Dobremu przyjacielowi
— Arnoldowi Spectorowi
Leciałem nisko nad powierzchnią morza, dopiero na wi
dok brzegu poderwałem samolot na trzy tysiące stóp. W głębi
lądu, w ostrym świetle księżyca, niczym naszyjnik z pereł lśniła
lodowa czapa Grenlandii.
Leżąca na wschód od Opuszczonego Przylądka Zatoka Ju-
lianehaab tonęła w gęstej jak dym mgle, co oznaczało nieomal
bezwietrzną pogodę. W najgorszym wypadku siła wiatru nie
powinna przekraczać pięciu węzłów. Całkiem nieźle. Dawało to
szansę skoku w dolinę u szczytu fiordu, co prawda niezbyt
wielką, ale to lepsze niż dalszy lot.
W kabinie panował ziąb, strumień nocnego powietrza wpadał
przez wybitą szybę, a niezliczone jarzące się tarcze na tablicy przy
rządów zlewały się chwilami w nieczytelną plamę. Nagle w odda
li, gdzie kończyła się mgła, w intensywnym świetle księżyca, bia
łym srebrem zalśniły wody fiordu. Za nimi, aż po czapę lodową,
roztaczał się przedziwnie poszarpany księżycowy krajobraz
z wyraźnie zarysowanym każdym załamaniem terenu.
Czas na mnie. Zredukowałem prędkość, włączyłem autopi-
lota i odpiąłem pasy. Odwróciłem się. Wciąż tam był. Leżał
rozparty w fotelu drugiego pilota i nieruchomymi oczami wpa
trywał się w nicość, a w nikłym świetle przyrządów pokłado
wych głowa wydawała się oddzielona od tułowia. Ruszyłem
w mrok kabiny, potknąłem się i aż przyklęknąłem. Wyciągniętą
ręką trafiłem na zimną, twardą jak lód twarz tego drugiego...
Czułem, że ogarnia mnie panika, że za chwilę zabraknie mi tchu.
7
Zatoczyłem się w ciemności pociągając za dźwignię awaryjnego
zrzutu. Drzwi luku wyjściowego zniknęły w otchłani nocy. Bez
wahania skoczyłem w pustkę. Ogarnęło mnie przenikliwe zim
no, a zarazem poczułem się dziwnie wolny. Miałem wrażenie,
że koziołkuję w zwolnionym tempie. Przez chwilę, jak duch,
sunął nade mną samolot spokojnie zmierzający ku wschodowi.
Sięgnąłem po uchwyt linki otwierającej spadachron, ale go nie
znalazłem. Krzyknąłem przeraźliwie i zapadłem w czerń nocy...
Sny miewałem rzadko, zazwyczaj wtedy, gdy kładłem się
przemęczony lub przygnębiony, ale efekt był zawsze ten sam —
budziłem się mokry od potu i drżący jak osika. Leżatem chwilę,
patrząc w sufit, po czym odsunąłem kołdrę i podszedłem do
okna. Powitał mnie piękny poranek, więc szybko otrząsnąłem
się z resztek snu.
Tego lata uznałem, że w Godthaab zapanował zbyt duży
ruch, przeniosłem zatem swoją bazę do Frederiksborga, małej
osady na południowo-wschodnim wybrzeżu, leżącą dwieście
mil od koła podbiegunowego. Żyło tu ponad piętnaście tysięcy
osób, ale w krótkim letnim sezonie panował tłok, gdyż z Danii
przyjeżdżało kilkuset robotników budowlanych, którzy w ra
mach rządowego programu rozwoju stawiali brzydkie, trzypię
trowe betonowe bloki. Mimo to Frederiksborg, jak większość
miejscowości na wybrzeżach Grenlandii, przypominał surową,
pionierską osadę, które zwykle wyrastają niczym grzyby po
deszczu w okolicach nowo odkrytych złóż złota czy srebra: roz
proszone między skałami półwyspu drewniane domy pomalo
wane na czewono, żółto lub zielono i nie brukowane drogi. Ze
względu na skaliste podłoże wszystkie telefoniczne i elektrycz
ne przewody biegły w powietrzu niczym girlandy, zawieszone
między lasem słupów.
Przy końcu skalistej drogi, tuż za fabryką konserw, znajdo
wała się przystań, a w niej pół tuzina łodzi rybackich, latająca
łódź Catalina, należąca do wschodniokanadyjskiej Powietrznej
Kontroli Ruchu Przybrzeżnego i moja amfibia Otter, stojąca na
lądzie u szczytu betonowej pochylni.
8
Dochodziła dziesiąta. Właśnie wszedłem do łazienki i odkrę
ciłem prysznic, gdy ktoś zpukaŁ Owinąłem biodra ręcznikiem
i wróciłem do sypialni. W drzwiach stała Gudrid Rasmussen.
— Podać kawę, panie Martin? — zapytała po duńsku.
Była to niewysoka, o szerokich biodrach, około dwudzie
stopięcioletnia dziewczyna. Urodziła się i wychowała na Gren
landii. Jasne warkocze upięte wokół głowy świadczyły o jej
duńskim pochodzeniu, a wysokie kości policzkowe i migdało
wy kształt oczu wskazywały na lekką domieszkę krwi eskimo
skiej. Większość roku spędzała w odległym o około sto mil
Sandwig prowadząc gospodarstwo na owczej farmie dziadka.
Natomiast latem pracowała w hotelu jako pokojówka.
— Dzisiaj wolę herbatę, Gudrid — powiedziałem. — Je
stem w kiepskim nastroju.
Potrząsnęła z wyrzutem głową.
— Wygląda pan okropnie. To niezdrowo tak harować.
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, warkot samolotu zakłócił
spokój poranka. W porę podszedłem do okna, by zobaczyć, jak
aermacchi zgrabnie skręca nad przystanią i wypuszcza klapy,
podchodząc do lądowania na pasie za fabryką konserw.
— Przyleciał twój chłopak.
— Arnie? — zarumieniła się i zbliżyła do okna — Wszy
stkie dziewczyny są jego, panie Martin. Ja jestem tylko jedną
z nich.
Nie było sensu zaprzeczać i udawać, że myli się, staliśmy
więc chwilę w milczeniu, patrząc, jak koła schodzą poniżej płóz,
w które wyposażony był aermacchi.
— Zdawało mi się, że miał je znowu zamienić na pływa
ki — powiedziałem.
— Płozy? — wzruszyła ramionami. — Przedłużył kontrakt
z Amerykańskim Towarzystwem Górniczym w Malamusk, a na
obrzeżu czapy lodowej ląduje się tylko na śniegu.
Osiadł dobrze, choć nie idealnie. No cóż, wszyscy miewamy
gorsze dni. Kołował chwilę wzdłuż pasa i zniknął nam z oczu za
fabryką konserw.
Gudrid uśmiechnęła się promiennie.
— Niech pan bierze ten prysznic, a ja w tym czasie przynio
sę herbatę i zamówię śniadanie. Pościel zmienię później.
9
Kiedy drzwi zamknęły się za nią, wróciłem do łazienki
i wszedłem pod przyjemny, gorący i relaksujący natrysk.
Ból głowy mijał, co było pocieszające zważywszy, że czekał
mnie dwuipółgodzinny lot. Włożyłem stary jedwabny szlafrok
i wróciłem do sypialni, wycierając energicznie włosy. Gudrid
już przyniosła tacę z parującą herbatą.
Skończyłem pierwszą filiżankę i właśnie nalewałem drugą,
gdy drzwi otworzyły się z łoskotem i do pokoju wpadł Arnie
Fassberg. Był mojego wzrostu (niecałe sześć stóp), ale na tym
podobieństwo kończyło się. Ja miałem włosy ciemne, a on jasne,
niczym albinos. Jego twarz była szczera, otwarta, moja zaś
nieprzystępna i poważna. Do tej pory życie go oszczędzało,
a przynajmniej niezbyt mocno dało mu w kość — czoło miał
gładkie jak dziecko. Rodowity Islandczyk. Był największym ze
znanych mi kobieciarzy i jak wszyscy Don Juani, nieuleczalnym
romantykiem, zakochującym się i odkochującym zadziwiająco
regularnie. W wykończonych futrem oficerkach i starej kurtce
pilota wyglądał nieco pretensjonalnie.
Rzucił w kąt płócienny worek i podszedł do stołu.
— Bałem się, że już cię nie zastanę. Pobiłem chyba wszy
stkie rekordy lecąc z Sondre Stromfiord.
— Stało się coś?
Łyknął herbaty z mojego kubka.
— Zaopatrujesz tego amerykańskiego aktora, prawda?
Myślał o Jacku Desforge'u, który przypłynął nieoczekiwanie
do Godthaab na początku czerwca na swoim motorowym jach
cie Stella. Od tamtej pory krążył wzdłuż wybrzeża łowiąc ryby
i polując, a ja, gdziekolwiek znajdował się, regularnie dostar
czałem mu wszystko, czego potrzebował.
— O co chodzi?
— Mam dla ciebie pasażerkę. Przyleciała w nocy do Sondre
z Kopenhagi. Chciała, żebym ją od razu zawiózł do Desforge'a,
ale nie mogę. W południe muszę być w Malamusk z częściami
zapasowymi, które przyszły specjalnie dla nich ze Stanów. Na
wiasem mówiąc, gdzie on teraz jest?
— Gdzieś na północ od Disko, w okolicy Narquassit. Sły
szałem, że szuka polarnych niedźwiedzi.
Na twarzy Arniego odmalowało się szczere zdumienie.
10
— O tej porze roku? Chyba żartujesz?
— To chyba jedyne zwierze, pomijając jaka tybetańskigo,
z jakim nigdy jeszcze nie zmierzył się. Kto wie, może dopisze
mu szczęście. Sam widziałem tam niedźwiedzia w sierpniu.
— Mało prawdopodobne, ale życzę mu powodzenia.
— A dziewczyna? Jak się nazywa?
— Eytan. Liana Eytan.
Zmarszczyłem brwi.
— Izraelitka?
— Według mnie, to typowa Angielka — uśmiechnął się. —
Tak czy inaczej, stuprocentowa kobieta.
— Ładna?
Aż potrząsnął głową.
— Brzydka jak diabli, ale to bez znaczenia.
— Intrygujące. Nie mogę doczekać się, kiedy ją zobaczę.
— Właśnie je na dole śniadanie.
W tym momencie otworzyły się drzwi i tak jak oczekiwałem,
weszła Gudrid ze zmianą pościeli. Arnie odwrócił się i podszedł
do niej.
— Gurdid, kochanie!
Ominęła go spokojnie i rzuciła pościel na łóżko.
— Mógłbyś sobie darować.
Odsunął suwak jednej z kieszeni przy kurtce i wyjął zwitek
banknotów.
— Właśnie dostałem wypłatę, aniołku. Tysiąc dolarów.
Cóż byśmy zrobili bez naszych amerykańskich przyjaciół?
— A ile przepuścisz w karty we Frederiksmut? — zapytała
kwaśno.
Wyciągnął dwa studolarowe banknoty i podał jej resztę.
— Ocal mnie przed samym sobą, Gudrid. Zostań znowu
moim bankierem.
— I po co? Jutro odbierzesz je z powrotem.
Skrzywił się.
— Wpłać do banku na swoje konto, to ich nie ruszę. Ufam ci.
Jak zwykle miękła niczym wosk w jego rękach.
— Naprawdę chcesz tego?
11
— Czy inaczej prosiłbym cię? — klepnął ją w pośladek. —
Może lepiej pójdę z tobą i zobaczę, gdzie je schowasz, a nuż coś
ci się przytrafi na ulicy.
Nie musiał wcale do mnie mrugać, kiedy wychodzili i tak
wiedziałem, o co chodzi. Biedna Gudrid. Zawsze pod ręką, gdy
chciał zabawić się między kolejnymi przygodami. Nie umiała
stawić czoła sytuacji — z jej punktu widzenia — beznadziejnej.
A jednak, na swój egoistyczny sposób, darzył ją prawdziwym
uczuciem, ona zaś co pewien czas pełniła rolę jego bankiera, dzięki
czemu prawdopodobnie w ogóle miał jakieś pieniądze.
Ale miałem dość własnych problemów, żeby martwić się
jeszcze o innych, więc szybko ubrałem się i zszedłem na dół.
Jak zwykle o tej porze restauracja była pusta. Z pewnym
wyjątkiem. Dziewczyna siedziała we wnęce przy stoliku koło
okna, popijała kawę i wyglądała na ulicę. Natychmiast zrozu-
miałem, co Arnie miał na myśli, ale w jednym pomylił się — nie
była wprawdzie piękna, przynajmniej wedle ogólnie przyjętych
norm, ale z pewnością i nie brzydka. Miała wyraźnie żydowską
twarz — jeśli można dziś użyć takiego określenia, nie narażając
się na zarzut antysemityzmu — dumną twarz o ostrych, jakby
wykutych w kamieniu rysach. Pełne czerwone usta, wysokie
kości policzkowe i głęboko osadzone oczy czyniły ją nieprzy
zwoicie zmysłową. Proste włosy, niczym ciemna zasłona sięga
jące ramion, były w nieskazitelnym porządku. To nie wieśnia
czka Ruth, lecz dzika dumna księżniczka — może Estera,
a nawet Jezabel.
Kiedy zbliżyłem się, spojrzała na mnie nieprzenikrtionymi
ciemnymi oczami. Na jej twarzy malował się spokój. Zatrzyma
łem się z rękami w kieszeniach.
— Pani Eytan? Jestem Joe Martin. Słyszałem, że chce się
pani zobaczyć z Jackiem Desforgem. Mogę spytać o powód?
Wyglądała na lekko zdziwioną.
— Czy to ma jakieś znaczenie?
— Zapewne dla niego — tak.
12
Usiadłem naprzeciwko i skinąłem na kelnera, stojącego
przy wejściu do kuchni. Natychmiast zdjął z ognia stek z wielo
ryba i podał mi.
— Czyżby wynajął pana na goryla? — spytała bez cienia
urazy w głosie.
— Niezupełnie. Powiedzmy, że Jack wywiesił ogromny
transparent z napisem „Nie przeszkadzać". Ja co tydzień zaopa
truję Stellę, a on mi za to nie tylko płaci podwójnie, ale co
więcej — gotówką. Uwielbiam takie układy i nie ścierpię nicze
go, co mogłoby je zepsuć.
— Czy zmieniło by to coś, gdybym powiedziała, że jesteśmy
starymi przyjaciółmi?
— Niespecjalnie.
— Tak też myślałam — otworzyła torebkę i wyjęła typowo
męski portfel. — Ile pan bierze za przelot na tej trasie?
— Pięćset koron.
— A w dolarach?
— Powiedzmy sto pięćdziesiąt
Rzuciła na stolik trzy banknoty.
— Trzysta. Płacę z góry za lot tam i z powrotem na wypa
dek, gdyby Jack nie zatrzymał mnie. Zadowolony?
— Oczywiście. Skoro zostałem opłacony podwójnie — sta
rannie schowałem banknoty do portfela. — Wyruszamy za
czterdzieści minut. Przy sprzyjającym wietrze lot potrwa nie
wiele ponad dwie godziny.
— W porządku.
Wstała i dopiero teraz zobaczyłem, jaka jest niska.
Miała na sobie drogi tweedowy kostium, nylonowe pończo
chy i pantofle ze świńskiej skóry na płaskim obcasie.
— Jeszcze jedno — dodałem — świetne ubranie, ale na dłu
gi weekend na wsi. Tam, dokąd lecimy, potrzebuje pani czegoś
zupełnie innego.
— Dziewiczy kraj? — spytała. — Wreszcie jakaś zmiana.
Jak dotąd, czuję się raczej rozczarowana.
— Już nie noszą tam spodni z foczej skóry, chyba że mu
szą — powiedziałem. — A przy złej pogodzie wybierają statek
wielorybniczy z silnikiem diesla, nie zaś eskimoski kajak. Ale
13
jeśli chodzi o ostry klimat, to myślę, że Disko spełni pani ocze
kiwania.
— Mam nadzieję — odparła sucho. — Gdzie mogę prze
brać się?
— Proszę skorzystać z mojego pokoju na pierwszym pię
trze, numer dwadzieścia jeden. Mam jeszcze kilka spraw do
załatwienia. Wrócę za pół godziny.
Skinęła na portiera, który pospiesznie wyciągnął wskazaną
przez nią walizkę ze stosu bagaży pod ścianą, i poszła za nim
przez hall do schodów. Teraz wydało mi się, że dostrzegam
w niej coś znajomego, ale nie potrafiłem tego sprecyzować.
Poruszała się ładnie, całym ciałem i moment zastanawiałem
się, jaka byłaby w łóżku. Ale to reakcja typowa dla Arniego, ten
zaś z pewnością miał już opracowaną niezawodną technikę
podrywania. Nagle zły na siebie zająłem się stekiem, który już
wystygnął. Odsunąłem talerz i sięgnąłem po kawę.
Zdaje się, że to generał Grant powiedział: „Wojna jest pie
kłem". Zapomniał dodać, że kobiety są jeszcze gorsze. Pijąc
kawę patrzyłem przez okno na szeroką ulicę wiodącą ku przy
stani, gdzie otter lśnił w słońcu srebrem i szkarłatem. Przed
oczami wciąż jednak miałem niepokojący obraz Liany Eytan
idącej przez hall i wchodzącej na schody w tej cholernej, opina
jącej się przy każdym ruchu spódnicy. Od dawna już żadna
kobieta nie podziałała na mnie tak silnie.
Wypożyczyłem hotelowego land rovera i pojechałem na
przystań do kapitanatu portu, głównie po prognozę pogody.
Paliwo zatankowałem już wczoraj, a Desforge, odbierający co
tydzień skrzynkę scotcha, był tak cennym klientem Królewskie
go Grenlandzkiego Towarzystwa Handlowego, że miejscowy
agent sam nadzorował załadunek zaopatrzenia, nie miałem więc
nic do roboty.
Wróciłem do hotelu. W sypialni nie było śladu dziewczyny,
ale usłyszałem szum prysznica. Przeszedłem do garderoby, by
przebrać się.
Właśnie wkładałem oficerki, gdy ktoś wszedł do pokoju.
Arnie zawołał mnie, więc ruszyłem do drzwi, ale za późno.
14
Zanim wpadłem do sypialni, już wchodził do łazienki. Wycofał
się gwałtownie, a za chwilę pojawiła się Liana, owinięta w duży
biały ręcznik kąpielowy.
— Co tu się dzieje — zirytowała się — może jednak odeśle
pan łaskawie tego harcerzyka, aby zajął się swoimi sprawami?
I zatrzasnęła drzwi tuż przed nosem oniemiałego Arniego.
Poklepałem go po ramieniu.
— W drogę, Arnie.
— Co za kobieta — szepnął. — Na Boga, Joe, te piersi, uda...
bezbłędne. Nigdy jeszcze czegoś podobnego nie widziałem.
— Och, widziałeś — odparłem — pewnie ze trzy tysiące
czterdzieści siedem razy.
Wypchnąłem go na korytarz i zamknąłem drzwi.
Wróciłem do garderoby i włożyłem sweter oraz starą, zielo
ną, wypełnioną kapokiem parkę z kapturem, obszytym futrem.
Kiedy wróciłem do sypialni, Liana czesała się przed lustrem
toaletki. Miała na sobie narciarskie spodnie, kozaczki i gruby
norweski sweter.
— Arnie myślał, że to ja jestem w łazience — wyjaśni
łem. — Nie miał złych intencji.
— Wszyscy udajecie świętych.
Założyła jeszcze długi żakiet z owczej wełny, który leżał na
łóżku obok otwartej walizki, a ja znowu odniosłem to dziwne
wrażenie, że skądś ją znam.
— Czy ja pani już gdzieś nie widziałem? — zapylałem
i nagle przyszło mi do głowy najprostsze wyjaśnienie. — Może
w filmie?
Zapięła żakiet. Uważnie obejrzała się w lustrze i ponownie
sięgnęła po grzebień.
— Grałam w kilku.
— Z Jackiem? — I wtedy sobie przypomniałem. — Już
wiem. Tę Algierkę w jego ostatnim filmie o przemycie broni.
— Brawo! — odpowiedziała żywo, zamykając walizkę. —
Podobał się panu?
— Wspaniały — odparłem. — Nie wiem, jak mu się to uda
je przez tyle lat. Przcież pierwszy film nakręcił w roku moich
narodzin.
15
— Kiepski z pana łgarz — odrzekła spokojnie. — Ten film
zrobił kompletną klapę. Nikt już go nie pamięta.
Mimo że mówiła bardzo spokojnie, w jej głosie pojawił się
nagle ostry ton, co sprawiło, że milczałem. Zresztą i tek nie dała
mi czasu na odpowiedź. Wyszła szybko na korytarz i nie pozo
stało mi nic innego, jak wziąć walizkę i podążyć za nią. Czułem
się dziwnie głupio.
Z warkotem wznieśliśmy się nad ujście fiordu, mierząc
prosto w słońce. Nacisnąłem prawy orczyk. Powoli skręciliśmy
na północ i polecieliśmy wzdłuż wyniosłego, górzystego wy
brzeża.
Spoglądając na lśniącą w oddali w porannym słońcu czapę
śniegową, Liana odezwała się:
— Od tej pory Grenlandia kojarzyła mi się ze słowami
z hymnu, który śpiewaliśmy na porannym apelu w szkole: Z lo
dowych wzgórz Grenlandii...
Gdy patrzę teraz z lotu ptaka na tę
krainę, dociera do mnie sens tych słów, chociaż wyobrażałam
sobie, że ludzie żyją tu w prymitywnych warunkach. W hotelu
we Frederiksborgu jest nawet centralne ogrzewanie.
— Wszystko szybko zmienia się — powiedziałem. — Od
wojny zwiększyła się liczba mieszkańców i sięga już sześćdzie
sięciu tysięcy, a duński rząd przeznacza znaczne środki na roz
wój regionu.
— Wcale też nie jest tak zimno, jak myślałam.
— Jak zwykle latem, zwłaszcza na południowym zacho
dzie, gdzie jest sporo owczych farm. Ale na północ od koła
podbiegunowego warunki są nadal bardzo prymitywne. Wokół
Disko mieszka wielu Eskimosów, którzy wciąż żyją jak ich
przodkowie.
— I tam właśnie zapuścił się Jack?
Kiwnąłem głową.
2 — Nie itokmiaony lot
17
— W okolice wioski Narquassit. Od dwóch tygodni poluje
na niedźwiedzia polarnego.
— To do niego podobne. Dobrze go pan już poznał?
— Wystarczająco.
Roześmiała się nagle tym swoim dziwnym, szorstkim śmie
chem.
— Wydaje się pan typem człowieka, któremu Jack chętnie
zwierzyłby się ze swoich kłopotów.
— A cóż to za typ?
— Według niego to bezkompromisowy człowiek czynu.
On sam wielokrotnie wcielał się w postaci różnych za wadiakó w,
więc wyobraża sobie, iż zawsze rozpozna takiego w rzeczywi-
stości.
— Pani zdaniem, nie jestem twardzielem bez skrupułów?
— W ogóle nie ma takich ludzi, jak postrzega Jack. To
nierealne. On patrzy na wszystko przez pryzmat swoich filmów,
ról i scenariuszy. — Zapaliła papierosa i wygodniej usiadła
w fotelu — Jako dziecko uwielbiałam kino, a później coś zmie
niło się. Pewnego wieczoru w kinie bohater filmu z dziewczyną
odnaleźli się w finałowym uścisku i nagle zainteresowało mnie,
jak też spędzą następne czterdzieści trzy lata. Gdy myśli się
w ten sposób, cały domek z kart rozpada się.
— Ale nie dla Jacka — powiedziałem. — Żyje w świecie
fantazji tak długo, że rzeczywistość już dla niego nie istnieje.
Odwróciła się. Niczym sygnał ostrzegawczy między oczami
pojawiła się zmarszczka, której wcześniej nie zauważyłem.
— A to co ma znaczyć?
Zaskoczyła mnie swą reakcją, jednak wzruszyłem tylko ra
mionami.
— Teraz też odgrywa rolę dzielnego poszukiwacza przy
gód, okrążającego wybrzeża Grenlandii. Dni spędza w czółnie,
zarzucając przynęty i zwijając linę o długości trzech tysięcy stóp
lub poluje na foki między bryłami lodu. Ale każdego wieczoru
może wrócić na swoją Stellę, gdzie czeka go gorący prysznic,
obiad z sześciu dań i skrzynka whisky.
— Nieźle to panu wyszło. Całkiem dobry scenariusz dla
wytwórni MGM. A co z pana wizerunkiem?
— Nie rozumiem?
18
— Pozuje pan na pilota, który z niejednego pieca jadł
chleb — oficerki, futrzana parka, cały ten szpan. Kogo chce pan
nabrać? Założę się, że nosi pan także pistolet.
— Smith and wesson, trzydziestkaósemka — skłama
łem. — Leży w schowku na mapy, ale ostatnio nie miałem czasu
nikogo zabić.
Jakoś wybrnąłem, ale trafiła mnie w czułe miejsce i chyba
o tym wiedziała. Poświęciłem kilka chwil zupełnie zbytecznemu
porównywaniu kursu z mapą, leżącą na moich kolanach. Mniej
więcej po pięciu minutach wyłoniliśmy się z chmur i nagle
krzyknęła:
— Niech pan patrzy!
W dole pod pełnymi żaglami płynęło w szyku sześć trójma-
sztowych szkunerów. Zachwycający widok, który zawsze za
piera mi dech w piersiach.
— Portugalczycy — powiedziałem. — Przepływali Atlan
tyk jeszcze przed Kolumbem. Od maja do czerwca zwykle łowią
u wybrzeży Nowej Fundlandii, a potem przypływają tutaj, aby
powiększyć zdobycz. Ciągle jeszcze łowią paszczaki na wędki.
— Mam wrażenie, że przenieśliśmy się w zamierzchłe cza
sy — powiedziała. W jej głosie zadźwięczał szczery podziw.
Przerwaliśmy rozmowę, gdyż gwałtownie zmieniła się po
goda, co jest typowe u wybrzeży Grenlandii nawet latem. W jed
nej chwili zniknęły bezchmurne niebo i kryształowe powietrze,
a napływający z zadziwiającą szybkością od lodowca zimny
front niósł zasłonę siekącego deszczu i gęstej mgły.
Sunęła na nas jak szara ściana, zmniejszyłem więc obroty
silnika i szybko sprowadziłem ottera w dół.
— Czy jest aż tak źle, jak się wydaje? — spokojnie zapytała.
— Niestety, nie najlepiej.
Nie musiałem patrzeć na mapę. W takich sytuacjach wszy
stko może się zdarzyć i często tak się dzieje. Przeżyje ten, kto zna
wszystkie drogi ucieczki i w porę wybiera właściwą. Śpieszyłem
się więc, aby nie stracić szansy.
Prześlizgnęliśmy się obok góry i zanurkowaliśmy na fiord
w chwili, gdy pierwsze szare nitki mgły zafalowały wokół koń
ców skrzydeł. Jeszcze ostatni zryw silników dla wyrównania
lotu i z pluskiem wylądowaliśmy na spokojnej wodzie. Mgła
19
zamknęła się wokół nas. Otworzyłem boczne okno i bacznie
rozglądałem się, gdy posuwaliśmy się do przodu.
Nagle z mgły wynurzył się szczyt starego kamiennego falo
chronu. Mijałem go trzymając się ściśle prawej strony. Wkrótce
zobaczyliśmy koniec falochronu, a nieco dalej brzeg. Opuściłem
koła poniżej pływaków i wylądowaliśmy na wąskiej kamienistej
plaży. Wyłączyłem silniki i zaległa cisza.
— Gdzie jesteśmy? — zapytała.
— W tej porzuconej stacji wielorybniczej — Argamask.
Chciałaby się pani rozejrzeć?
— Czemu nie. Jak długo tu zostaniemy?
— To zależy od pogody. Godzinę, najwyżej dwie. Mgła
zniknie tak samo nagle, jak pojawiła się.
Kiedy otworzyłem drzwi i zeskoczyłem, podążyła za mną
tak szybko, że nie zdołałem nawet pomóc jej przy wysiadaniu.
Było tu zimniej niż we Frederiksborgu, ale ciągle jeszcze powie
trze zadziwiało łagodnością, biorąc pod uwagę, że znajdowali
śmy się około dwudziestu mil za kołem podbiegunowym.
Rozejrzała się z wyraźnym zaciekawieniem.
— Czy możemy się przejść?
— Jeśli ma pani ochotę.
Ruszyliśmy wzdłuż brzegu i wdrapaliśmy się na starą beto
nową pochylnię, która doprowadziła nas na koniec falochronu.
Nad nami wznosiła się góra okryta mgłą, a u jej stóp przysiadły
zniszczone zabudowania dawnej przetwórni tranu oraz ruiny
kilkudziesięciu chat.
Szliśmy główną niegdyś ulicą. Zaczęło kropić. Włożyła ręce
do kieszeni i zaśmiała się, a w jej głosie zabrzmiało dziwne
podniecenie.
— Uwielbiam to. Od małego z radością spacerowałam
w deszczu i w gęstej mgle...
— ...zapominając o całym świecie — dodałem. — Znam to
uczucie.
Odwróciła się zaskoczona i popatrzyła na mnie. Znowu
roześmiała się, ale tym razem bez zwykłej ostrości tonu. Zmie
niła się. Trudno określić, na czym to polegało, ale chyba złagod
niała. Stała przede mną zupełnie inna osoba.
20
— Jesteśmy zatem podobni. Powiedział pan, to dawna sta
cja wielorybnicza?
— Opuszczona pod koniec ubiegłego wieku.
— Co się stało?
— Po prostu przetrzebiono wieloryby — wzruszyłem ra
mionami — przez lata łowiło tutaj kilkaset statków. Ot i cały
problem. Zupełnie jak z bizonami — polowano na nie aż do
wytępienia.
Na końcu ulicy widniał mały, zrujnowany kościółek, a z tyłu
za zburzonym murem — cmentarz. Weszliśmy tam. Zatrzyma
liśmy się przy pierwszym, pokrytym mchem nagrobku.
— Angus McClaren, zmarł w 1830 roku — przeczytała na
głos. — Szkot.
Kiwnąłem głową.
— To był zły rok w historii wielorybnictwa. Pokrywa lodo
wa nie popękała o zwykłej porze i dziewiętnaście angielskich
statków wielorybniczych z ponad tysiącem ludzi zostało uwię
zionych.
Czytała dalej głośno zamazane nazwiska na kolejnych gro
bach. Zatrzymała się przy jednym lekko marszcząc brwi, po
czym uklękła i dłonią w rękawiczce odgarnęła zielony mech.
Ukazała się gwiazda Dawida wyrzeźbiona równie pieczołowi
cie, co bogate celtyckie krzyże na innych grobach. Inskrypcja,
podobnie jak na tamtych, była po angielsku.
— Aaron Isaacs — mówiła jakby do siebie półgłosem. —
Bosman na Królowej Mórz z Liverpoolu. Zabity przez wieloryba
dwudziestego siódmego lipca 1863 roku.
Klęczała wpatrując się w napis. Kiedy stanąłem za nią, pod
niosła się dziwnie wzruszona jak na kobietę wydawałoby się
twardą, aż zastanowiłem się, jak gruby pancerz przywdziała na
zewnątrz.
Przysiadła na brzegu wysokiej kwadratowej płyty nagrob
kowej.
— Zapomniałam papierosów. Mógłby mnie pan poczęsto
wać?
Podałem jej starą srebrną papierośnicę. Wzięła jednego
i zmarszczywszy brwi, chwilę uważnie wpatrywała się w wie
czko.
21
— Co to za emblemat?
— Siły Powietrzne Marynarki.
— To pana szkoła latania?
Przytaknąłem, a ona potrząsnęła głową.
— Fatalny nabytek. Przypomina mi pan mojego wujka
Maxa.
— To pochlebstwo, czy wręcz przeciwnie?
— Zależy od punktu widzenia. Zdaje się, że został współ
właścicielem jednego z banków handlowych. W każdym razie
ma coś wspólnego z finansami.
Uśmiechnąłem się.
— Proszę pamiętać, że nie wszyscy wyglądamy jak Hump
hrey Bogart czy Jack Desforge, jeśli już o tym mowa.
— Dobrze — powiedziała. — Przejdźmy do trudniejszych
pytań. Dlaczego Grenlandia? Są przecież inne miejsca.
— To proste. Tutaj podczas letnich miesięcy zarabiam dwa
razy tyle, co gdzie indziej przez cały rok.
— I to takie ważne?
— Dla mnie tak. Chcę kupić jeszcze dwa samoloty.
— Bardzo ambitnie, jak na początek. A co dalej?
— Gdybym rozkręcił własny interes w Nowej Fundlandii
i Labradorze, to za kilka lat stałbym się bogatym człowiekiem.
— Jest pan bardzo pewny siebie.
— Mam podstawy. Przez osiemnaście miesięcy pracowa
łem dla kogoś, a sześć na własny rachunek. Kanada tak się
rozwija, że w ciągu dwudziestu pięciu lat stanie się najbogat
szym państwem na świecie. Może mi pani wierzyć.
Potrząsnęła głową.
— Wciąż czegoś nie rozumiem — najwyraźniej postanowi
ła spróbować innej taktyki. — Wygląda pan na mężczyznę, który
nie żyje samotnie. Co ona o tym wszystkim myśli?
— Od pewnego czasu nie miałem z nią kontaktu — odpo
wiedziałem. — Ostatnio otrzymałem niezwykle uprzejmą
i oziębłą zarazem wiadomość od jej adwokata.
— Chciała pieniędzy?
Zaprzeczyłem.
22
— Mogłaby kupić mi te dwa samoloty i nawet by tego nie
zauważyła. Nie. Chce tylko wolności. W każdej chwili oczekuję
teraz dobrej wieści.
— Nie wygląda pan na pogrążonego w bólu.
— Było, minęło — skrzywiłem się. — W porządku, ułatwię
to pani. Oto mój skrócony życiorys. Skończyłem Wydział Zarzą
dzania w Londyńskiej Szkole Ekonomii i nauczyłem się pilotażu
w uniwersyteckiej eskadrze lotniczej. Po studiach musiałem od
służyć dwa lata w wojsku, więc zdecydowałem, że równie do
brze mogę coś z tego mieć i zaciągnąłem się do lotnictwa mor
skiego. Moja żona była aktorką. Grała niewielkie rólki w bristol-
skim Old Vicu. Ale podchodziła do nich bardzo poważnie i z
przejęciem.
— Kiedy pobraliście się?
— Po wojsku. Tak jak wujek Max, podjąłem pracę w City.
— I nie wyszło?
— Wprost przeciwnie — zmarszczyłem brwi, przypomina
jąc sobie fakty. Wszystko wydawało się nierealne, gdy mówiło
się o tym. — Ale inne sprawy poszły źle. Ktoś odkrył że Amy
dobrze śpiewa i zanim obejrzeliśmy się, już nagrywała płyty. A
potem rozpoczął się jeden długi program, złożony z jednodnio
wych wyjazdów, występów i temu podobne.
— I widywaliście się coraz rzadziej. Zwykła rzecz.
— Wydaje mi się, że sukces, zwłaszcza w dziedzinie rozry
wki, doprowadza niekiedy do absurdu. Gdy ktoś odkryje, że
można zarobić tysiąc funtów na tydzień, to zaraz dochodzi do
wniosku, że coś jest nie w porządku z mężem, który nie zarabia
nawet jednej dziesiątej tej kwoty.
— A więc zdecydował się pan wycofać?
— Pewnego ranka przyszedłem do pracy, spojrzałem na
stos listów na biurku, odwróciłem się na pięcie i natychmiast
oddaliłem się. Ostatnie tysiąc funtów wydałem na kurs uzupeł
niający i zdobyłem licencję pilota handlowego.
— I oto mamy Joe Martina — lotnika do wynajęcia. Biega
nie z bronią w ręku to nasza specjalność — potrząsnęła gło
wą. — Marzenie każdego urzędnika w meloniku, korzystające
go codziennie z miejskiej komunikacji. Kiedy rozwinie pan dzia
łalność na Pago Pago?
23
— W przyszłym roku — odparłem. — Ale dlaczego tylko
pani ma zabawę? Zobaczmy, czego możemy dowiedzieć się o
Lianie Eytan. O ile wiem, to hebrajskie imię, a więc na początek,
jest pani Żydówką?
Efekt był taki jak po rzuceniu zapałki w suchą trawę. Naty
chmiast zapłonęła.
— Izraelitką. Jestem sabra, urodziłam się i wychowałam
w Izraelu.
To w niej tkwiło, oczywiście, zadra wielkości kalifornijskiej
sekwoi. I wiele wyjaśniało. Szybko zatem wygładziłem jej na
stroszone piórka.
— Izraelskie dziewczęta to najpiękniejsi żołnierze na świe
cie. Była pani jednym z nich?
— Oczywiście. Każdy musi służyć. Mój ojciec wykłada ję
zyki starożytne na Uniwersytecie w Tel Awiwie, ale i on uczest
niczył w kampanii wojennej na Synaju w 1956 roku, choć dawno
już skończył pięćdziesiąt lat.
— A co z filmem?
— W Izraelu grywałam w teatrze, potem dostałam małą
rolę w filmie, po czym zaoferowano mi pracę we Włoszech.
Zagrałam kilka epizodów i tam właśnie poznałam Jacka, gdy
realizował film wojenny. Nie tylko grał główną rolę, ale również
reżyserował obraz i finansował większą część produkcji.
— I dał pani rolę?
— Małą, ale jedyną kobiecą, więc krytycy musieli o mnie
wspomnieć.
— A potem Hollywood?
— Stare dzieje. Teraz bardziej opłaca się praca w Europie.
Nagle mgła rozpłynęła się jak magiczna zasłoną, ukazując
strzelistą górę i niebo, które wydawało się bardziej niebieskie niż
kiedykolwiek.
— Czas ruszać — powiedziałem i podniosłem ręce, aby ją
złapać, gdy zeskakiwała z kamienia.
Spojrzała na górę.
— Czy ma jakąś nazwę?
— Agsaussat — odparłem. — Po eskimoska znaczy: brze
mienna.
Zaśmiała się ostro.
24
— Zupełnie jak z Freuda — stwierdziła, po czym ruszyła
z powrotem przez wyłom w murze.
Znowu zmieniła się jak za dotknięciem czarodziejskiej róż
dżki w twardą, a zarazem kruchą młodą kobietę, tę samą, którą
spotkałem we Frederiksborgu; schowaną za twardą skorupą,
którą można było przeniknąć tylko wówczas, gdy sama tego
chciała. Czułem się dziwnie przygnębiony.
Za południowym cyplem Disko natknęliśmy się na kolejne
dwa szkunery portugalskie, płynące spokojnie na lekkiej bryzie,
za którymi podążała flotylla czółen. Żółte i zielone żagle lśniły
w promieniach słońca.
Minęliśmy skaliste wzgórza na wyspie i zeszliśmy w kanał
dzielący ją od lądu. Szybko tracąc wysokość, sprowadziłem
ottera w dół i chwilę później znalazłem to, czego szukałem.
Narquassit było typową dla tej strony wybrzeża wioską
rybacką. Wzdłuż brzegu stało kilkanaście drewnianych koloro
wych domów oraz kilka łodzi wielorybniczych i z tuzin kaja
ków, złożonych tuż za znakiem oznaczającym maksymalny
przypływ.
Stella
stała zakotwiczona w odległości około pięćdziesięciu
stóp od brzegu. Był to jacht o smukłym i wdzięcznym kształcie.
Olśniewająco biały kadłub przecinał szkarłatny pas.
Gdy ustawiałem samolot pod wiatr do lądowania, ktoś
wyszedł ze sterowni i przyglądał się nam z mostka.
— Czy to Jack? — zapytała, gdy kontynuowałem skręt —
Nie widziałam wyraźnie.
Potrząsnąłem głową.
— To Olaf Sorensen, Grenlandczyk z Godthaab. Zna wy
brzeże jak własną kieszeń. Jack wynajął go na pilota na całą
podróż.
— Ma stałą załogę?
26
— Owszem. Inżyniera, dwóch pokładowych i kucharza —
to Amerykanie. Jest również steward — Filipińczyk.
— Tony Serafino?
— Zgadza się.
Wyraźnie wyglądała na zadowoloną.
— No, przynajmniej na początek ktoś znajomy.
Zszedłem niżej, żeby sprawdzić wielkość pola lodowego.
Nie zobaczyłem jednak nic godnego uwagi, więc nie tracąc czasu
przechyliłem ostro samolot i usiadłem na wodzie. Podpłynąłem
do brzegu, opuściłem koła i wjechałem na ląd. Zanim wyłączy
łem silnik i otworzyłem drzwi, zbiegła się sfora miejscowych
psów. Wszystkie zaciekle ujadały i nieufne, na sztywnych ła
pach utworzyły półkole. Za nimi pojawiła się grupka eskimo
skich dzieci, które odpędzały psy kijami i kamieniami. Zbiły się
w gromadkę i obserwowały nas. Uroczyste i poważne śniade
mongolskie buzie oraz ciężkie, obramowane futrem parki wyol
brzymiały ich postaci, upodobniając ich do staruszków.
— Nie wyglądają zbyt przyjaźnie — skomentowała Liana.
— Proszę im to dać — wyciągnąłem z kieszeni brązową
papierową torebkę.
Zajrzała do środka.
— Co to jest?
— Miętowa łapówka. Jeszcze nigdy nie zawiodła.
Dzieciaki już zbliżały się, składając buzie do uśmiechu. Po
chwili Liana zniknęła w lesie uniesionych rąk.
Zostawiłem ją i poszedłem w stronę łodzi wielorybniczej, bę
dącej już w połowie drogi między Stellą i brzegiem. Sterował jeden
z pokładowych, a Sorensen stał na dziobie z cumą w ręku. Kiedy
sternik wyłączył silnik, a łódź dryfowała na falach, rzucił linę.
Złapałem ją szybko, stojąc jedną nogą w wodzie i pociągnąłem.
Sorensen pomógł mi i po chwili łódź znalazła się na brzegu.
Mówił dobrze po angielsku, co nie dziwiło po piętnastu
latach służby w brytyjskiej i kanadyjskiej marynarce handlowej.
— Bałem się, że mgła przysporzy ci kłopotów.
— Na godzinę zatrzymałem się w Argamask.
Kiwnął głową.
— Nie ma to jak dobra znajomość terenu. Kim jest ta kobieta?
— Znająca Desforge'a. Przynajmniej tak twierdzi.
27
— Nie wspominał, że kogoś oczekuje.
— Bo to niespodzianka — odpowiedziałem spokojnie.
— Więc to tak? — zmarszczył brwi. — Nie spodoba mu się
to, Joe.
Wzruszyłem ramionami.
— Z góry zapłaciła za lot w obydwie strony. Jeśli nie zechce
jej zatrzymać, może wrócić ze mną wieczorem. Podrzucę ją do
Sondre, skąd złapie połączenie do Stanów lub Europy.
— Nie ma sprawy, jeśli poradzisz sobie. Mam dość urwania
głowy z utrzymaniem Stelli w kupie.
— Coś nie tak? — zdizwiłem się.
— Chodzi o Desforge'a — odrzekł Sorensen z goryczą. —
Zupełnie oszalał. Jeszcze nie widziałem nikogo z takim uporem
dążącego do samozniszczenia.
— Co wymyślił tym razem?
— Ostatnio poszukiwaliśmy niedźwiedzia polarnego — to
jego najnowsza mania — i spotkaliśmy kilku eskimoskich my
śliwych w kajakach, polujących na foki. Oczywiście Desforge
nalegał, żeby się do nich przyłączyć. W drodze powrotnej wy
sforował się do przodu i natknął się na starego morsa.
— I zabrał się do niego w pojedynkę? — zapytałem z nie-
dowierzeniem.
— Pieszo i z harpunem w ręku.
— Co się stało?
— Mors powalił go natychmiast i wyrwał harpun. Na
szczęście jeden z myśliwych przybiegł szybko i w porę zastrzelił
zwierzę.
— Czy Jack odniósł rany?
— Kilka zadrapań, to wszystko. Skwitował całe zajście
śmiechem. Jeśli o mnie chodzi, to może iść do piekła swoją
własną drogą, ale nie pozwolę, żeby bezmyślnie narażał nasze
życie. W tym roku północne fiordy są nafaszerowane lodem,
wiesz, jakie to niebezpieczne, a on kazał mi płynąć Stellą do
fiordu Kavangar, bo usłyszał, że myśliwi widzieli tam ślady
niedźwiedzia polarnego. Lód tak szybko spływał z lodowca, że.
ugrzęźliśmy na cztery godziny. Myślałem, że już nigdy nie
wydostaniemy się.
— Gdzie on jest teraz?
28
— Jakieś dwie godziny temu popłynął kajakiem z myśliwy-
mi z Narquassit. Zdaje się, że jeden z nich widział wczoraj po
południu niedźwiedzia. Dla zachęty zapłacił im przed wypra
wą. Uważają go za wariata.
Liana wreszcie wyrwała się dzieciom i przyłączyła do nas.
Przedstawiłem ich sobie.
— Jacka chwilowo nie ma — powiedziałem. — Myślę, ze
będzie lepiej, jeśli go poszukam. Proszę zaczekać na Stelli.
— Dlaczego nie mogę iść z panem?
— Na pani miejscu nie próbowałbym. Chyba dopadł tego
niedźwiedzia, za którym tak uganiał się. To naprawdę nie jest
miejsce dla kobiety.
— W porządku — odparła spokojnie. — Nigdy nie podzie
lałam kultu Jacka dla dzikiej przyrody.
Pokładowy przenosił już ładunek z ottera na łódź.
— Popłynę z wami do Stelli. Wyładujecie łódź i zabiorę ją
z powrotem — zaproponowałem Sorensenowi.
Kiwnął głową i zaczął pomagać przy przeładunku.
Liana zachichotała.
— O co chodzi?
— Kiedy Jack Desforge wpada w szat lepiej zejść mu
z oczu. Pamiętałabym o tym na pana miejscu — powiedziała
i weszła na łódź.
Chwilę zastanawiałem się nad jej słowami, a potem skiero
wałem się do ottera i wyciągnąłem futerał z bronią ze schowka
pod siedzeniem pilota. Była to strzelba myśliwska typu Winche
ster, piękna broń którą Desforge pożyczył mi w ubiegłym tygo
dniu. Z kieszeni na mapy wyjąłem pudełko z nabojami i staran
nie załadowałem magazynek. Należy przygotować się na każdą
ewentualność, a dziewczyna z pewnością nie myliła się, że
w obecności Jacka Desforge'a wszystko mogło się zdarzyć
i zwykle tak bywało.
Dzięki silnikowi diesla łódź wyciągała około siedmiu wę
złów, więc po opuszczeniu Stelli płynąłem dość szybko. Ale po
kilku milach gęstniejący lód stwarzał coraz większy problem. Co
29
chwila musiałem wyłączać silnik i sterować w labiryncie prze
smyków, by wyprowadzić łódź na wodę.
Przemieszczanie się było coraz trudniejsze i ryzykowne,
gdyż lód unosił się z wodą, a ostre kanty zamykały się niczym
szczęki stalowej pułapki. Dwukrotnie omal nie zostałem ściśnię
ty, za każdym razem jednak wybrnąłem, dodając gazu w odpo
wiednim momencie. Wreszcie wydostałem się na stosunkowo
pustą wodę i wyłączyłem silnik. Byłem roztrzęsiony i zlany po
tem, ale czułem radość z każdej minionej chwili. Zapaliwszy
papierosa usiadłem przy sterze, żeby chwilę odpocząć.
Zimny wiatr marszczył wodę, lecz słońce jasno świeciło na
wiecznie niebieskim niebie, a niewiarygodnie piękne wybrzeże
z czapą lodową w oddali było jedyne w swoim rodzaju.
Nagle morze, wiatr, słońce, niebo, wzgórza i czapa lodowa
znieruchomiały jakby ś wia t się zatrzymał, stopione w jedną za
pierające dech bryłę. Unosiłem się wstrzymując oddech, w ocze
kiwaniu na jakiś znak, lecz jaki — pojęcia nie miałem. Po chwili
wszystko wróciło do rzeczywistości — muśnięcie wiatru na twa
rzy, piętrząca się kra, ostry smak dymu z papierosa w gardle.
Wreszcie zrozumiałem, dlaczego znalazłem się na tym dzikim,
pięknym wybrzeżu. To były zupełnie inne przyczyny niż te,
jakie podałem Lianie Eytan.
Zapuściłem motor i ruszyłem dalej, a po dziesięciu minu
tach zobaczyłem niebieski dym, unoszący się w powietrze zza
skały na wybrzeżu. Tam znalazłem myśliwych wokół ogniska,
ułożonego z wyrzuconych na brzeg kawałków drewna. Nieco
dalej leżały wyciągnięte z wody kajaki. Desforge siedział w ku
cki tyłem do mnie, w jednym ręku trzymał blaszany kubek,
w drugim butelkę. Na dźwięk motoru odwrócił się i, poznając
mnie, krzyknął zachwycony:
— Joe, synku, jak się masz?!
Ruszył w dół nabrzeża, a ja wprowadzałem łódź między
krę i, jak zawsze, gdy spotykaliśmy się, wszystko działo się jakby
na pograniczu rzeczywistości. Odczuwałem coś w rodzaju za
skoczenia, że on naprawdę istnieje. Potężna postać z grzywą
brązowych włosów i tą wspaniałą, pooraną bruzdami, zniszczo
ną twarzą, która jakby doświadczyła już wszystkiego w życiu
i nigdy jej nie pokonano. Oblicze znane milionom ludzi na świe-
30
cie, z nieporządną otoczką szpakowatej brody, może celowo
niesamowicie upodobniającej go do jego wiecznego idola Erne
sta Hemingwaya.
Ale jak można się czuć stojąc twarzą w twarz z żywą legen
dą? Pierwszy film nakręcił w wieku szesnastu lat w 1930 roku,
gdy ja dopiero urodziłem się. W 1939 popularnością dorówny
wał już Clarkowi Gable, a funkcja tylnego strzelca w bombowcu
B17 po przystąpieniu Ameryki do wojny sprawiła, że stał się
atrakcją lat czterdziestych i pięćdziesiątych.
Jednak w ostatnich latach coraz więcej mówiło się o jego
życiu osobistym. Rzadziej pojawiał się na ekranie, ale włócząc
się po świecie na Stelli i wywołując liczne skandale, nie dawał
o sobie zapomnieć. Awanturował się w londyńskich knajpach,
zadzierał z włoską policją, był bohaterem niesmacznego procesu
sądowego w Stanach, oskarżonym o niespełnienie obietnicy
małżeństwa z pewną piętnastolatką. Te i mnóstwo innych afer
owiały go legendą, dzięki której wciąż i wszędzie był podziwia
ny. Wiedziałem jednak, z tego, co mi opowiadał zwykle już
mocno pijany, że jego kariera się skończyła. W ostatnich dwóch
latach dostał jedynie rolę w drugorzędnym francuskim filmie.
— Przyjechałeś w samą porę na wielki finał — powie
dział. — Ci chłopcy wreszcie znaleźli dla mnie niedźwiedzia.
Zarzuciłem winchestera na ramię i wyskoczyłem na piasek.
— Mam nadzieję, że małego.
Skrzywił się i zapytał, wskazując na broń:
— Co ty, u diabła, zamierzasz z rym robić?
— Obrona — odparłem. — Z tobą i tym przeklętym nie
dźwiedziem w pobliżu nigdy za wiele ostrożności.
Wyciągnął jeden ze stosu harpunów, tkwiących w mokrym
piasku za kajakami i potrząsnął nim gwałtownie.
— To wszystko, czego potrzebujesz. Czego w ogóle potrze
buje człowiek. Jedynie to się naprawdę liczy.
Lada moment zacząłby opowiadać, jak szlachetną rzeczą
jest umierać, toteż szybko mu przerwałem potrząsając z kolei
winchesterem.
— A to jest metoda Joe Martina. Wpakuję cały magazynek
w każdego niedźwiedzia, który zbliży się do nas. Uczula mnie
zapach ich futra.
31
Roześmiał się głośno i poklepał mnie po plecach.
— Joe, chłopcze, jesteś czymś najwspanialszym od czasu
wynalezienia klimatyzacji. Chodź, napijemy się.
— Nie, dziękuję — odparłem.
Już i tak miał w czubie, to było oczywiste, ale poszedłem za
nim do ogniska i kucnąłem obok. Otworzył prawie pustą butel
kę i nalał resztę do kubka. Myśliwi z Narquassit obojętnie przy
glądali się nam. Wokół nich leżało kilka psów.
Desforge potrząsnął głową z obrzydzeniem.
— Spójrz tylko, co za przeklęta zgraja. Musiałem ich prze
kupić, żeby tu przyszli — pociągnął znowu whisky. — Ale cze
go innego można oczekiwać? Popatrz na ich ubrania, wszystkie
kupione w sklepie. Nie znajdziesz nawet jednej pary foczych
spodni.
— Przywiozłem ci gościa — panią Eytan.
Zaskoczony odwrócił się gwałtownie.
— Liana tutaj? Żartujesz.
Zaprzeczyłem.
— Przyleciała w nocy do Sondre z Kopenhagi.
— Powiedziała, czego chce?
Pokręciłem głową.
— Może chce zabrać cię do domu.
— Wykluczone — zaśmiał się krótko. — Za dużo mam tam
długów. Grenlandia chwilowo bardzo mi odpowiada. — Na
chylił się do mnie z pijacką powagą. — Powiem ci coś w sekre
cie. W sekrecie — rozumiesz? Szykuje mi się wspaniała robota,
dzięki której znowu wypłynę i zabezpieczę się na starość.
— Może dziewczyna ma dla ciebie wiadomość? — podsu
nąłem.
Twarz mu pojaśniała.
Od wody dobiegł słaby okrzyk. Odwróciliśmy się i zobaczy
liśmy Eskimosa, biegnącego ku nam i wymachującego rękami
w podnieceniu. Zapominając o wszystkim Desforge zerwał się
na nogi i złapał harpun.
— Chodźmy.
Nawet nie spojrzał, czy ktoś za nim ruszył. Założyłem win
chestera na ramię i podążyłem jego śladem, a za nami myśliwi.
32
Czasami Eskimos naprawdę uśmiecha się i wtedy wiado
mo, że jest szczęśliwy. Najczęściej jednak bardzo trudno odgad
nąć, co czuje w danym momencie. Mimo z pozoru kamiennych
twarzy ludzie z Narquassit najwyraźniej nie podchodzili do
całej sprawy zbyt entuzjastycznie i nie miałem im tego za złe.
Dobrnąwszy do końca długiego pasa wybrzeża pokrytego
drobnymi kamykami, z trudem przedzieraliśmy się przez głazy
narzutowe i bryły lodowe, gdy nagle usłyszeliśmy krzyk jedne
go z myśliwych. Zatrzymaliśmy się i dopiero wybuchła wrzawa,
gdyż wszyscy mówili naraz.
Wówczas zobaczyłem wielką włochatą górę brudnożółtego
futra stąpającą wzdłuż brzegu. Zaszczekał pies, niedźwiedź
stanął i odwrócił łeb, jakby przyjaźnie zaciekawiony.
Nie trzeba być wielkim białym myśliwym, żeby zastrzelić
polarnego niedźwiedzia. Masa kości i mięsa to dobry cel. Kiedy
jednak niedźwiedź ruszy, pędzi jak oszalały, a uderzeniem łapy
może zmasakrować twarz człowieka.
Desforge widział tylko tak długo poszukiwany łup. Wrzas
nął triumfalnie i pobiegł, ciągnąc za sobą harpun, całkiem szyb
ko jak na swój wiek. Psy pognały daleko do przodu, ale myśliwi
ociągali się. Wedle wierzeń i tradycji niedźwiedź polarny ma dla
nich podobne znaczenie jak wilk dla północnoamerykańskich
Indian — jest tajemniczym stworzeniem o magicznej mocy
i sprycie równym człowiekowi. Z drugiej strony jednak nie
chcieli stracić psów, wiec pospieszyli za nimi, a ja zamykałem
tyły.
Niedźwiedź przecinał susami wybrzeże, ślizgając się na
bryłach loda Zmierzał do najbliższej wody, widocznej w cie
mnej dziurze. Wskoczył i zniknął w głębinie goniony przez psy
i Desforge'a. Myśliwi wciąż byli w oddali. Krzyknąłem ostrze
gawczo, ale Jack zignorował mnie i biegł dalej po lodzie w stronę
dziury, którą już otoczyły wściekle ujadające psy. I stało się —
jeden z najstarszych książkowych trików — niedźwiedź wynu
rzył się, bijąc z furią obiema łapami, wyskoczył z wody i zwalił
się na cienki lód całym ciężarem. Pojawiła się pajęczyna pęknięć,
a po chwili, gdy ponownie uderzył — głębokie rozpadliny.
Myśliwi zatrzymali się na brzegu, wzywając psy do powro
tu. Większość bezpiecznie wydostała się i skamlały jak małe
3 — Nic dokończony lot
33
szczeniaki, skuliwszy ogony, ale kilka wpadło do wody i gdy
niedźwiedź ruszył do przodu, zamienił je w krwawą miazgę.
Desforge rzucił harpun, jednocześnie upadając na kolano.
Broń utkwiła w prawym boku niedźwiedzia, a jego potężny ryk
przypominał grzmot pioruna. Jednym szarpnięciem urwał po
łowę harpuna.
Jack wycofywał się, ale zbyt późno. Ciemna linia między
nim a brzegiem rozszerzała się i po chwili brnął desperacko po
pas zanurzony w brei. Niedźwiedź pędził za nim niczym pociąg
ekspresowy.
Przedarłem się przez gromadę myśliwych i podniosłem
winchestera. Miałem czas tylko na jeden strzał, więc gdy zwierzę
zawisnęło nad Jackiem, nacisnąłem cyngiel i ciężka kula zdmu
chnęła jego łeb. Runął jak strzaskana wieża, a krew i mózg roz-
bryzgnęły się po lodzie.
Desforge już na brzegu padł na ręce i kolana. Leżał tak
chwilę, myśliwi zaś rzucili się po martwe zwierzę, żeby nie
poszło pod wodę. Przyklęknąłem, a ten drań uśmiechnął się do
mnie, prezentując śnieżnobiałe zęby okolone szpakowatą brodą,
i wytarł z czoła krew ręką.
— Niebezpieczne numery zawsze lubiłem robić w poje
dynkę.
— Świetny scenariusz — stwierdziłem. — Jak zatytułujesz:
Lew Północy?
— Niezły metraż moglibyśmy tu nakręcić — odparł zupeł
nie serio.
Pomogłem mu wstać. W tym czasie Eskimosi wyciągnęli
niedźwiedzia na brzeg. Przywódca wyjął resztki harpuna i pod
szedł do nas. Mówił do mnie szybko w swoim języku, a ja tłu
maczyłem.
— Zgodnie z prawem niedźwiedź należy do ciebie.
— Jak, do diabła, on to wykombinował?
— Harpun przebił płuco, więc i tak na pewno by zdechł.
— No, to rzeczywiście dobra wiadomość. W przeciwnym
razie mielibyśmy niezły ubaw.
— Chcą wiedzieć, czy weźmiesz skórę?
— Po co? Jakiś bękart beztrosko rozwalił mu łeb. Powiedz,
żeby go sobie wzięli.
34
Kiwnąłem przyzwalająco do przywódcy, a ten uśmiechnął się
zadowolony jak dziecko i przywołał towarzyszy. Utworzyli krąg
i przesuwali się wolno, trzymając za ręce i zawodząc żałośnie.
— A to co znowu? — zapytał Desforge.
— Przepraszają niedźwiedzia, że został zabity.
Odrzuciwszy głowę do tyłu, roześmiał się serdecznie, aż
echo poniosło po wodzie.
— No, to przechodzi ludzkie pojęcie. Lepiej zabierajmy się
stąd, zanim zwariuję albo zamarznę na śmierć — odwrócił się
i poszedł brzegiem.
Kiedy dotarliśmy do łodzi, od razu wsiadł i szukał koca
w sterówce, a ja spychałem łódź na wodę. Zanim wgramoliłem
się i zapuściłem silnik, już zawinął się w pled i zębami wyciągał
korek z opróżnionej do połowy flaszki whisky.
— Wygląda na żelazny zapas — wyciągnął rękę w moją
stronę. — Chcesz?
Zaprzeczyłem.
— Myślałem, że zrozumieliśmy się, Jack. Nie piję, zapo
mniałeś?
Nie wiem, ile już wlał w siebie, ale za moment z trudnością
będzie zdawał obie sprawę z tego, gdzie jest i dlaczego, a tym
bardziej nie zapamięta nic sensownego z ostatnich wydarzeń.
Świetnie znałem to uczucie. Były czasy, gdy wiele poranków
spędzałem niczym w malignie. Od tego zaczyna się ostry upa
dek na samo dno, chyba, że ktoś zachowa na tyle zdrowego
rozsądku, by wycofać się w porę i mozolnie odbijać w górę.
— Wybacz, ciągle mi to umyka — powiedział. — Za to
mnie się udało. Zawsze wiem: pić dalej, czy nie — uśmiechnął
się szczękając zębami. — Łyk whisky to jedna z największych
przyjemności w życiu, jak dobra cizia.
Trudno zgadnąć, jak pojmował dobro. Pociągnął solidnie,
skrzywił się i spojrzał na etykietkę.
— Słodowa whisky Glena Fergusa. Pierwsze słyszę, a je
stem przecież ekspertem.
— To najlepsza lokalna wytwórnia alkoholu.
35
— Chyba pędzili to w jakiejś starej cynkowej wannie.Ostat-
ni raz piłem takie świństwo w czasach prohibicji.
Taka drobnostka nie wytrąciła go jednak z równowagi.
Zszedł do sterówki, a ja wyprowadziłem łódź między bryłami
lodu. Siedział zakutany w koc z butelką przyciśniętą do piersi,
wpatrując się we wzgórza i czapę lodową w oddali, aż minęli
śmy tę górę lodową, jakby wyrzeźbioną z zielonego szkła. Wte
dy odezwał się, nie odwracając głowy:
— Liana jest całkiem niezła, prawda?
— Owszem.
— Właśnie. Mógłbym ci o niej powiedzieć rzeczy, od któ
rych włosy stanęłyby ci dęba, a potem zaczęły tańczyć. Od 1964
zdobywała pierwsze role śpiąc z właściwymi osobami.
W jego głosie wyczuwało się urazę i oznaki gniewu równie
irracjonalne, co nieoczekiwane. Ale ciągnął dalej:
— Wiesz, to mnie zawdzięcza przełom w karierze.
Skinąłem potakująco.
— Opowiedziała mi o tym w czasie lotu. Kręciłeś wtedy
jakiś wojenny film we Włoszech?
Roześmiał się głośno, opierając o burtę, jakby cała sprawa
wydała mu się teraz niezwykle zabawna.
— To największy błąd mojego życia. Produkcja i reżyse
ria — Jack Desforge. Nieustannie uczymy się.
— Był aż tak zły?
Nadal zaśmiewał się.
— Skrzynka zeszłorocznych jaj nie mogłaby gorzej śmier
dzieć.
— A co z Lianą?
— Och, była w porządku — wzruszył ramionami. — To
wprawdzie nie Ingrid Bergman, ale ma inne zalety. Wiedziałem
o tym w chwili, gdy ją zobaczyłem — ponownie łyknął z butel
ki. — Wszystko dla niej zrobiłem. Stroje, lekcje, nawet imię —
całkiem nowy image.
Zmarszczyłem brwi.
— To znaczy, że Liana Eytan to pseudonim?
— Nie, do diabła. Potrzebowała sztuczek jak każda inna,
nie sądzisz? Ja wystartowałem jako Harry Wells z Tilman Falls,
36
Wisconsin. Kiedy pierwszy raz spotkałem Liane, była zwykłą
Myrą Grossman.
— A więc nie jest Izraelitką?
— To tylko część reklamy. Izraelitką brzmi lepiej, w każ
dym razie dla niej i to właśnie się liczy. Jest zakompleksiona. Jej
stary ma zakład krawiecki gdzieś przy Mile End Road w Londy
nie. Wiesz gdzie?
Kiwnąłem głową, tłumiąc wybuch śmiechu.
— Jack, przyszło ci kiedyś do głowy, jaki zabawny jest ten
świat?
— Średnio pięć razy dziennie przez ostatnie pięćdziesiąt
trzy lata — uśmiechnął się — choć, jak wiesz, przyznaję się tylko
do czterdziestu pięciu.
Nagle jego nastrój całkowicie zmienił się. Poruszył się nie
spokojnie ściślej otulając kocem.
— Zastanawiam się... Czy Liana przywiozła coś dla mnie?
— To znaczy?
— Jakiś list, czy coś w tym rodzaju.
Zaniepokoił się nagle, czego nie potrafił ukryć. Potrząs
nąłem głową.
— Nic nie wiem, zresztą dlaczego miałaby mi się zwierzać?
Znów podniósł butelkę do ust. Pomimo słońca i idealnie
niebieskiego nieba powiało chłodem. Lekki wiatr zmarszczył
wodę. Zauważyłem, że ręce obejmujące flaszkę lekko drżały.
Siedział chwilę zamyślony i po raz pierwszy, odkąd go pozna
łem, wyglądał na swoje lata. Potem, zupełnie nieoczekiwanie,
roześmiał się.
— Wiesz, to rzeczywiście było coś — ten niedźwiedź. Co za
historia. Świetny materiał na film. Może kicz, ale musi być
gotowy za tydzień — ponownie łyknął z opróżnionej w połowie
butelki i ryknął śmiechem. — Pamiętam, jak Ernie Hemingway
mówił coś o końcu prawdziwego mężczyzny, który pluje prosto
w oczy całej parszywej ludzkości. — Kiwał się pijany i coraz
bardziej agresywny. — A co ty o tym myślisz, Joe, synku? Jak
ten nasz stary świat patrzy na ważną kwestię życia i śmierci?
A może nie masz nic do powiedzenia na ten temat?
37
— Zetknąłem się ze śmiercią, jeśli o to ci chodzi — odpar
łem. — Zawsze jest bolesna i najczęściej obrzydliwa. Wolę, na
wet byle jakie, życie.
— Tak się teraz uważa?
Schyla głowę z namaszczeniem i dziwnie szklanym wyra
zem oczu. Zapytał cicho:
— A jeśli już nic nie zostało?
Potem pochylił się do przodu. Oczy wylazły mu z orbit,
ślina pociekła po brodzie i zawołał ochrypłym głosem:
— Co ty na to, ha?!
Nic nie mogłem wymyślić, by zaradzić tej okropnej rozpa
czy malującej się w jego oczach.
Długą chwilę siedział skulony na dnie łodzi, wpatrując się
we mnie, po czym odwrócił się i wyrzucił butelkę wysoko w po
wietrze w kierunku góry lodowej. Uderzyła o zbocze, rozbłysła
niczym płomień w promieniach słońca i zniknęła w wodzie.
Kiedy dotarliśmy do Stelli, Sorensen z Lianą wyszli ze ste
rówki i czekali na nas na pokładzie. Desforge podniósł rękę
w geście powitania, a dziewczyna też pomachała.
— Liana, dziecko, jak się cieszę! — krzyczał, gdy sunęliśmy
wzdłuż burty.
Rzuciłem Sorensenowi koniec liny cumowniczej. Jack już
był na drabince, szybko wskoczył na pokład i ściskał dziewczy
nę, gdy ja dopiero schodziłem z łodzi. Przy jego potężnej postaci
wyglądała na znacznie drobniejszą. Uległa też kolejnej meta-
morfozie. Policzki jej płonęły, oczy błyszczały. Pojawiło się
w niej życie, którego przedtem nie dostrzegłem. Desforge pod
niósł ją do góry jak piórko i pocałował.
— Aniołku, wyglądasz tak apetycznie, że gotów bym cię
schrupać — wyznał. — Zejdźmy na drinka i opowiesz mi wszy
stkie nowinki.
Chwilowo zapomnieli o mnie, znikając na dole.
— A więc zostaje? — spytał Sorensen.
— Na to wygląda — odrzekłem.
— Kiedy wracasz?
— Nie ma pośpiechu. Uzupełnię paliwo, wezmę prysznic,
a potem coś zjem.
Kiwnął głową.
— Dostarczę ci wieczorną radiową prognozę pogody
z wieży w Sondre.
39
Wszedł do sterówki, a ja wróciłem na łódź, zapuściłem mo
tor i popłynąłem na brzeg, nieco przygnębiony wspomnieniem
oczu Dany, gdy Desforge ją całował. Może dlatego, że z takim
samym wyrazem oczu Gudrid Rasmussen patrzyła dziś na Ar-
niego, oddając mu się bez słów. To skojarzenie wcale mi się nie
spodobało. Bóg jeden wie dlaczego. W tej chwili byłem pewien
jednej rzeczy, że pomimo jej agresywności i szorstkości, polubi
łem ją. Z drugiej strony, życie nauczyło mnie, iż nic nie jest takie
proste, jak się na pozór wydaje.
Rozmyślałem o tym ponuro, aż łódź uderzyła o brzeg. Wy
siadłem i zabrałem się do roboty.
Kiedy wróciłem na Stellę, Desforge z dziewczyną zniknęli,
więc udałem się prosto do kabiny, z której zwykle korzystałem.
Po pracy na otwartej przestrzeni, schłostany przez zimny wiatr
od morza, kilkanaście minut rozgrzewałem się pod gorącym
prysznicem. Potem ubrałem się i poszedłem do salonu.
Jack siedział sam przy barze, czytając list z lekko zmarszczo
ną twarzą. Jeszcze nie przebrał się, a koc leżał przy stołku baro
wym, jakby zsunął mu się z ramion. Zawahałem się. Desforge
podniósł wzrok i ujrzał mnie w lustrze wiszącym za barem.
Obrócił się na stołku.
— Wejdź, Joe.
— A więc dostałeś list — powiedziałem.
— List? — patrzył na mnie chwilę pustym wzrokiem.
— Przecież czekałeś na wiadomość od Milta Golda.
— A, to? — podniósł kartkę, złożył i schował do koper
ty. — Tak, Liana wręczyła mi osobiście.
— Złe wieści?
— Niezupełnie. Znowu opóźnienie terminu, to wszy
stko — wcisnął papier do kieszeni i sięgnął przez ladę po butel
kę. — Powiedz mi, Joe, kiedy zima na dobre rozpanoszy się i lód
będzie prawdziwym problemem?
— Myślisz o terenach wokół Disko?
— Nie, o całym wybrzeżu.
40
— To zależy — wzruszyłem ramionami — warunki zmie
niają się z roku na rok, ale generalnie masz czas do końca wrześ
nia.
Wydawał się zaskoczony.
— Ależ to prawie siedem tygodni. Jesteś pewien?
— Jasne, przecież to mój trzeci sezon tutaj. Sierpień i wrze
sień to najlepsze miesiące. Najwyższa średnia temperatura, naj
mniej polarnego lodu i tak dalej.
— Wspaniale — powiedział. — Milt pisze, że wyrobią się
właśnie na koniec września.
— A zatem możesz tu zostać z dala od wierzycieli jeszcze
pewien czas — stwierdziłem.
— Inaczej zaśpiewają, kiedy wezmę się do pracy i forsa
znów napłynie.
Wydawało się, że odzyskał cały wigor. Wszedł za kontuar
i nalał kolejnego drinka.
— Wracasz wieczorem, Joe?
Przytaknąłem.
— Nie mam wyboru. Na jutro zlecono mi dwa loty czarte
rowe, a może okazać się, że jest więcej.
— Szkoda. Ale zostaniesz na kolacji?
— Nie widzę przeszkód.
— Świetnie. Najpierw uregulujemy rachunki, potem wez
mę prysznic i przebiorę się. Ile tym razem?
— Siedemset pięćdziesiąt razem z zaopatrzeniem.
Wyjął czarną kasetkę z małego sejfu pod barem. To było
jedno z wielu dziwnych i zagadkowych zachowań. Nalegał na
płacenie za wszystko gotówką. Gdzieś tam daleko znajdował się
w paskudnej sytuacji finansowej, ale tu, w Grenlandii nikomu
nie był winien nawet centa. Otworzywszy kasetkę wyjął zwitek
banknotów, zawierający z pewnością kilka tysięcy dolarów i od
liczył osiem setek.
— To załatwia sprawę.
Starannie schowałem pieniądze do portfela, a Desforge
umieścił kasetkę w sejfie. W chwili, gdy zamknął stalowe drzwi
czki i wyprostował się, weszła Liana. Najpierw zobaczyłem jej
odbicie w lustrze za barem — na całym świecie od Cannes do
Beverly Hills przyciągnęłaby wszystkie spojrzenia. Miała na
41
sobie skąpą sukienkę ze złotej nitki, haftowaną perełkami, za
którą ktoś zapłacił co najmniej sto gwinei. Czarne włosy do
ramion wspaniale kontrastowały ze strojem. Poruszała się z ja
kąś wspaniałą arogancją, jakby mówiła: „kochaj albo rzuć, mało
mnie to obchodzi". Może sprawiał to niski wzrost, czego nie
zatuszowała, mimo że włożyła złote pantofle na wysokich obca
sach. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek spotkał kobietę lepiej ra
dzącą sobie w razie potrzeby.
Desforge podszedł z wyciągniętymi ramionami.
— Co za wejście. Nie wiem, skąd wytrzasnęłaś tę sukienkę,
ale jest genialna. Wyglądasz jak królewska nałożnica.
Uśmiechnęła się lekko.
— Nie o to mi chodziło, ale na początek wystarczy. Co
z listem? Dobre wieści? Milt niewiele mi powiedział podczas
spotkania.
— Niestety, kolejne opóźnienie — wzruszył ramionami. —
Chyba już poznałaś ten filmowy światek. Milt sądzi, że wystar
tujemy pod koniec przyszłego miesiąca.
— Więc co zamierzasz?
— Mógłbym tu zostać, to chyba najlepsze rozwiązanie. Za
dobrze bawię się, żeby już wyjeżdżać — odwrócił się do mnie
z uśmiechem. — Prawda, Joe?
— Och, rzeczywiście ma tu ubaw — zapewniłem ją. — Py
tanie tylko, czy przeżyje do końca września.
Desforge zachichotał.
— Nie zwracaj na niego uwagi, aniołku. Joe to urodzony
pesymista. Daj mu drinka, ja idę pod prysznic, a potem coś
zjemy.
Zniknął za drzwiami. Liana patrzyła na mnie zimno, trzyma
jąc rękę na biodrze. Skąpa sukienka opinała jej ciało tak dokład
nie, że równie.dobrze mogłaby nic na sobie nie mieć.
— Słyszał pan, co powiedział. Którą truciznę pan wybiera?
Wyjąłem papierosa z paczki leżącej na barze.
— Pamięć Jacka pogarsza się z dnia na dzień. Powinien
wiedzieć, że nigdy nie piję.
— O, to pierwsza skaza w wizerunku — weszła za ladę. —
Na pewno nie zmieni pan zdania?
Potrząsnąłem głową.
42
— Przy takiej sukience muszę mieć jasny umysł.
— Czy to komplement?
— Stwierdzenie faktu. Natomiast chętnie dotrzymam pani
towarzystwa popijając sok pomidorowy.
— Z odrobiną sosu Worcestershire?
Potaknąłem.
— Bardzo proszę. Już podaję.
W kącie stał sfatygowany adapter. Podszedłem i wybrałem
parę starych płyt Sinatry z nagraniami Cole Portera, Rodgersa
i Harta oraz kilkoma standardami dla równowagi. Mistrz zaczął
od All the things you are, ja zaś wróciłem do baru. Sok stał już
w wysokiej szklance cudownie zimny, pewnie prosto z lodówki,
i znakomity. Wypiłem połowę. Liana uniosła pustą szklankę,
wzięła butelkę wódki i nalała sobie. Dodała trochę lodu, a w jej
oczach pokazały się ogniki rozbawienia.
— Świetny napitek. Bez smaku, bez zapachu, a efekt taki,
jak po wstrzyknięciu. I bez porannego kaca.
Już domyślałem się, co zrobiła, a chwilę później nagły, okro
pny skurcz w żołądku potwierdził moje podejrzenia. Upuściłem
szklankę i złapałem się lady. Liana zmieniła się na twarzy, w jej
oczach pojawiła się panika.
— Co się stało? Coś nie tak?
Poczułem w ustach obrzydliwy smak jak po wypiciu wody
ze ścieku, odwróciłem się i wybiegłem. Ześlizgiwałem się ze
schodków. Z tyłu słyszałem jej wołanie. Wreszcie wydostałem
się na zimne wieczorne powietrze. Ledwie dopadłem burty, gdy
chwyciły mnie torsje. Upadłem na kolana i wyrzuciłem z siebie
wszystko. Wymiotowałem spazmatycznie przewieszony przez
burtę, mimo że właściwie już nie miałem czym, aż wreszcie jakoś
opanowałem się. Kiedy wstałem i odwróciłem się, stała nie opo
dal blada, wystraszona i bezradna.
— Co pani wlała do soku? Wódkę? — zapytałem znużony.
— Przepraszam — wyszeptała. — Nie chciałam panu za
szkodzić.
— Czego się pani spodziewała, że po jednej wódce dobiorę
się do pani? — wytarłem usta chusteczką. — Opowiadając histo
rię mojego życia pominąłem fakt, że piłem na umór. To był
równie dobry powód, żeby żona mnie rzuciła, jak moje romanse,
43
o których wspominałem pani w Argamask Kiedy wreszcie po
raz trzeci wykaraskałem się z niebytu, miała dość. Na pożegna
nie umieściła mnie w klinice dla alkoholików. W efekcie kuracji
apomorfiną i antabusem czuję wstręt do alkoholu. Nawet kropla
jakiegokolwiek trunku powoduje, że flaki mi się wywracają.
— Nawet nie wie pan, jak bardzo mi przykro — powie
działa.
— W porządku, Myro — uspokoiłem ją. — Nic pani nie
wiedziała. To fragment fantastycznego stylu życia, o którym
wcześniej rozmawialiśmy. Obrzydło mi już wszystko. Myślę, że
każdy ma problemy, o których nie lubi dyskutować w miesza
nym towarzystwie.
Gdy użyłem jej prawdziego imienia, opanowała się, a ja
nagle poczułem gniew i współczucie zarazem. Potrząsnąłem ją
gwałtownie za ramiona.
— Ty głupia wiedźmo, czego właściwie chcesz dowieść?
Uderzyła mnie i wyrwała się z zadziwiającą siłą. Zatoczy
łem się, prawie tracąc równowagę, a ona odwróciła się i zniknęła
na schodach. Usłyszałem szmer głosów i po chwili pojawił się
Desforge.
— Co tu się dzieje, do diabła?
— Tylko małe nieporozumienie.
— Dobierałeś się do niej?
Roześmiałem się.
— Nie masz pojęcia, jakie to wszystko zabawne.
— Ale ona płacze, Joe. Nigdy jej takiej nie widziałem.
Zmarszczyłem brwi wyobrażając ją sobie we łzach, ale zu
pełnie mi to nie wyszło. Raczej dziewczyna z Argamask paso
wała do tego obrazka, nie Liana Eytan.
— Słuchaj, Jack, dostała tylko to, czego chciała.
Podniósł szybko rękę.
— W porządku, chłopcze. Wierzę ci. Mimo wszystko zoba
czę, co z nią.
Zszedł na dół. Drzwi sterówki otworzyły się i z obojętną
twarzą wyszedł Sorensen, ale zdawałem sobie sprawę, że wie
o całym zajściu.
44
— Mam dla ciebie komunikat meteo z Sondre, Joe. Jeszcze
kilka godzin powinno być spokojnie, ale od czapy lodowej nad
chodzą szkwał i ulewa. Może zdążysz uciec, gdy teraz polecisz.
To był świetny pretekst.
— Natychmiast wyruszam. Nie warto zawracać głowy De-
sforge'owi, jest teraz zajęty. Powiedz mu, że będę w przyszłym
tygodniu. Jeśli zechce, żebym zabrał dziewczynę wcześniej, za
wsze może mi dać znać przez radio.
Kiwnął głową z powagą.
— Zaraz przygotuję łódź.
Zszedłem na dół po rzeczy, a gdy wróciłem, jeden z człon
ków załogi czekał, żeby zawieźć mnie na ląd. Na brzegu wysiad
łem i zacząłem przygotowywać się do startu. Przewoźnik od
płynął na Stellę.
Zanim wystartowałem, zrobiłem rutynową kontrolę. Zapu
ściłem motor i pokołowałem w kierunku morza. Podciągnąłem
kola i wolno sunąłem z wiatrem, wyglądając przez okno i spraw
dzając, czy nie ma lodu. W odległości stu jardów na północ od
Stelli
zobaczyłem płynącą w moim kierunku łódź z Desforgem
na pokładzie, który gwałtownie wymachiwał rękami. Wyłączy
łem silnik i otworzyłem boczne drzwi, gdy łódź podpłynęła.
Jack wrzucił płócienny worek, wszedł na pływak i podciągnął
się do kabiny.
— Dla odmiany poczułem nagłą tęsknotę za miejskim ży
ciem. Masz coś przeciwko?
— Ty jesteś szefem — powiedziałem. — Ale musimy lecieć.
Zamierzam pierwszy dotrzeć do Frederiksborga przed paskud
nym frontem.
Łódź już zawracała, przycisnąłem starter i ruszyliśmy.
Dwadzieścia sekund później wspinaliśmy się ostro w górę, prze
chylając się nad Stellą właśnie w chwili, gdy Liana stanęła na
pokładzie.
— Co z nią? — zapytałem.
Desforge wzruszył ramionami.
— Nic jej nie będzie. Powiedziałem Sorensenowi, żeby wy
ruszył wieczorem do Frederiksborga. Dotrą tam jutro po połud
niu — wyjął nieodłączną piersiówkę, łyknął i zaśmiał się. — Nie
45
wiem, co między wami zaszło, ale była piekielnie rozzłoszczona,
gdy wszedłem do jej kabiny.
— Sądziłem, że zostaniesz, by ją pocieszać — powiedzia
łem kwaśno.
— Po prostu potrzebuje czasu, żeby ochłonąć. Jestem już za
stary na takie historie. Poczekam, aż humor jej się poprawi.
— Po co właściwie przyjechała? — zapytałem. — Tylko nie
mów, żeby ci oddać list. Nawet na Grenlandii istnieje coś takiego
jak usługi pocztowe.
— Och, to proste. Zabiega o główną rolę w filmie, który
będę kręcił — uśmiechnął się. — Dlatego właśnie jestem pewien,
że szybko pozbiera się. One zawsze wiedzą, jak się znaleźć.
Kiedy jutro Stella przybije do brzegu, będzie słodka jak miód.
Rozparł się w fotelu i nasunął na oczy czapkę myśliwską.
Siedziałem obok z rękami na sterze, wyobrażając sobie Lianę
sprzedającą się dla roli w filmie. A dlaczego by nie? Bądź co bądź
każdego dnia ludzie zaprzedają się w jakąś niewolę.
Kropelki deszczu uderzyły o szyby. Skrzywiłem się. Wobec
możliwości szybszego dotarcia frontu atmosferycznego niż
przewidywała prognoza, wszystkie inne myśli wyleciały mi
z głowy. Podciągnąłem wolant i zaczęliśmy wznosić się.
Deszcz unoszony porywami wiatru bił o szyby hotelowych
drzwi. Zbliżyłem się do recepcji, gdzie Desforge załatwiał for
malności meldunkowe.
— Zdaje się, że zdążyliśmy w porę.
Uśmiechnął się.
— Wspaniały wieczór na przyjęcie na świeżym powietrzu.
Zjesz ze mną kolację?
— Muszę jeszcze załatwić kilka spraw. Wrócę za pół go
dziny.
Poszedł na górę, a ja zadzwoniłem na lotnisko, żeby spraw
dzić, czy są dla mnie zlecenia. Był ekstra czarter na jutro. Nic
specjalnego, krótka trasa wzdłuż wybrzeża do Intuska, z czę
ściami do maszyn dla fabryki konserw. Zanotowałem godzinę
odlotu i odwróciłem się.
— O, panie Martin — recepcjonistka trzymała w ręku dwa
listy. — Zapomniał pan o poczcie.
Jeden to był rachunek, co stwierdziłem bez otwierania. Na
tomiast drugi wysłano z Londynu, z firmy adwokackiej w Lin
coln's Inn. Poczułem ucisk w żołądku, lecz wsunąłem koperty
do kieszeni z uśmiechem.
— Bardzo dziękuję.
— Jeszcze wiadomość — dodała dziewczyna. — Niejaki
pan Vogel prosi pana o kontakt.
— Vogel? — zmarszczyłem brwi. — Nigdy o nim nie sły
szałem.
47
— Zjawił się w hotelu dziś rano. Jeszcze go nie widziałam.
Kiwnąłem głową.
— W porządku. Zajmę się tym.
Pewnie jakiś bogaty turysta, spragniony polowania i gotów
płacić za to bajońskie sumy. W zasadzie nie mam nic przeciwko
temu, ale teraz co innego zaprzątało moją uwagę.
Chyba z pięć minut siedziałem na brzegu łóżka wpatrując
się w kopertę, zanim w końcu otworzyłem ją. List był pięknie
wydrukowany, krótki i ściśle na temat. Informowano mnie, że
żona otrzymała rozwód z powodu porzucenia, że zrezygnuje
z praw do alimentów, a dwa tysiące trzysta siedemdziesiąt fun
tów udziału ze sprzedaży naszego wspólnego mieszkania na
Cromwell Road przekazano na moje konto w śródmiejskim od
dziale banku Great Western.
Wszystko to przygnębiło mnie, ale tak zwykle bywa, gdy
coś kończy się. Wspominałem czasy, gdy wszystko szło nam
dobrze, a każdy dzień przynosił nowe nadzieje. Jednak nawet
teraz nie byłem do końca uczciwy, celowo wyrzucając z pamięci
tę istniejącą od samego początku drugą stronę medalu. Tak czy
inaczej to już finał, nić przecięta ostatecznie, tyle że tym razem
zabrakło butelki, po którą mógłbym sięgnąć. I nigdy już nie
będzie. Najwyższy czas z tym skończyć.
Nie chciało mi się przebierać, zdjąłem tylko parkę i oficerki,
wsuwając pantofle z renifera. Kiedy wychodziłem, u szczytu
schodów pojawił się Arnie z flaszką w ręku i ruszył korytarzem
do mnie.
— Czego tu szukasz? — spytałem.
Uśmiechnął się.
— Gudrid urządza małą kolacyjkę w swoim pokoju.
— A dlaczego nie u ciebie?
— Dyżuruję do pierwszej w nocy. Nie wytrzymałbym tak
długo.
Niewątpliwie wypił już parę kieliszków. Zakręcił mną jak
dzieckiem.
— Życie jest piękne, Joe. Wspaniałe, jeśli poznałeś tę naj
większą tajemnicę: korzystaj z okazji, bo nie wiesz, co będzie
jutro.
48
W tym momencie drzwi za nim otworzyły się i na progu
pojawiła się kobieta. Arnie wpadł na nią wytrącając jej torebkę.
Była porażająco piękna, miała najwyżej trzydzieści pięć lat. Pa
trzyła na nas smutnymi, głęboko osadzonymi oczami renesan
sowej Madonny.
Gapił się na nią z dobrze mi znanym wyrazem twarzy.
Uśmiechnęła się nagle, świadoma swej atrakcyjności. Wiedzia
ła, że stojący przed nią mężczyzna zamienia się w wosk w jej
rękach.
— Przepraszam — powiedział.
Razem sięgnęli po torebkę. Omal nie straciła równowagi, aż
podtrzymałem ją.
— Dziękuję — spojrzała przez ramię i delikatnie wyjęła to
rebkę z rak Arniego, który ciągle wpatrywał się w nią jak sprag
niony miłości uczniak. — To chyba moje.
Szła korytarzem trzęsąc się ze śmiechu.
— Co za kobieta, Joe — westchnął Arnie. — Co za babka.
— Czyż nie wszystkie są takie? — zostawiłem go skamie
niałego i zszedłem na dół.
Desforge już siedział przy stole. Ruszyłem do niego. Było
sporo ludzi, większość z nich znałem osobiście lub z widzenia,
ale pojawiły się też trzy zupełnie nowe osoby — piękność z ko
rytarza i dwóch mężczyzn, którzy zajęli tę samą wnękę co rano
Liana.
Spojrzawszy na kobietę usiadłem naprzeciw Desforge'a.
Uśmiechnął się.
— Widzę, że też ją zauważyłeś.
— A czy na sali jest mężczyzna, którego nie poraziła? Kto to?
— Jeszcze nie dowiedziałem się.
— Zdążysz, Jack, zdążysz.
Zamówiliśmy łososia, a Desforge dodatkowo dla siebie
butelkę białego reńskiego wina. Piliśmy właśnie kawę, gdy ktoś
położył mi rękę na ramieniu. Uniósłszy głowę zobaczyłem jed
nego z mężczyzn, towarzyszących nieznajomej piękności. Spoj
rzałem na ich stolik, ale już opustoszał.
— Martin? Pan Joe Martin?
4 — Nk dokotoony tol
49
Był krępy, średniego wzrostu, w dwuczęściowym tweedo-
wym garniturze, skrojonym przez kogoś znającego się na rzeczy.
Mówił bardzo dobrze po angielsku, z lekkim akcentem wskazu
jącym na niemieckie pochodzenie. Jak później dowiedziałem się,
był Austriakiem.
Od pierwszego wejrzenia nie spodobał mi się i to bez szcze
gólnego powodu. Po prostu nie przepadam za łysymi dżentel
menami ze środkowej Europy, błyskającymi złotymi koronkami
na zębach i z diamentowym sygnetem na małym palcu lewej
ręki.
Nie ruszyłem się z miejsca.
— Czym mogę służyć?
— Vogel. Hans Vogel. Oto moja wizytówka.
Podał mi elegancki biały kartonik informujący, że jest na
czelnym dyrektorem Londyńskiego Powszechnego Towarzy
stwa Ubezpieczeniowego sp. z o.o., z siedzibą w pobliżu Placu
Berkeleya.
— O co chodzi, panie Vogel? — zapytałem. — Przy okazji,
to Jack Desforge, mój znajomy.
— Pana Desforge'a nie trzeba przedstawiać — wyciągnął
rękę do uścisku. — To dla mnie zaszczyt, sir.
Jack przybrał skromną pozę i łaskawie wskazał jedno z wol
nych krzeseł. Vogel usiadł i wyjął z portfela kawałek papieru.
— Może zechciałby pan uprzejmie to przeczytać.
Był to wywiad z Timesa sprzed czterech dni z jednym z kie
rowników ekspedycji Uniwersytetu w Oxfordzie, który właśnie
wrócił do Londynu po uwieńczonej sukcesem ekspedycji przez
lody Grenlandii. Wyglądało na to, że natknęli się na szczątki
samolotu typu Heron z kanadyjską rejestracją i dwoma ciałami
w środku, a raczej tym, co z nich zostało. Identyfikacja była utru
dniona, ale sądząc z rzeczy osobistych i dokumentacji jeden to
Anglik o nazwisku Gaunt, drugi zaś Harrison. Pochowali ciała
i kontynuowali wyprawę.
Dziwne, ale przez krótką chwilę jakbym widział rozrzucone
na Śniegu czerwono-niebieskie szczątki kadłuba, lśniące w ja
skrawym blasku lodowca. Miałem wrażenie, że czekały na wła
ściwy moment, gdy pierwszy raz od lat wszystko pomyślnie
ułożyło mi się, żeby wyłoniwszy się z ciemności niczym upiorna
50
zjawa zadrwić sobie ze mnie. Ale dlaczego nie spłonął? Z tą ilością
paliwa w zbiornikach powinien zamienić się w pochodnię.
Nie mam pojęcia, jak powstrzymałem drżenie rąk, ale opa
nowawszy się, ponownie przeczytałem wycinek, aby zyskać
na czasie.
— Co pan o tym myśli, Martin? — Vogel przerwał moje
rozmyślania.
Podałem papier Desforge'owi.
— Nie dostrzegam nic nadzwyczajnego. Nieco wcześniej
w tym roku podobna ekspedycja natknęła się na szczątki ame
rykańskiego samolotu transportowego, który zniknął na trasie
z Thule trzy lata temu.
— Niewiarygodne. I nie wszczęto poszukiań?
— I to bardzo intensywne, ale setki mil kwadratowych lodu
i śniegu to diabelnie duża przestrzeń do przeczesania — wraca
łem już do siebie. Mówiłem równym, spokojnym głosem. — To
często zdarza się przy zmiennej pogodzie na lodowcu. Widnieje
czyste błękitne niebo, a za piętnaście minut leje jak z cebra i jest
pan w centrum wściekłej nawałnicy. Dla lekkiego samolotu to
katastrofa. Ale co pan ma z tym wspólnego?
— Obawiam się, że bardzo wiele. Moja firma ubezpieczyła
ten samolot, panie Martin. Zaginął ponad rok temu w czasie lotu
z Wielkiej Zatoki w Labradorze.
— A dokąd zmierzał? — zapytał Desforge.
— Do Irlandii.
Podniosłem brwi.
— Ależ to duże zboczenie z kursu. Kto pilotował?
— Tak naprawdę nie wiemy. Sprzęt należał do Marvina
Gaunta. Nie mamy najmniejszego pojęcia, kim był Harrison, ale
to właśnie nazwisko znajdowało się na metce marynarki.
Znaleźliśmy również portfel z siedmiuset dolarami i kartę
członkowską amerykańskiego Diner's Club na nazwisko Har
vey Stein. Po sprawdzeniu za pośrednictwem londyńskiego
oddziału okazało się, że była fałszywa.
— Zadziwiające — stwierdziłem — zupełnie jak w Alicji
w krainie czarów.
— Najbardziej intrygujące jeszcze przed nami, panie Mar
tin. Według informacji z Wielkiej Zatoki, pilotował Kanadyjczyk
51
Jack Kelso, a z rejestru lotów zdecydowanie wynika, że na po
kładzie znajdowali się tylko pilot i Gaunt
— Całkiem niezła fabuła — zauważył Desforge.
Vogel odpowiedział:
— Ale niezbyt zabawna dla mojej firmy. Po upływie statu
towego terminu wypłaciliśmy matce Gaunta dwadzieścia pięć
tysięcy funtów zagwarantowanych w polisie ubezpieczeniowej.
Jack gwizdnął cicho.
— No, to upoważnia was do szukania wyjaśnień.
Vogel lekko uśmiechnął się.
— Tak właśnie uważamy, panie Desforge. Cała sprawa jest
najwyraźniej owiana tajemnicą. Myślę, że musimy odpowie
dzieć na trzy pytania. Kim był Harrison? Co stało się z Kelso?
Dlaczego samolot tak bardzo zboczył z kursu?
Desforge uśmiechnął się i wlał resztę trunku do szklanki.
— Mówiłem, że to ciekawy scenariusz.
Vogel zignorował go.
— Jak tylko zapoznałem się z relacją o znalezisku, skonta
ktowałem się z ambasadą duńską w Londynie. Powiedzieli mi,
że przedstawiciele lotnictwa cywilnego dokonają inspekcji wra
ku, ale z różnych przyczyn ze znacznym opóźnieniem. Może
dopiero za rok. W tej sytuacji uzyskałem zgodę ministerstwa
w Kopenhadze na wstępną kontrolę.
— Jeśli pan tam dotrze — zauważyłem.
Uśmiechnął się.
— I tu właśnie zaczyna się pana rola, przyjacielu. W Godt-
haab powiedziano mi, że Joe Martin to najbardziej doświadczo
ny pilot na całym wybrzeżu. — Podał mi napisany na maszynie
dokument. — Oto urzędowe zezwolenie.
Zerknąwszy zwróciłem mu.
— Nie przyszło panu do głowy, że to wszystko można
logicznie wyjaśnić?
Niczym sygnał ostrzegawczy w oczach zamigotały mu zie
lonkawe iskierki, po czym zniknęły.
— Obawiam się, że nie rozumiem — odrzekł uprzejmie.
— Może ten Marvin Gaunt to nic dobrego, a Kelso nigdy
nie istniał i tylko pod jego nazwiskiem wydostano samolot
z Wielkiej Zatoki, a w rzeczywistości to był właśnie Harrison?
52
— Świetnie. Cholernie dobrze pomyślane — powiedział
Desforge.
Vogel westchnął.
— Genialne, ale nie przejdzie, panie Martin.
— Dlaczego?
— Ponieważ Jack Kelso to facet z krwi i kości, a Londyńskie
Powszechne Towarzystwo Ubezpieczeniowe ma wszelkie dane
na potwierdzenie tego. Widzi pan, polisa Marvina Gaunta ubez
pieczała również pilota na tę samą sumę.
— I wypłaciliście? — zapytał Desforge.
— Dwadzieścia pięć tysięcy funtów wdowie Sarze Kelso —
potwierdził Vogel. — Czeka na nas przy barze razem z moim
asystentem. Może zechcielibyście panowie poznać ją?
Mężczyźni tłoczący się wokół baru zachowywali się sto
sunkowo spokojnie. Zauważyłem wśród nich nieźle prosperu
jących miejscowych notabli, kilku duńskich inżynierów i inspe
ktorów, którzy w czasie krótkiego lata nadzorowali realizację
rządowego programu rozwoju budownictwa, i grupkę młod
szych oficerów z korwety, należącej do Duńskiej Marynarki,
pełniących w tym roku straż na wybrzeżu.
Przeciskając się przez tłum do stolika słyszałem, że wię
kszość rozmów dotyczyła Sary Kelso, czego nie miałem nikomu
za złe. Wyglądała wręcz nieziemsko pięknie. Siedziała we wnęce
w przyćmionym świetle lampy.
Gdy podeszliśmy, jej towarzysz wstał.
— Ralf Stratton, ekspert lotniczy z Wydziału Reklamacji.
Pomyślałem, że przyda się nam fachowiec.
Stratton był wysoki i szczupły, miał starannie przycięty wą
sik i wyglądał na typowego eks-pilota z RAF-u. Do tego obrazu
nie pasowały jedynie oczy, lśniące jak oświetlone promieniem
światła ostrze, służące do podcinania gardła. Ten błysk dziwnie
kontrastował z lekko znie wieściałym głosem typowego szkolne
go belfra. Podał mi miękką i jakby pozbawioną kości, raczej
kobiecą dłoń, a Vogel zwrócił się do pani Kelso.
— Moja droga, chciałbym przedstawić ci pana Martina. To
ten młody człowiek polecony nam w Godthaab. Mam nadzieję,
że nam pomoże.
54
— W pewnym sensie już poznaliśmy się — powiedziała
przytrzymując moją dłoń dłuższą chwilę. Wjej ciemnych oczach
krył się niepokój. Kiedy mówiła, aksamitny głos pobrzmiewał
emocją. — Obawiam się, że ostatnie dni były dla mnie koszma
rem. To wszystko wydaje mi się tak nierzeczywiste.
Zapanowało milczenie. Wreszcie Desforge odezwał się cicho:
— Zobaczymy się później, Joe.
— Och nie — szybko wtrącił Vogel. — To Jack Desforge,
moja droga. Jestem pewien, że nie ma pani nic przeciwko temu,
aby przyłączył do nas.
Patrzyła nieco oszołomiona.
— Chyba śnię.
Poklepał delikatnie jej dłoń.
— Proszę tylko powiedzieć, a zrobię dla pani wszystko.
Trzymała jego rękę dłużej niż moją, wystarczająco długo,
żeby połknął haczyk na dobre, co malowało się na jego twarzy.
Kiedy siadaliśmy przy stole, Vogel pstryknął palcami na kelnera
i zamówił kawę. Desforge podał Sarze papierosa, ona zaś oparła
się o obitą materiałem ścianę wnęki ze wzrokiem utkwionym we
mnie.
— Pan Vogel zapewne już o wszystkim opowiedział, jak
sądzę?
— Z wyjątkiem jednej rzeczy. Ciągle nie mogę połapać się,
dlaczego pani jest tutaj.
Vogel wyjaśnił:
— Wydawało mi się to oczywiste, panie Martin. Mamy
ustalić ponad wszelką wątpliwość tożsamość drugiego mężczy
zny, znalezionego we wraku. Czy jest to ów tajemniczy Harri
son, czy jak mu tam, co także musimy jeszcze określić, a może
Jack Kelso? Sądzę, że jedynie pani Kelso stwierdzi to z całą
pewnością.
— Identyfikując ciało na miejscu? — roześmiałem się głoś
no. — Biorąc pod uwagę osobisty interes pani Kelso przyznaję,
że jak na biznesmena wykazuje pan wzruszającą wiarę w ludzką
naturę.
Ku mojemu zdziwieniu, pierwszy zareagował Desforge.
— To wstrętne, co powiedziałeś! — zawołał z gniewem.
Sara położyła mu dłoń na ramieniu, jakby powstrzymując go.
55
ni
— Pański przyjaciel ma rację. Jeśli to nie jest ciało męża,
znajdę się w trudnej sytuacji. Pan Vogel dobrze zdaje sobiez tego
sprawę.
Pochylił się nad stołem i moment robili wrażenie, jakby byli
zupełnie sami.
— Pani wie, że zrobię wszystko, by pomóc, prawda, moja
droga? A wie pani również, że mam związane ręce.
Zwróciła się do mnie z uśmiechem.
— Wychowuję dwóch małych synków. Wiedział pan o tym?
— Nie.
— Więc może teraz dotrze do pana, że nie chodzi tylko
o pieniądze. Muszę wiedzieć, czy ten mężczyzna to mój mąż.
Muszę. Rozumie pan? — Łagodne oczy przepełniał niepokój.
Dotknęła delikatnie mojej dłoni w rozpaczliwej próbie znalezie
nia zrozumienia. Była dobra — nawet więcej — genialna. Przez
moment sprawiła, że prawie wczułem się w jej położenie i z tru
dem wróciłem do rzeczywistości.
— Oczywiście, przykro mi.
— Poinformowałem panią Kelso o naszych zamiarach — po
wiedział Vogel. — Chce z nami wyruszyć, z czego bardzo cieszy
my się. Muszę dodać, że oprócz fotografii i szczegółowego rysopi
su dostarczyła nam dodatkowych informacji, które można zwery
fikować tylko na miejscu. Biorąc to wszystko pod uwagę, nie
bardzo rozumiem sugestię o ewentualnej fałszywej identyfikacji.
— Ma pan przy sobie zdjęcie? — spytałem.
Skinął na Strattona, który wyciągnął solidną teczkę ze skó
rzanej aktówki i podał mi dwie fotografie. Jedna była rodzajem
portretu z półprofilu sprzed około dwóch lat. Widniał na niej
dość przystojny trzydziestolatek z wydatną szczęką i ostrym
zarysem ust. Druga — późniejsza — ukazywała go w mundurze
pilota stojącego obok piper comanche'a. Chyba najbardziej
zmienił mu się wyraz twarzy z całkiem przeciętnego na pier
wszym zdjęciu na człowieka o wyrachowanym obliczu, dla
którego w gruncie rzeczy ważna jest tylko kwota pieniędzy.
Położyłem je przed Sarą.
— A więc tak wyglądał?
Spojrzała na mnie lekko zaskoczona.
— Nie rozumiem?
56
— Pozwoli pani, że opowiem, jak naprawdę jest na czapie
lodowej. Po pierwsze — tak zimno, że ciało nie rozkłada się. To
znaczy w momencie śmierci człowiek od razu zamarza i nie
ulega żadnym zmianom.
— Ale z raportu ekspedycji wynika, że ciała znaleziono
w znacznym stopniu rozkładu — wtrącił szybko Vogel.
— Na szczycie jest tylko jedno żywe stworzenie, panie
Vogel. Arktyczny lis — równie okrutny padlinożerca jak hiena.
Nie musiałem dłużej rozwodzić się. Na twarzy Sary opartej
o krzesło odmalował się prawdziwy ból. Na chwilę zamknęła
oczy, po czym odezwała się z zadziwiającą siłą.
— To bez znaczenia, panie Martin. Ja muszę wiedzieć.
Zapanowała przygnębiająca cisza, którą przerwał Desforge.
— Na Boga, Joe. Co w ciebie wstąpiło?
— Po prostu chcę upewnić się, czy wszyscy znają stan
faktyczny — zwróciłem się do Vogla. — Już wiemy na czym
stoimy, przystąpmy zatem do rzeczy. Najważniejsze — gdzie
wrak znajduje się.
Stratton wyciągnął z aktówki mapę i rozłożył na stole. Miej
sce zaznaczono dwiema skrzyżowanymi liniami, starannie na
rysowanymi przez fachowca.
— Jest pan pewien, że to dokładnie tutaj? — domagałem się
potwierdzenia.
Kiwnął głową.
— Osobiście pojechałem do Oxfordu i rozmawiałem
z dwoma kierownikami wyprawy. To kompetentni ludzie,
w przeciwnym razie nie pokonaliby takiej trasy.
To było oczywiste. Tylko znawca mógł nakreślić z taką pew-
nością kurs przez tę dziką krainę śniegu i lodu. Trasę wyprawy
naszkicowano czerwonym atramentem: start na farmie starego
Olafa Rasmussena w Sandvig, potem przez lodowiec u szczytu
fiordu Sandvig, najprostszą drogą wzdłuż głównej doliny wśród
gór, aż do czapy lodowej. Samolot znaleziono w odległości około
stu mil w głębi lądu w pobliżu jeziora Sule.
Chwilę studiowałem mapę, po czym stwierdziłem:
— Rozmawia pan z niewłaściwym człowiekiem.
Vogel zmarszczył brwi.
— Nie rozumiem.
57
— To proste. Ja latam otterem — amfibią, wyposażoną
w koła, co oznacza, że mogę lądować na ziemi lub wodzie, ale
nie na śniegu.
— Jezioro Sule jest oddalone piętnaście mil od miejsca ka
tastrofy. Nie mógłby pan tam osiąść? — zauważył Stratłon.
— Z doświadczenia wiem, że tylko dwa tygodnie we
wrześniu nie jest zamarznięte — wyjaśniłem. — Nigdy lody nie
puszczają wcześniej.
— Może sprawdzić pan jutro? — poprosił Vogel. — Niech
się pan nie martwi, dobrze zapłacę.
— Z góry mówię, że to strata pieniędzy. Poza tym jutro
mam już trzy loty czarterowe.
— Daję dwa razy tyle.
Potrząsnąłem głowę.
— Nic z tego. Pan wyjedzie, a ja zostanę, by dalej zarabiać
na życie. Nie utrzymałbym się długo, w ten sposób traktując
klientów.
— A może dostaniemy się tam lądem? — zapytał Strat
ton. — Na mapie jest droga z Frederiksborga do Sandvig.
— Ciężki szlak przez góry. Do Sandvig dojeżdża się bez
problemu land roverem w pięć do sześciu godzin, w zależności
od pogody. Ja podrzuciłbym was w godzinę. I tu dopiero zaczy
nają się trudności. Lodowiec, góry i wreszcie sama czapa lodo
wa. Pieszo przez jeden z najtrudniejszych terenów na świecie.
Jestem przekonany, że wyprawie oxfordzkiej najwięcej czasu
zabrał ten właśnie odcinek. Najlepszy byłby helikopter, ale o ile
wiem — znajduje się w odległej amerykańskiej bazie w Thule.
Znowu zapadło ciężkie milczenie. Vogel popatrzył ponuro
na Strattona.
— Niezbyt pocieszające, co?
Do tej pory bawiłem się, wytykając im wszelkie trudności
i przedstawiając całe przedsięwzięcie jako niemożliwe do reali
zacji, ale w końcu nadszedł moment, w którym podsunąłem im
proste rozwiązanie.
— Oczywiście, wyląduje tam samolot wyposażony w płozy.
Vogel skupił na mnie całą uwagę.
— Można taki zdobyć?
Przytaknąłem.
58
— Arnie Fassberg, mój przyjaciel Islandczyk, pilotuje aer-
macchi. Macie szczęście. Zwykle na lato zdejmuje płozy, ale
w tym roku zostawił je ze względu na kontrakt czarterowy
z kopalnią w Malamusk na obrzeżu czapy lodowej.
— I myśli pan, że wylądowałby w pobliżu wraku? — za
pytał Stratton.
— Przy odrobinie szczęścia. To zależy, czy znajdzie odpo
wiednie pole śniegowe.
— A jeśli nie?
Potrząsnąłem głową.
— To przerażająca kraina: księżycowy krajobraz wyrzeź
biony w lodzie przez wiatr z tysiącem pęknięć i rozpadlin.
— Ten pana przyjaciel jest teraz we Frederiksborgu? —
zapytał Vogel.
— Tu ma bazę. Może pan przekazać telefonicznie wiado
mość. Otrzyma ją rano.
— Nie wynajmuje pokoju w hotelu?
— Nie, mieszka na przedmieściu.
— Chciałbym załatwić wszystko jak najszybciej. Może
spotkalibyśmy się z nim jeszcze dzisiaj?
Zaprzeczyłem.
— Wieczorem jest zajęty, proszę mi wierzyć, panie Vogel.
— To oznacza kobietę, o ile znam Amiego — wtrącił De-
sforge.
Vogel spojrzał na mnie pytająco. Skinąłem głową.
— Coś w tym rodzaju. Bardzo poważnie traktuje te spra
wy — odwróciłem się do Sary. — Nawiasem mówiąc, pani już
go spotkała tuż przed kolacją.
Oczy jej się rozszerzyły.
— Ten przystojny młody człowiek o białych włosach? Inte
resujące.
Vogel, zaskoczony, zmarszczył brwi, ale nie zamierzała nic
wyjaśniać.
— Jeśli nie mają panowie nic przeciwko temu, pójdę już.
Czuję się bardzo zmęczona.
— Ależ oczywiście, moja droga — powiedział Vogel gło
sem pełnym zatroskania. — Odprowadzę panią do pokoju.
— To zbędne.
59
— Nonsens. Nalegam. Zresztą na wszystkich już czas. To
był długi dzień, a jutro zapowiada się jeszcze dłuższy.
Wstaliśmy i Sara podała mi rękę.
— Dziękuję za wszystko, panie Martin.
Desforge uśmiechnął się do niej.
— Proszę pamiętać. Jeśli tylko mogę coś dla pani zrobić,
cokolwiek...
— Nie zapomnę — odwzajemniła ciepły uśmiech, a jej
ciemne oczy zabłysły na moment. Potem wyszła wsparta na
ramieniu Vogla. Stratton powiedział dobranoc i udał się ich
śladem, a ja i Jack zostaliśmy.
— To prawdziwa dama, Joe. Myślałem, że takich już nie ma.
— Tak sądzisz?
— Ja to wiem — zmarszczył brwi. — Odnoszę wrażenie, że
byłeś dla niej nieprzyjemny.
— Przeżyje — stwierdziłem.
Albo nie zauważył, albo zignorował złośliwość w moim
głosie, bo ciągnął dalej, jakbym nie odezwał się. — Przypo
mina mi znajomą sprzed lat — Lilian Courtney. Słyszałeś
o niej, Joe?
— Nie sądzę.
— To jedna z tych wielkich, prawdziwych gwiazd niemego
kina. Zadebiutowała przed pierwszą wojną światową. Zrezyg
nowała, gdy nastał film dźwiękowy. To brzmi teraz śmiesznie,
ale była przekonana, że cała sprawa spali na panewce.
— Chyba ją sobie przypominam. Czy jej śmierć nie wiązała
się z jakimś skandalem? Narkotyki albo coś w tym rodzaju?
Nieoczekiwanie wybuchnął.
— To przeklęte kłamstwo. Nie brakowało ludzi, którzy jej
nienawidzili, nie cierpieli za to, że była prawdziwą damą w
świecie blagierów.
Kiwnął na kelnera i zamówił whisky.
— Dziwne, ale z upływem lat coraz częściej spoglądam
w przeszłość i przekonuję się, że wszystko to tylko kwestia
przypadku. Wystarczy być na właściwym miejscu w stosow
nym czasie.
— A zatem — spytałem — cóż to za miejsce?
60
— Koniec nabrzeża w Santa Barbara w 1930. Przyjemna
deszczowa noc spowita mgłą. Tam spotkałem Lilian. Wyszła na
spacer. To była jedna z jej słabostek, o czym dowiedziałem się
później. Jakiś włóczęga ją zaczepił.
— A ty wtrąciłeś się?
— Właśnie — wspominał z lekkim uśmiechem na us
tach. — Miałem wtedy szesnaście lat, nieobyty dzieciak prosto
z Wisconsin marzący o aktorstwie. Zrobiła dla mnie wszystko.
Stroje, lekcje, wysłała mnie nawet do szkoły aktorskiej, a co
najważniejsze — załatwiła pierwsze role w filmach.
— A w zamian stawałeś na dwóch łapkach?
To było okrutne, bez sensu i natychmiast pożałowałem swych
słów. Ale nie miałem szans na przeprosiny. Błyskawicznie złapał
mnie za gardło z siłą, o jaką go nie podejrzewałem. W oczach
błyskały mu ogniki niczym żarzące się węgle. Dusiłem się.
— Nie, do diabła. Dbała o mnie jak o syna. Była damą,
słyszysz? Ostatniemu mężczyźnie, który źle wyraził się o niej,
złamałem szczękę.
Puścił mnie nagle, a ja z trudem łapałem powietrze.
— Rozumiem. I Sara Kelso jest pierwszą kobietą z klasą,
jaką od tamtej pory spotkałeś?
— Z całą pewnością, a to rzadko zdarza się w otaczającym
nas świecie — opróżnił szklankę i potrząsnął głową. — Co z to
bą, Joe? Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się nad sensem życia?
— Średnio ze dwadzieścia siedem razy dziennie.
— Zawsze żartujesz — westchnął. — Cholera, żebym ja
tak mógł — wpatrzył się w pustkę. — Tak długo mieszkałem
w studio, że wszystko wydaje mi się teraz nierealne.
— Oprócz Sary Kelso? — wbrew woli powiedziałem to
niezwykle ostrym tonem, co natychmiast zauważył. Zmarszczył
brwi.
— Co masz na myśli?
— Sympatycznego pana Hansa Vogla z asystentem, inspe
ktorem roszczeniowym, których stać na garni tury po osiemdzie
siąt funtów z Savile Row. Pensje w biurach ubezpieczeniowych
nieźle wzrosły od czasu mojej pracy w City.
— Do czego zmierzasz? — patrzył na mnie z nienawiścią.
61
— Z daleka wyczuwam pismo nosem. Ta cała historia nie
klei się, Jack. Jawi się tyle nieścisłości, że nie wiem, od czego
zacząć.
— Sugerujesz, że Vogel to oszust?
Czy cokolwiek bywa takie proste? Potrząsnąłem głową.
— Może masz rację, Jack, tak długo grałeś różne role, że
straciłeś poczucie rzeczywistości. Myślisz, że łajdak musi za
wsze wyglądać jak Sidney Greenstreet, a pomocnicy to draby jak
Bogart lub Cagney?
— Stratton? — dociekał z niedowierzaniem. — Próbujesz
mi wmówić, że takie chuchro to ukryty twardziel?
— Z grubsza biorąc, w odpowiednich okolicznościach
poderżnąłby ci gardło paczkę papierosów.
Wpatrywał się we mnie szeroko otwartymi oczami.
— Brachu, chyba powinieneś się wyspać.
— Właśnie zamierzam — odparłem słodko. — Do zobacze
nia, Jack.
Odwróciłem się i przecisnąłem przez tłum do holu.
Jednak nie położyłem się od razu, zbyt wiele miałem do
przemyślenia. Miotane wiatrem gradowe ziarna uderzały w ok
no niczym ołowiane kule. Zapaliłem papierosa i wyciągnąłem
się na łóżku. Grało radio.
W końcu dotarło do mnie tak słabe puknięcie, iż myślałem,
że to złudzenie. Ale po chwili powtórzyło się, tym razem nieco
głośniejsze. Otworzyłem drzwi. Sara Kelso uśmiechała się nie
śmiało.
— Mógłby mi pan poświęcić chwilkę?
— Z przyjemnością.
Zbliżyła się do okna i popatrzyła w ciemność.
— Czy tu zawsze jest taka okropna pogoda?
Podszedłem do łóżka i wyłączyłem radio.
— Nie sądzę, że pani chce rozmawiać o pogodzie.
Odwróciła się, a blady uśmiech powrócił na jej usta.
— Jest pan niezwykle bezpośredni Może i lepiej. Oczywi
ście, nie zamierzałam dyskutować o aurze. Liczyłam, że skon-
62
taktuje mnie pan ze znajomym pilotem, zdaje się Arnim Fass-
bergiem.
— Dziś? Już to wyjaśniłem. Jest zajęty.
— Wiem — odparła z nutą zniecierpliwienia. — Randka
z dziewczyną. To znaczy, że nie mogę z nim choćby porozmawiać?
— A co Vogel o tym sądzi?
— O ile wiem, już śpi — przysunęła się i powiedziała z de
speracją, bez wahania: — Po prostu muszę z nim porozumieć
się, panie Martin. Chcę wiedzieć, czy nam pomoże. Dłużej nie
wytrzymam tej niepewności.
Spojrzałem na nią usiłując dociec, co dzieje się pod tą gładką
zamaskowaną twarzą, ale wytrzymała moje spojrzenie bez
zmrużenia oka.
— Dobrze — zgodziłem się. — Proszę zaczekać. Zobaczę,
co da się zrobić.
Na końcu korytarza panował spokój i żaden dźwięk nie
dochodził z pokoju Gudrid. Spojrzałem na zegarek Zbliżała się
północ, a Arnie powiedział, że dziewczyna pracuje do pier
wszej. Bezskutecznie próbowałem otworzyć drzwi. Już odcho
dziłem, gdy na schodach służbowych pokazała się Gudrid ze
stosem koców. Miała zarumienione policzki i błyszczące oczy,
co upodobniało ją do kotki zlizującej śmietankę. Cokolwiek by
o nim mówić, Arnie zawsze sprawiał, że kobiety promieniały.
— Czym mogę służyć? — zapytała żywo.
— Szukam Amiego.
— Wyszedł przed godziną. Powiedział, że raz chce się do
brze wyspać. Rankiem leci do Itvak. Czy to coś ważnego?
Zaprzeczyłem.
— Poczekam do jutra.
wróciłem, Sara paliła jednego z moich papierosów.
Odwróciła się gwałtownie.
— Za późno — wyjaśniłem. — Już poszedł do domu.
— Czy to daleko?
— Około dziesięciu minut pieszo.
Kiedy
63
— Zaprowadzi mnie pan? — przysunęła się na tyle blisko,
że poczułem zapach perfum i utkwiła we mnie te swoje czarne
oczy.
— Nie należy przesadzać, pani Kelso — powiedziałem. —
Proszę włożyć botki i najcieplejszy płaszcz. Za pięć minut spot
kamy się w holu.
Położywszy rękę na moim ramieniu, zapytała z wahaniem:
— Zastanawiam się... czy jest tu drugie wyjście?
Kiwnąłem.
— Schody służbowe prowadzą do piwnicy, gdzie są drzwi
na podwórze. Woli pani tę drogę?
— Pan Stratton znowu siedzi w barze. Zdziwiłby się bar
dzo, że wychodzę.
— Sprytnie pomyślane — skwitowałem.
Na chwilę zbiłem ją z tropu i wystudiowany uśmiech zni
kał z jej ust, ale najwidoczniej pozwoliła na naturalny tok
zdarzeń.
— To zajmie moment — powiedziała.
Wichura osiągnęła osiem stopni, a deszcz siekł po twarzach
jak zardzewiałe gwoździe. Sara mocno przytuliła się do mego
ramienia, gdy przedzieraliśmy się głównymi ulicami. W milcze
niu z trudem posuwaliśmy się do przodu. Dopiero w wąskiej
uliczce, przy której mieszkał Arnie, wysokie drewniane domy
osłabiły siłę wiatru, więc maszerowało się nam nieco łatwiej.
Arnie mieszkał na końcu ulicy w jednopiętrowym drewnia
nym budynku z werandą od frontu, przytulonym od tyłu do
niewielkiego wzgórza. W oknie widniało światło, a nie umoco
wana okiennica kołysała się na wietrze. Zapukałem do drzwi.
Po chwili wyjrzał Arnie. Mimo że w szlafroku, z szalikiem na
szyi, ale zupełnie nie wyglądał na kogoś właśnie wyciągniętego
z łóżka.
W pierwszej chwili zobaczył tylko mnie i zawołał:
— Hej, Joe, ty stary diable! Co się stało?
Z cienia wyłoniła się Sara.
— Możemy wejść? Cholernie zimno.
64
Mimo wyraźnego zaskoczenia, natychmiast cofnął się.
W pokoju było ciepło i przytulnie, ogień buzował w piecyku, aż
żelazna płytka na wierzchu żarzyła się wiśniowo. Sara zdjęła
rękawiczki i wyciągnęła dłonie do ciepła.
— Och, jak przyjemnie i miło!
— Arnie Fassberg — Sara Kelso — przedstawiłem. —
Przyszliśmy tu w interesie, Arnie. Poświęcisz nam kilka minut?
— Interes? — z trudem oderwał oczy od Sary. — Nie rozu
miem.
— Pani Kelso wszystko ci wyjaśni.
Odezwała się chłodno:
— Był pan bardzo uprzejmy, ale nie musi pan wysłuchiwać
wszystkiego od początku. Jestem pewna, że pan Fassberg odpro
wadzi mnie do hotelu.
— Poradzisz sobie? — spytałem Amiego, który wyglądał
jakby lekko potrącił go samochód.
— Och, oczywiste, Joe — uspokoił mnie gorliwie. — Nie
martw się o panią Kelso. Dopilnuję, żeby bezpiecznie dotarła do
hotelu.
Dochodziłem do drzwi, gdy zawołała mnie. Odwróciłem
się. Arnie pomagał jej zdjąć płaszcz. Dopiero teraz zauważyłem,
że przebrała się w zielono-niebieską dżersejową sukienkę, roz
pinaną aż do kolan. Czarne skórzane kozaczki doskonale dopeł
niały stroju. Szybko podeszła do mnie i dotknęła rękawa.
— Proszę nie wspominać o tym Voglowi, dobrze? Mógłby
to źle zrozumieć.
— Może pani na mnie polegać — zapewniłem uroczyście.
Znów uśmiechnęła się ze swoistym wdziękiem, zanim jed
nak coś jeszcze dodała, wyszedłem.
Wicher, zmieniwszy kierunek, wiał teraz wzdłuż uliczki
smagając mnie mocno po twarzy. Zanim skręciłem za róg, zma
rzłem i przemokłem do suchej nitki, ale nie to wydawało się
ważne. Rozmyślając, jak sobie radzi Amie, roześmiałem się
w głos. Może nie wiedział o tym, ale cokolwiek otrzyma tej nocy,
słono za to zapłaci.
S — Nk dokończony M
65
Pięknym rankiem szedłem na pas startowy sprawdzić
prognozę. W kryształowo czystym powietrzu góry za miastem
jakby przybliżyły się, przypominając wycinanki naklejone na
błękitne tło. Po zielonych zboczach niczym białe obłoczki snuły
się owce poganiane przez pasterzy i dwa poszczekujące psy. W
taki poranek nietrudno zrozumieć nazwę tego kraju i przez
moment wyobraziłem sobie łodzie pierwszych wikingów, przy
bijających do brzegu w poszukiwaniu ziemi obiecanej.
Aermacchi Arniego czekał już na lotnisku. Mechanik właś
nie zapuszczał motor pod okiem młodego Islandczyka o błysz
czących w słońcu białych włosach. Na mój widok Arnie poma
chał ręką i podszedł uśmiechnięty od ucha do ucha.
— Wygląda na to, że jesteś zadowolony — stwierdziłem.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
— To dopiero kobieta, Joe. Wierz mi. Może nie aż tak dobra,
jak uważa, ale z pewnością z łóżka bym jej nie wyrzucił.
— Myślę, że nie zrobiłbyś tego nawet z siedemdziesię
ciopięcioletnią Eskimoską. Chyba jednak opowiedziała ci całą
historię? Widziałeś się już z Voglem?
— Nawet zjadłem z nim śniadanie.
— Wspomniałeś o nocy z panią Kelso?
Rozłożył szeroko ramiona z urażoną miną.
— Czy kiedykolwiek byłem w tych sprawach niedyskretny?
— Nie oczekuj ode mnie odpowiedzi — odparłem. — O co
jej właściwie chodziło?
66
Położył mi rękę na ramieniu i spoważniał.
— To miłość, Joe, miłość od pierwszego wejrzenia. Od tej
cudownej chwili, gdy wpadła na mnie na korytarzu. Po prostu
musiała do mnie przyjść.
— Rozumiem — powiedziałem. — To przerasta was oboje.
— Tak, dokładnie.
— Kłamiesz, draniu. Może jednak powiesz mi prawdę.
— Waśnie to zrobiłem. Och, oczekiwała również pomocy
w paru sprawach. Biedna dziewczyna, najwidoczniej ostatnio
nie najlepiej jej się wiodło. W końcu przyszła do mnie.
— Po co ta tajemnica? Dlaczego prosiła, żebym nie mówił
Voglowi?
— Myślałem, że to jasne. Zakochał się i jak większość star
szych mężczyzn jest zazdrosny i zaborczy. Nie chce go po prostu
drażnić.
— Ten człowiek nie kochał nawet własnej matki — powie
działem — ale niech ci będzie. Zgodziłeś się zatem na lot?
— Odmówić?! Za takie pieniądze?! Zdziwię się tylko, jeśli
uczciwie na nie zapracuję. To ciężki teren. W tej chwili nie widzę
miejsca do lądowania.
— A jezioro Sule? Mógłbyś usiąść na lodzie.
Kiwnął głową.
— Myślałem o tym, ale nie wytrzyma ciężaru. O tej porze
lód jest zazwyczaj miękki. Ponoć lecisz do Intusk?
— Zgadza się.
— Może wziąłbyś dodatkowy kurs w ten sam rejon? Mia
łem dostarczyć lekarstwa dla okrętu-szpitala portugalskiej floty
rybackiej. To tylko około pięćdziesięciu mil w głąb morza od
Itvak.
— W porządku — powiedziałem — oczywiście za pienią
dze. A ty gdzie wybierasz się?
— Z zaopatrzeniem do magazynów Królewskiego Gren
landzkiego Towarzystwa Handlowego w Sandvig. Stamtąd mó
głbym polecieć do wraku. Tylko tak pogodzę jedno z drugim.
Po południu mam kurs do Malamusk i nie wolno mi nawalić.
Rozumiałem go. Powiązania z Amerykanami w Malamusk
były zbyt cenne, żeby czekali tylko dlatego, że chciał wcisnąć
dodatkowy lot z kimś dopiero co poznanym. Podpisał umowę
67
na sezon. Jeden lot tygodniowo z prowiantem i zaopatrzeniem
technicznym pokrywał wydatki na całe lato. Reszta to czysty
zysk.
— Zabierasz Vogla z całym towarzystwem?
Zaprzeczył.
— Zawsze zabieram do Sandvig ciężki ładunek Zresztą to
tylko lot zwiadowczy, aby rozejrzeć się za jakimś polem śniego
wym w okolicy. Nie przypuszczam, żebym znalazł czas na lą
dowanie.
— W porządku — powiedziałem. — Lepiej ładuj lekarstwa
na ottera. Nie chcę opóźniać startu. Mam dzisiaj mnóstwo roboty.
— Już są na pokładzie — uśmiechnął się. — Jesteś zawsze
niezawodny, Joe. Zobaczymy się wieczorem we Frederiksmut.
Patrzyłem, jak wspiął się do aermacchi. Ledwie zamknął
drzwi, silnik zaskoczył i już kołował zdecydowanie za szybko
podrywając się do lotu. Pochylił się do przodu, ale miał dosyć
rozsądku, aby odciągnąć drążek, gdy nabierze wystarczającej
mocy. Z rykiem leciał nad przystanią, około dwudziestu stóp
nad wodą, po czym silnik zagrał mocniej i w ostatniej chwili
uniósł samolot, skręcając prosto w słońce. Wszystko to oczywi
ście na moją cześć. Szybko, sprawnie i widowiskowo. Pewnego
dnia zabije się podczas takich akrobacji.
Lot zarówno do Intusk, jak i Itvak poszedł gładko i przed
dwunastą byłem już w Frederiksborgu po trzech pasażerów do
Godthaab. Stamtąd poleciałem do Sondre Stromfiord po ludzi,
którzy przybyli po południu odrzutowcem z Kopenhagi.
O czwartej trzydzieści wracałem z czterema młodymi Duńczy
kami na pokładzie, którzy dołączyli do grupy budowlanych.
Cały dzień była doskonała pogoda, żadnych problemów,
a jednak zmordowałem się, naprawdę umęczyłem. Bolały mnie
ramiona, pod powiekami czułem piasek jakby z niewyspania.
Tak naprawdę potrzebowałem jednego wolnego dnia. Na to
jednak nie mogłem liczyć.
Kiedy dolecieliśmy do Frederiksborga, dwa razy okrążyłem
przystań dla pewności, że mam czysty pas wody. Zobaczyłem,
że Stella bezpiecznie dobiła do brzegu. Stała przycumowana
68
przy głównym molo, a gdy podchodziłem do lądowania, ktoś
pojawił się przy burcie i obserwował mnie. Byłem prawie prze
konany, że to Liana.
Opuściwszy koła prześlizgnąłem się z wody na lądowisko.
Duńczycy pomogli mi zabezpieczyć ottera na noc. Gdy skończy-
liśmy, landrover zabrał ich na budowę. Zaproponowali, że mnie
podwiozą, ale miałem jeszcze sprawę do kierownika przystani,
więc odjechali.
Arnie już czekał, gdy wyszedłem z kapitanatu. Siedząc na
słupku obok ottera palił papierosa i machał żywo w kierunku
Stelli.
Na pokładzie rzeczywiście była Liana w kożuchu i czerwo
nej chustce na głowie.
— Odnoszę wrażenie, że maksymalnie wykorzystujesz
wolny czas — powiedziałem.
— Natychmiast oddałbym wszystkie inne za tę jedną. Co
za kobieta.
— Wydaje mi się, że gdzieś już to słyszałem.
Jeszcze raz kiwnął ręką, a Liana odwróciła się i zniknęła pod
pokładem.
— Oto całe moje życie.
— Nie czaruj — odrzekłem. — Ale, ale, jak ci poszło?
— Pytasz o rejon katastrofy? Niestety, nie najlepiej. Z trud
nością zlokalizowałem samolot. Leży na dnie głębokiej roz
padliny.
— I nie mogłeś wylądować?
— Wykluczone. Teren między wrakiem i Sule jest mało
dostępny. Wypatrzyłem ze dwa miejsca, ale nie ośmieliłbym się
lądowaćbez sprawdzenia gruntu. Mógłbym złamać płozy, skrę
cić kark albo stracić samolot. Nawet duże pieniądze, jakie oferuje
Vogel, nie są warte tego ryzyka.
— A co z jeziorem?
Wzruszył ramionami.
— Była diabelna mgła, więc nie schodziłem zbyt ni
sko. Dostrzegłem tylko, że woda nie zamarzła, ale pływa mnóst
wo kry.
— A więc żaden z nas nie wyląduje?
— Według mnie, tak to właśnie wygląda. Może dałbyś radę
na otterze w końcu września, ale teraz twoje szanse są nikłe.
69
— Powiedziałeś już o tym Voglowi?
— Dziś po południu. Bardzo zdenerwował się, ale wyjaśni
łem mu, że nic więcej nie zrobię — spojrzał na zegarek. — Muszę
iść. Mam jeszcze lot do Malamusk — specjalna dostawa części
do uszkodzonego sprzętu wiertniczego. Za dwie godziny powi
nienem wrócić. Będziesz wieczorem we Frederiksmut?
— Wielce prawdopodobne.
— Zatem, do zobaczenia!
Napełniłem bak ottera paliwem z kanistrów stojących na
skraju pasa. Wciąż jeszcze tam byłem, gdy Arnie wystartował.
Osłaniając ręką oczy przed promieniami zachodzącego słońca
obserwowałem, jak niknął w oddali, a odwróciwszy się, zoba
czyłem Liane.
— Jak się miewa nieustraszony lotnik?
Opróżniłem ostatni pojemnik i zakręciwszy korek przy ba
ku, zszedłem do niej.
— Podróż minęła przyjemnie?
— Miewałam lepsze. Rano zderzyliśmy się z lodem.
— Jakieś uszkodzenia?
— Nie zalało pokładu, jeśli o to panu chodzi. Ale Sorensen
odstawia Stellę jutro do suchego doku.
— Widziała pani Jacka?
Zaprzeczyła.
— Trzyma się na uboczu.
Chciałem ją zapytać o coś, co snuło mi się gdzieś po głowie
Bóg jeden wie dlaczego. Usiadła na tym samym słupku co
przedtem Arnie. Poczęstowałem ją papierosem.
— Powie mi pani coś, jeśli zapytam uprzejmie?
— Proszę spróbować.
— Co tak naprawdę skłoniło panią do przyjazdu?
Nie zdziwiła się.
— Pytał pan Jacka?
— Szczerze mówiąc, tak.
— I co odpowiedział?
— Ponoć chce pani zdobyć główną rolę w jego nowym
filmie.
— No cóż, to brzmi sensownie. — Nie byłem pewien, czy
powiedziała to z odrobiną ironii. Podniosła kołnierz kożusz-
70
ka. — Nie wymyślę lepszego powodu, który sprowadziłby mnie
do tej zapomnianej przez Boga dziury. A pan?
— Nie od razu, ale mógłbym spróbować.
— Bardzo proszę, a tymczsem niech mi pan pomoże prze
nieść rzeczy ze Stelli. Sorensen uważa, że na razie powinnam
przeprowadzić się do hotelu.
Bez słowa skierowała się na molo. Obserwowałem jej ruchy.
Gdy weszła na betonową groblę, spojrzała na mnie.
— Idzie pan?
— Na pewno chce pani tego? — spytałem. — Mam prze
czucie, że pani łatwo przyzwyczaja się.
Zbiłem ją z tropu i zaniemówiła jak młoda dziewczyna na
pierwszej randce. Po chwili doszła do siebie i odezwała się już
bez tej cierpkości w głosie co zwykle.
— Proszę nie robić z siebie idioty — powiedziała niepew
nie i poszła dalej.
Wiedziała, że ruszyłem za nią. Poznałem to po ruchu jej
głowy oraz ramion i z całkowicie nie wyjaśnionej przyczyny —
lub przynajmniej tak to sobie wmówiłem — ścisnęło mnie w żo
łądku.
Jak w wielu innych małych społecznościach żyjących
gdzieś na uboczu, we Frederiksborgu rzadko popełniano prze
stępstwa. Ale mieliśmy oczywiście sierżanta Olafa Simonsena,
policjanta odpowiedzialnego za ład i porządek w mieście, tu
dzież okolicy. Nadzorował teren wielkości sporego angielskie
go hrabstwa.
Popijał w hotelowym barze piwo z Jackiem Desforgem,
gdy tam wszedłem. Był wysokim, szczupłym Grenlandczy-
kiem o twarzy pooranej zmarszczkami po czterdziestu latach
spędzonych w arktycznych zimach. Spokojny, sympatyczny
człowiek, żonaty, ojciec pięciu córek i, jak większość miejsco
wych, bardzo religijny. Ale widziałem też, jak wkurzony do
białości wyrzucał w sobotni wieczór z baru we Frederiksmut
awanturników i pijanych rybaków za pomocą kopniaków
i żelaznej pięści.
W tej chwili, z głową odrzuconą do tyłu, śmiał się z czegoś,
co powiedział Jack. Usiadłem na stołku obok niego.
— Cześć, Olaf. Co się z tobą działo przez ostatnie pięć dni?
Uścisnęliśmy sobie ręce.
— Musiałem pojechać w głąb lądu na drugą stronę lodow
ca, w okolice fiordu Stavanger.
— Jakieś problemy?
— To co zwykle: łowcy reniferów skakali sobie do gardeł.
— Są ranni?
72
— Kilka ciosów nożem, niepoważnego. Myślę, że uspokoi
łem ich. Znasz oczywiście pana Desforge'a. Właśnie mnie uba
wił.
Spojrzałem na Jacka.
— Coś, o czym powinienem wiedzieć?
— Wreszcie miałem swój moment — odparł. — Jakiś czło
wiek prosił o wywiad dla lokalnej gazety. Oczywiście zgodziłem
się. Nigdy nie unikam bezpłatnej reklamy.
— Z jakiego pisma?
Znów zaśmiał się.
— W tym cała rzecz.
Spojrzałem na Simonsena.
— Atuagagdliutit?
Kiwnął głową.
— Właśnie wyjaśniłem panu Desforge, że został uwiecz
niony na łamach jedynej na świecie gazety wydawanej w języku
eskimoskim.
— I właśnie to jest warte jeszcze jednego drinka — skwito
wał Jack.
Simonsen odmówił.
— Beze mnie. Za chwilę wychodzę. Miałem nadzieję, że cię
dzisiaj złapię, Joe. Po powrocie znalazłem wiadomość z komen
dy w Godthaab o samolocie, który odkryła wyprawa z Oxfordu.
Najwyraźniej pan Vogel z Londyńskiego Powszechnego Towa
rzystwa Ubezpieczeniowego zgłosił się do nich z upoważnie
niem z ministerstwa w Kopenhadze, by wszcząć poszukiwania.
Rozumiem, że polecili mu ciebie.
— Zgadza się — opowiedziałem całą historię łącznie z roz
mową z Arnim, a on słuchał uważnie.
— Nie dziwi mnie, że Arnie nie znalazł tam odpowiednie
go miejsca do lądowania na płozach, ale gdyby poczekał, aż
mgła rozejdzie się, zobaczyłby na jeziorze wystarczająco dużo
czystej wody do osadzenia amfibii.
— Jesteś pewien?
Wyjął kawałek papieru z jednej ze swoich przepastnych
kieszeni.
73
— Zobacz. Wyciąg z tygodniowej prognozy pogody od
Amerykanów z Thule. Średnia temperatura była tam wyższa niż
zwykle o tej porze roku.
Spojrzałem na meldunek, który nieco bardziej fachowym
językiem potwierdzał jego słowa.
— To wystarczy. Na ogół są bardzo dokładni.
— Muszą — schował kartkę do kieszeni. — Tak więc mo
żesz lecieć. Odpowiada ci jutro?
Próbowałem zyskać na czasie.
— Cóż to, zostałeś agentem Vogla?
Uśmiechnął się.
— Nawet go jeszcze nie poznałem. Teraz to sprawa urzę
dowa, Joe. Góra zadecydowała, żebym miał na wszystko oko
i sporządził wstępny raport dla ministerstwa w Kopenhadze.
Mało prawdopodobne, aby wysłali tam kogoś wcześniej niż
w przyszłym roku. Jeśli moje sprawozdanie zadowoli ich wraz
z ekspertyzą tego specjalisty, który przyleciał z Voglem, zapew
ne w ogóle zrezygnują z dalszego dochodzenia.
Moment zastanawiałem się, jak Voglowi spodoba się poli
cjant na karku. Ale wróciłem do własnych problemów. A więc
miałem rację. To czekało na mnie w głębi czapy lodowej ponad
rok i nie było ucieczki.
Chwilę w wyobraźni ujrzałem je ponownie — srebmo-nie-
bieskie na tle bezkresnej bieli — i ogarnęło mnie dziwne prze
czucie. Już zbyt mocno wciągnąłem się w wir wydarzeń, by
opierać się. Muszę płynąć z prądem i czekać, co dalej.
— Przypuszczam, że poradzę sobie. Po prostu skoryguję
program na następne dni, ale nie wypadło mi nic aż tak ważne
go, czego nie mógłbym przesunąć.
— Świetnie. Najlepiej wylecieć rankiem. Przygotujesz się
na siódmą?
— Nie ma sprawy. Ty spotkasz się z Voglem, czy ja?
— Załatwię to. Przynajmniej poznam go.
— Byłbym zapomniał — powiedziałem. — Lubię znać
szczegóły. Ten wrak leży około dziesięciu mil na wschód od
jeziora. Jak dostaniemy się tam?
— Na nartach, oczywiście. Zajmie nam to ze trzy godziny.
— Zgadza się, jeśli chodzi o nas, ale co z innymi? Może nie
umieją jeździć na nartach?
— To nauczą się — odparł spokojnie.
— A kobieta?
Wzruszył ramionami.
— No dobrze, pociągniemy ją na lekkich sankach, ale faceci
założą narty lub pójdą pieszo, a to będzie ciężki marsz, wierz mi.
— Dobra. Ty dowodzisz.
Nasunął czapkę zgodnie z regulaminem, zerkając w lustro
nad barem.
— W razie czego wpadnę do ciebie później. Gdzie cię
szukać?
— Zamierzałem dla odmiany zjeść coś we Frederiksmut.
Dawno tam nie byłem.
— We Frederiksmut? Spodziewaj się tam niezłego balu,
ostrzegam. Oczekują portugalskiego szkunera.
Kiwnąłem głową.
— Widziałem, jak wpływał do fiordu. Kto jest kapitanem?
Znam kogoś z załogi?
— Da Gama — zaśmiał się ponuro. — Na twoim miejscu
nie ruszałbym się dziś stąd.
Wyszedł, a Desforge zapytał:
— Kim, u diabła, jest Da Gama — Frankensteinem?
— Coś w tym rodzaju. Przypływa po zaopatrzenie mniej
więcej raz w miesiącu i zawsze sprawia kłopoty. Pewnego dnia
zabije kogoś, jeśli jeszcze tego nie zrobił.
— To brzmi zachęcająco — rzekł Jack. — Chyba wybiorę
się z tobą. Chętnie poruszam się trochę, a przy okazji zejdę
z oczu Hanie. Nie chcę jej widzieć, dopóki nie będę gotowy.
— Dobrze — zgodziłem się. — Jeszcze coś załatwię. Wrócę
za piętnaście minut.
Został przy barze, a ja z recepcji zadzwoniłem na lotnisko.
Poinformowałem, że zjawię się za dwa dni podkreślając, że
załatwiam sprawę wagi państwowej i poprosiłem, by powiado
mili zainteresowanych z Godthaab i Sondre radząc im, by zmo
dyfikowali plany albo skorzystali z usług innych przewoź
ników. Jak przypuszczałem, obyło się bez większych proble
mów. Wróciłem więc do pokoju, zrzuciłem kombinezon
75
i wziąłem szybki prysznic Właśnie wciągałem gruby norweski
sweter, gdy usłyszałem pukanie do drzwi. To była Liana.
— Szukam Jacka. Nie wie pan, gdzie podziewa się teraz?
— Nie — skłamałem beztrosko, po czym przekornie doda
łem: — Ale wiem, gdzie będzie później. W knajpie Frederiksmut
przy końcu głównej ulicy.
— W takim razie tam spotkam się z nim.
Potrząsnąłem głową.
— Na pani miejscu zrezygnował bym. Brutalni rybacy, mocne
trunki i sala pełna dymu — to nie dla małych dziewczynek.
— Akurat. Prędzej mi kaktus na dłoni wyrośnie, Joe Marti
nie — odparła i poszła korytarzem do pokoju.
Frederiksmut odwiedzali bywalcy bynajmniej nie z elity.
Takie przybytki są na całym świecie od Singapuru po Jackson
Falls w Wyoming. Był to dwupiętrowy drewniany budynek
z werandą od frontu. Można sobie tylko wyobrazić, co działo się
na górze. Natomiast za wahadłowymi drzwiami była duża sala,
gdzie serwowano mnóstwo niewyszukanych, ale smacznych
potraw, trunki wszelkiego rodzaju, a także nęciły wdziękami
„lekkie" kobietki. Jedyną bezsensowną rzeczą była wielka bły
szcząca szafa grająca włączona non-stop.
Usiedliśmy przy stole w głębi sali, nie opodal baru. Zamó
wiłem dla nas stek z frytkami i piwo tylko dla Desforge'a. Szafa
wyła na całego, a wokół tłoczyli się młodzi Grenlandczycy. Nie
którzy podrygiwali miejscowym zwyczajem. Jack jęknął z roz
paczą.
— Czy nie ma już nic świętego? Poszukuję na północy
polarnego niedźwiedzia, powrotu do odwiecznego zmagania
się człowieka z dziką przyrodą, harpunów i spodni z foczej skó
ry, a co widzę?
— Sztruksy i słuchasz Beatlesów.
— Niebawem właściciel znanych domów towarowych
otworzy tu filię.
Zaprzeczyłem.
76
— Niechby tylko spróbował, natychmiast zaoponuje Kró
lewskie Grenlandzkie Towarzystwo Handlowe. Może nie ma
już monopolu, ale ciągle coś tu znaczy.
Tłum gęstniał. Gromadnie przybyli pracownicy budowlani,
złaknieni rozrywki po dwunastogodzinnej pracy, przybrzeżni
rybacy, zawodowi myśliwi, Duńczycy i Islandczycy, kilku po
szukujących szczęścia Norwegów oraz Grenlandczycy, niektó
rzy przypominający Skandynawów, inni z wyglądu stuprocen
towi Eskimosi, ale rodzice większości z nich najwyraźniej repre
zentowali obydwie nacje.
— Wiesz, mój stary trzymał nas krótko — powiedział Jack,
gdy czekaliśmy na jedzenie. — Umarł, gdy miałem siedem lat
i rodzina musiała rozdzielić się. Mnie wysłano do ciotki Klary
w Wisconsin.
— Byłeś z nią w dobrych stosunkach?
— Znakomitych. Zabierała mnie do kina, a ojciec zawsze
mi zabraniał. To były jeszcze filmy nieme. Wyobraź sobie, że
ciągle pamiętam archiwalny obraz Wykolejeńcy, przerabiany kil
ka razy. Oglądałem wersję z Noah Beery i Milton Sills. Utkwiła
mi w głowie scena diabelnej awantury w barze nieomal dokład
nie takim jak tutaj. Zabawna jest nasza pamięć. Od lat o tym nie
myślałem.
Do stołu podawała młoda Eskimoska o wyzywającym wy
glądzie, w czarnej jedwabnej sukience numer za ciasnej. Stawia
jąc talerz, pochyliła się nad Desforgem tak nisko, że przylgnęła
biustem do jego ramienia. Poprosił ją o butelkę whisky, ona zaś
bezwstydnie mrugała sztucznymi rzęsami, osłaniającymi jej
skośne oczy o kształcie migdału, co wyglądało wręcz nieprzy
zwoicie. Gdy przeciskała się do baru, ktoś klepnął ją w tyłek,
wywołując salwę śmiechu. Nie protestowała też, gdy brodaty
rybak w nieprzemakalnej kurtce przyciągnął ją i pocałował,
a następnie przekazał sąsiadowi.
— Wiesz, czasami chce mi się rzygać — odezwał się Desfor-
ge. — I pomyśleć, że dumni niegdyś ludzie zeszli tak nisko.
— Na nieszczęście prymitywne rasy zwykle przyswajają
najgorsze strony cywilizacji, a nigdy zalety — powiedziałem.
Kiwnął głową.
77
— To samo widziałem w rezerwacie Siuksów. Wspaniali
ludzie zachowujący się dla turystów jak cyrkowcy.
— Wkrótce wyginą.
— Zapewne — sposępniał. Dziewczyna przyniosła butelkę
z dwiema szklankami. Desforge nalał sobie do pełna.
— Myślałem o małym polowaniu na renifery, póki Stella
jest w suchym doku.
— A wymyśliłeś rejon?
— Barman z hotelu sugerował Sandvig. Zdaje się, że tam
zachowało się jeszcze kilka starych osad wikingów, a przynaj
mniej jakiejś resztki. Chyba warto tam pojechać, nawet gdyby
łowy nie udały się.
— Niezły pomysł — odparłem. — Właśnie tam mieszka
Olaf Rasmussen, którego chciałbym ci przedstawić.
— Rasmussen? Czy z nim spokrewniona jest pokojówka
Gudrid?
— To jej dziadek, prawdziwy stary wiking. Skończył już
chyba siedemdziesiąt pięć lat. Ma farmę w pobliżu Sandvig
i stado ośmiuset owiec, ale większość czasu poświęca na wyko
paliska w starej osadzie, leżącej na jego gruncie.
— Myślisz, że spędzi ze mną kilka dni?
— Z pewnością. Jest niezwykle gościnny. Czyżbyś znów
uciekał przed Lianą?
— Nie, zabiorę ją, jeśli zechce. Jak się tam dostać?
— Możesz wynająć Arniego, o ile ma wolne, lub lecieć
z nami, jeśli przyjdziesz o siódmej na lotnisko. Po drodze zatrzy
mujemy się w Sandvig.
— Już zapomniałem, że istnieje taka godzina. Ale to dobry
pomysł.
W tym momencie zauważyłem w drzwiach Vogla, Ralfa
Strattona i Sarę Kelso. Hans zobaczył mnie w tej samej chwili
i powiedział coś do pozostałych. Z uśmiechem zbliżał się do nas
wraz za współtowarzyszami.
— Przeprowadziłem niezwykle interesującą rozmowę
z sierżantem Simonsenem, panie Martin. Wygląda na to, że
mimo wszystko mamy jakąś szansę.
— To ciągle zależy od tego, co zastaniemy na miejscu —
powiedziałem, gdy sadowili się przy stole. — Nawet jeśli wylą-
78
dujemy na wodzie, musi sprzyjać pogoda. Dzisiaj rano na przy
kład Arnie Fassberg nawet nie widział dokładnie jeziora, gdyż
była gęsta mgła.
— Czy to normalne? — zapytał Stratton.
Przytaknąłem.
— Zdarza się również w lecie. Nagle zaczyna siekać grad,
deszcz, a nawet śnieg i nadchodzi mgła. Za godzinę znów niebo
jest lazurowe, aż trudno uwierzyć. Nawiasem mówiąc, jeździcie
na nartach?
— Urodziłem się i wychowałem w Tyrolu w Austrii — wy
jaśnił Vogel — co znaczy, że już jako pięciolatek docierałem do
szkoły na nartach. Pan Stratton natomiast spędził tylko dwa
zimowe urlopy we Francji, ale wierzę, że to doświadczenie
okaże się więcej niż wystarczające.
— Obawiam się, że jestem niechlubnym wyjątkiem —
stwierdziła Sara — ale sierżant Simonsen twierdzi, że to nie
problem.
— O ile wiem, czeka panią wręcz królewska podróż —
zapewnił Desforge. — Nawet włos z głowy pani nie spadnie
w drodze. A teraz może napijemy się?
Tymczasem gwar wzmagał się. Na niewielkim parkiecie
kłębił się tłum, z ciemnych kątów co jakiś czas dobiegały okrzy
ki, a brzęk tłuczonego szkła niósł się echem wśród oparów pa
pierosowego dymu.
— Trudno to porównywać z londyńskim Hiltonem. —
Desforge pochylił się ku Sarze. — Nie wolałaby pani zmienić
lokalu?
— Och, jestem pod dobrą opieką — odrzekła. — Napra
wdę bawię się całkiem nieźle.
Chwilę później w drzwiach ukazał się Da Gama, a za nim
sześciu ludzi z załogi. Był to olbrzym w obcisłym dwurzędo
wym płaszczu i starej czapce, wciśniętej na czarne tłuste włosy.
Miał płaskie kości policzkowe i małe świńskie oczka, skórę zaś
tak ciemną, że zawsze podejrzewałem go o domieszkę murzyń
skiej krwi.
Szafa ciągle ryczała, ale rozmowy na moment ucichły. Da
Gama powiedział coś przez ramię do jednego z mężczyzn i za
śmiał się odpychająco, co nie wiedzieć czemu rozluźniło atmo-
79
sferę i znowu zapanowała wrzawa. Najkrótszą drogą, przez
środek zatłoczonego parkietu, ruszył do baru, a wszyscy naty
chmiast usuwali się na boki.
Desforge ponownie napełnił pustą szklankę.
— A więc to jest Da Gama? Sądząc po wyglądzie, ma mózg
wielkości fasoli.
— Trzeba uważać na jego ręce — ostrzegłem. — Łamie ko
ści jak zapałki.
Zadziwiła mnie reakcja Strattona. Zbladł, a w oczach poja
wił się dziwny błysk. Teraz zauważyłem, że nie zdjął rękawi
czek. Były z miękkiej czarnej skórki, zapewne drogie i robiły
wrażenie śmiertelnie groźnych. Nagle zrozumiałem ponad
wszelką wątpliwość, jak trafnie oceniłem tego człowieka od
pierwszego rzutu oka. Był zniewieściały, ale twardziel. Ludzie
często błędnie oceniają homoseksualistów. Może właśnie ta su-
permęskość Da Gamy tak go wzburzyła.
— To ci facet, prawda? — zauważyła Sara.
— Zależy od punktu widzenia, złotko. — Stratton w sku
pieniu palił tureckiego papierosa, wciąż skrywając dłonie w
rękawiczkach. — Dziwię się, że chodzi na tylnych kończynach.
Sądziłem, że rasa ludzka nieco rozwinęła się przez ostatnie pół
miliona lat.
Miał absolutną rację. Da Gama był zwierzęciem, bezdusz
nym, wymóżdżonym brutalem, dzikim okrutnikiem i sadystą.
Kiedy dorwał się do kogoś, wdeptywał w ziemię bez skrupułów,
jak przeciętny człowiek mrówkę.
Oczy Desforge'a niepokojąco błysnęły, co zupełnie nie spo
dobało mi się. Nalał sobie kolejną whisky i zaśmiał się nerwowo.
— Znacie to powiedzenie? Większy dotkliwiej upada.
— Takie gadanie może prowokować, Jack — stwierdzi
łem. — Coś ci powiem. Da Gama nigdy pierwszy nie zaczyna.
Zostawia to innym. Dzięki temu jeszcze nie trafił do ciupy. Ale
zawsze kończy walkę. W czerwcu trwale okaleczył żeglarza w
Godthaab, a przed miesiącem tu właśnie nieomal zabił łowcę
reniferów.
— Oczekujesz, że padnę przed nim na kolana?
Zanim odezwał się, w drzwiach stanęła Liana wsparta na
ramieniu Arniego, ubrana w niebrzydkie futerko z norki. Za-
80
trzymała się na szczycie schodów lustrując salę, aż zauważyła
mnie. Długą chwilę z obojętną twarzą wytrzymała moje spojrze
nie, po czym podała paltko Arniemu. Miała na sobie tę niesamo
witą złocistą sukienkę z naszytymi perłami, jakby płonącą w
przyćmionym świetle. Wywarła zamierzony efekt i na sali jedy
nie nie zamarła grająca szafa.
Wreszcie skierowała się w naszą stronę. Ponownie rozległ
się zgiełk, przeplatany złowieszczym rechotem. W bezruchu
czekałem, kiedy dach runie nam na głowy.
6 — Nie dofcMtcnny kH
Desforge zerwał się na nogi i wyciągnął ramiona.
— „I spójrzcie, oto kobieta z Babilonu" — zadeklamował.
Spędziliśmy już we Frederiksmut ponad godzinę, a on w tym
czasie wypił połowę butelki whisky, którą zamówił w barze.
Chyba dopiero teraz zorientowałem się, że zapewne popijał
cały dzień, ponieważ po raz pierwszy odkąd go znam, robił
wrażenie podchmielonego. Bełkotał, przesadnie gestykulo
wał, a potargane włosy spadały mu na czoło, co w zestawieniu
z siwą brodą i imponującą sylwetką sprawiało, iż wyglądał na
człowieka, któremu lepiej zejść z drogi, nawet w miejscu takim
jak to.
Ludzie już przyglądali się nam ze względu na niego, jak
i na Lianę. Desforge'a rozpoznano, co nie dziwiło, gdyż nakrę
cił ponad sto filmów, w większości dubbingowanych na wszy
stkie języki świata. Idol każdego mężczyzny — dwuręki Jack,
bohater tysięcy karczemnych awantur, z których zawsze wy
chodził zwycięsko. Ciągle udowadniał swoją wyższość ni
czym rewolwerowiec z Dzikiego Zachodu — a to pijakowi
o wybujałych ambicjach, to znów marynarzowi na przepust
ce, który natknąwszy się na niego w barze, koniecznie chciał
się z nim zmierzyć.
Przedstawił Lianę obecnym, a Arnie przyniósł krzesło. Cie
kawie zareagowali siedzący przy stole goście. Vogel wpatrywał
się w nią z nie ukrywanym podziwem, a z oczu wyzierał mu
najstarszy w świecie sygnał. Równie mocne, choć nieco inne
82
wrażenie wywarła na Strattonie. Najwyraźniej olśniła go. Pode
jrzewałem, że głównie blaskiem złota. Sara przywołała na twarz
półuśmiech, na jaki zdobywa się większość kobiet, gdy pojawia
się bezkonkurencyjna piękność. Zimnymi oczami niczym kom
puter taksowała strój i dodatki, które niechętnie oceniła jako
świetne.
Desforge objął ją ramieniem i przycisnął.
— Hej, Arnie — powiedział. — Zabieram jutro Lianę do
Sandvig na małe polowanko na renifery. Podrzucisz nas tam?
— Chciałbym — odparł Arnie — ale bladym świtem lecę
do Sondre.
Sara właśnie zamierzała zapalić papierosa, ale znieruchomiała
patrząc nań wrogo. Zlekceważył to i uśmiechnął się do mnie.
— Olaf Simonsen powiedział mi, że mimo wszystko spró
bujesz lądować na Sule.
— Zgadza się.
— Mam nadzieję, że pokazał ci właściwy komunikat meteo.
Lepiej, że to ty, a nie ja — dotknął ramienia Liany. — Zatańczy
my?
Rzuciła mi krótkie spojrzenie, po czym odsunęła krzesło ze
słowami:
— Z przyjemnością.
— To cholernie dobry pomysł. — Desforge wstał, lekko
chwiejąc się i wyciągnął rękę do Sary. — Chodźmy, pokażemy
im, jak to należy robić.
Vogel próbował ukryć niezadowolenie, ale nie zwracała na
niego uwagi. Właśnie leciał niezły kawałek i na parkiecie tłoczyli
się goście. Obserwowałem, jak szli, a potem spojrzałem na Po
rtugalczyków w drugim końcu sali. Rozbierali Lianę oczami, co
nie dziwiło, jednak znaczące było to, że niewiele mówili. Da
Gama oparł się o bar, a z ust zwisał mu papieros. Z kamienną
twarzą bezustannie wodził oczami za Desforgem.
Jako trzynastolatek nieoczekiwanie musiałem zagrać w za
stępstwie na skrzydle w szkolnym meczu rugby. Przeżyłem
wtedy moment chwały, gdy podprowadziłem kapitana druży
ny na odległość jarda od linii bocznej, udaremniając zwycięstwo
przeciwnikom. Po meczu wielki umięśniony osiemnastolatek
dał mi wycisk w łazience i zagroził, żebym więcej nie wchodził
83
mu w drogę, bo oberwę gorzej. Już nigdy nie zagrałem, ale
najważniejsze, że wówczas znienawidziłem przemoc i nabrałem
wstrętu do osiłków pokroju Da Gamy, co jest znacznie
groźniejsze w skutkach.
Rozróba czaiła się w barze, wisiała w po wietrzu jak napięcie
przed burzą, zmieszana z dymem, potem i oparami alkoholu.
Przenikała do mózgu, aż poczułem się odurzony. Dziwny ner
wowy spazm ogarnął mnie zimną falą.
Zaczęło się z najmniej oczekiwanej strony. Z szafy dobiegała
następna piosenka. Ralf Stratton bez słowa przepchnął się przez
tłum i klepnął Arniego po ramieniu. Ten niechętnie puścił Liane.
Wrócił do stołu, a ja, kiwnąwszy głową w ich kierunku, stwier
dziłem:
— Dobrze im idzie.
— Sądzę, że na więcej go nie stać — uszczypliwie odparł
Arnie.
Da Gama powiedział coś do faceta o plugawej twarzy
w zatłuszczonej skórzanej kurtce. Mężczyzna przecisnął się
wśród ciżby i klepnął Strattona. Ten tańczył dalej. Portugal
czyk znów spróbował i Stratton zniecierpliwiony strząsnął
jego rękę.
W garniturze z Savile Row i krawacie z RAF-u, zniewieściale
wyglądający Anglik wyróżniałby się w takim miejscu, nawet nie
tańcząc z piękną dziewczyną i nie przyciągając przez to spojrzeń
mnóstwa osób. Kolejne zdarzenia zaszokowały zgromadzo
nych, chociaż mnie szczególnie nie zaskoczyły.
Portugalczyk złapał Strattona za klapy. Nikt nie zobaczył
dokładnie, co właściwie zaszło, ale cokolwiek to było, efekt
okazał się druzgocący. Przypuszczam, że Stratton kopnął go
w pachwinę, ponieważ Portugalczyk zagłuszył nawet jazgot
grającej szafy. Teraz Stratton znad lewego ramienia kantem
dłoni walnął go w szyję.
Facet upadł, tłum rozstąpił się i rozpętało się piekło. Stratton
ledwie odepchnął na bok Lianę i już miał pełne ręce roboty. Jakiś
Portugalczyk runął na niego. Ten cofnął się i podniósłszy kolano,
wyrzucił do przodu nogę. Ugodził go najniżej, jak tylko można,
i napastnik padł na podłogę jak kamień. Ale następni czterej
otoczyli go zbyt ciasno, więc nie mógł kontynuować tej koron-
84
kowej roboty. Gdy padał, Arnie już pędził, jednak Desforge,
z rykiem niczym zraniony lew, wyprzedził go.
Złapawszy jednego z mężczyzn za szyję i spodnie, rzucił
nim przez parkiet, aż ten uderzył głową w stół, który załamał się
pod ciężarem. Odpryski z rozbitych szklanek i butelek poleciały
w tłum. Jakaś kobieta krzyczała. Jack zajął się drugim z męż
czyzn, atakujących Strattona. Przyłożył mu pięścią jak maczugą
prosto w odsłonięty kark.
Arnie skoczył z rozpędu na plecy kolejnego faceta, razem
kotłowali się na podłodze, sięgając sobie do gardeł. Został już
ostatni z napastników, ciągle pochylający się nad Strattonem.
Zaciekle próbował wykopać z niego życie. Stratton zdołał
przeturlać się nieco dalej i złapawszy go za nogę, powalił na
ziemię. Desforge ruszył z odsieczą, ale nie zdążył. Da Gama,
który przez te kilkadziesiąt sekund obserwował z baru całe
zamieszanie, zdecydował się teraz na interwencję. Z zadzi
wiającą jak na takiego olbrzyma szybkością przedarł się przez
tłum i od tyłu zacisnął w stalowym uścisku rękę wokół tcha
wicy Desforge'a.
Zarówno Arnie, jak i Stratton byli zajęci i najwyraźniej nikt
inny nie zamierzał mu pomóc, a Da Gama dusił coraz mocniej.
Jack z purpurową twarzą daremnie próbował uwolnić się od
tego śmiertelnego uścisku.
Ogarnęły mnie dreszcze, głowa spuchła jak balon,
a wrzask hałastry walił we mnie niczym fale o daleki brzeg,
Wiedziałem, że Liana krzyknęła, choć nic nie usłyszałem, po
czym rzuciła się na Da Gamę jak dzika kotka. Odepchnął ją
prawą ręką, wzmocnił uścisk i nagle w miejsce kamiennej
maski pojawił się jeden z najokrutniejszych uśmiechów, jakie
kiedykolwiek widziałem.
Myślę że raz na zawsze próbowałem zniszczyć wszystkie
sadystyczne, bezrozumnie kreatury jakie w życiu spotkałem,
kiedy rozbiłem krzesło na głowie i barkach tego dzikusa.
Przez chwilę ucieleśniał wiele osób naraz. Kapitana szkolnej
drużyny rugby, który sponiewierał mnie jako chłopaka, star
szego kadeta nadzorującego chrzest bojowy rekrutów, gdy
wstępowałem do marynarki, i pewnego porucznika w Siłach
Powietrznych Marynarki, znęcającego się nad młodymi,
85
niedoświadczonymi pilotami. Ale przede wszystkim widziałem
w nim pielęgniarza z ośrodka, gdzie leczyłem się, istnego po
twora, czerpiącego sadystyczną przyjemność z bicia do nieprzy
tomności umysłowo chorych ludzi tylko dlatego, że ich histery
czne wrzaski przeszkadzały mu w grze w karty w czasie noc
nych dyżurów.
Krzesło pękło od uderzenia. Podniósłszy je walnąłem po
nownie i tym razem rozpadło się na dobre. Da Gama krzyknął
z bólu i puścił Desforge'a. Kiedy odwrócił się ociekający krwią,
rzuciłem mu w twarz resztki krzesła i cofnąłem się.
Ruszył do mnie z wyciągniętymi rękami. Odskoczywszy na
bok, kopnąłem mu krzesło prosto pod nogi. Potknął się i zwalił
na podłogę. Złapałem za szyjkę butelkę z wódką i rozbiwszy
o kant baru, przycisnąłem go kolanem, zanim drgnął.
Rozbite szkło było niebezpieczną bronią. Przyłożyłem mu je
do gardła. Ostra krawędź raniła naprężone mięśnie. Pchnięcie
i byłoby po nim. Wiedział o tym i strach wylazł z niego jak
szumowiny na powierzchnię wody.
Nigdy nie dowiem się, czy zabiłbym go wówczas, bowiem
odgłos wystrzału przebił się przez wrzawę i oprzytomniałem.
Zapanowało milczenie podobne do ciszy na morzu po gwałtow
nym sztormie. Olaf Simonsen wysunął się z automatycznym
pistoletem w prawej ręce.
— Wystarczy, Joe — powiedział po angielsku. — Teraz ja
się tym zajmę.
Wstałem i ostrożnie położyłem butelkę na kontuarze. Nadal
byłem oszołomiony, jakby wszystko działo się poza mną. Do
strzegłem, że Da Gama wciąż leży, a Arnie z Sarą pomagają
wstać Desforge'owi. Stratton jaskoś ocalał bez większych obra
żeń i stojąc na skraju parkietu spokojnie ścierał chusteczką krew
z policzka.
Simonsen ustawił Da Gamę i tych z załogi, którzy utrzymy
wali się na nogach rzędem, plecami do baru. Dwaj leżeli nieprzy
tomni na podłodze, a ten, którym Desforge rzucił jak workiem
z węglem, siedział na krześle, ściskając złamane ramię.
Simonsen podszedł do mnie z automatem gotowym do
strzału. Zdawałem sobie sprawę, że Da Gama obserwuje mnie,
ocierając krew z brody.
86
— Idź do domu, Joe — znowu odezwał się po angielsku. —
I zabierz znajomych. Porozmawiamy później.
Głupio wpatrywaliśmy się w niego, gdy zjawiła się Liana w
futrze na ramionach. Była blada i roztrzęsiona, ale głos miała
spokojny.
— Lepiej wyjdźmy, Joe, póki jeszcze możemy.
Chwyciłem mocno jej wyciągniętą rękę i podążyłem za nią
jak baranek.
Niewiele wiedziałem z tego, co działo się potem, dopóki
strumień lodowatej wody pod prysznicem nie otrzeźwił mnie
na dobre. Wytrzymałem całe dwie minuty, po czym wysuszy
łem się ręcznikiem. Ubierając się usłyszałem pukanie do drzwi.
Wszedł Arnie. Na prawym policzku, gdzie przyłożył mu pięścią
przeciwnik, widniał brzydki siniak. Zauważyłem też startą skó
rę na dłoni, ale uśmiechał się wesoło.
— Co za noc! Jak się czujesz?
— Przeżyję. Co z Desforgem?
— Jest z Lianą, a ja idę do domu zmienić ubranie. Całą
koszulę mam we krwi, na szczęście nie moją. Za pół godziny
spotkamy się w barze.
Zniknął, ja zaś ubrałem się i poszedłem do Desforge'a. Za
pukałem. Otworzyła Liana.
— Jak się czuje? — zapytałem.
— Sam zobacz.
Leżał na plecach z uchylonymi ustami, przykryty puchową
kołdrą. Pochrapywał rytmicznie.
— Ostatecznie whisky go pokonała — stwierdziła — Kiedy
obudzi się, pewnie pomyśli, że to był tylko szalony sen.
— Ja właśnie tak się czuję — powiedziałem.
Spojrzała na mnie z uwagą i najwyraźniej chciała coś dodać,
gdy usłyszeliśmy pukanie. W drzwiach ujrzeliśmy Sarę.
— Chciałam dowiedzieć się, jak się miewa pan Desforge?
Liana skinęła w kierunku łóżka.
— Gdyby fani go teraz zobaczyli...
Sara zbliżyła się do posłania.
— Często bywa w takim stanie?
87
— Zaledwie cztery, pięć razy w tygodniu.
Położyła portfel z krokodylej skóry na szafce przy łóżku.
— Zostawię tutaj. Znalazłam go we Frederiksmut, pewnie
wypadł w czasie walki.
— To na pewno Jacka?
Przytaknęła.
— Zajrzałam do środka. Między innymi znalazłam list ad
resowany do niego — ruszyła do drzwi, ale zatrzymała się. —
Urządził pan niezłe przedstawienie, Martin. Jest pan pełen nie
spodzianek. Zastanawiam się nad biegiem zdarzeń, gdyby nie
zainterweniował sierżant.
— Tego nigdy nie dowiemy się, pani Kelso, nieprawdaż?
— Też tak sądzę.
Zamknęła cicho drzwi, a Liana powiedziała:
— Możemy chyba zostawić go w spokoju. Pójdziemy do
mnie? Chciałabym porozmawiać.
Mieszkała obok, czego spodziewałem się, a jednak poczu
łem ten sam irracjonalny gniew co wcześniej. Było to równie
irytujące, co niewytłumaczalne. Niezwykłe pociągająca, ale na
leżała przecież do Jacka Desforge'a, choć ten fakt nie sprawiał
mi przyjemności.
Usiadłszy na parapecie, założyła nogę na nogę, odsłaniając
do połowy uda. Poprosiła o papierosa. Trzęsącymi rękami pod
suwałem zapałkę.
— Co właściwie pani Kelso tutaj robi? — zapytała.
To był równie dobry temat rozmowy jak każdy inny, więc
opowiedziałem. Słuchała uważnie ze zmarszczonym czołem
i nie rozchmurzyła się nawet wtedy, gdy skończyłem.
— Wygląda na to, że Stratton świetnie sobie radzi w nie
bezpieczeństwie jak na przedstawiciela towarzystwa ubezpie
czeniowego — skomentowała. — Z drugiej strony, też nieźle
spisałeś się.
— Pewnie wyglądałem niezwykle prymitywnie w porów
naniu ze Strattonnem.
— Ale zadziałałeś skutecznie — odparła. — Brutalnie i efe-
ktywnie. Takich rzeczy raczej nie uczą w City? Na przykład
sztuczka z butelką niezupełnie zgadzała się z Kodeksem
Queensberry.
88
— Świat, w którym żyłem i nauczyłem się tego, kierował
się jedyną zasadą: „Załatw innego, zanim ciebie załatwi".
— Opowiesz o tym? — zapytała wprost.
— Czemu nie — wzruszyłem ramionami. — To krótka hi
storia. Mówiłem ci już, że latałem w Siłach Powietrznych Mary
narki w roku 1951, wówczas trwała wojna.
— Korea?
Przytaknąłem
— Nie zrozum mnie źle. To nie była bitwa o Anglię. Star
tując z lotniskowca kontrolowaliśmy wybrzeże, a północno-
koreańscy piloci wcale tak nie chcieli tłuc się. Lądowanie na
lotniskowcu to nie lada sztuka, nawet w czasie pokoju zdarza
się, że rozbijają się samoloty. Dodawaliśmy sobie ducha najpro
stszą metodą.
— Whisky? — wtrąciła.
— Dla mnie rum. Ale byłem wyjątkiem, rzadkim ptasz
kiem, który nie toleruje mocnych trunków. Wiesz, że alkoholizm
to choroba. Tylko nieliczni zdają sobie z tego sprawę. Bóg jeden
wie, jak przeżyłem do zakończenia służby. Kłopot polegał jed
nak na tym, że nie potrafiłem tego przerwać.
— I zniszczyłeś małżeństwo?
— Z pewnością nałóg pomógł. Wspominałem ci, że pewne
go dnia, gdy już ani chwili nie wytrzymywałem w biurze, po
prostu odszedłem.
— I wtedy zrobiłeś kurs na pilota handlowego?
— Dopiero po dziewięciu miesiącach. Właśnie w tym cza
sie nauczyłem się, do czego służą rozbite butelki, jak skutecznie
przygnieść człowieka butem i ogrzewać się na nabrzeżnej ławce
gazetą Evening Standard, wsuniętą pod koszulę. Zanim wyrwa
łem się z tego, poznałem wszystkie domy noclegowe w Londy
nie.
— Co właściwie zdarzyło się?
— Po kolejnej bijatyce w jakiejś melinie wylądowałem
w areszcie, a policja zawiadomiła Amy, która poszukiwała mnie
od miesięcy. Dodam, że już wcześniej przeżywała to dwukrot
nie. Załatwiła mi klinikę, gdzie eksperymentalnie leczono alko
holików. Nie wiem, dlaczego uważała, że jest mi coś winna.
Resztę — jak powiadają w powieściach — znasz.
89
Kiwnęła głową.
— Ale przetrwałeś i tylko to się liczy.
— Czasami wątpię.
Wyglądałem przez okno. Potem spojrzałem na powabne
nogi, głęboką szparkę między piersiami w luźnym dekolcie su
kienki i niespodziewanie dotknąłem jej ramienia. Natychmiast
padła mi w objęcia. Całowałem ją mocno i długo, a gdy wreszcie
wyrwała się, oddychała z trudem.
— A już myślałam, że myliłam się.
To była uwaga całkowicie w jej stylu, mimo to zirytowałem
się i przekornie zapragnąłem ją zranić.
— Jesteś pewna, że Jack nie przywoła cię za chwilę, a może
zechce to robić wieczorem?
Z namysłem cofnęła się o krok, ale nie wybuchła ani nie
uderzyła mnie w twarz. Obyło się bez dramatycznych gestów.
Po prostu spokojnie powiedziała:
— Jak na tak bystrego chłopaka zachowałeś się jak głupiec.
Poczekaj, coś ci pokażę.
Wróciła po chwili z portfelem z krokodylej skóry, znalezio
nym przez Sarę we Frederiksmut. Wyjęte zeń kopertę i podała mi.
— Przeczytaj.
To był list od Milta Golda, na który czekał Desforge. Treść
kompletnie mnie zaskoczyła. Gold nie tylko opóźniał rozpoczę
cie zdjęć, ale wręcz zrezygnował z filmu, ponieważ sponsorzy
za żadną cenę nie chcieli Jacka. Przepraszał, ale cała sprawa
wymknęła mu się z rąk. Do tego dorzucił jeszcze wiadomość, że
kalifornijski majątek Jacka zajął komornik do czasu rozprawy
wniesionej przez wierzycieli.
Zastanawiałem się nad tym wszystkim, aż Liana wyrwała mi
list z ręki, starannie złożyła i schowała do koperty.
— Dlaczego nie powiedział mi prawdy? — spytałem.
Wzruszyła ramionami.
— Syndrom pana Micawbera, kochany, czyli rozpaczliwa
nadzieja, że może coś zmieni się.
— A ty wiedziałaś?
— Tak.
— Skoro nic nie mogłaś zyskać, po co przyjechałaś?
90
— Ponieważ chciałam, a on potrzebował przyjaciela, czego
zapewne nigdy nie zrozumiesz — stała tak opierając rękę na
biodrze, filigranowa i bardzo wyzywająca. — Pragnęłam po
prostu uzmysłowić mu, że nie jestem na niczyje zawołanie.
Oczywiście sypiałam z Jackiem, ale tylko dlatego, że miałam na
to ochotę, bez żadnego innego powodu. A teraz łaskawie zjeż
dżaj do diabła.
Nie dyskutowałem wiedziony intuicją, że każda próba prze
prosin byłaby najgorszym z możliwych rozwiązań. Posłusznie
zatem wyszedłem.
Arnie siedział już w barze obok Simonsena. Wstał, gdy
zbliżyłem się.
— Właśnie zbierałem się. Gdzie Liana?
— Wpokoju, ale na twoim miejscu nies pieszyłbym się. Jest
wściekła.
— Żyj niebezpiecznie, to moje motto — odparł i wyszedł.
Zamówiłem sok pomidorowy i usiadłem przy Simonsenie.
— Kiedy założy mi pan kajdanki, sierżancie? — zapytałem.
Potraktował to na pół serio.
— Nie sądzę, aby to było konieczne. Jak czuje się pan De-
sforge?
— Odsypia. Nie zdziwiłbym się, gdyby rano niewiele pa
miętał. A co z Portugalczykami?
— Jeden został w szpitalu ze złamaną ręką. Da Gama z in
nymi wrócił na szkuner z poleceniem nieopuszczania pokładu
aż do odpłynięcia, co niestety nastąpi dopiero pojutrze. Ale na
tym wybrzeżu jest skończony, już ja tego dopilnuję — łyknął
piwa i sucho dodał: — Z drugiej strony cieszę się, że przyszed
łem we właściwym momencie. Zabójstwo to zabójstwo, bez
względu na ofiarę.
— Wiem — powiedziałem. — I jestem ci wdzięczny.
Poklepał mnie po ramieniu i wstał.
— Teraz porządnie wyśpij się. Spotkamy się rano na lotnisku.
Po jego wyjściu zastawiałem się jeszcze nad wieloma spra
wami, ale myśl o Lianie nie dawała mi spokoju, więc po chwili
wstałem i wróciłem na górę. Na korytarzu panował spokój.
91
Byłem już w pobliżu apartamentu zgadując, co też robi Arnie,
gdy usłyszałem jej podniesiony, ostry, wyraźny i bardzo zagnie
wany głos.
Szybko ruszyłem korytarzem i wtargnąłem do jej pokoju.
Leżała na łóżku, przyciśnięta przez Amiego, który ze śmiechem
przytrzymywał jej ręce. Złapałem go za kołnierz i szarpnąłem
tak mocno, że przeleciał pod przeciwległą ścianę, ledwo zacho
wując równowagę. Liana usiadła, wygładziła spódnicę, a ja
uśmiechnąłem się łagodnie.
— Coś jeszcze mogę zrobić?
— Tak, wynoś się do cholery i zabierz tego gnojka.
Nieomal rozpłakała się, upokorzona w równej mierze tym,
co się stało, jak i faktem, że to właśnie ja ze wszystkich możli
wych ludzi znalazłem się przy niej. Uznałem, że czas wycofać
się.
— Idziemy, Arnie.
Patrzył rozwścieczony.
— A więc to tak. Wykonuję pierwszy ruch, a dobry stary
Joe zbiera łupy.
Po tych słowach poczułem się jak pies myśliwski i wybuch
nąłem śmiechem.
— Nie bądź głupi. Zbieramy się.
Pierwszy raz widziałem go tak rozgniewanego.
— Właśnie zrobiłaś największy błąd w życiu! — krzyknął
do Liany. — Zostawiam ci coś na pamiątkę. Schowaj do pończo
chy i nie zapomnij Arniego Fassberga.
Rzucił coś trzaskając drzwiami. Tajemniczy przedmiot po
toczył się pod łóżko i Liana uklękła, żeby go wydobyć. Myślałem,
że wstała z kamykiem w ręku, ale w świetle tajemniczy drobiazg
na moment zapłonął zielonym blaskiem. Rozszerzyła oczy, a ja
szybko wyciągnąłem rękę.
— Daj mi to.
Spojrzałem na kamyk pod światło i poczułem suchość
w gardle. Liana spytała:
— Czy jest cenny?
— Może tysiąc dolarów albo dwa. Dla pewności należałoby
zapytać eksperta.
Warto było zobaczyć jej twarz.
92
— To szmaragd — powiedziałem łagodnie. — Tak wyglą
dają przed oszlifowaniem.
Sprawiała wrażenie kompletnie oszołomionej.
— Nie wiedziałam, że na Grenlandii są szmaragdy.
— Ani ja. Liano — dodałem.
Rankiem prawie o wpół do siódmej szedłem przez lotnisko
po komunikat meteo. W zasadzie nie potrzebowałem go, gdyż
sam przewidziałem, że zapowiada się ładny dzień, obserwując
poszarpane obłoczki mgły nad spokojną wodą i ostry zarys gór
na tle nieba. Takiego wyczucia nabiera się z doświadczeniem.
A ja uważałem się już za starego Grenlandczyka, co dawało mi
poczucie przynależności do grupy, którego od dawna nie za
znałem.
Wracałem z wieży na skróty obok dwóch betonowych
hangarów, postawionych przez Amerykanów w czasie wojny.
Przed jednym stał jeep Arniego. Kiedy zbliżyłem się, z samo
chodu wysiadł główny mechanik Kanadyjczyk Miller i mój
kolega. Chwilę jeszcze rozmawiali, po czym Miller odjechał
jeepem.
Arnie zauważył mnie. Na pierwszy rzut oka domyśliłem się,
że coś nie gra. Jego wygląd, jak to u ekstrawertyków, wyraźnie
zmieniał się pod wpływem niepowodzeń.
— Co się dzieje? — zapytałem.
Bez słowa otworzył drzwi do hangaru. Poszedłem za nim.
Rozbity aermacchi leżał w półcieniu, wsparty na fatalnie uszko
dzonym podwoziu i jednym skrzydle. Płozy były połamane. Na
miejscu wypadku stała stara trzytono wa ciężarówka marki bed-
ford, należąca do obsługi lotniska. Najwyraźniej walnęła tyłem
w samolot.
— Co się stało? — dociekałem.
94
— Nie mam pojęcia. Rano zastałem ten bajzel. Wiesz, że
w nocy nikogo tu nie ma. Miller przypuszcza, że to sprawka
pijaczków. Wsiedli do ciężarówki dla draki, a skończyło się
kraksą.
— A gruszki rosną na wierzbie — skwitowałem.
Długą chwilę patrzyliśmy na siebie w pełnym napięcia mil
czeniu. Nagle poczułem, że chce wyrzucić z siebie wszystko,
cokolwiek to było, ale wstrzymał się.
— Miller sprowadzi największy dźwig. Zaraz go podnie
siemy.
— Co z naprawą?
— Uważa, że poradzą sobie w dwa dni.
— Przez ten czas wiele może się wydarzyć, Arnie.
Roześmiał się.
— O co chodzi, Joe?
— Sam nie wiem — odparłem. — Ale muszę już iść. — Na
moment zatrzymałem się jeszcze. — Jeśli znajdziesz na brzegu
więcej takich kamyków jak ten, który dałeś Hanie wieczorem,
zachowaj dla mnie, dobrze? Pora pomyśleć o zabezpieczeniu na
starość.
Zdawałem sobie sprawę, że taka szermierka słowna pro
wadzi donikąd, więc zostawiłem go w ciemnym hangarze
i wróciłem na przystań. Uśmiechał się, ale z oczu wyzierał mu
strach.
Simonsen i Vogel wraz z towarzystwem byli już na pasie
startowym. Stratton z policjantem ładowali narty i resztę ekwi
punku do samolotu.
— Jaka prognoza? — zapytał Simonsen.
— Zapowiada się bezchmurnie przez większość dnia. Wie
czorem może pojawić się mgła, ale powinniśmy wrócić wcześniej.
Kiwnął głową.
— Zatem ruszajmy. Skontaktowałem się z agentem
w Sandvig. Zanim wylądujemy, przygotuje nam lekkie sanki.
Nagle usłyszeliśmy ryk silnika. Z wielką prędkością jechał
hotelowy land rover. Zahamował ostro tuż przed nami. Pier
wsza wysiadła Liana. W kożuszku z owczej skóry, narciarskich
95
spodniach i ciemnych okularach wyglądała jak turystyka z Saint
Moritz. Chłopak z obsługi wyładowywał bagaże, a z drugiej
strony samochodu pojawił się Desforge, zadziwiająco świeży,
biorąc pod uwagę wieczorne wydarzenia.
— Dzień dobry — przywitał się wesoło. — O mało nie
spóźniliśmy się.
Simonsen spojrzał na mnie.
— Pan Desforge leci z nami?
— Tylko do Sandvig — wyjaśniłem. — Wybiera się z pan
ną Eytan na poszukiwanie reniferów.
Simonsen miał wątpliwości.
— Zdaje się, że będzie ciasno.
Mówił po duńsku, ale Desforge chyba domyślił się, o co
chodzi, bo szybko wtrącił:
— Jeśli to panu nie na rękę, to dajmy spokój. Może namówię
Arniego.
— Miałbyś duże trudności — powiedziałem. — aermacchi
uległ drobnemu wpadkowi. W najlepszym wypadku poleci za
trzy dni,
Simonsen zapytał, co się stało, więc wyjaśniłem mu po
krótce. Vogel i Stratton nie przejawiali specjalnego zaintereso
wania, lecz Sara słuchała uważnie z wypiekami na twarzy
i z nieprzeniknionym wyrazem ciemnych oczu. Simonsen po
kiwał ze współczuciem głową, ani przez chwilę nie podejrze
wając, że może prawda jest zupełnie inna, niż sugerował
Miller.
— Biedny Arnie. I to w szczycie sezonu — zwrócił się do
Jacka. — Jeśli Joe zabierze wszystkich, to oczywiście nie mam
nic przeciwko temu, panie Desforge, natychmiast startujemy.
Czeka nas ciężki dzień, a wolałbym uniknąć noclegu na czapie
lodowej.
— Doskonale. — Desforge zapłacił kierowcy, a Stratton
i Simonsen już ładowali jego bagaże.
Mogłem zamienić kilka słów z Lianą. Zbliżyłem się do niej
i poczęstowałem papierosem. Pochyliła głowę nad zapałką, któ
rą osłaniałem dłońmi.
96
— Co do wieczoru — powiedziałem cicho — byłbym
wdzięczny, gdybyś nikomu nie wspominała o tym drobnym
prezencie od Arniego.
Patrzyła zza ciemnych szkieł, jakby nieobecna.
— Dobrze, ale spodziewam się, że niebawem wyjaśnisz mi
wszystko — stwierdziła, nie oczekując odpowiedzi. Nawet nie
próbowałem jej udzielić. Zresztą miałem o czym myśleć.
Wspiąłem się do kabiny, by skontrolować bagaże, ale Stratton
najwidoczniej znał się na rzeczy. Wziąwszy pod uwagę ciasnotę,
ułożono je perfekcyjnie.
Jakoś usadziłem wszystkich i ostatni raz sprawdziłem pły
waki. Potem sprowadziłem samolot na wodę i od razu wystar
towałem.
Uandvig położone jest w głębi lądu wśród małych wyse
pek i fiordów, wciśniętych w skaliste wybrzeże. To typowa wio
ska rybacka, jakich wiele na południowym zachodzie, zbudowa
na w miejscu dawnej osady normanskiej na wąskiej półce, u stóp
góry z cudownym widokiem na cieśninę. Wylądowaliśmy do
kładnie po czterdziestu minutach lotu. Osadziłem ottera na
małym skrawku wolnego brzegu.
Przed nami widniało kilkanaście malowniczych domków,
mała kaplica i sklep Towarzystwa Handlowego, w którym sku
powano od rybaków focze skóry i wątroby rekina, a w zamian
sprzedawano z wąskiego nabrzeża niezbędne produkty. Wię
kszość mieszkańców już obserwowała z zainteresowaniem De-
sforge'a i Lianę, którzy taszczyli bagaże. Tubylcy wyglądali na
czystej krwi Eskimosów, choć woleli, gdy mówiono o nich Gren-
landczycy. Byli to krępi ludzie z twarzami o mongolskich rysach
i mocno śniadej cerze. Niektórzy nosili ubrania ze sklepu, ale za
to wszyscy mieli buty z foczej skóry.
Pojawił się miejscowy agent, a za nim dwaj mężczyźni z san
kami, zamówionymi przez Simonsena. Nie mówił po angielsku,
więc zanim załadowano sanki do samolotu, przedstawiłem mu
krótko plany Desforge'a i Liany.
— Wszystko w porządku? — zapytał Jack.
Przytaknąłem.
7 —
Nie dokonamy IM
97
— Poprosiłem, żeby was zawieźli na farmę Olafa Ras-
mussena.
— Mam nadzieję, że staruszek zna angielski?
— Lepiej od ciebie. Możesz na nim polegać.
— A powrót?
Wzruszyłem ramionami.
— Zawsze możesz skontaktować się przez radio z lotni
skiem we Frederiksborgu. Przylecę po was, kiedy tylko zech
cesz, oczywiście w miarę wolnego czasu.
Spojrzałem na Lianę. Chciałem pożegnać się z nią i powie
dzieć coś więcej, ale nie miałem pojęcia, jak to zrobić. Wiedziała
o tym, bo z uśmiechem lekko skinęła głową, co ucieszyło mnie
niezwykle. Wspiąłem się do kabiny i zapuściłem silnik.
Przy niesprzyjającym wietrze startowanie z Sandvig było
dość niebezpieczne, gdyż z drugiej strony fiordu wznosiła się
wysoka skała, opadająca stromo w zieloną taflę wody. Ale dzi
siaj mieliśmy szczęście. Samolot wzbił się w niebo lekko jak ptak.
Skręciwszy nad łąkami przeleciałem nad wioską, po czym usta
wiłem kurs i między kamiennymi ścianami fiordu zmierzaliśmy
prosto ku lodowcowi.
Zmarznięta biała lawa, pofałdowana niczym ogromny wa
chlarz, z krawędzi czapy lodowej opadała w wody fiordu. Zbo
cza gór porastały niczym kobierzec niskie krzewy Aldera równie
trudne do przebycia jak zasieki z zardzewiałego drutu kolcza
stego. Wyżej rysowała się wyraźna linia zarośli, a ponad nią
tylko poszarpane wierzchołki ostrych jak brzytwa turni, pokryte
śniegiem i lodem.
Prześliznąwszy się nad grzbietem lodowca, znaleźliśmy
nad morzem lodu, który w tym miejscu podlegał ogromnemu
ciśnieniu. Poszatkowane przybrzeżne góry przechodziły w łań
cuch potężnych wzniesień z tysiącem szczelin. Teren był tak
trudny, że przy największym wysiłku dziennie pokonywało się
co najwyżej około siedmiu mil. Pomyślałem o ekspedycji
z Oxfordu oraz innych. Przemierzając krok za krokiem to dzikie
pustkowie, wzniosłem dziękczynne modły do braci Wright
98
Do Sule dotarliśmy po czterdziestu minutach. Przy dosko
nałej widoczności bez śladu mgły obniżyłem lot, obserwując
niebieską wodę. Było sporo drobnego lodu, przypominającego
porozbijane szkło.
— Co o tym sądzisz? — zapytał Simonsen, gdy podciąg
nąłem samolot do góry.
— Wygląda nieźle, ale przed wylądowaniem odnajdźmy
wrak. Zaoszczędzimy trochę czasu.
Szybko przelecieliśmy dziesięć mil, ale nie trafiliśmy na ślad
herona. Zmniejszyłem gaz i silnik cicho mruczał. Powiedziałem
przez ramię:
— Wrak gdzieś tu jest, więc miejcie oczy otwarte. Ze wska
zówek Arniego wynika, że leży na dnie jakiejś rozpadliny.
Przechyliwszy samolot, łagodnie schodziłem w dół. W tej
samej chwili Stratton krzyknął podekscytowany:
— Tam! Na lewo! Na lewo!
Skręciłem ostro i opadłem jeszcze niżej. Teraz zobaczyli
śmy wszyscy. Tkwił w głębokiej szczelinie zgodnie z opisem
Arniego. Srebrnoniebieski kadłub odcinał się wyraźnie na
białym tle.
Ponownie nabrałem wysokości i skierowałem ottera ku Su
le. Z obawy i podniecenia zaschło mi w gardle, a w żołądku
poczułem lodowaty skurcz.
Vogel pochylił się do przodu.
— Ile czasu potrzeba, żeby tam dotrzeć?
— To zależy od waszych umiejętności jazdy na nartach
— odparłem. — Przy odrobinie szczęścia dwie do trzech go
dzin.
— A więc, o ile nie wynikną jakieś niespodzianki, powin
niśmy dojść do wraku i wrócić do Frederiksborga dziś wieczo
rem.
— Jeśli pogoda dopisze — wtrąciłem. Okrążyłem jezioro
i wylądowałem.
Wszystko szło jak z płatka. Bez problemu osadziłem samo
lot na wodzie, a na cieniutki lód natknęliśmy się jedynie przy
99
brzegu. Popękał i rozpadł się na kawałeczki, gdy wjeżdżałem
otterem na ląd.
Wyłączyłem silnik. Zapanowała niczym nie zmącona cisza.
Odczuliśmy ją wszyscy. Powiedziałem z uśmiechem:
— Miejmy nadzieję, że następny etap będzie równie łatwy.
Wysiadamy.
Otworzyłem drzwi i wyskoczyłem na brzeg.
Jezioro otaczały mokradła, ale dalej, aż po drgającą w in
tensywnym świetle linię horyzontu, ciągnęła się przestrzeń po
kryta lodowymi pagórkami, przypominającymi wydmy.
Jako przewodnik szedłem pierwszy. Na szyi zawiesiłem
kompas na dhigim sznurku. Za mną Simonsen i Vogel ciągnęli
sanki za dwie linki, które dla bezpieczeństwa przyczepili jeszcze
w pasie do specjalnych szelek.
Wyprzedziłem ich znacznie i po półgodzinie zatrzymałem
się, by sprawdzić kierunek. Obejrzałem się. Vogel, zgodnie
z obietnicą, dawał sobie świetnie radę. Natomiast Stratton został
w tyle. W parkach z kapturami i goglach wyglądali jak stare
wygi, podobnie zresztą jak Sara w sardach otulona kocem.
Lawirowałem między lodowymi pagórkami. Zgrzałem się,
nie przyzwyczajony do wysiłku. To była harówka, ale sprawiała
mi radość. Wiatr ucichł, a słońce roztapiało nieznacznie lodową
powierzchnię, lśniącą tysiącem iskierek. Stanąłem na szczycie
pagórka, by ponownie zerknąć na kompas. Dziewiczy, dziki
krajobraz zachwycił mnie.
Lianie powiedziałem, że na Grenlandię przybyłem dla pie
niędzy, co — jak to w życiu — stanowiło tylko część prawdy.
Może Desforge należał do zbyt wielkich romantyków, ale pa
trząc na czapę lodową rozumiałem jego opowieść o nieznanym
lądzie. To bodaj ostatnie miejsce na ziemi, gdzie największym
wyzwaniem jest przetrwanie. Przemierzając ten bezkres
Amundsen, Peary i Gino Watkins podjęli je z pełną świadomo-
101
ścią. Dziwne, ale poczułem się jednym z nich, gdy schodziłem
z grani i z nową energią torowałem drogę u stóp wzgórza przez
pole śniegowe. Przecinały je setki wąskich szczelin, więc zawró
ciłem.
— Jakieś problemy? — spytał Simonsen.
— Nie, jeśli będziemy ostrożni. Kilka rozpadlin i to wszy
stko. Ale muszę wam pomóc. Popchnę sanki.
— Może powinnam iść? — zaproponowała Sara.
Zaprzeczyłem.
— To nie jest konieczne, zapewniam panią.
Na grani pojawił się Stratton. Zjeżdżając do nas, stracił
równowagę i poturlał się w miękkim puchu. Pomogłem mu
wstać. Wyglądał na zmęczonego.
— W porządku? — zapytałem.
Uśmiechnął się szeroko.
— Trochę brakuje mi wprawy, ale poradzę sobie.
— Trzymajmy się teraz razem — powiedziałem — czekają
nas niespodzianki. Proszę pchać ze mną sanki.
Prawie godzinę forsowaliśmy ten odcinek. Musieliśmy prze
ciągać sanki nad szerokimi i głębokimi rozpadlinami. Krawędzie
były stosunkowo twarde, ale czasami nawis miękkiego śniegu
dawał złudne wrażenie solidności i tylko dzięki doświadczeniu
oraz instynktowi Simonsena wyszliśmy z tego cało.
Po krótkiej przerwie wyruszyliśmy dalej. Teraz trasa była
łatwiejsza. Posuwaliśmy się rozległym, poszarpanym płasko
wyżem. Nadałem dobre tempo, ale co dziesięć minut sprawdza
łem na kompasie pozycję.
W południe zatrzymałem się na szczycie i spojrzałem na
równinę. To, co z samolotu wyglądało jak szczelina, w rzeczy
wistości okazało się sporym parowem. Zjechałem ze zbocza nie
czekając na innych. Zahamowałem kristianią na krawędzi. Nic
nie widziałem, więc ruszyłem krętym szlakiem.
Jeszcze jeden skręt i w dole dostrzegłem herona w śniegu.
Jedno skrzydło leżało oderwane, a obok widniał kopczyk z ka
mieni i prosty krzyż z kawałków kadłuba.
Panowały niezwykła cisza i spokój. Wpatrywałem się we
wrak tak zamyślony, że nawet nie usłyszałem, kiedy nadeszli
pozostali.
102
— Dziwne, jak wtopił się w krajobraz — wyszeptał Vogel.
Simonsen pomagał Sarze wstać z sanek, a Stratton został
w tyle. Simonsen przyłączył do nas i gapił się na herona z po
ważną twarzą. Po chwili milczenia westchnął.
— A teraz przed nami mniej przyjemna część wyprawy.
Schodzimy?
Nie opodal wraku rozbiliśmy mały namiot dla Sary. Na
prymusie mogła zagotować wodę na herbatę. Głównie jednak
chodziło o to, aby nie uczestniczyła w następnym groźnym
etapie wyprawy.
Nagrobek zamarzł, więc specjalnymi stalowymi łopatami
do lodu, które przywieźliśmy ze sobą, rozdzielaliśmy kamienie.
Ja z Simonsenem rozbijaliśmy, a Stratton i Vogel odrzucali oblu
zowane skałki. Natknąłem się na nogę, a raczej jej szczątki. Na
stopie jeszcze tkwił but, ale przez poszarpaną nogawkę prze
świecała kość goleniowa. Do tego momentu trochę rozmawiali
śmy, teraz jedynie zgrzyt łopat zakłócał ciszę.
Odrzuciwszy ostatni kamień, zobaczyliśmy dwa ciała
w płytkim otworze. Wyglądały niezwykle dramatycznie. Brako
wało tylko towarzyszącej zwykle takiej ceremonii grozy, ziejącej
z otwartego grobu i widoku spowitego całunem ciała w trum
nie. Z dwojga ludzi zostały szkielety w strzępach ubrań, z zama
rzniętymi kawałkami mięsa przy kościach.
Chwilę patrzyliśmy na nich, wreszcie Simonsen zwrócił się
do Vogla:
— Fotografia nie na wiele przyda się. Ponoć pani Kelso
przekazała jeszcze inne dowody.
Vogel odpiął suwak parki i wyciągnął kopertę, którą wrę
czył Simonsenowi.
— To opis uzębienia jej męża.
Simonsen z kartką zszedł do dołu. Sprawdził czaszkę z oby
dwu stron. Podniósłszy się, skinął ponuro głową.
— To jest Kelso. Proszę sprawdzić.
Podał dokument Voglowi, który przeprowadził niezbędne
badanie. Wstał z szarą i przygnębioną twarzą. Podał mi kartę.
103
— Proszę, panie Martin. Wystarczy zeznanie dwóch nieza
leżnych świadków.
Przyklęknąwszy dokonałem obdukcji. W niespełna minutę
ustaliłem, że uzębienie całkowicie odpowiadało opisowi. Wsta
łem i oddałem kartę Voglowi.
— To zamyka sprawę — stwierdził Simonsen.
— Na drugim palcu lewej ręki powinien być złoty sygnet
z napisem „Od kochającej Sary — 22.02.52" — dodał Vogel.
Pierścień rzeczywiście tkwił, ale ciało wokół zlodowaciało.
Bez powodzenia próbowałem go ściągnąć. Simonsen uklęknął
obok, wyciągnął sprężynowy nóż myśliwski i spokojnie odciął
palec. Chwilę oglądał sygnet a potem podał mi. Dedykacja była
wyraźna i dokładnie taka, jak powiedział Hans.
Zapadło krótkie milczenie. Przerwałem je kąśliwą uwagą:
— Przypuszczam, że po prostu miał na sobie pożyczony
płaszcz.
Simonsen spojrzał na mnie ostro.
— O co ci chodzi?
— Sprawdź metkę, na której jest nazwisko Harrison, czyż
nie tak, panie Vogel?
Ten kiwnął spokojnie głową.
— A w kieszeni znaleźliśmy dokument z nazwiskiem Har-
veya Steina.
— Widać lubił zmieniać tożsamość — powiedziałem, ale
Vogel nie poddawał się.
— Tej zagadki już nigdy nie rozwiążemy.
Simonsen wyglądał na zaciekawionego, ale chwilowo dał
spokój.
— Lepiej sprowadźmy panią Kelso.
Nie było to konieczne, bo obserwowała wszystko. Przysło
niła oczy goglami, więc trudno było coś odczytać z jej twarzy,
jednak bardzo zbladła. Vogel podał jej pierścień. Podniosła go
ostrożnie, żeby przyjrzeć się. Nagle zachwiała się i byłaby upad
ła, gdyby Hans nie podtrzymał jej.
— Wracaj do namiotu, moja droga — powiedział. — Nic tu
po tobie.
Potrząsnęła głową.
104
— Muszę go zobaczyć — wyrwała się i nachyliła nad brze
giem jamy.
Zaledwie po dziesięciu sekundach krzyknęła rozpaczliwie
i padła w ramiona Vogla.
Stratton pospieszył z pomocą, a ja obserwowałem ich z po
dziwem, gdy wracali do namiotu. Naprawdę świetnie to ode
grała. Na scenie Teatru Narodowego zdobyłaby powszechne
uznanie.
Razem z Simonsenem oglądaliśmy wrak. Sierżant notował
coś i często pytał mnie o zdanie. W urwanym skrzydle zachowa
ły się oba silniki, od których zaczęliśmy oględziny. Jednak były
zbyt zniszczone, by ustalić przyczynę wypadku. Nic też nie
dowiedzieliśmy się po sprawdzeniu pozostałych silników.
Wnętrze samolotu przedstawiało opłakany widok, tablica przy
rządów roztrzaskała się na tysiące kawałków.
Wszędzie były zamarznięte strużki krwi. Na prośbę Simon-
sena usiadłem na miejscu pilota, skrywając niepokój, chociaż
żołądek podchodził mi do gardła.
— No więc, co ty na to? — zapytał.
Potrząsnąłem głową.
— Trudno cokolwiek wywnioskować z tej ruiny. Nie są
dzę, żebyśmy kiedykolwiek dowiedzieli się, co właściwie zaszło.
— Może coś wydedukujesz?
— Bóg jeden wie. Nie zabrakło paliwa, bo samolot wypo
sażono w dodatkowy zbiornik. Ale zgodnie z wszelkimi reguła
mi po uderzeniu o ziemię powinien spłonąć jak pochodnia.
— W porządku, więc odpowiedz na pytanie, co oni właści
wie tutaj robili, skoro planowali lot nad Atlantykiem?
— Może popełnili błąd w pomiarach? To jedyne wiarygod
ne wyjaśnienie.
Przytaknął i zamknął notatnik.
— Kupuję to. Chodźmy na herbatę. Niech teraz Stratton
pokaże, co potrafi.
Wracał, a ja zostałem jeszcze, aby poprawić sznurowadło
przy lewym bucie. Trwało to nieco dłużej, niż zamierzałem,
zauważyłem bowiem, że ktoś niedawno ulżył tu sobie. Z boku
105
samolotu widniała żółta plama na tyle świeża, że z pewnością
nie zrobił jej nikt z oxfordzkiej ekspedycji. Przykryłem ślad śnie
giem i poszedłem za Simonsenem.
Vogel i Stratton wyszli nam naprzeciw.
— Znaleźliście coś ciekawego? — zapytał Austriak.
— Uważam, ze każdy powinien samodzielnie sporządzić
raport — odparł Simonsen. — Później je porównamy.
— Oczywiście — zgodził się Hans. — Bierzemy się do pra
cy ze Strattonem. Im wcześniej skończymy, tym szybciej wystar
tujemy.
Sara podała mi herbatę w aluminiowym kubku, którą
z przyjemnością wypiłem. Kobieta zbladła i wyglądała na wy
czerpaną oraz przytłoczoną.
— Dowiem się w końcu czegoś? — zapytała.
Spojrzałem na Simonsena.
— Nie widzę przeszkód — powiedział.
Zrelacjonowałem wszystko włącznie z wnioskami, które
mogły ją zainteresować. Było tego niewiele.
— A więc prawdopodobnie popełnili głupi błąd? — ze
smutkiem potrząsnęła głową. — Jakże często to zdarza się w
życiu.
Simonsen poklepał ją łagodnie po ramieniu z niekłamanym
współczuciem. Wstałem i przypiąłem narty.
— Wybierasz się gdzieś, Joe? — zapytał.
Przytaknąłem.
— Rozejrzę się trochę. To nie potrwa długo.
Niepostrzeżenie zjechałem w pobliże wraku. Vogel i Strat
ton rozmawiali cicho. Po chwili zniecierpliwiony Austriak pod
niósł głos.
— Ależ to jest tutaj. Szukaj jeszcze.
Przysunąłem się, tak że widziałem wnętrze kabiny. Oby
dwaj przykucnęli tuż za siedzeniem pilota. Stratton grzebał w
rozdartym obiciu ściany.
Vogel zauważył mnie. Na moment z twarzy zniknęła mu
maska sympatycznego i łagodnego człowieka, a w oczach poja
wiła się jakby żądza mordu.
Pomachałem im wesoło:
— Przyjemnej zabawy. Właśnie zamierzam rozejrzeć się.
106
Szybko zjeżdżałem przez parów, aż znalazłem łatwe wejście
na szczyt. Stanąłem na krawędzi i spojrzałem na kompas. Szu
kałem miejsca, które zauważyłem z samolotu i wiedziałem, że
znajdowało się gdzieś niedaleko.
Kluczyłem między pagórkami. Po kwadransie trafiłem na
dolinę w kształcie spodka, pokrytą dziewiczym śniegiem.
Chociaż niezupełnie. Nieustający wiatr błyskawicznie wy
gładził śnieg na lodowej czapie, ale poniżej widniały dość
wyraźne ślady po płozach samolotu. Znalazłem je częściowo już
zatarte po drugiej stronie doliny. Tylko ekspert rozpoznać je.
Jednak znacznie ważniejsza była plama oleju, którą przysypa
łem śniegiem.
Nagle ktoś mnie zawołał. Zobaczyłem Vogla zjeżdżającego
z przeciwległego zbocza. Pospieszyłem do niego, ale radośnie
pokrzykując pognał dalej. Zahamował, wzniecając tuman śnie
gu dokładnie tam, gdzie znalazłem plamę oleju i ślady po pło
zach. Przetarł zaprószone śniegiem gogle, rozejrzał się i ruszył
ku mnie.
Miał łagodny wyraz twarzy i wesołe iskierki w oczach, ale
z pewnością wszystko dostrzegł.
— Wspaniale — uśmiechnął się. — Pomyślałem, że lepiej
dołączę do pana. Stratton skończył szybciej, niż oczekiwaliśmy.
— Odkrył coś ciekawego?
— Raczej nie, a pan?
Zapytał uprzejmie, jakby rzeczywiście interesowała go
odpowiedź. Ale trafiła kosa na kamień. Roześmiałem się równie
sympatycznie.
— Obawiam się, że też nic. Szkoda, że nie mogę w niczym
pomóc. Przypuszczam, że ta sprawa drogo pana kosztuje?
Zachichotał.
— Nie ma się czym przejmować. Dostosujemy się do każdej
sytuacji. Na tym właśnie polega ubezpieczeniowy interes.
Odepchnął się, ja zaś obserwowałem, jak sunie lekko po
śniegu — mądre, niebezpieczne zwierzę. Chyba powinienem
bać się, ale było inaczej. Podążyłem za nim dziwnie radosny,
a ręce drżały mi z emocji. Tak samo czułem się przed laty, gdy
oglądałem sobotnie seriale i z niecierpliwością oczekiwałem na
następny odcinek.
107
Około szóstej wieczorem wróciliśmy do jeziora Sule. Trudy
dnia dały się wszystkim we znaki. Powrotna wędrówka prze
biegła bez zakłóceń i pogoda, o którą takmartwiłem się, dopisała
do końca, śnieżyca byłaby dla nas fatalna.
Szybko wsiedliśmy do samolotu. Nagle zerwał się zimny
wiatr, gdy sprowadzałem ottera do wody. Ruchomy lód wzbu
rzył jezioro. Simonsen spojrzał przez ramię na horyzont. Kłębią
ce się na niebie szare chmury przesłaniały słońce.
— Chyba nadchodzi sztorm, Joe. Lepiej startujmy szybko.
Nie trzeba mi było dwa razy powtarzać. Lot na oślep wśród
gór w czasie burzy — nie bawi mnie. Nie jestem aż tak dobrym
pilotem. Ustawiłem się pod wiatr, dodałem gazu i błyskawicz
nie odpaliłem.
Prawdziwe problemy zaczęły się po czterdziestu minu
tach na skraju lodowej czapy, gdy lecieliśmy nad górami. Od
morza nadeszła szara ściana deszczu i rzucało samolotem.
Odnalazłem właśnie szczyt fiordu Sandvig, gdy wpadliśmy
we mgłę. Widoczność pogarszała się z minuty na minutę.
— Co robimy? — Simonsen przekrzykiwał warkot silnika.
— Myślę, że przenocujemy w Sandvig — odparłem i obni
żyłem lot, dopóki cokolwiek widziałem-
Gospodarstwo Olafa Rasmussena, leżące na szczycie zie
lonego wzgórza powyżej wioski, wyglądało imponująco. Jak
większość domostw w tej części kraju budynek był z drewna,
które zimą utrzymywało ciepło, ale wyróżniał się stylem. Na
froncie był olbrzymi hall z ogromnym kamiennym kominkiem,
wzorowanyna starych budowlach wikingów. Po drugiej stronie
korytarza znajdowała się kuchnią, a na piętrze sześć sypialni
z wyjściem na otoczony balustradą balkon.
Rasmussen przyjął nas, jak zwykle, bardzo gościnnie. Ja
Z Simonsenem zająłem ostatnią sypialnię w hallu. Powiedział
nam, że Desforge i Liana poszli na wzgórze z jednym z pasterzy
jako przewodnikiem.
Właśnie goliłem się przed popękanym lustrem, wiszącym
nad umywalką, a Simonsen leżał na łóżku i czekał na swoją
kolejkę, gdy usłyszeliśmy kroki na schodach. W drzwiach sta
nął Desforge. Talię owinął pasem z nabojami, a pod pachą trzy
mał winchestera. Z tą zmierzwioną siwą brodą wyglądał jak
korsykański rozbójnik, który właśnie zszedł z gór, by gwałcić
i rabować, a raczej przypominał jego nieudany wizerunek.
— Hej, Joe, synku, tu jest wspaniale! — krzyknął. — A jak
tam na dachu świata? Czy pani Kelso jest jeszcze wypłacalna?
Kiwnąłem głową.
— Na to wygląda.
— Nie ma wątpliwości. — Simonsen usiadł na skraju łóż
ka. — Rozpoznaliśmy jej męża. Na palcu miał sygnet z dedyka-
109
cją, której treść podała nam wcześniej, ale najważniejsza była
karta od stomatologa. Ta na pewno nie kłamie. Dzięki takim
dowodom skazano już niejednego mordercę.
— Proszę mi nie tłumaczyć — powiedział Desforge. —
Grałem mnóstwo ról gliniarzy. Odlatujesz rano, prawda? —
zwrócił się do mnie.
— Jeśli pogoda dopisze.
Uśmiechnął się.
— Zapowiada się niezwykły wieczór. Do zobaczenia.
Wytarłem twarz i ubrałem się. O czym właściwie Jack my
ślał? W jego oczach zauważyłem wzruszenie, jakby naprawdę
ucieszył się na mój widok. W gruncie rzeczy był rozpaczliwie
samotnym człowiekiem, co zawsze wyczuwałem. Z drugiej stro
ny, jeśli mówił o wieczornej popijawie, to rzeczywiście wylądo
wał we właściwym miejscu. Ze wszystkich ludzi na ziemi jedy
nie Olaf Rasmussem mógł zwalić go pod stół.
Z balkonu usłyszałem staruszka ryczącego w kuchni pew
nie na jakąś Eskimoskę z wioski, którą najął za kucharkę.
Trzasnęły drzwi i pojawił się z butelką w każdej ręce. Stanął
przed kominkiem przy stole.
Niektórzy wyróżniają się już od urodzenia. Zamiast krwi w
żyłach mają ogień, a sens życia upatrują w działaniu. Właśnie do
takich ludzi należał Olaf Rasmussen. Ten Islandczyk duńskiego
pochodzenia po mistrzowsku żeglował i pływał na parowcach.
Trzydzieści lat spędził na morzu. Jako pięćdziesięciolatek prze
szedł na emeryturę, hodował owce, ale tak naprawdę chciał
wreszcie poświęcić się największej pasji — badaniu historii życia
wikingów,
W świetle płomieni jego wyniosła patriarchalna postać,
z włosami na ramionach i brodą sięgającą piersi, przypominała
jednego z tych wczesnych osadników, może nawet samego
Czerwonego Eryka czy Leifa Szczęściarza.
Od wrócił się i na mój widok krzyknął po duńsku:
— Ta mgła przyszła w samą porę!
Nie mieliśmy okazji porozmawiać wcześniej. Zapalił cygaro
i rozsiadł się na krześle przy ogniu.
— Nie pytam, jak się miewasz, gdyż wyglądasz coraz mło
dziej. Jak ty to robisz? — dociekałem.
110
— Kobiety, Joe — odpowiedział uroczyście. — Wreszcie
dałem im spokój.
Wydawało się, że mówi serio, więc skinąłem poważnie
głową.
— To tak? Nie odwiedzają cię już Eskimoski z wioski?
— Tylko dwa, trzy razy w tygodniu. Najwyższy czas przy
stopować.
Ryknął śmiechem i jednym haustem wypił pół szklanki
wódki.
— A co z tobą, Joe? Zmieniłeś się.
— Wydaje ci się.
— Czy to aby nie kobieta?
Zaprzeczyłem, a on westchnął.
— Ciągle sam w łóżku. Błąd, mój chłopcze. Kobietę stwo
rzono, by dogadzała mężczyźnie. Tak to już dobry Bóg urządził.
Uznałem, że lepiej zmienić temat.
— Co myślisz o Desforge'u?
— Dobre pytanie — nalał sobie kolejną wódkę. — W wieku
dwudziestu lat byłem pierwszym zastępcą kapitana na barce,
płynącej z Hamburga na Złote Wybrzeże. Rozbiliśmy się w Fer
nando Po na wysokości Żółtego Jacka — patrzył w ogień,
a zmarszczki na twarzy pogłębiły się na skutek wspomnień. —
Ciała walały się wszędzie: w wodach przystani, na ulicach. Ale
najgorszy był widok twarzy konających ludzi. Z ich oczu wyzie
rała śmierć. Żywe trupy — potrząsnął głową. — Nawet teraz na
samo wspomnienie przechodzą mnie dreszcze.
— Ciekawa historia, ale co to ma wspólnego z Desforgem?
— W jego oczach dostrzegam ten sam wyraz bezsilnej roz
paczy. Och, nie zawsze. Tylko wtedy, gdy sądzi, że nikt go nie
obserwuje.
Coś w tym było, ale nie mogliśmy dłużej rozmawiać, bo
wiem na schodach pojawiła się Liana.
— To rasowa kobieta — szepnął Rasmussen, opróżniając
szklankę i ruszył na spotkanie.
— Jak polowanie? — spytał po angielsku.
— Nie powiodło się, ale za to fantastyczny widok wart był
wspinaczki — uśmiechnęła się do mnie. — Cześć, Joe.
Rasmussen spojrzał na nas i niespodziewanie roześmiał się.
111
— No, teraz rozumiem. Dobrze, wręcz świetnie. Bawcie się,
moje dzieci, a ja dopilnuję obiadu,
— Nadzwyczajny człowiek — powiedziała, gdy wyszedł.
Przytaknąłem i podałem jej papierosa. Ubrała się w nor
weski sweter oraz spodnie narciarskie. Była tak drobna, atra
kcyjna i — czyż mogłem to ukryć przed sobą? — tak bardzo
pożądałem jej.
Nie wiem, jak wiele odczytała z moich oczu. Poszła na ko
niec hallu przypatrując się potężnym dębowym belkom, skrzy
żowanym włóczniom i wypolerowanym tarczom na ścianach.
— To wszystko oryginały?
Kiwnąłem głową.
— Korytarz jest oczywiście repliką, ale zbudowano go na
fundamentach osady wikingów sprzed tysiąca lat.
— Przyznaję, że Rasmussen rzeczywiście wygląda jak
z tamtych czasów.
— Bo tak jest.
Zapanowało długie i raczej kłopotliwe milczenie. Liana była
dziwnie skrępowana.
— Odnaleźliśmy samolot i pana Kelso — wydusiłem z sie
bie wreszcie. — Identyfikacja wypadła dość wiarygodnie.
— Wiem. Czy wydarzyło się coś jeszcze?
— Vogel i Stratton wyglądali na bardzo rozczarowanych,
a ja znalazłem miejsce, gdzie ktoś niedawno wylądował samo
lotem z płozami.
Natychmiast zainteresowała się tym.
— Arnie?
— Nie znam innego pilota takiego samolotu na wybrzeżu.
— Więc chcesz powiedzieć, że szmaragd od Arniego po
chodzi z wraku?
— Coś w tym rodzaju. Oczywiście jest ich więcej.
— Ale skąd dowiedział się o nich?
Sam zastanawiałem się nad tym i przyszło mi na myśl tylko
jedno wyjaśnienie.
— Sara Kelso. Odwiedziła go pierwszego wieczoru po
przyjeździe do Frederiksborga. Głowiłem się wtedy, o co jej
chodziło.
— Bez wiedzy Vogla?
112
— To właśnie stwarza pole do domysłów, prawda?
— I co zamierzasz?
Wzruszyłem ramionami.
— A po cóż wtrącać się? To wszystko jest zbyt skompliko
wane dla takiego prostego człowieka jak ja.
Zachichotała.
— Och, ależ z ciebie potworny łgarz. Chyba coś z tym zro
bię.
— Jako Liana Eytan, czy Myra Grossman? — zapytałem
i natychmiast tego pożałowałem.
Spoważniała, a na jej twarzy pojawił się ból.
— Wciąż do tego wracasz?
Patrzyłem na nią pełen wstrętu do siebie, ale było już za
późno na jakiekolwiek słowa. Po schodach schodzili Vogel,
Stratton i Sara, a po chwili z kuchni wrócił Rasmussen. W na
głym odruchu włączyłem się do ogólnej rozmowy.
Posiłek był smaczny, choć niewyszukany. Zupa z soczewi
cy, duszony dorsz i pieczeń barania. Potem z kawą i brandy
usiedliśmy przy kominku i gawędziliśmy głównie o Grenlandii
oraz pierwszych osadnikach.
Rasmussen stał tyłem do ognia ze szklaneczką w ręku. Opo
wiadał piękną i zarazem tragiczną historię o odkryciu przez
Czerwonego Eryka w dziesiątym wieku wielkich wysp za
mieszkanych przez Islandczyków i Normanów, którzy osiedlali
się na tej ziemi aż do czasu zmiany klimatu, co uczyniło życie
zbyt trudnym. W1410 roku ostatnia łódź odbiła od brzegu.
— I co wtedy stało się z osadnikami, którzy zostali? —
zapytała Sara.
Rasmussen wzruszył ramionami.
— Nikt dokładnie nie wie. Następne trzysta lat to biała
karta historii. W osiemnastym wieku misjonarze spotkali tu
tylko Eskimosów.
— Niewiarygodne.
— Ale prawdziwe.
Zapadło krótkie milczenie, które przerwał Stratton:
— Sądzi pan, że rzeczywiście Normanowie odkryli Ame
rykę, czy to tylko bajka dla dzieci?
S — Nie dofcmtcamy tol
113
Nie mógł lepiej trafić. Rasmussen natychmiast podchwycił
temat.
— Bez wątpienia. Podania o podróżach Normanów są cał
kowicie prawdziwe. Wyruszali właśnie z tego fiordu. Pierwszy
był Leif Szczęściarz, syn Czerwonego Eryka — sypał imionami,
aż echo odbijało się w ogromnym hallu, a my słuchaliśmy w
milczeniu. — On właśnie odkrył Vinland — Dobry Vinland,
czyli ziemie wokół przylądka Cod w Massachusetts.
— To tylko hipotezy — odezwał się Vogel. — Czyż nie
zdyskredytowano większości tak zwanych normańskich reli
któw w Ameryce i Kanadzie?
— Co nie znaczy, że nie kryje się w nich ziarno prawdy —
odparł Rasmussen. — Według podań brat Leifa, Thorvald Eri
ksson zginął od strzały w walce z Indianami. Duński archeolog
Aage Roussell odkopał w pobliskim Sandnes farmę, należącą do
brata Thorvalda. Między innymi znalazł grot niewątpliwie od
strzały Indian amerykańskich i bryłkę antracytu, takiego jak na
Rhode Island. Na Grenlandii nie ma antracytu.
— Joe powiedział, że poszukuje pan na własną rękę —
wtrącił Desforge. — Znalazł pan coś?
— Bardzo dużo. Zgodnie z przekazami Thorfinn Karlsefne
z żoną Gudrid Sprawiedliwą osiedlili się na krótko w Straumsey
w Ameryce. Niewątpliwie chodzi o wyspę Manhattan. Tam uro
dził się ich syn Snorre, pierwszy biały człowiek na tej ziemi.
— I pan w to wierzy? — dociekał Vogel.
— Naturalnie. Później osiedlił się w Sandvig. Właśnie ten
hall zbudowałem na ruinach jego domostwa. Kopię tu od lat —
opowiadał z niekłamanym entuzjazmem, którym zaraził wszy
stkich.
— Moglibyśmy obejrzeć trofea? — zapytał Vogel.
— Oczywiście. — Rasmussen odstawił szklankę, wstał
i poprowadził ich na koniec korytarza.
Już wielokrotnie oglądałem te pieczołowicie przechowy
wane przedmioty, a chwilowo pragnąłem trochę świeżego
powietrza, więc skryłem się w cieniu i cicho wymknąłem na
zewnątrz.
Dochodziła jedenasta, a o tej porze roku ciemność zapada
dopiero po północy, toteż przez deszcz i mgłę przebijała poświa-
114
ta, co żywo przypominało mi wrzosowiska w Yorkshire o brza
sku. Gęsty deszcz tłukł o bruk. Schroniłem się w stodole po
drugiej stronie podwórza. Była ogromna,, pełna zapachu świe
żego siana. Po drabinie wspiąłem się na spory stóg. Przez otwar
te drzwi, huśtające się na wietrze, napływała przyjemna mża
wka. Trzydzieści stóp nad ziemią umocowano w belce krążek,
na którym zaczepiono linkę z hakiem — wymarzone miejsce
zabaw dla małego chłopca. Z trudem oparłem się pokusie zje
chania po linie na dół. Zapaliłem papierosa i zadumany wpatry
wałem się w deszcz.
Skrzypnęły wrota i Liana zawołała miękko:
— Joe!
Przykucnąłem na krawędzi sąsieka i spojrzałem na nią. Była
ubrana jak przy kolacji, tylko na ramiona narzuciła kożuszek.
Popatrzyła do góry i uśmiechnęła się.
— Znajdzie się jeszcze jedno miejsce?
— Myślę, że tak.
Weszła po drabinie i rozejrzała się.
— Jak tu miło. Dlaczego uciekłeś? Nie interesują cię wyko
paliska?
— Od dawna wręcz fascynują — odpowiedziałem. —
Ale Olaf i ja jesteśmy starymi przyjaciółmi. Wszystko już wi
działem. Poza tym zgromadziło się tam zbyt dużo osób, któ
rych nie lubię.
— Również mnie?
— A jak sądzisz?
Podeszliśmy do otwartych drzwi. Usiadła na skrzynce, a ja
poczęstowałem ją papierosem.
— Często tak zamykasz się w sobie?
— Owszem.
Z uśmiechem potrząsnęła głową.
— Wspomniałeś, że przyjechałeś na Grenlandię dla pienię
dzy. A tak naprawdę?
Obserwowałem deszcz, usiłując sobie jakoś to uporządko
wać.
— W City martwiłem się, gdzie zaparkować samochód.
Kiedy wreszcie znalazłem miejsce, obawiałem się, że przekroczę
limit czasu. Tutaj codziennie człowiek zmaga się z dziką przy-
115
rodą, co trzyma ludzi wstałym napięciu. To jedno z niewielu już
miejsc na ziemi, gdzie przeżywa się coś takiego.
— Jak długo jeszcze?
Westchnąłem.
— W tym właśnie cały problem. Islandczycy już organizują
czterodniowe wydeczki do położonego nie opodal Narssarssu-
aq, z niezłym lądowiskiem i przyzwoitym hotelem. Czuję, że to
początek końca. Tak jest zawsze, gdy pojawiają się turyści.
— Co wtedy zrobisz?
— Pojadę dalej.
— Przybierając zupełnie nową osobowość, jak przypusz
czam?
— Nie rozumiem — zmarszczyłem brwi.
— To terminologia Junga. Twierdził, że wielu ludzi, nie
potrafiąc zmierzyć się z życiem, zmienia tożsamość, jeśli wolisz
takie określenie. W mniejszym lub większym stopniu wszyscy
cierpimy na tę chorobę. Ty kreujesz się na pilota — twardziela,
mocarza o stalowych nerwach, który poradzi sobie w każdej
sytuacji.
— Naprawdę?
— Rasmussen — ciągnęła — widzi siebie jako ostatniego
wikinga. A Jack odrzucił już tyle różnych osobowości, iż stracił
jakikolwiek kontakt z rzeczywistością.
— Skąd, u diabła, wytrzasnęłaś te wszystkie głupoty?
— Rok studiowałam psychologię i socjologię na uniwersy
tecie.
Zupełnie mnie to zbiło z tropu i patrzyłem na nią zdumiony.
— Dlaczego zrezygnowałaś?
Wzruszyła ramionami.
— Po prostu uznałam, że to nie dla mnie. Ci wszyscy wy
kładowcy i naukowcy z nosami w książkach żyją chyba w naj
bardziej zakłamanym świecie.
— Dziwne — potrząsnąłem głową. — Wydawało mi się, że
wreszrie rozumiem dę i nagle objawiasz się całkiem inna.
— Co Jack mówił o mnie?
— O Myrze Grossman — poprawiłem. — Biedna, mała,
kłótliwa Żydówka z East Endu, której ojdec miał pracownię
krawiecką na Mile End Road.
116
— Zapomniał o stu sześćdziesięciu trzech pozostałych —
dodała łagodnie.
Wpatrywałem się w nią bezmyślnie.
— Dlaczego?
— Jack to niezwykle złożona osobowość. Opowiadał jesz
cze o czymś, co powinnam wiedzieć?
— Nic ważnego, w co uwierzyłbym — zaprzeczyłem.
— Kiepski z ciebie kłamca, Joe — uśmiechnęła się smut
no. — Alkoholików nie interesuje zbytnio seks. Sądziłam, że o
tym wiesz.
Przytaknąłem.
— Zdaje się, że byłem łatwowierny. Przykro mi. Więc wy
jaśnij jedno. Dlaczego tu przyjechałaś? Ciągle tego nie pojmuję.
— To proste — odrzekła. — Marzyłam o aktorstwie, a te
go nie kupi się za żadne pieniądze. Liczy się tylko talent. Jack
wprowadził mnie do filmu. W porządku, nie jestem Sarą
Bernhardt, ale teraz dostanę każdą rolę. To oni przychodzą do
mnie.
— I czujesz się zobowiązana? Sądzisz, że jesteś mu coś
winna?
— Potrzebował pieniędzy na ten nieszczęsny film. Myśla
łam, że zainteresuję ojca, ale Jack uznał sprawę za załatwioną.
— I ojciec nie zgodził się?
— A kiedy Milt Gold poiriformował mnie, że to już nieaktu-
alne, pomyślałam, że przynajmniej powiem mu o tym osobi
ście — potrząsnęła głową. — Biedny Jack.
— Nie umiem współczuć człowiekowi, który przepuścił
w życiu kilka milionów dolarów — stwierdziłem.
— A ja tak. Czuję się odpowiedzialna.
— To szaleństwo — odruchowo chwyciłem ją za ramię
i postawiłem na nogi. — Może na początek przestaniesz myśleć
w ten sposób.
Nieoczekiwanie przytuliła się do mnie. Objąłem ją mocno
i całowaliśmy się. Wreszcie złapawszy oddech uśmiechnęła się,
szeroko otwierając oczy.
— Jesteś pewien, że tego właśnie chcesz?
— Od chwili, gdy ujrzałem cię w saloniku na Stelli w tej
śmiesznej złocistej sukience.
117
— Więc wyjaśnijmy sobie pewne sprawy, zanim posunie
my się dalej — odepchnęła mnie. — Chcesz kochać się ze mną,
czy z dziewczyną w dziwacznej sukience? Bo to jest różnica.
— Potrzebuję co najmniej dziesięciu sekund do namysłu —
odparłem. Drzwi na dole skrzypnęły i dobiegły nas głosy, gdy
ponownie chciałem przytulić ją.
Położyłem palec na ustach i cichutko zbliżyłem się do kra
wędzi. Na dole stał Desforge przyciskając Sarę Kelso. Po chwili
wziął ją na ręce i zaniósł na siano. Wróciłem do liany.
— Pamiętasz swoje słowa o alkoholizmie i seksie? Właśnie
Jack baraszkuje z Sarą i nie wydaje się, żeby miał jakieś kłopoty.
Powstrzymała śmiech, a ja ująłem ją pod ramię i podprowa
dziłem do wyciągu przy otwartych drzwiach.
— To jedyne wyjście.
Potrząsnęła głową.
— Nie dla mnie. Nigdy nie byłam akrobatką.
— Co zrobimy? — zapytałem.
Po godzinie zupełnie pociemniało, a Sara i Jack wyszli.
Pomogłem Lianie zejść po drabinie. Na dworze ciągle lało. Chwi
lę przytulaliśmy się.
— Gotowa? — spytałem.
Skinęła, więc pobiegliśmy przez podwórze. Ze śmiechem
zatrzymaliśmy się na progu domu, a z głębi dobiegł nas głos
Desforge'a:
— To ty, Joe? Zastanawiałem się, gdzie zniknąłeś.
Moment myślałem, że będzie problem. Jednak dodał:
— Słuchaj, mam dosyć tego miejsca. Można zabrać się z to
bą rano?
— Nie ma sprawy.
— Do zobaczenia przy śniadaniu.
Zamknął cicho drzwi, a ja spojrzałem na Lianę.
— Co o tym myślisz? Pewnie sądzi, że zakochał się?
— On nie wie, co to słowo znaczy.
Ledwo widziałem jej twarz w ciemności. Trzymając ją na
odległość ramienia, spytałem:
— A ty Liano?
118
— Spodobały mi się te pieszczoty na sianie — odparła. —
Lubię cię. To wystarczy na jedną noc. Krok po kroku, Joe Marti
nie. Pomału.
Nawet nie pocałowała mnie na dobranoc. Po prostu zosta
wiła, żebym wszystko przemyślał. Słuchałem szumu ulewy,
chłonąłem zapach ziemi i coś we mnie odtajało. Pierwszy raz od
lat chciałem głośno roześmiać się.
O brzasku wylecieliśmy z Sandvig, a o ósmej byliśmy już
we Frederiksborgu. Wysadziwszy pasażerów nadrabiałem stra
cony czas. Przewiozłem dwóch saperów do Godthaab i udałem
się do Sondre Stromfjord po części dla trawlera dalekomorskie
go, unieruchomionego w porcie z powodu awarii.
Do Frederiksborga wróciłem o pierwszej. Natychmiast do
padł mnie Simonsen z błaganiem, żebym go podrzucił do odle
głej wioski, gdzie kilku Eskimosów rzucało harpunami w siebie,
zamiast w foki. Odstawiłem go tam obiecując, że jutro zjawię się
i odleciałem do Frederiksborga.
Dopiero teraz szukałem Arniego. Poszedłem na pas starto
wy. Aermacchi wisiał na dwóch dźwigach, a Miller z mechani
kami pracowali przy podwoziu.
— Gdzie Arnie? — zapytałem.
— Nie widziałem go od wieczora. — Miller uśmiechnął się
i wytarł ręce w zapuszczoną szmatę. — Pewnie spędził dzień
w łóżku z dziewczyną. Szukali go już jacyś faceci tuż po połud
niu. Niestety, nie mieli szczęścia.
— Kto to był?
— Starszy nazywał się Vogel. Sądząc z akcentu to Nie
miec.
— Austriak — odparłem. — Ale to bez znaczenia. Jak ro
bota?
— Świetnie. Jutro samolot będzie gotowy. Powiedz mu,
jeśli zobaczysz się z nim, dobrze?
120
A więc myśliwi trafili już na trop? Szybko wróciłem do
miasta i poszedłem do jego domu, ale na pukanie nikt nie
odpowiadał. Pozostały dwie możliwości. Albo towarzyszył Gu-
drid, albo popijał we Frederiksmut. Knajpę i tak mijałem w dro
dze do hotelu, postanowiłem zatem wstąpić tam.
To był piekielnie ciężki dzień. Dobrze poczułbym się po
dwóch podwójnych brandy. Zamówiłem jednak kawę i usiad
łem na stołku przy barze udając, że właśnie w tym celu zjawi
łem się.
Spytałem barmana o Arniego.
— Widziałem go wczesnym popołudniem około pierwszej.
Jadł lunch, gdy przyszli ci dwaj mężczyźni, którzy byli tu z pa
nem ostatniej nocy. Przysiedli się do niego. Coś nie grało. Nie
wiem dokładnie, o co chodziło, ale Arnie zaraz zmył się.
— Jakieś problemy?
Wzruszył ramionami.
— Byłem wtedy na zapleczu, ale po sali kręciła się Sigrid.
Zaraz ją zawołam.
Poszedł do kuchni, a dwie minuty później pojawiła się mło
da, wyzywająca Eskimoska, która podawała nam do stołu owe
go wieczoru. Zapewne wyrabiała ciasto, bo wycierała ręczni
kiem mąkę z rąk.
Znała tylko parę podstawowych słów angielskich, rozma
wialiśmy zatem po duńsku. Kiedy weszli ci dwaj, Arnie właś
nie posilał się. Mówili po angielsku więc nic nie rozumiała,
ale starszy facet był wściekły, Arnie zaś podśmiewał się z nie
go. Nie wie dokładnie, co potem stało się. Ale na pewno
szamotali się aż krzesło poszło w ruch, a Arnie wybiegł w po
śpiechu.
Podziękowałem jej i wróciła do kuchni. Rozmyślałem nad
tym wszystkim. Wreszcie zatelefonowałem do hotelu i poprosi
łem Gudrid. Odezwała się spłoszona:
— Kto mówi?
— Joe Martin. Szukam Arniego.
Wyraźnie zawahała się.
— Zastrzegł, żebym nikomu nie mówiła, gdzie będzie dzi
siaj po południu. Potrzebuje ciszy i spokoju.
— To ważne. Naprawdę, Gudrid. Gdzie jest?
121
— No dobrze — zgodziła się. — Popłynął na ryby.
— Na stare miejsce?
— Tak.
— W porządku, jakoś go złapię.
Sprawdziłem godzinę. Wpół do szóstej. Zawsze łowił po
drugiej stronie fiordu. Musiałem zatem wypożyczyć łódkę, co
zresztą nie sprawiało trudności. Pospieszyłem do przystani.
Kiedy odbijałem od brzegu, mgła spowiła niższe partie
fiordu, a mżawka zapowiadała nieprzyjemną noc. Wynająłem
solidny ponton z mocnym silnikiem, płynąłem więc szybko.
Minąłem kolejno cztery majestatyczne góry lodowe, które
niczym okręty bojowe mieniły się całą gamą kolorów od ośle
piającej bieli przez niebieski, aż do zielonego. Nagle w wodzie
zakodowało się i na powierzchnię wyskoczył wieloryb. Obra
cając się błysnął jasnym ogonem i brzuchem, i zniknął pod
wodą.
To było piękne i ekscytujące: ten stary wyga, wynurzający
się z morza i deszcz siekący po twarzy. Ale w sumie mało co do
mnie docierało. Musiałem z Arnim wyjaśnić całą sprawę. Dopie
ro teraz zrozumiałem, jakie to ważne.
Dryfował z wędką na dorsza na starej łodzi wielorybniczej.
Chroniły go nieprzemakalny płaszcz i rybacki kapelusz, osłania
jący kark. Spod siedzenia wystawała strzelba.
Rzuciłem linę, a gdy przyciągnął mnie, usiadłem obok
niego.
— Trudno cię znaleźć. Właśnie widziałem się z Millerem,
przekazuje ci, że już od jutra możesz latać.
— Świetnie — powiedział wesoło i podał mi termos. —
Poczęstuj się gorącą kawą.
Wrócił do wędkowania zarzucając blaszaną przynętę
w kształcie łyżeczki. Pokiwałem głową
— Jesteś niepoprawny. To zupełnie niepotrzebne. Wystar
czy goły haczyk. Dorsze żerują przy dnie.
Obojętnym tonem spytałem:
— Arnie, co zrobiłeś ze szmaragdami?
122
— Szmaragdy? — miał twarz niewiniątka. — O czym ty
mówisz, do diaska?
— O kamieniach, które znalazłeś w rozbitym heronie na
lodowej czapie. Przecież opowiedziała ci o nich Sara Kelso.
Zanim zaprzeczysz dodam, że znalazłem ślady samolotu z pło
zami i plamę oleju w pobliżu wraku.
— Czy jako jedyny na świecie posiadam samolot z płozami?
— Jesteś jedyną osobą tutaj, która daje w prezencie nie
oszlifowane szmaragdy warte czterdzieści tysięcy koron. Bar
dzo lekkomyślnie wciągnąłeś się w to wszystko.
Twarz mu stężała.
— Nie wtrącaj się w moje sprawy, dobrze, Joe?
Zignorowałem go i mówiłem dalej:
— Kiedy wpadliśmy na Sarę owej nocy przed jej pokojem,
pewnie wyczuła, że podbiła cię z kretesem, że zgłupiałeś komplet
nie, więc zrobisz dla niej wszystko. Natychmiast postanowiła wy
korzystać dę przeciwko Voglowi. Mogłeś polecieć tam, wziąć
szmaragdy i wrócić z opowieścią, że nie da się wylądować.
Większość to były tylko moje domysły, oparte na kilku
faktach, ale z jego twarzy wynikało, że trafiłem w dziesiątkę.
Ciągnąłem więc dalej:
— Nawet mnie powstrzymywałeś od lotu. Twierdziłeś, ze
lądowanie na zamarzniętym jeziorze jest niemożliwe. Zapewne
planowaliście ulotnić się razem. Tymczasem wcale nie uległeś jej
czarowi na tyle, jak to sobie wyobrażała. Co więcej, wpadłeś na
lepszy pomysł. Prawdopodobnie opowiedziałeś jej bajkę, że nie
zdołałeś wylądować, co brzmiało wiarygodnie. Ale nie uwierzyła
ci, przedeż palnąłeś, że wylatujesz rankiem tego samego dnia, gdy
my zmierzaliśmy do Sandvig. Udałała się więc na pole startowe
i rozbiła ci dężarówką aermacchi, żebyś nie wystartował.
Dotąd słuchał w milczeniu, wreszde przemówił:
— Catalina przypłynęła z Sondre wczoraj po południu.
Mogłem zabrać się w powrotny rejs, a potem przesiąść na od
rzutowiec do Kanady lub Europy.
Zaprzeczyłem.
— Ale nie z taką ilością szmaragdów. Za dużo ryzykował
byś przy odprawie celnej, szczególnie że są warte tego całego
kramu. Nie, ty potrzebujesz samolotu, ponieważ daje ci swobo-
123
dę ruchów. Możesz ukryć kamienie na pokładzie i odlecieć
w dowolnym kierunku. Dlatego zostałeś, zresztą nie miałeś spe
cjalnych powodów do zmartwień. Sara nie była pewna, że ją
wywiodłeś w pole, a z drugiej strony nic nie mogła powiedzieć
Voglowi. Przy odrobinie szczęścia zniknąłbyś dzisiaj, lecz teraz
już za późno. Żądni twojej krwi siedzą ci na karku, Vogel też
widział ślady, więc wie, że ktoś tam lądował i z pewnością
potrafi dodać dwa do dwóch.
Już nie zaprzeczał.
— Sam sobie poradzę — stwierdził ponuro.
Zaniepokoiłem się jak ojciec upartego dziecka, które nie
słucha rozsądnych rad.
— Arnie, na miłość boską, to zawodowcy. Całe życie roz
prawiali się z takimi naiwniakami jak ty.
Przypuszczam, że ze strachu i urazy tak gwałtownie zarea
gował. A może po prostu nigdy mnie nie lubił.
— Do diabła, za kogo się uważasz? Eunuch, który rzyga już
na widok barmana. Myślisz, że potrzebuję twoich rad? Twier
dzisz, że pomożesz mi? Nawet sobie nie radzisz sam z sobą —
wyciągnął spod siedzenia strzelbę i podniósł do góry. — Niech
przyjdą, bardzo proszę. Niech no tylko pokażą się.
Cała ta scena była śmieszna, nieomal groteskowa, a ja sie
działem bezradny. Mogłem go wprawdzie wydać przed Simon-
senem, ale on też niewiele zdziałałby bez przekonywających
dowodów, których brakowało. Poza tym wolałem nie angażo
wać się, bo wyniknęłoby zbyt wiele komplikacji. Może musiał
bym zeznawać, a to była ostatnia rzecz, jakiej potrzebowałem.
Nagle poczułem szarpnięcie. Ryba połknęła haczyk i po
chwili wyciągnąłem sporego dorsza. Arnie odruchowo przycis
nął go kolbą.
— Przynajmniej załatwiłem ci kolację — powiedziałem. —
Na twoim miejscu ruszyłbym stąd. Mgła może jeszcze dać się
we znaki, zanim ustąpi.
Nie odpowiedział. Po prostu siedział pobladły, w czarnym
kapeluszu ze strzelbą przy piersi, a w oczach czaił mu się strach.
I tak go zostawiłem, co było najgorszym wyjściem. Wsiadłem do
łódki i szybko zniknąłem w gęstniejącej mgle.
124
Do przystani dobiłem bez problemów, mimo że mgła spo
wiła wszystko wilgotnym szarym całunem. Zacumowałem pon
ton i wspiąłem się po schodkach na molo. Szedłem w absolutnej
ciszy, przerwanej tylko donośną syreną płynącego ostrożnie
trawlera.
Otter stał na polu startowym, a ponieważ wcześniej nie
zatankowałem, od razu zabrałem się do roboty. Przynosiłem po
dwa kanistry paliwa i opróżniwszy je, wracałem po nowe. Po
niespełna dwudziestu minutach skończyłem, zlany potem. W
pewnej chwili usłyszałem w pobliżu kroki i z mgły wyłonił się
marynarz, ale zniknął bez słowa. Poczułem się jak ostatnia żywa
istota na wymarłym świecie.
Wylałem benzynę z ostatniego kanistra i na noc przywiąza
łem samolot do pierścieni w sworzniach. Nagle odwróciłem się.
Nic nie słyszałem, ale miałem wrażenie, że ktoś niewidoczny
czyha na mnie.
Może to głupie i nielogiczne, a jednak przeszedł mnie
dreszcz. Szybko skończyłem pracę. Nie doszedł mnie ża
den odgłos, ale poczułem z tyłu jakby zawirowanie powie
trza. Wstawałem, lecz już za późno. Dostałem tuż przy szyi
i padłem bezwładnie na ziemię. Chwilę leżałem z twarzą
na mokrym betonie, po czym omotano mnie w coś mokre
go, śliskiego i śmierdzącego rybami. A potem nastała już
tylko ciemność.
Czułem, jakbym wynurzał się z głębi. Przez kolejne war
stwy ciemności wznosiłem się ku światłu, które przywodziło na
myśl brzask prześwitujący wśród skłębionych szarych chmur.
Wreszcie wydostałem się na powierzchnię z szeroko otwartymi
oczami. Bolała mnie głowa i nie pamiętałem nawet, kim jestem
i co tu robię.
Dziwne, ale pozostało mi wspomnienie rybiego odoru, co
było uzasadnione, gdyż leżałem na kupie sieci rybackich.
Wylądowałem w ładowni, prawdopodobnie trawlera, ale
przy tak marnym oświetleniu dostrzegałem tylko zarysy przed
miotów. Z góry dochodziło głuche dudnienie, jakby ktoś chodził
po pokładzie. Usiadłem z uczuciem, że za moment pęknie mi
125
głowa. Mimo woli zamknąłem oczy i zacisnąłem z bólu zęby.
Odetchnąłem głęboko kilka razy i po chwili poczułem się trochę
lepiej.
Potykając się, ruszyłem w mrok z wyciągniętymi przed sie
bie rękami, aż znalazłem luk. Przez szczeliny w pokrywie prze
dzierało słabe światło. Otwór znajdował się wysoko nade mną,
więc mogłem tylko krzyczeć.
Znów usłyszałem kroki na pokładzie. Pokrywa luku unios
ła się i ktoś spojrzał na mnie z góry. Wyglądał na marynarza
w tej brudnej wełnianej czapce, z pomarszczoną twarzą i długi
mi wąsami, jakie zwykli nosić rewolwerowcy. Poznałem go od
razu. To jeden z kompanów Da Gamy z knajpy, gdzie doszło
do awantury. Nic nie trzymało się kupy, chyba że to była
prywatna vendetta Da Gamy. Facet nic nie wyjaśnił. Po prostu
zamknął luk i odszedł.
Ująłem głowę w dłonie i głęboko oddychałem. Nagle cie
mność, ból i odór zgniłej ryby zlały się w jedno i zwymioto
wałem.
Od razu mi ulżyło. Mój zegarek, ciągle jeszcze na chodzie,
wskazywał siódmą, gdy marynarz się oddalił. Po dobrej godzi
nie luk otworzono ponownie. Tym razem marynarz pojawił się
z Da Gamą. Ten w kucki obserwował mnie z miną kota bawią
cego się złapaną myszą. Między zębami ściskał cygaro. Odwró
cił się, powiedział coś i po chwili spuszczono drabinę. Z wycień
czenia nawet nie bałem się. Na górze padłem na pokład i za
chłannie wciągałem wilgotne morskie powietrze.
Da Gama pochylił się nade mną zatroskany.
— Nie wygląda pan za dobrze, Martin. Jak się pan czuje?
— Cholernie źle — odpowiedziałem słabym głosem.
Pokiwał poważnie głową, po czym wyciągnął cygaro i przy
cisnął mi rozżarzony koniec do policzka. Wrzasnąłem jak zarzy
nana świnia, przetoczyłem się po pokładzie byle dalej od niego
i z trudem stanąłem. Marynarz ruszył do mnie z nożem, a Da
Gama rechotał.
— Lepiej panu teraz, Martin? To było niezłe, prawda?
Orzeźwiło trochę?
Rozejrzałem się dziko, a tymczasem facet dźgnął mnie
ostrzem w plecy. Da Gama rozkazał coś po portugalsku i po-
126
szedł, a marynarz pchnął mnie za nim. Zeszliśmy po schodkach.
Da Gama otworzył jakąś kabinę i stanął z boku. Odesłał kompa
na, a mnie wepchnął: do środka z takim impetem, że straciwszy
równowagę runąłem jak długi.
Leżałem chwilę i omal nie straciłem przytomności. Wtem
usłyszałem znajomy głos:
— No i co, chłopie, chyba wpadłeś w tarapaty?
Ralf Stratton rzucił mnie na krzesło. Przejrzawszy wreszcie
na oczy, dostrzegłem po drugiej stronie stołu Vogla.
Przypalony policzek piekł mmnie do żywego, ale ból gło
wy trochę zelżał przechodząc w tępe pulsowanie. Starałem się
opanować zapewne nerwowe drżenie rąk.
Przynajmniej mój umysł już funkcjonował, choć pierwszy
raz w życiu tak bałem się. Gdyby Desforge odgrywał tę rolę,
scenarzysta z pewnością przewidziałby jakąś dowcipną kwestię
albo scenkę typu: sięgnąć po butelkę koniaku i jedną ze szklanek
na stole z tą zaimprowizowaną brawurą, jaką twardziele zawsze
popisują się w takich sytuacjach.
Ale to byłem ja, Joe Martin, słaby jak nowo narodzone kocię,
ze ściśniętym żołądkiem i przekonany, że tak czy inaczej wylą
duję w morzu z ciężarkami u nóg. Może wypłynę, a raczej to, co
ze mnie zostanie, na wiosnę, gdy stopnieją lody. Najprawdopo
dobniej nikt mnie już nigdy nie zobaczy.
A może myślałem zbyt melodramatycznie? Dłonią wytar
łem pot z twarzy dłonią i powiedziałem chrapliwym głosem:
— Mógłby mi ktoś wyjaśnić, o co właściwie chodzi?
— Nie udawaj głupka — ostro zareagował Vogel. — Do
skonale wiesz, dlaczego tu wylądowałeś.
Nagle z pokładu rozległy się odgłosy nieoczekiwanej awan
tury. Gniewne okrzyki, uderzenia i zaciekła pijacka kłótnia. Da
Gama wyszedł bez słowa, a ja odezwałem się do Vogla:
— A ten co ma wspólnego z całą sprawą?
— To tylko wykonawca. Za właściwą cenę pozbędzie się
ciebie bez skrupułów. Wystarczy jedno moje słowo, pamiętaj.
128
Milczenie przedłużało się, czym Vogel wzmocnił efekt słów.
Wreszcie odezwał się:
— Wczoraj szukałem we wraku swojej własności, którą
starannie ukryto. Ale zniknęła. Wiesz, o czym mówię?
— Nie mam najmniejszego pojęcia — zaprzeczyłem.
— Więc dlaczego zakamuflowałeś ślady samolotu na śniegu?
Usiłowałem wymyślić wiarygodną odpowiedź, ale nie uda
ło mi się.
— Nie powiedziałem ci?
Stratton westchnął.
— Chłopie, ty naprawdę zgłupiałeś.
Zauważyłem, że miał na rękach te czarne rękawiczki, co
wcale nie poprawiło mi samopoczucia, szczególnie gdy stanął
za mną.
— Tylko jeden samolot z płozami lata teraz na wybrzeżu —
odezwał się Vogel. — Sam mnie o tym informowałeś.
Nawet nie próbowałem zaprzeczać.
— Zgadza się.
— A więc Fassberg okłamał nas po powrocie z rozpoznania.
Powiedział przecież, że lądowanie jest wykluczone. Dlaczego?
— Jego spytajcie.
— Próbowałem, ale nie miał ochoty na rozmowę. Wyciąg
niemy coś od ciebie i zajmiemy się nim znowu — nalawszy sobie
brandy, rozparł się na krześle. — Pytam powtórnie. Dlaczego
ukryłeś fakt, że Fassberg wylądował na miejscu katastrofy?
Postanowiłem trochę zaimprowizować.
— Dobrze, powiem wam. To mój przyjaciel. Nie wiedzia
łem, co się za tym kryje. Z drugiej strony nie chciałem narobić
mu kłopotów, więc postanowiłem trzymać język za zębami.
— Widziałeś go?
— Jeszcze nie, gdyż cały dzień latałem.
Vogel łyknął brandy, podniósł szklankę do światła i po
trząsnął głową.
— Nic z tego Martin. Nie wymigasz się — bardzo ostrożnie
postawił szklankę na stole i pochylił się do przodu. — Kła
miesz. Coś ukrywasz. Wyjaśnić ci, skąd wiem? Patrzyłem ci
w oczy, obserwowałem twoje reakcje, słuchałem tego, co mó
wisz i nic nie ma sensu. Nic!
129
9 — Nic dokortemny kil
i
Ostatnie słowa wykrzyczał mi w twarz, a Stratton walnął
mnie pięścią w tył głowy, aż wrzasnąłem z bólu, po czym szarp
nął za włosy i zacisnął gardło.
— Od początku — zarządził Vogel. — Fassberg wylądował
na śniegu i wziął z herona rzecz, po którą ja przyleciałem na
Grenlandię. To zupełnie rozsądne wyjaśnienie, nieprawdaż?
— Skąd niby wiedział, czego szukać? — broniłem się.
Zapewne już wcześniej o tym pomyślał, więc przyglądał mi
się tylko. Tym razem zaległa tak gęsta cisza, że można ją było
krajać. Wreszcie Stratton wycedził przez zęby:
— Chyba ma rację.
— Oczywiście, durniu. — Vogel pochylił się do przodu. —
Ale kto mu powiedział, Martin?
— Na to sam sobie odpowiedz, lecz na pewno jakaś zorien
towana osoba, prawda? Ktoś z twojego otoczenia — spojrzałem na
Strattona. — A co myślisz o przyjacielu? Jak dawno znacie się?
Stratton znowu strzelił mnie w głowę, że nieomal zemdla
łem. Poleciałem do przodu, ściskając skronie, by ograniczyć ból,
a Vogel warknął:
— Ocuć go, głupcze. Jeszcze nie skończyłem.
Usłyszałem brzęk karafki, po czym Stratton wlał mi w usta
pół szklanki brandy. Zemdliło mnie i rzygnąłem mu prosto na
szary garnitur. Odepchnął mnie z obrzydzeniem, aż z krzesłem
potoczyłem się pod ścianę. Wstałem w tym samym momencie,
gdy Stratton odpinał marynarkę. Wciągnąłem głęboko powie
trze, chwyciłem klamkę i wybiegłem z kabiny.
Prawie dopadł mnie na schodkach, ale kopnąwszy do tyłu
trafiłem go w twarz. Otworzyłem drzwi i wypadłem na pokład.
Da Gama mówił coś do dwóch marynarzy. Zanim odwrócił się,
wyskoczyłem za burtę. Szok spowodowany zetknięciem z lodo
watą wodą był tak potężny, iż chwilę myślałem, że serce prze
stało mi bić, ale wynurzyłem się. Wytężając wszystkie siły, pły
nąłem wśród mgły.
Na pewno oczekiwali, że szybko pojawię się na powierzch
ni. Sądziłem, iż czatowali na mnie przy molo. Ale zaryzykowa
łem i popłynąłem na przeciwległy brzeg przystani.
130
Zajęło mi to z dziesięć minut. Już myślałem, że nie dam rady,
gdy uderzyłem kolanem o wystającą skałę. Po kilku chwilach
wyczołgałem się z wody i padłem twarzą na kamienisty brzeg.
Skostniałem z zimna, ale wstałem na siłę i jakoś dowlokłem
się do masywnych betonowych bloków po północnej stronie
pola startowego, które stanowiły część systemu ochronnego
przed zimowymi sztormami.
Spojrzałem na zegarek. Dochodziła dziewiąta. Od spotkania
z Arnim minęło około trzech godzin. Z pewnością już wrócił,
może zaraz po mnie, ze względu na pogarszającą się pogodę.
Przebiegłem przez lądowisko, wymachując energicznie rę
kami, żeby rozruszać się. Nie widziałem nikogo, hangary stały
puste, wsiadłem więc w starego jeepa, którym wszyscy porusza
li się, w razie potrzeby, po terenie. Bez względu na bieg wyda
rzeń musiałem przekonać Arniego, z jakimi ludźmi miał do
czynienia. Jechałem do miasta tak szybko, jak pozwalała mgła.
Zaparkowałem przy końcu wąskiej uliczki i ruszyłem do
jego domu. Dodzedłem do schodów przy werandzie, gdy trzas
nęła boczna furtka i ktoś wybiegł na oślep. Przez moment mig
nęła mi twarz Gudrid z szeroko otwartymi nie widzącymi ocza
mi, ale byłyska wicznie zniknęła.
Zastukałem do drzwi frontowych, lecz nikt nie odpowiadał,
choć przez spuszczone zasłony przezierało światło. Zawołałem,
bez rezultatu. Obszedłem więc dom, żeby wejść od kuchni.
Chyba już przekraczając próg wiedziałem, co znajdę. Pano
wała tam szczególna cisza, jakby cały świat nagle zamarł. Do
tego w powietrzu unosił się ostry zapach prochu.
Jadalnię zdewastowano. Kabel telefonu wyrwany ze ściany,
szuflady wyrzucone na podłogę, poduszki poszarpane, książki
walające po całej podłodze i świeża krew na ścianie podobna do
purpurowej zasłony.
Arnie z rozszarpaną twarzą padł na wznak na przewróconą
kanapę. Jego strzelba, porzucona przez mordercę, leżała na nim.
Dziwne, ale czasami śmierć tak przeraża, że wprawia człowieka
w osłupienie, hamując wszelkie emocje i normalne reakcje. Pa
trzyłem na niego jakby z nierealnej otchłani, istniejącej tylko
w koszmarnych snach.
131
Gdzieś stuknęła poruszona wiatrem okiennica, co niczym
uderzenie w twarz otrzeźwiło mnie. Wybiegłem, jakby gonili
mnie wszyscy diabli.
Zaparkowałem jeepa na hotelowym podwórzu i wszed
łem od tyłu do pokoju. Pod oknem siedziała Liana z książką.
Czułem się ciągle jak pijane dziecko we mgle, z której wyłoniła
się jej twarz z zastygłym uśmiechem powitalnym, ustępującym
miejsca zdziwieniu i zatroskaniu.
Nie jestem pewien, co stało się potem. Wiem tylko, że osu
nąłem się na kolana, ona zaś chwyciła mnie w ramiona. Chyba
jeszcze nigdy w życiu nie ucieszyłem się tak bardzo na widok
drugiego człowieka.
Wziąłem gorący prysznic, przebrałem się i wszystko opo
wiedziałem. Później oczywiście poszliśmy do pokoju Gudrid.
Był zamknięty, ale pukałem i wołałem ją, aż wreszcie otworzyła
drzwi. W podpuchniętych od płaczu oczach miała przerażenie
i trzęsła się jak w febrze. Spojrzała na nas i odrzuciła kosmyk
włosów z czoła.
— Przepraszam, panie Martin, ale źle się czuję. Zwolniłam
się na resztę nocy.
Wepchnąłem ją do pokoju, a Liana weszła za mną.
— Widziałem cię, Gudrid — powiedziałem.
Wyglądała na szczerze zdziwioną.
— Nie rozumiem.
— Jak wybiegłaś od Arniego Fassberga. Minęłaś mnie.
Właśnie wchodziłem do niego.
Wykrzywiła twarz i z łkaniem rzuciła się na łóżko. Usiadłem
obok i poklepałem ją po ramieniu.
— Nie czas teraz na płacz, Gudrid. Powiadomiłaś policję?
Zwróciła się ku mnie zalana łzami.
— Ja go nie zabiłam, proszę mi wierzyć. Już nie żył, gdy tam
przyszłam.
— Wierzę ci — powiedziałem. — Nie martw się.
132
— Ale pan nie rozumie. Często kłóciliśmy się, wiele osób
o tym wiedziało włącznie z sierżantem Simonsenem.
— On wie również, co jest możliwe. A sama myśl, że dwu
krotnie z bliska strzeliłaś Amiemu w twarz, jest tak niedorzecz
na, że z pewnością nie zechce tracić czasu na roztrząsanie takich
głupot — mocno przytrzymałem jej dłonie. — No, a teraz opo
wiedz wszystko.
— Przed czterdziestu minutami zadzwonił Arnie. Prosił,
żebym mu przyniosła paczkę, którą przechowywałam. Powie
dział, że muszę to zrobić mimo dyżuru, gdyż to sprawa życia
lub śmierci.
— Wiedziałaś, co było w paczce?
Kiwnęła głową.
— Powiedział, że to próbki rudy świadczące o bogatych
złożach minerałów gdzieś w górach i że dzięki nim wzbogaci
się. Prosił, żebym je schowała w najbezpieczniejszym miejscu,
bo od nich zależy nasza przyszłość.
— Jaka przyszłość?
— Planowaliśmy ślub, panie Martin.
Znów rozpłakała się. Liana usiadła obok i objęła ją ramie
niem. Podszedłem do okna. Biedna mała dziwka. Tak zakochała
się, że wierzyła we wszystko, nawet w tę historyjkę szytą tak
grubymi nićmi i pełną dziur jak poszarpana sieć.
Kiedy uspokoiła się nieco, kontynuowałem:
— A więc zabrałaś paczkę?
Zaprzeczyła.
— Nie miałam jej. Wiem, że to brzmi głupio, ale śmiertelnie
przeraziłam się, że ją zgubię albo mi ukradną. Ostatnio w poko
jach personelu zdarzyło się wiele drobnych kradzieży. Z drugiej
strony, Arnie był hazardzistą. Jednego dnia dawał mi pieniądze
na przechowanie, a następnego żądał zwrotu. Pierwszy raz mia
łam go w ręku i nie chciałam stracić. Wysłałam zatem paczkę na
swoje nazwisko na farmę dziadka w Sandvig. Dziś rankiem
odpłynęła łodzią, dostarczającą co miesiąc zaopatrzenie.
— Jak zareagował na to Arnie?
— To mnie najbardziej zdziwiło. Roześmiał się i nagle tele
fon zamilkł.
Skinąłem do Liany.
133
— Ktokolwiek z nim był, w tym momencie wyrwał sznur.
— Zmartwiłam się — ciągnęła Gudrid — założyłam więc
płaszcz i wyślizgnęłam się od zaplecza, choć dyżurowałam.
— Już nie żył, kiedy tam dotarłaś?
Spojrzała przed siebie ze strachem i wyszeptała:
— Wydaje mi się, że jeszcze na ulicy słyszałam strzały.
Drzwi frontowe były zamknięte, więc weszłam od tyłu. I wtedy
zobaczyłam krew na ścianie. Dobry Boże — krew.
Załamała się kompletnie. Dana pocieszała ją, ja zaś znów
podszedłem do okna. Po chwili liana dołączyła.
— A więc wszystko na nic.
— Tak. Nie myślę o nim jak o zmarłym. Był taki pełen życia.
Położyła mi rękę na ramieniu.
— Joe, musisz pójść na policję.
— Jeszcze nie — odrzekłem. — Najpierw jeszcze z kimś
porozmawiam.
— Z Sarą Kelso?
— Tak. Ciekawe, jak zareaguje na to wszystko. Zobaczę,
czy jest w pokoju.
— To strata czasu, Joe. O ile wiem, spędza wieczór z Ja
ckiem.
— No to wstanie z łóżka — odparłem. — A ty lepiej zostań.
— O nie — otworzyła drzwi. — Za skarby świata nie zre
zygnuję z tego.
Pokój Desforge'a był zamknięty, więc stukałem tak długo,
aż wreszcie usłyszałem ruch. Ukazał się w drzwiach ze zwi
chrzoną czupryną, zawiązując jeszcze pasek od szlafroka. Nie
wyglądał na zadowolonego.
— Co jest, u diabła? — zapytał.
Wcisnęliśmy się do środka.
— Dawaj ją, Jack—zażądałem.
Patrzył na mnie osłupiały, po czym zatrzasnął drzwi i zawo
łał porywczo:
— Słuchaj, Joe...
Podszedłem do sypialni i powiedziałem ostro:
134
— Myślę, że zainteresuje panią, iż właśnie ktoś zamordo
wał Arniego Fassberga.
Zamknąwszy drzwi wróciłem do pozostałych. Liana wyjęła
papierosa z pudełka na stole, a Desforge obserwował mnie z za
ciśniętymi ustami.
— Nie żartujesz, Joe?
— Zapewniam cię o tym.
Podszedł do barku i automatycznie nalał sobie drinka.
— Twierdzisz, że ona wplątała się w to?
— Zapewne.
Niebawem pojawiła się blada jak śmierć Sara. W widocz
nym pośpiechu narzuciła rozpinaną dżersejową sukienkę. Na
wet nie uczesała się.
— Wspomniał pan coś o Arnim Fassbergu, Martin?
— Tak — odparłem. — Nie żyje. Ktoś z bardzo bliska wy
strzelił mu dwie kule w twarz z jego własnej strzelby.
Zachwiała się. Jack pomógł jej usiąść na krześle.
— Jest pan bardzo miły — powiedziała słabym głosem.
Podałem jej małą brandy.
— Z pewnością milszy niż Vogel i Stratton, gdy dostaną
panią w swoje łapy. Czyż nie próbowała pani wywieść ich w
pole? W samolocie w suficie kabiny ukryto szmaragdy. Namó
wiła pani Arniego, żeby zabrał je z wraku łgając, że lądowanie
jest niemożliwe.
— Twierdził, że nie wylądował — ściskała szklankę. —
Okłamał mnie.
— Ale nie miała pani pewności, aż wszyscy dotarliśmy do
herona, a przez ten czas Arnie mógł uciec. Więc w nocy poszła
pani na pole startowe i rozwaliła mu ciężarówką aermacchiego.
Kiwnęła lekko głową:
— Dobrze, teraz powiem wam wszystko. Vogel prowadzi
wiele spraw, część legalnie, ale zajmuje się też jakimiś mętnymi
interesami.
— A co z Londynem i Powszechnym Towarzystwem
Ubezpieczeniowym? — dociekałem.
— To oficjalna firma, ponieważ wypłacili mi odszkodowa
nie po śmierci męża.
135
— A co z pani mężem? Jakim cudem wmieszał się w to
wszystko?
— Jack był pilotem brazylijskich linii. Podjął się tego, by
przeczekać. Liczył na angaż w jednym z poważniejszych towa
rzystw lotniczych. W barze w Sao Paulo spotkał Marvina Gaun-
ta, który mu powiedział, że właśnie kupił używanego herona od
pewnego bogatego Brazylijczyka, ale nie dostał licencji ekspo
rtowej. Oferował Jackowi pięć tysięcy dolarów za nielegalny lot
do małej miejscowości w Meksyku. Tam po zmianie numerów
rejestracyjnych planowali lot do Europy via Ameryka i Kanada.
Gaunt powiedział, że ma kupca w Irlandii, który zapłaci mu za
samolot dwa razy więcej.
— I co dalej?
— Pewnego wieczoru pijany Gaunt wygadał się, że w sa
molocie ukryto nie oszlifowane szmaragdy warte ponad pół
miliona dolarów i że Vogel dorobi się na tym fortuny.
— Wtedy mąż wkroczył do akcji?
Spojrzała na nas z rozpaczą.
— Wiem, że to nie w porządku, ale ostatnio źle nam szło.
Pracowałam w Londynie, teściowa zajmowała się naszymi dwo
ma chłopcami. Było nam bardzo ciężko.
— I co, Vogel wybulił więcej?
— Musiał. Jack szantażował go, że poleci, gdy wypłacą mi
w Londynie obiecane dwadzieścia pięć tysięcy funtów.
— Twarde warunki.
Wzruszyła lekko ramionami.
— Nie mieli wyboru.
— A pani nie przeszkadzało, że to brudne pieniądze? —
zapytała Liana.
— Bywają gorsze rzeczy niż przemyt — westchnęła. —
A przynajmniej to właśnie wmawiałam sobie. Przecież zrobił to
dla rodziny.
To była przysłowiowa kropla. Miałem dość. Poklepałem ją
z ironią:
— Brawa, kurtyna powoli opada.
— Na miłość boską, Joe, dajże spokój — zirytował się De-
sforge. — Pani Kelso już wystarczy jak na jeden wieczór.
136
— Słusznie — odrzekłem. — Ale coś sobie jeszcze wyjaśni
my. To nie jest pani Kelso.
Zapadło milczenie niczym po uderzeniu pioruna, gdy ocze
kuje się kolejnego wyładowania. Jacka zamurowało, a Sara przy
pominała zaszczute zwierzę, któremu właśnie odcięto ostatnią
drogę ucieczki. Liana pochyliła się do przodu ze zmarszczonym
czołem.
— Do czego właściwie zmierzasz? — zapytała miękko.
— To bardzo proste. Naprawdę — rozpostarłem szeroko
ramiona. — Poznaj Jacka Kelso.
Wszystko zaczęło się od Jeana Latouche'a, francusko-kana-
dyjskiego pilota terenowego, wyróżniającego się muskularnym
torsem, czarną zmierzwioną brodą i najdonośniejszym śmie
chem, jaki kiedykolwiek słyszałem. Był kimś w rodzaju
przewoźnika z dwudziestego wieku, tyle że zamiast czółna uży
wał wodnopłata. O ile wiem, odłożył na starość około dwustu
tysięcy dolarów, a jedynie drobną część z tego zarobił do spółki
ze mną w ramach kontraktu na zaopatrywanie szybów nafto
wych w górnej Nowej Fundlandii.
Owego roku sezon na Grenlandii skończył się dla mnie w
końcu września, więc poleciałem do Kanady, żeby zorientować
się, czy jeszcze zarobię przed zimą. Niestety, szczęście mi nie
dopisało. W sezonie co prawda odłożyłem około dwunastu
tysięcy dolarów, wciąż jednak spłacałem w Towarzystwie Kre
dytowym Silver Shield w Toronto szesnaście tysięcy pożyczki
na zakup ottera. Wcale nie przyciskali mnie, bo uiściłem już
nawet więcej, niż wynikało z umowy. Ale miałem nadzieję, że
w następnym sezonie wystartuję wreszcie własnym, spłaconym
samolotem i nie udało mi się, więc bytem przygnębiony.
Bez efektu trzy dni kręciłem się wokół Zatoki Goose. Więc
ucieszyłem się, gdy dwaj geolodzy zaproponowali przelot do
miasteczka Carson Meadows, położonego na zachód od jeziora
Michikamau. Zarobiłem na czysto ponad dwieście dolarów.
Popijałem właśnie kawę przy barze w jednym z hoteli, rozmy
ślając o przyszłości, gdy zjawił się Jean Latouche.
138
Miał już co najmniej pięćdziesiątkę. Ubrany był w oficerki
i obszerny skołtuniony kożuch barani aż do kolan. Rzucił pod
ścianę worek i podszedł do mnie z wyciągniętą dłonią.
— Hej, Joe, jak się masz? Miałeś dobry sezon?
— Mogło być gorzej — odparłem. — Ale też, do diabła,
i lepiej. A co u ciebie?
— Znasz mnie, Joe. Bochen chleba, dzbanek wina. Nie trze
ba mi wiele.
— Do czorta, akurat — skomentowałem kwaśno. — Do
kąd wybierasz się zimą? Znów na Bahamy, czy tym razem na
Tahiti?
— Zgorzkniałeś na starość — odrzekł. — Coś nie w po
rządku?
— Czuję się zmęczony i tyle. Udręczyłem się bezskutecz
nym poszukiwaniem pracy w tym zapomnianym przez Boga
kraju.
Wypił koniak i poprosił barmana o następny.
— Może szukałeś w złym miejscu.
Spojrzałem na niego z nadzieją.
— Na Boga, Jean, jeśli wiesz o czymś, powiedz mi.
— Nie podniecaj się zbytnio i tak pewnie nie zainteresujesz
się tym. W każdym razie ja zrezygnowałem. Wczoraj w Wielkiej
Zatoce spotkałem faceta — Marvina Gaunta. Ma herona z zapa
sowymi zbiornikami paliwa. Poszukuje kogoś na wspólny lot do
Irlandii.
— A co z jego pilotem?
— Sam etapami przyleciał z Toronto. Ale nie odważy się
samodzielnie pokonać Atlantyk, to wszystko.
— Za ile?
— Tysiąc dolarów plus bilet powrotny.
— Dlaczego zrezygnowałeś?
— To mi brzydko pachnie — dotknął nosa z mądrą mi
ną. — Za długo w tym siedzę, Joe.
— Podejrzewasz coś?
— Po prostu wiem — wstał i klepnął mnie w ramię. — To
nie dla ciebie, Joe. No, zbieram się już. W południe lecę na
wybrzeże. Do widzenia.
139
Ale nie zobaczyliśmy się, bo miesiąc później zginął przy
lądowaniu w Gander w gęstej mgle, gdzie widoczność była na
odległość ręki. Ale w barze nie wiedziałem jeszcze o tym, gdy
rozmyślałem ponuro o Marvinie Gauncie i heronie. To dobry
samolot, a do sforsowania wielkiego stawu potrzebne były
dodatkowe zbiorniki paliwa. Skoro jednak już herona wypo
sażono w nie, reszta to fraszka, a tysiąc dolarów piechotą nie
chodzi.
Zapłaciłem za kawę i udałem się na lotnisko.
Wielką Zatokę zbudowano dla potrzeb miasta i okolicz
nych kopalni. Przyleciałem w ulewnym deszczu. Zastanawia
łem się, co Gaunt robił tutaj zamiast, na przykład, w Gander w
Nowej Fundlandii, co nie miało sensu, zwłaszcza że rzeczywi
ście usilnie poszukiwał pilota.
Na lotnisku były mała wieża kontrolna, kilka hangarów
i trzy pasy startowe. Zezwolono mi na lądowanie. Przycup
nąłem za pierwszym hangarem. Herona znalazłem dopiero za
hangarami, opuszczonego i tonącego w strugach deszczu. Ob
szedłem powoli samolot. Zaintrygowany stanąłem. Kanadyj
ski numer rejestracyjny rozmywał się w ulewie. Potarłem
trochę palcami, by upewnić się, że zamalowano inny numer.
Zaciekawiłem się tym. Chyba jednak Jean nie mylił się w
ocenie Gaunta.
Ten zatrzymał się w jedynym hotelu. W pokoju zastałem
wysokiego, dość przystojnego Anglika mówiącego charaktery
stycznym układnym głosem wychowanków prywatnych szkół,
co było dość podejrzane. Już po pięciu minutach zorientowałem
się, że należy do ludzi mozolnie wspinających się po szczeblach
kariery i że przebył dość długą drogę.
— Pan Gaunt? — zapytałem, gdy otworzył drzwi. — Podo
bno szuka pan pilota.
— Zgadza się — odparł. — A gdzie pan to słyszał?
— W barze Carson Meadows — odpowiedziałem.
Cofnął się, więc wszedłem do typowego hotelowego pokoju
z mahoniową szafą, starym łóżkiem i zniszczonym dywanem.
Wyjął z szuflady butelkę whisky, a z umywalki szklankę.
140
— Napije się pan?
Odmówiłem. Nalał sobie i popatrzył pytająco.
— Oczywiście ma pan licencję?
Przytaknąłem i wyjąłem portfel. W Wielkiej Zatoce nikt mnie
nie znał i w tych okolicznościach wolałem, żeby tak zostało.
Przed rokiem leciałem jako drugi pilot z Kanadyjczykiem
Jackiem Kelso. Zatrudniała nas libańska firma przewozowa.
Jak na pilota był stary. Skończył pięćdziesiąt trzy lata i miał
niełatwe życie za sobą. Kiedy więc po kolejnej trzydniowej
pijatyce zmarł na atak serca w Basrze, nikogo to specjalnie nie
zdziwiło.
Towarzyszyłem mu wówczas, więc zebrałem jego rzeczy,
zresztą już zbyteczne, ponieważ wiedzieliśmy, że nie miał
krewnych. Wyrzucając je znalazłem licencję, którą schowałem
zwyczajnie na pamiątkę.
Tę licencję pokazałem Gauntowi. Obejrzał pobieżnie i od
dał mi.
— Chyba wszystko w porządku, panie Kelso. Heron stoi na
lotnisku. Kupiłem go bardzo tanio w Toronto i przyleciałem tu,
ale nie czuję się na siłach pokonać samodzielnie Atlantyk. W
Irlandii czeka klient, który zapłaci mi podwójnie, jeśli odstawię
samolot do końca tygodnia. Interesuje to pana?
— Za ile?
— Tysiąc i powrotny bilet z Shannon.
— Cztery tysiące — powiedziałem — plus bilet.
Spojrzał zdziwiony, ale nim cokolwiek dodał, odezwałem
się:
— Oczywiście, może pan poczekać jeszcze ze dwa dni na
kogoś innego, choć szczerze wątpię, by ktoś zgłosił się. To zła
pora. A poza tym, jeśli heron jeszcze trochę postoi na deszczu,
numer rejestracyjny rozmyje się całkowicie i wszyscy zoba
czą, co kryje się pod nim. Ale zapewne panu to nie przeszka
dza?
Przyjął to jak wyzwanie.
— W porządku, cztery tysiące i bilet powrotny. Myślę, że
dogadamy się.
— Płatne gotówką przed startem — zastrzegłem.
— Zatem kiedy?
141
Zdecydowałem, że odstawię ottera do Goose. W razie braku
innej możliwości, zawsze wrócę samolotem pocztowym.
— Przy pomyślnej prognozie wystartujemy jutro po połud-
niu — powiedziałem. — Zgoda?
— Okay! Zlecę przegląd na rano.
— W porządku.
Udałem się na lotnisko już żałując decyzji, ale było za późno.
Obiecałem, więc polecę. Pieniądze znakomicie rozwiążą moje
problemy finansowe, a wszelkie domysły co do zamierzeń Ga-
unta zepchnąłem w najgłębsze zakamarki umysłu. Nie chciałem
nic wiedzieć. Ten lot traktowałem jako jeszcze jeden czarter,
a przynajmniej to właśnie wmawiałem sobie.
Następnego popołudnia w strugach deszczu przygotowy
wałem się do startu, ale prognoza dla trasy była niezła. Nie
podlegaliśmy kontroli celnej, gdyż odlatywaliśmy, a na lotni
skach takich jak Wielka Zatoka procedurę upraszczano do mi
nimum. Gaunt załatwiał wszelkie formalności, nawet dwaj me
chanicy, którzy zapuszczali silniki, nie mieli okazji przyjrzeć mi
się.
Zapłacił mi nowymi szeleszczącymi studolarówkami. Wło
żyłem je do koperty i wysłałem na swoje nazwisko do Zatoki
Goose. Wyglądało na to, że o wszystkim pamiętałem. Wyliczy
łem, że połowę trasy pokonamy na paliwie z głównych zbiorni
ków, a następnie włączymy zapasowe.
Sprawdzałem w kabinie pilota przyrządy, gdy wsiadł Ga
unt. W nowym jednoczęściowym kombinezonie lotniczym wy
glądał na nadzwyczaj zadowolonego zapinając pasy w fotelu
drugiego pilota.
— Gotów? — spytałem.
— W każdej chwili. Jeszcze tylko jedna sprawa — podał mi
mapę, starannie przypiętą do pokładowego mapnika. — Jak pan
widzi, zmieniłem miejsce lądowania.
Wykreślił kurs na północny zachód od Wielkiej Zatoki, pro
stą linią przez krańce Grenlandii do Reykjaviku w Islandii.
— Dlaczego? — zapytałem.
Wyjął z kieszeni kopertę i podał mi.
142
— Dokładam jeszcze tysiąc. W porządku?
Wręczył mi równie nowe i atrakcyjne banknoty. Wsunąłem
je do koperty i schowałem do kurtki. W końcu, jakie to miało
znaczenie? Co za różnica Reykjavik, czy Shannon.
Uśmiechnął się zadowolony.
— Nie zawracajmy im głowy informacją o zmianie kursu,
stary. Niech zostanie, że lecimy do Starego Kraju.
— Pan jest szefem — podkołowałem na pas startowy.
Wzbijaliśmy się w deszczu, a niebo zasnuły ołowiane
chmury. Ale nie przejmowałem się tym pamiętając o dobrej
prognozie. Nie korygowałem kursu, aż znaleźliśmy się nad
oceanem. Samolot z łatwością prowadził się. Gdzieś na hory
zoncie, spoza chmur, przedzierało światło. Rozparłem się wy
godnie, pewnie trzymając stery i całkowicie oddałem się przy
jemności lotu.
Dwie godziny później zaczęła się zabawa. Przekazałem
stery Gauntowi, nie dopuszczając go do słowa i poszedłem do
toalety w ogonie samolotu. Tu przeżyłem pierwszy szok. Otwo
rzywszy drzwi zobaczyłem mężczyznę w kombinezonie mecha
nika z Wielkiej Zatoki. W innych okolicznościach może ta scenka
rozbawiłaby mnie, ale trudno śmiać się na widok broni, którą
trzymał w ręku.
— Niespodzianka! Właśnie wybierałem się do ciebie —
wycelował w mój żołądek. — Zobaczymy, co powie nam drogi
stary Marvin?
Miał ten sam układny głos wychowanka prywatnej szkoły
jak Gaunt, ale mówił całkiem serio. Potwierdzał to błysk jego
oczu.
— Nie mam pojęcia, o co chodzi — powiedziałem. — Ale
byłbym zobowiązany, gdyby skierował to pan w inną stronę.
Gaunt dokłada wszelkich starań, ale ja jestem pilotem i chyba
nie chcemy wypadku na środku Atlantyku?
— Drogi kolego, jedną ręką poprowadzę to pudło do Chin
i z powrotem.
Miałem podobne uczucie do tego, jakie miewa się w Króle
wskim Klubie Lotniczym, gdy jakiś nudziarz z półmetrowym
143
wąsem na głębokim oddechu ględzi o lecie 1940 roku, wzgórzu
Biggin i o tym, jak to naprawdę robiło się tuzin lotów spitfirem
w jeden dzień.
Wróciłem do kabiny. Gaunt spojrzał z uśmiechem, który
natychmiast zniknął mu z twarzy.
— Harrison — stwierdził beznamiętnie.
— We własnej osobie, stary — stuknął mnie pistoletem w
ramię. — Bierz stery.
Gaunt pobladł, ale panował nad sytuacją. Nieomal słysza
łem, jak pracują mu szare komórki, gdy gwałtownie poszukiwał
jakiegoś wyjścia.
— Czy ktoś uprzejmie wyjaśni mi, o co właściwie cho
dzi? — spytałem.
Harrison potrząsnął głową.
— Nie twoja sprawa, stary. Potrzebuję tylko kilku faktów
i cyfr. Jak długo leci się z Wielkiej Zatoki do Shannon?
Spojrzałem na Gaunta, który przytaknął.
— Naszym celem jest Reykjavik w Islandii — powie
działem.
— A niech to! — krzyknął. — To ci dopiero zwrot w akcji
niczym w powieści. Ile już przelecieliśmy?
— Szmat drogi.
Uśmiechnął się szeroko.
— Świetnie, Islandia odpowiada mi jak każde inne miej
sce. — Spojrzał na Gaunta. — Wiesz, Marvin, jesteś naprawdę
głupkiem. Chciałem tylko swojej działki.
— Dobrze, dobrze — podniósł szybko rękę, jakby powstrzy
mując go. — Zbędna reklama. Podyskutujemy gdzie indziej.
Harrison wycofał się, a Gaunt poszedł za nim. Rozmawiali
dobre pięć minut, ale nie usłyszałem ani słowa, aż dotarły do
mnie ciche strzały. Najpierw dwa, jeden za drugim, a po krótkiej
przerwie kolejne trzy. Teraz dwie kule przebiły drzwi i strzaska
ły szybę.
Włączyłem automatycznego pilota i szybko odpiąłem pasy.
Wstałem i odwróciłem się, a z otwartych drzwi Gaunt padł
prosto w moje ramiona. Wepchnąłem go na fotel. Próbowałem
rozpiąć mu kombinezon pod szyją, on zaś wczepił się palcami
144
w moją kurtkę. Krew trysnęła mu z ust, opadł na fotel, głowa
poleciała mu na bok, a oczy znieruchomiały.
Harrison leżał martwy w głównej kabinie.
Trafiły go dwie kule. No i ugrzęzłem po uszy w kłopotach,
z dwoma trupami, wplątany w coś znacznie poważniejszego niż
przewidziałem.
Poszedłem do kuchenki, nalałem kawy z termosu i zapali
łem papierosa. Co teraz zrobić? Mogłem ich wyrzucić z pokładu,
ale musiałem gdzieś wylądować, co oznaczało mnóstwo wyjaś
nień. Nawet porzucając samolot narażałem się na wiele pytań,
czego za wszelką cenę chciałem uniknąć. Oczywiście idealnym
rozwiązaniem byłoby zatopienie tego przeklętego samolotu
razem z nimi w Atlantyku, ale z kolei mnie to nie odpowiadało.
Mogłem rozegrać wszystko jeszcze inaczej. Po prostu porzucić
herona w dzikim, opuszczonym miejscu, uprzednio wyskoczy
wszy. Biorąc pod uwagę paliwo w bakach, spłonąłby jak po
chodnia.,
Niemożliwością wydawało się znalezienie wyludnionego
miejsca, żeby nikt nie zauważył katastrofy, a jednocześnie na
tyle blisko cywilizacji, bym wydostał się pieszo.
Wreszcie przyszło mi do głowy rozwiązanie tak proste, że
nieomal roześmiałem się w głos. Pospieszyłem do kabiny
pilotów, usiadłem w fotelu i spojrzałem na mapę. Od razu
znalazłem zatokę Julianehaab na południowo-zachodnim wy
brzeżu Grenlandii i małą wioskę rybacką Sandvig. Tam fiord
wchodzi głęboko w ląd, przecinając góry aż po skraj czapy
lodowej.
To najbardziej opuszczone miejsce na całym bożym świecie.
Przez lata wiele samolotów zniknęło tam bez śladu. Heron
będzie po prostu jeszcze jednym, gdy tymczasem oficjalnie uz
nają, że leży gdzieś na dnie Atlantyku.
Bardzo starannie wyliczyłem odległość od wybrzeża. We
dług wskaźnika, paliwa w bakach wystarczy na długi lot. Wspa
niale. Pozostało mi tylko włączyć automatycznego pilota i wy
skoczyć nie uruchamiając zapasowych zbiorników paliwa. Sa
molot runąłby na ziemię, eksplodując jak bomba.
Najtrudniejszy był skok, ale to ryzyko wkalkulowałem w
cenę. Zapaliłem papierosa, odwróciłem się i natknąłem na twarz
10 — Nie dokortczony IM
145
Gaunta. Nie należało to do przyjemności. Odepchnąłem go
i przejąłem stery. Teraz musiałem wymyślić wiarygodną histo
ryjkę dla mojego przyjaciela Olafa Rasmussena, gdy pojawię się
na jego farmie w Sandvig. Ale to nie było zbyt trudne. Frederi-
ksborg i Sandvig łączyło coś w rodzaju drogi. Powiem, że wre
szcie wybrałem się na polowanie, o którym wspominałem lata
mi, a ciągłe nie miałem czasu. Dodam jeszcze, że w wypadku
straciłem cały ekwipunek. Szkic całej bajeczki przygotowałem,
jeszcze dopracuję wiarygodne szczegóły.
Leciałem nisko nad wodą, dopiero na widok brzegu pode
rwałem samolot W głębi lądu, niczym naszyjnik z pereł w
ostrym świetle księżyca lśniła lodowa czapa Grenlandii.
Zatoka Julianehaab, leżąca na wschód od Opuszczonego
Przylądka, tonęła w gęstej jak dym mgle, co oznaczało bezwie
trzną pogodę. W najgorszym wypadku siła wiatru ograniczała
się do pięciu węzłów. Całkiem nieźle. Dawało mi to szansę na
skok w dolinę u szczytu fiordu. Niezbyt wielką, ale lepsze to niż
dalszy lot.
W kabinie panował ziąb. Strumień nocnego powietrza wpa
dał przez wybitą szybę, a jarzące się tarcze na tablicy przyrzą
dów chwilami zlewały się w nieczytelną plamę. Nagle w oddali
spoza mgły białym srebrem zalśniły wody fiordu w intensyw
nym świetle księżyca. Za nimi, aż po czapę lodową, roztaczał się
przedziwnie poszarpany księżycowy krajobraz z wyraźnie wi
docznymi załamaniami terenu.
Czas na mnie. Zredukowałem prędkość, włączyłem auto-
pilota i odpiąłem pasy. Odwróciłem się. Ciało Gaunta znów
przesunęło się i wpatrywał się we mnie z lekko rozchylonymi
ustami, jakby chciał coś powiedzieć. W świetle przyrządów
pokładowych jego głowa robiła wrażenie oddzielonej od tu
łowia.
Ruszyłem w głąb kabiny. Potknąwszy się o ciało Harrisona
przyklęknąłem, aż ręką dotknąłem jego zimnej jak lód twarzy.
Bóg wie, dlaczego w tym momencie naagle ogarnęła mnie panika.
Zatoczyłem się w ciemności, pociągając za dźwignie awaryjnego
zrzutu. Drzwi luku wyjściowego zniknęły w otchłani nocy, a ja
146
bez wahania skoczyłem wpustkę. Poczułem przenikliwe zimno,
a zarazem wolność. Miałem wrażenie, że koziołkuję w zwolnio
nym tempie. Przez chwilę, jak duch, sunął nade mną samolot.
Szarpnąłem uchwyt linki otwierającej spadochron. Myślałem, że
zaciął się i zaschło mi w gardle. Znowu pociągnąłem z całej siły.
Koziołkowałem na wszystkie strony i nagle usłyszałem ten naj
bardziej uspokajający dźwięk: szelest spadochronu, który roz
kwitał jak biały kwiat nad moją głową. Opadałem na wzgórza
u szczytu fiordu.
Deszcz bębnił o szyby. Wyjrzałem w gęstniejący mrok.
— A co stało się po wylądowaniu? — zapytał Desforge.
Odwróciłem się do nich. — Odbyłem dość przyjemną i długą
przechadzkę w świetle księżyca. Olafowi Rasmussenowi wcis
nąłem bajkę, że polowałem w górach. Dość przekonywająco
opisałem, jak jeep spadł z podmytej drogi razem z całym ekwi
punkiem, a ja wygramoliłem się jakoś. W tym kraju takie rzeczy
zdarzają się dość często. Uwierzył bez zastrzeżeń. Następnego
dnia złapałem okazję do Frederiksborga. Stamtąd udałem się do
Nowej Fundlandii łodzią Catalina, za pomocą których Wscho-
dnio-Kanadyjskie Linie Lotnicze kontrolują wybrzeże.
Sara siedziała na brzegu łóżka blada, miętosząc w rękach
chusteczkę. Jack uważnie spojrzał na nią.
— A więc nabrałaś mnie, aniołku. Kim naprawdę jesteś?
— Czy to ma teraz jakieś znaczenie? — zapytała.
— Właściwie nie.
Nalał sobie kolejną szklaneczkę, a ja przysunąłem krzesło
do Sary.
— Dowiemy się w końcu prawdy?
— Dobrze — powiedziała cicho.
— Zacznijmy od szmaragdów. Do kogo naprawdę należały?
— Do Międzynarodowego Przedsiębiorstwa Inwestycyj
nego w Brazylii. Miano je przewieźć do Sao Paulo z głębi kraju.
Gaunt z pomocą miejscowych skradł je, a do Harrisona należała
wywózka.
148
— A za wszystkim krył się Vogel?
— Tak.
— A pani co tu robi?
— Od wielu lat pracuję dla Vogla — wzruszyła ramionami.
— Jak zareagował, gdy samolot zaginał?
— Och, po prostu przyjął ten fakt do wiadomości. Stwier
dził, że to zawsze może zdarzyć się.
— Nie martwił go ów tajemniczy Kelso?
Zaprzeczyła.
— Niespecjalnie. Harrison często zmieniał tożsamość.
A poza tym nie było miejsca, gdzie ukryliby się przed Voglem.
Z drugiej strony zawsze dostałby odszkodowanie z tytułu ubez
pieczenia, co było lepsze niż nic.
— To znaczy, że wypłacono pieniądze?
— A dlaczego nie? Formalnie złożono wniosek o odszkodo
wanie. Zdaje się, że pan ciągle nic nie rozumie. To on właśnie jest
Londyńskim Powszechnym Towarzystwem Ubezpieczeniowym.
Desforge nalał sobie następnego drirfka.
— Joe, z twoich słów wynika, że Gaunt próbował ich wyki
wać, a Harrison po prostu go na tym przyłapał.
Przytaknąłem i powiedziałem do Sary:
— To świetny pomysł podstawić panią za wdowę Kelso.
Proszę mi powiedzieć, do kogo właściwie należały obdukcja
dentystyczna i sygnet?
— Do Gaunta — odparła.
Spojrzałem na Desforge'a.
— To proste, jeśli nikt nie zakwestionuje przyczyny śmier
ci, co zresztą jest już niemożliwe.
Potrząsnął głową zdumiony.
— Nie rozumiem jednej rzeczy, co stało się ze szmaragdami?
Opowiedziałem mu o paczce, którą Gudrid wysłała do
Sandvig. Gwizdnął.
— To chyba największa złośliwość losu. Czyż nie pora
włączyć w to Simonsena?
— Teraz jest w odległej wiosce rybackiej — wyjaśniłem. —
Wróci dopiero jutro po południu. Właściwie czeka, aż po niego
przylecę.
— Do tego czasu ulotnisz się.
149
— Tak sądzę.
Wyjrzałem przez okno. Mgła zgęstniała, ale deszcz znacznie
osłabł. Odwróciłem się. Liana miała oczy nienaturalnie wielkie,
a skórę na policzkach mocno napiętą, co postarzało ją.
— Naprawdę to zrobisz? — zapytała. — Znikniesz, zanim
burza przejdzie?
— To jedyne sensowne rozwiązanie — powiedziałem. —
Jeśli zostanę, wszystko może się zdarzyć.
— Gdybyś zachował tajemnicę, czy ktokolwiek wiedziałby,
że Gaunt i Harrison pozabijali się?
— Ona ma rację, Joe. Przecież ciała były w strasznym stanie.
— Więc dlaczego nie przemilczałeś tego, Joe? — docieka
ła. — Przy odrobinie szczęścia nigdy nie wciągnąłbyś się w to.
Od pewnego czasu sam siebie o to pytałem i nie znalazłem
sensownej odpowiedzi.
— Jeden Bóg wie — stwierdziłem. — Może to jakaś mania
samobójcza lub po prostu nie umiem unikać kłopotów.
— Nie uciekniesz, Joe — uśmiechnęła się. — To wbrew
twojej naturze.
Miała rację. Wiedziałem o tym w chwili, gdy to mówiła.
Minęły bezpowrotnie dni, gdy chowałem głowę w piasek. Roze
śmiałem się.
— W porządku. Mam wyskoczyć prosto w noc i sam
złapać Vogla ze Strattonem?
Desforge wyjrzał przez okno.
— To raczej bez sensu. Gdzież, u diabła, szwendaliby się w
takiej zupie?
Oczywiście miał rację. Dopóki nie przejaśni się, nie sposób
wydostać się stąd. A na morzu szkuner Da Gamy nie prze
trwałby nawet pół dnia z korwetą duńskiej floty na ogonie,
pełniącej straż u wybrzeży Godthaab. Nagle zdałem sobie
sprawę, że właściwie już po wszystkim. Vogel i Stratton nie
mieli żadnych szans po zamordowaniu Arniego. Popełnili
największe głupstwo. Zdumiewające, jak na takiego Vogla.
Z drugiej strony człowiek jest tak dobry jak fachowcy, którzy
dla niego pracują.
— Co zamierzasz w sprawie Arniego? — zapytała Liana.
150
— Właściwie niewiele możemy zrobić — wzruszyłem ra
mionami. — Lepiej zostawmy wszystko. Niech Simonsen jutro
to obejrzy. Myślę, że właśnie tego by chciał.
Rozległo się pukanie do drzwi. Przyszła Gudrid. Twarz
miała opuchniętą od płaczu, ale panowała nad sobą.
— Martin, wyświadczy mi pan przysługę?
— W miarę możliwości.
— Chciałabym wynająć pański samolot. Poleci pan ze mną
do Sandvig rano? Jak najszybciej chcę wydostać się stąd.
— Olaf Simonsen nie będzie zbyt zadowolony, gdy wróci
po południu — zauważyłem.
— Przecież zawsze może przyjechać do Sandvig — złapała
mnie za ramię. — Błagam!
Skinąłem głową.
— Zgoda, Gudrid. Ale pamiętaj, że wszystko zależy od
pogody. Lepiej módl się, żeby mgła ustąpiła.
— Dziękuję — powiedziała z prawdziwą ulgą. Ruszyła do
drzwi Nagle zawahała się i zwolna odwróciła. — Co było w
paczce, Arnie?
— Szmaragdy, Gudrid — odparłem. — Cała fortuna w szma
ragdach Byłby bogaczem. To wystarczyło, żeby stracić głowę.
— Dlatego zginał?
Przytaknąłem.
— Wie pan, kto go zabił?
— To sprawa policji. Powiedzmy, że podejrzewam. Dlacze
go pytasz?
— Nieważne — odpowiedziała spokojnie. — I tak już nic
nie przywróci mu życia.
Poczułem dławienie w gardle. Znów miałem chęć na coś
mocniejszego. Sara właśnie wstawała, gdy odwróciłem się.
Oczy miała zapadnięte, twarz ściągniętą i poszarzałą. Pamię
tałem tę piękną kobietę, którą spotkałem zaledwie przed trze
ma dniami.
Jakże zmieniła się.
— Jeśli nikt nie ma nic przeciwko temu, położę się — po
wiedziała.
Desforge spojrzał na mnie zdruzgotany
— Pozwól jej pójść, Joe. W końcu, dokąd ucieknie?
151
To prawda, więc zgodziłem się bez słowa. Zamknęła drzwi.
— I co teraz? — zapytał.
Nagle poczułem okropny głód. Spojrzałem na zegarek. Kil
ka minut po dziesiątej.
— Czas na spóźnioną kolację. Czy ktoś ma ochotę?
— Świetny pomysł — stwierdził Desforge. — Poczekaj
chwilę, tylko ubiorę się — zniknął w sypialni.
Wyciągnąłem do Liany ręce. Ujęła je po chwili wahania.
— A co to znaczy?
— Chciałem ci tylko podziękować — wyjaśniłem — że
sprowadziłaś mnie na ziemię.
— Ach, to — uśmiechnęła się lekko. — Zastanawiam się,
czy powtórzysz to po wyroku sądu.
— Duńczycy to niezwykle cywilizowany naród — odpar
łem — mają najlepsze więzienia na świecie, czyżbyś o tym nie
wiedziała?
— Zawsze myślałam, że Szwedzi przodują.
— No, teraz dopiero zmartwiłem się — wziąłem ją w ra
miona i pocałowałem.
W świetle ostatnich wydarzeń może to zabrzmi makabry
cznie, ale zjadłem suty posiłek. Co prawda od porannego wylotu
z Sandvig miałem w ustach tylko kanapkę. Desforge dzielnie mi
sekundował, za to Liana poprzestała na kawie i obserwowała, jak
objadamy się.
Posiedzieliśmy jeszcze z godzinę w barze, ja przy kawie
i papierosach, a Jack pochłaniał zwykłą porcję alkoholu. W pew
nym momencie zwrócił uwagę na coś, co, nie wiem dlaczego,
wcześniej pominęłem: odstawiwszy Gudrid do Sandvig, mogę
wrócić ze szmaragdami. Poza tym właściwie nie omawialiśmy
tego wszystkiego, ale i tak rozmowa nie kleiła się. Często zmie
nialiśmy temat.
Wpół do dwunastej poszliśmy na górę. Poprosiłem Lianę,
żeby zajrzała do Sary, a ja towarzyszyłem Desforge'owi. Liana
dołączyła do nas po kilku minutach.
— Śpi, co wydaje się najbardziej sensowne. To był długi
i pełen emocji dzień, więc i ja chyba położę się. Do zobaczenia rano.
152
Jack nalewał sobie drinka odwrócony tyłem, więc spojrza
ła na mnie znacząco, jakby na coś czekała. Objąwszy ją ramie
niem, odprowadziłem do drzwi i szybko pocałowałem. Wie
działem, że spodziewała się czegoś więcej, ale nic innego nie
przyszło mi do głowy. Spostrzegłem, że Desforge obserwuje
mnie uważnie.
— Miej się na baczności, Joe, bo połkniesz haczyk.
— Tak myślisz?
— Przerabiałem to wcześniej. Po co tracić czas?
W jego słowach kryła się złośliwość. Tak jakby znienawidził
ją po odmowie finansowania filmu przez jej ojca. A może po
prostu czuł się urażony, że go porzuciła? Stary lew nie rezygnuje
z dawnej własności.
Nie podjąłem tematu, a on nie nalegał i zaproponował par
tyjkę. Graliśmy w pokera, w oczko, wista, a na koniec w diabo-
liczną gierkę Śliski Sam, której nie ćwiczyłem od czasów służby
w marynarce. Jack wygrał ponad dwieście dolarów i o wpół do
czwartej miałem dość.
Poszedłem do pokoju. Nie czułem się zmęczony. Rzuci
łem się na łóżko i zapatrzyłem w sufit. Rozmyślałem o ostat
nich wydarzeniach. Chwilę później w drzwiach pojawił się
Desforge.
— Nie ma jej — stwierdził krótko.
— Sary?
Kiwnął głową.
— Właśnie do niej zajrzałem.
Jego pobudki były oczywiste, ale to mnie teraz nie obcho
dziło. Wstałem.
— Sprawdziłeś u Liany?
— Odrazu, ale Sara zniknęła. Liana zaraz tu będzie.
Zostawiłem go, poszedłem korytarzem i zapukałem do Gu-
drid. Zdziwiłem się, że ciągle jeszcze jest ubrana.
— A, to pan — wskazała dwie walizki na łóżku. — Nie
mogłam spać, więc pakuję się.
— Chciałbym, żebyś coś dla mnie zrobiła — powiedzia
łem. — Zdaje się, że pani Kelso zniknęła. Popytaj u nocnej zmia
ny. Może dowiesz się czegoś, ale dyskretnie.
153
Kiwnęła głową wstrzymując oddech z podniecenia, a ja
udałem się tylnymi schodami na podwórze. Hotel posiadał dwa
land rovery. Stały w garażu po przeciwnej stronie. Jeden chyba
wypożyczono, więc wyjechałem drugim tak szybko, jak pozwa
lała mgła.
Szosa do przystani była pusta. Zaparkowałem przy fabryce
konserw i resztę drogi do mola pokonałem pieszo. Oczywiście
traciłem tylko czas. Choć wydawało się to nieprawdopodobne
przy tej pogodzie, szkuner Da Gamy rozpłynął się, jakby nigdy
go tu nie było.
Tuż po czwartej wróciłem na hotelowe podwórze. Brzask
przedzierał się przez mgłę, więc dojrzałem zarysy budynków.
W pokoju Desforge'a czekały na mnie Gudrid i Liana, on zaś
spacerował niespokojnie z nieodłączną szklanką w dłoni. Od
wrócił się gwałtownie.
— Gdzie, u diabła, podziewałeś się?
— Sprawdzałem przy molo, co ze szkunerem Da Gamy.
Odpłynął, zabierając prawdopodobnie wszystkich. Poszaleli
chyba. Tam jest pełno gór lodowych.
— Mylisz się, Joe — wtrącił Desforge. — Lepiej siadaj i po
słuchaj, co Gudrid nam powie.
— Pytałam recepcjonistkę z nocnej zmiany — zaczęła. —
Okazuje się, że pani Kelso miała telefon około jedenastej. Dziew
czyna twierdzi, że dzwonił mężczyzna i rozmawiali po angiel
sku. Potem pani Kelso poprosiła o mapę z drogą z Frederiksbor-
ga do Sandvig.
— Coś jeszcze?
— Tak, portier tuż przed północą wyrzucał właśnie odpad
ki z kuchni i widział, jak Vogel, Stratton i nieznajomy mężczy
zna zjawili się na podwórzu z tyłu hotelu. Wzięli jednego land
rovera z garażu, ale nie zwrócił na to uwagi, ponieważ samocho
dy są do dyspozycji gości hotelowych. Kiedy wracał do kuchni,
od zaplecza wyszła pani Kelso i przyłączyła do nich. Powiedział,
że pan Vogel pocałował ją i wszyscy odjechali.
— Z pewnością to mistrzyni w przechodzeniu z jednej stro-
ny na drugą — powiedziała gorzko Liana.
154
— Nadal myślisz, że odpłynęli szkunerem, Joe? — upew
niał się Desforge.
— Nie, to zupełnie jasne, co zamierzają — skonstatowa
łem. — Samochodem w sześć godzin dotrą do Sandvig. Wiem,
bo sam próbowałem. Tak więc, gdy szczęście im dopisze, będą
na miejscu między piątą a wpół do szóstej.
— Czy jest tam telefon? — zapytała ńana.
Gudrid zaprzeczyła.
— W sklepie jest radiotelefon, ale agent mieszka na wzgórzu.
Otwiera dopiero o ósmej. Wtedy można przesłać wiadomość.
— O trzy godziny za późno — zauważył Jack.
Zdumiona Bana zmarszczyła brwi.
— To przecież bez sensu, czyż tego nie widzą? Gdzież,
u licha, pojadą z Sandvig?
Myślałem dokładnie o tym samym i nasuwało się tylko
jedno rozwiązanie.
— Prawdopodobnie umówili się na spotkanie ze szkunerem.
— A jeśli plan nie powiedzie się? — zapytał Desforge. —
Przecież sam powiedziałeś, że tylko szaleńcy płyną w takiej
mgle.
— Nie mają wyboru. Poza tym pozostaje jeszcze lotnisko
w Narssarssuaq, odległe zaledwie dwie godziny motorówką
z Sandvig, a wokół pełno rybaków, którzy za odpowiednią za
płatą chętnie przewiozą ich. Wówczas polecą przez Islandię do
Europy albo w drugą stronę — do Kanady, czy Stanów.
— To już nic ich nie powstrzyma?
Zaprzeczyłem, ale chwilę potem powiedziałem coś, co na
wet mnie zaskoczyło.
— Niezupełnie. Przecież mogę wylądować w Sandvig
w ciągu czterdziestu minut na otterze.
— W tej mgle? — Desforge roześmiał się raptownie. — Ko
go próbujesz nabrać? Nawet nie wystartujesz.
— To nie problem, gorzej z lądowaniem. Może zwróciliście
uwagę, że po jednej stronie fiordu Sandvig wznosi się ściana
skalna.
Jack potrząsnął głową.
— Słuchaj, Joe. Mam licencję, sam polecę. Bóg jeden wie, ile
nalatałem się w filmach, a ten lot wypisz wymaluj przypomina
155
studio, gdzie huczą ogromne wentylatory, a kamery kręcą zza
zasłony dymnej udającej mgłę.
To wystarczyło. Teraz zastanawiam się, czy po prostu zmy
ślnie nie zagrał, by wciągnąć mnie w coś, czego tak naprawdę
nigdy nie zamierzałem zrobić. Jeśli tak, to odniósł nadzwyczajny
sukces. Nagle niezwykle podekscytowałem się, aż nie mogłem
nad sobą zapanować. Desforge zaś podjudził mnie jeszcze ła
godnie:
— Nie uda ci się, Joe.
— Pewnie masz rację — odparłem. — Ale wiem jedno, zro
bię wszystko, żeby powiodło się.
Liana zbladła, oczy jej płonęły, ale zanim cokolwiek powie
działa, już zmyłem się.
Poszedłem do pokoju i przebrałem się w kombinezon pi
lota. Zanim przygotowałem się do lotu, mój entuzjazm znacznie
osłabł. Nie zrezygnowałem jednak, jakby nade mną zawisło
jakieś fatum. Udałem się do garażu.
Wrzuciłem bagaż na tylne siedzenie land rovera i oniemia
łem. Zauważyłem dwie walizki Gudrid, winchester Desforge'a
w zniszczonym pokrowcu i całą trójkę.
— Fatalny dzień — odezwał się swobodnie Jack.
— Cóż za grę wymyśliliście? — zapytałem.
Niby zastanawiał się nad odpowiedzią.
— Powiedzmy, że znudziliśmy się monotonią codziennego
życia.
— Powariowaliście! — krzyknąłem, a Liana po prostu mi
nęła mnie i wsiadła do samochodu.
Wziąłem ponton z silnikiem. Powierzchnia wody od końca
pasa startowego w głąb fiordu była czysta, co dokładnie spraw
dziłem. Kiedy wróciłem, Desforge już rozgrzewał motory. Za
piałem pasy w fotelu pilota i zwróciłem się do dziewczyn.
— Lepiej zamknijcie oczy. Czekają was wrażenia, od któ
rych włosy stają na głowie.
156
Skromnie powiedziane. Zanurkowanie w tę szarą ścianę
było chyba najbardziej przerażającym doświadczeniem w moim
życiu, ale sunąłem na całość. Poderwałem samolot w pierwszym
dogodnym momencie.
Po dwudziestu sekundach wyłoniliśmy się z mgły i skręci
liśmy na południe.
Z całą pewnością to był szczególny lot. Mgła pokrywała
szczelnie morze jak gęsty dym zalegający dolinę, a na wschodzie
szczyty przybrzeżnego łańcucha gór przebijały przez nią maje
statycznie. Niezapomniany widok.
— Nie wygląda zachęcająco, prawda? — zapytał Desforge
ku mojemu zdziwieniu z uśmiechem na twarzy. Oczy mu bły
szczały.
— Ważne, jak sprawy w Sanvig — odparłem ponuro.
— Martwisz się? — w jego głosie zabrzmiało wyzwanie.
— Dla ścisłości, jestem śmiertelnie przerażony. O ile nad
Sandvig są podobne warunki, lepiej już módlcie się.
Gudrid zbladła i ścisnęła oparcie fotela. Liana podała jej
papierosa i zażartowała:
— On także lubi wyrywać muchom skrzydełka.
— Dziękuję za zaufanie — odparłem i skoncentrowałem
się na locie.
Odczuwałem coś w rodzaju perwersyjnej ulgi, że udało mi sie
przekazać im część mojego lęku. Następne pół godziny tylko
korygowałam w miarę potrzeby kurs, rozważając całą tę historię.
Z punktu widzenia Vogla powodzenie jego planu wynikało
z niezwykłej prostoty, co z drugiej strony było największą słabo
ścią. Kilka kroków po linie i znajdzie się cały i zdrowy w domu. Na
nieszczęście nie spodziewał się, że żyłem i zdrady Sary Kelso,
Znów wspominałem Arniego i na chwilę ujrzałem go, leżą
cego za kanapą, a nad nim na ścianie krew. Najgłupsze i najbar
dziej bezsensowne zdarzenie w tej historii. Biedny Arnie. Co mi
powiedział? Bierz, co nadarzy sie, bo nie wiesz, co czeka cię jutro.
Mimo wszystko coś jednak było w tym.
157
Gwałtownie wróciłem do rzeczywistości, kiedy Desforge
złapał mnie za ramię. W dole zobaczyłem koniec mgły jak nożem
uciął. Wpadliśmy w ulewę, ale morze pod nami było spokojne.
Od tego momentu wszystko toczyło się zupełnie zwyczaj
nie. Wprawdzie widoczność w deszczu nie była idealna, a na
wzgórzu wokół farmy Rasmussena snuły się resztki mgły, ale
wylądowaliśmy bez żadnych trudności.
Zatoczywszy szerokie koło, wybrałem kierunek równoległy
do wielkiej skały po drugiej stronie fiordu i w odległości dwustu
jardów posadziłem samolot.
Jesteśmy na miejscu — oznajmiłem. Mógłbym przysiąc,
że na twarzy Desforge'a malowało się rozczarowanie, ale uśmie
chnął się na siłę.
— Fatalny akt trzeci, Joe — stwierdził. — Całkowita klapa.
Spojrzałem na kobiety.
— Jak tam z tyłu? W porządku?
Gudrid znów zaróżowiła się, a Liana odparła:
— Jak nigdy.
Zapalałem papierosa, gdy Jack podniósł rękę.
— Chyba coś usłyszałem.
Otworzyłem okno, przez które wpadał deszcz. Milczeliśmy.
Od czasu do czasu rozlegały się tylko uderzenia fal o pływaki.
Desforge poprosił Lianę o winchester i waśnie ktoś odwiązywał
paski od pokrowca, gdy wychyliłem się na zewnątrz.
Gdzieś z bliska doszło mnie przytłumione pyrkanie przy
czepnego motorka, po czym ktoś odezwał się po duńsku. Ode
tchnąłem z ulgą. Z deszczu wyłoniła się łódka, a za sterem sie
dział agent pocztowy Bergsson. Wyłączył silnik i dryfował tuż
obok naszych pływaków. Uśmiechnął się. Na brodzie lśniły mu
kropelki wilgoci.
— Cześć, Joe, masz szczęście. Pół godziny temu fiord cał
kowicie pokrywała mgła. Dopiero w deszczu przejaśniło się.
— We Frederiksborgu było znacznie gorzej — powiedzia
łem.
Gudrid wychyliła się do przodu.
159
— Dzień dobry, panie Bergsson. Jak mój dziadek?
— W porządku, panno Rasmussen. Spotkałem go przed
wczoraj — wyraźnie zdziwił się jej widokiem, ale zanim coś
dodał, szybko wtrąciłem:
— A potem już go nie widziałeś? Nie nadeszła dla niego
wczoraj po południu przesyłka?
— Nie wiem — odparł. — Łódź spóźniła się z powodu
mgły i dobiła dopiero późną nocą. Nie posortowałem więc po
czty. Ciągle leży w magazynie w worku.
— Świetnie — powiedziałem. — Na pewno jest tam paczka
Gudrid, zaadresowana na dziadka. Zaoszczędzimy ci kłopotów
z dostarczeniem.
— Ale nie rozumiem — bąknął kompletnie oszołomiony.
— Nie musisz. Po prostu zawróć łódkę, a my popłyniemy
za tobą.
Wzruszył ramionami rezygnując z dalszej dyskusji i zajął
się sterem. Streściłem Desforge'owi i Hanie rozmowę.
— Co wtedy, gdy już dostaniesz te kamyki? — zapytał
Desforge.
— Pożyczymy od Bergssona starego jeepa i pojedziemy na
farmę Rasmussena, żeby go uprzedzić, co szykuje się. Przygotu
jemy coś w rodzaju komitetu powitalnego dla Vogla i kompa
nów. W pobliżu farmy Olafa zwykle są pasterze eskimoscy,
którzy ze zdumiewającą szybkością stosują metody swoich
przodków, jeśli ktoś im wejdzie w drogę.
Gudrid potrząsnęła głową.
— Ale mój dziadek jest teraz zupełnie sam, czyżby pan
zapomniał? O tej porze roku pasterze szukają w górach owiec
i przygotowują je do powrotu w dolinę — odwróciła się do Da
ny. — Za cztery, najwyżej pięć tygodni nastanie zima i zwykle
zaskakuje nas nie przygotowanych.
— W porządku, więc jedziemy i wyciągniemy go z domu,
zanim pojawią się tamci.
Zapuściłem silnik, a Desfórge poklepał kolbę winchestera.
— Z pewnością sprawię im piekielną niespodziankę, ukry
ty w stodole na górze. Powystrzelam ich jak kaczki, gdy wyjdą
na podwórko.
160
Z papierosem zwisającym z kącika ust, winchesterem na
kolanach i zmierzwionymi włosami na czole, z lekceważącym
błyskiem w oczach wyglądał jak bohater jednego z filmów.
Skwitowałem krótko:
— Nie wygłupiaj się, do cholery, Jack, to nie plan numer 6,
tylko rzeczywistość. Ludzie giną. Nie wstają potem z podłogi
i nie idą na urlop aż do następnego filmu.
Zapłonął gniewem i zacisnął ręce na strzelbie.
— Ja nie grałem w tylnej wieżyczce B29, ty obślizgły bękar
cie. Trzydzieści jeden lotów, a potem kula w udo, to działo się
naprawdę. Dostałem medale, synku. A tobie coś dali?
Mogłem wyjaśnić, że też odznaczono mnie medalem, ale
chciałem jak najszybciej zapomnieć o tym bezsensownym inte
resie, więc milczałem. I tak nie zrozumiałby, o co mi chodziło.
Krótki rzut oka na zszokowaną i nie wiadomo dlaczego prze
straszoną Lianę wystarczył, że wcisnąłem powoli drążek i popły
nąłem za łódką.
Napięcie między mną i Jackiem przyćmiło nawet podnie
cenie, gdy Bergsson znalazł paczkę w worku pocztowym i wrę
czył ją Gurdid. Ta błyskawicznie zdarła papier i odsłoniła kar
tonowe pudełko, zabezpieczone taśmą samorzylepną.
— Wygląda dokładnie tak, jak dał mi Arnie — oceniła.
Wyjąłem składany nóż i szybko przeciąłem taśmę. W środ
ku szary płócienny pas na pieniądze miał wypchane wszystkie
przegródki. Zjednej wysypałem na dłoń kilka nie oszlifowanych
klejnotów.
— A więc tak wyglądają? — powiedział Desforge.
Kiwnąłem głową.
Schowałem je na miejsce, zapiąłem pas wokół talii i zwróci
łem się do Bergssona:
— Możemy jeszcze pożyczyć jeepa?
— Oczywiście — wyczuwał, iż dzieje się coś niezwykłego,
więc dodał niezręcznie: — Słuchaj, jeśli mogę pomóc...
— Nie sądzę.
— Tracimy czas, Joe — ostro wtrącił Jack. — Zbierajmy się
stąd.
11 — Nie dokończony loł
161
Wyszedł, a ja stanąłem w drzwiach z Lianą.
— Na miłość boską, co go ugryzło?
Wyglądała na zmartwioną.
— Nie wiem, czasami staje się właśnie taki nerwowy, irra
cjonalny, wścieka się bez powodu. Może z braku alkoholu
— Raczej nadmiaru — odparłem kwaśno i wyszedłem.
Desforge tkwił za kierownicą jeepa, strzelba leżała obok.
Patrzył na mnie wojowniczo.
— Jakieś zastrzeżenia?
— Rób, co chcesz.
Usiadłem z tyłu. Liana wahała się chwilę, najwyraźniej tar
gana sprzecznymi uczuciami, ale Gudrid rozwiązała problem
siadając obok Desforge'a.
— Decyduj się — zirytował się.
W milczeniu przycupnęła obok mnie. Ręce mocno splotła.
Ruszyliśmy.
Deszcz trochę zelżał, a widoczność zwiększyła się, gdy
wspinaliśmy się drogą na wzgórze. Zbocze opadało stromo
w kierunku fiordu, porastały je kępy wierzb i wysokich brzóz.
Po prawej stronie między krytymi mchem skałami płonęły
szkarłatem islandzkie maki. Widniały też alpejskie skalnice,
a nawet jaskry, zupełnie jak w Tyrolu w mglisty deszczowy po
ranek.
Desforge jechał zdecydowanie za szybko jak na panujące
warunki, ale do diabła, nie zamierzałem zwracać mu uwagi.
Zresztą i tak nie miałem szansy, ponieważ w połowie wzgórza
pojawił się hotelowy land rover. Z przerażającą prędkością
zmierzał wprost na nas.
Na moment jakby wszystko zamarło, kadr zatrzymano ni
czym w filmie i nagle Desforge skręcił kierownicę i zjechał na
lewą stronę drogi w chwili, gdy land rover ostro hamował.
Cudem minęliśmy go, a tylne koło zawirowało w powietrzu.
Jeep przechyli się na bok. Zasłoniwszy głowę rękami,
z krzykiem runąłem na zabłoconą drogę, po czym sturlałem się
po zboczu.
162
Kiedy stanąłem, jeep rycząc jak zraniony lew wjechał na
drogę rozpryskując błoto i Jack zahamował. Land rover już za
wracał. Stratton z automatem w ręku trzymał się okna. Strzelił
na chybił trafił, a ja wrzasnąłem:
— Na miłość boską, ruszaj! Zabierz kobiety. Jedźcie na
farmę.
Desforge miał na tyle zdrowego rozsądku, że nie dyskuto
wał i jeep zniknął w deszczu, gdy land rover zarył nie opodal
mnie. Stratton krzyknął coś, ale nie zrozumiałem, po czym wy
skoczył na pobocze, rozrzucając wokół kamyki. Miał automat.
Land rover ścigał ich. Ja co sił w nogach przeciskałem się między
olszynami z pochyloną głową. Padły dwa strzały.
Gałęzie biły mnie po twarzy, gdy przedzierałem się przez
lasek brzozowy. Nagle potknąłem się i upadłem. Odwróciłem
się na plecy i poleciałem w dół w lawinie usuwających się kamy
ków. Ten trwający wieczność i zapierający dech w piersiach
zjazd skończył się tuż nad brzegiem fiordu.
Zataczając się pobiegłem po kamienistym wybrzeżu prosto
w zbawcze skały.
Chwilę leżałem tam. Znów poczułem się dwunastoletnim
chłopcem wtulającym twarz w kamyki pewnego poranka na
szkockim wybrzeżu. Były takie same jak na plażach na całym
świecie. Typowy chalcedon, onyks i agat. Wpiłem w nie palce
i ledwie oddychałem, nasłuchując kroków, ale nic się nie działo.
Słyszałem tylko świst wiatru w górach, niosącego deszcz, i spo
kojny chlupot wody w morzu.
Po pięciu minutach doszedłem wybrzeżem dokładnie po
niżej farmy, o ile dobrze oceniłem. Byłem raczej pewny swego,
ponieważ tutaj wystawała ze wzgórza potężna granitowa skała.
Wspiąłem się obok, co zabrało mi znacznie mniej czasu niż
przedzieranie się przez zarośla. Na górze ciągle zalegała mgła,
ale już rzadsza wiła się wokół w dziwacznych złowrogich
kształtach.
Serce biło mi jak młot, w ustach czułem krew, gdy wreszcie
przysiadłem na skalnej półce na szczycie. Turnię zamykały wie
rzbowe zarośla, a dalej wzgórze przechodziło w łąkę.
163
Odetchnąłem głęboko i ruszyłem przed siebie. W tej samej
chwili zza głazu na skraju turni wyszedł Stratton i powiedział
spokojnym tonem jak do przyjaciela, którego dawno nie widział:
— Ach, witaj, stary.
Wystrzelił i kula strzaskała mi przegub. Dowód prawdzi
wego profesjonalizmu. Wiedział, że umierający mógłby jeszcze
strzelić, natomiast ktoś z rozwalonym przegubem nie zdoła.
Prawdę mówią, że gdy dosięgnie cię kula, nie czujesz bólu
przynajmniej na początku. To jak oszałamiający cios, zadany
tępym narzędziem przez siłacza. Niemniej szok centralnego
systemu nerwowego jest silny. Traci się oddech jak od kopnięcia
w żołądek.
Upadłem na twarz walcząc o łyk powietrza. A on nadal
tkwił na krawędzi z przylepionym uśmiechem.
— Od pewnego czasu obserwowałem cię. Stąd nawet we
mgle jest znakomity widok.
Nie celował z biodra, żadnych takich głupot. Podniósł pra
wą rękę celując prosto we mnie. Wrzasnąłem.
— Nie wygłupiaj się, Stratton, wiem, gdzie są szmaragdy!
Zawahał się moment, obniżył pistolet, a ja uląkłem zgarnia
jąc żwir lewą ręką. Rzuciłem mu pełną garść prosto w twarz.
Schylił głowę instynktownie osłaniając się. Cofnął się o krok
i runął za krawędź.
Owijałem przegub chusteczką, żeby zatamować krwawie
nie, a kości ocierały jedna o drugą. Zdawałem sobie sprawę, że
były pogruchotane, ale nie czułem bólu. To przyjdzie później.
Wsadziłem rękę do kurtki i wspinałem się na wzgórze.
Sforsowawszy ogrodzenie szedłem łąką, gdy wśród mgły
dobiegł mnie odgłos wystrzału, a zaraz potem, jakby w odpowie
dzi, dwa następne. Pobiegłem, kryjąc się za szarym murem okala
jącym farmę od północy, aż znalazłem się obok zabudowań.
Kolejny strzał padł z otwartych drzwi sąsieku w stodole,
a dwa z domu. Cofałem się tą samą drogą, aż straciłem budynek
z oczu. Sforsowałem teraz mur i zaszedłem od tyłu. Na podwó
rzu było pusto, ale w tym momencie i tak niewiele mnie to
obchodziło, bo straszliwie rwał mnie przegub. Ból pełzał w górę
ramienia niczym jakieś żywe stworzenie.
Skulony przebiegłem podwórze, w każdej chwili oczekując
kuli w plecy, ale nic się nie stało. Wylądowałem przy drzwiach,
które otworzyły się na moje powitanie. Biegłem dalej, aż uderzy
łem w ścianę kuchni. Drzwi zaryglowano za mną. Naprzeciwko
zobaczyłem Da Gamę.
Wepchnął mnie do hallu, gdzie przy wybitym oknie kucnął
Vogel z rewolwerem w ręku. Za nim, rozpłaszczona przy ścia
nie, stała Sara. Rasmussen leżał na stole z zamkniętymi oczami
165
i zakrwawioną głową, a przy nim tkwiły Liana z Gudrid. Vogel
spytał spokojnie:
— Co ze Strattonem?
— Schodził na brzeg trudniejszą drogą. Na twoim miejscu
nie liczyłbym, że go jeszcze kiedyś zobaczysz.
Następna kula trafiła w okno i wszyscy padli na podłogę.
Przeczołgałem się do Liany i wyciągnąłem strzaskaną rękę.
— Zrób coś z tym, dobrze? Co tu się działo?
Zdjęła z szyi jedwabny szalik i mocno obwiązała mi przegub.
— Kiedy przyjechaliśmy, Jack zarządził, żebyśmy weszły
do domu, a sam przyczaił się w stodole.
— I nie udało się?
— Zaszli nas od tyłu. Głupie, ale prawdziwe.
— Dzisiaj nie myśli jasno — stwierdziłem. — A co z Ras-
mussenem?
— Próbował powstrzymać Vogla i Da Gama uderzył go
kolbą w głowę.
Kolejne dwie kule wleciały przez okno. Jedna zaryła w pod
łogę i Gudrid rozkrzyczała się. Vogel odwrócił się do mnie
i wsparty o ścianę ładował rewolwer. Smuga krwi ściekała mu
po policzku.
— Myślę, że dość już tych niedorzeczności. Proszę podejść
tutaj, panno Eytan.
Zawahała się, wtedy skinął na Da Gamę, który pchnął ją do
przodu. Vogel chwycił ją za włosy, odciągnął głowę i przyłożył
lufę do skroni.
— Panie Martin — powiedział spokojnie. — Niech pan po
wie Desforge'owi, że wypruję jego przyjaciółce mózg, jeśli
w dwie minuty nie wyjdzie ze stodoły.
Nie miałem żadnej szansy nawet zastanowić się nad tym, bo
Da Gama wyrzucił mnie na dwór. Upadłem na kolano, a nade
mną zaświszczała kula, trafiając w ścianę obok drzwi. Jack roz
poznał mnie jednak, gdy kuśtykałem przez podwórze, wykrzy
kując jego imię.
Wpadłem do stodoły. Pojawił się na skraju sąsieku. Ale ten,
który stał nade mną w starej parce, z winchesterem gotowym do
strzału, to nie był już JackDesforge, lecz jakaś legendarna postać
zawsze przerastająca życie. Zeskoczył na ziemię i zbliżył się do
166
mnie. Miałem dziwne wrażenie, że gram w znanej scenie. A gdy
odezwał się, zabrzmiało to jak słowa specjalnie dla niego napi
sanego scenariusza filmu, w którym rozliczał się z życiem.
— Nie wyglądasz zbyt dobrze, chłopcze. Co się stało?
Opowiedziałem mu o Strattonie.
— To już nieważne. Wrócisz tam, Jack. Vogel zarzeka się,
że zabije Lianę i jestem przekonany, że mówi serio.
Kiwnął głową, dziwnie nieobecny, jakby myślał o czymś
zupełnie innym.
— Dobra, chłopcze, skoro tak uważasz. Ale jaką mamy
gwarancję, że nie załatwi nas, jak tylko pokażemy się na podwó
rzu?
— Tego dowiemy sie za tydzień w następnym odcinku.
— Nie mogę czekać tak długo — wyszedł i po kilku kro
kach rzucił winchestera na ziemię. — Dobra, Vogel, wygrałeś.
Przez moment oczami duszy widziałem go padającego pod
kanonadą kul. Stał chwilę z rękami na udach, jakby czekał na
coś. Pojawił się Hans z Lianą z przodu. Za nimi szła Sara, a tuż
za nią Da Gama. Brakowało Gudrid. Prawdopodobnie została
z dziadkiem. Spotkaliśmy się na środku podwórza w ponurym
milczeniu, które przerwał Vogel:
— Proszę o szmaragdy, panie Martin.
Zawahałem się i Desforge rozkazał niczym dowódca:
— Oddaj mu, Joe.
Rzuciłem pas przed siebie. Vogel zważył go w dłoni i zimno
stwierdził:
— Długo na to czekałem.
Liana przesunęła się szybko do nas i zwróciła przodem do
Vogla.
— Co teraz z nami będzie? Czy potraktuje nas pan tak samo
jak Arniego Fassberga?
Uśmiechnął się uprzejmie.
— Droga panno Eytan, jak każdy zdeterminowany grzesz
nik ponoszę odpowiedzialność za własne czyny, jednak zdecy
dowanie protestuję przeciwko obwinianiu mnie cudzymi grze
chami. Nie wiem, kto zabił tego nieszczęśnika. Z pewnością nie
ja ani żaden z moich współpracowników.
167
Nie miał żadnego powodu, by kłamać. Liana spojrzała na
mnie zdezorientowana.
— Więc kto, Joe?
— Ktoś, kto powiedział mu o szmaragdach — odparłem.
Sara jakby skurczyła się w oczach. Mimo woli podniosła
rękę do ust i szybko cofnęła się o krok.
— O nie, nigdy, za nic na świecie.
— Zrobiłaś to — powiedziałem. — Nikt inny nie wchodzi
w grę.
Długą chwilę stała oniemiała, aż w końcu odezwał się Jack,
spokojnym, zimnym i bardzo znużonym głosem.
— Ależ tak, chłopcze. To ja. Ona znalazła list od Milta
Golda, pamiętasz? Wiedziała, że jestem na skraju przepaści. Tej
nocy, gdy wróciłeś z czapy lodowej, już zrozumiała, że Arnie ją
oszukał i przyprowadziła mnie do stodoły. Myślałem, że cho
dziło jej tylko o igraszki na sianie, ale za tym kryło się znacznie
więcej. Gdybym wydusił szmaragdy od Arniego, podzieliliby
śmy się i odpłynęli moją łodzią.
Czułem się tak, jakbym to wszystko wiedział i mój głos
zabrzmiał obco:
— Dlaczego go zabiłeś?
— Nie chciałem. Wiedziałem, że nie pójdzie na policję.
Nawet zamierzałem zostawić mu coś na pociechę. Celowałem
z jego strzelby, a on rzucił się na mnie i po prostu padł.
Sara potrząsnęła głową.
— Ależ to niemożliwe.
Desforge wzruszył ramionami.
— Ona próbuje ci powiedzieć, że byliśmy w łóżku, gdy to
stało się.
— I ja miałem takie wrażenie — odparłem.
Odwrócił się do Sary.
— Przykro mi, aniołku, ale opuściłem cię na godzinę. Tyle
mi to zajęło. Spałaś jak dziecko.
— Ty cholerny głupcze. I co teraz? — spytałem
— Bóg jeden wie. Ale bigos — potrząsnął głową. — Nie
spodziewałem się takiego zakończenia. Z początku wydawało
się, że to świetny pomysł. A ja rozpaczałem. Nic mi nie zostało,
Joe. Ten list od Milta to jak wyrok śmierci. Moje posiadłości
168
w Kalifornii zasądzono z tytułu zaległych podatków, kontrakt
na nowy film zerwany. Ruina. Wyobrażasz sobie, co to dla mnie
oznacza? Nigdy już nie nakręcę filmu.
Sprawiał wrażenie, że mówi wyłącznie do mnie. Nie uspra
wiedliwiał się, po prostu pragnął wyrozumiałości. Całe życie
przebywał w świecie fantazji, przeżywał wiele nieprawdopo
dobnych przygód, z których każda tworzyła odrębną całość.
Jeśli popełnił błąd, reżyser krzyczał „Stop!" i robił nowe ujęcie.
Tam nic nie działo się naprawdę. Nigdy. I nagle pojąłem, jak czuł
się po zabiciu Arniego, z hukiem wystrzałów w uszach. Obser
wował robotę i z przerażeniem zdał sobie sprawę, iż tym razem
nikt już niczego nie naprawi.
Liana wpatrywała się w niego oniemiała, jakby nic nie poj
mowała. Zignorował ją i zwrócił się do Vogla:
— Wydaje mi się, że mimo wszystko coś nas łączy. Jak pan
zamierzał wydostać się stąd? Szkunerem Da Gamy?
— Tracisz pan czas — potrząsnął głową. — Nie mam miej
sca dla pasażerów.
— Chyba spadł pan z księżyca. Wyjaśnij mu, Joe.
— Ma rację — potaknąłem. — Nawet gdy wypłyniecie,
duńska korweta z Godthaab, patrolująca przybrzeżne wody,
dogoni was w pół dnia.
Vogel ponownie zwrócił się do Desforge'a:
— Pan coś kombinuje.
Desforge zapalił papierosa.
— Pozostaje otter na fiordzie.
Pierwszy raz z twarzy Vogla zniknęła ironia. Uczepił się tej
realnej szansy wybrnięcia z beznadziejnego położenia.
— Umie pan latać?
— Gorzej niż ten rozkoszny chłoptaś, ale wystarczająco do
brze na krótką przejażdżkę, na przykład do Nowej Fundlandii.
— Dolecimy aż tak daleko?
— Spokojnie z tym zapasem paliwa. Po drodze jest dużo
wiosek rybackich, w których uzupełnimy zbiorniki. Drugie lą
dowanie można zrobić w Maine. Rozpocznę wszystko od nowa.
Ameryka to duży kraj. Oczywiście oczekuję swojego udziału.
Pięćdziesiąt procent to uczciwa propozycja.
169
Nieomal czułem, jak Hans mózguje. Wreszcie zdecydował,
że poradzi sobie z tym we właściwym miejscu i czasie.
— Zgoda. Coś jeszcze?
Desforge wyciągnął rękę.
— Myślę, że wolałbym sam trzymać bank, jeśli nie ma pan
nic przeciw temu. Przecież i tak wraz z tym brzuchaczem macie
całą artylerię.
Wahał się chwilę, ale pewnie pomyślał, że cóż to szkodzi
wprawić go w dobry nastrój. Rzucił mu pas. Jack wsunął go do
parki.
— Po drugie, nie chcę więcej kłopotów — wskazał głową
Da Gamę. — Niech ten Frankenstein nie wyżywa się na moich
przyjaciołach. Powiedz mu pan, żeby przyprowadził mi land
rovera.
— Wedle życzenia, panie Desforge.
Liana pobiegła, więc pospieszył za nią i złapał przy
drzwiach. Wyrywała się, lecz trzymał mocno. Nagle zupełnie
osłabła i oparła się ościanę. Zwrócony tyłem zasłaniał ją przed
naszym wzrokiem i nie usłyszeliśmy, co powiedział. Da Gama
wjechał na podwórze, a Desforge zmierzał do nas. Zauważyłem,
że Liana gorzko płacze.
Stanąłem przed nim.
— Oszukujesz sam siebie — powiedziałem. — Nawet jeśli
nasz przyjaciel nie właduje ci kuli w łeb przy najbliższej okazji,
gdzież to Jack Desforge ukryje się i nie zostanie rozpoznany?
Roześmiał się.
— Trafiłeś w sedno, synku, ale coś znajdę. Niech no tylko
pomyślę.
Kiedy Vogel wsiadł do land rovera, Sara wyszeptała coś do
niego. Odepchnął ją gniewnie.
— Jak sobie pościeliłaś, tak się wyśpisz.
Zwróciła się do Desforge'a z rozpaczą na twarzy.
— Na miłość boską, Jack, jeśli cokolwiek dla ciebie znaczy
łam, zabierz mnie. On twierdzi, że nie polecę.
Desforge zaśmiał się z niedowierzaniem.
— Masz tupet, aniołku, nie powiem. Wsiadaj. Chyba jeste
śmy siebie warci — uśmiechnął się do mnie ponuro. — Dziwnie
170
toczą się sprawy. Zastanawiałeś się kiedykolwiek, ile rzeczy
zmieniłbyś w życiu, zaczynając od nowa?
— Często — odparłem.
— Ja także — kiwnął głową. — Ale powinienem zrobić
tylkojedno. Pamiętasz nabrzeże w Santa Barbara we mgle, kiedy
to pierwszy raz spotkałem Lilian Courtney? Powinienem wtedy
uciekać jak cholera.
To zabrzmiało interesująco, ale brakowało czasu na rozwi
nięcie tematu. Usiadł z przodu obok Da Gamy, popatrzył na
mnie na pożegnanie. Moment — coś mignęło mu w oczach,
jakieś nieme przesłanie, którego nie odebrałem. Roześmiał się
tym swoim sławnym sardonicznym i gorzkim uśmiechem. Po
ruszył we mnie głęboko ukrytą strunę. Zadziałała dawna,
niewytłumaczalna magia, która przez lata wzruszała miliony
ludzi.
I już go nie było. Land rover z rykiem zniknął w strugach
deszczu. Liana klęczała na progu oparta o ścianę, ciągle płacząc.
Ująłem ją za łokieć. Rozpięła kożuszek i gdy wstawała, pas na
pieniądze wypadł na ziemię. Patrzyłem osłupiały, wreszcie spy
tałem chrapliwym głosem:
— Co to jest?
— Szmaragdy — powiedziała. — Nic nie rozumiesz? Wsu
nął mi je pod płaszcz, gdy żegnał się.
Może straciłem więcej krwi, niż przypuszczałem, albo właś
nie dawał znać szok, ale nagle wszystko straciło sens. Odezwa
łem się zagubiony:
— Ale dlaczego to zrobił?
Wtedy właśnie spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba.
Nagle uświadomiłem sobie, co mówiły jego oczy w tych ostat
nich chwilach, zanim land rover rozpłynął się we mgle. Spojrza
łem na Liane. Wpatrywała się we mnie z przerażeniem, jakby
i ona teraz dopiero odkryła wszystko. Osłupiała. Wsunąwszy
pas pod kurtkę, chwyciłem ją za ramię.
— Gdzie jest jeep?
— Za stodołą.
Pobiegłem. W szumie deszczu dobiegło mnie wołanie:
— Nie zostawiaj mnie, Joe! — W jej głosie brzmiała panika.
171
Znalazłem jeepa z dziurą w baku, w kałuży benzyny. Igno
rując jej rozpaczliwy krzyk, wspiąłem się na mur i ruszyłem
przez łąkę.
To strata czasu, wiedziałem o tym od początku, ale nic
w świecie nie powstrzymałoby mnie teraz. Przeszedłem przez
siatkę z drugiej strony łąki, a kiedy przedzierałem się po zboczu,
silniki ottera zakrztusiły się gniewnie, a potem zawyły głośno.
Gdy znalazłem się na szczycie skały, samolot ryczał na pełnych
obrotach, po chwili ton silników pogłębił się, co oznaczało, iż
właśnie startuje. Niespodziewanie zatrzeszczały drzewa i za
mną ukazała się Liana. W tej samej chwili wiatr od czapy lodowej
rozsunął ścianę deszczu jak gigantyczną kurtynę i ostatni raz
zobaczyłem ottera wznoszącego się na spotkanie dnia. A potem,
jak przewidywałem, zawrócił, przeleciał nad fiordem celując
prosto w kamienną ścianę i eksplodował jak bomba.
Bóg jeden wie, co działo się w kabinie przez ostatnie pięć
minut. Przypuszczam, że Vogel wpakował w niego cały maga
zynek, ale Jack utrzymał samolot na kursie, który wybrał. Pra
wdziwy Jack Desforge, wspaniały, cudowny drań odszedł
w promieniach chwały.
Wybuch brzmiał echem w górach, gdy kłąb ognia uderzył
w strome zbocze. Prawie natychmiast wiatr ustał, a litościwa
zasłona deszczu opadła z powrotem.
Myślę, że płakałbym po tej bezsensownej, okrutnej stracie,
lecz brakowało na to czasu. Liana wpatrywała się w pustkę,
potem przykuśtykała do mnie z twarzą zalaną łzami. Przyciąg
nąłem ją i zdrową ręką pogłaskałem po włosach.
— Dlaczego to zrobił, Joe? Dlaczego? — spytała łamiącym
się głosem.
Nasuwała się oczywista odpowiedź. Po prostu miał już
wszystkiego dość. Dotarło do niego, iż nie ukryje się już na tej
ziemi. Ale mogłem jeszcze przysłużyć się mu.
— Chciał nas uratować — powiedziałem. — Poleciał z Vo~
glem tylko dlatego, żeby nas ocalić. Zdawał sobie sprawę, iż tak
czy inaczej śmierć go nie ominie. Więc zabrał ich. Każda gazeta
czy czasopismo na świecie kupi tę historię. Uwierzą, bo zechcą
dać wiarę.
— A co z Arnim?
172
— Zabili go Vogel i Stratton — wyjaśniałem cierpliwie. —
Myślałem, że o tym wiesz.
Patrzyła na mnie z ręką przy ustach. Poklepałem ją po ra
mieniu i powiedziałem łagodnie:
— Dobra dziewczynka, wracaj teraz na farmę. Przyjdę
później. — Zawahała się chwilę, więc pchnąłem ją lekko. — No,
idź już.
Popatrzyłem, jak przedziera się przez chaszcze. Na skraju
lasku odwróciła się.
— Nie zostawisz mnie, Joe?
— Nie, Liano.
Poczekałem, aż odejdzie. Przelazłem przez krawędź skały
i z trudem zszedłem na brzeg. Ironia losu. Prawdopodobnie za
rok ktoś wyłoży milion dolarów na film o tym wszystkim.
Zastanawiałem się, kto zagra mnie i nagle cała sprawa wydała
mi się tak groteskowa, że głośno roześmiałem się, a echo odpo
wiedziało od strony wody, jakby Desforge śmiał się ze mną.
Bez trudu odnalazłem skałę w kształcie podkowy, gdzie
wcześniej ukrywałem się przed Strattonem, i zsunąłem się po
woli w dół. Co stanie ze mną się teraz? Bez znaczenia. W końcu
cóż mi grozi? Prawdopodobnie nakaz deportacji i strata licencji,
ale to mało ważne.
Jedno było pewne. Nie pozwolę, aby cokolwiek pomniejszy
ło jego poświęcenie. Wyjąłem pas z kurtki, otworzyłem kieszon
ki i wysypałem kamyki.
Szmaragdy leżały tam, gdzie je zostawiłem. Mała kupka pod
płaskim kamieniem. Powoli i z ogromnym trudem, ponieważ
poruszałem tylko lewą ręką, układałem je z powrotem.