tytuł: "Czas w piekle"
autor: Jack Higgins
Rozdział pierwszy
Tuż po czwartej, gdy pierwszy brzask przesączył się proz bambusowe
pręty nad jego głową, deszcz znowu zaczął padać. Najpierw powoli,
potem coraz silniej, aż wreszcie pruszedł w potężną ulewę, przed którą
nie było ucieczki.
Stan Egan skulił się w kącie. Dłonie wsunął pod pachy, przycisnął
ramiona do ciała, starając się zmniejszyć do minimum straty ciepła;
choć
po czterech dniach właściwie niewiele już było do stracenia. J&~na
miała
cztery stopy kwadratowe powierzchni i nawet gdyby chciał, nie
mógłby
się ~Vsniej położyć. Przypomniała mu się proczytana gdzieś informacja;
że śpośród zwierząt jedynie goryle kładą się bez opórów we własnych
odchodach. Wprawdzie jeszcze nie osiągnął tego stanu, ale już od
dawna
przywykł do smrodu.
Był na bosaka, ale pozostawiono mu jego ~ii~śltującą bluzę i spodnie.
Okręcona wokół głowy chusta'koloru khalc~~l~~zyła turban, podobny
do tych, jakie nosi się na pustyni. Pod napiętą"skórą jego
wymiarowanej
twarzy widać było wyraźnie wydatne kości policzkowe. Jtgo
bladoniebies-
kie oczy były zupełnie bez wyrazu, gdy siedział na deszczu padającym
proz bambusowe pręty znajduj~ce sżę dwanaście stóp nad jego głową.
Od czasu do czasu od mokrych, glinianych ścian odrywały się grudy
ziemi i spadały do wody, która pokrywała już dno jamy trry- albo
czterocalową warstwą.
Cukał; obojętny na wszystko, aż wreszcie `usłyszał odgłos kroków
i stłumione przez deszcz pogwizdywanie. Mężczyzna, który pojawił się
nad nim, miał na sobie przypominający jego mundur: strój maskujący,
ale
o nieco innym wzorze ochronnego nadruku wprowadzonym proz wojska
radzieckie w czasie okupacji Afganistanu. Na kołnierzu miał
dystynkcje
7
sierżanta, a nad daszkiem jego czapki widniała czerwona gwiazda
armii
radzieckiej i odznaka 81 pułku powietrzno-desantowego.
Egan rozpoznał wszystkie szczegóły, gdyż na tym polegało jego
zadanie. Patrzył do góry i czekał w milczeniu. Sierżant trzymał w
jednej
ręce karabinek automatyczny AKM, a w drugiej wojskową rację
żywnościową uwiązaną na kawałku szpagatu.
- Ciągle z nami? - zapytał wesoło po angielsku i odstawił AKM
. na bok. - Mokro pewnie tam u ciebie na dole, co? - Egan nic
nie
odpowiedział. - I wciąż nie masz ochoty rozmawiać? No cóż, jeszcze
zechcesz, przyjacielu. W końcu wszyscy zaczynają mówić. - Sierżant
opuścił puszkę przez bambusową kratę. - Śniadanie. Dzisiaj tylko
kawa, ale nie chcemy, żebyś zbyt nabrał sił.
Egan wziął puszkę i otworzył ją. Rzeczywiście, była w niej kawa,
nieoczekiwanie gorąca, parująca, w wilgotnym powietrzu. Opanował
mdłości, o które przyprawiał go sam jej zapach. W żaden sposób nie był
w stanie tego wypić i ci, co go tu trzymali, doskonale o tym
wiedzieli.
- Ale ty, oczywiście - roześmiał się sierżant - pijasz tylko herbatę.
Jaka szkoda. - Rozpiął guziki spodni i odlał się w dół, przez pręty.
-'-
Więc może napijesz się tego, dla odmiany? i
Egan nie mógł się uchylić. Po prostu siedział w kucki w kącie i
patrz,Ir~
bez .słowa w górę. Sierżant podniósł AKM. - Za pięć minut j~itq
z powrotem i spodziewam się, że zobaczę puszkę czyściutką. .. Bą
grzeczny i wypij, bo cię ukarzę.
Odszedł, a, Egan wciąż czekał z malującym się na twarzy wyrazem
napięcia. Kiedy odgłos krpków sierżanta ucichł, podniósł się. Pięć rmnut:
tego jedyna szansa. Zerwał z głowy chustę i okazało się, że w ca.łodxs
pozostała tylko jej widoczna część. Reszta, w ciągu nocy podarta ną
pa8ki i starannie spleciona, została powiązana w prymitywną linę.
Szybko umocował ją pod ramionami, nałożył na szyję pętlę, a swobo
tiy; ~COniec liny chwycił zębami. Oparł się plecami o jedną ściankę
jamy,
stopami o drugą i zaczął wspinać do miejsca, z którego mógł sięgnąć ręką
bambusowych prętów. Wyjął koniec liny spomiędzy zaciśniętych zębów,
owinął wokół dwóch prętów i zawiązał mocno.
. Tylko szum pa;dająoego deszczu zakłócał ciszę. Nadchodzącego
sierżanta
~ dużej odległośa. Odczekał jeszcze kilka sekund, potem podkurczył
dogi, odrywając je od ścianki i wydając głośny okrzyk, spadł na dół.
Bambus nad jego głową wygiął się, a ciało zakołysało mocno,
,` .pygując w górę i w dół. Pochylił głowę na bok tak, by widać było
pętlę wokół karku i przymknął oczy. Podtrzymująca go lina wpijała mu się
pod ramionami.
Wyczuł, że sierżant znalazł się tuż nad nim. Usłyszał okrzyk przera-
żenia. Żołetierz przyklęknął, zza cholewy buta wyciągnął spadochroniarski
nóż, wsunął go przez pręty i przeciął linę. Egan spadł bezwładnie,
odbijając się od ścian i zwalił w zgromadzone na dnie wodę i
nieczystości.
Leżał i czekał. Wreszcie usłyszał, jak sierżant odsuwa nad nim kratę
i opuszcza bambusową drabinkę.
Strażnik szybko zszedł na dół i przykucnął. - Ty durny sukinsynu! -
rzekł odwracając go na plecy.
Egan uniósł ręce do góry i składając dłonie w pięści feniksa,
wysuniętymi do przodu kostkami środkowych palców uderzył sierżanta
w kark poniżej uszu. Żołnierz nie zdołał nawet krzyknąć. Z cichym
jakiem wywrócił oczy i natychmiast stracił przytomność:
Sean w kilka sekund zdjął mu buty, nałożył je i szybko żasznurował.
Potem wcisnął głęboko na oczy czapkę z czerwoną gwiazdą i ostrożnie
wspiął się na drabinkę.
Polana była pusta. Nad drzewami, w miejscu gdzie znajdował się
znany mu z pierwszego przesłuchania dom, unosiła się smuga dymu.
Dalej, za lasem, w odległości około ćwierci mili, płynęła rzeka. Gdy
się
przez nią przeprawi, będzie bezpieczny, droga do odległych gór
stanie
przed nim otworem. Podniósł AKM i popatrzył na widniejące nad lasem
ich ośnieżone szczyty. Potem wszedł między drzewa.
Jakieś pięćdziesiąt jardów dalej był roaCiągnięty potykasz. Przekroczył
go ostrożnie. Następny znajdował się w odległości zaledwie kilku sfbp.
Zapewne tamci uważali, że tak blisko nikt nie będzie się go
spodziewał.
Egan przeszedł uważnie i nad nim, a potem ruszył przez sięgające mu
do
pasa, mokre od deszczu paprocie. Wydostać się to jeszcze nie
wszystko.
Najtrudniej jest nie dać się złapaE. Ta stara dewiza SAS
przeleciała mu
przez myśl właśnie w chwili, gdy drzewa po prawej stronie
eksplodowały.
To nie była mina, w przeciwnym razie rozerwałoby go na strzępy.
Raczej
ładunek sygnalizacyjny systemu alarmowego zdetonowany przez
umiesz-
czony tuż przy powierzchni ziemi elektroniczny czujnik.
Potwierdził to
natychmiast żałobny ryk syreny dobiegający zża drzew od strony
farmy.
Ujął mocniej AKM trzymając go na wysokości piersi i popędził przez
paprocie.
Wyczuł ruch z lewej strony. Spomiędzy drzew wybiegł mu na spotkanie
ubrany w maskujący kombinezon człowiek z pochyloną głową.
9
Gdy zbliżyli się do siebie, Egan zrobił unik i przyklęknął na jedno
kolano wysuwając drugą nogę do przodu. Mężczyzna potknął się i upadł.
Egan poderwał się, kopnął go w skroń i ruszył dalej.
Poczuł ból w lewym kolanie, ale to go jedynie zdopingowało. Biegł
wśród tworzących tu niemal dżunglę paproci, przyspieszając w miarę, jak
stok stawał się coraz bardziej stromy. Wypadł na niewielką polankę
i w tym samym momencie z drugiej strony wyskoczyło spośród drzew
trzech następnych żołnierzy.
Biegł przed siebie nie wahając się. Pociągnął serią z AKM, wyrżnął
kolbą w twarz jednego, uderzeniem ramienia zbił z nóg drugiego i
wpadł
między drzewa. Pędził bardzo szybko, coraz bardziej tracąc równowagę.
Podniósł się i znowu ruszył naprzód. Skądś blisko dobiegał warkot
śmigłowca, ale pogoda sprzyjała Eganowi - maszyna nie będzie mogła
opuścić się zbyt nisko. W prześwicie między drzewami widział już na
wpół przesłoniętą mgłą i deszczem rzekę.
Czuł ucisk w piersi, lewe kolano bolało go jak przypiekane ogniem,
ale wciąż biegł przed siebie, ześlizgując się po stromej skarpie i
wreszcie
dotarł do rzeki. Gdy podniósł się na nogi, ktoś wyskoczył z gęstwiny
paproci i rąbnął go kolbą karabinu w nerki.
Ból wygiął Egana do tyłu i w tej samej sekundzie napastnik przełożył
mu karabin nad głową i przycisnął mu go do gardła. Sean upuścił swój
AKM i obcasem przejechał po goleni duszącego go człowieka. Rozległ
się okrzyk bólu, a gdy ucisk karabinu na jego gardle zelżał, uderzył
gwałtownie tyłem głowy w twarz stojącego za nim przeciwnika i
natych-
miast potem zadał mu krótki, ostry cios lewym łokciem.
Gdy się odwracał, kolano zawiodło go całkowicie, nogi ugięły się pod
nim i obcy żołnierz z twarzą, którą cieknąca z rozbitego nosa krew
zmieniła
w krwawą maskę, walnął Egana kolanem prosto w zęby, przewracając go
na plecy. Potem skoczył z nogą przygotowaną do zadania ciosu
obcasem
z góry w twarz leżącego. Egan schwycił uniesioną nad nim stopę i
przekręcił
gwałtownie; odrzucając żołnierza na bok. Gdy przeciwnik usiłował się
podnieść, Egan, który zdołał już przyklęknąć na zdrowym kolanie, zadał
mu straszliwy cios poniżej żeber. Żołnierz z jękiem opadł do tyłu.
Śmigłowiec był już niedaleko, jeszcze bliżej rozlegały się ludzkie głosy
i szczekanie psów. Egan podniósł AKM i pokuśtykał nad brzeg rzeki.
Mgła była tu tak gęsta, że nie było widać przeciwległego brzegu.
Wezbrana deszczem woda mknęła tuż obok, brązowa, pokryta płatami
piany. Nurt był szybki, zbyt szybki nawet dla najsilniejszego
pływaka,
10
a woda tak zimna, że szanse przeżycia w nici były niewielkie.
Poszedł
dalej wzdłuż brzegu. Woda przybrała tu kilka stóp i nie opodal na
powierzchni unosiło się drzewo z gałęziami zaplątanymi w zatopione
krzewy. Zrozumiał, że to jedyna szansa. Wskoczył do wody -- głosy
rozlegały się już bardzo blisko --- i popłynął w stronę drzewa. Pchnął je
z całej siły. Przez chwilę miał wrażenie, że nawet nie drgnęło, ale
nagle
okazaio się, że płynie jednak swobodnie, porwane prądem. Gdy Egan
chwycił się gałęzi, AKM poszedł na dno. Na brzegu pojawili się ludzie
i szczekające psy. Rozległa się seria z broni maszynowęj, ale on był
już
pośrodku nurtu, zakryty zasłoną z deszczu i mgły.
Nigdy dotąd nie było mu tak zimno. Czuł, jak stopniowo tępieją jego
zmysły. Nie odczuwał już nawet bólu w kolanie. Prąd chyba osłabł i Egan
wraz z drzewem dryfował teraz wolno, otulony mgłą. Śmigłowiec
kilkakrotnie przeleciał nad jego głową, ale nie tak nisko, by
przysporzyć
mu kłopotów. Po chwili odleciał.
Panowała cisza, zakłócana jedynie bulgotaniem wody i pluskiem
padającego deszczu. Rzeka stanowiła jego ostatnią szansę, z której
jednak nie będzie w stanie długo korzystać, zimno bowiem przenikało
go
do szpiku kości. Zaczął mocniej uderzać w wodę nogami. Wciąż trzymał
się drzewa popychając je w stronę drugiego brzegu.
Czuł się coraz bardziej wyczerpany, ale nie przestawał płynąć. Słyszał
najpierw tylko swój ciężki oddech, a potem dotarło do niego coś
jeszcze.
Był to dobiegający z tyłu głuchy, stłumiony warkot. Gdy odwrócił się
i spojrzał za siebie przez ramię, z otaczającej go mgły wyłoniła się
motorówka i wsunęła dziób między gałęzie.
Na jej pokładzie było z pół tuzina żołnierzy, ale tylko jeden z nich
stał
wyprostowany, a potem przechylił się przez reling, żeby przyjrzeć
mu się
z góry. Był to oficer średniego wzrostu, w wieku trzydziestu paru
lat,
stosunkowo młody jak na podpułkownika. Miał złamany kiedyś dawno
nos, ciemne, uważnie patrzące oczy i czarne włosy, o wiele za długie
w świetle wszelkich regulaminów wojskowych. Ubrany był w maskującą
bluzę i beżowy beret z oficerską odznaką SAS - skrzydełkami ze
srebrnego filigranu oraz pułkową dewizą: Kto śmiany, zwycięża, obszytą
czerwoną lamówką na niebieskim tle. Wyciągnął silne ręce, żeby wydobyć
Egana z wody.
- Pułkowniku Villiers - odezwał się słabym głosem Sean. - Nie
spodziewałem się, że pana tu zobaczę. '
- Jestem twoim kontrolerem, Sean - odpowiedział Villiers.
11
- Chyba zawaliłem ćwiczenie.
- Prawdę mówiąc, uważam, że byłeś cholernie dobry - pułkownik
uśmiechnął się z wdziękiem. - A teraz zabierzemy cię stąd.
22 pułk Special Air Service to najprawdopodobniej najbardziej
elitarna
jednostka wojskowa na świecie. Służą w nim wyłącznie ochotnicy,
których dobór prowadzony jest tak rygorystycznie, ie dość często
jedynie
dziesięć procent kandydatów jest w stanie się do niego
zakwalifikować.
Ostatnią próbą kwalifikacyjną jest marsz na wytrzymałość. W ciągu
dwudziestu godzin należy z osiemdziesięcioma funtami wyposażenia
pokonać odległość czterdziestu pięciu mil na obszarze Brecon Becaons
w Walii, jednego z najtrudniejszych terenów w Wielkiej Brytanii.
Dla
wielu biorących w niej udział próba ta była niemal zabójcza.
Tony Villiers stał przy oknie domu na farmie i patrzył na widoczną
za drzewami, smaganą deszczem rzekę Wye. Myślał o człowieku, który
niedawno był o krok od śmierci. - Mój Boże, przy takiej pogodzie jak
dzisiaj to miejsce jest rzeczywiście paskudne - rzekł.
Młody oficer siedzący przy biurku za plecami Villiersa uśmiechnął się.
Napis na umieszczonej przed nim tabliczce głosił, że jest to
kapitan
Daniel Warden, komendant kursów sprawnościowych w Brecon. Z Vil-
liersem łączyła go nie tylko służba w SAS. Obaj byli także oficerami
Grenadierów Gwardii.
Otworzył leżącą przed nim teczkę.
- Mam tu wydruk danych komputerowych o Eganie, sir. Rzeczywiś-
cie niezwykły facet. Military Medal za odwagę na polu walki w
Irlandii.
Uzasadnienia nie podano.
- Znam je - odparł Villiers. - Pracował wtedy ze mną. W kon-
spiracji. W South Armagh.
-- Distinguished Conduct Medal za Falklandy. Ciężko ranny. Osiem
miesięcy w szpitalu. Lewe kolano zastąpione protezą z plastyku,
nie-
rdzewnej stali i czegoś tam jeszcze. Mówi po francusku, włosku i
irlan-
dzku. To coś nowego. ,
- Jego ojciec był Irlandczykiem - wyja§nił Villiers.
- Jeszcze jeden interesujący szczegół. Uczęszczał do zupełnie pxzy~
zwoitej prywatnej szkoły średniej - dodał Warden. - Do Dulwich
College.
Podobnie jak Villiers był absolwentem Old Eton i pułkownik doci~ł
12
mu lekko. - Nie bądź snobem, Danielu. To bardzo dobra szkoła.
W każdym razie była wystarczająco dobra dla Raymonda Chandlera.
- Doprawdy, sir? Nie wiedziałem. Sądziłem, że Chandler był
Amerykaninem.
- Oczywiście, że -był Amerykaninem, idioto. - Villiers podszedł do
biurka, nalał sobie herbaty z porcelanowego dzbanka i usiadł na
krześle
przy oknie. - Pozwól, że udzielę ci dokładnych informacji o Seanie
Eganie.
To dane z Grupy Cztery i z pewnością nie ma ich w twoim
komputerze.
Znajdziesz tam wiele interesujących szczegółów. Zacznijmy od tego,
że ma
dość niezwykłego wujaszka. Może o nim słyszałeś? Niejaki Jack Shelley.
- Ten gangster? - skrzywił się Warden.
- Był nim dawno temu. Niegdyś równie ważny jak bracia Kray i gang
Robinsona. Bardzo lubiany w londyńskim East Endzie. Ludowy
bohater.
Robin Hood w Jaguarze. Zrobił pieniądze na hazardzie, nocnych
klubach,
„opiece" itp. Żadnych świństw w rodzaju narkotyków czy prostytucji.
I był
mądry. Zbyt mądry, żeby skończyć odsiadując dożywocie jak Krayowie.
Kiedy zorientował się, że takie same pieniądze można zarobić w legalny
sposób, zabrał się za coś zupełnie innego. Telewizja, komputery,
wysoko
rozwinięte technologie. Obecnie wart jest co najmniej dwadzieścia
milionów.
- A co Egan ma z tym wspólnego?
- Siostra Shelleya wyszła za mąż za londyńskiego Irlandczyka,
Patricka Egana. Byłego boksera, który prowadził pub gdzieś nad rzeką.
Shelleyowi się to nie podobało. Sam nigdy się nie ożenił. - Villiers
zapalił kolejnego papierosa. - Trzeba, żebyś wiedział jeszcze jedno.
Shelley obecnie może sobie być multimilionerem, który posiada na
własność połowę Wapping, ale dla każdego londyńskiego rzezimieszka
nadal pozostaje Jackiem Shelleyem, którego nazwisko wciąż wiele
znaczy
w tym środowisku. Polubił młodego Seana. To właśnie on płacił czesne
w Dulwich College, a Sean okazał się naprawdę zdolny. Potem dostał
się
do Trinity College w Cambridge. Miał zamiar studiować etykę. Możesz
to sobie wyobrazić? Siostrzeniec Jacka Shelleya studiujący etykę.
Warden był wyraźnie zaintrygowany. - I co się stało?
- Wiosną 1976 roku Pat Egan z żoną pojechał do Ulsteru, żeby
odwiedzić krewnych w Portadown. Na nieszczęście zaparkowali ktiło
niewłaściwej ciężarówki.
- Bomba?
- I to duża. Zdmuchnęło pół ulicy. Ale zginęły tylko dwie osoby.
Egan miał wtedy siedemnaście i pół roku. Zrezygnował z Cambridge
13
a
i .zaciągnął się do wojsk spadochronowych. Wuj był na niego wściekły,
ale nic nie mógł zrobić.
- Czy Shelley to jedyny krewny Egana?
- Nie. Jest jeszcze jakaś kobieta. To chyba kuzynka Senna. Ma
około
sześćdziesiątki. Wspominał mi o niej. Prowadzi pub, który należał
kiedyś
do jego ojca. - Villiers zastanawiał się przez chwilę, marszcząc
czoło. -
Ida. Ciotka Ida. Jest jeszcze dziewczyna o imieniu Sally,
adoptowana przez
Pata Egana i jego żonę. Zdaje mi się, że jej rodzice zmarli, kiedy
była jeszcze
dzieckiem. Shelley nie zwracał na nią uwagi - nie należy do
rodziny. Taki
właśnie jest. Kiedy Sean wstąpił do wojska, Sally zamieszkała z
ciotką Idą.
- Sean, sir? - zapytał Warden. - Czy to nie zbytnia poufałość
między podpułkownikiem i sierżantem?
- Sean i ja wiele razy pracowaliśmy razem w Irlandii. Zakon-
spirowani. A to zmienia postać rzeczy. - Nienaganną, typową dla
prywatnej szkoły wymowę Villiersa zastąpił nagle charakterystyczny
akcent z okolic Belfastu. - Nie mogłem pracować z nim na budowie
przy Falls Road nadstawiając wspólnie łba i jednocześnie żądać, żeby
zwracał się do mnie „sir".
Warden odchylił się w krześle. - Czy mam rację sądząc, że Egan
wstąpił do wojska po to, by zemścić się na ludziach, którzy zabili mu
rodziców?
- Oczywiście. Tymczasowe skrzydło IRA przyznało się do podłożenia
bomby. Wstąpienie do wojska było reakcją typową dla siedemnastolet-
niego chłopaka.
- Czy jednak nie stał się przez to człowiekiem budzącym natych-
miastowe podejrzenia, sir? Chodzi mi o to, że jego negatywne
nastawienie
do sprawców śmierci rodziców musiało dawać znać o sobie. To nieunik-
nione.
- Mimo to można również uznać, że Egan odpowiada idealnie
naszym wymogom. Wszystko zależy od punktu widzenia, Danielu.
Kiedy
miał rok, jego rodzice przenieśli się z Londynu do South Armagh,
a potem do Belfastu. Gdy miał dwanaście lat, wrócili do Londynu,
ponieważ mieli dość tamtejszej sytuacji. Mamy więc do czynienia
z chłopakiem powiązanym rodzinnie z Ulsterem i katolikiem, a to
także
coś znaczy, i który nieźle mówi po irlandzku, bo ojciec go nauczył.
Do tc~o
posiada intelekt, który zapewnił mu miejsce w Cambridge. Daj
spokój,
Danielu, przecież już w sześć miesięcy po wstąpieniu do wojska
wyłuskano
go z tłumu. A poza tym ma jeszcze jedną cechę. Bardzo szczególną.
14
- Jaką, sir?
Villiers podszedł do okna i zapatrzył się w deszcz. - To urodzony
zabójca, Danielu. Działa instynktownie i bez wahania. Nie spotkałem
nikogo podobnego do niego. Wiem z całą pewnością, że w czasie swojej
konspiracyjnej działalności w Irlandii zlikwidował osiemnastu
terrorystów.
Z IRA, INLA...
- Swoich, sir?
- Sądzisz tak dlatogo, ie jest katolikiem? - zapytał Villiers. -
Nie
bądź dzieckiem. Nairac też był katolikiem. Ale był również oficerem
Grenadierów Gwardii i właśnie dlatego został zamordowany przez IRA.
Tylko to ich interesowało. Poza tym Egan zawsze był bezstronny.
Zlikwidował również kilku czołowych terrorystów protestanckich. Z UVF
i Czerwonej Ręki Ulsteru.
Warden spojrzał na teczkę. - Niezły facet. A teraz musisz mu
powiedzieć, że w wieku dwudziestu pięciu lat jest już skończony.
- Właśnie - przytaknął Villiers. - Zawołajmy go więc i załatwmy
już tę sprawę.
Kiedy Sean Egan wszedł do pokoju, miał na sobie ktnie umun-
durowanie, nienagannie wyprasowane spodnie z ostrymi jak brzytwa
kantami, koszulę z krótkimi rękawami i beiowy beret założony
dok~adnie
Pod kątem wymaganym przez regulamin. Na naramiennikach miał
dystynkcje sierżanta, na prawym rękawie skrzydełka SAS, a nad lewą
kieszenią koszuli również skrzydlatą odznakę pilota lotnictwa wojsk
lądowych. Pod nią widniały baretki Distinguished Conduct Medal,
Militery Medal For Bravery in the Field oraz naszywki za
kampanie
w Irlandii i na Falklandach. Stanął na baczność przed siedzącym za
biurkiem Wardentm. Villiers nadal siedział na 'swoim miejscu
przy oknie
paląc papierosa.
- Spocznij, sierżancie - rzekł Warden. - To zupełnie nieoficjalna
rozmowa. Siadajcie - wskazał krzesło.
Egan wykonał polecenie. Villiers wstał i wyjął z kieszeni metalowe
pudełko z papierosami. - Zapaliaz't
-- Rzuciłem, sir. Kiedy obuwałem na Falklandach, jeden pocisk
ulokował mi się w lewym płucu.
- Nie ma tego złego... jak sądzę -- stwierdził Vilfiers. - Paskudny
nałóg.
15
Grał na zwłokę i wszyscy w pokoju zdawali sobie z tego sprawę..~w
Wreszcie Warden odezwał się z wyraźnym zakłopotaniem w głosie: --
Pułkownik Villiers jest podczas tych ćwiczeń waszym kontrolerem,
Egat~;
- Zdaję sobie z tego sprawę, sir.
Zapadło milczenie. Warden przekładał papiery na biurku. Wyglądał
na to, że nie wie, co ma powiedzieć. W końcu ciszę przerwał ~e' `
Villiers. - Danielu - odezwał się do Wardena. - Czy nie masz y
nic przeciwko temu, żebym porozmawiał z sierżantem Eganem na
osobności?
- Oczywiście że nie, sir! - Ta propozycja sprawiła Wardenowi '
wyraźną ulgę. Kiedy drzwi zamknęły się za nim, Villiers powiedział:
- Dawno się nie widzieliśmy, Seanie.
- Nie wiedziałem, że jest pan jeszcze w pułku, sir.
- I tak, i nie. Wiele czasu zajmuje mi praca w Grupie Cztery. O
ile
sobie przypominam, wykonywałe§ dla nas zadanie na Sycylii. Tuż
przed
Falklandami.
- Tak jest, sir. Czy ciągle jest to część D 15?
- Tylko na papierze. Choć w dalszym ciągu zajmujemy się działa-
niami antyterrorystycznymi. Mój szef podlega wyłącznie premierowi.
- Czy Grupą Cztery nadal kieruje brygadier Ferguson?
- Tak. Jak zwykle jesteś dobrze poinformowany.
- Powiedział pan kiedyś, że to właśnie pomogło panu przeżyć
w konspiracji w Belfaście i Derry. Dobra informacja.
= Cholerny Ulsterczyk od stóp do głów - roześmiał się Villiers. -
Taki sam jak twój ojciec, Seanie. Tylko stuprocentowy, ulsterski
katolik
nazywa 1.ondonderry - Derry.
-=- Nie .podoba mi się sposób, w jaki posługują się bombami. Co nie
znaczy, że ich nie rozumiem.
Villiers skinął głową. - Czy widziałeś ostatnio swojego wuja?
Odwiedził mnie parę miesięcy temu w szpitalu wojskowym
w Maudsley.
- Tak samo trudny jak zawsze?
Egan skin~ł głową. - Nigdy nie był nastawiony szczególnie pat-
riotycznie. Dla .niego wojsko to tylko wielka strata czasu. -
Przerwał n~
chwilę, po ćzym ciągnął dalej. - Może ułatwię panu sprawę, sir.
Nie zakwalifikowałem się, prawda?
Villiers odwrócił się. - Byłeś świetny. Pierwszy raz komuś udało
się wydostać z jamy. To było bardzo pomysłowe. Ale kolano, Sean. -
Obszedł biurko i otworzył teczkę. - Wszystko jest tutaj, w
informacji
lekarskiej. Oczywiście, zrobili wspaniałą robotę składając to wszystko
do kupy.
- Nierdzewna stal i plastyk - odparł Egan. - Jestem jak bioniczny
człowiek, tylko nie tak dobry jak prawdziwy.
- To się nigdy nie udaje w stu procentach. Mam tu twoją własną
ocenę ćwiczeń. - Villiers podniósł dokument z biurka. - Kiedy ją
napisałeś? Godzinę temu? Sam w niej stwierdziłeś, że kolano cię
zawiodło..
- Tak jest - przytaknął spokojnie Egan.
- W akcji mogłoby to oznaczać śmierć. Jest niezawodne w dziewięć-
dziesięau procentach przypadków, ale liczy się te pozostałe dziesięć
procent.
- A więc muszę odejść?
- Z pułku - tak. Ale nie jest tak źle, jak na to wygląda.
Przysługuje
ci odprawa i renta, lecz wcale nie musisz się o nie starać: Armia
wciąż cię
potrzebuje.
- Nie, dziękuję - Egan pokręcił głową. - Poza SAS-em nic mnie
nie interesuje.
- Jesteś pewien? - zapytał Villiers.
- Całkowicie, sir.
Villiers usiadł i przypatrywał mu się marszcząc lekko czoło. - Chodzi
ci o coś jeszcze, prawda?
Egan wzruszył ramionami. - Być może. Kiedy leia.łem wiele miesięcy
w szpitalu, miałem czas pomyśleć. Kiedy zaci&gnąłem się siedem lat
temu, miałem swoje powody. Zna je pan dobrze. Byłem wtedy tylko
dzieciakiem i miałem głowę pełną rozmaitych dzikich pomysłów. Chciałem
im odpłacić za moich rodziców.
- No i col
- Nigdy nikomu nie można odpłacić w ten sposób. Rachunek
zawsze będzie nie wyrównany. Nigdy nie uda się go spłacić do końca.
Tyle na temat irlandzkich czasów. - Wstał i podszedł do okna. - Ilu
ich tam załatwiłem i co z tego? To wszystko trwa i trwa, ale
rodziców mi
nie przywróciło.
- Mole potrzebujesz wypoczynku? - zasugerował Villiers.
Sean Egan poprawił beret. - Z całyrm szacunkiem, pułkowniku, ale
obecnie najbardziej jest mi potrzebne przejście do cywila, sir.
Villiers popatrzył na niego przez chwilę, a potem wstał. -
Doskonale.
Jeżeli istotnie tego chcesz, to przyznaję, że na to zasłużyłeś.
Oczywiście,
v'~ jest jeszcze jedno rozwiązanie, jeżeli się na nie zgodzisz.
- Jakie, sir?
-- Możesz pracować ze mną dla brygadiera Fergusona w Grupie
Cztery.
- Z deSZCZU pod rynno? Nie, nie sądzę.
- Co więc zrobisz? Wrócisz do wuja?
- Niech mnie Bóg strzeże -- roześmiał się ostro Egan. - Wolałbym
raczej pracować dla samego diabła.
- A więc Cambridge? Jeszcze nie jest za późno.
- Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić życia w takim klasztornym
spokoju. Czułbym się niezręcznie i ci biedni profesorowie zapewne
także.
- Och, nie byłbym taki pewien - odparł Villiers. ---- Znałem kiedyś
profesora z Oksfordu, który był agentem SOE w czasie drugiej wojny
światowej. Ale jednak...
- Jakoś się ułoźy, sir.
- Mam nadzieję. - Villiers spojrzał na zegarek. - Za dziesięć
minut odlatuje śmigłowiec do dowództwa pułku w Hereford. Bierz
plecak i wsiadaj. Postaram się, żeby szybko załatwiono ci
dokumenty.
- Dziękuję, sir.
Egan skierował się w stronę drzwi, a Villiers odezwał się w ślad za
nim: - Przy okazji: Przed chwilą wspominałem tu twoją przyrodnią
siostrę Sally. Jak się miewa?
Egan odwrócił się, trzymając dłoń na klamce. - Sally umarła,
pułkowniku. Mniej więcej cztery mieei~ce temu.
Villiers był wyraźnie wstrząśnięty. -T Na Boga, jak to się stało?
Przeefeż miała najwyżej osiemnaście lat.
- Utonęła. Znaleziono ją w Tamizie koło Wapping. Miałem wtedy
poważny zabieg operacyjny i nic nie mogłem zrobić. Wuj załatwił
w moim imieniu wszystkie sprawy związane z pogrzebem. Pochowano
ją
na cmentarźu - Highgate, niedaleko grobu Karola Marksa. Lubiła to
miejsce. - Jego twarz była bez wyrazu, głos brzmiał beznamiętnie. -
Czy mogę już odejść, sir`?
- Oczywiście.
Drzwi zamknęty się za nim. Villiers zapalił kolejnego papierosa.
Był
wstrząśnięty i zaniepokojony. Drzwi otworzyły się ponownie i wszedł
kapitan Warden. - Egan powiedział mi, Jx pan życzy sobie, aby
wróeił
śmigłowcem do pułku.
-- Zgadza się.
- Przechodni w stan spoczynku? -- Warden zmarśzczył czoło. -
18
Przecież to wcale nie jest konieczne, sir. Nie może już wprawdzie
służyć
w SAS, ale wiele jednostek zaprzedałoby duszę diabłu, żeby tylko
mieć
go u siebie.
- Nic z tego. Pod tym względem jest nieugięty. Źmienił się.
Może to rezultat Falklandów i miesięcy spędzonych w szpitalu
Odchodzi i już.
- Cholerna szkoda, sir.
- Tak. No cóż, jest jednak wiele sposobów, by wpłynąć na zmianę
jego decyzji. Zaproponowałem mu pracę w Grupie Cztery. Odrzucił ją
bez wahania.
- Czy sądzi pan, że może zmienić zdanie?
- Musimy poczekać i przekonać się, jak podziała na niego kilka
miesięcy spędzonych poza wojskiem. Nie wyobrażam go sobie siedzącego
za biurkiem w jakimś biurze ubezpieczeń. Zresztą, wcale tego nie
potrzebuje. Pub ojca stanowi obecnie jego własność. Jest również
spadkobiercą Jacka Shelleya. Ale mniejsza o to. Przed chwilą
przeżyłem
wstrząs. Powiedział mi, że jego przyrodnia siostra utonęła parę
miesięcy
temu w Tamizie. - Ruchem głowy wskazał stojący w kącie komputer. -
O ile wiem, za pomocą tego urządzenia możemy uzyskać dane z Central-
nego Archiwum Scotla,nd Yardu?
- Bez najmniejszego problemu, sir. Kwestia sekund.
- Zobacz, co mają o Sally Baines Egan. Nie, pytaj o Sarę.
Warden usiadł przy komputerze. Villers stał przy oknie, patrząc na
deszcz. Zza drzew dolatywał huk zapuszczanego silnika śmigłowca.
- Już mam, sir. Sara Baines Egan, wiek osiemnaście lata Najbliższa
rodzina: Ida Shelley, Jordan Lane, Wapping. To pub o nazwie
„Flisak".
- Jest coś ciekawego?
- Ciało znaleziono na mieliźnie. Nie żyła mniej więcej od czterech
dni. Notowana jako narkomanka. Cztery wyroki za prostytucję.
- O czym, u diabła, mówisz? - Villiers odwiócił się gwałtownie
w stronę siedzącego przy komputerze Wardena. - To musi być jakaś
inna dziewczyna.
- Nie sądzę, sir.
Villiers popatrzył uważnie na ekran, a potem wyprostował się:
Śmigłowiec przeleciał nad domem i pułkownik spojrzał w górę.
- Mój Boże! - szepnął. - Ciekawe, czy on o tym wie?
~,
Rozdział drugi
W innych okolicznościach Paryż zapewne wydaje się najwspanialszym
miastem na świecie, ale na pewno nie w listopadzie o pierwszej w
nocy
nad Sekwaną, w deszczu smagającym rzekę gwałtownymi falami.
Eric Talbot skręcił w rue de la Croix i znalazł się na niewielkim
nadbrzeżu. Ubrany był w dżinsy, na głowę naciągnął kaptur anoraka,
a przez lewe ramię przewiesił plecak. Wyglądał jak typowy student,
ale
było w nim również coś dziwnego. Jak na dziewiętnastoletniego chłopca
sprawiał wrażenie niezwykle cherlawego. Oczy miał podkrążone i zbyt
napiętą skórę na kościach policzkowych.
Zatrzymał się pod lampą i popatrzył przez ulicę na kafejkę, do której
zmierzał. „La Belle Aurore". Zdołał się uśmiechnąć, chociaż ręce drżały
mu bez przerwy. „La Belle Aurore". Tak nazywała się kawiarnia
w paryskiej scenie z „Casablanki", ale knajpka po drugiej
stronie ulicy
wcale nie sprawiała romantycznego wrażenia.
Ruszył przed siebie i nagle w ciemnej czeluści bramy po prawej
stronie dojrzał ognik żarzącego się papierosa. Z mroku wyłonił się
żandarm. Ciężka, staroświecka peleryna osłaniała jego ramiona przed
deszczem.
- Dokąd to idziemy, co?
Chłopiec, wskazując na drugą stronę ulicy, odpowiedział znośną
francuszczyzną: - Do kawiarni, monsieur.
- Aha, Anglik. - Żandarm strzelił palcami. - Dokumenty.
Chłopiec otworzył zamek błyskawiczny anoraku, wyciągnął portfel
i wyjął z niego brytyjski paszport. Żandarm przestudiował dokument.
-
Walker. George Walker. Student. - Gdy zwracał paszport, ręce
chłopca
zadrżały gwałtownie. - Czy pan jest chory?
Student uśmiechnął się z trudem. - To tylko lekka grypa.
Żandarm wzruszył ramionami. - Cóż, tam pan nie znajdzie lekarstwa.
Radziłbym raczej poszukać noclegu.
Wrzucił niedopałek papierosa do wody, odwrócił się i ruszył przed
siebie. Chłopak odczekał, aż żandarm zniknie za rogiem, szybko
przeciął
ulicę, otworzył drzwi „La Belle Aurore" i wszedł do środka. Był
to nędzny lokal, typowy dla tej części wybrzeża Sekwany. W dzień
odwiedzali go marynarze i dokerzy, a w nocy prostytutki.
Wyposażenie
było tu takie jak wszędzie - kontuar z blatem pokrytym blachą
ocynkowaną, rzędy butelek na półkach za barem, pęknięte lustro
reklamujące Gitany.
Za kontuarem niezwykle tęga kobieta w czarnej sukni z krepy i ze
zwisającymi w strączkach, tlenionymi włosami czytała stary
egzemplarz
„Paris Match". Uniosła głowę i spojrzała na niego. - Monsieur?
Pod jedną ścianą kawiarni znajdował się rząd boksów ze stolikami,
pod drugą na niewielkim kominku płonął ogień. Lokal był prawie pusty,
tylko przy stoliku z marmurowym blatem, który stał koło kominka,
siedział samotny mężczyzna. Był średniego wzrostu, miał bladą twarz
o arystokratycznych rysach. Ubrany był w granatowy trencz.
Cienka,
biała szrama przecinała jego lewy policzek od oka do kącika ust.
Eric Talbot czuł straszliwy ból głowy; zwłaszcza z boku, za uszami,
bez przerwy też ciekło mu z nosa: Wytarł go szybko wierzchem dłoni
i uśmiechnął się z wysiłkiem. - Agnes, madame. Szukam Agnc~s.
- Nie ma tu żadnej Agnes, młody człowieku. - Kobieta zmarszczyła
brwi. - Nie wygląda pan najlepiej. - Sięgnęła po butelkę koniaku
i nalała trochę do kieliszka. - Lepiej niech pan to grzecznie
wypije i idzie
sobie.
Gdy unosił kieliszek, jego dłoń dygotała. Wyglądał na oszołómionego.
- Ale przecież przysłał mnie pan Smith. Powiedziano mi, że Agnćs
będzie tu na mnie oczekiwała.
- I oczekuje, cheri.
Z boksu na samym końcu sali wysunęła się młoda kobieta i podeszła
do niego. Miała twarz w kształcie serca i pełne wargi. Pod
szkarłatnym
beretem upięte były ciemne włosy. Ubrana była w czarny, plastykowy
płaszcz przeciwdeszczowy, sweter w odcieniu beretu, czarną
minispód-
piczkę i sięgające kostek buty na wysokich obcasach. Bardzo drobna,
o niemal dziecięcych kształtach budowa ciała jeszcze bardziej
podkreślała
emanujące z niej wrażenie całkowitego zepsucia.
20 2I
- Nie wyglądasz najlepiej, cheri. Chodź, usiądź tu i opowiedz mi v~"
wszystko. - Skinęła głową tęgiej kobiecie. -- Zajmę się nim, Marie.
Ujęła go pod ramię i poprowadziła w stronę boksu. Przeszli obok w
siedzącego przy ogniu mężczyzny. Nie zwrócił na nich uwagi. -
W porządku, obejrzyjmy sobie twój paszport.
Eric Talbot podał jej dokument. Przejrzała go szybko. -- George `
Walker, Cambridge. Dobrze, bardzo dobrze. - Oddała mu paszport.
n ielsku. Mówi dobrze o an ielsku.
Jeśli chcesz, możemy mówić po a g ę p g
Nie wyglądasz najlepiej. Na czym jesteś? Heroina? - Chłopak skinął
głową. - Cóż, nie mogę ci tu pomóc, nie teraz, ale co byś powiedział na
trochę koki na wzmocnienie? Na taką dawkę, która pomoże ci przetrwać
deszczową noc na brzegu Sekwany.
- O mój Boże, to byłoby wspaniałe.
Przez chwilę grzebała w torebce, po czym wyjęła mały, biały pakiecik
wraz ze słomką i podsunęła mu. Mężczyzna w granatowym trenczu
obserwujący ich w wiszącym nad kominkiem lustrze spojrzał na nią
pytająco. Skinęła głową. Opróżnił swoją szklankę, wstał i wyszedł.
Talbot rozerwał pakiecik i przez słomkę wciągnął kokainę do nosa.
Zamknął oczy. Agnes z butelki stojącej na stole wlała do kieliszka
trochę
koniaku. Chłopiec z zamkniętymi wciąż oczyma odchylił się do tyłu, ona
zaś wyjęła z torebki maleńką fiolkę. Dodała do koniaku kilka kropli
bezbarwnego płynu i schowała ją. Chłopiec otworzył oczy i uśmiechnął
się z trudem. - Lepiej? - zapytała.
- O, tak! - skinął głową.
Podsunęła mu kieliszek. - Wypij to i zabieramy się do interesów.
Zrobił, jak mu kazała. Najpierw spróbował trochę, potem wypił
wszystko. Postawił kieliszek na stole, a dziewczyna podała mu
Gauloise'a.
Zakrztusił się dymem i zakaszlał.
- Dobrze, a co teraz? - zapytał.
- Pójdziemy do mnie. W południe złapiesz lot British Airways do
Londynu. Przeniesiesz towar w specjalnym pasie, ale nie -możesz
być
ubrany tak jak teraz, cheri. W dżinsach i anoraku zawsze będą cię
zatrzymywali na cle.
- No to co mam zrobić? - Eric Talbot nigdy jeszcze nie miał
uczucia, że głowę ma tak nieprawdopodobnie lekką, że wszystko jest
odległe, a jego własny głos dobiega skądś z zewnątrz.
- Och, mam dla ciebie ładny, niebieski garnitur, parasol i
dyplomat-
kę. Będziesz wyglądał zupełnie jak biznesmen.
Wzięła go pod ramię i pomogła mu wstać. Gdy mijali siedzącą przy
barze Marie, chłopak zaczął się śmiać. Podniosła na niego oczy. --
Uważa pan, że jestem śmieszna, młody człowieku?
- Och nie, madame, to nie pani. Ten lokal. „La Belle Aurore". To
nazwa kawiarni z filmu „Casablanca", w której Humphrey Bogart i
Ingrid
Bergman wypili ostatni kieliszek szampana przed wejściem
hitlerowców.
- Przykro mi, monsieur, ale nie oglądam filmów -odparła bez
uśmiechu.
- Ależ madame, wszyscy znają „Casablankę". - Tłumaczył jej
wolno i wyraźnie, z charakterystyczną dla pijanego powagą. - Moja
matka uma,Iła tuż po moim urodzeniu i kiedy miałem dwanaście lat,
dostałem nową. Moją cudowną macochę, kochaną Sarę. Mój ojciec
służył w wojsku i bardzo często nie było go w domu, ale Sara starała
się
mi to wynagrodzić i w czasie wakacji zawsze, kiedy wyświetlali
„Casab-
lankę", pozwalała mi oglądać kino nocne. - Pochylił się bardziej w jej
stronę. - Sara mówiła, że „Casablanca" powinna stanowić obowiązkowy
element wykształcenia, bo jej zdaniem świat nie jest wystarczająco
romantyczny.
- Jeżeli o to chodzi, zgadzam się z nią. - Poklepała go po
policzku. - Idź do łóżka.
Była to ostatnia rzecz, jaka dotarła do świadomości Erica Talbota,
zanim bowiem dotarł do drzwi, znalazł się w stanie całkowitej,
wywołanej
chemicznie hipnozy. Z ręką Agnes na ramieniu pewnym krokiem
lunatyka
przeszedł przez nadbrzeże. W końcu doszli do niewielkiej przystani
koło
jakichś składów, gdzie mała pochylnia prowadziła w dół, do samego
lustra wody.
Zatrzymali się i Agnes zawołała cicho: -- Valentin?
Mężczyzna, który wyszedł z cienia, wyglądał brutalnie i groźnie.
Potężną sylwetkę podkreślały muskularne bary, ale jednocześnie był
w nim cień jakiejś rozwiązłości, nadmierna otyłość, a długie, czarne włosy
i gęste baki nadawały mu dziwnie staroświecki wygląd. -
- Ile kropli mu dałaś?
- Pięć. - Wzruszyła ramionami. - Może sześć lub siedem?
- Cudowna rzecz ta skopolamina - stwierdził Valentin. - Gdybyś-
my go teraz wypuścili, obudziłby się po trzech dniach i nawet gdyby
kogoś zamordował, nic by nie pamiętał.
- Ale nie pozwolisz, żeby się obudził za trzy dni?
- Oczywiście że nie. Przecież po to tu jesteśmy.
22 23
Wzdrygnęła się. - Napędzasz mi stracha, słowo daję.
~- Dobra - powiedział i ujął Talbota za rękę. - A teraz załatwmy
sprawę.
- Nie mogę na to patrzeć - powiedziała. - Nie mogę.
- Rób, co chcesz - odparł spokojnie.
Odwróciła się, on zaś, trzymając chłopaka za rękę, poprowadził go
po pochylni. Talbot szedł bez najmniejszego sprzeciwu. Gdy
zbliżyli się
do wody, Valentin zatrzymał się i rzekł: - W porządku, idź dalej.
Eńc Talbot zrobił krok w przód i zniknął za krawędzią pochylni. Po
chwili wynurzył się i spojrzał na Francuza niewidzącymi oczyma.
Valentin
przyklęknął na jedno kolano na brzegu pochylni, pochylił się i położył
dłoń na głowie chłopca.
- Żegnaj, przyjacielu.
To było szokująco proste. Pod naciskiem dłoni Valentina Eric
zanurzył
się i nie stawiając najmniejszego oporu, pozostał pod wodą. Tylko
bąbelki powietrza przez jakiś czas pojawiały się na powierzchni, aż
wreszcie zniknęły i one. Valentin wyciągnął bezwładne ciało na skraj
pochylni i zostawił je prawie całkowicie zanurzone w wodzie.
Podszedł do Agnes wycierając ręce w chusteczkę. - Możesz teraz
zadzwonić. Spotkamy się później u mnie:
Poczekała, aż odgłos jego kroków ucichnie w oddali, a potem zaczęła
i§ć wzdłuż nadbrzeża. Dostrzegła jakiś nich w mroku bramy i odskoczyła
z przerażeniem. - Ktp tam?
W blasku zapalonego papierosa pojawiła się twarz mężczyzny z kawia-
rni. - Nie ma potrzeby stawiać na nogi całej okolicy, moja droga.
Mówił po angielsku z akcentem i wymową wskazującymi na to, że
kształcił się w szkole prywatnej. W jego głosie pobrzmiewała lekko
znudzona i nieco pogardliwa wesołość.
- Ach, to ty, Jago - powiedziała również po angielsku. - Boże,
jakże ja cię nienawidzę. Mówisz do mnie, jakbym była pluskwą.
- Ależ kochanie - wycedził. - Czyż nie zachowuję się zawsze jak
stuprocentowy dżentelmen?
- O tak - odparła. - Zabijasz z uśmiechem. Zawsze z nienagan-
nymi manierami. Przypominasz mi faceta, który powiedział
francuskiemu
celnikowi: „Nie, nie jestem cudzoziemcem. Jestem Anglikiem".
- Żeby być zupełnie ścisłym - Walijczykiem, ale dla ciebie to
nieistotna różnica. Przypuszczam, że Valentin był równie obrzydliwie
skutxzny jak zawsze?
24
- Jeżeli chcesz przez to powiedzieć, że wykonał twoją brudną
robotę, to tak.
- Nie moją, Smitha.
- Co za różnica. Przecież ty też zabijasz dla Smitha, jeżeli ci to
odpowiada.
- Oczywiście. - Na jego twarzy malowało się coś w rodzaju
zdziwionego rozbawienia. - Ale elegancko, słoneczko. Valentin
natomiast
zamordowałby swoją babcię, gdyby doszedł do wniosku, że za jej ciało
dostanie w prosektorium odpowiednią sumę. A skoro już o Valentinie
mowa, przypomnij temu swojemu alfonsowi, że ma być ze mną w ścisłym
kontakcie. Po prostu na wypadek, gdyby postępowanie u sędziego
śledczego zostało przeprowadzone prędzej niż zwykle.
- Valentin nie jest moim alfonsem, tylko chłopakiem.
- To trzeciorzędny gangster, który włóczy się po ulicach ze swoimi
kumplami i usiłuje zrobić wrażenie, że jest Alainem Delonem w filmie
„Borsalino". Gdyby nie dziewczyny, nie stać by go było nawet na
papierosy.
Odwrócił się i odszedł bez słowa, pogwizdując coś niemelodyjnie.
Agnes odeszła również. Zatrzymała się jedynie przy pierwszej
napotkanej
budce telefonicznej i zadzwoniła na policję.
- Policja? - zapytała. - Przechodziłam właśnie koło pochylni przy
rue de la Croix i zobaczyłam w wodzie coś, co wygląda jak trup.
- Nazwisko proszę - powiedział oficer dyżurny, ale Agnes odwiesiła
już słuchawkę i poszła dalej szybkim -krokiem.
Oficer dyżurny wypełnił formularz zgłoszenia i przekazał dyspozyto-
rowi. - Lepiej wyślij tam wóz patrolowy.
- Nie sądzisz, że to może być dowcip?
Oficer pokręcił głową. - To raGZej jakaś dziwka, która robiła nocny
kurs nad rzeką i nie chciała być w coś wmieszana.
Dyspozytor skinął głową i przekazał szczegóły patrolowi, znaj-
dującemu się w tym rejonie. Nie miało to większego znaczenia, gdyż
żandarm, który rozmawiał wcześniej. z Eńcem Talbotem, źszedł właśnie
pochylnią na dół, żeby się załatwić, i natknął śię na.zwłoki.
W zaistniałych okolicznościach śledztwo ze zrozumiałych względów
było pobieżne. Żandarm, który znalazł ciało, przeshichał Marie w „La
Belle Aurore", ale ta wiedziała. od dawna, że w jej zawodzie
opłaca się
25
nic nie widzieć i nie słyszeć. Tak, młody człowiek był u niej w
kawiarni.
Pytał, gdzie może znaleźć pokój. Wyglądał na chorego i poprosił o
koniak:
Podała mu parę adresów i poszedł sobie. To wszystko. Następnego ranka
przeprowadzono rutynową sekcję zwłok, a trzy dni później odbyła się
rozprawa, w czasie której zapadło jedyne możliwe w tej sytuacji
orzeczenie.
Stwierdzono, że śmierć przez utonięcie nastąpiła w czasie, gdy denat
znajdował się pod wpływem alkoholu i narkotyków.
Tego samego popołudnia ciało chłopca znanego pod nazwiskiem
Walker zostało dostarczone do komunalnej kostnicy przy rue St
Martin,
małej i paskudnej uliczce mimo dumnie brzmiącej nazwy, gdzie
przygo- ,
towano odpowiednie dokumenty dla Ambasady Brytyjskiej. Dokumenty
te nigdy do ambasady nie dotarły dzięki kuzynce Valentina, starej
kobiecie zatrudnionej przy sprzątaniu i myciu zwłok, która
przechwyciła
pakiet, zanim opuścił budynek. Nikt nie stawiał żadnych pytań, kiedy
następnego dnia Jago zjawił się z niezbędną dokumentacją,
przedstawiając
się jako attache kulturalny Ambasady Brytyjskiej. Ciałem miało się
zająć
renomowane przedsiębiorstwo pogrzebowe Chabert i Synowie, które
dostarczyło również trumnę. Nieutulona w żalu rodzina uzgodniła, że
zwłoki zostaną następnego dnia przewiezione samolotem czarterowym
z położonego parę mil za Paryżem małego lotniska b nazwie Vigny.
Stamtąd, zgodnie z planem, samolot dostarczy je do Woodchurch
w Kent, skąd odbiorą je przedstawiciele firmy pogrzebowej Bracia
Hartley: Wszystko było w porządku. Dokumenty zostały podpisane
i . czarny karawan zjawił się, aby zabrać ciało. Przedsiębiorstwo po-
grzebowe Chabert i Synowie mieściło się nad rzeką, dziwnym zbiegiem
okoliczności niedaleko miejsca, w którym Eric Talbot pożegnał się
z życiem. Pochodzący z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku
budynek był wspaniałym zakładem z dwunastoma salami przedpo-
grzebowymi, w których krewni mogli odwiedzić drogich zmarłych i,
zanim nastąpi pochówek, w odosobnieniu oddawać się żałobie. Podobnie
jak wiele innych firm o długoletniej tradycji w większości stolic
europeja-
kich Chabert i Synowie zatrudniali nocnego stróża. Nad jego
stanowir
kiem znajdował się rząd dzwoneczków, z których każdy połączony bit
sznurem z jedną salą przedpogrzebową. Sznur od dzwonka umieszczono
między rękami zmarłego, co miało stanowić zabezpieczenie na wypadek
mało prawdopodobnego zmartwychwstania.
Ale tego wieczoru o dziesiątej, dzięki butelce koniaku
pozostawionej
uprzejmie pyry jego biurku przez jakiegoś pogrążonego w żałobie
26
krewnego, stróż chrapał głośno. Spał głęboko, pogrążony w pijackim
śnie. kiedy Valentin otworzył ostrożnie podrobionym kluczem tylne
drzwi i wszedł wraz z Jago do środka. Każdy z nich niósł brezentową
torbę.
Zatrzymali się przy oszklonej portierni. Jago wskazał głową stróża.
-- Chrapie jak zarżnięty.
---- Stary pijaczyna - powiedział z pogardą Valentin. - Wystarczy,
żeby powąchał korek od butelki.
Ruszyli korytarzem, na który wychódziły drzwi prowadzące do sal
przedpogrzebowych. Wszędzie unosił się zapach kwiatów i Jago odezwał
się po francusku. -- To może obrzydzić róże do końca życia.
Zatrzymał się przy drzwiach jednej z sal i zajrzał do środka. Na
podwyższeniu stała lekko pochylona trumna. Do połowy odsuniętę
wieko ukazywało młodą kobietę, której twarzy specjalista od charak-
teryzacji nadał nienaturalne kolory. Jago zapalił jedną ręką
papierosa
i zatrzymał się. - Zupełnie jak w horrorze - powiedział pogodnie. -
Drakula albo coś w tym rodzaju. Lada chwila otworzy oczy i rzuci
ci się
do gardła.
-- Zamknij się pan, na rany boskie - wychrypiał Valentin. - Wie
pan, że nie cierpię tej części roboty.
- Och, nie powiedziałbym - odparł Jago, gdy ruszyli dalej koryta-
rzem. - Uważam, że bardzo dobrze sobie radzisz. Który to już, siódmy?
-- Wcale mi przez to nie łatwiej - stwierdził Francuz.
-- To przypomnienie, że jesteśmy śmiertelni; stary.
Valentin zmarszczył się. - I co, u diabła, chciał pan przez to
powiedzieć?
- Musiałbyś skończyć angielską szkołę prywatną, żeby zrozumieć. -
Jago przerwał i zajrzał do ostatniej sali po prawej stronie, - To
musi być
tutaj.
Była to jedyna zamknięta trumna. Wykonano ją z ciemnego mahoniu,
a jej uchwyty i ornamenty zrobiono z pozłacanego plastyku na
wypadek;
gdyby ciało miało ulec kremacji. Przepisy dotyczące transportu
lotniczego
zwłok wymagały zamknięcia ciała w metalowej, szczelnie zespawanej
wewnętrznej trumnie, ale w przypadku niewiellciego samolotu
lecącego
poniżej wysokości dziesięciu tysięcy stóp od tego wymogu zazwyczaj
odstępowano.
- W porządku - rzekł Jago.
Valentin odkręcił śruby mocujące wieko i rozsunął płócienny całun,
27
odsłaniając ciało Erica Talbota. Od klatki piersiowej do dolnej
częśC~...
brzucha biegły dwa wielkie, niedbale zaszyte cięcia -- ślady doko
sekcji. Valentin przez dwa lata służył w armii francuskiej jako
sanitariul
Kiedy został przydzielony do Legii Cudzoziemskiej, widział w
Czadaii..
łok ale w żaden s osób nie mógł przywyknąć do tej robot~g.
wiele zw , p
Czasami przeklinał dzień, w którym spotkał Jago, z drugiej jednak
''"`
strony - pieniądze...
Otworzył jedną torbę, wyjął pojemnik z narzędziami chirurgicznymi;
wybrał skalpel i zaczął przecinać szwy, przerywaJąc to zajęcie
jedynie po
to, żeby otrzeć pot z czoła. - Pospiesz się - powiedział Jago ze l
zniecierpliwieniem. - Nie mamy do dyspozycji całej nocy.
Powietrze było już skażone. Unosił się w nim łatwy do rozpoznania ~ ~'
mdląeo słodkawy odór rozkładającego się ciała. Valentin usunął wreszcie
ostatnie szwy, przerwał na chwilę, a potem otworzył jamę brzuszną.
Zazwyczaj po sekcji organy wewnętrzne umieszczano w ciele z
powrotem,
~e w takim przypadku jak ten, kiedy zwłoki długo czekały na
pochowanie,
najczęściej je niszczono. Klatka piersiowa i jama brzuszna były
puste.
Valentin znówu znieruchomiał. Ręce mu drżały.
-- Zawsze wiedziałem, że w głębi duszy jesteś wrażliwym człowie-
kiem. - Jago otworzył drugą torbę i zaczął wyjmować z niej paczki
z heroiną, przekazując jedną po drugiej Valentinowi. - No, dalej,
pospiesz się. Mam randkę.
Valentin wsunął paczkę heroiny do otwartej klatki piersiowej i
sięgnął
po następną. - Chłopczyk czy dziewczynka? - zapytał złośliwie.
- Mój Boże, widzę, że znów będę musiał przywołać cię do porządku,
ty f~`ancuska małpo. - Jago uśmiechał się łagodnie, ale wyraz jego
oczu
był stra8zny.
Valentin roześmiał się niepewnie. - Przecież tylko żartowałem. Bez
obrazy:
- Oczywiście. A teraz wetknij resztę do środka i zaszyj go. Chcę stąd
wyj§ć.
Jago zapalił następnego papierosa, opuścił salę i skierował się do
kaplicy położonej na końcu korytarza. Stało w niej kilka krzeseł, a
van
lampka rzucała słaby blask na niewielki ołtarz i mosiężny krucyfiks.
Che
urządzenie jej wnętrza było bardzo proste, ale właśnie to mu się
podobałd;
Zawsze miał takie uczucie od czasów, kiedy jako mały chłopiec
siedział
w należącej do rodziny ławce kolatorskiej wiejskiego kościółka, a
dzier-
żawcy ojca trzymali się z szacunkiem z tyłu. Były tam witraże z
herbom ,
w
rodzinnym pochodzącym z czternastego wieku i mottem: „Czynię swoją
wolę". Stanowiło ono pełne odzwierciedlenie jego własnej filozofii,
choć
nie doprowadziło go właściwie donikąd. Odchylił się razem z krzesłem do
tyłu i oparł o ścianę.
- W którym miejscu wszystko poszło nie tak, stary? - zadał sobie
po cichu pytanie.
Przecież miał wszystkie atuty. Stare i szanowane nazwisko,
oczywiścię
nie to, którego używał teraz - trzeba wszak zachować jakąś przy-
zwoitość. Prywatna szkoła, Sandhurst, doskonały pułk. Stopień kapitana
w wieku dwudziestu czterech lat i Military Cross za
konspiracyjną
pracę w Belfaście. A potem ta nieszczęsna noc w South Armagh
i czterej dokładnie nieżywi członkowie IRA. Jago nie widział naj-
mniejszego sensu, żeby brać ich żywcem, i sprawił sobie przyjemność
wykańczając ich osobiście. Ale wtedy ten zasmarkany sierżancim
doniósł na niego, a armia brytyjska oczywiście nie pochwaliła zasady
„strzelać, żeby zabić".
W gruncie rzeczy przejął się nie tym, iż po cichu został usunięty
z wojska, choć wiadomość ta niemal zabiła jego ojca, lecz faktem, że
to
sukinsyny odebrały mu Military Cross. Ale to już stara historia.
Dawno
przebrzmiała. W ostatnim roku przed uzyskaniem przez Rodezję
niepod-
ległości oddziały Selous Scouts nie przebierały zbyt w ludziach.
Byli
z niego zadowoleni, podobnie jak później ci z Afryki Południowej z
jego
współpracy z ich komandosami w Angoli. Potem była wojna w Czadzie,
gdzie po raz pierwszy spotkał Valentina, a potem miał wiele
saczęścia
uchodząc stamtąd z życiem.
Później pojawił się pan Smith, tajemniczy pan Smith i nastąpiły dla
Jago trzy bardzo korzystne finansowo lata. Najdziwniejsze, że
nigdy gżę
nie spotkali, a w każdym razie Jago nic o takim spotkaniu nie
wilgł.
W gruncie rzeczy nie wiedział nawet, co spowodowało, że Smith
zwrócił
się właśnie do niego. Nie miało to zresztą znaczenia. Ważne było; że na
jego koncie w Genewie znajdował się obecnie niemal milion funtów.
Ciekawe, co powiedziałby na to jego ojciec. Wstał i wrócił do s8.li
przedpogrzebowej.
Valentin starannie zaszył ponownie ciało i przykrył j~ całunem, .._
Według cen detalicznych wart jest żęć milionów funtów - stwierdził
Jago. - Po śmierci stał się bogatszy~iż mógłby to sobie wyobrazić.
Valentin przykręcił śruby mocujące wieko. - Sześć, a może nawet
siedem, gdyby to rozcieńczyć,
29
- Ciekawe, co za sukinsyn wpadł na taki pomysł? - uśmiechnął st
Jago. - No dobrze, chodźmy już.
Przeszli obok portierni z ciągle jeszcze śpiącym stróżem i wyszli '
boczną uliczkę. Padał deszcz i Jago podniósł kołnierz trencza. - O
bądźcie jutro z Agnes w Vigny, dokładnie o pierwszej, i dopilnuję ~
,
wysyłki. Kiedy -samolot wystartuje, zadzwońcie pod ten sam
numeT^~ż
w Kent co zwykle.
- Oczywiście. - Doszli do końca uliczki i wtedy Valentin odezwał
się z zakłopotaniem. - Zastanawialiśmy się nad jednym. To znaczy,
Agnes się zastanawiała.
- Tak? - zapytał Jago.
- Wszystko idzie dobrze. Pomyśleliśmy sobie, że może zasłużyliśmy ~'
na trochę więcej pieniędzy.
- Zobaczymy - odparł Jago. - Wspomnę o tym Sinithowi.
Skontaktuję się z wami.
Poszedł wzdłuż nadbrzeża myśląc o Valentinie. Obrzydliwiec. Śmieć,
oczywiście. Żadnego stylu. Prawdziwy portowy szczur, ale szczur
jest
zawsze szczurem i trzeba go mieć na oku. Pięć minut później natknął się
na czynną przez całą noc kawiarnię. Wszedł, rozmienił przy barze
stufrankowy banknot i zajął stojącą w kącie sali budkę telefoniczną;.
Nakręcił numer telefonu w Londynie.
Powiedział cicho do magnetofonu z drugiej strony przewodu:
Panie Smith; tu Jago. - Dwukrotnie powtórzył numer telefonu, z
któraga
dżwonił, odłożył słuchawkę i zapalił papierosa.
Zawsze działali w ten sam sposób. Smith miał automatyczną
sekretarki ,,~
i najprawdopodobniej również urządzenie informujące, że jest dla nieg
wiadomość: Dzięki temu telefonował zawsze on. Zadziwiająco pros
t' 'ednocześnie nie dawał najmniejszej możliwości wytropieni
system, k ory
go. Niezawodny.
Telefon zadzwonił i Jago podniósł słuchawkę. - Tu Jago.
- Smith przy telefonie. - Głos był jak zwykle stłumiony i zni~-
~ r.~
kształcony. - Jak się pan miewa?
- Doskonale. . t ~-.
Były jakieś problemy?
- Żadnych. Wszystko normalnie. Przesyłka opuszcza Vigny Juty ~;
o pierwszej.
-=- Doskonale. Nasi przyjaciele odbiorą ją jak zawsze. A więc
pieniądze powinny być w ciągu tygodnia.
30
- Dobrze.
- Ostatniego dnia tego miesiąca na pański rachunek zostanie
przelana taka sama suma jak zwykle plus dziesięć procent.
- To miło z pańskiej strony.
- Pracownik wart jest swej zapłaty...
-- A wszystko to stara, dobra, brytyjska bzdura - roześmiał się
Jago.
-- Właśnie. Będę z panem w kontakcie. .
Jago odłożył słuchawkę i wrócił do baru, przy którym wypił szybko
kieliszek koniaku. Gdy wyszedł na ulic,, wciąż jeszcze padało, ale
nie
zwracał na to uwagi. Czuł się doskonale i znowu zaczął pogwizdywać
idąc po nierównym chodniku.
Jednak następnego popołudnia pogoda w Vigny nie była dobra.
Niskie chmury, deszcz i zalegająca nisko nad ziemią mgła ograniczyły
widoczność do czterystu jardów. Lotnisko było niewielkie. Znajdowały
się tam jedynie wieża kontrolna i dwa hangary. Valentin i Agnćs
siedzieli w jej Citroenie zaparkowanym na skraju pasa startowego
i widzieli, jak zajechał karawan i jak wstawiono trumnę do
niewielkiego
samolotu typu Cessna. Karawan odjechał, a pilot zniknął we wnętrzu
wieży kontrolnej.
- Nie wygląda to dobrze - stwierdziła Agnes.,
-- Wiem. Może potrwać cały dąień --- odparł Valentin. -~- Pójdę
sprawdzić, co się dzieje. Zarzucił nut ~am;ona płaszcz
przeciwdeszczowy
i przeszedł przez lotnisko do głównego hangaru. Znalazł w nim
samotnego
mechanika w zaplamionym, niegdyś białym kombinezonie, prac4jącego
przy samolocie Piper Comanahe.
- Papierosa? -- Valendn pomstował go Gauloise'em. -- Mój
angielski kuzyn oczekuje dziś po południu ciała swego syna. Prosił,
żebym wszystkiego dopilnował. Widziałem, że karawan przyjechał,
Chodzi
mi o to, czy lot się odbędzie, czy nie?
Chwilowe opóźnienie - .odpowiedział mechanik. - Nie ma
żadnych problemów ze startem, nle z tamtej strony jest niezbyt
dobrze.
Kapitan mi powiedział, że spod~ewa się dostać pozwolenie na start
około czwartej.
- Dziękuję - Valentin wyjął z kieszeni wypełnioną do połowy
butelkę whisky. -.- Proszę się poczęstować. Czy nie miałby pan nic
przeciwko temu, żebym, skorzystał z telefonu?
31
,n
Mechanik z zapałem pociągnął z butelki i wytarł usta wierzchem v.
dłoni. - Bardzo proszę. To nie ja płacę rachunki.
Valentin wyjął skrawek papieru i nakręcił numer. Była to xn
w Kent. Zdawał sobie sprawę, że to na południe od Londynu, ale na
tylce;,;,
kończył się jego zasób wiadomości o tajemniczych Braciach Hartley.
Głos z drugiej strony zapytał po prostu: - Tak? r'`
Valentin odparł złą angielszczyzną: - Bracia Hartley? Tu Vigny.
Głos z Anglii zabrzmiał ostro. - Są jakieś kłopoty?
- Tak; pogoda, ale spodziewają się wystartować o czwartej.
- Dobrze. Proszę zadzwonić ponownie i potwierdzić. ~ `,
Valentin skinął głową mechanikowi. - Niech pan zatrzyma whisky.
Jeszcze tu wrócę.
Wrócił do siedzącej w Citroenie Agnes. - To jest to. Mamy wolne
do czwartej. Zobaczymy, jaka jest ta kawiarnia przy szosie.
Mężczyzna, który rozmawiał z Valentinem, odwiesił słuchawkę i złożył
ręce, pochylając się w modlitewnym geście w stronę siedzącej przed
nim'
zapłakanej kobiety. Miał około sześćdziesięciu lat, lekko łysiał, nosił
pince-nez w złotej oprawie i ubrany był w csarną marynarkę i krawat,
białą koszulę i nienagannie zaprasowane sztuczkowe spodnie. Złote
litery
na stojącej iia biurku tabliczce głosiły: Asa Bind.
- Pani Davies. Mogę panią zapewnić, że tu w Deepdene mąż patd'
zóstanie potraktowany z najwięłtszą troskliwością. Jeżeli pani sob~
życzy; jego prochy mogą zostać rozsiane po naszym Ogrodzie Więczneg~
Spoczynku. ; .
Tego pochmurnego listopadowego popołudnia pokój był pogrążony;;
vir półmroku, ale boazerie z ciemnego dębu i stojące w kącie kwiata,
podobnie jak jego dobrotliwy głos przypominający nieco sposób
mówienil~,lr
pastora, działały uspokajająco.
=- To byłohy w~anałe.
- Tylko jeszcze parę formalności - poklepał ją po ręce. - Paty
formularay do wypełnienia. Takie są, niestety, przepisy.
Praycisnął guzik dzwonka na biurku, usiadł, wyjął chusteczkę i zac
przecierać binokle. Potem znowu wstał i popatrzył przez okno hit
nienagannie utrżymany ogród. Widok ten zawsze sprawiał mu
przyjetri-
ność. Nieile jak na chłopaka spłodzonego na kocią łapę w najgorsz~ł~
slumsach Liverpoolu, w dzielnicy, która mogła przysposobić go
jedyeuą
Y
32
do przestępczego życia. W wieku dwudziestu czterech lat miał już
osiemnaście wyroków. Za wszystko - od drobnej kradzieży po - choć
teraz wolał o tym nie pamiętać - męską prostytucję. I to ona właśnie
dała mu życiową szansę - związek ze starzejącym się przedsiębiorcą
pogrzebowym Henrym Brownem, który prowadził własną, cieszącą się
wieloletnią renomą firmę w Manchesterze.
Brown wziął młodego Asę, który wtedy nazywał się zupełnie inaczej, do
siebie i wychował go pod każdym względem. Asa od razu pokochał ten
pogrzebowy interes. Pociągało go to jak magnes i wkrótce stał się
ekspertem
w każdej dziedzinie, włącznie z balsamowaniem zwłok. Wkrótce potem
stary pan Henry zmarł, pozostawiając jedynie panią Brown, która nie
miała
własnego syna i nie widziała świata poza Asą. Popełniła jednak pewien
błąd.
Poinformowała Asę, że uczyniła go swoim jedynym spadkobiercą i ów błąd
pociągnął za sobą jej przedwczesny zgon spowodowany zapaleniem płuc.
Trochę dopomógł jej w tym Asa, który niefortunnym zbiegiem
okoliczności
pewnej grudniowej nocy, po uprzednim ściągnięciu z niej kołdry,
zostawił
w jej pokoju szeroko otwarte okno. Legat zapisany przez panią
Brown
umożliwił mu przeniesienie się do Deepdene i pomógł zorganizovyać
własne
przedsiębiorstwo, które założył w osiemnastowiecznym dworze. Ogród
Wiecznego Spoczynku miał własne urządzenia kremacyjne. Lepiej nie
można było się urządzić nawet w Kalifornii i jego związki z
tajemniczy~n
panem Smithem w niczym mu nie szkodziły.
Drzwi otworzyły się i wszedł przystojny, czarnoskóry nnłody mężczyz-
na. Był wysoki, muskularny i w dobrze skrojonej liberii szofera
wyglądał
świetnie. - Pan dzwonił, panie Bird?
- Tak, Albercie. Przesyłka z Francji będzie później, niż przypusz-
czaliśmy.
- To przykre, panie Bird.
- Och, sądzę, że damy sobie radę. Czy samochód jest przygotowany?
- W. tylnym garażu, sir.
- Doskonale. Pójdę go obejrzeć: - Bird odwrócił się w stronę pani
Davies. - Opuszczam panią na kilka minut, żeby mogła pani wypełnić
te formularze, a potem pomogę wybrać odpowiednią trumnę.
Skinęła głową z wdzięcznością. Poklepał ją delikatnie po ramieniu
i wyszedł. Albert otworzył wielki parasol i trzymał nad jego głową,
gdy
przechodzili przez wybrukowany dziedziniec.
- Paskudna pogoda - zauważył Bird. - Odnosi się wrażenie, że
ostatnimi dniami leje bez przerwy.
z - c~B W pietle 33
- Paskudna, panie Bird - przytaknął Albert ~'r
garażu. Kiedy zdjął pokrowiec, wyłonił się spod '
karawan. - Oto on.
Z boku samochodu widniał pięknie wykonany xłat3r;
Hartley, Przedsiębiorstwo Pogrzebowe. <,:~~^~„
- Wspaniały - stwierdził Bird. - Gdzie go zdobyłeś?
= Sam go zwinąłem w czwartek w północnym Londynie:
wozu i tablice rejestracyjne są z wraku, który znalazłem na złomo _
w Brixton.
-- Jesteś pewien, że nikt cię nie zapamiętał?
Albert roześmiał się. - W Brixton? Pana by zapamiętali, ale m ''
W Brixton jestem po prostu jeszcze jednym bratem, jeszcze jedną
czaru
twarzą. Robimy tak jak zwykle?
- Tak. Ty jedziesz karawanem, a ja za tobą Jaguarem.
Albert zdawał sobie sprawę, że oznacza to, iż w przypadku, gdy
sprawy źle się ułożą, to stary sukinsyn da nogę, a on będzie musiał jeść
tę żabę. Ale nie miało to znaczenia. Jego dzień jeszcze nastąpi,
Albert był
tego pewien.
- Doskonale, panie Bird.
Bard poklepał go po policzku. - Dobry z ciebie chłopak, Albercie;
kochany chłopak. Muszę pomyśleć, jak ci to wynagrodzić.
- To zbyteczne, panie Bird - Albert otworzył parasol i uśmiechnął
się. - Praca dla pana jest wystarczającą nagrodą - powiedział i
ruszyli .
z powrotem przez dziedziniec.
Agnes i Valentin wrócili do Vigny o czwartej i zorientowała się, że
samolot już odleciał. Valentin popędził do hangaru i ponownie wdał
się
w rozmowę z mechanikiem. Agnes zapaliła papierosa i czekała. Wrócił
po paru minutach.
- Odleciał piętnaście minut temu.
- Zadzwoniłeś?
~- Tak - odpowiedział włączając silnik. - I zdarzyła się zaba
rzecz. Wiesz, że czasami automatyczna sekretarka działa nawet w
gdy ktoś podniesie słuchawkę?
- Tak.
- Otóż kiedy mój rozmówca się odezwał, słyszałem również na
z taśmy.
' x,
34
- I co tam było?
- Tu Ogród Wiecznego Spoczynku Deepdene. Z przykrością infor-
mujemy, że chwilowo nie ma nikogo w biurze, ale proszę zostawić swój
numer telefonu, a zadzwonimy, gdy tylko będzie to możliwe.
- Ooo, to niezwykle interesujące, chera - Agnes uśmiechnęła się
złośliwie. - To słabe miejsce w pancerzu monsieur Jago może mieć dla
nas wielką wartość.
Lotnisko Woodchurch było niewiele większe niż w Vigny. Choć
należało właściwe do klubu lotniczego, wykorzystywano je również do
czarterowych lotów towarowych. Usytuowane w głębi hrabstwa Kent,
nie miało żadnych służb celnych. Dlatego właśnie celnik, który miał
przeprowadzić odprawę Cessny z trumną Erica Talbora, musiał
przyjechać
aż z Canterbury. Opóźnienie było mu nie na rękę, marzył tylko o tym;
aby ruszyć już w drogę powrotną. Formalności trwały krótko. Podpisano
niezbędne dokumenty i celnik wraz z pilotem pomogli Albertowi
załadować trumnę do karawanu.
Gdy Albert wyjechał z bramy lotniska na drogę, Cessna z warkotem
przemknęła po pasie startowym i wzbiła się w powietrze. Bard w
czarnym
Jaguarze, który przez cały czas stał dyskretnie zaparkowany na
uboczu,
zajął swoje stałe miejsce z tyłu. Albert sięgnął po ukrytą w schowku na
rękawiczki ćwiartkę wódki, a potem prowadząc wóz jedną ręką wytrząsnął
z flakonu kilka pastylek. Popił je wódką i w kilka minut póżniej był
na
wspaniałym haju.
Zerknął we wsteczne lusterko na jadącego za nim Jaguara. Zapadł już
zmierzch i Bird włączył światła. Zawsze ostrożny, pomyślał Albert. Nigdy
nie podejmuje ryzyka, jeżeli tylko może przerzucić je na kogoś
innego,
i tym kimś zazwyczaj jest Albert.
- Albert to, Albert tamto - mruczał cicho szofer patrząc w luster-
ko. - Czasem jestem ciekaw, za kogo ten stary pierdoła mnie ma.
Pociągnął kolejny łyk z butelki i zbyt późno zorientował się, że
wjeżdża w zakręt. Rzucił butelkę i skręcił kierownicę. Przednie lewe koło
wjechało na pokryty trawą stok i zderzyło się z granitowym blokiem,
który odpadł z niskiego murku. Karawan przeleciał na drugą stronę
drogi, zerwał ogrodzenie z drutu, zjechał po stoku wyrywając po
drodze
młode jodły i wreszcie wylądował na boku na dnie parowu. Tylko pasy
bezpieczeństwa uchroniły Alberta od wyrzucenia _ go przez przednią
35
szybę. Otworzył drzwi od strony kierowcy i wygramolił się z sa
Stanął, lekko oszołomiony. Spostrzegł, że na drodze na górce za ~ F
się Jaguar i na szczycie niewielkiego zbocza pojawił się Bird.
- Albert? - w jego głosie słychać było niekłamany strach. , -
- Nic mi się nie stało! - zawołał Albert.
W tej samej chwili zauważył, że trumna przebiła boczną s :'
karawanu, a jej wieko jest pęknięte. Zwłoki, wciąż owinięte w ca
zwisały na zewnątrz. Ukląkł, zajrzał pod samochód i zobaczył, że do
część trumny została uwięziona pod spodem. Bird zbiegł do niego
zboczu. - Wyciągnij tylko ciało. Wpakujemy je do bagażnika Jaguara
ale pospiesz się, na litość boską. Ktoś może nadjechać.
Albert wsunął rękę pod karawan. Rozległ się cichy, nieprzyjemn
zgrzyt i samochód zakołysał się. Chłopak odskoczył. - To cholerstwo
może się w każdej chwili przewrócić, a ciało ma przygniecione stopy.
Bird pochylił się, a gdy się wyprostował, trzymał w ręku butelkę po
wódce. - Znowu piłeś - powiedział z wściekłością. - Co ci mówi-
łem? - Trzasnął Alberta w twarz i cisnął butelkę w krzaki.
Albert dziecinnym gestem zasłonił się uniesionym ramieniem. -
Przepraszam, panie Bird. To był wypadek.
Bird wyjął z kieszeni kamizelki scyzoryk i otworzył go. - Przetnij;
szwy. Otwórz go. Musimy zabrać heroinę.
- Nie mogę, panie Bird - zaprotestował Albert.
- Zrób to! - krzyknął Bird i ponownie uderzył go w twarz.
Przyniosę torbę z samochodu.
Wcisnął scyzoryk w dłoń szofera, odwrócił się i wspiął po stoku.
Przerażony Albert uklęknął i odchyłił całun. Zobaczył szeroko otwarte,
patrzące wprost na niego oczy chłopca. Na ile mógł, odwrócił wzrok
i zaczął przecinać szwy.
Wyżej, na drodze, Bird otworzył bagażnik Jaguara i znalazł w nim
płócienną torbę, której używał do zakupów. Podszedł do skraju zbocza
i spojrzał w gęstniejący mrok. - Masz to? .
- Tak, panie Bird - w przytłumionym głosie Alberta wyczuwało się
silne napięcie.
-- Włóż tutaj.
Biid cisnął torbę w dół i rozejrzał się z niepokojem. Chwała Bo
była to boczna droga, a płaskie pola uprawne za zakrętem zapewni
dobrą widoczność. Serce mu łomotało i czuł pot na twarzy. Co na
powie pan Smith? Perspektywy były zbyt koszmarne, żeby o nich my'p
36
Zsunął się po zboczu. - Skończyłeś, na litość boską? Masz wszystko?
- Chyba tak, panie Bird.
- Dobra, żabieramy się stąd.
- Ale przecież znajdą ciało, panie Bird. Na pewno.
- Jeżeli nawet, to i tak do nas nie dotrą. Ani we Francji, ani
tutaj.
A poza tym istnieje coś takiego jak zacieranie śladów. Idź! Wyłaź na
górę
i zapuszczaj silnik.
Albert odszedł szybko, a Bird odkręcił korek wlewu paliwa. Benzyna
zaczęła wypływać na ziemię. Wyjął chusteczkę do nósa, namoczył,
a potem wspiął się do połowy stoku. Wyciągnął zapalniczkę, zapalił,
przytknął do ognia chusteczkę i rzucił w dół, na karawan. Początkowo
myślał, że zgasła, ale po chwili żółty języczek ognia zadrgał żywo. Nim
doszedł do szczytu zbocza, samochód zaczął płonąć. Dostrzegł oskar-
życielsko wpatrzone w niego oczy trupa, odwrócił się, wsiadł do
Jaguara
i Albert ruszył.
Później siedząc przy swoim biurku w Deepdene popijał brandy
i usiłował się opanować. Czekał, aż Smith odpowie na jego telefon: Na
pewno wszystko będzie w porządku. Musi być. Smith go zrozumie.
Telefon zadzwonił, gdy Albert wszedł do pokoju niosąc herbatę na
srebrnej tacy. Bird uniósł rękę nakazując mu ciszę i wziął do ręki
słuchawkę.
- Mówi Smith.
- Tu Bird, sir. - Ręce Asy dygotały. - Niestety, mamy pewien
kłopot.
Głos Smitha nie zmienił się ani trochę. - Proszę powiedzieć, co się
stało.
Bird zrelacjonował wydarzenia, pomijając milczeniem rolę Alberta
i jego pijafistwo. Całą winę zrzucił na defekt układu kierowniczego.
Gdy
skończył, Smith stwierdził: - Paskudna sprawa.
- Wiem, ale wypadki się zdarzają, sir.
- Trudno mi wyrazić opinię na ten temat. Nigdy nie miałem
żadnego wypadku - odparł Smith.
- Co więc mam robić, sir? Czy pan Jago odbierze towar jak zwykle?
- Tym razem nie będzie to konieczne. Sam odbiorę przesyłkę. Jutro,
dokładnie o trzeciej po południu. Zostawi ją pan w schowku bagażowym
numer czterdzieści trzy na Victoria Station w Londynie.
37
- Ale klucz, sir? „.
- Będzie w kopercie, którą otrzyma pan w jutrzejszej pora
poczcie. Mam duplikat - wyjaśnił Smith. v;..
- Tak jest, sir.
- I lepiej, panie Bird, żeby nie było więcej żadnych wypadk ;
W przeciwnym razie może się zjawić Jago, aby zamienić z panem
słów, a to chyba nie byłoby dla pana miłe, prawda?
- Nie będzie takiej potrzeby, sir - wykrztusił Bird.
- Niech się pan nie martwi, panie Bird. Ten chłopak był nikim. ?
zawsze starannie wybierają takie zera. Nie istnieje najmniejsza
możliwo
powiązania go z kimkolwiek z nas. Przy odrobinie szcz~ścia będzie
t.`°
zaledwie drobna niedogodność. Dobranoc.
Bird odłożył słuchawkę i Albert zapytał: - Co powiedział? a
Starszy mężczyzna streścił mu rozmowę. Gdy przekonał się, jak
Smith przyjął całą sprawę, rozpogodził się, poczuł ulgę i pewność
siebie. - Ma rację. Ten chłopak to przecież nikt. Karawan jest
kradziony. Cała dokumentacja lipna. Hinty nie będą miały
najmniejszych
szans.
- Hinty, panie Bird?
- Przepraszam, Albercie. To moja młodość dała znać o sobie. Kiedy
byłem chłopcem, nazywaliśmy tak w Liverpoolu gliniarzy.
Albert skinął głową. - Myślę, panie Bird, o tym schowku na Victorlą
Station. Chodzi o to, że gdybym się tam pokręcił, może mógłbym sobę
na niego zerknąć. Pamięta pan, zrobiłem to przedtem, kiedy pojawił
się
ten stary-pryk Frasconi.
Bird pokręcił głową z politowaniem. - Albercie, nie wiem, w jaki
sposób uchowałeś się tak długo. Czy naprawdę uważasz, że facet
tej klasy co Smith mógłby być taki głupi? Gdybyś tylko spróbował
to zrobić, ten sukinsyn Jago spadłby ci na kark jak jastrząb. Cud,
że nie spotkało cię to poprzednim razem. Znaleźliby cię spływającego
z prądem Tamizy z twoim własnym palantem w garści, a szkoda
by cię było. No, co my tu mamy?
- Herbata, panie Bird. - Albert nalał nieco ze swego ulubione
srebrnego dzbanka do filiżanki z delikatnej porcelany. -
Cejlońska,,„
taka, jaką pan lubi.
- Wspaniale - Bird pociągnął łyczek, a potem wypił wszyst
końca. - Nie ma to jak filiżanka dobrej herbaty, jak mawiała
mamuśka. = Spojrzał na Alberta, wyciągnął rękę i poklepał
38
policzku. -- Dobry z ciebie chłopak, Albercie, choć czasem trochę
nierozsądny.
- To wspaniale, że pan tak się o mnie troszczy, panie Bird - rzekł
Albert i nalał mu następną filiżankę herbaty.
W tym samym czasie, w Paryżu, Jago słuchał przedstawianej mu
przez Smitha wersji wydarzeń.
- Fuszerka, mówiąc łagodnie - skomentował. - Co pan chce,
żebym zrobił?
- Na razie nic - odparł Smith. - Jeżeli będziemy mieli szczęście,
uda nam się wykręcić. Trzeba odczekać i przekonać się, ale jeżeli
sprawy
zaczną przybierać zły obrót, powinien pan być na miejscu i zająć się
likwidacją. Byłoby lepiej, gdyby przyjechał pan rano do Londynu. To
samo służbowe mieszkanie przy Hyde Parku. Będę z panem w kontakcie.
- Cała przyjemność po mojej stronie, sir.
Jago odłożył słuchawkę. Stał jakiś czas patrząc na nią, a potem zaczął
się śmiać. To było naprawdę niesłychanie zabawne. Śmiał się jeszcze,
kiedy wchodził do sypialni, aby się ubrać.
Rozdział trzeci
Brygadier Charles Ferguson dowodził Grupą Cztery od chwili jej
powołania w 1972 roku. Był to potężny, nieco niechlujny mężczyzna po
sześćdziesiątce, o zwodniczo dobrotliwej twarzy. Uwielbiał
wygniecione
ubrania, a jedyną aluzją do jego związków z wojskiem był krawat
w kolorach Gwardii. Kiedy tylko było to możliwe, wolał pracować
w domu, wśród georgiańskiego przepychu swego mieszkania przy
Cavendish Square. Tam też znajdował się rankiem następnego dnia.
Siedział właśnie wygodnie przy projektowanym przez Adama kominku
i .popijając herbatę, przebijał się przez stos papierów, kiedy
pojawił się
jego służący Gurkha, Kim.
- Przyszedł pułkownik Villiers, sir. Mówi, że to pilne.
Ferguson skinął głową i w chwilę później wszedł Tony Villiers ubra -`
w czarny sweter polo, tweedową marynarkę i spłowiałe, zielone spod '
ze sztruksu. Blada twarz i pociemniałe oczy świadczyły o nerwo
napięciu. W ręku trzymał teczkę.
- Mój drogi Tony - Ferguson wstał. - Co, u licha, się stało? °.':.
- Właśnie nadszedł raport. Wprowadzono go do centralnego kci
putera, po czym, zgodnie ze zwykłą procedurą, przesłano go w
rozdzielnika .wszystkim służbom. I tak znalazł się na moim biurku. 1
Ferguson poprawił okulary, podszedł do okna i przeczytał ra
który podał mu Villiers.
- Niezwykła sprawa. - Odwrócił się. - Ale dlaczego pan, fi
Nie rozumiem.
- Eric Talbot był synem mojego kuzyna Edwarda. Pamięta go
sir? Podpułkownik wojsk spadochronowych. Zginął na Falklandac ~~' _
- Dobry Boże, tak. A więc byliście spokrewnieni?
- Właśnie, sir.
- Ale skoro ten chłopak podawał się za George'a WalkeTa, to w jaki
sposób policja w Kent tak szybko ustaliła jego prawdziwą tożsamość?
- Ciało zostało spalone tylko częściowo. Byli w stanie zdjąć mu
odciski palców i znaleźli je w komputerze centralnym.
- Doprawdy? - Ferguson zmarszczył się.
- Chłopak studiował w Cambridge, w Trinity College. W ubiegłym
roku został zatrzymany na nieodpowiednim przyjęciu w czasie akcji
policyjnej.
- Narkotyki?
- Właśnie. Został oskarżony tylko o ich używanie i dlatego nie
poszedł do więzienia. Dowiedziałem się o tym dopiero teraz z
Centralnego
Archiwum Scotland Yardu.
Ferguson podszedł do biurka i usiadł. - Talbot. Tak, przypominam
sobie śmierć pułkownika Talbota na Falklandach. Na Tumbledown,
prawda?
- Owszem, był oficerem łącznikowym w Gwardii Walijskiej.
- Jest też i ojciec. Baronet, o ile sobie przypominam. Sir
Geoffrey
Talbot.
- Jakiś czas temu, po śmierci żony, dostał wylewu - wyjaśnił
Villiers. - Od tej pory znajduje się w prywatnej kłinice. Nie
odróżnia
nawet dnia od nocy. - Przerwał. - Przepraszam, czy nie ma pan nic
przeciwko temu, żebym się napił?
- Oczywiście że nie, Tony. Poczęstuj się.
Villiers podszedł do kredensu i nalał brandy do kieliszka z
rżniętego
szkła. Podszedł do okna i patrzył przez chwilę na zewnątrz. - Widzi
pan,
rzecz w tym, że jest on moim wujem. To brat mojej matki, choć
nigdy
nie byliśmy ze sobą blisko.
- Tony, naprawdę jest mi przykro. Może i lepiej, że do staruszka
nic nie dociera. Chodzi mi o to, iż nie wie, że jednego
spadkobiercę stracił
na Falklandach, a drugiego w tak nieprzyjemnych okolicznościach.
-
Postukał palcem w teczkę z aktami. - Ciekaw jestem, kto
odziedziczy
tytuł.
- Prawdę mówiąc, ja, sir - odparł Villiers.
Ferguson zmęczonym gestem zdjął okulary. - W normalnych
okolicznościach byłby to powód do gratulacji...
- Tak. No cóż, zapomnijmy jednak o tym i skoncentrujmy się na
sprawie. - Villiers otworzył teczkę, wyciągnął plastykowy pakiet i
położył
41
na biurku przed brygadierem. - Heroina. Po pobieżnym zbadaniu
w laboratorium okazało się, że to naprawdę doskonały produkt.
Surowiec,
który można rozcieńczyć w stosunku dwa do jednego i mimo to dobrz@
sprzedać na ulicy.
- W porządku, kontynuuj - powiedział Ferguson ze skupionąv
twarzą.
- Znaleziono to wewnątrz ciała Erica, kiedy badał je lekarz z sądów-
ki. Stwierdził również, że chłopak nie żył od kilku dni, a sekcja zwłok
została już wykonana. Najwidoczniej rozpoznał technikę chirurgiczną
stosowaną we Francji, dzięki czemu policja z Kent sprawdziła
odciski
palców denata w paryskiej Surete i razem z wynikami otrzymała
również
i to. - Villiers podał mu drugi raport i Ferguson przestudiował go
uważnie. Wreszcie odchylił się w fotelu.
- Cóż więc tu mamy? Chłopak pojechał do Paryża z fałszywym
paszportem. Będąc pod wpływem narkotyków topi się w Sekwanie. Po
sekcji ktoś odbiera jego zwłoki na podstawie podrobionych
dokumentów
i przewozi je samolotem do Anglii.
- Nafaszerowane heroiną - dodał Villiers.
- Z której pozostała jedynie próbka. Czy to właśnie chciał pan
powiedzieć?
- Wszystko się zgadza. Policja ustaliła już, że karawan był
skradzio-,
ny. Nie. ma przedsiębiorstwa pogrzebowego Braci Hartley. To
stanowi~R
jedynie kunsztowny kamuflaż.
- Który zawiódł. Jakiś wypadek.
- Właśnie. Musieli szybko odzyskać ładunek i zabierać się statut
do diabła. .gir.'
- Tak szybko, że przeoczyli ten pakiet. - Ferguson spogl~c
ponuro. - Zdaje pan sobie sprawę, co z tego wynika, prawda?
Możliw `
że chłopiec został umyślnie zabity po to, żeby jego ciało mogło z
wykorzystane w taki sposób.
- Tak jest - przytaknął Villiers. - Poprosiłem nasze łaborato '
żeby ustalono szacunkową wielkość przesyłki. Powiedzieli, że na pod
rozmiarów pakietu można przypuszczać, iż ciało zawierało towar wat
przynajmniej pięciu milionów funtów, według cen detalicznych.
Ferguson zabębnił palcami po stole. - Jednak nie bardzo ro
dlaczego - pomijając pańskie osobiste motywacje - sprawa ta ,'
nas dotyczyć.
- Dotyczy nas, sir, w bardzo poważnym stopniu. Mam tu
42
raportu francuskiej sądówki. - Villiers wyjął dokument z teczki. -
Proszę zwrócić uwagę na analizę chemiczną krwi. Ślady heroiny, kokainy,
a także skopolaminy i phenothiaziny.
Ferguson odchylił się do tyłu. - Nauki ścisłe nigdy nie były moją
mocną stroną w szkole. Proszę mi to wyjaśnić.
- Wszystko zaczęło się ubiegłego roku w Kolumbii. Skopolamina,
alkaloid wywołujący depresję psychiczną, otrzymywany jest z owoców
krzewów rosnących w Andach. Może być przekształcony w bezbarwny
płyn bez smaku i zapachu. Kilka kropli wystarczy, aby wprowadzić
każdego osobnika w stan zupełnej hipnozy na przynajmniej trzy dni.
Hipnoza jest tak głęboka, że ofiary nie mają najmniejszej świadomości
swoich działań. Mężczyźni zabijają, kobiety są całkowicie upadlane
i przekształcane w niewolnice seksualne.
- A phenothiazina?
- Neutralizuje niektóre działania uboczne. Sprawia, że ofiary są
bardziej potulne.
Ferguson pokręcił głową. - Jeżeli to się przyjmie u nas, to niech $óg
ma nas w swojej opiece.
- Już się tak stało, sir - oznajmił z naciskiem Villiers. - W ciągu
ostatnich dwunastu miesięcy w Ulsterze były cztery przypadki
egzekucji
dokonanych na członkach Tymczasowego Skrzydła IRA przez protestan-
ckie siły paramilitarne. Sekcje zwłok ofiar wykazały to samo.
Skopolamina
i phenothiazina.
- I przypuszcza pan, że może to mieć związek z tą sprawą?
- Niewykluczone, że istnieją jeszcze inne przypadki. Będziemy
musieli
sprawdzić to w komputerze, ale jeżeli takie powiązanie istnieje i
dotyczy
WF czy Czerwonej Ręki Ulsteru albo jakiegokolwiek innego
ekstremis-
tycznego ugrupowania protestanckiego, to rzecz wchodzi w zakres
naszych
kompetencji.
Ferguson siedział przez chwilę ze zmarszczonymi brwiami. Wreszcie
skinął głową. - Dobrze, Tony. Proszę odłożyć wszystkie inne sprawy
albo przekazać je komuś w wydziale. Zostawiam panu wyjaśnienie
tylko
tej kwestii. Niech pan to uważa za problem najwyższej wagi. Proszę
mnie
informować na bieżąco.
Było to pożegnanie. Ferguson ponownie założył okulary, Villiers zaś
wziął raporty oraz pakiet z heroiną i włożył je z powrotem do teczki.
-
Jest jeszcze jedna rzecz, sir. Dotyczy wspomnianych wcześniej
moich
spraw rodzinnych.
43
.::
Ferguson podniósł ze zdziwieniem głowę. - Jaka? „"1
- Eric miał macochę, sir. Sarę Talbot. To Amerykanka.
- Zna ją pan?
- O tak. To niezwykła kobieta. Eric ją uwielbiał. Jego matka zma
przy porodzie i Sara bardzo wiele dla niego znaczyła, podobnie
jak ~0
dla niej.
- Ą teraz będzie pan musiał jej powiedzieć o tej tragedii. Jak ona:
przyjmie?
- Nie wiem. - Villiers wzruszył ramionami. - Pochodzi z rodzitl~t
Cabotów z Bostonu. To jedna z najstarszych i najbardziej znanycA
rodzin amerykańskich. Wymieniona w „Niebieskiej księdze". Jej
ojcieiC
był multimilionerem. Stal, jak sądzę. Od wczesnych lat wychowywała
się
bez matki i dlatego była bardzo silnie związana z ojcem. Jak mi
kiedyś
powiedziała, była typową, rozpuszczoną, bogatą smarkulą, ale mimo to
uzyskała w college'u w Radcliffe dyplom z wyróżnieniem.
- A potem?
- Potem w wieku dwudziestu jeden lat zaszła w niej gwałtowna
zmiana. Znienawidziła to, co działo się w Wietnamie. Straciła tam
chłopaka. Dwa czy trzy lata później kandydowała do Kongresu. Prawie
wygrała. Ale wyborcy stopniowo rozczarowywali się jej poglądamy.
Ostatecznie przegrała i całkowicie porzuciła politykę. Uzyskała
stopict~
magistra administracji handlowej w Harvardzie i przystąpiła do
firmy
maklerskiej na Wall Street.
- Za pomocą pieniędzy tatusia?
Villiers pokręcił przecząco głową. - Zaczęła o własnych siłach t1
samego początku, bez żadnych forów i zdobyła już sporą popularna
Pewnego niedzielnego ranka w Londynie, zwiedzając National Gall
spotkała Edwarda. Powiedziała mi kiedyś, że wybaczyła mu to, że ;,t
żołnierzem, w mundurze i czerwonym berecie bowiem stanowił dla;
najpiękniejszy widok w życiu.
- A poza tym był jeszcze chłopiec. "s
- Jak już powiedziałem, dla obojga była to miłość od pie
wejrzenia. Proszę mnie źle nie zrozumieć, sir. - Villiers sprawiał
wr
zakłopotanego. - Ale niekiedy odnosiłem wrażenie, że kocha;, ~T
bardziej niż jego ojca. `:°
- Kobiety idą za głosem serca, Tony - powiedział łagt
Ferguson. - Gdzie jest obecnie?
- W Nowym Jorku, sir.
44
- W takim razie lepiej, żebyś miał to już za sobą
- Tak, wcale mnie ta perspektywa nie cieszy.
- Oczywiście, powiązania z Irlandią czynią z tej sprawy problem
bezpieczeństwa państwowego. To znaczy, że ma pan prawo zażądać
utajnienia wszystkiego, co się z nią wiąże. Zapobiegnie to
przedostaniu się
jakichkolwiek informacji na ten temat do prasy, telewizji i tak
dalej. --
Ferguson wzruśzył ramionami. - Chodzi mi o to, że nie ma potrzeby
sprawiać rodzinie dodatkowych przykrości. Mają ich już pod
dostatkiem.
- To bardzo miłe z pana strony, sir. - Villiers podszedł do drzwi,
zatrzymał się i odwrócił. - Jest jeszcze jedna rzecz, o której
powinienem
panu wspomnieć, sir.
- Co takiego, Tony? - rzekł zmęczonym głosem Ferguson. -
W porządku, nie oszczędzaj mi niczego, mów wszystko, co najgorsze.
- Sara, sir. Jest bardzo zaprzyjaźniona z prezydentem Stanów
Zjednoczonych.
- O Boże! - jęknął Ferguson. - Tylko tego nam brakowało.
Na Victoria Station panował tłok, do niektórych pociągów eks-
presowych ustawiły się kolejki. Albert, ubrany w brązową zamszową
marynarkę i dżinsy, przepychał się przez thim, niosąc torbę wypchaną
heroiną. Skrytka numer czterdzieści trzy była oczywiście zamknięta.
Wyjął z kieszeni klucz i otworzył ją. Wszystko było bardzo proste.
Włożył torbę do środka, zamknął drzwiczki i odszedł. Tuż przy głównym
wejściu zawahał się. Był ciekaw, musiał wiedzieć, to przecież było takie
proste. Histeryczna nadopiekuńczość Birda nie mogła odwieść go od tego
zamiaru. Zawrócił i poszedł z powrotem. Wszedł do jednej z kawiarń,
wziął kawę i znalazł sobie miejsce przy oknie, z którego dobrze
widział
skrytki.
W kawiarni panował duży ruch i do jego stolika przysiadły się dwie
paniusie. A potem, nieomal natychmiast, było już po wszystkim.
Oczekiwał, oczywiście, mężczyzny, nie zaś siwowłosej, tęgiej kobiety
w berecie i męskim płaszczu przeciwdeszczowym, która kiedy ją
dostrzegł,
stała już przy skrytce z kluczem w ręku.
W czasie gdy Albert przeciskał się obok siedzących przy stole,
siwowłosa kobieta wyjęła torbę i zanim zdołał cokolwiek zrobić, zniknęła
w tłumie przy wejściu do metra. Przez chwilę stał wściekły przed
kawiarnią, potem wzruszył ramionami i odszedł.
45
Smith ze swojego wygodnego punktu obserwacyjnego przy kiry
z gazetami widział wszystko dokładnie. Pokręcił głową i mruknął ć ~:
- No, mój drogi, chyba naprawdę będę musiał coś z tobą zrobi:
Manhattan jak zwykle w deszczowy listopadowy wieczór był
tłoczony, ruch na jezdni prawie niemożliwy do pokonania, a trotua
zapchane ludźmi spieszącymi w deszczu. Sara Talbot opuściła sz
Cadillaca i z przyjemnością spojrzała na ulicę.
- Piekielna noc, Charles.
Jej szofer -twardy, młody człowiek w dobrze skrojonym, czarnym
ubraniu; ale bez czapki, która leżała na siedzeniu obok, uśmiechnął
się.
- Moźe chce pani wysiąść i przespacerować się, pani Talbot?
- Nie, dziękuję. Mam buty od Manolo Blahnika. Kupiłam je
w czasie ostatniego pobytu w Londynie i na pewno nie byłby
zachwycony,
gdybym chodziła w nich po deszczu.
Za miesiąc były jej czterdzieste urodziny, ale wyglądała zaledwie na
trzydzieści lat, nawet jeżeli miała zły dzień. Ciemne włosy związała z
tyłu
prostą, aksamitną wstążką, dzięki czemu jej twarz była całkowicie
odsłonięta. Nad wydatnymi kośćmi policzkowymi błyszczały żywo
szarozielone oczy. Według ogólnie przyjętych kanonów właściwie nie
była piękną kobietą, ale jej wygląd zawsze prowokował ludzi do
powtórnego spojrzenia. Była teraz szczególnie elegancka w czarnej,
aksamitnej sukni od Diora. Jechała do swojej ulubionej
restaurat~ji
„Cztery Pory Roku" przy 52 Ulicy, aby tak, jak tego pragnęła, zjeść
taft
samotnie obiad. Była to jej prywatna uroczystość, właśnie tego
popołudnf~
bowiem ubiła interes swojego życia - mimo twardej konkurencji ~;
strony mężczyzn przejęła sieć domów towarowych na Środkowym
Wschodzie. O tak, moja panno, pomyślała, tatuś byłby z ciebie d;~ś
dumny. Jednak nie sprawiało jej to szczególnej satysfakcji.
- Potrzebuję wypoczynku, Charles - powiedziała. ,a,l
- To chyba dobry pomysł, pani Talbot. O tej porze rok~r
Wyspach Dżiewiczych jest bardzo przyjemnie. Moglibyśmy otwot
dom, wyciągnąć łódź.
.`:*.,
- Gdybym ci pozwoliła, latałbyś tam co drugi tydzień, łobuzie
rzekła. - Nie, myślałam o tym, żeby polecieć do Anglii i odwiedzić h,
w Cambridge. ,,~,
- To miły pomysł. Jak mu się tam powodzi?
46
- Dobrze. Zupełnie dobrze. -- Zawahała się. - Prawdę mówiąc,
ostatnio nie miałam od niego zbyt wielu wiadomości.
- Na pani miejscu nie przejmowałbym się tym. To młody chłopak,
a sama pani wie, jacy są studenci. Przez cały czas tylko im
dziewczyny
w głowie.
Zaklął cicho skręcając kierownicę, gdy samochód przed nim za-
hamował. Sara cofnęła się, myśląc o Ericu. Ostatni list od niego
otrzymała dwa miesiące temu, a kiedy usiłowała porozmawiać z nim
przez telefon, nie mogła go złapać. Ale, jak powiedział Charles,
studenci
to studenci.
Szofer podał jej do tyłu gazetę. - Jest tu ciekawy artykuł, który być
może umknął pani uwagi. Ten wielki proces mafii, członków bandy
Frasconich. Sędzia porozdzielał między nich w sumie dwieście dziesięć
lat
więzienia.
- No, no - odparła Sara biorąc od niego gazetę.
- Proszę spojrzeć, komu zrobiono zdjęcie, gdy wychodził z sądu.
Faceta, któremu zawdzięczają, że ich wsadzono.
Mężczyźna sfotografowany na stopniach sądu był w wieku co najmniej
siedemdziesięciu lat. Miał mocną budowę ciała i zmysłową, arogancką
twarz starożytnego imperatora. Stał w płaszczu zarzuconym na
ramiona
i opierał się na lasce. Podpis pod fotografią głosił: Byly szef
mafii Rafael
Barbera przed gmachem sądu.
- Uśmiecha się - skomentowała Sara.
- Nic dziwnego. Od dawna miał porachunki z tymi facetamir
Dwadzieścia lat temu Frasconi zabili mu brata w czasie mafijnych
wojen.
- Dwadzieścia lat oczekiwania. To raczej długo.
- Ale nie dla tych ludzi. Oni wierzą, że za wszystko należy odpłacać,
choćby trzeba było na to czekać całe życie.
Przeczytała artykuł do końca. - Piszą tu, że się wycofał.
Charles roześmiał się. - A to dobre. Niech pani posłucha, pani
Talbot. Pochodzę z Dziesiątej Ulicy. To terytorium Gambino. Jeżeli
pani
pozwoli, opowiem pani o Don Rafaelu. Jego rodzice przyjechali z
nim
z Sycylii, kiedy miał dziesięć lat. Zgodnie z rodzinną tradycją
należał do
mafii. Przeszedł wszystkie szczeble tak szybko, że w wieku
trzydziestu lat
został Donem i okazał się najsprytniejszy ze wszystkich. Nigdy nie
siedział nawet jednego dnia w więzieniu. Ani jednego.
- Szczęściarz.
- Nie, nie szczęściarz, ale spryciarz. Parę lat temu wycofał się,
47
.. SY... .
wrócił do starego kraju i fama głosi, że jest tam człowiekiem
jeden. Capo mafii na całą Sycylię. „.... r
W tej samej chwili w częściowo uchylonym oknie ukazała się ~ .
dłoń i gdy Sara odwróciła się, zobaczyła Henry'ego Kissingera
. ,,
jącego do niej rękę z sąsiedniego samochodu. Otworzyła okno do k
i wychyliła się: - Henry, jak się masz? Całe wieki cię nie widziałam.
Ucałował jej dłoń. - Schowaj się, Saro, bo zmokniesz. Do
jedziesz?
- Do „Czterech Pór Roku".
- Ja również. Spotkamy się tam później.
Jego samochód ruszył do przodu. Sara usiadła z powrotem i zamknęła
okno. - Jezu, pani Talbot, czy jest tu ktoś, kogo by pani nie
znała? --.
zapytał Charles.
- Nie przesadzaj - roześmiała się. - Myśl lepiej o tym, jak się stąd
wydostać.
Oparła się wygodnie i spojrzała na fotografię Don Rafaela Barbery.
Z pewnym zaskoczeniem nagle uświadomiła sobie, że raczej się jej
podoba.
,;Cztery Pory Roku" były z całą pewnością jej ulubioną restauracją
nie tylko z powodu wspaniałego jedzenia, ale także ze vsrzględu na
wystrój
wnętrza. Cały lokal był bardzo stylowy - od połyskujących, złoty
zasłon i ciemnych boazerii poczynając, na spokojnej elegancji
kelne~ró
kończąc. ,
Jako znanego i lubianego gościa od razu posadzono ją przy ~ty
samym stoliku co zwykle, w Sali Akwariowej, skąd mogła doskon
wszystko obserwować. W restauracji było tłoczno i zauważyła, że
właściciele, Tom Gayitafi i Paul Korie, krzątają się po sali i spraw'
wFażenie jeszcze bardziej zaaferowanych niż zwykle. Nie było to w
_~
zaskakujące, wziąwszy pod uwagę, jacy goście znajdowali się w lo
Na prawo od jej stolika siedział Henry Kissinger, natomiast przy
da
końcu basenu zajął miejsce wiceprezydent we własnej osobie. Tłumap
to obecność potężnie zbudowanych młodzieńców w ciemnych garnit
których zauważyła w westybulu. Otaczająca ich aura skutecznej i .
"' ';
namiętnej przemocy napawała ją odrazą. ą
Pojawił się kelner. - To co zwykle, pani Talbot?
- Tak, Martinie.
Strzelił palcami i natychmiast na jej stoliku pojawił się Dom
Perign~;,
rocznik 1980.
- Wygląda na to, że macie tu dziś wesoły wieczór - zauważy
48
- Wiceprezydent szykuje się właśnie do wyjścia, ale wszyscy czekają,
który z nich pierwszy wstanie i przywita się z tym drugim -
Kissinger
czy on? - wyjaśnił. - Czy mogę już przyjąć od pani zamówienie?
Podał jej menu, ale potrząsnęła przecząco głową. - Wiem, na co
mam ochotę, Martinie. Chrupiące krewetki w sosie musztardowym,
potem pieczona kaczka z wiśniami, a ponieważ jest to mój wielki
dzień,
zakończę wszystko...
- Sorbetem z gorzkiej czekolady.
Roześmieli się oboje. Kelner zaczął odwracać się i nagle zamarł w pół
obrotu. - O, wstał.
- Wygląda na, to, że Kissinger zdobył punkty - powiedziała Sara.
- Wcale nie. - Martin wpadł w panikę. - Idzie prosto tutaj, pani
Talbot.
Usunął się szybko na bok i wiceprezydent zjawił się przy stoliku,
uśmiechając się swym niepowtarzalnym uśmiechem. - Saro, wygląda
pani jak zawsze wspaniale. Nie, niech pani nie wstaje. Nie mogę
zostać
dłużej. Muszę być w ONZ. - Ujął jej dłoń i ucałował. - Ostatniego
wieczoru rozmawialiśmy o pani w Białym Domu.
- Mam nadzieję, że mówiliście o mnie dobrze? - zapytała.
- O tobie, Saro, można mówić tylko dobrze - powiedział i odszedł.
Ludzie gapili się na nią z zaciekawieniem, a Henry Kissinger skinął
jej
lekko głową uśmiechając się dyskretnie. Mamin ponownie napehvł jej
kieliszek. Również się uśmiechał. Delektowała się Dom Perignon i myślała
o tym, co się zdarzyło. Nim upłynie godzina, będą o tym rozmawiali
w barze „ 21", a w porannych dziennikach zamieszczą tę wiadomość
w kronice towarzyskiej.
- Przyszłoroczna Kobieta Roku, Sara - powiedziała cicho i uniosła
kieliszek. - Za kobietę, która ma wszystko. - Urwała. - Albo nic. -
Zmarszczyła brwi. - Dlaczego, u diabła, to powiedziałam?
I nagle pojawił się przy niej Martin i pochylił nad stolikiem. -
Pani
szofer czeka w westybulu, pani Talbot. Mówi, że to pilne.
- Doprawdy? - Wstała natychmiast. Nie czuła wcale niepokoju,
ale najwyżej zdziwienie.
Twarz Charlesa powinna była zdradzić jej wszystko - jego zaszczuty
wygląd i sposób, w jaki starał się unikać jej wzroku. - W samochodzie
czeka pan Morgan, pani Talbot.
- Dan? - zapytała. -- Tutaj? - Dan Morgan był prezesem firmy
maklerskiej, w której była jednym z głównych udziałowców.
49
- Jak powiedziałem, czeka w samochodzie. - Charles'° byk ,.
wyrażniej wytrącony z równowagi. - Jeżeli pani pozwoli; pani'fi
Portier trzymał nad nią parasol, gdy przechodziła przez chod
samochodu, z którego siwiejący, dystyngowany Dan Morgan w
krawacie i wieczorowym garniturze patrzył na nią z posępnym wyr
twarzy.
- Dan, co się stało? - spytała. ' ~ '~
- Wsiądź, Saro. - Otworzył drzwi i wciągnął ją do środka.
Charles, przynieś płaszcz pani Talbot. Sądzę, że już tam nie wróci.
Charles odszedł, a Sara zapytała: - Dan, co się dzieje?
Biedy ujął jej dłonie, zauważyła leżącą obok niego na siedzeniu duży
kopertę. - Saro, Eric nie żyje.
- Nie żyje? Eric? - Nagle odniosła wrażenie, że znajduje się poty
wodą i wszystko wokół niej dzieje się w zwolnionym tempie. - To
absurd. Kto ci powiedział?
- Tony Villiers próbował skontaktować się z tobą już wcześniej.
Ponieważ mu się nie udało, zadzwonił do mnie.
Charles wrócił z jej płaszczem i usiadł za kierownicą. - Jedź! -
polecił mu Morgan.
- Dokąd, proszę pana?
- Dokądkolwiek, na litość boską - odparł gwałtownie. Samochód
ruszył.
- To nie może być prawda -- rzekła Sara. - To niemożliwe.
- Wszystko jest tutaj, Saro. - Morgan wziął do ręki kopertę. -
Villiers przesłał to telefaksem do biura. Pojechałem i zabrałem to
stamtąd.
Wbiła spojrzenie w kopertę i zapytała głuchym głosem: - Co tam jest?
- Orzeczenie lekarskie, raport policyjny, postanowienie sędziego
śledczego, tego rodzaju rzeczy. Nie wygląda to dobrze, Saro.
Prawdę
mówiąc, cała sprawa robi paskudne wrażenie. Najlepiej zostaw
w spokoju do chwili, gdy dojdziesz do siebie:
- Nie - odparła niebezpiecznie cichym głosem. - Teraz. Chcę to
przeczytać.
Wzięła od niego kopertę, otworzyła ją i zanim zdołał ją powstrzymać,
włączyła wewnętrzne światło. Na jej twarzy malowało się wyraźne ,
wzburzenie, gdy siedziała z wzrokiem wbitym w czytany tekst. Kiwi
skończyła lekturę, z nienaturalnym spokojem opadła z powrotem na:'
oparcie.
- Zatrzymaj samochód, Charles - poleciła nagle. '!
50
- Słucham panią?
- Zatrzymaj samochód, do diabła!
Podjechał do krawężnika. Otworzyła drzwi i zanim zdołali ją po-
wstrzymać, pobiegła przez deszcz w stronę najbliższego zaułka. Gdy ją
dogonili, stała oparta o mur koło przepełnionego pojemnika na śmieci
i wymiotowała gwałtownie. Wreszcie przestała i odwróciła się do nich.
Morgan podał jej chusteczkę. - Zawieziemy cię teraz do domu, Saro.
- Tak - odpowiedziała spokojnie. - Będzie mi potrzebny paszport.
- Paszport? - zapytał z niedowierzaniem. - Wszystko, czego teraz
potrzebujesz, to środki uspokajające i łóżko.
- Nie, Dan - odparła. - Muszę dostać się na samolot. British
Airways, Pan Am, TWA, nie obchodzi mnie, jakiej linii, byle
tylko leciał:
do Londynu i to jeszcze tej nocy.
- Saro! - spróbował ponownie.
- Nie, Dan. Nie przekonuj mnie, ale zawieź do domu. Muszę
załatwić parę spraw - odeszła od niego przez padający deszcz i wsiadła
do samochodu.
Rozdział czwarty
Mogła poczekać na Concorde, najszybszy samolot pasażerski świata.
Przeniósłby ją do Londynu w ciągu trzech godzin i piętnastu minut,
ale
musiałaby na niego czekać aż do następnego rana. Poleciała więc
Boeingiem 747 Pan Am, który tuż po północy miał opóźniony odlot do
Londynu.
Prawdę mówiąc, potrzebowała czasu, żeby pomyśleć. Pozostawiła
więc wciąż jeszcze protestującego Dana Morgana na lotnisku imienia
Kennedy'ego. Chciał z nią polecieć, ale nie zgodziła się. Oczywiście że
może coś dla niej zrobić. Niech uprzedzi ich londyńskich współpracow-
ników i załatwi za ich pośrednictwem samochód z kierowcą oraz dom
przy Lord North Street, z którego korzystali podczas pobytów w
Lon-
dynie. Kiedyś Edward powiedział jej, że to dobry adres. Bardzo
blisko
Parlamentu i Downing Street nr 10.
Edward, pomyślała. Najpierw Edward na tej małe, głupiej wojnie.
Tak zmarnować wspaniałego człowieka. A teraz to. Kiedy samolot
zakręcił kierując się w stronę morza, patrzyła na widoczne w dole
światłet
Nowego Jorku. BÓI stał się prawie nie do zniesienia. Zamknęła oc~r
i poczuła czyjąś dłoń na ramieniu.
Blondynka, która niedawno witała ją na pokładzie samolotu, uśmie•
nęła się do niej. - Czy mogę teraz podać pani jakiegoś drinka, p8
Talbot?
Sara przez chwilę patrryła na nią pustym spojrzeniem, nie mo ~~-
wypowiedzieć ani słowa. Rozsądek mówił jej, że jeśt w stanie szoku i'
go przezwycięży, albo ulegnie mu całkowicie. Zmusiła się do uśmiech,;
- Proszę o brandy i wodę sodową. - Dziwne, ale dopiero
zauważyła, zapewne z powodu przyćmionych świateł, że wszystkie f
52
wokół niej są puste. Wyglądało na to, że jest jedyną pasażerką w całej
kabinie pierwszej klasy.
- Czy jestem tu dziś sama? - zapytała, gdy stewardesa przyniosła
jej brandy.
- Prawie - odparła jej pogodnie dziewczyna. - Jest tylko jeszcze
jeden pasażer po drugiej stronie.
Sara popatrzyła w tamtym kierunku. Początkowo widziała jedynie
plecy drugiej stewardesy przy dalszym rzędzie foteli. Kiedy
jednak
dziewczyna odeszła w stronę kuchenki, zobaczyła drugiego pasażera.
Był to Rafael Barbera. Poczuła wstrząs, zaskoczenie. Zamknęła na
chwilę oczy i znowu znalazła się na tylnym siedzeniu samochodu,
czytając gazetę Charlesa i patrząc na fotografię Barbety. Była wtedy
taka szczęśliwa, wszystko układało się wspaniale, a teraz ten
straszliwy
koszmar. Wypiła łyk brandy i nabrała głęboko powietrza w płuca.
Wszystko przypominało jej tamten moment, kiedy otrzymała ów
tragiczny telegram z Ministerstwa Obrony w Londynie, w którym
powiadamiano ją o śmierci Edwarda. Ale człowiek albo walczy, albo
idzie na dno.
Ponownie zjawiła się stewardesa. - Czy życzy sobie pani teraz menu?
Początkowo Sara chciała odmówić, ale przypomniała sobie, że
w związku z rozmowami handlowymi nie miała czasu na lunch
i nie jadła nic od śniadania, a przecież tak nie można. Zamówiła
więc trochę wędzonego łososia, sałatkę, nieco zimnego homara. Jadła
to wszystko bez . szczególnej przyjemności; powodowana jedynie
prze-
świadczeniem, , że musi podtrzymać swe siły. Uświadomiła sobie, że
Barbera po drugiej stronie kabiny również je kolację i zobaczyła,
że mówi coś do drugiej stewardesy. Dziewczyna odwróciła się, podeszła
do Sary i pochyliła nad nią..
- Mamy jak zwykle przygotowany film, pani Talbot, ale ponieważ
jesteście państwo tylko we dwoje, wyświetlimy go tylko na państwa
życzenie. Pan Barbera powiedział, że jest mu to obojętne.
- Mnie również - odparła Sara. - Darujmy więc go sobie.
Stewardesa wróciła do `Baxbery ł przekazała mu jej słowa. Skinął
głową, uniósł w geście pozdrowienia kieliszek szampana i uśmiechnął się.
Znowu powiedział coś do stewardesy i ta ponownie podeszła :do Sary.
- Pan Barbera pyta, czy zgodziłaby się pani wypić w jego towarzys-
twie kieliszek szampana.
- Och, nie sądzę... - zaczęła Sara, ale było ;już za późno, gdyż
53
Berbera wstał i szedł w jej stronę z zadziwiającą u tak potęgi
mężczyzny prędkością.
Oparł się na lasce i spojrzał na Sarę: - Pani Talbot, pani mnie nie
zna, ałe ja słyszałem o pani wiele dobrego. O ile się orientuję,
jest ~ T ,,
współpracownicą Dana Morgana. Prowadzi dla mnie pewne spravVy
handlowe.
- Nie wiedziałam o tym.
Ujął jej dłoń i ucałował szarmancko. W kącikach jego ust pojawił :
przelotny cióń u§mfechu. -- Nie mogła pani wiedzieć. To rachunelt
specjalny. - Usiadł w fotelu obok niej. - A teraz szampan.
Potrzebuje
go pani. W najlepszym razie ma pani za sobą zły dzień.
- Och nie - zaprotestowała. - Nie mam ochoty.
Nonsens. - Wziął od.stewardesy dwa kieliszki i podał jej jeden. -
Może w ustach Sycylijczyka zabrzmi to dziwnie, ale jeżeli człowiek
nie
ma ochoty na szampana, to znaczy, że nie ma ochoty żyć: - Uniósł
kieliśzek. - Jak powiedzieliby moi żydowscy przyjaciele: le chaim.
- Le chaim? - zapytała.
Za życie, pani Talbot!
- Wypiję ten toast, panie Berbera. - Opróżniła kieliszek nie
odejmując go od ust. - To bardzo odpowiedni toast: Piję za życie;
a mój
syn nie żyje. Czyż to nie najśmieszniejsza rzecz, jaką pan
kiedykolwi~t
słyszał?
Upuściła kieliszek, odwróciła się do okna i rozpłakała się tak; jak ś
zdarzyło się jej to od czasów, kiedy była małą dziewczynką. Bank
delikatnie gładził ją po głowie, powstrzymując ruchem ręki zaniepoko "
stewardesę.
Wreszcie rzestała łakać ale wci siedziała skulona, atrząc w
p p ~ &ż p
i pozwałając- się uspokajać. Czuła się znowu jak w dzieciństwie, k3
tat~§ ją pocieszał. Kiedyś to pomagało. Wreszcie odsunęła się, wstała:
słowa i poszła `do toalety: Umyła twarz zimną wodą i uczesała się:
wyszła,: stewardesa czekała na nią:
= Czy dobrze się pani czuje, pani Talbot?
- Zaraz pani wyjaśnię. Właśnie otrzymałam wiadomość o'
mojego syna i dlatego lecę do Londynu: Ale dojdę do siebie. Nie
rs~.
się tu, obiecuję pani. j y
Młoda kobieta objęła ją impulsywnie. - Jakże pani współczuję. :~~.
Sara pocałowała ją w policzek. - To bardzo miłe z pani s
Widzę, że pan Berbera zamówił kawę, ale ja piję tylko herbato: ': ;
;:,
- Załatwię to.
Znowu usiadła obok Barbety.
- Już wszystko w porządku? - zapytał.
- Tak. Wszystko będzie w porządku.
- Kiedy rozmawialiśmy... - zaczął spokojnie i uniósł rękę, jakby
próbując stłumić w zarodku jej protest. - To konieczne, proszę mi
wierzyć.
- Dobrze. - Otworzyła torebkę, wyjęła poobijaną, starą, srebrną
papierośnicę, którą znaleziono przy ciele Edwarda na Mount Tumb-
ledown, i wyjęła z niej papierosa. Zapaliła i wydmuchnęła dym w
stronę
sufitu dziwnie wyzywającym gestem. - Nie ma pan nic przeciwko
temu?
Uśmiechnął się. - W moim wieku, pani Talbot, nie stać człowieka
na to, żeby mieć cokolwiek przeciwko czemuś.
- Co pan o mnie wie, panie Berbera?
- Powiedziano mi, że jest pani jednym z najtęższych umysłów na
Wall Street. I że kiedy była pani bardzo, bardzo młoda, o mały włos
nie
została pani wybrana do Kongresu.
- Byłam małą, zepsutą, bogatą szczeniarą. Wydawało mi się, że mój
ojciec posiada wszystkie pieniądze świata. Ponieważ nie miałam
matki,
ojciec mnie rozpuszczał. Tak, poszłam do Radcliffe i dostałam
dyplom
z wyróżnieniem. Bez problemów. Wie pan, byłam bardzo zdolna. Nie
musiałam pracować. Paliłam marihuanę jak wszyscy w latach sześć-
dziesiątych i puszczałam się jak inne: - Odwróciła się i spojrzała na
niego. - Czy'to pana gorszy?
- Niespecjalnie.
- Miałam ćhłopaka, który wyleciał z college'u i został powołany do
wojska, do Wietnamu. Dali mu karabin i posłali na front. Przeżył
tylko
trzy miesiące. Bezmyślna zagłada. - Potrząsnęła głową. - Byłam
bardzo sprytna. Nie przyłączyłam się do ruchu protestacyjnego
przeciwko
wojnie, zanim nie otrzymałam nominacji do Kongresu z ramienia
mojej
partii.
- I pani ojcu się to nie spodobało. - Nie było to pytanie, lecz
stwierdzenie faktu.
- Nie odzywał się do mnie przez trzy lata. Uważał mnie za kogoś
w rodzaju zdrajcy. Wyborcy również nie mieli o mnie najlepszego
zdania.
Ostatecznie wycofałam się, postanowiłam uzyskać magisterium z ad-
ministracji handlowej i pójść do pracy. - Roześmiała się. - Wzywała
mnie Wall Street.
55
- A tam mogła pani pokazać ojcu, do czego jest stworzona`?
- Właśnie. I zrobiłam to. - W jej głosie znowu zabrzmiało'~jill
wyzwanie. = Ale proszę zauważyć, że czymś jednak sprawiłam
przyjemność. Moim mężem.
- Nie wiedziałem, że była pani zamężna.
- O tak, krótko. Z angielskim pułkownikiem. To nie trwało dłd$0-
Zginął na Falklandach, ale pozostawił mi pasierba. '~`~~'
- Rozumiem.
- Nie wiem, czy rzeczywiście pan rozumie. Matka Erica zmarłe
zaraz po jego urodzeniu. Rozumiałam to dobrze, bo sama przeżyłam
taki'
sam dramat. Rozumiałam jego, a on rozumiał mnie.
- A teraz nie żyje. Co się stało?
Siedziała przez chwilę rozmyślając, a potem wyjęła spod siedzenia
teczkę, otworzyła ją i wyjęła brązową kopertę z materiałami przysłanymi
przez Villiersa z Londynu. - Proszę to przeczytać.
Zapaliła następnęgo papierosa i gdy czytał dokumenty, siedziała
odchylona w fotelu. Przez cały czas nie powiedziała do niego ani
słowa.
Barbera skończył, starannie włożył papiery z powrotem do koperty
i oddał jej. Twarz miał jak z kamienia.
- Narkotyki - powiedziała. - Jak on mógł? Heroina, kokaina...
- Nie tak dawno powiedziała mi pani, że w latach sześćdziesiątych
paliła pani trawkę. W dzisiejszych czasach dzieciakom jest
jeszcze trudniej,
wśzystko to jest przecież tak dostępne.
- Któż mógłby o tym wiedzieć lepiej od pana? - Te słowa wyrwały
się jej bezwiednie, zanim zdołała je powstrzymać.
Nie okazał gniewu. - Pani Talbot, jestem człowiekiem staroświeckim.
Istotnie, byłem kimś, kogo mogłaby pani nazwać gangsterem, ale
wyrządzałem zło zazwyczaj tylko ludziom należącym do tej samej
kategorii
co ja. Inni byli dla mnie neutralni. Moja rodzina prowadziła
interesy
w związkach zawodowych, grach, prostytucji, nawet zajmowała się
alkoholem w czasach prohibicji, zaspokajając te słabostki
ludzkie, które,
każdy jest w stanie zrozumieć. Ale powiem pani jedno. Rodzina
Barbetów
nigdy nie zarobiła nawet grosza na narkotykach. Na przykład mój
wn,-
Vito w Londynie. Mamy tam trzy kasyna. Restauracje,
totalizatory.
Wzruszył ramionami. - W końcu, ile człowiekowi potrzeba? 't
- Ale Eric - powiedziała. - Wciąż tego nie rozumiem.
- Proszę posłuchać - odparł. - Powszechnie sądzi się, choć jest
błędne mniemanie, że ludzie, którzy biorą silne narkotyki, zon
56
wciągnięci do nałogu przez jakiegoś naganiacza. Ale pierwszą porcję
prawie zawsze proponuje przyjaciel. Pewnie był na jakiejś
studenckiej
prywatce, kiedy to się zdarzyło. Wypił parę kieliszków...
- Ale potem - przerwała mu. - Potem przychodzą naganiacze,
dostawcy, wszyscy, którzy chcą na tym zarobić. Zniszczyć młodych
ludzi
u zarania życia - i po co? Dla pieniędzy!
- Dla niektórych pieniądze to poważna sprawa, pani Talbot. Ale
zmieńmy na chwilę temat. Co ma pani zamiar zrobić? Czego pani chce?
- Sprawiedliwości, jak sądzę:
Roześmiał się ostro. - Rzadko spotykany towar na tym grzesznym
świecie. Proszę posłuchać. Prawo to żart. Idzie pani do sądu, a potem
to
trwa i trwa. Bogaci i wpływowi mogą kupić wszystko, czego zapragną,
większość ludzi bowiem jest przekupna.
„- A więc co pan by zrobił na moim miejscu?
- To dla mnie trudne pytanie. Przelana krew woła o pomstę, taki
jest sycylijski obyczaj. Jeśli mój syn zginie, to musi zostać
pomszczony.
To nie jest kwestia wyboru. Taki wybór nie istnieje. Nie mogę
uczynić
nic innego. - Potrząsnął głową. - Pani pochodzi z- innego świata.
Podejrzewam, że nigdy iv swoim życiu nie zetknęła się pani z przemocą.
- To prawda.-Jeden raz, kiedy przejeżdżaliśmy przez Bronx, widzia-
łam bójkę z perspektywy tylnego siedzenia w Cadillacu.
Uśmiechnął się ponuro. - To dobrze, że potraci pani sama z siebie
kpić. Ale , teraz musi mi pani obiecać, że coś pani zrobi i to jest
podstawową sprawą.
- Co takiego?
- Musi pani zażądać, aby pokazano pani ciało syna. - Uniósł dłoń,
nie pozwalając jej nic powiedzieć: - Nieważne, jak straszna będzie
to dla
pani próba. Proszę mi wierzyć, wiem wiele o śmierci i jestem tego
pewien.
Musi go pani zobaczyć na własne oczy, musi go pani opłakać, w
przeciw-
nym razie będzie to panią prześladowało do końca życia.
Skinęła głową. - Pomyślę o tym.
- Jest jeszcze jedno, przez co musi pani przejść. I to dopiero
jest
rzeczywiście straszne.
- Co mianowicie?
- Werdykt francuskiego sędaiego śledczego jest jednoznaczny. Przy-
podkowa śmierć przez utonięcie pod wpływem narkotyków i alkoholu.
-- - Tak jest.
~` - Jego ciało, pani Talbot, stanowiło . poważne udogodnienie dla
57
tych, którzy je wykorzystali. Wydaje mi się, że mogło to być coś
niż tylko wykorzystanie dogodnego zbiegu okoliczności i ,
przypadkowo zmarłym.
Sugeruje więc pan - powiedziała apatycznym głosem - 3x
wcale nie był wypadek? - Trudno jej było wypowiedzieć to słowo;~~ ,
zmusiła się. - Że został zamordowany?
- Proszę mnie zrozumieć. Mówię tylko, że to wszystko stanowi
zbyt duże udogodnienie dla organizatorów przemytu. Nie chcę jes:
bardziej wystawiać na próbę pani uczuć. Zbyt długo żyłem w świec
brutalności. Mam skłonność do podejrzewania najgorszego.
- Nie sądziłam, że może być coś jeszcze gorszego - odparła. W-jaj
drżącym z gniewu głosie brzmiała jeszcze pewna niechęć i opór przed
przyjęciem do wiadomości tego, co mówił.
- Być może nie mam racji. W każdym razie jestem pewien, że
władze wezmą pod uwagę wszystkie możliwości. - Wyjął portfel
i wydobył z niego bilet wizytowy. - To londyński adres mojego
wnuka,
Pita. Powiem mu o pani. Zrobi wszystko, co będzie mógł. Ja sam nie
wyjdę nawet z lotniska. Lecę dalej prosto do Palermo. Wiem, że to
mało
prawdopodobne, ale jeżeli będzie pani kiedykolwiek na Sycylii,
oczekuję
pani w mojej willi niedaleko wsi Bellona w Cammarata.
Ujął jej dłoń i ucałował delikatnie. - A teraz, moje dziecko,
potrzebuje .
pani snu.
Pochyliła się i pocałowała go w policzek. Uśmiechnął się, wstał
i wrócił na swój fótel. Zgasiła światło i leżała w ciemności myśląc o tym,
co jej powiedział. Przypuszczenie, że śmierć Erica nie była
przypadkowa,
napełniało ją przerażeniem. Nie chciała się z nim pogodzić, odrzucała je
od siebie i po chwili spała już z głową opartą na swoim ramieniu,
podczas
gdy samolot z pomrukiem silników łeciał przez noc.
Pewien dziennikarz z Kent, powiadomiony przez przychylnego mu
znajomego w miejscowej policji, przesłał do londyńskiej „Daily 1V~"
krótką notatkę. Napisał w niej tylko to, co wiedział. Na jednej z lo
dróg w hrabstwie Kent rozbił się karawan i stanął w płomieni
Wspomniał również, że w samochodzie przewożone było czyjeś~~~
Ponieważ na tym etapie dochodzenia śzczegóły, ze zrozumiałych
dów, przedstawiono jedynie w ogólnym zarysie, wiadomość zasłu a
zaledwie na akapit u dołu trzeciej strony, i to tylko ze względ
58
makabryczne elementy sprawy. Zatwierdzony przez Fergusona zapis
cenzorski oznaczał wprawdzie obowiązek wycofania tej historii z
później-
szych wydań gazet, jednak tożsamość Erka Talboty została ju'z
ujawniona.
Jago przyleciał z Paryża porannym samolotem i o jedenastej znalazł
się w służbowym mioszkanuu , na Connaught Street niedaleko Hyde
Parku. Gdy się rozpakowywał, zadzwonił telefon.
- W dzisiejszej „Daily Mail" jest niewielka wzmianka --- rzekł
Smith. -•= Wygią~a na to, że en chłopak nie ,był tyta, za $ogo się
podawał. Jego prawdziwe nazwisko brzmi: Eric Talbot: Był studentem
Cambridge.
-- A więc występował pod fałszywym nazwiskiem - odparł Jago. -
To zupełnie zrozumiałe. Dlaczego uważa pan, ie może tu być jakiś
problem?
- Ponieważ okazuje się, że to nie jest ktoś nic nie znaczący -
wyjaśnił Smith. - Przeprowadziłem dyskretny wywiad u portiera w
jego
college'u. Podałem się za dziennikarza. Jezu Chryste, jego
dziadek jest
baronetem.
- Coś podobnego - powiedział Jago, z trudem powstrzymując się
od śmiechu. - I któż to wpakował nas w tę aferę?
- Dziwka z Cambridge. Nazywa się Greta Markovsky. Również
była studentką. Naganiaczka. Pracuje dla mnie od . roku. Sądziłem, że
można mieć do niej zaufanie.
Była to pietwvsza oznaka słabości, którą Jago dostrzegł u, Smitha. -
Ale z moich d©świadczeń na. tym starym, zepsutym świecie wynika, że
do'
nikogo nie można mieć zaufania. Gdzież można znaleźć tę pannę
Markovsky?
-~- Wygląda na to, że dwa dni. temu -paskudnie przedawkowała
heroinę. Jest obecnie w ośrodku rehabilitacyjnym Grantley Hall
niedaleko
Cambridge. Na oddziale zamkniętym.
-- Cay życzy pan sobie, żebym się nią zajął?
- Nie sądzę, żeby to było koniczne. W każdym razie nie na tym
etapie. W końcu nigdy mnie ~nię,widziała.
- A cży ktoś w ogóle pana widział? - zapytał Jago.
--~ No właśnie.
-- Cóż więc pan chce, żebym.zrobił7
- Dziś o drugiej pa południu odbędzie się w Canterbury rozprawa
u koronera. Proszę tam być.
- Dobrze. A co z Bird~n i jego kochasiem?
59
- To może poczekać. Odezwę się do pana później. ' ~`'''`'
Tak; lepiej żebym zaraz wyjechał. "''
...,..
Jago odłożył słuchawkę i szybko dokończył rozpakowywania sw
bagażu. Zdecydował, że nie będzie się przebierać. Jeżeli chciał.
kłó tów zdążyć na ro raw o dru 'e', to nie miał 'uż czasu do straw
Im zP ę 8i J J
Pięć minut później wysiadł z windy w podziemnym garażu. Srebrzysta
Alfa Romeo, Samochód, którego używał w Londynie, stał na swoitri
miejscu. Jago usiadł za kierownicą i sięgnął do zamka ukrytego
tablicą przyrządów. Klapka opadła i ukazały się Walther PPK, Brownitt~
oraz tłumik Carswella umocowane zaciskami na swoich miejscach.
Szybkó
sprawdził oba pistolety; po prostu dla pewności. Jak miał jui
okazję się
przekonać, życie bywa do obrzydliwości pełne niespodzianek. W dwie
minuty później włączył się już do ruchu ulicznego na Park Lane.
Gdy Tony Villiers wszedł do pokoju, Ferguson uniósł wzrok znad
biurka. - Jak ona się czuje?
- Wyjechałem po nią na Heathrow. Zawiozłem ją na Lord North
Street. Jej firma ma tam dom.
Czy rozmawittłeś z nią o szczegółach tej sprawy?
- Raczej nie. Nie było takiej potrzeby. Wszystkie istotne
materiały
przesłałem jej do Nowego Jorku. Raport francuskiego sędziego
śledczego
i całą dokumentację medyczną. Teraz jtst tutaj. Chće być obecna
o drugiej na rozprawie u koronera w Canterbury. Powiedziałem, że
z i~ią
pojadę. Uprzedziłem, że jeśli się tam pojawi, może zostać przesłuchańa
jako najbliższa krewna.
- Zrobiłeś to? - Ferguson uniósł lekko brwi. - Sądzisz, że może
sprawiać jakieś problemy?
Villiers zdołał powściągnąć gniew. - Byłoby to zupełnie zrozumiałe
w tych okolicznościach.
- Na litość boską, Tony, wiesz; co mam na myśli. To może być
kłópotliwe dla nas wszystkich. W każdym razie poproś ją tutaj, a ja
sit'
zadecyduję.
Podszedł do okna zastanawiając się, jak powinien postępować a tą
zrozpaczoną kobietą, ale gdy odwrócił sil, kiedy weszła wraz z
Villieu,
przeżył największe zaskoczenie w życiu. Miała na sobie zamszową k ę
z paskiem i dopasowane do całości spodnie. Rozpuszczone włosy Się
jej dó ramion otaczając ciemną zasłoną spokojną i stanowez$ twarz, ,
,,.,;r
- Pani Talbot. - Czarujący jak nigdy obszedł biurko dookoła i ujął
jej rękę. - Doprawdy, nie jestem w stanie wyrazić, jak bardzo pani
współczuję.
- Dziękuję.
- Proszę, niech pani spocznie.
Wyjęła z torebki srebrną papierośnicę Edwarda i była to jedyna
oznaka jej zdenerwowania. Ferguson podał jej ogień. - Dlaczego tu
jestem, panie brygadierze? - zapytała.
Wrócił za biurko i usiadł w swoim fotelu. - Nie rozumiem.
- Chyba jednak pan rozumie. Kiedy Tony powiedział, że przywiezie
mnie tutaj, zapytałam: dlaczego? Powiedział, że pan jest jego
szefem i że
pan mi to powie.
- Rozumiem.
- Panie brygadierze, mój mąż był pułkownikiem armii brytyjskiej
i byłam wystarczająco długo żoną żołnierza, żeby nauczyć się paru rzeczy.
- Na przykład jakich?
Odwróciła się i położyła dłoń na ramieniu Villiersa. - Cóź, zdaję
sobie sprawę, że obecny tu mój drogi kuzyn ze strony męża służy nie
tylko w Grenadierach Gwardii, ale jest także w SAS. Zawsze miałam
wrażenie, że jego głównym zajęciem jest praca w jakiejś formacji
wywiądu
wojskowego.
-, Uprzedzałem pana - powiedział sucho Villiers do Fergusona: -
Najtęższy umysł na Wall Street.
- Otóż to, brygadierze - powiedziała. - Skoro jest pan szefem
Tony'ego, to czym właściwie się pan kieruje? Dlaczego interesuje
się pan
czymś, co jak sądzę, powinno być rączej wyłącznie sprawą policji?
--- fony miał rację, pani Talbot. Jest pani wyjątkówą kobietą. -
Spojrzał na zegarek i wstał. - Powinniśmy już iść.
- Dakąd? - zapytała.
-- Droga pani Talbot, chciała pani być na rozprawie. A więc
wsiadamy do mojego samochodu i jedziemy tam. Będziemy mogli
porozmawiać po drodze.
Siedziała wraz z Fergusonem n~ tylnym siedzenia limuzyny
Daimlera,
a Villiers na rozkładanym siedzeniu naprzeciwko nich. Szklana
szyba
oddzielała ich od kierowcy.
-- Są pewne aspekty tej sprawy - rzekł Ferguson - a szczególnie
61
jeden, które czynią z tej sprawy, przynajmniej teoretycznie,
prźedmi0t
zainteresowania bardziej organów bezpieczeństwa państwowego >
zwykłe przestępstwo, które podlega po prostu policji. ` '
- Trudno uznać to za oświadczenie, które wzbudzałoby zaufanim ~-
powiedziała.. - Przypomina mi się Wietnam i czasy mojej działalnoi~
w ruchu przeciwników wojny. Chodzi mi o to, panie brygadierze;
sfit
miałam w przeszłości do czynienia z tym wszystkim, na co było atu
pańskich kolegów z CIA.
-.Lepiej niech pan to sam wyjaśni, Tony.
-=- Międzynarodowy terroryzm potrzebuje pieniędzy - zaczął Vil-
liers. - Bardzo dużo pieniędzy i to nie tylko na broń, która jest
bardzo
kosztowna, ale również na finansowanie swoich operacji. Narkotyki
są
wymarzonym źródłem dochodów i od pewnego czasu wiemy, że zarówno
IRA, jak również rozmaite protestanckie organizacje paramilitarne
w Ulsterze zdobywają fundusze angażując się w handel nimi.
- Ale jaki to ma związek z Erikiem?
Villiers wyjął z kieszeni kopertę i podał jej. - To bardziej
szczegółowy
protokół sekcji zwłok przesłany z Francji. W jego krwi wykryto nie
tylko
heroinę i kokainę, ale również mieszankę skopolaminy i phenothiaziny.
W Kolumbii, gdzie pojawiła się po raz pierwszy, znana jest pad
nazwą
burundanga.
-. Poprzez chemiczne działanie wywołuje hipnozę, pani Talbot -
wtrącił Ferguson. - Na jakiś czas doprowadza człowieka do stanu
żywego trupa.
- I to właśnie zdarzyło się Ericowi? - szepnęła.
- Tak. A w ciągu minionego roku czterej członkowie IRA, straceni
w Ulsterze przez frakcje protestanckie, mieli także we krwi ślady
tego
narkotyku. Wykazały to sekcje zwłok - rzekł Villiers.
- I dlatego stało się to sprawą interesującą służby bezpieczeństwa
państwowego. To niezwykle rzadki zbieg okoliczności - stwierdził
Ferguson: -- Czterej członkowie IRA w Ulsterze .i obecnie pani
pasieib.
- I przypuszcza pan, że istnieje tu jakiś związek? - zapytała.
- Być może wmieszani są w to ci sami ludzie - odparł bty-
gadier. - Tego właśnie usiłujemy się teraz dowiedzieć. Prowada~ty
teraz komputerowe poszukiwania, które obejmują wszystkie
Europy Zachodniej.
- I co odkryliście? ~°~
- Kilka przypadków we Francji w ciągu ostatnich trzech..
62 ~ ;~,.,.
wszystkie bardzo przypominające śmierć pani pasierba. Ś~niiłt~ przez
utonięcie pod wpływem narkotyków.
Nie mogła już dłużej pomijać milczeniem sugestii Bat~bery.
- Wydaje mi się w takim razie - oznajmiła beznamiętnym gło-
sem - że zamordowano pewną liczbę osób będących w stanie owej
chemicznej hipnozy, o której panowie wspomnieliście.
- Na to wygląda - przytaknął.
- Zamordowano ich z jednego tylko powodu. Po to, żeby ich ciała
wykorzystać jak jakieś cholerne walizki. - Uderzyła zaciśniętą pięścią
w kolano. - Postąpili tak z Erikiem. Dlaczego?
- Pięć milionów funtów każdorazowo, pani Talbot. ~To nasza
skromna wycena wartości jednego transportu heroiny, licząc według
cen
detalicznych.
Wyjęła srebrną papierośnicę. Villiers podał jej ogień. Papieros pomógł
jej opanować drżenie rąk. Czuła teraz gniew. Nie, coś więcej, wściekłość.
Wjeżdżali na przedmieścia Canterbury, przeciskając się starymi
uliczkami.
Spojrzała na piętrzące się wieże wspaniałej katedry.
- Bardzo piękna.
- Kolebka angielskiego chrześcijaństwa - wyjaśnił Ferguson. -
Założona przez św. Augustyna w czasach saksońskich.
- I zbombardowana przez hitlerowców w 1942 roku - wzruszył
ramionami Villiers. - Może niezbyt wojskowy cel; ale ponievVaż my
zbombardowaliśmy im parę miast katedralnych, więc i oni
zbombardowali
parę naszych.
Daimler zakręcił na spokojny placyk.
-- .A więc komputer - zapytała - nie odszukał innych takich
przypadków?
- Obawiam się, że nie - odparł brygadier.
- Sytuacja wygląda nieco inaczej - wtrącił się Villiers. - Dziś rano
natra%łem na jeszcze jeden. Nie miałem dotąd okazji, żeby to panu
powiedzieć. Osiemnastoletnia dżiewezyna, znaleziona parę miesięcy
temu
w Tamizie koło Wapping.
-- Jest pan pewien?
- .Obawiam się, że tak, sir. To była przyrodnia siostra Egana.
Ferguson zdziwił się. - Ma pan na myśli Seana Egana?
- Tak.
- Dobry Boże!
- Kim jest ów Sean Egan? - spytała Sara.
63
- Młody sierżant, który służył ze mną w SAS. Ciężko ranny ~
Falklandach. Właśnie zrezygnował ze służby w wojsku.
- Proszę mi o nim opowiedzieć - poprosiła, ale samochód pod,~chrił
już do krawężnika u stóp schodów, prowadzących do okazałego gtor-
giańskiego budynku.
- Teraz nie ma na to czasu, moja droga - powiedział Ferguson,
gdy szofer otwierał drzwi. - Jesteśmy na miejscu.
W sali sądowej było około tuzina osób, w większości amatorów
bezpłatnej rozrywki. Jago siedział w ostatnim rzędzie i choć od
razu zauważył
brygadiera, Sarę Talbot i Villiersa, nie zainteresował się
przybyłymi. Tylko
Villiers przyciągnął od razu jego uwagę. Jak mówiono w armii
brytyjskiej,
swój swojego zawsze pozna, toteż, mimo cywilnego ubrania
Tony'ego, Jago
natychmiast odgadł prawdziwą profesję młodego pułkownika.
Woźny sądowy ogłosił rozpoczęcie rozprawy.
- Proszę wstać, nadchodzi Koroner Jej Królewskiej Mości.
Wszyscy wstali. Wszedł koroner, wysoki mężczyzna o wyglądzie
naukowca, i usiadł. Był w ciemnym ubraniu i ku zdziwieniu Sary
nie miał
na sobie togi.
- Sąd rozpoczyna posiedzenie - rzekł. - Zazwyczaj na rozprawie
o takim charakterze wymagana jest obecność ławników. Jednak nie jest
to zwyczajny przypadek i tego rodzaju procedura nie będzie tym
razem
konieczna.
Skinął głową w stronę sekretarza, który podał mu dokument. Koroner
przestudiował go, po czym podniósł wzrok. - Czy pułkownik Villiers
jest na sali?
- Tak, sir. - Villiers wstał.
- Zapoznałem się z zapisem cenzorskim przedstawionym przez pana
w imieniu Ministerstwa Obrony i uznaję jego zasadność. Chciałbym
poinformować wszystkich obecnych na sali przedstawicieli prasy, że
zastrzeżenie to powoduje, iż opublikowanie jakiegokolwiek szczegółu
niniejszej rozprawy stanowić będzie przestępstwo zagrożone karą
więzie-
nia. Pułkowniku Villiers, może pan usiąść.
- Dziękuję, sir.
Koroner ciągnął dalej. - Szczegóły związane ze śmiercią Erica
Malcolma Iana Talboty zostały już ustalone przez sędziego śledczego
w Paryżu, gdzie nastąpił zgon.
Sara chciała wstać i krzyknąć, zaprotestować przeciwko temu, co
usłyszała, ale Villiers, odgadując jej myśli, ujął ją mocno za rękę.
Koroner ciągnął dalej: - Godny ubolewania splot okoliczności,
który miał miejsce po śmierci tego nieszczęsnego młodego człowieka,
stanowi przedmiot śledztwa właściwych organów. Czy w sądzie jest
obecny ktoś z najbliższej rodziny?
Parę sekund trwało, zanim zrozumiała, o co chodzi, ale po chwili
wstała. - Jestem, sir.
- Zechce pani podejść. - Podeszła i stanęła - za barierką na
podwyższeniu. Koroner popatrzył na leżący przed nim dokument. - Czy
jest pani Sarą Talbot, zamieszkałą obecnie w mieście Nowy Jork
w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej?
Było to bardzo urzędowe i dokładne.
- Tak jest.
- Proszę określić swój stopień pokrewieństwa ze zmarłym.
Sara zwilżyła zaschnięte usta. - Byłam jego macochą.
- Ciało pani pasierba znajduje się w miejskiej kostnicy. Czy
zidentyfikowała je pani?
- Nie, sir.
Sekretarz podał kolejny dokument. Koroner przestudiował go. -
Przedstawiona niniejszemu sądowi identyfikacja na podstawie
odcisków
palców pozwala mi uchylić ten wymóg. Wydam pani zezwolenie na
pogrzeb. - Przerwał. - Sąd wyraża pani wyrazy najgłębszego współ-
czucia, pani Talbot.
- Dziękuję.
Wróciła na miejsce oszołomiona szybkością, z jaką się to odbyło, a woźny
zawołał: - Proszę wstać, Koroner Jej Królewskiej Mości oddala się.
Wszyscy wstali i zaczęli kierować się ku wyjściu: - Mogło być
gorzej - stwierdził Villiers. - Dobrze się spisałaś, Saro.
Idący tuż za nimi Jago usłyszał jej odpowiedź. - Czeka mnie coś
znacznie gorszego, ale nie mogę tego uniknąć.
- Co takiego, na litość boską? - zapytał Ferguson.
- Eric - powiedziała po prostu. - Chcę go zobaczyć.
Villiers objął ją ramieniem. - Nie ma takiej potrzeby, Saro.
Widziałem
go i to już nie jest Eric. Nie musisz przez to przechodzić.
Wszystko
załatwiłem. Dziś po południu przewiozą go do Londynu i jutro o
dziesiątej
rano w krematorium Greenhill odbędzie się nabożeństwo. Wszystko jest
załatwione.
3 - Czas w piekle 65
-. Muszę go zobaczyć - rzekła stanowczo.
.i.,'y.
Spojrzał na Fergusona. Brygadier skinął głową. Vlliers po. .
znużonym głosem: - No dobrze, miejmy to już za sobą.
Oczywiście, miał rację. Ta poczerniała, powykręcana istota, .
ukazała się, gdy pracownik kostnicy wysunął szufladę i zdjął . ~ '~
gumowe przykrycie, to już nie był Eric. Mimo to stała tam przez
chwilę, przypominając sobie, jak w czasie ślubu trzymała jego
w swojej. Był tak szczęśliwy, tak pełen zaufania. Wreszcie skinęła głC,
pracownikowi i odeszła. Dwaj mężczyźni podążyli za nią.
Wsiedli do Daimlera, a gdy ruszyli, Ferguson zapytał: - Czy doby
się pani czuje, pani Talbot?
Odwróciła się w jego stronę. Jej oczy płonęły. - Przez całe życie
byłam kimś, kogo określa się mianem dobrego człowieka. Takim
waszym przeciętnym, przyzwoitym obywatelem. Hip, hip, hura na
cześć amerykańskiego stylu życia i rządów prawa. Otóż mam panu
coś do zakomunikowania, panie brygadierze. Dziś .już nie jestem tak
usposobiona. Chcę dostać tych łajdaków, którzy mu to zrobili. Chce,
żeby za to zapłacili.
Villiers był biały jak papier. - Saro!
- To właśnie czuję, Tony. Dokładnie to właśnie czuję: - Odwró,~iła
się i zaczęła patrzeć przez okno.
Jago zadzwonił z budki telefonicznej na stacji obsługi przed
Canter-
bury na en sam numer telefonu co zawsze i Smith oddzwonił` po
paru
minutach.
Zaczyna się niepokoić, pomyślał Jago i przystąpił do informowąnia
Smitha o wszystkim, co się wydarzyło.
Co pan o niej myśli? - zapytał Smith.
-- Spodobała mi się. To prawdziwa dama. Według mnie ma rxa~y.
wiście styl i żelazny charakter.
.Zebrałem o niej trochę informacji. Ojciec zostawił jej w spadtću
dobre parę~ iionów. Jest jednym z najlepszych maklerów na- ~W1
Street: Mieszka w domu na Lord North Street, który jej firma ma a
swoich gości.
- To robi wrażenie - stwierdził Jago. , ;agi, ;
66
l
r
- Ale ci dwaj faceci, którzy z nią byli, Villiers i Ferguson. O
co tu,
u diabła, chodzi?
- Jeżeli interesuje pana moje zdanie, to na podstawie doświadczeń
wyniesionych z mej siedmioletniej służby w armii Jej Królewskiej
Łaskawości, powiedziałbym, że są z wywiadu.
- Ale po co? To nie ma sensu. - W słuchawce zapadła cisza. --
Niech pan szybko wraca do Londynu. Zadzwonię do pana o szóstej.
Proszę być na miejscu.
Ferguson wysiadł po drodze, Villiers zaś pojechał z Sarą na Lord
North Street. Dom był przyjemny - wysoki, wąski budynek z czasów
Regencji. Jedyną osobą ze shiżby była pokojówka, która przychodziła
rano. Mieli więc cały dom dla siebie. W holu stały dwie paki i Sara
zobaczywszy je zapytała: - Co to takiego?
- Rzeczy Erica. Zabrałem je, kiedy zwalniałem jego pokój w Trinity
College. Pomyślałem, że będziesz chciała je przejrzeć.
- Och, bardzo ci dziękuję, Tony. To bardzo miłe z twojej strony.
Natychmiast zajęła się pierwszą paczką, a Villiers powiedział: -
Pójdę zrobić herbatę.
Stał w kuchni, czekając, aż woda w czajniku się zagotuje, kiedy
weszła Sara, trzymając w ręku dużą księgę w oprawie z niebieskiego
` marokinu. - Zobacz, co znalazłam.
- Co to takiego?
- Prowadził coś w rodzaju dziennika.
Otworzyła książkę. Zajrzał jej przez ramię i usiadł przy stole. -
Wielkie nieba, to po łacinie.
- Ulubiony przedmiot Erica. Jeszcze jedna rzecz, która nas łączyła.
': W Radcliffe specjalizowałam się w filologii klasycznej. Łacina
i greka.
Mój ojciec uważał to za straszną stratę czasu.
Villiers nalał herbatę. - Co tam napisał?
Zaczęła od pierwszej strony, tłumacząc płynnie i z widoczną łatwością.
„Dzisiaj przybyłem do Trinity. To takie podniecające. Cambridge
jest
wspaniałe. Sara przyjechała na weekend, żeby pomóc mi się urządzić.
Pływaliśmy łódką po rzece, a potem siedzieliśmy pod drzewem mor-
wowym, które Milton zasadził w Fellows' Garden. Wraca jutro do
Nowego Jorku. Będzie mi jej brakowało jak diabli".
Przestała czytać, zamknęła książkę i przycisnęła do siebie. - Tony,
67
jeżeli nie masz nic przeciwko temu, chciałabym, żebyś już sobie
poszedł.
Będę chyba płakała i nie przypuszczam, abym była w stanie szybko
skończyć.
Dotknął ręką jej ramienia. - W porządku, Saro. Zobaczymy się
jutro rano - powiedział .i wyszedł zamykając za sobą drzwi.
- Oto co załatwiłem - rzekł Smith. - Udało mi się wyn~j~ć
mieszkanie na najwyższym piętrze domu po drugiej stronie Lord
North
Street. Musiałem zapłacić czynsz za cały rok, ale je mam.
- Czy jest dokładnie naprzeciwko?
- Prawie. Dwa domy dalej. Wystarczy dla pańskich celów. Portier
został uprzedzony, że wprowadzi się pan dziś w nocy. Nazywa się pan
J'ames Mackenzie. O dziesiątej zostanie panu dostarczona
przesyłka.
- Mamy trochę popodsłuchiwać, jak sądzę?
- Właśnie. Znajduje się tam mikrofon kierunkowy, dzięki któremu
będzie pan mógł bez trudności usłyszeć każde słowo wypowiedziane
w tym domu. Ma również funkcję odbioru na wysokich częstotliwościach,
co umożliwia podsłuchiwanie rozmów telefonicznych. Całość będzie
podłączona do- magnetofonu. Chcę wiedzieć, co się tam dzieje.
- W porządku, będzie pan to miał.
- Znajdzie pan w przesyłce również naprowadzany laserem mikrofon
kierunkowy do pańskiego samochodu. Chcę uwzględnić każdą możliwość.
- Doskonale - odparł Jago. - Zadbam o to, gwarantuję to panu.
Odłożył słuchawkę i przeszedł pogwizdując do kuchni. Uświadomił
sobie, że zaczyna się dobrze bawić.
Następnego ranka w krematorium Greenhill byli tylko Sara,
Villiers,
Ferguson i oczywiście pastor. Cała uroczystość była tak koszmarna, że
gorzej być już nie mogło. Muzyka z taśmy w tle i pastor pojękujący
niczym komik parodiujący kaznodzieję w jakimś kiepskim, kabaretowym
skeczu.
- Jam jest zbawienie i żywot, rzecze Pan. Ten, kto wierzy we
mnia,
choć umrze, żyć będzie.
Stłumiła idiotyczną chęć roześmiania 'się na głos: Dlaczego nie ta,
która wierzy? Dlaczego zawsze i wszędzie używa się męskiego rodzaju!
Muzyka nagrana na taśmie potężniała, transporter zaczął pru~wać
68
trumnę w stronę ciemnego otworu prowadzącego do paleniska: Pastor
uścisnął jej dłoń. Widziała ruchy jego warg, ale nie słyszała ani słowa.
I nagle znaleźli się na zewnątrz.
- Pojadę - oznajmił Ferguson. - Odprowadzisz panią Talbot do
domu, Tony?
- Oczywiście, sir.
Ujął jej dłoń. - Być może nie spotkamy się więcej. Przypuszczam, że
wróci pani do Nowego Jorku.
- Nie, nie sądzę, panie brygadierze - odpowiedziała.
- Och, mam nadzieję, że nie ma pani zamiaru sprawiać nam
kłopotów, pani Talbot - rzekł Ferguson.
- Większość amerykańskich obywateli, którzy mają jakieś problemy
w Londynie, kontaktuje się z naszą ambasadą - zwróciła, się do
niego. - Ale nie ja, panie brygadierze. Tak się składa, że mój
ojciec był
jednym z najstarszych przyjaciół prezydenta. Wystarczy, abym wzięła
słuchawkę i zatelefonowała do Białego Domu. Czy chce pan, żebym to
zrobiła, panie brygadierze?
Ferguson był wściekły, ale zdołał się uśmiechnąć. - Doprawdy, nie
sądzę, żeby to było konieczne, pani Talbot.
Podeszła do oczekującego samochodu. Chwilę później Villiers usiadł
obok niej.
- Czy zrobiłabyś to, Saro? - zapytał, gdy samochód ruszył. -
Rzeczywiście wciągnęłabyś w tę sprawę prezydenta?
- Tony, uścisnę rękę samemu diabłu, jeżeli sprawa będzie tego
wymagała. - Wyjęła srebrną papierośnicę Edwarda i wybrała papiero-
sa. - Ale jeżeli będziesz rozsądny, może nie zajdzie taka konieczność.
A teraz opowiedz mi o Seanie Eganie.
Rozdział piąty
Londyńscy współpracownicy zorganizowali dla niej samochód, czar-
nego Mercedesa. Kierowca był rodowitym londyńczykiem w średnim
wieku. Miał na imię George. Prowadził wóz z niewiarygodną zręcznością,
przeciskając się przez duży, popołudniowy ruch od Westminsteru wzdłuż
Victoria Embankment.
- Wygląda na to, że doskonale pan wie, jak sobie radzić z tłokiem
na jezdni, George.
- Trzeba to wiedzieć, pani Talbot, bo inaczej w dzisiejszych
czasach
za cholerę nigdzie się nie dojedzie. Dla mnie to pestka. Byłem
taksiarzem
przez dwadzieścia sześć lat.
- A więc zna pan miasto?
- Muszę. W Londynie nie wyjedzie się taksówką na ulicę, dopóki
nie zda się Wiedzy.
- Wiedzy? Co to znaczy?
- To, że trzeba znać całe miasto jak własną kieszeń, pani Talbot.
A teraz, gdzie pani chciałaby najpierw pojechać? Do Tower?
- Nie - odpowiedziała. - Do miejsca. zwanego Wapping. Zna
je pan?
- Niech mnie licho, pewnie że tak. To moja parafia. Urodziłem się
na Cable Street. O rany, mógłbym opowiedzieć pani parę historyjek:
Mieszkam teraz w Camden, ale to nie to samo. .
- A więc jest pan autentycznym cockneyem?
- Jak cholera, pani Talbot: Jestem prawdziwy chłopak z East Endu.
A dokąd chciałaby pani konkretnie?
Wyjęła z torebki kopertę, którą niezbyt chętnie dał jej VilHers,
i wydobyła jej zawartość. Było tam zdjęcie. Egana w mundurze, ~~to
70
głowa i ramiona; jego beznamiętna twarz absolutnie nic nie
wyrażała. Na
kilku kartkach papieru znajdowało się wszystko, co chciała wiedzieć.
Miała również zanotowane kilka rzeczy, które Villiers opowiedział jej
o Eganie. Niektóre szczegóły stanowiły dla niej szok - taki młody
chłopak i tyle przemocy. Nie mogła tego zrozumieć.
- Chciałabym pojechać do miejsca, które nazywa się Jordan La.ne ---
powiedziała. - Zna je pan?
Spojrzał na nią kątem oka, wyraźnie zdumiony. - Jordan Iane? To
niedaleko od starych londyńskich doków. K,oło I~angman's Wharf. To
nie miejsce dla pani.
--- Dlaczego?
- Oni tam potrafią być trochę niemili. - Było to jej pierwsze
zetknięcie z typową dla cockneyów skłonnością do niedopowiedzeń. -
Chodzi o to, że jest tam wciąż trochę tak jak dawniej.
- Jak to?
- Pool of Londoń i Tamiza były kiedyś największym portem na
świecie, ale potem wszystko się popsuło. Związki źle .to rozegrały i
wszyscy
przenieśli się do Amsterdamu. Rok czy dwa lata temu mogła pani
przejść
przez Wapping i zobaczyć tylko rdzewiejącx dźwigi, puste doki i
zabite
deskami magazyny.
- A teraz?
- Teraz sporo się tam dzieje. Nowe domy, pr,~eróbki magazynów.
Widzi pani, stąd jest bardzo wygodny dojazd do City, więc te
wszystkie
szpanująee szczeniaki, maklerzy i bankierzy z setą kafli rocznie
i Porschem
przenoszą się w ten rejon i wypychają miejscówych.
- Ale nie w Hangman's WharF?
--= Nie. - Jego odpowiedź sprawiała teraz wrażenie wymijającej. --
Tam wszystko jest dokładnie tak $amo jak dawniej.
Znowu spojrzała na leżącą przed ni~ kartkę papieru. - Czy zna pan
człowieka o nazwisku Jack Shelley7
Samochód zatańczył lekko, ale George szybko opanowal kierownicę.
- Każdy w Wapping zna 3acka ~ahelleya, pani Talbvt. Co pani
chciałaby o nim wiedzieć?
- O ile wiem, był znanym gangsterem.
- $wego czasu, ale nie teraz. Teraz jest zupelnie legalny. Ma na
własność Hangman's Wharf i wszystko od strony rzeki, a czego nie
ma - kontroluje.
- I ludziom się to podob~t7
71
- Miejścowym, tak. Nie dokonuje przeróbek domów. Nie wyrzuca
lokatorów na ulicę. Proszę pamiętać, że ma teraz miliony.
Elektrot~ika,
komputery, parę kasyn. y
- W gruncie rzeczy szanowany biznesmen?
- Nie to co dawniej - George zaśmiał się pod nosem. - IBył
z niego kawał łobuza. Napady, rabunki. Zrobił skok na skład Darleya.
Złoto w sztabkach warte milion, a wtedy to były prawdziwe
pieniądae.
- I nigdy nie trafił do więzienia?
- Na sześć miesięcy, kiedy był dzieciakiem. I to wszystko. Na East
Endzie był legendą. Braci Krayów i Richardsonów ludzie bali się jak
diabli, ale nie Jacka Shelleya. Jeżeli miało się jakieś kłopoty, szło
się do
J~cka. Jeżeli potrzebowało się kilku funciaków, to pewnie dostawało
się
od niego konika.
- Konika?
- Przepraszam, pani Talbot, znowu odezwał się we mnie cockney.
To znaczy dwadzieścia pięć funtów. '
- Prawdziwy Robin Hood.
- No cóż, to było wiele lat temu. A kiedy takich jak Krayowie
i Richardsonowie posadzili na dożywocie, Jack zmienił się. Chyba
uświadomił sobie, że jeśli ma się poukładane w głowie jak trzeba, można
równie dobrze robić pieniądze na legalnych interesach.
Mijali-właśnie Tower Bridge i jechali wzdłuż St. Katherine's Way do
Wapping High Street. Sara ponownie zajrzała w swoją kartkę. - Tak,
Jordan.Lane: Jest tam pub o nazwie „Flisak".
George zjechał do krawężnika i zatrzymał samochód. Odvi~rócił się do
niej. - Niech pani posłucha, pani Talbot. Proszę mi wierzyć,
„Flisak"
to nie miejsce dla pani.
Kilka jardów za nirni Jago również zatrzymał swego srebrnego
Spydera, ustawił kierunkowy mikrofon i wzmocnił siłę głosu samo-
chodowego radia, do którego był podłączony mikrofon. Słyszał wszystk~
doskonale: To było naprawdę bardzo zabawne. Prawdę mówiąc, im
lepiej poznawał Sarę Talbot, tym bardziej ją lubił.
- A jakie jest dla mnie, George? - zapytała.
- Proszę posłuchać - wyjaśnił cierpliwie. - Większość skoków
w Londynie; napadów na banki, złoto w sztabach i różne takie... -
zawahał się. - To wszystko robi sześćdziesięciu albo siedemdziesięciu
ludzi i na East Endzie wszyscy ich znają. Stary Bill też wie, kim
oni sąw--
to znaczy policja. Każdy z nich jest solidnym ojcem rodziny,
który 1~,t~cha
72
swoje dzieci, kimś, kto uważa zboczeńca napastującego dzieci za coś
najwstrętniejszego pod słońcem, co zresztą jest świętą prawdą.
- Ale są to jednocześnie tacy ludzie, którzy położą cię trupem, jeżeli
wejdziesz im w drogę?
- Tak jak ci z mafii, pani Talbot. To r~ie są porachunki
osobiste. To
tylko interesy. Organizują się w pięciu czy sześciu w zależności od
rodzaju roboty. Tak to wygląda.
- A co to ma wspólnego z „Flisakiem"?
- Wielu z nich się tam kręci.
- Dobrze - odpowiedziała. - To brzmi interesująco. Jedziemy.
Może mi pan postawić tam drinka.
- I co ja mam ż panią począć, pani Talbot - jęknął George ruśzając.
Stojący nie opodal za nimi Spyder oderwał się od krawężnika
i podążył za nimi.
Pub „Flisak" mieścił się na końcu Jordan Lane. Drzwi na rogu
wychodziły na rzekę, a sam lokal ku jej zdziwieniu wcale nie
wyglądał na
spelunkę. Na zewnątrz był niedawno odmalowany, świeży był także szyld
nad drzwiami, w skrzynkach przy oknach rosły kwiaty. George
otworzył
drzwi i Sara weszła do środka.
Główna sala barowa miała niski, pomalowany na biało sufit z cza-
rnymi belkami stropowymi, jej podłoga pokryta była czerwonymi
płytkami mocno wyblakłymi od wieloletniego używania i ciągłego
zmywania. W dwóch wykuszach okiennych stały ławy, a cała sala
zastawiona była stolikami. Za bardzo wiktoriańskim, długim, maho-
niowym barem znajdowały się półki z rzędami butelek i lustro w
ozdobnej
ramie.
W lokalu było najwyżej dwunastu- klientów. Sami mężczyźni. Kiedy
przyglądali się Sarze i Geotge'owi, na chwilę zapadła cisza. Przy
beczkach
stała Ida Shelley i nalewała komuś duże piwo. Sara wiedziała, że Ida
ma
sześćdziesiąt~lat, ale wyglądała dużo starzej. Miała mocno siwe włosy,
na
pobrużdżonej twarzy widoczne były ślady wieloletniego picia.
- Cześć, Ida - powiedział wesoło George. - Jak się masz?
Na moment zmarszczyła czoło, ale poznała go prawie natychmiast.
- George Black! A to dopiero. Nie widziałam cię od lat. Myślałam,
że przeprowadziłeś się do Camden.
- Owszem; Ido.
73
- Ależ ty szykownie wyglądasz w tym swoim uniformie. Nie jeźd~isz
jui taksówką? ::,~f;
- Szoferuję, Ido. To jest pani Talbot z Nowego Jorku. Cl~aiała
zobaczyć prawdziwy pub na East Endzie.
- Dobrze, nie ma sprawy. Cieszę się, że cię widzę, kóch~na.
1Wypijemy drinka, żeby to uczcić. Co dla was?
Sara poprosiła o dżin z tonikiem, a George o duże piwo. Gdy Ida
napełniała kufel, zapytał:
- Jak się ma teraz Sean?
Sara spojrzała na niego ostro.
- O , tyle, o ile - odpowiedziała Ida. - Porządnie oberwał na
Falklandach. My§leli, że straci nogę.
= Naprawdę?
- Poszedł wreszcie po rozum do głowy i zwolnił się z wojska.
- A mała Sally?
Twarz Idy skamieniała nagle. - Sally zmarła, George. Paię
miesięcy temu.
George był wstrzą§nięty. =- Strasznie mi prrykro.
- Tak, no cóż, musicie mi wybaczyć. Mam gości.
Poszła w drugi koniec baru, a Sara z George'em usiedli w wykuszu.
- Wygląda na zmartwioną - powiedziała Sara.
- Nic dziwnego. To była kochana dziewczyna.
-- Córka Idy? - Znała wprawdzie , odpowiedź, ale próbowała go
wybadać.
- O Boże, nie. Ida jest też z rodziny Shelleyów. To kuzynka Jacka,
ale §łub brała tylko z jedną rzeczą w życiu -- z butelką. Sean, ten
chłopak, którego wspomniała, jest siostrzeńcem Jacka. Pub należał
swego czasu do rodziców Seana. Teraz jest jego własnością. Przez
parę
iat był m wojsku, a Ida w jego za~tępstwie prowadziła lokal.
Dlatego na
tabliczce z zezwoleniem, która wisi nad drzwiami, jest jej
nazwisko. Sall~t
była jego przyrodni~ siostrą. .
W tym samym momencie drzwi z tyłu baru otworzyły się i w~tedł
Sean Egan. Pozaała go natychmiast; choć nieprawdopodobnie
intena~any
błękit jego oczu był dla niej zaskoczeniem. Miał na sobie c,~C~ny
podkoszulek, lotniczą kurtkę z czarnej skóry i dżinsy. Przcz kfidtką
chwilę rozmawiał z Idą, skinął ręką komuś, kto go zawołał, a potcm
skierował się do drzwi nie spojrzawszy nawet w stronę George'a i
..®,~
- To był Sean - powiedział George.
74
- Wiem - wstała. - ldziemy.
- Pani da spokój, pani Talbot. Jeszcze nie skończyłem piwa.
- Już, George! - powiedziała ostro i wyszła.
Egan otwierał drzwi starego, czerwonego Mini. Gdy wsiadali do
Mercedesa, ruszył.
- Mini Cooper - powiedział George. - Już takich nie- robią. Na
płaskim były jak cholerne samochody wyścigowe.
- Jedź za nim, George.
- Pani Talbot, o co, u diabła, tu chodzi? - zapytał przekręcająć
kluczyk w stacyjce.
- Po prostu jedź za nim i to na razie wszystko. - Zapaliła
papierosa i dodała spokojnie. - I jeżeli go zgubisz, zrobię sobie
podwiązki
z twoich flaków. Zdaje się, że tak się u was, cockneyów, mówi?
Jazda trwała dość długo. Podążali za Eganem przez Camden i Kentish
Town, aż wreszcie skręcili na Highgate Road. George przez cały czas
udzielał jej wyjaśnień.
- Tam jest Parlament Hill - powiedział. - Bóg raczy wiedzieć,
dokąd on jedzie. - A po chwili dodał. - Ach tak, już wiem. Na
cmentarz.
- Cmentarz? - zapytała.
- Cmentarz Highgate. Właśnie podjeżdżamy. _
Jechali teraz wzdłuż żelaznego ogrodzenia i poprżez drzewa Sara mogła
dostrzec nagrobki i gdzieniegdzie marmurowy krzyż. Przy bramie
zaparko-
wanych było kilka samochodów. Mini Copper zatrzymał się i George _.
podjochał Mercedesem do krawężńika stając w sporej odległości za nim.
- To bardzo znane miejsce - powiedział. - Jest, tam jeszcze jedna
część, bardzo interesująca, ale obecnie trzymają bramę zamkniętą. Są
tam wykopane w zboczu wzgórza katakumby z czasów królowej Wiktorii.
Egipskie brainy, grobowce. Naprawdę niesamowite. Całymi latami
wykorzystywano je do kręcenia horrorów. - Wzdrygnął się. - Niech
pani sobie tylko wyobrazi skradającego się tam Drakulę.
- A tutaj?
- O! Pochowano tu wielu sła.wnych ludzi. Między innymi i Karola
Marksa, ale są też zupełnie zvvyczajni. -
Egan wysiadł z Mini Coopera. Z wiązanką kwiatów w ręku przeszedł
przez bramę.
- Niech pan na mnie poczeka, George - powiedziała, wysiadła
75
z Mercedesa i ruszyła za nim. Nie spuszczając go z oka szła jego
śladem
ścieżką; prowadzącą wśród labiryntu grobowców i najprzeróżniej~aych
pomników. Marmurowe anioły, wielkie krzyże, sarkofagi. Był w =tym
jaki§ gotycki urok, choć miejscami wszystko wydawało się zbyt
wi~lkie,
a roślinność nadmiernie wybujała.
Egan zatrzymał się przy grobowcu zwieńc~onym gigantyczną głową.
Stał tam, patrząc przez dłuższą chwilę. Sara odróciła się i udawała~ fie
ogląda, inny grób. W pobliżu kręcili się jeszcze inni ludzie, w
pewnej
chwili minęła ją kobieta z dwojgiem dzieci.
Sara obejrzała się i zobaczyła, że Egan idzie dalej. Przez chwilę
ogl~dała pomnik, . przy którym stał niedawno, i zorientowała się, że
vi~ielka ~głowa przedstawia I~arola Marksa.. Spojrzała na nią, a
gdy
odwróciła się, spostrzegła, że Egan zniknął. Ogarnięta nagłą paniką
pobiegła przed siebie, ale gdy dotarła do najbliższego zakrętu,
ponownie
między drzewami zobaczyła Egana. Stał i patrzył na jakiś n~agrobek.
Przykuan~ł obok niego, wyjął z marmurowej urny uschnięte kwiaty
i włożył przyniesioną przez siebie wiązankę. Tkwił tam nieruchomo
chyba: z dziesięć minut, a ona czekała między drzewami, obserwuj~c
go
zza dużego, marmurowego grobowca.
Zaczęło troch~ padać. Spojrzał do góry, wstał, popatrzył na grób,
przeżegnał się i odszedł.
Sara odcżekała, ai skręci w główną aleję i podeszła szybko do mogiły.
Był to zwykły grób z płytą z aarnego marmuru. Złote litery napisu
głosiły: Sally Baines Egun. Zmarlu w wieku osiemnastu lat. Bardzv
kvchana.
Pbspicszyłit za nim wzdłuż główng alei. Spostrzegła, jak Pruchodzi
Przez
bramę, a gdy wyazła na ulicę, wsiadał właśnie do Mini Coopera. Desmcz
rozpadał się na dobre, podbiegła więc do Mercedesa i wskoczyła do
środka.
- Odwied~ał grób swojej siostry - powiedziała.
- Czy roxmawiała z nim pani2 - spytał George.
- Nie.
. = Pani Talbot, o co tu właściwie chodzi? Może mógłbym pomóc?
- Nie, George, nikt mi w tym nie może pomóc. Niech pan będ~ie
tak dobry i pa prostu jedzie.
Mini Cooper ruszył, Mem,edes za nim. Nieco później spomiędzy
zaparkowanych samochodów wyjechał Jago i podążył ich śladem. -
- Prawdziwa listopadowa pogoda - powiedział George słysząc
deszc2 bębniący o dach samochodu. - Pora powrotów z pracy i j~
prawie ciemno. Mogę go zgubić w tym ruchu.
76
- Niech się pan postara. - Oparła się wygodnie i zaczęła za-
stanawiać. Dlaczego nie odezwała się do Egana, kiedx miała taką
okazję?
A gdy odtwarzała wszystko w pamięci, uświadomiła sobie; że czuła się
tam jak intruz. Było jodnak coś jeszcze. Wiedziała po prostu, że
nawiązując
tę rozmowę, odkryje się przed nim i zrobi wtedy pierwszy krok na
drodze, z której nie będzie już powrotu. I prawdę mówiąc, bała się. Bała
się tego, co mogłoby to oznaczać. Egan jeździł przez pćiłtorej godziny.
Najpierw do Islington, potem do Totenham, gdzie zatrzymał się
przed
niewielką, odwiedzaną przez robotników knajpką. Wszedł do środka,
usiadł przy stoliku i zamówił coś.
- Jajka z frytkami - ppwiedział George. - Szczęśliwy facio.
Umieram z głodu.
- Wynagrodzę to panu, George.
Jago, przysłuchujący się tej rozmowie w swoim Spyderze zapar-
kowanym na końcu ulicy, uśmiechnął się i powiędział łagodnie: - A co
ze mną, kochanie? Ja też umieram z głodu.
Egan wreszcie wyszedł, wsiadł do Mini Cooperą, i odjechał.
- Ciekawe, dokąd teraz? - mruknął George. - Już dziewiąta, pani
Talbot.
Wkrótce się dowiedzieli. Pojechał do Hampstead i wjechał na
dziedziniec warsztatu przed stacją metra. Zatrzymal,i się na
poboczu
i obserwowali, jak rozmawia z pracownikiem siedzącym w oszklonym
kantorku. Podał mu kluczyki do samochodu, wyszedł i skierował się
przez jezdnię w stronę wejścia do metra.
- Z wywieszki sądząc, ten warsztat przeprowadza regulacje zapłonów
samochodowych - powiedział George. - Chyba go tu zostawił.
W ułamku sekundy wyskoczyła z Mercedesa. - Wrócę sama do domu.
Zatrzasnęła drzwi, zanim zdążył zaprotestować i przemykając między
samochodami przebiegła przez ulicę:
- A więc to tak, moja miła - mruknął Jago, wyłączył radio, wysiadł
ze Spydera i podążył za nią.
Sara w ślad za Eganem zeszła po~ schodach i znalazła się w sali
biletowej metra. Zobaczyła, że kupuje bilet w pięćdziesięciopensowym
automacie i zrobiła to samo. Potem przeszła za nim przez branikę
wejściową i zjechała schodami ruchomymi. Byli na peronie:
Nadjechał pociąg i ludzie ruszyli do przodu. Widząc, że Egan wsiada,
chciała iść za nim, ale kilka osób jeszcze wychodziło i została
odepchnięta
na bok. Tuż przed sobą dostrzegła drzwi następnego wagonu i gdy
77
zaczęły się zamykać, wskoczyła do środka. Znajdujący się tuż za nią Jago
zdołał się jeszcze tam dostać o ułamek sekundy później. Sara przeszła na
koniec wagonu. Nie miał połączenia z następnym, ąle przez szklane
drzv!ri
widziała Egana stojącego mniej więcej przy środkowym wyjściu. Usiadła
tak, aby go swobodnie obserwować. Jago zajął miejsce nie opodal i
wziął
pozostawioną przez kogoś gazetę.
Oprócz nich w wagonie było jeszcze tylko kilku pasażerów. Dwie
starsze panie, młoda, czarna dziewczyna i para nastolatków
wyglądających
na studentów. Jago rozłożył gazetę i obserwował Sarę ukradkiem. Pociąg
zatrzymał się na stacji Belsize Park.
Gdy drzwi się otworzyły, do środka wtargnęło czterech chłopaków.
Ogolone głowy, nabijane ćwiekami dżinsy, wysoko sznurowane buty.
Jeden miał swastykę wytatuowaną między oczami, drugi złote kółko
w przekłutym lewym nozdrzu. Trzeci pił whisky z ćwierćlitrowej
butelki.
- Uwaga, nadchodzą szaleńcy! - wrzasnął.
Chłopak z wytatuowaną swastyką pochylił się nad czarną dziewczyną.
- Hej, patrzcie, co znalazłem. Czarną małpę. - Jego palce wczepiły
się w jej włosy.
Przerażona dziewezyna zaczęła błagać ze łzami w oczach. - Proszę
mnie puścić.
Ws~unął drugą rękę pod jej spódnicę. - Powinnaś być zadowolona,
że poświęcam czas takiej czarnej dupie jak ty.
Jego przyjaciele zaczęli się śmiać. Na ich niemal zwierzęcych
twarzach
malowało się okrucieństwo. Sara, czując wzbierającą w niej wściekłość,
zerwała się i schwyciła chłopaka za rąmię. - Zostaw ją w spokoju.
Odwrócił się ze zdziwieniem i coś błysnęło w jego oczach. - I~o,-~o,
no.:. Kogóż my tu mamy? Prawdziwa dama. Czy nie uważasz; że to
prawdziwa dama, Haro18?
Kolega, do którego się zwrócił, skinął głową. - Zgadzam się; K;evin.
- Jest zbyt dobra dla takich jak my. Ale jeżeli ją spróbujemy
przekonać, to może polubi i nas.
Popchnął ją brutalnie na si~izenie, a chłopak z kółkiem w .nosie
roześmiał się. - Albo może nauczy się lubić co innego.
Otoczyli ją ciasnym kółkiem. Przez chwilę Sara poczuła ogartłiający
ją strach, ale w tej śamej chwili Jago wstał i bez słowa wyrżnął ~a
w nerki - pięścią z wysuniętymi do przodu kostkami palców. Kevin
wrzaśnął i przyklęknął na jedno kolano. Jago wykonał półobrót, p~~r;n
łokciem zamachnął się w tył i trafił Harolda tuż pod podbt~óc~ci~.
78
Chłopak runął na podłogę, chwytając się obiema rękami za gardło.
Swastyka między jego wytrzeszczonymi oczyma sprawiała obrzydliwe
wrażenie.
Dojechali do stacji Chalk Farm. Jago powiedział do Sary z sym-
patycznym uśmiechem: - To okropne; jakich ludzi spotyk~'aię
czasatni
w metrze.
PasaTxrowie wysiadali pospiesznie, nie chcąc wdać się w awanturę.
Sara patrzyła na niego z niemą wdzięczności~, ale nagle za jego
plecami
zobaczyła, że Egan przechodzi przez peron i kieruje się do wyjścia.
Wyskoczyła przez otwarte drzwi i pobiegła w ślad za nim. Zapadła
cisża.
Drzwi były wciąż otwarte. Dwóch wyrostków leżało na podłodze, dwaj
pozostali pochylali się nad nimi.
Jago z uśmiechem na twarzy ruszył przed siebie w stronę wyj§cia. -
Niezbyt dobru im poszło, co?
Znalazł się już na peronie, gdy chłopak z kółkiem w nosie wrzasnął
w ślad za nim: - Ty cholerny alfonsie, zaraz ci pokażę!
Wyskoczył z wagonu z nożem sprężynowym w ręku. Gdy ostrze
wystrzeliło w przód, Jago achwycił chłopaka za przegub, wykonał
półobrót, zakładając dźwignię na wyprężone ramię do chwili; gdy
wyrostek wypuścił nbż. Wtedy zaciśnięta pięść Jago spadła jak młot,
rozległ się: głośny trzask i chłopak wrzaśnął.
- No proszę, chyba złamałem mu rękę - powiedział Jago i z całej
siły wepchnął go przez drzwi do wnętrza ruszającego wagonu, gdzie
wylądował na swoich nadal leźących kolegach:
Gdy doszedł do ruchomych schodów, Sara była już na ich szczycie,
tuż za Eganem. Jago wbiegł na górę i kiedy znalazł się w sali
wejściowej,
zobac2ył, że Egan zatrzymał śię i patrzy na lejący deszcż. Sara podeszła
do niego, a Jago przysunął si~ bliżej, biorąc po drodze z kosza na
śmieci
wyrzuconą gazetę. Rozłożył ją i oparł się o ścianę.
Usłyszał, jak powiedżiała: --~ Panie Esan. Muszę z panem pomówie.
- Najwyższa pora - odrzekł. - Już wystarczająco długo mnie pani
śledzi.
- Wiedział pan? - zapytała głosem bez wyrazu.
-- Jak mawiał mój pewien dobry przyjaciel, w dżdżystą sobotnią noc
w Belfaście nie pociągnęłaby pani długo. We „Flisaku" rzucała się pani
w oczy jak wszyscy_ diabli, a i potem co jakiś czas również. Muszę
przyznać, że umie się pani trzymać komuś na karku, ale brak pani
subtelności. Co mogę dla pani zrobić?
79
- Chciałabym porozmawiać. - Zawahała się, dobierając właściwe
słowa. - PotrzebujF pańskiej pomocy.
- Droga pani, ja nie potrafię pomóc nawet sam sobie.
Podniósł kołnierz i wyszedł na deszcz.
- Proszę posłuchać - powiedziała z desperacją. - To dotyczy
również pańskiej siostry.
Odwrócił się, nagle niezwykle skoncentrowany. - Mojej siostry?
- Tak, Sally. Sahy Baines , Egan. Odwiedził pan dziś jej grób.
- I co pani mogłaby o niej powiedzieć?
- O samej Sally niewiele, ale sporo o tym, w jaki sposób zmarła,
panie Egan.
- O tym, w jaki sposób zmarła? - Pokiwał głową. - Cóż, umie się
pani posługiwać słowami, panno...
- Talbot. Jestem Sara Talbot i nie panna, ale pani. Jestem wdową,
panie Egan - dodała wyjaśniającym tonem. - I miałam pasierba, który
nie żyje. Podobnie jak pan miał przyrodnią siostrę, która również nie
żyje. Sądzę, że powinniśmy o tym porozmawiać.
- Dobrze - powiedział. - Gdzie pani proponuje?
- Mam dom na Lord North Street.
- W każdym razie jest to po drodze do mojego domu. - Skinął na
przejeżdżającą taksówkę. Stanęła przy krawężniku. - Pojedziemy z po-
wrotem do Hampstead i odbiorę mój samochód.
- Sądziłam, że zostawił go pan w.warsztacie.
- O, nic się z nim nie stało - powiedział idąc z nią do taksówki. --
Po
prostu znudziło mi się jeżdżenie w kółko. Chciałem zobaczyć, co pani
zrobi.
Minęło pięć minut, zanim Jago zdołał złapać taksówkę. Podążył ich
śladem, aby odzyskać swojego Spydera. Nie miało to zresztą większego
znaczenia. Wiedział, dokąd jadą, a aparatura była nastawiona i
działała.
Oparł się wygodnie i zapalił papierosa. . To rzeczywiście był niezły
wieczór. Bardzo miły, a Egan w akcji naprawdę jest świetny. To
prawdziwa przyjemność mieć z nim do czynienia.
Gdy Jago przyjechał na miejsce, w domu przy Lord North Street
światła się już paliły. Pospieszył do położonego naprzeciwko budynku;
gdzie Smith wynajął dla niego mieszkanie na najwyższym piętrze.
Siedzący za swoim biurkiem portier podniósł wzrok znad gazety.
- Paskudna noc, panie Mackenzie.
80
- Dobra dla ogródka.
- Ale nie w listopadzie - odparł posępnie portier. - Nie ma dla
pana żadnych wiadomości.
Dom miał zaledwie trzy piętra, nie warto więc było czekać na
maleńką windę. Jago pobiegł po schodach, przeskakując po dwa stopnie.
Trzy minuty później nalewał sobie szkockiej i słuchał Egana i Sary
Talbot.
Salonik przy Lord North Street był dość przyjemny, urządzony
w stylu Regencji, zgodnie z epoką, w której powstał budynek. Były w
nim
odpowiednie tapety, właściwe srebra i draperie. Bardzo wyraźnie
była też
widoczna ręka architekta wnętrz i Egan nie czuł się tu dobrze.
Przy jednym z okien stał stolik biblioteczny z mnóstwem książek.
Oprawny w marokin pamiętnik Erica leżał na samym wierzchu, tak jak
zostawiła go Sara. Egan otworzył go na chybił trafił i gdy weszła do
pokoju niosąc na tacy herbatę, zastała go przy lekturze.
- To ciekawe - powiedział. - Dziennik z Cambridge pisany po
łacinie.
Postawiła tacę, wzięła od niego pamiętnik i zamknęła. - Tak, należał
do mojego pasierba. Czyta pan po łacinie?
- Owszem, uczyłem się jej w szkole, jeżeli o to pani chodzi.
- Ach tak, był pan przecież w Dulwich Gollege. - Nalała her-
batę. - Miał pan zamiar również iść do Cambridge, prawda?
Wziął podaną mu filiżankę, ale nie usiadł. - Skąd pani tyle
o mnie wie?
- To proste - odparła. - Powiedziałam już panu, że jestem
wdową. Otóż mój mąż był pułkownikiem armii brytyjskiej. Zginął na
Falklandach. Tony Villiers, pański dawny dowódca, to jego kuzyn.
Egan uśmiechnął się powoli i skinął głową. - Tony znowu prowadzi
swoje gierki. - Odstawił filiżankę. - No cóż, ten numer nie
przejdzie.
Już mu przecież powiedziałem, że nie będę pracował dla Grupy Cztery.
Niech mu pani powtórzy, że mówiłem serio.
Gdy skierował się w stronę drzwi, Sara z rozpaczą w głosie powie-
działa: - Panie Egan, proszę mnie wysłuchać. - Podniosła błagalnie
rękę. - Daję panu słowo honoru, że nic nie wiem o Grupie Cztery..
Popatrzył na nią badawczo, potem podszedł do stojącego przy oknie
wolteriańskiego fotela i usiadł. --- Dobrze, pani Talbot. Słucham,
o co
chodzi.
81
Otworzyła szufladę stolika bibliotecznego i wyjęła kopertę z
materiała-
mi przekazanymi przez Villiersa do Nowego Jorku. - Proszę to
pruc2ytać.
Zauważyła, że ręce się jej trzęsą. Podeszła do kredensu, nalała sobie
brandy i wypiła ją nie rozcieńczając. Zbliżyła się do okna i nie
zwracając
uwagi na Egana wyjrzała na deszczową ulicę. Czuła się samotna js~k
nigdy dotąd w całym swym życiu. Ogarnęło ją pełne niepokoju pragniehie.
Chciałaby móc szepnąć: gdzie jesteś; kochanie? -- ale nie było nikogo.
Nie było Edwarda, a teraz nie było już i Erica.
Egan stanął za nią. W ciemnym szkle wyraźnie widać było jego odbicie.
- Czy dobrze się pani czuje, pani Talbot?
- Telefon jest tylko echem w pustym pokoju - odparła. -
Zwłaszcza, jeżeli nikt już w tym pokoju nie mieszka. Czy pan
kiedykolwiek
o tym pomyślał? To głęboko filozoficzne stwierdzenie. Miał pan zamiar
studiować w Cambridge filozofię, prawda?
- Niech pani usiądzie - rzekł łagodnie.
Zrobiła, jak jej powiedział, a on przysiadł na krawędzi stołu. - Co
chce mi pani powiedzieć? Pani syn nie żyje. Rozumiem to i wiem,
jak się
pani czuje; ale...
- Nie „nie żyje", panie Egan, ale został zamordowany. Jeden z kilku
podobnych przypadków .odnotowanych w Paryżu w ciągu ostatnich
dwóch czy trzech lat. Jeżeli przeczytał pan ta; co jest napisane w
protokołe
sekcji : drobnym drukiem; na pewno zauważył pan, że w ciele Erica
znaleziono nie tylko ślady heroiny i ' kokainy, ale również rzadko
spotykany barkotyk z Kolumbii zwany burundanga. Całkowicie
niszczy
siłę woli osoby, -której go podano.
A więc?
--- W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy protestanckie orgariizacje
paramilitarne zlikwidowały czterech terrorystów z IRA. Ieh ciała
również
wykazywały ślady tego ziarkotyku: Dowiedziałam się o tym od Tony'ego
i jego szefa:
- Tego starego pająka Fergusona? -- skinął głową Egan. ~-- A~ co
to wszystko znaczy? Czego pani chce ode mnie?
- Ponieważ sprawa zahacza o problemy bezpieczeństwa patist-
wowega, policja zapewne nie będzie prowadziła jakiegoś
szczegółcriwego
§ledztwa; a władze francuskie uznały, że Eric i inni zmarli na sl~ek
nieszczęśliwego wypadku.
`- Moie to prawda. Narkomanom zdarzają się różne p k;e
wypadki.
g2
- Ale nie tutaj. Wskazuje na to burundanga i to jest właściwy ślad,
czy pan tego nie widzi? W całej Europie Zachodniej było tak
niewiele
przypadków jej użycia. Muszą się za tym kryć ci sami ludzie.
- I chce pani dostać ich w swoje ręce?
- O tak, panie Egan, bardzo tego pragnę.
- Zemsta, pani Talbot, prawda? - Pokręcił głową. - Jest takie
sycylijskie przysłowie: „Czas poświęcony zemście jest czasem spędzonym
w piekle". Wiem o tym, bo sam w nim byłem i wiem również, że i pani
odejdzie z niczym.
Przeszła przez pokój, odwróciła się i spojrzała na niego. - Wiem,
dlaczego wstąpił pan do wojska. Chciał się pan zemścić na tych, którzy
spowodowali śmierć pańskich rodziców.
- Tak, to prawda. Miałem wtedy siedemnaście lat. Musiałem to
zrobić. Mówiąc szczerze, sądzę, że zwariowałbym, gdybym nie zrobił
wtedy jakiegoś zdecydowanego kroku.
- Czyż więc nie rozumie pan, co czuję?
Ujął delikatnie jej rękę. - Pani Talbot, tam w Irlandii zabiłem wiele
osób. W trzech przypadkach były to kobiety. Owszem, dość bezwzględne
kobiety, ale za każdym razem zabijając niszczy się również jakąś cząstkę
samego siebie. Zabijałem znowu i znowu. Czy kiedyś dopadłem tego,
kto
był odpowiedzialny za podłożenie tej bomby? Bardzo mało prawdopodob-
ne. Nie przywróciło to życia moim rodzicom, a ja też wcale nie czułem
się lepiej. Prawdę mówiąc, czułem się gorzej i wie pani co jeszcze,
pani
Talbot? Pociągnęło to za sobą zniszczenie wszystkiego wokół mnie, bo
kiedy wróciłem do domu, okazało się, że mój dom też już nie istnieje.
Utraciłem coś więcej. Zdolność odczuwania - troszczenia się o
cokolwiek.
- Być może powinien pan, przestać szukać uzasadnień. Może
powinien pan po prostu działać -. powiedziała.
- A cóż to znowu takiego? Bezpłatna dobra rada czy psyehoterapia?
- Dzisiejszej nocy miałam pewne kłopoty w metrze. Czterech
wyrostków, sam pan wie jakich. Napastowali czarną dziewczynę.
Powie-
działam, żeby dali jej spokój, a wtedy zabrali się za mnie.
- I co się stało?
- To niewiarygodne. Naprzeciwko siedział mężczyzna. Bardzo
dobrze ubrany. W granatowym trenczu i wojskowym krawacie.
- No i co?
- Nie powiedział ani słowa. Po prostu wstał i zaatakował. To było
bardzo profesjonalne. Uderzenia łokciem i w ogóle. Nagle dwaj
leżeli już
83
na podłodze. A on się śmiał. Przeprosił. - Pokręciła głową. - Zupełnie
na takiego nie wyglądał.
- Chodzi pani o to, że sprawiał wrażenie dżentelmena?
- Tak sądzę; ale kimkolwiek był --- działał: Nie wdawał się
w dialektyczne rozważania. Zaczął działać.
- Jest taki fragment w Koranie, który głosi, że więcej jest prawdy
w jednym mieczu niż w dziesięciu tysiącach słów. Dowiedziałem się tego
dawno temu - powiedział Egan.
- W Irlandii? - zapytała Sara.
- Dobry Boże, nie. Na ulicach Wapping, kiedy byłem dzieciakiem.
Za pierwszym razem, kiedy gadaniem próbowałem wykręeić się z bójki,
zostałem sprany na kwaśne jabłko przez trzech innych chłopaków: -
Egan uśmiechnął się. - Miałem wtedy jakieś osiem lat. To była brutalna
dzielnica. Albo się szybko doroślało; albo przepadało z kretesem.
Trzeba
byłó mieć ikrę. Kupę ikry.
- Ikrę? - zmarszczyła się.
- Odwagę; odporność: Nie bać się - to była podstawowa
s~rawa. Nigdy się nie bać, bez względu na to, jak niekorzyatny
jest stosunek sił. Nauczył mnie tego mój wujek, kiedy znalazł mnie
na chodniku, zapłakanego i z pokrwawioną twarzą. Kopnął -mnie
w tyłek i powiedział, żebym poszedł; znalazł ich i spróbował jeszcze
raz. „Zgiń - powiedział mi = jeżeli tak wypadnie, ale si~ nie
l~dawaj. Nigdy~,. ,
- To był ów słynny Jack Shelley? - zapytała.
= Wie pani o nim? - powiedział Egan. - Czy w ogóle jest coś,
czego by pani nie wiedziała? '
- Nie sądzę. Informacje Tony'ego były bardzo dokładne. Chłopak
z ulicy, który poszedł do prywatnej szkoły, dostał się do Cambri~lge
i zarniast studiować, został żołnierzem.
- Zaszczytna słuiba. Ktoś musi to robić:
- Ktoś też musi być urzędowym katem - odparła. -- Ale nie widzę
powodu, żeby musiał być nim pan.
Przesunął ręką po twarzy i uśmiechnął się. - Wie pani co, pros~.,mi:
dać tego.pani papierosa. Nie powinienem palić, nie służy mi to
teraa na.
ph~ca, ale niech to diabli wezmą. Mainy już prz~ież środek nocy i
p~id~
deszcz.
Z wahaniein dała mu papierosa i ogień. Prawie natychmiast zaka~ł,
podszedł do okna, otworrył je i usiadł na ławie w wykuszu
~ati~la:1'.
deszcz. - Lubię miasto nocą, szczególnie taką nocą jak ta. Deszcz
szemrze wśród drzew i zmywa wszystko. Jeżeli to w ogóle możliwe.
- Zawsze pan tak to odczuwa?
Spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Od jakiegoś czasu. Mówiłem już
pani, utraciłem coś dawno temu i obecnie nie dbam o nic.
- To straszne, co pan mówi. - Była szczerze wstrząśnięta.
- Nie, wcale nie straszne, po prostu inne. Widzi pani, większość
ludzi,
którzy związali się z przestępstwem czy przemocą, ma jedną wspólną cechę.
Za wszelką cenę chcą wygrać. A ja nie przejmuję się tym, czy wygram,
czy
nie. Czy będę żył, czy umrę. W końcu, tak naprawdę, to żadna różnica.
- Nie zgadzam się - odparła zdziwiona siłą swego głosu. - Umrzeć
to wcale nie sztuka. Trudno jest żyć. Mieć siłę, żeby iść dalej.
- Mówiłem już, że potraf pani posługiwać się słowami. - Wyrzucił
papierosa na deszcz. - Wróćmy do naszej sprawy. Przekonajmy się,
czy
dobrze panią zrozumiałem. Chce pani pomścić śmierć swojego pasierba.
- Chcę sprawiedliwości - wtrąciła. - Tylko sprawiedliwości.
- Nie ma już czegoś takiego, a pani nie stawia sprawy uczciwie.
Pani
chce zemsty. Chce pani, żeby ktoś zapłacił rachunek.
Przerwał i patrzył na nią uważnie. Wreszcie Sara skinęła głową
i odwróciła się. - W porządku. Niech pan nazywa to, jak pan chce.
- Ale pani - miła, dobrze wychowana dama, która eałe życie
podróżowała pierwszą klasą, nie bardzo wie, jak właściwie się do tego
zabrać i dlatego potrzebuje kogoś takiego jak ja. Takiego macho
z pistoletem w garści, który przyniesie jej głowy złych facetów.
Takiego,
który zna wszystkie sztuczki. Mam rację?
- Tak. - Skinęla głową. - Sądzę, że tak to wygląda ~
- No cóż, nie zrobię .tego, pani Talbot. Powiedziałem pani, że służba
w wojsku to szlachetne zajęcie. Kiedy zabijałem, zawsze był po
temu jakiś
powód. Ale pani szuka kogoś w rodzaju płatnego nnordercy. Bardzo mi
przykro z powodu Erica, ale z mojego punktu widzenia nie jest to
wystarczający powód.
Odwrócił się i skierował w stronę drzwi.
- Być może - powiedziała szybko. - Ale śmiecć Sally jest chyba
jednak wystarczającym powodem dla pana?
Znieruchomiał gwałtownie, a potem odwrócił się wolno. - Co pani
wie o Sally?
- Bardzo mi przykro, Sean - szepnęła. - Sekcja jej. zwłok wykazała,
że śmierć nastąpiła przez utonięcie, gdy była pod wpływeW narkotyków.
85
- Wiem o tym.
- Były tam również ślady skopolaminy.
- To ta burundanga?
- Obawiam się, że tak. Ludzie Tony'ego przeprowadzili kom-
puterowe poszukiwania. Przypadek Sally jest jedynym
zarejestrowanym
do tej pory w Anglii. - Podeszła bliżej i schwyciła go za ręce. -
Czy
pan tego nie widzi, Sean? Tu musi istnieć związek z Paryżem,
Ulsterem...
Uwolnił się od niej, podszedł do drzwi prowadzących na balkon
i otworzył je. Stał tam z twarzą wystawioną na deszcz, ona zaś paliła
nerwowo papierosa i czekała.
Po drugiej stronie ulicy Jago zbliżył się do okna z noktowizyjną
lornetką Zeissa i nastawił ostrość. Egan nadal stał z zamkniętymi
oczami
i twarzą uniesioną ku górze.
- No, no - szepnął Jago. - Panu Smithowi ta sytuacja z pewnością
się nie spodoba.
Rozdział szósty
W łazience Egan wytarł ręcznikiem mokrą od deszczu głowę,
a potem uczesał starannie włosy. Był już zupełnie spokojny i jedyną
oznakę napięcia nerwowego stanowił lekki tik w lewym kąciku ust.
Panował jednak nad sobą i tylko to się liczyło. Wrócił do saloniku
i zobaczył Sarę stojącą przy oknie. Na jej twarzy malowało się za-
kłopotanie.
- Przepraszam pana, Sean - odezwała się. -- Przykro mi, że to ja
musiałam panu to powiedzieć.
- Jak powiadali w Crossmaglen, kiedy byłem chłopcem: „Niech ci
Bóg wybaczy kłamstwo". Jezu, pani Talbot, jest pani wprawdzie dość
miłą damą, ale zawsze osiąga pani to, czego pani chce. Po co więc
udawać?
Podszedł do kredensu i nalał sobie szkockiej.
- Niech pan posłucha - powiedziała. - Proszę mi mówić Sara,
a nie - pani Talbot. Co więc zamierzasz?
- Sprawdzę fakty u Vilłiersa.
- A co będzie, jeżeli nie zechce ci pomóc?
- Och, są różne sposoby. - Pociągnął łyk whisky. - Przez parę lat
prowadziłem ostrą grę. Przy takiej okazji zdobywa się szeroki krąg
zupełnie nieodpowiednich znajomości.
- Takich jak twój wuj? - zapytała.
- To jedna z ewentualności. Z nim też pewnie porozmawiam, ale
najpierw pogadam z Villiersem.
- A co że mną?
Roześmiał się ostro. - Nie poddajesz się, co? Ludzie, których
poszukuję, w niczym nie przypominają tych, których znałaś w swoim
dostatnim życiu. To istoty z innej planety. Mogą cię zabić bez
chwili
87
namysłu i zapewne zrobią to po tym, jak uprzyjemnisz im weekend.
Wierz mi, lepiej trzymaj się od tego z daleka.
- Ale ja nie mogę stać z boku. Przecież to także moja sprawa -
zaprotestowała. - Od chwili śmierci Erica.
Stał, patrząc na nią spod lekko zmarszczonych brwi, a potem przełknął
ręsztę whisky. - Dobrze, niech będzie, jak chcesz. Przede wszystkim
chcę porozmawiać z moją ciotką Idą, dlatego najpierw pojedziemy do
„Flisaka". Potem zabiorę cię na spotkanie z moim wujem. Powinien to
być ważny etap twojej edukacji. I weź ze sobą tę kopertę.
Jago patrzył ze swego okna, jak ruszali spod domu i czekał, aż
Smith
zareaguje na jego sygnał. Telefon zadzwonił. Jago podniósł słuchawkę.
- Co się dzieje? - zapytał Smith.
Jago przedstawił wydarzenia wieczoru oraz streścił rozmowę w domu
przy Lord North Street. - Zdenerwowała go - stwierdził. - A to może
oznaczać kłopoty.
- Wścibska dziwka - powiedział z wściekłością Smith.
- Wiem, stary przyjacielu. Czyż kobieta nie może być diabłem?
- Wszystko dla pana jest tematem do żartów, co? - rzekł Smith
gniewnym głosem.
- To jedyny sposób, aby uporać się z tym nędznym żywotem -
odparł pogodnie Jago. - Co pan sobie życzy, żebym z nimi zrobił? Mam
ich załatwić?
- Nie, to mi nie odpowiada. Jack Shelley może być obecnie
szanowanym biznesmenem, ale pod garniturem z Saville Row wciąż
kryje
się taki sam drań jak dawniej i londyński świat przestępczy nadal
uważa
go za swojego przywódcę. Jeśli załatwi mu pan siostrzeńca, przewróci
cały Londyn do góry nogami. Ta cała Talbot jest również trefna.
Przecież, na rany Chrystusa, przyjaźni się z prezydentem Stanów
Zjednoczonych. Jeżeli jej się coś stanie, rozpęta się piekło.
- Najprawdopodobniej przyślą tu wtedy Szóstą Flotę - zauważył
Jago.
- Bardzo śmieszne.
- A więc co mam robić?
- Trzymać się blisko nich. Właściwie, niech pan pilnuje, żeby nic im
się nie stało. Jeżeli pojawi się jakiś przeciek, niech go pan
zatka.: Pro~zę
po prostu uważać, żeby nie zetknęli się z nikim, kto mógłby im pa~bc:
88
- Rozumiem. Chodzi panu po prostu o to, że jeśli. tra6ą na kogoś,
to ten ktoś nie ma prawa nic im powiedzieć.
- Właśnie tak - stwierdził Smith. - A teraz proszę ruszać. Wie
pan, dokąd pojechali.
Podczas gdy Sean i Ida rozmswiali w kuchni, Sara czekała w małym
saloniku. Na kredensie stało kilka fotografii, głównie Egana. Jedna
przedstawiała sztywnego i niezgrabnego chłopca w szkolnym krawacie
i swetrze stojącego razem z mężczyzną i kobietą, zapewne rodzicami.
Na
następnej był w mundurze, bardzo przystojny, z oznaką SAS na
berecie,
baretkami orderów i odznaką pilota na bluzie munduru. Było jeszcze
jedno - przed bramą Buckingham Palace, najprawdopodobniej tuż po
ceremonii odznaczenia. Egan w mundurze wyjściowym, obok Ida w ka-
peluszu i najlepszej sukni, z drugiej strony człowiek, który mógł
być
jedynie Jackiem Shelleyem.
Nie był zbyt wysoki, ale jego siła rzucała się w oczy. Twarz miał dość
przyjemną, pełną zwierzęcej żywotności, lecz w jego uśmiechu można
było dostrzec coś w rodzaju szyderczej pogardy. Uświadomiła sobie, że
to uśmiech człowieka, który niezbyt przejmuje się innymi.
Otworzyła drzwi i znalazła się w głównej sali. Lokal był już
zamknięty i paliło się tu jedynie niewielkie światło . bezpieczeństwa.
Stała, cżując kwaśny zapach- piwa oraz odór zastarzałego dymu ty-
toniowego, i słyszała głos płaczącej Idy, jej stłumione łkanie
dobiegające
zza drzwi kuchennych.
Wróciła do saloniku i zobaczyła jeszcze jedną fotografię - tyxn razem
na kominku. Egan, znowu w mundurze, i ładna, młoda dziewczyna,
zapewne Sally. Niewysoka, o ciemnych włoeaćh, obrócona lekko
profilem
patrzyła na Egana, a na jej twarzy malowała się cała miłość świata.
ł~rzwi otworzyły się i weszli Egan z Idą. Twarz starej kobiety była
zapuchnięta od płaczu. Kiedy zobaczyła, że Sąra trzyma fotografię,
podeszła i wzięła ją od niej.
- Sally, kochanie - jęknęła i popatrzyła na Sarę. - Zupełnie nie
wiem, co się stało, co się takiego zdarzyło. Wsz~stko było jak należy,
szkoła, osiemnaście lat i życie przed nią - i nagle.. ~. Zmieniła się
z dnia
na dzień. Stała się całkiem inna. Alkohol, narkotyk'i; potem była
policja
i zaczęły się ares~towania za włóczenie się po ulicach. Co za hańba.
Nawet Jack nie był już w stanie nad nią zapanować. .
89
- Nie zadręczaj się, Ido - powiedział Egan. - Zrób sobie herbaty
i połóż się spać. Zaraz sobie pójdziemy.
- Jack tak naprawdę wcale o nią nie dbał, tylko robił takie
wrażenie - ciągnęła dalej Ida, a potem zwróciła się do Sary. - Widzi
pani, ona nie należała do rodziny.
Usiadła, przyciskając fotografię do piersi, a Sean ujął Sarę pod
rękę. - Chodźmy - powiedział. Wyszli, zamykając za sobą cicho drzwi.
Wsiedli do Mini Coopera i Egan odjechał szybko. Trzymał się blisko
rzeki, a po kilku minutach skręcił w wąską uliczkę, zabudowaną starymi
rnagazynami z czasów królowej Wiktorii. Zahamował nad starym
basenem
łódziowym na końcu mola nad rzeką.
- Hangman's Wharf. Tu właśnie mieszka Jack. Ma apartament na
najwyższym piętrze tego składu.
- Jesteś pewien, że będzie w domu?
- Jeśli go nie ~ zastaniemy, spróbujemy w klubie. Nazywa się
„U Jacka". Straszna spelunka. Następny etap twojej edukacji. Masz
ze
sobą kopertę?
- Tak. - Podała mu ją.
- Dobrze. To nam zaoszczędzi czasu. Najpierw sam z nim poroz-
mawiam. ~ - Egan wysiadł z samochodu i odszedł. Zablokowała drzwi
i siedziała trochę zdenerwowana, aż do bólu wsłuchując się w otaczającą
ją ciszę. Na. przepływającym ruką statku zawyła ponuro syrena. Ulicą
nadszedł Jago, stanął z tyłu w mroku bramy i z uczuciem dziwnej
opiekuńczo§ci rozpoczął swoją obserwację.
Egan jechał w górę starą windą towarową, mijając kolejne piętra.
Była to zwykła platfortna bez ścian. Gdy znalazł się na górze, czekał
już
na niego z rękami założonymi na piersi mężczyzna w wieku około
czterdziestu pięciu lat. Ubrany był w luźny garnitur, miał
przynajmniej
sześć stóp wzroatu, brutalną, kościstą twarz i potężne ręce. Był najwyraź-
niej przygotowany na wszystko, ale nagle na jego napiętej twarzy
pojawił
się wyraz niedowierzania.
- To ty; Sean? Cóż za przyjemność cię widzieć.
Winda stanęła z szarpnięciem.
- Cześć, Tully. Jak leci7 '
- Wśpaniale, Sean, po prostu wspaniale. = Objął Egana swymi
wielkimi łapami w niedźwiedzim uścisku. - To trwało zbyt długo. Jack
90
ciągle cię wspomina. Zrobiłeś mu przykrość idąc do Pałacu po DCM
tylko z Idą.
- Ale następnym razem wziąłem go ze sobą, prawda? - odparł
Egan. - Kto jeszcze jest tu z tobą?
- Gordon. Pamiętasz Gordona Varleya? Teraz szoferuje u Jacka.
Wysłał go na kurs dla kierowców Rolls-Royce'ów.
- Nic się nie zmienia - stwierdził Egan. - Wszystko zawsze na
najwyższym poziomie. Gdzie jest Jack?
- Na drugim końcu korytarza. Będzie szczęśliwy jak licho.
Otworzył drzwi korytarza i wprowadził Egana. W drzwiach do
kuchni pojąwił się ciemnoskóry Mulat, będący nieco zminiaturyzowaną
kopią Tully'ego. Był w koszuli z krótkimi rękawami i wycierał właśnie
talerz.
Na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie. - Rany gorzkie,
to ty, Sean?
- Cześć, Gordon. Wciąż tak samo paskudnie wyglądasz - powie-
dział Egan mijając go.
Tully otworzył drzwi na końcu korytarza i weszli do olbrzymiego
pokoju, który stanowił dawniej całą górną kondygnację.składu. Pomalo-
wany na biało sufit podtrzymywały rzędy żelaznych słupów. Drewniana
podłoga została wycyklinowana, pomalowana i polakierowana. Wszędzie
leżały drogie chińskie dywany, a po prawej stronie, w alkowie
zalanej
białym światłem, stała statua Buddy z brązu wysokości sześciu stóp. Całe
wnętrze było urządzone w chińskim stylu: posążki, bibeloty, jedwabne
draperie, parawany z kości słoniowej i czarnej laki, a w samym
końcu
przy wielkim stole z czarnej laki kilka niskich kozetek.
Słychać było łagodną muzykę Mozarta: Jeden z jego koncertów na
róg. Jack Shelley ubrany w koszulę z krótkimi rękawami siedział przy
inkrustowanym złotem biurku. Na nosie miał okulary do czytania
w rogowej oprawie. Przeglądał właśnie stertę papierów, a na stojącyrn
tuż
obok niego monitorze komputera bezgłośnie zmieniały śię kolumny cyfr.
-~ Spójrz, kto przyszedł, Jack - powiedział TuJly.
Shelley podniósł oczy. Zamarł bez ruchu, a: potem zdjął szkła. - To
miło z twojej strony, że w końcu wpadłeś do mnie. - Skinął głową
Tully'emu. - Poczekaj w kuchni, Frank.
Tully odszedł. Przez chwilę w wielkim pokoju było słychać tylko
odgłos jego kroków. Egan wziął papierosa ze stojącej na biurku
szkatułki.
- Wiesz, jak to jest, Jack.
9i
Sięgnął pó zapalniczkę, ale Shelley schwycił go za przegub. - O nie,
tego mi nie zrobisz, nie w mojej budzie. Pocisk w płucu. Co ty
chcesz,
popełnić samobójstwo?
- Ciągle usiłujesz organizować moje życie, Jack? - Egan uwolnił
rękę i zapalił papierosa. - Jesteś jeszcze gorszy od mojego dawnego
szefa kompanii.
- Jocka White'a? Ciągle jeszcze jest na chodzie, stary drań -
odpowiedział Jack. - Ma starą farmę na tych cholernych mokradłach
z drugiej strony Gravesend.
- Wiem - rzekł Egan.
--,Byłeś u niego, a nie odwiedziłeś mnie, swojego krewnego? Nawet
do mnie nie zatelefonowałeś po wyjściu ze szpitala. To nieładnie,
Sean.
Jestem twoim wujem, jedynym członkiem rodziny.
- Zapomniałeś o Idzie.
- No tak, rzeczywiście - roześmiał się Shelley. - Cholernie łatwo
się o niej zapomina, prawda?
Egan potrząsnął głową. - Nigdy się nie zmienisz, Jack. Wciąż
z ciebie wielki kawał drania. - Wyjął zza pazuchy skórzanej kurtki
kopertę. - Masz; przeczytaj, a potem porozmawiamy.
Rzucił kopertę na biurko i podszedł do okien wychodzących na
Tamizę. Widok był wspaniały i zawsze robił na nim wrażenie. Shelley
oszklił drzwi- prowadzące dawniej na platformę przeładunkową. Egan
otworzył je i stanął przy barierce.
Jakiś ezas później Shelley z dokumentami w ręku przyłączył się do
niego, Twarz miał ponurą. - Nie ma dwóch zdań, niezły pasztet, ale co
to ma wspólnego z tobą? -
- Chłopak miał macochę, Sarę Talbot. Amerykanka, prosto z No-
wego Jorku. Pomagam jej.
- .Ty jej pomagasz? --- spytał Shelley z niedowierzaniem. -- A od
czego, na litość boską, ma swojego cholernego męża?
- Zginął na Falklandach.
- Jezu! - Shelley tupnął nogą. - Zginął na Falklandach! A co,
u diabła, robił tam jankes?
~ - Był pułkownikiem artnii brytyjskiej i nie był jankesem.
- No dobrze. To już lepiej. Ale dlaczego ty? - Podniósł papiery. -
To robota dla policji, a nie dla ciebie. Nigdy się nie pchaj w
nie swoje
kłopoty. Ilo razy ci to mówiłem?
--. Chłopak miał we krwi ślady narkotyku zwanego burundanga.
92
- Nigdy o czymś takim nie słyszałem - odparł Shelley.
- Cóż, ale istnieje. Zamienia ludzi w chodzące trupy. To znaczy, że
bcz najmniejszego trudu można ich zabić, kiedy tylko się zechce i
wszystko
będzie wyglądać cacy. Eric Talbot był jednym z kilku przypadków.
Oprócz niego w czasie ostatnich dwunastu miesięcy było parę w Paryżu
i cztery w Ulsterze. Ci w Ulsterze byli z IRA.
- Paryż, Ulster i ta cholerna IRA? - Shelley wyraźnie usiłował się
w tym wszyatkim połapać. - I narkotyk, który ma nazwę jak nowy
gatunek bezkofeinowej kawy, .,Ciągle nie pojmuję, co to ma
wspólnego
z tobą?
- I jeden przypadek w Londynie - powiedział Egan. - Młoda
dziewczyna utopiona w Tamizie w Wapping. Nazywała się Sally
Baines Egan.
Shelley zamarł w bezruchu, wpatrując się w niego. Szczęki miał
mocno zaciśnięte. Odwrócił się, podszedł do biurka i cisnął na nie
papiery. Przez chwilę stał pochylony nad biurkiem, potem starannie
włożył dokumenty z powrotem i oddał kopertę Eganowi. ~bszedł biurko
dookoła i usiadł. Robił już wrażenie ca.łkowicie opanowanego.
- Jesteś tego pewien? Chodzi mi o wiarygodność tych informacji;
o ich źródło.
- Mój był3r . szef, pułkownik . Villiers, wyciągn~ł dla mnie te dane
z komputera. Były znane przez cały czas, tylko nikt nie zdołał się
zorientować, jakie to ma znaczenie. To tylko króciutki akapit
drobnym
drukiem, rozumiesz?
- Drobnym drukiem? - Twarz Shelleya była straśzna. - Dostanę
skurwysyxiów, ktprzy to zrobili, co do jednego. I moiesz mi
wierzyć,
synu; że .będą długo umierać. Nikt nie będzie , mi bezkarnie wycinał
takiego numeru tta moim własnym podwórku. Mogłem nie uważać Sally
za członka rodziny, ale była nim dla ciebie, jak Boga kocham. A
ty jesteś
wszystkim; cp mam: -- Wstał; podszedł do barku i z kryształowej
karafki
nalał do azklaneczki brandy: Wypił jednym haustem i odwrócił się do
Egana, trtymając w ręku karafkę:
- Nie; dzięlcuję T-- odparł Egan.
-: A ja się napiję - Shelley naiał ponownie.
-~ Cp chcxsz zrobić? - zapytał Egan.
-= Dam znać komu trzeba w Lo~dynie. Podlączę do tego śtarą firmę.
Dotrę do wszystkich gangów i melin. Wiele osób ma wobec mnie długi
wdzięczności; w.tym również paru bardzo wysoko postawionych dżentel-
menów ze Scotland Yardu. Dowiem się, kim są te dranie i na początek
każę im poobcinać ich pieprzone łapy. Mogę chodzić na lunch do
„L'Escargot" z prezesem banku, ale ciągle jestem Jackiem
Shelleyem.
Wciąż tu jestem szefem, nie zapominaj o tym.
- Czy kiedykolwiek o tym zapomniałem? - zapytał Egan.
- Nie bierz mnie pod włos, synu. Jesteś bardziej do mnie podobny,
niż przypuszczasz. A teraz opowiedz mi o tej laluni, Talbot.
- Żadna lalunia - odparł Egan. - To prawdziwa dama.
- Doprawdy? - Shelley uśmiechnął się. - To mi się podoba.
Z klasą, .co?
- Z wielką klasą, Jack. I bardzo bogata. Ojciec zostawił jej w
spadku
połowę Fortu Knox. I bardzo mądra. Pracuje jako makler na Wall
Street
i jest ważną osobą. Jej znajomości sięgają do Białego Domu.
- Doprawdy? - Shelley wziął marynarkę wiszącą na oparciu fotela
i nałożył ją. Poprawił krawat. - Nie mogę się doczekać. Kiedy będę
mógł się z nią zobaczyć?
- Siedzi w moim samochodzie na dole.
- Na dole? - Shelley był wstrząśnięty. - W tej twojej cholernej
blaszanej puszce na kółkach? Jezu, wysłałem cię do prywatnej szkoły,
żebyś się nauczył zachowywać jak dżentelmen. Poddaję się, słowo honoru.
Wypadł gwałtownie z pokoju, a kiedy mijał kuchnię, zawołał: - Hej,
wy dwaj, ruszcie no swoje tyłki.
Tully i Varley zjawili się natychmiast. Varley w biegu nakładał
marynarkę. Wszyscy wsiedli do windy i ruszyli na dół.
- Miałem zamiar pojechać do klubu, żeby coś przegryźć - powie-
dział Shelley. - Oczywiście przyłączycie się do mnie, ale dama, rzecz
jasna, pojedzie ze mną Rollsem. Możesz jechać za nami.
- Zobaczymy, co na to powie - stwierdził Egan.
- Wiem, co powinna powiedzieć, jeżeli ma. choć trochę oleju w głowie.
Wysiedli z wirtdy na parterze i Varley popędził na'drugą stronf
ulicy,
gdzie stał zaparkowany Rolls-Royce Silver Spur i wsiadł do środka.
Pozostali wyszli na plac rozładunkowy i zbliżyli się do Mini
Coopera.
Sara widząc ich otworzyła drzwi i wysiadła.
- Pani Talbot - Shelley ujął oburącz jej dłoń. - To wielka
przyjemność, proszę mi wierzyć. Muszę panią przeprosić za mojego
siostrzeńca, za to, że tak panią zostawił. Myślałem, że udało mi się
nauczyć go dobrych manier, ale ta dzisiejsza młodzież... - Wzruszył
ramionami.
94
- Wszystko jest w zupełnym porządku, panie Shelley - odpowie-
działa.
Shelley z sekundy na sekundę był coraz bardziej pod jej urokiem. -
Cóż, Sean powiedział mi wszystko i nie chciałbym, żeby pani zaprzątała
sobie tym głowę. Załatwię to osobiście, proszę jedynie o kilka dni.
- Cudownie.
- A teraz dosyć o tym. Mam tu niedaleko mały klub. 1~łaśt~ie się
do niego wybierałem, żeby coś zjeść. - W tej samej chwili zatrzymał
się
przy nich Rolls-Royce. - Pomyślałem, że może będzie pani wolała
pojechać przyzwoitym wozem. Mój siostrzeniec może jechać za nami
w tej swojej puszce po sardynkach.
- To naprawdę nie jest konieczne - odparła Sara.
- Ale ja nalegam.
Podprowadził ją do Rollsa i otworzył tylne drzwi. Tully zwrócił się
do Egana: - Był z ciebie bardzo dumny, Sean. Z tego, że jesteś
bohaterem i w ogóle. Z tych med~li.
- Jestem tego pewien - rzekł Egan.
- Frank, rusz no swój tyłek - krzyknął z samochodu Shelley. Tully
przebiegł przez ulicę i usiadł koło kierowcy. - Czekamy tam na
ciebie - zawołał Shelley do Egana i zamknął drzwi.
Sean , Egan stał nadal nieruchomo, ~u czasie gdy Rolls jechał uGcą
i skr~cał za róg. Było bardzo cicho: Podsxedł do : samo~hodu; zaczął
otwierać drzwi i nagle zatrzymał się, jakby kierowany szóstym
zmysłem:
Miał wrażenie, że ktoś kryje się za nim w ciemności, ale oczywiśe;e było
to tylko śmieszne złudzenie. - Zbyt długo .byłem w Belfaścic - mruknął
pod nosem. Wsiadł do samochodu i odjechał. W sekundę później
z bramy wymknął się Jago i pospieszył w dót uliczki:
Klub ;,U Jacka" był kolejnym, zaaci~ptowanym do innych celóvir, ~
dawnym magazynem. Znajdował się nad raeką, stosurikowo niedaleko
~~nia Sheileya. Na parking wykorzystano dav~ny plac
prr.~tadnn_.:
kowy. Kiedy ~gan przyjechał na miejsce, Rolls-Royce już tatn stał.
Postawił swojego Mini Coopera tuż obok.' Podszedł do wejścia; n~d
którym widniał staroświecki, czerwony neon z nazwą lokalu. Przed
drzwiami stała kolejka oczekujących na wejście. Na jej początku
niecier-
pliwili się czterej młodzi mężczyźni w modnych garniturach. Jeden z
nich,
ze złotym Roleaem na ręku i brylantowym kolczykiem w lewym uchu,
95
zaczynał się irytować na bramkarza, Sammy'ego Jonesa, poczciwego
olbrzyma o wadze siedemdziesięciu funtów, który w wolnych chwilach
występował również w telewizyjnych walkach zapaśniczych.
- Jak długo jeszcze? - dopytywał się natarczywie ten z Rolexem.
- Człowieku, musisz jeszcze poczekać - odpowiedział Sammy
i uśmiechnął się do mijającego kolejkę Egana. - Hej, panie Egan,
cieszę
się, że pana widzę! Proszę wejść.
- Dlaczego, do cholery, jego wpuszczasz, a nas nie? -
zaprotestował
mężczyzna~z Rolexem.
- Używam płynu po goleniu, a nie perfum - odpowiedział Egan. -
Powinieneś spróbować. - Kiedy mężczyzna warknął coś i ruszył do
przodu, wszedł do środka.
Sara, pamiętając słowa Egana, oczekiwała czegoś znacznie gorszego
od tego wspaniale urządzonego wnętrza. Utrzymane w stylu lat
trzydzies-
tych, miało lustrzany sufit i piękny bar z kryształowymi
kinkietami.
Przed barem stały pokryte skórą stołki. Kelnerzy w krótkich, białych
kurtkach prrypominali stewardów okrętowych.
Siedziała z Shelleyem w narożnym boksie, a Tully stał za nimi
z założonymi rękami, opierając się o ścianę. Gdy szli do stolika,
Shelley
był witany jak udzielny władca. Co chwila musiał się zatrzymywać, aby
wymienić uściski dłoni: Najbardziej jednak zaskoczyła ją rzucaj~ca
się
w oczy zamożność gości. Wszyscy byli w drogich ubraniach, choć
niektóre kobiety wyraźnie z tym przesadziły.
Szef sali krzątał się koło nich.
- Henri, to pani Talbot - powiedział Shelley. - Mój bardzo
specjalny gość. Na początek weźmiemy butelkę Kruga, bez rocznika. -
Odwrócił się w jej stronę. - Krug bez rocznika to najlepszy szampan
na
świecie. Robią coś niezwykłego z winogronami. A co do jedzenia?
- Och, chyba nic. Nie jestem głodna.
- Nonsens, musi pani coś zjeść. Henri, przynieś nam kanapki
z wędzonym łososiem, trochę pasztetu albo coś innego...
- Tak jest, panie Shelley.
- I przynieś Frankowi dużą szkocką.
Pojawił się kelner z butelką Kruga w wiaderku z lodem.
-- Podoba się pani? - zapytał Shelley. - Mam na myśli lokal.
- Jest fascynujący.
96
- Wziąłem tego samego faceta, który robił mi mieszkanie. Musi je
pani kiedyś obejrzeć. Trochę picuś, ale wie pani, jakie są pedały.
W architekturze wnętrz nikt im jednak nie dorówna. Powiedziałem mu,
że chcę, aby lokal wyglądał jak z filmu z Fredem i Ginger, i zrobił
to.
Podobno przed wojną tak wyglądał bar u Ritza. Skopiował go, a
przynaj-
mniej tak twierdzi.
-- Może po prostu powiedział to, żeby ci zrobić przyjemność,
Jack - wtrącił się Tully.
- Pij swoją szkocką i siedź cicho - uśmiechnął się Shelley. - Nie
lubi pedałów. Zawsze przypisuje im wszystko co najgorsze. Zauważyła
pani orkiestrę? Nie chciałem tego cholernego disco. Nie słyszę przy
nim
własnych myśli.
Spojrzała na tercet, l~tóry na niewielkim podium po drugiej
stronie
sali grał odpowiadającą wystrojowi wnętrza muzykę i -w tej samej
chwili
spostrzegła wchodzącego Egana. W dżinsach i czarnej, skórzanej
kurtce
wyglądał tu zupełnie obco i goście obracali się, patrząc ze
zdziwieniem,
gdy przeciskał się przez tłum.
- Na litość boską, spójrz tylko na siebie - powiedział Shelley. -
Wyglądasz, jakbyś szedł do roboty na rynku w Covent -Garden.
Egan sięgnął po butelkę szampana, napełnił sobie kieliszek i usiadł. --
Tak mi jest wygodnie i tylko to się liezy.
- Ma w moim interesie udziały, pani Talbot. Dałem je jego
matce. Wartości trzech milionów funtów. Da pani wiarę? Nigdy
nie tknął nawet pensa. A kiedy umrę - wzruszył ramionami -
dostanie przynajmniej dwadzieścia, ale na razie nie wybieram się
na tamten świat.
Henri sam przyniósł kanapki i Egan wziął jedną. - Widzę, że jak
zwykle masz doborowe towarzystwo - powiedział. - Tam siedzi
Manchester Charlie Ford i szasta forsą. Czy to prawda, że on i
jego
chłopcy zrobili furgon do przewoze~ pieniędzy w Pimlico?
- Chodzą takie słuchy - wzruszył ramionami Shelley. - Ale to
staroświecezyzna. Takie typy jak Charlie nigdy niczego się nie
nauczą.
Maski z pończoch, dubeltówki z obciętymi lufami i furgony prędzej
czy
później zapewnią każdemu piętnaście lat w Parkhurst. - Trącił Sarę
i w jego głosie brzmiała teraz jakaś duma. - Wie pani, mamy tu dziś
kilku najsłynniejszych londyńskich oprychów. Wszyscy tu przychodzą.
Tu albo do jego cholernego pubu.
Nagle przy barze zrobiło się zamieszanie i Egan zobaczył, że to
4 - Czas w piekle
właśnie spotlcany przez niego przy wejściu mężczyzna ze złotym Rolexem
i jego trzej przyjaciele domagają się głośno, żeby ich obsłużono.
- Kto to taki,.u diabła? - zapytał Shelley.
- Pętak o nazwisku Tiller. Bert Tiller - wyjaśnił Tully. - Alfons.
Był. w Soho, ale teraz rozwija skrzydła. A tamci trzej należą do
jego
chłopaków. Rudy ma na imię Brent. Reszty nie znam.
Sara spojrzała pytająco na Egana.
- Alfons żyje z kobiet - wyjaśnił. - U was nazywa się sutenerem.
- Przez całe życie nie zadawałern się z gnojkami, którzy żyją
z kobiet. Z narkotyków i kobiet - powiedział Shelley. - Nigdy nie
zarobiłem na tym nawet grosza.
- Ale musisz też wiedzieć, Saro, że swego czasu Jack zacementował
paru ludzi w North Circular Road - wtrącił Egan.
- To co innego - to były sprawy zawodowe. Do niczego nie
dojdziesz, jeżeli będziesz łaził z kawałkiem rury w kieszeni i
udawał, że
to spluwa. =- Złożył ręce na piersi i popatrzył na hałaśliwą grupę przy
barze. - Spójrzcie tylko na niego. Złoty zegarek i ga.rnitur od
Armaniego,
na które zarobiły piętnastolatki obsługujące staruchów. Naprawdę mam
ochotę dać mu wycisk.
W tym momencie Tiller odwrócił się. Napotkał wściekłe spojrzenie
Shelleya i na chwilę przestał się śmiać. Potem powiedział eo$ do
swoich
przyjaciół. Wszyscy obejrzeli się, popatrzyli i wybuchnęli śmiechem.
Tully wyprostował się, ale Shelley podniósł rękę. - Daj spokój, Frank.
Nie teraz.
- Przepraszam na chwilę - powiedziała Sara.
Wstała, przeszła między tańczącymi i schodkami koło baru skierowała
się do damskiej toalety. Tiller i jego przyjaciele przerwali
rozmowę.~
Obserwowali ją przez cały czas, a gdy zamknęła za sobą drzwi, rozległa
się następna salwa śmiechu.
- Niedobrze - powiedział Egan. Ponownie napełnił kieliszek i wypił
szampana jednym haustem.
- Prtygotuj się, Frank - polecił cicho Shelley. - Mam wrażenie,
że będziesz musiał dać komuś nauczkę.
Sara wyśzła i ruszyła w stronę schodków. Tiller schwycił ją za ramię,
po czym pochylił się i szepnął jej coś do ucha. Próbowała uderzyć go
w twarz, ale ze śmiechem przytrzymał jej dłoń. I nagle tuż. przy nim
znalazł się Egan, daleko wyprzedzając Franka. Błyskawicznym ruchem
ręki wyrżnął Tillera ponii,ej prawego kolana. Noga alfonsa ugięła się,
98
stracił równowagę i runął w tył na parkiet. Tańczący odsunęli się szybko,
a gdy Tiller usiłował wstać, zjawił się przy nim Shelley. Przydepnął mu
gwałtownie dłoń, wbijając obcas w jej grzbiet.
- Nie ruszaj się albo połamię ci twoje pieprzone paluchy:
Sara zeszła po schodkach i Egan natychmiast przesunął ją za siebie.
Tully stał i czekał ze swobodnie opuszezonymi rękami, prowokując
pozostałą trójkę do zrobienia jakiegoś ruchu, a zza baru wyskoczyli
Sammy Jones i wywijający kijem do baseballu Varley.
Shelley uniósł stopę. Tully podniósł Tillera i wykręcił mu rękę za
plecy. Jack poklepał sutenera po policzku. - A teraz biegnij do
domu
jak grzeczny chłopczyk i nie pokazuj się tu więcej, bo w przeciwnym
razie - znowu poklepał Tillera po policzku - będziesz przez sześć
miesięcy łaził o kulach. - Skinął głową swojej ochronie. - A teraz
wyrzućcie stąd te szumowiny.
Kiedy Tully, Jones i Varley wyprowadzali całą czwórkę, tłum rozstąpił
się, a gdy w chwilę później muzyka zaczęła grać ponownie, goście wrócili
do tańca.
- Chodźmy z powrotem do stolika, pani Talbot - powiedział
Shelley. - W moim własnym lokalu, mojego osobistego gościa... Co
za
cholerny wstyd.
Kiedy usiedli, ręce trzęsły jej się tak, że omal rozlała szampana.
Odstawiła ostrożnie kieliszek. - Myślę, że jak na jeden dzień mam już
zdecydowanie dosyć. Chciałabym pojechać do domu.
- Oczywiście - rzekł Egan.
- Odwiozę panią moim samochodem - wtrącił się Shelley. - Ależ
proszę nie odmawiać - a gdy Tully wrócił, polecił mu: - Idź z Varleyem
i przygotujcie samochód. Będziemy za minutkę.
Była zbyt zmęczona, żeby się spierać. Podążyła za Shelleyem. Egan
szedł tuż za nią. Znowu padało i Sammy Jones zaproponował: - Proszę
poczekać. Pójdę i powiem im, żeby podjechali tu samochodem, panie
Shelley.
- Nie warto - odparł Jack. - Daj nam parasol.
Otworzył go i wyszedł na ulicę, trzymając Sarę pod rąmię.. Egan
zatrzymał się i zapytał: - Masz papierosa, Sammy?
- Oczywiście, panie Egan. - Potężny Murzyn podał mu papierosa
i ogień. - Niech pan weźmie całą paczkę.
- Nie powinienem, ale wezmę.
Zszedł po stopniach i drzwi klubu zamknęły się za nim. Shelley i Sąra
99
byli już w połowie drogi do parkingu, gdy z jednej z bram wysunął
się
Tiller z jednym ze swoich przyjaciół. Stanęli przed nimi.
Jednocześnie
z tyłu, za plecami Sary i Shelleya, ze schodów prowadzących do
sutereny
wyszedł Brent i czwarty członek gangu.
Jack powiedział spokojnie: - Zespołowa robota, co? Coś w twoim
śtylu. - Podniósł głos i zawołał: - Frank, gdzie jesteś? - Jednocześnie
błyskawicznym ruchem złożył parasol i zrobił nim gwałtowny wypad
w przód jak szpadą, trafiając towarzysza Tillera tuż pod brodą.
Chłopak
upadł na chodnik, szarpiąc palcami kołnierzyk.
Egan nadbiegł cichymi krokami, kopnął Brenta pod kolano, schwycił
go za przegub wyłamując mu rękę do tyłu, po czym popchnął przez
furtkę w ogrodzeniu tak, że chłopak runął głową w dół na schody
prowadzące do sutereny. Czwarty napastnik cofnął się z przerażeniem,
wywinął się biegnącym w jego stronę Tully'emu i Varleyowi i umknął co
sił w nogach.
Tiller nie okazał jednak strachu. Wyjął brzytwę i otworzył ją. --
Wielki człowiek - powiedział. - Jack Shelley, pan i władca.
Zobaczymy,
czy naprawdę jesteś taki dobry.
Shelley dał znak Tully'emu i Varleyowi, żeby trzymali się z
daleka. -
Zostawcie go - powiedział.
W tej samej chwili Tiller zamachnął się ostrzem, przecinając rękaw
marynarki Shelleya. Jack cofnął się o krol: i obejrzał rozcięcie. --
Ty mała gnido. Zapłaciłem za ten garnitur tysiąc funtów u Gievesa
i Hawkesa. Zniszczyłeś mi go.
Jego stopa wystrzeliła do przodu trafiając Tillera tuż pod rzepką
kolanową. Tiller zgiął się tracąc równowagę. Shelley wyrżnął go kolanem
w twarz, schwycił za przegub i wykręcił r m rękę tak, że tamten
zmuszony
był wypuścić brzytwę. Wtedy Shelley przyciągnął go do ogrodzenia
i z całej siły przycisnął jego dłoń do grota jednego z prętów. - No i
co,
alfonsie, nadal jesteś taki twardy?
- Nie, panie Shelley! - krzyknęła Sara. - Proszę tego nie robić! -
Odwrócił się w jej stronę, oczy miał zupełnie szkliste. - Proszę! -
powtórzyła.
Skinął głową i pchnął Tillera w stronę Tully'ego i Varleya. - Dobra,
weźcie go z moich oczu. - Odwrócił się do Egana. - Zawieź panią do
domu. Bardzo mi przykro, pani Talbot. Wszystko zaczęło przypominać
burzliwą noc w Belfaście.
Odeszła podtrzymywana przez Egana pod rękę. Minęli Tully'ego
100
i Varleya wlokących Tillera po ulicy, wsiedli do Mini Coopera i
odjechali
szybko.
Tully i Varley zaciągnęli Tillera na parking. Chwilę później nadszedł
Shelley. - Macie jeszcze tego skurwysyna?
- Pomyślałem, że zechcesz zamienić z nim parę słów, Jack - odparł
Tully.
- Jasne, że chcę. Połóżcie go na plecach.
Rzucili go na ziemię i przytrzymali. , . .
- Na litość boską, panie Shelley - wyjęczał Tiller.
- Na litość boską? Bogiem jestem tu ja, synu - rzekł Shelley - a ty
byłeś nie w porządku. Musisz dostać nauczkę. - Gwałtownie przydepnął
inu prawą łydkę. Rozległ się trzask pękającej. kości. - Obiecałem ci, że
będziesz łaził o kulach przez sześć miesięcy, i dotrzymałem słowa. Ja
zawsze dotrzymuję słowa. I jeszcze jedno. - Zdjął z przegubu
Tillera złoty
zegarek. - Masz, Frank. Zawsze chciałeś mieć Rolexa. Proszę bardzó.
Podszedł do Rolls-Royce'a i wsiadł do środka. Varley i Tully
zaciskający zegarek w garści pospieszyli za nim. Odjechali,
pozostawiając
wijącego się z bólu Tillera. W ciemności rozległy się kroki. Nadszedł
Jago
i popatrzył na niego z góry.
- Wszystko w porządku, stary?
- Pomocy - zdołał wychrypieć Tilłer.
- Tak, sądzę, że nic ci nie jest - odparł pogodnie Jago. Odszedł,
wsiadł do Spydera i odjechał.
Gdy dotarli do Lord North Street, Egan wziął klucz od Sary
i otworzył drzwi. Wyglądała na zmęczoną i trochę smutną.
- Niezła próbka nocnego życia tegó miasta - powiedział.
- Koszmar.
- Ostrzegałem cię, w co się wdajesz.
Weszła do holu i stali tam przez chwilę.
- Dostałaś wystarczającą nauczkę?
- Nie, Sean, muszę to ciągnąć dalej. Teraz jeszcze bardziej niż
kiedykolwiek.
- Uparty głuptas - odrzekł. - Nic cię nie przekona, prawda? -
Nagle zaświtał mu pewien pomysł. - Dzisiejszej nocy zobaczyłaś z
bliska,
jak wygląda przemoc. Dobrze, a co by było, gdybyś sama musiała dać
sobie radę w podobnej sytuacji?
' 101
- O co ci chodzi?
- Czy potrafiłabyś zastrzelić kogoś w razie potrzeby?
- Nie wiem. - Była zbyt wyczerpana, nie potrafiła zebrać myśli. -
Naprawdę nie wiem.
- W porządku. Jutro jest sobota. Zabiorę cię w dół rzeki, żebyś
poznała mojego przyjaciela. To Jock White, mój dawny szef
kompanii.
Ma farmę na mokradłacli po drugiej stronie Gravesend. Prowadzi
szkołę
przetrwania. Zobaczymy, jak sobie dasz radę. - Wzruszył
ramionami. -
W każdym razie pozwoli nam to jakoś spędzić czas, gdy wujek Jack
będzie próbował uzyskać dla nas jakieś informacje.
- Jak sobie chcesz.
- Idź spać. - Uśmiechnął się. - Przyjadę jutro, ale nie za
wcześnie. - Zamknął drzwi i zszedł do samochodu.
Kilka minut później Jago przesłuchał taśmę i skontaktował się ze
Smithem. Omówili wydarzenia tego wieczoru.
- Należało się raczej spodziewać, że ją to zniechęci - powiedział
Smith. - Pierwszym samolotem do domu i tak dalej.
- To nie ten typ - odparł Jago. - To dama pełna odwagi
i zdecydowania. A teraz w sprawie tej farmy w Gravesend. Chce
pan,
żebym tam pojechał?
- Oczywiście.
- W takim razie czas, żebym zmienił samochód. To uzasadniona
ostrożność. Proszę załatwić mi na rano Land Rovera czy coś w tym
rodzaju. Aparaturę mogę przełożyć w parę minut.
- Załatwię to - obiecał Smith.
W słuchawce zapadła cisza. Jago lekko odchylił zasłonę i spojrzał na
dom Sary. W sypialni paliło się światło. Zgasło.
- Śpij dobrze, kochana - szepnął. - Zasłużyłaś sobie.
Egan wjechał na podwórko koło „Flisaka" i zgasił światła. Gdy
wysiadł z Mini Coopera, zauważył stojącą w głębi parkingu limuzynę. Jej
reflektory zapaliły się nagle i wysiadł Tony Villiers.
-- Witaj, Sean - skinął głową. - Jak się masz?
- Nieźle. Czemu mam przypisać ten zaszczyt?
- A więc cię znalazła?
102
- Owszem.
- Postaraj się, żeby była zadowolona i nic poza tym. Nie chcę, żeby
się w cokolwiek wplątała. Rozumiesz?
- Powiedziała mi o Sally - rzekł EBan. - O tym, co pan znalazł
w komputerze.
- To była grzecznościowa informacja. Więcej ich nie będzie. I pa-
miętajcie o jednym, sierżancie. Przez pierwsze sześć miesięcy po
wyjściu
z armii podlegacie jeszcze prawu wojskowemu. Jeśli o was chodzi,-
znajdujecie się również na liście priorytetowyeh powołań rezerwistów.
Z waszym przydziałem do siużb bezpieczeństwa mogę was ściągnąć
z powrotem, kiedy tylko zechcę.
- Pułkowniku Villiers - odparł Egan. - Czemu nie pójdzie pan do
diabła? -- Otworrył drzwi i wszodł do domu.
Tony stał jeszcze przez chwilę, a potem uśmiechnął się z priymusem.
- Cały Sean - powiedział miękko.
Rozdział siódmy
Następnego dnia padało od samego rana. Wyjechali tuż przed
południem. Sara wróciła do normy, czuła się silna i pełna zaskakującego
optymizmu. Wydawało jej się, że w ciągu całej długiej jazdy nie
opuścili
wcale miasta.
- Londyn wydaje się bez końca - zauważyła.
- To tylko takie złudzenie - odparł Egan. - Zaraz z niego
wyjedziemy. Zbliżamy śię do Dratford.
Przejechali przez Dratford i dotarli do Gravesend tak szybko, że
niemal tego nie zauważyła. Za Gravesend wjechali w inny świat. Był
to
odludny krajobraz płaskich, zielonych pól poprzecinanych mokradłami
ciągnącymi się w stronę rzeki.
- Wiesz, chyba mi się tu nie podoba - powiedziała. - To dziwne
uczucie zna~leźć się w takim miejscu tak blisko Londynu.
- Owszem, ma się wrażenie, że nic się tu nie zmieniło.
Mijali zatoczki i błotniste rozlewiska. W oddali widziała wielkie
statki
płynące w stronę morza. Tu i ówdzie rosły trzciny niemal wysokości
człowieka. Podążali wąską drogą po przypominającym groblę nasyp~e,
a potem przejechali przez niewielką wioskę Marton, gdzie
znajdowała się
wypożyczalnia przyczep kempingowych.
- Kto, u licha, mógłby chcieć spędzać tu wakacje? - zapytała.
- Obserwatorzy ptaków. Miłośnicy przyrody. Dla nich to wymarzone
miejsce - ódpowiedział Egan. - Nie wszyscy chcą jeździć na plażę do
Cannes.
Ćwierć mili za nimi Jago uśmiechnął się lekko. - Ja bym chciał,
stary. Daj mi tylko szansę.
Prowadził zielonego Land Rovera. Z tyłu samochodu leżał futerał
104
z wędkami, koszyk wędkarski i brezentowy worek. Jago miał na sobie
pognieciony tweedowy kapelusz, zielony anorak i nieprzemakalne
buty
ze sztylpami. Na siedzeniu obok niego leżała lornetka Zeissa.
Tuż za Marton znak po prawej stronie informował, że dojechali do
farmy All Hallows. Jej zabudowania były doskonale widoczńe między
drzewami. Chaotycznie rozplanowany dom i otaczające go stajnie i
stodoły
okalały dziedziniec, na który prowadziła sklepiona łukowato brama.
Wjechali na podwórze i zatrzymali się.
- Jock! - zawołał Egan i zatrąbił.
Nie było odpowiedzi.
- Cóż za wspaniałe miejsce - powi~iała Sara. - Wygląda na
bardzo stare.
- Fragmenty pochodzą z szesnastego wieku. Farma należała do
żony Jocka. Posiadłość rodowa. Żona niedawno mu zmarła. Zdemobili-
zował się po kampanii na Falklandach i zamieszkał tutaj.
Na stukanie do drzwi też nikt nie odpowiadał.
- Spróbujmy go poszukać.
Poszli ścieżką prowadzącą wśród drzew wzdłuż dolinki, na dnie
której szemrał strumień. Było cicho i malowniczo.
- Miło tutaj - stwierdziła Sara.
- Owszem, tylko nie pij wody. - Wskazał głową strumień.
- Dlaczego?
- Spróbuj, to się przekonasz. To słone mokradło.
Poszli dalej ścieżką wśród wysokich trzcin. - Od dawna znasz Jocka
White'a? - spytała.
- Od kiedy przeniosłem się do SAS. Służyliśmy razem w Omanie,
na Cyprze, w Irlandii i wreszcie na Falklandach.
--- Ile ma lat?
- Chyba koło sześćdziesięciu, ale moim zdaniem jest wieczny. Brał
udział w wojnie w Korei, walczył na Borneo i w Adenie. Aha, i w
Wiet-
namie, odkomenderowany do australijskiego SAS-u. - Zerknął kątem
oka na Sarę. - Czy wiesz, że Villiers też był w Wietnamie?
- Nie - była wstrząśnięta.
- Tak, niewiele jest miejsc, w których nie byłoby SAS-u. Ale
wracając
do Jocka, prowadzi tu szkołę przetrwania dla każdego, kto chciałby
się uczyć.
- Wygląda, że to szczególny człowiek.
- Tak jest. W pułku był czymś więcej niż legendą, był żywym
pomnikiem.
105
Szorstki głos z ledwo zauważalną, gardłową szkocką wymową odezwał
się nagle: - Nie wierz, dziewczyno, we wszystko, co on mówi.
Zawsze
lubił przesadzać.
Gdy odwrócili się, spomiędzy trzcin wyszedł Jock White. Był
to potężiry mężczyzna o rozczochranyc~, siwych włosach. Miał na
sobie bluzę maskującą, sztruksowe spodnie i gumowe buty. Pod
pachą trzymał dubeltówkę. Wśród trzcin znowu coś się poruszyło
i pojawiła się żółta labradorka. Sądząc z jej wyglądu, niedawno
miała szczeniaki. Zapiszczała, machając ogonem i radośnie podbiegła
do Egana.
Pochylił się, żeby ją pogłaskać: - Witaj, kochana, jak się masz7 -
Potem zwrócił się do Sary. - To Peggy, sama słodycz. A to - wskazał
mężczyznę - Jock White. Kiedy pełnił służbę w South Armagh, IRA
zamykała sklepik i jechała na wakacje na Florydę.
- . Bezćzelny łobuziak - stwierdził Jock. - Zawsze taki był. Wpadłaś
w złe towarzystwo, dziewczyno.
- Ale nie w tej chwili, panie White. - Wyciągnęła rękę. - Jestem
Sara Talbot.
-- O, to mi się podoba, Sean. Choć raz zrobiłeś coś jak należy.
Wracajmy do domu i napijmy się herbaty. Zostaniecie, prawda7
- Liczyliśmy na to.
- To dobrze. - Potężny mężczyzna wsunął sobie jej ramię pod rękę
i, ruszyli z powrotem w stronę farmy.
Jago przejechał przez Marton aż do znaku „All Hallows", potem
zawrócił i cofnął się do wsi. Obok miejscowego garażu zauważył
wypożyczaliiię przyczep i wjechał do niej przez bramę. Stary człowiek
w kombinezonie i czapce stał na rozkładanej drabince malując jedną
z przyczep. Odwrócił się i spojrzał na Jago. - Czym mogę służyć?
- Jest pan właścicielem?
- Wielkie ałowo, ale ~to prawda.
--Czy~nie miałby pan przypadkiem jakiejś przyczepy do wynajęcia?
Stary człowiek oparł pędzel o puszkę z farbą i zszedł z drabiny. -
Na jak długo?
- Na dzisiejszą noc, a może i następną.
Właściciel zerknął na tył Land Rovera.
- Wędkarz, co? ,
106
- Właściwie obserwator ptaków.
- To lepiej. Z takim sprzętem nie złapałby pan niczego. - Odwrócił
się i podrapał po plecach. - Dobra, niech pan wybiera. O tej
porze roku
nikogo tu nie ma. Dziesiątak za noc, w cenę wliczona jest butla z
gazem.
- Wspaniale. - Jago wyjął worek i sprzęt wędkarski z Land Rovera.
- Garaż też jest mój. Mamy na składzie wszystko co trzeba. Jak się
pan nazywa?
- Mackenzie. - Jago uśmiechnął się czarująco i poszedł za nim do
najbliższej przyczepy.
Salonik miał tak niski pułap, że Jock White niemal dotykał go głową,
w kominku natomiast prawie można było stanąć. W pokoju znajdowały
się krzesła, stara wersalka i kredens z kilkoma fotografiami z
okresu
służby wojskowej. Przyjemnym uzupełnieniem wszystkiego były leżące
wszędzie książki.
Jock White siedział na krześle przy oknie. Na końcu nosa tkwiły
wydane mu jeszcze w wojsku okulary w stalowej , oprawie. Czytał
dokumenty dotyczące śmierci Erica. Okna balkonowe były otwarte i
Sara
siedziała w ogrodzie przy koszyku ze szczeniakami, a Peggy obok
niej.
Egan usadowił się przy kominku i palił papierosa. Dość często
paskudnie
kaszlał.
- Próbujesz się wykończyć, czy co, chłopie? - zapytał Jock.
Egan wzruszył ramionami. - Daj spokój, i tak wszystkich nas to
czeka. Dobrze wiesz, ile złomu w sobie noszę.
- Jak kolano?
- Moina wytrzymać.
Jock westchnął, zdjął okulary i podniósł papiery. - Parszywa sprawa.
- Można to tak określić.
Jock popatrzył na siedzącą w ogrodzie Sarę. - Taka piękna, młoda
kobieta jak ona nie powinna pakować się w podobne sprawy.
- Jest bardzo zdecydowana - wyjaśnił Egan. - Zagryzła wędzidła.
Chce ich sama dopaść, twarzą w twarz.
Jock White pokręcił głową. - Po co ją tu przywiozłeś?
- Mamy wolny weekend, zanim ludzie wuja sprawdzą, czy uda im
się zdobyć jakieś informacje. Wspomniałem jej twoją szkołę przetrwania
i pomyślałem, że może ją to zainteresuje. - Wstał i dołożył polano do
ognia. - ~est jeszcze jedna sprawa. Nigdy w życiu nie pociągnęła za
107
spust. I wydaje mi się, że nawet gdy zajdzie taka konieczność, też
nie
będzie w stanie. tego zrobić. '
Stary mężczyzna skinął głową. - Pozostałeś wciąż takim samym
szczwanym draniem, chłopie. W gruncie rzeczy chodzi ci o to,
żebym ją
zniechęcił przerabiając z nią kurs?
- Właśnie - przytaknął spokojnie Egan.
- Zawsze byłeś twardym, młodym draniem - rzekł Jock. - Biorę
ją na spacer. Ty zostań tutaj i pilnuj swoich spraw.
Wziął kurtkę, nałożył ją i wyszedł do Sary. - Co by pani powiedziała,
dziewczyno, na spacer po świeżym powietrzu?
- Bardzo by mi było miło, Jock.
Wyszli z ogrodu przez małą furtkę i poszli między drzewami wzdłuż
strumienia.
= Bardzo pani współczuję z powodu syna.
Zatrzymała się i popatrzyła na niego badawczo. - Jest pan jednym
z niewielu, którzy tak go nazwali. Większość mówi „pasierb".
- Och, nie zawsze ważne są więży krwi. Ważne jest to, co ludzie
czują. Mam wrażenie, że nawet gdyby był pani ro~lzonym dzieckiem,
nie
mógłby znaczyć dla pani więcej.
Uniosła dłoń i delikatnie dotknęła jego policzka. - To jedna
z najmilszych rzeczy, jakie kiedykolwiek usłyszałam.
Poszli dalej.
- Znałem pani męża - powiedział. - Służyłem z nim w Adenie
dawno temu. Był tam rejón zwany Kraterem opanowany przez komunis-
tyczną partyzantkę. Kiedy zaatakowali z zasadzki kilku naszych
chłopa-
ków, poprowadził im na pomoc pluton alarmowy. Trzymał tylko
trzcinkę
w prawej ręce. Mam go wciąż przed oczami, idącego przed nami jak na
niedzielnym spacerze. Sprawiało to wrażenie, że prowokuje ich do
strzału.
- I w końcu go jednąk zabili, prawda? - zapytała.
Pópatrzył na nią zdziwiony, aż wreszcie zrozumiał, co miała na
myśli. - Sądzę, że .można na to spojrzeć także w ten sposób.
- Nigdy nie rozumiałam żołnierzy. Pierwszy chłopak, którego
kochałam, zginął w Wietnamie. To zawsze wydaje się takie
bezsensowne.
- Ale czasem niezbędne, moja droga. Dowcip polega na tym, żeby
żyć tu i teraz w nie kończącej się chwili. Działać, jakby wszystko
istniało
właśnie teraz. Bez początku i bez końca.
108
Jago leżał daleko na grzbiecie grobli i obserwował ich przez
zeissowską
lornetkę. Widząc ją z White'em czuł niemal zazdrość, że ktoś inny może
cieszyć się jej bliskością, której sam był pozbawiony. Na chwilę ogarnął
go żal.
- Nie rozklejaj się, stary - szepnął do siebie.
-- Tak tu pięknie - Sara lekko zadrżała z zimna, patrząc na słone
moczary.
- Od czasów rzymskich było to miejsce dające schronienie różnym
ludziom - odpowiedział Jock. - Ukrywali się tu Sasi, potem
wyjęci spod prawa, ścigani przez Normanów. Parę wieków póżniej
przemytnicy, którym służba celna deptała po piętach. Trochę tego
mamy i dzisiaj.
- To jest to - rzekła. - Miejsce cieni. Martwy świat.
Ależ nic podobnego, moja droga. Tu jest życie. Kraby w zatocz-
kach, ryby w strumieniach, kuliki, brodźce, każdej zimy przylatują
tu
z Syberii bernikle. Jest tu wszystko, czego człowiek potrzebuje,
aby
przeżyć.
- I tego właśnie pan uczy? Przetrwania?
- Jeżeli ktoś zechce. Dzięki temu, czego uczę, można przetrwać
kataklizm. Ale są ludzie, którzy wolą postępować inaczej, odrzucają
możliwość przeżycia. Biedne, nieszczęsne istoty, które zwiną się w kłębek
i umrą, jeżeli nie będą miały dachu nad głową, opakowanego kawałka
chleba, mleka dostarczanego co rano pod drzwi.
- Uważa pan, że jestem właśnie taka? - roześmiała się.
Wskazał ręką. - Z tych trzcin, odpowiednio splecionych, można
zrobić doskonały szałas chroniący przed każdą pogodą. Prawie wszystko,
co żyje na mokradłach, nadaje się do jedzenia. Owady - ze względu na
zawartość protein, wrony, jeże. - Pochylił się obok ścieżki, zagłębił rękę
w muł i wyciągnął wielką ropuchę. - Wspaniałe jedzenie, pani Talbot.
Zdołałaby pani to zjeść? Albo suszone robaki. Czyste proteiny.
Była zafascynowana doskonałą brzydotą ropuchy. - Cóż, nie są~izę,
żeby robaki pasowały do menu w „Czterech Porach Roku".
- Co to takiego?
- Moja ulubiona restauracja na Manhattanie. - Delikatnie dotknęła
ropuchę palcem. - A poza tym jest zbyt rozkoszna, żeby ją zjeść.
-- Podejrzewam; że będzie pani dla mnie zbyt ciężką próbą, Saro
109
Talbot. - Ostrożnie wypuścił ropuchę z powrotem w muł. - Dobrze,
wracajmy.
Wzięła go pod ramię. - Przypuszczam, że rozmawiał już pan
z Seanem. Sądzę, że usiłuje mnie pan zniechęcić do całej tej sprawy.
- Nie ma pani racji, dziewczyno. Chcę powstrzymać panią
przed zmarnowaniem sobie życia w ciemnej uliczce, która prowadzi
donikąd.
= Ale przecież nie mam wyboru. Jeżeli nic nie zrobię, oszaleję.
- Rozumiem to. - Westchnął ciężko. - I dopóki tu pani będzie,
trzeba się postarać, żeby dobrze wykorzystać ten czas. W każdym
razie,
jeżeli będzie miała pani szczęście, ten łobuz Shelley za dzień lub dwa
uzyska niezbędne informacje i będzie pani mogła wrócić do domu.
- Zobaczymy - odparła i w tej samej chwili uświadomiła sobie, że
wcale nie ma na to ochoty. Dobry Boże, Saro, pomyślała. Co się z
tobą
dzieje?
Jedna ze stodół, po starannym wybieleniu ścian, została
przekształcona
w salę gimnastyczną. Znajdowały się tu drabinki, przyrządy do ćwiczeń
siłowych, zwisające z belek stropowych liny. Na środku podłogi leżało
kilka mat do ćwiczeń judo. Sara miała na sobie dres, aock White
stary
podkoszulek i szorty. Egan usadowił się na ławce w swej nieodłącznej
skórzanej kurtce i dżinsach i przyglądał się im.
- Karate i judo, a właściwie wszystkie sztuki walki, wymagają
długiej nauki. Zbyt długiej. Osoba taka jak pani ~może nauczyć się
kilku
rzeczy przydatnych w przypadku, gdy ktoś panią zaatakuje. I to
wszystko.
- Minionej nocy zostałam napadnięta przez łobuzów w metrze.
- I co się stało?
= :Interweniował pewien mężczyzna. Powalił dwóch.
- A co potem?
- Nie wiem. Uciekłam.
- Musiał być dobry - rzekł Jock. - Ale raczej nie spotka już pani
nikogo takiego. Jeżeli zostanie pani zaatakowana, nikt nie
przyjdzie jej
z pomocą. Raczej ucieknie jak najdalej.
- Co więc mam robić?
- Musi pani być tak podstępna i wredna jak tylko to możliwe. Ktoś,
kto panią zaatakuje, może zacząć od próby wyrwania torebki, ale zanim
skończy, niewykluczone, że przyjdzie mu do głowy pomysł zgwałcenia
110
pani. A więc trzeba wykorzystać paznokcie, buty na wysokim
obcasie,
wbić mu palec w oko - wszystko co się da.
- W porządku, od czego zaczniemy7
- Cóż, jesteśmy dorośli. Najwrażliwsza część ciała rnężczyzny
znajduje się między jego nogami. Nikt jeszcze nie wymyślił nic
lepszego
od dobrego kopa w krocze. No, proszę, niech mnie pani kopnie.
- Chyba nie potrafię - powiedziała. :
- Ależ może pani, do cholery. Na wszelki wypadek mam założony
ochraniacz, ale gwałciciel, kiedy panią zaatakuje, będzie
najprawdopodob-
niej gotów do działania. Najpierw spróbuję panią schwycić. - I
rzeczywiś-
cie schwycił. - No, chodź, maleńka, bądź dla mnie miła, tak właśnie
będzie mówił, a jego słaby punkt stanowi to, że się nie będzie
spodziewał;
że taka miła dziewczyna może zareagować gwałtownie. - Z trudem
łapała powietrze w potężnym, miażdżącym uśc:isku. - No dalej, walnij
go kolanem w jaja! - zawołał i przycisnął ją jeszcze mocniej, aż
poczuła
na twarzy jego gorący oddech.
Na chwilę ogarnęło ją przerażenie, kiedy bezskutecznie walczyła, by
się oswobodzić, potem jednak zaczęło pojawiać się w niej coś innego,
jakaś wściekłość, chwilowa nienawiść do wszystkiego co męskie. - Ty
draniu! - krzyknęła i z całej siły uderzyła go kolanem między nogi, aż
poczuła, jak boleśnie zderzyło się z plastykowym ochraniaczem.
- Wspaniale. - Objął ją za ramiona, śmiejąc się głośno. -
Doskonale. Prosto w klejnoty. Teraz napastnik leży na obie
łopatki,
a pani zwiewa.
- Nie przypuszczałam, że mogę zrobić coś takiego - powiedziała,
dysząc głośno, gdy adrenalina wciąż płynęła w jej krwiobiegu.
- Każdy może. To sprawa przetrwania, dziewczyno. Instynkt
utrzymania się przy życiu i chęć zrobienia w tym celu wszystkiego co
konieczne. U większości ludzi jest głęboko ukryty, ale istnieje w
każdym
z nas. Trzeba go tylko wydobyć. A teraz jeszcze raz.
Przez pół godziny doskonalili tę prostą technikę. Potem Jock White
zaczął dalsze szkolenie.
- Fizycznie nigdy pani nie sprosta mężczyźnie, to pewne. Dlatego
w pani przypadku zawsze atutem musi być technika. Ma pani dłuższe
paznokcio. A więc kiedy obejmie panią ramionami, niech pani oby_
dwiema dłońmi chwyci go za dolną wargę i wbije w nią paznokcie,
a potem wykręci, jakby chciała j~ pani rozerwać. Proszę mi wierzyć,
ból, jaki poczuje, będzie tak straszny, że pozbawi go zmysłów na
111
okres wystarczająco długi, by zdąiyła pani stamtąd uciec. -- Uśmiechnął
się. - W tym przypadku będę wdzięczny, jeżeli ćwicząc potraktuje
mnie pani łagodnie.
Po paru sekundach sprawiła, że zawył z bólu. Egan zaczął bić brawo.
- Odkryłeś wrodzony talent, Jock.
- Zamknij się - skrzywił się Jock. - Ostrożnie, dziewczyno,
ostrożnie. Nie jestem już taki młody jak kiedyś.
Ćwiczyła około dwudziestu minut, aż do chwili, gdy był z niej
zadowolony.
- Jak już powiedziałem, ponieważ jest pani kobietą, nie ma sensu
próbować wyrżnąć napastnika w zęby, ale jeżeli zaciśnie pani dłoń
w pięść feniksa, zawsze zada mu pani ból, bez względu na to, gdzie
uda
się pani go trafić. Proszę zacisnąć dłoń tak, żeby kostka środkowego
palca wystawała między pozostałymi. - Powtórzyła jego gest. - Dos-
konale. Uderzenie powoduje taki ból, jakby dotknęła pani nerwu,
obojętne w jakim miejscu. Pod szczęką, w gardle, na skroniach. Aha,
i pod nosem. Przegroda nosowa jest wyjątkowo wrażliwa. Proszę tu
podejść. -- Stanął przed wielkim workiem treningowym i przytrzymał
go. - W porządku, proszę przygotować pięści feniksa i niech pani
zacżyna boksować.
Sara zaatakowała z zapałem. Egan wstał i ziewnął: - Chyba
pójdę spać.
- Leniwy drań! - stwierdził Jock.
- Dobranoc, Sean! - zawołała Sara.
Egan zatrzymał się na podwórzu i głęboko odetchnął słonym powie-
trzem. Była półpełnia - rozgwieżdżona noc i cisza zakłócana tyłko przez
dolatujące gdzieś z oddali głuche szczekanie psa. Po raz pierwszy
od
wielu lat poćzuł, jak drgnęło w nim życie. Było to dziwne i niepokojące
wrażenie. Ze stodoły dobiegał śmiech. Nasłuchiwał jeszcze przez chwilę.
Hawiła się dobrze, był tego pewien. Właściwie sprawy nie układały się
tak, jak przypuszczał, ale w końcu takie jest życie. Wszedł do domu
i zamknął drzwi.
Jago leżał w wysokiej trawie koło grobli. Miał założone słuchawki,
a kierunkowa aparatura odbiorcza z Land Rovera stała u jego boku.
Słyszał wyraźnie odgłosy walki dobiegające ze stodoły, każde stęknięcie,
każdy jęk, pełen podniecenia śmiech Sary. '
112
-- Tak, dziewczyno, mocniej! - wołał Jock. - Uderz mnie mocniej.
Jago uświadomił sobie, że również się śmieje. - Przyłóż mu, Saro. -
Przewrócił się na plecy i popatrzył na księżyc. - Co za kobieta -
powiedział łagodnie. - Cóż za cholernie cudowna, wyjątkowa dama.
- Czekamy w ukryciu godzinę - powiedział jej Sean. - Nawet nie
drgniesz, dopóki ci nie powiem. Jock jest teraz wrogiem, który
nas szuka.
Chciałabyś go pokonać, prawda?
- O, tak - odpowiedziała.
Dochodziło południe następnego dnia. Miała na sobie starą kurtkę
spadochroniarską, którą dał jej Jock, dżinsy i spadochroniarskie
buty.
Siedzieli na mokradłach, ukryci wśród trzcin, w wodzie i mule o
głębokości
dwóch stóp. Było jej zimno, bardzo zimno, potem jeszcze zaczęło padać,
co wcale nie poprawiło sytuacji.
- Nadchodzi - szepnął Sean.
Podobnie jak Sara miał na sobie starą kurtkę maskującą z naciąg-
niętym kapturem. Delikatnie rozchylił trzciny i zobaczyli Jocka
White'a
idącego w ich stronę z dubeltówką pod pachą. Przez moment był tam,
a potem nagle zniknął.
- Dokąd poszedł? - szepnęła Sara.
- Próbuje zmusić nas do wyjścia z ukrycia. Teraz idź za mną i rób
to co ja.
Przeczołgali się przez trzciny, prześlizgnęli przez grzbiet grobli
i spełzli
do wąskiego strumienia, który znikał dalej w trzcinach.
- To przejście - powiedział Egan. - Zupehue jak tunel.
Poszła jego śladem, czołgając się przez zimną jak lód wodę i muł.
Chwilami nad powierzchnią sterczała tylko jej głowa. Śmierdziało
straszliwie, a w pewnej chwili szczur wodny przepłynął jej tuź przed
twarzą. Musiała zebrać wszystkie siły, żeby nie krzyknąć. Wreszcie po
czasie, który wydał się jej wiecznością, Egan zatrzymał się.
- Prawie przeszliśmy. Powinniśmy teraz wyjść koło głównej grobli,
przejść przez nią, przemknąć między drzewami, a potem możemy już iść do
domu i nastawić czajnik, zanim Jock wróci. Prowadź, będę szedł za,
tobą.
Przebrnęła przez ostatnią zasłonę trzcin i gdy ostrożnie uniosła głowę
znad powierzchni wody, zobaczyła nad sobą Jocka White'a siedzącego
na krawędzi grobli i nabijającego fajkę.
- O, jesteście - powiedział. - Co was zatrzymywało tak długo?
113
Pod wieczór żaczęła czuć dziwny niepokój. Egan poszedł do Marton,
żeby kupić papierosy. Zauważyła, że więcej pali. Najprawdopodobniej
pod jej wpływem, ale był to jej jedyny nałóg i jedyny sposób kompen-
sowania napięcia nerwowego wywołanego tą sytuacją.
Jock spał spokojnie przed kominkiem z Peggy i szczeniakami
u jego stóp.
Sara rozejrzała się. Zaczął zapadać zmierzch. Jeszcze godzina i będzie
całkiem ciemno. Wiedziona jakimś impulsem otworzyła drzwi, wyszła
i minęła dziedziniec. Miała na sobie stary dres i trampki, przeszła
przez
lasek i gdy dotarła do grobli, zaczęła biec.
Jago, który wyszedł na spacer, zobaczył oddaloną postać i uniósł
zeissowską lornetkę. Poznał Sarę natychmiast, gdy pojawiła się w
zasięgu
szkieł. .
Szedł za nią w pewnej odległości i obserwował, jak przebiega z
jednego
wąskiego wału na drugi. Przystanął, aby ponownie nastawić ostrość
lornetki i nagle poczuł, że woda liże mu buty. Kiedy odwrócił się,
zobaczył nadciągający szybko przypływ. Powrotna fala przesuwała się
przez ujście, za~ewając mokradła.
Zaczął biec, pr~edostając się z jednej grobli na drugą. Gdy wreszcie
dotarł do skraju mokradeł i wspiął się na główną groblę, większość
wałów była już pokryta wodą na głębokość stopy. Odwrócił się szybko,
ale Sara przepadła bez śladu.
W tej właśnie chwili znajdowała się dobre dwieście jardów bliżej
ujścia, na nieco wyżej położonym terenie. Dopiero gdy dotarła do
przerwy w trzcinach, zorientowała się, że brodzi po kolana. w
wodzie.
Dość nieoczekiwanie pomyślała o Jocku i o tym, co powiedział na
temat kłopotów. Że zazwyczaj nie można na nikogo liczyć. Tylko
na siebie. Nie może wpadać w panikę - nie ma na to czasu. Musi
po prostu iść do przodu, próbując odnajdywać ukryte pod wodą
szczyty wałów.
Była już niemal przy głównej grobli, kiedy zaczęło padać i wielka,
szara płachta deszczu ograniczająca widoczność niemal do zera odcięła
ją od otaczającego świata. Odniosła wrażenie; że coś poruszyło się na
górze. Nie wiedziała, czy to duch moczarów, czy zjawa. Nagle była
już
pod wodą, zaczęła się dusić i walczyć o życie.
Coś upadło jej na twarz. Hył to rękaw anoraka. Schwyciła go,
114
wynurzyła się, podniosła oczy i zobaczyła pochylonego nad krawędzią
wału Jago. Od jego bladej twarzy wyraźnie odcinała się linia
blizny. -
Dzielna dziewczyna z ciebie, Saro. Trzymaj się.
Spróbowała, znowu się zanurzyła, czuła, że prąd ciągnie ją za stopy,
aż wreszcie udało jej się uchwycić mocno rękaw. Trzymała go z całej
siły,
a Jago wyciągał ją na groblę. Trzciny z drugiej strony wału pochylały
się
w gęstniejącym mroku.
Odwróciła się, spojrzała na niego i nagle przypomniała go sobie. -
Przecież ja pana znam. Jest pan człowiekiem z metra.
- Cóż za spostrzegawczość, moja droga. -- Jago zwinął swój anorak.
Nag~e opadła na kolana i podpierając się rękami zaczęła gwałtownie
wymiotować. Słona woda z mokradeł wywracała jej żołądek na drugą
stronę. Kiedy torsje ustały, była już sama, tylko wiatr kołysał
trzciny.
Deszcz nieco osłabł, robiło się ciemno.
Zaczęła iść. Wpatrywała się uważnie w zmierzch poszukując swojego
wybawcy, aż wreszcie usłyszała nawołujący ją głos: - Saro!
Peggy dotarła do niej pierwsza, podskakując i węsząc z podnieceniem.
Egan i Jock przybyli parę chwil później. - Wszystko w porządku? -
zapytał Egan. - Kiedy Jock obudził się i zobaczył, że wyszłaś, omal nie
oszalał. Tutejsze przypływy mają złą sławę. Zmieniają moczary w śmier-
telną pułapkę.
Jock zdjął swoją kurtkę spadochroniarską i nałożył jej na ramiona. -
Dobry Boże, dziewczyno, jest pani przemoczona do nitki. Co się
stało?
- PrzypłyVv mnie zaskoczył i zaczęłam tonąć, a wtedy na grobli
pojawił się mężczyzna, zupełnie jak duch. Wyciągnął mnie. - Zająknęła
się; dygocąc z zimna. - Ocalił mi życie: Potem mnie zemdliło, a kiedy
podniosłam głowę, już go nie było.
- To nie ma sensu - powiedział Egan.
- Zwłaszcza, jeżeli wam powiem, że to ten sam człowiek, który
przedwczorajszej nocy uratował mnie w metrze.
- Tony Villiers. - Egan odwrócił się do Jocka. - To na pewno
jego robota.
- Zgadzam się. .
- Nie rozumiem - oznajmiła Sara.
- Człowiek ten pojawił się dwukrotnie. Było to możliwe tylko
dlatego, że cię śledził. A to oznacza, że Villiers włączył do sprawy
jednego
ze swoićh funkcjonariuszy.
- Niech go diabli! - zawołała Sara.
115
- Daj spokój, dziewczyno, znam pułkownika Villiersa - rzekł
Jock. - Służyłem z nim wiele lat. To prąwdziwy dżentelmen. Jeżeli robi
coś takiego, to tylko ze względu na panią.
Ruszyli z powrotem w stronę farmy.
- Prawdę mówiąc - stwierdził Egan --- to wcale nie musi być
robota pułkownika, tylko tego starego drania Fergusona. Zresztą,
to bez
znaczenia. Dowiem się, co się dzieje. Dowiem się też, kim jest nasz
tajemniczy przyjaciel. W końcu już dwukrotnie uratował twoją skórę.
- Tak, to prawda, ale teraz marzę tylko o wspaniałej, gorącej
kąpieli - powiedziała. - A więc proszę zaprowadzić mnie do niej jak
najszybciej.
Po obiedzie zeszli na wino do starej piwnicy, przerobionej
przez Jocka
na strzelnicę: Stał w niej stół na krzyżakach, a na nim leżało kilka
egzemplarzy broni, ochraniacze słuchu i dodatkowe magazynki z
amuni-
cją. Celami były tekturowe sylwetki radzieckich żołnierzy, stojące
przed
warstwą worków z piaskiem na drugim końcu pomieszczenia. Egan
zapalił papierosa i usiadł na krawędzi stołu machając nogą.
- Czy kiedykolwiek strzelała pani z broni ręcznej? - zapytał Jock.
- Nigdy i nie jestem pewna, czy będę potrafiła.
- O, wystrzelić na pewno pani potrafi, to może każdy. Problem
polega na tym, czy w razie potrzeby zdoła pani strzelić do kogoś i
trafić.
Wskazał pierwszy pistolet. Duży, pomyślała.
-- To jest Browning - powiedział. - Półautomatyczny. Kaliber
dziewięć milimetrów, pojemność magazynka trzynaście nabojów, plus
jeden nabój w lufie. Ulubiona broń SAS-u. - Skinął głową w stronę
Egana. - Ten chłopak woli go w tłumie od pistoletu maszynowego.
W ręku dobrego strzelca to naprawdę śmiercionośna broń.
Wzięła do ręki mniejszy pistolet. - A ten?
- Walther PPK, półautomatyczny. Siedem nabojów w magazynku
plus jeden w lufie. Nie nazwałbym go damską bronią. Takiego używa
James Bond, ale również może go pani włożyć do torebki i z całą
pewnością uziemi każdego, kto stanie pani na drodze.
Starannie przećwiczył z nią zasady bezpieczeństwa, a potem kazał jej
ładować i rozładowywać pistolet tak długo, aż uznała, że może to zrobić
przez sen.
- A.teraz chciałbym, żeby trzymała go pani w taki sposób. Proszę
116
otworzyć oboje oczu, patrzeć wzdłuż lufy na środkową sylwetkę żołnierza
i powoli naciskać spust.
Zrobiła, jak jej polecił. Trzymała Walthera oburącz i strzelanie,
którego odgłosy tłumione były ochraniaczami słuchu, wydało się jej
czymś niezwykle gwałtownym i bardzo łatwym. Ale mimo wszystko nie
mogła ukryć drżenia rąk, potu spływającego po twarzy i straszliwych
mdłości.
Jock przyciągnął tarczę do stanowiska. Nie było ani jednego trafie-
nia. - Nie szkodzi - powiedział. - Większość ludzi nie umie trafić
z pistoletu w drzwi do stodoły. Spróbujmy jeszcze raz.
Znów te same obezwładniające objawy strachu i obrzydzenia -
i żadnej poprawy rezultatów. - To strata czasu, Jock -- stwierdził
Egan. - Ona nie ma do tego zacięcia.
- A ty potrafisz lepiej? - spytała ze złością.
Wziął Browninga, nakręcił tłumik na lufę i wyciągnął rękę do przodu.
Sprawiał wrażenie, że wcale nie celuje. Rozległy się trzy głuche
łupnięcia
i w sercu każdego z trzech celów pojawiła się dziura.
- Chodź, pokażę ci coś. - Ujął Sarę pod ramię i podprowadził do
samych tarcz. - Teraz unieś rękę i dotknij celu lufą między uczami.
--
Gdy wykonała polęcenie, dokończył: - I pociągnij za spust.
- Co? - zapytała i nagle dłoń, którą ściskała kolbę Walthera,
natychmiast zrobiła się mokra od potu.
- Powiedziałem, żebyś pociągnęła za spust.
Zrobiła to. Między oczami celu ukazała się dziura.
- Właśnie tak będziesz musiała zrobić. Musisz stać tak blisko. -
Egan wrócił do stołu i odłożył Browninga. - Widzisz, Jock? Może
palnąć komuś w łeb nie gorzej od najlepszego z nas?
Była straszliwie zmęczona i gdy położyła się do łóżka, zasnęła prawie
natychmiast. Nagle obudziła się, czując dłoń na ustach. Usłyszała głos
Egana szepczący jej do ucha. - Cicho. Wstań i nałóż dres.
- Co się dzieje? - zapytała.
Położył palec na wargach. - Nie dyskutuj, tylko rób, co mówię.
Ubrała się w parę sekund i stanęła obok niego przy lekko uchylonych
drzwiach. Dopiero wtedy spostrzegła, że Egan w prawym ręku trzyma
Browninga z nakręconym na lufę tłumikiem Carswella.
- Sean, co się stało?
117
Podał jej Walthera PPK. - Masz. Możesz go potrzebować. Ktoś
zabił Jocka.
Nie mogła w to uwierzyć. - To niemożliwe.
- Właśnie znalazłem go w saloniku. Paskudnie wygląda. Musimy się
stąd wydostać.
Otworzył drzwi i zaczął schodzić po schodach, a ona za nim. Drzvi~i
do saloniku były częściowo otwarte. Usłyszała skomlenie Peggy. Nie
mogła tego wytrzymać. Weszła do pokoju i zobaczyła Jocka leżącego na
plecach przed kominkiem. Twarz miał zalaną krwią, oczy nieruchomo
wbite w sufit. Pies obwąchiwał go z niepokojem.
Poczuła, jak wszystko podjeżdża jej do gardła i w tej samej chwili
Egan szarpnął ją brutalnie. - Rób, co ci powiedziałem, jeżeli chcesz
się
wydostać stąd cało.
Otworzył tylne drzwi. Znowu padało, gdy przeprowadzał ją przez
dziedziniec do garażu i siadał za kierownicą Mini Coopera. Gdy zajęła
miejsce obok niego, włączył rozrusznik. Bez skutku.
- Nic z tego - szepnął. - Unieruchomiono nas. Spróbujemy
pojechać starą furgonetką Jocka.
Wysiedli z Mini Coopera i przeszli do następnej szopy. Sara
czekała koło samochodu, a Egan usiadł za kierownicą. W ' stacyjce
zapaliło się czerwone światełko, ale silnik nie chciał zaskoczyć.
Kiedy Egan włączył reflektory, w strumieniach światła padających
z otwartej bramy pojawiła się groźna postać ubranego na czarno
mężczyzny w masce z czarnej pończochy na twarzy i z powtarzalną
strzelbą w rękach.
Strzelił. Egan wyskoczył zza kierownicy, odrzucił Sarę pod śt;ianę
i wystrzelił w odpowiedzi. Popchnął ją w drugi koniec szopy i
otworrył
drzwi prowadzące do sali gimnastycznej. - Uciekaj, Saro!
Zaczęła biec przez salę. Egan trzymał się tuż za nią. Zabłysło światło
i~ rozległ się następny wystrzał ze strzelby. Egan upadł: Wypuszczony
przez niego Browning pojechał po podłodze.
Sara odwróciła się. Człowiek w czerni stał przez chwilę w drzwiach,
a potem ruszył do przodu. Uklękła koło Egana. Na jego kurtce widać
było krew. - Zastrzel go, Saro - szepnął. - Zastrzel drania.
Uniosła dłoń z Waltherem do góry, ale nie mogła się zmusić do
pociągnięcia za spust. Po prostu nie mogła. Człowiek stanął nad nią
i powoli uniósł strzelbę. Jęknęła i jej ręka opadła bezwładnie. Nagle
Egan .
wyrwał jej Walthera i trzykrotnie wystrzelił z bezpośredniej
odległości.
118
Ale mężczyzna w czerni nie upadł. Zdjął tylko maskę z pończochy: Na
Sarę patrzył Jock White.
- Teraz pani rozumie, Saro Talbot? - zapytał poważnym tonem.
Kiedy następnego ranka wyjeżdżała z Eganem, znowu padało. Jock
odprowadził ich do Mini, a Peggy deptała mu po piętach. - Pewnie
uwaia Pani, Te jesteśmy wobec niej bardzo niesprawiedliwi? -
powiedział
- Właściwie nie. Daliście mi lekcję. Udowodniliście, że nie potrafię
Po~ą$nąć za spust.
- To na pamiątkę. - Wyjął z kieszeni Walthera. - Jak określacie
to wy, Amerykanie - as w rękawie. Na wszelki wypadek.
Zawahała się, włożyła jednak pistolet do torebki i pocałowała
Jocka. - Jest pan wspaniałym facetem, Jocku White.
- Gdybym miał dwadzieśeia lat mniej, dziewczyno!
- To byłoby zbyt wspaniałe.
Wsiadła do samochodu, a Jock pochylił się przy oknie. - Powiedzia-
łeś, że chciałbyś się dowiedzieć, co zamierza Villiers. Słyszałeś, że Alan
Crowther odszedł z wydziału w ubiegłym roku, prawda?
- Właśnie o nim myślałem - uśmiechnął się ~gan. - Uwielbiam
cię, stary draniu - powiedział, przekrzykując ryk silnika.
Jago siedział na grobli w Land Roverze i słuchał. Odczekał trzy
minuty, a potem ruszył za nimi. Alan Crowther? To brzmiało
interesująco.
Zaczął pogwizdywać cichutko.
Rozdział ósmy
-- W czym ten Crowther może być nam przydatny? - spytała Sara.
- Alan? O, to niezwykły facet - odpowiedział Egan. - Pochodzi
z Yorkshire a ożenił się z Niemką. Jego żona była nie tylko Żydówką,
ale także marksistką, więc pojechał z nią do Drezna w Niemczech
Wschódnich i tam zamieszkał. Został profesorem na tamtejszym
uniwer-
sytecie. Specjalizował się w twórczym myśleniu komputerów.
- Nieźle - stwierdziła.
- Japończycy zbliżają się do rozstrzygnięcia tego problemu, a wszyscy
inni też robią, co mogą. Pracują nad stworzeniem generacji
komputerów,
które byłyby w stanie myśleć samodzielnie. Jednak Alan nie był
szczęśliwy
pod rządami komunistów. Uznał, że skoro Londyn był wystarczająco dobry
dla Marksa, będzie również dobry dla niego. Nawiązał kontakty z
chaześci-
jańską opozycją, która przekazała tę radosną wiadomość naszym ludziom.
- Kogóż bardziej mógł ten fakt uszczęśliwić?
- Właśnie. - Egan skinął głową. - Wraz z rodziną został przemy-
cony w ciężarówce przez niewielki punkt graniczny, na którym
strażnicy
zostali przekupieni. W ostatniej chwili ktoś ostrzelał z broni
maszynow~
samochód znajdujący się już w Niemczech Zachodnich. Żona AlaCna
i jego dwóch synów zginęli.
- Mój Boże - rzekła. - Co za koszmar. Ale on przeżył.
- Chyba można to tak określić. Nie kontynuował już swojej
działalności akademickiej. Zajął się pracami doświadczalnymi w
wydziale
komputerowym w D 15. To naprawdę geniusz, nie ma dwóch zdań.
- I ciągle tam jest?
- Nie. W ubiegłym roku dowiedział się, że ta nieszczęsna historia
z ostrzelaniem ciężarówki wywożącej ich z Niemiec Wschodnich była
120
dziełem podwójnego agenta o nazwisku Kessler. Zdradził Crowthera
i jego rodzinę, żeby zatrzeć ślady. Alan odkrył, że nasi ludzie o tym
wiedzieli, ale siedzieli cicho, Kessler bowiem był dla nich wciąż
użyteczny.
- To najobrzydliwsza sprawa, o jakiej słyszałam.
- Tak właśnie pomyślał i Alan. Po prostu odszedł. Narobiło to
mnóstwo smrodu, nie tylko dlatego, że jest najlepszy, ale również ze
względu na wiadomości, jakimi dysponuje.
- I pomoże nam?
- Tak sądzę. Ma dom w Camden, niedaleko kanału. Pojedziemy
tam bezpośrednio, ale najpierw chciałbym wykonać.parę telefonów.
- A ja porozumiem się z moim biurem. Pewnie już myślą, że
umarłam.
Egan podjechał do stacji obsługi, wysiadł i poszedł do budki
telefonicznej. Sara przeciągnęła się kilkakrotnie, a potem poszła w
tym
samym kierunku. Otworzyła drzwi sąsiedniej budki i zamówiła rozmowę
z Danem Morganem. Gdy czekała na połączenie, słyszała fragmenty
dialogu prowadzonego przez Seana.
- Jack, to ty? Tu Sean. Czy macie już coś?
Shelley siedział przy biurku w białym szlafroku frotte. Przed
chwilą
wyszedł spod prysznica i włosy miał jeszcze wilgotne. Wypił kawę
z filiżanki i przycisnął guzik na biurku. - Nie, synu, ale to
dopiero
poniedziałek rano, na litość boską. Scotland Yard zamyka sklepik na
cały weekend, choćby się waliło i paliło, ale ktoś, gdzieś na pewno ma
jakieś informacje i na pewno je zdobędziemy. Bądź ze mną w kontakcie.
Odłożył słuchawkę i w tej samej chwili weszła do pokoju ładna
i młoda filipińska pokojówka. Wyglądała bardzo zgrabnie w czarnej,
jedwabnej sukience, pończochach i butach na wysokim obcasie. -
Zrób
mi jeszcze kawy, Mario - powiedział i objął ją wtalii, gdy zabierała
tacę.
- Bardzo proszę, seńor.
Pogła.skał ją po sie,dzeniu. - Jezu, jaki masz wspaniały tyłek,
dziewczyno. No, idź już sobie, wynoś się stąd, zanim zaczną mi
przychodzić do głowy jakieś pomysły. Mam robotę.
Villiers był w mieszkaniu Fergusona przy Cavendish Place, gdy
Egan
zadzwonił do siedziby D 15. Przełączono go i Villiers,_ który stał
przy
biurku Fergusona, odebrał telefon.
- Co to za typ, któremu zlecił pan, żeby śledził S~rę? - zapytał Sean.
121
- Nie rozumiem - odparł Villiers.
- Przedwczorajszej nocy pomógł jej w metrze na stacji Chalk Farm,
kiedy napastowało ją kilku skinheadów. Załatwił dwóch z nich. A
wczoraj
uratował ją koło farmy Jocka White'a, kiedy przypływ zaskoczył ją na
bagnach.
- Jak ten mój człowiek wyglądał?
- Zgodnie z tym, co mówiła Sara - średniego wzrostu, dobrze się
wysławia, działa ostro i zdecydowanie. Powiedziała, że porządnie
potur-
bował tych skinheadów. O, jeden charakterystyczny szczegół. Blizna
od
kącika lewego oka do ust. Musi być nowy. Sądziłem, że znam wszystkich
ludzi ż Grupy Cztery.
- Ja również, Sean. Przykro mi, ale nie mogę ci pomóc.
- Jest pan cholernym kłamcą - stwierdził Egan.
Villiers odłożył słuchawkę. Brygadier spojrzał na niego pytająco. -
O co mu chodziło?
Pułkownik zrelacjonował rozmowę, a potem zapytał: - Czy miał pan
z tym coś wspólnego, sir?
- Mój drogi Tony, może istotnie działam podstępnie, ale proszę mi
wierzyć, że nie w tym przypadku.
- Kim więc jest ten człowiek?
- Sądząc z tego, co usłyszeliśmy, jej aniołem stróżem. Byłoby jednak
dobrze wiedzieć, kto to taki. Spróbuj wprowadzić rysopis do
komputera
i z~baczymy, co nam wyrzuci.
- lgła w stogu siana, sir.
- Nonsens. To zdumiewające, co te komputery są w stanie odnaleźć
w ciągu dwóch, trzxh dni. A teraz przekaż przez telefon dane i
zabierzmy
się do jakiejś pracy.
Gdy przejeżdżali Tamizę po moście Waterloo, Sara powiedziała: -
Zastanawiam się nad naszym tajemniczym mężczyzną. Jeżeli nie jest od
Tony'ego, to co powiesz na twojego wuja?
Egan pokręcił głową. - Pomyśl logicznie. Jack poznał cię dopiero po
incydencie w metrze.
- Masz rację - przyznała. - Byłam głupia. A dlaczego nie
wspomniałeś o nim w czasie rozmowy z Jackiem?
- Nie muszę mu o wszystkim mówić. Nie widzę takiej potrzeby -
i zawsze opłaca się rriieć coś w zanadrzu. Poza tym facet na pewno
jest
122
z Grupy Cztery. Villiers kłamie. Trzymanie cię pod obserwacją moźe
mieć dla nich sens.
Zjechał Mini Cooperem w boczną uliczkę niedaleko śluzy Camden,
a potem skręcił w Water Lane. Stały na niej wiktoriańskie domy
z tarasami, a przy trotuarze parkowało wiele samochodów. Egan
wjechał
w maleńkie podwórko przy ostatnim budynku stojącym nad samym
kanałem.
= To tutaj. - Wysiadł, podszedł do drzwi i zastukał. - W dawnych
czasach był to dom pilotów rzecznych - wyjaśnił.
Drzwi otworzyły się i stanął w nich wysoki, szczupły mężczyzna
w wieku około sześćdziesięciu lat, o szpakowatych włosach i siwiejącej
brodzie. Miał na sobie granatową, wełnianą kamizelkę z szalowym
kołnierzem i niebiesko-białą muszkę. Na ręku trzymał ciemnobrązowego
birmańskiego kota.
Uśmiechnął się z radością. - Sean, mój drogi chłopcze. - Spróbował
objąć go wciąż trzymając kota na ręku. - Gdzie się podziewałeś tyle
czasu?
- Załatwiałem zwolnienie z wojska. A teraz chciałbym cię przed-
stawić pani Sarze Talbot z Nowego Jorku.
- Bardzo miło mi panią poznać, pani Talbot. - Miał lekki, dość
przyjemny akcent z Yorkshire. - A to jest Samson. Nazywam go tak
dlatego, bo jest najsłabszym i najbardziej zwariowanym kotem w
całej
okolicy.
- Ala.n, potrzebujemy twojej pomocy - zwrócił się do niego Egan.
- Po to właśnie są przyjaciele - odparł Crowther. - Wejdźcie do
środka, dobrze?
Jago, który siedział w Land Roverze zaparkowanym nieco dalej,
usłyszał większą część rozmowy. Potem przycisnął guzik dekodera na
samochodowym telefonie i połączył się ze Smithem. W ciągu dziesięciu
minut Smith zadzwonił do niego.
- Jak minął weekend? - zapytał Smith.
- W porządku. Spędzili ten czas próbując przerobić ją w supergirl.
Nieomal utonęła w bagnach, kiedy zaskoczył ją przypływ. Na szczęście
byłem w pobliżu i w ostatniej chwili udało mi się ją wyciągnąć.
- Widziała pana?
- Jedynie przez chwilę.
123
-- Nie podoba mi się to.
- Nie można mieć wszystkiego naraz, mój stary. Polecił mi pan,
żebym zadbał; aby nic się nie stało ani jej, ani Eganowi. Może to
pana
zainteresuje, iż jest on przekonany, że pracuję dla Grupy Cztery.
- To już coś. Gdzie pan jest teraz?
- Water Lane, w Camden. Odwiedzili Alana Crowthera, który
kierował badaniami komputerowymi w D 15. Posłucham ich i zatelefo-
nuję, jeżeli wyniknie coś nowego.
Salonik Alana Crowthera był niewielki. Umeblowany był przede
wszystkim wiktoriańskimi meblami, a na ścianach wisiały dwa obrazy
Atkinsona Grimshawa - oba z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku.
Na jednym, przedstawiona była noc na Embankment, na drugim most
Tower w świetle księżyca i płynąca w dół rzeki barkentyna.
- Są naprawdę wspaniałe - stwierdziła Sara. Crowther, który
siedział na kanapie przy oknie i czytał zawartość koperty, nie od-
powi~ział. Wreszcie podniósł wzrok i popatrzył na siedzącego na-
przeciwko Egana, a potem na Sarę. Na jego twarzy malował się
smutek.
~ Bardzo pani współczuję, pani Talbot, naprawdę.
.- Trudno zrozumieć taką potworność.
- Niestety, nie mnie. - Odwrócił się do Egana. - Cóż więc się dzieje?
Powiedz mi o wszystkim. - Egan przedstawił mu wydarzenia
ostatnich
dni. Kiedy skońćzył, Crowther zapytał: - W czym więc mogę wam pomóc?
- Ludzie mojego wuja starają się zdobyć informacje, ale ty mógłbyś
za.łatwić nam parę dojść na skróty.
- W jaki sposób?
- W gabinecie za tamtymi drzwiami masz jeden z najlepszych
prywatnych systemów komputerowych w Londynie. Jesteś królem ha-
ckerów piratów komputerowych, włamujących się do systemów infbr-
macyjnych. Załatw dojście do głównego banku informacji Grupy Czteny.
Włam się. Zrób có trzeba. Po prostu wydobądź stamtąd wszystko; co
mają na ten temat. Mogą tam być szczegóły, które Villiers ukrywa.
- Ferguson - poprawił go Crowther. - Tony to porządny facet,
Seanic, ale jak my wszyscy musi robić, co mu każą.
- Ty nie muśisz - odpowiedział Egan. - Pokazałeś im figę.
= Istnieje coś takiego jak Ustawa o tajemnicy państwowej. Wyrok,
jaki grozi za ten numer, może być dość wysoki.
124
i
- Znam komputery -- rzekła Sara. -- Pracuję na Wall Street.
Przypuszczałam, że nie sposób włamać się do systemu o tak wysokim
stopniu zabezpieczenia jak ten, którym dysponują. A jeżeli się to
uda, to
czy ich programy alarmowe tego nie wykażą?
- Oczywiście - odparł. - Ale są sposoby, żeby je obejść.
- Przecież to on sam zmontował im ten cholerny system - wyjaśnił
Egan. - Daj spokój, Alanie. Po tym, co te skurwysyny ci zrobiły,
nie
masz wobec nich żadnych zobowiązań. - Jego pochylona nad Crow-
therem twarz była pełna napięcia. - Twoja rodzina. Czy muszę ci o
tyrn
przypominać?
- Nie - odrzekł ponuro Crowther. - Ale odmówiłem za nich
kaddish już dawno temu. Życie toczy się dalej, mój młody
przyjacielu. -
Odwrócił się do Sary. - Nie wiem, czy pani się orientuje, ale moja
żona,
a więc i moi dwaj synowie byli Żydami.
Sara poczuła nagle obrzydzenie do całej tej sprawy. - Przepraszam,
panie Crowther. To wszystko jest niewłaściwe. Dosyć już pan
wycierpiał.
Dlaczego wplątujemy pana w moje sprawy? - Odwróciła się do
Egana. - Chodźmy.
- Nie, proszę poczekać -- zatrzymał ją Crowther. - --- Kiedyś Edmund
Burke powiedział, że jedyną rzeezą potrzebną do triumfu zła jest
bezczynność dobrych ludzi. - Wstał. - Kimże jestem, aby podważać
zdanie Edmunda Burke'a? Przejdźmy obok.
Gabinet miał ściany zastawione sięgającymi do sufitu regałami pełnymi
książek, a w jednym końcu znajdował się zespół komputerów o tak
wysokim stopniu komplikacji, z jakim Sara jeszcze się nie
zetknęła. - To
oszałamiające - powiedziała:
- Większość tego skonstruowałem sam. - Crowther zajął miejsce
przy klawiaturze. - A teraż siedźcie cicho. To może potrwać.
Zrobili, jak kazał. Panowała cisza, w której słychać było jedynie
pomruk aparatury i ledwo słyszalne postukiwanie klawiszy. Po
jakichś
dziesięciu minutach Crowther mruknął z zadowoleniem. - Dostałem się.
A teraz zobaczymy, co oni tam mają.
Pojawiło się nazwisko Erica Talbota, zbiór danych, a potem fakty
związane ze sprawą. Odnotowane było użycie burundangi, nazwiska
innych ofiar w Paryżu, Sally, a następnie uzupełniający fragment
dotyczący zabitych w Ulsterze rewolwerowców z IRA.
- Czy w zastrzeżonej części pliku ~nie ma żadnej informacji na temat
ewe~tualnego sprawcy? - zapytał Egan. '
125
Crowther pokręcił głową. -- - Nie. Wyrażono jedynie pogląd, że nie
jest to robota UVF. Niewykluczone, że to Czerwona Ręka Ulsteru
albo
jakaś inna ekstremistyczna grupa.
--- Jesteś pewien, że nie ma żadnej zastrzeżonej informacji umiesz-
czonej pod inną nazwą kodową?
- Całkowicie. - Crowther wrócił do pracy. - No proszę. Jedyny
godny uwagi fragment nie umieszczony w materiałach przesłanych
pani
przez Villiersa. Greta Markovsky. Studentka Cambridge, wiek
dwadzieścia
jeden lat. Używa heroiny. Podejrzewana przez policję, że jest
również
naganiaczką. Najwyraźniej bliska przyjaciółka pani pasierba.
Egan zapoznał się z wyświetlonymi na ekranie danymi. - Spójrz na
to. Ona i Eric zostali w ubiegłym roku zwinięci za posiadanie
narkotyków
na tym samym przyjęciu.
- Gdzie jest teraz? -- zapytała Sara.
- Grantley Hall, tuż za Cambridge, przy drodze na Ely. To ośrodek
odwykowy. Znajduje się pod opieką psychiatry - doktor Hannah,
Gold --- powiedział Crowther.
- Czy może nam pomóc? - zwróciła się do Egana Sara.
- Jest tylko jeden spo~ób, żeby się dowiedzieć. Alanie, jesteś
nieoceniony - powiedział do Crowthera. - Jedziemy. Następny przy-
stanek Cambridge. - Ujął Sarę za rękę i pociągnął w stronę drzwi. -
Będę w kontakcie.
- Mazel Tov! -- zawołał Alan Crowther w ślad za wychodzącymi.
Jago był już w drodze. Wyruszył natychmiast, gdy usłysza.ł nazwisko
Grety Markovsky i zaraz połączył się ze Smithem. Po paru minutach
telefon w samochodzie zadzwonił. - Mamy kłopoty - powied7iał
Jago. - Wykopali Gretę Markovsky.
- W jaki sposób?
- Crowther włamał się do pamięci komputera Grupy Cztery. Była
tam. Pacjentka w Grantley Hall za Cambridge.
- Nie chcę, żeby mówiła -- stwierdził Smith. .
- Nie będzie. Jestem już w drodze i mam nad nimi przewagę.
Jago odłożył słuchawkę, przy następnym zakręcie wjechał na auto-
stradę i z pełną szybkością ruszył.na północ.
126
Gdy Mini Cooper znalazł się na Kentish Town Road, Sara odezwała
się: - Zastanawiam się, co zrobimy, jeżeli nie pozwolą nam z nią
porozmawiać?
- Będziemy rozwiązywać problem, kiedy wyniknie -- odparł
Egan. - Zobaczymy, jak twój zaatlantycki urok podziała na doktor
Gold. Rozumiesz? Musisz z nią porozmawiać jak kobieta z kobietą.
Skoncentrował uwagę na prowadzeniu samochodu. Otworzyła toreb-
kę, aby odnaleźć papierośnicę i natknęła się na Walthera. Jej dłoń ujęła
kolbę. Było to dziwne uczucie. Zadrżała, wyjęła papierosa i usiadła
wygodnie zaciągając się nerwowo.
Jago dojechał do Cambridge we wspaniałym czasie i przemknął przez
miasto zatrzymując się jedynie przy małej kwiaciarni na
przedmieściu,
w której kupił tuzin czerwonych róż. Wybrał kartę z wydrukowanym
napisem: Wra~aj .szybko do zdrowia i dopisał na dole: Dla Grety,
z milością. Cała operacja zajęła mu nie więcej niż trzy minuty. Potem
pojechał dalej.
Odnalazł Grantley Hall bez kłopotów. Był to dwór z przylegającym
do niego rozległym terenem. Dojechał do niego aleją i postawił Land
Rovera na parkingu z boku budynku. Zdjął anorak, podwinął rękawy
koszuli, wyjął okulary przeciwsłoneczne ze schowka na rękawiczki i
założył
je. Trzymając bukiet róż zbliżył się do znajdujących się w portyku drzwi
i wszedł do środka. Znalazł się w wielkim, chłodnym holu wyłożonym
czarnymi i białymi kafelkami. Przed nim widniały szerokie schody,
a w prawo i lewo prowadziły korytarzę, Siedzący przy biurku portier
w czapce z daszkiem i niebieskim uniformie popatrzył na niego
pytająco.
Jago odezwał się wesoło: - Kwiaciarnia Bankouse. Czy tu przebywa
panna Greta Markovsky? - Umyślnie mówił cockneyem.
Portier sprawdził w leżącym przed nim spisie. - Markovsky. Tak,
jest tutaj. Pokój piętnaście, pierwsze piętro.
- Co mam zrobić? Zanieść jej? - spytał Jago.
- Nie ma mowy, synu, wszyscy są pozamykani. To w większości
ćpuny. Mają w sobie tyle tego, że im uszami wyłazi.
- Nie zalewa pan? - powiedział Jago.
Po schodach zeszła pielęgniarka w białym uniformie prowadząc
wychudłą, siwą kobietę w nocnej koszuli. Portier odpowiedział: -
Zostaw
kwiaty tutaj. Dopilnuję, żeby je dostała.
127
- W porządku. - Jago położył róże na biurku, zerknął w korytarz
po lewej stronie i zobaczył drzwi na jego końcu. - No, to do
widzenia. -
Portier już wrócił do swojego czasopisma. Jago wyszedł, przeszedł
przez
parking i okrążył róg budynku. Na ścianie wisiały drabinki przeciw-
pożarowe, ale on odnalazł drzwi, których szukał. Otworzył je, wszedł
do
środka i znalazł się w końcu widzianego z holu korytarza. Po prawej
stronie znajdowały się schody. Najprawdopodobniej była to klatka
schodowa dla służby pochodząca jeszcze z dawnych czasów. Ruszył w jej
kierunku, gdy dostrzegł otwarte drzwi. Zajrzał do środka i zobaczył
pomieszczenie z bielizną. Obok prześcieradeł, kocy i ręczników
znajdowała
się tam również sterta białych, starannie złożonych fartuchów.
- Bardza ini to na rękę - powiedział cicho. Nałożył fartuch,
wyszedł i pospieszył schodami na pierwsze piętro.
Gdy otworzył drzwi na górze, znalazł się znowu w długim korytarzu.
Panowała w nim cisza, tylko z oddali dobiegały niewyraźne dźwięki
muzyki. Zaczął iść pewnym krokiem, zatrzymując się jedynie na chwilę
przy niewielkim odgałęzieniu prowadzącym do oszklonych drzwi, nad
którymi widniał znak wyjścia ewakuacyjnego. Zręcznie je otworzył,
stanął na stalowym pomoście i przechyliwszy się przez poręcz spojrzał
na
położony niżej wybrukowany dziedziniec.
Wrócił na korytarz i podszedł do pokoju numer piętnaście. Zza drzwi
dobiegało stłurnione łkanie. Jago nabrał głęboko powietrza, odsunął
rygiel
zamykający drzwi od zewnątrz i wszedł do środka. Skulona w kącie
dziewczyna była na bosaka i miała na sobie biały, płócienny chałat.
Siedziała z głową opartą na kolanach, jej ręce zwisały bezwładnie. Gdy
uklęknął obok niej, uniosła powoli głowę. Oczy miała głęboko wpadnięte
i na wpół przezroczystą skórę, przez którą nieomal widać było kości.
- Greta? - zapytał łagodnie.
Zwilżyła językiem suche wargi. - Kim pan jest? - wyszeptała
ochrypłym głosem.
- Przyszedłem zabrać cię do domu, kochanie. - Podniósł ją.
- Do domu?
- Tak, tędy. Pokażę ci. - Jago objął ją ramieniem i wyprowadził
na korytarz, zamykając za sobą drzwi. Przeszli kilka kroków. Potem
wprowadził ją do bocznego korytarza i otworzył drzwi ewakuacyjne. -
Chodź tędy, kochanie.
Wyszła na pomost i stanęła bez ruchu. Wiatr opinał na jej ciele
płócienny chałat. - Niedobrze W i ~ jęknęła.
128
Stanął z tyłu, otaczając ją ramionami i pocałował delikatnie
w kark. - Wiem, kochanie, i będzie lepiej, jeżeli skończymy z tym
od razu.
Pochylił dziewczynę do przodu, opierając dłoń między jej łopatkami
i przerzucił ją przez balustradę. Gdy spadła na dziedziniec, był
znowu
wewnątrz budynku i zbiegał po tylnych schodach, przeskakując po dwa
stopnie naraz. Zerwał biały fartuch i zarzucił go na pierwszy z
brzegu
wieszak.
Dobiegły go okrzyki z tyłu budynku i kiedy siadał za kierownicą
Land Rovera, rozległ się dzwonek alarmowy. Ruszył główną aleją, ale
zwiększył prędkość dopiero, gdy wyjechał na główną drogę. Sięgnął pó
papierosa pewną ręką, zapalił go, a potem nakręcił numer kontaktowy.
Po jakimś czasie odezwał się Smith:
- Udało się?
- Jak po maśle. Nie mogło być lepiej.
- Jest pan pewien?
- Zna pan stare powiedzonko? - zapytał Jago. - Kanarki nie
śpiewają, szczególnie martwe kanarki.
Gdy odłożył słuchawkę, spostrzegł Mini Coopera nadjeżdżającego
przeciwną stroną szosy. Spojrzał w ich stronę, kiedy go mijali, a
potem
patrzył w ślad za nim w lusterku wstecznym.
- Za późno, Saro - powiedział. - O wiele za późno. - I pojechał
dalej w stronę Cambridge.
Kiedy Egan i Sara Talbot weszli do głównego holu Grantley Hall,
trzy siostry pchały korytarzem wózek z ciałem okrytym
prześcieradlem.
Lekarka w wieku około trzydziestu pięciu lat w białym kitlu, zc.
słuchawkami wiszącymi na szyi, szła tuż za nimi. Ciemne włosy miała
upięte w kok, co razem z okularami w złotej oprawce nadawało jej
dość
surowy wygląd. - Sala operacyjna numer jeden - powiedziała. -
I niech tam leży do chwili przyjazdu policji.
Odwróciła się w stronę biurka, wyjęła pióro i zrobiła notatkę
w trzymanej w ręku teczce z dokumentami. Portier odezivał się do
Sary
i Egana: - Słucham, czym mogę służyć?
- Czy możemy się widzieć z doktor Gold? - spytała Sara.
Kobieta przy biurku odwróciła się. - Jestem Hannah Gold.
- Nazywam się Egan - wtrącił się Sean. - A to pani Sara Talbot.
5 -- Cras w piekle
129
Mamy nadzieję, że zechce pani zamienić z nami kilka słów na temat
Grety Markovsky.
- Macie państwo pecha - powiedział ponuro portier. - Minęliścic
się z nią o jakieś dwadzieścia minut. -
- To wcale nie jest śmieszne, Alfredzie - powiedziała doktor
Gold. - Proszę~tędy. -- Poszła korytarzem i otworzyła drzwi
prowadzące
do gabinetu. Usiadła za biurkiem. - Proszę spocząć. Co mogę dla
państwa zrobić?
- Przyjechałiśmy w sprawie Grety Markovsky - rzekła Sara. -
Czy mogGbyśmy się z nią widzieć?
- Obawiam się, że już ją państwo widzieliście - odparła doktor
Gold. - Była na wózku, który minął państwa w holu.
- Co się stało? - spytała z przerażet~iem Sara.
- Wygląda na to, że ktoś zapomniał zamknąć rygiel w drzwiach.
Oczywiście, przeprowa~izimy w tej sprawie dochodzenie. Spadła z
drabinki
przeciwpożarowej z wysokości pierwszego piętra na dziedziniec.
Pocie-
szające jest tylko to, że zginęła na miejscu.
- Czy to był wypadek, czy samobójstwo?
= Nigdy się tego nie dowiemy. Była bardzo chora. Zupełnie możliwe,
~ po wyjściu na pomost po prostu straciła równowagę i przeleciała
przez
balustradę. Wysokość mogła wywołać u niej zawrót głowy. Z drugiej
jednak strony, u tego rodzaju pacjentów samobójstwo jest dość częstym
przypadkiem. Pierwszej nocy po przywiezieniu jej tutaj usiłowała
podcaąć
sobie żyły. - Zdjęła okulary i zaczęła przecierać je bibułką. - Czy mogę
się dowiedzieć, dlaczego państwo interesujecie się tą sprawą?
Sara spojrzała na Egana. Skinął głową. Wzięła więc kopertę z torebki
i podała lekarce. Hannah Gold wyjęła dokumenty i przeczytała szybko.
Gdy umieszczała je z powrotem w kopercie i oddawała Sarze, jej
twarz
pozostawała bez wyrazu.
- Chee pani przez.to powiedzieć, że istnieje związek iniędzy śmiercią
pani pasierba a Gretą?
- W ubiegłym roku oboje stawali przed sądem oskarżeni w tej samej
sprawie o narkotyki - odparła Saaa.
- Ale to powinno chyba interesować raczej policję?
= Oczywiście - wtrącił zręcznie Egan. - Fo prostu wszystko
wydaje się toczyć dość powoli, a pani Talbot ze zrozumiałych względów
jest zainteresowana sprawą. Miała nadzieję, że ta Markovsky zechce
wyjaśriić niektóre biale plamy.
130
- Bardzo mi przykro - stwierdziła doktor Gold. - Nawet gdybym
cokolwiek wiedziała, uważałabym za niewłaściwe udzielanie informacji
w tej kwestii. Jest to sprawa etyki zawodowej, zaufania
pacjenta do
lekarza.
- Oczywiście - Sara wstała. - Rozumiem to doskonale.
- Odprowadzę państwa - powiedziała Hannah Gold. Towarzyszyła
im, gdy azli długim korytarzem i zatrzymała się na schodach przed
głównym wejściem. - Proszę posłuchać, pani Talbot - rzekła. - Ta
dziewczyna była bardzo chora, kiedy przywieziono ją do nas po
bardzo
silnym przedawkowaniu heroiny. Wiełe mówiła, najczęściej bez związku.
O dzieciństwie, matce, tego rodzaju rzeczach. To, że została
wykorzystana
przez własnego ojca, wcale nie ułatwiało sytuacji.
- Straszne - pokręciła głową Sara.
- Obawiam się, że to, co państwu powiem, niewiele pomoże. Ale ani
razu w czasie seansów terapeutycznych nie wymieniła Eńca Talbota.
Mam notatki. Przypomniałabym sobie.
Sara uścisnęła jej rękę. - Dziękuję, była pani bardzo miła.
-. Szalenie mi przykro, pani Talbot. Żal mi jej i bardzo żal mi
pani.
Stała na stopniach, patrząc za nimi, gdy szli w stronę
zaparkowanego
samochodu. Wsiedli do Mini Coopera.
= A więc to już wszystko? - zapytał Egan.
-~- Tak - odparła. - Z całą ptwnością wszystko. Kolejny ślepy
zaułek. Wracamy do Londynu, Seanie. - Odchyliła się na siedzeniu
i zamknęła oczy.
Gdy wrócili na Lord North Street, padał jednostajny, zimny, lis-
topadowy deszcz. Jago, który był już w swoim mieszkaniu, zobaczył,
jak
przyjeżdżają i wchodzą do środka. Siedział w fotelu przy oknie, skąd
mógł obserwować i słuchać.
Sara powiedziała zmęczonym głosem: - Pójdę zrobić herbatę -
i wyszła do kuchni.
Egan stał przy oknie. Zapalił papierosa, kaszlał trochę przez chwilę,
a potem odwrócił się w stronę stolika bibliotecznego. Na szczycie
sterty książek leżał oprawny w niebieski marokin pamiętnik Eńca.
Sean usiadł na ławie przy oknie i zaczął przerzucać kartki zapisane
po łacinie równym, starannym pismem. Próbował tu i ówdzie odczytać
poszczególne zdania. W pewnym mom~ncie zastygł w bezruchu, patrząc
131
z niedowierzaniem na jedną ze stronic. Potem wyprostował się. W tej
samej chwili weszła Sara niosąc tacę.
- Co się stało? - zapytała stawiając ją na stoliku.
- Jest tu, na tej stronie. Sama zobacz. - Egan podał jej
dziennik. -
Greta Markovsky.
Ze zdziwieniem wzięła pamiętnik z jego rąk. Jeszcze go nie
przeczytała,
była zbyt przygnębiona. Ale teraz usiadła i zagłębiła się w lekturu. W
tej
samej chwili zadzwonił dzwonek prry drzwiach wejściowych. Egan
wyjrzał
i zobaczył stoj~cego na, stopniach Jacka Shelleya w beżowym
płaszczu
narzuconym na ramiona. Przy krawężniku stał Rolls-Roycx.
Jago poszedł do kuchni, żeby zrobić sobie kawę, i gdy wrócił do okna,
zobaczył Shelleya wchodzącego do domu. Szybko odstawił filiżankę
i podkręcił siłę głosu odbiornika.
W holu Shelley powiedział Seanowi: - Wciąż nie zrobiliśmy żadnego
postęptt. Pomyślałem, że wpadnę i zobaczę, co się dzieje.
- A nam się udało - stwierdził Egan. - Odkryliśmy, że Eric miał
przyjaciółkę, naganiaczkę, która stawała razem z nim przed sądem
w sprawie o narkotyki. Nazywała się Greta Markovsky. Pojechaliśmy
do
ośrodka odwykowego koło Cambridge, żeby się z nią zobacżyć.
- I Qo? - zapytał z ożywieniem Shelley.
- Wykończyła śię. Wyfrunęła z pomostu drabinki przeciwpożarowej,
ale właśnie odnaleźliśmy jej nazwisko w dzienniku, który prowadził
Eric.
- W dzienniku?
- Tak.. Pisał dziennik po łacinie. Studiował w Cambridge filologię
klasyczną.
- Z tą łaciną rzeczywiście miał cholernie dobry pomysł - powiedział
Shelley. - Będziemy musieli znaleźć jakiegoś pieprzonego profesora,
żeby nam to przetłumaczył.
-=- Prrypadkiem pani Talbot zrobiła w Radcliffe dyplom z łaciny
i greki.
Weszli do saloniku i stojąca przy oknie Sara spojrzała na nich
blada
ż podniecenia.
- Wszystko tu jest - rzekła. - Każdy cholerny szczegół.
Odłożyła dzieńnik trzęsącymi się rękami i Shelley otoczył ją opiekuńczo
ramieniem. - Niech pani usiądzie. Proszę się uspokoić i opowiedzieć
nam wsrystko.
132
- Greta Markovsky zwerbowała go jako kuriera narkotyków i zao-
patrzyła w fałszywy paszport na nazwisko George'a Walkera. Wy-
stępowała w imieniu człowieka, którego nazywała „panem Smithem".
Shelley zmarszczyl brwi. - Cóż, to nazwisko nic mi nie mówi. Prosz~
dalej.
- Miał się udać do Paryża. Do kawiarni nad Sekwaną niedaleko rue
de la Croix, która nazywa się „La Belle Aurore".
- Było to ostatnie miejsce, gdzie go widziano żywego . - dodał
Sean. - Prowadzi ją kobieta, która nazywa się Marie jakaś tam. Dała
mu kieliszek koniaku i odprawiła z paroma adresami, pod którymi
mógł
znaleźć jakiś nocleg. Ale w raporcie nie wspomniano, że pytał tatn
o dziewc2ynę o imieniu Agnes. Miał jej powiedzieć, że przysyła go pan
Smith.
Na chwilę zapadła eisza, a potem Shelley oznajmił ponuro. - A więc
następny przystanek - Paryż.
- Czy oznacza to, że pojedzie pan z nami? - spytała Sara.
- Nieeh mnie pani spróbuje powstrzymać. - Sprawiał wrażenie,
że pulsuje w nim zwierzęca witalność. - Poza tym mam tam kilka
przydatnych znajomości. Dawno temu spędziłem w Paryżu rok,
czekając, żeby uporządkowano tu pewne sprawy. - Egan próbował
mu przerv~rać, ale Shelley ciągnął dakj: - Nie sprzeczaj się. Na
przykład będziemy potrzebowali na miejscu paru pukawek. Obecnie
przez kontrolę na lotnisku nie da się nic przenieść. - Spojrzał
na zegarek. - Dobra, wrócę do biura. Ixpiej niech pani spakuje
jakąś torbę, kochana. - Poklepał Sarę po ramieniu. - Proszę
się nie obawiać, załatwimy to.
Skinął na Egana i wyszli razem do holu. Sara otworryła torebkę
i wyjęła Walthera. Jak powiedział Shelley, nie sposób ptzxnieść tego
przez kontrolę. Przez chwilę ważyła go w ręku, czując dziwne,
nieoczeki-
wane podniecenie. Zła na samą siebie podeszła do sekretarzyka,
otworzyła
jedną z szuflad i włożyła pistolet do środka. Dziwne, ale miała
wrażenie,
jakby próbowała go ukryć przed samą sobą.
Shelley otworzył drzwi wejściowe i skierował się do Rollsa. Varley
siedział z przodu i Shelley powiedział Seanowi: - Wejdź na chwilę do
środka.
- Dobrze.
Usiedli z tyłu i Jack przycisnął guzik, który uruchamiał mechanizm
podnoszący szybę oddzielającą ich od Varleya. - Nie jectem pewien,
ezy
133
ona powinna jechać, ale jeżeli spróbujemy powiedzieć „nie", pewnie
zrobi nam pi~ekło.
- Z calą pewnością:
Shelłey podniósł słuchawkę samochodowego telefonu i nakręcił swój
numer. Z drugiej strony natychmiast odebrano telefon i odezwał
się
Frank Tully. - Frank, jadę do domu - oznajmił Shelley. -
Zatelefonuj
do British Airways i zamów trzy miejsca na lot do Paryża.
- Na który, Jack? - zapytał Tully.
- Skąd, do cholery, mam wiedzieć? Daj nam, powiedzmy, dwie godziny
na dojazd do Heathrow i wzięcie biletów.. Znajdź jakiś lot, który
startuje
mniej więcej o tej porze i zapakuj mi podręczną torbę. Potem wyjmij
mi
z szuflady biurka czarny notes, ten ze specjalnymi adresami.
Odszukaj w nim
paryski telefon Pierre'a Duponta. Zadzwoń do niego. Mówi po
angielsku.
Powiesz mu, że Jack Shelley wpadnie do niego wieczorem i
spodziewa się, że
Pierre wyposaży go w, narzędzia. Będę w domu za dwadzieścia minut.
Odłożył słuchawlCę. - Dobrze się bawisz, co? - stwierdził Sean.
- Masz cholerną rację, synu. Dostatxemy tych skurwysynów. A teraz
ruszajmy. $potkamy~się na Heathrow.
Gdy telefon zadzwonił, Jago natychmiast podniósł słuchawkę.
- Co się dzieje? - zapytał Smith.
Jago zwięźle i szybko przekazał mu wiadomości. O dzienniku i o tym,
co zawierał; o Jacku Shelleyu i o wszystkim pozostałym. - Wygląda
na
to, że jak określają to Amerykanie, siedzimy w gównie po uszy,
starusz-
ku - oznajW ił.
- Wcale nie, jeżeli zachowamy spokój. Z Heathrow jest wiele
samolotów do Paryża. Powiedział pan, że lecą. British Airways? Tp
Terminal Czwarty.
- Zgadza się.
- Poleci pan Air France. Odlatują z Terminalu Drugiego, prawda?
Będzie pan tam za godzinę. Niech pan zadzwoni z Heathrow do
Valentina i Agnes i uprzedzi ich, czego mają się spodziewać.
- I co sip stanie, jeżeli zaczną brykać - dodał Jago.
- Nie zaczną, zbyt wiele z tego mają - stwierdził Smith.
- Czy w dalszym ciągu chce pan, żebym z Sarą Talbot i Eganem
postępował w rękawiczkach?
- Stanowczo tak.
134
- A może mógłbym dla pana sprzątnąć Shelleya? - spytał wesoło
Jago - Rzecz w tym, że facet zaczyna być dość kłopotliwy.
- Niech się pan stuknie w głowę. Jeżeli zastrzeli pan Jacka
Shelleya,
będziemy mieli na karku pół londyńskiego podziemia. Zrobią to dla
samej zasady. Shelley jest narodową instytucją.
- W porządku, ale może mógłbym go choć trochę postrzelić? -
zapytał Jago. -- Żeby dać nauczkę innym. Czyż nie tak mówią Francuzi?
- Niech pan działa zgodnie ze swoim wyczuciem i r,ałatwi sprawę
jak należy. Otrzyma pan za to następną dużą premię. .
- To brzmi w moich uszach jak muzyka - odpowiedział Jago. -
Pieniądze, brudne pieniądze, jak mawiała moja szkocka niania.
Kiedyś
mnie zgubią.
Odłożył słuchawkę. Trzy minuty później schodził do podziemnego
8araźu. Kiedy wyjechał Spyderem na ulicę, Mini Cooper wciąż stał przed
domem Sary Talbot. Minął go uśmiechając się lekko.
Gdy Sara zeszła po schodach, Egan rozmawiał pnxz telefon z Alanem
Crowtherem przekazując mu najnowsze informacje: - Czy chciałbyś,
żebym coś dla ciebie zrobił? - spytał Crowther.
- Tak, załatw sobie dojście do każdego istotnego systemu, jaki ci
przyjdzie do głowy. Nie tylko D 15, ale i Centralne Archiwum
Scotland
Yardu. Zobacz, czy mają tam coś o tym panu Smisie.
- Niezbyt wiele punktów zaczepienia. Nazwisko tak pospolite, jak
tylko można to sobie wyobrazić.
- Ale bardzo niepospolity człowiek, jeżeli się nie mylę. Muszę już
lecieć, Alanie. - Odłożył słuchawkę i zwrócił się do Sary. - W porządku,
niszamy. Wygląda na to, że tym razem istotnie do czegoś dojdziemy.
Rozdział dziewiąty
W Paryżu Jago siedział w „La Belle Aurore" z A,gnes i Valęntinem
w sali od podwórza. - Mogą być kłopoty - rzekł Valentin. - Duże
kłopoty.
- Nie będzie żadnych, jeżeli wszystko rozegra się prawidłowo -
odparł Jago. - Mają tylko jedną nową informację. Że ohłopak przyszedł
tu, powołując się na pana Smitha i pytając o Agnes. Nie mają nawet
pojęcia, że istniejesz, Valentin.
- No to, co pan proponuje? - zapytał F.rancuz.
- Cóż, zobaczmy, co tu mamy. Agnes, notowaną prostytutkę, która
robi wszystko, co każe jej alfons:
- Nie rozumiem.
- Ale zrozunuesz. - Jago otworzył egzemplarz „Paris Soir". - Na
stronie siódmej mamy informację o dochodzeniu w sprawie śmierci
niejakiego Henriego Leclerca, zabitego w ubiegłym tygodniu w
czasie
strzelaniny z policją. . .
Valentin roześmiał się ochryple. - Dość dobrze znałem tego
sukinsyna.
- Napisano tu, że Leclerc był znanym gangsterem z wyrokami za
napady z bronią w ręku, handel narkotykami i stręczycielstwo.
Podano
nawet jego adres na Montmartrze.
- Ale co to ma wspólnego z nami? - spytała Agnes.
- Nie pojmujesz? Byłaś jedną z jego dziewczyn. Powiedział ci, żebyś
tej nocy czekała tutaj na chłopaka nazywającego się George Walker,
który powoła się na tajemniczego pana Smitha. Wtedy miałaś dać
chłopakowi adres Leclerca i wysłać go do niego. - Jago wzruszył
iamionami. - Był to cały twój udział w tej sprawie. Koniec historii.
136
Byłaś po prostu jedną z poules Leclerca, który zlecił ci wykonanie
drobnej przysługi. A przecież wy, jak wszystkim wiadomo; zawsze
robicie, co się wam każe.
Agnćs popatrzyła na niego z podziwem. - To dobre. Bardzo dobre.
Jago spojrzał na Valentina. - Zgadzasz się?
Valentin pokiwał wolno głową. - Agnes ma rację. To ma ręce i nogi.
- Oczywiście, że ma. Nasi przyjaciele będą szukać wiatru w polu
i zaprowadzi ich to w ślepą uliczkę, bo Lxlerc nie żyje. - Dopił swój
koniak i wstał. - Dobrze, zobaczymy się później. Mam jeszcze to i
owo
do zrobienia. - Wyszedł z kawiarni.
- To chyba załatwia sprawę? - spytała Agnćs.
- Nie, do cholery. - Valentin nalał sobie następny kieliszek
koniaku
i skrzywił się. - Jeżeli coś tu nawali, Agnes, to my oboje, a nie
ten
mądrala, nadstawimy tyłka. A po nim r~awet śladu nie będzie. -
Potarł
nie ogolony podbródek. - Nie, lepiej pozbyć się ich raz na zawsze.
Nie
pieprzyć się z tym.
- Ale jak to zrobimy? - szepnęła.
Pomyślał przez chwilę, a potem uśmiechnął się: - A co byś
powiedziała na takie rozwiązanie? Kiedy się tu zjawią, powiesz im
o mnie. Powiesz, że wysłałaś tamtej nocy chłopaka, żeby się ze mną
spotkał w mojej melinie.
- We młynie? Fourniers?
- Właśnie. Będziemy tam na nich czekać z paroma chłopakami.
Oczywiście odpowiednio przygotowani. Nasi przyjaciele z Londynu
nawet
nie zdążą pisnąć.
- Jago to się nie spodoba.
- Jago może mnie pocałować w dupę. W odpowiedniej chwili
załatwimy i jego.
- A Smith?
- Będzie potrzebował kogoś w Paryżu, no nie? A mamy już punkt
zaczepienia, o którym nie wie ani on, ani Jago. Wiemy o tym
miejscu
w Kent. O Ogrodzie Wiecznego SpoczSmku Deepdene. ,
Powoli skinęła głową. - To sprytne, Valentin. Muszę ci to przyznać.
- Jasna sprawa. Trzeba tylko, żebyś odegrała swoje życiowe przed-
stawienie, kiedy się tu zjawią: A bądźmy szczerry, cheri, robisz to
w łóżku
od lat. - Pocałował ją, zadowolony z siebie. - Potem porozmawiamy
z Marie. A teraz bądź grzeczną dziewczynką i przynieś mi jeszcze
jeden
koniak.
137
Dochodziła siódma, kiedy taksówka z lotniska zakręciła w rue de la
Forge i zatrrymała się przed dużym sklepem. z oknami wystawowymi po
obn stronach wejścia. W oświetlonych witrynach, za
zabezpixzający~ai
kratami widać było kolekcję dzieł sztuki.. Czarno-złoty napis nad
drzwiami
głosił po prostu: Pierre Dupont. Wysiedli i Jack Shelley podał
kierowcy
~arść banknotów.
, - Bonne chance, synu - powiodział do odjeżdżającego taksów-
karaa. - No oóż, jesteśmy na miejscu. - Spojrzał na wywieszkę. -
Pietre Dupont,~ antykwariusz nadzwyczajny - i nie tylko.
-- Rzeczywiścłe zna się na antykach - powiedziała Sara spoglądając
na wystawę:
- Nie ma takiej rzecxy, na której ten facet by się nie znał. Tędy. -
Shelley poprowadził ich w wąską uliczkę z boku sklepu i podszedł do
drzwi zn~jdujących się w połowie długości budynku. Nacisnął dzwo-
nek. - Kiedy był jeszcze dzieckiem, pracował jako rewolwerowiec
dla
Union Corse, takiej francuskiej mafii działającej w Marsylii. A
potem
poszedł po rozum do głowy. Uświadomił sobie, że umie myśleć. Ćhyba
rozumiecie, -co chcę przez to powiedzieć?
Obok drzwi znajdował się głośnik domofonu.
- Qui est a? -= zapytał czyjś głos.
- Jack Shelley, stary draniu.
Drzwi otworzyły się. Mężczyzna, który ukazał się w wejściu,
był niewielkiego wzrostu, miał mocno opaloną twarz, podstrryżone
wąsy i ciemne, faliste włosy. Ubrany był w czarny, aksamitny
smoking
i spodnie.
- Jack! Jakże się cieszę. Dawno cię nie widziałem. Zbyt dawno. -
Mówił doskonale po angielsku. - Wyglądasz wspaniale. - Objął
Sheileya i ucałował go w oba policzki.
- Iiej, daj spokój z tymi żabojadzkimi bzduramil - zawołał
Shelley. - I wiesz, co myślę o czosnku. Chciałbym ci przedstawić
mego
siostrzeńca Seana i panią Talbot.
Dupont ujął jej rękę. - To wielka przyjemność, madame.
- Niech paili na niego uważa - powiedział Shelley. - Nie znam
nikogo, kto b~r tąk zawracał w głowach kobietom jak on.
Szli przez sklep, który przypominał wnętrze jaskini Aladyna. Było
w nim wszystko, poczynając od kompletnych zbroi samurajskich, na
meblach w stylu Ludwika XIV kończąc.
- Jakim cudem wyglądasz młodziej niż wtedy, gdy widziałem cię
138
dziesięć lat temu? - zapytał Shelley, gdy weseli do eleganckiego
salonu,
spełniającego również rolę biura.
- Och, ma w tym swój udział domowe solarium; a oprócz tego
muszę wyznać, że moje włosy zawdzięczają obecny kolor bardziej
producentom kosmetyków niż matce' naturze. Ale wracajmy do
interesów.
Co konkretnie będzie wam potrzebne?
- Na początek jakaś gablota.
- W garażu stoi Citroen. Jest do waszej dyspozycji.
- Poza tym chłopak i ja potrzebujemy wyposaienia. Nie ma sensu iść
na
poważną rozmowę o interesach z paroma twoimi wspó>xiomkami i próbować
wywrzeć na nich wrażenie trzymając dwa wyprostowane palce w
kieszeni.
- Nie ma sprawy. - Dupont odsunął olejny obraz wiszący na
ścianie i odsłonił sejf. Szybko pokręcił tarczą szyfrową i otworzył go.
Przez chwilę grzebał w środku, a gdy się odwrócił, trzymał w ręku dwie
sztuki ręcznej broni. Położył je na biurku. - Odpowiadają wam?
Shelley pierwszy wybrał rewolwer Smith and Wesson kalibru 0.38
cala. - Doskonale. Zawsze marzyłem, żeby pobawić się w kowbojów
i Indian. A co to takiego?
Egan wziął do ręki czarno oksydowany pistolet. - To Makarow.
Służbowy wzór w większości armii w Europie Wschodniej. Nie ma zbyt
dużej siły rażenia, ale swoje zrobi.
- Dobra. - Shelley wsunął rewolwer do kieszeni płaszcza przeciw-
desxczowego.
- Tędy. - Dupont poprowadził ich przez kuch~ię, a potem kilkoma
stopniami w dół do garażu w piwnicy. Stały w nim dwa samochody:
Renault i czarny Citroen. - Chcesz, żebym z wami pojechał, Jack?
- Nie, nie mieszaj się do tego. Ube~pieczaj tyły czy coś w tym
rodzaju. - Odwrócił się do Sary. - Sądzę, że nie ma sensu prosić, żeby
pani została?
- A jak pan myśli?
Wzruszył ramionami. - OK, ale proszę trzymać się z tyłu i nie
wtrącać się. - Otworzył przed nią tylne drzwi samochodu. - To
poważna sprawa, pani Talbot. Kiedy się w to bawi, to-trzeba się
bawić
na całego. To nie żadne koci, koći łapci. Jasne?
- Rozumiem, panie Shelley.
- Mam nadzieję. - Skinął głową Seanowi. - Ruszajmy.
I
139
Zostawili Citroena po drugiej stronie niewielkiego nadbrzeża i
przeszli
przez ulicę do „La Belle Aurore". Światło padało z okien na mokre
kocie
łby~ Zajrzeli do środka. Zobaczyli, że lokal był pusty; tylko gruba
Marie
siedziała za barem.
- Dobra - powiedział Shelley. - Wchodzimy. I proszę nie
zapominać, pani Talbot, co pani powiedziałem. Niech się pani
zachowuje
tak, jak powiedziałem.
Otworzył drzwi i wszedł pierwszy. - Dobry wieczór - powiedział
skinąwszy głową. Usiedli wszyscy na barowych stołkach. - Czy mówi
pani po angielsku, madame? - zapytał.
~ - Alei tak, monsieur.
- Sądzę, że skoro należymy już do Wspólnego Rynku, znajomość
angielskiego powinna być obowiązkowa dla wszystkich Europejczyków.
~4 teraz, zastanawiając się nad tą złotą myślą, może nam pani
nalać trzy Pernody i wysłuchać, co moi przyjaciele mają pani do
powiedzenia.
Zmarszczyła z namysłem brwi, ale postawiła przed nimi trzy szklane-
czki, dzbanek z wodą i butelkę Pernoda. - Nie rozumiem, monsieur.
- W ubiegłym tygodniu - powiedziała Sara - nieda~eko stąd
wyłowiono z Sekwany ciało młodego Anglika. W orzxczeniu sędziego
śledczego są zeznania żandarma z nocnego patrolu, który powiedział, że
widział, jak ten Anglik tu wchodził.
- Kiedy panią przesłuchiwano = dodał Egan - powiedziała pani
policji, że chłopiec sprawiał wraienie ehorego i azukał noclegu.
Dała mu
pani kieliszek koniaku oraz kilka adresów i odprawiła.
- To. prawda, monsieur. Co za tragedia. Pamiętam to doskonale. -
Wzdrygnęła się. - Ale powiedziałam jui policji wszystko, co
wiedziałam.
. - Ciekawe - rzekł Egan. - Widziałem raport policyjny ze spisem
wszystkiego, co znaleziono przy zmarłym. Ale adresów tam nie było.
Uważam, że to dziwne. - Odwrócił się w stronę Shelleya. - A ty nie
uważasz, że to dziwne?
- Nie - odparł Shelley. - Niedziwne. Uważam, że to cholernie
nieprawdopodobne. O północy zjawia się tu dzieciak, naćpany i taki
chory, ie daje mu pani kielichś za darmochę. Pyta, gdzie mógłby
przenocować i co, mam może uwierzyć, że nie zapisała mu pani tych
adresów?
- Proszę, monsieur - wyjąkała.
- A w dodatku zapomniałaś powiedzieć policji o takim drobnym
140
szczególe, że chłopak podał hasło - rzekł Egan. - Powiedział, że
przysła~.~q,I,fan Smith i że chce się zobaczyć z Agnes.
-;.~q .- ~pn~a.
- ~ Wł~nit -- powiedział Shelley. - Niezwykle popularna dziewczyna
z tej ~.~Po prostu rozchwytywana. A teraz my chcielibyśmy się z
nią
zobacxlrć~ ~
- Ni~ znam nikogo o takim imieniu.
Shellay wyjął rewolwer i pokazał jej. - Mógłbym ci pówiedzieć, że
jeżeli vw pr~eaiągu pięciu sekund nie zaczniesz nam śpiewać o tej
Agnćs,
wpakuj4 ri kulę w lewe kolano. Ale amunicja jest kosztowna. -
Włożył
broń z powrotem do kieszeni. - Poszukamy. więc innego sposobu.
Wyciągnął rękę za kontuar, schwycił ją za włosy i rozbił butelkę
Pernoda o krawędź baru. Gdy uniósł ją do góry, ostre, poszarpane
krawQBzie stłuczonej butelk.i znalazły się w odległości kilku cali
od jej
twarzy. .
- Nie, monsieur! - wrzasnęła.
Sara Talbot szarpnęła go za rękaw. - Panie Shelley, na litość boską.
- Nie wtrącać się - warknął.
Marie załamała się zupełnie. - Przyprowadzę ją, monsieur. Przy-
prowadzę. Jest w sali z tyłu.
Ukryty za kotarą Valentin trzymał Agnćs w talii. Widząc zbliżającą
się Marie, szepnął: - Wiesz, co masz robić, cheri. Załatw to dobrze.
Zobaczymy się wkrótce. - I wyślizgnął się przez tylne drzwi. Marie
weszła za kotarę i stanęla, patrz,ąc pytaj$co. Agnćs skinęla głową..
Starsza
kobieta odwróciła się i wróciła do baru. Dziewczyna podążyła za nią
trzymając rękę na biodrze. Wyglądała dość wyzywająco w swej mini-
spódniczce i czarnym, plastykowyrn pta,szczyku.
- Monsieur? - zwróciła się do Shelleya. - Chciał się pan ze mną
widzieć7
- Jesteś Agn~s? - zapytała Sara.
- Owszem, madame.
- Pewnej nocy w ubiegłym tygodniu przyszedł tu młody Anglik,
który używał nazwiska George Walker.
-- Może tak, a może nie - Agnćs wzruszyła ramionami. - Chyba
nie pamiętam.
- Szlifowała bruki tak długo, że jej padło na umysł. - Shelley
schwycił ją za ramię. - Nie pieprz mi tu, ty mała kurewko. Kazano mu
przyjść tutaj, powiedzieć, że jest od pana Smitha i zapytać o Agnes.
141
- Powiedz mu, cheri - rzekła szybko Marie. - Dla twojego
własnego dobra. Ten facet to zwierzę.
- Dobra. Tylko niech mnie pan puści. - Agnes odsunęła się
i roztarła nadwerężone ramię. - Nie wiem, kim jest pan Smith.
Pracuję
dla alfonsa, który nazywa się Valentin. Powiedział mi, żebym
przyszła tu
tej nocy, kiedy miał zjawić się ten chłopak. Miałam go do niego
przysłać
a to wszystko, co wiem.
- Dokąd? - spytał Egan.
- Z drugiej strony nadbrzeża, dalej z biegiem rzeki, jest taki
stary
młyn. Nazywa się Fourniers. Valentin ma tam swoje biuro. Używa go
do
prowadzenia interesów.
- Jakich? - zapytał Shelley.
- .Nie wiem. Czasami tiefne samochody.
- Wspaniale. .- Odwrócił się w stronę Sa.ry i• Egana. - A więc
chodźmy zobaczyć się z tym palantem Valentinem, a ty, kochana -
schwycił Agnes za ramię - pójdziesz z nami i weźmiesz udział w tej
zabawie.
Jago, który stał ukryty w mroku i obserwował „La Belle Aurore",
zobaczył Valentina wychodzącego z bocznych drzwi i idącego szybkim
krokiem przez nadbrzeże. - No proszę - szepnął. - Tego nie było
w naszym scenariuszu.
Kiedy Sara, Egan oraz Shelley, trzymający Agn~s mocno za ramię,
opuśeili lokal i ruszyli w tym samym kierunku, pokręcił głową,
odczekał
chwilę, a potem podążył za nimi.
A więc próbowali wyprowadzić go w pole. Przewidział jednak
i to. - Biedny, stary Valentin - powiedział cicho. - Ale z ciebie
głupi facet.
Sekwar~ą przepłynął rzeczny tramwaj obwieszony kolorowymi swiateł-
kami, ponhd ~wodą dolatywał z niego czyjś śmiech. Siedmiopiętrowy,
stary młyn Fqurniers znajdował się w stanie daleko posuniętej ruiny.
Okna były pozabijane deskami, tynk odpadał płatami. Cały budynek
sprawiał posępne wraienie, choć trudno byłoby bliżej określić dlaczego.
- Wiesz Go - rzekł Shelley do Egana. - Wydaje mi się, że to
wszystko id~ie nam nieco- za łatwo: w Rozumiesz, o co mi chodzi7
--
142
Odwrócił się w stronę Agnes. - Wcale niewykluczone, że ta krowa
próbuje być niegrzeczną dziewczynką i szykuje nam jakiś kawał.
-- Nie, monsieur, przysięgam - powiedziała Agnćs przerażonym
głosem.
- Dobra, wejdę od tyłu - powiedział Egan. - Wiesz - zwrócił się
do Sary - jeżeli Jack ma rację, byłoby lepiej, gdybyś poczekała na
zewnąttz.
- Ale z drugiej strony, jeżeli wejdę razem z w~mi - powiedziała -
to je41i ktoś istotnie oczekuje na nas w środku, poczuje się
pewniej.
- Mówiłem ci, że to sprytna dama, synu. A teraz naprzód. -
Shelley, popychając AgnZs przed sobą, prxeszedł przez uliaę,
kierując się
w stronę wejścia. W dużej bramie znajdowała się niewiolka furtka
używana kiedyś przez pracowników. Otworzyła się pchnięta ręic~ Agnes.
Shelley wszedł za dziewczyną, a za nim Sara.
Egan skręcił w boczną uliczkę i ściągnął w dół ewakuacyjną drabinkę
z przeciwwagą. Wspiął się po niej szybko i na trzecim piętru znalazł
rozbite okno. Wsunął rękę, otworzył zasuwkę od wewn~trz i wszedł do
środka. Jago obserwował go z ciemności zalegającej uliozic~, a potem
ruszył jego śladem.
Egen znalazł się w wielkim, wypełnionym skrzyniami pvz~eszcaeniu
magazynowym. Zbliżył się do drzwi, otworzył je i po~ wzd~ż
zakurzonego pomostu. Położoną poniżej centralną halę o~ietlała- paje-
dyncza żarówka. Stało tam kilka samochodów; a strome schodki
prowadziły do oszklonego boks~i, w którym przy biurku siedzisł
Valentin
i'coś pisał. W plamie światła ukazał, się Shelley z obiema kobietami
i w tej
samej chwili Egan usłyszał jakiś szept i ledwie wyczuwalny ruch w
mroku
położionej piętro niżej galeryjki. Odwrócił się, zszedł szybko po
schodach
i z~ttrzymał się. Ktoś s~pnął: - Przygotuj się, Jules.
-- Vs~lentin, jesteś tu71 - zawołała Agnes.
Na galeryjce stali dwaj mężczyżni. Jeden z nich trzymał pistolet
maszynowy Uzi, drugi półautomatyczną strzelbę. Egan zaszedł od tyłu
człowieka z Uzi i z całej siły uderzył go kantem dłoni vv kark.
Mężczyzna
osunął si~ z Jękiem.
- Jules, jesteś tam? - zapytał jego towarzysz.
Egan nie odpowiedział, tylko mruknął coś cicho. Kiedy pytający
zbliżył się na odp©wiednią-odla~ość, -kop~ął go w kroc,~e, a gdy tamten
143
pochylił się, rąbnął go kolanem w twarz. Stojący w ciemności na
półpiętrze po drugiej stronie hali Jago widział wszystko dokładnie. -
Bardzo dobrze, stary - szepnął. - Świetna technika.
Valentin wyszedł z boksu i zszedł po schodkaćh w dół. - Kogóż to
widzimy"1- rzekł i połaskotał Agnęs pod brodą. - O co chodzi?
- O tQ chodzi, ty alfonsiaku dla ubogich - odparł Shelley -
że jest parę spraw, które wymagają wyjaśnień. Takich jak obecna tu
AgaZs, pewien dżentelmen, występujący jako pan Smith, i młody chłopak
z Anglii, używający nazwiska George Walker. Agnes mi powiedziała, że
przekazała go tobie. ,
Valentin poklepał ją po policzku. - Znowu byłaś niegrzeczna, cheri.
H~dziemy musieli porozmawiać o tym później.
r--~ Jedyną osob~, z którą będziesz rozmawiał, jestem ja - rzekł
Shelley. - Ja i mój przyjaciEl. - Wyjął z kieszeni rewolwer.
- Myli się pan, monsieur - roześmiał się Valentin. - Ja tu wydaję
rozkazy, a nie pan. A właściwie, żeby być zupełnie ścisłym, moi
przyjaciele
i ja: -- Spojrzał do góry i gwizdnął. - Jules! Charles! - zawołał.
Z cienia wyłonił się Egan i przeszedł przez halę. - On chyba mówi
o dwóch facetach, których miał ukrytych tam na górze. Uzbrojonych
w Uzi i strzelbę. Właśnie poszli spaó.
Valentin odwrócił się i rzucił w stronę schodów, ale Shelley schwycił
go za nogi i ściągnął na dół. - Ty gnojkul - warknął i przyłożył mu
lufę Snith and Wessona do pleców. - Kim jest Smith? Gadąj albo
rozwalę ci kręgosłup.
- Nie, monsieur! - wrzasnęła Agnes. - Proszę, nięch pan tego nie
robi. On nie wie, kim jest Smith. Ja też. Załatwiamy nasże sprawy
z Jago.
Tylko z Jago.
- Kto to jest Jago? - zapytał Egan.
- To diabeł, monsieur. Zawsze działa w imieniu Smitha.
I nagle Eganowi przyszła do głowy szalona myśl. - Jest bardzo
angielski w swoim sposobie bycia, prawda? Przystojny? Blizna z
boku
twarzy?
- Tak, monsieur.
- To mężczyzna z metra - powiedziała Sara.
- I z All Hallows. Wygląda na to, że jesteśmy starannie obser-
wowani. - Odwrócił się w stronę Agnes. - Co się stało z chłopcem?
Zawahała się. Shelley wbił jej lufę pistoletu pod brodę. - Powiedz
mu, bo i~aej będziesz się tłurnaczyła świętemu-Piotrowi.
144
Przerażona, jedyny raz w żyćiu powiedziała prawdę: - Valentin
utopił go w Sekwanie. ,
- Po tym, jak daliście mu natkotykY- Spxjalny narkotyk?
Nabrał~ głęboko powietrza: - Tsk. >
Sara odwróciła się. "
- Czy byli również inni? - zapytał E$an.
Skinęła niechętnie głową. - Tak, killeu~ .
-- Mam wielką ochotę rozwalić mu łeb r:t~ttychmiast - powiedział
Shelley i skierował lufę rewolweru w stronę Vsleatina.
- PrQSZę, monsieur, niech mu pan nie robi nic złego. Jeżeli go pan
oszczędzi, powiem coś bardzo ciekawego.
- Co takiego? - spytał Bgan.
- l~zzwoniliśmy zawsae do przedsiębiorstwa pogrubowego Bracia
Hartley w Kent.
- Było lipne - odparł Egan. ,
- Wiem, monsieur, ale pewnego razu, kiedy odezwał się człowiek,
z którym ntrzymywaliśmy kontakt telefoniczny, gdzieś w poko~u
działała
automat~ta sekretarka. Valentin usłYszał podaną przez ni~ itazwę -
Ogród Wiecznego Spoczynku Deepdene. - Otworzyła torebkę i wyjęła
kawałek p~ru. - Widzi pat~ monsieur, zapisałam ją raaem~z ~umercm.
Broń, k~rrą Jago oparl:>:o ~ poręcz, była pistoletem sportovil9mi
~olt
Woodsman~ Miał kaliber z~mdwie 0.22 cala, ale wytrawnemu
snajp~towi
wystarczało to w zupełno3ci. Jago trafił Valentina w praw~ ~~,
zabijając 8o t1a miejscu.
Egan pr2~wrócił Agt~ós na podłogę i odepchnął Sarę Talbot głębiej
w ciemnońć. Shelley prz~kucnął i wystrzelił na oślep w mrok. Ji~go
mruknął::~cho: - T'yUco cię drasnę, stary. Żebyś miał naucxkę. -
Wycelar~aał starannie i vvpakował mu pocisk w lewe ramię.
Shel~ey stracił równowagę i upadł do tyłu w cień. Włożył rękę pod.
maryn~Cę, a gdy ją wyciągnął, była cała we krwi. - Jezu; Sean,
postrzelili mnie! - zawołał jakby ze zdziwieniem.
-- Wychodzić! - rozkazał Egan. - Mamy to; po co przyszliśmY. ~---
Podniósł 3helleya i popchnął go w stronę drzwi. - Dalej, Saro!
Odwrócił się i chwycił Agnes, ale dziewczyna odepchnęła go. - Nie,
niech mnie.pan zostawi.
Podczołgała się do Valentina i pochyliła nad nim, jęcząc. Egan wymknął
się przez furtkę w bramie i podążył za $arą oraz Shelleyem do
Citroena.
Sara usadowiła Jacka z tyłu. Egan. usiadił.za kierownicą i
o~jeacb~łi,.
1~45
- Dokąd? - zapytał.
- Do Duponta - odparł Shelley. - Trzeba mnie podłatać. A potem
zabieramy tyłki w troki, jedziemy na lotnisko Charles de Gaulle
i wracamy
do Londynu. - Chryste, ale to boli.
- Zawsze boli - rzekł Egan.
- My§lisz - spytała Sara - że to był ten Jago?
- Możliwe - rzekł Egan. - Kiedy wrócimy, poproszę Alana
Crowthera, żeby sprawdził dla mnie to i owo. Bardzo chciałbym się
dowiedzieć, kim jest ten jegomo§ć.
,
Dał się słyszeć coraz bliższy odgłos kroków. Agnes uniosła głowę
i spostrzegła wyłaniającego się z cienia Jago, który szedł trzymając
Colta
w opuszczonej swobodnie ręce.
- Zabiłeś go - powiedziała.
- Mniejsza o to. Co im wygadałaś?
- Nic.
- Nie łżyj; słoneczko. Słyszałern, jak Egan powiedział: „Mamy to,
po co przyszliśmy". - Pokręcił głową. - Nie bądź głupia:
- To nie ja, to Valentin - odrzekła. --- Kiedy rozmawiał z tym
czło.wiekiem u Braci Hartley, usłyszał odtwarzane gdacieś w pokoju
nagranie automatycznej sekretarki. Była tarn mowa o tym, że to
Ogród
Wiecznego Spoczynku Daepdene.
- A ty im to powtórzyłaś?
Skinęła głową. - Myślałam, że chcą zabić Valcntina. -- Spojrzała na
niego. - Ale ty to zrobiłeś.
- Owszem; tak się złożyło. Nie powinnaś była brać w tym udziału. -
Ruszył w stronę wyjścia, ale nagle zatrzymał się. - Byłbym zapomniał.
- Co, monsieur?
Gdy uniosła wzrok, wystrzelił jej dwukrotnie w serce. Upadła na
ciało
Valentina. Jago wsunął Woodsmana do kieszeni płaszcza.
- Biedna, głupia, mała dziwka - powiedział, odwrócił się i wyszedł
przez furtkę w bramie. .
Wezwany przez Duponta lekarz rozciął zakrwawioną koszulę Shelleya
i zrobił, co mógł. Wreszcie pokręcił głową. - Żeby wydobyć pocisk,
musiałbyrn wziąć pana na salę óperacyjn~.
146
- Nic z tego. Niech mnie pan jakoś załata i da mi jeszcze jeden
zastrzyk przeciwbólowy. Operacja może poczekać do Londynu. Znam
dobrego lekarza. Hindus, nazywa się Aziz. Ma klinikę dla
nadzianych
alkoholików na Bell Street. Załatwi to.
- Jest pan pewien; panie Shelley? - zapytała Sara.
- Chcę jedynie wrócić do Londynu, dziewczyno. - Uśmiechnął
się. - Nigdy nie lubiłem żabojadzkich doktorów. Wtykają człowiekowi
pigułki w tyłek. A teraz, Pierre, zn~jdź mi czystą koszulę i
marynarkę,
i zabierz nas stąd.
Półtorej godziny później złapali samolot British Airways, odlatujący
z lotniska Charles de Gaulle. Jago nie miał takiego szczęścia.
Spóźnił się
na ostatni lot Air France do Londynu o dwadzieścia minut. Nie
pozostawało mu nic innego, jak tylko czekać na poranny samolot.
Postanowił zabukować bilet, dopóki jest mało ludzi, i podszedł do
stoiska Air France. Siedząca prry biurku dziewczyna powiedziała:
=--
Jeżeli nadal chce pan polecieć tej ńocy, to może pan. Samolot stoi
jeszcze
na płycie. Drobny problem techniczny. Jeźeli wszystko pójdzie
dobrze,
potrwa to nie więcej niż godzin~.
Jago spojrzał na zegarek. BQdzie na Heathrow o pierwszej.
Uśmiechnął
się najbardziej czarująco, jak potrafił. - To cudowne, panienko.
Jak
wspaniale wy, Francuzi, potraficie załatwiać sprawy.
Zarumieniła się, dała mu bilet i odszedł. Rzeczywiście, miał sz.częście.
Była oczyvviście pewna szansh, że nadal je.szcze są w Paryżu, ale
nawet
jeżeli Shelleyowi udało się pozbiarać i zdążyli na ostatni lot BA,
reszt~
nocy zajmie im opieka nad rannyni: A to da mu wystarczająco dużo
czasu na uciszenie Birda i jego ezarttego przyjaciela. Znalazł
telefon
i aadzwonił do Kent. Telefon odebrał l~ird. - Słucham?
- Mówi Jago. Jestem w Paryżti. Przylecę na Heathrow ci pierwszej.
Muczę się z panem zobaczyć. Przyjadę natychmiast:
-- Clczywiście, panie Jago. Czy są jakieś kłopoty?
-- Ależ skąd. Jest tylko pewna sprawa; którą jak sądzi pan 5mith,
powinienem panu przekazać. Poczeka pan na mnie?
--- (kxywiście.
Hird siedział w gabinecie przy kominku i grał w warcaby z
Albertem.
Gdy telefon zadzwonił, rozważał właśnie możliwość skorzystania z rnz-
koszy łoża. Odłożył słuchawkę.
- Cugo chciał? ~- zapytał Albert.
14?
~- Przylatuje z Paryża i chce, żebym na niego poczekał. Mówi, że ma
jakiś interes.
-- Ni~ch go cholera -: rzekł Albert. - Chciałem iść do łóżka.
- No cóż, to nie pójdziesz, . żabciu. Bądź więc grucznym chłop-
czykiem, zrób mi szkockiej i zagramy sobie następną partyjkę.
Jago pogwizdywał cichutko idąc w kierunku sali odlotów. Sprawy
ułożyły się tak, że lepiej nie można. Gdy przechodził przez wyjście na
płytę, uśmicchał się.
Klinika przy Bell Street znajdowała się w St. John's Wood: Był to
nader dyskretny ośrodek odwykowy mieszczący się w dużym wiktoriań-
skim domu z własnym ogrodem. Doktor Aziz mieszkał na terenie
lecznicy i kiedy przybyli tuż przed północą na miejsce, nocny
portier
zerwał go z łóżka. Po krótkim badaniu natychmiast zabrano Shelleya na
salę operacyjną. Egan i Sara czekali w gabinecie Hindusa, pijąc
herbatę.
Wydarzeń było zbyt wiele i na twarzy Sary widać było zmęcuńie.
- Wyglądasz na skonaną - rzekł Egan.
-- Bo jestem - odparła. - A ty nie. Zupełnie jak twój , wuj.
W takich sytuacjach wydajesz się rozkwitać.
- Pamiętaj; że miałem zamiar studiować filozofię. Heidegger powie-
dział kiedyś, że aby żyć autentycznie; naleiy zdecydowanie stawiać
czoło -
imierci. Co o tym.myślisz? '
- Żx tak jak znaczna część filozoficznych ms~ksym, to kompletna
bzdura. .
Drzwi otworzyły się i wszedł doktor Aziz, wysoki, kościsty mę~a.
Był wci~ż ubrany jak do operacji. Połoiył na biurku przed Eganem
wydobyty pocisk. -~ Wyciągnąłem go. Nie było żadnych komplikacji.
Egan obejrzał kulę. -- Zero dwad2ieścia ~ dwa: To ciekawe. Praw-
dopodobnie Woodsman. Snajperska broń. - $pojrzał na Aziza. - .
Wszystko będzie z nim w porządku?
- Potrzebuje jedynie kilku dni wypoczynku, ale to dość kosztowne,
panie Egan. To dla mnie poważne ryzyko ,zawodowe.
-- Wszystko zostanie załatwione. Czy możemy się z nim zobaczyć?
- Nie widzę przeciwwskazań, ale pacjent potrzebuje snu. Proszę,
ieby trwało to krótko.
1A,8
Poprowadził ich słabo oświetlonym korytarzem. Mijali kolejne drzwi,
aż wreazeie Aziz otworzył znajdujące się na samym końcu. Shelley cta
wpół leżał, oparty na poduszkach. Oczy miał zarnknięte. Pokój pogrążony
był w mroku, paliła się jedynie nocna lampka.
- Śpi -- azcpnęła Sara. - To pewnie środki znieczula;j~oe.
- Pozwolił mi tylko na miejscowe znieczulenie - powiedział Hindus.
- To prawda - rzekł Shelley nie otwierając oczu. -- p,~ay innym
nigdy nie wiadomo, co człowiek będzie gadał. = Otworzył oczy i
popatrrył
na nich. - Zaczynam już być za stary na taki cyrk. Co macie zamiar
teraz robić? . :
Egan urknął na Sarę. - Ta dama wygląda, jakby potrubowała
rocznego snu. Zawiozę ją z -powrotem na Lord North Street. Jutro
też
jest dzień. Zobaczymy, czy rano uda nam się zlokalizować to
Deepdene.
-- Informuj mnie.
Shelley zamknął oezy. Sara. podeszła i ujęła go za t~@k~:, - Panie
Shelley? - Spojrzał na nią. - Dziękuję panu - powiedziała.
Uśmiechnął się: -- W porządku, dziewczyno. Lać do dó~nu i wędruj
do łóżka. '
Ponownie zamknął oczy. Aziz skinął głową i wszydcy po cichu
opuścili pokój.
Na Lord North Street Egan otworzył przed Sar~,wi 4 wazedł ża
nią do frod$a. Odwróciła się w jego stronę. W na hardzo
,.
zm~ną. -, Łóżko za tobą tęskni - powiedzi~ł.
, --- Wiem. Czuję się fatalnie. ~, ~'
--- Uprztdttałem cię, jak to będzie wyglądać.
- Zrobisz coś dla mnie? - spytała.
- W~ystko.
- Zostań tu na noc. Są cztery sypialnie do wyboru.
- . Wystarczy mi kanapa. - Uśmieehn~ł się. - Na kanapach
., wspaniale się śpi, szczególnie jeżeli są wystama~tj~co duże.
Lepiej niż
, ~, łóżku. .
- Dobrze. - Pod wpływem jakiegoś impulsu podeszła i pocałowała
go w policzek. -- Dziękuję ci; Seanie. Dziękuję Za wszystko. -
Odwrócała
się i poszła schodami na górę.
- Kiedy z nim skończę, będzie wyglądał doskonale. Wosk, makijaż.
Można dokonać cudów, a przecież musimy mieć na względzie rodzinę.
Jego biedna matka dosyć się już nacierpiała. Nie powinna oglądaó go
w takim stanie.
- Jest pan dobrym człowiekiem, panie Bird - stwierdził Albert.
- Staram się, jak mogę, Albercie - odparł Bird. - A teraz
aprawdźmy piece. Nie chciałbym, żeby rano były jakieś kłopoty,
Wyszli tylnymi drzwiami i przeszli do dużej stodoły przekształconej
w krematorium. Albertotworzył drzwi, włączył światło i poszedł przodem.
Był tam niewielki podest i osiem czy dziewięć stopni prowadzących
w dół; do ~głównego pomieszczenia. Wszystko w nim było bardzo
schludne - pomałowane na biało ściany, konsola aparatury
elektronicznej
i.dwa czarne piece ze szklanymi drzwiami.
Bird zszedł na dół i nacisnął guzik zapalając najpierw jeden piec,
a potem drugi. - Wspaniale - powiedział.
W tej samej chwili rozległ się dzwonek z recepcji. - To Jago -
powiedział Albert.
Bird skinął głową. - Wpuść go do środka. Porozmawiam z nitt~ F:~;.,
w gabinecie. - Wyszli obydwaj. `k ~.
°;
<n~a
Bird właśnie usiadł za biurkiem w swoim gabinecie, kiedy
otworzyły się i wszedł Albert.
• A
Bi~i zmarszczył brwi. - Gdzie on jest? 'v y .
--- To nie Jago - wyja§nił Albert. - To klient. Jakiś pan ` " .`.
; .,.
Mówi, że jego maika wła§nie umarła. "":T~:~:: "` r`:
Bird spojrzał na zegarek. Było piętnaście po drugiej. -
stwierdzić, że to zdecydowanie nieodpowiednia pora na zgon. ~ ~' ~
- Informujemy przecież, że zakład jest czynny przez d
cztery.godziny na dobę - zauważył Albert. .,~ , ,, r.
- No dobrze - rzucił ze zniecierpliwieniem Bird. = W ~
Załatwm
y tę sprawę. - Albert odwrócił się w stronę drzwi i 2a ` "~
_
moment: --- O co chodzi? - zapytał Bird. 'r;:; ;,
-- Coś z nim nie gra. Nie jestem pewien co, ale coś mi się tu nie
~"' . °~
Bird zanarszcxył czoło i wolno pokiwał głową. - Dobrze, A1 "
minut, a potem zadzwoń z biura. Przyjdę do ciebie. Porozmawiat~~.
"
Albert wyszedł. Bird siedział, bębniąc palcami po blacie -~~~
l~riwi otworzyły się i Ałbert wpuścił Egana. ._.
132
i. - ,
- Pan Brown.
Albert wyszedł. Egan zbliżył się do biurka i uścisnęfi sobie z Birdem
ręce. - To bardzo uprzejmie z pana strony, że przyjął n~nie pan o
tak
niezwykłej porze, panie Bird.
- Nie ma o czym mówić, panie Brown. Proszę, niech pan siada. -
Bird wskazał mu krzesło. - Czym mogę panu służyć?
- Moja matka chorowała już od pewnego czasu. Mieszka z drugiej
strony Rochester. Zatelefonowano do mnie, że gaśnie w oczach,
przyje-
chałem więc ze Szkocji najszybciej, jak mogłem. Dotarłem godzinę temu
i dowiedziałem się, że niedawno zmarła.
- Jakież to smutne. - Bird pokiwał głową. - Ale wszystko ma
swój koniec, panie Brown. Nas też to czeka. A więc chciałby pan,
żebyśmy zajęli się wszystkim w pańskim imieniu?
- Rzecz w tym, że jestem inżynierem pracującym w branży
naftowej - skłamał Egan. - Powinienem jutro wylecieć do Iraku.
Mogę opóźnić swój wyjazd najwyżej o dzień, ąle nie dłużej. Całe
szczęście, że sąsiad mojej matki wspomniał mi o panu: O tym,
że pański zakład znajduje się tak blisko i jest czynny przez
dwadzieścia
cztery godziny na dobę.
- Śmierć, panie Brown, nie ma poczucia czasu - stwierdził Bird
i wziął pióro do ręki. - A teraz proszę jeszcze tylko o "kilka
szczególów.
- Prawdę mówiąc - rzekł Egan - słyszałem już wcześniej o pana
przedsiębiorstwie. Powiedział mi o nim pewien biznesmen w
Londynie.
Jak on się nazywał? - Egan zmarszczył czoło. - Ach, tak, Smith. To
był pan Smith.
Pióro Birda zastygło nad formularzem. Odłożył je na miejsce bardzo
wolno, starannie i wstał. - Smith? Nie, nic mi to nie mówi. Muszę
pana
na chwilę opuścić.
Wyszedł do holu i otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju, w którym
czekał Albert. - Co się dzieje? - zapytał czarnoskóry chłopak.
Bird nakazał mu gestem milczenie, odsunął wiszący na ścianie
obraz i przez lustro zajrzał do swego gabinetu; w którym Egan
pospiesznie przeglądał szuflady jego biurka. - Miałeś rację,
Albercie,
coś tu jest nie tak.
- Co zrobimy? - zapytał Albert.
- Zaproponuję mu obejrzenie zakładu. Kiedy wejdziemy do krema-
torium, będziesz czekał za drzwiami i przyłożysa mu porządnie. Jednak
nie za mocno, żeby mógł mi jeszcze potem powiedzieć, kim naprawdę
jest'.
133
- A potem? - zainteresował się ~ - :~,`W
-- To zaleiiyy. Jeżeli zajdzie p~;,j~a::,~
rozpalić piac, rozumiesz? A teraz ruszaj'si~: ' " ~ .~ , ,:~
Blrd wyszedł za Albertem, zawahał się chwilę preed drzwyi g~;
poruazył ' klamk~ i wszedł do środka. Egan siedział na krześie w tym
samym miejscu co poprzednio. - Przyszło mi do głowy - rzekł Bird -
że akoro ma ~n tak niewiele czasu, powinien pan od razu zapoznać
się
z ns~azymi urządzeniami, panie Brown. Zapewne życzy pan sobie, aby
dokona~ krcmacji?
- Chyba tak - odparł Egan.
_....: Hardzo rozsądnie. Jak powiada Hiblia - popiół do popiołów. -
Bird otworrył drzwi i poprowadził gościa na zewnątrz. - Potem
będziemy
mogli wybrać odpowiednią urnę.
:-- Dziękuję panu - powiedział Egan.
Gdy Bird otworzył drzwi prowadzące na dziedziniec, padający deszcz
połyskiwał srebrzyście w świetle lampy. Wziął ze stojaka parasol. -
Niestety, krematorium jeat po drugiej stronie podwórza.
Trtymał parasol nad ich głowami. Ich ramiona stykały się. Bird drżał
lekko.'Nawet gdyby Egan nie spodziewał się jakiegoś pddstępu, już
samo
to drżenie wystarczyłoby, żeby wzbudzić w nim podejrzenia.
Bird otworzył drzwi i złożył parasol. - Proszę, niech pan wejdzie
p~~.
.- Nie, panie Bird, to p~n wejdzie pierwszy. - Egaa pchnął go
z c~d!cj aiły. Bird runął zc , ec~hodków bezskutecznie usiłuj~c złapać
się
balustrady i jak worek szmat wylądował na dole. W tym samym
mo~ otwarte gwałtownie przez ' Egańa drzwi z całej śiły trzasnęły
w trivarz stójąoego za nimi z uniesioną pałką Alberta. Pieńvsze
uderzenie
zmiażdżyło mu nos. Egan jeszcze raz uderzył go mocno drzvviami.
Albert
z~wył i wypuścił pałkę. .
Hird =próbował wstać i upadł ponownie: - Ghryste, chyba złamałem
na~ w kostce.
~y Egan odchylił drzwi, Albert upadł na kolana łkając. Jego
~jna twarz była zmasakrovvana i całkowicie pokryta krwią. Egan
pateżył rękę na klamce, jakby znówu chciał uderzyć go dczwiami, ale
Bind zawoiał z przeraieniem: - Nie, niech pan tego nie robi.
Egan zszedł po schodkach wyciągając Browninga. - Zastrzelę go,
~j~llWęd~ atuśiał: To zależy tylko od cićbie.~
_ .;;:=:.x~~dv,joat? -- zapytał Birci. - Czego pan ch~e?
,
- Informacji. Udzielisz mi ich i twojemu przyjaciełowi nic się nie
stanie. W przeeiwnym razie... - Egan wzruszył ramionami. - Wybór
należy do ciebie.
Bird papatrzył wokoło zaszczutym wzrakiem. Egan odciągnął kurek.
- Dabrze - krzyknął Bird. - Zrobię wszystko, co pan zechce.
- Świetnie. - Egan wyjął papierosa i zapalił go. - Wiem wszystko
o działalności firmy Bracia Hartley, o przysyłanych z Francji
zwłokach
nafaszerowanych heroiną. Wiem również, że pracujecie dla Smitha.
Zgadzav się?
- Tak - Bird gorliwie pokiwał głową.
- Kto to taki?
- Nie wiem.
Egan uniósł Browninga, cofnął się do schodków, uniósł Albertowi
głowę i przyłożył do niej lufę.
- Na litość boską, to prawda! - wrzasn~ł Bird. = Nie wiom, kim
on jest.
-. W takim razie, jak prowadzicie intcres3l?
- Łączę się ~ nim tylko przez automatyczną sekreta;kę. Nie
rnogę skomunikować się z nim bezpośrednio. Po j~akimś c~aaie, aam
dzwoni do mnie.
- I nigdy go nie widziałeś?
- Nie. Znam tylko Jago, cxłowieka, który działa vV jego imieniu.
Był tu kilkakrotnie. - Birdowi zaświtała przez chwilę myśl, żeby
powiedzieć ~ganowi, iż w ka~ chwili apodziewa się jego prrybycia.
Pomyślał jednak, że jeśli aago pojawi się w odpowieduim mo~e,
postawi to Egana w trudnej sytuacji. Najlepiej więc b~dzie, jeżeli
przemilczy.
- Opisz mi Jago.
- O, to prawdziwy dżentelmen. Były oficer. Mówi jak ktoś, kto
skończył szkołę prywatn~:
- I ma bliznę od lewego oka do kącika ust?
- Właśnie --- odparł Bird. -- Zna go pan?
- Niezupełnie. - Egan stał patrząc naricgo w dół i.Hird apróbował
uśmiechnąć się przymilnie. Sean.podniósł głos, staraj~c. się, by
zabrzmiało
to jak pogróika. - Wiesz co? Wydaje mi się, ża nparnujesz mój czaa.
To
mi się nie podoba. Wcale mi się to nie podoba.
Schwycił na wpół przytomnego Alberta za. włosy i ponownie uńiósł
pistolet. - Powiedziałem panu Wsz3tstko! -~-1uzYknął Bizd. - Nigdy
nie
155
;
spotkałem się ze Smithem, tylko od czasu do czasu widywałem się
z Jago. A z nim też mogę się skontaktować jedynie za pośrednictwem
Smitha.
- Nikogo innego? - zapytał Egan. - W całej organizacji? Spodzie-
wasz się, że w to uwierzę?
- To prawda - wybełkotał Bird i urwał po chwili. - Chwileczkę.
Jest coś jegzcu. Zapomniałem.
- Lepiej eo~e przYPomnij.
- W ubiegłym roku Smith polecił nam kiedyś, żeby zostawić waliz-
kę pełną .heroiny w skrytce bagażowej na stacji King's Cross. Al-
bert dostarczył ją, ale ten młody głupek nie mógł się oprzeć pokusie
i został tam w pobliżu. Zobaczył, kto odebrał walizkę. Zobaczył
i ~rozpoznał.
- Kto to był?
- Facet o nazwisku Frasconi - Danielo Frasconi. W ubiegłym
roku, w związku z wielkim procesem przeciwko handlarzom
narkotyków,
jego fotograiia była we wszystkich gazetach. Nazywano go Mafijnym
Łącznikiem. Sugerowano, że Frasconi był, grubą rybą. Ale udało mu się
vVykręcić. Świadkowie znikali albo zmieniali zeznania. Jak zwykle
w podobnych sprawach.
- I co zrobiliście? - spytał Egan.
- Co zrobiliśmy? - odpówiedział pytaniem Bird.,- A co, u dia-
bła, mogliśny zrobić? Powiedziałem to temu młodemu durniowi. Ci
ludzie nie bawią się w ciuciubalikę. Dla nich zabijanie jest po
prostu
j~ną ze zvVykłych form prowadzenia interesów. - Wyjął chusteczkę
i wytarł sobie twarz. - Podejrzewam, że z panem jest tak samo,
panie
B.rown. ,
- Już mi to kiedyś mówiono - odparł Egan.
Odwrócił się i rdąc po schodach zrobił krok nad leżącym na nich
Albertem, a potem , wyszedł na padający na 'dworze deszcz. Kicdy
przechodził przez dziedziniec, wsunął Browninga do wewnętrznej
kieszeni
kurtki, okrążył budynek i wślizgnął się za kierownicę Mini Coopera.
Frasconi -- Dan~ielo Frasconi. Był to jakiś trop, ale dok~d
prowadzi?
Istniał. tylko jeden człowiek, który mógłby udzielić mu na to szybkiej
odpowiedzi.. Altm Crowther.
Spyder nadjechał, gdy Egan był już na głównej drodze i zaczął
nabierać prędkości. Jago natychmiast rozpoznał Mini Coopera i jadąc
dalej obserwował, jak ' we wstecznyt~ lusterku zcnniejszają Bię
jcgo
156
k czerwone, tylne światła. Szybkie spojrzenie upewniło go, że w
samochodzie
był tylko łcierowca i że musiał nim być Egan. Dziwne, ale Jago poczuł
:,: ~ pewien podziw. -- Muszę powiedzieć, synu - mruknął cicho - że
jak
już zaczniesz działać, to działasz naprawdę szybko. - Zwolnił i skręcił
w stronę głównej bramy.
Bird wstał i opierając się o poręcz, spojrzał w górę na Alberta. - Jak
się czujesz, kochany?
Albert jęknął i zamrugał powiekami. Bird pokuśtykał na jednej nodze
do znajdującego się w kącie zlewu, odkt~ęcił kran i namoczył szmatkę.
Gdy odwrócił si~, żeby vvytuszyć z powrotem, w drzwiach pojawił się
Jago. Stał z rękami wciśniętyrni głęboko w kieszenie swego granatowego
ptaszcza. Wyglądał groźnie. $ird jęknął i opadł na krzesło stojące przy
niewielkim stofiku koło pieców.
- Niezłą miełiście tu zabawę - odezwał się do niego Jago. Pochylił
się i obejrzgł Alberta. - Biedaczek, szlag trafił jego urodę, a bądźmy
szczerzy, twarz i tyłek były jedynymi rzeczami, które miał do
zaoferowa-
nia. -.- Zapalił papierosa i oparł się o balustradę. - A więc był tu
mój
przYjaciel Egan?
- Brown, panie Jago - odparł gorliwie Bird. - Nazywał się Brown.
- Egan - rzekł Jago. - ~Dwadzieścia cztery lub dwadzieścia pięć
lat, szczupły, surowa twarz, czarna skórzana kurtka; dżinsy?
- To on -- skinął głową Bird.
- I co mu powiedziałeś?
8irdowi udało się arobić zdziwioną minę. - Co mu powiedziałem;
panie Jago? ; .
- Nie zgrywaj się - rzekł Jago cierpliwym tonem. - Nie przyszedł
tu dla zabieia cr,asu: Przyszedł, żeby się zapytać o ciała z Paryża,
o Erica
~ Talbota, pana Smitha i bardzo prawdopodobne, że i o mnie. Co
więc mu
powiedziałe§?
- Ale co mu mogłem powiedzieć, panie Jago?
Jago podniósł Alberta, potrzymał go przez chwilę przed sobą, a potem
popchn~ł gwałtownie. Chłopak zlexiał tyłem ze śchodów i upadł nie-
zgrabnie, uderząjąc cza~zką o posadzkę. Rozległ się głuchy trzask. Jago
zszedł po schodach i kopnął Alberta w żebra.
- Nie! - wrzasnął Bird. - Niech mu już pan nie robi krzywdy.
.. Powiem panu. Powiem panu wszystko.
157
Mówił azybko. Słowa sypały się z niego, gdy powtarzał to, co
powiedział Eganowi. Kiedy skończył, zaczął łkać, siedz~e przy stoliku.
Jago spojrzał w dół, na Alberta, i trącił go butem. - Ciekaw jestem,
ile razy się tam kręcił i bawił w podglądacza.
- Tylko raz, panie Jągo. Przysięgam.
-- Ale ten raz wystarczył, bo zobaczył Daniela Frasconiego, a to '
naprawdę bardzo ważna osobistość. A teraz nasz przyjaciel Egan wie
już
o nim i panu Smithowi się to nie spodoba. Bardzo mu się nie
spodoba. --
Pochylił się, przyjrzał się uważnie Albertowi i wyprostował. - A1e dla
niego nie ma to już żadnego znaczenia. Nie żyje.
- Albert! - zawył Bird, Wstał, stracił równowagę i upadł: 1,.eża.ł
przez chwilę nieruchomo, a potem zaczął czołgać się w stronę szofera.
Jago podszedł do pieców i nacisnął guzik automatycznego zapłon~t.
Płomień pojawił się natychmiast. Odczekał chwilę, aż palniki gazowe
zaczęły działać pełną mocą i otworzył szklane drzwi. Płomienie natych-
miast wydostały się na zewnątrz i farba na ścianie nad nimi od
straszliwego
gor~ca zaczęła pokrywać się pęcherzami.
=-- Nie; panie Jago, niech pan tego nie robi! - krzyknął Bird. -
Bo
wybuchnie!
Jago nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Wziął ze stolikaw kąeie
puszkę spirytusu do czyszczenia i przeszedł szybko przez pokój,
zdejmując
po drodze zakrętkę.
Na twar2y Birda odmalowało się przerażenie. Spróbował wstać,
zachwiał się i upadł na ciało Alberta. - Na litość boską, nie!
Jago wylał zawarto§ć pojemnika na drewnianą poręcz i schody, rzucił
puszkę w dół i zapalił zapałkę. Wszystko stanęło natychmiast w ogniu.
Bird wrzasnął, gdy , no.gawki jego spodni objęły płomienie. Na próżno
usiłował je stłumie: ~ała ściana i sufit za nim paliły się, z pieców z
hukiem
wydobywały się: płtiinienie. .
---- Do zobaczenia w piekle, stary - rzekł Jago i wyszedł,
zasnykając
za sob~ drzwi. Minutę późńiej wyjeżdżał Spyderem z bramy, na. drogę do
Ruchester.
Sprawdził czas. Była trzecia. Zastanawiał się, jaki będzie następny
~ ggana, ale doszedł do wniosku, że i tak dowie się o tym po
przybyciu na Lord North Street. A rano trzeba przekazać aktualne
wiadomości Smithowi. Będzie miał mu z całą pewnością sporo do
p~owviadunia. Kiedy się dowie o ujawnieniu Frasconiego, będzie
wściekły
jak diabli. Przecież może narazić cały sycylijski ~tał prztrzutowY.
158
O tak, ten drobiazg nie spodoba się Smithowi. Z jakiegoś powodu ta
myśl bardzo ubawiła Jago. Siedział z lekkim uśmiechem na ustach
".' i uważnie prowadził samochód.
Egan zamiast na Lord North Street pojechał bezpośrednio do Alana
Crowthera. Wiedział, że Alan jest nocnym Markiem i często pracuje
do
późna w nocy. Kiedy jednak tuż przod czwartą zatrzymał się pod domem
na Water Lane, było w nim ciemno. Wysiadł i zadzwonił, ale nikt nie
odpowiadał. Spróbował jeszcze kilka razy, a potem przeszedł na tył
domu
i odszukał zapasowy klucz do kuchennych drzwi, który Crowther
zawsze
trzYmał pod jednym z kamieni w akalnym ogródku. W kuchni było ,
ciemno. Zapalił światło, wstawił czajnik i przygotował herbatę.
Dokądkol-
wiek Crowther wyszedł, na pewno wkrótce wróci. Nigdy nigdzie nie
wyjeźdżał, nigdy nie robił sobie wakacji. Egan przeszedł do
saloniku, wypił
herbatę i z rękami złożonymi na piersi położył się na obszernej
kanapie. Po
chwili juź spał, pbudziło go trzaśnięcie drzwi wejściowych. Opuścił
nogi na
podłogę i spojrzał na zegarek. Była piąta rano. Wszedł Alan Crowther,
ale
taki, jakiego Egan nigdy dotąd nie widział. Miał na sobie czarną,
wełnianą
czapkę nasuniętą prawie na oczy, gr~by golf, niebieski anorak,
dżinsy
i buty z wysoką, sznurowaną cholewką, i niewielki plećak.
-- Sean? Ra.ny boskie, aleś mnic przest;aszył - powie<iział.
-- Przcpraszam - odparł Egan. .---- Pos~łuźyłem się zapasowym
kluczem i ws~edłem od tyłu. Musiałem się z tobą zobaczyć. Ale co to
wszYstko znaczy? Gdzie, u diabła, byłeś, i to w takim straju?
- A więc odkryłeś moj~ tajemnicę. .,-.. Crowther zdjął skórzane
rękawice, plccak i. anorak. -- Chodż do kuchni. Zmarzłem na kość. Mam
ogromną o~hotę wypić morze gor~cej kawy.
W kuchni włączył ckspres, nasypał kawę i odwrócił się, rozcierając
ręce. - To była dabra noc. Pojecb~ałem do Birmingharn i z powrotem.
Oczywiście pociągicm -- to jedyt~y sposób podróżowania, jaki uznaję.
-- Poci~giem?
-- Alo nie w taki spoaób, jak s~dzisz. - Usiadł przy stole i
rnześmiał
się. - ~edy człowiek osi~ga mój wiek, zaczyna mieć ochotę na pewną
odmianę. Ale coau wymy$lió? Oto jest pytanie. Zbyt późno, aby
nauczyć
się pilotować samolot czy wspinać na Eiger.
-- A więc?
, - JeStem skoczkiem kolejowym, Sean. ~ Rok temu spotkałem w
pubie
,. .
159
.
.
w Camden faceta, który mnie w to wciągnął. Jest archi r'"
Uśmiechnął się. - Wskakujemy do pociągów towarowyc.h,:
prostu dla draki. Oczywiście, zawsze tylko w nocy. - ~r~
- Chyba zwariowałeś - stwierdził Egan z niedowierzaniem.
- Jeżeli nawet masz rację, to jestem w dobrym towarzystwie. Nio`~
jesteśmy snobami, Sean, ale wśród moich kolegów, jeżeli mogę ich tak
naz~wać, są księgowi, finansiści z City, dwóch doktorów i
przynajmniej '
jeden profesor z University of London.
Wstał, żeby nalać sobie kawy, a Egan zapytał: - Tacy ludzie?
Ale po co?
- To podnieca, drogi chłopcze. I o to chodzi. Niebezpieczeństwo;
napięcie: Wskakiwanie w ciemności do poruszającego się pocią8u,
gdy wyjeżdża ze stacji towarowej na Paddington albo Victoria
Station,
nie jest specjalnie łatwe. Trzeba mieć mocne nerwy. To, co zawsze
nazywałe5 ikrą.
- Zwariowałeś - stwierdził Egan. - Jak amen w pacierzu.
- Dzisiejszej nocy zrobiłem tylko krótką trasę, bo chciałem szybko
wrócić; ale kiedyś dotarłem aż do Glasgow. Całą drogę siedziałem na
platformie w Fordzie Escorcie. Cudowne uczucie wolności,
szezególnie,
gdy na pełnej prędkości przejeżdża się przez jasno oświetloną stację..Ale
na trasie trzeba uważać. Na szlakach za Liverpoolem wskakują całe
gangi młodych łobuzów, którzy polują na samochodowe radia. A to
grozi spotkaniem z policją kolejową. Trzeba więc przez cały czas
mieć się
na baczności.
- Zwariowałeś -- powtórrył Egan.
- Bzdura. To najfajniejsza roecz, jaka mi się przydarzyła w życiu.
Ale co było w Paryiu?
Egan poinformował go 0 ostatnich wydarzeniach. Kończąc, pod-
sumował: - A więc za tym wszystkim kryje się niewątpliwie Smith. Czy
w czasie naszej nieobecności znalazłeś coś na jego temat?
- Nic. 4ch; jost mnóstwo różnych drani o nazwisku'Smith, ale nie
ma nikogo, kto pasowałby do naszego. - Crowther wzruszył ramiona-
mi. - Oczywiście, to żadna niespodzianka, prawda? Przecież, n~a się
.
rozumie~, Smith to nie jest jego prawdziwe nazwisko.
- A więc pozostają nam dwa tropy - Jago i Danielo Frasco~,~
, 9 ,. ,;
możesz zobaczyć, co dałoby się wykopac na ich temat?
Przeszli do gabinetu. Crowther odstawił kawę i zabrał się do~.p~.
- Najpierw załatwię Frasconiego. To powinno być p~oą _, ' o
_. , ,
~.s,';„,a
160 ;'.a;
przeszłością muszą go mieć w dokumentacji Centralnego Archiwum
Scotland Yardu. - Dwie minuty później skinął głową. - Dostałem
się. - Informacje zaczęły pojawiać się na ekranie. - O rany, to
wygląda
jak fragment „Ojca chrzestnego".
Frasconi byli potężną rodziną mafijną, usadowioną w Palermo
i kontrolowaną przez dwóch braci bliźniaków - Danielo i Salvatore.
Mieli po trzydzieści pięć lat i większość dochodów rodziny uzyskali
z handlu narkotykami. Londyńska fiłia obejmowała dwa kasyna oraz
łańcuch kas totalizatora. Posiadali również dwa hotele.
- To wszystko jest tyłko kamuflażem i służy do „prania" pieniędzy
z handlu narkotykami - stwierdził Egan.
- Wygląda na to, że właśnie Danielo prowadził tu wszystkie sprawy,
dopóki w ubiegłym roku nie przyłapał go Wydział do Walki z Nar-
kotykami - rzekł Crowther. - Wykręcił się ze wszystkich stawianych
mu zarzutów z wyjątkiem jednego - napaści na funkcjonariusza
policji.
Odsiedział sześć miesięcy w więzieniu Armley, w Leeds, i po
zwolnieniu
wrócił na Sycylię.
- Dasz mi wydruk tego? - spytał Egan.
- Oczywiście.
Drukarka zaczęła jazgotać. - A teraz nasz przyjaciel . Jago -
powiedxiał Egan.
- Zostanę w bankach danych Scotland Yardu. - Crowther wrócił
do pracy i wreszcie odchylił się do tyłu. - To rzadko spotykane
nazwisko. Jak widzisz, są tylko trzy wpisy. Włamywacz w Cardiff,
facet,
który odsiaduje dożywocie za morderstwo w więzieniu Durham; i były
księgowy z City, obecnie zapuszkowany na pięć lat w Parkhurst za
sprzeniewierzenie. Niewiele tu zwojowaliśmy.
- W porządku - stwierdził Egan. - Co o niin wiemy? Założę się,
że to były wojskowy. Ktoś, kogo w naszym klasowo podzielonym
społeczeństwie można by nazwać dżentelmenem. Cholernie dobry, jeżeli
powstają jakieś kłopoty i trzeba działać. Biizna na lewym policzku.
- Człowiek, który jeżeli był kiodyś w wojsku, mógł potem zostać
najemnikiem? - zasugerował Crowther.
- To jest myśl - odparł Egan. - Może spróbujesz znanych
najemników. Muszę zrobić sobie herbatę. A przy okazji przygotuję ci
następną kawę.
Kiedy ruszył w stronę drzwi, Crowther zapytał: --. "Zdaje mi się, że
wspominałeś o nim w czasie rozmowy z Villiersem?
161
- Tak, ałe to było wtedy, kiedy sądziłem, że to ~ '"
z Grupy Cztery.
...,.~. .
- Nie o to mi chodzi. - Crowther podrapał się po,
Widzisz, teraz też już wiesz, że Jago nie pracuje dla firmy
Fergt~pt~;
Villiers wiedział o tym już wtedy, 8dY wYsunąłeś to oskarżenie. J
dobrze znam naszego Tony'ego, na pewno na tym nie poprzestał. Nie
mniej niż ty chciał się dowiedzieć, kim jest ów tajemniczy człowiek ze
szramą na policzku. Na pewno przeprowadził własne poszukiwania.
- To brzmi przekonująco - skinął głową Egan. - A więc znowu
Grupa Cztery. Zobacz, co tam mają.
Zrobił sobie herbatę i właśnie nalewał Crowtherowi do filiżanki
świeżą kawę, gdy dobiegł go okrzyk triumfu. Zaniósł obie filiżanki
i ujrzał Crowthera promieniejącego zadowoleniem.
- Mam. Wstawka drugiego stopnia. Oznacza to, że została wpro-
wadzona do pliku w ciągu ostatnich dwunastu godzin. Tony musiał
mieć
całą baterię komputerów rozpracowujących to zagadnienie. Jago to
pseudonim. Pozostałe szczegóły pasują do tego dżentelmena jak ulał. -
Na ekranie widniał komputerowy obraz Jago, na który składały się akta
wojskowe, wspominające również jego bliznę. - Jak widzisz, zarobił ją
służąc wraz ze swoim pułkiem w składzie pokojowych sił ONZ w Liba-
nie. - Crowther upił łyk kawy.
- Harry Andrew George Evans-Lloyd - rzekł Egan. - Stopień
wojskowy - kapitan. Military Cross w Irlandii, w aktach nie ma
informacji; za co go dostał.
- Usunięty karnie z wojska - dodał Crowther. - Czterech za jednym
zamachem. W bajeczcx krawiec zabił cztery muchy siedząee na jego
chlebie
z dżemem. W przypadku naszego wspaniałego kapitana Evansa-Lloyda
było to czterech terrorystów z IRA, którym wpakował kule w tył głowy.
- A czy byli tymi, za których ich uważano? - pytał Egan.
- Oczywiście. To nie było przyjemne dla jego starego. , Generał
brygady w stanie spoczynku, jeszcze żyje. Spójrz na przebieg
słt~iby jego
syna. Selous Scouts w Rodezji, oddziały południowoafrykańskich
koman-
dosów w Angoli.
- Co oznacza. właściwie plutony egzekucyjne - skomentował Egąn.
- Potem paskudna historia w Czadzie - ciągnął Crowther. - Ale
przez ostatnie trzy czy cztery lata nic.
- Chciałeś powiedzieć nic, o czym by wiedziano - dodał Egan. -
Daj mi wydruk i tego.
162 ,
:
Crowther rozparł się wygodnie w swoim krześle. - I co z tym teraz
zrobisz? Pójdziesz do Villiersa? W końcu masz obecnie więcej
informacji
niż jego ludzie.
- Nie wiem. W gruncie rzeczy decyzja należy do pani Talbot, tak
sądzę. - Egan wziął wydrnki i złożył je. - Pójdę już. Nie wiem, Alan,
jak mam ci dziękować.
- To drobiazg, ale uważaj. Nie wiem, co Villiers ma zamiar zrobić
w sprawie Jago, jeżeli będziemy go tak dalej nazywać, ale pamiętaj,
Sean;
że to wyjątkowo niebezpieczny człowiek.
- Będę pamiętał.
Gdy podeszli do drzwi, Crowther zachicbotał. -- Wielki Jack
Shelley
leży na grzbiecie z kulą w ramieniu. Strasznie zabawne. Dobrze mu
tak.
Po co bawi się w te klocki w swoim wieku?
- Słusznie. To był równie pieprznięty pomysł, jak twoje skakanie po
towarówkach - odparł Sean i wyszedł na chłodne, poranne powietrze.
Była szósta i gdy jechał do „Flisaka", na ulicach zaczynał się już
ruch.
Zaparkował na dziedzińcu, wszedł kuehennymi drzwiami, a potem cicho
schodami na piętro. Drzwi do pokoju Idy były lekko uchylone.
Słyszał,
jak oddycha ciężko przez sen. Zamknął drzwi i poszedł do swego
pokoju.
Wziął prysznic, ogolił się, zmienił bieliznę, koszulę oraz dżinsy i
wyszedł.
Otworzyły się drzwi i na korytarzu pojawiła się Ida. - Sean, to ty.
Martwiłam się, że cię tak długo nie ma. Masz jakieś kłopoty?
- Kłopoty? - uśmiechnął się. - Od kiedy ładna dziewczyna jest
kłopotem? Nie martw się o mnie. - Zbiegł ze schodów i zniknął, za
drzwiami.
Wróciła do łóżka, ale nie mogła zasnąć. Po półgodzinie przewracania
się z boku na bok zeszła na dół, postawiła czajnik i zrobiła kilka
grzanek.
W pewnej chwili rozległo się stukanie do drzwi kuchennych.
Otworzyła
je i zobaczyła stojącego przed nią Tony'ego Villiersa.
- Halo, Ida. Wiem, że to wcześnie, ale myślałem, że znajdę tu Seana.
- Proszę wejść, pułkowniku Villiers. Właśnie pan się z nim minął.
Filiżankę herbaty? Świeżo parzona:
Nalała mu. -- A więc był tu ubiegłej nocy7 - zapytał.
W jej głowie zaczął dzwonić sygnał alarmowy. - Oczywiście, że był
Uśmiechnął się. - To ładnie z twojej strony, ale przypądkiem wiem
że tu aie necował.
163
,_.~:
- Czy chce pan przez to powiedzieć - zapytała - że ma prob .J
- Nie, ale może mieć. - Wyciągnął portfel, wyjął z ~ego . ~
wizytowy i położył go na półce nad kominkiem. - Ma tu, pani.
numer telefonu, Ido. To specjalne połączenie, dzięki któremu można si
ze mną porozumieć we dnie i w nocy, bez względu na to, gdzie się
znajduję. Jeżeli będzie mnie pani kiedykolwiek potrzebowała, jeżeli
będzie pani miała mi coś do powiedzenia, będzie pani wiedziała, co
zrobić.
Wyszedł. Usiadła przy stole i mieszała herbatę, patrząc przed siebie
niewidzącymi oczyma, a potem zaczęła płakać.
O siódmej rano Jago, który od kilku godzin spał przy oknie
przykryty
pledem, obudził się i spojrzał na Lord North Street. Wciąż nie było
śladu
Mini Coopera, a w domu panowała cisza. Znowu spojrzał na zegarek
i zadzwonił do Smitha. Był właśnie w kuchni i przygotowywał sobie
kawę, gdy odezwał się telefon. - Gdzie pan jest? - zapytał Smith.
- Z powrotem w Londynie, w mieszkaniu.
- Co się zdarzyło w Paryżu?
- To długa historia - odparł Jago.
- No dobra, opowiadaj pan. Jeszcze nie jadłem śniadania.
Jago nalał sobie kawy i popijał ją, opowiadając. Gdy skończył, Smith
rzekł: - Niedobrze.
- Dlaczego? Valentin i ta mała, głupia dziwka usunięci. Shelley
gnije
w sapitalnym łóżku. Bird i jego przyjaciel spaleni. Wszystkie
dojścia
zablokowane. Został tylko Fraseoni, no i jestem tu całkowicie do
pańskiej dyspozycji.
- Danielo Frasconi wrócił do Palermo i nie ma zamiaru się stamtąd
ruszać. W Londynie jest już dla niego za gorąco: Jeżeli Talbot i
Egan
wybiorą się na Sycylię, nie przeżyją ta~n nawet pół dnia. Zna pan mafię.
- O co więc chodzi?
- O pana i o mnie - odparł $mith. - Tgl.bot i Egan wiedaą już, że
istniejemy.
- Owszem, stary, dowcip polega jednak na t
ym, że nic im to nie da,
bo ja to nie ja, a pan to nie pan. Za bardzo się paa
przejmujea-:- Jago
roześmiał się. ,-- Niech pan zjc śniadanip. )~ędę pa.na
infor~o~,i:~;: -
Odłożył słuchawkę telefonu w kuchni i przygotował chleb na.gtzanki.
W chwilę później usłyszał głosy dobiegająoe z aparatury -i posp~szył do
saloniku. Sara rozmawiała z Eganem. Jago wyjrzał i ,
~.ł ~ini
,
Coopera zaparkowanego przed domem. Poszedł do kuchni, wziął kawę,
wrócił do saloniku i usiadł, by posłuchać. Nagle zesztywniał i
wyprostował
się na krześle. .
- Prawdziwe nazwisko Jago brzmi Evans-Lloyd - powiedział Egan.
Sara siedziała w szlafroku przy oknie i czytała wydruki, od czasu
do
czasu wtrącając swoje uwagi. W końcu powiedziała:
- Nie rozumiem tego człowieka. Jest zabójcą, dobrze o tym wiemy,
ale mimo to dwukrotnie mnie uratował. Dlaczego?
- Może nie jesteś na jego liście - odparł Egan. - Jeżeli jest takim
zawodowcem, za jakiego go uważam, to wszystko rozpatruje pod kątem
swych zobowiązań. Ma swoje cele albo pracę do wykonania. Robi to,
za
co mu płacą - ani mniej, ani . więcej. Właściwie jest nie zwykłym
mordercą, ale raczej zabójcą, kimś w rodzaju asasyna. Lub też za
takiego
w każdym razie się uważa.
- Usiłujesz mi na serio wmówić, że istnieje jakaś różnica? -
spytała Sara.
- Asasyni to sekta założona w Persji w jedenastym wieku. Zażywali
haszysz, od niego też pochodzi ich nazwa. Wierzyli tylko w
działanie.
Zabijali dla każdego, kto był w stanie zapłacić za ich usługi, i
prawdziwy
asasyn, kiedy wziął pieniądze za przelanie czyjejś krwi, całkowicie
poświęcał się wykonaniu przyjętego zadania. Nie wycofywał się nigdy,
bez względu na okoliczności, nawet za cenę własnego życia.
- I sądzisz, że Jago jest właśnie taki?
- Człowiek tego pokroju ma swoje szczególne poczucie honoru. To
jedyny powód do dumy, jaki mu pozostał - odparł.
Skinęła głową. - Zapomnijmy o nim na chwilę. Co zrobimy
z Danielem Frasconim? .
- Jest w Palermo i nie ma zatniaru wrócić.
- W porządku, w takim razie my możemy tam pojechać.
Egan potrząsnął głową. - To zupełnie inny świat. Mafia kontroluje
wszystko, co ma jakiekolwiek znaczenie. Jeżeli wejdziesz w drogę
takim
ludziom jak bracia Frasconi, znajdą cię w rynsztoku, jeżeli w ogóle
znajdą.
- Chwileczkę. - Przeszła przez pokój i otworzyła szufladę sek-
retarzyka. Obok Walthera PPK od Jocka White'a leżał bilet
wizytowy,
który otrzymała w samolocie od Rafaela Barbery. Wróciła do Egana
i podała mu bilet. - Przoczytaj. '
165
- Vito Barbera, Grosvenor Apartaments, South Curzon Street. -
Był wyraźnie zbity z tropu. - Nie rozumiem.
- Mam kontakt z mafią, Sean, i to na najwyższym szczeblu. Czy
słyszałeś kiedyś o Don Rafaelu Harberze?
- Tak - odparł niechętnie. - Jest ca,po mafii na całą Sycylię.
Szefem szefów.
- Skąd to wiesz?
- Bo działałem na Sycylii. Nie powinienem ci nawet o tym wspomi-
nać, to z mojej strony poważne naruszenie przepisów bezpieczeństwa,
ale
podstawowym powodem, dla którego nie chciałem pracować dla Fergu-
sona i Grupy Cztery, było to, że przydzielono mnie do nich z SAS-u
zanim znalazłem się na Falklandach. Zadanie na Sycylii.
- Co tam robiłeś?
- Nie pytałbym o to na twoim miejscu. Ustalmy raczej, że wrócimy
do tematu asasynów i damy już temu spokój.
- Spotkałam Barberę w samolocie, kiedy tu leciałam - powiedziała
z uporem. - Byłam bardzo przygnębiona. Rozmawialiśmy o Ericu. Był
pełen zrozumienia i bardzo miły. - Uniosła bilet. - To jego wnuk,
Vito
Barbera. Prowadzi rodzinne interesy w Londynie. Kasyna, punkty
totslizatora, restauracje. Żadnych narkotyków.
- Kto ci to powiedział?
- Don -Rafael i wierzę mu. Leciał do Palermo, ale obiecał mi, że
porozmawia ze swoim wnukiem o mnie. Że poleci mu, by mi pomógł,
w czym tylko będzie potrafił. - Widać było, że jest eałkowicie
zdecydo-
wana. - Mam zamiar spotkać się z Vitem Barberą, Sean. Jeieli mi nie
pomożesz, pojadę sama.
Stali twarzą w twarz, patrząc na siebie i w tej właśnie chwili
zadzwonił
dzwonek u drzwi. Egan wyjrzał prze~ okno ~ przed domem zobaczył
Fergusona i Tony'ego Villiersa.
Rozdział jedenasty
Drzwi otworzył Egan. Villiers przecisnął się gwałtownie obok niego.
Wyraźnie było widać, że jest wściekły. - Szukałem cię.
Poszedł dalej, a Ferguson podążył jego śladem. - Dzień dobry,
Seanie - powiedział pogodnie.
- Co go ugryzło? - zapytał Egan, zamykając drzwi.
- Jest niezadowolony, bardzo niezadowolony - odparł Fergu-
son. - Myśli, że wciągasz tę damę w coś, co, jak mi się wydaje,
matadorzy nazywają kręgiem zagrożenia, podczas gdy powinieneś raczej
powstrzymywać jej zapędy. Jeżeli mam być szczery, zgadzam się z nim.
Wszedł do saloniku i Egan poszedł za nim. Villiers stał przed Sarą.
- Mamy w naszym komputerze to, co się nazywa ruchomym systemem
poszukiwawczym. Jeżeli wprowadzimy do niego pani nazwisko,
wydobędzie
z innych komputerów wszystkie informacje o tym, co się z panią
dzieje.
Karty kredytowe, restauracje, w których pani jada, miejsca,
gdzie robi pani
zakupy. Cudowna pomoc, jeżeli chce się kogoś przypilnować.
- To dziwne - powiedziała Sara. - Zawsze sądziłam, że Gestapo
przestało istnieć w 1945 roku.
- Droga pani Talbot - odezwał się Ferguson. - My jedynie
działamy w najlepiej pojętym pani interesie. Tony uważa, że ten młody
idiota - zerknął na Egana - pozwala pani raczej nadmiernie
kierować
się własnym entuzjazmem, zamiast panią powstrzymywać.
- Komputer ustalił, że oboje polecieliście wczQraj do Paryża samo-
lotem British Airways - stwierdził Villiers. - Z Jackiem
Shelleyem.
. - Wróciliście pospiesznie około północy i umieściliście pana Shelleya
w klinice rehabilitacyjnej dla alkoholików w St. John's Wood. -
Ferguson
uśmiechnął się. - Działalność pana Shelleya jest mi zna~na od lat i
choć
167
Rozdział jedenasty
Drzwi otworzył Egan. Villiers przecisnął się gwałtownie obok niego.
Wyraźnie było widać, że jest wściekły. - Szukałem cię.
Poszedł dalej, a Ferguson podążył jego śladem. - Dzień dobry,
Seanie - powiedział pogodnie.
- Co go ugryzło? - zapytał Egan, zamykając drzwi.
- Jest niezadowolony, bardzo niezadowolony - odparł Fergu-
son. - Myśli, że wciągasz tę damę w coś, co, jak mi się wydaje,
: matadorzy nazywają kręgiem zagrożenia, podczas gdy powinieneś
raczej
: powstrzymywać jej zapędy. Jeżeli mam być szczery, zgadzam się z
nim.
Wszedł do saloniku i Egan poszedł za nim. Villiers stał przed Sarą.
- Mamy w naszym komputerze to, co się nazywa ruchomym systemem
poszukiwawczym. Jeżeli wpro.wadzimy do niego pani nazwisko,
wydobędzie
z innych komputerów wszystkie informacje o tym, co się z panią
dzieje.
Karty kredytowe, restauracje, w których pani jada, miejsca,
gdzie robi pani
zakupy. Cudowna pomoc, jeżeli chce się kogoś przypilnować.
- To dziwne - powiedziała Sara. - Zawsze sądziłam, że Gestapo
przestało istnieć w 1945 roku.
- Droga pani Talbot - odezwał się Ferguson: - My jedynie
działamy w najlepiej pojętym pani interesie. Tony uważa, że ten młody
idiota - zerknął na Egana - pozwala pani raczej nadmiernie
kierować
się własnyra entuzjazmem, zamiast panią powstrzymywać.
- Komputer ustalił, że oboje polecieliście wczQraj do Paryża samo-
lotem British Airways - stwierdził Villiers. - Z Jackiem
Shelleyem.
. - Wróciliście pospiesznie około północy i umieściliście pana Shelleya
w klinice rehabilitacyjnej dla alkoholików w St. John's Wood. -
Ferguson
uśmiechnął się. - Działalność pana Shelleya jest mi zna~a od lat i choć
167
ma on rozmaite, nader liczne słabości, to jednak mogę panią zapewnić,
że nigdy nie miał problemów z piciem.
- Zainteresowało nas to i przeprowadziliśmy w klinice wywiad -
powiedział Villiers. - Oczywiście, bardzo dyskretny. Poczciwy
doktor
Aziz niczego nie podejrzewa.
- Ale to, czego się dowiedzieliśmy, potwierdza nasze podejrzenia.
Mieliście urozmaic.oną noc w Paryżu, skoro Jack Shelley dostał kulę
w ramię - dodał Ferguson.
- Nie mam na ten temat nic do powiedzenia - stwierdziła Sara.
Villiers ze złością odwrócił się do Egana. - Chcesz, żeby ją zabili, czy
co? - Wyjął z kieszeni białą kartkę papieru i rozłożył ją. - Ten człowiek
z metra, z blizną na twarzy, o którym sądziliście, że pracuje dla
mnie.
Oczywiście, tak nie jest. Przeprowadziliśmy więc poszukiwania kom-
puterowe, przeanalizowaliśmy każdą możliwość i oto, co się okazało.
Podał im wydruk. Były to dokładnie te same informacje na temat
Jago, które przekazał wcześniej Eganowi Crowther. Egan udał, że je
czyta, a potem przekazał kartkę Sarze. - Kapitan Harry
Evans-Lloyd -
przeczytała i odwróciła się w stronę Egana. - To Jago?
- Jago? - spytał Villiers. - O czym mówicie7
- Wygląda na to, że występuje pod takim właśnie nazwiskiem -
odparł Egąn i spojrzal na Sarę. Skinęła głową. -.-- Jest to człowiek;
który
realizuje kontrakty dla niejakiego pana Smitha.
- Smith? - Ferguson zmarszczył czoło. - Nic mi to nie mówi.
- No cóż, ale ten tajemniczy pan Smith jednak istnieje - rzekła
Sara. - I to on za wszystkim stoi.
Ferguson rozpiął płaszcz i usiadł. - Sądzę, że wskazane byłoby,
żebyście jednak państwo zechcieli nam powiedzieć, co się właściwie
dzieje.
- Może zechcesz to zrobić, Seanie - poprosiła Sara: - Nie widzę
powodu, dla którego mielibyśmy trzymać w tajemnicy jakiekolwiek
iśtotne fakty. - Jednak coś w jej spojrzeniu pr~czyło jej słvwom.
Egan szybko streścił całą historię. Pojawienie się Jago nie tyllco
w metrze, ale również w All Hallows; nieudaną wizytę u Grety
Markovsky,
odkrycie dziennika Erica. Nie wspomniał wca,le o udziale Alana
Crowt-
hera, zaczął ~natomiast relacjonować wydarzenia w paryżu. Zanim
zdołał
powtórzyć; co Agnes powiedziała im o Ogrodzie Wiecznego Spoczynku ~
Deepdene, wtrąciła się Sara.
- No dobrze, Tony, jeżeli spraw i ci to przyjemność, to muszę ~~
prryznać, że zrobiliśmy całą tę podróż na próżno.
168
- Tak, skoro już o tym mowa, po tym, jak dowiedzieliśmy się, że
Shelley został ranny; zadzwoniłem do mojego przyjaciela w Słuibie
Pięć - to dość poważny wydział we francuskiej Służbie Bazpieczeńst-
wa - powiedział Villiers. - Poprosiłem go, żeby sprawdził w źródłach
policyjnych, czy ubiegłej nocy była w Paryżu jakaś strzelanina. -
Wyjął
niewielki notesik. - Claud Valentin, lat trzydzieści osiem,
.prawdziwy
łobuz do wazystkiego, zastrulony na miejscu. Prawdopodobne, że to
nasz przyjaciel Jago jest odpowiedzialny za jego śmierć, podobnie
jak za
śmierć jego przyjaciółki, znanej prostytutki o nazwisku Agnćs
Nichole.
bwie kule w serce.
- Bardzo niebezpi_eczny człowiek - skomentował Ferguson.
- A więc Agnćs i ten Valentin - Villiers zwrócił się do Egana -
nic wam nie powiedzieli?
- Nie mieli najmniejszej szansy - wtrąciła się szybko Sara. -
Wszystko odbyło się błyskawicznie.
Egan podjął ten wątek i dodał: - Nigdy już nie dowiemy się, jak było
naprawdę, ale pt~ypuszczam, że musieli w jakiś sposób próbować oszukać
Jago - jeżeli oczywiście to był Jago. Potem z góry ktoś zaczął strzelać
i Jack został ranny. Chciałem wtedy tylko wyprowadzić stamtąd panią
Talbot.
Ferguson wstał i zapiął płaszcz. - Jestem pewien, że teraz pani
zrozumiała, pani Talbot, iż te sprawy najlepiej pozostawić
fachowcom.
- A co z Jago? - wtrącił się Egan. - Co z nim zrobicie?
Zamkniecie go?
- Najpierw musimy go znaleźć - odparł Ferguson. - I naszego
przyjaciela Smitha, ale jak już wspomniałem, z tą sprawą wiążą się
problemy bezpieczeństwa państwowego. Dlatego właśnie nie chcemy,
żeby jakiś dżentelmen z Wydziału Narkotyków w Scotland Yardzie
grzebał w tym swymi kosmatymi łapami. - Odwrócił się w stronę
Villiersa. - No ~ż, Tony, chyba już sobie pójdziemy.
Wyszedł z pokoju. Villiers zwrócił się do Sary. - Co masz zamiar
dalej robić, Saro? Wrócisz do domu?
- Zobaczę, Tony. - Podeszła do niego i pocałowaia go w,policzek.-
Nie martw się o mnie.
- Mimo wszystko jednak się martwię - odparł i wyszedł w ślad za
Fergusonem. C3dy Villiers doszedł do czarnego Daimlera, brygadier
siedział juź na tylnym siedzeniu. Zastukał w szybę i kierowca ruszył.
-. Co pen o tym my§li, sir?
169
- Och, ~ z całą pewnością nie powiedzieli nam wszystkiego - "
brygadier. - To było zupełive oczywiste. S~dzę, że mają jakiś dalszy
- Cb~więc zrobimy? - zapytał Villi~ts. .;
- Na tyń . etapie pozwólmy im ~ziałać. Będziemy kontrolow
sytu8cję. Może nas to doprowadzić tamt; dokąd chcielibyśmy dotrzeć.
-~:
Villiers siedział z ponurą miną i bryga~ier roześmiał się na ten
widok. -
Drogi Tony, przecież nie możesz stale trzymać jej za rąezkę. A teraz
wracajmy na Curzon Street. Mamy sporo do zrobienia.
- To było całkiem chytre - stwierdził Egan. - Ani słowa o Birdzie
i Deepdene,
- W przeciwnym razie odkryliby natychmiast powiązanie z Fras-
conimi. Nie chciałam do tego dopuścić, przynajmniej nie teraz. Chcę
to
sama załatvi~ić z Vitem Harberą. Chcę zobaczyć, co ma mi do
powiedzenia.
Wchodzisz do gry, Seanie?
- Do licha, czemu nie? Skoro doszliśmy już tak daleko.
- Ubiorę się.
Podchodziła do drzwi, kiedy Egan powiedział: - Jeszcze jedno.
- Co?
- Agnćs żyła, kiedy wychodz;liśmy z młyna: To zna
ją zabić po naszym wyjściu. - Egan pokręCił głową. -..~~ ~y d~ 'ał
- Wiem - odparła. - Wiem. - Zniknęła za drzwiami i szybko
poszła po schodach na górę.
Jago w ciągu paru minut ponownie połączył się ze Smithem. -
Obawiam si~, że wygląda to niedobrze - powiedział na zakończenie.
- To największe niedomówienie wszystkich czasów - odparł
Smith. - Po pierwsze Grupa Cztery zna pańską tożsamość.
- Nie ma sprawy - powiadział Jago. - Nie mają zamiaru mnie
poszukiwać rozwieszając listy gończe z wizerunkiem mojej g~by na
kaidym pósterunku policji. Ze względu na powiązania z irlandzkimi
terrorystami jest to sprawa bezpieczeństwa państwowego i dlatego
znajduje się w ich kompetencji. Nigdy nie oplaca się micć do
ctynienia
z tymi ludźmi, mówiłem już to panu wcześniej. Są zbyt niepewni.
=- Ale ktoś jednak będzie pana szukał. Ta Talbot zna pana twarz,
a pozostali mają fotografię.
170
- No to się nieco zmienię, mój stary ` roześmiał się Jago. - Robiłem
to już wcześniej, proazę vr~tyć, dbo ~ ~bo jeżeli nie mnie samemu, to
któremuś z moieh lic.acnyah meiel~• M~ ich jeszcze parę w ~~e~
starannie zamkniętych w moim ata~ pudełku do charakteryzacji. To,
że
nie zostałem aktorexn, staaowi nitpowetowaną stratę dla sceny
brytyjskiej.
- Ale teraz Ferguson i Villiers wiedzą o moim istnieniu - rzekł
Smith. - Będą myśleli, że za pana pośrednictwem uda im się dotrzeć
do mnie.
- Ale cały dowcip polega przecież na tym, mój stary - powiedział
Jago - iż nawet ja nie wiem, kim pan jest, chyba że zechce mi pan
kiedyś
odkryć tę tajemnicę. - Wyprostował się, słysząc głos Sary dobiegający
z urządzeń podsłuchowych. - Muszę się zbierać, prxygotowują się do
wyjścia.
Zmienił swój wygląd. Zamiast noszonego zwykle granatowego trencza
nałożył sportową marynarkę w kratkę, apaszkę pod szyję, przeciw-
słoneczne okulary Ray-Ban, na ramieniu zawiesił aparat
fotograficzny.
Potem zbiegł do garażu i wsiadł do Spydera. Gdy wyjeżdżał na ulicę,
Sara i Egan pojawili się właśnie w drzwiach i wsiadali do Mini
Coopera.
Odj~hali, a Jago ruszył za, nimi.
„Flamingo" przy Corley Street nie było najważniejszym kasynem
rodziny Barbera. Przede wszystkim było niewielkie i nigdy nie
preten-
dowało do wspaniałości, jaką oferowały większe przybytki tego rodzaju,
ale Vito Barbera miał do niego słabość, gdyż zarządzał nim kiedyś
osobiście. Było to piętnaście lat temu, kiedy jako młody Sycylijczyk
przyjechał do Londynu, aby uczyć się języka i prowadzenia interesów.
Główna sala gry była wyłożona grubymi dywanami i bardzo gustownie
umeblowana. Na ścianach widniały obrazy przedstawiające marsz Gari-
baldiego na Rzym. Jak na całym świecie znajdowały się tam stoły do
gry.
Był też wspaniały bar wykonany z onyksu i kryształu z ustawionymi
wokół niego stolikami.
Vito Barbera siedział przy barze w koszuli z krótkimi rękawami. Był
to smagły, bardzo przystojny młody człowiek, o irochę klasycanych,
grockich rysach, co biorąc pod uwa8ę historię Sycylii nie było
niczym
zaskakującym. Przeglądał rachunki z minionej nocy, a . przy jego
łokciu
stał kieliszek szampana z sokiem pomarańczowym. Usytuowane w końcu
sali drzvKi otworzyły się i wszedł jeden z klubowych portieró.w.
171
I
- Jacyś~państwo do pana. Pani Talbot i jakiś dżentelmen. - Poło''T,
na blacie baru bilet wizytowy. - Prosiła, żebym to panu przekazał.
; 4:
Vfto spojrzał na bilet marszcząc brwi, ale po chwili jego tw .
rozchmurzyła się. - Oczywiście, proszę ich wpuścić.
Portier wyszedł i wrócił po chwili z Sarą i Eganem. Vito obszedł
bar~~
żeby ich przywitać.
- Panie Barbera - odexwała się Sara. - Jestem Sara Talbot, a to
Sean Egan. Sądzę, że pański dziadek wspomniał panu o mnie.
- Istotnie, pani Talbot. - Ucałował z galanterią jej dłoń. -
Otrzymałem polecenie uczynić wszystko, co w mojej mocy, żeby pani
dopomóc. -- Wrócił za bar. - Najpierw jednak proszę dotrzymać mi
towarzystwa. Żaden Sycylijczyk nie lubi pić samotnie.
Nalał do dwóch kieliszków świeżego soku pomarańczowego i szam-
pana i przesunął je w stronę gości. Sara usadowiła się na stołku
barowym. - To bardzo miłe z pana strony.
Z powagą uniósł w jej kierunku kieliszek. - Czym więc mogę pani
służyć?
Spojrzała kątem oka na Egana, a potem wyjaśniła wszystko najzwięź-
lej, jak umiała.
Rysy Barbery stwardniały. - Teraz rozumiem, dlaczego dziadek
przysłał panią do mnie. W jaki sposób mogę pani dopomóc?
- Obecjnie wiemy już nieco więcej niż przedtem - rzekł Egan. -
(~Cłowiek, który kryje się za tym wszystkim, to jakaś gruba ryba.
Występuje jako pan Sxnith. Czy coś to panu mówi? - Vito pokręcił
głową. -- Albo Jago? Może to coś pomoże? Jest łącznikiem Smitha.
- Nie, oba nazwiska nfc mi nie mówią.
- Dobrze - powiedziała Sara. - Spróbujmy więc porozmawiać
a Frasconim = Danielo Frasconim.
W oczach Vita Barbery zapłonął niesamowity błysk. - Frasconi?
~- Wygląda na to, że był bardzo zaangażowany w handel nar-
kotykami w Londynie. Czy to prawda? - spytał Egan.
Vito skinął głową. - Powinien dostać dwadzieścia lat; ale jego ludzie
zajęli się świadkami. Odsiedział krótki wyrok za napaść i wrócił do
domu. Ak co on ma wspólnego z tą sprawą?
--= Najwyraźniej istnieje jakieś powiązanie między Frasconimi a Smi-
them - wyjaśnił Egan. - Wiemy, że Danielo Frasconi w ubiegłyrn roku,
tu w Londynie, odebrał od jednego z ludzi Smitha walizkę wypełnioną
heroiną.
ly2
Na chwilę zapanowała cisza. Barbera nalał sobie następny kieliszek
szampana i wypił go powoli. - Czy są jakieś kłopoty? - zapytała Sara.
~ -- Po~woli pani, że wyjaśnię --- Powiedział. -- W domu mój dziadek
jeat capo mafii na całą Sycylię i człowiekiem numer jeden; ale są tam
i tacy, którym się to nie podoba.
= Bracia Frasconi? - spytał Egan.
- Właśnie. Mój dziadek nie splamił dotychczas i z pewnością nigdy
nie splami swych rąk narkotykami. Jest ezłowiekiem starej daty.
Natomiast
Frasconi... - Vito wzruazył ramionami. - W ubiegłym roku
trzykroinie
dokomywali na nfego zamachu. Och, w końcu z nimi wygra. W Nowym
Jorku już ich załatwił, ale obecna sytuacja jest dość skomplikowana.
.
Zawahał się i Egan zapytał: - Jest coś jeszcze?
- Nie wiem nic o tym Smisie - rzekł Vito. - Muszę zapytać
o niego dziadka. Natomiast w informacji pańsiwa. zainteresowała
mnie .
sprawa zabójstw w Ulsterze. '
- Dlaczego? - zapytała Sara.
--- Powszechnie wiadomo, że tamtejsi terroryści, i to po obu
stronach,
są powiązani z handlem , narkotykami, ale krążyły słuchy, że Frasconi
miefi przez jakiś czas frlandzkiego łącznika. Zastosowanie
burundangi,
a obecnie również ujawnione tu, w Londynie, puwiązat~ia międzY
Smithem
a Frasconimi mówią same za siebie: '
:_ ~ ~~~ pana-zdaniem, powinniśmy teraz zrobić? - zapytał Egan.
- Zatelefonuję do dziadka, porozmawiaW z nim i spróbuję coś z nim
uzgodnfć przekaznjąc mu najnowsza informacje, a później, po południu
spotk~aW y się zanowu:
~ ,I,u~j?
-- Dlacz~ego nie? Prowadzę również inne intcresy, ale mogę tu wróirić
na trzecią.
- Doskot~ale. - Sara i Egan wstali, Vito Barbera obszedł bar
i ~prowadził ich do vvyjścia.
---: Pros~ę się nie martwić, pani Talbot. - Ujął jej rękę. - Jestem
pewien, że mój dziadek coś wymyśli.
- I ~ ~az7 - spytała Sara, gdy odjeżdżali sprzed kasyna.
- Sądz~, że powinniśmy najpierw zobaczyć, jak się czuje Jack,
a potem pój§ć coś zjeść. Musimy jakoś wypełnió czas do ćhwili ponownego
~ spotkania z Barberą - odparł Egan.
" 173
,
--:- ezy rżeczywiście uważasz, że Don Rafael będzie mógł nam pomóc?
. y;..-,-, VVcale bym się nie zdziwił. Coś mi się wydaje, że
pomagając nam,
~ jednoaześnie sobie - wyjaśnił Egan, podjeżdżając do krawężnika
p,r~ kl~niką na Bell Street.
Gdy wysiadali, Jago zatrzymał się parę jardów za nimi. Pozostał
w samochodzie czekając na ich powrót.
Shelley siedział oparty wysoko na poduszkach, jadł winogrona
i oglądał kreskówkę w telewizji. - Kreskówki to wszystko, co można
oglądać rano - poskarżył się.
' - Przecież na innym kanale jest zawsze Otwarty Uniwersytet -
powiedział Egan.
- Bardzo śmieszne. No dobra, powiedzcie, co się dzieje?
Zrelacjonowali mu ostatnie wydarzenia. Kiedy skończyli, Shelley
oznajmił: -= Dobra, nikt nie ma najmniejszego, cholernego
pojęcia, kim
jest Smith. Ale Jago to zupełnie inna historia. Z informacjami,
którymi
dysponują, nie powinni mieć kłopotów, żeby go dopaść.
- Nie byłbym tego wcale taki pewien - rzekł Egan. -- To sprytny
facet, a poza tym wcale ni~ jestem pewien, c,zY oni chcą go już
zwinąć.
Idzie przecież o względY bezpieczeńst~ra,..
- Taak, niech ich szla$ trafi z ich kretyńakimi gierkarni -
stwier-
dz~ł: -- John Le Carr miałby tu c,oś do poyviedzenia. Chodzi mi o
to,
że te pierdoły traktują tę sprawę poważnie. - Pokręcił gło~rą, - ~r po_
rządku, nie wiem, kim jest ten Smith, ale wiem, kirrr są
Frasconi. To
wredne dranie. Ten fagas Danielo miał szczęście, że zwiał na Sycy_
lię. Teraz będzie tam siedział, ale to oznacza, że jest poza waszym
zasięgiem.
, -= A co z Barberą? - spYtała Sara:
- Nigdy nie zetknąłem się ze starym, ale widywałem się z Vit$m. Nie
b~rło między nami żadnych nieporozwnień. Podobnie jak ja prowadzą
całkowicie legalne przedsięwzięcia.
Otworzyły się drzwi i wszedł Aziz. - Dość już na dziś, jak sądzę.
Pacjent musi wypocząć.
- Odpieprz się: Potrzeb~ję tylko przystojnej pielęgniarki ubranej
wył~cznie w pasek do podwiązek - odpowiedział mu Shelley. -
Informujcie mnie o wszystkim na bieżąco - za~yołał za wychodzącymi
Sarą i Eganem.
I74
Jedli we włoskiej restauracji na Forth Street, a Jago w Spyderze
zaparkowanym nieco dalej na ulicy zaspokajał głód kanapk~ kupioną
w znajdującym się niedaleko barze i rozmawiał ze Smithem:
- Czy Barbera ma coś na pana? - zapytał.
- O ile wiem, nic.
- Ale jest jeszcze to powiązanie z Frasconim. Co będzie, jeżeli
usłyszał coś na ten temat? Albo o kontaktach z Irlandi~? .
-- Tak, byłoby niedobrze, gdyby coś o tym wiedział - stwierdził
Smith.
- W porządku - rukł Jago. - Zajmę się nim:
Sara i Egan siedzieli w Mini Cooperze kilka jardów za „Flamingo"
i czekali. - To może być właśnie to, o co nam chodzi - jakieś
rozwiązanie - stwierdziła.
- Być może - odparł Egan. - ZobaczYmY - i w tej samej chwili
zza rogu wyszedł Vito Barbera.
- Jest - powiedziała Sara. Wysiedli z samochodu.
Zza zakrętu z rykiem silnika wyskoczyła żółta ciężarówka British
Telcom, wjeohała na chodnik i wyrzuciła Barberę w powietrze.
Cię"iarówka
cofnęła się i Barbera spróbował się podnieść: Żółty samachód ruszył
znów do przodu, cisnął go na ogrodzenie, po czym wYcofał się na
jezdnię
i odjechał z pełn~ prędkości~.
Ze we~ystltich stron zacżęli nadbiegać lodzie i zanim nadeszli Sara
i Egan, ~~ebrał się już niewitlki tłum. - Nie żyje! - zawotał ktoś.
Sara zrobila k~aok do przodu, Ale Egan odeiągnął ją stamt$d: - Nie,
daj spokój! -- powi~iał cicho. - Nic już nie możemy tu zrobić.
Poprowadził ją do Mini Coopera. Opadła bezwładnie na siedzenie,
kryjąc twarz w dłoniach.
Jago porzucił skradzioną ciężarówkę Telcomu kilka ulic dalej,
przeszedł ćwierć rnili do mfejsca; w kiórym zostawił Spydera, i
odjochał.
Gdy dotarł na Lord North Street, Mini Cooper stał już przed doman.
Wprowadził 3pydera do garażu i pospieszył do swojego aparten~tihtu,
żeby posłuchać.
175
- A więc to już koniec - powiedział Egan.
Sara piła wolno herbatę. - Jeżeli o mnie chodzi, to jeszcze daleko
do
końca. Móżemy pojechać na Sycylię. Spotkać się z Don Rafaelem. Ma
willę koło wsi Bellona w miejscu, które nazywa się Cammarata.
- To najgorszy rejon Sycylii - rzekł Egan. - Dzikie, jałowe
doliny,
nic poza górami i palącym słońcem. Włoska armia miała tam swego
czasu dziesięć tysięcy ludzi, próbujących schwytać Salvatorego
Giuliano,
sycylijskiego Robin Hooda, i nie odniosła sukcesu. - Pokręcił głową.
-
Nie ma mowy. Mogę wiele dla ciebie zrobić, ale na Sycylię cię nie
zabiorę. - Wstał. - A teraz na twoim miejscu położyłbym się wcześnie
do łóżka. Spróbuj się trochę przespać. Spotkamy się rano.
- Dobrze - odparła biernie.
Podeszli do drzwi. - Jeżeli masz zapasowy klucz, wejdę sam -
powiedział. - To na wypadek, jeżeli będziesz spała.
- Oczywiście. - Podała mu klucz. - Zobaczymy się rano.
Egan wyszedł. Sara poszła do kuchni; nalała nową herbatę i usiadła
przy stole trzymając kubek w obu dłoniach, zatopiona w myślach.
Jago obserwował odjeżdżającego Egana. - Biedna Sara - rzekł. -
Có za skandal!
Pogwizdując radośnie przeszedł do sypialni, wziął prysznic i przebrał
się. W gruncie rzeczy obecnie najbardziej potrzebował przyzwoitego
pósiłku. W niewielkiej odległości znajdowała się francuska
restauracja.
Był tam już uprzednio, a obecnie miał wrażenie, że jest to
odpowiednia
po~a, żeby wziąć sobie dwic czy trzy godziny wychodnego. Z domu
naprzeciwko nie dobiegał żaden dźwięk. Sprawdził, że magnetofon jest
włączony i ższedł po schodach.
Sara nalała sobie drugą filiżankę harbaty i poczuła, ie trochę się
uspokoiła. Nie była zła na Egana. Rozumiała, o co mu chod~i:
Wszystko
to by~o. bardzo racjonalne, logiczne, kłopot polegał jednak na
tym, że nie
inte~owały jej ani racjonalne myślenie, ani logika. Wzięła książkę
tele~miczną, znalazła potraxbny numer i zadzwoniła do biura
reurwacji
na Heathrow. '
= Czy mogę tego wieczoru polecieć do Palermo? - spytała.
- Obawiam się, że nie ma bezpośredniego połączenia. Loty do -
176
;u:
; Palermo są albo z przesiadką w Mediolanie, albo w Rzymie. Jest
;~.bezpośredni lot do Katanii, ale to z drugiej strony wyspy, a
samolot
ą` odlatuje dopiero jutro wioczorem.
- Nie, to mi nie odpowiada.
Z drugiej strony dobiegł ją azmer głosów i po chwili jej rozmówczyni
odezwała się ponownie. - Proszę pani, wła§nie kolega mi przypomniał,
ie mamy cuarterowy lot turystyczny bezpośrednio do Palermo. Odlot
o azóstej z Gatwick. Nie będzie miała pani zbyt wiele Ciasu, żeby
tam
dotrzeć, ale są wolne miejsca. Mogę zarezerwować dla Pani bilet.
- Bardzo proazę - rzekła Sara. - O której będ~emY na miejscu?
- O dziewiątej naszego czasu. To trzygodzin~nY lot. Straa pani
godzinę. Na miejscu będzie dziesiąta.
Sara dokonała rezerwacji i zadzwoniła po taksówkę. Weszła na górę,
przebrała się, włożyła kilka rzeczy do podręcznej torby; paszport;
czeki
podróżne, wszystko, czego mogła potrzebować, i zbiegła na dół. W holu
zatrzymała się, żeby napisać łcartkę do Egana i zostawiła ją ną stoliku.
Gdy wyszła z domu, zajechała taksówka. Wsiadła do §rodka i zaczęła
swoją podróż. ,
Egan zjadł coś w niewielkiej kafejcx koło Piccadilly, mimo że
nie był zbyt głodny. Zaparkował samochód i prrxz jakiś czas
spacerował
ulicami. Kolano bolało go i był to vvyraźnY objaw z~ri~uma: Wszedł
więc do pubu, zamówił szkocką i usiadł. Wiedział; że postąpił słusznie.
Wszystko, co powiedział Sarze, było prawdą, ale muno to czuł się
paskudnie. Myśl o tym, że siedzi ona samotnie w domu przy Lord
North Street, była nie do znieaienia. Skóńczył whisky, wstał i
wyszedł.
Otworzył drzwi kluczem otrzymanym od SarY i natychmiast ud~rzyła
go panująca w dómu cisza. Od razu dostrzegł też kartkę. Przeczytał
ją, czuj~c ogarniające go prZeraienie i natychmiast zatelefonował
do
Alana Crowthera.
- O co chodzi? - spytał Crowther. . :
- Wejdź do komputera British Airways. Sprawdź, czy mają Sarę
Talbot na li§cie pasażerów do ~alermo albo w ogóle.do Włocli: .
Crowtherowi zajęło to tylko minutę. - Jest na liście lotu
czarterowego
BA z Gatwick. Co ona ma zamiar zróbić?
- Popełnić samobójstwó - odparł Egan. -~ Alan, rnuazę się tam=
szybko dostać.
17~
h-c~.w~.
- Dobrze, stary, ale jak? Nie jesteś Ikarem.
-- Ale mogę nim zostać. Grupa Cztery ma odrzutowi~ Lear
w dwudziestoczterogodzinnej gotowości. Stacjonuje w Walsham koło
Canterbury przyszykowany do natychmiastowego użytku. Może lecieć
wszędzie.
- Tak, ale tylko na podstawie bezpośredniego rozkazu Fergusona -
żauvvażył Crowther.
- Którego możesz mi udzielió - oaparł Egan. - Wejdż do
kómputera Grupy Cztery. Wydaj ściśle tajny, z klauzttl~ „po
przeczytaniu
żniszczyć", rozkaz, żeby oczekiwali sierżanta Seana Egana i
natychmiast,
w trybie nadzwyczaj pilnym wykonali z trim lot do Palermo na
3ycylii.
Crowther zaczął się śmiać. - Zwariowałeś.
- Owszcm, ale zrobisz to?
= Nie widzę przeszkód. Cheiałbym zobaczyć minę Fergusona, kiedy
się o tyrn dowie.
- Dobrze - powiedział Egan. - Ale to nie wszystko. Wydaj też
bezpo§redni rozkaz dla I'Vlarca Tascy. To człowiek Grupy Cztery
w Palermo. Przekaż mu, żeby mnie oczekiwał z przygotowaną Cossną.
Powiedz mu, że to powtórka sprawy Angela Stefano i żeby miał
przygotowane całe niezbędne wyposażeni~. Powiedz mu, że tym razem
celem jest Bellona. Willa Rafaela Harbery.
- Co, na litość boską, masż zamiar zrobić? - spytał Crowther.
- Nie mam czasu ci wyjaśniać. Muszę mieć godzinę na dojazd do
Walsham. Upewnij się, 'że będtl gotowi, ki~edy tam dotrę. = Rzucił
słuchawkir i vvybiegł na .ulicę.
r-- ~Ddpiero się o tym dowiedziałem - powiedział Jago. - Wyszedłem
coś żjeśc. Myślałem, że poszła spać.
~ - To już nie ma znaczenia ~ rzekł Smith. - Nadstawiła karl~u
ostatni raz. Mam już dosyć. Zadzwonię do Frasconich. Powiadomię ich,
ieby na nią czekali.
- Powiedział pan, że nie chce, by-coś si~ jej stało = przypomniał
mu Jago.
- No cóż, 'f'arri td inny kraj.
- A co z Eganem?
- Niech ryzykuje, ale z tymi ludźmi nie będzie miał większych szans,
może mi pan wierzyć. Od tej chwili może pan zostawić tę sprawę mnie.
- -
178
Pani Talbot jest skończona. - Telefon umilkł i Jago ze zdziwieniem
zorientował się, jak bardzo mu się to nie podoba. Bardzo nie
podoba.
- Skończona? - powie~iział cicho, a potem podniósł słuchawkę
i zadzwonił na Heathrow. Jedynym rozwiązaniem, jakie mogli mu
zaproponować, był odlatujący późną nocą samolot do Rzymu. Tam rano
mógł od razu złapać połączenie do Palermo. Przeszedł do sypialni, wyjął
z szafy drugą walizkę, otworzył ją i wziął z niej duże czarne pudło
z blachy. Wewnątrz znajdował się doskonały zestaw do aktorskiej
charakteryzacji oraz komplet barwników do włosów. Było tam równiei
kilka paszportów - brytyjskich, amerykańskich i szwedzkich.
Fotografia
w każdym z nwi,ch pr~s~wiała Jago, ale w odpowiednim przebraniu.
Wybrał drugi brytyjski paszport wystawiony na nazwisko Charlesa
Hendersona, dyrektora spółki akcyjnej, i zabrał się do dzieła. Zaczął
od,
włosów.
Salvatore Frasconi znajdował się właśnie pod prysznicem, kiedy
zadzwonił Smith. Wywołano go do telefonu i odebrał go w głównym
salonie willi ubrany w biały płaszcz kąpielowy i z
ręcznikiem.za.rzuconym
na kark. Jego brat bliźniak, Danielo, słuchał z dodatkowej
słuchawki.
Gdy Smith skończył, Salvatore oznajmił spokojnie: - Niecb pan
zostawi
to mnie. Ani ona, ani ten Egan nie będą już sprawiali panu kłopotów.
Daję na to moje słowo. - Odłożył słuchawkę i za.czął energicznie
wycierać głowę ręcznikiem.
- Co o tym myślisz? - spytał Danielo.
Salvatore wyszedł na taras willi. Z jednej strony widniało Monte
Pellegrino, z drugiej zaś rozpościerała się panorama Palermo oraz
wi-
dok zatoki z płynącym przez nią wielkim promem. Danielo pódążył za
bratem.
Salvatore starannie szczotkował włosy. - Mówiąc sz~zerze interesuje
mnie nie tyle ta kobieta i Anglik, ale jej powiązanie z tym
starym
pająkiem Barberą. Sytuacja stwarza nieogranicżone możGwości.
W wypełniony~n lodem wiaderku na stole znajdowała się butelka
zibibbo, wina o smaku anyżkowym pochodzącego z wyspy Pantellarii.
Salvatore nalał dwa kieliszki i jeden podał swemu bratu. -. Na
pewno
wiadomość o śmierci Vita dotarła już do Barbery - powiedział. - Nie
będzie się czuł zbyt dobrze. Osłabi czujność.
- Tak sądzisz? - spytał Danielo.
179
- Oczywiście, to przecież stary człowiek. Ale jedno jest pewne.
Z tego, co powiedział mi Smith, wynika; że jeżeli ta kobieta
zecHce się .
z nim spotkać, Barbera na pewno j~ prxyjmic. I jak pov~iedziałem,
. ..
otwiera to przed nami niezwykle int~resujące mo'zliwóści:
-= Na przykład jakie? ~ ,
- Jego willa koło Bellony. Elektróniczna aparatura alarmówa,
przewody pod napięciem na murze. w
-= Wiem. To forteca, ale przecież już o tym móviliśmy. Nie sposób
dostać się do środka. ,
- Ale nie dla tej kobiety. ~ Danielo, ~askoCzony, zmera2czył brwi
i Salvatore dodał ze znixierpliwieniem. - Musi mieć samochód i
kierow-
cF, żeby się tarri dostać. Sama nigdy nie znajdzie tego' micjsca.
Musimy
jedynie się upewnić, że na lotnisku wybierze nasz samochód i nas~cgo
kierowcę. To proste. Inni kierowcy zrobią, co się im każe; bo będ~
chcieli
zachować pracę. Nasz człowiek zawiezie ją do Hellony, a nasza grupa
uderzeniowa będzie jechała tuż za nitni.
- A potem? .
- Tamci będą musieli go wpuścić, żeby zawiózł j~ ~od dóm. Ona
zostanie, on odjedzie. W drodze povi~rotnej zajmie się
sti~ażnikieiri- przy
bramie, a wtedy nasi chłopcy rusz~.
- Rozuiniem - skin~ł głów~ Danielo. -- Ale tnóże ni~ będzie
Chciała składać wizyty dziś w nocy. PamiQtaj, że to dwie goci~iny
jazdy,
Zanim dojedzie na miejsce, będzie prawie północ.
-.~ Słuchaj, nawet jeżeli postanowi spędzić noc ~ w -hótelu i
pojechać
jutro rano, to i tak nic się ńie zmieni: 'Prawda? -= Salvatofe
pótrz~snął
głową. -=- Ale nie sądzę, żeby dó tego doszło: Jeżeli- to, co ~ó~wił
Smith,
jest prawdą, ta kobieta to wariatka.' i~1ie b~dzie w stanie
czek_ $~: B~3e
chciała zobaczyć się Z Donem dziś -w nocy: .
- T'o doskonałe, Salvatore - rzekł Danielo. - Cudowne.
- 'O~czywiśeie. I wiesz, co zrobię, Danielo? Zróbię ci miły
:p'rezent.
Pojedziesz z chłopcami ~i wykończysz tego staFego - skurvvysyna.
=-
Salvatore wstał, podszedł do balustrady i popatrzył w tlół, "na
port. -=- -
Qda~dzięGZysz się-za moją opiekę nad tobą, mały bracis~cu: A
teraz.nalej '
mi jesz~ze jeden kieliszek wina.
I Daaielo; młódszy o trzydzie§ci minut, jak zaw~ze pospie;~ył
wypełnić ' ':
polecenie.
., .
i80
Lotnisko w Walsham, które Grupa Cztery i SAS wykorzystywały
przede wszystkim do tajnych operacji, było w czasie drugiej wojny
światowej bazą bombowców. Korzystały z niej przede wszystkim latające
fortece ósmej Armii Powietrznej Stanów Zjednoczonych i to
thunaczyło
długość jej jedynego pasa startowego. Lotnisko było dyskretnie ob-
sługiwane do tej pory i mieszkańcy sąsiednich farm zawsze sądzili,
że jest
to jakiś ośrodek badawczy.
Nadzorował je doborowy personel RAF-u i kiedy Egan zajechał
przed bramę, polecono mu zostawić Mini Coopera i resztę drogi
przebył
w I,and Roverze prowadzonym przez sierżanta. Lear czekał na płycie
przed wieżą kóntrolną i oficer służbowy, w stopniu squadron leadera,
stał
obok maszyny rozmawiając z młodym człowiekiem w kombinezonie
lotniczym.
- Sierżant Egan? - zapytał squadron leader. - Powiedziano nam,
żebyśmy się pana spodziewali. Pilne zadanie, co?
Egan podał mu paszport i legitymację SAS. Całe szczęście, że miał je
przy sobie, jak przypomniał mu to bowiem Villiers, w świetle
prawa przez
sześć najbliższych miesięcy pozostawał wciąż żołnierzem w służbie czynnej.
Squadron leader podał mu dokumenty z powrotem. -- Doskonale.
To Harvey Grant - dru~ pilot.
Piloci w tej służbie pochodzili z wolnego najmu i, jak orientował
się
Egan, byli w bardzo szczególny sposób angażowani do pracy i
zazwyczaj
dawniej latali w RAF-ie.
Uścisn~li sobie z pilotem ręce. - No, to lecimy. Kumpel już
wszystko
elegancko padgrzał.
Weszli po drabince i Grant zamknął drzwi wejściowe.
-- Jak długo? - spytał Egan.
- Tym maleń;twem w dwie godziny, jeżeli będziemy mieli takie
wiatry zgodne z prognozą meteo. To szybka robota?
- Tak.
. - Ile czasu?
- Budżet na dwadzieśeia cztery godziny, ale bądźcie w stałej
gotowości do startu na. pierwszy sygnał. .
- Doskonale. Zapnij pas.
Egan zrobił, jak mu polecono, i odchylił się w fotelu. Hędzie draka
jak wszyscy diabli, kiedy Ferguson i Tony dowiedzą się o
wszystkim, ale
miał to w nosie. Gdy samolot wzbijał się w powietrze, Egan zamknął
oczy i zaezął wspominać swój ostatni pobyt na Sycylii. Było to
zaledwie
181
kilka miesięcy przed tym, jak wybuchła wojna o Falklandy. Kolejna
robota dla wydziału brudnych sztuczek. Sprawa Stefano.
~ Angelo Stefano był Włochem urodzonym w Dublinie, zawodowym
rewolwerowcem pracującym dla Tymczasowego Skrzydła IRA. Jego
ostatnim wyczynem było zabicie ośmiu brytyjskich żołnierzy w zamachu
bombowym na drodze w South Armagh. Uciekł przed zemstą SAS na
Sycylię, gdzie ukrył się w górskiej wiosce Massama w Cammarata. Nie
sposób było go tam dopaść, bo każdy pasterz na każdym szczycie pełnił
rolę psa łańcuchowego.
Marco Tasca, rezydent Grupy Cztery w Palermo i doskonały pilot,
pokciał z Eganem w nocy nad Cammarata. Egan wyskoczył ze spado-
chronem z ośmiuset stóp o świcie, zaskoczył Stefano doglądającego owce
na hali nad farmą swojego wuja i zabił go. Wcale go to nie
martwiło -
Stefano był w§ciekłym psem, który zasłużył na śmierć.
Oczywiście, wydostanie się z miejsca akcji w jednym kawałku zawsze
przedstawiało pewien problem. Ocalił go nieoczekiwany przypadek.
Stefano używał przy pilnowaniu owiec terenowego motocykla
Montessa,
takiego; z jakiego wielu pasterzy korzystało obecnie na halach.
Dotarł
nim do lotniska w Punta Raisi i mimo wszystko wyszedł z tego cało.
Ciekawe, czy uda mu się powtórzyć ten wyczyn, zwłaszcza z kolanem
w takim stanie, wszystko jednak było w ręku Boga.
Włosy Jago były teraz o wiele jaśniejsze, niemal koloru słomy. Susząć
włosy, starannie zaczesał je do tyłu. Specjalna galaretka z
samoopa)a~em,
któr~ wcześniej wysmarował twarz, przyciemniła jego skórę i linia
blizny
zniknęła całkowicie. Wybrał blond wąsy, starannie przylepił je i
przyczesał
nieco. Okulary w rogowej oprawie, które założył, były nieco przyciem-
nione. Poprawił je porównując odbicie w lustrze ze zdjęciem w
paszporcie.
Efekt był wspaniały. 8ardziej niż zadowalający.
Teraz zaczął działać szybko. Posprzątał wszystko, a potem ubrał się
w spottową marynarkę w kratkę i flanelowe spodnie. Wziął torbę
poiiróżną i lekki, be.żowy płaszcz przeciwdeszczowy. Oczywiście, przy
takiej kontroli na lotniskach jak obecnie nie mógł wziąć ze sobą
broni.
Kicdy więc dotrae do Palermn, będzie się czuł troehę jak nie ubrany.
Cóż,
z~c;z~sie się martwić, kiedy przyjdzie na to pora. Zbiegł na dół.
Rozdział dwunasty
Samolot z Londynu przybył na lotnisko Punta Raisi dziesięć minut
przed czasem. Sara wyprzedziła tłum turystów, którzy przylecieli
wrar
z nią, i okazała swój paszport.
Umundurowany urzędnik imigracyjny był niesłychanie grzeczny. .
Obejrzał jej paszport i przybił stempel. - Witamy na Sycylii, pani
Talbot. W interesach czy dla przyjemności 1
- Raczej w interesach - odparła Sara i dodała, właściwie nie
mijając się z prawdą. - Odwiedzam przyjaciół. Śmierć w rodzinie.
- Jakie to smutne. Bardzo mi przykro, signora.
Oddał jej paszport i gdy odchodziła, skinął głową w stronę niskiego
mężczyzny w jasnobrązowym garniturze, który stał oparty o ścianę
i czytał jakieś czasopismo. Mężczyzna pospieszył przed Sarą, przeszedł
przez halę dworca lotniczego i przez szklane drzwi prowadzące na
postój
taksówek. Kierowcy stali na nim luźną grupką, paląc papierosy i roz-
mawiając. Człowiek w jasnobrązowym garniturze dał znak i jeden z
nich
podszedł do niego. Był to młody, muskularny mężczyzna w białej koszuli
z krótkimi rękawami. Spod jego tweedowej czapki wymykały się ciemne,
kędzierzawe włosy.
- Już jest, Bernardo? - spytał.
--- Pierwsza, która przeszła kontrolę. Nie ma żadnego bagażu.
Przystojna. Nieźle na tym wyjdziesz, Nino. Frasconi będą bardzo
wdzięczni.
- Możesz na mnie liczyć, Bernardo.
Gdy Bernardo odszedł, pojawiła się Sara i zatrzymała z wahaniem.
Nino podszedł do niej. - Czy mogę w czymś pomóc, signora? - spytał
po włosku.
183
- Nie mówię po włosku - odparła Sara.
- Ach, Amerykanka - powiedział po angielsku i zdjął czapkę. -
Mieszkałem w Nowym Jorku przez trzy lata. Mój wuj ma restaurację na
Manhattanie..Zna pani Manhattan?
Sięgnął po jej torbę. '
- O tak, sądzę, że znam Manhattan - odpowiedziała, przytrzymując
ją mocno.
- Gdzie chce pani jechać? Do Palermo? Zawiozę panią do dobrego
hotelu.
- Nie - rzekła. - Chcę jechać do wsi, która nazywa się Bellona.
~ Udał zdziwienie. - O, to daleko, proszę pani. Bellona leży pod .
Monte Cammarata. Czterdzieści, może pięćdziesiąt mil stąd.
- Jak długo będziemy tam jechać?
- Autostrada jest w porządku, ale boczne drogi w górach to
zupełnie inna sprawa. - Wzruszył ramionami. - Dwie godziny. Tak,
zawiozę tam panią w dwie godziny za sto dolarów.
- Widzę, że istotnie mieszkał pan w Nowym Jorku - stwierdziła. -
W porządku, jedziemy. - Podała mu torbę.
- Nie pożałuje pani - powiedział. - Mam wspaniały samochód.
Z klimatyzacją. Niech pani sama zobaczy. - Przeszli przez ulicę,
kierując się w stronę szeregu taksówek. Zatrzymał się przy czarnym
Mercedesie i otworzył drzwi. - Nazywam się Nino, signora. Nino
Sacci.
- - A ja Talbot. - Gdy usiadł za kierownicą, dodała: - Czy zna pan
Bellonę?
- pczywiście. Już tam bywałem.
- Zna pan więc dom Don Rafaela Barbery?
Odwrócił się gwałtownie. - To tam pani jedzie, signora? Jest pani
znajomą Don Rafaela?
= Owszem.
- Powinna mi to pani powiedzieć wcześniej. Zawiózłbym panią za
pięćdziesiąt dolarów.
- Proszę się tym nie przejmować, Nino. Umowa jest umową.
A teraz ruszajmy.
Z drugiej strony ułicy Danielo Frasconi obserwował, jak odjeżdźali,
z tylnego siedzenia swego luksusowego Alfa-Romeo. W szytej na
zaW ówienie marynarce z czarnej skóry i białej apaszce owiniętej
wokół
szyi wyglądał oszałamiająco. Bernardo, mężczyzna w jasnobrązowym
garniturze, który czekał na lotnisku, siedział teraz obok kierowcy
w-~
184
brutalnie wyglądającego młodego człowieka w dżinsowej kurtce. -
Dobra, jedziemy - rzucił Danielo. Gdy ruszyli, pochylił się do
przodu
i położył rękę na ramieniu kierowcy. - I pamiętaj, Cesare, nie za
blisko. - Roześmiał się. - W końcu i tak wiemy, dokąd mamy jechać.
Mimo jasnego światła księżyca., autostrada wyglądała jak wszystkie
autostrady na świecie, na których panuje duży ruch. - Szkoda, że nie
jedziemy za dnia - odezwał się Nino. - Widziałaby pani wszystko
dookoła, szczególnie gdy będziemy już w 8órach.
- Słyszałam, że bywa tu bardzo gorąco.
- Czasami panuje upał jak na Saharze. Lepiej jest wiosną. Zapach
gajów pomarańczowych rozchodzi się na wiele mil. Na halach mnóstwo
kwiatów. Maki, irysy i różne inne, ale ludzie są tu biedni - bardzo
biedni. Myśli pani, że widziała już pani nędzę w Nowym Jorku, signora?
Proszę mi wierzyć, nic pani nie widziała.
- A mafia? - spytała. - Wciąż jest taka silna?
- O tak. Znajdzie pani mafię wszędzie. W policji, w związkaeh
zawodowych, nawet wśród arystokracji. Jeżeli człowiek chce się tu
utrzymać w interesach, mafia musi mieć w tym swój udział. - Potrząsnął
głową. - Nic się nie zmienia.
Nagle to zdanie zaczęło natrętnie wirować w jej myślach. Nic się nie
zmienia. Miał rację. Nic się właściwie nigdy nie zmieniło. Myśląc o tym
zamknęła oczy i zasnęła.
L.ear podkołował do sektora dla samolotów prywatnych lotniska
Punta Raisi i gdy jego drzwi się otworzyły, Egan zobaczył idąccgo w
jego
kierunku Marca Tascę. Był to niski, ciemnowłosy mężczyzna około
pięćdziesiątki, z wiecznym uśmiechem na twarzy. Swego c~asu był
pilotem myśliwskim we Włoskich Siłach Powietrznych, ale zrezygnował
ze stopnia ofioerskiego, aby móc latać dla Biafrańczyków w ezasie
wojny
domowej w Nigerii. I zrobił to nie dla pieniędzy, lecz dlatego, że
głęboko
wierrył w ich sprawę. Po tej nieszczęsnej historii zwerbował go
Ferguson.
Ponieważ praca Marca vviązała się ze zwalczaniem międzynarodowego
terroryzmu, było to działanie na korzyść zarówno Wielkiej Brytanii,
jak
i jego kraju. Dlatego też włoska służba bezpieczeństwa zazwyczaj
przytnykała oczY na jego działalność.
185
Gdy Egan zszedł po schodkach, Marco objął go. - Hej, Sean,
wspaniałe, że cię widzę - powiedział po włosku.
Egan odpowiedział płynnie i szybko w tym samym jęryku. - Ja
również się cieszę z naszego spotkania, Marco.
Na szczycie schodków ukazał się drugi pilot Leara, Harvey Grant,
i Marco odezwał się po angielsku: - Załatwiłem, ie pan i pański
kolega
możocie korzystać z pomieszczeń dla załóg w głównym budynku lotniska.
Jeateście, panowie, tam oczekiwani. Zorganizowałem również zatan-
kowanie Leara.
- Wspaniale - rzekł Grant i uśmiechnął się do Egana. - Powodu-
nia we wszystkim.
Marco poprowadził Egana przez płytę do miejsca, w którym oczeki-
wała Cessna Conquest. Weszli do hangaru, gdzie Marco otworrył
drzwi
biura i zapalił ewiatło.
- Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, kiedy dostałem ten rozkaz.
Posiadłość Barbery w Bellonie. - Pokręcił głową. - W każdym jednak
razie zadzwoniłem do przyjaciela w Wydziale do Walki z Mafi~ w
komen-
dzie policji. Przysłał mi to przez policyjnego gońca na motocyklu.
Oczywiście nie ma pojęcia, po co mi są potrzebne.
Trzy zdjęcia lotnicze willi Barbery wykonane zostały z bardzo małej
wysokości. Budynek wyglądał na stary i bardzo tradycyjny. Położony
był
na otwartym zboczu wzgórza, wśród palm i bujnej, subtropikalnej
roślinności. Cały teren otaczał wysoki mur.
- Jak widzisz, droga dojazdowa jest odsłonięta na przestrzeni
dwustu
metrów. Na szczycie muru są przewody pod napięciem i elektroniczne
systemy óstrzegawcze. Wbrew powszechnej opinii, nie ma tam psów.
Wygląda na to; że Don Rafael nie cierpi psów, tak jak niektórzy
ludzie
nienawidz~ kotów. Słuchaj, Sean, o co chodzi? Czogo chcesz od Dona
Rafaela? P~zecież nie jost twoim oelem, prawda?
- .&~mi to tak, jakbyś go lubił - zauwaiył Egan, studiując kolejną
fotografię, tym razem wykonaną z więksuj wysoko§ci. Widać na niej
było willę, znajdującą się na.d nią grań i położoną niżej wioskę Bellona.
- Szanuję go - odparł ~Marco. - Podobnie jak większość ludzi.
~-- A bracia Frasconi?
Mae~co rozłożył ręce. - To śmiecie w porównaniu ze starym.
Próbowali-go parokrotnie załatwić. Nie udało im się to i, moim
zdaniem,
nigdy się nie uda.
-- Jego wnuk, Vito, został wczoraj zamordowany w Londynie.
lsb
- Matko Boska! - Marco przeżegnał się. - Kubota Frasc;onich?
- Pośrednio. Ktoś, z kim mają wspólne interesy.
- Don każe im za to straszliwie zapłacić - stwierdził Marco.
- Jestem pewien. Jak długo będziemy lecieli do Hellony, jeżeli
natychmiast wystartujemy?
-- Fiętnaście minut - Marco wzruszył ramionami. - Może dwa-
dzieścia. To dobra noc na lot, pełnia księżyca. Ale nie będriesz
chyba
próbował skakać? Zbyt trudno będzie mi wykonać podejście ze względu
na tę grań za domem.
- Proszę cię tylko, żebyś mnie tam dostarczył. Pewna kobieta jest
w drodu do tego miejsca, może już nawet tam dotarła. OwieczJca
między
wilkami, Marco. - Egan uśmiechnął się. - Potrzebuje rnnie.
- Dobrze, a więc ruszajmy. - Marco podszedł do .drugiego stołu.
Leża,ł tam Browning w kaburze na szelkach do noszenia pod pachą,
tłumik Carswella, karabin Armalite ze składaną kolbą i standardowy
spadochron armii brytyjskiej. - Wszystko, jak sądzę.
Egan zdjął kurtkę, założył kaburę; a potem znowu ubrał się w Icurtkę.
Marco pomógł mu nałożyć uprząż spadochronu. Egan dopasował ją
szybko - doświadczenie ponad setki wykonanych W ci~gu kilku lat
skoków rrie pos~zło na marne. Wziął do ręki Armalite.
-.OK, chodźmy, Marco. - Wyszli obaj z hangaru i pospieszyli
w stronę Cessny:
Sa.ra na dźwięk głoeu Nina wzdrygnęła się nagle i obud~iła. ---
Jesteśmy na miejscu, signora, to Bellona. '
Była jeszcze nioco oszołonuona; ale wzięła się ~v garść i zobaczyła, że
przejeżdżają wąskimi uliczkami wśród wysokich dumów. WjcGltali na,
plac, przy którym stał kościół. Naprzeciwko znajdowała się winiarnia.
Drzewa były obwieszone lampkami, w nocnym powietrzu rozbrzmiewała
muzyka, ludzie tańczyli.
- Wygląda na to, że mają wesele - skomentował Nino.
Dzieci ze śmiechem biegły koło samochodu. .Nino dodał gazu.
Zostawili wioskę za sobą i n~.szyli w górę stromą drogą wśród aosen. Gdy
wyjochali spośród nich, w odległo§ci dwuetu motrów zobac~cyli ~sl~
światłem księżyca willę otoczoną murem.
Nino zatrzymał samochód przed bramą z żelaznych. sztab. W stojącej
obok strbżówca paliło się światło. Drzwi otworzyły się i .wy~zedł
187
mężczyzna w ciemnym, sztruksowym ubraniu, trzymając w ręku pistolet
maszynowy Uzi.
- Czego chcecie? - spytał po włosku. - Żadnych gości.
Nino wysiadł z samochodu i odezwał się przez żelazne sztachety: -
Przywiozłem tu z lotniska pewną damę, która chce się widzieć z Donem.
Amerykańską damę. Signorę Talbot. - Strażnik podejrzliwie popatrzył
przez bramę na Sarę, a Nino ciągnął dalej: - Lepiej zadzwoń do Dona.
Jeżeli ją odprawisz, powiesi cię za jaja. To jego dobra znajoma.
Strażnik wszedł do swojego domku i zobaczyli przez okno, jak sięga
po telefon. Rozmawiał krótko i odłożył słuchawkę. Sterowana elektro-
nicznie brama zaczęła się otwierać. Strażnik wybiegł na zewnątrz.
- Powiedz tej damie, że bardzo ją przepraszam - powiedział do
Nina. - Don kazał, żebyś zawiózł ją prosto pod dom.
Nino ruszył Mercedesem wzdłuż alei, między bujną roślinnością
i palmami. Chmura zakryła księżyc i gdzieś nad ich głowami doleciał
z ciemt~ości warkot samolotu. Przez chwilę zdawał się wypełniać nocny
mrok, a potem przycichł, oddalając się na północ. Mercedes zajechał
przed fronton willi. Rafael Barbera stał na szczycie schodów
prowadzą-
cych na werandę. Miał na sobie szary garnitur i ciężko opierał się na
lasce. W lewej ręce trzymał długie, kubańskie cygaro. Wielki, potężnie
zbudowany mężczyzna w nienagannie skrojonym; ezarnym garniturze
z najlepszej wełny stał tuż za nim.
- Pani Talbot. To cudowna niespodzianka i wielka przyjemność
dla mnie. - Włożył cygaro do ust i ujął jej dłoń.
--- Don Rafaelu -- powiedziała. - Musiałam się z panem zobaćryć.
To dotyczy pana wnuka, Vita. .
- Ależ ja wiem o Vicie, pani Talbot. Miałem telefon z Londynu od ,
jego współpracownika. Powiedział mi, że Vito padł ofiarą wypadku ,
drogowego. ,
-- Widziałam to, Don Rafaelu. Byłam tam: To nie był wypadek. ,
Nie okazał nic po sobie, tylko ujął ją pod ramię. - Ile ten łobuz !
zażądał od pani za przywiezienie tutaj?
- Sto dolarów. 1
- . Złodziej. -- Zwrócił się do stojącego za nim mężczyzny. - Jacopo,
d~j mu dwadzieścia pięć dolarów i odpraw go.
- To zaszczyt dla mnie, Don Rafaelu - Nino miął w dłoniach i
czapkę. - Wielki zaszczyt.
I3on Rafaet i Sara pruszli przez wielki, chłodny hoł, minQli - I
l88
przedpokój i znaleźli się, z tyłu domu, na tarasie wychodzącym na
wspaniały ogród..
~ - Dzisiejszej nocy mam ze sobą tylko Jacopo - powiedział Bar-
bera. - Pozwoliłem pozostałej służbie pójść na wesele w wiosce.
Przypuszczam; ż~e będą tam całą noc.
-- Don Rafaelu - rzekła. - Pana wnuk aostał zamordowany.
Zatnordowany z zimp~ krwią, bo chciał mi pomóc.
-- Pros~ mi wszystko powiedzieć, pani Talbot - odparł spokoj-
nie, --- Wazystko, co .pani wie.
_Nino pojechał z powrotem alcją i zatrąbił zbliżając się do stróżówki.
Wartownik przycisnął guzik i brama zaczęła się otwierać. Nino
zatrzymał
samochód i spQjrzał przez. okno. W ustach trzymał papierosa. - Hej,
mas~ ogień?
Strażnik zbliżył się; wyjął z kieszeni kamizelki zapalniczkę i pstryknął
ni~. W tej samej chwili Nino u,niósł rękę, w której trzymał Berettę
z nakręconym tłumikiem. Strzelił wartownikowi między oczy i siła
uderzenia poeiaku rzuciła mężczyznę pod mur. Nino podjechał Mer-
txxdeeem do przodu, blokując bramę, b~ nie mogła się zamknąć, i mrugnął
§wiatłami.
Stojący koło zaparkowanej wśród sosen Alfy Danielo zobaczył sygńał
i uśnyiechnął się podekscytowany. - Udało mu się. Chodżmyl
Pobiegł wż~łuż drogi prrxz otwartą przestrzeń w strong wiUi, wycią-
$ając z kabury pod pachą pistolet Colt 0.45. Bernardo trzym~ł w ręku
pistolet maszynowy Schmeisser, a Cesare Luparę, dubeltówkę z
ot~ciętyrni
l~fauti _ -.-- : cymb~ol prawdziwego mafioso, człowieka, który .
ma : . dość
męstwa; by.sttul~ć.z bliska.
Dobiegli do bramy i Niao powiedział: - Zabrał ją do domu. Poza
nimi widzia~n' ty11Go jedatgo człowieka. Może pozostali są we wsi
na:
zatbawie: .
-- Świetniel- - rzekł Danieło. - Dobzze to zrobiłeś. Zostań tutaj
i przyg~tt~j, się. ICiedy b~iemy stąd wiać, musimy zrobić to szybko.
Poszedł prosto aleją; a potem skręcił między palmy. Dwaj pozostali
męźczyini niszyli w ~lad za bim. ~Tinp zapalił nerwowo papierosa i
usiadł
za ltierownicą, Nic nie słyszał poza wiatrem wśród palm, aż nagle ćoś
zimnego i twardego dotknęło jego skroni, a cichy głos powiedział: -
~ Jożoli.tylkr~. p~niesz,. rozwalę ci łcb. A tęraz wyłaź z samochodu.
1$9 ~
Cessna Conquest doskonale nadawała się do ich celu, ponieważ
wyposażona była w luk Airstar, umożliwiający bezpieczne wykonanie
skoku. Pozostawał problem grani za willą. Marco mógł wykonać jedynie
krótki nalot na wysokości ośmiuset stóp z przymkniętą przepustnicą
silnika. Po kilku sekundach musiał dać pełny gaz i gwałtownie
poderwać
maszynę.
Zerknął przez ramię do kabiny na skulonego przy drzwiach Egana
i wrzasnął. - Dobra, Sean! Masz tylko jedną szansę! Licz do
dziesięciu!
Egan zaczął liczyć, trzymając dłonie na obramowaniu luku, a jedną
nogę na najwyższym stopniu. Karabinek Armalite wisiał mu na karku.
W świetle księżyca ziemia w dole, willa i stok góry były wyraźnie
widoczne. Potem chmura zasłoniła księżyc i zapanowała całkowita
ciemność. Rzucił się w nią głową na dół. Strumień zaśmigłowy wykonu-
jącej zwrot Cessny szarpnął nim gwałtownie i odwrócił. Rzemień
karabinka zsunął mu się z karku, przeleciał nad głową i broń zniknęła
w mroku. Szarpnął linkę wyzwalającą spadochron i chwilę potem rozległo
się klaśnięcie, gdy jedwab koloru khaki rozwinął się nad jego głovvą. Na
wysokości ośmiuset stóp spadochroniarz ma trzydzieści sekund do
zetknięcia z ziemią. Egan zaczął odliczać; wpatrując się w ciemność. Nie
miał opuszczanego na lince zasobnika, który zawsze pierwszy
dotykał ,
ziemi i ostrzegał go o bliskim lądowaniu.
W ostatniej chwili los się do niego uśmiechnął: Chmura odpłynęła
i nagle, w jaskrawym świetle księżyca, spostrzegł tuż pod sobą gaj
pomarańczowy na zbocza wzgórza nie opodal willi. Miał jedynie czas
na
śeiągnięcie linek sterowniczych i zmianę kierunku. Wylądował na łące
kilk'a jardów od pierwszych drzew gaju.
Prukoziołkował zręcznie, stanął na nogach i przycisn~ł sprzączkę
zwalniającą uprząż. Potem sprawdził kolano i z pewnym zdziwienitm
ptzekonał się, że wszystko funkcjonuje doskonale. Ruszył w dół zbocza
przez gaj pomarańezowy i zbliżył się do muru z boku willi. Wyraźnie
widać było przewód elektryczny na szczycie, zaczął więc biec wzdłuż
muru, wypatrująe odpowiedniej gałęzi drzewa z drugiej strony.
Zatrzymał się przy węgle i cofnął szybko, gdy zobaczył Daniela
Frasconiego i jego dwóch goryli. Widział, jak zatrzymali się, żeby
porozmawiać z Ninem stojącym przy Mercedesie. Odeszli; a Nino
zapalił
papierosa i usiadł za kierownicą. Egan wyciągnął Browninga, wsunął
rękę przez otwarte okno i dotknął lufą skroni Nina.
--~ Jeźeii tylko piśniesz~ rozwalę ci łeb. A teraz wyłaź z samochódu.
190
To nie był Sycylijczyk. Jego włoski był zbyt czysty, taki, jakim
mówią
w Rzymie,. ale groźba brzmiąca w jego głosie była tak wyraźna, że Nino
zrobił dokładnie, co mu kazano. Wysiadł z rękami podniesionymi do
góry. Egan obszukał go szybko i znalazł Berettę. Wsunął pistolet do
wewnętrznej kieszeni kurtki i popatrzył nad ramieniem Nina na ciało
strażnika.
- Pracujesz dla Frasconiego, prawda7
-- Proszę, signor, jestem tylko kierowcą - zaprotestował błagalnym
tonem Nino. Egan uderzył go w twarz, a potem schwycił za włosy
i wcisnął mu lufę pod brodę. - Za pół sekundy pożegnasz się z twoim
mózgiem.
- Owszem, signor, pracuję dla Frasconich, ale jestem tylko taksów-
karzem. Kazali mi zabrać tę kobietę z lotniska Punta Raisi L
przywieźć
ją tutaj.
- I zrobiłeś to?
- Tak, signor, to amerykańska dama. Jest w środku z Don Rafaelem.
- A ty załatwiłeś tę sprawę? .- Egan ruchem głowy wskazał, ciało
wartownika.
- Nie miałem wyjścia, signor. Zmusili mnie. Danielo i jego chłopcy.
'Z,abiliby mnie, gdybym nie zrobił, co mi kazano. Tylko tak
mogli dostać
się do środka.
Egan uderzył go w skroń i Nino upadl jak ścięty. Egan wsunął rękę
do środka Mercedesa, nacisnął klakson i przytrzymał przez chwilę.
Potem zaczął biec aleją podjazdu w stronę willi.
Jacópo podawał na tarasie Donowi i Sarze świeżą kawę, gdy od
strony bramy dobiegł ryk klaksonu. Don Rafael zmarszczył brwi
i odstawił filiżankę. - Co to?
Kilka sekund później rozległ się głos Egana: - Saro, to ja, Egan.
Ostrzeż Don Rafaela. Danielo Frasconi z dwoma ludźmi jest gdzieś
w ogrodzie.
Don Rafael bez chwili namysłu popchnął Sarę na podłogę, a Jacopo
przyklęknął na jedno kolano, wyciągając rewolwer z kabury przy pasie:
Chwilę później siedzący w krzakach Bernardo otworzył ogień ze Schmeis-
sera, zasypując pociskami taras.
Egan przebił się przez poszycie i zobaczył Bernarda i Cesarego
skulonych w krzakach. Biegnąc wystrzelił dwukrotnie w plecy
Bernarda
191
i nagle kolano ódmówiło mu posłuszeństwa. Noga załamała się pod nim
i upadł. Cesare odwrócił się, unosząc dubeltówkę i w tej samej chwili
Jacopo na tara,sie wstał i strzelił mu w tył głowy. Potem
przeskoczył przez
balustradę i skulił się obok Egana.
~ - Wszystko. w porz~dku, panie Egan?! - zawołał Don Rafael.
Egan delikatnie xbadał kolano i przekonawszy się, że chyba funkc-
jonuje normalnie; podaiósł się: - Najzupełniej. Ale jest jeszcze
jeden.
Jacopo popatrzył na oba ciała. -- To musi być Da,nielo, Don
Rafaelu.
- N9 to zobaczzny, bzy uda nam się go wykurzyć. - Trudno było
w to uwiorzyć, ale Barbera wstał i znowu włożył cygaro do ust. -
Gdzie
jesteś, Frasconi? Boisz się stawić czoło staremu człowiekowi?
Z drugiej strony tarasu, w odległości jakichś trzydziestu kroków,
Danieio wysunął się z krzaków i wystrzelił na oślep. Pocisk wyrwał
drzazgi z drewnianej framugi okna. Ramię Egana uniosło się. Trzasnęły
dwa wystrzały. Frasconiego cisnęło do tyłu. Jego nogi drgały przez
chwilę; aż wreszcie zamarł.
Jacopo podszedł, uklęknął obok ciała i obejrzał je. Uniósł głowę. -
Oba pociski trafiły w serce, nie dalej od siebie niż na szerokość
palca. To
dopiero strzały! - dodał z podziwetn w głosie:
Sara podniosła się blada i drżąca: - Sean, jakim cudem się tu
znalazłeś?
- Można powiedzicć, że po prostu spadłem z nieba - odparł:
' - Panie Egan, bez względu na to, jak nadzwyczajny cud
sprowadził
tu pana, nie ulega wątpliwości, ix zawdzięczam panu życie - rzekł Don
Rafael. - ~JV tych okolicznościach powinniśmy jak najszybciej
wznieść
toast, żeby to uczcić. Proszę do środka.
Trrymający się za obolałą głowę Nino Sacci był przerażony, ale mimo
to w parę minut po ucichniEciu strxelaniny prucisnął się ostrożnie
przez
krzaki. Odnalazł najpierw ciała Bernarda i Cesarego. Z wnętrza domu
dobiegł. go śmiech; poszedł jeszeze dalej przed siebie i ku swemu
przerażeniu zobaczył ciało Daniel~ Fraseoniego leżące poniżej drugiej
kravv~dzi tarasu.
Nino wycofał się ostrożnie, a potem puścił się biegiem wzdłuż alei
podjazdu. Nie było sensu brać Mercedesa. Usłyszą, jak zapuszcza
silnik,
i ruszą za nim w po~cig. Przebiegł dwieście metrów do sosnowego lasu
i znalazł zapa.rkowttną wśród drzew Alfę. Dzięki Bogu, kluczyk tkwił
192
w stacyjce. Zapuścił silnik i natychmiast ruszył. Przemknął przez
wioskę,
w której weselne przyjęcie trwało wciąż w najlepsze. Jechał dalej
niebezpiecznie szybko jak na tę drogę. Wreszcie, gół godziny później
skręcił na autostradę prowadzącą z Agrigento do Palermo. Po drugiej
stronie znajdowała się otwarta całą dobę kawiarnia dla kierowców.
Wszedł do środka i odszukał telefon.
- Nie możesz wrócić do Bellony. Natychmiast cię tam rozpoznają -
rzekł Salvatore Frasconi. Stał przy otwartym oknie balkonowym w
swojej
sypialni, z owiniętym wokół pasa ręcznikiem. - Zostań tam, gdzie
jesteś.
Przy wyjeździe z Bellony nie ma innej drogi. Każdy musi właśnie w
tym
miejscu wydostać się na autostradę.
- Dobrze, Don Salvatore. Zrobię, jak pan każe.
- Gdy tylko zobaczysz tę kobietę i Anglika, albo samego Don
Rafaela jadących do Palermo, zadzwoń do mnie.
Frasconi odłożył słuchawkę i stał patrząc na morze. Ciemnowłosa
kobieta siedząca na łóżku z obnażonym biustem zapytała: - Co się
stało, Salvatore? Coś złego?
- Zabili Daniela. - W jego głosie słychać było ból.
- Matko Boska! - Przeżegnała się. - Kto?
- Don Rafael Barbera i jego ludzie.
- I co teraz zrobisz?
Frasconi odwrócił się. Jego twarz była straszna. - A jak myślisz?
Don Rafael stał koło ognia płonącego na kominku, a Sara i Egan
siedzieli na stojącej naprzeciwko sofie. - Powtórzę państwu dokładnie
to, co przekazałem Vitowi przez telefon. Wszystko, co wiem.
- Będziemy panu bardzo wdzięczni - odparła Sara.
- Nie ma za co. W ten sposób będę mógł spłacić swój dług wobec
państwa. Jak jui powiedziałem pani Talbot w czasie naszej rozmowy
w samolocie, nigdy nie uczestniczyłem w handlu narkotykami.
Prawdę
mówiąc, jak tylko mogłem, utrudniałem go tym, którzy go prowadzili:
- Na przykład Frasconim? - spytał Egan.
- Właśnie. Rodzina Frasconic)s i ja toczymy ze sobą walkę już od
kilku lat. Zniszczyłem ich w Nowym Jorku, zniweczyłem ich działania
w Londynie. Próbowali mnie zabić, za każdym razem bezskutecznie,
7 - Czas w piekle 193
i dzięki panu, panie Egan, nie udało im się również tej nocy. Mam
teraz
szansę ostatecznej wygranej w tej walce. Już tylko Salvatore stoi
mi na
drodze do całkowitego zniszczenia rodziny Frasconich. - Roześm~ał
się. - ZupeMie jak w greckiej tragedii.
- A co ze Smithem? - zapytała Sara. - Czy to nazwisko
coś panu mówi?
- O tak. Kilku członków rodziny Frasconi czując pismo nosem
pruszło na moją stronę. W związku z tym w ich działalnosci jest
raczej
niewiele spraw, o których bym nie wiedział. Nazwisko Smitha było
wielokrotnie wymieniane. Prowadzą z nim z całą pewnością poważną
część swoich interesów. Ale kim on naprawdę jest, pozostaje dla mnie
nadal tajemnicą w takim samym stopniu jak dla państwa.
- Kolejna ślepa uliczka - rzekł Egan.
- Niezupełnie. Istnieje to irlandzkie połączenie, o którym pan
wspomniał. Jeden z moich informatorów był wysłany przez Frasconich
jako kurier do Ulsteru.
- O, to naprawdę ciekawe - stwierdził Egan. - Zna pan sxczegóły?
- Tak - Barbera podszedł do biurka, otworzył je i wyjął teczkę.
Przejrzał kilka znajdujących się w niej papierów. - Czy ~na pan
Ulster,
panie Egan?
- Możria tak powiedzieć.
- Na wybrzeżu znajduje się rybacka wioska o nazwie Ballycubbin.
To na połndnie od Donaghadee.
- Znaml dobrze ten rejon - powiedział Egan.
- Parę mil za Ballycubbin znajduje się dwór o nazwie Rosemount,
którego właścicielem jest irlandzki arystokrata. Nazywa się sir
Leland
Barry.
- I co z tego wynika? - spytał Egan.
- Ów sir Leland jest zażartym wrogiem IRA. Kontroluje ekstremis-
tyczne ugrupowanie protestanckie znane pod nazwą Syttowie
Ulsteru.
Sądzę, że przekona się pan, iż to oni ponoszą odpowied~ialność za te
cztery zabójstwa, o których pan,wspomniał. Udżiał w handlu
narkotykami
stanowił jeden, z objawów finansowania ich działalności.
- I Frascpni byli z tym związani? - zapytała Sara.
- Jak już !powiedziałem, kurier nieraz odwiedzał owego sir
1.~landa.
Słyszał, jak kilkakrotnie wymieniano nazwisko Smitha: Wszyscy oni
s~
ze sobą wzajemnie powiązani - Frasconi, Synowie Ulsteru i nasz
tajemniczy pan~ Smith w Londynie.
194
- No cóż, to już jest coś - Egan odwrócił się w stronę Sary. -
Nareszcie jakiś postęp.
Sara wstała i powiedziała do Barbery: - Nie wiem, jak mam panu
dziękować.
Ujął ją za rękę. - Jacopo zaprowadzi państwa do ich pokojów. Rano
może was zawieźć z powrotem na Punta Raisi do waszego samolotu.
Powiedział mi, że przy bramie stoi Mercedes w doskonałym stanie.
Możecie państwo z niego skorzystać.
- A Salvatore Frascon~? - zapytał Egan.
- Może pan pozostawić go mnie, panie Egan. - Don Rafael
uśmiechnął się posępnie. - Proszę mi wierzyć, wszystkie długi zostaną
spłacone.
Jago udało się dostać na poranny lot z Rzymu do Punta Raisi i już
o wpół do dziewiątej jechał taksówką do Palermo. Mówił po włosku
niezbyt płynnie, ale znośnie. Wdał się w rozmowę z kierowcą, podając
mu przedtem dwudziestodolarowy banknot.
- Mam pewne kłopoty, przyjacielu.
- Jakie kłopoty, signor? Może mógłbym pomóc?
- Muszę załatwić tu pewne interesy, które wymagają ode mnie
noszenia przy sobie dużych sum pieniędzy. Mówiąc szczerze, ezułbym
się
lepiej mając pistolet w kieszeni.
- Żxby go dostać, signor, potrzebne jest pozwolenie. Z policji.
- Niestety, mój czas jest ograniczony. Myślałem; że może pan
będzie miał jakiś pomysł?
Podał mu następny dwudziestodolarowy banknot, który kiero-
wca przyjął skwapliwie. - Przyszło mi właśnie do głowy, signor, ie
znam pewnego właściciela lombardu, który mógłby panu pomóc. Na-
zywa się Buscotti. Ludzie niekiedy zastawiają broń podobnie jak
inai
biżuterię.
- Czy signor Buscotti będzie wymagał pozwolenia?
- Nie, signor. - Kierowca roześmiał się. - Ale jak sądzę, może
zamiast niego zażądać pięćdziesięciu dolarów.
Zawiózł Jago do lombardu Buscottiego w ciągu dziesięciu minut
i czekał, gdy ten przebywał we środku. Jago pojawił się ponownie
zadziwiająco szybko, biedniejszy o sto pięćdziesiąt dolarów i z pół-
automatycznym pistoletem Beretta Compact w torbie podróżnej.
195
-- Wszystko ~w porządku, signor? - zapytał kierowca.
- W jak najlepszym. Czy wie pan, gdzie jest willa Don Salvatora
Frasconiego?
Kierowca odwrócił się ze zdziwioną miną. - Czy jest pan przyjacielem
Don Salvatore, signor?
= Mamy wspólne interesy - odparł Jago. - A teraz proszę mnie
tam zawieźć. - I usiadł wygodnie na siedzeniu samochodu.
Salvatore, ciągle jeszcze w szlafroku, jadł śniadanie na tarasie,
kiedy
pokojówka wprowadziła Jago. Salvatore strzelił palcami i mężczyzna
w czarnym garniturze, który stał za jego plecami, wysunął się do
przodu. - Obszukaj go, Paolo.
Paolo przesunął dłońmi po ubraniu Jago i cofnął się, zadowolony
z rezultatu. - Czy to doprawdy potrzebne, stary? - zapytał Jago
w swoim najlepszym angielskim stylu.
- Powiedział pan, że jest od Smitha? Jak się pan nazywa? - zapytał
Salvatore.
- W moim paszporcie figuiuje nazwisko Henderson, ale pański brat
Danielo pamięta mnie z Londynu jako Jago.
- Danielo nie żyje. - Salvatore rozsmarował masło na bułeczce. -
Częgo więc pan chce?
- Przede wszystkim wyrazy najgłębszego współczucia z powodu
pańskiej straty. I?anieło był wspaniałym człowiekiem. Po drugie,
sprawa
tej kobiety, Talbot - rzekł Jago. - Pan Smith zmienił zdanie. Nie
chce,
żeby coś się jej stało.
- Cóż; w tym przypadku może sobie tylko chcieć - odparł Salvato-
re. - Ona i ten jej angielski przyjaciel są bezpośrednio
odpowiedzialni za
śmierć mojego brata: Są teraz moi. Należą do mnie. Będą dziś wracali do
Palęrmo, muszą to zrobić, jeżeli chcą opuścić wyspę, a wtedy...
W jego oczach rozbłysło szaleństwo, pojawiły się pod nimi czarne
cienie. Jago wstał i uśmiechnął się. - No. cóż, powstała więc zupełnie
inna sytuacja. Jestem pewien, że pan Smith to zrozumie. Nie będę
w takim razie zajmował panu więcej czasu.
Wyszedł szybko i wrócił do taksówki. Kierowca oznajmił mu
posępnym tonem: - Z pewnych względów; signor, wątpię, czy jest pan
przyja~ietem Frasconich. Czy mogę dostać moją należno§ć i odjechać?
- Pótem, kiedy zawfezie mnie pan do najbliższego punktu wynajmu
samochodów - powiedział Jago.
W odległości pięciu minut jazdy znajdowała się adpowiednia firt~l~..
196
i po następnych piętnastu minutach poświęconych na wypełnianie
dokumentów i po trzydziestu od rozmowy z Frasconim, Jago siedział
w czerwonym Fordzie przed willą, po przeciwnej strpnie ulicy.
Zadanie Nina czekającego na parkingu kawiarni przy skrzyżowaniu
z drogą na Bellonę ułatwił fakt, że kiedy Egan, Sara i J~copo
pojawili się
wreszcie, okazało się, że korrystają z jego własnego Mercedesa.
Samochód
wjechał na autostradę, a Nino pobiegł do telefonu.
W willi Salvatore wysłuchał go i spojrzał na zegarek. - Dobrze,
powinni tu być mniej więcej ~a godzinę i piętnaścit minut. Trzymaj
się
blisko nich. Odetniemy go gdzieś w Palermo. Bądź gotów.
- Tak, Don Salvatore: - Nino cisnął słuchawkę, pobiegł do Alfy
i ruszył za nimi.
Salvatore odstawił telefon i odwrócił się w stronę Paola. - Jadą,
Paolo, jadą. Teraz moja kolej - i wszedł do sypialni, żeby się
przebrać.
Piętnaście minut później wyjechał z głównej bramy willi w niebieskim
Maserati prowadzonym przez Paola. Gdy wyjechali na ulicę, Jago
zapuścił silnik Forda i ruszył za nimi.
- W każdym razie polecisz z powrotem w wielkim stylu - powiedział
Egan do Sary. Siedział z przodu, koło prowadzącego samochód Jacopo.
Sara ulokowała się na tylnym siedzeniu.
- Czy nie sądzisz, że Fer~uson się już zorientował, iż,jego be~nny
Lear wyleciał z gniazdka? - spytała Sara.
- Niewykluczone. - Egan popatrzył przez okno. Byli już w Palermo
i jechali w stronę doków.
- A z tego oczywiście wynika duże prawdopodobieństwo spotkania
się z komitetem powitalnyn - dodała. -
- Uważam, że jest to uzasadnione przypuszczenie - zgodził się z nią.
- Co mogą ci zrobić? Aresztować?
- Zobaczymy.
- I czy powiemy im o Ballycubbin i Synach Ulsteru?
- To również zobaczymy. :
Jechali cichą uliczką. Po prawej stronie znajdowały się magazyny,
a za niri~i port. Nagle przemknął obok nich niebieski Maserati i
zajechał
im drogę tak, że Jacopo musiał zahamować.
197
- Głupi drań! - warknął i w tej samej chwili z bocznego okna
samochodu wychylił się Salvatore i strzelił w ich stronę z
pistoletu.
- Chryste, to Frasconi! - Jacopo zakręcił kierownicą, wjeżdżając
Mercedesem w boczną uliczkę prowadzącą w stronę portu pomiędzy
wysokimi ścianami magazynów.
Egan odwrócił się i zobaczył, że ściga ich nie tylko Maserati, ale
również
czerwona Alfa. Jacopo zaklął widząc mur zamykający uliczkę. 5kręcił
w wąski wjazd; który doprowadził ich do opuszczonego doku.
Przejechał
bardzo szybko do końca, ale dalej był już przad nimi tylko czarny
otwór
bramy po lewej stronie. Nie mając większego wyboru, wjechał do
środka.
Był to olbrzymi budynek, ponury i ciemny, z biegnącym przez środek
szerokim kanałem wypełnionym zieloną wodą. Najwidoczniej w przeszło-
ści używano go do prac szkutniczych. Mercedes przemknął z rykiem
silnika na przeciwległy koniec hali, gdzie Jacopo, widząc, żo nie
ma tam
drugiego wyjazdu, kontrolowanym poślizgiem na pełnej szybkości
wyko-
nał obrót w miejscu i ruszył z powrotem tą samą drogą.
Maserati i Alfa zatrzymały się, blokując mu drogę. Salvatore wy-
skoczył z Berettą w dłoni i wystrzelił dwukrotnie. Pocisk przebił
przednią
szybę Mercedesa i trafił Jacopo między oczy. Mercedes zatańezył,
przeleciał przez całą szerokość hali i wpadł do kanału. Egan ledwo zdążył
podnieść okno, nim Mercedes zanurzył się na głębokość jakichś czter-
dziestu stóp i osiadł na dnie. Sara przeraziła się widząc wodę, która
zaczęła wdzierać się do środka.
- Nie wpadaj w panikę! - powiedział Egan. -- Poczekaj, aż woda
podejdzie pod sam dach i dopiero wtedy spróbuj otworzyć drzwi.
Zobaczysz, że otworzą się zupełnie łatwo. Wyp~ływaj na powierzchnię
powoli. Będę tuż za tobą.
Trzymał już swój Browning w ręku. Gdy poziom wody sięgnął jej do
podbródka, poczuła wzbierający w gardle krzyk. Pokonała przerażenie
i nabrała głęboko powietrza w płuca. Kiedy powierzchnia wody wewnątrz
samochodu sięgnęła jej nad głowę, spróbowała otworzyć drzwi: Ustąpiły
pod pierwszym dotknięciem. Wydostała się na zewnątrz i powoli zaczęła
unosić się przez zieloną wodę ku górze. Widziała nad sobą znickształcone
sylwetki ~trzech mężczyzn czekających na skraju doku. Wynurzyła się
i sppjrzała prosto w przepełńione nienawiści~ oczy Salvatorego. Obok
stał Paolo z pistoletem w ręku, a z drugiej strony Nino.
- Ty dziwko! - powiedział Salvatore i wycelował starannie. W tej
samej ehwili obok niej z wody wynurzył sig Egan, trzymając oburącz
198
Browning. Wystrzelił dwukrotnie. Raz do Nina, pakując mu pocisk
prosto w gardło, i drugi raz - trafiając Paola nad lewym okiem.
Potem
pistolet się zaciął.
Salvatore uniósł swoją Berettę. W jego oczach widać było szaleństwo.
Nagle rozległ się gwałtowny pisk hamulców i za jego plecami w ostrym
poślizgu zatrzymał się Ford Escort, z którego wyskoczył Jago. -
Frasconi! - zawołał.
Salvatore wykonał półobrót i Jago wystrzelił trzykrotnie. Siła uderze-
nia pocisków przerzuciła Frasconiego przez krawQdź kanału do wody,,
na
powierzchni której utrzymywali się Sara i Egan. Jago podszedł do
brzegu. Sara spojrzała w górę na jego opaloną twarz, blond włosy i
wąsy,
na okulary. W człowieku tym było coś dziwnie znajomego, ale dopóki
się
nie odezwał, nie poznała go.
- Wiesz, Saro, chyba naprawdę masz jakiś niezrozumiały pociąg do
wody - pokręcił głową z udanym zdziwieniem. - Na twoim miejscu
wylazłbym jednak stąd i wracał do domu.
Znikn~ł. Usłyszeli, jak uruchomił silnik Forda, którego warkot po
chwili ucichł w oddali. - To Jago! - zawołała Sara. - Sean, to był
Jago, ale wyglądał zupełnie inaczej niż przedtem. Ten człowiek jest
cudotwórcą.
Egan ujął ją pod ramię i podholował w stronę drabinki. - Nieważne,
kto to był, ale jego rada była z pewnośeią bardzo słuszna.
Pomógł jej wydostać się na górę. Kilka minut .później siedzieli
w Maserati jadąc w stronę portu lotniczego Punta Raisi tak
szybko, jak
było to możliwe.
Rozdział trzynasty
Było tuż po dziesiątej, kiedy Lear po wylądowaniu na lotniskuWals-
ham podkołował pod główny hangar. Gdy Grant otworzył drzwi samolotu
i Sara zeszła po stopniach na dół, zobaczyła czekającego na nią
Tony'ego
Villiersa i stojącą w odległości kilku jardów czarną limuzynę
Fergusona.
- Tony, mogę wszystko wytłumaczyć - powiedziała z napięciem
w głosie, starając się równocześnie obserwować jego reakcję. - Czy
brygadier Ferguson jest w samochodzie?
- Nie, u siebie w mieszkaniu. Mam was tam zabrać. - Gdy szli do
samochodu, Villiers odwrócił się do Egana. - Skontaktowałem się dziś
rano z Markiem w Palermo.
- Postawmy od początku sprawę jasno, panie pułkowniku - odparł
Egan. - Marco nie ponosi za nic odpowiedzialności. Otrzymał od-
powiednio zakodowany rozkaz operacyjny z właściwą klasyfikacją
b~zpieczeństwa i działał zgodnie z przepisami.
- Na to wygląda - Villiers wsiadł za Sarą do samochodu, a Egan
usiadł naprzeciw nich na rozkładanym siedzeniu. - Marco powiedział
mi, że braci Frasconi nie ma już wś~ód nas.
- Coś o tym słyszałem - rzekł Egan.
- Dobrze cię wyszkoliłem, Sean. ,
- Nie przypisuj mi wszystkich zasług - pokręcił głową Egan. -
Pojawił się tam również Jago. Prawdę mówiąc, ocalił nasze głowy.
Załatwił Salvatora Frasconiego, kiedy sytuacja przedstawiała się już
dość
paskudnie.
- J~st jeszcze jedna sprawa - wtrąciła się Sara. - Miał całkowicie
zmieniony wygląd. Dopóki się nie odezwał, nie zorientowałam się,
że to on.
200
- Jeżeli wróci dziś do Londynu, macie poważną szansę go złapać -
rzekł Egan.
- Wątpię - Villiers pokręcił głową. - Zwłaszcza jeżeli jest tak
dobrze ucharakteryzowany, jak twierdzi Sara. Ten nasz Jago, to
szalenie
pomysłowy i utalentowany człowiek.
Sprawiał wrażenie dziwnie przygnębionego i Sara zmarszczyła brwi.
- Czy coś się stało, Tony?
- Hmm, no cóż, istotnie - ujął jej rękę. - Sir Geoffrey zmarł
wczoraj wieczorem.
- Och, nie. - Poczuła szczery żal. Zamknęła oczy i odwróciła się,
wspominaj~c wszystko. Dzień jej ślubu w Stockley, potem przyjęcie
we
dworze, Edwarda w wyjściowym mundurze, Erica, który z tej okazji
przyjechał ze szkoły, i jakże szczęśliwego wtedy sir Geoffreya.
- Pociesza mnie tylko to, że był zbyt chory, aby dotarła do niego
wiadomość o śmierci Erica - powiedziała wreszcie.
- Zacząłem już załatwiać wszystkie sprawy związane z pogrze-
bem - zwrócił się do niej Villiers. - Mam nadzieję, że nie masz
nic przeciwko temu?
- Z jakiego powodu? W końcu to ty jesteś obecnie głową rodziny.
Nie ma już Talbotów. - Była bliska załamania. - Kiedy odbędzie się
pogrzeb?
- Dziś, o trzeciej po południu.
- W Stockley?
- Oczywiście.
- Stockley Hall jest w Essex, nad rzeką Crouch - wyjaśniła
Seanowi. :- Jeżeli nie ma problemów z ruchem drogowym, można tam
dojechać w godzinę. To zupełnie inny świat. - Jej głos zaczął się
łamać. - Taka stara Anglia, jaka była niegdyś. Talbotowie mieszkali
tam od pięciuset lat, ale już nie będą mieszkać, bo żadnego z nich
nie ma.
wśród żywych.
Potem odwróciła się od obu mężczyzn i tama pękła.
W tym samym czasie Jago lądował rejsowym samolotem na lotnisku
Leonardo da Vinci w Rzymie. Oczywiście, Sara z Eganem mieli możność
szybkiego powrotu do Anglii Learem, a to oznaczało, że na jakiś
czas
straci z nimi kontakt. Rzecz jasna, nie do końca, aparatura
bowiem,
ktbrą pozostawił w swoim mieszkaniu, zarejestruje ws~ystko, co si~
201
będzie działo w domu przy Lord North Street. W każdym razie jest to
lepsze niż nic.
Jednak o wiele bardziej interesowała go obecnie własna sytuacja.
Uratowanie życia Sarze Talbot to jedno, ale to cholerne,
pozerskie
popisywanie się, to drugie. Sam zniszczył swój kamuflaż. Co prawda
było
mało prawdopodobne, żeby Sara mogła podać jego bardzo dokładny
rysopis,
ale Villiers i Grupa Cztery będą się mieli na baczności, a to już
wystarczy.
Spojrzał na elektroniczną tablicę informacyjną i uśmiechnął się,
sytuacja bowiem okazała się absurdalnie prosta. Hył bezpośredni lot
British Airways do Glasgow. Start w porze lunchu, przylot do
miasta
targów o czwartej trzydzieści. A z Glasgow były połączenia wahadłowe -
samoloty, które ciągle latają do Londynu i z powrotem.
Podszedł do biura rezerwacji, zamówił bilet, potem udał się do baru,
wziął kieliszek wina i znalazł budkę telefoniczńą, żeby zadzwonić do
Smitha. Usiadł, delektując się winem i paląc papierosa. Minęło
piętn,aście
minut, zanim Smith się odezwał.
- Co pan robi w Rzymie?
- Czekam na samolot. Wracam do kraju.
- Był pan na Sycylii?
- Owszem - odparł Jago.
- Powiedziałem, żeby się pan do tego nie wtrącał.
- Rozważyłem to i wydało mi się, że uwzględniając wszystkie
okoliczności, moja obeeność gdzieś w pobliżu byłaby wskazana. Po
prostu na wypadek, gdybym okazał się potrzebny.
- I był pan?
- Obawiarn się, że nie. Salvatorevrasconi kategorycznie nie
zechciał
skorzystać z moich usług. Zawziął się i postanowił sam dostać ich
wszystkich: Barberę, Egana i Sarę Talbot.
- I co się stało?
Jago uświadomił sobie, że jak zawsze doskonale się bawi, gdy
przekazuje Smithowi złe wiadomości. - Niestety, wieść niesie, że
Frasconich już nie rna. Ciała Daniela i dwóch innych ludzi
znaleziono
w rowie nie opodal Bellony. Słyszałem to przez radio, kiedy
jechałem
na lotnisko. A Egan zabił Salvatorego - skłamał Jago i dodał
wesołym tonem: - Dzisiejszej nocy damy w Palermo będą rwały
szaty z żalu po nim.
- Pańskie poczucie humoru stanie się kiedyś przyczyną pańskiej
śmierci - rzekł Smith. - Gdzie jest teraz Egan i ta Talbot?
- Lecą Learem do Anglii, na koszt podatników.
- A pan7
- Nie uda mi się dotrzeć do Londynu przed wieczorem. Takie są
połączenia lotnicze: A przy okazji, chciałbym poruszyć jedną sprawę.
- Jaką? - spytał Smith,
- Co Barbera mógł im powiedzieć, jeżeli oczywiście miał coś do
powiedzenia.
- Ni cholery - odparł Smith. - Ponieważ nic nie wie.
- Bądźmy szczerzy - rzekł Jago. - Zawsze prowadził pan irlandzkie
sprawy osobiście i nigdy mnie pan do nich nie dopuszezał". Nie
wiem,
z kim pan prowadził interesy, ale wiem, że Frasconi maczali w tym
palce.
Mam rację?
- Jeżeli nawet pan ma, to co z tego wynika? - powiedział niechętnie
Smith.
- Dla takiego szczwanego lisa jak Barbera pierwszoplanową sprawą
było zgromadzenie jak najwięcej danych o przedsięwzięciach
Frasconich.
Jego ludzie musieli przeniknąć do ich organizacji. Musieli również
istnieć
ludzie Frasconich, którzy przeszli na jego stronę. W.aych
okolicznościach
nie byłbym na pańskim miejscu taki pewny, czy Barbera nie wiedział
czegoś o ich działalności w Ulsterze.
- Być może ma pan rację -. przyznał Smith.
- Czy na przykład istniały bezpośrednie kontakty z ludźmi w Ulste-
rze? - spytał Jago. - Czy ktoś z ludzi Frasconich ieh odwiedzał?
Na chwilę w słuchawce zapadła ciężka cisza, a pottm Smith od-
powiedział. - Tak, w rzeczy samej.
- No to niech pan do nich lepiej zadzwoni, stary. Po prostu, żeby
się zabezpieczyć, jeżeli Egan i Sara również się tam pojawią.; .--- I
wbijając
szpilę do końca dodał: - Oczywiście, jeżeli nasza keohana parka
postanowi dla odmiany wyspowiadać się Fergusonowi i Viłliersowi,
może
być jeszeze gorzej. Pańscy przyjaciele będą wtedy mieli na karku RUC
i wojsko.
- Wezmę to pod uwagę - rzekł Smith. - Zajmę:się tą sprawą.
Proszę zadzwonić do mnie wieczorem, po przyjęździe.
Sir Leland Barry strzelał do rzutków stojąc na trawniku w Ro-
semount, przed położonym niedaleko Ballycubbin swoim wspaniałym
~ańsirim domem. Był to dystynsowaaie wygląd$jący- ~żczyzna
202 ~ 203
w wieku siedemdziesięciu trzech lat, emerytowany sędzia Sądu Naj-
wyższego, nienagannie ubrany w bryczesy, wyczyszczone do połysku
wysokie brązowe buty, brązową tweedową marynarkę i doskonale
pasującą do całości czapkę. Jego włosy i starannie przystrzyżone wąsy
były białe jak śnieg.
- Daj! - zawołał.
Przykucnięty przy wyrzutni gajowy pociągnął .za dźwignię i dwa
gliniane krążki poszybowały w niebo. Sir Leland trafił lewy cel,
ale chybił
do prawego. - Do diabła! - zaklął cicho.
. Za jego plecami .przeszedł przez trawnik kamerdyner, niosąc
telefon.
- Z Londynu, sir.
- Kto dzwoni? - spytał sir Leland.
- Pan Smith, sir.
Sir Leland podał mu dubeltówkę. - Potrzymajcie. - Wziął telefon,
podszedł do murku nad fosą i oparł się o niego. - Tu Barry.
- Możemy mieć kłopoty - oznajmił Smith.
- Proszę mi to wyjaśnić.
Smith w kilku krótkich zdaniach przedstawił sytuację. Gdy skończył,
Barry powiedział: - Nie ma najmniejszego problemu. Jeżeli Egan z
tą
kobietą się tu pojawią, sprawa zostanie załatwiona.
- A siły bezpieczeństwa? - zapytał Smith.
- Mój drogi - wyjaśniał cierpliwie sir Leland. - Siły bezpieczeństwa
nie przedstawiają ~dla mnie najmniejszego zagrożenia. Prawdę mówiąc
wręcz przeciwnie. Proszę się o to nie martwić: Może pan z pełnym
zaufaniem zdać się w tej sprawie całkowicie na mnie.
Wrócił do kamerdynera, óddał mu tolefon i odebrał dubeltówkę.
Załadował ją ponownie i skinął głową gajowemu. Tym razem ku jego
zadowoleniu oba rzutki rozsypały się po jego strzałach.
Ferguson odwrócił się od okna, trzymając w ręku filiżankę ze
spodkiem, i wypił trochę herbaty. Villiers stał przed kominkiem,
Sara
i Egan siedzieli naprzeciwko siebie.
- Niezwykły człowiek z tego Jago - stwierdził Ferguson. - Na
domiar złego jest, jak się wydaje, człowiekiem o tysiącu twarzy. -
Wypił
do końca herbatę. - Mamy tu jeszcze jeden ciekawy szczegół.
- Jaki, sir? - spytał Egan.
- Wyglttda-na to; że ma niesamowitą umiejętnośc podążania wsz~
204
za wami. - Podał filiżankę Sarze. - Chyba że wypiłbym jeszcze
jedną. - Odwrócił się do Egana. - Jeżsli o ciebie chodzi, te twoje
wyczyny rodem z „Boy's Own Paper" nie robią na mnie szczególnego
wrażenia. Wydaliśmy przez te lata wystarczająco dużo pieniędzy na
twoje
szkolenie, Bóg mi świadkiem. Istnieje jednak pewien o wiele
poważniejszy
problem - w jaki sposób zdobyłeś dostęp do naszego systemu kom-
puterowego?
- Chyba nie oczekuje pan, że odpowiem na to pytanie? - spytał
Egan.
- Daj spokój; Sean - wtrącił się Villiers. - Jest tylko ~jeden
człowiek, który umiałby włamać się do tego systemu i wszyscy wiemy,
kto to taki. Alan Crowther.
- Paskudna sprawa - Ferguson upił łyczek z nowej filiżanki
herbaty. - Szczególnie dla Alana. Bard~o poważne naruszenie ustawy
o tajemnicy państwowej, nie mówiąc już o innych szczegółach.
- Ale przecież to bzdura - przerwała .mu Sarą. - W swoich
biurach przy Cannon Street nasi wspólnicy mają jeden z
najbardziej:
nowoczesnych i skutecznych systemów komputerowych w Londynie.
Oczywi5cio, na czas mojego pobytu tutaj udostępnili mi go bez
ograniczeń.
To ja w~słam się do waszego systemu, panie bryg~dierze.
- Di~prawdy, pani Talbot? - spytał.
- ~d~zisiejszych czasach nie utrzymałabym się długo w kołaeh
finansow,gch Wall Street bez doskonałej znajomości komputerów. Z
przy-
jemnośc:i~.~u ~ademonstruję - dodała.
- Nie wierzę ani jednemu twojemu słowu = stwietdZił~ Villiers.
- Oa~C, Tony -~- upomniał go Ferguson. - Czyżbyś w~tpił w praw-
domównoloć damy? --- Odwrócił-się w jej stronę. - To obe~ nieistotne,
moja droga. O wiele ciekawsze jest to, co udało się wa~~°dowiedzieć
na
Sycylii. Jeżeli w ogóle dowiedzieliście się czegokolwiek. ~:
Zerknęła na Egana.
- Sądzę, że powinniśmy im powiedzieć - rzekł. - Z v~ielu względów
jest to zbyt poarażna sprawa.~
Nabrała głęboko powietrza. - Dobrze. Zanim stąd wyjechaliśmy,
wiedzieliśmy jedynie, że kryjącym się za tym wszystkim ośrodkiem
dyspozycyjnym jest ów Smith o bliżej nie ustalonej t~samości i że
Jago
to jego prawa ręka.
- A Frasconi? - spytał Ferguson. - Skąd oni się tu wzięli?
-= Smith i bracia Frasconi byli od dawna po~va~ie zaangażowani
205
w sprawy handlu narkotykami. Ale co więcej, istniało również
irlandzkie
ogniwo - powiedziała Sara - które wydaje się bezpośrednio powiązane
z )ikwidacją tych czterech terrorystów z IRA dokonaną przez
ekstremis-
:yczne ugrupowanie protestanckie.
- Czy chce pani przez to powiedzieć - spytał spokojnie Fergu-
son - że wie, jakie to ugrupowanie?
- Tak - skinęła głową. - Człowiek, którego Frasconi wykorzys-
tywali jako kuriera do Ulsteru, przeszedł na stronę Barbery.
Powiedział
wszystko Don Rafaelowi.
- I co?
- To byli Synowie Ulsteru - wtrącił się Egan.
- Czyżby? - Ferguson odwrócił się do Villiersa. - Wiemy o nich
wszystko, prawda?
- Nie pamiętam; żeby ostatnio przejawiali jakąś szczególną aktyw-
ność - stwierdził Villiers. .
Ferguson skinął głową. - Czy coś jeszcze?
- O tak - odparła Sara. - Człowiek, który kieruje tą organizacją.
Ferguson zmarszczył brwi. - Synami Ulsteru?
- Tak - kiwnęła głową. - Sir Leland Harry. Działa z domu
zwanego Rosemount położonego nie opodal nadmorskiej wsi
Ballycubbin.
Zapadła cisza. Ferguson i Villiers popatrzyli po sobie, potem
brygadier
podszedł do biurka i usiadł za nim. - To niezwykłe interesujące.
-- Co macie zamiar z tym zrobić? - zapytała Sara.
Ferguson spojrzał na Villiersa. - Spróbuj jej wytłumaczyć zawiłości
ulsterskiej polityki. Może cię wysłucha.
- Sir Leland Barry jest przedstawicielem jednego z najstarszych
rodów w Ulsterze - wyjaśnił Villiers: - Jest piątym baronetem. W
czasie
drugiej wojny światowej odznaczył się służąc jako oficer w Ulster
Rifles.
W latach późniejszych jako prawnik zrobił jeszcze bardziej chlubną
karierę, zarówno w Londynie, jak i w Irlandii. Swego czasu był
członkiem
parlamentu z okręgu Stormont.
- Jako ulsterski unionista, jak sądzę? - dorzucił Egan.
- Nie sądzę, by istniała jakaś inna możliwość - odparł Ferguson. -
W końcu jest protestantem.
-- Protestantami byli również Wolfe Tone, Charles Stewart Parnell
i Erskine Childers - zauważył Egan. - A jednocześnie byli
irlandzkimi
nacjonalistami.
- V~ każdym razie - ciągnął Villiers - sir Leiand Barry jest
206
zdecydowanym obrońc~ sprawy protestanćkiej. Przez wiele lat był
sędzią
i ~t! związku z tym oc~~ywistym ~lem IRA. W marcu 1982 roku
próbowano
~ ~abić. Bomba wybuchłń na poboczu, gdy jego samochód przejeżdżał
przez Fermanagh. Barry uniknął poważniejszyeh obrażeń, ale jego żona
zginęła.
Na ehwilę zapadła cisza. Ferguson mówił dalej: - Wycofał się
z f~downictwa trzy lata temu. Od tej pory został wyniesiony do
godności
Wielkiego Mistrza Loży Oranżystów. Znajduje się w doskonałych
stosunkach z rządem i w wielu przypadkach udzielił służbie
bezpieczeństwa
nieoanionej pomocy.
~-- Kilka lat te~u przewodniczył rządowemu dochodzeniu w sprawie
przypadków nadużycia władzy, o które oskarżono niektórych funkc-
jonariuszy Royal Ulster Constabulary - rzekł Villiers. - Jego
ustalenia
sprawiły, że zostali całkowicie uniewinnieni.
- Stali się bielsi niż śnieg - dorzucił Ferguson. - Chyba nie muszę
dodav~rać, ie zapewniło mu to popularność w kręgach RUC.
Sara spojrzała na nich oszołomionym wzrokiem: - Chyba nie
rozumiem tego, eo od was uałyszałam, albo raczej nie chcę zrozumieć.
W końcu Egan udzielił jej niezbędnych wyjaśnień. -- Sprawa jest
w istocie zupełnie nieskomplikowana. Po prostu próbują ci wyjaśnić, że
jego działalnośó uchod2i mu ' płazem ze względu na bez~~l~ezeństwo
państwa. To; że jrat on; zgodnie z posiadanymi przez nas
informacjami;
terroryst~; stanowi tylko pewną niedogodność.
- Zxclto~tvujecie się niewłaściwie, sitrżancie. - Ferguson 2wrócił mu
ostro uwagę.
- D1sCzego? Dlatego, że mówi prawdę? - Sara poktęciła głową
jakby ze zdziwieniem. W jej podniesionym głosie słychać było
niedowie-
rzanie. = Nie mogę w to uwierzyć...
- Przepra~zam cię; 3aro - przerwał jej Villiers - ale problem jest
o wielę bardZiej ekomplikowa~y, niż sobie to wyobrażasz.
--- Musi lnam pani po prostu zaufać, pani Talbot - dodał Ferguson.
Sara bardzo powoli i starannie odstawiła f liżankę, a potem wstała.
-r- Nie macie zamiaru podejmować żadnych działań w tej sprawie,
prawda?
--- Pani Talbot - rzekł posępnie Ferguson - tutaj pani rola się
kończy. Od tej chwili jest to sprawa shiżby bezpieczeństwa, a nie
pani.
Mógłbym skorzystać ze swoich uprawnień i deportować panią do Stanów .
~ ~~ezonych. Nie chciałbyin jednak uciekać się do tego rozwiązat~ia.
2p7
Jednak oficjalnie ostrzegam panią przed podejmowaniem
jakichkolwiek
prób przedostania się do Ulsteru. - Odwrócił się do Villiersa. -
Dopilnuje pan, żeby nazwisko pani Talbot znalazło się na czarnej
liście
we wszystkich punktach wyjazdowych do Irlandii - morskich i
powie-
trznych.
= Oczywiście, sir - powiedział Villiers.
- I lepiej niech pan umieści tam również tego młodego durnia. -
Ferguson zwrócił się w stronę Egana. - Dobrze zdajecie sobie sprawę,
że w dalszym ciągu obowiązuje was przestrzeganie dyscypliny
wojskowej.
Mógłbym postawić was przed sądem wojennym, ale bardzo nie chciałbym
togo robić. Jesteście doskonałym żołniorzem, Egan, a ja czuję się
wystarczająco konserwatywny, aby uważać, że to wciąż powinno się
liczyć. Dobrze służyliście Koronie.
- Dobry Boże - w głosie Sary Talbot słychać było obrzydze-
nie. - Pozwólcie mi stąd wyjść. - Sztywnym krokiem skierowała
się do drzwi.
- Idź z nią, Sean - rzekł Villiers. - Spotkamy się na pogrzebie.
- Rzeczywiście ma pan zamiar pojawić się tam po tym wszystkim? -
Egan pokręcił głową. --- Ma pan tupet, pułkowniku, muszę to panu
przyznać. -- Wyszedł z pokoju.
- Mój Boże - powiedział Villiers do Fergusona - Leland Barry
dowodzi Synami Ulsteru. Czy sądzi pan, że to prawda?
- Nie widzę podstaw, aby w to wątpie. Nigdy go nie lubiłem -
odrzekł Ferguson. - Oczywiście, pozostaje problem, co możemy zrobić
z tym fantem. Istnieją tu dość szczególne okoliczności.
- Wiem, sir.
- No, Tony. - Ferguson wstał i obszedł biurko. - Niech pan nie
będzie taki załamany. Zawsze jest jakieś wyjście. Przede wszystkim
pojedziemy na Curzon Street i będzie pan mógł wyciągnąć wszystko, co
mamy na temat Synów Ulsteru. To nam powinno ładnie wypełnić czas
do pogrzebu.
- Ma pan zamiar tam pojechać, sir?
- Ależ tak, Tony - Ferguson skinął głową podchodząc do drzwi. -
Choć, jak stwierdzam to z przykrością, nie powoduje mną dobre
wychowanie ani współczucie. Muszę porozmawiać jeszcze z panią Talbot
albo raczej, by być zupełnie ścisłym, podejrzewam, że to ona będzie
chciała porozmawiać ze mną.
208
Egan zostawił Sarę przy. Lord North Street i pojechał do „Flisaka".
Ida i barman właśnie szykowali się do otwarcia lokalu na czas
lunchu.
Kiedy Egan zajrzał do środka, Ida natychmiast podeszła do niego.
- Wszystko w porządku, Sean? Gdzie byłeś?
- Miałem sprawy do załatwienia - odparł.
- Zrobię ci coś do ~jedzenia. Na razie jeszcze nie będziemy bardzo
zajęci.
- Nie, dziękuję - powiedział. - Muszę się Prubrać. Jadę na pogrzeb.
Wszedł na górę, wyjął z szafy granatowY, wcłnianY garnitur, białą
kosz~lę i ciemny krawat. Wziął prysznic, przebrał się, a kiody zszedł
na dół,
Ida wciąż siedziała w kuchni. - Bardzo ład~e wYB~ - P°~°~
i poprawiła mu krawat. - Kontaktowałeś się ostatnio z Jackiem?
- Od wczoraj nie miałem okazji - odrzekł Egan.
- Zadzwonił do mnie rano, koło śniadania, z lecznicy. Jego głos nie
brzmiał zbyt dobrze.
- Sprawdzę to. - Pocałował ją w czoło. - Muszę lecieć, Ido.
Stała w drzwiach patrząc, jak odjeżdża. Potem zamknęła je i wolnym
krokiem wróciła do baru.
Sara zeszła na dół ubrana w czarną, atłasową suknię:.Bgan siedział
przy telefonie,=roamawiając z kliniką St. John's Wood. Kie~y
~reszła do
pokoju, vdkłsdał właśnie słuchawkę.
- J~ wygląda sytuacja? - spytała.
- N)~ogło być gorzej. W nocy wzrosła mu temperatura. h~z ustalił,
że nastąpiła drobna infekcja. Wziął go na salę, otwor2ył ponawnłe ranę
i znowu zaszył.
- Czy mówiłeś z wujem?
- Nie, jest z powrotem w łóżku, pod znieczuleniern.
Podeszła do okna i wyjrzała na dwór.
- Powinniśmy już wyruszać - rzekł Egan.
- Naprawdę nie mają zamiaru nic zrobić? - zapytała nie odwracając
~owy,
- Nie przypuszczam -.- odparł. - Sądzę, że chodzi tu o coś więcej,
niż nam mówią. O coś więcej niż sir Leland Barry.
- Tak - odpowiedziała - ja również odniosłam takie wrażenie. -
Odwróciła się i uśmiechnęła z przymusem. - Jedźmy już - powiedziała,
~~~~~d.~~ę ~.~; ___ ._.. _ .
_ .~~.~,~..
- Słuchaj - rzekł Egan, gdy skręcili na główną szosę, ale uniosła
dłoń, aby mu przerw~ć.
-- Nic nie mów, Sean. Po prostu jedź.
Opuściła szybę, zostawiła okno otwarte mimo padającego deszczu
i przez całą drogę do Londynu paliła papierosy jednego po drugim.
Egan
prowadził zatłoczonymi w godzinach szczytu ulicami, aż dotarli do
Lord
North Street.
Wyłączył sil~ic: - Czy chcesz, żebym wszedł?
- Bardzo: ~ Weszła po stopniach i otworzyła drzwi. Podążył za nią
do saloniku. ~vróciła się i popatrzyła na niego. - Może ty jesteś
prryzwyczajotr~`e-,i3o zwariowanych sposobów d2iałania waszej
Secret
3ervice, ale ja ~-~-- Była wściekła. - Twój wujek był od lat
gsagsterem,
oprychem, tak i~ to chyba nazywa.
, ~y :.
- Owszem. .
- Ale zrobił dla mnie tak dużo, pomógł mi, nawet ryzykował swoje
życie... ' ,
- Wiem - przerwał jej Egan. - A teraz uspokój się.
- Uspokoić - się? Sean, przecież wpakowali nas na czarną listę,
uniemóżliwili wyjazd do Ulsteru, a Barry'emu wszystko uchodzi pła-
zem. - Dygo~a z gniewu. - Cholera, dostanę się do Irlandii, choćbym
miała dotrzeć wpław.
- Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie - rukł spokojnie.
Przerwała nagle i spqjrzała na niego z najwyższ~ym zdumieniem. -
Chcesz przez to powiedzieć, że mi pomożesz?
-- Wchodzi mi to w nałóg. Zbyt późno, żeby z nim zrywać -
cxlparł. - Przebierz się, a potem pójdziemy zobaczyć; cci
wykombinujo
dla nas Alan Crowther.
Alan Crowther odsunął się od monitora komputera i pokręcił
a, użnaai~em g;łową. --~ Nic dziwnego, że nie mogą go tknąć. (Jc~ ]a.t
ma
~ pf~~lńia sięgające szczebla Downing Street, poparcie Loży Ór~rstów
ó~aie~ RUC. ~v„~~~;:
.
~p1~no być coś jeszcze - zauważył Egan. I ~"
_~
. ~~~em, jest dodatkov~ plik z klauzulą ograniczonego ~ u -
a. . .
er. - Poczekaj rninutkę. - Postukał w klawiszr; s potem
"' o ~" -- Może chcielibyście na to popatrzyć?
:ego? ~ ~~~ Sara pochylH;y się do przodir: ~
- , Ll.-._,;, . ~ ~,,.;,..~, ~ ~ . , • ~ . .
- Cóż, spróbujmy określić to prostymi słowami. Barry jest starą,
fałszywą świnią, która bez najmniejszych skrupułów sprzedaje nawet
swoich własnych ludzi, jeżeli uzna to za wygodne.
- Nie rozumiem - powiedziała.
- Protestanci są podzieleni na frakcje w równym stopniu jak ruch
Republikanów - wyjaśnił jej Egan. - Istnieje Ulster Defence As-
sociation, UVF, ekstremistyczne ugrupowania takie jak Czerwona
Ręka
Ulsteru, czy też organizacja samego Barry'ego - Synowie Ulsteru.
Zawsze toczyła się między nimi walka o władzę.
- Zgodnie z tymi danymi, kiedy było mu wygodnie, wydawał innych
protestanckich ekstremistów - stwierdził Crowther.
- Zdradzał IRA nawet swoich własnych ludzi - dodał Egan.
- Owszem, w kilku przypadkach, a poza tym spójrzcie na zabójstwa,
w które był wmieszany, w mokrą robotę. - Crowther pokręcił głową. -
Nic dziwnego, że jest aż pod taką ochroną. Nie odważyliby się postawić
go przed sądem i urządzić mu publiczny proces.
- Czy Ferguson i Tony wiedzą o tym? - zapytała Sara.
Egan skinął głową. - Ale to nie znaczy, że są powiązani z Barrym
albo że biorą udział w jego poczynaniach.
- Egan ma rację - przytaknął Crowther. - Większość uzupeł-
niających materiałów pochodzi z innych źródeł. Z komputera sekcji
irlandzkiej D 15 i kartoteki poufnych materiałów RUC.
- I oni współpracują z takim człowiekiem? - rzekła Sara. - Godzą
się z wymuszeniami, zdradą przyjaciół, morderstwami?
- Należą do tych, którzy wierzą, że cel uświęca środki - wyjaśnił
jej Egan. - Toczy się tam mała, brudna wojna. Gdybyś wiedziała o
paru
rzećzach, które ja sam zrobiłem... - Opuścił wzrok, zaklął cicho
i odwrócił się, by spojrzeć jej w oczy. - Chociaż, do wszystkich
diabłów,,
nie! Cokolwiek robiłem, miało zawsze swoje uzasadnienie. Ale ta
sprawa... - Bezradnym gestem wskazał ekran monitora.
- A Ferguson i Tony?
- Znam ich obu od wielu lat. Tony jest jednym z najtwardszych
ludzi, z jakimi się zetknąłem, ale to szlachetny człowiek. Jeżeli
chodzi
o Fergusona... Cóż, wiem, że wyciął parę numerów, ale w porównaniu
z Barrym prrypomina Matkę Teresę.
- Jeszcze jedna sprawa - rzekł Crowther - i tego nie ma w kompu-
terze. Śmierć czterech terrorystów z IRA, kiedy zastosowano
burundangę.
To równieą powinno zostać wpisan~ na listę osiągnięć Barry'ego.
213
- Ferguson i Tony - stwierdził Egan - są chyba tak samo jak
wszyscy sfrustrowani tą sytuacją.
Sara nabrała głęboko powietrza w phxca. - W porządku, Sean,
w jaki sposób będę mogła dostać się do Ulsteru?
- Na razie nie myśl o tym - odparł. - W jakim celu chcesz tam
pojechać?
- Żeby porozmawiać z sir Lelandem Barrym.
- Po co? - Egan rozłożył ręce. - Chodzi mi o to, że i tak nie
możesz go zastrzelić. Nie jesteś w stanie pociągnąć za spust, Jock
White
to udowodnił. A może chcesz, żebym ja go zastrzelił?
- Nie - odparła. - Nie oczekuję tego od ciebie, podobnie jak nie
oczekuję już sprawiedliwości. Ale sądzę, że jest bardzo prawdopodobne,
że spośród wszystkich ludzi, z którymi mieliśmy dotąd do czynienia,
właśnie sir Leland Barry jest człowiekiem, który najprawdopodobniej
zna
sekret tożsamości Smitha.
- To prawda - przyznał. - Nie będę się z tobą o to sprzeczał.
Widzę jedynie pewną trudność w skłonieniu tego starego drania do
otwarcia ust.
- Jestem pewna - uśmiechnęła się Sara - że znajdziesz sposób,
żeby go przekonać. Zazwyczaj ci się to udaje. A teraz powiedz, w
jaki
sposób dostaniemy się do Ulsteru?
- Morzem - odparł po prostu.
- Nie bądź śmieszny - stwierdził Crowther. - Zablokowali
wszystkie przystanie promowe.
- Nie mówię o promach - wyjaśnił Egan. - Mówię o trzydziesto-
stopowym jachcie motorowym. O czymś, co rozwija podróżną prędko§ć,
powiedzmy, piętnaście węzłów i jest wyposażone do pełnomorskiego
wędkarstwa. Coś, co zapaleni wędkarze wynajmują na tydzień.
- Mów dalej - rzekła Sara.
- Tuż koło Heysham jest przystań łodziowa. Znajduje się w More-
cambe Bay, na wybrzeżu Lancashire. Zrobimy przyjemny, prosty
rejsik
wokół północnego cypla Isle of Man do wybrzeży Ulsteru. Popłyniemy
bezpoirodnio do Ballycubbin. Facet, do którego należy przystań, to
były
bosman marynarki wojennej. Nazywa się Webster - Sam Webster. Ma
obecnie koło siedemdziesiątki. Prawdę mówiąc, cały ten interes mu się
sypie, ale to pewny człowiek. Pracowałem już z nim kiedyś.
- Pomoże nam?
~ ~ -- ~~aie nie uwierzy, że płyniemy łowić rekiny, jeżeli o to ci
chodzi. Z drugiej jednak strony uwierzy nam w co tylko
zechcemy, pod
warunkiem, że zaproponuję mu wystarczająco dużo forsy. Gotówką.
- W domu, w sejfie w gabinecie jest przynajmniej tysiąc funtów
w ~ZZiesiątkach i pięćdziesiątkach - powiedziała. - Reszta w czekach
podróżnych.
- Nie wiedziałby, co z nimi zrobić - odparł Egan. - Wciąż jednak
pozostaje problem, jak się tam dostać. Widzisz, byliśmy śledzeni
przez
czerwon~ furgonetkę Ford Escort, która stoi teraz zaparkowana w
dole
ulicy. Jeżeli połączy się to z technikiem naprawy telefonów siedzącym
we
włazie z drugiej strony, można wysnuć wniosek, że chłopcy Fergusona
mają nas na oku. Mógłbym się założyć, że z tyłu także ktoś siedzi.
Crowther spojrzał na zegarek. Było zaledwie po szóstej. - Wiecie
co,
mam chyba niozły pomysł. Co byście powiedzieli, gdybym wam za-
proponował wstąpienie do klubu skoczków kolejowych, w charakterze
pełnoprawnych członków? Zupełnie gratis?
- Żartujesz? - spytał Egan.
- Ani trochę. Towarowe rozkłady jazdy to obecnie moje hobby.
O siódmej trzydzieści ze stacji Euston odchodzi pociąg towarowy do
Szkocji. Zatrzymuje się na stacji towarowej w Lancaster zazwyczaj
o jedenastej trzydzieści. Jak daleko jest stamtąd do Heysham?
- Siedem czy osiem mil, jak sądzę - odparł Egan.
- No więc dobrze. Pojadę z wami. Pokażę wam, jak się to robi.
Taka przejażdżka wyjdzie mi na zdrowie. Powrotny pociąg mam o wpół
do pierwazej w nocy. Będę z powrotem w domu o piątej.
- Skoczkowie kolejowi? - zdziwiła się Sara. - Nie rozumiem.
- Wyjaśni ci to w czasie mojej nieobecności - powiedział jej
Egan. - Chciałbym zadzwonić do Webstera w Heysham, ale nie stąd.
Przypuszczam, że facet we włazie na końcu ulicy podsłuchuje telefon.
I wezmę gotówkę z sejfu w twoim domu, jeżeli powiesz mi, gdzie jest
sejf
i jaka jest do niego kombinacja:
Powiedziała mu wszystko. - Będziesz uważać, Sean?
- A czy nie robię tego zawsze?
Wysz~ił, wsiadł do Mini Coopera i odjcchał. Ford Escort ruszył za
nim. Sean zatrzymał się przed stacją metra Camden, wszedł do środka,
kupił papierosy w kiosku i dostał trochę drobnych. Potem poszedł do
budki tekfonicznej i zadzwonił do Sama Webstera w Heysham.
Telefon
dzwonił długo i Egan zaczął już podejrzewać, że nikogo nie rna, kiedy
wreszcie z drugiej strony podniesiono słuchawkę.
215
- Kogo diabli nadali? - spytał chrapliwy głos.
- Seana Egana, stary draniu.
- Jezu, Sean - ryknął radośnie Webster. - Skąd się wziąłeś?
Słyszałem, że oberwałeś na Falklandach.
- Cóż, rzeczywiście, ale jui jestem w porządku - powiedział
Egan. - Słuchaj, masz jeszcze „Jenny B."7
- Ocrywiście, że mam. A bo co?
- Chciałbym ją wynająć. Zabrać przyjaciółkę na wyprawę węd-
karską.
- A kiedy będzie ci potrzebna?
- Dziś w nocy. Będę u ciebie koło północy.
- Wyprawa wędkarska, co? - roześmiał się Webster. - Nie
urodziłem się wczoraj, chłopie, ale powiem ci, co zrobię. Biorąc pod
uwagę, że to ty, nie każę ci zapłacić tysiąca funtów. Zrobię to za
siedemset pięćdziesiąt i udział w pokryciu kosztów paliwa.
- W porządku - odparł Egan. - Spotkamy się o póMocy.
Wrócił do Mini Coopera, wsiadł i pojechał prosto na Lord North
Street. Przebywał w środku nie dłużej niż trzy minuty, wyszedł z
tysiącem
funtów i odjechał z trzymającym się wciąż blisko Fordem.
We „Flisaku" zaparkował Mini Coopera na dziedzińcu, wyjął Browninga
ze schowka na narzędzia w bagażniku i wszadł do środka. Ida była w
barze.
Nie zawracał jej głowy, tylko po prostu zadzwonił po taksówkę, a
potem
poszedł do swojego pokoju i przebrał się w swoje dżinsy, buty z
cholewkami,
podkoszulek i czarną, skórzaną kurtkę. Znalazł niewiclką torbę i włożył
Browninga do środka. Odwinął dywan między łóżkiem i ścianą, uniósł luźną
deskę w podłodze, odsłaniając cały zestaw uzbrojenia. Wziął parę zapaso-
wy~h magazynlEÓw do Browninga oraz Walthera w kaburze
przystosowanej
do mocowania na kostce nogi. Włożył to wszystko do torby razem z
puszką
gazu obezwładniającego Mace i zszedł na dół do baru.
- Napiłbym się szkockiej, Ido - powiedział. Podszedł do okna
i popatrzył na Forda po drugiej stronie ulicy.
Przy sąsiednim stoliku siedziało kilku osiemnastolatków o chuligań-
ski:ń wyglądzie. Pili piwo i grali w domino. - Jak leci, Sean? -
zapytał
jeden z nich.
-~- Nie najlepiej. Po drugiej stronie ulicy facet w furgonetce
Ford
Escort przez całą noc siodzi mi na tyłku. - Egan wyjął
dziesięciofuntowy
banknot i rzucił na stół. -- Przetnijcie mu opony, tylko tak, żeby
was nie
zauważył, i napijcie się.
-- Z przyjemnością.
Błyskawicznie wyskoczyli z pubu. Jeden z nich trzymał już w ręku
otwarty nóż. Zniknęli w cieniu. Ida podeszła ze szklaneczką szkockiej
w ręku. Wypił ją jednym haustem. - Nie będzie mnie przez dzień czy
dwa, Ido.
- Znowu? Dokąd tym razem? -
- Za wodę - odpowiedział.
Schwyciła go za ramię. - Tylko nie do Belfastu. Sean, obiecałeś mi.
Na jej twarzy malowało się prawdziwe przerażenie i widząc to
pocałował ją w policzek. Zauważył podjeżdiającą taksówkę. - Wkrótce
się spotkamy, Ido.
Wybiegł i wsiadł do samochodu. Gdy odjeidżali, Ford Escort ruszył
z miejsca i natychmiast zatrzymał się gwałtownie. Egan, zadowolony
z siebie, rozparł się wygodnie na siedzeniu taksówki.
Poprosił taksówkarza, żeby wysadził go na końcu ulicy i przeszedł
obok teletechnika. Przy okazji zauważył samochód zap~rkowany z boku
domu, przy wejściu do bocznej uliczki. Gdy wszedł do środka, Sara
i Crowther czekali w kuchni. Crowther był ubrany identycznie jak
poprzednim razem - w wełnianą kominiarkę, anorak i buty z wysoką
cholewką. Zaopatrzył Sarę w zieloną, wojskową kurtkę.
- Jednego się pozbyłem - powiedział Sean - ale ciągle siedzi tam
ten teletechnik. Spróbujemy więc wydostać się tylnym wyjściem.
- Tam też jest jeden - wyjaśnił Crowther. - Już to sprawdziłem.
Siedzi w małym Peugeocie.
- Wyjdę pierwszy i go wyłączę - zadecydował Egan. - A potem
od razu bocznymi uliczkami na Camden Road. Złapiemy tam taksówk~
i pojedziemy na Euston. A potem jesteśmy w twoich rękach.
Otworzył drzwi kuchenne i skradając się pod ścianą, przeszedł przez
dziedziniec na uliczkę z tyłu. Poczuł zapach dymu tytoniowego i
wreszcie
dostrzegł siedzącego w samochodzie mężczyznę. Miał opuszczoną szybę.
Egan wyjął z torby puszkę Mace i podszedł do Peugeotą.
- Przepraszam pana - powiedział. Mężczyzna drgnął i spojrzał do
góry. Egan puścił mu w twarz porcję gazu. Mężczyzna jęknął, uniósł ręce
do oczu i opadł jak długi na siedzenie. Egan gwizdnął cicho i z
cienia
wyłonili się Crowther i Sara.
- W porządku, zabieramy się stąd - powiedział. Odeszli pospiesznie.
217
Rozdział czternasty
Boczne tory na Euston Station sprawiały wrażenie całkowitego
chaosu.
Niezliczone pociągi wytaczały się nieustannie z ciemności, przejeżdżały
powoli przez widniejące tu i ówdzie plamy światła i znikały ponownie.
Przedostali się przez dziurę w siatce ogrodzenia. Alan Crowther
prowadził
ich z niezachwianą pewnością, aż w końcu dotarli do starej, nie
używanej
nastawni tuż koło głównego toru. Crowther popatrzył na zegarek. -
Będzie tu za chwilę. Kiedy nadjedzie, biegnijcie za mną, nie
grzebcie się.
Zatrzymuje się tu tylko na trzy minuty.
- A co z romantyzmem wieku pary? - spytał Egan.
- Przeminął, synu - westchnął Alan. - No cóż, postęp. Ale te
maleństwa rekompensują to szybkością. Będziecie na miejscu, zanim
zdążycie o tym pomyśleć. Pamiętajcie, że platformy do transportu
samochodów niezbyt nas urządzają. Jak już wam powiedziałem, są pod
szezególną kontrolą policji kolejowej, która próbuje wyłapywać wytost-
ków kradnących radia samochodowe.
- Czy nie moglibyśmy jechać w wagonie towarowym? - spytała
Sara.
- Obawiam się, że nie. Są zaplombowane. Możemy najwyżej mieć
nadzieję na odkryty wagon albo platformę. No i trzeba się modlić,
żeby
nie było deszczu. - Crowther uśmiechnął się. - Chociaż mnia osobiście
by nie przeszkadzał. Lubię deszcz.
W tym momencie z ciemności wytoczył się dudniący pociąg~ hamując
powoli. W jego składzie było kilka wagonów towarowych, a za nimi
długi szereg platform do transportu pojazdów, na których tym raum
znajdowały się nie samochody osobowe, lecz furgonetki.
- Cholera! - zaklął Crowther. - Ale mogło być gorzej. Te
218
furgonetki nie są na szczęście zbyt atrakcyjne dla złodziei
kolejowych.
Nie mają aparatów radiowych ani niczego innego, co można by ukraść. -
ł~y jednak pojawiły się końcowe wagony, mruknął z za~iowoleniem. ---
No, teraz już lepiej. - Było to pół tuzina platform załadowanych
~talowymi beczkami i zwojami drutu. - Schowajcie się między nimi
i wszystko będzie w porządku. Naprzód.
Wspiął się na ostatni wagon, odwrócił i podał rękę Sarze. Egan
p~~dsadził ją i dołączył do nich. Zestaw z szarpnięciem ruszył wolno do
przodu.
. - Wspaniale - rzekł Crowther. - A teraz znajdźmy dobre miejsce
i urządźmy się wygodnie. - Odetchnął z satysfakcją. - Przekonacie się,
że to jedyny sposób podróżowania.
Ferguson na pewnym etapie swojej kariery wojskowej, w okresie
poprzedzającym powstanie państwa Izrael, służył w Palestynie. Wyniósł
z tego epizodu swego życia jedną trwałą rzecz - upodobanie do
żydowskiej kuchni. Jego ulubioną restauracją w całym Londynie stał
się
więc lokal Blooma przy Whitechapel High Street. Siedział tam
właśnie,
w tym samym kącie co zawsze, z butelką koszernego wina na stoliku
i pochłaniał niewiarygodnie olbrzymi talerz hamishe, krupniku z
kaszy
jęczmiennej, kiedy na salę wszedł Villiers.
Ferguson oparł się wygodnie na krześle i wypił łyk wina. - Słucham,
co złego masx mi do powiedzenia, Tony.
- Zniknęli. Nie ma żadnych telefonów z mieszkania Alana Crow-
thera, a więe podsłuch nie działa. Egan zabawił się z jednym z moich
chłopaków w ciuciubabkę i teraz ten nieszczęśnik siedzi w furgonetce
z czterema rozprutymi oponami.
- To mi się podoba. - Ferguson wrócił do swojej zupy. -
Wspaniałe jedzenie. Nie tylko kasza jęczmienna, ale również fasolka,
marchewka, groszek, kartofle. Cały posiłek w jednym daniu. Czy coś
jeszcze?
- Miałem człowieka na tyłach domu Alana. Młodego Cartera. Egan
poczęstował go porcją Mace.
- No proszę - powiedział Ferguson. - Cóż za kawał bezwzględ-
nego drania z tego naszego Egana, prawda?
Villiers usiadł na krześle naprzeciwko..- I co pan o tym myśli?
- Dokładnie to samo co przedtem. Egan skorzystał z jakiejś
219
nielegalnej drogi przerzutowej, najprawdopodobniej dzięki pomocy
Alana
Crowthera.
- Ale z jakiej? - spytał Villiers.
Kelner zabrał talerz Fergusona. - To doprawdy nie ma żadnego
znaczenia - odparł brygadier. - Liczy się tylko, dokąd jadą, a to
przecież wiemy.
- Co w takim razie zrobimy? - głos Villiersa był pełen napięcia. -
Chodzi mi o Sarę. Przecież ona nie nadaje się do takich
samodzielnych
działań.
- Ale przecież nie jest sama, Tony. Ma ze sobą Egana. Jest jeszcze
jedna sprawa. Bez względu na to, jaką nielegalną drogę przerzutową
wybrał Egan, pokonanie jej zabierze mu trochę czasu. Mogą się tam
dostać dopiero jutro o bliżej nie określonej porze. - Ferguson wziął
kromkę razowego chleba. - Zanim pójdziesz spać, zadzwoń do Walsham.
Wydaj im polecenie, żeby przygotowali na rano Leara do szybkiego
przelotu do Ulsteru. Zajmie nam to tylko godzinę. Jeżeli
wystartujemy
0 ósmej, będziemy o dziewiątej w Aldergrove. Stamtąd piętnaście minut
śmigłowcem do bazy wojskowej w Donaghadee. Jeżeli dobrze pamiętam
wszystkie szczegóły, Ballycubbin leży dziesięć mil na południe. -
Uśmiechnął się. - Dzięki cudom najnowszej techniki, będziemy tam
koło dziesiątej.
- A potem? - spytał Villiers.
- Zobaczymy, co się będzie działo - odrzekł Ferguson. - Ale teraz
dosyć już na ten temat. Musisz koniecznie coś zjeść. Tutejsza
peklowana
wołowina na gorąco to prawie legenda, a latke z ziemniaków jest po
prostu niewiarygodne. - Ucałował czubki palców. - To mi prrypomina
Jerozolimę z dawnych, dobrych czasów.
- Z bombami wybuchającymi gdzieś w oddali i chłopakami z grupy
Szterna skradającymi się w mroku, żeby strzelić zza węgła - skomentówał
Villiers. -
- Zawsze byłeś cynikiem, Tony, i nigdy się nie zmienisz - Ferguson
pochylił się nad talerzem delektując się aromatem gorącej, peklowanej
wołowiny, której talerz właśnie przed nim postawiono.
Na północny zachód od Birmingham ich pociąg pędził przez noc.
Crowther, który siedział oparty o beczkę z olejem, wyjął z plecaka
-t~rras, nalał do kubka kawy i podał Sarze.
r~o
- Zimno pani? - zapytał.
- Nie, jest wspaniale - zapewniła go i była zupełnie szczera.
Rzeczywiście, w tym mknącym z hukiem przez noc pociągu czuła
podniecenie, jakiego od dawna nie przeżywała. Miała `wrażenie
jakiejś
dzikiej, cudownej swobody. - Chyba rozumiem, co pąn w tym widzi -
powiedziała do Crowthera.
- Od dziecka lubiłem pociągi. - Uśmiechnął się. - Są takie
nostalgiczne. Stacje kolejowe zawsze wydają się kryć w sobie mnóstwo
możliwości. Te wszystkie tory prowadzące do tak wielu miejsc. -
Przestał
się uśmiechać. - A potem nagle człowiek staje się dorosły.
Przemknęli z łoskotem przez jasno oświetloną stację. Na peronach
stali ludzie. - Warrington - powiedział Egan.
- Wiem, mamy doskonały czas. Jak już powiedziałem, będziemy na
miejscu, zanim się zorientujecie - odpowiedział mu Crowther.
Na lotnisku w Glasgow Jago nie zdążył na pierwszy wahadłowy lot
do Londynu i musiał czekać na następny. Gdy przeszedł przez podjazd
na Heathrow, kierując się do garażu, by odebrać swojego Spydera, była
ósma trzydzieści. Godzinę później zatrzymał się na Lord Nórth Street
i pobiegł schodami do swojego mieszkania.
To, że w domu Sary nie ma nikogo, było widoczne na pierwszy rzut
oka, podobnie jak nieobecność Mini Coopera. Przewinął taśmę do
końca, a potem do przodu, żeby znaleźć fragmenty z zapisem, i zdjął
płaszcz. Po drodze do kuchni usłyszał jej głos, wrócił do saloniku,
zapalił
papierosa i usiadł słuchając tego, co jakiś czas temu rriówiła do
Egana.
Gdy rpzmowa się skończyła, siedział dalej bez ruchu ze zmarszczonymi
brwiami. Potem nakręcił numer telefonu kontaktowego i poszedł do
kuchni, żeby zrobić sobie kawy. Telefon zadzwonił jakieś pięć minut
później. - A więc jest pan z powrotem - powiedział Smith.
- Dopiero wróciłem - odpowiedział Jago - i znalazłe~n na taśmie
ciekawą rozmowę.
Streścił ją szybko. Kiedy skończył, Smith powiedział: - To nie ma
znaczenia.
- Nie ma znaczenia? - spytał Jago. - Nie wiem, kim jest ten
Barry, o którym mówiła, ale jedno jest pewne. Ona i Egan mają zamiar
się tam dostać, nie zważając na to, że Ferguson zablokował.wszystkie
normalne drogi.
z21
--- Może się dostaną -- odparł Smith. - W gruncie rzeczy nawet mam
nadzieję, że to zrobią, ale obiecuję panu, że już nie wrócą. Nigdy.
Proszę dać
sobie spokój - dodał z ponurym zdecydowaniem w głosie. - Polubił pan
tę damę, to dość oczywiste, ale od tej pory jest pan wyłączony ze
sprawy.
Odłożył słuchawkę. Jago siedział przez chwilę, myśląc o tym, co
usłyszał od Smitha, potem znowu włożył płaszcz, zszedł do sutereny
i wsiadł do Spydera. Odchylił ukrytą klapkę, wyjął Browninga, włożył go
do jednej kieszeni, a tłumik Carswella do drugiej i odjechał.
- A więc jestem wyłączony ze sprawy, co? - powiedział cicho. -
No cóż, stary, zobaczymy. Zobaczymy.
Pociąg przejechał Wigan i był już daleko na szlaku do Preston, gdy
Crowther wstał. - Rozprostuję tylko nogi - powiedział. Zaczął iść na
przód przechodząc okrakiem nad sprzęgami z jednego wagonu do
drugiego. Kiedy doszedł do krytego wagonu, wspiął się po drabince na
górę i uginając nogi szedł dalej po kołyszącym się dachu. Usłyszał nagle
jakieś głosy, wybuch śmiechu i natychmiast położył się na brzuchu.
Podczołgał się do krawędzi i wyjrzał ostrożnie. Zobaczył niżej szereg
platform transportowych ze stojącymi na nich furgonetkami.
Obserwował
je przez chwilę i po jakimś czasie dostrzegł dwóch chłopaków wy-
chodzących z jednej z furgonetek. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła
i kolejny wybuch śmiechu. Crowther odwrócił się, zszedł po drabince
i pospieszył z powrotem do Egana i Sary.
- Kilku młodych sukinsynów niszczy furgonetki i wcale przy tym
nie zachowują się cicho. Jeżeli w pociągu jest jakiś kolejowy
gliniarz,
możemy mieć kłopoty.
- Co zrobimy, jeżeli ktoś się pojawi? - spytała Sara.
Crowther spojrzał ponad szeregiem beczek z olejem. Z boku wagonu
były zaledwie dwie stopy wolnej przestrzeni, a potem już pędzące
niżej
tory. - Połóżcie się tam i trzymajcie się z całej siły tych stalowych
mocowań. - Uśmiechnął się. - No i nie zapomnijcie się modlić.
Jago sforsował drzwi Crowthera za pomocą wytrycha i starannie
aamknął je za sobą. Nie włączał świateł, obszedł tylko każdy pokój
~przyświecając sobie maleńką, ołówkową latarką. Szczególnie zainteresował
-go zestaw komputerów w pracowni.
~,22
- No proszę - powiedział cicho. - To wiele wyjaśnia.
Wrócił do kuchni, otworzył lodówkę i wyjął półlitrowe opakowanie
~Aleka. Potem wrócił do saloniku i wybrał sobie fotel. Samson,
burmański
Iwt, otarł mu się o nogi i wskoczył na kolana. Jago wyjął Browninga
z ~C,ieszeni, nakrQcił tłumik i położył broń na stojącym w pobliżu
stoliku
do kawy. Pił powoli mleko głaszcząc Samsona i czekał.
Pociąg minął Preston i Crowther powiedział: - Następna stacja
Lancaster. - Spojrzał na zegarek. - Jedziemy przed rozkładem.
Powinniśmy być o jodenastej piętnaście.
Nagle rozległ się okrzyk i gdy spojrzeli wzdłuż pociągu, zobaczyli na
dachu krytego wagonu dwóch chłopaków doskonale widocznych w świetle
księżyca. Taczęli schodzić po drabince. Na dach wagonu wspiął się
umundurowany policjant i zaczął ich gonić.
- To załatwia sprawę - rzekł Crowther. - Dalej, ruszajcie się.
Popchnął Sarę do przodu. Przeszła nad stalowym mocowaniem
i trzymając się z całej siły uklękła na wąskim pasku swobodnej
przestrzeni.
Miejsca starczyło jej tylko na oparcie kolan, a gdy obróciła się
nieco,
w jej biodro . uiczęła wbijać się boleśnie jakaś śruba. Tuż przed twarzą
miała buty Egana.
Crowther przeskoczył na drugą stronę wagonu i opuścił się jak tylko
mógł najniżej. Dwóch chłopaków nadbiegło, wyjąc jak potępieńcy. Jeden
z nieh był punkiem o fryzurze przypominającej Mohikanina.
Wyglądający
zxa krawędzi ~rowther zobaćzył, że policjant prawie ich dogonił.
Tory przebiegały tu po ~dość dużym spadku i pociąg zaczął zwalniać.
Gdy chłopcy znale~źli się na ostatnim wagonie, policjant zawołał: -
Mam
was, dranie!
- Ucho od śledzia, kochasiu - odkrzyknął Mohikanin i po prostu
zeskoczył z jadącego pociągu. Jego kolega podążył w jego ślady, śmiejąc
się jak. szaleniec. Crowther popatrzył za nimi i zóbac~ył, że
najpierw
jeden, a potem drugi wstaje z boku nasypu. Policjant zawrócił,
wszedł
z powrotem po drabince na górę, przeszedł po kołyszącym się dachu
wagonu i zniknął z pola widzenia. Crowther wyprostował się, wspiął na;
platformę, przeszedł nad stalowymi nocowaniami i podał rękę Sarze,
pomagając jej się wydostać. Wróciła na poprzednie miejsce i usiedli.
- Wszystko w porządku? - zapytał.
- W porządku? Wie pan co? Prawie cały czas miałam wrażenie, że
223
mój nos jest ó sześć cali od nasypu. Wiem, że tak nie było, ale
Alanie... - Uściskała go mocno. - To było cudowne!
Egan przykucnął obok nich. - Jeżeli już skończyliście, to może
zainteresuje was fakt, że właśnie wjechaliśmy do Lancaster.
Dziesięć minut później pociąg zatrzymał się na bocznicy towarowej. -
Łatwo się stąd wydostać - powiedział Crowther. - Tylko trzymajcie się
lilisko mnie.
Przebiegł przez tory, wskoczył w wąskie przejście między magazynami
i dotarł do wysokiego, drewnianego ptotu. Pociągnął jedną z desek
i odchylił ją na bok odsłaniając ciasny otwór. Skinął ręką, przepuszczając
najpierw Sarę, potem Egana i wreszcie przecisnął się sam, zasuwając
deskę za sobą. Stanęli na poboczu głównej drogi, po której co
jakiś czas z szumem przejeżdżały samochody. - Tędy. Naokoło,
w stronę budynku stacji, tą drogą, którą idą ludzie, żeby kupić
bilety. - ObeszG węgieł budynku i znaleźli się przed stacją. Na
postoju stały trzy taksówki. - Jesteście na miejscu. Następna
stacja -
Heysham.
Sara objęła go i pocałowała. - Nigdy nie zdołam się panu od-
wdzięczyć, Alanie.
- Bzdura. - Odwrócił się do Egana. - Przywieź ją całą i zdrową,
jeżeli chcesz jeszcze kiedykolwiek przełamać się ze mną chlebem.
Egan skrzywił się w uśmiechu. - Co teraz zrobisz?
- O mnie się nie martw. Za dwadzieścia minut mam doskonały
pociąg towarowy do domu. Obawiam się, że będzie przewoził przede
wszystkim samochody, ale to może nawet być zabawne. No, wynoście
się.
Podeszli do postoju. Sara wsiadła do pierwszej ta.ksówki i Egan
podał
kierowcy adres przystani łodziowej Webstera. Zanim ruszyli,
popatrzył
ponownie na róg ulicy przed stacją, ale Alan Crowther już zniknął.
Przystań Webstera była w stanie zapuszczenia, jakiego Sara jeszcze
nigdy dotąd nie widziała. Z rdzewiejącymi szczątkami kilku samochodów
i widniejącymi tu i ówdzie rozpadającymi się kadłubami łodzi przypomi-
nała bardziej składowisko złomu. W dole zmurszałe molo wychodziło
w zatoczkę, zawierającą w chwili obecnej więcej czarnego błota niż
wody.
Do mola przycumowany był motorowy jacht, tkwiący teraz dnem
w kilku stopach wody. Nieco wyżej leżało kilka mniejszych łodzi
wyciągniętych na brzeg.
224
- Czy naprawdę chcesz mi wmówić, że ktoś dzięki takiemu miejscu
może zarobić na utrzymanie? - spytała Sara.
Egan skinął głową. - Zdziwiłabyś się, jak dobrze. Poza tym Webster
nigdy nie umarłby z głodu. Ma swoją emeryturę z marynarki wojennej.
Swego czasu był starszym bosmanem.
W oknie starego domku na zboczu wzgórza nad przystanią paliło się
światło. Weszli ścieżką pod górę i Egan zastukał.
- Wejść! - rozległ się okrzyk.
Sean otworzył drzwi i poprowadził Sarę przez długi i niewiarygodnie
zagracony pokój zajmujący większą część parteru. Znajdowała się w nim
prymitywna kuchenka i zlew z pojedynczym kranem, a nieco dalej
część
używana najwyraźniej jako biuro. Stało tam biurko i stary
wiktoriański
stół zarzucony papierami.
W samym końcu pomieszczenia była część mieszkalna. Na płaskim,
kamiennym palenisku płonęły polana, a przed nim stała sofa i dwa
fotele.
Mężczyzna, który na wpół leżał na jednym z nich z butelką whisky tuż
kóło łokcia, był niewielkiego wzrostu, miał zawziętą minę, skołtunione
siwe włosy i brodę. W jednej ręce trzymał szklankę, a w drugiej książkę.
- Jesteś, łobuziaku - powiedział.
Egan oparł się o kominek. - Pani Talbot, to Sam Webster.
Webster spojrzał na nią. - Co tak sympatycznie wyglądająca kobieta
jak pani robi w tak złym towarzystwie?
- Cóż, jakoś daję sobie radę - odpówiedziała.
Próbował usiąść, ale opadł z jękiem na fotel. - Podagra - wyjaśnił
i w tej samej chwili zauważyła leżącą na podłodze laskę. - To skutki
grzesznego życia. Z pewnym wahaniem zwraca.m się do pani z tą prośbą,
wy, kobiety, bowiem macie dziś ogromne poczucie własnej godności,
ale
czy nie zechciałaby pani zrobić nam herbaty7 Wszystko, co
potrzeba.
znajdzie pani w kuchence.
- Chyba potrafię to zrobić. - Poszłą i z pojedynczego kranu nalała
wodę do starego czajnika, znalezionymi zapałkami zapaliła gazowy
- palnik i zdjęła z haczyków nad zlewem trzy wyszczerbione kubki.
- Co z „Jenny B."? - spytał Egan. - Wszystkó gotowe do
wYP1Y~ę~a?
- Sprawdziłem to osobiście wieczorem, zanim noga zaczęta mi
dokuczać. Wszystko w idealnym porządku. Zaopatrzenie w pentrze,
paliwo w zbiornikach - odparł Webster. - Brakuje tylko moich
siedmiuset pięćdziesięciu funciaków.
8 - CTae w pieklc z25
- Mam je tutaj. -- Sara odeszła od kuchenki, otworzyła torebkę
i wyjęła pieniądze. Podała mu, a on zaczął przeliczać je uważnie,
banknot
po banknocie.
Egan zapalił papierosa i rozejrzał się z niesmakiem wokół siebie. -
Rozejrzyj się tylko po tej swojej norze. Jak możesz żyć w takich
warunkach, skoro masz tyle zachomikowanej forsy?
- Na tym polega cały dowcip - odpowiedział Webster. - Czego
facet z urzędu podatkowego nie zobaczy, o to go serce nie będzie
bolało.
A~ to, co widzi, wywołuje w nim jedynie współczucie dla biednego,
starego
marynarza, który musi żyć ze swej emerytury.
Sara przyniosła trzy kubki z herbatą. Webster nalał do swojej
herbaty
whisky i wypił siorbiąc głośno.
- Wspaniałe. - Wyjął:z kieszeni zegarek i spojrzał na niego. -
Wpół do pierwszej. Przez najbliższe dwie godziny nie będziecie
mogli stąd
wypłynąć. Ciągle mamy odpływ. Czy zna się pani na łodziach, pani
Talbot?
- Trochę.
- No cóż, wody są tu trochę skomplikowane. Mielizny, lotne piaski.
W niektórych miejscach Morecambe Bay może pani wejść dwieście czy
trzysta jardów w morze i wciąż mieć wodę najwyżej po kolana:
Podniosła machinalnie kilka książek leżących na podłodze przy
fotelu. „Źdźbła trawy" Walta~ Whitmana, „Rzeczpospolita" Platona,
powieści Hemingwaya, Charlesa Dickensa i wielu innych.
- Widzi pani, lubię czytać - powiedział. - Czterdzieści pięć lat
byłem na morzu, pani Talbot, i niekiedy sądzę, że to właśnie- książki
pomogły mi przetrwać. Wykształcenie to wspaniała sprawa. Oczywiście,
kiedy byłem młody, nie miało się takich sżans. Jest to coś, czego
nigdy
nie byłem w stanie zrozumieć w tym chłopaku. - Był już nieco
pijany. - Wspaniały umysł, inteligencja, urodzony filozof i w jaki
sposób zarabia na życie? Zabija ludzi.
- Znowu zaczyna. - Egan odwrócił się w stronę Sary. - Tyle razy
sprzeczaliśmy się na ten temat, że straciłem już rachubę.
- Samuel Johnson powiedział, że jeśli w czasie deszczu będziesz stał
choć pięć minut w szopie u boku Edmunda Burke'a, nie sposób, byś nie
uświadomił sobie, że jesteś w towarzystwie wielkiego człowieka -
oznaj-
mił Webster:
- Co, u diabła, ma znaczyć ta perła mądrości? - spytał Egan.
- To znaczy, że gdybym znajdował się w szopie podczas des~czu
226
w twoim towarzystwie - odparł Webster pijanym głosem - po pięciu
minutach bym wiedział, że jestem w towarzystwie kogoś szczególnego,
kto zszedł na złą drogę. - Wstał z wysiłkiem, chwiał się przez chwilę,
wsparty na lasce, a potem sięgnął po butelkę whisky. = Idę do łóżka.
Zgaście światło wychodząc.
Zataczając się wszedł po schodach. Przez jakiś czas słyszeli jego
ciężkie kroki na piętrze, aż wreszcie zapadła cisza.
- Nieszczęśliwy człowiek - stwierdziła Sara.
- Na pewno nie, dopóki na tym świecie została choć jedna butelka
szkockiej.
- Surowo cię osądza - nie rezygnowała.
- Chce jak najlepiej - odparł Egan. --~ Trochę to przypomina
uwagi ze szkolnych lat: uważa, że stać mnie na więcej. - Przeciął
dalszą
dyskusję, wstając z miejsca. - Zobaczmy, czy jest coś godnego uwagi
w lodówce. Byłoby nieźle coś zjeść, zanim wyruszymy.
Gdy „Jenny B." wypłynęła ostrożnie z zatoczki z silnikami pracują-
cymi na połowę mocy, wciąż jeszcze trwał prrypływ. Widoczność w jasnym
świetle księżyca była doskonała i Sara mogła dostrzec góry wznoszące się
wśród nocy po drugiej stronie zatoki.
- To Kraina Jezior - wyjaśnił jej Egan. - Ziemia Wordswortha.
Stojąc koło niego w sterówce oświetlanej jedynie małą lampką nad
stolikiem z mapami, miała wrażenie, że znajdują się w jakimś własnym
świecie. Spojrzała na mapę. - Isle of Man?
- Tak. Opłyniemy północny cypel, Point of Ayre i stamtąd prostym
kursem do Ballycubbin.
- Kiedy tam dopłyniemy?
- Prawdopodobnie koło dziewiątej, może nieco wcześniej. Wszystko
zależy od pogody: Słuchałem komunikatów radiowych. Prognoza nie jest
zła. Siła wiatru trzy do czterech stopni, potem możliwość deszczowych
szkwałów, a rankiem koło wyb~zeży Irlandii prawdopodobna mgła.
Gdy wyszli głębiej w morze, zaczęło ich huśtać. Na szybach osiadał
pył wodny, światło nawigacyjne na maszcie zataczało łuki.
- Przejmij ster - powiedział Egan.
Bez wahania podjęła wyzwanie. - Ale zabawa.
- Zwracaj uwagę tylko na kompas - powiedział. - Trzymaj ten
kurs. Złapiesz dryg.
227
Na horyzoncie widniały w ciemności czerwone i zielone światła
nawig~cYjne.
--- Co to7 --. spytała.
--- Pewnie prom. Z Liverpoolu na Isle of Man, albo może kabotażo-
wiec do Glasgow.
- Tam jest ich świat, a tutaj nasz - powiedziała.
- Ciekawy sposób postawienia sprawy. - Zapalił papierosa, zakasz-
lał jak zwykle i otworzył boczne okno.
- Czemu ci nie zależy, Sean? - sPYtała. - Bo przecież tak jest,
wiesz o tym dobrze. Nie zależy ci na niczym. Och, wspaniale mi
dotąd
pomogłeś, ale kiedy doehodzi do naprawdę istotnych spraw, rzeczy,
które ciebie dotyczą...
Egan roześmiał się. - Webster ma słabość do Platona. W „Rzeczpo-
spolitej" jest taki fragment, w którym Platon mówi o człoWieku
żyjącym
w ~askini. Nigdy nie widzi świata na zewnątrz. Ludzie i rzeczy są
dla
niego jedynie cieniami na ścianie jaskini.
- Znam dobrze ten fragment - odpąrła.
- No . cóż, Webster uważa, że jestem właśnie takim człowiekiem
v~r jaskini; bez żadnej więzi z zewnętrzny~ światem i ludzie są dla
mnie
jedynie bezćielesnymi cieniami.
- Czy-ma.rację? - spytała.
- Bóg ra~y wiedzieć. - Wyszedł ze sterówki i stanął przy relingu
na dziobie.
Przebijali się przez noc. Sara pozostała przy sterze trzymając go
pewnymi rękami i obserwując Egana.
Była prawie piąta, gdy Alan Crowther wszedł na dziedziniec ~za
domem i otworzył tylne drzwi. Zapalił światło w kuchni i położył plecak
na stole. .Potem włączył elektryczny imbryk. Czuł się wyjątkowo
dobrze.
Powrót z Lancaster był wspaniały - szybki i podniec&jący. Gdy zaczęło
padać, zaryzykował i usiadł ns przednim siedzeniu Forda cżując się jak
król nocy: Włożył torebkę z herbatą do filiżanki, wyłączył czajnik i zaczął
nalewać: Nagle usłyszał za sobą skrzypnięcie c~eski w podłodze. Powoli
odstawił czajnik i odwrócił się. Zobaczył Jago stojącego w drzwiach
i w dłoni w rpkawiczc~P trzvmajacego Browninga z nakręcon,ym
tłumikiem.
- Zrób przy okazji i dla mnie, stary.
Crowther oczywiście wiedział, kim jeśt jego gość, alc grał na zwłu~.
228
- Jago, jak sądzę?
-- Mój Boże, al~ jesteamy dobrze poinformowani. No cóż, informa-
cja to przecież pańska specjalność, nieprawdaż? - Jedną ręką wydostał
papierosa i zapalił. W tym czasie Crowther wziął drugą f liżankę i
włożył
do niej torebkę. Zrobił pół obrotu, podniósł czajnik, uchylając nieco
plastykową pokrywk~ i w tej właśnie chwili Jago powiedział: - A
skoro
mówimy już o informacji, mój stary, to gdzie oni są? I nie próbuj
sprawiać mi kłopotów, bo zacznę być naprawdę nieprzyjemny, a mam
przecież dużo czasu na pogawędkę.
Crowther chlusnął gotującą wodą przez stół i gdy Jago uskoczył do
holu, by unikną,ć oparzenia, odwrócił się i szarpni~ciem otworzył
drzwi.
Gdy vwybiegał, poczuł, jak pocisk sparzył mu-lewe ramię. W panującyrn
na zewnątrz mroku był marnym celem. Jago dostrzegł otwierającą się
furtkę, wystrzelił-ponownie, a potem ruszył w pościg.
Crowthcr wyskoczył na ulicę, zakręcił za róg z drugiej strony domu
i zaczął biec wzdłuż kanała, kierując się w stronę śluzy Camden. Pojawiał
się w świetle mijanych kolejno ulicznych lamp, a potem znowu
znikał
w ciemności. Jago bicgł szybko i zbliżył się znacznie do Crowthera,
który
łapiąc spazmatyczriie powietrze dobiegł do granitówych schodów i
zaczął
się po nich wspinać; przytrzymując się starej, wiktońańskiej poręczy.
Wbiegł na górę i pojawił się; doskonale widoczny, pod łatarnią. Ręka
Jago utuosła sdE do . góry i Browning z tłumikiem kaszanął
dwukrotnie.
Alan Crowther zatoćzył się w bok; przeleciał głową do przodu przez
niski
mu~ek i wpadł do śluzy.
7ago podszedł do obmurowania na dole schodków i zaczął na-
słuchiwać. - Dobiegł go jedynie plusk ciemnej wody. Szybko udał się
z powrotem tą ~samą drogą, skręcił w Water Lane i wsiadł do Spydera.
Niech licho porwie tego głupiego Crowthera, z martwego nie miał
już
żadnego pożytku.. Cóż; skQro nie udało mu się przejąć inicjatywy, będzie
musiał po prostu tkwić na Lord- North Street i czekać, ai Sara
wróci. -
-- xeżeli w ogóle uda ci się wybrnąć z tej sytuacji; kochana Saro -
szepnął: : .
Sara spała vv kabinie na jednej z bocznych kanap, które po
rozsunięciu
tworzyły łóika. Budziła się z,wolna, a potem leżała w ciemności, czując
przechyły łodzi; wciąż jednak zdezorientowana, nie mogąc uświadomić
aobie w peMi; . gtlzie ai~ znajduje. Wyszła po echodkach na górę.
Pokład
. 229
kołysał się lekko, dookoła była tylko ciemność i woda mknąca za burtą.
Kiedy otworzyła drzwi sterówki, ujrzała Egana stojącego przy sterze,
a właściwie tylko jego twarz podświetloną światłem kompasu i jakby
unoszącą się w ciemności.
- Jak leci? - spytała.
- Doskonale. Pogoda jest trochę sztormowa, ale to żaden problem.
Jeżeli spojrzysz przez ramię w lewo, nie zobaczysz Isle of Man,
ale na
pewno tam jest, możesz mi wierzyć.
- Która godzina?
Spojrzał na zegarek. - Szósta.
- Zrobię herbaty.
Kiedy pokonywała śliski pokład, wiatr smagał jej twarz deszczem
i pyłem wodnym. Zeszła do kabiny i kambuza. Zapaliła kuchenkę
i wytarła ręcznikiem włosy. Anorak przemókł na niej na wylot, ale
zauważyła wiszący za drzwiami stary, dwurzędowy marynarski płaszcz
z mosiężnymi guzikami i przymierzyła go. Był trochę za duży, ale ciepły
i wygodny. W kieszeni znalazła niebieską włóczkową czapkę i naciągnęła
ją na głowę. Zrobiła herbatę, znalazła termos i dwa kubki, a potem
znowu pokonała pokład jeszcze silniej smagany deszczem. Otworzyła
dr2wi; weszła do sterówki próbując złapać równowagę i zatrzasnęła drzwi
za sobą.
- Hej, podoba mi się twoje ubranko - uśmiechnął się Egan. -
Idealny m~arynarzyk.
Postawiła termos na stoliku do map i nalała herbatę. - Gzy mam
w~iąć ster?
-~- Nie, mogę włączyć na jakiś czas automatycznego pilota.
Nic nie zapowiadało jeszcze brzasku, jedynie widać było słabo
fosforyzującą wodę.
= Dziwne - powiedziała. - Ale mam wrażenie, że w jakiś sposób
zbliżamy się do końca sprawy.
- Nic się nigdy nie kończy -. odparł, kołysząc się lekko na
obrotowym krześle. Trzymał kubek z herbatą w obu dłoniach. - Każda
cholerna rzecz, którą ty sama zrobisz, czy też to, co kiedyś
zrobiono
tobie, vv takiej czy innej postaci wciąż istnieje i n~dal wywiera
na nas
r,~,i~.5,~,v,
- Ale przecież możemy odciąć się od przeszłości, Sean. Odciąć się
od niej i zacząć od nowa.
- To brzmi jak slogan reklamowy - zauważył.
230
Roześmiała się głośno. - Do licha, masz rację. Rzeczywiście.
- W każdym razie to słowa, tylko słowa. Czy udało ci się odciąć od
swojej przeszłości?
Na to pytanie nie było odpowiedzi i nie próbowała jej udzielić.
- Na pewno nie. Nie daje ci to ani chwili wytchnienia, stale
wraca
do ciebie i zmienia twoją osobowość. Zmienia pod każdym względem.
Sara Talbot, która wsiadała do samolotu w Nowym Jorku, była zupełnie
inną osobą.
Mój Boże, wydaje mi się, jakby to było tysiąc lat temu, pomyślała.
Sean ma rację, nie jestem już taka sama jak przedtem.
- Załóżmy, że istotnie to wszystko prawda - powiedziała do
Egana. - Co chcesz przez to powiedzieć?
- Że nigdy nie można do niczego wrócić. Próbowałem i nie udało
mi się. Mój dom już nie istnieje.
- A teraz uważasz, że to samo zdarzy się ze mną? - spytała.
- O, tak. Działanie i namiętność są jak narkotyki, które cię podniecają
i sprawiają, że czujesz się jak na haju. Kiedy znajdziesz się znowu
za swoim
biurkiem w drapaczu chmur na Wall Street, będziesz miała wrażenie,
że to
tylko sen, a z prawdziwym życiem zetknęłaś się właśnie teraz.
Zadrżała, czując nagłe zimno i niechętnie uświadamiając sobie, że to,
co powiedział, to prawda. - Nie jestem wcale pewna,, czy
rzeczywiście
chcę to przyjąć do wiadomości.
- Wiem, że nie chcesz, ale to jest właśnie cena, którą płacisz.
Ostrzegałem cię, pamiętasz?
Wyłączył automatycznego pilota i zwiększył prędkość, uciekając
przed sztormem, który nadciągał od północnego zachodu.
W tej samej chwili w Londynie, na Curzon Street, Kim budził
śpiącego jeszcze Fergusona potrząsając go delikatnie za ramię.
Brygadier
zamruczał coś i wreszcie ocknął się z pewnym trudem i wyraźną
niechęcią. - Co się dzieje?
- Pułkownik Villiers czeka.
- Co, już? - Ferguson westchnął, odrzucił kołdrę i sięgnął po
szlafrok. Gdy wszedł do saloniku, Villiers stał przy oknie. -
Doprawdy,
Tony, to już przesada.
- Przepraszam, sir - Villiers odwrócił się. Twarz miał ponurą. -
Sytuacja uległa dalszej zmianie.
231
Kim pojawił się niosąc kawę i Ferguson z wdzięcznością wziął od
niego filiżankę. - Dobrze, niech mnie pan nie oszczędza.
- Właśnie jadę ze szpitala Cromwella. Alan Crowther jest tam na
oddziale intensywnej terapii.
Ferguson natychmiast zaczął bacznie słuchać. - Co się stało?
- Został dwukrotnie postrzelony i wpadł do śluzy Camden. Robota
naszego przyjaciela Jago. Na szczęście robotnik, który jechał
rowerem
ścieżką holowniczą na poranną zmianę, usłyszał jego jęki. Znalazł go
trzymającego się drabinki na brzegu kanału.
~ - I to właśnie Jago postrzelił Crowthera?
- Tak. Alan mi to powiedział. Jest w złym stanie, ale może mówić.
Jago chciał wydobyć od niego informację, dokąd pojechali Egan i
Sara.
- Powiedział mu?
- Nie. Ale za to powiedział mnie. Uznał, że sprawy zaszły za daleko.
Odprowadził ich w nocy do Lancaster. Uwierzy pan? Wskoczyli do
pociągu towarowego.
- Owszem - zapewnił go Ferguson. - Teraz jestem w stanie
uwierzyć we wszystko.
- W -każdym razie wynajęli w Heysham jacht motorowy od tego
starego łobuza, Sama Webstera. Popłynęli prosto do Ballycubbin.
Ferguson pokiwał głową. - Mówiłem panu, że młody Sean na
pewno coś wymyśli.
Podniósł'się z miejsca, a Villiers zapytał: - Ale co teraz zrobimy?
- Co ';zrobimy? - odparł Ferguson. - Cóż, najpierw wezmę
pryszaic, a potem Kim przygotuje nam tradycyjne, angielskie
śniada~ie.
Jajecznicę, ~ekon i pomidory oraz tosty z marmoladą i wielki
dzbar~ek
indyjskiej herbaty. Zjemy je razem, Tony, a potem zrobimy tak,
jak
planowaliśmy. Pojedziemy do Walsham i wystartujemy Learem o ósmej
rano. Czy załatwiłeś śinigłowiec w Aldergrove?
- Tak jest, sir.
- Dobrze. Biorąc zaś pod uwagę to, co obecnie wiemy, chciałbym,
żeby w cfiwili naszego przybycia do bazy w Donaghadee czekała na
nas
esl~orta. Jedeń oficer; przynajmniej w stopniu kapitana: Ktoś
doświad-
czony. I sześciu spadoch~oniarzy. Zawsze przekonuję się, że ludzie
boją
się jak wszyścy diabli, ~,edy widzą te czerwone berety. - Ferguson
:
uśmiechnął stę. - Dopilnuj tego, Tony.
Odwrócił'się już w stronę drzwi, ale Villiers zatrzymał go jeszcze: -
Ale to może być niebezpieczne, sir, bardzo niebezpieczne dla Sary
232
i Egana. Pozwalamy im przecież wyjść bezpośrednio na Lelanda Bar-
ry'ego. Nie sposób przewidzieć, jak zareaguje.
- Mój drogi Tony, Barry może zareagować tylko w jeden, iedyny
sposób. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Będzie próbował ich
zlikwidować, a to jest właśnie reakcja, na którą czekamy. Jeżeli
bowiem
wykona ten właśnie ruch, będziemy go wreszcie mieli.
- No cóż, mogę tylko powiedzieć, że będzie to od nas wymagało
niezwykłej precyzji działania. Margines błędów prawie nie istnieje -
odparł Villiers.
- A czy tak naprawdę mamy go kiedykolwiek w naszej robocie,
Tony? - spytał Ferguson i wyszedł.
Tuż po ósmej Sara po raz pierwszy zobaczyła przez gęstą mgłę
i deszcz dalekie wybrzeże Ulsteru. Było już ~ jasno, ale światło wciąż
było całkiem mdłe, szare i tajemnicze. Skądś doleciał ryk syreny
przeciwmgielnej.
Egan wzdrygnął się. - Nie cierpię listopada. Takie ni to, ni owo:
Mieszanina lata i zimy.
- Wiem - powiedziała. - O której będziemy?
- Mniej więcej za kwadrans dziewiąta. Przejmij ster.
Zrobiła, jak jej polecił. Egan postawił torbę na stoliku do map.
Otworzył ją, wydobył Walthera w specjalnej kaburze, uklęknął i przymo-
cował ją tuż nad cholewką prawego buta. Sprawdził, czy pistolet da
się
łatwo wydobyć, i opuścił nogawkę dżmsów.
- Zdaje się, że wy, jankesi, bardzo wierzycie w asa w rękawie,
prawda? - zapytał. '
- Nie wiem - odpowiedziała. - Nie gram w karly.
Wyjął Browninga, sprawdził jego mechanizm, a potem wsunął go do
wewnętrznej kieszeni kurtki. Wrócił do steru i w tej właśnie chvvili
wiatr
zerwał zasłonę mgły i Sara zobaczyła, może w odległości mili prźed nimi,
maleńki port i białe ściany domków na nabrzeżu. :
- Ballycubbin? - spytała.
- Krąg największego zagrożenia - odparł Egan. Zmniejszył obroty
silnika i skierował „Jenny B." w stronę wejścia do portu.
Rozdział piętnasty
W niewielkim porcie stało przycumowanych kilka łodzi rybackich,
wcześniej jednak minęli całą ich flotyllę płynącą na łowiska w po-
szukiwaniu śledzi i makreli.
- Zazwyczaj po przypłynięciu powinno się zameldować w kapitanacie
portu - Egan wyjaśnił Sarze - ale wątpię, czy w takiej miejscowości
jak ~
ta w ogóle jest kapitanat portu.
Wyłączył silnik, gdy stuknęli w dolną platformę przystani. Sara
wyskoczyła z cumą, Egan przeszedł za nią przez reling, żeby jej pomóc,
i razem dokończyli cumowania. - No cóż, jesteśmy na miejscu -
powiedziała. - Wygląda to niezbyt imponująco.
- Masz przygotowaną swoją historię? - spytał.
- Oczywiście - skinęła głową.
- Dobrze, a więc bierzemy się do dzieła - zaczął wchodzić pierwszy
po stromych schodach.
Mniej więcej w tym samym czasie w Aldergrove wylądował Lear
i podkołował na oddaloną część lotniska wydzieloną do celńw wojs-
kowych. Śmigłowiec Lynx lotnictwa armii lądowej czekał ju~ na nich
z pilotem za sterami.
Przy schodkach stał młodziutki porucznik. - Wszystko przygotoW~ne,
sir - zasalutował.
- Dziękuję, poruczniku - odparł Ferguson i zniknął szybkd ~ i~D
wnętrzu Lynxa. Villiers pospieszył tuż za nim.
Tony pochylił się do przodu i postukał pilota w ramię. - Jak długo
będziemy lecieć do Donaghadee?
<r
;~;::
,:.: j.
234
--- Piętnaście minut, sir.
-- Nie mówiłem, Tony? - powiedział Ferguson, zapinając pasy. --
Za bardzo się martwisz - i wtedy Lynx poderwał się z ~rykiem
silników
z miejsca, skutecznie uniemożliwiając im dalszą konwersację.
Ulica biegnąca wzdłuż nabrzeża była zupełnie pusta w padającym
deszczu. Nie było na niej żadnego znaku życia, otwarty był tylko
niewielki sklep spożywczy. Egan wszedł do środka. Zadźwięczał dzwonek
i młoda kobieta czytająca za ladą jakieś czasopismo uniosła głowę.
- Jezu, ale mnie pan przestraszył.
- Przepraszam - odparł Egan. - Dopiero wpłynąłem moją łodzią.
Czy jest tu jakaś kawiarnia? Chcielibyśmy coś zjeść i napić się
herbaty.
- Możecie spróbować w pubie „Bęben Oranżystów". To kilka
domów dalej.
- Czy nie jest trochę za wcześnie? To jeszcze nie są godziny
otwarcia.
- Oczywiście, ale w takiej dziurze nikt na to nie zwraca uwagi.
Murtagh zawsze tam jest. To właściciel. Na pewno was obsłuiy.
- Dzięki.
Egan i Sara poszli dalej wzdłuż nabrzeża i zatrzymali się przed
wywieszką pubu: - „Bęben Oranżystów". Nie pozostawiają żadnych
wątpliwości, jakie są ich sympatie polityczne, prawda? -
skomentował
Egan.
Pchnięte przez niego drzwi otworzyły się i weszli do obszernej,
staroświeckiej sali barowej o niskim suiicie i wiktoriańskim
kontuarze
z wypolerowanego mahoniu. Bardzo mu to przypominało „Flisaka".
Drzwi za kontuarem otworzyły się i wycierając ręce w ścierkę wszedł
przez nie potężnie zbudowany mężczyzna w kamizelce i koszułi z pod-
winiętymi rękawami. - Dzień dobry - powiedział jowialnie. - Skąd
żeście się wzięli?
- Przypłynęliśmy jachtem motorowym z Bangor - powiedział
Egan. - Dziewczyna w sklepie powiedziała, że może nam pan zrobić coś
na śniadanie.
- Nie ma sprawy. - Przechylił się nad barem i wyciągnął rękę. -
Ian Murtagh.
- Nazywam się Egan.
- Sara Talbot. - Podała mu rękę. - To bardzo miłe, że zechce
nam pan pomóc. .
235
- Amerykanka? - zapytał. - Niewielu pani ziomków się tu teraz
spotyka. Ruch.turystyczny nie jest taki jak niegdyś.
- Dziwi to pana? -- spytał Sean i ku za.skoczeniu Sary jego
'~głois
zmienił się nagle. Mów'ił teraz twardym akcentem z Belfastu.
- W tych okolicznościach wydaje się dość dziwne, że wybrała pani
Ballycubbin, pani Talbot - stwierdził Murtagh:
Egan spojrzał na nią. - Dalej, powiedz mu: Właściwie, czemu nie?
Może będzie mógł nam pomóc?
Pochyliła się nad barem,-zsunęła czapkę do tyłu i spojrzała na niego
swymi szarozielonymi oczyma, jak mńiała najczulej. - No cóż, -móv~ig
to panu oczywiście w zaufaniu, ale tak naprawdę jestem
dziennikarką
, pracującą dła tygodnika „Time". Gdzieś tu w okolicy mieszka pewien
emerytowany sędzia o nazwisku sir Leland Barry. W ubiegłym roku
IRA
chciała go zabić; dokonując na niego zamachu bombowego.
- I zabiła jego żonę t- odparł Murtagh z nieprzeniknionym wyrazem
twarzy. - Znam dobrze sir Letanda. To wspaniały człowiek.
- Miałam nadzieję; że zrobię z nim wywiad, ale słyazałam, ie ich nie
udziela. Sądzę, że obawia się o swoje osobiste bezpieczeństwo.
- Dlaczego miałby się czegoś obawiać, skoro mieszka tutaj, gdzie
każdy człov~ńek w okolicy jesf po jego stronie7 - spytał Murtagh: --
I zawsze był bardzo rozsądnym człowiekiem. Bardzo d~enteł~eńa~i
w stoaunku do dam: Czy chcecie, państwo, żebym do niego zad~wonił
i powiedzlał mu, o co chodzi7
-- Och; czy zechciałby pan to zrobić? - spytała Sara wstrzy~ńjąc .
oddech.
- Nie ma żadnego problemu. Usadowcie się, państwo, wyg~od~e
przy ogniu. Żona jest u matki. Nastawię tylko czajnik i zaraz
zatet~oatajg
do sir Lelanda.
Wyszedł. Sara stanęła przed kominkiem i grzała ręce. - C4 o t~
mvślisz? F>_ , ,
- Zbyt łatwo - odparł Egan: - O wiele zbyt łatwo. Ale poc~ek~,my
i aobaczymy:
W bibliotece w Rosemount air Leland Harry siedział przy s~voi~t
biurku. Jego zarządca, James Calder, stał u jego boku z plikiem
papierów
w ręku. Sir Leland odłożył słuchawkę.
- Są. Ten Egan, o którym ci mówiłem; i Amerykanka.
236
. ~ ~ ~ ł.4 ~
- Czy to absolutnie pewne, że on jest z IRA? - spytał CaIder.
- O tak - skinął głową Barry. - Egan działał w tak zwanym
europejskim bafalionie i zabijał nie uzbrojonych brytyjskich
żołnierzy
w Holandii i w Niemczech. A ona jest z irlandzko-amerykańskiej
organizacji w Nowym Jorku i oboje chcą zdobyć sławę zabijając mnie.
- Sukinsyny - stwierdził Calder.
- Cóż, damy im szansę, przynajmniej tak to będzie wyglądało.
Pojedź do wioski i przywieź ich. Weź u sobą jednego z gajowych. Myślę,
że Flynna. Dobrze się ostatnio sprawuje. Jestem pewien, że będzie
miał
ochotę wykończyć kolejnego terrorystę z IRA. Murtagh może wrócić
z tobą.
- Doskonaie, sir.
Calder podszedł do drzw~i, a sir Leland dodał: - Zgrajmy wszystko
dobrze w czasie, bo właśnie mam zamiar wezwać RUC: Nasi przyjaciele
powinni być już martwi, kiedy tamci się tu zjawią.
Podniósł słuchawkę i szybko nakręcił numer miejscowego posterunku
RUC.
Lytvc, zawisł na chwilę w miejscu; a potem wolno osiadł na phycie
lądowieka helikopterowego w bazie wojskowej koło Donaghadee. Ocze-
kiwały już na nich pomalowane na kolor khaki wojskowe Land Ravery.
Dwa; które zamykały niewielką kolumt~ę, były odkryte. W każdym
znajdował się kierowca i trzech żołnierzy. Byli to spadochroniarze
w czervvonych lxretach i kombinezonach maskujących,.uzbrojeni w
pis-
tolety maszynowe Sterling. Stojący na przedzie samochód miał
naciągniętą
plandekę. Obokrniego stało dwóch oficerów - kapi~an spadoclamniarzy
i ptt~ownik sił powietrznych wojsk lądowych. Gdy Ferguson i
Viiliers
wysiedli; oficerowie zbliżyli się do nich i oddali honory.
- Brygadier Ferguson? Jestem pułkownik Chalmers, sir, dowódca
bazy. Chciałbym przedstawić kapitana Richarda Staceya, z drugiego
spadochronowogo.
Stacey zasalutował elegancko.
- To pułktiwnik Villiera, mój adiutant - rżekł Ferguson: -- Cząs
ja~t teraz najważni~jszy, pułkowniku. Jestem panu wielce
zobowiązany za
szybką pomoc vv tej sprawie, ale musimy jechać, i to szybko. Wydam
kapitanowi Staceyowi rozkazy w czasie jazdy.
Kilka sekund pó~iej siedział już wraz z Villiersem z tyłu pierwszego
237
Land Rovera, kapitan Stacey zajął miejsce z przodu, koło kierowcy,
i cała niewielka kolumna ruszyła w stronę bramy.
- Czy zna pan Ballycubbin, kapitanie? - zapytał Ferguson, gdy
uniesiono szlaban i samochody ponownie ruszyły.
- Tak jest, sir - odparł Stacey.
- To nasze miejsce prLeznaczenia. A konkretnie dom sir Lelanda
Barry'ego. Oczywiście zdaje pan sobie sprawę, że obowiązują pana
postanowienia ustawy o tajemnicy państwowej.
- Rozkaz, sir - rzekł Stacey.
- Dobrze. A więc kiedy znajdziemy się już na miejscu, pan i pańscy
ludzie zrobicie dokładnie to, co powiem. Tylko to. Nic więcej i
nic
mniej. - Odwrócił się i uśmiechnął do Villiersa. - Nie martw się, Tony.
Wszystko będzie dobrze, obiecuję ci.
Egan i Sara kbńczyli przyniesione przez Murtagha kanapki z
bekonem
i pili drugą filiżankę herbaty, kiedy właściciel pubu wrócił. Miał na
sobie
myśliwską kurtkę do kolan i nieprzemakalny kapelusz.
- Ma pani dziś szczęście, pani Talbot - powiedział. - Mówiłem
pani, że sir Leland to porządny człowiek. Przysłał po państwa jeden ze
swoich samochodów.
- Naprawdę? - spytała Sara.
- Przecież mówiłem, prawda? Czeka za domem. - Podniósł klapę
w kontuarze. - Tędy.
Sara podniosła się trochę niepewnie, ale Egan powiedział: - Cxyż to
nie wspaniałe, pani Talbot?
Przeszła przez kuchnię, a idący jej śladem Egan opuścił nieco w: dół
zamek błyskawiczny skórzanej kurtki, by w razie potrzeby móc azybko
wydobyć Browninga. Murtagh minął ich i otworzył tylne drzwi prpwa-
dzące na wybrukowane podwórze. Stał tam duży Peugeot kombi; a obok
niego dwaj mężczyźni.
- To pan Calder - rzekł Murtagh - zarządca sir Lelan~ia,
i Malcolm Flynn, główny gajowy. ,
Calder uśmiechnął się czarująco i wyciągnął rękę. - Niezmiernie się
cieszę, pani Talbot: Sir Leland prosił, żebym państwa zawiózł
bezposay~-
nio do dornu.
- To bardzo miłe z jego strony - odparła Sara. Calder otwor~ył
tylne drzwi i gestem zaprosił ją do środka. _ _.
238
W tej samej chwili Murtagh wyciągnął starego, wojskowego Colta
i przytknął wylot lufy do karku Egana. - Ale zanim pojedziemy,
koleś,
uwolnię cię od tego, co psuje krój twojej ślicznej, skórzanej
kurteczki.
Flynn również wyciągnął z obszernej kieszeni rewolwer Smith and
Wesson kalibru 0.38. Murtagh znalazł Browninga i przekazał go Cal-
derowi. Zarządca wziął go, oglądał przez chwilę, a potem pokręcił ze
smutkiem głową i włożył broń do swojej kieszeni. - Nikomu nie można
już dziś ufać. To odnosi się również do ciebie, kochana, a więc rączki
na
samochód, oboje. Stanąć jak należy, tak to chyba mówią w amerykańskiej
telewizji?
Odwróciła się w stronę Egana, rozzłoszczona i przestraszona zarazem.
- Rób, jak mówią - powiedział łagodnie.
Rozstawił szeroko nogi i oparł ręce na samochodzie. Zrobiła tak
samo. Czuła, jak ich ręce obmacują ją brutalnie.
- Dobra - rzekł Calder. - Oboje włazić na tylne siedzenie.
Flynn usiadł za kierownicą, Calder obok niego, a Murtagh zajął
miejsce na środkowym siedzeniu, plecami do drzwi. Bez przerwy
trzymał
Sarę i Egana na muszce Colta.
- Nieczęsto mamy okazję podróżować z parą papistów i to w takim
stylu - powiedział i zerknął na Caldera. - Czy zauważyliście, że
zawsze
można rozpoznać katolika? Wygląda inaczej.
Egan ujął rękę Sary i uścisnął mocno.
Gdy Calder wprowadził wszystkich do gabinetu, sir Leland Barry
siedział przy biurku i pisał coś. Zdjął okulary, uniósł wzrok i odłożył
pióro. Egan i Sara stanęli przed biurkiem, Murtagh przy drzwiach.
Trzymał w ręku broń, podobnie jak Flynn, który zajął.miejsce z drugiej
strony pokoju niemal opierając się plecami o półki biblioteczne.
Calder
wyjął z kieszeni Browninga Egana i położył na biurku. - Miał to.
Sir Leland wziął go na chwilę, uniósł w ręku i odłożył na biurko. -
A więc twierdzi pani, że jest dziennikarką, pani Talbot?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, Egan wyciągnął portfel. Gdy sięgał po
niego, Murtagh i Flynn skierowali w jego stronę broń. Uniósł rękę
uspokajająco. - Chwileczkę. - Rzucił portfel na biurko. - Jeżeli
zajrzy
pan do środka, znajdzie pan tam odpowiedni dowód tożsamości, który
przekona pana, że jestem w służbie czynnej w SAS.
---Murtagh roześmiał się ochryple. - Bzdury.
239
- Prymitywne, ale dość sprytne. - Sir Leland oparł się wygodnie. -
Ten rodzaj fałszerstwa jest w waszym środowisku nader powszechną;
rzeczą. .
- W jakim środowisku? - zapytał Egan.
- Oczywiście w Tymczasowym Skrzydle IRA. A ta dama, jak mnie
poinformowano, jest Amerykanką irlandzkiego pochodzenia, członkiem
mieszczącej się w Nowym Jorku organizacji, która za swój jedyny cel
stawia sobie robienie jak największego zamieszania w naszej
prowincji.
- To bzdura - Sara óparła się na biurku. - Nazywam się Sara
Talbot. Mój syn, Erić, dwa tygodnie temu został zamordowany w
Paryiu
na polecenie człowieka nazwiskiem. Smith. A ja mam podstawy
przypusz-
czać, że ma pan z tym człowiekiem kontakty handlowe.
Zmarszczył czoło, wyraźnie zdziwiony. - Kontakty handlowe?
- Tak, razem prowadzicie handel narkotykami.
= Jezu! - zawołał oburzony Flynn. - I pan tego wysłuchuje?
- Możesz przestać pleść te bzdury - rzekł Calder - już na to za
późno. Wiemy, po co tu jesteście. Chcieliście dostać się do tego domu
i zarnordować sir Lelanda.
- Ale wam się to nie uda - dodał Barry - bo zostałem ostrzeżo-
ny. - Pokręcił łagodnie głową. - Obawiam się, że będzie musiała pąni
za to zapłacić, pani Talbot.
- Przecież to zupełne szaleństwo - zaprotestowała.
- Wcale nie. Skontaktowałem się z RUC. Będą tu w każdej chwili.
Będziecie już wtedy całkiem martwi, a moje życie zostanie uratowane
przez tych oto wiernych przyjaciół.
Egan odsunął ją na bok. - Nie możesz tego zrobić, Barry. Ona mówi
prawdę, wiesz o tym dobrze.
Wyglądało to tak, jakby chciał sięgnąć przez biurko i sprowokowało
reakcję, na którą liczył. Calder schwycił go za kark, obrócił i Egan
poleciał do tyłu na kanapę.
Murtagh ruszył ze swego miejsca i Flynn także zaczął iść przez pókój.
= Ty sukinsynul - rzekł Murtagh.
Ręka Egana uniosła się z Waltherem wyjętym z kabury na łydće.
Trafił Murtagha w środek czoła i natychmiast ukląkł na jedno kolano,
schwycił Sarę za nogę i pociągnął na podłogę. Potem odwrócił eię
błyskawicznie i strzelił znowu trafiając Flynna dwoma pociskami w
serce.
Calder sięgnął po leżącego na biurku Browninga i kolejny pocisk
z Walthera ugodził go w skroń z bardzo małej odległo§ci. Egan wat~;
240
bardzo spokojny, śmiertelnie groźny i stanął na szeroko
rozstawionych
nogach. Był to najstraszliwszy pokaz zniszczenia, jaki Sara
widziała
w swoim życiu. Trwał nie dłużej niż trzy sekundy.
Sir Leland siedział wciąż w swoim fotelu. - Na litość boską, nie!
Egan pomógł Sarze wstać i zasłonił ją sobą. - A teraz, skoro jest tak
niewiele czasu, zanim przyjadą tu pańscy kumple z RUC, musimy się
streszczać. Mam tu jeszcze trzy naboje. - Uniósł Walthera. - Jeżeli
nie
powie mi pan tego, co chcę wiedzieć, wpaku)ę panu wszystkie trzy
w brzuch. To bolesny i bardzo powolny rodzaj śmierci.
- Wszystko - odpowiedział sir Leland. - Powiem wszystko, co
pan zechce.
- W porządku. Kim jest Smith? Gdzie możemy go znaleźć?
- Ależ ja nie dViem. Nie potrafię odpowiedzieć na żadne z tych pytań.
Egan uniósł Walthera groźnym gestem i Barry zawołał ochryple. -
To prawda, zaręczam panu. Telefonuję na numer kontaktowy i
zostawiam
mu wiadomość. Potem on telefonuje do mnie. To zawsze odbywa się
w ten właśnie sposób.
- Nie wierzę panu.
- To prawda, przysięgam. - Na czoło Barry'ego wystąpił pot,
widać było, że ogarnia go ślepa panika, aż nagle twarz mu się rozjaś-
niła. - Chwileczkę. Mam tu coś. Proszę mi pozwofić otworzyć szufladę
biurka.
- Dobrze, ale bardzo, bardzo ostrożnie.
Barry otworzył szufladę i zaczął w niej grzebać: - Raz przysłał mi
kuriera. Przypłynęła promem, promem ze Szkocji do Larne. Murtagh
pojechał, żeby ją spotkać.
-- To była kobieta?
- Tak. Przywiozła walizkę.
- Heroina?
Barry skinął głową. - Murtagh dał jej w zamian drugą, z odpowiednią
sumą pieniędzy i odpłynęła następnym promem. - Roześmiał się
z ulgą. - Znalazłem, widzi pan? Flynn zawiózł Murtagha do Larne;
trzymał się na uboczu i zrobił im obojgu zdjęcie. - Wzruszył ramiona-
mi. - Pomyślałem, że kiedyś może być przydatna:
Egan spojrzał na fotografię i Sara przesunęła się do przodu. - Czy
mogę zobaczyć?
Wszystko stało się w jednej chwili. Sir Leland Barry schwycił
leżącego
~ biurku Browninga i zerwał się na równe nogi. Egan wystrzelił
241
trzykrotnie, raz .za razem i siła uderzenia pocisków wyrzuciła
Barry'.ego
przez okno balkonowe na taras. W tym samym momencie wewnętrzne
drzwi otworzyły się z hukiem i do środka wpadło z pistoletami
maszyno.~
wyrni gotowymi do strzału kilku funkejonariuszy w zielonych
mundurach
Royal Ulster Constabulary. Egan miał jedynie ułamek sekundy, by
wsunąE fotografię do kieszeni, zanim rzucili się na niego.
Egan le'zał twarzą do podłogi w urządzonym w georgiańskim stylu
gabinecie. Ręce miał skute kajdankami na plecach. Sara siedziała
przy
stole z opuszczoną głową. Przy drzwiach stał funkcjonariusz z
trzymanym
oburącz, gotowym do strzałn pistoletem maszynowym Sterling. Drzwi
otworzyły się i wszedł umundurowany inspektor w towarzystwie
sierżanta.
- Wygląda tam jak w rzeźni - rzekł inspektor.
Sierżant podszedł i kopnął Egana w żebra. - Ty świnio z IRA.
Zabiłeś sir Leląnda, ty i ta jankeska dziwka.
- Uspokójcie się, Carter - rzucił ostro inspektor.
- Nie jestem z IRA. Jestem z SAS - odparł Egan. - I jeżeli to was
interesuje, wasz dobry przyjaciel sir Leland Bsrry dowodził
Synami Ulsteru.
Na twarzy Cartera odmalowały się wściekłość i niedowierzanie: •-
Łiesz, skurwysynu. :
Znowu kopnął Egana i inspektor odezwał się do niego ponowtue. ~--
Dość tggo! - Zwrócił się do Egana. = Czy może to pan udowodnić?
- Na biurku Barry'ego leży portfel: Jest w nim moja legitymscja:
- Uważaj na nich - polecił Carterowi inspektor wycńodz~c
z ptikoju. :
Carter stał, patiząc na leżącego Egana; dotknął go delikatnie czubkiem
buta, a potem spojrzał na Sarę, wziął ją za brodę i uniósł jej głowę do
góry. - Poczekaj na mnie na zewnątrz, Murphy - polecił fuakc-
jonariuszowi.
Drzwi za.tnknęly się cicho: - To co powiedział pan Egan - rzekła
Sara - jest prawdą. Zobaczy pan.
- Prawd~? - zapytał. -- Co tadr. j~1c wy wiedzą o prawdZie?
Zamordowaliście żonę sir Lelanda,'zabiliście bombą jego dzieci, a
t~scy
jak ty -- cholerni Amerykanie irlandzkiego pochodzenia; są
najgo~i,
Przyjeżdżacie tutaj i wtykacie nosy w to, co nie powinno was obi
chodiić. - Postawił ją na nogi. - Wkrótce odstawimy was na po.
sterunek _ i zobaczymy, coScie ze jedni, ale tymezasem trzeba
ei z~
242
rewizję. - Zaczęła mu się wyrywać, a Egan bezskutecznie usiłował
go kopnąć. - Rewizję osobistą. Sprawdzimy dokładnie każdy za-
kamąrek, każdą dziurkę. Rzecz w tym, ~e nie wiemy; co rnasz przy
sobie, prawda?
Stała oparta tyłem o stół, jego kolano wcisnęło się między jej nogi,
dłonie ścisnęły piersi. Gdy zaczęła ogarnia~ć ją fala przerażenia i
obrzy-
dzenia, przypomniała sobie nagle szkolenie u Jocka White'a.
Dostrzegła
swą jedyną szansę, złożyła obie dłonie w pięści feniksa i uderzyła nimi
jednocześnie z obu stron w kark Cartera. Wrzasnął z bólu. Drzwi za
jego
plecami otworzyły się gwałtownie i wszedł przez nie Ferguson z Tonym
Villiersem u boku. Kapitan Stacey i jego spadochroniarze stali
za nimi
z bronią gotową do strzału.
Sierżant Carter cofnął się. Na jego twarzy malowało się oszołomienie.
Sara usiadła i w tym samym czasie do przodu przedostał się
inspektor. -
Co się tu dzieje?
Tony Villiers wyjął z portfela swoją legitymację. - Jestem pułkownik
Villiers z Grupy Cztery, a to brygadier Charles Ferguson. Sądzę,
że wie
pan, kim jest brygadier.
Inspektor natychmiast zasalutował. - Panie brygadierze.
- Na podstawie posiadanych przeze mnie pełnomocnictw, z których
charakteru zdaje pan sobie zapewne sprawę, przejmuję całkowitą
kontrolę
nad tą.;akcją. Wszystko wygląda zupełnie inaczej, niż to się panu
wydaje,
inspelatorze, i na razie musi to panu wystarczyć. A teraz proszę
łaskawie
zdją~ ~Cajdanki temu dżentelmenowi.
-~ Sierżancie Carter - odezwał się inspektor.
Carter wyciągnął klucz i uwolnił Egana. Villiers objął Sarę ramieniem:
- Wszystko w porządku?
- Teraz już tak - odparła.
- Zostawcie powitania na później - rzekł Ferguson z rozdraż-
nieniem.
, Kiedy podeszli do drzwi, Villiers powiedział: - Przepraszam
was na
cl~~~vilkę. - Odwrócił się, dwoma szybkimi krokami przebiegł przez
ppkój, kopnął Cartera między nogi, a gdy sierżant zwinął się z bólu,
wyr'cnął go kolanem w twarz. - Kiedy widzę, co wyprawiają takie
śmiecie jak ty - ,rzekł patrząc na Cartera - zaczynam się niekiedy
zastanawiać, czy IRA przypadkiem nie ma trochę racji.
243
W . Aldergrove był wczesny zmierzch. Zapadał już zmrok i deszcz
smagał pas startowy, na którym czekał L,ear. Sara stała przy .Qkxue
pó~źekalni, traymaj~c w ręku filiżankę herbaty: Egan siedział niedakkó
niej. Całe popołudnie trwało przebijanie się przez stosy--formularzy
i oświadczeń. Na dobrą sprawę nie mieli nawet możliwości, żeby ze sobą
porozmawiać. Chciała wła§nie odezwać się do Egana, kiedy drzwi
otworzyły się 't wszedł Villiers i Ferguson.
- Za parę minut startujeiny - rzekł Villiers.
Ferguson prxeszedł przez pokój i stanął obok Sary. - Czy: `już się
pani dobrze czuje, pani Talbot?
- Chyba tak - odpowiedziała.
- Jeżeli chodzi o postępowanie sierżanta Cartera, zostanie nn
ódpowiednio ukarany, mogę panią o tym zapewnić. W każdej beczce
móżna znaleźć przynajmniej jedno.zepsute jabłko. RUC od mniej więoej
czternastu lat znajduje się na pierwszej linii ognia jednej z
najpaskudriiej~
szych współczesnych wojen. Niech pani nie potępia ich wszystkich
z powodu jednego człowieka.
- Postaram , się - odpowiedziała mu Sara.
- Prawdę mówiąc, niewiele brakowało, żeby spotkał panią śmutny
koniec. Wspaniale jest stąd wyjeidżać. -- Ferguson popatrzył na
:des~zcz
bębniący o szyb~: - Cóż za paskudny kraj: Czasami przychodzi i~ vdo
głowy, że powinniśmy oddać go Indianom. ;'~:
Rozdział szesnasty
O ósmej wieczorem tego samego dnia, kiedy Jago stał przy oknie
swego mieszkania przy Lord North Street z filiżanką kawy w ręku,
ujrzał
Daimlera zajeżdżającego przed dom Sary. Skierował się szybkim krokiem
do odbiornika i włączył go.
Jeszcze w samochodzie Ferguson rzekł do Sary: - Zanim się
pożegnam, chciałbym zamienić z panią jeszcze kilka słów. Czy mogę wejść?
- Czy to konieczne, panie brygadierze? Jestem bardzo zmęczona.
-- Obawiam się; że tak.
---:No cóż, dobrze - odparła niechętnie, wysiadła z Daimlera,
weszła po schodkach i otwo~zyła drzwi wejściowe. Ferguson, Villiers
i Ega~i poszli za nią.
~paliła gwiatła. Wprowadziła wszystkich do saloniku i odwróciła się
w ich stronę. = A więc, paaie brygadierze, co . pan ma do
powiedzenia?
~ Niektórzy spośród moiclt przełożonych w rządzie rue będą tym
~liwieni - rzekł Ferguson -- ale ja dostałem to, na czym mi
~o - głowę Lelanda Barry'ego:i bardzo jestem pani za to wdzięczny.
. .~.:: Ale? - spytała Sara.
~ ° ~° ~-r- Alan Crowiher dzięki naszemu przyjacielowi Jago walczy
ze
ś~rCią w szpitalu. Nie wiedziała pani.o tym, prawda? Wszędzie walają
si,~ ;~twłoki - tutaj; w Paryżu, -na Sycyłii; w Irlandii. To było
jakieś Tour
d~urope niczym nie pohamowade~ .przemocy. Uzyskała pani wszystko,
o`.~pani chciała, ale za dość wysok~ cenę.
~ - Oprócz Smitha.
-- Może już nigdy się nie dowiemy, kim jest. Jeżeli ma choć odrobinę
zdrowego rozsądku, zniknie z pola widzenia; ale jedno jest już
absolutnie
~vne. Jutro wraca parti do Arneryki i jestem zdecydowany nadać
temu
245
wyjazdowi charakter postanowienia prawnego -- oświadczył Fergu-
son. - Na tym cała sprawa się kończy, pani Talbot. - Odwrócił się do
Villiersa. - Będzie pan osobiście odpowiedzialny za dopilnowanie,
by
pani Talbot znalazła się rano w samolocie. Czy to jasne, Tony?
- Tak jest, sir - odparł Villiers.
- W por~ądku - Ferguson odwrócił się w stronę Egana. - A ty,
Sean, zameldujesz się jutro punktualnie o siódmej rano w moim
mieszkaniu na Cavendish Place. Musimy zamienić kilka słów. - Ni,e
czekał na odpowiedź Egana, tylko rzek.ł po prostu: - Dobranoc, p~ni
Talbot - i skierował się w stronę drzwi.
Villiers położył dłoń na jej ramieniu. - Zobaczymy się rano, Saro -
rzekł i wyszedł za brygadierem.
Trzasnęły drzwi wejściowe, silnik Daimlera zawarczał, a potem ucichł
w oddali. Zapadła cisza. Sara stała pośrodku pokoju w starym dwu-
rzędowym płaszczu i wełnianej kominiarce. Na twarzy miała rozsmaro-
wany brud.
- A więc to już koniec? - spytał Egan.
- Nie, Sean. Wiem o tym równie dobrze jak ty, ale najpierw muszę
wziąć prysznic i przebrać się w coś czystego. - Dotknęła jego policzka
z nie udawaną serdecznością. - Wiesz co? Jesteś wspaniałym chłopakiem,
a może raczej powinnam powiedzieć, równym facetem? Czy wasze
dziewczyny z East Endu tak by to określiły? ;: ~
- Mniej więcej. .ryti.,
- W porządku, równy facecie. Kiedy będę się doprowadza~ do
ładu, idź do kuchni i zrób herbatę, a później pogadamy. ~. ,
Przez pięć minut stała pod gorącym prysznicem, potem wytarła w~osy
ręcznikiem, wyszczotkowała jeszcze mokre i zawiązała w koński ; og~:
Z szuflady wyjęła czystą bieliznę i kremową, jedwabną bluzkę. l~i,ła
wrażenie, że zrnyła z siebie wszystko, co wydarzyło się w Irlandii,
i od
razu po~zuła się lepiej. Gdy zeszła na dół do kuchni, miała ńa sobie
marynarkę i spodnie z brązowego zamszu oraz buty na wysokim
obca~sie~
- Ładnie wyglądasz - powiedział nalewając herbatę.
- Cóż, rzeczywiście czuję się o wiele lepiej. - Deszcz bębnił o
saylxy~..
kiedy siedzieli tak naprzeciwko siebie przy stole, w atmosferze
jakigj$~
intymności, która nagle zaistniała między nimi. - Sean, zawsze
ehciałam
cię o coś zapytać.
- O co?
-- Nigdy nie wspomniałeś o żadnej dziewczynie w twoim życiu..~.~.
246
,~,W:
Zawahała się. - Czy to z powodu Sally? W końcu nie była twoją
prawdziwą siostrą.
- Jeżeli o mnie chodzi, była nią i zawsze będzie. - Zapalił
papierosa,
zakaszlał lekko i przerwał. - Po co, u diabła, ja palę to świństwo? -
Zdusił papierosa w popielniczce. - W Belfaście miałem dziewczynę.
Nazywała się Mary Costello. Miła dziewczyna, katoliczka. Oczywiście,
rodzina nie aprobowała naszej znajomości. W gruncie rzeczy tam,
gdzie
mieszkała, nikt tego nie aprobował. To była bardzo prorepublikańska
dzielnica.
- Przecież jesteś katolikiem - zdziwiła się.
- Ale byłem również żołnierzem armii brytyjskiej. Dość, że pewnej
nocy dobrały się do niej miejscowe kobiety. Ogoliły jej głowę, wy-
smarowały ją smołą i oblepiły pierzem, a potem zostawiły przywiązaną
do latarni. Rano znalazł ją wojskowy patrol i zawiózł do szpitala. -
Egan wstał i spojrzał przez okno. - Utopiła się w rzece. Lagan tego
samego dnia, kiedy wypisano ją ze szpitala.
Poczuła nagle w oczach piekące łzy. - Jak ludzie mogą być tak
okrutni?
- To nie ludzie są temu winni, ale życie i to, co ono z ludźmi
wyprawia - odparł Egan. - Stawia ich w sytuacjach najparszywszych
z ~możliwych i nie pozostawia im najmniejszego wyboru.
Gdy się odwrócił, na jego twarzy malowała się udręka.
Wstała, obeszła stół i objęła go. - Czy jest aż tak źle?
- Nie może być gorzej -.odpowiedział:
-~ No to zabierajmy się da roboty. - Pociągnęła go d.o stołu i
usiedli
oboje. - Ta fotógrafia, którą dał ci Leland Barry, kiedy mu groziłeś.
Fotografia ze spotkania w Larne. Właśnie miałeś mi ją pokazać, kiedy
schwycił za pistolet, a pofem wdarli się ci z RUC: Masz ją nadal
przy
sobie?
- Tak.
- Ale nic o niej nie powiedziałeś Tony'emu i Fergusonowi.
Dlaczego?
- Dlatego, że jui im nic do tego. Od tej pory to sprawa osobista.
- Kurierem, którego przysłał Smith, była kobieta. Tak przecież
powiedział Barry?
- O tak - skinął głową Egan. - To z całą pewnością kobieta.
Wyjął fotografię z kieszeni i przesunął po stole w stronę Sary. Na
zdjęciu widać było Murtagha opartego o pachołek na przystani w
Larne.
Rozmawiała z nim siwowłosa kobieta w zimowym płaszczu. Ida Shelley.
247
- O mój Boże! - powiedziała Sara.
Twarz Egana była nienaturalnie spokojna. - Naprawdę jest moją
kuzynką: Oczywiście, kiedy byłem dzieckiem, nazywałem ją ciocią i dla
Sally również była zawsze ciocią Idą.
Sara czuła ból w równym stopniu jak Egan. Jednocześnie uświadomiła
sobie, że wzbiera w niej głęboki, palący gniew, narastająca gdzieś od
wewnątrz głucha wściekłość. - Zrób głęboki wdech, Sean. - Trzymała
go mocno za obie ręce.
- Cioteczka Ida. - W jego oczach pojawiły się łzy. - Cioteczka,
którą Sally tak kochała. - Uwolnił jedną rękę i wyrżnął nią
w stół. - Czy to nie jest najśmieszniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek
słyszałaś?
- Nie - odpowiedziała, już zupełnie uspokojona. - Na pewno nie
najśmieszniejsza. Wła§ciwie to uważam, że chyba najgorsza. - Wstała. -
Poczekaj na mnie. Wrócę za chwilę.
Przeszła do saloniku, podeszła do biurka i zadzwoniła po taksówkę.
Potem otworzyła szutladkę w sekretarzyku i wyjęła podarowanego jej
przez Jocka White'a Walthera PPK. Sprawdziła go starannie, tak
jak ją
uczył, potem wsunęła dó torebki i wróciła do kuchni. - Chodź, Sean,
zamówiłam taksówkę. Pojedziemy zobaczyć się z Idą - odwró~t się
i poszła przodem.
Jago połączył się z kontaktowym telefonem, obserwując jednoc~Cśnie
odjeżdżającą ulicą taksówkę. Gdy telefon zadzwonił, natychmiast podtubsł
słuchawkę.
- O co chodzi? - spytał Smith.
-~ Jeśli masz łzy, gotuj się je przelać - odparł Jago. - To Szekspir,
stary, .ale bardzo na miejscu w pańskiej sytuacji.
- O czym, u diabła, pan mówi? - zapytał Smith.
- Cói, nie tylko załatwili pańskiego prryjaciela Barry'ego i wró~iii
cali i zdrowi, ale również mają fotografię, którą Barry ofiarował im
dzięki, jak sądzę, niewielkiej perswazji.
- Jaką fotografię?
- Och; kuriera, którego pan wysłał, żeby spotkał się ~ z kiń1~
w Larne. No i kto okazał się tym kurierem, niech pan zgadtuie?
1da Shelley! - Jago roześmiał się. - Czy nie uważa pan tego za
raczej zadziwiające? _~.,~,-,.
248
- Nie - odparł Smith. - Sądzę, że jest już najwyższa pora,
ixbyśmy się spotkali.
Jago nie miał czasu wziąć prysznic, ale zmienił koszulę na świeżą -
z białej bawełny, idealnie wykrochmaloną - i precyzyjnie zawiązał
krawat w barwach pułku. Potem otworzył jedną ze swych walizek,
podniósł fałszywe dno i wyjął zadziwiający szczegół odzieży. Była to
wykonana przez Wilkinson Sword Company kamizxlka z nylonu i
tytanu;
która od wielu lat znajdowała się w jego posiadaniu. Mogła
powstrzymać
pocisk kalibru 0.45 wystrzelony nawet z najmniejsźej odległości.
Nałożył
j~; umocował starannie, potem włożył marynarkę, a na końcu płaszcz.
Sprawdził Browninga, wsunął go do jednej kieszeni, tłumik do drugiej
i był już gotów. Starannib przesunął szczotką po włosach i uśmiechnął
się do swego odbicia w lustrze. - Cóż za cholerny ostatni akt,
stanowczo
nie mógłbym go opuścić.
Wyszedł. Drzwi cicho zamknęły się za nim.
Mini Cooper stał tam, gdzie pozostawił go Egan - na dziedzińcu
koło „Flisaka". Wewnątrz panował duży ruch. Przez okno widzieli salę
barową zatłoczoną klientami oraz Idę i jej trzech pomocników
uwijających
się ze wszystkich sił.
. Egan i Sara wślizgnęli się do środka kuchennym wejściem.
- Poczekaj tutaj - powiedział. - Wrócę za chwilkę.
Wszedł do sypialni, odwinął dywan między łóżkiem a ścianą i uniósł
deskę w podłodze. Był tam jeszcze jeden Browning. Wyjął go wraż
z tłumikiem Carswella, wziął kilka zapasowych magazynków z amunicją
i zszedł na dół.
Kiedy znalazł się'w kuchni, drzwi do baru otworzyły się i wbiegła Ida
wycierając ręce w ścierkę. Popatrzyła na nich zaskoczona. - Skąd się tu
wzięliście?
- Właśnie wróciliśmy - odparł: Egan.
- Jack telefonował dziś po południu i pytał o ciebie. Już wyszedł ze
szpitala. Wrócił na Iiangman's Wharf.
- To świetnie -- stwierdził Egan. - Kiedy byliśmy w Ulsterze,
spotkaliśmy twojego znajomego, Ido. A może powinienem raczej
powie-
dzieć wspólnika w interesach?
Wyglądała na zdziwioną. - O czym ty mówisz?
249.
Egan pokazał jej fotografię. - O tym, Ido.., właśnie o tym.
Jej twarz była zupełnie biała, oczy wpatrzone bezmyślnie w jeden
punkt. Wyglądała, jakby nagle postarzała się o dziesięć lat. Drżącymi
rękami wzięła od niego fotografię i usiadła ciężko przy stole. A potem
zaczęła płakać.
Jago zostawił Spydera na Wapping High Street i mimo coraz silniej
padającego deszczu, pozostałą część drogi odbył na piechotę. Wreszcie
skręcił w niewielką uliczkę między dawnymi, wiktoriańskimi magazynami
i wyszedł na Hangman's Wharf. Smith stał pod lampą i patrzył na
rzekę.
Trzymał w ręku wielki, czarny parasol, na ramiona miał narzucony
płaszcz przeciwdeszczowy.
Jago stanął z rękami w kieszeniach. - Pan Smith? Wreszcie się
spotkaliśmy.
- Chyba najwyższa pora, do cholery - odpowiedział Jack Shelley
odwracając się do niego z uśmiechem. Wyglądał nadzwyczaj buńczucznie
z lewą ręką na grubym, czarnym temblaku.
Ida nadal siedziała przy stole kuchennym. Z zewnątrz dobiegł ją .
warkot zapuszczanego silnika Mini Coopera i po chwili ucichł w
pddali.
Przestała płakać, wyjęła chusteczkę i wytarła oczy. Drzwi baru
otv~iorzyły
się i jeden z barmanów zajrzał do środka.
- Co z tobą, Ida? Padamy już na mordę, dziewczyno.
-- Zaraz będę, Bert.
Podeśzła do kominka i wzięła fotografię Egana i Sally, tę, na letórej
dziewczyna stała lekko odwrócona profilem i patrzyła na niego z
tuką
miłością. .
- Moja mała Sally - szepnęła. - Zawiodłam cię, kochana, prav~a?
Zawsze za bardzo się bałam, wiesz? Ale to już-minęło.
Odstawiła zdjęcie, wzięła wizytówkę, którą dał jej Tony Villiers;
i podeszła do telefonu. ~ -
Gdy winda pokonywała powoli piętro po piętrze, Shelley odezwał
się: -- Wspaniale pan popracował nad swoim wyglądem. Nie p4znałbytn
pana. . ` _
250
r~śź:: ,
;
- A wie pan, jak wyglądałem dawniej? - spytał Jago.
- Oczywiście. Niech pan, do cholery, nie będzłe głupi. Wiem o,pa~~
więcej, niż pan sam wie o sobie. Dlatego właśnie wybr~~ p~na. Ę;~:
- Ależ pan prowadził te sprawy - rzekł Jago. - Te telefony.
Wspaniała historia. , , ''
- Bzdura! - odparł Shelley. - To było proste. Najwspanialsze
w telefonie jest to, że dopóki dzwoni się samemu, dopóty panuje się
nad
sytuacją. Sygnał dźwiękowy informował mnie, jeżeli żnajdowałem się
w ~ jego zasięgu, a jeżeli nie, musiałem tylko w odpowiednich
odstępach
ezetsu dzwonić na numer kontaktowy, żeby sprawdzić, czy jest dla
mnie
wiadomość.
- Sprytne - stwierdził Jago.
- Niezupełnie. Jeżeli ktoś do pana dzwoni i mówi, że jest w Londynie,
wierzy mu pan, choć ten ktoś może akurat być w Paryżu. W taki sposób
komiwojażerowie organizują sobie weekendowe skoki w bok. - Roze-
śmiał się ochryple. Winda stanęła i Shelley wyszedł z niej. - Tak,
mogłem zadzwonić do pana skądkolwiek i nie miał pan pojęcia; gdzie
naprawdę jestem. Dzwoniłem z telefonu w samochodzie, kiedy leżałem
w lecznicy, z budek telefonicznych. Oczywiście, najlepiej
zagmatwał tropy
Paryż: To, że mnie pan postrzelił. Dzięki temu wszystko wskazywało na
to, że jestem jednym z dobrych facetów. Podejmowałern duże ryzyko,
ale
pan odpowiednio załatwił sprawę.
Ppprowadził go wzdłaż korytarza, koło kuchenki i otworzył drzwi do
główvnego pokoju. Sięgnął do tablicy z włącznikami i uregulował światła
tak; że paliło się jadynie kilka lamp stojących na stole,
pozostawiając
większą część pokoju pogrążoną w mroku.
' - _~-- Nie chcę, żeby było zbyt jasno.
°~ ~: ~ ~ ~Frzeszedł do części mieszkalnej.
~r~~ Jago zapytał: - A gdzie są ci pańscy chłopcy?
Frank i Varley? Dałem im wolae na tę noc. Robią to, co im się
poleci.
'ąc szczerze, nie mają pojęcia, czyen się zajmowałem przez ostatnie
trzy
itery lata. = Zatrzymał się przy barku, wziął karafkę z whisky i
nalał
~~_ hu do szklaneczek. - .Nie, jesteśmy tu tylko my dwaj, pan i
ja:
` I nasi prz~jaciele.
`~~ :~.a~:Oczywiśćie - roześmiał się Shelley. - I właśnie za to piję;;
Za
p~ciół. - Stuknął swoją szklaneczką o szklaneczkę Jago.
.
r:. 251
,~yi,
Winda zatrzymała się z ostrym szarpnięciem. Egan poszedł przodem.
Stanął, wyj~ł Browninga z kieszeni i skin~ł główą Sarze.
- BądC astrożny, Eric - powiedzia~ła: .- Bardzo ostrożny. . ,.
Egan uśmiechnął się mrocznie: - Jestem Sean, pani Talbot, a nie
Eric.
Dtworzył drzwi i weszli do środka. Stanął, trzymając Browningsd
u boku. Sara znajdowała się tuż przy jego ramieniu. Pokój pogt~ążony
był
w mroku. Ruszyli do przodu. xf
- Jack; jesteś tu?! - zawółał Egan.
- Jeśtem tutaj~ synu. - Drzwi na dawną-platformę przeładunkowoą
otworzyły się i wszedł Shelley z parasolem vw ręku. - Leje, alt
mia~nn
ochotę na łyk świeżego powietrza. -- Posługując się tylko jed~ r~
zsunął płaszcz z ramion, zrobił kilka kroków i odwrócił się. - Czyżbym
widział pukawkę w twoim ręku,. Sean? To niezbyt przyjazny gest
wobec
twojegó starego wujaszka.
- Owszem, ale pomyślałem, że pewnie będę jej potrzebował w czasie
pogawędki z panem Smithem - odparł Egan. - Miałem ciekawą
rozinowę na twój temat z Idą; Jack. Jezu! - powiedział z obrzydze-
niem. - Jack Shelley, Robin Hood z East Endu, królem narkotyl~ów.
Dlaczego, Jack?
- Nie bądź głupi - odparł Shelley. - Wiesz, ile po czterech
latach tej zabavvy mam na moim rachunku w szwajcarskim be~ku?
Dwadzieścia dwa miliony funciaków. Dwadzieścia dwa milio~: ~~.To
poważny interes. : ;~ro-~
- I co ma pan zamiar z nimi zrobić, panie Shelley? - ~
Sara. - O ile wiem, pańskie legalne interesy~były równie dochod~:
- A co to ma do rzeczy? ;.
- Tyle forsy i najmniejszej możliwości; żeby ją wydać -- -t~ekł
Egan. =-- Zupełnie jak niektórzy twoi starzy kumple w czasach,
~iledy
byłem dzieckiem. Chłopaki, które załatwiały ~urgonetkę bankową i sie-
działy potem z walizlrą pełną forsy pod łóżkieni: Z forsą; której nie
a~gli
ruszye; bo gliny tylko na ta czeka~r.
- Daj spokój = żachn~ł się- Shelley. -- Pieprzysz bzdury.
- Ate mniejsz~ o to - ciągnął -Egan. - To paskudna sptawa;
ale nie tak paskudna jak to, co opqwiedziała nam Ida. Że pewnego
popołudnia wróciła niespodziewanie do ;,Flisaka" i znalazła cię w łóźku
z Sally. I że od: tej pory dziewczyna robiła wrażenie zupełnie
in~ego
człowieka, kogoś całkowicie odmienionego. Że zupełnie priestała
być sobą.
252
-,-~.I wszyscy wiemy dlaczego, panie Shelley.:~,h~ .
-- ~~ $a~a.. __..
_ a sl~polaminy i phenothiaziny, inączej z~t,:~ua~dattgą.
1~1ie ~~caj się; ty wścibska dziwko. Dcu~y~ć ~ ,pal~obiła$ nam już
~ ~ tów. ; _~ Shelley . znowu odwrócił się dó . Egatu<. --= No to
co? Była
kurdwką:- Przyłąpałem ją z facetem, kiedy wpadłem do niclt -
89 ranka,; a Idy nie było w domu. A póza tym, przecież nie należała
~ Y, prawda?
x"`°"
gan uniósł pistolet. Dygotał mu w ręku, a1e Sean nie był w stanie
" za spust. Wreszcie jego dłoń z Browningiem opadła w dół
i Sh~jley. roze~miał się triumfalnie.
-- Wiedziałem, że nie będziesz w stanie strzelić. Znam cię lepiej niż
ty- sam siebie; synu. - Podniósł głos. - W porządku, Jago!
Jago wyszedł z platfortny przeładunkowej przez otwarte o~Cno i
uderzył
Egana w kark lufą swojego Browninga. Sean upadł na podłogę i zamarł
w .bazruchu.
Jago popatrzył na Sarę i uśmiechnął się. - Miło mi znowu panią
widzieć, pani Talbot.
Shelley spojrzał na leżącego Egana. - Pętak. Kieeka zawróGiła mu
w,głowie. - Spojrzał kątem oka na Sarę. - I to wszystko twoja wina.
Ft~zypętałaś się tutaj, wtykałaś nos w nie swoje $prawy, aprawiałaś
wszy~cim kłopoty. Dobra, ale teraz już z tym konieć: ,--- Odarrócił
się
w str~ę ~ago. - ~łatw ją. Prze~ balustradę i do rzelEi.
Ja~o spojrza.ł ponownie na Sarę. Już się nie uśmiechał. Luf~ Browninga
~ zalcal~sała się lekko i opadła, w dół. -- Wydaje mi się; że nie rłaąrn
óchoty
~ ~84; .~bić, panue Shelley. ~ :
.,=~,~.Następny; który ma słabość, do tej cholernej dziwy -
powiedział
S . ~ PQB~dą:
~~zelił dwukrotnie, raz za razem. Jego pociski z łoskotetn ugodzały
w 7 ~ i rzu~ciły go przez otwarte okno na balustradę. platformy
p owej: Joszcze usiłówał się podnieść i wtedy. Shelley wyjął lewą
rękę ~, blaka. Trzymał w niej rewolwer z króticą lufą: Wystrzelił
d~ z bliska i Jago przewrócił się na plecy: Jcgo kończyny drgały
jesżcxe śyjnie.przez chwilę.
Shelł ~ " ~ §~~ ~ę lodowato. - Wygląda na to, że w końcu sam
będę m o to załatwić. - Poćhylił eię, żeby podnieść Brownin-
ga Egana i tr ' ~i~iostrżeńcą czubkiem buta. - Widzi pani, pani
Talbot,
co rodzina tó rodzina. Wiedziałem, że jeżeli już do tego dojdzie, nie
bQdzie ~ógł~tnait zaatr~elić: . . _ _
253 ,
- Niezbyt ci pomogłem.
-- W tych okolicznościach to zrozumiałe.
iJŚmiech~tął aię do ttiej z wysiłkiem: - A jednak Jock ~ raylił* Kiedy
naprawd~ zaistniała taka potrzoba, byłaś w etanie pociągnąć za spuat.
-- Nie mam zamiaru nikogo za to przepraszać -- odparła. - Zasłużył
na śmier,ć, a ja go zabiłam. Nie jestem ~ tego duinna, ale i nie
żałuję. To
coś, z czym będę musiał~ nauczyć się xyó.
-- Czas spęd~ony w piekle - powiodział. - Ostrzegałem cię.
-- Tony - odezwał się Ferguson - s~dzę, że ~ni Talbot powinna
już jechać.
Villiers podszedł do niej. - Chodi, Saro.
Ujęła oburącz dłonie Egana. -- Co bQdziesz teraz robił, Sean?
- Jakoś dam sobie radę - odpowiedział.
Położyła mu ręce na ramionach. - Zacząłeś bardzo wiele dla mnie
znaczyć. Ale sądzę, że zdajesz sobie z tego sprawę.
- Ja pani Talbot? Czy Eric?
- Oc~, ty, Sean. Z całą pewnością ty:
Przytuliła się do niego przez dłuższą chwilę, a potem odeszła szybkim
krokiem. Villiers pospieszył za nią.
Egan podszedł do barku i nalał sobie szkockiej. Nie zwracając uwagi
na okryte kocem ciało Shelleya p,odszodł do otwartego okna i stanął
na
platformie przeładunkowej patrz~c w dół na rzekę.
-- A co teraz, Sean? -- spytał Ferguson.
- Bóg raczy wiedzieć - odparł Egan.
- Cóż, jeszcze nic straconego. Zawsze możesz przyjść do mnie
i pracować dla Gnipy Cztery:
- Niech mnie diabli wezmą, je~li to zrobię - stwieidził Egan.
- Mój drogi Sean, skarb państwa niew~tpliwie nałoży sekwcstr na
zdobyte drogą przastępstwa pieniąd~e ~wojego wuja, które znajdują się
w banku w Szwaj,~arii, ale mimo to będzi~sz jedynym dziedzicem
finansowego imperium o wartości ponae~ dwudziestu milionów funtów.
-
Ferguson uśmiechnął się. - I co, u lićha, taki chłopak jak ty pocznie
z taką masą pieniędzy?
Sean odstawił szklaneczkę, odwrócił się i znikn~ł w mroku. =. Wróęisz;
Sean! - zawołał za nim Fergusou. - Nie masz gdzie się podziać.
255
Rzeka płynęła wolno w ulewnym deszczu i mgle. W stronę morza,
porykując syreną, sunął statek. Na dawno opuszczonych nabrzeżach
panował spokój, gdy nagle koło King James's Stairs coś poruszyło się
w wodzie i jaki's cień wspiął się wolno po drabince.
Na końcu opuszczonegp nabrzeża ~ świeciła samotna lampa uliczna.
Ociekająćy wodą Jago stanął pod nią i rozpiął płaszcz. Pociski
wystrzelone
przez Shelleya utkwiły w kamizeloe kuloodpornej. Wyłuskał je jeden
po
drugim, rzucił do .rzeki i znowu ścisnął trencz paskiem. Wysoko nad
głową usłyszał samolot; który wystartował z Heathrow i przelatywał
teraz nad miastem. To mógł być samolot Sary. Pewnie nie był, aie nie
miało to znaczenia.
Spojrzał do góry; w nocne niebo, uśmiechnął sig, rozprostował
ramiona, a potem odwrócił się i podążył w ciemność. Zniknął.