązywał swoją brygadę. Miał wrażenie, jakby zobaczył dawno niewidzianego druha. Opanowała go nostalgia, tęsknota za przeszłością, niedawną przecież, a zarazem odległą, jakby od tamtych czasów oddzielały go już wieki, a nie zaledwie lata.
Otrząsnął się ze wspomnień. Wyjął z komody czarną, jedwabną chustę, zawiązał na szyi i naciągnął na twarz. Znów spojrzał w lustro. Efekt był zdumiewający. W chuście wyglądał nie tylko tajemniczo, ale wręcz groźnie, i poczuł się też zupełnie inaczej, jakby wcielił się w kogoś obcego, za kogo on, Clay Fitzgerald, nie odpowiada - okrutnika o sercu zimnym jak lód. Jakiś wewnętrzny głos wołał, aby się jeszcze zastanowił, póki nie jest za późno. Stłumił w sobie to wołanie. Skłonił się głęboko przed własnym odbiciem w lustrze, odwrócił się i wyszedł z pokoju.
Joshua czekał na dziedzińcu, trzymając Pegeen za uzdę. Klacz zarżała radośnie na widok swego pana. Clay dosiadł konia.
- Nie wiem, ile czasu mi to zajmie. Wszystko zależy od Marleya - rzekł Clay.
- Wydaje mi się, że nie wybiera się pan z wizytą kurtuazyjną - mruknął Joshua, zdumiony strojem Claya. - Znam tę minę i ten nastrój. Nie wróży niczego dobrego - przerwał, jakby zaskoczony własną śmiałością. - Bardzo pana przepraszam, pułkowniku - ciągnął po chwili - ale co się właściwie stało na przyjęciu u sir Hamiltona? Czyżby Marley zrobił panu afront?
- W pewnym sensie, Josh.
- A więc nie będzie to przyjacielska wizyta.
- Raczej nie. Mam zupełnie inne zamiary. Kto wie, czy nie będę zmuszony go zastrzelić. - Gwizdnął na wierzchowca i nie czekając, co powie Joshua, ruszył w drogę.
Noc była jasna, lekki wiatr niósł jesienną woń butwiejących liści, która unosiła się nad wrzosowiskami i torfowiskami.
Trakt jaśniał w świetle księżyca, Clay spiął konia i ruszył galopem pośród wzgórz.
Z ciemności dobiegło go echo wesołej zabawy i radosny śmiech. Poczuł skurcz serca. Zwolnił biegu i po chwili dostrzegł w dali jasno oświetlone okna dworu w Drumore. Muzyka ciągle jeszcze rozbrzmiewała.
Zatrzymał klacz między drzewami i zaczął nadsłuchiwać. Grano walca. Znał tę melodię, radosną i tęskną zarazem jak miłość. Ostatni raz słyszał ją miesiąc przed wybuchem wojny.
Poniosły go wspomnienia. Muzyka przywołała wydarzenia z dalekiej Georgii. Grano tego walca na balu na cześć siostry jego najlepszego przyjaciela, która wchodziła wtedy w dorosłe życie. Uroczystości miały trwać cały tydzień. Planowano polowania, przyjęcia, spotkania. Wszystko zapowiadało się wspaniale.
Ojciec zawsze jednak powiadał, że nic nie jest dane raz na zawsze, a życie wszystkim niesie wiele niespodzianek. Tak też było wtedy, gdy po gorącym, pełnym radości lecie nastała jesień, a wraz z nią wojna.
Westchnął głęboko i ponaglił Pegeen. Na trakcie puścił klacz galopem. Pół godziny później był już na drodze prowadzącej do Galway. Skręcił w stronę Kileen. Minął strumień, za którym zaczynały się zabudowania. Przez wioskę przejechał stępa, by tętent galopującego wierzchowca nie zakłócił nocy.
Dwór znajdował się jakieś dwieście metrów dalej: wielki, mroczny budynek otoczony parkiem. Brama była otwarta.
Gdy zatrzymał się przed frontowym wejściem, w holu zabłysło światło. Ale tylko tam, cała reszta była pogrążona w głębokim mroku. Clay zeskoczył z siodła i pociągnął za sznur dzwonka. Dźwięk zabrzmiał gdzieś w głębi budynku, jak echo z innego świata, a za drzwiami rozległo się człapanie. Clay nasunął chustę na twarz. Wyjął broń. Gdy tylko usłyszał szczęk otwieranego zamka, pchnął drzwi i nie czekając na zaproszenie, wpadł do środka.
Stary, pomarszczony człowiek w znoszonym szlafroku spoglądał na niego przerażonym wzrokiem. Otworzył usta, aby krzyknąć na alarm, ale Clay chwycił go mocno za gardło.
- Jedno słowo i zginiesz - szepnął groźnie. - Ktoś ty? - zapytał.
- Służący, pokojowiec - wymamrotał nieszczęśnik. - Pana Marleya, jeśli to jego szukacie, panie, nie ma w domu.
- A poza tobą, kto tu jeszcze jest?
- Tylko służba, panie. Ale wszyscy śpią za kuchnią.
- Zapominasz o dziewczynie, która zjawiła się tu po południu z prośbą do twojego pana. Gdzie ona jest?
- Eithne Fallon? - upewnił się służący. Dygotał ze strachu, gdy brał lampę ze stołu. - Jest na górze. Zaprowadzę pana.
Z trudem wchodził po szerokich schodach prowadzących na piętro. Zatrzymał się przed drzwiami w końcu korytarza. Wyjął pęk kluczy i drżącymi rękami zaczął otwierać zamek. Udało mu się dopiero za kolejną próbą. Clay pchnął drzwi.
Dziewczyna zerwała się z łóżka, słysząc szczęk zamka.
Przywarła do ściany, blada ze strachu i przerażenia, opuchnięta od szlochu. Drobna, ubogo odziana, nie mogła mieć więcej niż piętnaście lat.
W panice rzuciła się do drzwi, próbując ucieczki. Clay złapał ją za rękę.
- Nie bój się - powiedział najłagodniej, jak tylko potrafił. - Nic ci się nie stanie. Odwiozę cię do matki.
Zamarła, nie rozumiejąc jeszcze, co się dzieje. Wpatrywała się w zamaskowanego mężczyznę szeroko otwartymi oczami.
- Na Boga, dobry panie - szepnęła - a już myślałam, że oszaleję.
Sięgnęła po chustę i narzuciła ją na głowę, łzy ciągle jeszcze spływały jej po policzkach.
- Nikt cię już nie skrzywdzi - powiedział Clay stanowczo - masz na to moje słowo.
Dotknęła delikatnie jego ramienia, jakby chciała się upewnić, że to nie sen.
- A więc chodźmy, panie - zawołała cicho - chodźmy, zanim on wróci - nagliła.
Wybiegła na schody. Clay wziął lampę z rąk służącego i pchnął go do pokoju.
- Zabije mnie - jęknął stary sługa. - Zabije mnie, gdy przyjedzie do domu - załamał z rozpaczy ręce.
- Nic ci nie zrobi - mruknął Clay, przekręcając klucz w zamku. Rzucił klucze w kąt i pośpieszył za dziewczyną, która mocowała się z drzwiami na dole. Na ganku omalże nie zemdlała z emocji. Wziął ją na ręce i półżywą zniósł ze schodów, a następnie umieścił na grzbiecie konia, nakazując, by mocno trzymała się siodła. Ruszyli krótkim galopem ku drodze. Szlochała, jakby nie wierzyła, że jest wolna.
Gdy dotarli do wsi, oprzytomniała na tyle, że pokazała chatę, w której mieszka. Clay zeskoczył na ziemię i pomógł dziewczynie, po czym załomotał w drzwi.
Eithne łkała jeszcze, gdy z wnętrza dobiegło niespokojne pytanie:
- Kto tam?
- Przyjaciel - odrzekł. - Nie bójcie się.
Gdy tylko drzwi uchyliły się, odwrócił się na pięcie, skoczył na siodło i tyle go widziano. Zniknął w ciemnościach.
Przy strumieniu, od strony wsi, rosła kępa drzew i tam właśnie zmierzał. Zaszył się w cieniu i czekał. Wkrótce dał się słyszeć turkot kół, a po chwili zza zakrętu wyłonił się powóz zaprzężony w dwa konie. W świetle księżyca wszystko było widać jak na dłoni.
Stangret ściągnął cugle i zwolnił, gdy powóz zbliżył się do przeprawy. Pośrodku strumienia konie przystanęły i schyliwszy karki, zaczęły pić wodę. Marley wychylił się z okna.
- Na Boga, Kelly, co się dzieje? - zawołał ze złością. - Przeciągnij no je batem i ruszaj!
Clay wyłonił się z ciemności z koltem gotowym do strzału. Ani pasażer, ani stangret nie zwrócili na niego uwagi. Pierwszy cofnął się już do karety, drugi - barczysty drab o nalanym obliczu - sięgał właśnie po biczysko.
- Piękna noc, w sam raz na spacer - zawołał Clay cicho, z wyraźnym irlandzkim akcentem. - Ruszaj, twój pan nie będzie cię już potrzebował.
Kelly oniemiał, zaskoczony tylko otworzył gębę. Nie rozumiał, co się dzieje, ale opanował się i sięgnął pod siedzenie, gdzie zapewne trzymał broń.
Clay spokojnie podniósł rewolwer, który błysnął w świetle księżyca.
- Na twoim miejscu nie robiłbym tego - ostrzegł groźnie.
Drab spojrzał z bezsilną wściekłością, rzucił lejce i skoczył do wody. Marley znów wychylił się z okna.
- Co się dzieje, Kelly? Mówiłem ci przecież, żebyś przyłożył szkapom - zamilkł i na widok mężczyzny na karym koniu spiesznie wcisnął się w kąt karety.
Kelly tymczasem wygrzebał się z wody i rzucił się na napastnika. Clay ściągnął wodze, Pegeen zatańczyła, unosząc przednie kopyta. Jeździec wysunął prawą nogę ze strzemienia i w nalane oblicze Kelly’ego wymierzył potężnego kopniaka. Drab jęknął z bólu i padł bez życia na porosły trawą brzeg strumienia.
Pasażer tymczasem siedział skulony w powozie. Clay zajechał pod drzwi.
- Masz pięć sekund, Marley - zawołał. - Wyłaź albo zacznę strzelać.
Wezwany ociągał się, ale tylko chwilę. Wyskoczył z powozu prosto w lodowaty nurt. Dygotał ze złości i przerażenia.
- Nie minie cię szubienica - syknął wściekle i chciał już wyjść na brzeg, gdy Clay zastąpił mu drogę.
- Stój w miejscu. Mam ci coś do powiedzenia.
- Mów i niech cię porwą diabli - zawołał Marley. - Niewiele na mnie zarobisz. Nie mam więcej niż suwerena przy sobie.
- Nie zależy mi na twoich pieniądzach, Marley. Chcę porozmawiać o pewnych podłych cechach twojej przeklętej natury. Powiadasz, że niewiasty za tobą przepadają, co?
- Do czego zmierzasz? - odparł zaskoczony Marley.
- A one - ciągnął Clay - wcale tak nie uważają. Mam dla ciebie posłanie od Eithne Fallon, która dziękuje ci za gościnę i zawiadamia, że woli jednak tę noc spędzić w domu.
Marley zbladł jak kreda, tylko jego oczy czerniały jak dwa węgle. Rzucił się z zaciśniętymi pięściami.
- Zapłacisz mi za to! - wrzasnął w bezsilnej wściekłości.
Clay przycisnął lufę kolta do skroni łajdaka.
- To na razie tylko ostrzeżenie, Marley - rzekł dobitnie. - Jeśli się dowiem, że znów planujesz coś złego wobec tego dziecka albo jego matki, zastrzelę cię jak psa. Palnę ci w łeb którejś nocy.
- Ktoś ty? - wyjąkał przerażony Marley.
- Nie wiesz? Przecież dostałeś moje pismo - zaśmiał się Clay.
Marley otworzył usta ze zdumienia. Był absolutnie zaskoczony.
- Kapitan Swing! - szepnął.
- A więc poznałeś jednak - rzekł Clay. - A teraz ściągaj kapotę.
- Co chcesz ze mną zrobić? - Marley spojrzał na swego prześladowcę wystraszonym, ale i nienawistnym wzrokiem.
Clay nie odpowiedział, uniósł tylko groźnie broń. Marley zrozumiał. Zrzucił wieczorowy płaszcz i spiesznie zdjął frak. Stał w wodzie w samej koszuli, dygocąc z zimna i przerażenia.
- Wiesz, którędy masz iść do domu - rzekł Clay. - Tylko migiem, dobrze radzę.
Marley cofnął się niepewnie, zerkając na swego prześladowcę i szczękając zębami ze strachu. Wreszcie odwrócił się i puścił się ciężkim biegiem ku wsi.
Clay schował broń, sięgnął do powozu po solidny rzemienny bicz i pokłusował za Marleyem.
Dogonił go tuż na rogatkach i tam też na plecy łajdaka spadła ze świstem pierwsza plaga, żłobiąc bolesną bliznę w tłustych ramionach i rwąc batystową koszulę.
Marley pisnął jak baba, potknął się i przewrócił na twarz. I znów rzemień ze świstem ciął mu plecy. Bity skulił się, wstał niepewnie, po czym uniósł ramiona, aby zasłonić się przed batogiem.
Clay smagał go bez litości. Miał przed oczami zmaltretowaną Eithne Fallon i myślał o dziesiątkach innych niewinnych dziewcząt, które padły ofiarą rozpasania tego zwyrodnialca. Wznosił więc bicz w górę i bił z rozmachem, pędząc Marley a przez wieś.
Tu i ówdzie zabłysły światła w oknach ubogich chat. Psy zaczęły szczekać, zgrzytały zamki otwieranych drzwi. Ostatni cios rzemieniem rozorał do kości tłusty policzek Marleya. Mężczyzna zawył boleśnie i padł na twarz nieprzytomny.
Clay rzucił bicz na ziemię. Z chaty w pobliżu wyskoczył jakiś człowiek i zbliżył się niepewnie. Przyklęknął przy Marleyu i aż gwizdnął ze zdziwienia.
- Toż to nasz dziedzic - wymamrotał.
- Jak oprzytomnieje, powiedzcie mu, żeby zostawił wasze dziewczyny w spokoju - rzekł Clay dobitnym głosem, żeby wszyscy słyszeli. - Powiedzcie mu też, że pozdrawia go kapitan Swing!
Dał ostrogę Pegeen i w chwilę potem galopował już przed siebie. Minął Kelly’ego, który siedział na brzegu strumienia, próbując przemyć ranę. Żegnała go budząca się wieś, ujadanie psów i zdziwione okrzyki mieszkańców. Na drodze z Galway pozwolił, aby Pegeen biegła swoim tempem, i wkrótce znalazł się na wrzosowiskach.
W Claremont zajechał prosto do stajni. Zaczął zdejmować siodło z klaczy, gdy zjawił się Joshua.
- Sam dokończę - rzekł do służącego. - A ty zrób mi coś do jedzenia. Jestem głodny jak wilk.
Gdy kilka chwil później wszedł do kuchni, Murzyn krzątał się przy piecu. Clay udał się na górę, odpiął pas z kaburą, zdjął szynel i kapelusz. Zerknął w lustro.
Był podniecony, serce łomotało mu w piersiach. Przeciągnął dłonią po czuprynie i zaśmiał się z cicha.
- Ten wieprz pewnie długo będzie pamiętał moją lekcję - mruknął.
W kuchni Joshua nakrywał już do stołu.
- Chyba przyda się panu szklaneczka czegoś mocniejszego - mruknął Murzyn, obrzucając Claya uważnym spojrzeniem.
- Albo i dwie - odpalił Clay.
Pierwszy kielich wychylił jednym haustem. Poczuł, jak gorąco ogarnia zmęczone członki. Dolał trunku, rozsiadł się przed kominkiem i opowiedział, co się wydarzyło tej nocy.
Murzyn słuchał w milczeniu, z kamienną twarzą, przygotowując posiłek. Gdy Clay skończył relację, pokręcił głową.
- Tak więc zrobił pan dokładnie to, czego obiecywał pan sobie nie czynić: opowiedział się pan po jednej stronie, pułkowniku.
- Ej że - nie zgodził się Clay. - Marley to szczególny przypadek.
- Być może, ale palnął pan głupstwo, przedstawiając się jako kapitan Swing. Jeśli, jak pan powiada, wiele osób w okolicy otrzymało listy z takim podpisem, to po tej nocy niepokój ogarnie cały kraj. Wszyscy dojdą do wniosku, że kapitan Swing istnieje naprawdę.
- Bo istnieje, a raczej istniał. Wiesz, Josh, to było jak za dawnych czasów, gdyśmy przemierzali Indianę i Ohio z chłopcami Morgana.
- A co z pańskim akcentem z Georgii? - zaniepokoił się Murzyn. - Każdy, kto pana raz usłyszał, rozpozna głos bez trudu.
- Nie obawiaj się, mój drogi - zaśmiał się Clay. - Jeszcze jako dziecko nauczyłem się naśladować cudzą mowę. W Kileen wszyscy sądzą, że mieli do czynienia z rodowitym Irlandczykiem.
Joshua pokręcił głową, nakładając jedzenie na talerz.
- Ma pan gwałtowną naturę, pułkowniku, i na tym polega cała sprawa. Pański ojciec też taki był i wie pan przecież, jak skończył.
- Przynajmniej błyskawicznie - odparł Clay. - Jako lekarz mogę cię zapewnić, że bywa znacznie gorzej. Śmierć od kuli to błogosławieństwo.
Wstawał właśnie z fotela, by zasiąść do stołu, gdy na dziedzińcu zatętniły kopyta. W chwilę później rozległo się pukanie. Joshua spojrzał przerażony, lecz Clay spokojnie zbliżył się do drzwi. Na progu stał Kevin Rogan.
- Przepraszam pana, że go niepokoję o tak późnej porze - rzekł błagalnie - ale potrzebujemy fachowej pomocy.
- Co się stało? - spytał Clay, wpuszczając gościa do środka.
- Z Drumore, od Hamiltona, pojechaliśmy z ojcem do oberży i tam doszło do awantury z takim jednym Varleyem, człowiekiem sir George’a. Ciął ojca nożem.
- Mocno?
- Rozpłatał mu prawe udo. Mierzył wyżej.
- Zaraz wezmę torbę z instrumentami. Niech pan tym czasem osiodła moją klacz, będzie szybciej.
Rogan obrócił się na pięcie i ruszył do wyjścia. Przy drzwiach zatrzymał się.
- A przy okazji - rzekł - niech pan weźmie pakiet. Chciał pan osobiście doręczyć ojcu, więc nadarza się okazja.
- Dobry pomysł - uśmiechnął się Clay. - Chętnie pozbędę się kłopotu.
Rogan wyszedł, a zjawił się Joshua, niosąc torbę lekarską i tweedową kurtkę do konnej jazdy.
- Pozwoliłem sobie - rzekł - włożyć do torby pańskiego kolta. Na wszelki wypadek, panie pułkowniku.
- Dobrze zrobiłeś - pochwalił Clay.
Joshua wyjął jeszcze pakiet z komody.
- To ta paczka?
- Ta. Może już wkrótce dowiem się, co jest w środku. W ten sposób Shaun Rogan zapłaci za moją wizytę - zaśmiał się.
Wyszli na podwórze. Kevin przyprowadził osiodłaną Pegeen. Ruszyli kłusem i już po chwili znaleźli się na wrzosowiskach.
Jechali w milczeniu, Kevin przodem. Tuż przed zjazdem w dolinę gwizdnął w umówiony sposób i z kępy drzew wyłonił się jeździec, który czuwał tam w ukryciu. W świetle księżyca zabłysła lufa strzelby.
- To ty, Kevinie? - zawołał cicho Dennis Rogan.
- Ano ja. Przyślę tu Marteena za jakąś godzinę, żeby cię zmienił - odparł Kevin.
- Dobry wieczór, pułkowniku - rzucił wesoło Dennis i znów wtopił się w mrok między drzewami.
- Widzę, że wystawiacie straże - rzekł Clay do Kevina, gdy zaczęli zjeżdżać w dolinę.
- Ano wystawiamy. Zaczyna się robić gorąco - odrzekł i zamilkł, ponieważ droga stała się stroma.
Pies zaczął ujadać, gdy wjechali na dziedziniec. Zsiedli z koni. Otworzyły się drzwi i promień żółtego światła oświetlił podwórze. Pani Rogan wyszła na ganek z lampą w ręku.
- Jak się czuje ranny? - spytał Clay, biorąc ze sobą torbę.
- Bywało gorzej i jakoś zawsze dochodził do siebie - odparła i poprowadziła gościa korytarzem w głąb domu.
Znaleźli się w obszernej kuchni z wielkim paleniskiem, kamienną podłogą, bielonymi wapnem ścianami i sufitem.
Cathal i Marteen siedzieli przy stole nad szachownicą. Stary Rogan grzał się przy kominku, oparłszy stopy na miękkiej, jeleniej skórze.
Prawą nogawkę miał rozciętą niemal do biodra, na udzie widać było nasiąknięte krwią bandaże. Spojrzenie błękitnych oczu utkwił w ogniu. Uśmiechnął się na widok przybysza, wyciągnął rękę na powitanie.
- Mógłbym przysiąc - rzekł - że widzę pańskiego ojca, niech mu ziemia lekką będzie, taki pan do niego podobny, pułkowniku. - Przerwał, jakby się zastanawiał. - Wiele bym mógł o nim opowiedzieć - dorzucił z gromkim śmiechem.
Clay z miejsca poczuł doń sympatię. Stary Rogan należał do ludzi, których albo się od razu lubi, albo nigdy się do nich nie przekonuje. Zdjął płaszcz.
- Widzę - powiedział - że mój ojciec musiał tu przeżyć nie lada przygody, skoro tak go wspominacie, panie.
- Nie lada przygody? To mało powiedziane, młody człowieku. - Shaun dolał sobie whisky do szklanki, którą pieścił w ręku. - Nie mogę się nadziwić, jak żeście do niego podobni, pułkowniku, i to nie wyłącznie z wyglądu.
Tylko on potrafiłby tak szybko wytrącić komuś broń z ręki, jak wy Burke’owi.
- Szkoda, że nie kopnął go pan w ten przebrzydły pysk, pułkowniku - wtrącił Kevin z nienawiścią w głosie.
- Ważniejsze było, żeby nie zdążył strzelić, jak zamierzał. - Clay wyjął nożyczki i zaczął zdejmować bandaże.
Udo było rozcięte na jakieś dwadzieścia centymetrów. Clay otarł krew i zbadał ranę dokładnie.
- Czysta sprawa - rzekł z zadowoleniem. - Nie miną dwa tygodnie, a znów będziecie mogli dosiąść konia.
Shaun Rogan skwitował diagnozę soczystym przekleństwem. Kevin uśmiechnął się krzywo.
- Tydzień lub dwa przy kominku dobrze wam zrobią, ojcze. My z chłopcami damy sobie radę ze wszystkim.
Clay poprosił o miednicę, ciepłą wodę i trochę płótna. Pani Rogan oparła zranioną nogę męża o stołek i przytrzymała, podczas gdy Clay obficie zlał ranę whisky. Stary Rogan zaklął, zaparł się w fotelu, aż zbielały mu kostki u rąk. Piekący alkohol parzył żywą tkankę.
- Co pan robi, doktorze? - zawołał.
Clay nawlekał właśnie igłę jedwabną nitką.
- To już tak jest - wyjaśnił - że rany postrzałowe na ogół dobrze się goją, a po nożu często się ślimaczą i nikt nie wie, dlaczego tak się dzieje, choć jest pewien uczony mąż, zwą go Lister, który powiada, że zgłębił istotę tego zjawiska. Nie będziemy jednak o tym mówić. Dość powiedzieć, że whisky czy gorzałka czyszczą rany. Przekonałem się o tym na wojnie.
Zaczął zszywać ranę. Shaun nie przestawał mówić, choć na czole wystąpiły mu grube krople potu. Zabieg był bowiem bolesny.
- A więc byliście z konfederatami, pułkowniku? My, Irlandczycy, zawsze trafiamy na przegranych - zauważył z goryczą.
- Ejże. Jankesi też mieli Irlandzką Brygadę - rzekł Clay. - Pod Gettysburgiem ojciec Corby, kapelan Brygady, dał wszystkim rozgrzeszenie i zapowiedział, że odmówi chrześcijańskiego pochówku każdemu, kto splami się tchórzostwem.
- Niech mnie kule biją - wtrącił Cathal - twardy to musiał być człowiek z tego klechy.
Wielki Shaun krzywił się z bólu, ale nie przerywał rozmowy.
- A pana ojciec, pułkowniku, jak on zginął? Wiem od pańskiego stryja, że nie zaciągnął się do wojska.
- Ojciec kupił dwa statki i zrobił majątek na szmuglu na Południe - odparł Clay. - Zabito go jednak, gdy w rejsie, na trzy miesiące przed zakończeniem wojny, natrafił nieszczęśliwie na jankeską fregatę.
- Niech spoczywa w pokoju - przeżegnał się Shaun.
- Za życia niewiele go zaznał - rzucił Clay.
Skończył szycie rany. Obciął zręcznie końce nitki. Nałożył świeży bandaż.
- Zna się pan na tej robocie - westchnął Shaun z ulgą. - Już mi lepiej.
Marteen podał czyste szklanki i świeżą butelkę whisky. Kevin pełnił honory domu.
- Spragnionego napoić - poleca nam Święta Księga, pułkowniku.
- Czy chcecie mnie w ten sposób wynagrodzić za mój trud? - odpalił Clay.
Zapadło niezręczne milczenie, Roganowie spojrzeli po sobie. Shaun zmarszczył brew.
- Rzeczywiście - rzekł - trudził się pan, niech więc pan powie, jakiej oczekuje zapłaty.
Clay nic nie odrzekł, tylko sięgnął do torby i wyjął pakiet.
- Oto i ona - powiedział. - Myślę, że posłańcowi, który przemierzył pół świata, należy się wyjaśnienie, co też przyszło mu wieźć.
Shaun spojrzał na niego ze zdziwieniem. Nie spodziewał się takiego obrotu sprawy.
- Niech mnie kule biją! - zawołał, śmiejąc się serdecznie. - Ma pan prawo wiedzieć, zasłużył pan na to. Otwieraj, Kevin! - polecił, biorąc przesyłkę z rąk Claya.
Pakiet był obszyty solidnym płótnem i zabezpieczony woskowymi pieczęciami. Kevin wyjął nóż i przeciął szwy. Clay tymczasem spokojnie zapalił cygaro. Czekał.
W środku znajdował się nieco mniejszy pakunek owinięty w przetłuszczony jedwab, który miał chronić zawartość od morskiej wilgoci, a gdy i to zostało usunięte, oczom zebranych ukazało się drewniane pudełko. Kevin otworzył je i na stół posypały się banknoty.
Chłopcy sięgnęli po pieniądze niecierpliwymi dłońmi, oglądali je z zaciekawieniem.
- Nie rozumiem - Clay zmarszczył brwi i spojrzał na Shauna.
- To proste, niech pan sam popatrzy, pułkowniku - wtrącił Kevin podając mu plik banknotów.
Obejrzał dokładnie. Były to świeżo drukowane pięciodolarówki z inskrypcją ”Republika Irlandii” i podpisem Johna Mahoneya.
- Jakże to? - mruknął Clay. - Republika Irlandii przecież nie istnieje.
- Tymczasem, tymczasem, pułkowniku - rzekł Kevin. - Są nas tysiące członków Bractwa, tu i po drugiej stronie Atlantyku. Jeszcze kilka miesięcy, a będziemy gotowi, by zadać decydujący cios. Gdy zaś to nastąpi, świat dowie się o Republice Irlandii.
- Bractwo, powiada pan? Czy chodzi o Bractwo Fenian, o którym opowiadano mi w Galway?
- Tak jest - wyjaśnił Shaun poważnym tonem. - Tym razem jednak jesteśmy dobrze przygotowani, żądamy wolności i żądamy jej teraz!
- Ale te banknoty?!
Kevin przeczytał Inskrypcję na jednym z nich.
- ”Płatne sześć miesięcy po uznaniu niepodległości Republiki Irlandii”. To sposób, pułkowniku, na zdobycie funduszy. Każdy, kto nas dziś wspomoże, otrzyma takie właśnie pokwitowanie. Fundusze pójdą na kampanię na rzecz niepodległości, w przyszłości zaś każdy, kto nas wspomógł, odzyska swoje pieniądze.
Clay z uznaniem pokiwał głową.
- Muszę przyznać, że ten, kto to wymyślił, miał głowę na karku. Rozmawiałem dziś z sir George’em Hamiltonem i ten przekonywał mnie, że Irlandia nie może być samodzielna, bowiem jest zbyt słaba pod względem ekonomicznym. Musi więc korzystać z opieki Wielkiej Brytanii.
- Opieki! - żachnął się Kevin. - Jeśli to, co Anglicy tu wyprawiają, jest opieką, to niech Bóg zlituje się nad nimi i nad nami.
- Milcz, chłopcze - skarcił go Shaun. - Pułkownik nie zna tych spraw. - Obrócił się do Claya. Wzrok mu płonął, wzniósł ręce w górę jak prorok na rycinach do Starego Testamentu. - W Irlandii, pułkowniku, wszyscy żyjemy z ziemi. Wszyscy: właściciele i dzierżawcy.
- Gdy zobaczyłem warunki, w jakich żyją ci ostatni - wtrącił Clay - zrozumiałem, że mają powody do niezadowolenia.
- Otóż właściciele to głównie Anglicy albo irlandzcy protestanci, co zresztą na jedno wychodzi - ciągnął Rogan. - Oni to czerpią dochód z czynszów dzierżawnych od reszty. Są zaś dwa sposoby pomnażania tego dochodu. Pierwszy to nieustanne podnoszenie opłat dzierżawnych. Drugi to zakładanie wielkich gospodarstw hodowlanych...
- ...co prowadzi do rugowania dzierżawców z ziemi - dokończył Clay.
- Właśnie. To pierwsze zaś do ich ustawicznego wyzyskiwania. Na tym polega cała sprawa.
- Ale przecież istnieją jakieś prawa i przepisy, które chronią ludność.
Kevin zaśmiał się sarkastycznie, Shaun natomiast mówił dalej.
- W praktyce, pułkowniku, dzierżawcy są zdani na łaskę lub niełaskę właścicieli. Płacą czynsz dzierżawny w takiej wysokości, że ledwie starcza im na życie. Właściciel żąda ponadto, aby dokonywali inwestycji na wynajmowanych od niego działkach, później zaś podnosi stawkę, twierdząc, że działka jest bardziej wartościowa.
- Muszą przecież istnieć jakieś środki i drogi prawne? - Clay miał wiele wątpliwości. - Weźmy na przykład parlament. Dzierżawcy mają przecież swoich reprezentantów!
- Ci, którzy zdobyli mandaty, są albo przekupni, albo zmusza się ich do milczenia - odparł Shaun. - Cały ten system służy właścicielom ziemskim i tylko im, a są to ludzie tacy jak Hamilton czy Marley. Terroryzują wszystkich dookoła, sprowadzają opryszków ze Szkocji czy Anglii, aby wymusić posłuszeństwo.
Zapadła cisza. Przerwał ją Kevin.
- Teraz rozumie pan, pułkowniku, dlaczego tak rozbawiła mnie uwaga Hamiltona o brytyjskiej ”opiece”.
Anglia trzyma nas żelazną ręką, nigdy bowiem nie rezygnuje z raz zdobytej ziemi. Narzucili nam swój system przed wiekami, wykorzystują nas i upodlają. Właśnie dlatego tak wielu Irlandczyków emigruje za ocean.
- Przykro mi - rzekł Clay z ponurą miną. - Nie wiem, co mam jeszcze powiedzieć, bo trudno mówić, gdy się to słyszy.
- Jeszcze szklaneczkę - zaproponował Shaun. - W oczach przeciętnego Anglika - ciągnął - Irlandczyk to nieokrzesany drab, bestia niemal, której wystarczy dać trochę kartofli na przeżycie. To dokładnie taki sam mit, jak ten, że Anglicy to dżentelmeni. Przy okazji zaś warto dodać, że sto akrów kartofli wyżywi cztery razy więcej ludzi niż sto akrów pszenicy.
Clay pociągnął trochę whisky i spytał:
- Jak to właściwie jest z sir Hamiltonem? Skąd ta wzajemna nienawiść?
- A stąd, że traktuje nas jak zwierzęta, wszystkich. Zachowuje się tak, jakby był Bogiem, a my hołotą. Mnie zaś darzy szczególną nienawiścią, ponieważ jestem właścicielem tej tu doliny i nic nam nie może zrobić - rzekł Shaun. - Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie - dodał sentencjonalnie. - Przyjdzie czas, kiedy George Hamilton się o tym przekona.
- Czy nie ocenia go pan zbyt ostro? To nieszczęśliwy człowiek. Wiem, że zasadzano się na niego, i wiem też, że kula, którą jemu przeznaczano, trafiła panią Hamilton. Potrafię więc zrozumieć, dlaczego jest tak zgorzkniały i niechętny otoczeniu.
Shaun Rogan zaśmiał się chrapliwie.
- Śmierć była dla niej wybawieniem, pułkowniku. Nie dane jej było zaznać szczęścia za życia. Widział pan, jak żyją jego dzierżawcy, więc powinien pan pojąć, co to za człowiek.
- Ma pan rację - westchnął Clay. - Gdy jednak opowiadał mi, jak zginęła pani Hamilton, szczerze mu współczułem. Mówił mi też, że przyjaźnił się z moim stryjem.
To ostatnie wszyscy zebrani skwitowali gromkim śmiechem.
- Przyjaźnił się? - powtórzył Kevin. - Pułkowniku, toż pański stryj potraktował go biczem w samym środku wsi, na oczach wszystkich, a było to wtedy, gdy Hamilton nakazał eksmisję jednego z dzierżawców, którego małżonka zmarła w połogu, kiedy nieszczęśni jechali do Galway.
Clay zmrużył oczy i zmarszczył brwi.
- A pożar, który strawił Claremont, jak to się stało?
- Różnie mówią - wzruszył ramionami Shaun Rogan. - Pański stryj mieszkał sam, tylko ze starą gospodynią. Nie powodziło mu się wtedy najlepiej. A ogień, pułkowniku, strawiłby cały dwór, gdyby nie deszcz, który właśnie spadł.
- Chce pan powiedzieć, że Hamilton przyłożył do tego rękę?
- Nic takiego nie mówię, ale też są pewne okoliczności... - zawiesił głos.
Clay wstał od stołu, podszedł do kominka i zapatrzył się w płonące drwa. Myślał zaś o starym, samotnym i schorowanym człowieku, który bezsilnie obserwował, jak jego dom idzie z dymem.
Rzucił cygaro do ognia i odwrócił się do Shauna.
- A więc różnie ludzie o tym gadają. A co mówią o bratanicy sir George’a?
- Nie wiem, jakie więzy krwi łączą ją z Hamiltonem, jestem jednak pewien, że nikt, w całej okolicy, nie powie o niej złego słowa.
Clay dopił whisky, której smak przywiódł mu na myśl inny temat.
- Przy okazji - zapytał - skąd Cohan bierze takie znakomite trunki?
- A czemuż to pana tak ciekawi, pułkowniku? - zainteresował się Kevin.
- Pomyślałem właśnie, że może to mieć coś wspólnego ze szkunerem, który widziałem zeszłej nocy w zatoce, jakieś pięć kilometrów stąd.
Zapadło kłopotliwe milczenie, które przerwał Kevin gromkim śmiechem.
- A więc to był pan? Mogłem się zresztą domyślić. A któż to taki panu towarzyszył, pułkowniku?
- Nie wiem, czy wolno mi go zdradzić - zaśmiał się Clay. - Powiedzmy, że był to ktoś, kto uwielbia nocne galopady.
- Nie trzeba wiele myśleć, żeby zgadnąć - wtrącił Shaun.
Clay sięgnął po płaszcz.
- Czas na mnie - powiedział. - Wpadnę jutro i zobaczę, jak się goi rana. I jeszcze jedno, co się stało z tym Varleyem, tym co to was zranił?
- Tym razem uszedł - odparł Shaun, a w jego oczach pojawiły się groźne błyski. - Ale jeszcze go znajdziemy.
Gdy Clay szykował się do wyjścia, Kevin Rogan zwrócił się do niego z pytaniem:
- Nim nas pan opuści, pułkowniku, niech pan powie: z nami pan jest czy przeciw nam?
Clay wziął spokojnie jeden z banknotów. Obrócił w palcach.
- Artystyczna robota - powiedział. - Ja jednak wiem, co to znaczy potęga przemysłowa. Wiem więc, do kogo należy przewaga. Nie wygracie tej kampanii. Anglia jest znacznie potężniejsza.
- Znaczy, boi się pan? - syknął Marteen.
- Pan pułkownik nie jest tchórzem - zgromił Kevin brata - i ty akurat dobrze o tym wiesz. Ale komu pan sprzyja? - zwrócił się ponownie do Claya. - Musimy to wiedzieć, bo zbyt dużo pan tu usłyszał.
- Nie zdradzę was, macie na to moje słowo. Nie sprzyjam też ani sir George’owi Hamiltonowi, ani Marleyowi, ani w ogóle żadnemu z tych typów, których poznałem dziś we dworze Drumore. Ale nie wystąpię po żadnej stronie. Przeżyłem tyle w ciągu ostatnich czterech lat, że mam dość przemocy do końca życia.
- To mi wystarczy, pułkowniku - rzekł Shaun, ściskając dłoń Claya.
Pożegnali się, a Kevin odprowadził go do wyjścia.
- Bez względu na to, co mówi mój ojciec - rzekł, gdy Clay mocował bagaże do siodła - ja uważam, że nikt nie może być neutralny. Nadejdzie czas, pułkowniku, że będzie pan musiał opowiedzieć się albo po jednej, albo po drugiej stronie, albo - gdyby pan nie chciał tego uczynić - będzie pan musiał opuścić Drumore. - Po tych słowach znikł w drzwiach, nim Clay zdołał odpowiedzieć.
Wiele różnych myśli kłębiło mu się w głowie, gdy kłusował do Claremont. Stanęły mu przed oczami nędzne chaty, które sir George przeznaczył dla swoich dzierżawców, wspomniał chłopca umierającego na suchoty w wilgotnej, ubogiej izbie i zadumał się nad losem, jaki czekałby biedną Eithne Fallon, gdyby nie przywołał do życia kapitana Swinga.
Poczuł się zmęczony i senny. Jęły mu się jawić jeszcze inne obrazy. Widział oto ogromny, zasłaniający pół nieba, gorejący banknot pięciodolarowy. Języki ognia pożerały już inskrypcję REPUBLIKA IRLANDZKA i strzelały w górę, jak płomienie, które strawiły Claremont.
Pegeen wspięła się właśnie na wzniesienie. Clay otrząsnął się z majaków, pomachał ręką niewidocznemu w mroku Dennisowi i gdy puścił się galopem, zostawiając w tyle Ukrytą Dolinę, uświadomił sobie, że chcąc nie chcąc już się opowiedział po jednej stronie.
Poranek wstał piękny jak marzenie, niebo było błękitne, Clay jednak czuł przygniatający ciężar w sercu i gdy ruszał z Claremont ścieżką między drzewami, miał ponurą minę, która zdradzała wcale niewesołe myśli.
Wcześniej jeszcze był we wsi, aby odwiedzić małego pacjenta. Przybył akurat, gdy ojciec Costello udzielał mu ostatniego namaszczenia. Leki, które dał chłopcu poprzedniego wieczoru, aby zaznał trochę spokoju w ostatnich chwilach życia, miały krótkotrwały skutek i dzieciak męczył się dobrych parę godzin, nim wreszcie wydał ostatnie tchnienie.
Wrzosowisko połyskiwało wszystkimi barwami jesieni. Clay wstrzymał klacz przy kępie tarniny, gdzie tylko wiatr szumiał w listowiu. Na chwilę ciszę przerwał okrzyk oracza, pracującego na zboczu, potem znów wszystko ucichło. Clay czuł gorycz w sercu, myśląc o życiu, które dobiegło kresu, nim jeszcze zdołało rozkwitnąć.
Ponaglił Pegeen ostrogą i ruszył galopem ku morzu, skąd wiał ciepły wiatr, rozganiając resztki jesiennych mgieł, które jeszcze kłębiły się w parowach. Zatrzymał się nad brzegiem oceanu. Siadł na skraju urwiska i patrzył na wodę. Pegeen skubała trawę. Siedział bez ruchu zamyślony i tak zastała go Joanna, gdy nadjechała jakieś pół godziny później.
Zeskoczyła z siodła, nim zdołał wstać na powitanie. Spojrzała na jego smutną minę.
- Tak mi przykro - powiedziała. - Byłam w Claremont i Joshua powiedział mi o chłopcu. Bardzo ci współczuję.
- Nie trzeba - odparł. - W ciągu czterech ostatnich lat wiele razy obcowałem ze śmiercią. Jedna więcej, jedna mniej, cóż to za różnica?!
- Ta jednak wcale nie musiała nastąpić - rzekła z ogniem w oczach. - Oboje wiemy, że gdyby tym ludziom stworzyć inne warunki, przestać traktować ich jak zwierzęta, to można by uniknąć podobnych nieszczęść.
- Nie radzę drążyć tej sprawy, Joanno - rzekł z powagą. - Chyba że chcesz, abym zaraz ruszył do twego wuja i pistoletem wymierzył mu sprawiedliwość. Wierz mi, że taka właśnie myśl przyszła mi do głowy, gdy ujrzałem to nieszczęsne dziecko.
Nic nie odpowiedziała i przez dłuższą chwilę oboje siedzieli w milczeniu.
- A słyszałeś, co się stało w Kileen ubiegłej nocy? - zmieniła temat.
- Nie, a cóż takiego? - odparł obojętnym tonem.
- Wszyscy o tym mówią, całe Drumore i okolica. Otóż wczoraj wieczorem ktoś napadł na Hugh Marleya, gdy wracał od nas z przyjęcia, i wybatożył go na oczach wszystkich dzierżawców w Kileen. - Opowiedziała szczegóły wydarzenia z zadziwiającą dokładnością.
- Mimo wszystko - rzekł Clay z niewyraźnym uśmiechem - wcale mi nie żal tego Marleya. Po tym co usłyszałem wczoraj w czasie przyjęcia, uważam, że dostał to, na co zasłużył.
- Tak też wszyscy sądzą, a tajemniczy kapitan Swing stał się bohaterem.
- Czy domyślasz się, któż to taki, ten Swing?
Pokręciła głową.
- Może Kevin Rogan, ale doprawdy nie wiem.
- A co twój stryj o tym myśli?
- Wysłał umyślnego do Galway z prośbą, aby przysłano tu oddział kawalerii. Wątpię jednak, aby coś wskórał.
Wojsko i tak ma pełne ręce roboty i nie będzie tracić czasu na uganianie się za jakimś tajemniczym nocnym jeźdźcem.
- Wszystko razem wygląda jak rozdział z kiepskiego romansu. Ten Swing, powiedz, cóż on może osiągnąć, na co liczy? Nocne wycieczki z pistoletem w ręku to bardzo romantyczne przedsięwzięcie, tylko że i tak nie zmieni to sytuacji w kraju.
Poczerwieniała z gniewu.
- Mylisz się - odrzekła ostro. - Ten romantyk, jak powiadasz, dał ludziom nadzieję i już za to należą mu się wyrazy wdzięczności.
- Odpowiem ci tak, jak odpowiedziałem wczoraj Shaunowi Roganowi - odpalił Clay. - Przez cztery lata widziałem, jak ludzie walczą i giną w imię przegranej sprawy, dlatego nie mogę cenić takich romantycznych gestów.
- A jak to się stało, że rozmawiałeś z Shaunem? - zdziwiła się.
Opowiedział jej o wszystkim.
- Nic nie wiedziałam o awanturze u Cohana - powiedziała, przygryzając wargi w zamyśleniu. - Chyba niedobrze się stało. Spór Roganów ze stryjem jeszcze bardziej się zaostrzy. A co o nich myślisz?
- No cóż, raczej mi się podobają. Chłopcy są może zbyt zapalczywi, ale wyrosną z tego, jeśli uda się im przeżyć.
- Tak źle wróżysz młodym Roganom?
- Będą wisieć, jeśli nie zmienią zamiarów i nie odstąpią od powstania przeciwko Anglii. Rebelia nie może się udać.
- Racja jest po ich stronie - Joanna trwała przy swoim.
- Ale tylko racja, siła zaś po stronie Anglii.
Zmarszczyła brew i zamyśliła się głęboko.
- Chciałabym cię zrozumieć, Clay - powiedziała. - Niewiele o tobie wiem. Jak to się stało, na przykład, że zjawiłeś się w Drumore?
- To proste: chciałem zobaczyć rodzinny dom w Claremont.
- Niewiele z niego zostało - wtrąciła. - Jeśli liczyłeś na majątek, to go tu nie znajdziesz, a za ziemię też nie dostaniesz zbyt dużo, nawet od mojego stryja.
Położył się na trawie. Głowę wsparł na splecionych dłoniach.
- Nie chodzi o pieniądze. Ojciec kupił kiedyś dwa żaglowce i zbił fortunę, wożąc towary z zachodnich Indii na Południe w czasie jankeskiej blokady. Zginął tuż przed końcem wojny. Zostawił mi ponad pół miliona funtów na koncie w Banku Angielskim.
- Daleko mi do tego - zaśmiała się - choć nie uważam się za ubogą. Twój ojciec musiał być niezwykłym człowiekiem.
- Niektórzy powiadali, że to diabeł wcielony. Był naprawdę groźny. Inaczej niż matka, która uosabiała samą dobroć. Była słaba i chorowita, a jednak zawsze się jej słuchał. Ale tylko jej, nikogo innego. Zmarła, gdy miałem dziesięć lat. - Przerwał pogrążony we wspomnieniach z dawnych lat. Po chwili znów zaczął opowiadać. - A więc po śmierci matki plantacja została sprzedana. Nadeszły podłe czasy. Ojciec próbował tego i owego, ale bez większego powodzenia. Przez pewien okres nawet zawodowo grywał w karty na parowcach, na Missisipi. Później zaś przenieśliśmy się do Virginia City, gdzie ojciec otworzył bar.
- A co z tobą?
- Nie odstępowałem go na krok. Odebrałem przedziwne wychowanie, możesz mi wierzyć. Miałem dwanaście lat, gdy na moich oczach ojciec zastrzelił pewnego człowieka. Później jednak zdecydował, że powinienem się kształcić.
Wysłał mnie do Nowego Jorku, do szkoły. Mieszkałem u wujostwa, u brata mojej matki. Gdy zaś miałem osiemnaście lat, ojciec zwrócił uwagę na moje zainteresowania medyczne i wysłał mnie na studia do Londynu i Paryża. Zawsze był taki: jak już coś robił, to solidnie i do końca.
- Później jednak wybuchła wojna... - podpowiedziała Joanna, licząc, że to jeszcze nie koniec opowieści.
- Znacznie później. Tymczasem zaś ojciec sprzedał interes w Virginia City, wrócił do Georgii, kupił plantację i raz jeszcze próbował żyć jak właściciel ziemski. I znów się nie udało. Ojciec zawsze kierował się namiętnością.
Namiętność jednak to nie to samo co miłość. Miłość uszlachetnia, podczas gdy namiętność niszczy. Raz po raz ojciec stawał się wątpliwym bohaterem przeróżnych skandali. Romansował z żonami przyjaciół, bawił się, pił.
Zapiłby się na śmierć, gdyby nie wojna.
- Wstąpił do wojska?
- Co to to nie. Powiedział, że na wojnę idą tylko głupcy, tacy jak ja. Usłyszałem to od niego w dniu, w którym wyjeżdżałem do pułku.
- A więc mieszkaliście wtedy razem?
- Od dwóch lat, to znaczy, od kiedy wróciłem z Paryża.
- Twój ojciec nie podzielał poglądów Południowców?
- Nie o to chodzi. Wiedział po prostu, że Południe nie może wygrać tej wojny.
- A ty? - spytała.
Zmarszczył brew.
- Nie myślałem o tym. Kierowałem się czymś innym. Urodziłem się w Georgii, wszyscy moi przyjaciele zaciągali się do wojska. Jak się głębiej zastanowić, to młodzi ludzie zawsze wstępują do wojska tylko dlatego, że czynią tak wszyscy ich znajomi.
- A więc pojechałeś walczyć za przegraną sprawę?
- Na początku wcale tak nie wyglądało. Początek był inny: wspaniałe mundury, parady, błyszcząca broń, a więc to wszystko, co sprawia, że wojaczka zdaje się piękną sprawą. W Richmond urządzano bale... panowie w uroczystych uniformach, piękne panie w sukniach balowych...
- A później?
- Później zaczął się głód, poniewierka i blokada. Jeszcze przez chwilę wydawało mi się, że jakoś z tego wyjdziemy, gdy w czerwcu tysiąc osiemset sześćdziesiątego czwartego roku generał Jubal Early przedarł się przez dolinę Shenandoah i śmiertelnie przeraził Waszyngton. Było jednak za późno. Trudno sobie wyobrazić, jak to wszystko wyglądało w ostatnich dziewięciu miesiącach wojny.
- Jednego nie rozumiem - dopytywała się. - Zaciągnąłeś się jako chirurg, później zaś dowodziłeś brygadą kawalerii...
- Takie bywają losy żołnierza. Latem tysiąc osiemset sześćdziesiątego trzeciego roku przydzielono mnie do generała Morgana, który dowodził słynną kampanią podjazdową w stanach Kentucky, Indiana i Ohio. Złapano nas, a ponieważ prowadziliśmy działania dywersyjne, więc Jankesi potraktowali nas inaczej niż zwykłych jeńców wojennych. Oficerów, łącznie ze mną, choć byłem tylko chirurgiem, osadzili w więzieniu stanowym w Ohio, jak zwykłych przestępców.
- Jak tak można, przecież wykonywaliście tylko rozkazy? - zaprotestowała.
- Nikt się z tym nie liczył, a myśmy też specjalnie nie protestowali, snuliśmy już bowiem plany ucieczki - zaśmiał się. - Skradliśmy kilka noży ze stołówki, którymi zrobiliśmy podkop ciągnący się pod dziedzińcem na zewnątrz więzienia. Oczywiście, zostawiliśmy uprzejme pismo do gubernatora Ohio z podziękowaniem za jego gościnność.
- A czy trudno było dotrzeć do swoich?
- Niezbyt - odparł. - Jedyna zaleta wojny domowej polega na tym, że jak zrzucisz mundur, to nikt nie wie, czyś swój, czy obcy, więc przedostaliśmy się bez większych kłopotów. Kiedy zaś dotarliśmy do naszych oddziałów, poprosiłem, aby przeniesiono mnie do korpusu oficerów kawalerii. Jankesi mieli mnie na swoich listach i nie mogłem już liczyć, że w razie czego potraktują mnie jak zwykłego chirurga, który nie bierze udziału w walce. Tak więc nie miałem wyboru.
- Wygląda jednak na to, że byłeś uzdolnionym żołnierzem.
- Nie jestem pewien. Chciałem zachować całą skórę, to zaś polega na tym, aby kalkulować ryzyko. Nigdy nie działałem tak jak Morgan. Ten nie kalkulował. Zapędził się kiedyś aż do Tennessee. Jankesi wysiekli mu pułk do nogi, a jego samego zastrzelili.
Zmarszczył brwi i zmrużonymi oczami wpatrywał się w niebo, pogrążony we wspomnieniach o generale Morganie oraz swym ojcu. Coś ich istotnie łączyło - ten sam żywiołowy stosunek do życia. Joanna też siedziała bez słowa. Patrzyła na morze zatopiona we własnych myślach. Clay spojrzał na nią, jakby dopiero teraz zobaczył ją po raz pierwszy. Była naprawdę piękna. Morska bryza zarumieniła jej policzki, a spojrzenie ciemnych oczu było zniewalające.
Obróciła się. Oblała się rumieńcem, spostrzegłszy, że Clay ją obserwuje.
- A co zamierzasz robić, gdy już stąd wyjedziesz? - spytała pośpiesznie, chcąc ukryć zmieszanie.
- Nie myślę o tym - wzruszył ramionami. - Na razie pragnę tylko jednego - zapomnieć o wojnie. Właśnie po to tu przybyłem, aby znaleźć pokój i spokój. Tymczasem zaś okoliczności, nad którymi nie mam żadnej władzy, szarpią mnie w różne strony. Nie wiem, co będę robił w przyszłości. Jedno jest pewne, nie wrócę do Georgii. Jeśli miałbym osiedlić się w Ameryce, to raczej w Kalifornii. To wspaniały stan.
- Ja zaś myślę - powiedziała, gdy już przedstawił swoje plany - że trzeba jednak stawić czoło tym sprawom, które nas otaczają tu i teraz. Nikt z nas nie jest samotnym ptakiem czy wyspą, do której nic i nikt nie dociera. Twój ojciec był wśród ludzi, a jednocześnie jakby obok nich, i przekonał się, że tak po prostu nie można.
Clay westchnął tylko. Trudno oczekiwać, aby Joanna myślała inaczej, niż to powiedziała. Żyła tu, pomiędzy tymi ludźmi i dzieliła ich los. Młoda, ufna, miała otwarte serce. Gdzieś wysoko zaćwierkał skowronek, ale Clay nie słuchał śpiewu ptaka. Porwał go jej głos, który mieszał się z szumem fal oceanu...
Ocknął się. Na niebie pojawiły się kłęby chmur i zanosiło się na nagłą zmianę pogody. Joanna zniknęła. Ogarnięty dziwną paniką wychylił się nad urwisko, by upewnić się, czy nie stało się co złego, i wtedy dostrzegł ją - stała na plaży, tuż przy morzu. Znalazł ukrytą ścieżkę i pośpieszył jej śladem.
Joanna brodziła po kolana w wodzie. Jedną ręką unosiła spódnice, drugą pluskała w wodzie jak dziecko. Obróciła się do niego, słysząc kroki.
- Porzuciłaś mnie - rzekł. - Obudziłem się i stwierdziłem, że zniknęłaś jak zaczarowana księżniczka z bajki.
- Kiedy zasnąłeś, zeszłam na plażę, woda wyglądała tak kusząco, że nie mogłam się oprzeć.
Buty i pończochy położyła na brzegu. Jęknęła boleśnie, gdy bosą nogą stąpnęła na ostry kamyk. Clay wziął dziewczynę w ramiona bez słowa i przeniósł na piasek. Przytulił ją, patrząc głęboko w oczy, chłonął jej ciepło i czuł żywsze tętno w żyłach. Odwzajemniła spojrzenie, a po chwili ukryła twarz na jego piersi.
Postawił ją delikatnie na plaży.
- Pójdę, zajmę się końmi. Zdołasz sama wejść na górę? - zapytał cicho.
Unikała jego wzroku.
- Daj mi pięć minut.
Ręce drżały mu jeszcze z wrażenia, gdy wspinał się na urwisko. Z trudem zapalił cygaro, bo wiatr zaczął się wzmagać. Kiedy po chwili nadszedł, prowadząc wierzchowce, Joanna stała już na skraju urwiska w wysokiej trawie. Słońce złociło jej włosy. Na tle morza przypominała mu obraz starych mistrzów - ulotna, zwiewna i nieskończenie piękna.
Puścił konie i podszedł do dziewczyny. Tym razem w jej oczach nie kryła się już żadna obawa. Uśmiechała się tym swoim ciepłym uśmiechem i wyciągnęła ręce ku niemu. Przytulił jej dłonie do piersi, gdy nagle rozległ się tętent kopyt. Ktoś galopował na przełaj przez wrzosowisko. Obrócił się. To Joshua pędził na oklep.
Dojechawszy, otarł pot z czoła wielką, kraciastą chustą.
- Wreszcie pana znalazłem - rzekł, ciężko dysząc. - Ojciec Costello przysłał wiadomość, że ta kobieta, Cooney, zaczęła rodzić i żeby pan jechał do Drumore.
Clay pomógł Joannie dosiąść konia, sam też wskoczył na siodło. Joshua - jak zwykle zapobiegliwy - podał mu torbę lekarską, którą przezornie wziął ze sobą.
- Ma pan tu wszystko co trzeba. Niech pan pędzi. Ja i tak za panem nie nadążę na tej szkapie.
- Jedź do domu. Poślę po ciebie, gdybyś był potrzebny. - Clay dał ostrogę i pognał w ślad za Joanną, która galopowała już daleko w przodzie.
Chmury, zrazu niewielkie, zaczęły gęstnieć, przysłaniając słońce. Gdy Clay z Joanną dojeżdżali do wioski, niebo pociemniało i spadły pierwsze krople deszczu. Gromadka bosonogich dzieciaków pędziła za przybyszami, wyciągając ręce po jałmużnę. Clay rzucił im garść monet, aby pozbyć się natrętów. Minęli karczmę Cohana i zatrzymali konie przed chatą Cooneyów.
Powitał ich ojciec Costello.
- Cieszę się, że pan przyjechał, doktorze - rzekł z wyraźną ulgą w głosie. - Biedaczka bardzo się męczy.
Joanna wbiegła do środka, Clay zdejmował bagaże.
- A jej mąż jest na miejscu? - zapytał.
- Pojechał wczoraj do Galway i jeszcze nie wrócił. Mieszka tam jego brat, rzemieślnik, Cooney chce pożyczyć od niego trochę grosza. Zalegają z czynszem od miesiąca i sir George zagroził eksmisją, jeśli nie wyrównają długu do poniedziałku.
- Ależ to było trzy dni temu - zmartwił się Clay.
- No właśnie! - zawtórował ksiądz - mam jednak nadzieję, że sir George znalazł w sobie nieco chrześcijańskiego miłosierdzia, choćby z powodu okoliczności. Powinien okazać im trochę względów, bowiem Michael Cooney służył u niego przez dziewięć lat, zanim Burke go wyrzucił. Michael jest słabowity i bywało, że nie przychodził do pracy z powodu choroby, tego zaś Burke nie mógł ścierpieć.
- Cnota miłosierdzia nie jest znana sir George’owi - mruknął Clay.
- To racja, niestety - westchnął ksiądz. - Ale życie niesie ze sobą różne niespodzianki, więc może... - nie skończył zdania. - Ale nie będę pana dłużej zatrzymywał, doktorze. Pacjentka czeka, ja zaś pójdę do Flahertych, może trzeba im w czymś pomóc przed pochówkiem syna. Zajrzę tu później. - Ruszył w drogę, unosząc sutannę, by jej nie ubłocić. Clay wszedł do chałupy.
Starucha dokładała torfu do ognia, mrucząc coś do siebie. Joanna zapalała lampę oliwną na stole. Bez słowa kiwnęła głową w stronę pryczy w kącie. Clay odstawił torbę i zajął się położnicą.
Cooneyowa była półprzytomna i widać było, że cierpi niezmiernie. Clay rozgarnął jej suknie i rozpoczął badanie, dotykając delikatnie palcami nabrzmiałego brzucha. Skończył po chwili i podszedł do stołu.
- Daj mi kubek wody - polecił Joannie, wyjmując leki z torby. Rozpuścił nieco opium w wodzie i podsunął położnicy, unosząc jej głowę. Piła, krztusząc się, ale lek pomógł i zaczęła oddychać znacznie swobodniej.
- Kto się nią zajmował do tej pory? - spytał Clay, odstawiając pusty już kubek na stół. Twarz miał skupioną, poważną.
- Stara Byrne - Joanna kiwnęła głową w stronę kobiety przy kominie. - To wiejska akuszerka. Próbowała wszystkiego, ale dziecko nie chce się urodzić.
- Nic dziwnego - wyjaśnił Clay. - Płód jest odwrócony, co uniemożliwia zwykły poród.
- A czemu tak się stało?
- Może być wiele przyczyn. Zbyt duży wysiłek na przykład. Ale nie mówmy o tym - zdjął marynarkę. - Musisz mi pomóc. Rozbierz ją, znajdź jakąś czystą koszulę.
- Chcesz ją operować? - spytała Joanna. - Zrobisz to, co nazywają cesarskim cięciem?
- Wykluczone - zaprzeczył - zwłaszcza w tych warun kach. Przy cesarskim cięciu matka z reguły umiera, a i dziecko rzadko udaje się uratować. To niebezpieczny zabieg.
Zawinął rękawy, przemył ręce whisky, wytarł kawałkiem czystej szmaty i czekał, aż Joanna z akuszerką rozbiorą położnicę.
Narkotyk zadziałał tak, jak się tego spodziewał. Pacjentka spała, gdy kobiety zdejmowały z niej ubranie. Oddychała głęboko. Clay uniósł jej nogi i raz jeszcze dokładnie zbadał.
- I co widzisz? - spytała ciekawie Joanna.
- Chyba nie jest tak źle, jak myślałem na początku. - Wyjął z torby kleszcze i przykucnął przy łóżku. Doświadczonym ruchem wyszukał główkę płodu, zacisnął delikatnie kleszcze.
Nagle drzwi otworzyły się z hukiem i ktoś wpadł do izby. Clay zerknął przez ramię. Zobaczył Burke’a i dwóch jego pomocników, Szkotów. Wszyscy byli uzbrojeni.
- Każ im wyjść - polecił Joannie, nie przerywając zabiegu.
Joanna wstała z klęczek, blada z gniewu.
- Niech pani nie protestuje, panno Hamilton - zawołał Burke. - Pani stryj dał nam wyraźny rozkaz. Cooneyowie mają się natychmiast wynosić.
- Nawet psa nie wolno traktować w ten sposób - wybuchła. - Co ty sobie myślisz, że pani Cooney ma rodzić na dworze albo w oberży u Cohana?!
- Poczekamy, aż pułkownik przyjmie poród - Burke wzruszył ramionami - ale zaraz potem mają się wynosić.
Może ktoś ich przygarnie.
Clay otarł pot z czoła.
- Podaj mi torbę - poprosił Joannę, a gdy to uczyniła, powiedział do niej cicho: - Mój rewolwer jest chyba na samym dnie. Poszukaj proszę.
Wyjęła broń. Brązowa rękojeść zabłysła w świetle kaganka.
- Wystarczy - poinstruował ją Clay - abyś odciągnęła kurek i pociągnęła za spust. Jak skończę z panią Cooney, chętnie wyjmę kulę z ciała Burke’a.
Joanna wymierzyła rewolwer prosto w pierś Burke’a.
- Masz dokładnie pięć sekund, żeby stąd wyjść - powiedziała stanowczo.
- Posłuchałbym na pańskim miejscu, Burke - wtrącił Clay. - Ten kolt ma bardzo lekki spust.
Obaj Szkoci wycofali się w mgnieniu oka, Burke zaś jeszcze zwlekał, łypiąc niepewnie na Joannę. Ta jednak odciągnęła kurek, tak jak kazał jej Clay. Gdy tylko rozległ się szczęk sprężyny, Burke odwrócił się na pięcie i wypadł z izby, rzucając przekleństwo.
Joanna zabezpieczyła rewolwer i odłożyła go do torby.
- Trzymaj ją za kolana - polecił Clay. - Jest co prawda oszołomiona, ale zaraz zaczną się bóle, więc może od ruchowo zacisnąć nogi, a do tego nie wolno dopuścić.
Nabrał powietrza, raz jeszcze sprawdził, czy kleszcze są prawidłowo założone, i pociągnął. Pokazała się główka dziecka, a za chwilę maleńkie ciałko leżało już na prześcieradle.
Starannie zbadał noworodka. Poza drobnym odkształceniem główki po ucisku kleszczy chłopczyk wyglądał zdrowo. Clay przewiązał pępowinę i przeciął skalpelem.
Podał dziecko starej akuszerce, Joanna zaś, z widoczną wprawą, zajęła się matką. Clay przyglądał się przez chwilę, jak zręcznie obmywa położnicę.
- Nie po raz pierwszy byłaś przy porodzie - zauważył.
- Dość często wzywają mnie do wsi w tych sprawach - odparła, nie odwracając głowy. - Nic jej nie będzie? - zatroszczyła się o nieprzytomną kobietę.
- Sądzę, że nie. Bywa, że po takim zabiegu położnica gorączkuje, częściej jednak zdarza się to w szpitalu niż w domu.
- Masz ogromną wiedzę.
- No cóż, to też nie był pierwszy poród, jaki przyjmowałem.
Wziął butelkę whisky i pociągnął solidny łyk. Joanna rzuciła mu się w ramiona, przycisnęła głowę do jego piersi i łkając szepnęła:
- Kocham cię, Clay. Kocham cię jak nikogo na świecie.
Przytulił ją do siebie i delikatnie głaskał po głowie. Nie czuł żadnego zaskoczenia. Od początku bowiem wiedział, że tak właśnie się stanie. Oboje wiedzieli, że nadejdzie chwila, kiedy usta wypowiedzą to, co dyktuje serce.
Przyciągnął ją jeszcze raz do siebie, po czym odsunął bez słowa. Otworzył drzwi i wyszedł. Burke i jego ludzie czekali przed chatą z bronią w ręku.
Przed oberżą Cohana zaczął gromadzić się tłumek gapiów w oczekiwaniu na to, co się stanie. Przewodził im sam Cohan w brudnym, jak zwykle, fartuchu. Kobiety zapędzały dzieci do chałup, aby nie plątały się między dorosłymi i nie spotkała ich przypadkowa krzywda.
Było cicho, nikt nic nie mówił, tylko deszcz szumiał. Wreszcie Burke ruszył z miejsca, a za nim dwóch jego opryszków. Oczy mu błyszczały, twarz pobladła, widać było, że z trudem panuje nad sobą.
- Skoro pan skończył, pułkowniku, to przystąpię teraz do wykonania moich rozkazów - syknął.
- Powiedz no, Burke - odparł Clay chłodno - ile wynosi dług Cooneyów?
- To nie pańska sprawa - powiedział, zbity z pantałyku rządca.
- A jednak. I jeśli chcesz wiedzieć, to zamierzam osobiście spłacić ten dług sir George’owi jeszcze dziś po południu.
- Nic mnie to nie obchodzi - upierał się Burke, wyraźnie szukając zwady. - Mam wyraźne rozkazy i zamierzam je wykonać.
Clay postąpił krok do przodu i z całej siły uderzył Burke’a pięścią w twarz. Cios był tak mocny, że aż otarł sobie skórę na kostkach, Burke zaś zachwiał się i runął w błoto.
Obaj Szkoci rzucili się na Claya, który oparł się plecami o ścianę chaty. W ich oczach była nienawiść. Zamierzali wziąć odwet nie tylko za Burke’a, ale i za kompana, którego powalił u Roganów. Clay wiedział, że gdy tylko padnie na ziemię, skopią go ciężkimi buciorami.
Burke pozbierał się właśnie z ziemi i także ruszył w jego stronę, gdy wtem niespodziewanie nadeszła pomoc. Powietrze rozdarł huk wystrzału. Burke i jego ludzie odwrócili się w panice. To Kevin Rogan siedział na koniu z dymiącą jeszcze strzelbą w ręku.
Jeden ze Szkotów sięgnął po broń.
- Nie radzę - ostrzegł go Kevin. - Mam nabój w drugiej lufie - zaśmiał się chrapliwie. - Nie mam nic przeciwko walce, lubię oglądać dobre pojedynki - ciągnął - ale trzech na jednego, to po prostu nie wypada.
- Nie wtrącaj się, Rogan - warknął Burke. - Wcale nie zamierzam odstępować moim ludziom tej przyjemności. - Łypnął na Claya. - Jestem do pańskich usług, pułkowniku - rzekł chełpliwie, ściągając kurtkę.
Barczysty, muskularny, był pewny swego, gdy ruszał do starcia. Clay nie miał większego doświadczenia w walce na pięści. Ostatni raz próbował swych sił chyba jeszcze jako piętnastoletni wyrostek, i właśnie wspomnienie tej bójki na przystani w Natchez pewnego lipcowego popołudnia stanęło mu przed oczami. Przypomniał sobie, jak między belami szykowanej do załadunku na parowiec bawełny stanął oko w oko z przeciwnikiem, otoczony kręgiem niechętnych mu gapiów.
Doznał wtedy porażki, otrzymał tęgie lanie, a to raczej nie wróżyło mu teraz zwycięstwa. Rzucił się na Burke’a, ten zaś zrobił krok do tyłu i wyprowadził straszny cios prawą ręką, a następnie błyskawicznie poprawił z lewej.
Clay padł w błoto, w głowie szumiało mu jak w ulu. Z trudem stawał na nogi. Usłyszał krzyk, a po chwili zobaczył, że Joanna pochyla się nad nim.
- On cię zabije, Clay - szepnęła trwożnie. - Trzy miesiące temu w Galway oślepił swego przeciwnika w meczu za pieniądze.
Odepchnął ją i znów natarł na Burke’a, który czekał z uśmiechem.
- Nie wygląda pan najlepiej, pułkowniku - zawołał wyraźnie zadowolony - a to jeszcze nie koniec - ostrzegł.
Udał, że chce zaatakować z prawej, gdy zaś Clay szykował się do odparcia ciosu, lewą ręką łupnął go boleśnie w brzuch. Clay zachwiał się, Burke poprawił z prawej. Potężny cios przeciął Clay owi policzek do krwi i znów posłał go na ziemię.
Ktoś pisnął z przerażenia, dzieci zaczęły płakać, reszta gapiów w milczeniu patrzyła na śmiertelne starcie. Clay pojął, że znalazł się w sytuacji bez wyjścia, popełnił błąd, prowokując i dając się sprowokować. Burke był znacznie cięższy i silniejszy od niego, nie mówiąc już o tym, że świetnie się bił na pięści. Jeśli on, Clay, ma ujść z tego z życiem, to musi coś wymyślić, czymś go zaskoczyć, zbić z tropu. W walce, jak w życiu, wygrywa ten, kto szybciej i skuteczniej zwabi przeciwnika w pułapkę. Człowiek, który tego nie rozumie, zawsze ponosi klęskę.
Wolno podnosił się na nogi, chciał zyskać na czasie, oprzytomnieć nieco. Burke czekał, pewny zwycięstwa. Clay wyczuł moment. Skoczył nagle, jak pchnięty sprężyną. Złapał Burke’a za ramię i zanim ten zdołał się zorientować, na czym polega podstęp, wykręcił mu rękę, schylił się nieco i pociągnął. Burke wyleciał w powietrze jak z procy i padł w błoto. Oszołomiony nagłym obrotem sprawy popełnił błąd, za który miał za chwilę zapłacić. Zaczął mianowicie podnosić się z upadku; był na klęczkach, gdy Clay wymierzył mu dwa druzgocące ciosy prosto w szczękę. Burke’a odrzuciło do tyłu i nieprzytomny przewrócił się na plecy.
Rozległy się gromkie okrzyki na wiwat. Wieśniacy, którzy obserwowali walkę z napięciem, cisnęli się teraz do Claya. Każdy chciał go dotknąć, pogratulować zwycięstwa nad znienawidzonym rządcą, wyrazić radość i satysfakcję.
Niewiele z tego do niego docierało. W głowie mu szumiało, był półprzytomny z wysiłku i napięcia. Wiedział tylko, że się udało, że dopisało mu niebywałe szczęście. Przeciwnik był bardzo silny i niebezpieczny i gdyby nie chwyt, którego nauczył się kiedyś od pewnego Indianina, nie wyszedłby z tego cało. Potężne pięści Burke’a starłyby go na proch.
Tłum rozstąpił się przed Kevinem.
- Mój ojciec nigdy sobie nie daruje, że nie widział tej walki, pułkowniku - rzekł młody Rogan pełen podziwu.
Clay zachwiał się i Kevin podtrzymał go.
- Spokojnie, niech pan spocznie.
Weszli do chaty Cooneyów. Clay osunął się na ławę. Kevin podał mu solidną porcję whisky.
- Niech pan wypije, dobrze to panu zrobi. Mało kto jest w stanie sięgnąć po butelkę po walce z Burke’em.
Joanna, blada z przerażenia, zajęła się skaleczonym policzkiem Claya.
- Przecięte do kości. Bałam się, że cię zabije.
- I niewiele brakowało - odrzekł Clay, wstając z miejsca.
Kevin podał mu kurtkę.
- Dasz radę wsiąść na konia? - spytała Joanna z troską.
- Muszę. W Claremont wezmę gorącą kąpiel i nic mi nie będzie.
- Odprowadzę pułkownika - zapowiedział Kevin. - I tak jadę do domu, a to po drodze.
- Dziękuję, będę spokojniejsza - odparła Joanna z wdzięcznością. Pogładziła kurtkę Claya opiekuńczym i wiele mówiącym gestem. - Ja zostanę tu jeszcze. Zajmę się pacjentką. Nie sądzę, aby Burke jeszcze coś knuł.
Rządca siedział tymczasem pod płotem i jęczał z cicha, podczas gdy kompani próbowali go ocucić. Clay dosiadł konia i ruszyli wraz z Kevinem ku drodze.
Nadal czuł dotkliwy ból po ciosach Burke’a. Gdy tylko wyjechali za opłotki, zatrzymał Pegeen przy kępie drzew, zsunął się z siodła i zwymiotował. Odczekał chwilę, wyprostował się i otarł twarz.
- Już mi lepiej - oznajmił, próbując się uśmiechnąć.
- Powinien pan odpocząć, położyć się do łóżka - radził Kevin.
- Łóżko musi poczekać, są pilniejsze sprawy. Czas złożyć wizytę sir George’owi i powiedzieć mu wreszcie parę słów prawdy, bez owijania w bawełnę.
- Niech się pan jeszcze zastanowi - ostrzegł Kevin.
- Nie ma co się zastanawiać. Trzeba kuć żelazo póki gorące, a poza tym i tak muszę spłacić dług Cooneyów.
- Hamiltonowi nie zależy na ich pieniądzach - powiedział Kevin. - Jestem pewien, że chce zabrać dom i działkę, choć nie wiem dlaczego. Pewnie ma jakiś cel. Gdyby chodziło mu o pieniądze, pozwoliłby, aby dług urósł jeszcze bardziej, i wplątałby Cooneyów w sytuację bez wyjścia.
- Już ja się postaram, żeby wziął pieniądze. Jeśli będzie trzeba, wcisnę mu je do gardła.
- Widzę, że nie zmieni pan postanowienia. Chętnie bym z panem pojechał, ale muszę wracać do domu. Mamy ważną sprawę do załatwienia dzisiejszej nocy.
Clay z wdzięcznością uścisnął rękę Kevina.
- Bardzo mi pan pomógł. Wystarczy jak na jeden dzień. Proszę powiedzieć ojcu, że wpadnę rano zobaczyć, jak się goi rana. - Nie czekając na odpowiedź popędził Pegeen przed siebie.
Gdy dotarł do wzgórza, za którym rozpościerały się wrzosowiska, puścił klacz galopem. Okrążył wieś i przez wyłom w murze wjechał na teren rezydencji Hamiltonów w Drumore.
Drzwi otworzył stary pokojowiec, który niejedno już w życiu widział i nawykł do różnych niespodzianek. Nawet okiem nie mrugnął na widok rozpłatanego policzka gościa. Poprosił tylko, aby Clay poczekał, i poszedł go zaanonsować. Wrócił po chwili i oznajmił, że sir George zaprasza na rozmowę, po czym poprowadził Claya znaną mu już drogą w stronę oranżerii. Nie wszedł jednak tam, ale otworzył drzwi niewielkiego, wygodnie urządzonego gabinetu obok.
- Sir George prosi, aby zechciał pan chwilę poczekać. Czy tymczasem mogę podać panu coś do picia?
Gość odmówił, więc pokojowiec skłonił się i wyszedł. Clay usiadł w głębokim fotelu, przymknął oczy i próbował zebrać myśli.
Służący nie domknął drzwi i oto z korytarza zaczęły dobiegać jakieś głosy. Niezrozumiałe zrazu, wyraźniejsze, kiedy rozmówcy zatrzymali się tuż przy gabinecie.
- I pamiętaj, mój dobry człowieku - usłyszał Clay głos pokojowca - żeby nie przerywać, kiedy sir George będzie mówił.
Clay zerknął przez szparę w drzwiach. Pouczany przez lokaja człowiek miętosił czapkę w ręku. Miał szczurzą, chytrą twarz. Odziany był w nędzną samodziałową kurtę, która chyba nigdy nie zaznała dobrych czasów, podobnie jak i właściciel. Służący otworzył drzwi i obaj zniknęli w oranżerii. Clay miał wrażenie, że już kiedyś spotkał tego człowieka. Miał doskonałą pamięć wzrokową i był pewien, że już raz widział te sprytne oczy i lisią minę. Zmarszczył brwi, zastanawiając się, gdzie to mogło być, aż wreszcie przypomniał sobie. Widział tego człowieka pierwszego dnia, gdy zatrzymali się z Joshuą przed oberżą Cohana. Mężczyzna o szczurzej twarzy był jednym z tych, którzy z zajęciem słuchali opowieści Dennisa Rogana o jego rzekomych wyczynach na drodze do Galway.
Co mogło sprowadzać tego człowieka do sir George’a? Sprawa wyglądała dość podejrzanie. Clay jeszcze raz zerknął przez szparę w drzwiach. Zobaczył, że pokojowiec sam opuszcza oranżerię i znika w korytarzu. Clay wahał się tylko przez chwilę. Wyszedł z gabinetu i uchylił cicho drzwi do oranżerii.
Buchnęło wilgotne, przegrzane powietrze. Clay wślizgnął się do środka. Dobiegły go strzępy rozmowy. Przekradł się bliżej, kryjąc za gęstwiną tropikalnych roślin. Niewidoczny wśród listowia zaczął się uważnie przysłuchiwać.
- Mów więc, O’Brian - rzekł sir George. - Jakież to przynosisz wieści?
- Dobre wieści, wielmożny panie, i niezwyczajne.
- Oby - kwaśno zauważył sir George. - Sowicie ci za to płacę.
- Jest więc tak, wielmożny panie, że nie ma co słać zwiadowców do Ukrytej Doliny. Roganowie wystawili straże i nawet mysz się nie prześlizgnie - ciągnął O’Brian. - O północy jednak, jak się dowiedziałem, Roganowie mają przejąć pewien ładunek z kutra rybackiego. Jaki, tego nie wiem, ale musi to być coś ważnego, być może broń!
- Trudno będzie ich złapać na gorącym uczynku - zastanawiał się głośno sir George. - Jeśli ów ładunek jest tak ważny, jak powiadasz, to zastosują specjalne środki ostrożności. Rozstawią warty, a teren przy zatoce jest otwarty, więc zobaczyliby nas na kilkaset metrów.
- Też o tym pomyślałem, wielmożny panie, ale jest sposób. Ładunek mają zabrać juczne konie, a później, w lesie Drumore, złożą wszystko na wozy.
- Toż to znakomita okazja - wykrzyknął triumfalnie sir George - wspaniałe miejsce na zasadzkę. Przez las prowadzi tylko jedna ścieżka, więc przygwoździmy ich właśnie tam. - Oczy mu błyszczały, nerwowo wyginał palce. - Broń! Nie wymkną się tym razem. Za broń grozi stryczek, ot co! - Pociągnął za sznur dzwonka, który rozległ się gdzieś w głębi domu.
Clay zaszył się głębiej w gęstwinę. Po chwili w drzwiach oranżerii stanął wiekowy pokojowiec sir George’a. Clay odczekał, aż lokaj podejdzie do swego pana, po czym wymknął się niezauważony przez nikogo na korytarz. Wrócił do gabinetu i zamknął za sobą drzwi.
Nie czekał długo. Parę minut później wszedł sir George. Uśmiechał się jeszcze do siebie na myśl o niechybnej klęsce, jaką zada swoim nieprzyjaciołom, ale spoważniał, widząc poranioną twarz Claya.
- Na miłość Pana, pułkowniku, co się stało?
- Nic takiego. Sprawiłem niezłe lanie pańskiemu Burke’owi - odparł Clay chłodno.
Sir George zmarszczył brwi.
- Czy zechciałby pan objaśnić mnie w tej materii?
- Naturalnie. Otóż byłem właśnie u Cooneyów, pańskich dzierżawców, jeśli się nie mylę, i przyjmowałem bardzo skomplikowany poród, gdy wtargnął tam Burke z dwoma uzbrojonymi pomocnikami. Oświadczył, że przybył, aby wyrzucić mieszkańców, ponieważ zalegają z czynszem. Oznajmił też, że działa z pańskiego rozkazu.
- Tak też było, pułkowniku - rzekł sir George obojętnie. - Ziemia i dom stanowią moją własność. Jeśli jednak Burke zachował się niewłaściwie, to proszę mi powiedzieć, nie minie go kara. Ale też, za pańskim pozwoleniem, niech pan sobie nie bierze do serca tych dzikusów, Cooneyów. Cooney to notoryczny łgarz i obibok, który w życiu nie przepracował ani jednego dnia. Właśnie dlatego postanowiłem o eksmisji.
- Bez względu na stan jego małżonki? - wtrącił chłodno Clay. - I nie patrząc na dopiero co urodzone dziecko? Nie popełnię pomyłki, sir George, jeśli stwierdzę, że to nie pierwszy raz pomiata pan ludźmi w ten sposób. Już kiedyś wyrzucił pan kogoś w podobnych okolicznościach. Powiadają o pewnej kobiecie, która zmarła na drodze do Galway w czasie porodu. O ile wiem, to pan i mój stryj różniliście się w ocenie tego pożałowania godnego wypadku.
- Na litość boską, pułkowniku, posuwa się pan za daleko. - Sir George spurpurowiał z oburzenia.
- Szkoda czasu na dyskusję - rzekł Clay. - Przybyłem tu, aby wyrównać dług i zapłacić czynsz za sześć miesięcy z góry, co zapewni tym biedakom jako taką przyszłość.
- Nie potrzebuję pańskich pieniędzy, panie Fitzgerald - oświadczył sir George chłodno. - Nie życzę sobie żadnych interwencji w kwestiach dotyczących moich dzierżawców.
Clay zmarszczył brwi, zbity z pantałyku. Pomyślał chwilę i rzekł:
- Widzę, sir George, że zależy panu tylko na jednym, aby ci biedacy znaleźli się bez dachu nad głową. Nie chodzi panu o należność, ale o coś zupełnie innego.
Sir George poczerwieniał i spojrzał pełnym złości wzrokiem.
- Po tym, co uczynili mojej nieszczęsnej małżonce, mam chyba prawo traktować tych dzikusów tak, jak uznaję to za stosowne.
Clay zaśmiał się sarkastycznie.
- Śmierć była dla niej wyzwoleniem, Hamilton. Wszyscy wiedzą, że stworzyłeś jej piekło na ziemi. I to nie przez pamięć dla niej tak prześladujesz tych biedaków. Jesteś pełen jadu i złości, przepełnia cię nienawiść i boisz się, przyjacielu, boisz się własnej śmierci i tego, że nikt cię nie uszanuje, gdy nadejdzie twoja godzina.
Wydawało się, że sir George udusi się ze złości. Szarpał kołnierzyk, zerwał się z miejsca targany konwulsjami i zwymiotował gwałtownie do zlewu. Clay popatrzył nań z odrazą, nie czuł w sobie litości. Obrócił się na pięcie i wyszedł.
Był śmiertelnie zmęczony, gdy wreszcie dotarł do Claremont. Na dziedzińcu stał koń Joanny, ona sama wybiegła na ganek, a za nią Joshua.
- Gdzie byłeś? Tak się o ciebie martwiłam.
- Składałem wizytę twojemu stryjowi - wyjaśnił, gdy weszli do kuchni. - Obawiam się, że była to nasza ostatnia rozmowa w życiu. - Zachwiał się i musiał się oprzeć o stół, aby nie paść.
Joshua podtrzymał go i poprowadził w stronę schodów.
- Zaprowadzę pana do łóżka, pułkowniku. Wystarczy emocji jak na jeden dzień.
Poszli na górę, a Joanna za nimi. Joshua pomógł Clayowi zdjąć kurtkę. Clay próbował jeszcze obejrzeć ranę na policzku w lustrze, ale wzrok zaczął go zawodzić i padł na łóżko.
- O mój Boże! - krzyknęła przerażona Joanna - stracił przytomność, co zrobić?
Joshua spokojnie poprawił poduszki i zdjął buty swemu panu.
- Proszę się nie martwić, panno Hamilton. Widywałem go już w gorszym stanie. To reakcja po szoku, ale nic mu nie będzie. Pułkownik ma żelazny organizm. Wypocznie trochę i znów będzie zdrów jak ryba.
- Obyś miał rację, Joshua. Jestem trochę spokojniejsza.
Clay widać jeszcze usłyszał ich rozmowę, bo uśmiechnął się nieznacznie i pogrążył we śnie.
Była noc, gdy się obudził. Sina poświata księżyca wciskała się przez okno. Przez chwilę leżał bez ruchu, dochodząc do siebie. Nękała go myśl, że czeka go jakieś pilne zadanie. Początkowo nie potrafił sobie niczego przypomnieć. Wkrótce jednak odzyskał pełnię świadomości i zrozumiał, że nie ma czasu do stracenia. Szybko wyskoczył z łóżka.
Zapalił lampę na komodzie. Czuł jeszcze głuchy ból w głowie i w piersiach. Policzek, rozpłatany do kości potężnym ciosem Burke’a, był odrętwiały. Przesunął delikatnie palcami po ranie i syknął z bólu. Miał też ogromnego siniaka na brzuchu, liczne zadrapania na całym ciele i opuchłą szczękę.
W miarę jak dochodził do siebie, rany coraz bardziej mu dokuczały. Pokonując ból, zaczął się ubierać: musi pilnie ostrzec Roganów o planowanej zasadzce. Zastanawiał się tylko, jak ma to zrobić: powinien pojechać osobiście do Ukrytej Doliny, czy też wysłać Joshuę z posłaniem? Żadne rozwiązanie nie było dobre. W obu wypadkach Roganowie uznają to za poparcie ich działań. Stuknął obcasem w podłogę, gdy przyszła mu do głowy jeszcze inna możliwość.
Przybiegł Joshua.
- Nie powinien pan wstawać, pułkowniku - rzekł z troską.
- Czy panna Hamilton jeszcze jest? - zapytał, a gdy sługa wyjaśnił, że już odjechała, zapytał która godzina.
- Minęła dziewiąta.
- A więc nie ma czasu do stracenia. Zapewne zmartwisz się, przyjacielu, znów jednak trzeba przywołać do życia kapitana Swinga.
Zaczął wyjaśniać szczegóły, wyjmując z kufra stary szynel kawaleryjski.
- A jest pan pewien, że spotka straże Roganów tam gdzie wczoraj? - spytał Joshua, pomagając mu się ubrać.
Clay zawiązał chustę na szyi i naciągnął kapelusz na czoło.
- Mam przynajmniej taką nadzieję. Jeśli ich nie spotkam, to będę musiał wymyślić jakiś inny sposób.
Poszli do stajni, osiodłali Pegeen i w chwilę później Clay zniknął w mroku nocy.
Niezmącona cisza panowała nad wrzosowiskami, wiatr tylko hulał po pustej przestrzeni. Ołowiane chmury rzucały cień na całą okolicę. Nie dojeżdżając do Ukrytej Doliny, Clay skręcił między drzewa, by zajść strażnika z drugiej strony. Wrzosy i mech tłumiły wszelkie odgłosy.
Przy strumieniu zsiadł z konia i przywiązał go do pnia, sam zaś zaczął się skradać w stronę kępy drzew, gdzie, jak pamiętał, czaił się Dennis Rogan. Był blisko, gdy usłyszał ciche parsknięcie, a wiatr przyniósł zapach konia.
Ukrył się za bukiem i wyjął broń. Chmury rozsunęły się, a w świetle księżyca zobaczył Marteena Rogana, który przysiadł na pniaku. Jego wierzchowiec pasł się nie opodal.
Zwierzę pierwsze wyczuło obecność intruza. Zarżało, alarmując swego pana. Clay wysunął się z cienia z koltem gotowym do strzału.
- Wielki Boże - szepnął zaskoczony młodzieniec. - Toż to kapitan Swing we własnej osobie!
- Poznałeś, mój Marteenie - odparł Clay z irlandzka. - Odwróć się, a nie stanie ci się nic złego.
Chłopiec uczynił dokładnie to, co mu polecono.
- Bóg mi świadkiem, panie - szepnął - że walczymy o tę samą sprawę.
- W pewnym sensie, w pewnym sensie - odparł Clay. - Nie ma jednak czasu na rozmowy. O ile wiem, to twój brat Kevin z przyjaciółmi umówił się na tajemne spotkanie w lesie Drumore. Powiedz mu więc, że sir Hamilton wie o tym i zamierza tam przybyć ze swoimi ludźmi. Powiedz mu także, żeby na przyszłość zwracał uwagę, co mówi, gdy w pobliżu znajduje się człowiek zwany O’Brianem, który przesiaduje u Cohana i węszy.
Marteen słuchał w milczeniu, ponieważ zaskoczenie odebrało mu mowę. Clay pchnął go w stronę konia.
- Pędź, chłopcze - powiedział. - Śpiesz się, jeśli chcesz pokrzyżować plany sir George’a.
- Niech pana Bóg błogosławi - zawołał Marteen, wskakując na siodło. W chwilę później znikł w ciemnościach, tylko nocną ciszę przerwał tętent galopującego wierzchowca.
Clay schował broń i wrócił do Pegeen. Z trudem dosiadł konia i ruszył do Claremont. Czuł ogromne znużenie. Dzień rzeczywiście był męczący, ale wysiłek chyba nie poszedł na marne.
Joshua czekał niecierpliwie, pełen niepokoju. Clay pozwolił mu zająć się klaczą, sam zaś pośpieszył do sypialni. Zrzucił ubranie i położył się do łóżka. Wkrótce zjawił się Joshua z dymiącym kubkiem bulionu i nie oddalił się, dopóki jego pan nie wypił krzepiącego napoju. Dopiero wtedy zdmuchnął lampę i wyszedł. Clay leżał, rozmyślając, co też dzieje się w lesie Drumore właśnie w tej chwili.
Znacznie później miał się dowiedzieć, jak to Burke i jego ludzie czekali w gęstwinie przez całą noc. Gdy wreszcie zaczęło świtać, Burke pchnął jednego ze swoich, by rozejrzał się co i jak. Zwiadowca znalazł jedynie kawałek papieru przymocowany na drzewie. ”Pozdrowienia od kapitana Swinga” - głosiło posłanie napisane równym pismem Cathala Rogana. Clay nigdy jednak nie dowiedział się, co na nie powiedzieli Burke, a zwłaszcza sir George.
Clay spał jak zabity, gdy zaś rankiem ocknął się po krzepiącym śnie, bolało go jeszcze w dołku, a policzek nadal był drętwy, ale poza tym czuł się znacznie lepiej. Bulion, czy co tam Joshua podał mu wczoraj w kubku, zadziałał uzdrawiająco.
Usiadł na łóżku i sięgnął po zegarek. Dochodziła trzecia. Spał więc co najmniej czternaście godzin. Wstał i poczłapał do okna.
Na niebie wisiały ciężkie chmury, deszcz zmywał kamienie dziedzińca, unosząc pierwsze opadłe liście. Tu i ówdzie zza pożółkłego jesiennie listowia przezierały już nagie konary. Clay ubrał się, a gdy wkładał buty, zjawił się Joshua z gorącą kawą.
- Usłyszałem, że się pan obudził - rzekł. - Jak się pan czuje?
- Lepiej, niż można było się spodziewać - odparł Clay, próbując kawy. - Znakomita - pochwalił.
Kończył toaletę, gdy zauważył, że Joshua ma dość ponurą minę.
- Co się stało? Coś złego?
- Obawiam się, że tak, pułkowniku. Byłem rankiem we wsi, aby zrobić zakupy, gdy doszło do zabójstwa w oberży.
Deszcz bił monotonnie o szyby i przez chwilę panowało milczenie.
- Kogo zabito?
- Mówią, że kogoś od sir Hamiltona. Nazywał się Varley. On to zranił niedawno Shauna Rogana w czasie bójki.
- A któż go zabił? - spytał Clay niespokojnie.
- Kevin Rogan. Był w karczmie z Dennisem i według słów Cohana w pewnej chwili zjawił się Varley z kompanią i wszczęli awanturę. Gdy Varley wyciągnął pistolet, Kevin wytrącił mu broń z ręki i łupnął stołkiem w głowę. Jak się okazało, śmiertelnie.
- A co się później działo?
- Dennis zbiegł tylnym wejściem i odjechał pełnym galopem, Kevina zaś pojmano. Widziałem, jak nieprzytomnego wyniesiono z oberży. Ludzie Hamiltona wsadzili go na siodło, przywiązali rzemieniami i ruszyli do dworu.
Wygląda na to, że będzie wisiał.
- Sprawa jest poważna. Każdy trybunał zasądzi tak, jak każe sir George - rzekł ponuro Clay. Wkładał kurtkę, gdy na dziedzińcu rozległ się tętent kopyt.
- Przyjechała panna Hamilton - oznajmił Joshua, wyglądając przez okno.
Clay pośpieszył na dół. Joanna stała przy ogniu, grzejąc zmarznięte dłonie. Ubranie miała przemoczone. Spojrzała na niego zmartwionym wzrokiem. Wziął ją w ramiona i przytulił.
- Clay, stało się coś okropnego.
- Wiem już. Joshua był we wsi i wszystko mi opowiedział. Co z Kevinem? Jeśli twój stryj wyrządzi mu krzywdę, to jak mi Bóg miły, będę go ścigał choćby do końca życia.
- Stryj nic mu nie zrobi. Zamierza tylko osobiście odstawić Kevina do Galway. Chełpi się, że przy takich dowodach i zeznaniach sąd nie będzie się zastanawiał i Kevina czeka stryczek.
- Tak też się może stać - rzekł Clay. - A masz jakieś wiadomości od Shauna?
- Słyszałam coś i dlatego zaraz tu przybyłam. Stryj zabronił mi opuszczać dwór. Wyślizgnęłam się ukradkiem.
Sama musiałam osiodłać konia, a gdy przekradałam się przez ogród, spotkałam gospodynię Burke’a. Powiedziała mi, że był on gdzieś przez całą noc i postanowił zostać w łóżku. Tymczasem, jakąś godzinę temu, zjawił się Shaun Rogan z trzema synami i uprowadził go, grożąc bronią. Jej zaś kazali biec do stryja i powiedzieć mu, że jeśli do szóstej nie uwolni Kevina, to powieszą Burke’a na suchej gałęzi.
- Siodłaj Pegeen - zawołał Clay do Joshuy. - Mogłem się spodziewać, że Shaun wymyśli takie rozwiązanie. Bóg tylko jeden wie, jak zdołał dosiąść konia z taką raną na nodze.
- Co zamierzasz zrobić? - zaniepokoiła się Joanna.
- Najpierw pojadę do Shauna i spróbuję go przekonać, aby nie czynił niczego pochopnie, póki nie porozmawiam z twoim stryjem. Masz posłuch u Roganów, więc jedź ze mną.
- Roganów może da się przekonać, ale u stryja nic nie wskórasz. Jest ślepy i głuchy na wszystkie argumenty.
- Zobaczymy, co się da zrobić - odparł, ujmując ją pod ramię. - Tymczasem pędźmy do Roganów.
Lało okrutnie, gdy galopowali przez wrzosowiska, ale nie zwracali na to najmniejszej uwagi. Clay zagłębił się w myślach, szukając rozpaczliwie jakiegoś rozwiązania sprawy, która wyglądała dość beznadziejnie. Jeśli nie przemówi komu trzeba do rozsądku, to dwóch ludzi niechybnie zawiśnie na stryczku, a wtedy Roganowie będą skończeni, bo nie wolno samemu wymierzać sprawiedliwości. Władze wezwą wojsko i wypędzą ich z doliny raz na zawsze.
Gdy przejeżdżali obok kępy drzew na wzgórzu przed Ukrytą Doliną, z gęstwiny wynurzył się Dennis ze strzelbą w ręku.
- Ojciec w domu? - spytał Clay.
- W domu, a jakże. Chciał właśnie posłać po was, panie. Marteen miał już jechać, ale najpierw trzeba było opatrzyć ranę, bo znów mu się otworzyła.
- Mówiłem mu, że nie powinien siadać na konia.
Dennis spuścił oczy i wrócił na posterunek między drzewa. Clay z Joanną zjechali w dolinę, okrążyli zagrodę i stanęli na dziedzińcu. Cathal wybiegł na powitanie, pomógł Joannie zsiąść z siodła. Clay zabrał torbę lekarską i bez słowa wszedł do domu.
Shaun Rogan spoczywał w fotelu. Chorą nogę oparł na stołku. Spod przeciętej nogawki widać było zakrwawione bandaże. Krew sączyła się również kroplami do miski. W kącie pokoju siedział Burke, przywiązany do krzesła tak mocno, że nie mógł się nawet poruszyć. Oczy mu rozbłysły na widok przybysza, jednak nie odezwał się ani słowem. Clay otworzył torbę i pochylił się nad Shaunem.
- Mówiłem wam, żebyście nie ruszali się z domu.
- Były sprawy niecierpiące zwłoki - burknął Rogan. - Ważne sprawy - dodał i - krzywiąc się z bólu, sięgnął po butelkę whisky.
Rana na udzie się otworzyła, tak jak Clay przewidział. Wyjął więc igłę i zaczął zszywać ją na nowo.
- Zmartwiłem się Kevinem - powiedział, nie przerywając zabiegu - ale też myślę, że niewiele mu pomożecie, tak postępując.
- Nie ma pan racji, pułkowniku - odparł Shaun. - Jeśli wywiozą go do Galway, to sprawa jest skończona i wtedy rzeczywiście nic już mu nie pomoże. Zostanie zamknięty w lochu i niechybnie powieszony. Ludzie Hamiltona przedstawią w sądzie swoją wersję, a za moim synem nikt się nie wstawi. Wszyscy się boją i nie zechcą narażać się sir George’owi. - Pokiwał ze smutkiem głową. - Postanowiłem więc, że jeśli nie oddadzą Kevina, to o szóstej założę stryczek na szyję tego łajdaka. Sam to zrobię, nikt nie będzie dzielił ze mną odpowiedzialności.
- Jeśli myślisz, Rogan, że sir George zechce mnie wymienić za twego syna, to grubo się mylisz. To, że będę wisiał, pasuje do jego planów jak ulał. Ja zginę, on natomiast będzie miał w ręku wszystkie argumenty, żeby was stąd wykurzyć.
- Burke ma rację, panie Rogan - wtrąciła Joanna. - Znam mego stryja i znam jego plany. Wieszając Burke’a, da mu pan wszystkie atuty do ręki.
Shaun pokiwał głową i rzekł z uporem:
- Nie będę stał obojętnie, gdy spiskują, aby powiesić mojego syna. Kevin jest niewinny, działał w samoobronie.
To Varley wyjął pistolet i Kevin nie miał innego wyjścia. - Opróżnił butelkę i odstawił ją na podłogę. - Nie zmienię decyzji. Jeśli nie oddadzą Kevina do szóstej, Burke będzie wisiał.
Zaległo ponure milczenie. Tymczasem Clay kończył opatrywać ranę i zakładał świeże bandaże. Pani Rogan podeszła do męża i położyła mu dłonie na ramionach.
- Zaufaj pułkownikowi, Shaunie. Pułkownik to przyjaciel.
Shaun Rogan nie odpowiedział. Widać było, że waży w sercu decyzję.
- Na miłość Pana naszego, Rogan! - zawołał Clay. - Przestańcie się upierać. Czego właściwie chcecie: odzyskać syna całego i zdrowego, czy powiesić tego łajdaka?
Shaun uderzył ze złością w oparcie fotela.
- Jak pan tak mówi, pułkowniku, to poczekam do północy, ale ani minuty dłużej.
Joanna westchnęła z ulgą. Clay dał jej znak.
- Zostań tu - powiedział - dopilnuj, aby Wielki Shaun nie zrobił nic przed północą.
- Oczywiście - odrzekła, spoglądając nań czule. - Będzie tak, jak każesz.
Podszedł do niej i ujął ją za rękę.
- Nie kłopocz się - powiedział cicho. - Do północy coś tam wymyślę. - Dostrzegł iskierki nadziei w jej oczach.
Odwrócił się i wybiegł na dziedziniec. Na wzgórzu puścił klacz galopem. Deszcz siekł w dalszym ciągu. Jadąc, Clay zastanawiał się, jak teraz postąpić. Miał już pewien plan, przedtem jednak postanowił stanąć przed sir George’em. Być może uda się przemówić mu do rozsądku.
Wjechał na jego teren przez wyrwę w murze, a gdy stanął na dziedzińcu, zobaczył, że stajenni przygotowują powóz do drogi, a tuzin zbrojnych siodła konie.
Zeskoczył przed frontowym wejściem i miał już pociągnąć za dzwonek, gdy drzwi się otworzyły. Stanął w nich stary pokojowiec, a za nim sam sir George, który na jego widok odsunął lokaja i rzekł wyniośle:
- Nie jest pan tu mile widzianym gościem, pułkowniku Fitzgerald.
- Na miłość boską, odłóżmy osobiste pretensje - zwrócił się do niego Clay. - Są ważniejsze sprawy. Wie pan zapewne, że Roganowie pochwycili pańskiego rządcę i grożą mu stryczkiem, jeśli do szóstej nie odzyskają Kevina.
- Owszem, powiadomiono mnie już o tym - odparł sir George. - Jest mi oczywiście niezmiernie przykro z powodu Burke’a, ale w tych okolicznościach doprawdy nic dla niego nie mogę uczynić. Ważniejszy bowiem niż jego los jest pokój w tym kraju, pokoju zaś nie będzie dopóty, dopóki wichrzyciele pokroju Kevina Rogana nie znajdą się za kratami. Zamierzam więc osobiście odstawić go do więzienia w Galway i mam nadzieję, że wrócę tu z wojskiem, aby raz na zawsze przepędzić z Ukrytej Doliny tę przeklętą rodzinę.
Clay poczuł, że ogarnia go gniew. Z najwyższym trudem zapanował jednak nad sobą.
- Czekał pan tylko na taką sposobność, nieprawdaż? Liczy pan, że jeśli Burke zawiśnie, to wreszcie uda się panu złapać Roganów za gardło.
- Otóż to, otóż to! - wykrzyknął sir George, a w jego oczach zabłysło szaleństwo. - Nie spocznę, dopóki nie zobaczę całego tego diabelskiego plemienia w grobie.
Clay nie odpowiedział, spojrzał tylko w oczy szaleńca, odwrócił się na pięcie i odszedł. Wskakiwał na siodło, gdy dobiegł go skrzekliwy głos sir George’a, który pouczał pokojowca:
- Jeśli ten człowiek jeszcze raz postawi nogę na mojej ziemi, to masz go poszczuć psami, zrozumiano?
Drzwi zamknęły się z hukiem, Clay pokłusował ku drodze.
Nie liczył na wiele i rzeczywiście nic nie osiągnął, poza tym może, że przekonał się, iż sir George traci zmysły, ale też taką diagnozę postawił, gdy spotkał go po raz pierwszy. Nienawiść, którą żywił do otoczenia, a także choroba wyniszczająca organizm oraz widmo niechybnej śmierci wpłynęły na umysł Hamiltona. Może z rozpaczy, że los jest tak nieubłagany, sir George szukał ofiary i może dlatego obłęd skierował go przeciwko nieszczęsnym Roganom.
W tej sytuacji pozostało tylko jedno wyjście - pomyślał Clay, zajeżdżając do siebie, do Claremont. Pamiętał, co mawiał jego przyjaciel, Morgan: ”Na wojnie postaraj się zaskoczyć przeciwnika, uczyń coś śmiałego, bezczelnego niemal, coś, czego wróg nie odgadnie, choćby myślał tysiąc lat. A później? Później czyń to, co los dyktuje”.
Generał Morgan był zawsze wierny tej zasadzie i odnosił sukcesy, ale też stosując tę zasadę, sam wpadł w pułapkę i poległ - myślał Clay, wchodząc do kuchni. Rzucił torbę na stół. Joshua odwrócił się od ognia.
- Zdążył pan w sam raz na posiłek - rzekł.
- Nie ma na to czasu. Muszę zaraz wyjść. Zrób mi kanapkę i kubek kawy - rzekł i pośpieszył do sypialni.
Wyciągnął z kufra kawaleryjski szynel. Dopinał ostatnie guziki, gdy na dworze zaczęło grzmieć, niebo jeszcze bardziej pociemniało i lunął rzęsisty deszcz. Kiwnął głową z zadowoleniem. Taka pogoda sprzyjała jego planom. Gdy przypasał kaburę, przypomniał sobie, że kolt został na dole, w torbie lekarskiej. Nacisnął filcowy kapelusz na czoło i spojrzał w lustro. Miał wrażenie, jakby ze zwierciadła patrzył nań ktoś zupełnie inny, nie obcy, ale też nie swój. Dreszcz go przebiegł, lecz nie zastanawiał się nad tym dłużej, odwrócił się i zszedł do kuchni.
Kawa i kanapki już czekały. Clay wyjął broń z torby, sprawdził ją, po czym sięgnął po jedzenie. Kiedy wypił kawę, wyjaśnił, co postanowił.
- Wcale mi się to nie podoba - rzekł Joshua z ponurą miną. - Roganowie ściągną na pana kłopoty.
- Chyba nie - rzekł Clay. - Tymczasem trzymają Burke’a i nic ponadto nie mogą zrobić.
- Ale to wszystko staje się zbyt niebezpieczne, pułkowniku. Ludzie zaczną pana podejrzewać, to pewne.
- Myślałem i o tym. Jest oczywiście pewna groźba, że tak się stanie, ale cóż, muszę zaryzykować. - Dopił kawę, poklepał Joshuę po plecach. - Nie martw się, mój przyja cielu. Wrócę cały i zdrowy, a szczerze mówiąc, chyba polubiłem kapitana Swinga. No cóż, czym skorupka nasiąknie...
- Właśnie - odparł surowo Joshua. - To właśnie najbardziej mnie martwi. Niech pan lepiej jeszcze raz się zastanowi, a jak już dojdzie co do czego, to też odrobina rozsądku nie zawadzi.
Wyszli. Clay przeszedł do stajni, a Joshua został na ganku. Stał tam z ponurą miną, pełen obaw i niepokoju, gdy pułkownik ruszał w strugach deszczu ku wrzosowiskom.
Clay nie miał jasnego planu, wiedział tylko tyle, że sprawę trzeba rozstrzygnąć gdzieś na drodze do Galway.
Im bliżej Drumore, tym lepiej. Galopował w deszczu tą samą ścieżką do Kileen, którą przebył owej nocy, kiedy wymierzył sprawiedliwość Marleyowi. I oto znów znalazł się na skrzyżowaniu z traktem do Galway. Nadal jednak nie wiedział, co i jak powinien zrobić.
Minęła właśnie szósta, gdy okrążał Kileen, kryjąc się w zagajnikach porastających dolinę. Jechał z uniesioną ręką, aby ochronić poranioną twarz od uderzeń gałęziami drzew. Za wsią wrócił na trakt i niebawem dotarł do kamiennego mostka, łączącego brzegi rwącego potoku.
Jakiś czas temu woda uniosła cały jego środek. Wprawdzie został naprawiony, lecz tylko prowizorycznie - przerzucono kilka bali i desek nad wyrwą. Teraz jednak wezbrany strumień sięgnął znów mostka. Clay zsiadł z konia i pochylił się, by dokładniej zbadać, czy nie ma uszkodzeń. Wtedy właśnie przyszedł mu do głowy ostateczny plan.
Do Kileen było stąd jakieś pół kilometra, zawrócił więc i pojechał do wsi. Pamiętał, że karczma, podobna do tej w Drumore, znajdowała się po drugiej stronie, na skraju wioski, i tam właśnie się skierował. Zostawił klacz w kępie drzew, tuż obok muru otaczającego oberżę. Naciągnął chustę na twarz i przekradł się pod kuchenne drzwi. Wyjął broń i wkroczył do środka.
Kuchnia o kamiennej posadzce była pusta, naprzeciw zaś dostrzegł uchylone nieco drzwi, przez które dochodziły odgłosy rozmowy. Słuchał przez chwilę, a następnie pchnął drzwi i wszedł do sali.
Gospodarz stał za barem z dzbanem w ręku - miał właśnie napełnić puste kubki. Zaskoczony otworzył oczy szeroko i zamarł w półobrocie.
- Wielkie nieba - szepnął - kapitan Swing!
Dwóch mężczyzn siedziało przy ogniu. Jeden stary, z twarzą pomarszczoną jak zorana ziemia, w drugim zaś Clay - ku swemu wielkiemu zdziwieniu - rozpoznał ojca Costello.
- Siedźcie spokojnie, a nic wam się nie stanie - uprzedził, gdy obaj obrzucili go trwożnym spojrzeniem.
Gospodarz dołączył do dwójki przy ogniu, jakby szukał w nich oparcia.
- To poczciwi ludzie - rzekł ojciec Costello. - Mogę za nich ręczyć, przyjacielu.
Oberżysta przyszedł już do siebie i spoglądał teraz na Claya z ciekawością i niekłamanym szacunkiem.
- Prawdę mówi wielebny ojciec Costello - rzekł. - Nie ma Anglików między nami. Wszyscyśmy Irlandczycy i niech szczeźnie Anglia.
- Niech żyje republika - zawtórował starzec. Ojciec Costello dał mu znak, aby milczał.
- Nie przybyłem tu w złych zamiarach - rzekł Clay. - A właściwie potrzebuję waszej pomocy. Proszę o nią i żądam jej. - Spojrzał na gospodarza. - Ilu gości oczekujesz w ciągu najbliższej pół godziny?
- Nie wiem, miłościwy panie - odparł oberżysta, wzruszając ramionami. - Ludzie ze wsi przychodzą zwykle po ósmej. Może ktoś się zjawi wcześniej, ale nie mogę dać za to głowy, zwłaszcza przy takiej pogodzie.
- To bardzo dobrze. Masz konia?
- A mam, panie, mam - odrzekł z dumą oberżysta. - Najlepszą klacz w okolicy. W lecie wygrała dla mnie dwadzieścia funtów na gonitwie w Galway.
- Pożyczysz jej, aby uratować życie człowieka?
- Bez wahania! - zawołał oberżysta w odpowiedzi.
Oczy mu zabłysły z podniecenia. - Jak pan tylko każe! Wszyscy tu mamy dług wobec pana za lekcję, jaką dostał ten łajdak Marley.
- Jesteś dobrym człowiekiem. A oto, co chciałbym, abyście uczynili: za godzinę mniej więcej będzie tędy przejeżdżał sir George Hamilton ze zbrojną eskortą. Wiozą Kevina Rogana na szubienicę do Galway.
Ojciec Costello wstrzymał oddech, słysząc znajome nazwisko.
- Niech Bóg ma go w swojej opiece - szepnął.
- Gdy zatem zjawi się orszak, wyjdziecie i zatrzymacie powóz. Powiecie sir George’owi, że most jest zniszczony i właśnie trwa naprawa. Sir George chce dotrzeć do Galway jeszcze dziś, więc pewnie pośle swoich ludzi, żeby zobaczyli co i jak i przyśpieszyli naprawę. On sam zostanie tu z Roganem.
- Jeśli Kevin Rogan popełnił zabójstwo, musi stanąć przed sądem - rzekł cicho ojciec Costello.
- Jeśli Kevin nie wróci do domu przed północą, Shaun powiesi Petera Burke’a. Wybierz, ojcze, co robić?
Na twarzy księdza odmalował się głęboki smutek. Gospodarz wyraźnie się wahał.
- Nie boję się o siebie, panie, ale mam córkę w Galway i strach mi o nią. Sir George na pewno się zemści, gdy się okaże, żeśmy zastawili pułapkę.
Clay nie zdążył odpowiedzieć, gdy ojciec Costello odezwał się cichym jak zawsze głosem.
- Rozumiem, że użyje pan przemocy, kapitanie, jeśli nie zgodzimy się na pański plan?
Clay pojął, co ksiądz ma na myśli, i pośpieszył z odpowiedzią.
- Tak też będzie, ojcze.
- Widzę więc, że nie mam wyboru, jak tylko wyjść i przemówić do sir George’a w odpowiedniej chwili. Już choćby po to, aby na tych dwóch poczciwców tutaj nie spadł wasz gniew, panie.
Gospodarz westchnął z wyraźną ulgą.
- Pójdę osiodłać klacz, jak pan kazał.
Clay powiedział mu, gdzie ma zostawić wierzchowca, i gospodarz wyszedł do stajni. Zapadło milczenie. Clay spoglądał przez okno na drogę.
- Grzeszne to sprawy - rzekł ksiądz.
- Czy grzechem jest żądać wolności dla naszego kraju?
Walczymy o Irlandię, ojcze, a przemoc zawsze rodzi przemoc.
- Czy rozsądny człowiek powinien przykładać do tego rękę? - spytał ksiądz. - Nie lepiej to godnie i bogobojnie dokonać żywota?
- To zależy od punktu widzenia - rzekł Clay. - Spotkałem niedawno mężczyznę, który dowodził, że życie to działanie i pasja. Ten, kto nie podejmuje wyzwania i nie bierze na siebie obowiązków, jakby był martwy, a jego istnienie nie ma sensu.
- To ciekawa uwaga - rzekł ojciec Costello. - Rzecz tylko w tym, że ludzie częściej czują do siebie nienawiść niż miłość. Bywało też tak, że buntownik walczący o słuszną sprawę puszczał z dymem bliźniego nie dla polityki, ale dla prywaty.
- Trafiliście, wielebny ojcze, w samo sedno - odparł Clay i dopiero gdy słowa zabrzmiały, zdał sobie sprawę, że przemówił swym zwykłym akcentem - Amerykanina z Południa, a nie jak Irlandczyk.
Ksiądz jakby nie zauważył.
- Jednego jednak będę się domagał, panie - rzekł duchowny. - Dajcie mi słowo, że nikt dziś nie zginie z waszej ręki.
Clay uśmiechnął się do siebie.
- Być może, wielebny ojcze, będę musiał rozwalić jakiś łeb, unieszkodliwić jakiegoś łotra, lecz zabijać nie chcę.
- Wszystko gotowe, jak kazaliście, kapitanie - zameldował oberżysta, który właśnie się zjawił.
- Weźcie, gospodarzu, jakiś ostry nóż. Spodziewam się, że jeniec będzie spętany.
Oberżysta sięgnął pod ladę i pokazał solidny kawałek stali.
- Miejcie to w pogotowiu. Kiedy tu wejdą, pchnę Rogana w waszą stronę. Przetniecie mu więzy, a ja zajmę się resztą.
Zza okien dobiegł turkot kół. Clay wyjrzał na zewnątrz i zobaczył powóz otoczony zbrojną eskortą na koniach.
Ojciec Costello zerwał się ze stołka.
- Wygląda na to, że czas mi rozpocząć przedstawienie - rzekł z uśmiechem. Zatrzymał się jeszcze w drzwiach i patrząc uważnie na Claya dodał: - Pamiętajcie, żeście przyrzekli, panie.
Gdy ojciec Costello dał znak ręką, orszak zatrzymał się. Nie słychać było, co mówi i jak brzmiała odpowiedź woźnicy. Spiskowcy w oberży widzieli tylko, że ksiądz podchodzi do powozu, w oknie którego ukazała się twarz zagniewanego sir George’a. Słuchał on czegoś w milczeniu, a po chwili wydał jakieś rozkazy. Czterej z eskorty zsiedli z koni, reszta pomknęła dalej przez wieś, ku strumieniowi najpewniej. Ojciec Costello wrócił do karczmy, stanął przy ogniu i grzał ręce. Clay zatrzymał się przy wejściu i czekał w napięciu, wstrzymując oddech. Drzwi otworzyły się i do środka został wepchnięty spętany Kevin, za nim zaś wkroczył sir George z bronią w ręku.
Clay nie czekał ani chwili. Popchnął Kevina w stronę baru, obalił sir George’a i trzasnął drzwiami tuż przed nosem mężczyzny, idącego za Hamiltonem. Zasunął zasuwę i odwrócił się do sir George’a.
Ten uniósł się na łokciu i wypalił z pistoletu. Pocisk trafił Claya w lewe ramię. Poczuł ostry ból, ale nie stracił przytomności. Kopnięciem wytrącił Hamiltonowi broń z ręki i popędził ku kuchennym drzwiom.
Kevin był już na zapleczu, uwolniony z więzów. Wypadli obaj na dziedziniec. Clay biegł przodem w stronę wyrwy w murze. Zapadał jesienny zmierzch. W mroku trudno było rozpoznać wierzchowce, oba na szczęście zarżały, czując swoich jeźdźców. Clay skoczył na siodło i ruszył ostrym galopem w stronę lasu, a Kevin tuż za nim.
Przebyli bród na skraju wsi i ruszyli drogą ku wrzosowiskom. Z Kileen dobiegły ich jeszcze wściekłe okrzyki zaskoczonych nieprzyjaciół. Wkrótce jednak stłumił je szum wiatru i deszczu. Clay krzywił się z bólu. Rana na ramieniu doskwierała, ale uśmiechał się do siebie. Morgan miał rację, jego zasada sprawdziła się co do joty, a postrzał stanowił niewielką cenę za udane przedsięwzięcie. Zatrzymał Pegeen, Kevin podjechał bliżej.
- Czemuż to stajemy? - zapytał.
- Tu bowiem nasze drogi się rozchodzą - odparł Clay. - Zawdzięczasz mi życie, Rogan. Liczę, że mi się teraz odwdzięczysz. Twój ojciec pojmał Petera Burke’a i więzi go jako zakładnika. Powiedział, że go powiesi, jeśli nie zjawisz się w domu przed północą. Pędź więc, co koń wyskoczy.
- Ale wy, panie, jesteście ranni - rzekł Kevin. - Pozwólcie przynajmniej opatrzyć wam ramię.
- Jedźże do domu, człowieku - zawołał Clay głosem nieznoszącym sprzeciwu. Uderzył klacz Rogana, sam zaś dał ostrogę Pegeen i wtopił się w mrok nocy.
Gdy ucichł tętent konia Kevina, zatrzymał się, zdjął chustę z szyi i przewiązał sobie ramię. Opatrzywszy ranę, ruszył dalej.
Czuł, że opuszcza go świadomość. Ponaglał wierzchowca, aby jak najszybciej dotrzeć do domu. Kurczowo trzymał się siodła, żeby nie spaść. Gdy tak jechał już z godzinę, Pegeen nagle potknęła się na korzeniu i Clay łukiem spadł na ziemię.
Ani wtedy, ani później nie potrafił powiedzieć, jak długo leżał w błocie. Pamiętał tylko, że wierna klacz stała nad nim, pamiętał jej szorstki język na twarzy. W końcu udało mu się podnieść i wdrapać na konia. Więcej nie pamiętał. Pegeen sama znalazła drogę do domu i w godzinę później stanęła na podwórzu w Claremont. Clay jeszcze przez dłuższą chwilę siedział w siodle, aż wreszcie zebrał siły na tyle, by zsunąć się na ziemię i chwiejnie dotrzeć na ganek.
W kuchni było ciemno. Czyżby Joshua spał? - zdziwił się Clay resztką świadomości. Zagrzmiało w dali i burza zdawała się przepełniać wszystko dookoła. Mokre od deszczu powietrze iskrzyło, jakby za chwilę miało się coś zdarzyć. Błysnął piorun i w ułamku sekundy, gdy wokół wszystko pojaśniało, Clay zobaczył... że za stołem siedzą wszyscy - Joanna, Kevin Rogan i Joshua.
Niewiele pamiętał z tego, co działo się dalej. Widział nad sobą czułe i zatroskane spojrzenie Joanny. Kevin Rogan ściągał z niego przemoczone ubranie. Joshua grzał wodę na ogniu. Owinęli rannego w koce i usadowili przy ogniu. Joanna przytknęła mu do ust kubek pełen brandy i namawiała, aby wypił.
Trunek rozlał się gorącem po całym ciele. Joshua przygotował miskę z ciepłą wodą i otworzył torbę z instrumentami chirurgicznymi.
- Musimy wyciągnąć kulę, pułkowniku.
Clay dyszał ciężko, zbierając siły.
- Mam nadzieję, że kość jest nienaruszona - szepnął. - To był niewielki kaliber. Ale sam zobacz, Josh. Zaraz nad łokciem.
Kevin przytrzymał ramię. Clay łyknął nieco brandy i doświadczonym okiem lekarza przyglądał się zabiegom Murzyna.
Joshua oczyścił skórę wokół rany i delikatnie starał się wyczuć miejsce, gdzie utkwił pocisk. Bez powodzenia. Wziął więc cewnik i zaczął powoli wsuwać w ranę. Badał najdelikatniej, jak tylko mógł, miejsce obok miejsca, aż wreszcie wyczuł twardy metal. Spojrzał z troską na Claya.
- Przykro mi, pułkowniku, ale trzeba będzie ciąć.
Clay kiwnął głową na zgodę.
- Ty dziś jesteś chirurgiem. Pamiętaj tylko, czego cię uczyłem.
Napił się znów brandy, podczas gdy Joshua szykował skalpel. Instrument błysnął w świetle lampy, krople potu wystąpiły na czole Murzyna i wreszcie jednym zdecydowanym ruchem Joshua ciął ramię.
Ból był nie do zniesienia i Clay znów stracił świadomość. Joanna chwyciła go mocniej za ramię i gdy Clay otworzył oczy, zobaczył, że Joshua trzyma w ręku pocisk.
- A teraz trzeba szyć, pułkowniku - rzekł, przemywając ręce w misce.
- No to zakładaj szwy - powiedział odważnie Clay i nabrał powietrza, aby przetrzymać zabieg. Natura jednak bywa łaskawsza dla człowieka niż on sam i gdy tylko igła wbiła się w skórę, Clay znów pogrążył się w błogiej nieświadomości.
Ocknął się późną nocą. Blask płonących drew na kominku rysował bajeczne kształty na ścianach sypialni. Przez dłuższą chwilę nie mógł sobie niczego przypomnieć i dopiero gdy spróbował poruszyć zranionym ramieniem, ostry ból przywrócił mu świadomość i jasność myśli.
Westchnął boleśnie i zaraz poczuł troskliwą dłoń na czole. Odwrócił głowę i zobaczył Joannę siedzącą przy łóżku. Jej twarz pozostawała w cieniu.
- Jak się czujesz? - spytała z troską.
- Kiepsko... która godzina?
- Dochodzi druga.
Leżał w milczeniu, rozpamiętując wydarzenia minionych godzin.
- Uwolnili Burke’a? - spytał po chwili.
- Jak tylko zjawił się Kevin.
Znów zapadło milczenie.
- A jak to się stało, że mnie rozpoznano?
- No cóż - odparła, wzruszając ramionami - tym razem było to zbyt oczywiste, zwłaszcza dla mnie i dla Roganów.
Kevin postawił kropkę nad ”i” - poznał Pegeen.
- Wcześniej czy później tajemnica musiała się wydać - westchnął Clay z rezygnacją.
- Dlaczego to robiłeś? - spytała cicho.
- Sam nie wiem - pokręcił głową. - Najpierw mówiłem sobie, że chodzi tylko o Marleya, że trzeba dać mu nauczkę, a teraz? - trudno powiedzieć. Kevin Rogan ma chyba rację, gdy powiada, że nie można mieszkać w tym kraju i pozostać neutralnym. Nadchodzi czas, kiedy trzeba się opowiedzieć po którejś stronie albo wynieść się stąd, gdzie oczy poniosą. Wszystko to, co tu widzę - nędza, brud, upodlenie - dzieje się za przyczyną takich ludzi, jak twój stryj czy Marley. Gardzę nimi i wszystkim, co reprezentują.
Uścisnęła go za rękę, łzy napłynęły jej do oczu.
- Wiem i rozumiem, Clay. Tylko co można na to poradzić? Za moim stryjem, za Marleyem i im podobnymi stoi prawo i cała imperialna potęga brytyjskiej Korony. Jesteś żołnierzem, więc sam powiedz, czy Irlandia ma choćby najmniejszą szansę na wywalczenie niepodległości?
- Zbrojnie? Raczej nie. Są jednak inne drogi. Trzeba podnieść alarm, głosić światu, co się tu dzieje, i kto wie, może sami Anglicy coś zmienią. Twój wuj i Marley to jeszcze nie cała Anglia.
- Tymczasem zaś tacy jak Kevin Rogan będą walczyć. Bractwo Fenian wezwie do powstania, a w konsekwencji śmierć zbierze żniwo. Będą ofiary wśród niewinnych ludzi i co wtedy? Podniesie się krzyk i cała sympatia świata, na jaką Irlandia może jeszcze liczyć, zniknie.
W głębi duszy przyznawał, że Joanna ma rację. Wzruszyła go jej troska i rozpacz. Wziął ją za rękę.
- Nie wolno tracić nadziei - szepnął. - Tylko nadzieja trzyma nas wszystkich przy życiu. Nadzieja i duma mieszkańców Irlandii.
Joanna odgarnęła kosmyk włosów z czoła.
- Muszę już iść - rzekła, wstając z miejsca. - Mam nadzieję, że uda mi się wkraść do domu niepostrzeżenie, choć stryj zapewne zrezygnował z podróży do Galway i wrócił do Drumore. Mój pokój jest w zachodnim skrzydle, odległym od jego apartamentów. Mam też klucz do furtki od strony stajni.
- A gdzie jest Kevin? - spytał Clay.
- Odjechał. Roganowie mają takie sekretne miejsce trzy kilometry stąd, gdzie Kevin może się schronić na dzień lub dwa.
- Ale i tak muszę go jak najszybciej wyekspediować za granicę. Twój wuj pewnie da znać konstablom i zacznie się obława.
- A o sobie nie myślisz? - spytała pełna obaw. - Musisz przecież liczyć się z tym, że Burke zacznie coś podejrzewać, zwłaszcza gdy stryj opowie mu, co stało się w Kileen. Wystarczy, że skojarzy to z tym, co usłyszał u Roganów, i wpadnie na twój ślad. Burke jest przebiegły.
Clay wsparł się o poduszki.
- Podejrzenia i poszlaki to jedna sprawa, a dowody to druga. Któż uwierzy, że dżentelmen majętny jak ja galopuje nocami po wrzosowiskach z maską na twarzy i wciela się w zabawną skądinąd postać kapitana Swinga?
Słuchała z niepewnym uśmiechem, nakładając rękawiczki.
- Oby tak było, Clay. Przyznam jednak, że się boję. W ostatnich dniach stan zdrowia mojego stryja znacznie się pogorszył. Czasami mam wrażenie, że ogarnia go obłęd.
- Naprawdę nic mi nie grozi - starał się dodać jej otuchy. - Daję ci słowo, że nie ma powodów do obaw.
Rozległo się ciche pukanie do drzwi i wszedł Joshua. W świetle padającym od ognia na kominku połyskiwały jego zęby.
- Usłyszałem rozmowę. Czy mogę się na coś przydać, pułkowniku?
- Osiodłaj Pegeen. Odprowadzisz pannę Hamilton.
Joanna chciała zaprotestować, ale Clay gestem nakazał jej milczenie.
- Pojedziecie na przełaj przez wrzosowiska. Nie zasnę, póki nie przekonam się, że dotarłaś bezpiecznie do domu.
Joshua wyszedł, a Joanna przysiadła na łóżku.
- Jak sobie życzysz, kochany. Poddaję się.
Clay uśmiechnął się czule, ona zaś pochyliła się nad nim i pocałowała go w usta. Objął ją zdrowym ramieniem, czując, jak ogarnia go pożądanie. Dziewczyna wysunęła mu się jednak z ramion i pobiegła do drzwi.
- Kiedy się zobaczymy? - spytał.
- Chyba nie uda mi się wykraść z domu ani jutro, ani pojutrze. Gdyby zaś wydarzyło się coś, o czym powinieneś wiedzieć, to dam znać. Mam stajennego, młody chłopak, nazywa się Joseph. Jest mi bardzo oddany i zrobi wszystko, o co go poproszę.
Uśmiechnęła się jeszcze na pożegnanie, jemu zaś wydawało się, że w pokoju pojaśniało. Wyszła, zamykając cicho drzwi.
Nadsłuchiwał stukotu kopyt po kamieniach dziedzińca i rozmyślał o tym, co usłyszał. Burke oczywiście musiał nabrać podejrzeń, co do tego nie może być żadnych wątpliwości. Inną sprawą jest to, czy będzie miał na tyle śmiałości, aby rzucić oskarżenie.
Uśmiechnął się do siebie, zdając sobie nagle sprawę, że nie boi się konfrontacji z Burke’em ani nawet z jego panem, bowiem - owszem - mogli oni poczynać sobie śmiało z zastraszonymi wieśniakami, czym innym jednak jest publiczne wyzwanie rzucone obywatelowi Stanów Zjednoczonych, o mocnej pozycji, wpływowych znajomościach i z pokaźnym kontem w banku.
Zdał też sobie sprawę z niechęci, wręcz obrzydzenia, jakie wzbudzał w nim George Hamilton i jego totumfacki. I tak rozmyślając, zaczął pogrążać się we śnie. Kevin miał rację, prorokując, że w tym kraju nikt nie może być obojętny wobec tego, co się dzieje.
Obudził się krótko po dziewiątej. Blade, jesienne słońce zaglądało przez okno. Joshua dokładał do ognia, a koc na krześle świadczył o tym, gdzie spędził on noc.
- Jak się pan czuje, pułkowniku? - spytał.
Clay usiadł na łóżku. Ramię doskwierało mu w dalszym ciągu, ale czuł się wypoczęty i rześki.
- Zjadłbym coś - powiedział.
Joshua uśmiechnął się radośnie. Apetyt to oznaka powrotu do zdrowia.
- Zaraz się tym zajmę - rzekł z ochotą.
- Przygotuj mi kąpiel. Ustaw wannę przy ogniu w kuchni. Muszę się podnieść.
Joshua spoważniał nagle.
- To szaleństwo. Powinien pan poleżeć przynajmniej parę dni.
- Pamiętasz, jak kiedyś przesiedziałem w siodle całe trzy dni z kulą w stopie, po bitwie pod Chancellorsville, a o łóżku to można było tylko marzyć? Nic więc mi nie będzie. A poza tym - wzruszył ramionami - nie wolno mi budzić żadnych podejrzeń. Co by to było, gdyby zjawił się ktoś niespodziewany i zastał mnie rannego w łóżku?
Joshua westchnął z rezygnacją, uznając argumenty Claya.
- Ma pan rację, pułkowniku. Wiedziałem, że nie obejdzie się bez kłopotów. Przeczuwałem to od samego początku.
Clay poleżał jeszcze godzinę. Wstał, gdy ponownie zjawił się Joshua, by pomóc mu zejść do kuchni, gdzie przygotował już wszystko co trzeba.
Clay zanurzył się w parującej kąpieli, uważając, by nie zamoczyć zranionej ręki. Spędził w wannie całe pół godziny, wychylając w tym czasie ze dwa kubki kawy wzmocnionej obficie brandy. Wytarł się i przy pomocy Joshuy włożył świeżą bieliznę i czyste ubranie, a później zasiadł do posiłku.
Kończył właśnie, gdy zza okna dobiegł stukot kopyt o kamienie.
- Chłopiec jakiś - zameldował Murzyn, wyglądając przez okno. - Obcy, nigdy go nie widziałem.
- To pewnie posłaniec od panny Hamilton. Wpuść go.
Joshua otworzył drzwi i chłopak nieśmiało wszedł do izby. Miał ze trzynaście lat i jak na swój wiek był rosły. Na piegowatą twarz opadała zmierzwiona, jasna jak piasek czupryna.
- To ty jesteś Joseph? - spytał Clay. - Masz posłanie od panienki?
- Mam. Dla pułkownika Fitzgeralda, sir. - Sięgnął za pazuchę i wyjął pismo opieczętowane czerwonym woskiem. - Panna Hamilton powiedziała, że mam to dać panu i nikomu nic nie mówić.
Clay przeciął kopertę kuchennym nożem i zaczął czytać. Twarz mu spochmurniała, a gdy skończył, wsunął list do kieszeni i wstał z miejsca.
- Osiodłaj Pegeen - polecił Murzynowi. - Muszę natychmiast wyjechać.
Joshua miał zamiar zaprotestować, ale widząc stanowczy wzrok Claya, bez słowa wyszedł do stajni.
Pułkownik wyjął z sakiewki pół korony i trzymając monetę w palcach zapytał:
- Wiesz co to jest?
Chłopak zrobił wielkie oczy i gorliwie potwierdził.
- Więc weź - rzucił mu pieniądz. - Możesz dostać jeszcze jedną taką, jeśli wrócisz tu za trzy godziny po pismo dla panienki.
- Będę, jak pan każe, sir. Może pan na mnie polegać - uśmiechnął się szeroko i wybiegł.
Clay poszedł jeszcze do sypialni po kapelusz i broń, a gdy wrócił na dół, Pegeen była już osiodłana, gotowa do drogi.
- A może z panem pojadę? - napraszał się Joshua. - Nie wygląda pan zdrowo.
Clay odmówił.
- Przy odrobinie szczęścia - rzekł - wrócę niebawem. Jadę do Roganów. Muszę porozmawiać z Shaunem. Opowiem ci wszystko po powrocie.
Opadłe liście słały się na ścieżce wiodącej ku dolinie. Clay puścił klacz krótkim galopem. Lewą rękę wsunął do kieszeni. Powinien był założyć temblak i teraz żałował, że o tym nie pomyślał. Tymczasem zaś starał się walczyć z głuchym bólem w ramieniu.
Dymy palonych liści i chwastów snuły się w jesiennym powietrzu. Wokół panowała przejmująca cisza. Popędził Pegeen i nie zwolnił nawet u wlotu do doliny, gdzie w kępie drzew czuwał Marteen, pozdrawiając go z daleka.
Zajechał na dziedziniec domostwa Roganów. Cathal z Dennisem wybiegli na powitanie. Clay zsunął się z siodła i udał się na ganek.
- Czy Kevin jest w domu? - spytał.
Cathal pokręcił głową.
- Jest w kryjówce nie opodal. Chce przeczekać, aż się sprawy uspokoją.
- Nie sądziliśmy, że ujrzymy was dziś, panie - wtrącił Dennis z szacunkiem. - Kevin opowiedział nam, co się wam przydarzyło.
Clay zbył wyznanie niewyraźnym uśmiechem.
- Nie wiem, na ile sił mi starczy, tymczasem jednak muszę porozmawiać z waszym ojcem.
Cathal zaprowadził Claya do izby, gdzie Shaun Rogan siedział w fotelu przy kominku. Chorą nogę oparł na stołku. Słysząc, że ktoś wchodzi, odwrócił głowę. Ucieszył się na widok gościa.
- Bóg świadkiem, pułkowniku, że rad jestem, widząc pana, ale czy nie powinien pan raczej leżeć w łóżku?
Clay podsunął sobie krzesło i siadł naprzeciwko seniora rodu.
- Pewnie i powinienem - rzekł ponuro - ale nadeszły ważne wiadomości, więc musiałem tu przybyć.
Shaun sięgnął po butelkę whisky. Nalał do szklanki i podał ją gościowi.
- Najpierw wypijmy po kropelce. Przyda się na wzmocnienie.
Clay wypił trunek jednym haustem.
- Czy miał pan jakieś interesy z niejakim Fitzgibbonem? - spytał.
Rogan zmarszczył brwi i z namysłem kiwnął głową.
- To mój stary i dobry przyjaciel, bankier z Galway. - Zawiesił głos, a po chwili dodał: - Mam u niego dług hipoteczny.
- Już nie - rzekł Clay, kręcąc głową. - Umarł dwa dni temu, a jego siostrzeniec zgodził się odstąpić wasze wierzytelności sir Hamiltonowi.
Zapadło ponure milczenie, gdy Rogan ważył znaczenie tej wiadomości. Zasępił się, na skroni nabrzmiała mu żyła. Oblizał wyschnięte nagle wargi i rzekł:
- Nie może to być. Wiem oczywiście, że Hamilton próbował przejąć hipotekę, ale stary Fitzgibbon zawsze odmawiał. Byliśmy przyjaciółmi.
- Wygląda na to, że jego siostrzeniec pozbył się sentymentów - rzekł Clay. - Jest jedynym spadkobiercą i chce oczyścić cały spadek. Wczoraj popołudniem przysłał posłańca do sir George’a z pytaniem, czy nadal interesuje go hipoteka na waszej posiadłości. Posłaniec znalazł sir George’a w oberży w Kileen, a ten z miejsca napisał pismo, że się zgadza, i choć chciwiec, dał gońcowi całego suwerena, by zaraz wiózł list do Galway.
- Nie może to być - westchnął stary, a w jego oczach widać było niepokój. - To niemożliwe.
- To prawda - rzekł Clay cicho. - Panna Hamilton podsłuchała rozmowę stryja z Burke’em na ten właśnie temat i zaraz pchnęła stajennego z listem do mnie.
Cathal pochylił się nad obu rozmówcami.
- Trzeba pomyśleć, ojcze, ale spokojnie. Dług hipoteczny podlega pewnym prawom, a w umowie są przepisy o spłatach. Hamilton nie może ot tak zjawić się w dolinie i zażądać natychmiast pieniędzy, grożąc, że nas wyrzuci.
Shaun spojrzał ponuro na syna. Wyglądał tak, jakby z nagła postarzał się o dziesięć lat.
- Pewnie i słusznie mówisz - rzekł, kryjąc wzrok - ale właśnie nie spłaciłem należności za dwa ostatnie miesiące.
Fitzgibbon nie nalegał - Shaun bezradnie rozłożył ręce - a pieniądze były potrzebne na zapłacenie za broń, która właśnie nadeszła. Nie było funduszy, więc wyłożyłem z własnej kieszeni. Obiecano mi zwrócić, gdy zgromadzi się skarb powstańczy.
Dennis rąbnął pięścią w stół.
- Co więc mamy zrobić? - spytał. - Iść jak owce na rzeź, pokornie?
- Coś się wymyśli, mój chłopcze. Coś się wymyśli. Skacz na konia - polecił Cathalowi - i sprowadź Kevina.
Przyda nam się teraz każda para rąk.
- Ja pojadę teraz do Claremont - rzekł Clay. - Joanna jeszcze nie wie, kiedy Hamilton i jego banda zamierzają ruszyć na was, ale przyrzekła, że da mi znać. Spodziewam się gońca od niej za jakieś dwie godziny.
- Jedź z pułkownikiem - rozkazał Shaun Dennisowi. - Poczekasz na tego posłańca, bo może będzie miał coś ważnego dla nas. Później zaś wracaj do domu.
Dennis wstał bez słowa i pobiegł siodłać konia. Clay też się podniósł.
- Jeśli przeczucie mnie nie myli, to może być gorąco - powiedział. - Rychło nastąpią wielkie zmiany w Drumore.
Na czym będą polegać, tego nie wiem, ale wiem, że nastąpią.
Shaun otrząsnął się trochę i rzekł sentencjonalnie:
- Wszystko jest w rękach Boga, pułkowniku. Jedno tylko jest pewne: przeżyłem tu na tej ziemi całe swoje życie i tu też je zakończę, bez względu na to, co się stanie.
Clay popatrzył mu głęboko w oczy i wyszedł, nic już nie mówiąc.
Ruszyli z Dennisem z kopyta. Zatrzymali się tylko u wylotu doliny, aby powiedzieć Marteenowi co i jak. Na wrzosowisku puścili konie galopem.
Między drzewami, gdzie płynął potok, unosił się gęsty tuman mgły, wokół zaś zaczęło wiać chłodem. Clay jechał w milczeniu, pogrążony we własnych myślach. Zastanawiał się, czy Joanna zdołała dowiedzieć się czegoś więcej o planach stryja. Wyobrażał sobie, jak krąży samotnie po wielkim dworze, w którym nie ma nikogo serdecznego. Ogarnęła go tkliwość i tęsknota. Zwolnił bieg konia i ku małej polance zdążali stępa.
Tam zaś czekał na nich Peter Burke. Siedział w siodle ubrany w sukienną kurtę do konnej jazdy i wysokie, wypucowane do połysku buty. Uniósł szpicrutę ku czapce w geście powitania.
- Witam pana, pułkowniku Fitzgerald - rzekł ponuro.
Clay automatycznie sięgnął za pas, by wyjąć rewolwer, w tym jednak momencie w gęstwinie zaszumiało i z pół tuzina jezdnych wyskoczyło na polanę. Strzelby trzymali w pogotowiu.
Burke nosił jeszcze ślady wczorajszej walki: miał potężnego siniaka na policzku i zapuchnięte oko. Patrzył złym wzrokiem na Claya.
- Pozwoli pan swoją broń - rzekł, wyciągając rękę.
Clay po namyśle spełnił żądanie. Dennis zaklął, gdy jeden ze zbrojnych wyrwał mu strzelbę z ręki. Zapadła cisza, którą przerwał Clay. Potoczył wzrokiem po prześladowcach i zapytał:
- Co teraz?
Burke nie odpowiedział. Podjechał jeszcze bliżej i sięgnął mu do kieszeni. Wyciągnął list od Joanny. Clay siedział bez ruchu, ale wzbierał w nim gniew, gdy Burke bez skrępowania czytał posłanie. Skończywszy, złożył papier bez słowa i schował sobie do kieszeni.
- A teraz, pułkowniku, pojedziemy do sir George’a, który pragnie zamienić z panem kilka słów. Odradzam wszelkie próby ucieczki. Jeden fałszywy ruch i strzelę panu w łeb. Nie muszę dodawać, że uczynię to z największą przyjemnością, bo o tym pan zapewne wie.
Dennis zaczął przeklinać i wyzywać oprawców, ale Clay uciszył go.
- Rób, co ci każą - rzekł. - Przyjdzie i nasza kolej.
Na te słowa banda zareagowała rechotliwym śmiechem.
Clay tylko wzruszył ramionami i popędził klacz do przodu.
Wrzosowiskami okrążyli Claremont i wieś. Do dworu w Drumore zajechali od strony sadu. Ledwie Clay z Dennisem zsiedli z koni, ludzie Burke’a złapali ich brutalnie pod ręce i zaciągnęli przez mroczne korytarze do oranżerii.
Burke wszedł do środka, ich natomiast zatrzymano pod drzwiami. Po chwili rządca znów się pojawił i poprowadził wszystkich do wielkiego salonu z weneckimi oknami wychodzącymi na taras. Zaledwie kilka dni temu Clay był w tym pokoju przyjmowany z honorami. Tu właśnie odbyło się przyjęcie na jego cześć.
Zamknięto drzwi, Dennisa pchnięto na środek salonu.
- Pilnujcie pułkownika - rzucił Burke przez ramię, zbliżając się do Dennisa ze złowieszczą miną. Uzbrojeni ludzie otoczyli Claya.
Dennis zbladł jak ściana. Na tle potężnego Burke’a wyglądał jak chłopiec, dziecko jeszcze. Clay pomyślał o swoim pierwszym dniu, o spotkaniu w oberży Cohana, gdy odwaga i brawura Dennisa równie szybko ustąpiła przerażeniu, kiedy stanął w obliczu realnej groźby.
- Chcę wiedzieć, gdzie ukrywa się twój brat - syknął Burke przez zęby.
Dennis nerwowo oblizał wargi. Zapadła cisza, w której słowa Claya zabrzmiały dobitnie:
- Pamiętaj, synu, żeś Rogan i Irlandczyk!
Dennis wyprostował się i jakby nowy duch weń wstąpił. Spojrzał śmiało na Burke’a.
- Na Boga! - zawołał. - Jestem Rogan i jestem Irlandczykiem, i nie zdradzę moich, ty łajdaku!
Burke wymierzył mu potężny cios prosto w żołądek. Dennis skulił się z bólu. W tym momencie żelazna pięść Burke’a spadła nań po raz drugi. Tym razem oprawca mierzył w szczękę. Cios uniósł Dennisa najpierw w górę, a potem rzucił nim o posadzkę.
Chłopak zawył z bólu, ale dzielnie próbował się podnieść. Usta miał zmiażdżone i pokrwawione, trzy zęby wybite. Burke złapał go za kołnierz i postawił na nogi.
- Wróciła ci już pamięć? - syknął.
Przez chwilę wydawało się, że Dennis chce coś powiedzieć. Poruszył szczęką, skrzywił się i nagle plunął z całej siły prosto w twarz swego oprawcy. Ten obalił chłopca jednym ciosem i zamachnął się, aby kopnąć go ciężkim butem. Nagle Clay rzucił się na niego, złapał za ramię, jak wtedy przed domem Cooneyów, i cisnął pod ścianę. Ludzie z eskorty aż zawyli z wściekłości i już mieli rzucić się na Claya, gdy w drzwiach stanął sir George.
Zmierzył wszystkich obojętnym wzrokiem i nie zwracając uwagi na Claya, pochylił się nad Dennisem.
- Powiedział? - spytał Burke’a.
Rządca otarł krew i plwocinę z twarzy.
- Jeszcze nie - pokręcił głową. - Zacząłem dopiero, ale chyba szkoda na to czasu. To uparty typ.
- Są inne metody - rzekł sir George. - Zanieście go na górę, umyjcie, oporządźcie, żeby był gotów, gdy będzie mi potrzebny.
Burke wydał odpowiednie polecenia. Dennisa wyniesiono. Dopiero wtedy sir George raczył zwrócić uwagę na Claya. Obrzucił go lodowatym spojrzeniem, a następnie podszedł i wymierzył mu siarczysty policzek.
- Wystrychnął mnie pan na dudka, pułkowniku - rzekł - ale, jak powiadają, ten się śmieje, kto się śmieje ostatni.
Dał znak ręką i jeden z ludzi z eskorty wybiegł z salonu. Wrócił po chwili, niosąc tobołek z ubraniem. Burke rozpakował go i zaczął po kolei wyjmować stary filcowy kapelusz kawaleryjski, czarną chustę, szary szynel konfederacki. Wszystko to rzucał Clayowi pod nogi. Ten zaś obserwował to ze ściśniętym sercem.
- Fakt, że Kevina Rogana odbito tuż po pańskiej wizycie u Roganów, dał mi sporo do myślenia, choć właściwie już dawno powinienem był wpaść na pański trop. Ludzie mówili o wykładanym brązem kolcie rzekomego kapitana Swinga. Brązowy kolt to rzadka broń, pułkowniku.
- Słucham pana, to bardzo interesujące - rzekł Clay.
- Istotnie - ciągnął Burke. - Czytałem gdzieś, że konfederatom brakowało żelaza w czasie wojny, więc rada w radę przetopili pewną liczbę dzwonów kościelnych i z tego brązu sporządzili kopie koltów marynarki wojennej. Rzecz działa się w miejscowości Macon w stanie Georgia. Ów nowy model rewolweru nazwano Dragoon Colt i w tę broń wyposażono oddziały kawalerii. - Kończąc, Burke wyjął z kieszeni rewolwer Claya.
- Nawet gdy dowiedziałem się o tej całej historii - odezwał się sir George - nie dałem jej wiary. Dlatego właśnie odegraliśmy dziś rano tę niewielką komedię. - Wyjął z kieszeni list Joanny i pokazał Clayowi drżącą ręką. - Wiem wszystko o pańskich konszachtach z moją bratanicą - może mi pan wierzyć. Dziś rano poddałem próbie tak ją, jak i pana. Postarałem się, aby podsłuchała naszą rozmowę z Burke’em o tym, jakie kroki można poczynić w związku ze śmiercią Jamesa Fitzgibbona.
- My zaś cały czas śledziliśmy panienkę - wtrącił Burke. - Chcieliśmy, aby dała panu znać, bo sprzyjało to, czego oczywiście ona nie mogła wiedzieć, naszym planom. Dostał pan list i z miejsca pojechał do Roganów, aby ich ostrzec. Zrobił pan dokładnie tak, jak chcieliśmy. W Claremont został tylko pański Murzyn, co też było nam na rękę. A ten strój, pułkowniku - lekceważąco kopnął szynel - to ostateczny dowód.
- Dowód, na podstawie którego czeka pana niechybny wyrok. Będziesz wisiał, przeklęty buntowniku! - zawołał sir George. Piana wystąpiła mu na usta.
Clay wzruszył ramionami.
- Jest wielu byłych oficerów wojsk Konfederacji w Irlandii i niejeden z nich ma rewolwer taki jak mój. Pańskie dowody nie są niepodważalne.
Burke uśmiechnął się ironicznie i podszedł do Claya.
- Czyżby? - rzekł chełpliwie. - A jak pańskie ramię, pułkowniku? Nie doskwiera? - Mówiąc to, chwycił go tuż nad łokciem i z sadystycznym uśmiechem ścisnął mocno.
Clay zachwiał się, przymknął oczy i starał się przetrzymać ból, który poraził całe ciało.
Sir George zaśmiał się szyderczo.
- Pułkownik widzę słabnie. Podajcie mu krzesło.
Ktoś podał stołek, ktoś inny pchnął Claya na niego.
- Pół godziny temu - ciągnął sir George - wysłałem umyślnego na najlepszym wierzchowcu, jakiego mam, do konstablów z Galway z wiadomością, że pojmaliśmy kapitana Swinga. Zwróciłem uwagę w piśmie na szczególną sytuację w powiecie i radziłem, aby przysłano oddział kawalerii jako eskortę. Mam także nadzieję, że Kevin Rogan wpadnie w moje ręce, nim jeszcze zjawi się wojsko.
Dotkliwy ból minął i Clay poczuł się nieco lepiej.
- Nigdy nie dostaniecie go żywego - rzekł z przekonaniem.
- Obawiam się, że nie docenia pan więzi rodzinnych, pułkowniku - rzekł sir George. - Wysłałem właśnie stajennego, Josepha, którego miał pan okazję już poznać, do Shauna Rogana z wiadomością, że Dennis jest w moich rękach i że mogę go wymienić na Kevina. Jeśli Shaun odmówi, to przekażę Dennisa władzom, demaskując go jako pomocnika kapitana Swinga. Jest oczywiste, jaki będzie werdykt sądu, gdy przedstawię dowody.
Zaśmiał się piskliwie jak starucha i znów na jego ustach pojawiła się piana. Wśród świadków tej sceny zapanowała nerwowość.
- Odprowadźcie go - rozkazał sir George. - Zamknijcie obu i czekajcie na dalsze rozkazy.
Burke pchnął Claya do drzwi. Przeszli przez hol ku schodom.
- A coście zrobili z moim sługą? - spytał Clay po drodze.
Burke pogardliwie wzruszył ramionami.
- Nic takiego. Dostał po łbie, ale mówiono mi, że kolorowi mają wyjątkowo twarde głowy.
W milczeniu przeszli przez korytarz. Burke skierował się ku wąskim kuchennym schodom. Weszli na drugie piętro.
Mężczyźni, którzy wynieśli Dennisa z salonu, stali przy okutych drzwiach.
- Żyje? - spytał Burke.
- Jeszcze dyszy.
Burke przekręcił klucz w zamku i otworzył drzwi.
- Niech pan wchodzi, pułkowniku, i niech pan nie rozmyśla nad ucieczką, bo stąd nie ma ucieczki, więc straciłby pan tylko czas, a zostało go panu naprawdę niewiele.
Clay zatrzymał się w przejściu i spojrzał Burke’owi prosto w oczy.
- Pan wie, że on jest obłąkany?
Burke zadrżał. Opanował się jednak i odparł:
- To nie moja sprawa i nie płacą mi za diagnozę.
- Jeszcze jedno - naciskał Clay. - Gdzie jest panna Hamilton?
Burke zaśmiał się chrapliwie.
- Niech pan się o nią nie martwi. Bez względu na to, co zrobiła, należy do rodziny. Sir George wymyśli jakieś rozwiązanie. Tymczasem przebywa w swoim pokoju pod pretekstem niedyspozycji. Ale nie ma się co martwić.
Pchnął Claya do środka i zamknął drzwi, śmiejąc się głośno. Echo owej radości cichło, w miarę jak Burke oddalał się korytarzem.
Clay stał przy oknie, paląc cygaro, i spoglądał przez kraty na okalający dwór park. Stał już tak od godziny, pilnie obserwując okolicę. Czekał, liczył, że coś się wydarzy. Na drodze jednak nie było żywego ducha i nic nie zakłócało ciszy, bezruchu i pustki.
Za drzewami, gdzie zaczynały się wiejskie zabudowania, unosił się dym. W dali ujadał pies. Wyczuł pewnie zająca w zaroślach. Dennis jęknął i Clay odwrócił się od okna. Chłopak ocknął się, przysiadł na wąskiej pryczy, ściskając oburącz głowę.
- Łeb mi pęka, pułkowniku - poskarżył się. Widać było, że bardzo cierpi. Clay poklepał go po ramieniu.
- Ten drab rzeczywiście ma ołów w pięściach - przyznał.
Dennis próbował się uśmiechnąć. Przesunął palcami po opuchłych ustach.
- Co z nami będzie, pułkowniku? Powieszą nas?
- Nie wiem, nie mam doświadczenia, jeśli chodzi o brytyjską sprawiedliwość. Jednak o ile wiem, to tak właśnie Korona postępuje z buntownikami - zaśmiał się sarkastycznie. - Ale nie będziemy się tym przejmować. Jeszcze nic straconego. Zawsze trzeba mieć nadzieję, a poza tym ciebie pewnie wypuszczą, gdy tylko Kevin odda się w ich ręce.
- Nie sądzę, aby to zrobił. Raczej podpali ten dom. To byłoby bardziej do niego podobne - odparł Dennis - zwłaszcza że nie jest sam. Są dziesiątki takich jak on, którzy nie mogą się doczekać, kiedy wreszcie wybuchnie powstanie.
- Uważasz więc, że się nie zjawi?
- Nawet gdyby tu stanął, to ja nie zgodzę się na wymianę - odparł Dennis zdecydowanie i stanowczo jak mężczyzna. - Gdyby go dostali, nie byłoby już dla niego ratunku, zwłaszcza że wisi nad nim ta sprawa z Varleyem.
- No tak - rzekł Clay - to oczywiste. Co więc w tej sytuacji Kevin postanowi?
Pytanie tymczasem pozostało bez odpowiedzi, bo oto na drodze wiodącej do dworu pokazała się dwukółka zaprzężona w kuca. Powoził Shaun Rogan, a obok siedział Joseph, chłopak stajenny. Minęli bramę i stanęli. Shaun oddał lejce Josephowi, sam zaś zaczął pilnie obserwować dwór, przysłoniwszy oczy dłonią od jesiennego słońca. Trwało to dłuższą chwilę, po czym Shaun rzekł coś do chłopca, ten wyskoczył z wozu i pobiegł do dworu.
- Zjawił się twój ojciec - rzekł Clay. - Stoi przy bramie.
Dennis zerwał się z łóżka, z trudem jednak trzymał się na nogach - Sam? - zapytał.
- Nie. Jest z nim chłopak stajenny - ten, który przywiózł list od sir George’a. Shaun kazał mu pójść do dworu, a sam czeka przy bramie. Mam wrażenie, że chce rozpocząć jakieś rozmowy.
Dennis podszedł do okna i obaj wytężyli wzrok, usiłując dostrzec, co się dzieje przy drzwiach frontowych. Tego jednak nie było widać z okna. Po chwili dopiero zobaczyli, że Joseph biegnie do bramy. Żywo gestykulując, powiedział coś Shaunowi, ten wysłuchał, wziął lejce i dwukółka potoczyła się w stronę dworu. Rychło jednak znów stanęła i Shaun najwyraźniej na coś czekał.
Nagle usłyszeli szczęk klucza w zamku. W drzwiach stanął Burke z bronią w ręku.
- Wyłazić - rozkazał - obaj! Shaun chce was widzieć.
Nie wierzy, że tu jesteście. Myśli, że to podstęp.
Poprowadził ich korytarzem. Orszak zamykało dwóch uzbrojonych mężczyzn. Dennis chwiał się na nogach, więc Clay podtrzymał go, gdy zaczęli schodzić po szerokich, paradnych schodach do holu. Drzwi wejściowe były otwarte, z pół tuzina ludzi ze strzelbami trzymało straż na ganku. Sir George nie spuszczał oka z Shauna Rogana, czekając na zjawienie się więźniów.
Burke kazał obu jeńcom zostać w drzwiach, sam zaś zszedł na dziedziniec i szepnął coś do ucha sir George’owi. Panowała pełna napięcia cisza. Nikt nic nie mówił. Przerwał ją wrzask stada gawronów, które poderwało się nagle z buków rosnących za murem posiadłości Hamiltonów i zaczęło krążyć wokół, kracząc gniewnie.
Clay zmrużył oczy. Spojrzał na strażników, żaden z nich jednak nie zwrócił uwagi na ptasi harmider. Zerknął jeszcze raz na buki, zastanawiając się, któż to przepłoszył ptaki i w jakim celu kryje się wśród drzew.
Sir George postąpił krok do przodu i zawołał gromkim głosem:
- No więc, Rogan? Widzisz, że mamy obu, pułkownika i twojego hultaja. Znasz moje warunki. Co masz do powiedzenia?
- Tylko tyle - odparł Shaun basem głębokim jak fuga organowa - żeś łajdak. Daję ci co najwyżej godzinę, ty nędzny psie. Jeśli do tego czasu ich nie uwolnisz, jeśli choć włos spadnie z ich głów, to puszczę z dymem dwór, a ciebie samego przypiekę na ogniu.
Sir George nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Dusił się z wściekłości i słowa więzły mu w gardle.
- Na Boga, Rogan, tego za wiele - zawołał piskliwym głosem. Wyciągnął pistolet z kieszeni i wymierzył w Shauna. Widząc to, Dennis wrzasnął dziko, wyrwał się straży i runął na sir George’a. Pchnął go na Burke’a, a sam puścił się biegiem ku ojcu.
Nim Clay zdołał zareagować, szóstka zbrojnych otoczyła go kołem, uniemożliwiając jakikolwiek ruch. Bezsilnie więc patrzył na rozgrywający się dramat.
Dennis przebiegł dziesięć, może piętnaście metrów, gdy sir George znów podniósł broń do strzału. Mierzył spokojnie i z zimną krwią pociągnął za spust. Pocisk trafił chłopaka w plecy.
Dennis padł z głuchym jękiem. Przekoziołkował kilka razy, podniósł się, jakby chciał biec dalej, ale zachwiał się i znów padł.
Niemal jednocześnie rozległ się drugi strzał. Kula uderzyła w ziemię tuż obok sir George’a i spomiędzy buków wypadła grupa konnych, galopujących ku bramie. Przewodził im Kevin Rogan. Sir George pośpieszył ku drzwiom, a jego ludzie za nim. Na końcu wycofywał się Burke, strzelając, aż wyczerpał cały magazynek.
Kevin zeskoczył z konia. Pochylił się nad bratem, uniósł go i złożył na wozie przy ojcu. Stary pociągnął za lejce i popędził kuca ku bramie.
Pozostali jeźdźcy cały czas ostrzeliwali dwór, osłaniając Kevina. Ten wskoczył znów na siodło, dał znak, aby zaprzestali ognia, i cała gromada ruszyła galopem ku wsi.
Kiedy gruchnęła pierwsza salwa, Clay rzucił się na podłogę, gdy zaś strzały ucichły, podniósł się i rozejrzał. Z drzwi sypały się drzazgi, ściany były posiekane kulami jak sito, a wielkie lustro w złoconych ramach potrzaskane.
Jeden z mężczyzn siedział pod ścianą, rękę przycisnął do boku, chcąc zatamować krew, która tryskała z rany. Clay przykląkł przy nim. Ledwie jednak zaczął badanie, gdy człowiek ten zaczął się krztusić, na ustach pojawiła się krwawa piana, drgnął jeszcze, a po chwili głowa opadła mu na piersi.
- Nie żyje - oznajmił Clay, wstając z klęczek.
Pozostali strażnicy spojrzeli po sobie niespokojnie.
- Brać go! - krzyknął Burke. Ktoś pchnął Claya pod ścianę, wbijając mu lufę pod żebra. Sir George pochylił się nad zabitym. Był blady, ale panował nad sobą.
- No cóż - powiedział. - Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Trzeba się przygotować do oblężenia, jak sądzę. Ilu mamy ludzi?
- Jest nas tu sześciu razem ze mną - odparł Burke. - Siedmiu wysłałem do wsi, jak pan kazał, aby zapowiedzieli, że nikomu nie wolno wychodzić z domu. Wkrótce powinni wrócić. Możemy się tu bronić nawet miesiąc, gdy będzie trzeba, ale wkrótce zjawi się tu oddział kawalerii. Za jakieś dwie, trzy godziny.
- Masz rację - rzekł sir George - lecz przecież jest jeszcze służba. Możemy chyba na nich liczyć. Większość pracowała u mnie od wielu lat...
- ...przeklinając każdą minutę i życząc ci wszystkiego najgorszego, ty podły morderco! - zawołał Clay. - Rozejrzyj się tylko. Spójrz na tych ludzi. W ich oczach czai się strach. Opuszczą cię jak nic.
Sir George odwrócił się w stronę Claya. Wzrok miał mętny, w kącikach ust pojawiła się piana. Otarł wargi wierzchem dłoni i rzekł głucho:
- Zaprowadźcie pułkownika do jego pokoju. Gdyby próbował uciec, zastrzelcie go - dodał, znikając w korytarzu wiodącym do oranżerii. Burke pchnął Claya w stronę schodów.
Przechodzili właśnie korytarzem na piętrze, gdy nagle w otwartych drzwiach stanęła Joanna, a obok jakaś starsza kobieta w czarnej narzutce i białym czepku. Na twarzy dziewczyny malowało się przerażenie. Skoczyła w stronę schodów, ale zatrzymała się na widok Claya.
- Usłyszałam strzelaninę. Myślałam, że oszaleję - powiedziała.
- Nic nie mogłam poradzić, panie Burke - wtrąciła starucha. - Panna Hamilton zabrała mi klucz...
- Nie szkodzi, pani Ferguson - odparł Burke. - Może pani iść. Proszę o klucz, panno Hamilton - zwrócił się do Joanny.
Zawahała się, ale oddała mu go.
- Co się dzieje? - spytała Claya z niepokojem.
Nim jednak zdołał on odpowiedzieć, Burke schwycił ją za ramię i pchnął z powrotem do pokoju. Zatrzasnął drzwi, a klucz schował do kieszeni. Zaśmiał się pogardliwie.
- Teraz pańska kolej, pułkowniku - rzekł.
Poszli dalej schodami do pomieszczenia na drugim piętrze. Clay usiadł na łóżku, czując straszliwy ciężar w sercu. Ukrył twarz w dłoniach. Czy to już koniec? Czy jest jeszcze jakaś nadzieja?
Przez całą następną godzinę znów tkwił w oknie. Patrzył ku wsi, myśląc o Dennisie. Martwił się, że rana może być poważna. W okolicy nie było innego lekarza, więc bez jego pomocy chłopiec może nie przeżyć. Zaklął z bezsilnej złości i odwrócił się od okna akurat w chwili, gdy otworzyły się drzwi i do pokoju wpadło dwóch drabów od Burke’a.
Bez słowa chwycili go pod ramiona i wyciągnęli na korytarz. Rozmawiali ze sobą, nie krępując się jego obecnością.
- Podejrzana sprawa - rzekł jeden.
- Właśnie. Cała służba zbiegła - zawtórował drugi.
- Burke chyba wie, co robi - rzekł pierwszy, jakby sam się chciał przekonać. - Wszystko będzie dobrze.
Obaj byli wyraźnie zaniepokojeni, wręcz wystraszeni, a to dodało ducha Clayowi.
Na piętrze przystanęli na chwilę. Nie zeszli na dół do holu, jak Clay oczekiwał, ale pchnęli go w głąb korytarza, otworzyli jakieś drzwi, dając znak, aby wszedł do środka.
W pokoju byli sir George i Burke. Stary Hamilton leżał na wielkim łóżku, rządca zaś pochylał się nad nim ze szklanką wody w ręku.
- Ma pan okazję sprawdzić swoje powołanie, pułkowniku - rzekł rządca z obojętną miną. - Sir George miał właśnie atak...
- Nic nie poradzę - Clay wzruszył ramionami. - Nie mam ani torby z lekami, ani żadnych instrumentów. Mogę go tylko zbadać, jeśli pan nalega.
- Nalegam - potwierdził Burke i zwrócił się do swych ludzi: - Henderson, pomożesz chłopcom na dole, a ty, Clark, pilnuj drzwi.
Obaj wyszli, Clay pochylił się nad sir Hamiltonem. Zobaczył świeże plamy na koszuli i poczuł odrażającą woń treści żołądkowej zmieszanej z krwią. Kołnierzyk był rozpięty. Clay dotknął chorego. Sir George otworzył oczy, spojrzał mętnie na Claya. Nie poznał go zrazu, dopiero po chwili wzrok mu się rozjaśnił.
- Weź te łapy - szepnął chrapliwie. - Nie dotykaj mnie!
Clay odstąpił od łóżka.
- Nic nie mogę zrobić - rzekł do Burke’a. - Pański chlebodawca cierpi na nieuleczalną chorobę. Nie pierwszy raz ma taki atak. Niech wypocznie parę godzin. To mu dobrze zrobi.
- Na jak długo? - spytał Burke cicho.
- Trudno powiedzieć - odparł Clay. - Myślę jednak, że nie przeżyje następnego ataku.
Burke zmarszczył brwi, ale nic nie powiedział. Podszedł do drzwi, przywołał strażnika i kazał odprowadzić Claya.
Pułkownik opuścił pokój bez słowa. Szedł przodem, Clark postępował za nim. Z wysokości piętra widać było cały hol. Dwóch strażników pilnowało drzwi frontowych. Rzucili jakąś wulgarną uwagę do Clarka i cała trójka zarechotała z radości.
Gdy przechodzili obok pokoju Joanny, Clay zwolnił kroku. Clark ponaglił go lufą strzelby.
- Nie zatrzymywać się - warknął.
Clay odtrącił lufę ramieniem, odwrócił się błyskawicznie i zdrową ręką wymierzył piorunujący cios prosto w kark swego strażnika. Clark potoczył się pod ścianę i z jękiem osunął się na podłogę.
Clay cofnął się dwa kroki i natarł na drzwi do pokoju Joanny. Zamek puścił dopiero po kolejnej próbie. Joanna stała w drugim końcu pokoju, trzymając krzesło, gotowa na najgorsze. Na widok Claya rozjaśniła się, a na jej twarzy pojawił się wyraz ulgi. Rzuciła krzesło i wtuliła się w jego ramiona.
Przygarnął ją do siebie.
- Nic ci nie jest? - pytał. - Nie skrzywdzili cię?
- Żaden z nich by się nie ośmielił. Boją się stryja. A co z tobą? Kto strzelał?
- Nie ma czasu na szczegóły - odparł. - Twój stryj strzelił Dennisowi w plecy.
- Zabił go? - Wiadomość ta wyraźnie ją zaszokowała.
- Nie wiem. Shaun Rogan zabrał syna dwukółką. Najważniejsze, żebym mógł go zbadać. Za godzinę rozpęta się tu piekło.
- Uciekajmy - szepnęła. - Mam klucz do przejścia, które wiedzie do stajni.
Pobiegła przodem, a Clay ruszył za nią, zabierając po drodze strzelbę Clarka. W domu, który zwykle tętnił życiem, gdzie po korytarzach kręciła się liczna służba, panowała przedziwna cisza. Wszyscy służący, lokaje i pokojówki opuścili dwór. Stało się tak być może na skutek tego, co opowiadano we wsi, a z całą pewnością strzelanina i zabójstwo Dennisa dopełniły reszty. Stary Hamilton ma to, na co zasłużył - pomyślał Clay. Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę. Poza garstką najemnych zbirów i Burke’em we dworze nie został już nikt, a i na tych, co tu jeszcze tkwili, Hamilton też nie mógł liczyć. Nie wiadomo, czy zechcą go bronić, jeśli tłum zaatakuje dwór.
Zeszli dwa piętra w dół kuchennymi schodami i dostali się do wąskiego korytarza z niewielkimi drzwiami na końcu. Joanna otworzyła je kluczem i znaleźli się na podwórzu.
Także i tu panowała niezmącona cisza, a w zasięgu wzroku nie było żywej duszy. Clay rozejrzał się ostrożnie, po czym wziął Joannę za rękę i ruszyli ku stajniom. Nagle, jakieś dwadzieścia metrów dalej, otworzyły się drzwi wiodące do dworskiej kuchni i na dziedziniec wyszedł Burke z dwoma mężczyznami. Nie wiedział chyba, że Clark leży nieprzytomny w korytarzu, spojrzał bowiem na uciekinierów z wyrazem najwyższego zdumienia.
Clay wykorzystał to, że Burke nie od razu pojął, co się święci, i pchnął Joannę do stajni, po czym sam skoczył za nią. W tym momencie ludzie Burke’a otworzyli ogień. Pocisk ze świstem przeleciał tuż obok dziewczyny. Clay przewrócił ją na ziemię, sam zaś też zaczął strzelać. Prześladowcy wycofali się do kuchni, aby załadować broń.
- Uciekaj, póki masz jeszcze szansę - zawołała Joanna, podnosząc się z ziemi. - Pamiętaj, że Dennis cię potrzebuje.
Mną się nie przejmuj. Nic mi nie zrobią.
Miała rację i nie było sensu zastanawiać się nad innym wyjściem. Pegeen stała w boksie obok. Clay założył tylko uzdę - nie było czasu na siodłanie wierzchowca - i skoczył na grzbiet. Uśmiechnął się jeszcze do Joanny.
- Przysięgam, że wrócę! - zawołał i ruszył z kopyta.
Burke i jego ludzie nigdy pewnie nie słyszeli bojowego okrzyku kawalerzystów Konfederacji. Przeraził on ich do tego stopnia, że w popłochu znów skryli się w kuchni.
Burke oprzytomniał pierwszy. Wyrwał strzelbę jednemu ze strażników i strzelił. Clay przywarł do końskiego karku, a kula ze świstem przeszła obok. Pędził przez sad w stronę wyrwy w murze otaczającym posiadłość. Wypadł na wrzosowisko i ponaglając Pegeen piętami, pędził na przełaj do Claremont. Kwadrans później był już u siebie na dziedzińcu. Wpadł do kuchni. Panował tu niesłychany nieład - znak, że odbyła się jakaś potyczka. Pobiegł na górę, biorąc po dwa stopnie naraz. Zawołał Joshuę. Odpowiedziała mu cisza. Znalazł torbę z lekami, sprawdził, czy jest wszystko co trzeba, i popędził na dół, do stajni. Z ulgą stwierdził, że szkapa, której dosiadał Joshua, zniknęła. Mogło to oznaczać, że Murzyn ocknąwszy się po pobiciu, pojechał do wsi. Clay wziął zapasowe siodło, zarzucił na grzbiet Pegeen, zaciągnął popręg i znów ruszył galopem drogą do Drumore.
We wsi panował niezwykły spokój. Jakaś kobieta przebiegła drogę, zerkając ze strachem na przybysza. Po chwili zniknęła w chałupie i tylko trzask przekręcanego klucza zamącił na chwilę ciszę.
Skierował się ku oberży i gdy tylko zajechał na podwórze, usłyszał znajomy głos. Joshua wyłonił się ze stajni. Głowę miał przewiązaną bandażem.
- Jak to dobrze, że pan jest - zawołał z radością w głosie.
- Obaj nie mieliśmy łatwego dnia - powiedział Clay. - Co z głową?
- Trochę boli - skrzywił się Murzyn - ale nic mi nie będzie.
- Dzięki Bogu! A gdzie są wszyscy? Mów, co tu się dzieje.
- Poszli do dworu. Kevin Rogan zwołał wiec i opowiedział, jak to sir Hamilton z zimną krwią strzelił Dennisowi w plecy.
- To prawda. Widziałem wszystko na własne oczy. A gdzie Dennis?
- Dennis nie żyje. Zmarł, gdy tylko stary Rogan przywiózł go do wsi. Złożyli go w kościele. Shaun tam jeszcze jest.
- A ojciec Costello? Gdzież się podziewał przez cały ten czas? - spytał Clay.
- Mieliśmy tu trudną sytuację - odparł Joshua. - Gdy zjawili się ludzie sir George’a, aby ogłosić, że nie wolno wychodzić z domów, tłum naparł na nich. Zwalił ich z koni i doszłoby do samosądu, gdyby nie ojciec Costello. Trzech wziął do siebie na plebanię i nie pozwolił ich tknąć. Pozostałym udało się zbiec. Ksiądz nadal siedzi w domu i pilnuje, żeby im się nic nie stało.
Clay zmarszczył brwi, rozważając sytuację. Skoczył na konia.
- Jadę do kościoła porozmawiać z Roganem. Czekaj na mnie na plebanii.
Pokłusował w stronę świątyni, przed którą stała dwukółka Shauna. Było cicho i spokojnie. Przeszedł ścieżką przez cmentarz przykościelny. Zdjął kapelusz i wszedł do środka.
Otoczyła go dostojna cisza domu Bożego i nagle poczuł się zmęczony, jakby siły go opuściły. Wnętrze kościoła było mroczne, tylko przy ołtarzu paliło się kilka świec, wyławiając z ciemności obraz Matki Boskiej.
Clay poczuł zawrót głowy i zachwiał się. Sięgnął po omacku przed siebie, poczuł chropowatą powierzchnię kolumny podtrzymującej strop. Oprzytomniał. Dotknięcie chłodnego muru przywróciło mu świadomość. Zaczął iść wolno w stronę ołtarza, gdzie Shaun klęczał pogrążony w modlitwie nad otwartą trumną.
Zmarły chłopiec był ubrany tak, jak Clay widział go kilka godzin temu. Ręce spleciono mu na piersiach. Wyglądał jeszcze młodziej niż za życia.
Clay dotknął ramienia Shauna. Mężczyzna podniósł wzrok. W ciągu paru godzin przybył mu dziesiątek lat. Twarz miał pomarszczoną, oczy pełne bólu. Wstał z trudem. Przygarbiony ruszył za Clayem ku wyjściu, powłócząc nogami.
Na dworze ciemniało, a z dali dobiegł odgłos gromu. Shaun włożył kapelusz.
- Cieszę się, że uszedł pan z życiem, pułkowniku - rzekł głucho. - Musi pan jak najszybciej opuścić Irlandię.
- Kevin ma zamiar zaatakować dwór Hamiltona. Tylko pan może temu zapobiec. Jedźmy zaraz, może jeszcze zdążymy.
Shaun spojrzał pustym wzrokiem.
- Chce pan, abym temu zapobiegł? Ja? Gdy Hamilton z zimną krwią zamordował mi syna?
- George Hamilton wysłał dziś rano umyślnego do Galway. Wkrótce zjawi się tu kawaleria, a wtedy już nie będzie odwrotu. Jeśli nie odwiedziemy Kevina i jego ludzi od ataku, to zacznie się rzeź.
Shaun Rogan nie odpowiedział. Podszedł ciężko do swojej dwukółki, wdrapał się na kozioł. Wziął lejce i pokiwał głową.
- Mówiłem już panu, pułkowniku - rzekł twardo - że jak się raz otworzy drzwi do piekieł, to trudno je zamknąć.
Mam rachunki do wyrównania. A Hamilton niech idzie do piekła. Oby tam cierpiał do sądnego dnia. A teraz, wybaczy pan, muszę jechać. Żona czeka na wieści o synach.
Clay patrzył za nim ze ściśniętym sercem. Z dawnego Shauna pozostał tylko cień człowieka, zmienił się nie do poznania. Pożegnał go wzrokiem i skoczył na siodło. Skierował się na plebanię.
Ojciec Costello czekał na ganku. Twarz miał zatroskaną.
- Smutny dzień dla nas wszystkich. Przemoc rodzi przemoc - jak powiedział mi pan w oberży w Kileen.
- A więc ojciec wiedział, że to ja?
- Wiem sporo - odrzekł stary ksiądz. - Tak to już jest, że proboszcz wie więcej o swoich parafianach, niż im się wydaje. Rozmawiał pan z Shaunem?
- Bez skutku - odparł Clay. - Nie chce użyć swojego autorytetu, żeby rozproszyć tłum i zapobiec rebelii. Pojechał do domu, zawieźć smutne wieści o Dennisie.
- Wielki gniew ogarnął ludzi, gdy zjawił się tu Shaun z ciałem Dennisa. Nawet ja nie zdołałem ich uspokoić i odwieść od zamiaru pójścia na dwór. Z trudem tylko udało mi się uratować tych trzech. Ludzie chcieli ich rozszarpać.
- A gdzie są oni teraz?
- Dwóch z nich opuściło już plebanię. Trzeci, ranny w głowę, jeszcze tam jest. Pański służący go dogląda.
- Skoro tak, to może ksiądz pojechać ze mną do dworu. Sir George posłał po pomoc do Galway. Wkrótce zjawi się tu kawaleria. Jeśli wojsko zobaczy, że tłum oblega dwór Hamiltona, to dojdzie do masakry.
Ojciec Costello słuchał tego z przerażeniem.
- Niech pan jedzie przodem, pułkowniku. Nie ma czasu do stracenia. Ma pan wielki mir wśród tutejszych ludzi, większy, niż pan sądzi. Ja też zaraz się tam zjawię.
Ksiądz pośpieszył na plebanię, Clay zaś zawrócił konia i ruszył w stronę dworu sir George’a.
Ołowiane chmury przysłoniły słońce. Zrobiło się ciemno, jakby zbliżał się wieczór. Wiatr posępnie zawodził w gałęziach drzew i niósł gniewny pomruk tłumu, który zgromadził się pod murem otaczającym dwór. Kopyta Pegeen zadudniły na moście i stąd dokładnie było widać setkę, a może i więcej mieszkańców wsi, którzy kłębili się przy bramie prowadzącej do dworu sir George’a. Przyszło nawet kilka kobiet. Opatulone w chusty, stały z brzegu, czekając, co nastąpi. Clay ze zdziwieniem stwierdził, że wiejska gromada jest zaskakująco dobrze uzbrojona. Większość miała w rękach strzelby. Potrząsali bronią, patrzyli podnieconym wzrokiem, zachęcali się nawzajem do wzięcia odwetu za lata upokorzeń. Jakiś starszy wieśniak skrzywił bezzębne usta w złowieszczym uśmiechu, pozdrawiając Claya. Jakiś młodzik zakrzyknął nieprzytomnym głosem. Tłum falował, napięcie rosło i widać było wyraźnie, że lada chwila dojdzie do wybuchu.
Clay wiele razy miał do czynienia z tłumem i wiedział, że tylko w jeden, jedyny sposób można zapanować nad nim. Trzeba odwołać się do rozsądku przywódcy. Ruszył więc ku Kevinowi, który siedział na karym ogierze tuż przy bramie.
Rozpoznawszy Claya, ludzie zaczęli wiwatować na jego cześć. Wyciągano ku niemu ręce. Każdy chciał dotknąć przybysza, który w ciągu niewielu dni zdobył sobie sympatię i szacunek całej okolicy. Kevin spojrzał zaskoczony. Ucieszył się.
- Dobrze, że pan jest, pułkowniku! - zawołał. - A więc udało się panu zbiec. Dzięki Bogu.
- Musicie natychmiast stąd uchodzić! - krzyknął Clay w odpowiedzi. - Niech ludzie zaraz wracają do domów.
Hamilton wysłał umyślnego do Galway i lada chwila zjawi się tu królewska kawaleria.
- Za kogo pan nas ma, pułkowniku? - odparł butnie Kevin. - Proszę tylko spojrzeć. Mamy broń - co najmniej dwadzieścia karabinów prosto z Nowego Jorku, nie licząc dubeltówek i fuzji myśliwskich. To prawdziwa armia, a nie zbieranina wieśniaków z kosami i widłami. Niech pan poczeka. Hamilton będzie wisiał! Powiesimy go w jego własnym parku. Gdyby zaś nie udało się wywabić go z nory, to i tak nie ujdzie z życiem. Dom puścimy z dymem, a on zginie w płomieniach.
Obrócił się i zaczął wydawać rozkazy. Wyznaczył trzydziestu ludzi, aby okrążyli dwór i pilnowali tylnych drzwi. Sam zaś ruszył od frontu. Clay podążył za nim, usiłując jeszcze zapobiec tragedii.
- Joanna jest w środku! - zawołał. - Trzeba ją uwolnić, nim zaczniecie atak.
Kevin był niewzruszony.
- Przykro mi, pułkowniku, ale jest już za późno. Nic się nie da zrobić - rzekł stanowczym głosem.
- Zobaczymy - krzyknął Clay i ruszył ku domowi, nie zważając na tłum. Ludzie rozpierzchli się, on zaś pogalopował ku frontowemu wejściu.
Pochylił się nisko nad końskim karkiem, gdy z okien dworu zaczęto strzelać. Po chwili jednak strzały umilkły i gdy zeskoczył na ziemię, drzwi otworzyły się i ukazał się Burke z rewolwerem w ręku.
- Postanowił pan wrócić do nas? - ni to rzekł, ni zapytał.
Clay wbiegł na schody i spojrzał mu twardo w oczy.
- Dennis Rogan nie żyje. Ponad setka ludzi oblega dwór. Grożą podpaleniem. Niewiele już pozostało ci do zrobienia, Burke, ale możesz uwolnić pannę Hamilton. Chcę ją stąd zabrać, zanim dojdzie do najgorszego.
Na twarzy Burke’a pojawił się dziwny uśmiech.
- Ciągle mnie pan zadziwia, pułkowniku Fitzgerald. Zastanawiam się, jak zdołał pan ujść z życiem w czasie wojny. - Odciągnął kurek kolta i wymierzył broń prosto w serce Clay a. - A teraz zechce pan wejść do domu - rozkazał.
Tuż za progiem ustawiono barykadę z mebli i gdy tylko Clay z Burke’em znaleźli się w środku, paru ludzi przesunęło ciężką komodę, tarasując wejście.
- Na niewiele to się zda - zauważył Clay ironicznie.
- Wystarczy, żeby zyskać na czasie - odparł Burke. - Oczekujemy odsieczy lada chwila. Zobaczymy, kto będzie się śmiał, gdy zjawi się oddział kawalerii. - Machnął koltem w stronę schodów. Clay ruszył przodem, Burke ze strażnikiem za nim. Dotarli na drugie piętro, zatrzymali się przed tym samym pomieszczeniem, w którym więziono go razem z Dennisem Roganem. Burke przekręcił klucz, Clay wszedł do środka.
Joanna stała przy oknie. Odwróciła się na dźwięk otwieranych drzwi. Była zaskoczona, widząc Claya. Podszedł do niej i wziął ją za ręce.
- Wszystko w porządku - zapewnił. - Nie ma powodów do obaw.
- Jest pan chyba w błędzie, pułkowniku - wtrącił szorstko Burke. - Nie zamierzam uwolnić panny Hamilton, a i pana nie wypuszczę. - Kiwnął głową w stronę okna. - Stąd będzie znakomity widok. I niech pan nie snuje żadnych planów.
Zostawiam straż przy drzwiach. - Burke wyszedł i usłyszeli, jak przekręca klucz, po czym oddala się w głąb korytarza.
Clay objął Joannę, przytulił do siebie. Ani przez chwilę nie sądził, że Burke pozwoli jej odejść, ale przynajmniej byli razem. Teraz zaś musi obmyślić sposób ucieczki.
Podeszli do okna. Widzieli z góry, jak tłum wlewa się przez bramę. Przodem jechało kilka furmanek dla ochrony przed strzałami. Kevin Rogan z kilkoma konnymi wykrzykiwali rozkazy.
Wszystko to wydawało się nierzeczywiste, jakby dzieci bawiły się w wojsko. Po chwili jednak rozpętało się piekło. Z okien padły pierwsze strzały. Tłum też odpowiedział ogniem. Ostra woń prochu przepełniła powietrze, wzbijając się aż po dach. Huk i woń spalenizny przywiodły Clayowi wspomnienie setek bitew i potyczek, w których brał udział.
Nierzeczywisty obraz zaczął przybierać dość realny wygląd. Ktoś z tłumu jęknął boleśnie, ugodzony pociskiem, i padł bez życia na ziemię. Za nim drugi i trzeci. Popłynęła krew i rozpętało się piekło.
Joanna załkała z przerażenia. Chwyciła go mocno za ramię.
- Clay, Clay - szeptała. - Po cóż oni to robią? To do niczego nie doprowadzi. Niczego nie zyskają.
- Nie jestem tego pewien - odparł z całą powagą. - Oni nie mają już niczego do stracenia. Gdy całymi latami cierpi się krzywdy i poniżenie, wówczas nadchodzi taka chwila, że człowiek chwyta za broń i staje do walki z tyranią, gotów nawet stracić życie, bo nie ma już niczego innego do stracenia. Ta zaś ofiara nigdy nie idzie na marne, zostaje w ludzkiej pamięci. Pojedyncze akty buntu układają się z czasem w wielki historyczny zryw i nadchodzi zwycięstwo.
- Nigdy tak nie mówiłeś - powiedziała Joanna, patrząc nań z troską w oczach.
- Być może nie myślałem o tym - odrzekł, uśmiechając się gorzko. - Tymczasem zaś trzeba pamiętać, że już niebawem zjawi się wojsko i bez względu na to, co teraz nastąpi, w ostatecznym rachunku ci ludzie zapłacą ogromną cenę. Czeka ich jeszcze wiele cierpień. Ich, a nie Burke’a czy twego stryja.
Przytuliła się do niego mocniej. Milcząc, patrzyli na rozgrywający się dramat. Dochodziły do nich jęki rannych, krzyki atakujących i obleganych. Poczuli dym, a później zobaczyli, że zaczyna on spowijać wszystko wokół. Clay zmartwiał. Jeszcze raz spojrzał uważnie przez kraty i zaczerpnął powietrza.
- Podpalono dom - rzekł po chwili.
- Jesteś pewien?
Nie musiał odpowiadać, bo oto gęsta chmura dymu przysłoniła widok za oknem. Clay rzucił się do drzwi i zaczął bić pięściami w dębowe deski.
- Otwórzcie, na Boga! - wołał. - Wypuśćcie nas! Dom się pali!
Strażnik za drzwiami poruszył się niepewnie.
- Nie mam klucza - wymamrotał. - Pan Burke zabrał.
- No to rusz się i przynieś! - zawołał Clay.
- Nie mogę. Pan Burke powiedział, żebym nie odstępował od drzwi - odparł strażnik, a w jego głosie było słychać przerażenie. W chwilę potem krzyknął w panice i Clay usłyszał tylko, że pobiegł schodami w dół.
Z dołu dobiegł odgłos tłuczonego szkła zmieszany z rykiem tłumu. Gryzący dym wciskał się przez okno i Clay poczuł, że jego też ogarnia panika. Joanna odsunęła włosy z czoła i spytała spokojnie:
- Co teraz będzie? Czy strażnik przyniesie klucz?
- Nie sądzę - potrząsnął przecząco głową. - Był śmiertelnie przerażony, więc pewnie nie wróci.
Gdy to powiedział, w przystępie rozpaczy chwycił ciężkie, dębowe krzesło i natarł na drzwi. Zacisnął zęby z bólu, który promieniował z rany na ramieniu, i raz po raz uderzał, aż w ręce pozostały mu tylko drzazgi. Nic nie wskórał. Zaklął z bezsilnej złości.
Rozejrzał się po pomieszczeniu, szukając gorączkowo czegoś, co mogłoby posłużyć do wyważenia drzwi. Niczego nie znalazł.
- A może tym - wtrąciła Joanna, wskazując łóżko. - Spróbujmy razem.
Zrzucił prześcieradła i materac. Łóżko było solidne, żelazne. Uniósł je z jednej strony, Joanna z drugiej i natarli na drzwi.
Udało się niemal od pierwszego razu. W dębowej desce ukazała się szczelina. Powtórzyli uderzenie, szczelina powiększyła się, a potem powstała całkiem spora wyrwa. Clay puścił łóżko i gołymi rękami zaczął wyrywać kawałki drewna, aż wreszcie otwór stał się na tyle duży, że mogli się przecisnąć.
Gryzący dym wypełniał prawie cały korytarz. Clay pociągnął Joannę ku kuchennym schodom. Zeszli piętro niżej, chcieli ruszyć dalej w dół, ale nagle buchnął płomień. Ogień ogarniał schody.
Clay zamarł. Sądząc po piekącej woni, pożar najpierw strawił magazyn oleju w piwnicy, a następnie rozprzestrzeniał się po całym budynku. Przesuszone, wiekowe drewno płonęło jak smolne drzazgi.
Oparł się o ścianę, dusząc się od kaszlu. Gryzący dym drapał w gardle. Joanna przylgnęła do niego, patrząc przerażonym wzrokiem. Powróciło straszne wspomnienie z dawnych lat, kiedy jako dziecko przeżyła podobny dramat w Indiach, gdy sipaje oblegali ich dom. Objął ją mocniej.
- Nic ci nie jest? - zapytał.
- Nie - odparła z błyskiem w oku. Nabrała powietrza i odważnie spojrzała na Claya. - Nic mi nie jest. Co robimy? Ten dom ma trzysta lat i spłonie w parę minut.
- Są tu jeszcze jakieś inne schody?
- Tylko główne, które prowadzą do holu.
Korytarzem płynęło rozpalone powietrze. Nie było czasu na rozważanie sytuacji. Pobiegli ku głównym schodom, nie zastanawiając się, co ich tam może czekać. Nie było już innego wyboru.
Podłoga paliła pod stopami, iskry wzniecały coraz to nowe ogniska. Płonął dywan, którym wyłożono korytarz i schody. Wokół unosił się duszący dym. Na ich oczach ciężka deska podłogowa zaczęła czernieć, pękać z trzaskiem i w górę strzelił potężny język ognia. Clay zdał sobie sprawę, że parter stoi w płomieniach. Podniósł ręce, aby zasłonić twarz od ognia i żaru, i ciągnąc Joannę za sobą, próbował dotrzeć do wyjścia.
Pośród trzasków płonącego drewna i huku płomieni dobiegał huk kanonady i okrzyki ludzi. Nagle pojawiła się jakaś niewyraźna postać. Był to Burke. Miał osmaloną twarz i krwawą ranę pod okiem.
- Ty psie - krzyknął Clay - nie wyjdziesz stąd żywy! - Puścił rękę Joanny i rzucił się na wroga. Ten zaś oparł się o ścianę i podniósł odebrany Clayowi kolt. Nie zdążył strzelić, bowiem Clay wytrącił mu broń z ręki, a następnie kopnął ją w głąb korytarza. Zwarli się z Burke’em w śmiertelnym starciu.
Clay nawet nie czuł bólu ramienia, nie czuł nic poza żądzą zgładzenia wroga. Potoczyli się na podłogę, sięgając sobie do gardeł, warcząc wściekle, jak bestie. Clay zawył z bólu, gdy żywy ogień buchający z podłogi zaczął parzyć mu ciało.
Obaj poderwali się na nogi, Burke o ułamek sekundy wcześniej i gdy Clay podnosił się z podłogi, wymierzył mu potężnego kopniaka w piersi. Clay padł. Dusił się, nie mogąc złapać powietrza. Nagle poczuł, że jakiś twardy przedmiot ugniata go w żebra. Sięgnął za siebie i gdy Burke ponownie zamachnął się nogą, by wymierzyć ostateczny cios, Clay miał już w ręce swego kolta. Odciągnął kurek i wypalił prosto w przeciwnika.
Burke’a odrzuciło pod ścianę. Wielkokalibrowy pocisk poszarpał mu wnętrzności. Gdy życie zaczęło z niego uchodzić, na twarzy pojawił się dziwny wyraz zgorzknienia, a zarazem złości, jakby miał żal do losu, że go oszukał. Krew buchnęła mu z ust, ostatkiem sił jeszcze przyciskał rękami ranę na brzuchu, jakby za wszelką cenę chciał zatrzymać uciekające życie, spojrzał mętniejącym wzrokiem i wyzionął ducha.
Clay próbował się podnieść. Joanna, z potarganymi włosami i poczerniałą od dymu twarzą, pochyliła się nad nim.
- Wstawaj - zawołała - nie mamy chwili do stracenia!
Ciągle jeszcze trzymał rewolwer w dłoni. Odruchowo schował broń do kieszeni, podniósł się i ruszył za Joanną. Podłoga na podeście schodów płonęła żywym ogniem. Niżej było nieco mniej dymu. W holu czterech ludzi Burke’a ciągle jeszcze broniło wejścia. Ostrzeliwali oblegający tłum przez okno.
Clay wyciągnął rewolwer i pobiegł z Joanną ku barykadzie przy drzwiach.
- Wszyscy spłoniemy żywcem, jeśli zaraz stąd nie wyjdziemy! - krzyknął.
W tej chwili zajął się dywan na schodach. Joanna krzyknęła przerażona. Clay uniósł rewolwer.
- Otwierać! - krzyknął do strażników. - Róbcie, co każę, a nic wam się nie stanie.
Patrzyli na niego z mieszaniną wściekłości, przerażenia, a zarazem nadziei. Jeden po drugim odrzucili broń i zaczęli usuwać barykadę. Clay z Joanną także im pomagali. Wreszcie drzwi stanęły otworem.
- Wstrzymać ogień! - krzyknął Clay do oblegających. - Nie strzelać, wychodzimy.
Kevin Rogan wychylił się zza wozu. Clay z Joanną chwiejnym krokiem zeszli po schodach, zachłystując się świeżym powietrzem. Czwórka ludzi Burke’ a z podniesionymi rękami podążała niepewnie za nimi.
- Poddali się tylko dlatego - zawołał Clay do Kevina - ponieważ obiecałem, że nic się im nie stanie. Daj mi słowo, że tak będzie.
- Nic mnie oni nie obchodzą - warknął Kevin nie przytomnie. - Małe płotki, a ja chcę wyrównać rachunki z ich panami.
- Burke nie żyje. Zabiłem go - rzekł Clay.
- A Hamilton? Tylko nie mów, że też zginął.
Clay zmartwiał. Zdał sobie sprawę, że sir George musi być jeszcze u siebie, w sypialni. Nie namyślając się, zawrócił i wpadł do holu. Kevin pobiegł za nim.
- Gdzie on jest? - zawołał.
- Na górze. Miał atak i zemdlał. Burke zaniósł go do sypialni.
Schody i podest na piętrze płonęły żywym ogniem. Kevin szarpnął się do przodu. Clay przytrzymał go za ramię.
- Za późno! - zawołał, przekrzykując huk pożaru. - Nie dasz rady.
Kevin odwrócił się gwałtownie. Zęby miał zaciśnięte, a w jego oczach pojawiło się szaleństwo.
- Dopadnę go nawet w piekle - syknął, wyrwał się Clayowi i wpadł na schody ogarnięte płomieniami.
Clay z trudem wycofał się do wejścia. Pożar objął już całe wnętrze dworu. Widział jeszcze, jak Kevin wbiega na piętro, a z korytarza po prawej stronie wyłania się sir George Hamilton. Był bardzo blady, tylko oczy ciemniały jak węgle, lecz w jego wzroku w ogóle nie było widać strachu, nawet śladu przerażenia.
Kevin wydał dziki okrzyk i rzucił się na starca. Był może o metr, może o dwa od sir George’a, gdy ten uniósł rękę z pistoletem i wypalił. Kevin zachwiał się, złapał za poręcz, żeby nie paść; lecz po chwili znów rzucił się na starca. Wytrącił mu broń, jedną ręką chwycił za gardło, drugą za pas. Uniósł go wysoko i rzucił na dół. W tej chwili podest pękł z trzaskiem. Kevin chwycił się jeszcze za poręcz, ale podłoga rozstąpiła się i znikł w płomieniach.
Clay instynktownie rzucił się do przodu, aby biec na ratunek, lecz z sufitu nad holem zaczęły sypać się iskry, a ułamek sekundy później puściły belki i płonący dach się zapadł. Clay uskoczył w ostatniej chwili.
Wyszedł na zewnątrz. Zaczął schodzić z ganku, po drodze zdejmując kurtkę. Joshua przedarł się przez tłum i wziął go pod ramię.
- Nic panu nie jest, pułkowniku?
Clay tylko kiwnął głową. Ktoś go podtrzymał z drugiej strony. Obejrzał się. Zobaczył pobladłą twarz Cathala Rogana.
- Gdzie Kevin, co się z nim stało? - pytał Cathal drżącym głosem.
Clay chciał odpowiedzieć, ale słowa więzły mu w gardle. Nie musiał zresztą nic mówić, bo z jego oczu można było wyczytać prawdę. Cathal spojrzał pełnym rozpaczy wzrokiem i bez słowa podszedł do Marteena, który stał nie opodal, trzymając dwa wierzchowce. Szepnął coś do młodszego brata, ten jakby skurczył się w sobie, po czym obaj wsiedli na konie i ruszyli wśród tłumów ku wrzosowiskom.
Ojciec Costello siedział na swojej dwukółce. Obok niego przycupnęła Joanna. Wzrok miała smutny, suknię w strzępach, wyglądała tak, jakby wszystkie siły z niej uszły.
- Czy stryj nie żyje? - zapytała cicho.
- Zginął razem z Kevinem Roganem. Straszny dzień!
- Ma pan rację, pułkowniku - odezwał się ojciec Costello - a jeszcze się nie skończył. - Ujął za lejce. - Wezmę pannę Hamilton do siebie. A co pan zamierza zrobić? Radzę, żeby wsiadł pan na pierwszy statek, jaki uda się panu znaleźć.
Clay kiwnął głową.
- Tak. Muszę wyjechać jak najszybciej. Władze wkrótce wpadną na mój trop. Tymczasem jednak zostanę tu jeszcze przez chwilę i spróbuję przekonać tych ludzi, aby poszli do domu. Niech ojciec weźmie Joshuę. Pannie Hamilton przyda się pomoc.
Murzyn wsiadł na wóz i zajął miejsce obok Joanny.
- Niech pan tu nie zostaje zbyt długo, pułkowniku - ostrzegł. - Lada moment może być bardzo niebezpiecznie.
- Nie martw się. Nie będę ryzykował. Zobaczymy się za pół godziny.
Ojciec Costello popędził kuca i wóz z turkotem potoczył się ku bramie.
Tłum zamilkł, gdy dym zaczął wzbijać się ku niebu, a z okien dworu buchnęły wielkie płomienie. Opadły emocje, ustąpiło napięcie. Na wielu twarzach pojawił się wyraz zwątpienia i żalu, gdy zaczęto zdawać sobie sprawę z tego, co zaszło i z nieuchronnych konsekwencji, jakie spadną na całą wieś.
Ten i ów cichaczem opuszczał pole bitwy, inni pomagali rannym. Clay wspiął się na wóz i gestem ręki nakazał ciszę. Wszystkie twarze zwróciły się ku niemu.
Otarł krople potu z czoła i zaczął cichym, ale wyraźnym głosem:
- Nie macie tu już nic do roboty. Sir George wysłał dziś rano umyślnego do władz, do Galway, prosząc o pomoc wojska. Spieszcie więc do domów, nim zjawi się tu kawaleria.
Niemal natychmiast tłum zaczął rzednąć, gdyż najpierw pojedynczo, a potem grupami ludzie zaczęli się rozchodzić. Clay zeskoczył z wozu, podniósł z ziemi spaloną kurtę i sprawdził bębenek w kolcie. Zostały jeszcze trzy naboje. Wcisnął rewolwer za pas i zajął się ofiarami batalii: poległymi i rannymi, którzy leżeli na trawniku przed dworem. Nagle rozległ się tętent galopujących koni i na dworski dziedziniec wpadł oddział kawalerii królewskiej.
Żołnierze w czerwonych kurtkach jechali w ordynku, jak na paradzie. Zatoczyli koło i zatrzymali się przed płonącym ciągle budynkiem. Tłum zastygł w miejscu; wokół zaległa cisza, przerywana szumem deszczu, który zaczął padać wielkimi kroplami.
Na komendę oficera oddział wyjął szable. Zabłysły ostrza. Jeszcze przez chwilę panowała cisza, gdy wojsko równało szereg, potem zaś rozległ się sygnał trębacza i żołnierze natarli na tłum.
Ludzie jęli pierzchać, jedni puścili się biegiem ku wsi, inni pędzili ku bukom pod murem, wiedząc, że tylko wysoko w koronie drzew znajdą ratunek.
Clay także rzucił się do ucieczki. Okrążył dwór i wpadł do stajni. Miał szczęście. Nie znalazł co prawda Pegeen, ale zobaczył kilka osiodłanych koni, przywiązanych do płotu. Domyślił się, że z rozkazu Kevina wyprowadzono je ze stajni w obawie, by nie padły pastwą płomieni, gdyby pożar przerzucił się na budynki gospodarcze.
Wybrał karego ogiera, wskoczył na siodło. Z tyłu za sobą usłyszał tętent końskich kopyt. Obejrzał się i zobaczył, że zza domu naciera na niego jakiś oficer z obnażoną szablą. Uniósł ją do ciosu, ale wystarczył ułamek sekundy, aby opuścił broń z wyrazem najwyższego zdumienia na twarzy.
Był to Vale, młody kapitan, którego Clay poznał na przyjęciu u sir George’a. Clay nie tracił czasu. Dał ostrogę swemu ogierowi, podjechał bliżej i kolbą rewolweru zdzielił młodzieńca w uzbrojone ramię. Vale krzyknął z bólu. Clay wyrwał mu szablę z dłoni.
- Przykro mi, kapitanie Vale - rzucił - ale nie ma czasu na ceremonie.
Wcisnął kolta za pas i popędził przez ogród z szablą gotową do zadania ciosu. Po lewej zauważył, jak ktoś z tłumu kluczy między drzewami i pada, ślizgając się na mokrej trawie. Tuż za zbiegiem pędził kawalerzysta z uniesioną szablą. Clay zajechał go z boku. Kątem oka dostrzegł wyraz zdumienia na twarzy żołnierza. Uderzył płazem, zwalając go z siodła. Zbieg tymczasem chwycił konia za uzdę i wskoczył na siodło. Clay uznał, że zrobił wszystko, co było w jego mocy, i ruszył przed siebie. Był przy wyrwie w murze, gdy spomiędzy drzew natarł nań galopem młody porucznik.
Ileż to już razy przychodziło mu stawiać czoło szarży nieprzyjaciół? Jak błyskawica przeszło Clayowi przez myśl wspomnienie wielu długich i gorzkich lat spędzonych na wojnie. Doświadczonym ruchem uniósł szablę do odparowania ciosu. Porucznik był młody, bezwąsy jeszcze i rzucił się na Claya z całym zapałem młodzieńca, który zawsze marzył o żołnierce.
W ostatniej chwili Clay pożałował młokosa. Lekko przesunął się w siodle, przez co szabla kawalerzysty przecięła tylko powietrze, i wytrącił mu broń z ręki. Porucznik z niedowierzaniem patrzył, jak teraz Clay gotuje się do zadania cięcia. Nie wiedział, że za chwilę, krótszą niż mgnienie oka, spadnie straszliwy cios, znany tylko najbardziej doświadczonym z doświadczonych. Uderzenie, od którego pękają czaszki. W ostatniej jednak sekundzie Clay wykręcił szablę i zamiast ciąć, uderzył młodzieńca płazem, zwalając go z siodła.
Nie czekał, co się stanie dalej. Odrzucił broń w zarośla, dał ostrogę i wyskoczył na wrzosowisko. Galopował w deszczu traktem do Claremont, zastanawiając się, co właściwie powinien zrobić.
Zdawał sobie sprawę, że nie może jechać do wsi. Było tylko jedno miejsce, gdzie mógł liczyć na schronienie - Ukryta Dolina Roganów. Przedtem jednak musiał zajechać do domu po ubranie i pieniądze.
Claremont ziało pustką, tak jak się tego spodziewał. Kapitan Vale i jego ludzie zajrzą tu oczywiście, ale jeszcze nie teraz. Zeskoczył z siodła i wszedł do domu.
W cholewach zapasowych butów do konnej jazdy, przechowywanych w skórzanym kufrze, miał schowane sto złotych suwerenów. Liczył na to, że Burke i jego ludzie nie odkryli ich. Znalazł buty i z jednego z nich wyleciała z brzękiem sakiewka.
Zajął się teraz ubraniem. Pierwszą rzeczą, jaka wpadła mu w rękę, była bogato szamerowana kurta do konnej jazdy. Włożył ją bez większego namysłu. Na głowę wcisnął kapelusz. Nie zwlekając, zbiegł na dół. Poczuł przypływ nadziei, choć lewa ręka dawała znać o sobie dotkliwym bólem. Wyjął z kredensu butelkę brandy i pociągnął solidny łyk. Trunek rozlał się gorącem po całym ciele.
Poczuł się lepiej, gdy dosiadł ogiera. Pokłusował na wzgórze i zatrzymał się, spoglądając w stronę, gdzie ciemna chmura dymu wznosiła się nad dworem Drumore. Zwrócił wzrok ku Claremont i ogarnął go smutek, gdy zdał sobie sprawę, że zapewne ostatni raz w życiu patrzy na rodowe gniazdo. Stał tak jeszcze przez chwilę, po czym puścił się galopem do Ukrytej Doliny.
Tym razem w kępie drzew na wzgórzu przed doliną nie było warty. Clay skierował wierzchowca na przełaj trawiastym zboczem ku zagrodzie. Okrążył staw i galopem wpadł na dziedziniec domostwa Roganów.
Deszcz rozpadał się na dobre; ściana wody ograniczała widoczność. Gdy Clay zatrzymał się przed domem, na ganek wyszedł Cathal z karabinem gotowym do strzału.
Odetchnął z ulgą, rozpoznając przybysza. Opuścił broń.
- Dzięki Bogu, to pan, pułkowniku. Nie poznałem pana w tym deszczu! już myślałem, że... - nie dokończył. - Wszyscyśmy bardzo niespokojni - dodał, jakby chciał się usprawiedliwić.
- Nic dziwnego - rzekł Clay ponuro. - Kawaleria nadjechała, jak tylko z Marteenem ruszyliście do domu. Ledwo udało mi się zbiec.
- Byliśmy na wrzosowisku, gdy usłyszeliśmy strzały. Nie trzeba było długo myśleć, żeby wiedzieć, co to oznacza. - Cathal wziął ogiera za uzdę, aby zaprowadzić do stajni. - Nie będziemy zdejmować siodła. Tak będzie rozsądniej. Bóg jeden wie, czy nie przyjdzie nam ruszać stąd w pośpiechu.
Clay zeskoczył z siodła. Przywiązali ogiera obok dwóch wierzchowców, też przygotowanych do jazdy. Clay upewnił się, czy do żłobu podsypano owsa, i ruszył za Cathalem w stronę domu.
Nie wszedł jeszcze, gdy usłyszał rozdzierający serce lament. Cathal przystanął w kuchni.
- To matka - powiedział. - Ojciec zmienił zamiar i przywiózł trumnę do domu, nie zostawił jej w kościele.
- A już wie o Kevinie?
Cathal spojrzał pełnym bólu wzrokiem.
- Gdy spadło na nas jedno nieszczęście, nie było co ukrywać drugiego.
Otworzył drzwi i poprowadził Claya do sąsiedniego pokoju. Trumna stała na stole, w mosiężnych lichtarzach płonęły świece. Pani Rogan siedziała skulona obok. Głowę okryła chustą, w ręku trzymała różaniec.
Shaun Rogan siedział w fotelu przy kominku i tępym wzrokiem wpatrywał się w ogień. U jego stóp grzał się pies. Zawarczał groźnie na widok obcego.
Shaun wolno odwrócił wzrok od ognia i wilgotnymi od łez oczami spojrzał na przybysza. Twarz miał zmęczoną i pomarszczoną jak starzec. Gestem wskazał na wolne krzesło.
- Niech pan siada, pułkowniku. Dziękuję, że pan przyjechał. Tylko prawdziwi przyjaciele zjawiają się w godzinie smutku.
Cathal przyniósł butelkę whisky i dwie szklanki. Nalał i wypili toast za zmarłych.
- Trudno mi znaleźć odpowiednie słowa, ale wie pan, co czuję - rzekł Clay.
- Nic nie musisz mówić, przyjacielu - odparł Shaun. - Od początku wiedziałem, że jesteś jednym z nas. A mój syn... - zawahał się - ...godnie poległ w tym wielkim domu?
- Zabrał ze sobą George’a Hamiltona.
- A jak wygląda dwór?
- Popiół i ruiny.
Pani Rogan załkała cicho. Shaun znów zwrócił wzrok ku płomieniom na kominku. Westchnął głośno, jakby z głębi duszy.
- Nie było warto, pułkowniku. Wszystko to niewarte moich dwóch chłopców. Miał pan rację.
Clay nic nie odpowiedział. Nie znajdował właściwych słów, a i nie było potrzeby mówić. Starzec tymczasem nieco się otrząsnął i zwrócił się do synów:
- Zaraz pochowamy waszego brata jak należy, tutaj gdzie żył i gdzie było jego miejsce. Później sprowadzimy ojca Costello, by pobłogosławił mogiłę.
- Wykopiemy grób w sadzie pod murem - rzekł Cathal. - Ziemia tam miękka, więc szybko pójdzie.
Z szacunkiem dał znak matce, aby się odsunęła, i z Marteenem zamknęli wieko. Wynieśli trumnę do kuchni i po chwili dał się słyszeć stukot młotków, gdy zaczęli przybijać wieko.
Rogan nalał sobie whisky. Był już spokojny, ręce przestały mu drżeć.
- A co z panem, pułkowniku? Jakie ma pan plany?
- Właśnie się zastanawiam - odparł Clay. - Kawaleria zjawiła się w Drumore zaraz po tym, jak pańscy chłopcy pojechali do domu z wiadomościami. Ja miałem sporo szczęścia i udało mi się uciec. Tymczasem wszyscy wiedzą, że kapitan Swing to ja. Ludzie Hamiltona, którzy cało wyszli z pożogi, złożą zeznania. Mogą mnie też oskarżyć o zabójstwo Burke’a.
- A proces będzie formalnością - dokończył Shaun. - Dobrze, że pan przyjechał do nas.
- Czy mam rozumieć, że udzieli mi pan pomocy? - spytał Clay z nadzieją.
Shaun potaknął.
- Potrzebuje pan szybkiego statku, by wydostać się stąd natychmiast. Właśnie ma przybyć pewien szkuner z Francji.
Pomożemy panu dostać się na pokład.
- Kiedy?
- Dziś w nocy - odparł Rogan. - Ale pod jednym warunkiem: zabierze pan ze sobą do Ameryki Cathala i Marteena. Tu nie widzę dla nich przyszłości. Ten kraj umiera.
- Mam lepszy pomysł - przerwał Clay. - Jedźmy wszyscy.
Starzec uśmiechnął się łagodnie.
- Nie, pułkowniku, ja się stąd nie ruszę. Nie przesadza się starych drzew.
- A niech pan powie, co będzie z powstaniem, które Bractwo Fenian zapowiada na przyszły rok. Pańscy chłopcy należą do Bractwa, więc jak - nie będą walczyć?
- Zrobią to, co im każę, ja zaś będę spokojniejszy, wiedząc, że są bezpieczni w kraju, gdzie wszyscy są równi, a ten, kto nie boi się pracy, nie umiera z głodu.
- Myśli pan, że powstanie upadnie? - spytał Clay.
- Zakończy się klęską - westchnął Shaun. - Nie damy rady Anglikom. Sam mnie pan przekonywał, że mają przewagę.
- Będzie tak, jak pan chce. Zabiorę chłopców do Kalifornii. Pomogę im, przyrzekam.
- Potrzebne będą pieniądze na bilet okrętowy - zauważył rzeczowo Rogan.
Clay potrząsnął głową.
- Mam tyle, że wystarczy na rejs do Nowego Jorku. Tam zaś mam niezłą fortunę.
Shaun zamyślił się głęboko, po chwili wstał.
- Pójdę i powiem im, co uradziliśmy.
Zatrzymał się przy żonie. Pogłaskał ją delikatnie po głowie i wyszedł.
Zapadła cisza, tylko z sąsiedniego pokoju dochodził cichy szmer rozmowy. Po chwili zjawił się Marteen. Buty miał ubłocone. Pomógł matce wstać.
- Będziemy wdzięczni, jeśli zechciałby pan nam pomóc - zwrócił się do Claya.
Wyszli na ganek. Clay podał ramię pani Rogan. Cathal z Marteenem podnieśli trumnę. Skromny orszak żałobny ruszył przez podwórze do sadu. Deszcz ciągle padał. Ciężkie krople siekły wysoką trawę i ściekały po nagich gałęziach drzew.
Chłopcy wykopali mogiłę pośród klombu, pod obrośniętym dzikim winem murem. Shaun pochylił się, by sprawdzić robotę.
- Jest dość płytki, ojcze. Nawet nie ma półtora metra. Mało było czasu, żeby kopać głębiej - powiedział cicho Cathal.
- Wystarczy, niech spoczywa w pokoju.
Marteen rozłożył dwa kawałki liny, przeciągnął pod trumną i razem z Cathalem opuścili ją do grobu. Nikt się nie odezwał, wszyscy stali w milczeniu, schyliwszy głowy w obliczu majestatu śmierci. Shaun Rogan odmówił modlitwę.
Clay będzie długo pamiętał tę skromną uroczystość. Deszcz, zimny jak śmierć, wciskał się pod ubranie. Krople dżdżu przylgnęły do pajęczej nici wypełniającej otwór w ogrodowym murze. Złamany sierp leżał w trawie. Shaun skończył modlitwę. Schylił się, podniósł garść ziemi i rzucił na trumnę. Podszedł do żony, podał jej ramię i odprowadził do domu.
Clay czekał, aż chłopcy zakopią mogiłę, i wrócił do domu razem z nimi. Cathal z Marteenem szeptali o czekającej ich podróży. Szkuner ma zakotwiczyć o dziewiątej, w zatoce, pół mili od brzegu. Będzie czekał dwie godziny. Na czterokrotny znak latarnią z brzegu załoga ma opuścić szalupę i przybić po pasażerów.
Chłopcy zostali na ganku, czyszcząc buty z błota. Clay wszedł do środka. Shaun siedział samotnie przy kominku ze szklanką w ręku.
- Proszę wybaczyć mojej żonie, że nam nie towarzyszy. Udała się na spoczynek. Napije się pan?
Clay nalał sobie solidną porcję whisky i siadł przy stole.
- Martwię się - rzekł - o pannę Hamilton i mojego Joshuę. Oboje zostali we wsi. Ojciec Costello zaofiarował im gościnę. Zastanawiam się, czy nie mógłbym się z nimi zobaczyć.
- Pełno tam żołnierzy, pułkowniku - rzekł starzec. - Za duże ryzyko.
- To może napiszę list?
- A któż go zawiezie? Nikt rozsądny nie wyściubi dziś nosa poza dom. Wszyscy siedzą u siebie i udają, że nie wiedzą, co zaszło we dworze. Ale niech pan się nie martwi, przyjacielu - pocieszył. - W swoim czasie zobaczę się z panną Hamilton i powiem jej, że musiał pan opuścić kraj. Jeśli rzeczywiście Joanna pana kocha, to pojedzie za panem choćby na koniec świata.
- Ma pan rację, tak chyba będzie najrozsądniej. Na szczęście jest z nią Joshua. Będzie się nią opiekował.
- Oczywiście, że mam rację - zaśmiał się Shaun. - Martwy na nic by jej się pan nie przydał.
Do pokoju weszli Marteen z Cathalem, obaj ubrani już do podróży, w samodziałowe kurty. W rękach ściskali kapelusze.
Shaun Rogan spojrzał na synów surowym wzrokiem.
- Lepiej nie budzić matki. Miała ciężki dzień.
Marteen, młodszy z synów, skrzywił się, jakby miał wybuchnąć płaczem. Shaun ścisnął go groźnie za ramię.
- Nie daruję, jeśli rozbeczysz się na oczach pułkownika. - Po chwili jednak złagodniał i powiedział serdecznym, ojcowskim tonem: - No, idźcie już chłopcy, idźcie. Pamiętajcie, żeście z Roganów. Szanujcie nazwisko i piszcie od czasu do czasu. - Uścisnął im ręce i chłopcy wyszli.
Marteen z trudem powstrzymywał łzy.
Także Shaun miał wilgotne oczy, gdy wstał, aby pożegnać Claya.
- Niech się pan nimi zaopiekuje - powiedział, wyciągając rękę.
Uścisnęli sobie dłonie.
- Walczyliśmy o słuszną sprawę, Shaunie - rzekł Clay.
Shaun nie odpowiedział. Na chwilę tylko jego surowe oblicze rozjaśnił cień uśmiechu. Wrócił na swój fotel, Clay pośpieszył za chłopcami. Czekali już na dziedzińcu z końmi gotowymi do drogi.
- A teraz dokąd? - spytał Clay, wskakując na siodło.
- Mamy kryjówkę na wzgórzach. Tam przeczekamy, aż nadejdzie pora odjazdu. Jedźmy więc, bo lada chwila zjawią się tu żołnierze.
- A co z ojcem? - spytał Clay.
- Sąd nie każe mu odpowiadać za winy synów - odparł Cathal.
Ruszyli na wzgórze, stamtąd na przełaj, przez wrzosowiska. Deszcz zelżał i wkrótce przestało padać. W dali ciągle jeszcze unosił się ku niebu potężny słup dymu, znacząc miejsce, gdzie przez trzy stulecia stała siedziba rodu Hamiltonów.
- I kto mógł przypuszczać, że pójdzie to z dymem - zauważył enigmatycznie Cathal, gdy przystanęli, żeby jeszcze raz ogarnąć wzrokiem okolicę.
- A gdzie jest pański służący i panna Hamilton? - zainteresował się Marteen.
- Dokładnie nie wiem. Zostawiłem ich pod opieką ojca Costello.
- A nie sądzi pan, że oboje pojechali do Claremont, żeby pana znaleźć?
Clay też o tym pomyślał, właśnie teraz, gdy odszukał wzrokiem kępę drzew na wzniesieniu, za którym rozciągała się dolina Claremont.
- Pojadę i sprawdzę - rzekł odruchowo. - Poczekajcie tu na mnie. Za dwadzieścia minut będę z powrotem.
Cathal przytrzymał ogiera za uzdę.
- To szaleństwo, pułkowniku. Żołnierze już tam są.
- Przemknę się ostrożnie za drzewami. - Uznając, że nie ma czasu na dalsze dyskusje, Clay dał ostrogę i ruszył ku Claremont. Chłopcy za nim.
- Powiedziałem, żebyście poczekali - zaprotestował Clay.
- Wykluczone - zawołał Cathal. - Bez pana nie dostaniemy się do Ameryki, więc nie opuścimy pana na krok.
Dojechali do lasu i zwolnili. Clay jechał przodem. Szósty zmysł - instynkt zbiega - ostrzegł go, by miał się na baczności. Bardziej wyczuł, niż dostrzegł, podejrzany ruch w gęstwinie. Między drzewami mignęła czerwona kurtka.
- Stać, w imieniu królowej! - padł rozkaz. Na drogę wysunął się kawalerzysta z obnażoną szablą. Clay uniknął ciosu i pięścią zwalił żołnierza z siodła. W tej samej jednak chwili z lasu wyłoniła się cała gromada żołnierzy. Clay dobył kolta i jak maczugą utorował sobie nim drogę wśród zaskoczonego takim obrotem sprawy patrolu.
Udało się, skoczył do przodu. Nie ujechał daleko, gdy usłyszał wołanie. To Cathal dawał mu znak. Ruszył za nim, ku wzniesieniu, gdzie z ulgą stwierdził, że Marteen także wydostał się z zasadzki i galopował przez wrzosowiska.
Za nimi tymczasem ruszał już pościg. Szwadron kawalerii podzielił się: połowa wyjechała z lasu i pędziła polem, rozwijając szyk w kształcie wachlarza. Clay uznał to za dziwną taktykę, gdy jednak spojrzał w lewo, zobaczył, że druga część szwadronu nadjeżdża z tej strony; a więc próbowano wziąć ich w dwa ognie.
Pochylił się nisko nad karkiem wierzchowca, dał ostrogę i ogier szybciej ruszył do przodu. Z wolna zaczął dochodzić Cathala, zrównał się z nim i obaj przemknęli jakieś dwadzieścia metrów przed okrążającymi ich z lewej kawalerzystami.
Dalej zaczynały się wzgórza. Konie zwolniły, wspinając się na zbocze. Dotarli do szczytu, po czym zjechali wrzosowiskiem w dolinę, którą zamykało kolejne, bardziej strome wzniesienie. Marteen pierwszy zeskoczył na ziemię i ruszył do góry, ciągnąc swego rumaka za uzdę. Cathal za nim, Clay zamykał orszak. Gdy z Roganami dochodził do szczytu, obejrzał się za siebie. Pościg nie ustępował i kilku jeźdźców w czerwonych kurtkach ukazało się w wejściu do doliny. Wyjął broń zza pasa i gdy pierwszy żołnierz zatrzymał się u stóp stromizny, wycelował starannie. Koń kawalerzysty padł, jeździec zaś zwalił się z siodła z głuchym jękiem. Reszta pościgu zaczęła zawracać, szukając ukrycia przed, jak sądzili, zasadzką. Clay strzelił jeszcze raz, co tylko spotęgowało panikę wśród żołnierzy. Schował kolta, dosiadł wierzchowca i z Cathalem pogalopowali za Marteenem.
Klucząc, zagłębiali się w porośnięte lasami wzgórza. Pięli się coraz wyżej. Jechali tak przez godzinę, a może nieco dłużej. Dotarli wreszcie do wąskiej doliny, kończącej się urwiskiem. W dali bielało morze, wdzierając się długim fiordem między wzgórza. Zeskoczyli z koni. Clay spojrzał ku wzgórzom na północy, gdzie zachodzące słońce malowało horyzont złotą poświatą. Piękno i potęga natury zapierały dech w piersiach. Nie było jednak czasu na podziwianie krajobrazu.
Ruszył za Cathalem i Marteenem w dół urwiska. Szli wąską ścieżką, którą znali pewnie tylko nieliczni mieszkańcy tych okolic. Skały były mokre od deszczu. Stąpali ostrożnie, prowadząc swoje wierzchowce za uzdy. Tak zeszli niemal na sam dół, gdzie ścieżka rozszerzała się, wiodąc jakby półką wzdłuż rwącego strumienia, który dalej wpadał do zatoki. Tu znów można było dosiąść koni. Wokół panowała cisza, a szum potoku przelewającego się przez skały tylko podkreślał dostojny spokój miejsca, gdzie rzadko zjawiali się ludzie. Wzgórza na dalekim horyzoncie poczerniały w zapadającym zmierzchu. Na niebie zamigotała pierwsza gwiazda.
W miejscu gdzie ścieżka skręcała między skałami, Clay zobaczył niewielki szałas myśliwski postawiony tuż nad brzegiem potoku. Zbudowano go z kamienia i pokryto darnią. Zsiedli z koni.
- Tu będziemy bezpieczni - rzekł Marteen. - Stąd do morza mamy tylko pół godziny. Wkrótce zacznie się odpływ, wtedy ruszymy plażą ku zatoce, gdzie kotwiczy szkuner.
Bracia rozsiedli się na kamiennej ławie, szepcząc do siebie o podróży do Ameryki. Młodzi mają to do siebie, że wyrywają się ku przyszłości, porzucając przeszłość jak niepotrzebny już bagaż. Clay zostawił ich samych. Znalazł sobie miejsce na głazie, nad potokiem.
Ramię mu dokuczało i bardzo mu się chciało pić. Nabrał dłonią wody i ugasił pragnienie.
Myślał o Joannie, czując ogarniającą go tęsknotę. Bez względu na to, co człowiek postanowi i co uczyni, to o wszystkim ostatecznie decyduje ślepy los. Takie jest życie i trzeba się z tym pogodzić, bowiem tylko w ten sposób można uniknąć cierpień.
Nie po raz pierwszy uświadamiał sobie, jak niewiele zależy od woli człowieka. Wobec wyroków losu człowiek jest po prostu bezsilny. Kiedyś, gdy po bitwie patrzył na zniszczenia i ofiary, zdał sobie sprawę, że tylko szczęśliwym trafem pozostał przy życiu i że los, który oszczędził go teraz, następnym razem może już nie być tak łaskawy.
Na niebie wygasały ostatnie promienie zachodzącego słońca. Czerwona poświata zszarzała i mrok spowił dolinę. Clay jeszcze długo patrzył pustym wzrokiem w przestrzeń, gdy wreszcie zjawił się Cathal i powiedział, że czas ruszyć w drogę. Wsiedli na konie i milcząc, ruszyli ku swemu przeznaczeniu.
Jechali wolno, kryjąc się między skałami. Dotarli nad urwisko, pod którym odpływ odsłonił piaszczystą plażę nad zatoką. Tu zsiedli i prowadząc wierzchowce za sobą, zeszli wąską ścieżką w dół.
Wilgotny piach chrzęścił pod nogami i połyskiwał w świetle księżyca. Znów dosiedli koni. Cathal ruszył przodem. Galopowali wzdłuż brzegu, miejscami przez fale, gdy przyszło im omijać bielejące w mroku głazy.
Szkuner stał na kotwicy kilkaset metrów od brzegu. Maszty i takielunek rysowały się ostro na tle rozgwieżdżonego nieba. Clay niespokojnie podniósł głowę. Czułby się bezpieczniej, gdyby chmura przysłoniła księżyc.
Marteen śmiał się, podniecony nocnym galopem. Wjechał w fale, by minąć skalny złom, który zagradzał drogę. Cathal za nim, Clay zamykał orszak. Porwała ich fala i konie na moment straciły grunt pod nogami, zanurzając się po brzuchy w morzu. Clay też zakrzyknął radośnie, jak Marteen, gdy nocna galopada, bryzgi fal i jaśniejący księżyc rozwiały tęsknotę i ponure myśli.
Jakieś sto metrów od brzegu kołysała się na falach szalupa z czterema wioślarzami. Piąty stał obok, po kolana w wodzie.
- Mamy szczęście - zawołał Cathal przez ramię - nie trzeba będzie dawać sygnałów latarnią.
Zeskoczyli z siodeł. Marteen pośpieszył przodem, nawołując czekającą załogę.
- Masz, chłopie, trzech pasażerów - zawołał na powitanie.
Marynarz mruknął coś niezrozumiale.
- Mówi po francusku, pułkowniku - wyjaśnił Marteen, gdy Clay dołączył do nich.
Clay uśmiechnął się i zwracając się do marynarza najczystszą francuszczyzną, powiedział:
- Musimy się stąd wydostać jak najszybciej. Powiedziano nam, że możemy liczyć na wasz szkuner.
- Pułkownik Fitzgerald? - upewnił się marynarz, a gdy Clay potwierdził, dodał: - Właśnie na pana czekamy, monsieur. Proszę, wsiadajcie panowie do łodzi.
- A więc oczekiwaliście nas? - spytał Clay, zaskoczony niezwykłym powitaniem.
- A jakże, monsieur - potwierdził marynarz, zajmując miejsce przy sterze. Dał znak wioślarzom i łódź szybko ruszyła po falach.
Clay usiadł na dziobie i patrzył na oddalający się brzeg oraz trzy konie zostawione samopas pod skałami. Serce mu się ścisnęło na wspomnienie Pegeen. Kto zostanie jej nowym właścicielem? - pomyślał. W tym momencie kary ogier parsknął w dali, potrząsnął grzywą i ruszył galopem wzdłuż plaży, a za nim wierzchowce obu Roganów.
Gdy szalupa dobijała do szkunera, załoga podnosiła już kotwicę i szykowała żagle. Rozbrzmiewały rozkazy po francusku.
Marteen z Cathalem weszli po drabince sznurowej na pokład, Clay za nimi. Powitał go wysoki mężczyzna w marynarskiej kurtce ze złoconymi guzikami.
- Pułkownik Fitzgerald? - spytał po angielsku, ściskając dłoń przybysza. - Jestem kapitan Jourdain - przedstawił się. - Mam nadzieję, że będziemy mieli udaną podróż do Bordeaux. Proszę pójść do kabiny, gdzie na pana czekają. Proszę wybaczyć, że nie będę panu towarzyszył, muszę zostać na pokładzie, aż wyjdziemy na pełne morze. - Kapitan skłonił się i poszedł do steru, wydając rozkazy załodze.
- Ktoś na nas czeka? Dobrze zrozumiałem? - spytał zdziwiony Cathal, drapiąc się w głowę.
- Na to wygląda - rzekł nie mniej zdziwiony Clay. - Nie rozumiem, o co chodzi, ale pewnie sprawa wkrótce się wyjaśni.
- Nie myśl o tym - rzekł Marteen do brata. - Chodź, zejdziemy na dół sprawdzić kabinę, jaką dla nas przeznaczono. Różnie opowiadają o francuskich statkach.
Obaj zeszli pod pokład, podnieceni podróżą, ciekawi nowych wrażeń. Clay poszedł na dziób, oparł się o sztag i spoglądał ku brzegom Irlandii.
- Przykro ci opuszczać ten kraj? - usłyszał za plecami.
Zamarł, nie wierząc własnym uszom. Po chwili dopiero odwrócił się z wolna. Joanna stała przy maszcie w ciemnej pelerynie na ramionach, a obok wierny Joshua szczerzył białe zęby w uśmiechu. Dyskretnie odwrócił wzrok, gdy dziewczyna rzuciła się Clayowi w ramiona.
Clay przyciągnął ją do siebie i obsypał pocałunkami.
- Jak to się stało? - pytał niespokojnie. - Niczego nie pojmuję.
- Ojciec Costello! - odparła. - Wiedział, że w zatoce czeka statek, i był pewien, że skorzystasz z tego, bo to jedyny ratunek.
- A jak się wam udało wydostać z Drumore?
- Także dzięki ojcu Costello. Ksiądz jest niezwykle przedsiębiorczy. Wywiózł nas swoją dwukółką, ukrywając pod jakimiś szmatami. Kapitan Vale dał mu specjalną przepustkę, gdy ojciec Costello powiedział, że wzywają go z ostatnim namaszczeniem do pewnej chaty na odludziu.
- Widziałaś Vale’a?
- A i owszem. Przyszedł specjalnie na plebanię, aby złożyć swoje uszanowanie.
- Czy mówił coś o mnie?
- Tylko tyle, że zupełnie cię nie rozumie.
- Nic dziwnego - uśmiechnął się Clay. - Ja też siebie nie rozumiem. Zastanawiam się - dodał z goryczą - czy coś się tu kiedyś zmieni, czy nasi rodacy mogą mieć nadzieję.
- Nadzieję trzeba mieć zawsze - odparła z przekonaniem. - Bóg nie pozwoli, by cierpieli w nieskończoność.
- Mnie zaś los ciągle płata figle - rzekł Clay. - Przybyłem do Irlandii, szukając pokoju i wytchnienia po trudach wojennych. Tymczasem zaś znalazłem się w sytuacji, wobec której nie mogłem pozostać obojętny, i oto opuszczam ten kraj chyłkiem, jak zbieg, szczęśliwy, że udało mi się uniknąć stryczka.
- Uważasz więc, że twoja wyprawa do Irlandii była jednym wielkim nieszczęściem? - spytała Joanna, patrząc mu głęboko w oczy.
Nie odpowiedział, ujął tylko oburącz jej głowę i pocałował z wielką czułością. Ona zaś przytuliła się do niego. Trwali w uścisku, spoglądając ku oddalającym się brzegom Irlandii, aż wreszcie mrok pochłonął złocistą plażę, białe skały i zieleń leśnej gęstwiny.
1 Wojna amerykańsko-meksykańska, 1846-1847, wybuchła, gdy wojska Stanów Zjednoczonych wkroczyły do Teksasu zamieszkanego ówcześnie przez ludność meksykańską - przyp. tłum.