Higgins Jack Niedokończony lot

background image
background image
background image
background image
background image
background image

Dobremu przyjacielowi

Arnoldowi Spectorowi

background image

Leciałem nisko nad powierzchnią morza, dopiero na wi­

dok brzegu poderwałem samolot na trzy tysiące stóp. W głębi

lądu, w ostrym świetle księżyca, niczym naszyjnik z pereł lśniła

lodowa czapa Grenlandii.

Leżąca na wschód od Opuszczonego Przylądka Zatoka Ju-

lianehaab tonęła w gęstej jak dym mgle, co oznaczało nieomal

bezwietrzną pogodę. W najgorszym wypadku siła wiatru nie

powinna przekraczać pięciu węzłów. Całkiem nieźle. Dawało to

szansę skoku w dolinę u szczytu fiordu, co prawda niezbyt

wielką, ale to lepsze niż dalszy lot.

W kabinie panował ziąb, strumień nocnego powietrza wpadał

przez wybitą szybę, a niezliczone jarzące się tarcze na tablicy przy­

rządów zlewały się chwilami w nieczytelną plamę. Nagle w odda­

li, gdzie kończyła się mgła, w intensywnym świetle księżyca, bia­

łym srebrem zalśniły wody fiordu. Za nimi, aż po czapę lodową,

roztaczał się przedziwnie poszarpany księżycowy krajobraz

z wyraźnie zarysowanym każdym załamaniem terenu.

Czas na mnie. Zredukowałem prędkość, włączyłem autopi-

lota i odpiąłem pasy. Odwróciłem się. Wciąż tam był. Leżał

rozparty w fotelu drugiego pilota i nieruchomymi oczami wpa­

trywał się w nicość, a w nikłym świetle przyrządów pokłado­

wych głowa wydawała się oddzielona od tułowia. Ruszyłem

w mrok kabiny, potknąłem się i aż przyklęknąłem. Wyciągniętą

ręką trafiłem na zimną, twardą jak lód twarz tego drugiego...

Czułem, że ogarnia mnie panika, że za chwilę zabraknie mi tchu.

7

background image

Zatoczyłem się w ciemności pociągając za dźwignię awaryjnego

zrzutu. Drzwi luku wyjściowego zniknęły w otchłani nocy. Bez

wahania skoczyłem w pustkę. Ogarnęło mnie przenikliwe zim­

no, a zarazem poczułem się dziwnie wolny. Miałem wrażenie,

że koziołkuję w zwolnionym tempie. Przez chwilę, jak duch,

sunął nade mną samolot spokojnie zmierzający ku wschodowi.

Sięgnąłem po uchwyt linki otwierającej spadachron, ale go nie

znalazłem. Krzyknąłem przeraźliwie i zapadłem w czerń nocy...

Sny miewałem rzadko, zazwyczaj wtedy, gdy kładłem się

przemęczony lub przygnębiony, ale efekt był zawsze ten sam —

budziłem się mokry od potu i drżący jak osika. Leżatem chwilę,

patrząc w sufit, po czym odsunąłem kołdrę i podszedłem do

okna. Powitał mnie piękny poranek, więc szybko otrząsnąłem

się z resztek snu.

Tego lata uznałem, że w Godthaab zapanował zbyt duży

ruch, przeniosłem zatem swoją bazę do Frederiksborga, małej

osady na południowo-wschodnim wybrzeżu, leżącą dwieście

mil od koła podbiegunowego. Żyło tu ponad piętnaście tysięcy

osób, ale w krótkim letnim sezonie panował tłok, gdyż z Danii

przyjeżdżało kilkuset robotników budowlanych, którzy w ra­

mach rządowego programu rozwoju stawiali brzydkie, trzypię­

trowe betonowe bloki. Mimo to Frederiksborg, jak większość

miejscowości na wybrzeżach Grenlandii, przypominał surową,

pionierską osadę, które zwykle wyrastają niczym grzyby po

deszczu w okolicach nowo odkrytych złóż złota czy srebra: roz­

proszone między skałami półwyspu drewniane domy pomalo­

wane na czewono, żółto lub zielono i nie brukowane drogi. Ze

względu na skaliste podłoże wszystkie telefoniczne i elektrycz­

ne przewody biegły w powietrzu niczym girlandy, zawieszone

między lasem słupów.

Przy końcu skalistej drogi, tuż za fabryką konserw, znajdo­

wała się przystań, a w niej pół tuzina łodzi rybackich, latająca

łódź Catalina, należąca do wschodniokanadyjskiej Powietrznej

Kontroli Ruchu Przybrzeżnego i moja amfibia Otter, stojąca na

lądzie u szczytu betonowej pochylni.

8

background image

Dochodziła dziesiąta. Właśnie wszedłem do łazienki i odkrę­

ciłem prysznic, gdy ktoś zpukaŁ Owinąłem biodra ręcznikiem

i wróciłem do sypialni. W drzwiach stała Gudrid Rasmussen.

— Podać kawę, panie Martin? — zapytała po duńsku.

Była to niewysoka, o szerokich biodrach, około dwudzie­

stopięcioletnia dziewczyna. Urodziła się i wychowała na Gren­

landii. Jasne warkocze upięte wokół głowy świadczyły o jej

duńskim pochodzeniu, a wysokie kości policzkowe i migdało­

wy kształt oczu wskazywały na lekką domieszkę krwi eskimo­

skiej. Większość roku spędzała w odległym o około sto mil

Sandwig prowadząc gospodarstwo na owczej farmie dziadka.

Natomiast latem pracowała w hotelu jako pokojówka.

— Dzisiaj wolę herbatę, Gudrid — powiedziałem. — Je­

stem w kiepskim nastroju.

Potrząsnęła z wyrzutem głową.

— Wygląda pan okropnie. To niezdrowo tak harować.

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, warkot samolotu zakłócił

spokój poranka. W porę podszedłem do okna, by zobaczyć, jak

aermacchi zgrabnie skręca nad przystanią i wypuszcza klapy,

podchodząc do lądowania na pasie za fabryką konserw.

— Przyleciał twój chłopak.

— Arnie? — zarumieniła się i zbliżyła do okna — Wszy­

stkie dziewczyny są jego, panie Martin. Ja jestem tylko jedną

z nich.

Nie było sensu zaprzeczać i udawać, że myli się, staliśmy

więc chwilę w milczeniu, patrząc, jak koła schodzą poniżej płóz,

w które wyposażony był aermacchi.

— Zdawało mi się, że miał je znowu zamienić na pływa­

ki — powiedziałem.

— Płozy? — wzruszyła ramionami. — Przedłużył kontrakt

z Amerykańskim Towarzystwem Górniczym w Malamusk, a na

obrzeżu czapy lodowej ląduje się tylko na śniegu.

Osiadł dobrze, choć nie idealnie. No cóż, wszyscy miewamy

gorsze dni. Kołował chwilę wzdłuż pasa i zniknął nam z oczu za

fabryką konserw.

Gudrid uśmiechnęła się promiennie.

— Niech pan bierze ten prysznic, a ja w tym czasie przynio­

sę herbatę i zamówię śniadanie. Pościel zmienię później.

9

background image

Kiedy drzwi zamknęły się za nią, wróciłem do łazienki

i wszedłem pod przyjemny, gorący i relaksujący natrysk.

Ból głowy mijał, co było pocieszające zważywszy, że czekał

mnie dwuipółgodzinny lot. Włożyłem stary jedwabny szlafrok

i wróciłem do sypialni, wycierając energicznie włosy. Gudrid

już przyniosła tacę z parującą herbatą.

Skończyłem pierwszą filiżankę i właśnie nalewałem drugą,

gdy drzwi otworzyły się z łoskotem i do pokoju wpadł Arnie

Fassberg. Był mojego wzrostu (niecałe sześć stóp), ale na tym

podobieństwo kończyło się. Ja miałem włosy ciemne, a on jasne,

niczym albinos. Jego twarz była szczera, otwarta, moja zaś

nieprzystępna i poważna. Do tej pory życie go oszczędzało,

a przynajmniej niezbyt mocno dało mu w kość — czoło miał

gładkie jak dziecko. Rodowity Islandczyk. Był największym ze

znanych mi kobieciarzy i jak wszyscy Don Juani, nieuleczalnym

romantykiem, zakochującym się i odkochującym zadziwiająco

regularnie. W wykończonych futrem oficerkach i starej kurtce

pilota wyglądał nieco pretensjonalnie.

Rzucił w kąt płócienny worek i podszedł do stołu.

— Bałem się, że już cię nie zastanę. Pobiłem chyba wszy­

stkie rekordy lecąc z Sondre Stromfiord.

— Stało się coś?

Łyknął herbaty z mojego kubka.

— Zaopatrujesz tego amerykańskiego aktora, prawda?

Myślał o Jacku Desforge'u, który przypłynął nieoczekiwanie

do Godthaab na początku czerwca na swoim motorowym jach­

cie Stella. Od tamtej pory krążył wzdłuż wybrzeża łowiąc ryby

i polując, a ja, gdziekolwiek znajdował się, regularnie dostar­

czałem mu wszystko, czego potrzebował.

— O co chodzi?

— Mam dla ciebie pasażerkę. Przyleciała w nocy do Sondre

z Kopenhagi. Chciała, żebym ją od razu zawiózł do Desforge'a,

ale nie mogę. W południe muszę być w Malamusk z częściami

zapasowymi, które przyszły specjalnie dla nich ze Stanów. Na­

wiasem mówiąc, gdzie on teraz jest?

— Gdzieś na północ od Disko, w okolicy Narquassit. Sły­

szałem, że szuka polarnych niedźwiedzi.

Na twarzy Arniego odmalowało się szczere zdumienie.

10

background image

— O tej porze roku? Chyba żartujesz?

— To chyba jedyne zwierze, pomijając jaka tybetańskigo,

z jakim nigdy jeszcze nie zmierzył się. Kto wie, może dopisze

mu szczęście. Sam widziałem tam niedźwiedzia w sierpniu.

— Mało prawdopodobne, ale życzę mu powodzenia.

— A dziewczyna? Jak się nazywa?

— Eytan. Liana Eytan.

Zmarszczyłem brwi.

— Izraelitka?

— Według mnie, to typowa Angielka — uśmiechnął się. —

Tak czy inaczej, stuprocentowa kobieta.

— Ładna?

Aż potrząsnął głową.

— Brzydka jak diabli, ale to bez znaczenia.

— Intrygujące. Nie mogę doczekać się, kiedy ją zobaczę.

— Właśnie je na dole śniadanie.

W tym momencie otworzyły się drzwi i tak jak oczekiwałem,

weszła Gudrid ze zmianą pościeli. Arnie odwrócił się i podszedł

do niej.

— Gurdid, kochanie!

Ominęła go spokojnie i rzuciła pościel na łóżko.

— Mógłbyś sobie darować.

Odsunął suwak jednej z kieszeni przy kurtce i wyjął zwitek

banknotów.

— Właśnie dostałem wypłatę, aniołku. Tysiąc dolarów.

Cóż byśmy zrobili bez naszych amerykańskich przyjaciół?

— A ile przepuścisz w karty we Frederiksmut? — zapytała

kwaśno.

Wyciągnął dwa studolarowe banknoty i podał jej resztę.

— Ocal mnie przed samym sobą, Gudrid. Zostań znowu

moim bankierem.

— I po co? Jutro odbierzesz je z powrotem.

Skrzywił się.

— Wpłać do banku na swoje konto, to ich nie ruszę. Ufam ci.

Jak zwykle miękła niczym wosk w jego rękach.

— Naprawdę chcesz tego?

11

background image

— Czy inaczej prosiłbym cię? — klepnął ją w pośladek. —

Może lepiej pójdę z tobą i zobaczę, gdzie je schowasz, a nuż coś

ci się przytrafi na ulicy.

Nie musiał wcale do mnie mrugać, kiedy wychodzili i tak

wiedziałem, o co chodzi. Biedna Gudrid. Zawsze pod ręką, gdy

chciał zabawić się między kolejnymi przygodami. Nie umiała

stawić czoła sytuacji — z jej punktu widzenia — beznadziejnej.

A jednak, na swój egoistyczny sposób, darzył ją prawdziwym

uczuciem, ona zaś co pewien czas pełniła rolę jego bankiera, dzięki

czemu prawdopodobnie w ogóle miał jakieś pieniądze.

Ale miałem dość własnych problemów, żeby martwić się

jeszcze o innych, więc szybko ubrałem się i zszedłem na dół.

Jak zwykle o tej porze restauracja była pusta. Z pewnym

wyjątkiem. Dziewczyna siedziała we wnęce przy stoliku koło

okna, popijała kawę i wyglądała na ulicę. Natychmiast zrozu-

miałem, co Arnie miał na myśli, ale w jednym pomylił się — nie

była wprawdzie piękna, przynajmniej wedle ogólnie przyjętych

norm, ale z pewnością i nie brzydka. Miała wyraźnie żydowską

twarz — jeśli można dziś użyć takiego określenia, nie narażając

się na zarzut antysemityzmu — dumną twarz o ostrych, jakby

wykutych w kamieniu rysach. Pełne czerwone usta, wysokie

kości policzkowe i głęboko osadzone oczy czyniły ją nieprzy­

zwoicie zmysłową. Proste włosy, niczym ciemna zasłona sięga­

jące ramion, były w nieskazitelnym porządku. To nie wieśnia­

czka Ruth, lecz dzika dumna księżniczka — może Estera,

a nawet Jezabel.

Kiedy zbliżyłem się, spojrzała na mnie nieprzenikrtionymi

ciemnymi oczami. Na jej twarzy malował się spokój. Zatrzyma­

łem się z rękami w kieszeniach.

— Pani Eytan? Jestem Joe Martin. Słyszałem, że chce się

pani zobaczyć z Jackiem Desforgem. Mogę spytać o powód?

Wyglądała na lekko zdziwioną.

— Czy to ma jakieś znaczenie?

— Zapewne dla niego — tak.

12

background image

Usiadłem naprzeciwko i skinąłem na kelnera, stojącego

przy wejściu do kuchni. Natychmiast zdjął z ognia stek z wielo­

ryba i podał mi.

— Czyżby wynajął pana na goryla? — spytała bez cienia

urazy w głosie.

— Niezupełnie. Powiedzmy, że Jack wywiesił ogromny

transparent z napisem „Nie przeszkadzać". Ja co tydzień zaopa­

truję Stellę, a on mi za to nie tylko płaci podwójnie, ale co

więcej — gotówką. Uwielbiam takie układy i nie ścierpię nicze­

go, co mogłoby je zepsuć.

— Czy zmieniło by to coś, gdybym powiedziała, że jesteśmy

starymi przyjaciółmi?

— Niespecjalnie.

— Tak też myślałam — otworzyła torebkę i wyjęła typowo

męski portfel. — Ile pan bierze za przelot na tej trasie?

— Pięćset koron.

— A w dolarach?

— Powiedzmy sto pięćdziesiąt

Rzuciła na stolik trzy banknoty.

— Trzysta. Płacę z góry za lot tam i z powrotem na wypa­

dek, gdyby Jack nie zatrzymał mnie. Zadowolony?

— Oczywiście. Skoro zostałem opłacony podwójnie — sta­

rannie schowałem banknoty do portfela. — Wyruszamy za

czterdzieści minut. Przy sprzyjającym wietrze lot potrwa nie­

wiele ponad dwie godziny.

— W porządku.

Wstała i dopiero teraz zobaczyłem, jaka jest niska.

Miała na sobie drogi tweedowy kostium, nylonowe pończo­

chy i pantofle ze świńskiej skóry na płaskim obcasie.

— Jeszcze jedno — dodałem — świetne ubranie, ale na dłu­

gi weekend na wsi. Tam, dokąd lecimy, potrzebuje pani czegoś

zupełnie innego.

— Dziewiczy kraj? — spytała. — Wreszcie jakaś zmiana.

Jak dotąd, czuję się raczej rozczarowana.

— Już nie noszą tam spodni z foczej skóry, chyba że mu­

szą — powiedziałem. — A przy złej pogodzie wybierają statek

wielorybniczy z silnikiem diesla, nie zaś eskimoski kajak. Ale

13

background image

jeśli chodzi o ostry klimat, to myślę, że Disko spełni pani ocze­

kiwania.

— Mam nadzieję — odparła sucho. — Gdzie mogę prze­

brać się?

— Proszę skorzystać z mojego pokoju na pierwszym pię­

trze, numer dwadzieścia jeden. Mam jeszcze kilka spraw do

załatwienia. Wrócę za pół godziny.

Skinęła na portiera, który pospiesznie wyciągnął wskazaną

przez nią walizkę ze stosu bagaży pod ścianą, i poszła za nim

przez hall do schodów. Teraz wydało mi się, że dostrzegam

w niej coś znajomego, ale nie potrafiłem tego sprecyzować.

Poruszała się ładnie, całym ciałem i moment zastanawiałem

się, jaka byłaby w łóżku. Ale to reakcja typowa dla Arniego, ten

zaś z pewnością miał już opracowaną niezawodną technikę

podrywania. Nagle zły na siebie zająłem się stekiem, który już

wystygnął. Odsunąłem talerz i sięgnąłem po kawę.

Zdaje się, że to generał Grant powiedział: „Wojna jest pie­

kłem". Zapomniał dodać, że kobiety są jeszcze gorsze. Pijąc

kawę patrzyłem przez okno na szeroką ulicę wiodącą ku przy­

stani, gdzie otter lśnił w słońcu srebrem i szkarłatem. Przed

oczami wciąż jednak miałem niepokojący obraz Liany Eytan

idącej przez hall i wchodzącej na schody w tej cholernej, opina­

jącej się przy każdym ruchu spódnicy. Od dawna już żadna

kobieta nie podziałała na mnie tak silnie.

Wypożyczyłem hotelowego land rovera i pojechałem na

przystań do kapitanatu portu, głównie po prognozę pogody.

Paliwo zatankowałem już wczoraj, a Desforge, odbierający co

tydzień skrzynkę scotcha, był tak cennym klientem Królewskie­

go Grenlandzkiego Towarzystwa Handlowego, że miejscowy

agent sam nadzorował załadunek zaopatrzenia, nie miałem więc

nic do roboty.

Wróciłem do hotelu. W sypialni nie było śladu dziewczyny,

ale usłyszałem szum prysznica. Przeszedłem do garderoby, by

przebrać się.

Właśnie wkładałem oficerki, gdy ktoś wszedł do pokoju.

Arnie zawołał mnie, więc ruszyłem do drzwi, ale za późno.

14

background image

Zanim wpadłem do sypialni, już wchodził do łazienki. Wycofał

się gwałtownie, a za chwilę pojawiła się Liana, owinięta w duży

biały ręcznik kąpielowy.

— Co tu się dzieje — zirytowała się — może jednak odeśle

pan łaskawie tego harcerzyka, aby zajął się swoimi sprawami?

I zatrzasnęła drzwi tuż przed nosem oniemiałego Arniego.

Poklepałem go po ramieniu.

— W drogę, Arnie.

— Co za kobieta — szepnął. — Na Boga, Joe, te piersi, uda...

bezbłędne. Nigdy jeszcze czegoś podobnego nie widziałem.

— Och, widziałeś — odparłem — pewnie ze trzy tysiące

czterdzieści siedem razy.

Wypchnąłem go na korytarz i zamknąłem drzwi.

Wróciłem do garderoby i włożyłem sweter oraz starą, zielo­

ną, wypełnioną kapokiem parkę z kapturem, obszytym futrem.

Kiedy wróciłem do sypialni, Liana czesała się przed lustrem

toaletki. Miała na sobie narciarskie spodnie, kozaczki i gruby

norweski sweter.

— Arnie myślał, że to ja jestem w łazience — wyjaśni­

łem. — Nie miał złych intencji.

— Wszyscy udajecie świętych.

Założyła jeszcze długi żakiet z owczej wełny, który leżał na

łóżku obok otwartej walizki, a ja znowu odniosłem to dziwne

wrażenie, że skądś ją znam.

— Czy ja pani już gdzieś nie widziałem? — zapylałem

i nagle przyszło mi do głowy najprostsze wyjaśnienie. — Może

w filmie?

Zapięła żakiet. Uważnie obejrzała się w lustrze i ponownie

sięgnęła po grzebień.

— Grałam w kilku.

— Z Jackiem? — I wtedy sobie przypomniałem. — Już

wiem. Tę Algierkę w jego ostatnim filmie o przemycie broni.

— Brawo! — odpowiedziała żywo, zamykając walizkę. —

Podobał się panu?

— Wspaniały — odparłem. — Nie wiem, jak mu się to uda­

je przez tyle lat. Przcież pierwszy film nakręcił w roku moich

narodzin.

15

background image

— Kiepski z pana łgarz — odrzekła spokojnie. — Ten film

zrobił kompletną klapę. Nikt już go nie pamięta.

Mimo że mówiła bardzo spokojnie, w jej głosie pojawił się

nagle ostry ton, co sprawiło, że milczałem. Zresztą i tek nie dała

mi czasu na odpowiedź. Wyszła szybko na korytarz i nie pozo­

stało mi nic innego, jak wziąć walizkę i podążyć za nią. Czułem

się dziwnie głupio.

background image

Z warkotem wznieśliśmy się nad ujście fiordu, mierząc

prosto w słońce. Nacisnąłem prawy orczyk. Powoli skręciliśmy

na północ i polecieliśmy wzdłuż wyniosłego, górzystego wy­

brzeża.

Spoglądając na lśniącą w oddali w porannym słońcu czapę

śniegową, Liana odezwała się:

— Od tej pory Grenlandia kojarzyła mi się ze słowami

z hymnu, który śpiewaliśmy na porannym apelu w szkole: Z lo

dowych wzgórz Grenlandii...

Gdy patrzę teraz z lotu ptaka na tę

krainę, dociera do mnie sens tych słów, chociaż wyobrażałam

sobie, że ludzie żyją tu w prymitywnych warunkach. W hotelu

we Frederiksborgu jest nawet centralne ogrzewanie.

— Wszystko szybko zmienia się — powiedziałem. — Od

wojny zwiększyła się liczba mieszkańców i sięga już sześćdzie­

sięciu tysięcy, a duński rząd przeznacza znaczne środki na roz­

wój regionu.

— Wcale też nie jest tak zimno, jak myślałam.

— Jak zwykle latem, zwłaszcza na południowym zacho­

dzie, gdzie jest sporo owczych farm. Ale na północ od koła

podbiegunowego warunki są nadal bardzo prymitywne. Wokół

Disko mieszka wielu Eskimosów, którzy wciąż żyją jak ich

przodkowie.

— I tam właśnie zapuścił się Jack?

Kiwnąłem głową.

2 — Nie itokmiaony lot

17

background image

— W okolice wioski Narquassit. Od dwóch tygodni poluje

na niedźwiedzia polarnego.

— To do niego podobne. Dobrze go pan już poznał?

— Wystarczająco.

Roześmiała się nagle tym swoim dziwnym, szorstkim śmie­

chem.

— Wydaje się pan typem człowieka, któremu Jack chętnie

zwierzyłby się ze swoich kłopotów.

— A cóż to za typ?

— Według niego to bezkompromisowy człowiek czynu.

On sam wielokrotnie wcielał się w postaci różnych za wadiakó w,

więc wyobraża sobie, iż zawsze rozpozna takiego w rzeczywi-

stości.

— Pani zdaniem, nie jestem twardzielem bez skrupułów?

— W ogóle nie ma takich ludzi, jak postrzega Jack. To

nierealne. On patrzy na wszystko przez pryzmat swoich filmów,

ról i scenariuszy. — Zapaliła papierosa i wygodniej usiadła

w fotelu — Jako dziecko uwielbiałam kino, a później coś zmie­

niło się. Pewnego wieczoru w kinie bohater filmu z dziewczyną

odnaleźli się w finałowym uścisku i nagle zainteresowało mnie,

jak też spędzą następne czterdzieści trzy lata. Gdy myśli się

w ten sposób, cały domek z kart rozpada się.

— Ale nie dla Jacka — powiedziałem. — Żyje w świecie

fantazji tak długo, że rzeczywistość już dla niego nie istnieje.

Odwróciła się. Niczym sygnał ostrzegawczy między oczami

pojawiła się zmarszczka, której wcześniej nie zauważyłem.

— A to co ma znaczyć?

Zaskoczyła mnie swą reakcją, jednak wzruszyłem tylko ra­

mionami.

— Teraz też odgrywa rolę dzielnego poszukiwacza przy­

gód, okrążającego wybrzeża Grenlandii. Dni spędza w czółnie,

zarzucając przynęty i zwijając linę o długości trzech tysięcy stóp

lub poluje na foki między bryłami lodu. Ale każdego wieczoru

może wrócić na swoją Stellę, gdzie czeka go gorący prysznic,

obiad z sześciu dań i skrzynka whisky.

— Nieźle to panu wyszło. Całkiem dobry scenariusz dla

wytwórni MGM. A co z pana wizerunkiem?

— Nie rozumiem?

18

background image

— Pozuje pan na pilota, który z niejednego pieca jadł

chleb — oficerki, futrzana parka, cały ten szpan. Kogo chce pan

nabrać? Założę się, że nosi pan także pistolet.

— Smith and wesson, trzydziestkaósemka — skłama­

łem. — Leży w schowku na mapy, ale ostatnio nie miałem czasu

nikogo zabić.

Jakoś wybrnąłem, ale trafiła mnie w czułe miejsce i chyba

o tym wiedziała. Poświęciłem kilka chwil zupełnie zbytecznemu

porównywaniu kursu z mapą, leżącą na moich kolanach. Mniej

więcej po pięciu minutach wyłoniliśmy się z chmur i nagle

krzyknęła:

— Niech pan patrzy!

W dole pod pełnymi żaglami płynęło w szyku sześć trójma-

sztowych szkunerów. Zachwycający widok, który zawsze za­

piera mi dech w piersiach.

— Portugalczycy — powiedziałem. — Przepływali Atlan­

tyk jeszcze przed Kolumbem. Od maja do czerwca zwykle łowią

u wybrzeży Nowej Fundlandii, a potem przypływają tutaj, aby

powiększyć zdobycz. Ciągle jeszcze łowią paszczaki na wędki.

— Mam wrażenie, że przenieśliśmy się w zamierzchłe cza­

sy — powiedziała. W jej głosie zadźwięczał szczery podziw.

Przerwaliśmy rozmowę, gdyż gwałtownie zmieniła się po­

goda, co jest typowe u wybrzeży Grenlandii nawet latem. W jed­

nej chwili zniknęły bezchmurne niebo i kryształowe powietrze,

a napływający z zadziwiającą szybkością od lodowca zimny

front niósł zasłonę siekącego deszczu i gęstej mgły.

Sunęła na nas jak szara ściana, zmniejszyłem więc obroty

silnika i szybko sprowadziłem ottera w dół.

— Czy jest aż tak źle, jak się wydaje? — spokojnie zapytała.

— Niestety, nie najlepiej.

Nie musiałem patrzeć na mapę. W takich sytuacjach wszy­

stko może się zdarzyć i często tak się dzieje. Przeżyje ten, kto zna

wszystkie drogi ucieczki i w porę wybiera właściwą. Śpieszyłem

się więc, aby nie stracić szansy.

Prześlizgnęliśmy się obok góry i zanurkowaliśmy na fiord

w chwili, gdy pierwsze szare nitki mgły zafalowały wokół koń­

ców skrzydeł. Jeszcze ostatni zryw silników dla wyrównania

lotu i z pluskiem wylądowaliśmy na spokojnej wodzie. Mgła

19

background image

zamknęła się wokół nas. Otworzyłem boczne okno i bacznie

rozglądałem się, gdy posuwaliśmy się do przodu.

Nagle z mgły wynurzył się szczyt starego kamiennego falo­

chronu. Mijałem go trzymając się ściśle prawej strony. Wkrótce

zobaczyliśmy koniec falochronu, a nieco dalej brzeg. Opuściłem

koła poniżej pływaków i wylądowaliśmy na wąskiej kamienistej

plaży. Wyłączyłem silniki i zaległa cisza.

— Gdzie jesteśmy? — zapytała.

— W tej porzuconej stacji wielorybniczej — Argamask.

Chciałaby się pani rozejrzeć?

— Czemu nie. Jak długo tu zostaniemy?

— To zależy od pogody. Godzinę, najwyżej dwie. Mgła

zniknie tak samo nagle, jak pojawiła się.

Kiedy otworzyłem drzwi i zeskoczyłem, podążyła za mną

tak szybko, że nie zdołałem nawet pomóc jej przy wysiadaniu.

Było tu zimniej niż we Frederiksborgu, ale ciągle jeszcze powie­

trze zadziwiało łagodnością, biorąc pod uwagę, że znajdowali­

śmy się około dwudziestu mil za kołem podbiegunowym.

Rozejrzała się z wyraźnym zaciekawieniem.

— Czy możemy się przejść?

— Jeśli ma pani ochotę.

Ruszyliśmy wzdłuż brzegu i wdrapaliśmy się na starą beto­

nową pochylnię, która doprowadziła nas na koniec falochronu.

Nad nami wznosiła się góra okryta mgłą, a u jej stóp przysiadły

zniszczone zabudowania dawnej przetwórni tranu oraz ruiny

kilkudziesięciu chat.

Szliśmy główną niegdyś ulicą. Zaczęło kropić. Włożyła ręce

do kieszeni i zaśmiała się, a w jej głosie zabrzmiało dziwne

podniecenie.

— Uwielbiam to. Od małego z radością spacerowałam

w deszczu i w gęstej mgle...

— ...zapominając o całym świecie — dodałem. — Znam to

uczucie.

Odwróciła się zaskoczona i popatrzyła na mnie. Znowu

roześmiała się, ale tym razem bez zwykłej ostrości tonu. Zmie­

niła się. Trudno określić, na czym to polegało, ale chyba złagod­

niała. Stała przede mną zupełnie inna osoba.

20

background image

— Jesteśmy zatem podobni. Powiedział pan, to dawna sta­

cja wielorybnicza?

— Opuszczona pod koniec ubiegłego wieku.

— Co się stało?

— Po prostu przetrzebiono wieloryby — wzruszyłem ra­

mionami — przez lata łowiło tutaj kilkaset statków. Ot i cały

problem. Zupełnie jak z bizonami — polowano na nie aż do

wytępienia.

Na końcu ulicy widniał mały, zrujnowany kościółek, a z tyłu

za zburzonym murem — cmentarz. Weszliśmy tam. Zatrzyma­

liśmy się przy pierwszym, pokrytym mchem nagrobku.

— Angus McClaren, zmarł w 1830 roku — przeczytała na

głos. — Szkot.

Kiwnąłem głową.

— To był zły rok w historii wielorybnictwa. Pokrywa lodo­

wa nie popękała o zwykłej porze i dziewiętnaście angielskich

statków wielorybniczych z ponad tysiącem ludzi zostało uwię­

zionych.

Czytała dalej głośno zamazane nazwiska na kolejnych gro­

bach. Zatrzymała się przy jednym lekko marszcząc brwi, po

czym uklękła i dłonią w rękawiczce odgarnęła zielony mech.

Ukazała się gwiazda Dawida wyrzeźbiona równie pieczołowi­

cie, co bogate celtyckie krzyże na innych grobach. Inskrypcja,

podobnie jak na tamtych, była po angielsku.

— Aaron Isaacs — mówiła jakby do siebie półgłosem. —

Bosman na Królowej Mórz z Liverpoolu. Zabity przez wieloryba

dwudziestego siódmego lipca 1863 roku.

Klęczała wpatrując się w napis. Kiedy stanąłem za nią, pod­

niosła się dziwnie wzruszona jak na kobietę wydawałoby się

twardą, aż zastanowiłem się, jak gruby pancerz przywdziała na

zewnątrz.

Przysiadła na brzegu wysokiej kwadratowej płyty nagrob­

kowej.

— Zapomniałam papierosów. Mógłby mnie pan poczęsto­

wać?

Podałem jej starą srebrną papierośnicę. Wzięła jednego

i zmarszczywszy brwi, chwilę uważnie wpatrywała się w wie­

czko.

21

background image

— Co to za emblemat?

— Siły Powietrzne Marynarki.

— To pana szkoła latania?

Przytaknąłem, a ona potrząsnęła głową.

— Fatalny nabytek. Przypomina mi pan mojego wujka

Maxa.

— To pochlebstwo, czy wręcz przeciwnie?

— Zależy od punktu widzenia. Zdaje się, że został współ­

właścicielem jednego z banków handlowych. W każdym razie

ma coś wspólnego z finansami.

Uśmiechnąłem się.

— Proszę pamiętać, że nie wszyscy wyglądamy jak Hump­

hrey Bogart czy Jack Desforge, jeśli już o tym mowa.

— Dobrze — powiedziała. — Przejdźmy do trudniejszych

pytań. Dlaczego Grenlandia? Są przecież inne miejsca.

— To proste. Tutaj podczas letnich miesięcy zarabiam dwa

razy tyle, co gdzie indziej przez cały rok.

— I to takie ważne?

— Dla mnie tak. Chcę kupić jeszcze dwa samoloty.

— Bardzo ambitnie, jak na początek. A co dalej?

— Gdybym rozkręcił własny interes w Nowej Fundlandii

i Labradorze, to za kilka lat stałbym się bogatym człowiekiem.

— Jest pan bardzo pewny siebie.

— Mam podstawy. Przez osiemnaście miesięcy pracowa­

łem dla kogoś, a sześć na własny rachunek. Kanada tak się

rozwija, że w ciągu dwudziestu pięciu lat stanie się najbogat­

szym państwem na świecie. Może mi pani wierzyć.

Potrząsnęła głową.

— Wciąż czegoś nie rozumiem — najwyraźniej postanowi­

ła spróbować innej taktyki. — Wygląda pan na mężczyznę, który

nie żyje samotnie. Co ona o tym wszystkim myśli?

— Od pewnego czasu nie miałem z nią kontaktu — odpo­

wiedziałem. — Ostatnio otrzymałem niezwykle uprzejmą

i oziębłą zarazem wiadomość od jej adwokata.

— Chciała pieniędzy?

Zaprzeczyłem.

22

background image

— Mogłaby kupić mi te dwa samoloty i nawet by tego nie

zauważyła. Nie. Chce tylko wolności. W każdej chwili oczekuję

teraz dobrej wieści.

— Nie wygląda pan na pogrążonego w bólu.

— Było, minęło — skrzywiłem się. — W porządku, ułatwię

to pani. Oto mój skrócony życiorys. Skończyłem Wydział Zarzą­

dzania w Londyńskiej Szkole Ekonomii i nauczyłem się pilotażu

w uniwersyteckiej eskadrze lotniczej. Po studiach musiałem od­

służyć dwa lata w wojsku, więc zdecydowałem, że równie do­

brze mogę coś z tego mieć i zaciągnąłem się do lotnictwa mor­

skiego. Moja żona była aktorką. Grała niewielkie rólki w bristol-

skim Old Vicu. Ale podchodziła do nich bardzo poważnie i z

przejęciem.

— Kiedy pobraliście się?

— Po wojsku. Tak jak wujek Max, podjąłem pracę w City.

— I nie wyszło?

— Wprost przeciwnie — zmarszczyłem brwi, przypomina­

jąc sobie fakty. Wszystko wydawało się nierealne, gdy mówiło

się o tym. — Ale inne sprawy poszły źle. Ktoś odkrył że Amy

dobrze śpiewa i zanim obejrzeliśmy się, już nagrywała płyty. A

potem rozpoczął się jeden długi program, złożony z jednodnio­

wych wyjazdów, występów i temu podobne.

— I widywaliście się coraz rzadziej. Zwykła rzecz.

— Wydaje mi się, że sukces, zwłaszcza w dziedzinie rozry­

wki, doprowadza niekiedy do absurdu. Gdy ktoś odkryje, że

można zarobić tysiąc funtów na tydzień, to zaraz dochodzi do

wniosku, że coś jest nie w porządku z mężem, który nie zarabia

nawet jednej dziesiątej tej kwoty.

— A więc zdecydował się pan wycofać?

— Pewnego ranka przyszedłem do pracy, spojrzałem na

stos listów na biurku, odwróciłem się na pięcie i natychmiast

oddaliłem się. Ostatnie tysiąc funtów wydałem na kurs uzupeł­

niający i zdobyłem licencję pilota handlowego.

— I oto mamy Joe Martina — lotnika do wynajęcia. Biega­

nie z bronią w ręku to nasza specjalność — potrząsnęła gło­

wą. — Marzenie każdego urzędnika w meloniku, korzystające­

go codziennie z miejskiej komunikacji. Kiedy rozwinie pan dzia­

łalność na Pago Pago?

23

background image

— W przyszłym roku — odparłem. — Ale dlaczego tylko

pani ma zabawę? Zobaczmy, czego możemy dowiedzieć się o

Lianie Eytan. O ile wiem, to hebrajskie imię, a więc na początek,

jest pani Żydówką?

Efekt był taki jak po rzuceniu zapałki w suchą trawę. Naty­

chmiast zapłonęła.

— Izraelitką. Jestem sabra, urodziłam się i wychowałam

w Izraelu.

To w niej tkwiło, oczywiście, zadra wielkości kalifornijskiej

sekwoi. I wiele wyjaśniało. Szybko zatem wygładziłem jej na­

stroszone piórka.

— Izraelskie dziewczęta to najpiękniejsi żołnierze na świe­

cie. Była pani jednym z nich?

— Oczywiście. Każdy musi służyć. Mój ojciec wykłada ję­

zyki starożytne na Uniwersytecie w Tel Awiwie, ale i on uczest­

niczył w kampanii wojennej na Synaju w 1956 roku, choć dawno

już skończył pięćdziesiąt lat.

— A co z filmem?

— W Izraelu grywałam w teatrze, potem dostałam małą

rolę w filmie, po czym zaoferowano mi pracę we Włoszech.

Zagrałam kilka epizodów i tam właśnie poznałam Jacka, gdy

realizował film wojenny. Nie tylko grał główną rolę, ale również

reżyserował obraz i finansował większą część produkcji.

— I dał pani rolę?

— Małą, ale jedyną kobiecą, więc krytycy musieli o mnie

wspomnieć.

— A potem Hollywood?

— Stare dzieje. Teraz bardziej opłaca się praca w Europie.

Nagle mgła rozpłynęła się jak magiczna zasłoną, ukazując

strzelistą górę i niebo, które wydawało się bardziej niebieskie niż

kiedykolwiek.

— Czas ruszać — powiedziałem i podniosłem ręce, aby ją

złapać, gdy zeskakiwała z kamienia.

Spojrzała na górę.

— Czy ma jakąś nazwę?

— Agsaussat — odparłem. — Po eskimoska znaczy: brze­

mienna.

Zaśmiała się ostro.

24

background image

— Zupełnie jak z Freuda — stwierdziła, po czym ruszyła

z powrotem przez wyłom w murze.

Znowu zmieniła się jak za dotknięciem czarodziejskiej róż­

dżki w twardą, a zarazem kruchą młodą kobietę, tę samą, którą

spotkałem we Frederiksborgu; schowaną za twardą skorupą,

którą można było przeniknąć tylko wówczas, gdy sama tego

chciała. Czułem się dziwnie przygnębiony.

background image

Za południowym cyplem Disko natknęliśmy się na kolejne

dwa szkunery portugalskie, płynące spokojnie na lekkiej bryzie,

za którymi podążała flotylla czółen. Żółte i zielone żagle lśniły

w promieniach słońca.

Minęliśmy skaliste wzgórza na wyspie i zeszliśmy w kanał

dzielący ją od lądu. Szybko tracąc wysokość, sprowadziłem

ottera w dół i chwilę później znalazłem to, czego szukałem.

Narquassit było typową dla tej strony wybrzeża wioską

rybacką. Wzdłuż brzegu stało kilkanaście drewnianych koloro­

wych domów oraz kilka łodzi wielorybniczych i z tuzin kaja­

ków, złożonych tuż za znakiem oznaczającym maksymalny

przypływ.

Stella

stała zakotwiczona w odległości około pięćdziesięciu

stóp od brzegu. Był to jacht o smukłym i wdzięcznym kształcie.

Olśniewająco biały kadłub przecinał szkarłatny pas.

Gdy ustawiałem samolot pod wiatr do lądowania, ktoś

wyszedł ze sterowni i przyglądał się nam z mostka.

— Czy to Jack? — zapytała, gdy kontynuowałem skręt —

Nie widziałam wyraźnie.

Potrząsnąłem głową.

— To Olaf Sorensen, Grenlandczyk z Godthaab. Zna wy­

brzeże jak własną kieszeń. Jack wynajął go na pilota na całą

podróż.

— Ma stałą załogę?

26

background image

— Owszem. Inżyniera, dwóch pokładowych i kucharza —

to Amerykanie. Jest również steward — Filipińczyk.

— Tony Serafino?

— Zgadza się.

Wyraźnie wyglądała na zadowoloną.

— No, przynajmniej na początek ktoś znajomy.

Zszedłem niżej, żeby sprawdzić wielkość pola lodowego.

Nie zobaczyłem jednak nic godnego uwagi, więc nie tracąc czasu

przechyliłem ostro samolot i usiadłem na wodzie. Podpłynąłem

do brzegu, opuściłem koła i wjechałem na ląd. Zanim wyłączy­

łem silnik i otworzyłem drzwi, zbiegła się sfora miejscowych

psów. Wszystkie zaciekle ujadały i nieufne, na sztywnych ła­

pach utworzyły półkole. Za nimi pojawiła się grupka eskimo­

skich dzieci, które odpędzały psy kijami i kamieniami. Zbiły się

w gromadkę i obserwowały nas. Uroczyste i poważne śniade

mongolskie buzie oraz ciężkie, obramowane futrem parki wyol­

brzymiały ich postaci, upodobniając ich do staruszków.

— Nie wyglądają zbyt przyjaźnie — skomentowała Liana.

— Proszę im to dać — wyciągnąłem z kieszeni brązową

papierową torebkę.

Zajrzała do środka.

— Co to jest?

— Miętowa łapówka. Jeszcze nigdy nie zawiodła.

Dzieciaki już zbliżały się, składając buzie do uśmiechu. Po

chwili Liana zniknęła w lesie uniesionych rąk.

Zostawiłem ją i poszedłem w stronę łodzi wielorybniczej, bę­

dącej już w połowie drogi między Stellą i brzegiem. Sterował jeden

z pokładowych, a Sorensen stał na dziobie z cumą w ręku. Kiedy

sternik wyłączył silnik, a łódź dryfowała na falach, rzucił linę.

Złapałem ją szybko, stojąc jedną nogą w wodzie i pociągnąłem.

Sorensen pomógł mi i po chwili łódź znalazła się na brzegu.

Mówił dobrze po angielsku, co nie dziwiło po piętnastu

latach służby w brytyjskiej i kanadyjskiej marynarce handlowej.

— Bałem się, że mgła przysporzy ci kłopotów.

— Na godzinę zatrzymałem się w Argamask.

Kiwnął głową.

— Nie ma to jak dobra znajomość terenu. Kim jest ta kobieta?

— Znająca Desforge'a. Przynajmniej tak twierdzi.

27

background image

— Nie wspominał, że kogoś oczekuje.

— Bo to niespodzianka — odpowiedziałem spokojnie.

— Więc to tak? — zmarszczył brwi. — Nie spodoba mu się

to, Joe.

Wzruszyłem ramionami.

— Z góry zapłaciła za lot w obydwie strony. Jeśli nie zechce

jej zatrzymać, może wrócić ze mną wieczorem. Podrzucę ją do

Sondre, skąd złapie połączenie do Stanów lub Europy.

— Nie ma sprawy, jeśli poradzisz sobie. Mam dość urwania

głowy z utrzymaniem Stelli w kupie.

— Coś nie tak? — zdizwiłem się.

— Chodzi o Desforge'a — odrzekł Sorensen z goryczą. —

Zupełnie oszalał. Jeszcze nie widziałem nikogo z takim uporem

dążącego do samozniszczenia.

— Co wymyślił tym razem?

— Ostatnio poszukiwaliśmy niedźwiedzia polarnego — to

jego najnowsza mania — i spotkaliśmy kilku eskimoskich my­

śliwych w kajakach, polujących na foki. Oczywiście Desforge

nalegał, żeby się do nich przyłączyć. W drodze powrotnej wy­

sforował się do przodu i natknął się na starego morsa.

— I zabrał się do niego w pojedynkę? — zapytałem z nie-

dowierzeniem.

— Pieszo i z harpunem w ręku.

— Co się stało?

— Mors powalił go natychmiast i wyrwał harpun. Na

szczęście jeden z myśliwych przybiegł szybko i w porę zastrzelił

zwierzę.

— Czy Jack odniósł rany?

— Kilka zadrapań, to wszystko. Skwitował całe zajście

śmiechem. Jeśli o mnie chodzi, to może iść do piekła swoją

własną drogą, ale nie pozwolę, żeby bezmyślnie narażał nasze

życie. W tym roku północne fiordy są nafaszerowane lodem,

wiesz, jakie to niebezpieczne, a on kazał mi płynąć Stellą do

fiordu Kavangar, bo usłyszał, że myśliwi widzieli tam ślady

niedźwiedzia polarnego. Lód tak szybko spływał z lodowca, że.

ugrzęźliśmy na cztery godziny. Myślałem, że już nigdy nie

wydostaniemy się.

— Gdzie on jest teraz?

28

background image

— Jakieś dwie godziny temu popłynął kajakiem z myśliwy-

mi z Narquassit. Zdaje się, że jeden z nich widział wczoraj po

południu niedźwiedzia. Dla zachęty zapłacił im przed wypra­

wą. Uważają go za wariata.

Liana wreszcie wyrwała się dzieciom i przyłączyła do nas.

Przedstawiłem ich sobie.

— Jacka chwilowo nie ma — powiedziałem. — Myślę, ze

będzie lepiej, jeśli go poszukam. Proszę zaczekać na Stelli.

— Dlaczego nie mogę iść z panem?

— Na pani miejscu nie próbowałbym. Chyba dopadł tego

niedźwiedzia, za którym tak uganiał się. To naprawdę nie jest

miejsce dla kobiety.

— W porządku — odparła spokojnie. — Nigdy nie podzie­

lałam kultu Jacka dla dzikiej przyrody.

Pokładowy przenosił już ładunek z ottera na łódź.
— Popłynę z wami do Stelli. Wyładujecie łódź i zabiorę ją

z powrotem — zaproponowałem Sorensenowi.

Kiwnął głową i zaczął pomagać przy przeładunku.

Liana zachichotała.

— O co chodzi?

— Kiedy Jack Desforge wpada w szat lepiej zejść mu

z oczu. Pamiętałabym o tym na pana miejscu — powiedziała

i weszła na łódź.

Chwilę zastanawiałem się nad jej słowami, a potem skiero­

wałem się do ottera i wyciągnąłem futerał z bronią ze schowka

pod siedzeniem pilota. Była to strzelba myśliwska typu Winche­

ster, piękna broń którą Desforge pożyczył mi w ubiegłym tygo­

dniu. Z kieszeni na mapy wyjąłem pudełko z nabojami i staran­

nie załadowałem magazynek. Należy przygotować się na każdą

ewentualność, a dziewczyna z pewnością nie myliła się, że

w obecności Jacka Desforge'a wszystko mogło się zdarzyć

i zwykle tak bywało.

Dzięki silnikowi diesla łódź wyciągała około siedmiu wę­

złów, więc po opuszczeniu Stelli płynąłem dość szybko. Ale po

kilku milach gęstniejący lód stwarzał coraz większy problem. Co

29

background image

chwila musiałem wyłączać silnik i sterować w labiryncie prze­

smyków, by wyprowadzić łódź na wodę.

Przemieszczanie się było coraz trudniejsze i ryzykowne,

gdyż lód unosił się z wodą, a ostre kanty zamykały się niczym

szczęki stalowej pułapki. Dwukrotnie omal nie zostałem ściśnię­

ty, za każdym razem jednak wybrnąłem, dodając gazu w odpo­

wiednim momencie. Wreszcie wydostałem się na stosunkowo

pustą wodę i wyłączyłem silnik. Byłem roztrzęsiony i zlany po­

tem, ale czułem radość z każdej minionej chwili. Zapaliwszy

papierosa usiadłem przy sterze, żeby chwilę odpocząć.

Zimny wiatr marszczył wodę, lecz słońce jasno świeciło na

wiecznie niebieskim niebie, a niewiarygodnie piękne wybrzeże

z czapą lodową w oddali było jedyne w swoim rodzaju.

Nagle morze, wiatr, słońce, niebo, wzgórza i czapa lodowa

znieruchomiały jakby ś wia t się zatrzymał, stopione w jedną za­

pierające dech bryłę. Unosiłem się wstrzymując oddech, w ocze­

kiwaniu na jakiś znak, lecz jaki — pojęcia nie miałem. Po chwili

wszystko wróciło do rzeczywistości — muśnięcie wiatru na twa­

rzy, piętrząca się kra, ostry smak dymu z papierosa w gardle.

Wreszcie zrozumiałem, dlaczego znalazłem się na tym dzikim,

pięknym wybrzeżu. To były zupełnie inne przyczyny niż te,

jakie podałem Lianie Eytan.

Zapuściłem motor i ruszyłem dalej, a po dziesięciu minu­

tach zobaczyłem niebieski dym, unoszący się w powietrze zza

skały na wybrzeżu. Tam znalazłem myśliwych wokół ogniska,

ułożonego z wyrzuconych na brzeg kawałków drewna. Nieco

dalej leżały wyciągnięte z wody kajaki. Desforge siedział w ku­

cki tyłem do mnie, w jednym ręku trzymał blaszany kubek,

w drugim butelkę. Na dźwięk motoru odwrócił się i, poznając

mnie, krzyknął zachwycony:

— Joe, synku, jak się masz?!

Ruszył w dół nabrzeża, a ja wprowadzałem łódź między

krę i, jak zawsze, gdy spotykaliśmy się, wszystko działo się jakby

na pograniczu rzeczywistości. Odczuwałem coś w rodzaju za­

skoczenia, że on naprawdę istnieje. Potężna postać z grzywą

brązowych włosów i tą wspaniałą, pooraną bruzdami, zniszczo­

ną twarzą, która jakby doświadczyła już wszystkiego w życiu

i nigdy jej nie pokonano. Oblicze znane milionom ludzi na świe-

30

background image

cie, z nieporządną otoczką szpakowatej brody, może celowo

niesamowicie upodobniającej go do jego wiecznego idola Erne­

sta Hemingwaya.

Ale jak można się czuć stojąc twarzą w twarz z żywą legen­

dą? Pierwszy film nakręcił w wieku szesnastu lat w 1930 roku,

gdy ja dopiero urodziłem się. W 1939 popularnością dorówny­

wał już Clarkowi Gable, a funkcja tylnego strzelca w bombowcu

B17 po przystąpieniu Ameryki do wojny sprawiła, że stał się

atrakcją lat czterdziestych i pięćdziesiątych.

Jednak w ostatnich latach coraz więcej mówiło się o jego

życiu osobistym. Rzadziej pojawiał się na ekranie, ale włócząc

się po świecie na Stelli i wywołując liczne skandale, nie dawał

o sobie zapomnieć. Awanturował się w londyńskich knajpach,

zadzierał z włoską policją, był bohaterem niesmacznego procesu

sądowego w Stanach, oskarżonym o niespełnienie obietnicy

małżeństwa z pewną piętnastolatką. Te i mnóstwo innych afer

owiały go legendą, dzięki której wciąż i wszędzie był podziwia­

ny. Wiedziałem jednak, z tego, co mi opowiadał zwykle już

mocno pijany, że jego kariera się skończyła. W ostatnich dwóch

latach dostał jedynie rolę w drugorzędnym francuskim filmie.

— Przyjechałeś w samą porę na wielki finał — powie­

dział. — Ci chłopcy wreszcie znaleźli dla mnie niedźwiedzia.

Zarzuciłem winchestera na ramię i wyskoczyłem na piasek.

— Mam nadzieję, że małego.

Skrzywił się i zapytał, wskazując na broń:

— Co ty, u diabła, zamierzasz z rym robić?

— Obrona — odparłem. — Z tobą i tym przeklętym nie­

dźwiedziem w pobliżu nigdy za wiele ostrożności.

Wyciągnął jeden ze stosu harpunów, tkwiących w mokrym

piasku za kajakami i potrząsnął nim gwałtownie.

— To wszystko, czego potrzebujesz. Czego w ogóle potrze­

buje człowiek. Jedynie to się naprawdę liczy.

Lada moment zacząłby opowiadać, jak szlachetną rzeczą

jest umierać, toteż szybko mu przerwałem potrząsając z kolei

winchesterem.

— A to jest metoda Joe Martina. Wpakuję cały magazynek

w każdego niedźwiedzia, który zbliży się do nas. Uczula mnie

zapach ich futra.

31

background image

Roześmiał się głośno i poklepał mnie po plecach.

— Joe, chłopcze, jesteś czymś najwspanialszym od czasu

wynalezienia klimatyzacji. Chodź, napijemy się.

— Nie, dziękuję — odparłem.

Już i tak miał w czubie, to było oczywiste, ale poszedłem za

nim do ogniska i kucnąłem obok. Otworzył prawie pustą butel­

kę i nalał resztę do kubka. Myśliwi z Narquassit obojętnie przy­

glądali się nam. Wokół nich leżało kilka psów.

Desforge potrząsnął głową z obrzydzeniem.

— Spójrz tylko, co za przeklęta zgraja. Musiałem ich prze­

kupić, żeby tu przyszli — pociągnął znowu whisky. — Ale cze­

go innego można oczekiwać? Popatrz na ich ubrania, wszystkie

kupione w sklepie. Nie znajdziesz nawet jednej pary foczych

spodni.

— Przywiozłem ci gościa — panią Eytan.

Zaskoczony odwrócił się gwałtownie.

— Liana tutaj? Żartujesz.

Zaprzeczyłem.

— Przyleciała w nocy do Sondre z Kopenhagi.

— Powiedziała, czego chce?

Pokręciłem głową.

— Może chce zabrać cię do domu.

— Wykluczone — zaśmiał się krótko. — Za dużo mam tam

długów. Grenlandia chwilowo bardzo mi odpowiada. — Na­

chylił się do mnie z pijacką powagą. — Powiem ci coś w sekre­

cie. W sekrecie — rozumiesz? Szykuje mi się wspaniała robota,

dzięki której znowu wypłynę i zabezpieczę się na starość.

— Może dziewczyna ma dla ciebie wiadomość? — podsu­

nąłem.

Twarz mu pojaśniała.

Od wody dobiegł słaby okrzyk. Odwróciliśmy się i zobaczy­

liśmy Eskimosa, biegnącego ku nam i wymachującego rękami

w podnieceniu. Zapominając o wszystkim Desforge zerwał się

na nogi i złapał harpun.

— Chodźmy.

Nawet nie spojrzał, czy ktoś za nim ruszył. Założyłem win­

chestera na ramię i podążyłem jego śladem, a za nami myśliwi.

32

background image

Czasami Eskimos naprawdę uśmiecha się i wtedy wiado­

mo, że jest szczęśliwy. Najczęściej jednak bardzo trudno odgad­

nąć, co czuje w danym momencie. Mimo z pozoru kamiennych

twarzy ludzie z Narquassit najwyraźniej nie podchodzili do

całej sprawy zbyt entuzjastycznie i nie miałem im tego za złe.

Dobrnąwszy do końca długiego pasa wybrzeża pokrytego

drobnymi kamykami, z trudem przedzieraliśmy się przez głazy

narzutowe i bryły lodowe, gdy nagle usłyszeliśmy krzyk jedne­

go z myśliwych. Zatrzymaliśmy się i dopiero wybuchła wrzawa,

gdyż wszyscy mówili naraz.

Wówczas zobaczyłem wielką włochatą górę brudnożółtego

futra stąpającą wzdłuż brzegu. Zaszczekał pies, niedźwiedź

stanął i odwrócił łeb, jakby przyjaźnie zaciekawiony.

Nie trzeba być wielkim białym myśliwym, żeby zastrzelić

polarnego niedźwiedzia. Masa kości i mięsa to dobry cel. Kiedy

jednak niedźwiedź ruszy, pędzi jak oszalały, a uderzeniem łapy

może zmasakrować twarz człowieka.

Desforge widział tylko tak długo poszukiwany łup. Wrzas­

nął triumfalnie i pobiegł, ciągnąc za sobą harpun, całkiem szyb­

ko jak na swój wiek. Psy pognały daleko do przodu, ale myśliwi

ociągali się. Wedle wierzeń i tradycji niedźwiedź polarny ma dla

nich podobne znaczenie jak wilk dla północnoamerykańskich

Indian — jest tajemniczym stworzeniem o magicznej mocy

i sprycie równym człowiekowi. Z drugiej strony jednak nie

chcieli stracić psów, wiec pospieszyli za nimi, a ja zamykałem

tyły.

Niedźwiedź przecinał susami wybrzeże, ślizgając się na

bryłach loda Zmierzał do najbliższej wody, widocznej w cie­

mnej dziurze. Wskoczył i zniknął w głębinie goniony przez psy

i Desforge'a. Myśliwi wciąż byli w oddali. Krzyknąłem ostrze­

gawczo, ale Jack zignorował mnie i biegł dalej po lodzie w stronę

dziury, którą już otoczyły wściekle ujadające psy. I stało się —

jeden z najstarszych książkowych trików — niedźwiedź wynu­

rzył się, bijąc z furią obiema łapami, wyskoczył z wody i zwalił

się na cienki lód całym ciężarem. Pojawiła się pajęczyna pęknięć,

a po chwili, gdy ponownie uderzył — głębokie rozpadliny.

Myśliwi zatrzymali się na brzegu, wzywając psy do powro­

tu. Większość bezpiecznie wydostała się i skamlały jak małe

3 — Nic dokończony lot

33

background image

szczeniaki, skuliwszy ogony, ale kilka wpadło do wody i gdy

niedźwiedź ruszył do przodu, zamienił je w krwawą miazgę.

Desforge rzucił harpun, jednocześnie upadając na kolano.

Broń utkwiła w prawym boku niedźwiedzia, a jego potężny ryk

przypominał grzmot pioruna. Jednym szarpnięciem urwał po­

łowę harpuna.

Jack wycofywał się, ale zbyt późno. Ciemna linia między

nim a brzegiem rozszerzała się i po chwili brnął desperacko po

pas zanurzony w brei. Niedźwiedź pędził za nim niczym pociąg

ekspresowy.

Przedarłem się przez gromadę myśliwych i podniosłem

winchestera. Miałem czas tylko na jeden strzał, więc gdy zwierzę

zawisnęło nad Jackiem, nacisnąłem cyngiel i ciężka kula zdmu­

chnęła jego łeb. Runął jak strzaskana wieża, a krew i mózg roz-

bryzgnęły się po lodzie.

Desforge już na brzegu padł na ręce i kolana. Leżał tak

chwilę, myśliwi zaś rzucili się po martwe zwierzę, żeby nie

poszło pod wodę. Przyklęknąłem, a ten drań uśmiechnął się do

mnie, prezentując śnieżnobiałe zęby okolone szpakowatą brodą,

i wytarł z czoła krew ręką.

— Niebezpieczne numery zawsze lubiłem robić w poje­

dynkę.

— Świetny scenariusz — stwierdziłem. — Jak zatytułujesz:

Lew Północy?

— Niezły metraż moglibyśmy tu nakręcić — odparł zupeł­

nie serio.

Pomogłem mu wstać. W tym czasie Eskimosi wyciągnęli

niedźwiedzia na brzeg. Przywódca wyjął resztki harpuna i pod­

szedł do nas. Mówił do mnie szybko w swoim języku, a ja tłu­

maczyłem.

— Zgodnie z prawem niedźwiedź należy do ciebie.

— Jak, do diabła, on to wykombinował?

— Harpun przebił płuco, więc i tak na pewno by zdechł.

— No, to rzeczywiście dobra wiadomość. W przeciwnym

razie mielibyśmy niezły ubaw.

— Chcą wiedzieć, czy weźmiesz skórę?

— Po co? Jakiś bękart beztrosko rozwalił mu łeb. Powiedz,

żeby go sobie wzięli.

34

background image

Kiwnąłem przyzwalająco do przywódcy, a ten uśmiechnął się

zadowolony jak dziecko i przywołał towarzyszy. Utworzyli krąg

i przesuwali się wolno, trzymając za ręce i zawodząc żałośnie.

— A to co znowu? — zapytał Desforge.

— Przepraszają niedźwiedzia, że został zabity.

Odrzuciwszy głowę do tyłu, roześmiał się serdecznie, aż

echo poniosło po wodzie.

— No, to przechodzi ludzkie pojęcie. Lepiej zabierajmy się

stąd, zanim zwariuję albo zamarznę na śmierć — odwrócił się

i poszedł brzegiem.

Kiedy dotarliśmy do łodzi, od razu wsiadł i szukał koca

w sterówce, a ja spychałem łódź na wodę. Zanim wgramoliłem

się i zapuściłem silnik, już zawinął się w pled i zębami wyciągał

korek z opróżnionej do połowy flaszki whisky.

— Wygląda na żelazny zapas — wyciągnął rękę w moją

stronę. — Chcesz?

Zaprzeczyłem.

— Myślałem, że zrozumieliśmy się, Jack. Nie piję, zapo­

mniałeś?

Nie wiem, ile już wlał w siebie, ale za moment z trudnością

będzie zdawał obie sprawę z tego, gdzie jest i dlaczego, a tym

bardziej nie zapamięta nic sensownego z ostatnich wydarzeń.

Świetnie znałem to uczucie. Były czasy, gdy wiele poranków

spędzałem niczym w malignie. Od tego zaczyna się ostry upa­

dek na samo dno, chyba, że ktoś zachowa na tyle zdrowego

rozsądku, by wycofać się w porę i mozolnie odbijać w górę.

— Wybacz, ciągle mi to umyka — powiedział. — Za to

mnie się udało. Zawsze wiem: pić dalej, czy nie — uśmiechnął

się szczękając zębami. — Łyk whisky to jedna z największych

przyjemności w życiu, jak dobra cizia.

Trudno zgadnąć, jak pojmował dobro. Pociągnął solidnie,

skrzywił się i spojrzał na etykietkę.

— Słodowa whisky Glena Fergusa. Pierwsze słyszę, a je­

stem przecież ekspertem.

— To najlepsza lokalna wytwórnia alkoholu.

35

background image

— Chyba pędzili to w jakiejś starej cynkowej wannie.Ostat-

ni raz piłem takie świństwo w czasach prohibicji.

Taka drobnostka nie wytrąciła go jednak z równowagi.

Zszedł do sterówki, a ja wyprowadziłem łódź między bryłami

lodu. Siedział zakutany w koc z butelką przyciśniętą do piersi,

wpatrując się we wzgórza i czapę lodową w oddali, aż minęli­

śmy tę górę lodową, jakby wyrzeźbioną z zielonego szkła. Wte­

dy odezwał się, nie odwracając głowy:

— Liana jest całkiem niezła, prawda?

— Owszem.

— Właśnie. Mógłbym ci o niej powiedzieć rzeczy, od któ­

rych włosy stanęłyby ci dęba, a potem zaczęły tańczyć. Od 1964

zdobywała pierwsze role śpiąc z właściwymi osobami.

W jego głosie wyczuwało się urazę i oznaki gniewu równie

irracjonalne, co nieoczekiwane. Ale ciągnął dalej:

— Wiesz, to mnie zawdzięcza przełom w karierze.

Skinąłem potakująco.

— Opowiedziała mi o tym w czasie lotu. Kręciłeś wtedy

jakiś wojenny film we Włoszech?

Roześmiał się głośno, opierając o burtę, jakby cała sprawa

wydała mu się teraz niezwykle zabawna.

— To największy błąd mojego życia. Produkcja i reżyse­

ria — Jack Desforge. Nieustannie uczymy się.

— Był aż tak zły?

Nadal zaśmiewał się.

— Skrzynka zeszłorocznych jaj nie mogłaby gorzej śmier­

dzieć.

— A co z Lianą?

— Och, była w porządku — wzruszył ramionami. — To

wprawdzie nie Ingrid Bergman, ale ma inne zalety. Wiedziałem

o tym w chwili, gdy ją zobaczyłem — ponownie łyknął z butel­

ki. — Wszystko dla niej zrobiłem. Stroje, lekcje, nawet imię —

całkiem nowy image.

Zmarszczyłem brwi.

— To znaczy, że Liana Eytan to pseudonim?

— Nie, do diabła. Potrzebowała sztuczek jak każda inna,

nie sądzisz? Ja wystartowałem jako Harry Wells z Tilman Falls,

36

background image

Wisconsin. Kiedy pierwszy raz spotkałem Liane, była zwykłą

Myrą Grossman.

— A więc nie jest Izraelitką?

— To tylko część reklamy. Izraelitką brzmi lepiej, w każ­

dym razie dla niej i to właśnie się liczy. Jest zakompleksiona. Jej

stary ma zakład krawiecki gdzieś przy Mile End Road w Londy­

nie. Wiesz gdzie?

Kiwnąłem głową, tłumiąc wybuch śmiechu.

— Jack, przyszło ci kiedyś do głowy, jaki zabawny jest ten

świat?

— Średnio pięć razy dziennie przez ostatnie pięćdziesiąt

trzy lata — uśmiechnął się — choć, jak wiesz, przyznaję się tylko

do czterdziestu pięciu.

Nagle jego nastrój całkowicie zmienił się. Poruszył się nie­

spokojnie ściślej otulając kocem.

— Zastanawiam się... Czy Liana przywiozła coś dla mnie?

— To znaczy?

— Jakiś list, czy coś w tym rodzaju.

Zaniepokoił się nagle, czego nie potrafił ukryć. Potrząs­

nąłem głową.

— Nic nie wiem, zresztą dlaczego miałaby mi się zwierzać?

Znów podniósł butelkę do ust. Pomimo słońca i idealnie

niebieskiego nieba powiało chłodem. Lekki wiatr zmarszczył

wodę. Zauważyłem, że ręce obejmujące flaszkę lekko drżały.

Siedział chwilę zamyślony i po raz pierwszy, odkąd go pozna­

łem, wyglądał na swoje lata. Potem, zupełnie nieoczekiwanie,

roześmiał się.

— Wiesz, to rzeczywiście było coś — ten niedźwiedź. Co za

historia. Świetny materiał na film. Może kicz, ale musi być

gotowy za tydzień — ponownie łyknął z opróżnionej w połowie

butelki i ryknął śmiechem. — Pamiętam, jak Ernie Hemingway

mówił coś o końcu prawdziwego mężczyzny, który pluje prosto

w oczy całej parszywej ludzkości. — Kiwał się pijany i coraz

bardziej agresywny. — A co ty o tym myślisz, Joe, synku? Jak

ten nasz stary świat patrzy na ważną kwestię życia i śmierci?

A może nie masz nic do powiedzenia na ten temat?

37

background image

— Zetknąłem się ze śmiercią, jeśli o to ci chodzi — odpar­

łem. — Zawsze jest bolesna i najczęściej obrzydliwa. Wolę, na­

wet byle jakie, życie.

— Tak się teraz uważa?

Schyla głowę z namaszczeniem i dziwnie szklanym wyra­

zem oczu. Zapytał cicho:

— A jeśli już nic nie zostało?

Potem pochylił się do przodu. Oczy wylazły mu z orbit,

ślina pociekła po brodzie i zawołał ochrypłym głosem:

— Co ty na to, ha?!

Nic nie mogłem wymyślić, by zaradzić tej okropnej rozpa­

czy malującej się w jego oczach.

Długą chwilę siedział skulony na dnie łodzi, wpatrując się

we mnie, po czym odwrócił się i wyrzucił butelkę wysoko w po­

wietrze w kierunku góry lodowej. Uderzyła o zbocze, rozbłysła

niczym płomień w promieniach słońca i zniknęła w wodzie.

background image

Kiedy dotarliśmy do Stelli, Sorensen z Lianą wyszli ze ste­

rówki i czekali na nas na pokładzie. Desforge podniósł rękę

w geście powitania, a dziewczyna też pomachała.

— Liana, dziecko, jak się cieszę! — krzyczał, gdy sunęliśmy

wzdłuż burty.

Rzuciłem Sorensenowi koniec liny cumowniczej. Jack już

był na drabince, szybko wskoczył na pokład i ściskał dziewczy­

nę, gdy ja dopiero schodziłem z łodzi. Przy jego potężnej postaci

wyglądała na znacznie drobniejszą. Uległa też kolejnej meta-

morfozie. Policzki jej płonęły, oczy błyszczały. Pojawiło się

w niej życie, którego przedtem nie dostrzegłem. Desforge pod­

niósł ją do góry jak piórko i pocałował.

— Aniołku, wyglądasz tak apetycznie, że gotów bym cię

schrupać — wyznał. — Zejdźmy na drinka i opowiesz mi wszy­

stkie nowinki.

Chwilowo zapomnieli o mnie, znikając na dole.

— A więc zostaje? — spytał Sorensen.

— Na to wygląda — odrzekłem.

— Kiedy wracasz?

— Nie ma pośpiechu. Uzupełnię paliwo, wezmę prysznic,

a potem coś zjem.

Kiwnął głową.

— Dostarczę ci wieczorną radiową prognozę pogody

z wieży w Sondre.

39

background image

Wszedł do sterówki, a ja wróciłem na łódź, zapuściłem mo­

tor i popłynąłem na brzeg, nieco przygnębiony wspomnieniem

oczu Dany, gdy Desforge ją całował. Może dlatego, że z takim

samym wyrazem oczu Gudrid Rasmussen patrzyła dziś na Ar-

niego, oddając mu się bez słów. To skojarzenie wcale mi się nie

spodobało. Bóg jeden wie dlaczego. W tej chwili byłem pewien

jednej rzeczy, że pomimo jej agresywności i szorstkości, polubi­

łem ją. Z drugiej strony, życie nauczyło mnie, iż nic nie jest takie

proste, jak się na pozór wydaje.

Rozmyślałem o tym ponuro, aż łódź uderzyła o brzeg. Wy­

siadłem i zabrałem się do roboty.

Kiedy wróciłem na Stellę, Desforge z dziewczyną zniknęli,

więc udałem się prosto do kabiny, z której zwykle korzystałem.
Po pracy na otwartej przestrzeni, schłostany przez zimny wiatr
od morza, kilkanaście minut rozgrzewałem się pod gorącym
prysznicem. Potem ubrałem się i poszedłem do salonu.

Jack siedział sam przy barze, czytając list z lekko zmarszczo­

ną twarzą. Jeszcze nie przebrał się, a koc leżał przy stołku baro­

wym, jakby zsunął mu się z ramion. Zawahałem się. Desforge

podniósł wzrok i ujrzał mnie w lustrze wiszącym za barem.

Obrócił się na stołku.

— Wejdź, Joe.

— A więc dostałeś list — powiedziałem.
— List? — patrzył na mnie chwilę pustym wzrokiem.

— Przecież czekałeś na wiadomość od Milta Golda.

— A, to? — podniósł kartkę, złożył i schował do koper­

ty. — Tak, Liana wręczyła mi osobiście.

— Złe wieści?
— Niezupełnie. Znowu opóźnienie terminu, to wszy­

stko — wcisnął papier do kieszeni i sięgnął przez ladę po butel­

kę. — Powiedz mi, Joe, kiedy zima na dobre rozpanoszy się i lód

będzie prawdziwym problemem?

— Myślisz o terenach wokół Disko?

— Nie, o całym wybrzeżu.

40

background image

— To zależy — wzruszyłem ramionami — warunki zmie­

niają się z roku na rok, ale generalnie masz czas do końca wrześ­

nia.

Wydawał się zaskoczony.

— Ależ to prawie siedem tygodni. Jesteś pewien?

— Jasne, przecież to mój trzeci sezon tutaj. Sierpień i wrze­

sień to najlepsze miesiące. Najwyższa średnia temperatura, naj­

mniej polarnego lodu i tak dalej.

— Wspaniale — powiedział. — Milt pisze, że wyrobią się

właśnie na koniec września.

— A zatem możesz tu zostać z dala od wierzycieli jeszcze

pewien czas — stwierdziłem.

— Inaczej zaśpiewają, kiedy wezmę się do pracy i forsa

znów napłynie.

Wydawało się, że odzyskał cały wigor. Wszedł za kontuar

i nalał kolejnego drinka.

— Wracasz wieczorem, Joe?

Przytaknąłem.

— Nie mam wyboru. Na jutro zlecono mi dwa loty czarte­

rowe, a może okazać się, że jest więcej.

— Szkoda. Ale zostaniesz na kolacji?

— Nie widzę przeszkód.

— Świetnie. Najpierw uregulujemy rachunki, potem wez­

mę prysznic i przebiorę się. Ile tym razem?

— Siedemset pięćdziesiąt razem z zaopatrzeniem.

Wyjął czarną kasetkę z małego sejfu pod barem. To było

jedno z wielu dziwnych i zagadkowych zachowań. Nalegał na

płacenie za wszystko gotówką. Gdzieś tam daleko znajdował się

w paskudnej sytuacji finansowej, ale tu, w Grenlandii nikomu

nie był winien nawet centa. Otworzywszy kasetkę wyjął zwitek

banknotów, zawierający z pewnością kilka tysięcy dolarów i od­

liczył osiem setek.

— To załatwia sprawę.

Starannie schowałem pieniądze do portfela, a Desforge

umieścił kasetkę w sejfie. W chwili, gdy zamknął stalowe drzwi­

czki i wyprostował się, weszła Liana. Najpierw zobaczyłem jej

odbicie w lustrze za barem — na całym świecie od Cannes do

Beverly Hills przyciągnęłaby wszystkie spojrzenia. Miała na

41

background image

sobie skąpą sukienkę ze złotej nitki, haftowaną perełkami, za

którą ktoś zapłacił co najmniej sto gwinei. Czarne włosy do

ramion wspaniale kontrastowały ze strojem. Poruszała się z ja­

kąś wspaniałą arogancją, jakby mówiła: „kochaj albo rzuć, mało

mnie to obchodzi". Może sprawiał to niski wzrost, czego nie

zatuszowała, mimo że włożyła złote pantofle na wysokich obca­

sach. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek spotkał kobietę lepiej ra­

dzącą sobie w razie potrzeby.

Desforge podszedł z wyciągniętymi ramionami.

— Co za wejście. Nie wiem, skąd wytrzasnęłaś tę sukienkę,

ale jest genialna. Wyglądasz jak królewska nałożnica.

Uśmiechnęła się lekko.

— Nie o to mi chodziło, ale na początek wystarczy. Co

z listem? Dobre wieści? Milt niewiele mi powiedział podczas

spotkania.

— Niestety, kolejne opóźnienie — wzruszył ramionami. —

Chyba już poznałaś ten filmowy światek. Milt sądzi, że wystar­

tujemy pod koniec przyszłego miesiąca.

— Więc co zamierzasz?

— Mógłbym tu zostać, to chyba najlepsze rozwiązanie. Za

dobrze bawię się, żeby już wyjeżdżać — odwrócił się do mnie

z uśmiechem. — Prawda, Joe?

— Och, rzeczywiście ma tu ubaw — zapewniłem ją. — Py­

tanie tylko, czy przeżyje do końca września.

Desforge zachichotał.

— Nie zwracaj na niego uwagi, aniołku. Joe to urodzony

pesymista. Daj mu drinka, ja idę pod prysznic, a potem coś

zjemy.

Zniknął za drzwiami. Liana patrzyła na mnie zimno, trzyma­

jąc rękę na biodrze. Skąpa sukienka opinała jej ciało tak dokład­

nie, że równie.dobrze mogłaby nic na sobie nie mieć.

— Słyszał pan, co powiedział. Którą truciznę pan wybiera?

Wyjąłem papierosa z paczki leżącej na barze.

— Pamięć Jacka pogarsza się z dnia na dzień. Powinien

wiedzieć, że nigdy nie piję.

— O, to pierwsza skaza w wizerunku — weszła za ladę. —

Na pewno nie zmieni pan zdania?

Potrząsnąłem głową.

42

background image

— Przy takiej sukience muszę mieć jasny umysł.

— Czy to komplement?

— Stwierdzenie faktu. Natomiast chętnie dotrzymam pani

towarzystwa popijając sok pomidorowy.

— Z odrobiną sosu Worcestershire?

Potaknąłem.

— Bardzo proszę. Już podaję.

W kącie stał sfatygowany adapter. Podszedłem i wybrałem

parę starych płyt Sinatry z nagraniami Cole Portera, Rodgersa

i Harta oraz kilkoma standardami dla równowagi. Mistrz zaczął

od All the things you are, ja zaś wróciłem do baru. Sok stał już

w wysokiej szklance cudownie zimny, pewnie prosto z lodówki,

i znakomity. Wypiłem połowę. Liana uniosła pustą szklankę,

wzięła butelkę wódki i nalała sobie. Dodała trochę lodu, a w jej

oczach pokazały się ogniki rozbawienia.

— Świetny napitek. Bez smaku, bez zapachu, a efekt taki,

jak po wstrzyknięciu. I bez porannego kaca.

Już domyślałem się, co zrobiła, a chwilę później nagły, okro­

pny skurcz w żołądku potwierdził moje podejrzenia. Upuściłem

szklankę i złapałem się lady. Liana zmieniła się na twarzy, w jej

oczach pojawiła się panika.

— Co się stało? Coś nie tak?

Poczułem w ustach obrzydliwy smak jak po wypiciu wody

ze ścieku, odwróciłem się i wybiegłem. Ześlizgiwałem się ze

schodków. Z tyłu słyszałem jej wołanie. Wreszcie wydostałem

się na zimne wieczorne powietrze. Ledwie dopadłem burty, gdy

chwyciły mnie torsje. Upadłem na kolana i wyrzuciłem z siebie

wszystko. Wymiotowałem spazmatycznie przewieszony przez

burtę, mimo że właściwie już nie miałem czym, aż wreszcie jakoś

opanowałem się. Kiedy wstałem i odwróciłem się, stała nie opo­

dal blada, wystraszona i bezradna.

— Co pani wlała do soku? Wódkę? — zapytałem znużony.

— Przepraszam — wyszeptała. — Nie chciałam panu za­

szkodzić.

— Czego się pani spodziewała, że po jednej wódce dobiorę

się do pani? — wytarłem usta chusteczką. — Opowiadając histo­

rię mojego życia pominąłem fakt, że piłem na umór. To był

równie dobry powód, żeby żona mnie rzuciła, jak moje romanse,

43

background image

o których wspominałem pani w Argamask Kiedy wreszcie po

raz trzeci wykaraskałem się z niebytu, miała dość. Na pożegna­

nie umieściła mnie w klinice dla alkoholików. W efekcie kuracji

apomorfiną i antabusem czuję wstręt do alkoholu. Nawet kropla

jakiegokolwiek trunku powoduje, że flaki mi się wywracają.

— Nawet nie wie pan, jak bardzo mi przykro — powie­

działa.

— W porządku, Myro — uspokoiłem ją. — Nic pani nie

wiedziała. To fragment fantastycznego stylu życia, o którym

wcześniej rozmawialiśmy. Obrzydło mi już wszystko. Myślę, że

każdy ma problemy, o których nie lubi dyskutować w miesza­

nym towarzystwie.

Gdy użyłem jej prawdziego imienia, opanowała się, a ja

nagle poczułem gniew i współczucie zarazem. Potrząsnąłem ją

gwałtownie za ramiona.

— Ty głupia wiedźmo, czego właściwie chcesz dowieść?

Uderzyła mnie i wyrwała się z zadziwiającą siłą. Zatoczy­

łem się, prawie tracąc równowagę, a ona odwróciła się i zniknęła

na schodach. Usłyszałem szmer głosów i po chwili pojawił się

Desforge.

— Co tu się dzieje, do diabła?

— Tylko małe nieporozumienie.

— Dobierałeś się do niej?

Roześmiałem się.

— Nie masz pojęcia, jakie to wszystko zabawne.

— Ale ona płacze, Joe. Nigdy jej takiej nie widziałem.

Zmarszczyłem brwi wyobrażając ją sobie we łzach, ale zu­

pełnie mi to nie wyszło. Raczej dziewczyna z Argamask paso­

wała do tego obrazka, nie Liana Eytan.

— Słuchaj, Jack, dostała tylko to, czego chciała.

Podniósł szybko rękę.

— W porządku, chłopcze. Wierzę ci. Mimo wszystko zoba­

czę, co z nią.

Zszedł na dół. Drzwi sterówki otworzyły się i z obojętną

twarzą wyszedł Sorensen, ale zdawałem sobie sprawę, że wie

o całym zajściu.

44

background image

— Mam dla ciebie komunikat meteo z Sondre, Joe. Jeszcze

kilka godzin powinno być spokojnie, ale od czapy lodowej nad­

chodzą szkwał i ulewa. Może zdążysz uciec, gdy teraz polecisz.

To był świetny pretekst.

— Natychmiast wyruszam. Nie warto zawracać głowy De-

sforge'owi, jest teraz zajęty. Powiedz mu, że będę w przyszłym

tygodniu. Jeśli zechce, żebym zabrał dziewczynę wcześniej, za­

wsze może mi dać znać przez radio.

Kiwnął głową z powagą.

— Zaraz przygotuję łódź.

Zszedłem na dół po rzeczy, a gdy wróciłem, jeden z człon­

ków załogi czekał, żeby zawieźć mnie na ląd. Na brzegu wysiad­

łem i zacząłem przygotowywać się do startu. Przewoźnik od­

płynął na Stellę.

Zanim wystartowałem, zrobiłem rutynową kontrolę. Zapu­

ściłem motor i pokołowałem w kierunku morza. Podciągnąłem

kola i wolno sunąłem z wiatrem, wyglądając przez okno i spraw­

dzając, czy nie ma lodu. W odległości stu jardów na północ od

Stelli

zobaczyłem płynącą w moim kierunku łódź z Desforgem

na pokładzie, który gwałtownie wymachiwał rękami. Wyłączy­

łem silnik i otworzyłem boczne drzwi, gdy łódź podpłynęła.

Jack wrzucił płócienny worek, wszedł na pływak i podciągnął

się do kabiny.

— Dla odmiany poczułem nagłą tęsknotę za miejskim ży­

ciem. Masz coś przeciwko?

— Ty jesteś szefem — powiedziałem. — Ale musimy lecieć.

Zamierzam pierwszy dotrzeć do Frederiksborga przed paskud­

nym frontem.

Łódź już zawracała, przycisnąłem starter i ruszyliśmy.

Dwadzieścia sekund później wspinaliśmy się ostro w górę, prze­

chylając się nad Stellą właśnie w chwili, gdy Liana stanęła na

pokładzie.

— Co z nią? — zapytałem.

Desforge wzruszył ramionami.

— Nic jej nie będzie. Powiedziałem Sorensenowi, żeby wy­

ruszył wieczorem do Frederiksborga. Dotrą tam jutro po połud­

niu — wyjął nieodłączną piersiówkę, łyknął i zaśmiał się. — Nie

45

background image

wiem, co między wami zaszło, ale była piekielnie rozzłoszczona,

gdy wszedłem do jej kabiny.

— Sądziłem, że zostaniesz, by ją pocieszać — powiedzia­

łem kwaśno.

— Po prostu potrzebuje czasu, żeby ochłonąć. Jestem już za

stary na takie historie. Poczekam, aż humor jej się poprawi.

— Po co właściwie przyjechała? — zapytałem. — Tylko nie

mów, żeby ci oddać list. Nawet na Grenlandii istnieje coś takiego

jak usługi pocztowe.

— Och, to proste. Zabiega o główną rolę w filmie, który

będę kręcił — uśmiechnął się. — Dlatego właśnie jestem pewien,

że szybko pozbiera się. One zawsze wiedzą, jak się znaleźć.

Kiedy jutro Stella przybije do brzegu, będzie słodka jak miód.

Rozparł się w fotelu i nasunął na oczy czapkę myśliwską.

Siedziałem obok z rękami na sterze, wyobrażając sobie Lianę

sprzedającą się dla roli w filmie. A dlaczego by nie? Bądź co bądź

każdego dnia ludzie zaprzedają się w jakąś niewolę.

Kropelki deszczu uderzyły o szyby. Skrzywiłem się. Wobec

możliwości szybszego dotarcia frontu atmosferycznego niż

przewidywała prognoza, wszystkie inne myśli wyleciały mi

z głowy. Podciągnąłem wolant i zaczęliśmy wznosić się.

background image

Deszcz unoszony porywami wiatru bił o szyby hotelowych

drzwi. Zbliżyłem się do recepcji, gdzie Desforge załatwiał for­

malności meldunkowe.

— Zdaje się, że zdążyliśmy w porę.

Uśmiechnął się.

— Wspaniały wieczór na przyjęcie na świeżym powietrzu.

Zjesz ze mną kolację?

— Muszę jeszcze załatwić kilka spraw. Wrócę za pół go­

dziny.

Poszedł na górę, a ja zadzwoniłem na lotnisko, żeby spraw­

dzić, czy są dla mnie zlecenia. Był ekstra czarter na jutro. Nic

specjalnego, krótka trasa wzdłuż wybrzeża do Intuska, z czę­

ściami do maszyn dla fabryki konserw. Zanotowałem godzinę

odlotu i odwróciłem się.

— O, panie Martin — recepcjonistka trzymała w ręku dwa

listy. — Zapomniał pan o poczcie.

Jeden to był rachunek, co stwierdziłem bez otwierania. Na­

tomiast drugi wysłano z Londynu, z firmy adwokackiej w Lin­

coln's Inn. Poczułem ucisk w żołądku, lecz wsunąłem koperty

do kieszeni z uśmiechem.

— Bardzo dziękuję.

— Jeszcze wiadomość — dodała dziewczyna. — Niejaki

pan Vogel prosi pana o kontakt.

— Vogel? — zmarszczyłem brwi. — Nigdy o nim nie sły­

szałem.

47

background image

— Zjawił się w hotelu dziś rano. Jeszcze go nie widziałam.

Kiwnąłem głową.

— W porządku. Zajmę się tym.

Pewnie jakiś bogaty turysta, spragniony polowania i gotów

płacić za to bajońskie sumy. W zasadzie nie mam nic przeciwko

temu, ale teraz co innego zaprzątało moją uwagę.

Chyba z pięć minut siedziałem na brzegu łóżka wpatrując

się w kopertę, zanim w końcu otworzyłem ją. List był pięknie

wydrukowany, krótki i ściśle na temat. Informowano mnie, że

żona otrzymała rozwód z powodu porzucenia, że zrezygnuje

z praw do alimentów, a dwa tysiące trzysta siedemdziesiąt fun­

tów udziału ze sprzedaży naszego wspólnego mieszkania na

Cromwell Road przekazano na moje konto w śródmiejskim od­

dziale banku Great Western.

Wszystko to przygnębiło mnie, ale tak zwykle bywa, gdy

coś kończy się. Wspominałem czasy, gdy wszystko szło nam

dobrze, a każdy dzień przynosił nowe nadzieje. Jednak nawet

teraz nie byłem do końca uczciwy, celowo wyrzucając z pamięci

tę istniejącą od samego początku drugą stronę medalu. Tak czy

inaczej to już finał, nić przecięta ostatecznie, tyle że tym razem

zabrakło butelki, po którą mógłbym sięgnąć. I nigdy już nie

będzie. Najwyższy czas z tym skończyć.

Nie chciało mi się przebierać, zdjąłem tylko parkę i oficerki,

wsuwając pantofle z renifera. Kiedy wychodziłem, u szczytu

schodów pojawił się Arnie z flaszką w ręku i ruszył korytarzem

do mnie.

— Czego tu szukasz? — spytałem.

Uśmiechnął się.

— Gudrid urządza małą kolacyjkę w swoim pokoju.

— A dlaczego nie u ciebie?

— Dyżuruję do pierwszej w nocy. Nie wytrzymałbym tak

długo.

Niewątpliwie wypił już parę kieliszków. Zakręcił mną jak

dzieckiem.

— Życie jest piękne, Joe. Wspaniałe, jeśli poznałeś tę naj­

większą tajemnicę: korzystaj z okazji, bo nie wiesz, co będzie

jutro.

48

background image

W tym momencie drzwi za nim otworzyły się i na progu

pojawiła się kobieta. Arnie wpadł na nią wytrącając jej torebkę.

Była porażająco piękna, miała najwyżej trzydzieści pięć lat. Pa­

trzyła na nas smutnymi, głęboko osadzonymi oczami renesan­

sowej Madonny.

Gapił się na nią z dobrze mi znanym wyrazem twarzy.

Uśmiechnęła się nagle, świadoma swej atrakcyjności. Wiedzia­

ła, że stojący przed nią mężczyzna zamienia się w wosk w jej

rękach.

— Przepraszam — powiedział.

Razem sięgnęli po torebkę. Omal nie straciła równowagi, aż

podtrzymałem ją.

— Dziękuję — spojrzała przez ramię i delikatnie wyjęła to­

rebkę z rak Arniego, który ciągle wpatrywał się w nią jak sprag­

niony miłości uczniak. — To chyba moje.

Szła korytarzem trzęsąc się ze śmiechu.

— Co za kobieta, Joe — westchnął Arnie. — Co za babka.

— Czyż nie wszystkie są takie? — zostawiłem go skamie­

niałego i zszedłem na dół.

Desforge już siedział przy stole. Ruszyłem do niego. Było

sporo ludzi, większość z nich znałem osobiście lub z widzenia,

ale pojawiły się też trzy zupełnie nowe osoby — piękność z ko­

rytarza i dwóch mężczyzn, którzy zajęli tę samą wnękę co rano

Liana.

Spojrzawszy na kobietę usiadłem naprzeciw Desforge'a.

Uśmiechnął się.

— Widzę, że też ją zauważyłeś.

— A czy na sali jest mężczyzna, którego nie poraziła? Kto to?

— Jeszcze nie dowiedziałem się.

— Zdążysz, Jack, zdążysz.

Zamówiliśmy łososia, a Desforge dodatkowo dla siebie

butelkę białego reńskiego wina. Piliśmy właśnie kawę, gdy ktoś

położył mi rękę na ramieniu. Uniósłszy głowę zobaczyłem jed­

nego z mężczyzn, towarzyszących nieznajomej piękności. Spoj­

rzałem na ich stolik, ale już opustoszał.

— Martin? Pan Joe Martin?

4 — Nk dokotoony tol

49

background image

Był krępy, średniego wzrostu, w dwuczęściowym tweedo-

wym garniturze, skrojonym przez kogoś znającego się na rzeczy.

Mówił bardzo dobrze po angielsku, z lekkim akcentem wskazu­

jącym na niemieckie pochodzenie. Jak później dowiedziałem się,

był Austriakiem.

Od pierwszego wejrzenia nie spodobał mi się i to bez szcze­

gólnego powodu. Po prostu nie przepadam za łysymi dżentel­

menami ze środkowej Europy, błyskającymi złotymi koronkami

na zębach i z diamentowym sygnetem na małym palcu lewej

ręki.

Nie ruszyłem się z miejsca.

— Czym mogę służyć?

— Vogel. Hans Vogel. Oto moja wizytówka.

Podał mi elegancki biały kartonik informujący, że jest na­

czelnym dyrektorem Londyńskiego Powszechnego Towarzy­

stwa Ubezpieczeniowego sp. z o.o., z siedzibą w pobliżu Placu

Berkeleya.

— O co chodzi, panie Vogel? — zapytałem. — Przy okazji,

to Jack Desforge, mój znajomy.

— Pana Desforge'a nie trzeba przedstawiać — wyciągnął

rękę do uścisku. — To dla mnie zaszczyt, sir.

Jack przybrał skromną pozę i łaskawie wskazał jedno z wol­

nych krzeseł. Vogel usiadł i wyjął z portfela kawałek papieru.

— Może zechciałby pan uprzejmie to przeczytać.

Był to wywiad z Timesa sprzed czterech dni z jednym z kie­

rowników ekspedycji Uniwersytetu w Oxfordzie, który właśnie

wrócił do Londynu po uwieńczonej sukcesem ekspedycji przez

lody Grenlandii. Wyglądało na to, że natknęli się na szczątki

samolotu typu Heron z kanadyjską rejestracją i dwoma ciałami

w środku, a raczej tym, co z nich zostało. Identyfikacja była utru­

dniona, ale sądząc z rzeczy osobistych i dokumentacji jeden to

Anglik o nazwisku Gaunt, drugi zaś Harrison. Pochowali ciała

i kontynuowali wyprawę.

Dziwne, ale przez krótką chwilę jakbym widział rozrzucone

na Śniegu czerwono-niebieskie szczątki kadłuba, lśniące w ja­

skrawym blasku lodowca. Miałem wrażenie, że czekały na wła­

ściwy moment, gdy pierwszy raz od lat wszystko pomyślnie

ułożyło mi się, żeby wyłoniwszy się z ciemności niczym upiorna

50

background image

zjawa zadrwić sobie ze mnie. Ale dlaczego nie spłonął? Z tą ilością

paliwa w zbiornikach powinien zamienić się w pochodnię.

Nie mam pojęcia, jak powstrzymałem drżenie rąk, ale opa­

nowawszy się, ponownie przeczytałem wycinek, aby zyskać

na czasie.

— Co pan o tym myśli, Martin? — Vogel przerwał moje

rozmyślania.

Podałem papier Desforge'owi.

— Nie dostrzegam nic nadzwyczajnego. Nieco wcześniej

w tym roku podobna ekspedycja natknęła się na szczątki ame­

rykańskiego samolotu transportowego, który zniknął na trasie

z Thule trzy lata temu.

— Niewiarygodne. I nie wszczęto poszukiań?

— I to bardzo intensywne, ale setki mil kwadratowych lodu

i śniegu to diabelnie duża przestrzeń do przeczesania — wraca­

łem już do siebie. Mówiłem równym, spokojnym głosem. — To

często zdarza się przy zmiennej pogodzie na lodowcu. Widnieje

czyste błękitne niebo, a za piętnaście minut leje jak z cebra i jest

pan w centrum wściekłej nawałnicy. Dla lekkiego samolotu to

katastrofa. Ale co pan ma z tym wspólnego?

— Obawiam się, że bardzo wiele. Moja firma ubezpieczyła

ten samolot, panie Martin. Zaginął ponad rok temu w czasie lotu

z Wielkiej Zatoki w Labradorze.

— A dokąd zmierzał? — zapytał Desforge.

— Do Irlandii.

Podniosłem brwi.

— Ależ to duże zboczenie z kursu. Kto pilotował?

— Tak naprawdę nie wiemy. Sprzęt należał do Marvina

Gaunta. Nie mamy najmniejszego pojęcia, kim był Harrison, ale

to właśnie nazwisko znajdowało się na metce marynarki.

Znaleźliśmy również portfel z siedmiuset dolarami i kartę

członkowską amerykańskiego Diner's Club na nazwisko Har­

vey Stein. Po sprawdzeniu za pośrednictwem londyńskiego

oddziału okazało się, że była fałszywa.

— Zadziwiające — stwierdziłem — zupełnie jak w Alicji

w krainie czarów.

— Najbardziej intrygujące jeszcze przed nami, panie Mar­

tin. Według informacji z Wielkiej Zatoki, pilotował Kanadyjczyk

51

background image

Jack Kelso, a z rejestru lotów zdecydowanie wynika, że na po­

kładzie znajdowali się tylko pilot i Gaunt

— Całkiem niezła fabuła — zauważył Desforge.

Vogel odpowiedział:

— Ale niezbyt zabawna dla mojej firmy. Po upływie statu­

towego terminu wypłaciliśmy matce Gaunta dwadzieścia pięć

tysięcy funtów zagwarantowanych w polisie ubezpieczeniowej.

Jack gwizdnął cicho.

— No, to upoważnia was do szukania wyjaśnień.

Vogel lekko uśmiechnął się.

— Tak właśnie uważamy, panie Desforge. Cała sprawa jest

najwyraźniej owiana tajemnicą. Myślę, że musimy odpowie­

dzieć na trzy pytania. Kim był Harrison? Co stało się z Kelso?

Dlaczego samolot tak bardzo zboczył z kursu?

Desforge uśmiechnął się i wlał resztę trunku do szklanki.

— Mówiłem, że to ciekawy scenariusz.

Vogel zignorował go.

— Jak tylko zapoznałem się z relacją o znalezisku, skonta­

ktowałem się z ambasadą duńską w Londynie. Powiedzieli mi,

że przedstawiciele lotnictwa cywilnego dokonają inspekcji wra­

ku, ale z różnych przyczyn ze znacznym opóźnieniem. Może

dopiero za rok. W tej sytuacji uzyskałem zgodę ministerstwa

w Kopenhadze na wstępną kontrolę.

— Jeśli pan tam dotrze — zauważyłem.

Uśmiechnął się.

— I tu właśnie zaczyna się pana rola, przyjacielu. W Godt-

haab powiedziano mi, że Joe Martin to najbardziej doświadczo­

ny pilot na całym wybrzeżu. — Podał mi napisany na maszynie

dokument. — Oto urzędowe zezwolenie.

Zerknąwszy zwróciłem mu.

— Nie przyszło panu do głowy, że to wszystko można

logicznie wyjaśnić?

Niczym sygnał ostrzegawczy w oczach zamigotały mu zie­

lonkawe iskierki, po czym zniknęły.

— Obawiam się, że nie rozumiem — odrzekł uprzejmie.

— Może ten Marvin Gaunt to nic dobrego, a Kelso nigdy

nie istniał i tylko pod jego nazwiskiem wydostano samolot

z Wielkiej Zatoki, a w rzeczywistości to był właśnie Harrison?

52

background image

— Świetnie. Cholernie dobrze pomyślane — powiedział

Desforge.

Vogel westchnął.

— Genialne, ale nie przejdzie, panie Martin.

— Dlaczego?

— Ponieważ Jack Kelso to facet z krwi i kości, a Londyńskie

Powszechne Towarzystwo Ubezpieczeniowe ma wszelkie dane

na potwierdzenie tego. Widzi pan, polisa Marvina Gaunta ubez­

pieczała również pilota na tę samą sumę.

— I wypłaciliście? — zapytał Desforge.

— Dwadzieścia pięć tysięcy funtów wdowie Sarze Kelso —

potwierdził Vogel. — Czeka na nas przy barze razem z moim

asystentem. Może zechcielibyście panowie poznać ją?

background image

Mężczyźni tłoczący się wokół baru zachowywali się sto­

sunkowo spokojnie. Zauważyłem wśród nich nieźle prosperu­

jących miejscowych notabli, kilku duńskich inżynierów i inspe­

ktorów, którzy w czasie krótkiego lata nadzorowali realizację

rządowego programu rozwoju budownictwa, i grupkę młod­

szych oficerów z korwety, należącej do Duńskiej Marynarki,

pełniących w tym roku straż na wybrzeżu.

Przeciskając się przez tłum do stolika słyszałem, że wię­

kszość rozmów dotyczyła Sary Kelso, czego nie miałem nikomu

za złe. Wyglądała wręcz nieziemsko pięknie. Siedziała we wnęce

w przyćmionym świetle lampy.

Gdy podeszliśmy, jej towarzysz wstał.

— Ralf Stratton, ekspert lotniczy z Wydziału Reklamacji.

Pomyślałem, że przyda się nam fachowiec.

Stratton był wysoki i szczupły, miał starannie przycięty wą­

sik i wyglądał na typowego eks-pilota z RAF-u. Do tego obrazu

nie pasowały jedynie oczy, lśniące jak oświetlone promieniem

światła ostrze, służące do podcinania gardła. Ten błysk dziwnie

kontrastował z lekko znie wieściałym głosem typowego szkolne­

go belfra. Podał mi miękką i jakby pozbawioną kości, raczej

kobiecą dłoń, a Vogel zwrócił się do pani Kelso.

— Moja droga, chciałbym przedstawić ci pana Martina. To

ten młody człowiek polecony nam w Godthaab. Mam nadzieję,

że nam pomoże.

54

background image

— W pewnym sensie już poznaliśmy się — powiedziała

przytrzymując moją dłoń dłuższą chwilę. Wjej ciemnych oczach

krył się niepokój. Kiedy mówiła, aksamitny głos pobrzmiewał

emocją. — Obawiam się, że ostatnie dni były dla mnie koszma­

rem. To wszystko wydaje mi się tak nierzeczywiste.

Zapanowało milczenie. Wreszcie Desforge odezwał się cicho:

— Zobaczymy się później, Joe.

— Och nie — szybko wtrącił Vogel. — To Jack Desforge,

moja droga. Jestem pewien, że nie ma pani nic przeciwko temu,

aby przyłączył do nas.

Patrzyła nieco oszołomiona.

— Chyba śnię.

Poklepał delikatnie jej dłoń.

— Proszę tylko powiedzieć, a zrobię dla pani wszystko.

Trzymała jego rękę dłużej niż moją, wystarczająco długo,

żeby połknął haczyk na dobre, co malowało się na jego twarzy.

Kiedy siadaliśmy przy stole, Vogel pstryknął palcami na kelnera

i zamówił kawę. Desforge podał Sarze papierosa, ona zaś oparła

się o obitą materiałem ścianę wnęki ze wzrokiem utkwionym we

mnie.

— Pan Vogel zapewne już o wszystkim opowiedział, jak

sądzę?

— Z wyjątkiem jednej rzeczy. Ciągle nie mogę połapać się,

dlaczego pani jest tutaj.

Vogel wyjaśnił:

— Wydawało mi się to oczywiste, panie Martin. Mamy

ustalić ponad wszelką wątpliwość tożsamość drugiego mężczy­

zny, znalezionego we wraku. Czy jest to ów tajemniczy Harri­

son, czy jak mu tam, co także musimy jeszcze określić, a może

Jack Kelso? Sądzę, że jedynie pani Kelso stwierdzi to z całą

pewnością.

— Identyfikując ciało na miejscu? — roześmiałem się głoś­

no. — Biorąc pod uwagę osobisty interes pani Kelso przyznaję,

że jak na biznesmena wykazuje pan wzruszającą wiarę w ludzką

naturę.

Ku mojemu zdziwieniu, pierwszy zareagował Desforge.

— To wstrętne, co powiedziałeś! — zawołał z gniewem.

Sara położyła mu dłoń na ramieniu, jakby powstrzymując go.

55

ni

background image

— Pański przyjaciel ma rację. Jeśli to nie jest ciało męża,

znajdę się w trudnej sytuacji. Pan Vogel dobrze zdaje sobiez tego

sprawę.

Pochylił się nad stołem i moment robili wrażenie, jakby byli

zupełnie sami.

— Pani wie, że zrobię wszystko, by pomóc, prawda, moja

droga? A wie pani również, że mam związane ręce.

Zwróciła się do mnie z uśmiechem.

— Wychowuję dwóch małych synków. Wiedział pan o tym?

— Nie.

— Więc może teraz dotrze do pana, że nie chodzi tylko

o pieniądze. Muszę wiedzieć, czy ten mężczyzna to mój mąż.

Muszę. Rozumie pan? — Łagodne oczy przepełniał niepokój.

Dotknęła delikatnie mojej dłoni w rozpaczliwej próbie znalezie­

nia zrozumienia. Była dobra — nawet więcej — genialna. Przez

moment sprawiła, że prawie wczułem się w jej położenie i z tru­

dem wróciłem do rzeczywistości.

— Oczywiście, przykro mi.

— Poinformowałem panią Kelso o naszych zamiarach — po­

wiedział Vogel. — Chce z nami wyruszyć, z czego bardzo cieszy­

my się. Muszę dodać, że oprócz fotografii i szczegółowego rysopi­

su dostarczyła nam dodatkowych informacji, które można zwery­

fikować tylko na miejscu. Biorąc to wszystko pod uwagę, nie

bardzo rozumiem sugestię o ewentualnej fałszywej identyfikacji.

— Ma pan przy sobie zdjęcie? — spytałem.

Skinął na Strattona, który wyciągnął solidną teczkę ze skó­

rzanej aktówki i podał mi dwie fotografie. Jedna była rodzajem

portretu z półprofilu sprzed około dwóch lat. Widniał na niej

dość przystojny trzydziestolatek z wydatną szczęką i ostrym

zarysem ust. Druga — późniejsza — ukazywała go w mundurze

pilota stojącego obok piper comanche'a. Chyba najbardziej

zmienił mu się wyraz twarzy z całkiem przeciętnego na pier­

wszym zdjęciu na człowieka o wyrachowanym obliczu, dla

którego w gruncie rzeczy ważna jest tylko kwota pieniędzy.

Położyłem je przed Sarą.

— A więc tak wyglądał?

Spojrzała na mnie lekko zaskoczona.

— Nie rozumiem?

56

background image

— Pozwoli pani, że opowiem, jak naprawdę jest na czapie

lodowej. Po pierwsze — tak zimno, że ciało nie rozkłada się. To

znaczy w momencie śmierci człowiek od razu zamarza i nie

ulega żadnym zmianom.

— Ale z raportu ekspedycji wynika, że ciała znaleziono

w znacznym stopniu rozkładu — wtrącił szybko Vogel.

— Na szczycie jest tylko jedno żywe stworzenie, panie

Vogel. Arktyczny lis — równie okrutny padlinożerca jak hiena.

Nie musiałem dłużej rozwodzić się. Na twarzy Sary opartej

o krzesło odmalował się prawdziwy ból. Na chwilę zamknęła

oczy, po czym odezwała się z zadziwiającą siłą.

— To bez znaczenia, panie Martin. Ja muszę wiedzieć.

Zapanowała przygnębiająca cisza, którą przerwał Desforge.

— Na Boga, Joe. Co w ciebie wstąpiło?

— Po prostu chcę upewnić się, czy wszyscy znają stan

faktyczny — zwróciłem się do Vogla. — Już wiemy na czym

stoimy, przystąpmy zatem do rzeczy. Najważniejsze — gdzie

wrak znajduje się.

Stratton wyciągnął z aktówki mapę i rozłożył na stole. Miej­

sce zaznaczono dwiema skrzyżowanymi liniami, starannie na­

rysowanymi przez fachowca.

— Jest pan pewien, że to dokładnie tutaj? — domagałem się

potwierdzenia.

Kiwnął głową.

— Osobiście pojechałem do Oxfordu i rozmawiałem

z dwoma kierownikami wyprawy. To kompetentni ludzie,

w przeciwnym razie nie pokonaliby takiej trasy.

To było oczywiste. Tylko znawca mógł nakreślić z taką pew-

nością kurs przez tę dziką krainę śniegu i lodu. Trasę wyprawy

naszkicowano czerwonym atramentem: start na farmie starego

Olafa Rasmussena w Sandvig, potem przez lodowiec u szczytu

fiordu Sandvig, najprostszą drogą wzdłuż głównej doliny wśród

gór, aż do czapy lodowej. Samolot znaleziono w odległości około

stu mil w głębi lądu w pobliżu jeziora Sule.

Chwilę studiowałem mapę, po czym stwierdziłem:

— Rozmawia pan z niewłaściwym człowiekiem.

Vogel zmarszczył brwi.

— Nie rozumiem.

57

background image

— To proste. Ja latam otterem — amfibią, wyposażoną

w koła, co oznacza, że mogę lądować na ziemi lub wodzie, ale

nie na śniegu.

— Jezioro Sule jest oddalone piętnaście mil od miejsca ka­

tastrofy. Nie mógłby pan tam osiąść? — zauważył Stratłon.

— Z doświadczenia wiem, że tylko dwa tygodnie we

wrześniu nie jest zamarznięte — wyjaśniłem. — Nigdy lody nie

puszczają wcześniej.

— Może sprawdzić pan jutro? — poprosił Vogel. — Niech

się pan nie martwi, dobrze zapłacę.

— Z góry mówię, że to strata pieniędzy. Poza tym jutro

mam już trzy loty czarterowe.

— Daję dwa razy tyle.

Potrząsnąłem głowę.

— Nic z tego. Pan wyjedzie, a ja zostanę, by dalej zarabiać

na życie. Nie utrzymałbym się długo, w ten sposób traktując

klientów.

— A może dostaniemy się tam lądem? — zapytał Strat­

ton. — Na mapie jest droga z Frederiksborga do Sandvig.

— Ciężki szlak przez góry. Do Sandvig dojeżdża się bez

problemu land roverem w pięć do sześciu godzin, w zależności

od pogody. Ja podrzuciłbym was w godzinę. I tu dopiero zaczy­

nają się trudności. Lodowiec, góry i wreszcie sama czapa lodo­

wa. Pieszo przez jeden z najtrudniejszych terenów na świecie.

Jestem przekonany, że wyprawie oxfordzkiej najwięcej czasu

zabrał ten właśnie odcinek. Najlepszy byłby helikopter, ale o ile

wiem — znajduje się w odległej amerykańskiej bazie w Thule.

Znowu zapadło ciężkie milczenie. Vogel popatrzył ponuro

na Strattona.

— Niezbyt pocieszające, co?

Do tej pory bawiłem się, wytykając im wszelkie trudności

i przedstawiając całe przedsięwzięcie jako niemożliwe do reali­

zacji, ale w końcu nadszedł moment, w którym podsunąłem im

proste rozwiązanie.

— Oczywiście, wyląduje tam samolot wyposażony w płozy.

Vogel skupił na mnie całą uwagę.

— Można taki zdobyć?

Przytaknąłem.

58

background image

— Arnie Fassberg, mój przyjaciel Islandczyk, pilotuje aer-

macchi. Macie szczęście. Zwykle na lato zdejmuje płozy, ale

w tym roku zostawił je ze względu na kontrakt czarterowy

z kopalnią w Malamusk na obrzeżu czapy lodowej.

— I myśli pan, że wylądowałby w pobliżu wraku? — za­

pytał Stratton.

— Przy odrobinie szczęścia. To zależy, czy znajdzie odpo­

wiednie pole śniegowe.

— A jeśli nie?

Potrząsnąłem głową.

— To przerażająca kraina: księżycowy krajobraz wyrzeź­

biony w lodzie przez wiatr z tysiącem pęknięć i rozpadlin.

— Ten pana przyjaciel jest teraz we Frederiksborgu? —

zapytał Vogel.

— Tu ma bazę. Może pan przekazać telefonicznie wiado­

mość. Otrzyma ją rano.

— Nie wynajmuje pokoju w hotelu?

— Nie, mieszka na przedmieściu.

— Chciałbym załatwić wszystko jak najszybciej. Może

spotkalibyśmy się z nim jeszcze dzisiaj?

Zaprzeczyłem.

— Wieczorem jest zajęty, proszę mi wierzyć, panie Vogel.

— To oznacza kobietę, o ile znam Amiego — wtrącił De-

sforge.

Vogel spojrzał na mnie pytająco. Skinąłem głową.

— Coś w tym rodzaju. Bardzo poważnie traktuje te spra­

wy — odwróciłem się do Sary. — Nawiasem mówiąc, pani już

go spotkała tuż przed kolacją.

Oczy jej się rozszerzyły.

— Ten przystojny młody człowiek o białych włosach? Inte­

resujące.

Vogel, zaskoczony, zmarszczył brwi, ale nie zamierzała nic

wyjaśniać.

— Jeśli nie mają panowie nic przeciwko temu, pójdę już.

Czuję się bardzo zmęczona.

— Ależ oczywiście, moja droga — powiedział Vogel gło­

sem pełnym zatroskania. — Odprowadzę panią do pokoju.

— To zbędne.

59

background image

— Nonsens. Nalegam. Zresztą na wszystkich już czas. To

był długi dzień, a jutro zapowiada się jeszcze dłuższy.

Wstaliśmy i Sara podała mi rękę.

— Dziękuję za wszystko, panie Martin.

Desforge uśmiechnął się do niej.

— Proszę pamiętać. Jeśli tylko mogę coś dla pani zrobić,

cokolwiek...

— Nie zapomnę — odwzajemniła ciepły uśmiech, a jej

ciemne oczy zabłysły na moment. Potem wyszła wsparta na

ramieniu Vogla. Stratton powiedział dobranoc i udał się ich

śladem, a ja i Jack zostaliśmy.

— To prawdziwa dama, Joe. Myślałem, że takich już nie ma.

— Tak sądzisz?

— Ja to wiem — zmarszczył brwi. — Odnoszę wrażenie, że

byłeś dla niej nieprzyjemny.

— Przeżyje — stwierdziłem.

Albo nie zauważył, albo zignorował złośliwość w moim

głosie, bo ciągnął dalej, jakbym nie odezwał się. — Przypo­

mina mi znajomą sprzed lat — Lilian Courtney. Słyszałeś

o niej, Joe?

— Nie sądzę.

— To jedna z tych wielkich, prawdziwych gwiazd niemego

kina. Zadebiutowała przed pierwszą wojną światową. Zrezyg­

nowała, gdy nastał film dźwiękowy. To brzmi teraz śmiesznie,

ale była przekonana, że cała sprawa spali na panewce.

— Chyba ją sobie przypominam. Czy jej śmierć nie wiązała

się z jakimś skandalem? Narkotyki albo coś w tym rodzaju?

Nieoczekiwanie wybuchnął.

— To przeklęte kłamstwo. Nie brakowało ludzi, którzy jej

nienawidzili, nie cierpieli za to, że była prawdziwą damą w

świecie blagierów.

Kiwnął na kelnera i zamówił whisky.

— Dziwne, ale z upływem lat coraz częściej spoglądam

w przeszłość i przekonuję się, że wszystko to tylko kwestia

przypadku. Wystarczy być na właściwym miejscu w stosow­

nym czasie.

— A zatem — spytałem — cóż to za miejsce?

60

background image

— Koniec nabrzeża w Santa Barbara w 1930. Przyjemna

deszczowa noc spowita mgłą. Tam spotkałem Lilian. Wyszła na

spacer. To była jedna z jej słabostek, o czym dowiedziałem się

później. Jakiś włóczęga ją zaczepił.

— A ty wtrąciłeś się?

— Właśnie — wspominał z lekkim uśmiechem na us­

tach. — Miałem wtedy szesnaście lat, nieobyty dzieciak prosto

z Wisconsin marzący o aktorstwie. Zrobiła dla mnie wszystko.

Stroje, lekcje, wysłała mnie nawet do szkoły aktorskiej, a co

najważniejsze — załatwiła pierwsze role w filmach.

— A w zamian stawałeś na dwóch łapkach?

To było okrutne, bez sensu i natychmiast pożałowałem swych

słów. Ale nie miałem szans na przeprosiny. Błyskawicznie złapał

mnie za gardło z siłą, o jaką go nie podejrzewałem. W oczach

błyskały mu ogniki niczym żarzące się węgle. Dusiłem się.

— Nie, do diabła. Dbała o mnie jak o syna. Była damą,

słyszysz? Ostatniemu mężczyźnie, który źle wyraził się o niej,

złamałem szczękę.

Puścił mnie nagle, a ja z trudem łapałem powietrze.

— Rozumiem. I Sara Kelso jest pierwszą kobietą z klasą,

jaką od tamtej pory spotkałeś?

— Z całą pewnością, a to rzadko zdarza się w otaczającym

nas świecie — opróżnił szklankę i potrząsnął głową. — Co z to­

bą, Joe? Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się nad sensem życia?

— Średnio ze dwadzieścia siedem razy dziennie.

— Zawsze żartujesz — westchnął. — Cholera, żebym ja

tak mógł — wpatrzył się w pustkę. — Tak długo mieszkałem

w studio, że wszystko wydaje mi się teraz nierealne.

— Oprócz Sary Kelso? — wbrew woli powiedziałem to

niezwykle ostrym tonem, co natychmiast zauważył. Zmarszczył

brwi.

— Co masz na myśli?

— Sympatycznego pana Hansa Vogla z asystentem, inspe­

ktorem roszczeniowym, których stać na garni tury po osiemdzie­

siąt funtów z Savile Row. Pensje w biurach ubezpieczeniowych

nieźle wzrosły od czasu mojej pracy w City.

— Do czego zmierzasz? — patrzył na mnie z nienawiścią.

61

background image

— Z daleka wyczuwam pismo nosem. Ta cała historia nie

klei się, Jack. Jawi się tyle nieścisłości, że nie wiem, od czego

zacząć.

— Sugerujesz, że Vogel to oszust?

Czy cokolwiek bywa takie proste? Potrząsnąłem głową.

— Może masz rację, Jack, tak długo grałeś różne role, że

straciłeś poczucie rzeczywistości. Myślisz, że łajdak musi za­

wsze wyglądać jak Sidney Greenstreet, a pomocnicy to draby jak

Bogart lub Cagney?

— Stratton? — dociekał z niedowierzaniem. — Próbujesz

mi wmówić, że takie chuchro to ukryty twardziel?

— Z grubsza biorąc, w odpowiednich okolicznościach

poderżnąłby ci gardło paczkę papierosów.

Wpatrywał się we mnie szeroko otwartymi oczami.

— Brachu, chyba powinieneś się wyspać.

— Właśnie zamierzam — odparłem słodko. — Do zobacze­

nia, Jack.

Odwróciłem się i przecisnąłem przez tłum do holu.

Jednak nie położyłem się od razu, zbyt wiele miałem do

przemyślenia. Miotane wiatrem gradowe ziarna uderzały w ok­

no niczym ołowiane kule. Zapaliłem papierosa i wyciągnąłem

się na łóżku. Grało radio.

W końcu dotarło do mnie tak słabe puknięcie, iż myślałem,

że to złudzenie. Ale po chwili powtórzyło się, tym razem nieco

głośniejsze. Otworzyłem drzwi. Sara Kelso uśmiechała się nie­

śmiało.

— Mógłby mi pan poświęcić chwilkę?

— Z przyjemnością.

Zbliżyła się do okna i popatrzyła w ciemność.

— Czy tu zawsze jest taka okropna pogoda?

Podszedłem do łóżka i wyłączyłem radio.

— Nie sądzę, że pani chce rozmawiać o pogodzie.

Odwróciła się, a blady uśmiech powrócił na jej usta.

— Jest pan niezwykle bezpośredni Może i lepiej. Oczywi­

ście, nie zamierzałam dyskutować o aurze. Liczyłam, że skon-

62

background image

taktuje mnie pan ze znajomym pilotem, zdaje się Arnim Fass-

bergiem.

— Dziś? Już to wyjaśniłem. Jest zajęty.

— Wiem — odparła z nutą zniecierpliwienia. — Randka

z dziewczyną. To znaczy, że nie mogę z nim choćby porozmawiać?

— A co Vogel o tym sądzi?

— O ile wiem, już śpi — przysunęła się i powiedziała z de­

speracją, bez wahania: — Po prostu muszę z nim porozumieć

się, panie Martin. Chcę wiedzieć, czy nam pomoże. Dłużej nie

wytrzymam tej niepewności.

Spojrzałem na nią usiłując dociec, co dzieje się pod tą gładką

zamaskowaną twarzą, ale wytrzymała moje spojrzenie bez

zmrużenia oka.

— Dobrze — zgodziłem się. — Proszę zaczekać. Zobaczę,

co da się zrobić.

Na końcu korytarza panował spokój i żaden dźwięk nie

dochodził z pokoju Gudrid. Spojrzałem na zegarek Zbliżała się

północ, a Arnie powiedział, że dziewczyna pracuje do pier­

wszej. Bezskutecznie próbowałem otworzyć drzwi. Już odcho­

dziłem, gdy na schodach służbowych pokazała się Gudrid ze

stosem koców. Miała zarumienione policzki i błyszczące oczy,

co upodobniało ją do kotki zlizującej śmietankę. Cokolwiek by

o nim mówić, Arnie zawsze sprawiał, że kobiety promieniały.

— Czym mogę służyć? — zapytała żywo.

— Szukam Amiego.

— Wyszedł przed godziną. Powiedział, że raz chce się do­

brze wyspać. Rankiem leci do Itvak. Czy to coś ważnego?

Zaprzeczyłem.

— Poczekam do jutra.

wróciłem, Sara paliła jednego z moich papierosów.

Odwróciła się gwałtownie.

— Za późno — wyjaśniłem. — Już poszedł do domu.

— Czy to daleko?

— Około dziesięciu minut pieszo.

Kiedy

63

background image

— Zaprowadzi mnie pan? — przysunęła się na tyle blisko,

że poczułem zapach perfum i utkwiła we mnie te swoje czarne

oczy.

— Nie należy przesadzać, pani Kelso — powiedziałem. —

Proszę włożyć botki i najcieplejszy płaszcz. Za pięć minut spot­

kamy się w holu.

Położywszy rękę na moim ramieniu, zapytała z wahaniem:

— Zastanawiam się... czy jest tu drugie wyjście?

Kiwnąłem.

— Schody służbowe prowadzą do piwnicy, gdzie są drzwi

na podwórze. Woli pani tę drogę?

— Pan Stratton znowu siedzi w barze. Zdziwiłby się bar­

dzo, że wychodzę.

— Sprytnie pomyślane — skwitowałem.

Na chwilę zbiłem ją z tropu i wystudiowany uśmiech zni­

kał z jej ust, ale najwidoczniej pozwoliła na naturalny tok

zdarzeń.

— To zajmie moment — powiedziała.

Wichura osiągnęła osiem stopni, a deszcz siekł po twarzach

jak zardzewiałe gwoździe. Sara mocno przytuliła się do mego

ramienia, gdy przedzieraliśmy się głównymi ulicami. W milcze­

niu z trudem posuwaliśmy się do przodu. Dopiero w wąskiej

uliczce, przy której mieszkał Arnie, wysokie drewniane domy

osłabiły siłę wiatru, więc maszerowało się nam nieco łatwiej.

Arnie mieszkał na końcu ulicy w jednopiętrowym drewnia­

nym budynku z werandą od frontu, przytulonym od tyłu do

niewielkiego wzgórza. W oknie widniało światło, a nie umoco­

wana okiennica kołysała się na wietrze. Zapukałem do drzwi.

Po chwili wyjrzał Arnie. Mimo że w szlafroku, z szalikiem na

szyi, ale zupełnie nie wyglądał na kogoś właśnie wyciągniętego

z łóżka.

W pierwszej chwili zobaczył tylko mnie i zawołał:

— Hej, Joe, ty stary diable! Co się stało?

Z cienia wyłoniła się Sara.

— Możemy wejść? Cholernie zimno.

64

background image

Mimo wyraźnego zaskoczenia, natychmiast cofnął się.

W pokoju było ciepło i przytulnie, ogień buzował w piecyku, aż

żelazna płytka na wierzchu żarzyła się wiśniowo. Sara zdjęła

rękawiczki i wyciągnęła dłonie do ciepła.

— Och, jak przyjemnie i miło!

— Arnie Fassberg — Sara Kelso — przedstawiłem. —

Przyszliśmy tu w interesie, Arnie. Poświęcisz nam kilka minut?

— Interes? — z trudem oderwał oczy od Sary. — Nie rozu­

miem.

— Pani Kelso wszystko ci wyjaśni.

Odezwała się chłodno:

— Był pan bardzo uprzejmy, ale nie musi pan wysłuchiwać

wszystkiego od początku. Jestem pewna, że pan Fassberg odpro­

wadzi mnie do hotelu.

— Poradzisz sobie? — spytałem Amiego, który wyglądał

jakby lekko potrącił go samochód.

— Och, oczywiste, Joe — uspokoił mnie gorliwie. — Nie

martw się o panią Kelso. Dopilnuję, żeby bezpiecznie dotarła do

hotelu.

Dochodziłem do drzwi, gdy zawołała mnie. Odwróciłem

się. Arnie pomagał jej zdjąć płaszcz. Dopiero teraz zauważyłem,

że przebrała się w zielono-niebieską dżersejową sukienkę, roz­

pinaną aż do kolan. Czarne skórzane kozaczki doskonale dopeł­

niały stroju. Szybko podeszła do mnie i dotknęła rękawa.

— Proszę nie wspominać o tym Voglowi, dobrze? Mógłby

to źle zrozumieć.

— Może pani na mnie polegać — zapewniłem uroczyście.

Znów uśmiechnęła się ze swoistym wdziękiem, zanim jed­

nak coś jeszcze dodała, wyszedłem.

Wicher, zmieniwszy kierunek, wiał teraz wzdłuż uliczki

smagając mnie mocno po twarzy. Zanim skręciłem za róg, zma­

rzłem i przemokłem do suchej nitki, ale nie to wydawało się

ważne. Rozmyślając, jak sobie radzi Amie, roześmiałem się

w głos. Może nie wiedział o tym, ale cokolwiek otrzyma tej nocy,

słono za to zapłaci.

S — Nk dokończony M

65

background image

Pięknym rankiem szedłem na pas startowy sprawdzić

prognozę. W kryształowo czystym powietrzu góry za miastem

jakby przybliżyły się, przypominając wycinanki naklejone na

błękitne tło. Po zielonych zboczach niczym białe obłoczki snuły

się owce poganiane przez pasterzy i dwa poszczekujące psy. W

taki poranek nietrudno zrozumieć nazwę tego kraju i przez

moment wyobraziłem sobie łodzie pierwszych wikingów, przy­

bijających do brzegu w poszukiwaniu ziemi obiecanej.

Aermacchi Arniego czekał już na lotnisku. Mechanik właś­

nie zapuszczał motor pod okiem młodego Islandczyka o błysz­

czących w słońcu białych włosach. Na mój widok Arnie poma­

chał ręką i podszedł uśmiechnięty od ucha do ucha.

— Wygląda na to, że jesteś zadowolony — stwierdziłem.

Uśmiechnął się jeszcze szerzej.

— To dopiero kobieta, Joe. Wierz mi. Może nie aż tak dobra,

jak uważa, ale z pewnością z łóżka bym jej nie wyrzucił.

— Myślę, że nie zrobiłbyś tego nawet z siedemdziesię­

ciopięcioletnią Eskimoską. Chyba jednak opowiedziała ci całą

historię? Widziałeś się już z Voglem?

— Nawet zjadłem z nim śniadanie.

— Wspomniałeś o nocy z panią Kelso?

Rozłożył szeroko ramiona z urażoną miną.

— Czy kiedykolwiek byłem w tych sprawach niedyskretny?

— Nie oczekuj ode mnie odpowiedzi — odparłem. — O co

jej właściwie chodziło?

66

background image

Położył mi rękę na ramieniu i spoważniał.

— To miłość, Joe, miłość od pierwszego wejrzenia. Od tej

cudownej chwili, gdy wpadła na mnie na korytarzu. Po prostu

musiała do mnie przyjść.

— Rozumiem — powiedziałem. — To przerasta was oboje.

— Tak, dokładnie.

— Kłamiesz, draniu. Może jednak powiesz mi prawdę.

— Waśnie to zrobiłem. Och, oczekiwała również pomocy

w paru sprawach. Biedna dziewczyna, najwidoczniej ostatnio

nie najlepiej jej się wiodło. W końcu przyszła do mnie.

— Po co ta tajemnica? Dlaczego prosiła, żebym nie mówił

Voglowi?

— Myślałem, że to jasne. Zakochał się i jak większość star­

szych mężczyzn jest zazdrosny i zaborczy. Nie chce go po prostu

drażnić.

— Ten człowiek nie kochał nawet własnej matki — powie­

działem — ale niech ci będzie. Zgodziłeś się zatem na lot?

— Odmówić?! Za takie pieniądze?! Zdziwię się tylko, jeśli

uczciwie na nie zapracuję. To ciężki teren. W tej chwili nie widzę

miejsca do lądowania.

— A jezioro Sule? Mógłbyś usiąść na lodzie.

Kiwnął głową.

— Myślałem o tym, ale nie wytrzyma ciężaru. O tej porze

lód jest zazwyczaj miękki. Ponoć lecisz do Intusk?

— Zgadza się.

— Może wziąłbyś dodatkowy kurs w ten sam rejon? Mia­

łem dostarczyć lekarstwa dla okrętu-szpitala portugalskiej floty

rybackiej. To tylko około pięćdziesięciu mil w głąb morza od

Itvak.

— W porządku — powiedziałem — oczywiście za pienią­

dze. A ty gdzie wybierasz się?

— Z zaopatrzeniem do magazynów Królewskiego Gren­

landzkiego Towarzystwa Handlowego w Sandvig. Stamtąd mó­

głbym polecieć do wraku. Tylko tak pogodzę jedno z drugim.

Po południu mam kurs do Malamusk i nie wolno mi nawalić.

Rozumiałem go. Powiązania z Amerykanami w Malamusk

były zbyt cenne, żeby czekali tylko dlatego, że chciał wcisnąć

dodatkowy lot z kimś dopiero co poznanym. Podpisał umowę

67

background image

na sezon. Jeden lot tygodniowo z prowiantem i zaopatrzeniem

technicznym pokrywał wydatki na całe lato. Reszta to czysty

zysk.

— Zabierasz Vogla z całym towarzystwem?

Zaprzeczył.

— Zawsze zabieram do Sandvig ciężki ładunek Zresztą to

tylko lot zwiadowczy, aby rozejrzeć się za jakimś polem śniego­

wym w okolicy. Nie przypuszczam, żebym znalazł czas na lą­

dowanie.

— W porządku — powiedziałem. — Lepiej ładuj lekarstwa

na ottera. Nie chcę opóźniać startu. Mam dzisiaj mnóstwo roboty.

— Już są na pokładzie — uśmiechnął się. — Jesteś zawsze

niezawodny, Joe. Zobaczymy się wieczorem we Frederiksmut.

Patrzyłem, jak wspiął się do aermacchi. Ledwie zamknął

drzwi, silnik zaskoczył i już kołował zdecydowanie za szybko

podrywając się do lotu. Pochylił się do przodu, ale miał dosyć

rozsądku, aby odciągnąć drążek, gdy nabierze wystarczającej

mocy. Z rykiem leciał nad przystanią, około dwudziestu stóp

nad wodą, po czym silnik zagrał mocniej i w ostatniej chwili

uniósł samolot, skręcając prosto w słońce. Wszystko to oczywi­

ście na moją cześć. Szybko, sprawnie i widowiskowo. Pewnego

dnia zabije się podczas takich akrobacji.

Lot zarówno do Intusk, jak i Itvak poszedł gładko i przed

dwunastą byłem już w Frederiksborgu po trzech pasażerów do

Godthaab. Stamtąd poleciałem do Sondre Stromfiord po ludzi,

którzy przybyli po południu odrzutowcem z Kopenhagi.

O czwartej trzydzieści wracałem z czterema młodymi Duńczy­

kami na pokładzie, którzy dołączyli do grupy budowlanych.

Cały dzień była doskonała pogoda, żadnych problemów,

a jednak zmordowałem się, naprawdę umęczyłem. Bolały mnie

ramiona, pod powiekami czułem piasek jakby z niewyspania.

Tak naprawdę potrzebowałem jednego wolnego dnia. Na to

jednak nie mogłem liczyć.

Kiedy dolecieliśmy do Frederiksborga, dwa razy okrążyłem

przystań dla pewności, że mam czysty pas wody. Zobaczyłem,

że Stella bezpiecznie dobiła do brzegu. Stała przycumowana

68

background image

przy głównym molo, a gdy podchodziłem do lądowania, ktoś

pojawił się przy burcie i obserwował mnie. Byłem prawie prze­

konany, że to Liana.

Opuściwszy koła prześlizgnąłem się z wody na lądowisko.

Duńczycy pomogli mi zabezpieczyć ottera na noc. Gdy skończy-

liśmy, landrover zabrał ich na budowę. Zaproponowali, że mnie

podwiozą, ale miałem jeszcze sprawę do kierownika przystani,

więc odjechali.

Arnie już czekał, gdy wyszedłem z kapitanatu. Siedząc na

słupku obok ottera palił papierosa i machał żywo w kierunku

Stelli.

Na pokładzie rzeczywiście była Liana w kożuchu i czerwo­

nej chustce na głowie.

— Odnoszę wrażenie, że maksymalnie wykorzystujesz

wolny czas — powiedziałem.

— Natychmiast oddałbym wszystkie inne za tę jedną. Co

za kobieta.

— Wydaje mi się, że gdzieś już to słyszałem.

Jeszcze raz kiwnął ręką, a Liana odwróciła się i zniknęła pod

pokładem.

— Oto całe moje życie.

— Nie czaruj — odrzekłem. — Ale, ale, jak ci poszło?

— Pytasz o rejon katastrofy? Niestety, nie najlepiej. Z trud­

nością zlokalizowałem samolot. Leży na dnie głębokiej roz­

padliny.

— I nie mogłeś wylądować?

— Wykluczone. Teren między wrakiem i Sule jest mało

dostępny. Wypatrzyłem ze dwa miejsca, ale nie ośmieliłbym się

lądowaćbez sprawdzenia gruntu. Mógłbym złamać płozy, skrę­

cić kark albo stracić samolot. Nawet duże pieniądze, jakie oferuje

Vogel, nie są warte tego ryzyka.

— A co z jeziorem?

Wzruszył ramionami.

— Była diabelna mgła, więc nie schodziłem zbyt ni­

sko. Dostrzegłem tylko, że woda nie zamarzła, ale pływa mnóst­

wo kry.

— A więc żaden z nas nie wyląduje?

— Według mnie, tak to właśnie wygląda. Może dałbyś radę

na otterze w końcu września, ale teraz twoje szanse są nikłe.

69

background image

— Powiedziałeś już o tym Voglowi?

— Dziś po południu. Bardzo zdenerwował się, ale wyjaśni­

łem mu, że nic więcej nie zrobię — spojrzał na zegarek. — Muszę

iść. Mam jeszcze lot do Malamusk — specjalna dostawa części

do uszkodzonego sprzętu wiertniczego. Za dwie godziny powi­

nienem wrócić. Będziesz wieczorem we Frederiksmut?

— Wielce prawdopodobne.

— Zatem, do zobaczenia!

Napełniłem bak ottera paliwem z kanistrów stojących na

skraju pasa. Wciąż jeszcze tam byłem, gdy Arnie wystartował.

Osłaniając ręką oczy przed promieniami zachodzącego słońca

obserwowałem, jak niknął w oddali, a odwróciwszy się, zoba­

czyłem Liane.

— Jak się miewa nieustraszony lotnik?

Opróżniłem ostatni pojemnik i zakręciwszy korek przy ba­

ku, zszedłem do niej.

— Podróż minęła przyjemnie?

— Miewałam lepsze. Rano zderzyliśmy się z lodem.

— Jakieś uszkodzenia?

— Nie zalało pokładu, jeśli o to panu chodzi. Ale Sorensen

odstawia Stellę jutro do suchego doku.

— Widziała pani Jacka?

Zaprzeczyła.

— Trzyma się na uboczu.

Chciałem ją zapytać o coś, co snuło mi się gdzieś po głowie

Bóg jeden wie dlaczego. Usiadła na tym samym słupku co

przedtem Arnie. Poczęstowałem ją papierosem.

— Powie mi pani coś, jeśli zapytam uprzejmie?

— Proszę spróbować.

— Co tak naprawdę skłoniło panią do przyjazdu?

Nie zdziwiła się.

— Pytał pan Jacka?

— Szczerze mówiąc, tak.

— I co odpowiedział?

— Ponoć chce pani zdobyć główną rolę w jego nowym

filmie.

— No cóż, to brzmi sensownie. — Nie byłem pewien, czy

powiedziała to z odrobiną ironii. Podniosła kołnierz kożusz-

70

background image

ka. — Nie wymyślę lepszego powodu, który sprowadziłby mnie

do tej zapomnianej przez Boga dziury. A pan?

— Nie od razu, ale mógłbym spróbować.

— Bardzo proszę, a tymczsem niech mi pan pomoże prze­

nieść rzeczy ze Stelli. Sorensen uważa, że na razie powinnam

przeprowadzić się do hotelu.

Bez słowa skierowała się na molo. Obserwowałem jej ruchy.

Gdy weszła na betonową groblę, spojrzała na mnie.

— Idzie pan?

— Na pewno chce pani tego? — spytałem. — Mam prze­

czucie, że pani łatwo przyzwyczaja się.

Zbiłem ją z tropu i zaniemówiła jak młoda dziewczyna na

pierwszej randce. Po chwili doszła do siebie i odezwała się już

bez tej cierpkości w głosie co zwykle.

— Proszę nie robić z siebie idioty — powiedziała niepew­

nie i poszła dalej.

Wiedziała, że ruszyłem za nią. Poznałem to po ruchu jej

głowy oraz ramion i z całkowicie nie wyjaśnionej przyczyny —

lub przynajmniej tak to sobie wmówiłem — ścisnęło mnie w żo­

łądku.

background image

Jak w wielu innych małych społecznościach żyjących

gdzieś na uboczu, we Frederiksborgu rzadko popełniano prze­

stępstwa. Ale mieliśmy oczywiście sierżanta Olafa Simonsena,

policjanta odpowiedzialnego za ład i porządek w mieście, tu­

dzież okolicy. Nadzorował teren wielkości sporego angielskie­

go hrabstwa.

Popijał w hotelowym barze piwo z Jackiem Desforgem,

gdy tam wszedłem. Był wysokim, szczupłym Grenlandczy-

kiem o twarzy pooranej zmarszczkami po czterdziestu latach

spędzonych w arktycznych zimach. Spokojny, sympatyczny

człowiek, żonaty, ojciec pięciu córek i, jak większość miejsco­

wych, bardzo religijny. Ale widziałem też, jak wkurzony do

białości wyrzucał w sobotni wieczór z baru we Frederiksmut

awanturników i pijanych rybaków za pomocą kopniaków

i żelaznej pięści.

W tej chwili, z głową odrzuconą do tyłu, śmiał się z czegoś,

co powiedział Jack. Usiadłem na stołku obok niego.

— Cześć, Olaf. Co się z tobą działo przez ostatnie pięć dni?

Uścisnęliśmy sobie ręce.

— Musiałem pojechać w głąb lądu na drugą stronę lodow­

ca, w okolice fiordu Stavanger.

— Jakieś problemy?

— To co zwykle: łowcy reniferów skakali sobie do gardeł.

— Są ranni?

72

background image

— Kilka ciosów nożem, niepoważnego. Myślę, że uspokoi­

łem ich. Znasz oczywiście pana Desforge'a. Właśnie mnie uba­

wił.

Spojrzałem na Jacka.

— Coś, o czym powinienem wiedzieć?

— Wreszcie miałem swój moment — odparł. — Jakiś czło­

wiek prosił o wywiad dla lokalnej gazety. Oczywiście zgodziłem

się. Nigdy nie unikam bezpłatnej reklamy.

— Z jakiego pisma?

Znów zaśmiał się.

— W tym cała rzecz.

Spojrzałem na Simonsena.

Atuagagdliutit?

Kiwnął głową.

— Właśnie wyjaśniłem panu Desforge, że został uwiecz­

niony na łamach jedynej na świecie gazety wydawanej w języku

eskimoskim.

— I właśnie to jest warte jeszcze jednego drinka — skwito­

wał Jack.

Simonsen odmówił.

— Beze mnie. Za chwilę wychodzę. Miałem nadzieję, że cię

dzisiaj złapię, Joe. Po powrocie znalazłem wiadomość z komen­

dy w Godthaab o samolocie, który odkryła wyprawa z Oxfordu.

Najwyraźniej pan Vogel z Londyńskiego Powszechnego Towa­

rzystwa Ubezpieczeniowego zgłosił się do nich z upoważnie­

niem z ministerstwa w Kopenhadze, by wszcząć poszukiwania.

Rozumiem, że polecili mu ciebie.

— Zgadza się — opowiedziałem całą historię łącznie z roz­

mową z Arnim, a on słuchał uważnie.

— Nie dziwi mnie, że Arnie nie znalazł tam odpowiednie­

go miejsca do lądowania na płozach, ale gdyby poczekał, aż

mgła rozejdzie się, zobaczyłby na jeziorze wystarczająco dużo

czystej wody do osadzenia amfibii.

— Jesteś pewien?

Wyjął kawałek papieru z jednej ze swoich przepastnych

kieszeni.

73

background image

— Zobacz. Wyciąg z tygodniowej prognozy pogody od

Amerykanów z Thule. Średnia temperatura była tam wyższa niż

zwykle o tej porze roku.

Spojrzałem na meldunek, który nieco bardziej fachowym

językiem potwierdzał jego słowa.

— To wystarczy. Na ogół są bardzo dokładni.

— Muszą — schował kartkę do kieszeni. — Tak więc mo­

żesz lecieć. Odpowiada ci jutro?

Próbowałem zyskać na czasie.

— Cóż to, zostałeś agentem Vogla?

Uśmiechnął się.

— Nawet go jeszcze nie poznałem. Teraz to sprawa urzę­

dowa, Joe. Góra zadecydowała, żebym miał na wszystko oko

i sporządził wstępny raport dla ministerstwa w Kopenhadze.

Mało prawdopodobne, aby wysłali tam kogoś wcześniej niż

w przyszłym roku. Jeśli moje sprawozdanie zadowoli ich wraz

z ekspertyzą tego specjalisty, który przyleciał z Voglem, zapew­

ne w ogóle zrezygnują z dalszego dochodzenia.

Moment zastanawiałem się, jak Voglowi spodoba się poli­

cjant na karku. Ale wróciłem do własnych problemów. A więc

miałem rację. To czekało na mnie w głębi czapy lodowej ponad

rok i nie było ucieczki.

Chwilę w wyobraźni ujrzałem je ponownie — srebmo-nie-

bieskie na tle bezkresnej bieli — i ogarnęło mnie dziwne prze­

czucie. Już zbyt mocno wciągnąłem się w wir wydarzeń, by

opierać się. Muszę płynąć z prądem i czekać, co dalej.

— Przypuszczam, że poradzę sobie. Po prostu skoryguję

program na następne dni, ale nie wypadło mi nic aż tak ważne­

go, czego nie mógłbym przesunąć.

— Świetnie. Najlepiej wylecieć rankiem. Przygotujesz się

na siódmą?

— Nie ma sprawy. Ty spotkasz się z Voglem, czy ja?

— Załatwię to. Przynajmniej poznam go.

— Byłbym zapomniał — powiedziałem. — Lubię znać

szczegóły. Ten wrak leży około dziesięciu mil na wschód od

jeziora. Jak dostaniemy się tam?

— Na nartach, oczywiście. Zajmie nam to ze trzy godziny.

background image

— Zgadza się, jeśli chodzi o nas, ale co z innymi? Może nie

umieją jeździć na nartach?

— To nauczą się — odparł spokojnie.

— A kobieta?

Wzruszył ramionami.

— No dobrze, pociągniemy ją na lekkich sankach, ale faceci

założą narty lub pójdą pieszo, a to będzie ciężki marsz, wierz mi.

— Dobra. Ty dowodzisz.

Nasunął czapkę zgodnie z regulaminem, zerkając w lustro

nad barem.

— W razie czego wpadnę do ciebie później. Gdzie cię

szukać?

— Zamierzałem dla odmiany zjeść coś we Frederiksmut.

Dawno tam nie byłem.

— We Frederiksmut? Spodziewaj się tam niezłego balu,

ostrzegam. Oczekują portugalskiego szkunera.

Kiwnąłem głową.

— Widziałem, jak wpływał do fiordu. Kto jest kapitanem?

Znam kogoś z załogi?

— Da Gama — zaśmiał się ponuro. — Na twoim miejscu

nie ruszałbym się dziś stąd.

Wyszedł, a Desforge zapytał:

— Kim, u diabła, jest Da Gama — Frankensteinem?

— Coś w tym rodzaju. Przypływa po zaopatrzenie mniej

więcej raz w miesiącu i zawsze sprawia kłopoty. Pewnego dnia

zabije kogoś, jeśli jeszcze tego nie zrobił.

— To brzmi zachęcająco — rzekł Jack. — Chyba wybiorę

się z tobą. Chętnie poruszam się trochę, a przy okazji zejdę

z oczu Hanie. Nie chcę jej widzieć, dopóki nie będę gotowy.

— Dobrze — zgodziłem się. — Jeszcze coś załatwię. Wrócę

za piętnaście minut.

Został przy barze, a ja z recepcji zadzwoniłem na lotnisko.

Poinformowałem, że zjawię się za dwa dni podkreślając, że

załatwiam sprawę wagi państwowej i poprosiłem, by powiado­

mili zainteresowanych z Godthaab i Sondre radząc im, by zmo­

dyfikowali plany albo skorzystali z usług innych przewoź­

ników. Jak przypuszczałem, obyło się bez większych proble­

mów. Wróciłem więc do pokoju, zrzuciłem kombinezon

75

background image

i wziąłem szybki prysznic Właśnie wciągałem gruby norweski

sweter, gdy usłyszałem pukanie do drzwi. To była Liana.

— Szukam Jacka. Nie wie pan, gdzie podziewa się teraz?

— Nie — skłamałem beztrosko, po czym przekornie doda­

łem: — Ale wiem, gdzie będzie później. W knajpie Frederiksmut

przy końcu głównej ulicy.

— W takim razie tam spotkam się z nim.

Potrząsnąłem głową.

— Na pani miejscu zrezygnował bym. Brutalni rybacy, mocne

trunki i sala pełna dymu — to nie dla małych dziewczynek.

— Akurat. Prędzej mi kaktus na dłoni wyrośnie, Joe Marti­

nie — odparła i poszła korytarzem do pokoju.

Frederiksmut odwiedzali bywalcy bynajmniej nie z elity.

Takie przybytki są na całym świecie od Singapuru po Jackson

Falls w Wyoming. Był to dwupiętrowy drewniany budynek

z werandą od frontu. Można sobie tylko wyobrazić, co działo się

na górze. Natomiast za wahadłowymi drzwiami była duża sala,

gdzie serwowano mnóstwo niewyszukanych, ale smacznych

potraw, trunki wszelkiego rodzaju, a także nęciły wdziękami

„lekkie" kobietki. Jedyną bezsensowną rzeczą była wielka bły­

szcząca szafa grająca włączona non-stop.

Usiedliśmy przy stole w głębi sali, nie opodal baru. Zamó­

wiłem dla nas stek z frytkami i piwo tylko dla Desforge'a. Szafa

wyła na całego, a wokół tłoczyli się młodzi Grenlandczycy. Nie­

którzy podrygiwali miejscowym zwyczajem. Jack jęknął z roz­

paczą.

— Czy nie ma już nic świętego? Poszukuję na północy

polarnego niedźwiedzia, powrotu do odwiecznego zmagania

się człowieka z dziką przyrodą, harpunów i spodni z foczej skó­

ry, a co widzę?

— Sztruksy i słuchasz Beatlesów.

— Niebawem właściciel znanych domów towarowych

otworzy tu filię.

Zaprzeczyłem.

76

background image

— Niechby tylko spróbował, natychmiast zaoponuje Kró­

lewskie Grenlandzkie Towarzystwo Handlowe. Może nie ma

już monopolu, ale ciągle coś tu znaczy.

Tłum gęstniał. Gromadnie przybyli pracownicy budowlani,

złaknieni rozrywki po dwunastogodzinnej pracy, przybrzeżni

rybacy, zawodowi myśliwi, Duńczycy i Islandczycy, kilku po­

szukujących szczęścia Norwegów oraz Grenlandczycy, niektó­

rzy przypominający Skandynawów, inni z wyglądu stuprocen­

towi Eskimosi, ale rodzice większości z nich najwyraźniej repre­

zentowali obydwie nacje.

— Wiesz, mój stary trzymał nas krótko — powiedział Jack,

gdy czekaliśmy na jedzenie. — Umarł, gdy miałem siedem lat

i rodzina musiała rozdzielić się. Mnie wysłano do ciotki Klary

w Wisconsin.

— Byłeś z nią w dobrych stosunkach?

— Znakomitych. Zabierała mnie do kina, a ojciec zawsze

mi zabraniał. To były jeszcze filmy nieme. Wyobraź sobie, że

ciągle pamiętam archiwalny obraz Wykolejeńcy, przerabiany kil­

ka razy. Oglądałem wersję z Noah Beery i Milton Sills. Utkwiła

mi w głowie scena diabelnej awantury w barze nieomal dokład­

nie takim jak tutaj. Zabawna jest nasza pamięć. Od lat o tym nie

myślałem.

Do stołu podawała młoda Eskimoska o wyzywającym wy­

glądzie, w czarnej jedwabnej sukience numer za ciasnej. Stawia­

jąc talerz, pochyliła się nad Desforgem tak nisko, że przylgnęła

biustem do jego ramienia. Poprosił ją o butelkę whisky, ona zaś

bezwstydnie mrugała sztucznymi rzęsami, osłaniającymi jej

skośne oczy o kształcie migdału, co wyglądało wręcz nieprzy­

zwoicie. Gdy przeciskała się do baru, ktoś klepnął ją w tyłek,

wywołując salwę śmiechu. Nie protestowała też, gdy brodaty

rybak w nieprzemakalnej kurtce przyciągnął ją i pocałował,

a następnie przekazał sąsiadowi.

— Wiesz, czasami chce mi się rzygać — odezwał się Desfor-

ge. — I pomyśleć, że dumni niegdyś ludzie zeszli tak nisko.

— Na nieszczęście prymitywne rasy zwykle przyswajają

najgorsze strony cywilizacji, a nigdy zalety — powiedziałem.

Kiwnął głową.

77

background image

— To samo widziałem w rezerwacie Siuksów. Wspaniali

ludzie zachowujący się dla turystów jak cyrkowcy.

— Wkrótce wyginą.

— Zapewne — sposępniał. Dziewczyna przyniosła butelkę

z dwiema szklankami. Desforge nalał sobie do pełna.

— Myślałem o małym polowaniu na renifery, póki Stella

jest w suchym doku.

— A wymyśliłeś rejon?

— Barman z hotelu sugerował Sandvig. Zdaje się, że tam

zachowało się jeszcze kilka starych osad wikingów, a przynaj­

mniej jakiejś resztki. Chyba warto tam pojechać, nawet gdyby

łowy nie udały się.

— Niezły pomysł — odparłem. — Właśnie tam mieszka

Olaf Rasmussen, którego chciałbym ci przedstawić.

— Rasmussen? Czy z nim spokrewniona jest pokojówka

Gudrid?

— To jej dziadek, prawdziwy stary wiking. Skończył już

chyba siedemdziesiąt pięć lat. Ma farmę w pobliżu Sandvig

i stado ośmiuset owiec, ale większość czasu poświęca na wyko­

paliska w starej osadzie, leżącej na jego gruncie.

— Myślisz, że spędzi ze mną kilka dni?

— Z pewnością. Jest niezwykle gościnny. Czyżbyś znów

uciekał przed Lianą?

— Nie, zabiorę ją, jeśli zechce. Jak się tam dostać?

— Możesz wynająć Arniego, o ile ma wolne, lub lecieć

z nami, jeśli przyjdziesz o siódmej na lotnisko. Po drodze zatrzy­

mujemy się w Sandvig.

— Już zapomniałem, że istnieje taka godzina. Ale to dobry

pomysł.

W tym momencie zauważyłem w drzwiach Vogla, Ralfa

Strattona i Sarę Kelso. Hans zobaczył mnie w tej samej chwili

i powiedział coś do pozostałych. Z uśmiechem zbliżał się do nas

wraz za współtowarzyszami.

— Przeprowadziłem niezwykle interesującą rozmowę

z sierżantem Simonsenem, panie Martin. Wygląda na to, że

mimo wszystko mamy jakąś szansę.

— To ciągle zależy od tego, co zastaniemy na miejscu —

powiedziałem, gdy sadowili się przy stole. — Nawet jeśli wylą-

78

background image

dujemy na wodzie, musi sprzyjać pogoda. Dzisiaj rano na przy­

kład Arnie Fassberg nawet nie widział dokładnie jeziora, gdyż

była gęsta mgła.

— Czy to normalne? — zapytał Stratton.

Przytaknąłem.

— Zdarza się również w lecie. Nagle zaczyna siekać grad,

deszcz, a nawet śnieg i nadchodzi mgła. Za godzinę znów niebo

jest lazurowe, aż trudno uwierzyć. Nawiasem mówiąc, jeździcie

na nartach?

— Urodziłem się i wychowałem w Tyrolu w Austrii — wy­

jaśnił Vogel — co znaczy, że już jako pięciolatek docierałem do

szkoły na nartach. Pan Stratton natomiast spędził tylko dwa

zimowe urlopy we Francji, ale wierzę, że to doświadczenie

okaże się więcej niż wystarczające.

— Obawiam się, że jestem niechlubnym wyjątkiem —

stwierdziła Sara — ale sierżant Simonsen twierdzi, że to nie

problem.

— O ile wiem, czeka panią wręcz królewska podróż —

zapewnił Desforge. — Nawet włos z głowy pani nie spadnie

w drodze. A teraz może napijemy się?

Tymczasem gwar wzmagał się. Na niewielkim parkiecie

kłębił się tłum, z ciemnych kątów co jakiś czas dobiegały okrzy­

ki, a brzęk tłuczonego szkła niósł się echem wśród oparów pa­

pierosowego dymu.

— Trudno to porównywać z londyńskim Hiltonem. —

Desforge pochylił się ku Sarze. — Nie wolałaby pani zmienić

lokalu?

— Och, jestem pod dobrą opieką — odrzekła. — Napra­

wdę bawię się całkiem nieźle.

Chwilę później w drzwiach ukazał się Da Gama, a za nim

sześciu ludzi z załogi. Był to olbrzym w obcisłym dwurzędo­

wym płaszczu i starej czapce, wciśniętej na czarne tłuste włosy.

Miał płaskie kości policzkowe i małe świńskie oczka, skórę zaś

tak ciemną, że zawsze podejrzewałem go o domieszkę murzyń­

skiej krwi.

Szafa ciągle ryczała, ale rozmowy na moment ucichły. Da

Gama powiedział coś przez ramię do jednego z mężczyzn i za­

śmiał się odpychająco, co nie wiedzieć czemu rozluźniło atmo-

79

background image

sferę i znowu zapanowała wrzawa. Najkrótszą drogą, przez

środek zatłoczonego parkietu, ruszył do baru, a wszyscy naty­

chmiast usuwali się na boki.

Desforge ponownie napełnił pustą szklankę.

— A więc to jest Da Gama? Sądząc po wyglądzie, ma mózg

wielkości fasoli.

— Trzeba uważać na jego ręce — ostrzegłem. — Łamie ko­

ści jak zapałki.

Zadziwiła mnie reakcja Strattona. Zbladł, a w oczach poja­

wił się dziwny błysk. Teraz zauważyłem, że nie zdjął rękawi­

czek. Były z miękkiej czarnej skórki, zapewne drogie i robiły

wrażenie śmiertelnie groźnych. Nagle zrozumiałem ponad

wszelką wątpliwość, jak trafnie oceniłem tego człowieka od

pierwszego rzutu oka. Był zniewieściały, ale twardziel. Ludzie

często błędnie oceniają homoseksualistów. Może właśnie ta su-

permęskość Da Gamy tak go wzburzyła.

— To ci facet, prawda? — zauważyła Sara.

— Zależy od punktu widzenia, złotko. — Stratton w sku­

pieniu palił tureckiego papierosa, wciąż skrywając dłonie w

rękawiczkach. — Dziwię się, że chodzi na tylnych kończynach.

Sądziłem, że rasa ludzka nieco rozwinęła się przez ostatnie pół

miliona lat.

Miał absolutną rację. Da Gama był zwierzęciem, bezdusz­

nym, wymóżdżonym brutalem, dzikim okrutnikiem i sadystą.

Kiedy dorwał się do kogoś, wdeptywał w ziemię bez skrupułów,

jak przeciętny człowiek mrówkę.

Oczy Desforge'a niepokojąco błysnęły, co zupełnie nie spo­

dobało mi się. Nalał sobie kolejną whisky i zaśmiał się nerwowo.

— Znacie to powiedzenie? Większy dotkliwiej upada.

— Takie gadanie może prowokować, Jack — stwierdzi­

łem. — Coś ci powiem. Da Gama nigdy pierwszy nie zaczyna.

Zostawia to innym. Dzięki temu jeszcze nie trafił do ciupy. Ale

zawsze kończy walkę. W czerwcu trwale okaleczył żeglarza w

Godthaab, a przed miesiącem tu właśnie nieomal zabił łowcę

reniferów.

— Oczekujesz, że padnę przed nim na kolana?

Zanim odezwał się, w drzwiach stanęła Liana wsparta na

ramieniu Arniego, ubrana w niebrzydkie futerko z norki. Za-

80

background image

trzymała się na szczycie schodów lustrując salę, aż zauważyła

mnie. Długą chwilę z obojętną twarzą wytrzymała moje spojrze­

nie, po czym podała paltko Arniemu. Miała na sobie tę niesamo­

witą złocistą sukienkę z naszytymi perłami, jakby płonącą w

przyćmionym świetle. Wywarła zamierzony efekt i na sali jedy­

nie nie zamarła grająca szafa.

Wreszcie skierowała się w naszą stronę. Ponownie rozległ

się zgiełk, przeplatany złowieszczym rechotem. W bezruchu

czekałem, kiedy dach runie nam na głowy.

6 — Nie dofcMtcnny kH

background image

Desforge zerwał się na nogi i wyciągnął ramiona.

— „I spójrzcie, oto kobieta z Babilonu" — zadeklamował.

Spędziliśmy już we Frederiksmut ponad godzinę, a on w tym

czasie wypił połowę butelki whisky, którą zamówił w barze.

Chyba dopiero teraz zorientowałem się, że zapewne popijał

cały dzień, ponieważ po raz pierwszy odkąd go znam, robił

wrażenie podchmielonego. Bełkotał, przesadnie gestykulo­

wał, a potargane włosy spadały mu na czoło, co w zestawieniu

z siwą brodą i imponującą sylwetką sprawiało, iż wyglądał na

człowieka, któremu lepiej zejść z drogi, nawet w miejscu takim

jak to.

Ludzie już przyglądali się nam ze względu na niego, jak

i na Lianę. Desforge'a rozpoznano, co nie dziwiło, gdyż nakrę­

cił ponad sto filmów, w większości dubbingowanych na wszy­

stkie języki świata. Idol każdego mężczyzny — dwuręki Jack,

bohater tysięcy karczemnych awantur, z których zawsze wy­

chodził zwycięsko. Ciągle udowadniał swoją wyższość ni­

czym rewolwerowiec z Dzikiego Zachodu — a to pijakowi

o wybujałych ambicjach, to znów marynarzowi na przepust­

ce, który natknąwszy się na niego w barze, koniecznie chciał

się z nim zmierzyć.

Przedstawił Lianę obecnym, a Arnie przyniósł krzesło. Cie­

kawie zareagowali siedzący przy stole goście. Vogel wpatrywał

się w nią z nie ukrywanym podziwem, a z oczu wyzierał mu

najstarszy w świecie sygnał. Równie mocne, choć nieco inne

82

background image

wrażenie wywarła na Strattonie. Najwyraźniej olśniła go. Pode­

jrzewałem, że głównie blaskiem złota. Sara przywołała na twarz

półuśmiech, na jaki zdobywa się większość kobiet, gdy pojawia

się bezkonkurencyjna piękność. Zimnymi oczami niczym kom­

puter taksowała strój i dodatki, które niechętnie oceniła jako

świetne.

Desforge objął ją ramieniem i przycisnął.

— Hej, Arnie — powiedział. — Zabieram jutro Lianę do

Sandvig na małe polowanko na renifery. Podrzucisz nas tam?

— Chciałbym — odparł Arnie — ale bladym świtem lecę

do Sondre.

Sara właśnie zamierzała zapalić papierosa, ale znieruchomiała

patrząc nań wrogo. Zlekceważył to i uśmiechnął się do mnie.

— Olaf Simonsen powiedział mi, że mimo wszystko spró­

bujesz lądować na Sule.

— Zgadza się.

— Mam nadzieję, że pokazał ci właściwy komunikat meteo.

Lepiej, że to ty, a nie ja — dotknął ramienia Liany. — Zatańczy­

my?

Rzuciła mi krótkie spojrzenie, po czym odsunęła krzesło ze

słowami:

— Z przyjemnością.

— To cholernie dobry pomysł. — Desforge wstał, lekko

chwiejąc się i wyciągnął rękę do Sary. — Chodźmy, pokażemy

im, jak to należy robić.

Vogel próbował ukryć niezadowolenie, ale nie zwracała na

niego uwagi. Właśnie leciał niezły kawałek i na parkiecie tłoczyli

się goście. Obserwowałem, jak szli, a potem spojrzałem na Po

rtugalczyków w drugim końcu sali. Rozbierali Lianę oczami, co

nie dziwiło, jednak znaczące było to, że niewiele mówili. Da

Gama oparł się o bar, a z ust zwisał mu papieros. Z kamienną

twarzą bezustannie wodził oczami za Desforgem.

Jako trzynastolatek nieoczekiwanie musiałem zagrać w za­

stępstwie na skrzydle w szkolnym meczu rugby. Przeżyłem

wtedy moment chwały, gdy podprowadziłem kapitana druży­

ny na odległość jarda od linii bocznej, udaremniając zwycięstwo

przeciwnikom. Po meczu wielki umięśniony osiemnastolatek

dał mi wycisk w łazience i zagroził, żebym więcej nie wchodził

83

background image

mu w drogę, bo oberwę gorzej. Już nigdy nie zagrałem, ale

najważniejsze, że wówczas znienawidziłem przemoc i nabrałem

wstrętu do osiłków pokroju Da Gamy, co jest znacznie

groźniejsze w skutkach.

Rozróba czaiła się w barze, wisiała w po wietrzu jak napięcie

przed burzą, zmieszana z dymem, potem i oparami alkoholu.

Przenikała do mózgu, aż poczułem się odurzony. Dziwny ner­

wowy spazm ogarnął mnie zimną falą.

Zaczęło się z najmniej oczekiwanej strony. Z szafy dobiegała

następna piosenka. Ralf Stratton bez słowa przepchnął się przez

tłum i klepnął Arniego po ramieniu. Ten niechętnie puścił Liane.

Wrócił do stołu, a ja, kiwnąwszy głową w ich kierunku, stwier­

dziłem:

— Dobrze im idzie.

— Sądzę, że na więcej go nie stać — uszczypliwie odparł

Arnie.

Da Gama powiedział coś do faceta o plugawej twarzy

w zatłuszczonej skórzanej kurtce. Mężczyzna przecisnął się

wśród ciżby i klepnął Strattona. Ten tańczył dalej. Portugal­

czyk znów spróbował i Stratton zniecierpliwiony strząsnął

jego rękę.

W garniturze z Savile Row i krawacie z RAF-u, zniewieściale

wyglądający Anglik wyróżniałby się w takim miejscu, nawet nie

tańcząc z piękną dziewczyną i nie przyciągając przez to spojrzeń

mnóstwa osób. Kolejne zdarzenia zaszokowały zgromadzo­

nych, chociaż mnie szczególnie nie zaskoczyły.

Portugalczyk złapał Strattona za klapy. Nikt nie zobaczył

dokładnie, co właściwie zaszło, ale cokolwiek to było, efekt

okazał się druzgocący. Przypuszczam, że Stratton kopnął go

w pachwinę, ponieważ Portugalczyk zagłuszył nawet jazgot

grającej szafy. Teraz Stratton znad lewego ramienia kantem

dłoni walnął go w szyję.

Facet upadł, tłum rozstąpił się i rozpętało się piekło. Stratton

ledwie odepchnął na bok Lianę i już miał pełne ręce roboty. Jakiś

Portugalczyk runął na niego. Ten cofnął się i podniósłszy kolano,

wyrzucił do przodu nogę. Ugodził go najniżej, jak tylko można,

i napastnik padł na podłogę jak kamień. Ale następni czterej

otoczyli go zbyt ciasno, więc nie mógł kontynuować tej koron-

84

background image

kowej roboty. Gdy padał, Arnie już pędził, jednak Desforge,

z rykiem niczym zraniony lew, wyprzedził go.

Złapawszy jednego z mężczyzn za szyję i spodnie, rzucił

nim przez parkiet, aż ten uderzył głową w stół, który załamał się

pod ciężarem. Odpryski z rozbitych szklanek i butelek poleciały

w tłum. Jakaś kobieta krzyczała. Jack zajął się drugim z męż­

czyzn, atakujących Strattona. Przyłożył mu pięścią jak maczugą

prosto w odsłonięty kark.

Arnie skoczył z rozpędu na plecy kolejnego faceta, razem

kotłowali się na podłodze, sięgając sobie do gardeł. Został już

ostatni z napastników, ciągle pochylający się nad Strattonem.

Zaciekle próbował wykopać z niego życie. Stratton zdołał

przeturlać się nieco dalej i złapawszy go za nogę, powalił na

ziemię. Desforge ruszył z odsieczą, ale nie zdążył. Da Gama,

który przez te kilkadziesiąt sekund obserwował z baru całe

zamieszanie, zdecydował się teraz na interwencję. Z zadzi­

wiającą jak na takiego olbrzyma szybkością przedarł się przez

tłum i od tyłu zacisnął w stalowym uścisku rękę wokół tcha­

wicy Desforge'a.

Zarówno Arnie, jak i Stratton byli zajęci i najwyraźniej nikt

inny nie zamierzał mu pomóc, a Da Gama dusił coraz mocniej.

Jack z purpurową twarzą daremnie próbował uwolnić się od

tego śmiertelnego uścisku.

Ogarnęły mnie dreszcze, głowa spuchła jak balon,

a wrzask hałastry walił we mnie niczym fale o daleki brzeg,

Wiedziałem, że Liana krzyknęła, choć nic nie usłyszałem, po

czym rzuciła się na Da Gamę jak dzika kotka. Odepchnął ją

prawą ręką, wzmocnił uścisk i nagle w miejsce kamiennej

maski pojawił się jeden z najokrutniejszych uśmiechów, jakie

kiedykolwiek widziałem.

Myślę że raz na zawsze próbowałem zniszczyć wszystkie

sadystyczne, bezrozumnie kreatury jakie w życiu spotkałem,

kiedy rozbiłem krzesło na głowie i barkach tego dzikusa.

Przez chwilę ucieleśniał wiele osób naraz. Kapitana szkolnej

drużyny rugby, który sponiewierał mnie jako chłopaka, star­

szego kadeta nadzorującego chrzest bojowy rekrutów, gdy

wstępowałem do marynarki, i pewnego porucznika w Siłach

Powietrznych Marynarki, znęcającego się nad młodymi,

85

background image

niedoświadczonymi pilotami. Ale przede wszystkim widziałem

w nim pielęgniarza z ośrodka, gdzie leczyłem się, istnego po­

twora, czerpiącego sadystyczną przyjemność z bicia do nieprzy­

tomności umysłowo chorych ludzi tylko dlatego, że ich histery­

czne wrzaski przeszkadzały mu w grze w karty w czasie noc­

nych dyżurów.

Krzesło pękło od uderzenia. Podniósłszy je walnąłem po­

nownie i tym razem rozpadło się na dobre. Da Gama krzyknął

z bólu i puścił Desforge'a. Kiedy odwrócił się ociekający krwią,

rzuciłem mu w twarz resztki krzesła i cofnąłem się.

Ruszył do mnie z wyciągniętymi rękami. Odskoczywszy na

bok, kopnąłem mu krzesło prosto pod nogi. Potknął się i zwalił

na podłogę. Złapałem za szyjkę butelkę z wódką i rozbiwszy

o kant baru, przycisnąłem go kolanem, zanim drgnął.

Rozbite szkło było niebezpieczną bronią. Przyłożyłem mu je

do gardła. Ostra krawędź raniła naprężone mięśnie. Pchnięcie

i byłoby po nim. Wiedział o tym i strach wylazł z niego jak

szumowiny na powierzchnię wody.

Nigdy nie dowiem się, czy zabiłbym go wówczas, bowiem

odgłos wystrzału przebił się przez wrzawę i oprzytomniałem.

Zapanowało milczenie podobne do ciszy na morzu po gwałtow­

nym sztormie. Olaf Simonsen wysunął się z automatycznym

pistoletem w prawej ręce.

— Wystarczy, Joe — powiedział po angielsku. — Teraz ja

się tym zajmę.

Wstałem i ostrożnie położyłem butelkę na kontuarze. Nadal

byłem oszołomiony, jakby wszystko działo się poza mną. Do­

strzegłem, że Da Gama wciąż leży, a Arnie z Sarą pomagają

wstać Desforge'owi. Stratton jaskoś ocalał bez większych obra­

żeń i stojąc na skraju parkietu spokojnie ścierał chusteczką krew

z policzka.

Simonsen ustawił Da Gamę i tych z załogi, którzy utrzymy­

wali się na nogach rzędem, plecami do baru. Dwaj leżeli nieprzy­

tomni na podłodze, a ten, którym Desforge rzucił jak workiem

z węglem, siedział na krześle, ściskając złamane ramię.

Simonsen podszedł do mnie z automatem gotowym do

strzału. Zdawałem sobie sprawę, że Da Gama obserwuje mnie,

ocierając krew z brody.

86

background image

— Idź do domu, Joe — znowu odezwał się po angielsku. —

I zabierz znajomych. Porozmawiamy później.

Głupio wpatrywaliśmy się w niego, gdy zjawiła się Liana w

futrze na ramionach. Była blada i roztrzęsiona, ale głos miała

spokojny.

— Lepiej wyjdźmy, Joe, póki jeszcze możemy.

Chwyciłem mocno jej wyciągniętą rękę i podążyłem za nią

jak baranek.

Niewiele wiedziałem z tego, co działo się potem, dopóki

strumień lodowatej wody pod prysznicem nie otrzeźwił mnie

na dobre. Wytrzymałem całe dwie minuty, po czym wysuszy­

łem się ręcznikiem. Ubierając się usłyszałem pukanie do drzwi.

Wszedł Arnie. Na prawym policzku, gdzie przyłożył mu pięścią

przeciwnik, widniał brzydki siniak. Zauważyłem też startą skó­

rę na dłoni, ale uśmiechał się wesoło.

— Co za noc! Jak się czujesz?

— Przeżyję. Co z Desforgem?

— Jest z Lianą, a ja idę do domu zmienić ubranie. Całą

koszulę mam we krwi, na szczęście nie moją. Za pół godziny

spotkamy się w barze.

Zniknął, ja zaś ubrałem się i poszedłem do Desforge'a. Za­

pukałem. Otworzyła Liana.

— Jak się czuje? — zapytałem.

— Sam zobacz.

Leżał na plecach z uchylonymi ustami, przykryty puchową

kołdrą. Pochrapywał rytmicznie.

— Ostatecznie whisky go pokonała — stwierdziła — Kiedy

obudzi się, pewnie pomyśli, że to był tylko szalony sen.

— Ja właśnie tak się czuję — powiedziałem.

Spojrzała na mnie z uwagą i najwyraźniej chciała coś dodać,

gdy usłyszeliśmy pukanie. W drzwiach ujrzeliśmy Sarę.

— Chciałam dowiedzieć się, jak się miewa pan Desforge?

Liana skinęła w kierunku łóżka.

— Gdyby fani go teraz zobaczyli...

Sara zbliżyła się do posłania.

— Często bywa w takim stanie?

87

background image

— Zaledwie cztery, pięć razy w tygodniu.

Położyła portfel z krokodylej skóry na szafce przy łóżku.

— Zostawię tutaj. Znalazłam go we Frederiksmut, pewnie

wypadł w czasie walki.

— To na pewno Jacka?

Przytaknęła.

— Zajrzałam do środka. Między innymi znalazłam list ad­

resowany do niego — ruszyła do drzwi, ale zatrzymała się. —

Urządził pan niezłe przedstawienie, Martin. Jest pan pełen nie­

spodzianek. Zastanawiam się nad biegiem zdarzeń, gdyby nie

zainterweniował sierżant.

— Tego nigdy nie dowiemy się, pani Kelso, nieprawdaż?

— Też tak sądzę.

Zamknęła cicho drzwi, a Liana powiedziała:

— Możemy chyba zostawić go w spokoju. Pójdziemy do

mnie? Chciałabym porozmawiać.

Mieszkała obok, czego spodziewałem się, a jednak poczu­

łem ten sam irracjonalny gniew co wcześniej. Było to równie

irytujące, co niewytłumaczalne. Niezwykłe pociągająca, ale na­

leżała przecież do Jacka Desforge'a, choć ten fakt nie sprawiał

mi przyjemności.

Usiadłszy na parapecie, założyła nogę na nogę, odsłaniając

do połowy uda. Poprosiła o papierosa. Trzęsącymi rękami pod­

suwałem zapałkę.

— Co właściwie pani Kelso tutaj robi? — zapytała.

To był równie dobry temat rozmowy jak każdy inny, więc

opowiedziałem. Słuchała uważnie ze zmarszczonym czołem

i nie rozchmurzyła się nawet wtedy, gdy skończyłem.

— Wygląda na to, że Stratton świetnie sobie radzi w nie­

bezpieczeństwie jak na przedstawiciela towarzystwa ubezpie­

czeniowego — skomentowała. — Z drugiej strony, też nieźle

spisałeś się.

— Pewnie wyglądałem niezwykle prymitywnie w porów­

naniu ze Strattonnem.

— Ale zadziałałeś skutecznie — odparła. — Brutalnie i efe-

ktywnie. Takich rzeczy raczej nie uczą w City? Na przykład

sztuczka z butelką niezupełnie zgadzała się z Kodeksem

Queensberry.

88

background image

— Świat, w którym żyłem i nauczyłem się tego, kierował

się jedyną zasadą: „Załatw innego, zanim ciebie załatwi".

— Opowiesz o tym? — zapytała wprost.

— Czemu nie — wzruszyłem ramionami. — To krótka hi­

storia. Mówiłem ci już, że latałem w Siłach Powietrznych Mary­

narki w roku 1951, wówczas trwała wojna.

— Korea?

Przytaknąłem

— Nie zrozum mnie źle. To nie była bitwa o Anglię. Star­

tując z lotniskowca kontrolowaliśmy wybrzeże, a północno-

koreańscy piloci wcale tak nie chcieli tłuc się. Lądowanie na

lotniskowcu to nie lada sztuka, nawet w czasie pokoju zdarza

się, że rozbijają się samoloty. Dodawaliśmy sobie ducha najpro­

stszą metodą.

— Whisky? — wtrąciła.

— Dla mnie rum. Ale byłem wyjątkiem, rzadkim ptasz­

kiem, który nie toleruje mocnych trunków. Wiesz, że alkoholizm

to choroba. Tylko nieliczni zdają sobie z tego sprawę. Bóg jeden

wie, jak przeżyłem do zakończenia służby. Kłopot polegał jed­

nak na tym, że nie potrafiłem tego przerwać.

— I zniszczyłeś małżeństwo?

— Z pewnością nałóg pomógł. Wspominałem ci, że pewne­

go dnia, gdy już ani chwili nie wytrzymywałem w biurze, po

prostu odszedłem.

— I wtedy zrobiłeś kurs na pilota handlowego?

— Dopiero po dziewięciu miesiącach. Właśnie w tym cza­

sie nauczyłem się, do czego służą rozbite butelki, jak skutecznie

przygnieść człowieka butem i ogrzewać się na nabrzeżnej ławce

gazetą Evening Standard, wsuniętą pod koszulę. Zanim wyrwa­

łem się z tego, poznałem wszystkie domy noclegowe w Londy­

nie.

— Co właściwie zdarzyło się?

— Po kolejnej bijatyce w jakiejś melinie wylądowałem

w areszcie, a policja zawiadomiła Amy, która poszukiwała mnie

od miesięcy. Dodam, że już wcześniej przeżywała to dwukrot­

nie. Załatwiła mi klinikę, gdzie eksperymentalnie leczono alko­

holików. Nie wiem, dlaczego uważała, że jest mi coś winna.

Resztę — jak powiadają w powieściach — znasz.

89

background image

Kiwnęła głową.

— Ale przetrwałeś i tylko to się liczy.

— Czasami wątpię.

Wyglądałem przez okno. Potem spojrzałem na powabne

nogi, głęboką szparkę między piersiami w luźnym dekolcie su­

kienki i niespodziewanie dotknąłem jej ramienia. Natychmiast

padła mi w objęcia. Całowałem ją mocno i długo, a gdy wreszcie

wyrwała się, oddychała z trudem.

— A już myślałam, że myliłam się.

To była uwaga całkowicie w jej stylu, mimo to zirytowałem

się i przekornie zapragnąłem ją zranić.

— Jesteś pewna, że Jack nie przywoła cię za chwilę, a może

zechce to robić wieczorem?

Z namysłem cofnęła się o krok, ale nie wybuchła ani nie

uderzyła mnie w twarz. Obyło się bez dramatycznych gestów.

Po prostu spokojnie powiedziała:

— Jak na tak bystrego chłopaka zachowałeś się jak głupiec.

Poczekaj, coś ci pokażę.

Wróciła po chwili z portfelem z krokodylej skóry, znalezio­

nym przez Sarę we Frederiksmut. Wyjęte zeń kopertę i podała mi.

— Przeczytaj.

To był list od Milta Golda, na który czekał Desforge. Treść

kompletnie mnie zaskoczyła. Gold nie tylko opóźniał rozpoczę­

cie zdjęć, ale wręcz zrezygnował z filmu, ponieważ sponsorzy

za żadną cenę nie chcieli Jacka. Przepraszał, ale cała sprawa

wymknęła mu się z rąk. Do tego dorzucił jeszcze wiadomość, że

kalifornijski majątek Jacka zajął komornik do czasu rozprawy

wniesionej przez wierzycieli.

Zastanawiałem się nad tym wszystkim, aż Liana wyrwała mi

list z ręki, starannie złożyła i schowała do koperty.

— Dlaczego nie powiedział mi prawdy? — spytałem.

Wzruszyła ramionami.

— Syndrom pana Micawbera, kochany, czyli rozpaczliwa

nadzieja, że może coś zmieni się.

— A ty wiedziałaś?

— Tak.

— Skoro nic nie mogłaś zyskać, po co przyjechałaś?

90

background image

— Ponieważ chciałam, a on potrzebował przyjaciela, czego

zapewne nigdy nie zrozumiesz — stała tak opierając rękę na

biodrze, filigranowa i bardzo wyzywająca. — Pragnęłam po

prostu uzmysłowić mu, że nie jestem na niczyje zawołanie.

Oczywiście sypiałam z Jackiem, ale tylko dlatego, że miałam na

to ochotę, bez żadnego innego powodu. A teraz łaskawie zjeż­

dżaj do diabła.

Nie dyskutowałem wiedziony intuicją, że każda próba prze­

prosin byłaby najgorszym z możliwych rozwiązań. Posłusznie

zatem wyszedłem.

Arnie siedział już w barze obok Simonsena. Wstał, gdy

zbliżyłem się.

— Właśnie zbierałem się. Gdzie Liana?

— Wpokoju, ale na twoim miejscu nies pieszyłbym się. Jest

wściekła.

— Żyj niebezpiecznie, to moje motto — odparł i wyszedł.

Zamówiłem sok pomidorowy i usiadłem przy Simonsenie.

— Kiedy założy mi pan kajdanki, sierżancie? — zapytałem.

Potraktował to na pół serio.

— Nie sądzę, aby to było konieczne. Jak czuje się pan De-

sforge?

— Odsypia. Nie zdziwiłbym się, gdyby rano niewiele pa­

miętał. A co z Portugalczykami?

— Jeden został w szpitalu ze złamaną ręką. Da Gama z in­

nymi wrócił na szkuner z poleceniem nieopuszczania pokładu

aż do odpłynięcia, co niestety nastąpi dopiero pojutrze. Ale na

tym wybrzeżu jest skończony, już ja tego dopilnuję — łyknął

piwa i sucho dodał: — Z drugiej strony cieszę się, że przyszed­

łem we właściwym momencie. Zabójstwo to zabójstwo, bez

względu na ofiarę.

— Wiem — powiedziałem. — I jestem ci wdzięczny.

Poklepał mnie po ramieniu i wstał.

— Teraz porządnie wyśpij się. Spotkamy się rano na lotnisku.

Po jego wyjściu zastawiałem się jeszcze nad wieloma spra­

wami, ale myśl o Lianie nie dawała mi spokoju, więc po chwili

wstałem i wróciłem na górę. Na korytarzu panował spokój.

91

background image

Byłem już w pobliżu apartamentu zgadując, co też robi Arnie,

gdy usłyszałem jej podniesiony, ostry, wyraźny i bardzo zagnie­

wany głos.

Szybko ruszyłem korytarzem i wtargnąłem do jej pokoju.

Leżała na łóżku, przyciśnięta przez Amiego, który ze śmiechem

przytrzymywał jej ręce. Złapałem go za kołnierz i szarpnąłem

tak mocno, że przeleciał pod przeciwległą ścianę, ledwo zacho­

wując równowagę. Liana usiadła, wygładziła spódnicę, a ja

uśmiechnąłem się łagodnie.

— Coś jeszcze mogę zrobić?

— Tak, wynoś się do cholery i zabierz tego gnojka.

Nieomal rozpłakała się, upokorzona w równej mierze tym,

co się stało, jak i faktem, że to właśnie ja ze wszystkich możli­

wych ludzi znalazłem się przy niej. Uznałem, że czas wycofać

się.

— Idziemy, Arnie.

Patrzył rozwścieczony.

— A więc to tak. Wykonuję pierwszy ruch, a dobry stary

Joe zbiera łupy.

Po tych słowach poczułem się jak pies myśliwski i wybuch­

nąłem śmiechem.

— Nie bądź głupi. Zbieramy się.

Pierwszy raz widziałem go tak rozgniewanego.

— Właśnie zrobiłaś największy błąd w życiu! — krzyknął

do Liany. — Zostawiam ci coś na pamiątkę. Schowaj do pończo­

chy i nie zapomnij Arniego Fassberga.

Rzucił coś trzaskając drzwiami. Tajemniczy przedmiot po­

toczył się pod łóżko i Liana uklękła, żeby go wydobyć. Myślałem,

że wstała z kamykiem w ręku, ale w świetle tajemniczy drobiazg

na moment zapłonął zielonym blaskiem. Rozszerzyła oczy, a ja

szybko wyciągnąłem rękę.

— Daj mi to.

Spojrzałem na kamyk pod światło i poczułem suchość

w gardle. Liana spytała:

— Czy jest cenny?

— Może tysiąc dolarów albo dwa. Dla pewności należałoby

zapytać eksperta.

Warto było zobaczyć jej twarz.

92

background image

— To szmaragd — powiedziałem łagodnie. — Tak wyglą­

dają przed oszlifowaniem.

Sprawiała wrażenie kompletnie oszołomionej.

— Nie wiedziałam, że na Grenlandii są szmaragdy.

— Ani ja. Liano — dodałem.

background image

Rankiem prawie o wpół do siódmej szedłem przez lotnisko

po komunikat meteo. W zasadzie nie potrzebowałem go, gdyż

sam przewidziałem, że zapowiada się ładny dzień, obserwując

poszarpane obłoczki mgły nad spokojną wodą i ostry zarys gór

na tle nieba. Takiego wyczucia nabiera się z doświadczeniem.

A ja uważałem się już za starego Grenlandczyka, co dawało mi

poczucie przynależności do grupy, którego od dawna nie za­

znałem.

Wracałem z wieży na skróty obok dwóch betonowych

hangarów, postawionych przez Amerykanów w czasie wojny.

Przed jednym stał jeep Arniego. Kiedy zbliżyłem się, z samo­

chodu wysiadł główny mechanik Kanadyjczyk Miller i mój

kolega. Chwilę jeszcze rozmawiali, po czym Miller odjechał

jeepem.

Arnie zauważył mnie. Na pierwszy rzut oka domyśliłem się,

że coś nie gra. Jego wygląd, jak to u ekstrawertyków, wyraźnie

zmieniał się pod wpływem niepowodzeń.

— Co się dzieje? — zapytałem.

Bez słowa otworzył drzwi do hangaru. Poszedłem za nim.

Rozbity aermacchi leżał w półcieniu, wsparty na fatalnie uszko­

dzonym podwoziu i jednym skrzydle. Płozy były połamane. Na

miejscu wypadku stała stara trzytono wa ciężarówka marki bed-

ford, należąca do obsługi lotniska. Najwyraźniej walnęła tyłem

w samolot.

— Co się stało? — dociekałem.

94

background image

— Nie mam pojęcia. Rano zastałem ten bajzel. Wiesz, że

w nocy nikogo tu nie ma. Miller przypuszcza, że to sprawka

pijaczków. Wsiedli do ciężarówki dla draki, a skończyło się

kraksą.

— A gruszki rosną na wierzbie — skwitowałem.

Długą chwilę patrzyliśmy na siebie w pełnym napięcia mil­

czeniu. Nagle poczułem, że chce wyrzucić z siebie wszystko,

cokolwiek to było, ale wstrzymał się.

— Miller sprowadzi największy dźwig. Zaraz go podnie­

siemy.

— Co z naprawą?

— Uważa, że poradzą sobie w dwa dni.

— Przez ten czas wiele może się wydarzyć, Arnie.

Roześmiał się.

— O co chodzi, Joe?

— Sam nie wiem — odparłem. — Ale muszę już iść. — Na

moment zatrzymałem się jeszcze. — Jeśli znajdziesz na brzegu

więcej takich kamyków jak ten, który dałeś Hanie wieczorem,

zachowaj dla mnie, dobrze? Pora pomyśleć o zabezpieczeniu na

starość.

Zdawałem sobie sprawę, że taka szermierka słowna pro­

wadzi donikąd, więc zostawiłem go w ciemnym hangarze

i wróciłem na przystań. Uśmiechał się, ale z oczu wyzierał mu

strach.

Simonsen i Vogel wraz z towarzystwem byli już na pasie

startowym. Stratton z policjantem ładowali narty i resztę ekwi­

punku do samolotu.

— Jaka prognoza? — zapytał Simonsen.

— Zapowiada się bezchmurnie przez większość dnia. Wie­

czorem może pojawić się mgła, ale powinniśmy wrócić wcześniej.

Kiwnął głową.

— Zatem ruszajmy. Skontaktowałem się z agentem

w Sandvig. Zanim wylądujemy, przygotuje nam lekkie sanki.

Nagle usłyszeliśmy ryk silnika. Z wielką prędkością jechał

hotelowy land rover. Zahamował ostro tuż przed nami. Pier­

wsza wysiadła Liana. W kożuszku z owczej skóry, narciarskich

95

background image

spodniach i ciemnych okularach wyglądała jak turystyka z Saint

Moritz. Chłopak z obsługi wyładowywał bagaże, a z drugiej

strony samochodu pojawił się Desforge, zadziwiająco świeży,

biorąc pod uwagę wieczorne wydarzenia.

— Dzień dobry — przywitał się wesoło. — O mało nie

spóźniliśmy się.

Simonsen spojrzał na mnie.

— Pan Desforge leci z nami?

— Tylko do Sandvig — wyjaśniłem. — Wybiera się z pan­

ną Eytan na poszukiwanie reniferów.

Simonsen miał wątpliwości.

— Zdaje się, że będzie ciasno.

Mówił po duńsku, ale Desforge chyba domyślił się, o co

chodzi, bo szybko wtrącił:

— Jeśli to panu nie na rękę, to dajmy spokój. Może namówię

Arniego.

— Miałbyś duże trudności — powiedziałem. — aermacchi

uległ drobnemu wpadkowi. W najlepszym wypadku poleci za

trzy dni,

Simonsen zapytał, co się stało, więc wyjaśniłem mu po­

krótce. Vogel i Stratton nie przejawiali specjalnego zaintereso­

wania, lecz Sara słuchała uważnie z wypiekami na twarzy

i z nieprzeniknionym wyrazem ciemnych oczu. Simonsen po­

kiwał ze współczuciem głową, ani przez chwilę nie podejrze­

wając, że może prawda jest zupełnie inna, niż sugerował

Miller.

— Biedny Arnie. I to w szczycie sezonu — zwrócił się do

Jacka. — Jeśli Joe zabierze wszystkich, to oczywiście nie mam

nic przeciwko temu, panie Desforge, natychmiast startujemy.

Czeka nas ciężki dzień, a wolałbym uniknąć noclegu na czapie

lodowej.

— Doskonale. — Desforge zapłacił kierowcy, a Stratton

i Simonsen już ładowali jego bagaże.

Mogłem zamienić kilka słów z Lianą. Zbliżyłem się do niej

i poczęstowałem papierosem. Pochyliła głowę nad zapałką, któ­

rą osłaniałem dłońmi.

96

background image

— Co do wieczoru — powiedziałem cicho — byłbym

wdzięczny, gdybyś nikomu nie wspominała o tym drobnym

prezencie od Arniego.

Patrzyła zza ciemnych szkieł, jakby nieobecna.

— Dobrze, ale spodziewam się, że niebawem wyjaśnisz mi

wszystko — stwierdziła, nie oczekując odpowiedzi. Nawet nie

próbowałem jej udzielić. Zresztą miałem o czym myśleć.

Wspiąłem się do kabiny, by skontrolować bagaże, ale Stratton

najwidoczniej znał się na rzeczy. Wziąwszy pod uwagę ciasnotę,

ułożono je perfekcyjnie.

Jakoś usadziłem wszystkich i ostatni raz sprawdziłem pły­

waki. Potem sprowadziłem samolot na wodę i od razu wystar­

towałem.

Uandvig położone jest w głębi lądu wśród małych wyse­

pek i fiordów, wciśniętych w skaliste wybrzeże. To typowa wio­

ska rybacka, jakich wiele na południowym zachodzie, zbudowa­

na w miejscu dawnej osady normanskiej na wąskiej półce, u stóp

góry z cudownym widokiem na cieśninę. Wylądowaliśmy do­

kładnie po czterdziestu minutach lotu. Osadziłem ottera na

małym skrawku wolnego brzegu.

Przed nami widniało kilkanaście malowniczych domków,

mała kaplica i sklep Towarzystwa Handlowego, w którym sku­

powano od rybaków focze skóry i wątroby rekina, a w zamian

sprzedawano z wąskiego nabrzeża niezbędne produkty. Wię­

kszość mieszkańców już obserwowała z zainteresowaniem De-

sforge'a i Lianę, którzy taszczyli bagaże. Tubylcy wyglądali na

czystej krwi Eskimosów, choć woleli, gdy mówiono o nich Gren-

landczycy. Byli to krępi ludzie z twarzami o mongolskich rysach

i mocno śniadej cerze. Niektórzy nosili ubrania ze sklepu, ale za

to wszyscy mieli buty z foczej skóry.

Pojawił się miejscowy agent, a za nim dwaj mężczyźni z san­

kami, zamówionymi przez Simonsena. Nie mówił po angielsku,

więc zanim załadowano sanki do samolotu, przedstawiłem mu

krótko plany Desforge'a i Liany.

— Wszystko w porządku? — zapytał Jack.

Przytaknąłem.

7 —

Nie dokonamy IM

97

background image

— Poprosiłem, żeby was zawieźli na farmę Olafa Ras-

mussena.

— Mam nadzieję, że staruszek zna angielski?

— Lepiej od ciebie. Możesz na nim polegać.

— A powrót?

Wzruszyłem ramionami.

— Zawsze możesz skontaktować się przez radio z lotni­

skiem we Frederiksborgu. Przylecę po was, kiedy tylko zech­

cesz, oczywiście w miarę wolnego czasu.

Spojrzałem na Lianę. Chciałem pożegnać się z nią i powie­

dzieć coś więcej, ale nie miałem pojęcia, jak to zrobić. Wiedziała

o tym, bo z uśmiechem lekko skinęła głową, co ucieszyło mnie

niezwykle. Wspiąłem się do kabiny i zapuściłem silnik.

Przy niesprzyjającym wietrze startowanie z Sandvig było

dość niebezpieczne, gdyż z drugiej strony fiordu wznosiła się

wysoka skała, opadająca stromo w zieloną taflę wody. Ale dzi­

siaj mieliśmy szczęście. Samolot wzbił się w niebo lekko jak ptak.

Skręciwszy nad łąkami przeleciałem nad wioską, po czym usta­

wiłem kurs i między kamiennymi ścianami fiordu zmierzaliśmy

prosto ku lodowcowi.

Zmarznięta biała lawa, pofałdowana niczym ogromny wa­

chlarz, z krawędzi czapy lodowej opadała w wody fiordu. Zbo­

cza gór porastały niczym kobierzec niskie krzewy Aldera równie

trudne do przebycia jak zasieki z zardzewiałego drutu kolcza­

stego. Wyżej rysowała się wyraźna linia zarośli, a ponad nią

tylko poszarpane wierzchołki ostrych jak brzytwa turni, pokryte

śniegiem i lodem.

Prześliznąwszy się nad grzbietem lodowca, znaleźliśmy

nad morzem lodu, który w tym miejscu podlegał ogromnemu

ciśnieniu. Poszatkowane przybrzeżne góry przechodziły w łań­

cuch potężnych wzniesień z tysiącem szczelin. Teren był tak

trudny, że przy największym wysiłku dziennie pokonywało się

co najwyżej około siedmiu mil. Pomyślałem o ekspedycji

z Oxfordu oraz innych. Przemierzając krok za krokiem to dzikie

pustkowie, wzniosłem dziękczynne modły do braci Wright

98

background image

Do Sule dotarliśmy po czterdziestu minutach. Przy dosko­

nałej widoczności bez śladu mgły obniżyłem lot, obserwując

niebieską wodę. Było sporo drobnego lodu, przypominającego

porozbijane szkło.

— Co o tym sądzisz? — zapytał Simonsen, gdy podciąg­

nąłem samolot do góry.

— Wygląda nieźle, ale przed wylądowaniem odnajdźmy

wrak. Zaoszczędzimy trochę czasu.

Szybko przelecieliśmy dziesięć mil, ale nie trafiliśmy na ślad

herona. Zmniejszyłem gaz i silnik cicho mruczał. Powiedziałem

przez ramię:

— Wrak gdzieś tu jest, więc miejcie oczy otwarte. Ze wska­

zówek Arniego wynika, że leży na dnie jakiejś rozpadliny.

Przechyliwszy samolot, łagodnie schodziłem w dół. W tej

samej chwili Stratton krzyknął podekscytowany:

— Tam! Na lewo! Na lewo!

Skręciłem ostro i opadłem jeszcze niżej. Teraz zobaczyli­

śmy wszyscy. Tkwił w głębokiej szczelinie zgodnie z opisem

Arniego. Srebrnoniebieski kadłub odcinał się wyraźnie na

białym tle.

Ponownie nabrałem wysokości i skierowałem ottera ku Su­

le. Z obawy i podniecenia zaschło mi w gardle, a w żołądku

poczułem lodowaty skurcz.

Vogel pochylił się do przodu.

— Ile czasu potrzeba, żeby tam dotrzeć?

— To zależy od waszych umiejętności jazdy na nartach

— odparłem. — Przy odrobinie szczęścia dwie do trzech go­

dzin.

— A więc, o ile nie wynikną jakieś niespodzianki, powin­

niśmy dojść do wraku i wrócić do Frederiksborga dziś wieczo­

rem.

— Jeśli pogoda dopisze — wtrąciłem. Okrążyłem jezioro

i wylądowałem.

Wszystko szło jak z płatka. Bez problemu osadziłem samo­

lot na wodzie, a na cieniutki lód natknęliśmy się jedynie przy

99

background image

brzegu. Popękał i rozpadł się na kawałeczki, gdy wjeżdżałem

otterem na ląd.

Wyłączyłem silnik. Zapanowała niczym nie zmącona cisza.

Odczuliśmy ją wszyscy. Powiedziałem z uśmiechem:

— Miejmy nadzieję, że następny etap będzie równie łatwy.

Wysiadamy.

Otworzyłem drzwi i wyskoczyłem na brzeg.

background image

Jezioro otaczały mokradła, ale dalej, aż po drgającą w in­

tensywnym świetle linię horyzontu, ciągnęła się przestrzeń po­

kryta lodowymi pagórkami, przypominającymi wydmy.

Jako przewodnik szedłem pierwszy. Na szyi zawiesiłem

kompas na dhigim sznurku. Za mną Simonsen i Vogel ciągnęli

sanki za dwie linki, które dla bezpieczeństwa przyczepili jeszcze

w pasie do specjalnych szelek.

Wyprzedziłem ich znacznie i po półgodzinie zatrzymałem

się, by sprawdzić kierunek. Obejrzałem się. Vogel, zgodnie

z obietnicą, dawał sobie świetnie radę. Natomiast Stratton został

w tyle. W parkach z kapturami i goglach wyglądali jak stare

wygi, podobnie zresztą jak Sara w sardach otulona kocem.

Lawirowałem między lodowymi pagórkami. Zgrzałem się,

nie przyzwyczajony do wysiłku. To była harówka, ale sprawiała

mi radość. Wiatr ucichł, a słońce roztapiało nieznacznie lodową

powierzchnię, lśniącą tysiącem iskierek. Stanąłem na szczycie

pagórka, by ponownie zerknąć na kompas. Dziewiczy, dziki

krajobraz zachwycił mnie.

Lianie powiedziałem, że na Grenlandię przybyłem dla pie­

niędzy, co — jak to w życiu — stanowiło tylko część prawdy.

Może Desforge należał do zbyt wielkich romantyków, ale pa­

trząc na czapę lodową rozumiałem jego opowieść o nieznanym

lądzie. To bodaj ostatnie miejsce na ziemi, gdzie największym

wyzwaniem jest przetrwanie. Przemierzając ten bezkres

Amundsen, Peary i Gino Watkins podjęli je z pełną świadomo-

101

background image

ścią. Dziwne, ale poczułem się jednym z nich, gdy schodziłem

z grani i z nową energią torowałem drogę u stóp wzgórza przez

pole śniegowe. Przecinały je setki wąskich szczelin, więc zawró­

ciłem.

— Jakieś problemy? — spytał Simonsen.

— Nie, jeśli będziemy ostrożni. Kilka rozpadlin i to wszy­

stko. Ale muszę wam pomóc. Popchnę sanki.

— Może powinnam iść? — zaproponowała Sara.

Zaprzeczyłem.

— To nie jest konieczne, zapewniam panią.

Na grani pojawił się Stratton. Zjeżdżając do nas, stracił

równowagę i poturlał się w miękkim puchu. Pomogłem mu

wstać. Wyglądał na zmęczonego.

— W porządku? — zapytałem.

Uśmiechnął się szeroko.

— Trochę brakuje mi wprawy, ale poradzę sobie.

— Trzymajmy się teraz razem — powiedziałem — czekają

nas niespodzianki. Proszę pchać ze mną sanki.

Prawie godzinę forsowaliśmy ten odcinek. Musieliśmy prze­

ciągać sanki nad szerokimi i głębokimi rozpadlinami. Krawędzie

były stosunkowo twarde, ale czasami nawis miękkiego śniegu

dawał złudne wrażenie solidności i tylko dzięki doświadczeniu

oraz instynktowi Simonsena wyszliśmy z tego cało.

Po krótkiej przerwie wyruszyliśmy dalej. Teraz trasa była

łatwiejsza. Posuwaliśmy się rozległym, poszarpanym płasko­

wyżem. Nadałem dobre tempo, ale co dziesięć minut sprawdza­

łem na kompasie pozycję.

W południe zatrzymałem się na szczycie i spojrzałem na

równinę. To, co z samolotu wyglądało jak szczelina, w rzeczy­

wistości okazało się sporym parowem. Zjechałem ze zbocza nie

czekając na innych. Zahamowałem kristianią na krawędzi. Nic

nie widziałem, więc ruszyłem krętym szlakiem.

Jeszcze jeden skręt i w dole dostrzegłem herona w śniegu.

Jedno skrzydło leżało oderwane, a obok widniał kopczyk z ka­

mieni i prosty krzyż z kawałków kadłuba.

Panowały niezwykła cisza i spokój. Wpatrywałem się we

wrak tak zamyślony, że nawet nie usłyszałem, kiedy nadeszli

pozostali.

102

background image

— Dziwne, jak wtopił się w krajobraz — wyszeptał Vogel.

Simonsen pomagał Sarze wstać z sanek, a Stratton został

w tyle. Simonsen przyłączył do nas i gapił się na herona z po­

ważną twarzą. Po chwili milczenia westchnął.

— A teraz przed nami mniej przyjemna część wyprawy.

Schodzimy?

Nie opodal wraku rozbiliśmy mały namiot dla Sary. Na

prymusie mogła zagotować wodę na herbatę. Głównie jednak

chodziło o to, aby nie uczestniczyła w następnym groźnym

etapie wyprawy.

Nagrobek zamarzł, więc specjalnymi stalowymi łopatami

do lodu, które przywieźliśmy ze sobą, rozdzielaliśmy kamienie.

Ja z Simonsenem rozbijaliśmy, a Stratton i Vogel odrzucali oblu­

zowane skałki. Natknąłem się na nogę, a raczej jej szczątki. Na

stopie jeszcze tkwił but, ale przez poszarpaną nogawkę prze­

świecała kość goleniowa. Do tego momentu trochę rozmawiali­

śmy, teraz jedynie zgrzyt łopat zakłócał ciszę.

Odrzuciwszy ostatni kamień, zobaczyliśmy dwa ciała

w płytkim otworze. Wyglądały niezwykle dramatycznie. Brako­

wało tylko towarzyszącej zwykle takiej ceremonii grozy, ziejącej

z otwartego grobu i widoku spowitego całunem ciała w trum­

nie. Z dwojga ludzi zostały szkielety w strzępach ubrań, z zama­

rzniętymi kawałkami mięsa przy kościach.

Chwilę patrzyliśmy na nich, wreszcie Simonsen zwrócił się

do Vogla:

— Fotografia nie na wiele przyda się. Ponoć pani Kelso

przekazała jeszcze inne dowody.

Vogel odpiął suwak parki i wyciągnął kopertę, którą wrę­

czył Simonsenowi.

— To opis uzębienia jej męża.

Simonsen z kartką zszedł do dołu. Sprawdził czaszkę z oby­

dwu stron. Podniósłszy się, skinął ponuro głową.

— To jest Kelso. Proszę sprawdzić.

Podał dokument Voglowi, który przeprowadził niezbędne

badanie. Wstał z szarą i przygnębioną twarzą. Podał mi kartę.

103

background image

— Proszę, panie Martin. Wystarczy zeznanie dwóch nieza­

leżnych świadków.

Przyklęknąwszy dokonałem obdukcji. W niespełna minutę

ustaliłem, że uzębienie całkowicie odpowiadało opisowi. Wsta­

łem i oddałem kartę Voglowi.

— To zamyka sprawę — stwierdził Simonsen.

— Na drugim palcu lewej ręki powinien być złoty sygnet

z napisem „Od kochającej Sary — 22.02.52" — dodał Vogel.

Pierścień rzeczywiście tkwił, ale ciało wokół zlodowaciało.

Bez powodzenia próbowałem go ściągnąć. Simonsen uklęknął

obok, wyciągnął sprężynowy nóż myśliwski i spokojnie odciął

palec. Chwilę oglądał sygnet a potem podał mi. Dedykacja była

wyraźna i dokładnie taka, jak powiedział Hans.

Zapadło krótkie milczenie. Przerwałem je kąśliwą uwagą:

— Przypuszczam, że po prostu miał na sobie pożyczony

płaszcz.

Simonsen spojrzał na mnie ostro.

— O co ci chodzi?

— Sprawdź metkę, na której jest nazwisko Harrison, czyż

nie tak, panie Vogel?

Ten kiwnął spokojnie głową.

— A w kieszeni znaleźliśmy dokument z nazwiskiem Har-

veya Steina.

— Widać lubił zmieniać tożsamość — powiedziałem, ale

Vogel nie poddawał się.

— Tej zagadki już nigdy nie rozwiążemy.

Simonsen wyglądał na zaciekawionego, ale chwilowo dał

spokój.

— Lepiej sprowadźmy panią Kelso.

Nie było to konieczne, bo obserwowała wszystko. Przysło­

niła oczy goglami, więc trudno było coś odczytać z jej twarzy,

jednak bardzo zbladła. Vogel podał jej pierścień. Podniosła go

ostrożnie, żeby przyjrzeć się. Nagle zachwiała się i byłaby upad­

ła, gdyby Hans nie podtrzymał jej.

— Wracaj do namiotu, moja droga — powiedział. — Nic tu

po tobie.

Potrząsnęła głową.

104

background image

— Muszę go zobaczyć — wyrwała się i nachyliła nad brze­

giem jamy.

Zaledwie po dziesięciu sekundach krzyknęła rozpaczliwie

i padła w ramiona Vogla.

Stratton pospieszył z pomocą, a ja obserwowałem ich z po­

dziwem, gdy wracali do namiotu. Naprawdę świetnie to ode­

grała. Na scenie Teatru Narodowego zdobyłaby powszechne

uznanie.

Razem z Simonsenem oglądaliśmy wrak. Sierżant notował

coś i często pytał mnie o zdanie. W urwanym skrzydle zachowa­

ły się oba silniki, od których zaczęliśmy oględziny. Jednak były

zbyt zniszczone, by ustalić przyczynę wypadku. Nic też nie

dowiedzieliśmy się po sprawdzeniu pozostałych silników.

Wnętrze samolotu przedstawiało opłakany widok, tablica przy­

rządów roztrzaskała się na tysiące kawałków.

Wszędzie były zamarznięte strużki krwi. Na prośbę Simon-

sena usiadłem na miejscu pilota, skrywając niepokój, chociaż

żołądek podchodził mi do gardła.

— No więc, co ty na to? — zapytał.

Potrząsnąłem głową.

— Trudno cokolwiek wywnioskować z tej ruiny. Nie są­

dzę, żebyśmy kiedykolwiek dowiedzieli się, co właściwie zaszło.

— Może coś wydedukujesz?

— Bóg jeden wie. Nie zabrakło paliwa, bo samolot wypo­

sażono w dodatkowy zbiornik. Ale zgodnie z wszelkimi reguła­

mi po uderzeniu o ziemię powinien spłonąć jak pochodnia.

— W porządku, więc odpowiedz na pytanie, co oni właści­

wie tutaj robili, skoro planowali lot nad Atlantykiem?

— Może popełnili błąd w pomiarach? To jedyne wiarygod­

ne wyjaśnienie.

Przytaknął i zamknął notatnik.

— Kupuję to. Chodźmy na herbatę. Niech teraz Stratton

pokaże, co potrafi.

Wracał, a ja zostałem jeszcze, aby poprawić sznurowadło

przy lewym bucie. Trwało to nieco dłużej, niż zamierzałem,

zauważyłem bowiem, że ktoś niedawno ulżył tu sobie. Z boku

105

background image

samolotu widniała żółta plama na tyle świeża, że z pewnością

nie zrobił jej nikt z oxfordzkiej ekspedycji. Przykryłem ślad śnie­

giem i poszedłem za Simonsenem.

Vogel i Stratton wyszli nam naprzeciw.

— Znaleźliście coś ciekawego? — zapytał Austriak.

— Uważam, ze każdy powinien samodzielnie sporządzić

raport — odparł Simonsen. — Później je porównamy.

— Oczywiście — zgodził się Hans. — Bierzemy się do pra­

cy ze Strattonem. Im wcześniej skończymy, tym szybciej wystar­

tujemy.

Sara podała mi herbatę w aluminiowym kubku, którą

z przyjemnością wypiłem. Kobieta zbladła i wyglądała na wy­

czerpaną oraz przytłoczoną.

— Dowiem się w końcu czegoś? — zapytała.

Spojrzałem na Simonsena.

— Nie widzę przeszkód — powiedział.

Zrelacjonowałem wszystko włącznie z wnioskami, które

mogły ją zainteresować. Było tego niewiele.

— A więc prawdopodobnie popełnili głupi błąd? — ze

smutkiem potrząsnęła głową. — Jakże często to zdarza się w

życiu.

Simonsen poklepał ją łagodnie po ramieniu z niekłamanym

współczuciem. Wstałem i przypiąłem narty.

— Wybierasz się gdzieś, Joe? — zapytał.

Przytaknąłem.

— Rozejrzę się trochę. To nie potrwa długo.

Niepostrzeżenie zjechałem w pobliże wraku. Vogel i Strat­

ton rozmawiali cicho. Po chwili zniecierpliwiony Austriak pod­

niósł głos.

— Ależ to jest tutaj. Szukaj jeszcze.

Przysunąłem się, tak że widziałem wnętrze kabiny. Oby­

dwaj przykucnęli tuż za siedzeniem pilota. Stratton grzebał w

rozdartym obiciu ściany.

Vogel zauważył mnie. Na moment z twarzy zniknęła mu

maska sympatycznego i łagodnego człowieka, a w oczach poja­

wiła się jakby żądza mordu.

Pomachałem im wesoło:

— Przyjemnej zabawy. Właśnie zamierzam rozejrzeć się.

106

background image

Szybko zjeżdżałem przez parów, aż znalazłem łatwe wejście

na szczyt. Stanąłem na krawędzi i spojrzałem na kompas. Szu­

kałem miejsca, które zauważyłem z samolotu i wiedziałem, że

znajdowało się gdzieś niedaleko.

Kluczyłem między pagórkami. Po kwadransie trafiłem na

dolinę w kształcie spodka, pokrytą dziewiczym śniegiem.

Chociaż niezupełnie. Nieustający wiatr błyskawicznie wy­

gładził śnieg na lodowej czapie, ale poniżej widniały dość

wyraźne ślady po płozach samolotu. Znalazłem je częściowo już

zatarte po drugiej stronie doliny. Tylko ekspert rozpoznać je.

Jednak znacznie ważniejsza była plama oleju, którą przysypa­

łem śniegiem.

Nagle ktoś mnie zawołał. Zobaczyłem Vogla zjeżdżającego

z przeciwległego zbocza. Pospieszyłem do niego, ale radośnie

pokrzykując pognał dalej. Zahamował, wzniecając tuman śnie­

gu dokładnie tam, gdzie znalazłem plamę oleju i ślady po pło­

zach. Przetarł zaprószone śniegiem gogle, rozejrzał się i ruszył

ku mnie.

Miał łagodny wyraz twarzy i wesołe iskierki w oczach, ale

z pewnością wszystko dostrzegł.

— Wspaniale — uśmiechnął się. — Pomyślałem, że lepiej

dołączę do pana. Stratton skończył szybciej, niż oczekiwaliśmy.

— Odkrył coś ciekawego?

— Raczej nie, a pan?

Zapytał uprzejmie, jakby rzeczywiście interesowała go

odpowiedź. Ale trafiła kosa na kamień. Roześmiałem się równie

sympatycznie.

— Obawiam się, że też nic. Szkoda, że nie mogę w niczym

pomóc. Przypuszczam, że ta sprawa drogo pana kosztuje?

Zachichotał.

— Nie ma się czym przejmować. Dostosujemy się do każdej

sytuacji. Na tym właśnie polega ubezpieczeniowy interes.

Odepchnął się, ja zaś obserwowałem, jak sunie lekko po

śniegu — mądre, niebezpieczne zwierzę. Chyba powinienem

bać się, ale było inaczej. Podążyłem za nim dziwnie radosny,

a ręce drżały mi z emocji. Tak samo czułem się przed laty, gdy

oglądałem sobotnie seriale i z niecierpliwością oczekiwałem na

następny odcinek.

107

background image

Około szóstej wieczorem wróciliśmy do jeziora Sule. Trudy

dnia dały się wszystkim we znaki. Powrotna wędrówka prze­

biegła bez zakłóceń i pogoda, o którą takmartwiłem się, dopisała

do końca, śnieżyca byłaby dla nas fatalna.

Szybko wsiedliśmy do samolotu. Nagle zerwał się zimny

wiatr, gdy sprowadzałem ottera do wody. Ruchomy lód wzbu­

rzył jezioro. Simonsen spojrzał przez ramię na horyzont. Kłębią­

ce się na niebie szare chmury przesłaniały słońce.

— Chyba nadchodzi sztorm, Joe. Lepiej startujmy szybko.

Nie trzeba mi było dwa razy powtarzać. Lot na oślep wśród

gór w czasie burzy — nie bawi mnie. Nie jestem aż tak dobrym

pilotem. Ustawiłem się pod wiatr, dodałem gazu i błyskawicz­

nie odpaliłem.

Prawdziwe problemy zaczęły się po czterdziestu minu­

tach na skraju lodowej czapy, gdy lecieliśmy nad górami. Od

morza nadeszła szara ściana deszczu i rzucało samolotem.

Odnalazłem właśnie szczyt fiordu Sandvig, gdy wpadliśmy

we mgłę. Widoczność pogarszała się z minuty na minutę.

— Co robimy? — Simonsen przekrzykiwał warkot silnika.

— Myślę, że przenocujemy w Sandvig — odparłem i obni­

żyłem lot, dopóki cokolwiek widziałem-

background image

Gospodarstwo Olafa Rasmussena, leżące na szczycie zie­

lonego wzgórza powyżej wioski, wyglądało imponująco. Jak

większość domostw w tej części kraju budynek był z drewna,

które zimą utrzymywało ciepło, ale wyróżniał się stylem. Na

froncie był olbrzymi hall z ogromnym kamiennym kominkiem,

wzorowanyna starych budowlach wikingów. Po drugiej stronie

korytarza znajdowała się kuchnią, a na piętrze sześć sypialni

z wyjściem na otoczony balustradą balkon.

Rasmussen przyjął nas, jak zwykle, bardzo gościnnie. Ja

Z Simonsenem zająłem ostatnią sypialnię w hallu. Powiedział

nam, że Desforge i Liana poszli na wzgórze z jednym z pasterzy

jako przewodnikiem.

Właśnie goliłem się przed popękanym lustrem, wiszącym

nad umywalką, a Simonsen leżał na łóżku i czekał na swoją

kolejkę, gdy usłyszeliśmy kroki na schodach. W drzwiach sta­

nął Desforge. Talię owinął pasem z nabojami, a pod pachą trzy­

mał winchestera. Z tą zmierzwioną siwą brodą wyglądał jak

korsykański rozbójnik, który właśnie zszedł z gór, by gwałcić

i rabować, a raczej przypominał jego nieudany wizerunek.

— Hej, Joe, synku, tu jest wspaniale! — krzyknął. — A jak

tam na dachu świata? Czy pani Kelso jest jeszcze wypłacalna?

Kiwnąłem głową.

— Na to wygląda.

— Nie ma wątpliwości. — Simonsen usiadł na skraju łóż­

ka. — Rozpoznaliśmy jej męża. Na palcu miał sygnet z dedyka-

109

background image

cją, której treść podała nam wcześniej, ale najważniejsza była

karta od stomatologa. Ta na pewno nie kłamie. Dzięki takim

dowodom skazano już niejednego mordercę.

— Proszę mi nie tłumaczyć — powiedział Desforge. —

Grałem mnóstwo ról gliniarzy. Odlatujesz rano, prawda? —

zwrócił się do mnie.

— Jeśli pogoda dopisze.

Uśmiechnął się.

— Zapowiada się niezwykły wieczór. Do zobaczenia.

Wytarłem twarz i ubrałem się. O czym właściwie Jack my­

ślał? W jego oczach zauważyłem wzruszenie, jakby naprawdę

ucieszył się na mój widok. W gruncie rzeczy był rozpaczliwie

samotnym człowiekiem, co zawsze wyczuwałem. Z drugiej stro­

ny, jeśli mówił o wieczornej popijawie, to rzeczywiście wylądo­

wał we właściwym miejscu. Ze wszystkich ludzi na ziemi jedy­

nie Olaf Rasmussem mógł zwalić go pod stół.

Z balkonu usłyszałem staruszka ryczącego w kuchni pew­

nie na jakąś Eskimoskę z wioski, którą najął za kucharkę.

Trzasnęły drzwi i pojawił się z butelką w każdej ręce. Stanął

przed kominkiem przy stole.

Niektórzy wyróżniają się już od urodzenia. Zamiast krwi w

żyłach mają ogień, a sens życia upatrują w działaniu. Właśnie do

takich ludzi należał Olaf Rasmussen. Ten Islandczyk duńskiego

pochodzenia po mistrzowsku żeglował i pływał na parowcach.

Trzydzieści lat spędził na morzu. Jako pięćdziesięciolatek prze­

szedł na emeryturę, hodował owce, ale tak naprawdę chciał

wreszcie poświęcić się największej pasji — badaniu historii życia

wikingów,

W świetle płomieni jego wyniosła patriarchalna postać,

z włosami na ramionach i brodą sięgającą piersi, przypominała

jednego z tych wczesnych osadników, może nawet samego

Czerwonego Eryka czy Leifa Szczęściarza.

Od wrócił się i na mój widok krzyknął po duńsku:

— Ta mgła przyszła w samą porę!

Nie mieliśmy okazji porozmawiać wcześniej. Zapalił cygaro

i rozsiadł się na krześle przy ogniu.

— Nie pytam, jak się miewasz, gdyż wyglądasz coraz mło­

dziej. Jak ty to robisz? — dociekałem.

110

background image

— Kobiety, Joe — odpowiedział uroczyście. — Wreszcie

dałem im spokój.

Wydawało się, że mówi serio, więc skinąłem poważnie

głową.

— To tak? Nie odwiedzają cię już Eskimoski z wioski?

— Tylko dwa, trzy razy w tygodniu. Najwyższy czas przy­

stopować.

Ryknął śmiechem i jednym haustem wypił pół szklanki

wódki.

— A co z tobą, Joe? Zmieniłeś się.

— Wydaje ci się.

— Czy to aby nie kobieta?

Zaprzeczyłem, a on westchnął.

— Ciągle sam w łóżku. Błąd, mój chłopcze. Kobietę stwo­

rzono, by dogadzała mężczyźnie. Tak to już dobry Bóg urządził.

Uznałem, że lepiej zmienić temat.

— Co myślisz o Desforge'u?

— Dobre pytanie — nalał sobie kolejną wódkę. — W wieku

dwudziestu lat byłem pierwszym zastępcą kapitana na barce,

płynącej z Hamburga na Złote Wybrzeże. Rozbiliśmy się w Fer­

nando Po na wysokości Żółtego Jacka — patrzył w ogień,

a zmarszczki na twarzy pogłębiły się na skutek wspomnień. —

Ciała walały się wszędzie: w wodach przystani, na ulicach. Ale

najgorszy był widok twarzy konających ludzi. Z ich oczu wyzie­

rała śmierć. Żywe trupy — potrząsnął głową. — Nawet teraz na

samo wspomnienie przechodzą mnie dreszcze.

— Ciekawa historia, ale co to ma wspólnego z Desforgem?

— W jego oczach dostrzegam ten sam wyraz bezsilnej roz­

paczy. Och, nie zawsze. Tylko wtedy, gdy sądzi, że nikt go nie

obserwuje.

Coś w tym było, ale nie mogliśmy dłużej rozmawiać, bo­

wiem na schodach pojawiła się Liana.

— To rasowa kobieta — szepnął Rasmussen, opróżniając

szklankę i ruszył na spotkanie.

— Jak polowanie? — spytał po angielsku.

— Nie powiodło się, ale za to fantastyczny widok wart był

wspinaczki — uśmiechnęła się do mnie. — Cześć, Joe.

Rasmussen spojrzał na nas i niespodziewanie roześmiał się.

111

background image

— No, teraz rozumiem. Dobrze, wręcz świetnie. Bawcie się,

moje dzieci, a ja dopilnuję obiadu,

— Nadzwyczajny człowiek — powiedziała, gdy wyszedł.

Przytaknąłem i podałem jej papierosa. Ubrała się w nor­

weski sweter oraz spodnie narciarskie. Była tak drobna, atra­

kcyjna i — czyż mogłem to ukryć przed sobą? — tak bardzo

pożądałem jej.

Nie wiem, jak wiele odczytała z moich oczu. Poszła na ko­

niec hallu przypatrując się potężnym dębowym belkom, skrzy­

żowanym włóczniom i wypolerowanym tarczom na ścianach.

— To wszystko oryginały?

Kiwnąłem głową.

— Korytarz jest oczywiście repliką, ale zbudowano go na

fundamentach osady wikingów sprzed tysiąca lat.

— Przyznaję, że Rasmussen rzeczywiście wygląda jak

z tamtych czasów.

— Bo tak jest.

Zapanowało długie i raczej kłopotliwe milczenie. Liana była

dziwnie skrępowana.

— Odnaleźliśmy samolot i pana Kelso — wydusiłem z sie­

bie wreszcie. — Identyfikacja wypadła dość wiarygodnie.

— Wiem. Czy wydarzyło się coś jeszcze?

— Vogel i Stratton wyglądali na bardzo rozczarowanych,

a ja znalazłem miejsce, gdzie ktoś niedawno wylądował samo­

lotem z płozami.

Natychmiast zainteresowała się tym.

— Arnie?

— Nie znam innego pilota takiego samolotu na wybrzeżu.

— Więc chcesz powiedzieć, że szmaragd od Arniego po­

chodzi z wraku?

— Coś w tym rodzaju. Oczywiście jest ich więcej.

— Ale skąd dowiedział się o nich?

Sam zastanawiałem się nad tym i przyszło mi na myśl tylko

jedno wyjaśnienie.

— Sara Kelso. Odwiedziła go pierwszego wieczoru po

przyjeździe do Frederiksborga. Głowiłem się wtedy, o co jej

chodziło.

— Bez wiedzy Vogla?

112

background image

— To właśnie stwarza pole do domysłów, prawda?

— I co zamierzasz?

Wzruszyłem ramionami.

— A po cóż wtrącać się? To wszystko jest zbyt skompliko­

wane dla takiego prostego człowieka jak ja.

Zachichotała.

— Och, ależ z ciebie potworny łgarz. Chyba coś z tym zro­

bię.

— Jako Liana Eytan, czy Myra Grossman? — zapytałem

i natychmiast tego pożałowałem.

Spoważniała, a na jej twarzy pojawił się ból.

— Wciąż do tego wracasz?

Patrzyłem na nią pełen wstrętu do siebie, ale było już za

późno na jakiekolwiek słowa. Po schodach schodzili Vogel,

Stratton i Sara, a po chwili z kuchni wrócił Rasmussen. W na­

głym odruchu włączyłem się do ogólnej rozmowy.

Posiłek był smaczny, choć niewyszukany. Zupa z soczewi­

cy, duszony dorsz i pieczeń barania. Potem z kawą i brandy

usiedliśmy przy kominku i gawędziliśmy głównie o Grenlandii

oraz pierwszych osadnikach.

Rasmussen stał tyłem do ognia ze szklaneczką w ręku. Opo­

wiadał piękną i zarazem tragiczną historię o odkryciu przez

Czerwonego Eryka w dziesiątym wieku wielkich wysp za­

mieszkanych przez Islandczyków i Normanów, którzy osiedlali

się na tej ziemi aż do czasu zmiany klimatu, co uczyniło życie

zbyt trudnym. W1410 roku ostatnia łódź odbiła od brzegu.

— I co wtedy stało się z osadnikami, którzy zostali? —

zapytała Sara.

Rasmussen wzruszył ramionami.

— Nikt dokładnie nie wie. Następne trzysta lat to biała

karta historii. W osiemnastym wieku misjonarze spotkali tu

tylko Eskimosów.

— Niewiarygodne.

— Ale prawdziwe.

Zapadło krótkie milczenie, które przerwał Stratton:

— Sądzi pan, że rzeczywiście Normanowie odkryli Ame­

rykę, czy to tylko bajka dla dzieci?

S — Nie dofcmtcamy tol

113

background image

Nie mógł lepiej trafić. Rasmussen natychmiast podchwycił

temat.

— Bez wątpienia. Podania o podróżach Normanów są cał­

kowicie prawdziwe. Wyruszali właśnie z tego fiordu. Pierwszy

był Leif Szczęściarz, syn Czerwonego Eryka — sypał imionami,

aż echo odbijało się w ogromnym hallu, a my słuchaliśmy w

milczeniu. — On właśnie odkrył Vinland — Dobry Vinland,

czyli ziemie wokół przylądka Cod w Massachusetts.

— To tylko hipotezy — odezwał się Vogel. — Czyż nie

zdyskredytowano większości tak zwanych normańskich reli­

któw w Ameryce i Kanadzie?

— Co nie znaczy, że nie kryje się w nich ziarno prawdy —

odparł Rasmussen. — Według podań brat Leifa, Thorvald Eri­

ksson zginął od strzały w walce z Indianami. Duński archeolog

Aage Roussell odkopał w pobliskim Sandnes farmę, należącą do

brata Thorvalda. Między innymi znalazł grot niewątpliwie od

strzały Indian amerykańskich i bryłkę antracytu, takiego jak na

Rhode Island. Na Grenlandii nie ma antracytu.

— Joe powiedział, że poszukuje pan na własną rękę —

wtrącił Desforge. — Znalazł pan coś?

— Bardzo dużo. Zgodnie z przekazami Thorfinn Karlsefne

z żoną Gudrid Sprawiedliwą osiedlili się na krótko w Straumsey

w Ameryce. Niewątpliwie chodzi o wyspę Manhattan. Tam uro­

dził się ich syn Snorre, pierwszy biały człowiek na tej ziemi.

— I pan w to wierzy? — dociekał Vogel.

— Naturalnie. Później osiedlił się w Sandvig. Właśnie ten

hall zbudowałem na ruinach jego domostwa. Kopię tu od lat —

opowiadał z niekłamanym entuzjazmem, którym zaraził wszy­

stkich.

— Moglibyśmy obejrzeć trofea? — zapytał Vogel.

— Oczywiście. — Rasmussen odstawił szklankę, wstał

i poprowadził ich na koniec korytarza.

Już wielokrotnie oglądałem te pieczołowicie przechowy­

wane przedmioty, a chwilowo pragnąłem trochę świeżego

powietrza, więc skryłem się w cieniu i cicho wymknąłem na

zewnątrz.

Dochodziła jedenasta, a o tej porze roku ciemność zapada

dopiero po północy, toteż przez deszcz i mgłę przebijała poświa-

114

background image

ta, co żywo przypominało mi wrzosowiska w Yorkshire o brza­

sku. Gęsty deszcz tłukł o bruk. Schroniłem się w stodole po

drugiej stronie podwórza. Była ogromna,, pełna zapachu świe­

żego siana. Po drabinie wspiąłem się na spory stóg. Przez otwar­

te drzwi, huśtające się na wietrze, napływała przyjemna mża­

wka. Trzydzieści stóp nad ziemią umocowano w belce krążek,

na którym zaczepiono linkę z hakiem — wymarzone miejsce

zabaw dla małego chłopca. Z trudem oparłem się pokusie zje­

chania po linie na dół. Zapaliłem papierosa i zadumany wpatry­

wałem się w deszcz.

Skrzypnęły wrota i Liana zawołała miękko:

— Joe!

Przykucnąłem na krawędzi sąsieka i spojrzałem na nią. Była

ubrana jak przy kolacji, tylko na ramiona narzuciła kożuszek.

Popatrzyła do góry i uśmiechnęła się.

— Znajdzie się jeszcze jedno miejsce?

— Myślę, że tak.

Weszła po drabinie i rozejrzała się.

— Jak tu miło. Dlaczego uciekłeś? Nie interesują cię wyko­

paliska?

— Od dawna wręcz fascynują — odpowiedziałem. —

Ale Olaf i ja jesteśmy starymi przyjaciółmi. Wszystko już wi­

działem. Poza tym zgromadziło się tam zbyt dużo osób, któ­

rych nie lubię.

— Również mnie?

— A jak sądzisz?

Podeszliśmy do otwartych drzwi. Usiadła na skrzynce, a ja

poczęstowałem ją papierosem.

— Często tak zamykasz się w sobie?

— Owszem.

Z uśmiechem potrząsnęła głową.

— Wspomniałeś, że przyjechałeś na Grenlandię dla pienię­

dzy. A tak naprawdę?

Obserwowałem deszcz, usiłując sobie jakoś to uporządko­

wać.

— W City martwiłem się, gdzie zaparkować samochód.

Kiedy wreszcie znalazłem miejsce, obawiałem się, że przekroczę

limit czasu. Tutaj codziennie człowiek zmaga się z dziką przy-

115

background image

rodą, co trzyma ludzi wstałym napięciu. To jedno z niewielu już

miejsc na ziemi, gdzie przeżywa się coś takiego.

— Jak długo jeszcze?

Westchnąłem.

— W tym właśnie cały problem. Islandczycy już organizują

czterodniowe wydeczki do położonego nie opodal Narssarssu-

aq, z niezłym lądowiskiem i przyzwoitym hotelem. Czuję, że to

początek końca. Tak jest zawsze, gdy pojawiają się turyści.

— Co wtedy zrobisz?

— Pojadę dalej.

— Przybierając zupełnie nową osobowość, jak przypusz­

czam?

— Nie rozumiem — zmarszczyłem brwi.

— To terminologia Junga. Twierdził, że wielu ludzi, nie

potrafiąc zmierzyć się z życiem, zmienia tożsamość, jeśli wolisz

takie określenie. W mniejszym lub większym stopniu wszyscy

cierpimy na tę chorobę. Ty kreujesz się na pilota — twardziela,

mocarza o stalowych nerwach, który poradzi sobie w każdej

sytuacji.

— Naprawdę?

— Rasmussen — ciągnęła — widzi siebie jako ostatniego

wikinga. A Jack odrzucił już tyle różnych osobowości, iż stracił

jakikolwiek kontakt z rzeczywistością.

— Skąd, u diabła, wytrzasnęłaś te wszystkie głupoty?

— Rok studiowałam psychologię i socjologię na uniwersy­

tecie.

Zupełnie mnie to zbiło z tropu i patrzyłem na nią zdumiony.

— Dlaczego zrezygnowałaś?

Wzruszyła ramionami.

— Po prostu uznałam, że to nie dla mnie. Ci wszyscy wy­

kładowcy i naukowcy z nosami w książkach żyją chyba w naj­

bardziej zakłamanym świecie.

— Dziwne — potrząsnąłem głową. — Wydawało mi się, że

wreszrie rozumiem dę i nagle objawiasz się całkiem inna.

— Co Jack mówił o mnie?

— O Myrze Grossman — poprawiłem. — Biedna, mała,

kłótliwa Żydówka z East Endu, której ojdec miał pracownię

krawiecką na Mile End Road.

116

background image

— Zapomniał o stu sześćdziesięciu trzech pozostałych —

dodała łagodnie.

Wpatrywałem się w nią bezmyślnie.

— Dlaczego?

— Jack to niezwykle złożona osobowość. Opowiadał jesz­

cze o czymś, co powinnam wiedzieć?

— Nic ważnego, w co uwierzyłbym — zaprzeczyłem.

— Kiepski z ciebie kłamca, Joe — uśmiechnęła się smut­

no. — Alkoholików nie interesuje zbytnio seks. Sądziłam, że o

tym wiesz.

Przytaknąłem.

— Zdaje się, że byłem łatwowierny. Przykro mi. Więc wy­

jaśnij jedno. Dlaczego tu przyjechałaś? Ciągle tego nie pojmuję.

— To proste — odrzekła. — Marzyłam o aktorstwie, a te­

go nie kupi się za żadne pieniądze. Liczy się tylko talent. Jack

wprowadził mnie do filmu. W porządku, nie jestem Sarą

Bernhardt, ale teraz dostanę każdą rolę. To oni przychodzą do

mnie.

— I czujesz się zobowiązana? Sądzisz, że jesteś mu coś

winna?

— Potrzebował pieniędzy na ten nieszczęsny film. Myśla­

łam, że zainteresuję ojca, ale Jack uznał sprawę za załatwioną.

— I ojciec nie zgodził się?

— A kiedy Milt Gold poiriformował mnie, że to już nieaktu-

alne, pomyślałam, że przynajmniej powiem mu o tym osobi­

ście — potrząsnęła głową. — Biedny Jack.

— Nie umiem współczuć człowiekowi, który przepuścił

w życiu kilka milionów dolarów — stwierdziłem.

— A ja tak. Czuję się odpowiedzialna.

— To szaleństwo — odruchowo chwyciłem ją za ramię

i postawiłem na nogi. — Może na początek przestaniesz myśleć

w ten sposób.

Nieoczekiwanie przytuliła się do mnie. Objąłem ją mocno

i całowaliśmy się. Wreszcie złapawszy oddech uśmiechnęła się,

szeroko otwierając oczy.

— Jesteś pewien, że tego właśnie chcesz?

— Od chwili, gdy ujrzałem cię w saloniku na Stelli w tej

śmiesznej złocistej sukience.

117

background image

— Więc wyjaśnijmy sobie pewne sprawy, zanim posunie­

my się dalej — odepchnęła mnie. — Chcesz kochać się ze mną,

czy z dziewczyną w dziwacznej sukience? Bo to jest różnica.

— Potrzebuję co najmniej dziesięciu sekund do namysłu —

odparłem. Drzwi na dole skrzypnęły i dobiegły nas głosy, gdy

ponownie chciałem przytulić ją.

Położyłem palec na ustach i cichutko zbliżyłem się do kra­

wędzi. Na dole stał Desforge przyciskając Sarę Kelso. Po chwili

wziął ją na ręce i zaniósł na siano. Wróciłem do liany.

— Pamiętasz swoje słowa o alkoholizmie i seksie? Właśnie

Jack baraszkuje z Sarą i nie wydaje się, żeby miał jakieś kłopoty.

Powstrzymała śmiech, a ja ująłem ją pod ramię i podprowa­

dziłem do wyciągu przy otwartych drzwiach.

— To jedyne wyjście.

Potrząsnęła głową.

— Nie dla mnie. Nigdy nie byłam akrobatką.

— Co zrobimy? — zapytałem.

Po godzinie zupełnie pociemniało, a Sara i Jack wyszli.

Pomogłem Lianie zejść po drabinie. Na dworze ciągle lało. Chwi­

lę przytulaliśmy się.

— Gotowa? — spytałem.

Skinęła, więc pobiegliśmy przez podwórze. Ze śmiechem

zatrzymaliśmy się na progu domu, a z głębi dobiegł nas głos

Desforge'a:

— To ty, Joe? Zastanawiałem się, gdzie zniknąłeś.

Moment myślałem, że będzie problem. Jednak dodał:

— Słuchaj, mam dosyć tego miejsca. Można zabrać się z to­

bą rano?

— Nie ma sprawy.

— Do zobaczenia przy śniadaniu.

Zamknął cicho drzwi, a ja spojrzałem na Lianę.

— Co o tym myślisz? Pewnie sądzi, że zakochał się?

— On nie wie, co to słowo znaczy.

Ledwo widziałem jej twarz w ciemności. Trzymając ją na

odległość ramienia, spytałem:

— A ty Liano?

118

background image

— Spodobały mi się te pieszczoty na sianie — odparła. —

Lubię cię. To wystarczy na jedną noc. Krok po kroku, Joe Marti­

nie. Pomału.

Nawet nie pocałowała mnie na dobranoc. Po prostu zosta­

wiła, żebym wszystko przemyślał. Słuchałem szumu ulewy,

chłonąłem zapach ziemi i coś we mnie odtajało. Pierwszy raz od

lat chciałem głośno roześmiać się.

background image

O brzasku wylecieliśmy z Sandvig, a o ósmej byliśmy już

we Frederiksborgu. Wysadziwszy pasażerów nadrabiałem stra­

cony czas. Przewiozłem dwóch saperów do Godthaab i udałem

się do Sondre Stromfjord po części dla trawlera dalekomorskie­

go, unieruchomionego w porcie z powodu awarii.

Do Frederiksborga wróciłem o pierwszej. Natychmiast do­

padł mnie Simonsen z błaganiem, żebym go podrzucił do odle­

głej wioski, gdzie kilku Eskimosów rzucało harpunami w siebie,

zamiast w foki. Odstawiłem go tam obiecując, że jutro zjawię się

i odleciałem do Frederiksborga.

Dopiero teraz szukałem Arniego. Poszedłem na pas starto­

wy. Aermacchi wisiał na dwóch dźwigach, a Miller z mechani­

kami pracowali przy podwoziu.

— Gdzie Arnie? — zapytałem.

— Nie widziałem go od wieczora. — Miller uśmiechnął się

i wytarł ręce w zapuszczoną szmatę. — Pewnie spędził dzień

w łóżku z dziewczyną. Szukali go już jacyś faceci tuż po połud­

niu. Niestety, nie mieli szczęścia.

— Kto to był?

— Starszy nazywał się Vogel. Sądząc z akcentu to Nie­

miec.

— Austriak — odparłem. — Ale to bez znaczenia. Jak ro­

bota?

— Świetnie. Jutro samolot będzie gotowy. Powiedz mu,

jeśli zobaczysz się z nim, dobrze?

120

background image

A więc myśliwi trafili już na trop? Szybko wróciłem do

miasta i poszedłem do jego domu, ale na pukanie nikt nie

odpowiadał. Pozostały dwie możliwości. Albo towarzyszył Gu-

drid, albo popijał we Frederiksmut. Knajpę i tak mijałem w dro­

dze do hotelu, postanowiłem zatem wstąpić tam.

To był piekielnie ciężki dzień. Dobrze poczułbym się po

dwóch podwójnych brandy. Zamówiłem jednak kawę i usiad­

łem na stołku przy barze udając, że właśnie w tym celu zjawi­

łem się.

Spytałem barmana o Arniego.

— Widziałem go wczesnym popołudniem około pierwszej.

Jadł lunch, gdy przyszli ci dwaj mężczyźni, którzy byli tu z pa­

nem ostatniej nocy. Przysiedli się do niego. Coś nie grało. Nie

wiem dokładnie, o co chodziło, ale Arnie zaraz zmył się.

— Jakieś problemy?

Wzruszył ramionami.

— Byłem wtedy na zapleczu, ale po sali kręciła się Sigrid.

Zaraz ją zawołam.

Poszedł do kuchni, a dwie minuty później pojawiła się mło­

da, wyzywająca Eskimoska, która podawała nam do stołu owe­

go wieczoru. Zapewne wyrabiała ciasto, bo wycierała ręczni­

kiem mąkę z rąk.

Znała tylko parę podstawowych słów angielskich, rozma­

wialiśmy zatem po duńsku. Kiedy weszli ci dwaj, Arnie właś­

nie posilał się. Mówili po angielsku więc nic nie rozumiała,

ale starszy facet był wściekły, Arnie zaś podśmiewał się z nie­

go. Nie wie dokładnie, co potem stało się. Ale na pewno

szamotali się aż krzesło poszło w ruch, a Arnie wybiegł w po­

śpiechu.

Podziękowałem jej i wróciła do kuchni. Rozmyślałem nad

tym wszystkim. Wreszcie zatelefonowałem do hotelu i poprosi­

łem Gudrid. Odezwała się spłoszona:

— Kto mówi?

— Joe Martin. Szukam Arniego.

Wyraźnie zawahała się.

— Zastrzegł, żebym nikomu nie mówiła, gdzie będzie dzi­

siaj po południu. Potrzebuje ciszy i spokoju.

— To ważne. Naprawdę, Gudrid. Gdzie jest?

121

background image

— No dobrze — zgodziła się. — Popłynął na ryby.

— Na stare miejsce?

— Tak.

— W porządku, jakoś go złapię.

Sprawdziłem godzinę. Wpół do szóstej. Zawsze łowił po

drugiej stronie fiordu. Musiałem zatem wypożyczyć łódkę, co

zresztą nie sprawiało trudności. Pospieszyłem do przystani.

Kiedy odbijałem od brzegu, mgła spowiła niższe partie

fiordu, a mżawka zapowiadała nieprzyjemną noc. Wynająłem

solidny ponton z mocnym silnikiem, płynąłem więc szybko.

Minąłem kolejno cztery majestatyczne góry lodowe, które

niczym okręty bojowe mieniły się całą gamą kolorów od ośle­

piającej bieli przez niebieski, aż do zielonego. Nagle w wodzie

zakodowało się i na powierzchnię wyskoczył wieloryb. Obra­

cając się błysnął jasnym ogonem i brzuchem, i zniknął pod

wodą.

To było piękne i ekscytujące: ten stary wyga, wynurzający

się z morza i deszcz siekący po twarzy. Ale w sumie mało co do

mnie docierało. Musiałem z Arnim wyjaśnić całą sprawę. Dopie­

ro teraz zrozumiałem, jakie to ważne.

Dryfował z wędką na dorsza na starej łodzi wielorybniczej.

Chroniły go nieprzemakalny płaszcz i rybacki kapelusz, osłania­

jący kark. Spod siedzenia wystawała strzelba.

Rzuciłem linę, a gdy przyciągnął mnie, usiadłem obok

niego.

— Trudno cię znaleźć. Właśnie widziałem się z Millerem,

przekazuje ci, że już od jutra możesz latać.

— Świetnie — powiedział wesoło i podał mi termos. —

Poczęstuj się gorącą kawą.

Wrócił do wędkowania zarzucając blaszaną przynętę

w kształcie łyżeczki. Pokiwałem głową

— Jesteś niepoprawny. To zupełnie niepotrzebne. Wystar­

czy goły haczyk. Dorsze żerują przy dnie.

Obojętnym tonem spytałem:

— Arnie, co zrobiłeś ze szmaragdami?

122

background image

— Szmaragdy? — miał twarz niewiniątka. — O czym ty

mówisz, do diaska?

— O kamieniach, które znalazłeś w rozbitym heronie na

lodowej czapie. Przecież opowiedziała ci o nich Sara Kelso.

Zanim zaprzeczysz dodam, że znalazłem ślady samolotu z pło­

zami i plamę oleju w pobliżu wraku.

— Czy jako jedyny na świecie posiadam samolot z płozami?

— Jesteś jedyną osobą tutaj, która daje w prezencie nie

oszlifowane szmaragdy warte czterdzieści tysięcy koron. Bar­

dzo lekkomyślnie wciągnąłeś się w to wszystko.

Twarz mu stężała.

— Nie wtrącaj się w moje sprawy, dobrze, Joe?

Zignorowałem go i mówiłem dalej:

— Kiedy wpadliśmy na Sarę owej nocy przed jej pokojem,

pewnie wyczuła, że podbiła cię z kretesem, że zgłupiałeś komplet­

nie, więc zrobisz dla niej wszystko. Natychmiast postanowiła wy­

korzystać dę przeciwko Voglowi. Mogłeś polecieć tam, wziąć

szmaragdy i wrócić z opowieścią, że nie da się wylądować.

Większość to były tylko moje domysły, oparte na kilku

faktach, ale z jego twarzy wynikało, że trafiłem w dziesiątkę.

Ciągnąłem więc dalej:

— Nawet mnie powstrzymywałeś od lotu. Twierdziłeś, ze

lądowanie na zamarzniętym jeziorze jest niemożliwe. Zapewne

planowaliście ulotnić się razem. Tymczasem wcale nie uległeś jej

czarowi na tyle, jak to sobie wyobrażała. Co więcej, wpadłeś na

lepszy pomysł. Prawdopodobnie opowiedziałeś jej bajkę, że nie

zdołałeś wylądować, co brzmiało wiarygodnie. Ale nie uwierzyła

ci, przedeż palnąłeś, że wylatujesz rankiem tego samego dnia, gdy

my zmierzaliśmy do Sandvig. Udałała się więc na pole startowe

i rozbiła ci dężarówką aermacchi, żebyś nie wystartował.

Dotąd słuchał w milczeniu, wreszde przemówił:

— Catalina przypłynęła z Sondre wczoraj po południu.

Mogłem zabrać się w powrotny rejs, a potem przesiąść na od­

rzutowiec do Kanady lub Europy.

Zaprzeczyłem.

— Ale nie z taką ilością szmaragdów. Za dużo ryzykował­

byś przy odprawie celnej, szczególnie że są warte tego całego

kramu. Nie, ty potrzebujesz samolotu, ponieważ daje ci swobo-

123

background image

dę ruchów. Możesz ukryć kamienie na pokładzie i odlecieć

w dowolnym kierunku. Dlatego zostałeś, zresztą nie miałeś spe­

cjalnych powodów do zmartwień. Sara nie była pewna, że ją

wywiodłeś w pole, a z drugiej strony nic nie mogła powiedzieć

Voglowi. Przy odrobinie szczęścia zniknąłbyś dzisiaj, lecz teraz

już za późno. Żądni twojej krwi siedzą ci na karku, Vogel też

widział ślady, więc wie, że ktoś tam lądował i z pewnością

potrafi dodać dwa do dwóch.

Już nie zaprzeczał.

— Sam sobie poradzę — stwierdził ponuro.

Zaniepokoiłem się jak ojciec upartego dziecka, które nie

słucha rozsądnych rad.

— Arnie, na miłość boską, to zawodowcy. Całe życie roz­

prawiali się z takimi naiwniakami jak ty.

Przypuszczam, że ze strachu i urazy tak gwałtownie zarea­

gował. A może po prostu nigdy mnie nie lubił.

— Do diabła, za kogo się uważasz? Eunuch, który rzyga już

na widok barmana. Myślisz, że potrzebuję twoich rad? Twier­

dzisz, że pomożesz mi? Nawet sobie nie radzisz sam z sobą —

wyciągnął spod siedzenia strzelbę i podniósł do góry. — Niech

przyjdą, bardzo proszę. Niech no tylko pokażą się.

Cała ta scena była śmieszna, nieomal groteskowa, a ja sie­

działem bezradny. Mogłem go wprawdzie wydać przed Simon-

senem, ale on też niewiele zdziałałby bez przekonywających

dowodów, których brakowało. Poza tym wolałem nie angażo­

wać się, bo wyniknęłoby zbyt wiele komplikacji. Może musiał­

bym zeznawać, a to była ostatnia rzecz, jakiej potrzebowałem.

Nagle poczułem szarpnięcie. Ryba połknęła haczyk i po

chwili wyciągnąłem sporego dorsza. Arnie odruchowo przycis­

nął go kolbą.

— Przynajmniej załatwiłem ci kolację — powiedziałem. —

Na twoim miejscu ruszyłbym stąd. Mgła może jeszcze dać się

we znaki, zanim ustąpi.

Nie odpowiedział. Po prostu siedział pobladły, w czarnym

kapeluszu ze strzelbą przy piersi, a w oczach czaił mu się strach.

I tak go zostawiłem, co było najgorszym wyjściem. Wsiadłem do

łódki i szybko zniknąłem w gęstniejącej mgle.

124

background image

Do przystani dobiłem bez problemów, mimo że mgła spo­

wiła wszystko wilgotnym szarym całunem. Zacumowałem pon­

ton i wspiąłem się po schodkach na molo. Szedłem w absolutnej

ciszy, przerwanej tylko donośną syreną płynącego ostrożnie

trawlera.

Otter stał na polu startowym, a ponieważ wcześniej nie

zatankowałem, od razu zabrałem się do roboty. Przynosiłem po

dwa kanistry paliwa i opróżniwszy je, wracałem po nowe. Po

niespełna dwudziestu minutach skończyłem, zlany potem. W

pewnej chwili usłyszałem w pobliżu kroki i z mgły wyłonił się

marynarz, ale zniknął bez słowa. Poczułem się jak ostatnia żywa

istota na wymarłym świecie.

Wylałem benzynę z ostatniego kanistra i na noc przywiąza­

łem samolot do pierścieni w sworzniach. Nagle odwróciłem się.

Nic nie słyszałem, ale miałem wrażenie, że ktoś niewidoczny

czyha na mnie.

Może to głupie i nielogiczne, a jednak przeszedł mnie

dreszcz. Szybko skończyłem pracę. Nie doszedł mnie ża­

den odgłos, ale poczułem z tyłu jakby zawirowanie powie­

trza. Wstawałem, lecz już za późno. Dostałem tuż przy szyi

i padłem bezwładnie na ziemię. Chwilę leżałem z twarzą

na mokrym betonie, po czym omotano mnie w coś mokre­

go, śliskiego i śmierdzącego rybami. A potem nastała już

tylko ciemność.

Czułem, jakbym wynurzał się z głębi. Przez kolejne war­

stwy ciemności wznosiłem się ku światłu, które przywodziło na

myśl brzask prześwitujący wśród skłębionych szarych chmur.

Wreszcie wydostałem się na powierzchnię z szeroko otwartymi

oczami. Bolała mnie głowa i nie pamiętałem nawet, kim jestem

i co tu robię.

Dziwne, ale pozostało mi wspomnienie rybiego odoru, co

było uzasadnione, gdyż leżałem na kupie sieci rybackich.

Wylądowałem w ładowni, prawdopodobnie trawlera, ale

przy tak marnym oświetleniu dostrzegałem tylko zarysy przed­

miotów. Z góry dochodziło głuche dudnienie, jakby ktoś chodził

po pokładzie. Usiadłem z uczuciem, że za moment pęknie mi

125

background image

głowa. Mimo woli zamknąłem oczy i zacisnąłem z bólu zęby.

Odetchnąłem głęboko kilka razy i po chwili poczułem się trochę

lepiej.

Potykając się, ruszyłem w mrok z wyciągniętymi przed sie­

bie rękami, aż znalazłem luk. Przez szczeliny w pokrywie prze­

dzierało słabe światło. Otwór znajdował się wysoko nade mną,

więc mogłem tylko krzyczeć.

Znów usłyszałem kroki na pokładzie. Pokrywa luku unios­

ła się i ktoś spojrzał na mnie z góry. Wyglądał na marynarza

w tej brudnej wełnianej czapce, z pomarszczoną twarzą i długi­

mi wąsami, jakie zwykli nosić rewolwerowcy. Poznałem go od

razu. To jeden z kompanów Da Gamy z knajpy, gdzie doszło

do awantury. Nic nie trzymało się kupy, chyba że to była

prywatna vendetta Da Gamy. Facet nic nie wyjaśnił. Po prostu

zamknął luk i odszedł.

Ująłem głowę w dłonie i głęboko oddychałem. Nagle cie­

mność, ból i odór zgniłej ryby zlały się w jedno i zwymioto­

wałem.

Od razu mi ulżyło. Mój zegarek, ciągle jeszcze na chodzie,

wskazywał siódmą, gdy marynarz się oddalił. Po dobrej godzi­

nie luk otworzono ponownie. Tym razem marynarz pojawił się

z Da Gamą. Ten w kucki obserwował mnie z miną kota bawią­

cego się złapaną myszą. Między zębami ściskał cygaro. Odwró­

cił się, powiedział coś i po chwili spuszczono drabinę. Z wycień­

czenia nawet nie bałem się. Na górze padłem na pokład i za­

chłannie wciągałem wilgotne morskie powietrze.

Da Gama pochylił się nade mną zatroskany.

— Nie wygląda pan za dobrze, Martin. Jak się pan czuje?

— Cholernie źle — odpowiedziałem słabym głosem.

Pokiwał poważnie głową, po czym wyciągnął cygaro i przy­

cisnął mi rozżarzony koniec do policzka. Wrzasnąłem jak zarzy­

nana świnia, przetoczyłem się po pokładzie byle dalej od niego

i z trudem stanąłem. Marynarz ruszył do mnie z nożem, a Da

Gama rechotał.

— Lepiej panu teraz, Martin? To było niezłe, prawda?

Orzeźwiło trochę?

Rozejrzałem się dziko, a tymczasem facet dźgnął mnie

ostrzem w plecy. Da Gama rozkazał coś po portugalsku i po-

126

background image

szedł, a marynarz pchnął mnie za nim. Zeszliśmy po schodkach.

Da Gama otworzył jakąś kabinę i stanął z boku. Odesłał kompa­

na, a mnie wepchnął: do środka z takim impetem, że straciwszy

równowagę runąłem jak długi.

Leżałem chwilę i omal nie straciłem przytomności. Wtem

usłyszałem znajomy głos:

— No i co, chłopie, chyba wpadłeś w tarapaty?

Ralf Stratton rzucił mnie na krzesło. Przejrzawszy wreszcie

na oczy, dostrzegłem po drugiej stronie stołu Vogla.

background image

Przypalony policzek piekł mmnie do żywego, ale ból gło­

wy trochę zelżał przechodząc w tępe pulsowanie. Starałem się

opanować zapewne nerwowe drżenie rąk.

Przynajmniej mój umysł już funkcjonował, choć pierwszy

raz w życiu tak bałem się. Gdyby Desforge odgrywał tę rolę,

scenarzysta z pewnością przewidziałby jakąś dowcipną kwestię

albo scenkę typu: sięgnąć po butelkę koniaku i jedną ze szklanek

na stole z tą zaimprowizowaną brawurą, jaką twardziele zawsze

popisują się w takich sytuacjach.

Ale to byłem ja, Joe Martin, słaby jak nowo narodzone kocię,

ze ściśniętym żołądkiem i przekonany, że tak czy inaczej wylą­

duję w morzu z ciężarkami u nóg. Może wypłynę, a raczej to, co

ze mnie zostanie, na wiosnę, gdy stopnieją lody. Najprawdopo­

dobniej nikt mnie już nigdy nie zobaczy.

A może myślałem zbyt melodramatycznie? Dłonią wytar­

łem pot z twarzy dłonią i powiedziałem chrapliwym głosem:

— Mógłby mi ktoś wyjaśnić, o co właściwie chodzi?

— Nie udawaj głupka — ostro zareagował Vogel. — Do­

skonale wiesz, dlaczego tu wylądowałeś.

Nagle z pokładu rozległy się odgłosy nieoczekiwanej awan­

tury. Gniewne okrzyki, uderzenia i zaciekła pijacka kłótnia. Da

Gama wyszedł bez słowa, a ja odezwałem się do Vogla:

— A ten co ma wspólnego z całą sprawą?

— To tylko wykonawca. Za właściwą cenę pozbędzie się

ciebie bez skrupułów. Wystarczy jedno moje słowo, pamiętaj.

128

background image

Milczenie przedłużało się, czym Vogel wzmocnił efekt słów.

Wreszcie odezwał się:

— Wczoraj szukałem we wraku swojej własności, którą

starannie ukryto. Ale zniknęła. Wiesz, o czym mówię?

— Nie mam najmniejszego pojęcia — zaprzeczyłem.

— Więc dlaczego zakamuflowałeś ślady samolotu na śniegu?

Usiłowałem wymyślić wiarygodną odpowiedź, ale nie uda­

ło mi się.

— Nie powiedziałem ci?

Stratton westchnął.

— Chłopie, ty naprawdę zgłupiałeś.

Zauważyłem, że miał na rękach te czarne rękawiczki, co

wcale nie poprawiło mi samopoczucia, szczególnie gdy stanął

za mną.

— Tylko jeden samolot z płozami lata teraz na wybrzeżu —

odezwał się Vogel. — Sam mnie o tym informowałeś.

Nawet nie próbowałem zaprzeczać.

— Zgadza się.

— A więc Fassberg okłamał nas po powrocie z rozpoznania.

Powiedział przecież, że lądowanie jest wykluczone. Dlaczego?

— Jego spytajcie.

— Próbowałem, ale nie miał ochoty na rozmowę. Wyciąg­

niemy coś od ciebie i zajmiemy się nim znowu — nalawszy sobie

brandy, rozparł się na krześle. — Pytam powtórnie. Dlaczego

ukryłeś fakt, że Fassberg wylądował na miejscu katastrofy?

Postanowiłem trochę zaimprowizować.

— Dobrze, powiem wam. To mój przyjaciel. Nie wiedzia­

łem, co się za tym kryje. Z drugiej strony nie chciałem narobić

mu kłopotów, więc postanowiłem trzymać język za zębami.

— Widziałeś go?

— Jeszcze nie, gdyż cały dzień latałem.

Vogel łyknął brandy, podniósł szklankę do światła i po­

trząsnął głową.

— Nic z tego Martin. Nie wymigasz się — bardzo ostrożnie

postawił szklankę na stole i pochylił się do przodu. — Kła­

miesz. Coś ukrywasz. Wyjaśnić ci, skąd wiem? Patrzyłem ci

w oczy, obserwowałem twoje reakcje, słuchałem tego, co mó­

wisz i nic nie ma sensu. Nic!

129

9 — Nic dokortemny kil

i

background image

Ostatnie słowa wykrzyczał mi w twarz, a Stratton walnął

mnie pięścią w tył głowy, aż wrzasnąłem z bólu, po czym szarp­

nął za włosy i zacisnął gardło.

— Od początku — zarządził Vogel. — Fassberg wylądował

na śniegu i wziął z herona rzecz, po którą ja przyleciałem na

Grenlandię. To zupełnie rozsądne wyjaśnienie, nieprawdaż?

— Skąd niby wiedział, czego szukać? — broniłem się.

Zapewne już wcześniej o tym pomyślał, więc przyglądał mi

się tylko. Tym razem zaległa tak gęsta cisza, że można ją było

krajać. Wreszcie Stratton wycedził przez zęby:

— Chyba ma rację.

— Oczywiście, durniu. — Vogel pochylił się do przodu. —

Ale kto mu powiedział, Martin?

— Na to sam sobie odpowiedz, lecz na pewno jakaś zorien­

towana osoba, prawda? Ktoś z twojego otoczenia — spojrzałem na

Strattona. — A co myślisz o przyjacielu? Jak dawno znacie się?

Stratton znowu strzelił mnie w głowę, że nieomal zemdla­

łem. Poleciałem do przodu, ściskając skronie, by ograniczyć ból,

a Vogel warknął:

— Ocuć go, głupcze. Jeszcze nie skończyłem.

Usłyszałem brzęk karafki, po czym Stratton wlał mi w usta

pół szklanki brandy. Zemdliło mnie i rzygnąłem mu prosto na

szary garnitur. Odepchnął mnie z obrzydzeniem, aż z krzesłem

potoczyłem się pod ścianę. Wstałem w tym samym momencie,

gdy Stratton odpinał marynarkę. Wciągnąłem głęboko powie­

trze, chwyciłem klamkę i wybiegłem z kabiny.

Prawie dopadł mnie na schodkach, ale kopnąwszy do tyłu

trafiłem go w twarz. Otworzyłem drzwi i wypadłem na pokład.

Da Gama mówił coś do dwóch marynarzy. Zanim odwrócił się,

wyskoczyłem za burtę. Szok spowodowany zetknięciem z lodo­

watą wodą był tak potężny, iż chwilę myślałem, że serce prze­

stało mi bić, ale wynurzyłem się. Wytężając wszystkie siły, pły­

nąłem wśród mgły.

Na pewno oczekiwali, że szybko pojawię się na powierzch­

ni. Sądziłem, iż czatowali na mnie przy molo. Ale zaryzykowa­

łem i popłynąłem na przeciwległy brzeg przystani.

130

background image

Zajęło mi to z dziesięć minut. Już myślałem, że nie dam rady,

gdy uderzyłem kolanem o wystającą skałę. Po kilku chwilach

wyczołgałem się z wody i padłem twarzą na kamienisty brzeg.

Skostniałem z zimna, ale wstałem na siłę i jakoś dowlokłem

się do masywnych betonowych bloków po północnej stronie

pola startowego, które stanowiły część systemu ochronnego

przed zimowymi sztormami.

Spojrzałem na zegarek. Dochodziła dziewiąta. Od spotkania

z Arnim minęło około trzech godzin. Z pewnością już wrócił,

może zaraz po mnie, ze względu na pogarszającą się pogodę.

Przebiegłem przez lądowisko, wymachując energicznie rę­

kami, żeby rozruszać się. Nie widziałem nikogo, hangary stały

puste, wsiadłem więc w starego jeepa, którym wszyscy porusza­

li się, w razie potrzeby, po terenie. Bez względu na bieg wyda­

rzeń musiałem przekonać Arniego, z jakimi ludźmi miał do

czynienia. Jechałem do miasta tak szybko, jak pozwalała mgła.

Zaparkowałem przy końcu wąskiej uliczki i ruszyłem do

jego domu. Dodzedłem do schodów przy werandzie, gdy trzas­

nęła boczna furtka i ktoś wybiegł na oślep. Przez moment mig­

nęła mi twarz Gudrid z szeroko otwartymi nie widzącymi ocza­

mi, ale byłyska wicznie zniknęła.

Zastukałem do drzwi frontowych, lecz nikt nie odpowiadał,

choć przez spuszczone zasłony przezierało światło. Zawołałem,

bez rezultatu. Obszedłem więc dom, żeby wejść od kuchni.

Chyba już przekraczając próg wiedziałem, co znajdę. Pano­

wała tam szczególna cisza, jakby cały świat nagle zamarł. Do

tego w powietrzu unosił się ostry zapach prochu.

Jadalnię zdewastowano. Kabel telefonu wyrwany ze ściany,

szuflady wyrzucone na podłogę, poduszki poszarpane, książki

walające po całej podłodze i świeża krew na ścianie podobna do

purpurowej zasłony.

Arnie z rozszarpaną twarzą padł na wznak na przewróconą

kanapę. Jego strzelba, porzucona przez mordercę, leżała na nim.

Dziwne, ale czasami śmierć tak przeraża, że wprawia człowieka

w osłupienie, hamując wszelkie emocje i normalne reakcje. Pa­

trzyłem na niego jakby z nierealnej otchłani, istniejącej tylko

w koszmarnych snach.

131

background image

Gdzieś stuknęła poruszona wiatrem okiennica, co niczym

uderzenie w twarz otrzeźwiło mnie. Wybiegłem, jakby gonili

mnie wszyscy diabli.

Zaparkowałem jeepa na hotelowym podwórzu i wszed­

łem od tyłu do pokoju. Pod oknem siedziała Liana z książką.

Czułem się ciągle jak pijane dziecko we mgle, z której wyłoniła

się jej twarz z zastygłym uśmiechem powitalnym, ustępującym

miejsca zdziwieniu i zatroskaniu.

Nie jestem pewien, co stało się potem. Wiem tylko, że osu­

nąłem się na kolana, ona zaś chwyciła mnie w ramiona. Chyba

jeszcze nigdy w życiu nie ucieszyłem się tak bardzo na widok

drugiego człowieka.

Wziąłem gorący prysznic, przebrałem się i wszystko opo­

wiedziałem. Później oczywiście poszliśmy do pokoju Gudrid.

Był zamknięty, ale pukałem i wołałem ją, aż wreszcie otworzyła

drzwi. W podpuchniętych od płaczu oczach miała przerażenie

i trzęsła się jak w febrze. Spojrzała na nas i odrzuciła kosmyk

włosów z czoła.

— Przepraszam, panie Martin, ale źle się czuję. Zwolniłam

się na resztę nocy.

Wepchnąłem ją do pokoju, a Liana weszła za mną.

— Widziałem cię, Gudrid — powiedziałem.

Wyglądała na szczerze zdziwioną.

— Nie rozumiem.

— Jak wybiegłaś od Arniego Fassberga. Minęłaś mnie.

Właśnie wchodziłem do niego.

Wykrzywiła twarz i z łkaniem rzuciła się na łóżko. Usiadłem

obok i poklepałem ją po ramieniu.

— Nie czas teraz na płacz, Gudrid. Powiadomiłaś policję?

Zwróciła się ku mnie zalana łzami.

— Ja go nie zabiłam, proszę mi wierzyć. Już nie żył, gdy tam

przyszłam.

— Wierzę ci — powiedziałem. — Nie martw się.

132

background image

— Ale pan nie rozumie. Często kłóciliśmy się, wiele osób

o tym wiedziało włącznie z sierżantem Simonsenem.

— On wie również, co jest możliwe. A sama myśl, że dwu­

krotnie z bliska strzeliłaś Amiemu w twarz, jest tak niedorzecz­

na, że z pewnością nie zechce tracić czasu na roztrząsanie takich

głupot — mocno przytrzymałem jej dłonie. — No, a teraz opo­

wiedz wszystko.

— Przed czterdziestu minutami zadzwonił Arnie. Prosił,

żebym mu przyniosła paczkę, którą przechowywałam. Powie­

dział, że muszę to zrobić mimo dyżuru, gdyż to sprawa życia

lub śmierci.

— Wiedziałaś, co było w paczce?

Kiwnęła głową.

— Powiedział, że to próbki rudy świadczące o bogatych

złożach minerałów gdzieś w górach i że dzięki nim wzbogaci

się. Prosił, żebym je schowała w najbezpieczniejszym miejscu,

bo od nich zależy nasza przyszłość.

— Jaka przyszłość?

— Planowaliśmy ślub, panie Martin.

Znów rozpłakała się. Liana usiadła obok i objęła ją ramie­

niem. Podszedłem do okna. Biedna mała dziwka. Tak zakochała

się, że wierzyła we wszystko, nawet w tę historyjkę szytą tak

grubymi nićmi i pełną dziur jak poszarpana sieć.

Kiedy uspokoiła się nieco, kontynuowałem:

— A więc zabrałaś paczkę?

Zaprzeczyła.

— Nie miałam jej. Wiem, że to brzmi głupio, ale śmiertelnie

przeraziłam się, że ją zgubię albo mi ukradną. Ostatnio w poko­

jach personelu zdarzyło się wiele drobnych kradzieży. Z drugiej

strony, Arnie był hazardzistą. Jednego dnia dawał mi pieniądze

na przechowanie, a następnego żądał zwrotu. Pierwszy raz mia­

łam go w ręku i nie chciałam stracić. Wysłałam zatem paczkę na

swoje nazwisko na farmę dziadka w Sandvig. Dziś rankiem

odpłynęła łodzią, dostarczającą co miesiąc zaopatrzenie.

— Jak zareagował na to Arnie?

— To mnie najbardziej zdziwiło. Roześmiał się i nagle tele­

fon zamilkł.

Skinąłem do Liany.

133

background image

— Ktokolwiek z nim był, w tym momencie wyrwał sznur.

— Zmartwiłam się — ciągnęła Gudrid — założyłam więc

płaszcz i wyślizgnęłam się od zaplecza, choć dyżurowałam.

— Już nie żył, kiedy tam dotarłaś?

Spojrzała przed siebie ze strachem i wyszeptała:

— Wydaje mi się, że jeszcze na ulicy słyszałam strzały.

Drzwi frontowe były zamknięte, więc weszłam od tyłu. I wtedy

zobaczyłam krew na ścianie. Dobry Boże — krew.

Załamała się kompletnie. Dana pocieszała ją, ja zaś znów

podszedłem do okna. Po chwili liana dołączyła.

— A więc wszystko na nic.

— Tak. Nie myślę o nim jak o zmarłym. Był taki pełen życia.

Położyła mi rękę na ramieniu.

— Joe, musisz pójść na policję.

— Jeszcze nie — odrzekłem. — Najpierw jeszcze z kimś

porozmawiam.

— Z Sarą Kelso?

— Tak. Ciekawe, jak zareaguje na to wszystko. Zobaczę,

czy jest w pokoju.

— To strata czasu, Joe. O ile wiem, spędza wieczór z Ja­

ckiem.

— No to wstanie z łóżka — odparłem. — A ty lepiej zostań.

— O nie — otworzyła drzwi. — Za skarby świata nie zre­

zygnuję z tego.

Pokój Desforge'a był zamknięty, więc stukałem tak długo,

aż wreszcie usłyszałem ruch. Ukazał się w drzwiach ze zwi­

chrzoną czupryną, zawiązując jeszcze pasek od szlafroka. Nie

wyglądał na zadowolonego.

— Co jest, u diabła? — zapytał.

Wcisnęliśmy się do środka.

— Dawaj ją, Jack—zażądałem.

Patrzył na mnie osłupiały, po czym zatrzasnął drzwi i zawo­

łał porywczo:

— Słuchaj, Joe...

Podszedłem do sypialni i powiedziałem ostro:

134

background image

— Myślę, że zainteresuje panią, iż właśnie ktoś zamordo­

wał Arniego Fassberga.

Zamknąwszy drzwi wróciłem do pozostałych. Liana wyjęła

papierosa z pudełka na stole, a Desforge obserwował mnie z za­

ciśniętymi ustami.

— Nie żartujesz, Joe?

— Zapewniam cię o tym.

Podszedł do barku i automatycznie nalał sobie drinka.

— Twierdzisz, że ona wplątała się w to?

— Zapewne.

Niebawem pojawiła się blada jak śmierć Sara. W widocz­

nym pośpiechu narzuciła rozpinaną dżersejową sukienkę. Na­

wet nie uczesała się.

— Wspomniał pan coś o Arnim Fassbergu, Martin?

— Tak — odparłem. — Nie żyje. Ktoś z bardzo bliska wy­

strzelił mu dwie kule w twarz z jego własnej strzelby.

Zachwiała się. Jack pomógł jej usiąść na krześle.

— Jest pan bardzo miły — powiedziała słabym głosem.

Podałem jej małą brandy.

— Z pewnością milszy niż Vogel i Stratton, gdy dostaną

panią w swoje łapy. Czyż nie próbowała pani wywieść ich w

pole? W samolocie w suficie kabiny ukryto szmaragdy. Namó­

wiła pani Arniego, żeby zabrał je z wraku łgając, że lądowanie

jest niemożliwe.

— Twierdził, że nie wylądował — ściskała szklankę. —

Okłamał mnie.

— Ale nie miała pani pewności, aż wszyscy dotarliśmy do

herona, a przez ten czas Arnie mógł uciec. Więc w nocy poszła

pani na pole startowe i rozwaliła mu ciężarówką aermacchiego.

Kiwnęła lekko głową:

— Dobrze, teraz powiem wam wszystko. Vogel prowadzi

wiele spraw, część legalnie, ale zajmuje się też jakimiś mętnymi

interesami.

— A co z Londynem i Powszechnym Towarzystwem

Ubezpieczeniowym? — dociekałem.

— To oficjalna firma, ponieważ wypłacili mi odszkodowa­

nie po śmierci męża.

135

background image

— A co z pani mężem? Jakim cudem wmieszał się w to

wszystko?

— Jack był pilotem brazylijskich linii. Podjął się tego, by

przeczekać. Liczył na angaż w jednym z poważniejszych towa­

rzystw lotniczych. W barze w Sao Paulo spotkał Marvina Gaun-

ta, który mu powiedział, że właśnie kupił używanego herona od

pewnego bogatego Brazylijczyka, ale nie dostał licencji ekspo­

rtowej. Oferował Jackowi pięć tysięcy dolarów za nielegalny lot

do małej miejscowości w Meksyku. Tam po zmianie numerów

rejestracyjnych planowali lot do Europy via Ameryka i Kanada.

Gaunt powiedział, że ma kupca w Irlandii, który zapłaci mu za

samolot dwa razy więcej.

— I co dalej?

— Pewnego wieczoru pijany Gaunt wygadał się, że w sa­

molocie ukryto nie oszlifowane szmaragdy warte ponad pół

miliona dolarów i że Vogel dorobi się na tym fortuny.

— Wtedy mąż wkroczył do akcji?

Spojrzała na nas z rozpaczą.

— Wiem, że to nie w porządku, ale ostatnio źle nam szło.

Pracowałam w Londynie, teściowa zajmowała się naszymi dwo­

ma chłopcami. Było nam bardzo ciężko.

— I co, Vogel wybulił więcej?

— Musiał. Jack szantażował go, że poleci, gdy wypłacą mi

w Londynie obiecane dwadzieścia pięć tysięcy funtów.

— Twarde warunki.

Wzruszyła lekko ramionami.

— Nie mieli wyboru.

— A pani nie przeszkadzało, że to brudne pieniądze? —

zapytała Liana.

— Bywają gorsze rzeczy niż przemyt — westchnęła. —

A przynajmniej to właśnie wmawiałam sobie. Przecież zrobił to

dla rodziny.

To była przysłowiowa kropla. Miałem dość. Poklepałem ją

z ironią:

— Brawa, kurtyna powoli opada.

— Na miłość boską, Joe, dajże spokój — zirytował się De-

sforge. — Pani Kelso już wystarczy jak na jeden wieczór.

136

background image

— Słusznie — odrzekłem. — Ale coś sobie jeszcze wyjaśni­

my. To nie jest pani Kelso.

Zapadło milczenie niczym po uderzeniu pioruna, gdy ocze­

kuje się kolejnego wyładowania. Jacka zamurowało, a Sara przy­

pominała zaszczute zwierzę, któremu właśnie odcięto ostatnią

drogę ucieczki. Liana pochyliła się do przodu ze zmarszczonym

czołem.

— Do czego właściwie zmierzasz? — zapytała miękko.

— To bardzo proste. Naprawdę — rozpostarłem szeroko

ramiona. — Poznaj Jacka Kelso.

background image

Wszystko zaczęło się od Jeana Latouche'a, francusko-kana-

dyjskiego pilota terenowego, wyróżniającego się muskularnym

torsem, czarną zmierzwioną brodą i najdonośniejszym śmie­

chem, jaki kiedykolwiek słyszałem. Był kimś w rodzaju

przewoźnika z dwudziestego wieku, tyle że zamiast czółna uży­

wał wodnopłata. O ile wiem, odłożył na starość około dwustu

tysięcy dolarów, a jedynie drobną część z tego zarobił do spółki

ze mną w ramach kontraktu na zaopatrywanie szybów nafto­

wych w górnej Nowej Fundlandii.

Owego roku sezon na Grenlandii skończył się dla mnie w

końcu września, więc poleciałem do Kanady, żeby zorientować

się, czy jeszcze zarobię przed zimą. Niestety, szczęście mi nie

dopisało. W sezonie co prawda odłożyłem około dwunastu

tysięcy dolarów, wciąż jednak spłacałem w Towarzystwie Kre­

dytowym Silver Shield w Toronto szesnaście tysięcy pożyczki

na zakup ottera. Wcale nie przyciskali mnie, bo uiściłem już

nawet więcej, niż wynikało z umowy. Ale miałem nadzieję, że

w następnym sezonie wystartuję wreszcie własnym, spłaconym

samolotem i nie udało mi się, więc bytem przygnębiony.

Bez efektu trzy dni kręciłem się wokół Zatoki Goose. Więc

ucieszyłem się, gdy dwaj geolodzy zaproponowali przelot do

miasteczka Carson Meadows, położonego na zachód od jeziora

Michikamau. Zarobiłem na czysto ponad dwieście dolarów.

Popijałem właśnie kawę przy barze w jednym z hoteli, rozmy­

ślając o przyszłości, gdy zjawił się Jean Latouche.

138

background image

Miał już co najmniej pięćdziesiątkę. Ubrany był w oficerki

i obszerny skołtuniony kożuch barani aż do kolan. Rzucił pod

ścianę worek i podszedł do mnie z wyciągniętą dłonią.

— Hej, Joe, jak się masz? Miałeś dobry sezon?

— Mogło być gorzej — odparłem. — Ale też, do diabła,

i lepiej. A co u ciebie?

— Znasz mnie, Joe. Bochen chleba, dzbanek wina. Nie trze­

ba mi wiele.

— Do czorta, akurat — skomentowałem kwaśno. — Do­

kąd wybierasz się zimą? Znów na Bahamy, czy tym razem na

Tahiti?

— Zgorzkniałeś na starość — odrzekł. — Coś nie w po­

rządku?

— Czuję się zmęczony i tyle. Udręczyłem się bezskutecz­

nym poszukiwaniem pracy w tym zapomnianym przez Boga

kraju.

Wypił koniak i poprosił barmana o następny.

— Może szukałeś w złym miejscu.

Spojrzałem na niego z nadzieją.

— Na Boga, Jean, jeśli wiesz o czymś, powiedz mi.

— Nie podniecaj się zbytnio i tak pewnie nie zainteresujesz

się tym. W każdym razie ja zrezygnowałem. Wczoraj w Wielkiej

Zatoce spotkałem faceta — Marvina Gaunta. Ma herona z zapa­

sowymi zbiornikami paliwa. Poszukuje kogoś na wspólny lot do

Irlandii.

— A co z jego pilotem?

— Sam etapami przyleciał z Toronto. Ale nie odważy się

samodzielnie pokonać Atlantyk, to wszystko.

— Za ile?

— Tysiąc dolarów plus bilet powrotny.

— Dlaczego zrezygnowałeś?

— To mi brzydko pachnie — dotknął nosa z mądrą mi­

ną. — Za długo w tym siedzę, Joe.

— Podejrzewasz coś?

— Po prostu wiem — wstał i klepnął mnie w ramię. — To

nie dla ciebie, Joe. No, zbieram się już. W południe lecę na

wybrzeże. Do widzenia.

139

background image

Ale nie zobaczyliśmy się, bo miesiąc później zginął przy

lądowaniu w Gander w gęstej mgle, gdzie widoczność była na

odległość ręki. Ale w barze nie wiedziałem jeszcze o tym, gdy

rozmyślałem ponuro o Marvinie Gauncie i heronie. To dobry

samolot, a do sforsowania wielkiego stawu potrzebne były

dodatkowe zbiorniki paliwa. Skoro jednak już herona wypo­

sażono w nie, reszta to fraszka, a tysiąc dolarów piechotą nie

chodzi.

Zapłaciłem za kawę i udałem się na lotnisko.

Wielką Zatokę zbudowano dla potrzeb miasta i okolicz­

nych kopalni. Przyleciałem w ulewnym deszczu. Zastanawia­

łem się, co Gaunt robił tutaj zamiast, na przykład, w Gander w

Nowej Fundlandii, co nie miało sensu, zwłaszcza że rzeczywi­

ście usilnie poszukiwał pilota.

Na lotnisku były mała wieża kontrolna, kilka hangarów

i trzy pasy startowe. Zezwolono mi na lądowanie. Przycup­

nąłem za pierwszym hangarem. Herona znalazłem dopiero za

hangarami, opuszczonego i tonącego w strugach deszczu. Ob­

szedłem powoli samolot. Zaintrygowany stanąłem. Kanadyj­

ski numer rejestracyjny rozmywał się w ulewie. Potarłem

trochę palcami, by upewnić się, że zamalowano inny numer.

Zaciekawiłem się tym. Chyba jednak Jean nie mylił się w

ocenie Gaunta.

Ten zatrzymał się w jedynym hotelu. W pokoju zastałem

wysokiego, dość przystojnego Anglika mówiącego charaktery­

stycznym układnym głosem wychowanków prywatnych szkół,

co było dość podejrzane. Już po pięciu minutach zorientowałem

się, że należy do ludzi mozolnie wspinających się po szczeblach

kariery i że przebył dość długą drogę.

— Pan Gaunt? — zapytałem, gdy otworzył drzwi. — Podo­

bno szuka pan pilota.

— Zgadza się — odparł. — A gdzie pan to słyszał?

— W barze Carson Meadows — odpowiedziałem.

Cofnął się, więc wszedłem do typowego hotelowego pokoju

z mahoniową szafą, starym łóżkiem i zniszczonym dywanem.

Wyjął z szuflady butelkę whisky, a z umywalki szklankę.

140

background image

— Napije się pan?

Odmówiłem. Nalał sobie i popatrzył pytająco.

— Oczywiście ma pan licencję?

Przytaknąłem i wyjąłem portfel. W Wielkiej Zatoce nikt mnie

nie znał i w tych okolicznościach wolałem, żeby tak zostało.

Przed rokiem leciałem jako drugi pilot z Kanadyjczykiem

Jackiem Kelso. Zatrudniała nas libańska firma przewozowa.

Jak na pilota był stary. Skończył pięćdziesiąt trzy lata i miał

niełatwe życie za sobą. Kiedy więc po kolejnej trzydniowej

pijatyce zmarł na atak serca w Basrze, nikogo to specjalnie nie

zdziwiło.

Towarzyszyłem mu wówczas, więc zebrałem jego rzeczy,

zresztą już zbyteczne, ponieważ wiedzieliśmy, że nie miał

krewnych. Wyrzucając je znalazłem licencję, którą schowałem

zwyczajnie na pamiątkę.

Tę licencję pokazałem Gauntowi. Obejrzał pobieżnie i od­

dał mi.

— Chyba wszystko w porządku, panie Kelso. Heron stoi na

lotnisku. Kupiłem go bardzo tanio w Toronto i przyleciałem tu,

ale nie czuję się na siłach pokonać samodzielnie Atlantyk. W

Irlandii czeka klient, który zapłaci mi podwójnie, jeśli odstawię

samolot do końca tygodnia. Interesuje to pana?

— Za ile?

— Tysiąc i powrotny bilet z Shannon.

— Cztery tysiące — powiedziałem — plus bilet.

Spojrzał zdziwiony, ale nim cokolwiek dodał, odezwałem

się:

— Oczywiście, może pan poczekać jeszcze ze dwa dni na

kogoś innego, choć szczerze wątpię, by ktoś zgłosił się. To zła

pora. A poza tym, jeśli heron jeszcze trochę postoi na deszczu,

numer rejestracyjny rozmyje się całkowicie i wszyscy zoba­

czą, co kryje się pod nim. Ale zapewne panu to nie przeszka­

dza?

Przyjął to jak wyzwanie.

— W porządku, cztery tysiące i bilet powrotny. Myślę, że

dogadamy się.

— Płatne gotówką przed startem — zastrzegłem.

— Zatem kiedy?

141

background image

Zdecydowałem, że odstawię ottera do Goose. W razie braku

innej możliwości, zawsze wrócę samolotem pocztowym.

— Przy pomyślnej prognozie wystartujemy jutro po połud-

niu — powiedziałem. — Zgoda?

— Okay! Zlecę przegląd na rano.

— W porządku.

Udałem się na lotnisko już żałując decyzji, ale było za późno.

Obiecałem, więc polecę. Pieniądze znakomicie rozwiążą moje

problemy finansowe, a wszelkie domysły co do zamierzeń Ga-

unta zepchnąłem w najgłębsze zakamarki umysłu. Nie chciałem

nic wiedzieć. Ten lot traktowałem jako jeszcze jeden czarter,

a przynajmniej to właśnie wmawiałem sobie.

Następnego popołudnia w strugach deszczu przygotowy­

wałem się do startu, ale prognoza dla trasy była niezła. Nie

podlegaliśmy kontroli celnej, gdyż odlatywaliśmy, a na lotni­

skach takich jak Wielka Zatoka procedurę upraszczano do mi­

nimum. Gaunt załatwiał wszelkie formalności, nawet dwaj me­

chanicy, którzy zapuszczali silniki, nie mieli okazji przyjrzeć mi

się.

Zapłacił mi nowymi szeleszczącymi studolarówkami. Wło­

żyłem je do koperty i wysłałem na swoje nazwisko do Zatoki

Goose. Wyglądało na to, że o wszystkim pamiętałem. Wyliczy­

łem, że połowę trasy pokonamy na paliwie z głównych zbiorni­

ków, a następnie włączymy zapasowe.

Sprawdzałem w kabinie pilota przyrządy, gdy wsiadł Ga­

unt. W nowym jednoczęściowym kombinezonie lotniczym wy­

glądał na nadzwyczaj zadowolonego zapinając pasy w fotelu

drugiego pilota.

— Gotów? — spytałem.

— W każdej chwili. Jeszcze tylko jedna sprawa — podał mi

mapę, starannie przypiętą do pokładowego mapnika. — Jak pan

widzi, zmieniłem miejsce lądowania.

Wykreślił kurs na północny zachód od Wielkiej Zatoki, pro­

stą linią przez krańce Grenlandii do Reykjaviku w Islandii.

— Dlaczego? — zapytałem.

Wyjął z kieszeni kopertę i podał mi.

142

background image

— Dokładam jeszcze tysiąc. W porządku?

Wręczył mi równie nowe i atrakcyjne banknoty. Wsunąłem

je do koperty i schowałem do kurtki. W końcu, jakie to miało

znaczenie? Co za różnica Reykjavik, czy Shannon.

Uśmiechnął się zadowolony.

— Nie zawracajmy im głowy informacją o zmianie kursu,

stary. Niech zostanie, że lecimy do Starego Kraju.

— Pan jest szefem — podkołowałem na pas startowy.

Wzbijaliśmy się w deszczu, a niebo zasnuły ołowiane

chmury. Ale nie przejmowałem się tym pamiętając o dobrej

prognozie. Nie korygowałem kursu, aż znaleźliśmy się nad

oceanem. Samolot z łatwością prowadził się. Gdzieś na hory­

zoncie, spoza chmur, przedzierało światło. Rozparłem się wy­

godnie, pewnie trzymając stery i całkowicie oddałem się przy­

jemności lotu.

Dwie godziny później zaczęła się zabawa. Przekazałem

stery Gauntowi, nie dopuszczając go do słowa i poszedłem do

toalety w ogonie samolotu. Tu przeżyłem pierwszy szok. Otwo­

rzywszy drzwi zobaczyłem mężczyznę w kombinezonie mecha­

nika z Wielkiej Zatoki. W innych okolicznościach może ta scenka

rozbawiłaby mnie, ale trudno śmiać się na widok broni, którą

trzymał w ręku.

— Niespodzianka! Właśnie wybierałem się do ciebie —

wycelował w mój żołądek. — Zobaczymy, co powie nam drogi

stary Marvin?

Miał ten sam układny głos wychowanka prywatnej szkoły

jak Gaunt, ale mówił całkiem serio. Potwierdzał to błysk jego

oczu.

— Nie mam pojęcia, o co chodzi — powiedziałem. — Ale

byłbym zobowiązany, gdyby skierował to pan w inną stronę.

Gaunt dokłada wszelkich starań, ale ja jestem pilotem i chyba

nie chcemy wypadku na środku Atlantyku?

— Drogi kolego, jedną ręką poprowadzę to pudło do Chin

i z powrotem.

Miałem podobne uczucie do tego, jakie miewa się w Króle­

wskim Klubie Lotniczym, gdy jakiś nudziarz z półmetrowym

143

background image

wąsem na głębokim oddechu ględzi o lecie 1940 roku, wzgórzu

Biggin i o tym, jak to naprawdę robiło się tuzin lotów spitfirem

w jeden dzień.

Wróciłem do kabiny. Gaunt spojrzał z uśmiechem, który

natychmiast zniknął mu z twarzy.

— Harrison — stwierdził beznamiętnie.

— We własnej osobie, stary — stuknął mnie pistoletem w

ramię. — Bierz stery.

Gaunt pobladł, ale panował nad sytuacją. Nieomal słysza­

łem, jak pracują mu szare komórki, gdy gwałtownie poszukiwał

jakiegoś wyjścia.

— Czy ktoś uprzejmie wyjaśni mi, o co właściwie cho­

dzi? — spytałem.

Harrison potrząsnął głową.

— Nie twoja sprawa, stary. Potrzebuję tylko kilku faktów

i cyfr. Jak długo leci się z Wielkiej Zatoki do Shannon?

Spojrzałem na Gaunta, który przytaknął.

— Naszym celem jest Reykjavik w Islandii — powie­

działem.

— A niech to! — krzyknął. — To ci dopiero zwrot w akcji

niczym w powieści. Ile już przelecieliśmy?

— Szmat drogi.

Uśmiechnął się szeroko.

— Świetnie, Islandia odpowiada mi jak każde inne miej­

sce. — Spojrzał na Gaunta. — Wiesz, Marvin, jesteś naprawdę

głupkiem. Chciałem tylko swojej działki.

— Dobrze, dobrze — podniósł szybko rękę, jakby powstrzy­

mując go. — Zbędna reklama. Podyskutujemy gdzie indziej.

Harrison wycofał się, a Gaunt poszedł za nim. Rozmawiali

dobre pięć minut, ale nie usłyszałem ani słowa, aż dotarły do

mnie ciche strzały. Najpierw dwa, jeden za drugim, a po krótkiej

przerwie kolejne trzy. Teraz dwie kule przebiły drzwi i strzaska­

ły szybę.

Włączyłem automatycznego pilota i szybko odpiąłem pasy.

Wstałem i odwróciłem się, a z otwartych drzwi Gaunt padł

prosto w moje ramiona. Wepchnąłem go na fotel. Próbowałem

rozpiąć mu kombinezon pod szyją, on zaś wczepił się palcami

144

background image

w moją kurtkę. Krew trysnęła mu z ust, opadł na fotel, głowa

poleciała mu na bok, a oczy znieruchomiały.

Harrison leżał martwy w głównej kabinie.

Trafiły go dwie kule. No i ugrzęzłem po uszy w kłopotach,

z dwoma trupami, wplątany w coś znacznie poważniejszego niż

przewidziałem.

Poszedłem do kuchenki, nalałem kawy z termosu i zapali­

łem papierosa. Co teraz zrobić? Mogłem ich wyrzucić z pokładu,

ale musiałem gdzieś wylądować, co oznaczało mnóstwo wyjaś­

nień. Nawet porzucając samolot narażałem się na wiele pytań,

czego za wszelką cenę chciałem uniknąć. Oczywiście idealnym

rozwiązaniem byłoby zatopienie tego przeklętego samolotu

razem z nimi w Atlantyku, ale z kolei mnie to nie odpowiadało.

Mogłem rozegrać wszystko jeszcze inaczej. Po prostu porzucić

herona w dzikim, opuszczonym miejscu, uprzednio wyskoczy­

wszy. Biorąc pod uwagę paliwo w bakach, spłonąłby jak po­

chodnia.,

Niemożliwością wydawało się znalezienie wyludnionego

miejsca, żeby nikt nie zauważył katastrofy, a jednocześnie na

tyle blisko cywilizacji, bym wydostał się pieszo.

Wreszcie przyszło mi do głowy rozwiązanie tak proste, że

nieomal roześmiałem się w głos. Pospieszyłem do kabiny

pilotów, usiadłem w fotelu i spojrzałem na mapę. Od razu

znalazłem zatokę Julianehaab na południowo-zachodnim wy­

brzeżu Grenlandii i małą wioskę rybacką Sandvig. Tam fiord

wchodzi głęboko w ląd, przecinając góry aż po skraj czapy

lodowej.

To najbardziej opuszczone miejsce na całym bożym świecie.

Przez lata wiele samolotów zniknęło tam bez śladu. Heron

będzie po prostu jeszcze jednym, gdy tymczasem oficjalnie uz­

nają, że leży gdzieś na dnie Atlantyku.

Bardzo starannie wyliczyłem odległość od wybrzeża. We­

dług wskaźnika, paliwa w bakach wystarczy na długi lot. Wspa­

niale. Pozostało mi tylko włączyć automatycznego pilota i wy­

skoczyć nie uruchamiając zapasowych zbiorników paliwa. Sa­

molot runąłby na ziemię, eksplodując jak bomba.

Najtrudniejszy był skok, ale to ryzyko wkalkulowałem w

cenę. Zapaliłem papierosa, odwróciłem się i natknąłem na twarz

10 — Nie dokortczony IM

145

background image

Gaunta. Nie należało to do przyjemności. Odepchnąłem go

i przejąłem stery. Teraz musiałem wymyślić wiarygodną histo­

ryjkę dla mojego przyjaciela Olafa Rasmussena, gdy pojawię się

na jego farmie w Sandvig. Ale to nie było zbyt trudne. Frederi-

ksborg i Sandvig łączyło coś w rodzaju drogi. Powiem, że wre­

szcie wybrałem się na polowanie, o którym wspominałem lata­

mi, a ciągłe nie miałem czasu. Dodam jeszcze, że w wypadku

straciłem cały ekwipunek. Szkic całej bajeczki przygotowałem,

jeszcze dopracuję wiarygodne szczegóły.

Leciałem nisko nad wodą, dopiero na widok brzegu pode­

rwałem samolot W głębi lądu, niczym naszyjnik z pereł w

ostrym świetle księżyca lśniła lodowa czapa Grenlandii.

Zatoka Julianehaab, leżąca na wschód od Opuszczonego

Przylądka, tonęła w gęstej jak dym mgle, co oznaczało bezwie­

trzną pogodę. W najgorszym wypadku siła wiatru ograniczała

się do pięciu węzłów. Całkiem nieźle. Dawało mi to szansę na

skok w dolinę u szczytu fiordu. Niezbyt wielką, ale lepsze to niż

dalszy lot.

W kabinie panował ziąb. Strumień nocnego powietrza wpa­

dał przez wybitą szybę, a jarzące się tarcze na tablicy przyrzą­

dów chwilami zlewały się w nieczytelną plamę. Nagle w oddali

spoza mgły białym srebrem zalśniły wody fiordu w intensyw­

nym świetle księżyca. Za nimi, aż po czapę lodową, roztaczał się

przedziwnie poszarpany księżycowy krajobraz z wyraźnie wi­

docznymi załamaniami terenu.

Czas na mnie. Zredukowałem prędkość, włączyłem auto-

pilota i odpiąłem pasy. Odwróciłem się. Ciało Gaunta znów

przesunęło się i wpatrywał się we mnie z lekko rozchylonymi

ustami, jakby chciał coś powiedzieć. W świetle przyrządów

pokładowych jego głowa robiła wrażenie oddzielonej od tu­

łowia.

Ruszyłem w głąb kabiny. Potknąwszy się o ciało Harrisona

przyklęknąłem, aż ręką dotknąłem jego zimnej jak lód twarzy.

Bóg wie, dlaczego w tym momencie naagle ogarnęła mnie panika.

Zatoczyłem się w ciemności, pociągając za dźwignie awaryjnego

zrzutu. Drzwi luku wyjściowego zniknęły w otchłani nocy, a ja

146

background image

bez wahania skoczyłem wpustkę. Poczułem przenikliwe zimno,

a zarazem wolność. Miałem wrażenie, że koziołkuję w zwolnio­

nym tempie. Przez chwilę, jak duch, sunął nade mną samolot.

Szarpnąłem uchwyt linki otwierającej spadochron. Myślałem, że

zaciął się i zaschło mi w gardle. Znowu pociągnąłem z całej siły.

Koziołkowałem na wszystkie strony i nagle usłyszałem ten naj­

bardziej uspokajający dźwięk: szelest spadochronu, który roz­

kwitał jak biały kwiat nad moją głową. Opadałem na wzgórza

u szczytu fiordu.

background image

Deszcz bębnił o szyby. Wyjrzałem w gęstniejący mrok.

— A co stało się po wylądowaniu? — zapytał Desforge.

Odwróciłem się do nich. — Odbyłem dość przyjemną i długą

przechadzkę w świetle księżyca. Olafowi Rasmussenowi wcis­

nąłem bajkę, że polowałem w górach. Dość przekonywająco

opisałem, jak jeep spadł z podmytej drogi razem z całym ekwi­

punkiem, a ja wygramoliłem się jakoś. W tym kraju takie rzeczy

zdarzają się dość często. Uwierzył bez zastrzeżeń. Następnego

dnia złapałem okazję do Frederiksborga. Stamtąd udałem się do

Nowej Fundlandii łodzią Catalina, za pomocą których Wscho-

dnio-Kanadyjskie Linie Lotnicze kontrolują wybrzeże.

Sara siedziała na brzegu łóżka blada, miętosząc w rękach

chusteczkę. Jack uważnie spojrzał na nią.

— A więc nabrałaś mnie, aniołku. Kim naprawdę jesteś?

— Czy to ma teraz jakieś znaczenie? — zapytała.

— Właściwie nie.

Nalał sobie kolejną szklaneczkę, a ja przysunąłem krzesło

do Sary.

— Dowiemy się w końcu prawdy?

— Dobrze — powiedziała cicho.

— Zacznijmy od szmaragdów. Do kogo naprawdę należały?

— Do Międzynarodowego Przedsiębiorstwa Inwestycyj­

nego w Brazylii. Miano je przewieźć do Sao Paulo z głębi kraju.

Gaunt z pomocą miejscowych skradł je, a do Harrisona należała

wywózka.

148

background image

— A za wszystkim krył się Vogel?

— Tak.

— A pani co tu robi?

— Od wielu lat pracuję dla Vogla — wzruszyła ramionami.

— Jak zareagował, gdy samolot zaginał?

— Och, po prostu przyjął ten fakt do wiadomości. Stwier­

dził, że to zawsze może zdarzyć się.

— Nie martwił go ów tajemniczy Kelso?

Zaprzeczyła.

— Niespecjalnie. Harrison często zmieniał tożsamość.

A poza tym nie było miejsca, gdzie ukryliby się przed Voglem.

Z drugiej strony zawsze dostałby odszkodowanie z tytułu ubez­

pieczenia, co było lepsze niż nic.

— To znaczy, że wypłacono pieniądze?

— A dlaczego nie? Formalnie złożono wniosek o odszkodo­

wanie. Zdaje się, że pan ciągle nic nie rozumie. To on właśnie jest

Londyńskim Powszechnym Towarzystwem Ubezpieczeniowym.

Desforge nalał sobie następnego drirfka.

— Joe, z twoich słów wynika, że Gaunt próbował ich wyki­

wać, a Harrison po prostu go na tym przyłapał.

Przytaknąłem i powiedziałem do Sary:

— To świetny pomysł podstawić panią za wdowę Kelso.

Proszę mi powiedzieć, do kogo właściwie należały obdukcja

dentystyczna i sygnet?

— Do Gaunta — odparła.

Spojrzałem na Desforge'a.

— To proste, jeśli nikt nie zakwestionuje przyczyny śmier­

ci, co zresztą jest już niemożliwe.

Potrząsnął głową zdumiony.

— Nie rozumiem jednej rzeczy, co stało się ze szmaragdami?

Opowiedziałem mu o paczce, którą Gudrid wysłała do

Sandvig. Gwizdnął.

— To chyba największa złośliwość losu. Czyż nie pora

włączyć w to Simonsena?

— Teraz jest w odległej wiosce rybackiej — wyjaśniłem. —

Wróci dopiero jutro po południu. Właściwie czeka, aż po niego

przylecę.

— Do tego czasu ulotnisz się.

149

background image

— Tak sądzę.

Wyjrzałem przez okno. Mgła zgęstniała, ale deszcz znacznie

osłabł. Odwróciłem się. Liana miała oczy nienaturalnie wielkie,

a skórę na policzkach mocno napiętą, co postarzało ją.

— Naprawdę to zrobisz? — zapytała. — Znikniesz, zanim

burza przejdzie?

— To jedyne sensowne rozwiązanie — powiedziałem. —

Jeśli zostanę, wszystko może się zdarzyć.

— Gdybyś zachował tajemnicę, czy ktokolwiek wiedziałby,

że Gaunt i Harrison pozabijali się?

— Ona ma rację, Joe. Przecież ciała były w strasznym stanie.

— Więc dlaczego nie przemilczałeś tego, Joe? — docieka­

ła. — Przy odrobinie szczęścia nigdy nie wciągnąłbyś się w to.

Od pewnego czasu sam siebie o to pytałem i nie znalazłem

sensownej odpowiedzi.

— Jeden Bóg wie — stwierdziłem. — Może to jakaś mania

samobójcza lub po prostu nie umiem unikać kłopotów.

— Nie uciekniesz, Joe — uśmiechnęła się. — To wbrew

twojej naturze.

Miała rację. Wiedziałem o tym w chwili, gdy to mówiła.

Minęły bezpowrotnie dni, gdy chowałem głowę w piasek. Roze­

śmiałem się.

— W porządku. Mam wyskoczyć prosto w noc i sam

złapać Vogla ze Strattonem?

Desforge wyjrzał przez okno.

— To raczej bez sensu. Gdzież, u diabła, szwendaliby się w

takiej zupie?

Oczywiście miał rację. Dopóki nie przejaśni się, nie sposób

wydostać się stąd. A na morzu szkuner Da Gamy nie prze­

trwałby nawet pół dnia z korwetą duńskiej floty na ogonie,

pełniącej straż u wybrzeży Godthaab. Nagle zdałem sobie

sprawę, że właściwie już po wszystkim. Vogel i Stratton nie

mieli żadnych szans po zamordowaniu Arniego. Popełnili

największe głupstwo. Zdumiewające, jak na takiego Vogla.

Z drugiej strony człowiek jest tak dobry jak fachowcy, którzy

dla niego pracują.

— Co zamierzasz w sprawie Arniego? — zapytała Liana.

150

background image

— Właściwie niewiele możemy zrobić — wzruszyłem ra­

mionami. — Lepiej zostawmy wszystko. Niech Simonsen jutro

to obejrzy. Myślę, że właśnie tego by chciał.

Rozległo się pukanie do drzwi. Przyszła Gudrid. Twarz

miała opuchniętą od płaczu, ale panowała nad sobą.

— Martin, wyświadczy mi pan przysługę?

— W miarę możliwości.

— Chciałabym wynająć pański samolot. Poleci pan ze mną

do Sandvig rano? Jak najszybciej chcę wydostać się stąd.

— Olaf Simonsen nie będzie zbyt zadowolony, gdy wróci

po południu — zauważyłem.

— Przecież zawsze może przyjechać do Sandvig — złapała

mnie za ramię. — Błagam!

Skinąłem głową.

— Zgoda, Gudrid. Ale pamiętaj, że wszystko zależy od

pogody. Lepiej módl się, żeby mgła ustąpiła.

— Dziękuję — powiedziała z prawdziwą ulgą. Ruszyła do

drzwi Nagle zawahała się i zwolna odwróciła. — Co było w

paczce, Arnie?

— Szmaragdy, Gudrid — odparłem. — Cała fortuna w szma­

ragdach Byłby bogaczem. To wystarczyło, żeby stracić głowę.

— Dlatego zginał?

Przytaknąłem.

— Wie pan, kto go zabił?

— To sprawa policji. Powiedzmy, że podejrzewam. Dlacze­

go pytasz?

— Nieważne — odpowiedziała spokojnie. — I tak już nic

nie przywróci mu życia.

Poczułem dławienie w gardle. Znów miałem chęć na coś

mocniejszego. Sara właśnie wstawała, gdy odwróciłem się.

Oczy miała zapadnięte, twarz ściągniętą i poszarzałą. Pamię­

tałem tę piękną kobietę, którą spotkałem zaledwie przed trze­

ma dniami.

Jakże zmieniła się.

— Jeśli nikt nie ma nic przeciwko temu, położę się — po­

wiedziała.

Desforge spojrzał na mnie zdruzgotany

— Pozwól jej pójść, Joe. W końcu, dokąd ucieknie?

151

background image

To prawda, więc zgodziłem się bez słowa. Zamknęła drzwi.

— I co teraz? — zapytał.

Nagle poczułem okropny głód. Spojrzałem na zegarek. Kil­

ka minut po dziesiątej.

— Czas na spóźnioną kolację. Czy ktoś ma ochotę?

— Świetny pomysł — stwierdził Desforge. — Poczekaj

chwilę, tylko ubiorę się — zniknął w sypialni.

Wyciągnąłem do Liany ręce. Ujęła je po chwili wahania.

— A co to znaczy?

— Chciałem ci tylko podziękować — wyjaśniłem — że

sprowadziłaś mnie na ziemię.

— Ach, to — uśmiechnęła się lekko. — Zastanawiam się,

czy powtórzysz to po wyroku sądu.

— Duńczycy to niezwykle cywilizowany naród — odpar­

łem — mają najlepsze więzienia na świecie, czyżbyś o tym nie

wiedziała?

— Zawsze myślałam, że Szwedzi przodują.

— No, teraz dopiero zmartwiłem się — wziąłem ją w ra­

miona i pocałowałem.

W świetle ostatnich wydarzeń może to zabrzmi makabry­

cznie, ale zjadłem suty posiłek. Co prawda od porannego wylotu

z Sandvig miałem w ustach tylko kanapkę. Desforge dzielnie mi

sekundował, za to Liana poprzestała na kawie i obserwowała, jak

objadamy się.

Posiedzieliśmy jeszcze z godzinę w barze, ja przy kawie

i papierosach, a Jack pochłaniał zwykłą porcję alkoholu. W pew­

nym momencie zwrócił uwagę na coś, co, nie wiem dlaczego,

wcześniej pominęłem: odstawiwszy Gudrid do Sandvig, mogę

wrócić ze szmaragdami. Poza tym właściwie nie omawialiśmy

tego wszystkiego, ale i tak rozmowa nie kleiła się. Często zmie­

nialiśmy temat.

Wpół do dwunastej poszliśmy na górę. Poprosiłem Lianę,

żeby zajrzała do Sary, a ja towarzyszyłem Desforge'owi. Liana

dołączyła do nas po kilku minutach.

— Śpi, co wydaje się najbardziej sensowne. To był długi

i pełen emocji dzień, więc i ja chyba położę się. Do zobaczenia rano.

152

background image

Jack nalewał sobie drinka odwrócony tyłem, więc spojrza­

ła na mnie znacząco, jakby na coś czekała. Objąwszy ją ramie­

niem, odprowadziłem do drzwi i szybko pocałowałem. Wie­

działem, że spodziewała się czegoś więcej, ale nic innego nie

przyszło mi do głowy. Spostrzegłem, że Desforge obserwuje

mnie uważnie.

— Miej się na baczności, Joe, bo połkniesz haczyk.
— Tak myślisz?

— Przerabiałem to wcześniej. Po co tracić czas?

W jego słowach kryła się złośliwość. Tak jakby znienawidził

ją po odmowie finansowania filmu przez jej ojca. A może po

prostu czuł się urażony, że go porzuciła? Stary lew nie rezygnuje

z dawnej własności.

Nie podjąłem tematu, a on nie nalegał i zaproponował par­

tyjkę. Graliśmy w pokera, w oczko, wista, a na koniec w diabo-

liczną gierkę Śliski Sam, której nie ćwiczyłem od czasów służby

w marynarce. Jack wygrał ponad dwieście dolarów i o wpół do

czwartej miałem dość.

Poszedłem do pokoju. Nie czułem się zmęczony. Rzuci­

łem się na łóżko i zapatrzyłem w sufit. Rozmyślałem o ostat­

nich wydarzeniach. Chwilę później w drzwiach pojawił się

Desforge.

— Nie ma jej — stwierdził krótko.

— Sary?

Kiwnął głową.

— Właśnie do niej zajrzałem.

Jego pobudki były oczywiste, ale to mnie teraz nie obcho­

dziło. Wstałem.

— Sprawdziłeś u Liany?

— Odrazu, ale Sara zniknęła. Liana zaraz tu będzie.

Zostawiłem go, poszedłem korytarzem i zapukałem do Gu-

drid. Zdziwiłem się, że ciągle jeszcze jest ubrana.

— A, to pan — wskazała dwie walizki na łóżku. — Nie

mogłam spać, więc pakuję się.

— Chciałbym, żebyś coś dla mnie zrobiła — powiedzia­

łem. — Zdaje się, że pani Kelso zniknęła. Popytaj u nocnej zmia­

ny. Może dowiesz się czegoś, ale dyskretnie.

153

background image

Kiwnęła głową wstrzymując oddech z podniecenia, a ja

udałem się tylnymi schodami na podwórze. Hotel posiadał dwa

land rovery. Stały w garażu po przeciwnej stronie. Jeden chyba

wypożyczono, więc wyjechałem drugim tak szybko, jak pozwa­

lała mgła.

Szosa do przystani była pusta. Zaparkowałem przy fabryce

konserw i resztę drogi do mola pokonałem pieszo. Oczywiście

traciłem tylko czas. Choć wydawało się to nieprawdopodobne

przy tej pogodzie, szkuner Da Gamy rozpłynął się, jakby nigdy

go tu nie było.

Tuż po czwartej wróciłem na hotelowe podwórze. Brzask

przedzierał się przez mgłę, więc dojrzałem zarysy budynków.

W pokoju Desforge'a czekały na mnie Gudrid i Liana, on zaś

spacerował niespokojnie z nieodłączną szklanką w dłoni. Od­

wrócił się gwałtownie.

— Gdzie, u diabła, podziewałeś się?

— Sprawdzałem przy molo, co ze szkunerem Da Gamy.

Odpłynął, zabierając prawdopodobnie wszystkich. Poszaleli

chyba. Tam jest pełno gór lodowych.

— Mylisz się, Joe — wtrącił Desforge. — Lepiej siadaj i po­

słuchaj, co Gudrid nam powie.

— Pytałam recepcjonistkę z nocnej zmiany — zaczęła. —

Okazuje się, że pani Kelso miała telefon około jedenastej. Dziew­

czyna twierdzi, że dzwonił mężczyzna i rozmawiali po angiel­

sku. Potem pani Kelso poprosiła o mapę z drogą z Frederiksbor-

ga do Sandvig.

— Coś jeszcze?

— Tak, portier tuż przed północą wyrzucał właśnie odpad­

ki z kuchni i widział, jak Vogel, Stratton i nieznajomy mężczy­

zna zjawili się na podwórzu z tyłu hotelu. Wzięli jednego land

rovera z garażu, ale nie zwrócił na to uwagi, ponieważ samocho­

dy są do dyspozycji gości hotelowych. Kiedy wracał do kuchni,

od zaplecza wyszła pani Kelso i przyłączyła do nich. Powiedział,

że pan Vogel pocałował ją i wszyscy odjechali.

— Z pewnością to mistrzyni w przechodzeniu z jednej stro-

ny na drugą — powiedziała gorzko Liana.

154

background image

— Nadal myślisz, że odpłynęli szkunerem, Joe? — upew­

niał się Desforge.

— Nie, to zupełnie jasne, co zamierzają — skonstatowa­

łem. — Samochodem w sześć godzin dotrą do Sandvig. Wiem,

bo sam próbowałem. Tak więc, gdy szczęście im dopisze, będą

na miejscu między piątą a wpół do szóstej.

— Czy jest tam telefon? — zapytała ńana.

Gudrid zaprzeczyła.

— W sklepie jest radiotelefon, ale agent mieszka na wzgórzu.

Otwiera dopiero o ósmej. Wtedy można przesłać wiadomość.

— O trzy godziny za późno — zauważył Jack.

Zdumiona Bana zmarszczyła brwi.

— To przecież bez sensu, czyż tego nie widzą? Gdzież,

u licha, pojadą z Sandvig?

Myślałem dokładnie o tym samym i nasuwało się tylko

jedno rozwiązanie.

— Prawdopodobnie umówili się na spotkanie ze szkunerem.

— A jeśli plan nie powiedzie się? — zapytał Desforge. —

Przecież sam powiedziałeś, że tylko szaleńcy płyną w takiej

mgle.

— Nie mają wyboru. Poza tym pozostaje jeszcze lotnisko

w Narssarssuaq, odległe zaledwie dwie godziny motorówką

z Sandvig, a wokół pełno rybaków, którzy za odpowiednią za­

płatą chętnie przewiozą ich. Wówczas polecą przez Islandię do

Europy albo w drugą stronę — do Kanady, czy Stanów.

— To już nic ich nie powstrzyma?

Zaprzeczyłem, ale chwilę potem powiedziałem coś, co na­

wet mnie zaskoczyło.

— Niezupełnie. Przecież mogę wylądować w Sandvig

w ciągu czterdziestu minut na otterze.

— W tej mgle? — Desforge roześmiał się raptownie. — Ko­

go próbujesz nabrać? Nawet nie wystartujesz.

— To nie problem, gorzej z lądowaniem. Może zwróciliście

uwagę, że po jednej stronie fiordu Sandvig wznosi się ściana

skalna.

Jack potrząsnął głową.

— Słuchaj, Joe. Mam licencję, sam polecę. Bóg jeden wie, ile

nalatałem się w filmach, a ten lot wypisz wymaluj przypomina

155

background image

studio, gdzie huczą ogromne wentylatory, a kamery kręcą zza

zasłony dymnej udającej mgłę.

To wystarczyło. Teraz zastanawiam się, czy po prostu zmy­

ślnie nie zagrał, by wciągnąć mnie w coś, czego tak naprawdę

nigdy nie zamierzałem zrobić. Jeśli tak, to odniósł nadzwyczajny

sukces. Nagle niezwykle podekscytowałem się, aż nie mogłem

nad sobą zapanować. Desforge zaś podjudził mnie jeszcze ła­

godnie:

— Nie uda ci się, Joe.

— Pewnie masz rację — odparłem. — Ale wiem jedno, zro­

bię wszystko, żeby powiodło się.

Liana zbladła, oczy jej płonęły, ale zanim cokolwiek powie­

działa, już zmyłem się.

Poszedłem do pokoju i przebrałem się w kombinezon pi­

lota. Zanim przygotowałem się do lotu, mój entuzjazm znacznie

osłabł. Nie zrezygnowałem jednak, jakby nade mną zawisło

jakieś fatum. Udałem się do garażu.

Wrzuciłem bagaż na tylne siedzenie land rovera i oniemia­

łem. Zauważyłem dwie walizki Gudrid, winchester Desforge'a

w zniszczonym pokrowcu i całą trójkę.

— Fatalny dzień — odezwał się swobodnie Jack.

— Cóż za grę wymyśliliście? — zapytałem.

Niby zastanawiał się nad odpowiedzią.

— Powiedzmy, że znudziliśmy się monotonią codziennego

życia.

— Powariowaliście! — krzyknąłem, a Liana po prostu mi­

nęła mnie i wsiadła do samochodu.

Wziąłem ponton z silnikiem. Powierzchnia wody od końca

pasa startowego w głąb fiordu była czysta, co dokładnie spraw­

dziłem. Kiedy wróciłem, Desforge już rozgrzewał motory. Za­

piałem pasy w fotelu pilota i zwróciłem się do dziewczyn.

— Lepiej zamknijcie oczy. Czekają was wrażenia, od któ­

rych włosy stają na głowie.

156

background image

Skromnie powiedziane. Zanurkowanie w tę szarą ścianę

było chyba najbardziej przerażającym doświadczeniem w moim

życiu, ale sunąłem na całość. Poderwałem samolot w pierwszym

dogodnym momencie.

Po dwudziestu sekundach wyłoniliśmy się z mgły i skręci­

liśmy na południe.

Z całą pewnością to był szczególny lot. Mgła pokrywała

szczelnie morze jak gęsty dym zalegający dolinę, a na wschodzie
szczyty przybrzeżnego łańcucha gór przebijały przez nią maje­
statycznie. Niezapomniany widok.

— Nie wygląda zachęcająco, prawda? — zapytał Desforge

ku mojemu zdziwieniu z uśmiechem na twarzy. Oczy mu bły­

szczały.

— Ważne, jak sprawy w Sanvig — odparłem ponuro.

— Martwisz się? — w jego głosie zabrzmiało wyzwanie.

— Dla ścisłości, jestem śmiertelnie przerażony. O ile nad

Sandvig są podobne warunki, lepiej już módlcie się.

Gudrid zbladła i ścisnęła oparcie fotela. Liana podała jej

papierosa i zażartowała:

— On także lubi wyrywać muchom skrzydełka.

— Dziękuję za zaufanie — odparłem i skoncentrowałem

się na locie.

Odczuwałem coś w rodzaju perwersyjnej ulgi, że udało mi sie

przekazać im część mojego lęku. Następne pół godziny tylko

korygowałam w miarę potrzeby kurs, rozważając całą tę historię.

Z punktu widzenia Vogla powodzenie jego planu wynikało

z niezwykłej prostoty, co z drugiej strony było największą słabo­

ścią. Kilka kroków po linie i znajdzie się cały i zdrowy w domu. Na

nieszczęście nie spodziewał się, że żyłem i zdrady Sary Kelso,

Znów wspominałem Arniego i na chwilę ujrzałem go, leżą­

cego za kanapą, a nad nim na ścianie krew. Najgłupsze i najbar­

dziej bezsensowne zdarzenie w tej historii. Biedny Arnie. Co mi

powiedział? Bierz, co nadarzy sie, bo nie wiesz, co czeka cię jutro.

Mimo wszystko coś jednak było w tym.

157

background image

Gwałtownie wróciłem do rzeczywistości, kiedy Desforge

złapał mnie za ramię. W dole zobaczyłem koniec mgły jak nożem

uciął. Wpadliśmy w ulewę, ale morze pod nami było spokojne.

Od tego momentu wszystko toczyło się zupełnie zwyczaj­

nie. Wprawdzie widoczność w deszczu nie była idealna, a na

wzgórzu wokół farmy Rasmussena snuły się resztki mgły, ale

wylądowaliśmy bez żadnych trudności.

Zatoczywszy szerokie koło, wybrałem kierunek równoległy

do wielkiej skały po drugiej stronie fiordu i w odległości dwustu

jardów posadziłem samolot.

background image

Jesteśmy na miejscu — oznajmiłem. Mógłbym przysiąc,

że na twarzy Desforge'a malowało się rozczarowanie, ale uśmie­

chnął się na siłę.

— Fatalny akt trzeci, Joe — stwierdził. — Całkowita klapa.

Spojrzałem na kobiety.

— Jak tam z tyłu? W porządku?

Gudrid znów zaróżowiła się, a Liana odparła:

— Jak nigdy.

Zapalałem papierosa, gdy Jack podniósł rękę.

— Chyba coś usłyszałem.

Otworzyłem okno, przez które wpadał deszcz. Milczeliśmy.

Od czasu do czasu rozlegały się tylko uderzenia fal o pływaki.

Desforge poprosił Lianę o winchester i waśnie ktoś odwiązywał

paski od pokrowca, gdy wychyliłem się na zewnątrz.

Gdzieś z bliska doszło mnie przytłumione pyrkanie przy­

czepnego motorka, po czym ktoś odezwał się po duńsku. Ode­

tchnąłem z ulgą. Z deszczu wyłoniła się łódka, a za sterem sie­

dział agent pocztowy Bergsson. Wyłączył silnik i dryfował tuż

obok naszych pływaków. Uśmiechnął się. Na brodzie lśniły mu

kropelki wilgoci.

— Cześć, Joe, masz szczęście. Pół godziny temu fiord cał­

kowicie pokrywała mgła. Dopiero w deszczu przejaśniło się.

— We Frederiksborgu było znacznie gorzej — powiedzia­

łem.

Gudrid wychyliła się do przodu.

159

background image

— Dzień dobry, panie Bergsson. Jak mój dziadek?

— W porządku, panno Rasmussen. Spotkałem go przed­

wczoraj — wyraźnie zdziwił się jej widokiem, ale zanim coś

dodał, szybko wtrąciłem:

— A potem już go nie widziałeś? Nie nadeszła dla niego

wczoraj po południu przesyłka?

— Nie wiem — odparł. — Łódź spóźniła się z powodu

mgły i dobiła dopiero późną nocą. Nie posortowałem więc po­

czty. Ciągle leży w magazynie w worku.

— Świetnie — powiedziałem. — Na pewno jest tam paczka

Gudrid, zaadresowana na dziadka. Zaoszczędzimy ci kłopotów

z dostarczeniem.

— Ale nie rozumiem — bąknął kompletnie oszołomiony.

— Nie musisz. Po prostu zawróć łódkę, a my popłyniemy

za tobą.

Wzruszył ramionami rezygnując z dalszej dyskusji i zajął

się sterem. Streściłem Desforge'owi i Hanie rozmowę.

— Co wtedy, gdy już dostaniesz te kamyki? — zapytał

Desforge.

— Pożyczymy od Bergssona starego jeepa i pojedziemy na

farmę Rasmussena, żeby go uprzedzić, co szykuje się. Przygotu­

jemy coś w rodzaju komitetu powitalnego dla Vogla i kompa­

nów. W pobliżu farmy Olafa zwykle są pasterze eskimoscy,

którzy ze zdumiewającą szybkością stosują metody swoich

przodków, jeśli ktoś im wejdzie w drogę.

Gudrid potrząsnęła głową.

— Ale mój dziadek jest teraz zupełnie sam, czyżby pan

zapomniał? O tej porze roku pasterze szukają w górach owiec

i przygotowują je do powrotu w dolinę — odwróciła się do Da­

ny. — Za cztery, najwyżej pięć tygodni nastanie zima i zwykle

zaskakuje nas nie przygotowanych.

— W porządku, więc jedziemy i wyciągniemy go z domu,

zanim pojawią się tamci.

Zapuściłem silnik, a Desfórge poklepał kolbę winchestera.

— Z pewnością sprawię im piekielną niespodziankę, ukry­

ty w stodole na górze. Powystrzelam ich jak kaczki, gdy wyjdą

na podwórko.

160

background image

Z papierosem zwisającym z kącika ust, winchesterem na

kolanach i zmierzwionymi włosami na czole, z lekceważącym

błyskiem w oczach wyglądał jak bohater jednego z filmów.

Skwitowałem krótko:

— Nie wygłupiaj się, do cholery, Jack, to nie plan numer 6,

tylko rzeczywistość. Ludzie giną. Nie wstają potem z podłogi

i nie idą na urlop aż do następnego filmu.

Zapłonął gniewem i zacisnął ręce na strzelbie.

— Ja nie grałem w tylnej wieżyczce B29, ty obślizgły bękar­

cie. Trzydzieści jeden lotów, a potem kula w udo, to działo się

naprawdę. Dostałem medale, synku. A tobie coś dali?

Mogłem wyjaśnić, że też odznaczono mnie medalem, ale

chciałem jak najszybciej zapomnieć o tym bezsensownym inte­

resie, więc milczałem. I tak nie zrozumiałby, o co mi chodziło.

Krótki rzut oka na zszokowaną i nie wiadomo dlaczego prze­

straszoną Lianę wystarczył, że wcisnąłem powoli drążek i popły­

nąłem za łódką.

Napięcie między mną i Jackiem przyćmiło nawet podnie­

cenie, gdy Bergsson znalazł paczkę w worku pocztowym i wrę­

czył ją Gurdid. Ta błyskawicznie zdarła papier i odsłoniła kar­

tonowe pudełko, zabezpieczone taśmą samorzylepną.

— Wygląda dokładnie tak, jak dał mi Arnie — oceniła.

Wyjąłem składany nóż i szybko przeciąłem taśmę. W środ­

ku szary płócienny pas na pieniądze miał wypchane wszystkie

przegródki. Zjednej wysypałem na dłoń kilka nie oszlifowanych

klejnotów.

— A więc tak wyglądają? — powiedział Desforge.

Kiwnąłem głową.

Schowałem je na miejsce, zapiąłem pas wokół talii i zwróci­

łem się do Bergssona:

— Możemy jeszcze pożyczyć jeepa?

— Oczywiście — wyczuwał, iż dzieje się coś niezwykłego,

więc dodał niezręcznie: — Słuchaj, jeśli mogę pomóc...

— Nie sądzę.

— Tracimy czas, Joe — ostro wtrącił Jack. — Zbierajmy się

stąd.

11 — Nie dokończony loł

161

background image

Wyszedł, a ja stanąłem w drzwiach z Lianą.

— Na miłość boską, co go ugryzło?

Wyglądała na zmartwioną.

— Nie wiem, czasami staje się właśnie taki nerwowy, irra­

cjonalny, wścieka się bez powodu. Może z braku alkoholu

— Raczej nadmiaru — odparłem kwaśno i wyszedłem.

Desforge tkwił za kierownicą jeepa, strzelba leżała obok.

Patrzył na mnie wojowniczo.

— Jakieś zastrzeżenia?

— Rób, co chcesz.

Usiadłem z tyłu. Liana wahała się chwilę, najwyraźniej tar­

gana sprzecznymi uczuciami, ale Gudrid rozwiązała problem

siadając obok Desforge'a.

— Decyduj się — zirytował się.

W milczeniu przycupnęła obok mnie. Ręce mocno splotła.

Ruszyliśmy.

Deszcz trochę zelżał, a widoczność zwiększyła się, gdy

wspinaliśmy się drogą na wzgórze. Zbocze opadało stromo

w kierunku fiordu, porastały je kępy wierzb i wysokich brzóz.

Po prawej stronie między krytymi mchem skałami płonęły

szkarłatem islandzkie maki. Widniały też alpejskie skalnice,

a nawet jaskry, zupełnie jak w Tyrolu w mglisty deszczowy po­

ranek.

Desforge jechał zdecydowanie za szybko jak na panujące

warunki, ale do diabła, nie zamierzałem zwracać mu uwagi.

Zresztą i tak nie miałem szansy, ponieważ w połowie wzgórza

pojawił się hotelowy land rover. Z przerażającą prędkością

zmierzał wprost na nas.

Na moment jakby wszystko zamarło, kadr zatrzymano ni­

czym w filmie i nagle Desforge skręcił kierownicę i zjechał na

lewą stronę drogi w chwili, gdy land rover ostro hamował.

Cudem minęliśmy go, a tylne koło zawirowało w powietrzu.

Jeep przechyli się na bok. Zasłoniwszy głowę rękami,

z krzykiem runąłem na zabłoconą drogę, po czym sturlałem się

po zboczu.

162

background image

Kiedy stanąłem, jeep rycząc jak zraniony lew wjechał na

drogę rozpryskując błoto i Jack zahamował. Land rover już za­

wracał. Stratton z automatem w ręku trzymał się okna. Strzelił

na chybił trafił, a ja wrzasnąłem:

— Na miłość boską, ruszaj! Zabierz kobiety. Jedźcie na

farmę.

Desforge miał na tyle zdrowego rozsądku, że nie dyskuto­

wał i jeep zniknął w deszczu, gdy land rover zarył nie opodal

mnie. Stratton krzyknął coś, ale nie zrozumiałem, po czym wy­

skoczył na pobocze, rozrzucając wokół kamyki. Miał automat.

Land rover ścigał ich. Ja co sił w nogach przeciskałem się między

olszynami z pochyloną głową. Padły dwa strzały.

Gałęzie biły mnie po twarzy, gdy przedzierałem się przez

lasek brzozowy. Nagle potknąłem się i upadłem. Odwróciłem

się na plecy i poleciałem w dół w lawinie usuwających się kamy­

ków. Ten trwający wieczność i zapierający dech w piersiach

zjazd skończył się tuż nad brzegiem fiordu.

Zataczając się pobiegłem po kamienistym wybrzeżu prosto

w zbawcze skały.

Chwilę leżałem tam. Znów poczułem się dwunastoletnim

chłopcem wtulającym twarz w kamyki pewnego poranka na

szkockim wybrzeżu. Były takie same jak na plażach na całym

świecie. Typowy chalcedon, onyks i agat. Wpiłem w nie palce

i ledwie oddychałem, nasłuchując kroków, ale nic się nie działo.

Słyszałem tylko świst wiatru w górach, niosącego deszcz, i spo­

kojny chlupot wody w morzu.

Po pięciu minutach doszedłem wybrzeżem dokładnie po­

niżej farmy, o ile dobrze oceniłem. Byłem raczej pewny swego,

ponieważ tutaj wystawała ze wzgórza potężna granitowa skała.

Wspiąłem się obok, co zabrało mi znacznie mniej czasu niż

przedzieranie się przez zarośla. Na górze ciągle zalegała mgła,

ale już rzadsza wiła się wokół w dziwacznych złowrogich

kształtach.

Serce biło mi jak młot, w ustach czułem krew, gdy wreszcie

przysiadłem na skalnej półce na szczycie. Turnię zamykały wie­

rzbowe zarośla, a dalej wzgórze przechodziło w łąkę.

163

background image

Odetchnąłem głęboko i ruszyłem przed siebie. W tej samej

chwili zza głazu na skraju turni wyszedł Stratton i powiedział

spokojnym tonem jak do przyjaciela, którego dawno nie widział:

— Ach, witaj, stary.

Wystrzelił i kula strzaskała mi przegub. Dowód prawdzi­

wego profesjonalizmu. Wiedział, że umierający mógłby jeszcze

strzelić, natomiast ktoś z rozwalonym przegubem nie zdoła.

Prawdę mówią, że gdy dosięgnie cię kula, nie czujesz bólu

przynajmniej na początku. To jak oszałamiający cios, zadany

tępym narzędziem przez siłacza. Niemniej szok centralnego

systemu nerwowego jest silny. Traci się oddech jak od kopnięcia

w żołądek.

Upadłem na twarz walcząc o łyk powietrza. A on nadal

tkwił na krawędzi z przylepionym uśmiechem.

— Od pewnego czasu obserwowałem cię. Stąd nawet we

mgle jest znakomity widok.

Nie celował z biodra, żadnych takich głupot. Podniósł pra­

wą rękę celując prosto we mnie. Wrzasnąłem.

— Nie wygłupiaj się, Stratton, wiem, gdzie są szmaragdy!

Zawahał się moment, obniżył pistolet, a ja uląkłem zgarnia­

jąc żwir lewą ręką. Rzuciłem mu pełną garść prosto w twarz.

Schylił głowę instynktownie osłaniając się. Cofnął się o krok

i runął za krawędź.

background image

Owijałem przegub chusteczką, żeby zatamować krwawie­

nie, a kości ocierały jedna o drugą. Zdawałem sobie sprawę, że

były pogruchotane, ale nie czułem bólu. To przyjdzie później.

Wsadziłem rękę do kurtki i wspinałem się na wzgórze.

Sforsowawszy ogrodzenie szedłem łąką, gdy wśród mgły

dobiegł mnie odgłos wystrzału, a zaraz potem, jakby w odpowie­

dzi, dwa następne. Pobiegłem, kryjąc się za szarym murem okala­

jącym farmę od północy, aż znalazłem się obok zabudowań.

Kolejny strzał padł z otwartych drzwi sąsieku w stodole,

a dwa z domu. Cofałem się tą samą drogą, aż straciłem budynek

z oczu. Sforsowałem teraz mur i zaszedłem od tyłu. Na podwó­

rzu było pusto, ale w tym momencie i tak niewiele mnie to

obchodziło, bo straszliwie rwał mnie przegub. Ból pełzał w górę

ramienia niczym jakieś żywe stworzenie.

Skulony przebiegłem podwórze, w każdej chwili oczekując

kuli w plecy, ale nic się nie stało. Wylądowałem przy drzwiach,

które otworzyły się na moje powitanie. Biegłem dalej, aż uderzy­

łem w ścianę kuchni. Drzwi zaryglowano za mną. Naprzeciwko

zobaczyłem Da Gamę.

Wepchnął mnie do hallu, gdzie przy wybitym oknie kucnął

Vogel z rewolwerem w ręku. Za nim, rozpłaszczona przy ścia­

nie, stała Sara. Rasmussen leżał na stole z zamkniętymi oczami

165

background image

i zakrwawioną głową, a przy nim tkwiły Liana z Gudrid. Vogel

spytał spokojnie:

— Co ze Strattonem?

— Schodził na brzeg trudniejszą drogą. Na twoim miejscu

nie liczyłbym, że go jeszcze kiedyś zobaczysz.

Następna kula trafiła w okno i wszyscy padli na podłogę.

Przeczołgałem się do Liany i wyciągnąłem strzaskaną rękę.

— Zrób coś z tym, dobrze? Co tu się działo?

Zdjęła z szyi jedwabny szalik i mocno obwiązała mi przegub.

— Kiedy przyjechaliśmy, Jack zarządził, żebyśmy weszły

do domu, a sam przyczaił się w stodole.

— I nie udało się?

— Zaszli nas od tyłu. Głupie, ale prawdziwe.

— Dzisiaj nie myśli jasno — stwierdziłem. — A co z Ras-

mussenem?

— Próbował powstrzymać Vogla i Da Gama uderzył go

kolbą w głowę.

Kolejne dwie kule wleciały przez okno. Jedna zaryła w pod­

łogę i Gudrid rozkrzyczała się. Vogel odwrócił się do mnie

i wsparty o ścianę ładował rewolwer. Smuga krwi ściekała mu

po policzku.

— Myślę, że dość już tych niedorzeczności. Proszę podejść

tutaj, panno Eytan.

Zawahała się, wtedy skinął na Da Gamę, który pchnął ją do

przodu. Vogel chwycił ją za włosy, odciągnął głowę i przyłożył

lufę do skroni.

— Panie Martin — powiedział spokojnie. — Niech pan po­

wie Desforge'owi, że wypruję jego przyjaciółce mózg, jeśli

w dwie minuty nie wyjdzie ze stodoły.

Nie miałem żadnej szansy nawet zastanowić się nad tym, bo

Da Gama wyrzucił mnie na dwór. Upadłem na kolano, a nade

mną zaświszczała kula, trafiając w ścianę obok drzwi. Jack roz­

poznał mnie jednak, gdy kuśtykałem przez podwórze, wykrzy­

kując jego imię.

Wpadłem do stodoły. Pojawił się na skraju sąsieku. Ale ten,

który stał nade mną w starej parce, z winchesterem gotowym do

strzału, to nie był już JackDesforge, lecz jakaś legendarna postać

zawsze przerastająca życie. Zeskoczył na ziemię i zbliżył się do

166

background image

mnie. Miałem dziwne wrażenie, że gram w znanej scenie. A gdy

odezwał się, zabrzmiało to jak słowa specjalnie dla niego napi­

sanego scenariusza filmu, w którym rozliczał się z życiem.

— Nie wyglądasz zbyt dobrze, chłopcze. Co się stało?

Opowiedziałem mu o Strattonie.

— To już nieważne. Wrócisz tam, Jack. Vogel zarzeka się,

że zabije Lianę i jestem przekonany, że mówi serio.

Kiwnął głową, dziwnie nieobecny, jakby myślał o czymś

zupełnie innym.

— Dobra, chłopcze, skoro tak uważasz. Ale jaką mamy

gwarancję, że nie załatwi nas, jak tylko pokażemy się na podwó­

rzu?

— Tego dowiemy sie za tydzień w następnym odcinku.

— Nie mogę czekać tak długo — wyszedł i po kilku kro­

kach rzucił winchestera na ziemię. — Dobra, Vogel, wygrałeś.

Przez moment oczami duszy widziałem go padającego pod

kanonadą kul. Stał chwilę z rękami na udach, jakby czekał na

coś. Pojawił się Hans z Lianą z przodu. Za nimi szła Sara, a tuż

za nią Da Gama. Brakowało Gudrid. Prawdopodobnie została

z dziadkiem. Spotkaliśmy się na środku podwórza w ponurym

milczeniu, które przerwał Vogel:

— Proszę o szmaragdy, panie Martin.

Zawahałem się i Desforge rozkazał niczym dowódca:

— Oddaj mu, Joe.

Rzuciłem pas przed siebie. Vogel zważył go w dłoni i zimno

stwierdził:

— Długo na to czekałem.

Liana przesunęła się szybko do nas i zwróciła przodem do

Vogla.

— Co teraz z nami będzie? Czy potraktuje nas pan tak samo

jak Arniego Fassberga?

Uśmiechnął się uprzejmie.

— Droga panno Eytan, jak każdy zdeterminowany grzesz­

nik ponoszę odpowiedzialność za własne czyny, jednak zdecy­

dowanie protestuję przeciwko obwinianiu mnie cudzymi grze­

chami. Nie wiem, kto zabił tego nieszczęśnika. Z pewnością nie

ja ani żaden z moich współpracowników.

167

background image

Nie miał żadnego powodu, by kłamać. Liana spojrzała na

mnie zdezorientowana.

— Więc kto, Joe?

— Ktoś, kto powiedział mu o szmaragdach — odparłem.

Sara jakby skurczyła się w oczach. Mimo woli podniosła

rękę do ust i szybko cofnęła się o krok.

— O nie, nigdy, za nic na świecie.

— Zrobiłaś to — powiedziałem. — Nikt inny nie wchodzi

w grę.

Długą chwilę stała oniemiała, aż w końcu odezwał się Jack,

spokojnym, zimnym i bardzo znużonym głosem.

— Ależ tak, chłopcze. To ja. Ona znalazła list od Milta

Golda, pamiętasz? Wiedziała, że jestem na skraju przepaści. Tej

nocy, gdy wróciłeś z czapy lodowej, już zrozumiała, że Arnie ją

oszukał i przyprowadziła mnie do stodoły. Myślałem, że cho­

dziło jej tylko o igraszki na sianie, ale za tym kryło się znacznie

więcej. Gdybym wydusił szmaragdy od Arniego, podzieliliby­

śmy się i odpłynęli moją łodzią.

Czułem się tak, jakbym to wszystko wiedział i mój głos

zabrzmiał obco:

— Dlaczego go zabiłeś?

— Nie chciałem. Wiedziałem, że nie pójdzie na policję.

Nawet zamierzałem zostawić mu coś na pociechę. Celowałem

z jego strzelby, a on rzucił się na mnie i po prostu padł.

Sara potrząsnęła głową.

— Ależ to niemożliwe.

Desforge wzruszył ramionami.

— Ona próbuje ci powiedzieć, że byliśmy w łóżku, gdy to

stało się.

— I ja miałem takie wrażenie — odparłem.

Odwrócił się do Sary.

— Przykro mi, aniołku, ale opuściłem cię na godzinę. Tyle

mi to zajęło. Spałaś jak dziecko.

— Ty cholerny głupcze. I co teraz? — spytałem

— Bóg jeden wie. Ale bigos — potrząsnął głową. — Nie

spodziewałem się takiego zakończenia. Z początku wydawało

się, że to świetny pomysł. A ja rozpaczałem. Nic mi nie zostało,

Joe. Ten list od Milta to jak wyrok śmierci. Moje posiadłości

168

background image

w Kalifornii zasądzono z tytułu zaległych podatków, kontrakt

na nowy film zerwany. Ruina. Wyobrażasz sobie, co to dla mnie

oznacza? Nigdy już nie nakręcę filmu.

Sprawiał wrażenie, że mówi wyłącznie do mnie. Nie uspra­

wiedliwiał się, po prostu pragnął wyrozumiałości. Całe życie

przebywał w świecie fantazji, przeżywał wiele nieprawdopo­

dobnych przygód, z których każda tworzyła odrębną całość.

Jeśli popełnił błąd, reżyser krzyczał „Stop!" i robił nowe ujęcie.

Tam nic nie działo się naprawdę. Nigdy. I nagle pojąłem, jak czuł

się po zabiciu Arniego, z hukiem wystrzałów w uszach. Obser­

wował robotę i z przerażeniem zdał sobie sprawę, iż tym razem

nikt już niczego nie naprawi.

Liana wpatrywała się w niego oniemiała, jakby nic nie poj­

mowała. Zignorował ją i zwrócił się do Vogla:

— Wydaje mi się, że mimo wszystko coś nas łączy. Jak pan

zamierzał wydostać się stąd? Szkunerem Da Gamy?

— Tracisz pan czas — potrząsnął głową. — Nie mam miej­

sca dla pasażerów.

— Chyba spadł pan z księżyca. Wyjaśnij mu, Joe.

— Ma rację — potaknąłem. — Nawet gdy wypłyniecie,

duńska korweta z Godthaab, patrolująca przybrzeżne wody,

dogoni was w pół dnia.

Vogel ponownie zwrócił się do Desforge'a:

— Pan coś kombinuje.

Desforge zapalił papierosa.

— Pozostaje otter na fiordzie.

Pierwszy raz z twarzy Vogla zniknęła ironia. Uczepił się tej

realnej szansy wybrnięcia z beznadziejnego położenia.

— Umie pan latać?

— Gorzej niż ten rozkoszny chłoptaś, ale wystarczająco do­

brze na krótką przejażdżkę, na przykład do Nowej Fundlandii.

— Dolecimy aż tak daleko?

— Spokojnie z tym zapasem paliwa. Po drodze jest dużo

wiosek rybackich, w których uzupełnimy zbiorniki. Drugie lą­

dowanie można zrobić w Maine. Rozpocznę wszystko od nowa.

Ameryka to duży kraj. Oczywiście oczekuję swojego udziału.

Pięćdziesiąt procent to uczciwa propozycja.

169

background image

Nieomal czułem, jak Hans mózguje. Wreszcie zdecydował,

że poradzi sobie z tym we właściwym miejscu i czasie.

— Zgoda. Coś jeszcze?

Desforge wyciągnął rękę.

— Myślę, że wolałbym sam trzymać bank, jeśli nie ma pan

nic przeciw temu. Przecież i tak wraz z tym brzuchaczem macie

całą artylerię.

Wahał się chwilę, ale pewnie pomyślał, że cóż to szkodzi

wprawić go w dobry nastrój. Rzucił mu pas. Jack wsunął go do

parki.

— Po drugie, nie chcę więcej kłopotów — wskazał głową

Da Gamę. — Niech ten Frankenstein nie wyżywa się na moich

przyjaciołach. Powiedz mu pan, żeby przyprowadził mi land

rovera.

— Wedle życzenia, panie Desforge.

Liana pobiegła, więc pospieszył za nią i złapał przy

drzwiach. Wyrywała się, lecz trzymał mocno. Nagle zupełnie

osłabła i oparła się ościanę. Zwrócony tyłem zasłaniał ją przed

naszym wzrokiem i nie usłyszeliśmy, co powiedział. Da Gama

wjechał na podwórze, a Desforge zmierzał do nas. Zauważyłem,

że Liana gorzko płacze.

Stanąłem przed nim.

— Oszukujesz sam siebie — powiedziałem. — Nawet jeśli

nasz przyjaciel nie właduje ci kuli w łeb przy najbliższej okazji,

gdzież to Jack Desforge ukryje się i nie zostanie rozpoznany?

Roześmiał się.

— Trafiłeś w sedno, synku, ale coś znajdę. Niech no tylko

pomyślę.

Kiedy Vogel wsiadł do land rovera, Sara wyszeptała coś do

niego. Odepchnął ją gniewnie.

— Jak sobie pościeliłaś, tak się wyśpisz.

Zwróciła się do Desforge'a z rozpaczą na twarzy.

— Na miłość boską, Jack, jeśli cokolwiek dla ciebie znaczy­

łam, zabierz mnie. On twierdzi, że nie polecę.

Desforge zaśmiał się z niedowierzaniem.

— Masz tupet, aniołku, nie powiem. Wsiadaj. Chyba jeste­

śmy siebie warci — uśmiechnął się do mnie ponuro. — Dziwnie

170

background image

toczą się sprawy. Zastanawiałeś się kiedykolwiek, ile rzeczy

zmieniłbyś w życiu, zaczynając od nowa?

— Często — odparłem.

— Ja także — kiwnął głową. — Ale powinienem zrobić

tylkojedno. Pamiętasz nabrzeże w Santa Barbara we mgle, kiedy

to pierwszy raz spotkałem Lilian Courtney? Powinienem wtedy

uciekać jak cholera.

To zabrzmiało interesująco, ale brakowało czasu na rozwi­

nięcie tematu. Usiadł z przodu obok Da Gamy, popatrzył na

mnie na pożegnanie. Moment — coś mignęło mu w oczach,

jakieś nieme przesłanie, którego nie odebrałem. Roześmiał się

tym swoim sławnym sardonicznym i gorzkim uśmiechem. Po­

ruszył we mnie głęboko ukrytą strunę. Zadziałała dawna,

niewytłumaczalna magia, która przez lata wzruszała miliony

ludzi.

I już go nie było. Land rover z rykiem zniknął w strugach

deszczu. Liana klęczała na progu oparta o ścianę, ciągle płacząc.

Ująłem ją za łokieć. Rozpięła kożuszek i gdy wstawała, pas na

pieniądze wypadł na ziemię. Patrzyłem osłupiały, wreszcie spy­

tałem chrapliwym głosem:

— Co to jest?

— Szmaragdy — powiedziała. — Nic nie rozumiesz? Wsu­

nął mi je pod płaszcz, gdy żegnał się.

Może straciłem więcej krwi, niż przypuszczałem, albo właś­

nie dawał znać szok, ale nagle wszystko straciło sens. Odezwa­

łem się zagubiony:

— Ale dlaczego to zrobił?

Wtedy właśnie spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba.

Nagle uświadomiłem sobie, co mówiły jego oczy w tych ostat­

nich chwilach, zanim land rover rozpłynął się we mgle. Spojrza­

łem na Liane. Wpatrywała się we mnie z przerażeniem, jakby

i ona teraz dopiero odkryła wszystko. Osłupiała. Wsunąwszy

pas pod kurtkę, chwyciłem ją za ramię.

— Gdzie jest jeep?

— Za stodołą.

Pobiegłem. W szumie deszczu dobiegło mnie wołanie:

— Nie zostawiaj mnie, Joe! — W jej głosie brzmiała panika.

171

background image

Znalazłem jeepa z dziurą w baku, w kałuży benzyny. Igno­

rując jej rozpaczliwy krzyk, wspiąłem się na mur i ruszyłem

przez łąkę.

To strata czasu, wiedziałem o tym od początku, ale nic

w świecie nie powstrzymałoby mnie teraz. Przeszedłem przez

siatkę z drugiej strony łąki, a kiedy przedzierałem się po zboczu,

silniki ottera zakrztusiły się gniewnie, a potem zawyły głośno.

Gdy znalazłem się na szczycie skały, samolot ryczał na pełnych

obrotach, po chwili ton silników pogłębił się, co oznaczało, iż

właśnie startuje. Niespodziewanie zatrzeszczały drzewa i za

mną ukazała się Liana. W tej samej chwili wiatr od czapy lodowej

rozsunął ścianę deszczu jak gigantyczną kurtynę i ostatni raz

zobaczyłem ottera wznoszącego się na spotkanie dnia. A potem,

jak przewidywałem, zawrócił, przeleciał nad fiordem celując

prosto w kamienną ścianę i eksplodował jak bomba.

Bóg jeden wie, co działo się w kabinie przez ostatnie pięć

minut. Przypuszczam, że Vogel wpakował w niego cały maga­

zynek, ale Jack utrzymał samolot na kursie, który wybrał. Pra­

wdziwy Jack Desforge, wspaniały, cudowny drań odszedł

w promieniach chwały.

Wybuch brzmiał echem w górach, gdy kłąb ognia uderzył

w strome zbocze. Prawie natychmiast wiatr ustał, a litościwa

zasłona deszczu opadła z powrotem.

Myślę, że płakałbym po tej bezsensownej, okrutnej stracie,

lecz brakowało na to czasu. Liana wpatrywała się w pustkę,

potem przykuśtykała do mnie z twarzą zalaną łzami. Przyciąg­

nąłem ją i zdrową ręką pogłaskałem po włosach.

— Dlaczego to zrobił, Joe? Dlaczego? — spytała łamiącym

się głosem.

Nasuwała się oczywista odpowiedź. Po prostu miał już

wszystkiego dość. Dotarło do niego, iż nie ukryje się już na tej

ziemi. Ale mogłem jeszcze przysłużyć się mu.

— Chciał nas uratować — powiedziałem. — Poleciał z Vo~

glem tylko dlatego, żeby nas ocalić. Zdawał sobie sprawę, iż tak

czy inaczej śmierć go nie ominie. Więc zabrał ich. Każda gazeta

czy czasopismo na świecie kupi tę historię. Uwierzą, bo zechcą

dać wiarę.

— A co z Arnim?

172

background image

— Zabili go Vogel i Stratton — wyjaśniałem cierpliwie. —

Myślałem, że o tym wiesz.

Patrzyła na mnie z ręką przy ustach. Poklepałem ją po ra­

mieniu i powiedziałem łagodnie:

— Dobra dziewczynka, wracaj teraz na farmę. Przyjdę

później. — Zawahała się chwilę, więc pchnąłem ją lekko. — No,

idź już.

Popatrzyłem, jak przedziera się przez chaszcze. Na skraju

lasku odwróciła się.

— Nie zostawisz mnie, Joe?

— Nie, Liano.

Poczekałem, aż odejdzie. Przelazłem przez krawędź skały

i z trudem zszedłem na brzeg. Ironia losu. Prawdopodobnie za

rok ktoś wyłoży milion dolarów na film o tym wszystkim.

Zastanawiałem się, kto zagra mnie i nagle cała sprawa wydała

mi się tak groteskowa, że głośno roześmiałem się, a echo odpo­

wiedziało od strony wody, jakby Desforge śmiał się ze mną.

Bez trudu odnalazłem skałę w kształcie podkowy, gdzie

wcześniej ukrywałem się przed Strattonem, i zsunąłem się po­

woli w dół. Co stanie ze mną się teraz? Bez znaczenia. W końcu

cóż mi grozi? Prawdopodobnie nakaz deportacji i strata licencji,

ale to mało ważne.

Jedno było pewne. Nie pozwolę, aby cokolwiek pomniejszy­

ło jego poświęcenie. Wyjąłem pas z kurtki, otworzyłem kieszon­

ki i wysypałem kamyki.

Szmaragdy leżały tam, gdzie je zostawiłem. Mała kupka pod

płaskim kamieniem. Powoli i z ogromnym trudem, ponieważ

poruszałem tylko lewą ręką, układałem je z powrotem.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Higgins Jack Niedokonczony lot
Higgins Jack Lot orlow (rtf)
Higgins Jack Lot orłów
Higgins Jack Sean Dillon 10 Smierc jest zwiastunem nocy
Higgins Jack Saba
Higgins Jack Przerwany urlop
Higgins Jack Odpłać diabłu
Higgins Jack Czas w piekle
Higgins Jack Saba (rtf)
Higgins Jack Feniks we krwi
Higgins Jack Odpłać diabłu
Higgins Jack Bez przebaczenia POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Przerwany urlop
Higgins Jack Cichy wiatr od morza
Higgins Jack Cena odwagi
Higgins Jack Feniks we krwi
Higgins Jack Sean Dillon 10 Smierc jest zwiastunem nocy
Higgins Jack Mroczna strona wyspy

więcej podobnych podstron