Czas w piekle


tytuł: "Czas w piekle"

autor: Jack Higgins

Rozdział pierwszy

Tuż po czwartej, gdy pierwszy brzask przesączył się proz bambusowe

pręty nad jego głową, deszcz znowu zaczął padać. Najpierw powoli,

potem coraz silniej, aż wreszcie pruszedł w potężną ulewę, przed którą

nie było ucieczki.

Stan Egan skulił się w kącie. Dłonie wsunął pod pachy, przycisnął

ramiona do ciała, starając się zmniejszyć do minimum straty ciepła;

choć

po czterech dniach właściwie niewiele już było do stracenia. J&~na

miała

cztery stopy kwadratowe powierzchni i nawet gdyby chciał, nie

mógłby

się ~Vsniej położyć. Przypomniała mu się proczytana gdzieś informacja;

że śpośród zwierząt jedynie goryle kładą się bez opórów we własnych

odchodach. Wprawdzie jeszcze nie osiągnął tego stanu, ale już od

dawna

przywykł do smrodu.

Był na bosaka, ale pozostawiono mu jego ~ii~śltującą bluzę i spodnie.

Okręcona wokół głowy chusta'koloru khalc~~l~~zyła turban, podobny

do tych, jakie nosi się na pustyni. Pod napiętą"skórą jego

wymiarowanej

twarzy widać było wyraźnie wydatne kości policzkowe. Jtgo

bladoniebies-

kie oczy były zupełnie bez wyrazu, gdy siedział na deszczu padającym

proz bambusowe pręty znajduj~ce sżę dwanaście stóp nad jego głową.

Od czasu do czasu od mokrych, glinianych ścian odrywały się grudy

ziemi i spadały do wody, która pokrywała już dno jamy trry- albo

czterocalową warstwą.

Cukał; obojętny na wszystko, aż wreszcie `usłyszał odgłos kroków

i stłumione przez deszcz pogwizdywanie. Mężczyzna, który pojawił się

nad nim, miał na sobie przypominający jego mundur: strój maskujący,

ale

o nieco innym wzorze ochronnego nadruku wprowadzonym proz wojska

radzieckie w czasie okupacji Afganistanu. Na kołnierzu miał

dystynkcje

7

sierżanta, a nad daszkiem jego czapki widniała czerwona gwiazda

armii

radzieckiej i odznaka 81 pułku powietrzno-desantowego.

Egan rozpoznał wszystkie szczegóły, gdyż na tym polegało jego

zadanie. Patrzył do góry i czekał w milczeniu. Sierżant trzymał w

jednej

ręce karabinek automatyczny AKM, a w drugiej wojskową rację

żywnościową uwiązaną na kawałku szpagatu.

- Ciągle z nami? - zapytał wesoło po angielsku i odstawił AKM

. na bok. - Mokro pewnie tam u ciebie na dole, co? - Egan nic

nie

odpowiedział. - I wciąż nie masz ochoty rozmawiać? No cóż, jeszcze

zechcesz, przyjacielu. W końcu wszyscy zaczynają mówić. - Sierżant

opuścił puszkę przez bambusową kratę. - Śniadanie. Dzisiaj tylko

kawa, ale nie chcemy, żebyś zbyt nabrał sił.

Egan wziął puszkę i otworzył ją. Rzeczywiście, była w niej kawa,

nieoczekiwanie gorąca, parująca, w wilgotnym powietrzu. Opanował

mdłości, o które przyprawiał go sam jej zapach. W żaden sposób nie był

w stanie tego wypić i ci, co go tu trzymali, doskonale o tym

wiedzieli.

- Ale ty, oczywiście - roześmiał się sierżant - pijasz tylko herbatę.

Jaka szkoda. - Rozpiął guziki spodni i odlał się w dół, przez pręty.

-'-

Więc może napijesz się tego, dla odmiany? i

Egan nie mógł się uchylić. Po prostu siedział w kucki w kącie i

patrz,Ir~

bez .słowa w górę. Sierżant podniósł AKM. - Za pięć minut j~itq

z powrotem i spodziewam się, że zobaczę puszkę czyściutką. .. Bą

grzeczny i wypij, bo cię ukarzę.

Odszedł, a, Egan wciąż czekał z malującym się na twarzy wyrazem

napięcia. Kiedy odgłos krpków sierżanta ucichł, podniósł się. Pięć rmnut:

tego jedyna szansa. Zerwał z głowy chustę i okazało się, że w ca.łodxs

pozostała tylko jej widoczna część. Reszta, w ciągu nocy podarta ną

pa8ki i starannie spleciona, została powiązana w prymitywną linę.

Szybko umocował ją pod ramionami, nałożył na szyję pętlę, a swobo

tiy; ~COniec liny chwycił zębami. Oparł się plecami o jedną ściankę

jamy,

stopami o drugą i zaczął wspinać do miejsca, z którego mógł sięgnąć ręką

bambusowych prętów. Wyjął koniec liny spomiędzy zaciśniętych zębów,

owinął wokół dwóch prętów i zawiązał mocno.

. Tylko szum pa;dająoego deszczu zakłócał ciszę. Nadchodzącego

sierżanta

~ dużej odległośa. Odczekał jeszcze kilka sekund, potem podkurczył

dogi, odrywając je od ścianki i wydając głośny okrzyk, spadł na dół.

Bambus nad jego głową wygiął się, a ciało zakołysało mocno,

,` .pygując w górę i w dół. Pochylił głowę na bok tak, by widać było

pętlę wokół karku i przymknął oczy. Podtrzymująca go lina wpijała mu się

pod ramionami.

Wyczuł, że sierżant znalazł się tuż nad nim. Usłyszał okrzyk przera-

żenia. Żołetierz przyklęknął, zza cholewy buta wyciągnął spadochroniarski

nóż, wsunął go przez pręty i przeciął linę. Egan spadł bezwładnie,

odbijając się od ścian i zwalił w zgromadzone na dnie wodę i

nieczystości.

Leżał i czekał. Wreszcie usłyszał, jak sierżant odsuwa nad nim kratę

i opuszcza bambusową drabinkę.

Strażnik szybko zszedł na dół i przykucnął. - Ty durny sukinsynu! -

rzekł odwracając go na plecy.

Egan uniósł ręce do góry i składając dłonie w pięści feniksa,

wysuniętymi do przodu kostkami środkowych palców uderzył sierżanta

w kark poniżej uszu. Żołnierz nie zdołał nawet krzyknąć. Z cichym

jakiem wywrócił oczy i natychmiast stracił przytomność:

Sean w kilka sekund zdjął mu buty, nałożył je i szybko żasznurował.

Potem wcisnął głęboko na oczy czapkę z czerwoną gwiazdą i ostrożnie

wspiął się na drabinkę.

Polana była pusta. Nad drzewami, w miejscu gdzie znajdował się

znany mu z pierwszego przesłuchania dom, unosiła się smuga dymu.

Dalej, za lasem, w odległości około ćwierci mili, płynęła rzeka. Gdy

się

przez nią przeprawi, będzie bezpieczny, droga do odległych gór

stanie

przed nim otworem. Podniósł AKM i popatrzył na widniejące nad lasem

ich ośnieżone szczyty. Potem wszedł między drzewa.

Jakieś pięćdziesiąt jardów dalej był roaCiągnięty potykasz. Przekroczył

go ostrożnie. Następny znajdował się w odległości zaledwie kilku sfbp.

Zapewne tamci uważali, że tak blisko nikt nie będzie się go

spodziewał.

Egan przeszedł uważnie i nad nim, a potem ruszył przez sięgające mu

do

pasa, mokre od deszczu paprocie. Wydostać się to jeszcze nie

wszystko.

Najtrudniej jest nie dać się złapaE. Ta stara dewiza SAS

przeleciała mu

przez myśl właśnie w chwili, gdy drzewa po prawej stronie

eksplodowały.

To nie była mina, w przeciwnym razie rozerwałoby go na strzępy.

Raczej

ładunek sygnalizacyjny systemu alarmowego zdetonowany przez

umiesz-

czony tuż przy powierzchni ziemi elektroniczny czujnik.

Potwierdził to

natychmiast żałobny ryk syreny dobiegający zża drzew od strony

farmy.

Ujął mocniej AKM trzymając go na wysokości piersi i popędził przez

paprocie.

Wyczuł ruch z lewej strony. Spomiędzy drzew wybiegł mu na spotkanie

ubrany w maskujący kombinezon człowiek z pochyloną głową.

9

Gdy zbliżyli się do siebie, Egan zrobił unik i przyklęknął na jedno

kolano wysuwając drugą nogę do przodu. Mężczyzna potknął się i upadł.

Egan poderwał się, kopnął go w skroń i ruszył dalej.

Poczuł ból w lewym kolanie, ale to go jedynie zdopingowało. Biegł

wśród tworzących tu niemal dżunglę paproci, przyspieszając w miarę, jak

stok stawał się coraz bardziej stromy. Wypadł na niewielką polankę

i w tym samym momencie z drugiej strony wyskoczyło spośród drzew

trzech następnych żołnierzy.

Biegł przed siebie nie wahając się. Pociągnął serią z AKM, wyrżnął

kolbą w twarz jednego, uderzeniem ramienia zbił z nóg drugiego i

wpadł

między drzewa. Pędził bardzo szybko, coraz bardziej tracąc równowagę.

Podniósł się i znowu ruszył naprzód. Skądś blisko dobiegał warkot

śmigłowca, ale pogoda sprzyjała Eganowi - maszyna nie będzie mogła

opuścić się zbyt nisko. W prześwicie między drzewami widział już na

wpół przesłoniętą mgłą i deszczem rzekę.

Czuł ucisk w piersi, lewe kolano bolało go jak przypiekane ogniem,

ale wciąż biegł przed siebie, ześlizgując się po stromej skarpie i

wreszcie

dotarł do rzeki. Gdy podniósł się na nogi, ktoś wyskoczył z gęstwiny

paproci i rąbnął go kolbą karabinu w nerki.

Ból wygiął Egana do tyłu i w tej samej sekundzie napastnik przełożył

mu karabin nad głową i przycisnął mu go do gardła. Sean upuścił swój

AKM i obcasem przejechał po goleni duszącego go człowieka. Rozległ

się okrzyk bólu, a gdy ucisk karabinu na jego gardle zelżał, uderzył

gwałtownie tyłem głowy w twarz stojącego za nim przeciwnika i

natych-

miast potem zadał mu krótki, ostry cios lewym łokciem.

Gdy się odwracał, kolano zawiodło go całkowicie, nogi ugięły się pod

nim i obcy żołnierz z twarzą, którą cieknąca z rozbitego nosa krew

zmieniła

w krwawą maskę, walnął Egana kolanem prosto w zęby, przewracając go

na plecy. Potem skoczył z nogą przygotowaną do zadania ciosu

obcasem

z góry w twarz leżącego. Egan schwycił uniesioną nad nim stopę i

przekręcił

gwałtownie; odrzucając żołnierza na bok. Gdy przeciwnik usiłował się

podnieść, Egan, który zdołał już przyklęknąć na zdrowym kolanie, zadał

mu straszliwy cios poniżej żeber. Żołnierz z jękiem opadł do tyłu.

Śmigłowiec był już niedaleko, jeszcze bliżej rozlegały się ludzkie głosy

i szczekanie psów. Egan podniósł AKM i pokuśtykał nad brzeg rzeki.

Mgła była tu tak gęsta, że nie było widać przeciwległego brzegu.

Wezbrana deszczem woda mknęła tuż obok, brązowa, pokryta płatami

piany. Nurt był szybki, zbyt szybki nawet dla najsilniejszego

pływaka,

10

a woda tak zimna, że szanse przeżycia w nici były niewielkie.

Poszedł

dalej wzdłuż brzegu. Woda przybrała tu kilka stóp i nie opodal na

powierzchni unosiło się drzewo z gałęziami zaplątanymi w zatopione

krzewy. Zrozumiał, że to jedyna szansa. Wskoczył do wody -- głosy

rozlegały się już bardzo blisko --- i popłynął w stronę drzewa. Pchnął je

z całej siły. Przez chwilę miał wrażenie, że nawet nie drgnęło, ale

nagle

okazaio się, że płynie jednak swobodnie, porwane prądem. Gdy Egan

chwycił się gałęzi, AKM poszedł na dno. Na brzegu pojawili się ludzie

i szczekające psy. Rozległa się seria z broni maszynowęj, ale on był

już

pośrodku nurtu, zakryty zasłoną z deszczu i mgły.

Nigdy dotąd nie było mu tak zimno. Czuł, jak stopniowo tępieją jego

zmysły. Nie odczuwał już nawet bólu w kolanie. Prąd chyba osłabł i Egan

wraz z drzewem dryfował teraz wolno, otulony mgłą. Śmigłowiec

kilkakrotnie przeleciał nad jego głową, ale nie tak nisko, by

przysporzyć

mu kłopotów. Po chwili odleciał.

Panowała cisza, zakłócana jedynie bulgotaniem wody i pluskiem

padającego deszczu. Rzeka stanowiła jego ostatnią szansę, z której

jednak nie będzie w stanie długo korzystać, zimno bowiem przenikało

go

do szpiku kości. Zaczął mocniej uderzać w wodę nogami. Wciąż trzymał

się drzewa popychając je w stronę drugiego brzegu.

Czuł się coraz bardziej wyczerpany, ale nie przestawał płynąć. Słyszał

najpierw tylko swój ciężki oddech, a potem dotarło do niego coś

jeszcze.

Był to dobiegający z tyłu głuchy, stłumiony warkot. Gdy odwrócił się

i spojrzał za siebie przez ramię, z otaczającej go mgły wyłoniła się

motorówka i wsunęła dziób między gałęzie.

Na jej pokładzie było z pół tuzina żołnierzy, ale tylko jeden z nich

stał

wyprostowany, a potem przechylił się przez reling, żeby przyjrzeć

mu się

z góry. Był to oficer średniego wzrostu, w wieku trzydziestu paru

lat,

stosunkowo młody jak na podpułkownika. Miał złamany kiedyś dawno

nos, ciemne, uważnie patrzące oczy i czarne włosy, o wiele za długie

w świetle wszelkich regulaminów wojskowych. Ubrany był w maskującą

bluzę i beżowy beret z oficerską odznaką SAS - skrzydełkami ze

srebrnego filigranu oraz pułkową dewizą: Kto śmiany, zwycięża, obszytą

czerwoną lamówką na niebieskim tle. Wyciągnął silne ręce, żeby wydobyć

Egana z wody.

- Pułkowniku Villiers - odezwał się słabym głosem Sean. - Nie

spodziewałem się, że pana tu zobaczę. '

- Jestem twoim kontrolerem, Sean - odpowiedział Villiers.

11

- Chyba zawaliłem ćwiczenie.

- Prawdę mówiąc, uważam, że byłeś cholernie dobry - pułkownik

uśmiechnął się z wdziękiem. - A teraz zabierzemy cię stąd.

22 pułk Special Air Service to najprawdopodobniej najbardziej

elitarna

jednostka wojskowa na świecie. Służą w nim wyłącznie ochotnicy,

których dobór prowadzony jest tak rygorystycznie, ie dość często

jedynie

dziesięć procent kandydatów jest w stanie się do niego

zakwalifikować.

Ostatnią próbą kwalifikacyjną jest marsz na wytrzymałość. W ciągu

dwudziestu godzin należy z osiemdziesięcioma funtami wyposażenia

pokonać odległość czterdziestu pięciu mil na obszarze Brecon Becaons

w Walii, jednego z najtrudniejszych terenów w Wielkiej Brytanii.

Dla

wielu biorących w niej udział próba ta była niemal zabójcza.

Tony Villiers stał przy oknie domu na farmie i patrzył na widoczną

za drzewami, smaganą deszczem rzekę Wye. Myślał o człowieku, który

niedawno był o krok od śmierci. - Mój Boże, przy takiej pogodzie jak

dzisiaj to miejsce jest rzeczywiście paskudne - rzekł.

Młody oficer siedzący przy biurku za plecami Villiersa uśmiechnął się.

Napis na umieszczonej przed nim tabliczce głosił, że jest to

kapitan

Daniel Warden, komendant kursów sprawnościowych w Brecon. Z Vil-

liersem łączyła go nie tylko służba w SAS. Obaj byli także oficerami

Grenadierów Gwardii.

Otworzył leżącą przed nim teczkę.

- Mam tu wydruk danych komputerowych o Eganie, sir. Rzeczywiś-

cie niezwykły facet. Military Medal za odwagę na polu walki w

Irlandii.

Uzasadnienia nie podano.

- Znam je - odparł Villiers. - Pracował wtedy ze mną. W kon-

spiracji. W South Armagh.

-- Distinguished Conduct Medal za Falklandy. Ciężko ranny. Osiem

miesięcy w szpitalu. Lewe kolano zastąpione protezą z plastyku,

nie-

rdzewnej stali i czegoś tam jeszcze. Mówi po francusku, włosku i

irlan-

dzku. To coś nowego. ,

- Jego ojciec był Irlandczykiem - wyja§nił Villiers.

- Jeszcze jeden interesujący szczegół. Uczęszczał do zupełnie pxzy~

zwoitej prywatnej szkoły średniej - dodał Warden. - Do Dulwich

College.

Podobnie jak Villiers był absolwentem Old Eton i pułkownik doci~ł

12

mu lekko. - Nie bądź snobem, Danielu. To bardzo dobra szkoła.

W każdym razie była wystarczająco dobra dla Raymonda Chandlera.

- Doprawdy, sir? Nie wiedziałem. Sądziłem, że Chandler był

Amerykaninem.

- Oczywiście, że -był Amerykaninem, idioto. - Villiers podszedł do

biurka, nalał sobie herbaty z porcelanowego dzbanka i usiadł na

krześle

przy oknie. - Pozwól, że udzielę ci dokładnych informacji o Seanie

Eganie.

To dane z Grupy Cztery i z pewnością nie ma ich w twoim

komputerze.

Znajdziesz tam wiele interesujących szczegółów. Zacznijmy od tego,

że ma

dość niezwykłego wujaszka. Może o nim słyszałeś? Niejaki Jack Shelley.

- Ten gangster? - skrzywił się Warden.

- Był nim dawno temu. Niegdyś równie ważny jak bracia Kray i gang

Robinsona. Bardzo lubiany w londyńskim East Endzie. Ludowy

bohater.

Robin Hood w Jaguarze. Zrobił pieniądze na hazardzie, nocnych

klubach,

„opiece" itp. Żadnych świństw w rodzaju narkotyków czy prostytucji.

I był

mądry. Zbyt mądry, żeby skończyć odsiadując dożywocie jak Krayowie.

Kiedy zorientował się, że takie same pieniądze można zarobić w legalny

sposób, zabrał się za coś zupełnie innego. Telewizja, komputery,

wysoko

rozwinięte technologie. Obecnie wart jest co najmniej dwadzieścia

milionów.

- A co Egan ma z tym wspólnego?

- Siostra Shelleya wyszła za mąż za londyńskiego Irlandczyka,

Patricka Egana. Byłego boksera, który prowadził pub gdzieś nad rzeką.

Shelleyowi się to nie podobało. Sam nigdy się nie ożenił. - Villiers

zapalił kolejnego papierosa. - Trzeba, żebyś wiedział jeszcze jedno.

Shelley obecnie może sobie być multimilionerem, który posiada na

własność połowę Wapping, ale dla każdego londyńskiego rzezimieszka

nadal pozostaje Jackiem Shelleyem, którego nazwisko wciąż wiele

znaczy

w tym środowisku. Polubił młodego Seana. To właśnie on płacił czesne

w Dulwich College, a Sean okazał się naprawdę zdolny. Potem dostał

się

do Trinity College w Cambridge. Miał zamiar studiować etykę. Możesz

to sobie wyobrazić? Siostrzeniec Jacka Shelleya studiujący etykę.

Warden był wyraźnie zaintrygowany. - I co się stało?

- Wiosną 1976 roku Pat Egan z żoną pojechał do Ulsteru, żeby

odwiedzić krewnych w Portadown. Na nieszczęście zaparkowali ktiło

niewłaściwej ciężarówki.

- Bomba?

- I to duża. Zdmuchnęło pół ulicy. Ale zginęły tylko dwie osoby.

Egan miał wtedy siedemnaście i pół roku. Zrezygnował z Cambridge

13

a

i .zaciągnął się do wojsk spadochronowych. Wuj był na niego wściekły,

ale nic nie mógł zrobić.

- Czy Shelley to jedyny krewny Egana?

- Nie. Jest jeszcze jakaś kobieta. To chyba kuzynka Senna. Ma

około

sześćdziesiątki. Wspominał mi o niej. Prowadzi pub, który należał

kiedyś

do jego ojca. - Villiers zastanawiał się przez chwilę, marszcząc

czoło. -

Ida. Ciotka Ida. Jest jeszcze dziewczyna o imieniu Sally,

adoptowana przez

Pata Egana i jego żonę. Zdaje mi się, że jej rodzice zmarli, kiedy

była jeszcze

dzieckiem. Shelley nie zwracał na nią uwagi - nie należy do

rodziny. Taki

właśnie jest. Kiedy Sean wstąpił do wojska, Sally zamieszkała z

ciotką Idą.

- Sean, sir? - zapytał Warden. - Czy to nie zbytnia poufałość

między podpułkownikiem i sierżantem?

- Sean i ja wiele razy pracowaliśmy razem w Irlandii. Zakon-

spirowani. A to zmienia postać rzeczy. - Nienaganną, typową dla

prywatnej szkoły wymowę Villiersa zastąpił nagle charakterystyczny

akcent z okolic Belfastu. - Nie mogłem pracować z nim na budowie

przy Falls Road nadstawiając wspólnie łba i jednocześnie żądać, żeby

zwracał się do mnie „sir".

Warden odchylił się w krześle. - Czy mam rację sądząc, że Egan

wstąpił do wojska po to, by zemścić się na ludziach, którzy zabili mu

rodziców?

- Oczywiście. Tymczasowe skrzydło IRA przyznało się do podłożenia

bomby. Wstąpienie do wojska było reakcją typową dla siedemnastolet-

niego chłopaka.

- Czy jednak nie stał się przez to człowiekiem budzącym natych-

miastowe podejrzenia, sir? Chodzi mi o to, że jego negatywne

nastawienie

do sprawców śmierci rodziców musiało dawać znać o sobie. To nieunik-

nione.

- Mimo to można również uznać, że Egan odpowiada idealnie

naszym wymogom. Wszystko zależy od punktu widzenia, Danielu.

Kiedy

miał rok, jego rodzice przenieśli się z Londynu do South Armagh,

a potem do Belfastu. Gdy miał dwanaście lat, wrócili do Londynu,

ponieważ mieli dość tamtejszej sytuacji. Mamy więc do czynienia

z chłopakiem powiązanym rodzinnie z Ulsterem i katolikiem, a to

także

coś znaczy, i który nieźle mówi po irlandzku, bo ojciec go nauczył.

Do tc~o

posiada intelekt, który zapewnił mu miejsce w Cambridge. Daj

spokój,

Danielu, przecież już w sześć miesięcy po wstąpieniu do wojska

wyłuskano

go z tłumu. A poza tym ma jeszcze jedną cechę. Bardzo szczególną.

14

- Jaką, sir?

Villiers podszedł do okna i zapatrzył się w deszcz. - To urodzony

zabójca, Danielu. Działa instynktownie i bez wahania. Nie spotkałem

nikogo podobnego do niego. Wiem z całą pewnością, że w czasie swojej

konspiracyjnej działalności w Irlandii zlikwidował osiemnastu

terrorystów.

Z IRA, INLA...

- Swoich, sir?

- Sądzisz tak dlatogo, ie jest katolikiem? - zapytał Villiers. -

Nie

bądź dzieckiem. Nairac też był katolikiem. Ale był również oficerem

Grenadierów Gwardii i właśnie dlatego został zamordowany przez IRA.

Tylko to ich interesowało. Poza tym Egan zawsze był bezstronny.

Zlikwidował również kilku czołowych terrorystów protestanckich. Z UVF

i Czerwonej Ręki Ulsteru.

Warden spojrzał na teczkę. - Niezły facet. A teraz musisz mu

powiedzieć, że w wieku dwudziestu pięciu lat jest już skończony.

- Właśnie - przytaknął Villiers. - Zawołajmy go więc i załatwmy

już tę sprawę.

Kiedy Sean Egan wszedł do pokoju, miał na sobie ktnie umun-

durowanie, nienagannie wyprasowane spodnie z ostrymi jak brzytwa

kantami, koszulę z krótkimi rękawami i beiowy beret założony

dok~adnie

Pod kątem wymaganym przez regulamin. Na naramiennikach miał

dystynkcje sierżanta, na prawym rękawie skrzydełka SAS, a nad lewą

kieszenią koszuli również skrzydlatą odznakę pilota lotnictwa wojsk

lądowych. Pod nią widniały baretki Distinguished Conduct Medal,

Militery Medal For Bravery in the Field oraz naszywki za

kampanie

w Irlandii i na Falklandach. Stanął na baczność przed siedzącym za

biurkiem Wardentm. Villiers nadal siedział na 'swoim miejscu

przy oknie

paląc papierosa.

- Spocznij, sierżancie - rzekł Warden. - To zupełnie nieoficjalna

rozmowa. Siadajcie - wskazał krzesło.

Egan wykonał polecenie. Villiers wstał i wyjął z kieszeni metalowe

pudełko z papierosami. - Zapaliaz't

-- Rzuciłem, sir. Kiedy obuwałem na Falklandach, jeden pocisk

ulokował mi się w lewym płucu.

- Nie ma tego złego... jak sądzę -- stwierdził Vilfiers. - Paskudny

nałóg.

15

Grał na zwłokę i wszyscy w pokoju zdawali sobie z tego sprawę..~w

Wreszcie Warden odezwał się z wyraźnym zakłopotaniem w głosie: --

Pułkownik Villiers jest podczas tych ćwiczeń waszym kontrolerem,

Egat~;

- Zdaję sobie z tego sprawę, sir.

Zapadło milczenie. Warden przekładał papiery na biurku. Wyglądał

na to, że nie wie, co ma powiedzieć. W końcu ciszę przerwał ~e' `

Villiers. - Danielu - odezwał się do Wardena. - Czy nie masz y

nic przeciwko temu, żebym porozmawiał z sierżantem Eganem na

osobności?

- Oczywiście że nie, sir! - Ta propozycja sprawiła Wardenowi '

wyraźną ulgę. Kiedy drzwi zamknęły się za nim, Villiers powiedział:

- Dawno się nie widzieliśmy, Seanie.

- Nie wiedziałem, że jest pan jeszcze w pułku, sir.

- I tak, i nie. Wiele czasu zajmuje mi praca w Grupie Cztery. O

ile

sobie przypominam, wykonywałe§ dla nas zadanie na Sycylii. Tuż

przed

Falklandami.

- Tak jest, sir. Czy ciągle jest to część D 15?

- Tylko na papierze. Choć w dalszym ciągu zajmujemy się działa-

niami antyterrorystycznymi. Mój szef podlega wyłącznie premierowi.

- Czy Grupą Cztery nadal kieruje brygadier Ferguson?

- Tak. Jak zwykle jesteś dobrze poinformowany.

- Powiedział pan kiedyś, że to właśnie pomogło panu przeżyć

w konspiracji w Belfaście i Derry. Dobra informacja.

= Cholerny Ulsterczyk od stóp do głów - roześmiał się Villiers. -

Taki sam jak twój ojciec, Seanie. Tylko stuprocentowy, ulsterski

katolik

nazywa 1.ondonderry - Derry.

-=- Nie .podoba mi się sposób, w jaki posługują się bombami. Co nie

znaczy, że ich nie rozumiem.

Villiers skinął głową. - Czy widziałeś ostatnio swojego wuja?

Odwiedził mnie parę miesięcy temu w szpitalu wojskowym

w Maudsley.

- Tak samo trudny jak zawsze?

Egan skin~ł głową. - Nigdy nie był nastawiony szczególnie pat-

riotycznie. Dla .niego wojsko to tylko wielka strata czasu. -

Przerwał n~

chwilę, po ćzym ciągnął dalej. - Może ułatwię panu sprawę, sir.

Nie zakwalifikowałem się, prawda?

Villiers odwrócił się. - Byłeś świetny. Pierwszy raz komuś udało

się wydostać z jamy. To było bardzo pomysłowe. Ale kolano, Sean. -

Obszedł biurko i otworzył teczkę. - Wszystko jest tutaj, w

informacji

lekarskiej. Oczywiście, zrobili wspaniałą robotę składając to wszystko

do kupy.

- Nierdzewna stal i plastyk - odparł Egan. - Jestem jak bioniczny

człowiek, tylko nie tak dobry jak prawdziwy.

- To się nigdy nie udaje w stu procentach. Mam tu twoją własną

ocenę ćwiczeń. - Villiers podniósł dokument z biurka. - Kiedy ją

napisałeś? Godzinę temu? Sam w niej stwierdziłeś, że kolano cię

zawiodło..

- Tak jest - przytaknął spokojnie Egan.

- W akcji mogłoby to oznaczać śmierć. Jest niezawodne w dziewięć-

dziesięau procentach przypadków, ale liczy się te pozostałe dziesięć

procent.

- A więc muszę odejść?

- Z pułku - tak. Ale nie jest tak źle, jak na to wygląda.

Przysługuje

ci odprawa i renta, lecz wcale nie musisz się o nie starać: Armia

wciąż cię

potrzebuje.

- Nie, dziękuję - Egan pokręcił głową. - Poza SAS-em nic mnie

nie interesuje.

- Jesteś pewien? - zapytał Villiers.

- Całkowicie, sir.

Villiers usiadł i przypatrywał mu się marszcząc lekko czoło. - Chodzi

ci o coś jeszcze, prawda?

Egan wzruszył ramionami. - Być może. Kiedy leia.łem wiele miesięcy

w szpitalu, miałem czas pomyśleć. Kiedy zaci&gnąłem się siedem lat

temu, miałem swoje powody. Zna je pan dobrze. Byłem wtedy tylko

dzieciakiem i miałem głowę pełną rozmaitych dzikich pomysłów. Chciałem

im odpłacić za moich rodziców.

- No i col

- Nigdy nikomu nie można odpłacić w ten sposób. Rachunek

zawsze będzie nie wyrównany. Nigdy nie uda się go spłacić do końca.

Tyle na temat irlandzkich czasów. - Wstał i podszedł do okna. - Ilu

ich tam załatwiłem i co z tego? To wszystko trwa i trwa, ale

rodziców mi

nie przywróciło.

- Mole potrzebujesz wypoczynku? - zasugerował Villiers.

Sean Egan poprawił beret. - Z całyrm szacunkiem, pułkowniku, ale

obecnie najbardziej jest mi potrzebne przejście do cywila, sir.

Villiers popatrzył na niego przez chwilę, a potem wstał. -

Doskonale.

Jeżeli istotnie tego chcesz, to przyznaję, że na to zasłużyłeś.

Oczywiście,

v'~ jest jeszcze jedno rozwiązanie, jeżeli się na nie zgodzisz.

- Jakie, sir?

-- Możesz pracować ze mną dla brygadiera Fergusona w Grupie

Cztery.

- Z deSZCZU pod rynno? Nie, nie sądzę.

- Co więc zrobisz? Wrócisz do wuja?

- Niech mnie Bóg strzeże -- roześmiał się ostro Egan. - Wolałbym

raczej pracować dla samego diabła.

- A więc Cambridge? Jeszcze nie jest za późno.

- Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić życia w takim klasztornym

spokoju. Czułbym się niezręcznie i ci biedni profesorowie zapewne

także.

- Och, nie byłbym taki pewien - odparł Villiers. ---- Znałem kiedyś

profesora z Oksfordu, który był agentem SOE w czasie drugiej wojny

światowej. Ale jednak...

- Jakoś się ułoźy, sir.

- Mam nadzieję. - Villiers spojrzał na zegarek. - Za dziesięć

minut odlatuje śmigłowiec do dowództwa pułku w Hereford. Bierz

plecak i wsiadaj. Postaram się, żeby szybko załatwiono ci

dokumenty.

- Dziękuję, sir.

Egan skierował się w stronę drzwi, a Villiers odezwał się w ślad za

nim: - Przy okazji: Przed chwilą wspominałem tu twoją przyrodnią

siostrę Sally. Jak się miewa?

Egan odwrócił się, trzymając dłoń na klamce. - Sally umarła,

pułkowniku. Mniej więcej cztery mieei~ce temu.

Villiers był wyraźnie wstrząśnięty. -T Na Boga, jak to się stało?

Przeefeż miała najwyżej osiemnaście lat.

- Utonęła. Znaleziono ją w Tamizie koło Wapping. Miałem wtedy

poważny zabieg operacyjny i nic nie mogłem zrobić. Wuj załatwił

w moim imieniu wszystkie sprawy związane z pogrzebem. Pochowano

na cmentarźu - Highgate, niedaleko grobu Karola Marksa. Lubiła to

miejsce. - Jego twarz była bez wyrazu, głos brzmiał beznamiętnie. -

Czy mogę już odejść, sir`?

- Oczywiście.

Drzwi zamknęty się za nim. Villiers zapalił kolejnego papierosa.

Był

wstrząśnięty i zaniepokojony. Drzwi otworzyły się ponownie i wszedł

kapitan Warden. - Egan powiedział mi, Jx pan życzy sobie, aby

wróeił

śmigłowcem do pułku.

-- Zgadza się.

- Przechodni w stan spoczynku? -- Warden zmarśzczył czoło. -

18

Przecież to wcale nie jest konieczne, sir. Nie może już wprawdzie

służyć

w SAS, ale wiele jednostek zaprzedałoby duszę diabłu, żeby tylko

mieć

go u siebie.

- Nic z tego. Pod tym względem jest nieugięty. Źmienił się.

Może to rezultat Falklandów i miesięcy spędzonych w szpitalu

Odchodzi i już.

- Cholerna szkoda, sir.

- Tak. No cóż, jest jednak wiele sposobów, by wpłynąć na zmianę

jego decyzji. Zaproponowałem mu pracę w Grupie Cztery. Odrzucił ją

bez wahania.

- Czy sądzi pan, że może zmienić zdanie?

- Musimy poczekać i przekonać się, jak podziała na niego kilka

miesięcy spędzonych poza wojskiem. Nie wyobrażam go sobie siedzącego

za biurkiem w jakimś biurze ubezpieczeń. Zresztą, wcale tego nie

potrzebuje. Pub ojca stanowi obecnie jego własność. Jest również

spadkobiercą Jacka Shelleya. Ale mniejsza o to. Przed chwilą

przeżyłem

wstrząs. Powiedział mi, że jego przyrodnia siostra utonęła parę

miesięcy

temu w Tamizie. - Ruchem głowy wskazał stojący w kącie komputer. -

O ile wiem, za pomocą tego urządzenia możemy uzyskać dane z Central-

nego Archiwum Scotla,nd Yardu?

- Bez najmniejszego problemu, sir. Kwestia sekund.

- Zobacz, co mają o Sally Baines Egan. Nie, pytaj o Sarę.

Warden usiadł przy komputerze. Villers stał przy oknie, patrząc na

deszcz. Zza drzew dolatywał huk zapuszczanego silnika śmigłowca.

- Już mam, sir. Sara Baines Egan, wiek osiemnaście lata Najbliższa

rodzina: Ida Shelley, Jordan Lane, Wapping. To pub o nazwie

„Flisak".

- Jest coś ciekawego?

- Ciało znaleziono na mieliźnie. Nie żyła mniej więcej od czterech

dni. Notowana jako narkomanka. Cztery wyroki za prostytucję.

- O czym, u diabła, mówisz? - Villiers odwiócił się gwałtownie

w stronę siedzącego przy komputerze Wardena. - To musi być jakaś

inna dziewczyna.

- Nie sądzę, sir.

Villiers popatrzył uważnie na ekran, a potem wyprostował się:

Śmigłowiec przeleciał nad domem i pułkownik spojrzał w górę.

- Mój Boże! - szepnął. - Ciekawe, czy on o tym wie?

~,

Rozdział drugi

W innych okolicznościach Paryż zapewne wydaje się najwspanialszym

miastem na świecie, ale na pewno nie w listopadzie o pierwszej w

nocy

nad Sekwaną, w deszczu smagającym rzekę gwałtownymi falami.

Eric Talbot skręcił w rue de la Croix i znalazł się na niewielkim

nadbrzeżu. Ubrany był w dżinsy, na głowę naciągnął kaptur anoraka,

a przez lewe ramię przewiesił plecak. Wyglądał jak typowy student,

ale

było w nim również coś dziwnego. Jak na dziewiętnastoletniego chłopca

sprawiał wrażenie niezwykle cherlawego. Oczy miał podkrążone i zbyt

napiętą skórę na kościach policzkowych.

Zatrzymał się pod lampą i popatrzył przez ulicę na kafejkę, do której

zmierzał. „La Belle Aurore". Zdołał się uśmiechnąć, chociaż ręce drżały

mu bez przerwy. „La Belle Aurore". Tak nazywała się kawiarnia

w paryskiej scenie z „Casablanki", ale knajpka po drugiej

stronie ulicy

wcale nie sprawiała romantycznego wrażenia.

Ruszył przed siebie i nagle w ciemnej czeluści bramy po prawej

stronie dojrzał ognik żarzącego się papierosa. Z mroku wyłonił się

żandarm. Ciężka, staroświecka peleryna osłaniała jego ramiona przed

deszczem.

- Dokąd to idziemy, co?

Chłopiec, wskazując na drugą stronę ulicy, odpowiedział znośną

francuszczyzną: - Do kawiarni, monsieur.

- Aha, Anglik. - Żandarm strzelił palcami. - Dokumenty.

Chłopiec otworzył zamek błyskawiczny anoraku, wyciągnął portfel

i wyjął z niego brytyjski paszport. Żandarm przestudiował dokument.

-

Walker. George Walker. Student. - Gdy zwracał paszport, ręce

chłopca

zadrżały gwałtownie. - Czy pan jest chory?

Student uśmiechnął się z trudem. - To tylko lekka grypa.

Żandarm wzruszył ramionami. - Cóż, tam pan nie znajdzie lekarstwa.

Radziłbym raczej poszukać noclegu.

Wrzucił niedopałek papierosa do wody, odwrócił się i ruszył przed

siebie. Chłopak odczekał, aż żandarm zniknie za rogiem, szybko

przeciął

ulicę, otworzył drzwi „La Belle Aurore" i wszedł do środka. Był

to nędzny lokal, typowy dla tej części wybrzeża Sekwany. W dzień

odwiedzali go marynarze i dokerzy, a w nocy prostytutki.

Wyposażenie

było tu takie jak wszędzie - kontuar z blatem pokrytym blachą

ocynkowaną, rzędy butelek na półkach za barem, pęknięte lustro

reklamujące Gitany.

Za kontuarem niezwykle tęga kobieta w czarnej sukni z krepy i ze

zwisającymi w strączkach, tlenionymi włosami czytała stary

egzemplarz

„Paris Match". Uniosła głowę i spojrzała na niego. - Monsieur?

Pod jedną ścianą kawiarni znajdował się rząd boksów ze stolikami,

pod drugą na niewielkim kominku płonął ogień. Lokal był prawie pusty,

tylko przy stoliku z marmurowym blatem, który stał koło kominka,

siedział samotny mężczyzna. Był średniego wzrostu, miał bladą twarz

o arystokratycznych rysach. Ubrany był w granatowy trencz.

Cienka,

biała szrama przecinała jego lewy policzek od oka do kącika ust.

Eric Talbot czuł straszliwy ból głowy; zwłaszcza z boku, za uszami,

bez przerwy też ciekło mu z nosa: Wytarł go szybko wierzchem dłoni

i uśmiechnął się z wysiłkiem. - Agnes, madame. Szukam Agnc~s.

- Nie ma tu żadnej Agnes, młody człowieku. - Kobieta zmarszczyła

brwi. - Nie wygląda pan najlepiej. - Sięgnęła po butelkę koniaku

i nalała trochę do kieliszka. - Lepiej niech pan to grzecznie

wypije i idzie

sobie.

Gdy unosił kieliszek, jego dłoń dygotała. Wyglądał na oszołómionego.

- Ale przecież przysłał mnie pan Smith. Powiedziano mi, że Agnćs

będzie tu na mnie oczekiwała.

- I oczekuje, cheri.

Z boksu na samym końcu sali wysunęła się młoda kobieta i podeszła

do niego. Miała twarz w kształcie serca i pełne wargi. Pod

szkarłatnym

beretem upięte były ciemne włosy. Ubrana była w czarny, plastykowy

płaszcz przeciwdeszczowy, sweter w odcieniu beretu, czarną

minispód-

piczkę i sięgające kostek buty na wysokich obcasach. Bardzo drobna,

o niemal dziecięcych kształtach budowa ciała jeszcze bardziej

podkreślała

emanujące z niej wrażenie całkowitego zepsucia.

20 2I

- Nie wyglądasz najlepiej, cheri. Chodź, usiądź tu i opowiedz mi v~"

wszystko. - Skinęła głową tęgiej kobiecie. -- Zajmę się nim, Marie.

Ujęła go pod ramię i poprowadziła w stronę boksu. Przeszli obok w

siedzącego przy ogniu mężczyzny. Nie zwrócił na nich uwagi. -

W porządku, obejrzyjmy sobie twój paszport.

Eric Talbot podał jej dokument. Przejrzała go szybko. -- George `

Walker, Cambridge. Dobrze, bardzo dobrze. - Oddała mu paszport.

n ielsku. Mówi dobrze o an ielsku.

Jeśli chcesz, możemy mówić po a g ę p g

Nie wyglądasz najlepiej. Na czym jesteś? Heroina? - Chłopak skinął

głową. - Cóż, nie mogę ci tu pomóc, nie teraz, ale co byś powiedział na

trochę koki na wzmocnienie? Na taką dawkę, która pomoże ci przetrwać

deszczową noc na brzegu Sekwany.

- O mój Boże, to byłoby wspaniałe.

Przez chwilę grzebała w torebce, po czym wyjęła mały, biały pakiecik

wraz ze słomką i podsunęła mu. Mężczyzna w granatowym trenczu

obserwujący ich w wiszącym nad kominkiem lustrze spojrzał na nią

pytająco. Skinęła głową. Opróżnił swoją szklankę, wstał i wyszedł.

Talbot rozerwał pakiecik i przez słomkę wciągnął kokainę do nosa.

Zamknął oczy. Agnes z butelki stojącej na stole wlała do kieliszka

trochę

koniaku. Chłopiec z zamkniętymi wciąż oczyma odchylił się do tyłu, ona

zaś wyjęła z torebki maleńką fiolkę. Dodała do koniaku kilka kropli

bezbarwnego płynu i schowała ją. Chłopiec otworzył oczy i uśmiechnął

się z trudem. - Lepiej? - zapytała.

- O, tak! - skinął głową.

Podsunęła mu kieliszek. - Wypij to i zabieramy się do interesów.

Zrobił, jak mu kazała. Najpierw spróbował trochę, potem wypił

wszystko. Postawił kieliszek na stole, a dziewczyna podała mu

Gauloise'a.

Zakrztusił się dymem i zakaszlał.

- Dobrze, a co teraz? - zapytał.

- Pójdziemy do mnie. W południe złapiesz lot British Airways do

Londynu. Przeniesiesz towar w specjalnym pasie, ale nie -możesz

być

ubrany tak jak teraz, cheri. W dżinsach i anoraku zawsze będą cię

zatrzymywali na cle.

- No to co mam zrobić? - Eric Talbot nigdy jeszcze nie miał

uczucia, że głowę ma tak nieprawdopodobnie lekką, że wszystko jest

odległe, a jego własny głos dobiega skądś z zewnątrz.

- Och, mam dla ciebie ładny, niebieski garnitur, parasol i

dyplomat-

kę. Będziesz wyglądał zupełnie jak biznesmen.

Wzięła go pod ramię i pomogła mu wstać. Gdy mijali siedzącą przy

barze Marie, chłopak zaczął się śmiać. Podniosła na niego oczy. --

Uważa pan, że jestem śmieszna, młody człowieku?

- Och nie, madame, to nie pani. Ten lokal. „La Belle Aurore". To

nazwa kawiarni z filmu „Casablanca", w której Humphrey Bogart i

Ingrid

Bergman wypili ostatni kieliszek szampana przed wejściem

hitlerowców.

- Przykro mi, monsieur, ale nie oglądam filmów -odparła bez

uśmiechu.

- Ależ madame, wszyscy znają „Casablankę". - Tłumaczył jej

wolno i wyraźnie, z charakterystyczną dla pijanego powagą. - Moja

matka uma,Iła tuż po moim urodzeniu i kiedy miałem dwanaście lat,

dostałem nową. Moją cudowną macochę, kochaną Sarę. Mój ojciec

służył w wojsku i bardzo często nie było go w domu, ale Sara starała

się

mi to wynagrodzić i w czasie wakacji zawsze, kiedy wyświetlali

„Casab-

lankę", pozwalała mi oglądać kino nocne. - Pochylił się bardziej w jej

stronę. - Sara mówiła, że „Casablanca" powinna stanowić obowiązkowy

element wykształcenia, bo jej zdaniem świat nie jest wystarczająco

romantyczny.

- Jeżeli o to chodzi, zgadzam się z nią. - Poklepała go po

policzku. - Idź do łóżka.

Była to ostatnia rzecz, jaka dotarła do świadomości Erica Talbota,

zanim bowiem dotarł do drzwi, znalazł się w stanie całkowitej,

wywołanej

chemicznie hipnozy. Z ręką Agnes na ramieniu pewnym krokiem

lunatyka

przeszedł przez nadbrzeże. W końcu doszli do niewielkiej przystani

koło

jakichś składów, gdzie mała pochylnia prowadziła w dół, do samego

lustra wody.

Zatrzymali się i Agnes zawołała cicho: -- Valentin?

Mężczyzna, który wyszedł z cienia, wyglądał brutalnie i groźnie.

Potężną sylwetkę podkreślały muskularne bary, ale jednocześnie był

w nim cień jakiejś rozwiązłości, nadmierna otyłość, a długie, czarne włosy

i gęste baki nadawały mu dziwnie staroświecki wygląd. -

- Ile kropli mu dałaś?

- Pięć. - Wzruszyła ramionami. - Może sześć lub siedem?

- Cudowna rzecz ta skopolamina - stwierdził Valentin. - Gdybyś-

my go teraz wypuścili, obudziłby się po trzech dniach i nawet gdyby

kogoś zamordował, nic by nie pamiętał.

- Ale nie pozwolisz, żeby się obudził za trzy dni?

- Oczywiście że nie. Przecież po to tu jesteśmy.

22 23

Wzdrygnęła się. - Napędzasz mi stracha, słowo daję.

~- Dobra - powiedział i ujął Talbota za rękę. - A teraz załatwmy

sprawę.

- Nie mogę na to patrzeć - powiedziała. - Nie mogę.

- Rób, co chcesz - odparł spokojnie.

Odwróciła się, on zaś, trzymając chłopaka za rękę, poprowadził go

po pochylni. Talbot szedł bez najmniejszego sprzeciwu. Gdy

zbliżyli się

do wody, Valentin zatrzymał się i rzekł: - W porządku, idź dalej.

Eńc Talbot zrobił krok w przód i zniknął za krawędzią pochylni. Po

chwili wynurzył się i spojrzał na Francuza niewidzącymi oczyma.

Valentin

przyklęknął na jedno kolano na brzegu pochylni, pochylił się i położył

dłoń na głowie chłopca.

- Żegnaj, przyjacielu.

To było szokująco proste. Pod naciskiem dłoni Valentina Eric

zanurzył

się i nie stawiając najmniejszego oporu, pozostał pod wodą. Tylko

bąbelki powietrza przez jakiś czas pojawiały się na powierzchni, aż

wreszcie zniknęły i one. Valentin wyciągnął bezwładne ciało na skraj

pochylni i zostawił je prawie całkowicie zanurzone w wodzie.

Podszedł do Agnes wycierając ręce w chusteczkę. - Możesz teraz

zadzwonić. Spotkamy się później u mnie:

Poczekała, aż odgłos jego kroków ucichnie w oddali, a potem zaczęła

i§ć wzdłuż nadbrzeża. Dostrzegła jakiś nich w mroku bramy i odskoczyła

z przerażeniem. - Ktp tam?

W blasku zapalonego papierosa pojawiła się twarz mężczyzny z kawia-

rni. - Nie ma potrzeby stawiać na nogi całej okolicy, moja droga.

Mówił po angielsku z akcentem i wymową wskazującymi na to, że

kształcił się w szkole prywatnej. W jego głosie pobrzmiewała lekko

znudzona i nieco pogardliwa wesołość.

- Ach, to ty, Jago - powiedziała również po angielsku. - Boże,

jakże ja cię nienawidzę. Mówisz do mnie, jakbym była pluskwą.

- Ależ kochanie - wycedził. - Czyż nie zachowuję się zawsze jak

stuprocentowy dżentelmen?

- O tak - odparła. - Zabijasz z uśmiechem. Zawsze z nienagan-

nymi manierami. Przypominasz mi faceta, który powiedział

francuskiemu

celnikowi: „Nie, nie jestem cudzoziemcem. Jestem Anglikiem".

- Żeby być zupełnie ścisłym - Walijczykiem, ale dla ciebie to

nieistotna różnica. Przypuszczam, że Valentin był równie obrzydliwie

skutxzny jak zawsze?

24

- Jeżeli chcesz przez to powiedzieć, że wykonał twoją brudną

robotę, to tak.

- Nie moją, Smitha.

- Co za różnica. Przecież ty też zabijasz dla Smitha, jeżeli ci to

odpowiada.

- Oczywiście. - Na jego twarzy malowało się coś w rodzaju

zdziwionego rozbawienia. - Ale elegancko, słoneczko. Valentin

natomiast

zamordowałby swoją babcię, gdyby doszedł do wniosku, że za jej ciało

dostanie w prosektorium odpowiednią sumę. A skoro już o Valentinie

mowa, przypomnij temu swojemu alfonsowi, że ma być ze mną w ścisłym

kontakcie. Po prostu na wypadek, gdyby postępowanie u sędziego

śledczego zostało przeprowadzone prędzej niż zwykle.

- Valentin nie jest moim alfonsem, tylko chłopakiem.

- To trzeciorzędny gangster, który włóczy się po ulicach ze swoimi

kumplami i usiłuje zrobić wrażenie, że jest Alainem Delonem w filmie

„Borsalino". Gdyby nie dziewczyny, nie stać by go było nawet na

papierosy.

Odwrócił się i odszedł bez słowa, pogwizdując coś niemelodyjnie.

Agnes odeszła również. Zatrzymała się jedynie przy pierwszej

napotkanej

budce telefonicznej i zadzwoniła na policję.

- Policja? - zapytała. - Przechodziłam właśnie koło pochylni przy

rue de la Croix i zobaczyłam w wodzie coś, co wygląda jak trup.

- Nazwisko proszę - powiedział oficer dyżurny, ale Agnes odwiesiła

już słuchawkę i poszła dalej szybkim -krokiem.

Oficer dyżurny wypełnił formularz zgłoszenia i przekazał dyspozyto-

rowi. - Lepiej wyślij tam wóz patrolowy.

- Nie sądzisz, że to może być dowcip?

Oficer pokręcił głową. - To raGZej jakaś dziwka, która robiła nocny

kurs nad rzeką i nie chciała być w coś wmieszana.

Dyspozytor skinął głową i przekazał szczegóły patrolowi, znaj-

dującemu się w tym rejonie. Nie miało to większego znaczenia, gdyż

żandarm, który rozmawiał wcześniej. z Eńcem Talbotem, źszedł właśnie

pochylnią na dół, żeby się załatwić, i natknął śię na.zwłoki.

W zaistniałych okolicznościach śledztwo ze zrozumiałych względów

było pobieżne. Żandarm, który znalazł ciało, przeshichał Marie w „La

Belle Aurore", ale ta wiedziała. od dawna, że w jej zawodzie

opłaca się

25

nic nie widzieć i nie słyszeć. Tak, młody człowiek był u niej w

kawiarni.

Pytał, gdzie może znaleźć pokój. Wyglądał na chorego i poprosił o

koniak:

Podała mu parę adresów i poszedł sobie. To wszystko. Następnego ranka

przeprowadzono rutynową sekcję zwłok, a trzy dni później odbyła się

rozprawa, w czasie której zapadło jedyne możliwe w tej sytuacji

orzeczenie.

Stwierdzono, że śmierć przez utonięcie nastąpiła w czasie, gdy denat

znajdował się pod wpływem alkoholu i narkotyków.

Tego samego popołudnia ciało chłopca znanego pod nazwiskiem

Walker zostało dostarczone do komunalnej kostnicy przy rue St

Martin,

małej i paskudnej uliczce mimo dumnie brzmiącej nazwy, gdzie

przygo- ,

towano odpowiednie dokumenty dla Ambasady Brytyjskiej. Dokumenty

te nigdy do ambasady nie dotarły dzięki kuzynce Valentina, starej

kobiecie zatrudnionej przy sprzątaniu i myciu zwłok, która

przechwyciła

pakiet, zanim opuścił budynek. Nikt nie stawiał żadnych pytań, kiedy

następnego dnia Jago zjawił się z niezbędną dokumentacją,

przedstawiając

się jako attache kulturalny Ambasady Brytyjskiej. Ciałem miało się

zająć

renomowane przedsiębiorstwo pogrzebowe Chabert i Synowie, które

dostarczyło również trumnę. Nieutulona w żalu rodzina uzgodniła, że

zwłoki zostaną następnego dnia przewiezione samolotem czarterowym

z położonego parę mil za Paryżem małego lotniska b nazwie Vigny.

Stamtąd, zgodnie z planem, samolot dostarczy je do Woodchurch

w Kent, skąd odbiorą je przedstawiciele firmy pogrzebowej Bracia

Hartley: Wszystko było w porządku. Dokumenty zostały podpisane

i . czarny karawan zjawił się, aby zabrać ciało. Przedsiębiorstwo po-

grzebowe Chabert i Synowie mieściło się nad rzeką, dziwnym zbiegiem

okoliczności niedaleko miejsca, w którym Eric Talbot pożegnał się

z życiem. Pochodzący z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku

budynek był wspaniałym zakładem z dwunastoma salami przedpo-

grzebowymi, w których krewni mogli odwiedzić drogich zmarłych i,

zanim nastąpi pochówek, w odosobnieniu oddawać się żałobie. Podobnie

jak wiele innych firm o długoletniej tradycji w większości stolic

europeja-

kich Chabert i Synowie zatrudniali nocnego stróża. Nad jego

stanowir

kiem znajdował się rząd dzwoneczków, z których każdy połączony bit

sznurem z jedną salą przedpogrzebową. Sznur od dzwonka umieszczono

między rękami zmarłego, co miało stanowić zabezpieczenie na wypadek

mało prawdopodobnego zmartwychwstania.

Ale tego wieczoru o dziesiątej, dzięki butelce koniaku

pozostawionej

uprzejmie pyry jego biurku przez jakiegoś pogrążonego w żałobie

26

krewnego, stróż chrapał głośno. Spał głęboko, pogrążony w pijackim

śnie. kiedy Valentin otworzył ostrożnie podrobionym kluczem tylne

drzwi i wszedł wraz z Jago do środka. Każdy z nich niósł brezentową

torbę.

Zatrzymali się przy oszklonej portierni. Jago wskazał głową stróża.

-- Chrapie jak zarżnięty.

---- Stary pijaczyna - powiedział z pogardą Valentin. - Wystarczy,

żeby powąchał korek od butelki.

Ruszyli korytarzem, na który wychódziły drzwi prowadzące do sal

przedpogrzebowych. Wszędzie unosił się zapach kwiatów i Jago odezwał

się po francusku. -- To może obrzydzić róże do końca życia.

Zatrzymał się przy drzwiach jednej z sal i zajrzał do środka. Na

podwyższeniu stała lekko pochylona trumna. Do połowy odsuniętę

wieko ukazywało młodą kobietę, której twarzy specjalista od charak-

teryzacji nadał nienaturalne kolory. Jago zapalił jedną ręką

papierosa

i zatrzymał się. - Zupełnie jak w horrorze - powiedział pogodnie. -

Drakula albo coś w tym rodzaju. Lada chwila otworzy oczy i rzuci

ci się

do gardła.

-- Zamknij się pan, na rany boskie - wychrypiał Valentin. - Wie

pan, że nie cierpię tej części roboty.

- Och, nie powiedziałbym - odparł Jago, gdy ruszyli dalej koryta-

rzem. - Uważam, że bardzo dobrze sobie radzisz. Który to już, siódmy?

-- Wcale mi przez to nie łatwiej - stwierdził Francuz.

-- To przypomnienie, że jesteśmy śmiertelni; stary.

Valentin zmarszczył się. - I co, u diabła, chciał pan przez to

powiedzieć?

- Musiałbyś skończyć angielską szkołę prywatną, żeby zrozumieć. -

Jago przerwał i zajrzał do ostatniej sali po prawej stronie, - To

musi być

tutaj.

Była to jedyna zamknięta trumna. Wykonano ją z ciemnego mahoniu,

a jej uchwyty i ornamenty zrobiono z pozłacanego plastyku na

wypadek;

gdyby ciało miało ulec kremacji. Przepisy dotyczące transportu

lotniczego

zwłok wymagały zamknięcia ciała w metalowej, szczelnie zespawanej

wewnętrznej trumnie, ale w przypadku niewiellciego samolotu

lecącego

poniżej wysokości dziesięciu tysięcy stóp od tego wymogu zazwyczaj

odstępowano.

- W porządku - rzekł Jago.

Valentin odkręcił śruby mocujące wieko i rozsunął płócienny całun,

27

odsłaniając ciało Erica Talbota. Od klatki piersiowej do dolnej

częśC~...

brzucha biegły dwa wielkie, niedbale zaszyte cięcia -- ślady doko

sekcji. Valentin przez dwa lata służył w armii francuskiej jako

sanitariul

Kiedy został przydzielony do Legii Cudzoziemskiej, widział w

Czadaii..

łok ale w żaden s osób nie mógł przywyknąć do tej robot~g.

wiele zw , p

Czasami przeklinał dzień, w którym spotkał Jago, z drugiej jednak

''"`

strony - pieniądze...

Otworzył jedną torbę, wyjął pojemnik z narzędziami chirurgicznymi;

wybrał skalpel i zaczął przecinać szwy, przerywaJąc to zajęcie

jedynie po

to, żeby otrzeć pot z czoła. - Pospiesz się - powiedział Jago ze l

zniecierpliwieniem. - Nie mamy do dyspozycji całej nocy.

Powietrze było już skażone. Unosił się w nim łatwy do rozpoznania ~ ~'

mdląeo słodkawy odór rozkładającego się ciała. Valentin usunął wreszcie

ostatnie szwy, przerwał na chwilę, a potem otworzył jamę brzuszną.

Zazwyczaj po sekcji organy wewnętrzne umieszczano w ciele z

powrotem,

~e w takim przypadku jak ten, kiedy zwłoki długo czekały na

pochowanie,

najczęściej je niszczono. Klatka piersiowa i jama brzuszna były

puste.

Valentin znówu znieruchomiał. Ręce mu drżały.

-- Zawsze wiedziałem, że w głębi duszy jesteś wrażliwym człowie-

kiem. - Jago otworzył drugą torbę i zaczął wyjmować z niej paczki

z heroiną, przekazując jedną po drugiej Valentinowi. - No, dalej,

pospiesz się. Mam randkę.

Valentin wsunął paczkę heroiny do otwartej klatki piersiowej i

sięgnął

po następną. - Chłopczyk czy dziewczynka? - zapytał złośliwie.

- Mój Boże, widzę, że znów będę musiał przywołać cię do porządku,

ty f~`ancuska małpo. - Jago uśmiechał się łagodnie, ale wyraz jego

oczu

był stra8zny.

Valentin roześmiał się niepewnie. - Przecież tylko żartowałem. Bez

obrazy:

- Oczywiście. A teraz wetknij resztę do środka i zaszyj go. Chcę stąd

wyj§ć.

Jago zapalił następnego papierosa, opuścił salę i skierował się do

kaplicy położonej na końcu korytarza. Stało w niej kilka krzeseł, a

van

lampka rzucała słaby blask na niewielki ołtarz i mosiężny krucyfiks.

Che

urządzenie jej wnętrza było bardzo proste, ale właśnie to mu się

podobałd;

Zawsze miał takie uczucie od czasów, kiedy jako mały chłopiec

siedział

w należącej do rodziny ławce kolatorskiej wiejskiego kościółka, a

dzier-

żawcy ojca trzymali się z szacunkiem z tyłu. Były tam witraże z

herbom ,

w

rodzinnym pochodzącym z czternastego wieku i mottem: „Czynię swoją

wolę". Stanowiło ono pełne odzwierciedlenie jego własnej filozofii,

choć

nie doprowadziło go właściwie donikąd. Odchylił się razem z krzesłem do

tyłu i oparł o ścianę.

- W którym miejscu wszystko poszło nie tak, stary? - zadał sobie

po cichu pytanie.

Przecież miał wszystkie atuty. Stare i szanowane nazwisko,

oczywiścię

nie to, którego używał teraz - trzeba wszak zachować jakąś przy-

zwoitość. Prywatna szkoła, Sandhurst, doskonały pułk. Stopień kapitana

w wieku dwudziestu czterech lat i Military Cross za

konspiracyjną

pracę w Belfaście. A potem ta nieszczęsna noc w South Armagh

i czterej dokładnie nieżywi członkowie IRA. Jago nie widział naj-

mniejszego sensu, żeby brać ich żywcem, i sprawił sobie przyjemność

wykańczając ich osobiście. Ale wtedy ten zasmarkany sierżancim

doniósł na niego, a armia brytyjska oczywiście nie pochwaliła zasady

„strzelać, żeby zabić".

W gruncie rzeczy przejął się nie tym, iż po cichu został usunięty

z wojska, choć wiadomość ta niemal zabiła jego ojca, lecz faktem, że

to

sukinsyny odebrały mu Military Cross. Ale to już stara historia.

Dawno

przebrzmiała. W ostatnim roku przed uzyskaniem przez Rodezję

niepod-

ległości oddziały Selous Scouts nie przebierały zbyt w ludziach.

Byli

z niego zadowoleni, podobnie jak później ci z Afryki Południowej z

jego

współpracy z ich komandosami w Angoli. Potem była wojna w Czadzie,

gdzie po raz pierwszy spotkał Valentina, a potem miał wiele

saczęścia

uchodząc stamtąd z życiem.

Później pojawił się pan Smith, tajemniczy pan Smith i nastąpiły dla

Jago trzy bardzo korzystne finansowo lata. Najdziwniejsze, że

nigdy gżę

nie spotkali, a w każdym razie Jago nic o takim spotkaniu nie

wilgł.

W gruncie rzeczy nie wiedział nawet, co spowodowało, że Smith

zwrócił

się właśnie do niego. Nie miało to zresztą znaczenia. Ważne było; że na

jego koncie w Genewie znajdował się obecnie niemal milion funtów.

Ciekawe, co powiedziałby na to jego ojciec. Wstał i wrócił do s8.li

przedpogrzebowej.

Valentin starannie zaszył ponownie ciało i przykrył j~ całunem, .._

Według cen detalicznych wart jest żęć milionów funtów - stwierdził

Jago. - Po śmierci stał się bogatszy~iż mógłby to sobie wyobrazić.

Valentin przykręcił śruby mocujące wieko. - Sześć, a może nawet

siedem, gdyby to rozcieńczyć,

29

- Ciekawe, co za sukinsyn wpadł na taki pomysł? - uśmiechnął st

Jago. - No dobrze, chodźmy już.

Przeszli obok portierni z ciągle jeszcze śpiącym stróżem i wyszli '

boczną uliczkę. Padał deszcz i Jago podniósł kołnierz trencza. - O

bądźcie jutro z Agnes w Vigny, dokładnie o pierwszej, i dopilnuję ~

,

wysyłki. Kiedy -samolot wystartuje, zadzwońcie pod ten sam

numeT^~ż

w Kent co zwykle.

- Oczywiście. - Doszli do końca uliczki i wtedy Valentin odezwał

się z zakłopotaniem. - Zastanawialiśmy się nad jednym. To znaczy,

Agnes się zastanawiała.

- Tak? - zapytał Jago.

- Wszystko idzie dobrze. Pomyśleliśmy sobie, że może zasłużyliśmy ~'

na trochę więcej pieniędzy.

- Zobaczymy - odparł Jago. - Wspomnę o tym Sinithowi.

Skontaktuję się z wami.

Poszedł wzdłuż nadbrzeża myśląc o Valentinie. Obrzydliwiec. Śmieć,

oczywiście. Żadnego stylu. Prawdziwy portowy szczur, ale szczur

jest

zawsze szczurem i trzeba go mieć na oku. Pięć minut później natknął się

na czynną przez całą noc kawiarnię. Wszedł, rozmienił przy barze

stufrankowy banknot i zajął stojącą w kącie sali budkę telefoniczną;.

Nakręcił numer telefonu w Londynie.

Powiedział cicho do magnetofonu z drugiej strony przewodu:

Panie Smith; tu Jago. - Dwukrotnie powtórzył numer telefonu, z

któraga

dżwonił, odłożył słuchawkę i zapalił papierosa.

Zawsze działali w ten sam sposób. Smith miał automatyczną

sekretarki ,,~

i najprawdopodobniej również urządzenie informujące, że jest dla nieg

wiadomość: Dzięki temu telefonował zawsze on. Zadziwiająco pros

t' 'ednocześnie nie dawał najmniejszej możliwości wytropieni

system, k ory

go. Niezawodny.

Telefon zadzwonił i Jago podniósł słuchawkę. - Tu Jago.

- Smith przy telefonie. - Głos był jak zwykle stłumiony i zni~-

~ r.~

kształcony. - Jak się pan miewa?

- Doskonale. . t ~-.

Były jakieś problemy?

- Żadnych. Wszystko normalnie. Przesyłka opuszcza Vigny Juty ~;

o pierwszej.

-=- Doskonale. Nasi przyjaciele odbiorą ją jak zawsze. A więc

pieniądze powinny być w ciągu tygodnia.

30

- Dobrze.

- Ostatniego dnia tego miesiąca na pański rachunek zostanie

przelana taka sama suma jak zwykle plus dziesięć procent.

- To miło z pańskiej strony.

- Pracownik wart jest swej zapłaty...

-- A wszystko to stara, dobra, brytyjska bzdura - roześmiał się

Jago.

-- Właśnie. Będę z panem w kontakcie. .

Jago odłożył słuchawkę i wrócił do baru, przy którym wypił szybko

kieliszek koniaku. Gdy wyszedł na ulic,, wciąż jeszcze padało, ale

nie

zwracał na to uwagi. Czuł się doskonale i znowu zaczął pogwizdywać

idąc po nierównym chodniku.

Jednak następnego popołudnia pogoda w Vigny nie była dobra.

Niskie chmury, deszcz i zalegająca nisko nad ziemią mgła ograniczyły

widoczność do czterystu jardów. Lotnisko było niewielkie. Znajdowały

się tam jedynie wieża kontrolna i dwa hangary. Valentin i Agnćs

siedzieli w jej Citroenie zaparkowanym na skraju pasa startowego

i widzieli, jak zajechał karawan i jak wstawiono trumnę do

niewielkiego

samolotu typu Cessna. Karawan odjechał, a pilot zniknął we wnętrzu

wieży kontrolnej.

- Nie wygląda to dobrze - stwierdziła Agnes.,

-- Wiem. Może potrwać cały dąień --- odparł Valentin. -~- Pójdę

sprawdzić, co się dzieje. Zarzucił nut ~am;ona płaszcz

przeciwdeszczowy

i przeszedł przez lotnisko do głównego hangaru. Znalazł w nim

samotnego

mechanika w zaplamionym, niegdyś białym kombinezonie, prac4jącego

przy samolocie Piper Comanahe.

- Papierosa? -- Valendn pomstował go Gauloise'em. -- Mój

angielski kuzyn oczekuje dziś po południu ciała swego syna. Prosił,

żebym wszystkiego dopilnował. Widziałem, że karawan przyjechał,

Chodzi

mi o to, czy lot się odbędzie, czy nie?

Chwilowe opóźnienie - .odpowiedział mechanik. - Nie ma

żadnych problemów ze startem, nle z tamtej strony jest niezbyt

dobrze.

Kapitan mi powiedział, że spod~ewa się dostać pozwolenie na start

około czwartej.

- Dziękuję - Valentin wyjął z kieszeni wypełnioną do połowy

butelkę whisky. -.- Proszę się poczęstować. Czy nie miałby pan nic

przeciwko temu, żebym, skorzystał z telefonu?

31

,n

Mechanik z zapałem pociągnął z butelki i wytarł usta wierzchem v.

dłoni. - Bardzo proszę. To nie ja płacę rachunki.

Valentin wyjął skrawek papieru i nakręcił numer. Była to xn

w Kent. Zdawał sobie sprawę, że to na południe od Londynu, ale na

tylce;,;,

kończył się jego zasób wiadomości o tajemniczych Braciach Hartley.

Głos z drugiej strony zapytał po prostu: - Tak? r'`

Valentin odparł złą angielszczyzną: - Bracia Hartley? Tu Vigny.

Głos z Anglii zabrzmiał ostro. - Są jakieś kłopoty?

- Tak; pogoda, ale spodziewają się wystartować o czwartej.

- Dobrze. Proszę zadzwonić ponownie i potwierdzić. ~ `,

Valentin skinął głową mechanikowi. - Niech pan zatrzyma whisky.

Jeszcze tu wrócę.

Wrócił do siedzącej w Citroenie Agnes. - To jest to. Mamy wolne

do czwartej. Zobaczymy, jaka jest ta kawiarnia przy szosie.

Mężczyzna, który rozmawiał z Valentinem, odwiesił słuchawkę i złożył

ręce, pochylając się w modlitewnym geście w stronę siedzącej przed

nim'

zapłakanej kobiety. Miał około sześćdziesięciu lat, lekko łysiał, nosił

pince-nez w złotej oprawie i ubrany był w csarną marynarkę i krawat,

białą koszulę i nienagannie zaprasowane sztuczkowe spodnie. Złote

litery

na stojącej iia biurku tabliczce głosiły: Asa Bind.

- Pani Davies. Mogę panią zapewnić, że tu w Deepdene mąż patd'

zóstanie potraktowany z najwięłtszą troskliwością. Jeżeli pani sob~

życzy; jego prochy mogą zostać rozsiane po naszym Ogrodzie Więczneg~

Spoczynku. ; .

Tego pochmurnego listopadowego popołudnia pokój był pogrążony;;

vir półmroku, ale boazerie z ciemnego dębu i stojące w kącie kwiata,

podobnie jak jego dobrotliwy głos przypominający nieco sposób

mówienil~,lr

pastora, działały uspokajająco.

=- To byłohy w~anałe.

- Tylko jeszcze parę formalności - poklepał ją po ręce. - Paty

formularay do wypełnienia. Takie są, niestety, przepisy.

Praycisnął guzik dzwonka na biurku, usiadł, wyjął chusteczkę i zac

przecierać binokle. Potem znowu wstał i popatrzył przez okno hit

nienagannie utrżymany ogród. Widok ten zawsze sprawiał mu

przyjetri-

ność. Nieile jak na chłopaka spłodzonego na kocią łapę w najgorsz~ł~

slumsach Liverpoolu, w dzielnicy, która mogła przysposobić go

jedyeuą

Y

32

do przestępczego życia. W wieku dwudziestu czterech lat miał już

osiemnaście wyroków. Za wszystko - od drobnej kradzieży po - choć

teraz wolał o tym nie pamiętać - męską prostytucję. I to ona właśnie

dała mu życiową szansę - związek ze starzejącym się przedsiębiorcą

pogrzebowym Henrym Brownem, który prowadził własną, cieszącą się

wieloletnią renomą firmę w Manchesterze.

Brown wziął młodego Asę, który wtedy nazywał się zupełnie inaczej, do

siebie i wychował go pod każdym względem. Asa od razu pokochał ten

pogrzebowy interes. Pociągało go to jak magnes i wkrótce stał się

ekspertem

w każdej dziedzinie, włącznie z balsamowaniem zwłok. Wkrótce potem

stary pan Henry zmarł, pozostawiając jedynie panią Brown, która nie

miała

własnego syna i nie widziała świata poza Asą. Popełniła jednak pewien

błąd.

Poinformowała Asę, że uczyniła go swoim jedynym spadkobiercą i ów błąd

pociągnął za sobą jej przedwczesny zgon spowodowany zapaleniem płuc.

Trochę dopomógł jej w tym Asa, który niefortunnym zbiegiem

okoliczności

pewnej grudniowej nocy, po uprzednim ściągnięciu z niej kołdry,

zostawił

w jej pokoju szeroko otwarte okno. Legat zapisany przez panią

Brown

umożliwił mu przeniesienie się do Deepdene i pomógł zorganizovyać

własne

przedsiębiorstwo, które założył w osiemnastowiecznym dworze. Ogród

Wiecznego Spoczynku miał własne urządzenia kremacyjne. Lepiej nie

można było się urządzić nawet w Kalifornii i jego związki z

tajemniczy~n

panem Smithem w niczym mu nie szkodziły.

Drzwi otworzyły się i wszedł przystojny, czarnoskóry nnłody mężczyz-

na. Był wysoki, muskularny i w dobrze skrojonej liberii szofera

wyglądał

świetnie. - Pan dzwonił, panie Bird?

- Tak, Albercie. Przesyłka z Francji będzie później, niż przypusz-

czaliśmy.

- To przykre, panie Bird.

- Och, sądzę, że damy sobie radę. Czy samochód jest przygotowany?

- W. tylnym garażu, sir.

- Doskonale. Pójdę go obejrzeć: - Bird odwrócił się w stronę pani

Davies. - Opuszczam panią na kilka minut, żeby mogła pani wypełnić

te formularze, a potem pomogę wybrać odpowiednią trumnę.

Skinęła głową z wdzięcznością. Poklepał ją delikatnie po ramieniu

i wyszedł. Albert otworzył wielki parasol i trzymał nad jego głową,

gdy

przechodzili przez wybrukowany dziedziniec.

- Paskudna pogoda - zauważył Bird. - Odnosi się wrażenie, że

ostatnimi dniami leje bez przerwy.

z - c~B W pietle 33

- Paskudna, panie Bird - przytaknął Albert ~'r

garażu. Kiedy zdjął pokrowiec, wyłonił się spod '

karawan. - Oto on.

Z boku samochodu widniał pięknie wykonany xłat3r;

Hartley, Przedsiębiorstwo Pogrzebowe. <,:~~^~„

- Wspaniały - stwierdził Bird. - Gdzie go zdobyłeś?

= Sam go zwinąłem w czwartek w północnym Londynie:

wozu i tablice rejestracyjne są z wraku, który znalazłem na złomo _

w Brixton.

-- Jesteś pewien, że nikt cię nie zapamiętał?

Albert roześmiał się. - W Brixton? Pana by zapamiętali, ale m ''

W Brixton jestem po prostu jeszcze jednym bratem, jeszcze jedną

czaru

twarzą. Robimy tak jak zwykle?

- Tak. Ty jedziesz karawanem, a ja za tobą Jaguarem.

Albert zdawał sobie sprawę, że oznacza to, iż w przypadku, gdy

sprawy źle się ułożą, to stary sukinsyn da nogę, a on będzie musiał jeść

tę żabę. Ale nie miało to znaczenia. Jego dzień jeszcze nastąpi,

Albert był

tego pewien.

- Doskonale, panie Bird.

Bard poklepał go po policzku. - Dobry z ciebie chłopak, Albercie;

kochany chłopak. Muszę pomyśleć, jak ci to wynagrodzić.

- To zbyteczne, panie Bird - Albert otworzył parasol i uśmiechnął

się. - Praca dla pana jest wystarczającą nagrodą - powiedział i

ruszyli .

z powrotem przez dziedziniec.

Agnes i Valentin wrócili do Vigny o czwartej i zorientowała się, że

samolot już odleciał. Valentin popędził do hangaru i ponownie wdał

się

w rozmowę z mechanikiem. Agnes zapaliła papierosa i czekała. Wrócił

po paru minutach.

- Odleciał piętnaście minut temu.

- Zadzwoniłeś?

~- Tak - odpowiedział włączając silnik. - I zdarzyła się zaba

rzecz. Wiesz, że czasami automatyczna sekretarka działa nawet w

gdy ktoś podniesie słuchawkę?

- Tak.

- Otóż kiedy mój rozmówca się odezwał, słyszałem również na

z taśmy.

' x,

34

- I co tam było?

- Tu Ogród Wiecznego Spoczynku Deepdene. Z przykrością infor-

mujemy, że chwilowo nie ma nikogo w biurze, ale proszę zostawić swój

numer telefonu, a zadzwonimy, gdy tylko będzie to możliwe.

- Ooo, to niezwykle interesujące, chera - Agnes uśmiechnęła się

złośliwie. - To słabe miejsce w pancerzu monsieur Jago może mieć dla

nas wielką wartość.

Lotnisko Woodchurch było niewiele większe niż w Vigny. Choć

należało właściwe do klubu lotniczego, wykorzystywano je również do

czarterowych lotów towarowych. Usytuowane w głębi hrabstwa Kent,

nie miało żadnych służb celnych. Dlatego właśnie celnik, który miał

przeprowadzić odprawę Cessny z trumną Erica Talbora, musiał

przyjechać

aż z Canterbury. Opóźnienie było mu nie na rękę, marzył tylko o tym;

aby ruszyć już w drogę powrotną. Formalności trwały krótko. Podpisano

niezbędne dokumenty i celnik wraz z pilotem pomogli Albertowi

załadować trumnę do karawanu.

Gdy Albert wyjechał z bramy lotniska na drogę, Cessna z warkotem

przemknęła po pasie startowym i wzbiła się w powietrze. Bard w

czarnym

Jaguarze, który przez cały czas stał dyskretnie zaparkowany na

uboczu,

zajął swoje stałe miejsce z tyłu. Albert sięgnął po ukrytą w schowku na

rękawiczki ćwiartkę wódki, a potem prowadząc wóz jedną ręką wytrząsnął

z flakonu kilka pastylek. Popił je wódką i w kilka minut póżniej był

na

wspaniałym haju.

Zerknął we wsteczne lusterko na jadącego za nim Jaguara. Zapadł już

zmierzch i Bird włączył światła. Zawsze ostrożny, pomyślał Albert. Nigdy

nie podejmuje ryzyka, jeżeli tylko może przerzucić je na kogoś

innego,

i tym kimś zazwyczaj jest Albert.

- Albert to, Albert tamto - mruczał cicho szofer patrząc w luster-

ko. - Czasem jestem ciekaw, za kogo ten stary pierdoła mnie ma.

Pociągnął kolejny łyk z butelki i zbyt późno zorientował się, że

wjeżdża w zakręt. Rzucił butelkę i skręcił kierownicę. Przednie lewe koło

wjechało na pokryty trawą stok i zderzyło się z granitowym blokiem,

który odpadł z niskiego murku. Karawan przeleciał na drugą stronę

drogi, zerwał ogrodzenie z drutu, zjechał po stoku wyrywając po

drodze

młode jodły i wreszcie wylądował na boku na dnie parowu. Tylko pasy

bezpieczeństwa uchroniły Alberta od wyrzucenia _ go przez przednią

35

szybę. Otworzył drzwi od strony kierowcy i wygramolił się z sa

Stanął, lekko oszołomiony. Spostrzegł, że na drodze na górce za ~ F

się Jaguar i na szczycie niewielkiego zbocza pojawił się Bird.

- Albert? - w jego głosie słychać było niekłamany strach. , -

- Nic mi się nie stało! - zawołał Albert.

W tej samej chwili zauważył, że trumna przebiła boczną s :'

karawanu, a jej wieko jest pęknięte. Zwłoki, wciąż owinięte w ca

zwisały na zewnątrz. Ukląkł, zajrzał pod samochód i zobaczył, że do

część trumny została uwięziona pod spodem. Bird zbiegł do niego

zboczu. - Wyciągnij tylko ciało. Wpakujemy je do bagażnika Jaguara

ale pospiesz się, na litość boską. Ktoś może nadjechać.

Albert wsunął rękę pod karawan. Rozległ się cichy, nieprzyjemn

zgrzyt i samochód zakołysał się. Chłopak odskoczył. - To cholerstwo

może się w każdej chwili przewrócić, a ciało ma przygniecione stopy.

Bird pochylił się, a gdy się wyprostował, trzymał w ręku butelkę po

wódce. - Znowu piłeś - powiedział z wściekłością. - Co ci mówi-

łem? - Trzasnął Alberta w twarz i cisnął butelkę w krzaki.

Albert dziecinnym gestem zasłonił się uniesionym ramieniem. -

Przepraszam, panie Bird. To był wypadek.

Bird wyjął z kieszeni kamizelki scyzoryk i otworzył go. - Przetnij;

szwy. Otwórz go. Musimy zabrać heroinę.

- Nie mogę, panie Bird - zaprotestował Albert.

- Zrób to! - krzyknął Bird i ponownie uderzył go w twarz.

Przyniosę torbę z samochodu.

Wcisnął scyzoryk w dłoń szofera, odwrócił się i wspiął po stoku.

Przerażony Albert uklęknął i odchyłił całun. Zobaczył szeroko otwarte,

patrzące wprost na niego oczy chłopca. Na ile mógł, odwrócił wzrok

i zaczął przecinać szwy.

Wyżej, na drodze, Bird otworzył bagażnik Jaguara i znalazł w nim

płócienną torbę, której używał do zakupów. Podszedł do skraju zbocza

i spojrzał w gęstniejący mrok. - Masz to? .

- Tak, panie Bird - w przytłumionym głosie Alberta wyczuwało się

silne napięcie.

-- Włóż tutaj.

Biid cisnął torbę w dół i rozejrzał się z niepokojem. Chwała Bo

była to boczna droga, a płaskie pola uprawne za zakrętem zapewni

dobrą widoczność. Serce mu łomotało i czuł pot na twarzy. Co na

powie pan Smith? Perspektywy były zbyt koszmarne, żeby o nich my'p

36

Zsunął się po zboczu. - Skończyłeś, na litość boską? Masz wszystko?

- Chyba tak, panie Bird.

- Dobra, żabieramy się stąd.

- Ale przecież znajdą ciało, panie Bird. Na pewno.

- Jeżeli nawet, to i tak do nas nie dotrą. Ani we Francji, ani

tutaj.

A poza tym istnieje coś takiego jak zacieranie śladów. Idź! Wyłaź na

górę

i zapuszczaj silnik.

Albert odszedł szybko, a Bird odkręcił korek wlewu paliwa. Benzyna

zaczęła wypływać na ziemię. Wyjął chusteczkę do nósa, namoczył,

a potem wspiął się do połowy stoku. Wyciągnął zapalniczkę, zapalił,

przytknął do ognia chusteczkę i rzucił w dół, na karawan. Początkowo

myślał, że zgasła, ale po chwili żółty języczek ognia zadrgał żywo. Nim

doszedł do szczytu zbocza, samochód zaczął płonąć. Dostrzegł oskar-

życielsko wpatrzone w niego oczy trupa, odwrócił się, wsiadł do

Jaguara

i Albert ruszył.

Później siedząc przy swoim biurku w Deepdene popijał brandy

i usiłował się opanować. Czekał, aż Smith odpowie na jego telefon: Na

pewno wszystko będzie w porządku. Musi być. Smith go zrozumie.

Telefon zadzwonił, gdy Albert wszedł do pokoju niosąc herbatę na

srebrnej tacy. Bird uniósł rękę nakazując mu ciszę i wziął do ręki

słuchawkę.

- Mówi Smith.

- Tu Bird, sir. - Ręce Asy dygotały. - Niestety, mamy pewien

kłopot.

Głos Smitha nie zmienił się ani trochę. - Proszę powiedzieć, co się

stało.

Bird zrelacjonował wydarzenia, pomijając milczeniem rolę Alberta

i jego pijafistwo. Całą winę zrzucił na defekt układu kierowniczego.

Gdy

skończył, Smith stwierdził: - Paskudna sprawa.

- Wiem, ale wypadki się zdarzają, sir.

- Trudno mi wyrazić opinię na ten temat. Nigdy nie miałem

żadnego wypadku - odparł Smith.

- Co więc mam robić, sir? Czy pan Jago odbierze towar jak zwykle?

- Tym razem nie będzie to konieczne. Sam odbiorę przesyłkę. Jutro,

dokładnie o trzeciej po południu. Zostawi ją pan w schowku bagażowym

numer czterdzieści trzy na Victoria Station w Londynie.

37

- Ale klucz, sir? „.

- Będzie w kopercie, którą otrzyma pan w jutrzejszej pora

poczcie. Mam duplikat - wyjaśnił Smith. v;..

- Tak jest, sir.

- I lepiej, panie Bird, żeby nie było więcej żadnych wypadk ;

W przeciwnym razie może się zjawić Jago, aby zamienić z panem

słów, a to chyba nie byłoby dla pana miłe, prawda?

- Nie będzie takiej potrzeby, sir - wykrztusił Bird.

- Niech się pan nie martwi, panie Bird. Ten chłopak był nikim. ?

zawsze starannie wybierają takie zera. Nie istnieje najmniejsza

możliwo

powiązania go z kimkolwiek z nas. Przy odrobinie szcz~ścia będzie

t.`°

zaledwie drobna niedogodność. Dobranoc.

Bird odłożył słuchawkę i Albert zapytał: - Co powiedział? a

Starszy mężczyzna streścił mu rozmowę. Gdy przekonał się, jak

Smith przyjął całą sprawę, rozpogodził się, poczuł ulgę i pewność

siebie. - Ma rację. Ten chłopak to przecież nikt. Karawan jest

kradziony. Cała dokumentacja lipna. Hinty nie będą miały

najmniejszych

szans.

- Hinty, panie Bird?

- Przepraszam, Albercie. To moja młodość dała znać o sobie. Kiedy

byłem chłopcem, nazywaliśmy tak w Liverpoolu gliniarzy.

Albert skinął głową. - Myślę, panie Bird, o tym schowku na Victorlą

Station. Chodzi o to, że gdybym się tam pokręcił, może mógłbym sobę

na niego zerknąć. Pamięta pan, zrobiłem to przedtem, kiedy pojawił

się

ten stary-pryk Frasconi.

Bird pokręcił głową z politowaniem. - Albercie, nie wiem, w jaki

sposób uchowałeś się tak długo. Czy naprawdę uważasz, że facet

tej klasy co Smith mógłby być taki głupi? Gdybyś tylko spróbował

to zrobić, ten sukinsyn Jago spadłby ci na kark jak jastrząb. Cud,

że nie spotkało cię to poprzednim razem. Znaleźliby cię spływającego

z prądem Tamizy z twoim własnym palantem w garści, a szkoda

by cię było. No, co my tu mamy?

- Herbata, panie Bird. - Albert nalał nieco ze swego ulubione

srebrnego dzbanka do filiżanki z delikatnej porcelany. -

Cejlońska,,„

taka, jaką pan lubi.

- Wspaniale - Bird pociągnął łyczek, a potem wypił wszyst

końca. - Nie ma to jak filiżanka dobrej herbaty, jak mawiała

mamuśka. = Spojrzał na Alberta, wyciągnął rękę i poklepał

38

policzku. -- Dobry z ciebie chłopak, Albercie, choć czasem trochę

nierozsądny.

- To wspaniale, że pan tak się o mnie troszczy, panie Bird - rzekł

Albert i nalał mu następną filiżankę herbaty.

W tym samym czasie, w Paryżu, Jago słuchał przedstawianej mu

przez Smitha wersji wydarzeń.

- Fuszerka, mówiąc łagodnie - skomentował. - Co pan chce,

żebym zrobił?

- Na razie nic - odparł Smith. - Jeżeli będziemy mieli szczęście,

uda nam się wykręcić. Trzeba odczekać i przekonać się, ale jeżeli

sprawy

zaczną przybierać zły obrót, powinien pan być na miejscu i zająć się

likwidacją. Byłoby lepiej, gdyby przyjechał pan rano do Londynu. To

samo służbowe mieszkanie przy Hyde Parku. Będę z panem w kontakcie.

- Cała przyjemność po mojej stronie, sir.

Jago odłożył słuchawkę. Stał jakiś czas patrząc na nią, a potem zaczął

się śmiać. To było naprawdę niesłychanie zabawne. Śmiał się jeszcze,

kiedy wchodził do sypialni, aby się ubrać.

Rozdział trzeci

Brygadier Charles Ferguson dowodził Grupą Cztery od chwili jej

powołania w 1972 roku. Był to potężny, nieco niechlujny mężczyzna po

sześćdziesiątce, o zwodniczo dobrotliwej twarzy. Uwielbiał

wygniecione

ubrania, a jedyną aluzją do jego związków z wojskiem był krawat

w kolorach Gwardii. Kiedy tylko było to możliwe, wolał pracować

w domu, wśród georgiańskiego przepychu swego mieszkania przy

Cavendish Square. Tam też znajdował się rankiem następnego dnia.

Siedział właśnie wygodnie przy projektowanym przez Adama kominku

i .popijając herbatę, przebijał się przez stos papierów, kiedy

pojawił się

jego służący Gurkha, Kim.

- Przyszedł pułkownik Villiers, sir. Mówi, że to pilne.

Ferguson skinął głową i w chwilę później wszedł Tony Villiers ubra -`

w czarny sweter polo, tweedową marynarkę i spłowiałe, zielone spod '

ze sztruksu. Blada twarz i pociemniałe oczy świadczyły o nerwo

napięciu. W ręku trzymał teczkę.

- Mój drogi Tony - Ferguson wstał. - Co, u licha, się stało? °.':.

- Właśnie nadszedł raport. Wprowadzono go do centralnego kci

putera, po czym, zgodnie ze zwykłą procedurą, przesłano go w

rozdzielnika .wszystkim służbom. I tak znalazł się na moim biurku. 1

Ferguson poprawił okulary, podszedł do okna i przeczytał ra

który podał mu Villiers.

- Niezwykła sprawa. - Odwrócił się. - Ale dlaczego pan, fi

Nie rozumiem.

- Eric Talbot był synem mojego kuzyna Edwarda. Pamięta go

sir? Podpułkownik wojsk spadochronowych. Zginął na Falklandac ~~' _

- Dobry Boże, tak. A więc byliście spokrewnieni?

- Właśnie, sir.

- Ale skoro ten chłopak podawał się za George'a WalkeTa, to w jaki

sposób policja w Kent tak szybko ustaliła jego prawdziwą tożsamość?

- Ciało zostało spalone tylko częściowo. Byli w stanie zdjąć mu

odciski palców i znaleźli je w komputerze centralnym.

- Doprawdy? - Ferguson zmarszczył się.

- Chłopak studiował w Cambridge, w Trinity College. W ubiegłym

roku został zatrzymany na nieodpowiednim przyjęciu w czasie akcji

policyjnej.

- Narkotyki?

- Właśnie. Został oskarżony tylko o ich używanie i dlatego nie

poszedł do więzienia. Dowiedziałem się o tym dopiero teraz z

Centralnego

Archiwum Scotland Yardu.

Ferguson podszedł do biurka i usiadł. - Talbot. Tak, przypominam

sobie śmierć pułkownika Talbota na Falklandach. Na Tumbledown,

prawda?

- Owszem, był oficerem łącznikowym w Gwardii Walijskiej.

- Jest też i ojciec. Baronet, o ile sobie przypominam. Sir

Geoffrey

Talbot.

- Jakiś czas temu, po śmierci żony, dostał wylewu - wyjaśnił

Villiers. - Od tej pory znajduje się w prywatnej kłinice. Nie

odróżnia

nawet dnia od nocy. - Przerwał. - Przepraszam, czy nie ma pan nic

przeciwko temu, żebym się napił?

- Oczywiście że nie, Tony. Poczęstuj się.

Villiers podszedł do kredensu i nalał brandy do kieliszka z

rżniętego

szkła. Podszedł do okna i patrzył przez chwilę na zewnątrz. - Widzi

pan,

rzecz w tym, że jest on moim wujem. To brat mojej matki, choć

nigdy

nie byliśmy ze sobą blisko.

- Tony, naprawdę jest mi przykro. Może i lepiej, że do staruszka

nic nie dociera. Chodzi mi o to, iż nie wie, że jednego

spadkobiercę stracił

na Falklandach, a drugiego w tak nieprzyjemnych okolicznościach.

-

Postukał palcem w teczkę z aktami. - Ciekaw jestem, kto

odziedziczy

tytuł.

- Prawdę mówiąc, ja, sir - odparł Villiers.

Ferguson zmęczonym gestem zdjął okulary. - W normalnych

okolicznościach byłby to powód do gratulacji...

- Tak. No cóż, zapomnijmy jednak o tym i skoncentrujmy się na

sprawie. - Villiers otworzył teczkę, wyciągnął plastykowy pakiet i

położył

41

na biurku przed brygadierem. - Heroina. Po pobieżnym zbadaniu

w laboratorium okazało się, że to naprawdę doskonały produkt.

Surowiec,

który można rozcieńczyć w stosunku dwa do jednego i mimo to dobrz@

sprzedać na ulicy.

- W porządku, kontynuuj - powiedział Ferguson ze skupionąv

twarzą.

- Znaleziono to wewnątrz ciała Erica, kiedy badał je lekarz z sądów-

ki. Stwierdził również, że chłopak nie żył od kilku dni, a sekcja zwłok

została już wykonana. Najwidoczniej rozpoznał technikę chirurgiczną

stosowaną we Francji, dzięki czemu policja z Kent sprawdziła

odciski

palców denata w paryskiej Surete i razem z wynikami otrzymała

również

i to. - Villiers podał mu drugi raport i Ferguson przestudiował go

uważnie. Wreszcie odchylił się w fotelu.

- Cóż więc tu mamy? Chłopak pojechał do Paryża z fałszywym

paszportem. Będąc pod wpływem narkotyków topi się w Sekwanie. Po

sekcji ktoś odbiera jego zwłoki na podstawie podrobionych

dokumentów

i przewozi je samolotem do Anglii.

- Nafaszerowane heroiną - dodał Villiers.

- Z której pozostała jedynie próbka. Czy to właśnie chciał pan

powiedzieć?

- Wszystko się zgadza. Policja ustaliła już, że karawan był

skradzio-,

ny. Nie. ma przedsiębiorstwa pogrzebowego Braci Hartley. To

stanowi~R

jedynie kunsztowny kamuflaż.

- Który zawiódł. Jakiś wypadek.

- Właśnie. Musieli szybko odzyskać ładunek i zabierać się statut

do diabła. .gir.'

- Tak szybko, że przeoczyli ten pakiet. - Ferguson spogl~c

ponuro. - Zdaje pan sobie sprawę, co z tego wynika, prawda?

Możliw `

że chłopiec został umyślnie zabity po to, żeby jego ciało mogło z

wykorzystane w taki sposób.

- Tak jest - przytaknął Villiers. - Poprosiłem nasze łaborato '

żeby ustalono szacunkową wielkość przesyłki. Powiedzieli, że na pod

rozmiarów pakietu można przypuszczać, iż ciało zawierało towar wat

przynajmniej pięciu milionów funtów, według cen detalicznych.

Ferguson zabębnił palcami po stole. - Jednak nie bardzo ro

dlaczego - pomijając pańskie osobiste motywacje - sprawa ta ,'

nas dotyczyć.

- Dotyczy nas, sir, w bardzo poważnym stopniu. Mam tu

42

raportu francuskiej sądówki. - Villiers wyjął dokument z teczki. -

Proszę zwrócić uwagę na analizę chemiczną krwi. Ślady heroiny, kokainy,

a także skopolaminy i phenothiaziny.

Ferguson odchylił się do tyłu. - Nauki ścisłe nigdy nie były moją

mocną stroną w szkole. Proszę mi to wyjaśnić.

- Wszystko zaczęło się ubiegłego roku w Kolumbii. Skopolamina,

alkaloid wywołujący depresję psychiczną, otrzymywany jest z owoców

krzewów rosnących w Andach. Może być przekształcony w bezbarwny

płyn bez smaku i zapachu. Kilka kropli wystarczy, aby wprowadzić

każdego osobnika w stan zupełnej hipnozy na przynajmniej trzy dni.

Hipnoza jest tak głęboka, że ofiary nie mają najmniejszej świadomości

swoich działań. Mężczyźni zabijają, kobiety są całkowicie upadlane

i przekształcane w niewolnice seksualne.

- A phenothiazina?

- Neutralizuje niektóre działania uboczne. Sprawia, że ofiary są

bardziej potulne.

Ferguson pokręcił głową. - Jeżeli to się przyjmie u nas, to niech $óg

ma nas w swojej opiece.

- Już się tak stało, sir - oznajmił z naciskiem Villiers. - W ciągu

ostatnich dwunastu miesięcy w Ulsterze były cztery przypadki

egzekucji

dokonanych na członkach Tymczasowego Skrzydła IRA przez protestan-

ckie siły paramilitarne. Sekcje zwłok ofiar wykazały to samo.

Skopolamina

i phenothiazina.

- I przypuszcza pan, że może to mieć związek z tą sprawą?

- Niewykluczone, że istnieją jeszcze inne przypadki. Będziemy

musieli

sprawdzić to w komputerze, ale jeżeli takie powiązanie istnieje i

dotyczy

WF czy Czerwonej Ręki Ulsteru albo jakiegokolwiek innego

ekstremis-

tycznego ugrupowania protestanckiego, to rzecz wchodzi w zakres

naszych

kompetencji.

Ferguson siedział przez chwilę ze zmarszczonymi brwiami. Wreszcie

skinął głową. - Dobrze, Tony. Proszę odłożyć wszystkie inne sprawy

albo przekazać je komuś w wydziale. Zostawiam panu wyjaśnienie

tylko

tej kwestii. Niech pan to uważa za problem najwyższej wagi. Proszę

mnie

informować na bieżąco.

Było to pożegnanie. Ferguson ponownie założył okulary, Villiers zaś

wziął raporty oraz pakiet z heroiną i włożył je z powrotem do teczki.

-

Jest jeszcze jedna rzecz, sir. Dotyczy wspomnianych wcześniej

moich

spraw rodzinnych.

43

.::

Ferguson podniósł ze zdziwieniem głowę. - Jaka? „"1

- Eric miał macochę, sir. Sarę Talbot. To Amerykanka.

- Zna ją pan?

- O tak. To niezwykła kobieta. Eric ją uwielbiał. Jego matka zma

przy porodzie i Sara bardzo wiele dla niego znaczyła, podobnie

jak ~0

dla niej.

- Ą teraz będzie pan musiał jej powiedzieć o tej tragedii. Jak ona:

przyjmie?

- Nie wiem. - Villiers wzruszył ramionami. - Pochodzi z rodzitl~t

Cabotów z Bostonu. To jedna z najstarszych i najbardziej znanycA

rodzin amerykańskich. Wymieniona w „Niebieskiej księdze". Jej

ojcieiC

był multimilionerem. Stal, jak sądzę. Od wczesnych lat wychowywała

się

bez matki i dlatego była bardzo silnie związana z ojcem. Jak mi

kiedyś

powiedziała, była typową, rozpuszczoną, bogatą smarkulą, ale mimo to

uzyskała w college'u w Radcliffe dyplom z wyróżnieniem.

- A potem?

- Potem w wieku dwudziestu jeden lat zaszła w niej gwałtowna

zmiana. Znienawidziła to, co działo się w Wietnamie. Straciła tam

chłopaka. Dwa czy trzy lata później kandydowała do Kongresu. Prawie

wygrała. Ale wyborcy stopniowo rozczarowywali się jej poglądamy.

Ostatecznie przegrała i całkowicie porzuciła politykę. Uzyskała

stopict~

magistra administracji handlowej w Harvardzie i przystąpiła do

firmy

maklerskiej na Wall Street.

- Za pomocą pieniędzy tatusia?

Villiers pokręcił przecząco głową. - Zaczęła o własnych siłach t1

samego początku, bez żadnych forów i zdobyła już sporą popularna

Pewnego niedzielnego ranka w Londynie, zwiedzając National Gall

spotkała Edwarda. Powiedziała mi kiedyś, że wybaczyła mu to, że ;,t

żołnierzem, w mundurze i czerwonym berecie bowiem stanowił dla;

najpiękniejszy widok w życiu.

- A poza tym był jeszcze chłopiec. "s

- Jak już powiedziałem, dla obojga była to miłość od pie

wejrzenia. Proszę mnie źle nie zrozumieć, sir. - Villiers sprawiał

wr

zakłopotanego. - Ale niekiedy odnosiłem wrażenie, że kocha;, ~T

bardziej niż jego ojca. `:°

- Kobiety idą za głosem serca, Tony - powiedział łagt

Ferguson. - Gdzie jest obecnie?

- W Nowym Jorku, sir.

44

- W takim razie lepiej, żebyś miał to już za sobą

- Tak, wcale mnie ta perspektywa nie cieszy.

- Oczywiście, powiązania z Irlandią czynią z tej sprawy problem

bezpieczeństwa państwowego. To znaczy, że ma pan prawo zażądać

utajnienia wszystkiego, co się z nią wiąże. Zapobiegnie to

przedostaniu się

jakichkolwiek informacji na ten temat do prasy, telewizji i tak

dalej. --

Ferguson wzruśzył ramionami. - Chodzi mi o to, że nie ma potrzeby

sprawiać rodzinie dodatkowych przykrości. Mają ich już pod

dostatkiem.

- To bardzo miłe z pana strony, sir. - Villiers podszedł do drzwi,

zatrzymał się i odwrócił. - Jest jeszcze jedna rzecz, o której

powinienem

panu wspomnieć, sir.

- Co takiego, Tony? - rzekł zmęczonym głosem Ferguson. -

W porządku, nie oszczędzaj mi niczego, mów wszystko, co najgorsze.

- Sara, sir. Jest bardzo zaprzyjaźniona z prezydentem Stanów

Zjednoczonych.

- O Boże! - jęknął Ferguson. - Tylko tego nam brakowało.

Na Victoria Station panował tłok, do niektórych pociągów eks-

presowych ustawiły się kolejki. Albert, ubrany w brązową zamszową

marynarkę i dżinsy, przepychał się przez thim, niosąc torbę wypchaną

heroiną. Skrytka numer czterdzieści trzy była oczywiście zamknięta.

Wyjął z kieszeni klucz i otworzył ją. Wszystko było bardzo proste.

Włożył torbę do środka, zamknął drzwiczki i odszedł. Tuż przy głównym

wejściu zawahał się. Był ciekaw, musiał wiedzieć, to przecież było takie

proste. Histeryczna nadopiekuńczość Birda nie mogła odwieść go od tego

zamiaru. Zawrócił i poszedł z powrotem. Wszedł do jednej z kawiarń,

wziął kawę i znalazł sobie miejsce przy oknie, z którego dobrze

widział

skrytki.

W kawiarni panował duży ruch i do jego stolika przysiadły się dwie

paniusie. A potem, nieomal natychmiast, było już po wszystkim.

Oczekiwał, oczywiście, mężczyzny, nie zaś siwowłosej, tęgiej kobiety

w berecie i męskim płaszczu przeciwdeszczowym, która kiedy ją

dostrzegł,

stała już przy skrytce z kluczem w ręku.

W czasie gdy Albert przeciskał się obok siedzących przy stole,

siwowłosa kobieta wyjęła torbę i zanim zdołał cokolwiek zrobić, zniknęła

w tłumie przy wejściu do metra. Przez chwilę stał wściekły przed

kawiarnią, potem wzruszył ramionami i odszedł.

45

Smith ze swojego wygodnego punktu obserwacyjnego przy kiry

z gazetami widział wszystko dokładnie. Pokręcił głową i mruknął ć ~:

- No, mój drogi, chyba naprawdę będę musiał coś z tobą zrobi:

Manhattan jak zwykle w deszczowy listopadowy wieczór był

tłoczony, ruch na jezdni prawie niemożliwy do pokonania, a trotua

zapchane ludźmi spieszącymi w deszczu. Sara Talbot opuściła sz

Cadillaca i z przyjemnością spojrzała na ulicę.

- Piekielna noc, Charles.

Jej szofer -twardy, młody człowiek w dobrze skrojonym, czarnym

ubraniu; ale bez czapki, która leżała na siedzeniu obok, uśmiechnął

się.

- Moźe chce pani wysiąść i przespacerować się, pani Talbot?

- Nie, dziękuję. Mam buty od Manolo Blahnika. Kupiłam je

w czasie ostatniego pobytu w Londynie i na pewno nie byłby

zachwycony,

gdybym chodziła w nich po deszczu.

Za miesiąc były jej czterdzieste urodziny, ale wyglądała zaledwie na

trzydzieści lat, nawet jeżeli miała zły dzień. Ciemne włosy związała z

tyłu

prostą, aksamitną wstążką, dzięki czemu jej twarz była całkowicie

odsłonięta. Nad wydatnymi kośćmi policzkowymi błyszczały żywo

szarozielone oczy. Według ogólnie przyjętych kanonów właściwie nie

była piękną kobietą, ale jej wygląd zawsze prowokował ludzi do

powtórnego spojrzenia. Była teraz szczególnie elegancka w czarnej,

aksamitnej sukni od Diora. Jechała do swojej ulubionej

restaurat~ji

„Cztery Pory Roku" przy 52 Ulicy, aby tak, jak tego pragnęła, zjeść

taft

samotnie obiad. Była to jej prywatna uroczystość, właśnie tego

popołudnf~

bowiem ubiła interes swojego życia - mimo twardej konkurencji ~;

strony mężczyzn przejęła sieć domów towarowych na Środkowym

Wschodzie. O tak, moja panno, pomyślała, tatuś byłby z ciebie d;~ś

dumny. Jednak nie sprawiało jej to szczególnej satysfakcji.

- Potrzebuję wypoczynku, Charles - powiedziała. ,a,l

- To chyba dobry pomysł, pani Talbot. O tej porze rok~r

Wyspach Dżiewiczych jest bardzo przyjemnie. Moglibyśmy otwot

dom, wyciągnąć łódź.

.`:*.,

- Gdybym ci pozwoliła, latałbyś tam co drugi tydzień, łobuzie

rzekła. - Nie, myślałam o tym, żeby polecieć do Anglii i odwiedzić h,

w Cambridge. ,,~,

- To miły pomysł. Jak mu się tam powodzi?

46

- Dobrze. Zupełnie dobrze. -- Zawahała się. - Prawdę mówiąc,

ostatnio nie miałam od niego zbyt wielu wiadomości.

- Na pani miejscu nie przejmowałbym się tym. To młody chłopak,

a sama pani wie, jacy są studenci. Przez cały czas tylko im

dziewczyny

w głowie.

Zaklął cicho skręcając kierownicę, gdy samochód przed nim za-

hamował. Sara cofnęła się, myśląc o Ericu. Ostatni list od niego

otrzymała dwa miesiące temu, a kiedy usiłowała porozmawiać z nim

przez telefon, nie mogła go złapać. Ale, jak powiedział Charles,

studenci

to studenci.

Szofer podał jej do tyłu gazetę. - Jest tu ciekawy artykuł, który być

może umknął pani uwagi. Ten wielki proces mafii, członków bandy

Frasconich. Sędzia porozdzielał między nich w sumie dwieście dziesięć

lat

więzienia.

- No, no - odparła Sara biorąc od niego gazetę.

- Proszę spojrzeć, komu zrobiono zdjęcie, gdy wychodził z sądu.

Faceta, któremu zawdzięczają, że ich wsadzono.

Mężczyźna sfotografowany na stopniach sądu był w wieku co najmniej

siedemdziesięciu lat. Miał mocną budowę ciała i zmysłową, arogancką

twarz starożytnego imperatora. Stał w płaszczu zarzuconym na

ramiona

i opierał się na lasce. Podpis pod fotografią głosił: Byly szef

mafii Rafael

Barbera przed gmachem sądu.

- Uśmiecha się - skomentowała Sara.

- Nic dziwnego. Od dawna miał porachunki z tymi facetamir

Dwadzieścia lat temu Frasconi zabili mu brata w czasie mafijnych

wojen.

- Dwadzieścia lat oczekiwania. To raczej długo.

- Ale nie dla tych ludzi. Oni wierzą, że za wszystko należy odpłacać,

choćby trzeba było na to czekać całe życie.

Przeczytała artykuł do końca. - Piszą tu, że się wycofał.

Charles roześmiał się. - A to dobre. Niech pani posłucha, pani

Talbot. Pochodzę z Dziesiątej Ulicy. To terytorium Gambino. Jeżeli

pani

pozwoli, opowiem pani o Don Rafaelu. Jego rodzice przyjechali z

nim

z Sycylii, kiedy miał dziesięć lat. Zgodnie z rodzinną tradycją

należał do

mafii. Przeszedł wszystkie szczeble tak szybko, że w wieku

trzydziestu lat

został Donem i okazał się najsprytniejszy ze wszystkich. Nigdy nie

siedział nawet jednego dnia w więzieniu. Ani jednego.

- Szczęściarz.

- Nie, nie szczęściarz, ale spryciarz. Parę lat temu wycofał się,

47

.. SY... .

wrócił do starego kraju i fama głosi, że jest tam człowiekiem

jeden. Capo mafii na całą Sycylię. „.... r

W tej samej chwili w częściowo uchylonym oknie ukazała się ~ .

dłoń i gdy Sara odwróciła się, zobaczyła Henry'ego Kissingera

. ,,

jącego do niej rękę z sąsiedniego samochodu. Otworzyła okno do k

i wychyliła się: - Henry, jak się masz? Całe wieki cię nie widziałam.

Ucałował jej dłoń. - Schowaj się, Saro, bo zmokniesz. Do

jedziesz?

- Do „Czterech Pór Roku".

- Ja również. Spotkamy się tam później.

Jego samochód ruszył do przodu. Sara usiadła z powrotem i zamknęła

okno. - Jezu, pani Talbot, czy jest tu ktoś, kogo by pani nie

znała? --.

zapytał Charles.

- Nie przesadzaj - roześmiała się. - Myśl lepiej o tym, jak się stąd

wydostać.

Oparła się wygodnie i spojrzała na fotografię Don Rafaela Barbery.

Z pewnym zaskoczeniem nagle uświadomiła sobie, że raczej się jej

podoba.

,;Cztery Pory Roku" były z całą pewnością jej ulubioną restauracją

nie tylko z powodu wspaniałego jedzenia, ale także ze vsrzględu na

wystrój

wnętrza. Cały lokal był bardzo stylowy - od połyskujących, złoty

zasłon i ciemnych boazerii poczynając, na spokojnej elegancji

kelne~ró

kończąc. ,

Jako znanego i lubianego gościa od razu posadzono ją przy ~ty

samym stoliku co zwykle, w Sali Akwariowej, skąd mogła doskon

wszystko obserwować. W restauracji było tłoczno i zauważyła, że

właściciele, Tom Gayitafi i Paul Korie, krzątają się po sali i spraw'

wFażenie jeszcze bardziej zaaferowanych niż zwykle. Nie było to w

_~

zaskakujące, wziąwszy pod uwagę, jacy goście znajdowali się w lo

Na prawo od jej stolika siedział Henry Kissinger, natomiast przy

da

końcu basenu zajął miejsce wiceprezydent we własnej osobie. Tłumap

to obecność potężnie zbudowanych młodzieńców w ciemnych garnit

których zauważyła w westybulu. Otaczająca ich aura skutecznej i .

"' ';

namiętnej przemocy napawała ją odrazą. ą

Pojawił się kelner. - To co zwykle, pani Talbot?

- Tak, Martinie.

Strzelił palcami i natychmiast na jej stoliku pojawił się Dom

Perign~;,

rocznik 1980.

- Wygląda na to, że macie tu dziś wesoły wieczór - zauważy

48

- Wiceprezydent szykuje się właśnie do wyjścia, ale wszyscy czekają,

który z nich pierwszy wstanie i przywita się z tym drugim -

Kissinger

czy on? - wyjaśnił. - Czy mogę już przyjąć od pani zamówienie?

Podał jej menu, ale potrząsnęła przecząco głową. - Wiem, na co

mam ochotę, Martinie. Chrupiące krewetki w sosie musztardowym,

potem pieczona kaczka z wiśniami, a ponieważ jest to mój wielki

dzień,

zakończę wszystko...

- Sorbetem z gorzkiej czekolady.

Roześmieli się oboje. Kelner zaczął odwracać się i nagle zamarł w pół

obrotu. - O, wstał.

- Wygląda na, to, że Kissinger zdobył punkty - powiedziała Sara.

- Wcale nie. - Martin wpadł w panikę. - Idzie prosto tutaj, pani

Talbot.

Usunął się szybko na bok i wiceprezydent zjawił się przy stoliku,

uśmiechając się swym niepowtarzalnym uśmiechem. - Saro, wygląda

pani jak zawsze wspaniale. Nie, niech pani nie wstaje. Nie mogę

zostać

dłużej. Muszę być w ONZ. - Ujął jej dłoń i ucałował. - Ostatniego

wieczoru rozmawialiśmy o pani w Białym Domu.

- Mam nadzieję, że mówiliście o mnie dobrze? - zapytała.

- O tobie, Saro, można mówić tylko dobrze - powiedział i odszedł.

Ludzie gapili się na nią z zaciekawieniem, a Henry Kissinger skinął

jej

lekko głową uśmiechając się dyskretnie. Mamin ponownie napehvł jej

kieliszek. Również się uśmiechał. Delektowała się Dom Perignon i myślała

o tym, co się zdarzyło. Nim upłynie godzina, będą o tym rozmawiali

w barze „ 21", a w porannych dziennikach zamieszczą tę wiadomość

w kronice towarzyskiej.

- Przyszłoroczna Kobieta Roku, Sara - powiedziała cicho i uniosła

kieliszek. - Za kobietę, która ma wszystko. - Urwała. - Albo nic. -

Zmarszczyła brwi. - Dlaczego, u diabła, to powiedziałam?

I nagle pojawił się przy niej Martin i pochylił nad stolikiem. -

Pani

szofer czeka w westybulu, pani Talbot. Mówi, że to pilne.

- Doprawdy? - Wstała natychmiast. Nie czuła wcale niepokoju,

ale najwyżej zdziwienie.

Twarz Charlesa powinna była zdradzić jej wszystko - jego zaszczuty

wygląd i sposób, w jaki starał się unikać jej wzroku. - W samochodzie

czeka pan Morgan, pani Talbot.

- Dan? - zapytała. -- Tutaj? - Dan Morgan był prezesem firmy

maklerskiej, w której była jednym z głównych udziałowców.

49

- Jak powiedziałem, czeka w samochodzie. - Charles'° byk ,.

wyrażniej wytrącony z równowagi. - Jeżeli pani pozwoli; pani'fi

Portier trzymał nad nią parasol, gdy przechodziła przez chod

samochodu, z którego siwiejący, dystyngowany Dan Morgan w

krawacie i wieczorowym garniturze patrzył na nią z posępnym wyr

twarzy.

- Dan, co się stało? - spytała. ' ~ '~

- Wsiądź, Saro. - Otworzył drzwi i wciągnął ją do środka.

Charles, przynieś płaszcz pani Talbot. Sądzę, że już tam nie wróci.

Charles odszedł, a Sara zapytała: - Dan, co się dzieje?

Biedy ujął jej dłonie, zauważyła leżącą obok niego na siedzeniu duży

kopertę. - Saro, Eric nie żyje.

- Nie żyje? Eric? - Nagle odniosła wrażenie, że znajduje się poty

wodą i wszystko wokół niej dzieje się w zwolnionym tempie. - To

absurd. Kto ci powiedział?

- Tony Villiers próbował skontaktować się z tobą już wcześniej.

Ponieważ mu się nie udało, zadzwonił do mnie.

Charles wrócił z jej płaszczem i usiadł za kierownicą. - Jedź! -

polecił mu Morgan.

- Dokąd, proszę pana?

- Dokądkolwiek, na litość boską - odparł gwałtownie. Samochód

ruszył.

- To nie może być prawda -- rzekła Sara. - To niemożliwe.

- Wszystko jest tutaj, Saro. - Morgan wziął do ręki kopertę. -

Villiers przesłał to telefaksem do biura. Pojechałem i zabrałem to

stamtąd.

Wbiła spojrzenie w kopertę i zapytała głuchym głosem: - Co tam jest?

- Orzeczenie lekarskie, raport policyjny, postanowienie sędziego

śledczego, tego rodzaju rzeczy. Nie wygląda to dobrze, Saro.

Prawdę

mówiąc, cała sprawa robi paskudne wrażenie. Najlepiej zostaw

w spokoju do chwili, gdy dojdziesz do siebie:

- Nie - odparła niebezpiecznie cichym głosem. - Teraz. Chcę to

przeczytać.

Wzięła od niego kopertę, otworzyła ją i zanim zdołał ją powstrzymać,

włączyła wewnętrzne światło. Na jej twarzy malowało się wyraźne ,

wzburzenie, gdy siedziała z wzrokiem wbitym w czytany tekst. Kiwi

skończyła lekturę, z nienaturalnym spokojem opadła z powrotem na:'

oparcie.

- Zatrzymaj samochód, Charles - poleciła nagle. '!

50

- Słucham panią?

- Zatrzymaj samochód, do diabła!

Podjechał do krawężnika. Otworzyła drzwi i zanim zdołali ją po-

wstrzymać, pobiegła przez deszcz w stronę najbliższego zaułka. Gdy ją

dogonili, stała oparta o mur koło przepełnionego pojemnika na śmieci

i wymiotowała gwałtownie. Wreszcie przestała i odwróciła się do nich.

Morgan podał jej chusteczkę. - Zawieziemy cię teraz do domu, Saro.

- Tak - odpowiedziała spokojnie. - Będzie mi potrzebny paszport.

- Paszport? - zapytał z niedowierzaniem. - Wszystko, czego teraz

potrzebujesz, to środki uspokajające i łóżko.

- Nie, Dan - odparła. - Muszę dostać się na samolot. British

Airways, Pan Am, TWA, nie obchodzi mnie, jakiej linii, byle

tylko leciał:

do Londynu i to jeszcze tej nocy.

- Saro! - spróbował ponownie.

- Nie, Dan. Nie przekonuj mnie, ale zawieź do domu. Muszę

załatwić parę spraw - odeszła od niego przez padający deszcz i wsiadła

do samochodu.

Rozdział czwarty

Mogła poczekać na Concorde, najszybszy samolot pasażerski świata.

Przeniósłby ją do Londynu w ciągu trzech godzin i piętnastu minut,

ale

musiałaby na niego czekać aż do następnego rana. Poleciała więc

Boeingiem 747 Pan Am, który tuż po północy miał opóźniony odlot do

Londynu.

Prawdę mówiąc, potrzebowała czasu, żeby pomyśleć. Pozostawiła

więc wciąż jeszcze protestującego Dana Morgana na lotnisku imienia

Kennedy'ego. Chciał z nią polecieć, ale nie zgodziła się. Oczywiście że

może coś dla niej zrobić. Niech uprzedzi ich londyńskich współpracow-

ników i załatwi za ich pośrednictwem samochód z kierowcą oraz dom

przy Lord North Street, z którego korzystali podczas pobytów w

Lon-

dynie. Kiedyś Edward powiedział jej, że to dobry adres. Bardzo

blisko

Parlamentu i Downing Street nr 10.

Edward, pomyślała. Najpierw Edward na tej małe, głupiej wojnie.

Tak zmarnować wspaniałego człowieka. A teraz to. Kiedy samolot

zakręcił kierując się w stronę morza, patrzyła na widoczne w dole

światłet

Nowego Jorku. BÓI stał się prawie nie do zniesienia. Zamknęła oc~r

i poczuła czyjąś dłoń na ramieniu.

Blondynka, która niedawno witała ją na pokładzie samolotu, uśmie•

nęła się do niej. - Czy mogę teraz podać pani jakiegoś drinka, p8

Talbot?

Sara przez chwilę patrryła na nią pustym spojrzeniem, nie mo ~~-

wypowiedzieć ani słowa. Rozsądek mówił jej, że jeśt w stanie szoku i'

go przezwycięży, albo ulegnie mu całkowicie. Zmusiła się do uśmiech,;

- Proszę o brandy i wodę sodową. - Dziwne, ale dopiero

zauważyła, zapewne z powodu przyćmionych świateł, że wszystkie f

52

wokół niej są puste. Wyglądało na to, że jest jedyną pasażerką w całej

kabinie pierwszej klasy.

- Czy jestem tu dziś sama? - zapytała, gdy stewardesa przyniosła

jej brandy.

- Prawie - odparła jej pogodnie dziewczyna. - Jest tylko jeszcze

jeden pasażer po drugiej stronie.

Sara popatrzyła w tamtym kierunku. Początkowo widziała jedynie

plecy drugiej stewardesy przy dalszym rzędzie foteli. Kiedy

jednak

dziewczyna odeszła w stronę kuchenki, zobaczyła drugiego pasażera.

Był to Rafael Barbera. Poczuła wstrząs, zaskoczenie. Zamknęła na

chwilę oczy i znowu znalazła się na tylnym siedzeniu samochodu,

czytając gazetę Charlesa i patrząc na fotografię Barbety. Była wtedy

taka szczęśliwa, wszystko układało się wspaniale, a teraz ten

straszliwy

koszmar. Wypiła łyk brandy i nabrała głęboko powietrza w płuca.

Wszystko przypominało jej tamten moment, kiedy otrzymała ów

tragiczny telegram z Ministerstwa Obrony w Londynie, w którym

powiadamiano ją o śmierci Edwarda. Ale człowiek albo walczy, albo

idzie na dno.

Ponownie zjawiła się stewardesa. - Czy życzy sobie pani teraz menu?

Początkowo Sara chciała odmówić, ale przypomniała sobie, że

w związku z rozmowami handlowymi nie miała czasu na lunch

i nie jadła nic od śniadania, a przecież tak nie można. Zamówiła

więc trochę wędzonego łososia, sałatkę, nieco zimnego homara. Jadła

to wszystko bez . szczególnej przyjemności; powodowana jedynie

prze-

świadczeniem, , że musi podtrzymać swe siły. Uświadomiła sobie, że

Barbera po drugiej stronie kabiny również je kolację i zobaczyła,

że mówi coś do drugiej stewardesy. Dziewczyna odwróciła się, podeszła

do Sary i pochyliła nad nią..

- Mamy jak zwykle przygotowany film, pani Talbot, ale ponieważ

jesteście państwo tylko we dwoje, wyświetlimy go tylko na państwa

życzenie. Pan Barbera powiedział, że jest mu to obojętne.

- Mnie również - odparła Sara. - Darujmy więc go sobie.

Stewardesa wróciła do `Baxbery ł przekazała mu jej słowa. Skinął

głową, uniósł w geście pozdrowienia kieliszek szampana i uśmiechnął się.

Znowu powiedział coś do stewardesy i ta ponownie podeszła :do Sary.

- Pan Barbera pyta, czy zgodziłaby się pani wypić w jego towarzys-

twie kieliszek szampana.

- Och, nie sądzę... - zaczęła Sara, ale było ;już za późno, gdyż

53

Berbera wstał i szedł w jej stronę z zadziwiającą u tak potęgi

mężczyzny prędkością.

Oparł się na lasce i spojrzał na Sarę: - Pani Talbot, pani mnie nie

zna, ałe ja słyszałem o pani wiele dobrego. O ile się orientuję,

jest ~ T ,,

współpracownicą Dana Morgana. Prowadzi dla mnie pewne spravVy

handlowe.

- Nie wiedziałam o tym.

Ujął jej dłoń i ucałował szarmancko. W kącikach jego ust pojawił :

przelotny cióń u§mfechu. -- Nie mogła pani wiedzieć. To rachunelt

specjalny. - Usiadł w fotelu obok niej. - A teraz szampan.

Potrzebuje

go pani. W najlepszym razie ma pani za sobą zły dzień.

- Och nie - zaprotestowała. - Nie mam ochoty.

Nonsens. - Wziął od.stewardesy dwa kieliszki i podał jej jeden. -

Może w ustach Sycylijczyka zabrzmi to dziwnie, ale jeżeli człowiek

nie

ma ochoty na szampana, to znaczy, że nie ma ochoty żyć: - Uniósł

kieliśzek. - Jak powiedzieliby moi żydowscy przyjaciele: le chaim.

- Le chaim? - zapytała.

Za życie, pani Talbot!

- Wypiję ten toast, panie Berbera. - Opróżniła kieliszek nie

odejmując go od ust. - To bardzo odpowiedni toast: Piję za życie;

a mój

syn nie żyje. Czyż to nie najśmieszniejsza rzecz, jaką pan

kiedykolwi~t

słyszał?

Upuściła kieliszek, odwróciła się do okna i rozpłakała się tak; jak ś

zdarzyło się jej to od czasów, kiedy była małą dziewczynką. Bank

delikatnie gładził ją po głowie, powstrzymując ruchem ręki zaniepoko "

stewardesę.

Wreszcie rzestała łakać ale wci siedziała skulona, atrząc w

p p ~ &ż p

i pozwałając- się uspokajać. Czuła się znowu jak w dzieciństwie, k3

tat~§ ją pocieszał. Kiedyś to pomagało. Wreszcie odsunęła się, wstała:

słowa i poszła `do toalety: Umyła twarz zimną wodą i uczesała się:

wyszła,: stewardesa czekała na nią:

= Czy dobrze się pani czuje, pani Talbot?

- Zaraz pani wyjaśnię. Właśnie otrzymałam wiadomość o'

mojego syna i dlatego lecę do Londynu: Ale dojdę do siebie. Nie

rs~.

się tu, obiecuję pani. j y

Młoda kobieta objęła ją impulsywnie. - Jakże pani współczuję. :~~.

Sara pocałowała ją w policzek. - To bardzo miłe z pani s

Widzę, że pan Berbera zamówił kawę, ale ja piję tylko herbato: ': ;

;:,

- Załatwię to.

Znowu usiadła obok Barbety.

- Już wszystko w porządku? - zapytał.

- Tak. Wszystko będzie w porządku.

- Kiedy rozmawialiśmy... - zaczął spokojnie i uniósł rękę, jakby

próbując stłumić w zarodku jej protest. - To konieczne, proszę mi

wierzyć.

- Dobrze. - Otworzyła torebkę, wyjęła poobijaną, starą, srebrną

papierośnicę, którą znaleziono przy ciele Edwarda na Mount Tumb-

ledown, i wyjęła z niej papierosa. Zapaliła i wydmuchnęła dym w

stronę

sufitu dziwnie wyzywającym gestem. - Nie ma pan nic przeciwko

temu?

Uśmiechnął się. - W moim wieku, pani Talbot, nie stać człowieka

na to, żeby mieć cokolwiek przeciwko czemuś.

- Co pan o mnie wie, panie Berbera?

- Powiedziano mi, że jest pani jednym z najtęższych umysłów na

Wall Street. I że kiedy była pani bardzo, bardzo młoda, o mały włos

nie

została pani wybrana do Kongresu.

- Byłam małą, zepsutą, bogatą szczeniarą. Wydawało mi się, że mój

ojciec posiada wszystkie pieniądze świata. Ponieważ nie miałam

matki,

ojciec mnie rozpuszczał. Tak, poszłam do Radcliffe i dostałam

dyplom

z wyróżnieniem. Bez problemów. Wie pan, byłam bardzo zdolna. Nie

musiałam pracować. Paliłam marihuanę jak wszyscy w latach sześć-

dziesiątych i puszczałam się jak inne: - Odwróciła się i spojrzała na

niego. - Czy'to pana gorszy?

- Niespecjalnie.

- Miałam ćhłopaka, który wyleciał z college'u i został powołany do

wojska, do Wietnamu. Dali mu karabin i posłali na front. Przeżył

tylko

trzy miesiące. Bezmyślna zagłada. - Potrząsnęła głową. - Byłam

bardzo sprytna. Nie przyłączyłam się do ruchu protestacyjnego

przeciwko

wojnie, zanim nie otrzymałam nominacji do Kongresu z ramienia

mojej

partii.

- I pani ojcu się to nie spodobało. - Nie było to pytanie, lecz

stwierdzenie faktu.

- Nie odzywał się do mnie przez trzy lata. Uważał mnie za kogoś

w rodzaju zdrajcy. Wyborcy również nie mieli o mnie najlepszego

zdania.

Ostatecznie wycofałam się, postanowiłam uzyskać magisterium z ad-

ministracji handlowej i pójść do pracy. - Roześmiała się. - Wzywała

mnie Wall Street.

55

- A tam mogła pani pokazać ojcu, do czego jest stworzona`?

- Właśnie. I zrobiłam to. - W jej głosie znowu zabrzmiało'~jill

wyzwanie. = Ale proszę zauważyć, że czymś jednak sprawiłam

przyjemność. Moim mężem.

- Nie wiedziałem, że była pani zamężna.

- O tak, krótko. Z angielskim pułkownikiem. To nie trwało dłd$0-

Zginął na Falklandach, ale pozostawił mi pasierba. '~`~~'

- Rozumiem.

- Nie wiem, czy rzeczywiście pan rozumie. Matka Erica zmarłe

zaraz po jego urodzeniu. Rozumiałam to dobrze, bo sama przeżyłam

taki'

sam dramat. Rozumiałam jego, a on rozumiał mnie.

- A teraz nie żyje. Co się stało?

Siedziała przez chwilę rozmyślając, a potem wyjęła spod siedzenia

teczkę, otworzyła ją i wyjęła brązową kopertę z materiałami przysłanymi

przez Villiersa z Londynu. - Proszę to przeczytać.

Zapaliła następnęgo papierosa i gdy czytał dokumenty, siedziała

odchylona w fotelu. Przez cały czas nie powiedziała do niego ani

słowa.

Barbera skończył, starannie włożył papiery z powrotem do koperty

i oddał jej. Twarz miał jak z kamienia.

- Narkotyki - powiedziała. - Jak on mógł? Heroina, kokaina...

- Nie tak dawno powiedziała mi pani, że w latach sześćdziesiątych

paliła pani trawkę. W dzisiejszych czasach dzieciakom jest

jeszcze trudniej,

wśzystko to jest przecież tak dostępne.

- Któż mógłby o tym wiedzieć lepiej od pana? - Te słowa wyrwały

się jej bezwiednie, zanim zdołała je powstrzymać.

Nie okazał gniewu. - Pani Talbot, jestem człowiekiem staroświeckim.

Istotnie, byłem kimś, kogo mogłaby pani nazwać gangsterem, ale

wyrządzałem zło zazwyczaj tylko ludziom należącym do tej samej

kategorii

co ja. Inni byli dla mnie neutralni. Moja rodzina prowadziła

interesy

w związkach zawodowych, grach, prostytucji, nawet zajmowała się

alkoholem w czasach prohibicji, zaspokajając te słabostki

ludzkie, które,

każdy jest w stanie zrozumieć. Ale powiem pani jedno. Rodzina

Barbetów

nigdy nie zarobiła nawet grosza na narkotykach. Na przykład mój

wn,-

Vito w Londynie. Mamy tam trzy kasyna. Restauracje,

totalizatory.

Wzruszył ramionami. - W końcu, ile człowiekowi potrzeba? 't

- Ale Eric - powiedziała. - Wciąż tego nie rozumiem.

- Proszę posłuchać - odparł. - Powszechnie sądzi się, choć jest

błędne mniemanie, że ludzie, którzy biorą silne narkotyki, zon

56

wciągnięci do nałogu przez jakiegoś naganiacza. Ale pierwszą porcję

prawie zawsze proponuje przyjaciel. Pewnie był na jakiejś

studenckiej

prywatce, kiedy to się zdarzyło. Wypił parę kieliszków...

- Ale potem - przerwała mu. - Potem przychodzą naganiacze,

dostawcy, wszyscy, którzy chcą na tym zarobić. Zniszczyć młodych

ludzi

u zarania życia - i po co? Dla pieniędzy!

- Dla niektórych pieniądze to poważna sprawa, pani Talbot. Ale

zmieńmy na chwilę temat. Co ma pani zamiar zrobić? Czego pani chce?

- Sprawiedliwości, jak sądzę:

Roześmiał się ostro. - Rzadko spotykany towar na tym grzesznym

świecie. Proszę posłuchać. Prawo to żart. Idzie pani do sądu, a potem

to

trwa i trwa. Bogaci i wpływowi mogą kupić wszystko, czego zapragną,

większość ludzi bowiem jest przekupna.

„- A więc co pan by zrobił na moim miejscu?

- To dla mnie trudne pytanie. Przelana krew woła o pomstę, taki

jest sycylijski obyczaj. Jeśli mój syn zginie, to musi zostać

pomszczony.

To nie jest kwestia wyboru. Taki wybór nie istnieje. Nie mogę

uczynić

nic innego. - Potrząsnął głową. - Pani pochodzi z- innego świata.

Podejrzewam, że nigdy iv swoim życiu nie zetknęła się pani z przemocą.

- To prawda.-Jeden raz, kiedy przejeżdżaliśmy przez Bronx, widzia-

łam bójkę z perspektywy tylnego siedzenia w Cadillacu.

Uśmiechnął się ponuro. - To dobrze, że potraci pani sama z siebie

kpić. Ale , teraz musi mi pani obiecać, że coś pani zrobi i to jest

podstawową sprawą.

- Co takiego?

- Musi pani zażądać, aby pokazano pani ciało syna. - Uniósł dłoń,

nie pozwalając jej nic powiedzieć: - Nieważne, jak straszna będzie

to dla

pani próba. Proszę mi wierzyć, wiem wiele o śmierci i jestem tego

pewien.

Musi go pani zobaczyć na własne oczy, musi go pani opłakać, w

przeciw-

nym razie będzie to panią prześladowało do końca życia.

Skinęła głową. - Pomyślę o tym.

- Jest jeszcze jedno, przez co musi pani przejść. I to dopiero

jest

rzeczywiście straszne.

- Co mianowicie?

- Werdykt francuskiego sędaiego śledczego jest jednoznaczny. Przy-

podkowa śmierć przez utonięcie pod wpływem narkotyków i alkoholu.

-- - Tak jest.

~` - Jego ciało, pani Talbot, stanowiło . poważne udogodnienie dla

57

tych, którzy je wykorzystali. Wydaje mi się, że mogło to być coś

niż tylko wykorzystanie dogodnego zbiegu okoliczności i ,

przypadkowo zmarłym.

Sugeruje więc pan - powiedziała apatycznym głosem - 3x

wcale nie był wypadek? - Trudno jej było wypowiedzieć to słowo;~~ ,

zmusiła się. - Że został zamordowany?

- Proszę mnie zrozumieć. Mówię tylko, że to wszystko stanowi

zbyt duże udogodnienie dla organizatorów przemytu. Nie chcę jes:

bardziej wystawiać na próbę pani uczuć. Zbyt długo żyłem w świec

brutalności. Mam skłonność do podejrzewania najgorszego.

- Nie sądziłam, że może być coś jeszcze gorszego - odparła. W-jaj

drżącym z gniewu głosie brzmiała jeszcze pewna niechęć i opór przed

przyjęciem do wiadomości tego, co mówił.

- Być może nie mam racji. W każdym razie jestem pewien, że

władze wezmą pod uwagę wszystkie możliwości. - Wyjął portfel

i wydobył z niego bilet wizytowy. - To londyński adres mojego

wnuka,

Pita. Powiem mu o pani. Zrobi wszystko, co będzie mógł. Ja sam nie

wyjdę nawet z lotniska. Lecę dalej prosto do Palermo. Wiem, że to

mało

prawdopodobne, ale jeżeli będzie pani kiedykolwiek na Sycylii,

oczekuję

pani w mojej willi niedaleko wsi Bellona w Cammarata.

Ujął jej dłoń i ucałował delikatnie. - A teraz, moje dziecko,

potrzebuje .

pani snu.

Pochyliła się i pocałowała go w policzek. Uśmiechnął się, wstał

i wrócił na swój fótel. Zgasiła światło i leżała w ciemności myśląc o tym,

co jej powiedział. Przypuszczenie, że śmierć Erica nie była

przypadkowa,

napełniało ją przerażeniem. Nie chciała się z nim pogodzić, odrzucała je

od siebie i po chwili spała już z głową opartą na swoim ramieniu,

podczas

gdy samolot z pomrukiem silników łeciał przez noc.

Pewien dziennikarz z Kent, powiadomiony przez przychylnego mu

znajomego w miejscowej policji, przesłał do londyńskiej „Daily 1V~"

krótką notatkę. Napisał w niej tylko to, co wiedział. Na jednej z lo

dróg w hrabstwie Kent rozbił się karawan i stanął w płomieni

Wspomniał również, że w samochodzie przewożone było czyjeś~~~

Ponieważ na tym etapie dochodzenia śzczegóły, ze zrozumiałych

dów, przedstawiono jedynie w ogólnym zarysie, wiadomość zasłu a

zaledwie na akapit u dołu trzeciej strony, i to tylko ze względ

58

makabryczne elementy sprawy. Zatwierdzony przez Fergusona zapis

cenzorski oznaczał wprawdzie obowiązek wycofania tej historii z

później-

szych wydań gazet, jednak tożsamość Erka Talboty została ju'z

ujawniona.

Jago przyleciał z Paryża porannym samolotem i o jedenastej znalazł

się w służbowym mioszkanuu , na Connaught Street niedaleko Hyde

Parku. Gdy się rozpakowywał, zadzwonił telefon.

- W dzisiejszej „Daily Mail" jest niewielka wzmianka --- rzekł

Smith. -•= Wygią~a na to, że en chłopak nie ,był tyta, za $ogo się

podawał. Jego prawdziwe nazwisko brzmi: Eric Talbot: Był studentem

Cambridge.

-- A więc występował pod fałszywym nazwiskiem - odparł Jago. -

To zupełnie zrozumiałe. Dlaczego uważa pan, ie może tu być jakiś

problem?

- Ponieważ okazuje się, że to nie jest ktoś nic nie znaczący -

wyjaśnił Smith. - Przeprowadziłem dyskretny wywiad u portiera w

jego

college'u. Podałem się za dziennikarza. Jezu Chryste, jego

dziadek jest

baronetem.

- Coś podobnego - powiedział Jago, z trudem powstrzymując się

od śmiechu. - I któż to wpakował nas w tę aferę?

- Dziwka z Cambridge. Nazywa się Greta Markovsky. Również

była studentką. Naganiaczka. Pracuje dla mnie od . roku. Sądziłem, że

można mieć do niej zaufanie.

Była to pietwvsza oznaka słabości, którą Jago dostrzegł u, Smitha. -

Ale z moich d©świadczeń na. tym starym, zepsutym świecie wynika, że

do'

nikogo nie można mieć zaufania. Gdzież można znaleźć tę pannę

Markovsky?

-~- Wygląda na to, że dwa dni. temu -paskudnie przedawkowała

heroinę. Jest obecnie w ośrodku rehabilitacyjnym Grantley Hall

niedaleko

Cambridge. Na oddziale zamkniętym.

-- Cay życzy pan sobie, żebym się nią zajął?

- Nie sądzę, żeby to było koniczne. W każdym razie nie na tym

etapie. W końcu nigdy mnie ~nię,widziała.

- A cży ktoś w ogóle pana widział? - zapytał Jago.

--~ No właśnie.

-- Cóż więc pan chce, żebym.zrobił7

- Dziś o drugiej pa południu odbędzie się w Canterbury rozprawa

u koronera. Proszę tam być.

- Dobrze. A co z Bird~n i jego kochasiem?

59

- To może poczekać. Odezwę się do pana później. ' ~`'''`'

Tak; lepiej żebym zaraz wyjechał. "''

...,..

Jago odłożył słuchawkę i szybko dokończył rozpakowywania sw

bagażu. Zdecydował, że nie będzie się przebierać. Jeżeli chciał.

kłó tów zdążyć na ro raw o dru 'e', to nie miał 'uż czasu do straw

Im zP ę 8i J J

Pięć minut później wysiadł z windy w podziemnym garażu. Srebrzysta

Alfa Romeo, Samochód, którego używał w Londynie, stał na swoitri

miejscu. Jago usiadł za kierownicą i sięgnął do zamka ukrytego

tablicą przyrządów. Klapka opadła i ukazały się Walther PPK, Brownitt~

oraz tłumik Carswella umocowane zaciskami na swoich miejscach.

Szybkó

sprawdził oba pistolety; po prostu dla pewności. Jak miał jui

okazję się

przekonać, życie bywa do obrzydliwości pełne niespodzianek. W dwie

minuty później włączył się już do ruchu ulicznego na Park Lane.

Gdy Tony Villiers wszedł do pokoju, Ferguson uniósł wzrok znad

biurka. - Jak ona się czuje?

- Wyjechałem po nią na Heathrow. Zawiozłem ją na Lord North

Street. Jej firma ma tam dom.

Czy rozmawittłeś z nią o szczegółach tej sprawy?

- Raczej nie. Nie było takiej potrzeby. Wszystkie istotne

materiały

przesłałem jej do Nowego Jorku. Raport francuskiego sędziego

śledczego

i całą dokumentację medyczną. Teraz jtst tutaj. Chće być obecna

o drugiej na rozprawie u koronera w Canterbury. Powiedziałem, że

z i~ią

pojadę. Uprzedziłem, że jeśli się tam pojawi, może zostać przesłuchańa

jako najbliższa krewna.

- Zrobiłeś to? - Ferguson uniósł lekko brwi. - Sądzisz, że może

sprawiać jakieś problemy?

Villiers zdołał powściągnąć gniew. - Byłoby to zupełnie zrozumiałe

w tych okolicznościach.

- Na litość boską, Tony, wiesz; co mam na myśli. To może być

kłópotliwe dla nas wszystkich. W każdym razie poproś ją tutaj, a ja

sit'

zadecyduję.

Podszedł do okna zastanawiając się, jak powinien postępować a tą

zrozpaczoną kobietą, ale gdy odwrócił sil, kiedy weszła wraz z

Villieu,

przeżył największe zaskoczenie w życiu. Miała na sobie zamszową k ę

z paskiem i dopasowane do całości spodnie. Rozpuszczone włosy Się

jej dó ramion otaczając ciemną zasłoną spokojną i stanowez$ twarz, ,

,,.,;r

- Pani Talbot. - Czarujący jak nigdy obszedł biurko dookoła i ujął

jej rękę. - Doprawdy, nie jestem w stanie wyrazić, jak bardzo pani

współczuję.

- Dziękuję.

- Proszę, niech pani spocznie.

Wyjęła z torebki srebrną papierośnicę Edwarda i była to jedyna

oznaka jej zdenerwowania. Ferguson podał jej ogień. - Dlaczego tu

jestem, panie brygadierze? - zapytała.

Wrócił za biurko i usiadł w swoim fotelu. - Nie rozumiem.

- Chyba jednak pan rozumie. Kiedy Tony powiedział, że przywiezie

mnie tutaj, zapytałam: dlaczego? Powiedział, że pan jest jego

szefem i że

pan mi to powie.

- Rozumiem.

- Panie brygadierze, mój mąż był pułkownikiem armii brytyjskiej

i byłam wystarczająco długo żoną żołnierza, żeby nauczyć się paru rzeczy.

- Na przykład jakich?

Odwróciła się i położyła dłoń na ramieniu Villiersa. - Cóź, zdaję

sobie sprawę, że obecny tu mój drogi kuzyn ze strony męża służy nie

tylko w Grenadierach Gwardii, ale jest także w SAS. Zawsze miałam

wrażenie, że jego głównym zajęciem jest praca w jakiejś formacji

wywiądu

wojskowego.

-, Uprzedzałem pana - powiedział sucho Villiers do Fergusona: -

Najtęższy umysł na Wall Street.

- Otóż to, brygadierze - powiedziała. - Skoro jest pan szefem

Tony'ego, to czym właściwie się pan kieruje? Dlaczego interesuje

się pan

czymś, co jak sądzę, powinno być rączej wyłącznie sprawą policji?

--- fony miał rację, pani Talbot. Jest pani wyjątkówą kobietą. -

Spojrzał na zegarek i wstał. - Powinniśmy już iść.

- Dakąd? - zapytała.

-- Droga pani Talbot, chciała pani być na rozprawie. A więc

wsiadamy do mojego samochodu i jedziemy tam. Będziemy mogli

porozmawiać po drodze.

Siedziała wraz z Fergusonem n~ tylnym siedzenia limuzyny

Daimlera,

a Villiers na rozkładanym siedzeniu naprzeciwko nich. Szklana

szyba

oddzielała ich od kierowcy.

-- Są pewne aspekty tej sprawy - rzekł Ferguson - a szczególnie

61

jeden, które czynią z tej sprawy, przynajmniej teoretycznie,

prźedmi0t

zainteresowania bardziej organów bezpieczeństwa państwowego >

zwykłe przestępstwo, które podlega po prostu policji. ` '

- Trudno uznać to za oświadczenie, które wzbudzałoby zaufanim ~-

powiedziała.. - Przypomina mi się Wietnam i czasy mojej działalnoi~

w ruchu przeciwników wojny. Chodzi mi o to, panie brygadierze;

sfit

miałam w przeszłości do czynienia z tym wszystkim, na co było atu

pańskich kolegów z CIA.

-.Lepiej niech pan to sam wyjaśni, Tony.

-=- Międzynarodowy terroryzm potrzebuje pieniędzy - zaczął Vil-

liers. - Bardzo dużo pieniędzy i to nie tylko na broń, która jest

bardzo

kosztowna, ale również na finansowanie swoich operacji. Narkotyki

wymarzonym źródłem dochodów i od pewnego czasu wiemy, że zarówno

IRA, jak również rozmaite protestanckie organizacje paramilitarne

w Ulsterze zdobywają fundusze angażując się w handel nimi.

- Ale jaki to ma związek z Erikiem?

Villiers wyjął z kieszeni kopertę i podał jej. - To bardziej

szczegółowy

protokół sekcji zwłok przesłany z Francji. W jego krwi wykryto nie

tylko

heroinę i kokainę, ale również mieszankę skopolaminy i phenothiaziny.

W Kolumbii, gdzie pojawiła się po raz pierwszy, znana jest pad

nazwą

burundanga.

-. Poprzez chemiczne działanie wywołuje hipnozę, pani Talbot -

wtrącił Ferguson. - Na jakiś czas doprowadza człowieka do stanu

żywego trupa.

- I to właśnie zdarzyło się Ericowi? - szepnęła.

- Tak. A w ciągu minionego roku czterej członkowie IRA, straceni

w Ulsterze przez frakcje protestanckie, mieli także we krwi ślady

tego

narkotyku. Wykazały to sekcje zwłok - rzekł Villiers.

- I dlatego stało się to sprawą interesującą służby bezpieczeństwa

państwowego. To niezwykle rzadki zbieg okoliczności - stwierdził

Ferguson: -- Czterej członkowie IRA w Ulsterze .i obecnie pani

pasieib.

- I przypuszcza pan, że istnieje tu jakiś związek? - zapytała.

- Być może wmieszani są w to ci sami ludzie - odparł bty-

gadier. - Tego właśnie usiłujemy się teraz dowiedzieć. Prowada~ty

teraz komputerowe poszukiwania, które obejmują wszystkie

Europy Zachodniej.

- I co odkryliście? ~°~

- Kilka przypadków we Francji w ciągu ostatnich trzech..

62 ~ ;~,.,.

wszystkie bardzo przypominające śmierć pani pasierba. Ś~niiłt~ przez

utonięcie pod wpływem narkotyków.

Nie mogła już dłużej pomijać milczeniem sugestii Bat~bery.

- Wydaje mi się w takim razie - oznajmiła beznamiętnym gło-

sem - że zamordowano pewną liczbę osób będących w stanie owej

chemicznej hipnozy, o której panowie wspomnieliście.

- Na to wygląda - przytaknął.

- Zamordowano ich z jednego tylko powodu. Po to, żeby ich ciała

wykorzystać jak jakieś cholerne walizki. - Uderzyła zaciśniętą pięścią

w kolano. - Postąpili tak z Erikiem. Dlaczego?

- Pięć milionów funtów każdorazowo, pani Talbot. ~To nasza

skromna wycena wartości jednego transportu heroiny, licząc według

cen

detalicznych.

Wyjęła srebrną papierośnicę. Villiers podał jej ogień. Papieros pomógł

jej opanować drżenie rąk. Czuła teraz gniew. Nie, coś więcej, wściekłość.

Wjeżdżali na przedmieścia Canterbury, przeciskając się starymi

uliczkami.

Spojrzała na piętrzące się wieże wspaniałej katedry.

- Bardzo piękna.

- Kolebka angielskiego chrześcijaństwa - wyjaśnił Ferguson. -

Założona przez św. Augustyna w czasach saksońskich.

- I zbombardowana przez hitlerowców w 1942 roku - wzruszył

ramionami Villiers. - Może niezbyt wojskowy cel; ale ponievVaż my

zbombardowaliśmy im parę miast katedralnych, więc i oni

zbombardowali

parę naszych.

Daimler zakręcił na spokojny placyk.

-- .A więc komputer - zapytała - nie odszukał innych takich

przypadków?

- Obawiam się, że nie - odparł brygadier.

- Sytuacja wygląda nieco inaczej - wtrącił się Villiers. - Dziś rano

natra%łem na jeszcze jeden. Nie miałem dotąd okazji, żeby to panu

powiedzieć. Osiemnastoletnia dżiewezyna, znaleziona parę miesięcy

temu

w Tamizie koło Wapping.

-- Jest pan pewien?

- .Obawiam się, że tak, sir. To była przyrodnia siostra Egana.

Ferguson zdziwił się. - Ma pan na myśli Seana Egana?

- Tak.

- Dobry Boże!

- Kim jest ów Sean Egan? - spytała Sara.

63

- Młody sierżant, który służył ze mną w SAS. Ciężko ranny ~

Falklandach. Właśnie zrezygnował ze służby w wojsku.

- Proszę mi o nim opowiedzieć - poprosiła, ale samochód pod,~chrił

już do krawężnika u stóp schodów, prowadzących do okazałego gtor-

giańskiego budynku.

- Teraz nie ma na to czasu, moja droga - powiedział Ferguson,

gdy szofer otwierał drzwi. - Jesteśmy na miejscu.

W sali sądowej było około tuzina osób, w większości amatorów

bezpłatnej rozrywki. Jago siedział w ostatnim rzędzie i choć od

razu zauważył

brygadiera, Sarę Talbot i Villiersa, nie zainteresował się

przybyłymi. Tylko

Villiers przyciągnął od razu jego uwagę. Jak mówiono w armii

brytyjskiej,

swój swojego zawsze pozna, toteż, mimo cywilnego ubrania

Tony'ego, Jago

natychmiast odgadł prawdziwą profesję młodego pułkownika.

Woźny sądowy ogłosił rozpoczęcie rozprawy.

- Proszę wstać, nadchodzi Koroner Jej Królewskiej Mości.

Wszyscy wstali. Wszedł koroner, wysoki mężczyzna o wyglądzie

naukowca, i usiadł. Był w ciemnym ubraniu i ku zdziwieniu Sary

nie miał

na sobie togi.

- Sąd rozpoczyna posiedzenie - rzekł. - Zazwyczaj na rozprawie

o takim charakterze wymagana jest obecność ławników. Jednak nie jest

to zwyczajny przypadek i tego rodzaju procedura nie będzie tym

razem

konieczna.

Skinął głową w stronę sekretarza, który podał mu dokument. Koroner

przestudiował go, po czym podniósł wzrok. - Czy pułkownik Villiers

jest na sali?

- Tak, sir. - Villiers wstał.

- Zapoznałem się z zapisem cenzorskim przedstawionym przez pana

w imieniu Ministerstwa Obrony i uznaję jego zasadność. Chciałbym

poinformować wszystkich obecnych na sali przedstawicieli prasy, że

zastrzeżenie to powoduje, iż opublikowanie jakiegokolwiek szczegółu

niniejszej rozprawy stanowić będzie przestępstwo zagrożone karą

więzie-

nia. Pułkowniku Villiers, może pan usiąść.

- Dziękuję, sir.

Koroner ciągnął dalej. - Szczegóły związane ze śmiercią Erica

Malcolma Iana Talboty zostały już ustalone przez sędziego śledczego

w Paryżu, gdzie nastąpił zgon.

Sara chciała wstać i krzyknąć, zaprotestować przeciwko temu, co

usłyszała, ale Villiers, odgadując jej myśli, ujął ją mocno za rękę.

Koroner ciągnął dalej: - Godny ubolewania splot okoliczności,

który miał miejsce po śmierci tego nieszczęsnego młodego człowieka,

stanowi przedmiot śledztwa właściwych organów. Czy w sądzie jest

obecny ktoś z najbliższej rodziny?

Parę sekund trwało, zanim zrozumiała, o co chodzi, ale po chwili

wstała. - Jestem, sir.

- Zechce pani podejść. - Podeszła i stanęła - za barierką na

podwyższeniu. Koroner popatrzył na leżący przed nim dokument. - Czy

jest pani Sarą Talbot, zamieszkałą obecnie w mieście Nowy Jork

w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej?

Było to bardzo urzędowe i dokładne.

- Tak jest.

- Proszę określić swój stopień pokrewieństwa ze zmarłym.

Sara zwilżyła zaschnięte usta. - Byłam jego macochą.

- Ciało pani pasierba znajduje się w miejskiej kostnicy. Czy

zidentyfikowała je pani?

- Nie, sir.

Sekretarz podał kolejny dokument. Koroner przestudiował go. -

Przedstawiona niniejszemu sądowi identyfikacja na podstawie

odcisków

palców pozwala mi uchylić ten wymóg. Wydam pani zezwolenie na

pogrzeb. - Przerwał. - Sąd wyraża pani wyrazy najgłębszego współ-

czucia, pani Talbot.

- Dziękuję.

Wróciła na miejsce oszołomiona szybkością, z jaką się to odbyło, a woźny

zawołał: - Proszę wstać, Koroner Jej Królewskiej Mości oddala się.

Wszyscy wstali i zaczęli kierować się ku wyjściu: - Mogło być

gorzej - stwierdził Villiers. - Dobrze się spisałaś, Saro.

Idący tuż za nimi Jago usłyszał jej odpowiedź. - Czeka mnie coś

znacznie gorszego, ale nie mogę tego uniknąć.

- Co takiego, na litość boską? - zapytał Ferguson.

- Eric - powiedziała po prostu. - Chcę go zobaczyć.

Villiers objął ją ramieniem. - Nie ma takiej potrzeby, Saro.

Widziałem

go i to już nie jest Eric. Nie musisz przez to przechodzić.

Wszystko

załatwiłem. Dziś po południu przewiozą go do Londynu i jutro o

dziesiątej

rano w krematorium Greenhill odbędzie się nabożeństwo. Wszystko jest

załatwione.

3 - Czas w piekle 65

-. Muszę go zobaczyć - rzekła stanowczo.

.i.,'y.

Spojrzał na Fergusona. Brygadier skinął głową. Vlliers po. .

znużonym głosem: - No dobrze, miejmy to już za sobą.

Oczywiście, miał rację. Ta poczerniała, powykręcana istota, .

ukazała się, gdy pracownik kostnicy wysunął szufladę i zdjął . ~ '~

gumowe przykrycie, to już nie był Eric. Mimo to stała tam przez

chwilę, przypominając sobie, jak w czasie ślubu trzymała jego

w swojej. Był tak szczęśliwy, tak pełen zaufania. Wreszcie skinęła głC,

pracownikowi i odeszła. Dwaj mężczyźni podążyli za nią.

Wsiedli do Daimlera, a gdy ruszyli, Ferguson zapytał: - Czy doby

się pani czuje, pani Talbot?

Odwróciła się w jego stronę. Jej oczy płonęły. - Przez całe życie

byłam kimś, kogo określa się mianem dobrego człowieka. Takim

waszym przeciętnym, przyzwoitym obywatelem. Hip, hip, hura na

cześć amerykańskiego stylu życia i rządów prawa. Otóż mam panu

coś do zakomunikowania, panie brygadierze. Dziś .już nie jestem tak

usposobiona. Chcę dostać tych łajdaków, którzy mu to zrobili. Chce,

żeby za to zapłacili.

Villiers był biały jak papier. - Saro!

- To właśnie czuję, Tony. Dokładnie to właśnie czuję: - Odwró,~iła

się i zaczęła patrzeć przez okno.

Jago zadzwonił z budki telefonicznej na stacji obsługi przed

Canter-

bury na en sam numer telefonu co zawsze i Smith oddzwonił` po

paru

minutach.

Zaczyna się niepokoić, pomyślał Jago i przystąpił do informowąnia

Smitha o wszystkim, co się wydarzyło.

Co pan o niej myśli? - zapytał Smith.

-- Spodobała mi się. To prawdziwa dama. Według mnie ma rxa~y.

wiście styl i żelazny charakter.

.Zebrałem o niej trochę informacji. Ojciec zostawił jej w spadtću

dobre parę~ iionów. Jest jednym z najlepszych maklerów na- ~W1

Street: Mieszka w domu na Lord North Street, który jej firma ma a

swoich gości.

- To robi wrażenie - stwierdził Jago. , ;agi, ;

66

l

r

- Ale ci dwaj faceci, którzy z nią byli, Villiers i Ferguson. O

co tu,

u diabła, chodzi?

- Jeżeli interesuje pana moje zdanie, to na podstawie doświadczeń

wyniesionych z mej siedmioletniej służby w armii Jej Królewskiej

Łaskawości, powiedziałbym, że są z wywiadu.

- Ale po co? To nie ma sensu. - W słuchawce zapadła cisza. --

Niech pan szybko wraca do Londynu. Zadzwonię do pana o szóstej.

Proszę być na miejscu.

Ferguson wysiadł po drodze, Villiers zaś pojechał z Sarą na Lord

North Street. Dom był przyjemny - wysoki, wąski budynek z czasów

Regencji. Jedyną osobą ze shiżby była pokojówka, która przychodziła

rano. Mieli więc cały dom dla siebie. W holu stały dwie paki i Sara

zobaczywszy je zapytała: - Co to takiego?

- Rzeczy Erica. Zabrałem je, kiedy zwalniałem jego pokój w Trinity

College. Pomyślałem, że będziesz chciała je przejrzeć.

- Och, bardzo ci dziękuję, Tony. To bardzo miłe z twojej strony.

Natychmiast zajęła się pierwszą paczką, a Villiers powiedział: -

Pójdę zrobić herbatę.

Stał w kuchni, czekając, aż woda w czajniku się zagotuje, kiedy

weszła Sara, trzymając w ręku dużą księgę w oprawie z niebieskiego

` marokinu. - Zobacz, co znalazłam.

- Co to takiego?

- Prowadził coś w rodzaju dziennika.

Otworzyła książkę. Zajrzał jej przez ramię i usiadł przy stole. -

Wielkie nieba, to po łacinie.

- Ulubiony przedmiot Erica. Jeszcze jedna rzecz, która nas łączyła.

': W Radcliffe specjalizowałam się w filologii klasycznej. Łacina

i greka.

Mój ojciec uważał to za straszną stratę czasu.

Villiers nalał herbatę. - Co tam napisał?

Zaczęła od pierwszej strony, tłumacząc płynnie i z widoczną łatwością.

„Dzisiaj przybyłem do Trinity. To takie podniecające. Cambridge

jest

wspaniałe. Sara przyjechała na weekend, żeby pomóc mi się urządzić.

Pływaliśmy łódką po rzece, a potem siedzieliśmy pod drzewem mor-

wowym, które Milton zasadził w Fellows' Garden. Wraca jutro do

Nowego Jorku. Będzie mi jej brakowało jak diabli".

Przestała czytać, zamknęła książkę i przycisnęła do siebie. - Tony,

67

jeżeli nie masz nic przeciwko temu, chciałabym, żebyś już sobie

poszedł.

Będę chyba płakała i nie przypuszczam, abym była w stanie szybko

skończyć.

Dotknął ręką jej ramienia. - W porządku, Saro. Zobaczymy się

jutro rano - powiedział .i wyszedł zamykając za sobą drzwi.

- Oto co załatwiłem - rzekł Smith. - Udało mi się wyn~j~ć

mieszkanie na najwyższym piętrze domu po drugiej stronie Lord

North

Street. Musiałem zapłacić czynsz za cały rok, ale je mam.

- Czy jest dokładnie naprzeciwko?

- Prawie. Dwa domy dalej. Wystarczy dla pańskich celów. Portier

został uprzedzony, że wprowadzi się pan dziś w nocy. Nazywa się pan

J'ames Mackenzie. O dziesiątej zostanie panu dostarczona

przesyłka.

- Mamy trochę popodsłuchiwać, jak sądzę?

- Właśnie. Znajduje się tam mikrofon kierunkowy, dzięki któremu

będzie pan mógł bez trudności usłyszeć każde słowo wypowiedziane

w tym domu. Ma również funkcję odbioru na wysokich częstotliwościach,

co umożliwia podsłuchiwanie rozmów telefonicznych. Całość będzie

podłączona do- magnetofonu. Chcę wiedzieć, co się tam dzieje.

- W porządku, będzie pan to miał.

- Znajdzie pan w przesyłce również naprowadzany laserem mikrofon

kierunkowy do pańskiego samochodu. Chcę uwzględnić każdą możliwość.

- Doskonale - odparł Jago. - Zadbam o to, gwarantuję to panu.

Odłożył słuchawkę i przeszedł pogwizdując do kuchni. Uświadomił

sobie, że zaczyna się dobrze bawić.

Następnego ranka w krematorium Greenhill byli tylko Sara,

Villiers,

Ferguson i oczywiście pastor. Cała uroczystość była tak koszmarna, że

gorzej być już nie mogło. Muzyka z taśmy w tle i pastor pojękujący

niczym komik parodiujący kaznodzieję w jakimś kiepskim, kabaretowym

skeczu.

- Jam jest zbawienie i żywot, rzecze Pan. Ten, kto wierzy we

mnia,

choć umrze, żyć będzie.

Stłumiła idiotyczną chęć roześmiania 'się na głos: Dlaczego nie ta,

która wierzy? Dlaczego zawsze i wszędzie używa się męskiego rodzaju!

Muzyka nagrana na taśmie potężniała, transporter zaczął pru~wać

68

trumnę w stronę ciemnego otworu prowadzącego do paleniska: Pastor

uścisnął jej dłoń. Widziała ruchy jego warg, ale nie słyszała ani słowa.

I nagle znaleźli się na zewnątrz.

- Pojadę - oznajmił Ferguson. - Odprowadzisz panią Talbot do

domu, Tony?

- Oczywiście, sir.

Ujął jej dłoń. - Być może nie spotkamy się więcej. Przypuszczam, że

wróci pani do Nowego Jorku.

- Nie, nie sądzę, panie brygadierze - odpowiedziała.

- Och, mam nadzieję, że nie ma pani zamiaru sprawiać nam

kłopotów, pani Talbot - rzekł Ferguson.

- Większość amerykańskich obywateli, którzy mają jakieś problemy

w Londynie, kontaktuje się z naszą ambasadą - zwróciła, się do

niego. - Ale nie ja, panie brygadierze. Tak się składa, że mój

ojciec był

jednym z najstarszych przyjaciół prezydenta. Wystarczy, abym wzięła

słuchawkę i zatelefonowała do Białego Domu. Czy chce pan, żebym to

zrobiła, panie brygadierze?

Ferguson był wściekły, ale zdołał się uśmiechnąć. - Doprawdy, nie

sądzę, żeby to było konieczne, pani Talbot.

Podeszła do oczekującego samochodu. Chwilę później Villiers usiadł

obok niej.

- Czy zrobiłabyś to, Saro? - zapytał, gdy samochód ruszył. -

Rzeczywiście wciągnęłabyś w tę sprawę prezydenta?

- Tony, uścisnę rękę samemu diabłu, jeżeli sprawa będzie tego

wymagała. - Wyjęła srebrną papierośnicę Edwarda i wybrała papiero-

sa. - Ale jeżeli będziesz rozsądny, może nie zajdzie taka konieczność.

A teraz opowiedz mi o Seanie Eganie.

Rozdział piąty

Londyńscy współpracownicy zorganizowali dla niej samochód, czar-

nego Mercedesa. Kierowca był rodowitym londyńczykiem w średnim

wieku. Miał na imię George. Prowadził wóz z niewiarygodną zręcznością,

przeciskając się przez duży, popołudniowy ruch od Westminsteru wzdłuż

Victoria Embankment.

- Wygląda na to, że doskonale pan wie, jak sobie radzić z tłokiem

na jezdni, George.

- Trzeba to wiedzieć, pani Talbot, bo inaczej w dzisiejszych

czasach

za cholerę nigdzie się nie dojedzie. Dla mnie to pestka. Byłem

taksiarzem

przez dwadzieścia sześć lat.

- A więc zna pan miasto?

- Muszę. W Londynie nie wyjedzie się taksówką na ulicę, dopóki

nie zda się Wiedzy.

- Wiedzy? Co to znaczy?

- To, że trzeba znać całe miasto jak własną kieszeń, pani Talbot.

A teraz, gdzie pani chciałaby najpierw pojechać? Do Tower?

- Nie - odpowiedziała. - Do miejsca. zwanego Wapping. Zna

je pan?

- Niech mnie licho, pewnie że tak. To moja parafia. Urodziłem się

na Cable Street. O rany, mógłbym opowiedzieć pani parę historyjek:

Mieszkam teraz w Camden, ale to nie to samo. .

- A więc jest pan autentycznym cockneyem?

- Jak cholera, pani Talbot: Jestem prawdziwy chłopak z East Endu.

A dokąd chciałaby pani konkretnie?

Wyjęła z torebki kopertę, którą niezbyt chętnie dał jej VilHers,

i wydobyła jej zawartość. Było tam zdjęcie. Egana w mundurze, ~~to

70

głowa i ramiona; jego beznamiętna twarz absolutnie nic nie

wyrażała. Na

kilku kartkach papieru znajdowało się wszystko, co chciała wiedzieć.

Miała również zanotowane kilka rzeczy, które Villiers opowiedział jej

o Eganie. Niektóre szczegóły stanowiły dla niej szok - taki młody

chłopak i tyle przemocy. Nie mogła tego zrozumieć.

- Chciałabym pojechać do miejsca, które nazywa się Jordan La.ne ---

powiedziała. - Zna je pan?

Spojrzał na nią kątem oka, wyraźnie zdumiony. - Jordan Iane? To

niedaleko od starych londyńskich doków. K,oło I~angman's Wharf. To

nie miejsce dla pani.

--- Dlaczego?

- Oni tam potrafią być trochę niemili. - Było to jej pierwsze

zetknięcie z typową dla cockneyów skłonnością do niedopowiedzeń. -

Chodzi o to, że jest tam wciąż trochę tak jak dawniej.

- Jak to?

- Pool of Londoń i Tamiza były kiedyś największym portem na

świecie, ale potem wszystko się popsuło. Związki źle .to rozegrały i

wszyscy

przenieśli się do Amsterdamu. Rok czy dwa lata temu mogła pani

przejść

przez Wapping i zobaczyć tylko rdzewiejącx dźwigi, puste doki i

zabite

deskami magazyny.

- A teraz?

- Teraz sporo się tam dzieje. Nowe domy, pr,~eróbki magazynów.

Widzi pani, stąd jest bardzo wygodny dojazd do City, więc te

wszystkie

szpanująee szczeniaki, maklerzy i bankierzy z setą kafli rocznie

i Porschem

przenoszą się w ten rejon i wypychają miejscówych.

- Ale nie w Hangman's WharF?

--= Nie. - Jego odpowiedź sprawiała teraz wrażenie wymijającej. --

Tam wszystko jest dokładnie tak $amo jak dawniej.

Znowu spojrzała na leżącą przed ni~ kartkę papieru. - Czy zna pan

człowieka o nazwisku Jack Shelley7

Samochód zatańczył lekko, ale George szybko opanowal kierownicę.

- Każdy w Wapping zna 3acka ~ahelleya, pani Talbvt. Co pani

chciałaby o nim wiedzieć?

- O ile wiem, był znanym gangsterem.

- $wego czasu, ale nie teraz. Teraz jest zupelnie legalny. Ma na

własność Hangman's Wharf i wszystko od strony rzeki, a czego nie

ma - kontroluje.

- I ludziom się to podob~t7

71

- Miejścowym, tak. Nie dokonuje przeróbek domów. Nie wyrzuca

lokatorów na ulicę. Proszę pamiętać, że ma teraz miliony.

Elektrot~ika,

komputery, parę kasyn. y

- W gruncie rzeczy szanowany biznesmen?

- Nie to co dawniej - George zaśmiał się pod nosem. - IBył

z niego kawał łobuza. Napady, rabunki. Zrobił skok na skład Darleya.

Złoto w sztabkach warte milion, a wtedy to były prawdziwe

pieniądae.

- I nigdy nie trafił do więzienia?

- Na sześć miesięcy, kiedy był dzieciakiem. I to wszystko. Na East

Endzie był legendą. Braci Krayów i Richardsonów ludzie bali się jak

diabli, ale nie Jacka Shelleya. Jeżeli miało się jakieś kłopoty, szło

się do

J~cka. Jeżeli potrzebowało się kilku funciaków, to pewnie dostawało

się

od niego konika.

- Konika?

- Przepraszam, pani Talbot, znowu odezwał się we mnie cockney.

To znaczy dwadzieścia pięć funtów. '

- Prawdziwy Robin Hood.

- No cóż, to było wiele lat temu. A kiedy takich jak Krayowie

i Richardsonowie posadzili na dożywocie, Jack zmienił się. Chyba

uświadomił sobie, że jeśli ma się poukładane w głowie jak trzeba, można

równie dobrze robić pieniądze na legalnych interesach.

Mijali-właśnie Tower Bridge i jechali wzdłuż St. Katherine's Way do

Wapping High Street. Sara ponownie zajrzała w swoją kartkę. - Tak,

Jordan.Lane: Jest tam pub o nazwie „Flisak".

George zjechał do krawężnika i zatrzymał samochód. Odvi~rócił się do

niej. - Niech pani posłucha, pani Talbot. Proszę mi wierzyć,

„Flisak"

to nie miejsce dla pani.

Kilka jardów za nirni Jago również zatrzymał swego srebrnego

Spydera, ustawił kierunkowy mikrofon i wzmocnił siłę głosu samo-

chodowego radia, do którego był podłączony mikrofon. Słyszał wszystk~

doskonale: To było naprawdę bardzo zabawne. Prawdę mówiąc, im

lepiej poznawał Sarę Talbot, tym bardziej ją lubił.

- A jakie jest dla mnie, George? - zapytała.

- Proszę posłuchać - wyjaśnił cierpliwie. - Większość skoków

w Londynie; napadów na banki, złoto w sztabach i różne takie... -

zawahał się. - To wszystko robi sześćdziesięciu albo siedemdziesięciu

ludzi i na East Endzie wszyscy ich znają. Stary Bill też wie, kim

oni sąw--

to znaczy policja. Każdy z nich jest solidnym ojcem rodziny,

który 1~,t~cha

72

swoje dzieci, kimś, kto uważa zboczeńca napastującego dzieci za coś

najwstrętniejszego pod słońcem, co zresztą jest świętą prawdą.

- Ale są to jednocześnie tacy ludzie, którzy położą cię trupem, jeżeli

wejdziesz im w drogę?

- Tak jak ci z mafii, pani Talbot. To r~ie są porachunki

osobiste. To

tylko interesy. Organizują się w pięciu czy sześciu w zależności od

rodzaju roboty. Tak to wygląda.

- A co to ma wspólnego z „Flisakiem"?

- Wielu z nich się tam kręci.

- Dobrze - odpowiedziała. - To brzmi interesująco. Jedziemy.

Może mi pan postawić tam drinka.

- I co ja mam ż panią począć, pani Talbot - jęknął George ruśzając.

Stojący nie opodal za nimi Spyder oderwał się od krawężnika

i podążył za nimi.

Pub „Flisak" mieścił się na końcu Jordan Lane. Drzwi na rogu

wychodziły na rzekę, a sam lokal ku jej zdziwieniu wcale nie

wyglądał na

spelunkę. Na zewnątrz był niedawno odmalowany, świeży był także szyld

nad drzwiami, w skrzynkach przy oknach rosły kwiaty. George

otworzył

drzwi i Sara weszła do środka.

Główna sala barowa miała niski, pomalowany na biało sufit z cza-

rnymi belkami stropowymi, jej podłoga pokryta była czerwonymi

płytkami mocno wyblakłymi od wieloletniego używania i ciągłego

zmywania. W dwóch wykuszach okiennych stały ławy, a cała sala

zastawiona była stolikami. Za bardzo wiktoriańskim, długim, maho-

niowym barem znajdowały się półki z rzędami butelek i lustro w

ozdobnej

ramie.

W lokalu było najwyżej dwunastu- klientów. Sami mężczyźni. Kiedy

przyglądali się Sarze i Geotge'owi, na chwilę zapadła cisza. Przy

beczkach

stała Ida Shelley i nalewała komuś duże piwo. Sara wiedziała, że Ida

ma

sześćdziesiąt~lat, ale wyglądała dużo starzej. Miała mocno siwe włosy,

na

pobrużdżonej twarzy widoczne były ślady wieloletniego picia.

- Cześć, Ida - powiedział wesoło George. - Jak się masz?

Na moment zmarszczyła czoło, ale poznała go prawie natychmiast.

- George Black! A to dopiero. Nie widziałam cię od lat. Myślałam,

że przeprowadziłeś się do Camden.

- Owszem; Ido.

73

- Ależ ty szykownie wyglądasz w tym swoim uniformie. Nie jeźd~isz

jui taksówką? ::,~f;

- Szoferuję, Ido. To jest pani Talbot z Nowego Jorku. Cl~aiała

zobaczyć prawdziwy pub na East Endzie.

- Dobrze, nie ma sprawy. Cieszę się, że cię widzę, kóch~na.

1Wypijemy drinka, żeby to uczcić. Co dla was?

Sara poprosiła o dżin z tonikiem, a George o duże piwo. Gdy Ida

napełniała kufel, zapytał:

- Jak się ma teraz Sean?

Sara spojrzała na niego ostro.

- O , tyle, o ile - odpowiedziała Ida. - Porządnie oberwał na

Falklandach. My§leli, że straci nogę.

= Naprawdę?

- Poszedł wreszcie po rozum do głowy i zwolnił się z wojska.

- A mała Sally?

Twarz Idy skamieniała nagle. - Sally zmarła, George. Paię

miesięcy temu.

George był wstrzą§nięty. =- Strasznie mi prrykro.

- Tak, no cóż, musicie mi wybaczyć. Mam gości.

Poszła w drugi koniec baru, a Sara z George'em usiedli w wykuszu.

- Wygląda na zmartwioną - powiedziała Sara.

- Nic dziwnego. To była kochana dziewczyna.

-- Córka Idy? - Znała wprawdzie , odpowiedź, ale próbowała go

wybadać.

- O Boże, nie. Ida jest też z rodziny Shelleyów. To kuzynka Jacka,

ale §łub brała tylko z jedną rzeczą w życiu -- z butelką. Sean, ten

chłopak, którego wspomniała, jest siostrzeńcem Jacka. Pub należał

swego czasu do rodziców Seana. Teraz jest jego własnością. Przez

parę

iat był m wojsku, a Ida w jego za~tępstwie prowadziła lokal.

Dlatego na

tabliczce z zezwoleniem, która wisi nad drzwiami, jest jej

nazwisko. Sall~t

była jego przyrodni~ siostrą. .

W tym samym momencie drzwi z tyłu baru otworzyły się i w~tedł

Sean Egan. Pozaała go natychmiast; choć nieprawdopodobnie

intena~any

błękit jego oczu był dla niej zaskoczeniem. Miał na sobie c,~C~ny

podkoszulek, lotniczą kurtkę z czarnej skóry i dżinsy. Przcz kfidtką

chwilę rozmawiał z Idą, skinął ręką komuś, kto go zawołał, a potcm

skierował się do drzwi nie spojrzawszy nawet w stronę George'a i

..®,~

- To był Sean - powiedział George.

74

- Wiem - wstała. - ldziemy.

- Pani da spokój, pani Talbot. Jeszcze nie skończyłem piwa.

- Już, George! - powiedziała ostro i wyszła.

Egan otwierał drzwi starego, czerwonego Mini. Gdy wsiadali do

Mercedesa, ruszył.

- Mini Cooper - powiedział George. - Już takich nie- robią. Na

płaskim były jak cholerne samochody wyścigowe.

- Jedź za nim, George.

- Pani Talbot, o co, u diabła, tu chodzi? - zapytał przekręcająć

kluczyk w stacyjce.

- Po prostu jedź za nim i to na razie wszystko. - Zapaliła

papierosa i dodała spokojnie. - I jeżeli go zgubisz, zrobię sobie

podwiązki

z twoich flaków. Zdaje się, że tak się u was, cockneyów, mówi?

Jazda trwała dość długo. Podążali za Eganem przez Camden i Kentish

Town, aż wreszcie skręcili na Highgate Road. George przez cały czas

udzielał jej wyjaśnień.

- Tam jest Parlament Hill - powiedział. - Bóg raczy wiedzieć,

dokąd on jedzie. - A po chwili dodał. - Ach tak, już wiem. Na

cmentarz.

- Cmentarz? - zapytała.

- Cmentarz Highgate. Właśnie podjeżdżamy. _

Jechali teraz wzdłuż żelaznego ogrodzenia i poprżez drzewa Sara mogła

dostrzec nagrobki i gdzieniegdzie marmurowy krzyż. Przy bramie

zaparko-

wanych było kilka samochodów. Mini Copper zatrzymał się i George _.

podjochał Mercedesem do krawężńika stając w sporej odległości za nim.

- To bardzo znane miejsce - powiedział. - Jest, tam jeszcze jedna

część, bardzo interesująca, ale obecnie trzymają bramę zamkniętą. Są

tam wykopane w zboczu wzgórza katakumby z czasów królowej Wiktorii.

Egipskie brainy, grobowce. Naprawdę niesamowite. Całymi latami

wykorzystywano je do kręcenia horrorów. - Wzdrygnął się. - Niech

pani sobie tylko wyobrazi skradającego się tam Drakulę.

- A tutaj?

- O! Pochowano tu wielu sła.wnych ludzi. Między innymi i Karola

Marksa, ale są też zupełnie zvvyczajni. -

Egan wysiadł z Mini Coopera. Z wiązanką kwiatów w ręku przeszedł

przez bramę.

- Niech pan na mnie poczeka, George - powiedziała, wysiadła

75

z Mercedesa i ruszyła za nim. Nie spuszczając go z oka szła jego

śladem

ścieżką; prowadzącą wśród labiryntu grobowców i najprzeróżniej~aych

pomników. Marmurowe anioły, wielkie krzyże, sarkofagi. Był w =tym

jaki§ gotycki urok, choć miejscami wszystko wydawało się zbyt

wi~lkie,

a roślinność nadmiernie wybujała.

Egan zatrzymał się przy grobowcu zwieńc~onym gigantyczną głową.

Stał tam, patrząc przez dłuższą chwilę. Sara odróciła się i udawała~ fie

ogląda, inny grób. W pobliżu kręcili się jeszcze inni ludzie, w

pewnej

chwili minęła ją kobieta z dwojgiem dzieci.

Sara obejrzała się i zobaczyła, że Egan idzie dalej. Przez chwilę

ogl~dała pomnik, . przy którym stał niedawno, i zorientowała się, że

vi~ielka ~głowa przedstawia I~arola Marksa.. Spojrzała na nią, a

gdy

odwróciła się, spostrzegła, że Egan zniknął. Ogarnięta nagłą paniką

pobiegła przed siebie, ale gdy dotarła do najbliższego zakrętu,

ponownie

między drzewami zobaczyła Egana. Stał i patrzył na jakiś n~agrobek.

Przykuan~ł obok niego, wyjął z marmurowej urny uschnięte kwiaty

i włożył przyniesioną przez siebie wiązankę. Tkwił tam nieruchomo

chyba: z dziesięć minut, a ona czekała między drzewami, obserwuj~c

go

zza dużego, marmurowego grobowca.

Zaczęło troch~ padać. Spojrzał do góry, wstał, popatrzył na grób,

przeżegnał się i odszedł.

Sara odcżekała, ai skręci w główną aleję i podeszła szybko do mogiły.

Był to zwykły grób z płytą z aarnego marmuru. Złote litery napisu

głosiły: Sally Baines Egun. Zmarlu w wieku osiemnastu lat. Bardzv

kvchana.

Pbspicszyłit za nim wzdłuż główng alei. Spostrzegła, jak Pruchodzi

Przez

bramę, a gdy wyazła na ulicę, wsiadał właśnie do Mini Coopera. Desmcz

rozpadał się na dobre, podbiegła więc do Mercedesa i wskoczyła do

środka.

- Odwied~ał grób swojej siostry - powiedziała.

- Czy roxmawiała z nim pani2 - spytał George.

- Nie.

. = Pani Talbot, o co tu właściwie chodzi? Może mógłbym pomóc?

- Nie, George, nikt mi w tym nie może pomóc. Niech pan będ~ie

tak dobry i pa prostu jedzie.

Mini Cooper ruszył, Mem,edes za nim. Nieco później spomiędzy

zaparkowanych samochodów wyjechał Jago i podążył ich śladem. -

- Prawdziwa listopadowa pogoda - powiedział George słysząc

deszc2 bębniący o dach samochodu. - Pora powrotów z pracy i j~

prawie ciemno. Mogę go zgubić w tym ruchu.

76

- Niech się pan postara. - Oparła się wygodnie i zaczęła za-

stanawiać. Dlaczego nie odezwała się do Egana, kiedx miała taką

okazję?

A gdy odtwarzała wszystko w pamięci, uświadomiła sobie; że czuła się

tam jak intruz. Było jodnak coś jeszcze. Wiedziała po prostu, że

nawiązując

tę rozmowę, odkryje się przed nim i zrobi wtedy pierwszy krok na

drodze, z której nie będzie już powrotu. I prawdę mówiąc, bała się. Bała

się tego, co mogłoby to oznaczać. Egan jeździł przez pćiłtorej godziny.

Najpierw do Islington, potem do Totenham, gdzie zatrzymał się

przed

niewielką, odwiedzaną przez robotników knajpką. Wszedł do środka,

usiadł przy stoliku i zamówił coś.

- Jajka z frytkami - ppwiedział George. - Szczęśliwy facio.

Umieram z głodu.

- Wynagrodzę to panu, George.

Jago, przysłuchujący się tej rozmowie w swoim Spyderze zapar-

kowanym na końcu ulicy, uśmiechnął się i powiędział łagodnie: - A co

ze mną, kochanie? Ja też umieram z głodu.

Egan wreszcie wyszedł, wsiadł do Mini Cooperą, i odjechał.

- Ciekawe, dokąd teraz? - mruknął George. - Już dziewiąta, pani

Talbot.

Wkrótce się dowiedzieli. Pojechał do Hampstead i wjechał na

dziedziniec warsztatu przed stacją metra. Zatrzymal,i się na

poboczu

i obserwowali, jak rozmawia z pracownikiem siedzącym w oszklonym

kantorku. Podał mu kluczyki do samochodu, wyszedł i skierował się

przez jezdnię w stronę wejścia do metra.

- Z wywieszki sądząc, ten warsztat przeprowadza regulacje zapłonów

samochodowych - powiedział George. - Chyba go tu zostawił.

W ułamku sekundy wyskoczyła z Mercedesa. - Wrócę sama do domu.

Zatrzasnęła drzwi, zanim zdążył zaprotestować i przemykając między

samochodami przebiegła przez ulicę:

- A więc to tak, moja miła - mruknął Jago, wyłączył radio, wysiadł

ze Spydera i podążył za nią.

Sara w ślad za Eganem zeszła po~ schodach i znalazła się w sali

biletowej metra. Zobaczyła, że kupuje bilet w pięćdziesięciopensowym

automacie i zrobiła to samo. Potem przeszła za nim przez branikę

wejściową i zjechała schodami ruchomymi. Byli na peronie:

Nadjechał pociąg i ludzie ruszyli do przodu. Widząc, że Egan wsiada,

chciała iść za nim, ale kilka osób jeszcze wychodziło i została

odepchnięta

na bok. Tuż przed sobą dostrzegła drzwi następnego wagonu i gdy

77

zaczęły się zamykać, wskoczyła do środka. Znajdujący się tuż za nią Jago

zdołał się jeszcze tam dostać o ułamek sekundy później. Sara przeszła na

koniec wagonu. Nie miał połączenia z następnym, ąle przez szklane

drzv!ri

widziała Egana stojącego mniej więcej przy środkowym wyjściu. Usiadła

tak, aby go swobodnie obserwować. Jago zajął miejsce nie opodal i

wziął

pozostawioną przez kogoś gazetę.

Oprócz nich w wagonie było jeszcze tylko kilku pasażerów. Dwie

starsze panie, młoda, czarna dziewczyna i para nastolatków

wyglądających

na studentów. Jago rozłożył gazetę i obserwował Sarę ukradkiem. Pociąg

zatrzymał się na stacji Belsize Park.

Gdy drzwi się otworzyły, do środka wtargnęło czterech chłopaków.

Ogolone głowy, nabijane ćwiekami dżinsy, wysoko sznurowane buty.

Jeden miał swastykę wytatuowaną między oczami, drugi złote kółko

w przekłutym lewym nozdrzu. Trzeci pił whisky z ćwierćlitrowej

butelki.

- Uwaga, nadchodzą szaleńcy! - wrzasnął.

Chłopak z wytatuowaną swastyką pochylił się nad czarną dziewczyną.

- Hej, patrzcie, co znalazłem. Czarną małpę. - Jego palce wczepiły

się w jej włosy.

Przerażona dziewezyna zaczęła błagać ze łzami w oczach. - Proszę

mnie puścić.

Ws~unął drugą rękę pod jej spódnicę. - Powinnaś być zadowolona,

że poświęcam czas takiej czarnej dupie jak ty.

Jego przyjaciele zaczęli się śmiać. Na ich niemal zwierzęcych

twarzach

malowało się okrucieństwo. Sara, czując wzbierającą w niej wściekłość,

zerwała się i schwyciła chłopaka za rąmię. - Zostaw ją w spokoju.

Odwrócił się ze zdziwieniem i coś błysnęło w jego oczach. - I~o,-~o,

no.:. Kogóż my tu mamy? Prawdziwa dama. Czy nie uważasz; że to

prawdziwa dama, Haro18?

Kolega, do którego się zwrócił, skinął głową. - Zgadzam się; K;evin.

- Jest zbyt dobra dla takich jak my. Ale jeżeli ją spróbujemy

przekonać, to może polubi i nas.

Popchnął ją brutalnie na si~izenie, a chłopak z kółkiem w .nosie

roześmiał się. - Albo może nauczy się lubić co innego.

Otoczyli ją ciasnym kółkiem. Przez chwilę Sara poczuła ogartłiający

ją strach, ale w tej śamej chwili Jago wstał i bez słowa wyrżnął ~a

w nerki - pięścią z wysuniętymi do przodu kostkami palców. Kevin

wrzaśnął i przyklęknął na jedno kolano. Jago wykonał półobrót, p~~r;n

łokciem zamachnął się w tył i trafił Harolda tuż pod podbt~óc~ci~.

78

Chłopak runął na podłogę, chwytając się obiema rękami za gardło.

Swastyka między jego wytrzeszczonymi oczyma sprawiała obrzydliwe

wrażenie.

Dojechali do stacji Chalk Farm. Jago powiedział do Sary z sym-

patycznym uśmiechem: - To okropne; jakich ludzi spotyk~'aię

czasatni

w metrze.

PasaTxrowie wysiadali pospiesznie, nie chcąc wdać się w awanturę.

Sara patrzyła na niego z niemą wdzięczności~, ale nagle za jego

plecami

zobaczyła, że Egan przechodzi przez peron i kieruje się do wyjścia.

Wyskoczyła przez otwarte drzwi i pobiegła w ślad za nim. Zapadła

cisża.

Drzwi były wciąż otwarte. Dwóch wyrostków leżało na podłodze, dwaj

pozostali pochylali się nad nimi.

Jago z uśmiechem na twarzy ruszył przed siebie w stronę wyj§cia. -

Niezbyt dobru im poszło, co?

Znalazł się już na peronie, gdy chłopak z kółkiem w nosie wrzasnął

w ślad za nim: - Ty cholerny alfonsie, zaraz ci pokażę!

Wyskoczył z wagonu z nożem sprężynowym w ręku. Gdy ostrze

wystrzeliło w przód, Jago achwycił chłopaka za przegub, wykonał

półobrót, zakładając dźwignię na wyprężone ramię do chwili; gdy

wyrostek wypuścił nbż. Wtedy zaciśnięta pięść Jago spadła jak młot,

rozległ się: głośny trzask i chłopak wrzaśnął.

- No proszę, chyba złamałem mu rękę - powiedział Jago i z całej

siły wepchnął go przez drzwi do wnętrza ruszającego wagonu, gdzie

wylądował na swoich nadal leźących kolegach:

Gdy doszedł do ruchomych schodów, Sara była już na ich szczycie,

tuż za Eganem. Jago wbiegł na górę i kiedy znalazł się w sali

wejściowej,

zobac2ył, że Egan zatrzymał śię i patrzy na lejący deszcż. Sara podeszła

do niego, a Jago przysunął si~ bliżej, biorąc po drodze z kosza na

śmieci

wyrzuconą gazetę. Rozłożył ją i oparł się o ścianę.

Usłyszał, jak powiedżiała: --~ Panie Esan. Muszę z panem pomówie.

- Najwyższa pora - odrzekł. - Już wystarczająco długo mnie pani

śledzi.

- Wiedział pan? - zapytała głosem bez wyrazu.

-- Jak mawiał mój pewien dobry przyjaciel, w dżdżystą sobotnią noc

w Belfaście nie pociągnęłaby pani długo. We „Flisaku" rzucała się pani

w oczy jak wszyscy_ diabli, a i potem co jakiś czas również. Muszę

przyznać, że umie się pani trzymać komuś na karku, ale brak pani

subtelności. Co mogę dla pani zrobić?

79

- Chciałabym porozmawiać. - Zawahała się, dobierając właściwe

słowa. - PotrzebujF pańskiej pomocy.

- Droga pani, ja nie potrafię pomóc nawet sam sobie.

Podniósł kołnierz i wyszedł na deszcz.

- Proszę posłuchać - powiedziała z desperacją. - To dotyczy

również pańskiej siostry.

Odwrócił się, nagle niezwykle skoncentrowany. - Mojej siostry?

- Tak, Sally. Sahy Baines , Egan. Odwiedził pan dziś jej grób.

- I co pani mogłaby o niej powiedzieć?

- O samej Sally niewiele, ale sporo o tym, w jaki sposób zmarła,

panie Egan.

- O tym, w jaki sposób zmarła? - Pokiwał głową. - Cóż, umie się

pani posługiwać słowami, panno...

- Talbot. Jestem Sara Talbot i nie panna, ale pani. Jestem wdową,

panie Egan - dodała wyjaśniającym tonem. - I miałam pasierba, który

nie żyje. Podobnie jak pan miał przyrodnią siostrę, która również nie

żyje. Sądzę, że powinniśmy o tym porozmawiać.

- Dobrze - powiedział. - Gdzie pani proponuje?

- Mam dom na Lord North Street.

- W każdym razie jest to po drodze do mojego domu. - Skinął na

przejeżdżającą taksówkę. Stanęła przy krawężniku. - Pojedziemy z po-

wrotem do Hampstead i odbiorę mój samochód.

- Sądziłam, że zostawił go pan w.warsztacie.

- O, nic się z nim nie stało - powiedział idąc z nią do taksówki. --

Po

prostu znudziło mi się jeżdżenie w kółko. Chciałem zobaczyć, co pani

zrobi.

Minęło pięć minut, zanim Jago zdołał złapać taksówkę. Podążył ich

śladem, aby odzyskać swojego Spydera. Nie miało to zresztą większego

znaczenia. Wiedział, dokąd jadą, a aparatura była nastawiona i

działała.

Oparł się wygodnie i zapalił papierosa. . To rzeczywiście był niezły

wieczór. Bardzo miły, a Egan w akcji naprawdę jest świetny. To

prawdziwa przyjemność mieć z nim do czynienia.

Gdy Jago przyjechał na miejsce, w domu przy Lord North Street

światła się już paliły. Pospieszył do położonego naprzeciwko budynku;

gdzie Smith wynajął dla niego mieszkanie na najwyższym piętrze.

Siedzący za swoim biurkiem portier podniósł wzrok znad gazety.

- Paskudna noc, panie Mackenzie.

80

- Dobra dla ogródka.

- Ale nie w listopadzie - odparł posępnie portier. - Nie ma dla

pana żadnych wiadomości.

Dom miał zaledwie trzy piętra, nie warto więc było czekać na

maleńką windę. Jago pobiegł po schodach, przeskakując po dwa stopnie.

Trzy minuty później nalewał sobie szkockiej i słuchał Egana i Sary

Talbot.

Salonik przy Lord North Street był dość przyjemny, urządzony

w stylu Regencji, zgodnie z epoką, w której powstał budynek. Były w

nim

odpowiednie tapety, właściwe srebra i draperie. Bardzo wyraźnie

była też

widoczna ręka architekta wnętrz i Egan nie czuł się tu dobrze.

Przy jednym z okien stał stolik biblioteczny z mnóstwem książek.

Oprawny w marokin pamiętnik Erica leżał na samym wierzchu, tak jak

zostawiła go Sara. Egan otworzył go na chybił trafił i gdy weszła do

pokoju niosąc na tacy herbatę, zastała go przy lekturze.

- To ciekawe - powiedział. - Dziennik z Cambridge pisany po

łacinie.

Postawiła tacę, wzięła od niego pamiętnik i zamknęła. - Tak, należał

do mojego pasierba. Czyta pan po łacinie?

- Owszem, uczyłem się jej w szkole, jeżeli o to pani chodzi.

- Ach tak, był pan przecież w Dulwich Gollege. - Nalała her-

batę. - Miał pan zamiar również iść do Cambridge, prawda?

Wziął podaną mu filiżankę, ale nie usiadł. - Skąd pani tyle

o mnie wie?

- To proste - odparła. - Powiedziałam już panu, że jestem

wdową. Otóż mój mąż był pułkownikiem armii brytyjskiej. Zginął na

Falklandach. Tony Villiers, pański dawny dowódca, to jego kuzyn.

Egan uśmiechnął się powoli i skinął głową. - Tony znowu prowadzi

swoje gierki. - Odstawił filiżankę. - No cóż, ten numer nie

przejdzie.

Już mu przecież powiedziałem, że nie będę pracował dla Grupy Cztery.

Niech mu pani powtórzy, że mówiłem serio.

Gdy skierował się w stronę drzwi, Sara z rozpaczą w głosie powie-

działa: - Panie Egan, proszę mnie wysłuchać. - Podniosła błagalnie

rękę. - Daję panu słowo honoru, że nic nie wiem o Grupie Cztery..

Popatrzył na nią badawczo, potem podszedł do stojącego przy oknie

wolteriańskiego fotela i usiadł. --- Dobrze, pani Talbot. Słucham,

o co

chodzi.

81

Otworzyła szufladę stolika bibliotecznego i wyjęła kopertę z

materiała-

mi przekazanymi przez Villiersa do Nowego Jorku. - Proszę to

pruc2ytać.

Zauważyła, że ręce się jej trzęsą. Podeszła do kredensu, nalała sobie

brandy i wypiła ją nie rozcieńczając. Zbliżyła się do okna i nie

zwracając

uwagi na Egana wyjrzała na deszczową ulicę. Czuła się samotna js~k

nigdy dotąd w całym swym życiu. Ogarnęło ją pełne niepokoju pragniehie.

Chciałaby móc szepnąć: gdzie jesteś; kochanie? -- ale nie było nikogo.

Nie było Edwarda, a teraz nie było już i Erica.

Egan stanął za nią. W ciemnym szkle wyraźnie widać było jego odbicie.

- Czy dobrze się pani czuje, pani Talbot?

- Telefon jest tylko echem w pustym pokoju - odparła. -

Zwłaszcza, jeżeli nikt już w tym pokoju nie mieszka. Czy pan

kiedykolwiek

o tym pomyślał? To głęboko filozoficzne stwierdzenie. Miał pan zamiar

studiować w Cambridge filozofię, prawda?

- Niech pani usiądzie - rzekł łagodnie.

Zrobiła, jak jej powiedział, a on przysiadł na krawędzi stołu. - Co

chce mi pani powiedzieć? Pani syn nie żyje. Rozumiem to i wiem,

jak się

pani czuje; ale...

- Nie „nie żyje", panie Egan, ale został zamordowany. Jeden z kilku

podobnych przypadków .odnotowanych w Paryżu w ciągu ostatnich

dwóch czy trzech lat. Jeżeli przeczytał pan ta; co jest napisane w

protokołe

sekcji : drobnym drukiem; na pewno zauważył pan, że w ciele Erica

znaleziono nie tylko ślady heroiny i ' kokainy, ale również rzadko

spotykany barkotyk z Kolumbii zwany burundanga. Całkowicie

niszczy

siłę woli osoby, -której go podano.

A więc?

--- W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy protestanckie orgariizacje

paramilitarne zlikwidowały czterech terrorystów z IRA. Ieh ciała

również

wykazywały ślady tego ziarkotyku: Dowiedziałam się o tym od Tony'ego

i jego szefa:

- Tego starego pająka Fergusona? -- skinął głową Egan. ~-- A~ co

to wszystko znaczy? Czego pani chce ode mnie?

- Ponieważ sprawa zahacza o problemy bezpieczeństwa patist-

wowega, policja zapewne nie będzie prowadziła jakiegoś

szczegółcriwego

§ledztwa; a władze francuskie uznały, że Eric i inni zmarli na sl~ek

nieszczęśliwego wypadku.

`- Moie to prawda. Narkomanom zdarzają się różne p k;e

wypadki.

g2

- Ale nie tutaj. Wskazuje na to burundanga i to jest właściwy ślad,

czy pan tego nie widzi? W całej Europie Zachodniej było tak

niewiele

przypadków jej użycia. Muszą się za tym kryć ci sami ludzie.

- I chce pani dostać ich w swoje ręce?

- O tak, panie Egan, bardzo tego pragnę.

- Zemsta, pani Talbot, prawda? - Pokręcił głową. - Jest takie

sycylijskie przysłowie: „Czas poświęcony zemście jest czasem spędzonym

w piekle". Wiem o tym, bo sam w nim byłem i wiem również, że i pani

odejdzie z niczym.

Przeszła przez pokój, odwróciła się i spojrzała na niego. - Wiem,

dlaczego wstąpił pan do wojska. Chciał się pan zemścić na tych, którzy

spowodowali śmierć pańskich rodziców.

- Tak, to prawda. Miałem wtedy siedemnaście lat. Musiałem to

zrobić. Mówiąc szczerze, sądzę, że zwariowałbym, gdybym nie zrobił

wtedy jakiegoś zdecydowanego kroku.

- Czyż więc nie rozumie pan, co czuję?

Ujął delikatnie jej rękę. - Pani Talbot, tam w Irlandii zabiłem wiele

osób. W trzech przypadkach były to kobiety. Owszem, dość bezwzględne

kobiety, ale za każdym razem zabijając niszczy się również jakąś cząstkę

samego siebie. Zabijałem znowu i znowu. Czy kiedyś dopadłem tego,

kto

był odpowiedzialny za podłożenie tej bomby? Bardzo mało prawdopodob-

ne. Nie przywróciło to życia moim rodzicom, a ja też wcale nie czułem

się lepiej. Prawdę mówiąc, czułem się gorzej i wie pani co jeszcze,

pani

Talbot? Pociągnęło to za sobą zniszczenie wszystkiego wokół mnie, bo

kiedy wróciłem do domu, okazało się, że mój dom też już nie istnieje.

Utraciłem coś więcej. Zdolność odczuwania - troszczenia się o

cokolwiek.

- Być może powinien pan, przestać szukać uzasadnień. Może

powinien pan po prostu działać -. powiedziała.

- A cóż to znowu takiego? Bezpłatna dobra rada czy psyehoterapia?

- Dzisiejszej nocy miałam pewne kłopoty w metrze. Czterech

wyrostków, sam pan wie jakich. Napastowali czarną dziewczynę.

Powie-

działam, żeby dali jej spokój, a wtedy zabrali się za mnie.

- I co się stało?

- To niewiarygodne. Naprzeciwko siedział mężczyzna. Bardzo

dobrze ubrany. W granatowym trenczu i wojskowym krawacie.

- No i co?

- Nie powiedział ani słowa. Po prostu wstał i zaatakował. To było

bardzo profesjonalne. Uderzenia łokciem i w ogóle. Nagle dwaj

leżeli już

83

na podłodze. A on się śmiał. Przeprosił. - Pokręciła głową. - Zupełnie

na takiego nie wyglądał.

- Chodzi pani o to, że sprawiał wrażenie dżentelmena?

- Tak sądzę; ale kimkolwiek był --- działał: Nie wdawał się

w dialektyczne rozważania. Zaczął działać.

- Jest taki fragment w Koranie, który głosi, że więcej jest prawdy

w jednym mieczu niż w dziesięciu tysiącach słów. Dowiedziałem się tego

dawno temu - powiedział Egan.

- W Irlandii? - zapytała Sara.

- Dobry Boże, nie. Na ulicach Wapping, kiedy byłem dzieciakiem.

Za pierwszym razem, kiedy gadaniem próbowałem wykręeić się z bójki,

zostałem sprany na kwaśne jabłko przez trzech innych chłopaków: -

Egan uśmiechnął się. - Miałem wtedy jakieś osiem lat. To była brutalna

dzielnica. Albo się szybko doroślało; albo przepadało z kretesem.

Trzeba

byłó mieć ikrę. Kupę ikry.

- Ikrę? - zmarszczyła się.

- Odwagę; odporność: Nie bać się - to była podstawowa

s~rawa. Nigdy się nie bać, bez względu na to, jak niekorzyatny

jest stosunek sił. Nauczył mnie tego mój wujek, kiedy znalazł mnie

na chodniku, zapłakanego i z pokrwawioną twarzą. Kopnął -mnie

w tyłek i powiedział, żebym poszedł; znalazł ich i spróbował jeszcze

raz. „Zgiń - powiedział mi = jeżeli tak wypadnie, ale si~ nie

l~dawaj. Nigdy~,. ,

- To był ów słynny Jack Shelley? - zapytała.

= Wie pani o nim? - powiedział Egan. - Czy w ogóle jest coś,

czego by pani nie wiedziała? '

- Nie sądzę. Informacje Tony'ego były bardzo dokładne. Chłopak

z ulicy, który poszedł do prywatnej szkoły, dostał się do Cambri~lge

i zarniast studiować, został żołnierzem.

- Zaszczytna słuiba. Ktoś musi to robić:

- Ktoś też musi być urzędowym katem - odparła. -- Ale nie widzę

powodu, żeby musiał być nim pan.

Przesunął ręką po twarzy i uśmiechnął się. - Wie pani co, pros~.,mi:

dać tego.pani papierosa. Nie powinienem palić, nie służy mi to

teraa na.

ph~ca, ale niech to diabli wezmą. Mainy już prz~ież środek nocy i

p~id~

deszcz.

Z wahaniein dała mu papierosa i ogień. Prawie natychmiast zaka~ł,

podszedł do okna, otworrył je i usiadł na ławie w wykuszu

~ati~la:1'.

deszcz. - Lubię miasto nocą, szczególnie taką nocą jak ta. Deszcz

szemrze wśród drzew i zmywa wszystko. Jeżeli to w ogóle możliwe.

- Zawsze pan tak to odczuwa?

Spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Od jakiegoś czasu. Mówiłem już

pani, utraciłem coś dawno temu i obecnie nie dbam o nic.

- To straszne, co pan mówi. - Była szczerze wstrząśnięta.

- Nie, wcale nie straszne, po prostu inne. Widzi pani, większość

ludzi,

którzy związali się z przestępstwem czy przemocą, ma jedną wspólną cechę.

Za wszelką cenę chcą wygrać. A ja nie przejmuję się tym, czy wygram,

czy

nie. Czy będę żył, czy umrę. W końcu, tak naprawdę, to żadna różnica.

- Nie zgadzam się - odparła zdziwiona siłą swego głosu. - Umrzeć

to wcale nie sztuka. Trudno jest żyć. Mieć siłę, żeby iść dalej.

- Mówiłem już, że potraf pani posługiwać się słowami. - Wyrzucił

papierosa na deszcz. - Wróćmy do naszej sprawy. Przekonajmy się,

czy

dobrze panią zrozumiałem. Chce pani pomścić śmierć swojego pasierba.

- Chcę sprawiedliwości - wtrąciła. - Tylko sprawiedliwości.

- Nie ma już czegoś takiego, a pani nie stawia sprawy uczciwie.

Pani

chce zemsty. Chce pani, żeby ktoś zapłacił rachunek.

Przerwał i patrzył na nią uważnie. Wreszcie Sara skinęła głową

i odwróciła się. - W porządku. Niech pan nazywa to, jak pan chce.

- Ale pani - miła, dobrze wychowana dama, która eałe życie

podróżowała pierwszą klasą, nie bardzo wie, jak właściwie się do tego

zabrać i dlatego potrzebuje kogoś takiego jak ja. Takiego macho

z pistoletem w garści, który przyniesie jej głowy złych facetów.

Takiego,

który zna wszystkie sztuczki. Mam rację?

- Tak. - Skinęla głową. - Sądzę, że tak to wygląda ~

- No cóż, nie zrobię .tego, pani Talbot. Powiedziałem pani, że służba

w wojsku to szlachetne zajęcie. Kiedy zabijałem, zawsze był po

temu jakiś

powód. Ale pani szuka kogoś w rodzaju płatnego nnordercy. Bardzo mi

przykro z powodu Erica, ale z mojego punktu widzenia nie jest to

wystarczający powód.

Odwrócił się i skierował w stronę drzwi.

- Być może - powiedziała szybko. - Ale śmiecć Sally jest chyba

jednak wystarczającym powodem dla pana?

Znieruchomiał gwałtownie, a potem odwrócił się wolno. - Co pani

wie o Sally?

- Bardzo mi przykro, Sean - szepnęła. - Sekcja jej. zwłok wykazała,

że śmierć nastąpiła przez utonięcie, gdy była pod wpływeW narkotyków.

85

- Wiem o tym.

- Były tam również ślady skopolaminy.

- To ta burundanga?

- Obawiam się, że tak. Ludzie Tony'ego przeprowadzili kom-

puterowe poszukiwania. Przypadek Sally jest jedynym

zarejestrowanym

do tej pory w Anglii. - Podeszła bliżej i schwyciła go za ręce. -

Czy

pan tego nie widzi, Sean? Tu musi istnieć związek z Paryżem,

Ulsterem...

Uwolnił się od niej, podszedł do drzwi prowadzących na balkon

i otworzył je. Stał tam z twarzą wystawioną na deszcz, ona zaś paliła

nerwowo papierosa i czekała.

Po drugiej stronie ulicy Jago zbliżył się do okna z noktowizyjną

lornetką Zeissa i nastawił ostrość. Egan nadal stał z zamkniętymi

oczami

i twarzą uniesioną ku górze.

- No, no - szepnął Jago. - Panu Smithowi ta sytuacja z pewnością

się nie spodoba.

Rozdział szósty

W łazience Egan wytarł ręcznikiem mokrą od deszczu głowę,

a potem uczesał starannie włosy. Był już zupełnie spokojny i jedyną

oznakę napięcia nerwowego stanowił lekki tik w lewym kąciku ust.

Panował jednak nad sobą i tylko to się liczyło. Wrócił do saloniku

i zobaczył Sarę stojącą przy oknie. Na jej twarzy malowało się za-

kłopotanie.

- Przepraszam pana, Sean - odezwała się. -- Przykro mi, że to ja

musiałam panu to powiedzieć.

- Jak powiadali w Crossmaglen, kiedy byłem chłopcem: „Niech ci

Bóg wybaczy kłamstwo". Jezu, pani Talbot, jest pani wprawdzie dość

miłą damą, ale zawsze osiąga pani to, czego pani chce. Po co więc

udawać?

Podszedł do kredensu i nalał sobie szkockiej.

- Niech pan posłucha - powiedziała. - Proszę mi mówić Sara,

a nie - pani Talbot. Co więc zamierzasz?

- Sprawdzę fakty u Vilłiersa.

- A co będzie, jeżeli nie zechce ci pomóc?

- Och, są różne sposoby. - Pociągnął łyk whisky. - Przez parę lat

prowadziłem ostrą grę. Przy takiej okazji zdobywa się szeroki krąg

zupełnie nieodpowiednich znajomości.

- Takich jak twój wuj? - zapytała.

- To jedna z ewentualności. Z nim też pewnie porozmawiam, ale

najpierw pogadam z Villiersem.

- A co że mną?

Roześmiał się ostro. - Nie poddajesz się, co? Ludzie, których

poszukuję, w niczym nie przypominają tych, których znałaś w swoim

dostatnim życiu. To istoty z innej planety. Mogą cię zabić bez

chwili

87

namysłu i zapewne zrobią to po tym, jak uprzyjemnisz im weekend.

Wierz mi, lepiej trzymaj się od tego z daleka.

- Ale ja nie mogę stać z boku. Przecież to także moja sprawa -

zaprotestowała. - Od chwili śmierci Erica.

Stał, patrząc na nią spod lekko zmarszczonych brwi, a potem przełknął

ręsztę whisky. - Dobrze, niech będzie, jak chcesz. Przede wszystkim

chcę porozmawiać z moją ciotką Idą, dlatego najpierw pojedziemy do

„Flisaka". Potem zabiorę cię na spotkanie z moim wujem. Powinien to

być ważny etap twojej edukacji. I weź ze sobą tę kopertę.

Jago patrzył ze swego okna, jak ruszali spod domu i czekał, aż

Smith

zareaguje na jego sygnał. Telefon zadzwonił. Jago podniósł słuchawkę.

- Co się dzieje? - zapytał Smith.

Jago przedstawił wydarzenia wieczoru oraz streścił rozmowę w domu

przy Lord North Street. - Zdenerwowała go - stwierdził. - A to może

oznaczać kłopoty.

- Wścibska dziwka - powiedział z wściekłością Smith.

- Wiem, stary przyjacielu. Czyż kobieta nie może być diabłem?

- Wszystko dla pana jest tematem do żartów, co? - rzekł Smith

gniewnym głosem.

- To jedyny sposób, aby uporać się z tym nędznym żywotem -

odparł pogodnie Jago. - Co pan sobie życzy, żebym z nimi zrobił? Mam

ich załatwić?

- Nie, to mi nie odpowiada. Jack Shelley może być obecnie

szanowanym biznesmenem, ale pod garniturem z Saville Row wciąż

kryje

się taki sam drań jak dawniej i londyński świat przestępczy nadal

uważa

go za swojego przywódcę. Jeśli załatwi mu pan siostrzeńca, przewróci

cały Londyn do góry nogami. Ta cała Talbot jest również trefna.

Przecież, na rany Chrystusa, przyjaźni się z prezydentem Stanów

Zjednoczonych. Jeżeli jej się coś stanie, rozpęta się piekło.

- Najprawdopodobniej przyślą tu wtedy Szóstą Flotę - zauważył

Jago.

- Bardzo śmieszne.

- A więc co mam robić?

- Trzymać się blisko nich. Właściwie, niech pan pilnuje, żeby nic im

się nie stało. Jeżeli pojawi się jakiś przeciek, niech go pan

zatka.: Pro~zę

po prostu uważać, żeby nie zetknęli się z nikim, kto mógłby im pa~bc:

88

- Rozumiem. Chodzi panu po prostu o to, że jeśli. tra6ą na kogoś,

to ten ktoś nie ma prawa nic im powiedzieć.

- Właśnie tak - stwierdził Smith. - A teraz proszę ruszać. Wie

pan, dokąd pojechali.

Podczas gdy Sean i Ida rozmswiali w kuchni, Sara czekała w małym

saloniku. Na kredensie stało kilka fotografii, głównie Egana. Jedna

przedstawiała sztywnego i niezgrabnego chłopca w szkolnym krawacie

i swetrze stojącego razem z mężczyzną i kobietą, zapewne rodzicami.

Na

następnej był w mundurze, bardzo przystojny, z oznaką SAS na

berecie,

baretkami orderów i odznaką pilota na bluzie munduru. Było jeszcze

jedno - przed bramą Buckingham Palace, najprawdopodobniej tuż po

ceremonii odznaczenia. Egan w mundurze wyjściowym, obok Ida w ka-

peluszu i najlepszej sukni, z drugiej strony człowiek, który mógł

być

jedynie Jackiem Shelleyem.

Nie był zbyt wysoki, ale jego siła rzucała się w oczy. Twarz miał dość

przyjemną, pełną zwierzęcej żywotności, lecz w jego uśmiechu można

było dostrzec coś w rodzaju szyderczej pogardy. Uświadomiła sobie, że

to uśmiech człowieka, który niezbyt przejmuje się innymi.

Otworzyła drzwi i znalazła się w głównej sali. Lokal był już

zamknięty i paliło się tu jedynie niewielkie światło . bezpieczeństwa.

Stała, cżując kwaśny zapach- piwa oraz odór zastarzałego dymu ty-

toniowego, i słyszała głos płaczącej Idy, jej stłumione łkanie

dobiegające

zza drzwi kuchennych.

Wróciła do saloniku i zobaczyła jeszcze jedną fotografię - tyxn razem

na kominku. Egan, znowu w mundurze, i ładna, młoda dziewczyna,

zapewne Sally. Niewysoka, o ciemnych włoeaćh, obrócona lekko

profilem

patrzyła na Egana, a na jej twarzy malowała się cała miłość świata.

ł~rzwi otworzyły się i weszli Egan z Idą. Twarz starej kobiety była

zapuchnięta od płaczu. Kiedy zobaczyła, że Sąra trzyma fotografię,

podeszła i wzięła ją od niej.

- Sally, kochanie - jęknęła i popatrzyła na Sarę. - Zupełnie nie

wiem, co się stało, co się takiego zdarzyło. Wsz~stko było jak należy,

szkoła, osiemnaście lat i życie przed nią - i nagle.. ~. Zmieniła się

z dnia

na dzień. Stała się całkiem inna. Alkohol, narkotyk'i; potem była

policja

i zaczęły się ares~towania za włóczenie się po ulicach. Co za hańba.

Nawet Jack nie był już w stanie nad nią zapanować. .

89

- Nie zadręczaj się, Ido - powiedział Egan. - Zrób sobie herbaty

i połóż się spać. Zaraz sobie pójdziemy.

- Jack tak naprawdę wcale o nią nie dbał, tylko robił takie

wrażenie - ciągnęła dalej Ida, a potem zwróciła się do Sary. - Widzi

pani, ona nie należała do rodziny.

Usiadła, przyciskając fotografię do piersi, a Sean ujął Sarę pod

rękę. - Chodźmy - powiedział. Wyszli, zamykając za sobą cicho drzwi.

Wsiedli do Mini Coopera i Egan odjechał szybko. Trzymał się blisko

rzeki, a po kilku minutach skręcił w wąską uliczkę, zabudowaną starymi

rnagazynami z czasów królowej Wiktorii. Zahamował nad starym

basenem

łódziowym na końcu mola nad rzeką.

- Hangman's Wharf. Tu właśnie mieszka Jack. Ma apartament na

najwyższym piętrze tego składu.

- Jesteś pewien, że będzie w domu?

- Jeśli go nie ~ zastaniemy, spróbujemy w klubie. Nazywa się

„U Jacka". Straszna spelunka. Następny etap twojej edukacji. Masz

ze

sobą kopertę?

- Tak. - Podała mu ją.

- Dobrze. To nam zaoszczędzi czasu. Najpierw sam z nim poroz-

mawiam. ~ - Egan wysiadł z samochodu i odszedł. Zablokowała drzwi

i siedziała trochę zdenerwowana, aż do bólu wsłuchując się w otaczającą

ją ciszę. Na. przepływającym ruką statku zawyła ponuro syrena. Ulicą

nadszedł Jago, stanął z tyłu w mroku bramy i z uczuciem dziwnej

opiekuńczo§ci rozpoczął swoją obserwację.

Egan jechał w górę starą windą towarową, mijając kolejne piętra.

Była to zwykła platfortna bez ścian. Gdy znalazł się na górze, czekał

już

na niego z rękami założonymi na piersi mężczyzna w wieku około

czterdziestu pięciu lat. Ubrany był w luźny garnitur, miał

przynajmniej

sześć stóp wzroatu, brutalną, kościstą twarz i potężne ręce. Był najwyraź-

niej przygotowany na wszystko, ale nagle na jego napiętej twarzy

pojawił

się wyraz niedowierzania.

- To ty; Sean? Cóż za przyjemność cię widzieć.

Winda stanęła z szarpnięciem.

- Cześć, Tully. Jak leci7 '

- Wśpaniale, Sean, po prostu wspaniale. = Objął Egana swymi

wielkimi łapami w niedźwiedzim uścisku. - To trwało zbyt długo. Jack

90

ciągle cię wspomina. Zrobiłeś mu przykrość idąc do Pałacu po DCM

tylko z Idą.

- Ale następnym razem wziąłem go ze sobą, prawda? - odparł

Egan. - Kto jeszcze jest tu z tobą?

- Gordon. Pamiętasz Gordona Varleya? Teraz szoferuje u Jacka.

Wysłał go na kurs dla kierowców Rolls-Royce'ów.

- Nic się nie zmienia - stwierdził Egan. - Wszystko zawsze na

najwyższym poziomie. Gdzie jest Jack?

- Na drugim końcu korytarza. Będzie szczęśliwy jak licho.

Otworzył drzwi korytarza i wprowadził Egana. W drzwiach do

kuchni pojąwił się ciemnoskóry Mulat, będący nieco zminiaturyzowaną

kopią Tully'ego. Był w koszuli z krótkimi rękawami i wycierał właśnie

talerz.

Na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie. - Rany gorzkie,

to ty, Sean?

- Cześć, Gordon. Wciąż tak samo paskudnie wyglądasz - powie-

dział Egan mijając go.

Tully otworzył drzwi na końcu korytarza i weszli do olbrzymiego

pokoju, który stanowił dawniej całą górną kondygnację.składu. Pomalo-

wany na biało sufit podtrzymywały rzędy żelaznych słupów. Drewniana

podłoga została wycyklinowana, pomalowana i polakierowana. Wszędzie

leżały drogie chińskie dywany, a po prawej stronie, w alkowie

zalanej

białym światłem, stała statua Buddy z brązu wysokości sześciu stóp. Całe

wnętrze było urządzone w chińskim stylu: posążki, bibeloty, jedwabne

draperie, parawany z kości słoniowej i czarnej laki, a w samym

końcu

przy wielkim stole z czarnej laki kilka niskich kozetek.

Słychać było łagodną muzykę Mozarta: Jeden z jego koncertów na

róg. Jack Shelley ubrany w koszulę z krótkimi rękawami siedział przy

inkrustowanym złotem biurku. Na nosie miał okulary do czytania

w rogowej oprawie. Przeglądał właśnie stertę papierów, a na stojącyrn

tuż

obok niego monitorze komputera bezgłośnie zmieniały śię kolumny cyfr.

-~ Spójrz, kto przyszedł, Jack - powiedział TuJly.

Shelley podniósł oczy. Zamarł bez ruchu, a: potem zdjął szkła. - To

miło z twojej strony, że w końcu wpadłeś do mnie. - Skinął głową

Tully'emu. - Poczekaj w kuchni, Frank.

Tully odszedł. Przez chwilę w wielkim pokoju było słychać tylko

odgłos jego kroków. Egan wziął papierosa ze stojącej na biurku

szkatułki.

- Wiesz, jak to jest, Jack.

9i

Sięgnął pó zapalniczkę, ale Shelley schwycił go za przegub. - O nie,

tego mi nie zrobisz, nie w mojej budzie. Pocisk w płucu. Co ty

chcesz,

popełnić samobójstwo?

- Ciągle usiłujesz organizować moje życie, Jack? - Egan uwolnił

rękę i zapalił papierosa. - Jesteś jeszcze gorszy od mojego dawnego

szefa kompanii.

- Jocka White'a? Ciągle jeszcze jest na chodzie, stary drań -

odpowiedział Jack. - Ma starą farmę na tych cholernych mokradłach

z drugiej strony Gravesend.

- Wiem - rzekł Egan.

--,Byłeś u niego, a nie odwiedziłeś mnie, swojego krewnego? Nawet

do mnie nie zatelefonowałeś po wyjściu ze szpitala. To nieładnie,

Sean.

Jestem twoim wujem, jedynym członkiem rodziny.

- Zapomniałeś o Idzie.

- No tak, rzeczywiście - roześmiał się Shelley. - Cholernie łatwo

się o niej zapomina, prawda?

Egan potrząsnął głową. - Nigdy się nie zmienisz, Jack. Wciąż

z ciebie wielki kawał drania. - Wyjął zza pazuchy skórzanej kurtki

kopertę. - Masz; przeczytaj, a potem porozmawiamy.

Rzucił kopertę na biurko i podszedł do okien wychodzących na

Tamizę. Widok był wspaniały i zawsze robił na nim wrażenie. Shelley

oszklił drzwi- prowadzące dawniej na platformę przeładunkową. Egan

otworzył je i stanął przy barierce.

Jakiś ezas później Shelley z dokumentami w ręku przyłączył się do

niego, Twarz miał ponurą. - Nie ma dwóch zdań, niezły pasztet, ale co

to ma wspólnego z tobą? -

- Chłopak miał macochę, Sarę Talbot. Amerykanka, prosto z No-

wego Jorku. Pomagam jej.

- .Ty jej pomagasz? --- spytał Shelley z niedowierzaniem. -- A od

czego, na litość boską, ma swojego cholernego męża?

- Zginął na Falklandach.

- Jezu! - Shelley tupnął nogą. - Zginął na Falklandach! A co,

u diabła, robił tam jankes?

~ - Był pułkownikiem artnii brytyjskiej i nie był jankesem.

- No dobrze. To już lepiej. Ale dlaczego ty? - Podniósł papiery. -

To robota dla policji, a nie dla ciebie. Nigdy się nie pchaj w

nie swoje

kłopoty. Ilo razy ci to mówiłem?

--. Chłopak miał we krwi ślady narkotyku zwanego burundanga.

92

- Nigdy o czymś takim nie słyszałem - odparł Shelley.

- Cóż, ale istnieje. Zamienia ludzi w chodzące trupy. To znaczy, że

bcz najmniejszego trudu można ich zabić, kiedy tylko się zechce i

wszystko

będzie wyglądać cacy. Eric Talbot był jednym z kilku przypadków.

Oprócz niego w czasie ostatnich dwunastu miesięcy było parę w Paryżu

i cztery w Ulsterze. Ci w Ulsterze byli z IRA.

- Paryż, Ulster i ta cholerna IRA? - Shelley wyraźnie usiłował się

w tym wszyatkim połapać. - I narkotyk, który ma nazwę jak nowy

gatunek bezkofeinowej kawy, .,Ciągle nie pojmuję, co to ma

wspólnego

z tobą?

- I jeden przypadek w Londynie - powiedział Egan. - Młoda

dziewczyna utopiona w Tamizie w Wapping. Nazywała się Sally

Baines Egan.

Shelley zamarł w bezruchu, wpatrując się w niego. Szczęki miał

mocno zaciśnięte. Odwrócił się, podszedł do biurka i cisnął na nie

papiery. Przez chwilę stał pochylony nad biurkiem, potem starannie

włożył dokumenty z powrotem i oddał kopertę Eganowi. ~bszedł biurko

dookoła i usiadł. Robił już wrażenie ca.łkowicie opanowanego.

- Jesteś tego pewien? Chodzi mi o wiarygodność tych informacji;

o ich źródło.

- Mój był3r . szef, pułkownik . Villiers, wyciągn~ł dla mnie te dane

z komputera. Były znane przez cały czas, tylko nikt nie zdołał się

zorientować, jakie to ma znaczenie. To tylko króciutki akapit

drobnym

drukiem, rozumiesz?

- Drobnym drukiem? - Twarz Shelleya była straśzna. - Dostanę

skurwysyxiów, ktprzy to zrobili, co do jednego. I moiesz mi

wierzyć,

synu; że .będą długo umierać. Nikt nie będzie , mi bezkarnie wycinał

takiego numeru tta moim własnym podwórku. Mogłem nie uważać Sally

za członka rodziny, ale była nim dla ciebie, jak Boga kocham. A

ty jesteś

wszystkim; cp mam: -- Wstał; podszedł do barku i z kryształowej

karafki

nalał do azklaneczki brandy: Wypił jednym haustem i odwrócił się do

Egana, trtymając w ręku karafkę:

- Nie; dzięlcuję T-- odparł Egan.

-: A ja się napiję - Shelley naiał ponownie.

-~ Cp chcxsz zrobić? - zapytał Egan.

-= Dam znać komu trzeba w Lo~dynie. Podlączę do tego śtarą firmę.

Dotrę do wszystkich gangów i melin. Wiele osób ma wobec mnie długi

wdzięczności; w.tym również paru bardzo wysoko postawionych dżentel-

menów ze Scotland Yardu. Dowiem się, kim są te dranie i na początek

każę im poobcinać ich pieprzone łapy. Mogę chodzić na lunch do

„L'Escargot" z prezesem banku, ale ciągle jestem Jackiem

Shelleyem.

Wciąż tu jestem szefem, nie zapominaj o tym.

- Czy kiedykolwiek o tym zapomniałem? - zapytał Egan.

- Nie bierz mnie pod włos, synu. Jesteś bardziej do mnie podobny,

niż przypuszczasz. A teraz opowiedz mi o tej laluni, Talbot.

- Żadna lalunia - odparł Egan. - To prawdziwa dama.

- Doprawdy? - Shelley uśmiechnął się. - To mi się podoba.

Z klasą, .co?

- Z wielką klasą, Jack. I bardzo bogata. Ojciec zostawił jej w

spadku

połowę Fortu Knox. I bardzo mądra. Pracuje jako makler na Wall

Street

i jest ważną osobą. Jej znajomości sięgają do Białego Domu.

- Doprawdy? - Shelley wziął marynarkę wiszącą na oparciu fotela

i nałożył ją. Poprawił krawat. - Nie mogę się doczekać. Kiedy będę

mógł się z nią zobaczyć?

- Siedzi w moim samochodzie na dole.

- Na dole? - Shelley był wstrząśnięty. - W tej twojej cholernej

blaszanej puszce na kółkach? Jezu, wysłałem cię do prywatnej szkoły,

żebyś się nauczył zachowywać jak dżentelmen. Poddaję się, słowo honoru.

Wypadł gwałtownie z pokoju, a kiedy mijał kuchnię, zawołał: - Hej,

wy dwaj, ruszcie no swoje tyłki.

Tully i Varley zjawili się natychmiast. Varley w biegu nakładał

marynarkę. Wszyscy wsiedli do windy i ruszyli na dół.

- Miałem zamiar pojechać do klubu, żeby coś przegryźć - powie-

dział Shelley. - Oczywiście przyłączycie się do mnie, ale dama, rzecz

jasna, pojedzie ze mną Rollsem. Możesz jechać za nami.

- Zobaczymy, co na to powie - stwierdził Egan.

- Wiem, co powinna powiedzieć, jeżeli ma. choć trochę oleju w głowie.

Wysiedli z wirtdy na parterze i Varley popędził na'drugą stronf

ulicy,

gdzie stał zaparkowany Rolls-Royce Silver Spur i wsiadł do środka.

Pozostali wyszli na plac rozładunkowy i zbliżyli się do Mini

Coopera.

Sara widząc ich otworzyła drzwi i wysiadła.

- Pani Talbot - Shelley ujął oburącz jej dłoń. - To wielka

przyjemność, proszę mi wierzyć. Muszę panią przeprosić za mojego

siostrzeńca, za to, że tak panią zostawił. Myślałem, że udało mi się

nauczyć go dobrych manier, ale ta dzisiejsza młodzież... - Wzruszył

ramionami.

94

- Wszystko jest w zupełnym porządku, panie Shelley - odpowie-

działa.

Shelley z sekundy na sekundę był coraz bardziej pod jej urokiem. -

Cóż, Sean powiedział mi wszystko i nie chciałbym, żeby pani zaprzątała

sobie tym głowę. Załatwię to osobiście, proszę jedynie o kilka dni.

- Cudownie.

- A teraz dosyć o tym. Mam tu niedaleko mały klub. 1~łaśt~ie się

do niego wybierałem, żeby coś zjeść. - W tej samej chwili zatrzymał

się

przy nich Rolls-Royce. - Pomyślałem, że może będzie pani wolała

pojechać przyzwoitym wozem. Mój siostrzeniec może jechać za nami

w tej swojej puszce po sardynkach.

- To naprawdę nie jest konieczne - odparła Sara.

- Ale ja nalegam.

Podprowadził ją do Rollsa i otworzył tylne drzwi. Tully zwrócił się

do Egana: - Był z ciebie bardzo dumny, Sean. Z tego, że jesteś

bohaterem i w ogóle. Z tych med~li.

- Jestem tego pewien - rzekł Egan.

- Frank, rusz no swój tyłek - krzyknął z samochodu Shelley. Tully

przebiegł przez ulicę i usiadł koło kierowcy. - Czekamy tam na

ciebie - zawołał Shelley do Egana i zamknął drzwi.

Sean , Egan stał nadal nieruchomo, ~u czasie gdy Rolls jechał uGcą

i skr~cał za róg. Było bardzo cicho: Podsxedł do : samo~hodu; zaczął

otwierać drzwi i nagle zatrzymał się, jakby kierowany szóstym

zmysłem:

Miał wrażenie, że ktoś kryje się za nim w ciemności, ale oczywiśe;e było

to tylko śmieszne złudzenie. - Zbyt długo .byłem w Belfaścic - mruknął

pod nosem. Wsiadł do samochodu i odjechał. W sekundę później

z bramy wymknął się Jago i pospieszył w dót uliczki:

Klub ;,U Jacka" był kolejnym, zaaci~ptowanym do innych celóvir, ~

dawnym magazynem. Znajdował się nad raeką, stosurikowo niedaleko

~~nia Sheileya. Na parking wykorzystano dav~ny plac

prr.~tadnn_.:

kowy. Kiedy ~gan przyjechał na miejsce, Rolls-Royce już tatn stał.

Postawił swojego Mini Coopera tuż obok.' Podszedł do wejścia; n~d

którym widniał staroświecki, czerwony neon z nazwą lokalu. Przed

drzwiami stała kolejka oczekujących na wejście. Na jej początku

niecier-

pliwili się czterej młodzi mężczyźni w modnych garniturach. Jeden z

nich,

ze złotym Roleaem na ręku i brylantowym kolczykiem w lewym uchu,

95

zaczynał się irytować na bramkarza, Sammy'ego Jonesa, poczciwego

olbrzyma o wadze siedemdziesięciu funtów, który w wolnych chwilach

występował również w telewizyjnych walkach zapaśniczych.

- Jak długo jeszcze? - dopytywał się natarczywie ten z Rolexem.

- Człowieku, musisz jeszcze poczekać - odpowiedział Sammy

i uśmiechnął się do mijającego kolejkę Egana. - Hej, panie Egan,

cieszę

się, że pana widzę! Proszę wejść.

- Dlaczego, do cholery, jego wpuszczasz, a nas nie? -

zaprotestował

mężczyzna~z Rolexem.

- Używam płynu po goleniu, a nie perfum - odpowiedział Egan. -

Powinieneś spróbować. - Kiedy mężczyzna warknął coś i ruszył do

przodu, wszedł do środka.

Sara, pamiętając słowa Egana, oczekiwała czegoś znacznie gorszego

od tego wspaniale urządzonego wnętrza. Utrzymane w stylu lat

trzydzies-

tych, miało lustrzany sufit i piękny bar z kryształowymi

kinkietami.

Przed barem stały pokryte skórą stołki. Kelnerzy w krótkich, białych

kurtkach prrypominali stewardów okrętowych.

Siedziała z Shelleyem w narożnym boksie, a Tully stał za nimi

z założonymi rękami, opierając się o ścianę. Gdy szli do stolika,

Shelley

był witany jak udzielny władca. Co chwila musiał się zatrzymywać, aby

wymienić uściski dłoni: Najbardziej jednak zaskoczyła ją rzucaj~ca

się

w oczy zamożność gości. Wszyscy byli w drogich ubraniach, choć

niektóre kobiety wyraźnie z tym przesadziły.

Szef sali krzątał się koło nich.

- Henri, to pani Talbot - powiedział Shelley. - Mój bardzo

specjalny gość. Na początek weźmiemy butelkę Kruga, bez rocznika. -

Odwrócił się w jej stronę. - Krug bez rocznika to najlepszy szampan

na

świecie. Robią coś niezwykłego z winogronami. A co do jedzenia?

- Och, chyba nic. Nie jestem głodna.

- Nonsens, musi pani coś zjeść. Henri, przynieś nam kanapki

z wędzonym łososiem, trochę pasztetu albo coś innego...

- Tak jest, panie Shelley.

- I przynieś Frankowi dużą szkocką.

Pojawił się kelner z butelką Kruga w wiaderku z lodem.

-- Podoba się pani? - zapytał Shelley. - Mam na myśli lokal.

- Jest fascynujący.

96

- Wziąłem tego samego faceta, który robił mi mieszkanie. Musi je

pani kiedyś obejrzeć. Trochę picuś, ale wie pani, jakie są pedały.

W architekturze wnętrz nikt im jednak nie dorówna. Powiedziałem mu,

że chcę, aby lokal wyglądał jak z filmu z Fredem i Ginger, i zrobił

to.

Podobno przed wojną tak wyglądał bar u Ritza. Skopiował go, a

przynaj-

mniej tak twierdzi.

-- Może po prostu powiedział to, żeby ci zrobić przyjemność,

Jack - wtrącił się Tully.

- Pij swoją szkocką i siedź cicho - uśmiechnął się Shelley. - Nie

lubi pedałów. Zawsze przypisuje im wszystko co najgorsze. Zauważyła

pani orkiestrę? Nie chciałem tego cholernego disco. Nie słyszę przy

nim

własnych myśli.

Spojrzała na tercet, l~tóry na niewielkim podium po drugiej

stronie

sali grał odpowiadającą wystrojowi wnętrza muzykę i -w tej samej

chwili

spostrzegła wchodzącego Egana. W dżinsach i czarnej, skórzanej

kurtce

wyglądał tu zupełnie obco i goście obracali się, patrząc ze

zdziwieniem,

gdy przeciskał się przez tłum.

- Na litość boską, spójrz tylko na siebie - powiedział Shelley. -

Wyglądasz, jakbyś szedł do roboty na rynku w Covent -Garden.

Egan sięgnął po butelkę szampana, napełnił sobie kieliszek i usiadł. --

Tak mi jest wygodnie i tylko to się liezy.

- Ma w moim interesie udziały, pani Talbot. Dałem je jego

matce. Wartości trzech milionów funtów. Da pani wiarę? Nigdy

nie tknął nawet pensa. A kiedy umrę - wzruszył ramionami -

dostanie przynajmniej dwadzieścia, ale na razie nie wybieram się

na tamten świat.

Henri sam przyniósł kanapki i Egan wziął jedną. - Widzę, że jak

zwykle masz doborowe towarzystwo - powiedział. - Tam siedzi

Manchester Charlie Ford i szasta forsą. Czy to prawda, że on i

jego

chłopcy zrobili furgon do przewoze~ pieniędzy w Pimlico?

- Chodzą takie słuchy - wzruszył ramionami Shelley. - Ale to

staroświecezyzna. Takie typy jak Charlie nigdy niczego się nie

nauczą.

Maski z pończoch, dubeltówki z obciętymi lufami i furgony prędzej

czy

później zapewnią każdemu piętnaście lat w Parkhurst. - Trącił Sarę

i w jego głosie brzmiała teraz jakaś duma. - Wie pani, mamy tu dziś

kilku najsłynniejszych londyńskich oprychów. Wszyscy tu przychodzą.

Tu albo do jego cholernego pubu.

Nagle przy barze zrobiło się zamieszanie i Egan zobaczył, że to

4 - Czas w piekle

właśnie spotlcany przez niego przy wejściu mężczyzna ze złotym Rolexem

i jego trzej przyjaciele domagają się głośno, żeby ich obsłużono.

- Kto to taki,.u diabła? - zapytał Shelley.

- Pętak o nazwisku Tiller. Bert Tiller - wyjaśnił Tully. - Alfons.

Był. w Soho, ale teraz rozwija skrzydła. A tamci trzej należą do

jego

chłopaków. Rudy ma na imię Brent. Reszty nie znam.

Sara spojrzała pytająco na Egana.

- Alfons żyje z kobiet - wyjaśnił. - U was nazywa się sutenerem.

- Przez całe życie nie zadawałern się z gnojkami, którzy żyją

z kobiet. Z narkotyków i kobiet - powiedział Shelley. - Nigdy nie

zarobiłem na tym nawet grosza.

- Ale musisz też wiedzieć, Saro, że swego czasu Jack zacementował

paru ludzi w North Circular Road - wtrącił Egan.

- To co innego - to były sprawy zawodowe. Do niczego nie

dojdziesz, jeżeli będziesz łaził z kawałkiem rury w kieszeni i

udawał, że

to spluwa. =- Złożył ręce na piersi i popatrzył na hałaśliwą grupę przy

barze. - Spójrzcie tylko na niego. Złoty zegarek i ga.rnitur od

Armaniego,

na które zarobiły piętnastolatki obsługujące staruchów. Naprawdę mam

ochotę dać mu wycisk.

W tym momencie Tiller odwrócił się. Napotkał wściekłe spojrzenie

Shelleya i na chwilę przestał się śmiać. Potem powiedział eo$ do

swoich

przyjaciół. Wszyscy obejrzeli się, popatrzyli i wybuchnęli śmiechem.

Tully wyprostował się, ale Shelley podniósł rękę. - Daj spokój, Frank.

Nie teraz.

- Przepraszam na chwilę - powiedziała Sara.

Wstała, przeszła między tańczącymi i schodkami koło baru skierowała

się do damskiej toalety. Tiller i jego przyjaciele przerwali

rozmowę.~

Obserwowali ją przez cały czas, a gdy zamknęła za sobą drzwi, rozległa

się następna salwa śmiechu.

- Niedobrze - powiedział Egan. Ponownie napełnił kieliszek i wypił

szampana jednym haustem.

- Prtygotuj się, Frank - polecił cicho Shelley. - Mam wrażenie,

że będziesz musiał dać komuś nauczkę.

Sara wyśzła i ruszyła w stronę schodków. Tiller schwycił ją za ramię,

po czym pochylił się i szepnął jej coś do ucha. Próbowała uderzyć go

w twarz, ale ze śmiechem przytrzymał jej dłoń. I nagle tuż. przy nim

znalazł się Egan, daleko wyprzedzając Franka. Błyskawicznym ruchem

ręki wyrżnął Tillera ponii,ej prawego kolana. Noga alfonsa ugięła się,

98

stracił równowagę i runął w tył na parkiet. Tańczący odsunęli się szybko,

a gdy Tiller usiłował wstać, zjawił się przy nim Shelley. Przydepnął mu

gwałtownie dłoń, wbijając obcas w jej grzbiet.

- Nie ruszaj się albo połamię ci twoje pieprzone paluchy:

Sara zeszła po schodkach i Egan natychmiast przesunął ją za siebie.

Tully stał i czekał ze swobodnie opuszezonymi rękami, prowokując

pozostałą trójkę do zrobienia jakiegoś ruchu, a zza baru wyskoczyli

Sammy Jones i wywijający kijem do baseballu Varley.

Shelley uniósł stopę. Tully podniósł Tillera i wykręcił mu rękę za

plecy. Jack poklepał sutenera po policzku. - A teraz biegnij do

domu

jak grzeczny chłopczyk i nie pokazuj się tu więcej, bo w przeciwnym

razie - znowu poklepał Tillera po policzku - będziesz przez sześć

miesięcy łaził o kulach. - Skinął głową swojej ochronie. - A teraz

wyrzućcie stąd te szumowiny.

Kiedy Tully, Jones i Varley wyprowadzali całą czwórkę, tłum rozstąpił

się, a gdy w chwilę później muzyka zaczęła grać ponownie, goście wrócili

do tańca.

- Chodźmy z powrotem do stolika, pani Talbot - powiedział

Shelley. - W moim własnym lokalu, mojego osobistego gościa... Co

za

cholerny wstyd.

Kiedy usiedli, ręce trzęsły jej się tak, że omal rozlała szampana.

Odstawiła ostrożnie kieliszek. - Myślę, że jak na jeden dzień mam już

zdecydowanie dosyć. Chciałabym pojechać do domu.

- Oczywiście - rzekł Egan.

- Odwiozę panią moim samochodem - wtrącił się Shelley. - Ależ

proszę nie odmawiać - a gdy Tully wrócił, polecił mu: - Idź z Varleyem

i przygotujcie samochód. Będziemy za minutkę.

Była zbyt zmęczona, żeby się spierać. Podążyła za Shelleyem. Egan

szedł tuż za nią. Znowu padało i Sammy Jones zaproponował: - Proszę

poczekać. Pójdę i powiem im, żeby podjechali tu samochodem, panie

Shelley.

- Nie warto - odparł Jack. - Daj nam parasol.

Otworzył go i wyszedł na ulicę, trzymając Sarę pod rąmię.. Egan

zatrzymał się i zapytał: - Masz papierosa, Sammy?

- Oczywiście, panie Egan. - Potężny Murzyn podał mu papierosa

i ogień. - Niech pan weźmie całą paczkę.

- Nie powinienem, ale wezmę.

Zszedł po stopniach i drzwi klubu zamknęły się za nim. Shelley i Sąra

99

byli już w połowie drogi do parkingu, gdy z jednej z bram wysunął

się

Tiller z jednym ze swoich przyjaciół. Stanęli przed nimi.

Jednocześnie

z tyłu, za plecami Sary i Shelleya, ze schodów prowadzących do

sutereny

wyszedł Brent i czwarty członek gangu.

Jack powiedział spokojnie: - Zespołowa robota, co? Coś w twoim

śtylu. - Podniósł głos i zawołał: - Frank, gdzie jesteś? - Jednocześnie

błyskawicznym ruchem złożył parasol i zrobił nim gwałtowny wypad

w przód jak szpadą, trafiając towarzysza Tillera tuż pod brodą.

Chłopak

upadł na chodnik, szarpiąc palcami kołnierzyk.

Egan nadbiegł cichymi krokami, kopnął Brenta pod kolano, schwycił

go za przegub wyłamując mu rękę do tyłu, po czym popchnął przez

furtkę w ogrodzeniu tak, że chłopak runął głową w dół na schody

prowadzące do sutereny. Czwarty napastnik cofnął się z przerażeniem,

wywinął się biegnącym w jego stronę Tully'emu i Varleyowi i umknął co

sił w nogach.

Tiller nie okazał jednak strachu. Wyjął brzytwę i otworzył ją. --

Wielki człowiek - powiedział. - Jack Shelley, pan i władca.

Zobaczymy,

czy naprawdę jesteś taki dobry.

Shelley dał znak Tully'emu i Varleyowi, żeby trzymali się z

daleka. -

Zostawcie go - powiedział.

W tej samej chwili Tiller zamachnął się ostrzem, przecinając rękaw

marynarki Shelleya. Jack cofnął się o krol: i obejrzał rozcięcie. --

Ty mała gnido. Zapłaciłem za ten garnitur tysiąc funtów u Gievesa

i Hawkesa. Zniszczyłeś mi go.

Jego stopa wystrzeliła do przodu trafiając Tillera tuż pod rzepką

kolanową. Tiller zgiął się tracąc równowagę. Shelley wyrżnął go kolanem

w twarz, schwycił za przegub i wykręcił r m rękę tak, że tamten

zmuszony

był wypuścić brzytwę. Wtedy Shelley przyciągnął go do ogrodzenia

i z całej siły przycisnął jego dłoń do grota jednego z prętów. - No i

co,

alfonsie, nadal jesteś taki twardy?

- Nie, panie Shelley! - krzyknęła Sara. - Proszę tego nie robić! -

Odwrócił się w jej stronę, oczy miał zupełnie szkliste. - Proszę! -

powtórzyła.

Skinął głową i pchnął Tillera w stronę Tully'ego i Varleya. - Dobra,

weźcie go z moich oczu. - Odwrócił się do Egana. - Zawieź panią do

domu. Bardzo mi przykro, pani Talbot. Wszystko zaczęło przypominać

burzliwą noc w Belfaście.

Odeszła podtrzymywana przez Egana pod rękę. Minęli Tully'ego

100

i Varleya wlokących Tillera po ulicy, wsiedli do Mini Coopera i

odjechali

szybko.

Tully i Varley zaciągnęli Tillera na parking. Chwilę później nadszedł

Shelley. - Macie jeszcze tego skurwysyna?

- Pomyślałem, że zechcesz zamienić z nim parę słów, Jack - odparł

Tully.

- Jasne, że chcę. Połóżcie go na plecach.

Rzucili go na ziemię i przytrzymali. , . .

- Na litość boską, panie Shelley - wyjęczał Tiller.

- Na litość boską? Bogiem jestem tu ja, synu - rzekł Shelley - a ty

byłeś nie w porządku. Musisz dostać nauczkę. - Gwałtownie przydepnął

inu prawą łydkę. Rozległ się trzask pękającej. kości. - Obiecałem ci, że

będziesz łaził o kulach przez sześć miesięcy, i dotrzymałem słowa. Ja

zawsze dotrzymuję słowa. I jeszcze jedno. - Zdjął z przegubu

Tillera złoty

zegarek. - Masz, Frank. Zawsze chciałeś mieć Rolexa. Proszę bardzó.

Podszedł do Rolls-Royce'a i wsiadł do środka. Varley i Tully

zaciskający zegarek w garści pospieszyli za nim. Odjechali,

pozostawiając

wijącego się z bólu Tillera. W ciemności rozległy się kroki. Nadszedł

Jago

i popatrzył na niego z góry.

- Wszystko w porządku, stary?

- Pomocy - zdołał wychrypieć Tilłer.

- Tak, sądzę, że nic ci nie jest - odparł pogodnie Jago. Odszedł,

wsiadł do Spydera i odjechał.

Gdy dotarli do Lord North Street, Egan wziął klucz od Sary

i otworzył drzwi. Wyglądała na zmęczoną i trochę smutną.

- Niezła próbka nocnego życia tegó miasta - powiedział.

- Koszmar.

- Ostrzegałem cię, w co się wdajesz.

Weszła do holu i stali tam przez chwilę.

- Dostałaś wystarczającą nauczkę?

- Nie, Sean, muszę to ciągnąć dalej. Teraz jeszcze bardziej niż

kiedykolwiek.

- Uparty głuptas - odrzekł. - Nic cię nie przekona, prawda? -

Nagle zaświtał mu pewien pomysł. - Dzisiejszej nocy zobaczyłaś z

bliska,

jak wygląda przemoc. Dobrze, a co by było, gdybyś sama musiała dać

sobie radę w podobnej sytuacji?

' 101

- O co ci chodzi?

- Czy potrafiłabyś zastrzelić kogoś w razie potrzeby?

- Nie wiem. - Była zbyt wyczerpana, nie potrafiła zebrać myśli. -

Naprawdę nie wiem.

- W porządku. Jutro jest sobota. Zabiorę cię w dół rzeki, żebyś

poznała mojego przyjaciela. To Jock White, mój dawny szef

kompanii.

Ma farmę na mokradłacli po drugiej stronie Gravesend. Prowadzi

szkołę

przetrwania. Zobaczymy, jak sobie dasz radę. - Wzruszył

ramionami. -

W każdym razie pozwoli nam to jakoś spędzić czas, gdy wujek Jack

będzie próbował uzyskać dla nas jakieś informacje.

- Jak sobie chcesz.

- Idź spać. - Uśmiechnął się. - Przyjadę jutro, ale nie za

wcześnie. - Zamknął drzwi i zszedł do samochodu.

Kilka minut później Jago przesłuchał taśmę i skontaktował się ze

Smithem. Omówili wydarzenia tego wieczoru.

- Należało się raczej spodziewać, że ją to zniechęci - powiedział

Smith. - Pierwszym samolotem do domu i tak dalej.

- To nie ten typ - odparł Jago. - To dama pełna odwagi

i zdecydowania. A teraz w sprawie tej farmy w Gravesend. Chce

pan,

żebym tam pojechał?

- Oczywiście.

- W takim razie czas, żebym zmienił samochód. To uzasadniona

ostrożność. Proszę załatwić mi na rano Land Rovera czy coś w tym

rodzaju. Aparaturę mogę przełożyć w parę minut.

- Załatwię to - obiecał Smith.

W słuchawce zapadła cisza. Jago lekko odchylił zasłonę i spojrzał na

dom Sary. W sypialni paliło się światło. Zgasło.

- Śpij dobrze, kochana - szepnął. - Zasłużyłaś sobie.

Egan wjechał na podwórko koło „Flisaka" i zgasił światła. Gdy

wysiadł z Mini Coopera, zauważył stojącą w głębi parkingu limuzynę. Jej

reflektory zapaliły się nagle i wysiadł Tony Villiers.

-- Witaj, Sean - skinął głową. - Jak się masz?

- Nieźle. Czemu mam przypisać ten zaszczyt?

- A więc cię znalazła?

102

- Owszem.

- Postaraj się, żeby była zadowolona i nic poza tym. Nie chcę, żeby

się w cokolwiek wplątała. Rozumiesz?

- Powiedziała mi o Sally - rzekł EBan. - O tym, co pan znalazł

w komputerze.

- To była grzecznościowa informacja. Więcej ich nie będzie. I pa-

miętajcie o jednym, sierżancie. Przez pierwsze sześć miesięcy po

wyjściu

z armii podlegacie jeszcze prawu wojskowemu. Jeśli o was chodzi,-

znajdujecie się również na liście priorytetowyeh powołań rezerwistów.

Z waszym przydziałem do siużb bezpieczeństwa mogę was ściągnąć

z powrotem, kiedy tylko zechcę.

- Pułkowniku Villiers - odparł Egan. - Czemu nie pójdzie pan do

diabła? -- Otworrył drzwi i wszodł do domu.

Tony stał jeszcze przez chwilę, a potem uśmiechnął się z priymusem.

- Cały Sean - powiedział miękko.

Rozdział siódmy

Następnego dnia padało od samego rana. Wyjechali tuż przed

południem. Sara wróciła do normy, czuła się silna i pełna zaskakującego

optymizmu. Wydawało jej się, że w ciągu całej długiej jazdy nie

opuścili

wcale miasta.

- Londyn wydaje się bez końca - zauważyła.

- To tylko takie złudzenie - odparł Egan. - Zaraz z niego

wyjedziemy. Zbliżamy śię do Dratford.

Przejechali przez Dratford i dotarli do Gravesend tak szybko, że

niemal tego nie zauważyła. Za Gravesend wjechali w inny świat. Był

to

odludny krajobraz płaskich, zielonych pól poprzecinanych mokradłami

ciągnącymi się w stronę rzeki.

- Wiesz, chyba mi się tu nie podoba - powiedziała. - To dziwne

uczucie zna~leźć się w takim miejscu tak blisko Londynu.

- Owszem, ma się wrażenie, że nic się tu nie zmieniło.

Mijali zatoczki i błotniste rozlewiska. W oddali widziała wielkie

statki

płynące w stronę morza. Tu i ówdzie rosły trzciny niemal wysokości

człowieka. Podążali wąską drogą po przypominającym groblę nasyp~e,

a potem przejechali przez niewielką wioskę Marton, gdzie

znajdowała się

wypożyczalnia przyczep kempingowych.

- Kto, u licha, mógłby chcieć spędzać tu wakacje? - zapytała.

- Obserwatorzy ptaków. Miłośnicy przyrody. Dla nich to wymarzone

miejsce - ódpowiedział Egan. - Nie wszyscy chcą jeździć na plażę do

Cannes.

Ćwierć mili za nimi Jago uśmiechnął się lekko. - Ja bym chciał,

stary. Daj mi tylko szansę.

Prowadził zielonego Land Rovera. Z tyłu samochodu leżał futerał

104

z wędkami, koszyk wędkarski i brezentowy worek. Jago miał na sobie

pognieciony tweedowy kapelusz, zielony anorak i nieprzemakalne

buty

ze sztylpami. Na siedzeniu obok niego leżała lornetka Zeissa.

Tuż za Marton znak po prawej stronie informował, że dojechali do

farmy All Hallows. Jej zabudowania były doskonale widoczńe między

drzewami. Chaotycznie rozplanowany dom i otaczające go stajnie i

stodoły

okalały dziedziniec, na który prowadziła sklepiona łukowato brama.

Wjechali na podwórze i zatrzymali się.

- Jock! - zawołał Egan i zatrąbił.

Nie było odpowiedzi.

- Cóż za wspaniałe miejsce - powi~iała Sara. - Wygląda na

bardzo stare.

- Fragmenty pochodzą z szesnastego wieku. Farma należała do

żony Jocka. Posiadłość rodowa. Żona niedawno mu zmarła. Zdemobili-

zował się po kampanii na Falklandach i zamieszkał tutaj.

Na stukanie do drzwi też nikt nie odpowiadał.

- Spróbujmy go poszukać.

Poszli ścieżką prowadzącą wśród drzew wzdłuż dolinki, na dnie

której szemrał strumień. Było cicho i malowniczo.

- Miło tutaj - stwierdziła Sara.

- Owszem, tylko nie pij wody. - Wskazał głową strumień.

- Dlaczego?

- Spróbuj, to się przekonasz. To słone mokradło.

Poszli dalej ścieżką wśród wysokich trzcin. - Od dawna znasz Jocka

White'a? - spytała.

- Od kiedy przeniosłem się do SAS. Służyliśmy razem w Omanie,

na Cyprze, w Irlandii i wreszcie na Falklandach.

--- Ile ma lat?

- Chyba koło sześćdziesięciu, ale moim zdaniem jest wieczny. Brał

udział w wojnie w Korei, walczył na Borneo i w Adenie. Aha, i w

Wiet-

namie, odkomenderowany do australijskiego SAS-u. - Zerknął kątem

oka na Sarę. - Czy wiesz, że Villiers też był w Wietnamie?

- Nie - była wstrząśnięta.

- Tak, niewiele jest miejsc, w których nie byłoby SAS-u. Ale

wracając

do Jocka, prowadzi tu szkołę przetrwania dla każdego, kto chciałby

się uczyć.

- Wygląda, że to szczególny człowiek.

- Tak jest. W pułku był czymś więcej niż legendą, był żywym

pomnikiem.

105

Szorstki głos z ledwo zauważalną, gardłową szkocką wymową odezwał

się nagle: - Nie wierz, dziewczyno, we wszystko, co on mówi.

Zawsze

lubił przesadzać.

Gdy odwrócili się, spomiędzy trzcin wyszedł Jock White. Był

to potężiry mężczyzna o rozczochranyc~, siwych włosach. Miał na

sobie bluzę maskującą, sztruksowe spodnie i gumowe buty. Pod

pachą trzymał dubeltówkę. Wśród trzcin znowu coś się poruszyło

i pojawiła się żółta labradorka. Sądząc z jej wyglądu, niedawno

miała szczeniaki. Zapiszczała, machając ogonem i radośnie podbiegła

do Egana.

Pochylił się, żeby ją pogłaskać: - Witaj, kochana, jak się masz7 -

Potem zwrócił się do Sary. - To Peggy, sama słodycz. A to - wskazał

mężczyznę - Jock White. Kiedy pełnił służbę w South Armagh, IRA

zamykała sklepik i jechała na wakacje na Florydę.

- . Bezćzelny łobuziak - stwierdził Jock. - Zawsze taki był. Wpadłaś

w złe towarzystwo, dziewczyno.

- Ale nie w tej chwili, panie White. - Wyciągnęła rękę. - Jestem

Sara Talbot.

-- O, to mi się podoba, Sean. Choć raz zrobiłeś coś jak należy.

Wracajmy do domu i napijmy się herbaty. Zostaniecie, prawda7

- Liczyliśmy na to.

- To dobrze. - Potężny mężczyzna wsunął sobie jej ramię pod rękę

i, ruszyli z powrotem w stronę farmy.

Jago przejechał przez Marton aż do znaku „All Hallows", potem

zawrócił i cofnął się do wsi. Obok miejscowego garażu zauważył

wypożyczaliiię przyczep i wjechał do niej przez bramę. Stary człowiek

w kombinezonie i czapce stał na rozkładanej drabince malując jedną

z przyczep. Odwrócił się i spojrzał na Jago. - Czym mogę służyć?

- Jest pan właścicielem?

- Wielkie ałowo, ale ~to prawda.

--Czy~nie miałby pan przypadkiem jakiejś przyczepy do wynajęcia?

Stary człowiek oparł pędzel o puszkę z farbą i zszedł z drabiny. -

Na jak długo?

- Na dzisiejszą noc, a może i następną.

Właściciel zerknął na tył Land Rovera.

- Wędkarz, co? ,

106

- Właściwie obserwator ptaków.

- To lepiej. Z takim sprzętem nie złapałby pan niczego. - Odwrócił

się i podrapał po plecach. - Dobra, niech pan wybiera. O tej

porze roku

nikogo tu nie ma. Dziesiątak za noc, w cenę wliczona jest butla z

gazem.

- Wspaniale. - Jago wyjął worek i sprzęt wędkarski z Land Rovera.

- Garaż też jest mój. Mamy na składzie wszystko co trzeba. Jak się

pan nazywa?

- Mackenzie. - Jago uśmiechnął się czarująco i poszedł za nim do

najbliższej przyczepy.

Salonik miał tak niski pułap, że Jock White niemal dotykał go głową,

w kominku natomiast prawie można było stanąć. W pokoju znajdowały

się krzesła, stara wersalka i kredens z kilkoma fotografiami z

okresu

służby wojskowej. Przyjemnym uzupełnieniem wszystkiego były leżące

wszędzie książki.

Jock White siedział na krześle przy oknie. Na końcu nosa tkwiły

wydane mu jeszcze w wojsku okulary w stalowej , oprawie. Czytał

dokumenty dotyczące śmierci Erica. Okna balkonowe były otwarte i

Sara

siedziała w ogrodzie przy koszyku ze szczeniakami, a Peggy obok

niej.

Egan usadowił się przy kominku i palił papierosa. Dość często

paskudnie

kaszlał.

- Próbujesz się wykończyć, czy co, chłopie? - zapytał Jock.

Egan wzruszył ramionami. - Daj spokój, i tak wszystkich nas to

czeka. Dobrze wiesz, ile złomu w sobie noszę.

- Jak kolano?

- Moina wytrzymać.

Jock westchnął, zdjął okulary i podniósł papiery. - Parszywa sprawa.

- Można to tak określić.

Jock popatrzył na siedzącą w ogrodzie Sarę. - Taka piękna, młoda

kobieta jak ona nie powinna pakować się w podobne sprawy.

- Jest bardzo zdecydowana - wyjaśnił Egan. - Zagryzła wędzidła.

Chce ich sama dopaść, twarzą w twarz.

Jock White pokręcił głową. - Po co ją tu przywiozłeś?

- Mamy wolny weekend, zanim ludzie wuja sprawdzą, czy uda im

się zdobyć jakieś informacje. Wspomniałem jej twoją szkołę przetrwania

i pomyślałem, że może ją to zainteresuje. - Wstał i dołożył polano do

ognia. - ~est jeszcze jedna sprawa. Nigdy w życiu nie pociągnęła za

107

spust. I wydaje mi się, że nawet gdy zajdzie taka konieczność, też

nie

będzie w stanie. tego zrobić. '

Stary mężczyzna skinął głową. - Pozostałeś wciąż takim samym

szczwanym draniem, chłopie. W gruncie rzeczy chodzi ci o to,

żebym ją

zniechęcił przerabiając z nią kurs?

- Właśnie - przytaknął spokojnie Egan.

- Zawsze byłeś twardym, młodym draniem - rzekł Jock. - Biorę

ją na spacer. Ty zostań tutaj i pilnuj swoich spraw.

Wziął kurtkę, nałożył ją i wyszedł do Sary. - Co by pani powiedziała,

dziewczyno, na spacer po świeżym powietrzu?

- Bardzo by mi było miło, Jock.

Wyszli z ogrodu przez małą furtkę i poszli między drzewami wzdłuż

strumienia.

= Bardzo pani współczuję z powodu syna.

Zatrzymała się i popatrzyła na niego badawczo. - Jest pan jednym

z niewielu, którzy tak go nazwali. Większość mówi „pasierb".

- Och, nie zawsze ważne są więży krwi. Ważne jest to, co ludzie

czują. Mam wrażenie, że nawet gdyby był pani ro~lzonym dzieckiem,

nie

mógłby znaczyć dla pani więcej.

Uniosła dłoń i delikatnie dotknęła jego policzka. - To jedna

z najmilszych rzeczy, jakie kiedykolwiek usłyszałam.

Poszli dalej.

- Znałem pani męża - powiedział. - Służyłem z nim w Adenie

dawno temu. Był tam rejón zwany Kraterem opanowany przez komunis-

tyczną partyzantkę. Kiedy zaatakowali z zasadzki kilku naszych

chłopa-

ków, poprowadził im na pomoc pluton alarmowy. Trzymał tylko

trzcinkę

w prawej ręce. Mam go wciąż przed oczami, idącego przed nami jak na

niedzielnym spacerze. Sprawiało to wrażenie, że prowokuje ich do

strzału.

- I w końcu go jednąk zabili, prawda? - zapytała.

Pópatrzył na nią zdziwiony, aż wreszcie zrozumiał, co miała na

myśli. - Sądzę, że .można na to spojrzeć także w ten sposób.

- Nigdy nie rozumiałam żołnierzy. Pierwszy chłopak, którego

kochałam, zginął w Wietnamie. To zawsze wydaje się takie

bezsensowne.

- Ale czasem niezbędne, moja droga. Dowcip polega na tym, żeby

żyć tu i teraz w nie kończącej się chwili. Działać, jakby wszystko

istniało

właśnie teraz. Bez początku i bez końca.

108

Jago leżał daleko na grzbiecie grobli i obserwował ich przez

zeissowską

lornetkę. Widząc ją z White'em czuł niemal zazdrość, że ktoś inny może

cieszyć się jej bliskością, której sam był pozbawiony. Na chwilę ogarnął

go żal.

- Nie rozklejaj się, stary - szepnął do siebie.

-- Tak tu pięknie - Sara lekko zadrżała z zimna, patrząc na słone

moczary.

- Od czasów rzymskich było to miejsce dające schronienie różnym

ludziom - odpowiedział Jock. - Ukrywali się tu Sasi, potem

wyjęci spod prawa, ścigani przez Normanów. Parę wieków póżniej

przemytnicy, którym służba celna deptała po piętach. Trochę tego

mamy i dzisiaj.

- To jest to - rzekła. - Miejsce cieni. Martwy świat.

Ależ nic podobnego, moja droga. Tu jest życie. Kraby w zatocz-

kach, ryby w strumieniach, kuliki, brodźce, każdej zimy przylatują

tu

z Syberii bernikle. Jest tu wszystko, czego człowiek potrzebuje,

aby

przeżyć.

- I tego właśnie pan uczy? Przetrwania?

- Jeżeli ktoś zechce. Dzięki temu, czego uczę, można przetrwać

kataklizm. Ale są ludzie, którzy wolą postępować inaczej, odrzucają

możliwość przeżycia. Biedne, nieszczęsne istoty, które zwiną się w kłębek

i umrą, jeżeli nie będą miały dachu nad głową, opakowanego kawałka

chleba, mleka dostarczanego co rano pod drzwi.

- Uważa pan, że jestem właśnie taka? - roześmiała się.

Wskazał ręką. - Z tych trzcin, odpowiednio splecionych, można

zrobić doskonały szałas chroniący przed każdą pogodą. Prawie wszystko,

co żyje na mokradłach, nadaje się do jedzenia. Owady - ze względu na

zawartość protein, wrony, jeże. - Pochylił się obok ścieżki, zagłębił rękę

w muł i wyciągnął wielką ropuchę. - Wspaniałe jedzenie, pani Talbot.

Zdołałaby pani to zjeść? Albo suszone robaki. Czyste proteiny.

Była zafascynowana doskonałą brzydotą ropuchy. - Cóż, nie są~izę,

żeby robaki pasowały do menu w „Czterech Porach Roku".

- Co to takiego?

- Moja ulubiona restauracja na Manhattanie. - Delikatnie dotknęła

ropuchę palcem. - A poza tym jest zbyt rozkoszna, żeby ją zjeść.

-- Podejrzewam; że będzie pani dla mnie zbyt ciężką próbą, Saro

109

Talbot. - Ostrożnie wypuścił ropuchę z powrotem w muł. - Dobrze,

wracajmy.

Wzięła go pod ramię. - Przypuszczam, że rozmawiał już pan

z Seanem. Sądzę, że usiłuje mnie pan zniechęcić do całej tej sprawy.

- Nie ma pani racji, dziewczyno. Chcę powstrzymać panią

przed zmarnowaniem sobie życia w ciemnej uliczce, która prowadzi

donikąd.

= Ale przecież nie mam wyboru. Jeżeli nic nie zrobię, oszaleję.

- Rozumiem to. - Westchnął ciężko. - I dopóki tu pani będzie,

trzeba się postarać, żeby dobrze wykorzystać ten czas. W każdym

razie,

jeżeli będzie miała pani szczęście, ten łobuz Shelley za dzień lub dwa

uzyska niezbędne informacje i będzie pani mogła wrócić do domu.

- Zobaczymy - odparła i w tej samej chwili uświadomiła sobie, że

wcale nie ma na to ochoty. Dobry Boże, Saro, pomyślała. Co się z

tobą

dzieje?

Jedna ze stodół, po starannym wybieleniu ścian, została

przekształcona

w salę gimnastyczną. Znajdowały się tu drabinki, przyrządy do ćwiczeń

siłowych, zwisające z belek stropowych liny. Na środku podłogi leżało

kilka mat do ćwiczeń judo. Sara miała na sobie dres, aock White

stary

podkoszulek i szorty. Egan usadowił się na ławce w swej nieodłącznej

skórzanej kurtce i dżinsach i przyglądał się im.

- Karate i judo, a właściwie wszystkie sztuki walki, wymagają

długiej nauki. Zbyt długiej. Osoba taka jak pani ~może nauczyć się

kilku

rzeczy przydatnych w przypadku, gdy ktoś panią zaatakuje. I to

wszystko.

- Minionej nocy zostałam napadnięta przez łobuzów w metrze.

- I co się stało?

= :Interweniował pewien mężczyzna. Powalił dwóch.

- A co potem?

- Nie wiem. Uciekłam.

- Musiał być dobry - rzekł Jock. - Ale raczej nie spotka już pani

nikogo takiego. Jeżeli zostanie pani zaatakowana, nikt nie

przyjdzie jej

z pomocą. Raczej ucieknie jak najdalej.

- Co więc mam robić?

- Musi pani być tak podstępna i wredna jak tylko to możliwe. Ktoś,

kto panią zaatakuje, może zacząć od próby wyrwania torebki, ale zanim

skończy, niewykluczone, że przyjdzie mu do głowy pomysł zgwałcenia

110

pani. A więc trzeba wykorzystać paznokcie, buty na wysokim

obcasie,

wbić mu palec w oko - wszystko co się da.

- W porządku, od czego zaczniemy7

- Cóż, jesteśmy dorośli. Najwrażliwsza część ciała rnężczyzny

znajduje się między jego nogami. Nikt jeszcze nie wymyślił nic

lepszego

od dobrego kopa w krocze. No, proszę, niech mnie pani kopnie.

- Chyba nie potrafię - powiedziała. :

- Ależ może pani, do cholery. Na wszelki wypadek mam założony

ochraniacz, ale gwałciciel, kiedy panią zaatakuje, będzie

najprawdopodob-

niej gotów do działania. Najpierw spróbuję panią schwycić. - I

rzeczywiś-

cie schwycił. - No, chodź, maleńka, bądź dla mnie miła, tak właśnie

będzie mówił, a jego słaby punkt stanowi to, że się nie będzie

spodziewał;

że taka miła dziewczyna może zareagować gwałtownie. - Z trudem

łapała powietrze w potężnym, miażdżącym uśc:isku. - No dalej, walnij

go kolanem w jaja! - zawołał i przycisnął ją jeszcze mocniej, aż

poczuła

na twarzy jego gorący oddech.

Na chwilę ogarnęło ją przerażenie, kiedy bezskutecznie walczyła, by

się oswobodzić, potem jednak zaczęło pojawiać się w niej coś innego,

jakaś wściekłość, chwilowa nienawiść do wszystkiego co męskie. - Ty

draniu! - krzyknęła i z całej siły uderzyła go kolanem między nogi, aż

poczuła, jak boleśnie zderzyło się z plastykowym ochraniaczem.

- Wspaniale. - Objął ją za ramiona, śmiejąc się głośno. -

Doskonale. Prosto w klejnoty. Teraz napastnik leży na obie

łopatki,

a pani zwiewa.

- Nie przypuszczałam, że mogę zrobić coś takiego - powiedziała,

dysząc głośno, gdy adrenalina wciąż płynęła w jej krwiobiegu.

- Każdy może. To sprawa przetrwania, dziewczyno. Instynkt

utrzymania się przy życiu i chęć zrobienia w tym celu wszystkiego co

konieczne. U większości ludzi jest głęboko ukryty, ale istnieje w

każdym

z nas. Trzeba go tylko wydobyć. A teraz jeszcze raz.

Przez pół godziny doskonalili tę prostą technikę. Potem Jock White

zaczął dalsze szkolenie.

- Fizycznie nigdy pani nie sprosta mężczyźnie, to pewne. Dlatego

w pani przypadku zawsze atutem musi być technika. Ma pani dłuższe

paznokcio. A więc kiedy obejmie panią ramionami, niech pani oby_

dwiema dłońmi chwyci go za dolną wargę i wbije w nią paznokcie,

a potem wykręci, jakby chciała j~ pani rozerwać. Proszę mi wierzyć,

ból, jaki poczuje, będzie tak straszny, że pozbawi go zmysłów na

111

okres wystarczająco długi, by zdąiyła pani stamtąd uciec. -- Uśmiechnął

się. - W tym przypadku będę wdzięczny, jeżeli ćwicząc potraktuje

mnie pani łagodnie.

Po paru sekundach sprawiła, że zawył z bólu. Egan zaczął bić brawo.

- Odkryłeś wrodzony talent, Jock.

- Zamknij się - skrzywił się Jock. - Ostrożnie, dziewczyno,

ostrożnie. Nie jestem już taki młody jak kiedyś.

Ćwiczyła około dwudziestu minut, aż do chwili, gdy był z niej

zadowolony.

- Jak już powiedziałem, ponieważ jest pani kobietą, nie ma sensu

próbować wyrżnąć napastnika w zęby, ale jeżeli zaciśnie pani dłoń

w pięść feniksa, zawsze zada mu pani ból, bez względu na to, gdzie

uda

się pani go trafić. Proszę zacisnąć dłoń tak, żeby kostka środkowego

palca wystawała między pozostałymi. - Powtórzyła jego gest. - Dos-

konale. Uderzenie powoduje taki ból, jakby dotknęła pani nerwu,

obojętne w jakim miejscu. Pod szczęką, w gardle, na skroniach. Aha,

i pod nosem. Przegroda nosowa jest wyjątkowo wrażliwa. Proszę tu

podejść. -- Stanął przed wielkim workiem treningowym i przytrzymał

go. - W porządku, proszę przygotować pięści feniksa i niech pani

zacżyna boksować.

Sara zaatakowała z zapałem. Egan wstał i ziewnął: - Chyba

pójdę spać.

- Leniwy drań! - stwierdził Jock.

- Dobranoc, Sean! - zawołała Sara.

Egan zatrzymał się na podwórzu i głęboko odetchnął słonym powie-

trzem. Była półpełnia - rozgwieżdżona noc i cisza zakłócana tyłko przez

dolatujące gdzieś z oddali głuche szczekanie psa. Po raz pierwszy

od

wielu lat poćzuł, jak drgnęło w nim życie. Było to dziwne i niepokojące

wrażenie. Ze stodoły dobiegał śmiech. Nasłuchiwał jeszcze przez chwilę.

Hawiła się dobrze, był tego pewien. Właściwie sprawy nie układały się

tak, jak przypuszczał, ale w końcu takie jest życie. Wszedł do domu

i zamknął drzwi.

Jago leżał w wysokiej trawie koło grobli. Miał założone słuchawki,

a kierunkowa aparatura odbiorcza z Land Rovera stała u jego boku.

Słyszał wyraźnie odgłosy walki dobiegające ze stodoły, każde stęknięcie,

każdy jęk, pełen podniecenia śmiech Sary. '

112

-- Tak, dziewczyno, mocniej! - wołał Jock. - Uderz mnie mocniej.

Jago uświadomił sobie, że również się śmieje. - Przyłóż mu, Saro. -

Przewrócił się na plecy i popatrzył na księżyc. - Co za kobieta -

powiedział łagodnie. - Cóż za cholernie cudowna, wyjątkowa dama.

- Czekamy w ukryciu godzinę - powiedział jej Sean. - Nawet nie

drgniesz, dopóki ci nie powiem. Jock jest teraz wrogiem, który

nas szuka.

Chciałabyś go pokonać, prawda?

- O, tak - odpowiedziała.

Dochodziło południe następnego dnia. Miała na sobie starą kurtkę

spadochroniarską, którą dał jej Jock, dżinsy i spadochroniarskie

buty.

Siedzieli na mokradłach, ukryci wśród trzcin, w wodzie i mule o

głębokości

dwóch stóp. Było jej zimno, bardzo zimno, potem jeszcze zaczęło padać,

co wcale nie poprawiło sytuacji.

- Nadchodzi - szepnął Sean.

Podobnie jak Sara miał na sobie starą kurtkę maskującą z naciąg-

niętym kapturem. Delikatnie rozchylił trzciny i zobaczyli Jocka

White'a

idącego w ich stronę z dubeltówką pod pachą. Przez moment był tam,

a potem nagle zniknął.

- Dokąd poszedł? - szepnęła Sara.

- Próbuje zmusić nas do wyjścia z ukrycia. Teraz idź za mną i rób

to co ja.

Przeczołgali się przez trzciny, prześlizgnęli przez grzbiet grobli

i spełzli

do wąskiego strumienia, który znikał dalej w trzcinach.

- To przejście - powiedział Egan. - Zupehue jak tunel.

Poszła jego śladem, czołgając się przez zimną jak lód wodę i muł.

Chwilami nad powierzchnią sterczała tylko jej głowa. Śmierdziało

straszliwie, a w pewnej chwili szczur wodny przepłynął jej tuź przed

twarzą. Musiała zebrać wszystkie siły, żeby nie krzyknąć. Wreszcie po

czasie, który wydał się jej wiecznością, Egan zatrzymał się.

- Prawie przeszliśmy. Powinniśmy teraz wyjść koło głównej grobli,

przejść przez nią, przemknąć między drzewami, a potem możemy już iść do

domu i nastawić czajnik, zanim Jock wróci. Prowadź, będę szedł za,

tobą.

Przebrnęła przez ostatnią zasłonę trzcin i gdy ostrożnie uniosła głowę

znad powierzchni wody, zobaczyła nad sobą Jocka White'a siedzącego

na krawędzi grobli i nabijającego fajkę.

- O, jesteście - powiedział. - Co was zatrzymywało tak długo?

113

Pod wieczór żaczęła czuć dziwny niepokój. Egan poszedł do Marton,

żeby kupić papierosy. Zauważyła, że więcej pali. Najprawdopodobniej

pod jej wpływem, ale był to jej jedyny nałóg i jedyny sposób kompen-

sowania napięcia nerwowego wywołanego tą sytuacją.

Jock spał spokojnie przed kominkiem z Peggy i szczeniakami

u jego stóp.

Sara rozejrzała się. Zaczął zapadać zmierzch. Jeszcze godzina i będzie

całkiem ciemno. Wiedziona jakimś impulsem otworzyła drzwi, wyszła

i minęła dziedziniec. Miała na sobie stary dres i trampki, przeszła

przez

lasek i gdy dotarła do grobli, zaczęła biec.

Jago, który wyszedł na spacer, zobaczył oddaloną postać i uniósł

zeissowską lornetkę. Poznał Sarę natychmiast, gdy pojawiła się w

zasięgu

szkieł. .

Szedł za nią w pewnej odległości i obserwował, jak przebiega z

jednego

wąskiego wału na drugi. Przystanął, aby ponownie nastawić ostrość

lornetki i nagle poczuł, że woda liże mu buty. Kiedy odwrócił się,

zobaczył nadciągający szybko przypływ. Powrotna fala przesuwała się

przez ujście, za~ewając mokradła.

Zaczął biec, pr~edostając się z jednej grobli na drugą. Gdy wreszcie

dotarł do skraju mokradeł i wspiął się na główną groblę, większość

wałów była już pokryta wodą na głębokość stopy. Odwrócił się szybko,

ale Sara przepadła bez śladu.

W tej właśnie chwili znajdowała się dobre dwieście jardów bliżej

ujścia, na nieco wyżej położonym terenie. Dopiero gdy dotarła do

przerwy w trzcinach, zorientowała się, że brodzi po kolana. w

wodzie.

Dość nieoczekiwanie pomyślała o Jocku i o tym, co powiedział na

temat kłopotów. Że zazwyczaj nie można na nikogo liczyć. Tylko

na siebie. Nie może wpadać w panikę - nie ma na to czasu. Musi

po prostu iść do przodu, próbując odnajdywać ukryte pod wodą

szczyty wałów.

Była już niemal przy głównej grobli, kiedy zaczęło padać i wielka,

szara płachta deszczu ograniczająca widoczność niemal do zera odcięła

ją od otaczającego świata. Odniosła wrażenie; że coś poruszyło się na

górze. Nie wiedziała, czy to duch moczarów, czy zjawa. Nagle była

już

pod wodą, zaczęła się dusić i walczyć o życie.

Coś upadło jej na twarz. Hył to rękaw anoraka. Schwyciła go,

114

wynurzyła się, podniosła oczy i zobaczyła pochylonego nad krawędzią

wału Jago. Od jego bladej twarzy wyraźnie odcinała się linia

blizny. -

Dzielna dziewczyna z ciebie, Saro. Trzymaj się.

Spróbowała, znowu się zanurzyła, czuła, że prąd ciągnie ją za stopy,

aż wreszcie udało jej się uchwycić mocno rękaw. Trzymała go z całej

siły,

a Jago wyciągał ją na groblę. Trzciny z drugiej strony wału pochylały

się

w gęstniejącym mroku.

Odwróciła się, spojrzała na niego i nagle przypomniała go sobie. -

Przecież ja pana znam. Jest pan człowiekiem z metra.

- Cóż za spostrzegawczość, moja droga. -- Jago zwinął swój anorak.

Nag~e opadła na kolana i podpierając się rękami zaczęła gwałtownie

wymiotować. Słona woda z mokradeł wywracała jej żołądek na drugą

stronę. Kiedy torsje ustały, była już sama, tylko wiatr kołysał

trzciny.

Deszcz nieco osłabł, robiło się ciemno.

Zaczęła iść. Wpatrywała się uważnie w zmierzch poszukując swojego

wybawcy, aż wreszcie usłyszała nawołujący ją głos: - Saro!

Peggy dotarła do niej pierwsza, podskakując i węsząc z podnieceniem.

Egan i Jock przybyli parę chwil później. - Wszystko w porządku? -

zapytał Egan. - Kiedy Jock obudził się i zobaczył, że wyszłaś, omal nie

oszalał. Tutejsze przypływy mają złą sławę. Zmieniają moczary w śmier-

telną pułapkę.

Jock zdjął swoją kurtkę spadochroniarską i nałożył jej na ramiona. -

Dobry Boże, dziewczyno, jest pani przemoczona do nitki. Co się

stało?

- PrzypłyVv mnie zaskoczył i zaczęłam tonąć, a wtedy na grobli

pojawił się mężczyzna, zupełnie jak duch. Wyciągnął mnie. - Zająknęła

się; dygocąc z zimna. - Ocalił mi życie: Potem mnie zemdliło, a kiedy

podniosłam głowę, już go nie było.

- To nie ma sensu - powiedział Egan.

- Zwłaszcza, jeżeli wam powiem, że to ten sam człowiek, który

przedwczorajszej nocy uratował mnie w metrze.

- Tony Villiers. - Egan odwrócił się do Jocka. - To na pewno

jego robota.

- Zgadzam się. .

- Nie rozumiem - oznajmiła Sara.

- Człowiek ten pojawił się dwukrotnie. Było to możliwe tylko

dlatego, że cię śledził. A to oznacza, że Villiers włączył do sprawy

jednego

ze swoićh funkcjonariuszy.

- Niech go diabli! - zawołała Sara.

115

- Daj spokój, dziewczyno, znam pułkownika Villiersa - rzekł

Jock. - Służyłem z nim wiele lat. To prąwdziwy dżentelmen. Jeżeli robi

coś takiego, to tylko ze względu na panią.

Ruszyli z powrotem w stronę farmy.

- Prawdę mówiąc - stwierdził Egan --- to wcale nie musi być

robota pułkownika, tylko tego starego drania Fergusona. Zresztą,

to bez

znaczenia. Dowiem się, co się dzieje. Dowiem się też, kim jest nasz

tajemniczy przyjaciel. W końcu już dwukrotnie uratował twoją skórę.

- Tak, to prawda, ale teraz marzę tylko o wspaniałej, gorącej

kąpieli - powiedziała. - A więc proszę zaprowadzić mnie do niej jak

najszybciej.

Po obiedzie zeszli na wino do starej piwnicy, przerobionej

przez Jocka

na strzelnicę: Stał w niej stół na krzyżakach, a na nim leżało kilka

egzemplarzy broni, ochraniacze słuchu i dodatkowe magazynki z

amuni-

cją. Celami były tekturowe sylwetki radzieckich żołnierzy, stojące

przed

warstwą worków z piaskiem na drugim końcu pomieszczenia. Egan

zapalił papierosa i usiadł na krawędzi stołu machając nogą.

- Czy kiedykolwiek strzelała pani z broni ręcznej? - zapytał Jock.

- Nigdy i nie jestem pewna, czy będę potrafiła.

- O, wystrzelić na pewno pani potrafi, to może każdy. Problem

polega na tym, czy w razie potrzeby zdoła pani strzelić do kogoś i

trafić.

Wskazał pierwszy pistolet. Duży, pomyślała.

-- To jest Browning - powiedział. - Półautomatyczny. Kaliber

dziewięć milimetrów, pojemność magazynka trzynaście nabojów, plus

jeden nabój w lufie. Ulubiona broń SAS-u. - Skinął głową w stronę

Egana. - Ten chłopak woli go w tłumie od pistoletu maszynowego.

W ręku dobrego strzelca to naprawdę śmiercionośna broń.

Wzięła do ręki mniejszy pistolet. - A ten?

- Walther PPK, półautomatyczny. Siedem nabojów w magazynku

plus jeden w lufie. Nie nazwałbym go damską bronią. Takiego używa

James Bond, ale również może go pani włożyć do torebki i z całą

pewnością uziemi każdego, kto stanie pani na drodze.

Starannie przećwiczył z nią zasady bezpieczeństwa, a potem kazał jej

ładować i rozładowywać pistolet tak długo, aż uznała, że może to zrobić

przez sen.

- A.teraz chciałbym, żeby trzymała go pani w taki sposób. Proszę

116

otworzyć oboje oczu, patrzeć wzdłuż lufy na środkową sylwetkę żołnierza

i powoli naciskać spust.

Zrobiła, jak jej polecił. Trzymała Walthera oburącz i strzelanie,

którego odgłosy tłumione były ochraniaczami słuchu, wydało się jej

czymś niezwykle gwałtownym i bardzo łatwym. Ale mimo wszystko nie

mogła ukryć drżenia rąk, potu spływającego po twarzy i straszliwych

mdłości.

Jock przyciągnął tarczę do stanowiska. Nie było ani jednego trafie-

nia. - Nie szkodzi - powiedział. - Większość ludzi nie umie trafić

z pistoletu w drzwi do stodoły. Spróbujmy jeszcze raz.

Znów te same obezwładniające objawy strachu i obrzydzenia -

i żadnej poprawy rezultatów. - To strata czasu, Jock -- stwierdził

Egan. - Ona nie ma do tego zacięcia.

- A ty potrafisz lepiej? - spytała ze złością.

Wziął Browninga, nakręcił tłumik na lufę i wyciągnął rękę do przodu.

Sprawiał wrażenie, że wcale nie celuje. Rozległy się trzy głuche

łupnięcia

i w sercu każdego z trzech celów pojawiła się dziura.

- Chodź, pokażę ci coś. - Ujął Sarę pod ramię i podprowadził do

samych tarcz. - Teraz unieś rękę i dotknij celu lufą między uczami.

--

Gdy wykonała polęcenie, dokończył: - I pociągnij za spust.

- Co? - zapytała i nagle dłoń, którą ściskała kolbę Walthera,

natychmiast zrobiła się mokra od potu.

- Powiedziałem, żebyś pociągnęła za spust.

Zrobiła to. Między oczami celu ukazała się dziura.

- Właśnie tak będziesz musiała zrobić. Musisz stać tak blisko. -

Egan wrócił do stołu i odłożył Browninga. - Widzisz, Jock? Może

palnąć komuś w łeb nie gorzej od najlepszego z nas?

Była straszliwie zmęczona i gdy położyła się do łóżka, zasnęła prawie

natychmiast. Nagle obudziła się, czując dłoń na ustach. Usłyszała głos

Egana szepczący jej do ucha. - Cicho. Wstań i nałóż dres.

- Co się dzieje? - zapytała.

Położył palec na wargach. - Nie dyskutuj, tylko rób, co mówię.

Ubrała się w parę sekund i stanęła obok niego przy lekko uchylonych

drzwiach. Dopiero wtedy spostrzegła, że Egan w prawym ręku trzyma

Browninga z nakręconym na lufę tłumikiem Carswella.

- Sean, co się stało?

117

Podał jej Walthera PPK. - Masz. Możesz go potrzebować. Ktoś

zabił Jocka.

Nie mogła w to uwierzyć. - To niemożliwe.

- Właśnie znalazłem go w saloniku. Paskudnie wygląda. Musimy się

stąd wydostać.

Otworzył drzwi i zaczął schodzić po schodach, a ona za nim. Drzvi~i

do saloniku były częściowo otwarte. Usłyszała skomlenie Peggy. Nie

mogła tego wytrzymać. Weszła do pokoju i zobaczyła Jocka leżącego na

plecach przed kominkiem. Twarz miał zalaną krwią, oczy nieruchomo

wbite w sufit. Pies obwąchiwał go z niepokojem.

Poczuła, jak wszystko podjeżdża jej do gardła i w tej samej chwili

Egan szarpnął ją brutalnie. - Rób, co ci powiedziałem, jeżeli chcesz

się

wydostać stąd cało.

Otworzył tylne drzwi. Znowu padało, gdy przeprowadzał ją przez

dziedziniec do garażu i siadał za kierownicą Mini Coopera. Gdy zajęła

miejsce obok niego, włączył rozrusznik. Bez skutku.

- Nic z tego - szepnął. - Unieruchomiono nas. Spróbujemy

pojechać starą furgonetką Jocka.

Wysiedli z Mini Coopera i przeszli do następnej szopy. Sara

czekała koło samochodu, a Egan usiadł za kierownicą. W ' stacyjce

zapaliło się czerwone światełko, ale silnik nie chciał zaskoczyć.

Kiedy Egan włączył reflektory, w strumieniach światła padających

z otwartej bramy pojawiła się groźna postać ubranego na czarno

mężczyzny w masce z czarnej pończochy na twarzy i z powtarzalną

strzelbą w rękach.

Strzelił. Egan wyskoczył zza kierownicy, odrzucił Sarę pod śt;ianę

i wystrzelił w odpowiedzi. Popchnął ją w drugi koniec szopy i

otworrył

drzwi prowadzące do sali gimnastycznej. - Uciekaj, Saro!

Zaczęła biec przez salę. Egan trzymał się tuż za nią. Zabłysło światło

i~ rozległ się następny wystrzał ze strzelby. Egan upadł: Wypuszczony

przez niego Browning pojechał po podłodze.

Sara odwróciła się. Człowiek w czerni stał przez chwilę w drzwiach,

a potem ruszył do przodu. Uklękła koło Egana. Na jego kurtce widać

było krew. - Zastrzel go, Saro - szepnął. - Zastrzel drania.

Uniosła dłoń z Waltherem do góry, ale nie mogła się zmusić do

pociągnięcia za spust. Po prostu nie mogła. Człowiek stanął nad nią

i powoli uniósł strzelbę. Jęknęła i jej ręka opadła bezwładnie. Nagle

Egan .

wyrwał jej Walthera i trzykrotnie wystrzelił z bezpośredniej

odległości.

118

Ale mężczyzna w czerni nie upadł. Zdjął tylko maskę z pończochy: Na

Sarę patrzył Jock White.

- Teraz pani rozumie, Saro Talbot? - zapytał poważnym tonem.

Kiedy następnego ranka wyjeżdżała z Eganem, znowu padało. Jock

odprowadził ich do Mini, a Peggy deptała mu po piętach. - Pewnie

uwaia Pani, Te jesteśmy wobec niej bardzo niesprawiedliwi? -

powiedział

- Właściwie nie. Daliście mi lekcję. Udowodniliście, że nie potrafię

Po~ą$nąć za spust.

- To na pamiątkę. - Wyjął z kieszeni Walthera. - Jak określacie

to wy, Amerykanie - as w rękawie. Na wszelki wypadek.

Zawahała się, włożyła jednak pistolet do torebki i pocałowała

Jocka. - Jest pan wspaniałym facetem, Jocku White.

- Gdybym miał dwadzieśeia lat mniej, dziewczyno!

- To byłoby zbyt wspaniałe.

Wsiadła do samochodu, a Jock pochylił się przy oknie. - Powiedzia-

łeś, że chciałbyś się dowiedzieć, co zamierza Villiers. Słyszałeś, że Alan

Crowther odszedł z wydziału w ubiegłym roku, prawda?

- Właśnie o nim myślałem - uśmiechnął się ~gan. - Uwielbiam

cię, stary draniu - powiedział, przekrzykując ryk silnika.

Jago siedział na grobli w Land Roverze i słuchał. Odczekał trzy

minuty, a potem ruszył za nimi. Alan Crowther? To brzmiało

interesująco.

Zaczął pogwizdywać cichutko.

Rozdział ósmy

-- W czym ten Crowther może być nam przydatny? - spytała Sara.

- Alan? O, to niezwykły facet - odpowiedział Egan. - Pochodzi

z Yorkshire a ożenił się z Niemką. Jego żona była nie tylko Żydówką,

ale także marksistką, więc pojechał z nią do Drezna w Niemczech

Wschódnich i tam zamieszkał. Został profesorem na tamtejszym

uniwer-

sytecie. Specjalizował się w twórczym myśleniu komputerów.

- Nieźle - stwierdziła.

- Japończycy zbliżają się do rozstrzygnięcia tego problemu, a wszyscy

inni też robią, co mogą. Pracują nad stworzeniem generacji

komputerów,

które byłyby w stanie myśleć samodzielnie. Jednak Alan nie był

szczęśliwy

pod rządami komunistów. Uznał, że skoro Londyn był wystarczająco dobry

dla Marksa, będzie również dobry dla niego. Nawiązał kontakty z

chaześci-

jańską opozycją, która przekazała tę radosną wiadomość naszym ludziom.

- Kogóż bardziej mógł ten fakt uszczęśliwić?

- Właśnie. - Egan skinął głową. - Wraz z rodziną został przemy-

cony w ciężarówce przez niewielki punkt graniczny, na którym

strażnicy

zostali przekupieni. W ostatniej chwili ktoś ostrzelał z broni

maszynow~

samochód znajdujący się już w Niemczech Zachodnich. Żona AlaCna

i jego dwóch synów zginęli.

- Mój Boże - rzekła. - Co za koszmar. Ale on przeżył.

- Chyba można to tak określić. Nie kontynuował już swojej

działalności akademickiej. Zajął się pracami doświadczalnymi w

wydziale

komputerowym w D 15. To naprawdę geniusz, nie ma dwóch zdań.

- I ciągle tam jest?

- Nie. W ubiegłym roku dowiedział się, że ta nieszczęsna historia

z ostrzelaniem ciężarówki wywożącej ich z Niemiec Wschodnich była

120

dziełem podwójnego agenta o nazwisku Kessler. Zdradził Crowthera

i jego rodzinę, żeby zatrzeć ślady. Alan odkrył, że nasi ludzie o tym

wiedzieli, ale siedzieli cicho, Kessler bowiem był dla nich wciąż

użyteczny.

- To najobrzydliwsza sprawa, o jakiej słyszałam.

- Tak właśnie pomyślał i Alan. Po prostu odszedł. Narobiło to

mnóstwo smrodu, nie tylko dlatego, że jest najlepszy, ale również ze

względu na wiadomości, jakimi dysponuje.

- I pomoże nam?

- Tak sądzę. Ma dom w Camden, niedaleko kanału. Pojedziemy

tam bezpośrednio, ale najpierw chciałbym wykonać.parę telefonów.

- A ja porozumiem się z moim biurem. Pewnie już myślą, że

umarłam.

Egan podjechał do stacji obsługi, wysiadł i poszedł do budki

telefonicznej. Sara przeciągnęła się kilkakrotnie, a potem poszła w

tym

samym kierunku. Otworzyła drzwi sąsiedniej budki i zamówiła rozmowę

z Danem Morganem. Gdy czekała na połączenie, słyszała fragmenty

dialogu prowadzonego przez Seana.

- Jack, to ty? Tu Sean. Czy macie już coś?

Shelley siedział przy biurku w białym szlafroku frotte. Przed

chwilą

wyszedł spod prysznica i włosy miał jeszcze wilgotne. Wypił kawę

z filiżanki i przycisnął guzik na biurku. - Nie, synu, ale to

dopiero

poniedziałek rano, na litość boską. Scotland Yard zamyka sklepik na

cały weekend, choćby się waliło i paliło, ale ktoś, gdzieś na pewno ma

jakieś informacje i na pewno je zdobędziemy. Bądź ze mną w kontakcie.

Odłożył słuchawkę i w tej samej chwili weszła do pokoju ładna

i młoda filipińska pokojówka. Wyglądała bardzo zgrabnie w czarnej,

jedwabnej sukience, pończochach i butach na wysokim obcasie. -

Zrób

mi jeszcze kawy, Mario - powiedział i objął ją wtalii, gdy zabierała

tacę.

- Bardzo proszę, seńor.

Pogła.skał ją po sie,dzeniu. - Jezu, jaki masz wspaniały tyłek,

dziewczyno. No, idź już sobie, wynoś się stąd, zanim zaczną mi

przychodzić do głowy jakieś pomysły. Mam robotę.

Villiers był w mieszkaniu Fergusona przy Cavendish Place, gdy

Egan

zadzwonił do siedziby D 15. Przełączono go i Villiers,_ który stał

przy

biurku Fergusona, odebrał telefon.

- Co to za typ, któremu zlecił pan, żeby śledził S~rę? - zapytał Sean.

121

- Nie rozumiem - odparł Villiers.

- Przedwczorajszej nocy pomógł jej w metrze na stacji Chalk Farm,

kiedy napastowało ją kilku skinheadów. Załatwił dwóch z nich. A

wczoraj

uratował ją koło farmy Jocka White'a, kiedy przypływ zaskoczył ją na

bagnach.

- Jak ten mój człowiek wyglądał?

- Zgodnie z tym, co mówiła Sara - średniego wzrostu, dobrze się

wysławia, działa ostro i zdecydowanie. Powiedziała, że porządnie

potur-

bował tych skinheadów. O, jeden charakterystyczny szczegół. Blizna

od

kącika lewego oka do ust. Musi być nowy. Sądziłem, że znam wszystkich

ludzi ż Grupy Cztery.

- Ja również, Sean. Przykro mi, ale nie mogę ci pomóc.

- Jest pan cholernym kłamcą - stwierdził Egan.

Villiers odłożył słuchawkę. Brygadier spojrzał na niego pytająco. -

O co mu chodziło?

Pułkownik zrelacjonował rozmowę, a potem zapytał: - Czy miał pan

z tym coś wspólnego, sir?

- Mój drogi Tony, może istotnie działam podstępnie, ale proszę mi

wierzyć, że nie w tym przypadku.

- Kim więc jest ten człowiek?

- Sądząc z tego, co usłyszeliśmy, jej aniołem stróżem. Byłoby jednak

dobrze wiedzieć, kto to taki. Spróbuj wprowadzić rysopis do

komputera

i z~baczymy, co nam wyrzuci.

- lgła w stogu siana, sir.

- Nonsens. To zdumiewające, co te komputery są w stanie odnaleźć

w ciągu dwóch, trzxh dni. A teraz przekaż przez telefon dane i

zabierzmy

się do jakiejś pracy.

Gdy przejeżdżali Tamizę po moście Waterloo, Sara powiedziała: -

Zastanawiam się nad naszym tajemniczym mężczyzną. Jeżeli nie jest od

Tony'ego, to co powiesz na twojego wuja?

Egan pokręcił głową. - Pomyśl logicznie. Jack poznał cię dopiero po

incydencie w metrze.

- Masz rację - przyznała. - Byłam głupia. A dlaczego nie

wspomniałeś o nim w czasie rozmowy z Jackiem?

- Nie muszę mu o wszystkim mówić. Nie widzę takiej potrzeby -

i zawsze opłaca się rriieć coś w zanadrzu. Poza tym facet na pewno

jest

122

z Grupy Cztery. Villiers kłamie. Trzymanie cię pod obserwacją moźe

mieć dla nich sens.

Zjechał Mini Cooperem w boczną uliczkę niedaleko śluzy Camden,

a potem skręcił w Water Lane. Stały na niej wiktoriańskie domy

z tarasami, a przy trotuarze parkowało wiele samochodów. Egan

wjechał

w maleńkie podwórko przy ostatnim budynku stojącym nad samym

kanałem.

= To tutaj. - Wysiadł, podszedł do drzwi i zastukał. - W dawnych

czasach był to dom pilotów rzecznych - wyjaśnił.

Drzwi otworzyły się i stanął w nich wysoki, szczupły mężczyzna

w wieku około sześćdziesięciu lat, o szpakowatych włosach i siwiejącej

brodzie. Miał na sobie granatową, wełnianą kamizelkę z szalowym

kołnierzem i niebiesko-białą muszkę. Na ręku trzymał ciemnobrązowego

birmańskiego kota.

Uśmiechnął się z radością. - Sean, mój drogi chłopcze. - Spróbował

objąć go wciąż trzymając kota na ręku. - Gdzie się podziewałeś tyle

czasu?

- Załatwiałem zwolnienie z wojska. A teraz chciałbym cię przed-

stawić pani Sarze Talbot z Nowego Jorku.

- Bardzo miło mi panią poznać, pani Talbot. - Miał lekki, dość

przyjemny akcent z Yorkshire. - A to jest Samson. Nazywam go tak

dlatego, bo jest najsłabszym i najbardziej zwariowanym kotem w

całej

okolicy.

- Ala.n, potrzebujemy twojej pomocy - zwrócił się do niego Egan.

- Po to właśnie są przyjaciele - odparł Crowther. - Wejdźcie do

środka, dobrze?

Jago, który siedział w Land Roverze zaparkowanym nieco dalej,

usłyszał większą część rozmowy. Potem przycisnął guzik dekodera na

samochodowym telefonie i połączył się ze Smithem. W ciągu dziesięciu

minut Smith zadzwonił do niego.

- Jak minął weekend? - zapytał Smith.

- W porządku. Spędzili ten czas próbując przerobić ją w supergirl.

Nieomal utonęła w bagnach, kiedy zaskoczył ją przypływ. Na szczęście

byłem w pobliżu i w ostatniej chwili udało mi się ją wyciągnąć.

- Widziała pana?

- Jedynie przez chwilę.

123

-- Nie podoba mi się to.

- Nie można mieć wszystkiego naraz, mój stary. Polecił mi pan,

żebym zadbał; aby nic się nie stało ani jej, ani Eganowi. Może to

pana

zainteresuje, iż jest on przekonany, że pracuję dla Grupy Cztery.

- To już coś. Gdzie pan jest teraz?

- Water Lane, w Camden. Odwiedzili Alana Crowthera, który

kierował badaniami komputerowymi w D 15. Posłucham ich i zatelefo-

nuję, jeżeli wyniknie coś nowego.

Salonik Alana Crowthera był niewielki. Umeblowany był przede

wszystkim wiktoriańskimi meblami, a na ścianach wisiały dwa obrazy

Atkinsona Grimshawa - oba z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku.

Na jednym, przedstawiona była noc na Embankment, na drugim most

Tower w świetle księżyca i płynąca w dół rzeki barkentyna.

- Są naprawdę wspaniałe - stwierdziła Sara. Crowther, który

siedział na kanapie przy oknie i czytał zawartość koperty, nie od-

powi~ział. Wreszcie podniósł wzrok i popatrzył na siedzącego na-

przeciwko Egana, a potem na Sarę. Na jego twarzy malował się

smutek.

~ Bardzo pani współczuję, pani Talbot, naprawdę.

.- Trudno zrozumieć taką potworność.

- Niestety, nie mnie. - Odwrócił się do Egana. - Cóż więc się dzieje?

Powiedz mi o wszystkim. - Egan przedstawił mu wydarzenia

ostatnich

dni. Kiedy skońćzył, Crowther zapytał: - W czym więc mogę wam pomóc?

- Ludzie mojego wuja starają się zdobyć informacje, ale ty mógłbyś

za.łatwić nam parę dojść na skróty.

- W jaki sposób?

- W gabinecie za tamtymi drzwiami masz jeden z najlepszych

prywatnych systemów komputerowych w Londynie. Jesteś królem ha-

ckerów piratów komputerowych, włamujących się do systemów infbr-

macyjnych. Załatw dojście do głównego banku informacji Grupy Czteny.

Włam się. Zrób có trzeba. Po prostu wydobądź stamtąd wszystko; co

mają na ten temat. Mogą tam być szczegóły, które Villiers ukrywa.

- Ferguson - poprawił go Crowther. - Tony to porządny facet,

Seanic, ale jak my wszyscy musi robić, co mu każą.

- Ty nie muśisz - odpowiedział Egan. - Pokazałeś im figę.

= Istnieje coś takiego jak Ustawa o tajemnicy państwowej. Wyrok,

jaki grozi za ten numer, może być dość wysoki.

124

i

- Znam komputery -- rzekła Sara. -- Pracuję na Wall Street.

Przypuszczałam, że nie sposób włamać się do systemu o tak wysokim

stopniu zabezpieczenia jak ten, którym dysponują. A jeżeli się to

uda, to

czy ich programy alarmowe tego nie wykażą?

- Oczywiście - odparł. - Ale są sposoby, żeby je obejść.

- Przecież to on sam zmontował im ten cholerny system - wyjaśnił

Egan. - Daj spokój, Alanie. Po tym, co te skurwysyny ci zrobiły,

nie

masz wobec nich żadnych zobowiązań. - Jego pochylona nad Crow-

therem twarz była pełna napięcia. - Twoja rodzina. Czy muszę ci o

tyrn

przypominać?

- Nie - odrzekł ponuro Crowther. - Ale odmówiłem za nich

kaddish już dawno temu. Życie toczy się dalej, mój młody

przyjacielu. -

Odwrócił się do Sary. - Nie wiem, czy pani się orientuje, ale moja

żona,

a więc i moi dwaj synowie byli Żydami.

Sara poczuła nagle obrzydzenie do całej tej sprawy. - Przepraszam,

panie Crowther. To wszystko jest niewłaściwe. Dosyć już pan

wycierpiał.

Dlaczego wplątujemy pana w moje sprawy? - Odwróciła się do

Egana. - Chodźmy.

- Nie, proszę poczekać -- zatrzymał ją Crowther. - --- Kiedyś Edmund

Burke powiedział, że jedyną rzeezą potrzebną do triumfu zła jest

bezczynność dobrych ludzi. - Wstał. - Kimże jestem, aby podważać

zdanie Edmunda Burke'a? Przejdźmy obok.

Gabinet miał ściany zastawione sięgającymi do sufitu regałami pełnymi

książek, a w jednym końcu znajdował się zespół komputerów o tak

wysokim stopniu komplikacji, z jakim Sara jeszcze się nie

zetknęła. - To

oszałamiające - powiedziała:

- Większość tego skonstruowałem sam. - Crowther zajął miejsce

przy klawiaturze. - A teraż siedźcie cicho. To może potrwać.

Zrobili, jak kazał. Panowała cisza, w której słychać było jedynie

pomruk aparatury i ledwo słyszalne postukiwanie klawiszy. Po

jakichś

dziesięciu minutach Crowther mruknął z zadowoleniem. - Dostałem się.

A teraz zobaczymy, co oni tam mają.

Pojawiło się nazwisko Erica Talbota, zbiór danych, a potem fakty

związane ze sprawą. Odnotowane było użycie burundangi, nazwiska

innych ofiar w Paryżu, Sally, a następnie uzupełniający fragment

dotyczący zabitych w Ulsterze rewolwerowców z IRA.

- Czy w zastrzeżonej części pliku ~nie ma żadnej informacji na temat

ewe~tualnego sprawcy? - zapytał Egan. '

125

Crowther pokręcił głową. -- - Nie. Wyrażono jedynie pogląd, że nie

jest to robota UVF. Niewykluczone, że to Czerwona Ręka Ulsteru

albo

jakaś inna ekstremistyczna grupa.

--- Jesteś pewien, że nie ma żadnej zastrzeżonej informacji umiesz-

czonej pod inną nazwą kodową?

- Całkowicie. - Crowther wrócił do pracy. - No proszę. Jedyny

godny uwagi fragment nie umieszczony w materiałach przesłanych

pani

przez Villiersa. Greta Markovsky. Studentka Cambridge, wiek

dwadzieścia

jeden lat. Używa heroiny. Podejrzewana przez policję, że jest

również

naganiaczką. Najwyraźniej bliska przyjaciółka pani pasierba.

Egan zapoznał się z wyświetlonymi na ekranie danymi. - Spójrz na

to. Ona i Eric zostali w ubiegłym roku zwinięci za posiadanie

narkotyków

na tym samym przyjęciu.

- Gdzie jest teraz? -- zapytała Sara.

- Grantley Hall, tuż za Cambridge, przy drodze na Ely. To ośrodek

odwykowy. Znajduje się pod opieką psychiatry - doktor Hannah,

Gold --- powiedział Crowther.

- Czy może nam pomóc? - zwróciła się do Egana Sara.

- Jest tylko jeden spo~ób, żeby się dowiedzieć. Alanie, jesteś

nieoceniony - powiedział do Crowthera. - Jedziemy. Następny przy-

stanek Cambridge. - Ujął Sarę za rękę i pociągnął w stronę drzwi. -

Będę w kontakcie.

- Mazel Tov! -- zawołał Alan Crowther w ślad za wychodzącymi.

Jago był już w drodze. Wyruszył natychmiast, gdy usłysza.ł nazwisko

Grety Markovsky i zaraz połączył się ze Smithem. Po paru minutach

telefon w samochodzie zadzwonił. - Mamy kłopoty - powied7iał

Jago. - Wykopali Gretę Markovsky.

- W jaki sposób?

- Crowther włamał się do pamięci komputera Grupy Cztery. Była

tam. Pacjentka w Grantley Hall za Cambridge.

- Nie chcę, żeby mówiła -- stwierdził Smith. .

- Nie będzie. Jestem już w drodze i mam nad nimi przewagę.

Jago odłożył słuchawkę, przy następnym zakręcie wjechał na auto-

stradę i z pełną szybkością ruszył.na północ.

126

Gdy Mini Cooper znalazł się na Kentish Town Road, Sara odezwała

się: - Zastanawiam się, co zrobimy, jeżeli nie pozwolą nam z nią

porozmawiać?

- Będziemy rozwiązywać problem, kiedy wyniknie -- odparł

Egan. - Zobaczymy, jak twój zaatlantycki urok podziała na doktor

Gold. Rozumiesz? Musisz z nią porozmawiać jak kobieta z kobietą.

Skoncentrował uwagę na prowadzeniu samochodu. Otworzyła toreb-

kę, aby odnaleźć papierośnicę i natknęła się na Walthera. Jej dłoń ujęła

kolbę. Było to dziwne uczucie. Zadrżała, wyjęła papierosa i usiadła

wygodnie zaciągając się nerwowo.

Jago dojechał do Cambridge we wspaniałym czasie i przemknął przez

miasto zatrzymując się jedynie przy małej kwiaciarni na

przedmieściu,

w której kupił tuzin czerwonych róż. Wybrał kartę z wydrukowanym

napisem: Wra~aj .szybko do zdrowia i dopisał na dole: Dla Grety,

z milością. Cała operacja zajęła mu nie więcej niż trzy minuty. Potem

pojechał dalej.

Odnalazł Grantley Hall bez kłopotów. Był to dwór z przylegającym

do niego rozległym terenem. Dojechał do niego aleją i postawił Land

Rovera na parkingu z boku budynku. Zdjął anorak, podwinął rękawy

koszuli, wyjął okulary przeciwsłoneczne ze schowka na rękawiczki i

założył

je. Trzymając bukiet róż zbliżył się do znajdujących się w portyku drzwi

i wszedł do środka. Znalazł się w wielkim, chłodnym holu wyłożonym

czarnymi i białymi kafelkami. Przed nim widniały szerokie schody,

a w prawo i lewo prowadziły korytarzę, Siedzący przy biurku portier

w czapce z daszkiem i niebieskim uniformie popatrzył na niego

pytająco.

Jago odezwał się wesoło: - Kwiaciarnia Bankouse. Czy tu przebywa

panna Greta Markovsky? - Umyślnie mówił cockneyem.

Portier sprawdził w leżącym przed nim spisie. - Markovsky. Tak,

jest tutaj. Pokój piętnaście, pierwsze piętro.

- Co mam zrobić? Zanieść jej? - spytał Jago.

- Nie ma mowy, synu, wszyscy są pozamykani. To w większości

ćpuny. Mają w sobie tyle tego, że im uszami wyłazi.

- Nie zalewa pan? - powiedział Jago.

Po schodach zeszła pielęgniarka w białym uniformie prowadząc

wychudłą, siwą kobietę w nocnej koszuli. Portier odpowiedział: -

Zostaw

kwiaty tutaj. Dopilnuję, żeby je dostała.

127

- W porządku. - Jago położył róże na biurku, zerknął w korytarz

po lewej stronie i zobaczył drzwi na jego końcu. - No, to do

widzenia. -

Portier już wrócił do swojego czasopisma. Jago wyszedł, przeszedł

przez

parking i okrążył róg budynku. Na ścianie wisiały drabinki przeciw-

pożarowe, ale on odnalazł drzwi, których szukał. Otworzył je, wszedł

do

środka i znalazł się w końcu widzianego z holu korytarza. Po prawej

stronie znajdowały się schody. Najprawdopodobniej była to klatka

schodowa dla służby pochodząca jeszcze z dawnych czasów. Ruszył w jej

kierunku, gdy dostrzegł otwarte drzwi. Zajrzał do środka i zobaczył

pomieszczenie z bielizną. Obok prześcieradeł, kocy i ręczników

znajdowała

się tam również sterta białych, starannie złożonych fartuchów.

- Bardza ini to na rękę - powiedział cicho. Nałożył fartuch,

wyszedł i pospieszył schodami na pierwsze piętro.

Gdy otworzył drzwi na górze, znalazł się znowu w długim korytarzu.

Panowała w nim cisza, tylko z oddali dobiegały niewyraźne dźwięki

muzyki. Zaczął iść pewnym krokiem, zatrzymując się jedynie na chwilę

przy niewielkim odgałęzieniu prowadzącym do oszklonych drzwi, nad

którymi widniał znak wyjścia ewakuacyjnego. Zręcznie je otworzył,

stanął na stalowym pomoście i przechyliwszy się przez poręcz spojrzał

na

położony niżej wybrukowany dziedziniec.

Wrócił na korytarz i podszedł do pokoju numer piętnaście. Zza drzwi

dobiegało stłurnione łkanie. Jago nabrał głęboko powietrza, odsunął

rygiel

zamykający drzwi od zewnątrz i wszedł do środka. Skulona w kącie

dziewczyna była na bosaka i miała na sobie biały, płócienny chałat.

Siedziała z głową opartą na kolanach, jej ręce zwisały bezwładnie. Gdy

uklęknął obok niej, uniosła powoli głowę. Oczy miała głęboko wpadnięte

i na wpół przezroczystą skórę, przez którą nieomal widać było kości.

- Greta? - zapytał łagodnie.

Zwilżyła językiem suche wargi. - Kim pan jest? - wyszeptała

ochrypłym głosem.

- Przyszedłem zabrać cię do domu, kochanie. - Podniósł ją.

- Do domu?

- Tak, tędy. Pokażę ci. - Jago objął ją ramieniem i wyprowadził

na korytarz, zamykając za sobą drzwi. Przeszli kilka kroków. Potem

wprowadził ją do bocznego korytarza i otworzył drzwi ewakuacyjne. -

Chodź tędy, kochanie.

Wyszła na pomost i stanęła bez ruchu. Wiatr opinał na jej ciele

płócienny chałat. - Niedobrze W i ~ jęknęła.

128

Stanął z tyłu, otaczając ją ramionami i pocałował delikatnie

w kark. - Wiem, kochanie, i będzie lepiej, jeżeli skończymy z tym

od razu.

Pochylił dziewczynę do przodu, opierając dłoń między jej łopatkami

i przerzucił ją przez balustradę. Gdy spadła na dziedziniec, był

znowu

wewnątrz budynku i zbiegał po tylnych schodach, przeskakując po dwa

stopnie naraz. Zerwał biały fartuch i zarzucił go na pierwszy z

brzegu

wieszak.

Dobiegły go okrzyki z tyłu budynku i kiedy siadał za kierownicą

Land Rovera, rozległ się dzwonek alarmowy. Ruszył główną aleją, ale

zwiększył prędkość dopiero, gdy wyjechał na główną drogę. Sięgnął pó

papierosa pewną ręką, zapalił go, a potem nakręcił numer kontaktowy.

Po jakimś czasie odezwał się Smith:

- Udało się?

- Jak po maśle. Nie mogło być lepiej.

- Jest pan pewien?

- Zna pan stare powiedzonko? - zapytał Jago. - Kanarki nie

śpiewają, szczególnie martwe kanarki.

Gdy odłożył słuchawkę, spostrzegł Mini Coopera nadjeżdżającego

przeciwną stroną szosy. Spojrzał w ich stronę, kiedy go mijali, a

potem

patrzył w ślad za nim w lusterku wstecznym.

- Za późno, Saro - powiedział. - O wiele za późno. - I pojechał

dalej w stronę Cambridge.

Kiedy Egan i Sara Talbot weszli do głównego holu Grantley Hall,

trzy siostry pchały korytarzem wózek z ciałem okrytym

prześcieradlem.

Lekarka w wieku około trzydziestu pięciu lat w białym kitlu, zc.

słuchawkami wiszącymi na szyi, szła tuż za nimi. Ciemne włosy miała

upięte w kok, co razem z okularami w złotej oprawce nadawało jej

dość

surowy wygląd. - Sala operacyjna numer jeden - powiedziała. -

I niech tam leży do chwili przyjazdu policji.

Odwróciła się w stronę biurka, wyjęła pióro i zrobiła notatkę

w trzymanej w ręku teczce z dokumentami. Portier odezivał się do

Sary

i Egana: - Słucham, czym mogę służyć?

- Czy możemy się widzieć z doktor Gold? - spytała Sara.

Kobieta przy biurku odwróciła się. - Jestem Hannah Gold.

- Nazywam się Egan - wtrącił się Sean. - A to pani Sara Talbot.

5 -- Cras w piekle

129

Mamy nadzieję, że zechce pani zamienić z nami kilka słów na temat

Grety Markovsky.

- Macie państwo pecha - powiedział ponuro portier. - Minęliścic

się z nią o jakieś dwadzieścia minut. -

- To wcale nie jest śmieszne, Alfredzie - powiedziała doktor

Gold. - Proszę~tędy. -- Poszła korytarzem i otworzyła drzwi

prowadzące

do gabinetu. Usiadła za biurkiem. - Proszę spocząć. Co mogę dla

państwa zrobić?

- Przyjechałiśmy w sprawie Grety Markovsky - rzekła Sara. -

Czy mogGbyśmy się z nią widzieć?

- Obawiam się, że już ją państwo widzieliście - odparła doktor

Gold. - Była na wózku, który minął państwa w holu.

- Co się stało? - spytała z przerażet~iem Sara.

- Wygląda na to, że ktoś zapomniał zamknąć rygiel w drzwiach.

Oczywiście, przeprowa~izimy w tej sprawie dochodzenie. Spadła z

drabinki

przeciwpożarowej z wysokości pierwszego piętra na dziedziniec.

Pocie-

szające jest tylko to, że zginęła na miejscu.

- Czy to był wypadek, czy samobójstwo?

= Nigdy się tego nie dowiemy. Była bardzo chora. Zupełnie możliwe,

~ po wyjściu na pomost po prostu straciła równowagę i przeleciała

przez

balustradę. Wysokość mogła wywołać u niej zawrót głowy. Z drugiej

jednak strony, u tego rodzaju pacjentów samobójstwo jest dość częstym

przypadkiem. Pierwszej nocy po przywiezieniu jej tutaj usiłowała

podcaąć

sobie żyły. - Zdjęła okulary i zaczęła przecierać je bibułką. - Czy mogę

się dowiedzieć, dlaczego państwo interesujecie się tą sprawą?

Sara spojrzała na Egana. Skinął głową. Wzięła więc kopertę z torebki

i podała lekarce. Hannah Gold wyjęła dokumenty i przeczytała szybko.

Gdy umieszczała je z powrotem w kopercie i oddawała Sarze, jej

twarz

pozostawała bez wyrazu.

- Chee pani przez.to powiedzieć, że istnieje związek iniędzy śmiercią

pani pasierba a Gretą?

- W ubiegłym roku oboje stawali przed sądem oskarżeni w tej samej

sprawie o narkotyki - odparła Saaa.

- Ale to powinno chyba interesować raczej policję?

= Oczywiście - wtrącił zręcznie Egan. - Fo prostu wszystko

wydaje się toczyć dość powoli, a pani Talbot ze zrozumiałych względów

jest zainteresowana sprawą. Miała nadzieję, że ta Markovsky zechce

wyjaśriić niektóre biale plamy.

130

- Bardzo mi przykro - stwierdziła doktor Gold. - Nawet gdybym

cokolwiek wiedziała, uważałabym za niewłaściwe udzielanie informacji

w tej kwestii. Jest to sprawa etyki zawodowej, zaufania

pacjenta do

lekarza.

- Oczywiście - Sara wstała. - Rozumiem to doskonale.

- Odprowadzę państwa - powiedziała Hannah Gold. Towarzyszyła

im, gdy azli długim korytarzem i zatrzymała się na schodach przed

głównym wejściem. - Proszę posłuchać, pani Talbot - rzekła. - Ta

dziewczyna była bardzo chora, kiedy przywieziono ją do nas po

bardzo

silnym przedawkowaniu heroiny. Wiełe mówiła, najczęściej bez związku.

O dzieciństwie, matce, tego rodzaju rzeczach. To, że została

wykorzystana

przez własnego ojca, wcale nie ułatwiało sytuacji.

- Straszne - pokręciła głową Sara.

- Obawiam się, że to, co państwu powiem, niewiele pomoże. Ale ani

razu w czasie seansów terapeutycznych nie wymieniła Eńca Talbota.

Mam notatki. Przypomniałabym sobie.

Sara uścisnęła jej rękę. - Dziękuję, była pani bardzo miła.

-. Szalenie mi przykro, pani Talbot. Żal mi jej i bardzo żal mi

pani.

Stała na stopniach, patrząc za nimi, gdy szli w stronę

zaparkowanego

samochodu. Wsiedli do Mini Coopera.

= A więc to już wszystko? - zapytał Egan.

-~- Tak - odparła. - Z całą ptwnością wszystko. Kolejny ślepy

zaułek. Wracamy do Londynu, Seanie. - Odchyliła się na siedzeniu

i zamknęła oczy.

Gdy wrócili na Lord North Street, padał jednostajny, zimny, lis-

topadowy deszcz. Jago, który był już w swoim mieszkaniu, zobaczył,

jak

przyjeżdżają i wchodzą do środka. Siedział w fotelu przy oknie, skąd

mógł obserwować i słuchać.

Sara powiedziała zmęczonym głosem: - Pójdę zrobić herbatę -

i wyszła do kuchni.

Egan stał przy oknie. Zapalił papierosa, kaszlał trochę przez chwilę,

a potem odwrócił się w stronę stolika bibliotecznego. Na szczycie

sterty książek leżał oprawny w niebieski marokin pamiętnik Eńca.

Sean usiadł na ławie przy oknie i zaczął przerzucać kartki zapisane

po łacinie równym, starannym pismem. Próbował tu i ówdzie odczytać

poszczególne zdania. W pewnym mom~ncie zastygł w bezruchu, patrząc

131

z niedowierzaniem na jedną ze stronic. Potem wyprostował się. W tej

samej chwili weszła Sara niosąc tacę.

- Co się stało? - zapytała stawiając ją na stoliku.

- Jest tu, na tej stronie. Sama zobacz. - Egan podał jej

dziennik. -

Greta Markovsky.

Ze zdziwieniem wzięła pamiętnik z jego rąk. Jeszcze go nie

przeczytała,

była zbyt przygnębiona. Ale teraz usiadła i zagłębiła się w lekturu. W

tej

samej chwili zadzwonił dzwonek prry drzwiach wejściowych. Egan

wyjrzał

i zobaczył stoj~cego na, stopniach Jacka Shelleya w beżowym

płaszczu

narzuconym na ramiona. Przy krawężniku stał Rolls-Roycx.

Jago poszedł do kuchni, żeby zrobić sobie kawę, i gdy wrócił do okna,

zobaczył Shelleya wchodzącego do domu. Szybko odstawił filiżankę

i podkręcił siłę głosu odbiornika.

W holu Shelley powiedział Seanowi: - Wciąż nie zrobiliśmy żadnego

postęptt. Pomyślałem, że wpadnę i zobaczę, co się dzieje.

- A nam się udało - stwierdził Egan. - Odkryliśmy, że Eric miał

przyjaciółkę, naganiaczkę, która stawała razem z nim przed sądem

w sprawie o narkotyki. Nazywała się Greta Markovsky. Pojechaliśmy

do

ośrodka odwykowego koło Cambridge, żeby się z nią zobacżyć.

- I Qo? - zapytał z ożywieniem Shelley.

- Wykończyła śię. Wyfrunęła z pomostu drabinki przeciwpożarowej,

ale właśnie odnaleźliśmy jej nazwisko w dzienniku, który prowadził

Eric.

- W dzienniku?

- Tak.. Pisał dziennik po łacinie. Studiował w Cambridge filologię

klasyczną.

- Z tą łaciną rzeczywiście miał cholernie dobry pomysł - powiedział

Shelley. - Będziemy musieli znaleźć jakiegoś pieprzonego profesora,

żeby nam to przetłumaczył.

-=- Prrypadkiem pani Talbot zrobiła w Radcliffe dyplom z łaciny

i greki.

Weszli do saloniku i stojąca przy oknie Sara spojrzała na nich

blada

ż podniecenia.

- Wszystko tu jest - rzekła. - Każdy cholerny szczegół.

Odłożyła dzieńnik trzęsącymi się rękami i Shelley otoczył ją opiekuńczo

ramieniem. - Niech pani usiądzie. Proszę się uspokoić i opowiedzieć

nam wsrystko.

132

- Greta Markovsky zwerbowała go jako kuriera narkotyków i zao-

patrzyła w fałszywy paszport na nazwisko George'a Walkera. Wy-

stępowała w imieniu człowieka, którego nazywała „panem Smithem".

Shelley zmarszczyl brwi. - Cóż, to nazwisko nic mi nie mówi. Prosz~

dalej.

- Miał się udać do Paryża. Do kawiarni nad Sekwaną niedaleko rue

de la Croix, która nazywa się „La Belle Aurore".

- Było to ostatnie miejsce, gdzie go widziano żywego . - dodał

Sean. - Prowadzi ją kobieta, która nazywa się Marie jakaś tam. Dała

mu kieliszek koniaku i odprawiła z paroma adresami, pod którymi

mógł

znaleźć jakiś nocleg. Ale w raporcie nie wspomniano, że pytał tatn

o dziewc2ynę o imieniu Agnes. Miał jej powiedzieć, że przysyła go pan

Smith.

Na chwilę zapadła eisza, a potem Shelley oznajmił ponuro. - A więc

następny przystanek - Paryż.

- Czy oznacza to, że pojedzie pan z nami? - spytała Sara.

- Nieeh mnie pani spróbuje powstrzymać. - Sprawiał wrażenie,

że pulsuje w nim zwierzęca witalność. - Poza tym mam tam kilka

przydatnych znajomości. Dawno temu spędziłem w Paryżu rok,

czekając, żeby uporządkowano tu pewne sprawy. - Egan próbował

mu przerv~rać, ale Shelley ciągnął dakj: - Nie sprzeczaj się. Na

przykład będziemy potrzebowali na miejscu paru pukawek. Obecnie

przez kontrolę na lotnisku nie da się nic przenieść. - Spojrzał

na zegarek. - Dobra, wrócę do biura. Ixpiej niech pani spakuje

jakąś torbę, kochana. - Poklepał Sarę po ramieniu. - Proszę

się nie obawiać, załatwimy to.

Skinął na Egana i wyszli razem do holu. Sara otworryła torebkę

i wyjęła Walthera. Jak powiedział Shelley, nie sposób ptzxnieść tego

przez kontrolę. Przez chwilę ważyła go w ręku, czując dziwne,

nieoczeki-

wane podniecenie. Zła na samą siebie podeszła do sekretarzyka,

otworzyła

jedną z szuflad i włożyła pistolet do środka. Dziwne, ale miała

wrażenie,

jakby próbowała go ukryć przed samą sobą.

Shelley otworzył drzwi wejściowe i skierował się do Rollsa. Varley

siedział z przodu i Shelley powiedział Seanowi: - Wejdź na chwilę do

środka.

- Dobrze.

Usiedli z tyłu i Jack przycisnął guzik, który uruchamiał mechanizm

podnoszący szybę oddzielającą ich od Varleya. - Nie jectem pewien,

ezy

133

ona powinna jechać, ale jeżeli spróbujemy powiedzieć „nie", pewnie

zrobi nam pi~ekło.

- Z calą pewnością:

Shelłey podniósł słuchawkę samochodowego telefonu i nakręcił swój

numer. Z drugiej strony natychmiast odebrano telefon i odezwał

się

Frank Tully. - Frank, jadę do domu - oznajmił Shelley. -

Zatelefonuj

do British Airways i zamów trzy miejsca na lot do Paryża.

- Na który, Jack? - zapytał Tully.

- Skąd, do cholery, mam wiedzieć? Daj nam, powiedzmy, dwie godziny

na dojazd do Heathrow i wzięcie biletów.. Znajdź jakiś lot, który

startuje

mniej więcej o tej porze i zapakuj mi podręczną torbę. Potem wyjmij

mi

z szuflady biurka czarny notes, ten ze specjalnymi adresami.

Odszukaj w nim

paryski telefon Pierre'a Duponta. Zadzwoń do niego. Mówi po

angielsku.

Powiesz mu, że Jack Shelley wpadnie do niego wieczorem i

spodziewa się, że

Pierre wyposaży go w, narzędzia. Będę w domu za dwadzieścia minut.

Odłożył słuchawlCę. - Dobrze się bawisz, co? - stwierdził Sean.

- Masz cholerną rację, synu. Dostatxemy tych skurwysynów. A teraz

ruszajmy. $potkamy~się na Heathrow.

Gdy telefon zadzwonił, Jago natychmiast podniósł słuchawkę.

- Co się dzieje? - zapytał Smith.

Jago zwięźle i szybko przekazał mu wiadomości. O dzienniku i o tym,

co zawierał; o Jacku Shelleyu i o wszystkim pozostałym. - Wygląda

na

to, że jak określają to Amerykanie, siedzimy w gównie po uszy,

starusz-

ku - oznajW ił.

- Wcale nie, jeżeli zachowamy spokój. Z Heathrow jest wiele

samolotów do Paryża. Powiedział pan, że lecą. British Airways? Tp

Terminal Czwarty.

- Zgadza się.

- Poleci pan Air France. Odlatują z Terminalu Drugiego, prawda?

Będzie pan tam za godzinę. Niech pan zadzwoni z Heathrow do

Valentina i Agnes i uprzedzi ich, czego mają się spodziewać.

- I co sip stanie, jeżeli zaczną brykać - dodał Jago.

- Nie zaczną, zbyt wiele z tego mają - stwierdził Smith.

- Czy w dalszym ciągu chce pan, żebym z Sarą Talbot i Eganem

postępował w rękawiczkach?

- Stanowczo tak.

134

- A może mógłbym dla pana sprzątnąć Shelleya? - spytał wesoło

Jago - Rzecz w tym, że facet zaczyna być dość kłopotliwy.

- Niech się pan stuknie w głowę. Jeżeli zastrzeli pan Jacka

Shelleya,

będziemy mieli na karku pół londyńskiego podziemia. Zrobią to dla

samej zasady. Shelley jest narodową instytucją.

- W porządku, ale może mógłbym go choć trochę postrzelić? -

zapytał Jago. -- Żeby dać nauczkę innym. Czyż nie tak mówią Francuzi?

- Niech pan działa zgodnie ze swoim wyczuciem i r,ałatwi sprawę

jak należy. Otrzyma pan za to następną dużą premię. .

- To brzmi w moich uszach jak muzyka - odpowiedział Jago. -

Pieniądze, brudne pieniądze, jak mawiała moja szkocka niania.

Kiedyś

mnie zgubią.

Odłożył słuchawkę. Trzy minuty później schodził do podziemnego

8araźu. Kiedy wyjechał Spyderem na ulicę, Mini Cooper wciąż stał przed

domem Sary Talbot. Minął go uśmiechając się lekko.

Gdy Sara zeszła po schodach, Egan rozmawiał pnxz telefon z Alanem

Crowtherem przekazując mu najnowsze informacje: - Czy chciałbyś,

żebym coś dla ciebie zrobił? - spytał Crowther.

- Tak, załatw sobie dojście do każdego istotnego systemu, jaki ci

przyjdzie do głowy. Nie tylko D 15, ale i Centralne Archiwum

Scotland

Yardu. Zobacz, czy mają tam coś o tym panu Smisie.

- Niezbyt wiele punktów zaczepienia. Nazwisko tak pospolite, jak

tylko można to sobie wyobrazić.

- Ale bardzo niepospolity człowiek, jeżeli się nie mylę. Muszę już

lecieć, Alanie. - Odłożył słuchawkę i zwrócił się do Sary. - W porządku,

niszamy. Wygląda na to, że tym razem istotnie do czegoś dojdziemy.

Rozdział dziewiąty

W Paryżu Jago siedział w „La Belle Aurore" z A,gnes i Valęntinem

w sali od podwórza. - Mogą być kłopoty - rzekł Valentin. - Duże

kłopoty.

- Nie będzie żadnych, jeżeli wszystko rozegra się prawidłowo -

odparł Jago. - Mają tylko jedną nową informację. Że ohłopak przyszedł

tu, powołując się na pana Smitha i pytając o Agnes. Nie mają nawet

pojęcia, że istniejesz, Valentin.

- No to, co pan proponuje? - zapytał F.rancuz.

- Cóż, zobaczmy, co tu mamy. Agnes, notowaną prostytutkę, która

robi wszystko, co każe jej alfons:

- Nie rozumiem.

- Ale zrozunuesz. - Jago otworzył egzemplarz „Paris Soir". - Na

stronie siódmej mamy informację o dochodzeniu w sprawie śmierci

niejakiego Henriego Leclerca, zabitego w ubiegłym tygodniu w

czasie

strzelaniny z policją. . .

Valentin roześmiał się ochryple. - Dość dobrze znałem tego

sukinsyna.

- Napisano tu, że Leclerc był znanym gangsterem z wyrokami za

napady z bronią w ręku, handel narkotykami i stręczycielstwo.

Podano

nawet jego adres na Montmartrze.

- Ale co to ma wspólnego z nami? - spytała Agnes.

- Nie pojmujesz? Byłaś jedną z jego dziewczyn. Powiedział ci, żebyś

tej nocy czekała tutaj na chłopaka nazywającego się George Walker,

który powoła się na tajemniczego pana Smitha. Wtedy miałaś dać

chłopakowi adres Leclerca i wysłać go do niego. - Jago wzruszył

iamionami. - Był to cały twój udział w tej sprawie. Koniec historii.

136

Byłaś po prostu jedną z poules Leclerca, który zlecił ci wykonanie

drobnej przysługi. A przecież wy, jak wszystkim wiadomo; zawsze

robicie, co się wam każe.

Agnćs popatrzyła na niego z podziwem. - To dobre. Bardzo dobre.

Jago spojrzał na Valentina. - Zgadzasz się?

Valentin pokiwał wolno głową. - Agnes ma rację. To ma ręce i nogi.

- Oczywiście, że ma. Nasi przyjaciele będą szukać wiatru w polu

i zaprowadzi ich to w ślepą uliczkę, bo Lxlerc nie żyje. - Dopił swój

koniak i wstał. - Dobrze, zobaczymy się później. Mam jeszcze to i

owo

do zrobienia. - Wyszedł z kawiarni.

- To chyba załatwia sprawę? - spytała Agnćs.

- Nie, do cholery. - Valentin nalał sobie następny kieliszek

koniaku

i skrzywił się. - Jeżeli coś tu nawali, Agnes, to my oboje, a nie

ten

mądrala, nadstawimy tyłka. A po nim r~awet śladu nie będzie. -

Potarł

nie ogolony podbródek. - Nie, lepiej pozbyć się ich raz na zawsze.

Nie

pieprzyć się z tym.

- Ale jak to zrobimy? - szepnęła.

Pomyślał przez chwilę, a potem uśmiechnął się: - A co byś

powiedziała na takie rozwiązanie? Kiedy się tu zjawią, powiesz im

o mnie. Powiesz, że wysłałaś tamtej nocy chłopaka, żeby się ze mną

spotkał w mojej melinie.

- We młynie? Fourniers?

- Właśnie. Będziemy tam na nich czekać z paroma chłopakami.

Oczywiście odpowiednio przygotowani. Nasi przyjaciele z Londynu

nawet

nie zdążą pisnąć.

- Jago to się nie spodoba.

- Jago może mnie pocałować w dupę. W odpowiedniej chwili

załatwimy i jego.

- A Smith?

- Będzie potrzebował kogoś w Paryżu, no nie? A mamy już punkt

zaczepienia, o którym nie wie ani on, ani Jago. Wiemy o tym

miejscu

w Kent. O Ogrodzie Wiecznego SpoczSmku Deepdene. ,

Powoli skinęła głową. - To sprytne, Valentin. Muszę ci to przyznać.

- Jasna sprawa. Trzeba tylko, żebyś odegrała swoje życiowe przed-

stawienie, kiedy się tu zjawią: A bądźmy szczerry, cheri, robisz to

w łóżku

od lat. - Pocałował ją, zadowolony z siebie. - Potem porozmawiamy

z Marie. A teraz bądź grzeczną dziewczynką i przynieś mi jeszcze

jeden

koniak.

137

Dochodziła siódma, kiedy taksówka z lotniska zakręciła w rue de la

Forge i zatrrymała się przed dużym sklepem. z oknami wystawowymi po

obn stronach wejścia. W oświetlonych witrynach, za

zabezpixzający~ai

kratami widać było kolekcję dzieł sztuki.. Czarno-złoty napis nad

drzwiami

głosił po prostu: Pierre Dupont. Wysiedli i Jack Shelley podał

kierowcy

~arść banknotów.

, - Bonne chance, synu - powiodział do odjeżdżającego taksów-

karaa. - No oóż, jesteśmy na miejscu. - Spojrzał na wywieszkę. -

Pietre Dupont,~ antykwariusz nadzwyczajny - i nie tylko.

-- Rzeczywiścłe zna się na antykach - powiedziała Sara spoglądając

na wystawę:

- Nie ma takiej rzecxy, na której ten facet by się nie znał. Tędy. -

Shelley poprowadził ich w wąską uliczkę z boku sklepu i podszedł do

drzwi zn~jdujących się w połowie długości budynku. Nacisnął dzwo-

nek. - Kiedy był jeszcze dzieckiem, pracował jako rewolwerowiec

dla

Union Corse, takiej francuskiej mafii działającej w Marsylii. A

potem

poszedł po rozum do głowy. Uświadomił sobie, że umie myśleć. Ćhyba

rozumiecie, -co chcę przez to powiedzieć?

Obok drzwi znajdował się głośnik domofonu.

- Qui est a? -= zapytał czyjś głos.

- Jack Shelley, stary draniu.

Drzwi otworzyły się. Mężczyzna, który ukazał się w wejściu,

był niewielkiego wzrostu, miał mocno opaloną twarz, podstrryżone

wąsy i ciemne, faliste włosy. Ubrany był w czarny, aksamitny

smoking

i spodnie.

- Jack! Jakże się cieszę. Dawno cię nie widziałem. Zbyt dawno. -

Mówił doskonale po angielsku. - Wyglądasz wspaniale. - Objął

Sheileya i ucałował go w oba policzki.

- Iiej, daj spokój z tymi żabojadzkimi bzduramil - zawołał

Shelley. - I wiesz, co myślę o czosnku. Chciałbym ci przedstawić

mego

siostrzeńca Seana i panią Talbot.

Dupont ujął jej rękę. - To wielka przyjemność, madame.

- Niech paili na niego uważa - powiedział Shelley. - Nie znam

nikogo, kto b~r tąk zawracał w głowach kobietom jak on.

Szli przez sklep, który przypominał wnętrze jaskini Aladyna. Było

w nim wszystko, poczynając od kompletnych zbroi samurajskich, na

meblach w stylu Ludwika XIV kończąc.

- Jakim cudem wyglądasz młodziej niż wtedy, gdy widziałem cię

138

dziesięć lat temu? - zapytał Shelley, gdy weseli do eleganckiego

salonu,

spełniającego również rolę biura.

- Och, ma w tym swój udział domowe solarium; a oprócz tego

muszę wyznać, że moje włosy zawdzięczają obecny kolor bardziej

producentom kosmetyków niż matce' naturze. Ale wracajmy do

interesów.

Co konkretnie będzie wam potrzebne?

- Na początek jakaś gablota.

- W garażu stoi Citroen. Jest do waszej dyspozycji.

- Poza tym chłopak i ja potrzebujemy wyposaienia. Nie ma sensu iść

na

poważną rozmowę o interesach z paroma twoimi wspó>xiomkami i próbować

wywrzeć na nich wrażenie trzymając dwa wyprostowane palce w

kieszeni.

- Nie ma sprawy. - Dupont odsunął olejny obraz wiszący na

ścianie i odsłonił sejf. Szybko pokręcił tarczą szyfrową i otworzył go.

Przez chwilę grzebał w środku, a gdy się odwrócił, trzymał w ręku dwie

sztuki ręcznej broni. Położył je na biurku. - Odpowiadają wam?

Shelley pierwszy wybrał rewolwer Smith and Wesson kalibru 0.38

cala. - Doskonale. Zawsze marzyłem, żeby pobawić się w kowbojów

i Indian. A co to takiego?

Egan wziął do ręki czarno oksydowany pistolet. - To Makarow.

Służbowy wzór w większości armii w Europie Wschodniej. Nie ma zbyt

dużej siły rażenia, ale swoje zrobi.

- Dobra. - Shelley wsunął rewolwer do kieszeni płaszcza przeciw-

desxczowego.

- Tędy. - Dupont poprowadził ich przez kuch~ię, a potem kilkoma

stopniami w dół do garażu w piwnicy. Stały w nim dwa samochody:

Renault i czarny Citroen. - Chcesz, żebym z wami pojechał, Jack?

- Nie, nie mieszaj się do tego. Ube~pieczaj tyły czy coś w tym

rodzaju. - Odwrócił się do Sary. - Sądzę, że nie ma sensu prosić, żeby

pani została?

- A jak pan myśli?

Wzruszył ramionami. - OK, ale proszę trzymać się z tyłu i nie

wtrącać się. - Otworzył przed nią tylne drzwi samochodu. - To

poważna sprawa, pani Talbot. Kiedy się w to bawi, to-trzeba się

bawić

na całego. To nie żadne koci, koći łapci. Jasne?

- Rozumiem, panie Shelley.

- Mam nadzieję. - Skinął głową Seanowi. - Ruszajmy.

I

139

Zostawili Citroena po drugiej stronie niewielkiego nadbrzeża i

przeszli

przez ulicę do „La Belle Aurore". Światło padało z okien na mokre

kocie

łby~ Zajrzeli do środka. Zobaczyli, że lokal był pusty; tylko gruba

Marie

siedziała za barem.

- Dobra - powiedział Shelley. - Wchodzimy. I proszę nie

zapominać, pani Talbot, co pani powiedziałem. Niech się pani

zachowuje

tak, jak powiedziałem.

Otworzył drzwi i wszedł pierwszy. - Dobry wieczór - powiedział

skinąwszy głową. Usiedli wszyscy na barowych stołkach. - Czy mówi

pani po angielsku, madame? - zapytał.

~ - Alei tak, monsieur.

- Sądzę, że skoro należymy już do Wspólnego Rynku, znajomość

angielskiego powinna być obowiązkowa dla wszystkich Europejczyków.

~4 teraz, zastanawiając się nad tą złotą myślą, może nam pani

nalać trzy Pernody i wysłuchać, co moi przyjaciele mają pani do

powiedzenia.

Zmarszczyła z namysłem brwi, ale postawiła przed nimi trzy szklane-

czki, dzbanek z wodą i butelkę Pernoda. - Nie rozumiem, monsieur.

- W ubiegłym tygodniu - powiedziała Sara - nieda~eko stąd

wyłowiono z Sekwany ciało młodego Anglika. W orzxczeniu sędziego

śledczego są zeznania żandarma z nocnego patrolu, który powiedział, że

widział, jak ten Anglik tu wchodził.

- Kiedy panią przesłuchiwano = dodał Egan - powiedziała pani

policji, że chłopiec sprawiał wraienie ehorego i azukał noclegu.

Dała mu

pani kieliszek koniaku oraz kilka adresów i odprawiła.

- To. prawda, monsieur. Co za tragedia. Pamiętam to doskonale. -

Wzdrygnęła się. - Ale powiedziałam jui policji wszystko, co

wiedziałam.

. - Ciekawe - rzekł Egan. - Widziałem raport policyjny ze spisem

wszystkiego, co znaleziono przy zmarłym. Ale adresów tam nie było.

Uważam, że to dziwne. - Odwrócił się w stronę Shelleya. - A ty nie

uważasz, że to dziwne?

- Nie - odparł Shelley. - Niedziwne. Uważam, że to cholernie

nieprawdopodobne. O północy zjawia się tu dzieciak, naćpany i taki

chory, ie daje mu pani kielichś za darmochę. Pyta, gdzie mógłby

przenocować i co, mam może uwierzyć, że nie zapisała mu pani tych

adresów?

- Proszę, monsieur - wyjąkała.

- A w dodatku zapomniałaś powiedzieć policji o takim drobnym

140

szczególe, że chłopak podał hasło - rzekł Egan. - Powiedział, że

przysła~.~q,I,fan Smith i że chce się zobaczyć z Agnes.

-;.~q .- ~pn~a.

- ~ Wł~nit -- powiedział Shelley. - Niezwykle popularna dziewczyna

z tej ~.~Po prostu rozchwytywana. A teraz my chcielibyśmy się z

nią

zobacxlrć~ ~

- Ni~ znam nikogo o takim imieniu.

Shellay wyjął rewolwer i pokazał jej. - Mógłbym ci pówiedzieć, że

jeżeli vw pr~eaiągu pięciu sekund nie zaczniesz nam śpiewać o tej

Agnćs,

wpakuj4 ri kulę w lewe kolano. Ale amunicja jest kosztowna. -

Włożył

broń z powrotem do kieszeni. - Poszukamy. więc innego sposobu.

Wyciągnął rękę za kontuar, schwycił ją za włosy i rozbił butelkę

Pernoda o krawędź baru. Gdy uniósł ją do góry, ostre, poszarpane

krawQBzie stłuczonej butelk.i znalazły się w odległości kilku cali

od jej

twarzy. .

- Nie, monsieur! - wrzasnęła.

Sara Talbot szarpnęła go za rękaw. - Panie Shelley, na litość boską.

- Nie wtrącać się - warknął.

Marie załamała się zupełnie. - Przyprowadzę ją, monsieur. Przy-

prowadzę. Jest w sali z tyłu.

Ukryty za kotarą Valentin trzymał Agnćs w talii. Widząc zbliżającą

się Marie, szepnął: - Wiesz, co masz robić, cheri. Załatw to dobrze.

Zobaczymy się wkrótce. - I wyślizgnął się przez tylne drzwi. Marie

weszła za kotarę i stanęla, patrz,ąc pytaj$co. Agnćs skinęla głową..

Starsza

kobieta odwróciła się i wróciła do baru. Dziewczyna podążyła za nią

trzymając rękę na biodrze. Wyglądała dość wyzywająco w swej mini-

spódniczce i czarnym, plastykowyrn pta,szczyku.

- Monsieur? - zwróciła się do Shelleya. - Chciał się pan ze mną

widzieć7

- Jesteś Agn~s? - zapytała Sara.

- Owszem, madame.

- Pewnej nocy w ubiegłym tygodniu przyszedł tu młody Anglik,

który używał nazwiska George Walker.

-- Może tak, a może nie - Agnćs wzruszyła ramionami. - Chyba

nie pamiętam.

- Szlifowała bruki tak długo, że jej padło na umysł. - Shelley

schwycił ją za ramię. - Nie pieprz mi tu, ty mała kurewko. Kazano mu

przyjść tutaj, powiedzieć, że jest od pana Smitha i zapytać o Agnes.

141

- Powiedz mu, cheri - rzekła szybko Marie. - Dla twojego

własnego dobra. Ten facet to zwierzę.

- Dobra. Tylko niech mnie pan puści. - Agnes odsunęła się

i roztarła nadwerężone ramię. - Nie wiem, kim jest pan Smith.

Pracuję

dla alfonsa, który nazywa się Valentin. Powiedział mi, żebym

przyszła tu

tej nocy, kiedy miał zjawić się ten chłopak. Miałam go do niego

przysłać

a to wszystko, co wiem.

- Dokąd? - spytał Egan.

- Z drugiej strony nadbrzeża, dalej z biegiem rzeki, jest taki

stary

młyn. Nazywa się Fourniers. Valentin ma tam swoje biuro. Używa go

do

prowadzenia interesów.

- Jakich? - zapytał Shelley.

- .Nie wiem. Czasami tiefne samochody.

- Wspaniale. .- Odwrócił się w stronę Sa.ry i• Egana. - A więc

chodźmy zobaczyć się z tym palantem Valentinem, a ty, kochana -

schwycił Agnes za ramię - pójdziesz z nami i weźmiesz udział w tej

zabawie.

Jago, który stał ukryty w mroku i obserwował „La Belle Aurore",

zobaczył Valentina wychodzącego z bocznych drzwi i idącego szybkim

krokiem przez nadbrzeże. - No proszę - szepnął. - Tego nie było

w naszym scenariuszu.

Kiedy Sara, Egan oraz Shelley, trzymający Agn~s mocno za ramię,

opuśeili lokal i ruszyli w tym samym kierunku, pokręcił głową,

odczekał

chwilę, a potem podążył za nimi.

A więc próbowali wyprowadzić go w pole. Przewidział jednak

i to. - Biedny, stary Valentin - powiedział cicho. - Ale z ciebie

głupi facet.

Sekwar~ą przepłynął rzeczny tramwaj obwieszony kolorowymi swiateł-

kami, ponhd ~wodą dolatywał z niego czyjś śmiech. Siedmiopiętrowy,

stary młyn Fqurniers znajdował się w stanie daleko posuniętej ruiny.

Okna były pozabijane deskami, tynk odpadał płatami. Cały budynek

sprawiał posępne wraienie, choć trudno byłoby bliżej określić dlaczego.

- Wiesz Go - rzekł Shelley do Egana. - Wydaje mi się, że to

wszystko id~ie nam nieco- za łatwo: w Rozumiesz, o co mi chodzi7

--

142

Odwrócił się w stronę Agnes. - Wcale niewykluczone, że ta krowa

próbuje być niegrzeczną dziewczynką i szykuje nam jakiś kawał.

-- Nie, monsieur, przysięgam - powiedziała Agnćs przerażonym

głosem.

- Dobra, wejdę od tyłu - powiedział Egan. - Wiesz - zwrócił się

do Sary - jeżeli Jack ma rację, byłoby lepiej, gdybyś poczekała na

zewnąttz.

- Ale z drugiej strony, jeżeli wejdę razem z w~mi - powiedziała -

to je41i ktoś istotnie oczekuje na nas w środku, poczuje się

pewniej.

- Mówiłem ci, że to sprytna dama, synu. A teraz naprzód. -

Shelley, popychając AgnZs przed sobą, prxeszedł przez uliaę,

kierując się

w stronę wejścia. W dużej bramie znajdowała się niewiolka furtka

używana kiedyś przez pracowników. Otworzyła się pchnięta ręic~ Agnes.

Shelley wszedł za dziewczyną, a za nim Sara.

Egan skręcił w boczną uliczkę i ściągnął w dół ewakuacyjną drabinkę

z przeciwwagą. Wspiął się po niej szybko i na trzecim piętru znalazł

rozbite okno. Wsunął rękę, otworzył zasuwkę od wewn~trz i wszedł do

środka. Jago obserwował go z ciemności zalegającej uliozic~, a potem

ruszył jego śladem.

Egen znalazł się w wielkim, wypełnionym skrzyniami pvz~eszcaeniu

magazynowym. Zbliżył się do drzwi, otworzył je i po~ wzd~ż

zakurzonego pomostu. Położoną poniżej centralną halę o~ietlała- paje-

dyncza żarówka. Stało tam kilka samochodów; a strome schodki

prowadziły do oszklonego boks~i, w którym przy biurku siedzisł

Valentin

i'coś pisał. W plamie światła ukazał, się Shelley z obiema kobietami

i w tej

samej chwili Egan usłyszał jakiś szept i ledwie wyczuwalny ruch w

mroku

położionej piętro niżej galeryjki. Odwrócił się, zszedł szybko po

schodach

i z~ttrzymał się. Ktoś s~pnął: - Przygotuj się, Jules.

-- Vs~lentin, jesteś tu71 - zawołała Agnes.

Na galeryjce stali dwaj mężczyżni. Jeden z nich trzymał pistolet

maszynowy Uzi, drugi półautomatyczną strzelbę. Egan zaszedł od tyłu

człowieka z Uzi i z całej siły uderzył go kantem dłoni vv kark.

Mężczyzna

osunął si~ z Jękiem.

- Jules, jesteś tam? - zapytał jego towarzysz.

Egan nie odpowiedział, tylko mruknął coś cicho. Kiedy pytający

zbliżył się na odp©wiednią-odla~ość, -kop~ął go w kroc,~e, a gdy tamten

143

pochylił się, rąbnął go kolanem w twarz. Stojący w ciemności na

półpiętrze po drugiej stronie hali Jago widział wszystko dokładnie. -

Bardzo dobrze, stary - szepnął. - Świetna technika.

Valentin wyszedł z boksu i zszedł po schodkaćh w dół. - Kogóż to

widzimy"1- rzekł i połaskotał Agnęs pod brodą. - O co chodzi?

- O tQ chodzi, ty alfonsiaku dla ubogich - odparł Shelley -

że jest parę spraw, które wymagają wyjaśnień. Takich jak obecna tu

AgaZs, pewien dżentelmen, występujący jako pan Smith, i młody chłopak

z Anglii, używający nazwiska George Walker. Agnes mi powiedziała, że

przekazała go tobie. ,

Valentin poklepał ją po policzku. - Znowu byłaś niegrzeczna, cheri.

H~dziemy musieli porozmawiać o tym później.

r--~ Jedyną osob~, z którą będziesz rozmawiał, jestem ja - rzekł

Shelley. - Ja i mój przyjaciEl. - Wyjął z kieszeni rewolwer.

- Myli się pan, monsieur - roześmiał się Valentin. - Ja tu wydaję

rozkazy, a nie pan. A właściwie, żeby być zupełnie ścisłym, moi

przyjaciele

i ja: -- Spojrzał do góry i gwizdnął. - Jules! Charles! - zawołał.

Z cienia wyłonił się Egan i przeszedł przez halę. - On chyba mówi

o dwóch facetach, których miał ukrytych tam na górze. Uzbrojonych

w Uzi i strzelbę. Właśnie poszli spaó.

Valentin odwrócił się i rzucił w stronę schodów, ale Shelley schwycił

go za nogi i ściągnął na dół. - Ty gnojkul - warknął i przyłożył mu

lufę Snith and Wessona do pleców. - Kim jest Smith? Gadąj albo

rozwalę ci kręgosłup.

- Nie, monsieur! - wrzasnęła Agnes. - Proszę, nięch pan tego nie

robi. On nie wie, kim jest Smith. Ja też. Załatwiamy nasże sprawy

z Jago.

Tylko z Jago.

- Kto to jest Jago? - zapytał Egan.

- To diabeł, monsieur. Zawsze działa w imieniu Smitha.

I nagle Eganowi przyszła do głowy szalona myśl. - Jest bardzo

angielski w swoim sposobie bycia, prawda? Przystojny? Blizna z

boku

twarzy?

- Tak, monsieur.

- To mężczyzna z metra - powiedziała Sara.

- I z All Hallows. Wygląda na to, że jesteśmy starannie obser-

wowani. - Odwrócił się w stronę Agnes. - Co się stało z chłopcem?

Zawahała się. Shelley wbił jej lufę pistoletu pod brodę. - Powiedz

mu, bo i~aej będziesz się tłurnaczyła świętemu-Piotrowi.

144

Przerażona, jedyny raz w żyćiu powiedziała prawdę: - Valentin

utopił go w Sekwanie. ,

- Po tym, jak daliście mu natkotykY- Spxjalny narkotyk?

Nabrał~ głęboko powietrza: - Tsk. >

Sara odwróciła się. "

- Czy byli również inni? - zapytał E$an.

Skinęła niechętnie głową. - Tak, killeu~ .

-- Mam wielką ochotę rozwalić mu łeb r:t~ttychmiast - powiedział

Shelley i skierował lufę rewolweru w stronę Vsleatina.

- PrQSZę, monsieur, niech mu pan nie robi nic złego. Jeżeli go pan

oszczędzi, powiem coś bardzo ciekawego.

- Co takiego? - spytał Bgan.

- l~zzwoniliśmy zawsae do przedsiębiorstwa pogrubowego Bracia

Hartley w Kent.

- Było lipne - odparł Egan. ,

- Wiem, monsieur, ale pewnego razu, kiedy odezwał się człowiek,

z którym ntrzymywaliśmy kontakt telefoniczny, gdzieś w poko~u

działała

automat~ta sekretarka. Valentin usłYszał podaną przez ni~ itazwę -

Ogród Wiecznego Spoczynku Deepdene. - Otworzyła torebkę i wyjęła

kawałek p~ru. - Widzi pat~ monsieur, zapisałam ją raaem~z ~umercm.

Broń, k~rrą Jago oparl:>:o ~ poręcz, była pistoletem sportovil9mi

~olt

Woodsman~ Miał kaliber z~mdwie 0.22 cala, ale wytrawnemu

snajp~towi

wystarczało to w zupełno3ci. Jago trafił Valentina w praw~ ~~,

zabijając 8o t1a miejscu.

Egan pr2~wrócił Agt~ós na podłogę i odepchnął Sarę Talbot głębiej

w ciemnońć. Shelley prz~kucnął i wystrzelił na oślep w mrok. Ji~go

mruknął::~cho: - T'yUco cię drasnę, stary. Żebyś miał naucxkę. -

Wycelar~aał starannie i vvpakował mu pocisk w lewe ramię.

Shel~ey stracił równowagę i upadł do tyłu w cień. Włożył rękę pod.

maryn~Cę, a gdy ją wyciągnął, była cała we krwi. - Jezu; Sean,

postrzelili mnie! - zawołał jakby ze zdziwieniem.

-- Wychodzić! - rozkazał Egan. - Mamy to; po co przyszliśmY. ~---

Podniósł 3helleya i popchnął go w stronę drzwi. - Dalej, Saro!

Odwrócił się i chwycił Agnes, ale dziewczyna odepchnęła go. - Nie,

niech mnie.pan zostawi.

Podczołgała się do Valentina i pochyliła nad nim, jęcząc. Egan wymknął

się przez furtkę w bramie i podążył za $arą oraz Shelleyem do

Citroena.

Sara usadowiła Jacka z tyłu. Egan. usiadił.za kierownicą i

o~jeacb~łi,.

1~45

- Dokąd? - zapytał.

- Do Duponta - odparł Shelley. - Trzeba mnie podłatać. A potem

zabieramy tyłki w troki, jedziemy na lotnisko Charles de Gaulle

i wracamy

do Londynu. - Chryste, ale to boli.

- Zawsze boli - rzekł Egan.

- My§lisz - spytała Sara - że to był ten Jago?

- Możliwe - rzekł Egan. - Kiedy wrócimy, poproszę Alana

Crowthera, żeby sprawdził dla mnie to i owo. Bardzo chciałbym się

dowiedzieć, kim jest ten jegomo§ć.

,

Dał się słyszeć coraz bliższy odgłos kroków. Agnes uniosła głowę

i spostrzegła wyłaniającego się z cienia Jago, który szedł trzymając

Colta

w opuszczonej swobodnie ręce.

- Zabiłeś go - powiedziała.

- Mniejsza o to. Co im wygadałaś?

- Nic.

- Nie łżyj; słoneczko. Słyszałern, jak Egan powiedział: „Mamy to,

po co przyszliśmy". - Pokręcił głową. - Nie bądź głupia:

- To nie ja, to Valentin - odrzekła. --- Kiedy rozmawiał z tym

czło.wiekiem u Braci Hartley, usłyszał odtwarzane gdacieś w pokoju

nagranie automatycznej sekretarki. Była tarn mowa o tym, że to

Ogród

Wiecznego Spoczynku Daepdene.

- A ty im to powtórzyłaś?

Skinęła głową. - Myślałam, że chcą zabić Valcntina. -- Spojrzała na

niego. - Ale ty to zrobiłeś.

- Owszem; tak się złożyło. Nie powinnaś była brać w tym udziału. -

Ruszył w stronę wyjścia, ale nagle zatrzymał się. - Byłbym zapomniał.

- Co, monsieur?

Gdy uniosła wzrok, wystrzelił jej dwukrotnie w serce. Upadła na

ciało

Valentina. Jago wsunął Woodsmana do kieszeni płaszcza.

- Biedna, głupia, mała dziwka - powiedział, odwrócił się i wyszedł

przez furtkę w bramie. .

Wezwany przez Duponta lekarz rozciął zakrwawioną koszulę Shelleya

i zrobił, co mógł. Wreszcie pokręcił głową. - Żeby wydobyć pocisk,

musiałbyrn wziąć pana na salę óperacyjn~.

146

- Nic z tego. Niech mnie pan jakoś załata i da mi jeszcze jeden

zastrzyk przeciwbólowy. Operacja może poczekać do Londynu. Znam

dobrego lekarza. Hindus, nazywa się Aziz. Ma klinikę dla

nadzianych

alkoholików na Bell Street. Załatwi to.

- Jest pan pewien; panie Shelley? - zapytała Sara.

- Chcę jedynie wrócić do Londynu, dziewczyno. - Uśmiechnął

się. - Nigdy nie lubiłem żabojadzkich doktorów. Wtykają człowiekowi

pigułki w tyłek. A teraz, Pierre, zn~jdź mi czystą koszulę i

marynarkę,

i zabierz nas stąd.

Półtorej godziny później złapali samolot British Airways, odlatujący

z lotniska Charles de Gaulle. Jago nie miał takiego szczęścia.

Spóźnił się

na ostatni lot Air France do Londynu o dwadzieścia minut. Nie

pozostawało mu nic innego, jak tylko czekać na poranny samolot.

Postanowił zabukować bilet, dopóki jest mało ludzi, i podszedł do

stoiska Air France. Siedząca prry biurku dziewczyna powiedziała:

=--

Jeżeli nadal chce pan polecieć tej ńocy, to może pan. Samolot stoi

jeszcze

na płycie. Drobny problem techniczny. Jeźeli wszystko pójdzie

dobrze,

potrwa to nie więcej niż godzin~.

Jago spojrzał na zegarek. BQdzie na Heathrow o pierwszej.

Uśmiechnął

się najbardziej czarująco, jak potrafił. - To cudowne, panienko.

Jak

wspaniale wy, Francuzi, potraficie załatwiać sprawy.

Zarumieniła się, dała mu bilet i odszedł. Rzeczywiście, miał sz.częście.

Była oczyvviście pewna szansh, że nadal je.szcze są w Paryżu, ale

nawet

jeżeli Shelleyowi udało się pozbiarać i zdążyli na ostatni lot BA,

reszt~

nocy zajmie im opieka nad rannyni: A to da mu wystarczająco dużo

czasu na uciszenie Birda i jego ezarttego przyjaciela. Znalazł

telefon

i aadzwonił do Kent. Telefon odebrał l~ird. - Słucham?

- Mówi Jago. Jestem w Paryżti. Przylecę na Heathrow ci pierwszej.

Muczę się z panem zobaczyć. Przyjadę natychmiast:

-- Clczywiście, panie Jago. Czy są jakieś kłopoty?

-- Ależ skąd. Jest tylko pewna sprawa; którą jak sądzi pan 5mith,

powinienem panu przekazać. Poczeka pan na mnie?

--- (kxywiście.

Hird siedział w gabinecie przy kominku i grał w warcaby z

Albertem.

Gdy telefon zadzwonił, rozważał właśnie możliwość skorzystania z rnz-

koszy łoża. Odłożył słuchawkę.

- Cugo chciał? ~- zapytał Albert.

14?

~- Przylatuje z Paryża i chce, żebym na niego poczekał. Mówi, że ma

jakiś interes.

-- Ni~ch go cholera -: rzekł Albert. - Chciałem iść do łóżka.

- No cóż, to nie pójdziesz, . żabciu. Bądź więc grucznym chłop-

czykiem, zrób mi szkockiej i zagramy sobie następną partyjkę.

Jago pogwizdywał cichutko idąc w kierunku sali odlotów. Sprawy

ułożyły się tak, że lepiej nie można. Gdy przechodził przez wyjście na

płytę, uśmicchał się.

Klinika przy Bell Street znajdowała się w St. John's Wood: Był to

nader dyskretny ośrodek odwykowy mieszczący się w dużym wiktoriań-

skim domu z własnym ogrodem. Doktor Aziz mieszkał na terenie

lecznicy i kiedy przybyli tuż przed północą na miejsce, nocny

portier

zerwał go z łóżka. Po krótkim badaniu natychmiast zabrano Shelleya na

salę operacyjną. Egan i Sara czekali w gabinecie Hindusa, pijąc

herbatę.

Wydarzeń było zbyt wiele i na twarzy Sary widać było zmęcuńie.

- Wyglądasz na skonaną - rzekł Egan.

-- Bo jestem - odparła. - A ty nie. Zupełnie jak twój , wuj.

W takich sytuacjach wydajesz się rozkwitać.

- Pamiętaj; że miałem zamiar studiować filozofię. Heidegger powie-

dział kiedyś, że aby żyć autentycznie; naleiy zdecydowanie stawiać

czoło -

imierci. Co o tym.myślisz? '

- Żx tak jak znaczna część filozoficznych ms~ksym, to kompletna

bzdura. .

Drzwi otworzyły się i wszedł doktor Aziz, wysoki, kościsty mę~a.

Był wci~ż ubrany jak do operacji. Połoiył na biurku przed Eganem

wydobyty pocisk. -~ Wyciągnąłem go. Nie było żadnych komplikacji.

Egan obejrzał kulę. -- Zero dwad2ieścia ~ dwa: To ciekawe. Praw-

dopodobnie Woodsman. Snajperska broń. - $pojrzał na Aziza. - .

Wszystko będzie z nim w porządku?

- Potrzebuje jedynie kilku dni wypoczynku, ale to dość kosztowne,

panie Egan. To dla mnie poważne ryzyko ,zawodowe.

-- Wszystko zostanie załatwione. Czy możemy się z nim zobaczyć?

- Nie widzę przeciwwskazań, ale pacjent potrzebuje snu. Proszę,

ieby trwało to krótko.

1A,8

Poprowadził ich słabo oświetlonym korytarzem. Mijali kolejne drzwi,

aż wreazeie Aziz otworzył znajdujące się na samym końcu. Shelley cta

wpół leżał, oparty na poduszkach. Oczy miał zarnknięte. Pokój pogrążony

był w mroku, paliła się jedynie nocna lampka.

- Śpi -- azcpnęła Sara. - To pewnie środki znieczula;j~oe.

- Pozwolił mi tylko na miejscowe znieczulenie - powiedział Hindus.

- To prawda - rzekł Shelley nie otwierając oczu. -- p,~ay innym

nigdy nie wiadomo, co człowiek będzie gadał. = Otworzył oczy i

popatrrył

na nich. - Zaczynam już być za stary na taki cyrk. Co macie zamiar

teraz robić? . :

Egan urknął na Sarę. - Ta dama wygląda, jakby potrubowała

rocznego snu. Zawiozę ją z -powrotem na Lord North Street. Jutro

też

jest dzień. Zobaczymy, czy rano uda nam się zlokalizować to

Deepdene.

-- Informuj mnie.

Shelley zamknął oezy. Sara. podeszła i ujęła go za t~@k~:, - Panie

Shelley? - Spojrzał na nią. - Dziękuję panu - powiedziała.

Uśmiechnął się: -- W porządku, dziewczyno. Lać do dó~nu i wędruj

do łóżka. '

Ponownie zamknął oczy. Aziz skinął głową i wszydcy po cichu

opuścili pokój.

Na Lord North Street Egan otworzył przed Sar~,wi 4 wazedł ża

nią do frod$a. Odwróciła się w jego stronę. W na hardzo

,.

zm~ną. -, Łóżko za tobą tęskni - powiedzi~ł.

, --- Wiem. Czuję się fatalnie. ~, ~'

--- Uprztdttałem cię, jak to będzie wyglądać.

- Zrobisz coś dla mnie? - spytała.

- W~ystko.

- Zostań tu na noc. Są cztery sypialnie do wyboru.

- . Wystarczy mi kanapa. - Uśmieehn~ł się. - Na kanapach

., wspaniale się śpi, szczególnie jeżeli są wystama~tj~co duże.

Lepiej niż

, ~, łóżku. .

- Dobrze. - Pod wpływem jakiegoś impulsu podeszła i pocałowała

go w policzek. -- Dziękuję ci; Seanie. Dziękuję Za wszystko. -

Odwrócała

się i poszła schodami na górę.

- Kiedy z nim skończę, będzie wyglądał doskonale. Wosk, makijaż.

Można dokonać cudów, a przecież musimy mieć na względzie rodzinę.

Jego biedna matka dosyć się już nacierpiała. Nie powinna oglądaó go

w takim stanie.

- Jest pan dobrym człowiekiem, panie Bird - stwierdził Albert.

- Staram się, jak mogę, Albercie - odparł Bird. - A teraz

aprawdźmy piece. Nie chciałbym, żeby rano były jakieś kłopoty,

Wyszli tylnymi drzwiami i przeszli do dużej stodoły przekształconej

w krematorium. Albertotworzył drzwi, włączył światło i poszedł przodem.

Był tam niewielki podest i osiem czy dziewięć stopni prowadzących

w dół; do ~głównego pomieszczenia. Wszystko w nim było bardzo

schludne - pomałowane na biało ściany, konsola aparatury

elektronicznej

i.dwa czarne piece ze szklanymi drzwiami.

Bird zszedł na dół i nacisnął guzik zapalając najpierw jeden piec,

a potem drugi. - Wspaniale - powiedział.

W tej samej chwili rozległ się dzwonek z recepcji. - To Jago -

powiedział Albert.

Bird skinął głową. - Wpuść go do środka. Porozmawiam z nitt~ F:~;.,

w gabinecie. - Wyszli obydwaj. `k ~.

°;

<n~a

Bird właśnie usiadł za biurkiem w swoim gabinecie, kiedy

otworzyły się i wszedł Albert.

• A

Bi~i zmarszczył brwi. - Gdzie on jest? 'v y .

--- To nie Jago - wyja§nił Albert. - To klient. Jakiś pan ` " .`.

; .,.

Mówi, że jego maika wła§nie umarła. "":T~:~:: "` r`:

Bird spojrzał na zegarek. Było piętnaście po drugiej. -

stwierdzić, że to zdecydowanie nieodpowiednia pora na zgon. ~ ~' ~

- Informujemy przecież, że zakład jest czynny przez d

cztery.godziny na dobę - zauważył Albert. .,~ , ,, r.

- No dobrze - rzucił ze zniecierpliwieniem Bird. = W ~

Załatwm

y tę sprawę. - Albert odwrócił się w stronę drzwi i 2a ` "~

_

moment: --- O co chodzi? - zapytał Bird. 'r;:; ;,

-- Coś z nim nie gra. Nie jestem pewien co, ale coś mi się tu nie

~"' . °~

Bird zanarszcxył czoło i wolno pokiwał głową. - Dobrze, A1 "

minut, a potem zadzwoń z biura. Przyjdę do ciebie. Porozmawiat~~.

"

Albert wyszedł. Bird siedział, bębniąc palcami po blacie -~~~

l~riwi otworzyły się i Ałbert wpuścił Egana. ._.

132

i. - ,

- Pan Brown.

Albert wyszedł. Egan zbliżył się do biurka i uścisnęfi sobie z Birdem

ręce. - To bardzo uprzejmie z pana strony, że przyjął n~nie pan o

tak

niezwykłej porze, panie Bird.

- Nie ma o czym mówić, panie Brown. Proszę, niech pan siada. -

Bird wskazał mu krzesło. - Czym mogę panu służyć?

- Moja matka chorowała już od pewnego czasu. Mieszka z drugiej

strony Rochester. Zatelefonowano do mnie, że gaśnie w oczach,

przyje-

chałem więc ze Szkocji najszybciej, jak mogłem. Dotarłem godzinę temu

i dowiedziałem się, że niedawno zmarła.

- Jakież to smutne. - Bird pokiwał głową. - Ale wszystko ma

swój koniec, panie Brown. Nas też to czeka. A więc chciałby pan,

żebyśmy zajęli się wszystkim w pańskim imieniu?

- Rzecz w tym, że jestem inżynierem pracującym w branży

naftowej - skłamał Egan. - Powinienem jutro wylecieć do Iraku.

Mogę opóźnić swój wyjazd najwyżej o dzień, ąle nie dłużej. Całe

szczęście, że sąsiad mojej matki wspomniał mi o panu: O tym,

że pański zakład znajduje się tak blisko i jest czynny przez

dwadzieścia

cztery godziny na dobę.

- Śmierć, panie Brown, nie ma poczucia czasu - stwierdził Bird

i wziął pióro do ręki. - A teraz proszę jeszcze tylko o "kilka

szczególów.

- Prawdę mówiąc - rzekł Egan - słyszałem już wcześniej o pana

przedsiębiorstwie. Powiedział mi o nim pewien biznesmen w

Londynie.

Jak on się nazywał? - Egan zmarszczył czoło. - Ach, tak, Smith. To

był pan Smith.

Pióro Birda zastygło nad formularzem. Odłożył je na miejsce bardzo

wolno, starannie i wstał. - Smith? Nie, nic mi to nie mówi. Muszę

pana

na chwilę opuścić.

Wyszedł do holu i otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju, w którym

czekał Albert. - Co się dzieje? - zapytał czarnoskóry chłopak.

Bird nakazał mu gestem milczenie, odsunął wiszący na ścianie

obraz i przez lustro zajrzał do swego gabinetu; w którym Egan

pospiesznie przeglądał szuflady jego biurka. - Miałeś rację,

Albercie,

coś tu jest nie tak.

- Co zrobimy? - zapytał Albert.

- Zaproponuję mu obejrzenie zakładu. Kiedy wejdziemy do krema-

torium, będziesz czekał za drzwiami i przyłożysa mu porządnie. Jednak

nie za mocno, żeby mógł mi jeszcze potem powiedzieć, kim naprawdę

jest'.

133

- A potem? - zainteresował się ~ - :~,`W

-- To zaleiiyy. Jeżeli zajdzie p~;,j~a::,~

rozpalić piac, rozumiesz? A teraz ruszaj'si~: ' " ~ .~ , ,:~

Blrd wyszedł za Albertem, zawahał się chwilę preed drzwyi g~;

poruazył ' klamk~ i wszedł do środka. Egan siedział na krześie w tym

samym miejscu co poprzednio. - Przyszło mi do głowy - rzekł Bird -

że akoro ma ~n tak niewiele czasu, powinien pan od razu zapoznać

się

z ns~azymi urządzeniami, panie Brown. Zapewne życzy pan sobie, aby

dokona~ krcmacji?

- Chyba tak - odparł Egan.

_....: Hardzo rozsądnie. Jak powiada Hiblia - popiół do popiołów. -

Bird otworrył drzwi i poprowadził gościa na zewnątrz. - Potem

będziemy

mogli wybrać odpowiednią urnę.

:-- Dziękuję panu - powiedział Egan.

Gdy Bird otworzył drzwi prowadzące na dziedziniec, padający deszcz

połyskiwał srebrzyście w świetle lampy. Wziął ze stojaka parasol. -

Niestety, krematorium jeat po drugiej stronie podwórza.

Trtymał parasol nad ich głowami. Ich ramiona stykały się. Bird drżał

lekko.'Nawet gdyby Egan nie spodziewał się jakiegoś pddstępu, już

samo

to drżenie wystarczyłoby, żeby wzbudzić w nim podejrzenia.

Bird otworzył drzwi i złożył parasol. - Proszę, niech pan wejdzie

p~~.

.- Nie, panie Bird, to p~n wejdzie pierwszy. - Egaa pchnął go

z c~d!cj aiły. Bird runął zc , ec~hodków bezskutecznie usiłuj~c złapać

się

balustrady i jak worek szmat wylądował na dole. W tym samym

mo~ otwarte gwałtownie przez ' Egańa drzwi z całej śiły trzasnęły

w trivarz stójąoego za nimi z uniesioną pałką Alberta. Pieńvsze

uderzenie

zmiażdżyło mu nos. Egan jeszcze raz uderzył go mocno drzvviami.

Albert

z~wył i wypuścił pałkę. .

Hird =próbował wstać i upadł ponownie: - Ghryste, chyba złamałem

na~ w kostce.

~y Egan odchylił drzwi, Albert upadł na kolana łkając. Jego

~jna twarz była zmasakrovvana i całkowicie pokryta krwią. Egan

pateżył rękę na klamce, jakby znówu chciał uderzyć go dczwiami, ale

Bind zawoiał z przeraieniem: - Nie, niech pan tego nie robi.

Egan zszedł po schodkach wyciągając Browninga. - Zastrzelę go,

~j~llWęd~ atuśiał: To zależy tylko od cićbie.~

_ .;;:=:.x~~dv,joat? -- zapytał Birci. - Czego pan ch~e?

,

- Informacji. Udzielisz mi ich i twojemu przyjaciełowi nic się nie

stanie. W przeeiwnym razie... - Egan wzruszył ramionami. - Wybór

należy do ciebie.

Bird papatrzył wokoło zaszczutym wzrakiem. Egan odciągnął kurek.

- Dabrze - krzyknął Bird. - Zrobię wszystko, co pan zechce.

- Świetnie. - Egan wyjął papierosa i zapalił go. - Wiem wszystko

o działalności firmy Bracia Hartley, o przysyłanych z Francji

zwłokach

nafaszerowanych heroiną. Wiem również, że pracujecie dla Smitha.

Zgadzav się?

- Tak - Bird gorliwie pokiwał głową.

- Kto to taki?

- Nie wiem.

Egan uniósł Browninga, cofnął się do schodków, uniósł Albertowi

głowę i przyłożył do niej lufę.

- Na litość boską, to prawda! - wrzasn~ł Bird. = Nie wiom, kim

on jest.

-. W takim razie, jak prowadzicie intcres3l?

- Łączę się ~ nim tylko przez automatyczną sekreta;kę. Nie

rnogę skomunikować się z nim bezpośrednio. Po j~akimś c~aaie, aam

dzwoni do mnie.

- I nigdy go nie widziałeś?

- Nie. Znam tylko Jago, cxłowieka, który działa vV jego imieniu.

Był tu kilkakrotnie. - Birdowi zaświtała przez chwilę myśl, żeby

powiedzieć ~ganowi, iż w ka~ chwili apodziewa się jego prrybycia.

Pomyślał jednak, że jeśli aago pojawi się w odpowieduim mo~e,

postawi to Egana w trudnej sytuacji. Najlepiej więc b~dzie, jeżeli

przemilczy.

- Opisz mi Jago.

- O, to prawdziwy dżentelmen. Były oficer. Mówi jak ktoś, kto

skończył szkołę prywatn~:

- I ma bliznę od lewego oka do kącika ust?

- Właśnie --- odparł Bird. -- Zna go pan?

- Niezupełnie. - Egan stał patrząc naricgo w dół i.Hird apróbował

uśmiechnąć się przymilnie. Sean.podniósł głos, staraj~c. się, by

zabrzmiało

to jak pogróika. - Wiesz co? Wydaje mi się, ża nparnujesz mój czaa.

To

mi się nie podoba. Wcale mi się to nie podoba.

Schwycił na wpół przytomnego Alberta za. włosy i ponownie uńiósł

pistolet. - Powiedziałem panu Wsz3tstko! -~-1uzYknął Bizd. - Nigdy

nie

155

;

spotkałem się ze Smithem, tylko od czasu do czasu widywałem się

z Jago. A z nim też mogę się skontaktować jedynie za pośrednictwem

Smitha.

- Nikogo innego? - zapytał Egan. - W całej organizacji? Spodzie-

wasz się, że w to uwierzę?

- To prawda - wybełkotał Bird i urwał po chwili. - Chwileczkę.

Jest coś jegzcu. Zapomniałem.

- Lepiej eo~e przYPomnij.

- W ubiegłym roku Smith polecił nam kiedyś, żeby zostawić waliz-

kę pełną .heroiny w skrytce bagażowej na stacji King's Cross. Al-

bert dostarczył ją, ale ten młody głupek nie mógł się oprzeć pokusie

i został tam w pobliżu. Zobaczył, kto odebrał walizkę. Zobaczył

i ~rozpoznał.

- Kto to był?

- Facet o nazwisku Frasconi - Danielo Frasconi. W ubiegłym

roku, w związku z wielkim procesem przeciwko handlarzom

narkotyków,

jego fotograiia była we wszystkich gazetach. Nazywano go Mafijnym

Łącznikiem. Sugerowano, że Frasconi był, grubą rybą. Ale udało mu się

vVykręcić. Świadkowie znikali albo zmieniali zeznania. Jak zwykle

w podobnych sprawach.

- I co zrobiliście? - spytał Egan.

- Co zrobiliśmy? - odpówiedział pytaniem Bird.,- A co, u dia-

bła, mogliśny zrobić? Powiedziałem to temu młodemu durniowi. Ci

ludzie nie bawią się w ciuciubalikę. Dla nich zabijanie jest po

prostu

j~ną ze zvVykłych form prowadzenia interesów. - Wyjął chusteczkę

i wytarł sobie twarz. - Podejrzewam, że z panem jest tak samo,

panie

B.rown. ,

- Już mi to kiedyś mówiono - odparł Egan.

Odwrócił się i rdąc po schodach zrobił krok nad leżącym na nich

Albertem, a potem , wyszedł na padający na 'dworze deszcz. Kicdy

przechodził przez dziedziniec, wsunął Browninga do wewnętrznej

kieszeni

kurtki, okrążył budynek i wślizgnął się za kierownicę Mini Coopera.

Frasconi -- Dan~ielo Frasconi. Był to jakiś trop, ale dok~d

prowadzi?

Istniał. tylko jeden człowiek, który mógłby udzielić mu na to szybkiej

odpowiedzi.. Altm Crowther.

Spyder nadjechał, gdy Egan był już na głównej drodze i zaczął

nabierać prędkości. Jago natychmiast rozpoznał Mini Coopera i jadąc

dalej obserwował, jak ' we wstecznyt~ lusterku zcnniejszają Bię

jcgo

156

k czerwone, tylne światła. Szybkie spojrzenie upewniło go, że w

samochodzie

był tylko łcierowca i że musiał nim być Egan. Dziwne, ale Jago poczuł

:,: ~ pewien podziw. -- Muszę powiedzieć, synu - mruknął cicho - że

jak

już zaczniesz działać, to działasz naprawdę szybko. - Zwolnił i skręcił

w stronę głównej bramy.

Bird wstał i opierając się o poręcz, spojrzał w górę na Alberta. - Jak

się czujesz, kochany?

Albert jęknął i zamrugał powiekami. Bird pokuśtykał na jednej nodze

do znajdującego się w kącie zlewu, odkt~ęcił kran i namoczył szmatkę.

Gdy odwrócił si~, żeby vvytuszyć z powrotem, w drzwiach pojawił się

Jago. Stał z rękami wciśniętyrni głęboko w kieszenie swego granatowego

ptaszcza. Wyglądał groźnie. $ird jęknął i opadł na krzesło stojące przy

niewielkim stofiku koło pieców.

- Niezłą miełiście tu zabawę - odezwał się do niego Jago. Pochylił

się i obejrzgł Alberta. - Biedaczek, szlag trafił jego urodę, a bądźmy

szczerzy, twarz i tyłek były jedynymi rzeczami, które miał do

zaoferowa-

nia. -.- Zapalił papierosa i oparł się o balustradę. - A więc był tu

mój

przYjaciel Egan?

- Brown, panie Jago - odparł gorliwie Bird. - Nazywał się Brown.

- Egan - rzekł Jago. - ~Dwadzieścia cztery lub dwadzieścia pięć

lat, szczupły, surowa twarz, czarna skórzana kurtka; dżinsy?

- To on -- skinął głową Bird.

- I co mu powiedziałeś?

8irdowi udało się arobić zdziwioną minę. - Co mu powiedziałem;

panie Jago? ; .

- Nie zgrywaj się - rzekł Jago cierpliwym tonem. - Nie przyszedł

tu dla zabieia cr,asu: Przyszedł, żeby się zapytać o ciała z Paryża,

o Erica

~ Talbota, pana Smitha i bardzo prawdopodobne, że i o mnie. Co

więc mu

powiedziałe§?

- Ale co mu mogłem powiedzieć, panie Jago?

Jago podniósł Alberta, potrzymał go przez chwilę przed sobą, a potem

popchn~ł gwałtownie. Chłopak zlexiał tyłem ze śchodów i upadł nie-

zgrabnie, uderząjąc cza~zką o posadzkę. Rozległ się głuchy trzask. Jago

zszedł po schodach i kopnął Alberta w żebra.

- Nie! - wrzasnął Bird. - Niech mu już pan nie robi krzywdy.

.. Powiem panu. Powiem panu wszystko.

157

Mówił azybko. Słowa sypały się z niego, gdy powtarzał to, co

powiedział Eganowi. Kiedy skończył, zaczął łkać, siedz~e przy stoliku.

Jago spojrzał w dół, na Alberta, i trącił go butem. - Ciekaw jestem,

ile razy się tam kręcił i bawił w podglądacza.

- Tylko raz, panie Jągo. Przysięgam.

-- Ale ten raz wystarczył, bo zobaczył Daniela Frasconiego, a to '

naprawdę bardzo ważna osobistość. A teraz nasz przyjaciel Egan wie

już

o nim i panu Smithowi się to nie spodoba. Bardzo mu się nie

spodoba. --

Pochylił się, przyjrzał się uważnie Albertowi i wyprostował. - A1e dla

niego nie ma to już żadnego znaczenia. Nie żyje.

- Albert! - zawył Bird, Wstał, stracił równowagę i upadł: 1,.eża.ł

przez chwilę nieruchomo, a potem zaczął czołgać się w stronę szofera.

Jago podszedł do pieców i nacisnął guzik automatycznego zapłon~t.

Płomień pojawił się natychmiast. Odczekał chwilę, aż palniki gazowe

zaczęły działać pełną mocą i otworzył szklane drzwi. Płomienie natych-

miast wydostały się na zewnątrz i farba na ścianie nad nimi od

straszliwego

gor~ca zaczęła pokrywać się pęcherzami.

=-- Nie; panie Jago, niech pan tego nie robi! - krzyknął Bird. -

Bo

wybuchnie!

Jago nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Wziął ze stolikaw kąeie

puszkę spirytusu do czyszczenia i przeszedł szybko przez pokój,

zdejmując

po drodze zakrętkę.

Na twar2y Birda odmalowało się przerażenie. Spróbował wstać,

zachwiał się i upadł na ciało Alberta. - Na litość boską, nie!

Jago wylał zawarto§ć pojemnika na drewnianą poręcz i schody, rzucił

puszkę w dół i zapalił zapałkę. Wszystko stanęło natychmiast w ogniu.

Bird wrzasnął, gdy , no.gawki jego spodni objęły płomienie. Na próżno

usiłował je stłumie: ~ała ściana i sufit za nim paliły się, z pieców z

hukiem

wydobywały się: płtiinienie. .

---- Do zobaczenia w piekle, stary - rzekł Jago i wyszedł,

zasnykając

za sob~ drzwi. Minutę późńiej wyjeżdżał Spyderem z bramy, na. drogę do

Ruchester.

Sprawdził czas. Była trzecia. Zastanawiał się, jaki będzie następny

~ ggana, ale doszedł do wniosku, że i tak dowie się o tym po

przybyciu na Lord North Street. A rano trzeba przekazać aktualne

wiadomości Smithowi. Będzie miał mu z całą pewnością sporo do

p~owviadunia. Kiedy się dowie o ujawnieniu Frasconiego, będzie

wściekły

jak diabli. Przecież może narazić cały sycylijski ~tał prztrzutowY.

158

O tak, ten drobiazg nie spodoba się Smithowi. Z jakiegoś powodu ta

myśl bardzo ubawiła Jago. Siedział z lekkim uśmiechem na ustach

".' i uważnie prowadził samochód.

Egan zamiast na Lord North Street pojechał bezpośrednio do Alana

Crowthera. Wiedział, że Alan jest nocnym Markiem i często pracuje

do

późna w nocy. Kiedy jednak tuż przod czwartą zatrzymał się pod domem

na Water Lane, było w nim ciemno. Wysiadł i zadzwonił, ale nikt nie

odpowiadał. Spróbował jeszcze kilka razy, a potem przeszedł na tył

domu

i odszukał zapasowy klucz do kuchennych drzwi, który Crowther

zawsze

trzYmał pod jednym z kamieni w akalnym ogródku. W kuchni było ,

ciemno. Zapalił światło, wstawił czajnik i przygotował herbatę.

Dokądkol-

wiek Crowther wyszedł, na pewno wkrótce wróci. Nigdy nigdzie nie

wyjeźdżał, nigdy nie robił sobie wakacji. Egan przeszedł do

saloniku, wypił

herbatę i z rękami złożonymi na piersi położył się na obszernej

kanapie. Po

chwili juź spał, pbudziło go trzaśnięcie drzwi wejściowych. Opuścił

nogi na

podłogę i spojrzał na zegarek. Była piąta rano. Wszedł Alan Crowther,

ale

taki, jakiego Egan nigdy dotąd nie widział. Miał na sobie czarną,

wełnianą

czapkę nasuniętą prawie na oczy, gr~by golf, niebieski anorak,

dżinsy

i buty z wysoką, sznurowaną cholewką, i niewielki plećak.

-- Sean? Ra.ny boskie, aleś mnic przest;aszył - powie<iział.

-- Przcpraszam - odparł Egan. .---- Pos~łuźyłem się zapasowym

kluczem i ws~edłem od tyłu. Musiałem się z tobą zobaczyć. Ale co to

wszYstko znaczy? Gdzie, u diabła, byłeś, i to w takim straju?

- A więc odkryłeś moj~ tajemnicę. .,-.. Crowther zdjął skórzane

rękawice, plccak i. anorak. -- Chodż do kuchni. Zmarzłem na kość. Mam

ogromną o~hotę wypić morze gor~cej kawy.

W kuchni włączył ckspres, nasypał kawę i odwrócił się, rozcierając

ręce. - To była dabra noc. Pojecb~ałem do Birmingharn i z powrotem.

Oczywiście pociągicm -- to jedyt~y sposób podróżowania, jaki uznaję.

-- Poci~giem?

-- Alo nie w taki spoaób, jak s~dzisz. - Usiadł przy stole i

rnześmiał

się. - ~edy człowiek osi~ga mój wiek, zaczyna mieć ochotę na pewną

odmianę. Ale coau wymy$lió? Oto jest pytanie. Zbyt późno, aby

nauczyć

się pilotować samolot czy wspinać na Eiger.

-- A więc?

, - JeStem skoczkiem kolejowym, Sean. ~ Rok temu spotkałem w

pubie

,. .

159

.

.

w Camden faceta, który mnie w to wciągnął. Jest archi r'"

Uśmiechnął się. - Wskakujemy do pociągów towarowyc.h,:

prostu dla draki. Oczywiście, zawsze tylko w nocy. - ~r~

- Chyba zwariowałeś - stwierdził Egan z niedowierzaniem.

- Jeżeli nawet masz rację, to jestem w dobrym towarzystwie. Nio`~

jesteśmy snobami, Sean, ale wśród moich kolegów, jeżeli mogę ich tak

naz~wać, są księgowi, finansiści z City, dwóch doktorów i

przynajmniej '

jeden profesor z University of London.

Wstał, żeby nalać sobie kawy, a Egan zapytał: - Tacy ludzie?

Ale po co?

- To podnieca, drogi chłopcze. I o to chodzi. Niebezpieczeństwo;

napięcie: Wskakiwanie w ciemności do poruszającego się pocią8u,

gdy wyjeżdża ze stacji towarowej na Paddington albo Victoria

Station,

nie jest specjalnie łatwe. Trzeba mieć mocne nerwy. To, co zawsze

nazywałe5 ikrą.

- Zwariowałeś - stwierdził Egan. - Jak amen w pacierzu.

- Dzisiejszej nocy zrobiłem tylko krótką trasę, bo chciałem szybko

wrócić; ale kiedyś dotarłem aż do Glasgow. Całą drogę siedziałem na

platformie w Fordzie Escorcie. Cudowne uczucie wolności,

szezególnie,

gdy na pełnej prędkości przejeżdża się przez jasno oświetloną stację..Ale

na trasie trzeba uważać. Na szlakach za Liverpoolem wskakują całe

gangi młodych łobuzów, którzy polują na samochodowe radia. A to

grozi spotkaniem z policją kolejową. Trzeba więc przez cały czas

mieć się

na baczności.

- Zwariowałeś -- powtórrył Egan.

- Bzdura. To najfajniejsza roecz, jaka mi się przydarzyła w życiu.

Ale co było w Paryiu?

Egan poinformował go 0 ostatnich wydarzeniach. Kończąc, pod-

sumował: - A więc za tym wszystkim kryje się niewątpliwie Smith. Czy

w czasie naszej nieobecności znalazłeś coś na jego temat?

- Nic. 4ch; jost mnóstwo różnych drani o nazwisku'Smith, ale nie

ma nikogo, kto pasowałby do naszego. - Crowther wzruszył ramiona-

mi. - Oczywiście, to żadna niespodzianka, prawda? Przecież, n~a się

.

rozumie~, Smith to nie jest jego prawdziwe nazwisko.

- A więc pozostają nam dwa tropy - Jago i Danielo Frasco~,~

, 9 ,. ,;

możesz zobaczyć, co dałoby się wykopac na ich temat?

Przeszli do gabinetu. Crowther odstawił kawę i zabrał się do~.p~.

- Najpierw załatwię Frasconiego. To powinno być p~oą _, ' o

_. , ,

~.s,';„,a

160 ;'.a;

przeszłością muszą go mieć w dokumentacji Centralnego Archiwum

Scotland Yardu. - Dwie minuty później skinął głową. - Dostałem

się. - Informacje zaczęły pojawiać się na ekranie. - O rany, to

wygląda

jak fragment „Ojca chrzestnego".

Frasconi byli potężną rodziną mafijną, usadowioną w Palermo

i kontrolowaną przez dwóch braci bliźniaków - Danielo i Salvatore.

Mieli po trzydzieści pięć lat i większość dochodów rodziny uzyskali

z handlu narkotykami. Londyńska fiłia obejmowała dwa kasyna oraz

łańcuch kas totalizatora. Posiadali również dwa hotele.

- To wszystko jest tyłko kamuflażem i służy do „prania" pieniędzy

z handlu narkotykami - stwierdził Egan.

- Wygląda na to, że właśnie Danielo prowadził tu wszystkie sprawy,

dopóki w ubiegłym roku nie przyłapał go Wydział do Walki z Nar-

kotykami - rzekł Crowther. - Wykręcił się ze wszystkich stawianych

mu zarzutów z wyjątkiem jednego - napaści na funkcjonariusza

policji.

Odsiedział sześć miesięcy w więzieniu Armley, w Leeds, i po

zwolnieniu

wrócił na Sycylię.

- Dasz mi wydruk tego? - spytał Egan.

- Oczywiście.

Drukarka zaczęła jazgotać. - A teraz nasz przyjaciel . Jago -

powiedxiał Egan.

- Zostanę w bankach danych Scotland Yardu. - Crowther wrócił

do pracy i wreszcie odchylił się do tyłu. - To rzadko spotykane

nazwisko. Jak widzisz, są tylko trzy wpisy. Włamywacz w Cardiff,

facet,

który odsiaduje dożywocie za morderstwo w więzieniu Durham; i były

księgowy z City, obecnie zapuszkowany na pięć lat w Parkhurst za

sprzeniewierzenie. Niewiele tu zwojowaliśmy.

- W porządku - stwierdził Egan. - Co o niin wiemy? Założę się,

że to były wojskowy. Ktoś, kogo w naszym klasowo podzielonym

społeczeństwie można by nazwać dżentelmenem. Cholernie dobry, jeżeli

powstają jakieś kłopoty i trzeba działać. Biizna na lewym policzku.

- Człowiek, który jeżeli był kiodyś w wojsku, mógł potem zostać

najemnikiem? - zasugerował Crowther.

- To jest myśl - odparł Egan. - Może spróbujesz znanych

najemników. Muszę zrobić sobie herbatę. A przy okazji przygotuję ci

następną kawę.

Kiedy ruszył w stronę drzwi, Crowther zapytał: --. "Zdaje mi się, że

wspominałeś o nim w czasie rozmowy z Villiersem?

161

- Tak, ałe to było wtedy, kiedy sądziłem, że to ~ '"

z Grupy Cztery.

...,.~. .

- Nie o to mi chodzi. - Crowther podrapał się po,

Widzisz, teraz też już wiesz, że Jago nie pracuje dla firmy

Fergt~pt~;

Villiers wiedział o tym już wtedy, 8dY wYsunąłeś to oskarżenie. J

dobrze znam naszego Tony'ego, na pewno na tym nie poprzestał. Nie

mniej niż ty chciał się dowiedzieć, kim jest ów tajemniczy człowiek ze

szramą na policzku. Na pewno przeprowadził własne poszukiwania.

- To brzmi przekonująco - skinął głową Egan. - A więc znowu

Grupa Cztery. Zobacz, co tam mają.

Zrobił sobie herbatę i właśnie nalewał Crowtherowi do filiżanki

świeżą kawę, gdy dobiegł go okrzyk triumfu. Zaniósł obie filiżanki

i ujrzał Crowthera promieniejącego zadowoleniem.

- Mam. Wstawka drugiego stopnia. Oznacza to, że została wpro-

wadzona do pliku w ciągu ostatnich dwunastu godzin. Tony musiał

mieć

całą baterię komputerów rozpracowujących to zagadnienie. Jago to

pseudonim. Pozostałe szczegóły pasują do tego dżentelmena jak ulał. -

Na ekranie widniał komputerowy obraz Jago, na który składały się akta

wojskowe, wspominające również jego bliznę. - Jak widzisz, zarobił ją

służąc wraz ze swoim pułkiem w składzie pokojowych sił ONZ w Liba-

nie. - Crowther upił łyk kawy.

- Harry Andrew George Evans-Lloyd - rzekł Egan. - Stopień

wojskowy - kapitan. Military Cross w Irlandii, w aktach nie ma

informacji; za co go dostał.

- Usunięty karnie z wojska - dodał Crowther. - Czterech za jednym

zamachem. W bajeczcx krawiec zabił cztery muchy siedząee na jego

chlebie

z dżemem. W przypadku naszego wspaniałego kapitana Evansa-Lloyda

było to czterech terrorystów z IRA, którym wpakował kule w tył głowy.

- A czy byli tymi, za których ich uważano? - pytał Egan.

- Oczywiście. To nie było przyjemne dla jego starego. , Generał

brygady w stanie spoczynku, jeszcze żyje. Spójrz na przebieg

słt~iby jego

syna. Selous Scouts w Rodezji, oddziały południowoafrykańskich

koman-

dosów w Angoli.

- Co oznacza. właściwie plutony egzekucyjne - skomentował Egąn.

- Potem paskudna historia w Czadzie - ciągnął Crowther. - Ale

przez ostatnie trzy czy cztery lata nic.

- Chciałeś powiedzieć nic, o czym by wiedziano - dodał Egan. -

Daj mi wydruk i tego.

162 ,

:

Crowther rozparł się wygodnie w swoim krześle. - I co z tym teraz

zrobisz? Pójdziesz do Villiersa? W końcu masz obecnie więcej

informacji

niż jego ludzie.

- Nie wiem. W gruncie rzeczy decyzja należy do pani Talbot, tak

sądzę. - Egan wziął wydrnki i złożył je. - Pójdę już. Nie wiem, Alan,

jak mam ci dziękować.

- To drobiazg, ale uważaj. Nie wiem, co Villiers ma zamiar zrobić

w sprawie Jago, jeżeli będziemy go tak dalej nazywać, ale pamiętaj,

Sean;

że to wyjątkowo niebezpieczny człowiek.

- Będę pamiętał.

Gdy podeszli do drzwi, Crowther zachicbotał. -- Wielki Jack

Shelley

leży na grzbiecie z kulą w ramieniu. Strasznie zabawne. Dobrze mu

tak.

Po co bawi się w te klocki w swoim wieku?

- Słusznie. To był równie pieprznięty pomysł, jak twoje skakanie po

towarówkach - odparł Sean i wyszedł na chłodne, poranne powietrze.

Była szósta i gdy jechał do „Flisaka", na ulicach zaczynał się już

ruch.

Zaparkował na dziedzińcu, wszedł kuehennymi drzwiami, a potem cicho

schodami na piętro. Drzwi do pokoju Idy były lekko uchylone.

Słyszał,

jak oddycha ciężko przez sen. Zamknął drzwi i poszedł do swego

pokoju.

Wziął prysznic, ogolił się, zmienił bieliznę, koszulę oraz dżinsy i

wyszedł.

Otworzyły się drzwi i na korytarzu pojawiła się Ida. - Sean, to ty.

Martwiłam się, że cię tak długo nie ma. Masz jakieś kłopoty?

- Kłopoty? - uśmiechnął się. - Od kiedy ładna dziewczyna jest

kłopotem? Nie martw się o mnie. - Zbiegł ze schodów i zniknął, za

drzwiami.

Wróciła do łóżka, ale nie mogła zasnąć. Po półgodzinie przewracania

się z boku na bok zeszła na dół, postawiła czajnik i zrobiła kilka

grzanek.

W pewnej chwili rozległo się stukanie do drzwi kuchennych.

Otworzyła

je i zobaczyła stojącego przed nią Tony'ego Villiersa.

- Halo, Ida. Wiem, że to wcześnie, ale myślałem, że znajdę tu Seana.

- Proszę wejść, pułkowniku Villiers. Właśnie pan się z nim minął.

Filiżankę herbaty? Świeżo parzona:

Nalała mu. -- A więc był tu ubiegłej nocy7 - zapytał.

W jej głowie zaczął dzwonić sygnał alarmowy. - Oczywiście, że był

Uśmiechnął się. - To ładnie z twojej strony, ale przypądkiem wiem

że tu aie necował.

163

,_.~:

- Czy chce pan przez to powiedzieć - zapytała - że ma prob .J

- Nie, ale może mieć. - Wyciągnął portfel, wyjął z ~ego . ~

wizytowy i położył go na półce nad kominkiem. - Ma tu, pani.

numer telefonu, Ido. To specjalne połączenie, dzięki któremu można si

ze mną porozumieć we dnie i w nocy, bez względu na to, gdzie się

znajduję. Jeżeli będzie mnie pani kiedykolwiek potrzebowała, jeżeli

będzie pani miała mi coś do powiedzenia, będzie pani wiedziała, co

zrobić.

Wyszedł. Usiadła przy stole i mieszała herbatę, patrząc przed siebie

niewidzącymi oczyma, a potem zaczęła płakać.

O siódmej rano Jago, który od kilku godzin spał przy oknie

przykryty

pledem, obudził się i spojrzał na Lord North Street. Wciąż nie było

śladu

Mini Coopera, a w domu panowała cisza. Znowu spojrzał na zegarek

i zadzwonił do Smitha. Był właśnie w kuchni i przygotowywał sobie

kawę, gdy odezwał się telefon. - Gdzie pan jest? - zapytał Smith.

- Z powrotem w Londynie, w mieszkaniu.

- Co się zdarzyło w Paryżu?

- To długa historia - odparł Jago.

- No dobra, opowiadaj pan. Jeszcze nie jadłem śniadania.

Jago nalał sobie kawy i popijał ją, opowiadając. Gdy skończył, Smith

rzekł: - Niedobrze.

- Dlaczego? Valentin i ta mała, głupia dziwka usunięci. Shelley

gnije

w sapitalnym łóżku. Bird i jego przyjaciel spaleni. Wszystkie

dojścia

zablokowane. Został tylko Fraseoni, no i jestem tu całkowicie do

pańskiej dyspozycji.

- Danielo Frasconi wrócił do Palermo i nie ma zamiaru się stamtąd

ruszać. W Londynie jest już dla niego za gorąco: Jeżeli Talbot i

Egan

wybiorą się na Sycylię, nie przeżyją ta~n nawet pół dnia. Zna pan mafię.

- O co więc chodzi?

- O pana i o mnie - odparł $mith. - Tgl.bot i Egan wiedaą już, że

istniejemy.

- Owszem, stary, dowcip polega jednak na t

ym, że nic im to nie da,

bo ja to nie ja, a pan to nie pan. Za bardzo się paa

przejmujea-:- Jago

roześmiał się. ,-- Niech pan zjc śniadanip. )~ędę pa.na

infor~o~,i:~;: -

Odłożył słuchawkę telefonu w kuchni i przygotował chleb na.gtzanki.

W chwilę później usłyszał głosy dobiegająoe z aparatury -i posp~szył do

saloniku. Sara rozmawiała z Eganem. Jago wyjrzał i ,

~.ł ~ini

,

Coopera zaparkowanego przed domem. Poszedł do kuchni, wziął kawę,

wrócił do saloniku i usiadł, by posłuchać. Nagle zesztywniał i

wyprostował

się na krześle. .

- Prawdziwe nazwisko Jago brzmi Evans-Lloyd - powiedział Egan.

Sara siedziała w szlafroku przy oknie i czytała wydruki, od czasu

do

czasu wtrącając swoje uwagi. W końcu powiedziała:

- Nie rozumiem tego człowieka. Jest zabójcą, dobrze o tym wiemy,

ale mimo to dwukrotnie mnie uratował. Dlaczego?

- Może nie jesteś na jego liście - odparł Egan. - Jeżeli jest takim

zawodowcem, za jakiego go uważam, to wszystko rozpatruje pod kątem

swych zobowiązań. Ma swoje cele albo pracę do wykonania. Robi to,

za

co mu płacą - ani mniej, ani . więcej. Właściwie jest nie zwykłym

mordercą, ale raczej zabójcą, kimś w rodzaju asasyna. Lub też za

takiego

w każdym razie się uważa.

- Usiłujesz mi na serio wmówić, że istnieje jakaś różnica? -

spytała Sara.

- Asasyni to sekta założona w Persji w jedenastym wieku. Zażywali

haszysz, od niego też pochodzi ich nazwa. Wierzyli tylko w

działanie.

Zabijali dla każdego, kto był w stanie zapłacić za ich usługi, i

prawdziwy

asasyn, kiedy wziął pieniądze za przelanie czyjejś krwi, całkowicie

poświęcał się wykonaniu przyjętego zadania. Nie wycofywał się nigdy,

bez względu na okoliczności, nawet za cenę własnego życia.

- I sądzisz, że Jago jest właśnie taki?

- Człowiek tego pokroju ma swoje szczególne poczucie honoru. To

jedyny powód do dumy, jaki mu pozostał - odparł.

Skinęła głową. - Zapomnijmy o nim na chwilę. Co zrobimy

z Danielem Frasconim? .

- Jest w Palermo i nie ma zatniaru wrócić.

- W porządku, w takim razie my możemy tam pojechać.

Egan potrząsnął głową. - To zupełnie inny świat. Mafia kontroluje

wszystko, co ma jakiekolwiek znaczenie. Jeżeli wejdziesz w drogę

takim

ludziom jak bracia Frasconi, znajdą cię w rynsztoku, jeżeli w ogóle

znajdą.

- Chwileczkę. - Przeszła przez pokój i otworzyła szufladę sek-

retarzyka. Obok Walthera PPK od Jocka White'a leżał bilet

wizytowy,

który otrzymała w samolocie od Rafaela Barbery. Wróciła do Egana

i podała mu bilet. - Przoczytaj. '

165

- Vito Barbera, Grosvenor Apartaments, South Curzon Street. -

Był wyraźnie zbity z tropu. - Nie rozumiem.

- Mam kontakt z mafią, Sean, i to na najwyższym szczeblu. Czy

słyszałeś kiedyś o Don Rafaelu Harberze?

- Tak - odparł niechętnie. - Jest ca,po mafii na całą Sycylię.

Szefem szefów.

- Skąd to wiesz?

- Bo działałem na Sycylii. Nie powinienem ci nawet o tym wspomi-

nać, to z mojej strony poważne naruszenie przepisów bezpieczeństwa,

ale

podstawowym powodem, dla którego nie chciałem pracować dla Fergu-

sona i Grupy Cztery, było to, że przydzielono mnie do nich z SAS-u

zanim znalazłem się na Falklandach. Zadanie na Sycylii.

- Co tam robiłeś?

- Nie pytałbym o to na twoim miejscu. Ustalmy raczej, że wrócimy

do tematu asasynów i damy już temu spokój.

- Spotkałam Barberę w samolocie, kiedy tu leciałam - powiedziała

z uporem. - Byłam bardzo przygnębiona. Rozmawialiśmy o Ericu. Był

pełen zrozumienia i bardzo miły. - Uniosła bilet. - To jego wnuk,

Vito

Barbera. Prowadzi rodzinne interesy w Londynie. Kasyna, punkty

totslizatora, restauracje. Żadnych narkotyków.

- Kto ci to powiedział?

- Don -Rafael i wierzę mu. Leciał do Palermo, ale obiecał mi, że

porozmawia ze swoim wnukiem o mnie. Że poleci mu, by mi pomógł,

w czym tylko będzie potrafił. - Widać było, że jest eałkowicie

zdecydo-

wana. - Mam zamiar spotkać się z Vitem Barberą, Sean. Jeieli mi nie

pomożesz, pojadę sama.

Stali twarzą w twarz, patrząc na siebie i w tej właśnie chwili

zadzwonił

dzwonek u drzwi. Egan wyjrzał prze~ okno ~ przed domem zobaczył

Fergusona i Tony'ego Villiersa.

Rozdział jedenasty

Drzwi otworzył Egan. Villiers przecisnął się gwałtownie obok niego.

Wyraźnie było widać, że jest wściekły. - Szukałem cię.

Poszedł dalej, a Ferguson podążył jego śladem. - Dzień dobry,

Seanie - powiedział pogodnie.

- Co go ugryzło? - zapytał Egan, zamykając drzwi.

- Jest niezadowolony, bardzo niezadowolony - odparł Fergu-

son. - Myśli, że wciągasz tę damę w coś, co, jak mi się wydaje,

matadorzy nazywają kręgiem zagrożenia, podczas gdy powinieneś raczej

powstrzymywać jej zapędy. Jeżeli mam być szczery, zgadzam się z nim.

Wszedł do saloniku i Egan poszedł za nim. Villiers stał przed Sarą.

- Mamy w naszym komputerze to, co się nazywa ruchomym systemem

poszukiwawczym. Jeżeli wprowadzimy do niego pani nazwisko,

wydobędzie

z innych komputerów wszystkie informacje o tym, co się z panią

dzieje.

Karty kredytowe, restauracje, w których pani jada, miejsca,

gdzie robi pani

zakupy. Cudowna pomoc, jeżeli chce się kogoś przypilnować.

- To dziwne - powiedziała Sara. - Zawsze sądziłam, że Gestapo

przestało istnieć w 1945 roku.

- Droga pani Talbot - odezwał się Ferguson. - My jedynie

działamy w najlepiej pojętym pani interesie. Tony uważa, że ten młody

idiota - zerknął na Egana - pozwala pani raczej nadmiernie

kierować

się własnym entuzjazmem, zamiast panią powstrzymywać.

- Komputer ustalił, że oboje polecieliście wczQraj do Paryża samo-

lotem British Airways - stwierdził Villiers. - Z Jackiem

Shelleyem.

. - Wróciliście pospiesznie około północy i umieściliście pana Shelleya

w klinice rehabilitacyjnej dla alkoholików w St. John's Wood. -

Ferguson

uśmiechnął się. - Działalność pana Shelleya jest mi zna~na od lat i

choć

167

Rozdział jedenasty

Drzwi otworzył Egan. Villiers przecisnął się gwałtownie obok niego.

Wyraźnie było widać, że jest wściekły. - Szukałem cię.

Poszedł dalej, a Ferguson podążył jego śladem. - Dzień dobry,

Seanie - powiedział pogodnie.

- Co go ugryzło? - zapytał Egan, zamykając drzwi.

- Jest niezadowolony, bardzo niezadowolony - odparł Fergu-

son. - Myśli, że wciągasz tę damę w coś, co, jak mi się wydaje,

: matadorzy nazywają kręgiem zagrożenia, podczas gdy powinieneś

raczej

: powstrzymywać jej zapędy. Jeżeli mam być szczery, zgadzam się z

nim.

Wszedł do saloniku i Egan poszedł za nim. Villiers stał przed Sarą.

- Mamy w naszym komputerze to, co się nazywa ruchomym systemem

poszukiwawczym. Jeżeli wpro.wadzimy do niego pani nazwisko,

wydobędzie

z innych komputerów wszystkie informacje o tym, co się z panią

dzieje.

Karty kredytowe, restauracje, w których pani jada, miejsca,

gdzie robi pani

zakupy. Cudowna pomoc, jeżeli chce się kogoś przypilnować.

- To dziwne - powiedziała Sara. - Zawsze sądziłam, że Gestapo

przestało istnieć w 1945 roku.

- Droga pani Talbot - odezwał się Ferguson: - My jedynie

działamy w najlepiej pojętym pani interesie. Tony uważa, że ten młody

idiota - zerknął na Egana - pozwala pani raczej nadmiernie

kierować

się własnyra entuzjazmem, zamiast panią powstrzymywać.

- Komputer ustalił, że oboje polecieliście wczQraj do Paryża samo-

lotem British Airways - stwierdził Villiers. - Z Jackiem

Shelleyem.

. - Wróciliście pospiesznie około północy i umieściliście pana Shelleya

w klinice rehabilitacyjnej dla alkoholików w St. John's Wood. -

Ferguson

uśmiechnął się. - Działalność pana Shelleya jest mi zna~a od lat i choć

167

ma on rozmaite, nader liczne słabości, to jednak mogę panią zapewnić,

że nigdy nie miał problemów z piciem.

- Zainteresowało nas to i przeprowadziliśmy w klinice wywiad -

powiedział Villiers. - Oczywiście, bardzo dyskretny. Poczciwy

doktor

Aziz niczego nie podejrzewa.

- Ale to, czego się dowiedzieliśmy, potwierdza nasze podejrzenia.

Mieliście urozmaic.oną noc w Paryżu, skoro Jack Shelley dostał kulę

w ramię - dodał Ferguson.

- Nie mam na ten temat nic do powiedzenia - stwierdziła Sara.

Villiers ze złością odwrócił się do Egana. - Chcesz, żeby ją zabili, czy

co? - Wyjął z kieszeni białą kartkę papieru i rozłożył ją. - Ten człowiek

z metra, z blizną na twarzy, o którym sądziliście, że pracuje dla

mnie.

Oczywiście, tak nie jest. Przeprowadziliśmy więc poszukiwania kom-

puterowe, przeanalizowaliśmy każdą możliwość i oto, co się okazało.

Podał im wydruk. Były to dokładnie te same informacje na temat

Jago, które przekazał wcześniej Eganowi Crowther. Egan udał, że je

czyta, a potem przekazał kartkę Sarze. - Kapitan Harry

Evans-Lloyd -

przeczytała i odwróciła się w stronę Egana. - To Jago?

- Jago? - spytał Villiers. - O czym mówicie7

- Wygląda na to, że występuje pod takim właśnie nazwiskiem -

odparł Egąn i spojrzal na Sarę. Skinęła głową. -.-- Jest to człowiek;

który

realizuje kontrakty dla niejakiego pana Smitha.

- Smith? - Ferguson zmarszczył czoło. - Nic mi to nie mówi.

- No cóż, ale ten tajemniczy pan Smith jednak istnieje - rzekła

Sara. - I to on za wszystkim stoi.

Ferguson rozpiął płaszcz i usiadł. - Sądzę, że wskazane byłoby,

żebyście jednak państwo zechcieli nam powiedzieć, co się właściwie

dzieje.

- Może zechcesz to zrobić, Seanie - poprosiła Sara: - Nie widzę

powodu, dla którego mielibyśmy trzymać w tajemnicy jakiekolwiek

iśtotne fakty. - Jednak coś w jej spojrzeniu pr~czyło jej słvwom.

Egan szybko streścił całą historię. Pojawienie się Jago nie tyllco

w metrze, ale również w All Hallows; nieudaną wizytę u Grety

Markovsky,

odkrycie dziennika Erica. Nie wspomniał wca,le o udziale Alana

Crowt-

hera, zaczął ~natomiast relacjonować wydarzenia w paryżu. Zanim

zdołał

powtórzyć; co Agnes powiedziała im o Ogrodzie Wiecznego Spoczynku ~

Deepdene, wtrąciła się Sara.

- No dobrze, Tony, jeżeli spraw i ci to przyjemność, to muszę ~~

prryznać, że zrobiliśmy całą tę podróż na próżno.

168

- Tak, skoro już o tym mowa, po tym, jak dowiedzieliśmy się, że

Shelley został ranny; zadzwoniłem do mojego przyjaciela w Słuibie

Pięć - to dość poważny wydział we francuskiej Służbie Bazpieczeńst-

wa - powiedział Villiers. - Poprosiłem go, żeby sprawdził w źródłach

policyjnych, czy ubiegłej nocy była w Paryżu jakaś strzelanina. -

Wyjął

niewielki notesik. - Claud Valentin, lat trzydzieści osiem,

.prawdziwy

łobuz do wazystkiego, zastrulony na miejscu. Prawdopodobne, że to

nasz przyjaciel Jago jest odpowiedzialny za jego śmierć, podobnie

jak za

śmierć jego przyjaciółki, znanej prostytutki o nazwisku Agnćs

Nichole.

bwie kule w serce.

- Bardzo niebezpi_eczny człowiek - skomentował Ferguson.

- A więc Agnćs i ten Valentin - Villiers zwrócił się do Egana -

nic wam nie powiedzieli?

- Nie mieli najmniejszej szansy - wtrąciła się szybko Sara. -

Wszystko odbyło się błyskawicznie.

Egan podjął ten wątek i dodał: - Nigdy już nie dowiemy się, jak było

naprawdę, ale pt~ypuszczam, że musieli w jakiś sposób próbować oszukać

Jago - jeżeli oczywiście to był Jago. Potem z góry ktoś zaczął strzelać

i Jack został ranny. Chciałem wtedy tylko wyprowadzić stamtąd panią

Talbot.

Ferguson wstał i zapiął płaszcz. - Jestem pewien, że teraz pani

zrozumiała, pani Talbot, iż te sprawy najlepiej pozostawić

fachowcom.

- A co z Jago? - wtrącił się Egan. - Co z nim zrobicie?

Zamkniecie go?

- Najpierw musimy go znaleźć - odparł Ferguson. - I naszego

przyjaciela Smitha, ale jak już wspomniałem, z tą sprawą wiążą się

problemy bezpieczeństwa państwowego. Dlatego właśnie nie chcemy,

żeby jakiś dżentelmen z Wydziału Narkotyków w Scotland Yardzie

grzebał w tym swymi kosmatymi łapami. - Odwrócił się w stronę

Villiersa. - No ~ż, Tony, chyba już sobie pójdziemy.

Wyszedł z pokoju. Villiers zwrócił się do Sary. - Co masz zamiar

dalej robić, Saro? Wrócisz do domu?

- Zobaczę, Tony. - Podeszła do niego i pocałowaia go w,policzek.-

Nie martw się o mnie.

- Mimo wszystko jednak się martwię - odparł i wyszedł w ślad za

Fergusonem. C3dy Villiers doszedł do czarnego Daimlera, brygadier

siedział juź na tylnym siedzeniu. Zastukał w szybę i kierowca ruszył.

-. Co pen o tym my§li, sir?

169

- Och, ~ z całą pewnością nie powiedzieli nam wszystkiego - "

brygadier. - To było zupełive oczywiste. S~dzę, że mają jakiś dalszy

- Cb~więc zrobimy? - zapytał Villi~ts. .;

- Na tyń . etapie pozwólmy im ~ziałać. Będziemy kontrolow

sytu8cję. Może nas to doprowadzić tamt; dokąd chcielibyśmy dotrzeć.

-~:

Villiers siedział z ponurą miną i bryga~ier roześmiał się na ten

widok. -

Drogi Tony, przecież nie możesz stale trzymać jej za rąezkę. A teraz

wracajmy na Curzon Street. Mamy sporo do zrobienia.

- To było całkiem chytre - stwierdził Egan. - Ani słowa o Birdzie

i Deepdene,

- W przeciwnym razie odkryliby natychmiast powiązanie z Fras-

conimi. Nie chciałam do tego dopuścić, przynajmniej nie teraz. Chcę

to

sama załatvi~ić z Vitem Harberą. Chcę zobaczyć, co ma mi do

powiedzenia.

Wchodzisz do gry, Seanie?

- Do licha, czemu nie? Skoro doszliśmy już tak daleko.

- Ubiorę się.

Podchodziła do drzwi, kiedy Egan powiedział: - Jeszcze jedno.

- Co?

- Agnćs żyła, kiedy wychodz;liśmy z młyna: To zna

ją zabić po naszym wyjściu. - Egan pokręCił głową. -..~~ ~y d~ 'ał

- Wiem - odparła. - Wiem. - Zniknęła za drzwiami i szybko

poszła po schodach na górę.

Jago w ciągu paru minut ponownie połączył się ze Smithem. -

Obawiam si~, że wygląda to niedobrze - powiedział na zakończenie.

- To największe niedomówienie wszystkich czasów - odparł

Smith. - Po pierwsze Grupa Cztery zna pańską tożsamość.

- Nie ma sprawy - powiadział Jago. - Nie mają zamiaru mnie

poszukiwać rozwieszając listy gończe z wizerunkiem mojej g~by na

kaidym pósterunku policji. Ze względu na powiązania z irlandzkimi

terrorystami jest to sprawa bezpieczeństwa państwowego i dlatego

znajduje się w ich kompetencji. Nigdy nie oplaca się micć do

ctynienia

z tymi ludźmi, mówiłem już to panu wcześniej. Są zbyt niepewni.

=- Ale ktoś jednak będzie pana szukał. Ta Talbot zna pana twarz,

a pozostali mają fotografię.

170

- No to się nieco zmienię, mój stary ` roześmiał się Jago. - Robiłem

to już wcześniej, proazę vr~tyć, dbo ~ ~bo jeżeli nie mnie samemu, to

któremuś z moieh lic.acnyah meiel~• M~ ich jeszcze parę w ~~e~

starannie zamkniętych w moim ata~ pudełku do charakteryzacji. To,

że

nie zostałem aktorexn, staaowi nitpowetowaną stratę dla sceny

brytyjskiej.

- Ale teraz Ferguson i Villiers wiedzą o moim istnieniu - rzekł

Smith. - Będą myśleli, że za pana pośrednictwem uda im się dotrzeć

do mnie.

- Ale cały dowcip polega przecież na tym, mój stary - powiedział

Jago - iż nawet ja nie wiem, kim pan jest, chyba że zechce mi pan

kiedyś

odkryć tę tajemnicę. - Wyprostował się, słysząc głos Sary dobiegający

z urządzeń podsłuchowych. - Muszę się zbierać, prxygotowują się do

wyjścia.

Zmienił swój wygląd. Zamiast noszonego zwykle granatowego trencza

nałożył sportową marynarkę w kratkę, apaszkę pod szyję, przeciw-

słoneczne okulary Ray-Ban, na ramieniu zawiesił aparat

fotograficzny.

Potem zbiegł do garażu i wsiadł do Spydera. Gdy wyjeżdżał na ulicę,

Sara i Egan pojawili się właśnie w drzwiach i wsiadali do Mini

Coopera.

Odj~hali, a Jago ruszył za, nimi.

„Flamingo" przy Corley Street nie było najważniejszym kasynem

rodziny Barbera. Przede wszystkim było niewielkie i nigdy nie

preten-

dowało do wspaniałości, jaką oferowały większe przybytki tego rodzaju,

ale Vito Barbera miał do niego słabość, gdyż zarządzał nim kiedyś

osobiście. Było to piętnaście lat temu, kiedy jako młody Sycylijczyk

przyjechał do Londynu, aby uczyć się języka i prowadzenia interesów.

Główna sala gry była wyłożona grubymi dywanami i bardzo gustownie

umeblowana. Na ścianach widniały obrazy przedstawiające marsz Gari-

baldiego na Rzym. Jak na całym świecie znajdowały się tam stoły do

gry.

Był też wspaniały bar wykonany z onyksu i kryształu z ustawionymi

wokół niego stolikami.

Vito Barbera siedział przy barze w koszuli z krótkimi rękawami. Był

to smagły, bardzo przystojny młody człowiek, o irochę klasycanych,

grockich rysach, co biorąc pod uwa8ę historię Sycylii nie było

niczym

zaskakującym. Przeglądał rachunki z minionej nocy, a . przy jego

łokciu

stał kieliszek szampana z sokiem pomarańczowym. Usytuowane w końcu

sali drzvKi otworzyły się i wszedł jeden z klubowych portieró.w.

171

I

- Jacyś~państwo do pana. Pani Talbot i jakiś dżentelmen. - Poło''T,

na blacie baru bilet wizytowy. - Prosiła, żebym to panu przekazał.

; 4:

Vfto spojrzał na bilet marszcząc brwi, ale po chwili jego tw .

rozchmurzyła się. - Oczywiście, proszę ich wpuścić.

Portier wyszedł i wrócił po chwili z Sarą i Eganem. Vito obszedł

bar~~

żeby ich przywitać.

- Panie Barbera - odexwała się Sara. - Jestem Sara Talbot, a to

Sean Egan. Sądzę, że pański dziadek wspomniał panu o mnie.

- Istotnie, pani Talbot. - Ucałował z galanterią jej dłoń. -

Otrzymałem polecenie uczynić wszystko, co w mojej mocy, żeby pani

dopomóc. -- Wrócił za bar. - Najpierw jednak proszę dotrzymać mi

towarzystwa. Żaden Sycylijczyk nie lubi pić samotnie.

Nalał do dwóch kieliszków świeżego soku pomarańczowego i szam-

pana i przesunął je w stronę gości. Sara usadowiła się na stołku

barowym. - To bardzo miłe z pana strony.

Z powagą uniósł w jej kierunku kieliszek. - Czym więc mogę pani

służyć?

Spojrzała kątem oka na Egana, a potem wyjaśniła wszystko najzwięź-

lej, jak umiała.

Rysy Barbery stwardniały. - Teraz rozumiem, dlaczego dziadek

przysłał panią do mnie. W jaki sposób mogę pani dopomóc?

- Obecjnie wiemy już nieco więcej niż przedtem - rzekł Egan. -

(~Cłowiek, który kryje się za tym wszystkim, to jakaś gruba ryba.

Występuje jako pan Sxnith. Czy coś to panu mówi? - Vito pokręcił

głową. -- Albo Jago? Może to coś pomoże? Jest łącznikiem Smitha.

- Nie, oba nazwiska nfc mi nie mówią.

- Dobrze - powiedziała Sara. - Spróbujmy więc porozmawiać

a Frasconim = Danielo Frasconim.

W oczach Vita Barbery zapłonął niesamowity błysk. - Frasconi?

~- Wygląda na to, że był bardzo zaangażowany w handel nar-

kotykami w Londynie. Czy to prawda? - spytał Egan.

Vito skinął głową. - Powinien dostać dwadzieścia lat; ale jego ludzie

zajęli się świadkami. Odsiedział krótki wyrok za napaść i wrócił do

domu. Ak co on ma wspólnego z tą sprawą?

--= Najwyraźniej istnieje jakieś powiązanie między Frasconimi a Smi-

them - wyjaśnił Egan. - Wiemy, że Danielo Frasconi w ubiegłyrn roku,

tu w Londynie, odebrał od jednego z ludzi Smitha walizkę wypełnioną

heroiną.

ly2

Na chwilę zapanowała cisza. Barbera nalał sobie następny kieliszek

szampana i wypił go powoli. - Czy są jakieś kłopoty? - zapytała Sara.

~ -- Po~woli pani, że wyjaśnię --- Powiedział. -- W domu mój dziadek

jeat capo mafii na całą Sycylię i człowiekiem numer jeden; ale są tam

i tacy, którym się to nie podoba.

= Bracia Frasconi? - spytał Egan.

- Właśnie. Mój dziadek nie splamił dotychczas i z pewnością nigdy

nie splami swych rąk narkotykami. Jest ezłowiekiem starej daty.

Natomiast

Frasconi... - Vito wzruazył ramionami. - W ubiegłym roku

trzykroinie

dokomywali na nfego zamachu. Och, w końcu z nimi wygra. W Nowym

Jorku już ich załatwił, ale obecna sytuacja jest dość skomplikowana.

.

Zawahał się i Egan zapytał: - Jest coś jeszcze?

- Nie wiem nic o tym Smisie - rzekł Vito. - Muszę zapytać

o niego dziadka. Natomiast w informacji pańsiwa. zainteresowała

mnie .

sprawa zabójstw w Ulsterze. '

- Dlaczego? - zapytała Sara.

--- Powszechnie wiadomo, że tamtejsi terroryści, i to po obu

stronach,

są powiązani z handlem , narkotykami, ale krążyły słuchy, że Frasconi

miefi przez jakiś czas frlandzkiego łącznika. Zastosowanie

burundangi,

a obecnie również ujawnione tu, w Londynie, puwiązat~ia międzY

Smithem

a Frasconimi mówią same za siebie: '

:_ ~ ~~~ pana-zdaniem, powinniśmy teraz zrobić? - zapytał Egan.

- Zatelefonuję do dziadka, porozmawiaW z nim i spróbuję coś z nim

uzgodnfć przekaznjąc mu najnowsza informacje, a później, po południu

spotk~aW y się zanowu:

~ ,I,u~j?

-- Dlacz~ego nie? Prowadzę również inne intcresy, ale mogę tu wróirić

na trzecią.

- Doskot~ale. - Sara i Egan wstali, Vito Barbera obszedł bar

i ~prowadził ich do vvyjścia.

---: Pros~ę się nie martwić, pani Talbot. - Ujął jej rękę. - Jestem

pewien, że mój dziadek coś wymyśli.

- I ~ ~az7 - spytała Sara, gdy odjeżdżali sprzed kasyna.

- Sądz~, że powinniśmy najpierw zobaczyć, jak się czuje Jack,

a potem pój§ć coś zjeść. Musimy jakoś wypełnió czas do ćhwili ponownego

~ spotkania z Barberą - odparł Egan.

" 173

,

--:- ezy rżeczywiście uważasz, że Don Rafael będzie mógł nam pomóc?

. y;..-,-, VVcale bym się nie zdziwił. Coś mi się wydaje, że

pomagając nam,

~ jednoaześnie sobie - wyjaśnił Egan, podjeżdżając do krawężnika

p,r~ kl~niką na Bell Street.

Gdy wysiadali, Jago zatrzymał się parę jardów za nimi. Pozostał

w samochodzie czekając na ich powrót.

Shelley siedział oparty wysoko na poduszkach, jadł winogrona

i oglądał kreskówkę w telewizji. - Kreskówki to wszystko, co można

oglądać rano - poskarżył się.

' - Przecież na innym kanale jest zawsze Otwarty Uniwersytet -

powiedział Egan.

- Bardzo śmieszne. No dobra, powiedzcie, co się dzieje?

Zrelacjonowali mu ostatnie wydarzenia. Kiedy skończyli, Shelley

oznajmił: -= Dobra, nikt nie ma najmniejszego, cholernego

pojęcia, kim

jest Smith. Ale Jago to zupełnie inna historia. Z informacjami,

którymi

dysponują, nie powinni mieć kłopotów, żeby go dopaść.

- Nie byłbym tego wcale taki pewien - rzekł Egan. -- To sprytny

facet, a poza tym wcale ni~ jestem pewien, c,zY oni chcą go już

zwinąć.

Idzie przecież o względY bezpieczeńst~ra,..

- Taak, niech ich szla$ trafi z ich kretyńakimi gierkarni -

stwier-

dz~ł: -- John Le Carr miałby tu c,oś do poyviedzenia. Chodzi mi o

to,

że te pierdoły traktują tę sprawę poważnie. - Pokręcił gło~rą, - ~r po_

rządku, nie wiem, kim jest ten Smith, ale wiem, kirrr są

Frasconi. To

wredne dranie. Ten fagas Danielo miał szczęście, że zwiał na Sycy_

lię. Teraz będzie tam siedział, ale to oznacza, że jest poza waszym

zasięgiem.

, -= A co z Barberą? - spYtała Sara:

- Nigdy nie zetknąłem się ze starym, ale widywałem się z Vit$m. Nie

b~rło między nami żadnych nieporozwnień. Podobnie jak ja prowadzą

całkowicie legalne przedsięwzięcia.

Otworzyły się drzwi i wszedł Aziz. - Dość już na dziś, jak sądzę.

Pacjent musi wypocząć.

- Odpieprz się: Potrzeb~ję tylko przystojnej pielęgniarki ubranej

wył~cznie w pasek do podwiązek - odpowiedział mu Shelley. -

Informujcie mnie o wszystkim na bieżąco - za~yołał za wychodzącymi

Sarą i Eganem.

I74

Jedli we włoskiej restauracji na Forth Street, a Jago w Spyderze

zaparkowanym nieco dalej na ulicy zaspokajał głód kanapk~ kupioną

w znajdującym się niedaleko barze i rozmawiał ze Smithem:

- Czy Barbera ma coś na pana? - zapytał.

- O ile wiem, nic.

- Ale jest jeszcze to powiązanie z Frasconim. Co będzie, jeżeli

usłyszał coś na ten temat? Albo o kontaktach z Irlandi~? .

-- Tak, byłoby niedobrze, gdyby coś o tym wiedział - stwierdził

Smith.

- W porządku - rukł Jago. - Zajmę się nim:

Sara i Egan siedzieli w Mini Cooperze kilka jardów za „Flamingo"

i czekali. - To może być właśnie to, o co nam chodzi - jakieś

rozwiązanie - stwierdziła.

- Być może - odparł Egan. - ZobaczYmY - i w tej samej chwili

zza rogu wyszedł Vito Barbera.

- Jest - powiedziała Sara. Wysiedli z samochodu.

Zza zakrętu z rykiem silnika wyskoczyła żółta ciężarówka British

Telcom, wjeohała na chodnik i wyrzuciła Barberę w powietrze.

Cię"iarówka

cofnęła się i Barbera spróbował się podnieść: Żółty samachód ruszył

znów do przodu, cisnął go na ogrodzenie, po czym wYcofał się na

jezdnię

i odjechał z pełn~ prędkości~.

Ze we~ystltich stron zacżęli nadbiegać lodzie i zanim nadeszli Sara

i Egan, ~~ebrał się już niewitlki tłum. - Nie żyje! - zawotał ktoś.

Sara zrobila k~aok do przodu, Ale Egan odeiągnął ją stamt$d: - Nie,

daj spokój! -- powi~iał cicho. - Nic już nie możemy tu zrobić.

Poprowadził ją do Mini Coopera. Opadła bezwładnie na siedzenie,

kryjąc twarz w dłoniach.

Jago porzucił skradzioną ciężarówkę Telcomu kilka ulic dalej,

przeszedł ćwierć rnili do mfejsca; w kiórym zostawił Spydera, i

odjochał.

Gdy dotarł na Lord North Street, Mini Cooper stał już przed doman.

Wprowadził 3pydera do garażu i pospieszył do swojego aparten~tihtu,

żeby posłuchać.

175

- A więc to już koniec - powiedział Egan.

Sara piła wolno herbatę. - Jeżeli o mnie chodzi, to jeszcze daleko

do

końca. Móżemy pojechać na Sycylię. Spotkać się z Don Rafaelem. Ma

willę koło wsi Bellona w miejscu, które nazywa się Cammarata.

- To najgorszy rejon Sycylii - rzekł Egan. - Dzikie, jałowe

doliny,

nic poza górami i palącym słońcem. Włoska armia miała tam swego

czasu dziesięć tysięcy ludzi, próbujących schwytać Salvatorego

Giuliano,

sycylijskiego Robin Hooda, i nie odniosła sukcesu. - Pokręcił głową.

-

Nie ma mowy. Mogę wiele dla ciebie zrobić, ale na Sycylię cię nie

zabiorę. - Wstał. - A teraz na twoim miejscu położyłbym się wcześnie

do łóżka. Spróbuj się trochę przespać. Spotkamy się rano.

- Dobrze - odparła biernie.

Podeszli do drzwi. - Jeżeli masz zapasowy klucz, wejdę sam -

powiedział. - To na wypadek, jeżeli będziesz spała.

- Oczywiście. - Podała mu klucz. - Zobaczymy się rano.

Egan wyszedł. Sara poszła do kuchni; nalała nową herbatę i usiadła

przy stole trzymając kubek w obu dłoniach, zatopiona w myślach.

Jago obserwował odjeżdżającego Egana. - Biedna Sara - rzekł. -

Có za skandal!

Pogwizdując radośnie przeszedł do sypialni, wziął prysznic i przebrał

się. W gruncie rzeczy obecnie najbardziej potrzebował przyzwoitego

pósiłku. W niewielkiej odległości znajdowała się francuska

restauracja.

Był tam już uprzednio, a obecnie miał wrażenie, że jest to

odpowiednia

po~a, żeby wziąć sobie dwic czy trzy godziny wychodnego. Z domu

naprzeciwko nie dobiegał żaden dźwięk. Sprawdził, że magnetofon jest

włączony i ższedł po schodach.

Sara nalała sobie drugą filiżankę harbaty i poczuła, ie trochę się

uspokoiła. Nie była zła na Egana. Rozumiała, o co mu chod~i:

Wszystko

to by~o. bardzo racjonalne, logiczne, kłopot polegał jednak na

tym, że nie

inte~owały jej ani racjonalne myślenie, ani logika. Wzięła książkę

tele~miczną, znalazła potraxbny numer i zadzwoniła do biura

reurwacji

na Heathrow. '

= Czy mogę tego wieczoru polecieć do Palermo? - spytała.

- Obawiam się, że nie ma bezpośredniego połączenia. Loty do -

176

;u:

; Palermo są albo z przesiadką w Mediolanie, albo w Rzymie. Jest

;~.bezpośredni lot do Katanii, ale to z drugiej strony wyspy, a

samolot

ą` odlatuje dopiero jutro wioczorem.

- Nie, to mi nie odpowiada.

Z drugiej strony dobiegł ją azmer głosów i po chwili jej rozmówczyni

odezwała się ponownie. - Proszę pani, wła§nie kolega mi przypomniał,

ie mamy cuarterowy lot turystyczny bezpośrednio do Palermo. Odlot

o azóstej z Gatwick. Nie będzie miała pani zbyt wiele Ciasu, żeby

tam

dotrzeć, ale są wolne miejsca. Mogę zarezerwować dla Pani bilet.

- Bardzo proazę - rzekła Sara. - O której będ~emY na miejscu?

- O dziewiątej naszego czasu. To trzygodzin~nY lot. Straa pani

godzinę. Na miejscu będzie dziesiąta.

Sara dokonała rezerwacji i zadzwoniła po taksówkę. Weszła na górę,

przebrała się, włożyła kilka rzeczy do podręcznej torby; paszport;

czeki

podróżne, wszystko, czego mogła potrzebować, i zbiegła na dół. W holu

zatrzymała się, żeby napisać łcartkę do Egana i zostawiła ją ną stoliku.

Gdy wyszła z domu, zajechała taksówka. Wsiadła do §rodka i zaczęła

swoją podróż. ,

Egan zjadł coś w niewielkiej kafejcx koło Piccadilly, mimo że

nie był zbyt głodny. Zaparkował samochód i prrxz jakiś czas

spacerował

ulicami. Kolano bolało go i był to vvyraźnY objaw z~ri~uma: Wszedł

więc do pubu, zamówił szkocką i usiadł. Wiedział; że postąpił słusznie.

Wszystko, co powiedział Sarze, było prawdą, ale muno to czuł się

paskudnie. Myśl o tym, że siedzi ona samotnie w domu przy Lord

North Street, była nie do znieaienia. Skóńczył whisky, wstał i

wyszedł.

Otworzył drzwi kluczem otrzymanym od SarY i natychmiast ud~rzyła

go panująca w dómu cisza. Od razu dostrzegł też kartkę. Przeczytał

ją, czuj~c ogarniające go prZeraienie i natychmiast zatelefonował

do

Alana Crowthera.

- O co chodzi? - spytał Crowther. . :

- Wejdź do komputera British Airways. Sprawdź, czy mają Sarę

Talbot na li§cie pasażerów do ~alermo albo w ogóle.do Włocli: .

Crowtherowi zajęło to tylko minutę. - Jest na liście lotu

czarterowego

BA z Gatwick. Co ona ma zamiar zróbić?

- Popełnić samobójstwó - odparł Egan. -~ Alan, rnuazę się tam=

szybko dostać.

17~

h-c~.w~.

- Dobrze, stary, ale jak? Nie jesteś Ikarem.

-- Ale mogę nim zostać. Grupa Cztery ma odrzutowi~ Lear

w dwudziestoczterogodzinnej gotowości. Stacjonuje w Walsham koło

Canterbury przyszykowany do natychmiastowego użytku. Może lecieć

wszędzie.

- Tak, ale tylko na podstawie bezpośredniego rozkazu Fergusona -

żauvvażył Crowther.

- Którego możesz mi udzielió - oaparł Egan. - Wejdż do

kómputera Grupy Cztery. Wydaj ściśle tajny, z klauzttl~ „po

przeczytaniu

żniszczyć", rozkaz, żeby oczekiwali sierżanta Seana Egana i

natychmiast,

w trybie nadzwyczaj pilnym wykonali z trim lot do Palermo na

3ycylii.

Crowther zaczął się śmiać. - Zwariowałeś.

- Owszcm, ale zrobisz to?

= Nie widzę przeszkód. Cheiałbym zobaczyć minę Fergusona, kiedy

się o tyrn dowie.

- Dobrze - powiedział Egan. - Ale to nie wszystko. Wydaj też

bezpo§redni rozkaz dla I'Vlarca Tascy. To człowiek Grupy Cztery

w Palermo. Przekaż mu, żeby mnie oczekiwał z przygotowaną Cossną.

Powiedz mu, że to powtórka sprawy Angela Stefano i żeby miał

przygotowane całe niezbędne wyposażeni~. Powiedz mu, że tym razem

celem jest Bellona. Willa Rafaela Harbery.

- Co, na litość boską, masż zamiar zrobić? - spytał Crowther.

- Nie mam czasu ci wyjaśniać. Muszę mieć godzinę na dojazd do

Walsham. Upewnij się, 'że będtl gotowi, ki~edy tam dotrę. = Rzucił

słuchawkir i vvybiegł na .ulicę.

r-- ~Ddpiero się o tym dowiedziałem - powiedział Jago. - Wyszedłem

coś żjeśc. Myślałem, że poszła spać.

~ - To już nie ma znaczenia ~ rzekł Smith. - Nadstawiła karl~u

ostatni raz. Mam już dosyć. Zadzwonię do Frasconich. Powiadomię ich,

ieby na nią czekali.

- Powiedział pan, że nie chce, by-coś si~ jej stało = przypomniał

mu Jago.

- No cóż, 'f'arri td inny kraj.

- A co z Eganem?

- Niech ryzykuje, ale z tymi ludźmi nie będzie miał większych szans,

może mi pan wierzyć. Od tej chwili może pan zostawić tę sprawę mnie.

- -

178

Pani Talbot jest skończona. - Telefon umilkł i Jago ze zdziwieniem

zorientował się, jak bardzo mu się to nie podoba. Bardzo nie

podoba.

- Skończona? - powie~iział cicho, a potem podniósł słuchawkę

i zadzwonił na Heathrow. Jedynym rozwiązaniem, jakie mogli mu

zaproponować, był odlatujący późną nocą samolot do Rzymu. Tam rano

mógł od razu złapać połączenie do Palermo. Przeszedł do sypialni, wyjął

z szafy drugą walizkę, otworzył ją i wziął z niej duże czarne pudło

z blachy. Wewnątrz znajdował się doskonały zestaw do aktorskiej

charakteryzacji oraz komplet barwników do włosów. Było tam równiei

kilka paszportów - brytyjskich, amerykańskich i szwedzkich.

Fotografia

w każdym z nwi,ch pr~s~wiała Jago, ale w odpowiednim przebraniu.

Wybrał drugi brytyjski paszport wystawiony na nazwisko Charlesa

Hendersona, dyrektora spółki akcyjnej, i zabrał się do dzieła. Zaczął

od,

włosów.

Salvatore Frasconi znajdował się właśnie pod prysznicem, kiedy

zadzwonił Smith. Wywołano go do telefonu i odebrał go w głównym

salonie willi ubrany w biały płaszcz kąpielowy i z

ręcznikiem.za.rzuconym

na kark. Jego brat bliźniak, Danielo, słuchał z dodatkowej

słuchawki.

Gdy Smith skończył, Salvatore oznajmił spokojnie: - Niecb pan

zostawi

to mnie. Ani ona, ani ten Egan nie będą już sprawiali panu kłopotów.

Daję na to moje słowo. - Odłożył słuchawkę i za.czął energicznie

wycierać głowę ręcznikiem.

- Co o tym myślisz? - spytał Danielo.

Salvatore wyszedł na taras willi. Z jednej strony widniało Monte

Pellegrino, z drugiej zaś rozpościerała się panorama Palermo oraz

wi-

dok zatoki z płynącym przez nią wielkim promem. Danielo pódążył za

bratem.

Salvatore starannie szczotkował włosy. - Mówiąc sz~zerze interesuje

mnie nie tyle ta kobieta i Anglik, ale jej powiązanie z tym

starym

pająkiem Barberą. Sytuacja stwarza nieogranicżone możGwości.

W wypełniony~n lodem wiaderku na stole znajdowała się butelka

zibibbo, wina o smaku anyżkowym pochodzącego z wyspy Pantellarii.

Salvatore nalał dwa kieliszki i jeden podał swemu bratu. -. Na

pewno

wiadomość o śmierci Vita dotarła już do Barbery - powiedział. - Nie

będzie się czuł zbyt dobrze. Osłabi czujność.

- Tak sądzisz? - spytał Danielo.

179

- Oczywiście, to przecież stary człowiek. Ale jedno jest pewne.

Z tego, co powiedział mi Smith, wynika; że jeżeli ta kobieta

zecHce się .

z nim spotkać, Barbera na pewno j~ prxyjmic. I jak pov~iedziałem,

. ..

otwiera to przed nami niezwykle int~resujące mo'zliwóści:

-= Na przykład jakie? ~ ,

- Jego willa koło Bellony. Elektróniczna aparatura alarmówa,

przewody pod napięciem na murze. w

-= Wiem. To forteca, ale przecież już o tym móviliśmy. Nie sposób

dostać się do środka. ,

- Ale nie dla tej kobiety. ~ Danielo, ~askoCzony, zmera2czył brwi

i Salvatore dodał ze znixierpliwieniem. - Musi mieć samochód i

kierow-

cF, żeby się tarri dostać. Sama nigdy nie znajdzie tego' micjsca.

Musimy

jedynie się upewnić, że na lotnisku wybierze nasz samochód i nas~cgo

kierowcę. To proste. Inni kierowcy zrobią, co się im każe; bo będ~

chcieli

zachować pracę. Nasz człowiek zawiezie ją do Hellony, a nasza grupa

uderzeniowa będzie jechała tuż za nitni.

- A potem? .

- Tamci będą musieli go wpuścić, żeby zawiózł j~ ~od dóm. Ona

zostanie, on odjedzie. W drodze povi~rotnej zajmie się

sti~ażnikieiri- przy

bramie, a wtedy nasi chłopcy rusz~.

- Rozuiniem - skin~ł głów~ Danielo. -- Ale tnóże ni~ będzie

Chciała składać wizyty dziś w nocy. PamiQtaj, że to dwie goci~iny

jazdy,

Zanim dojedzie na miejsce, będzie prawie północ.

-.~ Słuchaj, nawet jeżeli postanowi spędzić noc ~ w -hótelu i

pojechać

jutro rano, to i tak nic się ńie zmieni: 'Prawda? -= Salvatofe

pótrz~snął

głową. -=- Ale nie sądzę, żeby dó tego doszło: Jeżeli- to, co ~ó~wił

Smith,

jest prawdą, ta kobieta to wariatka.' i~1ie b~dzie w stanie

czek_ $~: B~3e

chciała zobaczyć się Z Donem dziś -w nocy: .

- T'o doskonałe, Salvatore - rzekł Danielo. - Cudowne.

- 'O~czywiśeie. I wiesz, co zrobię, Danielo? Zróbię ci miły

:p'rezent.

Pojedziesz z chłopcami ~i wykończysz tego staFego - skurvvysyna.

=-

Salvatore wstał, podszedł do balustrady i popatrzył w tlół, "na

port. -=- -

Qda~dzięGZysz się-za moją opiekę nad tobą, mały bracis~cu: A

teraz.nalej '

mi jesz~ze jeden kieliszek wina.

I Daaielo; młódszy o trzydzie§ci minut, jak zaw~ze pospie;~ył

wypełnić ' ':

polecenie.

., .

i80

Lotnisko w Walsham, które Grupa Cztery i SAS wykorzystywały

przede wszystkim do tajnych operacji, było w czasie drugiej wojny

światowej bazą bombowców. Korzystały z niej przede wszystkim latające

fortece ósmej Armii Powietrznej Stanów Zjednoczonych i to

thunaczyło

długość jej jedynego pasa startowego. Lotnisko było dyskretnie ob-

sługiwane do tej pory i mieszkańcy sąsiednich farm zawsze sądzili,

że jest

to jakiś ośrodek badawczy.

Nadzorował je doborowy personel RAF-u i kiedy Egan zajechał

przed bramę, polecono mu zostawić Mini Coopera i resztę drogi

przebył

w I,and Roverze prowadzonym przez sierżanta. Lear czekał na płycie

przed wieżą kóntrolną i oficer służbowy, w stopniu squadron leadera,

stał

obok maszyny rozmawiając z młodym człowiekiem w kombinezonie

lotniczym.

- Sierżant Egan? - zapytał squadron leader. - Powiedziano nam,

żebyśmy się pana spodziewali. Pilne zadanie, co?

Egan podał mu paszport i legitymację SAS. Całe szczęście, że miał je

przy sobie, jak przypomniał mu to bowiem Villiers, w świetle

prawa przez

sześć najbliższych miesięcy pozostawał wciąż żołnierzem w służbie czynnej.

Squadron leader podał mu dokumenty z powrotem. -- Doskonale.

To Harvey Grant - dru~ pilot.

Piloci w tej służbie pochodzili z wolnego najmu i, jak orientował

się

Egan, byli w bardzo szczególny sposób angażowani do pracy i

zazwyczaj

dawniej latali w RAF-ie.

Uścisn~li sobie z pilotem ręce. - No, to lecimy. Kumpel już

wszystko

elegancko padgrzał.

Weszli po drabince i Grant zamknął drzwi wejściowe.

-- Jak długo? - spytał Egan.

- Tym maleń;twem w dwie godziny, jeżeli będziemy mieli takie

wiatry zgodne z prognozą meteo. To szybka robota?

- Tak.

. - Ile czasu?

- Budżet na dwadzieśeia cztery godziny, ale bądźcie w stałej

gotowości do startu na. pierwszy sygnał. .

- Doskonale. Zapnij pas.

Egan zrobił, jak mu polecono, i odchylił się w fotelu. Hędzie draka

jak wszyscy diabli, kiedy Ferguson i Tony dowiedzą się o

wszystkim, ale

miał to w nosie. Gdy samolot wzbijał się w powietrze, Egan zamknął

oczy i zaezął wspominać swój ostatni pobyt na Sycylii. Było to

zaledwie

181

kilka miesięcy przed tym, jak wybuchła wojna o Falklandy. Kolejna

robota dla wydziału brudnych sztuczek. Sprawa Stefano.

~ Angelo Stefano był Włochem urodzonym w Dublinie, zawodowym

rewolwerowcem pracującym dla Tymczasowego Skrzydła IRA. Jego

ostatnim wyczynem było zabicie ośmiu brytyjskich żołnierzy w zamachu

bombowym na drodze w South Armagh. Uciekł przed zemstą SAS na

Sycylię, gdzie ukrył się w górskiej wiosce Massama w Cammarata. Nie

sposób było go tam dopaść, bo każdy pasterz na każdym szczycie pełnił

rolę psa łańcuchowego.

Marco Tasca, rezydent Grupy Cztery w Palermo i doskonały pilot,

pokciał z Eganem w nocy nad Cammarata. Egan wyskoczył ze spado-

chronem z ośmiuset stóp o świcie, zaskoczył Stefano doglądającego owce

na hali nad farmą swojego wuja i zabił go. Wcale go to nie

martwiło -

Stefano był w§ciekłym psem, który zasłużył na śmierć.

Oczywiście, wydostanie się z miejsca akcji w jednym kawałku zawsze

przedstawiało pewien problem. Ocalił go nieoczekiwany przypadek.

Stefano używał przy pilnowaniu owiec terenowego motocykla

Montessa,

takiego; z jakiego wielu pasterzy korzystało obecnie na halach.

Dotarł

nim do lotniska w Punta Raisi i mimo wszystko wyszedł z tego cało.

Ciekawe, czy uda mu się powtórzyć ten wyczyn, zwłaszcza z kolanem

w takim stanie, wszystko jednak było w ręku Boga.

Włosy Jago były teraz o wiele jaśniejsze, niemal koloru słomy. Susząć

włosy, starannie zaczesał je do tyłu. Specjalna galaretka z

samoopa)a~em,

któr~ wcześniej wysmarował twarz, przyciemniła jego skórę i linia

blizny

zniknęła całkowicie. Wybrał blond wąsy, starannie przylepił je i

przyczesał

nieco. Okulary w rogowej oprawie, które założył, były nieco przyciem-

nione. Poprawił je porównując odbicie w lustrze ze zdjęciem w

paszporcie.

Efekt był wspaniały. 8ardziej niż zadowalający.

Teraz zaczął działać szybko. Posprzątał wszystko, a potem ubrał się

w spottową marynarkę w kratkę i flanelowe spodnie. Wziął torbę

poiiróżną i lekki, be.żowy płaszcz przeciwdeszczowy. Oczywiście, przy

takiej kontroli na lotniskach jak obecnie nie mógł wziąć ze sobą

broni.

Kicdy więc dotrae do Palermn, będzie się czuł troehę jak nie ubrany.

Cóż,

z~c;z~sie się martwić, kiedy przyjdzie na to pora. Zbiegł na dół.

Rozdział dwunasty

Samolot z Londynu przybył na lotnisko Punta Raisi dziesięć minut

przed czasem. Sara wyprzedziła tłum turystów, którzy przylecieli

wrar

z nią, i okazała swój paszport.

Umundurowany urzędnik imigracyjny był niesłychanie grzeczny. .

Obejrzał jej paszport i przybił stempel. - Witamy na Sycylii, pani

Talbot. W interesach czy dla przyjemności 1

- Raczej w interesach - odparła Sara i dodała, właściwie nie

mijając się z prawdą. - Odwiedzam przyjaciół. Śmierć w rodzinie.

- Jakie to smutne. Bardzo mi przykro, signora.

Oddał jej paszport i gdy odchodziła, skinął głową w stronę niskiego

mężczyzny w jasnobrązowym garniturze, który stał oparty o ścianę

i czytał jakieś czasopismo. Mężczyzna pospieszył przed Sarą, przeszedł

przez halę dworca lotniczego i przez szklane drzwi prowadzące na

postój

taksówek. Kierowcy stali na nim luźną grupką, paląc papierosy i roz-

mawiając. Człowiek w jasnobrązowym garniturze dał znak i jeden z

nich

podszedł do niego. Był to młody, muskularny mężczyzna w białej koszuli

z krótkimi rękawami. Spod jego tweedowej czapki wymykały się ciemne,

kędzierzawe włosy.

- Już jest, Bernardo? - spytał.

--- Pierwsza, która przeszła kontrolę. Nie ma żadnego bagażu.

Przystojna. Nieźle na tym wyjdziesz, Nino. Frasconi będą bardzo

wdzięczni.

- Możesz na mnie liczyć, Bernardo.

Gdy Bernardo odszedł, pojawiła się Sara i zatrzymała z wahaniem.

Nino podszedł do niej. - Czy mogę w czymś pomóc, signora? - spytał

po włosku.

183

- Nie mówię po włosku - odparła Sara.

- Ach, Amerykanka - powiedział po angielsku i zdjął czapkę. -

Mieszkałem w Nowym Jorku przez trzy lata. Mój wuj ma restaurację na

Manhattanie..Zna pani Manhattan?

Sięgnął po jej torbę. '

- O tak, sądzę, że znam Manhattan - odpowiedziała, przytrzymując

ją mocno.

- Gdzie chce pani jechać? Do Palermo? Zawiozę panią do dobrego

hotelu.

- Nie - rzekła. - Chcę jechać do wsi, która nazywa się Bellona.

~ Udał zdziwienie. - O, to daleko, proszę pani. Bellona leży pod .

Monte Cammarata. Czterdzieści, może pięćdziesiąt mil stąd.

- Jak długo będziemy tam jechać?

- Autostrada jest w porządku, ale boczne drogi w górach to

zupełnie inna sprawa. - Wzruszył ramionami. - Dwie godziny. Tak,

zawiozę tam panią w dwie godziny za sto dolarów.

- Widzę, że istotnie mieszkał pan w Nowym Jorku - stwierdziła. -

W porządku, jedziemy. - Podała mu torbę.

- Nie pożałuje pani - powiedział. - Mam wspaniały samochód.

Z klimatyzacją. Niech pani sama zobaczy. - Przeszli przez ulicę,

kierując się w stronę szeregu taksówek. Zatrzymał się przy czarnym

Mercedesie i otworzył drzwi. - Nazywam się Nino, signora. Nino

Sacci.

- - A ja Talbot. - Gdy usiadł za kierownicą, dodała: - Czy zna pan

Bellonę?

- pczywiście. Już tam bywałem.

- Zna pan więc dom Don Rafaela Barbery?

Odwrócił się gwałtownie. - To tam pani jedzie, signora? Jest pani

znajomą Don Rafaela?

= Owszem.

- Powinna mi to pani powiedzieć wcześniej. Zawiózłbym panią za

pięćdziesiąt dolarów.

- Proszę się tym nie przejmować, Nino. Umowa jest umową.

A teraz ruszajmy.

Z drugiej strony ułicy Danielo Frasconi obserwował, jak odjeżdźali,

z tylnego siedzenia swego luksusowego Alfa-Romeo. W szytej na

zaW ówienie marynarce z czarnej skóry i białej apaszce owiniętej

wokół

szyi wyglądał oszałamiająco. Bernardo, mężczyzna w jasnobrązowym

garniturze, który czekał na lotnisku, siedział teraz obok kierowcy

w-~

184

brutalnie wyglądającego młodego człowieka w dżinsowej kurtce. -

Dobra, jedziemy - rzucił Danielo. Gdy ruszyli, pochylił się do

przodu

i położył rękę na ramieniu kierowcy. - I pamiętaj, Cesare, nie za

blisko. - Roześmiał się. - W końcu i tak wiemy, dokąd mamy jechać.

Mimo jasnego światła księżyca., autostrada wyglądała jak wszystkie

autostrady na świecie, na których panuje duży ruch. - Szkoda, że nie

jedziemy za dnia - odezwał się Nino. - Widziałaby pani wszystko

dookoła, szczególnie gdy będziemy już w 8órach.

- Słyszałam, że bywa tu bardzo gorąco.

- Czasami panuje upał jak na Saharze. Lepiej jest wiosną. Zapach

gajów pomarańczowych rozchodzi się na wiele mil. Na halach mnóstwo

kwiatów. Maki, irysy i różne inne, ale ludzie są tu biedni - bardzo

biedni. Myśli pani, że widziała już pani nędzę w Nowym Jorku, signora?

Proszę mi wierzyć, nic pani nie widziała.

- A mafia? - spytała. - Wciąż jest taka silna?

- O tak. Znajdzie pani mafię wszędzie. W policji, w związkaeh

zawodowych, nawet wśród arystokracji. Jeżeli człowiek chce się tu

utrzymać w interesach, mafia musi mieć w tym swój udział. - Potrząsnął

głową. - Nic się nie zmienia.

Nagle to zdanie zaczęło natrętnie wirować w jej myślach. Nic się nie

zmienia. Miał rację. Nic się właściwie nigdy nie zmieniło. Myśląc o tym

zamknęła oczy i zasnęła.

L.ear podkołował do sektora dla samolotów prywatnych lotniska

Punta Raisi i gdy jego drzwi się otworzyły, Egan zobaczył idąccgo w

jego

kierunku Marca Tascę. Był to niski, ciemnowłosy mężczyzna około

pięćdziesiątki, z wiecznym uśmiechem na twarzy. Swego c~asu był

pilotem myśliwskim we Włoskich Siłach Powietrznych, ale zrezygnował

ze stopnia ofioerskiego, aby móc latać dla Biafrańczyków w ezasie

wojny

domowej w Nigerii. I zrobił to nie dla pieniędzy, lecz dlatego, że

głęboko

wierrył w ich sprawę. Po tej nieszczęsnej historii zwerbował go

Ferguson.

Ponieważ praca Marca vviązała się ze zwalczaniem międzynarodowego

terroryzmu, było to działanie na korzyść zarówno Wielkiej Brytanii,

jak

i jego kraju. Dlatego też włoska służba bezpieczeństwa zazwyczaj

przytnykała oczY na jego działalność.

185

Gdy Egan zszedł po schodkach, Marco objął go. - Hej, Sean,

wspaniałe, że cię widzę - powiedział po włosku.

Egan odpowiedział płynnie i szybko w tym samym jęryku. - Ja

również się cieszę z naszego spotkania, Marco.

Na szczycie schodków ukazał się drugi pilot Leara, Harvey Grant,

i Marco odezwał się po angielsku: - Załatwiłem, ie pan i pański

kolega

możocie korzystać z pomieszczeń dla załóg w głównym budynku lotniska.

Jeateście, panowie, tam oczekiwani. Zorganizowałem również zatan-

kowanie Leara.

- Wspaniale - rzekł Grant i uśmiechnął się do Egana. - Powodu-

nia we wszystkim.

Marco poprowadził Egana przez płytę do miejsca, w którym oczeki-

wała Cessna Conquest. Weszli do hangaru, gdzie Marco otworrył

drzwi

biura i zapalił ewiatło.

- Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, kiedy dostałem ten rozkaz.

Posiadłość Barbery w Bellonie. - Pokręcił głową. - W każdym jednak

razie zadzwoniłem do przyjaciela w Wydziale do Walki z Mafi~ w

komen-

dzie policji. Przysłał mi to przez policyjnego gońca na motocyklu.

Oczywiście nie ma pojęcia, po co mi są potrzebne.

Trzy zdjęcia lotnicze willi Barbery wykonane zostały z bardzo małej

wysokości. Budynek wyglądał na stary i bardzo tradycyjny. Położony

był

na otwartym zboczu wzgórza, wśród palm i bujnej, subtropikalnej

roślinności. Cały teren otaczał wysoki mur.

- Jak widzisz, droga dojazdowa jest odsłonięta na przestrzeni

dwustu

metrów. Na szczycie muru są przewody pod napięciem i elektroniczne

systemy óstrzegawcze. Wbrew powszechnej opinii, nie ma tam psów.

Wygląda na to; że Don Rafael nie cierpi psów, tak jak niektórzy

ludzie

nienawidz~ kotów. Słuchaj, Sean, o co chodzi? Czogo chcesz od Dona

Rafaela? P~zecież nie jost twoim oelem, prawda?

- .&~mi to tak, jakbyś go lubił - zauwaiył Egan, studiując kolejną

fotografię, tym razem wykonaną z więksuj wysoko§ci. Widać na niej

było willę, znajdującą się na.d nią grań i położoną niżej wioskę Bellona.

- Szanuję go - odparł ~Marco. - Podobnie jak większość ludzi.

~-- A bracia Frasconi?

Mae~co rozłożył ręce. - To śmiecie w porównaniu ze starym.

Próbowali-go parokrotnie załatwić. Nie udało im się to i, moim

zdaniem,

nigdy się nie uda.

-- Jego wnuk, Vito, został wczoraj zamordowany w Londynie.

lsb

- Matko Boska! - Marco przeżegnał się. - Kubota Frasc;onich?

- Pośrednio. Ktoś, z kim mają wspólne interesy.

- Don każe im za to straszliwie zapłacić - stwierdził Marco.

- Jestem pewien. Jak długo będziemy lecieli do Hellony, jeżeli

natychmiast wystartujemy?

-- Fiętnaście minut - Marco wzruszył ramionami. - Może dwa-

dzieścia. To dobra noc na lot, pełnia księżyca. Ale nie będriesz

chyba

próbował skakać? Zbyt trudno będzie mi wykonać podejście ze względu

na tę grań za domem.

- Proszę cię tylko, żebyś mnie tam dostarczył. Pewna kobieta jest

w drodu do tego miejsca, może już nawet tam dotarła. OwieczJca

między

wilkami, Marco. - Egan uśmiechnął się. - Potrzebuje rnnie.

- Dobrze, a więc ruszajmy. - Marco podszedł do .drugiego stołu.

Leża,ł tam Browning w kaburze na szelkach do noszenia pod pachą,

tłumik Carswella, karabin Armalite ze składaną kolbą i standardowy

spadochron armii brytyjskiej. - Wszystko, jak sądzę.

Egan zdjął kurtkę, założył kaburę; a potem znowu ubrał się w Icurtkę.

Marco pomógł mu nałożyć uprząż spadochronu. Egan dopasował ją

szybko - doświadczenie ponad setki wykonanych W ci~gu kilku lat

skoków rrie pos~zło na marne. Wziął do ręki Armalite.

-.OK, chodźmy, Marco. - Wyszli obaj z hangaru i pospieszyli

w stronę Cessny:

Sa.ra na dźwięk głoeu Nina wzdrygnęła się nagle i obud~iła. ---

Jesteśmy na miejscu, signora, to Bellona. '

Była jeszcze nioco oszołonuona; ale wzięła się ~v garść i zobaczyła, że

przejeżdżają wąskimi uliczkami wśród wysokich dumów. WjcGltali na,

plac, przy którym stał kościół. Naprzeciwko znajdowała się winiarnia.

Drzewa były obwieszone lampkami, w nocnym powietrzu rozbrzmiewała

muzyka, ludzie tańczyli.

- Wygląda na to, że mają wesele - skomentował Nino.

Dzieci ze śmiechem biegły koło samochodu. .Nino dodał gazu.

Zostawili wioskę za sobą i n~.szyli w górę stromą drogą wśród aosen. Gdy

wyjochali spośród nich, w odległo§ci dwuetu motrów zobac~cyli ~sl~

światłem księżyca willę otoczoną murem.

Nino zatrzymał samochód przed bramą z żelaznych. sztab. W stojącej

obok strbżówca paliło się światło. Drzwi otworzyły się i .wy~zedł

187

mężczyzna w ciemnym, sztruksowym ubraniu, trzymając w ręku pistolet

maszynowy Uzi.

- Czego chcecie? - spytał po włosku. - Żadnych gości.

Nino wysiadł z samochodu i odezwał się przez żelazne sztachety: -

Przywiozłem tu z lotniska pewną damę, która chce się widzieć z Donem.

Amerykańską damę. Signorę Talbot. - Strażnik podejrzliwie popatrzył

przez bramę na Sarę, a Nino ciągnął dalej: - Lepiej zadzwoń do Dona.

Jeżeli ją odprawisz, powiesi cię za jaja. To jego dobra znajoma.

Strażnik wszedł do swojego domku i zobaczyli przez okno, jak sięga

po telefon. Rozmawiał krótko i odłożył słuchawkę. Sterowana elektro-

nicznie brama zaczęła się otwierać. Strażnik wybiegł na zewnątrz.

- Powiedz tej damie, że bardzo ją przepraszam - powiedział do

Nina. - Don kazał, żebyś zawiózł ją prosto pod dom.

Nino ruszył Mercedesem wzdłuż alei, między bujną roślinnością

i palmami. Chmura zakryła księżyc i gdzieś nad ich głowami doleciał

z ciemt~ości warkot samolotu. Przez chwilę zdawał się wypełniać nocny

mrok, a potem przycichł, oddalając się na północ. Mercedes zajechał

przed fronton willi. Rafael Barbera stał na szczycie schodów

prowadzą-

cych na werandę. Miał na sobie szary garnitur i ciężko opierał się na

lasce. W lewej ręce trzymał długie, kubańskie cygaro. Wielki, potężnie

zbudowany mężczyzna w nienagannie skrojonym; ezarnym garniturze

z najlepszej wełny stał tuż za nim.

- Pani Talbot. To cudowna niespodzianka i wielka przyjemność

dla mnie. - Włożył cygaro do ust i ujął jej dłoń.

--- Don Rafaelu -- powiedziała. - Musiałam się z panem zobaćryć.

To dotyczy pana wnuka, Vita. .

- Ależ ja wiem o Vicie, pani Talbot. Miałem telefon z Londynu od ,

jego współpracownika. Powiedział mi, że Vito padł ofiarą wypadku ,

drogowego. ,

-- Widziałam to, Don Rafaelu. Byłam tam: To nie był wypadek. ,

Nie okazał nic po sobie, tylko ujął ją pod ramię. - Ile ten łobuz !

zażądał od pani za przywiezienie tutaj?

- Sto dolarów. 1

- . Złodziej. -- Zwrócił się do stojącego za nim mężczyzny. - Jacopo,

d~j mu dwadzieścia pięć dolarów i odpraw go.

- To zaszczyt dla mnie, Don Rafaelu - Nino miął w dłoniach i

czapkę. - Wielki zaszczyt.

I3on Rafaet i Sara pruszli przez wielki, chłodny hoł, minQli - I

l88

przedpokój i znaleźli się, z tyłu domu, na tarasie wychodzącym na

wspaniały ogród..

~ - Dzisiejszej nocy mam ze sobą tylko Jacopo - powiedział Bar-

bera. - Pozwoliłem pozostałej służbie pójść na wesele w wiosce.

Przypuszczam; ż~e będą tam całą noc.

-- Don Rafaelu - rzekła. - Pana wnuk aostał zamordowany.

Zatnordowany z zimp~ krwią, bo chciał mi pomóc.

-- Pros~ mi wszystko powiedzieć, pani Talbot - odparł spokoj-

nie, --- Wazystko, co .pani wie.

_Nino pojechał z powrotem alcją i zatrąbił zbliżając się do stróżówki.

Wartownik przycisnął guzik i brama zaczęła się otwierać. Nino

zatrzymał

samochód i spQjrzał przez. okno. W ustach trzymał papierosa. - Hej,

mas~ ogień?

Strażnik zbliżył się; wyjął z kieszeni kamizelki zapalniczkę i pstryknął

ni~. W tej samej chwili Nino u,niósł rękę, w której trzymał Berettę

z nakręconym tłumikiem. Strzelił wartownikowi między oczy i siła

uderzenia poeiaku rzuciła mężczyznę pod mur. Nino podjechał Mer-

txxdeeem do przodu, blokując bramę, b~ nie mogła się zamknąć, i mrugnął

§wiatłami.

Stojący koło zaparkowanej wśród sosen Alfy Danielo zobaczył sygńał

i uśnyiechnął się podekscytowany. - Udało mu się. Chodżmyl

Pobiegł wż~łuż drogi prrxz otwartą przestrzeń w strong wiUi, wycią-

$ając z kabury pod pachą pistolet Colt 0.45. Bernardo trzym~ł w ręku

pistolet maszynowy Schmeisser, a Cesare Luparę, dubeltówkę z

ot~ciętyrni

l~fauti _ -.-- : cymb~ol prawdziwego mafioso, człowieka, który .

ma : . dość

męstwa; by.sttul~ć.z bliska.

Dobiegli do bramy i Niao powiedział: - Zabrał ją do domu. Poza

nimi widzia~n' ty11Go jedatgo człowieka. Może pozostali są we wsi

na:

zatbawie: .

-- Świetniel- - rzekł Danieło. - Dobzze to zrobiłeś. Zostań tutaj

i przyg~tt~j, się. ICiedy b~iemy stąd wiać, musimy zrobić to szybko.

Poszedł prosto aleją; a potem skręcił między palmy. Dwaj pozostali

męźczyini niszyli w ~lad za bim. ~Tinp zapalił nerwowo papierosa i

usiadł

za ltierownicą, Nic nie słyszał poza wiatrem wśród palm, aż nagle ćoś

zimnego i twardego dotknęło jego skroni, a cichy głos powiedział: -

~ Jożoli.tylkr~. p~niesz,. rozwalę ci łcb. A tęraz wyłaź z samochodu.

1$9 ~

Cessna Conquest doskonale nadawała się do ich celu, ponieważ

wyposażona była w luk Airstar, umożliwiający bezpieczne wykonanie

skoku. Pozostawał problem grani za willą. Marco mógł wykonać jedynie

krótki nalot na wysokości ośmiuset stóp z przymkniętą przepustnicą

silnika. Po kilku sekundach musiał dać pełny gaz i gwałtownie

poderwać

maszynę.

Zerknął przez ramię do kabiny na skulonego przy drzwiach Egana

i wrzasnął. - Dobra, Sean! Masz tylko jedną szansę! Licz do

dziesięciu!

Egan zaczął liczyć, trzymając dłonie na obramowaniu luku, a jedną

nogę na najwyższym stopniu. Karabinek Armalite wisiał mu na karku.

W świetle księżyca ziemia w dole, willa i stok góry były wyraźnie

widoczne. Potem chmura zasłoniła księżyc i zapanowała całkowita

ciemność. Rzucił się w nią głową na dół. Strumień zaśmigłowy wykonu-

jącej zwrot Cessny szarpnął nim gwałtownie i odwrócił. Rzemień

karabinka zsunął mu się z karku, przeleciał nad głową i broń zniknęła

w mroku. Szarpnął linkę wyzwalającą spadochron i chwilę potem rozległo

się klaśnięcie, gdy jedwab koloru khaki rozwinął się nad jego głovvą. Na

wysokości ośmiuset stóp spadochroniarz ma trzydzieści sekund do

zetknięcia z ziemią. Egan zaczął odliczać; wpatrując się w ciemność. Nie

miał opuszczanego na lince zasobnika, który zawsze pierwszy

dotykał ,

ziemi i ostrzegał go o bliskim lądowaniu.

W ostatniej chwili los się do niego uśmiechnął: Chmura odpłynęła

i nagle, w jaskrawym świetle księżyca, spostrzegł tuż pod sobą gaj

pomarańczowy na zbocza wzgórza nie opodal willi. Miał jedynie czas

na

śeiągnięcie linek sterowniczych i zmianę kierunku. Wylądował na łące

kilk'a jardów od pierwszych drzew gaju.

Prukoziołkował zręcznie, stanął na nogach i przycisn~ł sprzączkę

zwalniającą uprząż. Potem sprawdził kolano i z pewnym zdziwienitm

ptzekonał się, że wszystko funkcjonuje doskonale. Ruszył w dół zbocza

przez gaj pomarańezowy i zbliżył się do muru z boku willi. Wyraźnie

widać było przewód elektryczny na szczycie, zaczął więc biec wzdłuż

muru, wypatrująe odpowiedniej gałęzi drzewa z drugiej strony.

Zatrzymał się przy węgle i cofnął szybko, gdy zobaczył Daniela

Frasconiego i jego dwóch goryli. Widział, jak zatrzymali się, żeby

porozmawiać z Ninem stojącym przy Mercedesie. Odeszli; a Nino

zapalił

papierosa i usiadł za kierownicą. Egan wyciągnął Browninga, wsunął

rękę przez otwarte okno i dotknął lufą skroni Nina.

--~ Jeźeii tylko piśniesz~ rozwalę ci łeb. A teraz wyłaź z samochódu.

190

To nie był Sycylijczyk. Jego włoski był zbyt czysty, taki, jakim

mówią

w Rzymie,. ale groźba brzmiąca w jego głosie była tak wyraźna, że Nino

zrobił dokładnie, co mu kazano. Wysiadł z rękami podniesionymi do

góry. Egan obszukał go szybko i znalazł Berettę. Wsunął pistolet do

wewnętrznej kieszeni kurtki i popatrzył nad ramieniem Nina na ciało

strażnika.

- Pracujesz dla Frasconiego, prawda7

-- Proszę, signor, jestem tylko kierowcą - zaprotestował błagalnym

tonem Nino. Egan uderzył go w twarz, a potem schwycił za włosy

i wcisnął mu lufę pod brodę. - Za pół sekundy pożegnasz się z twoim

mózgiem.

- Owszem, signor, pracuję dla Frasconich, ale jestem tylko taksów-

karzem. Kazali mi zabrać tę kobietę z lotniska Punta Raisi L

przywieźć

ją tutaj.

- I zrobiłeś to?

- Tak, signor, to amerykańska dama. Jest w środku z Don Rafaelem.

- A ty załatwiłeś tę sprawę? .- Egan ruchem głowy wskazał, ciało

wartownika.

- Nie miałem wyjścia, signor. Zmusili mnie. Danielo i jego chłopcy.

'Z,abiliby mnie, gdybym nie zrobił, co mi kazano. Tylko tak

mogli dostać

się do środka.

Egan uderzył go w skroń i Nino upadl jak ścięty. Egan wsunął rękę

do środka Mercedesa, nacisnął klakson i przytrzymał przez chwilę.

Potem zaczął biec aleją podjazdu w stronę willi.

Jacópo podawał na tarasie Donowi i Sarze świeżą kawę, gdy od

strony bramy dobiegł ryk klaksonu. Don Rafael zmarszczył brwi

i odstawił filiżankę. - Co to?

Kilka sekund później rozległ się głos Egana: - Saro, to ja, Egan.

Ostrzeż Don Rafaela. Danielo Frasconi z dwoma ludźmi jest gdzieś

w ogrodzie.

Don Rafael bez chwili namysłu popchnął Sarę na podłogę, a Jacopo

przyklęknął na jedno kolano, wyciągając rewolwer z kabury przy pasie:

Chwilę później siedzący w krzakach Bernardo otworzył ogień ze Schmeis-

sera, zasypując pociskami taras.

Egan przebił się przez poszycie i zobaczył Bernarda i Cesarego

skulonych w krzakach. Biegnąc wystrzelił dwukrotnie w plecy

Bernarda

191

i nagle kolano ódmówiło mu posłuszeństwa. Noga załamała się pod nim

i upadł. Cesare odwrócił się, unosząc dubeltówkę i w tej samej chwili

Jacopo na tara,sie wstał i strzelił mu w tył głowy. Potem

przeskoczył przez

balustradę i skulił się obok Egana.

~ - Wszystko. w porz~dku, panie Egan?! - zawołał Don Rafael.

Egan delikatnie xbadał kolano i przekonawszy się, że chyba funkc-

jonuje normalnie; podaiósł się: - Najzupełniej. Ale jest jeszcze

jeden.

Jacopo popatrzył na oba ciała. -- To musi być Da,nielo, Don

Rafaelu.

- N9 to zobaczzny, bzy uda nam się go wykurzyć. - Trudno było

w to uwiorzyć, ale Barbera wstał i znowu włożył cygaro do ust. -

Gdzie

jesteś, Frasconi? Boisz się stawić czoło staremu człowiekowi?

Z drugiej strony tarasu, w odległości jakichś trzydziestu kroków,

Danieio wysunął się z krzaków i wystrzelił na oślep. Pocisk wyrwał

drzazgi z drewnianej framugi okna. Ramię Egana uniosło się. Trzasnęły

dwa wystrzały. Frasconiego cisnęło do tyłu. Jego nogi drgały przez

chwilę; aż wreszcie zamarł.

Jacopo podszedł, uklęknął obok ciała i obejrzał je. Uniósł głowę. -

Oba pociski trafiły w serce, nie dalej od siebie niż na szerokość

palca. To

dopiero strzały! - dodał z podziwetn w głosie:

Sara podniosła się blada i drżąca: - Sean, jakim cudem się tu

znalazłeś?

- Można powiedzicć, że po prostu spadłem z nieba - odparł:

' - Panie Egan, bez względu na to, jak nadzwyczajny cud

sprowadził

tu pana, nie ulega wątpliwości, ix zawdzięczam panu życie - rzekł Don

Rafael. - ~JV tych okolicznościach powinniśmy jak najszybciej

wznieść

toast, żeby to uczcić. Proszę do środka.

Trrymający się za obolałą głowę Nino Sacci był przerażony, ale mimo

to w parę minut po ucichniEciu strxelaniny prucisnął się ostrożnie

przez

krzaki. Odnalazł najpierw ciała Bernarda i Cesarego. Z wnętrza domu

dobiegł. go śmiech; poszedł jeszeze dalej przed siebie i ku swemu

przerażeniu zobaczył ciało Daniel~ Fraseoniego leżące poniżej drugiej

kravv~dzi tarasu.

Nino wycofał się ostrożnie, a potem puścił się biegiem wzdłuż alei

podjazdu. Nie było sensu brać Mercedesa. Usłyszą, jak zapuszcza

silnik,

i ruszą za nim w po~cig. Przebiegł dwieście metrów do sosnowego lasu

i znalazł zapa.rkowttną wśród drzew Alfę. Dzięki Bogu, kluczyk tkwił

192

w stacyjce. Zapuścił silnik i natychmiast ruszył. Przemknął przez

wioskę,

w której weselne przyjęcie trwało wciąż w najlepsze. Jechał dalej

niebezpiecznie szybko jak na tę drogę. Wreszcie, gół godziny później

skręcił na autostradę prowadzącą z Agrigento do Palermo. Po drugiej

stronie znajdowała się otwarta całą dobę kawiarnia dla kierowców.

Wszedł do środka i odszukał telefon.

- Nie możesz wrócić do Bellony. Natychmiast cię tam rozpoznają -

rzekł Salvatore Frasconi. Stał przy otwartym oknie balkonowym w

swojej

sypialni, z owiniętym wokół pasa ręcznikiem. - Zostań tam, gdzie

jesteś.

Przy wyjeździe z Bellony nie ma innej drogi. Każdy musi właśnie w

tym

miejscu wydostać się na autostradę.

- Dobrze, Don Salvatore. Zrobię, jak pan każe.

- Gdy tylko zobaczysz tę kobietę i Anglika, albo samego Don

Rafaela jadących do Palermo, zadzwoń do mnie.

Frasconi odłożył słuchawkę i stał patrząc na morze. Ciemnowłosa

kobieta siedząca na łóżku z obnażonym biustem zapytała: - Co się

stało, Salvatore? Coś złego?

- Zabili Daniela. - W jego głosie słychać było ból.

- Matko Boska! - Przeżegnała się. - Kto?

- Don Rafael Barbera i jego ludzie.

- I co teraz zrobisz?

Frasconi odwrócił się. Jego twarz była straszna. - A jak myślisz?

Don Rafael stał koło ognia płonącego na kominku, a Sara i Egan

siedzieli na stojącej naprzeciwko sofie. - Powtórzę państwu dokładnie

to, co przekazałem Vitowi przez telefon. Wszystko, co wiem.

- Będziemy panu bardzo wdzięczni - odparła Sara.

- Nie ma za co. W ten sposób będę mógł spłacić swój dług wobec

państwa. Jak jui powiedziałem pani Talbot w czasie naszej rozmowy

w samolocie, nigdy nie uczestniczyłem w handlu narkotykami.

Prawdę

mówiąc, jak tylko mogłem, utrudniałem go tym, którzy go prowadzili:

- Na przykład Frasconim? - spytał Egan.

- Właśnie. Rodzina Frasconic)s i ja toczymy ze sobą walkę już od

kilku lat. Zniszczyłem ich w Nowym Jorku, zniweczyłem ich działania

w Londynie. Próbowali mnie zabić, za każdym razem bezskutecznie,

7 - Czas w piekle 193

i dzięki panu, panie Egan, nie udało im się również tej nocy. Mam

teraz

szansę ostatecznej wygranej w tej walce. Już tylko Salvatore stoi

mi na

drodze do całkowitego zniszczenia rodziny Frasconich. - Roześm~ał

się. - ZupeMie jak w greckiej tragedii.

- A co ze Smithem? - zapytała Sara. - Czy to nazwisko

coś panu mówi?

- O tak. Kilku członków rodziny Frasconi czując pismo nosem

pruszło na moją stronę. W związku z tym w ich działalnosci jest

raczej

niewiele spraw, o których bym nie wiedział. Nazwisko Smitha było

wielokrotnie wymieniane. Prowadzą z nim z całą pewnością poważną

część swoich interesów. Ale kim on naprawdę jest, pozostaje dla mnie

nadal tajemnicą w takim samym stopniu jak dla państwa.

- Kolejna ślepa uliczka - rzekł Egan.

- Niezupełnie. Istnieje to irlandzkie połączenie, o którym pan

wspomniał. Jeden z moich informatorów był wysłany przez Frasconich

jako kurier do Ulsteru.

- O, to naprawdę ciekawe - stwierdził Egan. - Zna pan sxczegóły?

- Tak - Barbera podszedł do biurka, otworzył je i wyjął teczkę.

Przejrzał kilka znajdujących się w niej papierów. - Czy ~na pan

Ulster,

panie Egan?

- Możria tak powiedzieć.

- Na wybrzeżu znajduje się rybacka wioska o nazwie Ballycubbin.

To na połndnie od Donaghadee.

- Znaml dobrze ten rejon - powiedział Egan.

- Parę mil za Ballycubbin znajduje się dwór o nazwie Rosemount,

którego właścicielem jest irlandzki arystokrata. Nazywa się sir

Leland

Barry.

- I co z tego wynika? - spytał Egan.

- Ów sir Leland jest zażartym wrogiem IRA. Kontroluje ekstremis-

tyczne ugrupowanie protestanckie znane pod nazwą Syttowie

Ulsteru.

Sądzę, że przekona się pan, iż to oni ponoszą odpowied~ialność za te

cztery zabójstwa, o których pan,wspomniał. Udżiał w handlu

narkotykami

stanowił jeden, z objawów finansowania ich działalności.

- I Frascpni byli z tym związani? - zapytała Sara.

- Jak już !powiedziałem, kurier nieraz odwiedzał owego sir

1.~landa.

Słyszał, jak kilkakrotnie wymieniano nazwisko Smitha: Wszyscy oni

s~

ze sobą wzajemnie powiązani - Frasconi, Synowie Ulsteru i nasz

tajemniczy pan~ Smith w Londynie.

194

- No cóż, to już jest coś - Egan odwrócił się w stronę Sary. -

Nareszcie jakiś postęp.

Sara wstała i powiedziała do Barbery: - Nie wiem, jak mam panu

dziękować.

Ujął ją za rękę. - Jacopo zaprowadzi państwa do ich pokojów. Rano

może was zawieźć z powrotem na Punta Raisi do waszego samolotu.

Powiedział mi, że przy bramie stoi Mercedes w doskonałym stanie.

Możecie państwo z niego skorzystać.

- A Salvatore Frascon~? - zapytał Egan.

- Może pan pozostawić go mnie, panie Egan. - Don Rafael

uśmiechnął się posępnie. - Proszę mi wierzyć, wszystkie długi zostaną

spłacone.

Jago udało się dostać na poranny lot z Rzymu do Punta Raisi i już

o wpół do dziewiątej jechał taksówką do Palermo. Mówił po włosku

niezbyt płynnie, ale znośnie. Wdał się w rozmowę z kierowcą, podając

mu przedtem dwudziestodolarowy banknot.

- Mam pewne kłopoty, przyjacielu.

- Jakie kłopoty, signor? Może mógłbym pomóc?

- Muszę załatwić tu pewne interesy, które wymagają ode mnie

noszenia przy sobie dużych sum pieniędzy. Mówiąc szczerze, ezułbym

się

lepiej mając pistolet w kieszeni.

- Żxby go dostać, signor, potrzebne jest pozwolenie. Z policji.

- Niestety, mój czas jest ograniczony. Myślałem; że może pan

będzie miał jakiś pomysł?

Podał mu następny dwudziestodolarowy banknot, który kiero-

wca przyjął skwapliwie. - Przyszło mi właśnie do głowy, signor, ie

znam pewnego właściciela lombardu, który mógłby panu pomóc. Na-

zywa się Buscotti. Ludzie niekiedy zastawiają broń podobnie jak

inai

biżuterię.

- Czy signor Buscotti będzie wymagał pozwolenia?

- Nie, signor. - Kierowca roześmiał się. - Ale jak sądzę, może

zamiast niego zażądać pięćdziesięciu dolarów.

Zawiózł Jago do lombardu Buscottiego w ciągu dziesięciu minut

i czekał, gdy ten przebywał we środku. Jago pojawił się ponownie

zadziwiająco szybko, biedniejszy o sto pięćdziesiąt dolarów i z pół-

automatycznym pistoletem Beretta Compact w torbie podróżnej.

195

-- Wszystko ~w porządku, signor? - zapytał kierowca.

- W jak najlepszym. Czy wie pan, gdzie jest willa Don Salvatora

Frasconiego?

Kierowca odwrócił się ze zdziwioną miną. - Czy jest pan przyjacielem

Don Salvatore, signor?

= Mamy wspólne interesy - odparł Jago. - A teraz proszę mnie

tam zawieźć. - I usiadł wygodnie na siedzeniu samochodu.

Salvatore, ciągle jeszcze w szlafroku, jadł śniadanie na tarasie,

kiedy

pokojówka wprowadziła Jago. Salvatore strzelił palcami i mężczyzna

w czarnym garniturze, który stał za jego plecami, wysunął się do

przodu. - Obszukaj go, Paolo.

Paolo przesunął dłońmi po ubraniu Jago i cofnął się, zadowolony

z rezultatu. - Czy to doprawdy potrzebne, stary? - zapytał Jago

w swoim najlepszym angielskim stylu.

- Powiedział pan, że jest od Smitha? Jak się pan nazywa? - zapytał

Salvatore.

- W moim paszporcie figuiuje nazwisko Henderson, ale pański brat

Danielo pamięta mnie z Londynu jako Jago.

- Danielo nie żyje. - Salvatore rozsmarował masło na bułeczce. -

Częgo więc pan chce?

- Przede wszystkim wyrazy najgłębszego współczucia z powodu

pańskiej straty. I?anieło był wspaniałym człowiekiem. Po drugie,

sprawa

tej kobiety, Talbot - rzekł Jago. - Pan Smith zmienił zdanie. Nie

chce,

żeby coś się jej stało.

- Cóż; w tym przypadku może sobie tylko chcieć - odparł Salvato-

re. - Ona i ten jej angielski przyjaciel są bezpośrednio

odpowiedzialni za

śmierć mojego brata: Są teraz moi. Należą do mnie. Będą dziś wracali do

Palęrmo, muszą to zrobić, jeżeli chcą opuścić wyspę, a wtedy...

W jego oczach rozbłysło szaleństwo, pojawiły się pod nimi czarne

cienie. Jago wstał i uśmiechnął się. - No. cóż, powstała więc zupełnie

inna sytuacja. Jestem pewien, że pan Smith to zrozumie. Nie będę

w takim razie zajmował panu więcej czasu.

Wyszedł szybko i wrócił do taksówki. Kierowca oznajmił mu

posępnym tonem: - Z pewnych względów; signor, wątpię, czy jest pan

przyja~ietem Frasconich. Czy mogę dostać moją należno§ć i odjechać?

- Pótem, kiedy zawfezie mnie pan do najbliższego punktu wynajmu

samochodów - powiedział Jago.

W odległości pięciu minut jazdy znajdowała się adpowiednia firt~l~..

196

i po następnych piętnastu minutach poświęconych na wypełnianie

dokumentów i po trzydziestu od rozmowy z Frasconim, Jago siedział

w czerwonym Fordzie przed willą, po przeciwnej strpnie ulicy.

Zadanie Nina czekającego na parkingu kawiarni przy skrzyżowaniu

z drogą na Bellonę ułatwił fakt, że kiedy Egan, Sara i J~copo

pojawili się

wreszcie, okazało się, że korrystają z jego własnego Mercedesa.

Samochód

wjechał na autostradę, a Nino pobiegł do telefonu.

W willi Salvatore wysłuchał go i spojrzał na zegarek. - Dobrze,

powinni tu być mniej więcej ~a godzinę i piętnaścit minut. Trzymaj

się

blisko nich. Odetniemy go gdzieś w Palermo. Bądź gotów.

- Tak, Don Salvatore: - Nino cisnął słuchawkę, pobiegł do Alfy

i ruszył za nimi.

Salvatore odstawił telefon i odwrócił się w stronę Paola. - Jadą,

Paolo, jadą. Teraz moja kolej - i wszedł do sypialni, żeby się

przebrać.

Piętnaście minut później wyjechał z głównej bramy willi w niebieskim

Maserati prowadzonym przez Paola. Gdy wyjechali na ulicę, Jago

zapuścił silnik Forda i ruszył za nimi.

- W każdym razie polecisz z powrotem w wielkim stylu - powiedział

Egan do Sary. Siedział z przodu, koło prowadzącego samochód Jacopo.

Sara ulokowała się na tylnym siedzeniu.

- Czy nie sądzisz, że Fer~uson się już zorientował, iż,jego be~nny

Lear wyleciał z gniazdka? - spytała Sara.

- Niewykluczone. - Egan popatrzył przez okno. Byli już w Palermo

i jechali w stronę doków.

- A z tego oczywiście wynika duże prawdopodobieństwo spotkania

się z komitetem powitalnyn - dodała. -

- Uważam, że jest to uzasadnione przypuszczenie - zgodził się z nią.

- Co mogą ci zrobić? Aresztować?

- Zobaczymy.

- I czy powiemy im o Ballycubbin i Synach Ulsteru?

- To również zobaczymy. :

Jechali cichą uliczką. Po prawej stronie znajdowały się magazyny,

a za niri~i port. Nagle przemknął obok nich niebieski Maserati i

zajechał

im drogę tak, że Jacopo musiał zahamować.

197

- Głupi drań! - warknął i w tej samej chwili z bocznego okna

samochodu wychylił się Salvatore i strzelił w ich stronę z

pistoletu.

- Chryste, to Frasconi! - Jacopo zakręcił kierownicą, wjeżdżając

Mercedesem w boczną uliczkę prowadzącą w stronę portu pomiędzy

wysokimi ścianami magazynów.

Egan odwrócił się i zobaczył, że ściga ich nie tylko Maserati, ale

również

czerwona Alfa. Jacopo zaklął widząc mur zamykający uliczkę. 5kręcił

w wąski wjazd; który doprowadził ich do opuszczonego doku.

Przejechał

bardzo szybko do końca, ale dalej był już przad nimi tylko czarny

otwór

bramy po lewej stronie. Nie mając większego wyboru, wjechał do

środka.

Był to olbrzymi budynek, ponury i ciemny, z biegnącym przez środek

szerokim kanałem wypełnionym zieloną wodą. Najwidoczniej w przeszło-

ści używano go do prac szkutniczych. Mercedes przemknął z rykiem

silnika na przeciwległy koniec hali, gdzie Jacopo, widząc, żo nie

ma tam

drugiego wyjazdu, kontrolowanym poślizgiem na pełnej szybkości

wyko-

nał obrót w miejscu i ruszył z powrotem tą samą drogą.

Maserati i Alfa zatrzymały się, blokując mu drogę. Salvatore wy-

skoczył z Berettą w dłoni i wystrzelił dwukrotnie. Pocisk przebił

przednią

szybę Mercedesa i trafił Jacopo między oczy. Mercedes zatańezył,

przeleciał przez całą szerokość hali i wpadł do kanału. Egan ledwo zdążył

podnieść okno, nim Mercedes zanurzył się na głębokość jakichś czter-

dziestu stóp i osiadł na dnie. Sara przeraziła się widząc wodę, która

zaczęła wdzierać się do środka.

- Nie wpadaj w panikę! - powiedział Egan. -- Poczekaj, aż woda

podejdzie pod sam dach i dopiero wtedy spróbuj otworzyć drzwi.

Zobaczysz, że otworzą się zupełnie łatwo. Wyp~ływaj na powierzchnię

powoli. Będę tuż za tobą.

Trzymał już swój Browning w ręku. Gdy poziom wody sięgnął jej do

podbródka, poczuła wzbierający w gardle krzyk. Pokonała przerażenie

i nabrała głęboko powietrza w płuca. Kiedy powierzchnia wody wewnątrz

samochodu sięgnęła jej nad głowę, spróbowała otworzyć drzwi: Ustąpiły

pod pierwszym dotknięciem. Wydostała się na zewnątrz i powoli zaczęła

unosić się przez zieloną wodę ku górze. Widziała nad sobą znickształcone

sylwetki ~trzech mężczyzn czekających na skraju doku. Wynurzyła się

i sppjrzała prosto w przepełńione nienawiści~ oczy Salvatorego. Obok

stał Paolo z pistoletem w ręku, a z drugiej strony Nino.

- Ty dziwko! - powiedział Salvatore i wycelował starannie. W tej

samej ehwili obok niej z wody wynurzył sig Egan, trzymając oburącz

198

Browning. Wystrzelił dwukrotnie. Raz do Nina, pakując mu pocisk

prosto w gardło, i drugi raz - trafiając Paola nad lewym okiem.

Potem

pistolet się zaciął.

Salvatore uniósł swoją Berettę. W jego oczach widać było szaleństwo.

Nagle rozległ się gwałtowny pisk hamulców i za jego plecami w ostrym

poślizgu zatrzymał się Ford Escort, z którego wyskoczył Jago. -

Frasconi! - zawołał.

Salvatore wykonał półobrót i Jago wystrzelił trzykrotnie. Siła uderze-

nia pocisków przerzuciła Frasconiego przez krawQdź kanału do wody,,

na

powierzchni której utrzymywali się Sara i Egan. Jago podszedł do

brzegu. Sara spojrzała w górę na jego opaloną twarz, blond włosy i

wąsy,

na okulary. W człowieku tym było coś dziwnie znajomego, ale dopóki

się

nie odezwał, nie poznała go.

- Wiesz, Saro, chyba naprawdę masz jakiś niezrozumiały pociąg do

wody - pokręcił głową z udanym zdziwieniem. - Na twoim miejscu

wylazłbym jednak stąd i wracał do domu.

Znikn~ł. Usłyszeli, jak uruchomił silnik Forda, którego warkot po

chwili ucichł w oddali. - To Jago! - zawołała Sara. - Sean, to był

Jago, ale wyglądał zupełnie inaczej niż przedtem. Ten człowiek jest

cudotwórcą.

Egan ujął ją pod ramię i podholował w stronę drabinki. - Nieważne,

kto to był, ale jego rada była z pewnośeią bardzo słuszna.

Pomógł jej wydostać się na górę. Kilka minut .później siedzieli

w Maserati jadąc w stronę portu lotniczego Punta Raisi tak

szybko, jak

było to możliwe.

Rozdział trzynasty

Było tuż po dziesiątej, kiedy Lear po wylądowaniu na lotniskuWals-

ham podkołował pod główny hangar. Gdy Grant otworzył drzwi samolotu

i Sara zeszła po stopniach na dół, zobaczyła czekającego na nią

Tony'ego

Villiersa i stojącą w odległości kilku jardów czarną limuzynę

Fergusona.

- Tony, mogę wszystko wytłumaczyć - powiedziała z napięciem

w głosie, starając się równocześnie obserwować jego reakcję. - Czy

brygadier Ferguson jest w samochodzie?

- Nie, u siebie w mieszkaniu. Mam was tam zabrać. - Gdy szli do

samochodu, Villiers odwrócił się do Egana. - Skontaktowałem się dziś

rano z Markiem w Palermo.

- Postawmy od początku sprawę jasno, panie pułkowniku - odparł

Egan. - Marco nie ponosi za nic odpowiedzialności. Otrzymał od-

powiednio zakodowany rozkaz operacyjny z właściwą klasyfikacją

b~zpieczeństwa i działał zgodnie z przepisami.

- Na to wygląda - Villiers wsiadł za Sarą do samochodu, a Egan

usiadł naprzeciw nich na rozkładanym siedzeniu. - Marco powiedział

mi, że braci Frasconi nie ma już wś~ód nas.

- Coś o tym słyszałem - rzekł Egan.

- Dobrze cię wyszkoliłem, Sean. ,

- Nie przypisuj mi wszystkich zasług - pokręcił głową Egan. -

Pojawił się tam również Jago. Prawdę mówiąc, ocalił nasze głowy.

Załatwił Salvatora Frasconiego, kiedy sytuacja przedstawiała się już

dość

paskudnie.

- J~st jeszcze jedna sprawa - wtrąciła się Sara. - Miał całkowicie

zmieniony wygląd. Dopóki się nie odezwał, nie zorientowałam się,

że to on.

200

- Jeżeli wróci dziś do Londynu, macie poważną szansę go złapać -

rzekł Egan.

- Wątpię - Villiers pokręcił głową. - Zwłaszcza jeżeli jest tak

dobrze ucharakteryzowany, jak twierdzi Sara. Ten nasz Jago, to

szalenie

pomysłowy i utalentowany człowiek.

Sprawiał wrażenie dziwnie przygnębionego i Sara zmarszczyła brwi.

- Czy coś się stało, Tony?

- Hmm, no cóż, istotnie - ujął jej rękę. - Sir Geoffrey zmarł

wczoraj wieczorem.

- Och, nie. - Poczuła szczery żal. Zamknęła oczy i odwróciła się,

wspominaj~c wszystko. Dzień jej ślubu w Stockley, potem przyjęcie

we

dworze, Edwarda w wyjściowym mundurze, Erica, który z tej okazji

przyjechał ze szkoły, i jakże szczęśliwego wtedy sir Geoffreya.

- Pociesza mnie tylko to, że był zbyt chory, aby dotarła do niego

wiadomość o śmierci Erica - powiedziała wreszcie.

- Zacząłem już załatwiać wszystkie sprawy związane z pogrze-

bem - zwrócił się do niej Villiers. - Mam nadzieję, że nie masz

nic przeciwko temu?

- Z jakiego powodu? W końcu to ty jesteś obecnie głową rodziny.

Nie ma już Talbotów. - Była bliska załamania. - Kiedy odbędzie się

pogrzeb?

- Dziś, o trzeciej po południu.

- W Stockley?

- Oczywiście.

- Stockley Hall jest w Essex, nad rzeką Crouch - wyjaśniła

Seanowi. :- Jeżeli nie ma problemów z ruchem drogowym, można tam

dojechać w godzinę. To zupełnie inny świat. - Jej głos zaczął się

łamać. - Taka stara Anglia, jaka była niegdyś. Talbotowie mieszkali

tam od pięciuset lat, ale już nie będą mieszkać, bo żadnego z nich

nie ma.

wśród żywych.

Potem odwróciła się od obu mężczyzn i tama pękła.

W tym samym czasie Jago lądował rejsowym samolotem na lotnisku

Leonardo da Vinci w Rzymie. Oczywiście, Sara z Eganem mieli możność

szybkiego powrotu do Anglii Learem, a to oznaczało, że na jakiś

czas

straci z nimi kontakt. Rzecz jasna, nie do końca, aparatura

bowiem,

ktbrą pozostawił w swoim mieszkaniu, zarejestruje ws~ystko, co si~

201

będzie działo w domu przy Lord North Street. W każdym razie jest to

lepsze niż nic.

Jednak o wiele bardziej interesowała go obecnie własna sytuacja.

Uratowanie życia Sarze Talbot to jedno, ale to cholerne,

pozerskie

popisywanie się, to drugie. Sam zniszczył swój kamuflaż. Co prawda

było

mało prawdopodobne, żeby Sara mogła podać jego bardzo dokładny

rysopis,

ale Villiers i Grupa Cztery będą się mieli na baczności, a to już

wystarczy.

Spojrzał na elektroniczną tablicę informacyjną i uśmiechnął się,

sytuacja bowiem okazała się absurdalnie prosta. Hył bezpośredni lot

British Airways do Glasgow. Start w porze lunchu, przylot do

miasta

targów o czwartej trzydzieści. A z Glasgow były połączenia wahadłowe -

samoloty, które ciągle latają do Londynu i z powrotem.

Podszedł do biura rezerwacji, zamówił bilet, potem udał się do baru,

wziął kieliszek wina i znalazł budkę telefoniczńą, żeby zadzwonić do

Smitha. Usiadł, delektując się winem i paląc papierosa. Minęło

piętn,aście

minut, zanim Smith się odezwał.

- Co pan robi w Rzymie?

- Czekam na samolot. Wracam do kraju.

- Był pan na Sycylii?

- Owszem - odparł Jago.

- Powiedziałem, żeby się pan do tego nie wtrącał.

- Rozważyłem to i wydało mi się, że uwzględniając wszystkie

okoliczności, moja obeeność gdzieś w pobliżu byłaby wskazana. Po

prostu na wypadek, gdybym okazał się potrzebny.

- I był pan?

- Obawiarn się, że nie. Salvatorevrasconi kategorycznie nie

zechciał

skorzystać z moich usług. Zawziął się i postanowił sam dostać ich

wszystkich: Barberę, Egana i Sarę Talbot.

- I co się stało?

Jago uświadomił sobie, że jak zawsze doskonale się bawi, gdy

przekazuje Smithowi złe wiadomości. - Niestety, wieść niesie, że

Frasconich już nie rna. Ciała Daniela i dwóch innych ludzi

znaleziono

w rowie nie opodal Bellony. Słyszałem to przez radio, kiedy

jechałem

na lotnisko. A Egan zabił Salvatorego - skłamał Jago i dodał

wesołym tonem: - Dzisiejszej nocy damy w Palermo będą rwały

szaty z żalu po nim.

- Pańskie poczucie humoru stanie się kiedyś przyczyną pańskiej

śmierci - rzekł Smith. - Gdzie jest teraz Egan i ta Talbot?

- Lecą Learem do Anglii, na koszt podatników.

- A pan7

- Nie uda mi się dotrzeć do Londynu przed wieczorem. Takie są

połączenia lotnicze: A przy okazji, chciałbym poruszyć jedną sprawę.

- Jaką? - spytał Smith,

- Co Barbera mógł im powiedzieć, jeżeli oczywiście miał coś do

powiedzenia.

- Ni cholery - odparł Smith. - Ponieważ nic nie wie.

- Bądźmy szczerzy - rzekł Jago. - Zawsze prowadził pan irlandzkie

sprawy osobiście i nigdy mnie pan do nich nie dopuszezał". Nie

wiem,

z kim pan prowadził interesy, ale wiem, że Frasconi maczali w tym

palce.

Mam rację?

- Jeżeli nawet pan ma, to co z tego wynika? - powiedział niechętnie

Smith.

- Dla takiego szczwanego lisa jak Barbera pierwszoplanową sprawą

było zgromadzenie jak najwięcej danych o przedsięwzięciach

Frasconich.

Jego ludzie musieli przeniknąć do ich organizacji. Musieli również

istnieć

ludzie Frasconich, którzy przeszli na jego stronę. W.aych

okolicznościach

nie byłbym na pańskim miejscu taki pewny, czy Barbera nie wiedział

czegoś o ich działalności w Ulsterze.

- Być może ma pan rację -. przyznał Smith.

- Czy na przykład istniały bezpośrednie kontakty z ludźmi w Ulste-

rze? - spytał Jago. - Czy ktoś z ludzi Frasconich ieh odwiedzał?

Na chwilę w słuchawce zapadła ciężka cisza, a pottm Smith od-

powiedział. - Tak, w rzeczy samej.

- No to niech pan do nich lepiej zadzwoni, stary. Po prostu, żeby

się zabezpieczyć, jeżeli Egan i Sara również się tam pojawią.; .--- I

wbijając

szpilę do końca dodał: - Oczywiście, jeżeli nasza keohana parka

postanowi dla odmiany wyspowiadać się Fergusonowi i Viłliersowi,

może

być jeszeze gorzej. Pańscy przyjaciele będą wtedy mieli na karku RUC

i wojsko.

- Wezmę to pod uwagę - rzekł Smith. - Zajmę:się tą sprawą.

Proszę zadzwonić do mnie wieczorem, po przyjęździe.

Sir Leland Barry strzelał do rzutków stojąc na trawniku w Ro-

semount, przed położonym niedaleko Ballycubbin swoim wspaniałym

~ańsirim domem. Był to dystynsowaaie wygląd$jący- ~żczyzna

202 ~ 203

w wieku siedemdziesięciu trzech lat, emerytowany sędzia Sądu Naj-

wyższego, nienagannie ubrany w bryczesy, wyczyszczone do połysku

wysokie brązowe buty, brązową tweedową marynarkę i doskonale

pasującą do całości czapkę. Jego włosy i starannie przystrzyżone wąsy

były białe jak śnieg.

- Daj! - zawołał.

Przykucnięty przy wyrzutni gajowy pociągnął .za dźwignię i dwa

gliniane krążki poszybowały w niebo. Sir Leland trafił lewy cel,

ale chybił

do prawego. - Do diabła! - zaklął cicho.

. Za jego plecami .przeszedł przez trawnik kamerdyner, niosąc

telefon.

- Z Londynu, sir.

- Kto dzwoni? - spytał sir Leland.

- Pan Smith, sir.

Sir Leland podał mu dubeltówkę. - Potrzymajcie. - Wziął telefon,

podszedł do murku nad fosą i oparł się o niego. - Tu Barry.

- Możemy mieć kłopoty - oznajmił Smith.

- Proszę mi to wyjaśnić.

Smith w kilku krótkich zdaniach przedstawił sytuację. Gdy skończył,

Barry powiedział: - Nie ma najmniejszego problemu. Jeżeli Egan z

kobietą się tu pojawią, sprawa zostanie załatwiona.

- A siły bezpieczeństwa? - zapytał Smith.

- Mój drogi - wyjaśniał cierpliwie sir Leland. - Siły bezpieczeństwa

nie przedstawiają ~dla mnie najmniejszego zagrożenia. Prawdę mówiąc

wręcz przeciwnie. Proszę się o to nie martwić: Może pan z pełnym

zaufaniem zdać się w tej sprawie całkowicie na mnie.

Wrócił do kamerdynera, óddał mu tolefon i odebrał dubeltówkę.

Załadował ją ponownie i skinął głową gajowemu. Tym razem ku jego

zadowoleniu oba rzutki rozsypały się po jego strzałach.

Ferguson odwrócił się od okna, trzymając w ręku filiżankę ze

spodkiem, i wypił trochę herbaty. Villiers stał przed kominkiem,

Sara

i Egan siedzieli naprzeciwko siebie.

- Niezwykły człowiek z tego Jago - stwierdził Ferguson. - Na

domiar złego jest, jak się wydaje, człowiekiem o tysiącu twarzy. -

Wypił

do końca herbatę. - Mamy tu jeszcze jeden ciekawy szczegół.

- Jaki, sir? - spytał Egan.

- Wyglttda-na to; że ma niesamowitą umiejętnośc podążania wsz~

204

za wami. - Podał filiżankę Sarze. - Chyba że wypiłbym jeszcze

jedną. - Odwrócił się do Egana. - Jeżsli o ciebie chodzi, te twoje

wyczyny rodem z „Boy's Own Paper" nie robią na mnie szczególnego

wrażenia. Wydaliśmy przez te lata wystarczająco dużo pieniędzy na

twoje

szkolenie, Bóg mi świadkiem. Istnieje jednak pewien o wiele

poważniejszy

problem - w jaki sposób zdobyłeś dostęp do naszego systemu kom-

puterowego?

- Chyba nie oczekuje pan, że odpowiem na to pytanie? - spytał

Egan.

- Daj spokój; Sean - wtrącił się Villiers. - Jest tylko ~jeden

człowiek, który umiałby włamać się do tego systemu i wszyscy wiemy,

kto to taki. Alan Crowther.

- Paskudna sprawa - Ferguson upił łyczek z nowej filiżanki

herbaty. - Szczególnie dla Alana. Bard~o poważne naruszenie ustawy

o tajemnicy państwowej, nie mówiąc już o innych szczegółach.

- Ale przecież to bzdura - przerwała .mu Sarą. - W swoich

biurach przy Cannon Street nasi wspólnicy mają jeden z

najbardziej:

nowoczesnych i skutecznych systemów komputerowych w Londynie.

Oczywi5cio, na czas mojego pobytu tutaj udostępnili mi go bez

ograniczeń.

To ja w~słam się do waszego systemu, panie bryg~dierze.

- Di~prawdy, pani Talbot? - spytał.

- ~d~zisiejszych czasach nie utrzymałabym się długo w kołaeh

finansow,gch Wall Street bez doskonałej znajomości komputerów. Z

przy-

jemnośc:i~.~u ~ademonstruję - dodała.

- Nie wierzę ani jednemu twojemu słowu = stwietdZił~ Villiers.

- Oa~C, Tony -~- upomniał go Ferguson. - Czyżbyś w~tpił w praw-

domównoloć damy? --- Odwrócił-się w jej stronę. - To obe~ nieistotne,

moja droga. O wiele ciekawsze jest to, co udało się wa~~°dowiedzieć

na

Sycylii. Jeżeli w ogóle dowiedzieliście się czegokolwiek. ~:

Zerknęła na Egana.

- Sądzę, że powinniśmy im powiedzieć - rzekł. - Z v~ielu względów

jest to zbyt poarażna sprawa.~

Nabrała głęboko powietrza. - Dobrze. Zanim stąd wyjechaliśmy,

wiedzieliśmy jedynie, że kryjącym się za tym wszystkim ośrodkiem

dyspozycyjnym jest ów Smith o bliżej nie ustalonej t~samości i że

Jago

to jego prawa ręka.

- A Frasconi? - spytał Ferguson. - Skąd oni się tu wzięli?

-= Smith i bracia Frasconi byli od dawna po~va~ie zaangażowani

205

w sprawy handlu narkotykami. Ale co więcej, istniało również

irlandzkie

ogniwo - powiedziała Sara - które wydaje się bezpośrednio powiązane

z )ikwidacją tych czterech terrorystów z IRA dokonaną przez

ekstremis-

:yczne ugrupowanie protestanckie.

- Czy chce pani przez to powiedzieć - spytał spokojnie Fergu-

son - że wie, jakie to ugrupowanie?

- Tak - skinęła głową. - Człowiek, którego Frasconi wykorzys-

tywali jako kuriera do Ulsteru, przeszedł na stronę Barbery.

Powiedział

wszystko Don Rafaelowi.

- I co?

- To byli Synowie Ulsteru - wtrącił się Egan.

- Czyżby? - Ferguson odwrócił się do Villiersa. - Wiemy o nich

wszystko, prawda?

- Nie pamiętam; żeby ostatnio przejawiali jakąś szczególną aktyw-

ność - stwierdził Villiers. .

Ferguson skinął głową. - Czy coś jeszcze?

- O tak - odparła Sara. - Człowiek, który kieruje tą organizacją.

Ferguson zmarszczył brwi. - Synami Ulsteru?

- Tak - kiwnęła głową. - Sir Leland Harry. Działa z domu

zwanego Rosemount położonego nie opodal nadmorskiej wsi

Ballycubbin.

Zapadła cisza. Ferguson i Villiers popatrzyli po sobie, potem

brygadier

podszedł do biurka i usiadł za nim. - To niezwykłe interesujące.

-- Co macie zamiar z tym zrobić? - zapytała Sara.

Ferguson spojrzał na Villiersa. - Spróbuj jej wytłumaczyć zawiłości

ulsterskiej polityki. Może cię wysłucha.

- Sir Leland Barry jest przedstawicielem jednego z najstarszych

rodów w Ulsterze - wyjaśnił Villiers: - Jest piątym baronetem. W

czasie

drugiej wojny światowej odznaczył się służąc jako oficer w Ulster

Rifles.

W latach późniejszych jako prawnik zrobił jeszcze bardziej chlubną

karierę, zarówno w Londynie, jak i w Irlandii. Swego czasu był

członkiem

parlamentu z okręgu Stormont.

- Jako ulsterski unionista, jak sądzę? - dorzucił Egan.

- Nie sądzę, by istniała jakaś inna możliwość - odparł Ferguson. -

W końcu jest protestantem.

-- Protestantami byli również Wolfe Tone, Charles Stewart Parnell

i Erskine Childers - zauważył Egan. - A jednocześnie byli

irlandzkimi

nacjonalistami.

- V~ każdym razie - ciągnął Villiers - sir Leiand Barry jest

206

zdecydowanym obrońc~ sprawy protestanćkiej. Przez wiele lat był

sędzią

i ~t! związku z tym oc~~ywistym ~lem IRA. W marcu 1982 roku

próbowano

~ ~abić. Bomba wybuchłń na poboczu, gdy jego samochód przejeżdżał

przez Fermanagh. Barry uniknął poważniejszyeh obrażeń, ale jego żona

zginęła.

Na ehwilę zapadła cisza. Ferguson mówił dalej: - Wycofał się

z f~downictwa trzy lata temu. Od tej pory został wyniesiony do

godności

Wielkiego Mistrza Loży Oranżystów. Znajduje się w doskonałych

stosunkach z rządem i w wielu przypadkach udzielił służbie

bezpieczeństwa

nieoanionej pomocy.

~-- Kilka lat te~u przewodniczył rządowemu dochodzeniu w sprawie

przypadków nadużycia władzy, o które oskarżono niektórych funkc-

jonariuszy Royal Ulster Constabulary - rzekł Villiers. - Jego

ustalenia

sprawiły, że zostali całkowicie uniewinnieni.

- Stali się bielsi niż śnieg - dorzucił Ferguson. - Chyba nie muszę

dodav~rać, ie zapewniło mu to popularność w kręgach RUC.

Sara spojrzała na nich oszołomionym wzrokiem: - Chyba nie

rozumiem tego, eo od was uałyszałam, albo raczej nie chcę zrozumieć.

W końcu Egan udzielił jej niezbędnych wyjaśnień. -- Sprawa jest

w istocie zupełnie nieskomplikowana. Po prostu próbują ci wyjaśnić, że

jego działalnośó uchod2i mu ' płazem ze względu na bez~~l~ezeństwo

państwa. To; że jrat on; zgodnie z posiadanymi przez nas

informacjami;

terroryst~; stanowi tylko pewną niedogodność.

- Zxclto~tvujecie się niewłaściwie, sitrżancie. - Ferguson 2wrócił mu

ostro uwagę.

- D1sCzego? Dlatego, że mówi prawdę? - Sara poktęciła głową

jakby ze zdziwieniem. W jej podniesionym głosie słychać było

niedowie-

rzanie. = Nie mogę w to uwierzyć...

- Przepra~zam cię; 3aro - przerwał jej Villiers - ale problem jest

o wielę bardZiej ekomplikowa~y, niż sobie to wyobrażasz.

--- Musi lnam pani po prostu zaufać, pani Talbot - dodał Ferguson.

Sara bardzo powoli i starannie odstawiła f liżankę, a potem wstała.

-r- Nie macie zamiaru podejmować żadnych działań w tej sprawie,

prawda?

--- Pani Talbot - rzekł posępnie Ferguson - tutaj pani rola się

kończy. Od tej chwili jest to sprawa shiżby bezpieczeństwa, a nie

pani.

Mógłbym skorzystać ze swoich uprawnień i deportować panią do Stanów .

~ ~~ezonych. Nie chciałbyin jednak uciekać się do tego rozwiązat~ia.

2p7

Jednak oficjalnie ostrzegam panią przed podejmowaniem

jakichkolwiek

prób przedostania się do Ulsteru. - Odwrócił się do Villiersa. -

Dopilnuje pan, żeby nazwisko pani Talbot znalazło się na czarnej

liście

we wszystkich punktach wyjazdowych do Irlandii - morskich i

powie-

trznych.

= Oczywiście, sir - powiedział Villiers.

- I lepiej niech pan umieści tam również tego młodego durnia. -

Ferguson zwrócił się w stronę Egana. - Dobrze zdajecie sobie sprawę,

że w dalszym ciągu obowiązuje was przestrzeganie dyscypliny

wojskowej.

Mógłbym postawić was przed sądem wojennym, ale bardzo nie chciałbym

togo robić. Jesteście doskonałym żołniorzem, Egan, a ja czuję się

wystarczająco konserwatywny, aby uważać, że to wciąż powinno się

liczyć. Dobrze służyliście Koronie.

- Dobry Boże - w głosie Sary Talbot słychać było obrzydze-

nie. - Pozwólcie mi stąd wyjść. - Sztywnym krokiem skierowała

się do drzwi.

- Idź z nią, Sean - rzekł Villiers. - Spotkamy się na pogrzebie.

- Rzeczywiście ma pan zamiar pojawić się tam po tym wszystkim? -

Egan pokręcił głową. --- Ma pan tupet, pułkowniku, muszę to panu

przyznać. -- Wyszedł z pokoju.

- Mój Boże - powiedział Villiers do Fergusona - Leland Barry

dowodzi Synami Ulsteru. Czy sądzi pan, że to prawda?

- Nie widzę podstaw, aby w to wątpie. Nigdy go nie lubiłem -

odrzekł Ferguson. - Oczywiście, pozostaje problem, co możemy zrobić

z tym fantem. Istnieją tu dość szczególne okoliczności.

- Wiem, sir.

- No, Tony. - Ferguson wstał i obszedł biurko. - Niech pan nie

będzie taki załamany. Zawsze jest jakieś wyjście. Przede wszystkim

pojedziemy na Curzon Street i będzie pan mógł wyciągnąć wszystko, co

mamy na temat Synów Ulsteru. To nam powinno ładnie wypełnić czas

do pogrzebu.

- Ma pan zamiar tam pojechać, sir?

- Ależ tak, Tony - Ferguson skinął głową podchodząc do drzwi. -

Choć, jak stwierdzam to z przykrością, nie powoduje mną dobre

wychowanie ani współczucie. Muszę porozmawiać jeszcze z panią Talbot

albo raczej, by być zupełnie ścisłym, podejrzewam, że to ona będzie

chciała porozmawiać ze mną.

208

Egan zostawił Sarę przy. Lord North Street i pojechał do „Flisaka".

Ida i barman właśnie szykowali się do otwarcia lokalu na czas

lunchu.

Kiedy Egan zajrzał do środka, Ida natychmiast podeszła do niego.

- Wszystko w porządku, Sean? Gdzie byłeś?

- Miałem sprawy do załatwienia - odparł.

- Zrobię ci coś do ~jedzenia. Na razie jeszcze nie będziemy bardzo

zajęci.

- Nie, dziękuję - powiedział. - Muszę się Prubrać. Jadę na pogrzeb.

Wszedł na górę, wyjął z szafy granatowY, wcłnianY garnitur, białą

kosz~lę i ciemny krawat. Wziął prysznic, przebrał się, a kiody zszedł

na dół,

Ida wciąż siedziała w kuchni. - Bardzo ład~e wYB~ - P°~°~

i poprawiła mu krawat. - Kontaktowałeś się ostatnio z Jackiem?

- Od wczoraj nie miałem okazji - odrzekł Egan.

- Zadzwonił do mnie rano, koło śniadania, z lecznicy. Jego głos nie

brzmiał zbyt dobrze.

- Sprawdzę to. - Pocałował ją w czoło. - Muszę lecieć, Ido.

Stała w drzwiach patrząc, jak odjeżdża. Potem zamknęła je i wolnym

krokiem wróciła do baru.

Sara zeszła na dół ubrana w czarną, atłasową suknię:.Bgan siedział

przy telefonie,=roamawiając z kliniką St. John's Wood. Kie~y

~reszła do

pokoju, vdkłsdał właśnie słuchawkę.

- J~ wygląda sytuacja? - spytała.

- N)~ogło być gorzej. W nocy wzrosła mu temperatura. h~z ustalił,

że nastąpiła drobna infekcja. Wziął go na salę, otwor2ył ponawnłe ranę

i znowu zaszył.

- Czy mówiłeś z wujem?

- Nie, jest z powrotem w łóżku, pod znieczuleniern.

Podeszła do okna i wyjrzała na dwór.

- Powinniśmy już wyruszać - rzekł Egan.

- Naprawdę nie mają zamiaru nic zrobić? - zapytała nie odwracając

~owy,

- Nie przypuszczam -.- odparł. - Sądzę, że chodzi tu o coś więcej,

niż nam mówią. O coś więcej niż sir Leland Barry.

- Tak - odpowiedziała - ja również odniosłam takie wrażenie. -

Odwróciła się i uśmiechnęła z przymusem. - Jedźmy już - powiedziała,

~~~~~d.~~ę ~.~; ___ ._.. _ .

_ .~~.~,~..

- Słuchaj - rzekł Egan, gdy skręcili na główną szosę, ale uniosła

dłoń, aby mu przerw~ć.

-- Nic nie mów, Sean. Po prostu jedź.

Opuściła szybę, zostawiła okno otwarte mimo padającego deszczu

i przez całą drogę do Londynu paliła papierosy jednego po drugim.

Egan

prowadził zatłoczonymi w godzinach szczytu ulicami, aż dotarli do

Lord

North Street.

Wyłączył sil~ic: - Czy chcesz, żebym wszedł?

- Bardzo: ~ Weszła po stopniach i otworzyła drzwi. Podążył za nią

do saloniku. ~vróciła się i popatrzyła na niego. - Może ty jesteś

prryzwyczajotr~`e-,i3o zwariowanych sposobów d2iałania waszej

Secret

3ervice, ale ja ~-~-- Była wściekła. - Twój wujek był od lat

gsagsterem,

oprychem, tak i~ to chyba nazywa.

, ~y :.

- Owszem. .

- Ale zrobił dla mnie tak dużo, pomógł mi, nawet ryzykował swoje

życie... ' ,

- Wiem - przerwał jej Egan. - A teraz uspokój się.

- Uspokoić - się? Sean, przecież wpakowali nas na czarną listę,

uniemóżliwili wyjazd do Ulsteru, a Barry'emu wszystko uchodzi pła-

zem. - Dygo~a z gniewu. - Cholera, dostanę się do Irlandii, choćbym

miała dotrzeć wpław.

- Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie - rukł spokojnie.

Przerwała nagle i spqjrzała na niego z najwyższ~ym zdumieniem. -

Chcesz przez to powiedzieć, że mi pomożesz?

-- Wchodzi mi to w nałóg. Zbyt późno, żeby z nim zrywać -

cxlparł. - Przebierz się, a potem pójdziemy zobaczyć; cci

wykombinujo

dla nas Alan Crowther.

Alan Crowther odsunął się od monitora komputera i pokręcił

a, użnaai~em g;łową. --~ Nic dziwnego, że nie mogą go tknąć. (Jc~ ]a.t

ma

~ pf~~lńia sięgające szczebla Downing Street, poparcie Loży Ór~rstów

ó~aie~ RUC. ~v„~~~;:

.

~p1~no być coś jeszcze - zauważył Egan. I ~"

_~

. ~~~em, jest dodatkov~ plik z klauzulą ograniczonego ~ u -

a. . .

er. - Poczekaj rninutkę. - Postukał w klawiszr; s potem

"' o ~" -- Może chcielibyście na to popatrzyć?

:ego? ~ ~~~ Sara pochylH;y się do przodir: ~

- , Ll.-._,;, . ~ ~,,.;,..~, ~ ~ . , • ~ . .

- Cóż, spróbujmy określić to prostymi słowami. Barry jest starą,

fałszywą świnią, która bez najmniejszych skrupułów sprzedaje nawet

swoich własnych ludzi, jeżeli uzna to za wygodne.

- Nie rozumiem - powiedziała.

- Protestanci są podzieleni na frakcje w równym stopniu jak ruch

Republikanów - wyjaśnił jej Egan. - Istnieje Ulster Defence As-

sociation, UVF, ekstremistyczne ugrupowania takie jak Czerwona

Ręka

Ulsteru, czy też organizacja samego Barry'ego - Synowie Ulsteru.

Zawsze toczyła się między nimi walka o władzę.

- Zgodnie z tymi danymi, kiedy było mu wygodnie, wydawał innych

protestanckich ekstremistów - stwierdził Crowther.

- Zdradzał IRA nawet swoich własnych ludzi - dodał Egan.

- Owszem, w kilku przypadkach, a poza tym spójrzcie na zabójstwa,

w które był wmieszany, w mokrą robotę. - Crowther pokręcił głową. -

Nic dziwnego, że jest aż pod taką ochroną. Nie odważyliby się postawić

go przed sądem i urządzić mu publiczny proces.

- Czy Ferguson i Tony wiedzą o tym? - zapytała Sara.

Egan skinął głową. - Ale to nie znaczy, że są powiązani z Barrym

albo że biorą udział w jego poczynaniach.

- Egan ma rację - przytaknął Crowther. - Większość uzupeł-

niających materiałów pochodzi z innych źródeł. Z komputera sekcji

irlandzkiej D 15 i kartoteki poufnych materiałów RUC.

- I oni współpracują z takim człowiekiem? - rzekła Sara. - Godzą

się z wymuszeniami, zdradą przyjaciół, morderstwami?

- Należą do tych, którzy wierzą, że cel uświęca środki - wyjaśnił

jej Egan. - Toczy się tam mała, brudna wojna. Gdybyś wiedziała o

paru

rzećzach, które ja sam zrobiłem... - Opuścił wzrok, zaklął cicho

i odwrócił się, by spojrzeć jej w oczy. - Chociaż, do wszystkich

diabłów,,

nie! Cokolwiek robiłem, miało zawsze swoje uzasadnienie. Ale ta

sprawa... - Bezradnym gestem wskazał ekran monitora.

- A Ferguson i Tony?

- Znam ich obu od wielu lat. Tony jest jednym z najtwardszych

ludzi, z jakimi się zetknąłem, ale to szlachetny człowiek. Jeżeli

chodzi

o Fergusona... Cóż, wiem, że wyciął parę numerów, ale w porównaniu

z Barrym prrypomina Matkę Teresę.

- Jeszcze jedna sprawa - rzekł Crowther - i tego nie ma w kompu-

terze. Śmierć czterech terrorystów z IRA, kiedy zastosowano

burundangę.

To równieą powinno zostać wpisan~ na listę osiągnięć Barry'ego.

213

- Ferguson i Tony - stwierdził Egan - są chyba tak samo jak

wszyscy sfrustrowani tą sytuacją.

Sara nabrała głęboko powietrza w phxca. - W porządku, Sean,

w jaki sposób będę mogła dostać się do Ulsteru?

- Na razie nie myśl o tym - odparł. - W jakim celu chcesz tam

pojechać?

- Żeby porozmawiać z sir Lelandem Barrym.

- Po co? - Egan rozłożył ręce. - Chodzi mi o to, że i tak nie

możesz go zastrzelić. Nie jesteś w stanie pociągnąć za spust, Jock

White

to udowodnił. A może chcesz, żebym ja go zastrzelił?

- Nie - odparła. - Nie oczekuję tego od ciebie, podobnie jak nie

oczekuję już sprawiedliwości. Ale sądzę, że jest bardzo prawdopodobne,

że spośród wszystkich ludzi, z którymi mieliśmy dotąd do czynienia,

właśnie sir Leland Barry jest człowiekiem, który najprawdopodobniej

zna

sekret tożsamości Smitha.

- To prawda - przyznał. - Nie będę się z tobą o to sprzeczał.

Widzę jedynie pewną trudność w skłonieniu tego starego drania do

otwarcia ust.

- Jestem pewna - uśmiechnęła się Sara - że znajdziesz sposób,

żeby go przekonać. Zazwyczaj ci się to udaje. A teraz powiedz, w

jaki

sposób dostaniemy się do Ulsteru?

- Morzem - odparł po prostu.

- Nie bądź śmieszny - stwierdził Crowther. - Zablokowali

wszystkie przystanie promowe.

- Nie mówię o promach - wyjaśnił Egan. - Mówię o trzydziesto-

stopowym jachcie motorowym. O czymś, co rozwija podróżną prędko§ć,

powiedzmy, piętnaście węzłów i jest wyposażone do pełnomorskiego

wędkarstwa. Coś, co zapaleni wędkarze wynajmują na tydzień.

- Mów dalej - rzekła Sara.

- Tuż koło Heysham jest przystań łodziowa. Znajduje się w More-

cambe Bay, na wybrzeżu Lancashire. Zrobimy przyjemny, prosty

rejsik

wokół północnego cypla Isle of Man do wybrzeży Ulsteru. Popłyniemy

bezpoirodnio do Ballycubbin. Facet, do którego należy przystań, to

były

bosman marynarki wojennej. Nazywa się Webster - Sam Webster. Ma

obecnie koło siedemdziesiątki. Prawdę mówiąc, cały ten interes mu się

sypie, ale to pewny człowiek. Pracowałem już z nim kiedyś.

- Pomoże nam?

~ ~ -- ~~aie nie uwierzy, że płyniemy łowić rekiny, jeżeli o to ci

chodzi. Z drugiej jednak strony uwierzy nam w co tylko

zechcemy, pod

warunkiem, że zaproponuję mu wystarczająco dużo forsy. Gotówką.

- W domu, w sejfie w gabinecie jest przynajmniej tysiąc funtów

w ~ZZiesiątkach i pięćdziesiątkach - powiedziała. - Reszta w czekach

podróżnych.

- Nie wiedziałby, co z nimi zrobić - odparł Egan. - Wciąż jednak

pozostaje problem, jak się tam dostać. Widzisz, byliśmy śledzeni

przez

czerwon~ furgonetkę Ford Escort, która stoi teraz zaparkowana w

dole

ulicy. Jeżeli połączy się to z technikiem naprawy telefonów siedzącym

we

włazie z drugiej strony, można wysnuć wniosek, że chłopcy Fergusona

mają nas na oku. Mógłbym się założyć, że z tyłu także ktoś siedzi.

Crowther spojrzał na zegarek. Było zaledwie po szóstej. - Wiecie

co,

mam chyba niozły pomysł. Co byście powiedzieli, gdybym wam za-

proponował wstąpienie do klubu skoczków kolejowych, w charakterze

pełnoprawnych członków? Zupełnie gratis?

- Żartujesz? - spytał Egan.

- Ani trochę. Towarowe rozkłady jazdy to obecnie moje hobby.

O siódmej trzydzieści ze stacji Euston odchodzi pociąg towarowy do

Szkocji. Zatrzymuje się na stacji towarowej w Lancaster zazwyczaj

o jedenastej trzydzieści. Jak daleko jest stamtąd do Heysham?

- Siedem czy osiem mil, jak sądzę - odparł Egan.

- No więc dobrze. Pojadę z wami. Pokażę wam, jak się to robi.

Taka przejażdżka wyjdzie mi na zdrowie. Powrotny pociąg mam o wpół

do pierwazej w nocy. Będę z powrotem w domu o piątej.

- Skoczkowie kolejowi? - zdziwiła się Sara. - Nie rozumiem.

- Wyjaśni ci to w czasie mojej nieobecności - powiedział jej

Egan. - Chciałbym zadzwonić do Webstera w Heysham, ale nie stąd.

Przypuszczam, że facet we włazie na końcu ulicy podsłuchuje telefon.

I wezmę gotówkę z sejfu w twoim domu, jeżeli powiesz mi, gdzie jest

sejf

i jaka jest do niego kombinacja:

Powiedziała mu wszystko. - Będziesz uważać, Sean?

- A czy nie robię tego zawsze?

Wysz~ił, wsiadł do Mini Coopera i odjcchał. Ford Escort ruszył za

nim. Sean zatrzymał się przed stacją metra Camden, wszedł do środka,

kupił papierosy w kiosku i dostał trochę drobnych. Potem poszedł do

budki tekfonicznej i zadzwonił do Sama Webstera w Heysham.

Telefon

dzwonił długo i Egan zaczął już podejrzewać, że nikogo nie rna, kiedy

wreszcie z drugiej strony podniesiono słuchawkę.

215

- Kogo diabli nadali? - spytał chrapliwy głos.

- Seana Egana, stary draniu.

- Jezu, Sean - ryknął radośnie Webster. - Skąd się wziąłeś?

Słyszałem, że oberwałeś na Falklandach.

- Cóż, rzeczywiście, ale jui jestem w porządku - powiedział

Egan. - Słuchaj, masz jeszcze „Jenny B."7

- Ocrywiście, że mam. A bo co?

- Chciałbym ją wynająć. Zabrać przyjaciółkę na wyprawę węd-

karską.

- A kiedy będzie ci potrzebna?

- Dziś w nocy. Będę u ciebie koło północy.

- Wyprawa wędkarska, co? - roześmiał się Webster. - Nie

urodziłem się wczoraj, chłopie, ale powiem ci, co zrobię. Biorąc pod

uwagę, że to ty, nie każę ci zapłacić tysiąca funtów. Zrobię to za

siedemset pięćdziesiąt i udział w pokryciu kosztów paliwa.

- W porządku - odparł Egan. - Spotkamy się o póMocy.

Wrócił do Mini Coopera, wsiadł i pojechał prosto na Lord North

Street. Przebywał w środku nie dłużej niż trzy minuty, wyszedł z

tysiącem

funtów i odjechał z trzymającym się wciąż blisko Fordem.

We „Flisaku" zaparkował Mini Coopera na dziedzińcu, wyjął Browninga

ze schowka na narzędzia w bagażniku i wszadł do środka. Ida była w

barze.

Nie zawracał jej głowy, tylko po prostu zadzwonił po taksówkę, a

potem

poszedł do swojego pokoju i przebrał się w swoje dżinsy, buty z

cholewkami,

podkoszulek i czarną, skórzaną kurtkę. Znalazł niewiclką torbę i włożył

Browninga do środka. Odwinął dywan między łóżkiem i ścianą, uniósł luźną

deskę w podłodze, odsłaniając cały zestaw uzbrojenia. Wziął parę zapaso-

wy~h magazynlEÓw do Browninga oraz Walthera w kaburze

przystosowanej

do mocowania na kostce nogi. Włożył to wszystko do torby razem z

puszką

gazu obezwładniającego Mace i zszedł na dół do baru.

- Napiłbym się szkockiej, Ido - powiedział. Podszedł do okna

i popatrzył na Forda po drugiej stronie ulicy.

Przy sąsiednim stoliku siedziało kilku osiemnastolatków o chuligań-

ski:ń wyglądzie. Pili piwo i grali w domino. - Jak leci, Sean? -

zapytał

jeden z nich.

-~- Nie najlepiej. Po drugiej stronie ulicy facet w furgonetce

Ford

Escort przez całą noc siodzi mi na tyłku. - Egan wyjął

dziesięciofuntowy

banknot i rzucił na stół. -- Przetnijcie mu opony, tylko tak, żeby

was nie

zauważył, i napijcie się.

-- Z przyjemnością.

Błyskawicznie wyskoczyli z pubu. Jeden z nich trzymał już w ręku

otwarty nóż. Zniknęli w cieniu. Ida podeszła ze szklaneczką szkockiej

w ręku. Wypił ją jednym haustem. - Nie będzie mnie przez dzień czy

dwa, Ido.

- Znowu? Dokąd tym razem? -

- Za wodę - odpowiedział.

Schwyciła go za ramię. - Tylko nie do Belfastu. Sean, obiecałeś mi.

Na jej twarzy malowało się prawdziwe przerażenie i widząc to

pocałował ją w policzek. Zauważył podjeżdiającą taksówkę. - Wkrótce

się spotkamy, Ido.

Wybiegł i wsiadł do samochodu. Gdy odjeidżali, Ford Escort ruszył

z miejsca i natychmiast zatrzymał się gwałtownie. Egan, zadowolony

z siebie, rozparł się wygodnie na siedzeniu taksówki.

Poprosił taksówkarza, żeby wysadził go na końcu ulicy i przeszedł

obok teletechnika. Przy okazji zauważył samochód zap~rkowany z boku

domu, przy wejściu do bocznej uliczki. Gdy wszedł do środka, Sara

i Crowther czekali w kuchni. Crowther był ubrany identycznie jak

poprzednim razem - w wełnianą kominiarkę, anorak i buty z wysoką

cholewką. Zaopatrzył Sarę w zieloną, wojskową kurtkę.

- Jednego się pozbyłem - powiedział Sean - ale ciągle siedzi tam

ten teletechnik. Spróbujemy więc wydostać się tylnym wyjściem.

- Tam też jest jeden - wyjaśnił Crowther. - Już to sprawdziłem.

Siedzi w małym Peugeocie.

- Wyjdę pierwszy i go wyłączę - zadecydował Egan. - A potem

od razu bocznymi uliczkami na Camden Road. Złapiemy tam taksówk~

i pojedziemy na Euston. A potem jesteśmy w twoich rękach.

Otworzył drzwi kuchenne i skradając się pod ścianą, przeszedł przez

dziedziniec na uliczkę z tyłu. Poczuł zapach dymu tytoniowego i

wreszcie

dostrzegł siedzącego w samochodzie mężczyznę. Miał opuszczoną szybę.

Egan wyjął z torby puszkę Mace i podszedł do Peugeotą.

- Przepraszam pana - powiedział. Mężczyzna drgnął i spojrzał do

góry. Egan puścił mu w twarz porcję gazu. Mężczyzna jęknął, uniósł ręce

do oczu i opadł jak długi na siedzenie. Egan gwizdnął cicho i z

cienia

wyłonili się Crowther i Sara.

- W porządku, zabieramy się stąd - powiedział. Odeszli pospiesznie.

217

Rozdział czternasty

Boczne tory na Euston Station sprawiały wrażenie całkowitego

chaosu.

Niezliczone pociągi wytaczały się nieustannie z ciemności, przejeżdżały

powoli przez widniejące tu i ówdzie plamy światła i znikały ponownie.

Przedostali się przez dziurę w siatce ogrodzenia. Alan Crowther

prowadził

ich z niezachwianą pewnością, aż w końcu dotarli do starej, nie

używanej

nastawni tuż koło głównego toru. Crowther popatrzył na zegarek. -

Będzie tu za chwilę. Kiedy nadjedzie, biegnijcie za mną, nie

grzebcie się.

Zatrzymuje się tu tylko na trzy minuty.

- A co z romantyzmem wieku pary? - spytał Egan.

- Przeminął, synu - westchnął Alan. - No cóż, postęp. Ale te

maleństwa rekompensują to szybkością. Będziecie na miejscu, zanim

zdążycie o tym pomyśleć. Pamiętajcie, że platformy do transportu

samochodów niezbyt nas urządzają. Jak już wam powiedziałem, są pod

szezególną kontrolą policji kolejowej, która próbuje wyłapywać wytost-

ków kradnących radia samochodowe.

- Czy nie moglibyśmy jechać w wagonie towarowym? - spytała

Sara.

- Obawiam się, że nie. Są zaplombowane. Możemy najwyżej mieć

nadzieję na odkryty wagon albo platformę. No i trzeba się modlić,

żeby

nie było deszczu. - Crowther uśmiechnął się. - Chociaż mnia osobiście

by nie przeszkadzał. Lubię deszcz.

W tym momencie z ciemności wytoczył się dudniący pociąg~ hamując

powoli. W jego składzie było kilka wagonów towarowych, a za nimi

długi szereg platform do transportu pojazdów, na których tym raum

znajdowały się nie samochody osobowe, lecz furgonetki.

- Cholera! - zaklął Crowther. - Ale mogło być gorzej. Te

218

furgonetki nie są na szczęście zbyt atrakcyjne dla złodziei

kolejowych.

Nie mają aparatów radiowych ani niczego innego, co można by ukraść. -

ł~y jednak pojawiły się końcowe wagony, mruknął z za~iowoleniem. ---

No, teraz już lepiej. - Było to pół tuzina platform załadowanych

~talowymi beczkami i zwojami drutu. - Schowajcie się między nimi

i wszystko będzie w porządku. Naprzód.

Wspiął się na ostatni wagon, odwrócił i podał rękę Sarze. Egan

p~~dsadził ją i dołączył do nich. Zestaw z szarpnięciem ruszył wolno do

przodu.

. - Wspaniale - rzekł Crowther. - A teraz znajdźmy dobre miejsce

i urządźmy się wygodnie. - Odetchnął z satysfakcją. - Przekonacie się,

że to jedyny sposób podróżowania.

Ferguson na pewnym etapie swojej kariery wojskowej, w okresie

poprzedzającym powstanie państwa Izrael, służył w Palestynie. Wyniósł

z tego epizodu swego życia jedną trwałą rzecz - upodobanie do

żydowskiej kuchni. Jego ulubioną restauracją w całym Londynie stał

się

więc lokal Blooma przy Whitechapel High Street. Siedział tam

właśnie,

w tym samym kącie co zawsze, z butelką koszernego wina na stoliku

i pochłaniał niewiarygodnie olbrzymi talerz hamishe, krupniku z

kaszy

jęczmiennej, kiedy na salę wszedł Villiers.

Ferguson oparł się wygodnie na krześle i wypił łyk wina. - Słucham,

co złego masx mi do powiedzenia, Tony.

- Zniknęli. Nie ma żadnych telefonów z mieszkania Alana Crow-

thera, a więe podsłuch nie działa. Egan zabawił się z jednym z moich

chłopaków w ciuciubabkę i teraz ten nieszczęśnik siedzi w furgonetce

z czterema rozprutymi oponami.

- To mi się podoba. - Ferguson wrócił do swojej zupy. -

Wspaniałe jedzenie. Nie tylko kasza jęczmienna, ale również fasolka,

marchewka, groszek, kartofle. Cały posiłek w jednym daniu. Czy coś

jeszcze?

- Miałem człowieka na tyłach domu Alana. Młodego Cartera. Egan

poczęstował go porcją Mace.

- No proszę - powiedział Ferguson. - Cóż za kawał bezwzględ-

nego drania z tego naszego Egana, prawda?

Villiers usiadł na krześle naprzeciwko..- I co pan o tym myśli?

- Dokładnie to samo co przedtem. Egan skorzystał z jakiejś

219

nielegalnej drogi przerzutowej, najprawdopodobniej dzięki pomocy

Alana

Crowthera.

- Ale z jakiej? - spytał Villiers.

Kelner zabrał talerz Fergusona. - To doprawdy nie ma żadnego

znaczenia - odparł brygadier. - Liczy się tylko, dokąd jadą, a to

przecież wiemy.

- Co w takim razie zrobimy? - głos Villiersa był pełen napięcia. -

Chodzi mi o Sarę. Przecież ona nie nadaje się do takich

samodzielnych

działań.

- Ale przecież nie jest sama, Tony. Ma ze sobą Egana. Jest jeszcze

jedna sprawa. Bez względu na to, jaką nielegalną drogę przerzutową

wybrał Egan, pokonanie jej zabierze mu trochę czasu. Mogą się tam

dostać dopiero jutro o bliżej nie określonej porze. - Ferguson wziął

kromkę razowego chleba. - Zanim pójdziesz spać, zadzwoń do Walsham.

Wydaj im polecenie, żeby przygotowali na rano Leara do szybkiego

przelotu do Ulsteru. Zajmie nam to tylko godzinę. Jeżeli

wystartujemy

0 ósmej, będziemy o dziewiątej w Aldergrove. Stamtąd piętnaście minut

śmigłowcem do bazy wojskowej w Donaghadee. Jeżeli dobrze pamiętam

wszystkie szczegóły, Ballycubbin leży dziesięć mil na południe. -

Uśmiechnął się. - Dzięki cudom najnowszej techniki, będziemy tam

koło dziesiątej.

- A potem? - spytał Villiers.

- Zobaczymy, co się będzie działo - odrzekł Ferguson. - Ale teraz

dosyć już na ten temat. Musisz koniecznie coś zjeść. Tutejsza

peklowana

wołowina na gorąco to prawie legenda, a latke z ziemniaków jest po

prostu niewiarygodne. - Ucałował czubki palców. - To mi prrypomina

Jerozolimę z dawnych, dobrych czasów.

- Z bombami wybuchającymi gdzieś w oddali i chłopakami z grupy

Szterna skradającymi się w mroku, żeby strzelić zza węgła - skomentówał

Villiers. -

- Zawsze byłeś cynikiem, Tony, i nigdy się nie zmienisz - Ferguson

pochylił się nad talerzem delektując się aromatem gorącej, peklowanej

wołowiny, której talerz właśnie przed nim postawiono.

Na północny zachód od Birmingham ich pociąg pędził przez noc.

Crowther, który siedział oparty o beczkę z olejem, wyjął z plecaka

-t~rras, nalał do kubka kawy i podał Sarze.

r~o

- Zimno pani? - zapytał.

- Nie, jest wspaniale - zapewniła go i była zupełnie szczera.

Rzeczywiście, w tym mknącym z hukiem przez noc pociągu czuła

podniecenie, jakiego od dawna nie przeżywała. Miała `wrażenie

jakiejś

dzikiej, cudownej swobody. - Chyba rozumiem, co pąn w tym widzi -

powiedziała do Crowthera.

- Od dziecka lubiłem pociągi. - Uśmiechnął się. - Są takie

nostalgiczne. Stacje kolejowe zawsze wydają się kryć w sobie mnóstwo

możliwości. Te wszystkie tory prowadzące do tak wielu miejsc. -

Przestał

się uśmiechać. - A potem nagle człowiek staje się dorosły.

Przemknęli z łoskotem przez jasno oświetloną stację. Na peronach

stali ludzie. - Warrington - powiedział Egan.

- Wiem, mamy doskonały czas. Jak już powiedziałem, będziemy na

miejscu, zanim się zorientujecie - odpowiedział mu Crowther.

Na lotnisku w Glasgow Jago nie zdążył na pierwszy wahadłowy lot

do Londynu i musiał czekać na następny. Gdy przeszedł przez podjazd

na Heathrow, kierując się do garażu, by odebrać swojego Spydera, była

ósma trzydzieści. Godzinę później zatrzymał się na Lord Nórth Street

i pobiegł schodami do swojego mieszkania.

To, że w domu Sary nie ma nikogo, było widoczne na pierwszy rzut

oka, podobnie jak nieobecność Mini Coopera. Przewinął taśmę do

końca, a potem do przodu, żeby znaleźć fragmenty z zapisem, i zdjął

płaszcz. Po drodze do kuchni usłyszał jej głos, wrócił do saloniku,

zapalił

papierosa i usiadł słuchając tego, co jakiś czas temu rriówiła do

Egana.

Gdy rpzmowa się skończyła, siedział dalej bez ruchu ze zmarszczonymi

brwiami. Potem nakręcił numer telefonu kontaktowego i poszedł do

kuchni, żeby zrobić sobie kawy. Telefon zadzwonił jakieś pięć minut

później. - A więc jest pan z powrotem - powiedział Smith.

- Dopiero wróciłem - odpowiedział Jago - i znalazłe~n na taśmie

ciekawą rozmowę.

Streścił ją szybko. Kiedy skończył, Smith powiedział: - To nie ma

znaczenia.

- Nie ma znaczenia? - spytał Jago. - Nie wiem, kim jest ten

Barry, o którym mówiła, ale jedno jest pewne. Ona i Egan mają zamiar

się tam dostać, nie zważając na to, że Ferguson zablokował.wszystkie

normalne drogi.

z21

--- Może się dostaną -- odparł Smith. - W gruncie rzeczy nawet mam

nadzieję, że to zrobią, ale obiecuję panu, że już nie wrócą. Nigdy.

Proszę dać

sobie spokój - dodał z ponurym zdecydowaniem w głosie. - Polubił pan

tę damę, to dość oczywiste, ale od tej pory jest pan wyłączony ze

sprawy.

Odłożył słuchawkę. Jago siedział przez chwilę, myśląc o tym, co

usłyszał od Smitha, potem znowu włożył płaszcz, zszedł do sutereny

i wsiadł do Spydera. Odchylił ukrytą klapkę, wyjął Browninga, włożył go

do jednej kieszeni, a tłumik Carswella do drugiej i odjechał.

- A więc jestem wyłączony ze sprawy, co? - powiedział cicho. -

No cóż, stary, zobaczymy. Zobaczymy.

Pociąg przejechał Wigan i był już daleko na szlaku do Preston, gdy

Crowther wstał. - Rozprostuję tylko nogi - powiedział. Zaczął iść na

przód przechodząc okrakiem nad sprzęgami z jednego wagonu do

drugiego. Kiedy doszedł do krytego wagonu, wspiął się po drabince na

górę i uginając nogi szedł dalej po kołyszącym się dachu. Usłyszał nagle

jakieś głosy, wybuch śmiechu i natychmiast położył się na brzuchu.

Podczołgał się do krawędzi i wyjrzał ostrożnie. Zobaczył niżej szereg

platform transportowych ze stojącymi na nich furgonetkami.

Obserwował

je przez chwilę i po jakimś czasie dostrzegł dwóch chłopaków wy-

chodzących z jednej z furgonetek. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła

i kolejny wybuch śmiechu. Crowther odwrócił się, zszedł po drabince

i pospieszył z powrotem do Egana i Sary.

- Kilku młodych sukinsynów niszczy furgonetki i wcale przy tym

nie zachowują się cicho. Jeżeli w pociągu jest jakiś kolejowy

gliniarz,

możemy mieć kłopoty.

- Co zrobimy, jeżeli ktoś się pojawi? - spytała Sara.

Crowther spojrzał ponad szeregiem beczek z olejem. Z boku wagonu

były zaledwie dwie stopy wolnej przestrzeni, a potem już pędzące

niżej

tory. - Połóżcie się tam i trzymajcie się z całej siły tych stalowych

mocowań. - Uśmiechnął się. - No i nie zapomnijcie się modlić.

Jago sforsował drzwi Crowthera za pomocą wytrycha i starannie

aamknął je za sobą. Nie włączał świateł, obszedł tylko każdy pokój

~przyświecając sobie maleńką, ołówkową latarką. Szczególnie zainteresował

-go zestaw komputerów w pracowni.

~,22

- No proszę - powiedział cicho. - To wiele wyjaśnia.

Wrócił do kuchni, otworzył lodówkę i wyjął półlitrowe opakowanie

~Aleka. Potem wrócił do saloniku i wybrał sobie fotel. Samson,

burmański

Iwt, otarł mu się o nogi i wskoczył na kolana. Jago wyjął Browninga

z ~C,ieszeni, nakrQcił tłumik i położył broń na stojącym w pobliżu

stoliku

do kawy. Pił powoli mleko głaszcząc Samsona i czekał.

Pociąg minął Preston i Crowther powiedział: - Następna stacja

Lancaster. - Spojrzał na zegarek. - Jedziemy przed rozkładem.

Powinniśmy być o jodenastej piętnaście.

Nagle rozległ się okrzyk i gdy spojrzeli wzdłuż pociągu, zobaczyli na

dachu krytego wagonu dwóch chłopaków doskonale widocznych w świetle

księżyca. Taczęli schodzić po drabince. Na dach wagonu wspiął się

umundurowany policjant i zaczął ich gonić.

- To załatwia sprawę - rzekł Crowther. - Dalej, ruszajcie się.

Popchnął Sarę do przodu. Przeszła nad stalowym mocowaniem

i trzymając się z całej siły uklękła na wąskim pasku swobodnej

przestrzeni.

Miejsca starczyło jej tylko na oparcie kolan, a gdy obróciła się

nieco,

w jej biodro . uiczęła wbijać się boleśnie jakaś śruba. Tuż przed twarzą

miała buty Egana.

Crowther przeskoczył na drugą stronę wagonu i opuścił się jak tylko

mógł najniżej. Dwóch chłopaków nadbiegło, wyjąc jak potępieńcy. Jeden

z nieh był punkiem o fryzurze przypominającej Mohikanina.

Wyglądający

zxa krawędzi ~rowther zobaćzył, że policjant prawie ich dogonił.

Tory przebiegały tu po ~dość dużym spadku i pociąg zaczął zwalniać.

Gdy chłopcy znale~źli się na ostatnim wagonie, policjant zawołał: -

Mam

was, dranie!

- Ucho od śledzia, kochasiu - odkrzyknął Mohikanin i po prostu

zeskoczył z jadącego pociągu. Jego kolega podążył w jego ślady, śmiejąc

się jak. szaleniec. Crowther popatrzył za nimi i zóbac~ył, że

najpierw

jeden, a potem drugi wstaje z boku nasypu. Policjant zawrócił,

wszedł

z powrotem po drabince na górę, przeszedł po kołyszącym się dachu

wagonu i zniknął z pola widzenia. Crowther wyprostował się, wspiął na;

platformę, przeszedł nad stalowymi nocowaniami i podał rękę Sarze,

pomagając jej się wydostać. Wróciła na poprzednie miejsce i usiedli.

- Wszystko w porządku? - zapytał.

- W porządku? Wie pan co? Prawie cały czas miałam wrażenie, że

223

mój nos jest ó sześć cali od nasypu. Wiem, że tak nie było, ale

Alanie... - Uściskała go mocno. - To było cudowne!

Egan przykucnął obok nich. - Jeżeli już skończyliście, to może

zainteresuje was fakt, że właśnie wjechaliśmy do Lancaster.

Dziesięć minut później pociąg zatrzymał się na bocznicy towarowej. -

Łatwo się stąd wydostać - powiedział Crowther. - Tylko trzymajcie się

lilisko mnie.

Przebiegł przez tory, wskoczył w wąskie przejście między magazynami

i dotarł do wysokiego, drewnianego ptotu. Pociągnął jedną z desek

i odchylił ją na bok odsłaniając ciasny otwór. Skinął ręką, przepuszczając

najpierw Sarę, potem Egana i wreszcie przecisnął się sam, zasuwając

deskę za sobą. Stanęli na poboczu głównej drogi, po której co

jakiś czas z szumem przejeżdżały samochody. - Tędy. Naokoło,

w stronę budynku stacji, tą drogą, którą idą ludzie, żeby kupić

bilety. - ObeszG węgieł budynku i znaleźli się przed stacją. Na

postoju stały trzy taksówki. - Jesteście na miejscu. Następna

stacja -

Heysham.

Sara objęła go i pocałowała. - Nigdy nie zdołam się panu od-

wdzięczyć, Alanie.

- Bzdura. - Odwrócił się do Egana. - Przywieź ją całą i zdrową,

jeżeli chcesz jeszcze kiedykolwiek przełamać się ze mną chlebem.

Egan skrzywił się w uśmiechu. - Co teraz zrobisz?

- O mnie się nie martw. Za dwadzieścia minut mam doskonały

pociąg towarowy do domu. Obawiam się, że będzie przewoził przede

wszystkim samochody, ale to może nawet być zabawne. No, wynoście

się.

Podeszli do postoju. Sara wsiadła do pierwszej ta.ksówki i Egan

podał

kierowcy adres przystani łodziowej Webstera. Zanim ruszyli,

popatrzył

ponownie na róg ulicy przed stacją, ale Alan Crowther już zniknął.

Przystań Webstera była w stanie zapuszczenia, jakiego Sara jeszcze

nigdy dotąd nie widziała. Z rdzewiejącymi szczątkami kilku samochodów

i widniejącymi tu i ówdzie rozpadającymi się kadłubami łodzi przypomi-

nała bardziej składowisko złomu. W dole zmurszałe molo wychodziło

w zatoczkę, zawierającą w chwili obecnej więcej czarnego błota niż

wody.

Do mola przycumowany był motorowy jacht, tkwiący teraz dnem

w kilku stopach wody. Nieco wyżej leżało kilka mniejszych łodzi

wyciągniętych na brzeg.

224

- Czy naprawdę chcesz mi wmówić, że ktoś dzięki takiemu miejscu

może zarobić na utrzymanie? - spytała Sara.

Egan skinął głową. - Zdziwiłabyś się, jak dobrze. Poza tym Webster

nigdy nie umarłby z głodu. Ma swoją emeryturę z marynarki wojennej.

Swego czasu był starszym bosmanem.

W oknie starego domku na zboczu wzgórza nad przystanią paliło się

światło. Weszli ścieżką pod górę i Egan zastukał.

- Wejść! - rozległ się okrzyk.

Sean otworzył drzwi i poprowadził Sarę przez długi i niewiarygodnie

zagracony pokój zajmujący większą część parteru. Znajdowała się w nim

prymitywna kuchenka i zlew z pojedynczym kranem, a nieco dalej

część

używana najwyraźniej jako biuro. Stało tam biurko i stary

wiktoriański

stół zarzucony papierami.

W samym końcu pomieszczenia była część mieszkalna. Na płaskim,

kamiennym palenisku płonęły polana, a przed nim stała sofa i dwa

fotele.

Mężczyzna, który na wpół leżał na jednym z nich z butelką whisky tuż

kóło łokcia, był niewielkiego wzrostu, miał zawziętą minę, skołtunione

siwe włosy i brodę. W jednej ręce trzymał szklankę, a w drugiej książkę.

- Jesteś, łobuziaku - powiedział.

Egan oparł się o kominek. - Pani Talbot, to Sam Webster.

Webster spojrzał na nią. - Co tak sympatycznie wyglądająca kobieta

jak pani robi w tak złym towarzystwie?

- Cóż, jakoś daję sobie radę - odpówiedziała.

Próbował usiąść, ale opadł z jękiem na fotel. - Podagra - wyjaśnił

i w tej samej chwili zauważyła leżącą na podłodze laskę. - To skutki

grzesznego życia. Z pewnym wahaniem zwraca.m się do pani z tą prośbą,

wy, kobiety, bowiem macie dziś ogromne poczucie własnej godności,

ale

czy nie zechciałaby pani zrobić nam herbaty7 Wszystko, co

potrzeba.

znajdzie pani w kuchence.

- Chyba potrafię to zrobić. - Poszłą i z pojedynczego kranu nalała

wodę do starego czajnika, znalezionymi zapałkami zapaliła gazowy

- palnik i zdjęła z haczyków nad zlewem trzy wyszczerbione kubki.

- Co z „Jenny B."? - spytał Egan. - Wszystkó gotowe do

wYP1Y~ę~a?

- Sprawdziłem to osobiście wieczorem, zanim noga zaczęta mi

dokuczać. Wszystko w idealnym porządku. Zaopatrzenie w pentrze,

paliwo w zbiornikach - odparł Webster. - Brakuje tylko moich

siedmiuset pięćdziesięciu funciaków.

8 - CTae w pieklc z25

- Mam je tutaj. -- Sara odeszła od kuchenki, otworzyła torebkę

i wyjęła pieniądze. Podała mu, a on zaczął przeliczać je uważnie,

banknot

po banknocie.

Egan zapalił papierosa i rozejrzał się z niesmakiem wokół siebie. -

Rozejrzyj się tylko po tej swojej norze. Jak możesz żyć w takich

warunkach, skoro masz tyle zachomikowanej forsy?

- Na tym polega cały dowcip - odpowiedział Webster. - Czego

facet z urzędu podatkowego nie zobaczy, o to go serce nie będzie

bolało.

A~ to, co widzi, wywołuje w nim jedynie współczucie dla biednego,

starego

marynarza, który musi żyć ze swej emerytury.

Sara przyniosła trzy kubki z herbatą. Webster nalał do swojej

herbaty

whisky i wypił siorbiąc głośno.

- Wspaniałe. - Wyjął:z kieszeni zegarek i spojrzał na niego. -

Wpół do pierwszej. Przez najbliższe dwie godziny nie będziecie

mogli stąd

wypłynąć. Ciągle mamy odpływ. Czy zna się pani na łodziach, pani

Talbot?

- Trochę.

- No cóż, wody są tu trochę skomplikowane. Mielizny, lotne piaski.

W niektórych miejscach Morecambe Bay może pani wejść dwieście czy

trzysta jardów w morze i wciąż mieć wodę najwyżej po kolana:

Podniosła machinalnie kilka książek leżących na podłodze przy

fotelu. „Źdźbła trawy" Walta~ Whitmana, „Rzeczpospolita" Platona,

powieści Hemingwaya, Charlesa Dickensa i wielu innych.

- Widzi pani, lubię czytać - powiedział. - Czterdzieści pięć lat

byłem na morzu, pani Talbot, i niekiedy sądzę, że to właśnie- książki

pomogły mi przetrwać. Wykształcenie to wspaniała sprawa. Oczywiście,

kiedy byłem młody, nie miało się takich sżans. Jest to coś, czego

nigdy

nie byłem w stanie zrozumieć w tym chłopaku. - Był już nieco

pijany. - Wspaniały umysł, inteligencja, urodzony filozof i w jaki

sposób zarabia na życie? Zabija ludzi.

- Znowu zaczyna. - Egan odwrócił się w stronę Sary. - Tyle razy

sprzeczaliśmy się na ten temat, że straciłem już rachubę.

- Samuel Johnson powiedział, że jeśli w czasie deszczu będziesz stał

choć pięć minut w szopie u boku Edmunda Burke'a, nie sposób, byś nie

uświadomił sobie, że jesteś w towarzystwie wielkiego człowieka -

oznaj-

mił Webster:

- Co, u diabła, ma znaczyć ta perła mądrości? - spytał Egan.

- To znaczy, że gdybym znajdował się w szopie podczas des~czu

226

w twoim towarzystwie - odparł Webster pijanym głosem - po pięciu

minutach bym wiedział, że jestem w towarzystwie kogoś szczególnego,

kto zszedł na złą drogę. - Wstał z wysiłkiem, chwiał się przez chwilę,

wsparty na lasce, a potem sięgnął po butelkę whisky. = Idę do łóżka.

Zgaście światło wychodząc.

Zataczając się wszedł po schodach. Przez jakiś czas słyszeli jego

ciężkie kroki na piętrze, aż wreszcie zapadła cisza.

- Nieszczęśliwy człowiek - stwierdziła Sara.

- Na pewno nie, dopóki na tym świecie została choć jedna butelka

szkockiej.

- Surowo cię osądza - nie rezygnowała.

- Chce jak najlepiej - odparł Egan. --~ Trochę to przypomina

uwagi ze szkolnych lat: uważa, że stać mnie na więcej. - Przeciął

dalszą

dyskusję, wstając z miejsca. - Zobaczmy, czy jest coś godnego uwagi

w lodówce. Byłoby nieźle coś zjeść, zanim wyruszymy.

Gdy „Jenny B." wypłynęła ostrożnie z zatoczki z silnikami pracują-

cymi na połowę mocy, wciąż jeszcze trwał prrypływ. Widoczność w jasnym

świetle księżyca była doskonała i Sara mogła dostrzec góry wznoszące się

wśród nocy po drugiej stronie zatoki.

- To Kraina Jezior - wyjaśnił jej Egan. - Ziemia Wordswortha.

Stojąc koło niego w sterówce oświetlanej jedynie małą lampką nad

stolikiem z mapami, miała wrażenie, że znajdują się w jakimś własnym

świecie. Spojrzała na mapę. - Isle of Man?

- Tak. Opłyniemy północny cypel, Point of Ayre i stamtąd prostym

kursem do Ballycubbin.

- Kiedy tam dopłyniemy?

- Prawdopodobnie koło dziewiątej, może nieco wcześniej. Wszystko

zależy od pogody: Słuchałem komunikatów radiowych. Prognoza nie jest

zła. Siła wiatru trzy do czterech stopni, potem możliwość deszczowych

szkwałów, a rankiem koło wyb~zeży Irlandii prawdopodobna mgła.

Gdy wyszli głębiej w morze, zaczęło ich huśtać. Na szybach osiadał

pył wodny, światło nawigacyjne na maszcie zataczało łuki.

- Przejmij ster - powiedział Egan.

Bez wahania podjęła wyzwanie. - Ale zabawa.

- Zwracaj uwagę tylko na kompas - powiedział. - Trzymaj ten

kurs. Złapiesz dryg.

227

Na horyzoncie widniały w ciemności czerwone i zielone światła

nawig~cYjne.

--- Co to7 --. spytała.

--- Pewnie prom. Z Liverpoolu na Isle of Man, albo może kabotażo-

wiec do Glasgow.

- Tam jest ich świat, a tutaj nasz - powiedziała.

- Ciekawy sposób postawienia sprawy. - Zapalił papierosa, zakasz-

lał jak zwykle i otworzył boczne okno.

- Czemu ci nie zależy, Sean? - sPYtała. - Bo przecież tak jest,

wiesz o tym dobrze. Nie zależy ci na niczym. Och, wspaniale mi

dotąd

pomogłeś, ale kiedy doehodzi do naprawdę istotnych spraw, rzeczy,

które ciebie dotyczą...

Egan roześmiał się. - Webster ma słabość do Platona. W „Rzeczpo-

spolitej" jest taki fragment, w którym Platon mówi o człoWieku

żyjącym

w ~askini. Nigdy nie widzi świata na zewnątrz. Ludzie i rzeczy są

dla

niego jedynie cieniami na ścianie jaskini.

- Znam dobrze ten fragment - odpąrła.

- No . cóż, Webster uważa, że jestem właśnie takim człowiekiem

v~r jaskini; bez żadnej więzi z zewnętrzny~ światem i ludzie są dla

mnie

jedynie bezćielesnymi cieniami.

- Czy-ma.rację? - spytała.

- Bóg ra~y wiedzieć. - Wyszedł ze sterówki i stanął przy relingu

na dziobie.

Przebijali się przez noc. Sara pozostała przy sterze trzymając go

pewnymi rękami i obserwując Egana.

Była prawie piąta, gdy Alan Crowther wszedł na dziedziniec ~za

domem i otworzył tylne drzwi. Zapalił światło w kuchni i położył plecak

na stole. .Potem włączył elektryczny imbryk. Czuł się wyjątkowo

dobrze.

Powrót z Lancaster był wspaniały - szybki i podniec&jący. Gdy zaczęło

padać, zaryzykował i usiadł ns przednim siedzeniu Forda cżując się jak

król nocy: Włożył torebkę z herbatą do filiżanki, wyłączył czajnik i zaczął

nalewać: Nagle usłyszał za sobą skrzypnięcie c~eski w podłodze. Powoli

odstawił czajnik i odwrócił się. Zobaczył Jago stojącego w drzwiach

i w dłoni w rpkawiczc~P trzvmajacego Browninga z nakręcon,ym

tłumikiem.

- Zrób przy okazji i dla mnie, stary.

Crowther oczywiście wiedział, kim jeśt jego gość, alc grał na zwłu~.

228

- Jago, jak sądzę?

-- Mój Boże, al~ jesteamy dobrze poinformowani. No cóż, informa-

cja to przecież pańska specjalność, nieprawdaż? - Jedną ręką wydostał

papierosa i zapalił. W tym czasie Crowther wziął drugą f liżankę i

włożył

do niej torebkę. Zrobił pół obrotu, podniósł czajnik, uchylając nieco

plastykową pokrywk~ i w tej właśnie chwili Jago powiedział: - A

skoro

mówimy już o informacji, mój stary, to gdzie oni są? I nie próbuj

sprawiać mi kłopotów, bo zacznę być naprawdę nieprzyjemny, a mam

przecież dużo czasu na pogawędkę.

Crowther chlusnął gotującą wodą przez stół i gdy Jago uskoczył do

holu, by unikną,ć oparzenia, odwrócił się i szarpni~ciem otworzył

drzwi.

Gdy vwybiegał, poczuł, jak pocisk sparzył mu-lewe ramię. W panującyrn

na zewnątrz mroku był marnym celem. Jago dostrzegł otwierającą się

furtkę, wystrzelił-ponownie, a potem ruszył w pościg.

Crowthcr wyskoczył na ulicę, zakręcił za róg z drugiej strony domu

i zaczął biec wzdłuż kanała, kierując się w stronę śluzy Camden. Pojawiał

się w świetle mijanych kolejno ulicznych lamp, a potem znowu

znikał

w ciemności. Jago bicgł szybko i zbliżył się znacznie do Crowthera,

który

łapiąc spazmatyczriie powietrze dobiegł do granitówych schodów i

zaczął

się po nich wspinać; przytrzymując się starej, wiktońańskiej poręczy.

Wbiegł na górę i pojawił się; doskonale widoczny, pod łatarnią. Ręka

Jago utuosła sdE do . góry i Browning z tłumikiem kaszanął

dwukrotnie.

Alan Crowther zatoćzył się w bok; przeleciał głową do przodu przez

niski

mu~ek i wpadł do śluzy.

7ago podszedł do obmurowania na dole schodków i zaczął na-

słuchiwać. - Dobiegł go jedynie plusk ciemnej wody. Szybko udał się

z powrotem tą ~samą drogą, skręcił w Water Lane i wsiadł do Spydera.

Niech licho porwie tego głupiego Crowthera, z martwego nie miał

już

żadnego pożytku.. Cóż; skQro nie udało mu się przejąć inicjatywy, będzie

musiał po prostu tkwić na Lord- North Street i czekać, ai Sara

wróci. -

-- xeżeli w ogóle uda ci się wybrnąć z tej sytuacji; kochana Saro -

szepnął: : .

Sara spała vv kabinie na jednej z bocznych kanap, które po

rozsunięciu

tworzyły łóika. Budziła się z,wolna, a potem leżała w ciemności, czując

przechyły łodzi; wciąż jednak zdezorientowana, nie mogąc uświadomić

aobie w peMi; . gtlzie ai~ znajduje. Wyszła po echodkach na górę.

Pokład

. 229

kołysał się lekko, dookoła była tylko ciemność i woda mknąca za burtą.

Kiedy otworzyła drzwi sterówki, ujrzała Egana stojącego przy sterze,

a właściwie tylko jego twarz podświetloną światłem kompasu i jakby

unoszącą się w ciemności.

- Jak leci? - spytała.

- Doskonale. Pogoda jest trochę sztormowa, ale to żaden problem.

Jeżeli spojrzysz przez ramię w lewo, nie zobaczysz Isle of Man,

ale na

pewno tam jest, możesz mi wierzyć.

- Która godzina?

Spojrzał na zegarek. - Szósta.

- Zrobię herbaty.

Kiedy pokonywała śliski pokład, wiatr smagał jej twarz deszczem

i pyłem wodnym. Zeszła do kabiny i kambuza. Zapaliła kuchenkę

i wytarła ręcznikiem włosy. Anorak przemókł na niej na wylot, ale

zauważyła wiszący za drzwiami stary, dwurzędowy marynarski płaszcz

z mosiężnymi guzikami i przymierzyła go. Był trochę za duży, ale ciepły

i wygodny. W kieszeni znalazła niebieską włóczkową czapkę i naciągnęła

ją na głowę. Zrobiła herbatę, znalazła termos i dwa kubki, a potem

znowu pokonała pokład jeszcze silniej smagany deszczem. Otworzyła

dr2wi; weszła do sterówki próbując złapać równowagę i zatrzasnęła drzwi

za sobą.

- Hej, podoba mi się twoje ubranko - uśmiechnął się Egan. -

Idealny m~arynarzyk.

Postawiła termos na stoliku do map i nalała herbatę. - Gzy mam

w~iąć ster?

-~- Nie, mogę włączyć na jakiś czas automatycznego pilota.

Nic nie zapowiadało jeszcze brzasku, jedynie widać było słabo

fosforyzującą wodę.

= Dziwne - powiedziała. - Ale mam wrażenie, że w jakiś sposób

zbliżamy się do końca sprawy.

- Nic się nigdy nie kończy -. odparł, kołysząc się lekko na

obrotowym krześle. Trzymał kubek z herbatą w obu dłoniach. - Każda

cholerna rzecz, którą ty sama zrobisz, czy też to, co kiedyś

zrobiono

tobie, vv takiej czy innej postaci wciąż istnieje i n~dal wywiera

na nas

r,~,i~.5,~,v,

- Ale przecież możemy odciąć się od przeszłości, Sean. Odciąć się

od niej i zacząć od nowa.

- To brzmi jak slogan reklamowy - zauważył.

230

Roześmiała się głośno. - Do licha, masz rację. Rzeczywiście.

- W każdym razie to słowa, tylko słowa. Czy udało ci się odciąć od

swojej przeszłości?

Na to pytanie nie było odpowiedzi i nie próbowała jej udzielić.

- Na pewno nie. Nie daje ci to ani chwili wytchnienia, stale

wraca

do ciebie i zmienia twoją osobowość. Zmienia pod każdym względem.

Sara Talbot, która wsiadała do samolotu w Nowym Jorku, była zupełnie

inną osobą.

Mój Boże, wydaje mi się, jakby to było tysiąc lat temu, pomyślała.

Sean ma rację, nie jestem już taka sama jak przedtem.

- Załóżmy, że istotnie to wszystko prawda - powiedziała do

Egana. - Co chcesz przez to powiedzieć?

- Że nigdy nie można do niczego wrócić. Próbowałem i nie udało

mi się. Mój dom już nie istnieje.

- A teraz uważasz, że to samo zdarzy się ze mną? - spytała.

- O, tak. Działanie i namiętność są jak narkotyki, które cię podniecają

i sprawiają, że czujesz się jak na haju. Kiedy znajdziesz się znowu

za swoim

biurkiem w drapaczu chmur na Wall Street, będziesz miała wrażenie,

że to

tylko sen, a z prawdziwym życiem zetknęłaś się właśnie teraz.

Zadrżała, czując nagłe zimno i niechętnie uświadamiając sobie, że to,

co powiedział, to prawda. - Nie jestem wcale pewna,, czy

rzeczywiście

chcę to przyjąć do wiadomości.

- Wiem, że nie chcesz, ale to jest właśnie cena, którą płacisz.

Ostrzegałem cię, pamiętasz?

Wyłączył automatycznego pilota i zwiększył prędkość, uciekając

przed sztormem, który nadciągał od północnego zachodu.

W tej samej chwili w Londynie, na Curzon Street, Kim budził

śpiącego jeszcze Fergusona potrząsając go delikatnie za ramię.

Brygadier

zamruczał coś i wreszcie ocknął się z pewnym trudem i wyraźną

niechęcią. - Co się dzieje?

- Pułkownik Villiers czeka.

- Co, już? - Ferguson westchnął, odrzucił kołdrę i sięgnął po

szlafrok. Gdy wszedł do saloniku, Villiers stał przy oknie. -

Doprawdy,

Tony, to już przesada.

- Przepraszam, sir - Villiers odwrócił się. Twarz miał ponurą. -

Sytuacja uległa dalszej zmianie.

231

Kim pojawił się niosąc kawę i Ferguson z wdzięcznością wziął od

niego filiżankę. - Dobrze, niech mnie pan nie oszczędza.

- Właśnie jadę ze szpitala Cromwella. Alan Crowther jest tam na

oddziale intensywnej terapii.

Ferguson natychmiast zaczął bacznie słuchać. - Co się stało?

- Został dwukrotnie postrzelony i wpadł do śluzy Camden. Robota

naszego przyjaciela Jago. Na szczęście robotnik, który jechał

rowerem

ścieżką holowniczą na poranną zmianę, usłyszał jego jęki. Znalazł go

trzymającego się drabinki na brzegu kanału.

~ - I to właśnie Jago postrzelił Crowthera?

- Tak. Alan mi to powiedział. Jest w złym stanie, ale może mówić.

Jago chciał wydobyć od niego informację, dokąd pojechali Egan i

Sara.

- Powiedział mu?

- Nie. Ale za to powiedział mnie. Uznał, że sprawy zaszły za daleko.

Odprowadził ich w nocy do Lancaster. Uwierzy pan? Wskoczyli do

pociągu towarowego.

- Owszem - zapewnił go Ferguson. - Teraz jestem w stanie

uwierzyć we wszystko.

- W -każdym razie wynajęli w Heysham jacht motorowy od tego

starego łobuza, Sama Webstera. Popłynęli prosto do Ballycubbin.

Ferguson pokiwał głową. - Mówiłem panu, że młody Sean na

pewno coś wymyśli.

Podniósł'się z miejsca, a Villiers zapytał: - Ale co teraz zrobimy?

- Co ';zrobimy? - odparł Ferguson. - Cóż, najpierw wezmę

pryszaic, a potem Kim przygotuje nam tradycyjne, angielskie

śniada~ie.

Jajecznicę, ~ekon i pomidory oraz tosty z marmoladą i wielki

dzbar~ek

indyjskiej herbaty. Zjemy je razem, Tony, a potem zrobimy tak,

jak

planowaliśmy. Pojedziemy do Walsham i wystartujemy Learem o ósmej

rano. Czy załatwiłeś śinigłowiec w Aldergrove?

- Tak jest, sir.

- Dobrze. Biorąc zaś pod uwagę to, co obecnie wiemy, chciałbym,

żeby w cfiwili naszego przybycia do bazy w Donaghadee czekała na

nas

esl~orta. Jedeń oficer; przynajmniej w stopniu kapitana: Ktoś

doświad-

czony. I sześciu spadoch~oniarzy. Zawsze przekonuję się, że ludzie

boją

się jak wszyścy diabli, ~,edy widzą te czerwone berety. - Ferguson

:

uśmiechnął stę. - Dopilnuj tego, Tony.

Odwrócił'się już w stronę drzwi, ale Villiers zatrzymał go jeszcze: -

Ale to może być niebezpieczne, sir, bardzo niebezpieczne dla Sary

232

i Egana. Pozwalamy im przecież wyjść bezpośrednio na Lelanda Bar-

ry'ego. Nie sposób przewidzieć, jak zareaguje.

- Mój drogi Tony, Barry może zareagować tylko w jeden, iedyny

sposób. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Będzie próbował ich

zlikwidować, a to jest właśnie reakcja, na którą czekamy. Jeżeli

bowiem

wykona ten właśnie ruch, będziemy go wreszcie mieli.

- No cóż, mogę tylko powiedzieć, że będzie to od nas wymagało

niezwykłej precyzji działania. Margines błędów prawie nie istnieje -

odparł Villiers.

- A czy tak naprawdę mamy go kiedykolwiek w naszej robocie,

Tony? - spytał Ferguson i wyszedł.

Tuż po ósmej Sara po raz pierwszy zobaczyła przez gęstą mgłę

i deszcz dalekie wybrzeże Ulsteru. Było już ~ jasno, ale światło wciąż

było całkiem mdłe, szare i tajemnicze. Skądś doleciał ryk syreny

przeciwmgielnej.

Egan wzdrygnął się. - Nie cierpię listopada. Takie ni to, ni owo:

Mieszanina lata i zimy.

- Wiem - powiedziała. - O której będziemy?

- Mniej więcej za kwadrans dziewiąta. Przejmij ster.

Zrobiła, jak jej polecił. Egan postawił torbę na stoliku do map.

Otworzył ją, wydobył Walthera w specjalnej kaburze, uklęknął i przymo-

cował ją tuż nad cholewką prawego buta. Sprawdził, czy pistolet da

się

łatwo wydobyć, i opuścił nogawkę dżmsów.

- Zdaje się, że wy, jankesi, bardzo wierzycie w asa w rękawie,

prawda? - zapytał. '

- Nie wiem - odpowiedziała. - Nie gram w karly.

Wyjął Browninga, sprawdził jego mechanizm, a potem wsunął go do

wewnętrznej kieszeni kurtki. Wrócił do steru i w tej właśnie chvvili

wiatr

zerwał zasłonę mgły i Sara zobaczyła, może w odległości mili prźed nimi,

maleńki port i białe ściany domków na nabrzeżu. :

- Ballycubbin? - spytała.

- Krąg największego zagrożenia - odparł Egan. Zmniejszył obroty

silnika i skierował „Jenny B." w stronę wejścia do portu.

Rozdział piętnasty

W niewielkim porcie stało przycumowanych kilka łodzi rybackich,

wcześniej jednak minęli całą ich flotyllę płynącą na łowiska w po-

szukiwaniu śledzi i makreli.

- Zazwyczaj po przypłynięciu powinno się zameldować w kapitanacie

portu - Egan wyjaśnił Sarze - ale wątpię, czy w takiej miejscowości

jak ~

ta w ogóle jest kapitanat portu.

Wyłączył silnik, gdy stuknęli w dolną platformę przystani. Sara

wyskoczyła z cumą, Egan przeszedł za nią przez reling, żeby jej pomóc,

i razem dokończyli cumowania. - No cóż, jesteśmy na miejscu -

powiedziała. - Wygląda to niezbyt imponująco.

- Masz przygotowaną swoją historię? - spytał.

- Oczywiście - skinęła głową.

- Dobrze, a więc bierzemy się do dzieła - zaczął wchodzić pierwszy

po stromych schodach.

Mniej więcej w tym samym czasie w Aldergrove wylądował Lear

i podkołował na oddaloną część lotniska wydzieloną do celńw wojs-

kowych. Śmigłowiec Lynx lotnictwa armii lądowej czekał ju~ na nich

z pilotem za sterami.

Przy schodkach stał młodziutki porucznik. - Wszystko przygotoW~ne,

sir - zasalutował.

- Dziękuję, poruczniku - odparł Ferguson i zniknął szybkd ~ i~D

wnętrzu Lynxa. Villiers pospieszył tuż za nim.

Tony pochylił się do przodu i postukał pilota w ramię. - Jak długo

będziemy lecieć do Donaghadee?

<r

;~;::

,:.: j.

234

--- Piętnaście minut, sir.

-- Nie mówiłem, Tony? - powiedział Ferguson, zapinając pasy. --

Za bardzo się martwisz - i wtedy Lynx poderwał się z ~rykiem

silników

z miejsca, skutecznie uniemożliwiając im dalszą konwersację.

Ulica biegnąca wzdłuż nabrzeża była zupełnie pusta w padającym

deszczu. Nie było na niej żadnego znaku życia, otwarty był tylko

niewielki sklep spożywczy. Egan wszedł do środka. Zadźwięczał dzwonek

i młoda kobieta czytająca za ladą jakieś czasopismo uniosła głowę.

- Jezu, ale mnie pan przestraszył.

- Przepraszam - odparł Egan. - Dopiero wpłynąłem moją łodzią.

Czy jest tu jakaś kawiarnia? Chcielibyśmy coś zjeść i napić się

herbaty.

- Możecie spróbować w pubie „Bęben Oranżystów". To kilka

domów dalej.

- Czy nie jest trochę za wcześnie? To jeszcze nie są godziny

otwarcia.

- Oczywiście, ale w takiej dziurze nikt na to nie zwraca uwagi.

Murtagh zawsze tam jest. To właściciel. Na pewno was obsłuiy.

- Dzięki.

Egan i Sara poszli dalej wzdłuż nabrzeża i zatrzymali się przed

wywieszką pubu: - „Bęben Oranżystów". Nie pozostawiają żadnych

wątpliwości, jakie są ich sympatie polityczne, prawda? -

skomentował

Egan.

Pchnięte przez niego drzwi otworzyły się i weszli do obszernej,

staroświeckiej sali barowej o niskim suiicie i wiktoriańskim

kontuarze

z wypolerowanego mahoniu. Bardzo mu to przypominało „Flisaka".

Drzwi za kontuarem otworzyły się i wycierając ręce w ścierkę wszedł

przez nie potężnie zbudowany mężczyzna w kamizelce i koszułi z pod-

winiętymi rękawami. - Dzień dobry - powiedział jowialnie. - Skąd

żeście się wzięli?

- Przypłynęliśmy jachtem motorowym z Bangor - powiedział

Egan. - Dziewczyna w sklepie powiedziała, że może nam pan zrobić coś

na śniadanie.

- Nie ma sprawy. - Przechylił się nad barem i wyciągnął rękę. -

Ian Murtagh.

- Nazywam się Egan.

- Sara Talbot. - Podała mu rękę. - To bardzo miłe, że zechce

nam pan pomóc. .

235

- Amerykanka? - zapytał. - Niewielu pani ziomków się tu teraz

spotyka. Ruch.turystyczny nie jest taki jak niegdyś.

- Dziwi to pana? -- spytał Sean i ku za.skoczeniu Sary jego

'~głois

zmienił się nagle. Mów'ił teraz twardym akcentem z Belfastu.

- W tych okolicznościach wydaje się dość dziwne, że wybrała pani

Ballycubbin, pani Talbot - stwierdził Murtagh:

Egan spojrzał na nią. - Dalej, powiedz mu: Właściwie, czemu nie?

Może będzie mógł nam pomóc?

Pochyliła się nad barem,-zsunęła czapkę do tyłu i spojrzała na niego

swymi szarozielonymi oczyma, jak mńiała najczulej. - No cóż, -móv~ig

to panu oczywiście w zaufaniu, ale tak naprawdę jestem

dziennikarką

, pracującą dła tygodnika „Time". Gdzieś tu w okolicy mieszka pewien

emerytowany sędzia o nazwisku sir Leland Barry. W ubiegłym roku

IRA

chciała go zabić; dokonując na niego zamachu bombowego.

- I zabiła jego żonę t- odparł Murtagh z nieprzeniknionym wyrazem

twarzy. - Znam dobrze sir Letanda. To wspaniały człowiek.

- Miałam nadzieję; że zrobię z nim wywiad, ale słyazałam, ie ich nie

udziela. Sądzę, że obawia się o swoje osobiste bezpieczeństwo.

- Dlaczego miałby się czegoś obawiać, skoro mieszka tutaj, gdzie

każdy człov~ńek w okolicy jesf po jego stronie7 - spytał Murtagh: --

I zawsze był bardzo rozsądnym człowiekiem. Bardzo d~enteł~eńa~i

w stoaunku do dam: Czy chcecie, państwo, żebym do niego zad~wonił

i powiedzlał mu, o co chodzi7

-- Och; czy zechciałby pan to zrobić? - spytała Sara wstrzy~ńjąc .

oddech.

- Nie ma żadnego problemu. Usadowcie się, państwo, wyg~od~e

przy ogniu. Żona jest u matki. Nastawię tylko czajnik i zaraz

zatet~oatajg

do sir Lelanda.

Wyszedł. Sara stanęła przed kominkiem i grzała ręce. - C4 o t~

mvślisz? F>_ , ,

- Zbyt łatwo - odparł Egan: - O wiele zbyt łatwo. Ale poc~ek~,my

i aobaczymy:

W bibliotece w Rosemount air Leland Harry siedział przy s~voi~t

biurku. Jego zarządca, James Calder, stał u jego boku z plikiem

papierów

w ręku. Sir Leland odłożył słuchawkę.

- Są. Ten Egan, o którym ci mówiłem; i Amerykanka.

236

. ~ ~ ~ ł.4 ~

- Czy to absolutnie pewne, że on jest z IRA? - spytał CaIder.

- O tak - skinął głową Barry. - Egan działał w tak zwanym

europejskim bafalionie i zabijał nie uzbrojonych brytyjskich

żołnierzy

w Holandii i w Niemczech. A ona jest z irlandzko-amerykańskiej

organizacji w Nowym Jorku i oboje chcą zdobyć sławę zabijając mnie.

- Sukinsyny - stwierdził Calder.

- Cóż, damy im szansę, przynajmniej tak to będzie wyglądało.

Pojedź do wioski i przywieź ich. Weź u sobą jednego z gajowych. Myślę,

że Flynna. Dobrze się ostatnio sprawuje. Jestem pewien, że będzie

miał

ochotę wykończyć kolejnego terrorystę z IRA. Murtagh może wrócić

z tobą.

- Doskonaie, sir.

Calder podszedł do drzw~i, a sir Leland dodał: - Zgrajmy wszystko

dobrze w czasie, bo właśnie mam zamiar wezwać RUC: Nasi przyjaciele

powinni być już martwi, kiedy tamci się tu zjawią.

Podniósł słuchawkę i szybko nakręcił numer miejscowego posterunku

RUC.

Lytvc, zawisł na chwilę w miejscu; a potem wolno osiadł na phycie

lądowieka helikopterowego w bazie wojskowej koło Donaghadee. Ocze-

kiwały już na nich pomalowane na kolor khaki wojskowe Land Ravery.

Dwa; które zamykały niewielką kolumt~ę, były odkryte. W każdym

znajdował się kierowca i trzech żołnierzy. Byli to spadochroniarze

w czervvonych lxretach i kombinezonach maskujących,.uzbrojeni w

pis-

tolety maszynowe Sterling. Stojący na przedzie samochód miał

naciągniętą

plandekę. Obokrniego stało dwóch oficerów - kapi~an spadoclamniarzy

i ptt~ownik sił powietrznych wojsk lądowych. Gdy Ferguson i

Viiliers

wysiedli; oficerowie zbliżyli się do nich i oddali honory.

- Brygadier Ferguson? Jestem pułkownik Chalmers, sir, dowódca

bazy. Chciałbym przedstawić kapitana Richarda Staceya, z drugiego

spadochronowogo.

Stacey zasalutował elegancko.

- To pułktiwnik Villiera, mój adiutant - rżekł Ferguson: -- Cząs

ja~t teraz najważni~jszy, pułkowniku. Jestem panu wielce

zobowiązany za

szybką pomoc vv tej sprawie, ale musimy jechać, i to szybko. Wydam

kapitanowi Staceyowi rozkazy w czasie jazdy.

Kilka sekund pó~iej siedział już wraz z Villiersem z tyłu pierwszego

237

Land Rovera, kapitan Stacey zajął miejsce z przodu, koło kierowcy,

i cała niewielka kolumna ruszyła w stronę bramy.

- Czy zna pan Ballycubbin, kapitanie? - zapytał Ferguson, gdy

uniesiono szlaban i samochody ponownie ruszyły.

- Tak jest, sir - odparł Stacey.

- To nasze miejsce prLeznaczenia. A konkretnie dom sir Lelanda

Barry'ego. Oczywiście zdaje pan sobie sprawę, że obowiązują pana

postanowienia ustawy o tajemnicy państwowej.

- Rozkaz, sir - rzekł Stacey.

- Dobrze. A więc kiedy znajdziemy się już na miejscu, pan i pańscy

ludzie zrobicie dokładnie to, co powiem. Tylko to. Nic więcej i

nic

mniej. - Odwrócił się i uśmiechnął do Villiersa. - Nie martw się, Tony.

Wszystko będzie dobrze, obiecuję ci.

Egan i Sara kbńczyli przyniesione przez Murtagha kanapki z

bekonem

i pili drugą filiżankę herbaty, kiedy właściciel pubu wrócił. Miał na

sobie

myśliwską kurtkę do kolan i nieprzemakalny kapelusz.

- Ma pani dziś szczęście, pani Talbot - powiedział. - Mówiłem

pani, że sir Leland to porządny człowiek. Przysłał po państwa jeden ze

swoich samochodów.

- Naprawdę? - spytała Sara.

- Przecież mówiłem, prawda? Czeka za domem. - Podniósł klapę

w kontuarze. - Tędy.

Sara podniosła się trochę niepewnie, ale Egan powiedział: - Cxyż to

nie wspaniałe, pani Talbot?

Przeszła przez kuchnię, a idący jej śladem Egan opuścił nieco w: dół

zamek błyskawiczny skórzanej kurtki, by w razie potrzeby móc azybko

wydobyć Browninga. Murtagh minął ich i otworzył tylne drzwi prpwa-

dzące na wybrukowane podwórze. Stał tam duży Peugeot kombi; a obok

niego dwaj mężczyźni.

- To pan Calder - rzekł Murtagh - zarządca sir Lelan~ia,

i Malcolm Flynn, główny gajowy. ,

Calder uśmiechnął się czarująco i wyciągnął rękę. - Niezmiernie się

cieszę, pani Talbot: Sir Leland prosił, żebym państwa zawiózł

bezposay~-

nio do dornu.

- To bardzo miłe z jego strony - odparła Sara. Calder otwor~ył

tylne drzwi i gestem zaprosił ją do środka. _ _.

238

W tej samej chwili Murtagh wyciągnął starego, wojskowego Colta

i przytknął wylot lufy do karku Egana. - Ale zanim pojedziemy,

koleś,

uwolnię cię od tego, co psuje krój twojej ślicznej, skórzanej

kurteczki.

Flynn również wyciągnął z obszernej kieszeni rewolwer Smith and

Wesson kalibru 0.38. Murtagh znalazł Browninga i przekazał go Cal-

derowi. Zarządca wziął go, oglądał przez chwilę, a potem pokręcił ze

smutkiem głową i włożył broń do swojej kieszeni. - Nikomu nie można

już dziś ufać. To odnosi się również do ciebie, kochana, a więc rączki

na

samochód, oboje. Stanąć jak należy, tak to chyba mówią w amerykańskiej

telewizji?

Odwróciła się w stronę Egana, rozzłoszczona i przestraszona zarazem.

- Rób, jak mówią - powiedział łagodnie.

Rozstawił szeroko nogi i oparł ręce na samochodzie. Zrobiła tak

samo. Czuła, jak ich ręce obmacują ją brutalnie.

- Dobra - rzekł Calder. - Oboje włazić na tylne siedzenie.

Flynn usiadł za kierownicą, Calder obok niego, a Murtagh zajął

miejsce na środkowym siedzeniu, plecami do drzwi. Bez przerwy

trzymał

Sarę i Egana na muszce Colta.

- Nieczęsto mamy okazję podróżować z parą papistów i to w takim

stylu - powiedział i zerknął na Caldera. - Czy zauważyliście, że

zawsze

można rozpoznać katolika? Wygląda inaczej.

Egan ujął rękę Sary i uścisnął mocno.

Gdy Calder wprowadził wszystkich do gabinetu, sir Leland Barry

siedział przy biurku i pisał coś. Zdjął okulary, uniósł wzrok i odłożył

pióro. Egan i Sara stanęli przed biurkiem, Murtagh przy drzwiach.

Trzymał w ręku broń, podobnie jak Flynn, który zajął.miejsce z drugiej

strony pokoju niemal opierając się plecami o półki biblioteczne.

Calder

wyjął z kieszeni Browninga Egana i położył na biurku. - Miał to.

Sir Leland wziął go na chwilę, uniósł w ręku i odłożył na biurko. -

A więc twierdzi pani, że jest dziennikarką, pani Talbot?

Zanim zdążyła odpowiedzieć, Egan wyciągnął portfel. Gdy sięgał po

niego, Murtagh i Flynn skierowali w jego stronę broń. Uniósł rękę

uspokajająco. - Chwileczkę. - Rzucił portfel na biurko. - Jeżeli

zajrzy

pan do środka, znajdzie pan tam odpowiedni dowód tożsamości, który

przekona pana, że jestem w służbie czynnej w SAS.

---Murtagh roześmiał się ochryple. - Bzdury.

239

- Prymitywne, ale dość sprytne. - Sir Leland oparł się wygodnie. -

Ten rodzaj fałszerstwa jest w waszym środowisku nader powszechną;

rzeczą. .

- W jakim środowisku? - zapytał Egan.

- Oczywiście w Tymczasowym Skrzydle IRA. A ta dama, jak mnie

poinformowano, jest Amerykanką irlandzkiego pochodzenia, członkiem

mieszczącej się w Nowym Jorku organizacji, która za swój jedyny cel

stawia sobie robienie jak największego zamieszania w naszej

prowincji.

- To bzdura - Sara óparła się na biurku. - Nazywam się Sara

Talbot. Mój syn, Erić, dwa tygodnie temu został zamordowany w

Paryiu

na polecenie człowieka nazwiskiem. Smith. A ja mam podstawy

przypusz-

czać, że ma pan z tym człowiekiem kontakty handlowe.

Zmarszczył czoło, wyraźnie zdziwiony. - Kontakty handlowe?

- Tak, razem prowadzicie handel narkotykami.

= Jezu! - zawołał oburzony Flynn. - I pan tego wysłuchuje?

- Możesz przestać pleść te bzdury - rzekł Calder - już na to za

późno. Wiemy, po co tu jesteście. Chcieliście dostać się do tego domu

i zarnordować sir Lelanda.

- Ale wam się to nie uda - dodał Barry - bo zostałem ostrzeżo-

ny. - Pokręcił łagodnie głową. - Obawiam się, że będzie musiała pąni

za to zapłacić, pani Talbot.

- Przecież to zupełne szaleństwo - zaprotestowała.

- Wcale nie. Skontaktowałem się z RUC. Będą tu w każdej chwili.

Będziecie już wtedy całkiem martwi, a moje życie zostanie uratowane

przez tych oto wiernych przyjaciół.

Egan odsunął ją na bok. - Nie możesz tego zrobić, Barry. Ona mówi

prawdę, wiesz o tym dobrze.

Wyglądało to tak, jakby chciał sięgnąć przez biurko i sprowokowało

reakcję, na którą liczył. Calder schwycił go za kark, obrócił i Egan

poleciał do tyłu na kanapę.

Murtagh ruszył ze swego miejsca i Flynn także zaczął iść przez pókój.

= Ty sukinsynul - rzekł Murtagh.

Ręka Egana uniosła się z Waltherem wyjętym z kabury na łydće.

Trafił Murtagha w środek czoła i natychmiast ukląkł na jedno kolano,

schwycił Sarę za nogę i pociągnął na podłogę. Potem odwrócił eię

błyskawicznie i strzelił znowu trafiając Flynna dwoma pociskami w

serce.

Calder sięgnął po leżącego na biurku Browninga i kolejny pocisk

z Walthera ugodził go w skroń z bardzo małej odległo§ci. Egan wat~;

240

bardzo spokojny, śmiertelnie groźny i stanął na szeroko

rozstawionych

nogach. Był to najstraszliwszy pokaz zniszczenia, jaki Sara

widziała

w swoim życiu. Trwał nie dłużej niż trzy sekundy.

Sir Leland siedział wciąż w swoim fotelu. - Na litość boską, nie!

Egan pomógł Sarze wstać i zasłonił ją sobą. - A teraz, skoro jest tak

niewiele czasu, zanim przyjadą tu pańscy kumple z RUC, musimy się

streszczać. Mam tu jeszcze trzy naboje. - Uniósł Walthera. - Jeżeli

nie

powie mi pan tego, co chcę wiedzieć, wpaku)ę panu wszystkie trzy

w brzuch. To bolesny i bardzo powolny rodzaj śmierci.

- Wszystko - odpowiedział sir Leland. - Powiem wszystko, co

pan zechce.

- W porządku. Kim jest Smith? Gdzie możemy go znaleźć?

- Ależ ja nie dViem. Nie potrafię odpowiedzieć na żadne z tych pytań.

Egan uniósł Walthera groźnym gestem i Barry zawołał ochryple. -

To prawda, zaręczam panu. Telefonuję na numer kontaktowy i

zostawiam

mu wiadomość. Potem on telefonuje do mnie. To zawsze odbywa się

w ten właśnie sposób.

- Nie wierzę panu.

- To prawda, przysięgam. - Na czoło Barry'ego wystąpił pot,

widać było, że ogarnia go ślepa panika, aż nagle twarz mu się rozjaś-

niła. - Chwileczkę. Mam tu coś. Proszę mi pozwofić otworzyć szufladę

biurka.

- Dobrze, ale bardzo, bardzo ostrożnie.

Barry otworzył szufladę i zaczął w niej grzebać: - Raz przysłał mi

kuriera. Przypłynęła promem, promem ze Szkocji do Larne. Murtagh

pojechał, żeby ją spotkać.

-- To była kobieta?

- Tak. Przywiozła walizkę.

- Heroina?

Barry skinął głową. - Murtagh dał jej w zamian drugą, z odpowiednią

sumą pieniędzy i odpłynęła następnym promem. - Roześmiał się

z ulgą. - Znalazłem, widzi pan? Flynn zawiózł Murtagha do Larne;

trzymał się na uboczu i zrobił im obojgu zdjęcie. - Wzruszył ramiona-

mi. - Pomyślałem, że kiedyś może być przydatna:

Egan spojrzał na fotografię i Sara przesunęła się do przodu. - Czy

mogę zobaczyć?

Wszystko stało się w jednej chwili. Sir Leland Barry schwycił

leżącego

~ biurku Browninga i zerwał się na równe nogi. Egan wystrzelił

241

trzykrotnie, raz .za razem i siła uderzenia pocisków wyrzuciła

Barry'.ego

przez okno balkonowe na taras. W tym samym momencie wewnętrzne

drzwi otworzyły się z hukiem i do środka wpadło z pistoletami

maszyno.~

wyrni gotowymi do strzału kilku funkejonariuszy w zielonych

mundurach

Royal Ulster Constabulary. Egan miał jedynie ułamek sekundy, by

wsunąE fotografię do kieszeni, zanim rzucili się na niego.

Egan le'zał twarzą do podłogi w urządzonym w georgiańskim stylu

gabinecie. Ręce miał skute kajdankami na plecach. Sara siedziała

przy

stole z opuszczoną głową. Przy drzwiach stał funkcjonariusz z

trzymanym

oburącz, gotowym do strzałn pistoletem maszynowym Sterling. Drzwi

otworzyły się i wszedł umundurowany inspektor w towarzystwie

sierżanta.

- Wygląda tam jak w rzeźni - rzekł inspektor.

Sierżant podszedł i kopnął Egana w żebra. - Ty świnio z IRA.

Zabiłeś sir Leląnda, ty i ta jankeska dziwka.

- Uspokójcie się, Carter - rzucił ostro inspektor.

- Nie jestem z IRA. Jestem z SAS - odparł Egan. - I jeżeli to was

interesuje, wasz dobry przyjaciel sir Leland Bsrry dowodził

Synami Ulsteru.

Na twarzy Cartera odmalowały się wściekłość i niedowierzanie: •-

Łiesz, skurwysynu. :

Znowu kopnął Egana i inspektor odezwał się do niego ponowtue. ~--

Dość tggo! - Zwrócił się do Egana. = Czy może to pan udowodnić?

- Na biurku Barry'ego leży portfel: Jest w nim moja legitymscja:

- Uważaj na nich - polecił Carterowi inspektor wycńodz~c

z ptikoju. :

Carter stał, patiząc na leżącego Egana; dotknął go delikatnie czubkiem

buta, a potem spojrzał na Sarę, wziął ją za brodę i uniósł jej głowę do

góry. - Poczekaj na mnie na zewnątrz, Murphy - polecił fuakc-

jonariuszowi.

Drzwi za.tnknęly się cicho: - To co powiedział pan Egan - rzekła

Sara - jest prawdą. Zobaczy pan.

- Prawd~? - zapytał. -- Co tadr. j~1c wy wiedzą o prawdZie?

Zamordowaliście żonę sir Lelanda,'zabiliście bombą jego dzieci, a

t~scy

jak ty -- cholerni Amerykanie irlandzkiego pochodzenia; są

najgo~i,

Przyjeżdżacie tutaj i wtykacie nosy w to, co nie powinno was obi

chodiić. - Postawił ją na nogi. - Wkrótce odstawimy was na po.

sterunek _ i zobaczymy, coScie ze jedni, ale tymezasem trzeba

ei z~

242

rewizję. - Zaczęła mu się wyrywać, a Egan bezskutecznie usiłował

go kopnąć. - Rewizję osobistą. Sprawdzimy dokładnie każdy za-

kamąrek, każdą dziurkę. Rzecz w tym, ~e nie wiemy; co rnasz przy

sobie, prawda?

Stała oparta tyłem o stół, jego kolano wcisnęło się między jej nogi,

dłonie ścisnęły piersi. Gdy zaczęła ogarnia~ć ją fala przerażenia i

obrzy-

dzenia, przypomniała sobie nagle szkolenie u Jocka White'a.

Dostrzegła

swą jedyną szansę, złożyła obie dłonie w pięści feniksa i uderzyła nimi

jednocześnie z obu stron w kark Cartera. Wrzasnął z bólu. Drzwi za

jego

plecami otworzyły się gwałtownie i wszedł przez nie Ferguson z Tonym

Villiersem u boku. Kapitan Stacey i jego spadochroniarze stali

za nimi

z bronią gotową do strzału.

Sierżant Carter cofnął się. Na jego twarzy malowało się oszołomienie.

Sara usiadła i w tym samym czasie do przodu przedostał się

inspektor. -

Co się tu dzieje?

Tony Villiers wyjął z portfela swoją legitymację. - Jestem pułkownik

Villiers z Grupy Cztery, a to brygadier Charles Ferguson. Sądzę,

że wie

pan, kim jest brygadier.

Inspektor natychmiast zasalutował. - Panie brygadierze.

- Na podstawie posiadanych przeze mnie pełnomocnictw, z których

charakteru zdaje pan sobie zapewne sprawę, przejmuję całkowitą

kontrolę

nad tą.;akcją. Wszystko wygląda zupełnie inaczej, niż to się panu

wydaje,

inspelatorze, i na razie musi to panu wystarczyć. A teraz proszę

łaskawie

zdją~ ~Cajdanki temu dżentelmenowi.

-~ Sierżancie Carter - odezwał się inspektor.

Carter wyciągnął klucz i uwolnił Egana. Villiers objął Sarę ramieniem:

- Wszystko w porządku?

- Teraz już tak - odparła.

- Zostawcie powitania na później - rzekł Ferguson z rozdraż-

nieniem.

, Kiedy podeszli do drzwi, Villiers powiedział: - Przepraszam

was na

cl~~~vilkę. - Odwrócił się, dwoma szybkimi krokami przebiegł przez

ppkój, kopnął Cartera między nogi, a gdy sierżant zwinął się z bólu,

wyr'cnął go kolanem w twarz. - Kiedy widzę, co wyprawiają takie

śmiecie jak ty - ,rzekł patrząc na Cartera - zaczynam się niekiedy

zastanawiać, czy IRA przypadkiem nie ma trochę racji.

243

W . Aldergrove był wczesny zmierzch. Zapadał już zmrok i deszcz

smagał pas startowy, na którym czekał L,ear. Sara stała przy .Qkxue

pó~źekalni, traymaj~c w ręku filiżankę herbaty: Egan siedział niedakkó

niej. Całe popołudnie trwało przebijanie się przez stosy--formularzy

i oświadczeń. Na dobrą sprawę nie mieli nawet możliwości, żeby ze sobą

porozmawiać. Chciała wła§nie odezwać się do Egana, kiedy drzwi

otworzyły się 't wszedł Villiers i Ferguson.

- Za parę minut startujeiny - rzekł Villiers.

Ferguson prxeszedł przez pokój i stanął obok Sary. - Czy: `już się

pani dobrze czuje, pani Talbot?

- Chyba tak - odpowiedziała.

- Jeżeli chodzi o postępowanie sierżanta Cartera, zostanie nn

ódpowiednio ukarany, mogę panią o tym zapewnić. W każdej beczce

móżna znaleźć przynajmniej jedno.zepsute jabłko. RUC od mniej więoej

czternastu lat znajduje się na pierwszej linii ognia jednej z

najpaskudriiej~

szych współczesnych wojen. Niech pani nie potępia ich wszystkich

z powodu jednego człowieka.

- Postaram , się - odpowiedziała mu Sara.

- Prawdę mówiąc, niewiele brakowało, żeby spotkał panią śmutny

koniec. Wspaniale jest stąd wyjeidżać. -- Ferguson popatrzył na

:des~zcz

bębniący o szyb~: - Cóż za paskudny kraj: Czasami przychodzi i~ vdo

głowy, że powinniśmy oddać go Indianom. ;'~:

Rozdział szesnasty

O ósmej wieczorem tego samego dnia, kiedy Jago stał przy oknie

swego mieszkania przy Lord North Street z filiżanką kawy w ręku,

ujrzał

Daimlera zajeżdżającego przed dom Sary. Skierował się szybkim krokiem

do odbiornika i włączył go.

Jeszcze w samochodzie Ferguson rzekł do Sary: - Zanim się

pożegnam, chciałbym zamienić z panią jeszcze kilka słów. Czy mogę wejść?

- Czy to konieczne, panie brygadierze? Jestem bardzo zmęczona.

-- Obawiam się; że tak.

---:No cóż, dobrze - odparła niechętnie, wysiadła z Daimlera,

weszła po schodkach i otwo~zyła drzwi wejściowe. Ferguson, Villiers

i Ega~i poszli za nią.

~paliła gwiatła. Wprowadziła wszystkich do saloniku i odwróciła się

w ich stronę. = A więc, paaie brygadierze, co . pan ma do

powiedzenia?

~ Niektórzy spośród moiclt przełożonych w rządzie rue będą tym

~liwieni - rzekł Ferguson -- ale ja dostałem to, na czym mi

~o - głowę Lelanda Barry'ego:i bardzo jestem pani za to wdzięczny.

. .~.:: Ale? - spytała Sara.

~ ° ~° ~-r- Alan Crowiher dzięki naszemu przyjacielowi Jago walczy

ze

ś~rCią w szpitalu. Nie wiedziała pani.o tym, prawda? Wszędzie walają

si,~ ;~twłoki - tutaj; w Paryżu, -na Sycyłii; w Irlandii. To było

jakieś Tour

d~urope niczym nie pohamowade~ .przemocy. Uzyskała pani wszystko,

o`.~pani chciała, ale za dość wysok~ cenę.

~ - Oprócz Smitha.

-- Może już nigdy się nie dowiemy, kim jest. Jeżeli ma choć odrobinę

zdrowego rozsądku, zniknie z pola widzenia; ale jedno jest już

absolutnie

~vne. Jutro wraca parti do Arneryki i jestem zdecydowany nadać

temu

245

wyjazdowi charakter postanowienia prawnego -- oświadczył Fergu-

son. - Na tym cała sprawa się kończy, pani Talbot. - Odwrócił się do

Villiersa. - Będzie pan osobiście odpowiedzialny za dopilnowanie,

by

pani Talbot znalazła się rano w samolocie. Czy to jasne, Tony?

- Tak jest, sir - odparł Villiers.

- W por~ądku - Ferguson odwrócił się w stronę Egana. - A ty,

Sean, zameldujesz się jutro punktualnie o siódmej rano w moim

mieszkaniu na Cavendish Place. Musimy zamienić kilka słów. - Ni,e

czekał na odpowiedź Egana, tylko rzek.ł po prostu: - Dobranoc, p~ni

Talbot - i skierował się w stronę drzwi.

Villiers położył dłoń na jej ramieniu. - Zobaczymy się rano, Saro -

rzekł i wyszedł za brygadierem.

Trzasnęły drzwi wejściowe, silnik Daimlera zawarczał, a potem ucichł

w oddali. Zapadła cisza. Sara stała pośrodku pokoju w starym dwu-

rzędowym płaszczu i wełnianej kominiarce. Na twarzy miała rozsmaro-

wany brud.

- A więc to już koniec? - spytał Egan.

- Nie, Sean. Wiem o tym równie dobrze jak ty, ale najpierw muszę

wziąć prysznic i przebrać się w coś czystego. - Dotknęła jego policzka

z nie udawaną serdecznością. - Wiesz co? Jesteś wspaniałym chłopakiem,

a może raczej powinnam powiedzieć, równym facetem? Czy wasze

dziewczyny z East Endu tak by to określiły? ;: ~

- Mniej więcej. .ryti.,

- W porządku, równy facecie. Kiedy będę się doprowadza~ do

ładu, idź do kuchni i zrób herbatę, a później pogadamy. ~. ,

Przez pięć minut stała pod gorącym prysznicem, potem wytarła w~osy

ręcznikiem, wyszczotkowała jeszcze mokre i zawiązała w koński ; og~:

Z szuflady wyjęła czystą bieliznę i kremową, jedwabną bluzkę. l~i,ła

wrażenie, że zrnyła z siebie wszystko, co wydarzyło się w Irlandii,

i od

razu po~zuła się lepiej. Gdy zeszła na dół do kuchni, miała ńa sobie

marynarkę i spodnie z brązowego zamszu oraz buty na wysokim

obca~sie~

- Ładnie wyglądasz - powiedział nalewając herbatę.

- Cóż, rzeczywiście czuję się o wiele lepiej. - Deszcz bębnił o

saylxy~..

kiedy siedzieli tak naprzeciwko siebie przy stole, w atmosferze

jakigj$~

intymności, która nagle zaistniała między nimi. - Sean, zawsze

ehciałam

cię o coś zapytać.

- O co?

-- Nigdy nie wspomniałeś o żadnej dziewczynie w twoim życiu..~.~.

246

,~,W:

Zawahała się. - Czy to z powodu Sally? W końcu nie była twoją

prawdziwą siostrą.

- Jeżeli o mnie chodzi, była nią i zawsze będzie. - Zapalił

papierosa,

zakaszlał lekko i przerwał. - Po co, u diabła, ja palę to świństwo? -

Zdusił papierosa w popielniczce. - W Belfaście miałem dziewczynę.

Nazywała się Mary Costello. Miła dziewczyna, katoliczka. Oczywiście,

rodzina nie aprobowała naszej znajomości. W gruncie rzeczy tam,

gdzie

mieszkała, nikt tego nie aprobował. To była bardzo prorepublikańska

dzielnica.

- Przecież jesteś katolikiem - zdziwiła się.

- Ale byłem również żołnierzem armii brytyjskiej. Dość, że pewnej

nocy dobrały się do niej miejscowe kobiety. Ogoliły jej głowę, wy-

smarowały ją smołą i oblepiły pierzem, a potem zostawiły przywiązaną

do latarni. Rano znalazł ją wojskowy patrol i zawiózł do szpitala. -

Egan wstał i spojrzał przez okno. - Utopiła się w rzece. Lagan tego

samego dnia, kiedy wypisano ją ze szpitala.

Poczuła nagle w oczach piekące łzy. - Jak ludzie mogą być tak

okrutni?

- To nie ludzie są temu winni, ale życie i to, co ono z ludźmi

wyprawia - odparł Egan. - Stawia ich w sytuacjach najparszywszych

z ~możliwych i nie pozostawia im najmniejszego wyboru.

Gdy się odwrócił, na jego twarzy malowała się udręka.

Wstała, obeszła stół i objęła go. - Czy jest aż tak źle?

- Nie może być gorzej -.odpowiedział:

-~ No to zabierajmy się da roboty. - Pociągnęła go d.o stołu i

usiedli

oboje. - Ta fotógrafia, którą dał ci Leland Barry, kiedy mu groziłeś.

Fotografia ze spotkania w Larne. Właśnie miałeś mi ją pokazać, kiedy

schwycił za pistolet, a pofem wdarli się ci z RUC: Masz ją nadal

przy

sobie?

- Tak.

- Ale nic o niej nie powiedziałeś Tony'emu i Fergusonowi.

Dlaczego?

- Dlatego, że jui im nic do tego. Od tej pory to sprawa osobista.

- Kurierem, którego przysłał Smith, była kobieta. Tak przecież

powiedział Barry?

- O tak - skinął głową Egan. - To z całą pewnością kobieta.

Wyjął fotografię z kieszeni i przesunął po stole w stronę Sary. Na

zdjęciu widać było Murtagha opartego o pachołek na przystani w

Larne.

Rozmawiała z nim siwowłosa kobieta w zimowym płaszczu. Ida Shelley.

247

- O mój Boże! - powiedziała Sara.

Twarz Egana była nienaturalnie spokojna. - Naprawdę jest moją

kuzynką: Oczywiście, kiedy byłem dzieckiem, nazywałem ją ciocią i dla

Sally również była zawsze ciocią Idą.

Sara czuła ból w równym stopniu jak Egan. Jednocześnie uświadomiła

sobie, że wzbiera w niej głęboki, palący gniew, narastająca gdzieś od

wewnątrz głucha wściekłość. - Zrób głęboki wdech, Sean. - Trzymała

go mocno za obie ręce.

- Cioteczka Ida. - W jego oczach pojawiły się łzy. - Cioteczka,

którą Sally tak kochała. - Uwolnił jedną rękę i wyrżnął nią

w stół. - Czy to nie jest najśmieszniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek

słyszałaś?

- Nie - odpowiedziała, już zupełnie uspokojona. - Na pewno nie

najśmieszniejsza. Wła§ciwie to uważam, że chyba najgorsza. - Wstała. -

Poczekaj na mnie. Wrócę za chwilę.

Przeszła do saloniku, podeszła do biurka i zadzwoniła po taksówkę.

Potem otworzyła szutladkę w sekretarzyku i wyjęła podarowanego jej

przez Jocka White'a Walthera PPK. Sprawdziła go starannie, tak

jak ją

uczył, potem wsunęła dó torebki i wróciła do kuchni. - Chodź, Sean,

zamówiłam taksówkę. Pojedziemy zobaczyć się z Idą - odwró~t się

i poszła przodem.

Jago połączył się z kontaktowym telefonem, obserwując jednoc~Cśnie

odjeżdżającą ulicą taksówkę. Gdy telefon zadzwonił, natychmiast podtubsł

słuchawkę.

- O co chodzi? - spytał Smith.

-~ Jeśli masz łzy, gotuj się je przelać - odparł Jago. - To Szekspir,

stary, .ale bardzo na miejscu w pańskiej sytuacji.

- O czym, u diabła, pan mówi? - zapytał Smith.

- Cói, nie tylko załatwili pańskiego prryjaciela Barry'ego i wró~iii

cali i zdrowi, ale również mają fotografię, którą Barry ofiarował im

dzięki, jak sądzę, niewielkiej perswazji.

- Jaką fotografię?

- Och; kuriera, którego pan wysłał, żeby spotkał się ~ z kiń1~

w Larne. No i kto okazał się tym kurierem, niech pan zgadtuie?

1da Shelley! - Jago roześmiał się. - Czy nie uważa pan tego za

raczej zadziwiające? _~.,~,-,.

248

- Nie - odparł Smith. - Sądzę, że jest już najwyższa pora,

ixbyśmy się spotkali.

Jago nie miał czasu wziąć prysznic, ale zmienił koszulę na świeżą -

z białej bawełny, idealnie wykrochmaloną - i precyzyjnie zawiązał

krawat w barwach pułku. Potem otworzył jedną ze swych walizek,

podniósł fałszywe dno i wyjął zadziwiający szczegół odzieży. Była to

wykonana przez Wilkinson Sword Company kamizxlka z nylonu i

tytanu;

która od wielu lat znajdowała się w jego posiadaniu. Mogła

powstrzymać

pocisk kalibru 0.45 wystrzelony nawet z najmniejsźej odległości.

Nałożył

j~; umocował starannie, potem włożył marynarkę, a na końcu płaszcz.

Sprawdził Browninga, wsunął go do jednej kieszeni, tłumik do drugiej

i był już gotów. Starannib przesunął szczotką po włosach i uśmiechnął

się do swego odbicia w lustrze. - Cóż za cholerny ostatni akt,

stanowczo

nie mógłbym go opuścić.

Wyszedł. Drzwi cicho zamknęły się za nim.

Mini Cooper stał tam, gdzie pozostawił go Egan - na dziedzińcu

koło „Flisaka". Wewnątrz panował duży ruch. Przez okno widzieli salę

barową zatłoczoną klientami oraz Idę i jej trzech pomocników

uwijających

się ze wszystkich sił.

. Egan i Sara wślizgnęli się do środka kuchennym wejściem.

- Poczekaj tutaj - powiedział. - Wrócę za chwilkę.

Wszedł do sypialni, odwinął dywan między łóżkiem a ścianą i uniósł

deskę w podłodze. Był tam jeszcze jeden Browning. Wyjął go wraż

z tłumikiem Carswella, wziął kilka zapasowych magazynków z amunicją

i zszedł na dół.

Kiedy znalazł się'w kuchni, drzwi do baru otworzyły się i wbiegła Ida

wycierając ręce w ścierkę. Popatrzyła na nich zaskoczona. - Skąd się tu

wzięliście?

- Właśnie wróciliśmy - odparł: Egan.

- Jack telefonował dziś po południu i pytał o ciebie. Już wyszedł ze

szpitala. Wrócił na Iiangman's Wharf.

- To świetnie -- stwierdził Egan. - Kiedy byliśmy w Ulsterze,

spotkaliśmy twojego znajomego, Ido. A może powinienem raczej

powie-

dzieć wspólnika w interesach?

Wyglądała na zdziwioną. - O czym ty mówisz?

249.

Egan pokazał jej fotografię. - O tym, Ido.., właśnie o tym.

Jej twarz była zupełnie biała, oczy wpatrzone bezmyślnie w jeden

punkt. Wyglądała, jakby nagle postarzała się o dziesięć lat. Drżącymi

rękami wzięła od niego fotografię i usiadła ciężko przy stole. A potem

zaczęła płakać.

Jago zostawił Spydera na Wapping High Street i mimo coraz silniej

padającego deszczu, pozostałą część drogi odbył na piechotę. Wreszcie

skręcił w niewielką uliczkę między dawnymi, wiktoriańskimi magazynami

i wyszedł na Hangman's Wharf. Smith stał pod lampą i patrzył na

rzekę.

Trzymał w ręku wielki, czarny parasol, na ramiona miał narzucony

płaszcz przeciwdeszczowy.

Jago stanął z rękami w kieszeniach. - Pan Smith? Wreszcie się

spotkaliśmy.

- Chyba najwyższa pora, do cholery - odpowiedział Jack Shelley

odwracając się do niego z uśmiechem. Wyglądał nadzwyczaj buńczucznie

z lewą ręką na grubym, czarnym temblaku.

Ida nadal siedziała przy stole kuchennym. Z zewnątrz dobiegł ją .

warkot zapuszczanego silnika Mini Coopera i po chwili ucichł w

pddali.

Przestała płakać, wyjęła chusteczkę i wytarła oczy. Drzwi baru

otv~iorzyły

się i jeden z barmanów zajrzał do środka.

- Co z tobą, Ida? Padamy już na mordę, dziewczyno.

-- Zaraz będę, Bert.

Podeśzła do kominka i wzięła fotografię Egana i Sally, tę, na letórej

dziewczyna stała lekko odwrócona profilem i patrzyła na niego z

tuką

miłością. .

- Moja mała Sally - szepnęła. - Zawiodłam cię, kochana, prav~a?

Zawsze za bardzo się bałam, wiesz? Ale to już-minęło.

Odstawiła zdjęcie, wzięła wizytówkę, którą dał jej Tony Villiers;

i podeszła do telefonu. ~ -

Gdy winda pokonywała powoli piętro po piętrze, Shelley odezwał

się: -- Wspaniale pan popracował nad swoim wyglądem. Nie p4znałbytn

pana. . ` _

250

r~śź:: ,

;

- A wie pan, jak wyglądałem dawniej? - spytał Jago.

- Oczywiście. Niech pan, do cholery, nie będzłe głupi. Wiem o,pa~~

więcej, niż pan sam wie o sobie. Dlatego właśnie wybr~~ p~na. Ę;~:

- Ależ pan prowadził te sprawy - rzekł Jago. - Te telefony.

Wspaniała historia. , , ''

- Bzdura! - odparł Shelley. - To było proste. Najwspanialsze

w telefonie jest to, że dopóki dzwoni się samemu, dopóty panuje się

nad

sytuacją. Sygnał dźwiękowy informował mnie, jeżeli żnajdowałem się

w ~ jego zasięgu, a jeżeli nie, musiałem tylko w odpowiednich

odstępach

ezetsu dzwonić na numer kontaktowy, żeby sprawdzić, czy jest dla

mnie

wiadomość.

- Sprytne - stwierdził Jago.

- Niezupełnie. Jeżeli ktoś do pana dzwoni i mówi, że jest w Londynie,

wierzy mu pan, choć ten ktoś może akurat być w Paryżu. W taki sposób

komiwojażerowie organizują sobie weekendowe skoki w bok. - Roze-

śmiał się ochryple. Winda stanęła i Shelley wyszedł z niej. - Tak,

mogłem zadzwonić do pana skądkolwiek i nie miał pan pojęcia; gdzie

naprawdę jestem. Dzwoniłem z telefonu w samochodzie, kiedy leżałem

w lecznicy, z budek telefonicznych. Oczywiście, najlepiej

zagmatwał tropy

Paryż: To, że mnie pan postrzelił. Dzięki temu wszystko wskazywało na

to, że jestem jednym z dobrych facetów. Podejmowałern duże ryzyko,

ale

pan odpowiednio załatwił sprawę.

Ppprowadził go wzdłaż korytarza, koło kuchenki i otworzył drzwi do

główvnego pokoju. Sięgnął do tablicy z włącznikami i uregulował światła

tak; że paliło się jadynie kilka lamp stojących na stole,

pozostawiając

większą część pokoju pogrążoną w mroku.

' - _~-- Nie chcę, żeby było zbyt jasno.

°~ ~: ~ ~ ~Frzeszedł do części mieszkalnej.

~r~~ Jago zapytał: - A gdzie są ci pańscy chłopcy?

Frank i Varley? Dałem im wolae na tę noc. Robią to, co im się

poleci.

'ąc szczerze, nie mają pojęcia, czyen się zajmowałem przez ostatnie

trzy

itery lata. = Zatrzymał się przy barku, wziął karafkę z whisky i

nalał

~~_ hu do szklaneczek. - .Nie, jesteśmy tu tylko my dwaj, pan i

ja:

` I nasi prz~jaciele.

`~~ :~.a~:Oczywiśćie - roześmiał się Shelley. - I właśnie za to piję;;

Za

p~ciół. - Stuknął swoją szklaneczką o szklaneczkę Jago.

.

r:. 251

,~yi,

Winda zatrzymała się z ostrym szarpnięciem. Egan poszedł przodem.

Stanął, wyj~ł Browninga z kieszeni i skin~ł główą Sarze.

- BądC astrożny, Eric - powiedzia~ła: .- Bardzo ostrożny. . ,.

Egan uśmiechnął się mrocznie: - Jestem Sean, pani Talbot, a nie

Eric.

Dtworzył drzwi i weszli do środka. Stanął, trzymając Browningsd

u boku. Sara znajdowała się tuż przy jego ramieniu. Pokój pogt~ążony

był

w mroku. Ruszyli do przodu. xf

- Jack; jesteś tu?! - zawółał Egan.

- Jeśtem tutaj~ synu. - Drzwi na dawną-platformę przeładunkowoą

otworzyły się i wszedł Shelley z parasolem vw ręku. - Leje, alt

mia~nn

ochotę na łyk świeżego powietrza. -- Posługując się tylko jed~ r~

zsunął płaszcz z ramion, zrobił kilka kroków i odwrócił się. - Czyżbym

widział pukawkę w twoim ręku,. Sean? To niezbyt przyjazny gest

wobec

twojegó starego wujaszka.

- Owszem, ale pomyślałem, że pewnie będę jej potrzebował w czasie

pogawędki z panem Smithem - odparł Egan. - Miałem ciekawą

rozinowę na twój temat z Idą; Jack. Jezu! - powiedział z obrzydze-

niem. - Jack Shelley, Robin Hood z East Endu, królem narkotyl~ów.

Dlaczego, Jack?

- Nie bądź głupi - odparł Shelley. - Wiesz, ile po czterech

latach tej zabavvy mam na moim rachunku w szwajcarskim be~ku?

Dwadzieścia dwa miliony funciaków. Dwadzieścia dwa milio~: ~~.To

poważny interes. : ;~ro-~

- I co ma pan zamiar z nimi zrobić, panie Shelley? - ~

Sara. - O ile wiem, pańskie legalne interesy~były równie dochod~:

- A co to ma do rzeczy? ;.

- Tyle forsy i najmniejszej możliwości; żeby ją wydać -- -t~ekł

Egan. =-- Zupełnie jak niektórzy twoi starzy kumple w czasach,

~iledy

byłem dzieckiem. Chłopaki, które załatwiały ~urgonetkę bankową i sie-

działy potem z walizlrą pełną forsy pod łóżkieni: Z forsą; której nie

a~gli

ruszye; bo gliny tylko na ta czeka~r.

- Daj spokój = żachn~ł się- Shelley. -- Pieprzysz bzdury.

- Ate mniejsz~ o to - ciągnął -Egan. - To paskudna sptawa;

ale nie tak paskudna jak to, co opqwiedziała nam Ida. Że pewnego

popołudnia wróciła niespodziewanie do ;,Flisaka" i znalazła cię w łóźku

z Sally. I że od: tej pory dziewczyna robiła wrażenie zupełnie

in~ego

człowieka, kogoś całkowicie odmienionego. Że zupełnie priestała

być sobą.

252

-,-~.I wszyscy wiemy dlaczego, panie Shelley.:~,h~ .

-- ~~ $a~a.. __..

_ a sl~polaminy i phenothiaziny, inączej z~t,:~ua~dattgą.

1~1ie ~~caj się; ty wścibska dziwko. Dcu~y~ć ~ ,pal~obiła$ nam już

~ ~ tów. ; _~ Shelley . znowu odwrócił się dó . Egatu<. --= No to

co? Była

kurdwką:- Przyłąpałem ją z facetem, kiedy wpadłem do niclt -

89 ranka,; a Idy nie było w domu. A póza tym, przecież nie należała

~ Y, prawda?

x"`°"

gan uniósł pistolet. Dygotał mu w ręku, a1e Sean nie był w stanie

" za spust. Wreszcie jego dłoń z Browningiem opadła w dół

i Sh~jley. roze~miał się triumfalnie.

-- Wiedziałem, że nie będziesz w stanie strzelić. Znam cię lepiej niż

ty- sam siebie; synu. - Podniósł głos. - W porządku, Jago!

Jago wyszedł z platfortny przeładunkowej przez otwarte o~Cno i

uderzył

Egana w kark lufą swojego Browninga. Sean upadł na podłogę i zamarł

w .bazruchu.

Jago popatrzył na Sarę i uśmiechnął się. - Miło mi znowu panią

widzieć, pani Talbot.

Shelley spojrzał na leżącego Egana. - Pętak. Kieeka zawróGiła mu

w,głowie. - Spojrzał kątem oka na Sarę. - I to wszystko twoja wina.

Ft~zypętałaś się tutaj, wtykałaś nos w nie swoje $prawy, aprawiałaś

wszy~cim kłopoty. Dobra, ale teraz już z tym konieć: ,--- Odarrócił

się

w str~ę ~ago. - ~łatw ją. Prze~ balustradę i do rzelEi.

Ja~o spojrza.ł ponownie na Sarę. Już się nie uśmiechał. Luf~ Browninga

~ zalcal~sała się lekko i opadła, w dół. -- Wydaje mi się; że nie rłaąrn

óchoty

~ ~84; .~bić, panue Shelley. ~ :

.,=~,~.Następny; który ma słabość, do tej cholernej dziwy -

powiedział

S . ~ PQB~dą:

~~zelił dwukrotnie, raz za razem. Jego pociski z łoskotetn ugodzały

w 7 ~ i rzu~ciły go przez otwarte okno na balustradę. platformy

p owej: Joszcze usiłówał się podnieść i wtedy. Shelley wyjął lewą

rękę ~, blaka. Trzymał w niej rewolwer z króticą lufą: Wystrzelił

d~ z bliska i Jago przewrócił się na plecy: Jcgo kończyny drgały

jesżcxe śyjnie.przez chwilę.

Shelł ~ " ~ §~~ ~ę lodowato. - Wygląda na to, że w końcu sam

będę m o to załatwić. - Poćhylił eię, żeby podnieść Brownin-

ga Egana i tr ' ~i~iostrżeńcą czubkiem buta. - Widzi pani, pani

Talbot,

co rodzina tó rodzina. Wiedziałem, że jeżeli już do tego dojdzie, nie

bQdzie ~ógł~tnait zaatr~elić: . . _ _

253 ,

- Niezbyt ci pomogłem.

-- W tych okolicznościach to zrozumiałe.

iJŚmiech~tął aię do ttiej z wysiłkiem: - A jednak Jock ~ raylił* Kiedy

naprawd~ zaistniała taka potrzoba, byłaś w etanie pociągnąć za spuat.

-- Nie mam zamiaru nikogo za to przepraszać -- odparła. - Zasłużył

na śmier,ć, a ja go zabiłam. Nie jestem ~ tego duinna, ale i nie

żałuję. To

coś, z czym będę musiał~ nauczyć się xyó.

-- Czas spęd~ony w piekle - powiodział. - Ostrzegałem cię.

-- Tony - odezwał się Ferguson - s~dzę, że ~ni Talbot powinna

już jechać.

Villiers podszedł do niej. - Chodi, Saro.

Ujęła oburącz dłonie Egana. -- Co bQdziesz teraz robił, Sean?

- Jakoś dam sobie radę - odpowiedział.

Położyła mu ręce na ramionach. - Zacząłeś bardzo wiele dla mnie

znaczyć. Ale sądzę, że zdajesz sobie z tego sprawę.

- Ja pani Talbot? Czy Eric?

- Oc~, ty, Sean. Z całą pewnością ty:

Przytuliła się do niego przez dłuższą chwilę, a potem odeszła szybkim

krokiem. Villiers pospieszył za nią.

Egan podszedł do barku i nalał sobie szkockiej. Nie zwracając uwagi

na okryte kocem ciało Shelleya p,odszodł do otwartego okna i stanął

na

platformie przeładunkowej patrz~c w dół na rzekę.

-- A co teraz, Sean? -- spytał Ferguson.

- Bóg raczy wiedzieć - odparł Egan.

- Cóż, jeszcze nic straconego. Zawsze możesz przyjść do mnie

i pracować dla Gnipy Cztery:

- Niech mnie diabli wezmą, je~li to zrobię - stwieidził Egan.

- Mój drogi Sean, skarb państwa niew~tpliwie nałoży sekwcstr na

zdobyte drogą przastępstwa pieniąd~e ~wojego wuja, które znajdują się

w banku w Szwaj,~arii, ale mimo to będzi~sz jedynym dziedzicem

finansowego imperium o wartości ponae~ dwudziestu milionów funtów.

-

Ferguson uśmiechnął się. - I co, u lićha, taki chłopak jak ty pocznie

z taką masą pieniędzy?

Sean odstawił szklaneczkę, odwrócił się i znikn~ł w mroku. =. Wróęisz;

Sean! - zawołał za nim Fergusou. - Nie masz gdzie się podziać.

255

Rzeka płynęła wolno w ulewnym deszczu i mgle. W stronę morza,

porykując syreną, sunął statek. Na dawno opuszczonych nabrzeżach

panował spokój, gdy nagle koło King James's Stairs coś poruszyło się

w wodzie i jaki's cień wspiął się wolno po drabince.

Na końcu opuszczonegp nabrzeża ~ świeciła samotna lampa uliczna.

Ociekająćy wodą Jago stanął pod nią i rozpiął płaszcz. Pociski

wystrzelone

przez Shelleya utkwiły w kamizeloe kuloodpornej. Wyłuskał je jeden

po

drugim, rzucił do .rzeki i znowu ścisnął trencz paskiem. Wysoko nad

głową usłyszał samolot; który wystartował z Heathrow i przelatywał

teraz nad miastem. To mógł być samolot Sary. Pewnie nie był, aie nie

miało to znaczenia.

Spojrzał do góry; w nocne niebo, uśmiechnął sig, rozprostował

ramiona, a potem odwrócił się i podążył w ciemność. Zniknął.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Czas w piekle
Higgins Jack Czas w piekle
CZAS WOLNY(1)
Czas w kulturze ped czasu wolnego
czas
czas pracy maszynistówa bezpieczenstwo kolejowe KTS
Czas przyszły
Czas nie istnieje, to iluzja – twierdzą (niektórzy) fizycy cz 2
Gately, Ed Cena i Czas zarys metod analizy technicznej
Nadszedł czas, by Michnik nauczył się żyć w demokracji
Dla wyznawcow Chrystusa nastaje coraz trudniejszy czas, ► Dokumenty
Czas wolny, pedagogika
Lekcja 5 Czas Past Simple, lekcje
Umowa na czas wykonania określonej pracy, administracja, prawo pracy, Semestr II
Przedświąteczny rachunek sumienia, Bałagan - czas posprzątać i poukładać
Blessing in disguise(1), Fanfiction, Blessing in disguise zawieszony na czas nie określony, Doc
socjologia - czas w społeczeństwie, Socjologia ogólna

więcej podobnych podstron