Jack Higgins
Żelazny tygrys
Tytuł oryginału The Iron Tiger
Dla Brendy Godfrey, która lubi ciekawe opowieści
„Śmierć jest żelaznym tygrysem"
przysłowie afrydyjskie
1.
Kraina ciszy
Niebo nad górami było szafirowo-niebieskie, a wschodzące słońce jarzyło się złociście na taflach lodowych. Poniżej leżały ciemne i ciche doliny, słychać było jedynie delikatne buczenie silnika beavera kierującego się labiryntem kotlin ku Tybetowi.
Jack Drummond był zmęczony, dokuczał mu tępy ból na dnie prawego oka. Zbyt wiele zarwanych nocy, za dużo whisky, a poza tym robił się coraz starszy. Zbyt stary, by ryzykować latanie na szesnastu tysiącach stóp w niehermetyzowanej kabinie, w najgorszej przestrzeni lotniczej na świecie.
Skrzywił twarz w uśmiechu zwracając się do Cheunga:
— Pod twoim siedzeniem jest czarny termos z kawą. Napiłbym się trochę.
Jego towarzysz był Chińczykiem z wyraźną domieszką europejskiej krwi.
Miał zaskakująco błękitne oczy w oprawie brunatnej, czerstwej twarzy, zaś usta wykrzywiał mu grymas ironicznego, dobrego humoru.
Choć ubrany był w kożuch i karakułową czapkę drżał, gdy otwierał termos, by nalać kawy do plastykowego kubka.
— Zawsze jest tu tak zimno?
Drummond przytaknął:
— Wiatry wieją prosto z Mongolii i niegdyś rwały na strzępy kadłuby samolotów.
Cheung wpatrzył się w poszarpaną dolinę pod nimi.
— Co by się stało, gdyby zgasł teraz silnik?
Drummond skrzywił się cierpko.
— Oczywiście żartujesz.
Cheung westchnął.
— Z każdą minutą potwierdza się, że zasługujesz na te pieniądze, które dostawałeś w ciągu ostatnich sześciu miesięcy.
— A może na nieco więcej?
Chińczyk uśmiechnął się uprzejmie.
— Jack, mój drogi, utrzymujemy się w Formosie niemal wyłącznie dzięki dobrej woli naszych amerykańskich przyjaciół. Gdyby nie ich hojność, nie moglibyśmy sobie pozwolić nawet na tak skromne gesty, jak ta tybetańska
impreza.
Drummond wzruszył ramionami.
— Wszystko mi jedno. Jeszcze parę wycieczek i kończę z tym. Zbyt często brałem w nich udział. Żyję na kredyt.
Cheung skrzywił się.
— Ależ, Jack, mamy tylko ciebie. Co zrobimy, gdy odejdziesz?
— Zawsze ktoś jeszcze się znajdzie — odrzekł Drummond. — Odszukasz go w którymś z barów w Kalkucie. Mnóstwo tam typów z RAF-u, co to nie mogą się ustatkować lub potracili swoje licencje na lotach handlowych. Polecą wszędzie, jeśli tylko się im dobrze zapłaci.
Lecieli przez pustą krainę przypominającą księżycowy krajobraz. Wielkie, ośnieżone szczyty wznosiły się po obu stronach, a Drummond prowadził samolot z genialną zręcznością. Raz wpadli w dziurę powietrzną, aż Cheung poczuł żołądek w gardle, za chwilę lecieli kanionem tak wąskim, że końce skrzydeł zdawały się szorować po kamiennych ścianach. W końcu przeskoczyli nad ośnieżoną granią i znaleźli się na otwartej przestrzeni.
Pod nimi olbrzymia dolina opadała na dziesięć tysięcy stóp. Jej dno było aż czarne od zalegającego cienia, purpurowo-złociste, poszarpane pasma migoczących chmur ciągnęły się wzdłuż zboczy. Po drugiej stronie, siedem lub osiem mil dalej, rysowała się ostatnia mroźna granica pomiędzy Balpurem i Tybetem.
Odgłos pracy silnika wydał się nagle dziwnie stłumiony i Cheung westchnął w tej niesamowitej ciszy.
— Najpiękniejszy widok, jaki kiedykolwiek widziałem.
— Kraina Ciszy, tak zwą to miejsce — odrzekł Drummond. — Kiedy jeszcze chodziły tędy karawany, potrzebowały dwóch dni na jej przebycie.
Beaver zdawał się szybować przez kolosalne sklepienie niebieskie, dryfując poprzez cienie, a później wypadli nagle w złociste promienie słońca i wyrosła przed nimi następna bariera.
Drummond pociągnął za drążek i beaver wzniósł się, szum silnika przeszedł w niski warkot, a pomiędzy szczytami ukazała się głęboka dolina.
— Przełęcz Sangong — zawołał, przekrzykując ryk maszyny.
Niby złotoczerwony liść spłynęli w korytarz, migocząc na tle ciemnych ścian, a zmarznięta ziemia podniosła się im na spotkanie. Drummond dał pełny gaz i ściągnął drążek pod same żebra. Cheung wstrzymał oddech czekając na katastrofę, gdy koła prawie dotknęły skalnego rumowiska i raptem znaleźli się nad pagórkowatą poświatą przecinającą w poprzek zimny lodowiec. Dalej ciągnęły się po horyzont sfałdowane stepy, złociste w porannym słońcu.
Drummond skrzywił twarz w lekkim uśmiechu.
— Teraz już wiesz, dlaczego żądam dwa tysiące za jedną wycieczkę.
Cheung wytarł pot z czoła wierzchem rękawicy i z trudem zdobył się na słaby uśmiech.
— Zaczynam rozumieć. Daleko jeszcze?
— Dziesięć, dwanaście mil. Przygotuj się lepiej.
Chińczyk sięgnął za siebie po lekki karabin maszynowy, zarepetował go i położył na kolanach. Gdy beaver zniżył lot, mógł dojrzeć strumień przeciskający się przez porozrzucane kamienie, rozszerzający się niżej w płytkie jezioro. Sto jardów w lewo, osłonięte urwiskiem skalnym, wyrastały ruiny klasztoru z domkami rozłożonymi u jego stóp.
Drummond wskazał płaski, piaszczysty kawał terenu na drugim końcu jeziora.
— Oto gdzie lądujemy, gdy dostaniemy sygnał.
— A jeśli nie?
— Wiejemy stąd jak wszyscy diabli.
Zniżył lot, zataczając koło nad jeziorem, a Cheung w podnieceniu wyciągnął rękę.
— Tam w dole są ludzie, stoją przy brzegu na płyciźnie.
— Kobiety robią pranie — odrzekł Drummond przelatując nad wioską i zawracając od skalistego urwiska i poczerniałych od ognia ruin klasztoru.
— Co wydarzyło się tutaj? — dopytywał się Cheung.
— Klasztor był siedzibą dowództwa lokalnego ruchu oporu w 1950, kiedy to chińscy czerwonoarmiści pierwszy raz najechali Tybet. Przez kilka dni trwało oblężenie, lecz wkrótce obrońcy padli. Sprowadzono parę polowych dział i gdzie trzeba było, tam porozwalano ściany.
— A potem?
— Oszczędzono wszystko, co mogło się na coś przydać — Drummond wzruszył ramionami. — Następnie podłożono ogień, wypalono to miejsce do cna i stracono kilkuset mnichów.
— Innym na zachętę?
Drummond skinął głową i skierował beavera wdzięcznym łukiem na drugą stronę jeziora.
— Nie na wiele im się to zdało. Na tym obszarze kontrolują jedynie miasta.
Znowu zawrócił beavera w kierunku wioski i Chińczyk szybko położył dłoń na ramieniu.
— Czy to ten sygnał?
Trzy flary wystrzelone w nierówny trójkąt rozpaliły się kilkanaście metrów nad ziemią tryskając gwałtownym ogniem, ciągnąc w zimnym powietrzu pióropusze białego dymu. Drummond przytaknął, zwolnił, zawrócił maszynę pod wiatr i osadził ją gładko na solidnym, piaszczystym brzegu jeziora.
Kobiety piorące ubrania kilka jardów dalej powychodziły na brzeg w swoich długich, wełnianych szubach zatkniętych za pasy i, zbite w ciasną gromadkę, obserwowały samolot.
Cheung sięgnął do klamki drzwiczek, lecz Drummond potrząsnął głową.
— Zaczekaj, musimy być pewni.
W tym momencie jeździec, galopujący grzbietem zbocza ponad nimi, skierował rumaka na dół, ku samolotowi. Drummond wyłączył silnik uśmiechając się w nagłej ciszy.
— Oto i nasz człowiek.
Gdy otworzywszy drzwiczki zeskoczył na ziemię, jeździec ściągnął cugle małego, tybetańskiego konika, wyskoczył z siodła i ruszył w ich stronę. Był wysoki i muskularny, z mocno spaloną słońcem twarzą i sterczącymi wysoko, jak u Mongoła, kośćmi policzkowymi. Nosił długą szatę z szerokimi rękawami i owczą szubę odsłaniającą nagą pierś oraz buty do kolan z niegarbowanej skóry. Włosy splecione miał w warkocz, a głowę przykrytą czapką z baraniego futra.
— Nie najlepiej włada angielskim — Drummond rzekł do Cheunga, gdy jeździec się zbliżył. — Rozmówimy się po chińsku i, na Boga, traktuj go należycie. To człek szacowny, a oni są na to bardzo wyczuleni.
Tybetańczyk wyszczerzył zęby w uśmiechu i wyciągnął dłoń. Z tyłu, za nim, tuzin następnych jeźdźców galopowało w dół stoku, ku brzegowi jeziora.
— Dobrze cię widzieć znowu, mój przyjacielu. Masz dla nas więcej karabinów?
Drummond przytaknął ściskając mu rękę.
— Twoi ludzie mogą je rozładować tak szybko, jak tego zapragną. Nie chciałbym siedzieć tu dłużej niż to konieczne.
Tybetańczyk wydał rozkaz, po czym oddalili się w trójkę.
— Moro, to jest pan Cheung — odezwał się Drummond. — Jest przedstawicielem Chińskiego Rządu Narodowego na Balpur i reprezentuje ludzi, którzy przeze mnie zaopatrywali was w karabiny i amunicję przez ostatnie sześć miesięcy.
Moro ciepło uścisnął dłoń Cheunga.
— Zanim dostojny Budda sprowadził ten kraj na drogę pokoju, Tybetańczycy byli wojownikami — powiedział. — Wasze karabiny pomogły nam dowieść komunistom, że możemy być nimi znowu. Napijecie się ze mną herbaty, nim odlecicie?
Chińczyk spojrzał na Drummonda.
— Mamy czas?
— Nie widzę przeszkód — Drummond poczęstował Tybetańczyka papierosem. — Kręcili się tu ostatnio jacyś czerwoni?
— Jeden patrol — odrzekł Moro. — Piętnastu ludzi. Pokazali się tydzień temu.
— I co się stało?
Moro wykrzywił usta.
— Zobaczycie, gdy podejdziemy do wsi.
Przeszli przez skarpę i skierowali się w stronę domostw, Tybetańczyk z wędzidłem końskim przewieszonym przez ramię.
— Pan Cheung musi sporządzić specjalny raport dla swoich władz w Formosie o tym, jak się tu sprawy mają — powiedział Drummond. — Miał nadzieję, że będzie mógł się przyjrzeć wszystkiemu osobiście.
— Jakie są siły czerwonych na tym terenie? — zapytał Cheung.
— Najbliższy silny oddział znajduje się w mieście Juhma, około stu mil stąd — odrzekł Moro. — Pół regimentu piechoty, nie więcej jak setka ludzi. W większych wioskach, jak Hurok trzydzieści mil na wschód równiną, trzymają szwadrony konnicy. Pomiędzy wioskami nic nie znaczą.
— Nie było żadnych większych ruchów wojska, żadnych robót drogowych w strefie przygranicznej?
— Tu nie, ale dalej na wschód, w kierunku Aksai Chin i Ladakhu, gdzie pobili Hindusów w 1962, pobudowali wiele dróg — Tybetańczyk wyglądał na zaskoczonego. — Do czego tutaj byłyby im potrzebne drogi?
— Roszczą sobie prawo do Balpuru — zwyczajnie odrzekł Cheung.
Moro roześmiał się pokazując białe, mocne zęby.
— Roszczą sobie prawo do całego świata, czy nie tak?
Doszli do skraju wsi — małej, nędznej mieściny, składającej się z parterowych lepianek ciągnących się wzdłuż jednej ulicy. Kilkoro dzieci wybiegło im naprzeciw i w podnieceniu podążało za nimi utrzymując stosowny dystans. Gdy któreś zbliżyło się zanadto, Moro strzelał z bicza zwisającego mu z lewego nadgarstka.
Przystanęli przed domem leżącym w centrum wioski, wyraźnie większym od pozostałych. Moro otworzył ciężkie, drewniane wrota prowadząc ich do wnętrza. Nie było tam żadnych okien i w półmroku Drummond mógł tylko wyczuć gliniany tynk ścian i owcze skóry porozkładane na podłodze. Pośrodku, na palenisku z kamieni, żywo buchały płomienie ogniska, a stara Tybetanka kruszyła prasowaną herbatę do kociołka z gotującą się wodą.
Przycupnęli w milczeniu na owczych skórach przy ogniu, tak jak tego wymagał obyczaj, podczas gdy stara, dodawszy masła i szczyptę soli do wrzącego naparu, napełniła trzy metalowe kubki. Moro pociągnął łyczek, skinął z aprobatą głową i wtedy wypili.
Jak zawsze, napój był w niezwykły sposób odświeżający i Drummond wyciągnął kubek po więcej.
— Jak sprawy stoją ogólnie?
Moro wzruszył ramionami.
— Nie pobijemy ich tutaj, nie mamy nadziei osiągnąć aż tyle, ale możemy im trochę uprzykrzyć życie.
— Co z uzbrojeniem — rzucił Cheung. — Potrzebujecie go więcej?
— Zawsze więcej. Trudno, byśmy walczyli z nimi pałaszami i muszkietami.
— Miał nam pan opowiedzieć o tym patrolu — przypomniał Drummond.
Moro przytaknął i podniósł się.
— Zapomniałem. Jeśli wypiliście herbatę, pokażę wam teraz.
Wyszli na ulicę migoczącą w jaskrawych promieniach rannego słońca i Tybetańczyk poprowadził ich między rozsypującymi się domostwami, a dzieci ciągnęły z tyłu dotrzymując im kroku.
Potężne wrota w zewnętrznej ścianie klasztoru, na pół spalone i poczerniałe od ognia, niepewnie uchyliły się na zawiasach. Przecięli podwórze, wciąż z dzieciakami za sobą, i po szerokich schodach wspięli się do ruin czegoś, co kiedyś było najsławniejszą uczelnią w Zachodnim Tybecie. Odrzwia komnaty zniknęły, rozwalone wybuchem w drzazgi, a wnętrze oświetlały promienie słońca dostające się przez dziury w dachu.
— Tu znajdowała się biblioteka — objaśnił Cheungowi Drummond. — Mieściła ponad piętnaście tysięcy ksiąg i manuskryptów, z czego większość liczyła powyżej tysiąca lat. Chińczycy spalili to miejsce rozmyślnie.
W ciemności nad nimi coś zawirowało; leniwie poderwała się w powietrze kania. Wielkie, postrzępione skrzydła zaszurały po belkach więźby dachowej i Drummond zdał sobie sprawę ze świszczącego ostro pomiędzy zębami oddechu Cheunga.
Poruszone przelotem ptaka, coś rozhuśtało się tam i z powrotem to zasłaniając, to odsłaniając snopy światła przecinające ciemności. Drummond zbliżył się i ujrzał chińskiego żołnierza kołyszącego się na linie podwieszonej do nadpalonej belki. Z czarnej, spuchniętej twarzy ohydnie sterczał język, a tam, gdzie znajdowały się oczy, świeciły pustką poszarpane jamy. Jedno ucho było urwane. Gdy przywykł do półmroku, zobaczył pozostałych. Każdy wisiał na belce wpatrując się ślepo w wieczność.
— Nie było nas tu, gdy nadjechali — obojętnie wyjaśnił Moro. — Kiedy powróciliśmy, ci głupcy tak byli zajęci gwałceniem kobiet, że nawet nie wystawili straży.
Jedno z dzieci oderwało się od grupki i, chwyciwszy najbliższego trupa za nogę, rozhuśtało go gwałtownie. Pozostałe dzieci podążyły za nim, biegając przez cienie, wymykając się rozkołysanym trupom, zataczając się ze śmiechu.
Drummond odwrócił się i wyszedł w słońce z wyschniętym gardłem.
— Myślę, że pora wracać.
Cheung nie odezwał się. Pobladł dziwnie na twarzy, a w oczach miał ból i szok, gdy szli z powrotem do wsi. Moro gwizdnął na konia, chwycił go za uzdę i poprowadził nad brzeg jeziora.
— Co przywozisz tym razem? — spytał Drummonda.
— Automatyczne karabiny, lekkie pistolety maszynowe i dziesięć tysięcy sztuk amunicji.
Tybetańczyk kiwnął głową.
— W porządku, ale następnym razem chcielibyśmy dostać trochę materiałów wybuchowych.
Drummond spojrzał badawczo na Cheunga.
— Dasz radę?
Chińczyk przytaknął.
— Myślę, że tak. Czy za dwa tygodnie od teraz nie będzie zbyt późno?
— Nie dla mnie — powiedział Drummond. — Jeszcze dwa loty i ze mną koniec. Im wcześniej tym lepiej.
— A zatem dwa tygodnie.
Wrócili przez skarpę do samolotu. Ludzie Moro rozładowali ładunek i kilka jucznych koni zmierzało już do wsi. Drummond rozdał wszystkim po papierosie, wspiął się na pokład i zapiął pasy w fotelu. Gdy silnik chwycił obroty, Cheung odwrócił się i wyciągnął rękę.
— Jesteśmy zjednoczeni we wspólnej walce — powiedział, po czym wdrapał się na siedzenie obok Drummonda. Zamknął drzwiczki i, kiedy już uporał się z pasami, beaver wykołował pod wiatr i zaczął toczyć się wzdłuż brzegu, a piasek, wzburzony podmuchem śmigła, zacinał ostro po szybach. W chwilę później urwisko na odległym końcu jeziora ruszyło im na spotkanie i w następnym momencie już wznosili się w przestrzeń.
Drummond zatoczył krąg i zobaczyli Moro siedzącego w siodle, machającego do nich, a potem widzieli, jak zawraca konia i rusza galopem do wsi.
— No i co myślisz o tym wszystkim, tam w dole? — odezwał się Drummond, gdy sprawdził przyrządy i zaczęli nabierać wysokości.
— Brakuje mi słów — odrzekł jego towarzysz.
— Tak też myślałem.
Cheung zapalił papierosa i ciężko westchnął.
— Dla ciebie, Jack, to nie ma żadnego znaczenia. Niebezpieczne, nie przyjemne, zgadza się, ale bierzesz w tym udział tylko dla jednego powodu: dla pieniędzy.
— Tak, dla ciebie to święta wojna. Wiem, wiem, tylko nie próbuj mnie wciągać w tę krucjatę dla wielkiej sprawy. Miałem tego po dziurki w nosie w Korei. Wystarczy na całe życie.
— W porządku — znużonym głosem powiedział Chińczyk. — A co z tymi ładunkami wybuchowymi dla Moro? Gdybym dostarczył je na końcową stację w Jumie w przyszłym tygodniu, będziesz mógł je zabrać?
— Przylecę jutro z majorem Hamidem. Bierze tydzień wolnego i uważa, że jeśli będzie miał mnie za towarzysza, zabawi się lepiej. Czemu nie przyłączysz się do nas?
Cheung potrząsnął głową.
— Chciałbym, ale mam zaległości z papierkami i pewnie będę musiał zjeść obiad ze starym Khanem w sobotę wieczorem.
— Jak ci pasuje — odpowiedział Drummond.
Następne dwa tysiące. Po powrocie jego konto w banku genewskim podskoczy do 23 000 funtów. Dwie następne wyprawy plus pieniądze, które jest mu winien Ferguson, i będzie miał równo 30 000. Poza tym był wyczerpany. Czas wypocząć. Oparł się w fotelu i pomrukiwał cicho do siebie koncentrując się na przyrządach, gdy przeprowadzał beavera ukośnie nad lodowcem w stronę przełęczy.
* * *
Moro przegalopował wzdłuż jucznych koni gwiżdżąc i chłoszcząc wychudzone zady zwierząt ciężkim, skórzanym pejczem. Ponaglał swojego wierzchowca i pierwszy wjechał do wsi stukając po luźnym bruku. Przed domem zeskoczył z siodła.
Dzieci znikły i ulica opustoszała, gdy stał wsłuchując się w odległy warkot silnika beavera i zaciągał się angielskim papierosem Drummonda.
Drzwi chałup wzdłuż ulicy pootwierały się i jeden po drugim zaczęli wyłaniać się z nich żołnierze w spiczastych czapkach i płowych, wywatowanych mundurach. Kiedy odwrócił się, z jego domu wyszedł młody oficer ubrany w pięknie skrojony płaszcz jeździecki z futrzanym kołnierzem, z głową nakrytą czapką, na której błyszczała jaskrawoczerwona gwiazda armii Republiki Ludowej.
— Dobrze wypadłem? — zapytał Moro.
Młody oficer wyjął Tybetańczykowi papierosa z ust i zaciągnął się głęboko. Radosny uśmiech pojawił się na jego twarzy.
2.
Dom Uciech
Drummond wyszedł z nagrzanego pokoju, opuścił ręcznik na wykafelkowaną posadzkę i skoczył do basenu, by dopłynąwszy do dna dotknąć ułożonej z jaskrawej mozaiki twarzy Kali, Wielkiej Matki, wpatrującej się nieruchomo w wieczność poprzez zieloną wodę, jak to czyniła od tysiąca lat.
Wynurzył się, a wówczas z oparów wyłoniła się jedna z dziewcząt i przykucnęła na brzegu starożytnej pływalni, trzymając tacę z wysmukłym dzbankiem i maleńkimi kubkami na kawę. Podpłynął do niej i dziewczyna podała mu kubek, w chwili gdy bezwładnie pozwolił wodzie unosić swoje ciało.
Była, jak pozostałe, niezwykle piękna, miała delikatne rysy twarzy i mocno poczernione powieki. Jedwabne sari, nawilgłe parą, oddawało doskonale zarys jędrnego ciała i linię piersi.
Sączył swą kawę, gdy nagle usłyszał gardłowy śmiech gdzieś w pobliżu i potężny głos Hamida zahuczał między ścianami. Śpiewał pierwszą zwrotkę „Zukhmme-Dil", wielce popularnej na północno-zachodniej granicy ballady. W swoim czasie był to ulubiony marsz Strzelców Khyberyjskich.
Wullud sureen shuftauloo-maunind duryah, Ufsose! mun nshinnah.
Drummond oddał kubek dziewczynie i odśpiewał Pathanowi, tłumacząc na angielski:
Stoi chłopiec tam za rzeką z tyłkiem jak brzoskwinia
Ale niestety, mój skarbie, ja nie umiem pływać.
Hamid zaryczał ze śmiechu wynurzając się z oparów, z ręcznikiem okręconym wokół bioder. Był Pathanem z plemienia Hazara, ciemnoskórym brodaczem, przystojnym, wysokim na sześć stóp i trzy cale awanturnikiem z szerokimi barami.
Śmiał się potężnie.
— Lepiej, Jack? Ból głowy minął?
— Gotów na wszystko — odparował Drummond.
— To tak, jak ja — Pathan przeczesał palcami włosy dziewczyny, wciąż kucającej na brzegu. — To dobra piosenka, ale gdy w grę wchodzi miłość, trzymam się starych zasad.
Postawił dziewczynę na nogi i mokre sari rozchyliło się obnażając lewą pierś.
— Hm, niezły ten kąsek. — Wziął ją w ramiona i zawołał w dół do Drummonda: — Do zobaczenia później.
Drummond leniwie popłynął na drugą stronę i z powrotem. Potem jeszcze dwa razy i wygramolił się wreszcie na kamienny, wygładzony w ciągu wieków stopami brzeg. Podniósł ręcznik, owinął go wokół bioder i poczłapał po ciepłych kafelkach.
Następna sala była długa i wąska, ze sklepionym sufitem i rzędem kabin, z których część miała pozasuwane kurtyny. Zza jednej usłyszał głęboki chichot Hamida i lżejszy śmiech jego dziewczyny. Uśmiechnął się do siebie i wszedł do ostatniej kabiny, pociągnął za sznurek dzwonka, wspiął się na płytę kamiennego stołu i czekał. Po chwili kurtyna rozsunęła się i Ran Singh, właściciel, wkroczył na czele kilku tragarzy niosących wiadra zimnej i gorącej wody.
Hindus wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
— Wszystko w porządku, Mr. Drummond?
— Sprawiliście, że odżyłem na nowo — odrzekł Drummond. — Przydałbyś się nam w Sadarze.
Hindus wywrócił oczy w udanym przerażeniu.
— Toż to na końcu świata, Mr. Drummond. Zaprawdę, na końcu świata. Przyślę Raikę.
Wycofał się, a Drummond leżąc wpatrywał się w sufit. Na końcu świata. Hm, tak by można opisać Sadar. Stołeczne miasto, z trzema tysiącami mieszkańców, dające niejaki obraz samego Balpuru. Nagi, brzydki kraj, surowy i srogi jak jego mieszkańcy. Ostatnie miejsce stworzone przez Boga. Cóż, już niedługo — i Allachowi niech będą dzięki.
Kurtyna zaszeleściła i kiedy odwrócił głowę weszła Raika. Była uderzająco piękna, z rubinem w jednym nozdrzu i srebrnymi kolczykami z dzwoneczkami, które dźwięczały, gdy poruszała głową. Jej sari, wykonane z niebieskiego jedwabiu przetykanego złotem, oddawało każdą wklęsłość i wypukłość jej wdzięcznej figury. Drummond skinął głową i dziewczyna bez słowa zabrała się do pracy.
Najpierw skropiła go wrzątkiem, tak że z trudem powstrzymał krzyk bólu. Następnie zajęła się jego kończynami. Początkowo szczotkami, a potem wprawnymi ruchami dłoni rozluźniła napięte mięśnie, odprężając go tak gruntownie, iż wydało mu się, że szybuje zawieszony w powietrzu. Jak zawsze był zaskoczony rzeczowością wszystkiego, owym brakiem otwartej zmysłowości. Ale były to Indie, gdzie życie i śmierć, miłość i ciało stanowiły część jednej wielkiej tajemnicy.
Ochlapała go znowu wiaderkiem gorącej wody i natychmiast drugim tak zimnej, że zaparło mu dech w piersiach. Sapał, a w oczach dziewczyny pojawił się promyk uśmiechu, ledwie skrywany, tak że od razu przeobraziła się w rzeczywiste stworzenie z ciała i kości.
Pochyliła się nad nim i mokre sari odsłoniło sprężystą, młodą skórę. Wyciągnął ramię i nakrył dłonią ostro sterczącą pierś, a dziewczyna znieruchomiała nad nim nagle, z ręką wyciągniętą po szczotkę. Utkwił w niej wzrok czując, jak sutek twardnieje mu pod palcami i widząc, jak zmienia się wyraz przejrzystych oczu. Wolno opadła jej głowa, usta rozchyliły się lekko, gdy wolną dłonią otoczył jej szyję... i raptem ktoś zakaszlał dyskretnie przy wejściu.
Raika natychmiast cofnęła się, znów obojętna, a Drummond usiadł na swoim łożu z kamienia. Ram Singh zaglądał przez zasłonę z gniewnie zmarszczoną twarzą.
— Tak mi przykro, Mr. Drummond, ale jakaś osoba chce widzieć się z panem.
Drummond zastygł.
— Jakaś osoba?
— Panna Janet Tate — Ram Singh uśmiechnął się nerwowo. — Amerykańska dama.
— Tutaj?
Przy Hindusie pojawił się Hamid z papierosem w ustach.
— Dzień niespodzianek, Jack. Zgadujesz, kto to taki?
— Jest tylko jeden sposób, by się przekonać.
Zacisnął ręcznik w talii i wyszedł z kabiny do następnego pokoju. Była to pięknie urządzona komnata z ciężkimi dywanami i niskimi otomanami, a przy okrągłych, mosiężnych stolikach do kawy odpoczywało kilku klientów po przejściu rygorów łaźni. Przeszedł na drugi koniec, a za nim ruszyli Hamid i Hindus. Uklęknął na otomanie i przez ażurowe przepierzenie z kutego żelaza zajrzał do biura Ram Singha.
Janet Tate stała przy biurku studiując figurkę tancerki. Po chwili odłożyła ją na miejsce i, krążąc z wolna pomiędzy meblami, przyglądała się wszystkiemu z zaciekawieniem. Była niewiarygodnie śliczna w swym żółtym kostiumie, z długimi włosami okalającymi spokojną twarz.
Hamid westchnął łagodnie.
— Hurysa zesłana z raju na ziemię, by dać nam rozkosz...
Drummond wyprostował się, twarz mu stężała.
— Proszę, przynieś mi szlafrok.
Hindus wrócił po chwili i pomógł mu się ubrać.
— Nie ubierzesz się jak należy? — zapytał.
— Moja ciekawość jest zbyt wielka, bym czekał tak długo — szybko odrzekł Drummond.
Gdy otworzył drzwi i wszedł do biura, Janet Tate badała obicie na jednej ze ścian. Odwróciła się prędko i znieruchomiała.
Przed nią stał około czterdziestoletni mężczyzna, z czarnymi kędzierzawymi włosami lekko, siwiejącymi na skroniach. Był dobrze zbudowany, miał może sześć stóp i sprawne, silne ręce, na które zwróciła uwagę, gdy zaciskał pasek szlafroka.
Ale najbardziej zainteresowała ją jego twarz: ironiczny grymas na wargach — jak u człowieka, który często pokpiwa z siebie i innych — oraz mocno zarysowane kontury kości policzkowych szkockiego Celta. Nie był przystojny, szpeciła go brzydka, pomarszczona blizna ciągnąca się od prawego oka do kącika ust, lecz jego oczy były jak mgła rozwieszona nad rzeką w pogodny wieczór. I raptem dziewczyna zdała sobie sprawę z dziwnej, niewytłumaczalnej pustki w swym wnętrzu.
— Mr. Drummond? — odezwała się pierwsza. — Jestem Janet Tate.
Nie wyciągnęła dłoni. Sprawiała wrażenie, że boi się go dotknąć, że napawa ją przerażeniem możliwość bezpośredniego kontaktu, nad którym mogłaby od pierwszej chwili utracić kontrolę.
A wtedy on uśmiechnął się i uśmiech ten, pełen zniewalającego wdzięku sprawił, że podskoczyło w niej serce. Wolno pokręcił głową.
— Nie powinna była pani tutaj przychodzić, Miss Tate. To nie jest miejsce dla kobiet.
— Tak też mówił portier w hotelu — odrzekła wesoło. — Ale pracują tu także dziewczyny. Widziałam dwie, gdy wchodziłam.
I w tej samej sekundzie dotarło do niej, gdzie właściwie się znalazła. Jej oczy rozszerzyły się, a Drummond poczęstował się papierosem z pudełka z drzewa sandałowego leżącego na biurku.
— Czy mogę w czymś pani służyć? — zapytał szybko.
— Usiłuję dostać się do Sadaru. Z tego co wiem, pan mógłby mi pomóc.
Zmarszczył czoło w zdziwieniu.
— Czemuż, na Boga, chce pani tam jechać?
— Jestem pielęgniarką — wyjaśniła. — Przysyła mnie tutaj Stowarzyszenie Przyjaciół, bym towarzyszyła młodemu synowi Khana Balpuru do naszego szpitala w Chicago. Ma tam być poddany poważnej operacji oka.
Drummond przypomniał sobie. Ojciec Kerrigan mówił mu o tym przed wyjazdem. Ale ten stary ksiądz powiedział, że spodziewają się doktora.
— A więc jest pani kwakierką?
— Tak — przyznała łagodnie.
— Pierwsza wizyta w Indiach, hm?
Skinęła głową.
— Właśnie dobiegła końca moja dwuletnia służba w Wietnamie. Tak czy inaczej, byłam w drodze powrotnej do domu i Stowarzyszenie poprosiło mnie, bym trochę zboczyła z drogi.
— Trochę?
— Zabierze mnie pan?
Drummond skinął głową.
— Nie widzę przeszkód. Latam beaverem, jest tam sporo wolnego miejsca. Będzie jeszcze jeden pasażer: major Hamid, doradca armii indyjskiej w Balpurze, co nie znaczy, by mieli tam wiele wojska, któremu by można doradzać. Startujemy o czwartej trzydzieści, zatrzymujemy się na noc w Jumie i rano lecimy przez góry do Sadaru. Tak jest najbezpieczniej. — Skruszył papierosa w popielniczce. — Jeśli zechce pani zaczekać, pójdę się teraz ubrać.
Ruszył do drzwi, gdy odezwała się szybko:
— Zapomniałabym, mam wiadomość dla pana. Od niejakiego Mr. Fergusona.
Kiedy się odwrócił, miał twarz innego mężczyzny: zimną, szorstką, pozbawioną wszelkich emocji. Jego oczy zamieniły się w dwa kamienie.
— Ferguson? Gdzie spotkała się pani z Fergusonem?
— W pociągu z Kalkuty. Był dla mnie bardzo uprzejmy. Chce, by zadzwonił pan do niego przed odlotem pod zwykły adres. — Uśmiechnęła się promiennie. — To wszystko brzmi tak tajemniczo.
Jakby niewidzialna dłoń przesunęła się po twarzy Drummonda i rozluźnił się znowu.
— Niezły kawalarz ze starego Fergusona. Zaraz wracam.
Zostawił ją samą i pospieszył przez drugi pokój do kabiny, gdzie zmienił szlafrok na kremową, nylonową koszulę, krawat i jednorzędowy garnitur z tropikalnego samodziału.
Gdy wrócił do biura zastał tam Hamida siedzącego na krawędzi blatu stolika i Janet Tate na krześle obok niego, z uśmiechem patrzącą w górę. Podchodząc do nich zdał sobie sprawę z rodzącej się dziwnej, irracjonalnej zazdrości.
— Widzę, że Ali przedstawił się na swój sposób, jak zwykle — rzucił cierpko.
— O, jeśli już muszę być przedstawiony formalnie, to proszę bardzo — Hamid uśmiechnął się do dziewczyny. — Swego czasu Jack był dowódcą w marynarce i to mu zostało z tamtego okresu. Oni są bardzo zasadniczy, wie pani.
Stanął na baczność i czekał, aż Drummond odezwie się, przystojny, wyzywający w swym wojskowym turbanie i znakomicie skrojonym mundurze koloru khaki z baretkami mieniącymi się nad lewą kieszenią na piersi.
Drummond westchnął.
— Jak zwykle złapał mnie w sidła. A zatem, panno Janet Tate, niech mi będzie wolno przedstawić majora Ali Mohammeda Hamida, kawalera D.S.O., zaszczytnego brytyjskiego odznaczenia, wyróżnionego za...
— Jack — rzucił ostrzegawczo Hindus.
— Dobrze — kiwnął głową Drummond. — A więc mamy jeszcze Winchester, jedną z najlepszych szkół publicznych, i Sandhurst. Raczej większa klasa niż West Point, nie sądzi pani?
Hamid ujął dłoń dziewczyny i podniósł szarmancko do ust.
— Widzi pani, jak Brytyjczycy przerobili nas na swą modłę? Do szpiku kości, Miss Tate.
— Nie patrz na mnie — powiedział Drummond. — Ja jestem Szkotem.
— Na jedno wychodzi — melodyjnie wyśpiewał Hamid. — Każdemu wiadomo, że to Szkoci rządzą Brytanią.
Podał ramię Janet i wyszli na gorące słońce. Za skwerem był niski mur, a za nim rzeka. Zwykle szeroka na dwie mile, w tym miejscu zwężała się do pół mili lub mniej, gdy zbliżała się zima, tocząc swe wody między niekończącymi się piaszczystymi brzegami.
— Czy to jeszcze Ganges? — spytała dziewczyna.
— Ganges, Światło w Ciemności, Przyjaciel Bezradnych. Ma tysiąc imion i każde wyraża uczucia ludu — mówił Hamid, gdy szli spacerem wzdłuż niskiego muru. — Kąpiel w jego wodach oczyszcza z grzechów, tak w każdym razie wierzą Hindusi.
Janet wychyliła się przez mur i spojrzała przez wybrukowane nabrzeże w dół, na kanał niosący zamuloną wodę.
— Dla mnie ma dość niezdrowy wygląd.
Drummond zapalił papierosa i wychylił się przy niej.
— To dosyć dziwne, ale wydaje się, że faktycznie ma właściwości lecznicze. Podczas świąt religijnych pielgrzymi piją ją, często w miejscach gdzie rury wyrzucają nieczystości miasta i nie wyglądają na cierpiących z tego powodu. Zalakowana w butelce zachowuje świeżość latami i powiadają, że w odległych czasach, kiedy brano ją w beczkach na klipry płynące z Kalkuty, przetrzymywała wszystkie inne wody.
W dole nad brzegiem rzeki odbywała się jakaś ceremonia pogrzebowa i dziewczyna zerknęła na Hamida.
— Możemy tam zejść?
— Ależ oczywiście. Cokolwiek pani sobie życzy.
— Beze mnie — wtrącił Drummond. — Jeśli mam spotkać się z Fergusonem przed wyjazdem, to muszę już ruszać. — Zerknął na zegarek. — Jest prawie druga. Spotykamy się w hotelu o czwartej.
Odszedł szybko przecinając na ukos plac, a kobieta patrzyła za nim marszcząc czoło.
— Zdawało mi się, że pan Ferguson mówił, jakoby działał w herbacianym biznesie.
— To prawda — odparł Hamid. — Jack ma z nim kontrakt na fracht powietrzny. Ferguson zwykle raz na miesiąc przyjeżdża tu, by się z nim spotkać. Ma dom na wodzie w dole rzeki.
— Mówił pan, że Mr. Drummond był kiedyś dowódcą w marynarce?
— W siłach powietrznych marynarki.
— A zatem był zwykłym oficerem? W czasie wojny był zbyt młody, by zostać samodzielnym dowódcą.
— Otóż to — Pathan wciąż uśmiechał się, lecz w jego głosie pojawiła się ostra nuta, a w oczach coś, co ostrzegało ją przed zadaniem następnego pytania. — Zejdziemy na dół?
Zatrzymali się na obok małej grupki i przyglądali się ceremonii. Kilku mężczyzn z obnażonymi piersiami oblepionymi błotem stało po kolana w wodzie. Jeden z nich wysypywał popiół z muślinowej torebki do papierowego stateczku. Inny przyłożył do niego zapałkę i odepchnął od brzegu w kanał, gdzie porwał go prąd. Nagle cały maleńki obiekt pływający stanął w płomieniach i w chwilę później zatonął.
— Co oni takiego robili? — spytała Janet.
— Były to prochy dziecka — odrzekł Hamid. — Potomka rodzaju męskiego, ponieważ ceremonia jest kosztowna, a dziewczynki nie zasługują na tyle zachodu.
— I zawsze to robią?
Pathan skinął głową.
— Największym marzeniem każdego Hindusa jest, by jego prochy zostały rozrzucone po wodach Gangesu. W pobliżu znajduje się shamsan, miejsce, gdzie palą umarłych. Chciałaby pani je zobaczyć?
— Sądzi pan, że to wytrzymam?
Uśmiechnął się do niej.
— Dwa lata w Wietnamie, mówiła pani. Jeśli ktoś to wytrzymał, wytrzyma wszystko.
— Nie jestem taka pewna — potrząsnęła głową. — Indie są inne, nie można ich przyrównać do żadnego innego miejsca na ziemi. Powiedział mi o tym Ferguson i miał rację.
Kiedy szli wzdłuż brzegu poczuła zapach dymu. Przed nimi stał wóz zaprzężony w bawoły, a przy nim trzech czy czterech ludzi. Zbliżyli się i nagle kobieta krzyknęła, łapiąc Hamida za ramię. Na łożu z ciernistych krzewów leżał nagi mężczyzna. Miał zamknięte oczy, zmierzwione włosy, brudne ciało pokryte nawozem krowim i popiołem, a z wyschniętej twarzy sterczał długi język przebity stalowym ostrzem.
— To saddhu, święty człowiek — wyjaśnił Hamid wrzucając monetę do glinianego dzbanka przy głowie mężczyzny. — Żebrze od żałobników i modli się za dusze zmarłych.
Nic nie odróżniało tego miejsca od innych na brzegu, nie było tam żadnych świątyń, żadnych posągów. Jedynie popioły z wypalonych ognisk, stosy zwapniałych kości, a gdzieniegdzie czaszka, ślepo wpatrująca się w niebo. Ludzie przy ogniu śmiali się i żartowali jeden z drugiego, podczas gdy płomienie huczały pomiędzy kłodami pogrzebowego stosu w nagłych porywach wiatru, powietrze wypełniało się charakterystyczną słodkawo-mdłą wonią palonego mięsa. Kobieta poczuła ją i raptem zaschło jej w gardle i płuca zaczął dusić paniczny strach.
Odwracając się wpadła na Hamida. Za jego plecami ujrzała, jak coś przekręca się na płyciźnie. Gnijące ciało z rozrzuconymi bezwładnie ramionami, a w górze nad wodą kołująca szarogłowa mewa z wysuniętym dziobem.
— Janet, co się stało? — mimowolnie nazwał ją po imieniu i niepokój pojawił się na jego twarzy.
— Ten smród — powiedziała. — Palone mięso. W zeszłym roku byłam w wiosce Nonking na północ od Sajgonu. Wietkong zrobił jeden ze swoich nocnych wypadów i podłożył ogień pod szpital... Pacjenci... jedynie połowę udało nam się stamtąd wydostać. Są noce, kiedy wciąż słyszę ich krzyki.
Pociągnęła go za sobą, wspięli się szybko na brzeg i przeszli wąską, kamienną groblą. Nagle znaleźli się w innym świecie, pełnym kolorów i światła, szkarłatnych ketmii i wdzięcznych palm.
— Patrz oto, rzekł Dżin... — zaczął Hamid popychając ją łagodnie.
Krzyknęła podniecona i wychyliła się przez mur. Pomiędzy piaszczystymi brzegami setki flamingów brodziły na mieliznach i zdawało się, że powietrze płonie od ich barwnego upierzenia. Pathan podniósł kamień i cisnął go w dół; natychmiast niebo wypełniło się ciężkim, pulsującym łopotem skrzydeł, gdy zaczęły wzlatywać migotliwą chmurą.
Spojrzał na nią poważnie.
— Za nami śmierć, Janet. Tu życie, w całej swej wspaniałości. Dwie strony jednego medalu i tego też się trzeba nauczyć.
Wolno pokiwała głową i wsunęła dłoń pod jego ramię. Wracali w milczeniu pomiędzy drzewami.
* * *
Minąwszy starą część miasta Drummond dostał się na teren zabudowany pięknymi willami, otoczonymi murem, za którym znajdowały się cudowne ogrody. Była to dzielnica bogatych kupców i urzędników państwowych. Podążając wąską dróżką obsadzoną eukaliptusami ponownie wyszedł na brzeg rzeki.
Czerwona łódź mieszkalna zacumowana była na końcu starego kamiennego nabrzeża, czterdzieści jardów poniżej. Na dachu kabiny przykucnął sikhijski tragarz Fergusona. Kiedy dostrzegł przybysza, zeskoczył na dek i zniknął pod pokładem.
Przez wąski trap Drummond wkroczył na pokład, wyszorowany do oślepiającej bieli. Pod markizą na rufie znajdowało się kilka taboretów i stolik. Usiadł i zaraz pojawił się Sikh z tacą, na której stała butelka ginu, kostki lodu i szklanki. Pozostawiwszy tacę na stole wycofał się bez słowa.
Drummond przyrządził sobie drinka i podszedł do relingu. Przez chwilę patrzył na przepływający obok jacht z wydętymi bryzą żaglami, myśląc zarazem o Janet Tate i dziwnych zrządzeniach losu.
Szkło zadźwięczało o butelkę i kiedy się odwrócił, zobaczył przy stole Fergusona nalewającego sobie drinka.
— Świetnie wyglądasz, Jack. Nic tak nie stawia człowieka na nogi po ciężkiej nocy jak łaźnia parowa.
— Cześć, Fergy, ty stary draniu — zawołał Drummond. — Właśnie dostałem wiadomość od ciebie. Przekazała mi ją osobiście w Domu Uciech Rama Singha rozkoszna kwakierka w żółtym kostiumie.
— Wielkie nieba! — wykrzyknął Ferguson. — Doprawdy, zrobiła to?
— Niestety — sięgnął do starej, skórzanej szkatułki po cygaro. — Jej pierwsza wizyta w Indiach, nie da się ukryć. Musi się jeszcze wiele nauczyć.
— Spotkałem ją w podróży. Jechała drugą klasą z Kalkuty, możesz to sobie wyobrazić? O co chodzi z tym synem Khana potrzebującym operacji oka?
— Chłopak spadł z siodła miesiąc temu i paskudnie się potłukł. W prawym oku zaczął mu zanikać wzrok i stary kazał sprowadzić specjalistę z Kalkuty, Ma oderwaną siatkówkę i zaburzenia równowagi.
— Trzeba skomplikowanej operacji, by to naprawić.
— I najlepszych chirurgów z pewnego szpitala w Chicago należącego do Fundacji Kwakrów. Ojciec Kerrigan skontaktował się z nimi i zgodzili się zająć tym przypadkiem. Podobno wysłali doktora, by towarzyszył chłopcu.
— Tak. I zamiast niego mamy Janet Tate.
— Która przeszła przez Wietnam i znajdowała się w drodze do domu na urlop, tak więc zaoszczędzili na kosztach — Drummond skrzywił się. — Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby.
Ferguson zmarszczył się lekko.
— To miła dziewczyna, Jack. Cholernie miła dziewczyna i nie chciałbym, aby spotkało ją coś złego.
Drummond wyciągnął z kieszeni kilka szpulek filmu i popchnął je przez stół.
— To ten teren. Masz teraz cały region graniczny między Balpurem i Tybetem.
— Kiedy skończyłeś?
— Poprzednim razem. Ostatnio leciał ze mną Cheung, więc nie mógłbym zamontować kamery.
Ferguson roześmiał się i potrząsnął głową.
— Nasi nacjonalistyczni przyjaciele wciąż w tym siedzą, czy nie tak? Zastanawiam się, co powiedziałby Waszyngton, gdyby się dowiedzieli.
— To mnie najmniej obchodzi — powiedział. — Jeszcze kilka wycieczek i daję sobie z tym spokój. Już powiedziałem Cheungowi.
Ferguson przyłożył zapałkę do cybucha fajki z korzenia wrzośca i zakasłał, gdy dym sięgnął mu gardła.
— Jak znajdujesz sprawy po ostatniej podróży? Są jakieś ślady działań Chińczyków?
— Bujają się na końcu powroza — odrzekł Drummond. — Moro i jego banda załatwili patrol kawalerii w swój niezrównany sposób, to wszystko.
— Nic poza tym? Jesteś pewien?
— Moro twierdzi, że wszystkie działania dotyczą Aksai-Chin w rejonie Ladakhu. Żadnych śladów, by interesowali się na większą skalę terenami graniczącymi z Balpurem.
— Hm, to dziwne. Oficjalnie utrzymują podobne stanowisko. I prawda, chociaż okrutna, jest taka, że tym razem stoją na mocnym gruncie, historycznie rzecz biorąc.
— Jeśli chodzi o mnie, to mogą go sobie mieć. — Drummond wzruszył ramionami. — Jeszcze miesiąc i znikam stąd.
Ferguson wetknął zapałkę w ustnik fajki, by przeczyścić otwór i spytał niedbałe.
— Co masz zamiar robić?
— Nic, co by cię interesowało. Jestem skończony, Fergy. Mam dosyć. Jak długo już poświęcam się dla ciebie? Cztery, pięć lat? Odstawiałem te sztuczki na każdej granicy od Sarawaku po Kaszmir i dłużej nie wytrzymam. Nikt by tego nie wytrzymał.
— Odwaliłeś kawał dobrej roboty, Jack, temu nie przeczę. Ale też byłeś nieźle opłacany.
— A kiedy Indonezyjczycy zestrzelili mnie ubiegłego roku nad Borneo? — przypomniał mu Drummond. — Ścigali mnie przez dżunglę trzy tygodnie, zanim udało mi się przedrzeć na drugą stronę granicy. — Palcem przesunął po bliźnie na lewym policzku. — Spędziłem miesiąc w szpitalu i na co wyszło? Zapłatę dostałem taką jak zawsze. Ni więcej, ni mniej.
Ferguson westchnął, wydobył kopertę z kieszeni i przesunął po stole.
— Trzy tysiące, zdeponowane jak zwykle u twoich genewskich bankierów. Wiesz, jak się skontaktować ze mną, gdybyś zmienił zdanie.
— To będzie dzień! — Drummond otworzył kopertę i przestudiował wyciąg bankowy. Następnie włożył go do portfela. — Fajnie było, Fergy.
Przeszedł przez pokład i wskoczył na trap.
— I jeszcze jedno — zawołał za nim Ferguson. — Nie zapomnij, do kogo należy beaver, kiedy już skończysz z tym. Własność rządowa, jak ci wiadomo.
— A co byś powiedział, gdybym zażądał na to dowodu? — odkrzyknął Drummond i zaczął się śmiać odchodząc wzdłuż nabrzeża.
3.
Nocni włóczędzy
Janet wyszła spod prysznica, szybko się wysuszyła i weszła do sypialni owinięta ręcznikiem. Okno na taras było otwarte, stanęła w cieniu i wyjrzała na zewnątrz.
Chmura odsłoniła księżyc i Juma skąpana była w zimnym, białym świetle. Domy o płaskich dachach ciągnęły się w dół, ku rzece. Nocne niebo było niewiarygodnie piękne, usiane gwiazdami po horyzont, gdzie majaczyły ponure kształty wysokich gór.
Było cicho i spokojnie, gdzieś w oddali głucho szczekał pies. Widziała ognie pochodni na ulicach i nagle monotonnie odezwał się bęben, za chwilę przyłączył się jakiś instrument strunowy i odgłos ostrego śmiechu zadrżał w ciepłym powietrzu.
Rozległo się dyskretne pukanie do drzwi, więc szybko zawołała:
— Kto tam?
— Ali. Czy mógłbym chwilę porozmawiać z tobą?
Włożyła sukienkę, zawiązała pasek i otworzyła drzwi. Wszedł Hamid, olśniewający w swym najlepszym mundurze.
— Jak się czujesz?
— Świetnie. Przespałam się godzinę, a potem wzięłam prysznic.
— W porządku. — Zawahał się, następnie ciągnął skruszony: — Przykro mi z tego powodu, Janet, ale zdaje się, że będę musiał opuścić cię na noc. — Zerknął na zegarek. — W rzeczy samej czas bardzo mnie goni.
— Kobieta?
— Hm, raczej nie — odrzekł poważnie.
Zakrztusiła się.
— Jesteś całkiem niepoprawny. Lepiej nie każ jej czekać zbyt długo.
— Jack wybrał się na lądowisko sprawdzić jakieś ładunki, które zabieramy jutro ze sobą. Części do silników, jak sądzę. Powinien wrócić za pół godziny.
Słuchała jego oddalających się kroków, a następnie zamknęła drzwi. Chwilę stała zwrócona do nich plecami, z lekko zmarszczonym czołem, a potem podeszła do okna.
Dudnienie brzmiało teraz głośniej, uporczywe pulsowanie napełniało noc i ktoś śpiewał wysokim, piskliwym głosem, z rzadka zmieniając ton, monotonnie i dziwnie podniecająco.
Raptownie rzuciła się w stronę łóżka i z walizki wydostała sukienkę z czarnego, ciężkiego jedwabiu, którą nabyła w chwili słabości w Sajgonie. Przez chwilę spoglądała w lustro, następnie roześmiała się i zaczęła ją wkładać. Gdy była gotowa, nałożyła lniany prochowiec chroniący przed chłodem nocnego powietrza, a głowę owinęła szkarłatnym szalikiem i zeszła na dół.
Portier drzemał przy biurku, lecz poderwał się natychmiast, gdy dotknęła lekko jego ramienia.
— Chciałabym dostać się na lądowisko. Czy może pan sprowadzić dla mnie tonga?
— Oczywiście, memsahib. Proszę tędy.
Poprowadził ją przez drzwi wyjściowe na ulicę, gdzie lekka dwukołowa tonga czekała przy krawężniku. Cudowna przygoda, piękny, rączy rumak pomiędzy dyszlami, w uprzęży z brązu, błyszczącej w świetle ulicznych lamp. Woźnica kucający na chodniku, zajęty rozmową ze starym żebrakiem, poderwał się bezzwłocznie na nogi i pospieszył ku nim. Hinduski portier pomógł dziewczynie zająć miejsce, następnie przekazał woźnicy cel podróży i odszedł.
Niebo pokrył srebrzysty ogień miliona gwiazd, a księżyc był tak ogromny, że wydawał się nierzeczywisty, jakby wycięty z tektury. Wiał wiatr i niósł przez ciemność ostatnie tchnienie upalnego dnia ponad rzeką. Odetchnęła głęboko myśląc o tym, co może przynieść ta noc, a jej młode ciało drżało w dziwnym, nerwowym podnieceniu.
* * *
Lądowisko znajdowało się pół mili za Jumą, na płaskiej przestrzeni przy rzece. Nie korzystała z niego żadna z wielkich linii lotniczych, a zostało wybudowane przez RAF podczas wojny jako doraźny pas startowy. Był tam jeden betonowy hangar z prefabrykowanych elementów, wciąż w kamuflażu wojennym. W jego wnętrzu przyczaił się samolot, błyszcząc szkarłatno-złotym kadłubem w świetle sztormowej lampy podwieszonej u belki.
Drummond opierał się o blat stołu obok Samila, zezowatego bengalskiego kupca, agenta Cheunga na Jumę, i przyglądał się dwóm bagażowym ładującym do samolotu wąskie skrzynie.
— Co jest w tej tutaj? — zapytał, kopiąc w drewnianą pakę ze starannie odbitym z szablonu napisem Części do maszyn, W.P. F. Cheung, Sadar, Sikkim.
Samil wydobył pęk kluczy, otworzył zamek zabezpieczający pokrywę i podniósł wieko. Usunął masę bawełnianych szmat i odsłonił warstwę karabinów, wciąż pokrytych fabrycznym smarem.
Drummond sięgnął po jeden z nich. Był to automatyczny garrand, piękna broń. Przyjrzał się jej uważnie, marszcząc czoło.
— A to co? — pokazał na tabliczkę z napisem United States Army. — Głupawe, hę? Nie sądzę, by nasi amerykańscy przyjaciele byli tym uradowani.
— To właśnie przysłali mi tym razem — Samil wzruszył ramionami. — Zapasy ze składu zawsze wychodzą taniej, powinien pan to wiedzieć.
— Interesujące. Nie sądzę, by to się spodobało Cheungowi.
Podniósł garranda, wybrał cel za drzwiami i zastygł nagle, gdy z cienia wyłoniła się Janet Tate.
— Co, do jasnej cholery, pani tu robi? — wykrzyknął.
— Przykro mi — rzekła z poważną miną. — Hamid wyszedł gdzieś na noc. Przedtem powiedział mi gdzie pana szukać. Pomyślałam sobie, że zechce pan zaprosić mnie na kolację, czy coś takiego.
— Dokładnie to miałem zamiar uczynić.
Tragarze przestali pracować i niepewnie popatrzyli na Samila. Drummond wciąż trzymał garranda w obu dłoniach, blisko piersi, a dziewczyna odezwała się ponuro:
— Hamid mówił, że ładuje pan części do maszyn.
Odłożył karabin, wytarł dłonie w bawełniane szmaty i skinął do Samila.
— Skończy pan sam. Nie ma się czym martwić, załatwię to. — Odwrócił się, poprawiając krawat. — Jak się pani tutaj dostała?
— Przyjechałam tonga z hotelu. Kazałam woźnicy zaczekać.
— Zatem możemy iść.
Ujął ją pod ramię, świadom sztywnego oporu, napięcia na twarzy i zdał sobie sprawę z tego, że zawiódł ją w jakiś sposób. Bez słowa usiadła w powoziku, wciskając się w kąt, by być tak daleko od niego, jak to tylko było możliwe.
Drummond chrząknął.
— Przykro mi, że psuję pani wyobrażenie o wielkim, niedobrym przemytniku broni, ale Ali cholernie dobrze wie, co lata ze mną w skrzyniach z napisem „części do maszyn".
Odwróciła się szybko w ciemności i poczuł zapach jej perfum, delikatny w zimnym powietrzu.
— Wszyscy to robią, łącznie z samym Khanem. — Ujął jej dłoń i ścisnął mocno. — Mówię to pani, ponieważ dla mnie to i tak się kończy, a także dlatego, że nie chcę popsuć sobie kolacji. Tęskniłem za taką chwilą.
— Niech pan mówi dalej.
— Jest taki chiński dżentelmen w Sadarze, nazywa się Cheung. Siedzi tam od sześciu czy siedmiu miesięcy i biorą go za kupca, ale tak się składa, że jest agentem Chińskiego Rządu Narodowego w Formosie. To on dostarcza karabiny, a ja przerzucam je przez granicę do Tybetu.
— By wspomóc tybetańską partyzantkę w walce z rządem komunistycznym?
— Dokładnie tak.
Wyciągnęła rękę i dotknęła jego ramienia.
— Och, tak się cieszę, Jack — odetchnęła z ulgą, a on uniósł czoło w zdumieniu.
— Patrzcie, i coś takiego mówi porządna, żyjąca w czystości kwakierka — powiedział. — I proszę, tylko nie stawiaj mnie na piedestale. Robię to za ciężką gotówkę, a nie z powodów ideologicznych.
— Nie sądzisz zatem, by Tybetańczycy mieli jakieś szanse na zwycięstwo?
Zaśmiał się chrapliwie.
— Może w następnej erze. Tymczasem ich sprawa będzie wygrywać albo przegrywać w innych miejscach: Wietnamie, Malezji, Sarawaku, może w gmachu Narodów Zjednoczonych. Ale do diabła z tym. Gdzie mam cię
zabrać?
— Gdzieś, gdzie jest kolorowo, nie do jakiejś turystycznej nory. Chcę zobaczyć prawdziwe Indie.
— Brawo. Jeszcze będzie z ciebie kobieta.
Wjeżdżali właśnie do centrum Jumy, więc klepnął woźnicę w ramię, by się zatrzymał.
— Stąd pójdziemy piechotą — powiedział do niego. Następnie zwrócił się do dziewczyny: — Chciałabyś zobaczyć prawdziwe Indie, więc ci je pokażę.
Zapłacił i wziął ją pod ramię. Szli ulicą ku śródmieściu, w coraz większym tłoku, między drewnianymi straganami, w których przy piecykach na węgiel drzewny kucali sprzedawcy pieczonej żywności, zajęci żuciem betelu. Zapach przypraw i gotowanych potraw drażnił nozdrza w chłodnym powietrzu.
A potem skręcili w starą dzielnicę, gdzie lampy zwieszały się z domostw, a bazar był zatłoczony nawet bardziej niż podczas dnia, gdyż ludzie wychodzili, by delektować się rześkim powietrzem nocy. Chodniki zastawione były drewnianymi budami wypełnionymi bukietami papierowych kwiatów, tandetnymi, plastykowymi sandałami importowanymi z Hongkongu, aluminiowymi garnkami i patelniami wyglądającymi jakoś dziwacznie i nie na miejscu. Rzemieślnicy siedzieli ze skrzyżowanymi nogami w swoich kramikach za budami handlarzy wyrobów z mosiądzu, wciąż zajęci swym odwiecznym dłubaniem, w pobliżu jubilerów i wytwórców odzieży, haftujących dziewczęce ubrania.
Były tam dywany z Buchary, kilimy z Isfahanu i, w dalekim końcu, prostytutki wyczekujące w swoich kabinach, odsłoniętych i jaskrawo wymalowanych. I nawet tutaj zasłona nocy, odbłyski świateł na tanich bransoletach i biżuterii okrywały brud i chorobę, nędzę dnia powszedniego.
Szli dalej i Drummond odpychał na bok niezliczonych żebraków skamlających o jałmużnę, aż w końcu skręcili w wąską, cichą uliczkę prowadzącą nad rzekę. W nocnym powietrzu Janet z ledwością dosłyszała muzykę. Stawała się coraz głośniejsza, w miarę jak zbliżali się do ciasnych, łukowato wygiętych drzwi.
— Chciałaś Indii? Oto je masz — powiedział Drummond.
Wąskim korytarzem wyszli na półpiętro, zwrócone kondygnacją schodów ku dużej, kwadratowej sali. Była zatłoczona Hindusami, przeważnie mężczyznami, z których większość ubrana była w tradycyjne stroje. Wszyscy oddawali się obżarstwu, tocząc jednocześnie głośne rozmowy.
Pośrodku, na wzniesionej platformie, młody, zniewieściały muzyk grający na tabli, z oczami wymalowanymi antymonowym proszkiem, uderzał w swój bębenek z wyniosłą zręcznością, rozglądając się zarazem po tłumie z wyrazem znudzenia i buty na twarzy. Jego towarzysz, starszy mężczyzna w luźnych, białych spodniach i sukiennym surducie zapinanym pod szyją, wyglądał dziwne uroczyście grając na sitarze. Jego palce poruszały się po strunach z zadziwiającą biegłością.
Zbliżył się do nich mały, schludny Hindus w szkarłatnym turbanie. Mrugając oczami w szczerym podziwie dla Janet uśmiechnął się bystro.
— Stolik, Mr. Drummond? Zechcecie państwo zjeść u nas kolację?
— Weźmiemy kabinę — odrzekł mu Drummond.
Gdy mijali stoliki, wszystkie oczy zwracały się na Janet i słyszeli westchnienia zachwytu, nawet oklaski, odprowadzające ich do kabiny.
Kiedy usiedli naprzeciw siebie przy małym, mosiężnym stoliku, za kurtyną oddzielającą ich częściowo od innych gości, Drummond zamówił posiłek.
Było to proste danie, ale wyśmienicie przyrządzone. Wędzony kurczak, tak pieprzny, że Janet traciła oddech, łykając olbrzymie ilości zimnej wody, rozważnie dostarczonej przez właściciela, by ochłodzić palące ją usta. Następnie zjedli owoce mango w syropie, a potem pili mokkę z Jemenu, najlepszą kawę na świecie, w wytwornych, delikatnych filiżaneczkach.
— Zadowolona? — spytał Drummond zapalając cygaro.
Skinęła głową, a oczy jej błyszczały.
— Cudownie, za nic bym z tego nie zrezygnowała.
— Zaraz odbędzie się rodzaj przedstawienia na deskach — powiedział. — Chcesz popatrzeć? Ale ostrzegam cię, to niezupełnie Copocabana.
W jego głosie pojawiła się wyraźna prowokacja, ale dziewczyna odpowiedziała natychmiast:
— Nigdy nie odrzuciłam wyzwania od kiedy potrafię chodzić.
— Jak uważasz.
Nagle bęben zadudnił rytmicznie, światła przygasły i nastała cisza. Wytworzyła się atmosfera oczekiwania, którą wyczuła natychmiast, a potem ogólne westchnienie przetoczyło się przez salę. Zza kurtyny w rogu wyszła kobieta i przez chwilę jej ciemna sylwetka zastygła w bezruchu na tle światła.
— Saida! Saida! — przez tłum przeleciało niknące echo imienia.
— Jedna z ostatnich wielkich tancerek nautch — szepnął Drummond. — Ma pięćdziesiątkę, lecz nigdy byś tego nie zgadła.
Rozległ się delikatny dzwoniący odgłos talerzyków i prawe ramię kobiety wolno wyciągnęło się w górę. Natychmiast odpowiedzieli muzykanci dźwiękami tabli i sitara, a Saida zaczęła kołysać się zmysłowo, sunąc drobnymi kroczkami w kierunku środka sali. Mocno wymalowana twarz wyglądała jak maska, nigdy nie zmieniająca swojego wyrazu, lecz ciało pod wirującymi, jedwabnymi welonami było jak u młodej, tryskającej życiem dziewczyny.
Stopniowo wzmagało się tempo muzyki. Tancerka poruszała się zgodnie z rytmem, kołysząc się w biodrach zrzucała zasłony jedną po drugiej, aż stanęła przed nimi naga. Jedynie mała opaska z paciorków opasywała jej biodra.
Muzyka raptem umilkła, sylwetka Hinduski zastygła w bezruchu. Sala czekała. Nagle palce muzykanta uderzyły w bębenek. W szybkim, monotonnym dudnieniu poruszyły się smukłe ramiona, dłonie zaklaskały, wyciągnięte wysoko nad głową. W chwilę później klaskała cała publiczność, kołysząc się w takt i pokrzykując w zachwycie.
Wciąż poruszała się w koło po obwodzie podłogi, jej ciało błyszczało od potu, coraz prędzej, aż w końcu nagłym, niepohamowanym szarpnięciem zerwała opaskę z bioder, rzuciła się na kolana z rozpędu i poślizgiem przebyła na klęczkach pół sali. Zatrzymała się przed potężnym, bogato odzianym kupcem, który siedział na poduszce przed stolikiem w towarzystwie dwóch innych mężczyzn.
Znowu nastała gwałtowna cisza i znów po chwili odezwał się bęben, wolniej tym razem. Mijały chwile i uderzenia stawały się coraz to bardziej naglące, gdy falowała swym ciałem podsuwając mu przed twarz sterczące piersi, niestrudzenie przekręcając się z kolan na pośladki, wyślizgując się z jego chwytliwych dłoni, a w tłumie narastał ostry krzyk.
I nagle chwycił ją, wczepił palce w nagie pośladki tancerki. I kiedy tłum wrzeszczał w podziwie, dudnienie ucichło. Wykręciła się z objęć chciwych ramion, naoliwione ciało wyśliznęło się bez trudu i odbiegła, by zniknąć za zasłoną.
Muzycy ponownie zaczęli grać, tym razem spokojniejszą melodię, a goście wrócili do swoich posiłków, wśród śmiechów i żartów komentując przedstawienie. Gdy Drummond spojrzał na Janet, jej twarz była dziwnie blada.
— Ostrzegałem cię — powiedział. — Chciałaś zobaczyć prawdziwe Indie, a to jest kraj, gdzie seks jest taką samą częścią codziennego życia, jak spożywany pokarm, apetytem, który powinien być zaspokojony. To wszystko.
— I ty w to wierzysz?
— To zależy, czego człowiek szuka w życiu, prawda? Masz dosyć?
Kiwnęła głową. Poprosił o rachunek. Zewsząd dobiegały odgłosy pijanych śmiechów, a powietrze w sali stało się ciężkie od dymu. Gdy przeciskali się ku wyjściu między stolikami, oczy zwracały się na Janet, pełne pożądliwości i znaczących mrugnięć. Szturchano się znacząco łokciami i ktoś powstał na końcu stołów czyniąc obsceniczne gesty. Wywołał spontaniczny ryk śmiechu i kiedy Janet odwróciła głowę poczuła dłoń na prawym kolanie, sunącą w górę pod sukienkę. Zawstydzona krzyknęła gniewnie i okręciła się wkoło.
Przy niskim stoliku siedziało czterech mężczyzn. Trzech z nich reprezentowało typ znany na całym świecie; pomimo swoich turbanów i luźnych szat należeli do rodzaju rozpustnych zwierzaków palących się do awantur. Ten, co ją chwycił, był starszy, o dzikich, pijanych oczach i zarośniętej gębie. Przechylił głowę i szeroko otworzył usta w rechocie, a wtedy dziewczyna chwyciła go dłonią za twarz i pchnęła, aż głowa mężczyzny odskoczyła do tyłu. Raptem na sali zapadła wielka cisza.
Wolno zwrócił na nią spojrzenie wściekłych, szalonych oczu i sięgnął rozcapierzonymi palcami do gardła. I gdy już prawie się podniósł, Drummond odsunął Janet na bok i kopnął Hindusa w krocze. Ten wrzasnął, zgiął się wpół, a Drummond uniósł kolano na spotkanie opadającej twarzy i, miażdżąc mu nos, zwalił plecami na stolik kawowy.
Tym, czego Janet zrazu nie mogła pojąć, była owa cisza. Nikt nie poruszył się, by ich zatrzymać, gdy Drummond odwrócił się i wygładziwszy marynarkę ujął jej ramię i skierował przez tłum w stronę schodów.
Znaleźli się na ulicy i wciąż ją ponaglał, klucząc pomiędzy domami, aż wyszli na stare, kamienne nabrzeże nad rzeką.
— Po co tak pędzić? — spytała. — Myślisz, że nas ścigają?
— Zwykle tak robią. — Przypalił cygaro i osłonięty złożonymi dłońmi płomyk zapałki oświetlił jego szorstką, szyderczą twarz. — Ten mieszczański zarozumialec, którego potraktowałem tak brzydko, przypadkowo jest synem gubernatora miasta.
— Będą kłopoty?
— Nie oficjalnie, jeśli to masz na myśli. Zbyt wiele przeszedł w przeszłości, by miał się teraz rozczulać nad swą zrujnowaną facjatą. Może nasłać na mnie kogoś prywatnie, ale z tym dam sobie radę.
— Czy musiałeś być taki okrutny?
— Nigdy nie opłaca się załatwiać spraw połowicznie, przynajmniej tutaj. Posłuchaj, to nie są Indie dla turystów. Żałuję jedynie, że od razu zabrałem cię w takie miejsce. Powinienem mieć więcej rozumu.
— Ja nie żałuję — odrzekła. — Nie odpowiadasz za to, co się stało, a mnie, prawdę mówiąc, wszystko ogromnie się podobało.
— Łącznie z tańcem nautch?
Roześmiała się.
— Wstrzymam się od wydawania opinii na temat tej części programu. Zgodzisz się jednak, że była bardzo pouczająca.
— I jeszcze jedno. Wiesz, jesteś w stu procentach dziewczyną i jak na kogoś, kto wyznaje zasadę nadstawiania drugiego policzka, walnęłaś go całkiem nieźle. Z całą pewnością był to dla niego niezły wstrząs.
— Nadmierny temperament zawsze był moim uprzykrzonym grzechem — odrzekła wesoło. — Moja babunia ostrzegała mnie przed nim, gdy byłam małą dziewczynką, w naszym domu w Maine. Kwakrzy są naprawdę miłymi ludźmi, jeśli już się dobrze ich pozna. Także z natury.
— W porządku, poddaję się — roześmiał się Drummond. — Przejdźmy się.
Przez dłuższą chwilę szli w milczeniu plażą skąpaną w świetle księżyca. Co jakiś czas fragmenty piaszczystego nabrzeża osuwały się do wody i głośny plusk podrywał żurawie na płyciznach.
Noc rozkwitała wielkimi bladymi kwiatami, a nad drzewami niebo było purpurowo-fioletowe, piękniejsze niż wszystko, co kiedykolwiek widziała. Minęli samotnego rybaka gotującego zupę rybną na ogniu z wysuszonego krowiego łajna i Drummond pozdrowił go w narzeczu urdu.
— Czym jeszcze zajmujesz się w Balpurze, poza przemycaniem karabinów dla pana Cheunga? — spytała dziewczyna.
— Sporządzam mapy dla indyjskiego rządu, przewożę towary powszechnego użytku lub pasażerów. Wszystko, co podejdzie pod rękę.
— Nigdy bym nie pomyślała, że to może być źródło dużych dochodów.
— I nie jest. Ale Cheung płaci dobrze za te tybetańskie wycieczki. Tak czy owak kończę z tym. Mam dość tego miejsca.
— A jakie ono jest?
— Balpur? — wzruszył ramionami. — Gołe, zdradliwe góry. Stolica ma trzy tysiące mieszkańców, tyle co rozrośnięta wieś. Siedemdziesięciopięcioosobowa armia, jeśli można użyć tego słowa. Kiedy nadchodzi zima, kraina ta zamienia się w piekło i tak samo jest w pozostałych miesiącach. W najlepszym okresie drogi należą do najgorszych w świecie, a zimą w całości pokrywa je śnieg.
— A Khan?
— Stary górski jastrząb, dumny jak sam Lucyfer. W swoim czasie był z niego kawał wojownika. Dla swoich ludzi jest kimś wyjątkowym. Nie tylko królem, lecz również kapłanem, a to daje coś szczególnego. Polubisz Kerima, jego syna. Wielka szkoda, że miał ten wypadek. Mam nadzieję, że wasi ludzie w Chicago postawią go na nogi.
— Ma osiem lat, prawda?
— Skończy dziewięć za trzy miesiące.
— Kazano mi skontaktować się z ojcem Kerriganem, kiedy przyjadę. Zdaje się, że to on jest motorem całego przedsięwzięcia.
— Spodoba ci się — zapewnił Drummond. — Ma sześćdziesiąt lat i jest czarującym starym Irlandczykiem, który się nigdy nie poddaje. Dwanaście lat przesiedział w Sikkimie i nie udało mu się nawrócić ani jednej owieczki, a ludzie go uwielbiają. To jest cudowne.
— Jeśli nie ma własnej owczarni, to z czego żyje?
— Przypadkiem jest kwalifikowanym lekarzem. Prowadzi mały szpital misyjny niecałą milę od Sadaru, całkowicie na własne konto. Jest tam także inny Europejczyk, nazywa się Brackenhurst. Geolog pracujący dla jakiejś brytyjskiej firmy. Zrobili go także konsulem brytyjskim, ale niech to nie robi na tobie wrażenia. Funkcja bez żadnego znaczenia.
— Domyślam się, że go nie lubisz.
— Nie za bardzo.
Zatrzymał się, by przypalić następne cygaro, a dziewczyna spytała niedbale.
— Dlaczego opuściłeś marynarkę?
Znieruchomiał z płonącą zapałką w palcach, oczy mu się zwęziły.
— Naprawdę chcesz wiedzieć?
Nie odpowiedziała, a on wzruszył ramionami pstryknąwszy zapałkę w ciemność.
— Wywalili mnie albo, inaczej mówiąc, poradzili, bym sam złożył rezygnację, co dla zawodowego oficera wychodzi na to samo.
Wyczuła ból w jego głosie i instynktownie położyła mu dłoń na ramieniu.
— Co się stało?
— Byłem w siłach powietrznych podczas wojny koreańskiej i pewnego pięknego dnia w lipcu 1952 poprowadziłem swoją eksadrę na niewłaściwy cel. Kiedy skończyliśmy, zostały tylko dymiące ruiny. Wykonaliśmy robotę na piątkę. Udało nam się zabić dwudziestu trzech amerykańskich marines i dziesięciu komandosów Królewskiej Marynarki, którzy odbywali tam z nimi służbę.
— Ale jak to się mogło wydarzyć? — spytała oszołomiona.
— Oficer dyżurny przekazał mi mylną informację.
— A więc nie było w tym twojej winy?
— Zależy, jak na to spojrzeć. Gdybym sprawdził rozkazy uważniej, spostrzegłbym pomyłkę. Kłopot w tym, że byłem przemęczony. Zbyt wiele wypraw, za mało snu. Powinienem był zrobić przerwę całe tygodnie wcześniej, ale nie zrobiłem tego.
— Zatem nie mogli postawić cię przed sądem wojennym?
— Dyskretna rozmowa z kimś ze złotymi paskami na rękawie załatwiła sprawę. Zrozumiałem na czas.
— Przykro mi, Jack. Tak przykro, że brakuje mi słów by to wyrazić...
Jej głos był ciepły i pełen sympatii. Doszli do schodów prowadzących w górę i Drummond zatrzymał się, by popatrzeć na nią. Usta dziewczyny rozchyliły się raptem, by ostrzec go krzykiem i natychmiast przykucnął, obracając się jednocześnie na spotkanie nogi wyłaniającej się z ciemności. Poczuł uderzenie pięści na szczęce i, straciwszy równowagę, potoczył się osłaniając rękami krocze przed wściekłym machnięciem buta.
Zerwał się na nogi i oparł plecami o mur. Było ich trzech, ciemne typy z placu handlowego wynajęci za kilka rupii, mroczne figury w podartych szatach. Nad nimi, na stopniu pod lampą, stał ten z kawiarni, z zaciętą twarzą, w obstawie dwóch kompanów.
Błysnęło ostrze noża i Janet rzuciła się przez napastników by znaleźć się blisko Drummonda.
— Zabij go! — wrzasnął brodaty mężczyzna. — Zabij tę świnię!
Drummond był już zmęczony. To był bardzo długi wieczór. Wsunął rękę pod płaszcz i sięgnął do skórzanej kabury wyciągając magnum kaliber 38, rewolwer Smitha-Wessona z trzycalową lufą.
Wystrzelił w powietrze i wszyscy znieruchomieli.
— Dalej, wynoście się stąd — krzyknął gniewnie śląc następną kulę w stronę Hindusa na stopniach.
Łotrzyki z placu handlowego już uciekli wzdłuż brzegu, przeklinając rzęsiście, a syn gubernatora i jego obstawa zataczając się zniknęli w ciemności. Drummond umieścił rewolwer w kaburze i spojrzał łagodnie na kobietę.
— Wiesz, myślę, że najwyższa pora wracać nam do hotelu, zgadzasz się?
Zaczęła drżeć mimowolnie, wyciągnął ramiona by ją objąć.
— Już dobrze — szepnął. — Wszystko już jest w porządku.
Miękkim ruchem pogładził jej włosy i musnął ustami czoło. W ciężkim bezruchu nocy słyszała bicie własnego serca. A kiedy przechylił jej twarz i pocałował delikatnie w usta, doznała uczucia, jakiego jeszcze nigdy nie doświadczyła.
W milczeniu ujął jej dłoń i poprowadził schodami na nabrzeże.
4.
Ostatnie miejsce stworzone przez Boga
Wylecieli nad przełęcz i silne porywy wiatru wiejącego od gór zaczęły rzucać samolotem. Wznieśli się przez rozgrzane opary mgły zamazujące horyzont na poziom 9000 stóp, by przeciąć pasmo pomiędzy Indiami i Balpurem.
Janet Tate siedziała na przednim siedzeniu pasażerskim obok Drummonda, mając za sobą Hamida. Ubrana była w białą bluzkę z kołnierzykiem wywiniętym na kaszmirowy sweter, luźne wełniane spodnie w prążki i owczy kożuch, w który zaopatrzył ją Drummond.
Hamid nalał jej kawy do plastykowego kubka.
— Właśnie wlatujemy nad Balpur — odezwał się. — Góry na wschodzie leżą w Bhutanie, a za nimi we mgle jest już Assam. Chińczycy wtargnęli tam w 1962 roku.
— Byłeś tam?
Potrząsnął głową.
— Nie, znajdowałem się wtedy w Ladakhu, na północno-zachodnim froncie.
— Zdaje się, że było tam ciężko?
— Obrazki z piekła rodem — potwierdził ponuro. — Możesz sobie wyobrazić przetrwanie na wysokości 20000 stóp? Pominąwszy już samą walkę, muły zdychają od astmy, a ludzie umierają na rozedmę płuc. Przypuszczam, że wiesz coś na ten temat.
Przytaknęła.
— Płuca wypełniają się wodą, czy nie tak?
— Ironia losu dla żołnierza: umierać w bitwie przez utonięcie. Nigdy nie udawało się na czas sprowadzić ich do szpitala, w tym był cały kłopot.
— Nie mieliście jakiegoś wsparcia lotniczego? Helikopterów?
Zaśmiał się szorstko.
— Do września 1962 nie potrzebowaliśmy ich. Indie wybrały drogę pokoju. A nawet gdybyśmy je mieli, nie było pilotów. Oczywiście, mam na myśli takich, co by potrafili latać w tamtym terenie. Tam właśnie poznałem Jacka.
Zdziwiona zwróciła się do Drummonda.
— Latałeś dla armii indyjskiej?
— Za pięćset funtów na tydzień — odrzekł. — Jakkolwiek by liczyć, to dobre pieniądze.
— Nie słuchaj go — wtrącił Hamid. — Lubi się zgrywać. Latał w górach Ladakh na 18 000 stóp, stamtąd na małe lądowisko w Leh, trzy loty operacyjne dziennie. Dostarczał amunicję i zaopatrzenie, a z powrotem zabierał chorych i rannych. W pięć tygodni wykonał ponad tysiąc wypadów lotniczych, następnie wysiadł i spędził trzy tygodnie w szpitalu z powodu kompletnego wycieńczenia. Jego kontrakt mówił o pięciu lotach na tydzień, nie więcej.
— Dodaj, że nie zapłacili mi za pobyt w szpitalu — mruknął Drummond.
— To się nazywa orientalna chytrość.
Dodał gazu i przechylił maszynę w szerokim skręcie, który wyniósł ich znad płytkiej przełęczy w dolinę. Jej dnem płynęła leniwie rzeka, wijąc się między postrzępionymi urwiskami skalnymi jak srebrna nić w krajobrazie tak dzikim i jałowym, że zapierało dech w piersiach.
— Pamiętasz, co ci mówiłem? — zwrócił się do dziewczyny. — Ostatnie miejsce stworzone przez Boga. I pomyśleć, że Chińczycy rościli sobie prawo do tego piekielnego skrawka ziemi.
— Ale dlaczego? — spytała.
— Ten sam chwyt psychologiczny, jaki stosowali rzymscy cesarze — wyjaśnił jej Hamid. — Dać ludowi igrzyska, by go odciągnąć od myślenia o poważniejszych sprawach. W 1962 zbiory w Chinach były złe i głodowały tysiące, a więc armia wkroczyła do Indii, które były zupełnie nieprzygotowane na taki atak, i ogłosiła ludowi wielkie zwycięstwo. W Pekinie zaciskano pasa i wymachiwano sztandarami.
— Czy rzeczywiście zażądali przyłączenia Balpuru?
— Podobnie jak prawie wszystkich innych granicznych państewek. W rzeczy samej Balpur istotnie był w starożytnych czasach częścią Chińskiego Imperium. Mieszkańcy są Mongołami, jedynie klasa rządząca to muzułmanie, potomkowie pierwszych najeźdźców. Lecz nikt nie sądzi na serio, że mogą dokonać inwazji. Po pierwsze, stary Khan zdecydował się na neutralność. Jest przywódcą jedynego państwa granicznego, które nie podpisało paktu z Indiami.
— A jednak zatrudnił cię jako doradcę?
— Siedemdziesięciopięcioosobowej armii. To tylko polityczny gest. W Pekinie pękają ze śmiechu.
Już miała wspomnieć o Cheungu, lecz zamilkła przypomniawszy sobie, co powiedział jej Drummond ubiegłej nocy. Nawet jeśli Hamid wiedział, że Cheung w rzeczywistości był agentem chińskich nacjonalistów, że Drummond przerzucał broń dla tybetańskich partyzantów, zapewne wolał zachować pozory niewiedzy. Westchnęła ciężko, przypominając sobie Wietnam. To samo niekończące się koło przemocy, cierpienia i rozlewu krwi — i ten sam wzór.
Lecieli nie więcej niż tysiąc stóp ponad doliną i nagle, w zakolu rzeki, ujrzała Sadar — chaty o płaskich dachach niechlujnie rozrzucone na szerokim płaskowyżu i pałac Khana, jak forteca w ogrodzie otoczonym murem.
Beaver położył się na skrzydło w ciasnym skręcie nad wdzięczną sylwetką wieży meczetu. Poza miastem, na równinie, dostrzegła pas startowy, wąską szczelinę starannie wyrzeźbioną w poszarpanym terenie i wysoki maszt z rękawem lotniczym na szczycie. Drummond zatoczył jeszcze jeden krąg i ustawił maszynę pod wiatr na dokładne lądowanie pomiędzy dwoma rzędami pustych beczek po oleju.
Podkołował pod prowizoryczny hangar z pofałdowanej, rdzewiejącej blachy, zdający się ledwie mieścić beavera, i wyłączył silnik. Odpiął pas, zeskoczył na ziemię i odwrócił się, by pomóc dziewczynie. W tej samej chwili spomiędzy domostw na skraju miasta wyjechał landrover i w tumanach kurzu skierował się w ich stronę.
Janet zadrżała i szczelniej otuliła się kożuchem.
— Jest zimniej niż przypuszczałam.
Stary wojskowy jeep wciąż wymalowany na szarozielony kolor maskujący, z połataną, mocno napiętą plandeką, stał zaparkowany wewnątrz hangaru. Drummond i Hamid właśnie zaczęli przeładowywać do niego skrzynie z samolotu, gdy nadjechał landrover.
Cheung, ubrany w pikowaną kurtkę i karakułową czapkę, wyskoczył z miejsca dla pasażera i podszedł do nich. Jego kierowca był jasnowłosym młodzieńcem z brązową, zuchwałą twarzą. Nosił kurtkę z niewyprawionej skóry i długie buty. Zwisający u prawego biodra rewolwer wyglądał teatralnie i nie na miejscu. Uśmiechając się podszedł, lgnąc spojrzeniem do Janet.
— Po co ci ta pukawka? — złośliwie zapytał Hamid. — Spodziewasz się kłopotów?
Mężczyzna zarumienił się.
— Od kilku dni ciągle jeżdżę do bazy w Howeel, a oni tam są gotowi poderżnąć ci gardło dla butów, które masz na nogach. Przyjechałem po ten nowy teodolit, który zamawiałem, o ile Drummond nie zapomniał go zabrać.
— Jest w samolocie — zimno odrzekł Drummond. — Weź go sobie.
— A więc to jest panna Janet Tate? — Cheung ujął obie dłonie kobiety. — Postaramy się uczynić pani pobyt przyjemnym.
— Wiedział pan, że przylecę?
Hamid uśmiechnął się.
— Kazałem dowództwu armii indyjskiej ostrzec Khana przez radio.
Cheung przytaknął.
— Pułkownik Dil otrzymał wiadomość wczorajszej nocy.
— I pewnie byłeś pierwszym, którego powiadomił.
Brackenhurst wygramolił się z samolotu i podniósł drewnianą pakę z teodolitem.
— W ostatnich dniach dostarczyłeś cholernie dużo części do maszyn — skomentował i zanim Drummond zdążył odpowiedzieć, zwrócił się do Janet:
— Nazywam się Tony Brackenhurst, panno Tate. Robię tutaj pomiary geologiczne, a także pełnię funkcję konsula brytyjskiego. Gdybym mógł być w czymkolwiek pomocny, proszę się nie wahać i powiedzieć mi o tym.
— Przypadkowo ona jest Amerykanką, a więc jest to mało prawdopodobne — kwaśno odrzekł mu Drummond.
Brackenhurst zignorował go, ściskając dłoń dziewczyny dłużej niż to było konieczne. Pożądliwy uśmiech wykwitł na jego ustach obnażając wewnętrzną słabość.
— To bardzo miło z pana strony, panie Brackenhurst.
— Wracam za dwa dni — powiedział. — Z tego, co wiem o stanie chłopca, będzie pani tu jeszcze.
Zataszczył teodolit do landrovera, a Cheung odezwał się szybko:
— Zabiorę się z nim, w jeepie byłoby nam ciasno z tym bagażem. Jack, odezwij się po południu.
— Po kolacji. Najpierw wybiorę się z Janet do misji. Chłopak nadal tam jest?
Cheung przytaknął i uśmiechnął się do dziewczyny.
— Będzie mi bardzo miło spotkać się z panią wieczorem, panno Tate. Khan wydaje przyjęcie na pani cześć i uhonorował mnie zaproszeniem.
— Bardzo się cieszę, panie Cheung.
Landrover zawrócił w stronę do miasta, a Drummond wyprowadził jeepa z hangaru. Następnie wepchnęli z Hamidem beavera do środka i zamknęli wrota na kłódkę.
— Zabiorę teraz Janet na spotkanie z ojcem Kerriganem. A co ty robisz, Ali?
Hamid wzruszył ramionami.
— Możesz mnie podrzucić do kwatery pułkownika Dila. Pewnie spotkamy się na kolacji w pałacu, chyba że stary zmienił zwykłą listę gości.
Wsiedli do jeepa i Drummond ruszył pokrytym koleinami traktem, udającym drogę do stolicy. Przerzucił na niższy bieg i, rozpędziwszy stado kozłów, wjechał na peryferie miasta.
Janet z ciekawością rozglądała się dokoła, ale nie dostrzegła nic z barwności i wesołości Jumy czy Altafu. Ludzie byli nieduzi, przysadziści, skóra ich była koloru wyblakłego pergaminu, a oczy skośne. Mężczyźni nosili kurtki z owczych skór, obszerne spodnie i buty z niewyprawionej skóry. Jedynie kilku chlubiło się turbanami, większość nakrywała głowy stożkowymi czapkami z klapkami na uszy. Strój kobiet odróżniał się tylko jednym istotnym elementem: zamiast skórzanej kurtki nosiły brązowo-czarne, długie do kolan derki, czasem ozdobione naszyjnikami ze srebrnych monet przydającymi im pewnej lekkości.
Nie uśmiechali się, byli ponurzy i bezbarwni jak ów skalisty kraj, który ich żywił. Nawet dzieci z placu handlowego były pozbawione wigoru i radości swoich rówieśników z Indii. Gdy przejeżdżali przez bazar, rzucał się w oczy brak krzątaniny i handlowej gorączki właściwej dla takich miejsc.
— Nikt się tu nie uśmiecha — odezwała się Janet. — Zauważyliście to?
— To biedny kraj — odrzekł jej Hamid. — Wszystko, co posiadają, zostało wyciśnięte z tej kamienistej pustyni. Żyje im się ciężko i pracują od świtu do nocy. Na śmiech i zabawy nie starcza już czasu.
W poprzek placu stał barakowaty budynek z łopoczącą na lekkim wietrze flagą Balpuru nad wejściem, z wizerunkiem czarnego orła na szaro-złotym tle. Dwóch strażników, niemal niestosownie schludnych, w czystych mundurach khaki i wojskowych turbanach sprezentowało broń, gdy Drummond zatrzymał auto i Hamid zeskoczył na ziemię. Chwycił swą brezentową torbę i przekazał dyżurnemu, który zbiegł po schodach.
— Zatem do zobaczenia wieczorem — zasalutował krótko.
Pałac znajdował się sto jardów dalej i wyglądał nie tak ponuro, jak to się wydawało z powietrza. Kute żelazne wrota stały otworem odsłaniając widok na wyżwirowaną aleję wysadzaną cyprysami i kępami bujnej zieleni. Dalej, nad pięknym klombem, w ciche powietrze tryskała fontanna wdzięcznym pióropuszem perlistych strumieni wody.
— Muszę powiedzieć, że to zachęcający widok — wyznała Janet.
— Nic dziwnego — uśmiechnął się Drummond. — Khan jest muzułmaninem, a oni przynajmniej wiedzą jak cieszyć się życiem.
— Co wyznaje tutejsza ludność?
— Wielu obstaje przy wojowniczym islamie, ale zdecydowaną przewagę ma buddyzm w swej zniekształconej formie. Jest również mała grupka Hindusów, od wieków trzymająca się na uboczu. Nie więcej niż dwa, trzy tysiące w całym kraju.
Znów wyjeżdżali z miasta mijając domy, które w znacznej części były piętrowymi willami otoczonymi ogrodami, stanowiącymi najwidoczniej siedziby możnych Sadaru, kimkolwiek by oni byli.
Drummond zwolnił i przeprowadził jeepa pod łukowym sklepieniem wjazdowej bramy, a następnie zatrzymał przed małym bungalowem stojącym w ogrodzie za kamiennym murem.
— To moja przystań — powiedział. — Gdybyś mogła poczekać w aucie, szybko zostawię rzeczy i zaraz będę z powrotem.
Nie zdążył wysiąść, gdy drzwi się otworzyły i na werandę wyszła mała, siwa kobieta zawinięta w ciemną szatę, z twarzą pomarszczoną i poznaczoną bliznami. Złożywszy dłonie w hinduskim pozdrowieniu pochyliła głowę na powitanie.
— Twoja gospodyni? — spytała Janet.
Przytaknął i sięgnął po torbę.
— Wracam za moment.
— Mogłabym wejść? — nalegała dziewczyna. — Uwielbiam oglądać wnętrza.
Zawahał się i wzruszył ramionami.
— Nie ma tam wiele do oglądania, ale jeśli tak ci na tym zależy...
Weszła za nim po schodach. Na szczycie mruknął coś szybko do kobiety i ta weszła z powrotem do środka, po czym przystanęła, by ich przepuścić.
— Proszę — powiedział.
Znalazła się w wąskim przedsionku z otynkowanymi ścianami i podłogą z wypolerowanego drewna. Otworzył drzwi na prawo i przeszła do głównego pokoju, w którym znajdował się duży, kamienny kominek. Na podłodze leżały dywany ze skór, a proste umeblowanie składało się ze stołu, kilku krzeseł i paru półek z książkami.
— Zaraz przyjdę do ciebie. — Drummond wyminął ją i zniknął za drugimi drzwiami.
Wolno obeszła izbę przyglądając się uważnie wszystkiemu. Zatrzymała się przy książkach. Stała tam figurka tancerki wyrzeźbiona w ciemnym drewnie o zadziwiającej twardości. Podniosła ją i obejrzała dokładnie. Dojrzałe piersi sprawiały wrażenie żywych, dłonie wyciągnięte były w górę w rytualnym geście, a twarz na wieki zastygła w poważnym wyrazie.
Coś poruszyło się za nią i kiedy się obejrzała, zobaczyła kobietę stojącą w drzwiach prowadzących do holu. Podobnie jak gospodyni była Hinduską, lecz bardzo młodą, z niewzruszonym wyrazem spokoju na bladej twarzy, uwydatnionej do perfekcji przez szkarłatne sari. Na szyi miała srebrny sznurowy naszyjnik, oczy wymalowane antymonem, a jej nadgarstki zdobiły złote bransolety.
W tej samej chwili Drummond wyszedł z sypialni. Powiedział coś cicho w języku urdu i dziewczyna, odwróciwszy się, zniknęła natychmiast w holu.
— Kto to był? — odezwała się Janet.
— To Famia, córka tej starszej. — Delikatnie wyjął figurkę z jej rąk. — Podoba ci się?
— Owszem. Jest bardzo stara? — spytała automatycznie.
— Greko-buddyzm, około drugiego wieku. Pełno tego w całym Balpurze Jak już ci mówiłem, buddyzm był tu kiedyś bardzo silny; prawdziwy buddyzm, ma się rozumieć. Wszędzie stały klasztory.
— Zostały jakieś?
— Kilka — spojrzał na zegarek. — Lepiej ruszajmy, jest prawie jedenasta, a za pół godziny ojciec Kerrigan rozpoczyna swoje codzienne przyjmowanie pacjentów. Złapiemy go, zanim zacznie.
I jakby nic się nie wydarzyło, pomógł jej wsiąść do jeepa i odjechali. Lecz już nie było tak jak wcześniej, pojawiło się pomiędzy nimi jakieś skrępowanie, którego dotąd nie odczuwali. Janet przypomniała sobie dziewczynę, jej kształtne ciało, blade piękno skóry pod szkarłatnym sari i ogarnął ją gorący gniew, którego nie mogła pojąć.
* * *
Misja pobudowana została na wzgórzu przy rzece. Zajmowała długi, niski budynek o płaskim dachu, otoczony kamiennym murem, co wydawało się być zwyczajem w tym surowym kraju. Nad budynkiem wznosiła się dzwonnica małej kaplicy. Przed wjazdem pasło się stado kozłów, owiec i niskich koników, wyskubujących cierpliwie rzadką trawę z kamienistego gruntu. Dalej czekało kilkadziesiąt osób, kucając na ziemi lub opierając się o ściany. Gdy Drummond zwolnił, by przejechać pomiędzy nimi, Janet wychyliła się i jej wprawne oko szybko wychwyciło oznaki chorób. Krzywica i liszaj u dzieci, u starszych twarze wyżarte przez framboezję, oczy zaskorupione zaschniętą ropą, tu i ówdzie złamana kończyna owinięta niezdarnie w szorstki bandaż.
— Chyba nie prowadzi tego sam? — spytała dziewczyna, gdy samochód zatrzymał się u progu kamiennych schodów.
Wyłączył silnik i skinął głową.
— Nie pytaj jak, ale robi to. Ma starą kobietę do gotowania i to wszystko. Właśnie nadchodzi.
Kobieta, która otworzyła drzwi i stanęła na ganku, miała tę samą bezwiekową twarz jak ludzie z placu targowego, ale nosiła długą bawełnianą koszulę i sweter z epoletami koloru khaki, wydawany przez armię indyjską. Czerwony szal owinięty na głowie i złote kolczyki upodabniały ją do Cyganki.
Drummond wniósł po schodach dwie walizki Janet i odezwał się do starej wolnym, starannym angielskim. Natychmiast zeszła na dół i ujęła Janet pod ramię.
— Jest teraz w kaplicy — powiedziała miękko.
Przeszli podwórze ku malutkiemu domkowi z szarego kamienia. Drummond otworzył ciężkie drewniane drzwi i weszli do środka. Światło było mocno przyciemnione, a niżej, przy ołtarzu, migotały świece. Oświetlona nimi figura Matki Boskiej zdawała się wypływać z ciemności.
Ojciec Terence Kerrigan klęczał pogrążony w modlitwie. Jego szorstka, zacięta twarz starego Irlandczyka, chwilowo odprężona, nabrała w swej czystości dziecięcego prawie wyrazu, a białe włosy błyszczały srebrzyście. Gdy się przeżegnał i powstał, dziewczyna ujrzała w nim potężnego mężczyznę, zbudowanego jak drzewo, z barkami szerokimi jak u Hamida. Odwrócił się i dostrzegłszy ich stojących w cieniu, zmrużył swe krókowidzące oczy ruszając im na spotkanie ze szczerym uśmiechem.
— Jack Drummond we własnej osobie, a to z pewnością panna Tate? — ujął jej dłonie i mocno przytrzymał. — Dobrze cię widzieć, moja droga. Dostałem wiadomość od pułkownika Dila, że przyjeżdżacie dzisiaj. Ali Hamid dał mu znać ubiegłej nocy przez radio.
— Czuję się jak oszustka, ojcze — odpowiedziała Janet. — Wiem, że spodziewał się pan doktora.
— Bzdura, moja droga. Kwalifikowana pielęgniarka z dwuletnim stażem w obozie dla uchodźców w Wietnamie starczy mi aż nadto. — Zachichotał widząc jej zdziwienie. — Major Hamid zawsze jest niezwykle skrupulatny — wyjaśnił.
Wrócili przez dziedziniec i po schodach weszli do wnętrza. Korytarz został zamieniony w aptekę; wybielone ściany, lekarstwa, medykamenty oraz przyrządy, schludnie poukładane na biało wymalowanych półkach, dawały ogólne wrażenie czystości i dobrej organizacji.
— Tu właśnie załatwia się większość przypadków, a ponieważ jestem jedynym doktorem z uprawnieniami w Balpurze, tempo jest zwykle szaleńcze. — Zerknął na zegarek. — Dokładnie za piętnaście minut przekonacie się sami.
— A co z moim pacjentem? — spytała Janet.
— Kerimem? — stary westchnął. — Szczerze mówiąc, nie jestem zbyt zachwycony jego stanem. Oczywiście znajduje się tutaj bym mógł go mieć stale pod ręką. Khan chciał, żebym przeniósł się do pałacu, lecz jasne jest, że musiałem odmówić. Jak już widzieliście, mam także innych pacjentów.
— A jak się ma Kerim teraz?
— Raczej dobrze. Gorączkował mocno, ale zdaje się, że najgorsze za nim. W każdym razie sądzę, że zejdzie nam parę dni na przygotowaniach do podróży.
— A więc Janet zostaje tutaj? — spytał Drummond.
— Jeśli wytrzyma ze starym, zdziwaczałym głupcem — uśmiechnął się ojciec Kerrigan. — Chciałabyś rzucić okiem na Kerima?
Poprowadził ich wąskim, wybielonym korytarzem i otworzył drzwi po lewej stronie. We śnie chłopiec sprawiał wrażenie bardzo wątłego, głowę miał ułożoną na boku, a ciężkie bandaże osłaniały mu lewe oko.
Wycofali się ostrożnie i ksiądz otworzył drzwi po przeciwnej stronie wprowadzając dziewczynę do małego pokoju, skromnie umeblowanego wąskim łóżkiem i drewnianą szafką. Jedynie wielki dywan ze skór owczych dawał niejakie poczucie luksusu. Oszklone drzwi wychodziły na werandę w zapuszczonym i przerośniętym ogrodzie.
— Obawiam się, że to najlepsze, czym dysponuję — powiedział przepraszająco.
— To pałac w porównaniu z tym, do czego przywykłam w Wietnamie — odrzekła.
Wrócili do apteki i zastali Drummonda stojącego w drzwiach, wyglądającego na zewnątrz. Dziedziniec wypełnił się ludźmi kucającymi w kurzu, czekającymi cierpliwie, aż stary ksiądz zacznie pracę. Ten wyciągnął znowu zegarek i zagryzł wargi.
— Pięć minut spóźnienia. To się nie zdarza. Muszę cię pożegnać tymczasem, Jack. Sądzę, że spotkamy się wieczorem w pałacu.
— Mam nadzieję.
Drummond zwrócił się do Janet, lecz dziewczyna chwyciła odchodzącego księdza za ramię.
— Czy mogłabym w czymś pomóc, ojcze?
Stary mężczyzna spojrzał na nią badawczo, a potem uśmiech pojawił się na jego twarzy.
— Będzie mi bardzo miło, kochanie. Znajdę fartuch dla ciebie.
Kiwnęła krótko głową w stronę Drummonda.
— Do zobaczenia wieczorem, Jack.
Odwróciła się, odmieniona nagle, kompetentna, pewna siebie, trzymając się prosto. Przystanęła z księdzem w tyle przychodni i tam, naciągając biały fartuch, który wyciągnął skądś dla niej, wdała się z nim w zażyłą rozmowę.
Drummond gwałtownie zbiegł na dół, przedarł się przez tłum i wskoczywszy do jeepa odjechał szybko.
5.
Obiad w pałacu
Przez drzwi widać było blado lśniącą balustradę i wysokie cyprysy odcinające się na tle wieczornego nieba. Z ogrodu dochodziło bezustanne, nie kończące się ćwierkanie świerszczy. Wewnątrz łagodne światło odbijało się od kruchej, kryształowej karafki oraz złotych i srebrnych nakryć stołowych. Umieszczony pośrodku turbanu Khana wielki rubin jarzył się słabo, niczym rozpalony do czerwoności węglik na lekkim wietrze.
Khan miał siedemdziesiąt lat, lecz trzymał się prosto w swym, skrojonym na londyński wzór, moherowym garniturze. Twarz pod turbanem wciąż należała do wojownika, dumna i silna, z odcieniem arogancji właściwym dla urodzonych do sprawowania rządów.
Siedział na końcu stołu mając Janet Tate po swej lewej ręce i właśnie zwrócił się do niej z uśmiechem mówiąc uważnym, precyzyjnym angielskim:
— Jeszcze koniaku, panno Tate?
— Dziękuję bardzo, może później.
— W takim razie może kawy?
Pstryknął palcami i natychmiast pojawił się służący. Poza Khanem i Janet, niezwykle piękną w prostej, czarnej sukience, oraz Jackiem Drummondem w białym garniturze, było jeszcze pięć osób. Ojciec Kerrigan, siedzący po prawej stronie Khana obok Cheunga, Hamid i pułkownik Sher Dil, dowódca małej armii Khana, naprzeciw siebie, wspaniali w swych mundurach.
— Ojciec Kerrigan zatroszczył się o wygody dla pani, panno Tate? — zagadnął Khan.
— Zrobił wszystko, co było w jego mocy.
Khan westchnął.
— Z wielką przyjemnością gościłbym panią w pałacu, ale to stary uparciuch.
— Jeśli to prawda, to znam jeszcze jednego, nie tak daleko stąd — powiedział ksiądz z poufałością starego przyjaciela, sięgając po karafkę z wódką. — Możesz sobie wyobrazić, Janet, że on chciał, bym porzucił wszystkich moich błogosławionych pacjentów, zamknął misję i wprowadził się tutaj?
Khan wzruszył bezradnie ramionami.
— Co można zrobić? Odprawił nawet żołnierzy, których posłałem. Kto teraz pilnuje Nadziei Balpuru? — zaatakował starego księdza.
— Powiedz mi najpierw, kto tutaj mógłby wyrządzić mu krzywdę? — odparował Kerrigan.
Khan rozłożył ręce.
— Widzi pani, panno Tate? Nie jestem już władcą Balpuru.
— Jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, przy chłopcu siedzi stara Nerida — powiedział mu ojciec Kerrigan. — Raczej dałaby sobie uciąć dłoń, niżby odeszła od niego, zanim ja wrócę.
— Widziała pani dzisiaj Kerima? — stary wojownik zwrócił się do Janet. — Czy ma się dobrze?
Skinęła głową.
— Ale wciąż jest osłabiony. Takie zranienie to wielki wstrząs dla całego organizmu, zwłaszcza u dziecka.
— Dziecka, które za trzy lata stanie się mężczyzną. To istotna różnica. Zgodnie z naszymi zwyczajami zostanie wówczas przedstawiony ludowi i będzie gotowy zająć moje miejsce w razie konieczności. Dlatego bardzo zależy mi na tym, by tak szybko jak to możliwe rozpoczął podróż do Ameryki.
— Musimy poczekać jeszcze kilka dni — rzekł ojciec Kerrigan. — Jestem pewny, że panna Tate zgodzi się ze mną.
Khan spojrzał na Janet i dziewczyna przytaknęła.
— Ksiądz ma rację. Nie powinniśmy działać pospiesznie, a Kerim będzie mógł wrócić już w miesiąc po operacji.
Stary rozłożył szeroko ramiona.
— Pozostaje mi skłonić czoło przed przeznaczeniem. Gra pani w szachy, panno Tate?
— Obawiam się, że nie najlepiej.
— Ojciec Kerrigan uważa siebie za mistrza. Moim częstym i bolesnym zarazem obowiązkiem jest wyprowadzać go z błędu.
— Coś takiego! — zawołał ksiądz odsuwając krzesło i podnosząc się ze szklanką brandy w ręce. — Jeśli Wasza Wysokość zechce łaskawie poprowadzić w wiadome miejsce, będziemy mogli przystąpić do działania, by zmusić go do udławienia się tym, co przed chwilą powiedział.
— Zawsze do usług — Khan powstał i rozejrzał się badawczo po pozostałych. — Panowie?
Hamid zerknął na Drummonda i Sher Dila.
— Bilard?
Obydwaj skinęli głowami, a Cheung uśmiechnął się przez stół do Janet.
— A więc pozostajemy my oboje. Za pozwoleniem Khana, może mógłbym pokazać pannie Tate niektóre z pałacowych wspaniałości?
— Bardzo proszę. Nie powinno mi zająć więcej niż godzinę, by poskromić tego niesfornego księdza.
— Czyżby to było już faktem? — z udawanym gniewem powiedział Kerrigan i wyszli.
Hamid, Sher Dil i Drummond skupili się na chwilę w rozmowie na temat doniesień radiowych o starciach granicznych w rejonie Ladakhu. Cheung przyłączył się do nich, a Janet podeszła do okna i wyjrzała na ogród.
Był wyjątkowo piękny. Ogromne greckie wazy wypełnione karłowatymi irysami ustawione zostały wzdłuż tarasu. W powietrzu unosił się zapach ketmii.
Była pełnia i na tle nieba odcinały się smukłe sylwetki cyprysów, sprawiających wrażenie wyprężonych strażników czuwających w ciemności. Podszedł Cheung i stanął przy dziewczynie.
— Zdumiewający kontrast, nieprawdaż? Tutaj całe piękno świata, nocny ogród. A za tym murem surowa, nieurodzajna kraina, gdzie nawet najmniejsza forma życia toczy walkę o przetrwanie.
— Czy zawsze tak było?
Skinął głową.
— W odległych czasach wojownicy plemienni napadali na Indie jak stada wilków. Ich nazwiska były synonimami okrucieństwa, ale te czasy minęły. Teraz muszą wyżyć z tej ziemi, a ma ona niewiele do zaofiarowania.
— W niczym nie można im pomóc?
Wzruszył ramionami.
— Kto wie? Może badania Brackenhursta coś dadzą, może odkryje jakieś bogactwa naturalne warte nakładów na eksploatację. Khan ufa, że tak się stanie, ale ja wątpię, by coś z tego wyszło. Brackenhurst nie byłby pierwszym geologiem tracącym tu czas.
— A na dodatek Hamid mówił, że Chińczycy roszczą sobie pretensje do Balpuru.
— A także Nepalu i Bhutanu oraz części Assamu. Słowa, tylko słowa. W samej rzeczy Balpur istotnie był kiedyś częścią Imperium Chińskiego, nikt tego nie podważa. Chodźmy, pokażę coś pani.
Weszli z powrotem do środka, przeszli do głównego holu i Cheung otworzył następne drzwi. Panowała za nimi ciemność, kiedy Janet usłyszała pstryknięcie wyłącznika, była zupełnie nieprzygotowana na to, co zobaczyła.
Wzdłuż każdej ściany znajdował się rząd szklanych gablot, każda z własnym oświetleniem. Ich zawartość wywołała u dziewczyny odruchowe westchnienie podziwu. Była to kolekcja najwspanialszych wyrobów garncarskich, jakie kiedykolwiek widziała. Wazy alabastrowe, blado-półprzezroczyste, niezwykle delikatne, emaliowane, czerwono-czarne urny, ich kolory były tak żywe jak w dniu kiedy je wypalano. Większość bez wątpienia stanowiła rękodzieło chińskich rzemieślników, pozostałe nosiły wyraźne piętno chińskich wpływów. Była tam również kolekcja figurek takich jak ta, którą oglądała w bungalowie Drummonda.
— Jack ma jedną taką — powiedziała. — Mówił, że to greko-buddyzm.
— To prawda. Jak pani chyba wiadomo, Aleksander Wielki najechał Indie. Zadziwiające, do jakiego stopnia kultura grecka wpłynęła na całe pogranicze, a literatura hinduska nawet nie wspomina jego imienia.
Wyciągnęła rękę, by dotknąć delikatnego pucharu na wino, misternie poskładanego z kawałków, jak wskazywały na to pokrywające go cienkie linie.
— Gdzie to znaleziono?
— W kurhanie na obrzeżach miasta przy rzece. Wiele tu takich miejsc. Powinna pani zobaczyć niektóre, skoro już tu jest. Niedaleko misji znajdują się niezwykle interesujące ruiny klasztoru buddyjskiego. Przy świetle księżyca widok zapiera dech w piersi. Polecam gorąco.
Uśmiechnął się czarująco i Janet poczuła się nieswojo.
Uratował ją Hamid, który pojawił się w tym momencie.
— Więc tu jesteście?
— Myślałem, że gracie w bilard.
— Nasza specjalność, rodzaj zwalającego z nóg turnieju. Jack i Sher Dil są zbyt dobrzy dla mnie.
— Pan Cheung pokazywał mi kolekcję Khana. Nie wyobrażałam sobie, że kultura chińska miała tu kiedyś tak wielkie wpływy.
— Jeden Bóg wie, dlaczego — odrzekł Hindus. — To przeklęte miejsce, nawet wówczas było gospodarczo podporządkowane obcym.
Cheung spojrzał na zegarek.
— Robi się późno. Przykro mi, ale muszę już iść. Pozostawiam pannę Tate w pańskich odpowiedzialnych rękach, majorze.
Wyszedł szybko, a dziewczyna zwróciła się do Hamida z westchnieniem.
— Trochę mi go żal. Staliśmy tu sobie rozmawiając o świetności dawnych Chin, a jemu nawet nie pozwalają czuć się prawdziwym Chińczykiem. To chyba okropne uczucie, być wygnańcem z własnego kraju.
— Tragedia dwudziestego wieku — przyznał Hamid. — Polubiłaś go?
— Trudno powiedzieć. Stara się być uprzejmy, ale odnoszę wrażenie, że patrzy na mnie jakby spoza własnych oczu, jeśli wiesz, co mam na myśli.
— Doskonałe określenie. A co z Sher Dilem?
— Wspaniały mężczyzna. Jest tak bardzo na miejscu, tak...
Zawahała się, a Hamid chrząknął.
— Tak bardzo brytyjski? Cóż, kolonialne obciążenie, z którego niełatwo się wyleczyć. W swoim czasie był członkiem towarzystwa Miecza Honoru w Sand-hurscie, a także pułkownikiem w armii indyjskiej w 1945.
— I co się stało?
— Widzisz, przez lata Indie starały się kroczyć drogą pokoju. Nehru był przekonany, że nasza neutralność będzie respektowana przez wszystkie kraje, jednak wielu ludzi, takich jak Sher Dil — wysokiej rangi oficerów regularnej armii — nie było tak pewnych i nie ukrywali tego. Więc kiedy armia została zredukowana, oni byli pierwszymi, którzy musieli odejść.
— I w ten sposób Sher Dil znalazł się tutaj?
— By objąć dowództwo siedemdziesięciopięcioosobowej armii Khana. Większość żołnierzy to Hindusi, tutejsi nie bardzo kochają się w mundurach. — Roześmiał się. — Ale noc taka jak ta, jest stworzona do miłości i radości, niczego więcej. Pokażę ci wspaniałości ogrodu.
— Co pan Cheung już zdążył uczynić.
— Lecz nie zrobił tego tak dobrze, jak ja.
Opuścili salę wystawową i wyszli na taras, przystając na szczycie schodów, by Hamid mógł przypalić cygaro. Księżyc schował się w cieniu koron cyprysów, nocne powietrze było ciężkie od woni kwatów, a fontanna pluskała ciężkimi kroplami po stawie rybnym, gdy schodzili w dół trzymając się pod ramię.
— Godzina Gołębicy — Hindus pomachał teatralnie ręką. — Pora, kiedy kochankowie wyznają sobie uczucia.
Podeszli do fontanny znajdującej się w środku ogrodu i dziewczyna usiadłszy na murku okalającym sadzawkę zanurzyła dłonie w wodzie; gdzieś w ciemności nocy odezwał się słodko ptak.
— To tak, jakby na skalistej pustyni natknąć się na rajski ogród. Jak udaje się utrzymać te wspaniałości?
— Armia ogrodników, staranna uprawa i mur chroniący przed wiatrami. — Hamid odetchnął głęboko i westchnął. — Najbardziej zadziwia to, że wszystko tutaj może zginąć w ciągu jednej nocy. Gdy nadchodzi zima, uderza tak nagle, jak miecz wnikający w ciepłe ciało.
Wpatrywała się w wodę przesyconą światłem księżyca, obserwując rybę skubiącą delikatnie jej wskazujący palec.
— Jack opowiadał mi o Korei.
Hamid dotknął policzka kobiety i zajrzał jej w oczy.
— Lubisz go, prawda?
— Bardzo. Nigdy nie spotkałam podobnego człowieka. Jest dziwnym mężczyzną, gwałtownym i zawziętym, a jednocześnie potrafi być najbardziej łagodnym z ludzi, których poznałam.
— Taki mój los — mruknął Hamid. — Co chciałabyś wiedzieć?
— Po południu zatrzymaliśmy się w jego bungalowie. Była tam dziewczyna, zdaje się, że nazwał ją Famia.
— To córka jego gospodyni.
Zawahała się, a następnie wyrzuciła z siebie:
— Czy jest jego kochanką?
— O to więc chodzi — westchnął Hamid i ujął dłonie dziewczyny. — On jest dorosłym mężczyzną, Janet, a nie chłopcem. Byłoby cokolwiek dziwne, gdyby od czasu do czasu nie potrzebował kobiety. Rozumiesz teraz?
Poczuł, jak w jego rękach tężeją dłonie młodej kobiety, w gniewie, który jak niekontrolowany ogień opanował ją całą. Delikatnie pogładził jej włosy.
— Biedna Janet — powiedział cicho. — Indie sprowadzają ból na człowieka.
— Widzisz, wydaje mi się, że jestem w nim zakochana — rzekła miękko.
— To takie proste, nie sądzisz?
— To nigdy nie jest takie proste — odrzekł poważnie podnosząc się i pociągając ją delikatnie za sobą. — Lepiej wracajmy, póki pamiętam o tym.
— Jeszcze tylko jedno — poprosiła. — Czy to ta koreańska historia czyni go takim zgorzkniałym?
Hamid potrząsnął głową.
— Niezupełnie. Jest zbyt inteligentny, by winić siebie za to, co faktycznie było wojennym wypadkiem, ale on kochał marynarkę. To była jego największa strata.
— A więc w co teraz wierzy?
— W nic. Przynajmniej tak sobie wmawia i żyje niebezpiecznie pracując za najwyższe stawki, by zgromadzić fortunę. — Uśmiechnął się słabo. — Jedynie wtedy, gdy patrzy prosto w twarz cierpieniu, jak to było w Ladakhu w czasie inwazji Chińczyków, odrzuca swoje ciężko wypracowane poglądy.
— Bardzo go lubisz, prawda?
— Cenię prawdziwą przyjaźń — odrzekł zwyczajnie. — Jack Drummond wiele razy mi ją okazał.
W milczeniu wrócili przez ogród na taras. Gdy pokonali schody, w drzwiach pojawił się Drummond.
— Tu jesteście. Ojciec Kerrigan już się zbiera. Nie lubi odchodzić od Kerima na długo. Podrzucę was jeepem.
— Przyniosę ci płaszcz — Hamid zwrócił się do dziewczyny i zniknął w środku.
— Wygrałeś swoją partię? — spytała.
— Nie. A ty?
Uśmiechnęła się blado.
— Nie mógłbyś pomylić się bardziej.
Wyminęła go i weszła do budynku.
Gdy wracali siedziała przy nim. Czuł jej ciepło, delikatny dotyk uda na swoim, łagodny zapach perfum i chłonąc głęboko słodycz jej obecności, trzymając mocno koło kierownicy doświadczał czegoś, czego nie doznał już od bardzo długiego czasu.
Stary ksiądz chichotał cicho do siebie.
— Chciałbym, żebyście mogli to widzieć. Czyż mu nie pokazałem? Upłynie wiele długich dni, nim uda mu się zakrakać zwycięsko nad Terencem Kerriganem.
Drummond zerknął na Janet i uśmiechnął się skręcając w podwórze misji.
— Zdaje się, że jedzie z nami jakiś wielki pogromca...
— Och, wynoś się już — prychnął staruszek, gdy wygramolił się z jeepa. I zaraz uśmiech rozjaśnił mu twarz w świetle księżyca. — Wspaniała noc na przejażdżkę.
Drummond zawahał się.
— Pan Cheung — odezwała się łagodnie dziewczyna — wspominał o ruinach świątyni buddyjskiej, niedaleko stąd. Uważał, że warto je obejrzeć przy blasku księżyca.
— I może miał rację — ojciec Kerrigan trzepnął dłonią w jeepa. — Jazda, i nie wracajcie zbyt późno.
Drummond zawrócił i przez bramę wyjechali na skąpaną w bladym świetle równinę nad rzeką. Wcześniej zrzucił plandekę, wiał na nich ostry, przenikliwy wiatr niosący zapach wilgotnej ziemi. Kilka minut później znaleźli się na brzegu skarpy, zobaczyli ruiny klasztoru w centrum niewielkiego płaskowyżu, gołe i osmagane wiatrem, pokruszone przez wieki.
Zatrzymał się, wyłączył silnik. Przeszli piechotą ostatnie kilka jardów. Księżyc w pełni mleczną poświatą wywoływał cienie na pół zburzonych filarów, układając je na wykafelkowanej posadzce niby żelazne sztaby.
Statua Buddy znajdowała się po drugiej stronie, wyszczerbiona przez czas i słotę. Jedno ramię było odłamane, lecz wielka, pogodna twarz, wciąż nienaruszona, wpatrywała się przymkniętymi oczami w nieskończoność za rzeką. Dziewczyna ruszyła wolno ku bóstwu, a kiedy mężczyzna przypalił papierosa i podniósł głowę, stała zadumana na skraju spękanego tarasu, patrząca nieruchomo w ciemność nocy.
Księżyc znajdował się wprost za nią, wydobywając spod cienkiego jedwabiu sukni kształtne ciało kobiety, i gdy spojrzała na niego wydała się nierealna, eteryczna niby ciemne bóstwo, mogące ulecieć w każdej chwili.
Stali tak jakby złapani w pułapkę chwili, patrząc wzajemnie na siebie, a potem dziewczyna ruszyła wolno ku niemu, wyciągnęła rękę i łagodnie dotknęła jego twarzy. Odwrócił się muskając ustami wnętrze jej dłoni i obejmując jej talię. Drżąc oparła się na nim i wówczas w oddali zagrzmiało złowieszczo.
Spojrzała szybko na niego.
— Co to było?
— Zbliża się burza — wskazał na góry, gdzie nad szczytami przelatywały błyskawice. — Lepiej zbierajmy się stąd.
Nagle zdała sobie sprawę z nienaturalnej ciszy. Zza horyzontu wyłoniła się ciemna zasłona i, w miarę jak zbliżała się do nich, gasły gwiazdy na niebie. Mężczyzna chwycił dziewczynę za rękę i pobiegli z powrotem do auta.
Uruchomił silnik i natychmiast ruszyli, a w tym samym momencie wielkie, ciężkie krople zaczęły rozpryskiwać się na przedniej szybie. Nisko nad nimi rozległ się przeraźliwy grzmot i niebo otwarło się.
Nie było już czasu by zarzucić plandekę, pochylił się tylko nad kierownicą mrużąc oczy pod kolącymi, lodowatymi strugami deszczu, a dziewczyna przywarła mocno do jego boku.
Wjechali na dziedziniec misji, zatrzymali przed schodkami i wygramoliwszy się z jeepa wbiegli na ganek.
Cienki jedwab jej sukni przylgnął do ciała jak druga skóra i dziewczyna zadrżała, śmiejąc się jednocześnie.
— To było cudowne, po prostu cudowne!
— Lepiej zrzucić z siebie te mokre rzeczy — powiedział. — Zaziębisz się na śmierć.
Wzięła go za ręce.
— Sam powinieneś skorzystać z ręcznika.
— Chodźmy tędy. Ojciec Kerrigan już pewnie jest w łóżku.
Przeszli wzdłuż werandy do ogrodu na tyle domu, gdzie drzwi do jej sypialni stały otworem. Weszła do środka, zapaliła lampę i podała mu ręcznik.
— Zrób z niego użytek, kiedy się będę przebierać.
— Chcesz, bym wytarł ci plecy?
Popchnęła go gwałtownie w kierunku wyjścia.
— Jazda, wynoś się stąd.
Zaciągnęła zasłonę, zrzuciła mokre ubranie i energicznie wytarła ciało, wciąż drżąc z zimna. Po chwili dreszcze ustały, a mięśnie zaczęło przenikać przyjemne uczucie ciepła. Naciągnęła sukienkę, zawiązała pasek w talii i wyszła z powrotem na zewnątrz.
Drummond otarł głowę i twarz z deszczu i przewiesił ręcznik przez barierkę. Zrobiło się przenikliwie zimno, a on oddychał głęboko, przepełniony dziwnym wewnętrznym niepokojem.
— Lepiej się czujesz? — spytała cicho.
Odwrócił się wolno. Janet Tate stała kilka stóp od poręczy i kiedy błysnęło, jej twarz wyłoniła się nagle z ciemności otoczona do ramion ciemną kaskadą włosów. Była piękna, tylko to przyszło mu na myśl. Nie zwyczajnie pociągająca, ale piękna. Uczynił dwa niezręczne kroki w jej stronę i przyciągnął ją do siebie.
Dudnienie deszczu po skorodowanym, blaszanym pokryciu dachu wzmogło się przechodząc w jednostajny łomot, który wypełnił jej uszy. Uświadomiła sobie jego siłę, gdy ramionami zgniatał ją w uścisku i kiedy jej luźna sukienka rozchyliła się, jego usta odszukały jej nagie barki, jej piersi.
Poddała mu się chwycona w wir namiętności, której nie sposób wypowiedzieć. Czuła, jak jego dłonie zmagają się niezdarnie z paskiem sukni, jak rozwiązuje wreszcie węzeł i cienki materiał otwiera się przed nim. Wtedy oprzytomniała raptem i zaczęła wyrywać się, walcząc zaciekle.
— Nie, Jack! Nie!
Zastygł w bezruchu starając się lepiej dojrzeć ją w półmroku. Odepchnęła go gwałtownie obiema dłońmi.
— Nie w taki sposób, Jack! Nie jestem jedną z twoich utrzymanek!
Przez chwilę jeszcze tam stał, prawie niewidoczny w cieniu, wpatrując się w nią, a potem nie mówiąc słowa odszedł raptownie w ciemność.
Znowu błysk pioruna oświetlił pustą werandę i kobieta odwróciła się z suchym szlochem, weszła do pokoju i rzuciwszy się na łóżko poczuła, jak gniew i zawód przenikają ją całą.
* * *
Drummond rozmyślnie pozostawił otwarte okno, pomimo nocnego chłodu. Leżał wsparty na poduszce i paląc papierosa rozmyślał o Janet Tate, podczas gdy deszcz walił bezustannie o dach.
„Jeśli tego właśnie pragnęła, to niech ją diabli wezmą".
Kiedy sięgał do popielniczki, by zgasić papierosa, coś poruszyło się za oknem i z cienia wyłoniła się Famia. Miała rozsypane, sięgające talii włosy i była odziana w luźną jedwabną szatę ściągniętą szkarłatną szarfą. Delikatnie zaszeleścił materiał, gdy w świetle lampy pozwoliła jej zsunąć się na podłogę.
Przez moment stała nieruchomo, wspaniała w swojej nagości, z dłońmi płasko złożonymi na udach i ostro sterczącymi od pożądania sutkami pełnych piersi. I nagle poruszyła się prędko, a ręce mężczyzny wyciągnęły się by ją objąć i przytulić do siebie jej gładkość. Trzymał ją blisko i kiedy jęknęła łagodnie wpijając paznokcie w jego ramiona, wpatrywał się niewidzącymi oczami w ciemność za oknem.
„W końcu, dlaczego by nie...?" — to była jedna z możliwych odpowiedzi i równie dobra jak każda inna.
W mroku zalegającym taras stara kobieta słuchała przez moment, a następnie skinąwszy głową z zadowoleniem, cicho się oddaliła.
Obudził się tuż przed świtem, oblany zimnym potem. Na zewnątrz ciągle padało. Naciągnął koc na ramiona i odwróciwszy się wtulił w jej miękkie ciepło, by znowu zapaść w sen.
Dźwięk, który go zbudził, zbliżał się wyraźnie, by wkrótce zmienić się w ryk silnika zagłuszający ulewę. Następnie zapiszczały hamulce i usłyszał kroki na dziedzińcu. Wstał z łóżka, sięgnął po szlafrok i poczłapał do okna. Gdy wychodził na werandę, Tony Brackenhurst zatoczył się na ostatnim stopniu i zwalił na jedno kolano. W świetle zewnętrznej lampy jego twarz była napięta, a oczy spoglądały w dzikim przerażeniu.
— Na miłość boską, człowieku, co się stało? — zawołał Drummond.
— Oddziały chińskie — wykrztusił Brackenhurst. — W Howeel. Najechali mój obóz, wyrżnęli ludzi.
— Chińczycy? — naciskał Drummond. — Masz na myśli patrol?
— Setki tych żółtych bękartów. Setki! — łkał Brackenhurst.
Przez chwilę Drummond stał jak sparaliżowany, a następnie poderwał tamtego na nogi.
— Ostrzegłeś już kogoś?
— Nie, nie miałem czasu.
— Dobrze, bo jeśli wieść rozejdzie się zbyt szybko, może zapanować całkowita panika, a mój samolot nie weźmie więcej niż piętnaście osób przy tej pogodzie.
— Tak też myślałem — powiedział Brackenhurst.
— Nie wątpię. A teraz udamy się stąd do misji ostrzec księdza i Janet. Zostawimy im jeepa, by mogli dołączyć do nas tak szybko, jak to tylko będzie możliwe.
— A potem?
— Wrócimy do miasta twoim landroverem i przekażemy wiadomość Khanowi. To uzmysłowi mu, czy warto polegać na doniesieniach plemion nadgranicznych.
Zawrócił do swojej sypialni i ubrał się szybko wkładając skórzane buty i stary mundur lotnictwa morskiego. Famia przyglądała się mu siedząc na łóżku z kocem przyciśniętym do piersi.
— Kiedy wrócisz? — spytała.
Wyjął z szuflady Smith-Wessona kaliber 38, sprawdził, czy jest naładowany i z pudełka wsypał do kieszeni garść naboi.
— Jeden Bóg wie, ale tobie nic nie grozi. Nie jestem ci potrzebny. Nigdy nie byłem.
Wyszedł przez oszklone drzwi i za chwilę usłyszała dwa silniki, uruchamiane jeden po drugim. Wkrótce ich warkot zanikł w deszczu. Drzwi otworzyły się trzeszcząc i weszła stara kobieta.
— Słyszałaś? — spytała dziewczyna łagodnie w języku urdu.
Kobieta przytaknęła i odrzuciła koc na bok.
— Chodź, córko, niewiele czasu zostało. Wiesz, co trzeba uczynić.
Famia błyskawicznie ubrała się w stare spodnie Drummonda i biały sweter marynarski. Naciągnęła pantofle, kiwnęła głową do matki i wybiegła na werandę. Chwilę później biegła pustymi ulicami z głową pochyloną w deszczu.
W pięć minut znalazła się pod bungalowem niemal identycznym jak ten, który opuściła. Wbiegła po schodach na ganek i zastukała energicznie do drzwi.
— Panie Cheung! — krzyknęła. — Panie Cheung!
6.
Nocna bitwa
Brackenhursta uratował deszcz. Gwałtowna nawałnica zmieniła cichy górski strumień w huczący potok, wypełniając bród lodowatą wodą.
Spędził samotnie długi, wyczerpujący dzień w górach w poszukiwaniu kruszców i kiedy wracał do obozu w Howeel, światła wozu wyłowiły bystry ruch rwącej wody, migoczącej biało-brązowymi błyskami. To spowodowało, że z całych sił wcisnął pedał hamulca.
Wyszedł i odszukawszy na poboczu kawał gałęzi, zbadał starannie wodę. Była na co najmniej cztery stopy głęboka i mógłby właściwie przez nią przejechać, ale z drugiej strony, jeśli dalej nagromadziło się błoto, mógł ugrzęznąć na dobre. Ponownie zasiadł za kierownicą, wycofał się na szczyt wzniesienia, tam wyłączył światła i powrócił piechotą.
Woda była zimna, cholernie zimna, wirowała wokół ud wywołując drętwienie do szpiku kości. Brnął jednak, przeklinając, aż znowu wyszedł na suchy ląd. Dzięki Bogu, obóz znajdował się nie więcej niż pół mili przed nim.
Z trudem poruszał się zabłoconą drogą, przyświecając sobie elektryczną latarką i pochylając głowę przed strugami deszczu. Wydało mu się, że gdzieś przed sobą usłyszał krzyk, potem drugi, następnie bezładne strzały zagłuszane przez ulewę, a jeszcze później odezwało się śmiertelne staccato karabinu maszynowego.
Zatrzymał się na szczycie niewielkiego wzgórza nieznacznie marszcząc twarz, gdy wpatrywał się poprzez sosnowy las w obóz migoczący jaskrawymi błyskami. Panował tam popłoch, słyszał ryk silników i krzyki komend.
Zszedł z drogi i pomiędzy drzewami podkradł się ostrożnie kilkadziesiąt metrów bliżej. W dole roiło się od piechoty chińskiej, krępych wieśniaków w pikowanych mundurach i spiczastych czapkach, dzierżących lśniące karabiny Burpa i zdało mu się, że serce przestaje bić w jego piersi.
Ujrzał dwóch swoich ludzi, Galura i starego Abdula, stojących przy ogniu z rękami wyciągniętymi wysoko w górę. I nagle odezwała się broń. Abdul padł wprost w ogień, a Gular odwrócił się i rzucił przez pierścień mężczyzn, uciekając z pochyloną głową ku drzewom. Przez moment wydawało się, że mu się uda, lecz raptowna seria karabinu maszynowego zwaliła go na kolana.
Nawołując się podekscytowanymi głosami żołnierze zabrali się do przeszukiwania namiotów. Coraz więcej nadchodziło ich do obozu, aż na końcu od strony szosy nadjechał z rykiem transporter, za nim następny i jeszcze jeden.
Brackenhurst widział już dosyć. Odwrócił się i wspiął na wzgórze. Gdzieś w tyle rozległ się krzyk i kula przeleciała przez las kalecząc gałęzie. Pochylił głowę i przyspieszył biegu, z ramieniem uniesionym przed twarz dla osłony przed smagającymi gałęziami. Chwilę później brnął przez bród i wspinał się zboczem do landrovera.
Silnik był jeszcze ciepły, zapalił natychmiast. Zawrócił szybko, opony przez moment ślizgały się szukając oparcia w błocie, szarpiąc pobocze, aż wreszcie złapały grunt i odjechał w pośpiechu.
Siedząc za kierownicą landrovera na dziedzińcu misji, wspominając to co wydarzyło się w Howeel, Brackenhurst mimowolnie dostawał dreszczy. Słyszał odgłosy rozmowy i znowu popatrzył na księdza Kerrigana, trzymającego lampę w jednej ręce, i na Drummonda, stojącego przy nim w wejściu.
Po chwili stary zawrócił do środka, przymknął za sobą drzwi, a Drummond zbiegł w dół i zajął miejsce obok kierowcy.
— W porządku, ruszajmy.
— Co mówił ksiądz? — spytał Brackenhurst, gdy odjeżdżali.
— A co miał mówić? Spakuje się tak szybko, jak to możliwe i pojedzie jeepem z Janet i chłopcem. Nie ma sensu czekać na to, co się tu wkrótce będzie działo. Wiesz, co oni robią z ludźmi takimi jak on.
— Jak myślisz, co zrobi Khan?
— A co do diabła ma zrobić, jak nie wynosić się stąd? Nie podpisał paktu o pomocy z Indiami, co znaczy, że po drugiej stronie granicy będą siedzieli cicho, a o ile znam Chińczyków, to ci nie zapuszczą się dalej.
— Ale dlaczego? — nalegał Brackenhurst. — Czegóż oni, do cholery, szukają w tym skalistym śmietniku? Nie ma tu nic, co by warto mieć.
— To samo można by powiedzieć o Aksai-Chinach i Ladakhu. A jednak weszli tam z tych samych powodów. Prestiż, papierkowe sukcesy. Wspaniała Armia Ludowa odbiera to, co należało do Imperium Chińskiego tysiące lat temu. A że Balpur jest niczym innym, jak kilkoma tysiącami mil kwadratowych najbardziej jałowej, kamiennej pustyni, jaką stworzył Bóg, nie ma żadnego znaczenia. Ważne, że ludzie przestaną myśleć o kiepskich zbiorach u siebie w domu.
Niebo nad górami zaczynało jaśnieć, gdy przejeżdżali opustoszałymi ulicami. Ponura rzeka toczyła swe szare wody za domami porozrzucanymi na obrzeżach miasta, wezbrana od ciężkich opadów.
Później, w pałacu, czekając na Khana w izbie, w której jedli obiad — co wydawało się mieć miejsce w innej epoce, w innym czasie — Drummond otworzył oszklone drzwi i, stanąwszy na tarasie w deszczu, nasłuchiwał.
Khan nie spieszył się, ale gdy już wszedł do komnaty ubrany był w drelichowy mundur khaki obwieszony medalami nad lewą górną kieszenią, mieniącymi się żywymi barwami w szarości poranka. Marszałek dworu, któremu Drummond pierwszemu przekazał wiadomość, szedł za nim z karafką brandy i szklankami umieszczonymi na srebrnej tacy.
Khanowi ubyło dwadzieścia lat i w jego kroku wyczuwało się napływ świeżych witalnych sił.
— Sądzę, że możemy się napić, panowie. Jeśli to, co przekazał mi Ahmed, jest cokolwiek zbliżone do prawdy, następna okazja może nie nadarzyć się prędko.
Marszałek dworu napełnił szkło, obniósł tacę z trunkami i opuścił pokój. Khan przepił w milczeniu do wszystkich.
— A teraz, Mr Brackenhurst, może byłby pan łaskaw opowiedzieć mi własnymi słowami co właściwie stało się w Howeel?
Kiedy geolog skończył, stary wojownik zwrócił się do Drummonda.
— Co pan na to?
— Doprawdy, trudno mi pojąć — odrzekł Drummond. — Byłem tam ostatnio i na nic się nie zanosiło. Panował cholerny spokój.
— Ale to było dziesięć dni temu, mam rację?
Przytaknął.
— Co pan zamierza uczynić?
— Jeszcze nie wiem. Najpierw muszę naradzić się z pułkownikiem Sher Dilem i majorem Hamidem. Posłałem już po nich z rozkazem, by spotkali się ze mną w kwaterze głównej. Siedemdziesięciu pięciu żołnierzy. Wiele nie zwojują, a trudno polegać na członkach plemienia. Po prostu dadzą drapaka by nic złego ich nie dosięgło. Armia indyjska, jak sądzę, także nie zechce się wtrącać. Pesymistyczny punkt widzenia, ale obawiam się, że właściwy. Ile osób pomieści pański samolot?
— W tych warunkach nie więcej niż piętnaście. Proszę pamiętać, że muszę przelecieć nad górami i jeśli mamy ruszać, to trzeba się spieszyć. Gdy tylko wieść się rozejdzie, będziemy tu mieli wyjący tłum gnający na pas startowy. Jak do tej pory, wie tylko ojciec Kerrigan. Zawiadomiliśmy misję i zostawiliśmy im mojego jeepa. Mają spakować się tak szybko, jak to możliwe i pojechać za nami z Kerimem i panną Tate.
Khan skinął głową.
— Bez względu na koszty muszę ocalić syna. To pewne.
— Zatem, według mojej rachuby, daje nam to zbliżoną listę pasażerów. Jest na niej pan, Kerim, ksiądz Kerrigan, panna Tate, Brackenhurst i major Hamid. A także pułkownik Sher Dil, o ile zechce udać się z nami.
— A co z Cheungiem? — wtrącił geolog.
— Byłbym o nim zapomniał — Drummond zwrócił się do Khana, — Wasza Wysokość jest chyba świadomy jego prawdziwej roli. Bóg jeden wie, co Chińczycy by z nim zrobili, gdyby wpadł w ich ręce.
Powrócił marszałek dworu i wręczył Khanowi wypolerowany, skórzany pas z kaburą, mieszczącą ciężki rewolwer armii brytyjskiej. Stary wojownik założył go na biodra i uśmiechnął się cierpko.
— Czas ruszać, panowie. Wysadzicie mnie koło kwatery pułkownika. Proponuję, byście następnie udali się na pas startowy i przygotowali samolot do natychmiastowego odlotu.
Na zewnątrz zrobiło się jaśniej. Niebo wyglądało jak ciężki, szary płaszcz, rozpostarty nad ziemią, a deszcz zamieniał błoto drogi w bagnistą maź, gdy jechali ulicami w kierunku głównego placu. Zatrzymali się przed ponurym budynkiem, który wyglądał jak barak, a był kwaterą główną Sher Dila.
Panował tam już ruch i kiedy Khan wysiadał, pułkownik z Hamidem u boku zszedł schodami, by go przywitać. Patham spojrzał pytająco na Drummonda i ten skierował kciuk ku ziemi. Chwilę później Brackenhurst odjechał szybko.
Za miastem stało kilka namiotów, a przy nich stado ciężkich górskich owiec zbitych w gromadę przy ogniu, z którego szedł dym wysoko w niebo. Przejechali przez wyboisty trakt, wpadli w poślizg na błocie i przeskoczywszy skarpę pognali w dół, ku lotnisku.
Skorodowany, blaszany hangar wyglądał jak brzydki, opuszczony barak. Brackenhurst podjechał pod wrota i zatrzymawszy wóz wskazał głową na pas startowy zamieniony w morze błota.
— Nie najlepsza nawierzchnia do startów.
— Dla beavera nie ma złych nawierzchni — odparł Drummond. — Dlatego tak dobrze sobie radzą w górskich warunkach.
Wyjął kluczyki, otworzył kłódkę i rozchylił szeroko drzwi. Przed nimi przyczaiła się złoto-czerwona sylwetka samolotu. Patrząc na nią usłyszeli cichy, wyraźny głos:
— Wspaniale, mój przyjacielu. A teraz odsuń się, proszę.
Zza rogu budynku wyłonił się Cheung z granatem w jednej ręce i automatycznym pistoletem w drugiej.
— Wybierasz się gdzieś, Jack?
— Taki był nasz ogólny zamiar — Drummond niepostrzeżenie wsunął dłoń do kieszeni kurtki lotniczej i zacisnął palce na kolbie Smith-Wessona. — O co tu chodzi?
Zza skrzydła drzwi wyszła Famia i stanęła u boku Cheunga, nieco zabawna w swetrze Drummonda tak nasiąkniętym wodą, że zwisał jej prawie do kolan.
— Niech mnie diabli wezmą — mruknął.
Cheung zaśmiał się łagodnie.
— Nikt nigdzie stąd nie wyjedzie, Jack. Tego w planie nie było.
Jednym szybkim szarpnięciem wyciągnął zębami zawleczkę granatu i wrzucił go do hangaru. W tej samej chwili Drummond wyciągnął rewolwer z kieszeni i wypalił tak, że kula rozerwała drzwi nad głową Cheunga zmuszając go do szybkiego odwrotu.
Drummond odwrócił się i zaczął biec. Brackenhurst już sadowił się za kierownicą i kiedy uruchomił silnik, granat eksplodował. Gorący podmuch owiał Drummonda i cały hangar zapadł się nagle.
Gdy wskoczył do wozu i zatrzasnął drzwiczki, landrover ruszył na wysokich obrotach, aż jego koła zmieniły błoto w wodnistą pianę. Cheung wyskoczył z ukrycia i złożył się do strzału z wprawą wyborowego strzelca. Brackenhurst skierował samochód w żleb ciągnący się zboczem wzgórza, dając im pewną osłonę i w chwilę później wybuchł zbiornik beavera.
— Mam nadzieję, że piekło pochłonęło tego bękarta! — wykrzyknął.
Wypadli z wąwozu na płaską platformę sterczącą z tej strony góry jak półka i spojrzeli za siebie. Cheung stał niedaleko płonącego hangaru patrząc w ich stronę, a dziewczyna leżała w błocie twarzą do ziemi, tuż przy nim.
Drummond nic nie czuł, żadnego bólu ani gniewu. Nie było czasu na rozmyślania o tym co się stało i dlaczego. Od tej pory liczyło się tylko jedno — przeżyć. Tylko to miało jeszcze wartość.
Brackenhurst przystanął na brzegu platformy wypatrując najbezpieczniejszej drogi w dół, gdzie leżało miasto, jak rozpostarta na ziemi mapa. Pomimo silnej ulewy, ulice roiły się od ludzi.
— Złe wieści rozchodzą się szybko — stwierdził Drummond.
Na placu przed kwaterą panował niemały ruch, zajeżdżały ciężarówki i parkowały na boku, kierowcy schodzili się w grupki wdając się w żywe dyskusje.
Nagle gdzieś z chmur dobiegł ich wysoki dźwięk, stłumiony przez deszcz. Brackenhurst krzyknął wskazując na niebo, skąd w szarości poranka wyłoniła się para myśliwców lecących obok siebie. Nagle złamały formację i zaczęły pikować w dół, jak liście opadające z gałęzi drzewa. Prowadzący odrzutowiec spłynął w dolinę nad rzeką, zbliżając się tak blisko góry, że w pewnej chwili Drummond rozpoznał czerwone gwiazdy na skrzydłach.
— Wielkie nieba, to chińskie MiG-i — wrzasnął geolog.
Poniżej w mieście krzyczano na alarm, ludzie przystawali zadzierając wysoko głowy i kiedy zaczęli uciekać do domów, pierwszy MiG wystrzelił swoje rakiety ryjąc podwójną bruzdę na placu. Trafił w ciężarówkę przed kwaterą Sher Dila i huk eksplozji wstrząsnął powietrzem. Ogień i szczątki pojazdu pokryły tych, którzy w panice szukali rozpaczliwie kryjówek.
Nadleciał drugi MiG i wbił swoje rakiety w dwie inne ciężarówki. Gdy poderwał się w górę, ten pierwszy właśnie zawracał, by wykonać następny nalot. Spadł w dół jak huragan, z rakietami wymierzonymi w gęsto upakowane domostwa i trafił w skład amunicji po drugiej stronie kwatery pułkownika. Potworny wybuch podniósł wysoko w powietrze słup ognia, przebijający się przez tumany dymu spowijające powoli miasto — i już następny myśliwiec schodził do akcji.
— Ruszajmy — Drummond klepnął Brackenhursta w ramię.
Ten odwrócił do niego poszarzałą twarz i spojrzał wytrzeszczonymi oczami.
— Tam na dół? Chyba oszalałeś!
Drummond nie wdawał się w słowne utarczki. Wywlókł geologa zza kierownicy i zajął jego miejsce za kółkiem. Sprowadził wóz zboczem stromego wzgórza i wjechał na równinę, gdzie otoczył ich dym tak gęsty, że przez jakiś czas jechali na oślep, gwałtownymi skrętami wymijając wyłaniające się nagle ruiny na pół zburzonych domostw. Przeskakując rumowiska kamieni i drewnianych belek kierowali się w stronę głównego placu.
Z kłębiącej się ciemności wypadła żywa pochodnia. Płonący człowiek w ubraniu nasiąkniętym paliwem przebiegł przed nimi znikając gdzieś nad rzeką. Ktoś inny lamentował nad trawionym przez ogień dobytkiem — i wtedy zaczęła eksplodować amunicja.
Landrover zachrzęścił na czarnym, zwęglonym trupie leżącym w poprzek ulicy i Drummond zahamował gwałtownie. Lament ustał, a cisza jakby pogłębiła się przez trzeszczące płomienie. Z tej strony placu nie ocalał prawie żaden budynek, jedno skrzydło kwatery Sher Dila było już tylko kupą gruzu.
Gdy zeskoczył na ziemię, z wyjścia wytoczył się Hamid w mundurze tlącym się w kilku miejscach i, łapczywie chwytając powietrze, oparł się o ścianę na szczycie schodów. Drummond wbiegł na górę i chwycił go w chwili, gdy już zwalał się z nóg.
— Już dobrze, zajmę się tobą. Co z Khanem?
Hamid mechanicznie starł krew z lewego policzka.
— Nie wiem. Jest gdzieś w środku. To miejsce to istne piekło.
Brackenhurst wbiegał po schodach, by przyłączyć się do nich, gdy od strony doliny znów nadleciały MiG-i. Chwyciwszy Hamida pomiędzy siebie wywlekli go przez drzwi i kiedy padli na posadzkę, kanonada pocisków przetoczyła się po placu, pryskając odłamkami nawierzchni po szybach okien.
Drummond leżąc przyciskał się do ściany czekając, aż ziemia przestanie drżeć. W środku sali rozciągnięci na podłodze leżeli twarzami w dół dwaj żołnierze. Geolog przykucnął w dalszym kącie i patrzył przerażonymi oczami.
Ogień ustał tak szybko jak się zaczął i MiG-i zniknęły w oddali zostawiając po sobie dym, ogień i zrujnowane miasto. Drummond podniósł się i pomógł wstać Hamidowi. Zbliżył się do nich Brackenhurst, a kiedy odezwał się, głos drżał mu lekko.
— Musimy wynosić się stąd, Drummond. Musimy uciekać.
Drummond nie zwrócił na niego uwagi i spojrzał na Hindusa, który opierał się o ścianę, potrząsając głową jak ranny bawół.
— Gdzie znajdował się Khan, gdy zaczął się atak?
W oczach Hamida pojawił się błysk i wciągnął głęboko powietrze.
— W pokoju telegrafisty. Tędy.
Drzwi były wyrwane z zawiasów, a pokój za nimi zrujnowany. Czterech czy pięciu mężczyzn, zabitych lub ciężko rannych, leżało porozciąganych wśród gruzów. Przy oknie klęczał pułkownik Sher Dil trzymając w ramionach Khana, a w rogu na krześle wciąż tkwił na posterunku radiotelegrafista ze słuchawkami na uszach. Pułkownik był cały pokryty kurzem, miał podarty i osmalony mundur, ale wydawał się nie być ranny. Drummond przykucnął przy nim, by się przypatrzyć Khanowi. Mundur starego wojownika przesiąknięty był krwią i kiedy otworzył oczy, wyjrzała z nich śmierć.
Przez chwilę patrzył na Drummonda nieprzytomnym wzrokiem, a potem jego spojrzenie wyostrzyło się. Wyciągnął sztywno jedną zakrwawioną rękę i poruszył ustami próbując coś powiedzieć.
— Kerim — wykrztusił wreszcie. — Uratujesz Kerima? Daj słowo!
— W porządku — powiedział Drummond. — Daję ci słowo. Przyrzekam, że chłopak będzie bezpieczny, uratujemy go.
Dłoń zacisnęła się na lotniczej kurtce, w gardle Khana zabulgotało głucho i struga krwi wypłynęła spomiędzy jego warg.
Drummond rozwarł zakrwawione palce i pułkownik Sher Dil położył Khana ostrożnie na plecach. Następnie zdarł z siebie postrzępioną bluzę i nakrył mu twarz. Drummond podniósł się i spojrzał na Hamida.
— Są jakieś wieści z misji?
Hamid potrząsnął głową. Przez rozwalone drzwi wpadł Brackenhurst.
— Landrover pozostał nietknięty! Dzięki Bogu, mamy czym się poruszać. Ten bękart Cheung pewnie już gnije w piekle.
— O czym on mówi? — Hamid zwrócił się do Drummonda.
— Wygląda na to, że nasz dobry przyjaciel Cheung od samego początku pracował dla przeciwnika. Zanim nadleciały MiG-i, on już był przy samolocie z granatem.
— Ale sprawdziliśmy go w Formosie — odrzekł Hamid. — Był agentem nacjonalistów, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Komunikowali się z nim regularnie. Rozważaliśmy z oczywistych powodów inną możliwość, ale wiedzieliśmy o nim wszystko.
— Prawdopodobnie podwójny agent — stwierdził Drummond i zwrócił się do Sher Dila. — Jeśli pan słuchał, to wie pan już, że jesteśmy zdani wyłącznie na siebie, a do granicy mamy jeden przeklęty krok. Udało się złapać kontakt z armią indyjską?
— Jeszcze nie, ale operator ciągle próbuje.
Za oknem rozległy się sporadyczne strzały i odwrócili się, by zobaczyć co się tam dzieje. Podmuch ciepłego wiatru rozwiał dym odsłaniając wzgórze podobne do głowy cukru, po drugiej stronie miasta. Ludzie w panice uciekali w kierunku rzeki — mężczyźni, kobiety i dzieci, kilku pasterzy na koniach pędzących owce, które rozbiegły się w różne strony stając wszystkim na drodze.
W następnej chwili szczyt wzgórza ożywił się postaciami w szarych, pikowanych mundurach i kiedy zaczęli strzelać, krzyk padających w tłumie wypełnił powietrze niczym dym wielkiego pożaru. Runęli w dół zboczem jak fala przypływu w kierunku Sadaru, pokrzykując do siebie niby psy gończe, a całun kurzu opadał za nimi na ziemię.
Hamid zwrócił się do Sher Dila.
— Mamy pięć minut zanim tu dotrą. Musicie nawiązać kontakt z główną kwaterą armii Indii.
Część sufitu zawaliła się, rozrzucając ogień i zwały tynku. Hamid z Drummondem rzucili się, by go podeprzeć, a wtedy Brackenhurst wypadł na zewnątrz i w chwilę później usłyszeli, jak uruchamia silnik landrovera. Znikł w dymie, nim zdążyli dopaść do drzwi.
Hamid klął wściekle wracając do środka, a tam Drummond, wsłuchany w odgłos auta niknący w oddali, zdał sobie nagle sprawę z podniecenia w głosie radiotelegrafisty, któremu w końcu udało się nawiązać kontakt z dowództwem armii indyjskiej. Wokół niego kłębił się szkarłatny dym niosący słodkawo-mdły odór palonego ciała. W dymie pożaru wszystko zdawało się tracić znaczenie i nic nie było rzeczywiste.
Kula trafiła we framugę drzwi i z dymu wybiegło kilku Chińczyków. Drummond cofnął się, a Hamid przez roztrzaskane okno wypróżnił cały magazynek stena zmuszając ich do odwrotu.
Sher Dil odwrócił się od radiostacji i wypuścił mikrofon z dłoni.
- Wnosząc ze stanu rzeczy, lepiej wynośmy się stąd, każdy na własną rękę. Starajcie się przeprawić przez rzekę, a potem do wsi Bandong, dziesięć mil drogą na południe. Tam się spotkamy.
Tylne drzwi wychodziły na ogrodzony teren za domem i panował tam dziwny spokój. Dym wiszący nisko nad ziemią i ulewny deszcz znacznie ograniczały widoczność. Radiotelegrafista wspiął się na płot i ledwo przełożył nogę, rozległ się nagły wrzask z lewej strony, niecałe czterdzieści stóp od nich i pojawiła się grupa Chińczyków. Kilku z nich jednocześnie strzeliło i operator, krzyknąwszy, zwalił się w tył do ogrodu, chwytając rękami głowę.
Sher Dil przecisnął się przez wyrwę w płocie i zaczął uciekać zboczem pod górę, mając za sobą Drummonda, kluczącego rozpaczliwie pod ogniem Chińczyków, i Hamida biegnącego co sił obok.
Drummond czuł krew w ustach pnąc się na wzgórze w ślad za niknącą już za skarpą sylwetką pułkownika, wczepiał się w mokrą ziemię i raptem poszarpane skały zamajaczyły nad nim na tle nieba. Przeszedł przez szczyt schylając głowę, łapiąc ciężko powietrze, aż potknął się o sterczącą nogę. W jednej krótkiej chwili dojrzał Sher Dila ześlizgującego się po ilastej glebie urwiska w dół rzeki, podrywającego się na dole i wskakującego do wody.
A potem wyłonili się z kłębów dymu i otoczyli go, mali ludzie, bezkształtni w swoich waciakach, z karabinami, które wydawały się dla nich za duże, z nasadzonymi na końce luf bagnetami. Kilka jardów dalej leżał na ziemi Hamid, a nad nim stał żołnierz i trzymał stopę na jego szyi. Drummond oparł się o głaz patrząc, jak brązowe twarze wieśniaków zaczynają zbliżać się do niego ze wszystkich stron.
7.
Ostrze miecza
Budynek więzienia był jednym z niewielu ważnych obiektów w mieście, które pozostały nietknięte w wyniku ataku. Z niewielkiej celi, znajdującej się na końcu korytarza na drugim piętrze, Drummond miał interesujący widok na okolicę, stojąc przed zakratowanym oknem.
Była dziesiąta rano, cztery godziny po pierwszym ataku, a dym wciąż unosił się w gęstym deszczu nad ulicami, zaś od rzeki ciągnęła mgła osiadając na krańcach miasta. Panował przenikliwy chłód, przez kraty wpadał pył wodny i Drummond odwrócił się do środka.
— Będzie wczesna zima tego roku. Czuję to w kościach.
— Dla nas to czysto akademicki problem — odezwał się Hamid ze swojej pryczy.
— Tak sądzisz?
Znad rzeki doszedł stłumiony terkot broni maszynowej i Hindus uśmiechnął się gorzko.
— Oto odpowiedź. Nic, tylko zetrzeć w proch wszelki opór. Tak jest od samego rana.
— To dlaczego jeszcze żyjemy? Skąd te specjalne względy?
Na odpowiedź zabrakło czasu. W zamku zazgrzytał klucz, drzwi się otworzyły i mały sierżant wszedł do celi, mając po bokach dwóch szeregowych, uzbrojonych w karabiny maszynowe. Hamid zerwał się na nogi, lecz sierżant potrząsnął głową.
— Nie ty. Ten drugi.
Wypchnęli Drummonda na korytarz i, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, poprowadzili go schodami w górę, na ostatnie piętro. Sierżant szedł tuż przy nim, z tyłu dwaj szeregowi. Wszyscy przystanęli przed drzwiami. Sierżant zastukał, nasłuchiwał chwilę, a potem pierwszy wszedł do środka.
Wcześniej był to pokój naczelnika więzienia. Na ścianach wisiały arrasy z Buchary, podłogę pokrywały owcze skóry, a w wielkim, kamiennym kominku płonęły drewniane kłody. Stał przed nim chiński oficer wpatrując się w ogień, z nogą opartą na brzegu paleniska uderzał niespokojnie rzemiennym pejczem po swoim bucie. Na ciężkim palcie z futrzanym kołnierzem, które miał zarzucone na ramiona, widniały szlify pułkownika.
Odwrócił się i łagodnie spojrzał na Drummonda.
— Nie wyglądasz najlepiej, Jack.
— Nie, dzięki tobie, skurwielu.
— Nie rób mi osobistych docinków, Jack. Po prostu tak się złożyło, że znajdujemy się po przeciwnych stronach. Żałosne, ale prawdziwe.
— Kim jesteś? Agentem wywiadu?
— Zgadza się.
— Czy wolno mi spytać, od jak dawna robiłeś głupców z tych w Formosie?
— Nigdy nie byłem w Formosie — odrzekł Cheung. — Nacjonaliści faktycznie mieli szpiega imieniem Cheung i naprawdę wysłali go z misją do Nikkimu. Dotarł do Singapuru, a tam ja zająłem jego miejsce.
— A co z bronią, którą przerzucałem do Tybetu? A Moro i jego chłopcy? Przypuszczam, że to wszystko było również sfingowane.
— Starannie przygotowane pozory, które umożliwiały mi nieustanny kontakt z moimi zwierzchnikami w celu odzyskania przez Armię Ludową tego, co zawsze stanowiło niezaprzeczalną część Wielkich Chin.
— Obejdę się bez tych kazań — przerwał mu Drummond. — Gdzie zwerbowaliście Famię?
— Ona i jej matka nie były jakimiś szczególnie ważnymi osobami. Płaciłem im dobrze za informacje o tobie, to wszystko.
— Mówisz w czasie przeszłym?
— Jedynie w stosunku do Famii. Odłamek uderzył ją w głowę na pasie startowym.
Przypominając sobie miesiące jej udawania, Drummond nie poczuł większego żalu.
— Naprawdę uważasz, że wyjdziesz z tego cało? — spytał Chińczyka.
— Dlaczego by nie? — skrzywił się Cheung. — Indie pozostaną z boku. Są zainteresowane jedynie utrzymaniem status quo, a poza tym te dwa państwa nie podpisały nigdy układu o wzajemnej pomocy wojskowej. W Narodach Zjednoczonych odbędzie się nadzwyczajna sesja, będą długie dyskusje do późnej nocy i dokładnie nic z tego nie wyniknie. Nikomu nie zależy na wywracaniu łodzi, Jack. Uczyłeś mnie tego.
— A więc wszystko poszło ci jak po maśle, nieprawdaż?
— Z wyjątkiem jednej, raczej istotnej sprawy. Khan nie żyje, co jest nawet wygodne, ale to są przesądni ludzie i dla nich Khan to nie tylko król, lecz także kapłan. Jego jedynym następcą może zostać tylko książę Kerim.
— A jako taki, stanowi przeszkodę w zjednoczeniu z Ludową Republiką.
— Wcale nie — Cheung uśmiechnął się krótko. — Pod naszym przewodem może wiele uczynić dla swoich ludzi. Może poprowadzić ich drogą prawdy.
— A więc wiem już wszystko.
— To dobrze. Może zatem zechciałbyś być tak roztropny i pomóc mi w tej kwestii. Mimo wszystko, zawsze korzystałeś z szansy. Gdzie jest chłopak?
Drummond spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— Twierdzisz, że nie wiesz?
— Nie ma go w misji. Ani ojca Kerrigana, ani tej amerykańskiej dziewczyny. Moi ludzie spędzili godziny szukając ich w tłumie i przeczesując najbliższe okolice miasta.
— I ty oczekujesz, że ja ci pomogę?
— Wiem, że jak tylko Brackenhurst dostarczył ci wieści o inwazji, udałeś się natychmiast do misji. Famia powiedziała mi o tym.
Drummond zdecydował się szukać ratunku w prawdzie.
— Istotnie tak było. Zostawiliśmy tam jeepa i nakazaliśmy księdzu by spakował się jak może najszybciej i podążył za nami na pas startowy. Przypuszczam, że jak na jego możliwości, twoi ludzie posuwali się zbyt szybko.
— Ale Brackenhursta także nie możemy odnaleźć. Obmyśliłeś alternatywny plan na wypadek kłopotów, znam cię Jack. Wiem, jak pracuje twój umysł.
— Mogę już odejść?
— Zrobisz mądrzej, jeśli zgodzisz się współpracować. Pomyśl o tym, mógłbym ci wówczas wiele pomóc, okazałbym swą wdzięczność.
— Okazałbyś swą wdzięczność?! Na litość boską — skrzywił się Drummond. — To brzmi jak strofa z kiepskiej sztuki.
Pułkownik Cheung wpatrywał się w niego, pozornie spokojny, jedynie jego skórzany pejcz uderzał regularnie o cholewę prawego buta.
— W porządku, sierżancie, zabierzcie go — odezwał się sucho po chińsku. — Przyprowadźcie mi tego drugiego.
Drummond przystanął w drzwiach potrząsając głową.
— Tym razem naprawdę tracisz czas — powiedział.
* * *
Punkt dowodzenia wojsk chińskich został urządzony w pałacu. Najwyższy stopniem oficer, generał Ho Tsen, stał na tarasie i patrzył na ogród. Wyraz jego twarzy daleko odbiegał od zadowolenia. Niecierpliwie przestępował z nogi na nogę.
Od strony wejścia rozległo się niewyraźne chrząknięcie i kiedy się odwrócił, zobaczył Cheunga czekającego w drzwiach.
— Znalazłeś go? — zapytał ostro.
— Obawiam się, że nie, generale.
Ho Tsen trzasnął dłonią po balustradzie.
— Jesteście za to bezpośrednio odpowiedzialni, pułkowniku. Kiedy tu przybyłem, spodziewałem się zastać chłopca gotowego mnie powitać.
— Wygląda na to, że ksiądz i ta amerykańska dziewczyna opuścili misję zabierając chłopaka tuż przed przybyciem naszych żołnierzy. Potwierdziły to przesłuchania pasterzy z obozów nad rzeką. Przed chwilą otrzymałem raport, że odnaleziono ich jeepa — był porzucony dziesięć mil stąd na północ, we wsi Quala. Prom rzeczny, który tam się znajdował, został rozmyślnie zniszczony. Stąd przypuszczam, że przeprawili się nim na drugi brzeg. W tym samym miejscu odnaleziono także landrovera, należącego do Brackenhursta.
— Czy patrol udał się w pościg za nimi?
— Niestety, nie było tam innych łodzi. Wieś została opuszczona, widocznie wszyscy przeprawili się przez rzekę. Od tamtego czasu poziom wody podniósł się znacznie wskutek opadów.
— Jest jakieś miejsce, w którym można by przerzucić pojazdy na drugą stronę?
— Z pewnością nie tutaj. Prąd zawsze był zbyt wartki dla promu. — Cheung rozpostarł mapę na stole z kutego żelaza. — Dwadzieścia mil stąd na północ, w Kamie, rzeka rozlewa się i jest tam płytko. Możemy przejechać wozami. Tylko ta jedna droga prowadzi do Indii, a oni nie mają pojazdu, proszę pamiętać. Powinniśmy ich złapać z łatwością. Muszą trzymać się traktu, a ksiądz jest starym człowiekiem i, mając przy sobie kobietę i tego dzieciaka, nie może liczyć na przejście innym szlakiem przez góry.
Ho Tsen skinął głową.
— Mam nadzieję, że tak się stanie. Dla twego dobra, bo Pekinowi nie spodoba się, jeśli zawiedziesz. Poślę również zmotoryzowany patrol wzdłuż tego brzegu. Wcześniej czy później natkną się na jakieś łodzie i wówczas przeprawią się, odcinając im drogę w górach.
— Wspaniały pomysł.
Generał włożył do ust papierosa i pochylił się nad szkicem, który podsunął mu Cheung.
— Jedno mnie martwi. Co będzie, jeśli ksiądz ma inny plan? Na przykład pojazd czekający na drugim brzegu? To by wyjaśniało, dlaczego nie udali się na północ do Kamy, by tam przeprawić się jeepem. Ten Drummond, o którym wspomniałeś. Jesteś pewny, że nic nie wie?
— To zbyt trudny człowiek, by być go pewnym. A ów Pathan jest tak uparty, jak wszyscy z jego plemienia.
— Wyczerpałeś wszystkie dozwolone metody?
— Chcą zyskać na czasie, generale. A poza tym Drummond musi być oszczędzony dla bardziej szczegółowych przesłuchań w Pekinie.
— A to czemu?
— Wiadomo, że pracuje dla wywiadu brytyjskiego.
— Rozumiem.
Cheung zawahał się.
— Chciałbym wykorzystać jeszcze jedną szansę przed wyjazdem, na wypadek gdyby jednak wiedzieli coś istotnego. Niewielki fortel często daje znaczące efekty.
— Brzmi zachęcająco — przyznał generał Ho Tsen. — Myślę, że powinienem wam towarzyszyć, pułkowniku. Ufam, że nie tracę swojego czasu.
* * *
Drummond drżał od podmuchów wiatru, który wiejąc znad rzeki przeszywał plecy niczym zimny bagnet wchodzący w ciało. Zgiął ręce, by ulżyć zdrętwiałym mięśniom i skrzywił się z bólu, gdy sznur zaciśnięty na przegubach dłoni werżnął się w skórę.
Hamid stał przy nim, a z drugiej strony płakał cicho jeden z żołnierzy Sher Dila w poszarpanym mundurze. Co kilka chwil mężczyzna kaszlał i wtedy z ust wypływała mu strużka krwi. Po pewnym czasie osunął się na twarz i znieruchomiał. Rozgadani strażnicy, stojący kilka jardów obok, nie zwrócili na to żadnej uwagi.
Kilkadziesiąt metrów dalej dwie półciężarówki zatrzymały się w błocie, każda wyładowana pół tuzinem żołnierzy i uzbrojona w ciężki karabin maszynowy zamontowany na obrotowej wieżyczce.
Drummond przeniósł ciężar ciała na pięty i spojrzał na szereg klęczących postaci. Było ich około trzydziestu, głównie żołnierzy Dila, wraz z kilkoma członkami plemienia, którzy zostali schwytani z bronią w ręku. W wyobraźni ujrzał, jak przewracają się jeden za drugim, w miarę jak ogień broni maszynowej zatacza łuk i w końcu sięga jego... przeszedł go dreszcz. Do ciężarówek podjechał jeep i zatrzymał się.
— Mamy towarzystwo — odezwał się Hamid.
Po porytej bruzdami ziemi szedł do nich Cheung, a przy nim generał Ho Tsen. Przystanęli przed nimi i generał zapytał spokojnie:
— To są ci ludzie?
Cheung przytaknął.
— Obydwaj mówią po chińsku.
— Wyśmienicie. — Generał podszedł bliżej. — Nie traćmy czasu, panowie. Ten deszcz to nic przyjemnego, a my chcielibyśmy dowiedzieć się czegoś o tym katolickim księdzu i młodym Khanie. Jeśli wykażecie się rozsądkiem i pomożecie nam, dopilnuję, by dobrze was traktowano. Jeśli nie...
Drummond i Hamid wpatrywali się w niego w milczeniu. Cheung westchnął, poirytowany.
— Jesteś przeklętym głupcem, Jack — powiedział po angielsku. — Zawsze nim byłeś. Znaleźliśmy jeepa w Quala, co znaczy, że przeszli rzekę. I obiecuję ci, nie ujdą daleko.
Odwrócili się, odchodząc z powrotem do transporterów. Ho Tsen wdrapał się na jeepa i usiadł w kabinie, a Cheung spojrzał w górę, na sierżanta stojącego na pierwszej półciężarówce obok karabinu maszynowego.
— Znasz rozkaz — powiedział. — Wstrzymasz ogień, gdy sięgnie Hindusa. Jeśli zranisz jego albo Anglika, zapłacisz głową.
Wspiął się na jeepa i zajął miejsce przy generale Ho Tsenie. Ten uśmiechnął się i podał mu papierosa.
— Mieliście całkowitą rację, pułkowniku. To może okazać się bardzo interesujące.
Drummond wpatrywał się w rozmokłą ziemię, odrętwiały od chłodu i czekał na to, co miało nastąpić. Myślał o ojcu Kerriganie, o Janet i młodym Khanie, gdzieś na drugim brzegu, we mgle, i modlił się, by stary miał dość rozwagi i nie przystawał zbyt często. Lecz granica z Indiami była daleko, całe trzysta mil górskiej drogi.
Od strony, gdzie stali Chińczycy rozległ się wybuch przeraźliwego, piskliwego śmiechu i Drummond skamieniał. Mali mężczyźni pokrzykując cienkimi, ptasimi głosami kroczyli w kierunku linii więźniów. Drummond spuściwszy głowę czekał.
Zwalono go na twarz nagłym kopnięciem w klatkę piersiową, po którym z trudem złapał oddech. Następnie zdjęto mu sznury z nadgarstków i ponownym kopnięciem postawiono na nogi. Chiński żołnierz uśmiechnął się uprzejmie podając mu szpadel.
Drummond spojrzał na Hamida i obaj zaczęli kopać. Gleba była piaszczysta i miękka, łatwo poddawała się łopacie. Obok nich pracowali inni więźniowie. Pochylając się myślał z uczuciem beznadziejności, że nie potrwa to długo.
Deszcz przeszedł w ulewę i Chińczycy biegiem zawrócili do swoich pojazdów, by schronić się pod plandekami, zostawiając na straży jednego ze swoich, z pistoletem maszynowym trzymanym w zgiętej ręce.
Rów był już na dwie stopy głęboki i zastanawiał się, ile każą im jeszcze kopać. Sześć stóp, to był regulaminowy wymóg dla grobu w kraju, ale było mało prawdopodobne, by Chińczycy kłopotali się takimi subtelnościami. Oparł się na chwilę na łopacie, a wtedy Hamid przysunął się bliżej.
— Zdaje się, że wiele nam już nie pozostało — odezwał się Drummond.
Hamid przez ramię spojrzał na rzekę okrytą kłębami mgły.
— Nie, ale może coś da się zrobić. Co myślisz o wyścigu na sto jardów?
Drummond zastygł oszołomiony.
— O czym do diabła mówisz?
— O tym! — Hamid wykrzyknął ostro i dłonią trzepnął Drummonda w twarz.
Ten cofnął się zataczając, zamroczony chwilowo, a strażnik ruszył w ich stronę sprawdzić co się dzieje. I kiedy pochylił się nad dołem zwracając karabin na Hamida, ten dziabnął go kantem łopaty w szyję. Chińczyk zwalił się w rów nie wydając żadnego dźwięku.
Ulewa tworzyła teraz gęstą zasłonę pomiędzy nimi i pojazdami. Hamid wyrwał karabin z rąk wartownika, wydrapał się z dołu i ruszył pędem w kierunku rzeki. Drummond wyskoczył za nim i odwracając głowę zobaczył przez ramię, jak inni więźniowie opuszczają swe rowy i, rozciągnięci w nieregularną linię, gnają przed siebie szukając ratunku w ucieczce. Dalej z tyłu pierwszy z Chińczyków dopadał już rowów, strzelając w biegu, a nad nim odezwał się ciężki karabin maszynowy z transportera piechoty.
Rzeka była już blisko i poczuwszy zapach wody przyspieszył kroku. Zostało im kilkanaście jardów, gdy kula wyrwała kawał ziemi przed jego stopą i potknąwszy się zwalił ciężko na ziemię. Natychmiast pojawił się Hamid, postawił go na nogi i razem stoczyli się ze skarpy ku wezbranemu nurtowi rzecznemu. Powierzchnia zdawała się być gładka pod strugami deszczu, lecz raptowne wiry wskazywały na silny prąd, a odłamane gałęzie drzew mknęły szybko, co zniechęcało do próby przedostania się na drugi brzeg.
Za nimi rozległ się tupot butów po kamieniach i minął ich jeden z żołnierzy Sher Dila, z twarzą purpurową z wysiłku, tak że blizna ciągnąca się od jego oka do ust jaśniała wyrazistą bladością. Wskoczył w biegu do wody i zaczął płynąć rozpaczliwie. Po kilku sekundach wartki prąd wyniósł go z pola widzenia, a tymczasem nadbiegali wciąż inni, niektórzy krwawiący z ran, wrzeszczący ze strachu, i po zbiegnięciu ze skarpy rzucali się w wodę.
— Nie przetrwają nawet pięciu minut — wykrzyknął Hamid — Rzeka prawie zamarza.
Kula pacnęła obok opryskując ich błotem i Hindus obrócił się na czas, by dojrzeć czterech Chińczyków na szczycie wzgórza. Strzelając z biodra zatoczył lufą szeroki łuk zwalając dwóch z nich na ziemię. Pozostali skryli się za głazami, a kiedy nadbiegło jeszcze kilku, Hamid długą serią zmusił ich do wycofania się.
Nadjechał jeden z transporterów i teraz rzucili się w rzekę, by schronić się za gęstymi, ciernistymi krzewami wyrastającymi z wody. Brnęli przez płyciznę, a kule pluskały dookoła nich tworząc pianę na powierzchni, aż wreszcie zniknęli za ścianą deszczu w wodzie głębokiej po pas. Była potwornie zimna i Drummond czuł, jak lodowaty ziąb przenika mu ciało do szpiku kości. Znowu wrzaski zbliżyły się do nich, ruszyli w dół rzeki wraz z silnym prądem, który pomagał w ucieczce. Parli w kierunku, gdzie ląd wybrzuszał się w naturalny falochron, zatrzymując połamane szczątki drzew, i tam rwący nurt okazał swą litość, wynosząc ich w bezpieczną gęstwinę tej pływającej dżungli. Trzymając się pnia odpoczywali z trudem łapiąc powietrze w obolałe płuca. Od brzegu usłyszeli okrzyki. Pojawiło się tam pół tuzina Chińczyków przeczesujących krzaki na linii wody.
Ukryci nie więcej niż dziesięć jardów od lądu widzieli przez gałęzie ich spiczaste czapy nasunięte na oczy, czerwone gwiazdy, błyszczące karabiny i długie do kolan buty. Mijające minuty zdawały się rozciągać w wieczność i stopniowo zimno paraliżowało im członki. Żołnierze naradzali się. Po chwili podzielili się na dwójki i zniknęli w gęstym deszczu.
— Co robimy? — odezwał się Drummond.
— Jest tylko jedno wyjście — odrzekł Hamid sinymi z zimna ustami. — Musimy przeprawić się na drugą stronę na jednym z tych pni. Będą się tu kręcili jak muchy, po tej stronie rzeki, a my nie przetrwamy pięciu minut.
Czepiając się kolejnych pni i gałęzi dotarli na skraj drzewnej masy i tam natknęli się na wielki pień wciągany powoli prądem w główny nurt. Hindus wcisnął się między gałęzie, podczas gdy Drummond, ulokowawszy się z tyłu, naparł stopą na najbliższe drzewo.
— Spróbuję pokierować nim z tego końca — krzyknął prostując nogę.
Rozległ się chrzęst łamanych gałęzi, porwał ich wartki nurt, a w chwilę później niósł w dół oddalając od cypla i pływającej masy, ginących z tyłu we mgle.
Wkrótce Drummond przekonał się, że sterowanie pniem było niemożliwe. Wielki ciężar płynął bezwładnie niesiony prądem i nie reagował na gwałtowne pchnięcia jego nóg. Zaprzestał zmagań i próbując znaleźć sobie bezpieczniejszą pozycję, chwytał się wystających gałęzi, ale zmarznięte kończyny odmawiały mu posłuszeństwa. Poddał się w końcu i, uczepiony konara, pozwolił wlec się bezwładnie przez wodę. Stopniowo, chwila po chwili, ból i wszelkie dolegliwości opuściły go i przestał odczuwać cokolwiek.
* * *
Cheung wdrapał się na skarpę nad brzegiem rzeki i stanął przed generałem Ho Tsenem wciąż siedzącym na przednim siedzeniu jeepa z papierosem wciśniętym w długą lufkę zwisającą spomiędzy zębów.
— I? — generał zażądał wyjaśnień.
— Jak do tej pory żadnego śladu — zmęczonym głosem odrzekł Cheung.
— „Mały fortel, który często prowadzi do istotnych rezultatów" — przypomniał Ho Tsen. — Czyż nie była to twoja obietnica?
Cheung odruchowo otarł twarz z deszczu.
— Co mam powiedzieć?
— Nic. Tak będzie o wiele lepiej. Przy tej pogodzie jest więcej niż pewne, że Drummond i jego towarzysz płyną teraz twarzami w dół gdzieś w tym potopie. Tak czy owak, ja obejmuję tutaj dowództwo, pułkowniku. Zbierzesz swoich ludzi i ruszycie do Kamy. Przeprawisz się przez rzekę i sprowadzisz mi młodego Khana. — Przerwał i starannie oczyścił fifkę z resztek papierosa. — Bez niego trudno myśleć o powrocie. Słuchasz mnie?
Pułkownik Cheung stał w deszczu, blady na twarzy, wpatrując się w generała przez jakiś czas. Po chwili wziął się w garść, zasalutował, odwrócił się i wspiął na fotel przy kierowcy pierwszego transportera. Kilka minut później oba pojazdy pięły się zboczem w górę, ubijając gąsienicami nasiąkniętą ziemię, aż zniknęły zupełnie we mgle.
8.
Forsowny marsz
W sposób nie całkiem wyraźny Drummond zdał sobie sprawę, że coś wpija się w niego. Po chwili uświadomił sobie, że jeszcze jedno wielkie drzewo zdryfowało na nich, splatając gałęzie z tym, którego się uczepili. Płynęli teraz wolniej i po jakimś czasie Hamid, bezpieczny na swojej grzędzie pomiędzy konarami, zawołał głośno.
— Widzę drugi brzeg. Rzeka musi się zwężać!
Drummond odwrócił głowę. Ląd był ledwie widoczny przez ulewny deszcz, lecz zdawał się zbliżać z każdą sekundą. Woda zaczęła się burzyć i wszystko, co unosiło się na powierzchni — pnie, szczątki drzew, roślin i krzewów — gnało przez spienione fale.
Nagle brzeg zbliżył się znacznie, wody rzeki wtoczyły się w wąską, głęboką gardziel — a potem nastąpił potworny wstrząs i pień utknął pomiędzy głazami.
Drummond usłyszał krzyk i ujrzał, że Hamid wpada do rwącej wody. Rozwarł sztywne ramiona i stwierdził, że stoi po pas w nurcie. Rzucił się naprzód i popychany prądem zdążył chwycić Hindusa za pas, nim porwały go wiry. Z tyłu rozległ się trzask łamanych gałęzi i kiedy zwarci w uścisku zmagali się z prądem, raptowny przypływ uniósł drzewo i porwał je z sobą.
Woda pieniła się wokół nich gdy parli w kierunku urwistego brzegu, aż wreszcie dotarli w bezpieczne miejsce. Padli na błotnisty grunt, a ich zmaltretowane ciała skręcały się w kurczach, gdy z napadami torsji wyrzucali z siebie mętne wody rzeki.
W końcu podnieśli się na nogi i wdrapali na rozmiękłą skarpę, skąd przez mgłę obserwowali rzekę nasłuchując uważnie. Hindusem wstrząsały dreszcze, mundur przylgnął do jego ciała i, o dziwo, nietknięty turban wciąż tkwił na swoim miejscu.
— Wcześniej czy później przeprawią się łodziami — wykrztusił. — Mają zadanie znaleźć tych, co uciekli.
— Ale będą szli piechotą, tak jak my — zauważył Drummond. — Najbliższe miejsce, gdzie mogą przeprawić się pojazdami, jest w Kamie, dwadzieścia mil stąd. A i tak bród może być nieużyteczny z powodu opadów.
— Ha, jedno jest pewne — powiedział Hamid z dzikim grymasem na twarzy. — Tylko jedna droga prowadzi do Indii i tylko nią tam dojdziemy.
Ruszyli w deszczu na południe, wlokąc się wolno po gruncie zmieniającym się z każdą chwilą w grzęzawisko, gdzie kolejny krok naprzód wiązał się z ogromnym wysiłkiem. Wkrótce Drummond przekonał się, że trudno mu będzie dotrzymać tempa twardemu góralowi.
Otoczyła ich szara, nieprzejrzysta mgła oddzielając całkowicie od zewnętrznego świata i nic już nie istniało poza nimi dwoma i nie kończącym się deszczem. Grzęznąc w błocie Drummond zastanawiał się co robi w tym miejscu i gdzie jest koniec tego wszystkiego.
Około pół godziny później uświadomił sobie, że słyszy wołanie Hamida. Stał on na szczycie małego wzniesienia, jakieś pięćdziesiąt jardów przed nim i kiedy tam dobrnął, ujrzał w dole szałas pasterski na środku niedużej kotliny. Nie widzieli żadnego śladu życia, gdy ostrożnie schodzili w dół. Drummond przestał odczuwać zmęczenie. Nie czuł już nic. Wiedział, że żyje i to było wszystko.
Była to nędzna, postawiona z mułu i trzciny lepianka. Z dziury w pokrytym słomą dachu, sączyła się w niebo cienka strużka dymu i kiedy Hamid otworzył drzwi i wszedł do środka, pod sufitem zalegała gruba warstwa gęstego czadu. Ogień na kamiennym kominku przysypany był ziemią, a wnętrze śmierdziało od brudu i pewnie było zawszone, ale, co się liczyło w owej chwili, było ciepłe i suche.
Odgarnęli ziemię z ognia i nanieśli drewna ze stosu w rogu. Następnie Hindus poszperał między owczymi skórami złożonymi pod ścianą i wrócił z dwoma glinianymi dzbanami. Krzywiąc się, postawił jej przy palenisku.
— Kozie mleko i ser. Trochę zjełczały, ale zdrowy.
— Dawaj, zniosę wszystko z wyjątkiem wyjścia stąd w tym przemoczonym ubraniu — odrzekł Drummond.
Podsycił ogień, aż buchnął wielką, huczącą piramidą, a Hamid rozłożył skóry na klepisku.
— Jeden Bóg teraz wie, co nas tu czeka...
Ale to nie miało znaczenia. Było ciepło, ogień grzał zmarznięte ciało i Drummond, otulony w owcze futro, patrzył jak paruje jego mokre ubranie rozwieszone na żerdzi. A w chwilę później już spał.
* * *
Budził się wolno i w miarę jak coraz szerzej otwierał oczy, z szarej przydymionej poświaty ukazywał się widok jego ubrania rozwieszonego na kalenicy. „Gdzie, u diabła, jestem?" — zaczął się zastanawiać i kiedy sobie przypomniał, usiadł raptownie.
Po drugiej stronie ognia kucał Hamid, znów w swoim mundurze. Wykrzywił gębę w radosnym grymasie i spytał:
— Jak się czujesz?
— Cholernie dobrze — Drummond rozciągnął ramiona i poczuł, jak krew zaczyna krążyć w zdrętwiałych kończynach. — Długo tu siedzimy?
— Ze dwie godziny, nie więcej. Musi być około drugiej. Twoje rzeczy podeschły nieźle. W każdym razie są w lepszym stanie niż były.
Zaczął naciągać na siebie ubranie, a Hindus wyjrzał na zewnątrz.
— Wygląda na to, że ten deszcz nie przestanie już padać. Raczej zamieni się w śnieg.
— Jakbyśmy nie mieli dość zmartwień.
— Jeśli nic innego, to pogoda powinna nam pomóc. Tak samo szkodzi Chińczykom.
Zapinając kurtkę lotniczą Drummond podszedł do wyjścia i wyjrzał. Zacinający równomiernie po ziemi deszcz i wznosząca się z zimnego gruntu mgła ograniczyły widoczność do kilku jardów.
— Chyba masz rację z tym śniegiem — przyznał.
— To znaczy, że musimy szybko wyruszyć. Do drogi jest siedem lub osiem mil, a każdy kto chce przejść rzekę, jest zmuszony iść w tym samym kierunku. Innej możliwości nie ma.
— Myślisz o księdzu i Janet?
— Również o Sher Dilu. Chińczycy także pójdą tą drogą, gdy już się przeprawią. Musimy ich wyprzedzić, a jak tylko dostaniemy się do tej wsi, o której wspominał pułkownik i zdobędziemy konie, nasze szanse poważnie wzrosną.
Podniósł dwie skóry owcze i podał je Drummondowi.
— Zarzuć ją na plecy, trochę osłoni od deszczu.
W tej chwili cofnął się do środka, przyłożył palec do ust i klęknął na jedno kolano.
Czekali w milczeniu nie czyniąc żadnego ruchu. Z początku nie słyszeli niczego poza wściekłym waleniem deszczu, a potem Drummond wyłowił jakiś dźwięk. Gdzieś we mgle zbliżało się do nich rozwlekłe człapanie butów brodzących po rozmiękłym gruncie. Nagle ucichło i wtedy Hamid rzucił się przez drzwi, rozległo się głośne chlapnięcie i zaraz potem odgłos ciosu.
Drummond ruszył za nim z zaciśniętymi pięściami, ale już było po wszystkim. Hindus stał nad zgarbioną sylwetką człowieka klęczącego w błocie. Wyciągnął rękę, chwycił go za włosy i odrzucił silnym szarpnięciem głowę do tyłu. Przez twarz mężczyzny biegła wielka blizna, od oka do kącika ust. Szczątki munduru z kapralskimi szlifami na prawym rękawie przylegały do muskularnego ciała.
— To ten, co wskoczył do rzeki przed nami — powiedział Drummond.
— Pamiętasz go? Jeden z ludzi Sher Dila.
Twarz mężczyzny wykrzywił szeroki, zuchwały uśmiech.
— Pan mnie zna, panie majorze Hamid. Ahmed Hussein, kapral Sekcji Numer Jeden. — Jego angielski był bez zastrzeżeń, jedynie akcent miał lekko śpiewny. — Sahib Drummond, widziałem pana wiele razy.
Hamid zaczął się śmiać.
— W porządku, znam go dobrze. Jeden z największych hultajów na świecie. Strzelec khyberyjski w armii hinduskiej, zgadza się?
—Tak jest, sahibie! — Ahmed poderwał się na nogi i pokazał na szereg baretek nad lewą piersią. — D. C. M. od króla Jerzego we własnej osobie, sahibie.
— Prawdopodobnie kupione na targu w Peshawarze — mruknął Hamid.
— Ale to jednak Afridi, a oni są dobrymi wojownikami.
Weszli do środka i Ahmed przykucnął przed ogniem, by ogrzać dłonie.
— Co z nim zrobimy? — zapytał Drummond. — Nie możemy czekać, aż wyschnie tutaj.
— Nie ma potrzeby, sahibie. — Ahmed sięgnął po owczą skórę. — To mi wystarczy, a zimno jest dla mnie niczym. — Uśmiechnął się szeroko. — Jestem Afridi.
— Co także oznacza kłamcę, oszusta i łajdaka — wtrącił Hamid. — W jednym z dzbanów jest ser kozi i jeśli jesteś głodny będziesz musiał go jeść po drodze...
— A gdzie idziemy, sahibie?
— Do drogi, gdzie mamy iść? Do drogi, która wyprowadzi nas z tego przeklętego kraju. Pułkownik Sher Dil ustalił spotkanie w Bandongu, jeśli uda nam się przekroczyć rzekę. Wiesz, gdzie to jest?
— Około ośmiu mil na południe, sahibie. Zaprowadzę was tam.
Gdy wyszli z kotlinki Drummond przystanął na chwilę i spojrzał w dół na chatkę i dym wznoszący się wolno w powietrze. W jakimś stopniu miejsce to dawało poczucie bezpieczeństwa oraz ufności — teraz opuszczali je udając się znowu w nieznane. Zadrżał i biegiem przyłączył się do towarzyszy.
* * *
Pierwsze kilkaset jardów Ahmed wlókł się z tyłu i czerpiąc pełną dłonią miękki ser z dzbana przełykał go chciwie mrucząc z rozkoszy. W końcu odrzucił naczynie na bok i wybiegł naprzód, by objąć prowadzenie.
Drummond trzymał się kilka kroków za Hamidem, szli zamknięci w przestrzeni ograniczonej ze wszystkich stron ścianą mgły i deszczu. I tylko oni zaludniali ten mały świat.
Minęło dobre półtorej godziny, gdy Drummond wpadł na Hamida, który chwycił go za ramię.
— Posłuchaj chwilę.
Ahmed zbliżył się do nich i teraz tworzyli małą grupkę dziwnych stworów okrytych owczymi skórami, ociekających deszczem, przypominających awangardową rzeźbę.
— Zdawało mi się, że słyszę strzały — powiedział Hamid i w tej samej sekundzie dotarło do nich słabe echo ze wschodu.
— Brzmi jak karabin maszynowy — zauważył Drummond.
Znowu echo powtórzyło zamierający odgłos palby ręcznej broni, a potem zapadła cisza.
— Prawdopodobnie z drugiego brzegu — rzekł Hamid. — Jak wiecie, idziemy równolegle do rzeki, ale myślę, że od tej pory jeden z nas powinien iść przodem na zwiady.
— Ja pójdę, sahibie — ochoczo zawołał Ahmed i przepadł we mgle.
Ponownie ruszyli i z początku wszystkie zmysły Drummonda znajdowały się w pogotowiu na wypadek nagłego niebezpieczeństwa, lecz z upływem czasu poddał się obezwładniającej ułudzie spokoju wywołanej przez deszcz i mgłę. Tak odpowiadał na długi stres układ nerwowy człowieka: zamknięcie w sobie, zapomnienie o trudach i niewygodach, nieprzyjmowanie do świadomości niebezpieczeństwa. Przestał odczuwać nawet strach, aż raptem Ahmed wynurzył się z mgły gnając w ich stronę.
— Co się dzieje? — zawołał Hamid chwytając go za barki.
— Przed nami wieś, sahibie!
— To dobrze, prowadź nas tam.
Idąc za Afridim Drummond spostrzegł, że trochę się poci. Teren nachylił się, a w chwilę później zrobiło się bardzo stromo i zsunęli się w dużą kotlinę, na dnie której wyłaniały się z mgły sylwetki domów. Nie było tam więcej niż sześć nędznych lepianek z gliny i trawy, podobnych do tych, jakie pasterze stawiają nad brzegami niewielkich strumieni.
Ruszyli szybko w ich stronę, czując w powietrzu gryzący dym ognisk. Ahmed otworzył pierwsze drzwi, wszedł do środka i za chwilę pojawił się ponownie.
— Pusto, sahibie. Wszyscy uciekli.
Pobiegł wzdłuż chat, otwierając po drodze drzwi z nieheblowanych desek, aż w końcu powrócił do nich, przygnębiony.
— Wymiecione do czysta, sahibie. Do czysta.
Hamid przez wrota popatrzył na węgle, wciąż żarzące się w ognisku pośrodku najbliższej chaty.
— Czyż nie mówiłem, że złe wieści rozchodzą się szybko? Wynieśli się w góry, by tam przeczekać i zobaczyć, co się wydarzy.
Ahmed spojrzał na nich badawczo.
— Zatem ruszymy dalej? Nic tu po nas.
— Tak jest, Ahmedzie — przyznał Drummond. — Nic tu po nas.
Wyszli z kotliny i ponownie udali się w drogę. Nawilgła od deszczu ziemia czyniła marsz bardzo ciężkim, a przy tym nierówny grunt pokrywały wielkie kamienie, tak że musieli starannie wybierać oparcie dla stóp. Stopniowo zaczęli odczuwać zmianę w powietrzu. Wiatr wiejący im w twarze stawał się coraz zimniejszy, a teren z każdym krokiem piął się mocniej pod górę. Przystanęli, by się rozeznać w sytuacji.
— Musimy zbliżać się do wąwozu — rozumował Hamid. — A to oznacza, że droga jest blisko. Powinniśmy ją przeciąć za niecałą milę.
Gliniasta ziemia obsuwała się pod butami i byli zmuszeni poruszać się bardzo uważnie, pomagając sobie rękami przy wspinaczce. Wreszcie wyszli na łagodniejszy stok, gdzie szło się łatwiej. Ahmed znowu wysunął się naprzód i wkrótce znikł im z oczu w gęstniejącej mgle, która ograniczała widoczność do zera.
Drummond pierwszy usłyszał silnik. Natychmiast zatrzymał się i zawołał Hamida. Przez jakiś czas stali nieruchomo na wzgórzu, aż z mgły wybiegł Ahmed machając energicznie rękami.
— Bandong przed nami, w dolinie! — wykrzyknął. — Cztery ciężarówki tam stoją. Wielkie, ciężarówki. Myślę, że to nasze.
— Co znaczy: nasze? — zawołał Drummond.
— Transport wojskowy, sahibie. Konwój z Indii w drodze do Sadaru.
— Racja — przyznał Drummond. — Zapomniałem o tym. Czy nie przejeżdżają tą drogą raz w miesiącu?
— Tak, ale jest jeden problem — wtrącił Hamid. — Jeśli jest to regularny konwój do Sadaru, to zmierzają w złą stronę.
— Widocznie doszły ich złe wieści.
Pognali prędko, ostatnie jardy ześlizgując się w dół po mokrym zboczu, aż osiągnęli łożysko rzeki usłane głazami. Po drugiej stronie wspięli się na błotnisty szlak i kiedy z mgły wyłoniły się pierwsze zabudowania Ahmed dał znak, by byli cicho.
— Bandong — wyszeptał.
Silniki ciężarówek zamilkły i zdawało się, że cały świat zamarł w ciszy. Nieokreślony lęk ogarnął Drummonda, a zaraz potem usłyszał głos ludzki, ów twardy, znajomy irlandzki akcent. Poderwał się nagle i popędził ulicą pomiędzy domami rozrzuconymi po obu stronach.
Cztery stare trzytonowe ciężarówki Bedforda stały w szeregu zwrócone na południe, w kierunku Indii. Przy jednej z nich stał ojciec Kerrigan. Rozmawiał z góralem odzianym w płaszcz z owczej skóry i futrzaną czapę, w jednej ręce dzierżącym starego enfielda 303, a w drugiej cugle krępego, górskiego kucyka.
Odwrócili się, gdy spod buta Drummonda potoczył się kamień. Towarzyszący księdzu tubylec miał twarz pułkownika Sher Dila.
— Wszelki duch Pana Boga chwali — miękko odezwał się stary Irlandczyk.
Drzwiczki jednej z ciężarówek otworzyły się i Janet Tate wyskoczyła na ziemię. Miała na sobie to samo ubranie, w które zaopatrzył ją Drummond gdy lecieli przez góry. Futrzane buty, sztruksowe spodnie i kurtkę z owczej skóry. W tej jednak chwili nie dostrzegł żadnej z tych rzeczy. Widział jedynie wyraz jej oczu i nieopisaną radość bijącą z nich, gdy biegiem rzuciła się ku niemu.
9.
Narada wojenna
Spomiędzy domostw wyłonił się kapral, za nim trzech szeregowych z zaciekawionymi minami, a na końcu wlókł się utykając, z mocno obandażowaną ręką, Tony Brackenhurst.
— Nie spodziewaliśmy się zobaczyć kiedykolwiek żadnego z was — mówił ojciec Kerrigan. — Chińczycy pojawili się tak nagle, że o mały włos nie wpadliśmy im w ręce. Najpierw pojechaliśmy do Quala, ale tam okazało się, że przewoźnik zniszczył prom, by udaremnić Chińczykom przeprawę ze sprzętem. Mieszkańcy wioski przeprawiali się w małych łodziach kursujących na zmianę od brzegu do brzegu.
— A pan Brackenhurst nadjechał w chwili gdy czekaliśmy na swoją kolej — ciągnęła Janet. — Był poparzony i opowiedział nam co wydarzyło się w Sadarze. Uważał, że był jedynym, któremu udało się zbiec.
— I przez jakiś czas istotnie nim był — spokojnie potwierdził Hamid.
Brackenhurst pobladły na twarzy zachwiał się lekko, próbując uchwycić burtę ciężarówki, by oprzeć się na niej. Nim upadł, chwycili go między siebie żołnierze.
— Myślę, że powinieneś położyć się znowu, mój chłopcze — powiedział ojciec Kerrigan. — Nie wyglądasz za dobrze. Zajmiesz się nim, Janet?
Żołnierze odprowadzili rannego geologa. Za nimi odeszła Janet Tate, a ksiądz, odwróciwszy się do pozostałych, rzekł:
— Nie przypominam sobie, by mnie kiedyś w życiu spotkała większa niespodzianka niż ta dziesięć minut temu, kiedy to z mgły wyszedł pasterz, którym okazał się być Sher Dil.
— Dostałem się tu piechotą jakieś cztery godziny temu — wyjaśnił pułkownik. — Opowiedziałem wieśniakom o wszystkim i wtedy postanowili uciec w góry, póki jeszcze mogli to zrobić. Chcieli, bym poszedł z nimi, ale uzgodniłem z Drummondem i majorem Hamidem, że spotkamy się tutaj, jeśli uda się nam pokonać rzekę. — Uśmiechnął się krzywo. — Zaczynałem już wątpić...
— Niewiele brakowało — mruknął Hamid. — Nalegali, byśmy pobyli tam z nimi przez jakiś czas. Swoją drogą, z pewnością zaciekawi was, że nasz przyjaciel Cheung jest pułkownikiem wywiadu.
— Wielkie nieba — zawołał ojciec Kerrigan. — Jesteś tego pewny?
— Mamy niepodważalne dowody, ojcze — wtrącił Drummond. — Jak się ma Kerim?
— Zadziwiająco dobrze. Oczywiście, jak do tej pory nie przeszedł zbyt wiele. Po przedostaniu się na drugi brzeg, pierwsze dziewięć czy dziesięć mil przebyliśmy na wozie ciągniętym przez woły. Potem natknęliśmy się na konwój i kapral Nadin, jak tylko usłyszał naszą opowieść, natychmiast kazał zawrócić. Nie miał wielkiego wyboru. I tak dalej nie mieli po co jechać.
— Czy chłopiec wie o śmierci ojca?
— A więc to pewne? Brackenhurst tak sądził, ale miałem nadzieję, że może się myli — ojciec Kerrigan westchnął. — Nie, nic nie mówiłem Kerimowi. Później mu powiem, jak już będzie bezpieczny po drugiej stronie granicy.
— Jeśli dotrzemy tam, ojcze. W tej chwili to raczej dyskusyjna sprawa.
Przez deszcz przyczłapał do nich Ahmed z dwoma kubkami w rękach.
— Herbaty, panie pułkowniku?
— A więc uratowałeś się, ty łajdaku? — w udanym gniewie zawołał Sher Dil. — Czy ja już nigdy nie uwolnię się od ciebie?
— Wola Allacha, panie pułkowniku!
Ahmed uśmiechnął się wyzywająco. Miał na sobie nowiutkie skórzane buty wojskowe i watowaną kurtkę z kapturem, wydawaną żołnierzom na okres zimy, a na głowie futrzaną czapę naciągniętą na czoło.
— Skąd wytrzasnąłeś ten strój? — zapytał Drummond.
— Jedna z ciężarówek wiozła kompletne wyposażenie dla wojska, sahibie. Jeszcze trochę zostało, mimo że wywaliliśmy sporo na drogę, by zrobić miejsce dla kobiet i dzieci.
— Dla kobiet i dzieci?
— Uciekali wzdłuż drogi, nie mogliśmy ich zostawić Chińczykom.
Przykucnęli na werandzie najbliższego domu, by wypić herbatę, a Nadin, chudy żylasty Hindus z brązową twarzą i długimi czarnymi wąsami, przyniósł im mapę. Sher Dil rozwinął ją.
— Trzysta mil do granicy z Indiami i tylko jedna droga — ta, na której jesteśmy. Zwykle przeprawiano się przez rzekę promem w Quala, ale według tego co mówi ojciec Kerrigan, wieśniacy spalili go.
— Może uda im się przedostać przez bród w Kamie — zauważył Drummond. — Zwłaszcza półciężarówkami.
— Sądzisz, że będą próbować? — spytał ksiądz.
Hamid pokiwał głową.
— Obawiam się, że tak. Chcą dostać młodego Khana, Cheung wyrażał się bardzo jasno. Marionetka na tronie Balpuru, przez którą przemawia Republika Ludowa. Jak mówi Sher Dil, jest tylko jedna droga i oni z pewnością z niej skorzystają.
— Zatem musimy ruszać. Mamy sporą przewagę.
— Tylko do czasu — Sher Dil poprowadził palec po mapie wzdłuż rzeki. — Tu, siedemdziesiąt mil na południe od Sadaru znajduje się wieś Huma. Jeśli Chińczycy położą tam łapy na łodziach, będą mogli przeprawić ludzi.
— Ale nie pojazdy.
— To prawda, niemniej popatrzcie jak rzeka wije się przez dolinę. Będą nie więcej niż dziesięć do piętnastu mil od drogi, co dla dobrze wyszkolonych oddziałów nie jest żadną odległością.
— Uważasz, że mogą nam przeciąć drogę? — zapytał Drummond.
Hamid wzruszył ramionami.
— Nie wiem, kto tam nimi dowodzi, ale gdybym to był ja, tak bym zrobił.
— A więc im szybciej wyruszymy tym lepiej.
Sher Dil spojrzał na ołowiane chmury wiszące nisko nad ziemią.
— Zostały dwie godziny dnia. W tym czasie możemy ujechać spory kawałek.
— Moglibyśmy poruszać się nocą.
— Tą drogą? — cierpko zaśmiał się Hamid. — Tymi pojazdami to samobójstwo. O wiele lepiej rozbić obóz w jakimś dogodnym miejscu i ruszyć o świcie. Chińczycy jeszcze nie przeszli rzeki, mieli za mało czasu. Wyruszymy sporo przed nimi.
Sher Dil wstał i zwrócił się do kaprala Nadina.
— Co z paliwem?
— Jest go dużo, pułkowniku. Wystarczy do wszystkich pojazdów.
— Może byśmy przerzucili ładunek z jednego czy dwóch na pozostałe — zaproponował Drummond. —Zrobiłoby się sporo miejsca.
Sher Dil roześmiał się i szerokim gestem objął wszystkie cztery Bedfordy.
— Spójrz tylko na nie. Mają po dwadzieścia lat z okładem. Są na chodzie od czasów kampanii w Birmie i widać to po nich. — Zwrócił się do Nadina. — Jak często się psują?
— Cały czas, panie pułkowniku. Najpierw jedno, potem drugie....
— To załatwia sprawę. Ruszymy wszystkimi, jeśli jedna ciężarówka nawali, wciąż pozostają trzy dobre i tak dalej. Choć jedna z tych przeklętych maszyn musi wytrzymać do granicy. Amunicja, którą przewożą, może nam się przydać.
Kilka kroków dalej trzech żołnierzy przysłuchiwało się rozmowie i kiedy Nadin odwrócił się by odejść, jeden z nich chwycił go za rękaw i coś wymruczał. Sher Dil zmarszczył czoło i zszedł do nich.
— Co się dzieje?
Na twarzy Nadina odbiło się niezdecydowanie.
— Dwaj z nich, panie pułkowniku, Piroo i Yussuf, pochodzą z tych stron. Ich żony są w Sadarze i woleliby zostać. Nie chcą wracać do Indii.
Po tym jak skończył mówić, jedynie deszcz i szum potoku po drugiej stronie wsi zakłócały ciszę. Ojciec Kerrigan sprawiał wrażenie zmartwionego, Hamid był całkiem opanowany, gotowy na wszystko. Drummond rzucił krótkie spojrzenie na Sher Dila i ujrzał jak ten blednie na twarzy z gniewu, a w oczach zapala mu się ogień.
— Jest tylko jedna kara dla żołnierza, który w obliczu wroga odmawia posłuszeństwa — oznajmił sięgając po przewieszony przez plecy stary karabin Enfielda. Uniósł go na wysokość ramienia i dał się słyszeć trzask bezpiecznika.
— Zrozumiano?
Mężczyźni, do których zwrócone było pytanie, wyglądali jak trupy. Sher Dil zarzucił karabin na ramię.
— Kapralu Nadin, przygotować się do wymarszu.
Trzej żołnierze ruszyli pędem wykonać zadanie, a ojciec Kerrigan westchnął głęboko z ulgą.
— Prawie mnie przestraszyłeś, synu.
— Niedobrze — Hamid potrząsnął głową. — Kiedy już raz się zacznie, nie wiadomo kiedy i jak się skończy.
Sher Dil przytaknął.
— Straciliśmy dosyć czasu. Weźcie, co macie do zabrania i wynosimy się stąd.
Uciekinierzy, tuzin kobiet i pięcioro dzieci, stłoczyli się w tyle ciężarówki. Kucali w milczeniu, kurczowo ściskając wzruszające tobołki zawierające wszystko, co było ich własnością i przyglądali się bez widocznych emocji jak Drummond i Hamid przeczesywali to, co pozostało z ładunku. Znaleźli kurtki z kapturami, podobne do tej którą nosił Ahmed, a Drummond zrzucił z nóg swoje lotnicze obuwie, wciąż przesiąknięte wodą po kąpieli w rzece i zmienił je na parę ciężkich wojskowych butów do górskich walk. Naciągnął nieprzemakalne rękawice i zeskoczył na ziemię.
W drugiej ciężarówce Hamid z pułkownikiem Dilem odkryli pakę z karabinami i wyważyli wieko.
— Są doskonałe — z radością zawołał Hindus. — Podarunek z Moskwy, jeden z tych dobrych skutków stosowania polityki neutralności.
Otworzyli następne pudło z amunicją i jeszcze jedno z granatami, a kiedy nadszedł kapral Nadin kazali mu sprowadzić innych żołnierzy.
— Wydamy wam automatyczne pistolety.
Nadin krzyknął i w jednej chwili nadbiegł Ahmed, a za nim trzeci kierowca, wysoki Bengali imieniem Amal wyłonił się z mgły.
— A gdzie są Yussuf i Piroo?
Przybyli spojrzeli po sobie niepewnie. Nadin pobiegł wzdłuż ciężarówek i wkrótce wrócił.
— Uciekli, panie pułkowniku.
Sher Dil chwycił Ahmeda za poły kurtki.
— Widziałeś jak uciekali, łajdaku?
Ten podniósł w obronie rozwarte dłonie.
— Na grób mojego ojca, panie pułkowniku. Byli tu jeszcze pięć minut temu, rozmawiałem z nimi.
— O czym?
— Byli bardzo źli na pana, panie pułkowniku. Mówili, że Chińczycy dopadną nas zaraz. Że nigdy nie dostaniemy się do Indii. — Wstrząsnął nim dreszcz. — Nie chcieli zostać.
Sher Dil zaklął.
— Bez nich jest lepiej — szybko wtrącił Hamid. — Nie ma problemu, mamy dosyć kierowców między nami. Ja poprowadzę jedną ciężarówkę.
— Bardzo dobrze — zgodził się pułkownik. — Pojadę pierwszy z kapralem Nadinem, a wy za mną z zaopatrzeniem, majorze. Ojciec Kerrigan, panna Tate i młody Khan mogą zabrać się z wami.
— A co ze mną? — spytał Drummond.
— Pojedziecie na końcu z Ahmedem. Pan Brackenhurst z Amalem i uciekinierami pojadą przed wami. Gdy wszyscy znajdą się na swoich miejscach, ruszamy.
Gdy rozchodzili się, Drummond usłyszał swoje imię i ujrzał Janet wychylającą się przez tylną burtę drugiej ciężarówki. Prędko wspiął się do niej i spytał:
— Coś nie w porządku?
— Nie, ale co się tam działo?
— Dwóch kierowców zdezerterowało, ale nie ma powodów do zmartwień. Jak się ma Kerim?
— Właśnie usnął. Ułożyliśmy go tak wygodnie, jak to było możliwe.
Z dalszego końca usunięto paczki i zrobiono rodzaj alkowy, w której leżał młody Khan przykryty kocami, z bladą twarzą na tle jeszcze bielszych bandaży. Janet pochyliła się by poprawić mu koc i kiedy wyprostowała się znowu, Drummond ujął ją za ręce.
— Martwisz się? — spytał cicho.
Potrząsnęła głową.
— Jeszcze nie dotarło do mnie to wszystko. Nie całkiem wierzę w to, co się wydarzyło.
Zacisnął dłonie i przyciągając ją do siebie pocałował.
— Nawet w to?
Spojrzała na niego ciemnymi, poważnymi oczami, a potem uśmiechnęła się i delikatnie dotknęła jego twarzy. Milczała, bo nie było potrzeby mówić czegokolwiek i pocałowali się raz jeszcze.
— Zajrzę do ciebie później — powiedział Drummond i kiedy zeskoczył z burty, natknął się na księdza stojącego w deszczu za ciężarówką, z długim cygarem sterczącym mu spomiędzy zębów, pod szerokim rondem kapelusza.
— Czy nie przeszkodzę, jeśli wdrapię się tam teraz? — zapytał.
Drummond roześmiał się i podsadził go na górę.
— Skąd ksiądz wytrzasnął to cygaro?
— Ahmed ci powie. Znowu plądruje ładunki.
Drummond z trudem dobrnął przez błoto do ostatniego wozu. Gdy wspiął się do kabiny zastał tam Ahmeda za kierownicą, spowitego kłębami dymu tytoniowego. Uśmiechając się szeroko Afridi wyciągnął ze schowka pudełko.
— Cygara, sahibie, bardzo mocne. Robione specjalnie dla wojska.
— Jest mi teraz cholernie wszystko jedno, co będę palił.
Zapalił i zakasłał, gdy dym sięgnął mu gardła. Ktoś otworzył drzwiczki i pokazał się w nich Sher Dil.
— Najbliższa wieś nazywa się Hasa, dobre dziewięćdziesiąt mil stąd.
— Nie ma nadziei, byśmy tam dojechali przed północą — powiedział Drummond.
Sher Dil potrząsnął głową.
— Jeśli uda nam się zrobić czterdzieści mil, będę zadowolony. Rozbijemy obóz na skraju drogi i ruszamy o świcie.
Trzasnął drzwiczkami i Ahmed nacisnął starter. Po kilku chwilach, przy pełnym ssaniu, silnik zaskoczył. Ciężarówka przed nimi zabuksowała ruszając naprzód i wówczas Afridi zwolnił ręczny hamulec. Powlekli się w ślad za nią.
W kabinie panował ciepły zaduch od rozgrzanego silnika, a po przedniej szybie spływały strugi deszczu. I w pewnej chwili Jack Drummond doznał tego samego uczucia bezpieczeństwa, które znał z tamtej chatki pasterskiej, która dała im schronienie po tym, gdy przepłynęli rzekę. Oparł się wygodnie w fotelu, ułożył pistolet maszynowy w poprzek kolan i zaczął go czyścić z resztek smaru kawałkiem koca.
* * *
Gdy tylko ucichł warkot silników, Piroo i Yussuf wyczołgali się z kryjówki w korycie rzeki i długi czas nasłuchiwali. W końcu echo zamarło w deszczu i Piroo pokiwał głową z zadowolenia.
— Dobra, odjechali. Sher Dil był wściekły.
— Nie ma sprawy — odrzekł Yussuf. — Jego dni są policzone. — Spojrzał w górę na dym unoszący się z chaty naczelnika wioski. — Zostaniemy tu na noc. Rano będziemy mogli wyruszyć.
Po schodach weszli na ganek, otworzyli ciężkie drzwi i zniknęli w środku zostawiając za sobą pustą ulicę. Deszcz bębnił ciężko po błotnistej ziemi i mgła spowiła ciche domostwa. Wioska czekała, aż zapadnie noc.
* * *
Ciężarówka z rykiem silnika parła przez błoto pełnej dziur drogi. Drummond wychylił się do przodu próbując przebić wzrokiem gęste tumany mgły. Auto przed nimi zatrzymało się nagle i Ahmed wdepnął hamulec. Drummond chwycił pistolet i otworzył drzwiczki. Podszedł do nich Sher Dil.
— Zakopaliśmy się, musicie nam pomóc.
Wyskoczyli na ziemię i przez błoto dobrnęli do pierwszego wozu, którego zewnętrzne koło tkwiło w dziurze wypełnionej wodą. Nadin i Hamid już pracowali przy nim łopatami.
Po trzech kwadransach ciężkiej harówki ciężarówka mogła znów jechać dalej. Gdy Drummond wspiął się z powrotem na swoje miejsce, był oblepiony błotem do kolan, a jego nowa, wspaniała kurtka wyglądała tak, jakby przeszła przez kampanię. Pół godziny później cała robota miała się znów powtórzyć.
Gdy po raz wtóry wracał do kabiny, nie czuł już nic. Miał zdrętwiałe stopy, a dłonie krwawiły ze świeżych ran od dźwigania kamieni, którymi wypełnili dziurę.
Widzialność pogorszyła się, zaczął odczuwać wielkie zmęczenie od wpatrywania się w gęstniejący mrok. Wreszcie odezwał się sygnał prowadzącego wozu, konwój zwolnił, a z lewej strony pokazały się rzadkie sosny.
Ahmed zjechał z drogi za poprzedzającym ich wozem i raptem zapadła cisza i bezruch, kiedy silniki ciężarówek przestały pracować.
10.
Nocna Warta
Miejsce wybrane przez pułkownika na postój było płaskim, kamienistym terenem, na którym rosły nieliczne drzewa dające pewną osłonę od drogi.
Drummond podszedł do drugiego wozu, za którym Hamid, Sher Dil i ojciec Kerrigan pogrążyli się w cichej rozmowie. Janet Tate przysłuchiwała się im, wychylona przez tylną burtę.
— Zdecydowaliśmy, że nie ma potrzeby troszczyć się o zaciemnienie w tej mgle — wyjaśnił Sher Dil. — Ustawimy piecyk olejowy na pace tam, gdzie znajduje się prowiant. Panna Tate będzie mogła gotować osłonięta od deszczu. To samo mogą zrobić uciekinierzy, jest wiele osób do nakarmienia.
— Dobry, gorący posiłek powinien podnieść wszystkich na duchu — przyznał ksiądz.
— A co z chłopcem? — odezwał się Drummond.
— W porządku. Dałem mu silne środki uspokajające.
— A spanie? — zapytał Hamid.
— Na ciężarówkach. Postawimy straże, oczywiście. Dwóch ludzi, jeden tutaj, a drugi przy drodze. Po posiłku ustalę zmianę.
Pułkownik odszedł, a ojciec Kerrigan uśmiechnął się w górę do Janet.
— Podaj mi torbę, moja droga. Rzucę okiem na Brackenhursta.
— Pójdę z księdzem — powiedział Hamid.
Kiedy zniknęli za wozem, Drummond zawołał na Ahmeda i pomógł Janet zejść na dół. Mały Afridi przybiegł natychmiast.
— Tak, sahibie?
— Panna Tate przyrządzi dla nas jedzenie na pace wozu z prowiantem. Uruchom piecyk olejowy i otwórz kilka puszek. Jeśli nie przyłożysz się do pracy według jej wskazań, poderżnę ci gardło.
Ahmed uśmiechnął się do Janet.
— Sahib ma miękkie serce, panienko. Nigdy nie uczyniłby niczego tak potwornego. Proszę za mną, dopilnuję wszystkiego.
Odeszli, a Drummond udał się do trzeciego wozu. Był tam już ojciec Kerrigan z Hamidem i uciekinierami. Na pace ustawiono reflektor oświetlający wnętrze i Brackenhursta siedziącego na pudle z amunicją, rozebranego do pasa. Podczas gdy ksiądz ostrożnie odwijał bandaże z prawego ramienia geologa, kobiety i dzieci z powagą śledziły jego ruchy.
Ranny był blady i wymizerowany i co chwilę rzucał ukradkowe spojrzenia na patrzącego nań ze spokojem Hamida. Ojciec Kerrigan usunął ostatnią warstwę bandaży i zbadawszy ramię skinął głową.
— Nie jest tak źle, jak wcześniej myślałem. Za dzień lub dwa będzie pan zdrowy.
— Boli jak diabli — mruknął Brackenhurst.
— Co za wstyd. — Drummond wyszedł z ciemności i zajrzał przez burtę. — Czy nie uważasz, że to wielki wstyd, Ali?
— Niewątpliwie — grzecznie odpowiedział mu Hindus. — Musisz wypocząć, Tony. Nie chcemy, żeby spotkało cię jakieś nieszczęście.
Brackenhurst obdarował ich nienawistnym spojrzeniem i Drummond zeskoczywszy na ziemię zawrócił do wozu dostawczego. Kiedy się zbliżył poczuł nagle zapach potraw, który wywołał gwałtowny, bolesny skurcz pustego żołądka, uświadamiając mu jak długo już nic nie miał w ustach. Wdrapał się na pakę i zastał tam Janet i Ahmeda pochylonych nad piecykiem oraz pułkownika Dila siedzącego na skrzynce, z mapą rozłożoną na kolanach.
— Martwi się pan czymś? — zwrócił się do niego.
— Myślę o jutrze. Znowu poruszamy się blisko rzeki i jeśli Chińczycy wysunęli się przed nas po tamtej stronie w swoich transporterach, przerzucając po drodze patrole na nasz brzeg, możemy się znaleźć w kłopotach. Ten most nad wąwozem Sokim, na przykład — jeśli został zniszczony, pozostanie nam iść dalej piechotą.
— Będziemy się tym martwić o świcie — odrzekł Drummond. — W tej chwili interesuje mnie tylko jedno: jedzenie.
Ahmed rozdał talerze z duszonym mięsem i fasolą i kiedy zaczęli jeść, na pakę wspiął się ojciec Kerrigan, a za nim Hamid.
— Zadbaj, żeby pan Brackenhurst dostał swoją porcję — ksiądz zwrócił się do Ahmeda. Spojrzał z ukosa na Drummonda. — Czy nie był pan zbyt surowy dla niego? Każdego człowieka mogłyby zawieść nerwy w takiej sytuacji.
— Przede wszystkim on nigdy ich nie miał — odparł kategorycznie.
Stary zmarszczył brwi przyglądając się im świadom, że jest coś, o czym nie wie. Drummond zeskoczył z paki i obszedłszy auto wszedł do szoferki. Usiadł wygodnie w fotelu i w ciepłym mroku zapalił cygaro. Ahmed przyniósł mu kubek z gorącą, mocną herbatą, a w chwilę później Sher Dil pokazał się przy drzwiczkach.
— Ustaliłem kolejność wart. Chciałbym, żeby pan zastąpił o dziesiątej Amala przy drodze. Również pańska godzinna warta wypada tutaj, o czwartej rano. Chcę, by pobudka odbyła się o piątej. Czeka nas długi dzień.
Pułkownik znikł w ciemności i Drummond naciągnął kaptur kurtki na głowę. Dziesiąta, ma przed sobą kilka godzin snu. Ułożył się wygodniej i zamknął oczy.
* * *
Biegł długą, mroczną drogą, a gdzieś przed nim była Janet. Wzywała go i wiedział, że coś potwornego zbliża się z tylu. Pognał prędzej i raptem powierzchnia zmieniła się w błoto i zaczął się zapadać po kostki w lepką, ohydną maź. Nadeszły ciężkie deszczowe chmury i przesłoniły dziewczynę, jedynie jej głos wołający go mówił mu, że jeszcze tam jest. Ale on zaczął słabnąć i nagle przestraszył się bardzo, gdy bezimienne zło, wywołujące lęk, chwyciło go wściekle za barki.
Obudził się raptownie w chłodzie nocy i uświadomił sobie, że ktoś nim potrząsa. Jęknął i usiadł. Z ciemności doszedł go głos Ahmeda.
— Wydaje mi się, że miał pan zły sen, sahibie.
— Czy już czas?
— Tak, sahibie.
Odetchnął głęboko kilka razy, by uspokoić nerwy i naciągnął rękawice. Sięgnął po pistolet maszynowy, otworzył drzwiczki i zeskoczył w błoto. Deszcz wciąż równomiernie padał w ciemności i mgła pokrywała namokniętą ziemię, gdy idąc między drzewami zbliżał się do drogi.
Po chwili przystanął i cicho zawołał:
Amal , gdzie jesteś? Znienacka pojawił się Bengali.
— Sahib Drummond?
— Czy coś się dzieje?
— Nie, tylko deszcz i jeszcze raz deszcz. Wkrótce będzie śnieg, tak było już wcześniej, na początku tego roku.
— Miejmy nadzieję, że nie — odrzekł Drummond i Bengali przepadł w ciemności.
Znalazł zwalone drzewo i usiadł na nim składając broń na kolanach, lecz przenikliwe zimno zmuszało go do wstawania od czasu do czasu i przejścia w koło kilku kroków, by mocnym stąpaniem pobudzić krążenie w kończynach. W końcu, kpiąc z wszelkiej ostrożności, zapalił cygaro. Smakowało okropnie, ale żarzący się na czerwono koniec w jakiś sposób uspokajał go. Gdy się skończyło, zapalił następne.
Stopniowo zaczął sobie uświadamiać, że słyszy niewyraźny dźwięk. Wyprostował się i wytężył słuch. Ktoś nadchodził od strony obozu chlupocząc butami po błocie. Potem ucichło na moment, jakby zbliżający się człowiek stracił orientację i zaraz stąpanie rozległo się na nowo, tym razem wydawało się bardziej uważne.
Z wielką ostrożnością Drummond odłożył wciąż żarzące się cygaro na gałąź zwalonego drzewa, a następnie wsunął się bezszelestnie w ciemność. Zatoczył duże koło pomiędzy drzewami i, nabrawszy pewności, że znajduje się za intruzem, ruszył w jego stronę. W mroku ukazała się sylwetka dobrze zbudowanego mężczyzny, a nad nią ledwie widoczny żar tlącego się cygara.
To właśnie ów bezruch nieznanego osobnika i cichy, złowieszczy szczęk strzelby, gdy przestąpił z nogi na nogę, spowodowały, że Drummond podjął decyzję. Dał krok do przodu, klepnął przybysza po ramieniu i kiedy ten się odwrócił, walnął pięścią w nieosłonięty brzuch.
Gdy intruz padł ciężko w grząski grunt i leżał tam jęcząc, Drummond zapalił zapałkę. W słabym świetle migoczącego płomyka pojawiła się twarz Toniego Brackenhursta, a przy nim tkwiący w błocie jeden z rosyjskich pistoletów maszynowych. Zapałka zasyczała, gdy ugasiły ją ciężkie krople deszczu spadające z gałęzi nad nimi.
Chwilę później geolog stęknął i usiadł.
— Co się stało? — jego głos drżał jak u chorego człowieka.
— Nie powinieneś skradać się tak po nocy — odezwał się Drummond. — Ktoś może się pomylić.
— Chciałem zamienić z tobą parę słów na osobności, to wszystko — tłumaczył roztrzęsionym głosem. — Chciałem wyjaśnić moje zachowanie w Sadarze. Gdy sufit zaczął się walić wpadłem w panikę, nie wiedząc co się dzieje. Wsiadłem do landrovera, a kiedy stwierdziłem, że nikt za mną nie podąża, pomyślałem, że
jesteście załatwieni.
Było to zwykłe kłamstwo, lecz Drummond puścił je mimo uszu.
— W porządku, takie rzeczy się przytrafiają.
Brackenhurst zawahał się.
— Rozmawiałeś z kimś jeszcze o tym?
Drummond potrząsnął głową.
— Wiem tylko ja i Hamid, ale mamy teraz poważniejsze sprawy na głowie niż wyjaśnianie twoich postępków. Idź teraz i prześpij się trochę, to ci się przyda. — Podniósł pistolet i oddał go. — Zabierz to ze sobą.
Stał jeszcze przez chwilę, a kiedy Tony Brackenhurst odkuśtykał bez słowa, wrócił na swoje drzewo. Pół godziny później zwolnił go Sher Dil.
— Działo się coś?
Potrząsnął głową.
— Nie, cisza i spokój — odparł i grzęznąc w błocie wrócił do obozu. Wdrapał się na tył ciężarówki i ułożywszy na deskach zbolałe ciało naciągnął koc na ramiona. Było mu zimno, miał zdrętwiałe mięśnie, a jednak nie czuł się przygnębiony. Był daleki od tego.
* * *
Budził się powoli, ziewając głośno i prostując zdrętwiałe kończyny. Obrócił się na drugi bok i ujrzał Janet. Kucała przy piecyku, czekając aż zagotuje się woda w kociołku, z twarzą na pół skrytą w cieniu.
— Która godzina? — zapytał miękko.
Zerknęła na zegarek.
— Tuż po trzeciej. Nie mogłam zasnąć.
Zaparzyła herbatę w dwu kubkach i podając mu jeden przysunęła się do niego. Przez jakiś czas siedzieli w ciszy, w poczuciu dziwnej intymności zamkniętej przestrzeni pod płótnem plandeki, w bladożółtej poświacie płonącego piecyka, aż Drummond zapytał z troską:
— Co jest z tobą, Janet? Boisz się?
— Myślę, że tak — odrzekła wprost. — Nawet Wietnam nie przygotował mnie na coś takiego. Sądzisz, że się nam uda?
Kusiło go, by odpowiedzieć z fałszywym przekonaniem, ale gdy spojrzał w spokojną, poważną twarz dziewczyny, wiedział, że nie stać go na to.
— Nie jestem pewien — Wolno pokręcił głową. — Sher Dil powiada, że gdyby Chińczycy poruszali się szybko po drugiej stronie, mogliby się znaleźć przed nami. Mają zadanie znaleźć łodzie w Humie lub którejś z tych nadrzecznych wiosek. Wtedy przeprawią ludzi na drugi brzeg i odetną nam drogę.
— A ten most, o którym wspominał pułkownik? Myślisz, że przejdziemy go bez problemów?
— Problemy są wtedy, kiedy już są. Nie ma nigdy potrzeby martwić się na zapas. — Uśmiechnął się łagodnie. — Co będziesz robiła, gdy to się skończy?
— Przypuszczam, że pojadę z Kerimem do Chicago. To wciąż aktualne, cokolwiek by się miało wydarzyć. Tak czy owak, jestem na trzymiesięcznym urlopie.
— A potem?
— Nie jestem pewna. Pojadę tam, gdzie mnie wyśle stowarzyszenie.
— Czy nie nadszedł już czas, abyś się ustatkowała?
— Oświadczasz mi się?
Potrząsnął głową.
— Mógłbym ci zaoferować pieniądze, Janet, i to aż nadto, ale nie siebie. Spójrz z innej strony; mam czterdzieści lat, jestem steranym byłym pilotem marynarki, który widział zbyt wiele gorących miejsc na tej ziemi i latał zbyt często tam, gdzie nikt nie chciał latać. Teraz chciałby trochę odpocząć na starość. To nie jest partia dla ciebie, jakkolwiek by na to patrzeć.
— Wiem jedno — powiedziała cicho dziewczyna. — Jeśli nie spróbujemy, będziemy żałować tego przez resztę życia.
Nie odpowiedział nic, siedząc wpatrzony w płomień piecyka, trzymając jej dłonie w swoich. A potem westchnął i podniósł się.
— Zaczerpnę trochę powietrza. Muszę przemyśleć parę spraw.
Janet została sama w ciemności, a po chwili Hamid wspiął się przez burtę. Nalał sobie herbaty do kubka i przykucnął po drugiej stronie piecyka.
— Powinienem obudzić Jacka. Ma mnie zmienić o czwartej.
— Zgadza się. Był tutaj, wyszedł właśnie zaczerpnąć powietrza.
— Dałaś mu kosza?
Uśmiechnęła się cierpko.
— Raczej odwrotnie. O czwartej rano doszedł do wniosku, że jest za stary dla mnie.
Hindus pokiwał głowę.
— Jest przemęczony, to wszystko. — Zawahał się, a potem ciągnął dalej: — Widzisz, Janet, Jack nie wie, że ja wiem, ale przez ostatnie pięć lat pracuje on dla wywiadu brytyjskiego, głównie wykonując nielegalne loty w strefie granicznej. Trudno to traktować jako zajęcie służące dobremu samopoczuciu.
Westchnęła przeciągle.
— Jesteś tego pewien?
— O, tak. Mam wgląd przez moich przyjaciół z wywiadu wojskowego do takich informacji. On długo żył w nerwach.
— To wyjaśnia wiele innych rzeczy.
— Zeszłego roku rozbił się w dżungli nad Borneo i został ciężko ranny. O mało nie dostali go wtedy, a był to czas, gdy Indonezyjczycy nie cackali się z Brytyjczykami. Trudno mu było wówczas zazdrościć.
— I stamtąd ma tę okropną bliznę na twarzy?
Hindus przytaknął i wyciągnął się na podłodze. W żółtym świetle piecyka jego twarz miała poważny wyraz.
— To porządny gość, Janet, ale przeszedł już swoje. Zabierz go do domu, gdziekolwiek by to było.
Widoczna zmiana zaszła w dziewczynie, wydała się pewna siebie, uspokojona, uśmiechnęła się i ścisnęła dłoń Hindusa.
— Zrobię to — powiedziała podnosząc się. — Zabiorę go, Ali. A teraz sprawdzę, co słychać u Kerima.
Hamid dolał sobie herbaty do kubka, czując dziwne przygnębienie po wyjściu dziewczyny. Po chwili otrząsnął się i zobaczył Drummonda włażącego na pakę.
— Gdzie Janet?
— Poszła do Kerima. Kto czuwa na drodze?
— Myślę, że Ahmed. — Drummond wahał się parę sekund, a potem ciągnął dalej: — Brackenhurst zaszedł do mnie, gdy odwalałem swoją godzinę na drodze.
— I czego chciał?
— Nie jestem pewien, ale odniosłem wrażenie, że miał ochotę wysłać mnie na tamten świat. Możliwe, że bawił się taką myślą, jednak zasadniczo chciał się upewnić, że nie rozgadaliśmy o tym, jak nawalił w Sadarze.
Wyjaśnił Hindusowi co zaszło. Gdy skończył, ten wolno pokiwał głową, marszcząc czoło w zadumie.
— Oczywiście, mógłby dowodzić, że zabrał pistolet na wypadek jakichś kłopotów. Ale nie użyłby go, jest zbyt głośny. Nóż, Jack. To jest broń nocy.
— Nie myślę, by miał dość rozumu, by tak patrzeć na sprawy. Jest nieźle wystraszony i z całą pewnością nie ma tych nerwów, jakie musi mieć człowiek używający noża.
— Tak czy owak, musimy go pilnować od tej pory. — Hamid zadrżał. — Cholerna sprawa z tymi nocami. Przypominają mi inne, wczesne poranki, różne miejsca i wielu porządnych facetów, którzy nie żyją... — Zaśmiał się w szczególny sposób. — Chyba się zaczynam starzeć.
— Wszyscy się starzejemy — Drummond zmusił się do uśmiechu.
Wstał i podszedł do burty. Przez mgłę sączyło się szare światło, nadchodził świt. Deszcz zacinał ostro po ziemi, a on patrzył posępnie przed siebie dumając, co przyniesie ten dzień.
* * *
Owinięty w owczą skórę, leżąc na podłodze przy ogniu w chacie naczelnika wioski Bandong, Piroo został zbudzony wściekłym kopnięciem w bok. Gwałtownie usiadł, jakby we śnie, świadom patrzących na niego twarzy, lśniących karabinów i czerwonych gwiazd na stożkowatych czapach.
Skądś dobiegł go krzyk Yussufa. Ujrzał go biegnącego do drzwi, a potem zobaczył wysuwającą się stopę i kolbę strzelby opadającą gwałtownie na tył czaszki. W tej samej chwili rozległ się trzask pękającej kości.
Poderwano go na nogi, mamroczącego ze strachu i raptem ostry głos przerwał krzyki i zamieszanie. Nastąpiła głęboka cisza.
W drzwiach ukazał się pułkownik Cheung. Futrzany kołnierz owijał mu szyję. Twarz miał pooraną zmarszczkami zmęczenia.
Przeprawa przez rzekę w Kamie znacznie się opóźniła. Bród okazał się głębszy niż zwykle z powodu opadów, a potem jeden z pojazdów zapadł się w błoto. Stracili kilka godzin próbując go ocalić i kiedy zaczęło się zmierzchać, zdecydowali się podążać dalej pozostałym wozem z tuzinem żołnierzy.
Przez większość nocy nie ustawali w drodze, często poruszając się nie więcej niż dziesięć mil na godzinę, w przerażających warunkach. Kilka razy nieomal tracili pojazd, lecz wciąż mieli nadzieję, że ojciec Kerrigan i jego kompania zatrzymali się w Bandongu. Było to dobre miejsce na postój i kiedy dotarli do wioski, wysłał piechotą dziesięciu żołnierzy z sierżantem dając im pięć minut, nim ruszył transportem.
— Co się tu dzieje? — zażądał wyjaśnień.
Sierżant Ng, mały, srogi na twarzy Chińczyk z Kantonu, wyprężył się przed nim.
— Nie ma nikogo, towarzyszu pułkowniku, z wyjątkiem tych dwóch. Wyglądają na dezerterów.
— Dezerterzy? — Twarz Cheunga zmieniła wyraz, pobladł z podniecenia, gdy roztrąciwszy swych ludzi podszedł do Piroo.
— Kim jesteś?— zapytał w urdu. — Jednym z żołnierzy Sher Dila? Uciekłeś przez rzekę?
— Nie, sahibie — odrzekł Piroo. — Byłem w konwoju zaopatrzeniowym.
— Był tutaj konwój? A gdzie jest teraz?
— Odjechał, sahibie, do Indii. Wraz z pułkownikiem Sher Dilem i młodym Khanem. Mają nadzieję dostać się do granicy.
— Był tu Sher Dil? — zdziwił się Cheung.
— O tak, sahibie — paplał Piroo. — A także major Hamid i sahib Drummond. Wszyscy przedostali się przez rzekę z Sadaru.
— Kiedy odjechali?
— Wczoraj, na dwie godziny przed zmierzchem. Planowali obozować gdzieś przy drodze, gdy noc zapadnie. Tak mówił pułkownik.
Cheung zaśmiał się w podnieceniu, waląc skórzanym pejczem w dłoń.
— Sierżancie, zbierzcie natychmiast ludzi. Ruszamy dalej. Odwrócił się ku wejściu, gdy sierżant Ng zapytał szybko:
— Co mam z tym tutaj zrobić?
Cheung spojrzał na Piroo z odcieniem wdzięczności w oczach.
— Puść go wolno, bardzo nam pomógł.
Wyszedł, a Piroo, dla którego rozmowa w języku chińskim była całkiem niezrozumiała, zwrócił się gorliwie do sierżanta.
„Dziwny człowiek z tego pułkownika" — powiedział do siebie sierżant. — „Pełen dziwacznych kaprysów, ale jednak dobry oficer". Skinął na jednego ze swoich ludzi i ten chwycił raptownie Piroo zatykając mu usta dłonią.
Piroo dostrzegł błysk noża i poczuł, jak zimny sopel lodu przeszywa mu ciało od żeber ku sercu... i zapadł w ciemność. Zostawili go tam, przy ogniu, a w chwilę później transporter ruszył bryzgając błotem spod gąsienic na ściany domów.
11.
Most na wąwozie Sokim
— Widzę most! — zawołał Sher Dil. — Stoi nienaruszony.
— Dzięki Bogu — Drummond chwycił lornetkę i szybko ustawił ostrość. — Nie ma przy nim nikogo.
— Żadnych straży — odezwał się Hamid. — Nie zwlekajmy z przeprawą, póki los sprzyja.
Rozeszli się i kiedy Drummond dotarł przez błoto do swojego wozu i usiadł przy Ahmedzie, był szczęśliwy, że znów jest w kabinie. Padało bez ustanku przez cały poranek i ziemia zmieniła się grząską masę, przez którą brnęli nie szybciej niż piętnaście mil na godzinę.
Przejechali wzgórze i nagle droga zaczęła opadać raptownie ku wąwozowi, który przecinał ją w samym sercu gór. Ahmed zmienił bieg na najniższy i ostrożnie sprowadzał wóz w dół za pułkownikiem.
Most był wiszącą konstrukcją nadającą się do ruchu wyłącznie w jednym kierunku. Byli już przy wjeździe, gdy ciężarówki przed nimi zatrzymały się i Ahmed zahamował gwałtownie.
— Zobaczę co się stało — powiedział Drummond i wyskoczył na ziemię.
Sher Dil wychylał się przez barierkę badając uważnie pordzewiałe stalowe przęsło.
— Chińczykom zajęłoby sporo czasu, by postawić tu nowy — zwrócił się do Drummonda.
— Myśli pan załatwić to osobiście?
— Nie widzę przeciwwskazań. To nie potrwa długo. Najpierw jednak przejedziemy.
Gdy Drummond wracał do swojego pojazdu, z kabiny ciężarówki z prowiantem wychylił się Hamid.
— Co się z nim dzieje?
— Chce się zatrzymać i wysadzić most. Co myślisz o tym?
— Świetny pomysł. Odetnie drogę na całe miesiące.
— Nie sądzisz, że w ten sposób zostawimy po sobie ślad?
— Co za różnica? Jeśli ktoś dalej czeka na nas, to będzie czekał bez względu na to, czy wysadzimy most, czy nie.
Drummond powrócił na swoje miejsce przy Ahmedzie i ciężarówka potoczyła się naprzód przez most. Potem pięli się wolno zboczem wzniesienia, a gdy wydostali się na szczyt, zobaczyli że Sher Dil zatrzymał się nieco dalej na drodze. Podjechali do niego, a za nimi dołączył Brackenhurst.
— Dlaczego stajemy? — zapytał geolog, podchodząc do Sher Dila z bladą i napiętą twarzą.
— Postanowiłem wysadzić ten most, zanim udamy się dalej.
Ojciec Kerrigan zszedł na dół i dołączył do nich, a Janet została w kabinie, otaczając ramieniem Kerima siedzącego przy niej.
— Na miłość boską, czy nie straciliśmy już dosyć czasu? — wyrzucił z siebie Brackenhurst.
— Jeśli wysadzimy most, Chińczycy stracą go dużo więcej — spokojnie odrzekł Sher Dil. — Użyjemy na to całą amunicję z mojej ciężarówki; granaty, naboje i trochę materiału wybuchowego. Przydacie się wszyscy, razem rozładujemy ją szybko. — Zwrócił się do księdza: — Ojciec zostanie z panną Tate i Khanem. Nie zajmie nam to dużo czasu.
Sam usiadł za kierownicą i sprowadził pojazd z powrotem, zawrócił i tyłem wycofał na środek mostu. Drummond z Hamidem wspięli się na pakę i zaczęli podawać skrzynki na zewnątrz. Pracowali w pośpiechu i za każdym razem, gdy Drummond podawał ładunek, widział jak geolog się poci.
— To by było na tyle — powiedział w końcu Sher Dil, kiedy przejrzał pudła poukładane w poprzek mostu. — Jak to wyleci w powietrze, zatrzęsą się domy w Sadarze.
— Co teraz? — zapytał Hamid.
— Podpalę lont osobiście. Kapral Nadin i Amal zostaną ze mną. Reszta niech wraca na wzgórze. Ruszajcie, chcemy mieć wolny przejazd dla ciężarówki zanim nastąpi Wielkie Bum!
Geolog już gnał z powrotem, a Nadin jakby wrósł w ziemię z przerażeniem widocznym w oczach. Sher Dil podał mu zwój lontu, który Hindus nieomal wypuścił z rąk.
— Pozbierajcie się, kapralu — warknął pułkownik. — Im wcześniej się z tym uporamy, tym szybciej wyniesiemy się stąd.
Na szczycie wzgórza Drummond odwrócił się i spojrzał w dół. Most i stojąca na nim ciężarówka sprawiały wrażenie zabawek, a cała sceneria miała nierzeczywisty, jakby sztuczny wygląd. Podszedł Hamid i usiadłszy na głazie spojrzał na wąwóz przez lornetkę pułkownika.
— Jak im idzie? — zapytał Drummond.
— Rozkłada ładunki. Muszę powiedzieć, że Nadin nie wygląda na szczęśliwego. Ani Amal.
— Boją się obaj jak wszyscy diabli. To dlatego Sher Dil ich wybrał.
Na moście pracowano w pośpiechu. Nadin rozciągnął lont i wrócił do pułkownika. Przystanął i wyciągnął ramię wskazując coś dramatycznym gestem. Jego krzyk ostro zabrzmiał w deszczu.
Zza grzbietu wzgórza po drugiej stronie wąwozu wyjechał transporter wojskowy. Hamid szybko ustawił ostrość i w szkłach ukazała mu się twarz oficera stojącego przy kierowcy.
— To Cheung.
— Teraz nie zdążą wysadzić mostu — powiedział Drummond, gdy transporter zaczął zjeżdżać w dół ku wąwozowi.
— Lepiej ruszajmy. Transporterem dopadną nas za pięć minut i Sher Dil wie o tym — spokojnie rzekł Hindus. — Wysadzi ten most. Zrobi to dla młodego Khana.
Drummond zawrócił, by obejrzeć rozpoczynający się w dole dramat. Ujrzał Sher Dila czyniącego krok ku ładunkom i teraz już wiedział, że major Hamid miał rację, że pułkownik wysadzi most, choćby to oznaczało że wyleci w powietrze razem z całą stalową konstrukcją.
Amal zdawał się być wrośnięty w drewniane bale, poukładane w poprzek na moście, lecz Nadin skoczył ku niemu w zupełnej panice wczepiając się w jego ramiona. Pułkownik zwalił go ciosem pięści i wrócił znów do ładunków. Hindus poderwał się na nogi, wyrwał łopatę z haków przy drzwiczkach ciężarówki i z całej siły walnął Sher Dila w głowę. W jednym momencie dostał się do szoferki i pojazd ruszył, po czym ugrzązł na chwilę. Amal, widząc szansę dla siebie, wskoczył na burtę i ciężarówka wyrwała gwałtownie do przodu. Tymczasem pułkownik zdołał podnieść się na kolana, sięgnął do jednej z kieszeni po granat, wyciągnął zawleczkę i potoczył go w stronę ustawionych w stos skrzynek.
Nadin i Amal zdążyli ujechać może dziesięć jardów, gdy środek mostu wystrzelił w powietrze w obłokach dymu. Kawałki betonowej podpory poszybowały w niebo w kanonadzie kolejno wybuchających ładunków i raptem cała środkowa część mostu zapadła się, a za nią zsunęła się ciężarówka i obracając wolno w powietrzu poleciała w czeluść przepaści.
Transporter po drugiej stronie zatoczył łuk i przystanął, a jego ciężki karabin maszynowy odezwał się wartkim stukaniem waląc na oślep przez dym. Wkrótce kule zaczęły orać ziemię przy ciężarówkach.
Wóz Amala, z Brackenhurstem za kierownicą, już toczył się w dół drogi, przy akompaniamencie przerażonych krzyków kobiet i dzieci znajdujących się z tyłu na pace. Nie było czasu na rozmowy. Hamid wskoczył za kierownicę i odjechał natychmiast, mając przy sobie ojca Kerrigana, za nimi ruszył Drummond i Ahmed w wozie z prowiantem. Przez jeden zapierający dech w piersiach moment grad kul przeszył płótno plandeki, a w chwilę później byli już po drugiej stronie wzniesienia.
Kwadrans potem Hamid zatrąbił i Brackenhurst zwolnił zjeżdżając na pobocze. Drummond z Ahmedem wysunęli się przed niego i zatrzymali.
Zebrali się na drodze, by ustalić dalszą marszrutę.
— Na miłość boską, co teraz zrobimy? — pierwszy odezwał się Brackenhurst. Rozszerzonymi ze strachu oczami patrzył kolejno na wszystkich.
Hamid zignorował go i rozłożył mapę Sher Dila.
— Zostawił ją w kabinie, na całe szczęście. — Pochylił się nad nią i Hindus pokiwał głową. — Tak jak myślałem. Piętnaście mil stąd jest jeszcze jedna wieś, a potem granica, pięćdziesiąt mil dalej.
— Jedno przynajmniej jest pewne — zauważył Drummond. — Cheung nie ma szans, by nas dostać.
Hindus przytaknął.
— Jeśli nie będzie ich w następnej wsi, powinno się udać.
— Może by tak pozbyć się dwóch ciężarówek?
Hamid potrząsnął głową.
— Jeśli nawali ta, którą będziemy jechać, znajdziemy się w prawdziwych kłopotach. I jeszcze jedno: trzy pojazdy dają wrażenie większej siły niż jeden. To może zaowocować, gdy natkniemy się na mały patrol.
— A co z tymi kobietami? — dopytywał się geolog. — Nie uważacie, że czas je zostawić?
— Dla Chińczyków, by mogli sobie z nimi użyć? Nawet jak na ciebie, nie jest to najbłyskotliwszy pomysł. Wracaj do swojego wozu i zajmij pozycję na tyle konwoju.
Pogarda w głosie Hamida była dla wszystkich oczywista. Brackenhurst odwrócił się jakby go coś grzmotnęło i powlókł się do swej kabiny.
— Na miłość boską, majorze! — ojciec Kerrigan wychylił się z kabiny. — Ten człowiek znajduje się na granicy wytrzymałości, nie widzi pan tego?
— Dlatego trzeba mu mówić, co ma robić, ojcze. Obawiam się, że to jedyne wyjście. — Hindus zwrócił się do Drummonda: — Ty i Ahmed obejmiecie prowadzenie, ja pojadę za wami. Jeśli wpadniecie w jakieś kłopoty, spróbujcie zablokować drogę swoim pojazdem. To da reszcie szansę na zawrócenie. Jeśli się pośpieszycie, zdążycie nas złapać.
— Mam nadzieję — mruknął.
— Obszedł ciężarówkę Hamida i pomachał ręką do Janet. Odmachała mu i to samo uczynił chłopiec. Był to pierwszy znak życia, jaki Drummond w nim zauważył.
Wdrapał się na siedzenie przy Ahmedzie i odjechali. Mgła podniosła się jeszcze wyżej, co nie było zbyt dobre, lecz deszcz zacinał nieustannie. Panował przenikliwy chłód i czuł w ustach paskudny smak. Przesunął dłonią po kilkudniowym zaroście na twarzy i odchylił się w tył, patrząc przed siebie na trakt, z bronią gotową do strzału na nogach.
Od pół godziny znajdowali się w drodze, gdy nagle Hamid zatrąbił kilka razy. Ahmed zjechał na bok i Hindus wysunął się na czoło. Zatrzymał i wyskoczył do nich.
— Zdaje się, że zgubiliśmy naszego inżyniera.
— Ciekawe, co ten głupi bękart wymyślił tym razem? — zirytował się Drummond.
— Jeśli o mnie idzie, to zostawiłbym go z przyjemnością, ale są jeszcze te kobiety.
Drummond przytaknął.
— Zaczekaj tu na mnie. Zawrócimy naszym wozem, możliwe że coś mu się przytrafiło. Nie mogę pojąć, jak jeden człowiek może mieszać tak długo i mieć przy tym tyle szczęścia.
Ahmed zawrócił i pojechali drogą z powrotem. Wkrótce dostrzegli ciężarówkę parkującą na poboczu, a obok kobiety i Brackenhursta. Zawrócili znowu i zatrzymali się przy nich. Brackenhurst uśmiechał się nerwowo, z widoczną ulgą na twarzy.
— Dzięki Bogu, jesteście. Wiedziałem, że przyjedziecie.
— Co się stało? — zapytał Drummond.
— Hamulce. W tych wozach są hydrauliczne. Gdzieś musi być wyciek.
— Zajrzyj pod spód, Ahmedzie — rzekł i wdrapał się do kabiny.
Kilka razy nacisnął pedał, ale nie poczuł oporu. Wtedy Ahmed zawołał do niego. Zeskoczył na ziemię, przecisnął się przez stłoczone kobiety i wczołgał pod ciężarówkę.
— Popatrz, sahibie — ponuro odezwał się Ahmed. — Przewód kompletnie zerwany.
W chwili gdy Drummond zaczął go oglądać, silnik pojazdu którym przyjechali zapalił. Szaleńczym wysiłkiem wyczołgał się spod podwozia, ale było za późno. Przecisnął się przez grupkę uciekinierów i zdążył zobaczyć odjeżdżającą w pośpiechu ciężarówkę. W kilka chwil później odgłos silnika zaniki w oddali i zrobiło się dziwnie cicho.
Ahmed przystanął przy jego boku.
— Myślę, że w piekle jest miejsce specjalnie zarezerwowane dla Brackenhursta. Co teraz zrobimy?
— Pojedziemy za nim. Co jeszcze możemy zrobić?
— Bez hamulców, sahibie?
— Nie pierwszy raz. Ja będę prowadził.
Za nimi rozpłakało się dziecko i odwrócił się znużony do kobiet. Matka uspokoiła je, znowu zapadła wyczekująca cisza, bierne postaci uciekinierów w spokoju przyjmowały swój los.
— Właźcie! — wykrzyknął. — Dalej! Wszystkie na pakę!
Jeden Bóg wie, co zrobi Brackenhurst gdy natrafi na Hamida i resztę. Pewnie się nie zatrzyma i pogna dalej. A co zrobi Hamid? Kto to może wiedzieć. Najlepiej spróbować wrócić tam jak najprędzej, będą mogli rozładować amunicję i kobiety przesiądą się. Jeśli będzie uważał i właściwie używał biegów, poradzi sobie bez głównego hamulca.
Usiadł za kierownicą i zwolnił ręczny hamulec. Ciężarówka ruszyła i po chwili, nabrawszy pewności siebie, przyśpieszył na wyższym biegu. W pięć minut byli na miejscu, w którym rozstali się z Hamidem. Na poboczu znać było ślady opon i wyciek oleju, i nic poza tym.
Sprawy nie wyglądały dobrze, w ponurym nastroju ruszył dalej. Ulewa się wzmogła i wycieraczki z trudem nadążały usuwać potoki wody lejące się z góry. Po półgodzinie droga zaczęła opadać zboczem wzgórza. Zmienił bieg na niższy i prowadził z większą uwagą. Dolina rozszerzała się coraz bardziej, aż osiągnęła pół mili wznosząc się w deszczu ku górom, ledwo widocznym po lewej stronie. Przez zamgloną szybę dojrzał mały most ułożony z desek w poprzek czegoś, co można by wziąć za głębszy rów. Przejechał go na najniższym biegu, a potem znowu pięli się wolno półką skalną przylepioną do stromego zbocza wielkiego wzniesienia. Ciężarówka monotonnie parła przez błoto pod górę i Drummond wczepiony mocno w koło kierownicy z wyrazem największej koncentracji na twarzy, zaczął się pocić. Żadnych śladów po dwóch pozostałych ciężarówkach. Najmniejszych oznak życia na zewnątrz, wściekła, lodowata ulewa schładzająca szybę, na której od wewnątrz skraplała się para z nerwowych oddechów i zlanych potem ciał, bezwzględna obojętność dzikiej natury — i oni. A także owe kobiety z dziećmi z tyłu na pace, skazane na jego ruchy i dobry wzrok. Właziły pod plandekę jedna po drugiej, w jakimś dziwnym porządku, pomagając sobie wzajemnie, z troską podając do góry dzieci, z tą naturalną odwieczną troską samic wszelkiego rodzaju stworzeń, o które nie troszczył się już chyba żaden bóg...
Podjazd, stromy i męczący, w wozie, którego koła nie dadzą się nagle zatrzymać — i zjazd... a za nim zakręt błotnistego traktu i wycie silnika na najniższym biegu, kolejny raz się udało...
Znowu ostry zakręt na samym szczycie stożkowatego wzgórza i ciężarówka zaczęła się staczać stopniowo w kotlinę, mając z prawej strony rozmiękłe od deszczu pobocze, a za nim głębokie na sto jardów urwisko.
Pojazd chwiał się, wpadał coraz częściej w poślizgi wywołujące mdłości. Drummond zaczął się trząść, a przy nim Ahmed z twarzą mokrą od potu tak, jakby wyszedł z kąpieli. Wyszli znów z ciasnego zakrętu i koła wpadły na wyboisty grunt, ślizgając się po kamieniach pokonali prawie piętnaście jardów. W chwili gdy łapali gliniaste pobocze, odbił gwałtownie w lewo, a potem znów w prawo i jakimś cudem odzyskał kontrolę nad wozem.
Porywy wiatru waliły w plandekę, gdy omijał wielki, czarny odłamek skalny tarasujący pół drogi. Miał wrażenie, że podmuchy szalejącej w deszczu wichury zmiotą ich zaraz w przepaść, kiedy trzymając się wewnętrznej strony łuku wjeżdżał w rozlewisko brązowej wody. I nagle przednie koła utknęły w dziurze wyrzucając na boki fontanny błota, a ciężarówka zmieniwszy kierunek gwałtownie zaczęła się staczać na krawędź urwiska.
Przez jeden moment wydało się że przystanęła i Drummond szaleńczo szarpnął dźwignię hamulca ręcznego, ale to nie pomogło. Wóz nieubłaganie ślizgał się nadal i kiedy jedno z kół spadło za próg, Drummond chwycił klamkę drzwiczek.
— Wyskakuj! — wrzasnął do Ahmeda.
Rzucił się głową naprzód i wylądował na czworakach, sunąc jeszcze po gliniastym gruncie, gdy ciężarówka mijała go przewalając się przez kamienny próg.
Przez ułamek sekundy zawisła na krawędzi i Ahmed, któremu zaciął się zamek, zdołał otworzyć drzwiczki. Ale już było dla niego za późno. W chórze krzyków uwięzionych na pace nieszczęśników wóz przechylił się w przepaść i znikł Drummondowi z oczu. Rozległy się trzy potężne uderzenia miażdżące metal o skalne występy, gdy zlatywał obijając się o nierówności pionowej ściany, potem chwila ciszy i potworna eksplozja.
Jack Drummond podczołgał się ostrożnie na skraj pobocza i spojrzał w dół na jaskrawo-pomarańczowe języki ognia trawiące szczątki pojazdu leżącego na dnie doliny. Żołądek podskoczył mu do gardła i nagłe skurcze wstrząsnęły nim gwałtownie wywołując niekontrolowane wymioty.
Podniósł się i przez chwilę stał oparty o ścianę. A potem chwiejąc się minął rozmyty fragment drogi ze śladami długiego poślizgu opon, urywającymi się raptownie w powietrzu, i ruszył przed siebie, w deszcz.
Pierwsze pół mili droga opadała stromo w dolinę i kilka razy ujrzał na krótko rzekę wijącą się przez tumany mgły wyściełające dno wąwozu. Z każdą chwilą deszcz stawał się zimniejszy i zaczął zapadać mrok. Przed nim był tylko jeden szlak, choć Bóg tylko wiedział, dokąd miał go zaprowadzić. Los pozbawił go nawet broni, pistolet zleciał w przepaść wraz z ciężarówką.
Coś musnęło mu twarz. Uniósł dłoń w rękawiczce, była pokryta wielkimi topniejącymi płatkami śniegu. Spojrzał w górę: z ciężkiej ołowianej chmury padał śnieg z deszczem. Gdzieś z przodu doleciał odległy grzechot broni maszynowej; przystanął w śniegu, który zaczął go wolno pokrywać. Hamid czy Brackenhurst? Nie było żadnego sposobu, by to sprawdzić. Ruszył dalej przed siebie.
Sytuacja stawała się dramatyczna. Jeśli będzie się trzymał drogi, to wcześniej czy później wpadnie w kłopoty, sądząc z odgłosów walki na przodzie. Zaś bez miejsca, w którym mógłby się schronić, zamarznie w noc taką jak ta.
Pojawiły się drzewa rosnące na dnie doliny i wszedł między nie poruszając się teraz pod ich osłoną równolegle do drogi. Odziane w rękawice dłonie wcisnął pod pachy, by złagodzić wzmagający się chłód.
Gdzieś w górze przed nim rozległo się stukanie kopyt po kamienistej nawierzchni, a potem parskanie konia. Skrył się szybko za drzewo i czekał.
Drogą przecwałował tuzin jeźdźców odzianych w góralskie kurtki z owczych skór. Ale czerwone gwiazdy na spiczastych czapach i karabiny przewieszone przez plecy powiedziały mu, kim byli naprawdę.
— Co teraz zrobię? — powiedział cicho do siebie, gdy uderzenia kopyt umilkły w nocy.
Usłyszał zduszony chichot i Ali Hamid rzekł mu do ucha:
— Właśnie o tym samym myślałem.
12.
Długa noc
— Gdy usłyszałem, że nadchodzisz, byłem pewien, że zaczną się kłopoty. O mało nie zrobiłem czegoś bardzo nieprzyjemnego. — Hamid śmiał się, jego zęby błyszczały w ciemności. — Dobrze, że nadarzyli się ci żołnierze. W chwili gdy się ukryłeś, wiedziałem, że jesteś po właściwej stronie.
Było niemożliwe dojrzeć jego twarz w mroku i Drummond wyciągnął rękę, by się upewnić, że nie śpi.
— Ali, ty stary skurwielu. Co się stało?
— Ty mi to powiedz. Czekaliśmy, aż się zjawisz z wieściami o Brackenhurście, a tyś przeleciał, tak jakby goniła cię cała Armia Czerwona.
— To był Brackenhurst, nie ja — wyjaśnił i opowiedział prędko co się wydarzyło, łącznie z utratą ciężarówki.
Gdy skończył, zapadło pomiędzy nimi ciężkie milczenie. Wreszcie Hamid odezwał się miękko:
— Była strzelanina przed nami w górach. Myślę, że zapłacił już swoją cenę.
— Nie takie pewne — stanowczym głosem odrzekł Drummond. — zbyt długo to trwało.
— Możliwe, ale po tym w Sadarze nie sądzę, by odpowiadał za swoje czyny.
— Gdzie ciężarówka?
— Około pięćdziesięciu jardów stąd, pomiędzy drzewami. Zdecydowałem się zjechać z drogi, gdy tylko usłyszałem strzały. Nie mieliśmy zamiaru posuwać się dalej i wróciłem, by się upewnić, czy śnieg przykrył nasze ślady.
— Sądząc po tych Chińczykach, następna wioska znajduje się w rękach wroga.
— Co teraz zrobimy?
— Nie mam najmniejszego pojęcia. Przedyskutujemy to w wygodniejszych warunkach. Przynajmniej tej nocy powinniśmy być bezpieczni.
Jack Drummond chwiejnym krokiem podążył za Hindusem do wyłaniającej się z mroku ciężarówki.
— Może nie całkiem hotel Savoy — zakpił Hindus — ale lepsze to niż zaspa śnieżna. Uważaj, wszędzie porozrzucane są pudła. Wywaliłem połowę ładunku.
Płócienna zasłona na tyle paki uchyliła się lekko i w szczelinie ukazało się światło.
— Major Hamid? — zapytał cicho ojciec Kerrigan.
— I gość. Powrócił włóczęga.
Wdrapali się na pakę i Drummond rozejrzał się dookoła. Połowa skrzyń ubyła, a z pozostałych ułożono rodzaj małej alkowy. Ustawiony pośrodku piecyk olejowy dawał ożywcze ciepło, oświetlając zarazem wnętrze przyćmionym światłem.
Ojciec Kerrigan wymruczał coś kładąc mu rękę na ramieniu, lecz oczy Drummonda były skierowane wyłącznie na Janet Tate, klęczącą po drugiej stronie przy młodym Khanie.
— Jack? — wyszeptała. — Jack...
Zbliżył się i ukląkł na jedno kolano biorąc jej dłoń. Nie znajdował słów by powiedzieć to, co czuł i tylko podniósł rękę dziewczyny do swoich ust.
— Co się stało? — spytała z lękiem.
W krótkich zdaniach opowiedział wszystko raz jeszcze. Gdy skończył, w jej oczach pojawiły się łzy.
— Te kobiety, te biedne kobiety i dzieci... I Ahmed!
— Nic nie mogłem na to poradzić — szepnął. — Nic.
— Myślałem, że i nam nie uda się objechać tej góry — wtrącił Hamid.
W ciszy, która zapadła, Janet przyszła do siebie i postawiła kociołek na ogniu.
— Zatem te strzały, które słyszeliśmy wcześniej...? — wolno odezwał się ojciec Kerrigan. — Musiał to być Brackenhurst.
Hamid przytaknął.
— Na drodze widzieliśmy chińskich żołnierzy. Znaczy to, że są w najbliższej wiosce.
— Czy jesteśmy tutaj bezpieczni?
— Na tę noc.
— A rano?
Hamid wzruszył ramionami.
— Szczerze mówiąc, nie wiem. Nawet jeśli wyprowadzimy stąd ciężarówkę, nie mamy dokąd się udać. Nie przedrzemy się przez wieś, a wiemy kto zbliża się z tyłu.
Wyciągnął dłonie do piecyka.
— Mamy schronienie, żywność i ciepło, a to wiele w tych okolicznościach.
— I fasolę — powiedziała Janet. — Fasolę i herbatę. — Do dnia wystarczy, czy nie tak mówi Biblia?
Dziewczyna nalała herbaty w dwa kubki i podała je Hamidowi i Drummondowi.
— Tylko tyle, musimy oszczędzać.
Drummond objął kubek dłońmi i, czując jak ciepło przenika zmarznięte tkanki, spojrzał na Kerima. Chłopiec przyglądał mu się poważnym wzrokiem z ciemnego kąta, owinięty szczelnie w koce i kiedy spostrzegł, że patrzy na niego, uśmiechnął się pokazując równe, białe zęby. Drummond odpowiedział mu uśmiechem.
— Zdaje się, że zaczyna ożywać.
— Naturalna witalność młodego organizmu — przytaknął ksiądz.
Siedząc tam i wpatrując się w ogień, Jack Drummond zaczął sobie przypominać zdarzenia z niedalekiej przeszłości. Pożar miasta, oczy starego Khana wpatrzone w niego, w chwili gdy wymuszał ostatnią przysięgę, bladą, przystojną twarz Cheunga... Dziwne, jak sprawy przybierają obrót. Doprawdy, byli dobrymi kumplami. A co się stało potem?
Dopił herbatę i podał kubek dziewczynie.
— Gdzie jest mapa?
Hamid wydobył ją z kieszeni swej kurtki.
— Jakiś pomysł?
— Jeszcze nie. Jak daleko do wioski?
— Tutaj — Hindus pokazał palcem. — Jakieś pięć mil. Nazywa się Chamdo. Granica znajduje się po drugiej stronie, około pięćdziesiąt mil.
Uważnie przyjrzał się mapie i zmarszczył brwi.
— A gdzie prowadzi ten szlak przez góry? Tu jest jakieś miejsce na tym płaskowyżu. Ladong Gompa.
— Ladong Gompa? — powtórzył ojciec Kerrigan. — Ależ to klasztor. Klasztor buddyjski. W najbliższej dolinie stoi świątynia, bardzo słynna w dawnych czasach. Pielgrzymi podążali przez góry i na noc zatrzymywali się w klasztorze. Z tego powodu, jak sądzę, postawiono go wyżej. Opowiadał mi o tym pewnego razu stary Khan.
Hindus przyjrzał się mapie i potrząsnął głową.
— To osiem lub dziewięć tysięcy stóp pod górę, Jack. Na dodatek zaczęły się opady śniegu. Ksiądz i Janet nie dadzą rady.
— Ale wy z chłopcem moglibyście spróbować — rzekł stary.
— Wszyscy moglibyśmy, gdyby były konie — uciął Drummond.
— Konie — Hamid zmarszczył czoło. — Skąd weźmiesz konie?
— Powiedziałeś, że wioska leży przy drodze, jedynie pięć mil stąd. Jeśli wślizgniemy się tam przed świtem, może się udać.
— Wszyscy?
Drummond pokręcił głową.
— Tylko my dwaj. Pozostali zaczekają tutaj. Gdy wrócimy z końmi, będziemy mogli przeciąć grzbiet tej góry i znaleźć się na szlaku za wsią.
— Tak. Jeśli wrócimy z końmi.
— Przynajmniej jest to jakaś szansa. Masz lepszy pomysł?
Hamid wolno potrząsnął głową.
— Kłopot w tym, że nie mam, Jack. I nie przypuszczam, byśmy mieli inny wybór.
— W takim razie prześpijmy się. Sen dobrze nam zrobi.
Janet podała mu koc, zawinął się w niego, a potem ułożył między Hindusem i starym księdzem. Zadziwiające, jak dużo ciepła daje ten piecyk. Spojrzał na Janet opartą o pudła z pochyloną głową i śpiącym młodym Khanem przytulonym do jej boku.
Cudowna dziewczyna. Cienie tańczyły na płótnie, to dzieląc się, to łącząc na nowo. Zupełnie jak ludzie, myślał. Raz potrzebują siebie, innym razem już nie. Raz podążają tymi samymi drogami, innym razem chodzą osobnymi ścieżkami...
Spał dobrze pomimo zimna wpełzającego nocą przez płócienną zasłonę, ściśnięty pomiędzy Hindusem i księdzem. Gdy się obudził, usiadł i rozpalił ogień w piecyku. Jasne promienie światła odbiły się nagle w nie zabandażowanym oku Kerima i Drummond uśmiechnął się do chłopca skulonego w kącie przy Janet. Nakazał mu palcem ciszę i wyjrzał na zewnątrz. Zbliżał się świt, pora kiedy rzeczy przybierają na nowo kształty, które można nazwać. Nie było widać niczego poza śniegiem, tak jak się tego spodziewał. Wyraźnie przestało padać przed kilkoma godzinami.
Poczuł się dziwnie odświeżony i wyskoczył na dół, w śnieg, radując się świeżym powietrzem w płucach, po zaduchu zamkniętej przestrzeni. Gdy tak stał tam, drzewa zaczęły wyłaniać się z mrocznej poświaty i wiedział, że za chwilę nastanie poranek.
— Boski powiew wczesnego poranka? — spytała cicho Janet.
Odwrócił się do niej z uśmiechem.
— Doprawdy nie wiem, czy tak można to nazwać. — Rozłożył szeroko ramiona w teatralnym geście. — Wiesz, zabawnie się czuję. Jakbym był blisko domu, gdziekolwiek by on się znajdował, a jednocześnie wiem, że to nieprawda.
Sięgnęła po jego dłoń i uścisnęła ją mocno.
— Będziemy go mieli, Jack. Ja to wiem.
— Tak, musimy w coś wierzyć. — Uśmiechnął się krótko. — Lepiej zagotuj wodę na herbatę i zbudź Alego. Wkrótce ruszamy.
— Nie ma potrzeby. — Hamid wychylił głowę zza zasłony i dziewczyna cofnęła się do środka. — Jak z pogodą?
— Mogłaby być gorsza. Nie pada już od dłuższego czasu.
— Będzie, mogę ci to obiecać. A teraz zbierajmy się.
Drummond wspiął się z powrotem na pakę i zastał ojca Kerrigana kucającego przy piecyku obok dziewczyny otwierającej puszkę z fasolą.
— Jak się ksiądz czuje? — zapytał.
Ojciec Kerrigan uśmiechnął się.
— Stare kości zastały się trochę i trzeszczą, ale jeszcze panuję nad nimi.
— Jedna rzecz, o której zapomniałem wczoraj: Jeździcie konno?
Janet skinęła głową:
— Od urodzenia.
Stary objął ją serdecznym gestem.
— Sądzę, że przywykłaś do spokojniejszej jazdy niż ta, jaką możemy obejrzeć w cyrku, kochanie. Nieokrzesane zwierzaki, wiem to z gorzkich doświadczeń.
— Poradzę sobie — odrzekła z pewnością siebie. — A co z tobą, Jack?
— Jako tako. Ali, ten da ci szkołę. Pochodzi z Hazarów, a oni od dobrego tysiąca lat galopują po Indiach tam i z powrotem, zwykle z kobietami przewieszonymi przez siodło.
Hamid wyszczerzył zęby zdejmując wieko ze skrzyni z automatycznymi strzelbami Garranda. Drummond sięgnął po jedną i wyczyścił ją szybko. Następnie znalazł pudełko z amunicją, wyjął kilka zapasowych magazynków i wrzucił je do kieszeni. Hamid uzbroił pół tuzina granatów, teraz wręczył mu trzy.
Janet zawołała ich miękkim głosem i siedli w koło przy piecu, pijąc gorącą herbatę i jedząc fasolę.
— To wszystko, co pozostało — powiedziała dziewczyna. — Mogę jeszcze napełnić wielki termos wrzątkiem zanim ruszymy, ale potem nie będzie już nic.
Drummund skończył pić i oddał jej kubek. Rzucił Hindusowi krótkie spojrzenie.
— Gotów?
— Jak zawsze — ten odrzekł.
Zarzucił Garranda na ramię i wyskoczył przez burtę na ziemię. Gdy się odwrócił, Janet i ojciec Kerrigan wyglądali jak dwa białe cienie w ciemności.
— Za kilka godzin będziemy tutaj z powrotem — powiedział starając się, by jego głos zabrzmiał pewnie.
A potem, gdy szedł za Hindusem prącym przez skrzypiący mu pod butami śnieg, odsunął na bok pokrytą szronem gałąź i ogarnęło go nagłe ożywienie. Będzie dobrze. Musi być dobrze. Zaszli już za daleko, zbyt wiele wycierpieli.
Hamid podniósł ramię i przystanęli. Przed nimi była droga i kiedy patrzyli na nią w milczeniu, zaczął padać śnieg — wielkimi, białymi płatami. Pokazał na ogromny czarny odłamek skalny, wyłaniający się z ciemności po drugiej stronie.
— To równie dobry znak, jak każdy inny. Możemy trzymać się drogi, tak będzie szybciej, ale miej oczy otwarte. Mam paskudne przeczucie, że wyruszyliśmy trochę za późno. Z każdą minutą robi się jaśniej.
I miał rację. Drzewa jedno po drugim wyrastały przed nimi z szarej poświaty, w miarę jak maszerowali wzdłuż drogi. Błotniste koleiny stwardniały na mrozie, a wypełniający je śnieg umożliwiał dogodne poruszanie się. Szli szybko, Hamid na przedzie, a Drummond za nim, trzymając się drugiego pobocza.
Śnieg padał teraz gęsto, znacznie redukując widoczność. Panowała dziwna, absolutna cisza, która zawsze towarzyszy opadom białego puchu. Na chwilę tak bardzo opanowała Drummonda, że niepomny możliwych niebezpieczeństw szedł pogrążony w swych myślach.
Nie przebyli więcej niż pół mili, gdy raptowny, ostrzegawczy okrzyk Hamida przywrócił go do rzeczywistości. Stał na skraju drogi i Drummond jednym skokiem dołączył do niego.
Z lasu pod nienaturalnym kątem wychodziły na drogę ślady kół, sięgając ponad dwadzieścia pięć jardów pomiędzy drzewa. Przez chwilę nic nie mówili, myśląc o tym samym, a potem Hamid wszedł w rzadki las w ślad za pokrytymi śniegiem bruzdami, jakie zostawił pojazd zjeżdżając z drogi.
Była to ciężarówka wioząca prowiant. Drummond dłonią okrytą rękawiczką zgarnął śnieg z chropowatej maski.
— Wygląda jak sito — zauważył obojętnie, patrząc na dziury po kulach. — Musiał władować się prosto na nich.
Jednym szarpnięciem otworzył drzwiczki, lecz w kabinie nie było nikogo. Obejrzał się i zobaczył Hamida przywołującego go z tyłu. Tony Brackenhurst leżał zwinięty pod drzewem, z lekko skręconą głową i zaciśniętymi jak szpony palcami. W jego piersi znajdowały się trzy poszarpane, ziejące dziury.
Gdy stali patrząc na niego, z oddali dobiegło ich rżenie konia. Następnie usłyszeli szczęk uprzęży i głosy, miękko brzmiące w rannym powietrzu. Ktoś zaśmiał się, a oni szybko weszli pod osłonę drzew.
Tam gdzie poszarpane ślady kół ciężarówki wychodziły na drogę, ukazało się dwóch jeźdźców odzianych w wielkie kożuchy z owczej skóry i spiczaste czapy, z karabinami przewieszonymi przez plecy. Ściągnęli cugle patrząc na ciężarówkę i jeden roześmiał się znowu.
Hamid podał swój pistolet maszynowy Drummondowi mówiąc łagodnie:
— Daj mi twoją strzelbę. Nie możemy ich przepuścić, zauważą następny wóz.
Podał mu swojego Garranda i Hindus przyłożył kolbę do pnia drzewa przed sobą. Strzelił gdy jeźdźcy zamierzali wyruszyć dalej i kula wyrzuciła pierwszego z siodła. Krzyknął, zwalając się twarzą w śnieg, a kiedy konie w popłochu zerwały się w bok, dwie następne kule sięgnęły pleców drugiego żołnierza. Wypuścił lejce i martwe ciało zwaliło się ciężko na ziemię.
Rzucili się biegiem do zwierząt widząc, jak jeden z koni wolnym kłusem rusza z powrotem w kierunku wsi. Drugi czekał spokojnie przy swym martwym jeźdźcu i Hamid, zarzuciwszy strzelbę na plecy, zebrał wodze i wskoczył na siodło z niewyprawionej owczej skóry.
— Złapię tego drugiego, Jack.
Pognał konia i znikł za śnieżną zasłoną. Drummond sprawdził działanie karabinu maszynowego i czekał niecierpliwie. Zdało mu się, że gdzieś w oddali ktoś krzyknął i zaraz przygalopował Hamid, trzymając w prawej ręce cugle drugiego wierzchowca.
— Zbierajmy się, na drodze jest więcej żołnierzy na koniach. Skurwiele powstawali dziś wcześnie z wyrek.
Zarzucił karabin na ramię i chwycił lejce. Koń próbował się wyrwać, ale ściągnął go gwałtownie i wskoczył na jego grzbiet. Hamid popędził wierzchowca i Drummond, kurczowo trzymając się siodła, podążył za nim. Słyszeli dochodzące z tyłu pełne podniecenia wrzaski, ale nikt nie strzelał. Nagle wyłoniła się z zadymki czarna skała i Hamid skręcił pomiędzy drzewa.
Ojciec Kerrigan wyglądał ich niecierpliwie stojąc przy burcie ciężarówki, a Janet wychyliła się w chwili, gdy zsiadali z koni.
— Co się stało? — zawołał stary.
— Nieważne teraz — rzucił do niego Drummond. — Zabierzcie chłopca, musimy wynosić się stąd.
Dziewczyna podała w dół chłopca, zarzuciła na ramiona mały wojskowy plecak i zsunęła się na ziemię. Zawinięty w szary koc chłopiec wyglądał jak mała, zasuszona staruszka i zdawał się nie być w najmniejszym stopniu przestraszony. Jego duże, czarne oczy śledziły wszystko z zainteresowaniem. Drummond pomógł dziewczynie ulokować się w siodle, a potem podał jej Kerima. Usadowiła go przed sobą i sięgnęła po wodze.
— Przetnij drogę i jedź dalej zboczem pod górę — krzyknął. — I nie trać czasu, by się tam dostać.
Hamid właśnie pomagał księdzu dosiąść wierzchowca, gdy na drodze zrobił się ruch. Odezwały się podniecone głosy, a moment później, jakby znienacka, huk strzału. Kula rąbnęła w bok ciężarówki.
Drummond sięgnął po swój automat i popchnął Hamida.
— Zjeżdżajcie stąd, Ali! Powstrzymam ich.
Hindus nie spierał się. Wskoczył na grzbiet za ojca Kerrigana i zaciśniętą pięścią walnął konia po zadzie. Ten zerwał się do przodu między drzewami, a drugi wierzchowiec instynktownie pogalopował za nim.
Drummond posłał długą serię przez zarośla w kierunku, skąd dochodziły głosy i ktoś wrzasnął ostro. Potem przebiegł za ciężarówkę i klęknął na jednym kolanie za drzewem. Słyszał, jak jego towarzysze przesuwają się gdzieś na lewo, kiedy Hindus prowadził ich po przekątnej, zamierzając widocznie przeciąć drogę nieco poniżej.
Spomiędzy drzew wyjechał żołnierz, a za nim następny. Natychmiast wymierzył i jedna długa, nieprzerwana seria posłała obydwóch, łącznie z końmi, na ziemię. Zerwał się na nogi i pognał w las śladami pozostawionymi przez uciekających.
Coś poruszyło się z prawej strony, jakby ciemny kontur na białym śniegu. Przystanął i wypróżnił magazynek zataczając lufą szeroki łuk, po czym znów zaczął biec.
Znalazł się na małej polanie, gdy z prawej strony pojawił się chiński żołnierz. Spostrzegł, że nie zdąży już przeładować broni i odrzuciwszy w bok pistolet skierował się wprost na tamtego, przyśpieszając kroku. Mały człowieczek tak się przestraszył, że zapomniał użyć swojego Burpa i tylko uniósł go w górę w obronnym geście. Drummond dał nurka pod kolbę i chwyciwszy Chińczyka za gardło, wsadził z rozpędu kolano w jego krocze. Gdy zwalił go w śnieg, wyrwał karabin z zaciśniętych dłoni i pognał dalej.
Wkrótce już nie mógł biec i łapiąc ciężko powietrze, szedł chwiejąc się przez las, zboczem pod górę by przeciąć drogę. Potknął się, upadł na oba kolana i kiedy wstawał powoli, usłyszał głosy dobiegające przez śnieżną zadymkę.
Co najmniej tuzin żołnierzy zmierzało w jego stronę, ale nie byli to jeźdźcy, poruszali się pieszo i nosili regularne, wywatowane mundury. A moment później dojrzał Cheunga, w jego długim kożuchu z futrzanym kołnierzem, z otwartymi w bezgłośnym krzyku ustami.
Posłał ku nim długą serię, a kiedy zabrakło naboi i kule przestały rwać grunt dwadzieście jardów przed Chińczykami przebiegł na drugą stronę drogi i zaczął piąć się pod górę. Słyszał za sobą ryki ścigających go mężczyzn, a chwilę potem rozległ się ostrzegawczy krzyk i huk eksplozji, a po nim następny. Przez jakiś czas brnął jeszcze przed siebie, aż runął na twarz w śnieżną zaspę.
Podniosły go czyjeś ręce i głos Hamida zagrzmiał radośnie:
— Jak dobrze, że miałem te granaty.
Jack Drummond wsparł się na nim, walcząc o oddech.
— Tamta polana — wykrztusił. — To nie żołnierze z wioski. Cheung ze swymi ludźmi. Musieli dojść pieszo od mostu. Czy ten sukinsyn nigdy nie przestanie nas ścigać?
— Nie łudźmy się — Hindus klepnął go po ramieniu. — Lepiej ruszajmy. Gdyby chciał iść za nami, potrzebne mu będą konie. — A to oznacza wycieczkę do wioski i stratę czasu. — Roześmiał się dziko. — Jeśli sprzyjało nam szczęście, jeden z moich granatów mógł go wykończyć. Może leży tam teraz, skąpany we własnej krwi.
W tym momencie podmuch wiatru rozwiał mgłę i przez sekundę ukazała im się droga, rozrzucone w śniegu ciała i żywi ruszający się między nimi, a pośród tego wszystkiego jeden nieruchomy człowiek patrzący na góry, w długim kożuchu z futrzanym kołnierzem okalającym bladą twarz.
— To się właśnie nazywa mieć szczęście — zadrwił ponuro Drummond.
Gdy mgła opadła ponownie odwrócił się i ruszył za Hamidem przez sypki śnieg.
Granaty Hamida spowodowały istną rzeź wśród chińskich żołnierzy i kiedy Cheung skończył liczyć zabitych i konających, okazało się, że tylko sierżant Ng i trzech jego ludzi trzymają się jeszcze na własnych nogach. W chwilę później z lasu wyszedł żołnierz z wioski, przyciskając do tułowia krwawiące ramię, w owczej skórze mokrej od śniegu.
Cheung ruszył mu na spotkanie z sierżantem u boku.
— Jesteście z Chamdo, tej następnej wsi?
— Tak, pułkowniku.
— Jak się dostałeś tutaj?
— Łodzią z Humy. Dwa patrole przeprawiły się prosto na drugi brzeg, a my popłynęliśmy w dół rzeki.
— I są tam konie?
— Ile tylko będzie potrzeba, towarzyszu pułkowniku.
Cheung szybko sięgnął po mapę i przyjrzał się jej uważnie. Sierżant zaglądał mu przez ramię, gdy wiódł palcem wzdłuż szlaku prowadzącego z Chamdo przez góry, do Ladong Gompa.
— Więc tam chcą się dostać — powiedział łagodnie i zwrócił się do sierżanta. — To tybetańska nazwa.
— Klasztor, sądząc po brzmieniu — odpowiedział.
Cheung zwinął mapę i spojrzał na rannego żołnierza.
— Jak daleko stąd do wsi?
— Pięć mil, towarzyszu pułkowniku.
— Zatem nie ma czasu do stracenia. — Skinął na sierżanta. — Musimy tam dotrzeć tak szybko, jak to możliwe i dostać konie.
— A co z rannymi?
— Zostawcie ich. Przyślemy tu kogoś ze wsi.
Postawił kołnierz i ruszył po twardej jak żelazo nawierzchni, w nieustannie padającym śniegu.
13.
Góra Boga
Konie, potykając się brnęły przez śnieżne zaspy, które zdawały się ożywać pod ich kopytami. Śmierć i dolina zostały daleko w tyle i teraz zmagali się z odwiecznym wrogiem człowieka: żywiołem.
Zbocze było nierówne, pokrywały je różnej wielkości głazy i lodowe zmarzliny sprawiające, że z każdym krokiem marsz stawał się uciążliwszy i bardziej niebezpieczny. W jednym miejscu wierzchowiec ojca Kerrigana padł na oba kolana i Hamid musiał go chwycić za uzdę, by brutalnym szarpnięciem zmusić do powstania.
Janet ściągnęła wodze i Drummond zrównał się z nimi. Pokrywał ją śnieg, a uśmiechnięta twarz była cała rumiana, gdy spojrzała z góry na niego.
— Jak się czujesz? — zapytał.
— Doskonale, i mały także.
Chłopak był tak dokładnie owinięty kocami, że widać mu było tylko jedno oko, które zabłysło teraz i Drummond domyślił się, że dzieciak uśmiecha się do niego.
— Te konie są przywykłe do takiego terenu — odezwał się Hamid. — Puśćmy je luźno, niech same wybierają drogę. One wiedzą, co robią.
— Myślisz, że odnajdziemy szlak? — zapytał Drummond.
— Czemu by nie? — Jeśli będziemy trzymali ukośny kurs na wschód, wydaje mi się niemożliwe, byśmy go mogli przeoczyć.
Znowu ruszyli. Hamid na czele, ojciec Kerrigan za nim i Drummond zamykający pochód. W miarę jak wchodzili wyżej, stok coraz bardziej piął się pod górę, aż wreszcie stanęli na gołym grzbiecie i dmuchnęła w nich śnieżna zamieć.
Zaczęli teraz schodzić powoli ku dolinie skrajem głębokiego urwiska i nagle koń Janet potknął się i zaczął zjeżdżać ku krawędzi, za którą otwierała się przepaść wypełniona wichurą niosącą kłębiący się śnieg. Drummond skoczył do przodu i barkiem podparł brzuch zwierzęcia, waląc go jednocześnie pięścią po zadzie i czując zarazem jak buty, nie mogąc znaleźć pewnego oparcia, ślizgają się po oblodzonym gruncie. Kopyta wierzchowca tłukły bezradnie luźne kamienie i w chwili gdy Drummond spychany w czeluść przymknął oczy w najwyższym wysiłku, trafiły wreszcie na skalny występ i opór raptownie znikł.
Leżał na twardej, nierównej ziemi i wolno otwierał oczy. Wysoko, z góry, patrzyła na niego poważna twarz dziewczyny, a obok stał Hamid krzywiąc usta w bezczelnym uśmiechu. Podał mu rękę i postawił na nogi.
— Nie możesz zrobić tego Cheungowi — rzekł dobitnie. — Chłop nie wybaczyłby ci do końca swoich parszywych dni.
Ale to nie słowa Hindusa sprawiły, że nagle uśmiechnął się i poczuł po tym wszystkim dziwnie lekko na sercu.
Szlak pojawił się nagle, zobaczyli go niemal w tej samej chwili gdy prowadzący wierzchowiec rzucił się w bok i już szedł stępa po gładkim, białym dywanie ciągnącym się zygzakiem pod górę, skręcającym wyżej w wąski wąwóz, dwieście jardów od miejsca, gdzie nań wkroczyli.
Wkrótce wjechali pomiędzy wysokie kamienne ściany dające osłonę przed wściekłymi podmuchami śnieżycy. Kopyta dudniły głucho, a echo zwielokrotniało wszelkie odgłosy roznosząc je daleko po górach. Za jakiś czas wyniosłe skały po bokach zaczęły się obniżać, aż ponownie wyjechali na nieosłonięty stok i drobny śnieg zaczął ostro zacinać po twarzach.
Szlak piął się teraz zboczem wzniesienia i po około godzinie wywiódł ich na niewielki wąski płaskowyż, pokryty gęsto głazami pokruszonymi przez czas. Z głowami pochylonymi dla ochrony przed dzikimi podmuchami wichury, gnającej miliony kłujących lodowych płatków, parli do przodu, aż wreszcie Hindus ściągnął wodze konia ojca Kerrigana.
— Odpoczniemy przez chwilę — zarządził.
Janet podała małego Drummondowi i zsunęła się z siodła.
— Zimno — powiedziała ocierając twarz ze śniegu i uśmiechając się blado.
— Cholernie zimno — przyznał Drummond.
Sztywnym krokiem podszedł ojciec Kerrigan, zabijając ręce dla pobudzenia krążenia.
— Rzucę okiem na chłopca — powiedział.
Drummond przykucnął za kamienną zasłoną, a ksiądz klęknął przy Kerimie i delikatnie rozchylił koce.
— Mój Boże, ależ ten dzieciak ma sen!
— Czy wszystko w porządku? — niespokojnie spytała dziewczyna. — Jest mu ciepło?
— W tym kokonie jest mu cieplej niż komukolwiek z nas — stary oparł się o szorstką ścianę.
— Czy masz ze sobą moje przybory, kochanie?
Janet skinęła głową i zrzuciła z pleców wojskowy plecak. Otworzyła go i wyjęła termos z herbatą, którą przygotowała przy śniadaniu.
— O to ojcu chodziło?
— Nie kłopocz się, sam sobie znajdę.
Stary ksiądz nie wyglądał dobrze, jego twarz nosiła ślady ogromnego wysiłku i przemęczenia, a głębokie zmarszczki przecinały zapadnięte policzki. Przeszukał zawartość plecaka i w końcu znalazł to, czego szukał: niedużą butelkę z czerwonymi kapsułkami. Odliczył kilka i włożył do ust, a potem popił herbatą, którą dziewczyna podała mu w kubku. Pociągnął długi łyk i z westchnieniem pokiwał głową spoglądając na nią z wdzięcznością.
— Czy ojciec czuje się dobrze? — spytał Hamid z niepokojem w głosie. Ksiądz pokiwał wolno głową i w jego dobrych oczach pojawił się uśmiech.
— Może nie wyglądam na to, ale jestem trochę starszy niż byłem kiedyś. Niemniej te tabletki działają szybko i dam radę, bo sprzyja mi jeszcze moje irlandzkie szczęście.
Kubek z herbatą przechodził z rąk do rąk i kiedy dotarł do Drummonda, ten z rozkoszą wypił gorący napój. Hindus wyciągnął dwa długie cygara z wierzchniej kieszeni kurtki i zapaliwszy je odeszli kilka kroków by omówić sytuację.
— Stary kiepsko wygląda — zaczął Drummond patrząc w zadymkę na drodze, którą przybyli. — Ile jeszcze zostało do tego klasztoru?
— Około trzech godzin. To zależy od tego, w jakim stanie jest szlak.
— Myślałem o tym jaką mamy gwarancję, że zastaniemy kogoś kiedy już tam dotrzemy? Może być, że mnisi wynieśli się dawno. Wiesz równie dobrze jak ja ile jest tu porzuconych klasztorów w tych górach, zrujnowanych zupełnie.
— W każdym razie — Hamid zaciągnął się głęboko — znajdziemy tam jakąś osłonę, a potrzeba nam tego bardzo. Nie oszukujmy się udając, że stary, a nawet Janet z dzieciakiem, wytrzymają to długo.
Wróciwszy do pozostałych stwierdzili, że czymkolwiek było to, co zażył ojciec Kerrigan, dało cudowny efekt. Ksiądz uśmiechał się, a jego policzki poróżowiały lekko.
— Nie liczcie na to, że dam wam wypocząć — zawołał wesoło.
Hamid pomógł mu ulokować się w siodle, a Drummond podał chłopaka Janet. Ruszyli osłaniani od wiatru ogromnymi płytami głazów, szlakiem na którym przez stulecia pielgrzymi, dla orientacji w terenie, ustawiali kamienne kopce, wciąż dobrze widoczne pomimo śnieżnej pokrywy.
Godzinę później znaleźli się w głębokiej szczelinie z ukosa wchodzącej w skałę, dno której gęsto pokrywały odłamki i luźne kamienie, wskazujące na długoletnie zaniedbanie.
Hamid objął prowadzenie. Chwycił uzdę konia ojca Kerrigana i to samo uczynił Drummond z wierzchowcem Janet. Wkrótce poczuł zmęczenie i ból w ramieniu napiętym od nieustannego oporu stawianego przez niesforne zwierzę. Ślizgając się i potykając na nierównościach, próbował jednak dotrzymać kroku niezmordowanemu Hindusowi.
Kilka razy podniósł głowę, by popatrzeć na Janet i za każdym razem wstrząsała nim jej pełna zmartwienia twarz. W końcu dziewczynie udało się jakoś uśmiechnąć do niego i natychmiast odpowiedział jej tym samym, czując jak rozlewa się w nim dziwne ciepło, pomimo straszliwego zimna panującego w górach.
Po półgodzinie wydostali się na płaski teren przylegający do skalnej ściany wznoszącej się na kilkaset stóp pionowym uskokiem.
Hamid odwrócił się nie wypuszczając z rąk wodzy.
— Wszyscy w porządku? — Drummond zerknął na Janet i dziewczyna skinęła głową.
— Możemy jechać.
Upłaz wznosił się równomiernie zataczając łuk w miarę jak ściana skręcała na północ i kiedy patrzyli w dół widzieli dolinę wypełnioną kłębiącymi się tumanami śnieżnej zamieci. I nagle szlak wyprowadził ich na wąską półkę, gdzie człowiek z trudem mógłby znaleźć miejsce przy koniu. Drummond gorączkowo rzucił się naprzód i wypadł na skraj wielkiej równiny, nad którą wyrastały niebosiężne szczyty, niby sztylety powbijane w szare niebo.
Między nimi biegły głębokie i długie kaniony odcinające im drogę na przeciwną stronę.
— Wielki płaskowyż — krzyknął przez wiatr Hindus. — Zaraz powinien być klasztor. Nie zatrzymujemy się.
Było mroźno na tej wysokości, bardzo mroźno. Śnieg przestał padać, lecz wicher dął coraz mocniej, aż zaczął przenikać ubranie, kłując poobijane ciała ostrymi szponami lodowatego chłodu. Chłopiec zapłakał żałośnie pomiędzy kocami i Janet otuliła go ramionami. Drummond chwycił wodze i pociągając konia za sobą przeprowadził ich przez grzbiet niewielkiego wzniesienia, po czym zatrzymał się gwałtownie.
U ich stóp rozciągała się wielka, naturalna kotlina w kształcie areny, do której zbiegały się wyloty wielu wąwozów i dolin, i w jednym z nich stał klasztor Ladong Gompa. Hamid pognał konia księdza dzikim okrzykiem i Drummond podążył za nimi.
Czerwień, zieleń i czerń — kolory farb, którymi kiedyś pomalowano mury klasztoru — wyrażały naturalny porządek rzeczy — teraz wyblakłe w ciągu wielu lat. Budowla nie była duża, sprawiała wrażenie niegościnnej i zaniedbanej. Brakowało także zewnętrznego muru, typowego dla większych obiektów. Wejście znajdowało się na szczycie kilku stopni, a przed wiatrami i deszczem chronił je kamienny ganek. Wichura zawiewała na schody wciąż nowe pokłady śniegu, a z dziury w ścianie wysoko nad nimi zwisał łańcuch kołysząc się przy podmuchach. Hamid pociągnął go, gdzieś w środku odezwał się głucho mosiężny dzwon i cichł powoli, gdy nasłuchując czekali.
Po pewnym czasie usłyszeli stukanie drewnianych chodaków na kamiennej posadzce i drzwi otworzyły się z metalicznym zgrzytem odsuwanej zasuwy, ukazując buddyjskiego mnicha w wypłowiałej, żółtej szacie. Nie okazał najmniejszego zdziwienia, wyszedł po prostu naprzód wyciągając rękę, by przywitać ojca Kerrigana, wspinającego się właśnie po schodach. Drummond potrzymał Kerima czekając, aż Janet zsiądzie z konia, następnie podał go dziewczynie i podążyli za starym księdzem.
Drugi, znacznie młodszy mnich zbiegł na dół po schodach i Hamid zapytał:
— Co zrobić z końmi?
Tak jak poprzedni nie odezwał się słowem, pokazując jedynie, by udali się za nim i kiedy założył swą szatę za pasek, by nie wlokła się po śniegu, Drummond spostrzegł, że jego stopy są bose.
Znaleźli się z tyłu przed ogrodzonym dziedzińcem. Przystanęli przed bramą, która wkrótce została otwarta od środka i weszli. Były tam normalne zagrody dla koni i młody nowicjusz odebrał od nich zwierzęta, po czym idąc za mnichem skierowali się do klasztoru.
Przeszli wąskim korytarzem kończącym się dużym, nędznie umeblowanym pokojem ogrzewanym przez płonące na wielkim, kamiennym palenisku kłody. Dziewczyna siedziała przy ogniu z Kerimem skulonym w jej ramionach, podczas gdy ojciec Kerrigan, zająwszy miejsce na ławce przy ogromnym, drewnianym stole, wdał się w ożywioną dyskusję ze znacznie starszym mnichem w żółtej stożkowej czapie ze zwisającymi nausznikami. W chwili gdy weszli, ksiądz powstał, a za nim podniósł się mnich.
— Major Hamid i pan Drummond — przedstawił ich ksiądz. — A to jest opat Ladong Gompa. Właśnie zdawałem relację z naszych niefortunnych przygód. Wszystko wskazuje na to, że latem wciąż ściągają tu nieliczni pielgrzymi. Dobre wieści, nieprawdaż?
— W jakimś sensie i my jesteśmy pielgrzymami — poważnie rzekł Drummond. — Pielgrzymami nadziei.
Opat uśmiechnął się.
— Wyjaśniłem ojcu Kerriganowi, że pozostałych członków naszego zakonu obowiązuje reguła bezwzględnego milczenia. Proszę byście uhonorowali to i nie odbierali ich zachowania jako przejawu nieuprzejmości.
Jego angielski był gramatyczne bez zarzutu, chociaż brzmiał trochę sztucznie i był wypowiadany owym płaskim, bezuczuciowym i ciężkim tonem, jakim mówią ludzie rzadko posługujący się głosem.
— Czy możemy zatrzymać się tutaj na trochę? — zapytał Drummond.
— Tak długo, jak tylko zechcecie.
— Ojciec Kerrigan wspomniał już, że ścigają nas chińscy żołnierze?
Opat przytaknął.
— Na tych wysokościach głos niesie daleko. Słyszeliśmy was, gdy jeszcze znajdowaliście się na wielkim płaskowyżu. Kiedy będą się zbliżać, usłyszymy ich dostatecznie wcześnie. Przyślę wam jedzenie i koce. A teraz proponuję, byście spróbowali przespać się trochę.
— Najbardziej sensowne słowa, jakie słyszę od dłuższego czasu — rzekł Drummond.
— Będę się modlił za wasze dalsze powodzenie.
Opat opuścił komnatę i w chwilę później przyniesiono im żywność parującą w miedzianych kociołkach, a potem koce. Drummond zarzucił jeden na ramiona, a Hindus rozłożył mapę na stole.
— Gdzie idziemy stąd dalej?
Hamid poprowadził palcem wzdłuż innej doliny, ze szlakiem biegnącym przez przełęcz na drugą stronę góry.
— Około piętnastu mil do granicy z Indiami, to wszystko.
Drummond popatrzył przez ogień na śpiących, pozawijanych w koce przed paleniskiem.
— Sądzisz, że dadzą radę?
— Będą musieli. Nie mamy innego wyjścia.
Hindus odszedł, by położyć się na podłodze przy innych. Zawinął się w koc i nastała cisza, w której słychać było jedynie głębokie oddechy ludzi pogrążonych we śnie. Drummond siedział przy stole samotny, wciąż jakby nie pojmując swej nagłej zmiany po niedawnej przeprawie przez góry, wśród szalejącej śnieżycy. W krótkim czasie, ogarnięty obezwładniającym poczuciem bezpieczeństwa, opuścił głowę między ramiona i zasnął.
Obudził się gwałtownie, ziewnął i przeciągnął prostując ramiona, aż koc zsunął mu się z pleców. Gdy schylił się, by go podnieść, uświadomił sobie, że w drzwiach stoi opat i patrzy na niego.
— Jak długo spałem?
Opat zbliżył się i usiadł na ławce po drugiej stronie stołu.
— Niemal trzy godziny. Jest prawie noc.
Drummond rzucił spojrzeniem po śpiących na podłodze.
— Są ogromnie zmęczeni. Przeszli ciężkie chwile.
Opat skinął głową i pogrążył się w myślach. Jego twarz, na której tańczyły cienie rzucane przez ogień, nie wyrażała żadnych uczuć. Drummond czuł się zupełnie wypoczęty i całkowicie przebudzony, ale bolały go stopy, a palce prawej nogi zdrętwiały mu tak, że zupełnie ich nie czuł.
Bez przekonania spróbował rozsupłać węzły sznurowadeł wojskowych butów, ale były zbyt zaciśnięte od nieustannej wilgoci w ciągu ostatnich dwóch dni i w końcu dał sobie spokój.
— Byłbym ogromnie ciekaw dowiedzieć się, co myśli pan o moim kraju? — odezwał się opat.
— Szczerze mówiąc, nie nabrałem jeszcze dystansu. Widziałem wiele podobnych miejsc, dymów nad płonącymi miastami, uciekinierów w drodze...
— Ale w tym pierwszym miejscu znalazł się pan z wyboru, prawda?
— Przeczytałem gdzieś, że życie to pasja i ruch — odrzekł. — Że jeśli człowiek staje z boku to tak, jakby żył tylko trochę.
Mimowolnie uderzał swą prawą nogą o podłogę starając się przywrócić krążenie w stopie, a opat mówił:
— Jest błędem traktować to tak dosłownie. A powiedział to pewien mężczyzna, który przeżywszy okropieństwa wojny poświecił resztę swojego życia dążeniu do prawdy.
Opat wstał i podszedłszy do okna otworzył dwie drewniane żaluzje odsłaniając widok na góry skąpane w nocnej poświacie księżyca.
— Prawda — powiedział cicho stary mnich — jest tam. Odwrócił się i spojrzał na Drummonda.
— Ale jest także tutaj — ten odpowiedział pokazując wzrokiem śpiących przy ogniu ludzi.
Stary mnich milczał. Wyszedł na kamienny ganek i Drummond dołączył do niego. Było bardzo zimno i przeszedł go dreszcz, gdy staranniej okręcił się kocem. Przez ostatnie kilka dni jego ciało było wystawiane kolejno na chłód i wilgoć, tak że teraz organizm znajdował się na skraju odporności.
Noc zapadała coraz głębsza i kiedy spojrzał na niebo usiane gęsto gwiazdami, zdał sobie nagle sprawę, że zaczynają szybko znikać na wschodzie, tak jakby ktoś poruszając się prędko pomiędzy nimi wciągał je w nozdrza niby niuch tabaki.
— Nadciąga wielka śnieżyca — powiedział opat.
Nikły podmuch wiatru zmierzwił włosy na głowie Drummonda. Stopniowo czerń nasuwała się coraz głębiej, aż pokryła całe niebo i już nie było widać żadnej gwiazdy, tylko w dolinie rozległo się ciche wycie wichury nadciągającej na nich.
— To nie jest noc na przechadzki — zauważył.
Opat uniósł rękę nakazując mu milczenie. Drummond wytężył słuch, ale nie wyłowił uchem żadnego dźwięku. Już miał się odezwać, gdy nagle wiatr przycichł i dał się słyszeć zamierający szczęk końskiej uprzęży.
— Nadchodzą — rzekł opat spokojnie.
— Jesteście pewni?
— Przechodzą wielki płaskowyż.
— Czy można się tu gdzieś ukryć?
Mnich potrząsnął głową.
— To mały klasztor i jeśli będą was szukać, zajrzą we wszystkie kąty.
Drummond odrzucił koc i podbiegłszy do ognia potrząsnął śpiącymi. Hindus natychmiast zerwał się na równe nogi.
— Co się dzieje? Kłopoty?
Drummond przytaknął.
— Zaraz będziemy tu mieli towarzystwo. Obawiam się, że znowu musimy ruszać.
— Każę przygotować konie — zawołał opat i pośpieszył do wyjścia.
Janet i ojciec Kerrigan, wyrwani z głębokiego snu, przychodzili szybko do siebie, a Hindus potrząsnął głową.
— Jak długo przetrwamy w tej śnieżycy w taką noc?
Drummond odwrócił się do pozostałych.
— Jeśli zostaniemy, Cheung dopadnie nas, nie ma co do tego wątpliwości. Przetrząśnie każdy kamień szukając skrytki.
— Nie musisz nam tego tłumaczyć, Jack — odezwał się stary ksiądz. — To nie twoja wina.
Drzwi otworzyły się i wszedł opat z mnichem taszczącym tobół owczych skór.
— To dla was. Nasi pasterze uważają, że są bardzo przydatne o tej porze roku.
Gdy nakładali je na siebie, Hindus spytał niecierpliwie:
— Jest tu gdzieś blisko jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy się schronić? W taką noc nie wytrzymamy długo.
— Myślę, że mogę wam pomóc — powiedział opat. — Pokażę wam, kiedy już opuścicie klasztor.
Janet wzięła na ręce śpiącego nadal chłopaka i podążyli za starym mnichem ciemnym korytarzem na dziedziniec z tyłu klasztoru. Przeszli wszyscy przez bramę i opat wskazał na dolinę.
— To jest najlepsza droga, jedyna która może was uratować. Za osiem mil znajdziecie się po drugiej stronie góry. Stoi tam chatka pasterska, a w niej drewno na opał, latarnia, żywność i wszystko, czego będziecie potrzebowali. Stąd do doliny szlak jest łatwy, a pięć mil za górą stoi hinduski posterunek graniczny.
Wielkie płatki śniegu zaczęły się przylepiać do owczej wełny, gdy mała karawana wyruszała w nieznane.
— Dzięki za wszystko — powiedział Drummond.
Wiatr podniósł tuman śnieżnej zamieci wokół jego nóg, a ostry ból w prawej nodze uprzytomnił mu, że trzeba się śpieszyć.
— Nie martwcie się — cicho zawołał opat. — Dotrzecie do Indii, przyjaciele!
Coraz więcej białego puchu leciało z nieba i wkrótce znaleźli się sami w śnieżnej nocy.
W miarę jak zbliżali się do końca wąskiej doliny, poruszanie stawało się trudniejsze, gdy nogi grzęzły po kolana w sypkim śniegu. Drummond szedł z opuszczoną głową, sam na sam ze swoimi myślami, a kiedy ostry ból przeszył mu twarz, zatrzymał się.
Ku swojemu zdziwieniu stwierdził, że śnieg sięga mu ud. Ściągnął rękawicę i gołą dłonią przejechał po policzkach. Palce wyczuły nie tylko śnieg i lód na policzkach, ale i rozdartą w kilku miejscach skórę. Zmarszczył się i założywszy z powrotem rękawicę zobaczył, że nie ma przy nim nikogo.
Wiatr szaleńczymi podmuchami podrywał lodowe cząstki i miotał mu je w twarz, aż skóra zdrętwiała tak, że przestał odczuwać cokolwiek i ból ustąpił.
Jak długo już idzie? Godzinę? Dwie? Bóg jeden wie. Usłyszał rżenie konia gdzieś blisko i rzucił się przed siebie. Wpatrywał się w ziemię i w końcu ujrzał niewyraźne ślady końskich kopyt szybko zawiewane przez zamieć. Skulił się wpół, by nie stracić ich z oczu i podążył za nimi.
Czas się zatrzymał i zmarznięty mózg nie podsuwał żadnej myśli, co robić dalej. Wichura rozpętała się na dobre i wkrótce był cały pokryty skorupą zlodowaciałego śniegu, tak że nie przypominał już człowieka. Kilka razy upadał i za każdym razem leżał w śniegu dłużej niż poprzednio. W piersi grała mu dęta orkiestra i zdawało się, że walczy o każdy łyk powietrza. Znowu usłyszał rżenie konia i nagle zwierzę wyłoniło się z wirującej ciemności zataczając zadem na niego. Ojciec Kerrigan zwalił się ciężko z siodła na jego plecy i obaj padli na ziemię.
Podniósł się i usiadłszy z głową wystawioną na wściekłe podmuchy lodowej zamieci usłyszał rozpaczliwy kwik konia niesiony przez wiatr gdzieś z niekończącej się dali. Podczołgał się, czując pod łokciami ziemię, a potem wyciągnięta ręka zawisła w powietrzu.
Wycofał się, zawrócił na kolanach i dotarł do starego człowieka. Ojciec Kerrigan klęczał oparty na dłoniach jak jakieś czworonożne zwierzę, pokryty dokładnie śniegiem i Drummond z trudem postawił go na nogi.
Nie miało to żadnego sensu. Tkwił na kolanach w śniegu, a przy nim starzec chwiejący się jakby miał zaraz upaść, z wyciągniętymi słabo ramionami szukającymi oparcia. Nabrał głęboko powietrza i jakaś wewnętrzna siła, jakaś konieczna odwaga nie dająca się stłumić wyzwoliła w nim dość energii na to, by podnieść się i objąć starego. Stali tak teraz kiwając się w czarnej śnieżnej zamieci i nagle, jak we śnie, z nicości wyłonił się drugi koń, a na nim Hamid, niewzruszony i wielki jak góra.
Nigdy później nie przypomniał sobie dokładnie tego, co wydarzyło się potem. Pamiętał Hindusa nadludzkim wysiłkiem zarzucającego starego na siodło, krzyki ginące w ryku wichury pędzącej białe tumany i konia zrywającego się w przestrzeń. I siebie, uczepionego kurczowo popręgu.
I to jeszcze wiedział, że uratowała ich dziewczyna czekająca w drzwiach szałasu z latarnią w ręku, pokazując im drogę w szalonej, kłębiącej się zawierusze. Hamid zsunął się na ziemię pociągając za sobą ojca Kerrigana, podniósł go i zawlókł do chaty tak, jak wlecze się pijanego.
I że tkwił tam, wczepiony w uprząż, aż nadleciał z doliny szkwał niosący lodowe cząstki tnące skórę niby ostrza milionów brzytew, i że przerażone zwierzę kopnięciem zwaliło go w śnieżną skorupę, a następnie oszalałym galopem pognało w ciemność.
Znów klęczał wsparty na łokciach i zaczął się czołgać do drzwi, a wicher lodowym oddechem przenikał mu czaszkę wciskając się w mózg, wciągając go w wir mrocznej otchłani.
14.
Ostatnia runda
Obudził się wolno i leżąc wpatrzony w zamglony sufit nad sobą, usiłował przypomnieć sobie gdzie się znajduje. Oprzytomnienie przyszło nagle i całkiem świadom niedawnych wypadków spróbował usiąść.
Chata miała niski dach, ściany postawione z nieociosanego kamienia, a on spoczywał na kopie spleśniałego siana obok Hindusa, w pobliżu ognia buzującego na środku izby.
Zdjęto z niego ubranie, pozostawiając jedynie bieliznę, i przykryto skórami, które odrzucił teraz, by przyjrzeć się swoim opuchniętym, spękanym dłoniom. Ostrożnie dotknął skóry na twarzy i skrzywił się z bólu, gdy czubki palców trafiły na głębokie szczeliny pęknięć. Prawa stopa była zdrętwiała, zdawała się ważyć tonę i kiedy usiadł zobaczył, że została obandażowana. Wychylił się by pomacać ją ręką i wówczas zbudził się Hamid. Otworzył oczy i wsparł się na łokciu.
— Jak się czujesz?
— Sakramencko niedobrze. Co z moją nogą?
— Trochę odmrożona, nic poważnego. Będziesz ją miał, wszystkie palce są na swoim miejscu, jeśli o to ci chodzi.
— Nic tam nie czuję.
— Janet dała ci zastrzyk, coś z apteczki starego.
Popatrzył przez ogień na drugą stronę, gdzie dziewczyna, ojciec Kerrigan i młody Khan spali spokojnie.
— Jak on się czuje?
— Dostał ataku serca, gdym go tu ściągał ubiegłej nocy. Szczęśliwie jednak zabrał ze sobą właściwe leki i Janet w porę mu je podała.
— Zatem nie jest z nim dobrze?
— Nie pójdzie dalej, a gdybyś to przegapił, to ci uświadomię, że straciliśmy obydwa konie. — Wyjął cygaro z kieszeni, przełamał na dwie części i podał jedną Drummondowi. — Ostatnie, a więc wyciągnij z niego ile się da. — Podniósł się, podszedł do drzwi i uchylił je lekko. — Zbliża się świt i zdaje się, że śnieżyca ustaje. — Wrócił do ognia i naciągnął buty. — Przejdę się i spróbuję ustalić, gdzie właściwie jesteśmy.
Drzwi zamknęły się za nim cicho i podmuch mroźnego powietrza owiał ściany szukając wylotu, aż roztopił się w cieple. Ktoś nagle poruszył się w cieniu za ogniem i zobaczył, że dziewczyna usiadła.
— Jack, dobrze się czujesz?
— Świetnie — odrzekł miękko. — Ali wyszedł, by się rozejrzeć.
Zaczął się ubierać zapinając niezdarnie opuchniętymi palcami guziki. Dziewczyna dorzuciła drew do ognia.
— Jak twoja stopa?
— Właśnie ożywa na nowo.
— Lepiej dam ci następny zastrzyk.
Ledwo poczuł ukłucie igły.
— Jak długo to działa?
— Cztery, pięć godzin.
Bezskutecznie mocował się ze sznurowadłem, aż dziewczyna wyręczyła go, uprzednio zakładając prawy but na bandaże.
— Dobrze teraz?
— Doskonale — uścisnął jej dłoń. — Wyglądasz, jakbyś miała za chwilę paść. Co z księdzem?
— Obawiam się, że niezbyt dobrze. Potrzebuje opieki szpitalnej.
— A Kerim?
Zachichotała.
— Jest w lepszym stanie niż my wszyscy razem wzięci.
Drzwi otworzyły się i wszedł Hamid. Podszedł do ognia i wyciągając ręce nad płomienie zaklął łagodnie.
— Jak tam jest? — spytał Drummond.
— Dostatecznie zimno byś przymarzł do ziemi, ale przestało padać.
— Co myślisz o dalszej drodze?
— Znajdujemy się w dolinie małej wyżyny wychodzącej na niższe stoki tej góry. Według opata do wielkiej doliny i granicy z Indiami powinno być pięć mil.
— W jakich warunkach przyjdzie nam iść?
Hamid wzruszył ramionami.
— Trudno powiedzieć, jest jeszcze ciemno. Ale nie powinno nam zabrać więcej niż kilka godzin, by się tam dostać, nawet przy tej pogodzie. Ten szlak wiedzie cały czas w dół.
Drummond podniósł się na nogi i nagle zakręciło mu się w głowie.
— Coś nie w porządku? — niespokojnie spytała Janet.
Potrząsnął głową i podszedłszy do drzwi wyjrzał na zewnątrz. Wciąż było ciemno, ale na wschodzie szczyty zaczynały się wyłaniać z bladoszarej poświaty. Trzymając się śladów Hindusa wyszedł z kotliny i stanąwszy na górze rozejrzał się po dolinie.
Po chwili wrócił do chaty i padł na skóry przy ogniu.
— Co o tym myślisz? — zapytał Hindus.
— Stary nie da rady.
— Możemy go ponieść.
— Oby nam samym starczyło sił, by się tam dowlec. Nawet dla Janet będzie to ciężka przeprawa.
— Co więc robimy? — Hindus spojrzał na księdza. — Nie możemy go tu zostawić.
Z drugiej strony ognia rozległ się słaby chichot i ojciec Kerrigan odezwał się cichym głosem:
— Nie macie wyboru, prawda?
— Niech mnie piekło pochłonie, jeśli cię tu zostawię — zawołał Drummond. — Jeśli przyjmiemy, że Cheung i jego ludzie zatrzymali się na noc w klasztorze z powodu burzy, to możemy się spodziewać, że wyruszą o pierwszym brzasku, zwłaszcza że przestało padać. Zaszedł za daleko i nie ustanie, aż dotrze do granicy. A tam będzie się musiał pogodzić z losem.
— Co zatem robimy? — nalegał Hindus. — Zostajemy tu i próbujemy go pobić? Jedną strzelbą?
— A jaki jest twój pomysł?
— Jeśli dotrzemy szybko do posterunku granicznego, może uda nam się uzyskać pomoc.
— I natychmiast tu wrócić?
— Właśnie. Z tego co wiem, powinni mieć tam wsparcie powietrzne, możliwe, że nawet helikoptery. Po tym, co się tu stało, są zobowiązani nam pomóc.
Drummond niepewnie popatrzył na księdza.
— On ma rację, Jack — wtrąciła dziewczyna. — To jedyny sensowny plan. Ja zostanę tu z ojcem Kerriganem.
— Zaraz, poczekaj chwileczkę... — zaczął.
— Zostaję — potrząsnęła poważną twarzą. — On najbardziej potrzebuje mojej opieki. Ale będziecie musieli zabrać ze sobą Kerima.
— Po co? Wrócimy tu po was wszystkich.
— Możecie nie zdążyć na czas.
Popatrzył na nią. Stała tam przed nim z luźno opuszczonymi wzdłuż boków ramionami, spokojna i zdeterminowana, ze zmęczonymi oczami i raptem uśmiechnęła się tak, że poczuł jak cała miłość tego świata bierze go w swoje władanie.
— Jack, dalej! Ruszamy!
Chciał jeszcze jej dotknąć, gdy Hamid chwycił go mocno za ramię.
— Tracimy czas, na Boga!
Odwrócił się i powlókł do wyjścia słysząc jak Hamid mówi podając strzelbę dziewczynie:
— Zostawiam to wam.
Potrząsnęła głową.
— Nie mogłabym jej użyć, Ali — rzekła po prostu.
Hindus wahał się przez chwilę, a potem zarzucił karabin na plecy i obszedłszy ogień podniósł Kerima śpiącego spokojnie przy księdzu. Stary uśmiechnął się do niego.
— Wezmę to za osobistą przysługę, jeśli pośpieszysz się teraz, majorze.
Hindus odwrócił się i ze ściśniętym gardłem wyszedł z izby. Minął bez słowa czekającego na zewnątrz Drummonda, przyciskając mocno chłopca do piersi. Drummond ruszył za nim i kiedy wyszli z kotliny, przystanął i spojrzał za siebie. W wejściu do chatki stała dziewczyna patrząc za nimi. Po dłuższej chwili zniknęła we wnętrzu i drzwi zatrzasnęły się ostatecznie. Z dziwnym poczuciem końca pobrnął w dół zbocza śladami Hindusa niosącego młodego Khana.
Z początku posuwali się wolno, gdyż zbocze, osłonięte przez górę, pokrywał grząski śnieg nie zwiany wiatrem, tworząc głęboką pokrywę utrudniającą marsz. Wkrótce Drummond przekonał się, jak bardzo jest osłabiony. Nie przebyli jeszcze mili, gdy zaczął zaciskać zęby, z zawziętym uporem posuwając nogę za nogą. Hamid zdawał się mieć nieskończony zapas sił i wysforował się naprzód, ale jego twarz, kiedy przystanęli pod osłoną wielkiego głazu, mówiła co innego.
Oko młodego Khana wyjrzało na nich spomiędzy koców w wielkim zdumieniu i Hindus roześmiał się.
— Ciekaw jestem, ile z tego będzie pamiętał.
— Bóg jeden wie — odrzekł ochrypłym głosem. — Daj, poniosę go trochę.
Hamid nie próbował nawet oponować, co było złym znakiem, i zaczęli iść dalej. Chłopak był dziwnie ciężki i schodząc w dół zbocza Drummond odchylał się w tył przyciskając go mocno do siebie.
Jeszcze jedna mila i poczuł, jak nogi zadrżały pod nim. Spróbował dać następny krok do przodu i stracił równowagę. Runęli w śnieg, a potem już tylko widział czerwone plamy pod powiekami, gdy przewracał się z pleców na boki, na piersi, trzymając małego mocno w ramionach. Skądś dobiegło słabe wołanie Hamida. Leżeli w zaspie, gdy Hindus ich znalazł i wziął płaczącego chłopca na ręce. Otarł śnieg z jego twarzy, podczas gdy Drummond z trudem podniósł się na nogi. Twarz Hamida pokryły głębokie zmarszczki, a oczy zapadły się głęboko ze zmęczenia. Ruszyli dalej w milczeniu, nie było już o czym mówić.
Czas stracił jakiekolwiek znaczenie. Stawiał jedną nogę, a za chwilę, która rozciągała się w wieczność, wysuwał przed nią drugą i tak opuścili stok. Brnęli teraz przez płaski teren zasypany głębokim śniegiem. W połowie musieli przystanąć dla odpoczynku, kompletnie wyczerpani.
Ciemność rozwiała się nad górami i nastał dzień, posępny i szary, z groźbą śnieżnej zamieci czającej się w ciężkich chmurach. Równina została za nimi, weszli między rzadko rosnące drzewa na stoku opadającym łagodnie w rozległą dolinę. Drummond ułamał sopel lodu i zaczął go ssaać, delektując się chłodem topniejącym w ustach i kuśtykając zapadał w dziwny trans.
Był to rodzaj szoku, gdy odkrył, że leży w śniegu, smakując jego chłód pod językiem. A potem poczuł kopnięcie w bok i usłyszał kategoryczny, zmęczony głos Hindusa:
— Podnoś się, Jack. Nie mam dość sił, by i ciebie dźwigać.
Odwrócił się, a Drummond nadludzkim wysiłkiem stanął na nogi i ruszył za nim. Opuścił głowę i patrzył jak dwie kończyny, które jakby nie należały do niego, wysuwają się jedna przed drugą, jedna przed drugą. Stracił wszelkie poczucie czasu, widział jedynie te wciąż uparcie wysuwające się nogi, aż raptem usłyszał przed sobą okrzyk.
Hamid stał na niewielkiej wypukłości dwadzieścia, może trzydzieści jardów w przedzie i wołał go dziwnym, łamiącym głosem. Rzucił się przez śnieg chwiejnym krokiem i osiągnął szczyt wzgórza w chwili, gdy Hindus staczał się w kotlinę, gdzie stał posterunek. Były tam głęboko okopane działa polowe, dostawcze wozy parkujące na tyłach i rozrzucone chaty pokryte śniegiem.
Coraz więcej ludzi wybiegło im naprzeciw — mężczyźni w znajomych mundurach, w turbanach koloru khaki, niektórzy na pociągowych mułach.
Dopadli Hamida i Drummond patrzył, jak Hindus podaje dziecko brodatemu olbrzymowi z plemienia Sikhów, a następnie odwraca się i pokazuje w tył na niego, robi niepewny krok i pada na twarz w śnieg.
Drummond osunął się na kolana i przez łzy spływające na popękane policzki widział, jak żołnierze zbliżają się do niego.
* * *
Siedział przed piecem w ciepłej chacie, z kocem zarzuconym na ramiona i popijał drobnymi łyczkami herbatę z kubka trzymanego obiema rękami. Po chwili drzwi do drugiej izby otworzyły się i wszedł młody Bengali, sanitariusz z korpusu medycznego.
— Jak on się czuje? — zapytał Drummond.
— Dobrze. Właśnie zasnął, kompletnie wyczerpany.
— A chłopiec?
— Spożywa posiłek w kantynie. — Sanitariusz roześmiał się. — Przynajmniej z tym nie ma kłopotów. Zdaje się, że miał sporo uciechy przez ostatnie kilka dni. Jeszcze brandy?
Drummond skinął głową i wyciągnął kubek.
— Kiedy przybędzie wasz dowódca?
— Powinien już być. Główny posterunek znajduje się trzy mile stąd, ale z powodu śniegu musimy używać mułów.
Drzwi otworzyły się nagle wpuszczając powiew zimnego powietrza i młody porucznik Singh wszedł do izby.
— Major Naru zaraz tu będzie, panie Drummond.
— Bogu niech będą dzięki!
Zerwał się na nogi i pokuśtykał do okna na czas, by zobaczyć majora w eskorcie dwu szeregowych, zsiadających z mułów. Major wszedł po schodach do chatki, omiatając po drodze obiema dłońmi śnieg z kurtki. Porucznik Singh otworzył przed nim drzwi. Dowódca skierował się natychmiast do ognia — wysoki, przystojny mężczyzna z podkręconymi wąsami.
— Pan Drummond? — ściągnął rękawiczki i wyciągnął dłoń. — Sir, jest mi niezmiernie miło gościć tu pana.
— Proszę mi wierzyć, to mnie jest miło tu być, majorze — odrzekł Drummond. — Czy porucznik opowiedział panu naszą historię?
Major skinął głową.
— Rozmówiliśmy się przez telefon polowy. Gdzie jest major Hamid?
— Śpi w drugim pokoju. Przez te ostatnie kilka dni wykonał robotę za dziesięciu.
— A młody Khan?
— Opiekują się nim w oficerskiej kantynie, sir — wtrącił porucznik.
— Co z moimi przyjaciółmi, majorze? — zapytał Drummond. — Kiedy będziemy mogli wyruszyć? Chciałem natychmiast, z ludźmi na mułach, ale porucznik powiedział, że bez pańskiego rozkazu nie zrobi kroku.
Major Naru westchnął.
— Obawiam się, że sprawy idą nie po pana myśli. Inwazja chińska na Balpur to coś, do czego mój rząd musi podejść z największą ostrożnością. W siedzibie Narodów Zjednoczonych rozpoczęło się właśnie nadzwyczajne posiedzenie. W tych okolicznościach wszystkie posterunki graniczne otrzymały rozkaz unikania wszelkiej konfrontacji z oddziałami chińskimi, bez względu na konsekwencje. Doprawdy, nie potrafię nawet pomyśleć o wysłaniu jakiegoś patrolu na terytorium Balpuru.
— Ależ to nie więcej niż pięć mil stąd — zawołał Drummond. — Na mułach będziemy tam w godzinę, a czas jest na wagę złota. Wyjaśniłem już porucznikowi Singhowi, że pułkownik Cheung mógł nas pobić na amen.
— Jeszcze jeden powód, by unikać sytuacji mogących prowadzić do wojskowych działań.
— Zobaczymy, co major Hamid będzie miał do powiedzenia w tej sprawie — wyrzucił z siebie Drummond i ruszył do drzwi.
— Major Hamid jest oficerem Armii Indyjskiej i musi robić to, co ja robię: słuchać rozkazów. — Głos majora Naru załamał się nagle. — Czy pan uważa, że ja czerpię jakąś przyjemność z tego, co się tu dzieje, panie Drummond? Gdybym miał wolną rękę ruszyłbym przez granicę w tej chwili, ze wszystkimi ludźmi jakich mam. — Naciągnął rękawice. — Skontaktuję się przez radio z dowództwem. Jeśli dostanę rozkaz, poprowadzę moich żołnierzy osobiście, obiecuję to panu.
— Jak długo to potrwa?
— By otrzymać odpowiedź? Godzinę, może dwie. — Major wzruszył ramionami. — To sprawa, którą muszą rozważyć starannie. — Podszedł do drzwi i Singh otworzył je szybko przed nim. — Bardzo mi przykro, panie Drummond.
Drzwi zatrzasnęły się za nimi głucho i Drummond podszedł do okna. Major Naru i Singh minęli posterunek podchodząc do spętanych mułów, na których przyjechali. Drummond przyglądał się im przez chwilę, a potem podjął decyzję.
Sanitariusz stał przy ogniu z zatroskaną twarzą. Minął go i otworzył drzwi do drugiego pokoju. Hamid leżał na plecach na jednym z łóżek oddychając lekko, z odprężoną, przystojną twarzą, z której znikły głębokie zmarszczki.
Kiedy go nieśli, ktoś zabrał również jego strzelbę i teraz stała oparta w rogu przy oknie. Jack Drummond zarzucił ją na ramię i przez moment patrzył na przyjaciela.
— Powodzenia, Ali — powiedział łagodnie i wrócił do pierwszej izby. Otworzył butelkę brandy, nalał trochę do swojego kubka i przełknął szybko.
Sanitariusz przyglądał mu się ze zmarszczoną twarzą.
— Po co ta strzelba, panie Drummond?
— Wybieram się na małą przejażdżkę — odrzekł. — Może mi się przydać.
Ruszył do drzwi i otworzył je.
— Ależ to szaleństwo! — sanitariusz podbiegł do niego.
Zignorował go, zbiegł na dół po schodkach i podszedł do mułów. Kiedy zrzucał z nich pęta, sanitariusz minął go pędem i wpadł do budki strażniczej.
Drummond nie czekał. Uwiązał lejce dwóch zwierząt do siodła trzeciego, wskoczył na jego grzbiet i odjechał. Minął działa polowe, stojących przy nich żołnierzy wpatrujących się w niego, a potem major Naru i Singh wypadli z posterunku, za nimi sanitariusz i wszyscy trzej biegiem ruszyli ku niemu.
Gdy mijał stanowisko ostatniego karabinu maszynowego zrównali się z nim i major chwycił strzemię jego muła.
— Nie mogę na to pozwolić, panie Drummond.
— To niech pan zacznie strzelać — odrzekł spokojnie. — To jedyny sposób, by mnie powstrzymać.
Wyrwał rzemień z ręki oficera, wbił pięty w boki muła i ruszył dalej. Osiągnąwszy wzgórze spojrzał za siebie. Major Naru wciąż stał przy stanowisku strzeleckim, lecz porucznik Singh pędził z powrotem do budki granicznej.
Chmury opadły nisko zakrywając szczyty ciężkie od śniegu i kiedy muły wyszły z doliny na zbocze góry, pierwsze płatki śniegu zaczęły sypać z nieba. Drummond nie czuł już zmęczenia, jedynie w głowie szumiała mu dziwna melodia, może to brandy przemawiała w wielkiej, białej ciszy, gdy w samotności zmierzał po śladach, które zostawili schodząc w innej epoce w dół stoku.
Poganiał muły ile miał sił ku majaczącemu w oddali szczytowi. Nie minęła godzina jak opuścił obóz, gdy wyjechawszy z doliny piął się po zboczu w kierunku ostatniej wyżyny.
* * *
Z obrzeża płaskowyżu sierżant Ng osłonięty poszarpanymi skałami śledził jego postępy od chwili, gdy wynurzył się z kotliny. Kiedy Drummond był już całkiem blisko, odwrócił się i pognał w dół do pułkownika Cheunga stojącego przy koniach obok chaty.
Cheung wyglądał na zmęczonego, a skóra na jego twarzy była mocno naciągnięta i szorstka od mrozu.
— Jeden człowiek nadjeżdża z mułami — zdał relację sierżant.
— Wprowadź konie do środka — rozkazał Cheung i wyszedł na brzeg kotliny.
Przez pełną minutę przyglądał się zbliżającemu Drummondowi, a w jego sercu nie było już miejsca na podniecenie. Zawiódł, całkowicie i nieodwołalnie. W Pekinie poniesie tego konsekwencje. Ale przynajmniej będzie miał coś, co na koniec ma jakąś wartość.
Zbiegł w dół do chaty i wszedł do wnętrza. Konie stłoczyły się w drugim końcu zajęte sianem, a ojciec Kerrigan siedział przy ogniu. Janet Tate stała przy nim, a przy drzwiach trzymał wartę sierżant Ng.
— To Drummond — rzekł Cheung. — Zostanę tutaj, a ty poczekasz na niego pomiędzy skałami na brzegu kotliny. Pozwól mu przejechać, a potem zaskoczysz go z tyłu.
— Chcesz mieć go żywego, towarzyszu? — spokojnie zapytał Ng.
— Za wszelką cenę.
Sierżant opuścił izbę zamykając za sobą starannie drzwi i wówczas pułkownik Cheung wydobył swój rewolwer. Uśmiechnął się łagodnie przez ogień do Janet i starego księdza.
— Byłoby bardzo nieroztropnie z waszej strony, gdybyście choćby w najcichszy sposób spróbowali go ostrzec. Czy wyraziłem się jasno?
Drummond wyjechał na skraj wyżyny i wstrzymał muły. Przed sobą miał cichy, spokojny widok: chata poniżej w kotlinie i wolno unoszący się w niebo słup dymu z otworu w dachu. Odbezpieczył Garranda na wszelki wypadek jeszcze w dolinie i teraz strzelba spoczywała przed nim na siodle.
Pogonił kopnięciem muła i ruszył w dół. Znajdował się prawie w połowie drogi do chaty, gdy w jej wnętrzu wybuchło małe zamieszanie, drzwi otworzyły się gwałtownie i Janet Tate wybiegła na ganek.
— Jack, za tobą! — krzyknęła. — Uważaj, z tyłu!
Wypuścił lejce dwóch luźnych zwierząt i dzikim szarpnięciem wodzy zmusił swojego muła do obrotu. Zza skał, z pistoletem maszynowym gotowym do strzału, wyłonił się sierżant Ng. Żołnierz wystrzelił ostrzegawczo w powietrze i muł Drummonda przestraszył się, szarpnął w bok i zrzucił go z grzbietu, w chwili gdy ten sięgał po strzelbę.
Poderwał się prędko i klęknął w śniegu, pośród tłoczących się mułów, z Garrandem mocno ściśniętym w dłoniach. Sierżant Ng przykucnął, by go lepiej dojrzeć, a Drummond wypalił dwukrotnie raz za razem rzucając Chińczyka na skały.
Zwierzęta pognały w panice ku chacie i Drummond, patrząc za nimi, zobaczył dziewczynę trzymaną przez Cheunga za włosy, z lufą rewolweru przyłożoną do szyi. Zbliżył się ze strzelbą luźno zwieszoną przy biodrze i przystanął kilka jardów przed nimi.
— Pozwól jej i staremu odejść, Cheung. Weź mnie, nawet nie wyobrażasz sobie, ile na tym zyskujesz. To ja mam dla ciebie wartość.
— Żadnych układów, Jack. Dalej, odrzucić broń.
Głos Cheunga był miękki jak zawsze, ale zawierał nieprzejednany ton i kiedy odciągnął kurek rewolweru, Drummond odrzucił strzelbę w śnieg.
— Już lepiej — kiwnął głową.
Zwolnił chwyt i dziewczyna rzuciła się Drummondowi w ramiona. Przez chwilę przytulał ją mocno do siebie.
— Czy ojciec Kerrigan czuje się dobrze?
Skinęła głową.
— Co z Kerimem i Alim?
— Dotarliśmy do granicy, ale żołnierze mają bezwzględny zakaz wkraczania na terytorium Balpuru. Musiałem wrócić tu sam.
— Co za wspaniała wiadomość — Cheung przyciągnął dziewczynę z powrotem. — Zawdzięczam ci masę kłopotów, Jack. Próbowałem iść za wami ostatniej nocy z Ladong Gompa, ale wpadliśmy w śnieżną burzę. Musieliśmy zawrócić i tylko ja i sierżant Ng zdołaliśmy tu dotrzeć. Wiedziałem, że nie zdążę na czas, a mimo to wyruszyliśmy dziś rano. Oto jaki ze mnie mężczyzna.
— Ksiądz i dziewczyna nie zdadzą ci się na nic, pozwól im odejść. Nie będę ci sprawiał więcej kłopotów.
— Chcą mieć ciebie w Pekinie — odrzekł Cheung. — Wiedzą jaką robotę wykonywałeś dla Fergusona. Wiedzą wszystko i kiedy staniesz przed sądem wojskowym, tych dwoje będzie ci towarzyszyć. Osobiście tego dopilnuję.
Jack Drummond potrząsnął głową.
— To ty, pułkowniku, staniesz przed sądem. Młody Khan wymknął ci się z rąk, i to dzięki twojej głupocie.
W oczach Cheunga pojawił się błysk, odepchnął dziewczynę i podniósł rewolwer. Drummond sprężył się do skoku, wiedząc że i tak jest za późno. Cheung odetchnął głęboko i potrząsnął głową.
— O nie, Jack, nie pójdzie ci tak łatwo, masz moje słowo.
Gdzieś parsknął koń i twardy, znajomy głos zawołał:
— Tutaj, Cheung!
Na krawędzi kotliny zsiadał z siodła Hamid, trzymając w rękach automatyczny karabin. Cheung przykucnął, a Hindus wystrzelił trzy razy tak szybko, że słychać było jakby jeden grzmot. Pierwsza kula sięgnęła Cheunga w ramię, druga i trzecia rzuciły go na ścianę chaty.
Janet odwróciła się szybko i wpadła w ramiona Drummonda, podczas gdy Chińczyk, walcząc o życie, sięgał po rewolwer, który wypadł mu z dłoni. Miał go już w ręce, gdy krew buchnęła strumieniami z jego ust i zakasławszy straszliwie znieruchomiał na ziemi.
Wysoko w górze pojawił się porucznik Singh na mule. Schwytał wierzchowca Hamida za wodze i zaczął zjeżdżać w dół, Hamid odwrócił stopą trupa i przyjrzał mu się.
— Twarz złoczyńcy — mruknął do siebie.
— Co się stało? — zapytał Drummond. — Myślałem, że Armia Indyjska nie może się mieszać w sprawy po tej stronie granicy.
— I wciąż to obowiązuje. Ten młody człowiek — Hamid pokazał spojrzeniem Singha — obudził mnie zaraz po tym, jak wyjechałeś. Sądził, że może będę miał jakiś pomysł i nie pomylił się. Zaś będąc młodym, natchnionym żołnierzem, postanowił mi towarzyszyć.
— A major Naru?
— Jest wielce niepocieszony.
— Czy mam uważać, że w najbliższej przyszłości odbędzie się jakiś sąd wojenny?
— Dla każdego z nas oznaczałoby to coś zupełnie innego, ale jest to niemożliwe, niestety. Gazety nie byłyby zadowolone. Jak się ma ksiądz?
— Tak dobrze, jak zawsze się miał — odpowiedział staruszek pojawiając się w drzwiach. — Butelczyna Jamiesona i przyzwoite jedzenie załatwią resztę.
— Zatem ruszajmy tam, gdzie czeka jedno i drugie. Biedny Naru już pewnie nie może się nas doczekać. Miejmy wzgląd na jego cierpienia.
Przyprowadzili muły i pomogli ojcu Kerriganowi i Janet ulokować się w siodłach. Ksiądz spojrzał w dół na Cheunga, przeżegnał się i wymamrotał krótką modlitwę. Potem ruszyli, ojciec Kerrigan pomiędzy Singhiem i Hamidem, za nimi Janet. Drummond ostatni dosiadł muła. I nim pogonił zwierzę w powrotną drogę, przez parę chwil patrzył na ciało Cheunga czując dziwny smutek.
Ale nic już nie miało znaczenia z wyjątkiem tego, że życie zaczynało się toczyć na nowo. I kiedy jechał pod górę ku Janet, czekającej na niego na krawędzi wyżyny, uśmiechał się.
Formatowanie i korekta skanu - Bogusław P. Marcela
66