Higgins Jack Placz mysliwego POPRAWIONY(1)


Jack Higgins

PŁACZ MYŚLIWEGO

1.

Fallon ocknął się gwałtownie i leżał przez chwilę, wpatrując się tępo w ciemność. W miarę, jak jego oczy przyzwyczajały się do mroku, pokój stopniowo zaczynał nabierać kształtów. Mężczyzna sięgnął po papierosy leżące na stoliku przy łóżku. Zmrużył oczy oślepiony nagłym płomieniem zapałki i zaciągnął się głęboko. Gardło miał wyschnięte, a w ustach czuł nie­smak. Jęknął i ręką zaczął przesuwać po omacku, do­póki nie natrafił na butelkę.

Wyciągnął zębami korek i pociągnął łyk. Whisky spłynęła palącą falą do żołądka, napełniając go przy­jemnym ciepłem i rosnącym uczuciem obrzydzenia. Przechylił się do tyłu, opierając o poduszkę z westchnieniem ulgi.

Deszcz delikatnie uderzał w okno. Fallon spojrzał na świecące wskazówki zegarka, dochodziło wpół do dwunastej. Jaki to mógł być dzień? Podniósł butelkę jeszcze raz do ust i spróbował się zastanowić; miał na sobie ubranie, a więc musiał położyć się do łóżka pi­jany. To wydawało się oczywiste, ale poza tym nie potrafił niczego odgrzebać w pamięci, która jakby ba­wiła się z nim w chowanego. Stwierdził, że chyba się starzeje i pociągnął jeszcze jeden łyk z butelki. Przy­pomniał sobie poranne przebudzenie. To miał być ta­ki ładny dzień. Próbował trochę pracować, ale jakoś nic nie przychodziło mu do głowy. Nawet whisky nie potrafiła mu pomóc. Jedna rzecz zdawała się pewna, nie mógł tak leżeć dłużej niż jeden dzień, ponieważ jego zegarek nadal chodził.

Gwałtowny podmuch wiatru oderwał pnącze blusz­czu od ściany i zaczął uderzać nim w okno z usypia­jącą monotonnią. Fallon wstrząsnął się i znowu pod­niósł butelkę, była pusta. Rzucił ją na podłogę i posta­nowił się podnieść.

Zgasił papierosa w popielniczce stojącej na stoliku i nagle poczuł, że ciemność wokół niego ożyła, zaczę­ła się zbliżać, przygniatając go niewidzialnym cięża­rem, któremu nie był w stanie się przeciwstawić. To było przerażające. Uczucie zniknęło tak gwałtownie, jak się pojawiło i tylko dziwny, świszczący szept zafa­lował poprzez pustkę. Na chwilę niemal wpadał w pa­nikę. Odrzucił gwałtownie pościel i starał się stanąć na nogi. Drżącymi rękami pocierał zapałki o pudełko, aż wreszcie mały płomień rozświetlił ciemności. Dru­gą ręką odkręcił knot nocnej lampki i przytknął do niego zapałkę. Światło rozlało się po całym pokoju, wypędzając cienie z najdalszych jego zakamarków. Usiadł na łóżku i lekko drżącą dłonią zapalił kolejne­go papierosa.

Po chwili podniósł lampkę i przeszedł do łazienki. Jego koszula była mokra od potu, zrzucił ją z siebie i podstawił ramiona i głowę pod zimny strumień wody. Wytarł się i spojrzał w lustro, przyglądając się włas­nej twarzy. Zbyt głęboko osadzone, ciemne i posępne oczy wpatrywały się w niego z wyrazem, którego nie był w stanie dłużej wytrzymać. Brzydka, pomarsz­czona blizna przecinała jego policzek aż do kącika ust, nadając mu osobliwie gorzki i zarazem szyderczy wyraz.

Wrócił do sypialni i zaczął przetrząsać szufladę. Wy­ciągając w końcu świeżą koszulę. Włożył ją przez głowę i szybko pozapinał guziki czując, że palce od­zyskały już swoją dawną sprawność. Podniósł lampkę i wyszedł. W korytarzu wyłożonym kamiennymi płytkami było zimno, więc wyszedł szybko do kuch­ni. Wziął z pudła w kącie wiązkę chrustu na podpałkę i wrócił do pokoju.

Na stole przy oknie stała maszyna do pisania, a podłoga zaśmiecona była zmiętymi kulami papieru. Zebrał je i rozpalił nimi ogień. W parę sekund suche gałązki zajęły się jasnym płomieniem. Ostrożnie do­rzucił większe szczapy do paleniska.

Usiadł na piętach, wpatrując się intensywnie w tań­czące płomienie, a po chwili, gdy ogień palił się już pewnie, mężczyzna wyprostował się i podszedł do kredensu po drugiej stronie pokoju. Wyjął nową bu­telkę whisky, przykręcił lampę i usiadł na krześle przy kominku ze szklanką w ręce. Butelkę postawił obok na podłodze.

Płomienie drgały, tworząc na dębowych belkach sufitu fantastyczne cienie, które bezustannie skakały i wirowały. Płyn w butelce mienił się bursztynowo i złociście. Fallon smakował go powoli, czując jak ciepło rozpływa się łagodnie w jego wnętrzu. Westchnął z przyjemnością i zaczął znowu napełniać szklankę, gdy nagle jakieś światło błysnęło przez okno, oświet­lając przeciwległą ścianę pokoju i znikło tak szybko, jak się pojawiło.

Podszedł do okna i spojrzał w ciemność zmieszaną z deszczem. Nic nie było widać. Już się miał odwró­cić, gdy na drodze pojawiły się przednie światła jakie­goś samochodu. Samochód poruszał się wolno i w końcu się zatrzymał. Fallon obserwował go przez chwilę, dopóki światła nie drgnęły i nie skręciły w ścieżkę prowadzącą do jego domu.

Podszedł do stołu, odsunął maszynę do pisania i otworzył szufladę. Wyjął z niej automatyczny pistolet i latarkę. Sprawdził, czy luger jest maładowany, po czym otworzył drzwi i wyszedł na osłoniętą werandę. Samochód stanął w pobliżu domu. Silnik ucichł. Przez jakiś czas trwała cisza. Fallon czekał cierpliwie w ciemności, podczas gdy deszcz uderzał równomier­nie o ziemię. Mężczyzna usłyszał otwieranie drzwi i jakieś strzępy rozmowy, potem drzwi trzasnęły i dwie postacie podeszły w jego kierunku. Zatrzymały się parę stóp od werandy i jakiś głos powiedział:

- I to jest właśnie ta zapomniana przez Boga dziura. Myślisz, że on tu jest?

Fallon odbezpieczył pistolet i podniósł go na wyso­kość prawego uda. Uniósł latarkę i powiedział spokoj­nie:

- On jest tutaj.

Światło przecięło ciemność, oświetlając przestraszo­ne twarze dwóch mężczyzn. Zapanowała cisza i wresz­cie głos, którego nie słyszał od wielu lat, spytał:

- Czy to ty, Martin?

Jeszcze przez moment trzymał latarkę w górze, po czym skierował strumień światła do dołu.

- Lepiej wejdź do środka, O'Hara, i uważaj na scho­dy - powiedział, następnie cofnął się.

Goście weszli i zamknęli drzwi. Fallon odwrócił się i stanął przed nimi. Nagle zdał sobie sprawę, że nadal trzyma lugera w ręce. Zaśmiał się krótko i odłożył go na bok.

- Niełatwo pozbyć się starych nawyków - zauważył młodszy mężczyzna.

Fallon wzruszył ramionami.

- Co ty możesz wiedzieć o moich starych nawykach.

Mężczyzna, którego nazwał O'Harą, zaśmiał się.

- Dobra odpowiedź - powiedział. - Dobra odpowiedź. - Był stary, lekko przygarbiony i poruszał się mocno podpierając się laską.

- Zdejmij płaszcz i siadaj - powiedział Fallon. Od­wrócił się i wziął dwie dodatkowe szklanki z półki.

Młodszy mężczyzna pomógł O'Harze zdjąć płaszcz, a starszy człowiek spoczął na krześle przy ogniu z westchnieniem ulgi,

- Czyżbyś chciał nas poczęstować odrobiną czegoś mocniejszego? - zapytał, gdy Fallon zbliżył się ze szklankami.

Fallon nalał i podał mu.

- Kim jest twój przyjaciel? - spyta!

O'Hara zaśmiał się znowu.

- Czy myślisz, że zapomniałem o dobrych manie­rach? To jest Jimmi Doolan. Chciał cię poznać już od
dłuższego czasu, Martin.

Doolan uśmiechnął się i wyciągnął dłoń. Miał dubliński akcent i wygląd spokojnego człowieka.

- Marzyłem o tym dniu, panie Fallon. Od dzieciń­stwa był pan dla mnie bohaterem.

Fallon chrząknął:

- Niezły rodzaj bohatera.

Podał Doolanowi szklankę whisky.

- Cholernie dużo dla mnie zrobiła - stwierdził.

Mieszane uczucia odbiły się na twarzy Doolana. O'Hara pochylił się i powiedział spokojnie:

- Tylko nie mów mi, Martin, że stałeś się zgorzk­niały na stare lata.

Fallon wzruszył ramionami i usiadł.

- Zgorzkniały? To zależy, jak na to spojrzeć. To je­den z niewielu luksusów, na jakie mogę sobie teraz
pozwolić.

Nastąpiła krótka i niespodziewana chwila milcze­nia. W końcu O'Hara spytał:

- Jak idzie pisanie? Zdaje się, że nie widziałem nigdy nic z twoim nazwiskiem.

Fallon kiwnął głową.

- I nigdy nie zobaczysz. Piszę horrory pod dwoma różnymi nazwiskami. Nic specjalnego. Nie zainteresowałyby cię. Mnie też nie interesują. Piszę je po to, abym mógł płacić rachunki i mieć pod dostatkiem whisky.

Doolan pochylił się do przodu.

- Czy czasem nie ma pan ochoty robić czegoś innego, panie Fallon?

Fallon popatrzył na niego przez moment i uśmiech­nął się.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

Doolan szukał przez chwilę słów.

- No więc... to co robił pan przedtem, nie było wcale takie złe.

- Przedtem byłem w więzieniu - stwierdził Fallon. - Ciężko harowałem. Chciałbyś, żebym to robił zno­wu?

Zapanowała chwila napiętej ciszy, po czym Fallon wstał i powiedział:

- O co chodzi, O'Hara, czego wy chcecie ode mnie?

O'Hara westchnął ciężko i wepchnął głębiej w ko­minek szczapę balansującą na krawędzi paleniska tuż obok jego laski.

- Organizacja potrzebuje ciebie, Martin - powie­dział. - Bardzo cię potrzebuje.

Fallon poruszył się gwałtownie, aż whisky chlusnęła ze szklanki. Spojrzał na O'Harę ze zdziwieniem i zaśmiał się chrapliwie.

- Organizacja mnie potrzebuje - powiedział z niedo­wierzaniem. - Teraz, po tych wszystkich latach mnie potrzebuje?

O'Hara powoli kiwnął głową.

- Doolan i ja zostaliśmy poproszeni, abyśmy spot­kali się z tobą.

Fallon wybuchnął niepohamowanym śmiechem.

- To wspaniale - powiedział. - Cholernie wspaniale.

Doolan aż drgnął, po czym spytał ze złością:

- Co pana w tym tak śmieszy, panie Fallon?

- To, że Organizacja może sobie świetnie poradzi beze mnie - odpowiedział Fallon. - To jest właśnie
takie śmieszne.

Doolan zaklął szpetnie i odwrócił się do O'Hary.

- Czy to jest właśnie ten wielki Martin Fallon? To­nący w whisky i gnijący w jakimś chlewie na końcu
świata?

Fallon wykonał ruch tak szybko, że Doolan nie miał najmniejszej szansy. Pięść trafiła wysoko w pra­wy policzek i Doolan zatoczył się, potknął o brzeg dywanu i runął ciężko na podłogę. Fallon podniósł go na nogi i popchnął na krzesło.

- Posłuchaj mnie - powiedział lodowato zimnym głosem. - Gdy byłem jeszcze w szkole, żyłem i oddy­chałem na co dzień I.R.A. Zostałem jej członkiem, gdy miałem siedemnaście lat. Gdy miałem dwadzie­ścia dwa, byłem szefem Organizacji w Ulsterze. By­łem kimś w tym kraju. Teraz mam czterdzieści lat i dziewięć z nich spędziłem w więzieniu. Ja już odda­łem moją część życia dla Irlandii.

- Posłuchaj, Martin - powiedział uspokajająco O'Hara. - Nikt nie neguje tego, co przecierpiałeś, ale to powinno tylko umocnić twoją wolę walki za Irlan­dię, dopóki nie będzie znów wolna.

Fallon odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się dziko:

- Na miłość boską, ty ciągle operujesz tymi sloga­nami? Kraj jest wolny na tyle, na ile chce być. Jeśli kiedykolwiek będą coś chcieli zmienić w północnych rejonach, to zrobią to poprzez rząd i zgodnie z prawem. Karabiny i bomby mogą im tylko uzmysłowić, jak jest im dobrze bez nas.

Doolan chrząknął i potrząsnął głową parę razy. Fallon podał mu szklankę whisky, którą młody człowiek wypił jednym haustem. Po chwili, gdy ostrożnie do­tknął palcami twarzy, stwierdził z krzywym uśmie­chem:

- Ale ma pan uderzenie.

Fallon uśmiechnął się szeroko i usiadł.

- Przepraszam, straciłem panowanie nad sobą - powiedział. - Ale dotknąłeś mnie w czułe miejsce.

- To jest coś, czego bym nikomu nie doradzał - od­parł Doolan szczerze.

O'Hara odchrząknął i splunął w ogień.

- Nie przyszlibyśmy tu do ciebie, Martin, gdyby był ktokolwiek inny. Mamy pilną robotę, a ty jesteś jedy­nym człowiekiem, który może ją zrobić, taka jest prawda.

- Tracicie tylko czas - odpowiedział Fallon.

Doolan poruszył się niespokojnie i w jego głosie zabrzmiało zmieszanie.

- To znaczy, że nie chce pan nam pomóc?

Fallon wyciągnął papierosa i zapalił.

- Coś w tym rodzaju - powiedział. Doolan odwrócił się bezradnie do O'Hary, a Fallon mówił dalej: - Ten stary pająk diabelnie dobrze wiedział, że nie kiwnę nawet palcem. Nie miał prawa przywozić cię tutaj.

O'Hara podniósł pobożnie oczy do góry, a Doolan powiedział:

- Ale dlaczego? Był pan największy z nich wszy­stkich, był pan uwielbiany niemal w całej Irlandii.

Fallon kiwnął głową i odpowiedział lekko:

- A byłbym jeszcze lepszy, gdybym się dał zabić. Jeszcze jeden męczennik poległy za sprawę.

Doolan żachnął się i odwrócił w drugą stronę. Fal­lon spytał poważnie:

- Ile masz lat, chłopcze? Ile razy byłeś w północnej Irlandii? Ja spędziłem tam więcej niż całe życie. Parę razy więcej niż wieczność. Byłem ścigany w całym Ulsterze i w Anglii. Pięć lat temu uciekłem z więzienia w Dortmoor. Przez trzy tygodnie polowano na mnie jak na dzikie zwierzę, zanim powróciłem znów do te­go kraju. Tak, byłem wielkim bohaterem, dopóki nie powiedziałem w centrali, że rezygnuję. O'Hara był tam, on wie, co się stało.

- Byłeś chorym człowiekiem, Martin - odparł gład­ko O'Hara. - Nie byłeś przy zdrowych zmysłach.

Fallon zaśmiał się ponuro.

- Byłem przy zdrowych zmysłach po raz pierwszy w moim życiu. Miałem mnóstwo czasu, aby to wszy­stko przemyśleć.

- Ale przecież nie możesz opuścić Organizacji - od­parł Doolan. - Gdy raz wstępujesz, to już na całe ży­cie. Jest tylko jedna droga wyjścia.

- Wiem - odparł Fallon. - Nogami do przodu, ale przecież nie możesz sądzić męczennika i zastrzelić największego bohatera, jakiego znasz. Nie można te­go zrobić, ponieważ coś mogłoby się rozsypać. Lu­dzie zaczęliby myśleć, że coś tu jest nie w porządku. Dlatego możesz tylko zostawić go w spokoju i ode­tchnąć z ulgą, gdy zaszyje się gdzieś na końcu świata. Kto wie, jeśli będzie miał dużo szczęścia, może się też kiedyś zapić na śmierć.

Doolan patrzył na niego bezradnie, a O'Hara stwierdził spokojnie:

- Zawsze byłeś dobry w gadaniu, Martin. Naprawdę dobry. A my wciąż jeszcze nie doszliśmy do sedna sprawy.

Fallon potrząsnął głową i niechętny uśmiech poja­wił się na jego ustach.

- Tracisz tylko czas, O'Hara - powiedział. - Jestem tutaj bezpieczny. Cztery mocne ściany i dach, aby zatrzymać deszcz, maszyna do pisania, aby płacić ra­chunki i mnóstwo whisky.

- Tylko tyle - odparł stary człowiek. - Whisky, aby spróbować zapełnić pustkę w sobie. - Zachichotał na­gle. - Dlaczego, człowieku, irlandzkie morze nie po­trafi zapełnić sobą tej dziury w tobie.

Twarz Fallona drgnęła i przez krótką chwilę prze­rażający wyraz pojawił się w jego oczach, lecz w chwilę później mężczyzna odzyskał panowanie nad sobą i uśmiechnął się lekko.

- To ty powinieneś pisać książki, nie ja - powie­dział.

O'Hara przechylił się do tyłu i uśmiechnął z saty­sfakcją.

- Czy jesteś już gotów wysłuchać, po co tu przyszli­śmy?

Przez moment Fallon wahał się, ale ciekawość zwy­ciężyła. Wzruszył ramionami.

- W porządku, słucham, w końcu to mi nie zaszkodzi.

O'Hara kiwnął głową, a Doolan pochylił się i zni­żył głos:

- Czy słyszał pan o Patricku Roganie?

Fallon zmarszczył brwi.

- Znałem go dość dobrze. Szalony i niepoczytalny fanatyk. Został zastrzelony podczas ucieczki w do­kach w Belfaście.

- Miał syna - powiedział spokojnie O'Hara.

- Tak, miał syna - potwierdził Fallon. - Nazywali go Detektywem. Został zabity w 1945 podczas ataku na policję, chyba w County Down. Za­pomniałem, jak się nazywało to miejsce.

- Miał jeszcze jednego syna - dodał Doolan. - Wie­dział pan o tym? Ten był jeszcze dzieckiem, gdy jego ojciec został zabity. Nie czytuje pan tutaj gazet, panie Fallon?

- Staram się nie czytać.

Doolan uśmiechnął się przelotnie i kontynuował dalej:

- Dwa lata temu robiono czystkę w Belfaście i po­licja aresztowała większość przywódców. Patrick Rogan miał wtedy tylko dwadzieścia lat i nie był tam zbyt długo, ale wreszcie nadarzyła się sposobność, aby udowodnić, że jest godny swego ojca.

- Przejął szefostwo Organizacji i miał tyle sukcesów, że zostawiliśmy go już na stałe.

Fallon podniósł brwi.

- Musi być naprawdę dobry - stwierdził.

- Bo jest dobry, panie Fallon - odparł Doolan. - Jest równocześnie tym, bez którego nie możemy sobie poradzić. Przez ostatnie dwa lata kroczył drogą pełną niebezpieczeństw, był bohaterem i legendą dla na­szych ludzi... - zawiesił głos.

Przez chwilę w pokoju słychać było jedynie trza­skanie palących się szczap i szum deszczu bębniące­go o szyby. O'Hara zakasłał astmatycznie, po czym Doolan rzekł ciężko:

- Właśnie przedwczoraj aresztowali go.

Zapadła cisza, a potem Fallon odrzekł:

- No tak, ostatecznie tak wszyscy kończymy. Po prostu przegrał.

- Musimy go wyciągnąć - powiedział nagle O'Hara. - On nie może nigdy stanąć przed sądem.

Oczy Fallona zwęziły się, spojrzał najpierw na Do­olana, który spuścił wzrok, a potem na O'Harę. Za­śmiał się krótko.

- Co wy mi próbujecie wmówić? Dlaczego nie może stanąć przed sądem? Ja byłem sądzony, co powo­duje, że Rogan jest inny?

Doolan westchnął i powiedział do O'Hary:

- Niestety musimy powiedzieć mu prawdę, to niedobrze.

O'Hara kiwnął głową.

- Wiedziałem, że będziemy musieli. Nie myślałem ani przez chwilę, że będzie go można dłużej zwodzić.

Doolan odwrócił się do Fallona. Wydawało się, że szuka słów, po czym powiedział:

- Widzi pan, panie Fallon, Rogan służył dobrze swo­jemu krajowi. Zrobił dla Ulsteru kawał dobrej roboty, ale...

- Nie można mu ufać - powiedział O'Hara. - To mó­głby być koniec Organizacji w Ulsterze, jeśli byłby kiedykolwiek sądzony.

Fallon nalał sobie kolejnego drinka i stwierdził zimno:

- Wieloletnia praca poszłaby z dymem, no nie? Nie byłoby to zbyt miłe. Jak on może to zrobić?

Doolan westchnął znużony i wyprostował się na krześle.

- Policja trzyma go w Castlemore. Przesłał do nas zagrypsowaną wiadomość. Pisze, że musimy go stamtąd wydostać, zanim go przeniosą do Belfastu. Jeśli go zostawimy, by odpowiadał przed sądem, przysięga, że pójdzie na ugodę z policją. Powie im wszystko, co będą chcieli wiedzieć o Organizacji w Ulsterze, jeśli przyrzekną łagodnie go potraktować.

Fallon spojrzał z dezoprobatą.

- On musi być szalony. Przecież wie, że pierwsze co dostanie od Organizacji, nawet jeśli go uwolnią, to
będzie kula. Lepiej zrobiłby, gdyby przyjął spokojnie wyrok i czekał na stosowną chwilę.

O'Hara potrząsnął głową.

- Tym razem, Martin, nie będzie stosownej chwili. Jeśli tylko zostanie skazany. Zastrzelił policjanta i
ciężko ranił innego. Powieszą go tak wysoko, że na­wet wrony go nie dosięgną.

Fallon gwizdnął cicho.

- W takim razie niech Bóg mu dopomoże. Policjan­ci byli zawsze twardymi ludźmi, nawet w najlepszych czasach. Rozpętuje się prawdziwe piekło, jeśli któryś z nich zostanie zabity.

- Teraz widzi pan, dlaczego przyszliśmy z tym do pana - dodał Doolan. - Tam, na górze nie został już nikt. Nikt na tyle dobry, aby wykonać taką robotę.

Fallon zaśmiał się zimno.

- I wy myślicie, że mam zamiar wpakować się w tę rozpętaną burzę? Chyba musieliście oszaleć.

- To znaczy, że odmawia pan pomocy? - spytał Do­olan.

- Nie kiwnę nawet palcem - odpowiedział mu Fal­lon. - Rogan zastrzelił policjanta. Wiedział przecież, co robi. Teraz musi ponieść tego konsekwencje. - W jego głosie zabrzmiało zdecydowanie.

Doolan odwrócił się do O'Hary, ale stary człowiek nie wyglądał na zbytnio zainteresowanego rozmową. Siedział wyprostowany z lekko pochyloną głową, jak gdyby nasłuchiwał. Nagle podniósł się z krzesła i pod­szedł prosto do okna. Wyjrzał na zewnątrz i gdy się od­wrócił, na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech.

Powiedział:

- Nie martw się, Jimmy. Wszystko będzie dobrze. Największy kłopot z tobą, że nie rozumiesz irlandz­kiego charakteru. - Zachichotał sam do siebie i osunął się znowu na krzesło przy kominku.

W tym samym momencie Fallon zdał sobie sprawę, że słyszy odgłosy silnika samochodowego tłumione przez deszcz. Od­wrócił się i powiedział:

- Jakie to znowu karty schowałeś w rękawie, O'Hara?

Stary człowiek uśmiechnął się wesoło i wyjął fajkę.

- Nic podobnego, Martin. Po prostu psychologia. To naprawdę wspaniała rzecz, a poza tym musimy za­cząć wreszcie działać.

Gdy samochód zatrzymał się, Fallon napełnił pew­ną ręką szklankę whisky i wypił ją jednym haustem.

- Tracisz tylko czas, stary pająku - powtórzył.

Rozległo się pukanie do drzwi. Doolan wstał ze zmarszczonym czołem i rzekł do O'Hary:

- O co tu chodzi, nic mi o tym nie powiedziałeś.

- To taki mój plan. - O'Hara kiwnął uspokajająco głową. - Otwórz drzwi, Jimmi. - powiedział z uśmiechem.

Doolan podszedł wolno do drzwi i otworzył je. W pierwszej chwili Fallon dojrzał tylko mężczyznę, a potem zorientował się, że jakaś kobieta wspiera się na jego ramieniu. Przez moment sądził, że jest ubrana w lekki prochowiec, lecz potem, gdy podeszła bliżej do światła, zobaczył, że ma na sobie stary, pożółkły od deszczu płaszcz, narzucony lekko na ramiona. W jed­nej ręce trzymała laskę, którą delikatnie szukała przed sobą drogi. Jej włosy były śnieżnobiałe i lśniły jak aureola w świetle lampy.

Straszliwy niepokój targnął sercem Fallona, a jego dłoń zacisnęła się wokół szklanki. Kobieta zatrzyma­ła się na środku pokoju, jej eskorta cofnęła się do drzwi.

O'Hara podniósł się z krzesła i powiedział:

- Cieszę się, że mogłaś przyjść, Maureen. - Posunął się do przodu i uścisnął jej dłoń. - Pewnie sądziłaś, że
to bardzo dziwne spotkanie, ale wiedziałem, że chcia­łabyś porozmawiać z nim, zanim wyruszy, aby urato­wać Patricka.

Kobieta odwróciła się twarzą do światła i popatrzy­ła przez pokój niewidzącymi oczyma.

- Gdzie jesteś, Martinie Fallon - powiedziała.

O'Hara odwrócił się do Fallona z beznamiętną twarzą.

- Martin, to jest matka Patricka Rogana, która przy­szła, aby cię zobaczyć.

Fallon umieścił ostrożnie szklankę na podłodze i wstał Gdy spojrzał na O'Harę, na jego twarzy pojawił się wyraz takiej pogardy, że stary człowiek spuścił wzrok. Fallon podszedł do kobiety i powiedział:

- Jestem tutaj, pani Rogan.

Podniosła rękę i dotknęła delikatnie jego twarzy czubkami palców. Skóra na jej dłoniach przypomina­ła cienki pergamin, przez który niemal prześwitywały kości. Wyglądała niewiarygodnie staro. Na jej twarzy odbijał się wyraz wielkiego cierpienia. Powiedziała:

- Oddałam już męża i syna dla dobra sprawy. Da­łam już wystarczająco dużo.

Wziął jej dłoń delikatnie w swoją.

- Wystarczająco i aż nadto, pani Rogan.

- Uratujesz dla mnie Patricka, prawda? - powie­działa. - Przyprowadzisz go bezpiecznie do domu. - W jej głosie była jakaś pewność, która nie pozosta­wiała miejsca na sprzeciw.

Fallon patrzył przed siebie tępym wzrokiem i pró­bował znaleźć jakieś słowa, aby jej odpowiedzieć. Opanowała go gorycz i głęboka nienawiść do O'Hary, który postawił go w tak niezręcznej sytuacji. Jak mógł powiedzieć "nie" i patrzeć na jej cierpienie. Jed­nak próbował powiedzieć, ale ona jak gdyby czuła, co się z nim dzieje i wyraz paniki pojawił się na jej twa­rzy, a jej ręka zacisnęła się na jego dłoni. Zachwiała się nagle, a on podskoczył, żeby ją podtrzymać.

- Uratujesz go? - spytała z udręką w głosie. - Musisz go uratować!

Niesamowita cisza zawisła w powietrzu, gdy pani Rogan czekała na jego odpowiedź. Fallon uśmiechnął się i delikatnie uścisnął jej rękę.

- Przyprowadzę go bezpiecznie do domu, pani Rogan - odpowiedział.

W głębi duszy wiedział, że od momentu, gdy weszła do pokoju, los przejął wszystko w swoje ręce. Westchnęła, jak gdyby wróciła z dalekiej drogi i za­chwiała się znowu. Podtrzymał ją i powiedział:

- Może pani teraz odpocznie i położy się trochę.

Kiwnęła głową i oparła się mocno o jego ramię.

Doolan szybko otworzył przed nim drzwi, poszli dalej korytarzem do sypialni. Kiedy Fallon powrócił, O'Hara i Doolan gwałtownie się sprzeczali.

- Nadal sądzę, że to była haniebna sztuczka, aby posłużyć się kobietą - mówił Doolan.

O'Hara podniósł rękę.

- Tylko nie mów mi o sztuczkach. W tej grze jest wszystko dozwolone. Spytaj tego człowieka - dodał,
wskazując na Fallona, który się do nich przyłączył. - On też używał ich w swoim czasie.

Fallon rzucił się na krzesło.

- O tak, jest w tym rzeczywiście dużo racji - powie­dział do Doolana. - Wszystko jest dozwolone. To je­dyny sposób, aby doprowadzić sprawy do końca. Ale tym razem, stary pająku, przeszedłeś sam siebie.

- Co o tym sądzisz? - spytał O'Hara.

- To chyba jasne, że od samego początku cała spra­wa jest skazana na straty. Czy sądziłeś przez moment, że policja ma choćby najmniejszy powód, aby dopu­ścić kogokolwiek do Rogana? Trzy tysiące policjan­tów kręci się wokół niego i wszyscy chcą w tej chwili tylko jednej rzeczy: zobaczyć, jak Patrick Rogan za­wiśnie. I z pewnością zrobią wszystko, aby mieć pew­ność, że nikt w tym nie przeszkodzi.

O'Hara kiwnął głową i powiedział spokojnie:

- Wiem o tym. Mówiłem ci, jeśli ktokolwiek mógł­by to zrobić, to tylko ty.

Fallon żachnął się, a stary człowiek mówił dalej:

- Nie, Martin, przemyślałem to. Kłopot z większo­ścią chłopaków polega na tym, że gdy znajdą się po drugiej stronie granicy zaczynają się załamywać, tra­ktując całą sprawę zbyt poważnie, ty nigdy tego nie robiłeś.

- Czy ty oszalałeś? - wykrzyknął Doolan z oburze­niem. - W życiu nie słyszałem takich bzdur.

Fallon odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się.

- On ma rację - powiedział. - Ja nigdy taki nie by­łem. - Spojrzał na oburzoną twarz Doolana i spoważ­niał. - Jedyny sposób, aby przetrwać po tamtej stronie, to traktować wszystko jak grę - powiedział. - Jak na wojnie, bo właściwie to jest wojna, tyle, że nie podo­bna do opisywanych w książkach. Jest brudna, nie­bezpieczna i niewiarygodnie głupia.

- Właśnie dzięki takiej filozofii można osiągnąć to, co niemożliwe - odezwał się O'Hara.

Fallon pochylił się.

- Może byś mi lepiej powiedział wszystko, co wiecie. Gdzie oni go trzymają?

Doolan kiwnął głową i uśmiechnął się.

- Wreszcie jakiś jaśniejszy punkt w naszej sprawie - stwierdził. - Rzeczywiście, mamy parę poufnych informacji. Trzymają go w Castlemore, ale pewien przyjaciel z tamtej strony, przekazał nam dzisiaj rano
ważną informację: mają zamiar przewieźć go do Bel­fastu, jutro o dziewiątej w nocy pociągiem pocztowym.
Cała akcja będzie przeprowadzana w tajemnicy.

Fallon kiwnął głową.

- Obawiają się, że nasi wspaniali chłopcy spróbują czegoś głupiego.

- Pewnie chciałbyś adres naszej lokalnej centrali w Castlemore? - spytał Doolan.

Fallon potrząsnął głową.

- Nie, dzięki - odparł. - Nie byłbym zbytnio bezpie­czny współpracując z nieznanymi ludźmi w nowym
miejscu. Przecież za moją głowę nadal jest wyznaczo­na nagroda dwóch tysięcy funtów. Nie, spróbuję to
zrobić po swojemu.

O'Hara kiwnął z przyzwoleniem głową.

- Masz rację, Martin, to jedyny sposób. Ale w końcu będziesz potrzebował jakiejś kryjówki.

Fallon uśmiechnął się.

- Mam parę niezawodnych miejsc jeszcze z dawnych czasów.

Wstał, podszedł do okna i wyjrzał przez nie.

- Kiedy wyruszasz? - spytał O'Hara.

Fallon zapalił następnego papierosa.

- Za jakąś godzinę. Przekroczę granicę przed świ­tem. W Carlington złapię pociąg do Castlemore. -
Cofnął się bliżej ognia i powiedział. - Dam sobie trzy dni po tamtej stronie. Jeśli się stamtąd wyrwiemy,
przywiozę go prosto tutaj.

O'Hara kiwnął głową, a Fallon westchnął i dodał:

- Byłem tu szczęśliwy, O'Hara. Szczęśliwy pier­wszy raz w życiu. Jeśli będę miał kiedyś szansę, od­
płacę ci za to, co mi zrobiłeś.

O'Hara uśmiechnął się i pokręcił głową.

- Nie odpłacisz - powiedział. - Nie jesteś taki, a po­za tym nigdy nie byłeś tu szczęśliwy. - Jego oczy spojrzały z łagodnym wyzwaniem i Fallon zrozumiał, że wszystko, co powiedział stary człowiek, było prawdą.

Wrzucił papierosa w ogień i wyszedł z pokoju. Ci­cho otworzył drzwi sypialni i wszedł do środka. Pani Rogan spała. W świetle lampy jej twarz wydawała się łagodna i spokojna. Fallon otworzył szafę z ubrania­mi, wyjął z niej garnitur i przebrał się szybko. Gdy był gotów, chwycił zniszczony kapelusz i płaszcz prze­ciwdeszczowy z wieszaka za drzwiami. Przez chwilę stał przy łóżku, patrząc na uśpioną kobietę, potem zgasił lampę i podszedł do okna.

Nie dalej, niż pół mili stąd, była granica, a on w ciągu najbliższych paru godzin może znaleźć się w niebezpieczeństwie. Deszcz stukał bez końca w szy­by, a wiatr wołał jękliwie. Fallon poczuł iskierkę podniecenia, uśmiechnął się miękko w ciemność, odwró­cił i cicho wyszedł z pokoju.

2.

W pociągu, wiozącym mleko do Castlemore, w ką­cie przedziału spał Fallon z kapeluszem nasuniętym na oczy. Jakiś stary farmer, który siedział obok niego trącił go łokciem. Fallon zbudził się od razu i wy­mamrotał podziękowanie.

Stacja była niemal opustoszała i tylko paru pasaże­rów stało w świetle latarni. Ruszył do przodu. Na koń­cu peronu tragarze rozładowywali hałaśliwie bańki z mlekiem. Młody policjant w niebieskim mundurze z rewolwerem w czarnej skórzanej kaburze umieszczo­nym wysoko na prawym boku, gawędził leniwie z konduktorem. Jego oczy ześlizgiwały się bez zain­teresowania po pasażerach przechodzących obok. Ziewnął szeroko, przesłaniając usta ręką.

Fallon zatrzymał się przy wyjściu ze stacji i spoj­rzał na plac skąpany w deszczu. To było łatwe, aż na­zbyt łatwe. Przeszedł granicę pod osłoną nocy i de­szczu bez żadnego problemu. Szybki półmilowy marsz przeniósł go do Carlington. Teraz był tutaj, znowu na terytorium wroga, gdzie wszystko zdawało się być jakieś inne niż kiedyś. Nie czuł dawnego pod­niecenia czy napięcia. Świat wydawał się płaski i nie­realny, jak ze snu, z którego w każdej chwili można się obudzić. Fallon podniósł kołnierz i ruszył w de­szczu przez skwer.

Nie uszedł zbyt daleko, gdy uświadomił sobie, że jest śledzony. Dla wielu ludzi było jeszcze zbyt wcześnie na poranne spacery, a on szedł samotnie, spokojnym krokiem przez centrum handlowe. Zatrzy­mał się, aby zapalić papierosa. Gdy osłaniał dłońmi zapałkę, spojrzał za siebie i zobaczył mężczyznę w płaskiej czapce i w brązowej, skórzanej kurtce, który gwałtownie zatrzymał się i spoglądał w witrynę skle­pu. Fallon ruszył dalej tym samym spokojnym kro­kiem. Skręcił na następnym skrzyżowaniu w boczną uliczkę, gdzie zaczął iść szybciej. Przeszedł ulicę i skręcił w wąską alejkę. W połowie alejki zatrzymał się i spojrzał do tyłu. Mężczyzna w skórzanej kurtce stanął i obserwował go z oddali. Fallon ruszył ostro przed siebie. Zorientował się, że nie jest śledzony przez policjanta lecz przez zwykłego amatora. Szedł więc spokojnie ulicą i w pewnym momencie przywarł do ściany. Jego prześladowca zaczął biec tak, że jego kroki odbijały się głośnym echem od ceglanych murów ulicy. Kiedy kroki były już niemal przy nim, Fallon przeciął ulicę i ruszył wzdłuż chodnika.

Nie było nikogo w pobliżu, a deszcz wzmógł się nagle, tworząc na chodniku szerokie strumienie wo­dy. Przez chwilę Fallon zawahał się i obejrzał za sie­bie w samą porę, aby dostrzec mężczyznę w skórzanej kurtce odskakującego do tyłu poza zasięg jego wzro­ku.

W składzie drzewa nie było nikogo, a drzewo uło­żone w stosy leżało niemal wszędzie. Plac przypominał dżunglę, poprzecinaną jedynie wąskimi koryta­rzami, dającymi dostęp do jego środka. Fallon ruszył w głąb placu, po czym przystanął przy wysokiej pira­midzie z dębowych desek.

Po chwili pojawił się jego prześladowca. Zatrzymał się przy wejściu na plac i zaczął rozglądać ostrożnie wokół, a potem ruszył dalej. Fallon zaczekał, aż minie jego kryjówkę, po czym wyszedł i zagadnął:

- Paskudny mamy dzisiaj poranek.

Śledzący odwrócił się, a Fallon uderzył go mocno w splot słoneczny. Mężczyzna skręcał się z bólu, da­remnie próbując złapać powietrze. Jego głowa drgała, jak w agonii, gdy próbował wziąć głębszy oddech; czapka spadła mu na ziemię. Był to zaledwie siedem­nasto- lub osiemnastoletni chłopiec z rudymi włosami przylegającymi do głowy. Fallon chwycił go ręką za kark i parokrotnie pchnął jego głowę w dół a potem stanął z tyłu i czekał. Po chwili chłopak podniósł popielatobiałą twarz i powiedział z trudnością:

- Mógłby mi pan przynajmniej pozwolić się wytłumaczyć.

Fallon wzruszył ramionami.

- Nie lubię być śledzony. Kim jesteś?

Chłopak podniósł czapkę.

- Niech pan spojrzy na nią - powiedział. - Dopiero co kupiona, w ostatni poniedziałek i już zniszczona. -
Próbował wytrzeć błoto rękawem, a w końcu zaklął i włożył ją na głowę.

- Nazywam się Murphy, panie Fallon - powiedział. - Johnny Murphy. Czekałem na pana na stacji, ale musiałem się upewnić, że to pan.

- Skąd wiedziałeś, że to właśnie ja? - spytał Fallon.

- To chyba broda. Powiedziano mi, żebym szukał mężczyzny z brodą. - Teraz chłopak zaśmiał się nagle. -Prawdę powiedziawszy, panie Fallon, nie mogłem uwierzyć, że to pan. Do diabła, myślałem, że pan wy­gląda inaczej.

Fallon uśmiechnął się przelotnie.

- Wszyscy ludzie tak myślą. To ważny atut w tej grze.

Wyjął papierosa i z trudnością zapalił go w lejącym deszczu.

- Jak dowiedziałeś się, że miałem przyjechać? - spytał.

- To było proste - odparł Murphy. - Szefem nocnej zmiany w centrali telefonicznej jest przyjaciel. Od­biera wiadomości z drugiej strony i przekazuje je da­lej.

Fallon zaklął nagle.

- Mówiłem Doolanowi, że nie chcę żadnej pomocy - powiedział. - Ta robota jest dostatecznie trudna bez pętających się dzieciaków.

Murphy wzruszył ramionami i odpowiedział:

- Może i jestem dzieciakiem, ale mogę się przydać, panie Fallon. Policja zrobiła wczoraj czystkę. Mam
szczęście, że oficjalnie jeszcze nie wstąpiłem do Or­ganizacji. Nie mieli mnie na liście.

Niejasne uczucie przerodziło się w sygnał ostrze­gawczy i nagle Fallon poczuł strach. Chłopak wpatry­wał się w niego z lekkim uśmiechem na ustach. Po chwili Fallon uspokoił się i roześmiał.

- Z tego co słyszę, to macie tu niezłe bagno.

Murphy kiwnął głową.

- A czego pan oczekiwał? Dostali Rogana i nie ma­ją zamiaru go znowu stracić. Jeśli kogokolwiek chcą
powiesić, to z pewnością właśnie jego.

Coś w głosie chłopaka zmusiło Fallona, aby spoj­rzeć na niego uważniej.

- Nie lubisz za bardzo Rogana, prawda?

Chłopak lekko zmieszał się, ale zakłopotanie szyb­ko ustąpiło.

- Jest szefem w Ulsterze i to mi wystarcza.

Przez moment Fallon patrzył na niego badawczo, a potem powiedział:

- Chodź, nie możemy tu dłużej stać, robotnicy mo­gą nadejść w każdej chwili.

Oddalili się, kierując w stronę głównej ulicy. Fallon zaczął rozważać sytuację, która nie wyglądała za do­brze. Właściwie to nie mogło być gorzej.

- Czy ściągnęli dodatkowe posiłki policji? - spytał.

Chłopak potrząsnął głową.

- Nic takiego nie zauważyłem - odparł. - Ostatniej nocy przyjechało jedynie paru detektywów z Belfastu. Będą eskortować Rogana.

- Ilu? - spytał Fallon.

Murphy zmarszczył brwi.

- Sądzę, że czterech, ale może więcej. Nie jestem pewien.

Fallon pokiwał powoli głową.

- Czterech, to może być całkiem bliskie prawdy. Je­śli chcą załatwić całą sprawę po cichu, to nie będą w
nią mieszać dwumetrowych gliniarzy i sadzać ich w każdym oknie wagonu, aby każdy mógł się domyślić,
co się dzieje.

Skręcili w główną ulicę i Murphy powiedział:

- Nie mam pojęcia, panie Fallon, jakim sposobem może go pan stamtąd wydostać.

Fallon zaśmiał się.

- Jeszcze tego nie wiem - powiedział. - Ale przecież mamy cały dzień, aby coś wymyślić. - Uśmiechnął się
niespodziewanie do Murphy'ego i stwierdził: - Może i dobrze się stało, że mnie śledziłeś.

Twarz chłopca rozjaśniła się szerokim uśmiechem, a Fallon kontynuował:

- Cokolwiek by się nie zdarzyło będę niewątpliwie potrzebował samochodu. - Wyjął portfel i wyszperał
z niego dziesięć funtów. Wręczając pieniądze Murphy'emu, powiedział: - Wynajmiesz jakiś wóz, dobrze?

Chłopak kiwnął głową.

- Śmiertelnie proste. Czy będzie pan potrzebował jeszcze czegoś?

- Na przykład czego? - spytał Fallon.

- Czy ja wiem, materiałów wybuchowych, broni. Jest jeszcze masę towaru, którego policja nie odkryła. Są w bezpiecznym miejscu.

Fallon pokiwał wolno głową.

- Zastanowię się później - powiedział. - Jak na ra­zie, to załatw samochód i trzymaj go w gotowości. -Zastanowił się przez chwilę i dodał:

- Możesz też kupić dla mnie bilet kolejowy. Nie chcę się kręcić za bardzo na stacji.

- Do Belfastu? - spytał Murphy.

- Nie, tylko do jakiejś stacji, gdzieś po drodze. - Zaśmiał się. - Nie ma sensu tracić pieniędzy. - Popa­trzył na deszcz, a potem spojrzał w niebo. - Wygląda na to, że będzie padać przez cały dzień. - Odwrócił się nagle i poklepał chłopaka po ramieniu. - Spotkamy się tutaj o pierwszej.

Wyraz zaskoczenia pojawił się na twarzy Murphy'ego.

- Ale co pan będzie robił do tego czasu? Na ulicach nie jest zbyt bezpiecznie dla pana.

Fallon uśmiechnął się.

- Mam zamiar odwiedzić starego przyjaciela. - Jego twarz stwardniała, przysunął się bliżej chłopca i powiedział:

- Nie próbuj mnie śledzić, to jest ktoś, kogo nie chcę wplątywać w nasze sprawy. Rozumiesz?

Twarz chłopca spoważniała.

- Wszystko co pan rozkaże, panie Fallon. - Uśmie­chnął się znowu. - Będę punktualnie. - Zniknął w deszczu, podążając szybko w górę ulicy.

Przez parę minut Fallon stał w bramie, obserwując chłopca do momentu, aż zniknął z pola widzenia, a potem podniósł kołnierz i wszedł w strugi deszczu.

Skręcił w boczną ulicę, która zaprowadziła go na pe­ryferie miasta. Przez jakiś czas lawirował i zawracał jakimiś bocznymi uliczkami, dopóki nie upewnił się, że nikt go nie śledzi. W końcu wyszedł na cichy skwer, otoczony ze wszystkich stron szeregami wą­skich, gregoriańskich domów. W przeciwnym rogu skweru znajdował się wysoki mur. Była w nim osa­dzona stara, solidna, drewniana brama, z której zielo­na farba złuszczała się długimi płatami. Fallon otwo­rzył ją i wszedł do środka.

Znalazł się w ogrodzie otoczonym murem. Wszę­dzie było pełno krzewiącego się zielska, nieprzystrzy-żona trawa rozrastała się wokół ścieżki. Przed nim, ledwo widoczna w deszczu, wznosiła się potężna bry­ła starego domu. Fallon zmarszczył brwi, z zakłopo­taniem patrząc na widoczne dookoła zniszczenie, a potem powoli ruszył ścieżką ku drzwiom i szarpnął za dzwonek.

W głębi domu zabrzmiał stłumiony, brzęczący dźwięk i odbił się echem jakby z zaświatów, potem zapanowała całkowita cisza. Po kilku minutach męż­czyzna spróbował jeszcze raz. W chwilę później usły­szał zbliżające się do drzwi kroki. Rozległ się stukot otwieranej zasuwy i drzwi się lekko uchyliły.

Młoda kobieta wyjrzała na zewnątrz. Miała na so­bie kożuszek zrobiony ze skóry wielbłąda. W jej oczach widać było resztki snu.

- O co chodzi? - spytała.

- Czy profesor Murray jest w domu? - spytał Fallon.

Na jej twarzy pojawił się osobliwy wyraz. Pospie­szył, aby wyjaśnić.

- Wiem, że jest bardzo wcześnie, ale jestem tylko przejazdem, a obiecałem profesorowi, że go odwiedzę, gdy będę w pobliżu. Jestem jego dawnym studentem.

Przez chwilę dziewczyna lustrowała go wzrokiem, po czym cofnęła się do środka, otwierając szeroko drzwi.

- Proszę wejść - powiedziała.

Drzwi zamknęły się za nimi, pozostawiając korytarz i hol w półmroku. Powietrze wewnątrz było duszne i pachniało stęchlizną. Otworzyła drzwi na końcu ko­rytarza i weszli do starej kuchni. Pomieszczenie było ciepłe i przyjazne. Zdjął kapelusz i rozpiął mokry płaszcz.

- Tak jest lepiej - powiedział.

- Niech pan zdejmie płaszcz - odezwała się dziew­czyna.

Podeszła do kuchenki w kącie i zapaliła gaz pod czajnikiem. Tam, gdzie kiedyś stała stara kuchnia, znajdował się teraz całkiem nowy, opalany koksem piec. Przyklęknęła przy nim i zaczęła wybierać popiół zpaleniska.

- Czy profesor jest w łóżku? - spytał Fallon.

Podniosła się i odwróciła do niego.

- Profesor umarł parę tygodni temu - odpowiedzia­ła. Na jej twarzy nie było widać żadnej zmiany, gdy
dodała: - Jestem jego córką; Anna.

Fallon podszedł do okna i spojrzał na zaniedbany ogród. Za jego plecami dziewczyna kręciła się przy kuchence. Po chwili odwrócił się i rzekł:

- To był najlepszy człowiek, jakiego kiedykolwiek znałem.

Dziewczyna miała na rękach resztki popiołu i gdy odrzuciła dłonią kosmyk jasnych włosów, umazała sobie czoło.

- Mówił często o panu, panie Fallon. - Odwróciła się do zlewu i włożyła ręce pod kran.

Fallon usiadł na krześle przy stole.

- Skąd pani wie, kim jestem? - spytał.

- Przez bliznę. Pewnej nocy przed dziesięciu laty przyszedł pan, ledwo trzymając się na nogach, do mieszkania mego ojca w Belfaście, z rozciętą aż do kości twarzą. Ojciec zszył ją panu, ponieważ nie mógł pan pójść do lekarza. - Odwróciła się do niego z ręcz­nikiem w dłoni i obejrzała bliznę. - Nie zrobił tego najlepiej, nieprawdaż?

- Zrobił to dostatecznie dobrze - odparł Fallon - by utrzymać z dala ode mnie policję.

Kiwnęła głową.

- Pan i Philip Stuart, razem studiowaliście na uni­wersytecie w Queen przed wojną, prawda?

Fallon zadumał się.

- Zna pani Phila Stuarta?

Uśmiechnęła się lekko, gdy stawiała filiżanki na stole.

- Wpada tu czasami. Mieszka tylko parę ulic dalej. Wie pan, że jest teraz okręgowym inspektorem policji?

Fallon osunął się na krzesło z ledwo słyszalnym westchnieniem.

- Nie, nie wiedziałem.

Nalała herbaty i kontynuowała dalej.

- Mój ojciec uważał to za ironię losu, że Stuart wstąpił do policji, a pan przyłączył się do I.R.A. Kiedyś powiedział mi, że w was dwóch widział całą hi­storię Irlandii.

Fallon poczęstował ją papierosem i uśmiechnął się ze smutkiem.

- I jak blisko był prawdy. - Wpatrywał się w prze­strzeń, sięgając myślami daleko w przeszłość i powie­dział powoli: - Był naprawdę nadzwyczajnym czło­wiekiem. Zawsze ukrywał mnie, gdy uciekałem i spę­dzał noce próbując wytłumaczyć mi błąd w moim postępowaniu. - Wyprostował się na krześle i zaśmiał lekko. - Ale również widział wiele błędów u Stuarta. Biedny Phil, gdyby tylko zdawał sobie sprawę, co się dzieje pod samym jego nosem.

Anna Murray upiła trochę herbaty i spytała spokojnie:

- Co pan chciał od mojego ojca tym razem?

Fallon wzruszył ramionami.

- Właściwie po raz pierwszy nic, może oprócz chwili pogawędki. Nie widziałem go przecież do­brych parę lat.

- Tak, nie wiedział nawet czy jeszcze pan żyje. Są­dził, że napisałby pan do niego, gdyby pan żył.

Fallon potrząsnął głową i wyjaśnił:

- Zaszyłem się z dala od ludzi w Cavan. - Nagle uśmiechnął się szeroko i nalał sobie następną filiżan­kę herbaty. - Prawdę mówiąc zdecydowałem się zmienić mój sposób życia. Trzymałem się jakoś zaj­mując pisaniną. Mam domek około pół mili od grani­cy. To była prawdziwa oaza spokoju.

Zachichotała.

- Z pewnością tak było. Ale czym zastąpił pan po­przednie emocje?

Poczuł nagły przypływ niepokoju. Zaśmiał się sztucznie.

- Jakie emocje?

- Wszystko co sprawiało, że był pan tym, kim pan był i przez tyle lat żył pan takim właśnie życiem.

Wstał i przeszedł się niespokojnie po pokoju. Dziewczyna była niebezpiecznie blisko prawdy. Po paru chwilach odwrócił się na pięcie i spytał żywo:

- A właściwie to co pani tu robi? Nie zdawałem so­bie sprawy, że pani tak wyrosła. Zdaje się, że ojciec po śmierci pani matki wysłał panią do jakiejś ciotki w Anglii?

- Tak właśnie zrobił - odpowiedziała. - Potem po­szłam do szkoły z internatem, a później szpital w Lon­dynie. Jestem pielęgniarką - dodała.

Kiwnął głową.

- Przyjechała pani do domu na pogrzeb?

Pokręciła głową.

- Byłam tu parę dni przed jego śmiercią. Zostałam, aby wszystko sprzedać. Poszło już wiele mebli... - Za­
drżała nagle. - Nie chcę niczego z tych rzeczy, pragnę tylko uwolnić się od wszystkiego i wreszcie stąd wyjechać.

Po raz pierwszy smutek błysnął w jej oczach. Fal­lon położył jej rękę na ramieniu. Przez chwilę stali blisko siebie, związani jakąś tajemniczą nicią sympa­tii, a potem dziewczyna odsunęła się lekko i on cofnął rękę. Spojrzała mu prosto w oczy i powiedziała spo­kojnie:

- Po co przyjechałeś, Martinie Fallonie. Znowu wróciłeś do starej gry?

Przez dłuższy moment ich oczy nie mogły się od siebie oderwać, a potem Fallon westchnął głęboko. Podszedł do krzesła i usiadł ciężko.

- Tak, wróciłem - odpowiedział.

Pokiwała wolno głową i zapatrzyła się przed siebie, rozmyślając nad czymś intensywnie. Po chwili ode­zwała się:

- Ale dlaczego? Nie mogę tego zrozumieć. Po co wracać do tego po tylu latach?

Pokręcił głową.

- Nie wiem, naprawdę nie wiem. Myślałem, że ro­bię to dla kobiety, która wycierpiała zbyt wiele, ale
teraz nie jestem pewien. Może to pragnienie samodestrukcji? Dlaczego żyłem w sposób, w jaki żyłem, przez tyle lat? - Zaśmiał się nagle. - Nie sądzę, żebym to robił wyłącznie dla Irlandii.

Dziewczyna podniosła się i zaniosła filiżanki do zlewu. Na moment zatrzymała się w półmroku, a po­tem odwróciła w stronę mężczyzny.

- Ja wiem tylko tyle, ile powiedział mi ojciec. Byłeś dobrym człowiekiem, który został zmarnowany.

Wtem ostro zabrzęczał dzwonek i przerwał ciszę, jaka zapadła po jej słowach. Przez sekundę stali spoglądając na siebie, a potem Anna otworzyła drzwi i szybko poszła wzdłuż cie­mnego korytarza do wyjścia. Za chwilę pojawiła się z powrotem.

- To Philip Stuart - powiedziała. - Zobaczyłam go przez boczne okno.

Fallon poczuł, że ogarnia go panika i zawrót głowy sprawił, że lekko się zachwiał. Jednak szybko odzy­skał spokój i opanowanie. Jego ręka zagłębiła się w płaszczu wyciągając lugera.

- Czego on chce? - spytał bezbarwnym tonem.

Dziewczyna chwyciła mocno jego dłoń.

- Nie będzie tu nic z tych rzeczy - powiedziała. - Philip zajmuje się sprzedażą domu dla mnie. Jest w tej chwili bardzo zajętym człowiekiem i przychodzi, kie­dy ma wolną chwilę. Odłóż broń na bok.

Włożył pistolet z powrotem do kabury.

- Przepraszam - powiedział.

Wzięła go pod ramię i poprowadziła prosto do na­stępnych drzwi. Gdy je otworzyła, zobaczył schody prowadzące do góry.

- Prosto na piętro, pierwszy pokój na prawo to moja sypialnia. Zostaniesz tam, dopóki po ciebie nie przyjdę.

Próbował coś powiedzieć, ale dzwonek odezwał się powtórnie. Popchnęła go do przodu, rzucając za nim jego kapelusz i płaszcz, i zamknęła drzwi. Odnalazł jej pokój bez trudności. Łóżko i stara szafka na dro­biazgi zdawały się być jedynymi sprzętami. Przy ścia­nie stało parę waliz. Usiadł na brzegu łóżka. Ręce mu drżały, a po chwili zaczął się trząść cały. Położył się na poduszkach, ręce splótł razem, zamknął oczy i po­czuł, że coś ściska go w gardle.

- Boję się - powiedział półgłosem. - Śmiertelnie się boję. Straciłem zimną krew.

Leżał tak, cały dygocąc, a potem poczuł się senny. Pokój był cichy i przytulny, pościel delikatnie pach­niała ziołami. Nagle Fallon rozluźnił się. Zdawało mu się, że Anna przyszła do niego, przynosząc z sobą nie­wymowne spojrzenie, i głowa opadła łagodnie na bok, zapadł w ciemność.

Gwałtownie rozbudził się z głębokiego uśpienia i leżał ze wzrokiem utkwionym w sufit. Przez krótką chwilę nie mógł sobie uświadomić, gdzie się znajdu­je. W końcu przypomniał sobie wszystko, spuścił no­gi na podłogę i spojrzał na zegarek. Było prawie po­łudnie. Zaklął i wstał. Stwierdził ze zdumieniem, że ktoś zdjął mu buty i równo ustawił je przy łóżku. Zmarszczył brwi w zakłopotaniu i usiadł znowu, aby je założyć. Jego płaszcz i kapelusz gdzieś znikły i stracił parę chwil na ich poszukiwaniu, potem poszedł do drzwi i otworzył ostrożnie. Dom był cichy. Fallon podążył wzdłuż korytarza i zaczął schodzić kuchen­nymi schodami.

Z kuchni dochodził niewyraźny dźwięk muzyki. Przez moment wahał się, po czym otworzył drzwi i wszedł do środka. Muzyka płynęła z radia stojącego na półce w kącie. Dziewczyna stała przy kuchence, mieszając coś na patelni. Odwróciła się szybko i stwierdziła:

- Obudziłeś się.

Fallon kiwnął głową.

- Dlaczego mnie nie obudziłaś?

Wzruszyła ramionami.

- Wyglądało na to, że tego potrzebujesz. - Podeszła do stołu i nalała na talerz gulaszu. - Lepiej usiądź i
zjedz trochę.

Teraz była ubrana w spódniczkę z dzianiny i zielo­ny wełniany sweter. Wyglądała jakoś doroślej, bar­dziej pewnie siebie.

Fallon usiadł i powiedział:

- Muszę się spieszyć, jestem umówiony na spotka­ nie o pierwszej.

Kiedy jadł, dziewczyna usiadła po przeciwnej stro­nie stołu z filiżanką herbaty w rękach i obserwowała go. Po chwili odezwała się:

- Stuart znalazł kupca na mój dom. Nie dostanę du­żo pieniędzy, ale zawsze to lepsze niż nic.

Fallon kiwnął głową i jadł dalej. Z jakichś dziw­nych powodów nie miał jej nic do powiedzenia. W powietrzu wisiało napięcie, jakby coś mogło zdarzyć się w każdej chwili. Nagle dziewczyna pochyliła się i powiedziała:

- Jesteś tu po to, aby uwolnić Rogana, prawda?

Łyżka w jego ręku zatrzymała się wpół drogi. Spoj­rzał na nią badawczo.

- Kto ci to powiedział?

Wyprostowała się z satysfakcją.

- Po prostu dodałam dwa do dwóch. Musiało być coś wyjątkowego, aby cię tu sprowadzić. Powinnam
była domyśleć się tego wcześniej.

- Czy Stuart coś mówił? - spytał Fallon.

Pokręciła głową.

- Nic specjalnego. Wspomniał tylko przelotnie Ro­gana. Powiedział, że przeniosą go wkrótce do Belfa­stu. Nagle uświadomiłam sobie, że musi być jakiś związek z faktem, że tu jesteś.

Fallon odsunął pusty talerz od siebie.

- To było smaczne - powiedział.

Pochyliła się znowu nad stołem, a w jej oczach błysnął gniew.

- Ty przeklęty głupcze. Tym razem zabiją cię. I to dla kogo? Dla zwykłego mordercy, który zasługuje na
to, aby wisieć.

Potrząsnął głową i wzruszył ramionami.

- Niektórzy mogą o nim powiedzieć, że był żołnie­rzem.

Zaśmiała się oschle.

- Nie mów bzdur. On jest małym, brudnym terrory­stą, który strzela ludziom w plecy.

Nie próbował nawet oponować, ponieważ wie­dział, że jest w tym dużo prawdy. Przez chwilę patrzył na jej błyszczące gniewem oczy, a potem spuścił wzrok i zaczął kreślić nożem jakieś figury na stole.

- Rogan ma matkę - powiedział. - Straciła już męża i syna. Obydwaj zostali zastrzeleni podczas walk za
Irlandię. Ona chce mieć Patricka z powrotem przy so­bie, jest wszystkim, co jej pozostało.

Anna Murray jęknęła cicho i żachnęła się gwałtow­nie.

- Zawsze jest jakaś kobieta, która cierpi. - Przez mo­ment stała z opuszczoną głową, a potem dodała wolno.
- Tak nie można. To nie jest wystarczający powód.

Wstał od stołu i zdjął swój kapelusz i płaszcz z wie­szaka, gdzie je powiesiła Anna, aby szybciej wyschły.

- Muszę już iść - powiedział.

Zbliżyła się do niego tak, że ich ciała nieomal się stykały. Jej głos zabrzmiał twardo, gdy powiedziała:

- Ta kobieta nie jest powodem tego, że przyjecha­łeś, prawda?

Nie odpowiedział jej. Powtórzyła lekko podniesio­nym głosem:

- Nie jest prawdziwym powodem?

Przez moment zapanowała ciężka atmosfera, kiedy tak stali blisko siebie, patrząc sobie w oczy. Potem Anna nagle zachwiała się.

Fallon podskoczył, aby ją podtrzymać.

- Człowiek musi zakończyć to, co rozpoczął - po­wiedział.

Kiwnęła ze znużeniem głową.

- Mężczyźni. - W jej głosie zabrzmiał co najmniej wstręt. - Mężczyźni, ich honor i ich głupie gry.

Podeszła z nim do drzwi. Deszcz ciągle padał, bez­litośnie uderzając o rozmiękłą ziemię. Fallon zacisnął pasek od płaszcza i nasunął kapelusz na oczy. Przez chwilę stali razem na skraju schodów, a potem szloch wypełnił jej gardło, odepchnęła mężczyznę od siebie i powiedziała ze złością:

- Idź, idź już po swoją śmierć, głupcze.

Drzwi zatrzasnęły się za nią. Przez moment Fallon stał, patrząc na nie. W końcu odwrócił się i ruszył przez zarośnięty ogród, wychodząc na skwer.

3.

Gdy Fallon dotarł na miejsce spotkania, Murphy już czekał na niego. Chłopak siedział za kierownicą starego austina i czytał gazetę. Fallon podszedł szyb­ko do samochodu i otworzył drzwi. Murphy obejrzał się z wyrazem przerażenia na twarzy, ale uśmiechnął się z ulgą, gdy zobaczył Fallona.

- O Boże, myślałem, że to policja.

Fallon poczuł się niewypowiedzianie winnym względem chłopca. Chciał mu powiedzieć, że tak bę­dzie już zawsze. Nie było w tym ani romantyzmu, ani żadnej przygody. Od tej pory będą żyć w ciągłym strachu. Ale nie powiedział tego. Spojrzał w pełną en­tuzjazmu, młodą i odważną twarz i zobaczył siebie dwadzieścia lat temu. Uśmiechnął się i spytał:

- Palisz?

Murphy kiwnął głową. Zapalili po papierosie, sa­dowiąc się wygodnie na siedzeniach, podczas gdy deszcz bębnił miarowo w dach samochodu.

- Podoba się panu samochód? - spytał Murphy.

Fallon kiwnął głową, a chłopak mówił dalej:

- Dostałem go trochę taniej, ale pomyślałem, że bę­dzie wyglądał mniej podejrzanie. Dobrze zrobiłem?

Fallon uśmiechnął się lekko.

- Ruszyłeś głową - powiedział. - A to jest jedyna rzecz, jaka może utrzymać takich ludzi jak my z dala od rąk policji.

Murphy zaczerwienił się pod wpływem komple­mentu.

- Może pan obejrzy teraz materiały, o których przedtem mówiłem.

Fallon skinął głową, a chłopak ruszył od krawężni­ka z piskiem opon.

- Spokojnie i wolniej - powiedział Fallon. - Nie ma sensu, żebyśmy zostali złapani za niebezpieczną jazdę.

Murphy zwolnił trochę. Jechali dalej główną ulicą, mijając spokojnie światła na skrzyżowaniach. Fallon rozparł się wygodnie na siedzeniu i nasunął kapelusz na oczy. Jak dotąd nie myślał zbyt intensywnie, o tym w jaki sposób wydostać Rogana z pociągu. Teraz roz­ważał sprawę na trzeźwo. Na pierwszy rzut oka było to niemożliwe. Rogana musiało eskortować przynaj­mniej czterech ludzi. Mogli znajdować się w zarezer­wowanym przedziale i z pewnością będą dobrze uz­brojeni, a możliwe, że mieli nawet zarezerwowany cały wagon. Pokręcił głową. Cała sprawa wyglądała bardzo kiepsko i było to jedno z tych parszywych za­dań, które zależały od okoliczności i nie mogły być dokładnie z góry zaplanowane. Samochód zatrzymał się i Murphy wyłączył silnik.

- Jesteśmy na miejscu - powiedział.

Zaparkowali w bocznej uliczce obok wysokiego kamiennego muru, za którym wznosiła się wieża ko­ścielna. Fallon wyjrzał z zakłopotaniem.

- Jesteś pewny, że to tutaj? - spytał.

Chłopak uśmiechnął się szeroko.

- Niech pan się nie martwi. Jesteśmy we właściwym miejscu. To najbezpieczniejsze miejsce na świecie.

Wyjął z kieszeni pęk kluczy i wyszedł z samochodu. Otworzył solidnie wyglądające drzwi jednym z klu­czy i wprowadził przez nie Fallona.

Znaleźli się na tyłach cmentarza. Las pomników i płyt nagrobnych rozciągał się we wszystkich kierun­kach. Kościół stał na przeciwległym końcu. Murphy poprowadził w jego stronę, uważnie wybierając ścieżki pomiędzy grobami. Zatrzymał się przy ma­łych drewnianych drzwiach. Prowadziły do nich trzy niskie stopnie. Murphy wyjął ponownie pęk kluczy i wybrawszy jeden z nich, próbował otworzyć drzwi. Nie ustępowały. Zaklął i spróbował znowu. Przy czwartej próbie drzwi otworzyły się i chłopak zniknął w środku. Fallon ostrożnie podążył za nim. Znaleźli się w tonącej w półmroku, kamiennej krypcie. Wspa­niałe łukowe sklepienie wznosiło się nad nimi, a jedy­ne światło sączyło się od strony stalowej kraty, przez którą roztaczał się widok na cały cmentarz. Rozległo się pstryknięcie i Murphy zapalił światło.

- Tu jest wszystko, panie Fallon - powiedział. - Światło elektryczne i bieżąca woda. - Wskazał na mały strumyk deszczowej wody sączącej się przez stalo­wą kratę w dół po ścianie.

- Gdzie jesteśmy? - spytał Fallon.

- W kościele św. Mikołaja - odpowiedział Murphy. - W piwnicy. W tym miejscu jesteśmy całkowicie bezpieczni.

- Jesteś tego pewien? - spytał Fallon.

- Niech pan się sam przekona. - Murphy wskazał mu składane łóżko i parę pudełek stojących w prze­ciwległym kącie. - To wszystko leży tutaj przeszło rok. Nikt nie przychodzi tu na dół.

Fallon machnął ręką.

- W porządku. Nie tłumacz się. Wierzę ci. - Rozej­rzał się po piwnicy i westchnął. - Zdaje się, że to nie
jest w porządku wykorzystywać tego rodzaju miejsce.

Twarz Murphy'ego spoważniała natychmiast.

- Też tak uważałem - powiedział. - Ale to był po­mysł Rogana. Powiedział, że cel uświęca środki.

Fallon zaśmiał się ponuro.

- Tak, to prawda. Wiesz, im więcej słyszę o panu Roganie, tym mniej mi się podoba. - Rozpiął płaszcz
i podszedł do pudełek. - Na razie rzucimy okiem na to, co tutaj mamy.

W pudełkach znalazł pokaźną kolekcję materiałów wybuchowych. W pierwszym z nich leżały ręczne granaty i magazynki z amunicją. Drugie zawierało pa­sy z kostkami plastiku. Trzecie pudełko szczególnie zainteresowało Fallona.

- Gdzie oni to dostali? - spytał.

Murphy podszedł i spojrzał w dół.

- A, zrobili to wtedy, gdy oddziały wojskowe sta­cjonowały za miastem. Włamali się do składu amuni­cji. Rogan był wściekły. Powiedział, że wzięli złą skrzynkę. A dlaczego, co tam jest?

Fallon zaśmiał się.

- Świece dymne. Rozumiem, co miał na myśli. Nie ma z tego wielkiego pożytku w naszej robocie. - Zaczął zamykać pudełka i zawahał się. - Zastanawiam się - zaczął i popatrzył w dal.

- Co moglibyśmy z nimi zrobić? - spytał Murphy.

Fallon uśmiechnął się lekko, wziął jedną z dy­mnych świec do ręki i ważył ją przez chwilę.

- To mógłby być dobry sposób. - Usiadł na brzegu łóżka i wyjaśnił: - Tu wszystko jest automatyczne: zrywasz zapalnik i natychmiast rozpoczyna się reak­cja chemiczna. Widziałem, jak działają. W parę se­kund wytwarzają gęstą chmurę czarnego dymu. Jak sądzisz, jaki byłby efekt, jeśli uruchomiłbym jedną z nich w pociągu?

- O rany - zawołał Murphy. - Byłaby panika, ludzie pomyśleliby, że pociąg się pali.

- No właśnie - wymruczał Fallon. - Wszyscy wpad­liby w panikę, kobiety byłyby bliskie histerii. Ludzie stłoczyliby się na korytarzu. Czyli najlepsze warunki, w których można by uwolnić człowieka.

- To musi się udać - powiedział Murphy. - O Boże, pan jest genialny.

- Przestań pleść bzdury - odparł Fallon. - Masz mo­że mapę okręgu?

Murphy poszperał w wewnętrznej kieszeni i wyjął pomiętą mapę. Fallon rozpostarł ją na łóżku i zaczął studiować. Po paru minutach powiedział:

- A teraz posłuchaj mnie uważnie. Około dziesięciu mil od Castlemore po wschodniej stronie torów kole­jowych jest las, widzisz?

Murphy spojrzał na mapę i kiwnął głową.

- Czy nie sądzi pan, że to trochę za blisko miasta? - spytał.

Fallon pokręcił głową.

- Całkowite zaskoczenie jest jedną z tych rzeczy, które mogą przynieść powodzenie tej akcji. Nawet je­śli się spodziewają kłopotów, to nie sądzę, by oczeki­wali ich tak wcześnie. Pewnie będą się spodziewać, że ktoś spróbuje wtargnąć do pociągu gdzieś dalej na trasie. - Westchnął. - W każdym razie tak zrobimy. W tej grze nigdy nie można przewidzieć, co się zdarzy, ale ten plan z pewnością ma jakąś szansę powodzenia.

- A co zrobimy potem, jeśli to wszystko się uda? - spytał Murphy. - Będziemy uciekać w stronę granicy?

Fallon potrząsnął głową.

- Tak robią wszyscy - stwierdził. - I dlatego wię­kszość zostaje złapana. My wrócimy tutaj i przecze­kamy co najmniej trzy dni.

Murphy wyciągnął zniszczony portfel i wyjął z niego bilet kolejowy.

- Proszę - powiedział. - Do Dunveg. To trzeci przy­stanek od Castlemore.

- Dobra robota - powiedział Fallon i schował bilet. - A właściwie to co ty robisz na co dzień, Johnny? Na przykład dzisiaj?

Chłopak zaśmiał się i wzruszył ramionami.

- Nic specjalnego. Moi rodzice nie żyją. Mój ojciec zostawił nam sklep spożywczy w jednej z bocznych
ulic. Kathleen, to znaczy moja siostra, prowadzi go. Miałem jej dzisiaj pomagać, ale powiedziałem, że jestem zajęty. Poza tym dzisiaj nie będzie dużego ru­chu. Zawsze tak jest, gdy pada.

Fallon kiwnął głową i wstał.

- Przejedźmy się na miejsce zbrodni - powiedział. - Jeśli znasz dobry pub po drodze, gdzie moglibyśmy
coś zjeść, to zatrzymaj się tam. Mamy jeszcze mnó­stwo czasu.

Znaleźli jakiś spokojny pub przy głównej drodze za Castlemore. Zaparkowali samochód i zamówili posi­łek. Potem ruszyli główną drogą wzdłuż torów kole­jowych, dopóki nie dojechali do miejsca zaznaczone­go przez Fallona na mapie.

Znajdowała się tam ścieżka, wiodąca ku drzewom, pomiędzy dwoma starymi kamiennymi słupami. Murphy skręcił samochodem między nie i podjechał jeszcze kawałek, zanim wyłączył silnik.

- Nie mogło być lepiej - powiedział. - Mogę tu za­parkować dzisiejszej nocy z dala od głównej drogi.

- Poczekaj tu na mnie - odezwał się Fallon.

Wysiadł z samochodu i zaczął podążać ścieżką pro­wadzącą w las. Po paru minutach minął drzewa i wy­dostał się wprost na tory klejowe. Przez dłuższą chwi­lę stał w zimnym deszczu, spoglądając na tory w jakiś bezsensowny sposób.

Mój Boże - pomyślał - nie je­stem nawet podekscytowany".

- Chyba się starzeję - stwierdził miękko.

Zawrócił i poszedł z powrotem do samochodu. Było około czwartej trzydzieści, kiedy dotarli zno­wu do kościoła. Murphy zgasił silnik a Fallon powie­dział:

- Daj mi klucze od drzwi.

Chłopak odczepił dwa potrzebne klucze z pierście­nia i podał mu.

- Zaparkuj gdzieś samochód i wracaj do domu. Nie chcę, aby twoja siostra zaczęła się martwić, gdzie mo­żesz się podziewać.

- Ona nie wie, że pracuję dla Organizacji - powie­dział Murphy.

- W takim razie nadal utrzymuj to w tajemnicy - odparł Fallon. - Idź do domu, wypij herbatę, poczytaj książkę albo coś w tym rodzaju. Wyjdź z domu o ósmej piętnaście. Jedź bezpośrednio na miejsce spotkania.

- A co z panem? - spytał Murphy. - Nie chce pan, abym pana podrzucił?

Fallon pokręcił głową i wysiadł z samochodu. Za­trzasnął drzwi i nachylił się jeszcze do okna.

- Zostanę tutaj prawie do odjazdu pociągu. Sam do­trę do stacji.

Murphy zawrócił samochód, a Fallon podszedł do drzwi w murze. Gdy się zatrzymał aby włożyć klucz, usłyszał czysty, młody głos chłopca:

- Powodzenia, panie Fallon. Za Republikę!

Fallon odwrócił się i podniósł lekko rękę.

- Powodzenia chłopcze. Jeśli ten pociąg się nie za­trzyma, to wracaj do domu i zapomnij, że kiedykol­wiek o mnie słyszałeś.

- O to się nie boję - zawołał chłopak z zawadiackim i pewnym siebie uśmiechem.

Silnik zawarczał i samochód odjechał, rozbryzgu­jąc strumienie błota.

Krypta była zimna i ponura. Fallon położył się na polowym łóżku i zapatrzył w sufit paląc papierosa. Szary, październikowy wieczór zbliżał się do końca, a zamglone światło wpadało do środka, jak gdyby przefiltrowane przez stalową kratę. Gdzieś z głębi ko­ścioła dochodził ledwo słyszalny dźwięk organów i trochę później delikatna słodycz chłopięcych głosów wznoszących się w pieśni. Fallon nie odczuwał szcze­gólnego lęku, mając w perspektywie nadchodzącą akcję. Czuł się dziwnie oderwany od tej całej sprawy, jakby był gdzieś na zewnątrz i stamtąd obserwował rozwój wydarzeń.

Zaczął myśleć o Annie Murray i o tym, co powie­działa. Miała oczywiście rację. Nagle złapał się na tym, że właściwie nie myślał o jej słowach, tylko o niej samej. Przypomniał sobie, jak wyglądała, gdy otwierała mu drzwi z jasnymi włosami opadającymi na czoło i z resztkami snu na powiekach. Uśmiechnął się w ciemności. Miała dobre serce. Zastała go śpią­cego na swoim łóżku i zdjęła mu buty bez budzenia go. Ale dlaczego potem była na niego taka zła? Nie mógł tego zrozumieć. Nie musiałby mówić tylu ostrych słów. Przez krótki moment jej zielone oczy patrzyły na niego z ciemności i gdy przekręcił głowę na poduszce, zdawało mu się, że znowu leży na jej łóżku, otoczony nieuchwytnym zapachem ziół.

Siedział w wagonie pomiędzy dwoma mężczyzna­mi. Pociąg pędził z koszmarną prędkością, stukając i kołysząc się z boku na bok. Nagle ujrzał przez okno drzewa, ale pociąg się nie zatrzymywał. Człowiek w przedziale zaczął się śmiać. Spojrzał w dół i zobaczył kajdanki na swoich rękach. Odwrócił się do mężczy­zny siedzącego po lewej stronie i powiedział:

- To jakaś pomyłka.

Mężczyzna śmiał się dalej, przemieniając w sędzie­go w czarnej todze. Fallon krzyknął ponownie.

- Przecież mówię wam, że to pomyłka. Wy chcecie Patricka Rogana, nie mnie.

A potem wszyscy zaczęli się głośno z niego śmiać, aż echo niosło ich śmiech coraz dalej i dalej. Krzyk­nął, gdy poczuł, że sznur dotknął jego szyi

.

Obudził się cały zlany potem. Leżał przez chwilę, próbując bezskutecznie złapać powietrze. To był tyl­ko sen. Zsunął nogi na podłogę i usiadł na krawędzi łóżka z głową opartą na dłoniach. Wokół było całko­wicie cicho i spokojnie. Nagle skoczył na równe nogi i spojrzał na fosforyzujące wskazówki zegarka. Była ósma piętnaście. Westchnął z ulgą i potykając się w ciemności podszedł do kontaktu w kącie. Na podłodze przy kracie leżał kawałek koca. Gdy go podniósł zauważył, że był poprzednio przytwierdzony do dwóch haków przy oknie, tworząc prymitywną zasłonę. Zawiesił go na miejsce. Za skrzynkami znalazł płócienną walizkę, załadował do niej z pół tuzina świec. Sprawdził czy luger jest sprawny, załadował go ostrożnie, a potem włożył kapelusz i płaszcz i wy­szedł na cmentarz.

Szedł przez miasto, w strugach lejącego deszczu, w kierunku stacji. Na ulicach nie było dużego ruchu i minął zaledwie kilku przechodniów. Restauracja na stacji wypełniona była ludźmi, którzy schronili się tu­taj przed deszczem. Fallon uśmiechnął się do siebie. Jak by nie patrzeć, miał przewagę. Zamówił filiżankę herbaty przy barze i zaczął kluczyć wśród tłumu, do­póki nie znalazł się przy oknie, które wychodziło na peron i bramę wejściową.

Pociąg stał przy peronie. Spod jego kół unosiła się nikła wstęga pary. Fallon spojrzał na zegarek, była za dwadzieścia dziewiąta. Powoli popijał herbatę i cze­kał. Za pięć dziewiąta jego cierpliwość została nagro­dzona. Duży ciemny samochód podjechał pod stację i zatrzymał się parę jardów od barierki wejściowej. Wysocy policjanci ubrani byli w wyświechtane płasz­cze i szare kapelusze. Człowiek, który szedł skuty po­między nimi, był niski i krępy. Miał na sobie jasną koszulę i tweedową marynarkę z szerokim kołnie­rzem. Fallon wyszedł z restauracji i pospieszył do bramki wejściowej. Gdy policjanci z więźniem prze­szli, z uśmiechem podał swój bilet kontrolerowi, umundurowanemu urzędnikowi, który wychylał się zza barierki.

- Przepraszam bardzo, ale czy to jest na pewno po­ciąg do Belfastu? - zapytał swym najlepszym angiel­skim akcentem.

Urzędnik kiwnął głową i mrugnął wyraźnie do kon­duktora. Gdy Fallon odszedł, obydwaj wybuchnęli śmiechem.

Rogan z eskortą wsiedli do pociągu zaraz za wago­nem straży. Fallon przeszedł szybko wzdłuż peronu, spoglądając nerwowo w okna, jak gdyby szukał pu­stego przedziału. Kiedy doszedł do ostatniego składu, westchnął z ulgą. Rogan i policjanci zajęli miejsca w zarezerwowanym przedziale, a reszta wagonu była wypełniona zwykłymi pasażerami. Bagażowi biegali wzdłuż peronu, zatrzaskując drzwi. Fallon wszedł szybko do pociągu i przeszedł korytarzem wzdłuż wagonu. Rogan z eskortą zajmowali ostatni przedział, a Fallon usiadł w sąsiednim. Jedynym jego współpa­sażerem był gruby gentelmen, który wyglądał na komiwojażera i już zdążył spokojnie zasnąć w naroż­nym siedzeniu.

Jeszcze przez moment panowała cisza, a potem rozległ się gwizd, pociąg szarpnął parę razy i zaczaj powoli ruszać ze stacji. Po pięciu minutach zostawili za sobą w ciemności Castlemore i poprzez deszcz po­jechali prosto do Belfastu. Fallon zapalił papierosa i wciągnął dym głęboko w płuca. Poczuł się dziwnie spokojny o powodzenie całej akcji. Spojrzał na zega­rek i dokonał szybkich obliczeń. Musieli już przebyć połowę z dziesięciu mil dzielących Castlemore od la­su. Wstał i przeszedł szybko wzdłuż korytarza, zaglą­dając przelotnie do sąsiedniego przedziału tak, jak uprzednio. Trzech detektywów grało w karty, a Rogan był przykuty kajdankami do czwartego. Miał zdjęte buty i siedział z nogami opartymi na przeciw­ległym siedzeniu.

Fallon wszedł do toalety i zamknął drzwi. Policzył powoli do dwudziestu, po czym otworzył drzwi, aby wrócić do swego przedziału i wpadł prosto na jednego z policjantów. Mężczyzna roześmiał się i zaczął prze­praszać. Fallon uśmiechnął się uprzejmie i wtedy w oczach mężczyzny pojawił się błysk olśnienia.

- Fallon - powiedział - Martin Fallon.

W ułamku sekundy Fallon przypomniał sobie z go­ryczą, że nigdy nie można ufać nawet najbardziej przemyślanym planom, ponieważ zawsze zdarza się coś nieoczekiwanego. W tym samym momencie, za­nim detektyw zdołał podnieść alarm, kopnął go kola­nem w krocze i uderzył pięścią w żołądek. Twarz mężczyzny stała się purpurowa. Przewrócił się, a Fallon uderzył go jeszcze raz w kark i wciągnął do toalety.

Rzucił policjanta jak bezwładną kłodę i wycofał się zamykając drzwi. Nie było już czasu do stracenia.

Wrócił szybko do swego przedziału, chwycił płócien­ną walizkę i skierował się pospiesznie w drugi koniec wagonu. Wszedł do toalety i zamknął drzwi. Otwo­rzył walizkę i włożył dwie świece dymne do kieszeni płaszcza, potem wyjął jeszcze jedną, wyrwał zapalnik i wrzucił ją do pojemnika na zużyte ręczniki. Kiedy wycofując się otworzył drzwi, czarny dym zaczął po­woli wypełniać pomieszczenie.

Przechodząc wcześniej zapamiętał, że gdzieś w po­łowie wagonu jest pusty przedział. Wszedł do niego, wyjął świecę, wyrwał zapalnik i wsunął ją na górną półkę. To samo zrobił w swoim przedziale, gdzie gru­by jegomość spał cały czas spokojnie w kącie. Prze­szedł do ostatniego przedziału stwierdzając, że poli­cjanci z eskorty nadal grają w karty, a potem z tyłu za nim rozległ się przeraźliwy krzyk.

- Pali się, pali się!

Fallon nie wahał się ani przez chwilę. Pociągnął za hamulec bezpieczeństwa i wrzucił kolejną świecę w przejście pomiędzy wagonami. Otworzył drzwi i wy­szedł na zewnętrzną platformę, podczas gdy pociąg zaczął hamować.

Deszcz smagał po twarzy, a wiatr przyciskał do ściany pociągu. Przytrzymał się poręczy i zatrzasnął z całej siły drzwi. Chwycił rękami barierkę biegnącą wzdłuż dachu i zaczął się przesuwać, aż do mementu, gdy mógł zajrzeć do ostatniego przedziału. Dwaj de­tektywi zniknęli, zostawiając trzeciego skutego kaj­dankami z Roganem. Wrzaski i krzyki wzmagały się i zdawały rosnąć w jakimś niesamowitym crescendo. Policjant odwrócił się do Rogana z twarzą pobladłą ze strachu, gdy dym zaczął wpełzać do ich przedziału. Krzyknął coś do więźnia, czego Fallon nie mógł sły­szeć i wyjął klucze, żeby otworzyć kajdanki na swojej lewej ręce, a następnie zamknął je na wolnym przegu­bie Rogana, skuwając mu ręce razem. Gdy kolejna chmura czarnego dymu wpłynęła do przedziału, poli­cjant odwrócił się do okna.

Pociąg zatrzymał się ze zgrzytem. Fallon przesunął się szybko z powrotem do drzwi wagonu i zeskoczył na ziemię przy torach. Przykucnął. Detektyw i Rogan wychylili się, kaszląc i krztusząc się świeżym powie­trzem, które wtargnęło raptownie do ich płuc. Fallon podskoczył i chwycił policjanta za kołnierz płaszcza. Mężczyzna był kompletnie zaskoczony. Jego ciało przekręciło się przez okno i upadł ciężko na tory. Jęk­nął i próbował wstać, ale Fallon uderzył go w kark. Potem kucnął i przeszukał mu szybko kieszenie. Jego zręczne palce wydobyły kluczyki do kajdanek.

- Rogan, na miłość boską, na co czekasz?!

Rogan był dopiero do połowy wysunięty na zew­nątrz. Fallon niecierpliwie chwycił go i ściągnął na dół. Rogan z trudem podniósł się na nogi, klnąc ordy­narnie.

- Szukałem tych przeklętych butów - powiedział. - Zdjęli mi je, dranie.

- Do diabła z twoimi butami - warknął Fallon.

Po­pchnął Rogana i zaczęli uciekać wzdłuż torów w kierunku drzew. Fallon biegnąc wyjął dwie ostatnie świece, odbez­pieczył je i rzucił za siebie. W chwilę później pojawi­ła się za nimi ściana dymu, zasłaniając całkowicie pociąg.

Obydwaj mężczyźni biegli bez słowa, oszczędza­jąc oddech. Fallon prowadził, przedzierając się przez krzaki jak dzikie zwierzę, nie zatrzymując się ani na chwilę. Ręce trzymał wzniesione, aby chronić twarz przed bijącymi gałęziami. Dotarł w końcu na ścieżkę prowadzącą między drzewami i zatrzymał się. Rogan wpadł na niego z przekleństwami i wtedy z ciemności odezwał się głos:

- Czy to pan, panie Fallon?

Fallon podbiegł kilka kroków i zderzył się z Johnnym Murphym.

- Dzięki Bogu, że jesteś - wydyszał. - Zapalaj silnik i wynośmy się stąd.

Otworzył tylne drzwi austina i wsiadając pociągnął za sobą Rogana. Silnik zawył w nagłym zrywie, sa­mochód zawrócił szybko, wyjechał z zarośli i skręcił na główną drogę. W kilka sekund później mknęli już w kierunku Castlemore.

Fallon wyciągnął paczkę papierosów. Ręce mu się trzęsły. Zapalił. Oparł się o siedzenie i westchnął z
zadowoleniem.

- Dzięki Bogu już po wszystkim.

Murphy zaśmiał się nerwowo.

- A nie mówiłem, że jest pan genialny, panie Fal­lon? Byłem pewny, że wydostanie go pan z tego po­
ciągu.

Fallon zaśmiał się lekko.

- To było tak śmiesznie łatwe. Bez strzelaniny, bez zabijania. Jedynie parę małych świec dymnych.

Rogan powoli zdawał się odzyskiwać oddech. Po­chylił się i spytał:

- To ty jesteś Martin Fallon? - W jego głosie za­brzmiało niedowierzanie. - Do diabła, myślałem, że nie żyjesz - dodał z lekką drwiną.

- To cholernie dobrze dla ciebie, że to nieprawda - stwierdził Murphy ze złością.

- Nie denerwuj się - rzucił Rogan. Odwrócił się do Fallona. - Wziąłeś kluczyki od tego faceta? - spytał.

Fallon wyciągnął klucze i rozpiął mu kajdanki. Ro­gan westchnął z przyjemnością.

- Boże, jak ja nienawidzę nosić takich rzeczy. Jest w tym coś ostatecznego, gdy czujesz, jak cię nimi
skuwają. - Zaśmiał się chrapliwie. - No, ale zrobiłem z nich durni. Pokazałem im, że nie można bezkarnie
lekceważyć Pata Rogana.

Fallon był lekko zdegustowany. W tym człowieku było coś nieprzyjemnego. Zdecydował, że im wcześ­niej się rozdzielą, tym lepiej.

- Zapalisz? - spytał.

Rogan potrząsnął głową i odpowiedział nieuprzej­mie:

- Nie palę. Muszę coś zrobić z tymi cholernymi bu­tami. Moje skarpety są całe w strzępach.

Fallon wysilił się na miły ton.

- Chyba mi to wybaczysz - powiedział. - Joanny może ci kupić nowe, jeśli tylko dasz mu swój rozmiar.

Rogan chrząknął i nic nie odpowiedział. Jechali już przedmieściami Castlemore. Murphy zwolnił i zna­lazł się w sznurze pojazdów zmierzających spokojnie do miasta. Było już po dziesiątej, gdy zgasił silnik na tyłach kościoła. Fallon otworzył bramę i poprowadził drogą przez cmentarz. Deszcz nasilił się znowu i Ro­gan przemókł do suchej nitki, zanim dotarli do kry­jówki w krypcie. Fallon zapalił światło i zaczął zdej­mować swój mokry płaszcz. Rogan jęknął.

- Chryste, czy nie było żadnego innego miejsca?

Fallon wzruszył ramionami i odpowiedział spokojnie:

- Masz szczęście, że jesteś tutaj. To najbezpiecz­niejsze schronienie.

Rogan zaklął i odwrócił się do chłopaka.

- Dlaczego, u diabła, nie możemy ukryć się u ciebie w mieszkaniu? - spytał z pretensją w głosie.

Chłopak zaczerwienił się i próbował coś odpowie­dzieć, ale Fallon nie dał mu dojść do słowa.

- Ponieważ ja tak powiedziałem - odparł zimno.

Rogan odwrócił się wściekły.

- A kim ty jesteś, aby wydawać rozkazy? To ja je­stem szefem w Ulsterze.

Fallon zaśmiał się ostro.

- Chciałeś powiedzieć, że byłeś - powiedział i pod­szedł, stając tuż przed Roganem. Popatrzył przeciągle
w jego oczy. - Nie próbuj się ze mną zabawiać, Rogan. Obydwaj wiemy, dlaczego tutaj jestem. Były
chyba jakieś warunki umowy. - Rogan zamrugał oczami, a Fallon mówił dalej: - Zostaniesz tu przez
trzy dni i będziesz robił to, co ci powiem. Jak tylko przekroczymy granicę, jeśli o mnie chodzi, to możesz
się nawet powiesić. - Uśmiechnął się i powiedział miękko: - Widzisz, chyba cię nie polubiłem.

Rogan uśmiechnął się krzywo. Jego wargi uniosły się, odsłaniając równe, białe zęby. Gdy odezwał się, w jego oczach pojawiła się nienawiść.

- W porządku, panie Fallon. Wszystko co pan po­wie. Jest pan szefem, na razie. - Odwrócił się do
Murphy'ego. - Zdobądź mi na jutro buty, małe, nu­mer dziewiąty. Wystarczą jakieś porządne trzewiki.

Murphy kiwnął głową i ruszył do drzwi. Fallon po­szedł za nim i zatrzymał na chwilę, kładąc rękę na ramieniu chłopca.

- Zrobiłeś dzisiejszej nocy dobrą robotę - powie­dział.

Chłopak zaczerwienił się i wyraz płomiennej dumy rozjaśnił jego twarz. Próbował coś powiedzieć, w końcu tylko odwrócił się szybko i wyszedł.

Fallon podszedł do łóżka i wziął dwa koce.

- Możesz spać dzisiaj na łóżku - powiedział.

Rogan kiwnął głową i zaczął zdejmować marynar­kę. Nagle odwrócił się i rzekł:

- Między nami od początku źle się układa. Przepra­szam, byłem tym wszystkim naprawdę skołowany.
Wszystko stało się tak piekielnie szybko.

Fallon nie wierzył w ani jedno jego słowo.

- Nie ma sprawy - powiedział niezobowiązującym tonem.

Rogan usiadł na brzegu łóżka.

- Nie mam zamiaru siedzieć tu bezczynnie przez te parę dni - powiedział. - Jest tu jeden drań, z którym
chciałbym wyrównać porachunki, zanim odjadę.

Fallon przerwał rozścielanie koca na podłodze w kącie krypty.

- A któż to taki? - spytał.

Rogan położył się do łóżka i przykrył kocem pod samą brodę.

- Ten przeklęty inspektor - odpowiedział z nienawi­ścią. - Nazywa się Stuart. Od kiedy dostał tę robotę
rok temu, znajduje mnie w każdej bezpiecznej kry­jówce, jaką sobie zorganizuję. To on mnie aresztował
trzy dni temu. - W jego głosie zabrzmiał śmiertelny chłód, gdy dodał: - Załatwię pana inspektora Stuarta,
zanim odjadę.

Fallon nic nie odpowiedział. Zgasił światło i otula­jąc się kocami, usadowił w kącie. Rogan przyprawiał go o mdłości.

Jakich to ludzi werbują teraz do Organizacji - za­pytał sam siebie, a potem uśmiechając się smutno, stwierdził - prawdopodobnie ludzie są tacy sami, jak kiedyś." To właśnie on, Martin Fallon, był tym, który się zmienił. Cokolwiek by się nie stało, miał zamiar mieć Rogana na oku, to było oczywiste. Uśmiechnął się i sięgnął do swojej kurtki. Pochwa na rewolwer była przyszyta na lewym boku. Wyciągnął lugera i położył go pod kocem blisko prawej ręki. Zwinął kur­tkę zamiast poduszki pod głowę i położył się, czeka­jąc na sen. Wydarzenia dnia przesuwały się gwałtow­nie przed oczami, wirując wokół, jak kawałki filmu ze scenami błędnie połączone razem. Uśmiechnął się znowu i potrząsnął głową. Jedno było pewne: Anna z pewnością dowie się, czego dokonał, gdy przeczyta jutro poranne gazety. Czuł się uspokojony, zadowolo­ny i bezpieczny. Wystarczy na dzisiaj, zobaczymy, co się zdarzy jutro. Przekręcił głowę na bok i zasnął spo­kojnie jak małe dziecko.

4.

Fallon spał lekko. Zaraz po przebudzeniu spraw­dził, która godzina. Było kilka minut po piątej. Był cały zesztywniały i zziębnięty. Od leżenia na kamien­nej podłodze bolały go wszystkie kości. Leżał w cie­mności, wsłuchując się w deszcz i wiatr hulający po cmentarzu. Po chwili znowu zapadł w sen.

Obudził się, czując delikatne szturchnięcie w bok. Otworzył oczy, równocześnie dotykając dłonią kolby lugera. Johnny Murphy przykucnął obok niego. Koc osłaniający kratę spadł i szare światło sączyło się do pomieszczenia.

- Nadal pada? - spytał Fallon.

Chłopak kiwnął głową.

- Nie przestało padać przez całą noc. - Trzymał w dłoni duży termos. - Niech pan trochę tego wypije,
panie Fallon. To pana naprawdę wzmocni.

Fallon łyknął nieco gorącego płynu. To była kawa, mocna i dobra. Usiadł i oparł się plecami o ścianę.

- Jak się ma nasz przyjaciel? - spytał.

Murphy skrzywił się.

- Śpi jak zabity. Naprawdę nie lubię tego człowie­ka, panie Fallon. Jego spojrzenie mnie odrzuca.

Fallon uśmiechnął się.

- Nie mogę powiedzieć, że cię za to obwiniam.

Spojrzał na zegarek. Było po ósmej.

- Jest całkiem wcześnie - powiedział. - Jakie przy­nosisz wieści ze świata?

Murphy wyjął gazetę i powiedział kręcąc głową:

- Prawdę mówiąc, nie jest zbyt dobrze. Wiedzą, że to pan. Został pan rozpoznany. Nie mieli dostatecznie
dużo czasu, aby zebrać wszystkie informacje do gaze­ty, ale o siódmej słuchałem porannych wiadomości w
radio.

Fallon zaklął.

- Do diabła, zapomniałem o tym policjancie, który wpadł na mnie w korytarzu. Rozpoznał mnie. A co powiedzieli w wiadomościach?

- Najwięcej mówili o panu. Dokładnie pana opisali, szramę i to, że nosi pan brodę.

Fallon zaśmiał się lekko.

- A więc to pierwsza rzecz, jaką trzeba załatwić. Szkoda, zdążyłem ją już naprawdę polubić.

Chłopak uśmiechnął się.

- Pomyślałem o tym i przyniosłem przybory do go­lenia.

Wyjął z kieszeni zawiniątko i rozpakował je. W środku była maszynka i tubka kremu do golenia.

- Włożyłem do niej nową żyletkę - dodał. - Pomyśla­łem, że prawdopodobnie będzie pan jej potrzebował.

Fallon wtarł mocno trochę kremu w skórę i zaczął się golić. Bez gorącej wody była to dość bolesna czynność. Krzywił się i klął, podczas gdy Murphy usiadł na piętach i obserwował go. Dopiero po upły­wie piętnastu minut można było zobaczyć jakieś efekty. Fallon odłożył maszynkę na bok i westchnął z ulgą. Wytarł twarz chustką do nosa.

- I jak wyglądam? - spytał.

Murphy gwizdnął cicho.

- Nie rozpoznałbym pana. Wprawdzie nadal ma pan bliznę, ale wygląda dziesięć lat młodziej.

Zanim Fallon zdążył odpowiedzieć, doszedł ich jęk i Rogan podniósł się na łokciu. Spojrzał, przecierając oczy i powiedział:

- Co wy tam robicie, do diabła? Która jest godzina?

Fallon wstał i przeszedł przez pokój.

- Nie ma potrzeby, żebyś się o to martwił - powie­dział. - Jest koło ósmej. - Odwrócił się do chłopaka i
rzucił: - Daj mu lepiej trochę kawy.

Rogan przyjrzał mu się ze zdziwieniem.

- A co się stało z brodą? - spytał.

Fallon wzruszył ramionami i podał mu gazetę.

- Jak zajrzysz do gazety, to zrozumiesz dlaczego. Już wiedzą, że brałem w tym udział. Podali przez ra­dio mój rysopis.

Rogan przeczytał artykuł i prychnął.

- Tu jest zaledwie wzmianka o mnie. Cała kolumna jest tylko o tobie.

Przez moment Fallon miał szaloną ochotę wybuch­nąć śmiechem, ale zdołał się opanować.

- Teraz z pewnością będziemy się trzymać blisko tego miejsca. Być może, że dłużej niż myśleliśmy.
Postawią na nogi cały okręg.

Rogan zaśmiał się oschle.

- Niech nie sądzą, że mogliby znowu dostać mnie tak łatwo. - Ziewnął szeroko i stwierdził: - Nie wygląda na to, że się ruszymy z tej dziury w najbliższym czasie. W takim razie chyba znowu pójdę spać. - Odwrócił się twarzą do ściany i nakrył dokładniej kocem.

Fallon podszedł z chłopcem do drzwi.

- Przez resztę dnia trzymaj się lepiej z daleka od tego miejsca - powiedział. - Wystarczy tylko, że ktoś
cię zobaczy przechodzącego przez cmentarz i już po nas.

Chłopak kiwnął głową.

- I tak nie mogę tu przyjść, aż do wieczora. Muszę pomóc Kathleen w sklepie.

Fallon klepnął go po ramieniu.

- A więc zrób to. Nie chcemy, aby stała się podej­rzliwa. A co z samochodem?

- Wynająłem go na trzy dni - powiedział Murphy. - Powinienem go odstawić z powrotem?

Fallon pomyślał przez chwilę, a potem potrząsnął głową.

- Nie, zaczekaj z tym jeszcze trochę. Może nam się przydać, gdybyśmy musieli wynosić się stąd w po­śpiechu. - Otworzył drzwi i lekko popchnął chłopca. - Uciekaj, spotkamy się gdzieś między piątą a szóstą
trzydzieści.

Murphy błysnął zębami w uśmiechu i odszedł po­spiesznie.

Gdy Fallon wrócił do swego prowizorycznego łóż­ka, znalazł przy nim paczkę owiniętą w szary papier.

Uśmiechnął się. Chłopak z pewnością zapomniał mu o tym powiedzieć. W środku były kanapki, dwa jabł­ka, kilka pomarańczy, a także para tanich butów dla Rogana. Fallon zjadł trochę owoców i położył się z powrotem na kocach, wpatrując w sufit krypty. Po chwili, idąc za przykładem Rogana, odwrócił się na bok i zasnął.

Gdy się obudził, Rogan siedział na podłodze przy pudełkach, z bronią rozłożoną wokół siebie. Trzymał zwój linki, która była przymocowana do jednego z rę­cznych granatów. Wstał i zaczął się cofać, powoli rozwijając linkę.

- Co masz zamiar zrobić? - spytał Fallon.

Rogan spojrzał przez ramię i chrząknął.

- Ja tylko eksperymentuję - odparł. - To doskonały sposób na zdetonowanie granatu na odległość. Linka
przymocowana jest do zawleczki. Pociągasz ją i... już po wszystkim.

Fallon zmarszczył brwi.

- Na miłość boską, uważaj tylko, aby nie pociągnąć tej linki teraz. - W jego głosie zabrzmiała wyraźna
irytacja, której nie próbował ukryć.

Zaczynał być już zmęczony Patrickiem Roganem. Mężczyzna wzruszył ramionami z wyrazem niefrasobliwości na twarzy.

- O co chodzi? Tylko nie mów, że wielki Martin Fallon traci zimną krew. - Zaśmiał się niechętnie i
podniósł płócienny pas z kostkami plastiku. - To jest dopiero wspaniała rzecz. Jest nawet wodoodporny. Wykręciłem parę niezłych numerów, używając tego w swoim czasie.

Fallon patrzył na niego ze wstrętem. Było w Roganie coś nieludzkiego.

- Na miłość boską, trzymaj język za zębami, jeśli to wszystko, co masz do powiedzenia - odparł Fallon
chłodno i położył się znowu pod kocem.

Reszta dnia minęła spokojnie. Dwaj ludzie odzy­wali się do siebie tylko wtedy, gdy to było konieczne. Rogan chodził tam i z powrotem po kamiennej podło­dze. W miarę, jak upływał czas, stawał się coraz bar­dziej niecierpliwy. Fallon przespał popołudnie, a gdy się obudził, zapadł już wieczór. Spojrzał na zegarek, była prawie piąta. Rogan stał przy kracie, spoglądając na cmentarz.

- Jaka jest pogoda? - spytał Fallon.

Mały człowiek nie odwracając się odpowiedział:

- Parszywa. Nie sądzę, aby kiedykolwiek przestało padać.

Cienie wydłużyły się w kątach i piwnica wydawała się trochę mniejsza. Fallon podniósł się, podszedł do drzwi i otworzył je lekko. Z ołowianego nieba padał bezustannie deszcz, ochlapując grobowce. Mężczy­zna zapalił papierosa i stanął, spoglądając na pomniki i mur ledwo widoczny w zapadającym mroku. Groby były w większości zaniedbane, z dziko rosnącymi chwastami i wysoką trawą. To wszystko napełniało go straszliwym smutkiem i poczuciem bezsensu ży­cia. Nagle rozległo się skrzypienie zardzewiałych zawiasów i drzwi w murze otworzyły się. Murphy szedł szybko wśród pomników. Po chwili chłopak wślizg­nął się do piwnicy. Jego twarz była blada z podniecenia.

- O Boże. Nigdy nie widziałem tylu policjantów, co dzisiaj. Miasto aż się roi od nich.

- Może masz jakąś gazetę? - spytał Fallon.

Chłopak kiwnął głową i wyciągnął z kieszeni popołudniówkę. Nie było w niej nic nowego. Zdjęcia Rogana i Fallona znajdowały się obok siebie. Stali się sensacją dnia. Zdjęcie Fallona nie było zbyt dobre. Martin chrząknął z satysfakcją.

- Ale mają wszawe zdjęcie - stwierdził. Podał gaze­tę Roganowi i dodał w zamyśleniu: - Dlaczego koncentrują policję w Castlemore. Można by pomyśleć, że będą przeczesywać okolicę.

Rogan zaklął i odrzucił gazetę z wściekłością.

- To ten drań Stuart - powiedział. - Jest całkiem by­stry. Załatwię go, zanim stąd wyjadę.

- Na miłość boską, skończmy to i porozmawiajmy o czymś naprawdę ważnym - powiedział Fallon i wte­dy podmuch zimnego powietrza uderzył go w plecy, gdy drzwi za nim otworzyły się ze skrzypieniem. Fal­lon powoli się odwrócił, a jakiś głos powiedział:

- Co tu się dzieje? Co to wszystko ma znaczyć?

Niski i pomarszczony staruszek w sutannie i wy­świechtanym płaszczu przeciwdeszczowym stał tuż za drzwiami. Zapanowała kompletna cisza, a potem w jego oczach błysnęło zrozumienie.

- Fallon - powiedział. - Fallon i Rogan.

Minął ich powoli i stanął, spoglądając na materiały wybuchowe leżące na podłodze przy łóżku. Przez moment trwał tak z pochyloną głową, po czym od­wrócił się, a w jego głosie zabrzmiał ból i gniew.

- Jak śmiecie - powiedział. - Jak śmiecie wykorzy­stywać dom boży dla waszych plugawych celów.

- Na miłość boską, ojcze... - zaczął Fallon, ale sta­rzec przerwał mu.

- Mam zamiar zadzwonić na policję. - Jego głos był teraz lodowaty, a całe ciało dygotało ze wzburzenia. - Daję wam najwyżej pięć minut, abyście się stąd wy­nieśli.

Gdy ksiądz ruszył w stronę drzwi, Rogan przesunął się szybko i chwycił go za ramię.

- Nie tak prędko - warknął. - Nigdzie nie pójdziesz.

Cała niechęć, którą Fallon nosił w sobie, cała nie­nawiść i wstręt teraz wybuchły w nim w paroksyzmie wściekłego gniewu. Chwycił Rogana, szarpnął nim gwałtownie i rzucił go przez pokój na łóżko.

- Przepraszam, ojcze, przepraszam za to i za wiele innych rzeczy. Teraz ojciec może już odejść.

Przez moment stali naprzeciwko siebie. Na twarzy starego człowieka pojawił się dziwny wyraz.

- Ja także przepraszam - powiedział. Zawahał się, stojąc w drzwiach wejściowych, jak gdyby miał za­
miar coś powiedzieć, a potem zgarbił się i poszedł po­woli w deszcz.

Fallon westchnął ciężko i uśmiech zniknął z jego twarzy. Chłopak podał mu płaszcz i kapelusz.

- Na miłość boską, panie Fallon, on z pewnością naśle na nas policję. Musimy się zaraz stąd wynosić.
- Twarz Murphy'ego oświetlona nagą żarówką była chorobliwie żółta. Chłopak był śmiertelnie przerażony.

Rogan pozbierał się z łóżka i wygładzał swoje ubranie.

- To można było łatwo załatwić - powiedział. - Te­raz z pewnością dowiedzą się już, że jesteśmy w mie­ście.

Fallon zignorował go.

- Przyjechałeś tutaj samochodem? - spytał Murphy­'ego.

Chłopak kiwnął głową.

- Jest zaparkowany w alejce.

Fallon naciągnął swój płaszcz i powiedział zdecy­dowanie:

- W porządku, musimy uciekać. Jeśli się wydosta­niemy z miasta, to będziemy mieć jakąś szansę. Jesz­cze jedna ohydna noc. Będą mieli sporo roboty, żeby nas odnaleźć w tym gąszczu ulic. - Chwycił chłopaka
za ramię i popchnął przez drzwi. - Idziemy - rzucił przez ramię do Rogana. - Nie mamy ani chwili do
stracenia.

Ruszył za chłopcem. Drzwi w murze były uchylone i gdy dotarł do samochodu, Murphy wyjmował właś­nie kluczyki. W końcu Johnny otworzył drzwi i wgramolił się za kierownicę, a Fallon usadowił na prze­dnim siedzeniu. Chłopak włączył zapłon i przekręcił starter. Silnik zakrztusił się z protestem, zadygotał przez krótki moment i w końcu zapalił.

- Gdzie jest Rogan? - spytał suchym głosem Murphy.

Fallon zaklął wściekle, wydostał się z samochodu i pobiegł z powrotem na cmentarz. Stanął, wpatrując się w gęstniejący mrok. Po chwili ukazał się Rogan. Biegł.

- Gdzie się, do diabła, podziewałeś? - warknął Fallon.

- Zapomniałem czegoś - odparł Rogan, ledwo ła­piąc powietrze.

Fallon popchnął go do samochodu. Wsiedli i Murp­hy ruszył ostro do przodu. Fallon chwycił go za ramię.

- A teraz spokojnie, zwolnij - powiedział. - Nie mo­żemy sobie pozwolić na zwracanie na siebie uwagi.
Po prostu przewieź nas przez miasto z bezpieczną prędkością trzydziestu mil na godzinę.

Chłopak był zlany potem. Fallon zapalił papierosa i wetknął mu w usta.

- Dziękuję, panie Fallon, zaraz będę w porządku.

- Dobrze ci idzie, synu - powiedział Fallon. Zapalił papierosa i odchylił się do tyłu, obserwując ulicę przed nimi.

- Przecież ten dzieciak jest śmiertelnie przerażony - odezwał się Rogan. - W czym jest taki dobry? Po­winniśmy go tu zostawić.

Fallon odwrócił się i powiedział powoli:

- Jeśli zostawię kogokolwiek, to na pewno ciebie.

Rogan zamilkł, a Fallon skierował wzrok z powro­tem na ulicę. Zdawał sobie sprawę z beznadziejności ich położenia. Miasto z pewnością roiło się już od po­licji. Od czasu, gdy stary ksiądz zdążył ich zawiadomić, mogli zablokować patrolami niemal wszystkie ulice. A ich jedyną szansą było przedarcie się przez blokady uliczne. W momencie gdy to zaświtało mu w głowie, Murphy gwałtownie zwolnił. Przed nimi stał sznur samochodów i Fallon zrozumiał z zamierającym sercem, że było za późno.

- Co mam zrobić, panie Fallon? - spytał Murphy, a jego głos był teraz mocny i opanowany.

- Skręć na drugą stronę ulicy - rozkazał Fallon - spróbujemy inną trasą. - Wiedział jednak, że tylko tracą czas.

Samochód zawrócił i wyjechał bocznymi uliczka­mi na kolejną główną arterię. Gdy się wynurzyli z za­krętu, Fallon ujrzał kolejny sznur pojazdów. Klepnął chłopaka w ramię i powiedział:

- Skręć w prawo i jedź z powrotem do centrum miasta.

Rogan stracił panowanie nad sobą, w jego głosie zabrzmiała panika:

- Co teraz zrobimy? Nie mamy już żadnych szans!

- Zamknij się - powiedział Fallon, spoglądając rów­nocześnie w lusterko. Dostrzegł z tyłu czarny samo­chód podążający ostrożnie za nimi.

- Gazu! - krzyknął i Murphy wcisnął stopą pedał. Samochód ruszył z nagłym przyspieszeniem.

- To policja - stwierdził Rogan. - Nie ma szans, aby ich zgubić.

- Musieli nas zobaczyć, gdy zawracaliśmy z kolejki - powiedział Fallon.

Obserwował strzałkę prędkościomierza, która dopełzła do sześćdziesiątki i tu się zatrzymała.

- Docisnąłem już do końca - oznajmił Murphy roz­paczliwie.

Fallon skinął głową i spojrzał do tyłu. Samochód policyjny jechał tuż za nimi.

- Posłuchaj, co teraz zrobimy. Zwolnij i skręć w na­stępną ulicę w prawo, potem weź pierwszy zakręt w
lewo i wyskakujemy. Jasne?

Chłopak kiwnął energicznie głową, a Rogan po­wiedział:

- Daj mi swój pistolet, to spróbuję trafić ich w opony.

- Żadnej strzelaniny - odparł Fallon. - Jak dotąd tyl­ko jeden z nas jest oskarżony o morderstwo.

Przekleństwa Rogana zagłuszył pisk opon, gdy Murphy zredukował biegi. Zahamował i wyprowa­dził samochód z poślizgu na następnym zakręcie. Mknęli wzdłuż ciemnej ulicy, otoczonej szeregami piętrowych domów. Murphy włączył długie światła, oświetlając następny zakręt. Gdy byli jeszcze daleko, znowu zredukował biegi, samochód wpadł w szeroki poślizg, koła zabuksowały na rogu chodnika i byli już bezpieczni, pędząc przed siebie w ciemnościach. Światła oświetliły wjazd do wąskiej alejki.

- Teraz! - krzyknął Fallon, klepiąc go w ramię.

Murphy nacisnął gwałtownie nogą na hamulec, prze­ślizgnął się pod kątem po ulicy i uderzył z łoskotem o
latarnię.

Przez moment zapanowała cisza. Gdzieś w cie­mności zaszczekał pies. Fallon jednym szarpnięciem otworzył drzwi i wyskoczył na zewnątrz. Murphy wy­gramolił się za nim.

- Wszystko w porządku? - spytał Fallon.

Chłopak kiwnął głową. Trochę potłuczony, ale nic poza tym. Rogan dołączył do nich, klnąc wściekle.

- Co za cholerne bagno - wyrzucił z siebie.

- Będzie jeszcze większe, jeśli się stąd szybko nie wydostaniemy - odparł Fallon i w tym samym mo­mencie światła policyjnego wozu pojawiły się na końcu ulicy.

- Za mną - rzucił Murphy. - Znam dobrze tę okolicę. Jeszcze możemy się im wywinąć.

Wskoczył w alejkę, a pozostali mężczyźni podążyli za nim. Murphy kręcił i lawirował wśród bocz­nych uliczek i alejek, a potem zatrzymał się i uniósł do góry dłoń.

- Co się dzieje? - spytał Fallon.

- Próbuję się zorientować czy idą za nami - odparł Murphy.

W ciemności mogli niewyraźnie usłyszeć krzyki i warkot zbliżających się samochodów.

- Są chyba na naszym tropie - odezwał się Fallon. - Biegnijmy dalej.

Zaczęli znowu biec, Murphy na czele jak poprze­dnio. Przebiegli kilka rozsypujących się posiadłości i wydostali się na długą i wąską alejkę, która wydawała się prowadzić w nieskończoność. Gdy znaleźli się tuż przed jej wylotem, Murphy zawołał przez ramię, le­dwo łapiąc oddech:

- Uważajcie, teraz będziemy przekraczać ruchliwą ulicę.

Zwolnił do truchtu i skręcił za rogiem prosto w ra­miona policjanta.

Podczas gdy posterunkowy szamotał się, szukając rewolweru, Murphy rzucił się na niego i krzyknął:

- Niech pan ucieka, panie Fallon, niech pan ucieka.

Upadli, zaplątani w masie walczących rąk i nóg.

Rogan przeciął prosto ulicę i zniknął gdzieś po dru­giej stronie. Fallon uskoczył zwinnie z drogi i gdy po­licjant znalazł się na wierzchu, kopnął go w kark. Mężczyzna upadł z jękiem, a Fallon postawił Murphy'ego na nogi i pociągnął go przez ulicę. Przechod­nie, którzy zatrzymali się, aby popatrzeć, rozbiegli się szybko i Fallon z chłopakiem wpadli w mrok bocznej uliczki.

Gdy zbliżali się do jej końca, zobaczyli Rogana sto­jącego pod latarnią, gotowego do ucieczki.

- Sądziłem, że jesteście tuż za mną - powiedział.

Przez moment Fallon pragnął wpakować mu pięść w twarz, ale opanował się szybko.

- Dobrze się czujesz? - spytał Murphy'ego.

- Tak, wszystko w porządku - odpowiedział chło­pak. - Nic mi nie zrobił.

Za nimi odezwały się stłumione policyjne gwizdki i na zakręcie ulicy pojawił się samochód.

- Gdzie teraz? - spytał Fallon.

- Trzymajcie się blisko mnie - rzucił Murphy. - Zo­stała nam jeszcze jedna szansa.

Pospieszył wzdłuż ulicy i wpadł do następnej alei. Na jej końcu znajdował się niski mur i gdy Fallon przechylił się na drugą stronę, usłyszał szum wody. Murphy spuścił się w dół i skoczył z pluskiem do stru­mienia. Fallon i Rogan poszli jego śladem. Woda była lodowato zimna. Rogan zaczął kląć, ale Fallon uci­szył go. Dotknął chłopaka w ramię.

- Jesteśmy gotowi.

Murphy kiwnął głową i zaczął brnąć z wysiłkiem wzdłuż strumienia.

Ceglane ściany wznosiły się po obu stronach. W pewnej chwili zmuszeni byli przejść przez wąski tu­nel, który rozciągał się na przestrzeni pięciu czy sze­ściu jardów. Wokół unosił się smród zgnilizny i Fallon zmarszczył nos ze wstrętem. Mógł się domyślać, do czego był używany ten kanał. Posuwali się w ciszy przez około pół godziny. Powoli odgłosy pogoni za­cierały się w oddali. Było słychać jedynie szum de­szczu uderzającego o wodę i plusk wywołany ich ru­chami. W oddali można było usłyszeć stłumiony dźwięk ruchu ulicznego. Zegar na wieży kościelnej zaczął wybijać godzinę. Murphy zatrzymał się.

- Spróbujemy się tu wspiąć - powiedział.

Nie było to zbyt trudne. W murze, który w tym miejscu był niezbyt wysoki, brakowało paru cegieł. Na górze znajdował się płot z licznymi szczelinami.

Przecisnęli się przez jedną z nich i znaleźli w spokoj­nej mieszkaniowej dzielnicy. Murphy poprowadził ich chodnikiem, dopóki nie dotarli do małego, naroż­nego sklepiku. Z drugiej strony budynku było wej­ście, które prowadziło na wąski dziedziniec. Skręcili, wchodząc do środka i zatrzymali się przed drzwiami.

- Gdzie jesteśmy? - zapytał Fallon.

Chłopak uśmiechnął się.

- U mnie w domu.

Fallon zaczął protestować, ale Murphy przerwał mu.

- To wszystko, co nam pozostało, nie mamy żadnego wyboru.

Z tyłu odezwał się Rogan.

- Na miłość boską, wejdźmy już, jeśli mamy wejść.

Murphy otworzył drzwi i wprowadził ich do wą­skiej kuchni. Młoda, ładna dziewczyna o stanowczym wyrazie twarzy, odwróciła się od zlewu z mokrymi rękami. Podniosła ręcznik i spojrzała na nich w zdu­mieniu.

- Johnny! - powiedziała. - Gdzie ty byłeś? - Jej oczy powędrowały w dół do ich zmoczonych nóg, z których woda spływała na podłogę.

Murphy odchrząknął nerwowo.

- Mieliśmy mały wypadek, Kathleen - powiedział. - Ci panowie są moimi przyjaciółmi.

- Przyjaciółmi? - spytała ironicznie, przerywając mu. Zbliżyła się i spojrzała na Fallona. Wyraz jej twa­rzy zmienił się, zbladła. - Boże drogi, to Martin Fallon.

Zachwiała się, jak gdyby miała upaść, a potem wy­dawało się, że odzyskała zimną krew. Obróciła się do brata.

- W co ty się znowu wmieszałeś, ty przeklęty głu­pcze!

- Na miłość boską, Kathy. - powiedział - nie zaczy­naj się ze mną spierać. Policja zablokowała ulice, że­by nas złapać. Zostaniemy tutaj na noc.

- Zostaniecie tu na noc - powtórzyła niebezpiecznie spokojnym głosem. - Jeśli tak myślisz, to będziesz musiał zmienić plany. Wolałabym raczej, żeby cię tu złapali, Johnny Murphy, zanim wplączesz się w to je­szcze bardziej.

Odwróciła się i pobiegła do małego holu. Telefon stał na stoliku przy drzwiach. Gdy sięgnęła po słucha­wkę, Rogan podszedł do niej i szarpnął ją brutalnie, rozrywając sukienkę.

- Zostaw ją w spokoju, ty draniu! - krzyknął Murp­hy i rzucił się na Rogana.

Fallon skoczył między nich i popchnął Rogana do ściany.

- Uspokójcie się natychmiast, obydwaj! - krzyknął.

Przez moment panowała cisza, a Fallon odwrócił się od spoglądających nienawistnie oczu Rogana do dziewczyny, która pochyliła się płacząc.

- Przepraszam, panno Murphy - powiedział. - Nie będziemy więcej pani niepokoić. - Odwrócił się do
chłopca. - Zostaniesz tutaj ze swoją siostrą.

Dziewczyna stłumiła szlochanie i powiedziała:

- To niczego nie zmieni. I tak zadzwonię na policję, zanim on się wplącze w tę historię jeszcze bardziej.

Podniosła słuchawkę i zaczęła spokojnie wykręcać numer. Fallon odwrócił się i wyszedł szybko na dziedziniec. Zatrzymał się pod latarnią. Po chwili chłopak i Rogan dołączyli do niego. Fallon odwrócił się, ale Murphy potrząsnął głową.

- Jeśli sądzi pan, że będę tu czekał na policję, to jest pan skończonym głupcem, panie Fallon. Idę z panem.

Fallon zaśmiał się ponuro.

- Dużo ci to teraz pomoże.

Deszcz wzmagał się coraz bardziej. Ruszyli szyb­kim krokiem wzdłuż ulicy. Rogan podniósł kołnierz swej kurtki, ale była to kiepska ochrona. Był przemo­czony do suchej nitki i cały czas klął. Nagle Fallon poczuł się zdesperowany. Pętla się zaciskała i właści­wie nie było już dokąd uciekać. Żadnego miejsca, gdzie można by się ukryć, ale czy na pewno? Zatrzy­mał się nagle. Chłopak zapytał z niepokojem:

- Czy coś się stało?

Fallon pokręcił głową.

- Wpadłem tylko na pewien pomysł. Znasz park Cadogena?

Murphy kiwnął głową.

- Pewnie, przecież to niecałe pół mili stąd.

Przez chwilę Fallon wahał się, a potem podjął de­cyzję.

- W porządku, zaprowadź nas tam tak szybko, jak tylko potrafisz.

Murphy kiwnął głową i przyspieszył kroku. Popro­wadził znowu bocznymi uliczkami, zatrzymując się ostrożnie na rogach i sprawdzając czy nie ma policji na skrzyżowaniach ruchliwszych ulic. Dotarcie do ce­lu zabrało im dwadzieścia minut. W okolicy paliły się tylko trzy latarnie, a przeciwny koniec placu zanurzo­ny był w ciemności. Fallon prowadził i gdy doszli do bramy w murze, zawahał się przez moment. Nagły powiew wiatru smagnął ich twarze deszczem i wtedy zdecydował się. Otworzył bramę i wskazał im drogę do środka. Stał znowu na najwyższym stopniu, pocią­gając za staroświecki dzwonek. Siła wiatru i deszczu była tak duża, że nie mógł dosłyszeć żadnego dźwięku z wnętrza domu. Czekali parę chwil i w koń­cu światło pojawiło się w korytarzu. "Co ja jej po­wiem" - pomyślał Fallon, a potem drzwi się otworzy­ły i Anna Murray stanęła w smudze światła, wyglądając na zewnątrz. Przez krótki moment spoglądała na niego, po czym jej wzrok przeniósł się na jego dwóch kompanów. Próbował coś powiedzieć, ale ani jedno sensowne słowo nie przyszło mu do głowy.

Anna cofnęła się i powiedziała z lekkim uśmie­chem:

- Niech pan wejdzie, panie Fallon, oczekiwałam pana.

5.

Na poddaszu było zimno, a deszcz bębnił bezustan­nie o duże okno lufcika, wbudowanego w spadzisty dach. Na środku pokoju stały dwa zardzewiałe, stalo­we łóżka. W kącie leżały zrzucone na stos pudła, za­wierające zgromadzone przez lata graty. Ponad wszy­stkim unosił się lekki zapach wilgoci i stęchlizny. Rogan rozejrzał się wokół z niesmakiem.

- Czy nie mogłaby załatwić czegoś lepszego?

Fallon zaśmiał się ponuro.

- Jeśli chciałbyś pójść na kolejną przechadzkę w deszczu to proszę uprzejmie, droga wolna.

Murphy wszedł ze stosem koców na rękach.

- Jak dla mnie to całkiem wystarcza, panie Fallon - powiedział. - Mam dach nad głową, podczas gdy policja gania sobie po ulicach w deszczu. Wiem, że ja jestem bezpiecznie ukryty.

Rogan parsknął z obrzydzeniem.

- Z pewnością wiesz, ty mały pochlebco.

Murphy zaczerwienił się, kładąc część kocy na jed­nym z łóżek.

- Przynajmniej nie uciekam i nie naskakuję na ludzi w krytycznej sytuacji - odparował.

Rogan zbliżył się o krok do niego, a chłopak pchnął mu w ręce resztę kocy.

- Proszę, panie Rogan - powiedział spokojnie. - Może pan sobie pościelić łóżko.

Rogan odwrócił się z przekleństwem i rzucił koce na swój materac. Fallon zaśmiał się i powiedział:

- Myślę, że lepiej byłoby, gdybyś trzymał język za zębami, Rogan. Nie jesteś tutaj zbyt popularny. - Przysunął się bliżej, stając naprzeciw małego człowieka. - Prawdę mówiąc, nie byłoby dla mnie trudne, wyrzu­cić cię stąd i możesz mi wierzyć, że nie wyszłoby ci to na zdrowie. Inspektor mieszka tylko parę ulic stąd. Bądź więc cicho, bo w tej okolicy spodziewać się trzeba wzmożonej działalności policji.

Przez chwilę dziwny błysk pojawił się w oczach Rogana, ale zaraz znikł. Mężczyzna zmusił się do śmiechu.

- Z pewnością, ale przecież ja nie miałem nic złego na myśli. Do diabła, człowieku, przecież wszyscy żyjemy teraz jak na beczce prochu.

Fallon podszedł do drzwi.

- Cokolwiek się stanie, nie chcę, abyście opuszczali ten pokój, dopóki wam nie pozwolę.

Murphy kiwnął posłusznie głową. Rogan tylko się zaśmiał i spytał dwuznacznie:

- A gdzie ty będziesz spał? Ona musi być z pewno­ścią bardzo troskliwa, jak na pielęgniarkę przystało.

W Fallonie wszystko zawrzało. Wykonał krok do przodu, gdy coś poruszyło się za nim i do pokoju we­szła dziewczyna, niosąc tacę. Podała ją Murphy'emu i oznajmiła:

- Tu jest posiłek i gorąca kawa dla was. Nie chcia­łabym, abyście kręcili się wokół domu, dlatego lepiej
zostańcie w tym pokoju. Jeśli będą z wami jakiekol­wiek kłopoty, to możecie szybko stąd wylecieć. - Jej
głos był zimny, brzmiał stanowczo i nieprzyjaźnie. Odwróciła głowę ku Fallonowi. - Dla ciebie zrobiłam
coś do jedzenia na dole.

Kiwnął głową w stronę kompanów i wyszedł za nią z pokoju. W kuchni było ciepło. Usiadł przy stole. Nalała ta­lerz gulaszu i postawiła przed nim na stole.

- Ładnie pachnie - powiedział.

Zaśmiała się lekko.

- To wszystko, co potrafię zrobić. Obawiam się, że nie jestem zbyt dobrą gospodynią. Przykro mi.

Przełknął pełną łyżkę ciepłego jedzenia i pokręcił głową.

- To jest naprawdę świetne, uwierz mi. Po tym wszystkim co przeszedłem dzisiaj w nocy, wszystko
jest dobre.

Uśmiechnęła się.

- Nie sądzisz, że to raczej dwuznaczny komple­ment?

Rozłożył ręce w pokornym geście.

- Przepraszam, nie to miałem na myśli.

Nagle uświadomił sobie, jak głodny był naprawdę i z energią zabrał się do jedzenia. Dziewczyna patrzy­ła na niego przez parę minut, a gdy skończył, przyniosła mu filiżankę herbaty. Dolała trochę mleka i po­wiedziała:

- Jak dużo trupów zostawiłeś za sobą?

Potrząsnął głową.

- Ani jednego, dzięki Bogu. Oczekiwałaś, że zosta­wiłem?

Zmarszczyła brwi.

- Nie, raczej bałam się, że mógłbyś to zrobić.

Spojrzał na nią ze zdziwieniem, nie rozumiejąc, a ona wyjaśniła:

- Co byś zrobił, gdyby policjant zaczął strzelać do ciebie? Czy nie odpowiedziałbyś tym samym?

Chrząknął.

- Osobiście zawsze uciekam jak sto diabłów.

Westchnęła i kiwnęła głową.

- Ale pewnego dnia będziesz musiał strzelić i to jest właśnie to, czego się obawiam.

Fallon wyjął papierosa i poczęstował ją.

- Nienawidzę strzelaniny w tej robocie - powie­dział, podając jej ogień. - Zabicie policjanta nie świadczy absolutnie o niczym, może tylko oprócz te­go, że jesteś dobrym strzelcem.

- A co powiesz o strzelaniu w plecy, jak to zrobił Rogan - spytała. - Czego to dowodzi?

Jego oczy zwęziły się.

- Kto powiedział, że tak zrobił?

Wzruszyła ramionami.

- Tak słyszałam od inspektora Stuarta. Jeden z ran­nych opowiedział mu o tym. Rogan trzymał ich na muszce z podniesionymi rękami. Powiedział, by się odwrócili, a potem do nich strzelił. Ten, który prze­żył, miał przerwany kręgosłup. Będzie do końca życia jeździł na wózku inwalidzkim.

Fallon wyjął z ust papierosa i zgasił go ostrożnie w popielniczce.

- Wszystko co nagłe, źle smakuje - stwierdził.

Niecierpliwie potrząsnęła głową i położyła dłoń na jego ramieniu.

- Na miłość boską, Martin, dlaczego się w to wplą­tałeś? Dlaczego?

Wstał i odszedł parę kroków od stołu.

- Pytałaś o to wczoraj. Nie potrafiłem udzielić ci właściwej odpowiedzi, a więc nie umiem i teraz. Je­den ze starych przywódców przyszedł zobaczyć się ze mną. Poprosił, abym uwolnił Rogana, ale roześmia­łem mu się w twarz. Potem jednak przywiózł matkę Patricka. Była czymś w rodzaju karty atutowej. Wie­dział, że nie potrafiłbym jej odmówić.

- Powiedziałam ci już, że ona nie była wystarczają­cym powodem - powiedziała Anna.

Opuścił bezradnie ramiona.

- Chciałbym, abyś ją mogła zobaczyć. Stara i przy­bita do ziemi, a w dodatku ślepa, jakby było mało. Wszystko, co jej pozostało, na czym może się oprzeć, to jej syn. Przecież nie mogłem jej odmówić.

- Chcesz powiedzieć, że nie miałeś dostatecznie dużo odwagi?

Przeszedł niespokojnie kilka kroków i uderzył pię­ścią w otwartą dłoń.

- W porządku. Nie miałem dostatecznie dużo odwagi. Mów, co chcesz.

Odwrócił się i popatrzył na nią przez moment z roz­paczą, a potem usiadł, wziął jej rękę i uścisnął mocno.

- A może tylko szukałem wymówki - powiedział. - Zrezygnowałem z tego wszystkiego, ponieważ nie
byłem przekonany, że robię coś właściwego. Uważa­łem, że Organizacja i wszystko, co było z nią związane, to jedno wielkie bagno. Dlatego właśnie odmówiłem O'Harze. Z drugiej strony wszedłem w to za
szybko, gdy ta kobieta błagała mnie o pomoc. Być może szukałem tylko usprawiedliwienia dla swego
postępowania.

Kiwnęła głową, a w jej głosie pojawiła się nuta zro­zumienia.

- Czegoś ci brakowało. Czegoś, czego nie znalazłeś w swoim domu przy granicy. Czy sądziłeś, że mógł­byś to znaleźć po drugiej stronie?

Zmarszczył brwi i westchnął z rozdrażnieniem.

- Nie wiem, naprawdę nie wiem.

Uśmiechnął się smutno. Podszedł do okna i wpatry­wał się w lejący deszcz. Gdy odezwał się ponownie, jego słowa zabrzmiały, jakby wydobywał je z naj­głębszych zakątków duszy.

- Zbyt wiele lat żyłem przemocą. Walka i namięt­ność to bardzo dziwne połączenie. Są prawie jak narkotyki. Gdy raz ich spróbujesz, wszystko inne wyda­je ci się banalne.

Podniosła się powoli i zaczęła sprzątać ze stołu.

- To nie wystarcza - powiedziała. - To nigdy nie będzie wystarczające. Musisz znaleźć coś, co zapełni
w tobie pustkę.

Odwrócił się od okna i uśmiechnął z zadumą.

- Szukałem tego przez prawie pięć lat - powiedział. - Myślałem, że mógłbym zostać wielkim pisarzem, ale jestem tylko trzeciorzędnym pismakiem. Potem zacząłem pić, ale whisky nigdy jeszcze nie rozwiązała
żadnego problemu.

Spojrzała na niego przez całą długość pokoju i gdy mówiła, w jej głosie zabrzmiała determinacja:

- Będziesz to musiał szybko znaleźć. Bez tego sam się zniszczysz.

Zaśmiał się ostro.

- Może to jest to, co rzeczywiście chcę zrobić. Może rzeczywiście chcę zostać jeszcze jednym męczenni­kiem poległym za sprawę.

Szloch wyrwał się z jej piersi. Anna podniosła się i odwróciła w drugą stronę. Przeskoczył trzema susami pokój i przygarnął ją mocno do siebie. Przez parę chwil szlochała gorzko z głową na jego piersi, a po­tem odepchnęła go i wysiliła się na uśmiech.

- Teraz powinieneś być usatysfakcjonowany. Przez ciebie zrobiłam z siebie idiotkę.

Potrząsnął głową i powiedział cicho:

- Nie mów tak, jesteś na to za mądra.

Przez moment uśmiechała się, a następnie położyła rękę na jego piersi, ale zaraz potem odepchnęła go od siebie.

- Idź sobie. Idź już spać.

Stał jeszcze chwilę, spoglądając na nią badawczo, po czym odwrócił się do drzwi. Gdy je otworzył, po­wiedziała prawie już normalnym głosem:

- Twój pokój znajduje się obok mojego. Postaraj się nie pomylić, jeśli przypadkiem będziesz wstawał w
nocy.

Nikły uśmiech przemknął mu po twarzy.

- Gdybym się pomylił, to byłaby najmilsza pomył­ka, jaka kiedykolwiek mi się przytrafiła.

Dziewczyna zarumieniła się, a on szybko zatrzas­nął drzwi, zanim zdołała cokolwiek powiedzieć. Gdy szedł korytarzem w stronę schodów, spo­strzegł nagle Rogana pochylającego się nad stołem w kącie. Przez chwilę obserwował go w ciszy, a potem przysunął się do niego i powiedział miękko:

- Wydawało mi się, że ci mówiłem, abyś nie wy­chodził z pokoju.

Rogan odwrócił się szybko z przerażeniem na twa­rzy. W ręku trzymał książkę telefoniczną. Położył ją na stole i roześmiał się nieszczerze.

- Wybacz, chciałem tylko znaleźć adres starych przyjaciół.

- Masz zamiar kogoś odwiedzić? - spytał ironicznie Fallon.

Rogan potrząsnął głową i zaczął wchodzić po scho­dach.

- To tylko kumpel, którego znałem kiedyś w mie­ście. Myślałem, że mógłby nam pomóc, ale nie ma go
już w książce. Musiał się przeprowadzić.

Weszli na pierwsze piętro i przeszli wzdłuż koryta­rza. Zatrzymali się na zakręcie schodów, które prowa­dziły na poddasze i Fallon powiedział:

- Tym razem spróbuj zrobić tak, jak ci powiedzia­łem. Sprawy mają się wystarczająco źle bez twojego
kombinowania czegoś głupiego.

Rogan odwrócił się z zaciśniętymi pięściami i po­wiedział gorzko:

- Nie popychaj mnie za mocno, Fallon. Może i byłeś wielkim człowiekiem, ale twój czas już minął.

Fallon podszedł blisko i przycisnął go do ściany.

- Chcesz walki? - zapytał wściekły. - Bo ja niczego tak nie pragnę, jak ci w końcu dołożyć.

Przez moment Rogan spoglądał na niego z niena­wiścią, a potem spuścił wzrok. Głos Fallona stał się lodowaty.

- Uratowałem twoją nędzną skórę, ponieważ twoja matka mnie o to błagała. To śmieszne, ale jestem co­
raz bardziej przekonany, że jej jest lepiej bez ciebie. Chciałbym, abyś wiedział, że jesteś najmarniejszym
szczurem, jakiego kiedykolwiek spotkałem na swojej drodze.

Przez chwilę stał, patrząc na małego człowieka, po czym dodał cicho:

- Dalej, idź do łóżka.

Rogan podniósł wolno głowę. Z jego oczu wyzie­rała straszliwa nienawiść.

- Dobrej nocy, panie Fallon - powiedział i zaczął wchodzić po schodach.

Fallon obserwował go, dopóki nie wszedł na samą górę, a potem powiedział:

- A przy okazji, Rogan, nie radziłbym ci strzelać mi w plecy. Mogłoby to być dla ciebie bardzo niezdrowe.
Prawdę mówiąc, czekam z niecierpliwością, że może jednak spróbujesz.

Rogan zatrzymał się na chwilę na najwyższym sto­pniu schodów nie odwracając się, po czym ruszył i zniknął w mroku korytarza.

Gdy Fallon znalazł się w swoim pokoju spojrzał na zegarek; była dopiero dziewiąta. Łóżko było świeżo zasłane czystą pościelą, pachnącą delikatnie lawendą. Domyślił się, że Anna musiała ją specjalnie dla niego wyłożyć. Uśmiechnął się w ciemności i westchnął. Zapalił papierosa i położył się myśląc o Annie. Była dla niego swoistym problemem. Przypomniał sobie, co odczuwał, gdy ogarnięty falą czułości trzymał w ramionach, płaczącą na jego piersi. Przez moment po­zwolił swojej wyobraźni zatrzymać się na przyjemnych sprawach. Jakby to mogło być, gdyby... Za­klął i wrócił na ziemię. To były bezsensowne marze­nia o tym, co było teraz nieosiągalne.

Spróbował rozważyć wszystko racjonalnie i logicz­nie. Pożądał dziewczyny. A dlaczego by nie. Była atrakcyjna, młoda, niemalże piękna. A on nie miał ko­biety dłużej, niż potrafił sobie to przypomnieć. Tylko że Anna nie była tego rodzaju dziewczyną z którą można się tylko przespać. Była zdolna pokochać męż­czyznę, szybko i mocno, najlepiej jak tylko potrafiła. Była w niej niezłomność i uczciwość, i miała także poczucie humoru. Co ona takiego powiedziała? Nie pomyl się czasem, gdybyś wstał w nocy. Zaśmiał się po cichu, odwracając się na bok, i zasnął.

Obudziło go łagodne dotknięcie w ramię. Natych­miast jego ręka wsunęła się pod poduszkę, mocno chwytając kolbę lugera i wtedy poczuł dobrze znany zapach ziół. Odprężył się i usiadł na łóżku.

No i kto trafił do niewłaściwego pokoju? - spytał.

- Przepraszam, że cię niepokoję. Wiem, że to głu­pie, ale wydawało mi się, że słyszałam coś na dole. - Wyglądała na rzeczywiście przejętą.

Odrzucił pościel i spuścił nogi na podłogę.

- Jest jeden prosty sposób, aby to sprawdzić. Zaraz zejdę i zobaczę.

Jej nocna koszula zaszeleściła lekko w ciemności, kiedy podeszła do drzwi.

- Włożę tylko jakąś sukienkę i idę z tobą - powie­działa.

Wciągnął koszulę i spodnie. Przez chwilę wahał się, ważąc lugera w dłoni, a potem wsunął go z po­wrotem pod poduszkę. Wyszedł szybko z pokoju i spotkał dziewczynę czekającą na niego w ciemności pod drzwiami. Ostrożnie podeszli do schodów i przy­stanęli nasłuchując. W domu panowała grobowa ci­sza. Fallon zszedł w dół bocznymi schodami. Otwo­rzył drzwi do kuchni. Nikogo nie było. Ciszę zakłócał jedynie ogień trzaskający w piecu. Zapalił światło i powiedział:

- Sprawdzę inne pokoje, ale wygląda na to, że wszystko jest w porządku. To musiał być wiatr.

Gdy wrócił, czajnik z wodą prawie się zagotował.

- Wszystko w porządku? - spytała.

Uśmiechnął się szeroko i spojrzał na zegarek.

- Jest dokładnie dziesięć po szóstej. Czy jesteś pewna, że to nie było jedynie usprawiedliwienie, aby mnie
obudzić tak wcześnie rano?

Uśmiechnęła się i potrząsnęła głową.

- Naprawdę wydawało mi się, że coś słyszę. To pewnie moja wyobraźnia. Ten stary dom jest w nocy
pełen dziwnych odgłosów.

Fallon zapalił papierosa i usiadł przy stole. Anna sięgnęła po czajnik i nalała herbaty do filiżanek. Za­kaszlał ostro, gdy dym wpadł mu gwałtownie do tcha­wicy.

- Okropnie smakuje - wykrztusił z trudem.

- To po co palisz?

Wzruszył ramionami i pokręcił głową.

- A po co się robi cokolwiek? Po co żyć?

Podniosła ręce w geście samoobrony.

- Tylko żadnej filozofii, proszę, przynajmniej nie tak wcześnie rano.

Sprzed domu doszedł ich ledwie słyszalny odgłos brzęczących butelek. Fallon odwrócił się szybko, spięty do ostatnich granic.

- Co to było? - spytał.

Uśmiechnęła się.

- Nie martw się, to tylko mleczarz. Dostarczają mleko bardzo wcześnie.

Wstała od stołu i wyszła na korytarz. Fallon usły­szał, jak otwierała drzwi. Dobiegł go szum padające­go deszczu i brzęk butelek, a potem drzwi się zatrzas­nęły. Weszła powoli do kuchni.

- Nie przestało jeszcze padać? - spytał.

W jej oczach pojawiło się zmieszanie. Zmarszczyła brwi, gdy stawiała butelki na stole.

- Mogłabym przysiąc, że zamknęłam drzwi na za­suwę - powiedziała.

- Jak to? - Wyprostował się na krześle i spojrzał na nią ostrzej.

- Drzwi - powiedziała. - Sądziłam, że zamknęłam je w nocy.

Przez moment spoglądała na niego, a potem zbladła. Fallon skoczył na równe nogi, odpychając gwałtow­nie krzesło i wybiegł na korytarz. Wbiegł na górę, przeskakując po dwa stopnie i popędził wzdłuż kory­tarza, a potem do góry na poddasze. Otworzył z trza­skiem drzwi tak, że uderzyły o ścianę i zapalił światło. Murphy usiadł na łóżku i otrząsnął się ze snu z wyra­zem oszołomienia na twarzy.

- Na miłość boską, panie Fallon, o co chodzi?

Przez moment Fallon przypatrywał się owalnej for­mie, jaką tworzył śpiący Rogan leżący pod kocami, następnie podszedł i szybko odrzucił koce, odkrywa­jąc dwie poduszki ułożone jedna za drugą.

- Drań - powiedział. - Szalony drań, pogrzebie nas wszystkich. - Zwrócił się do chłopaka: - Ubierz się i
zejdź na dół do kuchni.

Odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju. Dziewczyna stała przy schodach, z przerażeniem malującym się w oczach.

- Wszystko w porządku? - spytała.

- Prawie wszystko - odpowiedział Fallon. - Z wy­jątkiem tego, że Rogan wyszedł sobie na przechadzkę.

Podszedł dużymi krokami do drzwi i otworzył je, wyglądając w ciemność i chłoszczący deszcz.

- Ale po co? - spytała w osłupieniu. - Nic z tego nie rozumiem. Dokąd mógł pójść?

Fallon potrząsnął głową i zamknął drzwi.

- Wiele bym dał, aby to wiedzieć - odpowiedział. - Wszystko co wiem, to jedynie to, że jest gdzieś na
zewnątrz i z pewnością ma w tym swój cel. - Odwró­cił się i wszedł z powrotem do kuchni.

Murphy zbiegł po schodach na dół i wpadł do kuchni.

- Domyśla się pan, dokąd mógł pójść? - spytał.

Fallon potrząsnął głową.

- Nie słyszałeś, jak wstawał?

Chłopak zaczerwienił się i spuścił wzrok.

- Spałem tak twardo, że nic nie słyszałem - powie­dział. - Zawiodłem pana.

Fallon parsknął i poklepał go po ramieniu.

- Bzdury! Przecież nie byłeś zobowiązany do śle­dzenia go.

Dziewczyna podała Murphy'emu filiżankę herbaty.

- Czy powiedział cokolwiek do ciebie, zanim po­szedłeś spać? - spytała. - To znaczy coś szczególnego.

Chłopak zmarszczył brwi i potrząsnął głową.

- Nie, naprawdę nic niezwykłego. Wyszedł na chwilę z pokoju i usłyszałem, jak rozmawiał z panem
Fallonem na schodach. Kiedy wrócił do pokoju, był wściekły. Pożyczył ode mnie ołówek i coś napisał na
kawałku papieru.

Fallon spojrzał z zainteresowaniem.

- Zauważyłeś, co napisał? Czy to był może adres?

Murphy potrząsnął głową.

- Nie wiem, nie zwróciłem na to uwagi.

Fallon zaczął wyjaśniać dziewczynie.

- Przyłapałem go, jak przeglądał książkę telefoni­czną. Powiedział, że szuka adresu starego przyjaciela,
ale niestety nie znalazł go. - Odwrócił się do chłopca. - Czy coś jeszcze?

Murphy potrząsnął głową.

- Nic specjalnego. Rzucił parę przekleństw pod pa­na adresem, zanim położył się spać. Aha, jeszcze coś
mówił o inspektorze Stuarcie. Powiedział, że tak go załatwi, iż będzie żałował, że się kiedykolwiek urodził.

Fallon zmarszczył brwi i zapytał ze zdziwieniem:

- Ale dlaczego on tak bardzo nienawidzi Phila Stu­arta?

Anna uśmiechnęła się gorzko.

- Ponieważ zrobił dobrą robotę. Przecież ścigał Rogana przez dwa miesiące, nie dając mu ani chwili spokoju, dopóki w końcu nie dostał.

Murphy kiwnął głową twierdząco.

- To jego duma - powiedział. - Mówią, że jeszcze nigdy nie wybaczył nikomu, kto mu wyrządził jakąś
krzywdę.

Fallon zaklął i kopnął wściekle w stół.

- To był dla mnie feralny dzień, kiedy po raz pier­wszy usłyszałem jego imię.

- Może spróbujemy pójść za nim - zaproponował Murphy.

Fallon zaśmiał się zimno.

- Za nim? A dokąd on poszedł? Może wiesz? Bo ja nie mam zielonego pojęcia. - Wzruszył ramionami i ruszył w kierunku drzwi. - Nie, wszystko co możemy zrobić, to czekać. Jeśli wyszedł myśląc, że ma wię­ksze szanse idąc swoją drogą, to już nie wróci i wre­szcie się od niego uwolnimy. Jeśli poszedł, by się z kimś zobaczyć, to wróci w swoim czasie. O ile policja go wcześniej nie złapie - dodał ponuro.

- Ale co będzie, jeśli policja go rzeczywiście zła­pie? - powiedział chłopak. - Nie ufam mu. Jest tchó­rzem. Prawdopodobnie nasłałby ich na nas.

Fallon uśmiechnął się kwaśno.

- Wiem - powiedział. - Właśnie tego się obawiam.

Odwrócił się, aby odejść, zawahał i powiedział wolno do Murphy'ego:

- Sądzę, że lepiej będzie, jeśli trochę poobserwujesz ulicę z frontowego pokoju. Przy najmniejszym niepokoju daj mi znać. W razie czego będziemy uciekać przez tylny ogród. Jeśli będziesz mnie potrzebował,
to jestem w łazience.

Napełnił miednicę zimną wodą i zanurzył w niej głowę parę razy, potem odkręcił kurek z gorącą wodą i umył starannie twarz i ramiona. W szafie znalazł maszynkę do golenia. Żyletka nadawała się jeszcze do użycia. Namydlił twarz mydłem i zaatakował szczecinę brody. Myślał o Roganie i zastanawiał się, do czego ten facet dąży. Czuł jakiś niepokój. Było coś w Roganie, coś naprawdę chorego. Ten człowiek nie był normalny. Fallon wytarł twarz i włożył koszulę. Westchnął. Co za cholerne bagno. Przyjrzał się sobie w lustrze i potrząsnął głową.

- Nigdy niczego się nie nauczysz - powiedział miękko. - Nigdy się nie nauczysz.

Przeszedł wzdłuż piętra i zaczął schodzić schoda­mi, gdy nagle doszedł go z kuchni długi i wysoki krzyk dziewczyny. Krzyk śmiertelnego przerażenia. Przez ułamek sekundy Fallon zastygł w miejscu, a po­tem skoczył na dół na korytarz i skręcił prosto do ku­chni. Murphy wynurzył się z frontowego pokoju z przerażeniem w oczach.

- Boże! - krzyknął. - Co się stało?

Fallon nie próbował nawet odpowiedzieć. Doskoczył szybko do drzwi kuchennych i szarpnął je gwał­townie. Anna Murray siedziała przy stole z głową ukrytą w dłoniach, jej ciałem wstrząsał szloch. Fallon rozejrzał się gwałtownie wokół. Nie było nikogo. Ra­dio było włączone, a spokojny, obojętny głos oznaj­mił właśnie koniec wiadomości. Podszedł i wyłączył je. Pochylił się nad dziewczyną i położył jej rękę na ramieniu.

- Anno - powiedział. - O co chodzi? Co się stało?

Powoli odwróciła głowę i spojrzała na niego. Łzy spływały jej po policzkach, a na twarzy odbił się wy­raz obrzydzenia.

- To wiadomości - powiedziała załamana. - Wiado­mości o siódmej. Ukrywaliście się wczoraj w krypcie
kościoła św. Mikołaja, prawda? I ojciec Maguire was znalazł. Powiedział, byście się wynosili i poszedł zawiadomić policję.

Fallon kiwnął milcząco głową i straszliwy niepokój ogarnął jego serce, a ona mówiła dalej:

- Policja weszła do krypty ostatniej nocy. Młody policjant otworzył drzwi. Ktoś przywiązał do nich lin­ką granat. Wybuchł mu w twarz.

Fallon wpatrywał się w nią z przerażeniem, a ona zbliżyła swoją twarz do niego.

- On nie żyje! - krzyknęła. - Miał dwadzieścia jeden lat i ty go zabiłeś.

Fallon potrząsnął głową. Jego umysł był sparaliżo­wany. Pamiętał wyraźnie tylko jedno. Niewyjaśnione spóźnienie Rogana, gdy biegli do samochodu, ucieka­jąc z krypty. Oblizał wargi i spróbował coś powie­dzieć.

- To Rogan - odezwał się. - Rogan to zrobił.

Potrząsnęła głową, jej całe ciało było wstrząsane płaczem.

- To ty, ty go uwolniłeś niwecząc modlitwy tylu ludzi.

Fallon odwrócił się, a Murphy dotknął go drżącymi palcami.

- To nie była nasza wina, panie Fallon, prawda? - W jego młodym głosie zabrzmiała nuta przerażenia i
rozpaczy.

Fallon spróbował coś odpowiedzieć, lecz stwierdził tylko, że nie ma nic do powiedzenia. Właśnie wtedy zadźwięczał dzwonek u drzwi. Przez chwilę panowa­ła cisza. Spojrzeli po sobie bez słowa. Dziewczyna wstrzymała szloch i stanęła z ręką na ustach i oczami szeroko otwartymi ze strachu. Murphy poszedł wzdłuż korytarza i wyjrzał przez okno na zewnątrz, gdy dzwonek zadzwonił ponownie. Wrócił do kuchni pobladły, z twarzą pełną napięcia i powiedział:

- To Rogan.

Fallon wahał się przez moment, a potem przesunął powoli do przodu.

- Otwórz drzwi i pozwól mu wejść - powiedział cicho.

Dzwonek odezwał się znowu, gdy Murphy otwierał drzwi. Przez chwilę zobaczyli strumienie srebrnego deszczu chłoszczące szary poranek, zaś Rogan za­trzasnął za sobą drzwi i oparł się o nie ze śmiechem, ledwo łapiąc powietrze. Złapał w końcu oddech i po­wiedział:

- Prawie, że wpadłem. Policjant zatrzymał mnie parę ulic dalej. Kopnąłem go i uciekłem.

Zaśmiał się niepewnie i odrzucił z czoła kosmyk mokrych włosów. Uśmiech zamarł mu na ustach, wo­bec straszliwej ciszy, którą go powitali. Jego wzrok przesunął się z Murphy'ego na dziewczynę, a nastę­pnie zatrzymał się na Fallonie. Oblizał nerwowo wargi.

- Wesoło wszyscy wyglądacie, nie można powie­dzieć.

- Gdzie byłeś? - spytał spokojnie Fallon.

Rogan spróbował się uśmiechnąć.

- To ten przyjaciel, o którym ci mówiłem. Pomyśla­łem, że mógłbym zobaczyć, czy nadal mieszka pod
dawnym adresem. Sądziłem, że może odłączyli mu telefon.

Fallon uderzył go w twarz.

- Ty cholerny kłamco - powiedział. - Gdzie byłeś?

- Morderca! - krzyknęła Anna. - Ty ohydny mor­derco!

Panika odbiła się na twarzy Rogana. Odwrócił się, sięgając jedną ręką do klamki, ale Fallon odepchnął go od drzwi. Chwycił za kurtkę i trzasnął go gwałtow­nie w twarz otwartą dłonią.

- To ty zmajstrowałeś ten granat w krypcie, prawda? - krzyknął. - Wiedziałeś, że wybuchnie, kiedy
ktoś otworzy drzwi.

Źrenice Rogana skurczyły się do rozmiaru główki od szpilki. Spoglądał w nieubłaganą twarz Fallona i cienka strużka piany pojawiła się w kącikach ust. Fallon skrzywił się ze wstrętem i popchnął go mocno na drzwi. Gdy Rogan upadł, coś wypadło mu spod pła­szcza. Fallon pochylił się szybko i podniósł zgubę. Był to jeden z pasów wypełnionych plastikowym ma­teriałem wybuchowym, który znajdował się w drugim pudełku w krypcie. Przez chwilę Martin wpatrywał się w to z przerażeniem. Dwie kieszenie były puste. Podszedł do Rogana i podstawił mu pas pod nos.

- Zmontowałeś ten granat i zabiłeś jednego czło­wieka. Teraz znowu coś kombinujesz. Gdzie byłeś?

Trzasnął Rogana wierzchem dłoni okręconej pa­sem, a Rogan krzyknął wściekle i rzucił się z furią na Fallona, przewracając go na schody.

Mały człowiek oparł się o drzwi z błyszczącymi oczami i pianą cieknącą z ust.

- Tak, zrobiłem ten granat! - krzyknął. - Zrobiłem go, ponieważ miałem nadzieję, że może kogoś zabije.
Po to właśnie jestem, by zabijać ludzi. Tego właśnie potrzebuje Organizacja.

Przez moment wydawało się, że się udławi, a po­tem wskazał drżącymi palcami na Fallona.

- Nie potrzebujemy takich ludzi jak ty, bojących się nawet myśli o rozlewie krwi, zamartwiających się o swoje bzdurne sumienie. - Zaczął się śmiać, a łzy pły­nęły mu po twarzy.

- Boże, ratuj nas! On jest szalony, panie Fallon - wy­krztusił Murphy przerażonym głosem.

Rogan wyprostował się.

- Szalony?! - warknął. - W takim razie szaleńcy robią dobrą robotę. Podczas gdy wy mądrale, spaliście,
ja szukałem w deszczu i ciemności pewnego adresu. Adresu tylko trzy ulice dalej. I znalazłem go. Spędziłem pół godziny pod podwoziem samochodu pana wszechmogącego Stuarta. Tylko pół godziny. - Zare­chotał i wytarł ślinę z brody wierzchem dłoni. - Zanim poranek minie, będą potrzebować nowego inspektora.

Anna Murray podniosła rękę do ust i stłumiła krzyk.

- Martin - jęknęła.

Fallon stał jak skamieniały, a Rogan kopnął nagle Murphy'ego w nogę. Otworzył gwałtownie drzwi i wybiegł w deszcz. Mignął im jeszcze, gdy podążał w dół ścieżką, potem drzwi w murze trzasnęły i już go nie było.

Murphy leżał skulony przy ścianie, trzymając się kurczowo za kolano. Fallon odwrócił się do niego.

- Nic ci nie jest? - spytał. Chłopak pokręcił głową.

- Ten drań kopnął mnie w samo kolano.

Anna chwyciła Fallona za ramię i odwróciła go do siebie.

- Co on zrobił Philowi Stuartowi? Co to miało zna­czyć?

Fallon podniósł do góry pas z ładunkami wybucho­wymi.

- Z tego, co powiedział, wynikało, że podłożył bombę z opóźnionym zapłonem pod samochód Stuarta. To taki sposób z ostatniej wojny. Mocujesz dużą ilość plastiku pod samochodem, z zapalnikiem przy­czepionym do rury wydechowej taśmą izolacyjną. Po pięciu minutach jazdy, rura wydechowa staje się do­statecznie gorąca, aby odpalić zapalnik.

Wyraz przerażenia pojawił się w jej oczach.

- Martin, musisz go uratować!

Kiwnął głową uspakajająco i ujął ją za ramię.

- Zamierzam to właśnie zrobić. Nie martw się. To raczej mało prawdopodobne, aby używał samochód
właśnie w tej chwili.

Potrząsnęła gwałtownie głową.

- Kiedy ma kłopoty, cały czas jest poza domem. To dlatego tacy ludzie, jak Rogan, tak się go boją. On
nigdy nie odpoczywa, nigdy nie rezygnuje. Wczoraj nie było go w domu jeszcze o piątej rano.

Fallon kiwnął głową.

- Możliwe, że masz rację. Zadzwonię do niego.

Odwrócił się, aby podnieść słuchawkę, gdy Anna krzyknęła.

- Ale telefon nie działa. Poprosiłam, aby go wyłą­czyli, ponieważ wyjeżdżam.

Przez krótki moment stali, spoglądając na siebie i Fallon poczuł, że krew ścina mu się w żyłach. Jak gdyby szara, ponura fala przepłynęła przez niego, podnosząc mu włosy na głowie i wtedy poczuł strach. Większy niż kiedykolwiek przedtem.

- Jaki to adres? - spytał gwałtownie.

- Ulica po drugiej stronie skweru - odparła. - Trzeci zakręt na lewo, wąski dom z garażem pomalowanym
na niebiesko. Numer czwarty.

Chwycił ją mocno za ręce i powiedział:

- Chcę, żebyś tu została. Trzymaj przy sobie chłopaka. Cokolwiek by się stało, nie pozwól mu pójść za mną:

Bez słowa kiwnęła głową. Nieoczekiwanie uśmie­chnął się.

- Mówili mi, że to będzie beznadziejna robota - rzu­cił, po czym odwrócił się i zbiegł w dół ścieżki, a po­
tem na zewnątrz, przez otwarte drzwi, na skwer.

Biegł bardzo szybko. Nie oddalił się jeszcze zbyt­nio, gdy deszcz przemoczył go do suchej nitki, spły­wając po włosach do oczu. Skręcił w ulicę po drugiej stronie skweru, rozchlapując wodę w wezbranym ścieku. Wokół nie było żywego ducha. Biegł wzdłuż pustego chodnika, nie zatrzymując się nawet, gdy nie­mal tracił równowagę na śliskiej nawierzchni. Kiedy dotarł do trzeciej ulicy, długi czarny samochód wynu­rzył się zza zakrętu i pojechał w przeciwnym kierun­ku. Fallon skręcił w ulicę i zaczaj szukać numeru czwartego. Niebieskie drzwi garażu znajdowały się dokładnie tam, gdzie opisała Anna, ale teraz były otwarte na oścież, a samochód musiał gdzieś pojechać.

Przez krótką chwilę Fallon wahał się, po czym wbiegł do góry po schodach i zaczął mocno stukać w wejściowe drzwi. Walił do momentu, gdy się otwo­rzyły. W drzwiach stanęła kobieta w szlafroku. Nie dopuścił jej do głosu.

- Jak dawno temu inspektor Stuart wyszedł z do­mu? - spytał.

- A o co chodzi? Wyszedł właśnie w tej chwili - odpowiedziała. - Jestem jego żoną, czy mogę w czymś pomóc?

Podniósł zmęczonym ruchem dłoń i odgarnął wło­sy z oczu.

- Muszę go złapać - powiedział. - To sprawa życia i śmierci. Czy on był w czarnym samochodzie, który jechał przed chwilą ulicą?

- Tak - potwierdziła. - Pojechał do kiosku po poran­ną prasę. Wróci z powrotem na śniadanie, zanim wy­jedzie do pracy. - I wtedy jej oczy się rozszerzyły, a głos się zmienił. - Pan jest Martin Fallon.

Odwrócił się i bez odpowiedzi zbiegł schodami wy­biegając na ulicę. Skręcił za rogiem i wypatrywał samochodu Stuarta. Podążał dalej chodnikiem. Jego płuca ciężko pracowały z trudem łapiąc powietrze; buty ślizgały się na mokrej nawierzchni. Myślał o Philipie Stuarcie niedbale prowadzącym wóz w sza­rym, cichym poranku, podczas gdy rura wydechowa stawała się coraz gorętsza. „Pięć minut - pomyślał Fallon - to wszystko, co zostało." Zachwiał się i upadł, dotkliwie obcierając sobie prawą rękę. Leżał przez moment, a potem podniósł się i ruszył dalej. "Chryste, co za piekielne bagno" - pomyślał i wtedy dojrzał czarny samochód, wyjeżdżający w jego kie­runku.

Stanął na środku ulicy z rozpostartymi rękami a sa­mochód zahamował tuż przed nim. Ujrzał w przelocie przestraszoną twarz Stuarta, a potem znalazł się przy drzwiach i otworzył je jednym szarpnięciem.

- Martin! - krzyknął Stuart w zdumieniu. - Co ty u diabła tu robisz?

Fallon chwycił go i zaczął tak gwałtownie wycią­gać z samochodu, aż poślizgnął się i upadł na kolana.

- Bomba! - wysapał, próbując złapać powietrze w płuca. - Bomba pod samochodem. Wynośmy się stąd.

Odwrócił się i pobiegł na drugą stronę ulicy ze Stu­artem depczącym mu po piętach. Rozległa się potężna eksplozja i Fallon kątem oka zobaczył wielkie kawał­ki metalu lecące w powietrzu. Rzucił się płasko na ziemię i leżał tak z głową ukrytą w ramionach. Gdy echo wybuchu zamarło gdzieś w oddali, nastąpił ko­lejny gwałtowny wybuch i dalsze małe eksplozje, gdy zapaliła się benzyna.

Podniósł głowę i odetchnął głęboko. Stuart leżał trochę za nim. Fallon podniósł się na kolana i spytał:

- Nic ci nie jest, Phil?

Stuart z wysiłkiem podniósł się na jedno kolano. Na jego twarzy malował się wyraz oszołomienia.

- Martin - powiedział - nic z tego nie rozumiem. O co tu chodzi?

Fallon otworzył usta, aby mu odpowiedzieć i wtedy rozległ się ryk silników. Dwa samochody patrolowe zbliżyły się szybko i zatrzymały z piskiem opon. Fal­lon zaśmiał się gorzko.

- Powiedz żonie, że zrobiła dobrą robotę - rzucił pospiesznie i zaczął uciekać.

Przeciął ukośnie ulicę, wymijając jakiś samochód i ruszył dalej pędem. Odbiegł zaledwie kilka jardów, gdy następny patrol wyjechał z ulicy naprzeciwko i za­tarasował drogę. Stuart zawołał z tyłu głośno i wyraźnie:

- Martin, nie bądź głupi.

Fallon zwolnił, gdy trzech policjantów wyskoczyło z samochodu i ruszyło w jego stronę. Rozpacz i wściekłość ścisnęły go za gardło. Przed nim na chod­niku leżał skręcony kawałek metalu z samochodu. Był jedyną dostępną bronią. Martin podniósł go i za­czął biec skulony w kierunku Stuarta i dwóch innych samochodów. Usłyszał, jak ktoś krzyknął:

- Uważaj! On ma broń.

A potem straszliwy krzyk Stuarta:

- Nie, nie strzelaj.

I to było ostatnie, co usłyszał, ponieważ nagle za­brzmiał głuchy huk wystrzału i coś uderzyło go gwał­townie w klatkę piersiową.

Leżał na chodniku z głową na wilgotnych płytach. Wokół słychać było pomieszany pomruk głosów i szuranie otaczających go nóg. Jakaś twarz nachyliła się nad nim, a głos dochodził z bardzo dużej odległo­ści. Potem ta twarz znikła w wirujących, kolorowych światłach. Pogrążył się w ciemność.

6.

Jakieś światło zbliżało się i oddalało kilka razy. Fallon poczuł, że to go irytuje. Kręciło mu się w gło­wie i otwarcie oczu było naprawdę dużym sukcesem. Światło zbliżało się coraz bardziej i tym razem ode­zwał się głos:

- Proszę się odprężyć i nie wysilać.

Światło nagle skurczyło się w wirującą kulę i sta­wało coraz mniejsze, znalazł się znowu w ciemności.

Gdy w końcu obudził się, stwierdził, że leży w łóż­ku. Pomieszczenie było małe i wąskie, a nad wszy­stkim unosił się specyficzny szpitalny zapach środ­ków dezynfekujących.

Pokój częściowo pogrążony był w półcieniu, a z boku przy łóżku Martina znajdowała się szafka, na której stała osłonięta lampka. W jej świetle młoda pie­lęgniarka czytała książkę. Fallon spróbował się poru­szyć i jęknął. Czuł się tak, jak gdyby klatkę piersiową miał ściśniętą stalową obręczą. Siostra spojrzała szybko i odłożyła książkę. Wstała, podeszła do drzwi i otworzyła je.

- Czy może pan zadzwonić po doktora Flynna? - powiedziała w kierunku jakiejś osoby na korytarzu i
zamknęła z powrotem drzwi. Podeszła do łóżka.

Fallon uśmiechnął się słabo.

- A więc jestem ciągle w krainie żyjących - powie­dział. - Życie jest pełne niespodzianek.

Położyła dłoń na jego czole. Była chłodna i kojąca. Zamknął oczy.

- Niech pan tylko odpoczywa - powiedziała. - Nie powinien pan nawet mówić.

Drzwi otworzyły się, a Martin podniósł powieki. Zobaczył mężczyznę o szpakowatych włosach i opa­lonej twarzy, pooranej zmarszczkami. Lekarz ujął je­go nadgarstek spojrzał na zegarek.

- Jak się pan czuje? - spytał.

- Parszywie - odpowiedział Fallon.

Lekarz uśmiechnął się.

- Miał pan dużo szczęścia. Kula odbiła się od pań­skiego żebra. To bolesna rana, ale nie umrze nam pan
tak szybko.

Fallon podniósł brwi.

- I pan to nazywa szczęściem?

Lekarz wzruszył ramionami i zaśmiał się krótko.

- Wszystko co mogę zrobić, to tylko was połatać - powiedział - Co oni z wami zrobią dalej, to już nie
moja sprawa.

Od drzwi rozległo się delikatne pukanie. Pielęg­niarka otworzyła je i oznajmiła:

- Panie doktorze, przyszedł inspektor Stuart.

Gdy Philip Stuart wszedł do środka, lekarz odwró­cił się do niego.

- Ma pan piętnaście minut - powiedział. - Ani chwi­li dłużej. On potrzebuje dużo snu. - Uśmiechnął się do Fallona. - Zobaczymy się jutro - rzucił i wyszedł z pokoju za pielęgniarką.

Stuart wysunął się z cienia i uśmiechnął. Był wyso­ki i szczupły, a mundur leżał na nim jak ulał.

- Witaj, Martin - powiedział. - Jak się czujesz?

Fallon uśmiechnął się słabo.

- Jak papieros. Może masz jednego?

Stuart kiwnął głową. Przysunął bliżej krzesło i usiadł, a potem wyjął paczkę papierosów. Fallon za­ciągnął się gładko i westchnął z przyjemnością.

- Tak o wiele lepiej - stwierdził.

- Przepraszam cię za to - powiedział Stuart wskazu­jąc na bandaże. - Jeden z moich młodych podwład­nych wpadł w panikę, gdy się odwróciłeś z tym ka­wałkiem metalu w ręce. Pomyślał, że wyciągnąłeś
broń.

Fallon kiwnął głową.

- W porządku, Phil. Słyszałem twój głos, zanim mnie trafiła ta kula. Nie wygląda na to, aby wyrządziła dużo szkody. - Zaśmiał się lekko. - A co z twoim wo­zem? Coś z niego zostało?

Stuart wzruszył ramionami.

- Można by chyba zebrać z parę funtów na złom.

- Przepraszam cię za to - westchnął Fallon. - Odna­lazłem cię tak szybko, jak tylko mogłem.

- Czy to był Rogan? - spytał Stuart.

Fallon kiwnął głową.

- Tak, to był Rogan.

- I ta pułapka w kościele, czy to też był Rogan?

Fallon zgasił papierosa w popielniczce stojącej na szafie przy łóżku.

- Nic o tym nie wiedziałem, dopóki nie usłyszałem wiadomości dzisiaj rano.

- To wściekły pies. - Stuart rzucił gwałtownie. Przeszedł nerwowo po pokoju. - Jeśli istnieje czło­wiek, którego chciałbym zakuć w kajdany, to jest nim właśnie Patrick Rogan. Chcę go zobaczyć na szubie­nicy.

Fallon odpowiedział spokojnie:

- Tak, on jest chyba najgorszym człowiekiem, ja­kiego spotkałem. Jeśli miałbym więcej rozumu, zabił­bym go od razu. Oszczędziłoby to wiele cierpienia.

- A zamiast tego uwolniłeś go - odparł Stuart.

Fallon kiwnął powoli głową.

- To prawda, uwolniłem go. To czyni mnie odpo­wiedzialnym za wszystko, cokolwiek zrobi, jak są­dzę.

Stuart stanął przy łóżku z twarzą ukrytą w cieniu.

- Dlaczego opuściłeś swój dom, Martin?

Fallon spojrzał na niego w zdumieniu.

- Wiedziałeś, gdzie byłem?

Stuart kiwnął głową.

- Często stawałem przy posterunku granicznym w Doone i obserwowałem twój dom przez lornetkę. - Zaśmiał się nagle. - Mój Boże, a czego się spodziewa­łeś? Czy sądziłeś, że moglibyśmy stracić zaintereso­wanie Martinem Fallonem, gdy tylko wymknął się nam z rąk? Oczekiwaliśmy, że wrócisz tu dużo wcześniej. - Podszedł do swojego krzesła i usiadł. - Osobiście byłem bardzo rad, że nie wracałeś.

Fallon uśmiechnął się.

- Chciałbym nigdy nie wrócić - powiedział szcze­rze.

- A więc dlaczego to zrobiłeś? - spytał Stuart. - Co zmusiło cię, do powrotu po pięciu latach i pomocy temu wściekłemu psu, który nadaje się tylko na szu­bienicę?

Fallon pokręcił głową.

- Nie ruszaj tego teraz - powiedział. - Zaczynają mnie męczyć te pytania. Jedynie istotną sprawą jest to, że
przyszedłem i zrobiłem, a właściwie spartaczyłem to wszystko. - Zaśmiał się gorzko. - Czy zdajesz sobie
sprawę, że jeszcze dotąd mam trochę do odsiedzenia z mojego ostatniego wyroku. Jak sądzisz, ile mogę
dostać tym razem?

Twarz Stuarta spochmurniała. Podniósł się i pod­szedł do okna. Stał, wpatrując się bez słowa w cie­mność za oknem. Zapanowała cisza, a potem Fallon westchnął.

- No, Phil, powiedz najgorsze, ile mogę dostać?

Stuart odwrócił się powoli. Przez moment znowu był policjantem. Mówił głosem opanowanym, su­chym i rzeczowym:

- Obawiam się, że będziesz tym razem oskarżony o morderstwo.

Fallon kiwnął powoli głową.

- A za to mogą mnie powiesić.

- Bardzo możliwe. - Stuart wrócił do łóżka i dodał łagodnie: - Oczywiście fakt, że uratowałeś mi życie, może ci dużo pomóc. - Zawahał się i mówił dalej. - O efekcie końcowym twojej sprawy mogą zadecydować także jakiekolwiek użyteczne informacje, których możesz nam dostarczyć.

- Takie jak na przykład, gdzie znajduje się teraz Ro­gan - dokończył Fallon.

Stuart kiwnął głową.

- I jeszcze, gdzie ukryłeś się od czasu opuszczenia kościoła. - Zmarszczył brwi. - Myślałem, że całkowi­cie wykorzeniłem Organizację w Castlemore.

- Na pierwszą część twego pytania mogę łatwo od­powiedzieć. Nie mam najmniejszego pojęcia, gdzie
jest teraz Rogan. A co do tego, gdzie się ukrywałem do tej pory, musisz odkryć to sam.

Stuart ściągnął usta i zmarszczył znowu brwi.

- Byłeś tylko w koszuli, kiedy przybiegłeś, szukając mnie - stwierdził - więc nie mogłeś być zbyt daleko
od mojego domu.

Fallon ułożył głowę wygodnie na poduszce.

- Dobranoc, Phil - powiedział.

Stuart podniósł swoją czapkę i włożył ją na głowę, nasuwając daszek lekko na oczy. Kiedy odezwał się, jego głos był całkowicie spokojny.

- Jesteś na drugim piętrze szpitala - powiedział. - Postawiłem dwudziestoczterogodzinną straż przy
drzwiach. A więc nie próbuj nic głupiego.

- Nie mógłbym nawet dojść do toalety - odpowie­dział mu Fallon.

Stuart odwrócił się do drzwi. Zatrzymał się z ręką na klamce i powiedział bardzo cicho:

- Moja żona przysyła ci podziękowania, za to co zrobiłeś. - Jego głos wydawał się łamać, przełknął śli­nę i mówił dalej. - Oczekujemy dziecka w następnym miesiącu, więc...

- W porządku, Phil - powiedział miękko Fallon.

Stuart chrząknął.

- Chciała, żebym ci powiedział, że będzie się za cie­bie modliła. - Przez chwilę stał w cieniu, a potem za­
mknął cicho drzwi.

"Będzie się za mnie modlić - pomyślał Fallon. - Z pewnością wiele mi to pomoże". Wpatrywał się w su­fit, a kropelki potu zrosiły jego czoło. Oskarżenie o morderstwo. Niespodziewanie przypomniał sobie sen, w którym siedział w pociągu na miejscu Rogana i przeszły go ciarki. Sędzia ubrany był w czarną togę. Może to proroczy sen?

Zastanawiał się nad tym, co może teraz myśleć An­na Murray. Okoliczności jego aresztowania mogły znaleźć się na pierwszej stronie jutrzejszych wiado­mości w całym kraju. Z pewnością dowie się, gdzie go trzymają. Zmarszczył brwi, gdy pomyślał o Murphym i miał gorącą nadzieję, że powstrzyma chłopaka od zrobienia jakiegoś głupstwa.

Zaczął o niej myśleć spokojnie i rozsądnie, pozwa­lając umysłowi rozważać każde zdarzenie oddzielnie.

Było tak wiele rzeczy do przemyślenia. Na przykład, dlaczego udzieliła im schronienia. Ale odpowiedź na to była oczywista, odsuwał ją od siebie umyślnie, nie chcąc pogodzić się z faktem.

Wszystko, czego był teraz pewien, sprowadzało się do jednego: nie chciał umierać. Tak bardzo chciał znowu zobaczyć Annę Murray. To pragnienie było tak intensywne, że aż usiadł na łóżku. Pot spływał mu po czole i czuł, że kręci mu się w głowie. Zamknął oczy i czekał, a gdy otworzył je znowu, wszystko wróciło do normy. Odrzucił pościel i opuścił stopy na podłogę. Klatkę piersiową miał ściśle obandażowaną, w lewym boku poczuł tępy ból. Zaczerpnął głębo­ko powietrza i podniósł się na nogi. Przez chwilę stał chwiejąc się, a potem zaczął powoli posuwać się do przodu.

Czuł się dziwnie lekki i przez chwilę zdawało mu się, że chodzi po miękkim dywanie. Dotarł do prze­ciwległej ściany. Odpoczął trochę, odwrócił się i po­wlókł z powrotem. Usiadł na chwilę na skraju łóżka. W kącie stała szafka. Podszedł i otworzył ją z nadzie­ją, ale rozczarował się. Nie było tam jego ubrania. Przesunął się do okna i wyjrzał ostrożnie, kryjąc się za zasłoną. Gdy jego oczy przyzwyczaiły się do cie­mności, zobaczył, że ziemia znajduje się czterdzieści stóp poniżej. Serce w nim zamarło. Odwrócił się i chwiejnym krokiem doszedł do łóżka. Ledwie zdążył się ponownie położyć, gdy drzwi otworzyły się i weszła pielęgniarka. Poprawiła mu poduszkę i wygładziła koce.

- Jak się pan czuje? - spytała.

Jęknął i odpowiedział słabym głosem:

- Niezbyt dobrze, chyba spróbuję znowu zasnąć.

Kiwnęła głową ze współczuciem.

- Zajrzę do pana później. Niech pan odpoczywa. Wyszła z pokoju tak cicho, jak się pojawiła.

Fallon uśmiechnął się. Jak dotąd całkiem dobrze. Odrzucił pościel i podszedł do drzwi. Słychać było cichą rozmowę, a potem pielęgniarka roześmiała się. Położył głowę do drzwi i usłyszał, jak mówiła:

- Zanudzisz się na śmierć, siedząc tu całą noc.

Męski głos odpowiedział:

- Chyba, że ktoś tak uroczy jak ty, dotrzyma mi to­ warzystwa.

Zaśmiała się znowu.

- Lepiej czytaj swoją książkę. Wrócę tutaj o wpół do dwunastej, by rzucić na niego okiem. Przyniosę ci
filiżankę herbaty.

Obcasy pielęgniarki zastukały w głębi korytarza i Fallon usłyszał skrzypnięcie krzesła, gdy policjant sa­dowił się na nim.

Wrócił niepewnie do łóżka. Na ścianę wisiał ele­ktryczny zegar, który wskazywał dziewiątą trzydzie­ści. Martin przeszedł przez pokój kilka razy i usiadł znowu. Miał półtorej godziny, to wszystko nie wyglą­dało lepiej, niż uprzednio w pociągu. Miał tylko jeden atut - zaskoczenie. Musiał szybko działać. Jeśli nie wydostanie się teraz, to wiedział, że nie zrobi tego nigdy. Teraz w nocy, był właściwy czas. Czas, kiedy wszyscy sądzili, że jest ciężko chory, i najmniejsza myśl o jego ucieczce byłaby co najmniej śmieszna.

Sprawdził szafkę przy łóżku. Nie znalazł w niej ni­czego oprócz ręczników i paru pantofli. Włożył pan­tofle i zgasił światło, a potem podszedł do okna.

Lekko na prawo, jakieś trzydzieści stóp poniżej, znajdowało się główne wejście do szpitala. Lampa umocowana na stalowej podpórce oświetlała szero­kim strumieniem ścieżkę biegnącą u dołu. Siąpił drobny deszcz, wyglądający w żółtym świetle latarni, jak delikatna, srebna mgiełka. Fallon otworzył ostroż­nie okno i wychylił się na zewnątrz.

Około trzech stóp poniżej parapetu biegł rzeźbiony fryz szeroki na sześć cali, przecinając frontową ścianę budynku na całej szerokości. Martina ogarnęło gwał­towne podniecenie. W mroku na prawo, ciągnął się długi rząd okien. Prawie każde z nich rzucało szeroki pas światła. Po lewej stronie znajdowały się trzy ok­na, ale tylko jedno z nich było oświetlone od we­wnątrz.

Fallon spróbował przez chwilę zastanowić się nad sytuacją. Nie było żadnego ryzyka, przecież jego ży­cie znajdowało się w daleko większym niebezpie­czeństwie. Przełożył nogę nad parapetem i wdrapał się na występ. Przez chwilę stał, rozmyślając nad względnym bezpieczeństwem otwartego okna, a potem zaczął się przesuwać ostrożnie wzdłuż występu z twarzą blisko przy ścianie.

Nie odczuwał zimna i wiatru przeszywającego cienki materiał jego piżamy. Poruszał się cal za calem z umysłem skoncentrowanym na utrzymaniu równo­wagi na wąskim fryzie. Wydawało się, że minęły wie­ki, zanim dotarł do pierwszego okna. Było otwarte na kilka cali u dołu. Wcisnął palce w wąską szparę, a potem podniósł okno i wszedł do środka. Przesunął się ostrożnie przez pokój, wytężając oczy w ciemno­ści. Łóżko nie było zajęte. Podszedł szybko do drzwi i nacisnął delikatnie klamkę. Otworzył je lekko. Tyl­ko parę stóp dalej na krześle siedział policjant, czyta­jąc książkę. Fallon cicho zamknął drzwi.

Nie tracił czasu. Przeszedł z powrotem przez ciem­ny pokój i wdrapał się na występ. Wydawało mu się, że jest teraz zimniej, zaczął drżeć, posuwając się do następnego okna. Miał szczęście. Światło sączyło się jedynie przez szparę w zaciągniętych zasłonach. Za­trzymał się, na parę sekund by odpocząć, zanim ru­szył do ostatniego okna. Znajdowało się trochę dalej niż pozostałe i kiedy dotarł do niego, jego ramiona dygotały.

Przez chwilę próbował palcami otworzyć ramę ok­na. Poczuł, że wpada w panikę, kiedy okno pozostało nadal zamknięte. Spróbował znowu, naprężając każ­dy palec i okno wystrzeliło w końcu z łoskotem do góry, a on niemal stracił równowagę upadając na pa­rapet. Ostry ból przeszedł go pod żebrami, powstrzymał jęk i wgramolił się do pokoju. Jakiś czas siedział na podłodze czekając, aż minie ból. Gdy czuł już tyl­ko tępy ucisk, wstał i przesunął się ostrożnie do przo­du. Jego głowa uderzyła w ścianę. Ruszył po omacku przed siebie natrafiając w końcu na drzwi. Nacisnął delikatnie klamkę i pociągnął. Bez rezultatu. Przez chwilę stał bez ruchu ciężko oddychając, a potem przesunął rękami po ścianie przy drzwiach i natrafił na kontakt.

Znajdował się w magazynie pościelowym. Ściany były obudowane drewnianymi półkami, na których ułożono w wysokich stertach prześcieradła, koce i rę­czniki. Spróbował znowu otworzyć drzwi, lecz bez skutku. Wyłączył światło i stanął przy otwartym ok­nie. Ogarnęło go zwątpienie. Przecenił swoje siły. Je­śli teraz wyszedłby na zewnątrz, nie miał żadnych szans. Mógł się już nigdy stąd nie wydostać. Przypo­mniał sobie słowa Stuarta i nagle poczuł przypływ no­wej energii. Wspiął się na występ i zaczął wracać do swojego pokoju.

Wydawało się, że zabiera to dwukrotnie więcej czasu niż poprzednio. W pewnej chwili o mało co nie stracił całkowicie równowagi i nie spadł. To był nie­mal cud, że zdołał się utrzymać. W końcu wciągnął się przez parapet do swego pokoju. Dowlókł się chwiejnym krokiem do łóżka i usiadł. Nie czuł się za dobrze. Z trudem łapał powietrze, jak gdyby bandaże zbyt mocno ściskały mu klatkę piersiową, przeszka­dzając w oddychaniu. Zastanowił się. Nie było sensu przechodzić wzdłuż ściany na prawo. Niemal w każ­dym pokoju świeciło się światło. Ktoś z pewnością musiałby go w końcu zauważyć. Było również możli­we, że są to pokoje jakiegoś oddziału. Nie, musiał wymyśleć coś innego. Spojrzał na zegarek. Wskazywał dziesiątą piętnaście. Gwizdnął sam do siebie. Wycie­czka wzdłuż występu zabrała mu więcej czasu niż mógł to sobie wyobrazić. Podszedł znowu do okna i wychylił się na zewnątrz. Nie było sposobu, aby wdrapać się gdzieś wyżej. Okap dachu znajdował się poza zasięgiem jego rąk. Następny rząd okien znajdo­wał się jakieś dziesięć stóp poniżej. Fallon wychylił się mocniej i spojrzał w dół. W polu widzenia bezpo­średnio pod nim nie było żadnego światła.

Z trudem ocenił związane z tym niebezpieczeń­stwo, po czym szybko odrzucił pościel i związał ra­zem dwa prześcieradła i poszwę. Pod parapetem bieg­ła rura centralnego ogrzewania.

Starannie zawiązał na niej koniec zaimprowizowa­nej liny, a drugi koniec przerzucił przez parapet. Wy­dostał się na zewnątrz, stając na występie. Mocno chwycił prześcieradło i zaczął się ześlizgiwać na dół. Straszliwy ból rozdarł mu piersi i boki. Przez moment zakręciło mu się w głowie tak, że niemal puścił linę. W końcu jego stopy uderzyły o parapet okna pokoju poniżej i Martin zaczaj się czuć bezpiecznie. Chwiał się jeszcze przez chwilę, wisząc na swej ratowniczej linie, po czym sięgnął drżącą ręką i mocno próbował otworzyć szybę. Było zamknięte. Podniósł łokieć i na oślep uderzył mocno w okno. Nagle podmuch wiatru zawirował wokół rogu budynku. Fallon sięgnął przez wystrzępioną dziurę i otworzył zamek. W sekundę później skulił się w ciepłej ciemności, łapiąc z trudem powietrze.

Nie miał czasu do stracenia. Ruszył do przodu z wyciągniętymi ramionami, trafiając w końcu na ścia­nę, a potem przesuwając się wzdłuż niej, dopóki palce nie natrafiły na przełącznik śwaitła.

Znajdował się w jakimś prywatnym pomieszcze­niu. Na łóżku leżały elegancko złożone koce, a pokój z pewnością nie był zajęty. Drzwi otworzyły się przy lekkim dotknięciu. Westchnął z ulgą. Zamknął je z powrotem i zaczął gwałtownie przeszukiwać szafki. Znalazł w końcu spłowiały szpitalny fartuch i założył go na siebie. Zgasił światło i wyszedł na zewnątrz.

Szedł wzdłuż korytarza, mając wszystkie zmysły wyczulone na niebezpieczeństwo. Nie miał pojęcia, jaki będzie jego następny ruch. Wolał zostawić to przypadkowi. Poczuł się spokojniejszy. W jakiś dziwny, niezrozumiały sposób wiedział, że mu się uda. Gdy szedł do końca korytarza, usłyszał cicho rozmawiające głosy. Wyjrzał zza rogu. Zobaczył dwóch policjantów wychylonych przez poręcz przy głównych schodach. Obydwaj byli uzbrojeni w pistolety automatyczne.

Stuart oczywiście nie zostawił mu żadnej szansy. Fallon zawrócił. Gdy dotarł do przeciwległego końca korytarza, cofnął się jeszcze szybciej. Policjant stał odwrócony do niego plecami zaledwie o sześć stóp dalej.

Fallon zastanawiał się przez chwilę. Fakt, że kory­tarze i schody były tak silnie obstawione, oznaczał, że wszystkie wejścia i wyjścia musiały być równie do­brze strzeżone. Pot ściekał mu z czoła wielkimi kro­plami. Otarł je dłonią. W każdej chwili ktoś mógł się pojawić na korytarzu, a w dodatku zaimprowizowana lina z prześcieradeł nadal zwisała z okna. Wystarcza­ło jedno spojrzenie przypadkowego przechodnia. Gdy zatrzymał się, rozważając gorączkowo swoje po­łożenie, zauważył małe drzwiczki, które znajdowały się w przeciwległej ścianie korytarza, trochę przypo­minając z wyglądu okno. Martin podszedł szybko, otworzył je i spojrzał w głąb opadającego szybu. Chwycił wiszącą linę i zaczął ją gorączkowo wciągać. Po paru sekundach ukazała się winda. Znajdował się w niej wiklinowy koszyk pełen brudnych prześciera­deł i ręczników. Wyciągnął kosz i schował się pośpie­sznie do środka. Było mało miejsca. Skulił się, niemal dotykając twarzą kolan. Ból rany był nie do zniesienia. Fallon miał wrażenie, że bandaże wrzynają mu się w ciało. Zamknął drzwi i pociągając gwałtownie za linę, opadał skokowo w ciemność.

Minął parę strumieni światła, które wydostawały się z kolejnych wlotów do szybu windy. Poruszał się dalej bez zatrzymywania, dopóki nie uderzył w beto­nowe dno szybu. Otworzył ostrożnie drzwiczki i wy­gramolił się na zewnątrz. Znajdował się w dużym pomieszczeniu w podziemiach, jasno oświetlonym przez trzy nagie żarówki. Pokój był wypełniony ster­tami brudnych prześcieradeł i kocy, związanych ra­zem w tobołki i paczki. Wydawało się, że niczego nie ma w pobliżu. Podszedł do drzwi po przeciwnej stro­nie i otworzył je.

Wkroczył do długiego, wybielonego wapnem ko­rytarza. Ruszył szybko przed siebie, sprawdzając po drodze pomieszczenia. Usłyszał jakieś głosy, docho­dzące od drzwi w drugim końcu. Były lekko uchylo­ne, zajrzał więc do środka. Przy dużych kotłach do gotowania bielizny stało dwóch mężczyzn. Opierali się na szufladach, śmiejąc z jakiegoś dowcipu. Fallon przeszedł dalej i skręcił w mniejszy korytarz, w któ­rym odkrył tylko dwoje drzwi. Otworzył pierwsze z nich i znalazł się w łazience. Drugie pomieszczenie zdawało się być czymś w rodzaju szatni. Na środku stał stół i dwie ławki, a dalej przy ścianie, parę poobi­janych szafek. Podszedł i zaczął po kolei je otwierać. Pierwsza z nich zawierała jedynie resztki garderoby i rzeczy osobistych. W drugiej znalazł parę zużytych, ciężkich butów i starą zniszczoną kurtkę. Wyjął je szybko, odwrócił się i jego oczy napotkały marynarkę wiszącą na haku. Dziełem chwili było zdjęcie fartu­cha i naciągnięcie marynarki na piżamę. Usiadł i zasznurował ciężkie buty. Podniósł się, włożył ręce w rękawy kurtki i w tym momencie drzwi się otworzyły, i wszedł jakiś mężczyzna.

Fallon rozpoznał w nim jednego z mężczyzn, któ­rych przed chwilą widział w pomieszczeniu do goto­wania bielizny. Usta nieznajomego poruszały się wol­no w zdumieniu, a potem nagły gniew zaiskrzył się w jego oczach, gdy zauważył kurtkę, którą Fallon właś­nie zakładał.

- To moja kurtka - powiedział. Zacisnął groźnie pięści. - Co ty do diabła sobie wyobrażasz?

Fallon nie tracił czasu na wyjaśnienia. Nie był w stanie walczyć uczciwie. Tuż za nim, przy ścianie, le­żało stare zepsute krzesło. Chwycił je, podniósł do góry i trzasnął w głowę niefortunnego intruza. Męż­czyzna upadł na kolana z potwornym jękiem. Próbo­wał wstać i dosięgnąć Fallona, gdy ten ruszył do drzwi. Podniósł ręce i chwycił go za kurtkę. Fallon odwrócił się i kopnął go w żołądek. Mężczyzna prze­wrócił się, zwijając na podłodze, a jego twarz powoli stawała się purpurowa.

Fallon ruszył szybko wzdłuż korytarza. Gdy prze­chodził obok gotowalni, wybiegł drugi mężczyzna, przyciągnięty odgłosami bijatyki. Sczepili się gwał­townie w walce. Fallon krzyknął, gdy ból wypełnił górną część jego ciała. Mężczyzna chwycił go wielki­mi, ciężko spracowanymi rękami, a Fallon kopnął go z całej siły w krocze. Przeciwnik padł na ziemię, jak balon z którego spuszczono powietrze. Fallon pobiegł szybko i wspiął się po schodach w końcu korytarza.

Ból drgał w nim jak żywa istota, ale Martin próbo­wał o nim nie myśleć. Otworzył drzwi i wyszedł spokojnie na zewnątrz. Znajdował się na wąskim koryta­rzu, prowadzącym do małego holu, w którym obok drzwi wyjściowych widać było niewielki oszklony pokój. Siedziało tam dwóch policjantów, popijając herbatę. Drzwi wyjściowe były otwarte. Na zewnątrz widać było rampę rozładunkową. Duży furgon stał obok rampy z opuszczoną klapą i paroma koszami załadowanymi z tyłu. Korytarz był wypełniony pra­wie identycznymi koszami. Fallon podszedł kilka kroków, chwycił jeden z nich i zaczął ciągnąć przez hol. Spocił się ze strachu, serce czuł niemal w gardle. Kiedy mijał szklane biuro nie podniósł wzroku. Cze­kał na nagły krzyk, ale nic takiego nie nastąpiło. Wciągnął kosz do furgonu i przystanął na chwilę, spo­glądając przed siebie, a potem nagle się zdecydował. Wszedł na rampę i zamknął klapę. Potem zeskoczył na ziemię, przeszedł wzdłuż furgonu i wspiął się do kabiny. Silnik zaskoczył przy pierwszym dotknięciu rozrusznika. Fallon zwolnił ręczny hamulec i powoli odjechał.

Znowu czekał na alarm, który powinien nadejść gdzieś z tyłu. Skręcił i dojechał do głównej bramy. Stało tam dwóch policjantów na straży z półauto­matyczną bronią w rękach. Zwolnił, żeby się zatrzy­mać, ale jeden z nich podniósł do góry rękę i ponaglił go, aby nie przystawał. Skręcił w główną ulicę i poje­chał spokojnie dalej.

Dotarł furgonem do centrum Castlemore i zaparko­wał na głównej ulicy zaledwie kilka minut od ucieczki ze szpitala. Przez cały czas siąpił deszcz, było zim­no i nieprzyjemnie.

Martin wzdrygnął się, podniósł kołnierz starej kur­tki i zaczął iść szybkim krokiem. Dziwna rzecz, nie czuł jakiegoś szczególnego triumfu czy uniesienia. Był zmęczony, bardzo zmęczony i miał dziwnie lekką głowę. Poczuł się niemal winny wobec Philipa Stuar­ta. Tak, jakby zagrał z nim nie fair.

Potknął się nagle i zachwiał, kurczowo chwytając się latarni. O jakich bzdurach teraz myślał? Co się z nim działo? Spojrzał do góry na lampę i zobaczył ją nagle jakby przez mgłę. Zamknął oczy i otworzył je znowu szeroko. Zaczął iść szybciej. Nie mógł prze­cież zemdleć tu na ulicy. To byłoby głupie.

W pewnym momencie zorientował się ze zdumie­niem, że przechodzi przez skwer. Latarnie zdawały się tańczyć przed jego oczami i kiedy stanął przed drzwiami w murze, te niosły się łagodnie, po czym powróciły na swoje miejsce.

Otworzył drzwi szarpnięciem i przeszedł wzdłuż ścieżki, słaniając się na nogach jak pijany.

Dzwonek odbił się echem wśród nocy, brzęcząc przeciągle i wtedy Fallon zaczął się śmiać. Wiedział, że to głupie, ale nie mógł się powstrzymać. Oparł się o drzwi śmiejąc histerycznie, gdy się otworzyły, wpadł do środka.

A potem był już bezpieczny. Jej ramiona otaczały go, było ciepło i przyjemnie, a gdzieś blisko słyszał wysoki, podekscytowany głos Murphy'ego. Twarz, którą widział, należała do Anny Murray. Miękka i ciepła, pełna miłości do niego. Spróbował się do niej uśmiechnąć i wtedy zaczęła oddalać się w ciemność, coraz bardziej, i bardziej, aż znikła całkowicie i zno­wu pozostał sam.

7.

Wynurzył się z otchłani ciemności. Przez krótką chwilę widział wszystko zamazane, a ściany pokoju wydawały się zbliżać i oddalać. Zamknął oczy i otwo­rzył je znowu. Przy jego boku coś się poruszało. John­ny Murphy pochylił się nad nim.

- Dzięki Ci Boże! - powiedział i wybiegł z pokoju.

Fallon leżał, wpatrując się w sufit. Czuł się spokoj­ny i bezpieczny i równocześnie bezsilny. Po chwili uświadomił sobie tępy ból w boku. Poruszył się wol­no, aby zmniejszyć ucisk w ramię i ponownie za­mknął oczy. Drzwi otworzyły się z trzaskiem i rozległ się szelest sukienki. Otworzył oczy, Anna Murray po­chylała się nad nim.

Uśmiechnął się słabo.

- Znowu pech - powiedział.

Uśmiechnęła się ciepło, siadając na brzegu łóżka i ujęła jego dłoń.

- W życiu nie byłam tak uszczęśliwiona czyimś wi­dokiem - powiedziała. - Jak się czujesz?

Chrząknął.

- Ledwo żywy. Jak długo tutaj jestem?

- Około dwunastu godzin - odpowiedziała. - Zemd­lałeś, jak tylko tutaj wszedłeś.

W tym momencie drzwi się otworzyły i wkroczył Murphy, ostrożnie niosąc tacę. Chrząknął uprzejmie, gdy dziewczyna podkładała Fallonowi dodatkową poduszkę pod plecy i powiedział:

- Czyż nie jest pan wspaniały, panie Fallon? Cały kraj szaleje.

Fallon zmarszczył brwi i spojrzał na dziewczynę pytająco.

- To prawda - odpowiedziała. - Tym razem wywo­łałeś prawdziwą burzę.

- Biedny Phil - westchnął Fallon. - Nie wyjdzie mu to na dobre.

Anna Murray kiwnęła głową.

- Niektórzy dziennikarze już wywlekli fakt, że razem studiowaliście. - Wzięła łyżkę i powiedziała wesoło: - A teraz skończ gadanie i otwórz usta. Musisz zjeść tro­chę tego gulaszu wołowego.

Otworzył posłusznie usta i Anna zaczęła go karmić jak małe dziecko.

- To było niesamowite, co pan wczoraj zrobił, ura­towanie inspektora Stuarta i tak dalej - powiedział
Murphy entuzjastycznie. Nagle zmarszczył brwi. - Rogan jest naprawdę szalony. Im wcześniej go złapią,
tym będzie lepiej.

Fallon przełknął jedzenie i podniósł rękę do góry.

- Czy chcesz przez to powiedzieć, że on jest ciągle na wolności? - spytał z niedowierzaniem.

Murphy kiwnął głową.

- Jest bardzo sprytny, tego nie można mu odmówić.

Fallon oparł się na poduszkach, marszcząc brwi.

- Nie mogę zrozumieć, jak on zdołał się wydostać z miasta.

- Może znalazł jakąś inną kryjówkę w Castlemore - powiedziała Anna. - Może jest cały czas tutaj, tak jak ty.

Fallon potrząsnął głową.

- Nie sądzę. On mnie nienawidzi. Jeśli miałby do­kąd pójść wczoraj rano po podłożeniu bomby pod sa­mochód Stuarta, to by się tam z pewnością udał. Wró­cił tylko z jednego powodu: nie miał dokąd iść.

- No dobra, dokończ to wreszcie - powiedziała, po­dając mu kolejną łyżkę, a on otworzył posłusznie usta.

- To było bardzo dobre - pochwalił na koniec.

Uśmiechnęła się i otarła mu usta serwetką.

- A teraz wypij mleko jak grzeczny chłopczyk - po­wiedziała.

Skrzywił się.

- Tylko nie mleko, nienawidzę mleka. Prawdę mó­wiąc, mógłbym je wypić jedynie z dodatkiem czegoś mocniejszego.

- To najgorsza z możliwych rzeczy, jaką mógłbyś zrobić - powiedziała i podała mu z tacy szklankę cie­płego mleka.

Fallon grymasił.

- W porządku, ale wypiję je sam. Jeszcze nie jestem całkowicie skończony.

Gdy popijał mleko, odezwał się Murphy:

- Zostawiam pana, powinien się pan jeszcze prze­spać.

Fallon skrzywił się ze wstrętem.

- Mam nic nie robić? - powiedział. - Wstanę jak tylko wypiję. Lekarz powiedział, że to była tylko powierzchowna rana. Muszę się zastanowić nad kolej­nym posunięciem.

Anna uśmiechnęła się i pokręciła głową.

- Nigdzie nie pójdziesz - stwierdziła. - Ostatniej no­cy omal się nie zabiłeś. Nie mam pojęcia, jakim cu­dem nie dostałeś zapalenia płuc.

Uśmiechnął się szeroko.

- Mógłbym być w o wiele gorszej sytuacji, niż jestem.

Murphy zatrzymał się w połowie drogi do drzwi i znieruchomiał.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała dziew­czyna.

Fallon wzruszył ramionami.

- Byłbym oskarżony o morderstwo. - Odwrócił gło­wę i powiedział do Murphy'ego: - To znaczy, że ty też
chłopcze, przykro mi.

Zapanowała krótka cisza i Murphy odezwał się, si­ląc na uśmiech:

- To uczy nas, żeby na przyszłość dobierać sobie lepsze towarzystwo. - Odwrócił się i podszedł do
drzwi. Przez chwilę zawahał się na progu, a potem zapytał wolno: - Czy mogliby... czy mogliby nas po­wiesić, gdyby nas złapali, panie Fallon?

Fallon wlepił wzrok w swoją pustą szklankę i po­stawił ją delikatnie na tacy.

- Bardzo możliwe - odparł.

Cichy jęk wyrwał się z ust chłopca, lekko się zgar­bił. Został w tej pozycji przez parę chwil, a potem wyprostował się i siląc na wesołość, powiedział:

- W takim razie musimy piekielnie dobrze uważać, aby nas nie dostali, prawda, panie Fallon?

Fallon kiwnął głową i odparł tym samym tonem:

- Nie martw się, chłopcze, nie złapią nas, jeśli im w tym nie pomożemy.

Drzwi za Murphym zamknęły się, a Anna spytała:

- Czy jest aż tak źle? Naprawdę sądzisz, że mogliby was powiesić?

Zmarszczył brwi i uśmiechnął się lekko.

- Nie wiem. Wiem tylko tyle, ile powiedział mi Phil Stuart. To Rogan zastawił tę pułapkę ze świec, ale my
byliśmy jego wspólnikami w oczach prawa. Oni to nazywają wspólnikami przed faktem. Inna sprawa, że
jeśli złapią Rogana, co jest bardzo prawdopodobne, to z pewnością nas oskarży. Będzie obwiniał mnie i
chłopca z samej złośliwości. - Nagle coś wpadło mu do głowy i powiedział powoli. - Prawdę mówiąc, cał­kiem możliwe, że wplącze w to także i ciebie.

Zapanowała cisza. Oboje zamyślili się nad słowami Fallona, i dziewczyna powiedziała:

- Nie ma żadnej innej drogi wyjścia, prawda? Nie mogę przecież tu zostać i czekać na policję.

Spojrzał na nią z przerażeniem na twarzy, gdy do­tarło do niego, do czego doprowadził.

- Zrujnowałem cię - powiedział. - Zrujnowałem cię całkowicie.

Gdy się odezwała, jej głos zdawał się dochodzić z daleka. Potrząsnęła gwałtownie głową i jej głos za­brzmiał już całkiem normalnie:

- Nie martw się o mnie. Jedyne, o co się teraz mar­twię, to twoja rana. Krew zdążyła przesiąknąć przez
bandaże, dobrze, że jestem na miejscu i mogę służyć ci fachową pomocą.

Otworzył usta, aby zaoponować, ale nagle wszy­stko stało się odległe i usłyszał jakieś dziwne brzęczenie.

- Co się dzieje? - zachrypiał. - Strasznie kręci mi się w głowie.

Jej głos doszedł go z głębi wirującego pola.

- Tak właśnie powinno być. Wsypałam ci coś do mleka. Teraz będziesz spał przez następne dwanaście
godzin, czy tego chcesz czy nie.

Ciemność zawirowała nad nim i Anna zniknęła znowu.

Gdy się obudził, pokój był pogrążony w ciemności. Leżał przez chwilę zbierając myśli, po czym odrzucił na bok pościel i usiadł na brzegu łóżka. Tępy ból w boku nieco osłabł, bo Martin nie był już tak mocno obandażowany, powlókł się przez pokój i zapalił światło. Przez moment poczuł oszołomienie i zakrę­ciło mu się w głowie, a potem wszystko wróciło do normy. Na łóżku leżał stary szlafrok. Założył go i wy­szedł z pokoju.

Przeszedł szybko wzdłuż korytarza i zszedł tylnymi schodami na dół. Usłyszał stłumione głosy. Zatrzy­mał się na chwilę, zanim otworzył drzwi. Anna Murray i chłopiec siedzieli po przeciwnych stronach stołu. Pomiędzy nimi stały szachy. Murphy był w trakcie wykonywania ruchu królową. Fallon podszedł do sto­łu i uśmiechnął się.

- To głupi ruch - powiedział, spoglądając na sza­chownicę. - Musisz bardzo uważać, kiedy grasz z ko­bietą.

Anna uśmiechnęła się do niego.

- Przepraszam, ale wierz mi, to było dla ciebie naj­lepsze.

Przyciągnął krzesło i usiadł.

- Nic nie szkodzi - odparł. - Po prostu minął jeszcze jeden dzień, a ja nie zrobiłem nic konkretnego. Jesteśmy tutaj naprawdę w wielkim niebezpieczeństwie. Mogą złapać Rogana w każdej chwili i z naszego pun­ktu widzenia to najgorsze, co mogło by się zdarzyć.

Uśmiechnęła się i powiedziała do Murphy'ego:

- Czy mógłbyś usunąć szachownicę, Johnny? Przy­gotuję kolację.

Murphy zaczął składać figurki do pudełka, a Anna podeszła do kuchenki zwracając się do Fallona:

- Nie jesteś jedynym, który potrafi coś wymyślić. Co byś zrobił, gdybym ci powiedziała, że wszystko
zostało już zaplanowane.

Spojrzał na nią ze zdziwieniem.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

Otworzyła szafkę i zaczęła wyjmować naczynia.

- Ty mu powiedz, Johnny. Ci intelektualiści nie lu­bią słuchać kobiet.

Murphy chrząknął i wyjął mapę.

- To całkiem dobry pomysł, panie Fallon - powie­dział. - Anna, to znaczy chciałem powiedzieć, panna
Murray, wymyśliła to sama, z moją drobną pomocą.

Fallon podniósł brwi.

- Musieliście się nieźle zaprzyjaźnić - zauważył chłodno.

Murphy zaczerwienił się i rozwinął pospiesznie mapę.

- Ten pomysł oparty jest na czymś, co się tutaj zda­rzy jutro. Panna Murray sprzedała trochę mebli ku­pcowi ze Stramore w zeszłym tygodniu. Wszystkie stoją w pokoju na dole. Kupiec przyjeżdża jutro rano
dużą ciężarówką, aby je zabrać.

Zainteresowanie Fallona natychmiast wzrosło.

- Mów dalej - powiedział, pochylając się lekko.

Murphy chrząknął.

- To jest rzeczywiście najważniejsza część panu, panie Fallon. Sposób, w jaki wydostaniemy się z mia­sta. Wszędzie roi się od policjantów i z pewnością bę­dą niedługo przeszukiwać dom po domu. Widocznie
Stuart musi być przekonany, że nadal pan jest w mie­ście. Kiedy jutro tragarze będą ładować ciężarówkę,
albo w jakimś innym dogodnym momencie, panna Murray poprosi ich do kuchni na herbatę. Ci faceci
nigdy nie odmawiają, wie pan jacy oni są. Wtedy bę­dziemy mogli się ukryć wśród rzeczy w tyle ciężarówki.

Zapadła chwila ciszy, a rozentuzjazmowany chło­pak patrzył z niecierpliwością w twarz Fallona. Fallon skinął poważnie głową.

- W porządku, załóżmy, że to się powiedzie. Prze­jedziemy blokady uliczne. A co potem?

Chłopak skinął głową.

- Tutaj właśnie wkracza panna Murray. Przedosta­nie się przez blokady uliczne bez kłopotu. Wynajęła
już samochód. Teraz stoi w garażu, a jutro będzie jechała za ciężarówką. Przy pierwszej sposobności wy­
skoczymy z samochodu, a ona nas zabierze. Potem możemy przeskoczyć granicę w Donegall - dokończył.

Zapanowała długa cisza. Fallon pochylił się nad mapą i zaczął ją studiować. Po chwili odezwał się:

- Tak, to całkiem dobry plan, naprawdę niezły. Przynajmniej tak długo, jak się powiedzie.

Anna postawiła przed nim filiżankę, rozlewając herbatę na podstawkę i powiedziała z oburzeniem.

- No, dobra geniuszu, co widzisz w tym złego?

Uniósł ręce w geście obrony.

- Nie zrozum mnie źle - powiedział. - To dobry plan, ale wymaga lekkiego dopracowania, to wszy­stko. - Wypił łyk herbaty i odchylił się do tyłu. - Weźmy na przykład co się stanie jeśli będziesz miała
problemy z silnikiem? Nie możemy przecież prosić naszego kierowcy, aby się zatrzymał. Nie możemy
również nikogo terroryzować, ponieważ zaprowadzi­łoby to Stuarta bezpośrednio do miejsca naszego po­
bytu.

Parsknęła.

- W porządku, można przypuszczać, że to się zdarzy, ale nie jest to zbyt prawdopodobne.

Kiwnął głową.

- Zgadzam się z tobą. Wierz mi, zawsze zdarza się coś nieoczekiwanego. Musisz wziąć pod uwagę
wszystkie możliwe ewentualności. Do Stramore jest tylko czterdzieści mil. Co będzie jeśli kierowca się nie
zatrzyma? Pamiętaj, że Murphy i ja nie możemy przeskoczyć przez tylną klapę na dowolnym, ruchliwym
skrzyżowaniu, gdzie ciężarówki z reguły zwalniają. Wyglądałoby to zbyt podejrzanie.

Zniechęcenie pojawiło się na twarzy chłopca, a Anna odparła powoli:

- Tak, wydaje mi się, że masz trochę racji.

Fallon uśmiechnął się i poklepał Murphy'ego po ra­mieniu.

- Nie trać nadziei. Powiedziałem ci przecież, że po­trzeba tylko paru zmian. - Pochylił się nad mapą i
przyglądał się jej przez chwilę, zanim się odezwał: - W porządku, zrobimy to. Będziemy działać zgodnie
z waszym planem tak długo, jak będzie funkcjono­wał. Jeśli cokolwiek nieprzewidzianego się zdarzy,
co zatrzyma Murphy'ego i mnie przed wyjściem z ciężarówki na drodze do Stramore, będziemy musieli
czekać na okazję. - Odwrócił się do chłopca. - Czy masz jakiś bezpieczny adres w Stramore? Gdzieś,
gdzie moglibyśmy się ukryć przez dzień, czy nawet spędzić noc, jeśli to byłoby konieczne.

Murphy zmarszczył brwi, a potem jego twarz się rozjaśniła.

- No pewnie, u Conroy'a, panie Fallon. Odbierałem tam wielokrotnie wiadomości.

Fallon zaśmiał się zaskoczony.

- Ten stary diabeł jeszcze ciągle jest w interesie?

Potrząsnął głową i zastanawiał się.

- Nigdy nie mógłbym mu zaufać. Dla niego nie ist­nieje nic poza pięciofuntowym banknotem. A ja je­stem wart dwa tysiące.

- Pięć tysięcy - wychrypiał Murphy i dodał uspra­wiedliwiająco. - Taka jest nagroda za aresztowanie człowieka odpowiadającego za pułapkę w kościele.

- Stawki poszły w górę, no nie? - powiedział Fallon. Przez chwilę patrzył przed siebie i uśmiechnął się krzywo. - No dobrze, niech będzie Conroy.

- Ale co ja zrobię, jeśli was zgubię, a wy będziecie musieli pójść do tego Conroy'a? - spytała Anna.

- Zaraz do tego dojdę - odparł. - Musisz wynająć pokój w hotelu w Stramore na jedną noc. Powiesz im, że wyjeżdżasz wcześnie rano następnego dnia i za­płać z góry. - Spojrzał na dół na mapę i mówił dalej. - Zaraz za Stramore przy głównej drodze na północ są ruiny zamku, a za nimi rozciąga się las, który przecina boczna droga. Jadąc nią ćwierć mili dalej, trafisz na mostek. Tam się spotkamy.

- O której godzinie? - spytała.

Wzruszył ramionami.

- No, gdzieś koło jedenastej. Seanse w kinach koń­czą się około dziewiątej trzydzieści. Na ulicy będzie sporo ludzi. Da nam to niezłą osłonę przy wydostawa­niu się z miasta.

- Ale dlaczego nie mogę zabrać was w Stramore, jak tylko wyjdę z hotelu?

Potrząsnął głową i powiedział.

- Robi się już trochę gorąco. Do tej pory będą mieli także rysopis Murphy'ego. Wystarczy tylko jeden
spostrzegawczy przechodzień - tylko jeden. - W jego głosie zabrzmiało zdecydowanie, gdy mówił dalej. -
Nie, spotkamy się poza miastem, tak jak powiedziałem.

Otworzyła usta, aby zaprotestować, ale Murphy po­parł go.

- Zgadzam się z nim, panno Murray.

Przez moment spoglądała na nich z furią, w końcu wzruszyła ramionami z rezygnacją.

- W porządku, niech będzie tak, jak chcecie.

Zrobiła jajecznicę na szynce i Fallon pochłonął ją z wilczym apetytem, jak gdyby nie jadł przez wiele dni. Potem usiedli przy kawie rozmawiając.

- Myślę, że pójdę już spać - powiedział po chwili Murphy. - Chcę być w dobrej formie na jutro. -
Uśmiechnął się i wyszedł z kuchni.

- Miły chłopak - powiedział Fallon.

Anna kiwnęła głową.

- Nie zaprowadzi go to zbyt daleko, prawda?

Fallon westchnął.

- Wiem, ale to nie jest wyłącznie moja wina. Nale­żał do Organizacji, zanim jeszcze pojawiłem się na
scenie.

Zapalił papierosa i wydmuchnął dym w zadumie.

- Ma dobrą głowę, nie lubi przemocy i jest lojalny. Pewnej nocy niemal się poświęcił, aby mnie ratować. Mam nadzieję, że zdołam go wyciągnąć bezpiecznie za granicę.

- Mam nadzieję, że zdołasz wyciągnąć bezpiecznie za granicę Martina Fallona - powiedziała.

- A ty? - odparł. - Co z tobą?

Wzruszyła ramionami i powiedziała cicho:

- Jeśli będę miała szczęście, a Rogan nie zacznie sypać, gdy go złapią, będą mogła, jak sądzę, realizo­wać swoje plany. Wrócę do Londynu. Jeśli się nie uda w ten sposób... - Zawiesiła głos i Fallon powiedział szorstko:

- Uda się, jeśli dostanę Rogana, zanim policja tego dokona.

- I co zrobisz? - spytała.

- Zabiję go. To wszystko, na co zasługuje.

Pokręciła głową ze smutkiem.

- Ale to właśnie ty przyjechałeś z zagranicy, aby go ratować. Jakie to wszystko jest głupie.

Kiwnął głową w milczeniu, a ona spytała niemal wesoło:

- Ale co będzie, gdy będę musiała naprawdę prze­kroczyć granicę? Dokąd pojadę? Co będę robiła?

Zastanawiał się chwilę i odrzekł wolno:

- Mogłabyś przyjechać do Cavan do mojego domku.

- Chciałbyś tego? - spytała.

Zaśmiał się.

- To ty byś tego bardzo chciała. To tylko pół mili od granicy. Można go zobaczyć z posterunku granicz­nego w Doone. To znakomite miejsce. Powietrze jest cudowne, a niebo nad górami zmienia swe oblicze co pięć minut tylko po to, aby się zabawiać.

- Dlaczego w takim razie opuściłeś to miejsce, jeśli byłeś tam taki szczęśliwy? - spytała z powątpiewaniem.

Chrząknął z zakłopotaniem.

- Naprawdę chciałbym to wiedzieć. Może byłem trochę samotny. Przyznam szczerze, że chyba za dużo
piłem, ale było coś jeszcze. Jakieś uczucie niedosytu. - Sięgnął myślami w przeszłość, a potem wstał i po­
wiedział szorstko: - Murphy miał dobry pomysł. Po­winniśmy już pójść spać.

Kiwnęła głową z dziwnym wyrazem twarzy, ale nic nie odpowiedziała. Zgasił światło i poszli razem scho­dami na górę. Gdy dotarli do drzwi, przystanęli. Uśmiechnęła się i powiedziała:

- A więc dobrej nocy.

Nagle coś ścisnęło go za gardło. Otworzył usta, aby coś powiedzieć i wtedy objęła go za szyję i przyciąg­nęła do siebie. Jej wargi dotknęły jego ust, pozbawia­jąc go całej siły, a gdy sięgnął, by ją objąć, drzwi się zatrzasnęły i już jej nie było. Stał patrząc na drzwi przez dłuższy czas, zanim się odwrócił z rozpaloną głową i poszedł wolno do swego pokoju.

Spał głęboko. Wydawało mu się to dość dziwne, biorąc pod uwagę ilość snu, jaką miał przez ostatnie dwa dni, ale doszedł do wniosku, że rana musiała wy­czerpać jego siły w większym stopniu, niż się spo­dziewał. Murphy obudził go o wpół do ósmej, przy­nosząc mu filiżankę herbaty. Chłopak uśmiechnął się i oznajmił:

- Następny dzień piekła, panie Fallon. Nie sądzę, aby kiedykolwiek przestało padać.

Fallon wypił herbatę z wdzięcznością. Oddał fili­żankę Murphy'emu i zaczął wstawać z łóżka, gdy na­gle jakaś myśl wpadła mu do głowy i jęknął:

- Mój Boże, przecież ja nie mam w co się ubrać.

Murphy chrząknął i kiwnął głową.

- Wszystko w porządku. Panna Murray pomyślała i o tym. Wczoraj po południu, gdy pan spał, poszła i
zrobiła zakupy. Jeśli zajrzy pan do szafki, to znajdzie tam spodnie i koszulę. Swoją marynarkę od garnituru
zostawił pan tutaj, wybiegając, aby ratować Stuarta.

Johnny wyszedł z pokoju. Fallon poszedł do łazien­ki, wykąpał się i ogolił. Bok nadal go bolał i czuł się cały zesztywniały. Ramię miał dziwnie odrętwiałe. Poruszał nim parę razy, aby pobudzić krążenie krwi i ubrał się. Założył swoją kurtkę, lugera znalazł na zwykłym miejscu. Wyjął go i ważył przez chwilę w ręce. To było przyjemne uczucie. Zastanawiał się, jakby wszystko się potoczyło, gdyby go zabrał ze so­bą, gdy szedł ostrzec Stuarta. Uśmiechnął się ponuro. Jedna rzecz była oczywista. Mógł już teraz nie żyć. Wsunął broń z powrotem do kabury i zszedł na dół.

Śniadanie było już gotowe. Wciągnął z rozkoszą aromat smażonego bekonu.

- Całkiem nieźle pachnie - mruknął.

Odwróciła się, aby go powitać i zmarszczyła czoło.

- Jak się dzisiaj czujesz?

Chrząknął.

- Nie tak źle. Trochę zesztywniałem, ale wygląda na to, że przeżyję.

Postawiła przed nimi talerze i zaczęli jeść. Kiedy skończyli, Fallon spytał:

- O której godzinie tutaj będą?

- O dziesiątej - odparła Anna i zaczęła sprzątać ze stołu.

Gdy skończyła, wyszła do holu i wróciła ubrana w płaszcz przeciwdeszczowy.

- Wychodzę na godzinę - oznajmiła.

Fallon spojrzał na nią zaskoczony.

- Czy to jest ważne?

Kiwnęła głową.

- Mam zamiar wpaść do żony Stuarta, Jane. Jeśli zadzwoni i stwierdzi, że wyjechałam nie zostawiając żadnej wiadomości, pomyśli, że to dość osobliwe. Mogłaby nawet zacząć mnie szukać.

Fallon kiwnął głową.

- Tak, masz rację. Ale postaraj się nie być tam zbyt długo. Jeślibyś się spóźniła, mogłoby to wszystko ze­
psuć. I jak będziesz wracała, to kup gazety - zawołał, gdy wyszła na zewnątrz.

Gdy wróciła, było wpół do dziesiątej, a Fallon i Murphy byli całkowicie pochłonięci grą w szachy. Zaskoczyła ich, wchodząc do kuchni.

- Niezła z was para - stwierdziła. - Co byście powie­dzieli na to, jeśli byłabym z policji?

- Takiemu uroczemu policjantowi, jak ty, poddałbym się bez sprzeciwu - odparł Murphy.

Uśmiechnęła się pięknie, aż cała jej twarz rozjaśni­ła się. Podała Fallonowi gazetę. Otworzył ją od razu. Tym razem nie pisano o nim w wiadomościach dnia, ale na pierwszej stronie w prawym, dolnym rogu, zna­lazł dość dużą wzmiankę o sobie. Napisano, że policja nadal ich poszukuje i ma wszystkie dane ku temu, aby sądzić, że są nadal w Castlemore. Zostały także ściąg­nięte dodatkowe posiłki z innych części okręgu. Był też mały artykuł o Roganie, który, jak się zdawało, najwidoczniej znikł z powierzchni ziemi, oraz wzmianka o Murphy'm, który, jak ustalono, przeby­wa razem z Fallonem lub Roganem. Fallon podniósł wzrok i uśmiechnął się lekko.

- Nie za dobrze - powiedział. - Ściągnęli dodatkowe posiłki.

Anna kiwnęła głową.

- Wiem, Jane Stuart mówiła mi o tym. - Westchnęła i zdjęła płaszcz. - Czuję się trochę podle, pozwalając jej opowiadać mi swoje tajemnice, gdy cały czas wiem gdzie ty jesteś.

- Czy moja ucieczka bardzo wpłynęła na pozycję Phila? - spytał Fallon.

Pokręciła głową.

- Najwyraźniej nie. Jedna czy dwie głupie wzmian­ki w paru angielskich gazetach. Jak zwykle rozgrzebywanie brudów. Nie, jego uczciwość jest tak oczywista, że jakiekolwiek powiązania z tobą są nie do pomyślenia. Większość irlandzkich gazet uważa to raczej za zabawne, że w młodości byliście przyjaciółmi.

Fallon westchnął z ulgą.

- Cieszę się, że mu nie zaszkodziłem.

Potrząsnęła głową.

- Z tego, co mi powiedziała Jane, Phil jest raczej więcej niż zadowolony, że udało ci się uciec. Był całkowicie zaskoczony, gdy mu powiedziano, że zbie­głeś. Powiedział, że gdy wychodził, wyglądałeś na
niezdolnego do przejścia przez pokój.

Zanim zdołał jej coś odpowiedzieć, ostro zadźwięczał dzwonek. Anna ruszyła wzdłuż holu do drzwi. Wyjrzała na zewnątrz przez szeroko otwarte okno i wróciła do kuchni.

- To ludzie od mebli - powiedziała. - Lepiej idźcie na górę. Dam wam znać, gdy będą kończyli.

Pośpiesznie wyszli tylnymi schodami i schronili się w pokoju sypialnym Fallona. Martin wyjął papierosy, zapalili i usiedli na łóżku w oczekiwaniu. Przez chwi­lę Fallon obserwował zza zasłony zmagających się z różnymi meblami mężczyzn. Było ich dwóch i nie za­leżało im zbytnio na pośpiechu. Minęły już trzy kwa­dranse i Fallon zaczynał się niespokojnie kręcić, wtedy drzwi się otworzyły i pojawiła się w nich dziewczyna.

- Biorą ostatni mebel - powiedziała - Mam w kuch­ni gotową herbatę i już zaprosiłam ich do środka. Tyl­ko na to czekali.

Kiwnął głową.

- Nie zapomnij krzyczeć o pomoc, jeśli będziesz jej potrzebować.

Zaśmiała się lekko.

- Obydwaj są wystarczająco starzy. Każdy z nich mógłby być moim ojcem.

Delikatnie wziął ją za rękę.

- Uważaj na siebie - powiedział.

Uśmiech zamarł na jej twarzy.

- Będę się modlić, żeby się wszystko dobrze skoń­czyło.

- I tak będzie - powiedział Murphy wesoło. - Nic się nie martw.

Uśmiechnęła się do niego i spojrzała z powrotem na Fallona. Przez moment jej oczy przemawiały do niego, a potem szepnęła:

- Powodzenia! - I wyszła z pokoju.

Czekali na piętrze, dopóki głosy mężczyzn nie zniknęły w kuchni. Fallon założył płaszcz i kapelusz, i zeszli szybko na dół. Chłopak był ubrany w swoją starą, skórzaną, motocyklową kurtkę.

- Wiesz, to ubranie piekielnie rzuca się w oczy - odezwał się Fallon.

Murphy wzruszył ramionami.

- Może i ma pan rację. Gdyby tylko przestało pa­dać, wyrzuciłbym ją gdzieś.

Zachichotał radośnie ze swego dowcipu, a Fallon uśmiechnął się. Wyszli na ulicę i stanęli z tyłu cięża­rówki.

Fallon rozejrzał się wokół niedbale.

- W porządku, nikogo w pobliżu nie widać. Opuść powoli tylną klapę, spokojnie wchodzimy do środka,
nikt nas nie obserwuje.

Murphy skinął głową. Opuścili klapę i gdy znaleźli się w środku, podnieśli ją z powrotem. Meble Anny Murray tylko w połowie wypełniały ciężarówkę i by­ły ustawione blisko ścianki działowej. Nad wszy­stkim rozpostarta była brezentowa płachta. Murphy buszował przez chwilę wśród ustawionych mebli i w końcu wydał okrzyk triumfu.

- Tutaj, panie Fallon - zawołał cicho. - Nie mogli­byśmy być bardziej bezpieczni.

Fallon przykucnął, wsuwając się między dwie nogi stołu. Murphy podniósł połę płachty, odsłaniając ma­łe pomieszczenie o powierzchni paru stóp kwadrato­wych pomiędzy szafką na ubrania i ścianą ciężarów­ki. Wciągnął do środka parę worków i Fallon kiwnął z satysfakcją głową.

- Świetnie. Kiedy dotrzemy do blokady, przykryje­my się nimi.

Usiedli na workach i czekali. Niespełna dziesięć minut później usłyszeli głosy dwóch mężczyzn, zbli­żających się do ciężarówki. Ci wspinali się do kabiny i w chwilę później silnik zawarczał głośno. Fallon wypełzł z ukrycia i wyjrzał ponad brzegiem klapy.

Gdy trzęsąc się, przecinali skwer, zielony hillman za­wrócił od strony domu i ruszył za nimi. Fallon uśmie­chnął się zadowolony i wpełzł z powrotem pod stół.

- Siedzi nam na ogonie - powiedział. - Od tej chwili jedyne, co możemy zrobić, to mocno trzymać kciuki.

Przez kilka minut ciężarówka jechała ulicami ze stałą prędkością, potem zaczęła zwalniać. Na krótką chwilę prawie stanęli. Skulili się w kryjówce z na­ciągniętymi na siebie workami.

Fallon przytknął ucho do ściany. Usłyszał głos, py­tający kierowcę, skąd jedzie. Nastąpiła niewyraźna odpowiedź, a potem rozległy się kroki z tyłu cięża­rówki, drapiący dźwięk, gdy ktoś podnosił płachtę, aby spojrzeć przez tylną klapę, po czym zeskoczył z łoskotem na drogę. Kroki przesunęły się znowu do kabiny. W sekundę później silnik zawarczał i cięża­rówka ruszyła. Przez parę minut Fallon i chłopak le­żeli pod workami, potem Murphy odrzucił je na bok i powiedział cichym głosem:

- Udało się, panie Fallon, przechytrzyliśmy tych cholernych gliniarzy.

Fallon chrząknął i powiedział ostrzegawczo:

- Tak, udało się, ale ucisz się, na miłość boską.

Wypełzli spod stołu i Fallon zapalił papierosa z westchnieniem ulgi. Czuł się cudownie. Rzeczywi­ście wyglądało na to, że wydostali się z miasta. Prze­sunął się do tyłu i wyjrzał na zewnątrz. Jechali spo­kojnie w deszczu, mijając ciągnące się po obydwu stronach drogi żywopłoty z głogu. Przez zamglonepowietrze widać było bujną zieleń, pokrywającą ota­czający krajobraz.

Wyglądało to cudownie. Brakowało tylko jednego: Anny Murray w jej zielonym hillmanie.

8.

Murphy przykucnął przy klapie z posępną miną, spoglądając na uciekającą szosę. Nie było zbyt duże­go ruchu. Od czasu do czasu mijał ich jakiś szybszy samochód, ale nigdzie nie było widać zielonego hillmana. Spojrzał na zegarek. Byli w drodze od przesz­ło godziny. Odwrócił się do Fallona, który siedział na workach oparty o boczną ściankę i powiedział:

- Nie widać jej, panie Fallon. Co teraz zrobimy?

Fallon wzruszył ramionami.

- Co możemy zrobić? - Zaśmiał się, widząc przy­gnębienie na twarzy chłopca i powiedział: - Ostrzegałem cię, że coś się może wydarzyć. To mogło być wszystko. Mogła skręcić nie w tę stronę albo złapała
gumę, albo skończyło się paliwo, chociaż nie jest to zbyt prawdopodobne.

Chrząknął i poklepał chłopca po ramieniu.

- Nie martw się. Wszystko będzie w porządku. Wy­skoczymy z ciężarówki przy pierwszej sposobności w
Stramore i dotrzemy do domu Conroy'a. Spotkamy Annę dzisiaj w nocy, nie ma strachu.

Murphy uspokoił się trochę, usiadł na podłodze. Fallon podszedł do klapy i zapalił papierosa. Paląc spoglądał na szosę. Był bardziej zaniepokojony niż chciał to pokazać Murphy'emu. Martwił się o Annę i o to, co mogło ją opóźnić. Jego myśli zatrzymały się przez chwilę na wypadkach drogowych i kraksach, ale odpędził je pośpiesznie od siebie. Nie było sensu się martwić. Mogli tylko czekać.

Wjeżdżali do Stramore. Miasto było zatłoczone z powodu dnia targowego i ciężarówka musiała zwol­nić. Jechała w niekończącym się korku, otoczona ze­wsząd gęstym tłumem. W końcu skręciła w boczną ulicę i zatrzymała się. Fallon i Murphy pośpiesznie wyszli z kryjówki. Usłyszeli, jak mężczyźni opuścili kabinę i powoli odeszli. Ich głosy zamarły w oddali.

Zapadła cisza.

- Wynosimy się stąd - rzucił Fallon.

Wyczołgali się spod stołu i pośpiesznie wyskoczyli przez klapę na ulicę.

Ciężarówka stała między szeregami piętrowych domów. Trochę dalej znajdowała się mała gospoda. Murphy chrząknął.

- Nie trzeba szukać tych dwóch zbyt daleko.

Przez moment wahali się na rogu ulicy.

- Prowadź - powiedział Fallon. - Minęło sporo cza­su od chwili, gdy byłem w tym mieście po raz ostatni.

Murphy kiwnął głową i zszedł z chodnika na ulicę. Od razu zostali wchłonięci przez kłębiącą się masę ludzi, która wypełniała ulice.

Nie mogli wybrać lepszego dnia. Miasto było zatło­czone przyjezdnymi ze wsi. Z jednej strony ustawio­no zagrody z bydłem, a wzdłuż rynsztoka przy chod­niku stały budy jarmarczne. Wszędzie słychać było ochrypłe krzyki sprzedawców.

Poruszali się z tłumem, ostrożnie mijając policjan­tów. Dwa razy niespodziewanie zmienili trasę, aby uniknąć niemiłego spotkania.

Przeszli targ i skręcili w boczną ulicę. Kręciło się tutaj zaledwie paru ludzi, więc ruszyli ostro do przo­du. Murphy prowadził długą ulicą, która w końcu za­prowadziła ich do małego skweru. Jedna strona skwe­ru zajęta była przez duży, mocno podniszczony, ce­glany dom ze sklepem na parterze. Z boku budynku rozciągał się mały dziedziniec. Sędziwa wywieszka, wyblakła i mocno podniszczona, sterczała ze ściany zawierając napis: "Paddy Conroy - kupiec".

Fallon spojrzał na szyld i chrząknął.

- Ta wizytówka pasuje do niego jak ulał - powie­dział. - Stary drań i kanciarz, będzie handlował wszy­stkim, co przyniesie mu co najmniej szylinga.

Murphy spojrzał zmartwiony.

- Czy będziemy tu bezpieczni? Jak pan sądzi, panie Fallon?

Fallon zmarszczył brwi.

- Nie mamy w tej chwili innego wyboru. - Zaśmiał się ponuro. - Wiem jedno, jeśli zrobi jakiś fałszywy
ruch, poślę mu kulę. Zarobił już jedną wiele lat temu.

Otworzył drzwi od sklepu i Murphy wszedł za nim do środka. Wiekowy dzwonek zabrzęczał gdzieś na tyłach domu i nadal dzwonił, mimo że Murphy za­mknął drzwi. Sklep był zawalony masą niepotrzeb­nych nikomu gratów, a ponad wszystkim unosił się nieprzyjemny zapach stęchlizny. Murphy pokręcił głową.

- Czy sądzi pan, że on żyje ze sprzedaży tych rze­czy, panie Fallon? - zapytał.

Fallon wzruszył ramionami.

- Wiem tyle co i ty.

Dźwięk dzwonka zamarł w końcu i zapanowała ci­sza, zakłócana jedynie brzęczeniem much w szarym oknie. Fallon przesunął do tyłu kapelusz i otarł pot z czoła. Na tyłach sklepu coś się poruszyło, a potem weszła młoda dziewczyna i stanęła, spoglądając na nich. Wyglądała na osiemnaście lat i była ładna w wy­zywający sposób. Miała miękkie, pełne usta i dojrzałą figurę.

- O co chodzi? - spytała nieuprzejmie. Fallon uśmiechnął się miło.

- Czy pan Conroy jest w domu, moja droga?

- Jest w pubie, ale wróci niedługo na obiad. Coś chcecie kupić?

Fallon potrząsnął głową.

- Jestem starym przyjacielem, przejeżdżającym tyl­ko przez miasto. Myślałem, że mógłbym się z nim zobaczyć. Nie widziałem go od lat.

Na jej twarzy pojawiło się zainteresowanie, zmar­szczyła brwi, spoglądając na Murphy'ego. Przez mo­ment przypatrywała mu się i wyraz jej twarzy zmienił się.

- Widziałam cię już przedtem - stwierdziła.

Murphy kiwnął głową.

- To prawda moja droga - powiedział bezczelnie. - Byłem tu w zeszłym miesiącu z wiadomością dla twojego ojca.

Jej oczy rozszerzyły się.

- Jesteście z Organizacji?

Przez dłuższą chwilę spoglądała na Murphy'ego, a potem odwróciła się znowu do Fallona i nagle w jej oczach coś błysnęło. Zrobiła krok do przodu, a jej twarz zarumieniła się.

- Pan jest Martin Fallon - powiedziała nagle. - Wi­działam pana zdjęcie w gazetach. To właśnie pana
bezskutecznie ściga policja.

Kiwnął głową i spróbował się uśmiechnąć najbar­dziej czarująco, jak potrafił.

- To prawda, moja droga. Przyszedłem zobaczyć, czy twój ojciec zechce mnie ukryć na noc. Jak są­dzisz?

Wszedł za kontuar i uśmiechnął się do niej, a ona kiwnęła energicznie głową.

- Będziemy dumni, mogąc udzielić panu schronie­nia, panie Fallon.

Fallon kiwnął głową i przysunął się do niej tak bli­sko, że ich ciała niemal się stykały.

- Ty musisz być Rose - powiedział. - Ostatnim ra­zem gdy tu byłem, byłaś zaledwie małą dziewczynką.
Teraz jesteś młodą kobietą.

Spojrzała na niego z wyrazem uwielbienia na twa­rzy, a on kontynuował:

- Czy mogę ci zaufać, Rose?

- O tak, panie Fallon - wyszeptała.

Osobliwy uśmiech pojawił się na jego twarzy. Mar­tin pochylił się i powiedział:

- Jestem w wielkim niebezpieczeństwie, Rose. Jeśli zostanie powiedziane jedno nieprzemyślane czy bez­troskie słowo, mogą mnie złapać. Nie chciałabyś, aby tak się stało, prawda?

Na chwilę zamknęła oczy. Zadrżała w ekstazie i jej pierś zafalowała gwałtownie.

- Nie usłyszą tego ode mnie, panie Fallon. Nawet gdyby użyli rozgrzanych do czerwoności szczypiec.

Uśmiechnął się do niej, a potem położył dłoń na jej ramieniu.

- Wiedziałem, że mogę na tobie polegać - powie­dział.

- Lepiej by było, gdybyście przeszli do pokoju w głębi - odparła. - Ktoś mógłby przypadkiem wejść do sklepu.

Poprowadziła ich wzdłuż długiego, ciemnego ko­rytarza, kołysząc rytmicznie biodrami. W ich nozdrza uderzył zmysłowy zapach kobiecego ciała. Reakcja dziewczyny była oczywista. Fallon westchnął. Nie bawiło go wcale to przedstawienie. Nie mógł jednak pozwolić sobie na utratę tak cennego sprzymierzeńca. Wprowadziła ich do starego, obdrapanego pokoju i powiedziała:

- Rozgośćcie się. Pójdę przygotować trochę więcej ziemniaków na obiad.

Zniknęła w kuchni, zamykając za sobą drzwi, a Murphy zrzucił z siebie płaszcz i gwizdnął.

- Musi być z pewnością jeszcze lepsza, niż na to wygląda - powiedział. - Ale do czego pan dąży, panie
Fallon, bawi się pan?

Fallon wzruszył ramionami.

- Prawdopodobnie chodzi za często do kina i sądzi, że gangsterzy są romantyczni. Nie mogłem pozwolić,
aby pozbyła się tych złudzeń. - Rzucił się na krzesło i dodał: - Nie zapominaj, że jej stary ojciec nie jest zbyt
uczciwym klientem. Rose może się nam jeszcze przy­dać.

Murphy potrząsnął głową i chrząknął.

- Niech pan uważał na siebie, panie Fallon. Ona wyraźnie na pana leci. Może pan mieć dużo roboty z
uwolnieniem się od niej.

Drzwi za nimi otworzyły się z trzaskiem i Fallon skoczył na równe nogi z wyciągniętym lugerem w dłoni. Paddy Conroy stał przed nimi z wyrazem naj­wyższego zdumienia na pokrytej krostami, zapitej twarzy.

- Matko Boska! - wyszeptał.

Fallon wepchnął lugera z powrotem i uśmiechnął się wesoło.

- Czy to ty, Paddy, we własnej osobie? - Przeszedł przez pokój i wyciągnął rękę. - Tyle lat.

Conroy ścisnął mu dłoń automatycznie.

- Tak, rzeczywiście, dawno się nie widzieliśmy, panie Fallon - powiedział.

Zamrugał wilgotnymi oczami. Fallon zmarszczył się ze wstrętem pod wpływem nieświeżego, cuchną­cego piwem oddechu. Nagle Conroy oprzytomniał i przerażenie pojawiło się w jego oczach.

- O Chryste! - krzyknął. - Lepiej zamknę sklep na wypadek, gdyby ktoś przyszedł.

Ruszył wzdłuż korytarza i zniknął z pola widzenia. Murphy uniósł brwi.

- To dopiero będzie dzień, kiedy pojawią się tu ja­cyś klienci - mruknął z przekąsem.

Fallon chrząknął. Rose weszła i nakryła do stołu. Usta miała umalowane ostrą, czerwoną szminką. Za­łożyła parę tanich butów na wysokich obcasach. Uśmiechnęła się prowokująco i kołysząc biodrami odeszła do kuchni. Fallon spojrzał bezradnie na Murphy'ego i opadł na tapczan. Wybuchnął śmie­chem. Po chwili Conroy wrócił do pokoju.

- To zaszczyt dla mnie móc przyjmować pana tutaj, panie Fallon. Prawdziwy honor. Zrobił pan wielkie rzeczy dla Irlandii w ostatnich dniach. - Na końcu je­go nosa zadrżała duża kropla, gdy dodał nabożnie: -
Przejdzie pan do historii, panie Fallon, do historii.

Fallon spróbował się uśmiechnąć.

- A gdzie jest twoja żona, Paddy? - spytał. - Zapo­mniałem o nią zapytać, gdy tylko tu przybyliśmy.

Wyraz smutku pojawił się na twarzy Conroy'a.

- Odeszła - odparł. - Zostawiła mnie, panie Fallon, po tych wszystkich wspólnie spędzonych latach.

- Rzuciła pana? - spytał z zainteresowaniem Murphy.

Conroy spojrzał z bólem.

- Chciałem powiedzieć, że odeszła do szczęśli­wszej krainy, młody człowieku - odpowiedział z na­ganą w głosie. Westchnął głęboko i wyciągnął spod poduszki butelkę. - Ale te wszystkie cierpienia zsyła­ne są na nas, aby nas wypróbować. Chciałby pan kro­pelkę czegoś mocniejszego, panie Fallon?

Fallon potrząsnął głową. Mężczyzna podniósł bu­telkę do ust i solidnie pociągnął. Weszła Rose, niosąc tacę zastawioną talerzami z posiłkiem.

- Proszę, siadajcie - powiedziała, ustawiając kopiasty talerz u szczytu stołu.

Jej ojciec zatarł ręce i powiedział:

- Tak, panie Fallon. Niech pan usiądzie. To tylko skromny posiłek, jestem tylko biednym człowiekiem.

Nadspodziewanie jedzenie było całkiem dobre. Fallon i Murphy zajadali bez dalszych dyskusji. Posi­łek minął w ciszy, przerywany tylko licznymi nie­przyjemnymi dźwiękami, bez których - zdawało się - Conroy nie potrafił przenieść jedzenia do ust. Gdy skończyli, Fallon odsunął talerz i powiedział:

- To był bardzo smaczny posiłek, Rose. Dawno ta­kiego nie jadłem.

Zaczerwieniła się i zaczęła sprzątać talerze, a jej oj­ciec łypnął chytrze okiem i powiedział:

- Będzie dla jakiegoś szczęśliwego chłopaka fajną żoną. - Chrząknął i szturchnął Fallona w bok. - Niech
mi pan wierzy, gotowanie nie jest jej jedyną zaletą.

Fallon zdusił w sobie wstręt i uśmiechnął się, gdy dziewczyna wniosła herbatę. Była bliska łez. Odgadł, że musiała słyszeć wzmiankę ojca. Murphy podniósł się i zaproponował:

- Chodź Rose, pomogę ci w zmywaniu.

Uśmiechnął się szeroko do Fallona i poszedł za nią do kuchni. Conroy beknął i zaczął dłubać zapałką w zębach. Odchylił się na krześle.

- Zatem, panie Fallon, rozpętał pan tym razem, bez wątpienia, prawdziwą burzę.

Fallon wyjął papierosa i powiedział spokojnie:

- Już przedtem nieźle im namieszałem.

Stary człowiek kiwnął głową.

- Nie zaprzeczam, ale nigdy do takich rozmiarów, jak teraz.

Fallon pochylił się, a jego oczy zwęziły się.

- W porządku, Paddy. Co o tym słyszałeś?

Conroy wyjął starą, glinianą fajkę i zaczął ją nabi­jać tytoniem ze skórzanego woreczka.

- Tym razem ściągnęli wojsko. - Zamilkł, aby zapa­lić fajkę. Zaciągnął się i mówił dalej: - Jeśli myśli pan
próbować przez Donegall, to niech pan o tym zapom­ni. Mają nie tylko żołnierzy pomiędzy miastem i gra­nicą. Wyruszyła także policja w uzbrojonych wozach, które mają teraz na wyposażeniu krótkofalówki. Nie
miałby pan szans.

Fallon skinął głową powoli, z obojętną twarzą. W jego głowie rozpętała się burza myśli. To było prawdziwe bagno. O wiele gorsze niż sobie wyobrażał. Uśmiechnął się i powiedział:

- Nie ma co się martwić, Paddy. Mam plan. - Po­chylił się i poklepał Conroy'a w kolano dodając: - Z przyjaciółmi, którym można zaufać, człowiek może przejść długą drogę.

- To prawda, panie Fallon. - Przerwał i postukał w cybuch fajki. - Jest oczywiście nagroda. - Spojrzał pospiesznie w górę i dodał: - Nie znaczy to, że sugeruję, iż ktokolwiek mógłby pana zdradzić, ale pięć tysięcy funtów to straszna suma pieniędzy.

Fallon kiwnął spokojnie głową.

- To prawda - powiedział. - Oczywiście, nie ma się z niej dużego pożytku, jeśli nie można jej wydać. Nie
sądzę, aby Organizacja pozwoliła żyć dostatecznie długo człowiekowi, który by ją zarobił.

Zapanowała krótka, brzemienna cisza. Conroy westchnął.

- Tak, dużo w tym racji, panie Fallon.

Jeszcze przez chwilę wpatrywał się w zamyśleniu przed siebie, a potem skurczył się i powiedział weso­ło:

- Porozmawiajmy o ważniejszych sprawach. Jak długo zostanie pan z nami?

Cichy, ostrzegawczy głos odezwał się w Fallonie.

- Nie jestem pewien - odparł ostrożnie. - Z pewno­ścią do jutrzejszej nocy.

W portfelu miał około stu funtów pozostałych z pieniędzy, które dał mu O'Hara. Wyjął je teraz na wierzch i odłożył dziesięć funtów, pokazując ostenta­cyjnie resztę. Oczy Conroya zabłysły. Fallon po­pchnął pieniądze w jego stronę.

- To mała zaliczka, Paddy. Naturalnie będę miał o wiele więcej dla ciebie trochę później.

- Nie ma potrzeby, panie Fallon, nie ma potrzeby - powiedział Conroy. Jego ręce sięgnęły przez stolik i chwyciły dwa pięciofuntowe banknoty. Drzwi kuchenne otworzyły się i wszedł Murphy.

- To był mój dobry uczynek w dniu dzisiejszym - powiedział.

- Co teraz zrobimy? Conroy podniósł się.

- Sądzę, że byłoby lepiej dla was udać się na górę. Ktoś z sąsiadów mógłby wejść, a wtedy nie mogliby­ście tutaj zostać.

Przez moment Fallon patrzył mu prosto w oczy i Conroy uśmiechnął się prawie nerwowo.

- W porządku, Paddy - odpowiedział. - Wszystko, co rozkażesz.

Conroy skinął głową.

- Tak będzie najbezpieczniej. Rose pokaże wam drogę.

Osunął się na tapczan, a Rose wyprowadziła ich z pokoju. Poszli za nią trzeszczącymi schodami, które zaprowadziły ich na piętro. Znajdowało się tam czwo­ro drzwi. Fallon zatrzymał się u podnóża dalszej czę­ści schodów i spytał:

- A co z poddaszem?

Dziewczyna pokręciła głową.

- Wyżej schody są zbutwiałe. - Machnęła pogardli­wie ręką w stronę parteru. - Zawsze ma zamiar je na­
prawić, ale na tym się kończy.

Otworzyła pierwsze drzwi i w nozdrza uderzył ich straszny smród. Zmarszczyła nos i zamknęła drzwi.

- To jego pokój. Wątpię, żebyście chcieli wejść dalej.

- Nie, dzięki - odpowiedział Murphy. - Nie sądzę, aby udało nam się to przeżyć.

Otworzyła następne drzwi, weszli do maleńkiego pokoju w połowie wypełnionego rupieciami. W kącie stało polowe łóżko z narzuconym na nim materacem.

- To najlepsze, co możesz załatwić? - zapytał Murphy.

- Będziesz tu spał - powiedziała spokojnie. - Pan Fallon może skorzystać z mojego pokoju.

Murphy otworzył z oburzeniem usta, ale Fallon zmarszczył brwi i szybko wyszedł za dziewczyną z pokoju. Wskazała na przeciwległe drzwi i powiedziała:

- Tu jest łazienka. - Potem gwałtownym ruchem otworzyła ostatnie drzwi i zaanonsowała z dumą: - A
to jest mój pokój.

Na podłodze leżał podniszczony dywan, wąskie łóżko było przykryte tanią, atłasową kołdrą. Przy ścianie stała zabytkowa, wiktoriańska toaletka. Dziewczyna usiłowała zakryć ją żółtawym perkalem, jednak próba ta nie była zbyt udana. Reszta ściany pokryta była plakatami kinowych idoli. Fallon prze­szedł się po pokoju i powiedział:

- Jest rzeczywiście bardzo miły.

Uśmiechnęła się z zadowoleniem.

- Wiedziałam, że będzie się panu podobał. - Pode­szła do drzwi. - Muszę teraz iść. Mam do zrobienia
trochę zakupów na targu.

Fallon odprowadził ją na korytarz, dając znak Murphy'emu, żeby został w pokoju. Poszedł z nią aż do schodów i tam się zatrzymali.

- Czy mogę ci zaufać, Rose? - spytał.

Zarumieniła się i kiwnęła energicznie głową.

- Nie zawiodę pana, panie Fallon.

Ścisnął jej ramię.

- Dasz mi znać, jeśli zauważysz coś podejrzanego.

Skinęła głową i zaczęła schodzić po schodach. W połowie drogi zatrzymała się, obróciła głowę i uśmie­chnęła się.

- Będę uważać także na ojca, dla pana - dodała.

Stał, słuchając stukania jej absurdalnie wysokich obcasów, dopóki nie ucichły. Powrócił do Murphy'ego. Chłopak był w trakcie oglądania plakatów rozpię­tych na ścianie.

- Ona ma straszny gust, panie Fallon - powiedział.

- Dziękuję - odparł oschle Fallon.

Murphy odwrócił się z uśmiechem.

- Wie pan, że nie to miałem na myśli.

Jego twarz stała się poważna, kiedy usiadł na łóżku.

- Co pan sądzi o Conroy'u?

Fallon usiadł obok niego.

- On jest tak godny zaufania, jak waż - powiedział. - Ale sądzę, że bardziej obawia się tego, co Organizacja może z nim zrobić, gdyby nas zdradził, niż czegokolwiek innego.

Murphy pokręcił głową.

- Nie wiem. Pięć tysięcy funtów to dużo pieniędzy. Piekielnie dużo pieniędzy. - Przez moment milczał. -
Jaki będzie nasz następny krok?

Fallon oparł się o ścianę.

- Będziemy tu czekać do nocy, jak było zaplanowa­ne, a potem pójdziemy spotkać się z Anną.

- A później? - spytał Murphy.

- Nie jestem jeszcze pewien - Fallon zmarszczył brwi. - Sprawy się bardzo skomplikowały. Sądziłem, że łatwiej będzie przekroczyć granicę w Donegall, ale Conroy powiedział, że sprowadzili wojsko. Poza tym policja patroluje granicę w uzbrojonych wozach z krótkofalówkami. To sprawia, że wszystko staje się diabelnie trudne.

- W tej sytuacji rzeczywiście będzie to trudne do załatwienia - odparł Murphy.

Fallon kiwnął głową.

- Byłoby lepiej zawrócić na południe. Tam, gdzie jest duży ruch, można łatwiej przejść. - Zmarszczył
brwi i zaczął się zastanawiać. - Na pewno musimy ukryć się gdzieś na dzień lub dwa, dopóki poszukiwa­nia trochę nie osłabną. - Jakaś myśl przyszła mu do głowy i wyprostował się nagle. - Czy słyszałeś kiedykolwiek kogoś mówiącego o Hannah Costello?

Murphy zmarszczył brwi.

- Nie, nie przypominam sobie, aby ktokolwiek wspominał to nazwisko.

Fallon wstał i podszedł do okna.

- Ona może teraz już nie żyć - powiedział. - Nie widziałem jej dziesięć albo dwanaście lat. - Odwrócił się i wyjaśnił: - Ma farmę z paroma akrami ziemi w Sperrin Mountains. To bardzo osobliwe miejsce. Le­ży w samotnej dolinie, o której byś nigdy nie pomy­ślał, że istnieje. - Zaśmiał się do własnych wspo­mnień. - Pamiętam, gdy po raz pierwszy tam przeby­wałem, to było czternaście albo piętnaście lat temu. Zrobiliśmy jedną robotę w Derry i cały kraj nastawio­ny był przeciwko nam. Ukrywała mnie przez trzy tygodnie, hojnie opłacana - wyobrażam sobie. Sie­działa w tym dla pieniędzy, a nie z patriotyzmu.

- I sądzi pan, że ona nadal żyje - powiedział Murphy.

Fallon wzruszył ramionami.

- Kto to wie? Miała dwóch synów. - Pokiwał głową i dodał: - Myślę, że warto spróbować.

Podszedł do łóżka i ziewnął przeraźliwie.

- Czuję się piekielnie zmęczony - stwierdził. - Tyl­ko nie mogę zrozumieć dlaczego.

Murphy kiwnął głową współczująco.

- To na pewno z powodu rany. Nie może pan prze­cież oczekiwać, że po tym strzale będzie się pan czuł
doskonale. - Podniósł się i dodał: - Niech się pan zdrzemnie, a ja będę czuwał. Nie ma obawy, obudzę
pana przy pierwszym podejrzanym sygnale.

Wyszedł z pokoju zamykając drzwi za sobą, a Fal­lon położył się na łóżku i zamknął oczy. Poduszka pachniała tanimi perfumami, które Rose uważała za ponętne.

Pomyślał o dziewczynie i westchnął. Jakie musiała mieć marne życie. Stary, pijany łotr i nikczemnik za ojca i ta zapchlona dziura jako dom. Jej jedyną ucie­czką były marzenia o romansach i przygodach, wypa­dy do kina i kolorowe czasopisma. Teraz stanął na jej drodze terrorysta z pierwszych stron gazet.

Westchnął i przeciągnął się, próbując uwolnić od uczucia ucisku w boku. Wszystko czego mogła się kiedykolwiek spodziewać od życia, to mąż mniej więcej taki, jak ojciec. Pijany prostak, leniwy hultaj i łobuz, który by ją popychał przez resztę życia.

Uśmiechnął się krzywo i stwierdził, że czasami ży­cie potrafi być prawdziwie cuchnącym bagnem. Prze­rzucił myśli na Annę Murray i zasnął, rozmyślając o niej.

Gdy się obudził, było już ciemno. Świecące wska­zówki taniego zegara przy łóżku wskazywały wpół do siódmej. Spuścił nogi na podłogę i wstał. Wyszedł z pokoju i cicho podszedł do następnych drzwi. Kiedy zapalił światło, zobaczył śpiącego spokojnie Murphy'ego z czasopismem leżącym na piersiach. Przez mo­ment Fallon zastanawiał się, czy go obudzić, a potem zamknął drzwi i wrócił do pokoju dziewczyny. Le­dwie wszedł do środka, gdy drzwi otworzyły się po­nownie i weszła Rose, niosąc filiżankę herbaty.

- Byłam wcześniej, ale jeszcze pan spał - powie­działa.

Fallon usiadł na łóżku i zaczął z przyjemnością po­pijać gorącą herbatę. Stała obserwując go. Była ubra­na w aksamitny szlafrok ciągnący się po ziemi, który został prawdopodobnie kupiony przez Conroy'a na wyprzedaży.

Po chwili Martin spytał:

- Gdzie jest twój ojciec?

Wyraz jej twarzy zmienił się.

- Pił przez całe popołudnie. Teraz jest w kuchni kompletnie pijany.

Usiadła na łóżku obok Fallona. Szlafrok rozchylił się i mężczyzna zobaczył jej zgrabne nogi. Założyła powoli jedną na drugą, ukazując fragment ciała nad pończochami i powiedziała:

- Niedobrze mi się robi, jak na niego patrzę.

Fallon postawił ostrożnie swoją filiżankę, unikając spojrzenia na jej nogi.

- Tak, nie jest z pewnością wzorem do naśladowa­nia.

Zaczął się podnosić. Przytrzymała go za ramię i po­ciągnęła w dół.

- Ale ja panu odpowiadam, prawda, panie Fallon?

Zanim zdołał odpowiedzieć, zarzuciła mu ręce na szyję i załkała:

- Niech mnie pan weźmie ze sobą, gdy będzie pan wyjeżdżał. Nie mogę zostać w tej dziurze ani chwili
dłużej.

Przez chwilę zmagał się z nią i w końcu udało mu się wyrwać.

- To jest niemożliwe - powiedział.

Wstała gwałtownie i szarpnęła za pasek szlafroka. Pod spodem ubrana był jedynie w pończochy.

- Niech mnie pan zabierze ze sobą - szepnęła bła­galnym tonem. - Zrobię dla pana wszystko, wszystko!

Spojrzał na nią, ogarnęła go straszliwa litość i współczucie. Wstał i zakrył szlafrokiem jej młode ciało.

- Przykro mi - powiedział spokojnie. - Ale to jest niemożliwe.

Przez moment patrzyła na niego z niedowierza­niem, a potem w jej oczach błysnął gniew. Uderzyła go mocno w twarz, odwróciła się i potykając wybieg­ła z pokoju ze szlochem. Przez parę sekund stał, pa­trząc na drzwi, po czym usiadł na łóżku, pełen wstrętu i odrazy dla siebie. Poczuł się winny. Od początku zachowywał się tak, jak gdyby coś dla niego znaczy­ła. Zaklął dziko. Nagle drzwi otworzyły się. Gdy pod­niósł wzrok, Rose stała na progu. Jej głos był złamany szlochem, ale próbowała ze wszystkich sił się opano­wać.

- Nie miałam zamiaru tego panu powiedzieć, dopó­ki nie byłam pewna, czy uciekniemy stąd razem, czy
też nie, ale teraz już nie mogę milczeć.

Przełknęła ślinę i przez moment szukała odpowied­nich słów. Fallon podniósł się raptownie.

- Mój ojciec - zaczęła wyjaśniać - zamierza pójść na policję. Chce zmusić was w jakiś sposób do opuszczenia domu. Policja będzie czekać na końcu ulicy. W ten sposób, jak sądzi, Organizacja nigdy nie dowie się o tym, że was wydał.

Fallon podszedł do niej.

- Dziękuję - powiedział.

Dziewczyna odwróciła się i uciekła, zanim mógł wykrztusić cokolwiek więcej. Przeszedł do następne­go pokoju i potrząsnął Murphym. Chłopak obudził się od razu z przerażeniem na twarzy. Usiadł, mrugając oczami.

- Mój Boże, czyżbym zasnął? - powiedział z zakło­potaniem.

- Nie ma sprawy - odparł Fallon. - Conroy ma za­miar donieść na nas. Musimy go szybko załatwić, za­nim zdecyduje się wyjść z domu.

Zeszli cicho po schodach i weszli do salonu. Był pusty. Fallon poczuł, że ogarnia go panika. Szybko otworzył drzwi do kuchni i westchnął z ulgą. Conroy leżał rozwalony w starym fotelu z butelką w ręce. Na gwoździu przy drzwiach wisiał sznur do suszenia bie­lizny. Fallon zdjął go i podszedł do mężczyzny. Con­roy odwrócił się, obudzony hałasem. Był całkowicie pijany, ale gdy zobaczył sznur od bielizny w rękach Fallona, wyraz przerażenia błysnął w jego oczach. Spróbował się podnieść i otworzył usta, aby krzyk­nąć, ale Fallon uderzył go mocno w podbródek. Stary człowiek osunął się na fotel.

Związanie go zajęło parę chwil. Zanieśli go na górę i położyli na łóżku. Fallon poszedł do pokoju dziew­czyny, jednak drzwi były zamknięte. Wahał się przez chwilę, a potem podążył za Murphym na dół.

Reszta wieczoru minęła bez szczególnych zdarzeń. Chłopak siedział przy ogniu, czytając czasopisma, a Fallon rozparty w krześle palił w zamyśleniu. Zjedli na kolację parę kanapek, które zrobił Murphy i o dzie­siątej zaczęli się przygotowywać do wymarszu.

Fallon wszedł po schodach i zapukał do drzwi dziewczyny. Po chwili otworzyła je.

- Czego pan chce? - odezwała się głuchym głosem.

Otworzył portfel i wyjął dwadzieścia funtów.

- Chciałbym, żebyś to wzięła - powiedział.

Zaczęła protestować, ale chwycił jej rękę i wcisnął pieniądze.

- Obiecaj, że wyjedziesz stąd przy pierwszej spo­sobności. Wiem, że to niedużo, ale wystarczy na trzy
czy cztery tygodnie w Belfaście, zanim złapiesz jakąś robotę.

Przez chwilę popatrzyła na pieniądze nie rozumie­jąc, a potem podniosła błyszczące oczy.

- Zrobię tak, panie Fallon. Naprawdę zrobię!

Ścisnął jej rękę.

- Grzeczna dziewczynka! My już odchodzimy. Znajdziesz ojca związanego na jego łóżku. Uwolnij go w ciągu godziny lub dwóch. Nie chcemy, żeby przez nas umarł.

Skinęła powoli głową i łzy napłynęły jej do oczu. Odwróciła się i zamknęła za sobą drzwi.

Było około wpół do jedenastej, gdy opuszczali dom i ruszyli ulicami w swoją stronę. Na chwilę przestało padać. Niebo było ciemne, bez jednej gwiazdy. Kiedy doszli do głównej ulicy, tłum ludzi wychodził z kin. Poszli razem z nimi.

Maszerowali bez słowa szybkim krokiem i po dwu­dziestu minutach byli na peryferiach Stramore. Samo­chody mijały ich bezustannie, błyskając w oczy światłami, oni posuwali się wzdłuż pobocza, nie za­trzymując się ani na chwilę. Fallon odetchnął z ulgą, gdy mury ruin zamkowych wynurzyły się z ciemności po prawej stronie. Parę minut później skręcili w bocz­ną uliczkę i pospieszyli przez ciemny las.

Usłyszeli szemrzący strumień, zanim jeszcze do­strzegli most. Nie było żadnych innych dźwięków i Fallon poczuł niepokój. Zaczął biec przed siebie w ciemnościach i z mroku wyłonił się most. Zatrzymał się i cicho zawołał:

- Anno! Jesteś tam?

Rozległ się grzechot strącanych kamieni, a potem Anna Murray odpowiedziała w ciemności:

- Dzięki Bogu, że jesteś. Już zaczynałam się mar­twić.

Fallon podszedł do niej i uścisnął mocno, a Murphy spytał wesoło:

- Co się pani przytrafiło, panno Murray?

Wsiedli do samochodu, a ona opowiadała:

- To się stało zaraz w Castlemore, gdy skręciłam w główną ulicę. Jakaś furgonetka uderzyła we mnie. Nic
się nie stało i chciałam to zignorować, ale w pobliżu był policjant i wymógł spisanie protokółu. Trwało to
bardzo długo. Myślałam, że nie skończy się nigdy.

Fallon zaśmiał się cicho.

- Tu cię mam. Ostrzegałem cię przed nieprzewi­dzianymi zdarzeniami, czyż nie?

Westchnęła i oparła się o siedzenie.

- A więc jaki jest nasz następny ruch?

Opowiedział jej o sytuacji na granicy w Donegall, a potem o Hannah Costello i jej farmie w Sperrins. Gdy w końcu skończył, zapanowała krótka cisza. Po chwili Anna odezwała się:

- Wygląda to na dobry pomysł. Zdaje się, że nie mamy wielkiego wyboru.

- To prawda - odparł. - W każdym razie ruszamy. Ja będę prowadził. Znam dobrze okolicę.

Zamienili się miejscami i Murphy usiadł z tyłu. Gdy Fallon włączył zapłon, deszcz uderzył w prze­dnią szybę. Jechał spokojnie przez labirynt wąskich wiejskich dróg, oddalając się cały czas od Stramore. Zaraz na początku drogi Anna i chłopak zapadli w sen. Deszcz zamienił się w ulewę, która waliła w dach z siłą gradu. Fallon poczuł zmęczenie. W pewnej chwili powieki mu opadły i musiał gwałtownie skrę­cić, aby nie wjechać do rowu. Deszcz wzmagał się. Wycieraczki na przedniej szybie nie nadążały. Przed­nie światła oświetlały wąski pas ścieżki, która znikała pośród drzew po lewej stronie szosy. Martin zwolnił i wjechał tam samochodem. Zgasił silnik, gdy samochód znalazł się pod osłoną drzew. Podniósł kołnierz, sadowiąc się wygodnie na siedzeniu i zasnął.

Gdy się obudził, był cały zesztywniały. Głowa An­ny spoczywała na jego ramieniu. Łagodnie przesunął ją na oparcie. Zegar na desce rozdzielczej pokazywał za piętnaście czwartą. Fallon zapalił silnik i wycofał samochód na drogę.

Deszcz prawie przestał padać. Martin poczuł się dziwnie odświeżony i czujny. Droga przed nim za­czynała się wznosić, silnik zakrztusił się lekko, gdy wjeżdżał na wzgórze. Stopniowo słabe światło zale­wało niebo na wschodzie. Po pół godzinie Fallon mógł już całkiem wyraźnie dostrzec masyw gór, wznoszących się w oddali.

Deszcz ustał. Martin otworzył boczne okno i po­czuł na policzkach wiatr. Ponad głową zobaczył stado ptaków, lecących ze świergotem ku wzgórzom. Sa­mochód jechał przez górską kotlinę, a niebo powoli się rozjaśniało, w miarę jak słońce unosiło się coraz wyżej.

Około piątej trzydzieści Fallon skręcił w wąską, le­dwo ubitą drogę, trochę lepszą niż polna ścieżka. Nie było nigdzie żadnych drogowskazów. W dziesięć mi­nut później znalazł się nad stromym uskokiem i gdzieś u dołu, ukazała się mała dolina. Fallon zaha­mował. Zapalił papierosa. Wśród buków ukazała się farma. W środku niej stał stary, zbudowany z samych kamieni dom. Martin zwolnił ręczny hamulec i samo­chód stoczył się w dół nad urwistym stokiem. Drzwi domu otworzyły się i wysoka, chuda kobieta stanęła na progu. Trzymała w jednej ręce wiadro, a drugą przysłoniła oczy, spoglądając na nadjeżdżający sa­mochód. Fallon poczuł ulgę. To była Hannah Costello. Anna powoli budziła się i jeszcze sennie zaczęła rozglądać się wokół siebie.

- Gdzie jesteśmy? - spytała.

Fallon chrząknął.

- Jesteśmy na miejscu - powiedział, gdy samochód skręcił ze ścieżki na podwórko i wyłączył silnik.

9.

Wiatr hulał w bukach, zrywając pozostałe na gałę­ziach liście i unosił je wysoko ponad szczyt dachu. Fallon stał przy kuchennym oknie i spoglądał w doli­nę. Zbocza pokryte były wrzosami. Jego oczy podnio­sły się tam, gdzie szczyty gór dotykały nieba. Lekki uśmiech przebiegł mu po twarzy. Poczuł się całkowi­cie spokojny. Z tyłu, za nim rozległ się jakiś dźwięk, odwrócił się więc. Hannah Costello weszła do pokoju.

- Miła dziewczyna - powiedziała po prostu.

Kiwnął głową.

- Co z nią zrobiłaś?

- Położyłam ją do mojego łóżka - odpowiedziała Hannah. - Biedna mała istota.

Podszedł do stołu.

- Ona nie jest przystosowana do takiego życia.

- A jak mogłaby być, skoro jest zwykłą dziewczyną - powiedziała Hannah srogo, rozbijając jajka na roz­grzanej patelni.

Murphy wszedł z jaśniejącą twarzą. Włosy miał rozczochrane i lekko wilgotne od porannej rosy.

- Co za miejsce, panie Fallon - powiedział entuzja­stycznie. - Spokój, cisza i powietrze. Nigdy nie czu­łem czegoś takiego.

Hannah Costello nałożyła jajka na dwa talerze, któ­re postawiła na stole.

- Proszę, wcinajcie - powiedziała. - Jest dużo chle­ba i dżemu, jeśli po tym będziecie jeszcze głodni, to...

Murphy rzucił się chciwie na jedzenie. Połknął pierwszy kęs i powiedział:

- Wspaniałe! Ma pani cudowne ręce, pani Costello.

Parsknęła.

- Tylko żadnych pochlebstw. Zapłacisz za wszy­stko, czy ci to smakuje czy nie. - Podniosła dwa wia­dra i rzuciła ponure spojrzenie na Fallona. - Będę w oborze. Przyjdź tam, gdy skończysz śniadanie.

Gdy odeszła, Murphy skrzywił się.

- Co za okropna kobieta, panie Fallon. Nigdy nie usłyszysz od niej dobrego słowa.

Fallon uśmiechnął się.

- Bardzo szybko przekonasz się, że jest bardzo miła i dobra - powiedział. - Tak, wyliczy nas ze wszystkie­
go, co dostaniemy, ale zrobi też wszystko, co będzie mogła, by nam pomóc. To dobra kobieta. Zastanawiam się, co się stało z jej synami.

Murphy chrząknął.

- To miejsce sprawia, że ma się taki apetyt, że prawdopodobnie nie mogła ich wyżywić.

Fallon uśmiechnął się, dopił do końca herbatę i wy­szedł na zewnątrz. Kilka białych chmur sunęło, pę­dzonych wiatrem po błękitnym niebie, a ciepło słońca spływało na jego twarz. Wszedł do obory. Rozkoszo­wał się przez chwilę starym, swojskim zapachem sło­my i zwierząt. Chrząknął i powiedział:

- Nie ma to jak zapach obory!

Hannah Costello siedziała na stołku, dojąc krowę. Uśmiechnęła się przez ramię i powiedziała:

- Wiesz, jak ludzie mówią. Gdy raz zasmakujesz życia na farmie, nigdy nie będziesz miał go dosyć.

Podszedł bliżej i oparł się o zagrodę.

- Coś w tym jest - powiedział. - Życie tutaj to na­prawdę przyjemność.

Zaśmiała się ponuro.

- Tak, łatwo ci to mówić, w taki dzień jak ten, z białymi chmurkami i błękitnym niebem. Ale przyjedź
tu w styczniu, szybko zmienisz zdanie.

Zaśmiał się lekko.

- Może i masz rację.

Popatrzył na nią przez chwilę i spytał:

- A co się stało z chłopakami?

Jej ramiona przechylały się rytmicznie w miarę, jak doiła krowę. Wstała i przeszła do następnej.

- James nie żyje - powiedziała.

Jej głos był całkiem wyprany z emocji.

- Co się stało? - spytał Fallon zaskoczony.

Westchnęła.

- Znudziła mu się farma i ruszył szukać przygód. Zaciągnął się do wojska. Zginął gdzieś w Korei. Nig­dy nie mogłam zapamiętać nazwy tego miejsca.

- Był jeszcze jeden, prawda? - powiedział Fallon. - Zdaje się, że młodszy.

Przytaknęła.

- Masz na myśli Charlie'ego, nadal jest tutaj. Ma teraz osiemnaście lat.

Fallon zmarszczył brwi z zakłopotaniem.

- Gdzie on się podziewa? Musiał chyba wstać bar­dzo wcześnie.

Skończyła dojenie i wyprostowała się.

- Nie wrócił do domu ostatniej nocy - powiedziała. - Często mu się to przytrafia. Spędza noce na stokach wzgórz, wpatrując się w gwiazdy albo robiąc inne, podobne głupoty. - Energicznie wstała. - Źle prze­szedł zapalenie opon mózgowych, gdy miał trzyna­ście lat i stracił rozum.

Fallon nie wiedział, co powiedzieć. Spojrzała na niego kpiąco.

- Nie współczujesz mi przypadkiem, prawda?

Uśmiechnął się i sięgnął po wiadro.

- Może trochę - odparł.

Klepnęła go po ręku.

- Zostaw to wiadro na ziemi. Jeszcze nie jestem nie­dołężna! - Oparła się o zagrodę. - A teraz daj mi papierosa i powiedz, co takiego zrobiłeś. Od tygodnia nie czytałam gazet.

Opowiedział jej wszystko od samego początku. Od tej nocy, kiedy Doolan i O'Hara przybyli do jego do­mu. Kiedy skończył, zapanowała długa cisza. Drgnął i spytał:

- Co o tym myślisz?

Mruknęła pogardliwie.

- Myślę, że jesteś największym głupcem na świecie - odparła. - Oto właśnie, co myślę. - Potrząsnęła gło­wą. - Jednej rzeczy, której nie mogę ci przebaczyć, to sposób, w jaki wplątałeś tę biedną dziewczynę. Zni­szczyłeś ją.

Pokiwał głową i kopnął ze złością w zagrodę.

- Wiem, wiem. Ale w tym było coś nieuchronnego. W końcu - dodał na własną obronę - jest bezpieczna tak długo, jak Rogan trzyma język za zębami. Kłopot polega na tym, że gdy zacznie sypać, dostanie ją po­licja. Tak sądzę.

Podniosła wiadro i wyszli z obory.

- Znam Rogana - powiedziała. - Był tu rok temu. On jest zły. Najgorszy, jakiego kiedykolwiek spotkałam.

Fallon westchnął.

- Nie mam pojęcia, gdzie oni go znaleźli. Ale mu­szę przyznać, że jest niezłym przykładem irlandzkiego patrioty.

Zaśmiała się zimno.

- Organizacja musi teraz brać, co popadnie. Taka jest prawda. Nie dostaje wykształconych idealistów,
jak kiedyś. Muszą rekrutować ludzi z mętów i szumo­win, którzy w końcu i tak by źle skończyli.

- Kiedyś było inaczej - powiedział melancholijnie.

Odwróciła się do niego wzburzona.

- Oczywiście, że było. Ale czasy się zmieniły. Ty jesteś anachronizmem. - Potrząsnęła głową ze smut­kiem. - Nie powinieneś nigdy wracać.

Wziął głęboki oddech i spróbował się uśmiechnąć.

- Właśnie zaczynam to sobie uświadamiać.

Przez moment stał, kopiąc ziemię czubkiem buta, a potem rzekł:

- Chyba się trochę przejdę. Jeśli młody Murphy bę­dzie chciał za mną pójść, to skieruj go gdzie indziej, dobrze? Chcę być sam.

Kiwnęła głową, a on odwrócił się na pięcie, prze­ciął podwórze i wyszedł przez bramę.

Na tyłach domu znajdowała się mała dolinka wzno­sząca się łagodnie ku wzgórzom. Fallon zagłębił się w nią, gramoląc się przez masy wielkich głazów i ka­mieni.

W miarę jak dolina się podnosiła, głazy ustępowały miejsca wrzosom i sprężystym torfowiskom. Mały strumyk szemrał po białych kamieniach, a on stał, wsłuchując się w ciszę. Chmura przesłoniła tarczę słońca i cień padł na ziemię. Szum strumyka zniknął gdzieś i zaległa głucha cisza. Fallon odwrócił się z dreszczem. Poczuł strach. Tutaj, w tej cichej dolinie, znalazł się twarzą w twarz z ciszą jak wieczność. Na­gle zdał sobie sprawę ze swej własnej znikomości w ogólnym porządku rzeczy.

Stał jak skamieniały, ledwie ośmielając się oddy­chać. Po jakimś czasie szmer strumienia stopniowo zaczął do niego docierać, lekki wietrzyk zaszumiał we wrzosach. Martin wyjął chusteczkę i otarł krople potu z czoła. Gdy usiadł na sprężystym torfie i zapalił papierosa, jego palce lekko drżały. Wciągnął głęboko dym w płuca i po chwili poczuł się lepiej. Położył się na plecach i zmrużył oczy oślepione blaskiem słońca.

Zaczął rozmyślać o Annie Murray. Hannah miała oczywiście rację. Cokolwiek dziewczynie się przydarzyło lub przydarzy, to była to wyłącznie jego wina. Nie powinien wracać do jej domu w tę fatalną noc. Zastanawiał się nad tym, co się wydarzyło i doszedł do wniosku, że to wszystko było wyłącznie jego winą. Uwolnił przecież Rogana, który był sprawcą wię­kszości ich nieszczęść. Jedyną rzecz uświadomił so­bie przejrzyście - musiał się rozstać z Anną. Kłopo­tem mogło się okazać wyperswadowanie jej, że takie rozwiązanie jest rozsądne. Westchnął i zamknął oczy. Jego oddech połączył się z wiatrem, szumem wrzo­sów i szemraniem wody po kamieniach. Zasnął.

Gdy otworzył oczy, Anna siedziała zamyślona obok niego. Patrzyła w strumień, zagubiona we włas­nym świecie marzeń. Leżał cicho, obserwując ją przez chwilę i nagle uświadomił sobie, że była pięk­na. Poruszył się i wstał. Obróciła się szybko i na jej twarzy pojawił się uśmiech. Promieniała cała, jak gdyby ktoś zapalił w niej lampę.

- Jak się czujesz? - spytała.

Uśmiechnął się.

- Nie tak źle. Jak długo tu jesteś?

Wzruszyła ramionami.

- Około pół godziny. Nie spałeś zbyt długo. Hannah powiedziała mi, że poszedłeś tą drogą. Sądziła, że będziesz mnie potrzebował.

Kiwnął powoli głową.

- No tak, to ładnie z jej strony.

- Nie bądź zgryźliwy - powiedziała. - To nie pasuje do ciebie. Ona jest dobrą kobietą. Lubię ją, a co waż­niejsze ona lubi ciebie i to bardzo!

- Wszyscy mnie lubią - powiedział. - Nawet moja matka zawsze twierdziła, że jestem kochanym chło­pcem.

Wyciągnął papierosy w jej kierunku, potrząsnęła głową.

- Co ci się stało? - spytała. - Jest w tobie jakaś go­rycz. Coś, czego przedtem nie zauważyłam.

Uśmiechnął się przepraszająco.

- Po prostu nie jestem obecnie zbyt dumny z siebie.

- Rozumiem - kiwnęła powoli głową. - A jakiś kon­kretny powód?

Wzruszył ramionami.

- Masa powodów. Prawie wszystko, co się stało przez ostatnie kilka dni jest moją winą.

- Rogana! - przerwała.

Pokręcił głową.

- Moją. Mimo wszystko, ja byłem tym, który go uwolnił.

Zaśmiała się w szczególny sposób i pokręciła głową.

- A ja sądziłam, że jesteś inteligentny.

Nikły ognik gniewu błysnął w jego oczach.

- A teraz już nie sądzisz?

Wzruszyła ramionami i powiedziała ciepło:

- To zacznij myśleć jak inteligentna osoba. Winisz siebie za to, co zrobił Rogan. W porządku, uwolniłeś
go. Przyznaję ci rację, ale kiedy się to wszystko zaczęło? Czy wiesz? Bo ja nie wiem, z pewnością. Co stworzyło Rogana, tym kim jest? Co pchnęło go na tę ścieżkę? Czy obwiniasz się również za to? - Potrząs­nęła głową i dodała powoli: - Jeśli jesteśmy już przy tym, to co ciebie wciągnęło w tę grę?

Odpowiedział jej, wrzucając bezmyślnie kamyczki do strumienia.

- To coś jeszcze z głębokiego dzieciństwa. Marze­nia, sztandary, bohaterowie i stare opowieści. - Westchnął. - Większość ludzi wyrasta z takich rzeczy, ja nigdy nie wyrosłem. To wszystko.

Potrząsnęła głową.

- Nie, to coś więcej niż to. Coś, co tkwi głęboko każdego duszy każdego Irlandczyka. Rodzaj nieustającej, odwiecznej walki, która popycha go do samozniszcze­nia.

Przez moment siedział na ziemi, wpatrując się w strumień i myślał o tym, co powiedziała, a potem zer­wał się na nogi i zaśmiał się radośnie.

- Na miłość boską, zapomnijmy o tym wszystkim, przynajmniej na godzinę lub dwie. - Wyciągnął do
niej rękę i pociągnął ją w górę. - Rozejrzyj się wokół siebie. Spójrz na wzgórza, na słońce, na wrzosy. Jest
cudowny dzień i tylko od nas zależy, co z nim zrobi­my.

Jej policzki zalał rumieniec, roześmiała się i odrzu­ciła do tyłu włosy unoszone przez wiatr.

- W porządku - powiedziała. - Co będziemy robić?

- Może wejdziemy na szczyt góry - zaproponował. - Mamy jeszcze trochę czasu przed obiadem.

Chwycił jej dłoń i zaczęli wspinać się zboczem do­liny. Nie była to zbyt wysoka góra, ale gdy weszli na szczyt, Anna z trudem łapała powietrze. Westchnęła z zadowoleniem.

- Tu jest ślicznie. Nigdy nie widziałam nic równie pięknego.

Fallon spojrzał przed siebie i kiwnął głową. To było piękne, ale nie w taki sposób, w jaki myślała. Stał niedaleko za nią i obserwował ją w zadumie. Wiatr wy­dymał spódnicę wokół jej nóg, podkreślając szczupłą sylwetkę i złote włosy iskrzące się w słońcu. Idealnie pasowała do tej scenerii. Złota dziewczyna w złoty dzień. Nagle ogarnął go straszliwy smutek. Wiedział, że ten dzień był wyjątkowym darem, podarunkiem od losu. Krótka chwila oddechu, zanim ciemność zamk­nie się ostatecznie.

Rozluźnił się, pozwalając, by wiatr rozgonił czarne myśli. Ten dzień należał do niego i miał zamiar ko­rzystać z każdej minuty. Sięgnął po jej rękę i krzyk­nął:

- Chodź! - I skoczył w dół stoku.

Anna zaśmiała się z zachwytem, gdy pomknęli bez zatrzymywania się, potykając o kępy trawy, dopóki nie dotarli do strumienia. Usiadła obok Fallona, ze śmiechem na ustach, nie mogąc złapać oddechu. Trzymał ją lekko w ramionach przez chwilę. Dziewczyna spojrzała przez jego ramię i jej oczy rozszerzy­ły się. Odwrócił się szybko. Po przeciwnej stronie strumienia po kolana we wrzosach stał nieznajomy młodzieniec. Był wysoki, chudy i z długimi włosami luźno rozpuszczonymi. Na jego twarzy odbijał się dziwny i obojętny wyraz. Uśmiechnął się, jednym skokiem pokonał strumień i podszedł do nich. Niósł pod pachą brezentowy worek ze śpiworem, a w drugiej ręce huśtającego się, nieżywego królika.

Anna cofnęła się o krok z przerażenia, a Fallon ścis­nął jej ramię.

- Nie bój się. To z pewnością syn Hannah - Charlie.

Chłopak stanął parę kroków od nich i podniósł zdechłego górę zdechłego królika.

- Znalazłem go - powiedział. - Złapał go gronostaj, ale go odgoniłem. - Spojrzał na królika i powiedział
ze smutkiem: - Nie żyje.

Fallon uśmiechnął się.

- Co masz zamiar z nim zrobić - ugotować na obiad?

Oburzenie odbiło się na twarzy chłopca.

- Mam zamiar go pogrzebać. Zawsze je grzebię.

Anna poruszyła się nerwowo, a Fallon wyszeptał:

- Nie martw się. On jest absolutnie niegroźny.

Podniósł głos i powiedział:

- Czy miałeś spokojną noc?

Charlie uśmiechnął się i potaknął.

- Spałem w starej, myśliwskiej chacie po drugiej stronie góry i gdy deszcz przestał padać, wyszedłem na zewnątrz. Gwiazdy były śliczne, jak tysiące dia­mentów iskrzących się na niebie.

Na jego twarzy pojawił się wyraz ekstazy. Fallon ścisnął uspokajająco dłoń Anny i spytał:

- Idziesz w dół do farmy? Może pójdziesz razem z nami?

Charlie uśmiechnął się z entuzjazmem.

- Z chęcią. Lubię, gdy mamy gości zostających na dłużej. Nikt nas nie odwiedzał przez długi czas.

Ruszyli w kierunku farmy. Charlie szedł obok nich, czasami odbiegając trochę na bok, aby coś zobaczyć, jak małe dziecko. Mówił stale o ptakach i zwierzę­tach, które żyły na zboczach tych wzgórz, jak gdyby były jego osobistymi przyjaciółmi.

- Co mu się stało? - wyszeptała w pewnym momen­cie Anna.

Opowiedział jej o chorobie chłopca. Na jej twarzy pojawiło się współczucie.

- Jakie to straszne. Spotkałam się z dwoma lub trze­ma podobnymi przypadkami podczas pracy w szpita­lu. To są najbardziej przygnębiające dla lekarzy spra­wy, tak mało można zrobić.

Fallon kiwnął głową.

- Wygląda na szczęśliwego - powiedział, a potem westchnął. - Życie potrafi być strasznie okrutne, jeśli
tylko zechce.

Przeszli przez podwórko i weszli do kuchni. Stół był nakryty, a Hannah uwijała się przy piecu.

- Niemal straciliście swój obiad - powiedziała. - Właśnie mieliśmy zamiar zaczynać.

Murphy siedział przy stole i mrugnął do Fallona i Anny mówiąc:

- Mam nadzieję, że spacer zaostrzył wam apetyty.

Anna zaczerwieniła się i usiadła szybko do stołu, a Hannah odwróciła się do syna i powiedziała:

- A teraz, Charlie, zostaw królika na zewnątrz i umyj ręce. Nie dostaniesz obiadu, dopóki tego nie
zrobisz.

To był wesoły posiłek. Johnny Murphy podtrzymy­wał rozmowę głównie z Hannah. Stopniowo stara ko­bieta rozluźniła się, a nawet raz czy dwa razy uśmiech przebiegł po jej zmęczonej życiem twarzy.

Po posiłku Anna zaproponowała pomoc przy zmy­waniu naczyń. Hannah obruszyła się.

- Jesteś tutaj gościem - powiedziała. - Przy tym pła­cącym gościem. Jeśli macie ochotę, to po południu
idźcie wszyscy na wzgórza. Dam wam trochę kana­pek, a Charlie może was poprowadzić. - Spojrzała
przez okno na niebo. - W nocy znowu będzie padać. To jest ostatni ładny dzień przed zimą.

Anna odwróciła się z uśmiechem do Fallona, a Johnny Murphy podskoczył z entuzjazmem.

- To wspaniały pomysł, panie Fallon. Chodźmy.

Przez moment Fallon wahał się, ale potem przypo­mniał sobie spokojne chwile na wzgórzu, kiedy uświadomił sobie, że ten dzień musi być wyjątkowy. Uderzył dłonią w stół.

- W porządku. A więc na co czekamy?

Dwadzieścia minut później podążali w górę doliny, oddalając się od farmy i wspinając powoli na wzgó­rze. To było najszczęśliwsze popołudnie, jakie Fallon mógł sobie przypomnieć. Murphy i Charlie szli przo­dem wybierając drogę, a Fallon z Anną wlekli się z tyłu. Powietrze było orzeźwiające i upojne jak wino, a słońce grzało ich mocno w plecy. Gdy dotarli na szczyt, poczuli się jak na czubku świata. Wszystkie lęki i przemoc ostatnich paru dni zostały gdzieś za nimi. Zjedli kanapki w chacie myśliwskiej, o której wspominał Charlie, a później powędrowali dalej, przez szerokie, słodko pachnące, purpurowe torfowi­sko, porośnięte wysokimi wrzosami. Wracając późnym popołudniem, stanęli ponownie na szczycie góry, patrząc po raz ostatni na dolinę. Łagodny wie­trzyk przeleciał nad wzgórzami, a na wschodzie niebo zaczynało ciemnieć. Fallon stał, spoglądając ku doli­nie i było tak cicho, że mógł usłyszeć plusk wody na kamieniach w korycie strumienia. Anna szła za nim i mówiła pełnym smutku głosem:

- Chciałabym, aby ten dzień mógł trwać wiecznie.

Chciał coś odpowiedzieć, ale zabrakło mu słów. Nie potrafił jej dodać otuchy, której tak bardzo po­trzebowała. Łagodnie wziął jej dłoń w swoją, ścisnął i ruszył zboczem z powrotem na farmę.

Deszcz spadł późnym wieczorem, gdy Fallon sa­motnie spacerował po kolacji na podwórku. Powie­trze było ciężkie. Deszcz zaczął padać gwałtownie, jak gdyby chciał wszystkich zaskoczyć. Fallon pod­biegł do starej stodoły stojącej w pobliżu. Z trzaskiem otworzył drzwi. Wspiął się po drabinie na strych i usiadł na pachnącym sianie, tuż obok okrągłego okna. Zapatrzył się w deszcz. Rozległo się lekkie skrzypie­nie, gdy ktoś wspinał się po drabinie, a potem jakaś postać podeszła i usiadła naprzeciwko niego.

- Zobaczyłam cię biegnącego tutaj - powiedziała Anna. - I przyniosłam ci płaszcz.

W ciemności wyciągnął rękę po płaszcz. Ich palce zetknęły się. Przez moment siedzieli prawie nie oddy­chając, a potem Anna pochyliła się w jego ramiona.

- Martin! Kocham cię. Tak bardzo cię kocham. - Powtarzała jego imię ciągle i ciągle od nowa, bez tchu. Objął ją mocno, jej głowa spoczęła na jego pier­si. Po chwili powiedział smutno:

- To by naprawdę wiele znaczyło dla mnie parę lat temu.

- A więc dlaczego nie teraz? - spytała gwałtownie.

Uśmiechnął się.

- Ponieważ jestem za stary - i nie chodzi tu o mój wiek. Zniszczyłem siebie już przed wielu laty. - Odsunął ją i ścisnął jej dłonie. - Czy nie widzisz, że je­stem chodzącym trupem? Jestem nim od dnia, kiedy wstąpiłem do Organizacji.

Zarzuciła mu ręce na szyję i zaczęła całować. Nie­pohamowanymi, zaborczymi pocałunkami które do­cierały do najdalszych zakamarków jego duszy i powodowały, że zaczynało mu się kręcić w głowie.

Przez moment uległ. Jego ramiona objęły ją i odpo­wiedział chciwymi pocałunkami. Jednak cały czas coś mu mówiło, że to wszystko nie ma sensu. W koń­cu odepchnął ją od siebie i powiedział rozpaczliwie:

- Nie ma dla nas nadziei. Czy nie rozumiesz tego? Żadnej nadziei.

Zaległa cisza. Po chwili Anna odezwała się:

- A co z domem przy granicy, nikt nie będzie mógł nas tam dosięgnąć.

Potrząsnął głową i westchnął.

- Oprócz mnie samego - powiedział. - Nawet jeśli byśmy się na to zdecydowali, to mogłaby pozostać we
mnie na zawsze pustka. - Wpatrzył się w deszcz. - Zniszczyłem samego siebie. Będę przeklęty, jeśli zniszczę także i ciebie.

Usiadła na piętach.

- A gdybym ci powiedziała, że nie będę zwracać uwagi na to, co mówisz?

Wzruszył ramionami.

- Będziesz musiała, ponieważ przy pierwszej nada­rzającej się okazji musimy się rozdzielić.

Chciała coś powiedzieć, ale podniósł głos i konty­nuował:

- Żadnych jeśli, czy, ale. Kupisz bilet kolejowy i przekroczysz granicę. Będziesz tam bezpieczna, do­
póki ta sprawa z Roganem nie ucichnie. Z pewnością będziesz mogła bez problemu przekroczyć granicę.
Dopóki jeszcze cię nie szukają.

- I ty sobie wyobrażasz, że to zrobię? - spytała spo­kojnie.

Wzruszył ramionami.

- Rozdzielimy się, czy to ci się podoba czy nie.

W jego głosie zabrzmiało zdecydowanie. Przez dłuższą chwilę trwała cisza, a potem Anna podniosła głowę i Martin zobaczył białą plamę jej twarzy w cie­mności. Była idealnie spokojna, gdy mówiła:

- Cokolwiek się stanie, pojadę do twego domu w Cavan. Pamiętaj o tym zawsze.

Przez chwilę ogarnęła go miłość. Przysunął się do dziewczyny z drżącymi rękami i wtedy nagle warkot i światła pojawiły się nad wzgórzem. Zbliżały się za­błoconą drogą prosto do farmy. Fallon podniósł się i spojrzał. Mały furgon skręcił przez bramę i wjechał na podwórze. Drzwi domu otworzyły się i Hannah Costello stanęła w smudze światła. Jakaś postać wy­dostała się z furgonu i podeszła do niej. Przez chwilę, rozmawiali, a potem oboje weszli do budynku i drzwi się zamknęły.

Dziewczyna chwyciła mocno jego ramię.

- Jak myślisz, kto to jest? - W jej głosie zabrzmiał strach.

Wzruszył ramionami i podszedł do drabiny.

- To może być każdy.

Szybko zszedł na dół i przytrzymał drabinę, gdy Anna schodziła za nim. Podała mu płaszcz. Zarzucił go na ramiona i powiedział:

- Lepiej to sprawdźmy.

Wziął ją za rękę i pobiegli razem przez deszcz w stronę domu. Na moment zatrzymali się przed drzwiami. Ze środka dochodziła ich głośna rozmowa i pewnej chwili Johnny Murphy krzyknął:

- Zabiję cię, ty przeklęty draniu.

Fallon gwałtownie otworzył drzwi i wszedł do po­koju. Hannah stała przy ogniu z wyrazem ponurej determinacji na twarzy, a Murphy gotowy do skoku przy stole z pogrzebaczem w dłoni. Przed nimi stał Patrick Rogan. Fallon zrobił krok do przodu i jego płaszcz upadł na podłogę. Rogan odwrócił się z przerażeniem na twarzy, które szybko pokrył uśmiechem.

- Czy to pan, panie Fallon? - powiedział. - Jak to miło spotkać się znowu.

Fallon zatrzymał się trzy kroki od niego.

- Czego tutaj szukasz, Rogan? - zapytał lodowatym głosem.

Rogan wzruszył ramionami i powiedział nerwowo:

- Przeżyłem straszne chwile. Nigdy byście mi nie uwierzyli. Wyjechałem z Castlemore na dachu cięża­rówki z bydłem. Przyjaciele udzielili mi schronienia na parę dni w miasteczku blisko Stramore, ale wzmożono poszukiwania, a oni się przestraszyli. - Potrząsnął głową. - Po prostu mnie wyrzucili. Czy słyszał pan coś podobnego?

- Prawdopodobnie lubią cię tak samo, jak i my - odparł Murphy.

Rogan zignorował uwagę. Jego policzki były za­padłe i nieogolone, a prawa powieka drgała mu ner­wowo.

- Buchnąłem ten furgon w Stramore - powiedział. - Wiedziałem, że będę tu bezpieczny, jeśli się tutaj do­
stanę.

Hannah mruknęła i podeszła do zlewu, gdzie zaczę­ła szybko wycierać talerze.

- Masz się stąd wynieść. Już to raz słyszałeś. Nie odcięłabym cię nawet z szubienicy, gdybyś wisiał.

Rogan odwrócił się do niej.

- Na miłość boską, Hannah. Nie wyrzuciłabyś na­wet psa w taką noc jak ta.

- Lubię psy - powiedziała spokojnie. - A teraz wy­noś się, ty nędzniku.

- On nigdzie nie pójdzie - wycedził powoli Fallon. - Dostanie to, na co zasłużył.

Podszedł krok do przodu, a Anna krzyknęła przeraźliwie:

- Nie, Martin!

Rogan z furią odskoczył do tyłu i wyciągnął z kie­szeni płaszcza rewolwer. Fallon chwycił go za nad­garstek i skierował broń w dół tak, że kula trafiła w podłogę. Przez moment chwiali się razem, a potem Fallon szarpnął go i rzucił przez biodro. Rogan runął ciężko na podłogę, a Fallon wykopał mu rewolwer z ręki. Kiedy przysunął się do przodu, Rogan chwycił go za nogi i pociągnął do siebie, przewracając obok stołu. Mały człowiek poderwał się i skoczył do przodu. Jego prawa pięść grzmotnęła przeciwnika pod że­bra. Fallon poczuł przeszywający ból w okolicach ra­ny, a twarz wykrzywił mu bolesny grymas. Z rozpa­czliwym wysiłkiem machnął ręką na oślep, trafiając Rogana w usta i rzucając go z trzaskiem o drzwi, na­stępnie dopadł go i uderzył powtórnie. Rogan zaczął się osuwać po ścianie ze szklistym spojrzeniem. Fal­lon chwycił go za klapy płaszcza i zaczął bezlitośnie okładać pięściami. Jakby z oddali dosłyszał zmiesza­ny szmer głosów. Anna Murray coś krzyknęła i czyjeś ręce gwałtownie go szarpnęły i odrzuciły do tyłu. Spojrzał w bliźniacze lufy strzelby, pewnie trzymanej w rękach Hannah Costello. Odciągnęła do tyłu spust i powiedziała ponuro:

- Jeśli zrobisz jeszcze jeden krok, Martin, wypalę.

Fallon odwrócił się i oparł o stół ciężko dysząc, a Hannah z trzaskiem otworzyła drzwi i powiedziała do Rogana.

- Dalej, wynoś się stąd, Rogan, dopóki jeszcze je­steś cały.

Rogan zatoczył się do drzwi. Przez chwilę stał chwiejąc się na progu, a potem powiedział tonem skrajnej nienawiści:

- Zabiję cię, Fallon. Przysięgam, że kiedyś, gdzieś cię dostanę.

Wyszedł zataczając się i Hannah zamknęła drzwi. Chwilę później furgon ruszył przez podwórze i wy­jechał na drogę. Dźwięk silnika powoli zginął w mro­ku.

Hannah podeszła do szafki i odłożyła strzelbę. Po­wiedziała spokojnie:

- Nie chciałam, abyś go zabił, Martin. Nie jest tego wart.

Przez moment Fallon stał ciężko, opierając się o stół, a potem wyprostował się i podszedł do drzwi.

- Chyba pójdę spać - powiedział już opanowanym głosem.

Zachwiał się w drzwiach i Murphy podskoczył szybko, aby mu pomóc. Fallon odepchnął go i odwró­cił się do nich twarzą.

- Będziemy musieli wyjechać z samego rana - powiedział. - Teraz nie możemy tu dłużej zostać. Nigdy
nie wiadomo, co Rogan może zrobić.

Popatrzył na Annę Murray, która stała przy stole wyglądając jakoś beznadziejnie samotnie.

- Ty natychmiast jutro złapiesz pociąg do Stramore - powiedział.

Przez moment wydawało się, że dziewczyna chce coś powiedzieć, a potem nagle usiadła na krześle i wybuchnęła płaczem. Przez krótką chwilę Fallon stał, patrząc na nią z wielką żałością w sercu. Potem otwo­rzył drzwi i cicho wyszedł z kuchni.

10.

Fallon spał z Murphym na jednym łóżku. Rana mocno mu dokuczała i co zdążył na chwilę zasnąć, budził się dręczony nocnymi koszmarami. Leżał po­grążony między snem a jawą i patrzył bezmyślnie w sufit. Przestało padać, na łóżku pojawiła się biała księżycowa poświata. Zapalił papierosa i spojrzał na zegarek. Była prawie druga. Leżał na poduszce, cały mokry od potu. Podniósł koc i zsunął się na podłogę.

Wytarł szybko całe ciało ręcznikiem i ubrał się. Murphy spał spokojnie, regularnie oddychając. Fal­lon przesunął się ukradkiem do drzwi i otworzył je bezszelestnie. Korytarz był ciemny i cichy. Po jego drugiej stronie księżyc przeświecał przez okno, two­rząc na podłodze nieregularną ścieżkę światła. Martin ruszył cicho dalej do schodów i wtedy zmroził go od­głos otwieranych drzwi w kuchni.

Przez moment nie poruszał się, wsłuchując w noc­ną ciszę, a potem zszedł ostrożnie po schodach i za­trzymał się pod kuchennymi drzwiami, nasłuchując. Nie doszedł go żaden dźwięk. Nacisnął ostrożnie klamkę, popchnął drzwi i wszedł szybko do środka. Nikogo tam nie było.

Chwilę stał zakłopotany, a potem usłyszał skrzy­pnięcie zewnętrznych drzwi. Podszedł szybko do ok­na i zdążył jeszcze zobaczyć Charlie'ego przechodzącego przez podwórze w jasnym świetle księżyca. Na ramieniu niósł strzelbę.

Fallon uspokoił się, sięgnął po papierosa i wtedy usłyszał za sobą jakiś dźwięk. Odwrócił się i natknął na Hannah stojącą w drzwiach z lampą w ręku. Była w koszuli nocnej. Tuż za nią stała Anna.

- Co się tutaj dzieje? - spytała Hannah.

Fallon uśmiechnął się, gdy podszedł do stołu, sta­wiając na nim lampę.

- Wszystko w porządku - powiedział. - Usłyszałem jakiś hałas na dole, pomyślałem sobie, że to może być
nasz przyjaciel, toteż zszedłem na dół, aby się przeko­nać. Ale to tylko Charlie. Zobaczyłem go idącego
przez podwórze. Zastanawiam się, gdzie on mógł zniknąć, gdy nie pojawił się na kolacji.

Hannah machnęła ręką i powiedziała:

- Bóg jeden wie, gdzie on się pałęta. Ja w każdym razie na pewno nie wiem. Przychodzi i wychodzi w
nocy. Zostawiam go samego sobie. Biedny chłopak.

Anna usiadła na krześle przy stole.

- To dobrze, że to był tylko Charlie - powiedziała. - Śmiertelnie się przestraszyłam, gdy usłyszałam, że drzwi się otworzyły.

- Tak jak i ja - odezwał się Murphy, ukazując się w drzwiach. Ziewnął i podrapał się w głowę. - Wszystko w porządku, panie Fallon?

Fallon kiwnął głową.

- To tylko Charlie wyszedł na swe nocne łowy ze strzelbą. Ma zamiar trochę pokłusować, jak sądzę.

Hannah napełniała czajnik przy stole. Odwróciła się szybko.

- Powiedziałeś, że miał strzelbę?

Fallon kiwnął głową.

- Tak. Widziałem wyraźnie w świetle księżyca, jak niósł ją przewieszoną przez ramię.

Podeszła prosto do szafki i zajrzała do środka.

- To dziwne - powiedziała. - Wziął również paczkę naboi.

Przez chwilę panowała cisza.

- Co w tym takiego dziwnego? - odezwał się Fallon.

- Nie pozwalam mu w ogóle używać strzelby - po­wiedziała Hannah Costello. - To ścisła reguła. Nigdy jej nie dotyka.

Fallon stał pochylony przy ścianie. Nagle wypro­stował się, zrobił krok do przodu i wtedy drzwi otwar­ły się kopnięte gwałtownie.

Jakiś głos zawołał:

- Wszyscy stać w miejscu.

Rogan stał w drzwiach, trzymając strzelbę opartą na biodrze. Lufa drżała w powietrzu, a on cały dygo­tał. Fallon ruszył powoli w jego stronę, ale Rogan odezwał się ostro:

- Zostań tam, gdzie jesteś. Wystarczy, abym pociągnął za ten spust i dostaniesz z obu luf, a to dosyć
żeby wykończyć takiego jak ty.

Fallon poczuł nagle, że zasycha mu w gardle.

- Czego chcesz, Rogan? - spytał.

Wargi małego człowieka uniosły się do góry uka­zując zęby.

- Mam zamiar cię zabić, Fallon. - Piana zaczęła po­jawiać się w kąciku jego ust. Zachichotał wysoko i okropnie, jak stara kobieta. - Mam zamiar postawić cię przy ścianie i wpakować ci dwie kule w brzuch. No i jak to brzmi?

- Jesteś szalony! - krzyknęła Anna z przerażeniem. - Straciłeś rozum, Rogan.

Zrobiła krok w jego stronę, a Fallon krzyknął:

- Zostań tam, gdzie jesteś, Anno. Nie ruszaj się z miejsca.

W tym momencie w drzwiach za Roganem pojawił się Charlie. Na jego twarzy jaśniał szeroki uśmiech, chichotał i powiedział:

- Czy już się bawimy, panie Rogan? Czy to już jest zabawa?

Rogan odpowiedział nie odwracając się:

- Wejdź tutaj, Charlie. Podejdź i stań obok swojej matki. Spotkałem Charlie'ego na drodze, po tym jak
mnie wyrzuciliście. Mieliśmy miłą pogawędkę, no nie Charlie? Poprosiłem go, aby mi przyniósł strzel­bę, to się razem trochę pobawimy. Pożartujemy z was wszystkich.

Zaczął się okropnie śmiać. Charlie razem z nim. Przysunął się bliżej Rogana i powiedział:

- Niech mi pan pozwoli potrzymać przez chwilę, panie Rogan. - I sięgnął po strzelbę.

- Wynoś się! - warknął Rogan.

Uśmiech znikł z twarzy Charlie'ego. Spojrzał nie­pewnie i zawahał się, a potem znowu sięgnął po broń. Rogan cofnął się i uderzył chłopaka kolbą w głowę, po czym odwrócił się znowu do pozostałych.

Charlie osunął się na podłogę, trzymając za głowę. Krew sączyła się między jego palcami.

- Ty przeklęty bydlaku! - krzyknęła Hannah. - Od­płacę ci za to.

Charlie przeczołgał się przez pokój, kuląc się przy jej spódnicy jak zraniony pies. Rogan cofnął się jeszcze krok do tyłu, aż stanął przy drzwiach.

- To trwało wystarczająco długo. Cała reszta cofnąć się do tamtych drzwi, ty staniesz przy ścianie, Fallon.

Anna stłumiła jęk, a Rogan krzyknął rozkazująco:

- Dalej róbcie, co wam powiedziałem!

- Róbcie, co wam każe - odezwał się spokojnie Fal­lon. - Czy nie widzicie, że on jest szalony. Zamorduje was wszystkich, jeśli będzie chciał.

Zaczął powoli cofać się do ściany ze spuszczonymi oczami. Oceniał odległość leżącego pod stołem, na wpół przykrytego obrusem rewolweru, który wyko­pał z rąk Roganowi wieczorem w walce. W zamiesza­niu wszyscy o nim zapomnieli.

Jego ręka dotknęła ściany za plecami. Rogan ode­zwał się chrapliwie:

- Tyle wystarczy.

Zaczął podnosić strzelbę do ramienia i wtedy Fal­lon dał nura pod stół.

Anna Murray zaczęła krzyczeć przeraźliwie. Fal­lon chwycił rewolwer i wiedział, że było już za późno. Rozległy się pomieszane głosy i Murphy krzyknął:

- Niech się pan ratuje, panie Fallon. - I korzystając z zamieszania wskoczył na stół, i rzucił się na Rogana.

Rogan cofnął się do tyłu i wystrzelił z jednej lufy. Ładunek uderzył Murphy'ego w brzuch i piersi. Chło­pak krzyknął i zwinął się w powietrzu, upadając cięż­ko na podłogę.

Fallon wystrzelił z rewolweru, turlając się po pod­łodze. Drzazgi posypały się z drzwi tuż przy głowie Rogana, który odwrócił się i zniknął w ciemnościach nocy.

Fallon nie wahał się ani na chwilę. Tylko jedna myśl zajmowała jego mózg. Musiał zabić Rogana. Znalazł się przy drzwiach i wystrzelił w kierunku potykającej się postaci swego wroga, przebiegł przez podwórze. Rogan odwrócił się i wystrzelił z drugiej lufy strzelby. Fallon upadł twarzą do ziemi, a pocisk zaświstał tuż nad jego głową. Rogan wbiegł do obory, a Fallon ni­sko pchylony przebiegł przez podwórze i rzucił się na ziemię przy wejściu.

W środku bydło kręciło się niespokojnie. Rozległ się brzęk łańcuchów i drzwi po drugiej stronie zakołysały się, lekko otwierając.

- I tak zabiję cię, Rogan. Nie trać czasu, tylko wyjdź na zewnątrz z podniesionymi rękami. Zresztą bez względu na to, jak wyjdziesz i tak mam zamiar posłać ci kulę.

Nie usłyszał żadnej odpowiedzi. Krowy w zagro­dach były coraz bardziej niespokojne. Fallon czekał. Strzelba wypaliła z grzmiącym hukiem i ołowiany pocisk przeleciał przez wyjście. Fallon wskoczył do środka i zanurkował pod najbliższą zagrodę. Strzelba wystrzeliła powtórnie, a on odpowiedział ogniem, turlając się po ziemi, gdy tymczasem Rogan chyłkiem przedostał się do drzwi po drugiej stronie obory i znikł z pola widzenia. Fallon podniósł się i wybiegł na zewnątrz. Przebiegł podwórko ze schyloną głową i rewolwerem gotowym do strzału. Skręcił za rogiem stodoły w samą porę, aby dostrzec Rogana biegnące­go przez pole w kierunku drogi. Dokładnie wycelo­wał i wypalił. Rogan nawet się nie obejrzał. Przesko­czył przez parking i zaczął biec wzdłuż drogi.

Fallon ruszył za nim. Nie oddalił się jeszcze na pięćdziesiąt jardów, a już poczuł, że ma kłopoty. Gwałtowny paroksyzm bólu szarpnął go w boku i każdy kolejny oddech odczuwał jak dźgnięcie noża. Pot spływał mu z czoła. Zacisnął zęby i biegł dalej. Wspiął się z trudem na wzgórze i wtedy chmury prze­słoniły tarczę księżyca, i ciemność ogarnęła drogę. Martin zatrzymał się na szczycie wzniesienia i kucnął nisko, wpatrując się w ciemność. I właśnie wtedy, ja­kiś szósty zmysł kazał mu szybko upaść na twarz.

Kula przeleciała tuż nad jego głową, gdy Rogan wypalił z obu rur. Echo wystrzału odbiło się od wzgórza. Fallon wystrzelił w kierunku błysku i podniósł się na nogi. W tej samej chwili chmura odpłynęła i księ­życ pojawił się znowu.

Rogan znajdował się około czterdziestu jardów da­lej, a tuż za nim stał furgon, zaparkowany przy dro­dze. Fallonowi trzęsły się ręce. Głęboko odetchnął i oparł lufę pistoletu na ramieniu. Dokładnie wycelo­wał i pociągnął za spust. Zdawało się, że Rogan się potknął. Upadł na ziemię i leżał skulony. Fallon krzyknął w triumfie, ale gdy zaczął podchodzić bliżej, Rogan podźwignął się z trudem i zataczając, powlókł się do furgonu, ciągnąc za sobą nogę. Fallon podniósł rewolwer i pociągnął za spust. Odezwał się jedynie suchy trzask iglicy. Rogan dotarł do furgonu i szarp­nął drzwi. Chwilę później silnik zawarczał i samo­chód ruszył. Fallon zawył z wściekłości i rozczarowa­nia, rzucając pusty rewolwer za znikającym pojaz­dem. Furgon skrył się za wzgórzem, a dźwięk silnika zamarł w oddali.

Fallon odwrócił się i utykając ruszył z powrotem do farmy. Próbował płytko oddychać, gdy odkrył, że sprawia mu to mniej bólu. Kiedy mijał bramę, zatrzy­mał się, kurczowo chwytając ogrodzenia, kiedy stra­szliwy, palący ból przeszył całe jego ciało. Nigdy wcześniej nie doświadczył tak przerażającego uczu­cia. Przeczekał, dopóki ból stopniowo się nie zmniej­szył i mógł znowu oddychać swobodnie. Otarł chuste­czką pot z twarzy. Ręce mu drżały. Coś tu było nie w porządku. Z pewnością to jego rana. Nie było żadnej innej, racjonalnej przyczyny. Jednak w tej chwili inte­resowało go jedynie to, co się stało z Murphym.

Otworzył drzwi i wszedł do kuchni. Anna Murray stała odwrócona plecami. Ręce miała umazane krwią. Johnny Murphy leżał na stole patrząc w sufit. Hannah ocierała pot z jego czoła wilgotną ściereczką. Oczy chłopaka poruszały się bezustannie we wszystkie strony i widać było, że powstrzymuje się, aby nie krzyczeć. Fallon podszedł do stołu i spojrzał w dół. Brzuch chłopaka wyglądał jak kawałek surowego mięsa, a wokół było więcej krwi, niż Fallon widział kiedykolwiek w życiu. Martin zamknął oczy i odwró­cił się w drugą stronę.

- Chryste! - jęknął.

Dziewczyna próbowała tamować bardziej krwawią­ce miejsca opatrunkiem z gazy.

- Musimy go zawieźć do szpitala - powiedziała.

- Najbliższy jest w Stramore - odparła Hannah.

Zapanowała chwila ciszy i Anna Murray stężała w bezruchu, chłopak jęknął cicho i dziewczyna natych­miast powróciła do bandażowania.

- Musimy spróbować! - powiedziała.

Fallon nabrał głęboko powietrza i stanął blisko przy stole, spoglądając na chłopca. Murphy podniósł wzrok, a z jego oczu wyjrzała śmierć. Próbował coś powiedzieć, ale Fallon przerwał mu.

- Nic nie mów. Zabieramy cię do lekarza. Wszystko będzie w porządku.

Murphy pokręcił słabo głową i zmęczony uśmiech pojawił się w kącikach ust.

- Straszliwy z pana kłamca, panie Fallon.

Zamknął oczy na moment, a potem znowu je otwo­rzył.

- Dostał go pan? - spytał z wysiłkiem.

Przez chwilę Fallon wahał się, a potem ujął dłoń chłopca.

- Tak, dostałem go - powiedział.

Uśmiech głębokiego zadowolenia pojawił się na bladej twarzy i Murphy zamknął oczy.

- Za Republikę! - wyszeptał.

Ścisnął rękę Fallona, a potem jego głowa opadła ła­godnie na bok.

W kącie Charlie cicho płakał. Fallon stał, spogląda­jąc na nieruchome ciało chłopca, a potem odwrócił się i podszedł do okna.

- Dostałeś go? - Hannah spytała cicho.

Potrząsnął głową.

- Nie, tylko go raniłem. Teraz jest już dziesięć mil stąd.

Opadł na krzesło i schował głowę w dłoniach. Han­nah podeszła do niego i poklepała go po ramieniu.

- Nie obwiniaj się, Martin. Tak było sądzone. Nikt z nas nie może się spierać ze swoim losem.

Spojrzał na nią i uśmiechnął się lekko.

- Tylko, że ja naprawdę czuję się winny i to jest właśnie problem.

Przybrała niezadowoloną minę i wzruszyła ramio­nami.

- To się obwiniaj, jeśli to cię uszczęśliwia. Chłopak oddał życie, aby cię uratować. Nie rzucaj mu tego w
twarz, marnując to.

Podeszła do Charliego i potrząsnęła nim.

- No, podnieś się i przynieś z szopy dwie łopaty. Charlie wyszedł z pokoju pociągając nosem, a Han­nah powiedziała do Fallona:

- Chcę go pochować z daleka od drogi, jeszcze przed świtem.

Kiwnął głową i wstał zmęczony. Anna Murray my­ła ręce pod kranem. Odwróciła się, aby je wytrzeć i wtedy zauważył, że jej twarz jest zgaszona i chorob­liwie blada.

- Dobrze się czujesz? - spytał.

Kiwnęła głową i powiedziała opanowanym głosem:

- Doskonale. Pomogę Hannah zawinąć go w koce, podczas gdy ty wykopiesz grób.

Podeszła do stołu i ziewnęła. Fallon spojrzał na nią ze zdumieniem, a potem wyszedł powoli na zewnątrz.

Grób wykopali na tyłach farmy, w miejscu gdzie dolinka zaczynała się wznosić ku zboczu wzgórza. Charlie szlochał od czasu do czasu, ale Fallon nie zwracał na niego uwagi, kopiąc mechanicznie. Jego umysł był pogrążony w szoku, spowodowanym śmiercią Murphy'ego. Dopiero teraz zrozumiał, jak bardzo chłopak stał się mu bliski przez te ostatnie parę dni. Wbijał ze złością łopatę w ziemię i gorzko żałował, że nie zabronił chłopcu udziału we wszystkim od samego początku.

Gdy dół był wystarczająco głęboki, wrócili do do­mu po ciało. Leżało na stole, zawinięte w koc. Charlie wniósł deskę. Umieścili na niej ciało i zanieśli je w górę za domem, a kobiety podążyły za nimi. Opuścili ciało do grobu i delikatnie ułożyli. Fallon kaszlnął i powiedział:

- Czy ktoś chce coś powiedzieć?

Zapanowała cisza, a potem Hannah Costello ode­zwała się mocnym, twardym głosem:

- Jest tylko jedna rzecz do powiedzenia. Tu leży młody chłopak, którego życie zostało zmarnowane.
Jego jedyny pomnik to głupota ludzi.

Odwróciła się do syna i powiedziała:

- Charlie, zasyp dół.

Potem wzięła Annę Murray za ramię i łagodnie po­prowadziła ją w stronę domu. Fallon stał przez dłuż­szy czas, spoglądając na grób, a potem podniósł oczy w górę do gwiazd. Było zupełnie cicho, gdzieś w od­dali zaszczekał pies. Martin poczuł się bardziej samo­tny, niż kiedykolwiek w swoim życiu, zadrżał, od­wrócił się i ruszył z powrotem.

Wyjechali tuż przed szóstą. Fallon wszedł do kuch­ni, aby rozliczyć się z Hannah, ale gdy zobaczyła jego portfel, podniosła rękę.

- Nie tym razem - powiedziała. - Nie jestem aż ta­kim szakalem.

Zawahał się i schował portfel do kieszeni.

- Przepraszam, Hannah - powiedział. - Wygląda na to, że wszystkich wplątuję w kłopoty. Chyba klątwa
wisi nade mną.

Parsknęła i wytarła dłonie o fartuch.

- Strasznie się nad sobą litujesz i to jest twój kłopot. Jeśli chcesz mi zapłacić, możesz bardzo łatwo to zrobić. Zawieź dziewczynę na stację i zostaw ją samą. - Popatrzyła mu spokojnie w oczy. - Nic nie możesz dla
niej zrobić, Martin. Nie masz jej nic do zaoferowania. Daj jej szansę.

Przez chwilę spoglądał na nią z zakłopotaniem, a potem uśmiechnął się.

- Zrobię to - powiedział. - Obiecuję, że to zrobię.

Kiedy odwrócił się do drzwi, przeraźliwy ból prze­szył go na wskroś, wypełniając ogniem. Zatoczył się, próbując przytrzymać się ściany. Hannah rzuciła się, aby mu pomóc.

- Co ci jest? - spytała.

Jego twarz wykrzywiła się w cierpieniu.

- Jesteś chory, naprawdę chory - powiedziała szep­tem.

Wsparł się na niej przez moment i ból powoli minął.

- Wszystko w porządku. - Spróbował się uśmiech­nąć. - Tylko ta rana. - Chwycił się za ramię i dodał: -
Nie mów nic Annie. Będzie jej dostatecznie ciężko rozstawać się ze mną, nie myśląc o tym, że jestem
chory.

Hannah spokojnie skinęła głową i poszli do samo­chodu. Anna Murray siedziała skulona na siedzeniu. Fallon wślizgnął się za kierownicę i nacisnął starter. Silnik zaskoczył od razu, Hannah krzyknęła:

- Niech Bóg was prowadzi!

Zwolnił ręczny hamulec i odjechali. Był śliczny poranek. Czyste niebo, a słońce zaczynało się właśnie wznosić nad horyzontem. Przez pół godziny jechali w milczeniu, w końcu dziewczyna spytała:

- Dokąd jedziemy?

Wyciągnął papierosy. Wyjął ostatniego, włożył w usta i wyrzucił puste opakowanie za okno.

- Jedziemy do Stramore - odparł. - Złapiesz tam po­ciąg.

Odwróciła się od niego i powiedziała spokojnie:

- Nie mam zamiaru łapać żadnego pociągu. Jadę z tobą.

- To nie podlega żadnej dyskusji - powiedział. - Z pewnością zdajesz sobie z tego sprawę.

Potrząsnęła głową.

- Wiem tylko to, że cię kocham. - Ścisnęła jego dłoń. - Nie winię cię za to, co się stało Johnny'emu.
To było tragiczne i okropne, ale to nie była twoja wina.

Uśmiechnął się.

- Wszyscy tak mnie zapewniają, że to nie była moja wina, że zaczynam się czuć trochę podejrzanie. - Potrząsnął głową i odparł zdecydowanie: - To nie ma nic wspólnego ze śmiercią chłopca. Powiedzmy po pro­stu, że nie chcę brać odpowiedzialności za wożenie cię ze sobą.

Wyciągnął rękę i wyłączył stacyjkę. Samochód tra­cił powoli prędkość, aż w końcu się zatrzymał. Fallon zaciągnął ręczny hamulec, a Anna stwierdziła:

- W tej chwili najważniejsze jest tylko jedno. To, że się kochamy.

Nic nie odpowiedział. Spytała zdesperowanym głosem:

- Kochasz mnie, prawda?

Wyprostował się na siedzeniu bez słowa. Zaczęła płakać. Siedział parę minut, walcząc z pragnieniem, aby wziąć ją w ramiona i pocieszyć, a potem zapalił silnik i ruszył dalej. Po chwili przestała płakać i wy­tarła oczy.

- Ty mnie kochasz - powiedziała. - Ale ty się boisz miłości. Nigdy nie nauczyłeś się, jak ją zaakceptować.

Nadal milczał, a ona dodała z nagłym wybuchem gniewu:

- Nie opuszczę cię i tego jestem pewna.

W tym momencie skręcili na główną drogę do Stramore. Po drugiej stronie stał warsztat samochodowy i bar. Martin zwolnił i skręcił na parking.

- Może byś coś chciała? - spytał.

Potrząsnęła głową. Wyszedł z samochodu i za­mknął drzwi.

- Nie będę zbyt długo - powiedział. - Tylko skoczę do toalety.

Kiwnęła głową i spróbowała się uśmiechnąć.

- W porządku.

Pochylił się jeszcze raz do okna i uśmiechnął.

- Głowa do góry. Nigdy nie jest tak źle, jak nam się wydaje.

Odszedł szybko w stronę baru. Zatrzymał się na moment, aby wrzucić monetę do automatu na papie­rosy, a potem skierował się na zaplecze. Okrążył bu­dynek, dopóki nie ukrył się za przeciwległym rogiem warsztatu samochodowego. Samochód stał w pewnej odległości od niego, tak że mógł wyraźnie dojrzeć jej głowę przez okno. Parę stóp dalej od niego stała za­kryta ciężarówka z dużym napisem na skrzyni: A. Malove - Przewóz towarów - Stramore. Kierowca wspiął się właśnie do kabiny pojazdu i włączył silnik. Fallon rozejrzał się szybko wokół. Nikogo nie zauwa­żył. Nacisnął kapelusz mocno na głowę i biegnąc za pojazdem, wskoczył przez tylną klapę.

Gdy ciężarówka zatrzymała się przy skraju drogi, wyjrzał, spoglądając na samochód, w którym siedzia­ła Anna, czekając na niego. Silnik zawył i ciężarówka wjechała na drogę, a potem warsztat stał się tylko bia­łą plamą w oddali. Fallon usiadł na podłodze oparty plecami o ścianę, wyjął ostrożnie papierosa i próbo­wał go zapalić. W gardle czuł dziwny ucisk. Zgniótł papierosa w palcach i ukrył twarz w dłoniach.

11.

Fallon siedział przy klapie zatopiony we własnych myślach. Było dla niego niemal szokiem, gdy stwier­dził, że ciężarówka mija peryferie Stramore. Podniósł się i był gotów opuścić pojazd przy pierwszej sposob­ności, a nastąpiło to wcześniej, niż mógł się tego spo­dziewać. Ciężarówka zwolniła, kiedy duży meblowy samochód cofał się powoli na ulicy. Fallon wysko­czył, przeszedł na drugą stronę i ruszył szybkim kro­kiem.

Nie miał żadnego planu, co robić dalej. Tylko jedno było pewne, musiał się dostać na południe, im szyb­ciej, tym lepiej. Zdecydował, że spróbuje pociągiem. Jeśli miałby dostatecznie dużo szczęścia i dostałby się do jakiegoś pociągu, będzie na granicy w parę go­dzin. Szedł prosto do centrum miasta, nie zatrzymując się ani na chwilę.

Minął plac targowy i zbliżył się do stacji. I wtedy doznał pierwszego szoku. Wszędzie było pełno poli­cji. Gdziekolwiek się obejrzał, widział mundury. Za­wrócił pośpiesznie na targowisko. Skręcił szybko w boczną uliczkę. Musiało się stać coś nadzwyczajne­go. Fallon zatrzymał się na rogu i zawahał. Musiał podjąć jakąś decyzję. Na końcu uliczki ukazali się po­licjanci. Szli w jego kierunku. Fallon zanurkował w najbliższą uliczkę i zaczął biec. Po jakimś czasie zwolnił i skręcił za rogiem. Zatrzymał się ponownie, ale tylko na moment, bo przypomniał sobie, że jest tylko jedno miejsce w Stamore, gdzie będzie mógł się schronić.

Zabrało mu to dziesięć minut, aby się tam dostać. Mały skwer był cichy, a w sklepie z oknami wypeł­nionymi żelastwem nie było widać śladu życia. Mar­tin podszedł i spróbował otworzyć drzwi. Były za­mknięte. Obszedł budynek dookoła i wszedł od pod­wórza. Na środku zagraconego placu stał stary, skorodowany furgon. Ominął go i spróbował otwo­rzyć tylne drzwi domu. Ustąpiły przy pierwszym do­tknięciu. Wszedł do kuchni.

Rose Conroy zmywała zlew. Odwróciła się ze zdu­mieniem.

- Matko Boska! - powiedziała - Wrócił pan!

Zmarszczył brwi.

- Wydawało mi się, że miałaś stąd wyjechać.

Spuściła oczy i odpowiedziała cichym głosem:

- Chciałam tak zrobić, naprawdę chciałam, panie Fallon. Ale ojciec mnie zatrzymał. Znalazł pieniądze ukryte w moim pokoju, zabrał je i sprawił w zamian niezłe manto. - Podniosła oczy pełne nienawiści - Któregoś dnia go zabiję.

Fallon potrząsnął głową.

- Nie możesz zrobić nic z tych rzeczy - powiedział mocno. - Nie jest tego wart. Gdzie on jest w tej chwili?

Wzruszyła ramionami.

- Jak zwykle w pubie, tyle, że teraz wydaje moje pieniądze.

Uśmiechnął się przyjaźnie.

- Nie ma sprawy, dam ci jeszcze więcej, zanim od­jadę.

Wytarła ręce w ręcznik.

- Dlaczego pan wrócił, panie Fallon? Myślałam, że do tej pory jest pan już daleko od tego wszystkiego.

Zapalił papierosa.

- Wybieram się teraz na południe. Myślałem, że mógłbym zaryzykować pociągiem, ale na stacji aż roi
się od policjantów. Co się stało?

Wzruszyła ramionami i powiedziała lekceważąco:

- Szukają tego faceta, Rogana. Zatrzymał się furgo­netką, przy blokadzie na peryferiach miasta dzisiaj ra­no. Strzelał przez okno ze strzelby i pojechał dalej.

- Jeszcze go nie dostali? - spytał Fallon.

Potrząsnęła głową i roześmiała się ochryple.

- Prawie. Jest teraz na górze. Mój ojciec wściekł się, ale za bardzo się go boi. Nie ma tyle odwagi, aby go
wyrzucić.

"To zabawne, że wszystko na tym świecie jest nie­uchronne, oto najlepszy przykład. Jeśli człowiek ma się spotkać ze śmiercią, to nie ma sposobu, aby się z tego wymigać".

- Czy ten furgon na zewnątrz, to jego? - spytał.

Potrząsnęła głową.

- Nie, to nasz.

Powoli zgasił papierosa, wstał i zdjął z siebie płaszcz. Przerzucił go przez krzesło i powiedział spo­kojnie:

- Pójdę na górę i zamienię z nim dwa słowa.

Kiwnęła głową i spojrzała na niego.

- Dobrze się pan czuje, panie Fallon? - spytała z niepokojem.

Uśmiechnął się.

- Jestem tylko trochę zmęczony - odpowiedział. - Dojdę do siebie, jak tylko trochę odpocznę.

Przeszedł przez salon i wszedł po schodach na górę. W korytarzu było bardzo cicho i tylko jakaś mucha bzyczała przy szybie okiennej. Martin ruszył bezgłoś­nie wzdłuż korytarza i stanął, nasłuchując przy drzwiach sąsiadujących z pokojem dziewczyny. Do­szedł go stłumiony dźwięk, ktoś poruszał się w środ­ku, zaskrzypiała sprężyna łóżka. Fallon rozpiął kurtkę i sięgnął po lugera. Zaczerpnął głęboko powietrza i otworzył drzwi.

Rogan leżał pod kocem. Fallon zamknął drzwi i oparł się o nie.

- Witaj, draniu! - powiedział. - Czyż życie nie jest pełne niespodzianek?

Rogan usiadł powoli z wyrazem kompletnego zdu­mienia na twarzy. Koc zaczął się zsuwać w dół z jego ramion, podciągnął go z powrotem jedną ręką.

- A więc? - powiedział Fallon. - Czy masz coś do powiedzenia? Sądziłem, że miałeś zamiar mnie zabić
następnym razem, jak się spotkamy.

Twarz Rogana wykrzywiła się straszliwie, coś tu nie grało. Oczy Fallona zwęziły się, wsunął rękę za poły marynarki i wtedy Rogan wystrzelił spod koca. Fallon został rzucony o ścianę i zdążył tylko pomy­śleć: - "Ty głupcze, ty cholerny głupcze" - i wszystko zawirowało mu przed oczami. Jak przez mgłę zdał so­bie sprawę, że Rogan podnosi się z łóżka, chichocząc jak szaleniec.

Martin nie był w stanie dokładnie wycelować. Wy­rzucił jedynie rękę w prostej linii do góry i nacisnął spust lugera. W głowie Rogana ukazała się czarna dziura i parę czerwonych plamek, jak pęknięcia na chińskiej porcelanie. Wyraz całkowitego zaskoczenia zastygł na jego twarzy. Już nie żył, gdy jego ciało powoli osu­nęło się na łóżku.

Fallon oparł się plecami o drzwi i zamknął oczy. Po chwili poczuł się trochę lepiej. Złapał za klamkę i podciągnął się do góry. Przez moment ogarnęła go fa­la mdłości, oparł się o ścianę i odetchnął głębiej, do­póki w pełni nie oprzytomniał. Podszedł do łóżka i spojrzał na ciało. Oczy Rogana patrzyły w sufit, a je­go wargi odsłaniały zęby jak u zwierzęcia. Fallon od­wrócił się ze wstrętem i wyszedł.

Dom był równie cichy jak wtedy, gdy do niego wchodził. Przez chwilę stał nasłuchując, a potem ru­szył w kierunku schodów i wtedy z dołu rozległ się głos dziewczyny:

- Niech pan uważa, panie Fallon. Mój ojciec jest na górze.

Fallon odwrócił się szybko. Drzwi do sypialni Con­roy'a otworzyły się gwałtownie i na progu pojawił się stary człowiek, trzymając w ręce stalową sztabę. Za­mrugał swymi małymi paciorkowatymi oczami i po­wiedział:

- A więc wykończyłeś go, prawda? A jednak, jak widzę, zdążył cię przedtem zahaczyć.

Fallon wyszarpnął lugera i straszliwy, paraliżujący ból ogarnął jego ciało. Krzyknął i skurczył się.

Conroy stalową sztabą wytrącił lugera z dłoni. Fal­lon zdążył doskoczyć do niego i chwycić za przegub, zanim stary człowiek zdążył opuścić ciężką sztabę na jego głowę.

Fallon z trudem łapał powietrze. Stopniowo odzy­skiwał uprzednią sprawność. Stary człowiek walczył jak szaleniec, kopiąc, uderzając głową, drapiąc twarz przeciwnika. Martin poczuł, jak jego plecy uderzają o poręcz schodów. Wyrzucił ramię, trafiając w szczękę starego człowieka i zaraz po tym prześlizgnął się pod jego ramieniem na drugą stronę.

Do tej pory ramię bolało go tak bardzo, że było wła­ściwie bezużyteczne. Teraz zablokował nim jedno z dzikich uderzeń i uderzył Conroy'a prawą pięścią prosto w brzuch. To co stało się następnie, było czy­stym przypadkiem. Cornoy gwałtownie zwymioto­wał. Przechylił się do tyłu przez barierkę, rozległ się trzeszczący dźwięk i cała rama runęła w dół, pociąga­jąc Conroy'a razem z sobą.

Fallon stał, chwiejąc się na krawędzi piętra i patrzył w dół na starego człowieka, który spoczywał nieru­chomo z jedną nogą nienaturalnie wykręconą pod sie­bie. Leżący miał otwarte usta, a promień światła sło­necznego migotał w jego na w pół otwartych oczach. Na dole pojawiła się dziewczyna, spojrzała w górę i krzyknęła:

- Na miłość boską, niech pan zostanie, gdzie pan jest. Złamie pan sobie kark.

Fallon cofnął się od krawędzi, a ona pospiesznie weszła po schodach i sprowadziła go na dół.

Zatrzymali się obok ciała. Fallon spojrzał i powie­dział:

- Nie chciałem go zabić.

Zaśmiała się ponuro.

- To najlepsza robota, jaką pan kiedykolwiek zrobił.

Łagodnie popchnęła go do przodu.

- Teraz chodźmy szybko do kuchni i niech mi pan pozwoli siebie obejrzeć.

Zdjęła mu marynarkę i przecięła nożycami koszulę. Kula przebiła lewą pierś, tuż poniżej obojczyka. Krwawiła obficie. Martin jęknął i powiedział:

- Co za cholerny głupiec ze mnie. Powinienem do­ myśleć się, że on ma coś w zanadrzu. Zawsze się mnie
bał, a tym razem nawet nie drgnął.

- Załatwił go pan? - spytała szeptem.

Kiwnął głową.

- Świat jest wreszcie od niego uwolniony. To był wściekły pies.

Nagle uświadomił sobie, że Anna Murray jest teraz również wolna. Gdyby tylko miał możliwość ją o tym powiadomić.

Rose delikatnie starła krew gąbką i powiedziała:

- Źle pan wygląda, panie Fallon. Potrzebuje pan lekarza. Pana skóra wzdłuż tego bandarza przybrała
dziwny kolor. I śmierdzi zgnilizną.

Wstał podszedł do lustra nad kominkiem i obejrzał się dokładnie. Po lewej stronie, poniżej świeżej rany, ciało było spuchnięte. Uświadomił sobie, że wygląda to naprawdę źle. Popatrzył jeszcze raz. Z przeraże­niem zrozumiał, co się stało.

Cofnął się do łóżka i usiadł.

- Zabandażuj mnie. - powiedział. - Najlepiej jak po­ trafisz. Weź gazę i watę, porwij prześcieradło na pa­ski i obwiąż mnie ściśle.

Wyjęła watę z szafki i ściągnęła prześcieradło ze sznurka. Podczas gdy Rose opatrywała ranę, Fallon zaczął się zastanawiać. Miał co najmniej godzinę, je­śli w ogóle przeżyje. Bezwzględnie potrzebował lecze­nia szpitalnego. Zaśmiał się krótko. Nic dziwnego, że dostawał ataków straszliwego bólu, gdy trucizna z ra­ny stale drążyła jego ciało. Musiał przekroczyć grani­cę do wieczora i mógł to zrobić tylko w jeden sposób - pociągiem.

Rose zakończyła bandażowanie, opasując go pro­wizorycznie kawałkami prześcieradła pod pachą i wokół karku. Gdy skończyła, Fallon ledwie mógł po­ruszać ręką. Uśmiechnął się.

- W porządku - powiedział. - A teraz, może mogłabyś mi zdobyć jakąś czystą koszulę i inną marynarkę?

Kiwnęła głową.

- Myślę, że tak. Zobaczę, co się da wyszperać.

Odeszła na kilka minut. Gdy wróciła, niosła białą koszulę i elegancką marynarkę.

- To marynarka od jego najlepszego garnituru - po­wiedziała Rose.

Rose pomogła mu włożyć w rękaw zabandażowaną rękę. Zapięła guziki, a potem wyjęła jedwabną chustę, którą owinęła mu wokół szyi i wsunęła pod koszulę. Założył z jej pomo­cą marynarkę i obejrzał się w lustrze.

- Zrobiłaś wspaniałą robotę - powiedział.

- Wie pan przecież, że dla pana mogłabym zrobić wszystko.

Zaczęła rzucać zakrwawioną koszulę do ognia.

- Co teraz zrobimy? - spytała.

Usiadł ostrożnie na krześle.

- To właściwe jest pytanie. Muszę się stąd wydo­stać. W jakiś sposób muszę dotrzeć do pociągu, który
jedzie na południe. Ale nie chcę cię w to wplątywać ani chwili dłużej. Jak tylko odjadę, musisz się skonta­ktować z policją i zawiadomić ich o wszystkim. Po­wiesz im, że ci groziłem.

Westchnęła.

- Może wyniknie z tego przynajmniej jedna dobra rzecz, wreszcie będę mogła uciec z tego miejsca.

Fallon wyprostował się na krześle i zamyślił.

- Prawdziwym problemem jest teraz to, w jaki spo­sób dostać się na stację, niemal otoczoną kordonem
policji.

Zmarszczyła brwi, a jej twarz rozjaśniła się.

- Już wiem! - Spojrzała na zegarek stojący na ko­minku. - W południe jest pociąg, który jedzie przez Castlemore i Carlington, a potem dalej przez granicę. W furgonetce są dwie paczki zawierające chińską porcelanę. Nasz znajomy kupił ją na wyprzedaży i od­sprzedał kupcowi w Castlemore. Mieliśmy ją przesłać koleją.

- Ale jak to wszystko może mi pomóc? - spytał Fal­lon.

Wyjaśniła mu.

- Zabiorę pana do stacji w furgonetce. Kupię panu bilet, a potem przejadę przez wejście bagażowe, aby dostarczyć przesyłkę. Zwykle wyładowujemy je na peronie. Może pan się ukryć z tyłu w furgonie. Kiedy powiem, że nikogo nie ma w pobliżu, wyskoczy pan na peron i wsiądzie do pociągu. Nie będzie pan po­trzebował przechodzić przez stację i kontrolę biletów.

- Ale przecież powiedziałem ci, że nie chcę cię w to wplątywać - odparł. - Musisz zawiadomić policję, o tym, co się tutaj stało, zaraz po moim wyjeździe.

Wzruszyła ramionami.

- Zabierze mi to co najwyżej dwadzieścia minut. Podrzucę pana do stacji i wsadzę bezpiecznie do po­
ciągu. Przecież dwadzieścia minut nic nie zmieni. Wrócę do domu i wtedy ich zawiadomię. Mogę im powiedzieć, że zasłabłam albo coś takiego.

Zmarszczył brwi i zamknął oczy. Poczuł się słabo, a jego umysł nie funkcjonował prawidłowo. Martin nie chciał jeszcze raz wykorzystywać dziewczyny. Wiedział, że to było złe, ale z drugiej strony to cał­kiem dobry plan, aby dostać się do pociągu, nie będąc rozpoznanym. Gdyby znalazł się w środku, mógłby zasnąć z kapeluszem naciśniętym na oczy, albo ukryć się w jednej z toalet. Parę godzin i byłby w Castlemore. Wysiadłby z pociągu na jakieś małej, wiejskiej sta­cyjce, a granicę przekroczyłby piechotą. To mogło się udać, jeszcze była jakaś szansa. Uśmiechnął się do dziewczyny.

- W porządku, spróbujemy - powiedział.

Odpowiedziała z uśmiechem:

- Przez chwilę się martwiłam, że pan nie pozwoli sobie pomóc. To nie byłoby w porządku po tym wszy­stkim, co pan dla mnie zrobił.

Wyszła z pokoju, a Fallon odchylił się w krześle z szerokim uśmiechem. Była jeszcze takim dzieckiem. Co on naprawdę jej zrobił?!

Gdy wróciła była ubrana w płaszcz i rękawiczki.

- Idziemy - powiedziała. - Nie mamy zbyt wiele czasu.

Podniósł się. Pomogła mu założyć płaszcz i ściąg­nęła go paskiem. Fallon zatrzymał się w drzwiach. Coś mu się przypomniało. Cofnął się i podniósł za­krwawioną marynarkę z kominka. Wyjął lugera z kabury i wsunął go do kieszeni płaszcza, a potem wy­szedł za dziewczyną na podwórko. Otworzyła tył fur­gonu. Wspiął się do środka.

- Jeśli zatrzyma nas policja i mnie znajdzie, to po­wiem, że groziłem ci bronią przez okno - powiedział Fallon.

- W porządku - kiwnęła głową. - Ale to się nie zda­rzy. Nie ma strachu.

Zatrzasnęła drzwi i zablokowała je. Usłyszał, jak wsiadła do kabiny. Silnik zapalił i ruszyli przez pod­wórko, wyjeżdżając na skwer.

Przykucnął w kącie furgonu, opierając się o ścianę, a ból pojawiał się co parę minut, pogarszając jego stan. Na dotarcie do stacji kolejowej potrzeba było około dziesięciu minut. Kilka razy furgon zwolnił w gęstym ruchu ulicznym, ale nie zatrzymywali się. W końcu Fallon poczuł, że koła podskakują na podziura­wionym placu przed stacją i furgon stanął. Rozległo się ciche pukanie w ścianę, Martin kucnął przy małym okienku prowadzonym do kabiny.

- Idę teraz po bilety - powiedziała Rose. - Niech pan będzie cicho. W pobliżu kręci się paru policjantów.

Klęcząc wyjrzał przez okno na zewnątrz, ale w polu widzenia zobaczył jedynie kilka samochodów zaparkowanych przed nimi.

Gdy Rose wspięła się z powrotem do kabiny, usiadła, udając że przegląda rozkład jazdy i powiedziała cicho:

- Mają dwóch ludzi przy głównym wejściu i po jed­nym na każdej bramce wychodzącej na peron. Podjadę teraz z drugiej strony do wejścia towarowego. Człowiek na bramie mnie zna. Przejeżdżałam tu wiele razy. Pewnie będzie tam jeszcze jakiś policjant, wiec niech pan nie zrobi żadnego hałasu.

- W porządku - odpowiedział. - Ale jeśli cokolwiek będzie szło nie tak, pamiętaj co powiedziałem: trzymałem cię cały czas na muszce.

Nic nie odpowiedziała i momentalnie furgon za­wrócił, i odjechał. Fallon ześlizgnął się znowu na podłogę i poczołgał do tylnych drzwi. Ledwie do nich dotarł, gdy furgon zwolnił i zatrzymał się. Mężczyzna wstrzymał oddech i czekał. Zbliżyły się czyjeś kroki i usłyszał, jak Rose powiedziała głośno:

- Nie wygłupiaj się, Tommy, tylko otwieraj. Mam parę paczek na południowy pociąg do Carlington.

Jakiś męski głos odparł:

- Ach to ty, Rose.

Doleciały go strzępy rozmowy, których nie był w stanie zrozumieć, a potem jakiś inny głos przyłączył się do nich. Rozległ się gwałtowny wybuch śmiechu i Rose powiedziała:

- Daj spokój tym wygłupom i otwórz w końcu bra­mę, Tommy.

W chwilę później ruszyli znowu do przodu i Fallon odetchnął głęboko z ulgą. Furgon się zatrzymał i Martin usłyszał kroki z tyłu pojazdu. Rozległ się nieziemski gwizd, gdy w pobliżu jakiś parowóz wypuścił parę. Rose podniosła rygiel zamykający drzwi i powiedziała spokojnie:

- Niech pan będzie gotowy, panie Fallon. W pobli­żu kręcą się dwaj bagażowi. Gdy otworzę drzwi, niech pan wyskoczy, a potem odwróci się i pomoże mi wyciągnąć paczki.

- W porządku, jestem gotowy w każdej chwili - od­powiedział Fallon.

Zamknął oczy, przeszyty kolejną falą bólu. Wbił paznokcie w dłoń, głęboko oddychając i wtedy drzwi się otworzyły. Wyskoczył na ziemię, odwrócił się i pociągnął jedną paczkę ku sobie.

- Czy ktoś zauważył? - spytał, nie podnosząc głowy.

Rose rozejrzała się nieznacznie.

- Nie, zdaje się, że się udało - odparła. - Teraz niech pan weźmie jedną z tych paczek i podąża za mną.

Paczka nie była ciężka, a mimo to krople potu wy­stąpiły mu na czoło, gdy szedł za dziewczyną wzdłuż śliskiego peronu. Pociąg stał otoczony lekką mgiełką pary. Rose zmierzała prosto do wagonu bagażowego. Przez moment nie było tam nikogo, więc tylko zosta­wili paczki, po czym wrócili wzdłuż peronu.

W pociągu było niewielu ludzi. Fallon otworzył drzwi pustego wagonu i weszli do środka, zostając na korytarzu.

- Lepiej usunąć się im z drogi - powiedział. - Na peronie jest zbyt mało podróżnych, aby mogli mnie
zasłonić.

Kiwnęła głową.

- Tak, to byłaby wielka szkoda, zostać teraz złapa­nym. - Uśmiechnęła się. - Na dziedzińcu przy bramie towarowej stało dwóch policjantów. Na szczęście strażnik mnie znał. - Potrząsnęła głową i powiedziała krzywiąc się: - Nie chciałabym jeszcze raz przejeż­dżać. Trzęsły mi się kolana na samą myśl, że mogliby przeszukać furgon.

Uśmiechnął się i ścisnął jej rękę.

- Zachowałaś się jak prawdziwy żołnierz.

Stała po przeciwnej stronie wąskiego korytarza, od­wrócona do niego twarzą tak, że ich ciała niemal się stykały. Oczy dziewczyny, ciemne i błyszczące, wpa­trzone były w jego twarz i nagle pojawiły się łzy. Sięgnął i czule pogłaskał ją po ramieniu.

- Nie martw się - powiedział. - Wszystko będzie dobrze.

- Będę się modlić, żeby się wszystko udało.

Spojrzała mu w oczy, a potem przysunęła się o pół kroku i pocałowała go namiętnie. Przez moment przy­lgnęła do niego, obejmując kurczowo, po czym odsu­nęła się i zeszła na peron, zamykając za sobą drzwi. W końcu peronu rozległ się przeraźliwy gwizd. Fallon sięgnął po swój portfel i wyciągnął resztę pie­niędzy, które dał mu O'Hara. Wyjął pięć jednofuntowych banknotów i wsunął do portfela. Potem wręczył jej pozostały zwitek pieniędzy.

- To dla ciebie - powiedział. - Tu jest ponad sto fun­tów. Wykorzystaj je dobrze. Wydostań się z tego
miejsca, rozpocznij nowe życie.

Jej oczy rozszerzyły się w zdumieniu, gdy patrzyła na pieniądze.

- Ale ja nie mogę tego wziąć - powiedziała. - To za dużo.

Pociąg zaczynał powoli ruszać, a ona szła wzdłuż peronu, dotrzymując mu kroku. Potrząsnął głową.

- Zatrzymaj je - powiedział. - Dla mnie są teraz bez­użyteczne. Poza tym zarobiłaś każdego pensa.

Pociąg jechał coraz szybciej. Zaczęła biec. Jej oczy były pełne łez.

- Nigdy pana nie zapomnę, panie Fallon. Tak długo, jak będę żyła.

Poczuł nagły ucisk w gardle i powiedział cicho:

- Ja ciebie też nigdy nie zapomnę, Rose.

A potem peron się oddalił, unosząc ją gdzieś w przeszłość.

Usiadł w rogu pustego przedziału i wyjrzał przez okno. Teraz wszystko było w rękach losu. Za parę go­dzin mógł się znaleźć na granicy. Jeśli przeczeka do nocy, to przedostanie się na drugą stronę piechotą. Nie będzie to zbyt trudne. Kolejny spazm wściekłego bólu wstrząsnął jego ciałem. Martin zamknął oczy i oparł się w kącie, a po chwili zapadł w stan między snem a jawą.

Pół godziny później otworzył oczy i zdał sobie sprawę, że pociąg się zatrzymał. Stał na jakiejś wiej­skiej stacji. Znowu zaczął pogrążać się w sen, gdy na­gle zesztywniał i usiadł prosto. W rozkładzie jazdy dla tego pociągu nie było przystanku przed Castlemore. Pośpiesznie otworzył okno i wyjrzał na zewnątrz. Na przeciwległym końcu obok lokomotywy stała i rozmawiała mała grupa ludzi. Jeden z nich był kole­jarzem, a trzech pozostałych było ubranych w ciemne mundury policyjne. Fallon poczuł nagle przypływ spazmatycznego śmiechu. Tracił panowanie nad so­bą. Powinien był o tym pomyśleć. To było tak oczy­wiste. Trzech policjantów i kolejarz wsiedli do pocią­gu i peron zaczął umykać.

Wyszedł szybko z przedziału i ruszył wzdłuż kory­tarza do najbliższych drzwi. Gdy wyciągnął rękę, aby je otworzyć, peron zniknął i pociąg jechał dalej nabie­rając prędkości.

Przez chwilę zastanawiał się nad swoim położe­niem. W pociągu nie było wielu ludzi. Sprawdzenie wszystkich wagonów mogło zająć policjantom co najwyżej dziesięć albo piętnaście minut. Wychylił się przez okno, kilkaset jardów dalej, na bocznym torze, stał pociąg towarowy. Umysł Fallona pracował szyb­ko, oceniając ryzyko, a potem Martin zdecydował się i otworzył drzwi wagonu. Teraz nie było żadnego ry­zyka. Było tylko to, co musiał zrobić.

Chwycił się poręczy i zatrzasnął drzwi za sobą. Je­chali z prędkością około dwudziestu mil na godzinę, a mimo to pociąg towarowy wydawał się pędzić w jego kierunku. Czekał, dopóki nie zbliżyli się do nie­go na około dwadzieścia jardów i skoczył. W ułamku sekundy, zanim jeszcze upadł, zrozumiał, że pomylił się szacując prędkość. Jego stopy uderzyły w żwir, a on rozpaczliwie chował głowę w ramiona i koziołku­jąc parę razy, upadł ciężko na ziemię.

Przez jakiś czas leżał na szynach, na których stał pociąg towarowy. Powoli zaczął odzyskiwać przyto­mność. Natarczywy, wewnętrzny głos zmusił go do podniesienia się i popchnął w stronę stojących wago­nów. Całe ciało Martina było w ogniu, a umysł pró­bował w jakiś sposób wydostać się z szoku, którego doznał. Mężczyzna dotarł w końcu do stojącego wa­gonu towarowego i pociągnął szerokie drzwi. Wysi­łek spowodował nowe fale bólu, rozdzierające go od wewnątrz. Fallon zacisnął zęby i otworzył szeroko drzwi. Przez chwilę odpoczywał, a potem wciągnął się do środka.

W środku było pełno luźno ułożonych paczek. Wy­chylił się w stronę drzwi i z całej siły jaka mu pozo­stała, popchnął je. Odwrócił się i ruszył przed siebie, dopóki nie odkrył wolnej przestrzeni pomiędzy pacz­kami, a ścianą wagonu. Głowa pękała mu z bólu, któ­ry stał się istotą żywą i nie chciał go zostawić w spo­koju.

Poczuł coś lepkiego i ciepłego, sączącego się spod koszuli. Przypadkowo sięgnął ręką pod płaszcz i wy­ciągnął ją znowu. Była umazana krwią. Przez mo­ment przyglądał się temu z przerażeniem, a potem, gdy ból rósł w nim coraz bardziej, stłumił jęk i skulił się na podłodze.

12.

Wynurzył się z głębi omdlenia, leżąc na podłodze w wąskiej przestrzeni między paczkami, a ścianą wa­gonu. Z trudem oddychał, gdy ból przypływał i odpły­wał przez jego bezwładne ciało.

Trwało to bardzo długo. Stopniowo zaczął prze­zwyciężać ból, spychając go gdzieś, poniżej progu świadomości. Był tam i jednocześnie jakby nie było. Zachichotał wściekle, otworzył oczy i stwierdził, że otacza go ciemność.

Poczuł lekką panikę, wyciągnął przed siebie rękę i dotknął ściany wagonu jakby upewniając się, że była tam nadal. Poruszali się bardzo powoli, tak że słyszał stukot przejeżdżających obok pociągów.

Czuł, że ma lekką głowę. Przeszukiwał kieszenie, dopóki nie znalazł paczki papierosów. Włożył papie­rosa do ust i jego palce próbowały wyszperać zapałki. Pochylił się, aby zapalić papierosa i pozostał w tej po­zycji z płonącą zapałką w prawej ręce.

Podłoga wokół niego była pokryta krwią. Lewy rę­kaw i bok płaszcza były nią nasycone. Kiedy płomień zapałki dotarł do palców, rzucił ją na podłogę i usiadł, wpatrując się w ciemność. Jego umysł był wyprany z wszelkich myśli i Fallon czuł się dziwnie spokojny. Oparł ręce między paczkami a ścianę i podniósł się do góry.

Zaczął się po omacku posuwać do przodu. Natrafił rękami na rozsuwane drzwi. Chwycił je i mocno po­ciągnął. Przytrzymał się mocno barierki i wychylił w otwartych drzwiach, wyglądając na zewnątrz.

Panowały ciemności i padał deszcz. Pociąg mijał labirynty szyn, w oddali pojawił się oświetlony peron. W chwilę później minęli z turkotem tabliczkę z nazwą stacji i Fallon obejrzał się szybko. To było Castlemore. Pod tabliczką znajdował się duży elektryczny ze­gar. Wskazywał wpół do dziesiątej. Martin zapalił pa­pierosa i osunął się na podłogę, rozważając wszystko od nowa.

Pociąg, do którego wsiadł w Stramore, wyjechał w południe. Wyskoczył z niego pół godziny później. To znaczy, że leżał nieprzytomny przez sześć godzin. Stracił sporo krwi przez ten czas. Poczuł, że ogarnia go panika.

Wsunął rękę pod marynarkę i delikatnie sprawdził ranę. Wydawało się, że krwawienie ustało. Spróbo­wał spokojnie pomyśleć. Oczywiście rana została rozerwana przez jego upadek z pociągu. Potem krwa­wił jakiś czas dopóki rana nie zakrzepła. Zaśmiał się słabo. Niepotrzebnie się martwił i wpadał w panikę. Nadal trzymał się na nogach. A więc była jeszcze ja­kaś szansa.

Usiadł znowu na podłodze i spojrzał na światła Castlemore, które oddalały się w ciemności. Następny przystanek był w Carlington. Wszystko, co mógł te­raz zrobić, to siedzieć tu cicho. Za Carlington spróbuje wyskoczyć z pociągu, aby dojść do granicy na pie­chotę. Rano byłby już w domu.

Pociąg toczył się z prędkością dziesięciu lub pięt­nastu mil na godzinę. Fallon przypomniał sobie pier­wszy poranek, gdy szedł w deszczu przez miasto, a Murphy próbował go śledzić. Zobaczył chłopca jesz­cze raz, na placu pełnym drzew, otrzepującego czap­kę z błota i klnącego. Biedny Johnny Murphy. Szukał wspaniałych przygód, a znalazł jedynie śmierć.

A potem pojawiła się Anna, śliczna Anna Murray. Ile to czasu trzeba było, aby zdał sobie sprawę, że była piękna, a może wiedział to wszystko przez cały czas? Może po prostu nie chciał się do tego przyznać. Wpa­trywał się w ciemność i przez chwilę jej twarz zdołała się niemal zmaterializować w mroku. Jej oczy były głębokie jak morze i czuł, że jest wciągany w ich głę­biny. Zaśmiał się dziwnie wysokim głosem. Nie było dla niego żadnej nadziei. Aby cokolwiek otrzymać, trzeba najpierw coś dać. A on jej nie dał nic.

Zaśmiał się gorzko. To było absurdalne. Niszczył wszystko, czego dotknął. Murphy, Rogan, Anna Mur­ray. Możliwe, że ją zniszczył najbardziej. Przeszedł przez granicę, aby ratować człowieka i w rezultacie go zabił. Ale tego nie żałował ani trochę. Byli tacy ludzie, którzy nie powinni żyć. I Patrick Rogan był jednym z nich.

Zmarszczył brwi, a jego umysł borykał się z proble­mem, w jaki sposób będzie mógł stanąć przed Maure­en Rogan i powiedzieć, że zabił jej syna. Czy był wstanie jej to wytłumaczyć? Westchnął, oparł się o jed­ną z paczek i wtedy pociąg zadygotał, szarpnął i gwał­townie zaczaj hamować.

Nagle nastała cisza, przerywana jedynie świstem pary, a potem usłyszał głosy zbliżające się od torów. Podniósł się i wyjrzał na zewnątrz. W ciemności wi­dać było poruszające się w jego stronę latarki. Posta­cie zatrzymały się i słychać było odgłosy otwieranych drzwi. Po paru chwilach latarki przesunęły się do na­stępnego wagonu i rozległ się kolejny zgrzyt otwiera­nych drzwi.

Fallon nie wahał się. Bez zastanowienia zeskoczył na ziemię i ruszył przez tory. Przez chwilę stał na skraju nasypu, wytężając w ciemności oczy, a potem dał krok do przodu i stracił równowagę. Sturlał się z nasypu, łamiąc z trzaskiem plantację młodych jodeł. Ciemność zamieniła się w wirującą masę kolorowych świateł. Chwycił go straszliwy ból, rozpoczynający się gdzieś w piersi i przepływający przez całe ciało, paraliżujący płuca tak, że niemal stracił oddech.

Dowlókł się do jakiegoś dużego drzewa i położył. Czekał, aż jego oddech wróci do normy. Potem wstał i zachwiał się w ciemności z wyciągniętymi rękami, jakby szukając przed sobą czegoś, na czym można by się wesprzeć.

Ruszył po omacku przedzierając się przez plantację. Poczuł nagle paniczny strach. Zaczął biec, zataczając się między drzewami z pochyloną głową i z prawą dłonią jak tarczą podniesioną do góry. Kilkakrotnie upadał, ale za każdym razem podnosił się biegł szybciej, jak­by coś straszliwego deptało mu po piętach.

Wydostał się z plantacji, zahaczył nogą o kępę tra­wy i wyłożył się jak długi prosto do rowu. Wygramo­lił się z płytkiej, błotnistej wody, przemoczony do su­chej nitki, i znalazł się na głównej drodze. Znowu za­czął biec w ciemności smagany deszczem po twarzy. Nie wiedział, dlaczego biegnie. Po prostu miał długa drogę do przebycia i mało czasu, tak bardzo mało cza­su.

Po jakimś czasie zauważył na niebie czerwoną łu­nę. Zaczął się nagle bezsensownie śmiać. Możliwe, że to było piekło, które czekało na niego gdzieś w cie­mności. Wyszedł na szosę i zatrzymał się. Jakieś pięć­dziesiąt jardów dalej po prawej stronie drogi znajdo­wała się gospoda. Wielki czerwony neon trzaskał w deszczu. Przez chwilę Martin stał chwiejąc się, a później ruszył, potykając się, w tamtą stronę.

Przykucnął pod osłoną niskiego muru i ostrożnie wyjrzał na drugą stronę. Z otwartego okna dolatywały dźwięki muzyki i urywki beztroskiego śmiechu. Za murem znajdował się parking. Wyglądało na to, że nikogo nie ma w pobliżu. Fallon zaczął kluczyć mię­dzy pojazdami, rozpaczliwie próbując otworzyć któ­reś drzwi. Po paru chwilach znalazł jakiś niezamknięty stary furgon. Otworzył drzwi i jego ręka prześlizg­nęła się po desce rozdzielczej. Kluczyki wisiały tam, gdzie je zostawił właściciel.

Gdy postawił stopę na schodku, czyjaś dłoń chwy­ciła go za ramię i usłyszał niski głos:

- A co ty, do diabła, tutaj robisz?

Nie zastanawiał się nad odpowiedzią. Nie miał cza­su na tłumaczenie. Wyszarpnął z kieszeni lugera, ob­rócił się i uderzył nim w białą twarz, ledwo widoczną w ciemności. Mężczyzna zwalił się na ziemię z ci­chym jękiem. Fallon wdrapał się do kabiny, nacisnął starter, zawrócił i wyjechał z parkingu. Po kilku mi­nutach mknął przed siebie, a światła otwierały przed nim w ciemności wąską ścieżkę.

W oddali ukazał się oświetlony drogowskaz. Mar­tin zahamował ostro i wychylił się przez okno, aby go przeczytać.

Był na właściwej drodze. Do Carlington było pięt­naście mil, wrzucił bieg i ruszył dalej. Furgon mógł wyciągnąć najwyżej pięćdziesiątkę, mężczyzna do­cisnął więc pedał do deski i oparł się wygodnie w sie­dzeniu, pewnie trzymając kierownicę. Utkwił wzrok w ciemności przed sobą.

Noc płatała mu dziwne figle. W pewnym momen­cie wydawało mu się, że jest ciemno, po czym wszy­stko się rozjaśniało w jakiś niewytłumaczony sposób. Martin zamrugał mocno oczami i potrząsnął parę razy głową. Możliwe, że to były światła, tylko światła. A potem znowu powtórzyło się to samo. Ale tym razem światło rosło i rosło, dopóki nie spostrzegł, że widzi całą okolicę rozpostartą po obu stronach drogi. Tak, jakby oglądał wszystko z lotu ptaka. To nie mogło być normalne. Krzyknął i nacisnął gwałtownie stopą na hamulec. Furgon zaczął hamować, posuwając się pod kątem wzdłuż drogi.

Oparł się o kierownicę ze spuszczoną głową i za­płakał gorzko. Głośne szlochanie szarpało jego ciało. "Nie chcę umierać - mówił do siebie. - Nie wolno mi umrzeć. Muszę dostać się do domu. Muszę dostać się do domu". Nagle zdał sobie sprawę, dlaczego jest to takie ważne. Anna czekała na niego w domku po dru­giej stronie granicy. Czekała na niego i nie mógł jej zawieść.

Niemal zaskoczeniem było dla niego samego, gdy znalazł się znowu na szosie, mknąc przez ciemność. Jego ręce były mocno oparte na kierownicy i cały umysł skoncentrowany na utrzymaniu ich w tej pozy­cji. Furgon wjechał na niewielkie wzgórze i Fallon ujrzał w dolinie światła małego miasteczka. Mijał pu­ste ulice tonące w deszczu. Po prawej stronie dojrzał okręg świecącego w ciemności światła.

Zatrzymał furgon i wysiadł. Ogromna lampa była umieszczona na szczycie wysokiej, ceglastej bramy, na której widniał napis: "Patrick Quinn lek. med." Fallon otworzył furtkę i skierował się prosto do drzwi.

Ścieżka ciągnęła się w nieskończoność, a drzwi zdawały się oddalać. Nagle zamajaczyły tuż przed nim, a potem wszystko zawirowało. Minęło parę chwil, gdy uświadomił sobie, że leży, dotykając poli­czkiem ziemi. Powoli, z wysiłkiem wstał i oparł się o drzwi, podniósł pięść i zastukał słabo. Otworzyły się tak gwałtownie, że wpadł do środka, a później mocne dłonie podniosły go. Otworzyły się kolejne drzwi i znalazł się w oświetlonym holu.

Leżał na kozetce, słysząc wokół siebie szmery gło­sów. Jakaś szczupła twarz, z siwymi włosami, pełna sympatii i zrozumienia wpatrywała się w niego. Fal­lon oblizał usta i spróbował coś powiedzieć.

- Stracona krew - wyszeptał. - Dużo krwi. Krwawienie przez godziny. Pomóż mi. Nie wolno mi um­rzeć. - Uniósł się nieco. - Nie wolno mi umrzeć.

Dłoń delikatnie popchnęła go do tyłu i spokojny głos, kogoś kto już żył długo i wiele widział, powie­dział:

- Pomogę ci, synu, tylko uspokój się i leż spokojnie.

Ręce uniosły go do góry, ostrożnie zdjęły mu płaszcz i marynarkę i znowu położyły na poduszce. Coś poruszyło się wzdłuż jego piersi. Spojrzał i zoba­czył nożyczki zgrabnie dzielące jego koszulę i bandaże. Rozległ się nagły okrzyk przerażenia i kobiecy głos powiedział:

- O mój Boże!

Podniósł się z trudem na łokciu i zobaczył młodą kobietę, stojącą po jednej stronie leżanki i trzymającą miednicę. Potem nożyczki dokończyły dzieła i banda­że zostały zdjęte. Natychmiast rozszedł się wokół okropny zapach. Fallon usłyszał, jak stary człowiek powiedział:

- Szybko, bandaże, pospiesz się. Nie ma czasu do stracenia.

Podniesiono go i poczuł, że bandaże otaczają go ponownie. Był całkowicie świadomy wszystkiego, co wokół się działo. Nagle poczuł, jak gdyby był kimś z zewnątrz, patrzącym z boku na to wszystko. Tak jakby zdarzyło się to komuś innemu, w innym czasie i w innym miejscu. Pokój zaczynał falować, a sufit podnosił się.

Martin został delikatnie ułożony na poduszce i za­mknął oczy. Chciał wrócić do swego domku i Anny, która czekała na niego. Ona tam czekała i nic nie mogło go powstrzymać przed dotarciem na drugą stronę. W takim razie dlaczego tutaj leżał?

Ta myśl kompletnie go zaskoczyła. Parę mil dalej była granica, a on leżał tutaj. Otworzył oczy i zoba­czył w swoim ramieniu igłę umocowaną kawałkiem plastra. Od igły biegła rurka do butelki, która była trzymana powyżej jego głowy przez jakąś kobietę.

- Co ja tu robię? - spytał.

Podniósł się do siedzącej pozycji, pociągając rurkę tak, że pielęgniarka musiała szybko zrobić krok do przodu.

- Co ja tutaj robię? - spytał powtórnie.

Oczy kobiety były rozbiegane ze strachu i pojawiły się w nich łzy.

- Proszę się położyć - powiedziała. - Musi pan leżeć płasko.

Zapanowała chwila ciszy, przez którą mógł usły­szeć głos starego człowieka.

- Tak, on jest tutaj. Nie, on nie jest niebezpieczny, głupcze. Tak, jestem pewien, że to Martin Fallon. Karetka szybko. Jeśli nie zdołasz dostarczyć tu żadnej w przeciągu pół godziny, to możesz wysłać karawan.
On jest umierający.

Nastąpiła przeraźliwa, bezdźwięczna cisza. Fallon pokręcił niezdarnie głową z boku na bok i wielkie, ciężkie łzy stoczyły się powoli po jego policzkach.

- Nie - powiedział. - Ja nie umieram. Ja przecież jadę do domu.

Wstał i szarpnął ramię do tyłu. Igła wyrwana z ciała odetkała jasny strumień krwi, który trysnął z jego rę­ki. Zakrwawiona marynarka leżała na podłodze. Opadł na kolano i zaczął przeszukiwać kieszenie, do­póki jego dłoń nie zamknęła się na kolbie lugera. Wy­prostował się, gdy lekarz wpadł do pokoju i zabloko­wał drzwi, rozkładając szeroko ramiona.

- Z drogi - powiedział Fallon. - Jeszcze nie umie­ram. Muszę spotkać się z Anną.

- Jesteś chory - powiedział stary człowiek. - Nie wolno ci wstawać.

Fallon wycelował lugera prosto w niego.

- Z drogi! - powtórzył ochryple. - Dojadę do Doone nawet, jeśli to mnie zabije.

Stary człowiek potrząsnął głową.

- Nie dojdziesz nawet do drzwi - powiedział.

Przez chwilę spoglądał w twarz Fallona, a potem wyraz ogromnego współczucia pojawił się w jego oczach i lekarz odsunął się na bok. Fallon przeszedł zataczając się, otworzył drzwi i słaniając się na no­gach, podążył w dół ścieżki.

Furgon zapalił od razu. Fallon ruszył gwałtownie, oddalając się od białego światła w ciemność i deszcz, w swoją ostatnią podróż. Przez chwilę jego umysł wy­dawał się jasny i zaczął znowu myśleć logicznie. Mar­tin zauważył, że nadal trzyma lugera w prawej dłoni. Było to niezręczne i przeszkadzało trzymać kierowni­cę. Przez przypadek, w nieprzemyślanym geście, wy­rzucił go przez okno. Górna część ciała mężczyzny była obnażona, nie miał na sobie nic oprócz bandaży. Nie czuł ani zimna, ani nie był świadomy niewygody. Jechał do domu, gdzie czekała na niego Anna tylko to było istotne.

Deszcz zmienił się w ciężką ulewę, zalewając szy­bę do tego stopnia, że kierowca ledwo mógł dojrzeć drogę przed sobą, ale i to nie miało znaczenia. Nic nie miało znaczenia. Nie istniało już nic, czego mógł się obawiać. Jechał do domu i nic nie mogło go zatrzy­mać. Musiał dotrzeć na to spotkanie.

Po prawej stronie pojawił się jakiś dom, a potem następny i następny. Fallon zjeżdżał z niskiego wzgó­rza otoczonego budynkami i wiedział, że jest w Doone. Zakręcił ostro kierownicą u podnóża wzniesienia i skręcił w długą aleję, wysadzaną po obu stronach drzewami. Na jej końcu, w świetle reflektorów, stał posterunek graniczny.

Nie czuł strachu, ponieważ nie miał już czego się bać. Zamierzał przejechać na drugą stronę i nic nie było go w stanie powstrzymać. Nikt nie mógł mu przeszkodzić. Musieli to wiedzieć.

Jakiś człowiek w ciężkim płaszczu przeciwde­szczowym stał na werandzie, chroniąc się przed ule­wą. Fallon zatrzymał furgon i czekał.

Czuł, jak gdyby unosił się wysoko w deszcz i pa­trzył na dół na mały posterunek graniczny i znajdują­cych się tam ludzi. Człowiek w niebieskim płaszczu przeciwdeszczowym ruszył z werandy w jego stronę i wtedy głos z baraku zatrzymał go. Wynurzył się wy­soki mężczyzna elegancko ubrany w mundur, z płasz­czem narzuconym niedbale na ramiona i zaczęli pro­wadzić gwałtowną rozmowę. Pierwszy schował się w końcu do środka, a wysoki mężczyzna podszedł do furgonu.

Gdy był zaledwie parę kroków od wozu, cofnął się nagle ze stłumionym okrzykiem. Fallon uśmiechnął się i powiedział:

- Witaj, Phil. Miło cię widzieć tutaj.

Stuart przysunął się bliżej, opierając o okno. Na je­go twarzy odbijało się przerażenie.

- Martin! - krzyknął. - Na miłość boską, Martin!

Fallon zerknął w dół. Po jego piersi spływała krew. Spojrzał na Stuarta bez wyrazu i powiedział:

- Jadę do domu, Phil. Jadę do domu. Nie próbuj mnie zatrzymać. Zostało mi zbyt mało czasu.

Przez chwilę Philip Stuart patrzył bezradnie na nie­go, a potem na jego twarzy pojawił się osobliwy wyraz. Poruszając się powoli, jak człowiek we śnie, pod­szedł do szlabanu zagradzającego drogę i podniósł go.

Fallon przejechał na drugą stronę nie odwracając się. Czuł się mocny i znowu pełen sił. Udało się. Je­chał do domu, był z powrotem u siebie. Szosa tonęła w wodzie. Przejechał kałuże, rozpryskując fontanny wody, a potem skręcił ostro w boczną drogę.

Przed nim rozciągała się dolina, a w głębi, poniżej wzniesień, jarzyło się samotne światło. Nacisnął pe­dał gazu i samochód wpłynął, jak wielki ptak wraca­jący do domu. Ostro zahamował u stóp wzgórza, śliz­gając się na mokrym żwirze i skręcił w drogę prowa­dzącą bezpośrednio ku zabudowaniom. Słupek od bramy wyskoczył z ciemności na jego powitanie. Fal­lon zahamował znowu i skręcił kierownicą, ale jego ręce straciły swoją moc. Furgon wzniósł się na dwóch kołach, zawirował w pół obrocie, uderzając w słupek wjazdowy.

Drzwi samochodu otworzyły się i Martin wypadł na ziemię. Przez chwilę leżał bez ruchu, w końcu pod­niósł się z trudem i zaczął iść w kierunku budynku. Światło w oknie wydawało się jaśnieć coraz bardziej, doszedł go słaby dźwięk głosów. Drzwi otworzyły się na oścież i długa smuga oświetliła ciemność.

Fallon stał, chwiejąc się lekko na szeroko rozstawionych nogach. Był świadomy zimna deszczu, który pa­dał na jego nagą skórę. W jakiś sposób zgubił jeden but, a kamienie wbijały mu się w stopę. Rozpoznał O'Harę i Doolana stojącego przy jego boku, a potem obydwaj zostali gwałtownie odepchnięci na bok i ukazała się Anna Murray. Przez długą chwilę spoglą­dał na nią i próbował się uśmiechnąć. Zrobił jeden niepewny krok w jej kierunku i upadł.

Otworzył oczy i zobaczył O'Harę pochylającego się nad nim.

- Pomścimy cię, Martin - powiedział. - Nie zapo­mnimy.

Fallon zaczął się śmiać. To wszystko wydawało mu się teraz głupie i bezmyślne. Słowa, tylko słowa. A potem O'Hara został odepchnięty. Anna klęknęła w deszczu i Martin znalazł się w jej ramionach. Spróbo­wał coś powiedzieć, ale nie mógł z siebie wykrztusić żadnego słowa. Chciał jej powiedzieć, że ją kocha, że była tym, za czym tęsknił przez całe lata.

Teraz to już nie miało sensu. Płakała. Chciał ją po­cieszyć, ale czuł się bardzo słaby. Jego całe życie zo­stało zmarnowane.

Dziewczyna płakała z ramionami mocno oplecio­nymi wokół niego. Uśmiechnął się z zadowoleniem, odwrócił twarz, a potem zrobiło się zimno, bardzo zimno i wszystko zaczęło się od niego oddalać. Po­czuł, jak gdyby wielki wiatr próbował go podnieść do góry i zanieść daleko na przeciwległy brzeg. Przez je­szcze jedną, dłuższą chwilę przywarł do Anny kur­czowo, a potem puścił ją i odwrócił twarz w stronę ciemności.

Formatowanie i korekta skanu - Bogusław P. Marcela

71



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Higgins Jack Placz mysliwego(1)
Higgins Jack Bez przebaczenia POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Odplacic diablu POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Nocne przejscie POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Gniew lwa POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Zelazny tygrys POPRAWIONY(1)
Jack Higgins Feniks we krwi POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Gra dla bohaterów POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Solo POPRAWIONY(1)
Jack Higgins Testament Caspara Shultza POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Pieklo jest zawsze dzisiaj POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Sean Dillon 10 Smierc jest zwiastunem nocy
Higgins Jack Saba
Higgins Jack Przerwany urlop
Higgins Jack Odpłać diabłu
Higgins Jack Czas w piekle
Higgins Jack Saba (rtf)

więcej podobnych podstron