Łoziński Władysław NOWE OPOWIADANIA IMĆ PANA WITA NARWOJA ROTMISTRZA KONNEJ GWARDII KORONNEJ

Łoziński Władysław

NOWE OPOWIADANIA IMĆ PANA WITA NARWOJA ROTMISTRZA KONNEJ GWARDII KORONNEJ



Władysław Łoziński (1843—1914) napisał szereg po­wieści i szkiców historycznych dotyczących dziejów Pol­ski w okresie XVI—XVIII wieku.Wybór niniejszy obejmuje 3 opowiadania i stanowi ciąg dalszy i uzupełnienie „Opowiadań imć pana Wita Narwoja", dotyczących lat 1760—1767, wydanych przez Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia" w r. 1951, po­przedzonych obszernym wstępem omawiającym twór­czość Władysława Łozińskiego i opisywany okres upad­ku rzeczypospolitej szlacheckiej.

Słowniczek z objaśnieniami znajduje się na końcu książki.



SERENISSIMUS



I

...A miał JPan burgrabia lwowski Pohorecki, choć na pozór chudopachołek był i dość mizerny urząd trzymał, wina stare a przednie u siebie, bo na to smakosz wielki bywał, a gdzie się na lwowskim zamku loch jakowy chłod­ny a głęboki zdarzył, tedy on tam nie delinkwenty i gwał-

towniki, ale hungaricum stare i zawiesiste pod areszt so­bie sadzał...

Rzecze tedy JPan burgrabia do wesołej kompanii:

Owo teraz, panowie bracia i oficerowie, kiedyście już na mnie w ten dzień patrona mego łaskawi byli, znaj­cież, żem i ja z serca wam rad, gościowie mili... Mam ja tu pod jurysdykcją moją grasanta i rabownika setnego; drab to i siłacz okrutny, od zeszłego wieku in fundo sie­dzi, a teraz czas mu, aby tu gardło dał... Węgrzyn jest rodem Barabasz ten, w Krakowie żakiem był, ale nie w Jagiellonicum, jeno w piwnicach siedział, potem jako ekscesant po Rzeczypospolitej chadzał, wiele konfuzji

i złości narobił, szlachtę wadził, rebelię wszczynał, braci rodzonych kłócił, senatorom głowę zawracał... teraz u mnie w lochu siedzi* niechże tu staje a sprawę zda; już ja go w ten dzień solenny waćpanom pod krygsrecht oddawam...

Że kompania już ciepłe czupryny miała, tedy ten i ów myśli, że to naprawdę o delinkwencie jakim mowa, któ­rego poena laąuei czeka — a wszyscy oczy szeroko otwie­rają, aż tu pachołek wchodzi i kosz wina stawi, a każda butelka stara, sędziwa, mchem brodata, czubatym łbem ciekawie wyziera, bo słonka bożego dawno nie oglądała...

Owo comparens jest złoczyńca ów praedictus! Tedy bierzcie go, niech gardło da, ale i wy jemu gardła dajcie, bo jakem Pohorecki, wart tego cale:..

Wszyscy tedy w śmiech serdeczny na to rozwiązanie enigma, a JPan Pohorecki mówi dalej:

Ale ze szkła podłego pić go nie będziecie, bo to by despekt był, aby na tak mizernym wózku taki pan jechał, jeno ze srebra szczerego, i to z tego oto świdra, aby ten likwor szlachetny do góry nie szedł, ale na dół,

co znaczy: nie do głowy, a do serca, 1 czoła nie chmurzył, jeno afekta braterskie rozgrzewał...

A był ten świder nie co innego, jeno puchar srebrny, złotem misternie pleciony, jak wąż kręcony, a takowym kształtem po staremu kuty, że figurę świdra prezentował, a zamiast podstawki wierutny nawet świderek miał, tak że na stole postawić go niesposób było, ale wświdrować go było potrzeba.

Pocznie się tedy admiracja i oblektament wielki, tak z wina, jak i z onego puchara; każdy go rad oglądać, a każdemu zda się, że kiedy pełny, tedy piękniejszy.

JPan porucznik Zachariasz Łada Zawejda trzy razy go oglądał, zawsze przed lustracją taką po brzeg go na­lawszy, bo (mówił) „próżny kielich oglądać i zdrożna, i niebezpieczna jest, jako iż z tego głowa boli i od sucho­ści takowej humory w człowieku rebelię szkodliwą czy­nią". Tak go z bliska i gruntownie spenetrowawszy, Za­wejda rzecze:

Wiele admiracji tu słyszałem, ale w admiracji nie było racji!... A chcecie wiedzieć, jakowa racja jest świdra tego i po co go ów sztukmistrz tak mądrze urządził? Owoż wiedzieć macie, że ten świder nie tylko symbolum jest głębokiego sentymentu serc szlacheckich, ale taki w tym sekret leży, że ten tylko mistrz jest, kto trzy takie pucha­ry wypiwszy, czwarty pełniusieńki świderkiem tym w stół zakręci ani kropelki nawet nie uroniwszy z niego.

Rzekłszy to Zawejda, ku podziwieniu kompanii całej, puchar ten po same brzegi napełnił, dłonią go z góry ujął, na stół postawił i tak zręcznie świderkiem wkręcił, że się ani kropla wina nie przelała. Dopieroż ten 1 ów także próbować sobie, ale nikt sztuki nie dokazał, a JPan po-

racznik Zawejda nuż kompanię na przekwinty brać a stro­fować, aby wodą sztuki doświadczali, a nie szlachetnym likworem, bo go już i tak sporo na stół wylali...

Szedł tedy świder ów koleją między biesiadniki, ale już próżny, a każdy chwali i koncept zabawny, i prze­dziwną robotę sztukmistrza, bo były na tym pucharze kowane rozmaite figury i floresy, a wszystko z misterno- ścią wielką...

Rzecze pan Zawejda do kompanii:

Kiedy ten kielich w podziwieniu sobie mamy, a każdy go chwali, to mi pozwólcie, panowie bracia i mili kamradowie, że wam tu pokrótce opowiem historię wier­ną jednego przedziwnego kielicha, a to z narracji śp. ojca mojego, namiestnika w husarskiej chorągwi JMPana Michała Potockiego, niegdy starosty krasnostawskiego, i z tego, co sam później słyszałem i widziałem.

II

Dużo ja już kielichów i pucharów widziałem, ale nie czyniąc despektu temu oto świdrowi JMPana Pohoreckie- go, takiego z was żaden nie widział, jaki ja widziałem. Jaki pan taki kram, jaki jeździec taki koń, jaki rycerz taka i szabla, tedy nie dziw, że kędy szlachcic amator wina prawy i piwnica zasobna, tam i vitra gloriosa bywa­ją, a przednich pucharów od święta i od wielkiej parady nie brak.

Owo kto z waćpanów nie słyszał o JMPanu San- guszce, ordynacie ostrogskim, który był wielki bibosz litewski, albo o JMPanu kasztelanie Zawichoskim, co był

bibosz nad bibosze 1 jakoby arcybibosz w całej Najja­śniejszej Rzeczypospolitej? U wszystkich tych panów by­wałem i pijałem, a daj mi Boże tyle lat i zdrowia jeszcze, ile razy ów sławny puchar pana krajczego z Bąkowej Góry, zwany Corda iidelium, pod tym wąsem moim się znajdował...

Pucharów pysznych lub przeróżnej uciesznej figury widywałem tedy sporo w moim życiu: pijałem z rogów, trąb, z kijów szklanych, bukłaków, z kuflów, ananasów, waltorni, łykaczów, susłów, żurawi, welkomów i wider- komów, z portugalskich pistoletów, z jungferskich spód­niczek i z innych instrumentów wszelkiego rodzaju, nie mówiąc już nic o trzewiczkach przeróżnych gładkich Maryneczek i Zosieczek — ale to wszystko furda przed kielichem Sapieżyńskim! To był puchar nad puchary, król nad wszystkie polskie kielichy — i nie darmo zwał się też Serenissimus!

Trzymał ten Serenissimus setną miarę, mniejszą tro­chę od onego krajczyńskiego Corda Iidelium, ale zawsze potężnego tchu trzeba było, aby duszkiem go wychylić. Szczerozłoty cały był, augszpurski, a robota takiej prze­dziwnej misterności, że w admiracji go wszyscy mieli. Nie darmo też mówiono, że jakiś sławny kunsztmistrz niemiecki pięć lat nad nim pracował, a kiedy skończył, oślepł biedny Niemczysko. Prawda bo i to, że kto ów puchar dobrze zgruntował i, co na nim wszystko było, odczytał i obejrzał, temu już i Nowe Ateny na nic się nie zdały, bo już wszelkie ciekawości znał perfecte. Były tam figury najmisterniejsze i wyobrażenia mężów sław­nych, i curiosa, i jocosa, i sacra, i profana, i historia bożka Bachusa, i gody w Kanie Galilejskiej. Nie pytać już na-

wet, co tam było, a raczej pytać, czego tam ów sztuk­mistrz nie wsadził. Dokoła zaś był ten puchar drogi­mi kamieniami wykładany, a były to kamienie naj­przedniejszej wody i wyobrażać miały kolory win prze­różnych. Tedy były tam i żółtawe i brylanty, i topazy, i rubiny...

Tak wyglądał Serenissimus. Ale nie dlatego był on Serenissimus, że od złota i klejnotów świecił, bo i ży­dowski pająk także sobie strojny być może, ale z innej, ważniejszej racji, albowiem był on przez trzech monar­chów uczczony, na godność dostojną wyniesiony i przy­wileje miał swoje królewskie. A jak to się stało, to we­dług opowieści pana ojca mego powtarzam:

Było to Anno Domini 1700, kiedy król August z ry­cerskimi imprezami się nosił, a szwedzka wojna już w ser­cu i głowie mu była. Owoż opowiadał pan ojciec mój, że wielki wówczas obóz był pod Brzeżanami w Trybu- chowcach, dokąd i on z chorągwią swoją husarską się ściągnął.

Było tam mnogo koronnego wojska i Litwy; z woj­skami swymi stanęli i J. O. wojewoda Jabłonowski, het­man wielki koronny, i wojewoda wileński, wielki het­man litewski, i pan Szczęsny Potocki, hetman polny koron­ny, i mnóstwo panów senatorów z hufcami swoimi. Król Jegomość August II wojsko swe także przywiódł; co najprzedniejszego żołnierza 30 000 stawiąc w pole; a by­ły to piękne regimenty, zbrojne i strojne jak mało jaka armia; chłop w chłopa w chędogich moderunkach, sam lud szumny i obrotny w żołnierskim rzemiośle.

Czekano samego króla Jegomości w obozie, a gońce były od niego, że już w drodze jest i rychło przed zgro­

madzonym rycerstwem stanie. Któż z was nie wie, że król August biesiady lubił, kompanii wesołej nigdy krzyw nie był, | kielichem dobrze się znał i mało komu prym dał przed sobą, kiedy pił; choć dysymulant wielki bywał i nigdy po nim nikt tego nie poznał, że miarą przebrał w szlachetnym trunku.

Insza biesiada w komnacie pałacowej, a insza bywa w obozie; kto tego nie wie, niech w pole idzie między towarzysze, a przekona się, źe tu i fantazja bystrzej nosi, i głowa więcej może, bo kto się rezolwował krwi nie litować swojej, ten i wina nie pożałuje. A już za Sasa najbardziej, bo kiedy pito, choć się nie bito, co wtedy dopiero, kiedy bić się miano?...

Owo JMPan wojewoda wileński Sapieha, który pod­ówczas nie był jeszcze malkontentem i adwersarzem kró­la Jegomości, znacznie przedtem wiedząc, że August w obozie będzie, a gościem o każdego z hetmanów zawa­dzi, wysłał do rezydencji swojej po ów puchar sławny i misterny, którego przedziwną figurę opisałem, a że czas krótki był, tedy litewscy Tatarowie, co w wojsku byli, w ułak, to jest rozstawnymi końmi, po puchar skoczyli, a że ułak pod srogim rygorem szedł, więc piorunem kie­lich był w obozie, dobrze przedtem jeszcze, nim o królu Jegomości gońce były, że się zbliża.

Kiedy tak króla czekano, a hetmańskie obozy goto­we już były na przyjęcie najjaśniejszego gościa, przybie­ga nagle oficer saski do hetmana Jabłonowskiego z posła­niem, jako król Jegomość w Rawie, kilka mil ode Lwowa się znajduje, ale dalej ruszyć nie może, albowiem nagle i niespodzianie, bez wszelkiego awiza, spadł mu tam gość rzadki i dostojny, a gościem tym nie kto inny jest, jeno

sam car Jegomość Piotr! Zamiast tedy do obozu jechać, król w Rawie tak potężnego gościa podejmować musi i p. p. hetmanów prosi, aby, dla większego splendoru i uczczenia tak sławnego monarchy, co żywo przybywali do Rawy.

Tak wielka a niespodziewana nowina znaczny wywo­łała rumor w obozie, a p. p. hetmani i co najdostojniejsza szlachta w lot na koń siedli, biorąc z sobą tylko półtora tysiąca najwyborniejszej jazdy dla orszaku; i w kawal­kadę tej znajdował się właśnie pan ojciec mój.

A z tym nagłym przybyciem cara Piotra tak się rzecz miała, że kiedy car bawiąc w Wiedniu u Jegomości cesa­rza rzymskiego Leopolda o rebelii i niespokojnościach różnych w Moskwie się dowiedział, natychmiast do pań­stwa swego pospieszył. Jechał bez wszelkiej parady i bez wystawy monarszej się obchodził, bo nawet kolaski nie miał, jeno teliżkę z najętymi końmi, a takich dziesięć teliżek to i cała jego kawalkata.

Opowiadał mi pan ojciec, że gdy do Rawy się zbliża­li, śmiech wielki ich zebrał, kiedy ujrzeli na polach kam- pament żydowski, bo aby dworom obom rum uczynić w tak nędznej mieścinie, Żydów wyrzucić musiano, a ci tedy wielkim obozem na polu się rozłożyli. Cały rynek w Rawie pokryty był pysznymi namiotami, które przy­tykały do mizernych domostw żydowskich, a w tych na­miotach i lichych izbach mieszkali obaj monarchowie i dwory ich całe.

Ojciec mój wtedy dobrze sławnego cara oglądać mógł, a było też i na co z podziwieniem patrzeć, bo już

o monarsze tym w całym świecie chrześcijańskim głośno było, a o jego peregrynacjach po różnych dworach i mia­

stach najcudowniejsze czyniono narracje, tak że go wszę­dy jako monstrum monarchorum okrzyczano.

Niepokaźny był i nie tak wyglądał, jak go sobie imaginacja pana ojca mego wymalowała. Na monarchę nie wyglądał; w szarym, bardzo mizernym i wytartym kubraczku, z biczykiem w ręku na lustracje wojsk saskich wyjeżdżał, a koniuszy pana hetmana polnego Potockiego, nie znając go, a chudzinę takiego widząc przed sobą, po­trącił go był nawet koniem, z czego omal wielkiego gwał­tu i nieszczęścia nie było, bo car Jegomość biczykiem przeparzył koniuszego, a koniuszy szabli nań dobył, a gdyby go w czas nie poznano, byłyby go ciury obozowe zasiekły szablami.

Cały tydzień car Jegomość i król August w Rawie bawili, a nigdy przedtem nie widziało i nigdy potem wi­dzieć już pewnie nie będzie to nikczemne miasteczko ta­kowych festynów i lustracji, i biesiad, i igrzysk przeróż­nych rycerskich. Obaj monarchowie wyprawiali uczty po ucztach, a hetmani znowu kolejno podejmowali ich w swoich namiotach w kole co najprzedniejszego rycer­stwa i ichmość p. p. senatorów...

Owo tak przyszła kolej i na pana wojewodę wileń­skiego Sapiehę; ten tedy, kiedy wino podano — a miał | sobą pan wojewoda najszlachetniejsze wina i węgier­skie, i zamorskie — ów puchar swój przesławny familij­ny napełniwszy, na klęczkach zdrowie obu monarchów wypił i królowi Augustowi go podał. Król zaraz z niego zdrowie cara JMci pił, a car Jegomość znowu komple­ment takiż sam królowi uczynił, po czym znowu obaj zdrowie rycerstwa Korony i Litwy, i saskiego oręża wy­pili, a zawsze duszkiem z onego puchara.

Tak król Jegomość jak i car Piotr piękności i ini-

stemej robocie puchara dosyć nadzlwować się nie mogli, wizerunki i figury na nim kształtnie cięte oglądali, sen­tencje mądre z pogańskich filozofów czytali — a podając go sobie kolejno, z wesołą i serdeczną ochotą przez cały czas zeń pili. Aż król August mówi:

Puchar ten wasz, panie wojewodo, nie tylko że bogaty i pełen misternego jest kunsztu, ale w nim jakoby vis magica leży, jakowaś wdzięczność taka, że trunkowi i smaku, i słodkości dodaje; a to nie wiem, czy to sztuk­mistrza, co go robił, jest sprawa, czy też gospodarskiego serca arcanum.

Skłonił się do stóp króla Jegomości Sapieha za taki komplement łaskawy dziękując, a tu i car Jegomość rzecze:

Prawdę mówi brat mój korol Awgust (bo tak kró­la ciągle zwał), zaczarował swój kielich susid mój, pan wojewoda, bo nie pamiętam już, kiedy mi wino tak sma­kowało, jako dziś, kiedy je z tego kielicha piję.

A zwał car Jegomość „sąsiadem" Sapiehę, tak samo jak pana hetmana Jabłonowskiego, bo obaj koło Białej- cerkwi włości mieli.

Po takich słowach, kiedy pić już przestano, pan wo* jewoda na węgrzynka skinął, a ten z pięknym, srebrzy­stym, turkusami sypanym puzdrem przybiegł i panu je podał. Wziął więc pan wojewoda puchar ów i w puzdro go zamknąwszy rzecze:

Kiedy taki splendor spadł dzisiejszego dnia na puchar ten, że rozweselił serca dwóch monarchów sław­nych i symbolem niegodnym był ich wzajemnych ku so­bie afektów, tedy ten kielich już od momentu tego Sere­nissimus jest i już go się nie tkną usta moje, chyba kiedy

w domu moim summa solemnitas przypadnie, 1 to tylko na zdrowie Majestatu!

Niechże sią tedy tak zwie, jak rzekłeś — mówi król August. — Dają mu tytuł Serenissimus, a gdyby u was, Polaków, wszystko nie elekcją szło, to bym go królem mianował nad wszystkie kielichy.

JMPan wojewoda malborski, Prebendowski, który i królem jako konsyliarz przyboczny przyjechał, ozwie sią na to żartobliwie:

Najjaśniejszy Panie, tedy chyba diploma wysta­wić i piecząć dać panu wojewodzie in aeternam rei me- moriam?

Wszyscy na te słowa pana wojewody Prebendow- skiego śmiać sią począli, a król i car także, ale jako że w każdej wesołej kompanii i na biesiadzie ochoczej mię­dzy żartem a prawdą wąska bywa miedza, tedy król Je­gomość zwraca sią do adiutanta swego, generała grafa Flemminga, i mówi:

Flemming, przypomnij mi to jutro, co tu Preben­dowski mówił...

Po czym wesoła ochota przeciągnęła się dalej, a mój pan ojciec, który z saskimi gardekurami straż honorową u namiotu trzymał, opowiadał mi, że obaj monarchowie w wesołości swojej wszystkim hetmanom i senatorom pole dali, w ucieszności żartownych konceptów prym wiodąc między kompanią całą. Król August, jako wia­domą jest rzeczą, że siłacz był okrutny, Herkules tego seculum, talary jednym palcem w trąbki jakoby papier na stole zwijał, kubki w dłoni jak wosk gniótł, jedną ręką stół z całkowitą ciężką zastawą dźwigał i inne takie mi- iabilia zdumionym biesiadnikom z siły swojej dużej pre­zentował. A potem zaś w ochocie serdecznej królowi

przodku nie dając, car Jegomość dragoński kocioł do na­miotu wnieść sobie kazał i na tarabanie owym popis swój czynił, werble, fergatrunki i generałmarsze wybijając, a wszystko z wielką sprawnością i ku niemałej admiracji panów polskich i saskich...

Miała zaś owo ochocie tej taka być przyczyna, że obie Serenissimae Majestates w alianse ze sobą weszły i planty w ścisłej konfidencji na Szweda i o inne politica ułożyły, tedy obaj tak radzi sobie byli i w takim przednim humorze czas w kompanii trawili.

Jakoś w trzeci dzień po owej biesiadzie, kiedy car Jegomość w dalszą drogę przez Litwę ku Moskwie, a król August ku Lwowu się wybierali, przyszedł niespodzianie do pana wojewody wileńskiego Sapiehy generał graf Flemming i z kancelarii królewskiej pergamin z pieczę­ciami mu przyniósł.

Był zaś ten dokument przez obie Serenissimae Maje­states, tak króla Augusta jak cara Piotra, wystawiony i podpisany, a formaliter solemniteiąue stanowił, że „jako puchar JMPana wojewody zaszczyt taki miał, że w pa­miętnej dobie serca obu monarchów nie tylko radował, ale i ku sobie afektem szczerym pociągał, tedy mu obie Majestates tytuł Serenissimi dają in aeteinam iei memo- riam tego radośnego a niespodzianego spotkania swego i zawartej w Rawie przyjaźni i po wieczyste czasy sta­nowią i rozkazują, jako puchar ten tylko przy straży ho­norowej dobywany być ma, która to straż monarsze sa- lutacje robić mu jest powinną, a to jest: z hauptwachu trzy razy wołać, broń skwerować, sztandar chylić i po­trójny werbel w kotły uderzać..."

Dokument ten pan wojewoda wileński do owego sre-

brzystegö puzdra, w którym puchar Serenissimus spoczy­wał, złożyć kazał i od tego czasu między klejnoty naj­droższe skarbca domowego liczył, a nawet misternie rzeź­biony kredens dlań z osobna ustawił.

W kilka lat później po owej rawskiej historii, z któ­rej tu za panem ojcem moim wierną opowieść czynię, rzuciły fata pana wojewodę wileńskiego w przeciwny obóz i adwersarzem króla Jegomości, a wielkim adheren­tem szwedzkiego Karola XII zrobiły. Rozpoczęły się nie- spokojności i wojna wybuchła, a rycerski monarcha szwedzki, w męstwie i animuszu bohater nad bohatery wszelkie, jako lew srogi padł na potężnych nieprzyja­ciół swoich, fortuny wojennej jakiś czas dziwnie za­żywając.

Owoż kiedy król ten młody, w kunszcie wojennym i zapalczywości rycerskiej fantazji całemu światu chrze­ścijańskiemu i pogańskiemu także ter quaterque sławny, na cara Jegomości i na ziemie jego się wyprawiał, tedy Litwą idąc, JMPana wojewodę Sapiehę jako malkontenta a swego alianta odwiedził i trzecim monarchą był, co w pucharze tym przednim i w winie wojewodzińskim upodobanie znalazł, choć pan to trzeźwy był i wodę czy­stą nad wszelkie trunki szlachetne przekładał.

Tu nocleg odprawiwszy, kiedy winem z tego puchara się pokrzepił, pan wojewoda Sapieha mu rzecze:

Miłościwy Panie! Na wojnie kto ostatni dzierży, ten najlepiej dzierży; tedy już ja w tym dobre omen i za­powiedź stałej fortuny widzę, że Wasza Królewska Mość po dwóch nieprzyjaciołach swoich pijesz z tego puchara. Tedy im na upokorzenie, a Waszej Królewskiej Mości na tryumf ostateczny niechaj to będzie!

I opowiedziawszy królowi historię rawską owego pu­chara, pan wojewoda dyploma owe z pieczęciami 1 podpi­sami obu monarchów prezentował. Król szwedzki odczy­tał, zaśmiał się, inkaustu podać sobie kazał i wziąwszy pióro, na samej górze, wyżej ponad sygnatury króla Au­gusta i cara Piotra, podpis swój monarszy położył. A tak zębato, rogato i zamaszyście: Carolus Rex wypisał, i tak parafem ogoniastym, jakby rapirem szwedzkim pod spód wyjechał, że sygnaturą swą oba podpisy monarsze przy­gniótł i jakoby przemazał...

Owoż taka to jest historia Sapieżyńskiego kielicha, co się Serenissimus zwie. A że mi pan ojciec mój czystą prawdę powiadał, tego sam doświadczyłem oglądając później i kielich ów, i świadkiem będąc honorów i cere­monii, jakie mu czyniono. Bo kiedy w Grodnie w garni­zonie stałem, był tam także wnuk pana wojewody wileń­skiego, książę Michał Sapieha, wojewoda podlaski. Zda­rzyło się tedy, że książę Nestor Sapieha, właśnie co nie­dawno generałem artylerii zostawszy, a po lustracjach jeżdżąc, do Grodna przybył, a jako nie znany dotąd krew­niak przez pana wojewodę podlaskiego z wielką fetą był podejmowany. Na tej fecie i ja z oficerami garnizonu by­łem, a odbywało się to w ogrodzie pod gołym niebem, albowiem dzień był letni i pogodny.

Owoż kiedy zdrowia miano rozpocząć, widziałem, jak dwoje pacholąt szlacheckich puzdro srebrzyste przy­niosło, w którym puchar był ukryty. Opodal stołów usta­wiona była kompania milicji wojewodzińskiej niemiec­kiego autoramentu, a kiedy wojewoda puzdro otwierał, kielicha dobywając, tedy kapitan komendę dał: „Ach- łungl PresenlJrt das Gewehrl"

Zaraz też werbel potrójny bito i oficerowie szpon- tony, a kapitan, szpadą prezentował. Książą wojewoda | puchara tego tylko dwa zdrowia wnosił, a to króla Je­gomości i salutis Reipublicae, a potem zaraz go chowano, honory te same czyniąc z uderzeniem w kotły i skwero- waniem broni... A tak było zawsze, kiedy przy fecie ja­kiej puchar ten na stół niesiono, bo nie darmo Serenissi­mus był i przywileje od trzech monarchów miał...

SZLACHCIC ZAKUTA

...Chodzą losy ludzkie wolą bożą po świecie, a tak dziwnie chodzą, że kiedy człowiek, co dużo widział, dużo bywał, z wielu pieców jadał, z przygody jakiej opowieść czyni, słuchający nie wierzy, a zmyślenie człeku zadaje...

24

a

A kto się cały swój żywot u pani matki przy fartuchu trzymał, za ciepłym piecem siedział, a tyle świata wi­dział, co go znad domowego komina widno, ten o tako­wych losach dziwnych słucha jak o wilku żelaznym.

Dwaj bracia szlachta, co o jaką milę od siebie mie­szkają, o powiat, o województwo jedno, gdy się znali przedtem, a po kilku leciech zejdą się gdzie przy okazji jakiej — nuż się dziwować, a głową trząść, a gwałt czy­nić, że się niespodzianie spotkali, jakby to czyste było miraculum. „Góra z górą!" — wołają owo z wielką ad­miracją takiego przypadku, zaleją czuby, wycałują się, wypłaczą, a cóż to dopiero w domu potem opowieści: „A tegom widział, a tegom spotkał, a no patrz, a zdrów i żyw jest, i zaraz mnie poznał!..." Owo tymczasem od pana Kacpra do pana Jacka tyle drogi, że słoneczko z rana wstawszy jednego do drugiego łacno zawiedzie i jeszcze dalej długo pójdzie, nim za lasami zgaśnie.

Cóż dopiero mówić, kiedy się człowiekowi przytrafi takie dziwne spotkanie, że ktoś kogo w dalekich latach i w dalekich krajach, a w takim zamęcie widział, że tyle po nim śladu szukać, co po psie na jarmarku; jeśli oto ni stąd, ni zowąd spadnie ten człowiek przed tobą jak z nieba, zaglądnie ci w oczy jak dzień wczorajszy, że ci się zdaje, jakoby się przeszłość do ciebie wróciła, tak że chyba oczy przetrzeć, a losom ludzkim dziwować się trzeba...

Miły Boże, ile to takich trafunków zdarzyło mi się w życiu! Przewinął się jakiś człowiek koło ciebie, jak wóz koło woza na krzyżowej drodze, stanął poprzek w złej lub dobrej przygodzie — a kto tam myślał, że go ujrzy jeszcze; aż tu nagle w chwili i w miejscu, kiedyś

go się najmniej spodziewał, stawa przed tobą, jakby cię szukał umyślnie.

Owo jedno zdarzenie takie na pamięć mi się nawija, posłuchajcie, jeśli ochota, a jak kto z was będzie w Lu­belskiem i zabłądzi może pod Oparki — to niechaj po­zdrowi ode mnie szlachcica Zakutę, co tam na przystoj­nej fortunce sobie siedzi; a niech sam Zakuta powie, czy stary Narwoj bajeczkę prawi, czy prawdę rzetelną.

Ten tedy Zakuta stanął mi raz w ciężkiej bardzo przy­godzie, w potrzebie bardzo srogiej, kiedy dusza na ra­mieniu była, a człowiek grzeszną duszę Bogu polecał cze­kając, kiedy mu koniec będzie.

Było to Anno Domini 1759. Byłem wonczas w prus­kiej dragonii już oficerem, w regimencie pana grafa Kog- geritz, tego samego, o którym już przedtem słyszeliście. Nie potrzebuję, zda się, przypominać wam nawet, że było tó ku schyłkowi owej krwawej i okrutnej wojny, co długie lata trwała z żałośnym wylewem krwi chrześci­jańskiej.

Król Fryc, jak my, żołnierze, zawsze go zwaliśmy, w ciężkich tego lata był opałach. Siła to złego, dwóch na jednego, a co wtedy, jeśli trzech od razu?... Dwie po­tencje, Austria i Rosja, armiami swymi twardo go przy­siadły, a nasz król Jegomość a kurfirszt saski, choć sam nie był zbyt srogim adwersarzem, ale w kupie z innymi przydał także kłopotu.

Obróciła się karta, padły kostki na opak, przyszła krys­ka na Matyska. Bijali my ich z gęsta, poczęli oni nas bić teraz. Kwaśno i krzywo nam bywało o tej porze, ale już najkrzywiej i najkwaśniej w onej krwawej batalii pod Kunnersdorfem.

W tej to walnej potrzebie król Fryc tak okrutną po­niósł klęską, że animusz wszelki rycerski postradał, żad­nych już speransów nie mając, a przecież był to monar­cha dużego serca, dusza harda i rogata, wojownik w rze­miośle swym sławny, co nie tak rychło dawał za wy­graną, a byle tylko tchu trochę stało, jeżem się stawiał i losom niefortunnym, i potędze nieprzyjaciół. Ale pod Kunnersdorfem już prawie na koniec mu przyszło, a nam, biednym żołnierzom, na zgubę i śmierć mizerną. Wziął nas feldmarszałek cesarski, Laudon, w ciężki taniec, nie służyło nam szczęście, choć, bez przechwałki mówiąc, mężnie i z determinacją dotrzymywaliśmy placu.

Owoż w batalii owej wielkiej, kiedy już na to przy­szło, aby nędznie się cofać, a co jeszcze w garści żoł­nierza zostało jako tako przed ostateczną salwować za­gładą, regiment nasz dragonii na śmierć wyraźną rzucono i na zatratę; albowiem tak wypadło, że trzeba było ko­niecznie w jednym miejscu przełamać szyk austriacki i rum uczynić dla rozbitej armii, aby jeszcze jako tako przed zwycięskim mieczem uchodzić mogła. Sam król Fryc przed front nasz podjechał, z panem obersztem Kog- geritzem się rozmówił, ducha nam, oficerom, dodał i ru­szyć kazał. Ozwał się sygnał na trąbkach i jako wicher stepowy rzuciliśmy się ku wskazanemu miejscu, a wyglą­dało ono jak czarna, ciężka chmura, pełna błyskawic i gromów straszliwych. Były tam albowiem gęste ba­terie, a z grubego obłoku dymów armatnich rwały się błyskawice i ryczał huk strzałów bez ustanku.

Dziesięć lat chleb żołnierski jadłem, a pewnie nie daremnie, bo w tych dziesięciu latach sześć lat minęło na srogich wojnach, na ustawicznych bataliach, potycz­kach i twardych kampamentach — ale takiego terminu

straszliwego nie miałem jeszcze. Nie na przechwałką to sobie mówię, ale bywałem zawsze mężnego serca i śmier­ci się nie bałem, bom ją nie raz i nie dwa widział z bliska

ale już przyznać się muszę, że markotno mi było w tej ciężkiej chwili i coś ściskało młode serce... A tak mi się zdało, że lecę w samo piekło i że w tej czarnej, straszli­wej przepaści dymu i ognia zginę mizernie, szabli nie używszy, nieprzyjacielowi w oczy nie zajrzawszy... Westchnąłem do Boga z głębi serca, a myśl na chwilę uleciała do owej kochanej ojczyzny mojej, którą pacho­lęciem prawie opuściłem, a której już obaczyć najmniej­szej nie miałem nadziei.

Ledwie dwa Ave Maria pędziliśmy ku onym bate­riom, kiedy kule straszliwie razić nas poczęły, zniszcze­nie okropne w koniach i ludziach czyniąc, tak iż mięszać się już poczęliśmy po trosze, ale wnet zwarłszy się zno­wu, dalej w oną czeluść piekielną sadziliśmy. Ale ogień silniejszy był niż determinacja nasza; ledwie mała chwila minęła, a grad kul i granatów obsypał nas gęsto; po­trzaskała nas ta salwa straszliwie, jakbyśmy się między smocze zęby dostali.

Cały nasz piękny regiment — a drugiego takiego nie miał pewno król Fryc w całej armii swojej — rozsypał się i rozprysnął jak grudka piasku na wszystkie strony; połowa żołnierzy legła śmiercią; innym konie ubito lub raniono, a choć my, reszta, ślepo posłuszni rozkazaniu oberszta, bylibyśmy jeszcze dalej onej ciężkiej i śmiertel­nej imprezy próbowali, to poranione i rozhukane konie bunt podniosły, w szaleństwie i trwodze się miotając, szyki własne psując, żywych tratując, a w taki kłąb się motając, że ani w tył, ani nazad, chyba mizernie giń na miejscu.

A tu, jakby na ostateczny dobitek tego fatalnego ter­minu — jak nie rzuci sią ku nam od lewego świeży pułk ułanów austriackich — ten sam, co go właśnie niedawno zwerbował był cesarzowej Jejmości Polak Szybilski — tak już bywaj zdrowa, dragonio! Sam pan oberszter nasz Koggeritz, człowiek srogiego animuszu, twardy na śmierć swoją i żołnierza swego, istny diabeł krwawy w batalii, nie widział tu ratunku i, choć nigdy jeszcze jak żyw był, w polu tyłu nie podał, teraz do odwrotu dał komendą, aby choć jaką biedną resztkę swojej dragonii z tych jatek salwować.

Zwróciliśmy konie i co nas zostało jeszcze z tej wy­prawy, ku swoim brać się poczęliśmy, a tymczasem au­striackie kule na waletę nam grały, niejednego jeszcze trupem kładąc. Niesromotno mi wyznać, żeśmy się od- sadzali żwawo, jakby ostatnie jakie fugiszy, ale skoro już raz tak padło, to trwać na placu nie męstwo, ale sza­lona rzecz była. Kiedy tak pędzę ku swoim, nagle granat pęka mi tuż przy samej głowie, ognistym pryskiem się rozpada, konia śmiertelnie godzi i mnie z nim razem na ziemię powala.

Tak mi w onej chwili było, jakoby jakiś okropny wi­cher, w uszach mi zahuczawszy, potęgą swoją głowę mi urwał i z gwizdem okrutnym wirując, dalej gdzieś poniósł, a po polu jak obręcz toczył... Padłem bez życia pod konia, żadnej o sobie pamięci nie mając, i nie wiem, co się ze mną działo przez chwilę. Kiedym legł, zdało mi się, żem zabit i że mi głowę z karku jakby chudemu wróblowi urwano — tymczasem nie była to rana, ale kontuzja ciężka, co mnie jak grom obaliła. Jakoż za chwilę wró­ciły mi zmysły, a, prócz okrutnego szumu i ciężkości w głowie, żadnego bólu nie czułem, ale tak byłem słaby,

że prawie ruszyć się nie mogłem, a cóż dopiero spod ko­nia nieżywego się wydobyć.

Otwieram powieki i patrzę przed siebie, choć mi się wzrok mroczy — strzelanie trwało jeszcze wielkie, bito się jeszcze na wszystkie strony; znać król Fryc w rejte­radzie ostatnim zębem się odgryzał, z pola umykając. Widzę koło mnie sporo kamradów zabitych, a około nich pandurów pana Trencka, jak się między rannymi i pole­głymi uwijają. Srogi był to lud te pandury: bitny, ale dziki i okrutny; nikomu pardonu nie dawał, sam też par­donu nie brał, jak stado wilków napadaj, litości nie znał, kędy przebieżał, krew tylko a ostateczne spustoszenie zo­stawiając.

Bywaj zdrów, kamrad Narwoj — rzekłem sobie w duchu — już ty teraz nie ujdziesz. Lepiej by ci było leżeć tu z głową urwaną niźli paść w ręce pandurskie; a no, teraz oczy zamknij a na śmierć się rezolwuj!"

Ledwiem sobie pomyślał te słowa, kiedy dwa takie Sereszany ku mnie podejdą, a za barki chwyciwszy spod konia ciągną... Jeden z nich widząc, żem żyw jeszcze, bagnetem się ku mnie zamierzył, w pierś samą godząc. W tej chwili ozwało się we mnie młode życie, siła i przy­tomność wróciły nagle; jak też mam na temblaku pistolet, tak leżąc, z ziemi palę w łeb pandura jak w jasną świecę. Obalił się opryszek na ziemię, nie jęknąwszy nawet, a ja w tej chwili na nogi się porwałem macając broni jakiej. A.le nic już nie miałem przy sobie prócz tej próżnej lufy, bo szabla w pole poleciała, kiedym się wraz z koniem powalił. Teraz już pewnej śmierci czekałem z rąk innych pandurów, kiedy owo nagle ułan jakiś austriacki nadjeż­dża i na nas wprost sadzi. Ledwo spostrzegł, co się dzieje, nuż pocznie drzewcem okładać po łbach pandurów, ode

Hill ich pędząc. A trzeba wiedzieć, że tych pandurów, jako już znane były kanalie z okrucieństwa a rozbój- nictwa szpetnego, komenda na oku miała, ukrócając ich swawolę, aby jako dzikie bestie nie grasowały na pobo­jowisku. Umknęły się rabowniki, a ja patrząc na ułana mówię mu:

Danke, Kameradl

Nix Kamerad! Nix Deutschi

A był to chłop srogi z wielkim wąsem konopiastym, barczysty jak niedźwiedź, z marsem dzikim na twarzy. Siedział na lichym koniu węgierskim, ale u troku miał ślicznego arabczyka, którego zaraz poznałem jako luza­ka mego pana obersztera. Snadź ułan konia wziął, ma­sztalerzowi kark skręciwszy w utarczce.

Kiedy mi mówi, że nix deutsch, tak ja już milczę, rezygnując się na los wojenny i gotów dać się jeńcem wziąć, bo o obronie ani myśleć było. On też, grot lancy swej przykładając mi do piersi, ciągle woła:

Nix Deutschi Nix Pardonl Schlag todt Preussl Geld giebl

Sięgam ja tedy do kartusza, a miałem tam kieskę i kilku talarami, bo złota trochę gdzie indziej schowałem, i, rzucając mu w górę, rzekę mimowolnie po polsku:

Masz, diable rogaty; bodaj cię zabito!

On już był nastawił rękę, aby kieskę uchwycić w po­wietrzu, ale gdy usłyszał moje słowa, nagle się skonster­nował, dłoń spuścił, tak że talary na ziemię padły, i du­żymi oczyma na mnie się wypatrzył:

A toś ty Polak! — rzecze do mnie z zadziwieniem.

Polak S odpowiadam — tak jak i ty.

Ale ja szlachcic i katolik — mówi on na to, pa­trząc na mnie ciągle. — Zakuta jestem!

A i ja szlachcic i katolik — mówię na to. — Nar- woj jestem.

Idźże ty sobie na inne ręce, kiedyś ty swój, ja ciebie nie chcę!

Ja się też nie proszę do waćpana; a kiedyś mi nie- rad, to mnie puść.

Z Bogiem sobie ruszaj i talary weź, znaj, żem Zakuta!...

Będę znał i to z wdzięcznym afektem, mości Za­kuta, ale konia nie mam... Wiesz ty co, panie bracie, po co ci tego luzaka? Oddaj, komuś wziął, z naszego to re­gimentu.

Znaj, żem Zakuta, szlachcic Zakuta, bierz konia i uciekaj do swego Fryca; Zakuta mu się kłania!

Sprawię się z pokłonu, ale i waszmość Laudonowi się pokłoń, a powiedz mu, że to oddany chleb będzie!

Rzekłszy to, siadłem na konia, choć mi się jeszcze głowa zawracała, i nie czekając długo, jak mu dam ostro­gi, tak w jednej chwili odsądziłem się i od ułana, i od pandurów, i, kierując się jak można było, nuż wyskoczę w ową stronę, gdziem się swoich znaleźć spodziewał. Koń był szybki jak piorun i jemu to zawdzięczam, żem się do linii pruskich szczęśliwie dostał, szwanku dalsze­go uszedłszy; bo mnie ten rumak szlachetny jak strzała niósł przez ogień gęsty i huzarom nie dał wziąć, co się za mną wymykali, kusząc się daremnie, albowiem sro­motnie w tyle pozostali na swych zmęczonych szkapach.

Owoż w takiej to przygodzie poznałem szlachcica Zakutę. Zniknął mi w obłoku bitwy i ani myślałem, że mi kiedyś przed oczy się nawinie... Tymczasem anno 1763, kiedy już do Polski wróciłem i chorągwię gwardii koron­nej trzymałem, ten sam Zakuta, z takim samym wąsem

konopianym, przyszedł na moje ręce w Warszawie, spo­sobność mi dając, abym mu ową przysługą spod Kunners- dorfu, jak przystało, wdzięcznym sercem odpłacił. Jak to było, na końcu będzie; a teraz powiem o samym Za­kucie i o jego przygodach, nim w Warszawie się pojawił i nim się fortunki i poczciwej kondycji szlacheckiej do- drapał — bo tak i mnie składniej mówić, i wam słuchać lepiej będzie.

Był ten Zakuta syn mizernego i bardzo pospolitego szlachetki. Pan ojciec w chodaczkach chodził, choć klej­notem się pieczętował; na szlacheckim herbie, a na ma­łej, chłopskiej szmacie ziemi siedział — jak to w naszej Polsce bywało i bywa. Był stary Zakuta podstarościm w kluczu JMć pana cześnika Opackiego do podłych posług na polu i gumnie. *£e chłop był duży i silny, a szerpentyną machać umiał, jak mało jaki zawadiaka i rębajło, owo tedy pan cześnik wraz z inną hałajstrą na sejmiki go brał, aby partią pańską trzymał a łba zdro­wego nadstawiał, kędy tylko potrzeba aibo i nie potrzeba było.

Zdarzyło się jakoś, że na takowym sejmiku jednym do srogiego gwałtu i tumultu przyszło, do czego pan cześ­nik, z natury swojej warchoł i grasant sejmikowy, przy­czynę dał pierwszy. Partia adwersarzy rzuciła się na cześnika i jego dwór z szablami. W kościele to było, a tak się jakoś stało, że gdy cześnikowi ludzie drzwiami głównymi się cofali, sam pan cześnik, odcięty od nich, zakrystią się spod szabel panów braci rozsrożonych sal-

II

'"^alinó Narwoja

wował, ale na cmentarzu dopadnięty, omal co na zrazy rozsiekany nie został. A no i padłby pod razami, bo już kilka razy cięty, krwią oblany, bronić się nie mógł, kiedy owo Zakuta stary, istny wyrwidąb, gigas i siłacz okrutny, zjawia się nagle na sukurs. Tak też mężnie pana cześnika bronił i zasłaniał, że sam porąbany padł, a cześnik z du­szą uciekł. Zdało się zrazu, że Zakuta nie żyje, tak go panowie bracia sejmikowi posiekli szablami — ale w sta­rym twarda i rogata dusza była, ciała się jakby żelaznym kleszczem trzymała; a tak ledwo ceber wody na łeb porą­bany mu wylano, już się porwał na nogi, w pozyturze stanął i wołać począł:

Sam tul Pokaż łebl Zakutę znajl Potem balwierz gębę mu połatał, kości sprawił, pla­strami zasmarował, a nie minął miesiąc i stary Zakuta się wylizał. Owoż cześnik, pan możny a poczciwego ser­ca, tej wielkiej przysługi mu nie zapomniał, ale na znak wdzięcznego afektu jedną małą wioskę klucza swego, Oparki, wieczystym darem jetnu i potomstwu jego oddał.

Owo i masz z mizernego szlachetki pana, bene natum et possessionatum. Stary Zakuta na włość swoją się spro­wadził, kurtę ekonomską zrzucił, harap na kołku powie­sił, w bławatny żupan się ustroił, pasem złocistym opa­sał — a po staremu cześnikowi, dobrodziejowi swemu, nogi ściskał i na sejmikach za nim z szerpentyną twardo stawał. Cóż z tego, kiedy niedługo było tego panowania, a biedny Zakuta ledwo co jedwabnego żywota zażywszy, wielkiego frasunku i mizerii ciężkiej rychło się doczekał.

Padło już tak nieszczęśliwie, że ledwo rok minął od owego sejmiku, na którym sobie stary Zakuta własną skórą na Oparki zarobił, kiedy pan cześnik Opacki z ży­ciem się swoim rozstał. Jeszcze nie zastygł nieboszczyk,

a juz zleciała chmura krewnych z woźnymi, z podkomó* rzym, z ziemstwem całym, aby fortuną się podzielić, bo pan cześnik umarł bezdzietnym wdowcem. Rozdrapali wszystko, co zastali, a mało im jeszcze snadź tego było, bo się i do Zakuty wzięli. Poczęto wołać na niego, że nie wieczystą donacją, ale prostą dzierżawą na owych Oparkach siedzi — i nuż go rugować z wioszczyny. Bro­nił się, jak mógł, biedny sztachetka, listy i dokumenta produkował, bliznami się świadczył, żywych i umarłych świadków przyzywał, nic mu to nie pomogło. Uciekł się do trybunału, sumitując się o opiekę, nim sprawa na roki przyjdzie, aby go siłą-mocą z ciepłego gniazda nie ru­gowano — wszystko to za nic, bo jak to w naszej Polsce bywa: „trybunał z dekretem, Radziwiłł z muszkietem".

Już to tym razem i dekretu nie było, bo panowie krewniacy cześnika, nim pozew o rugi wnieśli, już sobie sami dekret ferowali; z kupą zbrojną szlachcica w Opar­kach zajechawszy, z dworu wytrzęśli, a z rupieciami na czystym polu osadzili. Masz tobie teraz wieczystą do- nacjęl Zakuta mało nie oszalał z desperacji i takowego kontemptu, ale za wygraną nie dał; do swej chłopskiej chaty jak niepyszny wrócił, co miał przy duszy, sprzedał i sprawy w trybunale dochodzić począł. W onym to cza­sie syn jego jedynak, ten sam Zakuta, który mi w onej przygodzie pod Kunnersdorfem tak szczęśliwie stanął, miał już jakich lat dwadzieścia, chłop już był duży, ale prostak obscurus, bo przy gęsiach i cielętach się chował, a prawie trzodę pasał mimo szlacheckiej prozapii i her- bownego klejnotu. Jako i nie dziw temu, bo chudzina ojciec przystojnie edukować nie miał za co, a całęgo panowania na Oparkach ledwo rok było, tak że w tej krótkiej szczęśliwości i szlacheckich dostatkach młody

J

L

Maciek (tak się syn Zakuty nazywał) ledwie co alfabetu zarwał i swoje imię z wielką profuzją potu i trudu, a cięż­ką pięścią i bardzo zębato podpisać umiał.

Poszedł sobie proces po trybunalskim labiryncie, a stary Zakuta po żebraczym szlaku. Sądy dla magnatów na bystrych rumakach jeździły, dla mizernego chudziny po smole rakiem się wlokły; co było, palestra wzięła, a o sprawie i o restytucji Oparek ani tatarskiego słychu.,. Tłukł się stary Zakuta po trybunale, wszystkich o pomstę a naprawienie krzywdy prosił, woźnym czapkował, na wokandę jak na Najśw. Sakrament z pożądliwością sfra- sowanej duszy poglądał, przy każdej reasumcji trybunału krzyżem po kościołach leżał, Bogu i ludzkiej sprawiedli­wości oną biedną sprawę swoją oddając...

Ale nie było dla niego zlitowania, choć Bogiem a prawdą miał rację szlachetka i krwawej tylko krzywdy poszukiwał. Wprawdzie sprawa jego przez trzy lata stała zawsze na wokandzie i na stół ją przywoływano, ale pu­szczano ją paleslranckim fortelem per non sunt. Przez cełą sesję stary Zakuta stawał w trybunale, ale kiedy wołano sprawę po sprawie, a na niego kolej przyszła, to, nim się ozwal, już nastawieni a liczni adherenci jego ad­wersarzy wołali z całego tuzina gardeł: „Non estl Non esll", a instygatorowie i woźni nie bacząc na takową szpetną sztukę, bo kupieni byli, sprawę Zakuty spychali znowu na dół ad calendas graecas, do reasumcji przy­szłej. Daremnie wołał biedny Zakuta, co miał jeno tchu w piersi zachrypłej:

Jaśnie Oświecony Trybunale! Jaśnie Wielmożny Marszałku! Jestem tu, Zakuta jest! Jest! Jest! Zakuta contra heredesl...

Nic to nie pomagało; zahuczano: „Non sunll Non sunt!" i tak okryto chudzinę kondemnatą jako non com- parentem. Tak było przez dwa lata, aż trzeciego roku stary Zakuta wziął na trybunał ze sobą swego syna Mać­ka, co tymczasem kędyś za pachołka stajennego sługiwać musiał. Wziął go z tej racji, jako sam już był za stary i chory; zesechł bowiem jak szczapa, ledwo nogami su­wał, a zdawało się, że gdyby nie stary pasik wełniany, którym się ściskał, to by się mu żebra rozsypały po ziemi. Wziął owo Maćka ze sobą i mówi mu:

Pamiętajże ty sobie, Maćku, już to ostatni rok ja na trybunał idę; pewno już drugiej reasumcji nie docze­kam. Słysz dobrze, a pod błogosławieństwem ojcowskim uważaj, kiedy w trybunale wołać będą z wokandy: „Kas­per Zakuta contra hered.es...", to dobądż tchu potężnego | siebie, co go masz tylko w sobie, i wołaj okrutnie, ja­koby w lesie: „Est! Est! Est! Comparens!"

Przyszło nareszcie do sesji; stary Zakuta mocno sła­by, ledwo dyszący, blady jak Piotrowin, stoi wraz z Mać­kiem; dech w piersi wstrzymał, oczy w słup postawił i jeno słucha, kiedy sprawy wywoływać poczną. Jakoż i przyszła na stół sprawa nieszczęsna, ale ledwie ją woź­ny wywołał, już owa hałajstra przekupna wielkim gło­sem krzyczeć pocznie: „Non sunt! Non sunt!" Maciek tedy sobie, co sił tylko starczy, woła a woła: „Est! Est! Est!" — a jeno temu się dziwuje, że tatuś dobrodziej, jak się oparł o kratki, tak sztywnie stoi, jakby z kamienia,- usta ma zaciśnięte, a oczy jakby szklane i nic a nic się nie ozwie... Szturchnie tedy ojca łokciem, aby on się też przeciw onym najętym wołaniom protestował, ale stary Zakuta jak stoi, tak stoi, nieruchomy i milczący, białkami świecąc, aż patrzeć straszno...

Myślał owo Maciek, że na tym wygrana stoi, aby trybunał starego widział na własne oczy i że jest, nama­calnie się konwinkował; nie ustając wtedy w okrutnym swym wołaniu: „Estl Est!", bierze ojca na bary i przed sam stół trybunalski na oczywisty dowód komparycji niesie. Że był chłop duży i siłacz wielki, tedy choć go instygatorowie i woźni wszelką mocą zatrzymać chcieli, on sobie przecie rum uczynił i do samego marszałka dotarł.

Est! Est! — jak opętany wrzeszczał i jak trzymał ojca na ramieniu, tak go na stół rzucił...

Stary Zakuta padł na stół jak kość zimny i twardy, aż stół się echem ozwał gdyby trumna — a był to trup... Snadż starowina mizerny jak czekał przy onych kratkach, tak i zastygł nagle, a kiedy syn Maciek jego komparycję wywoływał, on już chyba na tamtym świecie był com- paiens, a z trybunalskiej wokandy na oną niebieską i sprawiedliwą przez Najwyższego Marszałka, Pana Boga naszego, wywołań został...

Porwał się z krzesła pan marszałek, cofnęli się z prze­rażeniem wielkim ichmość panowie deputaci, skoczył pan pisarz jak oparzony — wszyscy struchleli w sercu swoim na on widok śmierci, co majestatem swoim cały splendor trybunalski zaćmiła — wszystko umknęło na bok, jeno krucyfiks czarny, co nad stołem marszałka wi­siał, zdawał się litować biednej ofiary, a Chrystus jakoby miłościwie nań spoglądał...

Stał się tumult i hałas nie do opisania w trybunale; długo wołali nadaremnie instygatorowie i woźni: „Ucisz­cie się, mości panowiel Na ustęp, mości panowiel Ucisz­cie się!" — aż nareszcie zreflektowano się nieco w owej grozie, co padła była na wszystkich z widoku trupa le-

żącego na stole marszałkowskim. Sprzątnięto co rychło zwłoki starego Zakuty, sesją solwowano, a Maćka insty- gator za obrazę Jaśnie Oświeconego Trybunału na haupt- wach oddał, ale go stamtąd na drugi dzień wypuszczono, aby mógł pójść za trumną nieboszczyka ojca swego. Po­grzebano starego Zakutą na koszt trybunału — mówiono

o dziwnym trafunku kilka dni w całym Lublinie i na tym sią wszystko skończyło.

ni

Został młody Maciej sam na świecie w nędzy i wiel­kiej desperacji. Szczęście, choćby chwileczkę przeleciało, znacznie psowa ludzi; zażyło się przez roczek jeden roz­koszy dostatniej, było sią paniczem na własnej fortunie w Oparkach, chodziło się w bławatnym żupaniku i na własnym jeździło konięciu; potem kiedy to wszystko, gdyby mara senna, minęło, miało się speranse odwetu; był choćby we mgle widoczek wygranej i restytucji — a teraz na waletą ostateczną przyszło temu wszystkiemu... Tyle stary chłopcu nagadał, jako on z zacnej krwi jest, a z uczciwej prozapii szlacheckiej — a tu teraz chyba wodę nosić szlachcicowi albo targ zamiatać, albo pod- starościm furmanić chyba, bo jakżeć inaczej, kiedy, jak to na Rusi mówią, ani czytały, ani pysaty...

Przetrząsł młody Zakuta z żałości wielkiej skrzynkę swego tatusia, ale nie znalazł tam nic, jeno dużą puszkę blaszaną, a w niej dokument na pergaminie. Było to dy- ploma rodowe; Zakuta schował je w zanadrze, opatrzyw­szy z troskliwością takową, jakby to świętość była a re­likwia najdroższa i w świat poszedł daleki... Włóczył sią

tak rok jeden; służby i uczciwej kondycji jakiej szuka­jąc; kędy bywał, tego mi już nie opowiadał anim ja tej powieści z niego nie wyciągał; dość, że gorzkiej biedy się najadł, od głodu i chłodu przymierał, a rady i wspo­możenia jakoś znaleźć nie umiał. Odarty i bosy, zabłąkał się aż pod granicę śląską i los go zawiódł na werbow­ników cesarskich. A były to werbowniki pana generała Szybilskiego, co cesarzowej Jejmości, Marii Teresie, re­giment ułanów sztyftowa!. Między werbownikami było już kilku Polaczków, a ci takiego draba, jak Zakutę, uj­rzawszy, poczęli mu dogadyWać i przyśpiewywać: Przy­stań, przystań na ulana! W takowej desperackiej po­zycji Zakuty była to jeszcze bardzo przystojna i uczciwa alternatywa — owo nie myśląc wiele, usłuchał freiwer- bera, dał handschlag, wypił szklankę węgierskiego wina, wziął garść drobnej monety srebrnej i lekkim sercem do regimentu pana generała Szybilskiego się zaciągnął.

Gorzko mu tam było w tej służbie żołnierskiej, a już najbardziej z początku samego. Poszturkiwali, frycowali, w rygorze srogim trzymali, nim się musztry i regula- mentu nauczył, a tępo mu to szło bardzo, bo po niemiecku ani trzech słów nie umiał. Zażył Zakuta biedy, zalało mu się nieraz za kołnierz, ale po czasie było; siedźże tam, kędyś wlazł, tańcuj, jak ci każą. Wrócić się nie było można, bo nie puszczą; kto handschlag dał, lat werbow- niczych doczekać musiał; uciec niebezpieczno, a nuż zła­pią; i bywaj zdrów, panie bracie, bo krygsrecht ostry, żartu nie zna, a kula mało kosztuje...

Cóż wtedy dopiero, kiedy przyszły wojny i kampa- menty, batalie srogie; człek dziś tu, jutro tam, a wszędy w ogniu, jutra niepewny, każdy dzień, jakby ukradł śmierci. Nie bal się Zakuta wojny i nie bał się śmierci,

bo serce miał | przyrodzenia mężne; a gdy proch poczuł, a no zaraz krew polska i szlachecka w nim zagrała żwa­wo i ogniście i wszędzie pierwszy bywał, gdzie kazano lub nie kazano. Sam mi to powiadał i ja mu też wiarę daję, bom tego na sobie samym doświadczył, że mu le­piej było na polu niż w garnizonie, w czasie wojny niż pokoju i że za większą mizerię sobie miał rygor wach- majstra niż granat pruski.

Służył tak Zakuta lat kilka, ale szarży żadnej się nie dodrapał: jak był gimajnem, tak nim i został, bo po nie­miecku słówka nie umiał, a nauczyć się ani rusz. Ledwie jakieś dziesiąte słowo połapał — a i to na języku się plątało ciężko, a choć je z ust wypuścił, to tak je przed­tem polskimi zębami pogryzł, że owo sztuka poznać, po niemiecku li to czy po turecku. Bieda mu z tym była okrutna, bo gdyby języka był zachwycił, pewno i rangi byłby się dosłużył. Nie minęłaby go była szarfa; wart jej był, bo w polu za trzech stał i animuszem nikt go nie wyprzedził. Ale tak, to już chyba na tym cały swój ho­nor zasadzał, że nikt w całym regimencie tak nie jeździł, jak on, a kiedy zdarzył się koń kanalia, co mu nikt rady dać nie mógł, np. jaki dziki tabun, jakaś niesforna i bun­townicza bestia, Zakuta ledwo go pod sobą ma, już go trzyma, jak barana wodzi. Za trzy dni z największym diabłem gotów był — na smoku ognistym byłby fron­tową służbę pełnił, taki jeździec był Zakutał

Za to jedno, a za drugą waleczność w boju jako tako patrzano w pułku na Zakutę, bo zresztą niesforny żoł­nierz był, dusza rogata, zuchwalec nieposkromiony, co starszyzny nie znał i samego obersztera się nie bał. A niesforności główna przyczyna ta była, że Zakuta z szlachectwem swoim zawsze wyjeżdżał, gdzie trzeba

i nie trzeba było; zawsze na swój klejnot rycerski się po­woływał i z wszystkimi grafami niemieckimi, co oficerię w regimencie składali, za równego się miał, każdą szarżę za hetkę pętelkę sobie biorąc, skoro nieszlachcic ją trzy­mał. Już to sam stary Zakuta winien był, że synowi tą szlachecką zacnością głowę zawrócił, a tego go nie nau­czył, że to był titulus sine vitulo — herb w tytule, a dziu­ra w szkatule... Ale czym młody Zakuta raz nawarzył, tym i kipiał na zawsze, i to jak ukrop kipiał gorący. Ową rurę blaszaną, w której dokumenta jego szlacheckie były, ciągle z sobą nosił, czy w ogniu, czy to w obozie, a w re­gimencie zawsze go zwano Edelmann Zakuta, żartując sobie i pośmiewując się z owej fumy prostego żołnierza.

Póki wojna była, Zakuta jako tako mizernym swym stanem żołnierskim się kontentował, Prusaków rąbał, sztabsoficerów króla Fryca żywcem łapał, pojedynkiem do ich obozu wpadał, salwy z pistoletu dawał i cały kor­pus pruski alarmował, kuchni kampamentowej dopadał, od pieczeni Brandyburów odpędzał — i inne podobne sztuki zuchwałe płatał. Na szlify oficerskie polował, zawsze ich kilka zdobytych po bitwie z sobą przyniósł; a już najsprawniej konie piękne pruskim junkrom brać umiał; w każdej batalii ślicznego konia dostał, a w regi­mencie jego prawie oficera nie było, któremu by z ta­kiego zdobytego konia prezentu nie był uczynił, złama­nego halerza w zamian nigdy nie przyjmując; bo gdy mu który zapłacić chciał,, zaraz wąsa konopianego nasrożył i łamaną niemczyzną hardo mówił;

Ich schenken Pieid, ich Edelmann Zakuta binl

Czy mu tak za Polską tęskno było, czy inna jaka im­preza w ojczyste strony go ciągnęła, dość że co kwartał

o urlop do Polski prosił, a nigdy permisji nie dostał, jeno

\

go za każdym takim raportem wyśmiano w regimento­wym sztabie. A ni^ chciano mu zezwolić na urlop, bo za handgeldem się zwerbował, a gdyby był do Polski wy­szedł, na jego łasce by wisiało albo wrócić, albo i nie wrócić, a potem rób, co chcesz, szukaj kamienia w wo­dzie. Zakuta klął się, że wróci, vetbum nobile dawał, ro­dowy dyplom, co już najdroższą był jego świętością, wraz z całą rurą blaszaną zastawem kładł rotmistrzowi — nic nie pomogło; a kto berajterem będzie? Kto w regimencie konia narowistego poskromi, jak Zakuty nie stanie?...

Owo zdarzyło się, że Zakuta podczas zawieszenia broni na Węgry z regimentem swoim się dostał i do mia­sta przyszedł, gdzie siła wojska stało i gdzie sztab JMć pana Andrzeja Poniatowskiego, naonczas generała cesar­skich wojsk austriackich, się znajdował. Skoro Zakuta zasłyszał, że pan generał Poniatowski kwaterą tu stoi, za­raz w paradny moderunek się ustroił i wprost do kwatery poszedł, aby, jak powiadał, pana brata szlachcica odwie­dzić i z kordialną estymą powitać. Przychodzi do kwate­ry, a tu nie ma nikogo, jeno masztalerz Polak, co przy koniach został. A było to w roku 1764, o dobrym już le- cie. Pyta Zakuta, kędyby pan generał był, bo pomówić z nim pragnie.

Książę generał do Polski pojechał — powiada mu masztalerz.

A czy wróci tu jeszcze i kiedy go się spodziewa­cie? — pyta Zakuta.

Wróci albo nie wróci — rzecze masztalerz — na elekcję pojechał do Warszawy...

A co to zacz ta elekcja w Warszawie? — pyta da­lej Zakuta.

*— Co 2 waćpana za szlachcic — mówi śmiejąc się masztalerz — kiedy nie wiesz, że sfary król Jegomość umarł...

Umarli A no patrzcie! — rzecze Zakuta z wielką powagą i kompasją. — Bardzo mi to jest markotno. To pan generał na pogrzeb pojechał?

Ale nie na pogrzeb, tylko na elekcję. Nowego kró­la obierać będą, a jak gładko pójdzie, to obiorą bratanka pana generała... Owo dlaczego pan Poniatowski może już tu nie wróci...

Zadumał się mocno na te słowa Zakuta, pokręcił wąs dobrą chwilę, a nic nie odpowiedziawszy, do kwatery swej wrócił... Przez trzy dni następne mocno zafrasowany chodził, starego króla Jegomościa żałował, jakoby to ku­zyn jego był bliski, a widocznie na wąs coś sobie motał. Tak kilka dni jak mruk milczkiem w kwaterze siedział i do kamratów słowa nie przemówił, bezustannie nad czymś medytując.

Tak było, aż nagle wielką paradę obwołano dla ca­łego wojska, bo niespodziewanie sam marszałek graf Daum zjechał i lustrację miał odbywać. Stanęło wojsko, co go tylko było w tej tam stronie, w paradnym ordynku, a regiment Zakuty także jak przystoi wystąpił. Marsza­łek Daum, wojownik sławny, bohater zwycięski, co prus­kiemu Frycowi nieraz sprostał, jak tego exemplum dał w onej głośnej batalii pod Kollinem, srogi był pan i wódz surowy, ale o żołnierza dbał i rad go słuchał, jeśli kto odezwać się lub żal jaki wywieść miał determinację. Podobał się Daumowi regiment ułański, w którym Zakuta służył; po lustracji tedy mówi obersztowi, aby go ludziom oznajmił, iż kto chce, wystąpić może z prośbą lub skargą, jak któremu wypadnie. Oberszt przed frontem ledwo tę

wolą marszałka ogłosił, kiedy Zakuta z szeregu rusza, przed front podjeżdża, na grafa Dauma prosto sadzi, przed nim samym na trzy kroki konia osadza, jakby ćwiek wbił w ziemią, i, salutując, tak sią odzywa:

Edelmann Zakuta bin-, nach Polen Urlaub bitte...

Zmierzył graf Daum suplikanta ostro i pyta oberszta,

czemu on mu sam urlopu nie dał. Tłumaczył sią na to oberszt rozmaicie, a graf Daum pyta Zakuty, po co by do Polski chciał iść koniecznie.

Zakuta nie stracił miny, przeciwnie, jeszcze więcej kontenansu nabrał i z wyraźną dumą krótko odrzekł:

König wählen!

Zaśmiał sią marszałek Daum i, jakby nie dosłyszał, raz jeszcze pyta, a Zakuta znowu sierdzisto i śmiało mówi:

Edelmann bin, Elector bin, will König wählen...

Zabawiło to mocno marszałka, śmiał się bardzo i na

biednego Zakutę chwilę z podziwieniem patrzył, o jego konduitę wypytując — aż w końcu obrócił się do oberszta i rzekł:

Oberst, lassen Sie den Kerl laufen!

Owo Zakuta osiągnął, czego chciał, sam feldmarsza­łek urlopu mu udzielił. Już teraz nie było rady przeciw tak dostojnemu rozkazaniu; volens nolens musiano dać Zakucie zaraz permisję z regimentu. Zawołano go do szta­bu i wystawiono urlop na dwa miesiące, a rotmistrz jego, nie chcąc tracić najlepszego jeźdźca w szwadronie, a wie­dząc, że mimo iż permisja jest limitowaną, od Zakuty to zależy wrócić albo nie wrócić zgoła do regimentu, wy­ciągnął na nim to konieczne, że na termin pod chorągwią accurate stanie. Dał chętnie Zakuta parol szlachecki, a wtedy oberszt sygnował mu permisję i marszrutę, na której w rubryce: Wohin? — wyraźnie tak wypisano: Zur

polnischen Kónigswahl nach Warschau, jak to sam pó­źniej u Zakuty na własne oczy oglądałem.

IV

Za tak szczęśliwie uproszoną permisją wybrał się Zakuta w drogę. W mieszku kuso bardzo było; ledwie jakich kilka złotych miał wszystkiego przy duszy. Mógł ci wprawdzie Zakuta mieć jaką taką sumkę, gdyby przed­tem rządniejszym bywał, a na tylne koła się oglądał. Z mizernej lafy trudno było wprawdzie co odłożyć, bo to, pożal się Boże, żołd na tyle chyba wystarczył, aby wosku kupić i wąsa uczciwie nasztorcować — ale były to czasy wojenne, a Zakuta w każdej batalii i na każdym podjeździe się obłowił, za żaden skrupuł sobie tego nie mając odbierać kieski i zegarki pruskim oficerom. Ro­bili tak pruscy żołnierze i oddawano im też za nadobne, tak iż owe wzajemne obdzieranie się w nieuczciwy a łu- pieski weszło obyczaj.

Zakuta, że służył w lekkim regimencie, ciągle był na podjazdach; on i jego kamraci od tego byli, aby znie­nacka wyskoczyć, nagle uderzyć, poderwać i przepło­szyć, gdzie się dało, i do swoich rychło umykać. Choć szarży nie trzymał, Zakuta miał często forwacht z kilku ułanów pod swoją komendą — z nimi, bywało, się wyr­wie na jakąś kwaterę lub namiot pruskiego sztabu, jak krogulec spadnie, a prawie nigdy z próżnym kartuszem nie wróci. Raz prowiantmajstra z małą kasą zabrał, a choć kasę oberszterowi swemu oddał, to mu zawsze z tego so­wity procent według regulamentu wojennego się dostał, innym razem bogatych junkrow, co się w karty zaba-

wiali, od dukatów odpędził, partię im popsuł, a choć sam z nimi nie grał, to — jak sam powiadać lubił — wszystkie stawki powygrywał, a było tego kilkadziesiąt dukatów.

Kto inny na miejscu jego, gdyby był grosz do grosza kładł, okrągłą sumkę byłby uciułał — ale Zakuta wesoło żył, jak wszyscy odważni żołnierze podczas wojny; i nie dziw też, bo zawsze śmierć kładł na stawkę, a skoro ży­cia sobie za nic nie ważył, za cóż miał ważyć sobie pie­niądze?... Bywało, do małej jakiej mieściny regiment przyjdzie, a już Zakuta wszystko, co w ładownicy było. na wino i uciechy przepuści, wszystkich kamratów gości, niemal cały szwadron własnym sumptem raczy — i tak hula, dopóki to, co wichrem przyszło, wichrem też i nie pójdzie.

Kiedy mu tedy do Polski na ową elekcję iść się za­chciało i kiedy mu już sam feldmarszałek graf Daum urlopu udzielił, chciała oficeria z obersztem na czele na jakiś przystojny vialis dla niego się złożyć, ale że mu to z drwinami i z przekwintem ofiarowano, tedy hardy szlachcic, który swą wyprawę elekcyjną na serio brał, przyjąć datku nie chciał; przy tym jedynie obstając, aby mu za czas urlopu jego, to jest za dwa całe miesiące, lafę wypłacono, a porządny mundur, co go od wielkiej parady tylko przywdziewać było wolno, wydano i szablę | sobą wziąć pozwolono. Na co, gdy w komendzie zgo­da była — wybrał się Zakuta per pedes do ojczyzny swojej.

Szedł boso całą drogę, bo buty szanować trzeba było, aby między bracią szlachtą na polu elekcyjnym uczciwie się prezentować; a gdzie mu się wygoda zdarzyła po drodze, to podjechał kawałek. Szczęście jego chciało, że kilka wozów przydybal, co węgierskie wino dla pana

AjNarwoja

r

wojewody Mniszcha wiozły; ich się tedy trzymał, aby do Dukli się dostać. Chętnie go słudzy pana Mniszcha z sobą wieźli i po drodze karmili, bo go sobie za militarną es­kortę trzymali, a z winem i trzosem bezpieczniej im przy takim towarzyszu być się zdało. Jakoż i rację mieli, bo w dużym lesie, już u granicy samej, banda Cyganów i in­nych madiarskich grasantów, na tokaj ochotę mając, na wozy się zasadziła, a nagle w nocy z okrutnym gwałtem na ludzi pana wojewody napadła.

Do takiej przygody Zakutę jakby matka umyślnie rodziła, toteż kiedy wojewodzińscy ducha stracili i sro­motnie przed opryszkami uciekać poczęli, on, z jednym tylko pachołkiem mężniejszego serca, łotrzykom tak twar­do się stawił, że nic nie sprawiwszy ustąpić musieli.

Kiedy inni po lesie się rozbiegli, krzyk wielki czy­niąc, z lamentem pomocy wołając, Zakuta kilku oprysz- ków szablą wymacał, a na resztę fortelu zażył, bo niby pluton cały ułański przyzywać począł, że tak wyglądało, jak gdyby naprawdę z tyłu śladem szedł cały podjazd kawalerii. Bardziej to przeraziło opryszków niż sama sza­bla Zakuty i, nie czekając, co dalej będzie, co tchu po lesie się rozbiegli.

Rozpędziwszy tak hałajstrę, Zakuta wraz z pachoł­kiem przy winie został, czekając na wojewodzińskich lu­dzi czas długi, ale, iż widocznie albo ze strachu ciągle uciekali, albo też w lesie gęstym nocą zbłądziwszy do wozów już trafić nie mogli, dość, że Zakuta do świtu da­remnie powrotu ich wyglądał. Pyta tedy pachołka, czy zna drogę, a dobrą otrzymawszy odpowiedź rzecze:

Kiedy tak, sami dalej pojedziemy, na tamtych tchórzów nie czekając, a spodziewam się, że JMPan Mni- szech za wino wdzięczny umysł nam okaże.

Jakoż wzięli się dalej ku Dukli i szczęśliwie tam sta­nęli, daremnie się przez całą drogę i na każdym popasie oglądając, czy wojewodzińscy ludzie ich nie dopędzą.

W Dukli Zakuta wozom zatrzymać się chwilę przed gos­podą kazał, a w mundur swój paradny się ubrawszy, sza­bli dobył i tak z gołą bronią w ręku wozom z beczkami tokaju do dworu pana wojewody jechać komenderował. Marsa nastroiwszy, z gołą szablą w ręku koło wozów przez całe miasteczko maszerując, na podwórze pana wo­jewody wozy zawiódł, a tu halt uczyniwszy fury szykiem frontowym sformował, a sam z szablą przed nimi stanął i na dworskich zawołał.

Zbiegła się cała dworska hałajstra, z ciekawością wielką na ułana i na beczki patrząc, a on do jednego z pachołków mówi:

Słyszysz, smyku, nie wydzieraj sobie ślepi, a bież mi zaraz do pana wojewody, niech fu zajdzie.

Pobiegł pajuk, ale przed samym panem wojewodą z rozkazania się nie sprawił, bo się bał pana tak obce- sem na podwórzec przyzywać, marszałka tylko przywo­łał. Pyta marszałek Zakuty, czego by chciał od pana wo­jewody, ale szlachcic na to:

Waszmości nic do tego, z samym panem tylko mówię.

Wzruszył ramiony marszałek i sekretarzowi znać dał, a ten na podwórze zeszedłszy pyta:

Miły człeku, opowiedzcie się mnie, z czego się opowiedzieć macie, pan wojewoda śpi teraz.

Słuchaj no, łyku — krzyknie na to Zakuta — nie żaden ja miły człek jestem, ale szlachcic i w armii Jej Cesarskiej Mości Marii Teresy, imperatorowej rzymskiej,

l W

z honorem służęl Fagasom się nie raportują; i samym tylko panem mówię.

Pocznie się owo kłótnia na podwórzu głośna, tak że sam pan wojewoda, co z okna na to patrzył, na dół ze­szedł i do Zakuty przystąpił pytając, co zacz jest i czego by od ludzi jego wymagał?

Zakuta widząc, że z samym panem wojewodą teraz mówi, stawia się w pozyturze, według wojskowej sub- ordynacji, czyni salutację i tak się raportuje:

Zakuta, szlachcic jestem, w służbie Jej Cesarskiej Mości królowej węgierskiej i czeskiej zostaję, na elekcję nowego króla Jegomości do Warszawy za permisją feld­marszałka grafa Dauma idę; wino eskortą prowadzę; dwa­naście beczek wiozę; jedenaście pełnych, za dwunastą nie ręczę, a to z tej racji, pokornie melduję, żeśmy z dwunar stej po drodze z tym owo pachołkiem nieco popijali.

Wypatrzył się pan Mniszech na Zakutę, jakby na wa­riata, bo tego dziwnego raportu zrozumieć nie mógł — co też widząc szlachcic, pocznie szeroko opowiadać całą przygodę z opryszkami w lesie i jak ludzie wojewodziń- scy wina odbiegłszy skórę własną gdzieś w las ponieśli, a on sam cały transport tylko z żołnierskiego swego za­wołania i tytułem braterskiego afektu panu wojewodzie tu aż do Dukli przystawił. Śmiał się teraz pan Mniszech i bardzo mu się Zakuta podobał, więc tak mówi:

Dziękuję waćpanu, mości Zakuta; znać zaraz, żeś szlachcic, bo się szlachetnego wina litujesz jak krwi szla­checkiej i nie dopuściłeś tego, aby tokaja przedniego ło­trzykowie jacyś nikczemni zapijali, wyraźnie jakbyś pa­miętał o tym, co powiedziano jest o dobrym węgrzynie: Non te bibunt gentes viles, sed barones et nobiles!

I

Udał Zakuta, że łacinę rozumie, choć w łeb mu strzel, a nie wiedział, o co chodzi; chrząknął, wąsa konopiastego podkręcił i panu wojewodzie grzecznie się skłonił.

Rozgośćże się waćpan u mnie — mówi dalej pan wojewoda — a powiedz mi w konfidencji szlacheckiej, czym się za ów niezasłużony afekt do mnie i za mężną obronę mego wina waszmości odpłacić mogę... Dysponuj waszmość moją kieską, chętnie mu służę.

Mości wojewodo — mówi na to Zakuta — pienię­dzy nie chcę i nie wezmę, bo szlachcic Zakuta jestem, a jeśli taka osobliwa łaska twoja, konia mi pożycz na ele­kcję nowego króla Jegomości, bo pieszo na pole sromotnie jakoś wystąpić; a już i tak piętami przez całą drogę dzwonię, aż ostrogom wstydno.

Pan Mniszech masztalerza przywołał i dla Zakuty konia z przystojnym rzędem obmyślić kazał — a tak mój pan szlachcic dobrze uraczony, w dworze przenocowaw­szy, skoro świt na dobrym koniu i z gęstą miną dalej na elekcję jechał.

V

Elekcja nowego króla odbyła się w porządnym ładzie, nad spodziewanie wszelkie i na podziw ludziom, co przy takiej okazji koniecznie widzieć byli radzi tumulty a na­wet rąbaniny; wszystko przeszło w przystojnej statecz­ności, a poważnie i cicho, że, bywało, więcej na małym sejmiku słyszałeś huku niż na owym akcie, gdzie cały naród szlachecki Pana sobie wybierał. Ale prawda i to, że w tym więcej musu aniżeli dobrej woli i wrodzonego statku było, bo elekcja, jak wam wiadomo, prawie jako­by pod muszkietami imperatorowej rosyjskiej się odby-

wala, której wojska pod Warszawą stały albo też na włoście malkontentów się obaliły; tak że panowie, co krzywi byli Piastowi w osobie pana stolnika litewskiego, swój rankor i opozycję wszelką poskromić musieli.

Patrzyłem ja na tę elekcję własnymi oczyma i cały ten akt solenny z wszelkimi minucjami mógłbym wam opowiedzieć, ale to by mnie z drogi odwiodło. Gdzie in­dziej może o tym będzie; a tu tylko niektóre rzeczy się kładzie. Odbywała się główna ceremonia w pierwszym tygodniu września, a gdy senat i sejm na kandydata się zgodziły, podano go dnia 7 września do akceptacji całego narodu. Wielka moc szlachty z Rzeczypospolitej całej do Warszawy się zjechała, chociaż niektóre województwa nie viritim, ale przez posłów głosowały.

Bywały województwa, co wyruszyły na elekcję jak­by regiment jaki, wszystka szlachta w barwach jedna­kich, ale trafiły się i takie, co hurmą szły i pstrą zbiera­niną; nędza w jednym szeregu z paradą; jeden na koniu tureckim, drugi na mizernej chabecie, jeden w aksami­tach i bławatach, drugi w kapocie podłej, z szablą na surowym sznurku.

Na podziwienie wielkie cudzoziemców, których siła do Warszawy umyślnie na tę ceremonię przyjechała,' ciągnęła szlachta województwami przez Wisłę dużym mostem łyżwowym, co go tylko na ten cel zbudowano, na pole elektoralne pod wolskie okopy, a każdą rotę wo­jewódzką prowadził sam wojewoda, w orszaku kaszte­lanów i innych dostojników województw. Prawie wszy­scy wojewodowie i kasztelani sarmackim, starym obycza­jem wystąpili z wielkim splendorem w rycerskich mode- runkach, nawet z bogatymi tarczami, prezentując się tak zgromadzonemu ludowi.

Szlachcic Zakuta omal się nie spóźnił, a gdyby był

0 jakich kilka godzin później w Warszawie stanął, byłby już post festum trafił. Właśnie ruszały już wojewódz­twa, kiedy Zakuta w paradnym uniformie, z krzyżem

1 medalem na piersiach, które za waleczność swoją w woj­sku. cesarskim dostał, na uczciwym koniu pana wojewo­dy Mniszcha tuż przy moście pozycję zajął czekając, aż jego województwo mijać będzie.

W wielkiej był turbacji, bo nie dowierzał sobie, czy rotę lubelską pozna, bo mało kogo znał, a w Polsce długo nie był. Na szczęście od dziecka chorągiew wojewódzką pamiętał; owoż kiedy obaczył na czerwonym cycu białego jelenia z złotą koroną na szyi, zaraz z kopyta wyskoczył i ku rocie podjechał. Sadzi wprost na wojewodę lubel­skiego pana Antoniego Lubomirskiego, salutację mu czyni i opowiada się, jako sto mil z nakładem na elekcję spie­szy, a z taką powagą to zrobił, jak gdyby na niego tylko z elekcją króla Jegomości czekano. Uśmiechnął się tylko pan Lubomirski i rzecze:

Bardzo waszmości to chwalę, żeś pro publico bono taki zelosus. Prosimy za sobą, bardzo nas obecność wać- pana kontentuje.

Zakuta komplement ten na serio biorąc i rad bardzo takiemu przyjęciu, między same kasztelany się wsadził, na pierwsze czoło kupy lubelskiej, choć ten i ów śmiał się albo też mruczno spoglądał na tego pana brata w ko- lecie cesarskim. Ale mu nikt słówka nie powiedział, bo go jedni za ordynans dworski trzymali, drudzy zaś, któ­rym wojewoda o tym gościu z dalekich stron szepnął, curiositatis erga na to pozwalali.

Kiedy już stanęły na polu elekcyjnym województwa, począł objeżdżać je prymas i do każdej z rot aryngę

krótką miał, o zgodę na króla pytając. Przyszła kolej na województwo lubelskiej zajechała przed braci szlachtę kariolka pąsowa, złocista, w cztery konie z pysznymi czubami zaprzężona, a z niej prymas rotę witając tak przemówił:

Witam mościwych panów braci na tym elektoral­nym polu i pytam: jaka jest wola na króla i pana?

Odpowiada na to pan wojewoda Lubomirski imie­niem województwa, jako szlachta przez jego usta nikogo innego królem mieć sobie nie życzy, jeno pana Stanisła­wa Poniatowskiego, stolnika litewskiego. Ledwie pan wo­jewoda skończył, kiedy Zakuta nagle na koniu naprzód się wysuwa i woła:

A ja także!

Śmiech się wszczął za nim, sam prymas lekko się uśmiechnął, ale zaraz według zwyczaju trzykroć szlachtę

o zgodę pytał, na co panowie bracia i tysiąca piersi: Zgo­da i vivat! wołać poczęli — a tak owo osobne votum Za­kuty w tym krzyku bez zgorszenia utonęło.

Co tu dotąd opowiedziałem, to z własnej powieści Zakuty wiem, którą po naszym niespodzianym spotka­niu z ust jego w Warszawie słyszałem. Teraz owo przy­chodzę do tego, jak mi ten poczciwy szlachcic, a mój wybawca spod Kunnersdorfu, na ręce się dostał.

Na drugi dzień po samej elekcji króla Jegomości ogłosili z czterech bram okopowych czterej marszałko­wie ludowi, który chmurą gęstą przed okopami czekał, kogo mu wola narodu na Pana a Monarchę sądzi. Odbyło się to acium wywoływania nowoobranego monarchy przy śpiewie Te Deum i huku armat — a zaraz potem wszystek senat i sejm cały wraz z okrutną gromadą szlachty ku pałacowi elekta podążyły, aby mu hołd po-

La

mmmmm

winny złożyć, gratulację pokorną uczynić i miłościwego pana w nim powitać.

Jak wam wiadomo, trzymałem już naonczas chorą­giew gwardii konnej, czyli dragonii koronnej; owoż cały nasz regiment i jedna chorągiew ułanów królewskich przed pałacem w paradnym szyku już stały, aby nowemu królowi, skoro z procesją do kościoła pójdzie, za eskortę służyć i honory wojskowe, jak przystało, oddawać, a za­razem porządku pilnować, a ono pospólstwo niezliczone, co dokoła jakby morzem szarym się wylało, w jakim ta­kim rygorze a ładzie utrzymać. Przyjąwszy łaskawie gra­tulacje wsiadł król Jegomość na konia i pośród ogromnej | wspaniałej kawalkaty do kolegium św. Jana się udał

a ona niesłychana moc szlachty i ludu za nim. Ułani królewscy czołem szli, rum orszakowi królewskiemu czy­niąc, my zaś, dragonia, tył trzymaliśmy, bo inaczej tłumy owe i majestat, i dostojników korony podeptałyby łacno były. A trzeba wam wiedzieć, jeśli sami miejsca nie zna­cie, że | kościoła św. Jana do zamku królewskiego wiodą ganki kryte i na one to ganki szlachta i ludność natych­miast się rzuciły, bo tamtędy król do komnat monarszych iść, a ludności do całowania ręce podawać miał.

Podczas gdy całe wojsko przed kościołem zostało, moją chorągiew na one ganki komenderowano, aby ład jakiś przyzwoity utrzymać w tym ogromnym natłoku, w czym nam także i jedna kompania gwardii pieszej ko­ronnej pomagać miała. Rozstawiłem dragonów moich wzdłuż ganków, a sam na podwyższeniu stanąłem, aby przegląd mieć, a co się dziać będzie, dobrze obserwować. Ciężki był kłopot z tym natłokiem, bo każdy naprzód się darł, a ustąpić nie chciał, choć strzelaj. Po długiej bie­dzie jakoś lud uszykowaliśmy i szpalerem ścisnęli, aby

król Jegomość i orszak jego wygodne przejście miał, i tu­mult jaki nieprzystojny w obliczności Majestatu nie za­szedł.

Nareszcie po długiej chwili gwar się wszczął, jakby w ulu huczało, potem nagle ucichło, bo król Jegomość nadchodził. Szedł nowoobrany monarcha dość spiesznym krokiem, a ręce na obie strony wyciągał, dłoń nastawia­jąc do całowania ludowi. Rzucili się do tego całowania wszyscy, jedni drugich wywracając lub odpychając, łok­ciami gwałtownie rum sobie czyniąc, że aż dragonia moja i gwardiacy muszkietami natrętnych odpychać a królowi wolny przechód siłą solwować musieli.

Tak owo stoję i patrzę na to z podwyższenia mego, a aż skóra na mnie drży, aby jaka burda lub gorsząca nieprzystojność nie zaszła, boby już wtedy żadna siła ludzka w tych wąskich gankach porządku między gęstym ludem utrzymać nie zdołała — kiedy nagle widzę, jak król Jegomość się zatrzymał, rękę prawą komuś wydzie­rając, i jak cały orszak ku monarsze jakby na pomoc przybieżał. Powstała wrzawa, lud począł się już gwałtem ku onemu miejscu cisnąć, myślałem, że do awantury ja­kiejś nieszczęsnej przyszło.

Regicida! — zaczął wołać koło mnie jakiś brzu­chaty szlachcic ze wsi — króla zabić chcąl

Skoczyłem ku brzuchaczowi i gębę mu dłonią zatka­łem, aby na lud popłochu nie rzucił swym głupim woła­niem — a tu tymczasem król już pomknął się dalej, spo­kojnie i bez trwogi, jakby nic nie zaszło, chociaż w miej­scu gdzie się był zatrzymał jak w garnku kipiało i lud się jakby w kłębek zbił gęsty. Odpowiadałem własną skórą za wszelki tumult, bo mi pod animadwersją woj­skowych regulamentów ordynans dano spokojności jak

własnego oka w głowie strzec, dobyłem tedy szpady i tak przebojem, co sił stało, rum sobie czynię, to gifesem, to płazem roztrącając natłok, a wnet kilku z dragonii mojej przy mnie stanęło, drogę mi torując naprzód. Widzę o kil­ka kroków oficera mojej chorągwi, niejakiego Zawejdę,

i pytam go zaraz, bo w pobliżu onej sceny stał:

Zawejda, co tu zaszło?

Fraszka, mości rotmistrzu! — rzecze Zawejda. — Licho wie, czego się te warszawskie łyki tak cisną i tłuką w tym kącie! Kiedy król Jegomość szedł i ręce do cało­wania nastawiał, jakiś drab duży, w kurcie ułańskiej, łap go za prawą rękę i, gdyby w kleszcze ją wziął, puścić ani rusz nie chcąc...

A czegóż chciał? — pytam Zawejdy biorąc go z sobą i spiesząc dalej ku owemu miejscu.

Oto chwyciwszy tak króla Jegomościę za rękę, ucałował ją i tak zawołał:

Stój, Najjaśniejszy Królu! Miłościwy Panie! Szlachcica srodze pokrzywdzonego usłysz! Sto mil pieszo szedłem, by cię monarchą wybrać wolnym głosem moim szlacheckim, uczyńże mi teraz sprawiedliwość. Oto su­plikę masz!

Jak to zawołał — opowiadał dalej Zawejda — tak królowi papier jakiś do ręki siłą wcisnął. Król Jego- mość,zrazu uląkł się trochę, ale potem śmiał się i papier ów przyjął. Owo i wszystko, co zaszło, mości rotmistrzu.

Usłyszawszy taką opowieść uspokoiłem się, ale ci­snąłem się dalej ku miejscu, gdzie ten dziwny suplikant stał, bo przecie bałem się jeszcze, aby choć z głupiej ra­cji burdy jakiej nie było. Jakoż widzę ułana jakiegoś w austriackim cesarskim mundurze, z krzyżem i medalem na piersiach, z dużym konopiastym wąsem, jak się ostro

i hardo stawi gwardiakom, co go otoczyli i aresztować chcieli. Gwardiacy perswadują mu, aby buntu zaniechał, a z nimi dobrą wolą szedł, bo go siłą wezmą, a on rękę na furdymencie szabli położył i tak woła:

Pójdź tu który, a łeb utnę!

Patrzę na tego ułana i coś mi się koniecznie zdaje, żem go widział gdzieś w życiu i dobrze go znać muszę. Chwilkę mię tylko pamięć bałamuciła — a zaraz stanęło mi wszystko jakby przed oczyma i już poznałem, że to nie kto inny, ale ów ułan był, co mnie przed czterema laty w batalii pod Kunnersdorfem z rąk pandurów wyba­wił, koniem obdarował i wolno do swoich puścił. Skoczę ja tedy między niego a gwardiaków i wołam nagle:

Mości Zakuta, jakeś waćpan szlachcic i kawaler­ski żołnierz, szabli mi nie dobywaj, bo po głowie będzie, a co gorsza po honorze szlacheckim!

Na takie zawołanie i kiedy nazwisko swoje z ust obcych usłyszał, Zakuta cofnął się i z wielkim zdumie­niem, a nawet z konsternacją na mnie się wypatrzył.

Mości Zakuta — rzekę ja mu dalej, grzecznie per­swadując — szlachcic w obecności Majestatu szabli nie dobywa, chyba w obronie Majestatu. Chodźże waćpan ze mną; na co waćpan masz być dziwowiskiem dla ga­wiedzi? Parol oficerski daję, że waćpanu dobrze radzę.

I wziąwszy Zakutę pod ramię, szedłem z nim ku wyj­ściu, a dragonia drogę nam utorowała w natłoku. Mrugną­łem na kilku dragonów, aby za mną krok w krok szli, a sam ciągle Zakutę pod ramię grzecznie bocznymi uli­cami wiodę, aż na hauptwachu stanęliśmy.

Tu mu mówię:

Mości Zakuta, szablę mi daj; na hauptwachu jesteś.

W

To waszmość pod areszt mnie bierzesz? — rzecze | gniewem Zakuta. — Racją mi waćpan daj, za co?

Daj waćpan szablą, a ja dam waćpanu racją — mówią mu grzecznie. — Ja nie wiem, za co waćpana are­sztują i waćpan pewno sam nie wiesz. Wiem chyba, że tumult był: niech sią to wyklaruje, a szablą z honorem oddam waćpanu.

Z grzecznym oficerem mówią; sam żołnierz je­stem; regulamenta znam; masz waćpan szablą, panie rot­mistrzu! — rzecze Zakuta szablą mi oddając w izbie ordy- nansowej. — Ale powiedzże mi teraz, skąd mnie znasz waszmość, żeś mią po nazwisku zawołał?

Znam Zakutą — mówię ja na to — i waćpan znasz mię także, ale ja lepszą pamięć mam, a tak być powinno, bo waćpana dłużnikiem wdzięcznym jestem.

A ja pierwszy raz waćpana widzę, panie oficerze!

mówi Zakuta.

Nie pierwszy raz, panie bracie. A kto ode mnie pod Kunnersdorfem pandurów odpędził? Kto mi konia dał? Kto mię puścił wolno, choć już jeńcem bezbronnym byłem? A kto powiedział: Konia bierz, Zakutę znaj?...

To waszmość jesteś owym pruskim oficerem — zawołał Zakuta — teraz i ja już poznaję waćpana! Ale wiecie co, panie bracie, puścił ja was, puśćcie wy teraz mnie; niechaj idę sobie do regimentu mego.

Puszczę waćpana z honorem, ale o chwilę cierpli­wości proszę; raport przedtem zdać muszę. Mówże wać­pan, co to z królem Jegomościem było i co tu robisz w Warszawie?

Zakuta wtedy swoją permisję mi produkuje, na któ­rej wypisano było, że na elekcję króla urlop dostał,

i z wszystkiego mi opowieść otwartą czyni, tak jak ją

wam tu powtórzyłem. Tu wszelako dodać jeszcze muszę, że po drodze dał sobie Zakuta napisać suplikę, w której de noviter całą ową nieszczęsną sprawę nieboszczyka ojca swego o wieś Oparki wywiódł, do Majestatu się ucie­kając, a u nowoobranego króla naprawy krzywdy krwa­wej, śp. rodzicowi przez spadkobierców pana cześnika Opackiego wyrządzonej, usilnie prosząc.

VI

Zeznanie Zakuty zgadzało się accurate z opowieścią porucznika Zawejdy; jako i jasna to rzecz była, że z głu­poty, a nie z żadnej zuchwałej imprezy to uczynił, iż króla Jegomościa lak obcesem i siłą mocą za rękę przy­trzymał, suplikę mu swoją wciskając. Spisałem wywód

o tym wszystkim, co zaszło, Zawejdzie się podpisać, jako świadkowi, kazałem i sam podpis mój położyłem, bo mia­łem komendę w owej chwili. Do tego opisania przyłoży­łem permisję daną z regimentu Zakucie, w której to wy­raźnie stało, że zur polnischen Kónigswahl nach Wai- schau urlop dostał. Zebrawszy tak dokumenta, zaraz do raportu pójść chciałem, aby w sądzie marszałkowskim relację z wszystkiego uczynić, bo taki miałem ordynans, że wszystkich ekscesantów tego dnia tymże sądom oddać mam, jako iż wszystkie tumulty i gwałty w obliczności Majestatu popełnione, jako przewinienia laesae Majesta- tis, przed jurysdykcją marszałka się sprawowały.

Kazałem Zakucie przynieść z gospody obiad i wina, bo biedak od wczoraj nic w ustach nie miał, raz, że się okrutnie na elekcję spieszył, a po wtóre, że już ani złama­nego grosza przy duszy nie miał, a ta druga racja jego

postu główniejsza była. Gdy przyniesiono obiad, mówią Zakucie:

Czekajże waćpan kilka chwil cierpliwie; z raportu zaraz wrócą, wolno cię puszczę i obaj razem po starej znajomości w Warszawie się zabawimy.

Słuchaj waszmość, panie rotmistrzu — mówi on na to — nie baw długo, aby mi się nie sprzykrzyło; bobym ojczyźnie mojej miłej żadnych kłopotów sprawić nie chciał...

A to jak waćpan rozumiesz, mości Zakuta? — py­tam na odejściu.

Szlachcic jestem — rzecze na to Zakuta z wielką powagą — w służbie Jej Cesarskiej Mości, imperatorowej rzymskiej zostaję; sam feldmarszałek graf Daum urlop mi dał, owo gdyby mi się z waszej winy co stało i cesarzowa Jejmość, i graf Daum, i oberszt mój krzywdy takowej pewnie dochodzić będą...

Bądźże waćpan spokojny — mówię śmiech w so­bie tłumiąc całą mocą — już my nie dopuścimy, aby z ra­cji waćpana do wojny z rzymską cesarzową Jejmością przyszło i świat chrześcijański krwią się oblał. Już ja tam jakoś ten casus belli odwrócą...

Już chciałem iść, kiedy przed odwachem hałas się począł wielki; patrzę, a tu cała rota Wągrów marszał­kowskich przed odwachem stanęła wraz z instygatorem, który z żołnierzem się certuje i o więźnia się dopomina jako o królobójcę. Ledwie instygator kłócić się począł ze strażą, kiedy nagle nadbiega i pisarz od sędziego spraw potocznych, a także o biednego Zakutę sią dopomina. A to stąd poszło, że instygator i pisarz, coś o wypadku zasłyszawszy, koniecznie i panu Bielińskiemu, marszał­kowi wielkiemu koronnemu, i nowemu królowi Jegomo-

6 — Opowiadania Imć Narwoja

a \

Śnij

ści przypodobać się i całą tę sprawę tak okrutnie wy­dmuchać chcieli, aby z niej coś za swą gorliwość wydo­być mogli.

Nim ja od nich oderwać się mogłem, już instygator z pisarzem, jako iż z dwóch osobnych instancji byli, moc­no się sprzeczać poczęli, do kogo więzień należy.

Co tu waćpan nosa wtykasz! — wołał instygator na pisarza. — Pilnuj waćpan przekupek, a nie plącz się, kędy cię nie wołano! To nie wasza jest kompetencja!

Owa, mości instygatorzel — wołał pisarz sobie

jeślić tu kto niepotrzebnym jest intruzem, to z pewno­ścią nie ja. To moja jurysdykcja!

Moja, moja: bo więzień na regestr kryminalny na­leży!

Nie znasz waćpan prawa — woła instygator — to jest zamach na króla, gwałt i szabli gołej dobycie wobec Majestatu; otóż i nasza jurysdykcja, mój ty panku po- tocznyl

Nie daj się waćpan wyśmiać — krzyczy jeszcze głośniej pisarz — to jest wiolencja prosta; tumult; otóż

i nasza jurysdykcja, mości panie kryminalny!

Protestuje się kompetencja; a gdzie prawo de le­sione Majestalis?

Protestuj waćpan zdrów do jutra; obcym jest, ;ure hospitum do mnie należy!

Tak dalej nieprzystojnie kłócili się obaj; aż ja wy­szedłszy zawołam na nich:

Dam ja wam kompetencją obudwom, aż wam kwa­śno będzie... Ani z prawa lezji Majestatu, ani jure hospi­tum go nie weźmiecie; żołnierz jest i pod wojskową ju­rysdykcją stoi. Sam z raportem do JWPana marszałka koronnego idę, a wy się stąd wynoście!

żaraz też hauptwach zamknąć i żołnierzom pod broń wystąpić kazałem, a instygator i pisarz na tą interwencją moją odeszli, po drodze przegrażając sobie ustawicznie. Takim kształtem udało mi się biednego Zakutę spod kry­minalnej i potocznej jurysdykcji salwować, bo choć nie­winny był, to przecie gdyby go był pisarz albo instyga­tor dostał, pewnie by przed miesiącem z lochu nie wy­szedł.

Poszedłem zaraz do kancelarii marszałkowskiej, bo ani samego marszałka wielkiego koronnego pana Bieliń­skiego, ani jego zastępcy pana marszałka nadwornego wi­dzieć nie można, a Bogiem i prawdą w takiej bagateli i nie potrzeba było — a raport z owego zajścia na gankach zdawszy deklarowałem, że po uczynionej ścisłej indagacji na swój honor szlachecki i oficerski zaręczam, jako Zaku­ta ani złego zamiaru żadnego nie miał, ani też Majestatu obrazić nie chciał i jako go na własną swoją odpowie­dzialność na wolność z aresztu puszczam. Co gdy żadnej w kancelarii marszałkowskiej nie znalazło opozycji, wró­ciłem rad z takiego końca na hauptwach, a przywoław­szy Zakutę przed front żołnierzy, co wartę trzymali, broń prezentować kazałem i tak z honorem przed frontem sza­blę szlachcicowi oddałem. Mocno to rozradowało i roz­weseliło Zakutę, żem jego, chudzinę biednego, niewinnie wziętego pod areszt, z takim respektem liberował, więc ku mnie się rzucił i płakać począł w afekcie serdecznym, że na rodzinnej ziemi robić co nie ma, a w obczyźnie cięż­ko służyć musi, żadnych speransów na jaki taki przy­zwoity stanik szlachecki nie mając. Mówię ja mu tedy:

Zostańże z nami, panie bracie, ja ci wdzięczności dochowam; służ w dragonii, o szarży ci pomyślę; pod­oficerem zrobię.

Nie mogę — mówi na to Zakuta — słowo szla­checkie dałem, do regimentu wracać muszę zaraz.

Bardzo waćpanu to chwalę — odezwałem się na to — że przy sztandarze wiernie stoisz, skoroś parol dał; z własnej biedy ja to znam, bo i mnie w pruskiej drago- nii niesłodko było, ale cóż zrobić, do czasu wytrzymać trzeba...

Pocznę go tedy indagować, czy grosz jaki na drogę ma — przyznał się, że ani szeląga przy sobie nie ma, a na hazard się do Węgier z powrotem :puszcza. Byłem zapaśny, więc ofiarowałem mu małą sumkę, ale uparty ten człowiek ani rusz przyjąć wsparcia. Co ja mu perswa­duję, to on mi zawsze na to, że on „szlachcic Zakuta jest", a pieniędzy nie przyjmie. Nareszcie tłumaczę mu, że le­piej od kamrata, co z szczerego braterskiego afektu po­moc ofiaruje, przyjąć mały vialis, niż po drodze jałmuż­ną żyć, a gdy i to nie pomogło, do kłamstwa uciec się musiałem. Mówię mu, że za onego konia, którego mi w batalii pod Kunnersdorfem dał, mój pan oberszter Kog- gerilz 20 dukatów mi zapłacił, że tedy połowa tego jemu sprawiedliwie należy. W końcu wziął dukatów dziesięć,

0 to mię mocno prosząc, abym do kancelarii królewskiej zaglądnął, a co się z supliką jego dzieje, wymiarkował

1 jemu do regimentu na Węgrzech napisał.

Gdyby nie to — rzekł mi Zakuta przy pożegna­niu — że panu wojewodzie Mniszchowi konia w Dukli oddać muszę, nigdy bym waćpana pieniędzy nie akcepto­wał; ale tak boję się, że koń by mi z głodu przymarł, bo ja się biedy nie boję.

Owo któż zaprzeczy, że w tym mizernym szlachetce Zakucie, w tym prostaczku nieuczonym, prawdziwie szla­checkie serce było, a że ambicję piękną miał, choć po

\

głupiemu się nią wodził? A taka to była cała drobna szlachta nasza; serca nazbyt, rozwagi mało; szlacheckiej ambicji siła wielka, rozumu i przystojnej nauki nic, fan­tazji i ferworu dużo, męstwa i animuszu profuzja okrutna, ale, miły Boże, głupoty więcej jeszcze!...

Pojechał Zakuta w drogę; a ja o nim nie zapomniałem

i o co mnie prosił, tego pilnować zacząłem. Na szczęście właśnie wtedy, kiedy się nad tym biedziłem, jakby kró­lowi Jegomości ową suplikę Zakuty przypomnieć, przy­jechał z Petersburga do Warszawy JMć pan Branicki. Tego osobiście poznawszy, bo dla wojskowych łaskaw był, jako że i sam z zawołania był żołnierzem, całą rzecz mu wywiodłem, a on się tym zająć solennie mi obiecał. Jakoż dotrzymał słowa i królowi, którego przyjacielem od serca był, całą historię Zakuty opowiedział, tak jak ją tu z ust moich słyszeliście, a król Jegomość do serca to sobie wziął, aby biednemu szlachetce, co na jego elekcję z Węgier z regimentu się wyprosił, satysfakcję uczynić.

Owo co na to powiecie, że w pól roku po tym wszyst­kim sam król Jegomość w sprawę wdał się, a czy instan­cją swoją, czy słodkim słówkiem, czy też pono orderem orła białego na głównym spadkobiercy śp. cześnika Opackiego wymógł, że dobrą wolą Oparek odstąpił i na własność dziedziczną Zakucie oddał. Zaraz mi o tym znać dano i poszło pismo do regimentu, w którym służył Za­kuta. Wykupił się tedy szlachcic z kapitulacji, do Pol­ski wrócił, jakąś Magdę czy Jagusię poczciwą, którą, jeszcze wyrostkiem będąc, sentymentem serdecznym so­bie obrał, poślubił i na Oparkach dziedzicem osiadł.

Kiedym Anno Domini 1766 do Lwowa z chorągwią moją szedł, Oparki owe mijać musiałem, do najbliższej stacji dążąc. Gdy popod bramą dworu jadę, wypada

szlachcic tęgi, i dużym konopiastym wąsem, przed konia mego się rzuca, a na pamięć pana ojca swego, na Matkę Najświętszą i na klejnot swój szlachecki klnie się, że się. stratować da, a ani mnie, ani chorągwi mojej dalej nie puści, tylko u niego popaść i nocować musimy. Choć na szachownicy inna stacja stała, prośbie onej upartej pofol­gować, mnogo wina wypić i na trzy zbytki z szlachcicem wycałować się musiałem; zaś dragonia moja cała w wsze­lakie wygody niezwykle przez ten popas opływała.

A ten szlachcic to Maciej Zakuta był.

AU

PETYHORZEC

I

! | j K iedy z chorągwią moją stałem we Lwowie, przy­jeżdżał do mnie i do oficerów moich bardzo często nie­jaki Rafał Kryszpin, towarzysz petyhorski, młody człek jeszcze, z poczciwej rodziny szlacheckiej, gdzieś na Litwie osiadłej, urodziwy, grzeczny i wesołej bardzo fantazji.

Był on naulragus w tych stronach, bo rzuciły go tu na Ruś owe nieszczęśliwe przygody publiczne, które Bóg zesłał w owych czasach na tę mizerną ojczyznę naszą. Nie wiem, czy miał więcej lat dwudziestu kilku; dziwnej przyjemności był brat i towarzysz, do uciesznych żartów, figlów i bombansów szczególnie sprawny, a już to ciężka musiała być melancholia, której by konceptami swymi nie potrafił odpędzić.

Spadł na Ruś tutejszą jak z muszkietu wystrzelony, głodny i goły jak Tatarzyn na stepie; w jednym kolecie i burce, na zbiedzonej szkapie przedarł się pod Lwów i w Żółkwi niespodziewane znalazł przytulenie. Rodzice jego byli szlachta słuszni i possessionati, ojciec wkupił go na regestr chorągwi petyhorskiej niegdyś imienia Jego­mości królewicza Ksawiera, a że był wielki przyjaciel i adherent księcia wojewody wileńskiego, więc kiedy ten pan przeciw Moskwie w pole ruszył, młody Kryszpin za konfederacją pod znaki Radziwiłłowskie pospieszył. Niedługa to była kampania; książę wojewoda niebawem placu ustąpić musiał; a kto z jego wojska zawczasu o so­bie nie radził, temu kwaśno było. Kryszpin dostał się w ręce furwachtu rosyjskiego, a że był zuchwałego ani­muszu, gdzieś na noclegu szabli -się dorwał, Kozaków dwóch zarąbał, trzeciego z konia zsadził i na kozackiej szkapie uciekł. Do pana ojca wracać i trudno było, i nie­bezpieczno, zrezolwował się tedy iść za fortuną pana wo­jewody, tak sobie myśląc, że go kędyś jeszcze rysią do- pędzi na popasie. Szukał Radziwiłła jak wiatra w polu, a że mu ktoś powiedział, że pan ten pewnie do "swych dóbr żółkiewskich uszedł, wziął się w te strony, a kiedy po mnogich awanturach i dobrze zaznawszy biedy stanął

w Żółkwi, bardzo mu było markotno, bo się przekonał nareszcie, że Radziwiłła tam nie masz, a za to jest rosyj­ska komenda białozerskiego pułku z korpusu generała Kreczetnikowa. Miał już drapnąć znowu, kiedy oto spo­tyka nagłe dobrego znajomego, Litwina także, a nawet krewniaka' swego, JMPana Marchockiego, cześnika czer- wonogrodzkiego, chorążego petyhorskiego znaku, które­mu to Marchockiemu książę wojewoda wileński oddał jurysdykcję zamkową, jako staroście. Ten go tedy wziął, ogarnął, przed rosyjskimi zwiadami uchował i u siebie chętnym sercem aż do dalszej jakiej mutacji rzeczy za­trzymał.

Kryszpin w Żółkwi srodze się nudził i na sukurs pie­niędzy od ojca czekał, a od czasu do czasu do Lwowa zaglądał, gdzie, że lubił wesołą i wojskową kompanię, do mnie i do oficerów moich się przypytał, nie bacząc na to, że my, dragonia cudzoziemskiego autoramentu, jako żoł­nierze króla Jegomości za inną szli partią.

A to mnie nie zawadzi — mawiał do nas — że ja z waćpanami komitywę przyjacielską trzymam, abym do was nie strzelał, kiedy ze swoimi będę, a waćpanom w po­lu do oczu stanę.

Bardzo my tego Kryszpina polubili, a już najbardziej za jego wdzięczne śpiewanie przy szpinecie, za opowieści krotochwilne i przeróżne fraszki i przekwinty, które zaw­sze bez niczyjego kontemptu były, bo wszystkich śmie­szył, a nikogo nie ugryzł.

Owo pewnego razu przyjechał do Lwowa Kryszpin na owej szkapie kozackiej, na której był uciekł, a której się ciągle trzymał, jakieś niesłychane cnoty co dzień w niej odkrywając, i zadyszany przybiegł na naszą kwa­

73

/ IhIh

terą z wielką nowiną, jako mu pan ojciec jego przez pi­sarza ekonomii z Litwy wracającego trochę pieniędzy przysłał i pod rygorem do powrotu wzywał, albowiem po klęsce księcia wojewody wielką weksą jest uciśniony i pod obuchem różnych kondemnat jęczy, a partia prze­ciwna z wszystkich wiosek, które od księcia w tenucie miał, już go wytrzęsła, a nawet na ojcowiźnie wielką opresję mu czyni — tak że pomocy mu synowskiej trze­ba koniecznie. Tedy, jak prawił Kryszpin, choć rad temu jest, że już w Żółkwi na łasce pana Marchockiego sie­dzieć nie potrzebuje, tak przecie mu bardzo markotno, że nas pożegnać będzie musiał, kto wie, czy na widzenie jeszcze, a jeśli na widzenie, czy na złe albo dobre. Owoż, żeby osłodzić gorycz separacji, prosi nas wszystkich ofi­cerów, abyśmy do niego do Żółkwi jechali koniecznie na żegnanie, a on na tę serdeczną waletę chce nas ugościć po petyhorsku, z przystojną profuzją łez i wina, jakiego pewnie nawet JMć pan Zachariasz Łada Zawejda — mój wonczas subaltern — oficer, co pod różnymi znakami i w różnych służbach walecznie pijał i jest experíus spe­cjalista, z pewnością nie zasmakował nigdy.

Nie było rady i sposobu odmówić — pojechaliśmy tedy w pięciu do Żółkwi, gdzie Kryszpin, w zamku ma­jąc swoją kwaterę u pana Marchockiego, z wielką ucz­ciwością nas podejmował i aż do wieczerzy zatrzymał, na której intei pocula do wielkiej ochoty wszystkim nam przyszło, tak że i ja, com w trunkach zawsze wstrze­mięźliwej miary baczył, tym razem dla tej animacji jego serdecznej nieco ponad sztrych zażyłem. Kryszpin już przestał śpiewać, a Zawejda zaczął, co znak był oczywi­sty, że obaj miarki mocno przebrali, ja przecież trzyma­łem się tyle, aby pamiętać o sobie i że już czas, aby

do Lwowa nocą wracać, bo nazajutrz z rana każdy z nas jakiś służbowy ordynans miał, a pan komendant Kory- towski pod surową animadwersją regulamentów rygoru przestrzegał. Zawejda okrutnym głosem począł pieśń pi­jacką:

Bibę, bibę, bibę, bibę!

Tu qui salis bibe, bibel Tum Zawejda imperall

A biorąc na sztych biednego Kryszpina, którego twarz gorzała w płomieniach, do niego kierował swoje koncepta i strofy — ale kiedy już zaczął srodze chry- pieć i ledwie skończyć mógł apostrofą:

Kryszpin, caput libi fumat,

Ne guis ignis le consumât,

S lingue mero citius! —

nie dałem już dalej slinguere tego pożaru, który, taką oliwą gaszony, byłby z naszych łbów na Żółkiew sią prze­niósł i całe sławetne miasto w nocnej spokojności zaalar­mował, ale porwałem sią szybko, szpadą przepasałem i dałem moim oficerom sygnał do żegnania. Protestował sią Kryszpin, puścić nie chciał, prawie na progu sią kładł, a widząc, że na próżno, rzecze:

Tedy ja was odprowadzę!

Zawołał na wyrostka, kazał osiodłać „ciotkę", bo tak nazywał swoją szkapę kozacką, siadł i z nami drogą lwowską się puścił.

Zapomniałem | góry powiedzieć, że to zimą byłoj dzień piękny był, kiedyśmy do Żółkwi jechali, ale teraz nocą, choć dużego mrozu nie było i ledwie błoto tęgo zakrzepło na drodze, nagle wielka się wzięła zawierucha.

Ledwie kilka Zdrowaś Mario ujechaliśmy za miasto, kie­dy tak się miotać poczęła śnieżnica, że świata widać nie było. Rozmawiać z sobą nie można, nawet Zawejda mil-, czeć musiał, spróbowawszy kilka razy, że wiatru nie prze­gada. Tak tedy, pochyliwszy się w siodle, jechaliśmy da­lej, jeden o drugim nie wiedząc. Jakoś po godzinie drogi wiatr się położył, śnieg ustał, chmury podarły się w du­że szmaty na niebie i księżyc wytoczył się jasny i ru­miany jak dukat holenderski na niebo. Dopiero teraz jeden i drugi kołnierz z uszu spuścił, śnieg strzepał i do­koła się rozglądnął, czyśmy gdzie w tej zadymce nie zbłą­dzili z drogi.

Kryszpin! A gdzie Kryszpin? — zawołał naraz Zawejda.

Stanęliśmy, oglądnęli się dokoła — Kryszpina nie ma!

Rada w radę, gdzieby się podział, a choć z początku trochę nam o niego trwożno było, tak sobie przecie jego zniknięcie skombinowaliśmy, że zapewne jeszcze zaraz za Żółkwią, kiedy śnieżnica z takim impetem się zer­wała, do domu się wrócił — a nawet, prawdę szczerą mó­wiąc, nikt z nas po tylu wiwatach juramentu by był nie złożył, jako Kryszpin istotnie wyjechał z nami z Żółkwi, bo w głowie tak samo prószno było, jak na dworze od za­dymki. Noc nadto była bardzo pogodna, księżyc w pełni, mrozu malutko — nic mu się stać nie mogło.

Nie ze wszystkim mieliśmy rację, jak się później po­kazało, ale w to ugadnęliśmy przecież, że mu się nic złego nie stało, owszem daj Panie Boże każdemu taką przygodę, jaka się jemu zdarzyła. Czysta to osobliwość była i długo wszyscy w tych stronach o niej mówili — tandem i ja ją między moje opowieści kładę.

Był zacny szlachcic Ortyński, cześnik zwinogrodzki, który między Lwowem a Żółkwią na cale sowitej włości siedział, a famą miał wielce bogatego, ale nad miarą oszczędnego człeka. Ter possessionalus, bo oprócz wioski, na której mieszkał, dwie inne za Rawą posiadał jeszcze, a nadto sumy miał na każdym prawie pańskim kluczu w okolicy. Lokował na dobry procent pieniądze, miał hi- poteczki okrągłe i u pana wojewody Cetnera, i u pani kasztelanowej Humieckiej, i na Zółkiewszczyżnie u księ­cia Radziwiłła, a nawet łykom kulikowskim i żółkiew­skim pożyczał, a skrzynka w domu mimo to pełna była. Za to przecież z skromnego szlacheckiego staniczku nie wychodził; nikt by był nie poznał po szlachetce, że taki sobie zapaśny, bo tym bardziej się krył z fortuną, że wielce małego animuszu już z natury i trwożliwy bardzo w zwykłym czasie, wśród powszechnych zaburzeń poli­tycznych lej pory nieszczęsnej bał się okrutnie jakiej wygrawacji lub weksy, a że w sercu był wielki opo­nent króla i całą duszą konfederacji sprzyjał, tedy choć się z tym nigdy nie pokazywał, przecie własnego cienia się bał i z tego nawet w powiecie był znany.

Ten pan Ortyński wdowiec był i miał tylko jedy­naczkę córkę, pannę Marcybellę, panną wielce gładką i urodziwą, ale ją trzymał w domu jak w klasztorze wraz z ciotką jakąś daleką i za mąż wydać nie chciał, mimo że siła słusznych miała konkurentów, co że czynił, jedni mówili, ze skąpstwa, aby zięciowi oprawy w proporcji do fortuny nie dać, a drudzy, że z wielkiego afektu rodzi­cielskiego do onej córki, którą tak miłował, że rozstania przenieść by nie mógł, choć niejeden z kawalerów ma­

wiał, że i z posagu by rezygnował, a gołą pannę rad by brał, czemu ja, choć już stary, bardzo łacno wierzę. Je­den przecie konkurent statecznie kolo ojca i panny za­chodził, a to pan podsędek Omęta, i ten, choć u panny żadnych aspektów nie miał, pola nie ustępywał, bo i tro­chę ojca miał po sobie i córkę cierpliwością a uprzykrze­niem zniewolić się spodziewał.

Owo tej samej nocy ten pan Ortyński z swoich raw­skich włości, na których tylko podstarościego miał, wra­cał do siebie, a kiedy go burza zaskoczyła, w karczmie pod Żółkwią przeczekał i dopiero po jasnym miesiączku w dalszą drogę się puścił. Ledwie ćwierć mili ujechał, kiedy tuż obok drogi na polu widzi w świetle księżyco­wym konia, stojącego nad czymś czarnym, co odbijało wyraźnie na białym śniegu. Koń był kozacki i po ko­zacku okulbaczony i stał gdyby martwy, że zdało się, jakoby straż trzymał przy czymś.

Jurasz! Co to za koń tam w polu? — pyta pan Ortyński wychylając się z kałamaszki.

I koń, i człek jakiś koło niego, jeno albo śpi, albo zamarzł!...

Jeśli śpi, to go zbudź — mówi pan Ortyński — a jak zamarzł, to wieczne mu odpoczywanie... Ale widzi mi się, że śpi tylko.

Jurasz zlazł z kozła, poszedł do konia i zobaczył, że w śniegu leży młody człowiek w ciemnej burce, jakiej kawaleria narodowa używała, w kołpaczku pilśniowym na wojskowy modelusz, w dużych sztylpach z ostrogami i przy szabli. Wziął Jurasz oburącz leżącego za bary, potrząsł nim jak snopem raz, potrząsł drugi, że już by innego i roztrząsł był z kretesem, ale on, nieboraczek,

ani powiek nie rożwarł, ani najmniejszego dał znaku żywota.

Zamarzł, panie! — rzecze.

Reąuiescat in pace... — mruknął pan Ortyński, a z ciekawości dodał jeszcze: — Czy Kozak?

Nie Kozak, panie; szabla od srebra i ubranie też bardzo foremne... Tak coś z szlachecka wygląda!

Pan Ortyński zdjęty ciekawością a i chrześcijańską komizeracją po trosze, bo to i jaki znajomy dobry lub sąsiad mógł być, choć tego szkapa kozacka nie pokazy­wała — zrzucił z ramion niedźwiadki i tak w samej lisiu- rze poszedł ku leżącemu. Patrzy, leży młody człowiek bez tchu, ubrany przystojnie, z szabelką misternej ro­boty, srebrem bitą, z egretą, takoż srebrną, u kołpaka i złocistą agrafą przy burce — snadź człek przedniejszej kondycji. Pochylił się ku nieżywemu, zdjął rękawice z jed­nej ręki, patrzy, jest pierścień z klejnotem szlacheckim, jeno herbu odróżnić nie można po oćmie. Kazał jeszcze raz i drugi potrząść leżącego, huknąć co siły nad uszyma, strzelić z bata nad głową — źle ani weź. Zmarzł i kwita.

A co teraz zrobić? — myślał sobie pan Ortyński, już trochę przestraszony i na samego siebie zły, że dla płochej ciekawości zatrzymał się w drodze, a teraz przy­gody się dopytał i kłopotu. — Jechać dalej i zostawić nie­znajomego, nieludzka rzecz; a nuż żyw jeszcze, a gdy go odjedzie, dopiero zamarznie naprawdę. Wieźć z sobą — także źle, gorzej może; przywieziesz do domu trupa; co z nim zrobisz; masz tobie gościa! Może najlepiej i zo­stawić; a com ja temu winien; zamarzł beze mnie, nie od- marznie przy mnie... Ot, najlepiej, wrócę z nim do karcz­my, tam zostawię, a sam się od wszystkiego salwować

będę... Kiedy bo szlachcic, widać to z szabli i z klejnotu

a kiedy szlachcic, to i katolik — ostatnia tandem rzecz zostawić zwłoki u Żyda. A nuż nieboraczek przy sobie grosz ma jaki, obedrą go; na sumieniu to będzie... Zresztą wracać do karczmy taka droga, jak do domu. Co robić?"

Tak się bił z myślami pan Ortyński i urwać się chciał od wszystkiego, i żal mu było, i bał się, i znowu wstydził

aż nareszcie uczciwość szlachecka prym wzięła i zre- zolwował się brać z sobą nieżywego. Wzięli go obaj ze sługą, wrzucili do kałamaszki, szkapę przytroczyli i po­jechali do domu. Przez drogę bardzo markotny i zafraso­wany był pan Ortyński — stiaszno mu było towarzysza; gdyby się nie bał sumienia i nie wstydził swego Juraszka, byłby gdzieś po drodze zsadził znowu na śnieg niebo­szczyka.

Po małym czasie kałamaszka stanęła przed domem. Świeciło się jeszcze w dwóch oknach, to panna Marcy- bella czekała z ciotką na ojca, trzymając w pogotowiu wieczerzę. Pan Ortyński kazał cicho zajechać i nie strze­lać z bata, bo bał się kobiety przestraszyć takim gościem; przywołał pachołka i kazał mu wraz z Juraszem zanieść nieboszczyka po cichu do alkierza i tam złożyć na zydlu, a szkapę zaprowadzić do stajni, innego zaś sługę wysłał co tchu po księdza plebana, aby z nim zrobić consilium, co w takim dziwnym a fatalnym terminie dalej począć, i aby znalezionego nieboszczyka umieścić zaraz w kruch- cie kościelnej.

Kiedy pan Ortyński wszedł do izby, chciał się uśmiechnąć, jako był zwykł, do swojej kochanej Mar- cysi, ale mu to zastygło na ustach i ani rusz było przy­tłumić frasobliwej dystrakcji. A było przecież z czego

radować się ojcowskiemu sercu, bo widok takiej dziew­czyny gładkiej i urodziwej aż pogodę w duszy robił — takie to było wdzięczne a hoże, a miłe i wesołe. Nie ga­dali za wiele w powiecie; piękniejszej panny pewno nie było w całej okolicy. Nuż teraz pytać, molestować, in­kwizycję czynić ze starym: a co ci jest, czyś słaby, a czy z frasunkiem wracasz, a czemuś taki mruczny? Stary się zbywał, jak mógł, powiada: zimno jest, jeść mi się chce

i zasiadł do wieczerzy, ale niesmaczno mu było; co kęsek wziął, to go okrutnym haustem wina zalewał. A jako wino dobry pocieszyciel jest, rezolucji dodaje i krzepi upadły animusz, tedy i panu Ortyńskiemu cie­plej się zrobiło i odważniej na sercu, a nawet sam się wziął w myśli strofować, czemu się tak po babsku prze­straszył swoim martwym gościem w alkierzu.

Albom ja ten mróz był, co go ukrzepł na śmierć, albo co? Oddam go księdzu do kruchty, dam na mszę za duszę biedną szlachecką, nawet pogrzeb sprawię — a tak czego więcej chcieć i co lepszego począć!

Tak sobie powiedziawszy, pan Ortyński uśmiechnął się do Marcysi, a nadobne czoło z ojcowską czułością po­całował i znowu węgrzyna pociągnął.

Jeszcze miał szklankę przy ustach, gdy nagle: dreń... dreń... zadzwoniły w sąsiednim pokoju ostrogi i zastukał silny krok męski. Pan Ortyński drgnął cały i aż wino przelał, panna Marcybella porwała się z krzesła, oboje spojrzeli w stronę, skąd kroki słychać było...

Wtem drzwi z trzaskiem i z impetem rozwarte zaję­czały w wrzeciądzach jak dusza potępiona — a w progu stanął... kto... owo nieboszczyk znaleziony w śniegu... a nie kto inny także, jak JMć pan Rafał Kryszpin, sowity

^Jtfarwoja

towarzysz petyhorskiej chorągwi, Jegomości królewicza KsawieraL.

Pan Ortyński porwał się na równe nogi, ale w tej chwili zachwiały mu się kolana i, opuszczając szklankę na stół, zapadł się w karle i przerażonym głosem za­wołał:

Wszelki duch chwali Pana Boga!...

Petyhorzec tymczasem, jakby nie widząc nikogo, ob- obcesem sunie do stołu, bierze szklanicę, nalewa wina, a wychyliwszy do dna, zaczyna śpiewkę tam, gdzie ją pan porucznik Zdwejdą urwał był w Żółkwi:

Kiyszpin, caput tibi iumat,

Ne quis ignis te consumat...

Ale nie skończył, bo powiódłszy okiem po izbie, znać pomiarkował się zaraz, że to nie owa wesoła kompania, z którą na waletę pił w Żółkwi... Stał chwilę bez kon­tenansu, do gruntu skonfundowany, uderzył się w czoło, przetarł oczy, począł się cofać w tył, jakby chciał salwo­wać się retyradą, zatrzymał się znowu, ukłonił się z wiel­kim respektem staremu szlachcicowi, ukłonił się ciotuni, ukłonił się po raz trzeci posuwiście i z kawalerską galan­terią pannie Marcybelli i niepewnym głosem, ale solennie zawołał:

Mój mości panie dobrodzieju! Moja jejmość pani dobrodziejko! Moja mościa panno dobrodziejko!...

I znowu trzy razy z osobna z wielką profuzją pokor­nego respektu się ukłonił, lewą ręką po furdymencie ude­rzył, prawą wąsa podkręcił, karwasz u rękawicy odpiął, chrząknął, chciał coś powiedzieć, ale głos połknął, i tylko

wielkimi oczyma i z śmieszną admiracją to na pułap, to na podłogę patrzył...

Tak trwało dobrą chwilę i nie wiedzieć kto by się był pierwszy odezwał i pierwszy ocknął: czy sam gospo­darz z przestrachu, czy Petyhorzec z konfuzji, czy panna Marcybella z zdziwienia, kiedy jakby na zawołanie sta­nął we drzwiach ksiądz pleban, który przybywszy z parą dziadków i marami, jak o to był proszony, już w alkierzu nieboszczyka nie zastał i do pokoju wszedł, nic nie poj­mując | tego enigmatu. Zbliża się tedy ksiądz ku gospo­darzowi i rzecze półgłosem:

Laudetui Jesus Christusl A gdzież ów nieboszczyk mizeraczek?

Pan Ortyński, któremu komparencja duchownej oso­by dodała od razu odwagi, wstał z krzesła, rękę podniósł i palcem wyciągniętym na Petyhorca wskazując, zawołał:

Oto, proszę jegomości, nieboszczyk, oto mize­raczek!

Wszyscy znowu z podziwieniem wielkim spojrzeli po Kryszpinie, bo nikt prócz cześnika nic nie rozumiał, a już najmniej sam towarzysz petyhorski. Zawszeć prze­cie na tym się połapał, że go nieboszczykiem nazwano, i rzecze:

Mam honor rekomendować się z osobliwszym re­spektem całej przezacnej kompanii: Jestem Rafał Krysz- pin, własnego herbu, towarzysz petyhorskiej chorągwi Jegomości królewicza Ksawiera, ale nie nieboszczyk jeszcze, chociaż zawsze śmiertelny do tego tytułu kan­dydat!

To waćpan żyw! — zawołał pan Ortyński na pół kontent, na pół zły, że się daremnie tak trapił swoją przy­godą.

83

Mnie się widzi, żem żyw, albo waćpaństwu ina­czej? — odparł z uśmiechem Kryszpin i spojrzał z kawa­lerską zalotnością wprost w czarne oczy panny Marcy- belli.

Pokraśniała dzieweczka aż po uszka i szybko głowę spuściła, a pan Ortyński pyta dalej:

To waćpan, mości towarzyszu, nie zamarzł?

Jeślim zamarzł — rzecze już śmiało i wesoło Pe- tyhorzec — to chyba umyślnie na to, aby tu odtajać... i — znowu spojrzał się znacząco na pannę Marcybellę.

Ale mój mości panie dobrodzieju — dodał kłania­jąc się z przystojnym respektem cześnikowi — teraz ja proszę pokornie o pozwolenie uczynić wzajemne zapyta­nia, choć nie wiem, od czego zacząć. Żem tu jest, gdziem być widocznie nie miał, to już wiem, ale jak się tu do­stałem, to już prawdziwie dla mnie enigma. Tedy aż py­tać się nie śmiem; ubi, quomodo, quando, cur, ąuibus awdliis?

Ubi? na śniegu znalazłem waćpana, mości towa- rzuszu; ąuando? przed dwoma godzinami; cur? boś wać­pan leżał nieżywy i żal mi było zostawić szlacheckie i ka­tolickie zwłoki na czystym polu wilkom na wieczerzę... Ale tak jeszcze lepiej, jak się stało; siadaj waćpan, po­krzep się winem i opowiadaj, co na tamtym świecie sły­chać?...

Kryszpinowi dwa razy tego nie gadaj; odpiął szablę, zasiadł do stołu, a za pół godziny już tak wesoło roz­mawiał i żartował, jakby Bóg wie odkąd był konfidentem domu lub do familii należał. I patrzcież owo, tak ten nie­cnota Litwin z miejsca wszystkich za serca począł brać, tak całą kompanię zabawić umiał, do każdego wieku

i stanu sprytnie sią akomodując, że już dawno północ wybiła, a nikt o spaniu nie myślał i księdzu plebanowi do domu się nie kwapiło.

Dano Petyhorcowi posłanie do alkierza, a kiedy już znalazł się na pościeli, dopiero medytować gruntownie począł, jakim sposobem znalazł się w tym domu. Przy­pomniał sobie, że z nami na świeże powietrze wyjechaw­szy, jakiś czas ód biedy jechał, choć firmament cały dokoła niego chodził, ale później tak go krzepka aura zi­mowa zmogła, taka senność go wzięła ciężka, że się oło­wiem zsunął | konia i co już dalej było, nie pamięta. Szczęście jego, że szkapa z kozackiej szkoły była i nie odbieżała pana ani kroku, bo inaczej pan Ortyński nie widząc konia i jeźdźca w śniegu nie byłby dojrzał — a wtedy bywaj zdrów, towarzyszu, i do zobaczenia przy apelu na Jozafata kampanencie!

Tak medytując, zasnął Petyhorzec smaczno i zdrowo i jeszcze na domiar same deliciosa mu się śniły, a tych fantazji sennych protagonistką była śliczna panna Mar- cybella, z gładkim, puszystym liczkiem i oczami pełnymi czarnego a słodkiego blasku... Kiedy się rano ocknął, już gospodarz dawno był wstał i z ranną polewką gościa cze­kał. Kryszpin tym razem solenną minę przybrał i z wielce układną swadą począł wywodzić afekta wdzięczności za ratunek od ciężkiej przygody, a może i śmierci, przepra­szając zarazem, że kłopot sprawił jegomości, a może i go­ścinności nadużył, bo zaraz winien się był wracać do domu. Tedy dziękując raz jeszcze i zapewniając o wiecz-

III

/

nych sentymentach wdzięcznego serca, pan Kryszpin żeg­nać się począł i prosił, by mu szkapę osiodłano.

Wiesz waćpan co — rzecze cześnik — zostań się nam jeszcze. Jutro moje imieniny, przyjdzie kilku panów braci i sąsiadów, jakieś panienki także się znajdą, bo ty wiesz, że to wszędy wdzięcznie rasta — będzie mała ocho­ta... Daruj nam te dwa dni jeszcze, trzeciego pojedziesz!

Kryszpinowi nie trzeba było dużo perswazji, tedy z pięknym ukłonem mówi:

Jako nieboszczyk tu się dostałem, a nieboszczy­ków trzeciego dnia chowają. Tedy, kiedy taka miła wola, zostanę do trzeciego raną, a potem umykać będę co ży­wo, aby nie wrócił dziadek z marami!

Został tedy i dobrze mu było, a i całemu domowi z nim niegorzej. Odgadł frant temperamenta wszystkich osób i skąd kogo brać: jakoż wziął wszystkich, chociaż czuł dobrze, że i jego brano, a to właśnie na promienisty arkan tych czarnych oczu, co mu w sennej fantazji tak ogniście gorzały...

Dość na tym, że wielka była w domu z petyhorskiego towarzysza pociecha i pożytek. Na wszystkim się znał,

o wszystkim mówić umiał. Cioci dobrodziejce wykładał kuchnię litewską i dyktował recepty na nowe zamorskie wykwinty, które na magnackich stołach jadał, kiedy z dworem księcia wojewody wileńskiego w Warszawie bawił, uczył ją wyborny kaliszan warzyć, petercyment przyprawiać na węgierskim winie i alabrysz gotować, co to ma być sos nad sosami, rzetelne extiactum wszelkiej smakowitości.

Pannie Marcybelli na szpinecie nowe arie grywał i najnowsze piosenki śpiewał, a o modach tak gruntowny dyskurs z nią prowadził, że pan Ortyński nadziwować

się nie mógł, skąd ten Petyhorzec z zapadłej Litwy tak perfecte warszawskie elegantki jak wąże opisywać umie, prawiąc szeroce, jakie teraz piękne panie w stolicy su­kienki noszą, jak się w formie pozmieniały korneciki i dueciki, jak się bryzują koronki i jak angażanty i ma- nele z mody wychodzą. Tylko tego nie śmiał powiedzieć, że piękne panie na dworze młodego króla dlatego już kryz bryzowanych na szyi nie noszą ani angażantów na rękach, bo ramiona i pierś śnieżystą, kiedy niczym nie nakryte, za naj strój niej sze sobie mają. Panna Marcybel- la, w skromności szlacheckiej chowana, która zawsze myślała, że jej czarne warkocze, przetkane srebrnym ba­jorkiem, najmodniejszą są fryzurą, nie mogła się nadzi­wić temu wszystkiemu, ale jeszcze uważniej niż o stro­jach słuchała, kiedy wesoły Petyhorzec jakieś włoskie amoioso zaśpiewał.

Nawet o księdzu plebanie Kryszpin nie zapomniał, ale mu wielką sprawił satysfakcję, informując o nowym sposobie tarcia tabaki, najprzedniejszej w świecie mesz- kulancji i prawdziwej delicji najwybredniejszego choćby nosa, czy świeckiego, czy duchownego, a to wedle se­kretu swego wuja, księdza regensa kapituły wileńskiej, który tyle a tyle lawendy, tyle a tyle pergamatu, tyle a tyle koperwasu et caeteia daje, z czego taka pyszna tabaka, że przed nią wszystkie santomerki, holenderki, hiszpanki i syrakuzanki w kąt idą!

Ale największą już uciechę i największy oblekta- ment miał JMPan Ortyński. Trzeba wiedzieć, że był to najzawziętszy w świecie politicus i statysta i najgoręt­szy partyzant konfederacji barskiej, wróg sprzysiężony króla, jego partii, familii książąt Czartoryskich i aliantki rosyjskiej — ale to wszystko pod garncem, w czterech

kątach domowych i aby nikogo nie było, jeno on jeden a piec drugi. Jak już bowiem się rzekło, człek wielce mizernego był animuszu, nad wszelką miarę bojaźliwy i o skórę swoją, i o fortunę, a nie wiedzieć, o co bardziej, bo jedno kochał nad drugie. Tedy im bardziej nienawi­dził króla i wszystkich jego adherentów, tym bardziej się bał, im z serdeczniejszym ferworem lgnął do partii prze­ciwnej, tym trwożniej i groźniej mu było — a kiedy przy­szło istotnie do tego, że opresja i gwałt zaczynał być w Rzeczypospolitej argumentem i racją stanu, tedy już dusza była szlachcicowi na ramieniu.

Ale że i kocioł pęknie, kiedy się do zbytku pod po­krywą nakipi, tedy i pan Ortyński musiał dawać folgę swemu rankorowi i gwałtowności politycznych pasji, a czynił to zamykając się w izbie i do srogiej księgi fo- liantowej wpisując swoje ekspektoracje. Tedy zdawało mu się, że jest okrutnie mężnym Rzymianinem, civis im- pavidus, co pro publico bono walecznie gardło azarduje, i pióro skrzypiało po papierze, zgrzytając okrutnie, jakby czuło i dzieliło indygnację pisarza. Tedy zdało się JMci panu Ortyńskiemu, że siedzi w sejmie i prawi mowę prze­ciw pogwałceniu wolnych obywateli tej starej Rzeczypos­politej, to że na sejmiku przeciw familii fomentuje, to że na króla ciska groty żelazne swojej mężnej swady — i wtedy nasz szlachcic fulminant dawał tytuły: Protest JMPana Mateusza Ortyńskiego, cześnika zwinogrodzkiego, na de­klarację IMci posła rosyjskiego Repnina; Głos JMci pana Mateusza Ortyńskiego, cześnika zwinogrodzkiego, prze­ciw panu stolnikowi litewskiemu, jako niegodnemu uzur­patorowi korony polskiej; remanifest JMci pana Mateusza Ortyńskiego na manifest imperatorowej rosyjskiej itd.

Kiedy taką mowę napisał, a przy każdym zdarzeniu

publicznym spisywał ich kilka, odczytywał głośno, z par- tesem i srogą surowością głosu i gestu, ale jak w kominie coś trzasło lub pode drzwiami szelest się jakiś ozwał, za­mykał księgę i z trwogą porywał się z krzesła. Wielka była fantazja u tego człeka, ale strach jeszcze większy. Oprócz tych mów przeróżnych, manifestów i uniwersa­łów, spisywał satyry i paszkwile na wszystkich możnych ludzi, magnatów i ministrów, którzy do królewskiej partii się liczyli, a koncypował to wcale foremnym wierszem, I wielkim wylewem złośliwości i ńajuszczypliwszych konceptów.

Owoż kiedy Kryszpin o swojej przeszłości się rozga­dał, kiedy oświadczył się swoją nienawiścią do partii kró­lewskiej, kiedy wspomniał o swojej wojennej kampanii w szeregach księcia wojewody wileńskiego przeciw woj­skom imperatorowej aliantki i jako teraz byle w domu na Litwie trochę z najpilniejszych interesów ojca otrząsł, zaraz do konfederacji się przebiera i do ostatniej krwi kropli bić się będzie — a szczerość to była, nie fałsz żaden, bo in puncto swojej konwikcji politycznej był zelant i zapaleniec wielki — kiedy się tego wszystkiego pan Ortyński nasłuchał, taka go wzięła odwaga, a raczej taka konfidencja do Petyhorca, że go w secretissima swo­jej inkaustowej opozycji wtajemniczył.

Teraz bywaj zdrów, szpinecie, bywaj zdrowa, panno Marcybello — stary zamknął się z towarzyszem petyhor- skim na cały dzień w kancelarii i nuż mu czytać, i czy­tać z tego swojego raptularza. Im dalej w las, tym wię­cej drzew — a że to silva rerum była, więc non claudicat comparatio — Kryszpinowi było tej swady tak nazbyt, jak topielcowi wody. Ale że grzeczny był kawaler, te­dy nie dał poznać po sobie, że wolałby przy pannie Mar-

cybelli siedzieć i że mu już nudno od tych oracji i uni­wersałów.

Mości cześniku dobrodzieju — ozwał się w jednej pauzie, kiedy szlachcic płynąwszy już blisko godziny in ilumine orationis nareszcie tchu nieco łapał — już tego waćpan nie usprawiedliwisz ani przed tą kochaną ojczy­zną naszą, ani wobec potomności, że mogąc być ozdobą sejmów i luminarzem polityki, światło pod korzec cho­wasz...

Pan cześnik aż drgnął na samą myśl, aby tymi pioru­nami, które zamknął w cielęcej oprawie, miał strzelać kiedy publicznie, i aż zatrzasnął księgę; ale się pomiar- kował i, nie chcąc zdradzić się z maleńkością serca, rzekł poważnie:

A co ja, szlachetka biedny, chudzina domator, sprawię, chociaż, jak powiadasz, byłoby z czego pokaźnie perorować? Dziś prawie nic, siła grunt. A gdyby Mi- nerwa sama mieszkała w zapadłym powiecie i nie miała swoich Kozaków i dragonii ani asystencji cudzoziem­skiego wojska, tedy kto by jej słuchał? Trybunał z de­kretem, Radziwiłł z muszkietem! Ale posteritas to uzna; ta księga to najdroższy skarb mój, to honor i splendor cały mego domu i mego imienl-a; kiedyś czytać będą i nie powiedzą, że w tych ciężkich czasach publicznych nie­szczęść nie było człeka cnotliwego ducha i serdecznego ferworu dla ojczyzny! I racz to waćpan za pewność mieć sobie, że kiedyś i pana stolnika litewskiego, i księcia podkanclerzego, i imperatorowej rosyjskiej nie stanie, a Ortyński żyć będzie i jako iedivivus chodzić między bracią szlachtą! Synów nie mam, ale wnuka, Bóg da, może się doczekam, a wtedy na krzyżmo tę księgę weź­mie od dziadka.

Petyhorzec westchnął tęsknie i pomyślał w duszy, jakby on chętnie tę radość panu cześnikowi przyspieszył i spadkobiercę tej księdze asekurował — a pan Ortyński wziął to westchnienie za znak admiracji i począł czytać znowu jakiś remanifest na manifest. Na szczęście Krysz- pina były między tymi oracjami, uniwersałami i mani­festami także satyry i libelle, które stary cześnik bardzo sprytnie i z wielkim jowializmem układał.

Inter alia były tam paszkwile, jeden na króla, czyli, jak go pan Ortyński statecznie nazywał, na pana stol­nika litewskiego, drugi na potężną aliantkę, imperatoro- wą. Oba te wiersze tak ucieszne były w koncepcie, takie wesołe a uszczypliwe zawierały jovialitates, takie mno­gie tam były salsę dicta, że się wielce Petyhorcowi podo­bały i rację w tym miał, bo ja, którym je później czytał, przyznać to muszę, że choć siła wielka takich satyr i wier­szy wonczas po Polsce obiegała, mało między nimi było, co by z tymi mogły wejść w słuszny paragon. Kiedyś ja wam wyrecytuję, bo na pamięć je umiem, jak o tych rzeczach osobno opowiadać będę, bo i to materia cieka­wa, ale teraz to do rzeczy nie należy.

Mości cześniku dobrodzieju! — zawołał Petyho­rzec, wysłuchawszy oba paszkwile — jako o łaskę wasz- mości proszę, daj mi zrobić kopię z tych arcyprzednich wierszy.

Cześnik, przestraszony, z trzaskiem zamknął księgę:

A to na co? — zapytał patrząc z wielkim niedowie- rzeniem w oczy Kryszpinowi.

Ale oczy Petyhorca tak niewinnie i szczerze się śmiały, że pan Ortyński już z spokojniejszym sercem cze­kał odpowiedzi.

Na co? A jakże możesz tak pytać, mości cześni- ku dobrodzieju I — wołał Petyhorzec. — Ależ to trzeba w świat puścić, między dobrych towarzyszył A cóż bym ja był dał, gdybym to miał, będąc jeszcze na dworze księcia wojewody wileńskiego? Kiedy się dostanę mię­dzy swoich, a mam nadzieję, że rychło widzieć się będę w konfederackim obozie, tedy to będzie pociecha I

Pan Ortyński zamyślił się chwilę i rzekł:

A nie zdradzisz mnie waćpan?

Jakże to miałbym zdradzić waszmości?

Nie powiesz nikomu, że to mego konceptu i au­torstwa satyry?

Jeśli wola taka cześnika jegomości, to nie po­wiem nikomu.

Dajesz na to veibum nobile?

Verbum nobile i parol kawalerski, jakem szlach­cic i towarzysz poważnego znaku!

Przysięgasz?

Przysięgam! — odpowiedział Kryszpin, ale już zdziwiony spoglądając na cześnika.

I z was może niejeden będzie to sobie miał w wiel­kim podziwieniu, że szlachcic zacny w wolnej Rzeczy­pospolitej, gdzie język miary nie znał, a słowo kresu zu­chwałości, tak srodze się bał persekucji. Owoż raz, jak już z góry napomniałem, pan cześnik Ortyński był z na­tury swojej bardzo lękliwego serca i z tego już w powie­cie całym dobrze go znano, a po wtóre, działy się w tym czasie rzeczy, które i śmiałego przezorności nauczyć, a bojaźliwego srodze zastraszyć mogły. Nigdzie nie tak łatwo o srogą opresję, jak w społeczeństwie, które swa-

wola i niesforność wyważą z karbów ładu i prawa, i gdzie prawo to wtedy tylko ma rację, kiedy i siłą ma. Swa­wola | gwałtem parą chodzą, a gdzie pierwsza rozumną wolność, drugi sprawiedliwą władzę zastępuje, tam przy lada jakiej kolizji politycznej i wybujaniu pasji cały kraj staje się magnum latiocinium. Gdzie wszystko wolno, tam i gwałt pozwolony. Tak się było rozprzęgło wszystko w Rzeczypospolitej za owych opłakanych czasów moich, a do tego przybyły jeszcze takie zawichrzenia i srogie roz­terki domowe, że było to niemal ustawiczne bellum om- nium contra omnes.

Wszędy to pono dobra reguła: na kondle deptaj, z brytany nie graj — ale w tych czasach, o których mó­wię, u nas była przykazaniem. Nigdy też owa okrzyczą- na wolność i równość szlachecka nie była bardziej poda­na w śmiech i ludibiium niż wtedy. Prepotencja poczy­nała sobie sromotnie, każdy następywał na łeb adwer­sarzowi i usiłował go pogrążyć do ostatka, A co mówić wiele na ekskuzę biednego pana Ortyńskiego, jeśli miał od siebie o dwie mile garnizon rosyjski i generała Kre- czetnikowa, o kilka mil pana Ksawerego Branickiego, trochę dalej jaką chorągiew konfederacką — a tak trzy­maj, z kim chcesz, zawsze oberwiesz, jeśli cicho nie bę­dziesz siedział.

Albo to poczciwy pan cześnik zwinogrodzki nie sły­szał, jak i wielkie brytany przepędzano, kiedy jeszcze większe na nie poszczuto, albo nie wiedział, jak srogi od­wet brali książęta Czartoryscy na księciu Karolu Radzi- wille, albo nie patrzył na rozbitków wojsk hetmana Bra­nickiego, kiedy, ścigany, mizernie uchodził ku Węgrom, alboż nie słyszał o porwaniu senatorów, biskupów i mag-

natów? Kiedy ani karmazyn, ani fiolety nie były bez­pieczne, co dopiero gadać o szaraczku? „Śmiałków psy gryzą" — wziął sobie za dewizę pan cześnik i bał się bardzo, bał się okrutnie, a to jedno wolno mu było.

Po tym, co się tu rzekło, mniej wam może będzie dziwno, że pan Ortyński pozwolił Kryszpinowi na kopię obu satyr politycznych tylko anonimitei, pod juramen- tem i w największej tajemnicy. Petyhorzec admiracją tą swoją jeszcze bardziej wziął za serce pana cześnika, a kiedy nazajutrz na imieniny zjechało się trochę sąsia­dów, już go pan Ortyński jakby starego przyjaciela z wiel­kimi pochwałami wszystkim prezentował. O tej zabawie nie będę już mówił — dość na tym, że Petyhorzec wszyst­kich ucieszył i wszystkich mocno ukontentował swoją kawalerską grzecznością, wesołą swadą, śpiewem i prze­różnymi konceptami.

Jednemu tylko mruczno jakoś było i krzyw się pa­trzył na towarzysza, a był to pan podsędek Omęta, sąsiad pana Ortyńskiego, podstarzały już wdowiec bezdzietny,

o którym wam już wspomniałem, jako go fama robiła kon­kurentem o śliczną rączkę panny cześnikówny. Ten pan Omęta mały był, łysy i przysadzistej pozytury, zalotny wielce, ale w tych niewczesnych już zalotach śmieszny — jakoż dworowały zeń kobiety, a już najbardziej panna Marcybella, której też nigdy wyraźnie deklarować się nie śmiał, tylko oczki bure po desperacku zawracał i z wiel­kiego afektu żałośnie wzdychał. Ale wiedział, niecnota, że innych przeczeka i czekaniem cierpliwym ją weźmie, bo ojciec rad mu był i w znacznej go miał estymie, raz dlatego, że podsędek bogaty był a skąpy, a do takich ludzi cześnik miał już wrodzoną inklinację, secundo, że

\

podsądek, ongi palestrant, dobry był jurysta i chętnie cześnikowi w każdej sprawie patronował, nic za to nie biorąc, bo wiedział, że jak dobrze pójdzie, to mu jego fatygą cześnikówna i jej posag z sowitym okładem za­płacą. Ten tedy Omęta markotny był bardzo, że Petyho- rzec tak sią do panny podsadza, a ona tak wdzięcznie to przyjmuje i tak mile nań patrzy. Nie mógł nawet prze­nieść po sobie, aby cześnika z przekąsem nie zapytać na boku:

Jak to waszmość nazwałeś tego... tego pętelkę? — a trzeba wiedzieć, że tak żartem zwano Petyhorców, bo srebrną pętlicę nosili na prawym ramieniu u koleta.

Rafał Kryszpin, własnego herbu, szlachcic litew­ski, towarzysz poważnego znaku.

Hm... Kryszpin, Kryszpin... jakoś mi to nie po szlachecku sonat... Kto wie, co zacz ten ptaszek i czyj towarzysz, już to najpewniej bardzo lekkiego znaku... Teraz to się tego autoramentu kawalerów tyle kręci wszę­dy... hm... hm...

Ale mówię waści, panie podsędku — bronił się pan cześnik — dobry szlachcic, z piękną parentelą, bra­łem go dobrze na konfesatę. Choć nie od rzymskich Cris- pinusów pochodzi, jak to sam śmiejąc się mówi, to za to w rodzie senator na senatorze. Jeden z ich familii był wojewodą witebskim, jeden biskupem żmudzkim, kilku było kasztelanami, jego stryj jest cywunem wileńskim, a koligacja także nieszpetna: z Wołłowiczami, Denhof- fami, Chreptowiczami... A zresztą jutro rano jedzie, za­pewne na wieczne niewidzenie.

Ostatnie słowa uspokoiły trochę pana Omętę, ale skrzywił przecie nosem, zrobił instygatorską minę i ma-

7 f Narwoja

chnął ręką, jakby on temu wszystkiemu nie wierzył, bo co sam wie, to wie i na jego wyjdzie w końcu.

Po żwawej zabawie co bliżsi goście rozjechali się do domu, a dalszych na noc pan cześnik zatrzymał, zaś pana podsędka także, choć najbliższy sąsiad był, bo go cześnik za przyjaciela domu uważał. Wszyscy też do snu się po­kładli i rychło pewno posnęli, tylko dwoje nie spało w cześnikowskim dworze: panna Marcybella w swoim panieńskim pokoiku i Petyhorzec w alkierzu, gdzie już jako nieboszczyk był spoczywał. Panna cześnikówna sama nie wiedziała, czemu zasnąć nie mogła, ale dziwno jej było, że co zamknie oczy, to staje przed nią uprzy­krzony Petyhorzec i ani go pacierzem odpędzić; Kryszpin za to wiedział dobrze, czemu sen od niego stroni, ale tym markotniejsze miał myśli. Podobała mu się cześnikówna, to mało powiedzieć; czuł w duszy jakiś głębszy sentyment niż płoche podobanie, poznał, że to naprawdę afekt ser­deczny, rzetelny i przemożny. Wiedział, że ta miłość jest bez żadnych speransów, bo pan cześnik, jak słyszał, szlachcic bardzo zapaśny, nie da jedynaczki przewoźnemu żołnierzowi, bez ustalonej kondycji i bez fortuny. Gdyby to było dawniej, przed radziwiłłowską i konfederacką ru- chawką, co innego; stary Kryszpin mógł wtedy jeszcze i los syna przystojnie ufiksować, i sobie jeszcze sporo zostawić — ale teraz, kiedy ojciec wehemencją zwy­cięskich przeciwników zrujnowany i wszystko, co miał przedtem, pod kondemnatą było — jak tu teraz kusić się

o rękę cześnikównej? Piękny mi konkurent, ze śniegu zgarnięty, który nic nie posiada oprócz szkapy kozackiej, szabli i kilku dukatów na drogę do Litwy! Po takich re­fleksjach prawie kontent był, że jutro wyjeżdża i że choćby chciał, w żaden sposób zostać nie może dłużej,

bo | okazji, która mu się trafiła, najdalej pojutrze korzy­stać musiał, a później już chyba na swoim kozackim ko­niu odbywać by mu przyszło podróż na Litwę.

4

IV

Nazajutrz po śniadaniu miał Petyhorzec pożegnać dom pana cześnika. Smutno mu było i bardzo rzewno na sercu, że też przy śniadaniu nie dał się wiele molesto­wać przez gospodarza, ale już sam do kielicha się rwał, szukając w starym węgrzynie osłody i pocieszenia w tej serdecznej melancholii. Nie chciał się dać poznać | swoim smutkiem; przeciwnie, udawał ochotę, ale przy gęstych wiwatach udawanie to niebawem na serio prze­szło w taką desperacką wesołość i swawolę, że pono nigdy go nikt nie widział w takiej szalonej pustocie. Trząsł żarciki i przeróżne śmieszne koncepty jakby z rę- ' kawa, wznosił wiwaty, jeden ucieszniejszy niż drugi, opowiadał zabawne fraszki i dykteryjki, choć zawsze z przystojnością wielką, prawił' bombasty i makarony, śpiewał to rzewne, to hulackie piosneczki — a nagle jakby fajerwerk zgasł, wstrząsł się, szablę przypasał i za­wołał:

A teraz jadęl...

I począł żegnać cześnika i kompanię, a pannie Mar- cybelli nisko się z dala skłonił i przeciągłe spojrzenie w nią utkwił, tak przeciągłe i takie przenikliwe, jakby jej wdzięczny konterfekt chciał w oko wrazić, a z oka żywcem przenieść do duszy... Panna Marcybella oblała się szkarłatem, ale pierwszy raz ze śmiałością przedtem nie praktykowaną wytrzymała wejrzenie Petyhorca i do­

piero po chwili jakby się ocknęła, spuściła wstydliwie czarne rzęsy, a towarzyszowi się zdało, że pobladła.

Już muszę jechaćl — zawołał powtórnie Petyho- rzec, jakby sam sobie rozkazywał, i wydarł się gwałtem cześnikowi, po którym już znać było, że więcej niż zdro­wo było, solennizował kielichem własne imieniny, bo w nie widzianej był wesołości i fantazji.

Cześnik, który oburącz trzymał był Petyhorca, mu­siał go puścić, ale zaproponował całej kompanii, aby z kie­lichami dała kondukt nieboszczykowi. Wyszli tedy wszy­scy na ganek, jak kto stał, bo choć to zimą było, dzień był słoneczny i ciepły — a cześnik z okrutnym szklanym pucharem na czele. Przed gankiem stała już szkapa ko­zacka, na którą z złośliwym uśmiechem patrzył pan pod- sędek Omęta; on też jeden w tej serdecznej sympatii dla Petyhorca i w tym szumnym pożegnaniu udziału nie brał.

Petyhorzec wspiął się lelcko i z prawdziwie kawa­lerską gracją na konia; a tak nawet ta mizerna szkapa kozacka, czując, kogo niesie, wypiękniała i łeb szlachet­nie podniosła.

Stój! Stój! Strzemiennegol — zawołał pan cześ­nik. — Nie puścimy waćpana bez wiwatu! Na waletę! Strzemiennegol

Petyhorzec pić nie chciał; czuł dobrze, że już tych wiwatów na trzy zbytki miał, a w domu cześnika zostać nie mógł, choćby pewnie był został z serdeczną ochotą, gdyby w fortunniejszych czasach i w mniej krytycznych okurencjach zawitał był pod tę strzechę.

Jak waszmość pana weneruję — sumitował się — tak nie mogę, mości cześniku!

Strzemiennegol Na waletę! — wołał pan Ortyński, chwytając za cugle konia. — Nie puszczę waćpana!

lllll ml®

Do razu sztuka — mówi Petyhorzec — a jak zno­wu zostaną po drodze gdzieś na polu, co będzie?

Nie było ci nic za pierwszym razem, nie zjedzą cię wilcy i za drugim!

Cała kompania stała na ganku i patrzyła ze śmie­chem, jak już dobrze podochocony cześnik certował się z towarzyszem. Kryszpin powiódł okiem po całym gro­nie, jakby do sukursu wzywał przeciw tej wehemencji cześnika, i oko jego odkryło w tyle za gośćmi, na progu, nadobną pannę cześnikównę. Jakby mu jakiś dobry kon­cept zaświtał nagle w głowie, zwrócił się w siodle i rzekł:

Tandem dobrze, mości cześniku, ale pod kapital­ną kondycją!

Furda wszelkie kondycje, ale wypić waćpan mu­sisz! — woła cześnik.

Wypiję, ale na parol kawalerski — rzecze na to Petychorzec — tylko wtedy, jeśli... jeśli panna Marcy- bella przepije do mnie strzemiennego!

Marcyś! — zawołał rozochocony pan Ortyński — przepij do pana Kryszpina!

Wszyscy zwrócili się do panny Marcybelli, a cześ- nikówna z mocnym rumieńcem na liczku, ale śmiało i re­zolutnie wysunęła się naprzód, wzięła od ojca ową srogą szklanicę i, podnosząc do góry, umaczała różane usta w winie. Potem cała spłoniona, ale z wdzięcznym uśmie­chem podała kielich Petyhorcowi. Kryszpinowi oczy się zapaliły żywym płomieniem, podniósł się w siodle, zdjął kołpaczek z głowy, odebrał z rąk cześnikówny kielich i wychylił go jednym potężnym haustem do dna.

Wiwat Litwa! Wiwat znak petyhorski! — zawo­łała cała kompania na ganku.

Petyhorzec nic nie mówiąc, wydobył prawą ręką

z olstra pistolet, lewą ustawił próżny puchar na łbie ko­niowi, który ani uchem ruszył, jakby przeczuwał i re­spektował wolę pana — a wymierzywszy dał ognia do puchara. Szkło prysnąło w drobne kawałki, a szkapa kozacka łbem tylko z lekka potrząsnęła.

Ego ultimus! — zawołał solennie Petyhorzec. — Aby niczyje usta nie tknęły się już puchara, z którego piła do mnie jejmość panna cześnikównal

Podobał się ten koncept kawalerski kompanii bardzo

a Kryszpin w tejże chwili zeskoczył z konia i, przy­stępując obcesem do cześnika, rzucił kołpak na ziemię, ścisnął kolana starego i w takie ozwał się słowa:

Mości cześniku dobrodzieju, panie a panie mój, wielce szanowny a sercu miły! Nie jestem praktyk filo­zofów pogańskich ani swada cycerońska nie wybrała so­bie za górnolotny puzon mojego żołnierskiego języka. Ale nie potrzeba tego demonstrować mądrymi dictami starych filozofów, bo ani Platon, ani Katon, ani Boecjusz, ani Lukrecjusz nie negują tego, że raz tylko człek się rodzi i raz tylko umiera! Tymczasem owo masz tu wasz- mość dobrodziej przed sobą ekscepcją rzadką i wielce oso­bliwą, stoi przed tobą, mości cześniku, człek pokorny, który już jakoby dwa razy się urodził i raz już umarł był, a drugi raz niezawodnie umrze. Tym człowiekiem ja jestem, najniższy pachołek waszmości, Rafał własnego klejnotu Kryszpin, towarzysz sowity petyhorskiej cho­rągwi jego królewskiej mości królewicza Ksawiera! Al- boż z szczególnej łaskawości i wielce szlachetnej komi- zeracji waszmość pana mego nie obudziłem się do życia jako on sławny Piotrowin, w chwili kiedy boreasze śpiewać mi miały De pioiundis, a wilcy, srogie bestie, dzwonić zębami na żałobne żegnanie tego świata? Owo

tedy dwóch ojców mam: jeden pan rodzic mój po krwi, który na Litwie siedzi, drugi po samarytańskim miłosier­dziu i sercu, a temu teraz z serdecznym afektem wdzięcz­nej weneracji kolana ściskam i całuję!

Tu Petyhorzec ścisnął kolana pana Ortyńskiego i tak mówił dalej:

A kiedy tak cudowna Opatrzność zrządziła, że mi waszmość dobrodziej drugim ojcem się stałeś, tedy nie­chaj to ojcostwo zdwoi się w tytule i najsłodszym zapie­czętuje się aktem, a mnie aż do ostatniego tchnienia duszy do tego domu i do serca waszmości przykowa — a tak mnie za syna swego miej i jako zięciu twojemu błogosław!

Nikt się takiej deklaracji nie spodziewał i wszyscy też za nowy zabawny żart ją sobie mając, poczęli śmiać się i wołać na cześnika:

Przyjmij, przyjmij waszmość i błogosławi

Pan Ortyński nie inaczej także orację tę zrozumiał, a że dobrze był animowany trunkiem, tedy bez żadnego wahania obu dłoniami głowę Petyhorca ścisnął, w czoło go ucałował i rzekł:

Przyjmuję, przyjmuję!

Petyhorzec porwał się na równe nogi, poskoczył ku pannie Marcybelli i klękając zawołał:

Nie ma tak zuchwałego na świecie pachołka, jak serce, moja mości panno cześnikówno, i nie ma takiej szalonej imprezy, której by się nie ważyło — a cóż do­piero, kiedy mu takie łaskawe słowa, jak pana cześnika dobrodzieja, dodadzą jeszcze alimentul Tedy ono na ha­zard wielki się rzuca, w ogień idzie, po srogą alterna­tywę sięga, pod miecz samo się kładzie 1 wyrok u wiel­kiego zaiste trybunału na siebie prowokuje, choć wie, że

dwie tylko sentencje mogą być ferowane, a trzeciej już nie masz pośredniej — śmierć albo życie, słodka szczę­śliwość albo ostatnia gorzkość desperacji! Oto mnie wać- panna widzisz w tej ciężkiej i udręczonej alternatywie — miecz masz w rączce i łaskę, szczęście i potępienie — czekam struchlały wyroku, a innego patrona nie mam oprócz najczulszych sentymentów i najstateczniejszej in­klinacji serca mego! Niechaj padną kości, niech się re- zolwują losy moje, niechaj słyszę, czy za wolą ojca serce waćpanny i czy przyjmujesz mnie za wiernego sługę i dozgonnego towarzysza swego!

Wszyscy obrócili się ku pannie Marcybelii z admi­racją takiej osobliwej sceny i z ciekawością wielką, jak się też cześnikówna z takiej kłopotliwej okurencji wywi­nie. Ale panna Marcybella, choć cała w ognistych ru­mieńcach, żadnej nieśmiałości lub konfuzji poznać po so­bie nie dała, a łagodząc determinację swoją pół wstydli­wym, pół szczęśliwym uśmiechem, podała rękę Petyhor- cowi i ozwała się wyrazistym, mocnym głosem:

Za wolą pana ojca mego i serca waćpana, jeśli nie fałszywa, przyjmuję!

Wiwat cześnikówna! Wiwat młoda para! — za­wołała cała kompania, jednego pana Omętę wyjąwszy, który aż pożółkł od gniewu i zazdrości, a wąs kręcąc, coś mruczał niezrozumiale.

A teraz zostanę! — zawołał z serdeczną fantazją Kryszpin, a przyciskając do ust rączkę panny Marcybelii i podając jej kawalerskim gestem ramię, z ganku do kom- mnat zawrócił.

Za jego przykładem poszli wszyscy, a kiedy zaczęto na pół serio, na pół żartobliwie winszować parze tak nie­spodziewanie na strzemiennym zdeklarowanej, pan Omęta

nie mógł już wytrzymać i chwytając za ramię pana Or- tyńskiego tak mówi do niego:

Jak to?! I waszmość pozwalasz na to, i waszmość patrzysz na to spokojnie?!

Pan cześnik, któremu już także nieco się opacznie wydała ta scena, tak że w końcu osłupiały patrzał na wszystko, jak na jakie theatium mięsopustne, rzecze z nieszczerym śmiechem:

Toż to żart, kochany podsędku dobrodzieju, żart zwyczajny, a udał się bardzo, bo całą kompanię zabawił.

Podsędek w tej chwili popatrzył w stronę, w której byli Petyhorzec i Marcybella, i widzi, jak się niecnota towarzysz do panny przysądził, jak za rączkę zalotnie ją trzyma i coś słodkiego bardzo szepce, a panna tylko się rumieni i ślicznie uśmiecha, a czasem spod spuszczonych rzęs tak oczkiem na szczęśliwego Kryszpina strzeli, że aż wyskocz ze skóryl

Ależ cześniku — woła podsędek — on to na se­rio bierze, dalipan, na serio!

Imaginacja! — rzecze na to pan Ortyński, ale sam uważa, że Kryszpin tak mówi z Marcysią, jakby rzetel­nie byli już po słowie.

Zdjął go lęk i stracił kontenans, bo nie wiedział, jakby to gładko i delikatnie, bez niczyjej obrazy, położyć koniec temu żartowi, który go tak przed chwilą jeszcze ucieszył. Zbliża się tedy powoli ku Petyhorcowi i córce i, poszukawszy konceptu, mówi:

Nieładnie to przecie, mości towarzyszu, żeś wać- pan nieszczery był ze mną... Przysięgałeś się waćpan na wszystko, że musisz zaraz jechać, że okazja na Litwę czekać nie może, tymczasem owo pokazała się prawda, że nic pilnego nie było...

107

Jak waszmości kocham i weneruję — rzecze na to Kryszpin — tak mi w drogę czas było i chwili bawić już nie mogłem. Ale gdy taki niespodziewany i nad wy­rażenie szczęśliwy zaszedł impedyment, tedy mi mój oj­ciec łacno wybaczy, a jak srogi będzie, to mi panna Mar- cybella w potężny przyjdzie sukurs...

A o jakim to impedymencie waćpan mówisz?' — pyta pan Ortyński trochę niepewnym głosem.

O tym, co właśnie zaszedł przed chwilą za oso­bliwą łaską i wolą twoją, mości cześniku, i panny Mar- cybelli.

To... to... — jąka się cześnik, srodze zakłopotany

to waćpan to na serio bierze?

Jak to, czy na serio?! — zawoła żywo Petyhorzec.

A jakąż to opinię o mnie masz, mości cześniku, abym ja takich żartów sobie pozwalał i taki solenny moment życia mego miał sobie za krotochwilę!

A ja, panie towarzyszu — mówi cześnik zupełnie już trzeźwy— ja właśnie to wszystko za żart biorę...

Jak to? — żwawo natarł Petyhorzec — i swoje słowo?...

I moje słowo! Chyba waćpan i teraz jeszcze chcesz ten żart kontynuować, a to waćpanu powiem, że przeciw wszelkiej regule, bo żart niech bywa krótki, kie­dy się ma podobać... Marcyś — dodał spozierając po­ważnie na córkę — i ty poświadcz to panu Kryszpinowi!

Petyhorzec popatrzył bystro i przeciągle na cześni- kównę: panna pobladła nagle, spuściła oczy i nic nie rzekła.

Tedy niech to waćpan słyszy z ust Marcybelli, jeśli ci tego trzeba — mówi stary już w pasji — ...Marcyś!

Panna Marcybella ciągle milczała.

Panno cześnikówno — odzywa się teraz do niej Petyhorzec — i ja pokornie proszą o odpowiedź, czy to na żart było, czy serio?

Panna Marcybella powstała, spoglądnęła z determi­nacją na ojca i odpowiedziała głośno:

Na serio.

Zrobiła się cisza w pokoju, żeby mak siał, a pan Or­tyński stał chwilę skamieniały, usta mu drżały od pasji i słowa jednego wyrzec nie mógł.

Na serio! Na serio! — zawołał nareszcie. — Nau­czą ja cię, mospanno, myśleć o takich rzeczach na serio! Idź mi natychmiast do swego pokoju i gotuj sobie węze­łek; jutro zawiozę waćpannę do Panien Benedyktynek do Lwowa, a takie ci tam podyktuję rekolekcje, że aspannie wyklaruje sią należycie, jak to czasem żarty na płaczu się kończą! A waćpan fora z mojego domu!

To i pojadę — odpowiada na to przez łzy, ale z śmiałą determinacją panna Marcybella — pojadę i choć­by nie wrócę, bo wolą nawet obłóczyny niż ślub z kim innym, a nie z panem Kryszpinem, któremu dałam słowo!

Ale tu już koniec był sile i odwadze biednej pa­nienki; ledwie słów tych domówiła, zaniosła się wielkim płaczem i z rzewnym szlochaniem wybiegła z pokoju.

Staremu niedobrze się zrobiło; na taką desperację córki nie był przygotowany; zmiękł od razu, widząc uko­chaną dzieweczką swoją całą we łzach i srogiej ża­łości.

Marcyś! Marcyś! — zawołał już łagodniejszym głosem i gdyby go wstyd nie było, byłby za nią pobiegł do izdebki.

109

Mości cześniku dobrodzieju! — zawołał teraź Kryszpin żwawo i z rezolucją. — Nikt 1 żadnego Kryszpi- na nie stroił sobie jeszcze żartów, a i waszmość nie bę­dziesz! Nie wydam na szyderstwo moich afektów czy­stych i serdecznych, a waćpan nie litujesz się krwi włas­nej, jeżeli krotochwilę czynisz z sentymentów i słowa własnego dziecka! A chociaż ja tu między wami tylko przewoźny z cudzych stron szlachcic jestem, sam przecie mego prawa poszukam i przyjaciół sobie znajdę!

To rzekłszy z marsem i mężną determinacją, Krysz­pin impetem z izby wybiegł i do alkierza pospieszył, aby burkę i szabelkę wziąć, którą przed chwilą po onej de­klaracji pacholikowi był oddał. I owo jaka dziwna rzecz; przed momentem, kiedy deklarację ojcu i pannie czynił, sam tego za poważną imprezę nie brał, a szedł tylko za obcesowym głosem młodej fantazji i nieco przebranej swawoli, ale kiedy rzecz tak niespodziewanie się zmie­niła, że panna naprawdę obligować się decydowała i sta­tecznie trwała przy słowie, tedy ta odważna stateczność cześnikówny taką mocną nań wywarła impresję, że co sam za żart miał, teraz za nieodmienną rezolucję losów, a co większa rzecz jest, za widoczną wolą Bożą poczytał. A kiedy tak Pan Bóg chce, kiedy tak cześnikówna chce i on sam rad takiemu losowi — czego pan Ortyński choćby nie miał, a jeśli nie chce, czemu się ukorzyć nie ma przed zrządzeniem losu i przed siłą prawego sentymentu! „Prze- ciem ja szlachcic — myślał sobie Kryszpin — i to lepszy od pana Ortyńskiego, a że on bogatszy, tedy ja nie o skrzyn­ką jego, ale o pannę proszę, a na Litwie jeszcze żaden z Kryszpinów nie zginął". I przypomniała mu się opo­wieść ojca, że w ziemi gostyńskiej podobny właśnie zda­

110

rzył się wypadek, jako pewien pan Sołłohub, pod regi­mentem dragonii litewskiej oficer, w domu pana Sza- mowskiego, gdzie na eksakcji przebywał, tak samo de­klarację pannie uczynił i tak samo jocose przyjęty, potem na wywrót to wziął, a weksą i molestacją, prośbą i groź­bą, swadą i zwadą w ostatku przecie wymógł, że i ojciec się zgodził, i panna z nim na kobierzec ślubny poszła. Mógł tamten, potrafię i ja! Zobaczymy!

V

Tymczasem pan Ortyński z wielką konsternacją padł na krzesło i bezradny siedział, nic nie mówiąc. Ciężki to był casus i trudna alternatywa; córki żal, towarzysza strach; termin i śmieszny, i trudny; rób, co chcesz, a tak zawżdy ktoś na ciebie płakać albo ktoś z ciebie śmiać się będzie. A tu jakby na to, niektórzy z kompanii, a już najbardziej kobiety, które zawsze za młodymi i po ser­decznej stronie stawać rade, poczną mu perswadować i różne refleksje czynić.

A nie bądź waszmość tak zawzięty, a lituj się panienki swojej! Tak już snadż było sądzone i Bóg sam tego chciał, bo jakożby coś tak arcyrzadkiego i osobliwe­go bez jego palca złożyć się mogło?

Towarzysz słuszny, szlachcic, człek bardzo przy­zwoity — mówili drudzy — z dobrego domu, z uczciwej kondycji... to i czemu gwałtem rwać, aby wszystko na głowę i waszmości, i dziecku pękało — czy nie lepiej poczekać a przekonać się, jako rzeczy stoją? Pokaże się, że Petyhorzec ladaco, to sam ucieknie, a pokaże się, że

Ul

stateczny szlachcic, to ty go trzymaj, aby nie uciekł, bo i jak waszmość córce wyperswadujesz, kiedy go kocha?

Cześnik słuchał, a im więcej słuchał, tym bardziej miękł, tym skorszy się czuł do akceptowania tego, co się stało. Uważał to dobrze pan podsędek Omęta, a widząc, że naprawdę peiiculum im mora, umyślił staremu na od­siecz iść a sobie na rezerwę, bo strasznie się bał, aby mu ten niecnota Petyhorzec za taką słabością ojca nie wziął panny spod nosa. Umyślił tedy uderzyć w najsłabszą stronę cześnika, uczynić w nim polityczny wstręt do Kryszpina, a wiedział przecie dobrze, że stary w takich razach bywał zawzięty i mocno pasjonowany. Idzie tedy pan Omęta do cześnika i, biorąc go pod rękę, prowadzi na stronę.

Przestrzegałem waszmości — mówi — ale darem­nie; owo takie z tego są konsekwencje! Ale bądź kon- tent, mości cześniku, że i na taki koniec przyszło, i kie­dyś mu już z domu iść kazał, tedy patrz, aby go wcześnie wyforowano za bramę. Nie chciałem ci tego mówić, ale teraz, kiedy ten przybłęda na takie niesłychane zuchwal­stwo się waży, to ci powiem. To szelma jest ostatni i in- famis; wątpienia nie masz, że konfident Branickiego i Kreczetnikowa!

Cześnik zachwiał się na nogach i pobladł cały.

Konfident... Branickiego... Kreczetnikowa. Konfi­dent, powiadaszl — wyjąkał z niemałym trudem i wypa­trzył się przestraszonym wzrokiem na podsędka.

I to asekuruję waszmości, że konfident i delator wierutny — ciągnął pan podsędek mocno ukontentowa­ny, że tak bierze jak ciasto szlachcica. — W sekrecie to waszmości powiadam, bo teraz takie już czasy nieszczę-

śliwę nastały, że kryć się trzeba z najświętszym patrio­tycznym afektem; w sekrecie to powiadam, że tego Krysz- pina, kiedy niedawno jechać mi tam wypadło, widziałem na własne oczy w Satanowie, w głównej kwaterze pana Ksawerego Branickiego, i to w wielkiej z regałami kon- fidencji; ich mundur miał i bezustannie Branicki przy boku go swoim trzymał. A kiedy wracałem, natknąłem się na kwaterę generała imperatorowej rosyjskiej, Kre- czetnikowa, którego furwachty, jak waszmości wiado­mo, już w Żółkwi stoją — i co widzę: mój pan Petyho- rzec znowuż u Rosjan jak u pani matki, taki swój i taki przyjaciel ze wszystkimi!

Gdyby pan cześnik nie trzymał się był ramienia Omę- ty, byłby może padł jak długi od srogiego przestrachu. A tak zatoczył się tylko i czuł, jak mu wtedy włosy jeżą się na głowie. Omęta na skutku się nie zawiódł; skutek większy był niż doza. Pan Ortyński szepnął tylko:

Poganin! Jestem zgubiony! — i, wyrwawszy się nagle z rąk podsędka, wybiegł z izby.

Strach ma wielkie oczy, jak mawiają, a nie dlatego tylko, że wszystko większe widzi, ale że i dużo więcej widzi niż najbystrzejszy umysł, kiedy bezpieczny. Mu­siałby w innym czasie pan Ortyński przemedytować go­dzinę całą, aby to wszystko wyklarować, co mu teraz od razu, kupą całą, jakby obuchem obaliło się na biedną głowę. Jeżeli Petyhorzec naprawdę nie jest z konfede- rackiej partii, ale regał i adherent rosyjskiej interwencji, tedy bywaj zdrów, panie cześniku! Kryszpin nie potrze­buje być koniecznie szpiegiem, a przecie zgubi mnie i zrujnuje, skoro regał i z generałem Kreczetnikowem w komitywie. Słuchał zdrajca z nabożeństwem wszystkich uniwersałów i kontruniwersałów, manifestów, remanife-

8jŚf I - i Narwojtt

113 Ę /

m

stów, deklaracji i protestów, które cześnik koncypował i spisywał fulminującym piórem w ogromnym swoim rap­tularzu, a co gorsza, zrobił sobie niecnota kopią z dwóch satyr na króla i imperatorową. A teraz, obrażony srodze, rozżalony i zemsty żądny, w ręku mnie ma, na zgubę- wyda, zniszczy szlachcica z kretesem! A co wiedzieć, co mnie za to czeka? Najmniej jaka wygrawacja sroga, jaka weksa straszliwa, zacięta, nieubłagana; zakondem- nują, zaszczwają, z wiatrem rozniosą dom i fortunę! I to najmniejsza jeszcze rzecz — gorzej będzie! Na fiolety się targają *, karmazyny trzęsą, biskupów uwożą, hetmanów przepędzają, senatorów szlą w Sybir, tedy jakie ceremo­nie robić będą z mizernym szlachetką, co gdzieś obscurus ■na powiecie siedząc, fomentuje do rebelii, w paszkwilan­ta się zabawia, na króla i imperatorową satyry koncypuje i kopiami w świat puszcza! Kryminał laesae Majestatisr i to dwa kryminały i dwóch majestatów obraza!

Wszystkie te myśli jak pszczoły w ulu huczały w gło­wie cześnika, a jakby wlatywały i wylatywały uszami, tak mu w tych uszach dzwoniło, podczas gdy w oczy jak­by kto moc ćwieczków gorejących rzucał. Jedna per­spektywa straszniejszą była od drugiej. Widział już dwo­rek swój otoczony przez Kozaków generała Kreczetniko- wa lub dragonię pana Branickiego, spalony i z ziemią zrównany, córkę wydaną na sromotę, siebie zrąbanego lub w drodze do Kaługi, wioski pokonfiskowane, dębo­wą, kutą skrzynkę jego z dukatami roztrzęsioną — hoi- ienduml Trzeba się salwować, salwować — ale jak?

Chwilkę stał nieruchomy, ale wnet poskoczył szybko- y *

* Patrz SłowniczeJa^^^oZete^^^rtfajcfc...“

do swej kancelarii, otworzył trzęsącą się dłonią sekretarz, wydobył ów duży foliał zapisany, pobiegł jakby gnany przez kogo do świetlicy, w której nikogo nie było, a gdzie ogromny ogień palił się w kominie, księgę oburącz do góry ujął i buch! w płomienie ją rzucił... Wolałby był prawe ramię upiec w tym żarze, jak ów Rzymianin męż­ny, niżeli niszczyć całe dzieło żywota, owoc konwikcji swoich, świadectwo wszystkich indygnacyj patriotycz­nych, przyszły splendor imienia, który miał gorzeć jak wieczysta pochodnia na grobie szlachcica...

Westchnął ciężko pan Ortyński, ale bał się nawet spojrzeć w płomienie, aby nie przyczyniać sercu srogiej żałości, i wrócił blady i wystraszony do kompanii, która już do odjazdu się zbierała i czekała tylko gospodarza, aby się pożegnać. Ale cześnik nie chciał się żegnać, jakby mu straszno było zostać w domu samemu, prosił, aby się łaskawi sąsiedzi jeszcze chwilę zatrzymali, a sam padł znowu na krzesło, odrętwiały i blady jakby z słoniowej kości był.

Naraz jakby mu jakiś nader ważny koncept na myśl przyszedł, cześnik porwał się na równe nogi i zawoław­szy na siostrę:

Przywiedź tu zaraz Marcysię, przywiedź Marcy- się! — pobiegł do alkierza, gdzie się spodziewał zastać jeszcze Kryszpina, ale już u drzwi jadalni go dopadł, kie­dy Petyhorzec właśnie kładł rękę na klamkę.

Stój, zatrzymaj się waćpanl — zawołał cześnik i | wielkim impetem pochwycił oburącz przez pół Pe- tyhorca.

Kryszpin myśląc, że szlachcic na honor lub zdrowie jego godzi, wyrwał się siłą całą i szabli już macał, ale

cześnik trzymał go gdyby w żelaznych kleszczach i wołał:

Chodźże waćpan ze mną! Chodźże waćpan ze mną!

Dokąd mam iść i czego waćpan chcesz ode mnie?!

Chodźże waćpan ze mną! Chodź ze mną do go­ścinnego pokoju; mam waćpanu coś powiedzieć!

Petyhorzec dał się wieść za rękę i tak wpadli obaj między gości. Była już w pokoju i panna Marcybella, jeszcze cała w wielkim rozżaleniu i z czerwonymi od pła­czu oczkami. Pan Ortyński, ciągnąc jedną rękę Petyhor- ca, zbliżył się do córki, a podając jej drugą rękę, przy­ciągnął do siebie. Potem popatrzywszy raz jeszcze na Petyhorca i Marcybellę trochę żałosnym okiem, popaso- wawszy się jeszcze z sobą mały moment, nagłym gestem połączył ręce obojga i zawołał:

Niech was tedy Bóg błogosławi!

Oboje młodzi, jak stali w wielkim zdumieniu, tak teraz padli plackiem do nóg cześnikowi ściskając i cału­jąc mu kolana, a wszyscy przytomni nuż cisnąć się do starego i do młodych, nuż winszować, cieszyć się, śmiać i chwalić niespodziewaną rezolucję cześnika. Jeden tyl­ko pan Omęta stał pod ścianą jak przykuty i patrzył du­żymi oczyma, jakby śnił, a tak mu dobrze było jak na pręgierzu, i pewnie rad by był gdzieś o sto mil być da­leko od cześnika, od cześnikówny, a już najbardziej od Kryszpina.

Ledwie Petyhorzec ochłonął z radości i zdziwienia, ledwie gorący całunek wycisnął na białej rączce cześni­kówny, kiedy cjo chwyta znowu z impetem pan Ortyń­ski i mówi:

.— Chodź waćpan ze mną! Musimy pogadać na oso­bności!

Zawlókł Kryszpina do jadalnej izby, w sam kąt go przycisnął, żałosnym wzrokiem w oczy spojrzał, ręce za­łamał, westchnął z ciężką aprehensją i rzecze:

Człowieku, panie bracie, zięciu mój, nie gub mnie!

Petyhorzec spojrzał na cześnika z lękiem, bo zdało

mu się, że stary majaczyć zaczyna w gorączce,

Ależ mości cześniku! — mówi ściskając mu ręce.

Masz już Marcybellę, weźmiesz wszystko, co moje, kiedy umrę, a niedługo czekać będziesz!... — tu cześnik żałośne rzucił spojrzenie na płomienie w kominie, w któ­rych już ani śladu nie było jego księgi. — Za syna cię wziąłem; nie gubże ojca!

Ale na rany Boskie, cześniku!... — sumituje się Petyhorzec i chce odbiec, aby kogo przywołać do pana Ortyńskiego.

Ja w gruncie serca weneruję króla Jegomości, a dla Najjaśniejszej Aliantki także z wielkim jestem res­pektem! Daj parol kawalerski!

Daję, daję, cześniku kochany, ale na co, ale po co?... Jak waszmości szanuję i kocham, nic z tego nie rozumiem!

Daj parol — mówi cześnik — że ani pan Ksawery Branicki, ani generał Kreczetnikow, ani król Jegomość, ani Najjaśniejsza Gwarantka o niczym się nie dowie­dzą! Daj parol, zapomnij i rzuć obie kopie do komina! Ja waćpanu przebaczam, żeś się zdradził, córkę ci dałem, choć srodze mnie podszedłeś!...

Ja waszmości zdradziłem?! — zawołał Petyhorzec.

Na miłość boską, eksplikuj się lepiej, mości cześniku, bo nic nie odgadnę!

Widzisz waćpan — odpowiada żałośnie pan Or- tyński — tak bez obrazy... wydawałeś się za konfederata, za adwersarza króla Jegomości i Najjaśniejszej Aliantki, a jesteś zawzięty regał i w wielkiej konfidencji z panem generałem KreczetnikowemL.

Kto to powiedział?! — zawołał teraz w pasji Pety- horzec, domacawszy się nareszcie sensu.

Pan podsędek Omęta mnie to powiedział, wszak widział cię w Satanowie u pana Branickiego i w kwaterze głównej pana generała Kreczetnikowa...

Jeśli to powiedział — zawołał z furią Petyhorzec

to jest infamis i musi natychmiast odszczekać i depre- kować, kiedy nie chce, abym go na sucho płazem ubił, gadzinę!

To mówiąc Kryszpin wyrwał się cześnikowi i do go­ścinnego pokoju biegł, ale go pan Ortyński gwałtem za­trzymał, czego przecie nie było potrzeba, bo pan Omęta, jakby przeczuwał, na co się zaniosło, chyłkiem, nie że­gnając i nie żegnany, wskoczył do wózka i ku domowi się umykał w niemałym strachu i niemniejszej konfuzji...

Więc waćpan, mości towarzyszu, nie regał, nie wróg skonfederowanych stanów Najjaśniejszej Rzeczy­pospolitej?

Jak pannę Marcybellę kocham! — zawołał Pety­horzec, a pewno w tej chwili solenniejszego zaklęcia nie byłby znalazł. — A że prawdę świętą mówię, panie cześ­niku, tedy weź jeszcze i przeczytaj to pismo, jeśli nie wierzysz słowom moim.

Kryszpin dobył z zanadrza pismo i podał je panu Or-

tyńskiemu. Cześnik rozwinął i przeczytał z wielkim ukon­tentowaniem. Był to ordynans dany Kryszpinowi w mi­sji bardzo ważnej i sekretnej przez marszałka konfede­racji kowieńskiej, starostę rajgrodzkiego, pana Domini­ka Medekszę, z kontrasygnaturą generalnego marszałka litewskiego pana Brzostowskiego. Ordynans ten wielkie oddawał pochwały żarliwości patriotycznej Kryszpina

i wspominał o znacznych i mężnych usługach, jakie mło­dy ten oficer oddał już przedtem sprawie związkowej, nie salwując ani zdrowia, ani fortuny i za nic sobie wa­żąc azard własnego życia.

Pan cześnik pismo złożył, oddał, i ująwszy Petyhorca w ramiona, po ojcowsku ucałował. Odetchnął teraz; dwa srogie brzemiona z serca mu spadły: i ojciec, i statysta pocieszył się taką szczęśliwą odmianą konstelacji, wrze- komo tak niefortunnej i niebezpiecznej. Nie dawał córki regałowi, opresorowi wolności szlacheckiej, przyjacie­lowi Rosji, ale towarzyszowi barskiego związku, adwer­sarzowi pana stolnika litewskiego i jego aliantki. Ale epilogus ten, niespodziany i radosny, zaprawny był prze­cie goryczą i serdeczną melancholią. Przypomniał się szlachcicowi jego foliał rzucony w pierwszej chwili prze­strachu do komina, a tak mizerny koniec tego, co uwa­żał za splendor swego imienia i świadectwo swoich talen­tów i cnót republikańskich, przejął go wielkim strapie­niem i żałością. Zbliżył się do komina, czy choć karty jednej nie uszanował ogień okrutny, i łza się zakręciła w oku szlachcicowi, bo obaczył już tylko szary popiół, w którym dogasały małe iskierki.

Wszystko weźmiesz, co moje — rzecze cześnik,

| ciężką aflikacją, do Petyhorca — ale tego, com chciał

zostawić w spuściźnie mojemu wnukowi, jeśli mnie nim Bóg łaskawy obdarzy, w co włożyłem całą żarliwość ze- losi civis, cały tumult sentymentów patriotycznych, wez­branych nieszczęśliwością ojczyzny i występkami złych obywateli, całe rozmyślanie moje nad poprawą Najjaś­niejszej Rzeczypospolitej, owo zgoła całą duszę moją

i cały zacny ambit mój szlachecki, to już zginęło i jeno zgliszcza mizernego garść została... Spaliłem mój raptu­larz!...

Jak to! Więc jegomość to sam wrzuciłeś raptu­larz do ognia! — zawoła Petyhorzec. — Victoria! Rap­tularz waszmości cały i bez najmniejszego szwanku jako feniks ów cudowny z ognistej wyszedł próby, tylko skóra cielęca okopciła się trochę od płomieni! Kiedy przechodziłem z alkierza przez ten pokój, aby opuścić dom ten, z którego ustąpić scandalose mi kazano, wzrok mój czystym trafunkiem padł na ogień w kominie i uj­rzałem w nim raptularz waszmości. Musiał być wrzucony dopiero przed chwilą, bo ledwie znak miał, że go pło­mienie polizały, kiedy go wydobyłem z ognia!

Synu mój! — zawołał pan cześnik z nieopisaną radością, a nie wiedział, kogo ma pierwej tulić do serca: Petyhorca czy swój foliał umiłowany, czy pannę Marcy- bellę, która niespokojna i ciekawa, co też to za konferen­cja się odbywa, nadbiegła jak na to do jadalni.

Owoż tak się skończyła ta osobliwsza przygoda JMć pana Rafała Kryszpina, sowitego towarzysza poważ­nego znaku — a na tym koniec i mojej powieści. Za wiele już gadał, kto wszystko powiedział, a ja wszystko powiedziałem, com słyszał z ust samego Petyhorca. Chy­ba jeszcze wesele by opisać, ale nie byłem na weselu, bo

już wtedy chorągiew moja daleko była ode Lwowa.

I Kryszpina już potem nigdy nie widziałem w życiu, tylko słyszałem o nim, że po weselu na włościach ruskich przy panu Ortyńskim został, a po śmierci pana cześnika zwi- nogrodzkiego z żoną na Litwę się przeniósł, że siła Krysz- pinków i Kryszpiniątek ma, szczęśliwy jest i, jako słu­szny szlachcic, w całym powiecie respektowany, na wła­snej ziemi tam siedzi.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Łoziński Władysław Nowe opowiadania Imć Pana Wita Narwoja rotmistrza Konnej Gwardii Koronnej A D 17
Nowe opowiadania imć pana Wita Narwoja, rotmistrza konnej gwardii koronnej t II
Opowiadania imć pana Wita Narwoja, rotmistrza konnej gwardii koronnej t I
Bulyczow Kiryl Nowe Opowiadania Guslarskie
Bułyczow, Kirył Nowe Opowiadania Guslarskie
Łoziński Władysław Oko Proroka
Nowe opowiadania ciotki Ludmiły Teresa Jadwiga Papi ebook
Łoziński Władysław Oko Proroka czyli Hanusz Bystry i jego
Łoziński Wladyslaw Oko proroka [LitNet]
ŁOZIŃSKI WŁADYSŁAW BIOGRAFIA
Łoziński Władysław Historia siwego włosa
Akademia pana Kleksa opowiadanie
Muzyka opowiada nowe
Bruno Ferrero Nowe historie (tylko opowiadania)
Łoziński Walery Bal u pana prezesa
Władysław Łoziński Pko proroka
Władysław Łoziński Oko proroka, czyli Hanusz Bystry i jego
Reymont Wladyslaw Suka i inne opowiadania

więcej podobnych podstron