background image
background image

Jack    Higgins

Rok tygrysa

Year of the tiger

Przeło ył

Jerzy Gochnio

AMBER   1994

background image

1. Etap drugi

Wrzucono go do celi jak worek. Chavasse przetoczył si  przez jakie  ciało i r bn ł w przeciwległ

cian . Z trudem si  podniósł na kolana i stoj c na czworakach kilka razy gł boko odetchn ł. Po chwili

oprzytomniał i rozejrzał si  dokoła.

Cela miała nie wi cej ni  cztery metry kwadratowe. W sk pym  wietle łojówki, umieszczonej w

niszy nad jego głow , wida  było stłoczonych ludzi. Cuchn li okropnie. Kilka par oczu zwróciło si  ku
nowemu wi niowi, by po chwili znowu patrze  przed siebie z t p  oboj tno ci .

Byli to w wi kszo ci tybeta scy chłopi, okutani szczelnie w serdaki z owczej skóry. W jednym z

k tów siedział buddyjski kapłan. Z twarz  pooran  zmarszczkami, owini ty w  ółt  tog , podart  i
brudn , patrzył w  cian  i, przebieraj c palcami paciorki ró a ca, powtarzał monotonnym, niskim gło-
sem ci gle te same słowa modlitwy:

—  Om ma-ni pad-me hums... om ma-ni pad-me hurns.
Było przera liwie zimno, a przez kraty niewielkiego okna, znajduj cego si  wysoko ponad głowami,

wpadały krople deszczu. Chavasse podniósł si , przest pił przez ciało jakiego  wstrz sanego dreszcza-
mi biedaka w łachmanach i wspi ł si  na palce, aby wyjrze  przez okno.

Mur ogradzaj cy podwórze był cz ciowo zrujnowany i przez jego wyłomy wida  było miasto.

Szalej ca po płaskich dachach Changu wichura przygnała tu ze stepów Mongolii wczesn  zim . Do-
tkni cie jej lodowatych palców zmroziło twarz Chavasse'a. Zadr ał mimo woli. Przenikn ło go jakie
mroczne uczucie, jakby zobaczył własny otwarty grób.

Naprzeciwko otworzyły si  drzwi i podwórze rozja nił strumie   wiatła, od którego ostro odcinała

si  sylwetka chi skiego  ołnierza.  ołnierz odwrócił si  i krzykn ł co  do swych towarzyszy, znaj-
duj cych si  w  rodku. Odpowiedział mu wybuch  miechu. Potem Chi czyk zamkn ł za sob  drzwi i, z
głow  pochylon  przed zacinaj cym deszczem, przebiegł przez podwórze.

Chavasse odsun ł si  od okna. Wstrz sany dreszczami n dzarz j czał nieustannie jak ranne zwierz ,

background image

ci gni te bólem wargi odsłaniały mocno zaci ni te z by. Chavasse, staraj c si  nie nadepn  na  pi-

cych ludzi, przeszedł ku wolnemu miejscu w rogu celi, przy drzwiach. Cofn ł si  jednak natychmiast,

uderzony fal  smrodu ludzkich ekskrementów.

Wrócił na poprzednie miejsce i przykucn ł na zmi tej słomie. Obok, oparty plecami o  cian , przy-

siadł wysoki Tybeta czyk w podartym chałacie i sto kowatym kapeluszu. Patrzył na Chavasse'a uwa-

nie, drapi c si  nieustannie, gdy  dokuczały mu wszy. Po chwili wyci gn ł spod fałdów ubrania kawa-

łek czampy — ugniecionego z łojem wielbł dziego nawozu — odłamał połow  i podał j  cudzoziemco-
wi. Chavasse odmówił, zmuszaj c si  do u miechu. Człowiek wzruszył ramionami, a potem zacz ł
prze uwa  swój przysmak.

Chavasse odwrócił si , czuj c jak zimno bezlito nie przenika całe jego ciało. Dr c opasał si , jak

mógł najszczelniej, ramionami i przymkn ł oczy, my l c o tym, co si  stało i jak, u diabła, wygrzeba
si  z tego. Ale nie miał  adnego pomysłu. Po chwili zapadł w niespokojny sen.

Wprawdzie słyszał zgrzyt przekr canego w zamku klucza i otwieranych drzwi, ale na dobre roz-

budziło go dopiero uderzenie w twarz. Czyja  r ka schwyciła go mocno za poły kurtki, zmusiła do po-
wstania i pchn ła przez cel  za drzwi.
     Na wyło onym kamiennymi płytami korytarzu czekali dwaj szeregowcy i sier ant. Wszyscy w
takich samych prostych mundurach ze zgrzebnego płótna, na których odcinała si  jaskraw  czerwieni
pi cioramienna gwiazda armii Chi skiej Republiki Ludowej. Sier ant odwrócił si  bez słowa i ruszył
korytarzem przed siebie, Chavasse za nim, a dwaj szeregowcy, z gotowymi do strzału automatami, za-
mykali pochód.

Po kamiennych wy lizganych schodach weszli na pierwsze pi tro. Zatrzymali si  przed jakimi

drzwiami. Sier ant zapukał, odczekał chwil , a potem wprowadził Chavasse'a do  rodka.

Pokój najwidoczniej słu ył za kwater  jakiej  bardzo wa nej osobisto ci. Drewniane  ciany były

pi knie zdobione, na podłodze le ał wełniany dywan, a na du ym kamiennym kominku paliło si  kilka
polan. Zielony kredens w rogu pokoju i biurko stoj ce na samym  rodku wygl dały jako  niestosownie,
kłóc c si  z całym otoczeniem.

Za biurkiem siedział pułkownik Li, trzymaj c w r ku maszynopis raportu. Nie odrywał oczu od tek-

stu, wi c Chavasse stan ł nie opodal biurka, chwiej c si  na nogach ze zm czenia. Przez chwil  przy-
gl dał si  swemu odbiciu w w skim lustrze w złotych ramach, wisz cym za plecami pułkownika.

Przystojna, arystokratyczna twarz wi nia była wymizerowana i  ci gni ta ze zm czenia, oczy pod-

kr one i wpadni te w oczodoły, a z rany na czole s czyła si  wolno krew. Kiedy podniósł dło , aby j
obetrze , pułkownik Li rzucił raport na biurko i spojrzał na Chavasse'a.

W oczach pułkownika pojawił si  nagle wyraz zainteresowania. Zmarszczył brwi.
—  Có  oni z tob  wyrabiali, chłopie? — odezwał si  nieskaziteln  angielszczyzn .
—  Wzrusza mnie twoja troskliwo  — odparł Chavasse.
Li odchylił si , oparł wygodnie i u miechn ł si  k cikiem ust.
—  Wi c rozumiesz po angielsku. A zatem zrobili my krok do przodu.

background image

Chavasse zakl ł w duchu. Był zm czony bardziej ni  kiedykolwiek przedtem i dlatego dał si  złapa

na ten prosty, podr cznikowy trik.

—  Punkt dla ciebie — wzruszył ramionami.

—  Oczywi cie — odparł Li beznami tnie, odsyłaj c  ołnierzy gestem r ki.

Panuj ce w pomieszczeniu ciepło sprawiło,  e wi niowi pociemniało w oczach. Zachwiał si  lekko,

wi c by nie straci  równowagi oparł si  o kraw d  biurka. Pułkownik Li natychmiast si  poderwał.

—  My l ,  e lepiej b dzie, je li usi dziesz, przyjacielu — zaproponował.
Chavasse opadł na krzesło, a Li podszedł do kredensu, otworzył go i wyj ł butelk  oraz dwie szkla-

neczki. Postawił je na biurku, szybko obie napełnił i jedn  pchn ł po blacie ku wi niowi. Ten czekał,
a  Chi czyk napije si  pierwszy.

Li u miechn ł si  lekko i jednym haustem wychylił zawarto  szklaneczki.
—  Wypij, przyjacielu — powiedział. — To niespodzianka. 

     Była to pierwszorz dna szkocka i Chavasse zakrztusił si  troch  pierwszym łykiem. Si gn ł po
butelk  i nalał sobie jeszcze.

—  Ciesz  si ,  e trunek znalazł twoje uznanie — oznajmił Li. 

     Chavasse milcz co przepił do niego i opró nił szklank . Kr

cy w  yłach alkohol poprawił mu

samopoczucie.

—  Mieszkanie ze wszystkimi wygodami, co? — powiedział, rozsiadaj c si  wygodnie. — To z pew-

no ci  za t  ci k  prac  w słu bie proletariatu. Ale, ale, czy nie masz równie  czego  takiego jak
papierosy?  Twoi   ludzie  oczy cili  mnie  bardzo  dokładnie. Wygl da na to,  e niezbyt cz sto wypła-
casz im  ołd.

Pułkownik Li wyj ł z kieszeni paczk  ameryka skich papierosów i prztykni ciem palców pchn ł j

w kierunku rozmówcy.

—  Jak widzisz, mog  spełni  wszystkie twoje  yczenia. Chavasse wyci gn ł z paczki papierosa i

si gn ł po zapalniczk .

—  A có  si  stało z wasz  własn  produkcj ? — zapytał.
—  Papierosy Yirginia s  bardzo dobre. — Chi czyk u miechn ł si  przyja nie. — I kiedy przyjdzie

czas, z pewno ci  we miemy je wszystkie na potrzeby krajowe.

—  Zalecałbym ostro no  — ostrzegł go Chavasse. — W Pekinie takie zachwyty nad kapitalistycz-

nym produktem nazwano by zdrad .

—  Ale nie jeste my w Pekinie — odparł pułkownik Li, umieszczaj c papierosa w eleganckim,

rze bionym ustniku. — Tutaj, mój drogi, ja stanowi  prawa.

Głos pułkownika nadal był przyjazny, a sposób bycia uprzejmy, ale Chavasse rozpoznał ju  przyj t

metod  działania i zrozumiał,  e znalazł si  w r kach prawdziwego specjalisty.

—  Co zamierzasz ze mn  zrobi ? — zapytał.
—  To  zale y wył cznie  od ciebie,  przyjacielu — wzruszył ramionami Li. — Je eli b dziesz z

nami współpracował, to wszystko b dzie dobrze.

background image

Chavasse z zainteresowaniem przyj ł do wiadomo ci,  e mo liwe jest jakie  porozumienie. Jednak e

w słowach pułkownika kryły si  znajome akcenty. U miechn ł si  do Chi czyka zza kł bów
tytoniowego dymu.

—  To znaczy,  e mam szans ? — zapytał.
—  Ale  naturalnie — odparł Li. — Musisz tylko powiedzie  mi, kim naprawd  jeste  i w jakim celu

znalazłe  si  w Changu.

—  I co si  wtedy stanie? 
Li wzruszył ramionami.

     —  Jeste my pobła liwi dla tych, którzy dobrowolnie przyznaj  si  do bł dów.
     Chavasse za miał si  gorzko i zdusił niedopałek papierosa w popielniczce.

—  Je eli to wszystko, co masz mi do zaproponowania, to nie mamy o czym mówi .
—  Wielka szkoda — odparł w zamy leniu Chi czyk, postukuj c w blat biurka wypiel gnowan

r k .

Wprawdzie w tonie jego głosu brzmiała szczera troska, ale Chavasse słuchał go dziwnie oboj tnie,

zastanawiaj c si , jaki mo e by  nast pny ruch tamtego.

—  Co ci  tak zmartwiło?
—  Fakt,  e znale li my si  po przeciwnych stronach. Nie jestem idealist  ani politycznym fa-

natykiem. Jestem po prostu człowiekiem, który zawsze stara si  dostosowa  do okoliczno ci.

—  Mam nadziej ,  e ci si  to opłaca — odezwał si  Chavasse z odcieniem ironii w głosie.
—  Och,  z pewno ci .  — Li  u miechn ł  si   skromnie.  — Poniewa  ja wybrałem t  stron , która

pr dzej czy pó niej zwyci y, przyjacielu. — Poprawił papiery, le ce w stercie na biurku. — Masz
jeszcze czas,  eby to przemy le  i przej  na t  sam  stron .

Chavasse westchn ł, potrz saj c przecz co głow .
—  Nie skorzystam z tej propozycji, pułkowniku. Lepiej przejd my do drugiego etapu.
—  Do drugiego etapu? — Li zmarszczył brwi. — Nie rozumiem.
—  Nie przykłada si  pan nale ycie do obowi zkowych lektur — stwierdził Chavasse. — Mam na

my li najnowszy biuletyn Komitetu Centralnego. Przesłuchiwanie wi niów politycznych i ich sojusz-
ników. 
Zalecenie jest wyra ne: wobec pojmanego najpierw b d  miły, a nast pnie tak przykry jak  tylko
mo na.  Z wykorzystaniem do wiadcze  towarzysza Pawłowa, naturalnie.

Teraz westchn ł z kolei pułkownik Li.
—  Ci gle nas nie rozumiecie. — Nacisn ł przycisk na biurku. Prawie natychmiast otworzyły si

drzwi i stan ł w nich sier ant.

—  A co teraz? — zapytał Chavasse, podnosz c si  ci ko z krzesła.
—  To zale y od ciebie. — Pułkownik wzruszył ramionami. — Mog  da  ci kilka godzin do namy-

słu. Potem... — Raz jeszcze wzruszył ramionami i si gn ł po nast pny raport.

Obydwaj szeregowcy czekali na zewn trz. W tym samym szyku co przedtem przemaszerowali z

wi niem do schodów prowadz cych w dół, a nast pnie zwrócili si  w kierunku jasno o wietlonego

background image

korytarza. Wzdłu  jednej ze  cian ci gn ł si  rz d ci kich, drewnianych drzwi. Sier ant otworzył jedne
z nich i wepchn ł Chavasse'a do  rodka.

Była to niewielka kamienna cela bez okien, a przy przeciwległej  cianie stała  elazna prycza. Drzwi

zatrzasn ły si  za wi niem i otoczyła go kompletna ciemno . Macaj c po o lizgłych od wilgoci

cianach, dotarł do pryczy. Nie było na niej materaca, ale był w takim stanie,  e mógłby zasn  cho by

na podłodze. Poło ył si  i natychmiast poczuł, jak zardzewiałe spr yny wpijaj  mu si  w plecy. Za-
patrzył si  w ciemno .

A wi c postanowili da  mu troch  oddechu. Nie rozumiał dlaczego, ale od razu si  odpr ył. Był

przecie  tak zm czony. R ce i nogi darły go niezno nie, a tkwi cy w samym  rodku czoła ból dokuczał
uporczywie. Odetchn ł gł boko i zamkn ł oczy. W tym samym momencie cela wypełniła si  przera li-
wym hałasem.

Zerwał si  na równe nogi, dr c na całym ciele.  ródłem hałasu był spory dzwonek zawieszony nad

drzwiami, widoczny teraz w zapalaj cym si  i gasn cym co chwil  czerwonym  wietle.

Stał osłupiały, z głow  zadart  ku górze, czuj c mdło ci. Wiedział,  e rozpocz ł si  wła nie nast pny

etap. Po chwili klucz zazgrzytał w zamku, drzwi otworzyły si  i stan ł w nich sier ant.

U miechał si  grzecznie z r koma wspartymi na biodrach. Chavasse wyszedł z celi. Eskortowało go

dwóch szeregowców. Kiedy sier ant otworzył zamykaj ce korytarz drzwi, powitały ich strugi ulewnego
deszczu. Wyszli w noc.

Kazano mu czeka  na  rodku podwórza w asy cie obydwu  ołnierzy, podczas gdy sier ant poszedł w

kierunku ci arówki zaparkowanej obok wartowni. Chavasse czuł przeszywaj ce jak ciosy bagnetu
uderzenia zimnego, stepowego wiatru. My lał o tym, co si  stanie. Nagle dwie o lepiaj ce strugi  wiatła
z wł czonych reflektorów ci arówki wydobyły go z mroku podwórza.

Sier ant wrócił i podnosz c w gór  automat, dał pozostałym jaki  sygnał. Odst pili w ciemno .

Chavasse czekał, usiłuj c wyobrazi  sobie dalszy ci g. Przez chwil  wydawało si ,  e na całym pod-
wórzu s  tylko oni dwaj. Ostro nie, nie spuszczaj c oczu z automatu, post pił krok naprzód i w tej
samej chwili uderzył go od tyłu strumie  lodowatej wody.

Sił  uderzenia mo na by porówna  do ciosu maczugi. Ledwie utrzymał si  na nogach. Odwrócił si  i

kolejny strumie  wody trafił go w twarz.  ołnierze stali ze stra ackimi sikawkami w r kach, za miewa-
j c si  do rozpuku.

Ciało Chavasse'a zdawał si  wykr ca  spazm, wyciskaj cy powietrze z jego płuc, podczas gdy lodo-

waty wiatr przewiewał na wylot mokre ubranie i k sał ciało. Usiłował zrobi  jeden chwiejny krok ku
prze ladowcom. Wyci gn ł r ce przed siebie, ale sier ant waln ł go kolb  w nerki. Powalony na ziemi ,
nie miał ju  sił, aby przeciwstawia  si  razom i kopniakom.

Kiedy odzyskał przytomno , le ał na  rodku podwórza twarz  do ziemi. Otworzył oczy. O lepiły go

wiatła reflektorów. Usłyszał jakie  głosy. Podniesiono go z kału y i powleczono w kierunku o wietlo-

background image

nych od wewn trz drzwi.

Bez w tpienia znowu, podtrzymywany przez  ołnierzy, znajdował si  przed biurem pułkownika Li.

Sier ant zapukał, otworzył drzwi i weszli do  rodka.
     Stał w asy cie obydwu szeregowców przed biurkiem i po raz drugi tej samej nocy miał okazj  przyj-
rze  si  swemu odbiciu w lustrze oprawionym w złote ramy. Wygl dał raczej niezwykle. Czarne włosy,
zlepione wod , opadały mu na czoło. Jedno oko gin ło w opuchli nie, a cała prawa połowa twarzy była
nabrzmiała i zeszpecona przez wielki, czerwony siniak. Krew kapi ca z rozbitych warg plamiła przód
porozdzieranej koszuli.

Pułkownik Li spojrzał na Chavasse'a i westchn ł.
—  Jest pan straszliwie upartym człowiekiem, przyjacielu. I po co to wszystko?
Butelka whisky stała ci gle na blacie biurka. Chi czyk napełnił szklank  i postawił przed wi niem.

ołnierze opu cili Chavasse'a na krzesło, a sier ant uj ł naczynie, zbli aj c je do ust wi nia.

Chavasse j kn ł z bólu, gdy od alkoholu zapiekły go poranione wargi, ale po chwili fala ciepła prze-

nikn ła jego ciało i Anglik poczuł si  troch  lepiej.

—  Urz dziłe  sobie niezłe widowisko — wycharczał.
—  Naprawd  wyobra asz sobie,  e gustuj  w czym  takim? — Twarz pułkownika wykrzywił spazm

zło ci. — Czy uwa asz mnie za barbarzy c ? — Nacisn ł przycisk dzwonka na biurku. — Ale dosy
ju  zabawy w kotka i myszk . Wiem, kim jeste , przyjacielu. Wiem wszystko.

Drzwi otworzyły si  i weszła młoda Chinka z plikiem dokumentów. Zło yła je na blacie biurka. Cha-

vasse zauwa ył,  e mundur le y na niej jak ulał, a skórzane, rosyjskie botki doskonale pasuj  do zgrab-
nych, smukłych nóg.

—  Wszystko tu mamy. — Pułkownik Li wskazał na segregator. — Poł czyłem si  przez stolic

prowincji z naszym wywiadem w Pekinie. Z Lhasy do Pekinu daleka droga, ale te materiały nadeszły
natychmiast. Nie wierzysz?

—  To si  oka e. — Chavasse wzruszył ramionami. Pułkownik Li otworzył segregator i zacz ł czy-

ta .

—  „Paul Chavasse, urodzony w Pary u w 1928 roku. Ojciec Francuz, matka Angielka. Studiował na

Sorbonie, potem w Cambridge i w Harvardzie. Doktoryzował si  w j zykach nowo ytnych. Wykładow-
ca na uniwersytecie w Manningham do 1954 r. Zatrudniony nast pnie jako agent przez Biuro — tajn
organizacj , któr  posługuje si  rz d brytyjski w swej nieustannej, podziemnej walce przeciwko wol-
nym, komunistycznym krajom".
     Chavasse u wiadomił sobie ze zdziwieniem,  e to, i  tak du o o nim wiedz , nie wstrz sn ło nim.
Ani nawet nie przestraszyło. Po prostu całe jego ciało przeszywał ból i jedyne, co był w stanie uczyni ,
to trzyma  oczy otwarte.

—  Macie wi ksz  wyobra ni  ni  s dziłem — oznajmił. 
Pułkownik Li zerwał si  oburzony.
—  Dlaczego zmusza mnie pan do zastosowania brutalnych  rodków! — zawołał. — Czy tak po-

background image

st puje dobrze wychowany człowiek? — Obszedł biurko i usiadł na jego kraw dzi naprzeciw wi nia.
Potem odezwał si  łagodnie, jakby próbował przekona  krn brne dziecko.

—  Prosz  tylko powiedzie , co pan tu robi. To wszystko, co chc  wiedzie . Potem zajmie si  panem

lekarz. Dostanie pan ciepłe łó ko i po ywienie. I wszystko, czego pan b dzie sobie  yczył.

Chavasse miał uczucie,  e podłoga usuwa mu si  spod nóg. Jego powieki stały si  nagle niewiary-

godnie ci kie, a twarz pułkownika wydawała si  puchn  do olbrzymich rozmiarów. Usiłował otwo-
rzy  usta, ale nie wydobył si  z nich  aden d wi k.

Pułkownik przysun ł si  bli ej.
—  Powiedz mi to, Chavasse. To wszystko, czego chc  od ciebie. Zaopiekuj  si  tob . Przyrzekam

ci.

Wi zie  zdołał jeszcze splun  mu w twarz. Po chwili w jego głowie eksplodowały kolorowe

wiatła, a on sam zanurzył si  w wielkim morzu ciemno ci.

background image

2. Człowiek nazwiskiem Hoffner

Chavasse stał w drzwiach klubu „Caravell" na Great Portland Street i patrzył ponuro na si pi cy

deszcz. Zd ył przywykn  do kapry nej londy skiej pogody i nawet polubi  to miasto, ale teraz
stwierdził,  e godzina czwarta rano w listopadowy mokry dzie  potrafi zmrozi  nawet najcieplejsze
uczucia.

W takim nastroju zszedł ze schodów na chodnik. W ustach czuł niesmak po zbyt wielu wypalo-

nych papierosach, a w głowie kł biło mu si  wspomnienie stu pi tnastu funtów, pozostawionych
przy zielonym stoliku. To nie poprawiało humoru. Najwyra niej zbyt długo pozostawał ju  w tym
mie cie. Min ły dwa miesi ce, odk d wrócił z urlopu po sprawie Caspara Schultza. Szef uparł si ,

eby zakosztował nieco papierkowej roboty, któr  równie dobrze mógłby wykonywa  zwykły

urz dniczyna.

My l c o swej sytuacji i zastanawiaj c si , co dalej pocz , Chavasse znalazł si  na rogu Baker

Street. Spojrzał przypadkowo w gór  i zobaczył,  e w oknach jego mieszkania pali si   wiatło.

Wobec tego przeszedł szybko przez jezdni  i pchn ł obrotowe wej ciowe drzwi do budynku. Hol

był pusty i nigdzie nie było wida  nocnego portiera. Chavasse stał przez chwil , rozmy laj c ze
zmarszczonymi brwiami, co powinien zrobi . W ko cu zdecydował si  wej  na trzecie pi tro
piechot , rezygnuj c z windy.

Na korytarzu panowała kompletna cisza. Zatrzymał si  przed drzwiami mieszkania, chwil  nad-

słuchiwał, a potem poszedł w kierunku kuchennego wej cia, wyjmuj c po drodze klucz.

Kobieta, siedz ca na brzegu kuchennego stołu, przegl dała jakie  czasopismo, czekaj c a  za-

gotuje si  woda na kaw . Była pulchna i atrakcyjna pomimo ciemnych i raczej niezgrabnych okula-
rów.

Chavasse zamkn ł cicho drzwi, przeszedł na palcach przez pomieszczenie i pocałował j  w

background image

szyj .

—  Zastanawiałem si  wła nie, czy nie zadzwoni  do jakiej  laleczki, pomimo niezbyt stosownej

pory, bo akurat jestem wi cej ni  potrzebuj cy — o wiadczył, szczerz c z by w u miechu.

Jean Frazer odwróciła si  i spojrzała na niego chłodno.
—  Nie podlizuj si , tylko powiedz, gdzie, u diabła, byłe ? Szukałam ci  od ósmej wieczorem,

jak Londyn długi i szeroki, od Soho do West Endu.

—  Czy wydarzyło si  co  nadzwyczajnego? — Czuł narastaj ce
podniecenie.
—  To ty mi powiesz. — Potrz sn ła głow . — Lepiej id  zaraz do salonu. Szefostwo wysiaduje

w nim od północy, czekaj c kiedy raczysz si  zjawi .

—  A kawa?
—  Przynios , kiedy b dzie gotowa. — Poci gn ła nosem. — Znowu piłe ?
—  Moja słodka, nie zachowuj si , jak jaka  cholerna  ona — odparł zm czonym głosem i

wszedł do bawialni.

Przy kominku dwóch m czyzn rozgrywało parti  szachów. Jednego z nich Chavasse nie znał.

Siwy, grubo po sze dziesi tce, w okularach w złotej oprawce, uwa nie przygl dał si  szachownicy.

Ten drugi wygl dał, na pierwszy rzut oka, na typowego wy szego urz dnika pa stwowego. Do-

brze ostrzy ony, miał na sobie nienagannie skrojony ciemnoszary garnitur i krawat, który tradycyj-
nie nosili wychowankowie szkoły w Eton *( 

* Miejscowo  słyn ca ze szkoły o wiekowej tradycji.

).

Szpakowate włosy dopełniały cało ci obrazu.
     Jednak e w chwili, w której szybkim ruchem odwrócił głow , podobie stwo do urz dnika znikło
bez  ladu. Nie był to z pewno ci  człowiek przeci tny. Jego twarz wyra ała błyskotliw  inteligen-
cj , a chłodne, szare oczy poczucie realizmu.

—  Słyszałem,  e pan mnie poszukuje — odezwał si  Chavasse, zdejmuj c mokry płaszcz.
Szef u miechn ł si  lekko.
—  To mo e nie do  mocne okre lenie — odparł. — Podejrzewam,  e znalazłe  sobie jak

now  zabaw .

—  Zgadza si  — przytakn ł Chavasse — to klub ,,Caravell" przy Great Portland Street. Daj

tam wyborny stek i... maj  sal , gdzie głównie grywa si  w ruletk  i szmendefera.

—  Czy to rzeczywi cie a  tak interesuj ce miejsce?
—  Wła ciwie nie — za miał si  Chavasse. — Taka sama nuda jak gdzie indziej, a ponadto cho-

lernie drogo. Najwy szy czas,  ebym zaj ł si  czym  bardziej atrakcyjnym.

—  My l ,  e mamy co  dla ciebie, Paul — ale teraz chciałbym,  eby  poznał profesora Craiga.
Profesor z u miechem u cisn ł dło  Chavasse'a.
—  Wi c to pan jest tym poliglot ? — Du o o panu słyszałem, młody człowieku.

background image

—  Mam nadziej ,  e nic złego — odparł Chavasse, wyj ł papierosa z pojemnika na stoliku i

przysun ł sobie krzesło.

—  Profesor Craig jest prezesem mi dzynarodowego programu badania kosmosu, zainicjowane-

go ostatnio przez NATO — o wiadczył szef. — Przybył do nas z do  niezwykł  spraw . Mówi c
szczerze, uwa am,  e jeste  jedynym agentem Biura, który ma szans  wykona  takie zadanie.

—  No có . Ten wst p mi pochlebia. Ale co to za sprawa? Szef uwa nie osadzał tureckiego

papierosa w eleganckiej, srebrnej

cygarniczce.
—  Kiedy byłe  ostatni raz w Tybecie? — zapytał wreszcie.
—  Wie pan równie dobrze, jak ja. — Chavasse zmarszczył brwi. Dwa lata temu, kiedy ewaku-

owali my Dalaj Lam .

—  A czy miałby  ochot  tam powróci ? Chavasse wzruszył ramionami.
—  Nie zapomniałem j zyka, którym si  posługuj  Tybeta czycy, wi c si  dogadam. Niepokoi

mnie tylko,  e nie jestem do nich zbyt podobny.

—  Ale, je li dobrze zrozumiałem, dwa łata temu dopomógł pan Dalaj Lamie bezpiecznie opu-

ci  Tybet — wtr cił profesor Craig. — Zgadza si  — przytakn ł Chavasse — ale to było co inne-

go. Mo na było załatwi  spraw  w ci gu kilku dni. Akcja spaliłaby na panewce, gdybym musiał po-
zostawa  tam przez dłu szy czas. Nie wiem, czy pan słyszał,  e podczas wojny w Korei  aden
schwytany przez komunistów  ołnierz aliancki nie próbował podejmowa  ucieczki. Powody były
oczywiste. Zrzu cie mnie do Rosji w odpowiednim ubraniu, a gotów jestem przespacerowa  si
cho by pod Kremlem. W Pekinie czułbym si  jak raróg.

—  Jasno powiedziane — stwierdził szef. — A je li, mimo twoich zastrze e , zdecydujemy si

wzi  t  spraw ?

—  To pozostaj  jeszcze Chi czycy. Znacznie umocnili si  w Tybecie po stłumieniu powstania.

Chocia  mo liwo  dokładnej kontroli lak rozległego, górskiego obszaru jest raczej w tpliwa —
Chavasse zawahał si , a po chwili zapytał. — Czy to co  szczególnie wa nego?

Szef z powag  skin ł głow .
—  Jest to chyba najwa niejsze zadanie, jakie kiedykolwiek ci proponowałem.
—  Wobec tego powiedzcie mi, o co wła ciwie chodzi.
—  A jak my lisz, co — szef oparł si  wygodnie w fotelu — jest obecnie najwa niejszym

problemem w skali mi dzynarodowej? Bomba atomowa?

—  Nie — potrz sn ł głow  Chavasse. — Nie s dz . Raczej wy cig o opanowanie kosmosu.
Przeło ony przytakn ł.
—  Zgadzam si  z tob . Fakt,  e John Glenn i jego nast pcy tak skutecznie przy mili wyczyn

Gagarina i Titowa, napawa naszych rosyjskich przyjaciół wielk  trosk . Pozostawiamy ich coraz

background image

bardziej w tyle i oni o tym wiedz .

—  Czy mog  na to cokolwiek poradzi ? — zapytał Chavasse.
—  Pracuj  nad tym i s  nie le zaawansowani. Zreszt  posłuchaj profesora Craiga. Jest specjali-

st  w tej dziedzinie.

Profesor zdj ł okulary i zacz ł czy ci  szkła chusteczk .
—  Najwi kszym problemem pozostaje zawsze nap d, panie Chavasse — o wiadczył. — Budo-

wanie wi kszych lub lepszych rakiet nie satysfakcjonuje dzisiaj nikogo. Czy chodzi o podró  na
Ksi yc, czy o dalsze wycieczki.

—  I Rosjanie ju  co  wymy lili? — domy lał si  Chavasse.
—  Jeszcze nie. — Profesor potrz sn ł przecz co głow . — S  jednak tego bliscy. Od 1956

pracuj  nad rakiet  jonow , która mogłaby wykorzystywa  energi  emitowan  przez gwiazdy, jako
podstawowy nap d.

—  To mi wygl da na w tek z powie ci fantastyczno-naukowej — skomentował Chavasse.
—  Chciałbym,  eby tak było, młody człowieku. Na nieszcz cie, jest to twarda rzeczywisto  i

je eli nie znajdziemy szybko innego rozwi zania, to wkrótce zostaniemy pokonani.

—  I, jak rozumiem, istnieje inne rozwi zanie? — cicho zapytał Chavasse.
Profesor zało ył na powrót okulary i kiwn ł twierdz co głow .
—  W normalnych warunkach powiedziałbym,  e nie. Jednak e w  wietle informacji, które

ostatnio do mnie dotarły, s dz ,  e mamy pewn  szans .

Szef biura pochylił si  ku nim.
—  Dziesi  dni temu pewien młody tybeta ski szlachcic przedostał si  do Srinagar, stolicy

Kaszmiru. Zaopiekował si  nim Ferguson, nasz rezydent w tym mie cie. Oprócz wielu cennych in-
formacji o sytuacji w zachodnim Tybecie, młody człowiek przywiózł list zaadresowany do profe-
sora Craiga. Nadawc  był niejaki Karol Hoffner.

—  Słyszałem o nim. — Chavasse zmarszczył brwi. — Czy to nie jest misjonarz, zajmuj cy si

równie  medycyn ?

—  Tak — potwierdził szef — jest to cudowny facet, o którym całkiem zapomniano. Jego kariera

przypomina nieco  ycie Alberta Schweitzera. Lekarz i muzyk w jednej osobie. Ponadto matematyk
i filozof. Po wi cił czterdzie ci lat  ycia Tybetowi.

—  I jeszcze  yje? — zdziwił si  Chavasse.
—  Tak — odparł szef — egzystuje w male kiej mie cinie Changu, poło onej w odległo ci

około stu pi dziesi ciu mil od granicy z Kaszmirem. Od czasu zagarni cia Tybetu przez Chiny
trzymaj  go w areszcie domowym. Tak mi doniesiono.

—  A ten list? — Chavasse zwrócił si  do Craiga. — Dlaczego zaadresował go wła nie do pana?

     —  Studiowali my razem i przez kilka lat wspólnie prowadzili my badania. — Profesor wes-

background image

tchn ł ci ko. — To jeden z najwi kszych umysłów epoki, panie Chavasse. Mógł zyska  sław
Einsteina, u zagrzebał si  w tym zapomnianym przez Boga i ludzi zak tku  wiata.

—  Ciekaw jestem, co do pana napisał.
—  Nic takiego, co mogłoby by  wa ne dla naszego zadania. Po prostu list do starego

przyjaciela. Dowiedział si ,  e ów młody tybeta czyk zamierza zbiec do Indii, wi c zdecydował si
wykorzysta  okazj , aby skre li  do mnie par  słów. Prawdopodobnie po raz ostatni. Jest bowiem
słabego zdrowia.

—  A jak go traktuj ?
—  Chyba nie le. Zawsze budził w ludziach miło  i szacunek. S dz ,  e komuni ci posługuj

si  nim jako pewnego rodzaju symbolem. Zmuszony pozostawa  w domu, po wi cił si  bez reszty
matematyce, która zawsze była jego najwi ksz  miło ci .

—  Aha, wi c to o to chodzi! — wykrzykn ł Chavasse.
—  Karol Hoffer jest przypuszczalnie najwi kszym matematykiem wszystkich czasów —

o wiadczył uroczy cie profesor Craig. — le eli panowie nie maj  nic przeciwko temu, przejd  do
technicznego meritum sprawy.

Chavasse u miechn ł si  przyja nie.
—  Prosz  bardzo.
—  Nie mam poj cia, na ile orientujecie si  w podstawowych zagadnieniach tej nauki — zacz ł

Craig — jednak e, jak przypuszczam, pami tacie ze szkoły przynajmniej to, co stwierdził Einstein
na temat wzajemnych powi za  energii i materii?

—   E = mc

2

 — za miał si  Chavasse. — Na razie nad am.

—  Otó  Karol Hoffner, jeszcze jako młodzieniec, dowodził w pracy doktorskiej,  e przestrze

kosmiczna jest energi  i  e mo na energi , tak rozumian , uj  w pewien wzór. Dowód tego twier-
dzenia poci gał za sob   miałe przekształcenie geometrii nie-euklidesowej, równie rewolucyjne jak
teoria wzgl dno ci Einsteina.

—  Teraz ju  mi pan całkiem zamieszał w głowie — przyznał Chavasse.

     —  Nie szkodzi — u miechn ł si  Craig. — Przypuszczam,  e jedynie sze  umysłów na

wiecie jest w stanie poj  owo twierdzenie w całej rozci gło ci. Wywołało w swoim czasie znacz-

ne zainteresowanie w kr gach akademickich, ale pó niej zostało zapomniane. W ko cu to była czy-
sta teoria. Uwa ano,  e prowadzi donik d i  e nie ma  adnych praktycznych zastosowa .

—  A obecnie Hoffner rozwin ł j  — domy lił si  Chavasse. — Czy do tego pan zmierza, profe-

sorze?

Craig przytakn ł ruchem głowy.
—  Wspomniał o tym, całkiem przypadkowo, w swoim li cie. Stwierdził od niechcenia,  e znala-

zł ostateczne rozwi zanie problemu. Udowodnił,  e kosmosem mo na manipulowa , je eli potrak-

background image

tuje si  go jako pole energetyczne.

—  Czy to takie istotne?
—  Istotne? —  achn ł si  Craig. — Po pierwsze, takie odkrycie sprawia,  e cała fizyka j drowa

przechodzi do prehistorii. Po drugie, rzuca całkowicie nowe spojrzenie na problem podró y
kosmicznych. Mogliby my produkowa  energi  potrzebn  do nap du rakiet i statków mi dzy-
gwiezdnych z samej przestrzeni kosmicznej i byłoby to rozwi zanie o wiele bardziej efektywne od
pomysłu Rosjan, którzy zamierzaj  w tym celu wykorzysta  nap d jonowy.

—  Czy, pana zdaniem, Hoffner zdaje sobie spraw  z wagi swego odkrycia?
—  Nie jestem pewien. — Craig potrz sn ł głow . — Obawiam si ,  e nie ma poj cia, i  do-

konywane s  loty orbitalne. Gdyby wiedział,  e ludzie przekroczyli ju  granice kosmosu, to z pew-
no ci  umiałby te  oceni  warto  swej teorii.

—  To niewiarygodne — zdumiał si  Chavasse — całkiem niewiarygodne.
—  Jeszcze bardziej wstrz saj cy jest fakt,  e to kolosalne odkrycie nie przyniesie nam  adnego

po ytku tak długo, jak długo pozostanie zamkni te w umy le chorego, starego człowieka, prze-
bywaj cego w domowym areszcie w kraju podbitym przez komunistów. Musimy go stamt d wydo-
sta , Paul — odezwał si  szef.

Chavasse westchn ł.
—  No có , sam si  prosiłem o nowe zadanie, wi c je mam, chocia  sam diabeł wie, jak si  do

niego zabra .

—  Przyszedł mi do głowy pewien pomysł. — Szef zdj ł ze stolika szachownic  i rozwin ł na

nim map . — To ten obszar, Kaszmir i zachodni Tybet. Jak powiedziałem, Changu znajduje si  w
odległo ci około stu pi dziesi ciu mil od granicy. Zauwa cie panowie,  e około pi dziesi ciu mil
w gł b Tybetu le y osiedle

Rudok. Ferguson doniósł mi, i  jak go poinformował miody Tybeta czyk, Chi czycy nie kontro-

luj  w pełni tego terytorium. Ponadto klasztor poło ony w pobli u Rudok jest ci gle jeszc/e gniaz-
dem zbrojnego oporu. Gdyby  zdołał tam dotrze , to miałby  jakie  zaplecze. Ale oczywi cie dalej
musisz kierowa  si  wył cznie wyczuciem sytuacji.

—  Dwa zasadnicze pytania — odezwał si  Chavasse. — Jak si  tam dostan  i w jaki sposób

przekonam miejscowych patriotów,  eby mi pomogli?

—  To ju  zostało załatwione — oznajmił szef. — Od wczoraj wieczorem, kiedy to profesor Cra-

ig przyszedł do mnie i poinformował,  e w li cie Hoffnera kryje si  co  wi cej ni  to wida  na
pierwszy rzut oka, ł czyłem si  z Fergusonem w Srinagarze co najmniej cztery razy, korzystaj c z
zastrze onego pasma. On wszystko zorganizował. B dzie ci towarzyszył ów młody Tybeta czyk.

—  A jak si  tam dostaniemy?
—  Załatwimy wam specjalny przelot.

background image

—  Czy jest pan pewien — Chavasse zmarszczył brwi —  e taki lot z Kaszmiru jest mo liwy?

Przecie  Ladakh to s  cholernie wysokie góry.

—  Ferguson wytrzasn ł sk d  niesamowitego pilota. Nazywa si  Jan Kerensky. To Polak, który

latał w RAF-ie podczas wojny. Obecnie pracuje dla rz du indyjskiego, wykonuj c w tym obszarze
loty rozpoznawcze. Jest tam stary pas startowy RAF-u, nie opodal miejscowo ci Leh, który ten
człowiek wykorzystuje jako lotnisko. To tylko sto czterdzie ci, góra sto pi dziesi t kilometrów od
granicy z Tybetem. Zaoferowali my mu pi  tysi cy funtów za dostarczenie ci  do klasztoru w po-
bli u Rudok i drugie pi  za zabranie ciebie z powrotem dokładnie tydzie  pó niej.

—  Uwa a,  e da rad ?
—  Tak — szef skin ł głow . — Powiedział,  e zadanie jest wykonalne. Oczywi cie musicie

mie  piekielnie du o szcz cia.

—  Mów do mnie jeszcze... — Chavasse wzruszył ramionami. — Kiedy mam si  zbiera ?
—  Bombowiec typu Wulkan startuje z lotniska RAF-u w Fdgeworth o dziewi tej. Poleci do Sin-

gapuru. Wysi dziesz w Adenie, a stamt d polecisz do Kaszmiru.

Szef biura podniósł si .
—  To chyba wszystko, profesorze. Odwioz  pana do domu. Najwy szy czas, aby poło ył si

pan do łó ka.

Kiedy Craig zbierał si  do wyj cia, Chavasse przypomniał sobie o czym  bardzo wa nym.
—  Chwileczk , panie profesorze — rzekł. — Je eli pan nie ma nic przeciwko temu, chciałbym

jeszcze o co  zapyta .

Craig usiadł ponownie, a Chavasse kontynuował:
—  Pozostaje pytanie, w jaki sposób mam zdoby  zaufanie pana Hoffnera. Jak udowodni  swoj

to samo ? Co zrobi ,  eby nie było cho by cienia w tpliwo ci,  e jestem tym, za kogo si  podaj .
Czy mo e mi pan co  doradzi  w tym wzgl dzie?

Craig patrzył przez chwil  w milczeniu przed siebie, marszcz c brwi. Potem, całkiem

nieoczekiwanie, u miechn ł si .

—  Jest co  w przeszło ci Karola, o czym wiemy tylko my dwaj. Kochali my si  w tej samej

dziewczynie. Pewnego majowego wieczora byli my w jego pokoju w Cambridge i zdecydowali my
si  załatwi  t  spraw  raz na zawsze. Przedmiot naszych westchnie  oczekiwał w ogrodzie. Rzu-
cali my monet , który z nas ma i  do niej pierwszy. Wyszło na Karola. Nigdy nie zapomn  wyrazu
jego twarzy, kiedy wrócił. Potem, gdy ju  przyj ła moje o wiadczyny, zostałem jeszcze z ni  w
ogrodzie, a Karol usiadł w ciemnym pokoju i zagrał dla nas Sonat  Ksi ycow . Jak pan wie, jest
doskonałym pianist .

—  Dzi kuj  panu — powiedział cicho Chavasse.
—  To było bardzo, bardzo dawno, młody człowieku, ale jestem pewien,  e Karol pami ta ka dy

background image

szczegół tego wieczoru. — Craig wyci gn ł r k  na po egnanie. — Mog  tylko  yczy  panu
szcz cia, panie Chavasse. Mam nadziej ,  e si  wkrótce znowu spotkamy.

Zapi ł płaszcz i ruszył ku drzwiom. Szef Biura odwrócił si  nagle i u miechn ł:
—  No có , Paul, to nie b dzie łatwa sprawa. Pami taj jednak, jak jest wa na dla nas wszystkich.

Jean pozostanie, aby przyrz dzi  ci jaki  ludzki posiłek. Potem odwiezie ci  do Edgeworth i po-
macha chusteczk  na po egnanie. Przykro mi,  e nie b d  mógł ci  osobi cie po egna , ale o
dziewi tej trzydzie ci mam wa n  narad  w Ministerstwie Spraw Zagranicznych.

—  W porz dku, szefie — odparł Chavasse.
Dyrektor biura otworzył profesorowi drzwi i odwrócił si , jakby chciał jeszcze co  powiedzie .

Po chwili jednak rozmy li! si  i wyszedł, cicho zamykaj c je za sob .

Chavasse stał przez dłu szy czas na  rodku pokoju,  mi c papierosa. Potem poszedł do kuchni.
Jean Frazer przyrz dzała wła nie jajka na bekonie. Na odgłos kroków odwróciła si  i poci gn ła

nosem.

—  Mo e wreszcie zdecydowałby  si  wzi  prysznic? Pachniesz równie okropnie, jak wy-

gl dasz.

—  Te  by  tak wygl dała, gdyby ci zlecono podobne zadanie — odgryzł si . — Miała by

kawa, o ile pami tam.

—  Nie chciałam wam przeszkadza . — Zawahała si , a potem podeszła ku niemu, wygładzaj c

nerwowym ruchem sukienk  na biodrach. — Co  jest nie w porz dku, Paul, czy tak?

—  Ta sprawa  mierdzi. Mówi c ogl dnie. — U miechn ł si  cierpko. — Czasami zastanawiam

si , co ja wła ciwie robi  w tym całym cyrku!

Nieoczekiwanie w jej oczach pojawiły si  łzy. Pochylił si  szybko i pocałował dziewczyn  w

usta.

—  Daj mi dziesi  minut na prysznic i przebranie. Potem zjemy razem  niadanie i mo esz za-

wie  mnie ku memu przeznaczeniu.

Odwróciła si  szybko, aby otrze  oczy, a on przeszedł do salonu i zacz ł zdejmowa  krawat. Po-

tem otworzył okno i stan ł w nim, oddychaj c przez chwil   wie ym powietrzem. Nagle poczuł
podniecenie — niesamowite podniecenie. Takie, jakiego doznawał wył cznie przed wykonaniem
kolejnego zadania. Pierwszy raz od dwóch miesi cy oddychał pełn  piersi . Kieruj c si  ku łazien-
ce, pogwizdywał wesoło.

background image

3. Na antypodach

Nast pnego ranka Chavasse przechodził ju  przez hal  przylotów portu lotniczego w Srinagar.

Ferguson czekał na niego przy wyj ciu. Był to wysoki, siwiej cy m czyzna około czterdziestki,
chłodny i opanowany. Wygl dał doskonale w białym, lnianym garniturze.

Na widok przyjaciela u miechn ł si  ciepło.
—  Ile  to lat min ło, Paul. Jak si  miewasz?
Chavasse czuł si  nieswojo, niewyspany i wymi toszony. Mimo to spróbował odwzajemni

u miech.

—  Kiepsko, chyba to po mnie wida . Przyleciałem do Adenu na czas, ale potem wpadli my w

burz , w zwi zku z czym nie zd yłem na lot do Delhi. Poniewierałem si  na lotnisku przez długie
godziny, oczekuj c na poł czenie.

—  Wobec tego musisz natychmiast wzi  prysznic i napi  si  czego  mocniejszego — rzekł Fer-

guson. — Masz jaki  baga ?

—  Tym razem podró uj  ze szczoteczk  do z bów. — Chavasse uniósł w gór  niewielk

płócienn  torb . — Licz  na ciebie. Mam nadziej ,  e wyposa ysz mnie stosownie do okoliczno ci.

—  Wszystko jest przygotowane — odparł Ferguson. — Chod my st d. Zaparkowałem nie

opodal auto.
     Kiedy wjechali do Srinagar, Chavasse zapalił papierosa i przygl dał si  przez okno  auta
wspaniałym,  białym  szczytom gór rysuj cym si  niby koronki na tle intensywnie bł kitnego nieba

—  Wi c to jest ta słynna dolina Kaszmiru?
—  Rozczarowałe  si ?
—  Przeciwnie — zachwycał si  Chavasse. — Nic, co czytałem na temat tego miejsca, nie odda-

je dostatecznie jego urody. Jak długo ju  tu jeste ?

background image

—  Jakie  osiemna cie miesi cy. — Ferguson pokazał w u miechu z by. — Odstawiono mnie od

czynnej słu by, ale nie narzekam. Jestem teraz spokojnym urz dnikiem.

—  A jak noga?
Ferguson wzruszył ramionami.
—  Mogło by  gorzej. Czasami mam uczucie, jakby mi odrosła. Lekarze mówi ,  e takie halucy-

nacje mog  mnie nawiedza  jeszcze przez kilka lat.

Zjechali ni ej. Ferguson zr cznie prowadził auto przez kr te i w skie uliczki w okolicy bazaru, a

Chavasse, przygl daj c si  g stniej cemu tłumowi ludzi, rozmy lał nad losem Fergusona. Zr czny,
skuteczny agent, jeden z najlepszych w Biurze, a  do tej nocy w Algierze, kiedy kto  wrzucił przez
okno granat do jego sypialni. To mo e si  zdarzy  ka demu. Bez wzgl du na to, jak jeste  dobry,
jak ostro ny, pr dzej czy pó niej los padnie na ciebie.

Odrzucił od siebie złe my li i zapalił nast pnego papierosa.
—  A ten lotnik — Kerensky? Czy to rzeczywi cie odpowiedzialny facet?
—  To jeden z najlepszych pilotów, jakich znam — odparł Ferguson. — Dowódca eskadry RAF-

u w czasie wojny. Ma wszystkie mo liwe alianckie odznaczenia. Ponadto przebywa w Kaszmirze
ponad pi  lat.

—  Jak si  sprawia?
—  Jest nadzwyczajny. Latanie nad górami jest niezwykle trudne. I wierz mi, Kerensky nie musi

si  ba  konkurencji.

—  Naprawd  uwa a,  e mo e mnie dostarczy  bezpiecznie w okolic  Rudok?
Ferguson u miechn ł si .
—  Za te pieni dze, które mu płacimy, poleciałby do piekła i z powrotem. Nie boi si  niczego.
—  Czy mieszka w Srinagar?
—  Tak. Ma własn  łód  mieszkaln  na rzece. Prawd  mówi c, to tylko pi  minut drogi od

mego mieszkania.

Wjechali do przeciwległej cz ci miasta i Ferguson, zwolniwszy, skr cił w wewn trzn  drog

prowadz c  do uroczego, białego bungalowu. Słu cy, ubrany w szkarłatny turban i biał  koszul ,
zbiegł ze schodów werandy i uwolnił go cia od torby.

Wewn trz, dzi ki  aluzjom, było chłodno i mroczno. Ferguson pokazał przyjacielowi drog  do

łazienki, wyło onej białymi, l ni cymi kafelkami i zaskakuj cej nowoczesnym wyposa eniem.

—  Znajdziesz tu wszystko, czego ci potrzeba — oznajmił. — Poleciłem chłopcu, aby przy-

gotował  wie e ubranie. Ja b d  na tarasie.

Kiedy wyszedł, Chavasse przyjrzał si  swemu odbiciu w lustrze. Białka oczu miał przekrwione,

a twarz wymi t . Zarost wymagał niezwłocznego zgolenia. Agent Biura westchn ł ci ko i zacz ł
si  rozbiera .

background image

Dwadzie cia minut pó niej zjawił si  na tarasie, ubrany w czyste, bawełniane spodnie i nieskazi-

telnie biał  koszul . Włosy miał jeszcze mokre od k pieli, ale czuł si  ju  jak nowo narodzony. Fer-
guson siedział przy niewielkim stoliku w cieniu parasola. Poni ej obszerny ogród ci gn ł si  a  do
brzegu rzeki Jhelum.

—  Masz st d pi kny widok — stwierdził Chavasse.
—  Wieczorem jest jeszcze pi kniej — odparł zadowolony Ferguson. — Kiedy sło ce chowa si

za szczytami gór, widok jest wprost wspaniały. Mo esz mi wierzy .

Pojawił si  słu cy z tac , na której stały dwie wysokie szklanki wypełnione zamro onym pły-

nem. Chavasse poci gn ł spory łyk i westchn ł z zadowoleniem,  wiadom doznawanej przyjemno-

ci.

—  Wła nie tego potrzebowałem. Czuj  si  znowu ludzk  istot .
—  Miło mi to słysze  — o wiadczył Ferguson. — A mo e zjadłby  co nieco?
—  Jadłem w samolocie — odparł Chavasse — a ponadto chciałbym jak najpr dzej pozna  tego

Kerensky'ego, je eli ci to nie przeszkadza.
     —  Ale  oczywi cie. — Ferguson powstał z krzesła i poprowadził go cia w dół, po kamiennych
schodach, w stron  spalonego przez sło ce trawnika.

Kiedy wyszli z ogrodu przez tyln  furtk  i szli kamienist   cie k  ku rzece, Chavasse poprosił

Fergusona, by ten powiedział mu co  na temat tybeta skiego szlachcica, który miał by  jego prze-
wodnikiem.

—  Joro? — upewnił si  Ferguson. — My l ,  e b dziesz zaskoczony. Ma około trzydziestu lat,

jest nieprzeci tnie inteligentny i mówi doskonale po angielsku. Zdaje si ,  e gdy był jeszcze dziec-
kiem, Hoffer wysłał go na trzy lata do szkół w Delhi. Joro darzy go niemal synowskim uczuciem.

—  Gdzie jest teraz?
—  Mieszka w obozie przesiedle ców poza miastem ze swoimi rodakami. Ostatnio bardzo wielu

Tybeta czyków wybrało wolno , przekradaj c si  przez granic . — Ferguson nagle przerwał i
wskazał r k  przed siebie. — A tu mieszka Kerensky.

Jakie  czterdzie ci metrów przed nimi widniała czerwono-złota mieszkalna łód , przycumowana

do nabrze a. M czyzna stoj cy na dachu kabiny ubrany był tylko w k pielówki. Zanim podeszli
bli ej, wskoczył eleganck  jaskółk  do wody.

Ferguson, ze wzgl du na swoj  nog , miał pewne kłopoty z pokonaniem w skiego trapu, wi c

Chavasse, wyprzedziwszy go, wyci gn ł ku niemu dło . Wyszorowany do czysta pokład i cała łód
były w znakomitym stanie.

—  A jak jest wewn trz? — zapytał zdziwiony Chavasse.

background image

—  Pierwszorz dnie — odparł Ferguson. Ludzie co roku płac  wielkie pieni dze,  eby móc

sp dzi  wakacje na czym  takim.

Kilka krzeseł z wyplatanej trzciny i taki  stół stały nie opodal steru, wi c usiedli i czekali na

gospodarza, który ju  ich spostrzegł i wracał do łodzi szybkim, swobodnym kraulem. Wskoczył na
pokład wsparłszy si  o brzeg łodzi. Woda  ciekała po jego muskularnym torsie. Wyszczerzył do
nich z by w przyjaznym u miechu.

—  Ach, to pan Ferguson, facet z wielk  fors . My lałem ju ,  e zrezygnował pan.
—  Mój przyjaciel spó nił si  na samolot do Delhi — wyja nił Ferguson.
Jan Kerensky był ujmuj co brzydki. Jego czoło osłaniała stalowoszara grzywa włosów, kiedy za

si  u miechał, cał  twarz pokrywała siateczka drobniutkich zmarszczek.

—  Mam nadziej ,  e ma pan mocne nerwy — zwrócił si  do go cia. — B dzie ich pan po-

trzebował.

Chavasse od pierwszej chwili poczuł do tego człowieka sympati .
—  Ferguson powiada,  e oddaje mnie w dobre r ce. Kerensky znowu u miechn ł si  szeroko.
—  Nie wypada mi mówi ,  e podzielam jego zdanie. Pozostawi  to pa skiej ocenie — odparł.

— Przepraszam panów na chwil .

Przeszedł przez pokład i znikn ł w gł bi kabiny.
—  Twardziel — zauwa ył Chavasse.
—  I jeszcze jaki! — stwierdził z przekonaniem Ferguson. — Je eli w ogóle takie przedsi wzi-

cie jest mo liwe, to on tego dokona.

Kerensky wrócił z tac , na której widniały drinki. Rozło ył na stole map  i usiadł.
—  To mro ona wódka, panowie. Najlepszy napój pod sło cem. Chavasse łykn ł zdrowo.
—  To polska wódka? — zapytał.
—  Oczywi cie — odparł pilot. — Uwa am,  e jest najlepsza. W takim klimacie jak ten, czło-

wiek musi o siebie dba . — Poklepał si  po torsie. — Nie le jak na czterdzie ci pi  lat, no nie?

Chavasse starał si  ukry  rozbawienie, cho  przychodziło mu to z trudno ci .
—  Wygl da pan jak kulturysta — o wiadczył. Kerensky usun ł ze stołu tack  i pochylił si  nad

map .

—  Przyst pmy do sprawy. Ferguson mówił,  e pan ju  był kiedy  w Tybecie?
—  Znam, jako tako, jedynie południowo-wschodni Tybet — przyznał Chavasse.
—  Zachodni bardzo si  ró ni. Prawie cały poło ony jest na wysoko ci od czterech i pół do

pi ciu tysi cy metrów nad poziomem morza. Bardzo dziki i skalisty kraj.

—  My li pan,  e mamy szans  dosta  si  tam?
—  Spróbujemy. — Kerensky wzruszył ramionami. — Niedaleko miejscowo ci Leh znajduje si

pas startowy, z którego korzystam w nagłych wypadkach. Ta miejscowo , to wła ciwie wioska

background image

poło ona na poziomie prawie trzech i pół tysi ca metrów, niedaleko wschodniego Indusu. Stamt d
do Rudok jest ju  tylko niecałe dwie cie kilometrów.

—  A co z l dowaniem?
—  Rozmawiałem ju  z Tybeta czykiem, który wraz z panem leci. Opisał mi doskonale l dowi-

sko, jakie  trzyna cie kilometrów na wschód od Rudok. Płaski, piaszczysty teren nad jeziorem.

—  To mi si  podoba — o wiadczył Chavasse. — Jakim samolotem polecimy?
—  B dzie to Havilland Beaver. Tylko mały i lekki samolot, łatwy w manewrowaniu, daje szans

powodzenia w wysokich górach — odparł Kerensky. — Wlecimy do Tybetu przez przeł cz Pan-
gong Tso. Ma około czterech i pół tysi ca metrów, ale jako  prze lizgniemy si  nad ni  na brzuchu.
Jednak musz  pana ostrzec. Nie jedziemy na majówk . Na przeł czy grub  warstw  zalega  nieg i
lód. Je eli chce si  pan wycofa , to ma pan jeszcze czas.

—  Miałbym psu  panu frajd ? —  achn ł si  Chavasse. — Kiedy lecimy?
—  Podoba mi si  pan, przyjacielu. — Polak znowu wyszczerzył z by. — Niewiele brakowało, a

przewiózłbym was bez forsy, tylko dlatego,  e kocham lata . Niestety, jak zwykle, zwyci yła ta
bardziej wyrachowana strona mojej natury. Polecimy do Leh jeszcze tego popołudnia. W nocy jest
pełnia ksi yca. Je eli niebo b dzie czyste, spróbujemy od razu przedosta  si  nad Rudok, ale przy
zachmurzeniu nie zdołamy pokona  gór.

—  Jak ci to odpowiada, Paul? — zapytał Ferguson. Chavasse wzruszył ramionami.
—  Im wcze niej polecimy, tym wcze niej wrócimy. O której odlot?
—  Spotkajmy si  o trzeciej na lotnisku — zdecydował Kerensky. — A co z tym Tybeta czy-

kiem?

—  Zaraz si  z nim skontaktujemy — odparł Ferguson. — B dzie na czas.
Wstali. Kerensky wzi ł szklank  i wzniósł toast.
—  Jak to mówi  w Polsce: „Oby nam si  lekko umierało!" Jego twarz pozostawała przez chwil

powa na, potem wychylił

zawarto  szklanki do dna i u miechn ł si .
—  Teraz, je eli panowie nie maj  nic przeciwko temu, chciałbym doko czy  trening.
Zrzucił błyskawicznie ubranie i wskoczył ponownie do wody. Chavasse i Ferguson przeszli po-

mostem na nabrze e i skierowali si  z powrotem do bungalowu.

W drodze ze Srinagaru do obozu dla uchod ców, Ferguson milczał ze  ci gni t  twarz .
—  Co ci  dr czy? — zapytał go Chavasse.
—  Wła ciwie nic takiego. — Ferguson wzruszył ramionami. — Odniosłem tylko wra enie,  e

Kerensky wcale nie jest tak zadowolony z zadania, jak twierdzi.

background image

—  Ostatecznie,  adne pieni dze nie s  warte  ycia — zauwa ył Chavasse.
—  A ty, Paul? — Ferguson obrzucił go uwa nym spojrzeniem. — Jak ty si  czujesz?
—  Sam wiesz najlepiej. Po co pytasz? Jad  tam, dok d posyła mnie Biuro. To tylko nast pne za-

danie, mo e troch  bardziej ryzykowne ni  inne. I tyle.

—  I nie przera a ci  my l,  e masz tam jecha ? — sondował dalej Ferguson.
—  Jasne,  e przera a — u miechn ł si  Chavasse. — W przeciwnym razie nie podj łbym si

tego.

Ferguson skr cił z szosy w boczn  drog . Jechali ni  jeszcze kilkana cie kilometrów. Najpierw

teren był płaski, potem droga zacz ła si  wspina  w ród ł k, a  wreszcie znale li si  na szczycie
niewielkiego wzniesienia i Chavasse ujrzał dwadzie cia, mo e trzydzie ci namiotów, rozbitych w
dolinie wzdłu  strumienia.

Widok był sielski. Tu i ówdzie wiły si  ku górze dymy z ognisk, przy których przygotowywano

straw . Kilkana cie kobiet, stoj c po kolana w wodzie, prało w strumieniu bielizn , zatkn wszy za
pasy ko ce długich wełnianych chałatów. Bosonogie dzieci bawiły si  w chowanego, napełniaj c
dolink  wesołymi okrzykami.

Namioty to były typowe tybeta skie jurty. Zszyte ze sob  skóry jaków naci gni te były na

okr gły szkielet z gi tkiej dr gowiny, otoczony niewysokim wałem z kamieni.
     Cały obóz miał w sobie delikatny, pełen prostoty urok. Chavasse u miechn ł si , gdy chłopiec,
który pierwszy zauwa ył ich przybycie, krzykn ł do swych przyjaciół,  e nadchodz  go cie. Po
chwili cała gromada biegła na przeciw, z wielkim podnieceniem wołaj c swoje matki stoj ce w
strumieniu.

Kobiety rozprostowały si  i patrzyły w ich kierunku osłaniaj c dło mi oczy przed sło cem. W

tej samej chwili, jakie  pi dziesi t metrów od nich, przegalopował przez wzgórze je dziec. Roz-
praszaj c stado pas cych si  jaków, wjechał do obozu.

Miał na sobie chałat w szerokimi r kawami i serdak z owczej skóry, rozpi ty na jego szerokim

torsie a  do pasa, oraz wysokie, oliwkowozielone, juchtowe buty. Włosy, zaplecione w warkoczyki
po obu stronach głowy, przykryte były sto kowatym kapeluszem. W jego lewym uchu połyskiwał
du y, srebrny kolczyk.

Przybysz  ci gn ł cugle, zeskoczył ze swego małego, tybeta skiego konika i ruszył ku nim. Wy-

gl dał jak jaki   redniowieczny rycerz. Był wysoki i muskularny, a jego mocno opalona twarz
wcale nie miała wschodnich rysów. Szczupłe ko ci policzkowe i wydatny nos nadawały mu ary-
stokratyczny wygl d. Dzieci kłaniały mu si  z szacunkiem.

—  Joro — odezwał si  Ferguson — to jest pan Chavasse.
—  Ciesz  si ,  e pan ju  jest. — Młody Tybeta czyk wyci gn ł r k  na przywitanie.
Na agencie Joro wywarł niezwykłe wra enie. I to nie tylko doskonał  angielszczyzn . To było

background image

co  znacznie wi cej. Ten młodzieniec mógłby z powodzeniem obraca  si  w najlepszym towarzy-
stwie. Był inteligentny i opanowany. Urodzony przywódca. Nie wygl dał na człowieka, który
unikaj c walki z wrogiem, wybrał bezpieczniejsz  drog  emigracji. „Intryguj ca posta ", pomy lał
agent Biura.

Przeszli poza teren obozu i usiedli na trawie w pobli u strumienia. Chavasse pocz stował

Tybeta czyka papierosem, a podaj c młodzie cowi ogie , zapytał go wprost:

—  Ferguson mówił mi,  e chcesz wróci  do Tybetu, i  e zaofiarowałe  mi wszechstronn  po-

moc. Dlaczego?

—  Z dwóch powodów — odparł Joro. — Po pierwsze, wiadomo mi,  e był pan jednym z tych,

którzy dopomogli Dalaj Lamie w ucieczce. Po drugie, dlatego  e chce pan teraz pomóc w ten sam
sposób doktorowi Hoffnerowi.

—  A dlaczego opu ciłe  Tybet? Czy miałe  jakie  kłopoty z Chi czykami?
—  Nie. — Joro potrz sn ł głow  przecz co. — Nie podejrzewali mnie o nic, je eli to pan ma na

my li. Nie, panie Chavasse. Moi rodacy nie boj  si  wroga, ale nie mo emy walczy  z Chi czy-
kami mieczami i muszkietami. Potrzebujemy nowoczesnych karabinów i broni automatycznej.
Przeniosłem przez przeł cz Pangong Tso złoto wszyte w serdak. Zamierzam kupi  tak  bro , a pan
Ferguson obiecał mi w tym dopomóc.

—  Zabierzecie j  ze sob  — wtr cił Ferguson. — Załatwiłem wszystko, co trzeba. To karabinki

snajperskie, amunicja, kilka lekkich karabinów maszynowych i skrzynia granatów. To wszystko, co
zd yłem załatwi . Rozmawiali my wła nie z Kerenskym. Chce lecie  do Leh dzi  po południu.
Czy jeste  gotów?

Młodzieniec kiwn ł głow .
—  Nie widz  powodów do zwłoki, je li tylko pan Chavasse si  zgadza.
—  O ile b dzie odpowiednia pogoda, Kerensky spróbuje przedosta  si  do Rudok dzisiejszej

nocy — dodał Chavasse — wi c nie mamy zbyt wiele czasu. Chciałbym zapyta  ci  o kilka spraw.
Przede wszystkim, jak przedstawia si  teraz sytuacja w Tybecie Zachodnim?

—  Całkiem inaczej ni  w reszcie kraju. Chi czycy zbudowali drog , aby poł czy  Gartok z Jar-

kandem przez sporne terytorium Aksai Chin. Twierdz ,  e płaskowy  jest ich pradawnym dziedzic-
twem, a Indie bezprawnie wł czyły go do swego obszaru. Jest to najrzadziej zaludniony obszar
Tybetu. Chi czycy utrzymuj  władz  tylko w miastach, a i to nie we wszystkich.

—  A zatem rozumiem,  e istniej  tam grupy zbrojnego oporu?
—  Wi kszo  moich rodaków — u miechn ł si  lekko Joro — to pasterze, którzy nieustannie

w druj  ze swoimi stadami w poszukiwaniu pastwisk. To dumni górale. Oni nigdy nie przywykn
do chi skiej brutalno ci. Zreszt , nale ało si  tego spodziewa .

—  My lałem,  e jako wierni wyznawcy buddyzmu, Tybeta czycy s  przeciwni odpowiadaniu

background image

gwałtem na gwałt — zauwa ył Ferguson.

—  Tak było. Teraz jednak, kiedy czerwoni zabijaj  naszych m czyzn i gwałc  nasze kobiety,

przypomnieli my sobie,  e zanim Budda przyniósł nam błogosławiony spokój, byli my wojow-
nikami. Chi czycy sprawili,  e odło yli my  wi te prawdy wiary na bok.

—  Tak — rzekł Chavasse do Fergusona. — Kiedy byłem na południu, bili si  nawet buddyjscy

mnisi.

—  I jak si  bili! — o wiadczył Joro. — W okolicy Rudok znajdziemy wielu przyjaciół. Mnisi z

klasztoru Yalung Gompa pomog  nam równie .

—  Opowiedz mi jeszcze o Hoffnerze — poprosił Chavasse. — Jak si  czuł, kiedy go widziałe

po raz ostatni?

—  Był bardzo chory. Wła nie dlatego go odwiedziłem. Powiedziałem mu,  e wybieram si  do

Kaszmiru, i wtedy poprosił, abym wzi ł list.

—  Wynika z tego,  e nie pilnuj  go zbyt surowo?
—  Nie. — Joro potrz sn ł głow . — Pozwolono mu mieszka  w jego starym domu w Changu.

To takie starodawne, otoczone murem miasto, w którym  yje nie wi cej ni  pi  tysi cy ludzi.
Rezyduje tam komendant całego rejonu, pułkownik Li.

—  Ale jednak Hoffner jest zamkni ty w swym domu. Czy tak?
—  Nie całkiem. Czasami wychodzi na spacer, ale nie wolno mu opuszcza  miasta. Nie pilnuj

go specjalnie surowo, je eli to pan chce wiedzie . A zreszt  dok d mógłby uciec stary, chory czło-
wiek?

—  To znaczy,  e sprawa mo e nie by  wcale tak trudna, na jak  z pocz tku wygl dała — do-

szedł do wniosku Chavasse. — Problem polega tylko na tym, jak wywie  profesora z Changu, by
go dostarczy  na to l dowisko, które wypatrzyłe  w pobli u Rudok. Je eli Kerensky jest takim do-
brym pilotem, na jakiego wygl da, zadanie wykonamy raz-dwa.

—  Mog  zaistnie  nieprzewidziane trudno ci — o wiadczył Joro. — Problemem numer jeden

jest gospodyni Hoffnera. Obawiam si ,  e współpracuje z Chi czykami. Na szcz cie nie było jej w
domu podczas mojej ostatniej wizyty. Nie dowierzam jej.

—  Dlaczego?
—  Dla wszystkich mo liwych powodów. Przede wszystkim jest Chink . A raczej Chink  była

jej matka. Ojciec był Rosjaninem i to te  nie wró y niczego dobrego. Nazywa si  Katia Stranow.
Podró owała z ojcem z Sing Jang do Lhasy. W podró y umarł.

—  I wtedy zaopiekował si  ni  Hoffner?
—  Tak. Taki ju  jest,  e musi pomaga  innym bez wzgl du na koszty.
Chavasse my lał przez chwil , marszcz c brwi.
—  Z tego, co mówiłe , wynika tylko jedno — powiedział w ko cu. — Nie ufasz jej, ale nie

background image

masz  adnych konkretnych dowodów. Mo emy równie dobrze przyj ,  e ta dziewczyna jesl
całkowicie nieszkodliwa.

—  To prawda — odparł niech tnie Joro.
—  Wi c musimy da  jej szans . Kiedy przedostaniemy si  do klasztoru, pojedziesz do Changu

na przeszpiegi, aby wybada  teren. Szczegóły uzgodnimy pó niej.

Ferguson powstał. — Je li nie macie teraz nic wi cej do omówienia, to wracajmy do Srinagar.

Mam jeszcze sporo spraw do załatwienia przed waszym odlotem, a ty, Paul, powiniene  troch  od-
pocz .

—  To najlepszy ze wszystkich twoich pomysłów — zgodził si  Chavasse. U miechn ł si  i wy-

ci gn ł r k  do Jora. — A zatem, do zobaczenia.

Pozostawili Tybeta czyka siedz cego na trawie, obok strumienia, a sami przeszli przez obóz do

auta. W drodze powrotnej Ferguson spytał Chavasse'a, co o nim s dzi.

—  Jest dokładnie taki, jak mówiłe . Nie mógłbym sobie  yczy  lepszego towarzysza.
—  Słuchaj c go, odniosłem wra enie,  e cała sprawa jest łatwiejsza, ni  si  z pocz tku wydawa-

ło. Co prawda, mo e by  problem z t  kobiet , ale s dz ,  e jest raczej nieszkodliwa.

—  Prawdopodobnie — zgodził si  Chavasse i ziewn ł.
Za ka d  spraw  zdaje si  zawsze kry  jaka  kobieta. Ale tym razem jest to kobieta, z któr  na-

prawd  nie ma  artów. Zreszt  czas poka e. Chavasse usiadł wygodniej, nasun ł kapelusz na czoło i
przymkn ł oczy.

background image

4. Obszar zamkni ty

Przestało pada  i srebrny promie  ksi yca o wietlił łó ko. Chavasse trwał w pół nie, półjawie,

patrz c na sufit.

Po jakim  czasie spojrzał na zegarek. Dochodziła jedenasta. Jeszcze chwil  le ał na plecach,

spocony jak mysz, po czym odsun ł kołdr  i wyskoczył z łó ka.

Szybko wytarł si  r cznikiem i przyodział. Zanim otworzył okno i wyszedł na taras wło ył jesz-

cze gruby, wełniany sweter.

Płaskie dachy domów w Leh opadały ku Indusowi. Na tle nieba czerwieniły si  wysokie  ciany

rozpadlin i w wozów. Wokół panował spokój i tylko odległe ujadanie psa niosło si  znad rzeki
niczym głuchy dzwon nocy.
     Chavasse zapalił papierosa, dło mi osłaniaj c płomie  przed podmuchami wiatru. Kiedy odrzu-
cał spalon  zapałk , chmury odsłoniły całkiem tarcz  ksi yca i jego ostre, białe  wiatło w jednej
chwili rozja niło cał  okolic . Nocne niebo było niewiarygodnie pi kne. Gwiazdy wypełniały je a
po horyzont, gdzie ju  czekały na nie wzniesione wysoko ramiona górskich szczytów.
     Wdychał gł boko powietrze, pachn ce mokr  od deszczu ziemi , i zastanawiał si , dlaczego
wszystko nie mo e by  tak proste, jak ta cudowna chwila. Przecie  to, co najcenniejsze, jest wła ci-
wie za darmo. Wystarczy przystan , tak jak tu, i patrze , a dostaje si  tak wiele za jedn  chwil
refleksji.

Lekki podmuch wiatru musn ł go chłodnym dotykiem w policzki, przywołuj c mroczne prze-

czucia zwi zane z blisko ci  granicy. To tylko pół godziny lotu poprzez mrok. Wiatr wydawał si
woła  do niego, j cz c złowró bnie w ród domostw. Chavasse odwrócił si  i wszedł do  rodka.

Hotel spowijała cisza. Kiedy agent Biura schodził na dół, uderzyła go fala ciepłego, dusznego

powietrza, dolatuj ca z niewielkiego holu, gdzie całkiem bezu ytecznie wirował pod sufitem jaki

background image

przedpotopowy wentylator.

Hinduski nocny portier spal sobie w najlepsze przy swoim pulpicie, oparłszy głow  na r kach.

Chavasse cicho min ł kontuar i wszedł do baru.

Kerensky siedział przy stoliku obok okna, z serwetk  zatkni t  pod brod . Był jedynym klien-

tem, wi c kelner siedział bezczynnie, przypatruj c si  ze zdumieniem, jak z talerza Polaka znika
ogromny pieczony kurczak.

Chavasse podszedł do baru i nalał sobie du  szkock  z niewielkim dodatkiem zimnej wody.

Kiedy podszedł do stolika, przy którym po ywiał si  Kerensky, Polak spojrzał na niego z
u miechem.

—  O, jest pan. Wła nie zamierzałem pana obudzi . Zje pan co ?
—  Nie, dzi kuj . — Chavasse potrz sn ł głow .
—  Jak tam samopoczucie?
—  Doskonale. — Chavasse stan ł przy oknie i popatrzył na rozgwie d one niebo. — To chyba

idealna noc na tak  wycieczk .

—  Nie mogła by  lepsza — o wiadczył ze  miechem w głosie Kerensky. — W  wietle ksi yca

przelecimy nad przeł cz  bez kłopotów, a to przecie  najtrudniejszy odcinek. Dzi  to b dzie ciastko
z kremem.

—  Mam nadziej ,  e ma pan racj  — odparł Chavasse.
—  Zawsze mam racj . W czasie wojny brałem udział w ponad stu lotach bojowych. Kiedykol-

wiek sprawy miały przybra  kiepski obrót, czułem pismo nosem. Mam w sobie po k dzieli
odrobin  cyga skiej krwi, wi c potrafi  przewidywa  przyszło . Zapewniam pana,  e wszystko
pójdzie jak z płatka.

Przechylił si  przez stół, by napełni  pust  szklank  rozmówcy. 

     —  Wypij pan i pójdziemy do maszyny.  Pół godziny temu wysłałem na pas startowy Jora w
towarzystwie miejscowego znajomka.

Chavasse spojrzał na dno szklanki i zmarszczył lekko brwi. Gdzie  w gł bokiej cz ci jego jeste-

stwa odzywał si  głos instynktu, który posiadaj  potomkowie starych narodów, co , co odziedziczył
by  mo e po swych breto skich przodkach. Ten głos mówił mu,  e na przekór prognozom Keren-
sky'ego, przyszło  nie zapowiada si  wcale tak dobrze.

Przyjmuj c do wiadomo ci te złe przeczucia, u wiadomił sobie,  e ogarnia go dziwny spokój

wobec nieuchronno ci tego, co ma si  zdarzy . Podniósł szklank  i u miechaj c si , opró nił j  jed-
nym haustem.

—  Jestem gotów — oznajmił.

background image

Pas startowy le ał z pół mili poza osiedlem, na płaskim wzniesieniu nad rzek . Na pierwszy rzut

oka wida  było,  e zbudowany był na potrzeby lotnictwa wojskowego i  e obecnie nie jest u ywa-
ny.

Stał tam zaledwie jeden hangar, zbudowany ze zbrojonych, betonowych płyt, na których pozo-

stały  lady szaro-zielonej maskuj cej farby. Dach najwyra niej był nieszczelny, jako  e kiedy we-
szli do  rodka z sufitu kapała jeszcze deszczówka.

Po rodku hangaru l nił srebrno-czerwony samolot, o wietlony przez dwa reflektory podwieszo-

ne na  elaznych krokwiach. Jagbar, mechanik Kerensky'ego, siedział przy tablicy rozdzielczej
maszyny, z wyrazem intensywnego skupienia na twarzy. Nadsłuchiwał brzmienia silnika. Joro zaj-
mował miejsce obok niego.

W ko cu obydwaj zeskoczyli na dół.
—  Jak tam? — zapytał Kerensky.
—  W porz dku, sahibie.
Hindus u miechn ł si  szeroko, odsłaniaj c poczerniałe pie ki z bów.
—  Paliwo?

     —  Zatankowałem do pełna bak główny i zapasowy. Kerensky   pokiwał  z uznaniem  głow   i
poklepał  skrzydło samolotu.

—  Spraw si  dobrze, mój aniele — powiedział po polsku, a potem odwrócił si  do Chavasse'a.

— Jestem gotów.

Chavasse spojrzał na Tybeta czyka i u miechn ł si .
—  Musz  si  jeszcze przebra  w to, co dla mnie przygotowałe .
Joro przytakn ł i wyci gn ł z samolotu zawini tko z odzie . Był w nim br zowy wełniany cha-

łat, serdak z owczej skóry, kapelusz i para tybeta skich juchtowych butów.

Chavasse szybko zmienił ubranie i odwracaj c si  do Kerensky'ego, spytał:
—  Czy  nie wygl dam na mieszka ca Tybetu? 
Polak przytakn ł ruchem głowy.
—  Z daleka jest pan nie do odró nienia. Musi pan jednak pami ta , aby nie pokazywa  twarzy.

Jest równie francuska jak paczka gauloisów albo plac Pigalle w sobotni  noc. Od razu wida ,  e nic
jej nie ł czy z tybeta skim stepem.

—  B d  o tym pami tał — u miechn ł si  Chavasse. 

     Wsiadł wraz z Jorem do samolotu, a po chwili Kerensky zaj ł miejsce pilota. Wyj ł map  i roz-
ło ywszy j , wr czył Tybeta czykowi.

—  Jeste  pewien co do tych patroli granicznych?
—  Tak. Maj  obowi zek patrolowa  przeł cz Pangong Tso codziennie, ale ostatnio stało si  to

zbyt niebezpieczne. To tylko dziesi ciu  ołnierzy i sier ant. Trzymaj  si  jak najbli ej Rudok.

background image

Polak wychylił si  z kabiny do swego mechanika.
—  Czekaj na mnie za jakie  dwie godziny, Jagbar! 

     Mechanik kiwn ł głow  i odepchn ł schodki. Kerensky wolno wyprowadził maszyn  z hangaru i
wykr cił pod wiatr. Chwil  pó niej wydawało si ,  e koniec pasa startowego ruszył im na spo-
tkanie. Pilot poci gn ł ku sobie dr ek sterowy i samolot uniósł si  nad rozpadlin . Zobaczyli skali-
st   cian  po drugiej stronie.

Góry rosły przed nimi gigantyczne, budz ce groz . Wznosili si  coraz wy ej, by wreszcie prze-

lecie  łagodnym łukiem pomi dzy dwoma bli niaczymi szczytami, a nast pnie obrali kurs ku
granicy.

Strome  ciany gór znajdowały si  tak niebezpiecznie blisko,  e Chavasse odwrócił wzrok i zasta-

nawiał si , czym by zaj  uwag , aby nie patrze  na nie. Joro siedział obok, z pistoletem maszyno-
wym na kolanach, uwa nie załadowuj c magazynek.
     Chavasse wyci gn ł wobec tego własn  bro . Był to mauzer z tłumikiem, narz dzie do za-
bijania, u ywane z upodobaniem przez agentów SS w czasie wojny. Sprawdził mechanizm ładowa-
nia i regulacj  spustu. Prawd  mówi c, nie u ywał tej broni zbyt cz sto, nawet b d c w prawdzi-
wych opałach. Wsun ł mauzera w skórzany futerał na biodrze i si gn ł po drugi pistolet maszyno-
wy.

Pół godziny pó niej sprawiali wra enie całkowicie zagubionych w ród ksi ycowego krajobra-

zu. Ze wszystkich stron tłoczyły si  ku nim pokryte grubym  niegiem szczyty gór. Kerensky pilo-
tował samolot z genialn  zr czno ci , mkn c do przodu w nie ko cz cym si  labiryncie. Pomi dzy
szczytami, jak drogocenne klejnoty wpi te w czarny aksamit, połyskiwały gwiazdy. Chavasse nie
miał poj cia,  e mog  one  wieci  tak jasno.

Co pewien czas zapadali si  nagle w pró ni . W pewnym momencie, kiedy przelatywali po-

mi dzy dwoma szczytami, Chavasse mógłby przysi c,  e jedno ze skrzydeł samolotu dotkn ło
skalistej  ciany. Przelecieli jednak bez szwanku, a Polak nawet nie mrugn ł i prowadził dalej
samolot pewn  dłoni .

Nagle, prze lizgn wszy si  nad grzbietem opasłej góry, jakie  sto metrów ni ej zobaczyli l ni ce

w  wietle ksi yca jezioro.

—  Pangong Tso! — Joro usiłował przekrzycze  ryk silnika.

     Na ich spotkanie podniosła si  rozległa przeł cz. Pilot poci gn ł wolno dr ek ku sobie i
samolot poszybował wy ej, ale wydawało  si ,   e pokryta  lodem   skalista ziemia  wzniosła  si
tak e.

Chavasse wstrzymał oddech oczekuj c katastrofy, jednak nic takiego nie nast piło. Z zapasem

background image

jakich  pi tnastu metrów przelecieli nad pokryt   niegiem przeł cz , omijaj c z jednej strony lodo-
wiec, a z drugiej pot n  skalist   cian .

Pod nimi, daleko jak okiem si gn , rozci gał si  zimny, ciemny płaskowy . Kerensky odwrócił

si  z u miechem, widocznym w  wietle emanuj cym z tablicy rozdzielczej.

—  Je eli chcecie wiedzie , jeste my ju  nad Tybetem! — wrzasn ł. — Teraz zmieni  nieco

kurs, aby omin  Rudok. Nie warto zbytnio pcha  si  na afisz!
     Samolot skr cił ostro na wschód, a potem wzniósł si  wy ej. Widok był wspaniały. Pofałdowany
step si gał a  po horyzont. Tu i ówdzie kryły si  w nim ciemne doliny i rozpadliska, do których nie
docierało  wiatło ksi yca, łagodnie pieszcz ce wszystkie wyniosło ci terenu.

Po chwili pojawiło si  jezioro, potem drugie. Joro poklepał pilota po ramieniu. Polak kiwn ł gło-

w  i samolot pocz ł si  zni a .

Płaski, piaszczysty teren na wschodnim brzegu jeziora był doskonale widoczny w jasnym  wietle

ksi yca. Kerensky zatoczył koło, by łagodnie podej  do l dowania. Nagle szarpn ł gwałtownie
dr ek i samolot ostro wyrwał w gór .

—  Co jest?! — krzykn ł Chavasse.
—  Chyba widziałem  wiatło na wzgórzu nad jeziorem! Jeszcze raz zakr c , a wy obserwujcie

teren. — Samolot wykonał pełne okr enie, ale nigdzie nie było wida  nic podejrzanego.

—  I co o tym my licie?
Chavasse spojrzał pytaj cym wzrokiem na Jora, ale Tybeta czyk wzruszył ramionami.
—  Je eli było jakie   wiatło, to mogło to by  jedynie ognisko pasterzy. Na tym terenie Chi czy-

cy nie odwa yliby si  sp dza  nocy pod gołym niebem.

—  No to w porz dku. — Chavasse klepn ł Polaka po ramieniu. — L duj.
Kerensky kiwn ł głow . Raz jeszcze okr ył jezioro i kieruj c samolot pod wiatr, elegancko wy-

l dował na brzegu. Chavasse nie tracił ani chwili. Kiedy samolot jeszcze kołował, on ju  otworzył
drzwiczki, wyskoczył na ziemi  i za chwil  odbierał od Jora skrzynie z broni  i amunicj .

Wzniecony wiruj cym  migłem p d powietrza owin ł ich tumanem drobnego piasku. Mimo to

wszystkie skrzynie w kilka chwil znalazły si  na ziemi, a Joro stan ł obok Chavasse'a. Kerensky
wyci gn ł r k , aby zamkn  drzwiczki kabiny.

—  Za tydzie  od dzi . W tym samym miejscu, o tej samej porze — wrzasn ł, przekrzykuj c ryk

silnika. — I niech pan przyb dzie punktualnie. Cholernie mnie dra ni czekanie.

Chavasse i Joro szybko usun li skrzynie z drogi i patrzyli, jak Kerensky kołuje na przeciwległ

stron  pola i wykr ca pod wiatr. Po chwili samolot przelatywał ju  nad jeziorem, nabieraj c wy-
soko ci. Potem pilot skierował maszyn  na północny zachód i samolot znikn ł w ciemno ci.

Chavasse odwrócił si  do Jora, czuj c wci  w głowie huk Hilnika.
—  Mo e ukryjmy gdzie  te skrzynie, zanim twoi przyjaciele z Yalung Gompa zgłosz  si  po

background image

nie?

Poszedł w kierunku w skiego  lebu, przecinaj cego wzgórze czterdzie ci metrów dalej, zdzi-

wiony,  e huk silnika tak długo utrzymuje si  w jego uszach. Doszedł do wniosku,  e ten  leb
b dzie wła ciw  kryjówk .

Odwrócił si , aby zawoła  do Jora. W tym samym momencie, jak za dotkni ciem czarodziejskiej

ró d ki, na wierzchołku wzgórza pojawił si  d ip.

Natychmiast,  w  pierwszej,   mro cej   krew  w   yłach  chwili strachu, dostrzegł wysokie czap-

ki  ołnierzy i długi ryj karabinu maszynowego zamontowanego na platformie. W sekund  potem
biegł w stron   lebu, si gaj c jednocze nie po mauzera. — Joro! Uwa aj! — krzykn ł.

Ci kie pociski z karabinu maszynowego wznosiły ju  tumany piasku wokół Tybeta czyka, a

błysk serii rozdarł ciemno .

Joro odskoczył na bok i miotał si  rozpaczliwie, aby unikn  kul. Chavasse przykl kn ł na jedno

kolano i oddał kilka strzałów,  ci gaj c ogie  na siebie.

Joro poderwał si  na nogi i znikn ł w ród głazów, pi trz cych si  na brzegu jeziora. Karabin wy-

celowany był teraz w Chavasse'a, który wycofał si  do  lebu. Przywarł płasko do jego dna, podczas
gdy kule waliły o skały tu  za nim.

Odłamek kamienia ugodził go w policzek, a kiedy powstał, aby spróbowa  wycofa  si  pod

osłon  ciemno ci, jeden z pocisków zranił go w lewe rami .

Chavasse upadł znowu na ziemi  i czekał, co b dzie dalej. Wreszcie wstrzymano ogie  i wokół

zapanowała cisza, jeszcze trudniejsza do zniesienia. Ostro nie powstał na nogi, kiedy nagle rozległ
si  huk i ostre białe  wiatło rakiety o wietliło cały  leb.
     Patrzył bez ruchu na opadaj c  rac . Nie było sensu dok dkolwiek biec. Wkrótce kamienie za-
chrz ciły i na kraw dzi  lebu ukazało si  dwóch chi skich  ołnierzy z gotowymi do strzału au-
tomatami. Kiedy podniósł mauzera, aby wystrzeli , pojawił sic pomi dzy nimi trzeci człowiek.
Lekko u miechni ty stał tak blisko,  e Chavasse widział nie tylko piórko zdobi ce tyrolski kapelusz
ale nawet ka dy włosek futrzanego kołnierza jego my liwskiej kurtki.

—  Niech pan nie b dzie głupcem — odezwał si  po angielsku. — To nie ma sensu!
Chavasse patrzył na niego zdziwiony, a potem, pomimo bólu w ramieniu, za miał si  gło no.

Noc była pełna niespodzianek.

—  To znaczy,  e macie jeszcze co  w odwodzie — powiedział i odrzuciwszy mauzera, stał spo-

kojnie, czekaj c, a  do niego podejd .

background image

5. Upadek ksi cia ciemno ci

Stepowy wiatr hulał po niewielkiej kotlinie, chwytaj c Chavasse'a w zimne szpony. Dr ał na

całym ciele. Posługuj c si  jedn , zdrow  r k , naci gn ł na głow  serdak z owczej skóry.

Ostre, zimne powietrze znieczuliło ból w krwawi cym ramieniu, Chavasse czuł jednak rozsadza-

j cy czaszk  ucisk w tyle głowy i lekkie mdło ci. Prawdopodobnie były to dolegliwo ci zwi zane z
niedostateczn  aklimatyzacj .

Siedział, oparty plecami o koło d ipa. Kilka stóp dalej, przy wej ciu do niewielkiego namiotu,

wiatr igrał z płomieniem spirytusowej maszynki. Ogrzewało si  przy niej dwóch chi skich  o-
łnierzy. Jeden z nich, poło ywszy sobie na kolanach automat, palił papierosa, podczas gdy drugi
podgrzewał kaw  w aluminiowym kociołku.

Chavasse zastanawiał si , co teraz robi Joro. Przynajmniej temu chłopcu udało si  uj  cało,

wi c mo na powiedzie ,  e zasadzka nie całkiem si  powiodła. Jednak e trudno było przypuszcza ,

e bezbronny, samotny Tybeta czyk b dzie mógł mu jako  pomóc. Chyba,  e zdoła skontaktowa

si  ze swoimi przyjaciółmi. To by zmieniło posta  rzeczy.

Płachta namiotu uchyliła si  i wyszedł z niego człowiek w tyrolskim kapeluszu. Trzymał w r ku

przeno n  apteczk  pierwszej pomocy.

Przykucn ł obok je ca, u miechaj c si  sympatycznie.
—  Jak pan si  czuje? Chavasse wzruszył ramionami.
—  My l ,  e wy yj . Je eli o to panu chodzi. M czyzna wyci gn ł ku niemu paczk

papierosów.

—  Niech si  pan pocz stuje. Poczuje pan ulg .
Miał około trzydziestu pi ciu lat: wysoki, dobrze zbudowany Płomie  zapałki wyodr bnił z

ciemno ci siln , wyrazist  twarz ze zmysłowymi ustami.

background image

Chavasse zaci gn ł si  i zakaszlał, kiedy dym podra nił mu gardło.
—  Rosyjskie! — wykrzykn ł, podnosz c w gór  papierosa. Sprawy zacz ły si  wyja nia .
—  Naturalnie — u miechn ł si  tamten. — Andriej Siergiejewicz Kurbski, do usług.
—  Mam nadziej , i  nie obrazi si  pan, je eli nie zrewan uj  si  podobnie grzecznym gestem?
—  To całkiem zrozumiałe. — Kurbski roze miał si  dobrodusznie. — Mo na powiedzie ,  e nie

miał pan do nas szcz cia.

—  Skoro ju  o tym mówimy — zagadn ł Chavasse. — To co wła ciwie robicie w tej okolicy?

Przecie  to niezbyt bezpieczny obszar.

—  Byłem w drodze do Changu. Silnik nam nawalił i wła nie usiłowali my znale  przyczyn .

Poniewa  zrobiło si  ciemno, postanowiłem,  e rozbijemy obóz. Nagle całkiem niespodziewanie
wprasza si  pan w go cin . Byłem jeszcze bardziej zaskoczony, słysz c jak krzyczy pan do swego
towarzysza po angielsku.

—  Chyba si  starzej  — westchn ł Chavasse. — Wi c to wasze  wiatła widzieli my.
—  Przerwali cie mi kolacj  — potwierdził Kurbski. — Naturalnie, jak tylko zauwa yli my was,

zgasiłem płomie  maszynki. Zamierzali cie l dowa , wi c nie chcieli my was onie miela .

—  A my my leli my,  e to ognisko pasterzy — oznajmił Chavasse z gorycz  w głosie.
—  Na wojnie trzeba mie  szcz cie... du o szcz cia. — Rosjanin otworzył apteczk . — Je eli

nie ma pan nic przeciwko temu, rzuc  teraz okiem na pa sk  r k .

—  To tylko dra ni cie — stwierdził Chavasse. — Pocisk jedynie musn ł moje rami .
Kurbski przyjrzał si  ranie, a potem wprawnie nało ył opatrunek I zabanda ował rami  elastycz-

n  opask .

—  Widz ,  e zna si  pan na rzeczy — rzekł Chavasse.
—  Byłem korespondentem wojennym w Korei — u miechn ł nic Rosjanin. — Przeszedłem

tward  szkoł .

—  A co pan robi w Tybecie? Czy chce pan si  osobi cie przekona , jak bardzo wdzi czni s

Chi czykom mieszka cy tego kraju za wyzwolenie ich od nich samych?
     —  Co  w tym rodzaju. — Kurbski wzruszył ramionami. — Mam status stałego korespondenta.
Pisz  dla „Prawdy", ale moje artykuły ukazuj    si    we  wszystkich   czasopismach   i   gazetach
Zwi zku Radzieckiego.

—  Wcale si  temu nie dziwi .
—  Ta przygoda bardzo o ywi moj  relacj . Ludzie ch tnie czytaj  takie historyjki — kontynu-

ował Rosjanin. — Tajemniczy Anglik, taki jak pan, l duje w  rodku nocy z broni  w r ku w
Tybecie, przebrany za miejscowego górala. Szkoda,  e nie jest pan Amerykaninem, to zabrzmiałoby
jeszcze bardziej sensacyjnie.

Płomie  maszynki zadr ał na wietrze. W jego migotliwym  wietle wida  było figlarne błyski w

background image

oczach dziennikarza. Mimowolny u mieszek pojawił si  w k cikach ust Chavasse'a. Starał si  po-
kry  go ziewni ciem. Trudno było nie polubi  takiego faceta.

—  Co b dzie ze mn ? — zapytał.

     —  Fili anka kawy, lekka kolacja i zdrowy sen, je eli zdoła pan zasn .

—  A jutro?
—  No có  — westchn ł Kurbski. — Jutro pojedziemy do Changu, aby odwiedzi  pułkownika

Li, dowódc  tego okr gu. — Pochylił si  i zni aj c głos, dodał powa nym tonem: — Gdybym był
na pa skim miejscu, powiedziałbym mu od razu wszystko, co b dzie chciał wiedzie , bez niepo-
trzebnego, heroicznego zad cia. Powiadaj ,  e to twardy człowiek.

Zapanowała chwila milczenia, a potem Kurbski klepn ł si  otwart  dłoni  po udzie.
—  Ale teraz zjedzmy kolacj .

     Skin ł r k  i jeden z  ołnierzy przyniósł kaw  oraz paczk  biszkoptów.

—  Tylko prosz  mi nie mówi ,  e to armia Chi skiej Republiki Ludowej podejmuje mnie tak

go cinnie.

Kurbski potrz sn ł przecz co głow .
—  To moje prywatne zapasy. Daj  słowo. Doszedłem kiedy  do wniosku,  e odrobina luksusu

bardzo ułatwia przystosowanie si  do trudnych warunków w obcym, dzikim kraju.

Chavasse przełkn ł łyk kawy. Była na tyle dobra,  e nie mógł powstrzyma  si  od wyra enia po-

dziwu.

—  Wykorzystuje pan do wiadczenia budowniczych imperium to tak, jak przebieranie si  w

smoking do kolacji podczas safari w czarnej Afryce.

—  Dzi ki ci, panie Bo e,  e  stworzył Anglików — odparł Kurbski z pewnym namaszczeniem.

— Dali przynajmniej  wiatu poczucie godno ci i szacunku.

—  W dzisiejszych czasach to raczej w tpliwe zalety — o wiadczył Chavasse i obaj wybuchn li

miechem.

—  Co słycha  w Londynie? — zapytał Kurbski.
Chavasse zawahał si  przez chwil , a potem wzruszył ramionami. Wła ciwie co za ró nica, jak

odpowie na to pytanie.

—  Kiedy opuszczałem Londyn, wiała przera liwie mokra bryza od rzeki, co wró y raczej

paskudn  zim . Na drzewach w Regent Park nie pozostał ju  ani jeden li , a pi ciu zwolenników
rozbrojenia nuklearnego przykuło si  kajdankami do barierki przed domem numer 10 na Downing
Street *.(

* Siedziba premiera Wielkiej Brytanii.

)

—  Nie ma jak Londyn — westchn ł Kurbski. — Byłem tam w zeszłym roku. Widziałem Johna

Gielguda w „Wi niowym sadzie". Niezapomniany spektakl. Oczywi cie, ze wzgl du na to,  e An-
glicy grali Czechowa. Potem byłem na kolacji w tej słynnej restauracji u Helen  Cordet.

background image

—  Jak na Rosjanina, mieszkaj cego stale w swym kraju, odwiedził pan najwła ciwsze miejsca

w Londynie — o wiadczył Chavasse.

Kurbski wzruszył ramionami.
—  Nale y to do moich obowi zków. Musz  poznawa  jak najwi cej  rodowisk i próbowa  zro-

zumie , co my l  przedstawiciele poszczególnych warstw społecze stwa. Jak e inaczej mogli-
by my was zrozumie ?

 —  Podoba mi si  pa ski sentyment do mego kraju — powiedział Chavasse — ale musz  przy-

zna ,  e rzadko spotykałem si  z podobnym nastawieniem u pana kolegów.

—  Najwidoczniej obracał si  pan w niewła ciwych kr gach — dyplomatycznie odpowiedział

Kurbski.

Jeden z  ołnierzy przyniósł dzbanek ze  wie o zaparzon  kaw . Kiedy wrócił do ognia, Chavas-

se zaryzykował pytanie:
     —  Jedno mnie dziwi. My lałem,  e stosunki pomi dzy Moskw  a Pekinem s  raczej napi te.
Jak to si  dzieje,  e Chi czycy pozwalaj  panu swobodnie podró owa  po terenie ich najbardziej
strze onej prowincji?
     —  Od czasu do czasu powstaj  mi dzy nami drobne nieporozumienia  wiatopogl dowe, nic
wi cej. To si  zdarza w najlepszej rodzinie.

Chavasse potrz sn ł głow .
—  Niech pan nie udaje naiwnego. Wy, Rosjanie, tr bicie wokół o niewyrobieniu politycznym

Stanów Zjednoczonych, a tymczasem tamci maj  przynajmniej tyle politycznego zmysłu,  e potra-
fili u wiadomi  reszcie  wiata, kto naprawd  zagra a pokojowi. Chiny natomiast w tym samym
stopniu s  problemem dla was, co i dla nas. Rozumiał to nawet Chruszczow.

—  Polityka i religia to sprawy, o które sprzeczaj  si  i najlepsi przyjaciele — odparł Kurbski —

ale my l ,  e ju  najwy szy czas spa , kolego.

     Pomimo ciepłego  piwora, który po yczył mu Kurbski, Chavasse zmarzł na ko . Głow  rozsa-
dzał mu przykry ból i znowu czuł nudno ci.

Patrzył na zewn trz przez płacht  zasłaniaj c  wyj cie z namiotu. Usiłował skoncentrowa  uwa-

g  na płomieniu spirytusowego piecyka, aby usn . Jeden z  ołnierzy, opatuliwszy si  w owcz
bund , spał w najlepsze obok piecyka, podczas gdy drugi, pełni c wart , chodził tam i z powrotem,
stukaj c obcasami po zamarzni tej ziemi.

Chavasse my lał o Kurbskim. Przypominał sobie jego słowa i ten u miech nieustannie obecny w

szarych oczach Rosjanina. Naprawd  sympatyczny facet. W innych warunkach mogliby zosta
przyjaciółmi.

background image

Zasn ł wreszcie, ale w niecał  godzin  pó niej obudził si , szcz kaj c z bami, zlany zimnym

potem. Obok niego kl czał Kurbski z kubkiem w r ce.

Chavasse usiłował usi

, ale Rosjanin lekko popchn ł go z powrotem.

— Nie ma powodu do niepokoju. Cierpi pan na chorob  wysoko ciow . Prosz  to połkn . Po-

mo e panu.

Chavasse wzi ł pigułk  trz s cymi si  palcami i popił j  zimn  kaw  z kubka, który Kurbski

przytrzymywał przy jego ustach.

Ponownie schował r ce w  piworze i skrzy ował je, aby powstrzyma  dreszcze. Spróbował si

u miechn .

—  Trz s  si  tak, jakbym miał malari .
—  Rankiem poczuje si  pan o wiele lepiej — pocieszał go dziennikarz.
Wyszedł na zewn trz, pozostawiaj c Chavasse'a zapatrzonego w ciemno . Anglik z wolna do-

chodził do wniosku,  e człowiek ci gle uczy si  czego  nowego. Ostatnim Rosjaninem, z jakim
miał tak bliski kontakt, był agent osławionej organizacji Smiersz, która dopuszczała si  krwawych
zbrodni, dopóki nie rozwi zał jej Chruszczow.

Tamten człowiek tak bardzo ró nił si  od Kurbskiego, jakby nie byli synami tego samego na-

rodu.

Trudno było zrozumie , dlaczego tak si  dzieje. W ogóle trudno cokolwiek zrozumie . Chavasse

zamkn ł oczy. Działanie pigułki było zdumiewaj ce. Ból głowy znikł, jak r k  odj ł, a całe ciało
powoli ogarn ło przyjemne ciepło. Chavasse naci gn ł na głow  kaptur  piwora i prawie natych-
miast zapadł w sen.

Poranne niebo było niewiarygodnie niebieskie, ale wiatr przera aj co zimny. Chavasse stał obok

d ipa i przygl dał si  dwu  ołnierzom zwijaj cym obóz. Czuł si  o dziesi  lat starszy i zupełnie
opu ciła go jakakolwiek ch  działania.

Kurbski tak e jakby si  zmienił. W jego oczach nie było ju  iskierek humoru, a na twarzy ry-

sowało si  znu enie. Prawdopodobnie równie   le spał tej nocy. Kiedy byli gotowi do odjazdu,
zwrócił si  do Chavasse'a i nieledwie przepraszaj cym gestem zaprosił go do łazika. Agent Biura
wdrapał si  na tylne siedzenie i zaj ł wolne miejsce obok podstawy karabinu maszynowego.

Przed nimi rozci gał si  pofałdowany i poprzecinany skalistymi grzebieniami step. Koła pojazdu

rozgniatały z trzaskiem zmro one nz.ronem, rzadkie k py złotych traw.

Po trzydziestu minutach wyjechali na autostrad  zbudowan  przez Chi czyków jeszcze w 1957

roku w celu łatwego przerzucania wojska z Sing Lang do Yarkand. Ta inwestycja dopomogła im na-
st pnie w stłumieniu powstania w Kambas.

background image

—  Trzeba przyzna ,  e to godne podziwu osi gni cie. Nie s dzi pan? — zagadn ł Kurbski, spo-

gl daj c na gładk  nawierzchni  ksi ycowo pustej autostrady.

—  To zale y od punktu widzenia — odparł Chavasse. — Mnie raczej interesuje, ile tysi cy

Tybeta czyków straciło  ycie przy tej budowie.

Przez twarz Kurbskiego przesun ł si  cie . Rosjanin warkn ł po chi sku jaki  rozkaz i łazik ru-

szył szybciej w step, pozostawiaj c widmow  autostrad  za sob .

Wygl dało na to,  e opinia je ca zniech ciła go do dalszej rozmowy. Wobec tego Chavasse roz-

parł si  wygodnie i z zainteresowaniem obserwował krajobraz. Z jednej strony wznosił si  ku
bł kitnemu niebu płaskowy  Aksai Chin, przed nimi za  falował bezkresny step.

Po pewnym czasie zjechali nieco ni ej na rozległ  i płask  pustyni .  wir i piach tworzyły twar-

de, mocno zbite podło e i kierowca ostro nacisn ł pedał gazu.

D ip wystrzelił do przodu i kiedy zimny p d powietrza uderzył Chavasse'a w twarz, Anglik po-

czuł powracaj c  ch   ycia. Najwyra niej przychodził do siebie. Wkrótce dotarli do kra ca pu-
styni, kierowca zwolnił i pojazd zacz ł wspina  si  na niewielkie wzniesienie. Gdy si  ju  na nim
znale li, Chavasse dostrzegł klasztor W rozci gaj cej si  przed nimi dolinie.

Ledwie potrafił ukry  zaskoczenie. Samochód zje d ał w dolin , a w nim podniecenie mieszało

si  z obudzon  na nowo nadziej . Zwrócił si  do Kurbskiego i jakby mimochodem zapytał:

—  Czy zatrzymamy si  w klasztorze? 
Rosjanin spokojnie skin ł głow .
—  Nie widz  powodu, dla którego nie mieliby my sobie na to pozwoli . Opracowuj  wła nie

seri  artykułów o buddyzmie, a to jest jeden z niewielu jeszcze czynnych klasztorów w tej cz ci
Tybetu. Kilka godzin postoju nie zrobi nam  adnej ró nicy.

Przez jedn  niebezpieczn  chwil  Chavasse miał na ko cu j zyka słowa, które mogły go zdra-

dzi . Przecie  to mogło by  tylko jedno miejsce: klasztor, do którego zmierzali z Jorem — Yalung
Gompa, główny o rodek oporu przeciwko chi skim okupantom. Było to zatem ostatnie miejsce na
ziemi, które powinien odwiedzi  Rosjanin z dwójk  chi skich  ołnierzy. Tym razem czarna r ka
przeznaczenia wskazała na Kurbskiego i od tego wyroku nie było ju  odwołania. Chavasse, czuj c
co  w rodzaju  alu, siedział spokojnie i czekał na dalszy rozwój wypadków.

Yalung Gompa to było kilka pomalowanych ochr  budynków o płaskich dachach, które wbudo-

wano w jedno ze zboczy, otaczaj cych dolin . Cało  otoczona była wysokim murem, a podwójne
ci kie wrota, rozwarte szeroko, zapraszały do  rodka na rozległy dziedziniec.

Pod murem pasły si  jaki i małe tybeta skie koniki. Wokół strumienia za  rozsiadły si  paster-

skie jurty z szarej skóry.

Było to miejsce przepełnione spokojem. Unosił si  nad nim dym palonych ognisk. Wiatr

przyniósł im zapach warzonej nad ogniskiem strawy, co w jaki  niezwykły sposób obudziło w An-

background image

gliku wspomnienia obozowisk z jego młodzie czych lat.

Przed bram  zgromadziła si  grupa około sze dziesi ciu ludzi, zwróconych twarzami w stron

dziedzi ca. Nagle miejsce to wypełnił pot ny, gł boki d wi k odbijaj cy si  echem od  cian doli-
ny.

— Niech pan spojrzy! — wykrzykn ł podekscytowany Rosjanin. — Tam, na najwy szym dachu.

Mnich dmie w radong. D wi k tego instrumentu niesie si  wiele, wiele mil.

Tłum przy wrotach zwrócił si  ku nim. Byli to głównie pasterze. Twarze stwardniałe od sło ca i

wiatru. Owcze serdaki i krótkie miecze zatkni te za pas. Spogl dali z otwart  wrogo ci . Chi czycy
natychmiast zareagowali. Jeden z  ołnierzy powstał, opu cił nieco luf  karabinu maszynowego i
szcz kn ł odbezpieczonym zamkiem. D ip zwolnił, kierowca zmienił bieg i tłum, rozst piwszy si ,
przepu cił ich do wewn trz.

To, co zobaczył Chavasse na dziedzi cu klasztoru, spowodowało, i  zapomniał przez chwil  o

swej sytuacji.
     Grupa lamaickich kapłanów we wspaniałych, tradycyjnych szatach odprawiała wła nie po rodku
dziedzi ca liturgiczn  ceremoni . Był to niezwykły, gro nie wygl daj cy taniec. Mnisi w swoich je-
dwabnych niebieskich, czerwonych i zielonych togach oraz wielkich maskach wyobra aj cych twa-
rze demonów, wirowali nieustaj co w jakich   miertelnych zmaganiach, wznosz c ponad głowami
wielkie miecze.

—  Mamy szcz cie! — wykrzykn ł Kurbski. — Słyszałem o tej ceremonii. Niewielu pod-

ró ników miało okazj  j  podziwia . To „Upadek ksi cia ciemno ci".

Otworzył torb  i wyj wszy z niej aparat fotograficzny, pocz ł tak szybko, jak to było mo liwe,

fotografowa  mnichów. Dla Chavasse'a było co  przera aj cego i fascynuj cego zarazem w fakcie,

e oto siedzi tu i biernie czeka na to, co musi si  zdarzy . Nagle poczuł w głowie pustk  i po chwili

znowu ogarn ły go lekkie mdło ci.

Demony wirowały coraz szybciej, wyskakuj c co chwila wysoko w gór . Tradycyjne fartuchy, z

wymalowanymi na nich ludzkimi ko mi, powiewały przy ka dym takim skoku. Muzyka z muszli i
b bnów stawała si  coraz bardziej przera aj ca; Chavasse spostrzegł,  e  ołnierz przy karabinie, za-
pominaj c o niebezpiecze stwie, pochylił si  do przodu, otwieraj c szeroko usta ze zdziwienia.

Potem u wiadomił sobie,  e demony stopniowo otaczaj  pojazd, przysuwaj  si  coraz bli ej i

bli ej, z ka d  chwil  zacie niaj c kr g, a tłum, który do tej pory czekał przed wrotami, wbiega na
dziedziniec.

Tymczasem Kurbski i jego ludzie niczego nie zauwa yli. W pewnej chwili Rosjanin zakl ł i

przerwał na moment fotografowanie, aby zmieni  film. Po chwili znowu robił zdj cia tak szybko,
jak tylko to mo liwe.

Uwag  Chavasse'a zwrócił jeden z m czyzn wyst puj cy w roli pierwszego tancerza. Miał na

background image

sobie szkarłatn  tog  i mask  tego samego koloru z białym rysunkiem, przyozdobion  czarnym
ko skim ogonem.

Miecz w jego r ku wirował jak  ywy, rzucaj c wokół szybkie błyski. Nagle ta cz cy znalazł si

tu  obok d ipa. Jego prawa r ka, mkn c błyskawicznym ruchem od lewego ramienia, zadała jeden
straszliwy cios. Ciało  ołnierza, który stał przy karabinie maszynowym, osun ło si  tu  obok Cha-
vasse'a z na wpół odci t  od tułowia głow  i upadło na piasek dziedzi ca.
     Wydawało si ,  e cały  wiat zastygł w bezruchu. Ale trwało to tylko  ułamek   sekundy.  Zaraz
potem  tłum  rykn ł  i  ruszył  na d ipa. Szkarłatny demon zdj ł mask  i Chavasse zapomniał na
chwil  o wszystkim. Patrzył w zimn  i bezlitosn  twarz zabójcy. To był Joro.

Drugi  ołnierz krzykn ł nieludzko, kiedy dziesi tki r k wyci gały go z auta, i uczepił si  kurczo-

wo kierownicy. Kurbski stał nieruchomo, z twarz  skamieniał  ze strachu, ci gle jeszcze wznosz c
nad sob  aparat. Zd ył rzuci  swemu je cowi zaledwie jedno  miertelnie przera one spojrzenie,
zanim r ce tłumu tak e i jego wyci gn ły z auta.

Chavasse widział jeszcze przez moment skrwawion  twarz dziennikarza. W chwil  pó niej

Rosjanin znikn ł pod kł bi cymi si  ciałami, jakby zalały go rozszalałe fale oceanu.

Anglik u wiadomił sobie nagle,  e wychodzi z d ipa w ten tłum, i  e z otwartymi w bezgło nym

krzyku ustami próbuje utorowa  sobie w  ywym ludzkim murze drog  do swego towarzysza.

Spostrzegł zwrócone ku sobie sko nookie twarze: za lepione w ciekło ci  oczy, obna one, bez-

z bne dzi sła. Kiedy dziesi tki r k zacz ły szarpa  jego ubranie, uderzył na o lep w najbli sze usta.
Zaraz potem poczuł w głowie piek cy ból i pogr ył si  w ciemno .

background image

6. Moskwianka

Powoli otworzył oczy. Przez chwil  czuł w głowie kompletn  pustk . Uniósł si  na łokciu z

uczuciem narastaj cej paniki.

Le ał na w skim łó ku, w rogu ciemnego pomieszczenia bez okien. Na  rodku sufitu wisiała za-

czepiona na ła cuchu lampa naftowa, a ze  cian, pokrytych starodawnymi kilimami, spogl dały na
Chavasse'a wszystkie dobre i złe bóstwa buddyjskiego panteonu.

Aby nie patrze  na wyłaniaj ce si  z mroku ogromne, demoniczne twarze, zamkn ł na chwil

oczy i wtedy usłyszał niski głos, powtarzaj cy monotonnie te same słowa. Spojrzał wi c jeszcze raz
i uprzytomnił sobie,  e w tym mroku, zaledwie par  stóp od niego, cały czas siedział buddyjski
kapłan w sto kowatym kapeluszu i szacie o barwie szafranu. Jego modlitwie towarzyszył stukot
szybko przesuwanych paciorków buddyjskiego „ró a ca".

Kiedy Chavasse poruszył si , mnich przerwał modlitw , powstał z kl czek i podszedł ku niemu.

Wydawał si  niewiarygodnie stary. Jego  ółta, zniszczona twarz pokryta była tysi cami zmarszczek.
Nagle u miechn ł si  i odchyliwszy kilim, wisz cy w nogach łó ka, znikn ł w niskim, łukowato
sklepionym przej ciu.
     Chavasse poczuł si  całkiem nie le. Nawet utrzymuj cy si  od przybycia do Tybetu lekki ból
głowy znikn ł. Odsun ł owcze skóry i opu cił nogi na podłog . W tej samej chwili kilim za łó kiem
został ponownie odsuni ty i do  rodka wszedł Joro.

Tybeta czyk, ubrany tak, jak w czasie przeprawy: w br zowy chałat i owczy serdak, u miechał

si  przyja nie. Ten drugi Joro, ten, który nosił mask  ksi cia ciemno ci, był chyba przywidzeniem.

—  Jak pan si  czuje? — zapytał.

background image

—  Wydaje mi si ,  e całkiem nie le — odparł Chavasse. — Sam nie wiem, co sprawiło,  e si

tak zachowałem. Musiałem mie  chyba gor czk , czy co?

—  Tak, to tylko górska gor czka, nic wi cej. Powoduje,  e człowiek wyprawia dziwne rzeczy.

Nasz kapłan podał panu specjalne lekarstwo.

—  Zaskoczyli cie ich kompletnie — stwierdził Chavasse.
—  No có . — Joro wzruszył ramionami. — Mieli karabin maszynowy, wi c trzeba było zaara-

n owa  zasadzk , tak aby unikn  mo liwych strat. Na szcz cie wszystko poszło zgodnie z pla-
nem. Biegłem przez cał  noc, by zd y  na czas. Wiedziałem,  e zawioz  pana do Changu, a to
znaczyło,  e b d  musieli t dy przeje d a .

—  A co z Rosjaninem? Nie  yje?
—  To oczywiste — przytakn ł beznami tnie Joro. — Dla moich ludzi Rosjanie i Chi czycy to

tylko dwie strony tego samego medalu.

—  Szkoda — w głosie Chavasse'a brzmiała nuta szczerego  alu. — Był to całkiem fajny facet,

niezale nie od punktu widzenia.

—  Nie z mojego — odparł Joro. — Dla mnie był wrogiem, a tu toczy si  wojna i tyle. Kiedy

moi rodacy ruszaj  do walki, nie jestem w stanie ich powstrzyma . Z trudem udało mi si  uratowa
pana.

—  Przyjmij moje podzi kowanie.
—  Nie jest potrzebne. — Joro potrz sn ł z przekonaniem głow . — Spłaciłem po prostu dług.

Tam, nad jeziorem, pan uratował mi  ycie. Jest pan szybki.

—  Mam nadziej ,  e znale li cie bro ? — zmienił temat Chavasse. — Była w baga niku d ipa.
—  Tak, w s siednim pomieszczeniu moi ludzie czyszcz  j  wła nie, przygotowuj c do u ycia.

Chod my do nich. Jest tam ogie  i dostanie pan fili ank  herbaty... niestety, tybeta skiej, ale w
ko cu musi pan do niej przywykn .

Odchylił kilim i poprowadził swego go cia do obszernego, ale niskiego pomieszczenia z

w skimi okienkami, umieszczonymi tu  pod sufitem. Karabiny le ały na długim drewnianym stole,
a trzech tybeta skich partyzantów zajmowało si  nimi z profesjonaln  zr czno ci .

—  Wygl da na to,  e znaj  si  na rzeczy — zauwa ył Chavasse.
—  Tybeta czycy s  bardzo zdolni. To jest co , czego Chi czycy jeszcze nie zauwa yli.
Na wielkim, kamiennym palenisku jasnym płomieniem paliło si  łajno jaków. Podczas gdy Cha-

vasse oswajał si  z otoczeniem, Joro skruszył spor  gar  zbitej w kostk  herbaty i wsypał j  do
kociołka z wrz tkiem. Nast pnie dodał jeszcze nieco tłuszczu i odrobin  soli.

—  A nie masz przypadkiem czego  takiego jak papierosy? — zapytał Chavasse.
—  Jeden z moich ludzi opró nił kieszenie Rosjanina — skin ł głow  Joro. — To, co w nich

znalazł, le y na stole, o tam! Zdaje si ,  e s  tam równie  trzy czy cztery paczki papierosów.

background image

Chavasse podszedł do stołu i przez chwil  stał, przygl daj c si  temu, co pozostało po czło-

wieku. Portfel, dokumenty i papierosy.

Zapalił jednego i powrócił do ognia z portfelem i dokumentami. Usiadł na twardej, drewnianej

ławie i poddał je fachowej lustracji.

Portfel zawierał plik chi skich banknotów, kilka listów, najwyra niej od przyjaciół z Rosji, oraz

kart  członkowsk  moskiewskiego klubu prasowego. Nie było tam na szcz cie czego  takiego, jak
zdj cie  ony czy dzieci i Chavasse, czuj c ogromn  ulg , zacz ł przegl da  dokumenty.

Było pomi dzy nimi standardowe zezwolenie na wjazd do Chin, a tak e specjalna, ostemplowa-

na w Pekinie wiza, zezwalaj ca Kurbskiemu na swobodne poruszanie si  po Tybecie. Zezwolenie to
podpisał równie  komendant prowincji, rezyduj cy w Lhasie. Wszystko było powalane krwi  i
zniszczone uderzeniem no a, jednak e fotografia Rosjanina w paszporcie pozostała nienaruszona.

Chavasse, patrz c na te papiery, pogr ył si  w rozmy laniach tak gł boko,  e nie usłyszał Jora

zapraszaj cego go do wypicia herbaty. Nawet, gdy Tybeta czyk wcisn ł mu do r ki metalowy ku-
bek, opró nił go zupełnie mechanicznie.

—  Jak panu smakowała nasza herbata? — u miechn ł si  Joro.
Chavasse spojrzał na pusty kubek w swoich r kach, zmarszczył brwi, a potem wyszczerzył z by

w u miechu.

—  Sam nie wiem, kiedy j  wypiłem — odparł. — Prosz  jeszcze. 

     Herbata, niespodziewanie, od wie yła go całkowicie. Poczuł,  e krew znowu kr y w nim  y-
wiej.

—  Daleko st d do Changu? — zapytał, zapalaj c kolejnego papierosa.
—  Około dziewi dziesi ciu mil — odparł Joro. — Dwa dni wyt onej konnej jazdy.
—  Wi c mo e pojechaliby my tam d ipem?
—  To chyba niemo liwe — stwierdził Joro. — W Changu stacjonuje co najmniej dwustu  o-

łnierzy, a najbli sza okolica jest regularnie patrolowana. Gdyby my nawet zdołali zbli y  si  do
miasta, natychmiast nas zaaresztuj .

—  A gdyby my d ipem wjechali do miasta?
—  Jak to? — Joro zmarszczył brwi w wyrazie nie tajonego niedowierzania.
—  Mógłbym im powiedzie ,  e nazywam si  Andriej Siergiejewicz Kurbski i jestem rosyjskim

dziennikarzem, zwiedzaj cym Tybet na podstawie zezwolenia wydanego przez Komitet Centralny
w Pekinie. Powinienem chyba doda ,  e mówi  płynnie po rosyjsku.

—  A jak pan zamierza wytłumaczy  brak eskorty?
—   ołnierze zostali zamordowani przez bandytów podczas noclegu. Ty jeste  przewodnikiem,

którego wynaj łem w Lhasie i który ocalił mi  ycie, nakłaniaj c napastników do pozostawienia
mnie przy  yciu dla okupu.

background image

—  Rozumiem. — Joro pokiwał wolno głow . — I kiedy reszta spała, nam udało si  uciec d i-

pem. Czy tak?

—  Te  jeste  szybki — u miechn ł si  Chavasse.
—  Zapomniał pan o jednym. — Joro potrz sn ł głow . — Na tych dokumentach jest jego

zdj cie.

Jednym szybkim gestem Chavasse wrzucił do paleniska poplamione krwi  dokumenty. Jeszcze

ostatni raz Kurbski spojrzał na niego, by po chwili znikn  w płomieniach.

—  Powiemy,  e bandyci opró nili mi kieszenie — tłumaczył Chavasse. — Czy masz jeszcze

jakie  zastrze enia?
     —  Tylko takie,  e to wielkie ryzyko. — Joro wzruszył ramionami. — Ale jest co , co działa na
nasz  korzy . Jeden z moich ludzi wrócił z Changu ostatniej nocy. Pułkownik Li wybrał sic wła-

nie na inspekcj  daleko poło onych garnizonów. Zast puje go młody i niedo wiadczony kapitan

Tsen.

—  To si   wietnie składa — o wiadczył Chavasse. — Nawet je eli poł czy si  z Lhas , to nie

zyska nic wi cej jak to,  e b dzie musiał przeprosi  mnie w imieniu chi skiej władzy za nie-
przyjemne zdarzenie, które spotkało mnie na strze onym przez niego terytorium. Potwierdz  tylko,

e Kurbski faktycznie podró uje po Tybecie.

—  Co zrobimy dalej, zakładaj c,  e Tsen pu ci nas wolno?
—  Przecie  Kurbski szukał tematu do korespondencji — zastanawiał si  Chavasse — wi c nie

widz  powodu, dla którego nie miałbym przyjecha  do Changu wła nie po to, aby przeprowadzi
wywiad z doktorem Hoffnerem.

Tybeta czyk u miechn ł si  i w jego oczach pojawiły si  iskry.
—  Wypłataliby my doprawdy niezłego figla Chi czykom. Znaj c pana Hoffnera, przypusz-

czam,  e zaproponuje panu go cin  u siebie w domu — mówił Joro, a u miech z wolna znikał z
jego twarzy. — Jednak e musieliby my załatwi  wszystko do czasu powrotu pułkownika Li. Za-
pewniam pana,  e ten człowiek nie da si  tak łatwo oszuka .

—  Wi c wyruszajmy jak najpr dzej.
Pozostawił Tybeta czykowi przygotowania do wyprawy, a sam wyszedł na zewn trz, stan ł u

szczytu schodów i popatrzył na piaszczysty podwórzec klasztoru.

Był całkiem opustoszały i tylko mnisi, siedz c rz dem pod  cian , modlili si  wspólnie, nape-

łniaj c cisz  monotonnym mruczeniem.

Wydawało si  całkiem niewiarygodne,  e tak niedawno miejsce to nawiedziła gwałtowna  mier ,

jednak kiedy szedł w stron  d ipa, spostrzegł wielkie, czerwone plamy krwi, która jeszcze nie
zd yła całkiem wsi kn  w ziemi .

Usiadł za kierownic , zapalił papierosa i zacz ł rozmy la . Pi  tysi cy lat temu, który  z

background image

proroków ze Starego Testamentu podsumował ten rodzaj ludzkich do wiadcze  trafniej ni  mógłby
si  o to pokusi  ktokolwiek ze współczesnych intelektualistów: „Nie poznasz ani dnia swego ani
godziny".
     Kurbskiego, który prze ył zapewne w swym  yciu wiele niebezpiecznych sytuacji,   mier  za-
skoczyła na tym pełnym  spokoju dziedzi cu,   tysi ce  mil   od  miejsc,   w  których   mógłby  si
jej spodziewa .

Chavasse mimowolnie zadr ał. Ta ostatnia refleksja wstrz sn ła nim i zastanawiał si  nad tym

wszystkim, dopóki z klasztoru nie wyszedł Joro. Chwil  pó niej wyje d ali do Changu.

Przez pierwsze kilka godzin jechali zawianym przez piaski starodawnym szlakiem karawan, roz-

je d onym obecnie przez g sienice i koła chi skich pojazdów wojskowych.

Widzieli w kilku miejscach pas ce si  stada i wyprzedzili dług  karawan  ci ko obładowanych

jaków i mułów. Otaczał ich surowy pejza  dzikich, pofałdowanych stepów, ci gn cych si  w nie-
sko czono , a  po sam horyzont. Tu i ówdzie widniały na tle nieba dziwaczne kamienne kopce z

erdziami, na których powiewały strz py papieru z wypisanymi na nich modlitwami.

Po czterech godzinach od opuszczenia Yalung Gompa, Chavasse zahamował ostro i dotkn ł ra-

mienia Jora, drzemi cego obok na siedzeniu d ipa.

Miasto Changu poło one było w rozległej dolinie nad rzek . Płaskodache domostwa wspinały

si  rz dami na przeciwległe zbocze doliny. W samym  rodku staro ytnego, otoczonego murem
miasta wznosił si  imponuj cy, pomalowany na czarno, czerwono i zielono klasztor.

—  Czy ten klasztor pozostaje nadal otwarty? — zapytał Chavasse i wł czywszy niski bieg, za-

cz ł zje d a  w dół.

Młody człowiek potrz sn ł głow .
—  Zmienił swe przeznaczenie. Zaj ł go pułkownik Li. W całym Tybecie funkcjonuje zaledwie

kilka klasztorów. A Yalung Gompa pozostał na razie nietkni ty ze wzgl du na swe odosobnienie od
reszty kraju.

Miasto otaczały znajome jurty koczowników. Wkrótce, budz c w ród pasterzy niezwykłe zainte-

resowanie, znale li si  razem z karawan  jaków przy jego murach. Wjechali do  rodka przez wy-
soko sklepion  bram  główn .

Tu  za ni  stał, nie pasuj cy do jej architektury, biały betonowy budyneczek. Trzech  ołnierzy w

mundurach z surowego płótna grało w ko ci, przykucn wszy obok wej cia.

—  Najlepszy dowód,  e pułkownik Li znajduje si  poza miastem — zauwa ył Joro.
Chavasse nie tracił czasu na zatrzymywanie si  przy niesumiennych  ołdakach. Kiedy spojrzeli

na niego z przestrachem, zatr bił gło no i ruszył do przodu, rozp dzaj c ludzi i płosz c zwierz ta. Z
rozp dem wjechał na dziedziniec klasztoru. Zahamował gwałtownie na samym  rodku podwórca,
maj c nadziej ,  e ten manewr wypadł dostatecznie nonszalancko.

background image

Drzemi cy w cieniu  ołnierz zerwał si  na nogi i zdj ł z ramienia automat.
—  Mam i  z panem? — zapytał Joro.
—  Nie. — Chavasse potrz sn ł przecz co głow . — Pozosta  w aucie. B dziesz miał szans

ucieczki, je eli nie uda mi si  ich przekona .

Wysiadł i wszedł szybkim, energicznym krokiem na schody klasztoru, zapalaj c jednocze nie

papierosa.

ołnierz zrobił krok do przodu, cały czas trzymaj c palec na spu cie, a wtedy Chavasse warkn ł:

—  Zaprowad  mnie do pułkownika Li, no ju !
Stanowczy ton jego głosu wywarł odpowiednie wra enie na chi skim  ołnierzu. Opu cił bro  i

po piesznie wyja nił,  e pułkownika nie ma, ale zast puje go kapitan Tsen. Zaproponował,  e na-
tychmiast zaprowadzi do niego przybysza.

Ruszyli wzdłu  wyło onego kamiennymi płytami korytarza, wspi li si  na schody i innym kory-

tarzem przeszli a  pod ci kie drewniane drzwi. Wartownik otworzył je i cofn ł si  z szacunkiem,

eby przepu ci  Chavasse'a przodem.

Przej ty rol  kapral, wygl daj cy raczej na ucznia ni   ołnierza, spojrzał na nich ze zdziwieniem

znad biurka. Na widok Chavasse'a jego oczy stały si  bardziej okr głe ni  okulary. Zerwał si  na
równe nogi.

—  Gdzie jest kapitan Tsen? — Zapytał z gniewem w głosie Chavasse.
Kapral otworzył usta, aby co  powiedzie , zamkn ł je ponownie i zwrócił si  instynktownie w

stron  drzwi w tyle pomieszczenia. Chavasse wymin ł go, otworzył drzwi i wszedł do  rodka.

Młodziutki oficer za biurkiem mógł mie  około dwudziestu pi ciu lat. Powstał na widok go cia,

zmieszany. Chavasse zauwa ył od razu,  e wzrostu ma nie wi cej ni  metr pi dziesi t.

—  Czy to wy jeste cie Tsen? — zapytał ostro. — Mój Bo e, na co wy tu pozwalacie!  ołnierze

graj  w ko ci przy bramie do miasta, a wartownicy podpieraj   ciany, podczas gdy buntownicy
galopuj  dokoła, gdzie tylko chc , i morduj  waszych ludzi.

Tsen usiłował zachowa  resztk  autorytetu. Wyszedł zza biurka i zapinaj c kołnierzyk, zwrócił

si  gniewnym tonem do kaprala stoj cego w otwartych drzwiach:

—  Co tu si  dzieje? Kim jest ten człowiek?!
—  Kim jestem?! — przerwał mu Chavasse. — Dobry Bo e! Człowieku, jestem Kurbski. Czy

Lhasa nie zawiadamiała was przez radio,  e mam przyby ?!

—  Kurbski? — Powtórzył bezmy lnie Tsen. — Lhasa?
—  Jestem dziennikarzem, durniu! — Rykn ł Chavasse. — Stałym korespondentem! Mam napi-

sa  seri  artykułów o sytuacji w Tybecie. I mog  ci powiedzie , jaka b dzie tre  pierwszego: przez
kilkana cie godzin byłem wi niem morderczej bandy. Ludziom z mojej eskorty poder ni to gar-
dła!! I to si  wszystko uka e w „Prawdzie". Nie obchodzi mnie, kto jest odpowiedzialny za taki ob-

background image

rót sprawy, ale gdy Komitet Centralny w Pekinie dowie si  o tym, głowy polec , to pewne!

Twarz kapitana Tsena poszarzała. Szybkim ruchem podsun ł przybyszowi krzesło.
—  Prosz , usi d cie, towarzyszu. Nie miałem poj cia,  e...
—  Nie w tpi  — o wiadczył z gorycz  w głosie Chavasse. — Mam nadziej ,  e macie tu

przynajmniej co  mocniejszego.

Tsen spojrzał wymownym wzrokiem na kaprala, który natychmiast podszedł do kredensu i wyj ł

z niego ciemn  butelk . Napełnił jedn  szklank .

—  Có  to jest? — zawołał Chavasse, kiedy płyn zapiekł go w gardło. — Benzyna?!
Tsen próbował si  u miechn , ale raczej bez powodzenia. Powrócił za biurko.
—  Czy mógłbym zobaczy  wasze dokumenty, towarzyszu Kurbski?
—  Dokumenty?! — zawołał Chavasse, prawdziwie zdumiony. — Dobry Bo e, człowieku, prze-

cie  odarli mnie ze wszystkiego. Mam szcz cie,  e uszedłem z  yciem. Poł cz si  jak najpr dzej z
Lhas  i dowiesz si  o mnie wszystkiego, co trzeba.

Kapitan u miechał si  z za enowaniem.
—  Oczywi cie, towarzyszu, zaraz si  poł czymy. Ale bardzo prosz  opowiedzie  mi najpierw,

co wła ciwie zaszło.

Chavasse pokrótce opowiedział mu swoj  histori .
—  A ten Tybeta czyk, o którym, towarzyszu, wspominali cie,  e uratował wam  ycie, to jest

jeszcze z wami?

—  Zostawiłem go w d ipie — przytakn ł Chavasse — ale nie róbcie z niego bohatera. Pomógł

mi tylko dlatego,  e wiedział, co mu si  opłaca. Ci Tybeta czycy to cholerna hołota. Je eli nie chce-
cie mie  problemów, musicie trzyma  ich za mord . I to mocno trzyma .

—  Całkowicie si  z wami zgadzam, towarzyszu — odrzekł z zaanga owaniem kapitan. — Jed-

nak e Komitet Centralny nakazuje, aby my post powali z nimi na razie tak łagodnie, jak si  da.

—  Najwy szy czas ich przycisn . Chavasse powstał. — Je eli nie macie wi cej pyta , to

chciałbym si  nieco od wie y  i co  zje .

Kapitan Tsen patrzył na niego, zmieszany.
—  Dok d zamierzacie si  uda , towarzyszu? Z przyjemno ci  zaoferuj  wam kwater  u nas.
Przybysz nieco złagodniał.
—  To ładnie z waszej strony, towarzyszu kapitanie, ale mam nadziej ,  e ten Hoffner przyjmie

mnie na noc. To przecie  ze wzgl du na niego nadstawiałem karku.

Kapitan Tsen porwał si  na nogi. Twarz miał pełn  u miechów.
—  Teraz rozumiem! Przybyli cie do Changu, aby napisa  dla waszej gazety artykuł o Dobrym

Lekarzu?

—  Nie przypuszczałem,  eby cokolwiek innego mogło mnie zainteresowa  w tym okr gu —

background image

odparł z przekonaniem Chavasse. — W Lhasie powiedziano mi o Hoffnerze i doszedłem do
wniosku,  e to nadzwyczajny człowiek.

—  O tak, rzeczywi cie jest niezwykły, towarzyszu — stwierdził Tsen. — Wie niacy oddaj  mu

prawdziw  cze  i to nam bardzo pomaga. — Si gn ł po czapk . — Osobi cie zaprowadz  was do
niego.

Przybysz zmarszczył brwi.
—  Ten, jak mówicie, Dobry Lekarz, pomaga wam utrzyma  In porz dek? W jaki sposób?

     —  To proste — zacz ł tłumaczy  Tsen. — To człowiek bardzo oddany ludziom. Nasz pułkow-
nik bardzo si  z nim zaprzyja nił. Graj  cz sto w szachy.

Kiedy przechodzili przez sekretariat, Tsen zatrzymał si  na chwil  i powiedział co  szybko do

kaprala, który schwycił czapk  i wybiegi z biura.

—  Wysłałem go przodem, aby uprzedził towarzyszk  Stranow,  e przyjdziemy.
—  Stranow? — zdziwił si  znowu przybyły.
—  To gospodyni doktora Hoffnera — wyja nił kapitan. — Jej ojciec był waszym rodakiem, a

matka Chink . To cudowna kobieta.

W jego głosie zabrzmiało nieoczekiwane ciepło, wi c Chavasse u miechn ł si .
—  Wobec tego chciałbym j  jak najszybciej pozna .
Skin ł r k : Joro zrobił miejsce kapitanowi na przednim siedzeniu i przeniósł si  sam do tyłu.

Zaraz potem wyjechali z dziedzi ca  wi tyni, kieruj c si  w skimi uliczkami w dół miasta. Przeje-
chali obok bazaru, gdzie handlarze dywanów rozkładali swój towar niemal pod nogami przechod-
niów, a szewcy i złotnicy na oczach gapiów, siedz c pod gołym niebem, trudzili si  nad swymi wy-
robami. Kiedy Chavasse naciskał klakson, ludzie rozpraszali si , rzucaj c im wrogie spojrzenia.

Dom Hoffnera nale ał do najwi kszych w mie cie. Dwupi trowy, z typowym płaskim dachem,

otoczony był wysokim murem. Chavasse, kieruj c si  wskazówkami kapitana sprawnie wjechał
przez w sk  bram  i zatrzymał auto przy drzwiach domu.

Wył czył silnik, wygramolił si  zza kierownicy i poszedł w kierunku frontowych drzwi. Tu  za

nim prawie biegi Tsen. W tym momencie drzwi si  otworzyły i stan ła w nich młoda, wysmukła
kobieta.

Miała na sobie długie, w skie, pikowane spodnie i rosyjsk , wypuszczan  na wierzch koszul  z

czarnego, lamowanego srebrem jedwabiu, zapi t  wysoko pod szyj . Jej jasne włosy pi knie kon-
trastowały z typowym dla Euroazjatek kremowym odcieniem skóry. Pełne wargi nadawały jej lekko
zmysłowy wygl d.

Przedstawiała sob  ten typ zapieraj cej dech w piersiach urody, klóremu zawsze towarzyszy

prostota. Chavasse zadr ał nagle i z całkiem niewiadomego powodu przeszedł go zimny dreszcz.

Stała przed nim, odwa nie patrz c mu prosto w oczy. Polem u miechn ła si , promieniuj c we-

background image

wn trznym ciepłem.

—  Miło mi was tu widzie  — odezwała si  po rosyjsku. Chavasse zwil ył wyschni te wargi.
—  Ciesz  si ,  e tu jestem — odparł i gdy mijał j , wchodz c do domu, u wiadomił sobie,  e

powiedział to szczerze.

background image

7. Melodia majowego wieczoru

Pokój go cinny był okazały.  ciany zdobiły freski, a na drewnianej podłodze le ały wełniane

dywany. A co najwa niejsze, wygl dało na to,  e łó ko jest bardzo wygodne.

Zanurzony po szyj  w gor cej wodzie Chavasse siedział w du ej drewnianej balii stoj cej koło

rozpalonego kominka. Chavasse popalał w najlepsze rosyjskie papierosy Kurbskiego i my lał o
Katii Stranow.

Była z pewno ci  szalenie kobieca. Postanowił zachowywa  si  bardzo ostro nie. Powitała go

yczliwie, poniewa  rosyjska krew w jej  yłach przewa ała nad azjatyck  domieszk , to oczywiste.

Uwa ała si  za Europejk  i pewnie czuła si  obco na Dalekim Wschodzie.

Zastanawiało go, w jaki sposób zaspokaja potrzeb  m skiego towarzystwa. Bóg jeden wie. Hoff-

ner jest zbyt stary, a kapitan Tsen zbyt młody i naiwny. Pozostawał jeszcze pułkownik Li. No có ,
to, czego nie znamy, wydaje si  nam najbardziej interesuj ce.

Otworzyły si  drzwi i ukazał si  w nich Joro. Niósł przed sob  stos czystych ubra . Zło ył je na

krze le i przykucn wszy obok balii, u miechn ł si  przyja nie.

—  Ta kobieta powiedziała,  eby przynie  panu czyste ubranie.
—  My lałem wła nie, jakby si  tu z tob  skontaktowa  — powiedział Chavasse. — Jak ci  trak-

tuj ?

—  Mam spa  w kuchni. No có , jest tam przynajmniej cieplej ni  w stajni — machn ł r k  z

rezygnacj , potem zmarszczył czoło i mówił dalej: — Od czasu, kiedy tu byłem po raz ostatni, na-
st piły pewne zmiany.
     —  Jakie? — Chavasse si gn ł po r cznik, wstał i zacz ł si  wyciera .

background image

—  Nie ma ju  nikogo, kto mógłby mnie rozpozna , i to dobrze. Ta Stranow te  mnie nigdy

przedtem nie widziała. Jest tu teraz poza ni  jedynie para słu cych.

—  Wi c co ci  niepokoi?
—  To,  e oboje s  Chi czykami i najwyra niej pogardzaj  Tybeta czykami. Dali mi to wyra nie

do zrozumienia.

—  Uwa asz,  e pracuj  dla pułkownika Li?
—  Nie mam pewno ci, ale powinien pan na nich bardzo uwa a .
—  Nie martw si  — odrzekł z przekonaniem Chavasse — b d  ostro ny.
Ubrał si  szybko w czarn  jedwabn  koszul , któr  przysłała mu Katia wraz z bielizn . Tak

sam  jak ta, w której wyszła mu na powitanie. Wło ył tak e mi kkie spodnie i gruby wełniany
sweter.

Zlustrował uwa nie swe odbicie w lustrze, przeczesał włosy i odwrócił si  do Jora.
—  Jak wygl dam?
—  Jest pan przystojnym m czyzn , towarzyszu Kurbski. — Joro wyszczerzył do niego z by w

u miechu. — Zrobi pan na niej wra enie.

—  Miejmy nadziej  — odparł Chavasse. — To mo e okaza  si  potrzebne. A teraz wracaj ju

do kuchni, Tybeta czyku. Zobaczymy si  pó niej.

Kiedy schodził na dół, otworzyły si  jakie  drzwi i do holu weszła Katia Stranow. Usłyszawszy

jego kroki, zatrzymała si  i spojrzała na niego błyszcz cymi w  wietle lampy oczami.

Miała na sobie dług  obcisł  sukni  z czarnego jedwabiu, chi sk  w kroju, obramowan

szkarłatnym haftem. Sukienka była tak doskonale dopasowana,  e wygl dała jak druga skóra. Zapi-

ta wysoko pod szyj  miała z obu stron dwa dyskretne rozci cia, które odsłaniały na mgnienie oka

smukłe nogi dziewczyny, gdy szła przez hol, aby powita  Chavasse'a.

—  Wygl dacie o wiele lepiej po k pieli — oznajmiła. — Teraz przydałaby si  szklaneczka

czego  mocniejszego i dobre jedzenie.

—  Przepadam za czym  takim — odparł — ale najpierw pozwólcie,  e przyjrz  si  wam przez

chwil . Cudowna suknia.

Mógłby przysi c,  e si  zaczerwieniła. Jednak e nie miał całkowitej pewno ci, jako  e  wiatło

lampy było zbyt słabe. Uj ła go za rami  i u miechn ła si .

—  Doktor Hoffner ju  na was czeka.
Otworzyła drzwi i wprowadziła go cia do obszernej, wygodnej bawialni. Jej  ciany od podłogi

po sufit zabudowane były półkami pełnymi ksi ek, ale stół na  rodku nakryty był do posiłku. W
wielkim, otwartym piecu wesoło buzował ogie , którego rozta czone płomienie odbijały si  w
błyszcz cej, czarnej pokrywie fortepianu, stoj cego przy oknie. W tym niezwykłym salonie pano-
wał cudowny spokój i cisza.

background image

Starszy pan, siedz cy w fotelu przy piecu, odło ył jak  lektur  i powstał na przywitanie. Był to

jeden z najpot niejszych m czyzn, z którymi Chavasse kiedykolwiek si  zetkn ł. Miał niezwykle
szerokie ramiona i g ste  nie nobiałe włosy, zaczesane za uszy. Nosił welwetow  star  marynark  i
koszul  bez krawata. Ale uwag  Chavasse'a przyci gn ły przede wszystkim jego niezwykłe oczy:
ciemne, gł bokie, wypełnione niewiarygodnym spokojem.

Przez chwil  obaj m czy ni badali si  wzrokiem. Przez czoło uczonego przebiegł lekki cie , ale

zaraz potem Hoffner wyci gn ł do go cia r k .

—  To dla mnie wielka przyjemno , towarzyszu Kurbski. Naprawd  ogromna. Rzadko mamy

okazj  przyjmowa  kogokolwiek.

—  Nie mogłem doczeka  si  spotkania z panem — odparł Chavasse. — Mówi pan  wietnie po

rosyjsku.

—  To zasługa Katii, nie moja. — Hoffner spojrzał z uczuciem na dziewczyn . — Kiedy przy-

była tu rok temu, nie znałem jeszcze tego j zyka.

Podeszła do niego i pocałowała w policzek.
—  Prosz  do stołu — zaprosiła. — Towarzysz Kurbski jest pewnie głodny. B dziecie, panowie,

mieli jeszcze wiele czasu, aby porozmawia  do woli.
     Zadała sobie najwyra niej wiele trudu,  eby przygotowa  tak  uczt . Zapalone  wiece stwarzały
miły nastrój, a jedzenie było doskonałe przyrz dzone. Rosół z kury, baranina, ry  ugotowany na
sypko i chi ska sałatka z jarzyn. Na deser podano gruszki w syropie. Nie zabrakło nawet butelki
niezłego wina.

Po tej uczcie Hoffner westchn ł, potrz sn ł głow  i wstał.
—  Nie mam poj cia, sk d ona to wszystko wytrzasn ła, szanowny towarzyszu.
—  Nasz drogi doktor jest odrobin  hipokryt  — zwróciła si  Katia do go cia. — Co tydzie  po-

zwala temu biednemu pułkownikowi Li wygra  jedn  parti  szachów, co wprawia naszego go cia w
tak dobry humor,  e niczego nie jest w stanie mi odmówi .

—  Pułkownik Li jest jednym z najlepszych szachistów, z którymi zdarzyło mi si  potyka  —

odparł Hoffner — wi c wcale nie musz  mu pomaga  w wygranej. Ale trzeba przyzna ,  e mamy z
tego tytułu pewne przywileje.

Usiedli nie opodal otwartego pieca, podczas gdy Katia przyrz dzała kaw  przy małym spiry-

tusowym podgrzewaczu. Wygl dała uroczo, kiedy odbicia płomieni igrały refleksami w jej jasnych
włosach. Patrz c na ni , Chavasse u wiadomił sobie,  e opada z niego całe napi cie i  e czuje si
zupełnie swobodnie.

Zapalił jednego ze swych rosyjskich papierosów i delektuj c si  nim, wydmuchn ł kł b dymu.

Katia poci gn ła nosem i westchn ła:

—  Jaki przyjemny zapach. Nic nie mo e równa  si  z nim. Przypomina mi dom rodzinny.

background image

—  Prosz  si  pocz stowa .
—  Lepiej nie — potrz sn ła przecz co głow . — Mogłabym si  przyzwyczai  i co wtedy? Od-

jedziecie... Gdzie dostałabym takie papierosy? — Nalała kawy do fili anek z najdelikatniejszej por-
celany i podała mu jedn . — Co słycha  w Moskwie?

—  No có . — Go  wzruszył ramionami. — Na przedmie ciach powstały wielkie osiedla

mieszkaniowe, ale poza tym wszystko jest takie, jak było. Szczerze mówi c, rzadko mam okazj
pozostawa  w naszej pi knej stolicy. Wi cej czasu sp dzam za granic .

—   ycie zagranicznego korespondenta musi by  bardzo interesuj ce — westchn ła. — Ci gle

nowe miejsca, nowe twarze.

—  Trzeba przyzna ,  e moja praca ma dobre strony — u miechn ł si  Chavasse. — Na całe nie-

szcz cie nigdy nie mam na tyle czasu, aby dogł bnie pozna  to, co najpi kniejsze.

—  A dlaczego teraz postanowili cie pozna  Tybet?
—  Nasi rodacy interesuj  si  tym, co si  tu dzieje, a dobry dziennikarz powinien by  zawsze

tam, gdzie wietrzy okazj  do napisania czego  ciekawego.

—  Czy ju  znale li cie jaki  temat?
—  Na pocz tek mam histori  o moich własnych wczorajszych przygodach — o wiadczył Cha-

vasse. — I mam nadziej ,  e doktor Hoffner podsunie mi wiele innych pomysłów.

Hoffner, który  mił fajk , przysłuchuj c si  ich rozmowie, podniósł brwi w wyrazie zdziwienia.
—  My lałem,  e ju  wszyscy o mnie zapomnieli.
—  Jest pan zbyt skromny — stwierdziła Katia i zwróciła si  znowu do go cia. — Czy dacie

wiar ,  e nasz doktor w wieku siedemdziesi ciu pi ciu lat ka dego dnia przyjmuje chorych? Czy o
tym 
powiedziano wam w Lhasie? Oddał całe swoje  ycie Tybetowi, cho  mógł otrzyma , gdyby tyl-
ko zechciał, katedr  na ka dym z europejskich uniwersytetów.

—  Daj spokój, moja droga — wtr cił Hoffner. — Nie powinna  przypina  mi za  ycia aureoli

wi tego pustelnika. Jestem, jaki jestem.

—  Prawd  mówi c, wła nie tak o panu mówi  — oznajmił Chavasse. — Uwa aj  pana, je eli

nie za  wi tego, to w ka dym razie za wielkiego misjonarza.

—  Te sprawy — westchn ł uczony — ostatnimi laty bardzo zaniedbałem.
—  Czy wolno zapyta  dlaczego?
—  To proste. — Hoffner pochylił si  do przodu i spojrzał w płomienie. — Przybyłem tu jako

lekarz i misjonarz. Zamierzałem ratowa  zarówno dusze, jak i ciała. Jednak e szybko stwierdziłem,

e znalazłem si  w ród ludzi gł boko religijnych, do tego przywi zanych do swojej wiary w sposób

zupełnie niepoj ty dla wi kszo ci Europejczyków. Có  mógłbym im zatem da  od siebie w sferze

ycia duchowego?

—  Rozumiem — zgodził si  Chavasse. — Jakie miejsce znalazł pan zatem w ród nich?

background image

—  Postanowiłem,  e b d  słu ył im jedynie m  wiedz  medyczn  — odparł Hoffner. — Kiedy

b d  mnie potrzebowali. Oprócz lego cały czas starałem si  ich zrozumie  i by  ich przyjacielem.

—  Niech mi pan wybaczy pytanie, które mo e zakłóci  atmosfer  naszej rozmowy, ale

chciałbym mie  w miar  pełny obraz sytuacji. Czy Chi czycy nie przeszkadzaj  panu w tej sielan-
ce?

—  Prawd  mówi c, pomagaj  mi nawet — o wiadczył uczony. — Moja klinika jest przepe-

łniona bardziej ni  kiedykolwiek. Wprawdzie nie pozwolono mi opuszcza  granic miasta, ale to tyl-
ko ze wzgl du na moje bezpiecze stwo. W całym tutejszym regionie wci  jest bardzo niespokoj-
nie. Zreszt  przekonał si  pan o tym na własnej skórze.
     —  Czy chce pan powiedzie ,  e zmiana władzy wyszła tym ludziom na dobre?

—  Zdecydowanie tak. Niech pan we mie na przykład zaopatrzenie w leki. Dawniej wszystko,

czego potrzebowałem, musiałem sprowadza  z Indii, korzystaj c z kursuj cych rzadko karawan.

—  A teraz?
—  Otrzymuj  wszystko, bez  adnych trudno ci, od pułkownika Li. Chi czycy opanowali kraj

pogr ony w mrokach  redniowiecza. Ludzie s  zacofani i ciemni. Teraz wszystko to si  zmienia.

Chavasse u miechn ł si  grzecznie, chocia  w gł bi ducha był przera ony pewno ci , z jak  wy-

głaszał swe s dy stary pan. Zanim podj ł ten temat, Katia wstała i wymawiaj c si  obowi zkami
opu ciła bawialni .
     Kiedy zamkn ły si  za ni  drzwi, Chavasse natychmiast zmienił temat.

—  Nieprzeci tna dziewczyna — zauwa ył.
—  O tak — zgodził si  Hoffner. — Jej ojciec był archeologiem. Pracował dla rz du chi skiego

w Pekinie przy wykopaliskach pradawnego pałacu cesarskiego. Pozwolono mu odwiedzi  Lhas
przed powrotem do domu, ale zmarł po drodze. Katia przybyła do miasta z karawan  w tydzie  po
pogrzebie. Była chora, biedne dziecko, wi c udzieliłem jej takiej pomocy, na jak  mogłem sobie

pozwoli .
—  I zdecydowała,  e pozostanie w Changu?
—  Pułkownik Li powiedział,  e mo e zorganizowa  jej powrót do Zwi zku Radzieckiego —

odparł Hoffner — ale akurat miałem powa ne kłopoty sercowe i ta dziewczyna piel gnowała mnie
przez pół roku, dopóki nie doszedłem do siebie. Od tego czasu nie było ju  mowy o opuszczeniu
Changu.

—  To wszystko pasuje mi do interesuj cego artykułu — stwierdził Chavasse. — A zatem,

uogólniaj c, jest pan zadowolony ze swego pobytu tutaj?

—  Oczywi cie! — Hoffner wskazał na  ciany obstawione półkami pełnymi ksi ek. — Mam

ksi ki, fortepian, no i pomagam ludziom w klinice.

—  Szczególnie interesuje mnie ten fortepian — o wiadczył Chavasse. — To raczej rzadki in-

background image

strument w tak zapadłym k cie  wiata. Mówiono,  e jest pan doskonałym pianist ?

—  To lekka przesada — odrzekł Hoffner — ale byłoby dla mnie wielkim ciosem, gdybym nie

mógł pogra  sobie czasem. Sprowadziłem ten instrument karawan  jeszcze przed wojn . W tym

wietle prezentuje si  znacznie lepiej ni  w rzeczywisto ci, ale zar czam,  e ton fortepianu jest na-

prawd  doskonały.

Podniósł si , przeszedł kilka kroków i usiadł za klawiatur . Zagrał kilka akordów z poloneza

Szopena i spojrzał na go cia.

—  Czy ma pan jaki  ulubiony utwór?
Chavasse stał przy piecu. Aby zyska  na czasie zapalił papierosa. Potem zaci gn ł si  gł boko i

powiedział od niechcenia po angielsku:

—  Sam nie wiem. Mo e mogłaby to by  jaka  melodia odpowiednia do słuchania w majowy

wieczór w Oksfordzie?

Twarz starego człowieka wygładziła si  i przez chwil  było tak cicho,  e Chavasse słyszał deli-

katny szum wiatru poruszaj cego za  cianami domu gał zie drzew.

—  Jak tylko wszedł pan do bawialni — o wiadczył, równie  po angielsku Hoffner —

wiedziałem,  e nie jest pan tym, za kogo si  podaje.

—  Niedawno wysłał pan do swego przyjaciela list — oznajmił Chavasse. — Mo e mnie pan

uwa a  za odpowied .

—  Wi c Joro dotarł szcz liwie do Indii — ucieszył si  uczony.
—  Wygrzewa si  obecnie w pa skiej kuchni. To on jest wła nie tym tybeta skim przewod-

nikiem, który rzekomo uratował mnie z r k morderców. Zobaczy si  pan z nim wkrótce.

—  Dlaczego pan prosił, abym zagrał melodi  stosown  na majowy wieczór w Oksfordzie?

     —  Dawno temu, wła nie w taki majowy wieczór, rzucał pan monet  z Edwinem Craigiem o to,
kto pierwszy o wiadczy si  dziewczynie, oczekuj cej na was w ogrodzie. Los wskazał na pana, ale
ona wybrała jego, i potem grał pan dla nich jak  melodi .

—  Czasami — westchn ł Hoffner — wydaje mi si ,  e to zdarzenie miało miejsce tysi ce lat

temu. Kiedy indziej czuj  jeszcze zapach mokrego po deszczu bzu. Oczywi cie pami tam, co wtedy
grałem.

Zacz ł wystukiwa  pierwsze akordy dziewi tej symfonii Beethovena, ale Chavasse potrz sn ł

przecz co głow .

—  Myli si  pan, panie doktorze, to była Sonata Ksi ycowa. 

     Przez dłu sz  chwil  uczony patrzył na niego badawczo, a potem promienny u miech rozja nił
mu twarz. Wstał i wyci gn ł r k  do go cia.

—  Mój drogi chłopcze, nawet nie wiesz, jak bardzo si  ciesz  z twego przybycia.
Wrócili do pieca. Hoffner przysun ł swoje krzesło. Siedzieli teraz bardzo blisko, niemal do-

background image

tykaj c si  głowami. Dopiero wtedy Hoffner zapytał:

—  Jak si  ma mój przyjaciel?
—  Jest w  wietnej kondycji i marzy o tym,  eby pana zobaczy . Wła nie dlatego przybyłem do

Tybetu.

—  Spotka  si  ze mn ? — Wyraz niedowierzania pojawił si  na twarzy uczonego. — Przecie

to niemo liwe. Chi czycy nigdy mnie st d nie wypuszcz .

—  Na razie mniejsza o to — odparł Chavasse. — Czy zaryzykowałby pan, gdyby okazało si  to

mo liwe? Odniosłem wra enie,  e aprobuje pan zmiany, jakie nast piły w tym kraju?

—  Czego, u diabła — odchrz kn ł uczony — oczekiwał pan ode mnie, skoro przedstawił si

pan jako korespondent tej zakłamanej „Prawdy"? To prawda,  e pułkownik Li okazuje mi wiele
uprzejmo ci. I nie mog  zaprzeczy ,  e robi, co mo e,  eby nie brakowało lekarstw w mojej klinice.

—  Komuni ci raczej rzadko bywaj  filantropami — zauwa ył Chavasse.
—  To proste — odparł Hoffner. — Zasiedziałem si  tutaj i jestem czym  w rodzaju symbolu.

Tutejsi ludzie mi wierz . Fakt,  e klinika funkcjonuje oznacza dla nich, i  nie sabotuj  nowej wła-
dzy, a nawet w jaki  sposób z ni  kooperuj . I taki stan rzeczy dogadza Chi czykom.

—  A z drugiej strony, zaprzestanie pracy byłoby równoznaczne z pozbawieniem tego regionu je-

dynej pomocy medycznej — zrozumiał Chavasse. — Pułkownik Li wie jak łowi  ludzi w swe sieci.

—  T  umiej tno  posiadało wielu prawdziwych komunistów — zauwa ył Hoffner.
—  I dlatego wła nie musz  jeszcze raz pana zapyta : czy jest pan zdecydowany opu ci  Tybet,

je eli nadarzy si  okazja?

Uczony wystukał popiół z fajki do paleniska i pocz ł j  na nowo napełnia  tytoniem. Zmarszczył

brwi i milczał przez chwil .

—  Młody człowieku — odezwał si  wreszcie. — Jestem ju  stary i chory. Nie po yj  długo. Nie

aprobuj  komunistycznych rz dów nad tym krajem, ale przynajmniej pozwalaj  mi pomaga  temu
biednemu ludowi. S dz ,  e jest moim obowi zkiem kontynuowa  moj  prac  przez te kilka lat,
które mi jeszcze pozostały.

—  A je eli udowodni  panu,  e poza granicami Tybetu jest pan jeszcze bardziej potrzebny? —

zapytał Chavasse. — A skala pa skiej przydatno ci jest niewyobra alnie wielka?

—  Mo e zechciałby pan wyja ni , co ma pan na my li — zapytał Hoffner i u miechn ł si  na-

gle. — A w ogóle powinien mi si  pan wreszcie przedstawi .

Go  wzruszył ramionami.
—  Moje nazwisko nic panu nie powie, ale prosz  bardzo: Chavasse. Paul Chavasse.
—  Oo! Francuz — stwierdził uczony. — To interesuj ce, wolałbym jednak,  eby my na razie

mówili po angielsku. Sprawia mi to prawdziw  przyjemno .

Chavasse zapalił papierosa i pochylił si  do przodu zni aj c głos.

background image

—  Przed wieloma laty, w pracy z zakresu matematyki teoretycznej, wyst pił pan z interesuj c

hipotez : dowodził pan mo liwo ci okre lenia energii w kosmosie za pomoc  pewnego wzoru...

—  Sk d pan o tym wie? — uczony zmarszczył brwi.
—  Wspomniał pan o tym w swym li cie. Pisał pan te ,  e wyprowadził pan obecnie ostateczne

rozwi zanie tego wzoru. Innymi słowy, udowodnił pan,  e przestrze  kosmiczna sama w sobie
mo e zosta  przemieniona w pole energetyczne.
     —  Zgoda — odezwał si  zdziwiony Hoffner — ale nie rozumiem, dlaczego Edwin Craig tak si
tym wszystkim nagle zainteresował. W najlepszym wypadku jest to tylko frapuj ca koncepcja mate-
matyczna. Nie ma praktycznego zastosowania.  Zapewniani pana.

—  Mo e by tak było, gdyby nie to,  e Rosjanie wysłali w kosmos człowieka — wypalił Chavas-

se — a zaraz potem nast pnego, aby udowodni   wiatu,  e to nie kaczka dziennikarska.

Hoffner wła nie zbli ał zapalon  drzazg  do fajki. Znieruchomiał w tym ge cie i wydawało si ,

e w jego oczach co  zabłysło.

—  Mam nadziej ,  e pan sobie ze mnie nie  artuje? — zapytał w ko cu.
—  Gdzie bym  miał — zaprzeczył Chavasse. — Amerykanie tak e poczynili znaczne post py

w tej samej dziedzinie. Maj  mo e mniej spektakularnych sukcesów, ale za to pracuj  dokładniej i
mniej nerwowo. Nie umiałbym powiedzie , kto b dzie pierwszy na ksi ycu. Chocia  jednego je-
stem pewien. To na pewno nie b dzie Chi czyk. W tym wy cigu oni si  nie licz .

—  I dlatego jeste my tu odci ci od jakichkolwiek informacji. — Hoffner zerwał si  na równe

nogi i zdenerwowany podszedł do okna. Odwrócił si . — Po raz pierwszy w  yciu jestem naprawd
w ciekły. Nie tylko jako naukowiec, ale jako człowiek. Pomy le ,  e podczas gdy tutaj nic si  nie
zmieniało, tam gdzie  człowiek zrobił pierwszy krok w kosmos. A to jest przecie  najpi kniejsza
przygoda, o jakiej mo e marzy  ludzko .

Wrócił do swojego fotela i usiadł. Jego twarz si  o ywiła, oczy błyszczały.
—  Opowiedz mi, chłopcze, wszystko, co wiesz na ten temat. Jakiego nap du u ywaj ?
—  Stosowane s  zarówno stałe, jak i ciekłe paliwa — odparł Chavasse — a same rakiety s

wielostopniowe.

—  Ale  mój drogi, to jest bardzo prymitywne rozwi zanie — zw tpił Hoffner. — Wystrzeli

satelit  na orbit  ziemsk  to nie to samo, co dotrze  na ksi yc lub dalej...

—  I wła nie dlatego wysłano mnie do pana — tłumaczył Chavasse. — Rosjanie pracuj  od lat

nad tak zwan  jonow  rakiet , która ma wykorzystywa  jako nap d energi  gwiazd. W tych bada-
niach mocno zdystansowali Zachód. Je eli zdołaj  zrealizowa  wyniki bada ,  wiat znajdzie si
pod komunistyczn  dominacj .

—  A Craig uwa a,  e moja teoria mo e odwróci  role i pozbawi  ich tej przewagi?
Chavasse przytakn ł.

background image

—  Nie jestem naukowcem, ale rozumiem,  e gdyby udało si  znale  zastosowanie pa skiej

teorii w praktyce, to mogliby my budowa  statki kosmiczne czerpi ce energi  z kosmosu jako
takiego, czyli z tych sił, które nim powoduj . Czy tak?

Uczony powa nie skin ł głow .
—  Redukcja masy umo liwiłaby osi ganie takich pr dko ci, o których nigdy nam si  nie  niło.

A to jest podstawowy warunek penetracji kosmosu.

Po chwili milczenia Chavasse podsumował:
—  Teraz pan rozumie, dlaczego jest pan tak bardzo potrzebny po drugiej stronie Himalajów.
—  Rzeczywi cie. — Hoffner ci ko westchn ł i wytrz sn ł popiół z fajki. Zamy lony wpatry-

wał si  w ogie , wreszcie spojrzał na swego go cia i u miechn ł si . — Nie mam najmniejszego
wyobra enia, jak ma si  pan zamiar do tego zabra , młody człowieku, ale chciałbym wiedzie ,
kiedy wyruszamy? — Nagle zmarszczył brwi.

—  A co z Kati ? Nie mog  jej tu pozostawi .
—  Naprawd  s dzi pan,  e chciałaby wyjecha ? — zapytał zaskoczony Chavasse.
—  Jest tylko biednym, politycznie ogłupiałym zwierz tkiem — westchn ł Hoffner — i nie ma

adnej rodziny ani jakichkolwiek wi zów, które ł czyłyby j  z tym krajem czy z Rosj .

—  To si  mo e okaza  nieco kłopotliwe — zastanawiał si  Chavasse — ale pomy l  nad tym.

Jednak e, na Boga, niech pan jej nie mówi ani słowa. Tego, czego nie b dzie wiedziała, nie wydr  z
niej  adnymi torturami. Pełna konspiracja jest zawsze konieczna w takich sprawach jak ta, ze
wzgl du na mo liwo  wsypy. Zreszt  na razie nie musimy si   pieszy . Do wyjazdu mamy jeszcze
pi  okr głych dni. Problem b dzie polegał jedynie na tym jak wydosta  pana z Changu w stepy.

Nagle Chavasse u wiadomił sobie,  e od kilku dobrych chwil czuje lekki powiew na prawym po-

liczku. Odwrócił si  i ujrzał Kati  Stranow stoj c  w otwartych drzwiach z tac  w r ku. Przyniosła
gor ce mleko.

Zastanawiał si , jak długo tam stała i, co wa niejsze, ile usłyszała z tego, co mówili. Nie dala

tego pozna  po sobie. Weszła i podała uczonemu kubek z mlekiem.

—  Czas do łó ka, panie doktorze — powiedziała po rosyjsku spokojnym głosem. — To był bar-

dzo pracowity dzie .

Hoffner upił łyk mleka i zrobił sztuback  min .
—  Widzisz, przyjacielu? Moje  ycie wróciło do punktu wyj cia. Jak jaki  uczniak musz  robi

to, co mi ka .

—  Jestem przekonany,  e towarzyszka Stranow dobrze wie, jaki tryb  ycia jest dla pana wskaza-

ny — odparł Chavasse.
     Katia   spojrzała   na   niego   z   nieodgadnionym   u miechem w oczach.

—  Naturalnie, towarzyszu Kurbski. Wiem to bardzo dobrze. 

background image

     Przez chwil  w jej oczach migotał jaki  dziwny błysk. Nie trwało to długo, ale agent Biura do-
wiedział si  tego, o czym chciał wiedzie , zanim dziewczyna odwróciła si  i wyszła z salonu.

background image

8.  mier  sama wyznacza spotkania

W sypialni panowało przyjemne ciepło. Najwidoczniej kto  rozkazał słu bie napali  w piecu.

Chavasse umie cił naftow  lamp  na stole przy łó ku, otworzył drzwi i wyszedł na co  w rodzaju
kru ganka opasuj cego dom. Przez chwil  obserwował ogród.

Deszcz ju  nie padał, ale wiatr był wilgotny. Chavasse z przyjemno ci  wdychał  wie e po-

wietrze. Potem poczuł senno  i postanowił pój  spa .

Kiedy zacz ł si  rozbiera , usłyszał lekkie pukanie do drzwi. Po chwili wszedł do  rodka Hoff-

ner. Na ramieniu trzymał m ski szlafrok. Z u miechem poło ył go w nogach łó ka.

—  Pomy lałem,  e b dzie pan potrzebował czego  takiego. W jego głosie była jaka  niepo-

koj ca nuta.

—  Czy co  si  stało? — zapytał Chavasse, zmarszczywszy brwi.
—  Katia wie o wszystkim — westchn ł w strapieniu uczony i przysiadł na łó ku.
Chavasse spokojnie zapalił papierosa.
—  Lepiej,  eby pan powiedział mi wi cej o swoim spostrze eniu.
—  To proste. Usłyszała wi cej z naszej rozmowy, ni  s dzili my. Nie mówiłem panu, ale ona

zna bardzo dobrze angielski i jest nieprzeci tnie inteligentna. Przyszła do mnie po pana wyj ciu.
Prosiła,  ebym jej powiedział, co tu si  dzieje i kim pan naprawd  jest.

—  I co pan na to?
—  No có ? — Uczony wzruszył ramionami — Powiedziałem jej,  e jestem starym, zm czonym

człowiekiem, który chciałby umrze  w ród przyjaciół i  e to wła nie oni wysłali pana, aby mi po-
mógł wyjecha  z Tybetu.

background image

—  I nic wi cej?

     —  Nie.  W takiej  sytuacji uznałem za wła ciwe powiedzie  tylko tyle.

—  Słusznie — zgodził si  Chavasse. — Jest mimo wszystko radzieck  obywatelk . Pomaga

panu w domowych sprawach, ale pomoc w ucieczce z Tybetu, która w konsekwencji ma doprowa-
dzi  do przegranej jej rodzinnego kraju, to co innego. Musiałaby dokona  trudnego wyboru. W
ka dym razie, jak ju . przedtem mówiłem, im mniej b dzie wiedziała, tym lepiej.

—  Racja — odparł Hoffner — ale my l ,  e nie ma powodu do zmartwienia. Ona zupełnie nie

interesuje si  polityk . Nawet nie wst piła do partii.
     —  Je eli b dzie jaka  wpadka i spece chi skiego wywiadu dostan  j  w łapy, to b dzie tym,
czym sobie za ycz  — o wiadczył ponuro Chavasse.

—  Musz  si  z panem zgodzi . — Hoffner wstał. — Dobrze byłoby,  eby rano porozmawiał

pan z ni  sam. Jest  wi cie przekonana,  e ta podró  to po prostu samobójstwo. Uwa a,  e moje
serce tego nie wytrzyma.
     —  Porozmawiam — przyrzekł Chavasse. —  ycz  dobrej nocy. Niech pan si  niczym nie mar-
twi. Wszystko b dzie dobrze. Obiecuj  to panu.

Drzwi zamkn ły si  cicho za starym człowiekiem. Chavasse stał przez chwil  nieruchomo, za-

stanawiaj c si  nad nieoczekiwanym obrotem sprawy, a potem senno  pozwoliła mu zapomnie  o
niebezpiecze stwie. Ledwie zd ył zrzuci  ubranie i wpakowa  si  do łó ka. Zdmuchn ł lamp  i
jeszcze przez chwil  obserwował gr   wiateł i cieni na suficie, czuj c, jak rozlu niaj  si  jego
zm czone, obolałe mi nie. Po chwili spał jak zabity.

     Nie był całkiem pewien, czy ju  si  obudził. Wiedział, gdzie le y i czuł,  e ogie  w piecu wy-
gasł, ale mógł by  to równie dobrze zwodniczy sen. Podniósł do oczu przegub r ki, aby spojrze  na
fluoryzuj ce wskazówki zegarka. Było kilka minut po drugiej, zatem nie spał wi cej ni  cztery
godziny, a mimo to był całkiem wypocz ty.

Poczuł,  e powietrze jest dziwnie naelektryzowane i wypełnione energi , jakby wszystko wokół

yło jakim  własnym  yciem, czekaj c na co , co musi si  zdarzy .

Gdzie  w oddali gro nie zamruczał grom. Chavasse, w ułamku sekundy, zobaczył w  wietle bły-

skawicy wn trze pokoju.

Usiadł, dotkn ł nogami podłogi, a nast pnie wstał i zakładaj c szlafrok podszedł do okna. Otwo-

rzył drzwi, wychylił si  na kru ganek i w tej samej chwili lun ł ulewny deszcz, napełniaj c nocne
powietrze gwałtownym szumem.

Było cholernie zimno, ale jeszcze przez chwil  stał nieruchomo w  otwartych   drzwiach,   wdy-

chaj c  gł boko  w  płuca  cudowne powietrze. Wypełniało go osobliwe uczucie wewn trznego nie-

background image

pokoju. Nagle tu  obok rozległ si  cichy głos:

—  Nocne powietrze na tej wysoko ci nie jest zbyt bezpieczne dla cudzoziemców, panie Chavas-

se.

Trze wiej c w mgnieniu oka, powoli si  odwrócił. To Katia Stranow popisywała si  niezł  an-

gielszczyzn , stoj c par  metrów dalej tu  przy balustradzie kru ganka. Kiedy nast pna błyskawica
rozdarła ciemne niebo, jej twarz wynurzyła si  z cienia. Wysoko uniesione ko ci policzkowe pod-
kre lały gł bi  czarnych oczu. Włosy zdawały si  płyn  ku jej ramionom.

Nagle z pewnego rodzaju zdumieniem u wiadomił sobie, jak bardzo pi kna jest ta dziewczyna.

Wprawdzie od pierwszej chwili wiedział,  e jest bardzo ładna i atrakcyjna, ale w tym momencie, w
ułamku sekundy zrozumiał co  wi cej.

Otaczała j  jaka  aura niewinno ci, któr  rozpaczliwie usiłowała pogodzi  z brutalno ci  realiów

ycia. A to obudziło w nim bolesne wspomnienie całkiem innej dziewczyny w innym czasie i miej-

scu.

—  Nie mo e pani spa ? — zapytał.
—  To chyba dlatego,  e za du o my l .
—  Wobec tego najlepiej b dzie, je eli wejdziemy do mnie i przedyskutujemy wszystko od razu

— o wiadczył bez wahania. — Ogie  ju  wygasł, ale w pokoju jest jeszcze przyjemnie ciepło.
     Pod yła za nim bez słowa. Weszli do  rodka, a on starannie zamkn ł za nimi drzwi. Kiedy obej-
rzał si  na dziewczyn , podkładała drwa do pieca, rozniecaj c w nim na nowo ogie .

Usiadła na dywanie i wyci gn ła r ce ku palenisku, aby je ogrza , a on przysun ł sobie krzesło.
—  Widziałam, jak wieczorem doktor Hoffner wychodził z pana pokoju. Domy lam si ,  e po-

wiedział panu o naszej rozmowie — odezwała si , nie patrz c na m czyzn .
     —  Na temat tego, co pani podsłuchała, gdy rozmawiałem z nim po kolacji?

Odwróciła szybko głow , ale zd ył zauwa y  iskry w jej oczach.
—  Wcale mi nie wstyd,  e podsłuchiwałam. To stary, chory człowiek, i nie ma nikogo poza

mn .

W jej głosie brzmiała tak wielka determinacja,  e Chavasse doszedł do wniosku, i  powoduje ni

siła wi ksza od tej, której si  spodziewał. U miechn ł si  wi c i podniósł w gór  obie r ce na znak,

e si  poddaje.

—  W porz dku, jestem po tej samej stronie.

     —  Przepraszam — powiedziała nagle całkiem przyja nie — ale on zast pił mi ojca. To cudow-
ny, starszy pan. Chc  dla niego tego, co najlepsze.

—  Wi c jak dotychczas mamy te same motywy.
—  Czy by? — zapytała. — Uwa a pan,  e starszy człowiek, grubo po siedemdziesi tce, do tego

chory na serce, ma cho by najmniejsz  szans  wytrzymania takiej podró y, jak  pan dla niego wy-

background image

my lił?

—  Oczywi cie, pod warunkiem,  e wszystko przebiega  b dzie zgodnie z zało eniami — odparł

Chavasse.

—  Ale on naprawd  jest bardzo chory — upierała si . — Czy pan jest w stanie wyobrazi  go

sobie na ko skim grzbiecie, przemierzaj cego niebotyczne góry w najdzikszym kraju pod sło cem?

—  By  mo e nie b dzie musiał podró owa  w ten sposób.
—  Obawiam si ,  e nie rozumiem — zmarszczyła brwi.
—  I nie musi pani. Doktor Hoffner te  nie wie nic na ten temat. — Pochylił si  do przodu z

u miechem. — Zajm  si  szczegółami, wi c niech si  pani odpr y. Przyrzekam,  e wszystko pój-
dzie jak z płatka.

Potrz sn ła głow , nieprzekonana.
—  Panu wszystko wydaje si  tak łatwe, jak mojemu ojcu. Je eli co  postanowił, to tak wła nie

musiało by .

—  Bardzo dobry sposób na  ycie.
—  Tak pan uwa a? — westchn ła. — Powiedział,  e najlepiej b dzie, je eli pojedziemy do Lha-

sy karawan .  e to nic trudnego i  e to b dzie podró  jego  ycia. W swoich planach nie wzi ł pod
uwag  mo liwo ci zara enia si  tyfusem. I umarł.

—  A jak e mógł przewidzie  co  takiego? — zauwa ył łagodnie Chavasse. — Przecie   mier

ma ten przykry zwyczaj,  e sama wyznacza nam spotkanie.

Po krótkiej chwili milczenia Chavasse wyj ł papierosy i pocz stował nimi dziewczyn . Wzi ła

jednego bez wahania, a on podał jej ogie .

—  Ten prawdziwy Kurbski nie  yje, prawda?
—  Niestety — schylił głow  ze smutkiem.
—  Czy to pan go zabił?
—  Naprawd  zaatakowali go partyzanci. Zabili go razem z jego chi sk  eskort , poniewa

Rosjan uwa aj , na równi z Chi czykami, za swych wrogów.

—  Rozumiem — odparła. — Wi c pan po prostu przej ł jego dokumenty? A czy ci partyzanci

byli... pa skimi przyjaciółmi?

—  To zale y od tego, kogo uwa a si  za przyjaciół — wzruszył ramionami. — Je eli wydaje si

pani,  e mogłem uratowa  Kurbskiemu  ycie, to si  pani myli. Nie mam na nich takiego wpływu.

—  A ten Tybeta czyk, który przybył razem z panem? Zdaje si ,  e nazywa si  Joro. Czy nie

mógł mu pomóc?

—  Słuchaj, dziewczyno. Twoje my li pod aj  niewła ciwym torem. Je li chodzi o tych ludzi,

to dla nich trwa wojna. Oni walcz  przeciwko brutalnym naje d com, którzy chc  sił  całkowicie
zmieni  sposób, w jaki  yli od setek lat, którzy niszcz  ich unikaln  kultur  i zabijaj  ich rodaków.

background image

—  Prosz  nie mówi  do mnie jak do dziecka! — zawołała oburzona. — Doskonale wiem,  e

Chi czycy robili tu czasami ró ne okropne rzeczy, ale te wszystkie morderstwa i ten cały przelew
krwi — wstrz sn ła si  — ta łatwo , z jak  szasta si  ludzkim  yciem.

—  Racja — odparł — ale pami tajmy, co powiedział Lenin: „Odpowiedzi  na terror jest terror".

Jest to jedyny sposób, w jaki niewielki naród mo e walczy  przeciwko imperium.
     —  Mój ojciec mówił,  e  aden człowiek nie mo e przywłaszcza  sobie boskich praw — odparła
— a ju  najmniej Lenin. Obawiam si ,  e mój ojciec miał go po prostu w nosie.

—  Wygl da na to,  e bardzo przypadłby mi do gustu — o wiadczył, szczerze zdziwiony, Cha-

vasse. — Niech mi pani o nim opowie.

—  Teraz wydaje si ,  e jest tak niewiele do powiedzenia — wzruszyła ramionami. — Jak pan

wie, był akademikiem. W ogóle nie interesował si  polityk  czy rz dem. Zaj ł si  archeologi ,
poniewa  jest to dziedzina, w któr  nie wtykaj  nosa.  yli my swoim własnym  yciem

—  A matka?
—  Umarła, wydaj c mnie na  wiat. Dzieci stwo sp dziłam w Moskwie u jednej z ciotek mojego

ojca. Tam chodziłam do szkoły. Kiedy troch  podrosłam, zabierał mnie na ekspedycje. Przez ostat-
nie trzy lata jego  ycia mieszkali my stale w Pekinie.

—  Dlaczego tak bardzo zale ało mu na odwiedzeniu Lhasy?
—  Sama nie wiem. Była od dawna jego marzeniem. Chciał koniecznie odwiedzi  j  przed po-

wrotem do domu.

—  A czy nie my lała pani o powrocie?
—  Nie bardzo — odparła. — Troch  mi szkoda teatrów, ksi ek, ró nych takich przyjemno ci,

ale ciotka umarła tak e i nie mam wła ciwie nikogo bliskiego...

—  Z wyj tkiem doktora Hoffnera w Tybecie — doko czył mi kko Chavasse.
Spojrzała na niego i u miechn ła si  ciepło.
—  To prawda. Z wyj tkiem doktora. Przyj ł mnie do siebie, kiedy byłam chora, samotna i zroz-

paczona. Przywrócił do  ycia. Zrobił dla mnie bardzo wiele.

On my li o pani w ten sam sposób — zauwa ył Chavasse. — Czy powiedział,  e chce koniecz-

nie zabra  pani  ze sob ?

—  Chciałabym,  eby pan uwierzył,  e niczego nie pragn  bardziej, ni  by  przy nim. Ale to

wszystko wydaje mi si  zupełnie niewykonalne.

—  A pani musi mi uwierzy ,  e to jest wykonalne. Ta podró  jest całkiem bezpieczna — prze-

konywał j  Chavasse. Ale prosz  na razie o tym w ogóle nie my le . Lepiej zastanówmy si , jak
sp dzi  tych kilka dni, które nas dziel  od wyjazdu.

—  Rozumiem — podniosła si  —  e mamy cierpliwie czeka , a  zechce nas pan łaskawie wta-

jemniczy  w swoje plany.

background image

Jej o wiadczenie wygłoszone było w tonie nieco nerwowym, wi c Chavasse wstał tak e i

u miechn ł si .

—  Nie podchodzimy do tego w ten sam sposób. Chodzi o to,  eby si  wam nie stała jaka

krzywda. Dopóki nic nie wiesz, nie jeste  winna. — Poło ył r k  na jej ramieniu. — Naprawd ,
teraz jedynym problemem jest wła nie to, jak sp dzi  czas, który nam pozostał. Co robisz, kiedy
masz ochot  troch  si  rozerwa ?

—  Nic szczególnego — wzruszyła ramionami. — Je eli pogoda jest odpowiednia, je d

czasem konno za murami miasta.

—  No prosz ! To wła nie co , za czym przepadam. Nagle rozlu niła si  i u miechn ła.
—  No to mo e chciałby pan mi towarzyszy ? Mo e zaraz po  niadaniu... to znaczy po lunchu?

Czy dobrze je dzi pan konno?

—  Nie le — wyszczerzył z by w u miechu. — To jedna z moich mocnych stron.
—  Słyszałam,  e ma pan ich wiele. — Pochyliła głow  z powag . — S dz ,  e niewiele osób

potrafi mówi  tak dobrze po chi sku i jednocze nie po rosyjsku jak rodowity moskwianin.

—  A ty? — odparł Chavasse. — Przecie  znasz te dwa j zyki jak własne, a w dodatku mówisz

wietnie po angielsku?

—  Zacz łam si  uczy  angielskiego, kiedy miałam sze  lat. Obecnie jest to obowi zkowy

j zyk we wszystkich szkołach w Rosji. Ale z panem to inna sprawa. Wyczuwam tu co  szczególne-
go. Jestem absolutnie pewna,  e jest pan kim  wi cej, ni  tylko zwykłym poszukiwaczem przygód.

—  Ale  zapewniam ci ,  e si  mylisz. Jestem awanturnikiem, i tyle. Potrz sn ła uparcie głow .
—  Nie wierz . Co  si  za tym wszystkim kryje.
Nagle ol niła j  jaka  my l i jej  renice rozszerzyły si . Podeszła do niego i jedn  r k  złapała za

klap  jego szlafroka.

—  Jest co  wi cej, prawda? Co , co ma zwi zek z doktorem? 

     Nie miał wyj cia. Mógł zrobi  tylko jedno. Obj ł dziewczyn  w pasie i pocałował w usta.

Całe jej ciało jakby o yło nagle wewn trznie. Zadr ała. Przez chwil  trzymał j  jeszcze w ra-

mionach, a potem lekko odepchn ła go od siebie.

Kiedy spojrzała na niego, jej oczy były ciemne i zakłopotane, a twarz oblana rumie cem.
—  Lepiej ju  pójd  — powiedziała.

     Nie przychodziło mu do głowy nic, co mógłby powiedzie , wi c tylko otworzył drzwi i przepu-

cił Kati  przed sob . Ci gle padał ulewny deszcz. Odwróciła si  i popatrzyła na niego, a potem

całkiem nieoczekiwanie wyci gn ła r k  i dotkn ła jego policzka. I zaraz wyszła.

Chavasse stał przez chwil , zaskoczony, dr c z podniecenia, czuj c lekki powiew wiatru na ob-

na onym torsie. Wreszcie zamkn ł drzwi i poszedł spa .

background image

9. Sprawa  ycia i  mierci

Dzie  był pogodny, a powietrze od wie ało, jak łyk dobrej brandy z lodem. Dopiero co min ło

południe, kiedy wyje d ali konno za główn  bram  miasta. Bł kitne niebo a  po horyzont rozci-

gało si  czyste i bezchmurne.

Dosiadali małych, pełnych wigoru tybeta skich koników. Katia ponagliła swego wierzchowca

do galopu i szybko wysforowała si  naprzód. Ubrała si  w bryczesy i zgrabne, rosyjskie buty do
konnej jazdy, wło yła te  kapelusz i kurtk  z czarnego astracha skiego sukna.

Natomiast Chavasse wdział tybeta skie juchtowe buty i chałat, w którym przybył do Changu.

Pogalopował za dziewczyn , rozpraszaj c po drodze stado jaków, pas cych si  pod murami miasta.

Szafranowo- ółty step nabierał w sło cu blasku złota. Chavasse  ci gn ł cugle, gdy mijał oczko

kryształowo czystej wody, gromadz cej si  u stóp wysokich skał. Wiatr cicho szemrał, poruszaj c
suche trawy. Ponad zboczem z gło nym krzykiem przeleciał spłoszony ptak i Chavasse poczuł, jak
ogarnia go nagle niewytłumaczalny smutek.

Zadr ał na całym ciele, lecz w tym momencie wiatr przyniósł głos Katii. Wołała go z przeciw-

ległego pagórka, wi c ponaglił konia i pogalopował ku niej.

Tu i ówdzie wznosiły si  nad ziemi  smugi lekkiej mgiełki, utrudniaj cej prawidłow  ocen  od-

legło ci. Wiatr zmienił w nocy kierunek i teraz pie cił jego twarz ciepłymi podmuchami. Chavasse
zatrzymał si  na wierzchołku pagórka. Zobaczył rzek , płyn c  meandrami w gł bokiej rozpadlinie,
i Kati , stoj c  na "skraju urwiska.

Pogalopował w dół zbocza, zsiadł z konia i klepn wszy go po zadzie, pu cił wolno. Zatrzymał

si  na chwil , aby zapali  papierosa. Gdy podniósł wzrok Katia ju  zawróciła w jego kierunku.

background image

Szła do niego przez suche trawy, a sło ce, o wietlaj c j  od tylu złotym blaskiem, zacierało

kontury i sprawiało,  e wydawała si  nierealna, eteryczna i niebia ska. Jak jakie  ulotne zjawisko,
które w ka dej chwili mogło si  rozwia  jak mgła. Ale gdy przemówiła, to dziwne wra enie znikło.

—  Usi d my, Paul.
Rozło yli si  wygodnie na krótkiej, spr ystej trawie. Po chwili zamkn ł oczy i z wolna odpr ał

si  po wysiłku konnej jazdy. Było naprawd  bardzo przyjemnie le e  tak na sło cu w miłym towa-
rzystwie i nic nie robi .

Zdecydował,  e trzeba jednak pogada  z Kati . Otworzył oczy, bo nagle co  połaskotało go w

nos. Było to  d bło trawy w drobnej r czce dziewczyny.

—  Wyobra  sobie,  e od lat nie wypoczywałem na łonie natury — powiedział.
—  A powiniene . Przecie  masz tylko jedno  ycie.
—  Racja — zgodził si . — Kłopot w tym,  e odnosz  wra enie, jakbym nigdy nie miał czasu.

Przypuszczam,  e to jaka  skaza w mojej osobowo ci pcha mnie ci gle to tu, to tam.

—  Nie wierz  —  achn ła si . — Czy czułe  to samo, b d c chłopcem?
Zmarszczył brwi i mru c oczy, starał si  zmierzy  wzrokiem niesko czon  gł bi  nieba.
—  Nie bardzo pami tam. Mój ojciec był Francuzem, a matka Angielk . Zgin ł pod Arras w

1940, kiedy to pancerne hordy hitlerowców rozci ły Belgi  i Francj  jak nó  rozcina masło. Wkrót-
ce potem matka ewakuowała si  ze mn , uczepionym jej spódnicy, spod Dunkierki.

—  Pewnie j  bardzo kochasz?
—  Sk d wiesz? — zapytał zdziwiony.
—  Bo kiedy mówisz o matce, zmienia ci si  głos — odparła. — A co si  działo po przyje dzie

do Anglii?

Spostrzegł,  e otwiera si  jak nigdy przedtem, przed nikim. Zagł bił si  my lami w przeszło ci i

na wpół zapomniane zdarzenia ponownie stan ły mu przed oczyma.

Opowie  o przebytej drodze, a  do tych dwóch lat, które przepracował jako wykładowca na

uniwersytecie w Manningham, zaj ła mu prawie godzin .

Kiedy przerwał na chwil , spojrzała na niego ze zmarszczonymi brwiami.
—  Jest co , czego nie rozumiem. Miałe , co chciałe , a w perspektywie akademick  karier .

Dlaczego rzuciłe  to wszystko?

—  Zmieniłem chyba pogl d na  ycie — odparł. — Pewnego słonecznego lata, podczas wakacji,

dopomogłem jednemu z moich przyjaciół w wydostaniu zza  elaznej kurtyny, z Czechosłowacji,
kogo  z jego rodziny. I doszedłem do wniosku,  e ta przygoda sprawiła mi wielk  przyjemno .

Westchn ła i pokiwała głow , jakby był małym chłopcem, któremu musi wytkn  niem dre po-

st powanie.

—  I dlatego zdecydowałe ,  e b dziesz to robił stale?

background image

—  Mog  si  pochwali ,  e jestem ekspertem w tej dziedzinie. W zeszłym roku brałem udział w

zorganizowaniu ucieczki Dalaj Lamy do Indii.

—  A co na to twoja matka? U miechn ł si  lekko.
—  Jest przekonana,  e jestem po prostu urz dnikiem pa stwowym. Po trosze zreszt  nim je-

stem.

—  Odpowiada ci takie  ycie? — Katia patrzyła na niego zakłopotana. — Przecie  nieustannie

ryzykujesz! Kładziesz głow  pod topór i nie wiesz, kiedy on spadnie.

—  Eee... Nie zawsze s  to specjalnie ryzykowne zadania — odparł. — Praca dla mego Biura

jest bardzo ró na. Od takich zada  jak to, po ochron  towarzysza Chruszczowa, aby włos nie spadł
z jego głowy podczas wizyty w Londynie. Czy tak  prac  aprobujesz?
     —  Sprawa nie polega na tym, czy si  takie zaj cie pochwala, czy nie — odparła szybko. — Z
pracy dla rz du czy polityków nic nie powstaje. Z mojego punktu widzenia najwi kszym nie-
szcz ciem, jakie mo e spotka  człowieka, jest zmarnowanie talentów czy zdolno ci.

Przymkn ł oczy, przypominaj c sobie,  e kiedy  kto  bardzo mu drogi przemawiał do niego w

ten sam sposób. Katia mówiła dalej. Jej głos wznosił si  i opadał, a  wreszcie Chavasse odniósł
wra enie,  e zlał si  z szumem trawy, wtopił w dziki, pi k y krajobraz i stał si  jego cz ci .

Otworzył oczy. Ponad jego głow  przepływały chmury, zapowiadaj ce zmian  pogody. Był sam.

Zerwał si  i pocz ł wypatrywa  Katii.

Nigdzie jej nie było, wi c troch  si  przestraszył. Rzucił si  prawie biegiem na kraw d  urwiska.

Stała tu  nad rzek , ciskaj c w jej nurty kamienie. Kiedy schodził do niej, krusz c skałki podeszwa-
mi butów, przerwała zabaw  i odwróciła głow .

—  Opu ciła  mnie — o wiadczył. — Kiedy si  obudziłem, nie było ci  ju  przy mnie. Znikła

jak tatarska ksi niczka z bajki.

Zeskoczyła z głazu i zachwiała si  niebezpiecznie. W jednej chwili był przy niej i chwycił j

mocno.

—  Nic ci si  nie stało?
—  Och, Paul. Jak ebym chciała,  eby to wszystko było bajk  — szepn ła. —  eby czas stan ł

w miejscu i  eby my mogli by  na zawsze razem.

W jej głosie było tyle wzruszenia i gł bi,  e Chavasse poczuł ucisk w krtani. Przez chwil

patrzył jej w oczy, a potem delikatnie pocałował w usta. Przywarła do niego całym ciałem i nagle
poczuł,  e ziemia poruszyła si  wokół. Potem dziewczyna uwolniła si  z jego obj  i poszła  cie k
ku górze.

Kiedy dotarł na szczyt urwiska, siedziała ju  w siodle. Pogalopowała, nie patrz c za siebie. Spo-

background image

ro czasu zabrało mu schwytanie swego konia.

Sło ce przesłoniły gnane wiatrem chmury i szeroka smuga cienia zacz ła przesuwa  si  przez

step. Zobaczył Kati  cwałuj c  w tamt  stron  i ponaglił wierzchowca, poniewa  jaki  irracjonalny
impuls nakazywał mu zrówna  si  z ni , zanim ogarnie j  ta ciemna smuga.

Jednak e był oddalony jeszcze ze trzydzie ci do czterdziestu metrów, kiedy Katia wjechała w

mrok. Wstrzymał konia. Po chwili i jego obj ł ten ponury cie . Poczuł nagły chłód i jaki  niewytłu-
maczalny l k zmroził jego serce lodowatymi palcami.

Przez chwil  przysłuchiwał si  cichn cemu w oddali t tentowi kopyt jej konia. Wkrótce znikn ła

za kolejnym wzgórzem. Wtedy ponownie popu cił wodze i pogalopował w stron  miasta.

We wrotach domu przywitał go zafrasowany Joro. Kiedy Chavasse zsiadł z konia i oddał mu

wodze, Tybeta czyk oznajmił,  e pytał o niego kapitan Tsen.

—  O co mu chodzi?
—  Otrzymał z Lhasy jak  informacj  — odparł Joro. — Przepytywał mnie przez pół godziny.

Powiedziałem mu,  e obozowali my niedaleko Rudok i tam nas zaatakowano. I  e ciała tych dwóch

ołnierzy wrzucono do jakiej  dziury.

—  Całkiem dobrze to wymy liłe  — o wiadczył Chavasse. — A gdzie on jest teraz?
—  W domu. Wła nie miał wychodzi , kiedy przyjechała ta Stranow. Czy pokłócili cie si ?
—  Nie.  cigali my si  w powrotnej drodze, ale mój konik niósł zbyt du y ci ar — odparł Cha-

vasse i zapalił papierosa. — Jak dot d wszystko idzie gładko — dodał szybko. — Oboje z doktorem
zgadzaj  si  opu ci  Tybet.

Joro zmarszczył brwi.
—  Naprawd  uwa a pan,  e mo na jej ufa ?
W tym momencie otworzyły si  drzwi i pojawił si  w nich kapitan Tsen, a za nim Katia.
—  Wkrótce si  przekonamy — powiedział Chavasse i poszedł w ich stron .
Katia wydawała si  całkiem spokojna i odpr ona, a kapitan u miechał si  grzecznie.
—  Jak si  udała przeja d ka, towarzyszu? — zapytał.
—  W tak czaruj cym towarzystwie? Oczywi cie,  e było wspaniale. — Chavasse zwrócił si

nast pnie do Katii: — Nie nad yłem za wami, poniewa  mój wierzchowiec miał mnie najwyra-

niej dosy .

—  Mo e nast pnym razem znajdziemy dla was silniejszego konia. — odparła. — Zdaje mi si ,

e kapitan Tsen chciałby zamieni  z wami kilka słów.

—  Ale  nie ma po piechu. — Tsen podniósł r ce do góry. —  Chciałbym tylko,  eby cie mi,

towarzyszu, jeszcze raz opowiedzieli dokładnie, co si  zdarzyło. Lhasa domaga si  szczegółów.
Gdy na was czekałem, nasz Dobry Lekarz zaprosił mnie na kolacj . By  mo e zatem mogliby my
porozmawia  o tym dzisiaj wieczorem?

background image

—  Prosz  bardzo — zgodził si  Chavasse.
—  A zatem do zobaczenia — u miechn ł si  Chi czyk. Zasalutował Katii i trzasn wszy obcasa-

mi jak pruski  ołdak, poszedł przez podwórze do wyj cia.

—  Przepraszam,  e nie dotrzymam wam towarzystwa, ale musz  dopilnowa  przygotowa  do

kolacji.

Katia powiedziała to bardzo oficjalnym, nieomal zimnym tonem i zanim Chavasse zdołał cokol-

wiek odpowiedzie , odwróciła si  i znikła wewn trz domu. Anglik stał jeszcze przez chwil , marsz-
cz c brwi, a potem pod ył za ni .

Hoffner był w bibliotece. Siedział na wprost ognia płon cego na kominku z ksi k  na kolanach

i popijał herbat  z porcelanowej fili anki.

—  Jak si  udała przeja d ka? — zapytał. Chavasse zbli ył r ce do ognia.
—  Było oczywi cie przyjemnie, ale krajobraz jest nieco monotonny. My l ,  e nie mógłbym za-

mieszka  w Changu na dłu ej.

—  Bywa tu czasami naprawd  pi knie — odparł Hoffner. — Czy widział si  pan z kapitanem?
—  Spotkałem go po drodze. Rozmawiał przedtem z Jorem. Na razie chyba nie ma czym si

przejmowa . Chce tylko wysła  do Lhasy formalny raport. Zaproponował mi,  eby my po kolacji
porozmawiali o tym, co si  stało.

—  Katia wydała mi si  bardzo poruszona, kiedy tu przygalopowała — zasugerował uczony. —

Doszedłem do wniosku,  e pewnie pan z ni  szczerze porozmawiał?

Chavasse usiadł naprzeciw uczonego i nalał sobie herbaty.
—  Nie jest zachwycona całym przedsi wzi ciem, ale zdecydowała si  nam towarzyszy .
—  Rozumiem,  e nie mówił jej pan o prawdziwych powodach mej decyzji opuszczenia Tybetu?

     —  Nie ma potrzeby — odparł Chavasse. — Powody, które pan przedstawił, s  zupełnie logicz-
ne. — Zawahał si , a potem mówił dalej: — Skoro ju  o tym mówimy, panie doktorze. Gdyby spra-
wa przybrała zły obrót i Chi czycy pana przepytywali, niech im pan powie to samo, co Katii:  e
jest pan tylko starym, chorym człowiekiem, który chciałby umrze  w swoim kraju. Prawda zawarta
w takim o wiadczeniu jest bardzo przekonuj ca. Powinni zadowoli  si  tym.

—  Mam całkowit  pewno ,  e wszystko pójdzie dobrze. — Doktor Hoffner u miechn ł si

ciepło.

W tej samej chwili usłyszeli odgłos auta hamuj cego pod drzwiami domu. Hoffner zmarszczył

brwi i odstawił fili ank .

—  Któ  to mo e by ?
Chavasse zerwał si  na równe nogi. Do pokoju wpadła Katia, blada jak papier. Jej czarne oczy

powleczone były cieniem.

—  Pułkownik Li — powiedziała szybko po rosyjsku.

background image

Chavasse u wiadomił sobie blado  jej twarzy i posłał dziewczynie przelotny, porozumiewaw-

czy u miech. Poczuł jednak zimny dreszcz, ostrzegaj cy go o niebezpiecze stwie. Skoncentrował
si  i podniósł do ust fili ank .

—  Co za niespodziewana przyjemno  — stwierdził spokojnie. 

     W holu rozległy si  szybkie kroki i kto  zatrzymał si  pod drzwiami. Zapukał i wszedł. Był to
m czyzna mniej wi cej tego samego wzrostu co Chavasse, ubrany w idealnie dopasowany do
smukłej sylwetki mundur. Jego ramiona okrywał elegancki płaszcz koloru khaki, z futrzanym
kołnierzem. W ur kawiczonych dłoniach trzymał szpicrut . Dotkn ł ni  — w ge cie powitania —
daszka wojskowej czapki.

—  Jak to dobrze widzie  pana w dobrym zdrowiu, doktorze — u miechn ł si .
Mówił po chi sku miłym, gł bokim głosem i od pierwszego wejrzenia wida  było,  e płynie w

nim odrobina europejskiej krwi. Jego oczy były nieco sko ne, ale patrzyły otwarcie w br zowej,
opalonej twarzy, nos miał prosty, a ładnie wykrojone usta  wiadczyły o wrodzonej dobroduszno ci i
humorze.

—  Nie spodziewali my si  pana przed ko cem tygodnia, pułkowniku — odparł spokojnie Hoff-

ner.

—  Tak wypadło, jak mówi  Anglicy — oznajmił pułkownik, odwracaj c si  do Katii. — Ale ty

jeste  pi kna, jak zwykle — dodał i pocałował j  w r k .

Zdołała si  u miechn .

     —  Mamy całkiem niespodziewanego go cia. Niech mi pan pozwoli przedstawi  sobie towarzy-
sza Kurbskiego, korespondenta zagranicznego moskiewskiej „Prawdy". Przybył, aby zrobi  wy-
wiad z doktorem.
     Pułkownik odwrócił si  do Chavasse'a, który wyci gn ł do niego r k , mówi c:

—  Miło mi, pułkowniku.
Li u miechn ł si  dobrodusznie i potrz sn ł jego dłoni .
—  Tylko,  e ja ju  miałem przyjemno  pozna  towarzysza Kurbskiego — o wiadczył.
Nast piła chwila ciszy, w której cały  wiat zdawał si  wstrzymywa  oddech.
—  Nie rozumiem — powiedział Chavasse ostro nie.
—  Ale  musicie pami ta , drogi towarzyszu. — Usta pułkownika Li wykrzywiły si  w jeszcze

szerszym u miechu. — Przecie  cztery noce temu byli my razem w Rangongu. Mieszkali my w
jednej gospodzie. Wstr tna dziura, no nie?

Chavasse wykonał szybki krok do przodu, kopni ciem podci ł pułkownikowi nogi, jednocze nie

mocnym ciosem przerzucaj c go przez krzesło Hoffnera.

Wybiegł do holu, wyci gaj c mauzera. Nie czas my le  o Katii i starym uczonym. Była to ju

sprawa  ycia i  mierci. A w  yciu, jak i na wojnie, wygrywa ten, kto umie działa  szybko i z za-

background image

skoczenia.

Jaki  d ip stał zaparkowany przy schodach domu. Czterech  ołnierzy gaw dziło przy nim bez-

trosko. Spojrzeli na niego zaskoczeni, wi c cofn ł si  do holu.

Pułkownik pojawił si  w drzwiach biblioteki z automatem w r ku. Chavasse podniósł mauzera i

nacisn ł spust. Bez skutku. Spróbował jeszcze raz, a potem rzucił bezu yteczn  broni  w pułkow-
nika. Przeskoczył przez parapet i znalazł si  na podwórzu.

Wyl dował fatalnie, trac c równowag , a podnosz c si  poczuł nagły ból w kostce. Zazgrzytał

z bami i pobiegł do bramy.

W  lad za nim zastukały buty  ołnierzy. Usłyszał, jak pułkownik Li woła,  eby nie strzelali.

     Był niecały metr od wyj cia, kiedy kto  podci ł mu nogi. Run ł na ziemi , instynktownie zasła-
niaj c twarz r koma i przekr caj c si , aby unikn  kopni . Ale ju  czyja  noga dosi gła jego
boku, a kolejny cios trafił go w twarz. Zdołał jednak podnie  si  na nogi i stan  plecami do muru.

W ułamku sekundy pochwycił przera one spojrzenie Katii Stranow, stoj cej w otwartych

drzwiach domu wraz z Hoffnerem. Zaraz potem czterech  ołnierzy ruszyło na niego. Jeden z nich
uniósł wysoko wojskow  pałk  i wymierzył cios w głow . Chavasse uchylił si , a kiedy pałka
uderzyła w mur, kopn ł napastnika w krocze. Pałka upadła na ziemi , a  ołnierz zemdlał.

Trzech pozostałych zawahało si , a nast pnie jeden z nich nasadził na karabin bagnet i ruszył do

przodu. Przez podwórze p dził pułkownik Li krzycz c: — Nie! Chc  go  ywego!

Chavasse przykl kn ł i podniósłszy pałk , trzasn ł ni  w rami   ołnierza. Ko  p kła jak sucha

gał , a Chi czyk zawył z bólu, wypuszczaj c bagnet z bezwładnej dłoni. Kiedy Chavasse podnosił
si  z kl czek, dopadło go dwu pozostałych. Pierwszy zdołał kopn  go w  ebra. Agent Biura padł
pod murem, ale nie poddaj c si  schwycił  ołnierza za nog . Przez chwil  walczyli zaciekle, przeta-
czaj c si  po ziemi. Kiedy Anglik znalazł si  na wierzchu, pułkownik Li, który wła nie nadbiegł,
podniósł pałk  i zadał mu od tyłu tylko jedno celne uderzenie w kark.

background image

10. Plac w Sela

Potykaj cy si  na ko cu kolumny Chavasse przedstawiał sob   ałosny widok. Jego oczy wpadły

w gł bokie ciemne oczodoły, brod  miał brudn  i zmierzwion , a wychudzone ciało okrywał stary,
zawszony serdak.

Obie r ce je ca zwi zano z przodu i podwi zano do długiej liny przymocowanej do siodła stra-

nika.

Upadał ze znu enia. Deszcz przemoczył go do suchej nitki, a wiatr był lodowato zimny. Nie jadł

od tak dawna. Zwolnił nieco, ale natychmiast stra nik szarpn ł za sznur i agent Biura upadł twarz
w błoto.

Chi czyk, w ciekły, wrzasn ł co  w swym j zyku, wi c Chavasse podniósł si  z wysiłkiem i po-

ku tykał przed siebie.

—  Dobra, skurwielu! — krzykn ł po angielsku. — Nie gor czkuj si  tak!
Widział pułkownika Li jad cego na przodzie kolumny zło onej z trzydziestu ludzi. Wszyscy do-

siadali tybeta skich koników, ale przez plecy mieli przewieszone nowoczesne, automatyczne
pistolety. I Chavasse znowu zadumał si  nad t  niezwykł  koegzystencj  tradycji i zaawansowanej
techniki, tak typow  dla komunistycznych Chin.
     Pomimo   e obszar nadzorowany przez pułkownika Li był bardzo rozległy, garnizon był wy-
posa ony zaledwie w dwa d ipy i jedna ci arówk . Kiedy wi c chi ski komendant udawał si  w
gł b tego terytorium i ze wzgl dów bezpiecze stwa potrzebował silnej eskorty, wsadzał wszystkich
swoich ludzi na konie.

Deszcz wzmagał si . Zimno przenikało Chavasse'a do szpiku ko ci. Szedł z coraz wi kszym tru-

background image

dem. Ogarn ło go skrajnie przygn bienie. Jeszcze nigdy w  yciu nie był w tak krytyczne i sytuacji.
Pułkownik nie miał poj cia, jak bliski załamania był jego wi zie . Europejczyk podniósł zwi zane
r ce, aby otrze  twarz, i znowu si  potkn ł.

Przez prawie trzy tygodnie bito go, poniewierano i poni ano na wszelkie mo liwe sposoby. Noc

po nocy dzwonek w celi ryczał, a czerwone  wiatło migotało, pozbawiaj c go poczucia rzeczywi-
sto ci. Nigdy nie było wiadomo, kiedy ponownie wezm  go na przesłuchanie.

Wszystko przebiegało według jakiego  ustalonego planu, opartego na doskonałej znajomo ci

psychologii i fizjologii. Tak eksperymentował kiedy  na psach akademik Pawłów, wł czaj c dzwo-
nek w trakcie posiłków. W podobny sposób, zmieniaj c ci gle nast pstwo wydarze , mo na do-
prowadzi  ofiar  do kompletnego nerwowego załamania. Człowiek upadał nie tylko fizycznie, ale i
moralnie.   I  dopiero  wtedy zaczynał  si   proces  powtórnych narodzin. Kiedy doprowadzono go
do ko ca, Partia powi kszała swoje szeregi o kolejnego lojalnego i oddanego zombie *(

* Trup przy-

wrócony do  ycia za pomoc  praktyk czarnoksi skich.

).

Chavasse zastanawiał si , co stało si  z Kati , z doktorem Hoffnerem i oczywi cie z Jorem. Jak

dot d pułkownik Li nie uczynił najmniejszej wzmianki o chłopcu, wi c przynajmniej to napawało
Chavasse'a jak  tak  nadziej .

Zacinaj cy deszcz bezlito nie ci ł go po twarzy. Chavasse przestał wreszcie zwraca  na  uwag ,

wycofuj c si  w gł b siebie, jakby do ostatniego sza ca, gdzie ju  nikt nie mógł go dopa . Był to
sekretny sposób, który pozwolił mu przetrwa  minione dwadzie cia jeden dni.
     Przez chwil  pomy lał z  alem o celi. Było tam przynajmniej sucho i od czasu do czasu dawano
mu je . Ale ju  po chwili wstrz sn ł si  na my l o dwudziestoczterogodzinnym przesłuchaniu,
które pewnego dnia zaaplikował mu Li wraz z kapitanem Tseneni oraz na wspomnienie pewnej
nocy, kiedy to  ołnierze osiem razy wyprowadzali go z celi. Zastanawiał si , dlaczego pułkownik
zabrał go ze sob  w t  podró . Podejrzewał jaki  nowy podst p, jako  e pod pozorami dobrych
manier i dobroduszno ci krył si  w Chi czyku zło liwy szatan.

Chavasse spróbował wyobrazi  sobie, w jaki sposób go zabije. Takie rozmy lania urozmaicały

mu bezsenne noce, ale teraz był zbyt wyczerpany i zbyt zmarzni ty, aby si  skoncentrowa  na
czymkolwiek.

Znowu si  potkn ł i przewrócił, ale tym razem nie było gniewnego poci gni cia za lin , gdy

cała kolumna przystan ła pod osłon  skalnego nawisu. Dalej widniała niewielka dolina, w której
znajdowało si  jakie  osiedle. W powietrzu unosił si  zapach dymu.

Stra nik odwi zał lin  od siodła i rzucił j  w błoto. Chavasse, nie zatrzymywany, odszedł w bok

i usiadłszy pod skał  oparł głow  na kolanach.

Kamienie zachrz ciły pod obcasami butów. Potem do jego uszu dotarł głos pułkownika Li.
—  Paul, mój drogi — powiedział po angielsku — wygl dasz okropnie. Chyba jeste  chory. Czy

background image

mog  co  dla ciebie zrobi ?

Sprawiał wra enie naprawd  zatroskanego. Chavasse spojrzał mu w oczy i powiedział leniwie:
—  Rób co do ciebie nale y.
Pułkownik za miał si  grzecznie, usiadł obok i nalał do plastikowego kubeczka gor cej herbaty.

Podał naczynie wi niowi.

—  Napij si  troch , Paul.
Chavasse zastanawiał si  chwil , a potem porwał kubek,  eby pułkownik nie zd ył si  rozmy-

li  i szybko go opró nił.

Herbata była tak gor ca,  e poparzył sobie gardło. Zakrztusił si  i trac c oddech, zaniósł kasz-

lem. Chi czyk poklepał go po plecach, aby mu ul y .

—  Zaraz poczujesz si  lepiej.
Po chwili Chavasse uspokoił si  i oddał mu kubek
—  Ciekaw jestem, co kryje si  za twoim u mieszkiem — zagadn ł. — Przypuszczam,  e nie

prowadzisz mnie tu,  ebym si  przewietrzył dla zdrowia.

—  Dla zdrowia twojej duszy, Paul — odparł Li — dla dobra twojej nie miertelnej duszy.
—  Oczywi cie takiej, jak j  sobie wyobra aj  komuni ci.

     Pułkownik u miechn ł si  słabo i zacz ł umieszcza  papierosa w cygarniczce.

—  Wiesz dobrze, Paul,  e bardzo ci  polubiłem przez te trzy tygodnie. Jestem zdecydowany

zrobi  wszystko, aby  przeszedł na nasz  stron . Szkoda, by  si  zmarnował.

—  Pr dzej ci  diabli wezm  — stwierdził Chavasse.
—  Nie s dz . — Li potrz sn ł z uporem głow . — Chyba zapomniałe ,  e mam pewien iry-

tuj cy nawyk: zawsze osi gam to, co chc .

—  Tylko ci si  tak zdaje — odparł Chavasse.
—  Ale  tak jest! Przypomnij sobie, jak na pocz tku nie chciałe  mi powiedzie , kim jeste . Zdo-

byłem te dane od naszego wywiadu z Pekinu. Potem chciałem wiedzie , po co tu przybyłe ...

—  Chcesz si  tego dowiedzie  od trzech tygodni — przerwał mu Chavasse. — Jak ci si

wiedzie?

—  Ale  wiem to od pocz tku — za miał si  Li. — Katia powiedziała mi to jeszcze tamtego

wieczoru. Zamierzałe  pomóc doktorowi Hoffnerowi wydosta  si  do Indii.

—  Katia ci to powiedziała? — powtórzył t po Chavasse.
—  Naturalnie. To było bardzo proste. Natychmiast zrozumiałem,  e musiałe  mie  jaki  powód,

aby przyby  do domu doktora jako Kurbski. Poprosiłem naszego Dobrego Lekarza,  eby po-
wiedział mi wszystko, co wie. Odmówił mi, poniewa  nie chciał ci  skrzywdzi . Powiedziałem,  e
nasze wzajemne stosunki mog  ulec znacznemu pogorszeniu. Wtedy Katia natychmiast zdecydowa-
ła si  wszystko opowiedzie , aby oszcz dzi  staremu człowiekowi nieprzyjemno ci.

background image

—  Wi c ju  wiesz — stwierdził Chavasse. — Ciesz  si ,  e miała na tyle rozumu, aby ci o tym

powiedzie . Co z nimi zrobiłe ?

—  Na razie pozostali nadal w domu Hoffnera w Changu. Ale obawiam si ,  e b d  musiał wy-

sła  ich do Lhasy, a stamt d ostatecznie do Pekinu. Jednak e dopiero wtedy, kiedy cała sprawa
wyja ni si  do ko ca.

—  A có  jeszcze chciałby  wiedzie ? — zapytał Chavasse.
—  Jest tego sporo. — Li wzruszył ramionami. — Jak przedostałe  si  do Tybetu. Kto ci w tym

pomagał, a tak e co si  stało z Kurbskim i jego eskort .
     —  Pytałe  mnie o to przez trzy tygodnie — odparł Chavasse —   i dok d ci  to zaprowadziło?
Czy nie zamierzasz da  za wygran ?

—  Nie, mój drogi. Ja nigdy nie daj  za wygran ! — Głos pułkownika stał si  nagle lodowato

zimny. — Po pierwsze, nie jestem takim głupcem, jak ci si  wydaje. W tej sprawie co  mi  mierdzi.
Wi c chc  wiedzie  co.

—  Równie dobrze mo esz mnie zabi  i wreszcie sko czy  z tym wszystkim — za miał si  Cha-

vasse.

—  Nie zrobi  tego. Wierz mi, Paul. Zanim sko cz  z tob , powiesz mi prawd . Prawd  i tylko

prawd . I zrobisz to z własnej woli. Potem wy l  ci  do Pekinu, gdzie, jak przypuszczam, Komitet
Centralny znajdzie w tobie dzielnego współpracownika.

—  Zabij mnie — powiedział powa nie wi zie . — Zaoszcz dzisz nam obu wielu kłopotów.
—  Nie mog . — Li potrz sn ł głow . — Ja naprawd  chc  ci pomóc, Paul. Na przekór tobie

samemu.

Wstał i odszedł szybko. W chwil  pó niej siedział ju  na koniu i ruszył na czele kolumny. Nad-

szedł stra nik, ponownie przymocował lin  do siodła i Chavasse poku tykał za nim.

Kiedy zbli yli si  do osiedla, wybiegły psy. Obszczekiwały ich, to wskakuj c w  rodek kolumny,

to znowu wyskakuj c, a   ołnierze kln c zacz li chłosta  je pejczami.

Kilkoro obszarpanych i niedo ywionych dzieci pokazało si  za kolumn  i, utrzymuj c pewien

dystans, towarzyszyło im a  do wsi.

Chavasse doszedł do wniosku,  e trudno wyobrazi  sobie bardziej mizern  egzystencj  ni  to  y-

cie po ród zalanych błotem uliczek i n dznych bud skleconych wokół rozległego placu, pełnego
cuchn cych kału . Wlókł si  na ko cu kolumny, obskakiwany przez ujadaj ce psy. Dzieci wrzesz-
cz c pod ały tu  za nim.

Na  rodku placu znajdowała si  kamienna platforma. Oczekiwał na niej sołtys z kilkoma star-

szymi. Pułkownik Li  ci gn ł wodze i czekał, dopóki jego  ołnierze, galopuj c po uliczkach
osiedla, nie zbior  na placu wszystkich mieszka ców.

Po upływie dziesi ciu minut zadanie zostało wykonane i około stu pi dziesi ciu ludzi stało na

background image

placu, mokn c w strugach deszczu. Li dał znak i  ołnierz popchn ł Chavasse'a do platformy.

Anglik przygl dał si  smutnym, apatycznym twarzom,  ołnierzom otaczaj cym ten tłum i zasta-

nawiał si , po co to wszystko.

Na odpowied  nie czekał długo. Pułkownik wzniósł w gór  r k .
—  Ludzie z Sela! — zawołał. — Nieraz mówiłem wam,  e cudzoziemskie diabły s  waszymi

miertelnymi wrogami. Zachodni  wiat wysyła ich, aby was krzywdzili. Dzisiaj przyprowadziłem

wam jednego z nich,  eby cie go sobie obejrzeli z bliska.

W tłumie nast piło małe poruszenie, ale nikt nie wyraził na głos zainteresowania. Pułkownik

mówił zatem dalej:

—  Mógłbym powiedzie  wam wiele złego o tym człowieku.

     Mógłbym powiedzie ,  e zamordował kilku waszych rodaków i  e chciał wyrz dzi  wam wiele
krzywd, lecz jedna z jego zbrodni jest o wiele wi ksza i bardziej szata ska ni  wszystkie inne ra-
zem wzi te.

Zapanowała zupełna cisza, a potem Li powiedział, wolno akcentuj c słowa:
—  Na tym człowieku ci y współodpowiedzialno  za porwanie Dalaj Lamy, który jest  ywym

Bogiem. Zmusił go sił  do przeprowadzenia si  do Indii, gdzie obecnie jest wi ziony w poha-

bieniu.

Za plecami wi nia rozległ si  czyj  krzyk, po chwili jeszcze kto  co  wrzasn ł i cały tłum run ł

do przodu. W powietrzu za wistały kamienie. Chavasse usiłował uchyla  si  przed nimi, ale mimo
to, po upływie minuty jego twarz broczyła krwi .

Nieczysto ci, odchody i wszelkie plugastwa wyci gano z błota i ciskano nimi w wi nia, tak  e

po chwili był oblepiony tym  wi stwem od stóp do głów.

Pułkownik, gdy tylko tłum ruszył, wycofał si  ze swoim koniem, ale teraz zawołał:
—  Jaka kara nale y si  temu potworowi? Tłum zamarł, a potem kto  wrzasn ł:
—  Zabij go! Zabij!!
Chavasse wierzgn ł w panice, kiedy jaka  r ka schwyciła za kraw d  podartego chałatu. Kto

inny złapał za lin , która ci gle kr powała mu dłonie, i poci gn ł Anglika w tłum.

To szarpni cie powaliło go na ziemi . Le ał twarz  w błocie, otoczony lasem nóg. Strach dławił

go za gardło, wi c zacz ł rzuca  si  na wszystkie strony z sił , której sam si  po sobie nie spo-
dziewał, dopóki kawalerzy ci nie rozproszyli tłumu.

Ludzie z wolna uformowali koło i wtedy podniósł si  na nogi. Patrzyli na niego w milczeniu, z

nienawi ci  w oczach. Pułkownik podjechał do niego.

—  Nie, towarzysze.  mier  tego gada nie powinna by  lak lekka. Najpierw musimy mu pomóc,

by zrozumiał swój bł d.  eby stał si  taki jak my.  eby my lał tak jak my. Zgoda?

Tłum zaszemrał, ale kawalerzy ci naparli na  ko mi i ucichło

background image

—  Widzisz, Paul? Gdyby nie ja, rozszarpaliby ci  na kawałki. Czy  nie jestem twoim

przyjacielem? — u miechn ł si  pułkownik Li.

Chavasse nic nie powiedział. Spogl daj c na niego, czuł tylko rosn c  nienawi .

background image

11. Wyrok s du

Le cego w ciemno ci Chavasse'a zbudził z gor czkowego letargu dzwonek brz cz cy gdzie  w

jego głowie, gdy wn trze celi rozbłysło szkarłatnym  wiatłem.

Miał wra enie,  e skóra na twarzy napi ła si  i  e wszystkie receptory nerwowe poddawane s

elektrowstrz som.

Le ał dalej, patrz c w sufit.  elazne spr yny łó ka bole nie wpijały mu si  w plecy. Czekał,

kiedy po niego przyjd .

Usłyszał odgłos kroków po kamiennym korytarzu, a potem zgrzyt klucza w zamku. Odsuni to

rygiel. Drzwi otworzyły si  z wolna i jasne  wiatło dnia wdarło si  do celi.

Wolniutko opu cił nogi na podłog  i wstał. Przy drzwiach był tylko niski sier ant, który szybkim

ruchem głowy nakazał wi niowi wyj  na zewn trz.

Chavasse szedł za nim korytarzem poprzez, jak mu si  zdawało, delikatne firanki szarych, poły-

skliwych paj czyn. Wlókł si , ci gn c nogi za sob . Przez trzy ostatnie dni nie dostał nic do je-
dzenia i teraz miał wra enie,  e ka dy ruch wykonuje jak na zwolnionym filmie.

Wewn trz czuł zupełny spokój. Odwrócił si  i u miechn ł do sier anta, kiedy znale li si  na

ko cu korytarza i zacz li wchodzi  po schodach. Tamten spojrzał na niego dziwnym wzrokiem, w
którym czaiło si  co  w rodzaju strachu.

„Dlaczego miałby si  mnie ba ?", pomy lał Chavasse. Gdy zatrzymał si  przed znajomymi

drzwiami i czekał, a  sier ant je otworzy, u miechn ł si  ponownie.

W sekretariacie siedziała przy biurku młoda, zgrabna kobieta i szybko co  notowała. Spojrzała

na nich, kiwn ła głow  i  ołnierz otworzył wewn trzne drzwi, przepuszczaj c Chavasse'a przed

background image

sob  do  rodka.

Za biurkiem pułkownika Li siedział kapitan Tsen. Czytał jaki  raport wypisany na maszynie, nie

zwracaj c na przybyłych uwagi.

Chavasse wcale si  tym nie przejmował. Spoza paj czynowych zasłon, z lustra w złotych ramach

patrzył na niego jaki  wymizerowany, zaro ni ty człowiek. Chavasse u miechn ł si  do niego i nie-
znajomy odwzajemnił u miech. Za obcym koło drzwi stał sier ant, a w jego oczach znowu wida
było strach.

„Czegó  on si  boi?". Obcy człowiek w lustrze zmarszczył czoło, jakby równie  rozwa ał ten

problem. Po chwili jasne  wiatło rozproszyło paj czyny przed oczyma Chavasse'a.

Zrozumiał.
Nic mu nie mog  zrobi .
Wygrał.
Kapitan Tsen spojrzał na niego beznami tnie. Otworzył usta. Jego głos zdawał si  dochodzi

gdzie  z daleka, jakby z drugiego ko ca długiego tunelu.

Chavasse u miechn ł si  grzecznie, a Tsen podniósł dokument i zacz ł czyta  gło no jego tre .

Tym razem Chavasse słyszał ka de słowo.

„Obywatelu Paulu Chavasse. Zostali cie uznani przez s d specjalny Głównego Komitetu Wy-

wiadu w Pekinie winnym ci kiej zbrodni przeciwko Chi skiej Republice Ludowej".

Sensowne o wiadczenie. Nie mógłby mu niczego zarzuci . No, mo e poza małym drobiazgiem,

e nie był obecny na swym procesie. Jednak e taki nieistotny detal nie miał znaczenia dla przebiegu

sprawy.

Czekał, a Tsen kontynuował:
„Z wyroku s du wi zie  zostaje skazany na  mier  przez rozstrzelanie. Wyrok b dzie wykonany

natychmiast".

Odniósł wra enie,  e przerwano jak  tam  i rado  wypełniła mu serce. Rozpłakał si .
—  Dzi kuj  wam — powtarzał. — Serdecznie wam dzi kuj . Tsen zmarszczył brwi i patrzył na

niego w osłupieniu.

—  Zostaniecie straceni. Rozumiecie?
—  Doskonale! — zapewnił go Chavasse.
—  W porz dku — wzruszył ramionami Tsen. — Zdejmujcie ubranie.
Chavasse powoli, dr cymi palcami zacz ł si  rozbiera . Nie szło mu, ale obcy człowiek w

lustrze u miechn ł si  zach caj co, dodaj c mu sił. Kiedy agent Biura zrzucił z siebie brudn
koszul , Tsen rozkazał sier antowi, aby przeszukał ubranie.

—  To konieczne na wypadek, gdyby chciał popełni  samobójstwo.
Chavasse stał przed biurkiem, goły jak go Pan Bóg stworzył. Patrzył t po na sier anta, który

background image

kl cz c na podłodze starannie przegl dał jego łachmany.

Tsen nacisn ł guzik przy biurku i pogr ył si  w lekturze raportu. Weszła ta sama kobieta w

mundurze. Nie zwracała uwagi na nagiego m czyzn . Odebrała od kapitana dokumenty, podeszła
do zielonej szafki i zacz ła układa  je starannie.

Gdy Chavasse cierpliwie czekał, a  sier ant sko czy przeszukiwa  jego ubranie, nagle drzwi

otworzyły si  i skazaniec zobaczył w lustrze pułkownika Li.

Na twarzy komendanta pojawił si  wyraz zaskoczenia, który szybko zamienił si  w gniew. Prze-

szedł gabinet w dwu krokach i przep dził Tsena ze swego fotela.

—  Ty głupia  winio! — wrzasn ł. — Czy ten człowiek nie nacierpiał si  ju  dosy ?! Czy musi-

cie go jeszcze tak poni a ?

—  Ale to przecie  zwykłe, regulaminowe przeszukanie stosowane przed egzekucj  — tłumaczył

si  Tsen. — Zalecenia Komitetu w tym wzgl dzie s  oczywiste.

—  Zejd  mi z oczu! — wrzeszczał pułkownik. — I zabierz ze sob  t  cholern  bab !
Kapitan i Chinka po piesznie opu cili pomieszczenie, a sier ant zacz ł pomaga  wi niowi w

ubieraniu si .

—  Jest mi bardzo przykro, Paul — powiedział  ciszonym głosem pułkownik Li. — Naprawd .
—  Nie ma sprawy — odparł Chavasse. — Nic ju  nie ma znaczenia.
—  Wi c ju  wiesz?
—  Wygrałem. Prawda?
Na twarzy pułkownika odmalował si  prawdziwy smutek.
—  Nie miałem  adnego wpływu na to, co si  stało — o wiadczył. — Ju  nie odpowiadam za

spraw . Zostałe  skazany na  mier  przez Komitet i to jest koniec wszystkiego.

—  To dziwne — odrzekł Chavasse — ale naprawd  bardzo si  ciesz ,  e tak si  wszystko po-

toczyło. I nawet jestem zadowolony,  e mój mauzer si  wtedy zaci ł i  e nie mogłem wpakowa  ci
kuli mi dzy oczy. B dziesz miał do  czasu, aby samemu doj  do wniosku,  e si  mylisz.  e wy
wszyscy si  mylicie.

Li j kn ł, powstał i podszedł do ognia. Przez chwil  patrzył w płomienie, a potem odwrócił si

do wi nia.

—   eby dali mi odrobin  wi cej czasu — powiedział. — Cho by tylko kilka dni. Zbli yliby my

si , Paul. Bardziej ni  my lisz.

—  Olej i woda nie mieszaj  si  — zaprzeczył Chavasse spokojnie. — Takie s  prawa fizyki.

Wszystko nas dzieli. Teraz i zawsze.

—  Tylko,  e to my mamy racj , Paul — u miechn ł si  Li. — Nasze zwyci stwo jest pewne.

Ono wynika z prawa natury. To my wygramy. Was czeka kl ska.

—  Nie bierzecie pod uwag  człowieka jako takiego, a to najbardziej zmienny czynnik w

background image

kosmosie. W  yciu, niewa ne, moim czy twoim, czy czyimkolwiek nic nie jest pewne.

—  Widz ,  e trac  czas, usiłuj c dotrze  do ciebie. — Li wyprostował si , trzasn ł obcasami i

wyci gn ł r k  do wi nia. —  egnaj, Paul.

Chavasse mechanicznie u cisn ł r k  pułkownika. Wszelkie gesty równie  straciły dla niego

znaczenie. Potem odwrócił si  i sier ant wyprowadził go z gabinetu.

Szli znajomym korytarzem. Chavasse stan ł przy swojej celi, ale sier ant kazał mu przej  dalej

pod inne drzwi. Otworzył je i wepchn ł wi nia do  rodka.

W celi było kompletnie ciemno. Chavasse zatrzymał si , wyci gn ł r ce przed siebie i ostro nie

ruszył naprzód. Nagle uderzył nog  o  elazn  prycz . W tej samej chwili zapaliło si  ostre, białe

wiatło.

     M czyzna le cy na pryczy był cały we krwi. R ce skrzy owano mu na piersiach, jakby był
martwy. Oczy miał zamkni te, a z jego opuchni tych ust nie wydobywał si   aden d wi k. Twarz
miał jak z wosku, za  skóra na niej była tak przezroczysta, i  mo na było przysi c,  e prze wiecaj
przez ni  ko ci. Kryło si  w niej niewypowiedziane cierpienie.

Chavasse ukl kł obok pryczy, nie dowierzaj c własnym oczom.
— Joro! — zawołał cicho. — Joro! — Delikatnie, samymi opuszkami palców dotkn ł twarzy

storturowanego.

Oczy Joro otworzyły si  niewiarygodnie wolno i martwo patrzyły na Chavasse'a. Potem pojawiła

si  w nich iskierka  ycia. Tybeta czyk poruszył ustami, ale nie wydobył si  z nich  aden d wi k.
Ponownie zamkn ł oczy.

Wszystko wokół stało si  nierealne. Chavasse siedział obok bezwładnego ciała młodzie ca, za-

patrzony w  cian . Po chwili rozległy si  kroki i otworzono drzwi.

Ł cznie z sier antem było ich pi ciu. Dwóch z nich powlokło Tybeta czyka. Chavasse szedł z

tyłu z pozostałymi  ołnierzami.

Gdy wyszli na zewn trz, powitał ich ostro zacinaj cy deszcz. Było zimno i ponuro. Niebo zasnu-

wały czarne, ci kie chmury. Wszystko ton ło w mrocznym  wietle przed witu.

Na  rodku dziedzi ca oczekiwał ich kapitan Tsen z sze cioma  ołnierzami. Wida  było,  e

chciałby sko czy  z tym jak najszybciej.

Nieco dalej widniały dwa drewniane słupy wkopane w ziemi . Chavasse czekał, a w tym czasie

przywi zywano nieprzytomnego Jora do jednego z nich.

Kiedy przyszła kolej na niego, u wiadomił sobie,  e si  nie boi. Nie czuł nawet bólu w ra-

mionach od zbyt mocno  ci gni tych wi zów.

Sko czono wreszcie przygotowania i wszyscy  ołnierze zaj li miejsca w szeregu. Oczekiwano

jeszcze na co .

Po chwili na schodach głównego wej cia pojawił si  pułkownik Li. Miał na sobie wojskow

background image

czapk  i białe r kawiczki, wszystko zgodnie z regulaminem. Kapitan Tsen zasalutował.

Li zacz ł wolno schodzi  dół. Stan ł obok skazanych i zało ywszy r ce do tyłu spojrzał prze-

ci gle na Chavasse'a, a potem trzasn ł obcasami, zasalutował i odszedł.
     Tsen warkn ł krótki rozkaz i  ołnierze podnie li karabiny. Chavasse widział wszystko, co si
wokół działo, jakby przez odwrotn  stron  lornetki. Tak e d wi ki były przytłumione i dochodziły
go z daleka. Zobaczył otwarte usta kapitana, a polem machni cie r k  i w tej samej chwili zamkn ł
oczy.

W dolinie zabrzmiała salwa. Chavasse czekał na  mier , która jednak nie nadchodziła.
W otaczaj cej go ciszy usłyszał odgłos kroków i otworzył oczy. Ciało Tybeta czyka, przywi za-

ne sznurami do pala, zwisało bezwładnie. Pułkownik Li stał obok, oboj tnie stwierdzaj c zgon.

Chavasse patrzył na niego kompletnie zdezorientowany. Niezdolny do my lenia, nie chciał si

pogodzi  z tym, co si  wydarzyło. Tsen rzucił nast pny rozkaz i sier ant z czwórk   ołnierzy wy-
st pił do przodu. Gdy odwi zywali Chavasse'a, wi zie  wpatrywał si  w zmasakrowane ciało Jora i
w mokry bruk, na który ci kimi kroplami spływała krew z twarzy Tybeta czyka.

Li podszedł do niego, zachowuj c si  chłodno i z dystansem.
—  Masz racj , Paul. Przyjrzyj si  dobrze. To ty jeste  winien,  e ten biedny, nie wiadom

niczego głupiec teraz tu wisi. Tylko ty.

Wi zy opadły. Chavasse dygotał.
—  Dlaczego? — wycharczał. — Dlaczego?
Pułkownik z uwag  osadzał papierosa w cygarniczce. Przerwał, by podzi kowa  za podany mu

przez sier anta ogie , zaci gn ł si  i, wydmuchuj c chmur  dymu, u miechn ł si  łagodnie.

—  Ale  Paul, mój drogi, chyba nie s dziłe ,  e chcemy z tob  sko czy ?
Gdzie  w gł bi eksplodował w nim straszliwy, bezgło ny krzyk i Chavasse rzucił si  na pułkow-

nika. Wyci gn ł r ce, by chwyci  go za gardło, osłoni te wojskowym kołnierzem. Ale nie udało mu
si . Otrzymał pot ny cios w kark, kto  podci ł mu nogi, zwalił si  na bruk.

background image

12. Noc jest przyjacielem

wiatło pojawiło si  tu  przy nim, a potem znowu zapanowała ciemno . Powtórzyło si  to

kilkakrotnie i w ko cu Chavasse'a to zirytowało. Ale kr ciło mu si  w głowie i nie mógł otworzy
oczu.

Kiedy si  wreszcie obudził, stwierdził,  e le y na w skim, czystym łó ku. Pomieszczenie, w

którym si  znajdował, było małe i ciasne. Unosił si  w nim ów specyficzny, szpitalny zapach  rod-
ków czyszcz cych i dezynfekuj cych.

Wokół było do  mroczno. W pokoju znajdowała si  tylko jedna, przysłoni ta aba urem lampka,

przy której chi ska piel gniarka czytała ksi k . Kiedy próbował si  podnie , dziewczyna wstała i
wyjrzała na korytarz.

—  Zawołaj doktora — zagadała do kogo  niewidocznego, znajduj cego si  na zewn trz i za-

mkn ła z powrotem drzwi.

Chavasse u miechn ł si  słabo.
—  Czy bym wci  był mi dzy  ywymi?  ycie jest pełne niespodzianek.
Poło yła mu chłodn , mi kk  r k  na czole. Przymkn ł powieki.
—  Odpoczywajcie — powiedziała. — Nie powinni cie mówi . 

     Jednak otworzył oczy, bo do pokoju wszedł lekarz. Zobaczył nad sob  smagł , uprzejm  twarz.
Skóra na niej, pokryta g st  siatk  zmarszczek, zdawała si  by  naci gni ta na wystaj ce ko ci po-
liczkowe. Lekarz sprawdził jego puls i spytał:

—  Jak pan si  czuje?
—  Wszawo — odparł Chavasse. Lekarz u miechn ł si .

background image

—  Ma pan zdumiewaj co silny organizm. Wi kszo  ludzi na pa skim miejscu dawno gryzłaby

ju  ziemi .

—  Nie miałbym im tego za złe. Przekonałem si  na własnej skórze jak traktujecie wi niów.
—  Prosz  pana! Ja naprawd  nie interesuj  si  tymi sprawami. B dzie pan  ył i to jest najwa-

niejsze.

—  To zale y od punktu widzenia — zauwa ył Chavasse. Kto  zapukał do drzwi i piel gniarka

otworzyła.

—  Przyszedł pułkownik Li.
Lekarz odwrócił si  i powiedział do wchodz cego:
—  Ale tylko pi tna cie minut, pułkowniku. Pacjent musi jeszcze du o spa ,  eby przyj

całkiem do siebie. — Spojrzał na Chavasse'a  yczliwie. — Jutro rano przyjd  do pana znowu.

Wyszedł wraz z piel gniark . Li podszedł bli ej do łó ka. Wygl dał wspaniale, a mundur le ał

na nim jak ulany.

—  Cze , Paul. Jak si  czujesz?
—  Chc  papierosa — odparł Chavasse. — Mo esz mnie pocz stowa ?

     Li kiwn ł głow  i przysun wszy sobie krzesło do łó ka, usiadł i otworzył papiero nic . Chavas-
se z przyjemno ci  zaci gn ł si  dymem.

—  O wiele lepiej — stwierdził.
—  I o to chodzi, czy  nie? — rozpogodził si  Li. — Czyste prze cieradło, wygodne łó ko, a

kiedy trzeba nawet ci tyłek obmyj .

—  A jak długo to potrwa?
—  Ale , mój drogi — Li wzruszył ramionami. — Przecie  dobrze wiesz,  e wszystko zale y od

ciebie.

—  Tak przypuszczałem — powiedział Chavasse z gorycz . — Przestraszyłe  si ,  e mog

umrze . St d te luksusy. Kiedy tylko b d  mógł si  podnie  na nogi, zabierzesz mnie do mojej
uroczej, przytulnej celi i wszystko zacznie si  od nowa.

—  Masz racj , Paul — odparł Li spokojnie. — Zaczniemy wszystko od pocz tku. Na twoim

miejscu przemy lałbym to sobie.

—  Na pewno to zrobi  — powiedział Chavasse.
—  A propos — rzekł Li, zmierzaj c ju  do drzwi. — znajdujesz si  na trzecim pi trze klasztoru.

Na korytarzu s  wartownicy. Nie próbuj  adnych sztuczek.

—  Nie mógłbym doj  nawet do toalety. Li u miechn ł si  lekko.
—  Prze pij si  teraz. Zajrz  tu jutro.
Drzwi si  zamkn ły i Chavasse został sam. Patrzył w sufit i próbował zebra  my li. Jednego był

pewien. Raczej umrze, ni  pozwoli si  znowu torturowa . A skoro tak, to nie ma czasu do stracenia.

background image

Odrzucił kołdr  i opu cił nogi na podłog . Wzi ł gł boki oddech, wstał i zacz ł i .
Miał okropne zawroty głowy. Przez kilka chwil czuł si  tak, jakby podłoga była z waty. Wreszcie

dotarł do przeciwległej  ciany. Odpocz ł chwil  i ruszył z powrotem.

Usiadł na brzegu łó ka, a potem znowu spróbował. W k cie stała szafka. Otworzył j  pełen na-

dziei. Znajdowała si  w niej tylko pi ama i para szpitalnych kapci, nic wi cej. Zamkn ł drzwi, pod-
szedł do okna i ostro nie wyjrzał na zewn trz.

Kiedy jego oczy przywykły do ciemno ci, stwierdził,  e pokój szpitalny znajduje si  jakie  dwa-

na cie metrów nad ziemi . Zrobiło mu si  słabo i wrócił do łó ka. Ledwie przykrył si  kołdr , do
pokoju weszła piel gniarka.

Poprawiła mu poduszki i wygładziła po ciel.
—  Jak si  pan czuje?
Zaj czał cicho i odpowiedział słabym głosem:
—  Niedobrze mi. Chciałbym troch  pospa . Kiwn ła głow  i spojrzała na niego z lito ci .
—  Zajrz  do was potem. Odpoczywajcie.
Opu ciła pokój tak samo bezszelestnie jak do niego weszła.
Chavasse u miechn ł si  sam do siebie. „Jak na razie nie le". Odsun ł kołdr  i podszedł do

drzwi. Z korytarza dochodziły jakie  głosy. Usłyszał jak piel gniarka  mieje si  i mówi do kogo :

—  Zanudzisz si  na  mier , siedz c tu cał  noc.
—  Ale  sk d, mój kwiatuszku — odparł m ski głos. — Jak ebym mógł nudzi  si  w twoim

towarzystwie.

Piel gniarka znowu wybuchn ła  miechem.
—  Wróc  tu przed północ , aby do niego zajrze . Je eli b dziesz, grzeczny,  przynios  ci  co

do  picia  — powiedziała  i   odeszła  ołnierz widocznie usiadł, bo zaskrzypiało krzesło.

A zatem Chavasse miał teraz jedn , jedyn  szans . Zaskoczenie. Je eli nie ucieknie teraz, nie

zrobi tego nigdy. Dzisiejsza noc stwarzała niepowtarzaln  okazj . Pilnowano go mniej czujnie, w
przekonaniu,  e jest zbyt chory i słaby, by cokolwiek przedsi wzi . Ucieczka w takim stanie —

miechu warte.

Wło ył pi am  i kapcie wzi te z szafy. Zgasił  wiatło i przeszedł do okna.
Nieco w prawo, jakie  dziewi  metrów ni ej, znajdowało si  główne wyj cie z budynku. Na  e-

laznym ła cuchu kołysała si  przy nim lampa o wietlaj ca  cie k . W jej  ółtym blasku si pi cy
teraz deszcz wygl dał jak srebrna mgła. Chavasse otworzył okno i wychylił si  na zewn trz.

Po obu stronach ci gn ły si  rz dy okien. Długie,  ółte palce  wiateł przes czaj cych si  przez

szpary w okiennicach si gały daleko w noc. Przej cie t dy było wi c niemo liwe. Tak e gór  nie
udałoby si  opu ci  klasztoru, bowiem dach zako czony był szerokim okapem. Jego kraw d  znaj-
dowała si  stanowczo zbyt daleko.

background image

Chavasse poczuł na twarzy zimne i wilgotne uderzenie wiatru, gdy tylko wychylił si  bardziej z

okna. W oknie poni ej jego pokoju było ciemno.

Nie zastanawiał si  nad niebezpiecze stwem. Zwi zał dwa prze cieradła i poszw . Pod parape-

tem biegła  elazna rynna odprowadzaj ca wod  z dachu. Jeden koniec zaimprowizowanej liny
przywi zał starannie do rynny, a drugi opu cił ni ej. Trzymaj c si  mocno prze cieradła, Chavasse
wyszedł z okna i zacz ł ze lizgiwa  si  w dół. Lodowaty wiatr przenikał przez lekki materiał pi a-
my, a deszcz zalewał oczy uciekiniera, ale wkrótce namacał on stopami parapet pod oknem na
ni szym pi trze. Był na razie bezpieczny.

Przez chwil  kołysał si  na linie uczepiony jej tylko jedn , dr c  r k , gdy  drug  usiłował

otworzy  zamkni te okno. Wreszcie z rozmachem pchn ł je łokciem, a  wist wiatru uderzaj cego o
róg budynku zagłuszył brz k tłuczonej szyby. Wło ył ostro nie r k  w wybity otwór i odemkn ł
okno. Po chwili, skurczony, przyczaił si  w ciepłym mroku.

Okazało si ,  e jest to co  w rodzaju magazynu. Wokół  cian pi ły si  drewniane półki wypchane

stosami kołder, koców i prze cieradeł. Szpar  pod drzwiami s czyło si   wiatło. Chavasse powoli
nacisn ł klamk  i wyszedł na opustoszały korytarz.

Zamkn ł drzwi za sob  i bacznie rozgl daj c si  poszedł wolno przed siebie. Nie miał poj cia,

co zrobi. Liczył na łut szcz cia. Był jednak spokojny. Miał przeczucie,  e w jaki  dziwny sposób
wyrwie si  st d.

Kiedy był ju  na ko cu korytarza, usłyszał przyciszon  rozmow  i, wychyliwszy si  zza w gła,

zobaczył dwóch  ołnierzy, siedz cych na ławie z automatami na kolanach. Najwidoczniej pułkow-
nik Li nie zdawał si  na los szcz cia, je eli chodzi o  rodki bezpiecze stwa. Chavasse cofn ł si  i
nagle zamarł, słysz c głosy dochodz ce z przeciwnego kra ca korytarza. Za jego plecami znajdo-
wały si  jakie  małe drzwi. Otworzył je szybko i wszedł do niewielkiego, ciemnego pomieszczenia.

Była to zapasowa klatka schodowa, która wiła si  w dół kr tymi schodami w niszy wykutej w

zewn trznej, grubszej  cianie. Zszedł na sam dół. Otworzył kolejne drzwi i znalazł si  na długim,
bielonym wapnem korytarzu.

Poszedł nim tak szybko, jak mógł, sprawdzaj c po drodze wszystkie pomieszczenia. W jednym z

nich dwóch  ołnierzy siedziało przy drewnianym stole jedz c co  i gaw dz c ze sob  wesoło. Min ł
ten pokój i skr cił w w szy korytarz, z którego prowadziło dalej dwoje drzwi.

Otworzył pierwsze i okazało si ,  e wiodły do łazienki. Drugie natomiast stwarzały wi cej

mo liwo ci. W pomieszczeniu za nimi stały cztery łó ka, a przy  cianach  elazne szafki. Najpraw-
dopodobniej była to kwatera stra ników.

We wszystkich szafkach znajdowało si  to samo. Zapasowe mundury, gumiaki i ró ne osobiste

drobiazgi. Zdj ł z wieszaka mundur, który wydawał mu si  by  odpowiedni miar , wyci gn ł gu-
miaki i zacz ł si  szybko przebiera .

background image

     Potem przejrzał si  w pop kanym lustrze. Ubrany w ten sposób miał wi cej szans. Potrzebny był
tylko jeszcze jeden drobiazg. Znalazł go w ostatniej szafce. Była to czapka z czerwon  gwiazd  ar-
mii komunistycznych Chin. Naci gn ł j  na czoło, tak gł boko, jak to było mo liwe. W tym samym
momencie do pokoju wszedł  ołnierz. Był to młody, krzepki wie niak. Miał nieco kabł kowate nogi
i spracowane r ce. Na widok Chavasse'a otworzył usta w niemym zdumieniu.

Chavasse nie miał sił ani warunków, aby walczy  z nim uczciwie. Schwycił jakie  stare, poła-

mane krzesło le ce obok i r bn ł nim niefortunnego intruza w głow .

ołnierz j kn ł i osun ł si  na kolana, ale po chwili usiłował wsta  i złapał przeciwnika za

spodnie. Chavasse odwrócił si  i kopn ł go w  oł dek. Chi czyk przewrócił si  na podłog , a jego
twarz spurpurowiała.

Wtedy agent Biura wyszedł i zamkn wszy za sob  drzwi szybko ruszył przed siebie. Wszedł po

schodach, które były na ko cu i otworzył nast pne drzwi. Znalazł si  w w skim przej ciu, prowa-
dz cym do głównego holu.

Przy wyj ciu, w oszklonej dy urce, dwóch stra ników siedziało i s czyło w najlepsze gor c

herbat . Przeszedł obok, zwiesiwszy głow . Jeden ze stra ników zawołał co  za nim, a potem ro-
ze miał si , ukazuj c zepsute  ółte z by. Chavasse machn ł im r k  i wyszedł w noc.

Przed budynkiem stał pusty d ip. Płócienny dach osłaniał wn trze przed deszczem. Uciekinier

zawahał si , a potem szybko zbiegł po schodach i wskoczył za kierownic . Silnik załapał za pierw-
szym obrotem kluczyka. Chavasse zwolnił hamulec i samochód zacz ł wolno zje d a  z pochyło-

ci. Agent nasłuchiwał, ale nic si  nie działo. Nikt nie podnosił alarmu.  ołnierz na warcie przy bra-

mie, machn ł r k , polecaj c mu jecha  dalej. Wyjechał zatem z dziedzi ca klasztoru i skierował
si  w stron  domu Hoffnera.

Zaparkował d ipa na podwórku. Wci  si pił deszcz. Było zimno i nieprzyjemnie. Ucieczka

okazała si  łatwa — stanowczo zbyt łatwa. I gdy wchodził po schodach nie czuł radosnego pod-
niecenia. Był tylko zm czony, przera liwie zm czony i znowu kr ciło mu si  w głowie.

Poci gn ł za dzwonek. W domu było ciemno. Oparł si  o drzwi i gdy nagle je otwarto, nieomal

wpadł do  rodka.

Dopiero wtedy zrozumiał,  e jest bezpieczny — naprawd  bezpieczny. Przed upadkiem

ochroniły go wyci gni te ku niemu ramiona — delikatne, a przecie  wystarczaj co silne, by da  mu
oparcie. Z półmroku wyłoniła si  twarz Katii Stranow. Czuła i ciepła, i pełna miło ci.

background image

13. Dług do spłacenia

Było tak przyjemnie le e  na mi kkiej sofie i słucha  jak krople deszczu b bni  po okiennicach.

Chavasse odpoczywał, przygl daj c si  Katii. Przygotowywała herbat , krz taj c si  w salonie.

Hoffner uwa nie osłuchiwał Chavasse'a stetoskopem. Po chwili wyprostował si  i potrz sn ł

głow .

—  Powiniene  by  w szpitalu, Paul. Jeste  w bardzo złym stanie.
—  I na pewno nie b d  w lepszym, je eli zostan  tu jeszcze troch  — odparł agent Biura. —

Potrzebuj  czego , co cho  na krótko postawiłoby mnie na nogi. Mo e mi pan pomóc?

—  Owszem — kiwn ł głow  Hoffner — ale to lekarstwo b dzie działa  tylko przez okre lony

czas. — Otworzył swoj  czarn  torb  i wyj ł z niej ampułk  i strzykawk .

—  To znaczy: jak długo?
—  W zwykłych warunkach około doby — odrzekł Hoffner — ale w twoim stanie niczego nie

mo na by  pewnym. Dam ci t  dawk , a potem jeszcze jedn . To ci pomo e na jakie  dwa dni. Po-
tem nie b dziesz mógł ruszy  ani r k , ani nog .

—  Ale wtedy b d  ju  bezpieczny w Kaszmirze.
Ledwie poczuł ukłucie i natychmiast zacz ł si  ubiera . Katia podała mu gor c  herbat  porce-

lanowej czarce. Chciwie opró nił miseczk .

—  Kiedy zamierzasz nas opu ci ? — zapytała.
—  Kiedy ja zamierzam?... — Chavasse zmarszczył brwi. — Wszyscy opuszczamy Tybet.
Poło yła mu r k  na kolanie.
—  Rozumiem,  e ty musisz natychmiast opu ci  Tybet, Paul. Ale doktor Hoffner jest starym,

background image

chorym człowiekiem. Do granicy jest ponad dwie cie kilometrów. Droga wiedzie przez dziki,
surowy kraj. On tego nie wytrzyma.
     —  Na podwórzu stoi wojskowy d ip zatankowany do pełna — odparł Chavasse. — Pojedziemy
nim do Rudok, zostawimy auto u stóp przeł czy Pangong Tso, a sami przejdziemy przez ni  pieszo.
To jakie  trzy lub cztery kilometry i ju  jest granica.

—  Jego serce nie wytrzyma wysiłku na takiej wysoko ci — upierała si  dziewczyna.
Hoffner poło ył jej r ce na ramionach.
—  Katiu — o wiadczył — ja musz  i . Zrozum to. I pragn , jak niczego innego na  wiecie,

aby  poszła z nami.

Chavasse zapi ł swoj  pikowan  kurtk  i wstał.
—  Nie zapominajcie,  e nie mamy du o czasu. Mog  odkry  moj  nieobecno  w ci gu najbli-

szej pół godziny.

—  Ale dlaczego musi pan i , doktorze? — potrz sn ła głow . — Czego  tu nie rozumiem.
Hoffner spojrzał na go cia pytaj co i Chavasse kiwn ł głow . Uczony, patrz c na Kati , po-

wiedział łagodnie:

—  Rzeczywi cie, nie byłem z tob  szczery, moje dziecko. Dokonałem pewnego odkrycia.

Mo na powiedzie ,  e jest to znacz cy wkład w zrozumienie  wiata.

—  To odkrycie epoki — dodał Chavasse.
—  Wyniki moich bada  sprawiaj ,  e jestem potrzebny ojczy nie i całemu zachodniemu  wiatu

— ci gn ł Hoffner, ignoruj c uwag  agenta.

Przez chwil  twarz Katii pozostawała bez wyrazu. Potem pojawił si  w niej ból.
—  Dlaczego nie powiedzieli cie mi tego wcze niej? Czy nie ufali cie mi? Czy tak niewiele dla

ciebie znacz ? — zwróciła si  do Chavasse'a. — Dla was obydwu?

—  Było wiele powodów — odparł Hoffner. — Musiałaby  odwróci  si  od swych rodaków. Do

ko ca  ycia pozostawa  mi dzy obcymi.

Podniosła jego r k  do swego policzka.
—  Nie mam nikogo oprócz was dwóch — powiedziała z u miechem. — Nikogo, tylko pana i

Paula. Któ  inny mógłby mnie obchodzi ?

Chavasse obj ł dziewczyn  i całuj c, poczuł,  e jej twarz jest mokra od łez. U miechn ła si  ra-

do nie, patrz c na niego. Nagle u miech znikł z jej ust. Zadr ała.

Poczuł zimny podmuch powietrza na karku. Odepchn ł Kati  i odwrócił si  wolno. W drzwiach

stał kapitan Tsen. Tu  za nim słu cy doktora z automatem w r ku.

Na twarzy kapitana Tsena malowała si  niesamowita rado .
—  Wi c w ko cu znamy prawd , panie Chavasse — oznajmił. — Przyzna pan, i  nasza strate-

gia okazała si  skuteczna. Gra sko czona.

background image

„Powinienem si  domy le !", powiedział sobie cierpko Chavasse. To wszystko poszło zbyt ła-

two. Jego ucieczka została zaplanowana przez pułkownika Li. Był to zatem tylko nast pny ruch w
grze. Szach i mat!

Do przodu wyst pił Hoffner i zasłonił sob  Paula.
—  Niech pan posłucha, kapitanie — zacz ł.
—  Prosz  nie rusza  si  z miejsca — chłodno powiedział kapitan.

     Przez chwil  oczy słu cego spocz ły na Hoffnerze. To Chavasse'owi wystarczyło. Wypchn ł
Kati  poza pole strzału i dał nura za sof .

Słu cy poci gn ł seri  po  cianie. Pociski rozłupały boazeri . Katia rzuciła si  w stron  zbiega.
—  Nie, Paul! Nie! — krzykn ła i upadła na dywan.
W  wietle ognia, płon cego na kominku, widział jak z rany na czole spływa po jej twarzy krew.

Wychylił głow  zza brzegu sofy.

Słu cy i Tsen stali ci gle w otwartych drzwiach. Hoffner kl czał przy Katii.
—  Nie uciekniesz, Chavasse! — zawołał Tsen. — Wyjd  z r kami na karku.
Chavasse przeczołgał si  za zabytkow  otoman  i ze stoj cego za ni  stołu zdj ł niedu y,

dekoracyjny przycisk. Wa ył go w r ku przez chwil .

—  Zaczynam traci  cierpliwo ! — krzykn ł kapitan Tsen. 

     Chavasse rzucił przyciskiem w przeciwległy ciemny k t pokoju. Słu cy odwrócił si  i wy-
strzelił dwukrotnie w stron , z której doszedł go hałas. Agent Biura w trzech skokach był przy nim
Uderzył go kantem dłoni w kark i błyskawicznie chwycił automat, który wypadł z bezwładnych r k
Chi czyka.
     Tsen zdołał tylko wyci gn  z kabury pistolet. Rzucił go pospiesznie. Chavasse schylił si , pod-
niósł pistolet i wsun ł go do kieszeni.

—  Tylko jedno trzyma ci  przy  yciu. Fakt,  e b dziesz mi potrzebny — o wiadczył. — Zdejm

pas i odwró  si .

Tsen wykonał rozkaz. W jego oczach nienawi  mieszała si  ze strachem. Chavasse zwi zał mu

r ce na plecach jego własn  koalicyjk  i pchn ł na fotel. Potem podszedł do Hoffnera, kl cz cego
wci  nad dziewczyn . Lekarz delikatnie  cierał krew z jej twarzy.

—  Co z ni ?
—  Miała szcz cie — odparł Hoffner. — Pocisk tylko j  musn ł. Pozostanie przez pewien czas

nieprzytomna, a kiedy si  ocknie dozna szoku, ale jej  yciu nie zagra a niebezpiecze stwo.

—  Czy mo e jecha ?
—  Musi. — Starzec owijał głow  Katii banda em. — Nie mo emy jej teraz zostawi .

     —  Wobec tego id  po ciepłe ubrania i niezb dne drobiazgi. Zostawiam panu pistolet na wy-
padek, gdyby nasz przyjaciel zacz ł sprawia  kłopoty.

background image

Wrócił par  minut pó niej, nios c ze sob  kilka ko uchów i pikowanych kurtek. Hoffner ju  za-

banda ował Katii głow , a teraz robił jej zastrzyk. Zło ył torb  i powstał.

—  Przygotowałem j  najlepiej, jak tylko mo na — oznajmił. 

     Wspólnie  ubrali  dziewczyn   w  ciepł   kurtk ,  na  to  gruby ko uch, a na głow  naci gn li jej
kaptur. Chavasse zaniósł j  do d ipa, a Hoffner zadbał o swoje ubranie. Wci  padało i d ł zimny
wiatr. Chavasse uło ył dziewczyn  na tylnym siedzeniu auta tak wygodnie, jak było to mo liwe, i
pobiegł do domu.

Hoffner stał na  rodku biblioteki, ubrany w długi barani ko uch z futrzanym kapturem. Trzy-

maj c w r ku pistolet, rozgl dał si  wokół, jakby czego  szukał.

Zmarszczył brwi, a potem podszedł do biurka, otworzył jedn  z szuflad i wyj ł z niej niewielk

skórzan  teczk .

—  O tym nie wolno mi zapomnie  — rzekł.
—  Praca? — zapytał Chavasse, a kiedy stary pan przytakn ł, dodał: — Co  jeszcze?
Hoffner rozejrzał si  dokoła i westchn ł.
—  Tyle lat — potrz sn ł głow  z niedowierzaniem. — Niech to wszystko pozostanie tak, jak

jest. Nigdy nie marzyły mi si  pomniki, ale prawd  mówi c jestem ju  zbyt stary,  eby zaczyna
wszystko od nowa.

Tsen, skulony bez ruchu na fotelu, spojrzał na nich ze zło liwym u mieszkiem.
—  Nigdy si  st d nie wydostaniecie.
—  Mylisz si  — odparł Chavasse — poniewa  ty b dziesz siedział przy mnie, gdy b dziemy

przeje d a  przez główn  bram . Tsen patrzy! na niego takim wzrokiem, jakby go mdliło, ale Cha-
vasse przypomniał sobie o .Toro i opu ciła go wszelka lito . Silnym pchni ciem skierował
Chi czyka do holu i te  ruszył za nim.

Kiedy dotarli do d ipa, Chavasse usadowił uczonego z tyłu obok dziewczyny, a sam zaj ł miej-

sce za kierownic . Tsen usiadł obok niego.

Ulice były całkiem opustoszałe. Kiedy zbli yli si  do bram miasta, Chavasse wyj ł pistolet z

kieszeni i ukrył pod poł  ko ucha.

—  Pami taj,  eby  mówił dokładnie to, co trzeba — ostrzegł Tsena
Nie było tam wartowni i  ołnierz, stoj cy pod latarni  przy zamkni tej bramie, zmarzni ty, prze-

moczony do suchej nitki, przedstawiał sob  obraz n dzy i rozpaczy.

Chavasse zwolnił i wartownik podszedł bli ej. Jego bro  l niła w  wietle lamp auta.
—  Otwieraj, ty głupcze! — wrzasn ł Tsen. — Spiesz  si ! 

      ołnierzowi z wra enia opadła szcz ka. Szybko podniósł wielk  sztab , przytrzymuj c  wrota,
po czym otworzył bram  tak szybko, jak potrafił. Kiedy przeje d ali obok niego, Chavasse pochylił
głow , by daszek jego wojskowej czapki osłaniał twarz. Po chwili spojrzał za siebie — brama za-

background image

mykała si  powoli. Chavasse wrzucił najwy szy bieg. Ruszyli w noc.

Obszczekiwani przez psy min li osiedle tubylców i wspi li si  nad wzgórze ponad dolin , zosta-

wiaj c pogr one w ciemno ciach Changu za sob . Dwadzie cia minut pó niej Chavasse zatrzymał
si  i rozkazał Tsenowi, aby wysiadł z auta.
     —  Ale ja mam zwi zane r ce — j kał si  Tsen. — Jak mog  tak wróci ?

—  Powiedziałem. Wysiadaj!
Kapitan Tsen wygramolił si  pospiesznie z d ipa i ruszył w drog  powrotn . Po chwili Chavasse

wyszedł za nim. Doganiaj c Chi czyka zawołał:

—  Kapitanie Tsen! Zapomniałem o czym . Wydaje mi si ,  e jestem panu co  winien za mój los

i za losy wielu innych ludzi.

Kiedy Tsen odwrócił si  posłusznie, agent Biura wyci gn ł z kieszeni pistolet i dwukrotnie z bli-

ska strzelił mu w głow .

Stał przez chwil  nad ciałem, a potem wrócił do d ipa. Nie zwa aj c na pełne dezaprobaty spoj-

rzenie Hoffnera, ruszył przed siebie.

background image

14. Mury klasztoru Yalung Gompa

W szarym  wietle poranka mury klasztoru Yalung Gompa ja niały  ywymi kolorami na tle ciem-

nych burzowych chmur. Chavasse zmarszczył czoło. Co  było nie w porz dku, ale dopiero kiedy
zjechali w gł b doliny, zrozumiał w czym rzecz. Brakowało jurt tubylczego osiedla.

Całemu temu miejscu towarzyszył dziwny nastrój zaniedbania. Jak gdyby zbli ali si  do ruin

jakiego  staro ytnego, martwego miasta. Przez otwart  bram  wolno wjechał na dziedziniec i na-
tychmiast zahamował.

Pod murem klasztoru le eli rz dem mnisi w szafranowych strojach. Niektórzy z nich wbili palce

w ziemi , inni podkurczyli pod siebie nogi, jak gdyby walczyli do ostatka.

—  Mój Bo e — zawołał Hoffner ze zgroz  w głosie.
—  To jedynie niewielka próbka tego, jak post puj  Chi czycy w okupowanym kraju — stwier-

dził Chavasse. — Niech pan tu zostanie, a ja pójd  si  rozejrze .

Ju  wcze niej w schowku pod tablic  rozdzielcz  odnalazł doskonał  sztabow  map  okolic

przeł czy, dwa granaty i pas z amunicj . Wyci gn ł karabin maszynowy, szybko go załadował i
wrzucił do kieszeni kilka dodatkowych magazynków. Nast pnie poszedł przez dziedziniec ku głów-
nym drzwiom klasztoru.

Wewn trz było ciemno i zimno. Ostro nie posuwał si  kamiennymi korytarzami. Nagle doszedł

go monotonny głos, powtarzaj cy magiczne formuły modlitwy. Pchn ł niewielkie drzwi i znalazł
si  w samym sercu  wi tyni.

Na podniesieniu widniała otoczona płon cymi  wiecami złota figurka Buddy, a przed ni  kl czał

mnich, wznosz c modlitwy. Wstał i odwrócił si  do przybysza. Był to ten sam pomarszczony, stary

background image

mnich, który czuwał przy jego łó ku, gdy po  mierci Kurbskiego Chavasse budził si  z gł bokiego
snu, całe wieki temu.
     —  Miło mi ci  znowu widzie , Angliku — oznajmił spokojnym głosem.

—  Ja te  si  ciesz . Co tu si  stało?
—  Chi czycy ogłosili,  e trzeba zamkn  wszystkie klasztory. Wiedzieli my,  e pr dzej czy

pó niej, przyjdzie nasza kolej. Przyszli wczoraj. Du y oddział kawalerii.

—  Czy nie mogli was obroni  partyzanci Jora? Starzec pokr cił przecz co głow .
—  Odeszli ze dwa tygodnie temu, aby przył czy  si  do wi kszego oddziału. — Przez chwil

patrzył bacznie na Chavasse'a, a potem poło ył mu r k  na ramieniu. — Ale ty, synu, bardzo si
zmieniłe . Jeste  innym człowiekiem. Wygl da na to,  e przeszedłe  przez piekło.

—  Joro nie  yje.
—  Ka dy musi opu ci  t  ziemi . Nie ma przed tym ucieczki.
Czy mog  ci w czym  pomóc?
—  Chyba ju  nie. Próbuj  z dwojgiem przyjaciół przedosta  si  do Kaszmiru. My lałem,  e

b d  mogli mi pomóc ludzie Jora.

—  Pewna rodzina przekradała si  t dy ze dwa dni temu — oznajmił mnich. — Byli to Kazacho-

wie z Sing Lang. Wódz plemienia z  on  i dwojgiem dzieci. Zamierzali równie  dotrze  do Kasz-
miru. Prowadz  konie, co niew tpliwie opó nia ich marsz w górach. By  mo e uda si  wam ich do-
goni .

—  To dobra informacja — przytakn ł Chavasse. — Musz  ju  i . — Zawahał si  jeszcze. —

Czy mógłbym zrobi  co  dla waszej  wi tobliwo ci?

Mnich u miechn ł si  i potrz sn ł głow  przecz co.
—  Nie, mój synu.
Potem odwrócił si  i ukl kn wszy zaintonował ponownie modlitw . Jego głos rozbrzmiewał głu-

cho w pustym klasztorze.

Chavasse, wsiadaj c do d ipa, popatrzył na Kati .
—  Co z ni ?
—  Zasn ła tak gł boko — odparł uczony —  e obudzi si  dopiero za kilka godzin. Czy znala-

złe  kogo  w klasztorze, Paul?

—  Tak, pewnego starego mnicha. Postanowił tam zosta . — Zapu cił silnik. — Musimy jecha

natychmiast dalej. Pułkownik Li z pewno ci  depcze ju  nam po pi tach.

—  Czy s dzisz,  e wzi ł ze sob  wszystkich swoich ludzi?
—  Nie — zaprzeczył Chavasse. — Ma szans  nas dogoni  tylko wtedy, je eli we mie d ipa, a

zostały mu dwa samochody. Mo e wi c zabra  nie wi cej ni  dziesi ciu ludzi.

—  A garnizon w Rudok?

background image

—  Joro mówił,  e jest tam dziesi ciu  ołnierzy i sier ant, a  e okolica jest bardzo niespokojna,

wi c raczej nie oddalaj  si  od swej siedziby.

—  A je eli pułkownik Li dogada si  z nimi przez radio?
—  Nie maj  w ogóle czego  takiego. Czasami zastanawiam si , dlaczego Chi czycy s  w nie-

których dziedzinach tacy prymitywni. — Agent Biura wzruszył ramionami. — Ponadto nie łatwo
b dzie nas znale  w ród tych rozległych stepów.

—  Rozumiem — zmarszczył brwi Hoffner. — Czy naprawd  uwa asz,  e mamy szans  wydo-

stania si  z Tybetu?

—  Ludziom to si  jako  udaje — odparł Chavasse. — Kaszmir p ka w szwach od uciekinierów.

Ten stary mnich mówił,  e zaledwie dwa dni temu pewna kazachska rodzina z Sing Lang zd ała
równie  w stron  granicy. Mo e zdołamy ich dogoni  i sforsowa  przeł cz razem. To byłoby znacz-
ne ułatwienie.

—  Nie rozumiem — powiedział Hoffner — dlaczego decyduj  si  opu ci  Sing Lang. Przecie

Kazachowie mieszkaj  tam od stuleci.

—  Pułkownik Li potrafił rzeczywi cie odci  pana od wszelkich wiadomo ci, panie doktorze —

stwierdził Chavasse. — W 1951 Kazachowie próbowali utworzy  własny rz d. Chi czycy zaprosili
co znaczniejszych wodzów na rozmowy i wszystkich wymordowali.

Hoffner zmarszczył brwi.
—  I co było potem?

     —  Kazachowie zacz li tłumnie opuszcza  prowincj . Jeszcze teraz uciekaj  pojedyncze rodzi-
ny. Wi kszo  z nich przedostaje si  potem do Turcji. Za zgod  władz osiedlaj  si  głównie w
Anatolii. Ale w Kaszmirze te  pozostało wielu Kazachów.
     —  Widz ,  e odci to mnie od  wiata bardziej, ni  przypuszczałem  —  stwierdził  uczony  z
gorycz .   Usiadł  znowu  gł biej i zamilkł.
     Dwie godziny pó niej padaj cy wielkimi płatkami  nieg oblepił okno tak,  e Chavasse musiał
wł czy  wycieraczki.

Przeci li widmow  autostrad  wiod c  do Yarkand. Niedługo potem Anglik zobaczył po prawej

stronie jezioro, przy którym Kerensky wyl dował swym samolotem. Wydarzenia tamtej nocy wyda-
wały si  dzisiaj tak odległe...

Chavasse zastanawiał si  chwil , czy Polak zdołał dolecie  szcz liwie do swej bazy. Potem

u miechn ł si  na my l,  e ch tnie napiłby si  jeszcze kiedy  z tym człowiekiem.

Na tylnym siedzeniu d ipa rozległ si  nagle j k Katii. Przeci gn ła si . Hoffner dotkn ł ramienia

swego towarzysza. — Ona si  budzi, Paul.

Chavasse zatrzymał auto i odwrócił si . Rumie ce jeszcze nie wróciły na jej policzki i twarz

Katii zupełnie gin ła pod banda ami. Wielka narzuta z owczych skór wydawała si  zbyt du a jak na

background image

jej okrycie. Chavasse u miechn ł si  ciepło.

—  Jak si  masz, aniołku? W jej czarnych oczach pojawiło  si  niezmierne zdziwienie.

     Próbowała wyswobodzi  si  spod narzuty, jednak e Hoffner uło ył j  delikatnie z powrotem.
     —  Musisz odpocz , Katiu — stwierdził. — Zbieraj siły, przed nami daleka droga.
     Dziewczyna odepchn ła jego r ce, usiadła i zdumiona patrzyła na dzik  okolic  i padaj cy  nieg.

—  Nie rozumiem, gdzie jeste my?
—  Na północ od Rudok, jakie  pi dziesi t kilometrów od granicy — odparł Chavasse,

u miechaj c si  do niej. — Niedługo b dziemy w domu, cali i zdrowi.

Zmarszczyła brwi, dotykaj c banda y.
—  Co mi si  stało w głow ?
—  W moim domu rozegrała si  prawdziwa bitwa i jeden z pocisków otarł si  o ciebie — poin-

formował j  Hoffner. — Nic powa nego, lecz musisz jeszcze pole e ,  eby zebra  siły na finisz.

Skuliła si  w rogu, wtulaj c twarz w futro. Chavasse si gn ł r k  do stacyjki, ale Hoffner klepn ł

go po ramieniu.

—  Chwileczk , wydaje mi si ,  e co  słyszałem.
Chavasse czekał, zmarszczywszy brwi, a  wiatr przyniósł z oddali ryk silnika.
—  Co to? — Katia pochyliła si  do przodu.
—  Pułkownik Li znalazł nasz  lad — odparł Chavasse przygn biony i ruszył szybko do przodu.
—  P dzi na złamanie karku! — zawołał Hoffner, przekrzykuj c łoskot d ipa.
—  To jasne! — odkrzykn ł Chavasse. — Je eli uda nam si  uciec, jego kariera b dzie sko czo-

na. Znajdzie si  w niełasce i mo e przypłaci  to  yciem.

—  Obawiam si ,  e to ostatnie niewiele dla niego znaczy — zauwa ył Hoffner.
Chavasse nie zamierzał kontynuowa  tej rozmowy, jako  e cał  uwag  po wi cał teraz drodze.

Prowadz c  przez w wóz starodawn  tras  karawan zawiewał  nieg. Łatwo było zjecha  w jak
odnog , która mogła by   lepym zaułkiem. Potem w wóz rozszerzył si  i droga zacz ła opada  w
dół w kierunku wielkiej rozpadliny. W oddali wida  było most.

Chavasse zatrzymał si  na chwil , aby spojrze  na map , a potem wł czył ni szy bieg i zacz ł

ostro nie sprowadza  d ipa po pochyło ci. Podparty dwoma filarami most był przera liwie w ski.

Zahamował i wyskoczył z auta. Przeszedł na  rodek mostu. Kilka metrów ni ej, w ród rumowi-

ska skał, pieniła si  rzeka. Było jednak dosy  miejsca, mógł przejecha , Chavasse wrócił do d ipa.

—  Wytrzyma? — spytał Hoffner.
—   elazobeton — za artował Chavasse, staraj c si , aby zabrzmiało to przekonuj co. — Utrzy-

ma co najmniej trzy tony.

Wjechali powoli na most. Z ka dej strony było zaledwie pół metra wolnej przestrzeni. Poczuł

pot, spływaj cy mu ciurkiem po plecach, gdy bale na  rodku zatrzeszczały złowieszczo, ale ju  po

background image

chwili znale li si  na drugim brzegu. Jednak miał jeszcze co  do zrobienia. Zatrzymał auto, wyj ł
ze schowka jeden z granatów i wrócił do mostu. Wyci gn ł zawleczk  i rzucił granat. Padł na  nieg,
gdy huk wybuchu rozdarł cisz .
     Kawałki skał i drewnianych bali wyleciały wysoko w powietrze. Chavasse spojrzał za siebie.

rodkowa cz

 mostu zapadła sic w przepa . Podszedł bli ej i czekał, a  opadnie dym,  eby

przyjrze  si  dokładnie. W tym samym momencie w w wozie na drugim brzegu rzeki pokazały si
dwa d ipy i zacz ły zje d a  z pochyło ci. W pierwszym z nich siedziało sze ciu  ołnierzy. Z tyłu
zamontowany był karabin maszynowy. Chavasse,  wiadom niebezpiecze stwa, pobiegł do auta.

Koła zabuksowały na  niegu. Kierowc  ogarn ła panika, ale po chwili wyjechał z rozpadliny.

Natychmiast przerzucił d wigni  na wy szy bieg i przycisn ł gaz do dechy. D ip frun ł wszystkimi
czterema kołami nad nierówno ci  drogi, gdy seria z karabinu maszynowego uderzyła w  cian
skaln  po lewej stronie. Zaraz potem nast pował zakr t. Chavasse przyspieszył, spogl daj c za
siebie, aby sprawdzi , czy jego pasa erów nie dosi gły kule. Katia krzykn ła ostrzegawczo. Naci-
sn ł pedał hamulca.

Było jednak za pó no. D ip wyleciał z traktu na ostro nachylone zbocze prowadz ce w przepa

i zacz ł ze lizgiwa  si  w dół. Chavasse rozpaczliwie zaci gn ł r czny hamulec. Przez chwil  miał
nadziej ,  e stan , ale po chwili d ip si  przechylił i jedno z przednich kół zawisło w powietrzu.

Nie było czasu do namysłu. Chavasse zeskoczył na ziemi  i szybko wyci gn ł Kati  z auta. Ho-

ffner, wydostawszy si  o własnych siłach, przyciskał do piersi wielk , czarn  torb .
     Zaraz potem rozległ si  zgrzyt i d ip wolno ruszył w przepa . Chavasse zdołał jeszcze wyci-

gn  z niego pistolet maszynowy i granat. Odskoczył w ostatnim momencie, zanim d ip run ł w

dół.
     Po chwili rozległy si  raz za razem trzy potworne uderzenia  elaza o kamienne zbocze i zapano-
wała ponownie cisza.

Chavasse wrócił do zakr tu i wyjrzał zza skały.  nie na zawieja okryła dolin  wielk , biał  kur-

tyn , ale agent Biura zdołał dostrzec dwa d ipy, zaparkowane po drugiej stronie mostu, i  ołnierzy
schodz cych ku rzece.

Wrócił do swych partnerów.

     —  Kiepska sprawa — powiedział. — Zamierzaj  pieszo przej  przez rozpadlin  i rzek .

Katia wygl dała na zdenerwowan , ale Hoffner był rzeczowy.
—  Co robimy, Paul?

     —  Według mapy pozostało nam jeszcze jakie  pi tna cie kilometrów do granicy — odparł Cha-
vasse. — Je eli zboczymy teraz ze szlaku i pójdziemy gór , trawersuj c zbocze, to znajdziemy si
wkrótce na przeł czy Pangong Tso. Trzy kilometry dalej znajduje si  budynek nale cy kiedy  do
tybeta skiej stra y granicznej. Mog  tam by  Chi czycy, ale musimy zaryzykowa .

background image

—  To niemo liwe, Paul! — krzykn ła Katia. — W tym stanie nie przejd  nawet jednego kilo-

metra. Doktor Hoffner tak e!

Wzi ł j  pod rami  i pomógł wej  na zbocze.
—  Nie mamy wyboru.
Hoffner uj ł dziewczyn  pod drugie rami  i ruszyli w gór . Pochylali głowy przed sypi cym im

w oczy  niegiem. Kiedy zatrzymali si  na chwil  na niewielkiej półce, Hoffner spojrzał nagle na
Chavasse'a przera onym wzrokiem.

—  Moja teczka, Paul! Pozostała w d ipie!
Chavasse patrzył pustym wzrokiem na uczonego, dławiła go w ciekło . Nie mógł wydoby  z

siebie głosu. Przecie  wła nie dla tej cholernej teczki tyle si  nacierpiał. I teraz wszystko na nic?!

Hoffner dotkn ł jego ramienia.
—  Nie martw si , Paul. To, co najwa niejsze i tak mam w głowie.
—  Czy nie rozumie pan,  e wszystko diabli wezm , je eli te dokumenty wpadn  w r ce pu-

łkownika Li? — Chavasse odzyskał głos. Wcisn ł do r ki uczonego granat. — Niech pan to
we mie. Niewiele pan si  zna na broni. Ale to bardzo proste. Je eli was tu znajd , trzeba wyrwa
zawleczk  i rzuci  w nich tym  elastwem.

Odwrócił si . Trzymaj c pistolet maszynowy w lewej r ce zbiegł ku drodze. Potem ze lizgn ł si

bez wahania stromym zboczem kilkana cie metrów w dół. Tam, mi dzy dwoma pot nymi głazami,
zaklinował si  rozbity d ip.

Szybko odnalazł czarn  teczk . Le ała, wci ni ta pod zgnieciony fotel kierowcy, jakby nigdy

nic. Wyci gn ł j  i zacz ł si  wspina  z powrotem. Serce waliło mu jak młot, a w ustach czuł słod-
kawy smak krwi, lecz nie wypuszczał z lewej r ki pistoletu i teczki. Pomagaj c sobie woln  praw
r k  parł do przodu jak oszalały.

Przeszedł przez drog  i pi ł si  wy ej. W pewnym momencie po lizgn ł si , upadł na kolana i

wtedy usłyszał głosy nawołuj ce w ród zamieci.
     Odwrócił si  i spostrzegł kilku  ołnierzy wybiegaj cych zza zakr tu. Przykl kn ł na jedno kola-
no, podniósł wy ej pistolet i wygarn ł cały magazynek w ich kierunku. Potem, nie bacz c na
wynik, kontynuował wspinaczk , zziajany jak zgonione zwierz .

Słyszał krzyki goni cych go m czyzn, a zaraz potem pot n  eksplozj . Kiedy przebrzmiała,

zamiast odgłosów pogoni słycha  było tylko j ki rannych i rz enie umieraj cych.

Opadł z sił. Przez chwil  le ał w bezruchu z twarz  w  niegu. Nagle  nieg wokół niego zacz ł

si  osuwa .

Z trudem wstał na nogi. Usłyszał stukot ko skich kopyt na kamieniach, a po chwili zobaczył

konia z je d cem, zje d aj cych ku niemu po zboczu.
     Nieznajomy miał na sobie futro z irbisa,  nie nej pantery zamieszkuj cej te wysokie góry, taki

background image

futrzany kapelusz i mi kkie czarne buty do konnej jazdy. Trzymał w r ce pot ny karabin maszyno-
wy.

Chavasse patrzył osłupiałym wzrokiem na przybysza, którego przystojn ,  niad  twarz rozja nił

nagle szeroki u miech.

background image

15. Niepoj ta wola Allaha

nieg sprawiał wra enie ogromnego białego ptaka, gnanego przez wicher wiej cy znad stepów.

Jednak e w niszy, któr  tworzyło par  wysokich skał, było niezwykle spokojnie.

Chavasse siedział oparty plecami o  cian , z obna onym ramieniem, podczas gdy doktor Hoffner

robił mu drugi zastrzyk. Osman Sherif, kazachski przywódca, przykucn ł obok z karabinem na
kolanach i u miechał si .

—  Niepoj ta jest wola Allaha, mój przyjacielu — powiedział po chi sku. — Wydaje mi si ,  e

tym razem  yczy sobie, aby my odbyli razem ostatni etap naszej wyprawy.

Tu  za Kazachem stała jego  ona, trzymaj c wodze koni. Rozmawiała z Kati . Nieco dalej bawi-

ło si  w  niegu dwoje dzieci zakutanych w futra.

Chavasse opu cił r kaw i wstał.

     —  Je eli nie wyruszymy natychmiast, to mo emy w ogóle nie dotrze  do granicy — oznajmił.
Osman popatrzył poprzez padaj cy  nieg na niebo i potrz sn ł głow  z wyrazem niech ci.

—  Fortuna kołem si  toczy. To, co si  miało zdarzy , ju  si  zdarzyło. Zamierzałem przenoco-

wa  w tym miejscu. Doskonały biwak.

—  Pod warunkiem,  e nie masz oddziału Chi czyków na karku — zauwa ył Chavasse.
—  I tak nie dojdziemy do granicy przed noc  — odparł Kazach.
—  Nie musimy — tłumaczył mu Chavasse. — Je eli zdołamy przej  przez grzbiet tej góry,

znajdziemy si  na przeł czy Pangong Tso. Trzy kilometry od granicy znajduje si  opustoszały
budynek tybeta skiej stra y granicznej. St d nie b dzie dalej ni  dziewi , dziesi  kilometrów.
Tam wypoczniemy, a rano ruszymy dalej.

background image

—  A je eli b d  tam Chi czycy?
—  Musimy si  z tym liczy , ale nie b dzie ich tam wi cej ni  z pół tuzina. — Odwrócił si  do

Hoffnera. — Co pan o tym s dzi?

Uczony wzruszył ramionami.
—  To chyba nasza jedyna szansa.
—  Wszystko jest w r ku Allaha. — Kazach kiwn ł głow  na zgod . — Wygl da na to,  e musi-

my zostawi  tu wi kszo  naszych rzeczy,  eby cie mogli dosi

 koni.

—  Nie martw si  tym, Osmanie — pocieszył go Chavasse. — Kiedy b dziemy w Kaszmirze,

zaopiekuj  si  tam wami. Dopilnuj  osobi cie,  eby zaopatrzono was we wszystko, co trzeba i wy-
słano pierwszym transportem do Turcji. Wkrótce poł czycie si  z waszymi rodakami w Anatolii.

W oczach Kazacha pojawił si  błysk rado ci.
—  Trzeba było od razu tak mówi , mój przyjacielu. — Zało ył karabin na rami  i zacz ł rozła-

dowywa  wierzchowce.

Chavasse podszedł do Katii i u miechn ł si  do niej.
—  Jak si  czujesz?
Była bardzo blada i miała podkr one oczy.

     —  W porz dku, Paul. Nie martw si  o mnie. Ale czy zdołamy przej ?

—  Nie przejmuj si . Wszystko b dzie jak nale y. 
Poklepał j  po r ce i pospieszył z pomoc  Osmanowi.

Kiedy kilka minut pó niej wyruszyli z kryjówki, niewielk  karawan  prowadził Kazach. Chavas-

se pilnował tyłów.
     Konie zapadały si  po p ciny w  nieg, a Chavasse, jad c na koniu, pochylał głow  pod wiatr,
sam na sam ze swymi my lami. Przestał ju  obawia  si  o powodzenie wyprawy. Nawet Chi czycy,
pod aj cy zapewne ich  ladem, nie wydawali mu si  ju  gro ni.

Powrócił my l  do pułkownika Li. Przypomniał sobie nieko cz ce si  przesłuchania i zasta-

nawiał si  nad dziwaczn , przewrotn  za yło ci , któr  pułkownik próbował tworzy  mi dzy nimi.

Cho by to,  e Chi czyk od samego pocz tku zwracał si  do niego po imieniu, jak gdyby byli

przyjaciółmi. Jakby ich ze sob  co  ł czyło. Jasne,  e wszystko było z góry ukartowane. Jeszcze
jedna psychologiczna sztuczka, która si  nie udała, a przecie  komendant sprawiał wra enie,  e jest
nieomal szczery wobec Anglika. To wła nie było najbardziej niewiarygodne w całej tej historii.

Chavasse'a przeszył nagły ból. Zatrzymał konia i ze zdumieniem stwierdził,  e ko  prawie po

kolana zanurza si  w  nieg. Gdy zrzucił r kawic  i dotkn ł twarzy, poczuł bryłki  niegu i lód na po-
liczkach, a w kilku miejscach skóra była bole nie sp kana.

background image

Zmarszczył brwi i z powrotem wło ył r kawice. I nagle, podniósłszy głow , u wiadomił sobie z

przera eniem,  e jest sam w zapadaj cym zmierzchu.

Stał przy czarnej stercz cej skale, która jak samotny, milcz cy stra nik gór wznosiła si  przy

szlaku. Wiatr zasypywał  niegiem  lady małej karawany. Kiedy Chavasse przynaglił konia,  lady te
znikły całkiem.

Czas jazdy dłu ył mu si  niemiłosiernie. Jechał przed siebie na o lep, polegaj c na instynkcie

wierzchowca. Wiatr owiewał głow  je d ca i ci ł go po policzkach tak,  e w ko cu stracił czucie.

Podniósł głow , gdy  jego ko  si  zatrzymał. Z mroku wynurzała si  wzniesiona wysoko,

owiewana  niegiem samotna czarna skała, ta sama, któr  min ł godzin  temu. Zatoczył wi c koło.

Schylił si  przed nagłym podmuchem wiatru i spostrzegł na  niegu du e, nieco ju  zawiane  la-

dy. Przynaglił wierzchowca, by pój  za nimi zanim całkiem znikn .

Wiatr wył jak stado wilków, zmro ony  nieg oblepiał go ze wszystkich stron, ale Chavasse upar-

cie, nisko pochylony, jechał po nikn cych  ladach. Po chwili zobaczył futrzan  r kawiczk .

Był zdr twiały z zimna i wydawało mu si ,  e jego mózg pracuje na zwolnionych obrotach.

Uniósł w gór  dłonie, aby si  przekona ,  e ma na nich obie r kawice. Do kogo nale ała zatem ta,
która le ała w  niegu?

Nieco dalej trafił na futrzany, chi ski wojskowy kaptur. Zsiadł, by go podnie  i ogl dał, nic nie

rozumiej c, a wtedy jaka  posta  wyłoniła si  z g stniej cego mroku i zatoczyła na Anglika.

Chavasse miał przed sob  zamarzni t  biał  mask , a gdy spojrzał w dół, na dło , która oparła

si  o jego rami , spostrzegł,  e była goła i odmro ona. Anglik podniósł r k  i nie zdejmuj c r kawi-
cy otarł twarz przybysza ze  niegu. Patrzyły na niego nieobecne, pozbawione wszelkiego wyrazu
oczy pułkownika Li. Chavasse stał bez ruchu przygl daj c mu si  przez chwil , a potem zdj ł
r kawiczk  i si gn ł do prawej kieszeni. Wyci gn ł z niej pistolet kapitana Tsena.
     Przycisn ł wylot lufy do piersi pułkownika i namacał zdr twiałymi palcami spust. Po chwili z
powrotem wsun ł bro  do kieszeni.
     „Dlaczego ci  nie zabijam, skurwielu?! Dlaczego nie mog  ci  zabi ?" Nie było odpowiedzi na
to pytanie. W ka dym razie nie było takiej, która miałaby jaki  sens. Chavasse wlókł bezwładne
ciało pułkownika do konia, a potem usiłował przeło y  je przez siodło.
     Ale to nie było takie łatwe. Był bardzo osłabiony. Obj ł ciało Chi czyka i oparłszy si  o bok
konia znowu spróbował.  Miał jednak wra enie,  e siodło znajduje si  niesko czenie wysoko i czuł,

e opuszczaj  go resztki sił.

Ale ci gle jeszcze tlił si  w nim płomie  wewn trznej pasji, jakby kwintesencja m stwa, która

nie pozwoliła mu podda  si . Wzi ł gł boki oddech i najwy szym, ostatnim wysiłkiem d wign ł
ciało wroga ma ko ski grzbiet. Gdy sam wdrapał si  na wysokie, drewniane siodło i przynaglał
wierzchowca do marszu, zobaczył w ród  nie nej zamieci jad cego mu na spotkanie Osmana Sheri-

background image

fa.

background image

16. Czas prawdy

Budynek stra y był to niski bunkier zbudowany z pot nych bloków skalnych. Na zewn trz

wicher szalał i wył na przeł czy, nios c z Mongolii ci kie  niegowe chmury. Wokół murów stra-

nicy utworzyły si  wielkie  niegowe zaspy.

Wn trze bunkra przypominało stajni . Zm czone konie zajmowały ponad połow  tego pomiesz-

czenia. Chavasse siedział jeszcze wci  oszołomiony, pokrzepiaj c si  gor c  herbat , a jego
ko uch parował od ciepła.

Po drugiej stronie ogniska spała kompletnie wyczerpana Katia, obj wszy dwoje dzieci, których

matka cierpliwie pilnowała ognia, gotuj c wod  w blaszanym kociołku.

W rogu najbardziej oddalonym od drzwi, w niszy o wietlonej łojówk , Hoffner i Osman kl czeli

nachyleni nad pułkownikiem Li, usiłuj c przywróci  go do  ycia. Od czasu do czasu Li j czał cicho
i wówczas Hoffner przemawiał do niego delikatnym głosem. W pewnej chwili Chi czyk usiłował
zerwa  si  na nogi, ale Kazach przygniótł go z powrotem do podłogi.

Kiedy uczony powrócił do ogniska, Osman okrył pułkownika owcz  skór .
— Co z nim? — zapytał Chavasse.
—  Amputowałem mu trzy palce lewej r ki — westchn ł Hoffner. — To drastyczne posuni cie,

ale lepsze ni  gangrena. Cale szcz cie,  e ten Kazach odnalazł ci  w ród  niegów.

Wiatr ryczał przera liwie w gardzieli przeł czy i Chavasse wzdrygn ł si .
—  Nie przetrwaliby my długo przy takiej pogodzie. Osman jest bardzo odwa nym m czyzn .

eby wyj  w tak  potworn  zamie  na poszukiwania, trzeba mie  naprawd  niezwykły charakter.

Zgubiłem wasz  lad i kr ciłem si  w kółko. Wtedy znalazłem pułkownika Li.

background image

Hoffner wolno napełniał fajk .
—  S dziłem,  e go do  dobrze rozumiem, ale teraz nie jestem tego pewien. Co nim kierowało,

e  cigał nas pieszo w tak  okropn  pogod ?

—  Bóg jeden wie. Komunistyczna mentalno  jest zbyt skomplikowana, jak na moje mo liwo-

ci.

Osman Sherif przykucn ł obok nich. U miechn ł si  szeroko, gdy  ona podała mu czark  z her-

bat .

—  Wy, ludzie Zachodu, lubicie wszystko komplikowa . Tymczasem nasze  ycie jest o wiele

prostsze, a nasze warto ci bardziej podstawowe. My liwy  ciga zwierz , dopóki go nie dogoni, albo
sam nie padnie martwy.

—  Nie — Hoffner pokr cił głow  przecz co. — W tym przypadku chodzi z pewno ci  o co

wi cej. Musiała zadziała  jaka  silniejsza motywacja.

—  To proste — odparł Chavasse. — Chodziło o pa sk  teczk .

     —  Ale sk d mógłby o niej wiedzie ? Przecie  kapitan Tsen nie był w stanie zameldowa  o tym,
czego si  dowiedział. — Hoffner potrz sn ł głow . — My l ,  e chciał schwyta  ciebie, Paul.

—  Chodziło mu o nas wszystkich — powiedział Chavasse. —
Przecie  to oczywiste.
—  Czego  w tym wszystkim nie rozumiem — oznajmił Hoffner — ale mniejsza o to. — Poło ył

si , oparł głow  na swojej teczce i naci gn ł na siebie ko uch. — Chciałbym troch  si  zdrzemn .

Chavasse  wyci gn ł   si    obok   niego,   zapatrzony   w   ogie .
Próbował znale  jak  sensown  odpowied , ale  adnej odpowiedzi nie było. A mo e tylko  ad-

na nie przychodziła mu do głowy. Po chwili zasn ł.

Obudził si  nagle i le ał chwile w bezruchu, patrz c w sufit. Z trudem przypomniał sobie, gdzie

si  znajduje. „Byłem w tylu miejscach, my lał, w tak wielu ró nych miejscach. A gdzie jestem
teraz?". Potem usiadł.

R ce miał spuchni te, a twarz paliła go  ywym ogniem. Dotkn ł policzków i odniósł wra enie,

e palce napotkały  ywe mi so.

Wszyscy zapadli w gł boki sen. Pochylił si , aby podsyci  ogie . Płomienie na nowo roz wietli-

ły wn trze bunkra i wtedy dostrzegł Kati , kl cz c  nad pułkownikiem Li.

Była blada i wygl dała  le. Przeszedłszy ostro nie nad ciałami  pi cych ludzi, siadła obok Paula,

wyci gaj c r ce do ognia.

—  Jak si  czujesz? — zapytała.
—  Prze yj  — odparł. — A co z naszym przyjacielem?

background image

—  Obudziłam si  i usłyszałam j ki — odparła. — Pomy lałam,  e powinnam zajrze  do niego.

Co si  stało z jego lew  r k ?

—  Odmro enie — odparł Chavasse. — Doktor Hoffner musiał amputowa  mu trzy palce.
Zauwa ył,  e dziewczyna oddycha ci ko, wi c obj ł jej ramiona.
—  Wiem dobrze,  e to wszystko jest jak zły sen, ale to nie potrwa długo. Jak tylko si  wy-

pogodzi, przejdziemy przez granic .

Milczała przez chwil .
—  Jak my lisz, Paul, dlaczego on nie zaprzestał po cigu, cho  szedł sam i w dodatku pieszo w

tak okropn  pogod ?

—  Jakakolwiek jest przyczyna jego zaciekło ci, pr dzej czy pó niej z arłaby go sama —

o wiadczył Chavasse. — Hoffner uwa a,  e jemu przede wszystkim chodzi o mnie.

—  Jak to?
—  Li jest człowiekiem, który  yje wiar , tak jakby był jej kapłanem, tylko  e jest to wiara w po-

lityczne dogmaty. I one nadaj  jego  yciu sens.

—  Ale co to ma wspólnego z tob ?

     —  Mog  tylko zgadywa . Przypuszczam,  e z dziwnych pobudek osobistych najwa niejsze sta-
ło si  dla niego to,  ebym nie tylko si  przyznał do zbrodni, popełnionych przeciw komunistycz-
nym Chinom,  ale tak e przeistoczył si  przy jego pomocy  w szczerego komunist .

—  Dlaczego tak uwa asz?
—  Bo wydaje mi si ,  e mnie polubił. Bo e, zmiłuj si  nad nim — westchn ł Chavasse. —

S dz  zreszt ,  e w innych okoliczno ciach mogliby my zosta  przyjaciółmi.

Zapadło długie milczenie, wreszcie Katia cicho zapytała:
—  I co z nim b dzie?

     —  Nie mam poj cia — Chavasse wzruszył ramionami. — Zachwiałem w nim wiar  w jego
warto ci, poniewa  nie przyj łem ich nawet pod przymusem. Nie mo e funkcjonowa  z zam tem w
głowie. Ale nie ma te  wyboru. Je eli nie zniszczy mnie — zniszczy siebie.

—  To dziwne — powiedziała dziewczyna. — Mówisz o nim słowami, które oznaczaj

współczucie, a twój głos brzmi twardo.

—  Współczucie jest ostatni  rzecz , na któr  zasługuje. Ma zbyt du o niewinnie przelanej krwi

na sumieniu.

—  Co zamierzasz z nim zrobi , kiedy b dziemy st d wyje d a ?
—  Dam mu konia i troch   ywno ci. Je eli b dzie chciał, dotrze z łatwo ci  do Rudok. Nie za-

mierzam go zabija , je eli o to pytasz. Nie ma potrzeby.

—  Poniewa  i tak ju  go zniszczyłe ?
—  Co  w tym rodzaju — kiwn ł twierdz co głow . Zapatrzyła si  w ogie .

background image

—  A co ze mn , Paul? Co si  ze mn  stanie, kiedy znajdziemy si  w Kaszmirze? — spytała po

chwili.

U miechn ł si  i pocałował j  w policzek.
—  Jestem pewien,  e znajdziesz co  dla siebie.
—  My lisz,  e mo emy mie  jak  nadziej ? — Patrzyła mu prosto w oczy dziewcz cym, nie-

winnym spojrzeniem.

—  Zawsze jest jaka  nadzieja, Katiu. Dzi ki temu  ycie ma sens.

     Poło yła mu głow  na ramieniu, a on obj ł j  mocniej. Po chwili zasn ła. Siedział dalej, patrz c
w ogie , czekaj c a  si  rozwidni.

Tu  przed  witem wiatr ucichł. Osman wyszedł na zewn trz. Wrócił u miechni ty.
—  Ju  nie pada. Przejdziemy przez granic  bez trudno ci.

     Kiedy zacz ł wyprowadza  konie, wszyscy si  pobudzili.  ona Kazacha podkładała na ogie
suche szczapy, aby zagrza  wody na herbat .

Chavasse wyszedł, by pomóc Osmanowi przy siodłaniu koni. Powiedział,  e chciałby wyekspe-

diowa  na jednym z nich pułkownika Li.

—  Szkoda konia — stwierdził Kazach.
—  Uwa asz,  e mo e doj  do Rudok na piechot ?
—  Nie o to chodzi. — Osman potrz sn ł głow . — Patrzyłem w jego oczy, mój przyjacielu. To

ywy trup.

Chavasse wrócił do bunkra i usiadł obok Hoffnera popijaj cego herbat . Stary człowiek zszarzał

i wyn dzniał, ale nie stracił wigoru.

—  Có  to za pos pna mina, Paul? — zapytał.
—  Pan tak e nie prezentuje si  najlepiej — odparł Chavasse, wyci gaj c r k  po miseczk  z

herbat , podan  przez  on  Osmana.

Katia siedziała pomi dzy dzie mi po drugiej stronie ognia, patrz c pustym wzrokiem w pło-

mienie. Wygl dała  le. Zbladła jeszcze bardziej, a przezroczysta skóra jakby opinała jej ko ci po-
liczkowe.

—  Ju  niedługo — łagodnie zwrócił si  do niej Chavasse. 

     Wyrwana ze swych rozmy la , wzdrygn ła si .  Przez chwil  patrzyła na niego, jakby go zoba-
czyła po raz pierwszy w  yciu. Zmarszczyła brwi, a potem u miechn ła si . Ale był to dziwny,
smutny u miech, który budził w nim zapomniane uczucia.

Wypił resztk  herbaty, napełnił czark  na nowo i podszedł do siedz cego w k cie pułkownika Li.

Przykucn ł przy nim.

background image

Li obanda owan  dło  oparł na piersi. Sprawiał wra enie, i  jest zupełnie spokojny, cho  był

bardzo blady. U miechn ł si , przyjmuj c herbat .

—  Powinienem ci chyba pogratulowa , Paul — powiedział.
—  Dziwi mnie — zagadn ł Chavasse — dlaczego Tsen nie wzi ł ze sob  wi cej ludzi, zasta-

wiaj c na mnie pułapk  w domu doktora?
     —  Sze ciu  ołnierzy miało si  zgłosi  do niego o północy, ale szybko ,   z jak   zdołałe
uciec,  pomieszała  im   szyki.   —  Li u miechn ł si  słabo. — Czy kto  jeszcze prze ył?  Kiedy
podchodziłem pod to zbocze, szło za mn  jeszcze trzech  ołnierzy.

—  Nie widzieli my  adnego — odparł Chavasse. — Znalazłem ci  przypadkiem, poniewa  za-

bł dziłem w zamieci. Potem Osman odnalazł nas obu. Zawdzi czasz mu  ycie.

Pułkownik opró nił czark  i postawił j  ostro nie na ziemi.
—  Zapewne nie na długo — stwierdził. Chavasse potrz sn ł głow .
—  Nic nie rozumiesz. Zostawiam ci konia i odrobin  jedzenia. Powiniene  bez przeszkód do-

trze  do Rudok.
     Pułkownik  skrzywił  si   nieznacznie,  a  na jego czoło  nagle wyst pił pot.

—  Nie masz zamiaru mnie zastrzeli ?
—  Nie ma potrzeby, pułkowniku Li. Jeste  sko czony, jak mówi  Amerykanie. — Chavasse

wstał.

—  Nie całkiem, Paul — rozległ si  za nim cichy głos. Odwrócił si  bardzo wolno. Po drugiej

stronie ogniska stała

Katia z pistoletem maszynowym w r ku. Pierwszy odzyskał mow  Hoffner.
—  Katia! Na rany Chrystusa! Co to znaczy?
Niezwykła blado  uczyniła j  pi kniejsz  ni  zwykle, ale w jej czarnych, smutnych oczach

wida  było udr k , której Chavasse nie miał ju  nigdy zapomnie .

Ruszył wolno w jej kierunku z r kami ukrytymi w kieszeniach ko ucha. U miechał si  spokoj-

nie.

—  Powiedz mu, mój aniele. Powiedz mu wszystko. W jej oczach pojawiła si  zgroza.
—  Wiedziałe ? — szepn ła. — Cały czas wiedziałe , kim jestem?
—  Oczekiwałem na twój ruch od czasu, kiedy odzyskała  przytomno  — odparł Chavasse. —

Zdradził ci  twój ukochany, je eli ci  to interesuje. Kiedy mnie zdemaskował w domu doktora, po-
wiedział,  e spotkał Kurbskiego w Randongu. Na wasze nieszcz cie Kurbski mówił mi,  e jeszcze
nie poznał pułkownika.

—  Ka dy popełnia bł dy — odparła.

     —  Ale nie w tej grze, je eli chcesz  y  — zauwa ył Chavasse. — A wy zrobili cie dwa. Kiedy
wybrali my si  na przeja d k , powiedziałem ci,  e pomagałem Dalaj Lamie w wydostaniu si  za

background image

granic  Tybetu. Wiem,  e Pekin nigdy nie odkrył mego uczestnictwa w tej akcji. A pułkownik Li
wiedział,  e brałem udział w porwaniu. W obydwu przypadkach tylko ty mogła  by   ródłem infor-
macji. Jeste cie siebie warci, moja droga.

—  Li jest moim bratem — o wiadczyła z dum  w głosie. — Dobrze wiemy, co robimy i dla-

czego.

—  Na Boga, oszcz d  mi tych frazesów. Flaki mi si  przewracały przez ostatnie tygodnie, kiedy

słuchałem twego braciszka. Powiedz lepiej, dlaczego tak hołubili cie doktora Hoffnera.

—  Był dla nas wa ny jako symbol. Ludzie mu ufali, wi c szanowali nas, jako jego przyjaciół —

wzruszyła ramionami. — Dlatego Li tak cz sto u niego go cił. Za  porwanie doktora udowodniło,

e moja obecno  w jego domu była konieczna.

—  Zastanawiałem si  jeszcze nad czym  — powiedział Chavasse z namysłem. — Kiedy za-

mierzałem wystrzeli  do twego brata, mój mauzer okazał si  bezu yteczny. Nigdy przedtem mnie
nie zawodził.

—  Po prostu, poprzedniej nocy opró niłam magazynek z kul — odparła.
—  Doskonałe zagranie — westchn ł. — A czy pomy lała , co si  z nami stanie, gdy zabierzecie

nas z powrotem? Wiesz, jak b dziemy traktowani?

—  Potraktuj  was tak, jak to b dzie konieczne dla dobra pa stwa — odrzekła. — Ani lepiej, ani

gorzej.

—  Katiu! — W głosie Hoffnera zabrzmiał ból. — Czy nic dla ciebie nie znacz ?
—  Nic mnie pan nie obchodzi, doktorze — o wiadczyła sucho.
—  Nie wierz  ci.
Hoffner ruszył ku niej dookoła ogniska. Podniosła ostrzegawczo pistolet.
—  Cofnij si , doktorze! — zawołała. — Bo b d  strzela . Me  artuj .
—  I zniszczysz jego genialny mózg — zadrwił z niej Chavasse.
—  Wszystko, co wymy lił, jest w tej teczce — stwierdziła spokojnie. — Niewielka strata.
Hoffner szedł wolno z wyci gni tymi ku niej r kami.
—  Katiu, posłuchaj mnie, prosz .
—  Ostrzegam ci !
Chavasse przez cały czas nie spuszczał oka z jej wskazuj;|iv}',o palca, spoczywaj cego na spu-

cie. W kieszeni trzymał mały pistolet Tsena. Kiedy kostki jej r ki pobielały, wystrzelił dwukrotnie

przez skórzan  kiesze  ko ucha.

Siła, z jak  uderzyły dziewczyn  dwa pociski, odrzuciła j  na  cian . Upu ciła karabin i wolno

osun ła si  na ziemi .

Hoffner z krzykiem podniósł r ce ku twarzy. Chavasse odepchn ł go na bok i ukl kł przy Katii.

Patrzyła na niego, marszcz c brwi w charakterystyczny dla siebie sposób. Nagle zakaszlała i krew

background image

ukazała si  na jej ustach. Kiedy delikatnie opuszczał jej głow  na ziemi , ju  nie  yła.

Osman Sherif pospiesznie wyganiał  on  i dzieci na zewn trz, a Chavasse podniósł si  i spojrzał

prosto w twarz uczonego.

—  Jest mi niezmiernie przykro, doktorze — powiedział. — Wiem, jak wiele dla pana znaczyła.
Hoffner potrz sn ł głow .
—  Nie miałe  innego wyj cia. Po raz pierwszy w  yciu u wiadamiam sobie, jak bardzo  wiat

jest podzielony. My l ,  e powinni my co  z tym zrobi .

Podniósł teczk , lekarsk  torb  i pod ył za innymi. Chavasse, id c w  lad za nim, spojrzał po

raz ostatni na Kati .

Kl czał przy niej pułkownik Li. Po chwili wstał i przemówił zmienionym głosem:
—  Jeste  twardym człowiekiem, Paul — o wiadczył. — Nie przypuszczałem,  e ktokolwiek

mo e by  a  tak twardy.

—  Jestem profesjonalist  — odparł Chavasse. — Nie jeste  w stanie tego poj , ale ona to ro-

zumiała. Była jedn  z nas, cho  po przeciwnej stronie.

Ruszył ku wyj ciu, lecz Li schwycił go za r kaw.
—  Zabij mnie, Paul!
Chavasse oswobodził si  lekko i wyszedł bez słowa. Niebo było szare, ale tu i ówdzie zaczynało

si  przeja nia  i  nieg stał si  o lepiaj co biały.

Wszyscy byli ju  na koniach. Osman trzymał wodze lu nego wierzchowca. Chavasse chwycił

ł k wysokiego, drewnianego siodła i podci gn ł si . Nie przyszło mu to łatwo, ale w ko cu dosiadł
swojego konia. Ruszyli.

Wiedział,  e pułkownik potykaj c si  wyszedł z bunkra i stan ł obok sp tanego konia, którego

mu zostawili. Ale nie zadał sobie trudu, by si  na niego obejrze .

Ostatni zastrzyk doktora Hoffnera nie wystarczył na długo. Jego działanie ju  słabło i czuł si

okropnie zm czony, ale teraz to nie miało znaczenia. W ogóle nic nie miało znaczenia, z wyj tkiem
tego,  e oto w jaki  niezwykły sposób  ycie zaczynało si  na nowo.

Godzin  pó niej osi gn li grzbiet przeł czy. Niespodziewanie wydało mu si ,  e słyszy d wi k

swego imienia dochodz cy gdzie  z daleka. Odwrócił si  i spojrzał po raz ostatni za siebie. Zoba-
czył male k  figurk , czerniej c  na tle  niegu obok bunkra. Przynaglił konia i pojechał za innymi
w dół, do Kaszmiru.