Krajewski Michał MIEJSCE STAŁEGO ZAMIESZKANIA

Krajewski Michał

MIEJSCE STAŁEGO ZAMIESZKANIA



Byłem całe życie robotnikiem i zawodowo osiągnąłem stopień murarza. Tym, czym jestem, czyli świadomym swych poczynań patriotą i internacjonalistą, uczyniła mnie przynależność do klasy robotniczej i wiedza zdobyta wyłącznie własnym trudem. Chcąc jako prosty robotnik przeszwarcować się na ten szcze­bel wiedzy, jaki klasa wyzyskiwaczy zawarowała dla siebie, mu­siałem zrezygnować nawet z tego, co jest udziałem każdego czło­wieka — | prawa do stałego miejsca zamieszkania. Nigdy nie byłem człowiekiem leniwym, nigdy nie stroniłem od pracy i obo­wiązków, a jednak całe życie, aż do ostatnich lat, upłynęło mi jakby na jakichś przymusowych wagarach. Zdałem sobie z tego sprawę, gdy któregoś dnia w lutym 1949 roku w związku z wy­rabianiem paszportu zagranicznego zdarzył mi się taki oto nie­słychany wypadek.

Okazało się, że ja — Krajewski Michał, syn Adama i Marii, zdawałoby się skądinąd szanowny obywatel i ojciec dzieciom, znajduję się od urodzenia w kolizji z prawem i to z bardzo po­ważnych przyczyn, a mianowicie z braku stałego miejsca zamie­szkania. W związku z tym zmuszony jestem zeznać do protokołu pewne dane, które może pozwolą to miejsce ustalić, względnie, jeżeli się to nie uda, przyczynią się do przyznania mi go w obec­nym moim miejscu pobytu.

Otóż urodziłem się w Astrachaniu w roku 1904. Ktoś może się uśmiechnąć, bo pomyśli, że ja zaraz na początku chcę zatrzeć, że tak powiem, ślady swojego pochodzenia. Są, oczywiście, lu­dzie, którzy chcieliby za sobą zacierać dobre czy złe ślady. Ja

tam do nich nie należę, ale że jestem robotnikiem, murarzem, to może kogoś i dziwić, dlaczego urodziłem się, ba, aż w Astra- chaniu.

Gdybym wam powiedział, że urodziłem się w Brukseli, też byś­cie się dziwili, bo uczono nas, że robotnik — to takie stworzenie, co, jak się urodzi, to gdzieś na wyrku w baraku, tam gdzie świat deskami zabity, a nie w dużym, ładnym mieście. Mieszczuch za­wsze starał się tym odgrodzić od plebsu, że, jak samo określenie wskazuje, powoływał się na urodzenie swoje koniecznie w mie­ście i możliwie nie byle jakim; już to samo stórał się wykorzy­stać jako argument wyższości wobec chłopa na przykład. Za moich czasów w miastach rodzili się tylko obywatele, posiadacze pałaców, kamienic, sklepów i placów, a robotnicy rodzili się — nie wiadomo gdzie.

Ojciec mój był najmłodszym z dwunastu synów kowala mało­miasteczkowego. Ani on, ani żaden z jego braci, a moich stryjów, nie poszedł w ślady dziadka. Wszyscy zostali murarzami. Mój ojciec jednak, kiedy miał szesnaście lat, postanowił pójść na ochotnika do wojska, ażeby wyuczyć się na muzykanta. Służył w Rzeszowie w austriackim wojsku przez cztery lata, gdyż taki był wówczas okres służenia w wojsku. I rzeczywiście, wyuczył się gry na kilku instrumentach. Ale gdy minął okres wysługi wojskowej, a mojego ojca zatrzymano już z poboru na nowe cztery lata dalszej służby, bardzo się zmartwił. Prosił dowództwo

o zwolnienie, nawet do cesarza pisał, ale dużo tam sobie cesarz z takich, jak mój ojciec robił. Tak rodzic mój, niewiele myśląc, zwiał do Kongresówki i pracował tam na budowach jako mu­rarz. Jako dezerter, był zbiegiem politycznym. Drugi cesarz, tym razem rosyjski, też nie poważał widać takich ludzi, gdyż za jego dekretem ojca mojego odstawiono ciupasem do Astracha- nia na „posielenie“.

Tam moje ojczysko długo nie pożyło. Ledwo skończyłem dwa lata, umarł na ospę. Zostałem ja i moja matka, która była w cią­ży. Po porodzie postanowiła jechać do siostry, zostawić mojego brata u niej, a mnie odwieźć do babki, do miasteczka, z którego pochodził mój ojciec. Matka była biedna i miała wówczas do­

piero dziewiętnaście lat, cóż miała sama jedna uczynić z dwoj­giem malutkich dzieci? Zawiozła nas więc do Charbina, gdzie wówczas mieszkała jej siostra, zamężna za jakimś tam urzędni­kiem na kolei. Cztery lata rozmyślało biedne matczysko: „Roz­stać się ze swoimi dziećmi czy też nie?“ — ale była jeszcze taka młoda. W roku 1910 przywiozła mnie do Radomyśla nad Sanem, do nadgranicznego miasteczka między byłą Galicją a Kongre­sówką, leżącego dziesięć kilometrów na wschód od Sandomierza. Zaraz na wstępie w miasteczku otrzymałem przezwisko „Rusin“, ponieważ mówiłem tylko po rosyjsku. Matka moja była Rosjan­ką i również po polsku nie umiała ani słowa. Początkowo wszyscy w miasteczku oglądali nas, to znaczy mnie i moją matkę, jak rarogów. Miałem już wówczas sześć lat i napawało mnie to nie­jaką dumą.

Wkrótce matka moja postanowiła wracać do Astrachania, gdzie miała zamiar powtórnie wyjść za mąż, a ja, zgodnie z przed­śmiertną wolą ojca, miałem zostać na wychowaniu u babki, abym był Polakiem jak mój ojciec. Początkowo, dopóki byłem jeszcze pewnego rodzaju atrakcją małomiasteczkową, ten czy ów lumi­narz radomyski zatrzymywał się przy mnie, głaskał mnie po głowie, ta czy owa paniusia dawała mi cukierki czy też inne ła­kocie — szybko jednak po wyjeździe matki stałem się takim samym urwisem, jak wszyscy moi rówieśnicy w Radomyślu i we wszystkich zakątkach świata. Jak wszystkie w ogóle dzieci, bardzo szybko przyswoiłem sobie nowy dla mnie język polski, ale równie szybko zapomniałem rosyjskiego, gdyż po odjeździe matki nikt ze mną po rosyjsku, oczywiście, nie rozmawiał.

Jak widzicie, określenie miejsca mego stałego zamieszkania, już w szóstym roku mojego życia, stało się do pewnego stopnia problematyczne — za co zresztą nie winię ani siebie, ani nikogo z mojej rodziny.

Można uważać, że gdyby mój ojciec, zamiast uczyć się grać na klarnecie, od razu wziął kielnię do ręki i był murarzem, nie byłoby tylu tarapatów z nim i ze mną. Pewnie. Ale co poradzić na to, że murarze nie zawsze chcą murować, ale również mie­wają fantazje i zachcianki. Skaranie boskie, ale bywa i tak.

Otóż to właśnie. Gdzie jak gdzie, ale w takim Radomyślu na­wet się myśleć o takich rzeczach nie powinno. Szczególnie w owych czasach, przed pierwszą wojną światową, kiedy we wszystkich takich miastach, miasteczkach i wsiach było bardzo solidnie, kiedy wszystkie takie miasta, miasteczka i wsie oficjal­nie nosiły znamię Królestwa Bożego na ziemi jako cesarsko- królewsko-katolickie fabryki porządnych ludzi. Akuszerka, cho­ciaż to stara Bednarska wówczas nią była, jednak była c. k. akuszerką, c. k. dziecko musiało być ochrzczone przez c. k. księ­dza. Szkoła była również c. k., powiatowy lekarz c. k., trafika c. k. i posterunek żandarmerii c. k. Akcyza też była c. k. i sól w „topkach“ u starej Czopniczki też była c. k. Jeżeli kto tego nie czuł i nie widział, to tylko dlatego, że sam również myślał c. k. A ponieważ trudno było w ówczesnych okolicznościach zgrzeszyć przeciwko c. k., muszę się pochwalić, że kiedy już chodziłem do trzeciej klasy, zaeząłem „grzeszyć“. Często z taki­mi, jak ja sam urwisami obrzucaliśmy błotem lub kamieniami wszystkie c. k. orły przy żandarmerii, przy akcyzie, przy trafice, przy gminie. Naturalnie, robiliśmy to, kiedy było bardzo ciemno, wieczorami. Starsi chłopcy, którzy uczęszczali do szkół i przy­jeżdżali do Radomyśla na wakacje, chodzili podobno aż na ów­czesną granicę rosyjsko-austriacką i tam podcinali i wywracali słupy graniczne rosyjskie i austriackie. Czuliśmy po swojemu krzywdę narodową, a ja, nim przeszły dwa lata, stałem się taki sam, jak każdy chłopiec z małego małopolskiego miasteczka. .

W szkole uczyłem się dobrze. W trzeciej klasie przesiedziałem pół roku na tak zwanym gradusie za to, że mszcząc się na księ­dzu proboszczu, który był u nas katechetą, za c. k. apostolskie kręcenie uszu, wywaliłem raz w złości język i nazwałem go po­pem. Stara poczciwa nauczycielka języka niemieckiego — Hara- lewiczowa, żydówka, która przechrzciła się i była bardzo re­ligijna, poinformowana o moim tak obraźliwym ustosunkowa­niu się do ogólnie poważanego proboszcza, ukarała mnie w ten sposób, że pół roku nie wolno mi było siedzieć w ławce.

W tym to czasie, kiedy miałem około dziewięć lat, zacząłem czytać książki. Mój starszy kuzyn, Paweł, którego ojciec miał

/

sklep, przywiózł ze szkoły na wakacje całą paczkę zeszytów z po­wieściami o Szerloku Holmesie, o dzielnym Sitting Bullu, wo­dzu Siuksów, i inne tym podobne przecudowne historie. Po prze­czytaniu pierwszej rzuciłem się naturalnie na następną i czy­tałem dniami i nocami, póki nie pochłonąłem wszystkich zeszy­tów.

Babka, która dotychczas w tej dziedzinie nie miała powodu do ingerencji, zaczęła mnie odganiać od zbyt długiego czytania. Najgorzej złościła się, kiedy czytałem przy jedzeniu albo wie­czorem w łóżku.

Wówczas urządziłem sobie kryjówkę w podwórzu i tam czytałem, kiedy i jak długo chciałem, co mi wpadło pod rękę. Pociąg do czytania zadecydował o całym moim później­szym życiu, popchnął mnie na drogę poszukiwania i przyswaja­nia sobie wiedzy, nie dopuścił do zdeprawowania charakteru.

Początkowy zapas książek w zasięgu moich dziecięcych możli­wości szybko się wprawdzie wyczerpał, niebawem jednak odkry­łem źródło jesztze obfitsze i cenniejsze.

Naprzeciw domku mojej babki mieszkał lekarz rejonowy, dok­tor Stanowski, z którego najmłodszym synem uczęszczałem do pierwszej klasy. Później dzieci doktora uczyły się w domu pod opieką specjalnych guwernerów. Co powodowało Stanowskim, że jego synowie uczyli się w domu, czy potrzeba błyśnięcia, czy chęć izolowania dzieci od robociarskiego środowiska — nie wiem, w każdym razie dom doktora był jakby oazą iście mieszczań­skiego snobizmu i zasklepienia. Nikt z rówieśników synów Sta- nowskiego nigdy się z nimi nie bawił ani też oni nie mieli możno­ści korzystania z pełni swobody dziecięcego wieku. Musztrowani przez nauczycieli i bony, strzeżeni przez rodziców, łaknęli go­rąco wszystkich przygód, jakie były dostępne takim wolnym duchom, jak ja i całej czeredzie dzieci murarzy. Będąc najbliż­szym chłopcem z sąsiedztwa Stanowskich, często miałem moż­ność, poznawszy panujące u nich zwyczaje, stykać się z najmłod­szym ich synem — Józiem. Był to piękny, czarnowłosy chłopiec, ubrany „po pańsku“, wielki ulubieniec matki i w miarę roz­pieszczony goguś.

IB

A

Najczęściej spotykaliśmy się po kryjomu w ogrodzie, na ulicy, ostatecznie na podwórzu. Czasem zresztą rodzice w drodze wy­jątkowej łaski pozwalali Józiowi na wprowadzenie mnie do po­kojów. Czynili to w tym samym zapewne celu, co rodzice Henry­ka z książki Amicisa „Serce“, którzy również pozwalali swoim synkom zapraszać od czasu do czasu kolegów ze szkoły, synów murarzy i drwali. Taka oto poglądowa lekcja mieszczańskiego liberalizmu — wyrabianie w swojej latorośli cnót chrześcijań­skiej' miłości bliźniego.

Ale to zrozumiałem dopiero wiele lat później. W tych dziecię­cych czasach byliśmy tylko małymi chłopcami i spotykaliśmy się tak, jak nam się podobało — za wiedzą i bez wiedzy naszych opiekunów i rodziców. Józio w zamian za pożyczoną ode mnie sensacyjną literaturę o Szerloku Holmesie, o Jacku Teksasie

i Sitting Bullu, dzielnym wodzu Siuksów, nadzwyczaj chętnie wypożyczał mi — przeważnie w tajemnicy przed swoimi rodzi­cami — różne książki z ich domowej biblioteki. A ponieważ była ona dosyć pokaźna, przy czym zaś jedyna w całym miasteczku, czerpałem z niej dosłownie jak z sezamu. Po przeczytaniu wszyst­kich młodzieżowych powieści nadeszła kolej na książki poważ­niejsze. W dziesiątym roku życia znałem „Trylogię" Sienkiewicza prawie na pamięć. Żeromski, Orzeszkowa, Korzeniowski, Kra­szewski — wszystko to byli autorzy, z którymi zapoznałem się bardzo wcześnie. Nie obyło się również bez potrącenia o literaturę naukową.

Książki otworzyły przede mną całkiem inny, nowy świat, świat fantazji, przygód i wszelkich możliwości. Wpatrzony w te cuda gotów byłem opłacać każdy okruch wiedzy ceną nieraz głęboko nawet urażonej godności. Pamiętam, jak podczas podwieczorków, na które mnie naturalnie nigdy nie proszono, czułem, że należy wyjść, a mimo to nie wychodziłem, by nie stracić okazji obej­rzenia globusa, atlasu z pięknymi mapami czy nowej książki.

Za to z nawiązką moje upokorzenia odbijałem sobie na „pani­czach“ podczas wycieczek, kiedy to do doktorostwa zjeżdżali się na wakacje kuzyni i kuzynki z Nowego Sącza. Nikt tak jak ja nie potrafił równie szybko i sprawnie wejść na każde drzewo, do­li

y

stać się do ptasiego gniazda, wypatrzyć młode pisklęta wśród traw czy krzewów, sporządzić doskonały indiański łuk, przepły­nąć szeroki bądź co bądź San lub znurkować do dna głęboki leśny staw. Wszystkie tego rodzaju wyczyny budziły zachwyt pięknych kuzynek Józia i stanowiły rekompensatę za liczne upo­korzenia w dziedzinie kulturalnych form zachowania się „na po­kojach“.

Aby zdobyć książkę lub prawo uczestniczenia w grze, która pozwala przyswoić sobie szybko nazwiska pisarzy lub wiadomości

o różnych krajach i ludach, nieraz wypadło mi zaspokajać ka­prysy rozpieszczonego mieszczańskiego dzieciaka. Pamiętam, że pewnego razu za jeden z tomów „Quo vadis“ musiałem obiecać Józiowi dzikiego gołębia. Ponieważ nie mogłem go akurat zdo­być, musiałem ukraść domowego gołębia u sąsiadki, starej Ku- liczki. Zakradłem się na strych do gołębnika i spędziłem tam prawie cały dzień na czatach, dopóki wieczorem nie schwytałem dwóch ptaków, które spłoszyłem rano. Wystraszony wyszedłem z cudzego domu na swoje podwórko i ukryłem gołębie na razie w kącie podwórza wśród zielska, pod starym wiadrem.

Aby udobruchać babkę, która zwymyślała mnie za całodzien­ną nieobecność w domu, przystąpiłem gorliwie do zaległego rą­bania drzewa. Nie otrzymałem za karę obiadu i byłem głodny jak pies. Jakież było moje przerażenie, kiedy nareszcie po narą- baniu drew pobiegłem do ukrytych i z takim trudem schwyta­nych gołębi: wiadro było przewrócone, a gołębie znikły.

Trzeba było trafu, że wyszedłszy po tym zmartwieniu na ulicę natknąłem się na jednego z mych dwóch stryjów, który był jed­nocześnie moim urzędowym opiekunem. Był on majstrem mu­rarskim i posiadał bardzo liczną gromadę dzieci. Między innymi był tam mój' rówieśnik Jasiek, którego dla wielkiej oszczędności w gromadzeniu groszaków przezywano „Mendlem“. Jasiek był nie­mniej szym łobuzem niż i ja i właśnie udało mu się w tym samym czasie ściągnąć w aptece kilka najdrobniejszych mosiężnych od­ważników aptekarskich. Kiedy sprawa się wydała, Jasiek przy­ciśnięty przez starsze siostry, niewiele myśląc, zwalił winę na mnie. W takiej to chwili przybity stratą gołębi natknąłem się

U

na srogiego stryja, który postanowił odpowiednio się ze mną rozprawić. Niewiele się zastanawiając, po krótkim pytaniu, dla­czego „to“ zrobiłem, spuścił mi serdeczne lanie, które długo pa­miętałem. Kiedy nareszcie przy końcu tej ponurej egzekucji

y

zorientowałem się, że to wcale nie za gołębie, lecz za odważniki, których przecież ja nié ukradłem, gorycz zalała mi serce, tym bardziej że wiedziałem, kto jest sprawcą tej kradzieży.

Głodny, zbity i sponiewierany, z ciężkim sercem udałem się do ogrodu Stanowskich i wywabiłem Józia z mieszkania. Gołębi nie mogłem mu zaofiarować, miałem tylko dwa prawdopodnie zalęg­nięte jajeczka gołębia, które schwyciłem z gniazda w gołębniku Kuliczków. Za cenę tego podarunku uzyskałem ledwie jeden tom „Quo vadis“. W jasną księżycową noc, skulony na oknie w ku­chni, siedziałem nad powieścią, aż mnie zmożonego snem dopiero .nad ranem zapędziła babka do łóżka.

Jeżeli o książki Stanowskich musiałem walczyć, to trzeba powiedzieć, że biblioteka babki stała przede mną otworem. Stanowiło ją kilka książek na tematy religijne, jak Pismo święte, Żywoty świętych i kilka starych już kalendarzy. Była to moja lektura podczas jedzenia. Z biegiem czasu poznałem treść tych książek tak dokładnie, że w wolnych chwilach wprowadzałem babkę w duże zakłopotanie pytaniami z dziedziny religii.

W szczególnie duży ambaras wprawiały moją babkę pytania tego rodzaju: „Kto to jest »ubogi duchem« i dlaczego takim właśnie obiecuje się Królestwo Niebieskie?“ Albo: „Kto to są »maluczcy« i dlaczego ci głupcy czekają na szczęście po śmierci?“ Babka gorszyła się nieraz tymi moimi pytaniami i starała się we mnie wpoić swoje zasady moralności zawarte w takich po­wiedzeniach, jak „sieroty są dziećmi Pana Boga“, „Pan Bóg ma dla biednych skrzynie bez wieka“ albo „Pokorne cielę dwie krowy ssie“.

Wszystkie te babcine przysłowia nie pasowały do codziennego naszego bytowania, ale wówczas nie raziło mnie to zbytnio. Były to jeszcze czasy, kiedy wyłamując się z ustalonego porządku

i w żaden sposób nie chcąc włożyć obroży na niepokorną szyję, •czułem zaledwie instynktownie, że mam rację. Dopiero po wielu latach bezustannej walki i nauki nauczyłem się swoją rację udo­wadniać, nauczyłem się pokonywać trudności na drodze do zdo­bycia prawdy.

WOJNA I „STUDIA"

Pewnego upalnego dnia, kiedy po ukończeniu czwartej klasy szkoły ludowej w Radomyślu zażywałem w pełni zasłużonych wakacji, starszy policjant gminny, Kowalik, dla swego łakom­stwa na napiwki (fusy z piwa) przezywany „Fusiarzem“, zaalar­mował swym bębnem do obwieszczeń urzędowych cały rynek. Równocześnie stróż gminny naklejał na murach i płotach ogrom­ne „bekanntmachungi“. Czytano te obwieszczenia ze zgrozą. Mo­bilizacja i wojna! Wojna z Rosją, a granica zaledwie o sześć kilo­metrów! Ludzie w panice porzucili pracę, gromadząc się w cią­gle rozprawiające i dyskutujące zbiegowiska, tego samego zaś jeszcze dnia mnóstwo młodych ludzi udało się na pobliską stację kolejową. Wieczorem wielu obywateli zajmujących różne urzędy małomiasteczkowe lub państwowe, jak wołowy, nadzorca rzeczny, leśniczy, a nawet dyrektor szkoły i burmistrz zaopatrzyli się w broń, w dubeltówki i sztućce myśliwskie, prawdopodobnie dla ochrony przed nagłą napaścią Kozaków, o których opowiadano sobie niestworzone bajdy. Starsza młodzież zbierała się i śpie­wała wojskowe piosenki.

Pewnego dnia miasteczko zaroiło się od wojsk austriackich. Przez San przerzucono natychmiast most pontonowy. Obok woj­sko rozpoczęło wbijanie pali pod drugi most. Szosą dzień i noc ciągnęły działa, wozy, pułki piechoty i kawalerii. Drogi zostały rozjechane w niemożliwe do przebycia doły i góry piachu oraz kamieni. W sklepach zabrakło towarów, w studniach — wody. Po kilku dniach wojska przeszły i nastąpił względny spokój. Przyszły wieści o wielkich bitwach pod Dęblinem, Kraśnikiem

i innymi miejscowościami w Kongresówce.

Potem cała ludność z miasteczka w popłochu rzuciła się za San. Austriacy cofali się. Cofały się rozbite pułki różnych na­rodowości. Pamiętam, jak się moja ciotka dziwiła, gdy zobaczyła, jak jeden z żołnierzy jadł zielone pomidory i osypkę z kartoflami postawioną dla kur.

I

i

Ucieczka ludności z granicznego miasteczka za San była dla takich, jak ja urwisów cudowną okazją do szukania przygód. Był już sierpień, w sadach mnóstwo owoców nie strzeżonych przez nikogo, porzuconych na pastwę losu. Kiedy ludzie po kil­kunastu dniach zaczęli wracać do swych domów, zastali gałęzie drzew gruntownie ogołocone z najlepszych i najpiękniejszych owoców.

W ostatnich ślicznych dniach sierpnia jeszcze jeden cios spot­kał miasteczko. Przed samym wybuchem wojny założono w Ra­domyślu „Strzelca“. Należała do niego cała dojrzała młodzież. Komendantem był Bednarski, jego zastępcą, o ile sobie dobrze przypominam, Skoczek. Posiadali oni z tej racji piękne mundury

i broń, a co najważniejsze, czapki z polskimi orzełkami. Nikt poważnie istnienia „Strzelca“ nie traktował, a tym bardziej nie liczył się z możliwością wojny i udziału w niej „Strzelca“. Tak daleko przewidujących polityków w naszym miasteczku nie było. Pierwsza austriacka mobilizacja zabrała bardzo wielu członków „Strzelca“ z Radomyśla. Ich miejsce zajęli teraz młodsi, którym dotychczas nie dane było uczestniczyć w zbrojnych orga­nizacjach. Na miejsce Bednarskiego objął dowództwo oddziału w Radomyślu Jasiek, przezwiskiem „Goliat“, młody student siódmej klasy gimnazjalnej. Za nim wstąpili do „Strzelca“ wszy­scy starsi już studenci.

Pewnego pięknego sierpniowego dnia przyszedł rozkaz wy­marszu. Pod starymi lipami cichego miasteczka zebrało się oko­ło czterdziestu młodych i dorodnych, jak krew z mlekiem, chłop­ców.

Po krótkim przemówieniu młodego komendanta zwarty oddzia- łek ruszył z „Marsylianką“ na ustach przez miasteczko w stronę Sanu i stacji kolejowej. Daremnie matki załamywały ręce, chcąc powstrzymać swoich synów od tego kroku. Oszukani „historycz­nym“ postanowieniem i porwani pędem młodości szli w sieć zdradzieckiej piłsudczykowskiej intrygi.

Niedługo potem, już we wrześniu, pewnego pochmurnego po­południa na rynku zapanował gorączkowy ruch. Na kilka stoją­cych przed żydowską kamienicą podwód żołnierze małego garni-

zonu, landszturmiści, wnosili paki z amunicją, zapasy i broń. Kręciłem się w pobliżu chcąc zaopatrzyć się w magazynek kul karabinowych, które stanowiły dla nas niebywałą atrakcję. Rze­czywiście po pewnym czasie udało się mojemu stryjecznemu bra­tu Torkowi ściągnąć kilkanaście ładunków, 7. którymi udaliśmy się natychmiast za gospodarskie zabudowania na puste place celem przeprowadzenia nieodzownych „doświadczeń“. Ledwośmy jednak wyszli na ogród, powstrzymał nas straszny huk. To Austriacy wysadzili mosty na Sanie. Od strony lasu, w którego głębi gdzieś tam ciągnęła się granica, zbliżały się wojska ro­syjskie. Wkrótce nastąpił drugi wybuch. Ze wszystkich stron zaczęły się odzywać coraz częstsze wystrzały armatnie. Miasto opustoszało. Zadyszany, lustrując ostatnim spojrzeniem ulicę wzdłuż rynku, zdążyłem ujrzeć kilkanaście krępych koników ko­zackich i siedzących na nich jeźdźców w ogromnych papachach. Spłoszony coraz częstszymi świstami kul i pocisków wbiegłem do stryj owskiej piwnicy.

Piwnice u stryja były obszerne, ponieważ miał on sklep korzen­ny i wędliniarnię, a prócz tego salę z bilardem, gdsiie często urządzano amatorskie przedstawienia. Stryj ten najwięcej po­magał mojej babce, a mnie za każde imieninowe życzenia dawał srebrną koronę austriacką. Dla nas, biedaków, był to dużej war­tości pieniądz, który babka zawsze* mi odbierała i obracała na zakup koniecznej dla mnie odzieży lub obuwia.

W piwnicy u stryja schroniło się pełno rodzin sąsiadów.

Wszyscy siedzieli strwożeni. Opowiadano przecież straszne hi­storie o Kozakach, o ich okrucieństwie i gwałtach. Toteż jedni modlili się bezustannie, inni przygotowywali kryjówki w lodowni i w lochach, gdzie stały beczki z kapustą.

Ja z innymi dzieciakami, odkrywszy w jednej z piwnic worek z włoskimi orzechami, mało robiłem sobie z całej wojny. Nie bałem się ani Kozaków, ani sołdatów, bo pamiętałem ich jak przez mgłę jeszcze z Astrachania i z Charbina, a papachy i pasy kozackie z białymi patronami amunicyjnymi widywałem często u wielu dzieciaków w Rosji. Bałem się jedynie huku, który dud­nił bezustannie przez trzy dni nad naszym miasteczkiem.

Po trzech dniach strzelanina ucichła. Ludzie powychodzili ze schowków i | piwnic. Od strzałów zginęła praczka Gontkowa i stary Leśniak na Piasku.

Ulice, jak i za Austriaków, znowu pełne były wojska, tylko mówiącego innym językiem. Tak samo zresztą żołnierze rosyjscy, jak przedtem austriaccy, oglądali się za kobietami i żartowali między sobą na ich temat, brali dzieci na kolana czy też na ra­miona i huśtali je, tak samo zachodzili do mieszkań na pogawędki albo po kartofle i chleb. Czasem przynosili cukier i tytoń w za­mian, czasem, zamiast prosić, sami dawali ludziom doskonałą żołnierską zupę o specjalnym ostrym zapachu. Byli to, jednym słowem, tacy sami ludzie, jak wszyscy inni na świecie, jak i my. Poglądy starszych nie zawsze zgadzały się i tą oczywistą, zda­wałoby się, prawdą. Ale te rzeczy nazywano polityką i my, dzie­ciaki, nie znaliśmy się na tym zupełnie.

Tymczasem front przesunął się na południe i Rosjanie poszli znowu dalej, aby niebawem wrócić nad San. Ludzie pomału przywykli do wojny i do nędzy jeszcze gorszej niż przed wojną. Zimą chodzono na zmarzłe kartofliska i pod obstrzałem dobywano z gruntu przemarznięte ziemniaki, aby choć część z zasadzonych ocalić dla siebie i dla bydła. Po mąkę i ziarno jeżdżono teraz, nie jak dawniej do Tarnobrzega albo do Rozwadowa, ale za byłą granicę do Zaklikowa lub do Kraśnika. Latem zbierano pod ku­lami ostatki kłosów na polach, aby choć jako tako przeczekać do lepszych czasów. W końcu front, przewaliwszy się jeszcze raz ponad miasteczkiem hukiem dział, zniszczeniem, pożarem i śmier­cią, odpłynął nareszcie na wschód i na północ. Ludzie zakrzątnęli się za nowym sposobem bytowania. Trzeba było żyć, a nie było ani gospodarki, która stała oto rozwalona i wyniszczona wojną, ani robót, które pozwoliłyby na zarobki. Całe miasteczko rzuciło się do handlu. Kto żył i miał możność zebrania paru groszy, jechał do Rzeszowa, do Lublina, do Lwowa lub Kra­kowa po tytoń, cukier, sacharynę, kukurydzę, perkaliki itp. towar, wystawiał go w byle sklepionej sionce czy izdebce i zakła­dał handel. Kupowali przeważnie ludzie z okolicznych wiosek — chłopi.

21

Równocześnie zaczęli pojawiać się urlopnicy i z austriackiego wojska, i z legionów. Często przeciągali oni urlop ponad prze­widziany termin i tu moja znajomość z Józkiem Stanowskim tnowu się nieraz przydała, a mianowicie, gdy trzeba było wy­dostać pieczęć lekarza stwierdzającą konieczność zatrzymania się urlopnika na skutek wyimaginowanej choroby.

Za dwa czuby z artyleryjskich niewypałów lub jakie inne akce­soria wojenne, których zdobycie było dla mnie fraszką, zawsze mogłem bądź od Józka, bądź od jego kuzyna otrzymać in blanco kilka arkuszy z lekarskimi pieczęciami. Przypuszczam, źe i sam Stanowski niejednemu z takich markierantów-urlopników dawał zaświadczenia, ale jego klientelę stanowili poważniejsi obywatele w miasteczku lub znajomi, młodszą zaś generację, a przeważnie „legunów“, obsługiwałem ja za paczkę tytoniu lub kilka papie­rosów.

Wraz z urlopnikami napłynęła cała fala piosenek wojennych. Znaliśmy na pamięć cały rytuał modlitw wojskowych carskich sołdatów, wszystkie piosenki landszturmu austriackiego, a teraz przybyły nam jeszcze piosenki legionistów. Toteż czy za bydłem, czy w szkole, na wagarach czy w ciemne październikowe wie­czory ciągnęliśmy najróżniejsze melodie wszystkich bodaj na­rodowości.

W umiejętności oddawania piosenki żołnierskiej celował Stać Kamecki. Wystarczyło mu dorwać się do byle organków lub man­doliny, żeby te proste, nieskomplikowane instrumenty przemie­niły się w jego ręku w całą orkiestrę. Toteż uwielbialiśmy go, a że przy tym był nadzwyczaj wesołego usposobienia i umiał za­bawić każdego, zawsze otaczał go rój chłopaków.

Wojna oddalała się tymczasem coraz dalej na wschód. Życie pomału zaczęło wracać do normy. Przede wszystkim otwarto znowu szkołę. Wszystkie dzieci pomieszczono na razie w dwóch klasach.

Ja ukończyłem już czwartą klasę, a ponieważ więcej klas w Radomyślu nie było, babka posłała mnie jeszcze raz do czwar­tej. Po ukończeniu tej klasy zdecydowała się staruszka posłać

mnie do szkół. Nie była to sprawa łatwa. Radomyśl był miastecz­kiem, którego ludność składała się w przeważającej części z mu­rarzy i zwyczaj posyłania dzieci do innych miast na wyższe studia w Radomyślu był jeszcze rzadki. Kilka zamożniejszych ro-

SS.

dżin, które trudniły się kupiectwem, albo też ci, którzy się na majstrowaniu w budownictwie dorobili, posyłało wprawdzie dzie­ci do szkół, ale były to tylko wyjątki. W bardzo wielu wypad­kach (a nawet przeważnie) edukacja kończyła się po roku — najwyżej po dwóch — i niefortunny „student“ wracał do Ra­domyśla pasać krowy lub szedł śladem ojców na murarkę. Jeżeli dzieciak posłany do szkół utrzymywał się na powierzchni, to mar­nowała się pozostała rodzina, a szczególnie rodzeństwo. Ojciec zwykle harował wówczas jak wół, aby podołać na „szkoły“, a mat. ka z resztą rodzeństwa walczyła jak niewolnica na kawałku pola z coraz większą biedą; w rezultacie cała ta mordęga w najlep­szym razie przynosiła bardzo problematyczną radość posiadania gdzieś tam w podrzędnej mieścinie krewniaka urzędnika lub na­uczyciela, który sam po wielu latach nauki i otrzymaniu posady mógł ledwo koniec z końcem związać.

Na szkołę trzeba było mieć pieniądze.

Babka, zamierzając posłać mnie do szkół, ufała w „miłosier­dzie boskie“ i w szlachetnych ludzi, którzy mieli się zająć sierotą, to znaczy mną.

Pierwszym krokiem był mój wyjazd z babką do Przemyśla, do zakładu zakonnego. Niestety, miłosierdzie boskie u księży w Przemyślu widocznie jednak zawiodło, gdyż po dwóch dniach musieliśmy wracać do Radomyśla. Na pokrycie drogi do Prze­myśla babka sprzedała prosiaka, którego chowała na zimę.

Po wakacjach starowina udała się ze mną do powiatowego miasteczka, do Tarnobrzega, aby ulokować mnie w tamtejszym gimnazjum. Egzamin wypadł bardzo dobrze. Pozostało tylko za­łatwić stancję, opłaty oraz wydatki na książki i różne przybory szkolne. Na drugi dzień babka, ciągle ufająca w opatrzność bo­ską, udała się ze mną do zamku jaśnie hrabiny Tarnowskiej. Hra­bina przyjmowała różnych biedaków i proszących około południa. Wyczekiwaliśmy w alei zamkowej. Wiara babcina sprawiła, że wierzyłem wówczas w swoje gimnazjum. Krępowała mnie wprawdzie bieda, brak porządnego odzienia i wielu potrzebnych w szkole rzeczy, ale pod wpływem niczym nie zachwianej ufności

U

mojej opiekunki w różne nadprzyrodzone siły sądziłem, że w& wszystkie te kłopoty skutecznie wejrzy opieka boska.

Po długim oczekiwaniu ukazała się wreszcie hrabina. Dotych­czas najświetniejszą panią w moim pojęciu była doktorowa Sta- nowska. Zawsze była najpiękniej ubrana, w kościele siedziała

obok samego ołtarza, na ulicy z nikim się nie zatrzymywała na „bajdy“, czytała przez złote okulary na długim łańcuszku, poza tym nosiła na kapeluszu piękne, czarne strusie pióro i przyrzą­dzała w domu pachnące kakao z białą pianką z bitego białka. Kakao wydawało mi się w owych czasach szczytem „pańskości“. Patrząc na hrabinę wyobrażałem sobie, że musi pewno co dzień pijać nie tylko kakao, ale samą czekoladę.

Babka bardzo nisko pokłoniła się jaśnie pani i zaczęła gorąco, choć nieśmiało, uzasadniać konieczność włożenia gotówki w taki interes, jak moje zdolności. Widocznie jednak jej argumentacja była słaba. Hrabina wyjęła wprawdzie z torebki stukoronowy banknot i wręczyła go babce, nie obiecała jednak zaopiekować się mną na stałe. Babka pochyliła się w bardzo niskim ukłonie, ■omal że nie do samej ziemi, i podniósłszy skraj bogatej hrabiow­skiej sukni do ust ucałowała go z przejęciem. Hrabina lekko skinęła głową i wyciągnęła rękę do pocałowania. Babka miała wówczas około siedemdziesiąt lat, hrabina około czterdzieści albo i mniej i nigdy tak, jak moja babka nie nosiła ani drew, ani ziel­ska z pola. Pierwszy raz w życiu tknęło mnie w serce, że coś tu nie jest w porządku.

Stancję dla mnie znaleźliśmy na końcu miasta u wieśniaczki, niejakiej Ordyczki. Pierwsze tygodnie przeszły jako tako, ale następne miesiące były okresem nieustannego głodu. Wielkim świętem było, jeżeli mogłem kupić sobie szklankę limoniady w budce na rynku. Ordyczka karmiła mnie obrzydliwą jęczmien­ną kaszą, z której robiłem różne gwiazdozbiory na suficie. Czę­sto polowałem na nieobecność gospodyni w domu i, wkradłszy się przez okno, odrzynałem potężną pajdę chleba, którą pałaszo­waliśmy w kilku. Na stancji mieszkali razem ze mną Staś Ka- mecki, Władek Kłos i Mieciek Widal — chłopcy nie mniej niż ja skorzy do przygód wszelkiego rodzaju. Ale uczyliśmy się do­brze, a nawet bardzo dobrze.

W pierwszym roku mojej nauki dyrektor szkoły wyznaczył mnie jako „celera“ do pomocy niejakiemu Bochniewiczowi, sy- nalkowi sędziego. Uczęszczał on razem ze mną do jednej klasy,

n

ale nauka nie szła mu ani w ząb, nie miał chłopak najmniejszych zdolności. U Bochniewicza ugoszczono mnie doskonałym obia­dem, a następnie usiedliśmy do odrabiania lekcji. Moja pomoc okazała się jednak od razu bardzo problematyczna. Nigdy nie odrabiałem lekcji w sposób systematyczny, wystarczyło mi dobrze uważać w szkole, a treść moich podręczników szkolnych znałem zawczasu, studiując je często z braku innej lektury przy obie- dzie. Dlatego też nie bardzo umiałem pomóc mojemu uczniowi. Przy tym nienawidziłem szurania nogami, całowania rączek i in­nych akcesoriów małomiasteczkowej elegancji w salonie sę- dziostwa. Byłem dziki i nieokrzesany, a prawdziwą delikatność zawsze chowałem w głębi swej istoty, nie chcąc być narażony na śmieszność. Tak więc po kilku dniach udręki, jaką przechodziłem w sędziowskim mieszkaniu, postanowiłem więcej tam nie przy­chodzić. Tym bardziej że w tym czasie stwierdziłem już z całą pewnością, że babka, chcąc za wszelką cenę „utrzymać mnie w szkołach“, a nie mając na to odpowiednich środków, pieniądze kradła po prostu u swojej córki w sklepiku. Tylko w ten sposób mogła opłacać moją stancję w Tarnobrzegu.

Z tego powodu było bardzo dużo nieporozumień pomiędzy mo­imi dwoma stryjami, ciotką i moją starą opiekunką. Każdy | nich miał całą gromadę swoich dzieci, które chciał kształcić, posyłanie więc do szkoły jeszcze takiego znajdka, jak ja wcale nie było przez moich krewnych mile widziane.

A ponieważ następowała coraz większa inflacja i pieniędzy trze­ba było coraz więcej na stancję i na szkołę, zadłużywszy się po same uszy, gdzie tylko było można — u gospodyni i w szkole, pewnego ranka zamiast iść do szkoły zwinąłem swoje rzeczy w tłumoczek, zarzuciłem buciki na ramię i, wylazłszy przez okno, żeby mnie nie widziała gospodyni, udałem się piechotą z Tarno­brzega do Radomyśla, do babki. W ten sposób musiałem się roz­stać z marzeniem o szkołach. Specjalnych scen nikt mi za porzu- cenie szkoły nie urządzał i stałem się jeszcze jednym niedowarzo- nym studentem, takim jakich w Radomyślu było podówczas już bardzo wielu.

«■SpąSjj 1

WŚRÓD „RAJZERÓW“

Nigdy nie mogłem sobie wyobrazić życia w tak wąskim kręgu, jak Radomyśl. Chociaż moje studia w gimnazjum tarnobrzeskim skończyły się sromotną klęską, zbyt wiele nauczyłem się już w tym czasie, abym nie wyrobił sobie szerszego poglądu na świat, niż każdy przeciętny chłopiec z moich rówieśników w Rado­myślu. Planów na temat dalszej mojej egzystencji miałem całe mnóstwo, a właściwie to jeden ogólny plan — w świat!

Dokąd? Nad tym specjalnie się nie zastanawiałem.

Bodźcem do marzeń o przygodach były wówczas również wy­padki, które zachodziły na terenie zarówno miasteczka, jak ca­łego kraju. Przede wszystkim wrócili do domów mężczyźni, któ­rzy swego czasu zostali zabrani przez uchodzące wojska carskie w tak zwany „plen“. Oswobodziła ich rewolucja rosyjska i dla­tego przywieźli prócz baranich papach także niejedną wiadomość

0 wydarzeniach w Rosji. Dwóch z nich — Gębalę i Maciuszyń- skiego —■ nazwano w miasteczku bolszewikami, chociaż żadnej agitacji bolszewickiej nie uprawiali, ale to, co mówili, samo zjed­nywało sympatię dla rewolucji.

W miasteczku kręciło się coraz więcej urlopników nie mają­cych najmniejszego zamiaru wracać do wojska. Przebywali naj­spokojniej w swoich domach, a przed każdą obławą ostrzegał ich Jasiek Maroszek, obywatel z Radomyśla, który służył jako „landwer“ przy miejscowym posterunku żandarmerii i jako ra- domyślak był kolegą i przyjacielem wszystkich radomyskich

1 okolicznych dezerterów z armii austriackiej. Dezerterzy ci cho­dzili latem po okolicznych lasach całymi oddziałami. Czasami któryś z nich przychodził do domu pomóc przy gospodarce i zno­wu szedł w las. Niektórzy porobili sobie doskonałe schowki w do­mu i w ogóle nie chodzili nigdzie, się ukrywać. Wszystkie obławy, jakich od czasu do czasu dokonywano, można by raczej nazwać obławami w garnkach u gospodyń. Żołnierze, którzy brali w nich

udział, sami z niecierpliwością wyglądali końca wojny i c. k. Austrii.

Pewnego jesiennego dnia ujrzałem maszerujący zwarty od­dział złożony z samych radomyskich dezerterów. Szli dwójkami, każdy z nich miał naładowany karabin i białoczerwoną opaskę na ramieniu. Dezerterzy bez wystrzału rozbroili żandarmerię i po­sterunek straży granicznej, a wieczorem, przy świetle łojówek

bo nafty nie było — odbyło się zebranie obywateli z całego miasteczka. Byłem jeszcze zbyt młody, aby zwracać uwagę na dysputy polityczne. Pamiętam tylko, że pod koniec zebrania po­jawił się w kącie na skrzyni jeden z niedawnych dezerterów i za­wołał: „Naród żąda słoniny!“ Cala sala wybuchnęła śmiechem. Była to aluzja do radnych miasta czy też zarządu jakiegoś ko­mitetu, który przefrymarczył przydziałową słoninę, przedstawi­ciel zaś tego komitetu starał się właśnie przemycić tę kradzież na fali wielkich wydarzeń i wygłosił podniosłe przemówienie.

Tak w naszym miasteczku rozpadła się c. k. Austria, a po­wstała na jej miejsce Polska. Głos Marcina Chapacynego, żąda­jący w imieniu narodu słoniny, przeszedł bez echa. Zmieniły się tylko szyldy nad gmachami urzędowymi, ale nic jeszcze nie wska­zywało na zmiany w samych urzędach i w bytowaniu ludzkim. Siły Marcina były widać zbyt małe.

Dla mnie wielkie wypadki odsłoniły wolną drogę w świat — do Warszawy i dalej. Chęć ruszenia z Radomyśla wzrosła. Zmiany historyczne połączyły się w moim umyśle z wielkimi przygodami, których trzeba było szukać poza domem. Najbliższym celem było jakiekolwiek większe miasto. Spróbowałem najpierw dostać się do Krakowa. Z Radomyśla do Krakowa jest szmat drogi, pienię­dzy na bilet, naturalnie, nie miałem, ale udało mi się szczęśliwie zajechać na gapę. Opowiadań Jacka Londona wówczas jeszcze w Polsce nie było, ale niech schowają się jego bohaterowie wobec moich wyczynów. W ciągu dwóch lat zjeździłem wielokrotnie całą Polskę wzdłuż i wszerz, naprawdę od Karpat do Bałtyku i wszyst­ko bez jednego grosza.

Z Krakowa pojechałem do Warszawy i tu zatrzymałem się naj­dłużej u dalekiego krewniaka mojej rodziny, który pochodził

z Radomyśla i był wujem mojego kolegi Stasia Kameckiego. Na­leżał on do spółki kelnerskiej, która dzierżawiła wtedy Hotel Saski i restaurację przy ulicy Koziej.

Kamecki był z zawodu kelnerem i umieścił mnie w restauracji w charakterze pikolaka. Ulitował się nad moją sierocą dolą, tym bardziej że znał mego ojca i przyjaźnił się z nim w młodości. Przedstawiając mnie swym kolegom-wspólnikom, oświadczył: „To jest syn mego zmarłego przyjaciela Adama, który padł ofiarą caratu“.

Słowa te utkwiły mi głęboko w pamięci i przedstawiły mi ojca w zupełnie innym świetle. Nie śmiałem jednak wypytywać Ka­meckiego o bliższe szczegóły tym bardziej, że nigdy już do tych spraw nie wracał. Zorientowałem się z rozmów prowadzonych przez niego i jego kolegów, innych kelnerów, którzy często oma­wiali wypadki zachodzące wówczas na terenie kraju, że byli oni' socjalistami. Był to rok osiemnasty.

Chociaż o prawdziwej rewolucji miałem bardzo mętne pojęcie, nie wydawało mi się, by otaczający mnie kelnerzy mogli być re­wolucjonistami. Według tego, co mogłem z przeczytanej dotych­czas literatury i z rozmów wywnioskować, wyobrażałem sobie rewolucjonistę jako człowieka mającego broń i nie przyszło mi nawet na myśl, że żaden rewolucjonista w konspiracji uzbrojenia nie nosi na wierzchu.

Widząc rozprawiających o socjalizmie poważnych, posuniętych w latach i solidnie ubranych mężczyzn (a dla mnie socjalizm oznaczał wówczas bezwzględnie rewolucję, a każda rewolucja — zbrojną walkę), którzy każdej chwili porzucali tak wielki temat, aby kłaniać się z całą kelnerską pompą „gościowi“, nie mogłem jakoś w żaden sposób uwierzyć w nich jako w rewolucjonistów, tak jak nie mogłem uwierzyć w księdza, że jest święty. Ponie­waż sam byłem wówczas spryciarzem i umiałem w odpowiedniej chwili umiejętnie posłużyć się nieprawdziwym przedstawieniem rzeczywistości, nie miałem przekonania do tego rodzaju socja­lizmu. Przy tym nie widziałem nigdy Kameckiego czytającego, nie widziałem, żeby u nich w mieszkaniu były jakiekolwiek

książki/w owych latach zaś imponowali mi tylko tacy ludzie, którzy dużo czytali.

Praca moja w restauracji bardzo mi się początkowo podobała. Była czysta, urozmaicona i przede wszystkim w dużym mieście, do którego się tak rwałem. Po paru miesiącach zacząłem się jednak nużyć. Co dzień od dziewiątej rano do północy trzeba było być w „interesie“. Orkiestra, która tam przygrywała wie­czorami, doprowadzała mnie do mdłości. Pieniądze, otrzymy­wane w postaci napiwków, oddawałem codziennie pani Ka- meckiej, która solidnie prowadziła mój rachunek kupując mi bieliznę, ubranie i obuwie. Napiwki była to moja zapłata za pracę piętnastogodzinną. Raz było pieniędzy więcej, raz mniej, ale jakoś wcale nie czułem uroku zarobionego grosza. Raziła mnie niechlujna łapówka, serwilistyczna, drażniąca moją god­ność osobistą forma otrzymywania tych pieniędzy. Stanowczo nie nadawałem się na dobrego kelnera. Toteż po paromiesięcz­nej pracy w restauracji „Saskiej“, powiedziałem Kameckiej, że pracować dłużej nie będę i pragnę wyjechać z powrotem do Radomyśla. Kamecka wręczyła mi paręset uzbieranych przeze mnie marek, złożyła mi moje skromne zapasy bielizny w węze­łek i znowu wolny jak ptak ruszyłem w świat.

Radomyśl jednak wcale mnie nie nęcił. Chciałem zobaczyć morze i spróbować dostać się na jakiś okręt do pracy. Wiedzia­łem już | wielu książek, że nie jest to takie łatwe, ale, jak każdy, chciałem się o tym przekonać naocznie.

Szczęśliwie dojechałem do Mławy. W Mławie dowiedziałem się, że po to, aby dalej jechać na północ kraju, należy wyrobić w starostwie przepustkę do Działdowa. Miałem ze sobą szkolne świadectwo i metrykę i tłumaczyłem wszystkim naokoło, że jadę do Gdańska, do rodziny, co zresztą było prawdopodobne, gdyż wówczas, po zakończeniu wojny, jak zwykle po każdej wojnie, ludzie jeździli w różne strony poszukując swoich rodzin lub prze­nosząc się w ogóle na inne miejsce pobytu. W Mławie musiałem przenocować, gdyż było już późno i okazało się, że przepustkę można otrzymać dopiero na drugi dzień. Noc była zimna i wietrzna, marcowa. Wiało śniegiem i deszczem. W późniejszym/

y

moim życiu często zdarzała się zmiana mojego losu właśnie w ta­kie marcowe, zimne śnieźno-deszczowe dni, kiedy noce są przej­mujące, ciemne i ponure, wcale nie zapowiadające stojącej tuż u progu wiosny. Widocznie miałem usposobienie wędrownego ptaka, który gnany instynktem szuka jakichś przytulniejszych zakątków na świecie. Gdzież miałem ich szukać? Kuliłem się we wnęce okna rozbitego pustego dworca kolejowego w Mławie, a gdy zimno dobierało się już do samego, zdawałoby się, serca i bolały wszystkie mięśnie, wychodziłem na pusty peron i rzu­całem dumne spojrzenie na lśniące w dalekich światełkach szy­ny. Były one przecież symbolem moich marzeń i pragnień. Po nich to przewędrowałem z matką pół świata, po nich jutro znowu pomknę w nieznaną dal do nowych miast, do portów, nad morze.

Byłem mały i słaby, ale w swym przekonaniu uczestniczyłem już w wielkich dziełach człowieka. Chociaż nie umiałem jeszcze sam układać szyn i prowadzić pociągów, mogłem, stojąc w oknie wagonu albo na zderzaku, wyobrazić sobie, że to moja wola kie­ruje pociągiem przez pola, lasy i wzgórza, od miasta do miasta, od cichych zakątków kraju do huczących zgiełkiem okolic. Drża­łem z zimna, ale czułem się wielki i samodzielny, związany z lśnie­niem mknących w noc szyn i z hukiem pędzących tak rozkosznie pociągów. Te uczucia i marzenia były w mym bezdomnym ży­ciu jedyną siłą, która nie pozwalała mi wyłączyć się 2e społe­czeństwa i nastawić się wobec niego wrogo nawet w najcięż­szych chwilach życia. Przy tym nie byłem jeszcze złamany jarz­mem fizycznego trudu. Paromiesięczna służba w charakterze pikolaka nie podcięła mi skrzydeł. Ani zimna noc marcowa, ani ciemności, ani samotność rozbitego dworca nie przerażały mnie. W drugim kącie poczekalni kuliła się jakaś młoda niewiasta w chustach i z węzełkiem. Po pewnym czasie zabrał ją kolejarz do służbowego wagonu, gdzie grzał piecyk. Podreptałem za nimi, ale że zostawili mnie w zimnej części pustego wozu, wróciłem na dworzec, gdzie przesiedziałem już do rana.

O ósmej z rana sterczałem już w przedpokoju starostwa, gdzie było miło i ciepło, i czekałem na starostę, gdyż tylko on miał prawo wydawać przepustki do Działdowa. Moja pewność siebie

i posiadane świadectwa szkolne z bardzo dobrymi i celującymi wynikami zrobiły na nim wrażenie. Nie mógł uważać mnie za malca zbiegłego ze szkoły lub z domu rodziców, gdyż tacy nie szukają przepustek, tylko jeżdżą na gapę. Ja natomiast, rozpo­rządzając poważną sumą kilkuset marek, robiłem wrażenie so­lidnego chłopca jadącego naprawdę do rodziny, do ojca.

Całe szczęście, że staroście nie przyszło na myśl zapytać mnie, na jakiej ulicy w Gdańsku mieszka mój ojciec. Nie wiedząc nic

o tym mieście prócz tego, że leży nad morzem, byłbym na pewno wymienił pierwszą lepszą nazwę zmyślonej ulicy po polsku, gdyż nawet mi na myśl nie przyszło, że ulice w Gdańsku mają nie­mieckie nazwy. Starosta jednak o to nie pytał i nazajutrz z ka­pitałem, który gwałtownie topniał z powodu kupowanych łakoci, znalazłem się już w Gdańsku. Przede wszystkim chciałem zoba­czyć okręty i rzeczywiście zaraz na kanałach w mieście mogłem je sobie doskonale obejrzeć. Ale też wnet zorientowałem się, że życie na nich nie wygląda wcale romantycznie. Wisiały tam na sznurach jakieś pieluchy, przeprowadzano różne remonty, skro­bania i czyszczenia. Ludzie snuli się ubrani po codziennemu, po robociarsku, zasmoleni, zapracowani. Zorientowałem się od razu, że jeżeli dostać się na okręt nie jest łatwo, to utrzymać się na nim, a właściwie wytrzymać jest na pewno jeszcze trudniej.

I z projektem udania się na morze postanowiłem na razie zacze­kać. A tymczasem chodziłem po mieście. Jakoś po południu przeczytałem na wprost dworca nazwę banku i wstąpiłem tam e ostatnią setką marek. Był to nieduży bank, raczej kantor wy­miany, gdzie po podpisaniu jakiegoś papieru otrzymałem w za­mian za moje pieniądze sześćdziesiąt trzy marki niemieckie. Ura­dowany kupiłem sobie papierosów i wypiłem na dworcu kilka li- moniad.

Cała torba bułek i różnego rodzaju łakoci, z którymi zjawiłem się na dworcu, ściągnęła uwagę „rajzerów", którzy zaraz oto­czyli mnie życzliwym kołem.

W ich towarzystwie pieniądze bardzo szybko się rozeszły. Je­den z nich pożyczył sobie dwadzieścia marek na fryzjera i wię­cej nie wrócił, inny poszedł po papierosy z dziesięcioma marka­mi i również przepadł. W miarę ubywania pieniędzy ubywało i życzliwych „opiekunów“.

Po dwóch dniach zostałem bez grosza. Naprawdę zaopiekował się mną wówczas „rajzer“, bardzo młody jeszcze człowiek o zro­śniętych czarnych brwiach, w podniszczonym ubraniu. Gdy skończyły się nasze ostatnie zapasy i pieniądze, namówił mnie do przejścia przez granicę do Tczewa. Czym się istotnie ów przy­godny mój opiekun zajmował, do dziś dnia trudno mi dociec.

W każdym razie znał doskonale wszystkie dróżki i ścieżki od Gdańska do Tczewa i doskonale wiedział, którędy przechodzić, aby wyminąć strażników. Na noc zatrzymaliśmy się w jakiejś osadzie na samej granicy i zanocowaliśmy u chłopa, a na drugi dzień pod wieczór byłem już na dworcu w Tczewie.

Wszystkie dworce na świecie są hotelami „rajzerów“, włóczę­gów i nie ma takiej siły, która by ich mogła stamtąd wyplenić. Dworzec czwartej klasy w Tczewie szczególnie się do tego nada­wał. Szerokie okna, pod którymi rozkosznie grzały kaloryfery, służyły doskonale za łoże. Spać można było bajecznie. W jednej i uliczek Tczewa była oberża, w której dawano michę doskona­łego krupniku, kawał chleba i gar czarnej wojskowej kawy za śmiesznie niską cenę. Najgorzej jednak było z tym, że nawet i tak drobnej sumki pieniędzy, siedząc na dworcu, nie można było zdobyć. Pewnego głodnego dnia zmówiłem się z dwoma młodymi ludźmi, którym polecił mnie mój orlooki „rajzer“. Byli oni | okolic Waplewa za Malborkiem z folwarku Ichendrysy w War­mii i zgodzili się wziąć mnie do pracy u siebie pod warunkiem, że przez granicę sam się przedostanę. Co tam dla mnie zna­czyła wówczas jakakolwiek granica? Zgodziłem się.

ROZDZIAŁ IV W ROLI „POSYŁKI“

Tak zwana „posyłka" był to rodzaj uzupełnienia tej siły ro­boczej, jaką reprezentował dla dworu fornal lub dorosły robo­tnik. I w charakterze takiej właśnie „posyłki“ ocknąłem się po przekroczeniu granicy w ciepłej folwarcznej izbie u niejakich Studzińskich. Po raz pierwszy poznałem tu pracę na roli: prze­bieranie kartofli w kopcach, przesypywanie ziarna w spichrzu, oprowadzanie koni przy płużkowaniu kartofli itp. Dorośli pra­cowali, naturalnie, ciężej. Płaca za ich pracę istniała tylko jed-

nak dla zachowania pozoru przestrzegania przykazań bożych. Cała polityka dworu polegała na przywiązywaniu ludzi do fol­warku wszelkimi więzami niewolnictwa. Działki stwarzały pozór posiadania własnego kawałka ziemi, mieszkanie było w bara­kach lub w jakiejś chałupie na folwarcznej wsi, ordynaria zaś i znikoma opieka socjalna dopełniały nędznego uposażenia, które robotnika folwarcznego przykuwało na wieki do dworu, nie po­zwalając ani żyć, ani umrzeć. Płaca w pieniądzu była tak marna, że widok monety nawet pojedynczej wprawiał każdego robotnika w wielkie, prawie bałwochwalcze uwielbienie.

Mnie tam zresztą nie wypadło oglądać monety nawet pojedyn­czej. U Studzińskich, którzy nie mieli własnych dzieci, liczyłem się niby za przybranego syna. Dostawałem jeść i miejsce do spa­nia w izbie, a za to codziennie na kołatkę wychodziłem na dzie­dziniec folwarczny do pracy.

Mając piętnaście lat paliłem już nałogowo. O papierosach nie było oczywiście mowy. Paliło się kręcone w gazetę liście tyto­niowe, które smakowały mi niegorzej aniżeli burżujowi hawań- skie cygaro. I tych liści zresztą Studziński ani myślał mi dawać, sam musiałem je w różny sposób zdobywać.

Minęły już prawie dwa miesiące, kiedy raz nocą zauważyłem w znajdującej się za izbą mieszkalną komórce Studzińskiego ja­kiś ruch. Okazało się, że była tam melina złodziejska, do której chowano łupy składające się ze skradzionych w okolicy świń, cielaków itp. Złodziejskie konszachty Studzińskiego, który na złodzieja nie wyglądał i pracował z tą obowiązkowością i so­lidnością wobec wykonywanego zawodu, jaka cechuje ludzi pra­cy, wywarły na mnie przygnębiające wrażenie. Ale zanim zde­cydowałem się cokolwiek przedsięwziąć, zaszły wypadki, które same rozwiązały tę sprawę.

Rządcą na folwarku w Ichendrysach był niejaki Orlewicz. Sam zaś folwark był własnością jakiegoś polskiego hrabiego, który rezydował w swoim głównym-dworze w Waplewie Dużym. Ów Orlewicz, który był człowiekiem z wyższym wykształceniem, przeglądając moje papiery zainteresował się mną i wezwawszy do dworu kazał mnie umieścić w izbie przy dworskim kowalu,

Niemcu. Miałem teraz pełnić rolę dworskiego forysia, a oprócz tego wieczorem wciągałem do ksiąg kancelarii dworskiej bieżące meldunki ekonomów z przebiegu całodziennej pracy.

W ten sposób rozłączyłem się ze Studzińskimi i przeszedłem do dworu. Praca we dworze była bardziej urozmaicona i cieka­wa, tym bardziej że w tym okresie wypadł w tych stronach ple­biscyt. Głosowanie miało rozstrzygnąć, czy prastare ziemie słowiańskie w Warmii i na Mazurach, zamieszkane przez lud­ność polską, wrócą do Polski, czy też nadal będą rządzone przez pruskiego landrata. W Ichendrysach, w których przebywałem, był tylko jeden Niemiec — kowal folwarczny pochodzący gdzieś z Brandenburgii — mniemałem więc w swej naiwności, że gło­sowanie jest tu wcale niepotrzebne. Nikt mnie jednak o zdanie nie pytał i nawet, nie wiedzieć kiedy i jak, znalazłem się w roli agitatora.

Zarządca i inspektor Orlewicz, który bezpośrednio wpraw­dzie agitacji nie prowadził, lecz kierował nią i organizował kol­portaż polskich gazet, wysyłał mnie regularnie na pocztę do Wa­plewa po prasę. Przywoziłem również od czasu do czasu pol­skie książki oraz broszurki propagandowe. Gazety te i bro­szury wieczorem roznosiłem po chałupach naszych dworusów.

Oprócz mnie i Orlewicza „krzewicielką“ polskości w owych plebiscytowych czasach w Ichendrysach była jedna z kobiet dworskich, klucznica i powiernica „pani", żony Orlewicza. Co ona robiła w „propagandzie“ i jaki był jej zakres działań, do­kładnie się nie orientowałem, wiadomo mi tylko było, że pewnej niedzieli, gdy wychodziła z kościoła, została pobita w miasteczku Kiszpork.

W całym tym plebiscycie chłop z Warmii widział siebie tylko jako dodatek do pańskich ziem, jako coś w rodzaju żywego in­wentarza, toteż w naszej wiosce robotnicy folwarczni szczegól­nego zainteresowania dla tej sprawy nie okazywali. Dla mnie plebiscyt upamiętnił się tym, że w dniu głosowania nosiłem aku­rat wiadrem glinę na polepę dworskiego strychu, którą ukła­dał stary dworski murarz Francek. Glina była straszliwie ciężka i trzeba ją było podawać w drewnianym ogromnym wiadrze.

Chociaż wówczas „było mi“ już piętnaście lat, ale „z rodu“ by­łem mizernej kondycji fizycznej i „obstawać“ mogłem ledwo za dobrego dwunastolatka. Kładzenie polepy trwało dwa dni, pod­czas których zdążyłem z całego serca znienawidzić wszystkich murarzy na świecie i całą ich ceglaną profesję. Gdy w chwilach trochę lżejszej roboty z pustym wiadrem od gliny schodziłem po drabinie, powtarzałem sobie w duchu piękne słowa „Reduty Ordona“, których wyuczyłem się w tych dniach z jednej z pro­pagandowych książeczek plebiscytowych. Ale nie dawało mi to dużo pociechy. Wieczorem jak zbity kładłem się spać, rano wstawałem z obolałymi kośćmi i mięśniami, jak gdyby zamiast drewnianego wału do walcowania zeschłych grud glinianych użyto mojego ciała.

Jakoś wkrótce potem, ledwo zdążyłem trochę odsapnąć po przeklętej murarce, posłano mnie do roboty przy kopaniu torfu. Torf kopali chłopi folwarczni, a ja jeszcze z jednym wyrostkiem wynosiliśmy go na łąkę i układaliśmy w stożki dla przesuszenia. Nosiłki były prowizoryczne, ciężkie i niedopasowane do rąk, a poza tym pracując na skwarze, za przykładem chłopów ko­piących torf, zrzuciłem koszulę i zaraz pierwszego dnia tak straszliwie spaliłem słońcem plecy, że całą noc przeleżałem w go­rączce na skutek udaru. Torf kopaliśmy parę tygodni. Zdąży­łem się w końcu przyzwyczaić do tej katorgi, ale była to praca, która rujnowała młody organizm w straszliwy sposób. Na razie luki uzupełniała młodość. Wystarczyło wieczornego chłodku, odrobiny wesołych dziewczęcych śmiechów z jakiegoś niefortun­nego parobczaka, przejażdżki „czwórką“ z sioła do wodopoju, a już zapominało się o wszystkich trudach i ciężarach nędznego żywota.

Były jednak i chwile rozpaczy. Jakoś niedługo po kopaniu torfu przyszła młócka. Początkowo odgarniałem plewy od ma­szyny, później ekonom wyznaczył mnie do noszenia wymłóconego zboża na spichlerz. Trzeba było przejść z 50-kilogramowym ciężarem zboża osiemnaście stopni drewnianych schodów. Na­dymałem się, jak mogłem, udając, że daję sobie i takim dro­

biazgiem radę jak każdy inny, nawet osiemnastoletni i dwa razy tak duży chłopak, jak ja.

Mysiel, bo sie zesrosz!“ — wołały na mnie jeszcze mniejsze i jeszcze głupsze ode mnie gzuby. A cóż ja miałem na to pora­dzić? Za każdym wniesionym workiem nogi trzęsły się pode mną, a zanim zlazłem z powrotem i zdążyłem odpocząć, trzeba było znów piąć się w górę i tak w kółko aż do wieczora.

Bliżej jesieni, a właściwie w końcu lata, zawarłem znajomość | niedużą biblioteką rządcy. Stało się to dzięki umowie z po­czciwą dziewczyną kuchenną, która, mając wolny dostęp do pokoju „pana“, od czasu do czasu przynosiła mi ukradkiem któ­rąś I książek bibliotecznych. Zwykle bywał to środkowy albo też ostatni tom jakiejś powieści, bo Marysia nie przebierała w biblioteczce wedle tomów, ale brała pierwszą lepszą książkę i przynosiła ją cichaczem pod zapaską. W sadzie, w żywopło­cie miałem doskonałą kryjówkę, w której sam diabeł by mnie nie odszukał. Tam też kryłem się zwykle z lekturą, jaka od czasu do czasu wpadała mi w rękę. Pewnego popołudnia leżałem eaczytany w ogrodzie wśród gęstych krzewów żywopłotu, gdy naraz rozległo się donośne wołanie: „Mysiel, Mysiel 1“ Któraś | dziewczyn dworskich wołała mnie, widocznie potrzebowano mnie we dworze. Pochłonięty akcją czytanej powieści nie od­zywałem się, ufając, że i tak świat się nie zawali, jeżeli się raz nie zgłoszę; do kuchni przyszedłem dopiero o zmroku. Tutaj za­komunikowano mi, że „pan“ mnie szukał po całym folwarku i na pewno sprawi mi lanie. Byłem zbyt duży i samodzielny, aby przejmować się groźbą bicia.

Orlewicz przydybał mnie na schodach kuchennych i uderzyw­szy w twarz, zasypał wymysłami, że dobrodziejstwa ludzkiego nie umiem szanować, że jestem niewdzięcznikiem, że powinie­nem być posłuszny i pokorny i nawet o północy lecieć chociażby do Malborka, jeżeli mi każą.

Stałem czerwony jak burak ze wstydu, żalu i oburzenia za otrzymany policzek. Cała służba w kuchni siedziała cichutko wobec tego pańskiego gniewu i przerażona spoglądała na mnie; jedni patrzyli jak na grzesznika nie bojącego się kary ludzkiej

i boskiej, drudzy — jak na zuchwalca przeciwstawiającego się ustanowionej od wieków praworządności.

W żaden sposób nie mogłem zastosować się do przysłowia mo­jej babki, że „pokorne cielę dwie krowy ssie“, i w żaden spo­sób nie chciałem wejść w rolę takiego przysłowiowego cielęcia. Pomimo gorących namów całej służby dworskiej, która mnie bardzo lubiła, abym poszedł do „pana“ i prosił o przebaczenie, ani mi się śniło to robić.

Na odchodnym w Ichendrysach wypłacono mi pięćdziesiąt cztery marki, prócz tego przedtem jeszcze otrzymałem ciepłe spodnie i kaftan, wprawdzie trochę na mnie za duży, ale za to solidny. Tak zaopatrzony, już na drugi dzień znalazłem się zno­wu w poczekalni kolejowej w Tczewie.

Skończył się jeszcze jeden wycinek mojego życia bez stałego miejsca zamieszkania.

ROZDZIAŁ V WNUK MARNOTRAWNY WRACA

Błogosławiony Verne, dzielny pisarzu i ojcze przygód, jedyny nauczycielu fizyki, chemii i geografii wszystkich czytających książki urwisów całego świata, ileż zawdzięczałem ci w owych czasach wzruszeń! Pamiętam, że pierwszą moją czynnością w Tczewie po powrocie z folwarku było fundnąć sobie przecudną książkę Juliusza Verne „20 000 mil podmorskiej żeglugi“ czy coś w tym rodzaju. Chociaż nie zapamiętałem dokładnie tytułu, dziś jeszcze czuję trwogę i napięcie bohaterskiej załogi, która staje wobec tragicznego faktu pęknięcia głównego wału śruby w łodzi podwodnej. Dzielny profesor-chemik, dzięki genialnemu sposobowi zlutowania śruby za pomocą mieszanki aluminiowej, ratuje łódź.

Do tej cudownej lektury dokupowałem codziennie pół kilo do­

skonałej końskiej kiełbasy i bochenek białego chleba. Poza tym na dworcu zapijałem każde jadło halbą doskonałej czerwonej limo- niady i trwałem w błogostanie aź do chwili, w której podczas obławy na dworcu zagarniętego razem z kilkoma podejrzanymi osobnikami odstawiono mnie do powiatowego aresztu. Zamknięty w celi z kilkoma zawalidrogami i kombinatorami z Tczewa prze­siedziałem tam czternaście prawdziwie szczęśliwych dni. Trafiła mi się nie lada gratka. Z biblioteki więziennej dostałem „Wyspę skarbów". W wiele lat później widziałem film oparty na tej powieści i czytałem ją powtórnie, ale nie odnalazłem już, oczy­wiście, tego uroku, który przemawiał do mnie z pobrudzonych

kart książki w powiatowym areszcie w Tczewie. Po czternastu dniach w pustej sali powiatowego sądu odczytano mi wyrok ska­zujący mnie na dwa tygodnie aresztu za przekroczenie granicy. Ponieważ karę odbyłem, wypuszczono mnie na wolność. Od­nośny akt na pewno figuruje jeszcze w czcigodnych archiwach .powiatowego sądu.

Po wyjściu z aresztu postanowiłem natychmiast wyjechać z Tczewa do jakiegoś innego miasta. Nie miałem nadziei na otrzymanie pracy, która by mi odpowiadała, gdyż nie posiada­łem prawie żadnego wykształcenia, wielka ilość przeczytanych książek dawała mi jednak wyobrażenie o możliwościach różno­rakiego układania się losu człowieka i, jak każdy młody, podra- stający i szukający przygód chłopiec, wierzyłem w cudowny przypadek. Z kapitałem tej właśnie wiary i właściwej sobie bea- troski w kieszeni wsiadałem do pociągu jadącego w stronę Gru­dziądza.

Przeliczyłem się, był to już nie osiemnasty, ale dwudziesty rok i nastąpiła jaka taka stabilizacja. Przy wyjściu z. dworca kole­jowego w Grudziądzu, zanim się obejrzałem, znowu znalazłem się w rękach policjanta, który stanowczo zaprotestował prze­ciwko próbie ucieczki i zaprowadził mnie do komisariatu.

Grudziądz jest miastem, które ciągnie się jak kiszka. Chcąc z dworca dostać się do śródmieścia trzeba maszerować a pół godziny. Tyle czasu — a nawet mniej — wystarczyło, aby prze­konać mego urzędowego stróża, że powinien mnie odprowadzić do takiego miejsca, gdzie jak najszybciej otrzymam uczciwą i solidną pracę. Ku mojemu zdziwieniu, a następnie i radości ów policjant doprowadził mnie do wojskowego biura werbunko­wego. Niestety, moje marzenie dostania się do wojska prysło bardzo szybko. Jakiś wymizerowany młodzian wykazał mi po prostu całą niedorzeczność takiego pomysłu w moim wieku i z tak mizerną kondycją fizyczną, a potem dał mi skierowanie do niejakiego pana Marchlaka, ponoć bardzo poważnego i zna­nego w Grudziądzu kupca artykułów kolonialnych i win.

Pan Marchlak okazał się starszym już człowiekiem ze złotymi dewizkami i wisiorkami zwisającymi ze wspaniałego brzucha.

Ze spojrzenia, jakim obrzucił moje ubranie stajennego chłopca, wyczytałem od razu, że pracy nie otrzymam. Ponieważ jednak wszystkie wspaniałości tego człowieka miały swój ostateczny po­czątek i koniec w ogromnej żelaznej skrzyni jego kasy pancer­

nej, która takim jak ja chłopcom absolutnie nie może zaimpono­wać, więc zakopany w porządną kopę słomy spędziłem tę pierw­szą noc w Grudziądzu z dużą ulgą w sercu. I tak zresztą nie wy­kręciłem się od losu chłopca na posyłki w kolonialnym sklepie. Nazajutrz dostałem pracę u innego kupca, u którego spędziłem całą zimę. Najgorzej dokuczało mi w tej pracy zimno izdebki, w której spałem. Nie można tam było czytać książek, choćby najciekawszych. Zabijała mnie ponadto monotonia ciułactwa, przy chęci pokazania się jedynie z okazji świąt.

Nie rozumiałem, dlaczego w niedzielę, gdy kładło się sztywne białe kołnierzyki, szef firmy, który cały tydzień łajał i przekli­nał wszystkich subiektów, i subiekci, którzy wystawiali mu ję­zyk poza plecami, uśmiechali się do siebie i mówili sobie dużo uprzejmości i pięknych słów. Nie mogłem się zorientować, kiedy ludzie w tym środowisku kłamią, że są dobrymi, a kiedy są nimi naprawdę. Zabijała mnie perfidia małych i większych skrobi- groszów. Może dlatego, że nie chowałem się w domu u rodzi­ców wśród trosk ludzi dorosłych, nie miałem pojęcia, że biedni ludzie muszą kłamać i udawać — aby żyć, a bogaci kłamią i straszą, aby utrzymać w ryzach tych biednych, których co­dziennie obdzierają z zarobków.

Ponieważ na stały pobyt w mieście jeszcze nie było mnie stać, gdyż siła robocza, którą reprezentował mój organizm, była zbyt niskiej ceny, aby za nią można się było utrzymać w jakimś ośrodku przemysłowym, a kwalifikacji żadnych nie posiadałem, z wiosną rzuciłem miasto i poszedłem na pracę do „bauera“. Okazało się, że jest mi najlepiej wśród chłopów i fornali lub wyrobników wiejskich.

Decyzja wybrania się na piechotę do babki przyszła nieoczeki­wanie, właśnie po dwuletniej służbie u kułaka w Lisinach na Pomorzu. Już w drodze znalazłem jeszcze jednego „rajzera“, który wraz ze mną przywędrował aż do Aleksandrowa pod To­runiem. Nocowaliśmy zwykle w polu, w stogach, żywiąc się po folwarkach i dworskich kuchniach, gdzie zawsze można było u służby wyprosić kawałek chleba i trochę kwaśnego mleka. Wśród przeróżnego towarzystwa, z jakim nieraz wypadło mi się

U

w tej wędrówce zetknąć, nie spotkałem ani razu na swej drodze przestępców.

Ileż to razy siedząc na stogu słomy lub zboża skręcaliśmy gru­bego papierosa w gazecie z suszonego na zielono „bakanu“ i roz­mawialiśmy o życiu! Jest dużo chytrości w rozumowaniu każde­go włóczęgi. Oto chodzi sobie człowiek wolny, gdzie chce i kiedy chce. Wszystkie swoje potrzeby sprowadza do najprymitywniej­szych, prawie zwierzęcych. Zjadł raz na dzień pajdę chleba, popił mlekiem albo kwasem , i to mu wystarczy. A rozumując logicznie, to ile więcej otrzymałby w tamtych czasach godząc się do pracy. Zapewne niewiele, ale za to — haruj; bra­cie, cały dzień według bożego zegara, od świtu do nocy, kto chce, to cię zwymyśla, kto chce, naklnie ci i naurąga. Dorosły to się jeszcze odszczeknie albo zemści, a jeśliś skrzat, podrostek — to i odezwać ci się nie wolno.

Wędrowałem tedy od wsi do wsi. Było coraz trudniej i ciężej. Gnała mnie tęsknota do babki, do kolegów z dzieciństwa, do ja­kiegoś przytuliska, do stałego miejsca zamieszkania, więc sze­dłem i szedłem, ale wszędzie za miskę strawy i kawałek chleba trzeba było stawać i odrabiać, a nieraz kiedy już siły opuszczały, wypadało i na dłużej się zatrzymać. Pamiętam taki dłuż­szy, bo aż parotygodniowy, postój pod Płockiem u pewnego' chłopa.

Nie miał on parobka i zaproponował mi, abym został do pracy. Umiałem już wtedy doskonale orać i chodzić koło koni. W Pru­sach i na Pomorzu nauczyłem się niemieckiego sposobu gospo­darowania — zdobyłem też szybko szacunek gospodarza. Spa­łem tam najczęściej w stogu, na łące, gdzie pasły się konie, a że znałem mnóstwo bajek i opowiadań, córki gospodarza, które przynosiły mi w pole jedzenie, siedziały przy mnie nieraz aż do północy. Często budził nas nad ranem gospodarz, wyciągał obydwie dziewuchy zaspane ze słomy i ganiał do roboty. Jedna biegła gotować ranną zacieruchę, druga doiła krowy, a ja bra­łem się do rozpętywania szkap. Wieczorem wiedliśmy różne roz­mowy, ale wszystkie te nasze pogaduszki kręciły się zawsze wo­kół jednego tematu — jak wydobyć z matki-ziemi jak największy

urodzaj, jak uniknąć płacenia ciężkich podatków. Mój gospodar» zwykle mawiał w zakończeniu rozmowy:

Żeby krowy srały papierkami, to bym im jeszcze nie na- starczył“.

Moja dalsza wędrówka, starym trybem, z mniejszymi lub większymi przerwami trwała około miesiąc, aż w skwarne, letnie południe znalazłem się w lesie w odległości zaledwie jednego ki­lometra od miasteczka, w którym spędziłem dzieciństwo i które uważałem za rodzinne.

Ułożyłem się do odpoczynku w cieniu dzikich bzów chcąc zajść do babki dopiero wieczorem.

Od czasu kiedy wyszedłem od niej, minęło już kilka lat i mu­siałem wida.ć przyjść w rodzinne strony, aby naraz zrozumieć,, te nie bardzo mam po co wracać. Byłem dużym chłopakiem i powinienem był już sam sobie radzić, a wracałem w jednych drelichowych portkach i w cajgowej marynarce. Nie posiadałem nawet żadnego zawiniątka, gdyż nie znoszą go żadni prawdziwi wędrowcy. O jakichkolwiek pieniądzach nawet mowy być nie mogło. Przecież przewędrowałem całą Polskę i nawet grosza na oczy nie widziałem. Można się było zapracować na śmierć» można było ostatecznie zarobić na „życie“, ale odłożyć jeszcze trochę pieniędzy, a w dodatku jeszcze na wsi — to było nie­możliwością. Wiedziałem jednak równocześnie, że w żaden sposób nie zrozumie tego ani moja babka, ani moi stryjowie. Sami oni żyli marnie, ale starali się stworzyć chociażby pozory egzystencji gospodarskiej, harowali całe życie na budowach, aby dobić się prawa podmajstrzego lub majstra i całym swym ży­ciem stworzyć dla potomstwa odskocznię na ten szczebel spo­łeczny, który daje jakie takie prawo do miejsca w szkołach. Wra­cać więc | powrotem do tych ludzi, którzy gwałtem darli się do byle tytułu, do byle „stanowiska“, chociażby sekretarza gmin­nego czy radnego, do byle jakiego urzędowania w powiecie, i po­wiedzieć im, że spędziłem wszystkie te lata u chłopów na wsi i po dworach, że nie mam pieniędzy, bo pracowałem „za życie“ i za przyodziewek chłopski — znaczyło to tyle, co wystawić się na ogólną pogardę. A nie ma bardziej bezlitosnych ludzi jak

ur

mieszczuchy. Pogrążony w tych myślach leżałem w chłodnym cieniu leśnym i czekałem wieczoru.

O zmroku przyszedłem na maleńki wzgórek tuż za kościołem, zwany „księżym wałem“, i usiadłem na pniu. Powietrze pachnia­ło łubinami i sosną, a wśród sadów wisiała delikatna mgiełka parnej nocy letniej. Dzwoniły w stajniach blaszane skopki doja- rek, chrzęściła zielona trawa i wyka za stajennymi drabkami. Na podsieniach biegały dzieciaki dudniąc głośno bosymi piętami, pokrzykując i piszcząc przy zabawie. Domy stały pootwierane z zawieszonymi płachtami u wejść — ochroną przed żarem dziennym i muchami.

Kiedy ściemniło się zupełnie, zszedłem z pagórka w uliczkę obok kościoła.

Nie obawiałem się, że mnie ktoś pozna. Wyrosłem i zapomnia­no mnie. Naprzeciw kościoła mieszkał małomiasteczkowy kra­wiec Piekarczyk. Chłopcy jego grali na skrzypcach. Stałem słu­chając muzyki. Obok mnie przechodzili znajomi chłopcy i dziew­częta, ale nikt nie zwracał na mnie uwagi ani ja też nie odzywa­łem się do nikogo, mimo źe ciągle przychodziła mi ochota krzy­knąć: „Dzidziek! Janek! Jak się masz, to ja, Michaś!“ Jednak 'wytrzymałem.

Usiadłem potem na ławce obok domku mojej babki. Babka zapewne już spała. Zajrzałem w okno, ale nie świeciło się. Prze- lazłem przez zamkniętą furtkę na podwórko i zajrzałem do szo­py: drwa były urąbane. Nie było krowy ani żadnego prosiaka. Królików też już żadnych widać nie posiadała, bo nie mogłem ich nigdzie dojrzeć. Wyszedłem z podwórka i usiadłem znowu na ławce. W sąsiedztwie siedzieli chłopcy i śmiali się, a wśród śmie­chów poznałem głos mojej siostry stryjecznej Jadźki, która wówczas, jak się później dowiedziałem, uczęszczała do semi­narium nauczycielskiego. W ten sposób \— ja, wnuk marno­trawny — krążąc po znajomych miejscach w miasteczku docze­kałem się północy. Kiedy wszystko ucichło, zdrzemnąłem się na ławeczce przed domem babki, a skoro świt — ruszyłem z powro­tem. Skierowałem się do Skarżyska, gdzie przechodząc poprze­dnio widziałem dużo nowych budowli.

OSTROGI MURARZA I SZLIFY REKRUTA

Do dziś dnia za najpiękniejsze moje sny uważam te, w których chodzę do jakiejś szkoły. Opuszczając Radomyśl — przez nikogo nie poznany i nie zauważony — czułem ogromne wyrzuty sumie­nia, że nie wykorzystałem tych możliwości kształcenia się, jakie miałem, gdy byłem mały. Zdawało mi się, że powinienem był chodzić do szkoły bodaj na kolanach.

Na szkołę trzeba pieniędzy. Pieniądze trzeba zdobyć pracując i ciułając. Po tygodniu byłem w Skarżysku i pracowałem przy budowie Zakładów Amunicyjnych, nosząc kamienie na budynki mieszkalne kolonii fabrycznej. Pracowało tam parę tysięcy lu­dzi. Większość stanowili szukający tu zarobku robotnicy, którzy pozjeżdżali się z różnych stron kraju.

Nosiłem kamienie ogromną drewnianą nosiłką z takim samym, jak ja chłopakiem. Spaliśmy w baraku na drewnianych pryczach i całą noc oganialiśmy się od milionów pcheł, które nas dręczyły niemiłosiernie. W pierwszą wolną niedzielę wybraliśmy się do lasu po paproć na posłanie. W paproci podobno pchły się nie trzymają. Po paru dniach paproć jednak zeschła się na proszek i była twarda nie mniej niż deski pod nią. Jadaliśmy jeden raz dziennie, w obiad. Wieczorem po dziesięciu godzinach noszenia cegieł i kamieni padaliśmy na prycżę zmęczeni na śmierć, nie myśląc nawet o żadnym jedzeniu. Rano znowu nie było na to czasu. Zrywaliśmy się zaledwie parę minut przed dzwonkiem i zaspani — ledwo obmywszy się w korycie przed barakiem — znowu na budowę. Jedynie podczas przerwy obiadowej jedliśmy po pół bochenka chleba i najczęściej kawał kiszki „podgardlanej“

| ogórkiem. Murarze i koźlarze jedli kiełbasę albo boczek i pili piwo, a wieczorem kucharka przez nich najęta gotowała im ko­lację. Mogłaby gotować i nam, ale nasz zarobek był na to za mały.

Po pierwszej wypłacie odłożyliśmy sobie obydwaj, ja i mój towarzysz od nosiłki, po jednym nowiutkim banknocie pięćdzie­sięciotysięcznym. Nastąpiła wówczas inflacja i marka spadała w dół z szaloną szybkością. A my, niedoświadczeni chłopcy, za­miast natychmiast pozbywać się nieszczęsnego zarobku, pieczo­łowicie składaliśmy do pudełka od zapałek nowiutkie zdradzieckie banknoty, uzyskane kosztem głodowania i bydlęcych warunków' życia.

Wychudłem i sczerniałem, zapadł mi się brzuch i boki, ale za to po przepracowaniu około dwóch miesięcy, kiedy przyszła zima i rozpoczęły się deszcze, miałem cztery pudełka równiutko ułożonych, nowiutkich pieniędzy. Nestąpiła redukcja i zostałem wraz z moim towarzyszem zwolniony z pracy.

Postanowiłem jechać do babki. Byłem zmordowany niemożli­wie i wszelka chęć szukania przygód wywietrzała mi już z głowy. Nie bałem się teraz jechać do Radomyśla, bo wracałem z budo­wy, a wszyscy radomyślacy całe życie spędzali na budowach. Przy tym w Skarżysku spotkałem kilku murarzy z Radomyśla, którzy widzieli mnie przy pracy. Zarobionych pieniędzy miałem akurat na bilet do Sandomierza i paczkę tytoniu. Na żadną szkołę za­robić się nie dało. Ale praca na budowie sama przez się była do­skonałą szkołą i egzaminem wstępnym do klasy robotniczej. Czu­łem się dumny ze swej nowej pozycji społecznej, chociaż tyle tylko w tych czasach wiedziałem, że dzieje się mnie i wielu lu­dziom niesprawiedliwość, ale kto jest tej niesprawiedliwości wi­nien — trudno mi było dociec. Każdy inaczej mówił i sądził, nawet wśród robotników na jednej budowie, a przecież i ksiądz na ka­zaniach też mówił często o niesprawiedliwości i krzywdzicielach. Któż to są ci krzywdziciele? Bogaci? — Ależ ci bogaci, których spotykałem, to byli zwykle bardzo dobrzy ludzie, pomagali bied­nym i byli serdeczni. Raczej zdawało mi się, że to oni byli krzywdzeni przez biednych ludzi i „karmieni niewdzięcznością“, jakby |t| wyraziła moja babka. Do bogatych ludzi w Radomyślu należał na przykład mój stryj, a czyż można go było uważać za złego? Ileż razy widziałem, jak dobrotliwie odnosił się do żon murarzy a Radomyśla, kiedy przychodziły i prosiły go o pracę

50

dla swych mężów. A czy nie był dobry ten majster Sosnowski, który przyjął mnie do pracy w Skarżysku? Przecież nawet mnie nie znal. Takiego więc bogatego i złego człowieka, którego moż­na by było pokazać palcem, nie mogłem jakoś spotkać, a szuka­łem, bo wydawało mi się wówczas, że idzie tu o ludzki charakter.

Zimę spędziłem w Radomyślu jak wszyscy murarze klepiąc biedę i wyglądając jak najrychlejszej wiosny. Marzyłem teraz, aby dostać się do takiej pracy, gdzie będę mógł pracować i uczyć się już murarskiej roboty. Jakoż zawczasu dowiedziałem się, że duża partia murarzy zbiera się na roboty do Brześcia, do budo­wania kolonii urzędniczej. Cichaczem przygotowałem sobie kiel- nię i młotek i z pierwszym ciepłym podmuchem wiosny ruszy­łem razem z partią robotników z Radomyśla na kresy. Razem ze mną wybrał się mój brat stryjeczny Jasiek, za którego ongiś dostałem lanie od jego ojca. Dzięki protekcji swojego ojca został on przyjęty jako pisarz do odbioru materiałów na budowie, a stołując się u swojej siostry, która była zamężna za nauczy­cielem botaniki, mógł zaoszczędzony zarobek odkładać. Ja mie­szkałem w baraku i całe lato znowu żywiłem się suchą strawą, bo nędzny zarobek nie pozwalał mi na stołowanie się w kuchni murarskiej. Przez lato udało mi się zarobić ledwo na jaki taki przyodziewek. Ale najważniejsze, że dobrze przypatrzyłem się robocie tynkarskiej i poznałem trochę rzemiosło.

W następnym roku na kolonii w Łucku pracowałem już jako murarz przy tynkach. Robota szła mi sprawnie, majstrowie chwa­lili mnie niejednokrotnie i zdobywałem już na całego ostrogi mu­rarza, kiedy powołano mnie do walki o „szlify“ rekruta. Zosta­łem wezwany z poboru do wojska i stawiłem się do odbycia służby w Przemyślu.

Na dworcu tradycyjnym zwyczajem poodbierali nas dyżurni i odprowadzili do koszar na kwarantannę. Otrzymałem siennik i menażkę z łyżką. Obok mnie rozłożył się chłopak z Sanockiego, niejaki Niniół, który starał się nam wszystkim wytłumaczyć, jakie mosty budują saperzy i co trzeba do tego umieć.

Cały wieczór otaczała go gromada rekrutów słuchając z prze­jęciem. Obok mnie leżał pewien żołnierz, który na żadne rozmo-

I

wy nie zwracał najmniejszej uwagi. Dlaczego posłano go do sa­perów, nie mam pojęcia. Był on od służby saperskiej tak daleki, jak ja od biskupstwa magdeburskiego.

Rano poderwano nas wcześnie i wyprowadzono na dziedziniec. Rozpoczęło się rekruckie nabożeństwo. Był tam profos, sierżant sztabowy Malinowski, który z racji swojego stanowiska spra­wował komendę nad rekrutami, dopóki nie nastąpił przydział do odpowiedniej kompanii.

Długo tam nad nami wydziwiał, zanim ustawił nas w porząd­ny, jako tako wyrównany szereg.

Jasiu, zamazane ucho, schowaj ten bebech, bo ja cię zaraz w kostkę kopnę. A wy co tam na końcu, wyrównacie nareszcie czy nie?! Równaj w prawo! Baczność! Spocznij! Baczność! Nie ruszaj się, maminsynku — wiatr nie wieje, a ty się kiwasz. Nie rozmawiać!

Komenda sypała się gradem, każdy z nas kołowaciał, mylił się. Z początku wybuchały śmiechy, ale sierżant podchodził do we­sołka i tak spoglądał, że ochota do śmiechu zamierała natych­miast.

Kto jest krawcem? Ręka do góry!

Podniosło się kilkanaście rąk.

Wystąp na lewe skrzydło — odbij dalej na lewo. Kto jest pisarzem albo kancelistą? Ręka do góry!

Rąk podniosło się wiecej.

Kto jest stolarzem?

Znowu podniosły się ręce.

Podział według zawodów następował szybko. Podzielono nas wszystkich na różne grupy: rolników, cieśli, fryzjerów itp.

Krawcy, wystąp! Ty wysoki, jak się nazywasz?

Kostecki, panie sztabowy!

Zabierz wszystkich tych krawców, tutaj macie nożyce do obcinania żywopłotu i dalej do roboty! O, het, ten cały żywopłot wyrównać nożycami, na jeża. A niech który zepsuje i przytnie za nisko, to z paki nie wylezie!

Pisarze, wystąp!

Grupa wydzielona jako pisarze i kanceliści ruszyła się nie­mrawo.

Tam w tym kącie za narożnikiem stoją miotły, widzicie? Odezwało się kilka niepewnych pomruków.

Widzicie?!!! — wrzasnął sztabowy.

Tak jest, widzimy — rozległo się głośniej.

Cały dziedziniec — pokazywał ręką sztabowy — od tego parkanu aż do tego budynku ma być zamieciony jak balowa sala. Po miotły biegiem marsz!

k .

Tak oto pierwszego dnia rekruckiego pobytu w koszarach Oj­czyzna w postaci starszego sierżanta Malinowskiego witała jedną partię rekrutów po drugiej, przyjmując ją drwinami, śmiechem i przezwiskami. Wymyślnie i perfidnie wpajano w młode dusze przekonanie o „nadrzędności“ armii, o jej „roli“ wobec narodu.

Okres rekrucki był okresem wyżywania się sadystycznych po­pędów zawodowców, podoficerów i oficerów. Był u nas w kom­panii taki plutonowy Szymański, który raz kazał za jakieś głu­pstwo jednemu z naszych żołnierzy, niejakiemu Lustigowi, Ży­dowi, wskakiwać trzydzieści razy na górne łóżko (łóżka były piętrowe), aż biedak zmordowany zemdlał.

Ile razy nocą wpadał oficer inspekcyjny jedynie po to, aby urządzić sobie rozrywkę kosztem zmęczonych żołnierzy! Odby­wało się to mniej więcej tak: oficer inspekcyjny wchodzi po cichu na salę, żołnierze leżą pogrążeni w głębokim śnie. Naraa oficer, świecąc sobie kieszonkową latarką, pada jak długi na lśniącą od czystości podłogę. Podnosi się rwetes i hałas. Dyżurny sali zapala światło. Komendant sali wstaje i melduje się. Roz­budzeni żołnierze leżą nieruchomo i starają się odgadnąć, jaką sztukę dziś z nimi zagrają.

Pobudka! — wrzeszczy oficer. — Zbiórka na sali! Co to za belki, do cholery ciężkiej, leżą u was na środku plutonu — łeb sobie rozbiłem, psiakrew! Porządku u was nie ma, jasne pioruny, wynieść mi to na kocu, cały pluton ze śpiewem, biegiem!

Natychmiast z pierwszego lepszego łóżka ściągano koc, na środek koca dyżurny sali kładł jakieś mikroskopijne źdźbło sło­my lub najczęściej zapałkę podrzuconą przez samego oficera (rzekoma „belka“, na której przewrócił się, naturalnie naumyśl­nie, oficer) i wszyscy żołnierze plutonu chociażby jednym pal­cem przytrzymując koc i nucąc „mruczando“ (była noc, a w nocy śpiewać w koszarach nie wolno) biegli uroczyście poważnym truchtem z zapałką na kocu do śmietnika daleko w końcu zabu­dowań koszarowych. Naturalnie, po odejściu oficera dochodził do głosu komendant sali, który nie omieszkał przerobić z pluto­nem „za karę“ porządnej porcji „żabek“ — przysiadów itp.

Albo na przykład przeglądy! Pamiętam, jak służbę oficera in­

spekcyjnego pełnił raz najbardziej znienawidzony przez wszyst­kich żołnierzy podporucznik. Z góry było wiadomo, że jakkol- wiekbyśmy się przygotowali do przeglądu, wypadłby on i tak źle i dlatego, bez żadnej uprzedniej zmowy, nikt się z nas w ogóle nie przygotowywał. Naturalnie, przegląd wypadł fatalnie. Po­rucznik podchodził do nas kolejno, oglądał szczegółowo buty, ubranie, czapki, zaglądał za podszewki, za oszywki otoków fu­rażerek, do kieszeni, jednym słowem — wszędzie. Z kieszeni sy­pały się całe kupy okruchów, papierków i zbędnych przedmiotów, oszywki były brudne, buty niewyczyszczone, brakowało gwoździ

nie mogło być wątpliwości, żeśmy się umówili.

To wy, chłopcy, tak — ryczał rozwścieczony porucznik — a no, zobaczymy!

Uwaga! — zwrócił się w końcu do nas. — Na pojedynczy sygnał trąbki — ćwiczenia bez broni. Na dwa sygnały — zbiórka na pogotowie. Na trzy sygnały — zbiórka w pełnym rynsztunku. Baczność! Do koszar — odmaszerować!

Rozbiegliśmy się do swoich sal w koszarach, aby natychmiast przygotować cały żołnierski ekwipunek. Ledwośmy się uwinęli, już trąbka wzywała z powrotem na zbiórkę w pełnym rynsztun­ku bojowym. Po przeglądzie — znowu na salę biegiem marsz. Ledwo zdążyliśmy dobiec do budynków, trąbka nas znowu wzywa na zbiórkę bez rynsztunku. Tak zeszło na bieganinie z pół go­dziny.

Widząc, że nie nadążę biegać do koszar i z powrotem, tym bardziej z rynsztunkiem, na który składał się karabin, plecak, płaszcz, chlebak, maska gazowa, łopata, toporek itp., po rozejściu się ze zbiórki zamiast na salę skręcałem za budynek kancelarii inspekcyjnej i spokojnie odpoczywałem na ławeczce pod kaszta­nami czekając na kolejny sygnał zbiórki. W miarę potrzeby albo zakładałem rynsztunek, albo zostawiałem go na ławce, którą mia­łem zawsze na oku, stojąc na zbiórce przed kancelarią inspekcyj­nego. Inni żołnierze naturalnie natychmiast uczynili to samo, do­ceniwszy całą dogodność takiej sytuacji.

Porucznik nie wiedział z początku, co o tym sądzić. Mimo że skracał coraz bardziej odstępy między jednym sygnałem a dru-

gim, zjawialiśmy się na zbiórce bez najmniejszych spóźnień i według przepisanego sygnałem porządku. Pełny rynsztunek — my, jak ta lala, w pełnym rynsztunku, bez rynsztunku — my jak jeden bez rynsztunku.

Co jest? — porucznika cholera brała.

W końcu przyłapał nas wszystkich na ławeczce, tuż obok swej kancelarii, niedaleko miejsca nieszczęsnej zbiórki. Powędrowaliś­my wszyscy na noc do paki, a ja, jako wynalazca tej „sztuki“, dostałem trzy dni aresztu. W wojsku areszt lekki — to nie za­mknięcie w celi, ale naznaczenie do robót przymusowych. Toteż i ja przez całe trzy dni musiałem bielić remontujące się właśnie kancelarie baonu.

Jakoś po południu zszedłem z rusztowania i wpadłem do kuchni baonowej przypalić papierosa. Nieszczęście chciało, że dziedziń­cem przechodził dowódca batalionu — major Szupler, i przez okno- zobaczył mnie właśnie w chwili, kiedy z zapalonym papierosem wyprostowywałem się przy drzwiczkach paleniska. Zauważyłem grożące mi niebezpieczeństwo otrzymania nowej kary (do ku­chni żołnierzom nie wolno było wchodzić) i w chwili gdy major rzucił się przez główne wejście do budynku, a następnie przez- korytarz do kuchni, ja już zdążyłem wskoczyć do remontującej się kancelarii baonu i najspokojniej zabrałem się do bielenia. Major pewny swego wpadł do kuchni i zdębiał. Prócz kucharza dyżurnego nikogo w kuchni nie było. Zgłupiał tym bardziej, że w powietrzu unosił się jeszcze dymek z mego papierosa, a ku­charz w tej chwili nie palił.

Kto tu był?! — krzyknął na kucharza.

Kucharz, który wyprężył się właśnie do składania meldunku, zaryczał pełną potężną piersią:

Panie majorze! Melduję posłusznie, starszy kucharz, dy­żurny przy gotowaniu kolacji. Na kolację gotuje się zu...

Milczeć! Nie wrzeszcz! Kto tu był przed chwilą, pytam się, bałwanie?! — wybuchnął major.

Panie majorze, melduję posłusznie, nikogo tu nie było.

Jak to nie było! W tej chwili żołnierz przypalał papierosa, jak śmiesz kłamać!

sr

Kucharz jednak bronił mnie solidnie, dbając równocześnie i o swoją skórę i słusznie rozumując, że jeśli zdołałem się wy­mknąć, to i dowodu żadnego nie ma. Na nieszczęście zwabiony hałasem przybiegł z pierwszego piętra szef kompanii, starszy sierżant Kotas. Przypadkowo otworzył drzwi do remontującej się kancelarii i major ujrzał mnie na rusztowaniu. Do kuchni mia­łem dwa kroki i żadne moje .zaprzeczenia nie odniosły skutku. Zostałem ukarany dodatkowo jeszcze kilkoma dniami aresztu. Reputacja moja w kompanii spadała w oczach dowództwa coraz niżej. Zresztą głównie z powodów, których się domyśliłem do­piero w późniejszym okresie mojej służby. Ponieważ dostawałem od czasu do czasu listy od mojej matki ze Związku Radzieckiego pisane po rosyjsku, rewidowano stale mój.kuferek, o czym po­czątkowo nie miałem pojęcia. Matka, która po kilku latach przerwy zaczęła znów pisywać, namawiała mnie usilnie, abym starał się o wyjazd do niej, gdyż będę miał możność uczenia się i nie będę się martwił o pracę.

Było to dla mnie bardzo nęcące i poczyniłem nawet starania

o wyjazd, ale łatwiej było wielbłądowi przejść przez ucho igielne aniżeli mnie, biedakowi, przez górę formalności w starostwie czy gdzie indziej.

W ciągłych tarapatach żołnierskich, w ciężkiej saperskiej służ­bie, upłynęły długie dwa lata.

ROZDZIAŁ VII PIERWSZE KROKI

Po powrocie z wojska do Radomyśla trzeba było dostać się gdzieś do pracy. Był już październik, a sezon murarski kończył się zwy­kle w listopadzie. Pożyczyłem od znajomych na bilet i pojechałem do Warszawy. W Warszawie roboty było sporo, ale i bezrobot­nych niemało. Przed zimą każdy starał się przepracować chociaż

£8

parę tygodni. Udałem się do jednego ze znajomych majstrów | Radomyśla, który prowadził roboty przy budowie Sejmu. Oka­zało się, że potrzebował murarzy tylko do gipsowych robót, tego zaś nie umiałem. Radomyślak dał mi kartkę do swojego znajo­mego, niejakiego Kosińskiego, który na Ochocie miał murówkę. Kosiński jednak robót murarskich jeszcze nie rozpoczął i przy­gotowywał dopiero budowę. Zaproponował mi, abym wraz dru­gim robotnikiem lasował tymczasem wapno.

Chodziłem już drugi" dzień po Warszawie, nie miałem grosza . przy duszy, cały dzień nic nie jadłem i nie miałem gdzie spać. Przyjąć pracę, znaczyło to — znaleźć kąt, gdzie można będzie się przespać, mieć zarobek i być w Warszawie. Zgodziłem się bez •wahania na pracę zwykłego robotnika. Był tam na budowie je­szcze jeden taki — Jędrek. Razem przystąpiliśmy do porząd­kowania placu budowy i dzień zeszedł nie wiadomo kiedy. Wie­czorem Jędrek ugotował cały garnek „sytochy“. Jest to potrawa | wody i kartofli zasypana na klajster mąką jęczmienną, po­dobna do kitu. Kiedy się ją omaści skwarkami ze słoniny, sma­kuje niezgorzej, a szczególnie gdy się jest młodym i wygłod­niałym.

Po pracy Jędrek jeździł zwykle gdzieś pod Warszawę na noc­leg ; obecnie, ponieważ było nas już dwóch, nocowaliśmy na bu­dowie w szopie na wapno. W nocy było piekielnie zimno. Kuli­łem się cały i naciągałem na siebie arkusze dykty, obstawiałem się deskami od przeciągu, ale ziąb przeciskał się zewsząd i nic nie pomagało. Tak przemęczyłem się do rana. Jędrek, choć miał jaką taką kurtkę, też zmarzł porządnie. Kiedy majster przyszedł na budowę, już dawno pracowaliśmy. Był z tej naszej gorliwości widocznie zadowolony, ale w rzeczywistości do pracy zaganiał nas chłód.

Następnej nocy było mi trochę cieplej. Kupiłem na Grójeckiej snop słomy i usłałem jaki taki barłóg, w którym już zimno nie dokuczało tak straszliwie. W parę dni później wieczorem na bu­dowę przywieziono kilka platform wapna niegaszonego, a że pa­dał deszcz ze śniegiem, należało natychmiast przystąpić do gasze­nia. Pracowałem do świtu, póki nie zmienił mnie Jędrek. Ponie-

waż przy nocnej pracy grabiały mi palce od śniegu, często za­nurzałem je 2 przyjemnością w wodzie kipiącej od wapna. Na drugi dzień zrozumiałem, jaki byłem głupi. Od chwytania ka­mieni wapiennych mokrymi rękami porobiły mi się dziury na końcach palców i zeszła cała skóra, zniszczona lasowaniem się wapiennych cząsteczek. Bolały mnie te rany okropnie. Nie mogłem niczego tknąć palcami, nawet zasznurować sobie trzewików. Ba­łem się przyznać do tego przed Jędrkiem, który by mnie wy­śmiał jako niedoświadczonego. Udawałem więc, że mnie nic nie boli i pracowałem dalej normalnie, aż mi krew ciekła z palców. Po obiedzie Jędrek zauważył jednak moją biedę i obejrzał mi palce.

A co, „kurczaki“ ci się porobiły?

Aha, od wapna wczoraj w nocy.

Frajerze, naszczyj na palce i po krzyku.

Z początku myślałem, że ze mnie żartuje, i naturalnie nie usłu­chałem go. Później jednak nieraz miałem możność przekonać się, że wszyscy murarze używają własnego moczu jako naturalnego środka przy leczeniu bolesnych pęknięć skóry spowodowanych wapnem.

Pomimo wszystkich trosk i kłopotów pomału jednak się za­gospodarowywałem. Po jednej z wypłat oddałem długi, kupiłem sobie sweter i zamieszkałem przy rodzinie pewnego krawca przy ulicy Węgierskiej. W jednej niedużej kuchni gnieździło się nas z dziesięcioro osób dorosłych i dwoje małych dzieci. Byłem jed­nak szczęśliwy, bo miałem jakiś dach nad głową i nie chodziłem bosy i nagi.

Ponieważ tak się złożyło, że na skutek chorych palców oraz bezrobocia trudno mi było uzyskać pracę murarza, przy czym byłem jeszcze praktykantem, w dalszym ciągu pracowałem jako pomocnik. Partnerem moim przy nosiłce był Janek Graboszczak, brat cioteczny mojej gospodyni. Zaprzyjaźniłem się z nim i po­znałem całą jego rodzinę. Mieszkali oni w tym samym podwórku naprzeciw naszego okna. Brat Janka, Ignaś, pracował jako do­zorca przy magazynach Monopolu Tytoniowego, drugi, Wacek, był stolarzem, Gucio chodził do szkoły, marzył, że zostanie za­

paśnikiem o światowej sławie, a przy tym uczył się gry na skrzypcach, siostra Anka pracowała w Monopolu Spirytusowym.

Była to typowo drobnomieszczańska rodzina, ojciec, który dawno zresztą zmarł, za caratu był jakimś nauczycielem czy też urzędnikiem.

Gospodyni moja — Raplewiczowa — pracowała cały dzień jak wół, robiąc tysiące kołeczków i rączek, jakich się używa w skle­pach dla wygody klientów przy trzymaniu paczki z zakupionym towarem. Gdy Raplewicz wracał z pracy z warsztatu krawieckie­go, zasiadał jeszcze do cięcia wikliny specjalnym nożem na krót­kie kołeczki, Raplewiczowa zaś odbijała na nich z gumowej pod­kładki firmę, dla której dane zamówienie było przeznaczone.

Często pomagałem im przy tym licząc gotowe kołeczki i zsypu­jąc je do dużej papierowej torby. Ale najwięcej czasu poświę­całem po staremu książkom. Żeby nie narazić się na wymówki gospodyni za nadmierne zużywanie światła, kupowałem sobie świeczki.

Postanowiłem uczepić się tak mocno pracy, aby możliwie na stałe utrzymać się w stolicy. Było to jednak niezmiernie trudne do urzeczywistnienia, gdyż jako murarz jeszcze mało wykwali­fikowany nie mogłem stać się cennym nabytkiem dla żadnego majstra. Dlatego podczas każdego sezonu musiałem wielokrotnie zmieniać miejsce zatrudnienia, starając się znaleźć nie tylko pra­cę, ale i wyrozumiałego zwierzchnika. Zaledwie jako tako wkrę­ciłem się do pracy i zacząłem zarabiać, marząc o odłożeniu sobie jakiejś kwoty na naukę, a tu już — buch: wymówienie. I znowu wędrówka od jednej budowy do drugiej, znowu kłanianie się majstrom i żebranie o pracę.

Knut bezrobocia poganiał niemiłosiernie nasze ręce, zmuszał do ślepego posłuszeństwa i zaprzedawania się panom i władcom życia i śmierci na budowie — majstrom. Była to najbardziej znie­nawidzona przez robotników kasta ludzi. Trzeba było takiemu draniowi pochlebiać, mizdrzyć się, aby czasem nie dostrzegł nie­zadowolenia i złości, gdyż mógł natychmiast znaleźć pretekst do wywalenia człowieka za bramę. A za bramami wyczekiwały

dziesiątki i setki bezrobotnych, gotowych wskutek swej nędzy natychmiast zająć miejsce wyrzuconego.

Murarze marzyli o takich czasach, kiedy będą mogli wypisać na zelówkach butów cenę swojej siły roboczej i leżąc nad Wisłą podsuwać majstrom pod sam nos tę stawkę wraz ze swoją po­deszwą.

Na jednej budowie na Żoliborzu pracowałem obok starego mu­rarza z Powązek. Było nas tam kilku i czułem się bardzo dobnze, gdyż cały dzień mój partner opowiadał przeróżne historie i to tak dowcipnie, że musiał człowiek zapomnieć o troskach i zgry­zotach.

Pewnego razu widząc podkradające się dzieciaki, które spryt­nie porywały obrzynki desek i odpadki drzewa i wynosiły je po kawałku do worków za ogrodzenie, zawołał do sąsiada na winklu:

Grzegorz, patrzaj no, nasze dzieciaki do szkoły przyszły!

Nie wiem, czy go zrozumiał Grzegorz, mną ten żart wstrząsnął

do głębi. Właściwie tylko taka możliwość nauki istnieje dla dzieci biedaków, możliwość i przymus nauki kradzieży od najmłodszych lat, kradzieży z nędzy, dla zachowania życia w wychudzonych piszczelach, ledwo okrytych łachmanami cierpliwie wycerowany- mi przez matkę.

Innym razem stary murarz opowiadał:

Popatrz, taka jego mać! Przyszedłem do mieszkania i baba dała mi wieczerzę. Dzieciaki już spały, a tu ci Stacha wystawia głowę z betów i do starej powiada: „Mamo, co to za chłop do nas przyszedł?“ Na mnie tak, kapujesz? Eh, wychodzim d& roboty — ciemno, przychodzim z roboty —- ciemno, to nic dziw­nego, że rodzone dzieciska ojca nie poznają.

W jakiś czas potem wracaliśmy raz z budowy do domu. Na powązkowskim przejeździe mój kamrat ujrzał stojącego poli­cjanta. Podszedł do niego, wziął za guzik od munduru i wyrecy­tował :

Zafajdany świat, zafajdany ład, zafajdane życie robotnika, zafajdany „dziad“.

Policjant, szczerze widać obrażony za znieważenie Piłsudskie­

go, zabrał go do komisariatu. Jakie były dalsze dzieje mojego towarzysza, nie dowiedziałem się, ponieważ byłem już na wymó­wieniu i w następną sobotę przeszedłem na inną budowę.

W podwórku na Węgierskiej, gdzie mieszkałem u Raplewi-

68

czów, poznałem się z Józkiem Taflińszczakiem. Pracował on na budowach jako pomocnik i podobał mi się nadzwyczajnie. Jego solidność w postępowaniu odbijała się nawet na ubiorze. Zawsze przy najbrudniejszej robocie, w nawale najcięższej pracy wy­glądał czysto, solidnie i opanowanie. Lubiłem go i poważałem. Chodziłem z nim wszędzie, chociaż nieraz robiło mi się gorąco, kiedy podczas jakichś tam porachunków padały strzały i błyskały noże. Józiek łobuzem nie był i umiał właściwie oceniać takie awantury, ale jako syn przedmieścia całkowicie od tego, co było właściwe jego środowisku, odizolować się nie był jednak w stanie. Często, kiedy po pracy wychodziłem na ulicę, spotykałem się z Józkiem i chodziliśmy rozmawiając o przeróżnych rzeczach. Ja miałem zawsze gotowy temat do rozmowy.i lubiłem rozmawiać. W ogóle nigdy nie wierzyłem i dziś nie wierzę w ludzi, którzy milczeniem pokrywają swoją rzekomo głęboką mądrość.

Józiek lubił, gdy mu opowiadałem różne historie z książek i zawsze umiał zaopatrzyć je w sarkastyczne uwagi, które obra­cały wniwecz cały mój patos i sprowadzały najpoważniejszą nie­raz historię do groteski. Pomimo swojego zabawnego sposobu bycia był to jednak chłopak bardzo poważny. Dzięki niemu po­znałem Jamiołkowskiego, też chłopaka z Węgierskiej ulicy, który tak jak Józiek był pomocnikiem na budowie. Pewnego razu za­znajomił mnie Jamiołkowski z dwiema dziewczynami, które spotkaliśmy na Żelaznej. I tak się stało, że już na następne spot­kanie umówiliśmy się wszyscy pod „Parowozem“, gdzie mieliśmy rozdawać ulotki między wychodzących z fabryki robotników.

Pracując wśród robotników budowlanych Warszawy, mieszka­jąc pośród nich, słyszałem już przedtem nieraz o partii, ó orga­nizacjach młodzieżowych, o walce i o pracy podziemnej tych or­ganizacji. Dziwiło mnie tylko jedno, że wśród robotników istnieją spory i wewnętrzna walka, że komuniści spierają się zajadle z „pepesiakami“, że nie mogą dojść do zgody mimo identycznych, jak mi się wówczas zdawało, celów, które sobie stawiają. Nie miałem jeszcze wówczas pojęcia o taktyce rewolucyjnej i przed­stawiałem sobie wszystko, co się tyczyło polityki, prosto i pry­mitywnie jak każdy nieuświadomiony robotnik. Przeszkadzał mi

es

w prawdziwym zrozumieniu świata mieszczański liberalizm, któ­rym mimo woli nasiąknąłem czytając masę burżuazyjnej lite­ratury. Dopiero życie i zmagania się z trudnościami, które za­wsze, koniec końców, stwarzali ludzie z przeciwnej klasy, na­uczyło mnie prawdziwej świadomości klasowej. Zaczęło się od

tego, że z początku powodując się raczej instynktem niż rozu­mem, chodziłem pomagać przy robocie KZM. Wieszaliśmy tran­sparenty na drutach telefonicznych, pisaliśmy hasła na murach

ludnych w dzień, a pustych nocą — ulic. W pracę tę wsze­dłem zupełnie naturalnie, jak małe dziecko wchodzi w szkołę. Uważałem, że jest ona tak nieodłączna od naszego bytowania, jak noszenie wapna jest nieodłączne od budowy lub fizyczne ist­nienie od jedzenia. Zazdrościłem tylko tym towarzyszom, którzy lepiej orientowali się w sprawach politycznych i nie mieli kłopo­tów z terminologią. Ja osobiście nie znałem znaczenia wszystkich skrótów prócz najistotniejszych: KZM i KPP oraz PPS. Przez kilka miesięcy nie mogłem pojąć znaczenia słowa „plenum“, a kiedy doczepiano do niego cały rząd innych liter, całkiem bara­niałem, chociaż byłem przecież oczytany i w zagadnieniach ogól­nych orientowałem się lepiej niż Józiek czy Jamiołkowski, co mi zresztą sami lojalnie przyznawali. Moja fałszywa w tym wy­padku ambicja nie pozwalała mi na stawianie pytań na temat niezrozumiałych dla mnie zagadnień. Raczej stopniowo, krok za krokiem, na ciężkiej drodze samouka zdobywałem wiedzę.

W owych czasach dużą część zarobku poświęcałem na książki. Pamiętam, że wypożyczałem książki w księgarni u Wojnara przy ulicy Marszałkowskiej. Trzeba tam było wpłacić kaucję — pięć ełotych i opłacić abonament z góry — trzy złote. Ponieważ czy­tałem bardzo szybko i nieraz jedna książka na dzień mi nie wy­starczała, opłacałem podwójny abonament — sześć złotych. A suma sześciu złotych stanowiła wówczas mój budżet całoty­godniowy, prócz mieszkania i papierosów. Poza tym chcąc mieć dostęp do takiej wypożyczalni musiałem mieć solidniejsze ubra­nie, gdyż na pewno patrzano by na mnie bardzo podejrzliwie, gdybym przychodził w drelichach.

Ubranie, obuwie czy czapkę kupowałem zawsze na Kercelaku. I mimo że czasem nie było co lub jeszcze częściej za co kupować, to jednak zawsze co sobotę zachodziłem na plac Karcelego. Przede wszystkim godzinkę poświęcałem na wysłuchiwanie wszystkich najmodniejszych przebojów i piosenek ludowych, które grano w budkach z gramofonami. Potem oglądałem gołębie i stragany

ze starym żelastwem, różnymi maszynkami i kłódkami. Na końcu oglądałem książki w budce, niedaleko wejścia na Kercelak. Bud­kę tę odwiedzałem gwoli wspomnień dzieciństwa i bodajże naj­szczęśliwszych moich dni, kiedy bez dachu nad głową siadałem na stołeczku lub na kamieniu obok handlarza i, wypiwszy u prze­kupki gorącą kawę z bułką, mogłem cały dzień za trzydzieści ma­rek czytać niezliczone przygody z cienkich zeszytów brukowych powieścideł.

Pewnego razu zauważyłem wśród różnorakich senników i ży­wotów świętej Genowefy książkę Kropotkina pod tytułem „Zdo­bycie chleba“. Nabyłem ją i pochłonąłem jednym tchem. Tego samego lata kupiłem w tej samej budce „Manifest Komunistycz­ny“, na jesieni „Kapitał“ Marksa. Byłem po przeczytaniu tych książek jak w gorączce; do dziś dnia mnie nie opuściła. W tejże samej budce zdobyłem jeszcze „Pochodzenie chrześcijaństwa“ Kautskiego.

Książki te otworzyły mi świat na oścież. W czytelni u Woj­nara przerzuciłem się z beletrystyki na książki popularnonau­kowe i na ekonomię. Na pierwszy ogień poszła historia doktryn ekonomicznych Gide‘a i Rista, potem fizyka i chemia, astronomia, aż dobrnąłem do historii filozofii. Czytanie moje nadal odbywało się chaotycznie, ale w każdym razie dawało mi to, ze jako tako umiałem już sobie ustawić świat. Osiem razy przystępowałem do czytania „Krytyki czystego rozumu“ Kanta i osiem razy musia­łem zawrócić na skutek nieznajomości naukowej terminologii i używanych tam pojęć, aż wreszcie dobrnąłem do końca. W owym okresie mogłem już powiedzieć, że wiem, czego chcę, i wiem, do czego dążę. Moja praca, o głodzie nieraz i o chłodzie, przy pa­pierosie zebranym z okruchów, odkryła mi najważniejszą wie­dzę o świecie, odkryła mi osiągnięcia ludzkiego rozumu i prawo do wszystkich rozkoszy, jakie daje posługiwanie się tym rozu­mem. Zrozumiałem, że nie ma nic podlejszego na świecie niż czy­nienie | człowieka bydlęcia tyrającego tylko na swój zwierzęcy byt. >

Jednego razu byłem na zebraniu w związku zawodowym na Wolskiej. Miałem właśnie ze sobą tom „Kapitału“ Marksa. Ro­

botnicy obstąpili mnie i wszyscy przeglądali książkę, żywo dy­skutując. Cena książki, zdaje się siedemnaście złotych, była dla nich niedostępna. Była to cena tygodnia życia całej rodziny ro­botniczej. A przy tym książki takiej kupić nie można było tak lekko. Po pierwsze, nie było jej, po drugie, mogła być tam, gdzie stanowiła przynętę dla robotniczych aktywistów, przynętę, za którą kryła się czarna lista z defensywy.

Jakże łaknęliśmy wiedzy i wolności dla jej zdobywania, ale ustrój wyzysku obwarował wsizystkie ścieżki do tej wolności wio­dące, używając wszystkich sposobów: od wzniosłych kazań z ambon — do złośliwej drwiny mieszczucha, od pałki policjanta

do obozu i więzienia. Zacząłem pojmować coraz lepiej, że gdziekolwiek istnieją klasy uciskanych i uciskających, w każ­dym czasie i na każdym miejscu musi toczyć się walka. Serce wzbierało mi nienawiścią do niesprawiedliwości, a równocześnie wściekłością na niemożliwość zwalenia tyranii od razu, za jed­nym potężnym zamachem wszystkich ludzi ubogich i krzywdzo­nych.

Trudno bardzo mi było zdobyć zrozumienie tych wszystkich spraw w moim otoczeniu. Mieszkałem wśród ludzi zagnanych, za­hukanych troską życiową i walką o byt, nie zdających sobie nie­raz sprawy z sensu swojego istnienia. Wielu z nich wierzyło, że cierpienie, głód i poniżenie są nieodwołalnym losem człowieka biednego i nie ma co o tym dyskutować. Tak było za dziadów i pradziadów, tak jest za nas i będzie za naszych dzieci i wnuków. „Czemuś biedny? — Boś głupi. Czemuś głupi? — Boś biedny“

oto maksyma.

Skądże wśród tych ludzi można było znaleźć wytłumaczenie na wszystkie pytania, jakie dręczyły mnie każdego dnia, każdej no­cy i każdej godziny? Dopiero zetknięcie się z uświadomionymi robotnikami zrodziło we mnie przekonanie, że trzeba walczyć z biedą i z tymi, którzy są tej biedy przyczyną. W tym czasie przez ścianę burżuazyjnej propagandy, usiłującej zasłonić przed robotnikiem polskim całą doniosłość rewolucji rosyjskiej, zaczęła już do mnie przenikać z rozmów słyszanych na budowach, z pra­

sy nielegalnej i lewicowej, ze związku zawodowego — wiedza

o ustroju, jaki zapanował w Związku Radzieckim.

Na Ochocie poznałem jednego murarza, niejakiego Antoniego Skoczylasa. Często spotykałem się z nim w niedzielę lub święto

i wysłuchiwałem jego wywodów o taktyce walki rewolucyjnej. Pewnego razu znalazłem się z nim w nielegalnym pochodzie podczas demonstracji przeciwko wojnie. Dochodziliśmy do końca ulicy Leszno, gdy zewsząd runęli na nas policjanci. Była to pierwsza demonstracja, w której brałem udział. Zanim zorien­towałem się, co należy robić, spadł na mnie grad pałek gumowych i płazowania pochwą od szabli. Skuliłem się i biegłem pod ścianą. Nie przyszło mi nawet na myśl wpaść do jakieś bramy. Zresztą bramy były przeważnie zamknięte. Kiedy zobaczyłem Antka, jak skręcił za róg ulicy, pobiegłem w jego stronę. W złości spo­strzegłszy kawałek cegły obok rynny, schwyciłem ją. Policjanci zostali już w tyle, rozganiając resztki demonstracji. Odwróciłem się i z całej siły rzuciłem zza rogu cegłą w policjanta. Rozbiła się w drobne kawałki o pochwę bagnetu zwisającego przy pasie. Policjant pogonił za mną, ale myśmy znowu odskoczyli na drugi róg ulicy.

Zły byłem, omal nie płakałem.

Widziałeś, jak nas rozegnali, skurczybyki? Jak łobuzów! A niech ich cholera ciśnie!

Ale nawiewałeś, co? — podśmiewał się ze mnie Antek.

To niby co, miałem czekać, aż mi jeszcze więcej dadzą?

Co tam takiego pętaka, jak ty, ale chłopakom, co ich pobrali ze sztandarem, tym spuszczą manto w komisariacie.

Po co my wobec tego leziemy na ulicę z gołymi rękami 'i Choć kamieni nabrać i zza rogu prać do nich, ile wlezie.

Ech, ty głupi! My łazimy na ulicę, bo ulica jest nasza i wszystko jest nasze. Nie oni tu pany, chociaż nas jeszcze ga­niają. Popatrz się, przyjechali, narobili szumu i pojechali. Mu­szą być tylko z pałkami i z bronią, bo boją się nas, bo trzymają się tylko siłą. Czy ty myślisz, że proletariat, gdy zwycięży na całym świecie, będzie potrzebował policji z pałkami i bronią? A po co mu to będzie? Ale pachołek, który strzeże praw kapita­listy, burżuja, chce utrzymać to prawo siłą i postrachem za ochłap, jaki mu daje jego pan.

W ten sposób Antek wykładał mi poglądowo „teorię władzy“ w państwie kapitalistycznym.

ROZDZIAŁ VIII

O NAUCE MOŻNA MYŚLEĆ RÓŻNIE

Twarda zima zaganiała mnie do Radomyśla nieraz na całe pół roku. W miasteczku panowały piekielne nudy. Istniała czytelnia, w której było kilkadziesiąt starych książek, i w tej to czytelni zbierała się cała młodzież w długie wieczory zimowe. Graliśmy w szachy i „fortunkę“ albo w karty i domino, zawiązywały się flirty i romansiki, organizowały różnego rodzaju zabawy lub amatorskie teatrzyki. Prym wiodła młodzież zjeżdżająca się na ferie świąteczne lub egzaminowe, dzieci zamożniejszych obywa­teli w miasteczku.

Młodzież rzemieślnicza ucząca się zawodu murarskiego odci­nała się od młodzieży studiującej na wyższych lub średnich uczel­niach, a młodzież prawdziwie robotnicza — synowie biedoty, trzy­mała się znów razem na uboczu. W czytelni siedzieli zwykle w ciemniejszych kątach i opalali się „machorkowymi“ papierosa­mi, wiodąc dysputy o gołębiach itp. swoich sprawach.

Podczas zabaw starano się dobierać towarzystwo według od­nośnej rangi, co stwarzało nieraz bardzo komiczne sytuacje. Pa­miętam, jak podczas jednej zabawy poznałem dwie panienki z po­wiatu, które zjechały na jakieś święta do krewnych i razem | krewniaczkami zjawiły się na zabawie. Przetańczyłem jakiś taniec z jedną z nich i rozbawieni usiedliśmy razem na ławie.

Pani długo zabawi u krewnych?

Prawdopodobnie dwa tygodnie.

A nie zanudzi się pani w Radomyślu? Przecież tu można dostać obłędu z tęsknoty za światem.

A ja przyzwyczajam się do tego, bo prawdopodobnie wy­jadę na kresy.

O — dziwiłem się — a po co tak daleko?

Na posadę nauczycielską, chodzę do seminarium w Sando­mierzu, jestem na drugim roku.

No, to jeszcze do kresów daleko — ciągnąłem.

A teraz, wie pan — szczebiotało hoże dziewczę — posadę nauczycielki można otrzymać przeważnie na kresach.

Zamyśliła się, a po chwili dodała:

A tam podobno strasznie.

Dlaczego?

Przecież tam ciemnota, barbarzyństwo, tyfus, pan nie wie?

A kto pani naopowiadał takich strasznych rzeczy?

Siostra mojej koleżanki dostała tam posadę i umarła na ty­fus, gdzieś pod Łuckiem. Była zaledwie parę miesięcy na posa­dzie, napiła się wody z jakiejś chłopskiej studni i zachorowała.

Tak, to rzeczywiście żal takiego młodego życia.

A pan, czy studiuje, czy też ma pan już posadę?

Ja, ależ naturalnie, mam zajęcie od dość dawna.

A to pan szczęśliwy — mówiła uśmiechając się, zadowo­lona, jak gdyby to tyczyło się jej własnej osoby. — Jak to dobrze mieć już stanowisko i przyjeżdżać na święta. Nie ma człowiek żadnych trosk z różnymi egzaminami i całą szkołą. Pan pewno na dłużej tutaj aniżeli ja. Z pewnością na urlop?

Ja... tak, rzeczywiście na dłużej, może nawet na parę ład­nych miesięcy.

A gdzie pan ma posadę, czy to wesoła miejscowość?

Krążyliśmy właśnie po sali i moja urocza partnerka przechy­lała figlarnie główkę, szczebiotała i szczebiotała, przeciągłym spojrzeniem zaglądając mi w oczy.

Przycisnąłem ją delikatnie, ale mocniej do siebie i spojrza­łem z bliska w same źrenice.

Ja, proszę pani, jestem murarzem — wypowiedziałem nie głośno, ale dobitnie.

W panienkę jakby grom strzelił.

Zesztywniała i lekko wysunęła się z moich ramion. Chwilę trzy­mała jeszcze dłonie na moich ramionach, potem odwróciła głowę bezradnie, jakby szukając pomocy, w stronę, gdzie siedziała jej siostra i pozostałe koleżanki, i nie patrząc na mnie, nie podno­sząc głowy, dygnęła leciutko, wyszeptała „przepraszam“ — i odeszła.

Na innej znów zabawie podczas kotyliona wybieraliśmy zło-

żonę przez dziewczęta kotylionowe diademy. Wybrałem skromny, ale gustowny, złocisty diademik sprytnie ozdobiony różnokoloro­wymi świecidełkami, który, jak się później okazało, należał do córki dyrektora szkoły w Radomyślu, panny Stasi. Była to ładna panienka, w której kochała się na zabój cała młodzież studencka z Radomyśla i niejeden spoglądał z zazdrością, kiedy właścicielkę diademiku poprosiłem do tańca. Ja natomiast cały czas zabawia­łem się, pilnie obserwując minę jej mamusi serdeóznie zaamba- rasowanej i zgorszonej tańcem córki z młodzieńcem z murarskiej „hołoty“.

Były to wszystko rzeczy drobne, ale świadczyły one o tym, że nasze pokolenie radomyślan selekcjonowało się już wyraźniej po linii klasowej aniżeli pokolenie naszych ojców.

Młodzież inteligencka urządzała już coraz częściej własne wie­czorki i pikniki, a do dyspozycji murarzy i „dziadów z piasku“, jak nazywano zwykle biedotę w naszym miasteczku, pozostawały zabawy masowe. Odchodziły w przeszłość czasy, kiedy to na każ­dym Sylwestrze wiadomo było, że poloneza musi poprowadzić mój stryj „Jasiuńcio“ z żoną dyrektora szkoły, Piekarczyk — mistrz krawiecki miasta Radomyśla i okolic — obowiązkowo od­tańczy mazura, a Wojtala ze starym Helisiem — oberki i poleczki.

Po kilku miesiącach przymusowej bezczynności w Radomyślu wyrwałem w świat. Kiedy w Zielonce pod Warszawą rozpoczęły się duże prace przy budowie poligonu artyleryjskiego, przez pro­tekcję kuzyna udało mi się otrzymać tam zatrudnienie. Byłem ogromnie zadowolony, gdyż sądząc z rozmiaru robót praca zapo­wiadała się na całe lata. Póki było zimno, pracowaliśmy we­wnątrz budynku kierownictwa poligonu przy tynkach i układa­niu posadzek, a kiedy się ociepliło, rozpoczęliśmy roboty przy wznoszeniu magazynów, składów i punktów obserwacji poligo­nowych.

Na tej budowie zdarzył się wypadek, który zaostrzył we mnie właściwy mi od dziecka głód wiedzy.

Pewnego dnia kierownik budowy inżynier Bzowski wysłał mnie na parodniową pracę do Warszawy na Żoliborz wraz z jednym stolarzem i pomocnikiem. Przeprowadzaliśmy tam w mieszkaniu

jakiegoś pułkownika remont. Po skończonej robocie wracając do Zielonki obliczaliśmy przez całą drogę nasz zarobek, ale nie mo­gliśmy dać sobie rady. Wszyscy trzej mieliśmy różne stawki

i różną ilość przepracowanych godzin i nie potrafiliśmy dokład­nie podzielić między siebie zarobionej sumy. Byliśmy też bardzo ciekawi, jak nas rozliczy inżynier. Okazało się jednak, że kierow­nik Bzowski nie miał z tym żadnego kłopotu. Wyjął z kieszeni mały biały przedmiot w rodzaju linijeczki z maleńką ramką

i szkiełkiem, przesunął kilkakrotnie tę rameczkę i w ciągu paru minut podał dokładną cyfrę zarobku dla każdego z nas. Zaimpo­nowało mi to ogromnie.

Nie znałem wówczas suwaka inżynierskiego do obliczeń, ale po­czułem taką piekielną zazdrość i takie gorące pragnienie opero­wania takim suwakiem, że w tej samej chwili postanowiłem po- iwięcić całą swoją pracę zdobyciu środków na kształcenie się. Zdawałem sobie sprawę, że jako człowiek dorosły, który nie ma nawet siedmiu klas szkoły podstawowej, porywam się z motyką na słońce, ale pragnienie wiedzy było tak potężne, że nie liczy­łem się z rzeczywistością i wpadłem w rodzaj egzaltacji. Zaraz tego samego dnia wieczorem zaproponowałem memu kuzynowi Mietkowi, abyśmy obydwaj pracowali również i w godzinach pof aj rautowych, a zarobione pieniądze składali bądź w PKO, bądź u jego ojca, a mojego stryja w Radomyślu. Za uskładane pod­czas lata pieniądze będzie można na zimę zapisać się we Lwo­wie do szkoły majstrów budowlanych, do której często zamoż­niejsi majstrowie z Radomyśla posyłali swoich synów.

Od tej pory rozpoczęła się harówka. Stawaliśmy do pracy ■o siódmej godzinie i kiedy kończyliśmy naszą robotę dniówkową, przechodziliśmy do pracy na akord. Majster na tej budowie, Ję­drzejewski, pomagał nam o tyle, że chętnie powierzał nam różne prace, przy których spędzaliśmy nieraz czas do ciemniej nocy. W niedzielę i święta również pracowaliśmy po kilka godzin.

Murarze, przeważnie radomyślacy, z którymi razem mieszka­liśmy w suterenie, a raczej w piwnicy znajdującej się pod gma­chem kierownictwa, podziwiali nasz upór w ciułaniu pieniędzy. Chcąc zaoszczędzić jak największą sumę, uprościliśmy przede

wszystkim nasz sposób odżywiania się. Zmęczeni pracą do póź­nej nieraz nocy, zasypialiśmy na barłogu naszych prycz kamien­nym snem. Toteż rano, kiedy wszyscy murarze dawno już wstali

i przyrządzali sobie śniadanie, my dosypialiśmy jeszcze kilkana­ście minut. Zrywaliśmy się dosłownie dziesięć, najwyżej piętnaście

76

minut przed samym dzwonkiem, podsuwali na ogień na małej kuchence garniec czarnej kawy, do którego dla oszczędności na początku tygodnia wsypywaliśmy od razu całą paczkę namiastki Enrilo, a później dolewaliśmy tylko świeżej wody. Ku końcowi tygodnia kawa nasza była bardzo blada. My również.

Kawa była podstawą, naszego wyżywienia rano i wieczorem. Uzupełnialiśmy ją pajdą chleba ze smalcem zdjętym z wieprzo­wych kiszek, który był tańszy aniżeli dobry smalec z sadła. W obiad jedliśmy wędlinę popijając limoniadą, a rzadziej szklan­ką piwa. Czasami, ale bardzo rzadko, przy wielkim święcie go­towaliśmy zupę z kartofli i jarzyn z kawałkiem boczku. Nasi towarzysze drocząc się nieraz z nami układali przy swoich pry­czach na prowizorycznych stołkach całe szeregi smakowitych ko­tletów, które przyrządzali sobie zwykle w niedzielę na cały ty­dzień. Ale żadne podśmiewania się ani drwiny nie zdołały nas odwieść od zamiaru ciułania pieniędzy na szkołę. Regularnie co dwa tygodnie odsyłaliśmy nasze wypłaty do ojca Mietka i tak dociągnęliśmy do jesieni. W październiku wybraliśmy się do Ra­domyśla po świadectwa ze szkoły, metryki, zaświadczenia z prak­tyki na budowie, a następnie pojechaliśmy do Lwowa składać egzaminy w Państwowej Szkole Technicznej przy ulicy Snop- kowskiej.

Z Radomyśla pojechała nas wówczas cała paczka. Egzaminy udały się nadspodziewanie. Radomyślacy, którzy co roku mieli swoich przedstawicieli w tej szkole, znani zresztą byli ze swej pilności w nauce i skromnych obyczajów. Poza tym przy egzami­nach pomagali nam studenci z Radomyśla, którzy studiowali we Lwowie na Politechnice.

Pełen najlepszych nadziei zamieszkałem z kilku chłopcami z Radomyśla niedaleko gmachu szkoły, przy ulicy Św. Zofii. Na nasz kurs chodziło dwudziestu ośmiu chłopców. Byli to przeważ­nie lwowiacy i niektórzy z nich byli już od kilku lat majstrami na budowach, a na kursie chcieli zdobyć uprawnienia. Nauka odbywała się w bardzo szybkim tempie, gdyż obszerny materiał został bardzo skondensowany. Zaraz w początkach wybiłem się na pierwsze miejsce, szczególnie w matematyce i geografii. Mi-

mo że nauka zabierała nam czas nieraz do późnej nocy, czułem się ogromnie zadowolony i uczyłem się z całym zapałem. Dużo czasu pochłaniały nam rysunki techniczne i studiowanie ustro­jów budowlanych.

Opłaty za szkołę i za kwaterę oraz zakup materiałów do nauki

i przyborów kreślarskich pochłaniały nasz bardzo ściśle zaplano­wany budżet, tak że nie mogliśmy sobie w żadnym wypadku po­zwolić ani na jakie takie solidne odżywianie się, ani na pójście do teatru czy kina.

Prawie na drugim końcu miasta wyszperaliśmy w jakimś za­ułku maleńką restauracyjkę, gdzie wieczorem udawaliśmy się całą paczką na obiad i kolację równocześnie. Można tam było za pięćdziesiąt groszy otrzymać potężną porcję pierożków z bardzo wątpliwego mięsa oraz za trzydzieści groszy pełną fajansową miskę zupy. Staś Kamecki, który chodził razem z nami do szkoły majstrów, a którego nigdy nie opuszczał złoty humor, zwykle po takiej kolacji zwracał się do kelnera i tubalnym głosem stalował:

Panie starszy, proszę cztery duże piwa — ale jutro — do­dawał po chwili.

Wywoływało to śmiech i wesołość wśród innych klientów.

Rano śniadań nie jedliśmy. Każdy z nas zrywał się z łóżka, | otomany czy też wprost z rozesłanego na podłodze siennika

i chwytając swoje przybory szkolne — deski, przykładnice, ry­sunki — pędził do „budy“.

W szkole jedynym odpoczynkiem były lekcje języka polskiego, religii i nauki o Polsce. Szła wtedy pod ławkami gra w „oczko“ lub „tysiąca“, przepisywanie notatek z innych przedmiotów, czy­tanie książek i płatanie różnych figli.

Pamiętam, jak pewnego razu Kamecki, który siedział w ławce przede mną i zabawiał*się ze swoim sąsiadem grą w karty, został wywołany przez profesora dla streszczenia tylko co przeczyta­nego fragmentu opowieści Londona pt. „Zew krwi“. Nie mając pojęcia, o co chodzi, rzucił błagalne spojrzenie w moją stronę, a potem zebrawszy się na odwagę — zaczął:

London to był taki, no, jakby to powiedzieć, starszy i lep­szy gość.

y

r

W kwietniu zakończyłem kurs pierwszego stopnia z wynikiem bardzo dobrym. Ani teraz, ani nigdy potem nie podzielałem zdania pannicy kształcącej się na nauczycielkę, która marzyła

o czasach wolnych od nauki i urągała na szkołę.

ROZDZIAŁ IX BEZROBOTNY ANTYCHRYST

Po otrzymaniu świadectwa przyjechałem do Radomyśla z uza­sadnioną dumą i nadzieją, że obecnie będzie mi o wiele łatwiej uzyskać pracę na budowie w charakterze pomocnika lub majstra. Ponieważ na razie nie było słychać o rozpoczęciu jakichś więk­szych robót, postanowiłem wykorzystać ten czas inaczej.

Poprzedniej jeszcze zimy poznałem w Radomyślu panienkę, córkę biednej wdowy, która bardzo mi się podobała, z któlrą po­kochaliśmy się szczerze. Kiedy zaraz po egzaminach musiałem wrócić na parę dni ze Lwowa do Radomyśla, gdyż otrzymałem telegram, że zmarła moja babka, więzy naszej przyjaźni za­cieśniły się jeszcze bardziej. Na pogrzeb babki już nie zdążyłem, ale uświadomiłem sobie wówczas, że ostatni punkt na kuli ziem­skiej, do którego mogłem udać się w najgorszym nieszczęściu, przestał dla mnie istnieć. Dom zabrała moja ciotka, gdyż nale­żał on do niej jako posag zapisany przez babkę.

Oboje z narzeczoną byliśmy bardzo biedni, do ślubu musiałem pożyczyć sobie ciemny garnitur od mojego kolegi, niejakiego Se­weryna „Danielka“.

Było trochę kłopotu z księdzem, który stanowczo zażądał pój­ścia do spowiedzi. Udałem się na plebanią i starałem się wytłu­maczyć księdzu całą bezcelowość tej ceremonii ze strony czło­wieka niewierzącego. Ksiądz zgodził się na to, bym nie spowiadał się z grzechów, jednak dla zachowania ceremoniału, bez którego nie może być ważne i prawne zawarcie ślubu, prosił, abym wspóL nie z żoną był przy komunii. Ponieważ żona moja była wierząca, jak również jej rodzina, zgodziłem się na to.

Minęło lato, nadeszła jesień, a z nią kwestia uczęszczania na. drugi kurs. Trochę pieniędzy zostawiłem żonie dla zakupu jakich takich zapasów na zimę i pojechałem do Lwowa. Rozpoczął się drugi rok nauki. Tym razem zamieszkałem u znajomych chłop­ców | Radomyśla na końcu ulicy Zielonej. Stancja nasza była to ponura klitka, absolutnie nie opalana. Kosztowała nas za to taniej. Po powrocie ze szkoły siedzieliśmy pod kocami na łóżkach

i wkuwaliśmy lekcje. Mietek Chmura, który mieszkał razem | nami i uczęszczał na drugi rok prawa na uniwersytecie lwow­skim, cały dzień dzwonił zębami nad skryptami prawa rzymskie­go. Żywiliśmy się kiszoną kapustą z cukrem i chlebem.

Chcąc za wszelką cenę dociągnąć chociaż do półrocza, napisa­łem do żony, aby posprzedawała wszystkie moje koszule i letnie ubranie, które miałem jeszcze z kawalerskich czasów. W ten sposób wiążąc ledwie koniec z końcem dociągnąłem do stycznia, a w styczniu musiałem się ze szkołą rozstać. Urodził nam się syn.

Nie miałem ani grosza, żeby pomóc rodzinie. Razem ze szwa­grem, młodym chłopcem, chodziliśmy wieczorami do piwnic za­możniejszych gospodarzy, skąd wykradaliśmy trochę kartofli. Żonie i teściowej opowiadaliśmy, że kartofle pożyczył nam ten lub ów z sąsiadów. Z kartofli żona przyrządzała tarte placki, które piekła na blasze przy skradzionym z lasów pana Gierza drzewie. U księżej gospodyni brałem co dzień po pół litra mleka, ale gdy upłynął miesiąc, a za mleko nie mieliśmy czym zapłacić, odmówiono nam.

Sam nie pamiętam, od czego to się zaczęło, ale tak się jakoś złożyło, że w tym właśnie czasie często zaglądali do mnie do cha­łupy chłopaki, tak jak ja bezrobotni. Gadało się o tym, o owym, a że w Warszawie miałem już okazję zetknąć się z KZM-owcami, mogłem teraz powiedzieć więcej od innych i niejedno wytłuma­czyć.

A w radomyskiej czytelni po dawnemu zbierała się młodzież, zajmowała się bzdurami, urządzaniem różnych zabawideł i te­atralnych sztuczek. Na dorocznym zebraniu członków czytelni, popierany przez grupę kolegów, przeważnie tak jak ja będą­cych bez pracy, wystąpiłem z ostrą krytyką dotychczasowych

władz czytelni i zaproponowałem kandydatów spośród młodzieży robotniczej. Dotychczas bowiem do zarządu czytelni na honoro­wego prezesa z reguły wybierano księdza, dalej nauczycielstwo, sekretarza gminy lub synów i córki zamożnych mieszczan. Wy­stąpienie moje było tak nieoczekiwane, że zaskoczona klika sana- cyjno-endecka ustąpiła prawie bez walki, a ja poparty głosami młodzieży postępowej zostałem wybrany na prezesa czytelni.

Za fundusze ze składek członkowskich zakupiliśmy dwieście nowych książek i oprawiliśmy je. W czytelni pokazała się większa niż dotychczas ilość gazet. Zaprenumerowaliśmy wszystkie le­galne wówczas pisma socjalistyczne, jak „Robotnik“, „Tydzień Robotnika“ itp., zaprzestaliśmy natomiast prenumeraty różnych pisemek religijnych. Postanowiliśmy założyć w Radomyślu orga­nizację TUR-u. W tym celu na drugim końcu miasteczka wynaję­liśmy izbę u starego „Dominusa“ i załatwiliśmy szereg niezbęd­nych formalności. Placówka TUR-u stała się ośrodkiem skupia­jącym wszystkich młodych chłopców-robotników, którzy dopiero teraz zaczęli rozumieć, że mają takie samo prawo do życia, jak wszyscy inni. Uradziliśmy sobie również, że na wiosnę będziemy się starać o pracę solidarnie i wciągać jeden drugiego do roboty. A tymczasem rozpoczęliśmy walkę z endeckimi studentami na "terenie naszego miasteczka. Co roku przyjeżdżając na święta Bożego Narodzenia przywozili oni ze sobą faszystowskie i anty­semickie ulotki i podczas pasterki, nocą, rozrzucali je przed ko­ściołem i wzdłuż głównej ulicy miasteczka, tak aby na drugi dzień ludzie idący z okolicznych wiosek do kościoła mogli je pod­nosić i czytać.

W tym roku do tego jednak nie dopuściliśmy. Nocą urządzi­liśmy obławę na kolporterów tych ulotek i spuściliśmy im po­rządne lanie. A na drugi dzień zażądaliśmy od komendanta miejscowej policji, ażeby wszczął śledztwo przeciw tym pani­czom, którzy na uniwersytetach zajmują się nie nauką, lecz fa­szystowską agitacją. Naturalnie komendantowi, który i bez nas wiedział, czyi to synalkowie zajmują się kolportażem, ani się śniło przychylać do naszych żądań. Jak na Radomyśl — były to jednak rzeczy rewolucyjne.

Zaniepokojony ksiądz, komendant policji, dyrektor szkoły, sa­nacyjny sołtys Dybek, kilku bogaczy i majstrów rozpoczęli kam­panię przeciwko nam. Zaczęło się od sprowadzenia trzech misjo­narzy. Przez cały dzień grzmieli oni i przeklinali antychrysta, który w bogobojnym dotychczas miasteczku posiał ziarno nie­wiary i szerzył zgorszenie.

Młodzież zorganizowana w TUR-ze, a było nas siedemnastu chłopców, została wystawiona na atak wszystkiego, co reakcyjne

i zacofane. Matki wymyślały, kłóciły się, na koniec błagały i ze łzami przekonywały swych synów o konieczności wystąpienia z TUR-u, pójścia do spowiedzi i zerwania ze mną.

Żeby twoja babka wiedziała, jakiś ty heretyk, to by się w grobie obróciła — mówił stary murarz Gencja, rozeźlony, bo właśnie syna kształcił na księdza i czuł się zagrożony w swych interesach.

Ja bym się tam z babką nie spierał, bo wiem, że jej to bym nie nawrócił, ale z wszystkimi księżmi mogę się założyć, że ich zagonię w kozi róg razem z całą ich filozofią.

Jakżeś taki mądry, to po cóżeś kielnią zaczął robić? Pan Bóg widać dał ci rozum, ale Matka Boska zapomniała dać ci pieniędzy.

A niejaki Rybak z Podkarpacia, dawniej ślusarz, całkiem już oślepły od starości, którego syn — Tadzio Rybak —' należał również do naszego grona, zawodził: „Lepiej że jestem ślepy, aniżeli miałbym oglądać syna wyklętego przez księży — Bóg do­bry nie dał mi oglądać tej hańby".

Jeżeli misjonarz — mówiłem — może po sześć godzin dzien­nie kłaść nieuświadomionym babom różne bzdury do głowy stra­sząc je piekielnymi mękami i sądem ostatecznym, to niechże po­zwolą nam choć jedną godzinę dziennie występować publicznie

i mówić nie o głupstwach, ale o tym, w jaki sposób zdobyć prawo do stałej pracy, do godziwego zarobku, do ludzkiego i znośnego życia.

Zobowiązałem się wobec towarzyszy pójść na plebanię i udo­wodnić, że żaden z misjonarzy nie jest w stanie przekonać mnie

o prawdziwości tego, co głosi, a na odwrót, ja zawsze jestem w stanie udowodnić misjonarzowi, że występuję w imię słusznych

praw robotnika. To, co obiecałem, rzeczywiście zrobiłem. Uda­łem się na plebanię i poprosiłem o rozmowę z misjonarzami. Za­skoczeni moim tupetem, w dwugodzinnej rozmowie starali się mnie przekonać, że maja rację, a nie trudno sobie wyobrazić, ile radości dostarczały moje zapewne uczone wywody słuchającym wówczas kolegom.

Nazajutrz misjonarze odgryzali się z ambony, jak umieli, oczer­niając mnie osobiście, wobec czego udałem się jeszcze raz na plebanię i zażądałem odwołania wszystkich insynuacji. Równo­cześnie napisałem do redakcji radykalnego pisma chłopskiego, które było redagowane przez niejakiego Dobrocha, posła chłop­skiego. Pismo to zamieściło notatkę, ale dotarła ona dopiero póź­niej i wykorzystaliśmy ją przy innej okazji.

Tymczasem nagonka trwała dalej. Jednego dnia po kazaniu popołudniowym szwagierka moja przyszła z kościoła cała zapła­kana ze wstydu, jaki spotyka naszą rodzinę na skutek mego uporu

i trwania w walce z religią i wszystkimi w mieście. Daremnie tłumaczyłem jej, że to właśnie przedstawiciele kultu religijnego publicznie napadają na mnie za to jedynie, że jako człowiek nie­wierzący, każdemu, kto o to pyta, tłumaczę powody, które mnie do tego skłoniły.

Wszystko to nie mogło przekonać takich ludzi, jak moja szwa­gierka, którzy opinię publiczną przedkładają nad głos rozsądku.

Na zakończenie misji odbywała się zwykle u nas procesja bła­galna z kościoła w miasteczku do drugiego kościoła na cmenta­rzu. Otóż księża w porozumieniu z policją rozpuścili wieść, że chcemy sprofanować procesję i obrzucić ją kamieniami.

Wyprowadziwszy wiernych z kościoła zamiast główną ulicą przez miasto powiedli ich — udając strach przed opętanymi przez szatana bezbożnikami — boczną ulicą. Równocześnie policja, zna­jąc dobrze nasze zwyczaje wystawania całą gromadką na rynku pod lipami, zaaranżowała „przytrzymanie nas“.

Stałem właśnie z Mociem Immerglikiem naprzeciw posterunku policji, gdy wyszedł stamtąd komendant Klarman.

Panie Krajewski — zawołał zbliżając się do nas — pan po­zwoli na chwilę z Immerglikiem na posterunek 1

A po co? — spytałem rzeczywiście zdziwiony.

Mam do panów interes.

To chodź pan tu do nas, jeżeli ma pan interes.

Ja mam rzeczywiście ważną sprawę do was i mówię w tej chwili służbowo.

Na rynku było prawie pusto. Sto metrów od nas w głębi ulicy zauważyłem zbliżającego się Jędrka „Dominusa“, chłopca z na­szej turowskiej paczki, który przezornie zatrzymał się na ganku jednego z domów. Za nami kupiec, stary Mohr, szybko zabrał krzesełko z podcienia i rejterował do wnętrza sklepu.

Staliśmy z Mociem naprzeciw komendanta, dzieliła nas tylko szerokość ulicy.

Jeżeli pan mówi teraz służbowo, to ja panu też odpowiem służbowo, żeby pan włożył najpierw na siebie pas z pistoletem.

I niech pan sobie ściśnie ten brzuch, co panu napęczniał od misjonarskiego piwa — dodał Mocio.

Panie Immerglik, niech pan nie obraża władzy, bo każę was aresztować.

Jakby było za co, to by pan nas dawno aresztował, ale tak, to nic z tego — wypaliłem.

A policjant zachowywał się tak, jakby brak pasa i pistoletu na grubym kałdunie rzeczywiście uniemożliwiał mu sprawowa­nie władzy. Z okrzykiem „idę po pas i zaraz wracam“ poszedł szybkim krokiem w stronę posterunku.

Nie mieliśmy, oczywista, okazji sprawdzić jego miny, kiedy po pewnym czasie wracał. Nie uciekaliśmy, po prostu zeszliśmy z rynku.

W rzeczywistości żadne wybryki z profanowaniem procesji nawet nam przez myśl nie przeszły, a prowokacja się nie udała.

W parę dni później, już po odbytych misjach, zjechał do Ra­domyśla sam starosta z Tarnobrzega i wezwano nas do niego do gminy.

Tak się złożyło, że chłopcy w TUR-ze byli przeważnie tęgiego wzrostu i wyglądali prawie wszyscy jak młode dębczaki. Stojąc naprzeciw „pana“ starosty wypełniliśmy sobą cały pokój.

Starosta poczuł się trochę nieswojo, po chwili popatrzył jednak na nas srogo i wypalił:

A, to wy urządzacie tutaj takie brewerie, mądrale!

Dzień dobry, panie starosto — rzekłem kłaniając się nisko

widać niezbyt szlachetne obyczaje panują w naszym powiato­wym mieście, skoro pan starosta zamiast od „dzień dobry“ za­czyna od ubliżań. To samo robią zresztą wszyscy sekwestrato- rzy, którzy przyjeżdżają z Tarnobrzega. Wchodzą do domów nie zdejmując czapek, obrażają nasze żony i matki, siadają bez zaproszeń na stołki i rozkazują jak policja.

A co, mają was w rękę całować? Wy, urwipołcie, myślicie, że będę z wami żartował, wszystkich was każę zamknąć!

Za co?

Za wywrotową robotę!

To każ pan zamknąć tych misjonarzy, którzy tu ludziom cały tydzień w głowach wywracali.

Ja was nauczę, wszyscy wy jeszcze zgnijecie w kryminale! Wynosić się!

Niech będzie pochwalony — odpowiedział na to poważnie Jędrek popychając naszą gromadkę ku wyjściu; zamiótł czapką podłogę i skłonił się staroście w pas.

U

Ik

Najwięcej w Radomyślu irytowało endeków to, że przestawa­łem i kolegowałem z Żydem, z owym wspomnianym Mociem Immerglikiem.

Był to chłopak inteligentny i nad wyraz ciekawy życia. Ro­dzice jego byli tak biedni, jak tylko mógł być biedny Żyd w ma­łym galicyjskim miasteczku. Ojciec szył chłopom okolicznym liche cajgowe ubrania na codzień do roboty, a matka była bie- liźniarką. Kiedy byli jeszcze młodzi, na pewno wierzyli, że życie jest szczęściem, i wszystkie trudności i bieda nie przerażały ich. Teraz byli już starzy i starzeli się coraz szybciej w miarę, jak byli coraz biedniejsi, a ciężka codzienna harówka nad igłą szybko ślepiła ich wzrok i gniotła coraz niżej i niżej ku ziemi.

Starszy brat Mocia ożenił się gdzieś w okolicach Mielca, a Mo- cio rósł na zdrowego drągala, któremu trzeba było dawać mnó­stwo jeść i co miesiąc sprawiać nowe cajgowe portki, z których gwałtownie wyrastał.

Pierwszy raz poznałem się z nim, gdy poprosił, żebym mu pokazał, jak się gra na mandolinie.

Od tego czasu zaprzyjaźniliśmy się bardzo i przyjaźń nasza rosła z dnia na dzień. Prowadziliśmy nie kończące się dysputy na wszystkie tematy, jakie mogą tylko istnieć pod słońcem. Mocio był jednym z pierwszych, który przystał do nas, TUR- owców, całą duszą.

Nacierpiał się on niemało od Żydów radomyskich, którzy tak samo nie mogli mu wybaczyć przyjaźni ze mną, jak mnie nasi katolicy — mojej przyjaźni z nim. Był to jedyny Żyd w Rado­myślu, który w tak ortodoksyjnym ośrodku potrafił zerwać z bóżnicą, z nacjonalizmem żydowskim, i było mu naprawdę cię­żej niż nam, bo nas było kilkunastu, a on był sam jeden, wy­stawiony na atak i ze strony swoich współwyznawców, i ze strony katolików.

Z każdym dniem nasza paczka TUR-owców stawała się coraz bardziej popularna. Często wpadał do Radomyśla ten czy ów chłop z okolicznych wsi i opowiadał, że taki to a taki ksiądz wy­myśla z ambony, nagania do kościoła, ciągnie ostatnie grosze za śluby i pogrzeby, i inne usługi kościelne. Jednego razu donieśli

nam na przykład chłopi z Antoniowa, że tamtejszy ksiądz nie da spokoju nikomu, kto nie stawi się w niedzielę na jego kazanie.

W piękny poranek niedzielny wybraliśmy się do Antoniowa, zabierając ze sobą paczkę gazet i wolnomyślicielskich broszur. Szybko przeszliśmy około cztery kilometry drogi przez las i nie­znacznie podeszliśmy pod kościół na szosę między gromadki chło­pów. Ponieważ było nas sześciu, postanowiliśmy rozdzielić się odpowiednio, aby nie spłoszyć gorliwego łowcy chłopskich dusz i złotówek. Ja, Jędrek „Dominus“ i Stach Rybak, którego prze­zywano „Marynarzem“, posuwaliśmy się w stronę kościoła za gro­madkami chłopów, którzy znając swego duszpasterza byli już go­towi tłumnie zalać świątynię na pierwsze uderzenie kościelnego dzwonu.

Pozostała trójka naszych zeszła z szosy na skraj zagajnika roz­kładając się wygodnie wśród drzew jako rezerwa.

Wkrótce zagrzmiały dzwony oznajmiające początek nabożeń­stwa. Chłopi całą hurmą ruszyli do świątyni, a ulica i rozległy plac przed kościołem w mig opustoszał. Z początku i my ruszy­liśmy za tłumem, ale prawie przed samym wejściem na plac ko­ścielny, na środku powiatowej szosy zatrzymaliśmy się na wprost drzwi wejściowych, przez które widać było główny ołtarz i ja­rzące się przed nim świece.

Jakiś czas upłynął w spokoju, tyle tylko, że chłopi stojący w drzwiach i na stopniach zaczęli się oglądać na nas, co to za śmiałkowie, którzy, wbrew księdzu, stoją na ulicy i nie biegną do kościoła. Robiliśmy wrażenie ludzi, którzy zagadali się i oto lada chwila wejdą do kościoła.

Jakoż ukazał się wreszcie ksiądz, nie wiem, wikary czy sam proboszcz, bo jeden z nich odprawiał nabożeństwo. Szedł powoli, jakby dając nam jeszcze możność wejścia do kościoła, które — jak uważał — powinno było nastąpić na same już jego uka­zanie się.

Ale kiedy spostrzegł, że stoimy jak gdyby nigdy nic, ruszył w naszą stronę. Za nim w pewnej odległości postępował wierny sługa kościelny.

A dlaczego to, bezbożnicy, nie idziecie do kościoła, tylko

jarmark tutaj sobie urządzacie? — zasyczał tak donośnie, że wszyscy chłopi stojący w drzwiach kościoła i wokół przyzby odwrócili się w naszą stronę.

Spojrzałem niby to stropiony na towarzyszy.

Wybaczcie, księże dobrodzieju — rzekł Jędrek nisko się schylając i zachodząc równocześnie księdzu drogę od bramy ko­ścielnej.

Z procesją po was wychodzić, grzesznicy, z kropidłem! — ryczał ksiądz, w którym zaczęła się już odzywać żyłka gromi- ciela umysłów chłopskich.

Wtedy oglądając się zdziwiony na wszystkie strony, zacząłem mówić głosem bardzo skrzywdzonego człowieka:

W imię Ojca i Syna, a gdzież to ja się znajduję, czy to nie wieś, która się nazywa Antoniów, a ja nie stoję na powiatowej szosie z Chwatowic do Borowa? A czyż to nie ksiądz mnie na tej szosie napastuje — bądźcie świadkami, moi panowie — i ubliża mi od różnych grzeszników i bezbożników? A co się to dzieje w naszym kraju — lamentowałem dalej coraz głośniej, aż w końcu na serio rozgorączkowawszy się w obliczu jednej księ­żej łysiny, palnąłem jakąś mówkę, która według mego ówcze­snego przekonania mogła i powinna była podpalić cały świat krzywdy.

Księżulo zbaraniał. Nie mogąc się połapać, koniec końców, z kim rozmawia, zorientował się, że jesteśmy jakimiś obcymi przybyszami, i usiłował wybrnąć z całej tej historii z jakimś honorem.

U nas jest zwyczaj, że wszyscy podczas nabożeństwa znaj­dują się w kościele...

Ładny zwyczaj naganiania ludzi do kościoła kropidłem — śmiał się Rybak — ale ja sobie będę częściej tu zaglądał, może i mnie uda się księdzu nagnać, ale nie radzę, bo rozpocznę inne niż ksiądz kazanie.

Ale ksiądz już nie słuchał. Rwał z powrotem do zakrystii, aż się za nim kurzyło. Pewno nigdy jeszcze nie był w takich opa­łach, jak owej niedzieli, kiedy zetknął się tak niefortunnie z robotnikami z Radomyśla.

Chłopi obserwowali nas, dziwując się niebywałej historii. Gazety i czasopisma rozprzedaliśmy w mgnieniu oka.

Antychryst wracał do Radomyśla ze skrzydłami u ramion, a fakt, że tegoż popołudnia o wyczynach w Antoniowie został zawiadomiony ksiądz Chudy, proboszcz parafii radomyskiej, spe­cjalnym listem, a przez niego wiadomość otrzymała policja w Radomyślu, utrwalił nas jeszcze w przekonaniu, że rzeczywi­ście burzymy stary świat.

ROZDZIAŁ X MURARSKA NĘDZA

Tej wiosny, jak rokrocznie, znalazłem się znów w Warszawie.

Starym zwyczajem zajechałem do Raplewiczów i rozpocząłem wędrówkę od jednej firmy do drugiej. Wszędzie pokazywałem świadectwo ze szkoły we Lwowie z bardzo dobrymi wynikami, lecz mimo to dyrektorzy przedsiębiorstw i ich zastępcy rozkła­dali ręce. W ten sposób obszedłem prawie wszystkie firmy: Sosnkowski, Martens, Próchnicki, Rudzki, „Trawers". W końcu spotkałem znajomego murarza i Zielonki, niejakiego Władka Hajtmana, który zaproponował mi pracę w jego grupie przy zbrojeniu betonów na ulicy Karowej przy budowie Banku Cu­krownictwa. Przygotowywaliśmy zbrojenia pod sufity w salach banku. Pierwszy tydzień mojej pracy był bodajże najgorszym z tygodni mego życia. Moje zasoby pieniężne dawno się wy­czerpały i chodziłem po mieście bez grosza, pożyczając od czasu do czasu od mojej gospodyni złotówkę lub dwie na chleb, żeby zupełnie nie opaść z sił. Na Karowej trzeba było wnosić długie żelazne pręty na wyższe piętra. Za każdym razem, kiedy składa­liśmy przyniesione żelazo, ciemniało mi w oczach i z rozpaczą myślałem o tym, skąd wezmę pieniądze, aby zjeść cośkolwiek i móc przyjść na drugi dzień do pracy. Zaciskałem jednak zęby

i pracowałem o głodzie dalej, licząc na to, że w sobotę otrzymam od majstra, u którego pracowałem, parę groszy zaliczki.

W sobotę jednak okazało się, że ów majster, niejaki Jaworski, nie mógł nam nic zapłacić, ponieważ sam nie dostał zaliczki. Nie pozostało nic innego, jak pójść na kwaterę z pustymi rękami. Uprosiłem gospodynię jeszcze o dwa złote i napisałem list do żony, która też, biedaczka, wyglądała ode mnie paru groszy. W ten sposób o głodzie przepracowałem jeszcze tydzień. I na­reszcie mogłem po wypłacie spłacić długi. Z zarobionych pienię­dzy niewiele mi zostało, gdyż praca nasza była zbyt nędznie płatna, aby mogło z niej zostać coś ponad koszt utrzymania. W dodatku kończyła się i trzeba było znów rozpocząć wędrówkę po całym mieście. Tym razem po paru dniach znalazłem zatrud­nienie na budowie przy ulicy Litewskiej, przy budynku, w któ­rym dzisiaj mieści się szpital dziecięcy.

Przyjął mnie tam do pracy majster, niejaki Pajckiert. W do­datku przyjął mnie na praktykanta technicznego i, chociaż za­rabiałem mniej aniżeli murarze, miałem jednak możność pozna­nia organizacji budowy i praktycznego orientowania się w pla­nach. Toteż z największym zadowoleniem wykonywałem swoje obowiązki.

W parę tygodni później Pajckiert, schodząc z jednego piętra na drugie, stąpnął nieostrożnie na koniec nie opartej deski i spadł na niższe piętro tak niefortunnie, że uderzył głową o leżące tam grzejniki i po kilku godzinach zmarł. Budowę miał objąć maj­ster z innej firmy. Było przy tym trochę zamieszania, ponieważ nowy majster wymówił wszystkim robotnikom pracę chcąc na budowie zatrudnić swoich ludzi. Ale murarze zmówiwszy się zagrozili mu, że absolutnie do tego nie dopuszczą, a nawet, zła­pawszy go na dziedzińcu podczas gorącej sprzeczki, wsadzili w taczki i wywieźli na ulicę.

Nic nam to jednak nie pomogło. Prawo nie było po stronie ro­botnika. Inspektor pracy też nas nie poparł. Z budowy musie­liśmy po upływie wymówienia odejść.

Później pracowałem na Grochowie. Musiałem wstawać o świ­cie, a wracałem późno w nocy. Nie mogłem pozwolić sobie na

jazdę tramwajem, gdyż zaledwie jedną złotówkę wydawałem na swoje całodzienne utizymanie, a jazda tramwajem w jedną i dru­gą stronę kosztowała więcej niż moja całodzienna norma chleba.

O zmianie pracy nie można było myśleć, gdyż najlepsi war­szawscy murarze plątali się po mieście bez roboty, a tam gdzie trzeba było dwóch, trzech ludzi, zjawiały się natychmiast dzie­siątki. Był kryzys i bezrobocie rosło. Gazety zapełniały się co­raz większymi rubrykami samobójstw młodych ludzi; po ukoń­czeniu szkół i bezowocnym poszukiwaniu pracy w stolicy, z którą wiązali ostatnie nadzieje, rzucali się z pięter na bruk lub pod koła pociągów. Inżynierowie po ukończeniu studiów piłowali drzewo u kułaków lub u zażywnych proboszczów. Syn mojego sąsiada w Radomyślu, skończywszy prawo, pasł ojcowską krowę, a tak samo działo się w całej naszej okolicy.

Toteż tylko szczęśliwemu przypadkowi zawdzięczam to, że udało mi się znaleźć pracę u znajomego kierownika budowy, który poszukiwał kilku murarzy do remontu wykwintnej kolonii mieszkań oficerskich na Żoliborzu. Robota była bardzo deli­katna i polegała na usuwaniu usterek malarskich lub tynkar­skich. Domy te były zamieszkane przez różnych sanacyjnych dygnitarzy. Parkietowe posadzki mieszkań lśniły jak polerowane tafle. Obrazy, dywany, wazy, biblioteki i różne kosztowne cacka przyciągały oczy swoją oryginalnością i pięknem. Po mieszka­niach chodziliśmy tylko w skarpetkach, ażeby buciorami nie po­rysować posadzek. Przy pracy rozkładaliśmy arkusze specjal­nego papieru, ażeby nie uronić ani jednego ziarnka piasku lub wapna na kosztowne meble. Pracowaliśmy jak zegarmistrze, bar­dzo precyzyjnie. Pierwszy raz z tak bliska widziałem prywatne życie dygnitarzy, gdyż nie krępowano się nami wcale, tak jak­byśmy byli istotami nie z tej samej planety. Pamiętam, jak' w willi jakiegoś wiceministra czy prezesa, pannica, widocznie córka dygnitarza, wylegiwała się prawie zupełnie nago na bal­konie i nie krępowała się zupełnie ani mną, ani obecnością mego pomocnika. Krążyła po mieszkaniu roznegliżowana, ubierając się dopiero z chwilą przybycia kogoś ze znajomych ze swojej sfery. Byliśmy ludźmi, których nie zwykło się zauważać, jak na przy-

kład nikt nie zauważa i nie krępuje się obecnością psa, konia czy kota. Nawet służba tych jaśnie wielmożów i dygnitarzy traktowała nas jako coś o wiele, wiele niższego od siebie.

Pamiętam, jak mój pomocnik zachwycony luksusem łazienki, w której przeprowadzaliśmy remont, wzdychał:

Ech, mój Boże, żeby to człowiek mógł mieszkać w takim chociażby pokoiku, w jakim te dranie się kąpią!

A ja mieszkałem wówczas w norze przy ulicy Grójeckiej 20. Była to drewniana paka z knajpą i mieszkaniem restauratora na dole, z wąskimi klitkami na strychu. Latem nocą przez małe okienka tłuste szczury zakradały się prosto na stół. W murach z poobrywanym tynkiem gnieździły się tysiące pluskiew, które babka Raplewiczów, nie mogąc spać w nocy, tępiła bezpośrednio na ścianie. Jedynym gratem zasługującym na jaką taką uwagę była szafa, która zamykała się na klucz i w której Raplewiczowa trzymała swoje odświętne suknie. W szafie składaliśmy na prze­chowanie nasze uciułane grosze, zanim nie posłaliśmy ich do do­mu lub nie wydali na utrzymanie.

Cackając się ze ścianami wykwintnych oficerskich mieszkań dźwigałem w kieszeni list od żony z wiadomością, że zawaliła się radomyska chałupa. Mieszkaliśmy tam razem z teściową oraz pozostałą częścią rodzeństwa mojej żony. Teraz żona z dwojgiem moich małych dzieci gnieździła się w ocalałym kącie.

Nie miałem innego wyjścia — u majstra, niejakiego Racibor­skiego z Marymontu, u którego dostałem robotę po wykończeniu kolonii oficerskiej na Żoliborzu, wynająłem izdebkę z kuchnią i wypłaciłem z góry za trzy miesiące sto dwadzieścia złotych ko­mornego. Było to mieszkanie bez pieca, o ścianach grubości jednej cegły, brak izolacji powodował wilgoć, po ścianach lała się woda. W tę straszną jaskinię, umeblowaną żelaznym łóżkiem, stołem i paru stołkami musiałem wprowadzić całą rodzinę, moje małe dzieci.

Po przeprowadzce, która kosztowała zarobek całego sezonu, szwagierka dostała pracę w pralni „Asko“, a szwagier pracował wraz ze mną na budowie. Tak przeżyliśmy do zimy. Zimą na Bkutek bezrobocia wyprzedaliśmy do ostatka odzież żony i prawie

całej rodziny. Kobiety z dziećmi siedziały wokół żelaznego pie­cyka, ja ze szwagrem biegaliśmy po mieście i marzyliśmy jak szaleńcy o możliwości znalezienia jakiegokolwiek zarobku. Ileż razy wracałem głodny i zmarznięty na kość z takiej wędrówki, po mieście! Byłem zrozpaczony, gdyż wiedziałem, że w zimnym mieszkaniu czekają na mój powrót żona i dzieci, łudząc się, że może przyniosę im choć pół bochenka chleba, choć jaki taki grosz na kilogram kartofli. Było nam jeszcze gorzej niż w Ra­domyślu. Tam mogliśmy choć ukraść trochę kartofli, w War­szawie na okazję kradzieży czekało tysiące głodnych i tysiące policjantów strzegło, aby ci nędzarze nie mogli z takiej okazji skorzystać.

Nieraz wzbierała we mnie taka fala nienawiści, że chciałem wejść do pierwszej lepszej luksusowej restauracji i zrobić pie­kielną awanturę. Nasi gnębiciele, którzy przychodzili żreć, chlać i łajdaczyć się, udawali przecież, że nic nie wiedzą o tym, iż obok nich konają w straszliwej nędzy tysiące robotników i ich dzieci. Usiłowali przedstawić ten stan rzeczy jako normalny i kłamali na każdym kroku, że dzieje się to wszystko z woli bożej i w imię dobra ludzkiego.

Mimo że nie byłem już taki głupi, tej zimy dopiero poznałem całą głębię kłamstwa i obłudy ustroju kapitalistycznego.

Wszyscy ci wielcy władcy pieniądza, cała czereda ich pęta­ków, podśmiewali się między sobą z religii, z tradycji, ale wy­starczyło, ażeby robotnik pozwolił sobie na najlżejsze choćby naruszenie któregokolwiek z ich uświęconych przez kościół praw, aby natychmiast rzucili się na niego jak sfora psów. Majstrowie, u których pracowałem, okradali robotników tradycyjnym kapi­talistycznym sposobem, okradali tych, którym wykonywali ro­botę, skubiąc to trochę cegieł, to ileś tam desek, okradali pań­stwo starając się płacić jak najmniejszy podatek lub świadcze­nia. Ale gdybym ja z kolei próbował okraść mojego majstra nie płacąc za komorne albo oszukując go w pracy, na pewno nie za­wahałby się wsadzić mnie do więzienia.

W skrajnej nędzy doczekaliśmy się nareszcie wiosny i znowu łudziliśmy się, jak rokrocznie, nadzieją na robotę. Miałem pod-

y

stawę do takiej nadziei, bo będąc zadłużony za komorne u maj­stra, wiedziałem, iż musi mnie zatrudnić przy pierwszej praey, która mu się nawinie. Rzeczywiście, po parotygodniowym straj­ku, jaki robotnicy budowlani rokrocznie przeprowadzali w stolicy dla odparcia ataku przedsiębiorców na ich płace, rozpocząłem pracę przy murarce na ulicy Rakowieckiej. Pół lata przepraco­wałem na oddanie długów za komorne, a drugą połowę — na od­danie długów w sklepiku.

Pamiętam, że dowiedziałem się o tym nowym długu, kiedy pod­czas jakiegoś święta wybuchła kłótnia między moją żoną a te­ściową, z których każda działała, jak się okazało, na własną rękę.

Wiedziałem, że następnej zimy absolutnie nie będę w stanie przetrzymać z rodziną w Warszawie, a ponieważ usłyszałem od murarzy z Radomyśla, że rozpoczęły się prace w Stalowej Woli*, wyjechałem tam nazajutrz po kłótni, zostawiając rodzinę na ra­zie w Warszawie.

ROZDZIAŁ XI MOJA POLITYCZNA MATURA

W Stalowej Woli, a raczej w miejscu gdzie miała ona dopiero powstać, zatrudnionych było już kilka tysięcy chłopów z okolicz­nych wiosek. Roboty murarskie miały się lada dzień rozpocząć. Chodziłem od jednej firmy do drugiej, starając się poznać wa­runki pracy.

Przedsiębiorcy tuczyli tu swoje kabzy w szybkim tempie. Za­miast sześćdziesięciu trzech groszy za godzinę, które obowiązy­wały jako stawka robotnika niewykwalifikowanego, płacono po dwadzieścia pięć groszy, umieszczając, oczywiście, w kosztory­

sach urzędową cenę siły roboczej. Rekiny budowlane żerowały na inwestycjach państwowych, wyzyskując chłopa i jego nie­świadomość, a chłopi z tych biednych stron, szczególnie zaś mło­dzież, rzucali się do pracy tysiącami. .

Dotychczas w okolicy wyrobnik chłopski mógł znaleźć zatrud­nienie u kułaka lub w folwarkach księcia Lubomirskiego. Kułak płacił za cały dzień pracy od świtu do nocy, czyli w lecie za sze­snaście godzin osiemdziesiąt groszy i do tego dodawał jedzenie, którego podstawę stanowiło zsiadłe mleko i kartofle. Obecnie, gdy na budowie przy wykopach można było zarobić całe dwa złote za osiem godzin, stanowiło to dla okolicznych chłopów rewolucję. Dlatego też przedsiębiorcy budowlani, którzy doskonale orien­towali się w sytuacji, uważali, że czynią chłopu wielką laskę, płacąc mu jedną trzecią należnej stawki. Byli oni przy tym do­statecznie czujni i przyjmując do pracy starannie odsiewali ludzi choć trochę podejrzanych o zbytnie uświadomienie lub przyna­leżność do związku klasowego.

Całe mnóstwo sklepikarzy, majsterków, naganiaczy i kombi­natorów różnego autoramentu, którzy ściągnęli w te strony w związku z rozpoczynającą się budową, natychmiast przystąpi­ło do skubania robotników. Zjawili się spekulanci na chłopską ziemię i chałupy i zaczęli wykupywać zagrody. Dla okolicznych starostów nastał raj: pobierali łapówki za naganianie chłopów do pracy za nędzną stawkę, urządzali przy pomocy policji polo­wania na działaczy robotniczych.

Zamieszkałem, a raczej uzyskałem zezwolenie na nocleg w sto­dole u chłopa w Pławie i przystąpiłem do pracy w firmie jakie­goś przedsiębiorcy z Częstochowy. Po paru dniach posłałem pierwszą partię zebranego materiału korespondencyjnego do Centrali Związku Zawodowego Budowlanych w Warszawie na Kaczej z prośbą o umieszczenie w piśmie związkowym oraz

o przysłanie na mój adres do Pława tysiąca egzemplarzy. Na­wiązałem kontakt z Delbasem, przewodniczącym Oddziału Związku Zawodowego na Woli za Sanem przy państwowych tar­takach na Kępie. Delbas był komunistą, członkiem nielegalnej

Komunistycznej Partii Polski. Od Delbasa uzyskałem wskazówki co do przeprowadzenia pierwszego zebrania.

Na zebranie to zjawiło się zaledwie trzydziestu ludzi. Ale wy­starczyło i tylu, aby rozpowszechnić wiadomości o oszukaństwie z płacami robotniczymi i doprowadzić do rozmów o możliwości podwyższenia stawek do obowiązującej wysokości. Drugie zebra­nie zgromadziło już około stu ludzi.

Nazajutrz po zebraniu na żądanie starosty z Niska zostałem zwolniony z pracy. Część pieniędzy, które dostałem za dwuty­godniowy okres wypowiedzenia, zaniosłem do Radomyśla i od­dałem dalekiej krewnej żony, ażeby wręczyła jej na wypadek mego aresztowania, sam zaś, ponieważ miałem już teraz więcej czasu, rozpocząłem pracę jeszcze intensywniej. Dopóki nie by­łem jeszcze znany, chodziłem po budowach, nawiązywałem kon­takty z robotnikami i organizowałem wybory delegatów robotni­czych, teraz zaś podwórko gospodarza, u którego mieszkałem, roiło się cały dzień od robotników, bezustannie przychodzących z różnymi sprawami.

Dało to powód policji, ażeby zażądać od mojego gospodarza wyrzucenia mnie natychmiast z mieszkania. Chłop tłumaczył się przede mną, jak mógł, ale ja sam wiedziałem, że musi to zrobić, gdyż inaczej policja zasypałaby go różnego rodzaju mandatami karnymi i doprowadziłaby w końcu do kompletnej ruiny.

Przeprowadziłem się na koniec wsi do staruszki, która na sku­tek starości mało co robiła sobie z nakazów policji i była zbyt biedna i samotna, aby jej można było czymkolwiek zaszkodzić. Ale i tam długo nie mogłem pozostać. Nasłano na mnie w nocy nożownika i tylko dzięki temu, że bardzo lekko sypiam, w porę się przebudziłem i spłoszyłem łobuza, który bał się zaatakować mnie jawnie. Odtąd chodziłem sypiać w pole lub nad San w ło­zinę, tak aby nikt nie mógł nocą „sprzątnąć“ mnie nieoczeki­wanie.

Tymczasem nadeszły gazety z Warszawy. Był tam i mój arty­kuł o wyzysku robotników budowlanych w Stalowej Woli. Przed­siębiorcy zgrzytali zębami, policja wpadła w istny szał, a sta­rostwo wydało zakaz zebrań na terenie Stalowej Woli.

A nam były już te zebrania niepotrzebne. Mieliśmy już zor­ganizowanych około dwa tysiące robotników, którzy formalnie należeli do maleńkiego oddziału na Woli za Sanem, gdyż na te­renie Stalowej Woli starostwo nie chciało zatwierdzić nowego oddziału związkowego. Istniała już dobrze funkcjonująca sieć delegatów. Na krótkich odprawach delegatów omawialiśmy sy­tuację i podejmowali odpowiednie decyzje. Rozmach naszej akcji był tak ogromny, że policja na razie zaczęła tracić głowę.

Wreszcie w imieniu zorganizowanych i nie zorganizowanych robotników, zatrudnionych przy budowie Stalowej Woli, sformu­łowaliśmy pismo | żądaniem honorowania obowiązujących na tym terenie stawek dla wszystkich kategorii robót. Domagaliśmy się porządnych stołówek, świadczeń socjalnych i prawa wyboru delegatów na każdej budowie. Pismo wysłaliśmy na ręce sta­rosty w Nisku, w którego powiecie znajdowała się Stalowa Wola.

Na drugi dzień wezwano mnie i Delbasa do Niska. Było tam również kilku przedstawicieli przemysłowców. Widocznie wyglą­daliśmy niezbyt pocześnie, a raczej bardzo z chłopska i prostacko, bo zlekceważono nas; po prostu nie chciano z nami rozmawiać. Konferencja była bardzo krótka.

Będziecie dokazywać, to was każę przymknąć — oświad­czył starosta.

To oświadczenie dodało jeszcze więcej animuszu i bez tego pewnym siebie przemysłowcom.

Przemysłowcy nie ustępują i nie mają zamiaru ustąpić — tak oświadczyliśmy zebranym następnie delegatom.

Zaraz też odezwały się pesymistyczne głosy, a nie brakło i sprzedawczyków, nasłanych przez policję.

Gdzie tam z nimi kto wygra, oni nas zawsze zgnębią i wy­kiwają. Nie ma co z nimi zaczynać.

Jest trochę roboty, to trzeba robić, żeby zarobić.

Najprzód delegatów powyrzucają.

Cicho bądź, głupi, ciebie pewnie najpierw zwolnią, nie bój się, dziury w niebie nie będzie!

Na zebraniu delegatów zapadła jednak uchwala: strajkować! Postanowiliśmy przystąpić do pracy dopiero wówczas, gdy

przedsiębiorcy zagwarantują na piśmie zachowanie warunków pracy przewidzianych umową zbiorową. Ażeby uprzedzić wszel­kie knowania policji, uchwaliliśmy strajk rozpocząć zaraz na drugi dzień od rana. Wszyscy delegaci rozbiegli się natychmiast na teren prac do swoich załóg, ażeby zawiadomić odpoczywają­cych już po pracy robotników.

Wyznaczyliśmy też od razu i przeinstruowali pikiety, które miały robotnikom ciągnącym rankiem z okolicznych wiosek mó­wić o zapadłej na zebraniu delegatów decyzji. Na gorączkowej pracy zeszła nam cała noc.

Rankiem wyszedłem na szosę między Pławem a Niskiem, przy której było najwięcej obiektów budowlanych. Byłem w stanie gorączkowego napięcia. Przebiegałem w myśli wszystkie nasae przygotowania zastanawiając się, czy czasem nie popełniliśmy jakiego błędu i czy przygotowaliśmy wszystko należycie. Martwi­ła mnie jedna sprawa. W barakach na budowach mieszkali przy­jezdni murarze i monterzy, którzy mogli przystąpić do pracy po­mimo ogłoszenia strajku. Pocieszałem się, że nie mogliby praco­wać długo, ponieważ pomoc budowlana była z zewnątrz i wraz z robotnikami ziemnymi, którzy — jako najbardziej pokrzyw­dzeni — pierwsi rwali się do strajku, stanowiła jądro zatrud­nionych.

Z robotników ziemnych mieliśmy utworzony rodzaj oddziału interwencyjnego w sile około dwustu ludzi. Część z nich zbie­rała się właśnie gromadami wzdłuż szosy. Przewidując manewr policji usunąłem ich na ściernisko w pobliżu lasku, w którym stało kilka rozpoczętych budowli.

Na parę minut przed kołatkami kilkanaście grupek robotni­ków ruszyło w stronę głównego wejścia na teren pracy. Ale za­nim doszli do bramy, przy której stał strażnik, naprzeciw nich wyskoczyło kilku chłopów z rowu przy szosie.

Dokąd? Wracajta nazad. Strajk.

A my nie idziemy na robotę — odezwały się zmieszane gło­sy z niefortunnej gromady.

A co, idzieta strażnikowi „dzień dobry“ powiedzieć?

Idź, pomóż babie młócić, tam dadzą ci znać, kiedy masz pójść do roboty lub na zebranie.

Robotnicy zawrócili.

W tej chwili na wszystkich budowlach, przy szosie, w lesie, przy linii kolęj owej, ze wszech stron zabrzmiały donośne głosy kołatek, wzywające do pracy. Z pobieżnej lustracji zorientowa­łem się, że olbrzymia większość ludzi nie stawiła się do pracy. Całe gromady robotników krążyły po drogach i ścieżkach. Na budowach — wobec nienormalnego milczenia i pustki na sku­tek niestawienia się całej załogi — w popłochu opuszczali teren pracy nieliczni robotnicy, którzy z początku się stawili, a teraz poczuli strach przed całą masą robociarzy i chłopów solidarnie strajkujących.

W pół godziny po rozpoczęciu strajku praca stanęła na całym terenie Stalowej Woli. Nie mieliśmy dokładnych wiadomości tylko | jednego miejsca, a mianowicie ze stalowni, gdzie pilno­wali dostępu do budowy strażnicy i gdzie, prawdopodobnie, zo­stała zatrzymana grupa robotników jeszcze z ostatniej zmiany przed strajkiem. Co się z nimi tam działo, na razie nie wiedzie­liśmy, ponieważ ani tam, ani z powrotem nikogo nie puszczano.

Delegaci, którzy stanowili równocześnie komitet strajkowy, zebrali się wszyscy na skraju wsi Pławo i bezustannie na ro­werach kontrolowali swoje odcinki.

Delegaci byli to prości chłopi i miejscowi robotnicy, którzy przedtem nigdy bodajże nie brali udziału w podobnych akcjach. Teraz dopiero zorientowali się, jaką potężną stanowią siłę, gdy potrafią wystąpić solidarnie. Widząc, że reprezentują trzy ty­siące chłopa, którzy usłuchali ich wezwania i porzucili pracę, poprzemieniali się w doskonałych trybunów i działaczy. Wygła­szali płomienne przemówienia, wdzierali się na najbardziej obsta­wione przez stróżów miejsca pracy i uprowadzali stamtąd każde­go robotnika, którego firma w ten czy inny sposób starała się zatrudnić jako łamistrejka.

Nie zdawałem sobie jeszcze wówczas sprawy z potęgi, jaką stanowi partia; wobec nielegalnych warunków, w których dzia­łali jej członkowie, nie zawsze i nie wszędzie umiałem ją do­

strzec, ale po raz pierwszy w życiu uzyskałem wówczas możność poznania rzeczywistej siły klasy robotniczej.

Pamiętam jednego z naszych najlepszych mówców, nazywał się Rybak, a pochodził z Radomyśla, sławnego gniazda murar­skiego. Przezywano go „Jacek“. Był to starszy już mężczyzna lat około pięćdziesięciu. Całe życie żył w niedostatku i biedzie wraz z kupą małych dzieci, żona jego, energiczna niewiasta, chcąc mu dopomóc, imała się również wszelkiej pracy aż do wró­żenia z kart włącznie. Stary „Jacek“ próbował wszelkimi legal­nymi i dostępnymi mu sposobami wyrwać się z koliska ugniata­jącej go nędzy, ale na próżno. Był i koszykarzem, i woźnicą, i folwarcznym robotnikiem, i faktorem na jarmarkach przy sku­pie świń, i sam próbował handlować, ale nic mu nie wychodziło

tak jak każdemu proletariuszowi. Do dziesięciu palców, które jedynie posiadał na własność, w żaden sposób drugie dziesięć przyrosnąć nie chciało, przyrastał natomiast z wiekiem garb na plecach od pracy. Toteż na koniec zaniechał wszelkich prób i po­został przy murarce, którą to umiejętność każdy radomyślak nabywał, jak wiadomo, z mlekiem matki.

Tego to „Jacka“, który przeżył już kawał czasu i przez całe swoje życie stanowił w okolicy raczej obiekt różnych żartów i drwin, podczas owego strajku jak gdyby coś odmieniło. Krążył wśród gromad robotników i chłopów, niski, przysadzisty, grzmiał, przekładał, tłumaczył wymachując przy tym szeroko obydwoma rękami, aż poły cajgowej marynarki fruwały mu nieraz wokół ramion. Był rzeczywiście „jako lew ryczący“. Szły za nim tłumy ludzi, robotników i chłopów, których gotów był prowa­dzić choćby na „samego diabła“. Sam jeden nie ustępował nigdy żadnemu policjantowi ani z drogi, ani ze swojej racji.

Podczas jednego przemówienia, kiedy patrol policyjny zaczął rozpraszać zebranych wokół niego słuchających robotników, wy­stąpił naprzód, zdjął z siebie marynarkę i, wyciągając ją do naj­bliższego policjanta, zawołał:

Mało wam, na, zabierz, ze mnie ostatek, może wam ściągnąć jeszcze portki? A co — krzyczał — nie należy nam się?! Dla waszych miłych oczu, myślita, zabraliśmy się do strajku? I bę-

dziemy strajkować aż do ostatka, dopóki nie dadzą nam tego, co się nam należy. Nie boimy się was ani dziesięciu, ani stu, ani tysiąca. My mamy coś do powiedzenia dzisiaj, a nie wy, i szkoda waszej fatygi!

Policjanci nie reagowali ani słowem. Rzeczywiście, nie mieli głosu. Wzdłuż drogi — gdyż odbywało się to wszystko przy szo­sie — po drugiej stronie rowu stała kolumna chłopstwa, dla której ruszenia wcale niedużo trzeba było Jackowych słów.

W milczeniu, powoli i z godnością, jak na dobrze wytresowa­nych służbistów przystało, odchodził patrol policyjny w dalszy obchód, prowadząc lśniące rowery wzdłuż całej gromady straj­kujących.

Jacek z marynarką w ręce patrzył długo za nimi.

Widzieliście ich, konni rowerzyści! Pfu! — splunął siar­czyście.

Taki pozostał do końca życia, zginął z rąk bandytów NSZ przed samym wkroczeniem Armii Radzieckiej w roku 1944.

*

Około południa ukazali się na szosie policjanci z Niska i Roz­wadowa. Jeździli po dwu, po czterech i trzymali się razem. Na szosie krążyły tysiące robotników piechotą i na rowerach. Po­licjanci nie zaczepiali nikogo, nie pozwalając się jedynie groma­dzić. Po południu przyjechał samochodem starosta z Niska. Wysiadł również na szosie i krążył w otoczeniu policji i urzędni­ków wokół głównego wejścia na teren stalowni.

Ale wszyscy oni byli bezsilni. Nie ośmielali się nawet zwrócić do chłopów i robotników stojących obok nich na szosie gromad­kami, gdyż wiedzieli, że po prostu ośmieszyliby się. Wygwizdano by ich nielitościwie.

Nasza siła polegała na nadzwyczajnej solidarności, która wy­tworzyła się od pierwszego dnia. Komitet strajkowy był dla policji nieuchwytny. Wśród strajkujących, prócz Delbasa i mnie, nikt nie znał nazwisk wszystkich delegatów. Mając na usługi kilku oddanych młodych towarzyszy z rowerami, byliśmy w sta­nie zwołać delegatów w każdej, chwili. Byli oni wśród swoich grup, gdzieś przy drodze lub w lesie obok swoich budowli. Del- bas zaś, ja i kilku łączników byliśmy ciągle w ruchu pomiędzy Rozwadowem a Niskiem. Ani starosta, ani przedsiębiorcy nie byli w stanie nas rozbić czy dokonać czegokolwiek bez naszej wiedzy. W nastroju niebywałej solidarności minął pierwszy dzień strajku.

Na noc udałem się do Delbasa na Wolę, gdzie zastanawialiśmy się nad dalszą akcją strajkową, w razie gdyby firmy zechciały uciec się do lokautu. Ale po dłuższej dyskusji doszliśmy do wniosku, że tym bardziej nic nie będą mogły wskórać, gdyż wszyscy zatrudnieni rekrutowali się przeważnie z pobliskiej oko­licy i nawet gdyby usiłowano sprowadzić innych robotników,

miejscowi mieszkańcy po prostu odmówiliby im kwater i nie sprzedaliby im ani jednego zgniłego kartofla. A trudno było so­bie wyobrazić, aby przedsiębiorstwa zechciały naraz budować tak dużą ilość baraków i zakładać stołówki dla kilku tysięcy łudzi.

Byliśmy pewni szybkiej wygranej.

Następny dzień przeszedł zupełnie spokojnie. Ludzie po prostu nie zjawiali się do pracy i cała Stalowa Wola świeciła pustkami jak podczas jakiegoś wielkiego święta. Trzeciego dnia pikiety nasze dały znać, że na stalowni ruszyła robota, a koło godziny dziewiątej wróciła stamtąd jedna z posłanych przez nas dziew­cząt i opowiedziała, że pracuje tam około piętnastu robotników, których firma karmi na swój koszt białą kawą i wędlinami, po­lecając im wykonać rzekomo pilną i bardzo ważną robotę przy zakładaniu przewodów wysokiego napięcia.

Koło południa robotnicy doręczyli nam pismo starosty wzywa­jące komitety delegatów robotniczych na konferencję do Niska w Domu Ludowym. Równocześnie jednak zgłosili się do nas przedstawiciele Chłopów z okolicy Rozwadowa z oświadczeniem, że w dniu dzisiejszym wybuchł strajk chłopski w całej okolicy.

Jakoż w niespełna godzinę przyszła do nas pikieta chłopska spod Rozwadowa. Dowiedzieliśmy się, że wszędzie chłopi rozpo­częli strajk i zaprzestali dowozu żywności do miast i miasteczek. Przy drogach wiodących na targi wystawiono pikiety, niektóre w sile dwustu do trzystu ludzi. Zamarł wszelki ruch. Nawet je­żeli ktoś jechał do miasta bez produktów, wóz jego dokładnie re­widowały pikiety. W przypadku znalezienia jakichkolwiek to­warów na sprzedaż — zawracano furmankę, w razie oporu chłopi wywalali nieposłusznego łamistrejka do rowu wraz z jego ko­białkami i worami.

Wobec takiej sytuacji na zwołanej naradzie delegatów posta­nowiliśmy dla podkreślenia naszej solidarności ze strajkującymi chłopami odpowiedzieć staroście, że ani dziś, ani jutro do żadnych pertraktacji nie przystępujemy, a zgadzamy się dopiero pojutrze przyjechać do Niska nie na konferencję, lecz na podpisanie umo­wy na podstawie podanych przez nas warunków, które nie są ni­

I

czym innym, jak tylko zachowaniem i wypełnieniem ogólnej, od dawna obowiązującej umowy zbiorowej.

Więcej tego dnia nie zawracaliśmy sobie głowy starostą. W Polsce, a szczególnie w Małopolsce, nastąpiły wypadki ogól­niejsze o znaczeniu o wiele większym aniżeli nasz strajk w Sta­lowej Woli.

Przeciw strajkującym chłopom wysłano policję z Golędzino- wa, która rozpędziła pikiety chłopskie i eskortowała furmanki handlarzy wioskowych, żerujących na strajku i nabijających kabzę pod ochroną policji.

Chłopi urządzali potężne demonstracje, na które napadali roz­juszeni starostowie na czele policji. W okolicy Jarosławia bez przepustki chłopskiego komitetu strajkowego dostać się poza obręb miasta na wieś było wprost niemożliwe. Do starosty tarno­brzeskiego w Grębowie chłopi strzelali z dubeltówek myśliwskich żelaznymi kołkami od bron, zmuszając go do ucieczki samocho­dem razem z policją. W innych miejscowościach przy starciach chłopów z policją padały trupy. Jeden z towarzyszy Delbasa dał mi nielegalny organ Komunistycznej Partii Polski „Czerwony Sztandar“. Wstępny artykuł, który omawiał walkę chłopów straj­kujących przeciw uciskowi sanacyjnemu, kończył się hasłem: „Walka trwa aż do zwycięstwa“. Cóż mogło być tym zwycię­stwem? Byłem już dostatecznie uświadomiony, by rozumieć, że rzeczywiste zwycięstwo może być osiągnięte tylko na drodze oba­lenia faszystowskich rządów sanacji. A był rok 1937. Potężny strajk chłopski, który był wyrazem niezwykłego przepływu fali rewolucyjnej w całym kraju, miał już za sobą o rok wcześniej rozegrane wypadki na ulicach Krakowa i Lwowa.

Po wsiach i w miasteczkach wrzało. Czuć było radosną i pod­niecającą atmosferę walki strajkowej. W Radomyślu u wszyst­kich handlarzy na drzwiach pojawiły się kartki ostrzegawcze, żeby nie ważyli się jechać do Rozwadowa lub innego miasteczka z nabiałem, mięsem i innymi produktami. Gdy jeden z rzeźni- ków mimo to odważył się pojechać na targ, następnej nocy wy­bito w jego mieszkaniu wszystkie szyby. Ktoś potężnym drągiem za jednym uderzeniem wywalił ramę okienną, która w cissęy

nocnej napełniła brzękiem rozbitego szkła całą ulicę. Ani u rzeź- nika Nuty, ani na całej ulicy nie padło słowo protestu. Wszyscy wiedzieli, że była to kara za nieposzanowanie woli mas ludowych, | której potęgą trzeba się liczyć. Na drugi dzień Nuta spotkał Mocia Immerglicka z TUR-u i opowiadał mu o tym, jak wybito mu wszystkie szyby.

Mociu, ty nie wiesz, oni nie spalą mnie czasem?

E, co tam Nuta opowiada, a czego by mieli spalić?

Ty, głupi, oni teraz ani starosty się nie boją, ani policji. Gdybyś ty słyszał, ilu ich było u mnie w nocy, na pewno ze stu chłopów, cała bojówka.

To nie może być prawda, panie Nuta, bo byłby większy hałas na ulicy, a Walerka, wasza sąsiadka, mówiła, że oprócz bicia szyb niczego nie słyszała, ani jednego głosu.

Ja sam leżałem jak trup, a żona i dzieci były jak umarłe. Mówię ci, to było z taką siłą uderzone, że to nie mógł być jeden człowiek. No, ja jestem rzeźnik, ale bałem się ruszyć; choć to moje własne szyby leciały.

Mocio mimo woli spojrzał na swoje ręce. Wcale nie wyglą­dały na takie mocne, a domniemanym drągiem była tylko zwykła pałka z wierzbowej łoziny.

Tego dnia w Pławie również zjawiła się kolumna golędzinow- skiej policji. Stało ich na szosie pewno z dwanaście aut przez pół dnia. Ale do żadnych zajść nie doszło. Strajkujący siedzieli wszyscy w domach albo .w barakach. Budowy stały milczące wśród lasów rusztowań. W wykopach ziemnych żółty piasek osy­pywał się w ciepłym, sierpniowym słońcu cieniutkimi złotymi strużkami. Wszędzie zalegała cisza i pustka. Po kilku godzinach oddział policji odjechał.

Piątego dnia strajku, zgodnie z podanym przez nas terminem,

o dziesiątej godzinie wyruszyło na konferencję do Niska czter­dziestu delegatów. Szosa zapełniła się tłumem robotników na rowerach, którzy odprowadzali nas na konferencję dla podpisa­nia umowy.

Całe miasteczko zaroiło się od robociarzy i chłopów. Zajęliśmy miejsca na sali po lewej stronie. Po prawej usadowili się przed­stawiciele firm i przedsiębiorstw. W środku usiadł starosta z ja­kimś urzędnikiem i policją. Szpicle, oczywiście, za kurtyną.

Starosta zagaił obrady, wskazując na złą wolę organizatorów strajku, którzy rzekomo pod płaszczykiem interesów robotnika i chłopa hamują pracę nad utrwaleniem obronności kraju. Orga­nizują strajki na takich budowach, jak Stalowa Wola, która jest

głównym ośrodkiem nowobudującego się okręgu przemysłowego i przyniesie korzyść całej okolicznej ludności. Następnie głos za­bierali poszczególni przedstawiciele przedsiębiorstw mówiąc o do­brodziejstwie, jakie czynią dając pracę tylu tysiącom bezrobo­tnej ludności w tych stronach. Niektórzy delegaci zaczęli czuć się nieswojo w tej atmosferze obłudnej elokwencji kapitalistów, którzy nie omieszkali sięgnąć do arsenału wszystkich argumen­tów, zaczynając od.patriotyzmu, a kończąc na chrześcijaństwie i dziesięciorgu przykazaniach.

Poprosiłem o głos:

Jeżeli chodzi o wszystkie miłosierne uczynki, o jakich przedsiębiorcy tu śpiewają i do których nas nawołują, to oświad­czam w imieniu delegatów, że nie mam w zasadzie nic przeciwko temu, żeby firma Klarner na przykład dawała w dalszym ciągu wszystkim robotnikom, a nie tylko łamistrejkom, białą kawę i wędlinę za darmo. Poza tym — wbrew temu, co stara się nam zasugerować obecny tu starosta — nie ma mowy o jakichkolwiek innych celach obecnego strajku niż słuszne żądanie robotników, żeby dotrzymywano umowy zbiorowej, której dotrzymania powi­nien pilnować w pierwszym rzędzie sam starosta. Jego obo­wiązkiem jest świecić przykładem posłuszeństwa wobec przeło­żonych, to znaczy honorować przepisy wojewódzkie o stawkach płac robotniczych na terenie podległego mu powiatu. Jeżeli kto ma tu złą wolę, to jedynie władze powiatu, które właśnie nie ba­cząc na doniosłość i znaczenie rozbudowy naszego przemysłu sta­rają się wspólnie z zachłannymi kapitalistami zmusić robotni­ków do pracy za cenę urągającą wszelkim przepisom. Jest nas czterdziestu delegatów i ani jeden z nas nie złoży podpisu pod umową z przedsiębiorcami, dopóki nie będzie w niej wyraźnie określonych stawek dla każdej grupy pracowniczej, jakie obo­wiązują na terenie województwa w myśl umowy ogólnokrajowej.

Konferencja trwała około cztery godziny i w końcu uzyska­liśmy to, co słusznie się nam należało.

Po południu w wielkim tryumfie i radości delegaci rozjechali się do swoich grup z wiadomością o wygranym strajku.

Na drugi dzień znowu zawrzała praca na budowach.

UNIWERSYTET KSIĘCIA LUBOMIRSKIEGO W RZESZOWIE

W tych dniach, kiedy ja byłem zajęty akcją strajkową, przy­jechała z Warszawy z powrotem do Radomyśla moja żona z dziećmi. Gospodarz wyrzucił ją z mieszkania, gdyż zalegała już drugi miesiąc z komomem.

Ponieważ na terenie Stalowej Woli i w przyległych wioskach policja nie dopuściłaby do mojego zamieszkania, nająłem ma­leńką izdebkę u chłopa w Charzewicach. Sprowadziłem tam żonę z dwojgiem małych dzieci i zacząłem pracować u pewnego zna­jomego chłopa przy stawianiu domu. Tygodnie mijały jeden po drugim, przyszła jesień i słoty, a następnie przymrozki i zima. Skończyły się możliwości utrzymywania kontaktu z dalszą oko­licą. Głód zaczął zaglądać do mojej izdebki. Roboty na budo­wach się skończyły, o nowej pracy nie było mowy. Od śmierci głodowej ratowali mnie i moją rodzinę chłopi i okoliczni robo­tnicy, którzy od czasu do czasu przynosili to trochę mąki, to ko­białkę kartofli. Wśród nich znajdował się niejaki Michał Paluch spod Skowierzyna, który był na usługach policji, zwerbowany do szpiclowskiej pracy jeszcze podczas strajku chłopskiego. On to za judaszowe srebrniki informował policję o wszystkich naszych rozmowach i nadziejach na przyszły strajk.

Rok 1937 dobiegał końca. Była już zima w pełni i mróz trza­skał surowy. O świcie 27 grudnia obudziło mnie walenie do drzwi i okien. Żona z dziećmi i ja zerwaliśmy się zatrwożeni. Wysze­dłem otworzyć drzwi. Do mieszkania weszło dwóch tajniaków z Rozwadowa i rozpoczęło rewizję, oświadczając, że jestem are­sztowany. Zorientowałem się, że teraz mnie szybko nie wypu­szczą. Za dużo im nadokuczałem i napsułem szyków. Nie mieli wprawdzie przeciwko mnie żadnych konkretnych dowodów, poza udziałem w strajku, ale czyż tym gwałcicielom prawa potrzebne

były jakiekolwiek dowody? Wystarczyło, że ich nienawidziłem, źe wszyscy o tym wiedzieli.

Po rewizji pognano mnie skutego do aresztu w Rozwadowie. Wkrótce dowiedziałem się, że zostali aresztowani Delbas i Immer- glik, Karga ze Skowierzyna i Moskal z Wólki oraz chłopi Duma i Muriasz z okolic Grębowa. Naturalnie że można było w ten sposób aresztować całą Polskę. W owym czasie więzienia były też rzeczywiście pozapełniane chłopami i robotnikami.

Gdzieś w początku stycznia powieziono nas skutych pociągiem do Rzeszowa. Jechała nas cała dziesiątka, między nami jedna

dziewczyna z biłgorajskiego powiatu, niejaka Dechnikówna, której obydwaj bracia przeszli przez sanacyjne więzienia. Jed­nego z towarzyszy, Pierścionka, też z biłgorajskiego powiatu, w ogóle nie znałem osobiście, choć nazwisko jego słyszałem jeszcze na wolności.

W Rzeszowie zostali oni zresztą zwolnieni z braku chociażby najmniejszych poszlak. Policja wiedziała tylko tyle, że bywałem na terenie powiatu biłgorajskiego, i dla pewności aresztowała tych, którzy się nawinęli pod rękę, a z Radomyśla Mocia Immer- glika.

Z dworca kolejowego w Rzeszowie, skuci parami do wspól­nego łańcucha, przeszliśmy przez całe miasto aż do zamku Lu­bomirskich, w którym znajdowało się więzienie okręgowe. Ludzie przystawali na ulicach i oglądali się za nami. Podnosiliśmy w górę pięści na znak, że jesteśmy więźniami politycznymi, wie­dząc, że na ulicy na pewno znajduje się wielu naszych towa­rzyszy.

Nie dziwiło nas też wcale, kiedy z chodnika — to tu, to tam

podnosiła się zaciśnięta pięść na znak, że walczący są w mie­ście i również działają.

To co policja chciała wywołać, a mianowicie efekt prowadze­nia zbrodniarzy, chybiło zupełnie celu. W kraju było zbyt wiele tysięcy aresztowanych, by można było ich walkę o sprawiedli­wość podciągnąć pod miano zbrodni. Orientował się w tym na­wet najbardziej zaszyty w piernaty mieszczuch.

Kolejno zamykały się za nami kraty i bramy rzeszowskiego więzienia, aż nareszcie wprowadzono nas na długi korytarz przed więzienną kancelarią. Czekaliśmy tam kilka godzin na nie wiem którą z kolei rewizję, na wciągnięcie nas na listę „przestępców“. Byliśmy głodni i zziębnięci, toteż z wielką ulgą każdy z nas od- maszerował nareszcie do celi.

Aresztanci w celi, w której się znalazłem, byli to recydywiści, złodzieje lub oszuści i koniokrady. Kiedy się dowiedzieli, że jestem polityczny, jeden z nich natychmiast posłał „konia“ do sąsiedniej celi, w której siedziało kilku naszych towarzyszy. „Koń“ była to nić wypruta z siennika, spleciona w bardzo długi

i mocny sznurek, coś w rodzaju szewskiej dratwy. Na jednym końcu u wiązywało się kawałek mydła utoczonego w kulkę i „koń“ był gotów. Wystarczyło stuknąć końcem trzonka od miotły w lewą lub prawą ścianę albo w sufit, ażeby więźniowie z wzywanej celi wystawili również koniec trzonka od miotły, celem przyjęcia przesyłki. „Koń“, rzucony wprawną ręką, owi­jał się na sterczącym drewnie i zostawał natychmiast wciągnięty, a następnie posłany dalej we właściwym kierunku, póki nie do­tarł do miejsca przeznaczenia. Rzadko zdarzało się, że strażnik upolował „konia“ z grypsem, chociaż robiono to niemal na oczach wartujących. Nić była trudno dostrzegalna na tle ścian więzie­nia, a sam przerzut następował zwykle w momencie odwrócenia się wartownika. Nocą więźniowie posyłali tą drogą — bez względu na wysokość piętra — całe paczki z tytoniem, proszkiem do zębów, chlebem itp.

Wśród kryminalistów w pierwszej celi przesiedziałem około dwa tygodnie. Z tego okresu utkwił mi w pamięci fakt bardzo dobrze charakteryzujący całe to bractwo lekkich obyczajów i lek­kiego chleba, które w komnatach zamkowych książąt Lubomir­skich czuło się jak u siebie w domu i urządzało sobie dla rozrywki sztubackie kawały.

Otóż w celi naszej na środku podłogi była dziura, którą wy­gryzła bardzo pracowita rodzina szczurów. Mieszkańcy celi znali każde z tych zwierzątek i ponadawali im różne przezwiska. Jednego razu przywiązaliśmy sznurek do uszka przy miednicy, wokół otworu w podłodze pokładliśmy kawałki chleba i po dzwonku, kiedy trzeba było iść spać, rozpoczęło się polowanie. Kiedy zgłodniałe szczury wysunęły się z nory, miednica po­ciągnięta sznurkiem zasłoniła naraz otwór i szczury nieprzy­tomne ze strachu rzuciły się w różne kąty celi. Złapano je szybko i jeden z kryminalnych poświęcił kilkanaście dni na tresurę. Pewnego razu, gdy wychodziliśmy na spacer, ów więzień (był to jakiś złodziej spod Kolbuszowej) wyprowadził wszystkie cztery szczury na sznurku na korytarz.

Trzeba trafu, że oddziałowy w suterenach miał nazwisko Szczur. Początkowo, zajęty liczeniem więźniów na zbiórce, nie

zauważył ukrytego sznurka i tulących się do stóp swojego tre­nera zwierzątek. Ale gdy dozorca podał komendę: „W lewo zwrot, marsz!“ — ktoś nastąpił na jednego szczura, rozległ się pisk i wybuchł między więźniami śmiech.

Oddziałowy spojrzał, odskoczył i zatrzymał nas. Zwymyślał całą naszą celę i zamknął z powrotem za karę, a wszystkie szczury wydusili butami posługacze z korytarza.

Po dwóch tygodniach pobytu w więzieniu zgłosiłem dozorcy przy porannym apelu, że śpimy we trzech na jednym łóżku, co jest niedopuszczalne nawet w więzieniu.

Dozorca nic nie odpowiedział, ale na drugi dzień kazał mi za­brać rzeczy, to znaczy koc i menażkę, i wyjść na korytarz. Na­stępnie zaprowadził mnie do innej celi. Kiedy zatrzasnęły się drzwi, dopiero zrozumiałem, jakiego nawarzyłem sobie piwa. Oddziałowy zamknął mnie w pustej, zimnej celi, gdzie nie było ani łóżka, ani stołu i nie paliło się w piecu. W kącie leżała sterta sienników i to był jedyny mój ratunek przed zimnem.

Najgorzej dokuczał mi brak tytoniu. Na drugi dzień na spa­cerze towarzysze dali mi machorki na parę papierosów, ale nie miałem znów zapałek.

Podczas podawania obiadu zwróciłem się do oddziałowego z pretensją, dlaczego mnie zamykają w pojedynczej zimnej celi. Ale oddziałowy, stary wyga więzienny, mało przejmował się pre­tensjami swoich „pensjonariuszy“. Nic go nie obchodziło poza własną pensją, ciułał sobie oszczędności na jakiś maleńki domek, marzył o spokojnej starości z kufelkiem piwa w pobliskiej knaj­pie i ani mu pewno na myśl nie przyszło, że całe swoje szczęście buduje na gnębieniu tych, którzy chcą szczęścia dla wszystkich.

Kiedy pobyt w zimnej celi dokuczył mi już do tego stopnia, że trząsłem się bezustannie w dzień i w nocy i czułem, że jeszcze kilka godzin, a jakaś ciężka choroba zwali mnie z nóg, wysko­czyłem na środek celi i kategorycznie zażądałem przeniesienia mnie na cieplejszą salę między ludzi.

I tak, i tak, za rok czy dwa, śladu z was nie zostanie — mówiłem do Szczura — ale ja nie będę czekał i narobię wam

takiśgo rabanu, że cały ten kryminał się przewróci, bez portek stąd będziecie uciekać.

Szczur popatrzył na mnie swoimi zatłuszczonymi ślepiami i myślałem przez chwilę, że wejdzie do celi, żeby mnie po prostu stłuc na kwaśne jabłko. Minutę kołysał się na swoich potężnych goleniach, a potem zaświstał sobie, jak zwykle, i zamknął celę. Nie wiem, czy pomógł mój krzyk, czy też może nastąpiło to według ustalonego porządku rzeczy, ale na drugi dzień przenie­siono mnie do dużej ogólnej celi, gdzie siedziało dwudziestu siedmiu kryminalnych. Starszym w celi był niejaki Grzesik | Rzeszowa. On i jego brat rządzili się w całych suterenach.

Byli tu złodzieje kieszonkowi i rzezimieszki, którzy odsiady­wali swoje kilkuletnie wyroki nie po raz pierwszy. Znali oni do­skonale wszystkich oddziałowych i strażników, wiedzieli, gdzie mieszkają i co który z nich posiada. Każdy strażnik miał swoje przezwisko i więźniowie kryminalni nigdy strażników po na­zwisku nie wymieniali.

W nowej celi było wesoło i przede wszystkim cieplej. Space­rować można było czwórkami. Na noc rozkładano sienniki rzę­dami pod każdą ścianą. Przy słaniu lub zbieraniu sienników każdy z nas zakładał chusteczkę na usta i zawiązywał w tyle karku na węzeł. Chroniło to płuca od nadmiernej ilości pyłu, jaki zawsze unosi się przy poruszaniu pościeli w rzadko wie­trzonych pomieszczeniach więziennych. Na tym kurzu wjeżdżała do płuc każdego więźnia, wcześniej czy później, gruźlica, przed którą przy dłuższym wyroku nie było ratunku. Dlatego w wię­zieniu ceremoniał składania i rozbierania pościeli, a szczególnie sienników, powierzany był zwykle bardzo wytrawnym „specom“, którzy umieli tak ułożyć sienniki, że ledwie co nakurzyli.

Mniej w tej celi cierpiałem z powodu głodu, gdyż co wieczór opowiadałem długie historie znane mi z książek czytanych jeszcze na wolności, a kryminalni w zamian za to chętnie dzielili się ze mną tym, co otrzymywali z domu.

Na przedwiośniu dotarła już do nas zorganizowana pomoc z zewnątrz od towarzyszy na wolności. Grupa nasza otrzymała trochę pieniędzy i mogłem dzięki temu korespondować od czasu

do czasu z żoną. Na wolności na razie nic się nie zmieniło. Ciągle jeszcze strajk chłopski wisiał, jak nam się zdawało, w powietrzu. Przez nowych więźniów dowiadywaliśmy się o losach strajku i stawialiśmy różne horoskopy. Nasze ciągłe rozmowy o polityce sprawiły, że więźniowie kryminaliści, którzy w rzeszowskim wię­zieniu stanowili większość, zaczęli się również interesować spra­wami ogólnymi i pomagali nam w otrzymywaniu gazet, których jako więźniowie śledczy nie mogliśmy jeszcze dostawać.

Od czasu do czasu wzywano nas do gabinetu sędziego śledcze­go, który montował akt oskarżenia zarzucając nam to, co zarzu­cano tysiącom innych więźniów w Polsce sanacyjnej. Miał to być proces za „komunę“, a po to, żeby wszystko wyglądało zgo­dnie z utartym obyczajem, dolepiono do nas Mocia Immerglika, który swoją obecnością miał podkreślić, że to nie tylko „komu­na“, ale nawet „żydokomuna“. — O, patrzcie: chłopi — Karga i Muriasz, robotnicy — Krajewski i Delbas, żyd Immerglik — to typowi komuniści.

Sędziego śledczego, niejakiego Szczerbińskiego, który podczas przesłuchania kładł zawsze na biurku przed sobą pozłacany ryn­graf z wizerunkiem częstochowskiego obrazu, złościło najwięcej to, żeśmy się nie czuli złamani więzieniem i perspektywą dłu­giego wyroku. Śledztwo, zresztą jak i cały proces, szło normal­nym trybem faszystowskiego reżimu.

W więzieniu co wieczór odbywała się modlitwa. W celi posłu­gaczy śpiewano „Wszystkie nasze dzienne sprawy“, a reszta wię­źniów w całym gmachu była zobowiązana regulaminem stać na „zbiórce“ w dwuszeregu. Podczas modlitwy wstawałem, ale ni­gdy nie sijawałem w dwuszeregu. Jednego razu spostrzegł mnie stojącego poza zbiórką aspirant rzeszowskiego więzienia — Je­żowski. Z miny, jaką zrobił na mój widok, wywnioskowałem, że jest wściekły.

Dlaczego nie stoicie na zbiórce?

Ja się nie modlę, jestem bezwyznaniowcem — odpowiedzia­łem spokojnie.

Co? Jak się nazywasz?

Krajewski.

tm

Ponieważ Jeżowski rozmawiał ze mną przez okna wychodzące | sutereny na chodnik, wiedziałem, że zaraz przyleci do celi.

Jakoż za chwilę drzwi otwarły się z hukiem.

Który to Krajewski?

Ja jestem.

Wychodzić.

Rzeczy zabrać ze sobą?

Wychodzić! — wrzasnął Szczur.

Zaprowadzono mnie do ciemnicy. Przesiedziałem tam dwie doby. Po dwóch dniach stanąłem przed naczelnikiem,

Był to gruby wieprz, obwieszony orderami, chyba jakiś puł­kownik jeszcze z „Pierwszej Brygady", nazwiskiem Kwiatkow­ski. Istniała taka forma przy raporcie u naczelnika więzienia, że raportujący meldował się: „Panie naczelniku, więzień śledczy taki to, a taki prosi lub staje do raportu“. My meldowaliśmy się krócej:

Krajewski staje do raportu.

Naczelnik popatrzył spode łba.

A cóż to, nie jesteście śledczy? Dlaczego nie stosujecie się do regulaminu więziennego i nie stajecie na zbiórce, kiedy jest modlitwa?

Jestem niewierzący, panie naczelniku, i nie chcę profano­wać uczuć wierzących więźniów, którzy byliby słusznie zgor­szeni, gdybym udawał, że się modlę.

Ja też jestem bezwyznaniowcem, ale zachowuję wszystkie przepisy i regulaminy, które mnie dotyczą. Żyjemy przecież w jakimś państwie, gdzie istnieją prawa.

Właśnie o to spieram się, panie naczelniku, z sędzią śled­czym Szczerbińskim.

Naczelnik wstał.

Jeżeli jeszcze raz naruszycie regulamin, będziecie ukarani.

Tego samego dnia przeniesiono mnie znowu do innej celi. Sie­działo tam dwóch kryminalnych, niejaki Mac i Rojek. Obaj byli złodziejami i mieli wyroki po cztery i sześć lat. Już słyszeli

o mnie, ugościli mnie machorką i znowu potoczyło się normalne więzienne życie wśród kryminalistów.

y

Rojek miał lusterko i za jego pomocą mogliśmy oglądać cały boży świat. Ustawiało się je na ramie okiennej zwrócone trochę na zewnątrz w stronę spacerującego wartownika. Stojąc wy­godnie przy ścianie, można było widzieć, co się dzieje na ze­wnątrz, i równocześnie obserwować każdy ruch strażnika w za­improwizowanym peryskopie. Ktoś z nas stawał przy wizjerce, aby oddziałowy nie złowił nikogo na wyglądaniu przez okno, a trzeci z współwięźniów spacerował sobie po swobodnej celi.

Pewnego razu spoglądając na drzewa wystające z drugiej stro­ny muru postanowiłem się zabawić. Każdy z wartujących na ze­wnątrz miał miejsce swojego posterunku na długim betonowym postumencie, skąd roztaczał się widok na cały front ściany wię­ziennej i na mury okalające strzeżony przez niego dziedziniec. Wartownik przemierzał swój posterunek tam i z powrotem, ma­jąc ciągle na oku okna i ściany gmachu. Obserwując wartownika w lusterku w chwili gdy dochodził do końca swojej ścieżki i już miał zawrócić, wychyliłem się i krzyknąłem z całej siły: „Wróć!“ W wartownika jakby piorun trząsł. Obrócił się rzeczywiście jak fryga i pozwolił nam naśmiać się do woli ze swej zbaraniałej miny. Wodził wzrokiem po wszystkich oknach, starając się od­gadnąć, kto i dlaczego krzyknął. W więzieniu każdy szczegół ma swoje znaczenie i strażnik musi się szybko we wszystkich szcze­gółach orientować. Tym razem, jak się biedak nie nakręcił, nic nie mógł wywnioskować. Toteż po chwili rozpoczął swoją wę­drówkę. Ale zaledwie znowu doszedł do zakrętu, rozległ się mój okrzyk: „Wróć!“

Strażnikiem znowu jakby co podrzuciło, a ja schowałem się już za ramę okna i obserwowałem każdy jego ruch.

Powtarzałem to w ten sposób kilkanaście ràzy, dopóki nie po­ruszyłem całej załogi strażników, którzy zmuszeni byli chodzić od celi do celi i kontrolować, co się dzieje. Mieliśmy z tego wielką uciechę, a potem w ten sam sposób zabawiali się i inni więź­niowie.

W ogóle w rzeszowskim więzieniu nie dawaliśmy spokoju ani strażnikowi, ani naczelnikowi ; razem z Immerglikiem umieliśmy zawsze wymyślić coś takiego, co potrafiło dużo krwi napsuć na-

szym prześladowcom. Na przykład zorganizowanie okrzyku: „Da­waj jeść!“ Ludzie za murami dobrze wiedzieli, co o tych słowach sądzić, i władzom więziennym było to bardzo nie w smak.

Życie nauczyło mnie, że walka nie może posiadać takich mo­mentów, podczas których należałoby zaniechać działania. Działać trzeba zawsze i bezustannie nawet na bezludnej wyspie, nawet w największym osamotnieniu. Nie wolno dopuścić do takiej sy­tuacji, w której wróg mógłby stwierdzić jakąś przerwę w dzia­łaniu.

Pamiętam, jak kiedyś, pozbawiony — za ten właśnie okrzyk

tytoniu, szedłem do biblioteki po książki i znalazłem na scho­dach rozdeptaną cygarniczkę. Po powrocie do celi wyskrobaliśmy troskliwie przesiąknięte nikotyną wnętrze drewna cygarniczki i sporządzaliśmy z tego preparatu papierosa. Najwonniejsze cy­garo nie sprawiłoby mi nigdy tyle przyjemności, ile wówczas te skrobaniny z wiśniowego drzewa.

Jesienią odbyła się rozprawa sądowa przeciw naszej grupie za udział w strajku chłopskim, za przynależność do KPP, za usi­łowanie... itd. Najmniejsze wyroki były — cztery lata, najwięk­szy otrzymałem ja — siedem i pół roku.

W ostatnim słowie poprosiłem, żeby zwolniono przynajmniej tych towarzyszy, którzy, jak na przykład Immerglik, nie brali najmniejszego udziału w strajku i nie stykali się ze mną na kilka miesięcy przed aresztowaniem. Naturalnie nie miało to żadnego praktycznego znaczenia, a było jedynie demonstracją przeciw bezpodstawności wyroku.

Po wyroku, po blisko rocznym niewidzeniu się i obijaniu po celach, przeważnie wśród różnych lumpów, znaleźliśmy się wre­szcie wszyscy w jednej celi.

Zaprenumerowaliśmy gazetę i mogliśmy jako tako zoriento­wać się w tym, co się dzieje na szerokim świecie. Od czasu do czasu ktoś z naszych otrzymywał paczkę z domu, przychodziły paczki od towarzyszy, tak że nie cierpieliśmy już wielkiego gło­du. Nie przejmowaliśmy się bardzo naszymi wyrokami. Poda­liśmy wszyscy o kasację, chociaż była to perspektywa przedłu­żenia sobie okresu śledczego, a tym samym i pobytu w więzieniu.

y

Dzięki kasacji mogliśmy jednak częściej pisywać listy do domu. Nikt z nas nie wierzył, że rzeczywiście wypadnie nam odsiedzieć wyroki w całości.

Strajki robotnicze w miastach i strajk chłopski świadczyły

0 coraz większym oporze stawianym faszyzmowi, który wraz ze wzrostem uświadomienia mas robotniczo-chłopskich uzewnętrz­nił się w całej swej brutalności. Paniczykowie z mieczykami uganiali się po rynkach małomiasteczkowych za Żydami, policja

1 sekwestratorzy dusili chłopów coraz silniej o podatki, zboże taniało, bezrobocie rozlewało się wszechwładnie po wszystkich zakątkach kraju, aresztom i prześladowaniom robotników i chło­pów nie było końca.

Pewnego dnia, jeszcze w okresie śledztwa, z głośnika radio­wego — ustawionego na oknie w mieszkaniu naczelnika więzie­nia — usłyszeliśmy o zajęciu Sudetów przez wojska hitle­rowskie. Ośmielono się zarazem nawoływać młodzież w Polsce do ochotniczych oddziałów mających wziąć udział w zaborze i rozbiorze bratniego narodu. Zdawaliśmy sobie wszyscy sprawę z wagi zachodzących na świecie wydarzeń.

W roku 1938 przeniesiono nas do więzienia w Tarnowie i umieszczono na oddziale dla więźniów politycznych. Jeszcze w więzieniu rzeszowskim wraz z dwoma chłopami — Ignasiem Moskalem i Leonem Kargą — starałem się uczyć, przerabiałem historię i matematykę; tutaj w Tarnowie było o tyle lepiej, że można było się uczyć całą parą. Przydzielono mnie do celi, w której siedzieli towarzysze z procesu Wandy Lewickiej — przeważnie wszystko z Lubelskiego. Był tu Szyszko Michał, Korzeniowski i inni. Przerabiano materializm dialektyczny, uczo­no się różnych języków, filozofii i matematyki.

Jedyny stolik, na jedną osobę, przytwierdzony do ściany, słu­żył po kolei temu, kto miał coś do pisemnego opracowania, jak na przykład słówka francuskie, pisane cierpliwie na bibułkach od papierosów, czy też zadania matematyczne. Ale rozwijające się wypadki rychło odwróciły naszą uwagę od nauki.

Prasa przynosiła wiadomości o pertraktacjach państw zachod­nich ze Związkiem Radzieckim. Od pierwszej chwili było dla nas

oczywiste, że chodzi tu o izolację Socjalistycznych Republik i skierowanie uderzenia hitlerowskich Niemiec na Związek Ra­dziecki. Nawet najmniej uświadomieni rozumieli teraz, jaki los czeka Polskę, gdyż wiedzieli, że rzekomy patriotyzm sanatorów, czarujących swą legionowo-socjalistyczną przeszłością, to nędzna malowana skarbonka, w której zamiast honoru siedzi sprzedaw- czykostwo.

Niektórzy oddziałowi dłużej zatrzymywali się teraz przy drzwiach cel, ażeby porozmiawiać z więźniami politycznymi

o tym, co narastało w kraj u. Z załamka muru, który odgradzał nas od ulicy, obserwowaliśmy ćwiczenia ludności cywilnej w alar­mach przeciwlotniczych i gazowych.

Pewnej nocy zbudził nas potężny huk.

Rankiem było już wiadomo, że to niemieccy dywersanci zro­bili zamach na dworzec kolejowy w Tarnowie.

Z okna naszego widać było niezliczone pociągi idące z wojskiem na zachód.

A więc wojna.

Był wrzesień.

Spacery ustały. Zaczęły się pojawiać samoloty niemieckie. Wypytywaliśmy się gorączkowo oddziałowych o wieści z fron­tu. Nic nam pocieszającego nie mogli powiedzieć, choć nie ską­pili wiadomości.

Jednego popołudnia samoloty niemieckie zrzuciły kilka bomb, które rozwaliły domek stojący obok murów więzienia. Jedna bomba wpadła z piekielnym wyciem do ogrodu więziennego. Kryminalni w całym gmachu zaczęli krzyczeć: „Puszczaj!“

W nocy strażnicy bili ich dla uspokojenia.

Na naszym oddziale, gdzie znajdowało się około czterystu po­litycznych więźniów, rozeszły się pogłoski, że mają nas rozstrze­liwać razem z dywersantami niemieckimi.

Parę dni przedtem posłaliśmy zbiorowe pismo z prośbą o wy­słanie nas na front w najbardziej zagrożone miejsce.

Naturalnie odmówiono nam. Nie zasługiwaliśmy.

Jednego ranka rozdano nam na śniadanie niebywale potężną i gęstą porcję kaszy. Tejże nocy cała administracja — zabrawszy

IZO

na wozy i samochody mienie więzienne — uciekła w popłochu przed zbliżającymi się Niemcami.

Straż nad więzieniem objęło wojsko z karabinami maszyno­wymi.

Koło godziny czwartej zdecydowaliśmy się wywalić drzwi. Drzwi te były z żelaza, a nie mieliśmy nic prócz drewnianej ław­ki. Łomotaliśmy z całej siły na zmianę. Całe więzienie trzęsło się od huku, walenia w drzwi cel i artyleryjskiej kanonady.

Nareszcie kryminalni znaleźli na żeńskim oddziale klucze — widocznie któryś z oddziałowych rzucił je w popłochu — i zaczęli otwierać po kolei wszystkie drzwi.

Teraz zobaczyłem, co znaczy siła masy. Żelazne bramy, kraty grubości ludzkiej ręki — wszystko to łamało się i padało pod na- porem. kilkutysięcznej masy prącej na wolność. Znaleźliśmy się na dziedzińcu. Nikt na razie nie wiedział, co nas czeka za bramą, nie wiedział, czy nie luną nam w twarz kule z karabinów maszy­nowych.

Ale na ulicy było spokojnie i cicho.

Słońce zachodziło, pogodne i wesołe, nad miastem, nad okolicą, ku której wszystkimi drogami toczyły się hordy hitlerowców.

Tłum więźniów topniał szybko — rozchodził się w różne strony.

ROZDZIAŁ XIII ROZSTANIE

Wybrałem się w kierunku na północ od Tarnowa w stronę Wi­sły, żeby dostać się do domu bez ryzyka odcięcia ze strony nie­mieckich wojsk. Razem ze mną szedł Korzeniowski, Wudel i, zdaje się, Jankowski.

Szliśmy całą noc. Nad ranem zatrzymaliśmy się w Łozinie. Nakopaliśmy kartofli i upiekliśmy je na śniadanie, po czym z dala od drogi, w cieniu olch ułożyliśmy się do snu.

Wieczorem ruszyliśmy w dalszą drogę. Wkrótce natknęliśmy aię na pierwsze kolumny wojska i ludności cywilnej, cofające się w popłochu na północny wschód.

Tej nocy, jak i poprzedniej, posuwał się za nami pierścień płonącego horyzontu. Wyskakiwały od czasu do czasu gwiazdy różnokolorowych rakiet i słychać było dudnienie kanonady.

Im bliżej Mielca, tym tłok stawał się coraz większy.

Na koniec droga okazała się zawalona ludźmi, furami, działa­lni i wszelkim dobytkiem uciekających mieszkańców.

Gdzieś w nocy zasłabł Korzeniowski i został z Wudlem, ja zaś sam dalej parłem naprzód. Chciałem zdążyć jeszcze przed Niem­cami do domu, choć na chwilę zobaczyć dzieci. Nie widziałem ich dwa lata i zdawałem sobie sprawę, że wypadnie je znowu na długo zostawić.

Na odpoczynek nie miałem już czasu. Szedłem wciąż dalej — -dzień i noc. Tłumy ludności i wojska rosły. Młodzi, ogorzali od irudów i ciężkich bojów chłopcy, którzy w najlepszej wierze szli do wojska na ciężką, twardą służbę żołnierską, wierząc, że zo­staną mądrze i celowo użyci do obrony gniazd rodzinnych swoich bliskich, babrali się w piaszczystych drogach, na złamanych sta­rych mostkach, wyciągali z błota ugrzęzłe działa i wozy z amu­nicją, ratowali padające od wysiłku szkapy, pomagali uciekającej ludności. A wszystko to pod bezustannym nękającym ogniem nieprzyjaciela. Wsie i stacyjki kolejowe były już porozbijane. Ludzie w najwyższej panice przed nalotami nie siedzieli w do­mach, lecz w polu i w pobliskich laskach. Jedzenia nie można było dostać za żadną cenę. żywiłem się marchwią i owocami. Do Tarnobrzega przybyłem pod wieczór. Nogi mi puchły, ale po­stanowiłem iść dalej. Na Nadbrzeże nie puszczały posterunki wojskowe twierdząc, że tam już są Niemcy. Wobec tego posze­dłem linią kolejową na Grębów.

Nad ranem byłem już w Radomyślu.

Domek mojej teściowej pełen był uciekinierów. Przez mia­steczko przeciągały ostatnie rozbite kompanie różnych jednostek wojskowych, kierując się w stronę janowskich lasów.

lis

Pod wieczór z lewej strony Wisły grały już działa niemieckie. Zorientowałem się, że ani na Sanie, ani nad Wisłą żadnej obrony nie będzie.

Jakoż nazajutrz po drugiej stronie Sanu ukazali się Niemcy.

W międzyczasie zdążyliśmy przewertować wszystkie doku­menty i papiery, jakie zostawiła nasza sławna policja w ucieczce przed Niemcami. Wybrałem stamtąd wszystkie nazwiska konfi­dentów | okolicy. Nazwiska tych, którzy działali na terenie Sta­lowej Woli, przesłałem Delbasowi.

Pod sam wieczór, kiedy Niemcy zaczęli przeprawę, we czterech opuściliśmy Radomyśl udając się w kierunku północno-wschod­nim przez janowskie lasy, w ślad za ostatnimi oddziałami woj­ska. Przypuszczałem, że może gdzieś natrafimy przecież na jaką taką linię obrony.

Po całym lesie wzdłuż drogi, aż do szosy między Zaklikowem a Janowem, leżały rozrzucone pociski do dział artyleryjskich. Widocznie piaszczystość terenu zmusiła żołnierzy do pozbycia się zbędnych zapasów, aby tym szybciej przedostać się do jakiejś drogi. Niedaleko Janowa rozłożyliśmy się przy szosie na odpo­czynek. Mieliśmy tylko trzy rowery, toteż szliśmy przeważnie piechotą, a jedynie na dobrej drodze brał mnie któryś z towarzy­szy na ramę od roweru i posuwaliśmy się tak kawałkami, to pieszo, to znowu jadąc.

Obok nas w wiosce, gdzie zatrzymaliśmy się na odpoczynek, pod drzewami rozłożyła się również dla wytchnienia jakaś roz­bita kompania wojska z kilkoma furmankami uciekinierów. Kie­dy mieliśmy już ruszyć dalej, nisko nad nami przeleciał niemiecki samolot. Jeden z żołnierzy ustawił karabin na wozie i kilka razy strzelił w górę. Samolot pokrążył chwilę i odleciał w stronę San­domierza.

Poszliśmy i my polną drogą na przełaj w stronę widniejącej za lasem wieży janowskiego kościoła.

Nie doszliśmy jeszcze do lasu, gdy zjawiły się znowu niemie­ckie samoloty. Było ich dziewięć. Ledwo poderwaliśmy się do biegu, gdy wokół nas sypnął się grad kul. Pozostawiliśmy rowery i biegnąc przez kartofle dopadli lasu.

Niemcy bili po szosie wzdłuż całej wioski, gdzie zatrzymali się żołnierze i uciekinierzy, i po skraju lasu, gdzie nie było nikogo prócz nas czterech. Kule świstały koło nas wraz z gwiżdżącymi przeraźliwie bombami spuszczanymi z samolotów.

Leżałem na plecach i obserwowałem nadlatujące maszyny. Widać było dokładnie, jak jedne spuszczały bomby na szosę i wieś, | drugie biły po pustym lesie.

Po kilkunastu minutach nalot się skończył. Otrzepaliśmy się z liści i ziemi i wyszli z lasu. Cztery wioski wzdłuż szosy go­rzały jasnym, równym płomieniem jak świece. Przez polanę w stronę lasu biegła ze strasznym krzykiem jakaś kobieta. Po­szliśmy w stronę pożaru.

Na polu leżał chłop i dwa konie przy pługu. Chłop ten orał jeszcze, kiedyśmy pół godziny temu szli obok niego do lasu. Na szosie poniewierały się resztki pierzyn, ludzkich szczątków, żoł­nierskich płaszczy. Nie słychać już było żadnych krzyków ani jęków.

Pozostali ludzie rozbiegli się na wszystkie strony. Po jakimś czasie dopiero zakrzątnięto się koło gaszenia pożaru i zbierania rannych.

Przejęci grozą ruszyliśmy jeszcze tej nocy już nie na Janów, ale prawie prosto na północ — na Krasnystaw.

Gdzieś koło północy zanocowaliśmy w jakiejś małej wioszczy­nie, a rankiem ruszyli znów dalej. Po południu dobrnęliśmy pod Krasnystaw i wjechali między wzgórza, skąd roztaczał się widok na całą okolicę.

W zachodzącym słońcu leżała przed nami cała kraina nie tknięta stopą, wroga. Ludzie pracowali spokojnie, jeszcze nie ogarnięci paniką. Bydło pasło się na łęgach, nad niebieskawą wstążeczką strumienia wijącego się wśród wzgórz.

Przenocowaliśmy w sadzie na trawie i rankiem znów ruszyli dalej na wschód. Wciąż łudziliśmy się, że gdzieś natkniemy się na jakąś zaporę, na jakiś front, na jakieś chociaż przygotowania do odparcia wroga. Ale wszystkie znaki na niebie i ziemi wska­zywały, że Niemcy idą i idą naprzód.

W dzień błękitny horyzont szyły samoloty, a nocą ogar­niał nas ogromny półpierścień pożarów, z którego, jak podrzu­cane piłki, wyskakiwały jasne, zielone i czerwone rakiety.

Około południa zjeżdżaliśmy z pagórka już za Krasnymsta- wem, kiedy obok nas na sąsiednim pagórku pękły dwa pociski. Zjechaliśmy z drogi za pobliski stóg świeżego zboża. Kanonada rozpoczęła się na dobre. Ruszyliśmy w bok i wydostaliśmy się na puste wzgórze z rzadka porosłe sosnami.

Stamtąd widać było jak na dłoni całą bitwę w południowej okolicy Krasnegostawu. Nie trwała ona zbyt długo. Po obiedzie strzały ucichły.

Wieczorem w chałupie, w której zatrzymaliśmy się, zjawiło się kilku naszych żołnierzy. Prosili o cywilne ubrania, ażeby nie dostać się do niewoli i łatwiej się ukryć.

Rankiem, gdyśmy się obudzili, Niemcy przeszli już daleko na­przód. Nie było sensu uciekać dalej. Postanowiliśmy wracać do Radomyśla.

Droga powrotna była trudniejsza. Od mieszkańców dowiedzie­liśmy się, że wszystkich spotkanych mężczyzn Niemcy zabierają | sobą i wywożą do pracy, do obozów jenieckich.

W jednej miejscowości ujrzeliśmy jedenaście trupów młodych

chłopaków. Jak objaśnił nas spotkany chłop, byli to uciekinierzy podobno aż ze Śląska. Wracali do domu i zobaczyli zbliżający się niemiecki czołg. Chcąc go uniknąć skręcili w pole. Niemiec zaczął coś krzyczeć, ale oni rzucili się biegiem do ucieczki. Z czoł­gu zabrzmiała jedna, druga seria wystrzałów. Chłopcy po­padali jak snopy na ziemię. I tak leżeli teraz rzędem. Wojna! Potworny wytwór kapitalizmu. Już tego jednego starczy, by znienawidzić stary świat i wszystkie swe siły oddać walce o so­cjalizm.

Od tego czasu wracaliśmy polnymi dróżkami i poczuliśmy się bezpieczniejsi dopiero wówczas, gdy dotarliśmy do janowskich lasów. Lasy te były nam doskonale znane, tu sam diabeł by nas nie odnalazł.

Nad wieczorem byliśmy w domu.

Niemców w Radomyślu nie było.

Przewalili się podobno tylko w pierwszy dzień chmarą samo­chodów i czołgów i znikli.

W miasteczku było kompletne bezkrólewie.

Nie było żadnej władzy, gdyż każdy, jak mógł, tak się w oba­wie przed najściem Niemców ukrywał. Policji nie było, sołtys i ksiądz odrzekli się od wszystkiego, ludność — tak katolicy jak i żydzi — krążyła otępiała i przybita.

Aż naraz gruchnęła wieść, że Niemcy wycofują się do Sanu i Wisły.

Poszedłem 1 Kazikiem Ostrowskim nad San, żeby zobaczyć, czy to pr'awda. Wzięliśmy ze sobą parę granatów pozostawionych jeszcze przez nasze wojsko. Nad samym brzegiem Sanu rzuci­liśmy kilka z nich, żeby przekonać się, czy na drugim brzegu są „szkopy“. Ale nikt się nie pokazał. Daleko przy budce prze­woźnika Franka Rutyny, który leżał z przestrzeloną nogą, wy­szedł jeden żołnierz niemiecki, rozejrzał się i wszedł do budki z powrotem. Dobra nasza! Znaczy, że Niemcy na naszą stronę nie zwracają uwagi.

A tymczasem Mocio Immerglik udał się do Ulanowa i przy­wiózł wiadomość, że w Ulanowie stoi Czerwona Armia. Radość nasza nie miała granic. Zebrałem co najpewniejszych chłopców

| naszego TUR-u i zajęliśmy dom po byłej policji. Dziewczęta uszyły dla nas od razu czerwone opaski i zaczęliśmy gromadzić broń. Równocześnie zauważyłem, że „inteligencja spod kościoła“, jak zwykle nazywano u nas endeków, też odziała swoją młodzież w białoczerwone opaski. Na moje pytanie — co one mają zna­czyć — Edek Geneja, który był starszym wśród nich, odpowie­dział, że jest to milicja obywatelska o charakterze charytatyw­nym. Ponieważ nie miało to wówczas poważnego charakteru i, jak stwierdziliśmy, nie posiadali oni żadnej broni, zostawiliśmy ich na razie w spokoju.

Oczekiwaliśmy z dnia na dzień wkroczenia Czerwonej Armii, ale w końcu doszła nas wiadomość, że Radomyśl leży w strefie demarkacyjnej i sprawa dopiero się rozstrzygnie.

Tymczasem na skutek bliskości wojsk radzieckich niektórym naszym mieszczuchom, mimo ich strachu przed Niemcami, miny bardzo zrzedły, szczególne tym, którzy, jak sołtys Dybek lub ksiądz Chudy, byli filarami i podporą sanacji w naszym mia­steczku. Dawniej, jako żywo, nikt z nich nie zajrzałby do cha­łupy mojej teściowej przez sto lat, teraz zaś zaczynali odwiedzać mnie co „pierwsi“ obywatele miasta, nawet ksiądz przysłał na przeszpiegi swoją. gospodynię. Wszelką hołotę oblatywał blady strach, że kończy się władza wyzysku i zbliża się władza ludu.

Nocą patrolowaliśmy z chłopcami nad Sanem i po miasteczku, ażeby nie dopuścić do jakichś pożarów albo rabunku.

Jednego dnia zaalarmowano mnie, że Niemcy przewożą Żydów z Tarnobrzega na naszą stronę przez San. Pobiegliśmy tam i oczom naszym przedstawił się straszny widok: na .deskach po­zostałych z promu i z łodzi hitlerowcy umieszczali rodziny ży­dowskie przygnane z Tarnobrzega i puszczali z prądem na nasz brzeg.

Wpadały do wody wózki z dziećmi, za którymi zrozpaczone matki rzucały się w nurty głębokiej rzeki, ginęli ludzie, prze­padało mienie.

Zaciskaliśmy pięści w bezsilnej złości.

Złomki promu obsługiwał wuj Edka, Stefek Geneja, który na­leżał również do młodzieżowej paczki „inteligencji spod kościoła“.

Zabierał on od tych nieszczęśliwych ludzi ostatnie grosze za przewóz. Zresztą hitlerowcy byli tyleż sprytni, co okrutni i po­stawili za warunek, że tylko tych Żydów można przewozić, którzy polskiemu przewoźnikowi dobrze zapłacą.

W domu gminnym urządziliśmy dla uchodźców posłania ze słomy i nakazałem sołtysowi osobną „zapiską“, ażeby zaopatrzył ich w kartofle i stworzył jakie takie warunki do życia.

Naraz gruchnęła wieść, że oddziały Armii Czerwonej wyco­fują się na naszym odcinku na ustalone linie, że Radomyśl znaj­dzie się pod władzą okupanta. Kto chciał schronić się przed Niemcami, mógł udać się do Ulanowa, skąd auta odwoziły ucie­kinierów na tyły wojsk radzieckich.

Zwlekałem do samego końca, choć podniesieni już na duchu „obywatele“ mówili mi z satysfakcją: „Teraz skończyło się twoje panowanie, Niemcy jak cię dostaną, to będziesz, bracie, wisiał“.

Nie mogłem się zdecydować, czy zostać i ukrywać się, czy przejść na stronę radziecką.

Naradzałem się całą noc z żoną i towarzyszami. Ukryć się w okolicy było trudno, ponieważ znali mnie tutaj wszyscy wo­koło. Ukrywać się daleko — znaczyło i tak rozstać się z rodziną. Żal mi było ogromnie żony, a szczególnie dzieci. Chłopiec pod- rastał i prawie mnie nie znał. Kiedy był mały — wciąż jeździ­łem za pracą, kiedy podrósł — poszedłem do więzienia, a teraz znowu trzeba się rozłączyć, na pewno nie na kilka dni. Było mi bardzo ciężko.

Dochodziła już ósma rano, gdy ktoś wpadł i zawołał, że Niem­cy przeprawiają się przez San. Od Sanu dzielił nas niecały ki­lometr.

Tak. Trzeba było uciekać.

Żona szybko zrobiła węzełek i włożyła tam trochę chleba i parę sztuk bielizny.

Od progu obejrzałem się. Na środku kuchni stała moja maleń­ka czteroletnia córeczka Marysia. Patrzyła na mnie ogromnymi niebieskimi oczami, jak gdyby widziała mnie na dalekiej drodze.

NA WYZWOLONĄ ZIEMIĘ

Od Sanu słychać już było zgiełk motorów samochodowych. Po­biegliśmy z Kazikiem do szosy, a potem zanurzywszy się w lasek doszliśmy do wału, już daleko za przewozem.

Teraz niech nas pocałują w pięty — odsapnął Kazik — zwolnijmy nieco.

Tak więc wialiśmy przed Niemcami po raz drugi na wschód.

Trzeba nam było wyjść wczoraj, to byśmy mogli gdzie jaką furę dostać.

Ee, zajdziemy i na nogach, będziemy się posuwać ciągle brzegiem Sanu, aż dojdziemy.

Nie wiadomo tylko, jak daleko się zatrzymali.

Podobno gdzieś pod Lubaczowem.

A no, dojdziemy, to zobaczymy.

Po całodziennym prawie marszu i kluczeniu rozmaitymi dro­gami wyszliśmy nareszcie za Ulanów. Wszędzie jednak Niemcy poprzechodzili już San i poszli na wschód lub północ. Co gorsza nikt nas nie chciał przenocować, gdyż Niemcy w nocy przepro­wadzali rewizje i zabierali wszystkich napotkanych obcych, a wraz z nimi i domowników.

Był już październik i nocą było w polu za chłodno spać. Ru­szyliśmy w bok od Sanu w kierunku na Tarnogród i dobrnęliśmy nareszcie do jakiejś wioski, gdzie nas przenocowano w pustej komórce na słomie.

Na drugi dzień wstąpiłem do Dechników. Prócz samej Dechni- kówny nikogo w domu nie było. Obaj bracia odeszli już na stronę radziecką razem z Czerwoną Armią. Pożywiliśmy się i znowu dalej w drogę. Rozpytywani po drodze ludzie potwierdzali tylko wszędzie obecność Niemców.

Pozbyliśmy się węzełków, żeby wyglądać jak ludzie, którzy przed chwilą wybrali się na pole, na przykład kopać kartofle. Dzięki temu nie budziliśmy podejrzeń u Niemców kręcących się

y

po drogach małymi kawaleryjskimi oddziałami lub na motocy­klach.

W pewnej wiosce dopędziła nas jadąca za nami kolumna kil­kunastu samochodów. Na ulicy wioskowej prócz nas dwóch nie było żywego ducha. Siąpił drobny deszczyk, a Niemcy nadjechali tak nagle, że ledwo zdążyłem z Kazikiem przycisnąć się do płotu, żeby nas nie obryzgali błotem.

Pierwszy samochód zatrzymał się obok nas, jakiś Niemiec otworzył drzwiczki i zapytał:

Wo ist di szule? *

Rozumiałem trochę po niemiecku, ale udawałem greka, bo wie­działem, że jeżeli się zdradzę znajomością języka, będą mnie ze sobą wozić, dokąd będę im potrzebny jako tłumacz. Ruszyłem ramionami na znak, że nie rozumiem, ale Niemiec nie ustępował i starał się wytłumaczyć na wszystkie sposoby, o co mu chodzi. Nie mogłem przyznać się, że nie jestem miejscowy, bo zaraz zaczęto by mnie badać i posłano by mnie na jakieś roboty, mu­siałem więc w końcu dać znak, że zrozumiałem. Stanąłem na stopniu maszyny, żeby pokazać, gdzie jest szkoła, o której sam nie miałem najmniejszego pojęcia.

Na szczęście wioska była dość duża i miałem nadzieję, że w końcu trafię przecież na chałupę lub dom podobny do szkoły. Jakoż podjechaliśmy nareszcie do dość obszernego budynku, po­rządnie obielonego i z ganeczkiem. Może to była szkoła, może nie, ale ja bez wahania powiedziałem, że to jest właśnie szkoła i ze­skoczyłem ze stopnia samochodu. Niemcy zaczęli gramolić się z maszyn, ja zaś tymczasem nieznacznie zbliżyłem się do furtki jakiejś zagrody i w jednej chwili znalazłem się za płotem, a na­stępnie za stodołą. Opłotkami ruszyłem poza wieś, a po kwadran­sie przyszedł nareszcie Kazik. Byliśmy porządnie głodni, ale po­stanowiliśmy nie zatrzymując się iść naprzód, żeby jak najprę­dzej znaleźć się pod władzą radziecką.

Zbliżając się do okolic Lubaczowa spotykaliśmy coraz więcej ludności ukraińskiej. Niestety, nie mogliśmy trafić ani do jednej

wsi, w której by nie było już Niemców. W jednej małej wio­szczynie wleźliśmy nawet w samą paszczę wroga. Kiedy zabłysły latarki i zobaczyliśmy po obu stronach drogi szereg niemieckich tankietek, motocykli, samochodów ciężarowych i osobowych ma­szyn, było już zbyt późno, żeby się cofnąć. Dwóch Niemców w pelerynach, z automatami zbliżyło się do nas. Położyliby nas pewno trupem na miejscu przy pierwszej próbie ucieczki.

Udawaliśmy miejscowych chłopaków wracających z pastwi­ska, tłumaczyliśmy się gęsto, że wracamy od koni, ale Niemcy widocznie niezupełnie nam ufali, skoro jeden z nich poprowadził nas do sołtysa.

Teraz znowu wpadliśmy — powiedziałem do Kazika. — Mo­że rozbiegniemy się w dwie strony i ten zgłupieje, jak myślisz?

Sztyl! | — warknął nasz prześladowca.

Zrobiło mi się trochę raźniej, gdy wśród gęstego mroku zo­baczyłem, że przy drodze nie ma już ani tankietek, ani maszyn. Widocznie żołnierze spali tu w chałupach. Postępujący o pół kroku za nami Niemiec pchnął nas w stronę jakiejś furtki, gdy naraz usłyszałem łoskot padającego ciała i zduszony krzyk Kazika: „Uciekaj!“

W ułamku sekundy byłem na drugiej stronie drogi i pędziłem wzdłuż kartoflanych redlin. Zanim Niemiec wygramolił się z re­dliny i podniósł alarm, leżałem już o dobre staje od drogi i na­słuchiwałem. Niemcy widocznie nie przywiązywali większej wa­gi do naszej ucieczki, bo skończyło się na przekleństwach i świe­ceniu latarkami.

Teraz należało znowu połączyć się z Kazikiem, który prysnął, jak się domyśliłem, w przeciwną stronę. Pomału, krok za kro­kiem, oddalałem się od drogi, aby, zatoczywszy łuk ku wschodo­wi, znaleźć się gdzieś poza wsią. Nareszcie natknąłem się na jakiś rów i drewniany krzyż. Po chwili zobaczyłem nierówne syl­wetki różnorakich, mniejszych i większych, cieńszych i grub­szych krzyży cmentarnych. Uradowałem się niezmiernie. Tutaj między zmarłymi nikt mnie już chyba nie będzie niepokoił. Roz-

l

y

łożyłem się wygodnie na ławie pod krzewem berberysu i mimo zimna zdrzemnąłem się aż do świtu, otuliwszy głowę półkożusz­kiem.

Gdy na świtaniu wychyliłem głowę, z sosny spadło na mnie kilka kropel wody deszczowej. Ale deszcz już nie padał. Stara­łem się zorientować w sytuacji i ustalić kierunek, w jakim na­leżało iść dalej. Przede mną w poprzek, w odległości pół kilo­metra przebiegała jakaś szosa i biegnąc w dół na pewno wpadała do miasteczka. Z północnego wschodu również w tym samym kie­runku szła droga wysadzana wysokimi drzewami. Za skrzyżowa­niem tych dróg stały jakieś zabudowania dworskie, za nimi ciąg­nęły się zagony kartofli w dół, aż do jakiegoś strumyka. Wzdłuż strumyka biegła do miasta prosto na wschód szosa. Co to było za miasteczko, nie wiedziałem. W każdym razie dochodził z niego aż tu na ten cmentarzyk gwar niemieckich maszyn i motorów, a w uliczkach widać było kręcących się żołnierzy. Nie miałem pojęcia, jak teraz spotkać się z Kazikiem,który tak sprytnie przez podstawienie nogi Niemcowi wybawił nas od nocnego kłopotu.

Wyszedłem na sam skraj cmentarza i usiadłem w jakiejś ja­mie pilnie obserwując drogę do wsi, z którejśmy uciekli, i całe otoczenie. Na próżno jednak wyglądałem towarzysza wędrówki.

Drogą do miasteczka od czasu do czasu przechodzili ludzie z kobiałkami i tłumoczkami. Widocznie był dzień targowy.

Podniosłem się i powoli poszedłem w stronę szosy. Gdy już byłem niedaleko, zobaczyłem Kazika idącego od strony, z której najmniej się go spodziewałem. Okazało się, że też leżał całą noc w jakimś łubinie i strasznie w nim przemókł od rosy i wody deszczowej, a teraz zobaczył mnie i wyszedł naprzeciw.

Na chwilę usiedliśmy w rowie i zapaliliśmy w gazecie mocne­go bakunu.

Pokazało się nareszcie blade październikowe słońce. Ucieszy­liśmy się, że nas trochę ogrzeje i wysuszy.

Trzeba było decydować się na przejście obok miasteczka. Ba­łem się pytać ludzi na drodze o Niemców, bo czułem, że jeżeli powiedzą nam, że są jeszcze przed nami, to nie będziemy już mieli sił przekradać się pomiędzy nimi. Postanowiliśmy przeciąć

na ukos pola pomiędzy dworem a miasteczkiem i wyjść na szosę wiodącą na wschód. Ruszyliśmy redlinami kartoflanymi i nie­daleko dworu skręciliśmy do strumyka oddzielającego nas od szosy. Szosą jechały dwie chłopskie furmanki ze zbożem i sia­nem. Furman powiedział nam, że niemiecka placówka w mia­steczku, które mijamy, jest już ostatnia. Dalej Niemców nie ma,

o sześć kilometrów stąd stoi już Armia Czerwona.

Ta prosta wiadomość podana prostymi słowami chłopa otwo­rzyła nam cały świat. Zdawało nam się, że niebo unosiło się w górę, odkrywając cały wolny przestwór nad nami i przed nami. Droga stała się tak miła i wesoła, jak gdybyśmy stąpali po bez­granicznych gościńcach wszechświata.

Możliwe, że ludzie wykształceni potrafią lepiej odczuwać pięk­no, wolności nikt nie odczuje tak, jak niewolnik. A przecież myśmy się wyrwali ze straszliwej niewoli, z niewoli, w której znajdowaliśmy się od urodzenia.

Teraz wstąpiliśmy na tę część ziemi, gdzie zawołaniem jest „Wyklęty, powstań“.

A czymże byliśmy dotychczas? Czyż nie wyklinano mnie od dzieciństwa wszędzie? U babki, u stryjów, w szkole, w wojsku, w pracy, a na koniec w więzieniu. Czyż nie wyklinano mnie wszędzie nie za to. żem źle czynił, ale za to, żem chciał właśnie czynić dobrze dla wszystkich?

Czyż nie wyklinano mnie i milionów mnie podobnych za to jedynie, że usiłowaliśmy myśleć nie tak, jak się każe myśleć by­dlęciu, ale tak, jak myślą ludzie?

Czyż nie byliśmy wyklinani od wieków za to, że pragnęliśmy do syta powszedniego chleba? Mówiono nam: „Módl się i pracuj“, ale kiedy chcieliśmy pracować, wyganiano nas za bramę na ulicę. Czyż całe moje długie życie ja i rodzina moja mogliśmy spać spokojnie, pewni jutra bez głodu?

Byliśmy wyklęci i oto stąpamy po ziemi wyklętych, którzy po­wstali. Gotów byłem upaść na ziemię i całować proch jak piel­grzym, który nareszcie dotarł do upragnionego celu.

Jakże żałowałem, że nie zabrałem wcześniej mojej rodziny i nie pojechałem od razu do Ulanowa na stronę Czerwonej Armii.

Pocieszałem się tylko pewnością, że obecna sytuacja długo nie potrwa. Polska odzyska przecież wolność.

Jeżeli za młodu uczono mnie, że opatrzność boska czuwa nad każdym najmizerniejszym nawet stworzeniem, to teraz czułem całym moim instynktem, że państwo radzieckie tak właśnie — tylko realnie, po ludzku — czuwać musi nad spokojem i dobro­bytem wszystkich swoich obywateli.

ROZDZIAŁ XV ' WYJAZD W GŁĄB ZSRR

Na budynku wiejskiej szkoły powiewała czerwona chorągiewka. Po korytarzu kręciło się kilku ludzi. Przy oknie stał żołnierz ra­dziecki z karabinem. Zwyczajne sobie chłopisko, ot, taki jak nasi chłopi. Niezbyt młody, poczciwa szeroka gęba, szary płaszcz.

Wpatrywaliśmy się w tego pierwszego żołnierza radzieckiego długo, bardzo długo.

Potem pozdrowiliśmy go i poczęstowali bakunem.

Podziękował i zaproponował swoją machorkę. Udaliśmy się do komendanta. Wypytał nas, cośmy za jedni i skąd, poinfor­mował, że należy udać się do pobliskiej stacji kolejowej, bodaj że w Horyńcu, że stamtąd odjedzie niedługo do Rawy Ruskiej pierwszy pociąg z uchodźcami.

Stacyjka była nieduża i rozbita niemieckimi bombami. Oca­lało jedno skrzydło, w którym teraz gnieździła się gromada ludzi stłoczonych w kątach na wszelakiego rodzaju tobołkach, wor­kach, pakach i walizach. Przed stacją na peronach kilku robotni­ków kręciło się przy rozbitych wagonach i rozciętym bombami torze kolejowym, medytując widocznie nad jego naprawą.

Wreszcie nadjechał pociąg. Składał się z dwóch lokomotyw

i jednego wagonu osobowego. Jedna maszyna miała zostać, druga

pozbierała wszystkie puste wagony i zabrawszy uciekinierów wracała do Rawy Ruskiej.

Wśród uciekinierów zapanował nastrój ludzi wróconych życiu. Zastanawiano się, dokąd lepiej będzie pojechać. Każdy przypo­minał sobie krewnych i znajomych, jakich tam gdzie miał, lub też w inny sposób próbował rozwiązać trudny rebus wygnańcze­go życia. Na razie powszechnie wybierano się do Lwowa. Kazik radził mi to samo, ale ja wyobrażałem sobie, co się dzieje we Lwowie, w którym schroniły się przed Niemcami setki tysięcy emigrantów, i radziłem jechać raczej na wschód, aby możliwie szybciej znaleźć pracę i utrzymanie.

Pojechaliśmy jednak początkowo rzeczywiście do Lwowa

i cały dzień kręciliśmy się po mieście. Kołtunerię jakby wiatr zmiótł — zaszyła się po domach, robotnicy natomiast przygoto­wywali się do wyborów miejskich. Ludzi angażowano do różnych zajęć, a więźniów politycznych brano do biur i urzędów, do lo­kali wyborczych, do straży różnego rodzaju itp. Nieprzeparta ciekawość gnała mnie jednak na wschód i żywiłem nadzieję, że będę mógł dostać się do matki w Astrachaniu; nazajutrz posta­nowiłem jechać do Stanisławowa. Kazik został we Lwowie i, jak się później dowiedziałem, wrócił do Radomyśla, gdzie podczas okupacji został zamordowany przez bandytów z NSZ-tu.

W Stanisławowie też były tysiące uciekinierów i całe miasto było zawalone nimi oraz wojskami radzieckimi. Zamieszkałem razem z innymi uchodźcami w jakimś byłym hotelu, jedzenie otrzymywaliśmy z miejskiego komitetu pomocy dla uchodźców

i jadaliśmy w przydzielonych restauracjach. Wkrótce zorganizo­wano nas w brygady robocze i przystąpiliśmy do pracy nad za­sypywaniem rowów obrony przeciwlotniczej, kopanych we wszystkich parkach, na placach i ulicach miasta.

Masa uchodźców rzuciła się do handlu. Handlowali, czym kto umiał i na co go było stać. Kiedy część z nas wracała z pracy z łopatami do sal, czyszcząc się, myjąc i oporządzając z piasku

i ziemi, większość uciekinierów wracała z bazaru i liczyła utar- gowane grosze za igiełki, za pestki, za ubrania, za zegarki itp. Wśród tych handlarzy znajdowali się ludzie z Tarnowa, którzy

pierwsi rozpoczęli przemyt na niemiecką stronę i z powrotem. Obserwując ich miałem możność poznać dziwne niekonsekwencje w naturze tego typu ludzi. Oto, gdy wybucha wojna, handlarz taki ucieka, pozostawia cały majątek, byleby tylko uchronić gło­wę; jak tylko się trochę uspokaja, z powrotem lezie w ogień, znów przekrada się przez granice i już nawiązuje stosunki, już przemyca, sprzedaje, gotów znowu wejść w targ nawet z samym diabłem.

Wielu z tych spryciarzy chwytano, niektórym udawało się wy­rwać z powrotem, niektórzy przepadali, zostawali na stałe po stronie niemieckiej. W każdym razie dzięki tym wędrówkom mieliśmy zawsze świeże wiadomości i wiedzieliśmy, co się dzieje po tamtej stronie, pod okupacją. Poza handlarzami w (lodowi­sku uchodźców byli również zwyczajni kanciarze, oszuści wszel­kiego rodzaju, którzy całymi dniami spali lub żarli, a w nocy wychodzili na różne brudne roboty lub grali w karty. Niektórzy | nich byli oficerami wojska polskiego lub też udawali oficerów

i chodzili do „Caritasu“ po zapomogi. Otrzymywali sto lub wię­cej złotych — zależnie od tego, jak umieli swoją sprawę przed­stawić — i hulali znowu do następnej zapomogi.

Po kilku tygodniach przeniesiono cały ten nasz bałagan na inne miejsce, zdaje się że na ulicę Konopnickiej. Wybrano mnie tam zastępcą komendanta ośrodka i zacząłem wprowadzać jaki taki ład. Najpierw podzieliłem ludzi według tego, czym się kto zajmował, i wszystkich robotników przy pracach magistrackich pomieściłem w porządnych widnych salach.

W naszym ośrodku uciekinierskim przeważali ludzie samotni, w małych izbach mieszkało jednak kilka rodzin. Między innymi był tu robotnik, Polak, emigrant z Francji z rodziną składającą się z dwóch synów. Chłopcy ci bardzo lubili muzykę, jeden z nich grał na niedużej harmonii, a drugi na skrzypcach. Za uciułane oszczędności kupiłem sobie gitarę i razem grywaliśmy wieczo­rami, zabawiając cały ośrodek. Niedługo potem znowu przenie­siono nas na kwatery do pojedynczych mieszkań w mieście, a bu­dynek, który zajmowaliśmy, przeznaczono na pomieszczenie dla jakichś wojskowych jednostek samochodowych. Ponieważ nale­

żało przebudować ściany i postawić nowe kuchnie, zwrócono się do mnie o wyszukanie murarzy i zdunów. Poleciłem się sam

i wziąłem do pomocy owego emigranta z Francji, starego Cze- repachę, oraz jego dwóch synów.

Oficer radziecki początkowo nie mógł z nami dojść do poro­zumienia, gdyż byliśmy przyzwyczajeni do zawierania wszelkich umów na gębę. (Gdzie tam robotnikowi w Polsce śniło się, że trzeba umowę zawierać na piśmie?) W końcu, zrozumiawszy,

0 co chodzi, udaliśmy się do kancelarii i otrzymaliśmy „nariad“, czyli zlecenie na wykonanie takiej a takiej pracy, w ciągu ta­kiego a takiego czasu, na sumę siedmiuset z czymś tam rubli, co było w owym czasie dużym zarobkiem.

Prac^faliśmy dziewięć dni i robotę skończyliśmy ku zupeł­nemu zadowoleniu dowództwa. Wyliczono nam całą kupę forsy . nowymi czerwieńcami. Dzięki pracy zetknęliśmy się z czerwonó- armiejcami i teraz całymi dniami przesiadywaliśmy u nich słu­chając ich opowiadań o Związku Radzieckim. Uczyliśmy się pieśni ludowych i wojskowych i chodziliśmy co dzień do kina. Pierwszym filmem, jaki widziałem na ekranie w Stanisławowie, był „Czapajew“. Patrząc na ten obraz nauczyłem się niejednego. W ogóle pierwsze filmy radzieckie, jakie oglądałem w Stanisła­wowie, były doskonałym lekarstwem na strach przed „kalaniem“ tak zwanej „kultury zachodniej“ przez barbarzyńców. A jacy nędzni byli ci wysadzeni z siodła dotychczasowi „luminarze“, którzy ten strach wpajali! Brzuch, osobista wygoda, dobro tylko dla siebie choćby po trupach bliźnich, zaspokojenie wszystkich swoich żądz kosztem cudzego wysiłku, zaprzedanie się za ochła­py i zaprzepaszczanie wszystkich swoich zdolności, jałowość

1 pustka — oto obraz życia tych ludzi. Całe życie poświęcili na to, aby jak najlepiej i najwytworniej się poruszać, a oto teraz, kiedy przyszli robociarze do robociarzy, cała ta szumowina za jednym zamachem spłynęła na bazar i kąsa się wzajemnie jak skorpion własnym żądłem i handluje, i pyskuje, i szepee, i plot­kuje, i oczernia, i stara się ciągle narzucić wszystkim naokoło swój pogląd kłamcy i nieuka, że chamy, że kałmuki, że dziki naród, że nie mają nawet widelców, nie mają zapałek itd., itd.

Prawdziwy, rzeczywisty obraz chcieliby utopić w płytkim plot­karstwie mieszczuchów. Jeżeli ja sam miałem jeszcze na sobie skorupę mieszczucha, to w tym właśnie okresie złaziła ze mnie jak zliniała skóra z węża.

Pamiętam, jak wielka panika zapanowała wśród kombinato­rów, gdy jednego dnia po południu ogłoszono, że na terytorium zachodniej Ukrainy znosi się polskie złote, a jako środek płat­niczy pozostaje radziecki rubel. Coraz więcej zamykano już w tym okresie prywatnych sklepów, coraz więcej otwierano pań­stwowych magazynów. Początkowo tworzyły się długie kolejki, ale rychło towarów zaczęło przybywać tyle, że kolejki znikły. Życie wracało do normalnego, chociaż zupełnie już innego trybu.

W tym czasie dowiedziałem się, że w Stanisławowie urzęduje komisja, która werbuje do pracy w różnych miejscowościach Związku Radzieckiego. Poszedłem jeszcze tego samego dnia.

W Stanisławowie nie miałem żadnej odpowiadającej mi pracy. Była zima i roboty budowlanej nie było. Przy tym chciałem zobaczyć się z matką, od której ostatni list dostałem dziewięć lat temu. Czas dzielący mnie od decydującego starcia z faszyzmem (a że to starcie nastąpi, głęboko wierzyłem) chciałem poświęcić na poznanie nie tylko już idei socjalizmu, ale realizacji tej idei w wielkim państwie robotniczym.

W biurze werbunkowym było pełno ludzi. Najwięcej zaciągało się do pracy na Kaukazie.

Ponieważ znałem paręnaście słów po rosyjsku — poszło mi bardzo łatwo.

Proszę mi powiedzieć, czy mogę zwerbować się do Astra- chania?

Zaraz zobaczymy, proszę zaczekać.

Do samego Astrachania nie werbujemy, ale w pobliże — do Władimirowki, do Charabali...

A skąd najbliżej do Astrachania?

Urzędnik otworzył grubą książkę kolejarską i po chwili szu­kania powiedział: „Charabali, sto trzydzieści kilometrów od Astrachania. Będziecie mogli jeździć co niedzielę do teatru“ — dodał z uśmiechem.

Mam matkę i chciałbym się z nią zobaczyć.

Wot kak! Eto oczeń intieriesno, nużno konieczno jechat' powidatsja s mamaszej. Tak do Charabali?

Dobrze, jedziemy do Charabali.

Musiałem czekać kilka dni na pociąg, nim zebrała się odpo­wiednia ilość ludzi. Zima była już w pełni. W Nowy Rok wy­braliśmy się z kolegą w odwiedziny do kilku naszych znajomych uciekinierów. Prawie wszyscy wyjeżdżali do różnych zakątków Związku Radzieckiego. Życzyliśmy sobie nawzajem rychłego po­wrotu do domu, do rodzin, do oswobodzonej Polski.

W mroźny, pogodny ranek styczniowy zajechały po nas auto­busy. Zwoziły one na stację kolejową wszystkich, którzy mieli

jechać pierwszym eszelonem. Na stacji wydano nam po sto papie­rosów, poza tym chleb, wędlinę, cukierki, mydło, ręczniki i pie­niądze — sześć rubli za każdy dzień pierwszej dekady. Ja mia­łem jeszcze pieniądze zarobione poprzednio. W wagonach były przygotowane prycze i piece do gotowania.

Wieczorem przy odjeździe żegnali nas przedstawiciele władz miejskich, towarzysze z więzień sanacyjnych, którzy teraz przy­stąpili do pracy nad wprowadzeniem nowego ładu w miejsce do­tychczasowych sanacyjnych porządków na ukraińskich ziemiach.

Do Lwowa, gdzieśmy się przesiedli do wagonów szerokotoro­wych, dojechaliśmy ze śpiewem, a późną nocą przejeżdżaliśmy przez Zbrucz. Z każdym obrotem kół oddalaliśmy się coraz bar­dziej od ojczyzny. Przysięgaliśmy sobie, że kiedyś do niej wró­cimy, że będziemy walczyli o jej wolność i weźmiemy odwet na tych wszystkich, którzy sprawili, że my, prości ludzie, nie mogli­śmy wskazać ani jednego skrawka ziemi pod władzą kapitalistów,

0 którym można byłoby powiedzieć: „Oto piękny mój kraj i je­stem w nim szczęśliwy“.

Pociąg dudnił po rozległych stepach i polach Ukrainy idąc ciągle dalej na wschód, a ja, wpatrując się w czerwony żar pie­cyka, czułem się jak rozbitek ocalały ze strasznej zawieruchy. Kiedy ocknąłem się z jakiegoś półsnu i uchyliłem drzwi — na wschodzie jaśniał różowy pas nowego świtu. Tam zmierzał nie­strudzenie pędzący pociąg niosąc mnie znowu na nowe miejsce tymczasowego zamieszkania. Tymczasowego, bo tam, gdzie na­rodziła się prawda o walce rewolucyjnej, o nowych ludziach

1 o nowym życiu — jechałem jak na studia. Po strasznej klęsce września droga do odwetu i zwycięstwa wiodła przez Kraj Ra­dziecki.

Dnia 8 sierpnia 1949 roku

Michała Krajewskiego poznałem któregoś krótkiego, pochmur­nego dnia w listopadzie 19 US roku. W wielkim lesie sosnowym pod wsią Biełoomut formował się drugi pułk czołgów. Kiedy wieczór spędzał żołnierzy z zawalonych śniegiem polan, w dłitr- gich, ciemnawych, zadymionych ziemiankach odbywały się wy­kłady z tuzina umiejętności niezbędnych dla tych, którzy w na­stępnym roku mieli pójść na Wisłę. Uczono ich rozbierania t składania ogromnych rusznic przeciwpancernych, zwinnych pe- peszek, motorów czołgowych. Uczono ich tego, czym mieli się bić. Uczono ich tego, o co się mieli bić. Polska Ludowa, zrodzona w umysłach twórców Krajowej Rady Narodowej — tam, w tych ziemiankach, przybierała swoją pierwszą realność, wymarzoną jeszcze, ale już wykładaną.

Krajewski był jednym z tych nauczycieli marzeń. Był lekto­rem drugiego pułku czołgów, to znaczy tym, który przygotowy­wał dla oficerów polityczno-wychowawczych pułku materiały do pogadanek o tej przyszłej Polsce. Stykałem się z nim często, ale tak się złożyło, że ani razu nie spytałem, skąd i jak doszedł do wyrobienia politycznego, niezbędnego przy należytym spełnianiu tej funkcji. Po prostu wiedziałem, że na nim można polegać.

Przyszedł styczeń i odjazd. Tak się złożyło, że już z drugim pułkiem czołgów się nie spotkałem. Rok następny obfitował w wydarzenia, dalsze lata mu nie ustępowały. Marzenie stało się rzeczywistością tak szybko, jak chyba nigdy w dziejach.

Gdy w gazetach przeczytałem o „trójkach murarskich“, gdy potem znalazłem dekret o przyznaniu tytułu Budowniczych Pol­ski Ludowej — nazwisko Krajewskiego nie skojarzyło mi się z lektorem drugiego pułku czołgów. Ten był murarzem, tamten

zaś podówczas był bodaj porucznikiem, to znaczy musiałby teraz być co najmniej majorem. I dopiero przypadkowe spotkanie...

Sądzę, że wspomnienia, które napisał Michał Krajewski, mogą spełnić duże i pożyteczne zadanie. Ukazują one pierwszą część tej drogi, która doprowadziła przedwojennego bezrobotnego, póź­niejszego oficera polityczno-wychowawczego, do jego pracy dzi­siejszej.

Literatura nasza dotąd nie potrafiła przedstawić z całą siłą tego procesu wyrastania ludzi koszlawionych i pomiatanych przez kapitalizm. A przecież siła naszego ustroju polega właśnie na umiejętności wydobywania i szkolenia talentów rozsianych w lu^- dzie, w klasie robotniczej, na dawaniu im bojowego drogowskazu

marksizmuAeninizmu, na wskazaniu im drogi do rewolucyj­nej partii klasy robotniczej.

Dzieje Michała Krajewskiego, opowiadane przez niego samego, są poza tym cennym materiałem do poznania życia robotnika polskiego w Polsce kapitalistycznej, żałować należy, że autor nit docenił trochę dokumentalnej wartości swego życiorysu, że zbyt pobieżnie i skrótowo potraktował swoje lata pracy murarskiej w okresie przedwrześniowym.

Mamy nadzieję, że autor nie zatrzyma się na tej książce, że zechce ukazać czytelnikowi dalszy, wojenny i powojenny okres swego życia. Wtedy dopiero będziemy mieli całość, która ma dla nas wartość symbolu. Całość życia człowieka, który poznał nędzę, okrucieństwo i niesprawiedliwość ustroju kapitalistycznego, któ­ry walczył z tym ustrojem wszelkimi sposobami — od strajku aż do broni włącznie, który po zwycięstwie umiał wrócić do swego pierwszego zawodu i — dosłownie — budować nowy, lepszy ustrój, nową, lepszą Polskę.

Jerzy Putrament


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
IPN Kazimierz Krajewski – Ukraińskie miejsca pamięci narodowej na terenie Polski
1 Miejsce zamieszkania, opis domu, pomieszczeń domu i ich wyposażenia
WZÓR FORMULARZA ZGŁOSZENIA WYMELDOWANIA Z MIEJSCA POBYTU STAŁEGO
Rozwój fizyczny dziewcząt i chłopców w wieku szkolnym w zależności od miejsca zamieszkaniax
1 zgłoszenie wymeldowania z miejsca pobytu stalego
Zgłoszenie wymeldowania z miejsca pobytu stałego
zgloszenie wymeldowania z miejsca pobyty stalego
ochrona środowiska w miejscu zamieszkania, Studia, SiMR, nie segregowane, SiMR, !!STUDIA!!, ochrona
ZAGROŻENIA EKOLOGICZNE WYSTĘPUJĄCE W MOIM MIEJSCU ZAMIESZKANIA
zagrożenia w miejscu zamieszkania
Ma ville, ma region Moje miejsce zamieszkania
Ludność wg miejsca zamieszkania TP
2012 08 23 Miejsce zameldowania nie dowodzi zamieszkania
1 zgłoszenie wymeldowania z miejsca pobytu stalego
zgloszenie wymeldowania z miejsca pobyty stalego
pomiary zmiennego pola elektrycznego w miejscu zamieszkania czlowieka
Miejsce zamieszkania
WNIOSEK o dofinansowanie ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych likwid
Oznakowanie miejsc składowania w magazynie

więcej podobnych podstron