Jack Higgins
CZAS ZEMSTY
1
Topił się w czarnym bajorze. Dłonie potępieńców ściągały go w dół, a jednak kopiąc i szarpiąc się, wywalczył sobie drogę ku powierzchni. Potwornie bolała go głowa. Spróbował krzyczeć, ale gdy otworzył usta, zalała je woda. Wówczas ukazało się nikłe światełko. Jaśniało coraz mocniej, aż wreszcie wyrwał się nad powierzchnię i znów zaczerpnął powietrza.
Leżał na plecach w kałuży obok kilku przepełnionych blaszanych pojemników na śmiecie. Woda była wstrętna i tłusta. Na chwilę przymknął oczy. Gdy wreszcie otworzył je ponownie, ujrzał, że znajduje się w wąskim zaułku, między dwiema ścianami z oślizgłych cegieł. Docierało tu słabe, rozproszone światło latarni ulicznej, stojącej o parę, stóp dalej przy głównej drodze.
Deszcz lał się strumieniami. Na twarz padała mu czysta, chłodna woda, ale on każdą kroplę odczuwał jak użądlenie i nie potrafił domyślić się, dlaczego tak się dzieje. Nie pamiętał, kim jest, jak to się stało, że leży na plecach w zaułku, a także czemu boli go twarz, gdy padają na nią krople.
Spróbowawszy usiąść, przekonał się, że ma dłonie skute w kiściach, stopy natomiast bez butów. Z jakiegoś dziwnego powodu wcale mu to nie przeszkadzało. Nie odczuł niepokoju, tylko lekkie zdziwienie. Zmarszczył brwi, próbując się skoncentrować. Nic z tego; miał w głowie zupełną pustkę, j jeśli nie liczyć nieustannego bólu, pulsującego tuż nad prawym okiem.
Poruszył ramionami i poczuł, że przez marynarkę przesącza mu się aż do skóry woda - zimna, przejmująca i uparta jak śmierć. Potoczył się po bruku próbując wstać, ale zbrakło mu sił, a całe jego ciało zawyło bólem tysiąca umęczonych nerwów.
Niezdarnym ruchem wyciągnął ręce, uchwycił się krawędzi jednego z pojemników i dźwignął na nogi. Przez chwilę stał tak, chwiejąc się w miejscu i wówczas poczuł straszliwy ból brzucha. Oparł się o mur i gwałtownie zwymiotował.
Odwrócił się od ściany i natknął na następny pojemnik na śmiecie. Usłyszał piekielny wrzask potępieńca. Spośród odpadków wyskoczył kot i pomknął w ciemności. Uciekając potrącił pokrywę pojemnika, która zakołysała się i wirując jak bąk, z brzękiem padła na bruk.
W wąskim zaułku hałas odbijał się echem od ścian, zmieszany z potwornym wrzaskiem uciekającego kota. I nagle człowiek przestraszył się. Przypomniał sobie, kim jest, jak to się stało, że leży tu, w zaułku, skuty kajdankami. Ale przypomniał sobie też w jednej chwili to najważniejsze. Ktoś został zamordowany, a wszystko wskazywało, że on jest sprawcą.
Ogarnęła go panika. Ruszył przed siebie zaułkiem, oddalając się od głównej drogi, szedł w samych skarpetkach, potykając się boleśnie. Skręciwszy za rogiem znalazł się pod staromodną latarnią gazową, przymocowaną do ściany wysoko nad jego głową. Po drugiej stronie zaułka znajdowały się drzwi, a nad nimi zniszczony szyld z napisem:
H. JOHNSON I SYN - BLACHARSTWO.
Podszedł szybko do drzwi, ale stracił tylko czas. U góry i u dołu były zamknięte na potężne łańcuchy. Parę stóp dalej dojrzał okno. Szybkim ruchem ramienia wypchnął szybę i począł wymacywać zasuwkę. W chwilę później stał już w ciepłej ciemności.
Z zewnątrz sączyło się nikłe światło gazowej latarni, nie posunął się naprzód, próbując przeniknąć wzrokiem ciemności. Oczywiste było, że znalazł się w warsztacie. Ścianą stały arkusze blachy, a podłogę zaściełały uszkodzone drzwi, błotniki i zderzaki samochodowe. Podszedł do stojącej na środku ławy i nagle przebiegł go dreszcz podniecenia: ujrzał wielką gilotynę do cięcia metali, przymocowaną solidnymi sworzniami na jednym z końców ławy. Wsunął ręce pod nóż i ułożył stalowe ogniwa, łączące kajdanki, na dolnym ostrzu maszyny. Rozsunął dłonie tak daleko, jak tylko się dało, i pochylił tułów nad dźwignią gilotyny. Poczuł, jak pot spływa mu po czole, głęboko zaczerpnął powietrza i nacisnął z całej siły. Ostrze przecięło metalowe ogniwa równie łatwo, jak drut masło. Gdy zrobił krok do tyłu, ręce miał wolne.
Szybko zbadał metalowe szafki stojące w jednym z kątów pomieszczenia. Większość była pozamykana na kłódki, ale jedna otworzyła się, ledwie jej dotknął. Wewnątrz znalazł blaszany kubek, zatłuszczony kombinezon i parę butów roboczych ze stalowymi czubkami. Usiadł na brzegu ławy i naciągnął je. Były o numer za duże, mimo to szybko je zasznurował i podszedł do okna.
Na zewnątrz panował spokój. Przez chwilę przysłuchiwał się jak deszcz bębni po ziemi, a od strony głównej drogi dobiegają przytłumione odgłosy ruchu ulicznego. Przerzucił nogę przez parapet i wygramolił się do zaułka. Gdy zamykał podnoszone do góry okno, usłyszał ostry głos z ciemności:
- Nie ruszaj się z miejsca!
W kręgu światła latarni ukazał się młody posterunkowy, okryty peleryną, po której spływały strumienie deszczu. Policjant wyciągnął rękę. Człowiek poruszył się z lekka, światło padło wprost na niego, a posterunkowy zamarł w miejscu. Jego twarz zbladła, po czym zżółkła chorobliwie, a w oczach pojawiło się nagłe przerażenie.
- Mój Boże, to Martin Shane! - powiedział.
Shane nie dał mu najmniejszej szansy. Prawą stopą wymierzył policjantowi potężnego kopniaka, trafiając stalowym czubkiem buta tuż pod kolanem. Posterunkowy wrzasnął i poleciał do tyłu, aż oparł się plecami o mur. Z oczu pociekły mu łzy bólu, zaczął niezdarnie gmerać jedną rękę w poszukiwaniu gwizdka. Shane wymierzył mu cios pięścią w nie osłonięty podbródek, odwrócił się i pobiegł w stronę głównej ulicy.
Zegar na oknie sklepowym wskazywał godzinę szóstą trzydzieści. Była to pora, gdy późnym jesiennym wieczorem ulice są nieomal puste. Robotnicy dotarli już do swych domów, a ludzie poszukujący rozrywki jeszcze nie wyszli. Shane zagapił się bezmyślnie na świecące wskazówki zegara i, nagle poczuł wzmagający się ból głowy. Zawrócił i na ślepo pobrnął przed siebie.
Ból dręczył go jak żywa istota, a chodnik zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Szedł, ocierając się o ścianę i niepewnie zataczając na boki, jak człowiek pijany. Wiatr siekł go po twarzy, a krople deszczu uderzając piekły jak śruciny. Dotarłszy do jasno oświetlonego okna zatrzymał się i zajrzał do środka. Za oknem stało wysokie lustro; z tafli wyjrzał na niego człowiek.
Czarne włosy oblepiały wysokie czoło. Jedno oko miał na wpół zamknięte, prawą stronę twarzy spuchniętą i zniekształconą potężnym purpurowym siniakiem. Usta były zmiażdżone uderzeniem, koszula na przodzie zalana krwią.
Z jakiegoś powodu uśmiechnął się i tamtą straszliwą twarz wykrzywił grymas bolesnego uśmiechu. Gdy się odwracał, właśnie przechodziła jakaś para. Usłyszał, jak wstrząśnięta kobieta nagle chwyta oddech, a potem wybuchnęła między idącymi ożywiona rozmowa. Szybko przeszedł na drugą stronę drogi i zniknął w wąskiej bocznej uliczce.
Szedł przed siebie tak szybko, jak zdołał, skręcając z ulicy w ulicę, oddalając się coraz bardziej od centrum miasta. Okolica stopniowo zmieniała swój charakter, aż wreszcie znalazł się w staromodnej dzielnicy mieszkaniowej, z wznoszącymi się naprzeciw siebie w nocnych ciemnościach, chylącymi ku upadkowi wiktoriańskimi domami. Ulica wysadzana była drzewami kasztanowymi, chodniki śliskie od zaścielających je liści. Parę razy potknął się i prawie upadł, a za każdym razem musiał dla odpoczynku oprzeć się o murki ogródków.
Latarnie uliczne ciągnęły się daleko w mrok i Shane brnął z bolesnym wysiłkiem od jednej plamy żółtego światła do następnej. Gdy przystanął na końcu którejś z ulic, ciszę zakłóciło uporczywe dzwonienie. Zza rogu wyjechał samochód policyjny i skierował się w jego stronę. Dał nura za furtkę ogrodową i przycupnął za żywopłotem, dopóki wóz nie przejechał. Kiedy dźwięk dzwonka ucichnął w dali, człowiek wyszedł z ogrodu i stanął na rogu ulicy.
Deszcz nagle zmienił się w ulewę, strumienie odbijały się od chodników jak srebrzyste pręty. Podniósł kołnierz kurtki i zaczął się w desperacji rozglądać. Wreszcie dostrzegł w mroku wznoszący się po drugiej stronie ulicy ciemny masyw kościoła.
Potykając, się przeszedł w poprzek pustą ulicę i pchnął żelazną bramę. Ustąpiła skrzypiąc. Shane wszedł na dziedziniec. Przez ogromny witraż przesączało się światło, rzucając prostokątne cienie na nagrobki przykościelnego cmentarza. Gdy wszedł na schody prowadzące do głównych drzwi, ustąpiły gładko i bezgłośnie, jakby zapraszając go do środka. Wkroczył do kościoła.
Było tam cicho, bardzo cicho... Stał na końcu nawy, spoglądając przez całą jej długość na ołtarz i zapaloną wieczną lampkę. Z jakiegoś niejasnego powodu ruszył przed siebie, wpatrzony w lampkę. Wydawało mu się, że jej światło na przemian rośnie i zmniejsza się. Zamknął na chwilę oczy i zaczerpnął powietrza.
Cichy głos z irlandzkim akcentem zapytał:
- Przepraszam, czy pan się dobrze czuje?
Shane odwrócił się natychmiast. Z lewej strony znajdowała się niewielka kaplica, z na wpół ukończonymi freskami na ścianach. Stał w niej, patrząc na niego, wysoki, szpakowaty mężczyzna w kombinezonie roboczym, z pędzlem malarskim w dłoni. Spod kombinezonu wystawała księżowska koloratka.
Shane oblizał wargi próbując przemówić, ale słowa uwięzły mu w gardle, z którego wydobyło się tylko suche krakanie. Znów zakręciło mu się w głowie. Zatoczył się do przodu, chwytając za ławkę kościelną, by odzyskać równowagę. Jego barki objęło zaskakująco mocne ramię. Shane otworzył oczy i spróbował się uśmiechnąć.
- Niezbyt dobrze czuję się w tej chwili. Proszę mi tylko pozwolić przez chwilę przeczekać deszcz, a potem sobie pójdę.
Ksiądz popatrzył mu w twarz i wydał zduszony okrzyk:
- Boże, zlituj się nad nami!
Shane próbował się uwolnić od podtrzymującego go ramienia.
- Parę minut i lepiej się poczuję. Proszę tylko pozwolić mi usiąść.
Ksiądz potrząsnął głową.
- Potrzebuje pan opieki lekarza. Jest pan bardzo pokaleczony.
Shane'a ogarnęła nagła panika. Chwycił księdza drżącymi rękami.
- Proszę nie wzywać policji! Cokolwiek pan zamierza, proszę nie wzywać policji!
Ksiądz przyjrzał mu się badawczo, a potem lekko uśmiechnął. Wraz ze zmarszczkami rozjaśniającego twarz uśmiechu ukazała się wyraźniej dziwaczna, zakrzywiona blizna. I wtedy Shane rozpoznał go.
- Ty jesteś ojciec Costello - powiedział. - Byłeś kapelanem 52 Dywizji Piechoty w Korei.
Ksiądz skinął głową i poprowadził go mocną ręką przez nawę w stronę małych drzwi w odległym końcu kościoła.
- Owszem, byłem w Korei. Czy znaliśmy się?
Shane potrząsnął głową.
- Nie, ale widywałem cię wielokrotnie. - Ksiądz otworzył drzwi i poprowadził go dalej, a Shane kontynuował:
- Pamiętam, jak nabawiłeś się tej blizny. Wyszedłeś z okopu, by ratować rannego Chińczyka, a on próbował cię zarżnąć.
Ojciec Costello spochmurniał i westchnął.
- To coś, o czym wolałbym zapomnieć.
Popchnął Shane'a na krzesło. Znajdowali się w zakrystii. Za drzwiami wisiała księża sutanna, w kącie trzeszczał nierówno gazowy kominek. Ksiądz usiadł przy zniszczonym orzechowym biurku, otworzył jedną z szuflad i wydobył butelkę brandy. Wlał obfitą porcję do szklaneczki i uśmiechnął się.
- To powinno pomóc, przynajmniej na chwilę.
Shane zadławił się na moment. W jego żyłach zaczął krążyć płynny ogień. Ojciec Costello pchnął ku niemu paczkę papierosów, z drugiej zaś szuflady wyjął apteczkę pierwszej pomocy.
Shane z wdzięcznością zapalił papierosa, a ksiądz przysunął się bliżej na krześle i przyjrzał jego twarzy. Po krótkiej pauzie oświadczył:
- Naprawdę potrzeba doktora, by się tobą zajął.
Shane potrząsnął głową.
- Nie dzisiejszego wieczoru, ojcze. Myślę o znacznie ważniejszych sprawach.
Ojciec Costello westchnął i zaczął szybko obmywać mu twarz watą zmoczoną w roztworze flawiny. Przylepiając plaster opatrunkowy na co gorszych zranieniach, powiedział spokojnie:
- Nieźle cię urządzili, prawda? Ktokolwiek to zrobił, zrobił bardzo dokładnie.
Shane podciągnął mankiety i pokazał mu stalowe bransoletki, okalające oba nadgarstki.
- To był policjant, ojcze - powiedział. - A oni, gdy już się wezmą do roboty, są najgorsi ze wszystkich.
Wstał i przeciągnął się ostrożnie. Bolało go całe ciało, nerki miał paskudnie obolałe, ale o ile mógł sądzić, nie połamano mu żadnych kości. Przejrzał się w wiszącym nad gazowym kominkiem lustrze i odwrócił do księdza z krzywym uśmiechem.
- Nie jestem pewien, czy teraz, kiedy mnie wyczyściłeś, nie wyglądam jeszcze gorzej.
Ojciec Costello uśmiechnął się słabo i wziął do ręki butelkę.
- Jeszcze brandy?
Shane potrząsnął głową i zrobił ruch w stronę drzwi.
- Nie, dziękuję, ojcze. Nie mam wiele czasu. Wyciągnął dłoń ku klamce, a ojciec Costello odezwał się spokojnym głosem:
- Czy nie sądzisz, że powinieneś mi o tym opowiedzieć, Martinie Shane?
Shane na chwilę zamarł w miejscu, a potem odwrócił się ostrożnie.
- Znasz mnie?
Costello kiwnął głową.
- Twoje zdjęcie było w dzisiejszej gazecie, a przez radio podano komunikat o twej ucieczce. - Wyjął papierosa z paczki i zapalił go z uwagą. - Cóż, czasami pomaga rozmowa z kimś obcym. Często możemy wówczas ujrzeć sprawy w innym świetle.
Shane podszedł i powiedział zduszonym głosem:
- To miasto roi się od gliniarzy, którzy mnie poszukują. Wiesz, o co jestem podejrzany?
Ojciec Costello z powagą skinął głową.
- O wyjątkowo odrażające morderstwo.
Shane padł na krzesło i niezdarnie sięgnął po następnego papierosa.
- Twierdzą, że jestem chory umysłowo, a ja już nawet nie jestem pewien, czy nie mają racji. To cię nie przeraża?
Ksiądz podał mu zapałkę pewną ręką i zaprzeczył ruchem głowy.
- Nie powiedziałbym. Być może jedyną osobą, której się boisz, jesteś ty sam.
Shane spojrzał głęboko w jego dobrotliwe szare oczy, próbując zrozumieć, co ma na myśli. A potem wszystkie lęki, wszystkie niepewności ostatnich paru dni wezbrały w nim z taką siłą, że już wiedział, czego chce: wylać je przed tym człowiekiem.
- Być może - zaczął powoli - pomogłoby, gdybym ci opowiedział wszystko, od samego początku. Być może dojrzę jakieś światełko albo jakąś przyczynę wszystkiego, co się wydarzyło.
Ojciec Costello odchylił się na oparcie krzesła i uśmiechnął łagodnie.
- Część twojej historii znam z relacji prasowych. Ale myślę, że lepiej będzie, jeśli przede wszystkim wytłumaczysz i, po co przybyłeś do Burnham.
Sponiewierane ciało Shane'a próbowało zająć na krześle wygodniejszą pozycję.
- To nietrudne, ojcze - odparł spokojnie. - Przybyłem do Burnham, by zabić człowieka.
2
Owego popołudnia, gdy Shane przybył do Burnham, padał ulewny deszcz, a w powietrzu wisiała mgiełka. Gdy wychodził ze stacji, poryw wiatru cisnął mu w twarz płachtę deszczu w szczególnie groźny sposób, jak gdyby chciał ostrzec go, że lepiej zrobi, jeśli zawróci, nim będzie za późno.
Zbył ostrzeżenie wzruszeniem ramion i rozpoczął po mokrym chodniku marsz ku centrum miasta. To, czego szukał, znalazł po paru minutach: lichy, trzeciorzędny hotelik przy cichej bocznej uliczce. Wszedłszy tam ujrzał w recepcji młodą dziewczynę, czytającą magazyn ilustrowany. Spojrzała na niego z nagłym błyskiem w oczach i uśmiechnęła się promiennie.
- Chciałbym wynająć pokój na tydzień - oświadczył Shane.
- Z łazienką czy bez? - zapytała, odwracając równocześnie w jego stronę książkę gości i podając pióro.
Odpowiedział, że weźmie z łazienką, ona zaś zdjęła klucz, podniosła klapę wejściową przy biurku recepcjonistki i poprowadziła go schodami.
Nosiła obcisłą spódniczkę i pantofle na wysokich obcasach i nie wyglądała źle odwrócona tyłem. Jednak ogólne wrażenie psuł fakt, że nie miała piersi godnych uwagi, jej usta natomiast okalały obfite wypryski trądziku, nie do zamaskowania dowolną ilością szminki.
W korytarzu najwyższego piętra wykładzina dywanowa była mocno zużyta. Recepcjonistka zawadziła obcasem o dziurę i potknęła się tak mocno, że musiał wyciągnąć ramię, by uchronić ją przed upadkiem. Oparła się o niego całym ciałem i uśmiechnęła.
- Oto pański pokój, panie Shane.
Obróciła klucz w zamku i usunęła się na bok, on zaś wszedł do środka.
Pokój nie był ani lepszy, ani gorszy, niż się spodziewał. Stały tam mahoniowa wiktoriańska toaletka oraz szafa na ubrania, które dyrekcja musiała tanio kupić na wyprzedaży, ale łóżko okazało się czyste, a łazienka zadowalająca.
W pokoju unosił się ów niemiły, stęchły zapach, właściwy takim miejscom, przypominający o starych grzechach. Podszedł do okna i otworzył je szeroko.
Kiedy się odwrócił, dziewczyna stała w pokoju obok drzwi, przyglądając mu się z uśmiechem, który zapewne miał być zagadkowy.
- Czy to już wszystko? - zapytała.
Przeszedł przez pokój, wyjął jej klucz z ręki i łagodnie wypchnął na korytarz.
- Jeśli będę czegoś potrzebował, powiem ci, moje dziecko.
Chciał zamknąć drzwi, ale ona uśmiechnęła się ochoczo.
- Gdyby potrzebował pan czegokolwiek... absolutnie czegokolwiek, po prostu proszę na mnie zadzwonić, panie Shane.
Gdy wyszła, w pokoju zrobiło się bardzo cicho. I znów dopadł go ból, gdzieś w głębi czaszki, jak żywe stworzenie, zapierając mu dech w piersi i zmuszając do wejścia chwiejnym krokiem do łazienki. Pośpiesznie odkręcił kran z zimną wodą, napełnił szklankę, z kieszeni wyjął buteleczkę i drżącymi palcami zdjął pokrywkę.
Wysypał na dłoń dwie czerwone pigułki, zawahał się przez moment, a potem dodał jeszcze dwie. Wepchnął je do ust i przełknął z wodą. Jeszcze chwilę pozostał na miejscu z zamkniętymi oczami, oparty bezwładnie o umywalkę, wreszcie potykając się, wrócił do pokoju i padł w poprzek łóżka.
Był to najcięższy atak, jaki go kiedykolwiek dopadł.
Leżał z twarzą wtuloną w poduszkę, pocąc się ze strachu, a potem, jak zawsze bywało, ból go opuścił i Shane mógł już oddychać swobodnie. Powoli, odpychając się rękami, wyprostował się i usiadł na skraju łóżka. Siedział tak przez pewien czas z głową schowaną w dłoniach. Po chwili sięgnął po płócienną torbę podróżną i otworzył suwak. Wyjął pół butelki whisky, wyciągnął korek i wlał do gardła potężny łyk.
Poczuł, że alkohol rozpływa się w jego ciele, rozgrzewając i przywracając życie. Zapalił papierosa i ściągnął mokrą od potu koszulę. Nałożywszy czystą, stanął przed lustrem szafy na ubrania i z niepokojem przyjrzał się swemu odbiciu. Z szerokich ramion wyrastał mocny kark, ale skóra na twarzy była blada i zbyt naciągnięta na wystających kościach policzkowych.
Czarne, pozbawione wyrazu oczy, zbyt głęboko osadzone w oczodołach, wyglądały jak dwa mroczne stawy. Wysokie czoło przecinała zygzakowata czerwona blizna, ciągnąca się od prawej brwi i znikająca w czarnej czuprynie. Ostrożnie pociągnął czubkiem palca po bliźnie, ale ból się nie pojawił. Westchnął z ulgą i szybko dokończył ubierania się. Naciągnął trencz, a potem przyniósł z łazienki szklankę i nalał sobie drugą porcję whisky.
Zaczął pić, spoglądając równocześnie na torbę podróżną i lekko marszcząc brwi. Wreszcie, jak gdyby powziąwszy decyzję, jednym haustem dokończył whisky, pogrzebał w głębi torby i wydobył pistolet Parabellum.
Sprawdził jego działanie, a potem wsunął do wewnętrznej kieszeni marynarki i opuścił pokój, zamykając go na klucz.
3
Szybkim krokiem przemierzył centrum miasta; naciągnął dla ochrony przed deszczem kapelusz nisko na oczy, a dłonie wsunął głęboko w kieszenie. Upłynęło już wiele lat, więc odnalezienie poszukiwanego miejsca zabrało mu prawie godzinę. Był to mały bar w bocznej uliczce nie opodal uniwersytetu. Wszedł do środka; lokal był pusty, jeśli nie liczyć starego, siwowłosego barmana, który polerował szklankę, słuchając równocześnie radia.
Shane zatrzymał się w drzwiach, obrzucając szybkim spojrzeniem staromodne, edwardiańskie loże i kryte skórą stołki przed marmurowym barem. Nic się nie zmieniło. Zamówił piwo i usiadł na stołku na samym końcu baru, gapiąc się na swe odbicie w lustrze oprawionym w ozdobną, złoconą ramę. Na minutę czas się zatrzymał i Shane cofnął się do chwili sprzed ośmiu lat.
Do owego poniedziałku, gdy zaraz po wybuchu wojny koreańskiej siedział na tym samym stołku, słuchając jak radio wzywa, by zgłaszali się ochotnicy. Za jego plecami otwarły się drzwi wejściowe. Odwrócił się z przestrachem, jakby spodziewając się widma z odległej przeszłości. Ale był to tylko niewysoki człowieczek w mokrym płaszczu przeciwdeszczowym i cyklistówce, który przeklinając pogodę, zamówił drinka u barmana. Obaj wdali się w rozmowę, a Shane zabrał swe piwo do budki telefonicznej w głębi baru i zamknął drzwi.
Zapalił papierosa, z kieszeni wyciągnął mały notesik. Zapisanych tam było kilka nazwisk i adresów. Pierwsza notatka dotyczyła człowieka nazwiskiem Henry Faulkner.
Shane szybko przerzucił stronice książki telefonicznej. Po chwili mruknął z zadowoleniem i porównał adres z książki z zapisanym w notesie. W chwilę później zaczął nakręcać numer.
W kabinie telefonicznej było bardzo cicho; dzwonienie na drugim końcu linii wydawało się dobiegać z innego świata. Shane cicho bębnił palcami w ścianę, po dłuższym czasie odłożył słuchawkę i znów nakręcił numer. Nadal nie było odpowiedzi. Po trzeciej próbie zabrał piwo i wrócił do baru.
Barman i niski klient spierali się o wynik najbliższego sobotniego meczu futbolowego miejscowych drużyn, a Shane stał spokojnie przy drugim końcu kontuaru, sącząc piwo i rozmyślając. Nigdy nie warto wracać do czegokolwiek.
Przychodząc tutaj okazał się głupcem. Szybko przełknął resztę piwa i wyszedł.
Na dworze deszcz nadal padał rzęsiście, poszedł więc w stronę centrum miasta, aż wreszcie napotkał postój taksówek. Podał kierowcy adres Faulknera i wsiadł do wozu.
Przez pięć, może dziesięć minut, taksówka jechała zarośniętą brudem dzielnicą przemysłową. Pomiędzy fabryki tu i ówdzie wciśnięto domy z tarasami. W końcu skręcili w ulicę, wijącą się zygzakami wśród drzew, wspinając się wyżej i wyżej na każdym zakręcie, aż wreszcie miasto znikło zupełnie za zasłoną deszczu.
Na szczycie odkrył inny świat, świat cichych ulic i pięknych domów. Adres brzmiał: Fairholme Avenue. Shane polecił kierowcy zatrzymać się u wylotu alei. Gdy taksówka odjechała, poszedł wolno po chodniku, szukając domu o nazwie „Cztery Wiatry".
Budynki wyglądały jak typowe domy zamożnych mieszkańców miasta, obszerne, choć nie aż luksusowe rezydencje, zbudowane z kamienia i stojące na własnościowych działkach. Ulica skręcała i dalej kończyła się ślepo. Tam właśnie znalazł to, czego szukał.
Dom robił wrażenie martwego i zaniedbanego - ślepe okna, zaniedbany i zarośnięty chwastami ogród. Shane poszedł żwirowanym podjazdem do szerokich schodów, prowadzących do drzwi wejściowych i spróbował zadzwonić. Usłyszał dzwonek, dobiegający gdzieś z głębi domu, ale nikt nie zareagował. Spróbował ponownie, naciskając kciukiem przycisk przez pełną minutę, ale i wówczas nie było odpowiedzi.
Zszedł ze schodów na trawnik. Ktoś chyba próbował go przystrzyc przed kamiennym tarasem, na którym drzwi balkonowe stały otworem. Za nimi zwisała czerwona aksamitna portiera. Nagły poryw wiatru uniósł ją i wywiał na zewnątrz, na deszcz.
Shane zatrzymał się przy drzwiach, zajrzał niepewnie do ciemnego pokoju i zapytał cicho:
- Jest tu kto?
Nie było odpowiedzi, więc już miał zawrócić, gdy odezwał się wysoki, płaczliwy głos:
- Kto tam?
Rozsunął portierę i wszedł do środka. Pokój był prawie ciemny i dopiero po paru chwilach jego wzrok dostosował się do mroku. Ostrożnie ruszył przed siebie, aż głos rozległ się znowu, prawie przy jego łokciu:
- Tu jestem, młody człowieku.
Shane odwrócił się szybko. W fotelu z wysokim oparciem, obok małego stoliczka tuż obok, na którym stały butelka i szklanka, siedział starzec. Na kolanach miał przerzucony pled, a staromodny, pikowany szlafrok zapięty aż po chudą szyję. Mówił głosem wysokim i załamującym się, jak głos starej kobiety.
- Rzadko miewam gości - powiedział. - Czym mogę panu służyć?
Shane przyciągnął sobie krzesło i usiadł.
- Szukam pana Henry'ego Faulknera - odparł.
Starzec pochylił się odrobinę do przodu.
- Ja jestem Henry Faulkner - odpowiedział. - Czego pan ode mnie chce? Nie znam pana, prawda?
Miał konwulsyjny tik prawego policzka, a jego mętne, pozbawione wyrazu oczy, zdawały się patrzeć nie widzącym wzrokiem na popioły, które niegdyś były jego życiem.
Shane oblizał wargi.
- Nazywam się Shane. Martin Shane. Znałem pańskiego syna w Korei.
Dłonie starca zacisnęły się na trzcinowej lasce, którą trzymał przed sobą, a całym jego ciałem wstrząsnął dreszcz. Pochylił się naprzód w podnieceniu i coś zabłysło w jego oczach.
- Znał pan Simona? - zapytał. - Ależ to wspaniale. Wspaniale. - Znów odchylił się na oparcie i zaczął kiwać głową. - To był świetny chłopak. Świetny chłopak. Może troszkę dziki, ale nigdy nie zrobił nikomu krzywdy. - Westchnął ciężko. - Został zabity, wie pan. Zabity w akcji.
Shane zapalił papierosa i zmarszczył brwi.
- Czy to właśnie panu powiedziano?
Starzec potwierdził energicznym ruchem głowy.
- Mam jego odznaczenia gdzieś tutaj. Przyniosę je panu. Wie pan, on był bohaterem. - Nim Shane zdołał zaprotestować, starzec odrzucił pled i wstał z wysiłkiem.
Przez chwilę chwiał się niepewnie, a potem kulejąc poszedł do drzwi, ciężko oparty na lasce.
- Wrócę za chwilkę - zapewnił.
Gdy drzwi zamknęły się za gospodarzem, Shane wyjął chusteczkę i otarł czoło. W pokoju było duszno, panował w nim zapach, jakby od lat niczego tu nie odkurzano. Wstał i wolnym krokiem obszedł pomieszczenie, przyglądając się meblom.
Nagle od strony drzwi rozległ się starczy głos:
- Simon? Czy to ty, Simonie?
Shane'owi zdawało się, jakby jego twarzy dotknęły czyjeś zimne palce. Drgnął i powoli ruszył przed siebie.
- Panie Faulkner, Simon nie żyje - powiedział łagodnym tonem.
Przez krótką, ulotną chwilę w pokoju panowała cisza, potem w mętnych oczach starca zapaliły się świetliste punkciki, a jego prawy policzek zadrgał gwałtownie.
- Kłamiesz - powiedział. - Simon żyje. Nie może nie żyć.
Shane miał wyschnięte gardło, próbował przełknąć ślinę.
- Nie żyje od siedmiu lat.
Głowa starca sztywno poruszyła się z boku na bok, jak głowa marionetki. Zdawało się, że się dusi. Cofnął się przez otwarte drzwi do holu, a gdy znów przemówił, jego głos brzmiał piskliwie i histerycznie.
- Trzymaj się z daleka ode mnie - wychrypiał.- Trzymaj się z daleka.
Uniósł laskę, jak gdyby chciał nią uderzyć, ale w tym momencie pojawiła się za nim jakaś postać i Shane usłyszał spokojny, kobiecy głos.
- Ojcze, czemu nie siedzisz w fotelu?
Starzec przytulił się do niej jak małe dziecko do matki.
Kobieta objęła go ramieniem i zmarszczywszy brwi zwróciła się do Shane'a:
- Kim pan jest? Czego pan chce? - zapytała ze złością.
Wyszedł z mrocznego pokoju do jasno oświetlonego holu.
- Nazywam się Martin Shane - odpowiedział. - Byłem przyjacielem Simona.
Zesztywniała nagle, a jej ramię mocniej objęło ojca.
- Mój brat nie żyje od wielu lat, panie Shane - powiedziała.
Skinął głową spokojnym ruchem.
- Wiem. Byłem z nim, gdy został zabity.
W jej oczach pojawił się jakiś dziwny wyraz i już miała i id powiedzieć, kiedy starzec odezwał się złamanym głosem:
- Laura! - i zwisnął bezwładnie w jej objęciach.
Shane zrobił szybki krok do przodu.
- Czy mogę pomóc?
Potrząsnęła głową.
- Nie, dam sobie radę. Jestem do tego przyzwyczajona. Proszę poczekać w salonie. To nie potrwa długo.
Wolnym krokiem poprowadziła starca do drzwi po przeciwnej stronie holu i otworzyła je. Shane dostrzegł przelotnie stojące w głębi pod ścianą łóżko, po czym drzwi zamknęły się.
Wrócił do mrocznego salonu, usiadł na krześle przy oknie, paląc papierosa i dumając nad tym, czego był świadkiem. Wyglądało to jak drewniana układanka, której części nie pasują do siebie. Zaniedbany dom, szalony starzec i kobieta - wszystko to razem nie miało żadnego sensu.
W tym momencie kobieta weszła do pokoju. Podeszła do okna i odsunęła portiery na bok, wpuszczając potoki światła.
- Ojciec ma bardzo słaby wzrok - wyjaśniła. - Szkodzi mu zbyt jasne światło.
Z pogniecionej paczki wyjęła papierosa, a Shane podał jej ogień.
- Przykro mi z powodu pani ojca - odezwał się. - Dzwoniłem od frontu, nikt nie odpowiedział, a potem zauważyłem otwarte drzwi balkonowe.
Potrząsnęła niecierpliwie głową.
- To bez znaczenia. On teraz bardzo łatwo traci panowanie nad sobą. Od ośmiu lat cierpi na postępujące schorzenie mózgu. W rzeczywistości jest już tylko przerażonym dzieckiem. - Oparła się o drzwi balkonowe, wpatrując w padający deszcz.
Shane przyjrzał się jej dokładnie. Ocenił, że ma dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć lat. Ubrana była w spodnie w szkocką kratę i zawiązaną w pasie bluzkę. Ciemne włosy nosiła rozpuszczone, pod oczami widniały czarne kręgi. Gdy wyjmowała kolejnego papierosa z paczki, zauważył na jej szczupłych dłoniach plamy farby i zaczął się zastanawiać, czym ona się zajmuje.
Przemówiła ostrym tonem, przerywając mu rozmyślania.
- A teraz, jak sądzę, powinien pan wytłumaczyć mi, czemu pan tu się zjawił, panie Shane.
- Byłem najbliższym przyjacielem Simona. Razem wstąpiliśmy do wojska, razem walczyliśmy. Po prostu chciałem porozmawiać o nim z pani ojcem.
Zmarszczyła brwi, a w jej głosie pojawił się ton zniecierpliwienia.
- Panie Shane, Simon został zabity siedem lat temu. Z całą pewnością nie śpieszyło się panu ze złożeniem kondolencji.
Obrzucił ją szybkim spojrzeniem z zupełnie obojętną miną.
- Przykro mi z tego powodu, ale obawiam się, że nie miałem wyboru.
Nastąpiła chwila ciszy i dziewczyna znów zmarszczyła brwi.
- Wyboru? O czym, u licha, pan opowiada?
Wstał z miejsca i przeszedł obok niej, aż znalazł się prawie pod strugami deszczu. Wpatrzył się w ogród, jakby szukał tam przeszłości.
- Przez ostatnie sześć lat byłem w zakładzie zamkniętym, panno Faulkner. Zwolniono mnie dopiero trzy dni temu. - Usłyszał, jak kobieta z sykiem wciąga powietrze przez zaciśnięte zęby, ale kontynuował, nie odwracając się. - Zaraz potem, jak zabito pani brata, ja zostałem zraniony. Odłamki szrapnela w mózgu. Chińczycy wyciągnęli większość z nich, ale pozostał maleńki kawałeczek, którego nie mogli dotknąć. Spowodował stopniowo postępującą amnezję. W chwili gdy zostałem repatriowany, nie pamiętałem własnego nazwiska. Nie potrafiłem nawet zrobić koło siebie, co potrzeba. - Wzruszył ramionami. - Umieszczono mnie w zakładzie. Nic innego nie mogli ze mną zrobić. Żadna operacja nie wchodziła w rachubę.
Poczuł jej dłoń na swej ręce, a gdy się odwrócił, ujrzał, że jej spojrzenie pełne jest współczucia.
- Jakież to okropne. Ale powiedział pan, że zwolnili pana trzy dni temu?
Skinął krótko głową.
- Zgadza się. Miesiąc temu spadłem ze schodów i doznałem silnego wstrząsu. Najwidoczniej odłamek przesunął się. Po prawie siedmiu latach życia we mgle pewnego ranka obudziłem się w szpitalu czując się jak nowy. - Uśmiechnął się ponuro. - Jedyny kłopot polegał na tym, że z mojego punktu widzenia był czerwiec 1952 roku. Musieli mi całkiem niemało opowiedzieć.
- Teraz już wiem. - W jej głosie nagle pojawiło się zrozumienie. - Ostatnią rzeczą, jaką pan pamiętał, jest śmierć Simona na polu bitwy, na chwilę przed pana zranieniem. Dlatego przyszedł pan tu dzisiaj. By nam o tym opowiedzieć.
Cisnął papierosa do kałuży i patrzył, lekko marszcząc brwi, jak z sykiem gaśnie. Po chwili westchnął, odwrócił się i popatrzył dziewczynie prosto w oczy.
- Ma pani słuszność z wyjątkiem jednego istotnego faktu.
Z kolei ona zmarszczyła brwi z zakłopotaniem.
- Obawiam się, że nie rozumiem pana.
Oparł się plecami o okno i spokojnym tonem powiedział:
- To oznacza, że myli się pani całkowicie, panno Faulkner. Widzi pani, pani brat nie został zabity w akcji.
Twarz Laury Faulkner wyrażała głębokie zaskoczenie. Przez moment patrzyła na niego bezmyślnie, a potem zrobiła niezadowoloną minę.
- Wolałabym porozmawiać o tym w cztery oczy. Położyłam ojca do łóżka, ale może w każdej chwili zjawić się tutaj.
Shane skinął twierdząco, ona zaś poprowadziła go przez pokój do holu. Następnie wąskim korytarzem przeszli do kuchni, gdzie wzięła stary płaszcz przeciwdeszczowy i niedbale zarzuciła go na ramiona.
- Obawiam się, że znów pan zmoknie - powiedziała, otwierając drzwi kuchenne.
Ogród opadał kilku tarasami w stronę niskiej, kamiennej ściany. Na podwyższeniu, o parę stóp powyżej poziomu gruntu, stał obszerny, drewniany pawilon. Pochyliwszy głowę dla osłony przed deszczem, Laura Faulkner pobiegła ścieżką. Shane poszedł w jej ślady. Wspięli się schodami na platformę, na której wznosił się pawilon. Otworzyła drzwi i wprowadziła go do środka. Przeciwległą ścianę budyneczku stanowiło jedno ogromne okno, otwierające widok na głęboką dolinę, którą płynęła w stronę miasta rzeka. Pejzaż był przepiękny.
Gdy Shane podszedł do okna, rozległ się groźny pomruk i wspaniały czarny doberman, rozciągnięty na otomanie pod oknem, podniósł głowę i spojrzał na niego podejrzliwie. Laura Faulkner cichym głosem przemówiła do zwierzęcia i cisnęła swój płaszcz na krzesło.
We wszystkich kątach leżały w nieporządnych stosach obrazy, na sztalugach przy oknie stał na pół ukończony olejny krajobraz. Shane zapalił papierosa i ruchem głowy wskazał malowidła.
- Czy w ten sposób zarabia pani na życie?
Roześmiała się lekko.
- Nie, to przede wszystkim moje hobby. Jestem niezależną projektantką form przemysłowych. Wszystkiego, od mebli do tekstyliów. - Odsunęła psa w kąt otomany i usiadła. - Ale przyszliśmy tu nie po to, by dyskutować, jak zarabiam na życie. Powiedział pan coś zaskakującego na temat mego brata.
Potwierdził ruchem głowy.
- Proszę dokładnie opowiedzieć, co podało pani Ministerstwo Wojny, zawiadamiając o jego śmierci?
Wzruszyła ramionami.
- Że w czerwcu 1952 roku został zabity w akcji. Myślę, że szło o bitwę nad rzeką Jalu.
Shane wyciągnął notes i otworzył na jednej ze stron.
- Czy te cztery nazwiska coś pani mówią? - zapytał. - Adam Crowther, Joe Wilby, Reggie Steele i Charles Graham?
Potrząsnęła głową, na jej czole ukazały się lekkie zmarszczki.
- Nie, nie sądzę. A powinny?
Schował notes do kieszeni.
- Gdy pani brat umierał, wszyscy czterej byli tam, gdzie on. I tak się składa, że wszyscy mieszkają w Burnham.
Znów zmarszczyła czoło.
- Ale czy to nie jest zwykły przypadek?
Pokręcił głową.
- Na początku wojny koreańskiej rząd wezwał ochotników do zgłaszania się. Owego dnia siedziałem w małym barze przy bocznej uliczce koło uniwersytetu. Tam właśnie po raz pierwszy spotkałem pani brata. Akurat wylano mnie z posady tekściarza w biurze ogłoszeniowym i w drodze do Londynu przejeżdżałem przez Burnham. Zaczęliśmy z Simonem stawiać sobie wzajemnie drinki i w chwili gdy w radiu ogłoszono ów komunikat, obaj byliśmy na pół pijani. Jemu własna posada wychodziła bokiem, ja nie miałem żadnej, więc poszliśmy razem do biura rekrutacji.
- I przyjęli was w takim stanie? - spytała z niedowierzaniem.
- Nie tylko nas, ale jeszcze tuzin innych - odpowiedział - a wszyscy byli z Burnham. Wcielono nas do tego samego pułku piechoty.
- I od tej pory pan i mój brat stale trzymaliście się razem?
Uśmiechnął się lekko i rozpiął mankiet koszuli. Gdy podciągnął rękaw, ujrzała wytatuowanego na przedramieniu zielono-czerwonego smoka z napisem „Simon i Martin - przyjaciele do śmierci".
W jej oczach zabłysło coś podejrzanie przypominającego uśmiech, a wargi zadrgały.
- To chyba trochę szczeniackie postępowanie?
Uśmiechnął się szeroko.
- Prawdę powiedziawszy byliśmy wówczas znowu pijani. Mieliśmy przepustki na ląd w Singapurze. Ostatni przystanek przed Koreą, więc... - Wzniósł wymownie oczy. - Na okręt musieli nas odnieść. Następnego dnia, otrzeźwiawszy, stwierdziliśmy, że obaj mamy po smoku.
- A co nastąpiło później? - zapytała.
Wzruszył ramionami i zapalił kolejnego papierosa.
- Nic ważnego. To, co się zwykle zdarza na wojnie, linia frontu, śmierć i przemoc. Oczywiście klimat też nie sprzyjał. W zimie w Korei bywa raczej zimno.
Skinęła poważnie głową.
- Wyobrażam to sobie. Ale jak naprawdę zginął mój brat?
Przeczesał włosy palcami, czując ukłucie bólu gdzieś za czołem i lekko zmarszczył brwi, jak gdyby przypominając coś sobie z wysiłkiem.
- Na naszym odcinku przygotowywano wielką ofensywę. Na sześć godzin przed zamierzonym atakiem zostałem wysłany na rozpoznanie wraz z Simonem i czterema mężczyznami, których wymieniłem. Naszym zadaniem było zbadanie pól minowych po drugiej stronie rzeki.
- I co się stało?
- Wpadliśmy w zasadzkę. Posuwaliśmy się przed siebie przez nocne ciemności, a oni rzucili się na nas całą gromadą. Żaden z nas nie zdążył wystrzelić.
- Co z wami zrobili?
Wepchnął ręce głęboko do kieszeni i oparł się o ścianę.
- Nie opodal znajdowała się mała buddyjska świątyńka. Była to kwatera chińskiego oficera wywiadu, zwanego pułkownik Li. - Gdy wymawiał to nazwisko, zaschło mu w gardle, a na czole ukazały się krople potu.
Pochyliła się zaniepokojona w jego stronę.
- Czy pan dobrze się czuje?
Kiwnął głową.
- Świetnie, po prostu świetnie. - Przeszedł koło niej i stanął, wyglądając przez okno. - Pułkownik Li był małym, niepozornym człowieczkiem w okularach z grubymi szkłami, kulawym na jedną nogę. W jakiś sposób wywiedział się, że ma nastąpić atak i chciał dowiedzieć się kiedy. Wobec tego wziął się za nas.
Laura Faulkner szeroko otworzyła oczy.
- Co pan chce powiedzieć przez to „wziął się za nas"?
- Mogę założyć, że są pani znane średniowieczne atrakcje, które w naszym cudownie cywilizowanym świecie mają zastosowanie przy przesłuchiwaniu jeńców.
Spochmurniała, a potem spokojnie kiwnęła głową.
- Rozumiem. Proszę kontynuować i nie oszczędzać moich uczuć. Chciałabym wiedzieć dokładnie, co nastąpiło.
Shane zacisnął wargi w krzywym uśmiechu.
- Na pierwszym piętrze klasztoru znajdował się wielki pokój, poprzednio należący do opata. Pułkownik Li używał go do przesłuchań. Stamtąd prowadził wąski korytarzyk do pięciu cel. Mnisi odprawiali w nich pokutę. Kazał nam w swym biurze rozebrać się do naga, a potem pozamykał w celach. Charles Graham i ja mieliśmy wspólną. Pozostali siedzieli pojedynczo.
Milczała ze ściśniętym gardłem. Po paru chwilach udało jej się powiedzieć:
- A co nastąpiło potem?
Potrząsnął głową.
- Nie ma sensu wdawać się w szczegóły. Przychodził po nas po kolei, ciągnąc kulawą stopę po kamiennych flizach korytarza. Próbował przez trzy godziny, ale nikt nie chciał mówić. Wreszcie odprowadził Charlesa Grahama z powrotem do mojej celi i oświadczył, że zacznie od nowa, ale tym razem ustawi nas w kolejce. Od każdego po kolei raz jeden zażąda, by mówił. Jeśli nie zechce, zostanie natychmiast wyprowadzony na dwór i zastrzelony.
- To musiał być szaleniec! - krzyknęła w przerażeniu.
Shane pokręcił głową i odpowiedział spokojnie:
- Nie, nie był wariatem. Nie przypuszczam nawet, by to, co robił, sprawiało mu jakąkolwiek uświadamianą sobie przyjemność. Nie był sadystą. I to właśnie było najgorsze. Wszystko co robił, czynił z wręcz niewiarygodnym opanowaniem.
Znowu wyciągnął papierosa i zaczął w roztargnieniu obracać go w palcach.
- Czy tak właśnie zginął Simon? - zapytała.
Wepchnął papierosa między wargi i zapalił.
- Tak jest. Był pierwszy w kolejce. Usłyszałem strzały na zewnątrz, a po pewnym czasie pułkownik Li wszedł do celi i zawiadomił mnie, że ma już wszystkie informacje, jakich potrzebował. Powiedział, że żałuje, ale musiał zabić Simona, bo wojna to wojna. A mówił takim tonem, jakby prawie w to wierzył.
- A kto mu ich udzielił? - spytała spokojnie Laura Faulkner.
Była chwila głębokiego milczenia, gdy czekała na odpowiedź, i tylko deszcz pukał widmowymi palcami w szyby. Shane odwrócił się powoli, z twarzą spokojną i pozbawioną emocji.
- Przyjechałem po to właśnie, by się dowiedzieć - oznajmił.
Oczy jej się rozszerzyły.
- Czy to oznacza, że pan nie wie?
Pokręcił głową.
- W dwie godziny później świątynia została zmieciona z powierzchni ziemi przez amerykańskie myśliwce bombardujące. A wtedy dla mnie zapadła kurtyna.
Wstała, podeszła do sztalug i zapatrzyła się na nie skończony krajobraz. Po chwili odezwała się dziwnym tonem:
- Proszę mi coś powiedzieć. Co się stało z pana pułkiem, gdy zaatakował?
Shane pochylił się i łagodnie pogłaskał psa prawą dłonią po uszach.
- Dowiedziałem się dopiero wczoraj, podczas wizyty w Ministerstwie Wojny. Atak zakończył się całkowitą klęską. Było ponad dwieście ofiar.
Wzięła do ręki pędzel i paletę i zaczęła malować.
- Czy komukolwiek w Ministerstwie Wojny opowiedział pan to, co mnie?
Potrząsnął głową.
- To wydarzyło się zbyt dawno. Nawet gdyby chcieli, nic nie mogliby dziś z tym zrobić. Odkryłem, że pozostałych czterech przeżyło i wszyscy mieszkają w Burnham. Urzędnik w archiwum był niezwykle uprzejmy. Z jakiegoś powodu doszedł do wniosku, że zamierzam urządzić spotkanie koleżeńskie.
Zmarszczyła brwi, wpatrując się w skupieniu w jeden punkt na płótnie. Pędzel nie zadrżał jej w dłoni, gdy spytała bezbarwnym głosem:
- I zamierza pan?
Przeszedł przez pokój i stanąwszy za jej prawym ramieniem przyjrzał się obrazowi.
- Chcę się dowiedzieć, kto siedem lat temu wysypał wszystko pułkownikowi Li - odrzekł lekko drżącym głosem. - Pragnę tak bardzo dowiedzieć się tego, że aż mnie mdli. Wiem, że to nie ja i nie Graham, bo przez cały czas był ze mną w celi. Zostają więc Crowther, Wilby i Reggie Steele.
Upuściła paletę, pędzel i odwróciła się do niego z płonącymi oczami.
- I co pan zrobi, gdy się pan dowie? - zapytała. - Co dobrego wyniknie z takiej wiedzy po siedmiu latach?
Zrobił ruch, by odwrócić się bez słowa, a ona chwyciła go za klapy, chcąc go powstrzymać. Trafiła ręką na kolbę parabellum i z sykiem wciągnęła przez zęby powietrze.
Przez chwilę patrzyła mu w oczy przerażonym spojrzeniem, a potem sięgnęła do jego kieszeni i wyciągnęła pistolet.
- Ty durniu - powiedziała. - Głupi, przeklęty durniu. Co dobrego z tego wyniknie? Czy przywróci życie tym ludziom? Czy pomoże Simonowi?
Łagodnym ruchem wyjął z jej ręki parabellum i włożył na miejsce. Zapinając trencz, odrzekł spokojnie:
- Powiedzmy, że robię to tylko ze względu na siebie i niech już tak zostanie.
Odwróciła się tyłem, załamując ręce.
- Jakie ty masz prawo, by zjawiać się tutaj i wszystkim nam niszczyć życie? - powiedziała. - Teraz to już historia starożytna. Sprawy od dawna martwe i pogrzebane.
- Czemu ich tak nie zostawisz?
Zignorował jej wybuch i skierował się ku drzwiom. Gdy sięgał do klamki, zawołała ostrym głosem:
- Powieszą cię! Chyba zdajesz sobie z tego sprawę?
Jego twarz zeszpecił dziwaczny, krzywy uśmieszek.
- Przykro mi, że muszę panią rozczarować - odrzekł. - Ale obawiam się, że się nie stawię na to wydarzenie.
Coś w tonie jego głosu, jakaś martwota, spowodowało, że nie mogła opanować nagłego drżenia.
- Co pan chce przez to powiedzieć? - spytała.
- Chcę powiedzieć, panno Faulkner, że będę trupem - odrzekł spokojnie. W jego twardym głosie pobrzmiewało coś nieodwołalnego.
Gdy otwierał drzwi przebiegła przez pokój i chwyciła go za rękę.
- O czym pan mówi? - zapytała. Wzruszył ramionami.
- Ten upadek, o którym pani wspomniałem, nie tylko przywrócił mi pamięć. Spowodował, że odłamek przesunął się w mózgu na bardziej niebezpieczne miejsce. Oznacza to, że próba jego usunięcia jest nieunikniona. Za tydzień od dzisiaj mam umówioną wizytę u chirurga mózgu w szpitalu Guy. Jeśli nie stawię się na spotkanie, umrę w przeciągu dwóch tygodni, a i tak szansę na powodzenie operacji są jak jeden do stu. Ładna alternatywa, prawda?
Nie czekając na odpowiedź wyszedł na werandę i schodami zszedł do ogrodu. Za jego plecami Laura Faulkner łkała nieopanowanie. Obejrzał się przez ramię i ujrzał ją stojącą w drzwiach pawilonu z dobermanem u boku, patrzącą jak odchodzi.
Poszedł okalającą dom ścieżką i dotarłszy do rogu obejrzał się ponownie. Ale tym razem drzwi do pracowni były zamknięte, a weranda pusta.
4
Gdy oddalał się od domu, deszcz nadal padał rzęsiście. Dotarł do głównej ulicy i zawahał się na skrzyżowaniu, szukając przystanku autobusowego. Naprzeciw znajdował się mały sklepik z towarami mieszanymi. Kupił tam paczkę papierosów i sprawdził w notesie adres Charlesa Grahama. Dom był odległy tylko o ćwierć mili i mieścił się na głównej, prowadzącej do centrum ulicy. Zdecydował, że pójdzie piechotą. Zastanawiał się, czy Graham bardzo się zmienił. Siedem lat to długi okres, ale z drugiej strony Graham nie był bardzo stary. Teraz nie mógł mieć więcej niż trzydzieści dwa, może trzydzieści trzy lata. Idąc mokrym chodnikiem, Shane próbował wywołać w pamięci portrety pozostałych. Wilby, nieokrzesany gbur z wielu wyrokami za drobne przestępstwa, ale dobry żołnierz. Crowther był studentem, świeżo przybyłym z uniwersytetu, Charles Graham zaś pracował u jego wuja, ucząc się zawodu maklera w handlu wełną. A co na temat Reggiego Steele'a? Shane ze wszystkich sił próbował sobie przypomnieć, ale mu się nie udało.
Właściwie już się przyzwyczaił do takich zjawisk; irytująca pozostałość po chorobie, która sprawiała, że zapominał różnych, nieistotnych spraw i powodowała wskutek tego nieznośne luki w pamięci.
Dom Grahama odnalazł bez trudności. Była to wielka i pretensjonalna późnowiktoriańska budowla z szarego kamienia, stojąca samotnie pośrodku jeziora gładkich trawników i klombów kwiatowych. Miał jednak pewną osobliwą cechę. Większość najwyższej kondygnacji zajmowała ogromna oranżeria z tarasem, skąd otwierał się widok przez dolinę na leżące niżej miasto.
Shane sprawdził adres, potem wzruszył ramionami i przez podjazd podszedł do frontowych drzwi. Nacisnął guzik, a gdzieś z wnętrza dobiegł go dźwięk melodyjnego gongu. Po paru chwilach usłyszał zbliżające się kroki.
Drzwi otworzyły się i ze środka wyjrzała sympatyczna starsza pani o macierzyńskim wyglądzie. Miała na sobie obszerny, biały fartuch, a jej ręce były umączone.
- Chciałbym zobaczyć się z panem Grahamem, jeśli jest w domu - powiedział Shane.
Na jej twarzy pojawił się wyraz głębokiego zdziwienia.
- Ależ sir, pan Graham nigdy nie przyjmuje gości. Nie robi tego od chwili, gdy popadł w swe nieszczęście. Myślałam, że wszyscy o tym wiedzą.
Shane ukrył zaskoczenie i uśmiechnął się przyjaźnie.
- Myślę, że mnie przyjmie, gdy pani mu powie, że przyszedłem. Jesteśmy bardzo starymi przyjaciółmi. Przez kilka lat byłem daleko i od dłuższego czasu nie widzieliśmy się.
Zrobiła niepewną minę i wytarła dłonie w fartuch.
- Powiem panu Grahamowi, że pan przyszedł, sir, jeśli u k pan nalega. Ale wątpię, czy coś z tego wyjdzie.
Shane przedstawił się jej, ona zaś przeszła przez hol i wspięła się po szerokich schodach. Shane popatrzył na wyłożone dębową boazerią ściany i zaczął przyglądać się wiszącym tam obrazom. Były znakomite, w większości oryginały; zwrócił spojrzenie na cudowną chińską wazę na stole obok drzwi i złożył wargi do bezgłośnego gwizdnięcia.
Jakiekolwiek nieszczęście dotknęło Charlesa Grahama w ubiegłym siedmioleciu, jedno było pewne: nie wynikało z braku pieniędzy.
Usłyszał za sobą ciche kaszlnięcie, odwrócił się i ujrzał starszą panią stojącą ze zdumioną miną za jego plecami.
- Pan Graham prosi, by zechciał pan wejść do oranżerii, sir. Znajduje się na drugim piętrze. Poprowadzę pana.
Poszedł za nią po schodach wyłożonych grubym dywanem. Minęli szeroki korytarz i następnymi schodami weszli na drugie piętro. Znaleźli się naprzeciw dębowych drzwi, wzmocnionych sztabami z kutego żelaza. Otworzyła je i ruchem ręki skierowała Shane'a do środka.
O szklany dach bębnił równomiernie deszcz, a w całym pomieszczeniu zalegała głęboka cisza. Panowało tu parne gorąco jak w łaźni tureckiej. Wilgotny upał ogarnął Shane'a z taką siłą, że w jednej chwili na czoło wystąpiły mu krople potu. Zdjął płaszcz i powiesił go na krześle obok drzwi.
Wnętrze oranżerii przypominało dżunglę, z masami zielonych liści i wijących się pnączy, obfitością egzotycznych kwiatów, które wydzielając dziwny, uderzający do głowy zapach, spowodowały, że poczuł się dziwnie niewyraźnie. Nad wszystkim zaś górował gorący, mokry zapach dżungli, przesycony odorem rozkładu i gnicia. Shane zmarszczył brwi i ruszył przed siebie wąską ścieżką. Spośród liści po jego prawej stronie dobiegł niewyraźny, tajemniczy szelest, jakby ktoś cicho się wśród nich przekradał. Dotarłszy do końca ścieżki, Shane ujrzał stół i dwa wiklinowe fotele, odwrócone przodem do drzwi wyjściowych na taras. Nie było ani śladu Grahama.
Zawahał się marszcząc czoło, ale gdy chciał ruszyć przed siebie, by popatrzeć na taras, zdał sobie sprawę, że ktoś mu się przygląda. Odwrócił się i spytał ostrym głosem:
- Czy to ty, Graham?
Nastąpiła chwila ciszy, a po niej ciche westchnienie, jak szelest wiatru w liściach. Odezwał się głos - chrapliwy, łamiący się szept:
- Przepraszam, Shane. Musiałem się upewnić. Nie mogłem uwierzyć, że to naprawdę ty. Myślałem, że nie żyjesz.
Dźwięk głosu spowodował, że Shane wzdrygnął się nagle. Było w nim coś okropnego i niesamowitego. Coś, co w jego sercu poruszyło cichą strunę lęku. Zmusił się do uśmiechu i spokojnie odrzekł:
- To naprawdę ja. Graham.
Przed nim lekko poruszyły się rozsuwane liście i ukazał się Graham. Oczy Shane'a rozszerzyły się z odrazy i czuł, juk całe jego ciało pokrywa gęsia skórka. Stojący przed nim człowiek miał włosy białe jak śnieg, a twarz jak z sennego koszmaru. Spośród kłębowiska fragmentów ciała i głębokich blizn spoglądały na niego znad ust przypominających otwartą ranę nieruchome oczy.
Powoli, przerażająco, owa storturowana twarz wykrzywiła się w bolesnym uśmiechu i Graham wyciągnął dłoń.
- Przepraszam, że przyprawiłem cię o taki wstrząs. Zapewne rozumiesz teraz, czemu nie zachęcam nikogo do składania mi wizyt.
Shane przyjął wyciągniętą dłoń i z trudem przełknął ślinę.
- Przykro mi, Graham - powiedział powolnym głosem. - Nic o tym nie wiedziałem. Jak to się stało?
Graham wskazał mu gestem jeden z foteli.
- Na razie się mną nie przejmuj - stwierdził. - Ale co się stało z tobą? Gdy cię widziałem po raz ostatni, twoja noga wystawała z kupy gruzu po tym, jak zbombardowali tę przeklętą świątynię.
Nadal przemawiał dziwacznym, chrypiącym szeptem.
Shane poczęstował go papierosem i odparł:
- Byłem ciężko ranny. Najciężej w mózg. Spowodowało to całkowitą utratę świadomości. Dopiero parę dni temu odzyskałem pamięć.
Graham podał mu ogień i odchylił się na oparcie fotela.
- Trudno to wydarzenie nazwać przyjemnym - odrzekł - ale brzmi interesująco. Opowiesz mi o tym?
Shane popatrzył na rozciągające się w dole za zasłoną mgły i deszczu miasto i rozpoczął opowiadanie. Początkowo starał się nie patrzeć na Grahama, ale powstrzymanie się od rzucania mu przelotnych spojrzeń okazało się niewykonalne. Za każdym razem widział, jak gospodarz wpatruje się w niego bez mrugnięcia powiekami. Wreszcie skończył i Graham ciężko westchnął.
- Więc jednak miałem rację. W jakiś sposób umarłeś. To, co się dzieje, to dla ciebie jakby ponowne narodziny. Bardzo interesujące. Jestem pewien, że psychiatrzy uznają cię za płodny w wyniki przedmiot badań.
Shane zmarszczył brwi i popatrzył ostro na gospodarza.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Doświadczenie takie jak twoje wystarczyłoby, aby człowieka bardzo podatnego na jakiekolwiek zakłócenie równowagi psychicznej pozbawić zdrowych zmysłów. Ostatecznie musi to być piekielny szok, gdy ktoś budzi się pewnego ranka i stwierdza, że jest o siedem lat starszy. To porządny kawał życia. Czy cokolwiek pamiętasz z tego okresu?
Shane potrząsnął głową i pochylił się do gospodarza.
- Nie, nic a nic prócz tego, co powiedzieli mi lekarze. Ale pamiętam te sześć godzin w świątyni, nim padły bomby. Pamiętam pułkownika Li i salwę na zewnątrz, gdy rozstrzelali Simona.
Zapadła chwila ciszy, aż wreszcie przemówił szeptem Graham.
- A więc to pamiętasz, tak? Pamiętasz naszego starego przyjaciela pułkownika Li?
Shane zadrżał gwałtownie.
- We śnie do dzisiaj słyszę tę jego kulawą stopę - odpowiedział. - Wlokącą się po korytarzu i zatrzymującą przed drzwiami celi.
Graham westchnął.
- Muszę przyznać, że i mnie trudno go zapomnieć. Ale później nastąpiły inne wypadki, które to wspomnienie zepchnęły mi głęboko w podświadomość.
- A co to były za inne wypadki? - zapytał Shane. - Widziałem twoje akta w Ministerstwie Wojny, powiedziano mi też, że nigdy nie zostałeś wzięty do niewoli. Figurujesz w spisach jako ranny w boju i zdemobilizowany wskutek orzeczenia lekarskiego. Tego właśnie nie mogę zrozumieć.
Graham wzruszył ramionami.
- To naprawdę bardzo proste. Po bombardowaniu byłem głęboko oszołomiony, ale poza tym nie odniosłem żadnych obrażeń. Otaczały mnie ruiny. Nie wyglądało, by poza mną ktokolwiek przeżył, a mówiąc z brutalną szczerością, nie zatrzymałem tam się, by kogoś jeszcze szukać. W tym, co ocalało z biura pułkownika Li, znalazłem nasze mundury. Nawiasem mówiąc, z samego pułkownika mało co zostało. Naciągnąłem pierwszy battledress, który wpadł mi w ręce i wyniosłem się w diabły. Gdy schodziłem ze wzgórza, artyleria ciągle jeszcze ostrzeliwała okolicę ogniem flankowym.
- I co wtedy? - zapytał Shane.
Graham wyjął z płaskiej złotej papierośnicy papierosa.
- Udało mi się przebrnąć przez rzekę. - Na jego wykrzywionych ustach pojawił się uśmieszek. - Byłem o jakieś dwieście jardów od linii alianckich, gdy nastąpiłem na minę przeciwpiechotną.
- Co za parszywe szczęście - skomentował Shane.
Graham znów wzruszył ramionami.
- Swoją drogą zrobili dla mnie wszystko, co tylko mogli. Nie byli w stanie, jak chyba widzisz, uczynić wiele dobrego, bo nie pozostało im zbyt wiele materiału, którym mogli operować. Przez cały rok nie mówiłem, aż wreszcie sprowadzili niemieckiego chirurga, by zoperował na nowo moje struny głosowe. Teraz mogę jako tako mówić.
Shane'owi nie przychodził do głowy żaden komentarz. Wstał i podszedł do okna.
- Przynajmniej, sądząc z tego otoczenia, nie brak ci pieniędzy.
Graham kiwnął głową.
- Na tydzień przed naszym ostatnim patrolem zmarł mój wuj. Pamiętasz, że dostałem list od jego prawników? Wszystkim wam obiecałem niebotyczne pijaństwo dla uczczenia tej okazji przy najbliższej przepustce do Tokio. Gdy wyszedłem ze szpitala, sprzedałem wszystko pewnemu konsorcjum i nabyłem ten dom. Do kupna przekonała mnie oranżeria. Moim wielkim hobby uczyniłem hodowlę storczyków. Wiesz, to bardzo trudne zajęcie.
- Czy cię zdziwiło, gdy się dowiedziałeś, że Wilby, Crowther i Steele przeżyli? - spytał Shane.
- To lekko powiedziane - odparł Graham. - Crowther pierwszy powrócił do domu. Chyba był w innym obozie niż tamci dwaj.
- Widziałeś się z którymś z nich? - zapytał cicho Shane.
Graham wzruszył ramionami.
- Gdy Crowther wrócił do domu, był jakiś kawałek na ten temat w lokalnej prasie. Napisałem do niego liścik i zaprosiłem, by mnie odwiedził przez wzgląd na starą znajomość. Okazało się to dla niego niezbyt przyjemnym wieczorem i mówiąc otwarcie, nie miał nic szczególnego do powiedzenia. Ożenił się parę lat temu. Ostatnie, co o nim słyszałem, to że jest wykładowcą na uniwersytecie.
- A co z Wilbym i Reggiem Steele'em? - zapytał Shane.
- Nie zadałem sobie trudu, by się z nimi skontaktować po tym krępującym wieczorze z Crowtherem. Z rok temu, gdy pewnego sobotniego wieczoru jechałem przez miasto, ujrzałem Wilby'ego. Wyglądał na pijanego, co dokładnie zgadza się z moimi wspomnieniami o nim. Steele jest właścicielem jakiegoś klubu w mieście. O ile pamiętam, nazywa się to Garland Club. Striptiz oraz lunche dla zmęczonych biznesmenów. To, co najmodniejsze. Zdaje się, że wieczorami zmienia się w nocny klub z atrakcjami seksualnymi.
Shane nie zabrał głosu. Stał przy oknie, wpatrując się w padający deszcz. Po krótkim milczeniu odezwał się Graham:
- Czy chcesz ich odszukać podczas twego pobytu w mieście?
Shane powoli kiwnął głową.
- Tak, chcę ich odszukać.
- Więc co to jest, podróż sentymentalna? - zapytał Graham.
- Dziś po południu złożyłem wizytę ojcu i siostrze Simona Faulknera - odpowiedział Shane nie odwracając się.
Nastąpiło krótkie milczenie. Chwila wspomnień, a po niej nagłe napięcie.
- Mój Boże! - wybuchnął Charles Graham. - Więc po to tu wróciłeś!
Shane odwrócił się powoli.
- To prawda - odrzekł. - Chcę się dowiedzieć, kto nas zdradził przed pułkownikiem Li. To nie byłem ja i nie mogłeś być ty. Pozostaje Wilby, Crowther lub Steele. Do wyboru.
Graham potrząsnął głową.
- Chyba zwariowałeś. Jak, u licha, będziesz w stanie to wykryć? Czy spodziewasz się, że winowajca załamie się i przyzna? A poza tym, czy to ma teraz jakiekolwiek znaczenie?
Shane podszedł do niego powoli, z wściekłą miną.
- Czy to ma znaczenie? Jezu Chryste! - wybuchnął. - Już zapomniałeś, co tam się zdarzyło? Zapomniałeś, przez co przeszliśmy i co zrobili z Simonem?
Graham uniósł głowę i spojrzał na niego dziwnym wzrokiem.
- Ja nie zapomniałem - powiedział. - A ty?
Pomimo wilgotnego upału Shane poczuł niesamowity chłód.
- Pamiętam wszystko, co wydarzyło się owego dnia.
- Czy możesz być tego pewien? - zapytał Graham. - Nie pamiętasz niczego z okresu siedmiu lat. Jak możesz być tak pewien, że pamiętasz wszystkie wydarzenia ze świątyni? Jak możesz mieć pewność, że to nie ty powiedziałeś pułkownikowi Li to, czego chciał się dowiedzieć? To może być jedyna rzecz, której twoja pamięć nie chce odtworzyć.
Przez chwilę Shane czuł się tak, jakby gigantyczna dłoń ścisnęła mu pierś z taką siłą, że nie mógł chwycić oddechu. Z wyschniętym gardłem, rzucając głową z boku na bok, walcząc o łyk powietrza, próbował przemówić.
Zataczając się podszedł do stołu i rozpaczliwym ruchem napełnił sobie szklankę ze stojącej tam karafki. Gdy woda zaczęła spływać mu do gardła, zakrztusił się, ale wreszcie był w stanie oddychać. Odwrócił się do Grahama z twarzą białą jak ściana.
- To niemożliwe. Byliśmy razem, w jednej celi. Wiesz, że to nie byłem ja, a ja wiem, że to nie mogłeś być ty.
Graham łagodnie potrząsnął głową.
- Ale ja byłem nieprzytomny, gdy mnie przyniesiono z ostatniego przesłuchania. Byłem nieprzytomny prawie godzinę.
Przez chwilę Shane spoglądał z góry na jego do cna zniszczoną twarz, a potem odwrócił się i ruszył ścieżką do drzwi. Graham poszedł za nim zaskakująco szybkim krokiem i w chwili gdy Shane naciągał płaszcz, stał u jego boku.
- Nie chciałem wyprowadzać cię z równowagi - rzekł ochryple. - Po prostu chciałem ci wskazać, jak niemożliwy do realizacji jest cały twój plan.
Shane zacisnął pasek i otworzył drzwi.
- Nie wytrąciłeś mnie z równowagi - powiedział. - Po prostu podsunąłeś inną możliwość, o której powinienem był sam pomyśleć.
Zszedł szybkim krokiem po schodach, Graham tuż za nim. Gdy dotarli do holu, Graham otworzył drzwi wejściowe i wyszedł razem z nim na ganek. Zatrzymali się tam na chwilę, wreszcie Shane powiedział:
- Bardzo mi pomogłeś. Jestem ci wdzięczny.
Graham potrząsnął głową i odrzekł smutnym głosem:
- Co z tego może wyjść dobrego? Komu i w czym to pomoże?
Shane wzruszył ramionami i podniósł kołnierz trencza. Twarz miał pełną wściekłości i goryczy.
- Nie wiem. Mówi się, że nikt nie jest w stanie pomóc umarłym, ale ja jestem żywym trupem, więc może stanowię wyjątek. Wiem tyle, że ta sprawa gryzie mnie straszliwie i o niczym innym nie potrafię myśleć. Muszę wiedzieć, kto to był.
- Nawet jeśli okaże się, że to byłeś ty sam? - zapytał Graham.
Shane potaknął ze ściągniętą twarzą.
- Nawet jeśli okaże się, że to ja sam.
- A gdy się dowiesz, co wtedy? - spytał cicho Graham.
Przez chwilę stali, patrząc sobie w oczy, a potem Shane odwrócił się bez słowa, zszedł ze schodów i przez podjazd poszedł w stronę bramy.
5
Gdy wysiadał z autobusu przed uniwersytetem, deszcz prawie ustał, ale perspektywę ulic zasnuła mgła, a sylwetki domów stały się zatarte i niewyraźne. Przeszedł przez ulicę do portierni przy głównym wejściu i spytał odźwiernego o Adama Crowthera. Niski, rumiany mężczyzna w niebieskim mundurze ze złotymi wyłogami skierował go do Wydziału Archeologii w bocznej uliczce po przeciwnej stronie głównej drogi.
Widać było, że jakieś czterdzieści czy pięćdziesiąt lat temu teren za uniwersytetem musiał być wytworną dzielnicą mieszkaniową. Wiele domów miało koliste podjazdy i stało w obszernych ogrodach. Większość z nich zajmowały obecnie różne fakultety uniwersyteckie.
Shane bez trudności odnalazł Wydział Archeologii i po schodach wspiął się do wejścia. Wewnątrz budynku było ciemno i ponuro; ściany pomalowano na kolory zieleni i beżu. W holu nie leżał dywan i gdy ruszył przed siebie, wyfroterowane deski podłogi zatrzeszczały złowieszczo.
Minąwszy wielką tablicę ogłoszeniową dotarł do pomieszczeń biurowych. Nieco głębiej dostrzegł w korytarzu kolejne drzwi z wyraźnie wymalowanym białą farbą na drewnianej tabliczce nazwiskiem Crowthera. Zapukał lekko i wszedł do środka.
Crowther siedział przy biurku pod szerokim oknem. Obrócony na wpół plecami do drzwi unosił do światła kawałek krzemienia.
- Tak, o co chodzi? - spytał z niecierpliwością w głosie. - Przecież mówiłem, że nie życzę sobie, by mi przeszkadzano tego wieczoru.
Shane powoli szedł przed siebie, aż znalazł się po przeciwnej stronie biurka.
- Halo, Crowther - powiedział. - Dawno się nie widzieliśmy.
Crowther błyskawicznie odwrócił się na fotelu, a na jego twarzy odmalowało się niedowierzanie.
- Zdumiewające, toż to Martin Shane. Ależ to niemożliwe. Człowieku, przecież ty nie żyjesz. Zmarłeś siedem lat temu.
Shane potrząsnął głową.
- Wszyscy mi to bez przerwy powtarzają. Zaczynam się zastanawiać, czy naprawdę istnieję.
Crowther siedział gapiąc się na niego. Kawałek krzemienia nadal trzymał między kciukiem i palcem wskazującym.
- Co tam masz? - zapytał Shane.
- Grot strzały, znaleziony przez jednego z moich studentów na terenie, gdzie prowadzimy wykopaliska. Neolityczny, jak sądzę - odpowiedział odruchowo Crowther, a potem roześmiał się. - Ale o czym ja mamroczę? Siadajże, człowieku! Siadaj i opowiadaj, co wyrabiałeś od czasu najgorszych lat naszego życia? Gdy cię widziałem ostatnim razem, leżałeś na noszach z rozwaloną głową. Powiedzieli mi, że jesteś umierający.
Shane podsunął sobie fotel, odpiął płaszcz i uśmiechnął się.
- Źle ci powiedzieli. Było całkiem paskudnie, ale udało mi się wykaraskać. Ale to pochłonęło całe lata w szpitalu. - Sięgnął po papierosa. - Co się z tobą działo? Myślałem, że nie żyjesz, dopóki nie sprawdziłem parę dni temu w Ministerstwie Wojny.
Crowther wyciągnął fajkę i zaczął ją nabijać tytoniem ze skórzanego kapciucha.
- Gdy mnie odkopali po bombardowaniu, prawie nic mi nie było. Wilby i Steele byli ranni i Chińczycy zabrali ich ambulansem polowym. Potem ich już nie widziałem.
- A co zrobili z tobą? - zapytał Shane.
- Och, to, co zwykle. Dołączono mnie do kolumny jeńców i popędzili nas na północ. Był to nader długi spacer. Mogę cię zapewnić, że przy nadchodzącej zimie nie należał do przyjemności.
Shane rozejrzał się po pokoju i słabo uśmiechnął.
- Ale wygląda, że od tamtych czasów dobrze dawałeś sobie radę. Portier powiedział mi, że teraz jesteś doktorem Crowtherem. Kiedy to nastąpiło?
- Parę lat temu. Robiłem pewne badania, tak się złożyło, że dobrze wypadły i to wszystko. - Uśmiechnął się. - A wiesz, jestem teraz żonaty. Mam swoją małą dziewczynkę. Musisz któregoś wieczoru przyjść do nas na kolację i poznać się z moją żoną.
- Miło mi będzie - odparł Shane.
Wstał z miejsca i podszedł do gabloty z eksponatami. Oglądając je odezwał się:
- Czy spotykasz się z kimś ze starej paczki?
Crowther potrząsnął głową.
- Zaraz po powrocie do domu odwiedziłem Charlesa Grahama. Było to tak ciężkie przeżycie, że już nigdy nie próbowałem go powtórzyć.
- Wiem, co chcesz przez to powiedzieć - stwierdził Shane. - Złożyłem mu wizytę dziś rano. A co z pozostałymi dwoma? Czy w ogóle się z nimi spotykasz?
- Nie na gruncie towarzyskim, jeśli to masz na myśli - rzekł Crowther. - Na Reggiego Steele'a natknąłem się pewnego dnia na mieście. Zaprosił mnie na drinka, ale śpieszyłem się. - Roześmiał się głośno. - Prawdę powiedziawszy, niezbyt mi na tym spotkaniu zależało.
- Dlaczego? - zapytał z nagłym zainteresowaniem Shane.
- Stara historia - odparł Crowther. - Ktoś, kogo znałeś w wojsku, staje się innym człowiekiem, gdy z niego wychodzi.
Shane popatrzył na niego dziwnym wzrokiem.
- Czy to, co tam się wydarzyło, ma dla ciebie jakiekolwiek znaczenie?
Crowther zdziwił się.
- Korea? - zapytał. - Dzięki Bogu, te wspomnienia już się zacierają.
- A na temat świątyni i pułkownika Li? Crowther znów przytknął zapałkę do główki swej fajki.
- Początkowo miewałem złe sny, ale niedługo. To zadziwiające, jak szybko natura pomaga nam zapominać o rzeczach naprawdę nieprzyjemnych.
Shane potrząsnął głową i odparł z przekonaniem:
- Ja nie potrafię zapomnieć. Nocami rozmyślam o Li, o jego przeklętej kulawej stopie, o Simonie Faulknerze i tym, co mu zrobili. - Wrócił na fotel, a gdy usiadł, wpatrzył się płonącym wzrokiem prosto w oczy Crowthera. - A przede wszystkim nie potrafię zapomnieć, że ktoś powiedział Li to, czego ten chciał się dowiedzieć. - Uśmiechnął się dziwacznie. - Nigdy nie odkryliśmy, kto to był.
Przez moment Crowther przyglądał mu się z obojętną miną, a potem roześmiał się cicho.
- Nie, nie odkryliśmy, prawda?
Znów nastąpiło pełne treści milczenie i wreszcie Shane powiedział:
- Wiem, że to nie byłem ja i że nie mógł być to Graham, bo w tym czasie leżał nieprzytomny w mojej celi.
Crowther ostrożnie położył fajkę na biurku i odchylił się na oparcie fotela.
- Czy sugerujesz, że to byłem ja, Shane? Czy przyjechałeś po to, aby po tylu latach to wykryć?
Shane nadal uparcie patrzył mu w oczy.
- A byłeś? - spytał.
Nagle pokój wypełniła wibrująca cisza. Dwaj mężczyźni siedzieli naprzeciw siebie, gotowi popełnić coś straszliwego, aż wreszcie Crowther roześmiał się krótko, schylił i rozsznurował prawy pantofel. Zdjął skarpetkę i podniósł stopę tak, by Shane mógł ją dobrze obejrzeć. Nie miał palców u nóg, tylko jedną pofałdowaną bliznę przez całą szerokość.
- Przyjrzyj się dokładnie - powiedział Crowther.
Shane pochylił się do niego z twarzą bez wyrazu.
- Jak to się stało?
Crowther zaczął naciągać skarpetkę.
- Mówiąc o marszu na północ w kolumnie jeńców nie powiedziałem ci, że popędzono nas aż do Chin. Trwało to prawie pięć miesięcy. Owego roku zima była ostra. Większość z nas poumierała. Ja miałem szczęście. Jedyne, co mi się stało, to odmrożenie palców u nóg. Gdy zaczęła się gangrena, pozostało mi tylko jedno. Odciąłem je scyzorykiem. - Dokończył sznurować pantofel i wstał z miejsca. Kiedy okrążał biurko, lekko utykał. - Jeśli to byłem ja, to nie na wiele mi się to zdało, prawda? - zapytał.
Shane wstał i wyciągnął dłoń.
- I ja tak rzeczywiście uważam... jeśli to byłeś ty.
Podszedł do drzwi, a gdy je otwierał, Crowther się odezwał:
- Człowieku, na litość boską, daj temu spokój. Ta sprawa jest już martwa i pogrzebana. Co dobrego wyniknie z tego, że ktoś się teraz dowie?
Shane odwrócił się powoli z dziwacznym uśmiechem na twarzy.
- Jesteś już trzecią osobą, która to powiedziała - zauważył. - Zaczynam się zastanawiać, czemu wszyscy tak się tym niepokoją.
Crowther opuścił ręce beznadziejnym gestem, a w jego oczach pojawiło się coś na kształt rozpaczy. Jeszcze przez chwilę patrzyli na siebie, a potem Shane odszedł cicho zamknąwszy drzwi, za którymi pozostał człowiek o twarzy pełnej nagłego zmęczenia.
6
Joe Wilby mieszkał przy Gower Street, w jednym z sypiących się domów z tarasami, blisko centrum miasta, w dzielnicy slumsów, przeznaczonej do wyburzenia. Numer piętnaście wyglądał, jakby miał się w każdej chwili zawalić, a drzwi od frontu były zabite deskami.
Wąskim przejściem z boku domu Shane przedostał się na tylne podwórze, zasypane pustymi puszkami i odpadkami wszelkiego rodzaju. W oknie z tyłu domu świeciło światło, więc wszedł po czterech kamiennych schodach i zastukał.
Usłyszał zbliżające się kroki, a drzwi uchyliły się na parę cali.
- Kto tam? - zapytał kobiecy głos.
- Szukam Joego Wilby'ego - powiedział Shane. Jestem jego starym przyjacielem.
Rozległ się brzęk łańcucha i drzwi otworzyły się.
- To lepiej niech pan wejdzie - zaproponowała i cofnęła się do wnętrza mrocznym korytarzem.
Shane zamknął drzwi i poszedł za nią. Zmarszczył nos i zadrżał z niesmaku, gdy doleciały go zapachy kuchenne zmieszane z odorem moczu. Kobieta otworzyła kolejne drzwi, zapaliła światło i poprowadziła go do pokoju na końcu korytarza. Był w miarę czysty, na podłodze leżał dywan, a podwójne łóżko ustawiono pod przeciwległą ścianą.
Odwróciła się twarzą do niego. Duża, masywnie zbudowana, zbliżała się do czterdziestki, ale była bliska zupełnego zaniedbania. Pomimo to na swój gruby, prostacki sposób była jeszcze przystojna. Nagle uśmiechnęła się z zainteresowaniem.
- Jestem Bella, żona Joego - wyjaśniła. - Nie ma go w tej chwili. Czy ja mogę czymś panu służyć?
Bez żadnej wątpliwości w tonie jej głosu zabrzmiało zaproszenie. Uśmiechnął się.
- Nazywam się Shane - powiedział - Martin Shane. Byłem w Korei z pani mężem. Właśnie przejeżdżałem przez miasto i pomyślałem sobie, że może go odszukam.
- No, to bardzo miłe - odrzekła. - Joe nigdy wiele nie opowiada o swym udziale w wojnie. - Usiadła uśmiechnięta na skraju łóżka. - Proszę poczęstować mnie papierosem, usiąść koło mnie i wszystko opowiedzieć.
Poklepała łóżko tuż przy sobie. Shane przyjął zaproszenie. Założyła nogę na nogę, ukazując fałdy białego ciała nad czarnymi pończochami, a jej jaskrawy domowy szlafrok rozsunął się.
- A więc pan i mój Joe byliście razem w Korei? - zapytała po zapaleniu papierosa. - To było dawno temu.
Shane skinął głową.
- Dobre parę lat spędziłem za granicą. Do Anglii wróciłem ledwie przed tygodniem.
Wyciągnęła rękę i uścisnęła mu dłoń.
- Całkiem dobry powód, by wypić małego drinka, no nie?
Przeszła przez pokój do szafy, wyjęła butelkę dżinu i nalała dwa kieliszki. Wróciła na łóżko, podała jeden Shane'owi i usiadła.
- Zdrówko - powiedziała i przełknęła dżin jednym haustem.
Shane wziął mały łyk i uśmiechnął się.
- Gdzie Joe podziewa się dziś po południu? W pracy?
Potrząsnęła głową.
- Pracuje wieczorami jako barman w jednym z klubów w mieście. A jest teraz tam, gdzie każdego popołudnia. Trąbi piwsko w miejscowej knajpie.
Shane postarał się odpowiedzieć współczująco:
- Musi to panią mocno nudzić.
Przysunęła się do niego z rozchylonymi wargami i położyła mu dłoń na udzie.
- Nawet pan sobie nie wyobraża, jakie to może być nudne - szepnęła.
Drzwi wejściowe otwarły się z trzaskiem, w korytarzu rozległy się kroki. Kobieta szybko się odsunęła. Zdążyła wstać, gdy rozwarły się drzwi wewnętrzne i do pokoju wtoczył się Wilby.
Był to mężczyzna potężny jak byk, z rękami prawie sięgającymi kolan. Twarz miał ponurą i spuchniętą z pijaństwa. Stał chwiejnie, patrząc na nich z paskudnym błyskiem w oku.
- A więc takie rzeczy się dzieją, gdy mnie tu nie ma.
Bella podeszła do niego i odezwała się przymilnym głosem:
- Joe, to twój stary przyjaciel. Zatrzymałam go do twego powrotu.
Chwycił ją za włosy i szarpnięciem odchylił głowę do tyłu.
- To prawdopodobna bajeczka - powiedział.
Wtedy Shane wstał i odwrócił się tak, by Wilby widział jego twarz. Zaległa głęboka cisza. Wilby'emu opadła szczęka, a twarz przybrała chorobliwy zielony kolor.
- Shane! - wyjąkał głupawo. - Martin Shane!
- Tak, Joe, to ja - odparł Shane.
Jeszcze przez chwilę Wilby gapił się na niego, a potem jednym ruchem wyrzucił żonę za drzwi i zamknął je za nią.
- Myślałem, że nie żyjesz - powiedział powolnym głosem.
Shane łagodnie potrząsnął głową.
- Musiałeś myśleć o kimś innym, Joe. Może o Simonie Faulknerze. Bo to on nie żyje, prawda?
Wilby przez chwilę wpatrywał się w gościa, a potem zataczając się podszedł do łóżka, wziął butelkę dżinu i przytknął do ust. Otarł wargi rękawem i odezwał się wojowniczym tonem:
- Tak, Faulkner nie żyje. Rozstrzelali go pod moim oknem. I co z tego?
Shane uśmiechnął się uprzejmie.
- To, że Faulkner jest martwy, a ty nie - odpowiedział.
- Czy nic ci nie przychodzi do głowy?
Wilby'emu rozszerzyły się oczy. Cisnął butelkę z trzaskiem o ścianę.
- A co, u diabła, masz na myśli?! - ryknął. - Po coś tu przyjechał? Zawsze był z ciebie dziwny skurwysyn. - Odwrócił się i sięgnął do klamki. - Wynoś się, wynoś się stąd w diabły.
Shane zrobił błyskawiczny ruch. Chwycił Wilby'ego za kołnierz, pociągnął olbrzyma do tyłu i cisnął z trzaskiem przez cały pokój.
Wilby natychmiast podniósł się, wyciągając wielkie łapska przed siebie. Shane odczekał, aż napastnik się zbliży, a wówczas odsunął się w bok i z całej siły walnął Wilby'ego w żołądek. Tamten hałaśliwie wypuścił powietrze i powoli opuszczając się na kolana, padł wreszcie na łóżko.
Oparty o skraj kominka Shane czekał. Dopiero po kilku minutach Wilby usiadł, jęcząc i rozcierając brzuch, a gdy podniósł głowę, jego wzrok wyrażał nienawiść i przerażenie.
- Co ty tu robisz? - zapytał. - Po co tu wróciłeś?
Shane, chwyciwszy za kołnierz, podniósł go na nogi. Twarz miał ponurą, ton głosu twardy jak stal.
- Szukam kapusia, który wydał wszystko pułkownikowi Li.
Oczy Wilby'ego zamgliły się od nagłego strachu, szczęka mu opadła. Kręcił rozpaczliwie głową z boku na bok.
- To nie byłem ja, Shane - zapewnił gorąco. - Trzymałem gębę na kłódkę.
Shane przyciągnął go do siebie, wpatrując się nieustępliwie w jego opuchniętą twarz piwosza. Wilby załamał się zupełnie.
- Musisz mi uwierzyć! - wywrzeszczał. - To nie byłem ja!
Jeszcze przez chwilę Shane go przytrzymywał, aż wreszcie przez cały pokój pchnął Wilby'ego z taką siłą, że ten padł bezwładnie na łóżko. Leżał tam łkając, gdy Shane skierował się ku drzwiom.
- Jeszcze z tobą nie skończyłem - oświadczył złowieszczo.- Mam się z kimś spotkać, a potem być może wrócę tutaj.
Zamknął drzwi za sobą, a gdy się odwrócił, stała przed nim w ciemnym korytarzu Bella Wilby.
- Co się tam, do cholery, działo? - zapytała. - Zdawało mi się, że mówiłeś coś, jakimi to Joe i ty jesteście przyjaciółmi.
Uśmiechnął się.
- Czemu mnie pytasz? Podsłuchiwałaś pod drzwiami, no nie?
Sapnąwszy z obrazy, zaczęła się od niego odsuwać, ale chwycił ją za ramię i przyciągnął.
- Powiedz mu, że jeśli ma mi cokolwiek do powiedzenia, mieszkam w hotelu Embassy.
Zostawiwszy Bellę stojącą w ciemności, ruszył przed siebie korytarzem i wyszedł na dwór. Ciągle jeszcze padało, a mgła była gęściejsza niż poprzednio. Szybkim krokiem skierował się do centrum miasta, rozmyślając nad wydarzeniami dnia. Dziewczyna, Graham i Adam Crowther. Żadnych powiązań między nimi, a przecież wszyscy chcieli, by dał sprawie spokój. A Wilby był przerażony. Naprawdę przerażony. Winny... czy też bał się czegoś innego?
Z wysiłkiem próbował się skupić, ale tępy ból tuż za czołem zaczął wracać. Gdy szedł w stronę hotelu, nasilał się coraz bardziej. Mgła wirowała wokół niego, poczuł się kompletnie osamotniony i zbudził się w nim lęk. Cały świat był kręcącą się w kółko mglistą iluzją bez śladu realności. Potykając się w panice, przeszedł przez jezdnię.
W chwili gdy miał wejść na przeciwległy chodnik, minęła go Laura Faulkner; tuż za nią szedł doberman. Był to widok tak nieoczekiwany, że Shane cofnął się zaskoczony, ona zaś znikła we mgle. Przez chwilę stał w miejscu, a potem przemknął koło niego samochód w tak niebezpiecznej bliskości, że przywróciło mu to przytomność.
Wszedł na chodnik i pośpieszył za nią. Zakręcił za rogiem na końcu ulicy na czas, by ujrzeć ją, jak wchodzi po paru schodkach i znika w drzwiach. Na podświetlonym, szklanym szyldzie widniał napis HOTEL.
Shane zatrzymał się u stóp schodów, zawahał na moment, a potem powoli wszedł za nią po schodach do środka.
Hol wejściowy był malutki, niewielkie też biurko recepcjonisty, za którym siedział starszy człowiek w okularach w rogowej oprawce i czytał gazetę. Drzwi po przeciwnej stronie holu prowadziły do baru i Shane tam się skierował. Stary zakaszlał dyskretnie.
- Przepraszam, sir, ale niestety bar otwieramy dopiero o szóstej.
Shane podszedł do biurka.
- Szukam młodej kobiety, która właśnie tu weszła.
- Młoda kobieta, sir? - Twarz starca wyrażała zdziwienie.
- Tak, młoda kobieta z psem - powtórzył zniecierpliwiony Shane. - Właśnie zobaczyłem, jak tu wchodziła.
Stary odłożył gazetę i potrząsnął głową.
- Przykro mi, sir. To musi być jakieś nieporozumienie. Nie ruszałem się stąd od półgodziny, a pan jest pierwszą osobą, która przeszła przez drzwi.
Shane poczuł chłód na karku.
- Przecież widziałem ją, jak wchodziła - powiedział powoli. - Wszedłem w parę sekund po niej.
Starzec pokręcił głową i powtórzył z uporem:
- Przykro mi, sir. Musiał się pan pomylić.
Sięgnął po gazetę, a Shane przechylił się przez biurko i chwyciwszy go za marynarkę przyciągnął do siebie.
- Kłamiesz! - warknął. - Laura Faulkner właśnie weszła tymi drzwiami. Musiałeś ją widzieć.
W oczach starego odmalował się strach. Wyszarpnął się z uchwytu i cofnął.
- Pan zwariował - oświadczył. - Jeśli pan stąd nie wyjdzie, wezwę policję.
Shane dla uspokojenia głęboko zaczerpnął powietrza i odezwał się równym głosem:
- Słuchaj pan, tak czy inaczej możemy to sprawdzić. Ma pan książkę telefoniczną?
Stary zdjął księgę z półki i pchnął przez biurko w jego stronę. Shane szybko przerzucił kartki, aż znalazł szukam adres.
- Czy mogę skorzystać z tego? - zapytał, wskazując telefon na biurku.
- Muszę pana połączyć z żądanym numerem przez centralkę - odrzekł stary, nadal mając się na baczności.
Shane podał numer i niecierpliwie czekał, aż stary wepchnie wtyczkę do jednego z gniazdek na centralce i nakręci numer. W chwilę później odwrócił się i powiedział:
- Oto pana połączenie, sir.
Shane podniósł słuchawkę do ucha. Rozbrzmiewał w niej sygnał wywołania. Po czole zaczął spływać mu pot, który otarł w męce niecierpliwości. Wreszcie rozległ się trzask i dał się słyszeć chłodny i daleki głos Laury Faulkner.
- Halo, kto mówi?
Nastąpiła chwila okropnej ciszy, gdy walczył o odzyskanie głosu. Wreszcie przemówił:
- Tu Martin Shane.
Usłyszał, jak Laura nagle głęboko wciąga powietrze, a potem znów jej chłodny i obojętny głos:
- Czym mogę panu służyć, panie Shane?
- To nic ważnego - odparł. - Doprawdy nieistotne. Przed chwilą miałem wrażenie, że widzę panią na mieście i zadzwoniłem tylko po to, by się upewnić.
- Przecież przez cały dzień nie wychodziłam z domu. - Jej głos wyrażał zdziwienie.
- Przepraszam, że panią niepokoiłem - odpowiedział zdławionym głosem. - To po prostu głupie nieporozumienie.
Położył słuchawkę na widełkach i zataczając się i potykając, zszedł schodami we mgłę.
Działo się z nim coś, czego nie potrafił pojąć. Coś powodującego, że rósł w nim strach jak fala czarnego przypływu, grożąca, że go zadławi. Był pewien, że widział l,aurę Faulkner, a równocześnie znajdowała się o cztery mile, w zupełnie innej części miasta. Musiało istnieć jakieś wytłumaczenie.
Zaczął zmierzać pośpiesznie wąskimi bocznymi ulicami w stronę swego hotelu. Głowa bolała go coraz bardziej i skręcając w kolejną ulicę musiał zatrzymać się na chwilę i bliski omdlenia, oprzeć o słup latarni ulicznej.
Usłyszał jakiś ruch we mgle. Podniósł głowę, wytężył słuch i nagle poczuł lodowate zimno, a włosy zjeżyły mu się na karku. Ktoś zbliżał się powoli. Ktoś ciągnący za sobą koślawą stopę, wlokącą się w miarę zbliżania coraz głośniej po mokrej jezdni. Shane rzucił się we mgłę.
- Kto tam?! - wrzasnął.
Kroki ucichły i zapanowała cisza. Zatrzymał się na chwilę, wytężając wzrok przez mgłę, a potem zawrócił i co sił w nogach rzucił się chodnikiem do ucieczki. Dotarłszy do skrzyżowania na końcu ulicy zatrzymał się i oparł o ścianę, z trudem chwytając oddech. A wtedy, całkiem blisko za zasłoną mgły, usłyszał znów kulawą nogę, ciągnącą stopę po bruku w jego stronę.
Ogarnęła go nieopanowana panika. Pobiegł najbliższą ulicą, jakby ścigały go furie piekielne, gotowe dopaść w każdej chwili. Gdy skręcał w wąską, prowadzącą do hotelu boczną uliczkę, w jego czaszce wybuchnął ból.
Krzyknął w męce i potykając się poszedł dalej. Kątem oka dostrzegł wyłaniającą się z mgły postać, która podstawiła mu nogę, tak że rozciągnął się na całą długość na chodniku. Potoczył się, by uniknąć wymierzonego w głowę kopnięcia i wygramolił na nogi. Wybuchnął morderczą wściekłością. To przynajmniej było czymś dotykalnym, z czym potrafił walczyć.
Ujrzał w przelocie ordynarną, okrutną twarz i zimne oczy nad spłaszczonym nosem boksera. Zrobił unik, a pięść musnęła go po policzku. Kopnął napastnika w brzuch, ten zaś wrzasnął z bólu i zgiął się wpół.
Padł plecami na ścianę, Shane zaś chwycił go za przód płaszcza i uderzył nim o mur.
- Kto cię przysłał?! - wrzasnął dzikim głosem.
Tamten z trudem chwytał powietrze, przewracając okropnie oczami.
- To Wilby - wyskrzeczał. - Joe Wilby. Obiecał mi piątaka, jeśli cię stłukę.
Shane odepchnął go z taką siłą, że człowiek poleciał na twarz we mgłę, sam zaś zawrócił do hotelu. Wilby może zaczekać. W tej chwili musiał zająć się czymś ważniejszym. Schody prowadzące do jego pokoju zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Przez chwilę myślał, że nie potrafi dać im rady. Gdy otwierał drzwi, ból był straszny; pomyślał, że głowa mu pęknie. Rzucił się do łazienki i chwycił flaszeczkę tabletek. Wepchnął do ust cztery naraz i popił odrobiną wody.
Wrócił do pokoju i począł zbliżać się do łóżka. Kiedy tam dotarł, w jego głowie zaczęły wybuchać kolorowe światła i nadpłynęła szeroką falą atramentowoczarna woda, w której się pogrążył.
7
Gdy się obudził, było zupełnie ciemno. Przez parę minut leżał na łóżku, wpatrując się w przestrzeń i zastanawiając, gdzie się znajduje. Po chwili coś w nim zaskoczyło i przypomniał sobie.
Opuścił nogi na ziemię i zapalił lampę przy łóżku. Spojrzawszy na zegarek z zaskoczeniem przekonał się, że była dopiero szósta trzydzieści wieczorem. Spał tylko trochę dłużej niż godzinę, pomimo to czuł się całkiem odświeżony, a ból głowy zniknął zupełnie.
Nadal miał na sobie przemoczony trencz, ściągnął go więc i poszedł do łazienki. Nalewając gorącą wodę do umywalki przyjrzał się swej twarzy. Na prawym policzku, gdzie musnęła go pięść napastnika, widniał niewielki siniak. Dotknął go ostrożnie palcem, skrzywił się z bólu, pomyślał o Joem Wilbym i nagle wpadł w złość.
Szybko opłukał twarz i przebrał się w czystą koszulą. W pięć minut później opuścił pokój i zszedł na dół. Na dworze mgła była jeszcze gęściejsza, padała uporczywa mżawka. Podniósł kołnierz i szybkim krokiem udał się do centrum miasta. Garland Club znajdował się na placu St Michael, w spokojnym zakątku blisko ratusza. Otaczające plac eleganckie georgiańskie domy wyglądały na zajęte głównie przez biura adwokatów i innych przedstawicieli wolnych zawodów. Garland Club ze swym neonowym szyldem i pasiastą markizą wyglądał tu trochę nie na miejscu.
Plac był prawie pusty, a gdy Shane wszedł po schodach, stwierdził, że szklane drzwi klubu są zamknięte. Za nimi mężczyzna w koszuli i czerwonych spodniach od liberii zajęty był wycieraniem wyłożonej ceramicznymi płytkami podłogi. Gdy podchodził do drzwi i otwierał je, wyglądał na poirytowanego.
- Przykro mi, sir. Otwieramy dopiero o ósmej.
Shane szybko wepchnął nogę między drzwi.
- Nie jestem klientem - oświadczył. - Szukam pana Sleele'a.
Mężczyzna zmarszczył brwi.
- Traci pan czas na próżno. Nigdy nie zjawia się tu przed dziewiątą.
- Gdzie mogę go znaleźć? - nie ustępował Shane. - Sprawa jest nader pilna. Czy będzie teraz w domu?
Mężczyzna potrząsnął głową.
- Zwykle o tej porze bywa w swoim drugim interesie. Nazywa się Club Eight.
Shane cofnął nogę, a człowiek zamknął drzwi na klucz i wrócił do swego zajęcia. Shane wszedł do budki telefonicznej i poszukał w książce klubu. Mieścił się o jakąś milę stamtąd, na skraju centrum. Zdecydował więc, że pójdzie piechotą.
Do klubu wchodziło się z zaniedbanej ulicy, pomiędzy pralnią odzieży po jednej stronie i bocznym zaułkiem po drugiej. Wszedł w długi korytarz o gołej podłodze, na końcu zaś znalazł drzwi. Nie dały się otworzyć, więc zapukał.
Otworzyła się mała kratka i wyjrzała zza niej para surowo patrzących oczu.
- Proszę o kartę członkowską - odezwał się szorstki głos.
Shane potrząsnął głową.
- Nie mam jej. Jestem przyjacielem pana Steele'a.
Kratka zatrzasnęła się, a drzwi rozwarły natychmiast. Mężczyzna za nimi ubrany był w wyświechtany smoking i przybrudzoną białą koszulę. Jego czarna muszka była z tych przypinanych na zatrzaski.
- Jeśli szef powiedział, by pan przyszedł, to myślę, że wszystko w porządku - stwierdził. - Proszę wpisać się do książki.
Shane pochylił się nad zniszczonym biurkiem. Zawahał się na moment, a potem z rozmachem podpisał „Raymond Hunt".
- Czy pan Steele już przyszedł? - zapytał, odkładając pióro.
- Jeszcze nie, sir - odrzekł odźwierny. - Opłata członkowska wynosi dziesięć szylingów.
Shane wręczył mu funta, mówiąc, by resztę zatrzymał.
Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, ukazując pozieleniałe pieńki zębów.
- Pańską kartę członkowską przyniosę panu do baru, sir - zapewnił i wszedł do swego maleńkiego pokoiku biurowego.
Shane przeszedł przez kolejne drzwi na końcu korytarza. Prowadziło stąd w dół kilka schodków. Poniżej ciasno zestawione stoliki otaczały parkiet dansingowy. Na niewielkiej estradzie czteroosobowa orkiestra ze wszystkich sił starała się ogłuszyć wszystkich obecnych.
Shane zszedł schodami i skierował się do umieszczonego w kącie baru.
Na sali bynajmniej nie było ciasno, zdawało się też, że jest tu więcej kobiet niż mężczyzn. Usiadł na wysokim stołku przy końcu baru, plecami do ściany. Barman stał pochylony nad zmywakiem płucząc szklankę, a gdy sit wyprostował, Shane ze zdziwieniem stwierdził, iż jest to Joe Wilby.
Na twarzy Wilby'ego odmalowało się zdumienie, ale szybko zmieniło się w nachmurzoną minę. Zbliżył się i przechylił przez bar.
- Kto, u diabła, powiedział ci, że tu pracuję? - zapylał. - Bella?
- Nie potrzebowałem niczyjej pomocy - odparł Shane. - Po prostu poszedłem na nosa. - Wielkie łapska Wilby'ego zacisnęły się konwulsyjnie na krawędzi baru, a Shane kontynuował: - Nawiasem mówiąc, dziś po południu spotkałem twego przyjaciela. Prosił mnie, by ci przekazać wiadomość. Miał mały wypadek i wskutek tego nie będzie w stanie zgłosić się po owego piątaka.
Wilby spurpurowiał na twarzy, spojrzenie miał mordercze.
- Dobra, ty cwaniaczku. Wkrótce dostaniesz za swoje.
Shane zapalił papierosa i wydmuchnął chmurę dymu prosto w twarz Wilby'ego.
- Oj, bo się ciebie przestraszę. - Uśmiechnął się pogardliwie. - Podaj mi piwo, nim się zapomnę.
Wilby przyniósł je bez słowa i odszedł na drugi koniec baru, gdzie stanął, by rzucając kosę spojrzenia, wycierać szklanki. Po chwili nagle podjął decyzję. Podniósł klapę na końcu baru, przepchnął się przez tłum i znikł za drzwiami wejściowymi.
Shane lekko zmarszczył brwi, zastanawiając się, co wielkolud zamyśla, wreszcie wzruszył ramionami i odwrócił na stołku, przyglądając się gościom. Większość kobiet. Umówiły oczywiste prostytutki, grubo umalowane i odziane w suknie, które ledwie mogły uchodzić za przyzwoite.
Tu i ówdzie siedzieli tłuści i łysiejący komiwojażerowie, na hulance w obcym mieście, zdecydowani dobrze się zabawić wedle własnych gustów. Ogólnie rzecz biorąc, męską klientelę stanowiła ordynarna zbieranina; sądząc z wyglądu drobni przestępcy i pokątne bandziory, wszyscy ubrani z przesadną elegancją.
Reggie Steele nie pokazywał się. Podnosząc szklankę do ust, by przełknąć resztę piwa, Shane zauważył, że obok niego znalazła się młoda kobieta. Z niezapalonym papierosem w palcach rzuciła mu zapraszające spojrzenie.
Uśmiechnął się i podał jej zapałkę. Pomimo makijażu widać było, że ledwie wyszła z wieku dziewczęcego, a jej jędrne ciało promieniowało powabem młodego zwierzątka. W tym momencie Wilby przepchnął się przez tłum i wrócił za bar. Shane uśmiechnął się do dziewczyny.
- Masz ochotę na drinka?
- Nigdy nie słyszano, bym odmawiała. - Usiadła na sąsiednim stołku. Ciasna spódniczka uniosła się na dobre cztery cale nad kolanami. Nie próbowała jej obciągnąć. - Napiję się dżinu z sokiem pomarańczowym, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
Przekazał zamówienie Wilby'emu, a gdy drink został podany, dziewczyna podniosła do góry szklankę.
- Nazywam się Jenny Green. A ty? Jeszcze cię tu nigdy nie spotkałam.
- Raymond Hunt - odpowiedział. - Właśnie przyjechałem do tego miasta w odwiedziny.
Pochyliła się ku niemu, a jej bluzka rozwarła się, ukazując głęboko bruzdę między piersiami.
- Trzeba będzie pomyśleć, jak uprzyjemnić ci tu pobyt.
Nim Shane zdołał odpowiedzieć, ktoś postukał go w ramię. Odwróciwszy się ujrzał człowieka, który wpuścił go do klubu. Odźwierny uśmiechnął się szeroko, obnażając brudne zęby. W dłoni trzymał funtowy banknot.
- Przykro mi, sir - powiedział. - Właśnie przekonałem się, że nie mamy już wolnych kart członkowskich.
Wilby wynurzył się zza baru z pałką policyjną w ręce. W tłumie zapanowała nagła cisza. Shane doszedł do wniosku, że jak na jeden wieczór ma dosyć i wyjął funta spomiędzy palców odźwiernego.
Dziewczyna zniknęła gdzieś w tłumie. Shane wzruszył ramionami, wyminął portiera i wspiął się po schodach. Odźwierny szedł tuż za nim i gdy dotarli do drzwi, otworzył je z klucza i stanął z boku.
- Dobranoc, sir. Przepraszam, że nie mogliśmy wyświadczyć panu tej przysługi.
- Dobrze się bawiłem - zapewnił go Shane i zniknął za drzwiami.
Na rogu uliczki zatrzymał się, by zapalić papierosa. Usłyszał ciche syknięcie i nagle z mgły wynurzyła się Jenny.
- Mamy tu zapasowe wyjście - wyjaśniła. - Na wypadek gliniarzy.
Shane westchnął.
- Tylko nie próbuj domyślać się czegoś niezwykłego.
Uśmiechnęła się.
- Nie pochlebiaj sobie. Powiedz mi, po co tu przyszedłeś?
- Szukałem Reggiego Steele'a - wyjaśnił.
Skrzywiła się z miną nagle pełną rezerwy.
- Czy jesteś jego przyjacielem?
Potrząsnął głową.
- Nie, nie sądzę, by można mnie tak określić.
Natychmiast znów stała się przyjacielska.
- Jeśli nie ma go tutaj o tej porze, to oznacza, że już nie przyjdzie. Prawdopodobnie znajdziesz go teraz w klubie Garland.
- A jak się tam dostanę? - zapytał.
Otworzyła torebkę i wyjęła małą białą karteczkę.
- Za członkostwo będziesz musiał zapłacić funta, ale jeśli pokażesz recepcjoniście tę kartkę, wpuści cię.
- Serdeczne dzięki - odrzekł Shane, a potem zawahał - Mam nadzieję, że nikt nie widział, jak za mną wychodzisz. Nie chciałbym, żebyś z mego powodu miała kłopoty.
- Nie musisz się o mnie martwić. Potrafię dać sobie rade.
Jej białe zęby zabłysły w ciemności. Oparła się plecami o ścianę i przyciągnęła go do siebie. Poczuł ciepło miękkiego, młodego ciała i delikatnie położył dłonie na jej ramionach.
- Powiedz mi tylko jedno - poprosiła. - Ty nie nazywasz się Raymond, prawda?
Odpowiedział jej uśmiechem.
- Nie, mam na imię Martin. Martin Shane.
Kiwnęła głową z powagą.
- Tak, to lepiej do ciebie pasuje. - Przyciągnęła jego głowę, mocno pocałowała w usta, a potem odepchnęła go i znikła w zaułku. Wyjął chusteczkę i wytarł z ust jej kredkę.
- Do widzenia, Jenny! - zawołał półgłosem.
- Do widzenia, Martin - odparł jej głos z ciemności, a potem trzasnęły drzwi.
Odwrócił się i odszedł.
Gdy zmierzał szybkim krokiem przez centrum miasta, ulice były ożywione, a gdy wszedł na plac St Michael, był on zatłoczony zaparkowanymi samochodami.
Człowiek, który wcześniej wycierał posadzkę, stał teraz przed klubem Garland w imponującym, czerwonozłotym uniformie. Kiedy Shane zbliżał się do wejścia chodnikiem, portier otworzył szklane drzwi i przepisowo zasalutował wychodzącemu z wnętrza wysokiemu mężczyźnie w ciemnym palcie.
Mężczyzna podniósł dłoń, by spojrzeć na zegarek, a Shane ujrzał wyraźnie w padającym z wnętrza świetle jego twarz. Był to Adam Crowther.
Gdy zszedł z chodnika, Shane zawołał go i wezwany obejrzał się przez ramię. Zawahał się na moment, a potem mocno kulejąc przeszedł przez jezdnię i wsiadł do niedużej limuzyny. Shane podbiegł, ale musiał szybko odskoczyć, gdyż groziło mu niebezpieczeństwo ze strony przejeżdżającego obok innego samochodu. W tym momencie limuzyna już ruszyła z miejsca i Shane ujrzał tylko, jak wyjeżdża za róg i znika.
Przez chwilę stał w miejscu na skraju chodnika, wpatrując się w noc zwężonymi oczami i zastanawiając nad możliwym wytłumaczeniem obecności Crowthera w klubie Garland.
Wreszcie zawrócił i podszedł do wejścia. Zdecydował, że wszystko staje się coraz bardziej skomplikowane. Gdy przekraczał szklane drzwi, twarz miał ponurą.
8
Białowłosy mężczyzna o wyglądzie cudzoziemca podszedł do niego i odezwał się uprzejmie:
- Wstęp tylko dla członków, sir.
Shane wręczył mu wizytówkę Jenny Green. Mężczyzna obejrzał ją z obojętną miną.
- Zechce pan podejść i wpisać się do księgi, sir? - zapytał.
Shane poszedł za nim do małego biureczka recepcyjnego. Wpisał swe prawdziwe nazwisko, a recepcjonista przyjrzał się podpisowi. Gdy podniósł głowę, na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech.
- Opłata członkowska wynosi jednego funta, panie Shane.
Shane wręczył mu banknot, mężczyzna zaś wezwał szatniarkę z drugiego kąta holu. Gdy pomagała mu zdjąć płaszcz, Shane zapytał:
- Czy to pana Crowthera widziałem, jak opuszczał klub w chwili, gdy nadchodziłem ulicą? Pana Adama Crowthera?
Recepcjonista lekko zmarszczył brwi, jak gdyby namyślał się.
- Pana Crowthera, sir? Nie, nie przypuszczam, byśmy mieli takie nazwisko wśród członków. - Podszedł do biurka i przerzucił książkę członków. Po chwili odwrócił z przepraszającym uśmiechem. - Musiał się pan pomylić, sir. Nikogo o takim nazwisku nie było dzisiaj w klubie.
Shane podziękował mu i wręczył znowu funta.
Mężczyzna ukłonił się lekko i odstąpił w bok.
- Bardzo panu dziękuję. Mam nadzieję, że wieczór u nas spędzony sprawi panu przyjemność.
Było coś znaczącego w jego głosie, więc Shane, idąc w głąb korytarza zatrzymał się na chwilę i obejrzał przez ramię. Recepcjonista patrząc za nim mówił coś pośpiesznie do trzymanego w ręce telefonu.
Shane ruszył dalej wyłożonym czerwonym chodnikiem korytarzem, cały napięty w oczekiwaniu na nieprzyjemności. Gdy zbliżał się do otwartych na drugim końcu drzwi, usłyszał rzęsiste oklaski. Przeszedłszy przez drzwi znalazł się na małym balkoniku. Szerokie schody prowadziły stamtąd do zatłoczonej sali restauracyjnej. Za stołami wznosił się pomost, na którym skąpo odziane dziewczyny wykonywały jakiś taneczny numer. U szczytu schodów stał, przyglądając się przedstawieniu, mały Włoch z ptasią twarzą. Kątem oka dostrzegł Shane'a szybko odwrócił się z promiennym uśmiechem.
- Dobry wieczór, sir. Czy mogę znaleźć dla pana stolik?
Shane odpędził go gestem.
- Nie teraz. Myślę, że pójdę do baru na drinka.
Zszedł schodami, przecisnął się przez tłum do baru i zamówił drinka. Gdy został obsłużony, stanął tyłem do baru i rozejrzał się. Ogólnie rzecz biorąc, klienci wyglądali i całkiem przyzwoicie. Większość stanowili biznesmeni w średnim wieku, którzy znakomicie się bawili. Prawdopodobnie ich żony nawet nie wiedziały, gdzie mężowie się znajdują.
Hałas był ogłuszający. Pół tuzina dziewczyn wyszło na pomost i zatańczyło kankana. Shane stał prawie pod nimi i doskonale widział, jak się w górze miotały. Były to jak zwykle przy takich widowiskach dziwki o bezczelnych twarzach, zbyt mocno umalowane i z farbowanymi włosami.
Skacząc wysoko w górę za każdym razem krzyczały i wrzeszczały, jakby świetnie się bawiły, a publiczność głośno klaskała.
Stał przy barze przez pół godziny, oglądając przedstawienie i uważnie wypatrując Reggiego Steele'a. Zamawiając trzeciego drinka zauważył, że człowiek, który go przyjmował przy wejściu, stoi na schodach i rozgląda się po sali. Gdy spotkał wzrokiem Shane'a, zadrżał gwałtownie i zszedł na dół. Shane obserwował, jak recepcjonista przeciska się między stolikami i znika w drzwiach obok sceny.
W tym momencie rozległ się werbel i na estradzie pojawiła się szczupła figurka. Widownia wybuchnęła huraganem oklasków, a dziewczyna przedefilowała pomostem i zatrzymała o parę stóp od Shane'a. Ich spojrzenia spotkały się, a na jej twarzy ukazał się zuchwały uśmiech. Była to Jenny Green.
Puściła do niego oko, a Shane, skrywając zaskoczenie, pomachał jej ręką. Nosiła czarne siatkowe pończochy i mało co więcej. Strzępek złotego materiału wokół jej bioder miał stanowić jakieś przykrycie, do czubków piersi przyklejone były dwa złote kwiatki. Nad sceną zapadła kurtyna, ona zaś rozpoczęła przemowę.
Był to standardowy numer kabaretowy. Słynne kobiety wszystkich wieków. Za każdym razem, gdy Jenny ogłaszała nazwisko, kurtyna podnosiła się, ukazując nagi żywy obraz, na którym różne młode kobiety o obfitych kształtach robiły, co mogły, by udawać Ewę w rajskim ogrodzie, Helenę Trojańską i inne.
Wszystko razem trwało z dziesięć minut, a każdą scenę widownia gorąco oklaskiwała. Gdy kurtyna opadła po raz ostatni, Jenny zakręciła się w miejscu z rozłożonymi ramionami i skłoniła głęboko. Z uśmiechem popatrzyła wprosi na Shane'a, a potem zawróciła, pobiegła pomostem na scenę i znikła za kurtyną.
Shane dokończył drinka i przepchnął się przez tłum do drzwi obok sceny. Otworzył je i wszedł po paru schodkach, prowadzących za kulisy. Jacyś robotnicy z brygady scenicznej stali oparci o ścianę, paląc papierosy i rozmawiając.
Zupełnie nie zwrócili na niego uwagi, więc ich wyminął i poszedł wyżej żelaznymi schodkami. Dotarł do korytarza z drzwiami po obu stronach, a gdy nim szedł, jedne z nich otworzyły się. Usłyszał wybuch śmiechu i ze środka wyszła Jenny Green. Wyskoczyła tak szybko, że się zderzyli, a gdy spojrzała na niego, zrobiła zdziwioną minę.
- Wszędzie na ciebie wpadam - zauważyła.
Uśmiechnął się.
- Musiałaś szybko się poruszać, aby zdążyć tu na swój numer.
- Były tam jeszcze inne dziewczyny. Przyjechałyśmy razem taksówką. - Uśmiechnęła się łobuzersko. - Nie szukasz mnie przypadkiem, co?
Potrząsnął głową.
- Nie dzisiaj, Jenny. Szukam Reggiego Steele'a.
Odwróciła się, wskazując dalszą część korytarza.
- Ostatnie drzwi. Te z jego nazwiskiem. Nie możesz u h nie zauważyć. - Wyszczerzyła zęby. - Zobaczymy się później, przystojniaku - powiedziała i wróciła do garderoby.
Wszedł jeszcze parę schodków wyżej i znalazł się na innym poziomie korytarza. Podłoga tutaj była grubo wycielona. Shane stanął przed drzwiami, na których złotymi literami wypisano nazwisko Steele'a.
Przez chwilę wahał się, starając się złowić jakiś dźwięk dolatujący przez na wpół otwarte okienko nad drzwiami, i potem wyczuł za sobą jakiś ruch i odwrócił się szybko.
Może dwie stopy, może trochę dalej za nim stał wysoki, szeroki w barach mężczyzna i przyglądał mu się. Ciemne falujące włosy wiły się w gęstych lokach nad jego czołem, a prawy policzek przecinała poszarpana blizna, nadając mu szczególnie złowrogi wygląd.
- Co jest grane, Jasiu? - zapytał.
Shane zmierzył go wzrokiem od stóp do głów i odpowiedział chłodno:
- Szukam pana Steele'a, Jasiu.
W oczach człowieka pojawił się paskudny wyraz, więc Shane szybko zrobił zwrot, otworzył drzwi i wszedł do środka.
Pokój był kremowo-złoty, a na wspaniałym kominku w stylu Adamów migotał ogień. Za biurkiem, zasypanym papierami, siedział Steele; drgnął i podniósł głowę. Przez chwilę patrzyli sobie nawzajem w oczy, wreszcie usta Steele'a wykrzywił uśmieszek.
- Halo, Shane, spodziewałem się ciebie. Co cię zatrzymało?
Mężczyzna za plecami Shane'a wsunął się do pokoju.
- Szefie, znalazłem tego frajera, jak podsłuchiwał pod drzwiami - powiedział.
Steele wstał z miejsca i machnął ręką.
- Wszystko w porządku, Frenchy. Pan Shane i ja jesteśmy starymi przyjaciółmi. Bardzo starymi przyjaciółmi.
Za wycofującym się Frenchym cicho zamknęły się drzwi i zostali sami. Steele podszedł do barku i wyciągnął butelkę.
- Whisky ci pasuje?
Shane kiwnął głową i zapalił papierosa.
- Nie mogłem sobie przypomnieć, jak wyglądasz - powiedział. - Ale gdy tylko przeszedłem przez te drzwi, natychmiast przypomniałeś mi się ty i wszystko, co ciebie dotyczy. I zajmujesz się właśnie tym, co sobie wyobrażałem.
Steele wręczył mu szklaneczkę i znów zasiadł za biurkiem.
- Nie skarżę się - odpowiedział. - Ten interesik daje mi bardzo ładne dochody.
Nosił wspaniale skrojony smoking, a papierośnica, którą wyjął z wewnętrznej kieszeni, była platynowa. Krótki, wypielęgnowany wąsik nadawał mu wygląd przystojnego zawadiaki, ale podbródek poniżej pełnych warg miał zarys słaby i zniewieściały. Steele wydmuchnął w stronę sufitu spiralę dymu.
- Słyszałem, że zrobiłeś trochę ruchu w moim drugim lokalu.
Shane uniósł brwi.
- Kto ci powiedział? Wilby?
Steełe wyszczerzył zęby.
- Biedny, stary Joe. Słuchaj, ty go naprawdę przestraszyłeś. On chyba myśli, że możesz go w każdej chwili stuknąć.
- Czy wiesz, po co przyjechałem? - zapytał Shane.
Steele niedbale kiwnął głową.
- Tak, coś tam mówił na ten temat.
- A co z Adamem Crowtherem? Co ma do powiedzenia na ten temat? - spytał Shane.
Steele zrobił autentycznie zdziwioną minę.
- A to co ma znaczyć? Crowthera nie widziałem od miesięcy.
- To cholernie zabawne - oświadczył Shane - biorąc pod uwagę, że nie dalej niż pół godziny temu widziałem jak wychodził z tego lokalu.
Steele zaprzeczył ruchem głowy.
- Musiałeś się pomylić.
Shane zacisnął pięści, próbując się opanować.
- Kłamiesz - stwierdził.
- Doprawdy, staruszku? - Steele uśmiechnął się uprzejmie.
Zapadła chwila ciszy, wreszcie Shane zapytał cicho:
- Czy to byłeś ty, Reggie?
Steele podniósł szklaneczkę i popatrzył mu prosto w oczy.
- A jeśli powiem, że tak?
Shane zanurzył dłoń w kieszeni marynarki i wyjął ją, trzymając parabellum.
- Jeśli tak, to zabiję cię tu i teraz - oświadczył ochryple.
Steele przez chwilę przyglądał się wylotowi lufy, a potem nagle odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się.
- Nie, nic nie powiedziałem temu chińskiemu skurwysynowi, a nawet gdybym to zrobił, z pewnością bym ci się nie przyznał. - Pochylił się nad biurkiem i odsunął od siebie lufę pistoletu. - Na miłość boską, odłóż tę rzecz, nim cię wsadzą z powrotem do domu wariatów.
Shane wsadził parabellum do kieszeni i wolnym krokiem skierował się do drzwi. Gdy do nich dotarł, odwrócił się z płonącym wzrokiem.
- Przysięgam, że w tej samej chwili gdy dowiodę, że to byłeś ty, zabiję cię - obiecał.
Steele roześmiał się niedbale i potrząsnął głową.
- Shane, znam cię lepiej niż ty sam siebie. Zabijanie Chińczyków w Korei to było jedno, a zabicie mnie z zimną krwią teraz, to by było coś całkiem innego. Nie zbierzesz się na odwagę, by pociągnąć za spust, dopóki nie będziesz absolutnie pewien swego. Ale nigdy nie uzyskasz dowodu. To było zbyt dawno temu.
Shane potrząsnął głową i powiedział chłodnym tonem:
- Zdobędę ten dowód, a jeśli okaże się, że to ty, przyjdę po ciebie. - Zamknął drzwi i poszedł korytarzem.
Jenny Green stała w otwartych drzwiach swej garderoby i uśmiechnęła się, gdy się zbliżył.
- Wyglądasz jak po trzydniowym pijaństwie.
Próbował odpowiedzieć uśmiechem.
- To tylko zmęczenie.
Wsunęła mu do ręki jedną z kart klubowych.
- Na odwrocie napisałam mój adres. Na wypadek, gdybyś chciał wstąpić.
Wyczuł jakiś ruch za plecami, odwrócił się i ujrzał Frenchy'ego, który mu się przyglądał.
- Czy ten frajer naprzykrza ci się, dziecko? - zapytał Jenny.
W jej oczach zamigotał strach, szybko potrząsnęła głową.
- Nie, Frenchy, wszystko w porządku. Po prostu przyjaciel. - Uśmiechnęła się lekko do Shane'a i znikła w garderobie, zamykając drzwi za sobą.
Gdy Shane chciał odejść, Frenchy schwycił go za rękę.
- Pan Steele nie lubi, jak ktoś się naprzykrza dziewczynom, Jasiu. - Jego dłoń, gdy umyślnie zacisnął ją z całej siły, była jak stalowa obręcz.
- Nie życzę sobie, abyś mnie nazywał Jasiem - odparł zimno Shane. - To nie moje imię. - Zrobił błyskawiczny ruch wolną dłonią i ścisnął nią lewą rękę Frenchy'ego tuż poniżej łokcia, wbijając kciuk we wrażliwe miejsce.
Na twarz Frenchy'ego wypłynął wyraz najprawdziwszego holu, a gdy zachwiał się do tyłu, Shane kopnął go pod lewym kolanem. Zostawił go na miejscu, ledwie trzymającego się ściany i mamroczącego przekleństwa, sam zaś poszedł w dół schodami wiodącymi na scenę.
Było parę minut po dziewiątej, gdy opuścił klub i skierował się do hotelu. Czuł, jakby otaczająca go mgła parła na niego jak straszliwa, nieważka prasa; był oszołomiony i miał zawroty głowy.
Za oczami trwał tępy ból. Shane poczuł się słaby i wyprany ze wszelkich emocji. Wziął od nocnego portiera klucz i poszedł schodami. W pokoju było cicho, nazbyt cicho, co go napełniło niejasnym, irracjonalnym niepokojem. Po ciemku położył się na łóżku, a gdy zamknął oczy, noc wybuchnęła tysiącem twarzy i migoczącymi, kolorowymi obrazami. Leżał ledwie pięć, może dziesięć minut, gdy usłyszał dźwięk, od którego przeszły go ciarki. Ktoś chodził w pokoju nad nim. Ktoś, kto ciągnął za sobą nogę, wlokącą się z przerażającym odgłosem po podłodze. Leżał jeszcze przez parę chwil, wsparty na łokciu, a na głowie włosy stawały mu dęba. Czując, jak zalewa go zimne przerażenie, wygramolił się z łóżka, jednym szarpnięciem otworzył drzwi pokoju i pobiegł korytarzem, szukając schodów, wiodących na wyższe piętro. Schodów nie było, ale na końcu korytarza znalazł zamknięte na klucz drzwi. Przez chwilę mocował się z nimi bez skutku, a potem zbiegł na dół i podszedł do recepcji.
- Chcę wiedzieć, kto mieszka w pokoju nade mną - powiedział.
Portier spojrzał na niego zdziwiony.
- Ależ nie ma nikogo w żadnym pokoju nad panem, sir. Tam jest tylko strych.
- Przecież słyszałem, jak ktoś chodzi nad moją głową upierał się Shane.
Portier potrząsnął głową.
- To niemożliwe, sir. Drzwi u szczytu schodów są zamknięte i jest tylko jeden klucz. Mam go tutaj.
Wziął go z gwoździa i podniósł do góry. Shane na chwilę poczuł pustkę w żołądku i zamknął oczy. Gdy je znów otworzył, odezwał się ostrożnie:
- Czy zrobi panu różnicę, jeśli się rozejrzymy? Jestem prawie pewien, że słyszałem, jak ktoś tam chodzi na górze.
Portier skinął głową i podniósł klapę kontuaru.
- Bynajmniej, sir. Pójdę tam z panem.
Poszli na górny korytarz i portier otworzył drzwi, prowadzące do schodów na strych. Zapalił światło i wspiął się po nich ostrożnie, Shane tuż za nim. Gdy dotarli na szczyt, przez niewielki podest przedostali się na strych, biegnący przez całą długość domu. Był zupełnie pusty; ostre światło nagiej żarówki sięgało do najdalszych zakątków. Portier odwrócił się z cichym śmiechem.
- No i proszę. Na górze nie ma nikogo. Musiało się panu przywidzieć, sir.
Shane z wolna pokiwał głową i poszedł przodem po schodach na dół. Zaczekał, aż portier zamknie drzwi na klucz, następnie wraz z nim przeszedł korytarzem. Gdy dotarli do szczytu schodów, odezwał się:
- Przykro mi, że pana trudziłem.
Portier spojrzał na niego badawczo.
- Proszę mi wybaczyć, że zabieram głos w tej sprawie, ale nie wygląda pan zbyt dobrze. Czy mogę coś dla pana zrobić?
Shane potrząsnął głową i wszedł do swego pokoju.
- Gdy się trochę prześpię, poczuję się znacznie lepiej - rzucił na odchodnym. - Jestem dość zmęczony i to wszystko.
Zamknął drzwi za sobą, stanął oparty o nie plecami i czekał. Ale nie usłyszał żadnego dźwięku i tylko cienie wyglądały na niego z kątów pokoju. Wszedł głębiej, usiadł na brzegu łóżka i zapalił papierosa. Kręciło mu się w głowie. Wszystko to musiało mieć jakieś rzeczowe wytłumaczenie, bo gdyby przyjął możliwość, że wszystko sobie wyimaginował, był zgubiony.
Głęboko wciągając dym w płuca próbował się uspokoić. Wystarczyło, by ktoś miał klucz do drzwi strychu. Ktoś zainteresowany tym, by wystraszyć go z miasta, a może także doprowadzić do obłędu. Kimkolwiek był ten ktoś, miał aż nazbyt wiele czasu, by zniknąć ze strychu, gdy Shane zszedł do recepcji. Wyszedł na korytarz i skierował się na sam jego koniec, znowu popróbował otworzyć drzwi na strych, ale były szczelnie zamknięte. Dostrzegł za sobą jeszcze jedne drzwi. Gdy je otworzył, ujrzał ciemną klatkę schodową, po której szybko zszedł na dół. Powitał go zastarzały zapach kuchni, a dalej, w słabo oświetlonym korytarzu, usłyszał głosy i brzęk garnków. Przed sobą miał jeszcze jedne drzwi, a gdy je otworzył, zobaczył biegnące wzdłuż boku hotelu przejście. Zamknął drzwi i wrócił na górę, rozmyślając gorączkowo. Musiał to być ktoś, kogo spotkał dzisiaj, ktoś pragnący go wystraszyć, bo sam był przestraszony. Nagle przypomniał sobie Adama Crowthera. Z pewnością okłamał go na temat swych stosunków ze Steele'em; a jeśli nie miał nic do ukrycia, czemu tak starannie uniknął spotkania z nim koło klubu Garland?
Shane jeszcze przez chwilę stał pośrodku pokoju z czołem pomarszczonym z wysiłku myślenia. A potem podjął nagłą decyzję i sięgnął po trencz. W chwilę później zamknął drzwi za sobą i szybko zszedł po schodach.
By zyskać na czasie, wziął taksówkę z postoju w centrum miasta. Crowther mieszkał w cichej dzielnicy rezydencyjnej niedaleko od uniwersytetu. Shane polecił kierowcy, by zatrzymał się na początku ulicy i resztę drogi przeszedł pieszo, z kołnierzem podniesionym dla ochrony przed deszczem.
Pod poszukiwanym adresem znalazł bungalow w nowoczesnym kanadyjskim stylu: spatynowana cegła, sosnowe deski i surowy kamień. Stał wciśnięty między dwa duże domy czynszowe z szarego kamienia, otoczone wielkimi przystrzyżonymi trawnikami i rabatami kwiatowymi.
Shane powoli przeszedł podjazdem i wąskimi schodkami wszedł na ganek. Nacisnął guzik dzwonka i czekał. Po chwili ganek zalało światło. Kątem oka dostrzegł ruch w oknie salonu. Zasłona zadrżała, a gdy zwrócił w tamtym kierunku głowę, jakaś postać cofnęła się w zalegającą pokój ciemność, a ręka szarpnięciem zaciągnęła portierę.
Czekał, by mu otworzono drzwi, ale nic takiego nic nastąpiło. Wobec tego znowu nacisnął dzwonek i nie odejmował palca od przycisku, aż ostry dźwięk odbił się echem w całym domu. W chwilę później usłyszał zbliżające się kroki i drzwi się otwarły.
Sympatyczna, ciemnowłosa młoda kobieta o szczerym spojrzeniu szarych oczu i energicznym zarysie ust spojrzała na niego pytająco.
- Tak, o co chodzi?
- Pani Crowther? - spytał Shane, a gdy potwierdziła ruchem głowy, kontynuował: - Nazywam się Shane, Martin Shane. Jestem starym przyjacielem pani męża. Czy mógłbym z nim porozmawiać?
Zawahała się, lekko skrzywiwszy twarz.
- Obawiam się, panie Shane, że to niemożliwe - powiedziała. - Adam wrócił dziś wieczorem z uniwersytetu z podwyższoną temperaturą i poszedł prosto do łóżka. W tej chwili śpi głęboko.
- Doprawdy bardzo mi przykro - odparł Shane. - Mam nadzieję, że to nic poważnego?
- Och, nie - odrzekła pośpiesznie. - Myślę, że to lekka grypka. - Dłonią odsunęła do tyłu pasmo ciemnych włosów.
- Przykro mi, że przybył pan nadaremnie, panie Shane. Może zechce pan zadzwonić do biura Adama za dwa albo trzy dni. Powinien już dobrze się czuć. - W jej głosie dźwięczał autentyczny żal.
- Tak, myślę, że tak zrobię, pani Crowther. - Uśmiechnął się do niej. - Proszę pozdrowić ode mnie Adama i powiedzieć mu, że będę z nim w kontakcie.
Zszedł szybko po schodkach i skierował się do bramy. Gdy do niej dotarł, obejrzał się. Kobieta nadal stała na ganku, patrząc w ślad za nim, ale gdy poszedł dalej, weszła do środka i w chwilę później światło na ganku zgasło.
Przez dwie, może trzy minuty Shane stał w cieniu muru ogrodowego, a potem zawrócił do bungalowu, stąpając skrajem trawnika. Kłamała, tego był pewien. Adam Crowther nie tylko nie chciał z nim rozmawiać, ale jeszcze usiłował sprawić wrażenie, że przez cały wieczór nie opuszczał domu. I musiał być ku temu jakiś powód.
Shane szybko podszedł do ceglanego garażu z płaskim dachem, przytykającego do jednego z boków bungalowu. Drzwi nie były zamknięte na klucz. Otworzył je szybko i wszedł do środka. Zapalił zapałkę i podniósł ją nad głową. Przed nim stał samochód Crowthera, mała, polakierowana na ciemny kolor limuzyna, jeszcze mokra od deszczu.
Gdy zapałka zgasła, Shane odwrócił się i wyszedł na zewnątrz. Teraz miał dowód. Widział Crowthera, gdy ten opuszczał Garland Club.
Obszedł dom dokoła. W kuchni było ciemno, ale tylne drzwi otworzyły się przy pierwszym dotknięciu, więc wszedł do środka. Zatrzymał się, wytężając słuch i gdzieś z frontowej części domu doleciały go przyciszone głosy.
Ostrożnie ruszył przed siebie i znalazł się w wąskim korytarzu, wychodzącym na hol. Z lewej strony, przez szparę pod drzwiami, sączyło się światło. Podszedł bliżej i zaczął nasłuchiwać.
Crowther z żoną kłócili się o coś. Ona go błagała, cichym i pełnym rozpaczy głosem. Nie można było dosłyszeć, o czym mówili, aż nagle Crowther bardzo głośno powiedział:
- Nie!
Nagle nastąpił nieoczekiwany ruch, drzwi rozwarły się i ukazała się pani Crowther. Na widok Shane'a podniosła dłoń do ust i wrzasnęła. Łagodnie wepchnął ją na powrót do pokoju i wszedł do środka, zamykając drzwi za sobą. Adam Crowther stał przy kominku, nabijając fajkę ze starego skórzanego kapci ucha. W zdumieniu wpatrzył się w Shane'a, a potem na jego twarzy odmalowała się złość. Cisnął fajkę na stoliczek do kawy i ruszył przed siebie z zaciśniętymi pięściami.
- Daję ci dziesięć sekund, byś się stąd wyniósł - syknął.
Shane oparł się plecami o drzwi i popatrzył na niego spokojnie.
- Nie wyjdę, póki nie usłyszę kilku odpowiedzi - oświadczył. - Choćby na pytanie, czemu twoja żona właśnie mi skłamała.
Crowther zatrzymał się o parę stóp przed nim.
- Nie chciałem znów z tobą rozmawiać. Wydawałoby się, że to dostatecznie oczywiste.
- Dlatego nie chciałeś zatrzymać się, by ze mną pomówić, gdy ujrzałem cię przed klubem Garland? - zapytał Shane.
- Nie wiem, o czym mówisz. - Crowther zmarszczył brwi.
Shane pokręcił głową.
- Kłamiesz, Crowther, tak samo, jak skłamałeś mi dziś po południu opowiadając, że nie jesteś przyjacielem Steele'a. Złożyłeś mu w Garland Club wizytę dzisiaj wieczorem.
- Chyba oszalałeś - roześmiał się pogardliwie Crowther. - Przez cały wieczór nie wychodziłem z domu.
- Odwiedziłeś Steele'a w klubie Garland - powtórzył spokojnie Shane. - Następnie przyjechałeś do mego hotelu i próbowałeś zastraszyć mnie na śmierć. Próbowałeś zresztą dzisiaj tego już wcześniej, prawda, Crowther? Szedłeś za inną przez całe miasto, ciągnąc tę twoją cholerną nogę i próbując zrobić na mnie wrażenie, że to ktoś inny.
Wpatrzył się badawczo w oczy gospodarza. Zapadła chwila ciszy, aż wreszcie Crowther odezwał się spokojnym głosem:
- Czego ty się boisz, Shane? Jak myślisz, kto szedł za tobą we mgle?
Na twarzy Shane'a wystąpiły wielkie krople zimnego potu.
- Pułkownik Li - wyszeptał ochryple.
Crowther potrząsnął głową.
- Ale on umarł dawno temu, Shane. Bardzo dawno temu. - Uśmiechnął się łagodnie. - Potrzebny ci lekarz, przyjacielu.
Zimna ręka strachu nagle zacisnęła się na wnętrznościach Shane'a, a jego dłonie zatrzęsły się.
- To byłeś ty - stwierdził. - To musiałeś być ty.
Pani Crowther szybko podeszła i położyła mu dłoń na rękawie. Gdy spojrzała mu w twarz potrząsając głową, w jej spojrzeniu było coś bliskiego litości.
- Ale mój mąż mówi prawdę, panie Shane - oświadczyła. - Nie wychodził z domu przez cały wieczór.
Przez chwilę Shane spoglądał w jej szczere oczy, czując nagłą pustkę w głowie, a potem przypomniał sobie. Chwycił ją za ramię i przyciągnął do siebie.
- A ja byłem w garażu - powiedział. - Sprawdziłem samochód. Ciągle jeszcze jest mokry od deszczu. O tym pani zapomniała.
Jęknęła nagle i zaczęła wolną ręką bić go w pierś.
- Moja ręka, uraził mnie pan w rękę.
Gdy Crowther skoczył przed siebie z rykiem wściekłości, Shane odrzucił kobietę na bok i ruszył mu naprzeciw. Dał nura pod ramię Crowthera, a potem odwrócił się i mocno pchnął go w plecy, aż tamten zataczając się przeleciał przez pokój, by wreszcie zatrzymać się, chwytając krawędź staromodnego, mahoniowego biurka.
Shane począł się do niego zbliżać, ale Crowther szybkim ruchem przemknął na drugą stronę biurka i wyszarpnął szufladę. Pogrzebawszy gorączkowo w stercie dokumentów wyciągnął rewolwer Webley kalibru 38. Shane głęboko wciągnął powietrze i zamarł w miejscu.
- Czy masz pozwolenie na broń? - spytał cichym głosem.
Crowther trzymał desperacko rewolwer, a w jego oczach pojawiła się cicha rozpacz.
- Jeśli wiesz, co dla ciebie dobre, to wyniesiesz się stąd, zanim to wystrzeli.
Pani Crowther nagle westchnęła i szybko podeszła. Dotknęła ręki Shane'a i odezwała się błagalnym tonem:
- Proszę zaraz stąd wyjść. Proszę wyjść, zanim on zrobi coś, czego wszyscy będziemy żałować.
Przez krótką chwilę Shane spoglądał na jej przerażoną twarz, a potem powoli przeszedł przez pokój do holu. Otworzyła przed nim drzwi i wyszedł na ganek. Gdy się odwrócił, Crowther stał w holu z rewolwerem bezwładnie zwisającym w prawej dłoni.
- Nie wracaj tu, Shane - odezwał się powolnym głosem. - Nigdy tu nie wracaj. Wynieś się z Burnham.
Przez długą chwilę patrzyli sobie w oczy, a potem Shane odwrócił się. Za jego plecami kobieta wybuchnęła płaczem. Jej płacz zdawał się ścigać go przez całą drogę do hotelu. Gdy dotarł do swego pokoju, usiadł na brzegu łóżka, czując zawrót głowy tak mocny, że nie mógł zrozumieć nic z tego, co się przed chwilą rozegrało.
Zapalił papierosa i oparł się plecami na poduszkach, gapiąc się w mrok. Po chwili usłyszał ciche pukanie. Przeczesał włosy palcami i wstał z miejsca. Otworzył drzwi i zobaczył za nimi Laurę Faulkner.
Odsunął się na bok, a ona przeszła koło niego do wnętrza, zamknął drzwi i zapytał:
- Jak mnie pani odnalazła?
- To było łatwe. Przejrzałam dział branżowy książki telefonicznej, dzwoniąc do wszystkich hoteli po kolei odparła wzruszając ramionami.
- Bardzo pilno było pani mnie odszukać - powiedział marszcząc brwi.
- Martwiłam się o pana - stwierdziła. - Szczególnie po pańskim telefonie dziś wieczorem.
Roześmiał się lekko.
- To było bez znaczenia. Zdawało mi się, że widziałem panią na mieście i to wszystko. Chciałem się upewnić.
Miała na sobie luźny, otwarty płaszcz, narzucony na czarną suknię koktajlową, opinającą jej wspaniałe kształty. Ciemne włosy leżały na ramionach, okalając śliczną twarz. Wionęło od niej delikatnymi perfumami, które spowodowały, że poczuł mrowienie wszystkich nerwów.
- Kto się opiekuje pani ojcem? - zapytał. - Czy można go pozostawiać samego?
Potrząsnęła głową.
- Gdy chcę wyjść z domu, umawiani się ze sprzątaczką. Jest bardzo odpowiedzialna. Miałam pójść na wieczorne przyjęcie do przyjaciół, ale zmieniłam zdanie.
- Z mojego powodu? - zapytał Shane.
- Z pańskiego powodu.
Zapanowała chwila niezmąconego milczenia. Laura lekko nachyliła się ku niemu, ale w tym momencie rozległo się drapanie do drzwi i podekscytowane skomlenie.
Roześmiała się cicho.
- Och, do diabła z tym psem. Zostawiłam go, by pilnował samochodu.
Otworzyła drzwi, a do pokoju wsunął się jak czarny cień doberman. Obwąchał podejrzliwie pantofle Shane'a, a potem podszedł do swej pani.
Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu Shane poczuł się tak, jakby ożył na nowo. Sięgnął po marynarkę i oświadczył:
- Chyba zepsułem pani wieczór. Czy jest tu jakieś dobre miejsce, gdzie chciałaby pani wypić drinka i może potańczyć?
Uśmiechnęła się ciepło.
- Miałabym ochotę. Wielką ochotę. - Namyślała się przez chwilę, a potem skinęła głową. - Znam taki lokal, gospodę o jakieś pięć mil za miastem. W dni powszednie jest tam zawsze miło i spokojnie.
- Chyba właśnie na coś takiego też miałbym ochotę zgodził się i zaczął wkładać trencz.
Otworzywszy drzwi stanął z boku, by ją przepuścić. Zatrzymała się przed nim z dziwnym wyrazem twarzy i lekko dotknęła wypychającej mu marynarkę kolby parabellum.
- Czy doprawdy musimy to brać ze sobą? - zapytała.
Zawahał się na moment, a potem zawrócił do pokoju i wsunął pistolet pod poduszkę. Gdy znów podszedł do Laury, uśmiechnęła się i wsunęła mu dłoń pod ramię.
- Dziękuję - powiedziała po prostu.
Zamknął drzwi na klucz i zeszli na dół. Widoczność ciągle była bardzo zła, dziewczyna prowadziła więc samochód za miasto bardzo powoli i ostrożnie. Było to małe coupe, które dawno przekroczyło wiek młodości, ale silnik pracował dobrze. Kiedy z doliny, w której leżało miasto, wspięli się na pagórek, mgła rozrzedziła się znacznie, a widoczność polepszyła.
Z daleka widać było blask czerwonego neonu nad gospodą. Mieściła się w niskim domu z szeregiem przybudówek. Obok znajdował się obszerny parking. Laura wjechała za bramę i zatrzymała wóz.
- A co będzie z twoim psem? - zapytał Shane.
- Zostawię go w aucie. - Uśmiechnęła się. - Zresztą nie możemy tu siedzieć zbyt długo. Muszę wrócić do domu nie później niż o północy.
Na małym parkiecie tańczyło nie więcej niż z tuzin par. Kelner zaprowadził ich do stolika w rogu, a Shane zamówił dwa martini. Gdy podano drinki, poczęstował dziewczynę papierosem i westchnął.
- To miłe. Bardzo miłe. Cholernie wiele czasu upłynęło od chwili, gdy po raz ostatni robiłem coś podobnego.
Łagodnie przykryła jego dłoń swoją.
- Wyglądasz na zmęczonego.
- Miałem ciężki dzień. - Pokiwał głową.
Zachmurzyła się na chwilę.
- Czy... czy odnalazłeś już kogoś?
- Kogoś? Uśmiechnął się. Widziałem się ze wszystkimi.
Jej oczy rozszerzyły się, a na twarzy ukazał wyraz niedowierzania.
- Czy opowiesz mi o tym?
- Czemu nie? Chcesz jeszcze drinka?
Potrząsnęła głową, on zaś oparł się o miękkie obicie ściany i zaczął opowiadać.
Powiedział jej o Charlesie Grahamie, a potem opisał wszystkie wydarzenia dnia, kończąc na swym drugim spotkaniu z Crowtherem. Nie uczynił jednak najmniejszej nawet wzmianki o odgłosie kroków.
Gdy skończył, siedziała milcząc przez dłuższy czas Steele wpatrywała się w swego drinka. Wreszcie odezwała się powoli:
- Nie widzę, by cię to gdziekolwiek doprowadziło. Rozmawiałeś ze wszystkimi trzema podejrzanymi. Sprawcą musi być jeden z nich, ale ty nie posunąłeś się ani na krok naprzód. Czy możesz z całą szczerością powiedzieć, że któregoś podejrzewasz bardziej niż pozostałych?
Westchnął i pokręcił głową.
- Nie, tego nie mogę twierdzić. Początkowo sądziłem, że mogę z mojej listy skreślić Crowthera, ale teraz bynajmniej nie jestem tego pewien. Zbyt uparcie nalega, abym dał wszystkiemu spokój. Wilby był zdecydowanie przerażony, ale z jakiegoś powodu odniosłem wrażenie, że boi się nie mnie, lecz czegoś innego.
- A Steele?
Wzruszył ramionami.
- Steele jest najprawdopodobniejszym kandydatem, i to nie tylko dlatego, że jest pozbawiony wszelkich skrupułów. Należy do gatunku ludzi, którzy zawsze robią tylko to, co im przynosi bezpośrednią korzyść.
- A co teraz zamierzasz? - spytała. - Chyba znalazłeś się w ślepym zaułku. ze że
Zmarszczył się lekko.
- Tego nie jestem taki pewien. Wiem, że wygląda, jakbyś miała rację, ale mam pewne przeczucie w związku z Joem Wilbym. Z jakiegoś powodu on jest kluczem do całej sprawy. Jeśli to nie on sam jest winny, przysiągłbym, że wie, kto to jest. Mówiąc bez ogródek, przypuszczam, człowiekiem, którego szukam, jest Reggie Steele.
Siedzieli w milczeniu, aż wreszcie orkiestra zaczęła grać stary przedwojenny przebój, opowiadający o miłości, uśmiechu i łagodnym smutku.
- Miałabyś ochotę zatańczyć? - zapytał.
Skinęła głową z lekkim uśmiechem i poszli na parkiet. Dobrze tańczyło im się ze sobą. Objął ją blisko ramionami, ona złożyła swą ciemnowłosą głowę na jego ramieniu. Z jej włosów unosił się lekki zapach delikatnych perfum, a Shane z całą intensywnością odczuł, jak jej miękkie ciało przytula się do niego.
Gdy orkiestra przestała grać, Laura podniosła głowę spojrzała na niego dziwnym wzrokiem.
- Przepraszam, Martin. Muszę już jechać.
Bez słowa, łagodnie skinął głową i gestem dłoni przywołał kelnera.
Skręcając z parkingu na główną drogę odezwała się nagle:
- Pomyślałam, że miałabym ochotę namalować twój portret. Czy masz czas, by przyjść do mnie jutro po południu? Chciałabym też wraz z obrazem zrobić szkic ołówkowy.
- Dla kogo? Dla potomności? - zaśmiał się lekko.
Nie odpowiedziała i resztę drogi do miasta przebyli w milczeniu. Gdy dojechali do hotelu, nie zgasiła silnika.
- Obawiam się, że trzeba będzie się śpieszyć - powiewała. - A więc jak z dniem jutrzejszym? Dasz radę?
Skinął głową.
- Pojawię się nieco po lunchu.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy w milczeniu, aż odwrócił się, by otworzyć drzwiczki. Gdy dotknął klamki, nagle odezwała się załamującym się szeptem:
- Martin!
Odwrócił się i wziął ją w ramiona. Jej prężne ciało przylgnęło do niego, gorące wargi otworzyły się jak kwiat. Trwali tak przez chwilę, póki go nie odepchnęła, chwytając ustami powietrze. Gdy przemówiła, jej głos drżał nierówno.
- Muszę jechać, Martin. Zobaczymy się jutro.
Znów wyciągnął do niej ramiona, ale twardo oparła dłoń na jego piersi, więc wolno i niechętnie otworzył drzwiczki wozu i wysiadł. Kiwnęła mu ręką, a potem samochód zniknął we mgle.
Odwrócił się i wszedł do hotelu. W uszach szumiała mu krew, a całe ciało po raz pierwszy od lat ożyło i zapulsowało. Wbiegł po dwa schodki na górę; otwierając drzwi pogwizdywał. Po ciemku przeszedł przez pokój, a gdy zapalił lampę przy łóżku i w czterech kątach pokoju zaległy cienie, jego dobry nastrój nagle zmienił się w przygnębienie. Wyciągnął z szafy torbę podróżną, wyjął z niej opróżniony do połowy butelkę whisky i podniósł do ust. Czując, jak palący alkohol spływa mu do gardła, usiadł na brzegu łóżka i sięgnął niedbałym ruchem pod poduszkę.
Nagle zmarszczył się, skoczył na równe nogi i ściągnął poduszkę z łóżka. Ale tracił czas na próżno. Parabellum zniknęło.
9
Szybko sprawdził resztę swych rzeczy, ale nikt ich nie I dotykał. Brakowało wyraźnych śladów włamania, zamek w drzwiach był nie naruszony. Przez moment przyszło mu na myśl, żeby zapytać nocnego recepcjonistę, ale porzucił tę myśl. Jeśli ten człowiek kogoś wpuścił do jego pokoju, to oczywiście wszystkiemu zaprzeczy, a robienie sceny nie przyniosłoby niczego dobrego. Z osób, z którymi do tej chwili rozmawiał, tylko dwie wiedziały, że ma broń. Jedną z nich była Laura Faulkner, ale myśl, że mogłaby mieć z tym cokolwiek wspólnego, uznał za absurdalną.
Zostawał więc Reggie Steele i w Shanie nagle wybuchła zimna wściekłość. Siedział w pokoju jeszcze parę chwil rozmyślając, wreszcie wstał, zgasił światło i wyszedł, zamykajcie drzwi na klucz.
Gdy znalazł się na dole, nocny portier pochrapywał fotelu. Cicho przeszedł obok niego i zanurzył się w noc. Kiedy szedł wymarłymi ulicami, deszcz padał jak z cebra, mgła nadal ograniczała widoczność. Dotarł do klubu Garland parę minut po pierwszej; na placu nadal parkowały samochody. Wolnym krokiem przespacerował się wzdłuż wejścia, aż odnalazł wąski zaułek, biegnący wzdłuż boku budynku. Nagle spojrzenie jego padło na coś, na widok czego stanął jak wryty. O parę stóp dalej przy krawężniku stał zaparkowany wóz Laury Faulkner.
Najpierw pomyślał, że musiał się pomylić. Podszedł, by z bliska przyjrzeć się samochodowi. Ciche warknięcie spowodowało, że wycofał się w popłochu, doberman zaś wysunął łeb przez na wpół uchylone okienko.
Stał gapiąc się na samochód, przez głowę przelatywały mu setki myśli. A potem za plecami usłyszał odgłos kroków i wesoły głos powiedział:
- Halo, przystojniaczku! Nie czekasz przypadkiem na mnie?
Gdy się odwrócił, z zaułka wysunęła się Jenny Green. W mdłym, żółtym świetle latarni ulicznej wyglądała na bladą i wyczerpaną; pod oczami miała ciemne kręgi. Kiedy podeszła bliżej, jej uśmiech znikł, a mina zmieniła się na chmurną.
- Niezbyt dobrze wyglądasz - zauważyła. - Czy coś się stało?
Zmusił się do uśmiechu.
- Tydzień w łóżku dobrze by mi zrobił i to wszystko. A gdy już o tym mowa, ty także nie wyglądasz olśniewająco.
- Trzy przedstawienia wieczór w wieczór wystarczą, by zostało mi tylko tyle energii, ile trzeba na dotarcie do łóżka. - Westchnęła ciężko. - To doprawdy dość, by wybić dziewczynie z głowy myśl o zabawie.
- Mnie też jakoś nie wystarcza ostatnio czasu na zabawy - odparł uśmiechając się z wysiłkiem.
Podeszła bliżej i położyła mu dłoń na ręce. Gdy podniosła głowę, by spojrzeć mu w oczy, w jej wzroku widać było zaniepokojenie.
- Jesteś w środku napięty jak sprężyna. Lepiej szybko zacznij się odprężać, inaczej wpadniesz w kłopoty.
Popatrzył na nią z góry z uśmiechem.
- Dobre z ciebie dziecko, Jenny. Ale zostało mi bardzo mało czasu na zrobienie tego, co mam zrobić.
Wykonała ruch, jak gdyby chciała się odwrócić, ale zawahała się.
- Mieszkam ledwie o dwadzieścia minut spacerem - powiedziała nieśmiało. - Parzę dobrą kawę.
Nim zdążył odpowiedzieć, otworzyły się boczne drzwi klubu Garland i ktoś wyszedł do zaułka. Shane chwycił dziewczynę za ramię i popchnął w pobliską ciemną bramę.
Zaczęła protestować, ale przyciągnął ją do siebie, otoczywszy ręką ramiona. Zachichotała gardłowo i przylgnęła do niego całym swym młodym, miękkim ciałem.
- To się nazywa prawdziwy postęp - stwierdziła, ale Shane łagodnie położył jej palec na ustach, bo z zaułka wynurzyło się dwoje ludzi.
Patrzył rozpalonym wzrokiem, jak Laura Faulkner i Steele przechodzą przez jezdnię do jej samochodu. Zatrzymała się, wsuwając jedną rękę przez otwarte okno i głaszcząc psa po pysku. Steele mówił coś do niej cichym głosem. Zaśmiał się krótko i familiarnym gestem położył dłoń na jej ręce. Wreszcie Laura wsiadła do wozu i odjechała.
Steele ruszył chodnikiem, mijając bramę, w której stali Shane i dziewczyna. Shane przyciągnął ją bliżej, kryjąc swą twarz za nią, Steele obrzucił ich przelotnym spojrzeniem i poszedł dalej.
Shane wyszedł z bramy i odprowadził go wzrokiem aż do rogu, gdzie Steele zakręcił. Spojrzenie Shane'a pełne było goryczy. Zza jego pleców odezwała się Jenny:
- No więc o co w tym wszystkim chodzi? Czy ty także jesteś nią zainteresowany?
Odwrócił się szybko z ponurą miną.
- Już ją widywałaś?
Skinęła głową.
- Odwiedza go w klubie przez cały czas, odkąd tu pracuję, a to już prawie dwa lata.
Ruszył przed siebie ulicą. Twarz miał jak maskę, tak ściągniętą, że w bladym świetle lamp ulicznych przypominała trupią czaszkę. W sercu czuł lodowatą, morderczą złość.
Laura Faulkner wystrychnęła go na dudka. Odwiedziła go wcześniej tego wieczoru w jednym tylko celu: aby wyciągnąć go z pokoju, dając Steele'owi czy któremuś z jego zbirów czas na znalezienie pistoletu. Najbardziej obciążało ją to, że właśnie ona zaproponowała, by zostawił parabellum. Cała sprawa była od początku do końca sprytnie ukartowana. Wykorzystali fakt, że zaprosił ją na drinka. Gdyby tego nie zrobił, zapewne propozycja wyszłaby od niej samej.
Zatrzymał się na rogu, zastanawiając się nad następnym posunięciem i nagle poczuł, że jest zmęczony. Nie pamiętał, od jak długiego czasu nie był tak bardzo zmęczony. Laura Faulkner może poczekać do ich wyznaczonego spotkania. Westchnął głęboko. Przynajmniej jedno dobre z tego wynikło: teraz miał już pewność, że coś tu się przed nim ukrywa. Co to było, nie wiedział. Ale może z tym poczekać do następnego popołudnia. Ruszył przed siebie, a Jenny Green odezwała się:
- Hej, a co będzie ze mną?
Odwrócił się zdziwiony, że dziewczyna nadal się tutaj znajduje, a jego twarz powoli rozjaśnił uśmiech.
- Czy nie wspominałaś czasem o kawie? - zapytał.
Uśmiechnęła się i wsunęła mu dłoń pod pachę. Ramię w ramię opuścili plac i skierowali się w stronę głównej ulicy.
Mieszkała na tyłach uniwersytetu. Stały tam szeregiem stare domy z piaskowca, mały ogródek oddzielał każdy z nich od ulicy. Jej mieszkanie znajdowało się na najwyższym piętrze, a gdy zapaliła światło, Shane ujrzał, że znajduje się w obszernej, wygodnej bawialni.
Machnięciem nóg zrzuciła pantofle i uśmiechnęła się do niego z ulgą.
- Muszę umyć twarz i przebrać się w coś wygodniejszego - oświadczyła. - Czuj się jak u siebie w domu. To potrwa tylko minutkę.
Przeszedł się po pokoju, przyglądając wszystkiemu, co tam stało. Przez półotwarte drzwi sypialni zobaczył ją stojącą przed lustrem i odpinającą pończochy od paska. Kształty jej zwinnego ciała rysowały się w całej krasie przez nylonową halkę. W gardle mu zaschło, odwrócił się szybko i usiadł w fotelu przy kominku. Gdy brał do ręki magazyn ilustrowany, dłonie lekko mu drżały, a oddech miał chrapliwy i nierówny. Usłyszał, jak gdzieś w głębi mieszkania odkręcany jest kurek i płynie woda. W kilka minut później wróciła do pokoju, upinając włosy z tyłu głowy.
Ubrana była w stary, pikowany szlafrok i nocne pantofle obramowane futerkiem. Umyła twarz i bez makijażu wyglądała zaskakująco młodo i niewinnie. Poszła do kuchni i napełniła dzbanek wodą. Shane zapalił papierosa, poszedł za nią, oparł się o framugę drzwi i spytał ze zdziwieniem:
- Jak, u diabła, wplątałaś się w tego rodzaju tryb życia?
Odwróciła się, spoważniawszy nagle.
- Nie wyciągaj błędnych wniosków. Pracuję w showbiznesie, nie w tym drugim zawodzie. Jeśli zapraszam tu kogokolwiek, to dlatego, że go lubię, a nie z jakichkolwiek innych powodów.
- Przepraszam, jeśli postawiłem sprawę zbyt otwarcie. - Uśmiechnął się łagodnie. Jenny zaczęła sypać kawę do dzbanka, on zaś kontynuował: - Jak to się stało, że zaczęłaś pracować u Steele'a?.
Zaniosła kawę na tacy do bawialni, więc poszedł za nią.
- Banalna historia - odpowiedziała. - Przez całe życie chciałam zostać aktorką. Wychowałam się, jeśli można to nazwać wychowaniem, w manczesterskim slumsie. Gdy miałam siedemnaście lat, wyjechałam do Londynu, znalazłam dzienną pracę w sklepie, a wieczorami uczęszczałam na kursy trzeciorzędnej szkoły teatralnej.
- To wszystko brzmi jak marny scenariusz.
Potwierdziła ruchem głowy.
- Na koniec pomyślałam sobie, że umiem już dość, by zaangażować się do teatru. Przez blisko trzy miesiące włóczyłam się po agencjach, gdzie mi robiono wszelkie możliwe propozycje... oczywiście wszystkie na ten sam temat. Wreszcie udało mi się dostać pracę jako tancerka w taniej, objazdowej rewii.
Shane wyszczerzył zęby.
- Z czerwononosymi komediantami i striptizem, jak przypuszczam.
Skinęła głową.
- Zbankrutowała w Burnham, a Reggie Steele zaproponował mi pracę.
- Bez dodatkowych zobowiązań? - zapytał.
Wzruszyła ramionami i podała mu kawę.
- Początkowo miał na mnie przelotną chętkę, ale to nie trwało długo. Zresztą u niego nic nie trwa długo.
Poczęstował ją papierosem, a potem dłuższy czas siedzieli w milczeniu. Odchyliła głowę na oparcie fotela i zamknęła oczy, a Shane wyciągnął wygodnie nogi, próbując się odprężyć.
Ale to mu się nie udało. Jej szlafrok rozsunął się lekko, ukazując długie, olśniewająco piękne udo. Gdy przypomniał sobie, jak wyglądała przez półotwarte drzwi sypialni, coś w nim zakipiało.
Od bardzo dawna nie miał kobiety. Zbyt długo. Wstał z miejsca i niespokojnym korkiem podszedł do okna. Ulicą szedł policjant w ociekającej deszczem pelerynie.
- Wpadłeś w tarapaty, prawda? - odezwała się spokojnie Jenny Green. - Mam na myśli prawdziwe tarapaty.
Odwrócił się i popatrzył na nią z uśmieszkiem.
- Ale nie aż takie, bym sobie z nimi nie potrafił poradzić.
Skinęła powoli głową.
- Wyglądasz na człowieka, który potrafi sobie poradzić z większością problemów.
Patrzyła na niego rozbawionym wzrokiem, a jemu zaschło w gardle. Wciągnął głęboko powietrze i powiedział:
- Zdaje mi się, że powinienem się wynieść. Robi się późno.
- A musisz? - Uśmiechnęła się leciutko. - Możesz tu zostać. Jest mnóstwo miejsca.
Potrząsnął głową.
- Dziękuję za zaproszenie, ale w hotelu może na mnie czekać ważna wiadomość.
Podeszła bliziutko i popatrzyła mu w oczy.
- Widziałam w lustrze, jak przyglądałeś mi się, gdy się rozbierałam.
Zacisnął pięści, starając się opanować głos.
- Przypadkiem przechodziłem koło drzwi.
Zachichotała gardłowo.
- A jak myślisz, czemu zostawiłam je otwarte?
Miał mokre dłonie, w żołądku czuł narastający skurcz.
- To była długa przerwa, Jenny. Cholernie długa przerwa.
Wspięła się na palce i łagodnie pocałowała go w usta.
- Zaczekaj dwie minuty - powiedziała i znikła w sypialni.
Przez chwilę stał, wpatrując się w przestrzeń, a potem złapał trencz i skierował się do drzwi. Gdy je otwierał, cicho go zawołała. Zawahał się na moment, a potem ze stłumionym przekleństwem cisnął płaszcz i trzema szybkimi krokami przebył drogę do sypialni.
Przez chwilę, zatrzymawszy się w drzwiach, widział wspaniały zarys jej ciała, leżącego w oczekiwaniu, a potem Jenny zgasiła światło i cicho zaśmiała się do niego z ciemności.
10
Obudził się wkrótce po świcie. Przez uchylone okno naniosło w nocy nieco deszczu i mokre portiery trzepotały niespokojnie w lekkim powiewie. Dziewczyna spała z głową lekko odwróconą od niego i czarnymi włosami rozsypanymi na poduszce. Poczuł się zupełnie odprężony i zadowolony, a po chwili znowu zapadł w sen.
Gdy obudził się ponownie, był sam. Na poduszce leżała kartka z wiadomością, że Jenny udała się do klubu na południowe przedstawienie. Zerknął na zegarek. Było prawie wpół do pierwszej, więc zaklął pod nosem, przypomniawszy sobie umówioną wizytę u Laury Faulkner.
Ubrał się szybko, a potem poszedł do kuchni, by pośpiesznie zjeść śniadanie, złożone z kawy i tostów. W dwadzieścia minut później opuścił mieszkanie i szybkim krokiem skierował się do centrum miasta, aż w końcu odnalazł postój taksówek.
Gdy wysiadał z wozu przed jej domem, mgła przerzedziła się nieco, ale nadal padał uporczywy deszcz. Podszedł do drzwi wejściowych. Dom wyglądał jakimś sposobem na jeszcze bardziej zaniedbany i zniszczony niż poprzednio. Okrążył dom ścieżką i zszedł w dół do pracowni.
Wspiął się na schody, a gdy z wnętrza zawarczał doberman, zatrzymał się przed drzwiami. Laura pracowała przy sztalugach ze skupioną miną, a gdy wszedł, zapłoniła się jak młoda dziewczyna, jak gdyby przypomniawszy sobie ich pożegnanie zeszłej nocy.
- Halo, Martin - powiedziała. - Miło mi, że udało ci się przyjść.
Znowu ubrana była w kraciaste spodnie i zawiązaną w pasie bluzkę. Niemal z zaskoczeniem stwierdził, że jest piękna.
Gdy się odezwał, jego głos brzmiał równo i swobodnie.
- O mały włos, a bym się nie zjawił. Zaspałem.
Lekko uniosła brwi.
- Nie poszedłeś do łóżka zaraz, gdy odjechałam?
Zapalił papierosa i odrzekł spokojnym tonem:
- Prawdę mówiąc, to była dość niespokojna noc. Wróciwszy do pokoju stwierdziłem, że miałem gościa.
W jej wzroku nagle odmalował się wyraz ostrożności, ale uparcie wpatrywała się w obraz.
- I kto to był?
Przeszedłszy przez pokój znalazł się tuż za nią.
- Ktokolwiek to był, zabrał mój pistolet. Usiadłem, zacząłem o tym myśleć doprawdy intensywnie i przypomniałem sobie, że tylko dwie osoby o tym wiedziały. Ty i Reggie Steele. Ponieważ to nie mogłaś być ty, zdecydowałem, że zamienię słówko z Reggiem.
Jej głos nadal brzmiał spokojnie, ale gdy nabierała farbę na pędzel, jej dłoń lekko drżała.
- A co on miał do powiedzenia?
Shane potrząsnął głową i odpowiedział cicho:
- Nie miałem okazji, by z nim pomówić. Gdy dotarłem do klubu, był bardzo zaangażowany w rozmowę z kimś innym.
Zapadła chwila ciszy, podczas której Laura nie przerywała malowania. Shane'a nagle opanowała złość, chwycił ją za ramię i odwrócił do siebie.
- Powiedziałaś mi, że nie znasz Reggiego Steele'a - rzekł, zacisnąwszy palce na jej ciele. - Okłamałaś mnie. Chcę wiedzieć dlaczego.
Nagle z dzikim warknięciem doberman skoczył przez pokój. Gdy Shane ją wypuścił, Laura Faulkner schwytała psa za obrożę i odciągnęła. Pochyliła się nad nim i cicho powiedziała mu coś do ucha, głaszcząc równocześnie. Po chwili pies wycofał się na sofę i położył się tam, nie spuszczając z Shane'a patrzących bez mrugnięcia oczu.
Wyprostowała się; miała zarumienione policzki i złość w spojrzeniu. Wyciągnęła papierosa, zapaliła go drżącymi palcami, a kiedy się wreszcie odezwała, głos jej lekko drżał.
- Jeśli mnie jeszcze raz dotkniesz, każę psu, by ci rozszarpał gardło, a wierz mi, on to potrafi.
Shane cofnął się i oparł plecami o ścianę. Kiedy się odezwał, jego głos brzmiał spokojnie i obojętnie.
- Zgoda, dajmy spokój przedstawieniu i przejdźmy do nagich faktów. Kiedy rozmawiałem z tobą po raz pierwszy, powiedziałaś mi, że nigdy nie spotkałaś żadnego z ludzi, którzy znali twego brata w Korei. Ubiegłej nocy widziałem cię, jak wychodziłaś z klubu Garland z Reggie Steele'em, a wnosząc z tego, co mi powiedziano, odwiedzasz go regularnie od lat.
Nerwowo oddaliła się od niego o parę kroków, a gdy zwróciła się wprost do niego, w jej oczach widniał gniew.
- Zgoda. Pytałeś mnie o nagie fakty. Pokażę ci niektóre z nich. - Rozwiązała węzeł w pasie, jednym płynnym ruchem uwolniła się od bluzki i stanęła przed nim nieruchomo. - Tylko nie wpadaj na żadne głupie pomysły wyłącznie z tego powodu, że traktuję cię jak dorosłego człowieka.
Nie nosiła stanika, a jej piersi były wspaniałe, pełne i dojrzałe, z delikatnymi sutkami. Shane poczuł, że gardło ma suche i zaciśnięte, a potem dostrzegł bliznę i z sykiem wciągnął powietrze. Zaczynała się pod lewą piersią i biegła aż do ramienia, jak poszarpana biała linia ostro kontrastująca z opaloną skórą.
Z trudem przełknął ślinę.
- Kto to zrobił?
Szybko naciągnęła bluzkę i zawiązała ją w pasie.
- Mój kochający braciszek Simon - odrzekła. A raczej powinnam powiedzieć zgodnie z prawdą: mój brat przyrodni.
Shane potrząsnął głową w osłupieniu.
- Simon? - zapytał. - Nic z tego nie rozumiem.
- To proste. Gdy się upił, był zdolny do wszystkiego. Pewnej nocy próbował się do mnie dobierać. Mocowaliśmy się, przewróciliśmy stół, na którym stały butelki z alkoholem, a ja upadłam na jedną z nich, gdy się stłukła.
- A co twój ojciec miał do powiedzenia na ten temat? - spytał Shane.
- Mój ojciec patrzył w niego jak w słońce. Czy miałam no rozczarowywać? Powiedziałam mu, że to był wypadek. Że po prostu wygłupialiśmy się. Ale jedno wyszło na dobre: od tej pory Simon całkowicie dał mi spokój.
- Zawsze był dziki - zauważył Shane - ale do głowy mi nawet nie przyszło, że jest aż taki zepsuty.
Zaśmiała się z przymusem.
- Och, teraz usłyszysz coś jeszcze gorszego. Po pierwszym ataku, który dotknął ojca, Simon przejął kierownictwo firmy. Przez dwa lata pieniądze przeciekały mu przez palce jak woda... cudze pieniądze. W dniu, w którym spotkał cię w owym barze, był o krok od aresztowania. Następnego tygodnia mieli się pojawić rewidenci kasowi, a on był już zbyt głęboko pogrążony, by móc cokolwiek ukryć.
Shane zmrużył oczy.
- A więc dlatego zgłosił się na ochotnika do Korei?
Kiwnęła głową.
- To było bardzo sprytne posuniecie. Ostatnie miejsce, w którym policja by go szukała. Nie mieliśmy pojęcia, gdzie się znajduje, dopóki Ministerstwo Wojny nie zawiadomiło nas o jego śmierci.
Shane westchnął.
- Jak widać w końcu uregulował rachunek do końca.
Odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się chrapliwie.
- Naprawdę tak myślisz? Jeśli chodzi o mnie, nie jest w stanie nigdy uregulować długu. Na wiadomość z Ministerstwa ojciec miał drugi atak. Przez to znalazł się w takim stanie, w jakim jest obecnie. Aby pokryć straty firmy, musieliśmy wypruć z siebie wszystko. Do ostatniego pensa. - Odwróciła się tyłem i dodała gorzko: - Być może zauważyłeś, w jakim stanie jest dom i otoczenie.
- To wszystko jest bardzo interesujące - odrzekł powoli - mówisz mi także o Simonie rzeczy, których dotychczas nie wiedziałem. Ale on jest martwy i pogrzebany. Co to ma wspólnego z tobą i z Reggiem Steele'em?
Podeszła do okna i odpowiedziała nie patrząc na niego.
- W jakieś sześć miesięcy po powrocie z Korei przyszedł nas odwiedzić. Zaraz potem, jak otworzył swój pierwszy klub. Byłam tak zajęta opieką nad ojcem, że nie miałam czasu na mężczyzn. Zaczął mi usilnie nadskakiwać, a ja po prostu straciłam głowę. Potrafi być absolutnie czarujący, o tym wiesz.
- Nie mam cienia wątpliwości - odparł sucho Shane.
Nie zwróciła uwagi na jego komentarz.
- W okresie naszego romansu napisałam do niego kilku nader niedyskretnych listów. Wreszcie pojęłam, co z niego za świnia i próbowałam zerwać. Zaprosił mnie do swego biura. Pokazał listy i zakleił je w kopercie zaadresowanej do mego ojca. Od tej pory trzyma je nad moją głową jak miecz Damoklesa.
- A jakiej ceny żąda? - zapytał Shane.
- Jestem na wezwanie, gdy mnie chce. - Zarumieniła się.
Shane zacisnął pięści i zaklął cicho.
- Ohydny skurwysyn.
- W praktyce nie jest aż tak źle. - Szukała na oślep następnego papierosa. - Bywa, że zapomina o mnie przez całe miesiące, ale nagle przypomina sobie i dostaję telefon.
- Czy nie przyszło ci nigdy do głowy, by zgłosić się na policję?
Potrząsnęła głową.
- To jedyne, czego nie mam odwagi zrobić. Ojciec ma przebłyski świadomości, chwile, gdy jest całkiem normalny. Szok wywołany kolejnym skandalem zabiłby go. Tego nie mogę ryzykować.
Zapadła chwila milczenia, wreszcie Shane zapytał powoli:
- A co z ubiegłą nocą? Czy kazał ci wyciągnąć mnie z pokoju hotelowego?
Podeszła blisko do niego z twarzą pełną powagi i położyła mu dłoń na ręce.
- Z tym nie miałam nic wspólnego. Jeśli Reggie ukradł pistolet, zrobił to w tajemnicy przede mną.
- Wobec tego czemu odwiedziłaś mnie zeszłego wieczoru?
Na jej twarz powoli wypełzł rumieniec, opuściła wzrok.
- To, co ci powiedziałam, mówiłam szczerze - rzekła wreszcie. - Niepokoiłam się o ciebie.
Wziął ją ręką pod brodę i uniósł, aż mógł spojrzeć prosto w jej bursztynowe oczy.
- Przepraszam. - Uśmiechnął się przelotnie. - Za to, co myślałem i za to, co powiedziałem. - Odwrócił się i ruszył do drzwi.
Gdy je otwierał, odezwała się z niepokojem w głosie:
- Martin... co teraz zrobisz?
Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć.
- Myślę, że odbędę długą rozmowę ze Steele'em - powiedział. - Być może uda mi się wskazać mu błędność obranej przez niego drogi.
Na jej twarzy nagle pojawił się wyraz konsternacji, ale on zaniknął drzwi za sobą i odszedł, nim zdążyła zaprotestować. Złapał jadący do centrum autobus i poszedł prosto do swego hotelu. Gdy wchodził do obskurnego holu, młoda recepcjonistka stała przed wielkim ściennym lustrem, poprawiając pończochę. Szybko obciągnęła spódnicę i rozejrzała się. Na jej twarz wypełzł uśmiech, równocześnie starała się zrobić skromną minę.
- W przyszłości muszę być ostrożniejsza - oświadczyła, wracając za biurko recepcyjne i podając mu klucz.
Miała na sobie drogi gabardynowy kostium i widać było, że przyszła prosto od fryzjera. Shane biorąc klucz wyszczerzył do niej zęby.
- Chyba nagle zrobiłaś majątek.
Podniosła ramiona do góry i obróciła się w miejscu.
- Podoba się?
Kiwnął głową.
- Z pewnością, ale to musiało kosztować harmonię pieniędzy.
Wzruszyła ramionami, a jej oczy przybrały chytry wyraz.
- Tak bywa, gdy się ma odpowiedniego chłopaka.
Gdy już miał się odwrócić, nagle wykrzyknęła:
- Wiedziałam, że jest coś jeszcze! Zeszłej nocy portier przyjął dla pana wiadomość. Powiedział mi, by pana zawiadomić, gdy pan wróci. Mówił, że to ważne. Powiem mu, żeby przyszedł do pana pokoju.
Shane zawahał się i skrzywił lekko, ale ona już wzięła do ręki wewnętrzny telefon i nakręcała numer. Wzruszył ramionami i powoli poszedł do góry, zastanawiając się, kto pragnie się z nim skontaktować.
W jego pokoju panowała cisza i wydarzenia ubiegłej nocy stały się jakoś nierealne i odległe. Wyjął z torby czystą koszulę i zaczął się przebierać. W chwilę później zastukano do drzwi i wszedł nocny portier.
- O ile wiem, ma pan dla mnie wiadomość - powiedział Shane.
Portier kiwnął głową.
- Przekazano ją telefonicznie, sir. Tuż po północy. Próbowałem przełączyć rozmowę na pana pokój, ale nie było odpowiedzi. Gdy wszedłem na górę, okazało się, że pana nie ma.
- Od kogo pochodzi wiadomość?
Portier wyjął mały czerwony notesik i zaczął przerzucać kartki. Po chwili mruknął z zadowoleniem.
- Mam to zapisane, sir. Ten pan nazywał się Wilby. Powiedział, że pan wie, kim on jest.
Shane głęboko zaczerpnął powietrza, by odzyskać równowagę, a potem zapytał spokojnie:
- Czego chciał?
- Nie całkiem zrozumiałem, sir - odparł portier marszcząc brwi. - Powiedział, by pana zawiadomić, że jeśli chce pan odpowiedzi na pytanie, które mu pan zadał, trzeba aby pan przyszedł i się z nim zobaczył.
Shane patrzył na swe odbicie w lustrze szafy ubraniowej, lekko spochmurniawszy. Po paru chwilach portier odkaszlnął.
- Czy czegoś jeszcze panu potrzeba, sir?
Shane potrząsnął głową i odparł powoli:
- Jeśli będę czegoś chciał, zadzwonię.
Gdy drzwi zamknęły się cicho, odwrócił się i podszedł do okna. Z niewytłumaczalnego powodu poczuł przygnębienie i niepokój. Wyglądało to tak, jak gdyby nie chciał słyszeć lego, co Wilby ma mu do powiedzenia.
W butelce pozostało jeszcze trochę whisky. Wysączył ją powoli, a potem dokończył ubierania się. Gdy sięgał po marynarkę, rozległo się ciche pukanie do drzwi.
Otworzywszy je ujrzał, że stoi za nimi wysoki, szczupły, młody mężczyzna. Miał na sobie ściągnięty paskiem płaszcz przeciwdeszczowy i kapelusz z opadającym rondem.
Szczupłą twarz z orlim nosem rozjaśniał lekki uśmiech.
- Pan Shane? - zapytał. - Pan Martin Shane?
Shane z ociąganiem skinął głową.
- Zgadza się. Czym mogę panu służyć?
Mężczyzna uśmiechnął się uprzejmie.
- Nazywam się Lomax... detektyw - inspektor z Wydziału Kryminalnego w Burnham. Chciałbym zamienić z panem parę słów.
Wszedł do pokoju, Shane zamknął drzwi i zwrócił się twarzą do niego.
- Obawiam się, inspektorze, że nie mam zbyt wiele czasu do stracenia - odrzekł. - Na jaki temat chce pan ze mną rozmawiać?
Lomax wydobył wrzoścową fajkę i przyłożył zapałkę. Gdy tytoń rozpalił się należycie, podniósł wzrok. Uśmiechał się, ale spojrzenie miał zimne i rzeczowe.
- Panie Shane, czy znał pan człowieka nazwiskiem Wilby?
Shane zmarszczył brwi, nagle mając się na baczności.
- Ma pan na myśli Joego Wilby'ego? Tak, byłem z nim w Korei. - Lomax nadal wpatrywał się w niego z przylepionym do twarzy uśmieszkiem, aż wreszcie Shane odezwał się gniewnie: - Słuchaj pan, o co tu chodzi?
Lomax zsunął kapelusz na tył głowy i odrzekł spokojnie:
- Joe Wilby dziś wczesnym rankiem wsadził głowę do piecyka gazowego. Jego żona spędziła noc u przyjaciół. Znalazła go ledwie godzinę temu.
Shane głęboko nabrał powietrza i sięgnął po papierosa.
- A co to ma wspólnego ze mną? - zapytał spokojnie.
Lomax zmarszczył brwi i uważnie przyjrzał się główce swej fajki.
- Wygląda to tak, jakby żona Wilby'ego sądziła, że ma pan coś wspólnego ze śmiercią jej męża, panie Shane - powiedział łagodnym tonem. - Zastanawiam się, czy nie zrobiłoby panu różnicy przejście się ze mną do komisariatu? Chciałbym, aby złożył pan zeznanie.
11
Dochodzenie w sprawie przyczyny zgonu przeprowadzono nazajutrz rano, a po nim Shane udał się do swego hotelu, szarpany sprzecznymi emocjami. Usiadł na łóżku i wyglądał przez okno na siekący deszcz, rozmyślając o tym, co się stało. Po chwili zastukano do drzwi i wszedł Lomax. Zatrzymał się u stóp łóżka i zapalił z poważną miną fajkę. Shane spojrzał na niego i odezwał się kwaśno:
- Czego, u diabła, pan chce? Koroner powiedział wszystko, co było do powiedzenia.
Lomax potrząsnął głową.
- Obawiam się, że nie, Shane. Wiem, że ostro pana maglował, ale musimy spojrzeć prawdzie w oczy. Wygląda, że bez wątpliwości Wilby popełnił samobójstwo z jednej tylko przyczyny. Ze strachu przed panem. Uważał, że tropi go pan z powodu tego, co wydarzyło się w Korei. Dowodzi tego pozostawiony przez niego list.
Shane wstał i podszedł do okna.
- Przejdźmy do rzeczy, inspektorze. Mam coś do roboty.
- Nie w tym mieście - oświadczył obojętnym tonem Lomax.
Nastąpiła chwila milczenia, a potem Shane odwrócił się powoli i popatrzył na niego.
- A to co ma znaczyć?
Lomax wzruszył ramionami.
- Od wczorajszego popołudnia wiele się o panu dowiedziałem. Wiem, co się panu przydarzyło w Korei i wiem, gdzie pan spędził ostatnie sześć czy siedem lat. Miał pan ciężkie przeżycia, ale to nie zmienia faktów.
- A jak te fakty wyglądają w pańskich oczach? - spytał Shane.
Lomax spochmurniał i zrobił poważną minę.
- Ta pańska obsesja już spowodowała zbyt wiele kłopotów. Uważam, że dziś po południu powinien pan złapać pociąg do Londynu. Być może powinien pan natychmiast powrócić do szpitala.
Shane potrząsnął głową.
- Nic z tego - odparł zdecydowanie. - Dla mnie szpital to koniec. A przed sobą mam jeszcze kilka dni.
- Nie w tym mieście - powtórzył twardo Lomax.
- Nie może pan mnie stąd wygonić i wie pan o tym. - Shane uśmiechnął się ponuro.
- Doprawdy? - zapytał łagodnie Lomax. - Dopiero co spędził pan sześć lat w zakładzie zamkniętym. Co się stanie, jeśli zadzwonię do dyrektora szpitala i powiem mu, że stanowi pan niebezpieczeństwo dla siebie i otoczenia?
Shane skoczył ku niemu z twarzą wykrzywioną wściekłością, ale Lomax potrząsnął głową.
- Proszę nie próbować żadnych głupstw. To do niczego nie doprowadzi. - Podszedł do drzwi i otworzył je. Gdy się odwrócił, jego twarz wyrażała współczucie. - Przykro mi z powodu tego wszystkiego, Shane. Jak już wspomniałem, miał pan ciężkie przeżycia, ale jeśli dzisiejszego popołudnia nie znajdzie się pan w pociągu, będę musiał wykonać ten telefon. - Zamknął cicho drzwi i zniknął.
Przez parę minut Shane stał na środku pokoju wpatrując się w drzwi, w końcu przeszedł do łazienki i spryskał twarz zimną wodą. W skroniach mu pulsowało, za okiem czaił się lekki ból. Łyknął dwie ze swego zapasu pigułek, wrócił do pokoju i spakował torbę. W pięć minut później był już na dole i w recepcji zażądał rachunku. Gdy opuszczał hotel, deszcz był ulewny. Wsiadł do taksówki na postoju przy końcu ulicy i polecił kierowcy zawieźć się do domu Charlesa Grahama.
Kiedy szedł podjazdem w stronę domu, znikły ostatnie ślady mgły, poszarpane w strzępy strugami deszczu, ale głowa bolała go nadal. Ostro nacisnął guzik dzwonka natychmiast drzwi niemal natychmiast otworzył Graham we własnej osobie.
- Wejdź, Shane! Wejdź! - zaprosił. - Widziałem cię idącego podjazdem. Muszę dziś obywać się bez pani Grimshaw. Chyba się przeziębiła.
Wziął płaszcz Shane'a, powiesił go w małej garderobie obok holu i poszedł przodem po schodach do oranżerii. Usiedli w wiklinowych fotelach, a Graham poczęstował go papierosem.
Była chwila milczenia, zanim Shane się odezwał:
- Przypuszczam, że czytałeś w gazetach o Wilbym?
Wyraz twarzy Grahama nie zmienił się ani na jotę.
- We wczorajszych gazetach popołudniowych widziałem małą wzmiankę o jego samobójstwie, ale niczego więcej.
Shane oparł się wygodnie w fotelu i poprzez szklany dach wpatrzył się w ołowiane niebo.
- Zostawił list, w którym powiedział, że uwziąłem się na niego z powodu tego, co wydarzyło się w Korei. I że nie może tego dłużej wytrzymać.
- A uwziąłeś się na niego? - zapytał łagodnie Graham.
Shane westchnął.
- Myślę, że można by to tak określić. Przedwczoraj rozmawiałem z nim w jego mieszkaniu. Powiedziałem mu, że traktuję sprawę na serio. Był śmiertelnie wystraszony. Nawet wynajął kogoś, by spuścił mi lanie.
- Czy dochodzenie już się odbyło? - spytał Graham.
Shane skinął głową.
- Dziś o dziesiątej rano, a koroner bez ogródek złożył winę na mnie. Dostałem nawet od policji polecenie, bym się wyniósł z miasta.
- I zrobisz to?
- Właśnie z tego powodu przyszedłem. Wyniosłem się z hotelu, by zgubić trop, ale potrzeba mi czasu, żebym doprowadził rzecz do końca. Myślałem, że może mógłbym zatrzymać się u ciebie.
- Uważasz, że to by było rozsądne? - zapytał Graham. - Po co wreszcie miałbyś zostawać? Z pewnością ze śmiercią Wilby'ego wszystko już jest wiadome.
Shane wstał i podszedł do okna.
- Z mojego punktu widzenia nie. Rozmawiając ze mną zeszłego wieczoru Wilby był przerażony, ale nie tak po prostu z mego powodu. Była jeszcze inna i to ważniejsza przyczyna, tego jestem pewien.
- Chcesz przez to powiedzieć, że nie sądzisz, by popełnił samobójstwo?
Shane odwrócił się i popatrzył na niego.
- Wedle orzeczenia koronera, gdy wsadzał głowę do piecyka, był pijany. Być może to jego wsadzono.
Graham potrząsnął głową.
- To za mało, Martin. Stanowczo za mało. Uważam, że policja ma rację. Powinieneś wyjechać.
- Nie mogę tego zrobić, nawet gdybym chciał - odparł Shane. - Mam teraz inny powód, by pozostać. Dotyczy siostry Simona Faulknera. Parę lat temu zrobiła głupstwo w związku ze Steele'em. Napisała do niego parę niedyskretnych listów, a on od tej pory ją szantażuje.
Graham wyprostował się nagle.
- Czy jesteś tego absolutnie pewien?
- Tak pewien, że zamierzam odebrać mu te listy, nawet gdybym w tym celu musiał mu skręcić jego cholerny kark.
Graham wolno potrząsnął głową.
- To się może okazać trudniejsze, niż sobie wyobrażasz. Chyba nie spodziewasz się, że Steele wręczy ci je bez słowa.
- Myślę, że potrafię go przekonać - oświadczył Shane.
Zdusił papierosa w popielniczce i nabrał głęboko powietrza.
- A więc jak, Graham? Czy mogę u ciebie na krótki czas pozostać?
Graham westchnął głęboko i wstał z miejsca.
- Obawiam się, że nie, Martinie. Uważam, że Laura Faulkner powinna sprawę tego szantażu oddać w ręce policji. I uważam też, że powinieneś się stąd wynieść. To jedyne, co biorąc pod uwagę okoliczności pozostało ci do zrobienia.
- W porządku, Graham - odrzekł Shane spokojnie i wzruszył ramionami. - Postawiłeś sprawę otwarcie.
Gdy szli przez oranżerię w stronę drzwi, Graham się odezwał:
- A więc opuścisz miasto?
- Nic z tego. - Shane potrząsnął głową. - Mam w Burnham jeszcze jeden kontakt, tancerkę w klubie Steele nazwiskiem Jenny Green. Zobaczę, czy będzie mogła coś dla mnie zrobić.
Graham westchnął i wzruszył bezradnie ramionami.
- No cóż, robiłem, co mogłem.
Podał Shane'owi płaszcz, razem wyszli na ganek i zatrzymali się u szczytu schodów. Shane odwrócił się do niego i wyciągnął dłoń.
- Nie sądzę, byśmy mieli się jeszcze spotkać.
- Niekiedy żyjemy w niezbyt przyjemnym świecie, prawda? - powiedział Graham i położył mu dłoń na ramieniu.
- Ty i ja mamy dostateczne powody, by wiedzieć o tym więcej niż inni. - Odwrócił się szybko i wszedł do środka, a Shane powoli odszedł ze z lekka spochmurniałą twarzą.
Dotarł do głównej drogi, wszedł do pierwszej napotkanej budki telefonicznej i zadzwonił do mieszkania Jenny Green.
Nikt się nie zgłaszał, więc po drugiej bezskutecznej próbie pomyślał o połączeniu się z klubem Garland. Czekając przeżywał męki niecierpliwości, a gdy usłyszał wyraźnie jej głos po drugiej stronie linii, oparł się z ulgą o ścianę budki.
- Mówi Martin Shane - powiedział. - Jenny, muszę się z tobą zobaczyć.
Jej głos natychmiast przybrał ton zaniepokojenia:
- Co się stało? Czy wszystko w porządku?
- Nic poważnego. Prawdę powiedziawszy mam odrobinę kłopotów i zastanawiałem się, czy mogłabyś mi pomóc. Muszę gdzieś zamieszkać na parę dni. - Próbował mówić spokojnie.
Zachichotała.
- Jeśli masz tylko takie zmartwienie, nie myśl o tym więcej. Możesz zamieszkać u mnie.
- To wspaniale - odparł. - Ale jak mam się tam dostać?
Ktoś do niej coś wrzasnął, a w tle dała się słyszeć muzyka. Powiedziała szybko:
- Mam teraz przedstawienie. Muszę iść. Pod dywanem przed drzwiami wejściowymi jest zapasowy klucz. Rozgość się, a ja przyjdę tak szybko, jak tylko to będzie możliwe.
Mruknęła pośpieszne pożegnanie i odłożyła słuchawkę. Nagle Shane poczuł zmęczenie, prawdziwe zmęczenie w całym ciele. Zaraz zatelefonował po taksówkę i zaczekał na nią przed budką, głęboko oddychając dla uspokojenia obmytym przez deszcz powietrzem. Gdy taksówka nadjechała, podał adres Jenny i padł na wyściełane siedzenie. Przejazd trwał tylko dziesięć minut. Szybko zapłacił kierowcy i pośpieszył ścieżką do domu.
Zgodnie z tym, co mu powiedziała, znalazł klucz pod dywanem i po chwili ogarnął go niezmącony spokój tego mieszkania. Rzucił na podłogę swą torbę podróżną i poszedł do kuchni. W szafce odkrył butelkę sherry do potraw, przełknął wielką szklankę, krzywiąc się z powodu gorzkiego smaku, a potem przeszedł do sypialni.
Głowa bolała go bardziej, znacznie bardziej. Zażył dwie następne tabletki i położył się na łóżku z poduszką pod głową. Zaczął przypominać sobie po kolei wydarzenia ostatnich paru dni, ale nie wyglądało, by istniał między nimi jakikolwiek związek ani nie układały się w żaden zrozumiały ciąg. Miał niejasne wrażenie, że przeoczył jakiś kluczowy punkt. Coś, co nadałoby sens całej sprawie.
Myślał o tym tak długo, aż zapadł w sen. Gdy obudził się, było już całkiem ciemno. Ból głowy zniknął. Leżał na łóżku jeszcze przez pewien czas, wpatrując się w blady prostokąt okna, aż wreszcie spuścił nogi na podłogę.
Otworzył drzwi i przeszedł do bawialni. W tej samej chwili z kuchni wynurzyła się Jenny, trzymając tacę w rękach. Ujrzawszy go uśmiechnęła się radośnie.
- Właśnie miałam cię zawołać.
Shane przeczesał włosy palcami i spojrzał na zegarek. Dochodziła siódma wieczorem. Zaklął pod nosem.
- Nie zdawałem sobie sprawy, że już tak późno.
- Cokolwiek masz do zrobienia, może zaczekać. - Podała mu filiżankę kawy.
Potrząsnął zdecydowanie głową.
- Obawiam się, że nie. O której godzinie Steele zwykle odwiedza Club Eight?
- O siódmej wieczorem. Czasem nieco później. Czemu pytasz?
Zignorował jej zapytanie.
- Jak długo tam przebywa?
- Doprawdy nie wiem. - Wzruszyła ramionami. - Może z godzinę. Sprawdza z kierownikiem kasę z poprzedniego wieczoru.
Shane zerknął na zegarek i kiwnął głową z zadowoleniem.
- Więc czasu mam wyżej uszu.
Przeszedł do sypialni i wziął płaszcz. Gdy wrócił, chodziła nerwowo tam i z powrotem przed kominkiem, z papierosem w palcach. Odwróciła się nagle, a w jej oczach widać było niepokój.
- Martin - powiedziała - do tej chwili nie wtykałam nosa w twoje sprawy. Ale teraz mnie zaniepokoiłeś. Co ty zamyślasz?
Otoczył jej kibić ramieniem i pocałował ją w usta, a potem skierował się do drzwi.
- Przy odrobinie szczęścia wrócę, nim wyjdziesz na wieczorne przedstawienie.
Zrobiła szybki krok w jego stronę, ale drzwi zamknęły się i Shane odszedł, nim zdążyła zaprotestować. Gdy dotarł do klubu Garland, w powietrzu snuły się jeszcze nikłe pasemka mgły, a deszcz nieustannie bębnił o chodnik. W holu świeciło się, a przechodząc obok drzwi ujrzał portiera pracowicie wycierającego posadzkę. W przejściu obok bocznej ściany budynku panowała cisza. Otworzył drzwi dla personelu i wszedł do środka.
Przed nim ciągnął się wąski korytarz, gdzie dawały się słyszeć wesołe pobrzękiwania naczyń w kuchni. Na lewo były schody. Cicho wszedł po nich.
Znalazł się na końcu korytarza, prowadzącego do biura Steele'a. W mijanych garderobach było cicho, a przeciwny koniec korytarza skrywała ciemność.
Zatrzymał się przed gabinetem Steele'a, nasłuchując uważnie, ale nie usłyszał żadnego dźwięku. Po chwili spróbował otworzyć drzwi, lecz były zamknięte na klucz. O parę stóp dalej, za zakrętem korytarza, znajdowały się inne drzwi. Otworzyły się bez trudu za pierwszym dotknięciem, a gdy zapalił światło, okazało się, że znalazł się w toalecie.
W przeciwległej ścianie było wąskie okienko z matowego szkła. Otworzywszy je zobaczył płaski, kryty ołowianą blachą dach. Zgasiwszy światło przecisnął się przez okienko i zeskoczył na dach.
Zbliżył się do okna gabinetu Steele'a i ujrzawszy, że jest uchylone, mruknął z zadowoleniem. Przesunął dłoń przez wąski otwór, zwolnił zatrzask wewnętrzny i przerzucił nogę przez parapet okna. Zatrzymał się, próbując przeniknąć wzrokiem ciemność, a wtedy rozległ się głos:
- Halo, stary. Spodziewałem się, że znów złożysz mi wizytę.
Zapaliło się światło, oślepiając go na chwilę, a potem ujrzał stojącego przy drzwiach z lekkim uśmieszkiem na twarzy Steele'a.
Shane ruszył przed siebie z zaciśniętymi pięściami, ale wtem coś nagle wybuchło z tyłu jego głowy, zalewając go bólem, a podłoga uniosła się na jego spotkanie. W uszach rozległ mu się ogłuszający ryk, a przez jego hałas usłyszał głos Steele'a:
- Postaraj się, Frenchy, żeby to wyglądało prawdziwie. Napompuj go whisky, a potem zwal na tory kolejowe z tyłu za Market Street. Gdy znajdą to, co z niego zostanie, pomyślą, że upił się próbując zalać robaka i zabłądził tam w ciemności. Jeśli będę ci potrzebny, znajdziesz mnie w Hampton.
Shane jęknął, a Steele przyklęknął przed nim i wyszczerzył zęby.
- Nie martw się, mój stary - powiedział jowialnie - niczego w ogóle nie poczujesz.
Shane zebrał resztki sił i plunął Steele'owi w twarz. Steele wydał stłumiony okrzyk i wstał. Otarł twarz chusteczką i uśmiechnął się jadowicie.
- Zawsze nienawidziłem cię z całej duszy, ty skurwysynu. - Jego stopa trafiła nagle z boku w szyję Shane'a, który krzyknął z bólu i pogrążył się w ciemności.
12
Coś palącego spływało mu do gardła. Zadławił się, próbował walczyć, ale jakaś ręka mocno pchnęła go w pierś i padł do tyłu, uderzając głową o mur.
Otworzył oczy i skupił spojrzenie na czyjejś twarzy. Zmarszczył brwi, próbując przypomnieć sobie, gdzie się znajduje, a jakiś głos odezwał się:
- Może za mocno go uderzyłeś, Frenchy?
- I co z tego? - mruknął Frenchy. - Z nim tak czy tak koniec, no nie? - Mocno chwycił płaszcz Shane'a i podniósł go do pozycji siedzącej. Wyszczerzył złośliwie zęby. - OK, Jasiu. Bądź dobrym chłopcem i wypij swoje lekarstwo.
Między zęby Shane'a wbiła się szyjka butelki i whisky zabulgotała mu w gardle. Poczuł okropne mdłości. Jego ciało drgnęło konwulsyjnie, a z ust wybuchły rzadkie rzygowiny.
Frenchy odskoczył przeklinając i kopnął go z nienawiścią w tułów.
- Skurwysyn zniszczył mi płaszcz - warknął. - Nigdy nie pozbędę się tego smrodu. - Cisnął z trzaskiem butelką o mur i cofnął się. - Idę po drugą flachę. Gdy Joe zjawi się z wozem, wsadź tego dowcipnisia z tyłu i zaczekaj na mnie. - Trzasnęły drzwi, Frenchy zniknął.
Prócz nieustannego plusku deszczu nie było nic słychać. Shane ostrożnie rozchylił powieki i rozejrzał się. Leżał na brukowanym podwórku, a o parę stóp dalej stał twarzą do drzwi mężczyzna w płaszczu przeciwdeszczowym. Shane doszedł do wniosku, że znalazł się gdzieś na tyłach klubu Garland.
Czuł się okropnie. Głowa mu pękała, w żołądku czuł nudności tak silne, jakby za chwilę znów miał się rozchorować. Był do cna wyczerpany; wszystkie siły zdawały się już z niego wypłynąć. Ale wiedział, że znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Jeśli jeszcze tu będzie, gdy powróci Frenchy, to krecha i nic już na świecie go nie uratuje.
Człowiek przy drzwiach wyciągnął z paczki papierosa i wsadził sobie do ust. W tym momencie Shane poczuł, że ma pod dłonią luźny kamień brukowy. Z rozpaczliwym wysiłkiem wbił palce w ziemię i pociągnął. Uwolnił kamień tak nagle, że aż uderzył się o ścianę. Zaczerpnął głęboko powietrza i z trudnością wstał.
Człowiek przy drzwiach zapalił zapałkę i osłonił ją przed wiatrem stulonymi dłońmi. Pochylił się do ognia, a Shane dał niepewny krok do przodu i z całej siły rąbnął kamieniem w obnażony kark. Gdy człowiek przewrócił się, Shane, potykając się, przeszedł przez podwórze, a potem wąskim przejściem na zewnątrz.
Znalazł się w bocznym zaułku obok klubu, a gdy rozległ się za jego plecami nagły krzyk, już zdążył wynurzyć się na plac. Potykając się potruchtał chodnikiem, a potem skręcił w pierwszą napotkaną uliczkę. Skręciwszy wielokrotnie w labiryncie wąskich uliczek, zatrzymał się wreszcie, do cna wyczerpany. Ucieczka trwała dziesięć, może nawet piętnaście minut. Przeszedł przez bramę złomowiska i tam padł w ciemności na kolana. Poczuł kurcz żołądka i nagle znów zwymiotował.
Dłuższy czas upłynął, nim był w stanie uporządkować myśli. Oczyścił się o tyle, o ile i zapalił nieopanowanie drżącymi rękami papierosa. Czuł się w jakiś sposób odizolowany od otoczenia; gdy ruszył przed siebie, budynki wokół niego zdawały się kołysać w lekkiej mgiełce i rzęsistym deszczu.
Czuł tępy ból z boku szyi, tam gdzie kopnął go Steele; zdawało mu się, że głowa puchnie mu jak balon, w oczach na tle ciemności wybuchały kolorowe światła. Zatrzymał się i uwiesił słupa latarni ulicznej, wystawiając uniesioną twarz na deszcz. Po chwili poczuł się lepiej. Droga do mieszkania Jenny zabrała mu ponad pół godziny. Gdy tam dotarł, przed domem stała wielka czarna limuzyna. Zatrzymał się koło bramy i obejrzał samochód z niezadowoloną miną. Po czym wszedł do domu i cicho wspiął się po schodach.
Gdy dotarł do drzwi, usłyszał przyciszony okrzyk bólu, dolatujący jakby z wielkiej odległości. Shane zatrzymał się na chwilę nasłuchując, a potem bezszelestnie podążył na koniec korytarza i otworzył okno na półpiętrze.
Wzdłuż fasady budynku, o jakieś trzy stopy poniżej okien, biegł dekoracyjny, szeroki na stopę gzyms. Szybko nań się wdrapał i zaczął przesuwać się pod okno bawialni. Krople deszczu bębniły mu po twarzy, a gdy posuwał się naprzód, każdy mięsień jego ciała zdawał się drżeć. Zza framugi okna zajrzał do bawialni. Przy drzwiach stał człowiek w brudnym, brązowym płaszczu przeciwdeszczowym, z obojętnie założonymi na piersi rękami i drewnianą twarzą bez wyrazu. Jenny Greek siedziała skulona na podłodze koło kominka, z oszołomioną, zalaną łzami twarzą. Miała na sobie tylko czarne majteczki, reszta jej ubrania leżała rozrzucona po pokoju. Frenchy siedział obok niej w fotelu, rozgrzewając w ogniu pogrzebacz. Wyciągnął nogę i trącił dziewczynę czubkiem buta, coś przy tym mówiąc ze złośliwym uśmiechem. Potrząsnęła gwałtownie głową, on zaś wymierzył jej mocny policzek.
Shane przesunął się po gzymsie do okna sypialni, czując, jak wybucha w nim krwiożercza wściekłość. Przypomniał sobie, że tej nocy, którą z nią spędził, Jenny pozostawiła okno lekko uniesione do góry i modlił się, aby to się okazało jej stałym zwyczajem.
Poślizgnął się, wpił pazurami w ścianę i nagle prawą dłonią natrafił na skraj okna. W chwilę później trzymał się już parapetu. Palcami odnalazł szparę, o którą się modlił, cicho pchnął okno do góry i wgramolił się do pokoju.
Obok łóżka stała dekoracyjna lampa, wykonana z butelki po francuskim koniaku. Pozbył się abażura i żarówki i ważąc ją w dłoni zbliżył się do drzwi. Uchylił je cicho i zajrzał do pokoju.
Frenchy właśnie wyciągnął rozpalony do białości pogrzebacz z ognia. Zwrócił się do dziewczyny i powiedział:
- A teraz zacznij gadać. Wiem, że mocno zaprzyjaźniłaś się z tym typkiem, Shane'm. Wystarczy, gdy mi powiesz, gdzie on może być, a nie będę musiał tego użyć.
Człowiek przy drzwiach poruszył się, by lepiej widzieć tę scenę, a Shane wszedł do pokoju i z całej siły cisnął w niego lampą. Trafiła z boku szyi tuż pod prawym uchem. Mężczyzna wydał zduszony okrzyk i padł na plecy. Przez moment drapał palcami po ścianie, a potem osunął się na podłogę i leżał nieruchomo.
Shane usłyszał ostrzegawczy okrzyk Jenny i uchylił się w sam czas, gdy pogrzebacz świsnął mu koło głowy.
Kiedy Frenchy ruszył na niego, Shane podciął mu nogi pchniętą kozetką, obalając go na podłogę. Przeskoczył kozetkę i z całej siły kopnął odkrytą głowę, ale Frenczy skręcił się desperacko, chwycił jego nogę w kostce i pociągnął Shane'a na siebie.
Przez kilka chwil przetaczali się dziko z boku na bok, młócąc rękami i nogami. Shane usiłował schwycić przeciwnika za gardło, ale Frenchy zamachnął się do tyłu i zmiażdżył mu uderzeniem wargi. Shane odtoczył się na bok, czując zawrót głowy. Z wysiłkiem wstał, pociągnąwszy kozetkę tak, że znalazła się między nimi. Frenchy z triumfalną miną podskoczył do góry jak kot i rzucił się na niego.
I nagle zmęczenie opuściło Shane'a. Poczuł zimny spokój i żądzę mordu, które tak często ratowały mu życie w Korei. Gdy Frenchy zbliżył się, by wymierzyć mu straszliwe uderzenie w głowę, Shane zrobił unik i wbił sztywne palce w jego gardło tuż nad jabłkiem Adama. Frenchy wrzasnął przeraźliwie i padł na podłogę, wijąc się i dusząc w męczarniach. Shane patrzył na niego z góry bez cienia litości, a wtedy Jenny obiegła kozetkę i rzuciła mu się w ramiona.
- Dzięki Bogu! - zawołała. - Dzięki Bogu, że przyszedłeś. Nigdy w życiu tak się nie bałam.
Przez chwilę trzymał ją łagodnie w ramionach, a potem popchnął w kierunku sypialni.
- Lepiej włóż coś na siebie - zaproponował. - Ja pozbędę się tych dwóch.
Zamknęła za sobą drzwi sypialni, a Shane dźwignął Frenchy'ego na ramiona i zaniósł na dół do samochodu. Gdy wrócił do mieszkania, waliło mu serce i czuł lekkie oszołomienie. Przypomniał sobie, że w szafce kuchennej jest jeszcze trochę sherry, poszedł tam, nalał pół szklanki i wypił powoli.
Po chwili poczuł się lepiej. Człowiek przy drzwiach jęknął głucho, usiłując usiąść. Shane zapalił papierosa i wszedł do sypialni. Jenny siedziała przed toaletką, próbując umalować się lekko drżącą dłonią.
- Jak się czujesz? - zapytał.
- Nieszczególnie. - Odwróciła się ku niemu z bladym uśmiechem. - Coś takiego może się przydarzyć tylko w złym śnie. Ciągle nie mogę uwierzyć, że już się skończyło.
Shane uścisnął łagodnie jej ramię.
- Już nikt więcej nie będzie cię niepokoić. Obiecuję ci. - Odwróciła się na powrót do lustra, on zaś kontynuował: - Czy masz jakiekolwiek pojęcie, gdzie znajduje się Hampton?
Skinęła głową.
- To wioska o jakieś dziewięć mil za miastem przy głównej szosie na północ.
- Co tam robi Reggie Sheele?
- To proste. - Wzruszyła ramionami. - Ma willę tuż koło Hampton, nad rzeką. Nazywa się Garth Cottage.
- Jak się tam dostanę?
- Jest co godzina połączenie z Centralnego Dworca Autobusowego - odparła marszcząc brwi. - Wysiądziesz, przy Five Lane Ends tuż przed wsią. Koło przystanku jest polna droga. Willa znajduje się o jakieś dwieście jardów drogą, wśród paru drzew nad rzeką.
Shane popatrzył na jej odbicie w lustrze.
- Wyglądasz fatalnie - orzekł. - Na twoim miejscu odpuściłbym sobie klub na dziś wieczór.
Skinęła głową i rzuciła na toaletkę trzymany w ręku grzebień.
- Chyba tak zrobię - powiedziała. - Prawdę mówiąc, nie mam ochoty nigdy więcej tam wracać.
Stanął za nią i położył uspokajająco dłoń na jej ramieniu
- Coś wymyślimy, Jenny. Nie martw się. - Skierował się ku drzwiom. - Muszę się zająć pewną drobną sprawą. Nie zajmie mi wiele czasu. Wrócę tak szybko, jak się da.
Była zbyt zmęczona, by się sprzeczać. Skinęła mu bezmyślnie głową, on zaś cicho zamknął drzwi i zwrócił się do człowieka, którego zostawił leżącego na ziemi. Był już na nogach i cicho pojękiwał, ciężko oparty o ścianę.
Shane popchnął go przed sobą ku drzwiom i zeszli na dół.
Frenchy nadal leżał bez przytomności na tylnym siedzeniu. Shane wepchnął drugiego mężczyznę obok niego, a sam zasiadł za kierownicą i ruszył w drogę. Dojechał do centrum miasta i zaparkował w bocznej uliczce blisko stacji autobusów. Gdy zajrzał do wozu przez tylne okienko, Frenchy nadal był nieprzytomny, a jego kolega siedział skulony w kącie, z twarzą ukrytą w dłoniach. Shane zostawił ich tak i szybko odszedł.
Kiedy dotarł do stacji, właśnie ruszał autobus do Hampton. Dogonił go i wskoczył na platformę w chwili, gdy autobus mijał koniec betonowego peronu. Wdrapał się na górne piętro i usiadł na samym przedzie, paląc papierosa i rozmyślając o Reggiem Steele'u. Bez względu na to, co się zdarzyło, postanowił odzyskać owe listy, a także usłyszeć odpowiedzi na parę pytań.
Wysiadł z autobusu około dziewiątej trzydzieści wieczorem i ruszył polną drogą, opisaną przez Jenny. Nim dotarł do willi, ujrzał światła przez drzewa. Miejsce było odludne, niesamowite, a rzeka biegła ledwie o parę jardów dalej, u stóp niewysokiego zbocza. Podążył okrążającą budynek ścieżką na jego tyły i zobaczył daimlera, stojącego na brukowanym dziedzińcu. W oknie kuchennym było ciemno. Nacisnął staromodną klamkę i otworzył tylne drzwi.
Poszedł cicho krótkim, wyłożonym kamiennymi płytami korytarzem. Na jego końcu sączyło się światło spod drzwi, zawahał się, a potem otworzył je i wszedł do środka.
13
Steele siedział przed płonącym kominkiem. Przy nim na podręcznym stoliku stała prawie opróżniona butelka whisky. Na kolanach trzymał wspaniałą dubeltówkę, którą czyścił naoliwioną szmatą. Na sofie leżała kobieta. Uniosła się na łokciu i zsunęła nogi na ziemię. Była podpita, bluzkę miała rozpiętą z przodu. Sięgając po butelkę ujrzała Shane'a. Otworzyła usta ze zdziwienia.
- Hej, Reggie - zawołała, a w jej głosie brzmiało oburzenie - zdawało mi się, że obiecałeś mi intymne przyjęcie!
Steele podniósł wzrok, zrobił niezadowoloną minę, a potem uśmiechnął się.
- Halo, Shane. Co za miła niespodzianka. - Wzrok miał szklisty i mówił lekko bełkocząc, jak człowiek pijany.
- Zeszłym razem nie zdołaliśmy dokończyć rozmowy. - Shane oparł się plecami o drzwi i zapalił papierosa.
Steele sięgnął po butelkę i wlał trochę whisky do szklaneczki.
- Jak ci się udało odnaleźć moją cichą kryjówkę?
- Mam przyjaciół - odparł Shane wzruszając ramionami - czego ty nie, możesz o sobie powiedzieć.
Steele opróżnił szklaneczkę i ostrożnie postawił ją na stoliku.
- Co się stało z Frenchym?
Shane roześmiał się ponuro.
- Naprzykrzał mi się - oświadczył. - Nie przypuszczam, by był w tej chwili zdolny do naprzykrzania się komukolwiek.
Na krótko zapadło milczenie, przerywane tylko sykiem wpadających do ognia przez szeroki komin kropli deszczu.
- Zaczynam zdawać sobie sprawę, Shane, że cię nie docenialiśmy - odezwał się Steele sennym głosem.
- Z całą pewnością - potwierdził Shane i w tym momencie jakiś szósty zmysł kazał mu sięgnąć szybko za siebie i otworzyć drzwi z klamki.
- Zrozumiałem, że muszę uciec się do drastycznych środków - oświadczył Steele i uśmiechnął się uprzejmie.
Podniósł strzelbę i wypalił z jednej lufy. Shane był już w drzwiach, skulony, gdy uczuł ostry ból; trafiło go kilka zabłąkanych śrucin. Pobiegł korytarzem i wyskoczył na deszcz. Steele biegł parę kroków z tyłu.
Gruchnął strzał i Shane rzucił się na ziemię. Śrut z gwizdem przeleciał mu nad głową.
- Dostanę cię, skurwysynu! - zawołał Steele. - Mam jeszcze całą masę naboi. - Jego głos zupełnie nie przypominał głosu człowieka pijanego.
Shane biegiem skrył się wśród drzew. Rzucił się między nie w chwili, gdy strzelba zagrzmiała ponownie, poślizgnął się i stoczył po niskim zboczu do rzeki.
Próbował chwycić się czegoś, by powstrzymać upadek, ale nie zdołał. Przeleciał przez brzeg i ze zduszonym okrzykiem wpadł do wody.
Prąd pochwycił go w żelazny uścisk i Shane wypłynął dopiero o jakieś dwadzieścia jardów niżej. Pozwolił rzece, by go niosła - trzymał tylko głowę nad powierzchnią - póki jego stopy nie dotknęły dna. Nagły, niespodziewany wir wyrzucił go na mieliznę. Chwiejnym krokiem wyszedł z wody, chwytając się ostrych kępek trawy i po niskim zboczu wygramolił się między drzewa.
Wydostał się na łąkę i ujrzał światła willi o sto jardów na prawo. Ruszył w ich stronę chwiejnym biegiem. Podkradł się do tylnych drzwi i w tym momencie usłyszał szmer za sobą. Był to Steele wracający znad rzeki ze strzelbą opartą na ramieniu. Shane stał w ciemności i czekał.
Gdy Steele postawił stopę na progu, Shane ze wszystkich sił uderzył go w kark. Steele wydał zduszony jęk i zwalił się na ziemię. Shane oparł się o ścianę domu, z suchym szlochem chwytając powietrze, a po chwili chwycił mocno Steele'a za kołnierz i po podłodze korytarza zaciągnął go do bawialni.
Kobieta stała przed kominkiem ze szklanką w ręku. Gdy Shane wyprostował się i odwrócił, rzuciła się na niego, wrzeszcząc wściekle i sięgając pazurami do jego twarzy. Wziął ją na ręce, kopnięciem otworzył drzwi sypialni i cisnął na łóżko. Wychodząc wyjął klucz z zamka, a potem zamknął nim drzwi z zewnątrz.
W kuchni znalazł sznur do wieszania bielizny, mocno związał Steele'owi ręce na plecach i wciągnął go na jeden z foteli koło kominka. Nalał sobie drinka, usiadł spokojnie i czekał.
Początkowo kobieta wściekle waliła pięściami do drzwi, ale po chwili zmęczyła się. Steele jęknął parę razy, a Shane pochylił się nad nim i wymierzył mu kilka policzków. Głowa Steele'a odskoczyła do tyłu i otworzył oczy.
Jego wzrok zaczął błądzić bezmyślnie po pokoju, aż wreszcie skupił się na Shanie. Jeszcze przez chwilę spojrzenie miał puste i błędne, aż w końcu zabłysła w nim złość.
Shane napełnił szklankę whisky i chlusnął zawartość w twarz Steele'a.
- To już lepiej - stwierdził. - Teraz możemy porozmawiać.
Oczy Steele'a zapłonęły nienawiścią, oblizał suche wargi.
- Nie mam ci nic do powiedzenia - oświadczył.
- Uważam, że masz - zaprzeczył Shane, zapalając papierosa. - Rozmawiałem z Laurą Faulkner. Widziałem was razem zeszłej nocy. Powiedziała mi z jakiego powodu.
W oczach Steele'a coś drgnęło, ale wzruszył ramionami i odrzekł spokojnie:
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
Pięść Shane'a zmiażdżyła mu usta, odrzucając głowę na oparcie fotela.
- Nie mam dużo czasu - powiedział. - Szantażowałeś Laurę Faulkner przez całe lata, ty łajdaku. Masz pewną kopertę, zaadresowaną do jej ojca i przygotowaną do wysłania, gdyby nie zrobiła tego, co jej każesz. Chcę tej koperty.
Z podbródka Steele'a spływała strumyczkiem krew, plamiąc białą koszulę, a jego oczy pociemniały z nienawiści.
- Zapłacę ci za to, ty skurwysynu! - wrzasnął. - Ty i ta kapryśna suka możecie iść sobie do piekła.
Shane sięgnął po pogrzebacz i wsadził go w sam środek ognia.
- Jak już powiedziałem, nie mam dużo czasu. - Westchnął głęboko i odchylił się na oparcie fotela. - To zabawne, jak życie toczy się w kółko, nieprawdaż? Znalazłem się dokładnie w takiej samej sytuacji jak pułkownik Li. Jemu też bardzo się śpieszyło, pamiętasz?
Steele jak zahipnotyzowany wpatrywał się z przerażeniem w pogrzebacz. Twarz miał białą jak kreda. Zmusił się do śmiechu.
- Nie ośmielisz się.
- Ależ dlaczego nie? - Shane uniósł brwi. - Ten pomysł podsunął mi twój kumpel Frenchy. Nieco wcześniej dzisiejszego wieczoru próbował tego na kimś z moich przyjaciół.
Po krótkim milczeniu Shane pochylił się i wyciągnął rozpalony do białości pogrzebacz z ognia. Odwrócił się i uśmiechnął uprzejmie.
- Zmieniłeś już zdanie, Reggie?
Steele cisnął mu przekleństwo i spróbował wygramolić się z fotela. Shane odrzucił go do tyłu i powoli zbliżył pogrzebacz. Po czole Steele'a pociekł pot, głową rzucał z boku na bok. Shane na chwilę zawahał się, ale potem na jego twarzy pojawił się wyraz całkowitej bezwzględności.
Powoli, z premedytacją, zaczął przybliżać rękę, aż Steele wrzasnął głosem wysokim i przenikliwym jak u kobiety.
- Zabierz to! Na litość Chrystusa, zabierz to!
Shane opuścił pogrzebacz z ponurą twarzą.
- Koperta? - zapytał. - Gdzie się znajduje?
- W sejfie w moim biurze - wyjąkał Steele. - Duża biała koperta z manili, pod kasetką na pieniądze na górnej półce. Klucz jest w mojej prawej kieszeni.
Shane zanurzył rękę w jego kieszeni i wydobył pęk kluczy. Przyglądał im się przez chwilę, a potem wsunął do własnej. Wolną ręką chwycił Steele'a za włosy i przybliżył pogrzebacz do jego policzka.
- Powiedziałeś mi prawdę, skurwysynu? - zapytał groźnie.
Steele zaczął gorączkowo kiwać głową. Na jego ustach ukazała się cienka linijka piany.
- Przysięgam, że tak! - wywrzeszczał.
Jeszcze przez chwilę Shane trzymał groźnie pogrzebacz przy jego twarzy, a potem odwrócił się i cisnął żelazo do kominka. Steele zatrząsł się z ulgi i zemdlał.
Shane podszedł do drzwi sypialni i otworzył je z klucza. Kobieta leżała skulona na łóżku. Gdy zapalił światło, usiadła.
- Wychodzę - powiedział. - Możesz się zająć twoim chłopczykiem.
- Co mu zrobiłeś? - zapytała lękliwie.
- Gdy go wyczyścisz, będzie w porządku - odpowiedział wzruszywszy ramionami.
Wrócił do bawialni, ona powoli poszła za nim. Na stole o drzwi stał telefon, więc wyrwał kabel z gniazdka, po czym zwrócił się do kobiety:
- Na twoim miejscu nie próbowałbym kontaktować się policją. Nie przypuszczam też, by to się spodobało Reggiemu. Zabieram samochód. Powiedz mu, że zostawię go przed klubem.
Skinęła niemo głową, on zaś cicho zamknął za sobą drzwi i poszedł ciemnym korytarzem. Na drodze prawie nie było ruchu, jechał zatem sam z własnymi myślami, przy wtórze równego szumu silnika.
Poczuł lekki ból w plecach, pochylił się więc do przodu, by im ulżyć. Wjeżdżając główną drogą do miasta zauważył, że znalazł się na przedmieściu, gdzie mieszkali Faulknerowie. Nieco zwolnił, rozglądając się za boczną uliczką, a dostrzegłszy ją, ostro skręcił kierownicę.
Zostawił wóz przy krawężniku i poszedł przez podjazd w stronę domu. Wyglądało, że panuje w nim zupełna ciemność, wobec tego biegnącą obok budynku ścieżką dotarł do ogrodu na tyłach.
Zbliżywszy się do pracowni ujrzał światło, a potem doberman zaczął szczekać dalekim i głuchym głosem. Shane wspiął się po schodach, obracając głową z boku na bok. Szczekanie ucichło i w otwartych drzwiach ukazała się Laura Faulkner. Spojrzała na niego pytająco, jej wargi poruszyły się, ale nie usłyszał żadnego dźwięku. Ogarnęła go kompletna panika i wyciągnął do niej rękę. Wciągnęła go do środka i podprowadziła do sofy. Osunął się tam z głową w dłoniach. Po chwili odzyskał słuch, wyprostował się powoli i popatrzył na jej zaniepokojoną twarz.
- To tylko zawrót głowy - powiedział. - Nie ma czym się martwić.
- Przecież jesteś przemoczony do nitki - stwierdziła, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Co, na miły Bóg, zrobiłeś?
Zaczął ściągać mokrą marynarkę.
- Miałem niewielki wypadek. Lepiej wyjmij apteczkę pierwszej pomocy.
Zdjął koszulę, ona zaś, ujrzawszy jego plecy, wydała okrzyk przerażenia.
- Martin, jesteś cały we krwi!
- To nic poważnego - zapewnił. - Tylko parę śrucinek. Postaraj się o pincetę i plaster opatrunkowy.
Znikła w małej kuchence i w chwilę później wróciła, niosąc miskę gorącej wody i blaszane pudło. Usiadła koło niego na sofie.
- Potrzebny ci lekarz, Martinie. To paskudnie wygląda.
- Wygląda gorzej, niż jest w istocie. Obmyj mi plecy i zacznij działać pincetą. Nie powinno tam być dużo śrutu. Miałem szczęście.
Gdy ostrożnie zmyła krew kawałkiem gazy, zapytała:
- Co się stało?
Wzruszył ramionami ze znużeniem.
- Różnica poglądów z Reggiem Steele'em. Schował się w willi nad rzeką w Hampton. Gdy tam dotarłem, był dobrze pijany. Powiedziałem mu, że żądam tych listów, ale on nie był przekonany, czy to taki dobry pomysł. Pokłóciliśmy się... wtedy właśnie argumentem stała się dubeltówka... ale w końcu udało mi się spowodować, że podzielił mój punkt widzenia.
Zawahała się na chwilę.
- I masz listy przy sobie?
- Nie, ale wkrótce będę je miał. - Popatrzył na nią przez ramię. - Nie martw się, kochanie. Koniec z twoimi kłopotami.
Przez chwilę patrzyła na niego oczami błyszczącymi czymś podejrzanie podobnym do łez, a potem głęboko zaczerpnęła powietrza i powiedziała:
- Teraz wezmę się za pincetę. Postaram się nie sprawiać ci bólu.
Gdy poczuł pierwsze ostre ukłucie, stłumił jęk.
- No i jak to wygląda?
- Miałeś rację - odrzekła. - Nie aż tak źle, jak początkowo się zapowiadało. Są trzy śruciny, oddalone o parę cali od siebie, tuż pod skórą.
Zagryzł w zębach róg poduszki, gdy wyjmowała śrut.
Kiedy zaczęła przemywać skaleczenia, odezwała się:
- Co się stało z Reggiem? Gdzie jest teraz?
- Nadal w willi - odparł zachichotawszy. - Gdy go opuszczałem, był zdecydowanie bardziej nadwerężony, i to nie tylko na jeden sposób.
Szybko przykleiła mu kawałki plastra opatrunkowego i wstała z miejsca.
- Wyglądasz już całkiem do rzeczy - oświadczyła. - Połóż się, weź nogi do góry, zrobię ci filiżankę kawy, a potem przyniosę jedną z koszul taty.
Nagle Shane poczuł zmęczenie. Ostrożnie oparł bolące plecy na poduszkach i zapalił papierosa. Słyszał, jak Laura krząta się po kuchni i ten dźwięk był w jakiś sposób uspokajający i na miejscu.
Po chwili wróciła z tacą i postawiła ją przy nim na stołku. Nalewając kawę do dwóch filiżanek zapytała:
- I co teraz zamierzasz zrobić?
- Pojadę do klubu i zabiorę te listy - odparł wzruszywszy ramionami. - Czy chcesz jechać ze mną?
Potrząsnęła głową.
- Chciałabym, Martin, ale to się nie da zrobić. Nie mam odwagi zostawić ojca samego. Przez ostatnie parę dni czuł się zdecydowanie gorzej. - Dolewając śmietanki kontynuowała: - A co zrobisz później...? Mam na myśli tę drugą sprawę?
Shane przełknął trochę kawy i westchnął.
- Nie wiem, Lauro. Nie mam pojęcia. Mój czas kończy się, a sprawy, które wydawały się ważne, teraz stały się bez znaczenia.
- A co jest ważne, Martin? - zapytała cicho.
- Ty - powiedział.
Siedziała na końcu sofy wyglądając przez okno. Na jego słowa odwróciła powoli głowę i spojrzała mu w oczy. Miała na sobie kamizelkę z miękkiej, różowej wełny, modelującą wypukłość piersi i wspaniale skrojoną spódniczkę, tak dopasowaną, jakby była jej własną skórą.
Przez długi czas patrzyli na siebie z zapartym tchem, aż wreszcie Laura odstawiła filiżankę i wstała z miejsca. Podeszła do niego, zatrzymała się i sięgnęła ręką do lampy. Pokój pogrążył się w ciemności.
Leżał nieruchomo z wyschniętym gardłem i słyszał szelest jej odzieży, gdy się rozbierała. A potem już była w jego ramionach, przywarłszy do niego całym swym prężnym ciałem. Zasypując twarz Laury pocałunkami, czuł na wargach słoność jej łez.
Wiedział, że spał, ale nie potrafił ocenić, jak długo to trwało. W pokoju było ciemno, on zaś leżał sam na sofie. Ale w ciepłym powietrzu nadal unosił się słaby, ulotny zapach jej perfum. Namacał wyłącznik lampy na stoliku, nacisnął i mrok cofnął się ku narożnikom pokoju. Shane opuścił nogi na podłogę i ziewnął. Czuł niesmak w ustach, plecy ciągle go bolały. Spojrzał na zegarek. Było tylko parę minut po północy, nie mógł więc spać długo.
Podniósł mokrą marynarkę, podszedł do drzwi i otworzył je. Gdy zszedł po stopniach i skierował się w stronę domu, nagą skórę owiało mu zimne, nocne powietrze.
Zadygotał i przyśpieszył kroku. W kuchni paliło się światło, a w kącie przy kominku leżał zwinięty w kłębek doberman. Otworzył jedno oko, przez chwilę wpatrywał się w Shane'a upartym wzrokiem, a potem, uspokojony, zamknął je z powrotem. Z sufitu zwisała suszarka, z upranymi różnymi częściami garderoby. Shane ściągnął białą koszulę i szybko nałożył. Była mocno pognieciona, ale czysta i sucha; zdecydował więc, że na razie musi mu wystarczyć.
Otworzył drugie drzwi kuchni i poszedł ciemnym korytarzem, prowadzącym na front domu. W holu było cicho. Skierował się do salonu, skąd pod drzwiami przeświecała odrobina światła i dolatywał przyciszony głos Laury. Bardzo ostrożnie nacisnął klamkę i otworzył drzwi.
Stała twarzą do niego po drugiej stronie stołu, trzymając w ręce słuchawkę telefoniczną. Gdy powoli podchodził, potrząsnęła głową i powiedziała półgłosem:
- Nie, spał, gdy wychodziłam. - I w tym momencie uniósłszy oczy ujrzała Shane'a. Zbladła, szybko odłożyła słuchawkę i zmusiła się do uśmiechu. - Ależ, Martin, myślałam, że jeszcze śpisz.
Obszedł stół i stanął tuż przy niej.
- Z kim rozmawiałaś w tej chwili przez telefon?
Wzruszyła ramionami.
- Z kimś z przyjaciół. O niczym ważnym.
Spróbowała się odsunąć, ale Shane schwycił ją za rękę i przyciągnął do siebie.
- Rozmawiałaś z kimś o mnie. Kto to był?
Nagle rozzłościła się i próbowała wyszarpnąć mu rękę.
- To boli - powiedziała.
Wypuścił ją tak nagle, że aż uderzyła plecami o stół. Roztarta bolące ramię dłonią i przeszyła go wściekłym spojrzeniem.
- Jeśli już musisz wiedzieć, rozmawiałam z Charlesem Grahamem o tobie.
Nagle ogarnęła go zimna wściekłość. Wściekłość, zmieszana z obrzydzeniem, pogardą i gorzkim rozczarowaniem.
- Kłamiesz - powiedział. - Kłamiesz.
Uderzył ją mocno w twarz, a gdy zatoczyła się na stół, rzucił się i schwycił ją za ramiona.
- Teraz powiesz mi prawdę - oświadczył. - Dość mam kłamstw i podstępów.
Zaczęła się z nim szarpać, sięgając paznokciami do twarzy, ale w tym momencie drzwi rozwarły się na oścież i ukazał się w nich jej ojciec. Ubrany był w szlafrok, w ręce trzymał laskę. Chwiejnym krokiem ruszył przed siebie, unosząc laskę nad głową, a gdy zamierzył się nią w Shane'a, załamały się pod nim kolana i padł bez przytomności.
Shane wziął go na ręce i zaniósł na kanapę, czując, jak opuszcza go cała wściekłość. Gdy się wyprostował, Laura pchnęła go brutalnie w pierś.
- Wynoś się - wrzasnęła. - Wynoś się i nie wracaj. Nie chcę cię widzieć do końca życia!
Przez chwilę stał w miejscu, patrząc jej w twarz, a potem odwrócił się bez słowa i przez hol poszedł do frontowych drzwi. Podążyła w ślad za nim, a gdy wyszedł na pierwszy schodek, drzwi zatrzasnęły się i huknęła zasuwa.
Zatrzymał się na moment, słuchając jak wstrząsa nią spazmatyczny płacz, gdy stała oparta o drzwi po drugiej stronie, a potem przez podjazd skierował się do daimlera.
Miał do cna sparaliżowany umysł i świadom był tylko jednej myśli: musi skończyć to, co zaczął. Z wielką szybkością ruszył drogą do centrum. Kiedy wjechał daimlerem na plac i zatrzymał się o parę jardów od klubu Garland, gdzieś w pobliżu zegar kościelny wydzwonił pierwszą.
Gdy skręcał w przejście z boku klubu, kierując się ku wejściu dla personelu, mgła trochę zgęstniała i padał uporczywy kapuśniaczek. Otworzył drzwi; w korytarzu nie było nikogo. Dolatywały wprawdzie głosy z kuchni, lecz przytłumione i odległe. Przez chwilę stał nasłuchując, a potem szybko wspiął się schodami na pierwsze piętro.
Tamten korytarz też świecił pustkami. Szybko zbliżył się do gabinetu Steele'a. Drzwi były zamknięte, wyjął więc zabrany Steele'owi pęk kluczy i zaczął próbować ich po kolei. Gdzieś z tyłu otworzyły się drzwi i dał się słyszeć wybuch śmiechu. Pośpiesznie ukrył się w bocznej odnodze korytarza i rozpłaszczył o ścianę.
Wyglądało to tak, jakby śmiały się jakieś dziewczyny z rewii. Ich głosy zamierały, oddalając się korytarzem. Gdy wszystko ucichło, wrócił do drzwi gabinetu i znów podjął próby ich otwarcia. Drugi z kolei klucz pasował do zamka i w chwilę potem Shane znalazł się w środku. Zapalił światło i podszedł do sejfu, stojącego w przeciwległym kącie koło okna. Włożył najodpowiedniej wyglądający klucz do zamka i ciężkie drzwi otwarły się pod naciskiem. Odsunął na bok kasetkę na pieniądze i wyprostował się, ściskając w dłoni kopertę z manili.
Była zaadresowana do Henry'ego Faulknera wyraźnym, raczej kobiecym pismem. Shane wsunął kciuk pod brzeg koperty, by ją rozerwać. W tym momencie usłyszał zbliżające się korytarzem kroki. Wsunął list do kieszeni i szybko przeszedł przez pokój. Rozpłaszczył się o ścianę ledwie o sekundę wcześniej, niż rozległo się pukanie i otwarto drzwi.
Do środka wszedł mężczyzna, którego Shane widział na służbie w holu podczas swej pierwszej wizyty w klubie. Ubrany był w smoking, w ręce trzymał plik papierów. Zmarszczył brwi, obrzucając pokój szybkim spojrzeniem. Shane skoczył o jeden krok do przodu i rąbnął go pięścią w odsłoniętą szczękę. Gdy człowiek padł na podłogę z cichym jękiem, Shane spokojnie zamknął drzwi i pośpiesznie odszedł korytarzem.
Kiedy wynurzył się w zaułku, mżawka zmieniła się w lekki deszczyk. Skierował się w stronę placu i zatrzymał pod latarnią, oświetlającą początek zaułka. Czuł, że ogarnia go uniesienie, a puls z podniecenia bije jak szalony. Wyjął kopertę z manili i rozerwał. Wyciągnął kilka kartek papieru. Rozłożył pierwszą i podniósł ją ku światłu lampy. Była zapisana tym samym, z pewnością kobiecym charakterem pisma, a u góry kartki widniał tytuł:
„Prawda o okolicznościach śmierci Simona Faulknera".
Shane zmarszczył brwi i przybliżył kartkę do oczu. Gdy zaczął się wczytywać, coś lekko poruszyło się za jego plecami. Zrobił ruch, by się odwrócić, ale ktoś trzasnął go w kark. Fala bólu zalała jego mózg, wybuchając w końcu kaskadą kolorowych świateł. Bruk uniósł mu się naprzeciw, Shane padając wysunął rękę, by osłonić sobie twarz. Powtórnego ciosu nie było.
Ktoś zrobił krok nad nim, wyciągnięto mu z rąk papiery, a gdy z wysiłkiem próbował się dźwignąć, napastnik znikł we mgle, ciągnąc za sobą kulawą nogę po bruku. Shane, chwytając słup latarni ulicznej, z wysiłkiem podciągnął się do pozycji pionowej i stanął oparty, czując zawrót głowy. Kulawy człowiek istniał naprawdę. Był kimś rzeczywistym, nie fantazmatem, stworzonym przez niego jako nocna zmora przez długie lata męki. Zataczając się zaczął iść do wylotu zaułka, a gdy się doń zbliżył, usłyszał, jak zaskakuje silnik i po chwili w mgłę odjechał samochód. W bezsilnej wściekłości uderzył dłonią w ścianę i stał tam oparty tak długo, póki nie poczuł się lepiej.
Ruszył przed siebie chodnikiem, czując jak ze zmęczenia martwieją mu kończyny, a odgłosy ruchu ulicznego wydają się oddalać i cichnąć we mgle, opuszczając go, samotnego, w próżni ciszy. Gdy zakręcił za rogiem na główną ulice, wewnątrz jego czaszki wybuchnął ból. Shane krzyknął głośno w męczarniach i uchwycił się jakiejś żelaznej barierki.
Ból był okropny, gorszy niż kiedykolwiek, i przypomniał mu, co mówili specjaliści. Ostre bóle, nasilające się coraz bardziej, zapowiadały ostateczny kryzys. Jęknął głośno ze strachu i potykając się przeszedł przez jezdnię na postój taksówek.
Podał kierowcy adres Jenny Green i skulił się na tylnym siedzeniu z głową w dłoniach. Gdy dotarli na miejsce, wcisnął taksówkarzowi w dłoń funta i alejką podszedł do frontowych drzwi.
Schody ciągnęły się w nieskończoność. Wdrapywał się po nich boleśnie na czworakach, chwytając się poręczy i wciągając w górę. Gdy dotarł do podestu, wyprostował się i zatoczył pod drzwi wejściowe.
Otworzyły się za pierwszym dotknięciem. Udało mu się otworzyć usta i wychrypieć:
- Jenny?
Jakaś ręką złapała go za ramię i cisnęła gwałtownie przez cały pokój. Potknął się o krzesło i ciężko upadł na podłogę. Zamykając oczy od rozpalonego do białości bólu, który za nimi pulsował, usłyszał powolne ciągnięcie kulawej stopy, gdy powłóczący nią człowiek przemierzał pokój. Potem cicho trzasnęły zamykane drzwi i Shane usłyszał, jak człowiek schodzi po schodach. Leżał z głową na dywanie, z dłońmi zaciśniętymi jedna na drugiej, a gdy wreszcie otworzył oczy, wymagało to wielkiego wysiłku.
Na dywanie była krew; ogromna, nieregularna plama. Gapił się na nią zdumiony, wreszcie udało mu się uklęknąć. W głowie kręciło mu się nieustannie i nie potrafił się skoncentrować, ale coś tu było nie tak. Coś tu było bardzo nie tak.
Powoli odwrócił głowę. Wszędzie krew, nawet na ścianach, tak jakby zaszlachtowano tu jakieś zwierzę.
Próbował wstać, padł na twarz i uderzył dłonią o coś twardego. Na podłodze tuż przed nim leżał długi, zakrzywiony i ostry jak brzytwa nóż kukri, używany przez Gurkhów. Przypomniał sobie, że wisiał on jako dekoracja nad kominkiem. Jego palce zamknęły się na rękojeści, tępym wzrokiem zagapił się na powalaną krwią klingę.
Nagle przyszło okropne zrozumienie; krzyknął ostrym głosem:
- Jenny! Jenny, gdzie jesteś? Znalazł ją w drugim pokoju, rozciągniętą na łóżku. Poderżnięto jej gardło, ciało straszliwie zmasakrowano.
Stał, patrząc na nią, a potem zalała go potworna fala bólu i upadł na łóżko obok niej. Leżał tam jeszcze, gdy znalazła go policja. Kukri trzymał mocno zaciśnięty w prawej dłoni.
14
Furgon policyjny podjechał w deszczu do tylnego wejścia stacji kolejowej. Kierowca cofnął wóz do skraju rampy, a Lomax wyskoczył z szoferki i przeszedł obok wozu. Wspiął się na rampę i otworzył kluczem tylne drzwi.
Shane wysiadł z dwoma detektywami po obu bokach. Prawym nadgarstkiem był skuty z jednym z nich; płaszcz miał luźno zarzucony na ramiona. Pociąg już podstawiono; stali obok wagonu służbowego. Shane uśmiechnął się ironicznie i zwrócił do Lomaxa:
- Ile mamy czasu?
Lomax popatrzył na zegarek.
- Około dziesięciu minut. Jak się czujesz?
Shane wyszczerzył zęby.
- Chciałbym papierosa.
W świetle lampy widać było, że ma bladą i ściągniętą twarz. Z wdzięcznością wciągnął dym papierosa, który
Lomax włożył mu w usta, i westchnął:
- Dobrze smakuje. - Roześmiał się ochryple. - Myślę, że w tej fazie życia człowiekowi wszystko dobrze smakuje.
Lomax spochmurniał.
- Na twoim miejscu tyle bym o tym nie myślał. Może ta operacja skończy się sukcesem. Sir George Hammond podobno jest najlepszym chirurgiem mózgu w Europie. Za tydzień będziesz prawdopodobnie leżał żywy i zdrowy w tamtym szpitalu, zastanawiając się, czemu tak się martwiłeś.
- A potem będziesz mógł postawić mnie przed sądem i uzyskać wyrok śmierci przez powieszenie za morderstwo, którego nie popełniłem - odparł Shane. - Co za cudowna perspektywa.
Lomax potrząsnął głową.
- Nie sądzę, by istniało naprawdę takie niebezpieczeństwo.
Shane odwrócił się do niego z twarzą pobielałą ze złości.
- Bo jestem chory umysłowo? - zapytał głośno. - To masz na myśli? Czy dożywotnie zamknięcie w Broadmoor jest bardziej pociągającą perspektywą?
Młody detektyw, do którego był przykuty, poruszył się niespokojnie, Lomax zaś wziął Shane'a za łokieć i odrzekł spokojnym głosem:
- Nie próbuj znów wprowadzić się we wściekłość. Powiedziałem już: uważam, że miałeś paskudne przejścia i starałem się ułatwić ci sytuację. Zrobiłem wszystko, co mogłem, by ci dopomóc.
- Jest tylko jeden sposób, w jaki możesz mi pomóc - odparł Shane. - Znajdź osobę, która zamordowała Jenny Green.
Lomax westchnął.
- Nie wracajmy do tego raz jeszcze. Przez ostatnie dwa dni mówiłeś mi o tym. Jesteś chorym człowiekiem, Shane. Potrzebna ci pomoc... pomoc lekarska.
Shane spojrzał na niego pogardliwie.
- Wydaje mi się, że to jest właśnie to, co wy, gliniarze, lubicie: sprawa otwarta i zamknięta i nie trzeba już więcej koło niej łazić.
Zrobił ruch, by odwrócić się tyłem, ale Lomax złapał go za ramię i obrócił do siebie. Policjant zbladł na twarzy, spoglądał wzrokiem pełnym złości.
- Teraz ty posłuchaj - powiedział - i słuchaj uważnie, może cię zainteresuje, że ostatnie dwanaście godzin spędziłem sprawdzając osobiście twoją wersję. Odwiedziłem wszystkie osoby, z którymi miałeś kontakt od chwili przybycia do miasta.
- I czego się dowiedziałeś? - zapytał skwapliwie Shane.
Lomax wyciągnął fajkę i zaczął ją nabijać.
- Że w chwili gdy zostało dokonane morderstwo, Reggie Steele był nadal w swej willi. Jego przyjaciółka przysięgła, że tak było.
Shane podniósł zaciśniętą pięść gestem bezsilnej wściekłości.
- Sprzedałaby pod przysięgą własną matkę, gdyby jej za to dość zapłacono. Czy tego nie rozumiesz?
- Jeśli to był Steele, jakim sposobem mógłby dostać się do miasta tak szybko po tobie? - zapytał Lomax. - Zabrałeś jego samochód, pamiętasz?
- Czy widziałeś się z Adamem Crowtherem? - spytał Shane.
Lomax skinął głową.
- Przyznał się, że cię okłamał. Odwiedził Steele'a w klubie Garland, ale tylko po to, by go ostrzec, że jesteś w mieście i możesz narobić kłopotów. Mówiąc całkiem otwarcie, Crowther powiedział mi, że wedle jego opinii, jesteś człowiekiem niezrównoważonym.
- Ale to mógł być Crowther - upierał się Shane. - Wszystko się zgadza. Jest nawet kulawy na jedną nogę, stracił palce stopy wskutek odmrożenia, kiedy ich popędzono przez Koreę.
- Owej nocy pracował na uniwersytecie nad czymś ważnym. To prawda, że nikogo z nim tam nie było, ale jestem przekonany, że powiedział prawdę.
- To dobrze - odrzekł gorzkim tonem Shane. - To cholernie dobrze. A więc przyjmujesz jego słowa za dowód, tak? A czemuż, u diabła, nie miałby to być on? Kuleje, a człowiek, który walnął mnie w głowę w jej mieszkaniu kulał. Czemu więc Crowther ma być kimś poza podejrzeniami?
- Dobrze, Shane - odparł Lomax ciężko westchnąwszy. - Prosiłeś, więc dostaniesz, czego chciałeś. Nie uznałem do końca za prawdziwą wersji Crowthera, póki nie porozmawiałem nie tylko z Reggiern Steele'em, ale także z Charlesem Grahamem. Steele nie poświęcił ci zbyt wiele czasu, zresztą uczciwie się do tego przyznał, ale Graham owszem. Obaj opowiedzieli mi to samo: że od lat nawiedza cię wspomnienie. Wspomnienie nazwiskiem pułkownik Li. Był tym kulawym człowiekiem, którego słyszałeś owej nocy w jej mieszkaniu, ale on zginął w Korei siedem lat temu.
Shane ze świstem wciągnął powietrze przez zęby.
- Nic nie dorówna możliwości polegania na pomocnej dłoni przyjaciół. Musisz podziękować w moim imieniu Grahamowi, gdy go zobaczysz.
- Być może zainteresuje cię, że to właśnie Charles Graham zaangażował sir George'a Hammonda do zoperowania ciebie. - Policjant patrzył na niego poirytowanym wzrokiem.
Zapadło ciężkie milczenie. Chyba nie zostało już nic więcej do powiedzenia, ale nagle Shane przypomniał sobie dziewczynę.
- Jeszcze tylko jednego chciałbym się dowiedzieć, inspektorze. Czy widziałeś się z Laurą Faulkner?
- Nie zawracaliśmy jej nadmiernie głowy - odparł Lomax. - Jej ojciec miał wczoraj atak i trzeba było natychmiast przewieźć go do szpitala. O ile wiem, ma już niewiele czasu przed sobą.
Zanim Shane zdążył odpowiedzieć, starszy z towarzyszących mu detektywów poruszył się, a wzdłuż pociągu zaczęto zatrzaskiwać drzwi. Lomax kiwnął głową.
- Zabierzecie go teraz do wagonu.
Podeszli do drzwi, a Shane, postawiwszy jedną nogę na stopniu, zawahał się. Nagle ogarnęła go przemożna chęć opowiedzenia Lomaxowi wszystkiego, zapełnienia wszystkich białych plam. Jeden z detektywów popchnął go do przodu i stosowna chwila minęła.
Gdy weszli do zarezerwowanego przedziału, młodszy detektyw wyciągnął klucz, uwolnił się sam z kajdanek i zatrzasnął je na drugiej kiści Shane'a tak, by skuć jego dłonie solidnie z przodu. Wepchnęli go na miejsce w kącie, jeden z nich położył jego trencz na górnej półce, drugi przyklęknął i rozsznurował mu buty. Lomax stał w drzwiach, bystrym wzrokiem ogarniając wszystko, co robili.
- Brown, czy dali ci klucz do drzwi wagonu? - spytał starszego detektywa. - Ten kiwnął głową, a Lomax kontynuował: - Trzymaj drzwi przez cały czas zamknięte. W Londynie będą na was czekali. Spotkamy się jutro.
Gdy już miał się odwrócić, Shane szybko powiedział:
- Lomax!
Inspektor zatrzymał się i obejrzał przez ramię.
- O co chodzi?
- Wiesz, mylisz się. - I lekko się uśmiechnął.
Lomax chciał jakby coś powiedzieć, ale w końcu wzruszył ramionami i znikł w korytarzu wagonu. W chwilę później przeszedł pod oknem przedziału i skierował się do furgonetki.
Gdzieś rozległ się gwizdek, pociąg wydał coś na kształt długiego, drżącego westchnienia i już odsuwali się od peronu, pogrążając w deszcz i w ciemność.
Shane'a ogarnęła całkowicie panika. Popatrzył na swe stopy w skarpetkach, na kajdanki na nadgarstkach i owładnęło nim poczucie bezradności. To był koniec. Jakkolwiek potoczą się sprawy, on jest skończony.
Nagle coś spowodowało, że powrócił do rzeczywistości. Brown, detektyw z kluczem, próbował zamknąć drzwi przedziału, ale w końcu wyprostował się z wyrazem oburzenia na twarzy.
- To cholerstwo nie pasuje - powiedział.
Drugi mężczyzna zmarszczył czoło i odłożył gazetę, którą właśnie otworzył.
- I co z tym zrobisz?
- Muszę znaleźć konduktora - powiedział Brown wzruszając ramionami. - Powinien mieć klucz uniwersalny. - Ruchem głowy wskazał Shane'a. - Pilnuj naszego przyjaciela. Nigdy nie wiadomo, co taki typ zaraz zrobi.
Brown zniknął w korytarzu, a Shane odwrócił się i zaczął wyglądać przez okno. Za oczami poczuł lekki ból, a wnętrzności mu się skurczyły, gdy pojął znaczenie słów Browna. Myśleli, że jest chory umysłowo. Wszystko już z góry zdecydowano. Jeśli przeżyje, by znaleźć się na ławie oskarżonych, będzie to zapewne najkrótszy proces w historii.
W ciemnym oknie ujrzał odbicie przedziału, w którym się znajdowali. Detektyw śledził go uważnie, a po chwili przesunął się na siedzeniu i oparł o zamek.
Shane nie namyślał się dłużej. Zakręcił się w miejscu, rzucił do przodu, wysoko unosząc zaciśnięte pięści. Detektyw nawet nie zdążył się odwrócić, gdy skute dłonie huknęły go w kark. Spadł z siedzenia i stoczył się na podłogę.
Shane szarpnięciem odsunął drzwi przedziału i przeszedł nad skuloną postacią. Na końcu korytarza ukazał się Brown, rozległ się alarmujący krzyk i starszy detektyw rzucił się ku niemu biegiem.
Shane, potykając się, przebiegł korytarzem i zniknął za rogiem obok toalety. Znalazł się przed drzwiami, nad którymi zwisała linka alarmowa. Pociągnął ją w dół z całej siły, a gdy pociąg zaczął hamować, gorączkowo szarpnął klamkę u drzwi. Pochwycił je wiatr i odskoczyły do tyłu. Zawahał się na moment, z wysiłkiem wpatrując w nocne ciemności i rozpaczliwie próbując ocenić, jaka jest szybkość pociągu. Za plecami usłyszał krzyk. To Brown już okrążył róg korytarza. Shane nie mógł się dłużej wahać. Gdy ręka detektywa sięgała do jego marynarki, skoczył w noc.
Mocno objąwszy głowę ramionami przetoczył się dwa razy. Gdy spróbował wstać, siła rozpędu poniosła go jeszcze przodu i padł na twarz. O sto jardów dalej pociąg już zatrzymał, a gdy Shane z bolesnym wysiłkiem wstał z miejsca, usłyszał krzyki w ciemnościach i ujrzał latarnie przybliżające się wzdłuż torów.
Dalej za pociągiem dostrzegł w mroku światła stacji w tym momencie zdał sobie sprawę, że wszystko rozegrało się w ciągu paru minut. Ta myśl nieomal nim wstrząsnęła.
Zaczął ostrożnie przechodzić przez tory, kamienie podsypki boleśnie raziły go w okryte tylko skarpetkami stopy. Wdrapał się na niewielki nasyp i przedostał przez sześciostopowy płot biegnący na jego szczycie. Spadł na wąską uliczkę obrzeżoną domkami z tarasami i rzucił się do biegu.
Deszcz zmienił się w ciężką ulewę, strugi wody rozbijały się na chodniku. Zrozumiał, że posuwa się dzielnicą rozpadających się slumsów. Biegł, skręcając z ulicy w ulicę, boleśnie wciągając do płuc powietrze przez wyschnięte gardło.
Bolała go trochę głowa, stopy miał poranione i krwawiące. Gdzieś przed sobą słyszał odgłosy ruchu ulicznego i odgadnął, że zbliża się do centrum miasta. Zatrzymał się na skrzyżowaniu i rozejrzał rozpaczliwie wokół, niepewny, jaką wybrać drogę. W tym momencie zza rogu wyjechał samochód i skierował w jego stronę. Po drugiej stronie ulicy widać było wąskie, ciemne przejście. Przebiegł jezdnię i ukrył się w nim, a samochód przejechał obok. Ruszył do przodu, trzymając przed sobą skute ręce. Wysoko, na ceglanej ścianie, wisiała latarnia, a dalej znów dostrzegł samochody przejeżdżające ruchliwą ulicą.
Oparł się o ścianę, by wymęczone płuca zaczerpnęły choć trochę powietrza. Podniósł głowę i popatrzył na lampę, a jej światło zdawało się odpływać coraz dalej, malejąc z każdą chwilą. A potem była już tylko ciemność. Osunął się po ścianie i stracił przytomność.
15
W zakrystii zapadła cisza. Shane wyglądał przez okno zalegające ciemności. Za jego plecami ojciec Costello odkaszlnął cicho i zapytał:
- I to już wszystko?
Shane powoli skinął głową i odwrócił się do niego.
- Tak jest, ojcze - powiedział. - Aż do chwili, gdy ocknąłem się za kubłem na śmiecie w owym zaułku.
Ksiądz zmarszczył brwi, szczupłymi palcami wystukując cis rytm na blacie biurka.
- To dziwna historia - powiedział. - Bardzo dziwna historia.
- Ale czy mi wierzysz, ojcze? - zapytał rozpaczliwym tonem Shane. - Tylko to jest ważne.
Ojciec Costello przyjrzał mu się badawczo i nagle uśmiechnął się.
- Tak, sądzę, że tak. Nie pytaj mnie dlaczego, ale nie przypuszczam, że to ty ją zabiłeś.
Shane poczuł, jak ogarnia go fala ulgi i westchnął głęboko.
- Bogu niech za to będą dzięki. Zaczynałem się zastanawiać, czy oni nie mieli co do mnie racji.
Ojciec Costello kiwnął głową i odezwał się rzeczowo:
- To bardzo pięknie, ale nic z tego nie przybliża nas do rozwiązania. Jeśli jesteś niewinny, to kto zabił Jenny Green?
Shane potrząsnął głową i westchnął.
- Sam chciałbym to wiedzieć, ojcze. Chciałbym to wiedzieć. - Zrobił ruch, jak gdyby miał się odwrócić, i nagle w jego umyśle rozbłysło ogromne światło. Uderzył pięścią w swą drugą dłoń. - Jest tylko jeden sposób na rozwiązanie zagadki - powiedział podekscytowany.
Ksiądz pochylił się do niego z nagłym zainteresowaniem w oczach.
- Powiedz mi - rzekł po prostu.
Drżącą ręką Shane zapalił papierosa.
- Jeśli jestem zdrów na umyśle, zrównoważony i normalny, to człowiek z kulawą stopą istnieje. Nie był tylko tworem mojej imaginacji. Był istotnym elementem przemyślanego planu, mającego spowodować, bym sądził, że zaczynam wariować.
- Ale w czym to ma ci pomóc? - spytał ojciec Costello.
- Właśnie wymyśliłem bardzo prosty sposób wykrycia, kto to był - oświadczył Shane, marszcząc czoło. Odwrócił się szybko i sięgnął po leżący na stole bloczek więcej ołówek. - Jeszcze więcej kryje się za tym wszystkim, ale nie mam czasu, by wyjaśniać w tej chwili. Zaufasz mi, ojcze? - Nagryzmolił na bloczku nazwisko i adres i pchnął przez biurko do księdza. - Ojcze, chcę, żebyś dał mi dokładnie godzinę. Ani więcej, ani mniej. A potem chcę, abyś zadzwonił do inspektora Lomaxa w Wydziale Kryminalnym i powiedział mu, że znajduję się pod tym adresem.
Ojciec Costello spojrzał zaskoczony na adres, a gdy podniósł głowę, w jego wzroku malowało się zakłopotanie.
- Czy zdajesz sobie sprawę, co robisz?
Shane potwierdził skinieniem.
- A ty, czy zrobisz to, o co proszę?
Ksiądz ponownie popatrzył na adres, zmarszczył brwi, a potem westchnął.
- Pod jednym warunkiem. - Spojrzał Shane'owi prosto w oczy. - Żadnego zabijania. To mi musisz obiecać.
Shane zawahał się ze spochmurniałą twarzą, wreszcie wzruszył ramionami.
- Zgoda, ojcze. Rozegramy to tak, jak chcesz.
Otworzył drzwi i w tym momencie ksiądz go zatrzymał.
- Chwileczkę. - Wyjął kluczyki z kieszeni i rzucił mu. - Na podwórzu za budynkiem znajdziesz samochód. Niestety, niezbyt nowy model, ale da ci więcej szans, niż gdybyś poruszał się pieszo.
Shane próbował coś mówić, ale z jakiegoś powodu nie potrafił wydobyć słowa. Ksiądz uśmiechnął się lekko i pożegnał go gestem dłoni.
- Powodzenia - powiedział.
Shane szybko zamknął drzwi i odszedł. Cichymi ulicami ostro pojechał do centrum miasta i w kilka minut od opuszczenia kościoła zaparkował koło swego hotelu. Hol był pusty, a na miejscu recepcjonisty nikt nie siedział. Podszedł cicho i podniósł klapę kontuaru. W maleńkim biurze w głębi ktoś cicho nucił.
Shane wsunął się przez uchylone drzwi i zamknął je za sobą.
Dziewczyna stała przed lustrem, malując brwi ołówkiem. Odwróciła się ze strachem. Zrobiła przerażoną minę i otworzyła usta, by wrzasnąć. Shane skoczył i zacisnął dłoń na jej ustach.
- Jedno słowo, a będzie twoim ostatnim w życiu, to ci obiecuję - powiedział dzikim głosem.
Wypuścił ją, a ona oparła się plecami o kontuar z panicznym strachem w oczach. Miała na sobie swój nowy kostium z gabardyny. Shane podszedł i pomacał klapę żakietu.
- Owego dnia, gdy cię w tym ujrzałem, powinienem był poczuć pismo nosem - stwierdził. - W życiu nie zarobiłaś więcej niż pięć funciaków na tydzień. Ani ty, ani żaden z twoich chłopaków.
Oblizała wargi i powiedziała z rozpaczą w głosie:
- To jest człowiek, którego niedawno poznałam. Starszy pan. Ma masę pieniędzy.
- Kłamiesz, suko - warknął Shane i uderzył ją w twarz wierzchem dłoni. - Żaden mężczyzna z takimi pieniędzmi nie spojrzałby nawet na takiego wycierucha, jak ty. Powiem ci, jak dostałaś ten kostium. Ktoś ci zapłacił. Ktoś, kto chciał dostać się do mojego pokoju. Potrzebny mu był klucz uniwersalny, a ty mu go sprzedałaś.
Dziewczyna załamała się zupełnie, jej twarz wykrzywiła się i Shane już wiedział, że trafił w sedno. Chwycił ją za włosy i szarpnął do tyłu.
- Kto to był? - zażądał odpowiedzi.
Próbowała się uwolnić, w oczach miała łzy.
- Nie znam nazwiska - powiedziała. - Po prostu dostałam gotówkę. Nie miałam nic złego na myśli.
Shane pchnął ją na biurko.
- Opisz go - rozkazał.
Powoli, z wahaniem, jąkając się przy kolejnych słowach, zaczęła mówić. Gdy skończyła, westchnął głęboko i sięgnął po papierosa. Dziewczyna płakała, jej ciałem wstrząsały spazmy. Popatrzył chłodnym wzrokiem.
- Być może to cię nauczy nie wtykać w przyszłości nosa w sprawy, które cię nie dotyczą. - Otworzył drzwi i rzucił przez ramię głosem umyślnie jadowitym: - Jeśli pójdziesz w tej sprawie do policji, przysięgam, że wrócę i poderżnę ci gardło, nawet gdyby to była ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu.
Jęknęła i padła na krzesło, on zaś zaniknął drzwi i poszedł do samochodu.
Pojechał odważnie główną ulicą wiodącą od stacji, mijając stojących na rogu dwóch policjantów i zakręcił na plac St Michael. Garland Club zalegały ciemności, a gdy wysiadł z samochodu i podszedł do wejścia, ujrzał wywieszone tam zawiadomienie, że klub jest chwilowo nieczynny.
Poszedł zaułkiem obok budynku i spróbował przedostać się wejściem dla personelu, ale było zamknięte. Zmarszczył czoło, poczuwszy w sercu ukłucie niepokoju i skierował się na podwórko na tyłach budynku. Gdy podniósł głowę, na jego ustach ukazał się uśmiech ulgi, bo ujrzał światło sączące się przez szparę w kotarach, zasłaniających okno gabinetu Steele'a.
Wspiął się na wiadro od śmieci i podskoczywszy chwycił brzeg płaskiego dachu kuchni. Podciągnął się na rękach i znalazł na dachu. Poszedł tamtędy, aż stanął tuż przed oświetlonym oknem. Było odrobinę uniesione, nasłuchiwał więc przez sekundę, przyłożywszy ucho do szpary. Żadnego dźwięku. Po cichu wsunął palce w lukę, nabrał głęboko powietrza i szarpnął oknem do góry. Niemal w tym samym momencie rozsunął portiery i głową naprzód runął do pokoju.
Steele siedział za biurkiem. Odwrócił się przerażony, sięgając do na pół otwartej szuflady. Shane dał szczupaka i zatrzasnął ją na jego ręce. Steele wrzasnął, próbował wstać, ale Shane wysunął szufladę i wbił mu pięść w twarz, obalając go na podłogę.
W szufladzie leżało jego parabellum. Wyjął je i zważył w ręku, nie spuszczając z oczu Steele'a.
- Nigdy nie przypuszczałeś, skurwysynu, że jeszcze mnie ujrzysz, co?
Steele chwiejnie wstał, tuląc dłonią swą zgniecioną rękę. Twarz miał wykrzywioną przerażeniem.
- Dam ci, co zechcesz - powiedział w szaleńczym przestrachu. - Cokolwiek zechcesz. Pomogę ci uciec. Nawet za granicę. Mam przyjaciół. Tylko mnie nie zabijaj! Nie zabijaj mnie! - Bełkotał tak przez kilka minut pod pogardliwym wzrokiem Shane'a, aż wreszcie zamilkł, upadłszy do reszty na duchu.
- Pojedziemy sobie na przejażdżkę - powiedział Shane i popchnął go brutalnie do drzwi. - Chcę, żebyś spotkał mego przyjaciela. Dobrego przyjaciela. Myślę, że wspólnie potrafimy wydobyć z ciebie prawdę.
Gdy dotarli do wozu, Shane polecił mu usiąść za kierownicą, a sam zajął miejsce pasażera, z papierosem w ustach, nie spuszczając go z oczu.
Steele nie próbował najlżejszego nawet oporu. Wóz przejechał przez przedmieścia i zaczął wspinać się na pagórek, zostawiając światła miasta w deszczu daleko w tyle. Steele wykonywał rozkazy Shane'a ze ślepym posłuszeństwem, a gdy zgasił silnik wozu przed miejscem ich przeznaczenia, siedział bez słowa za kierownicą, oczekując dalszych poleceń.
Shane otworzył drzwiczki, wyciągnął go ze środka i razem weszli po schodach pod drzwi wejściowe. Steele wyglądał okropnie. Usta miał zmiażdżone i krwawiące, przód koszuli przesiąknięty krwią. Jego oczy przybrały beznadziejny wyraz. Oparł się o ścianę, oddychając płytko i urywanie. Shane nacisnął dzwonek. Drzwi otworzyły się, rzucając w ciemności słup żółtego światła i Charles Graham wyjrzał na zewnątrz. Shane popchnął Steele'a przed sobą i wszedł za nim. W oczach Grahama pojawiło się przerażenie, szybko zamknął drzwi.
- Shane! - zawołał zdumiony. - Ale co się stało? Myślałem, że znajdujesz się w pociągu, w drodze do Londynu!
Shane ponuro kiwnął głową.
- To samo myślało wielu ludzi, ale ja byłem innego zdania. - Popchnął Steele'a do przodu. - Żądam odpowiedzi na pewne pytania, a ta świnia mi ich udzieli. - Odwrócił się do Grahama i sztywno uśmiechnął. - Nie chciałem cię w to mieszać, Graham, ale bardzo potrzebuję twojej pomocy. Czy możemy pójść na górę?
Graham skinął głową.
- Oczywiście, Shane. Ale mam nadzieję, że wiesz, co robisz.
Poszedł przodem do oranżerii, a Shane podążył za nim, popychając Steele'a przed sobą. Zapach storczyków i wysoka temperatura były niemal nie do wytrzymania i gdy weszli do ogromnej, oszklonej sali, na czole Shane'a ukazały się krople potu i zaczęły zalewać mu oczy.
Graham miał na sobie cienką nylonową koszulę i jedwabny szalik. Prowadząc ich ścieżką, wiodącą na skraj oranżerii koło tarasu, wyglądał na człowieka odprężonego i zadowolonego z siebie. Usiadł na brzegu stołu twarzą do nich. Jego poorana bliznami twarz niczego nie wyrażała, ale w oczach miał niepokój.
- A więc - zaczął - przypuszczam, że oskarżasz Steele'a o zamordowanie tej dziewczyny. Ale jak masz zamiar to udowodnić?
Shane uśmiechnął się słabo i sięgnął po papierosa. Zapalił, szybko i wypuścił długą smugę dymu. Czuł się kompletnie odprężony i pewien siebie. Jego dłoń zanurzyła się w kieszeni i ukazała ponownie, trzymając parabellum.
- Ależ ja nie myślę, że to Steele zamordował dziewczynę - powiedział łagodnie. - Myślę, że to byłeś ty, Graham.
Gdzieś daleko huknął złowieszczo grom, a deszcz nagle uderzył ze wzmożoną siłą w szklany dach oranżerii.
Wyraz twarzy Charlesa Grahama nie zmienił się zupełnie. Zapalił papierosa i odezwał się spokojnie:
- Czy jesteś całkiem pewien, o czym mówisz?
Steele nagle zrobił krok do przodu i krzyknął piskliwym, załamującym się ze strachu głosem:
- Ostrzegałem cię! Mówiłem, że on jest niebezpieczny!
Żelazne opanowanie Grahama nagle pękło; wściekłym ruchem uderzył Steele'a w twarz.
- Weź się w garść, ty cholerny głupcze!
Steele stracił resztki panowania nad sobą. Zakręcił się w miejscu i rzucił na Shane'a, dziko przewracając oczami, z kącika ust popłynęła mu strużka śliny. Shane dał szybki krok do tyłu i kopnął go w brzuch.
Gdy Steele wił się na podłodze, Graham zbliżył się i popatrzył na niego z pogardą.
- Powinienem był pozbyć się go dawno temu.
Shane wycelował do niego z pistoletu.
- Siadaj - powiedział niespiesznie. Dzwonek, uruchamiany przyciskiem przy wejściu do domu, wisiał na drewnianym słupie koło nich. Shane wyrwał przewody z zacisków i uśmiechnął się z zaciśniętymi wargami. - Teraz możemy porozmawiać bez przeszkód.
Graham splótłszy dłonie usiadł w jednym z wiklinowych foteli. Był zupełnie spokojny i pewny siebie.
- Zaciekawiłaby mnie informacja, jak doszedłeś do tego, że to ja.
Shane oparł się plecami o jeden z podtrzymujących dach żelaznych słupów.
- Początkowo podejrzewałem wszystkich. Crowthera, Steele'a, nawet Laurę Faulkner. Ale kawałki łamigłówki nie pasowały do siebie. Prawda objawiła mi się dopiero godzinę temu. Raz jeszcze wszystko przemyślałem, gorączkowo poszukując tropu, czegoś, co wszystkiemu nadałoby sens. Wtedy przypomniałem sobie dwa znaczące momenty, a oba wiązały cię ze Steele'em.
- I jakież one były? - zapytał Graham sięgając po kolejnego papierosa.
- Prawdę mówiąc, to Steele zdradził tajemnicę - powiedział Shane. - Pierwszego wieczoru, gdy odwiedziłem go w klubie Garland, wspomniał, że przebywałem w zakładzie zamkniętym. Zagrażałem mu, więc powiedział mi, żebym lepiej uważał na siebie, bo mogę łatwo znów znaleźć się w domu wariatów. Tylko dwóm osobom o tym mówiłem: tobie i Laurze Faulkner.
- Bardzo interesujące - zauważył Graham. - Ale bynajmniej nie rozstrzygające.
- Samo w sobie nie, ale zapamiętałem inny interesujący fakt. Tej nocy, gdy włamałem się do biura Steele'a, by poszukać koperty, rzekomo zawierającej listy Laury Faulkner, czekał na mnie w ciemnościach wraz z paroma swymi zbirami. Mogło być tylko jedno możliwe wytłumaczenie. Oczekiwał mnie, bo ktoś go ostrzegł, że prawdopodobnie przyjdę. Ty byłeś jedyną osobą, która o tym wiedziała.
Graham potrząsnął głową i coś w rodzaju uśmiechu pojawiło się na jego zniekształconych wargach.
- Wysoce interesujące - powiedział. - Ale równocześnie jako dowód wysoce poszlakowe. Żaden z twoich argumentów nie ostoi się przed sądem. Ostatecznie Faulkner, Laura Faulkner wiedziała, że masz nadzieję odzyskać tę kopertę. - Znów potrząsnął głową. - Musisz postarać się o coś lepszego.
- Ależ potrafię - odparł cicho Shane. - Jeszcze nie wyciągnąłem mego asa z rękawa. Dziś wieczorem odbyłem poufną rozmówkę z recepcjonistką w moim hotelu. Zaczęła nagle wydawać pieniądze na ubrania, masę pieniędzy. A ja zacząłem się zastanawiać, czy istnieje jakiś związek między tym faktem i tym, że ktoś dostał klucz do mojego pokoju. Właśnie ten człowiek ukradł moje parabellum. Znalazłem je w biurze Steele'a.
- Więc czemu oskarżasz mnie? - zapytał Graham.
- Bo gdy dałem jej parę policzków, dziewczyna opisała cię jak najdokładniej - odpowiedział Shane. - I spójrzmy prawdzie w oczy. To wcale nie było trudne.
- Czyli to ja zabiłem Jenny Green? - zapytał Graham.
- Byłeś jedyną osobą, której powiedziałem, że u niej mieszkam - odrzekł Shane. - Zbiry Steele'a wiedziały o tym, ponieważ musiałeś go o tym poinformować, ale nie były zdolne do działania. Steele w takim stanie, w jakim go zostawiłem, nie mógł dotrzeć na czas do miasta. Zastanawiałem się nawet nad Adamem Crowtherem, ale on nie miał pojęcia o moich powiązaniach z Jenny Green. To musiałeś być ty, Graham. Zwykła arytmetyka. Tylko ty pozostałeś. - Shane zmarszczył czoło, bo za jego prawym okiem zadrgał lekki ból. - Jedyne, czego nie rozumiem, to przyczyna.
Graham westchnął i zaczął podnosić się z fotela, a Steele przetoczył się lekko i chwycił Shane'a za nogi. Shane padł na jedno kolano, a Graham skoczył i zdecydowanym ruchem wyłuskał mu parabellum z dłoni. Shane usiłował chwycić go za rękę. Zaczepił palcami za rękaw jego koszuli, a gdy Graham cofnął się, wiotki nylon rozerwał się i cały rękaw pozostał w dłoni Shane'a.
Zapadło milczenie. Shane z ostrym sykiem zaczerpnął przez zęby wilgotnego, okropnego powietrza oranżerii.
Tak ciężkiego, że zaczęło go dusić.
Graham trzymał pistolet na wysokości pasa w nagiej prawej ręce, odbijającej bielą od błękitu koszuli. Ale jedno tu się nie zgadzało. Miał na przedramieniu wytatuowanego czerwono-zielonego smoka, a pod nim słowa:
Simon i Martin, przyjaciele do śmierci.
- Skończ z nim, Faulkner - rozległ się w ciszy słaby głos Steele'a. - Teraz już albo on, albo my.
Shane wstał i oparł się plecami o żelazny słup. Głowa bolała go znacznie mocniej, a gdy przesunął dłonią po twarzy, była mokra od potu. Gdy się wreszcie odezwał, jego głos zdawał się dolatywać z wielkiej odległości.
- Co się stało, Simon? - zapytał. - Co naprawdę się stało?
- Masz na myśli Koreę? - Simon Faulkner wzruszył ramionami. - Ja byłem pierwszym, którego nazwisko pułkownik Li wyciągnął z kapelusza. Chciałem żyć, takie to proste. Kazał plutonowi egzekucyjnemu za budynkiem wystrzelić, aby was wszystkich oszukać i odesłał mnie do celi. Później powiedział mi, że zrobią ze mnie dalszy użytek. Jako szpiega w obozach jeńców na północy.
- I to cię nie zmartwiło? - zapytał Shane.
- Nie miałem wiele czasu, by się nad tym zastanawiać - odparł Faulkner, wzruszając ramionami - ponieważ Amerykanie niemal natychmiast potem zaczęli to miejsce bombardować.
- A jak udało ci się uciec?
- Dokładnie tak, jak ci opowiedziałem podczas pierwszej twojej wizyty. - Roześmiał się nagle. - Wszystko wydawało się znakomicie działać na moją korzyść, gdy nagle nastąpiłem na minę przeciwpiechotną.
- A jak udało ci się uzyskać tożsamość Charles Grahama?
Faulkner wyszczerzył zęby i włożył następnego papierosa między zniekształcone wargi.
- Nic nie musiałem robić - powiedział. - To samo nastąpiło. Gdy ocknąłem się w szpitalu, nie mogłem mówić, nawet niczego nie widziałem. Wówczas to ktoś nazwał mnie Charlesem Grahamem. Początkowo byłem zbyt słaby, by się sprzeciwić. Wiedziałem, że Charles Graham nie żyje, bo widziałem, co z niego zostało po bombardowaniu. Po chwili zrozumiałem, co się stało. Mundur, który zabrałem z biura pułkownika Li, należał do Grahama i w ten sposób zidentyfikowano mnie jako jego. - Roześmiał się ochryple. - Nieco później przyprowadzili do mnie dowódcę pułku. Nie rozpoznał mnie, zaczął coś bełkotać, jakie to cuda robi współczesna chirurgia plastyczna i wtedy nagle zrozumiałem, jakie to wszystko proste. Wuj Grahama zostawił mu pieniądze i interes, a innych krewnych nie miał. Zmianę rysów twarzy złoży się na karb chirurgii plastycznej, a wy wszyscy leżeliście martwi na pagórku, w ruinach tej przeklętej świątyni.
Shane zaczął odczuwać zmęczenie, wielkie zmęczenie, a ból głowy był coraz ostrzejszy. Musiał zrobić wielki wysiłek, by przemówić. Potrząsnął lekko głową i odezwał się:
- Ale nadal cholernie ryzykowałeś.
Simon Faulkner skinął głową.
- Ale było warto. W kraju czekał na mnie co najmniej pięcioletni wyrok. Bardzo nieostrożnie grałem na giełdzie, czerpiąc z firmy znaczne sumy. Wiedziałem, że za parę tygodni wyjdzie to na jaw. Dlatego zgłosiłem się na ochotnika do Korei.
- Wiem - odrzekł Shane. - Twoja siostra opowiedziała mi o tym dokładnie. - Nagle uderzyła go pewna myśl i odezwał się, zmarszczywszy lekko brwi: - Powiedz mi coś. Czy Laura wiedziała o tym?
- Tak, bo fatalnie powinęła mi się noga. Gdy w szpitalu chirurgii plastycznej skończyli wreszcie zabiegi, byłem pewien, że własna matka by mnie nie poznała, patrząc na człowieka, który wyszedł stamtąd po kuracji. Postanowiłem to sprawdzić. Napisałem do Laury, wyjaśniając, że byłem z jej bratem w Korei, a ona zaprosiła mnie do domu.
- I rozpoznała cię? - spytał Shane niedowierzająco.
- Wierz albo nie, ale rozpoznała mój charakter pisma.
- Faulkner roześmiał się. - Piękny przykład ironii losu.
- I przyznałeś się jej do wszystkiego?
- Nie było sensu zaprzeczać, poza tym byłem absolutnie bezpieczny. Nie chciała kolejnego skandalu. To by zabiło mego ojca.
- A kiedy wszystko naprawdę zaczęło się psuć? - spytał Shane.
Faulkner wzruszył ramionami.
- Gdy skończyła się wojna i Chińczycy zaczęli zwalniać jeńców. Chwyciłem byka za rogi i kiedy Crowther wrócił do domu, poszedłem do niego. Ani przez moment niczego nie podejrzewał. Reggie Steele sam przyszedł do mnie, nim zdążyłem złożyć mu wizytę. Pozwolił mi odgrywać prawdziwe przedstawienie przez jakieś pięć czy dziesięć minut, a potem oświadczył, że cholernie dobrze wie, kim jestem naprawdę. Leżał wówczas w gruzie, mając zasypane nogi, i widział, jak opuszczam świątynię zupełnie nie uszkodzony.
- I musiałeś mu płacić za milczenie?
Faulkner skinął głową.
- Początkowo myślałem, jakim sposobem się go pozbyć, ale potem otworzył klub i zacząłem dostrzegać możliwości otwierające się przed nami jako wspólnikami. Ja byłem mózgiem, on figurantem. Przez ostatnie parę lat zarobiliśmy masę pieniędzy.
- Czy wiedziałeś, że on szantażuje twoją siostrę? - zapytał Shane.
- Cóż, obawiam się, że Laura w tym wypadku zachowała się bardzo głupio. Steele zagroził, że zdemaskuje mnie przed moim ojcem, jeśli nie będzie mu posłuszna. Niepotrzebnie cierpiała przez całe lata. Wystarczyło, żeby mi o tym powiedziała, a ja mógłbym położyć temu kres jedną rozmową telefoniczną. Ale z drugiej strony ona nie wiedziała, że Steele jest moim wspólnikiem.
Shane musiał zrobić wielki wysiłek, by się skupić. Zmarszczył czoło i potarł je dłonią.
- A co z Wilbym? Co on miał z tym wspólnego?
Faulkner westchnął.
- Obawiam się, że Steele popełnił tu błąd. Gdy Wilby zgłosił się do niego skomląc z czapką w ręku, Steele wyobraził sobie, że będzie bardzo ważny, dając mu pracę w imię dawnych czasów.
- I jak przypuszczam, odkrył twoją tajemnicę?
- Tak. Pewnego wieczoru podsłuchał nas, gdy rozmawialiśmy w gabinecie Steele'a. Łatwo było zamknąć mu usta. Po pierwsze bał się mnie śmiertelnie, a po drugie czuł się absolutnie szczęśliwy tak długo, póki miał dość pieniędzy, by się bez przerwy upijać. Na nieszczęście gdy ty się pojawiłeś na scenie, sytuacja znacznie się pogorszyła.
- Wsadziłeś go do piecyka gazowego? - zapytał Shane.
Faulkner spokojnie potwierdził ruchem głowy.
- Nagle zaczął bardziej bać się ciebie niż mnie. Napisał mi list, że nie potrafi tego dłużej wytrzymać. Miał ci wszystko powiedzieć. Poszedłem do niego do domu, gotów dać mu łapówkę wystarczająco dużą, by trzymał gębę na kłódkę, póki się ciebie tak czy inaczej nie pozbędę.
- A co poszło nie tak? - spytał Shane.
- Zastałem go w kuchni, pijanego. To była zbyt dobra okazja, by ją przepuścić. - Faulkner wzruszył ramionami. - Zaciągnąłem go do piecyka gazowego i wsadziłem mu głowę do środka.
- Ale jak ci się udało uzyskać list o samobójstwie? - zapytał Shane.
- Ostatnie dotknięcie ręką mistrza. - Faulkner uśmiechnął się. - Zostawiłem drugą stronicę listu, który do mnie napisał. Wyglądała jak krótki liścik, a jej treść bardzo cię obciążała.
- A wszystko inne? - dopytywał się Shane. - Kroki i ten przypadek we mgle, gdy zobaczyłem Laurę wchodzącą do owego hotelu? Ty stałeś za tym wszystkim?
- Kulawą nogę uznałem za artystyczne pociągnięcie - oświadczył Faulkner. - Ostatecznie wszystko wskazywało, że masz manię na punkcie pułkownika Li i nie było potrzeby, by cię zabijać. Tak czy inaczej miałeś umrzeć. Pomyślałem sobie, że jeśli dojdziesz do wniosku, że tracisz rozum, wyjedziesz.
- Ale jak to było z tym hotelem, gdzie Laura zniknęła?
- Nie chciałem, by przychodziła do mnie do domu, bo mogłeś złożyć mi nie zapowiedzianą wizytę - odrzekł Faulkner. - Zorganizowałem spotkanie w hotelu. Wyglądałem przez okno i stwierdziłem, że idziesz za nią. Zatelefonowałem do recepcji i dokładnie wytłumaczyłem portierowi, co ma zrobić. Powiedziałem, że mamy romans, a ty jesteś wścibskim detektywem, wynajętym przez jej męża.
- Ale to ciągle nie wyjaśnia, że odpowiedziała mi na telefon do niej do domu.
Faulkner zachichotał.
- Ależ nie zadzwoniłeś do niej do domu. To portier nakręcił numer dla ciebie. A naprawdę połączył cię z pokojem na piętrze, gdzieśmy się spotkali.
Wszystko doskonale pasowało do siebie, ale obraz jeszcze nie był kompletny.
- A co z Jenny? - powiedział powoli Shane. - Czemu musiałeś ją zabić?
- Czy to nie oczywiste? - Faulkner znowu wzruszył ramionami. - Chciałem pozbyć się ciebie raz na zawsze. Gdy wyjechałeś od Steele'a z Hampton, udało mu się dodzwonić do mnie z budki telefonicznej przy szosie. Powiedział mi, że jedziesz do klubu po ową kopertę w sejfie, a także, co się w niej znajduje. Nie listy Laury do niego, o których ci mówiła, ale prawda na mój temat. Po paru minutach zatelefonowała Laura i powiedziała to samo. Powiedziała też, że udało jej się zatrzymać cię na pewien czas u siebie. Chciała, abym zdobył tę kopertę, zanim ją otworzysz.
Ta wiadomość nie sprawiła mu bólu, tylko wywołała odrobinę smutku i coś podejrzanie przypominającego żal.
Shane przełknął z trudem ślinę i rzekł powoli:
- Rozumiem.
Faulkner potrząsnął głową.
- Nie, Martin, zupełnie nie rozumiesz. Wiem, że Laura bardzo poważnie zakochała się w tobie, ale jeszcze mocniejsze było jej desperackie postanowienie, aby prawda o mnie nigdy nie wyszła na jaw. Wiedziała, że to by zabiło mego ojca.
- Ale to nadal nie wyjaśnia, czemu zabiłeś Jenny - nalegał Shane.
- Gdy ogłuszyłem cię w zaułku obok klubu, zdałem sobie sprawę, że udasz się do mieszkania dziewczyny i nagle przyszedł mi do głowy sposób pozbycia się ciebie raz na zawsze. Spędziłeś całe lata w zakładzie zamkniętym, a kilka osób wiedziało o twojej obsesji, że jeden z twoich kolegów stał się zdrajcą w Korei. Nawet koroner w czasie dochodzenia w sprawie śmierci Wilby'ego udzielił ci publicznej nagany. Wystarczyło, bym się dostał do mieszkania przed tobą, zamordował dziewczynę i znów cię ogłuszył, gdy się pojawiłeś.
- Ale ty jej nie zamordowałeś zwyczajnie, ty skurwysynu - powiedział Shane. - Tyją zmasakrowałeś.
- Przecież musiałem tak zrobić - odrzekł cierpliwie Faulkner. - Byłeś podejrzany o chorobę umysłową. Więc sposób popełnienia morderstwa musiał temu odpowiadać.
Steele'owi udało się wstać. Padł na jeden z foteli z twarzą białą jak kreda i ściągniętą z bólu.
- Co z nim zrobimy? - zapytał.
- Zastrzelę go - rzekł spokojnie Faulkner. - To bardzo proste. Zmusił cię do przywiezienia go tutaj z klubu. Miał pistolet. Wywiązała się walka i udało mi się go zastrzelić.
Shane głęboko zaczerpnął powietrza, próbując wyprostować swe umęczone ciało, a wtem w zaroślach za jego plecami dał się słyszeć nagły ruch, wystąpił Lomax i stanął obok niego.
Shane poczuł, jak ogarnia go kolosalna ulga. Oparł się bezwładnie o słup.
- Co cię zatrzymało? - zapytał. - Już zaczynałem się martwić.
- Jestem tutaj od dłuższego czasu - oświadczył Lomax i wyszczerzył zęby. - Ponieważ nie było odpowiedzi, gdy zadzwoniłem od frontu, musiałem sforsować okno. Byliście tak zajęci rozmową, że nie usłyszeliście mego przybycia.
- Czy wiesz już wszystko? - zapytał Shane.
- Tyle, ile potrzeba. Przeproszę cię później. - Zwrócił się do Faulknera i powiedział twardym głosem: - Lepiej oddaj mi to, co trzymasz w ręku. Zresztą dom jest i tak otoczony. Daleko nie uciekniesz.
Steele wydał okrzyk przerażenia i próbował wstać z miejsca. Faulkner szybko odwrócił się i trzasnął go po głowie lufą parabellum, a potem zaczął się cofać, aż oparł się o drzwi prowadzące na taras.
- Pierwszy, kto się ruszy, dostanie kulkę między oczy - zagroził. - I mówię to poważnie. Nie mam nic do stracenia i nie zamierzam wisieć. - Otworzył drzwi na taras i zaczął się cofać, nie spuszczając ich z oczu.
- Ależ będziesz wisiał, Simon - powiedział łagodnie Shane. - Wyobraź sobie, obiecałem pewnemu przyjacielowi nieco wcześniej dzisiejszego wieczoru, że cię nie zabiję. A ponieważ wiedziałem, że będę trzymał cię na muszce i nie miałem do siebie zaufania, czy nie pociągnę za spust, pomyślałem, że lepiej będzie się zabezpieczyć. -
Wyjął rękę z kieszeni i podniósł do góry magazynek parabellum.
Faulkner nagle zesztywniał cały, a potem jego pokiereszowaną twarz wykrzywiła furia.
- Kłamiesz! - ryknął wściekle i pociągnął za spust.
Pusty, metaliczny trzask rozległ się echem w ciszy, a Shane zaczął iść powoli. Za jego plecami krzyknął coś skonsternowany Lomax, próbując przytrzymać go za ramię, ale Shane strząsnął jego dłoń. Nie widział już niczego prócz płonących nienawiścią oczu w zniszczonej twarzy. Ta sprawa była ich sprawą osobistą; musieli uregulować ją między sobą.
Faulkner cofał się powoli wzdłuż tarasu, trzymając przed sobą bezużyteczny pistolet. Obejrzał się na moment przez ramię, a gdy znów zwrócił spojrzenie na Shane'a, w jego oczach był błysk nadziei. Shane skierował wzrok trochę dalej, ujrzał żelazną drabinkę przeciwpożarową i powoli potrząsnął przecząco głową.
- Nie uciekniesz mi, Simonie - powiedział. - Tu sprawa kończy się definitywnie. To jest chwila zapłaty za wszystkie długi.
Nagle Faulkner z całej siły cisnął w niego pistoletem.
Shane próbował zrobić unik, ale broń trafiła go wysoko w czoło i ześlizgnęła się. Wydał okrzyk bólu, bo coś jakby poruszyło się w jego mózgu, a noc wybuchnęła fajerwerkiem kolorowych świateł.
Zatoczył się do przodu, sięgając na oślep rękami, Faulkner zaś wskoczył na balustradę i rzucił się ku drabince.
Prawa dłoń Shane'a zacisnęła się na jego kostce i szarpnęła ją ku sobie. Podniósł głowę i ujrzał potworną twarz z wlepionymi w niego płonącymi oczami. I wówczas Faulkner wymierzył mu dzikie kopnięcie drugą nogą.
Shane zachwiał się i wpadł na Lomaxa. Stopa Faulkner ześlizgnęła się z balustrady, a on sam dał do tyłu krok w pustkę. Na moment jakby zawisnął w powietrzu, a potem wrzasnął okropnie i zniknął.
Shane'owi zdawało się, że ten wrzask przeniknął mu do mózgu i począł wirować w coraz to zmniejszające się koło, a potem światło płynące z okien urosło w wielką kulę, która zaczęła się obracać coraz szybciej przed jego oczami, aż wreszcie wybuchnęła, a on osunął się w ciemność.
16
Gdy się obudził, było cicho, bardzo cicho, a on znajdował się w nieznanym miejscu. Leżał na wąskim szpitalnym łóżku, a ściany i meble w niewielkim pokoiku były pomalowane na biało.
Po chwili spróbował usiąść. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu jego głowa zdawała się oddzielona od reszty ciała, a gdy podniósł dłoń do czoła, napotkał gruby bandaż.
Próbował podciągnąć się jeszcze wyżej, lecz w tym momencie otwarły się drzwi i ukazała pielęgniarka. Była to gruba kobieta w średnim wieku z miłą twarzą i wielkimi, sprawnymi dłońmi. Podeszła szybkim krokiem i łagodnie pchnęła go na powrót na poduszki.
- Tego nie wolno panu robić - zaprotestowała. - Nie wolno nawet się ruszać.
- Gdzie jestem? - zapytał słabym głosem Shane. - Co się stało?
- Jest pan w separatce w Szpitalu Ogólnym w Burnham - powiedziała. - Już od pięciu dni.
Shane zachmurzył się.
- Pięciu dni? - zapytał. - Nic z tego nie rozumiem.
Szybkim ruchem wygładziła prześcieradła, a z haka na ścianie zdjęła wykres temperatury.
- Miał pan bardzo poważną operację. To cud, że pan w ogóle żyje.
Przez chwilę jej głos wydawał się oddalać, zostawiając go samego, by zastanowił się nad znaczeniem jej słów, a potem Shane głęboko zaczerpnął powietrza i odezwał się:
- Czy chce pani przez to powiedzieć, że operowano mnie, aby usunąć odłamek z mego mózgu?
- Właśnie. Przywieziono tu pana w okropnym stanie. Sir George Hammond specjalnie przyleciał z Londynu, by dokonać operacji. Żywił nadzieję, że odzyska pan przytomność przed jego odjazdem, ale miał wyznaczoną inną ważną operację w Niemczech, więc odjechał wczoraj.
- Czyli ostatecznie nie mam teraz umrzeć? - zapytał powoli Shane.
- Dobry Boże, nie. - Roześmiała się wesoło. - Zostanie pan tutaj jeszcze przez tydzień lub dwa, ale wyjdzie pan całkowicie zdrów.
Opuściła pokój, a on leżąc na poduszkach i patrząc w sufit uświadomił sobie nagle, że przestał odczuwać jakiekolwiek emocje. Może kiedyś, później, poczuje uniesienie, ale w tym momencie nie było już niczego.
Tylko pustka i chłód, który w nim trwał i którego nie potrafił sobie wytłumaczyć.
W parę minut później odwiedził go lekarz, zbadał rutynowo, a później pielęgniarka przyniosła coś do jedzenia. Gdy postawiła mu tacę na kolanach, zauważył kilka kwiatów w wazonie koło okna i zapytał, kto je przyniósł. Uśmiechnęła się.
- Są od pewnej młodej damy - powiedziała. - O ile mi wiadomo, nazywa się panna Faulkner.
Shane postarał się, by jego głos zabrzmiał niedbale i obojętnie.
- Była tutaj?
- Codziennie - zapewniła go pielęgniarka. - Obiecałam, że do niej zadzwonię, gdy pan odzyska przytomność.
Gdy zabrała tacę, znów położył się na poduszkach i wyglądał przez okno na padający deszcz, rozmyślając o Laurze Faulkner. Zmysły miał jakby wrażliwsze, ostrzejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Potrafił nawet wyczuć przez cały pokój aromat kwiatów, i nagle wypełniła go bolesna tęsknota za nią. Drzwi otworzyły się z cichym trzaskiem i Shane skwapliwie zwrócił ku nim głowę.
Stał w nich z lekkim uśmieszkiem na twarzy Lomax.
- Masz rozczarowaną minę - zauważył. - Spodziewałeś się kogoś innego?
- Myślałem, że to może być Laura Faulkner. - Shane uśmiechnął się słabo.
Lomax potrząsnął głową.
- Jej ojca przywieziono tutaj tego samego dnia, co ciebie - powiedział. - Zmarł wczoraj. O ile wiem, pogrzeb ma być dziś rano. Zapewne będzie dość zajęta.
Dłoń Shane'a zacisnęła się na brzegu prześcieradła. Pomyślał, że Laura została zdana na własne siły i zaklął pod nosem. Pozbył się tej myśli i zapytał:
- Masz papierosa?
Lomax wręczył mu papierosa ze słowami:
- Ta dziewczyna ma silny charakter. Jej brata pochowano trzy dni temu, a ona szła za trumną aż do grobu. Biorąc pod uwagę okoliczności, był to wyczyn. O ile mogłem zrozumieć, on nigdy niczego nie zrobił dla starszego pana.
Lomax podał mu ognia, a Shane z wdzięcznością zaciągnął się dymem i westchnął.
- Nigdy nie spodziewałem się, że przeżyję, aby cieszyć się znów takimi rzeczami. - Wskazał gestem stojące obok krzesło. - Siadaj i opowiadaj, co się zdarzyło.
- Nie ma wiele do opowiadania. - Lomax wyciągnął fajkę. - Faulkner spadając zabił się na miejscu. Steele siedzi w areszcie. Posadziliśmy go za współudział morderstwie przynajmniej jednym morderstwie i za całą furę innych przestępstw. Przeszukawszy jego biuro znaleźliśmy wiele bardzo interesujących rzeczy. On i Faulkner maczali palce w praktycznie wszystkim, od zorganizowanej prostytucji do handlu narkotykami.
Shane zmarszczył brwi i przymknął oczy. Usiłował wyobrazić sobie Simona Faulknera. Simona, dobrego kolegę, opanowanego i godnego zaufania w ciężkiej sytuacji, zawsze wesołego i uśmiechniętego. Ale nic z tego. Wspomnienie okazało się z jakichś powodów nieuchwytne i nierzeczywiste, jak gdyby nie było nigdy niczym innym, jak tworem jego imaginacji. Potrząsnął bezradnie głową.
- Widać z tego, jak mało znamy kogokolwiek... nawet naszych najbliższych przyjaciół. - Uśmiechnął się lekko.
- A co ze mną? Żadnego oskarżenia o pobicie? Co na temat owego młodego posterunkowego w zaułku i detektywa w pociągu? Obawiam się, że nie miałem czasu, by się obejść z nimi łagodnie.
- Formalnie rzecz biorąc mógłbym cię zamknąć, ale zważywszy okoliczności... - Lomax wzruszył ramionami i wstał z miejsca.
- Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy przed moim wyjazdem - powiedział Shane.
- Możesz mi postawić duże piwo w dniu, gdy cię stąd wypiszą. - Lomax uśmiechnął się. - Muszę zmykać. Możesz tu się wylegiwać, jeśli masz ochotę, ale co do mnie, gdy kończy się jedna zbrodnia, zaczyna następna.
Gdy otwierał drzwi, odezwał się Shane.
- Lomax... coś na temat Faulknera. - Detektyw odwrócił się i popatrzył ciekawie, a Shane kontynuował: - Wiesz, on nie był zły do szpiku kości. Ocalił mi raz życie. Dostałem odłamkiem w nogę i wyniósł mnie na plecach pod ciężkim ostrzałem.
Lomax wzruszył ramionami.
- Jak sam powiedziałeś, kto wie, co się dzieje w umyśle istoty ludzkiej? - Machnął ręką gestem, sumującym cały problem jako beznadziejny i cicho zamknął za sobą drzwi.
Shane leżał wpatrując się w sufit, rozmyślając o Simonie Faulknerze, a po chwili drzwi znów się otworzyły i ukazał się ojciec Costello. Miał na sobie ciemny płaszcz przeciwdeszczowy, w ręce niósł czarną torbę.
Uśmiechnął się ciepło usiadł na brzegu łóżka.
- Miło mi na sercu, Martin, że znów cię widzę wśród żywych.
- To dzięki tobie, ojcze - odparł Shane. - Gdybyś mi nie uwierzył... - Jego głos przycichnął i zamilkł.
- Nonsens - orzekł ojciec Costello. - Prawda zawsze wychodzi na wierzch, jeśli mamy choć trochę wiary. -Wstał z miejsca. - Przepraszam, że nie mogę zostać. Ojciec Laury Faulkner zmarł wczoraj. Pogrzeb jest wyznaczony na dzisiejszy ranek, a ona prosiła mnie, bym go celebrował.
Shane przełknął z trudem ślinę.
- Jak ona się czuje, ojcze?
- Wszystko to było dla niej bardzo ciężkim ciosem, Martinie. Najpierw jej brat z całym tym skandalem kim był i co robił, a teraz ojciec. - Westchnął ciężko i skierował się ku drzwiom. - Martin, powiem jej, że cię widziałem. Jeśli przyjdzie, by się z tobą zobaczyć, potraktuj ją łagodnie. Biedna dziewczyna została zupełnie sama.
Po jego odejściu Shane leżał patrząc przez okno i myśląc o Laurze Faulkner. Po chwili odrzucił pościel i postawił nogi na podłodze. Gdy się dźwignął i podszedł do szafy ubraniowej, czuł się, jakby pływał, a w uszach trochę mu szumiało.
Ubranie było porządnie rozmieszczone na paru wieszakach; przebrał się tak szybko, jak tylko potrafił. Pozapinanie różnych guzików zabrało mu całkiem niemało czasu, a ponieważ ręce mu drżały, postanowił nie zawracać sobie głowy krawatem. Naciągnął trencz i podszedł do drzwi.
Korytarz był pusty. Przeszedł nim szybko i na jego końcu zszedł po schodach. Na parterze kręciło się bardzo dużo osób, część z nich w strojach służbowych, ale byli także pacjenci. Równym krokiem poszedł korytarzem, wychodzącym na przyjemny, wyłożony płytkami ceramicznymi hol. Naprzeciwko znajdowały się szerokie szklane drzwi.
Portier w niebieskim mundurze i czapce z daszkiem stał w wejściu, wyglądając na deszcz.
- Przepraszam - zapytał go Shane - o ile wiem, ktoś z pacjentów ma być pochowany tego ranka, niejaki pan Faulkner. Czy kondukt już wyruszył?
Portier odwrócił się i popatrzył na niego zaciekawiony.
- Jakieś piętnaście minut temu, sir.
- Czy orientuje się pan, gdzie nastąpi pogrzeb? - kontynuował Shane.
- O ile wiem, na cmentarzu Świętego Augustyna - odparł portier. Zmarszczył nagle brwi, gdy Shane przymknął oczy i lekko się zachwiał. - Czy pan dobrze się czuje, sir?
Shane skinął głową.
- Nic mi nie jest. Niedawno wstałem z łóżka i to wszystko.
Nim portier zdołał postawić mu dalsze pytania, zszedł szybko ze schodów i machnięciem ręki przywołał taksówkę z pobliskiego postoju.
Gdy dotarł do kościoła, polecił kierowcy zaczekać na swój powrót i powoli przeszedł przez bramę, a potem ruszył wąską ścieżką, wysadzaną po obu stronach topolami, prowadzącą na cmentarz.
Usłyszał głos ojca Costello, a potem go zobaczył. Wokół grobu stało nie więcej niż pół tuzina osób. Głos księdza brzmiał odważnie i mocno; na jego odkrytą głowę padał deszcz.
Shane zszedł ze ścieżki i stanął za wielkim marmurowym pomnikiem. Laura stała po przeciwnej stronie grobu. Miała na sobie czarny, ściśle dopasowany kostium, a pod oczami ciemne kręgi. Obok niej siedział doberman i Shane zauważył, że jedną ręką mocno trzyma go za obrożę, jakby był jedynym przyjacielem, który jej pozostał na tym świecie.
Na pierwszy, okropny dźwięk ziemi padającej z łopaty na trumnę, Shane cofnął się. Zadrżał, odwrócił się i szybkim krokiem podążył wśród nagrobków, wystających z lepkiej ziemi, z powrotem ku bramie.
Usiadł w taksówce i czekał, a po chwili wszyscy zaczęli opuszczać cmentarz. Ojciec Costello rozmawiał z Laurą przez chwilę, trzymając ją za rękę z miłym i łagodnym wyrazem twarzy, a potem dziewczyna wsiadła wraz z psem do wynajętego samochodu i odjechali.
Shane polecił taksówkarzowi jechać za nimi, odchylił się na oparcie i zapalił papierosa. Całe jego ciało lekko drżało, papieros wywołał mdłości. Wyrzucił go przez okno i wierzchem dłoni otarł zimny pot z czoła. Nie miał pojęcia, co jej powie. Był pewien tylko jednego. Potrzebował jej bardziej niż czegokolwiek lub kogokolwiek w życiu.
Laura wysiadła z wynajętego wozu przed bramą swego domu, a Shane odczekał, póki nie znikła w głębi. Dopiero wtedy zapłacił kierowcy i poszedł za nią.
Dom wyglądał na jeszcze bardziej podupadły, zaciągnięte zasłony nadawały oknom wygląd wielkich, niewidomych oczu, patrzących na niego ślepym wzrokiem. Obszedł dom z boku i skierował się do pracowni.
Deszcz nagle zmienił się w rzęsistą ulewę. Spośród drzew nad rzeką zerwał się gawron, głośno protestując.
Shane wszedł po schodach i otworzył drzwi pracowni.
Doberman przemknął przez pokój jak czarny ogień. Jego warczenie nagle zamarło i niespodzianie wtulił mu pysk w rękę. Stojąca przy wielkim szklanym oknie Laura Faulkner odwróciła się szybko.
W jej twarzy o delikatnych rysach oczy wydawały się aż zbyt wielkie. Popatrzyła na niego z niedowierzaniem, z jej ust wydobył się cichy jęk i z wahaniem zrobiła krok naprzód.
W jednej chwili znalazła się w jego ramionach. Wybuchnęła wielkim płaczem, a on trzymał ją ciasno przytuloną. Po chwili przestała płakać i uniósłszy głowę popatrzyła na niego z bladym uśmiechem.
- Czy nie powinieneś być w szpitalu?
Wyszczerzył zęby.
- W tej chwili zapewne wariują na mój temat, ale to nie ma znaczenia. - Zamilkł na chwilę, a potem podjął: - Przykro mi z powodu twego ojca.
Westchnęła i odsunęła się od niego.
- Mnie już nie, teraz, gdy to się skończyło. Jego ostatnich parę lat to już nie było życie.
- Dla ciebie też nie - powiedział Shane.
- Nim posuniemy się dalej, jest parę rzeczy, o których powinieneś wiedzieć. - Zaczerpnęła głęboko powietrza.
- Wiedziałam, że Charles Graham to naprawdę Simon.
- Wiem - odrzekł łagodnie Shane. - Simon powiedział mi o tym tuż przed śmiercią.
- Ale jest coś, o czym nie wiesz - ciągnęła martwym głosem. - Idzie o tę noc, kiedy przyszedłeś tutaj, zmusiwszy Steele'a, by dał ci klucz do sejfu, i powiedziałeś mi, że masz zamiar pójść do jego biura po listy. Ostrzegłam Simona. To właśnie robiłam, gdy zaskoczyłeś mnie przy telefonie.
- O tym też wiem - oznajmił Shane.
Na chwilę okazała zdumienie, a potem ramiona jej opadły i powiedziała znużonym głosem:
- Nie oczekuję, że mi uwierzysz, ale o innych rzeczach nie wiedziałam. Nie zdawałam sobie sprawy, że on usiłuje wpędzić cię w chorobę umysłową.
Shane szybko podszedł i przyciągnął Laurę do siebie.
- Ależ ja ci wierzę - zapewnił.
Podniosła wzrok patrząc na niego w zdumieniu, a potem potrząsnęła głową.
- Ale dlaczego miałbyś wierzyć?
Wzruszył ramionami.
- Bo cię kocham. Myślę, że pokochałem cię owego pierwszego dnia. I rozpaczliwie cię potrzebuję, tak jak ty potrzebujesz mnie. Oboje w jakiś sposób narodziliśmy się na nowo, a narodziny to bolesny proces. Najboleśniejszy ze wszystkich. Żadnemu z nas nie będzie łatwo zacząć życia na nowo w samotności.
Przez trwającą wieczność chwilę patrzyła na niego ze łzami w oczach, a potem uśmiechnęła się i wziąwszy go za rękę pociągnęła w stronę drzwi.
- Dokąd idziemy? - zapytał zdumiony.
- Po mój samochód - odparła zdecydowanie. - Wracasz prosto do szpitala.
Przez chwilę miał ochotę się spierać, ale spojrzała na niego wojowniczo. Zaśmiał się cicho, po raz pierwszy od lat nagle poczuwszy się szczęśliwy. Razem poszli ścieżką prowadzącą ku domowi, a w ślad za nimi postępował doberman.
60