Dehnel Lala

Jacek Dehnel




Lala





Rozdział I

Już teraz dom w Oliwie wygląda inaczej. A kiedy babcia umrze, a umrze niebawem, i mogę to napisać zupełnie spokojnie, bo po pierwsze, dawno wszyscy pogodziliśmy się z tą myślą, a po drugie, ona i tak tego nigdy nie przeczyta, bo w ogóle już nie czyta, wszystko się zmieni nie do poznania. Rzeczy zostaną odziedziczone i będą sobie musiały znaleźć inne półki i szafy w innych mieszkaniach. Stendhal z Julkową dedykacją, który przez ostatnie trzydzieści lat stał grzbiet w grzbiet z Trzema opowieściami Flauberta, stanie pomiędzy innymi książkami. I co będzie ze zbiorami szkła, z tymi trzema czy czterema setkami wazonów, kielichów, dzbanów i buteleczek, czerwonych, szafirowych, żółtozielonych, z bąbelkami i bez, opalizujących, spękanych, oszronionych?

Kiedy tak siedzi jak stara chińska cesarzowa, niepomna władzy ani powinności, okutana w jakieś pledy i wielkie kamizele, w końcu taka chudziutka, lekka i drobna, trudno ją połączyć z naszą pamięcią, w której nie ma miejsca na wycieranie nosa, pampersy i ciągłe milczenie. Tyle tylko, że się uśmiecha - dlatego możemy się pocieszać, że jest na swój sposób szczęśliwa, ale to tak jak mówienie o uczuciach ukwiału albo rafy koralowej.

Więc taki jest koniec tej historii. A gdzie się zaczyna?

Może w Lisowie? W małym, zapyziałym, pachnącym opadłymi jabłkami Lisowie, który tak mnie rozczarował, gdy wybrałem się w podróż do tej obiecanej ziemi, do Kanaan, którego geografię znałem doskonale z jej opowieści, wiedziałem, gdzie furtka, którą otwierał łbem koń, gdzie salon, gdzie pokój ciotki Róży, gdzie popiersia Napoleona i Lenina, gdzie wielki stół, na którego rogu złodzieje kładli srebra, i wreszcie gdzie biurko, z którego dziewięćdziesięcioletnia praprababcia Broklowa spędzała Niemca. A tu co? Najokazalszą częścią dworu był komin, wokół którego stały resztki murów. Rysowały na ziemi jakiś niewyraźny prostokąt, miejscami wysoki na pół metra, miejscami na metr, z pewnością znacznie mniejszy niż dawny dwór, bo przez środek kilku pokojów przeprowadzono miedzę i na dawnym miejscu fortepianu rosły kartofle albo gryka.

Nie, może raczej w czynszowej kamienicy na prospekcie takim a takim, niezły adres w Kijowie, gdzie mieszkały trzy rodziny - Bienieckich, Karnauchowow i Korytków, a mojry oplatały ich apartamenty zawikłaną siecią niteczek?

A może wreszcie w owej dziwnej przestrzeni, której za nic nie potrafię sobie wyobrazić, bo nie jestem młodym-polskim-zbuntowanym-pisarzem-jeżdżącym-na-wschód, w owej dziwnej przestrzeni zwanej Ukrainą, gdzie rosły inne od naszych rośliny i mieszkali inni od naszych ludzie, mówiący studziennymi, ale śpiewnymi głosami, ci chłopi chodzący w zgrzebnych płóciennych koszulach, którzy z kłonicami i widłami gonili automobil prapradziadka Brokla?

Nie wiem, gdzie zacząć tę historię, bo przecież zaczynałem ją tyle już razy; i teraz, i dziesięć lat temu, kiedy z emfazą właściwą piszącym czternastolatkom umyśliłem sobie tytuł: Gazale polskie, bo gazala to „wiersz jak sznur pereł”, więc do osobnych i połączonych zarazem wątków narracji babcinej nadaje się wyśmienicie; i wreszcie tyle jeszcze razy, kiedy niczego nie zapisywałem, tylko opowiadałem moim przyjaciołom, kuzynkom, ukochanym i pasażerom ekspresów relacji Gdańsk-Warszawa i Warszawa-Gdańsk.

Prawda bowiem leży gdzie indziej. Historia tak naprawdę zaczyna się, jak zwykle, kawałkami, to tu, to tam, w najróżniejszych miejscach i ciałach, które przeważnie od dawna nie istnieją, a jej szafarką, klucznicą była dotychczas babcia. Babcia wykonana z rzetelnych i trwałych materiałów, która po drobnych naprawach i poważniejszych remontach jeszcze parę lat temu zachowywała tyle blasku i wdzięku, że kiedy przyjeżdżali do mnie z wizytą przyjaciele z odległych krain, prowadziłem ich właśnie do niej, bowiem to właśnie ona spośród wszystkich zabytków mojego północnego miasta wydawała się najbardziej fascynująca.

*

Do uroków babci - w czasach, kiedy jeszcze mówiła - należały początki opowieści.

W gruncie rzeczy była (i jest) to zawsze jedna i ta sama opowieść, zawikłaną i pociemniała nie do poznania pod warstwami różnorakich werniksów i sadzy, zaczynająca się w mnóstwie miejsc i w zasadzie nigdy się niekończąca, najwyżej przerywana z końcem wizyty lub z zapadnięciem zmroku. Dodajmy, że zapadnięcie zmroku w sensie końca rozmów i początku ceremonii kładzenia się spać, następuje w Oliwie najwcześniej koło północy i nie zawsze jest definitywne, bo wielka historia ma to do siebie, że rozkłącza się, rozkłębia, rozrasta po peryferiach i w najmniej oczekiwanych chwilach, i tak naprawdę to ona nas okiełznuje, a nie my ją.

Początek przeważnie zaplata się jak jakiś na wpół roślinny wąs, na wpół zwierzęcy chwytny ogon; owija się wokół przedmiotu, osoby, zapachu, anegdotki, a potem szaleje, szaleje, puszcza odrosty i rozplenia się w całe zagajniki słów i point; niepowstrzymywany, mnoży się bez ładu i składu, studzi herbaty, rozgotowuje makaron, płoszy z pamięci ważne sprawy. Ot co.

Może wyglądać to tak: „Kiedy byłam z wizytą u hrabiów Krasińskich i zrzuciłam z gerydonu araukarię...", albo: "Kiedy dziadek Leonard stał przed carskim plutonem egzekucyjnym...", albo wreszcie, dajmy na to: "Kiedy w Lisowie jakiś złodziej wyciął sierocie z pola kapustę..." - słowem, nigdy nie wiadomo, gdzie się znajdzie słuchacz, zaglądający do środka świata przez odsłoniętą soczewkę. To znaczy: przypadkowy słuchacz, jeśli bowiem idzie o nas, znamy historię - pokawałkowaną na osobne rozdziały, ale zawsze - w najdrobniejszych szczegółach.

- Kiedyś, wyobraźcie sobie, babcia Wanda, a miała już wtedy dziewięćdziesiątkę z hakiem, koło południa po prostu znikła z Lisowa. Środek wojny, wszędzie Niemcy. Szukamy tu, szukamy tam, nie ma wolanta i nie ma woźnicy. Biegamy, martwimy się... co macie takie miny?

- Znamy.

- Znacie? - babcia pyta z niedowierzaniem, ale wcale się nie peszy, nic a nic - to jak się kończy?

- Wróciła od fryzjera…

- Faktycznie znacie - babcia zasępia się na chwilę, ale w mgnieniu oka odzyskuje rezon - ale to wcale nie szkodzi. Kiedyś, wyobraźcie sobie, babcia, a miała już wtedy dziewięćdziesiątkę… no i wróciła. Z trwałą ondulacją. „Mam ponad dziewięćdziesiąt lat - powiedziała - i głupio byłoby umrzeć, nie mając ani razu trwałej ondulacji”.

*

Margot chodzi po moim pokoju z filiżanką w dłoni i szuka czegoś nowego. Kiedy ja ją odwiedzam, robię to samo. „Skąd to masz?” - pytam. „A to co?” - pytam. Jej świat jest bardzo piękny i harmonijny, to znaczy, że wszystkie jego części są równie fascynujące. Margot ma na imię Małgorzata, czyli Margherita, czyli Perła, a perła w każdym miejscu jest równie perłowa.

Podchodzi teraz do szafki i podnosi zdjęcie.

- Kupiłeś na Kole?

- Nie, to z domu. Uprosiłem u babci, bo zostały takie dwa.

Prawie nie mam jej fotografii z dzieciństwa. Nie wiem, jak wyglądała babcia Wanda, dziadek Leonard, wuj Maciej, ciocia Ewa, ciocia Sasza, Milewski, Apollo z szelkami, nie wiem nawet, jak wyglądał Lisów. Podczas ofensywy Rosjanie - Radziety lub Sowieci, mówi babcia, Rosjanie to byli przed rewolucją, a potem była radziecka tłuszcza - rozpalili w kominku zdjęciami, które leżały w wielkiej drewnianej skrzyni stojącej w sieni.

Spłonęła fotografia Romusi nad kopą jaj, którą musiała codziennie, jajko za jajkiem, wypijać, co i tak nie pomogło na jej galopujące suchoty, spłonęła fotografia dziadka Brokla w białym prążkowanym garniturze, wspartego o lśniącą karoserię pierwszego automobilu na Ukrainie, spłonęły fotografie ojca w nieodmiennym kapeluszu na nieodmiennie łysej głowie, spłonęły fotografie mamy w luźnych sukienkach, spłonęły pocztówki z dalekich miast o szumnych nazwach i sepiowe reprodukcje rzeźb i obrazów z przestronnych sal odległych muzeów.

Nie ma twarzy. Nie ma dłoni. Nie ma futryn, stołów, grafik, stosów czasopism i książek o złoconych brzegach.

Tych parę, dosłownie parę sepiowych migawek… przynajmniej tyle. Prababcia wyprostowana jak struna, wcięta w talii, wsparta na czarnej parasolce, w tle światło przesiane przez liście obcych drzew, chyba platanów, i umieszczony w rogu biały podpis „Abbasia”.

Mój Boże… Abbasia…

- Mama miała takie piękne proporcje - słyszę zza pleców głos babci - takie piękne… wygląda na wysoką, a taka była maleńka, sięgała mi o tu, do ramienia, kiedy byłam młoda, teraz pewnie do policzka, tak się maleje… ale i tak, spójrz no, proporcje wysokiej kobiety, a do tego taka wcięta w pasie. I zawsze poruszała się biegiem, drobnym truchcikiem; nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek normalnie szła. Jak była chora, szurała powoli nogami, tak samo ostatniego dnia, kiedy umarła, siedząc w tym fotelu… ale żeby zwyczajnie szła? Nie. Zawsze biegała.

*

Kiedy świat był jeszcze bardzo młody, w miastach stiukowo-złocony, na wsiach ciężki od zapachu leżących w trawie owoców i krowiego nawozu, ludzie byli mniejsi. Może nie mieli się po co wspinać i rzadziej niż dziś stawali na palcach, może jedli, nie stosując się do mądrych zasad zdrowego żywienia, i rozrastali się w innym kierunku, a może po prostu nie zależało im na byciu wyższymi, bo wszystko, czego im było trzeba, znajdowali w bliskości ziemi.

Dziadek Leonard miał metr pięćdziesiąt z kawałkiem, kruczoczarne włosy - dopóki nie zmienił się w białego kruka - śniadą cerę i błękitne oczy.

Wandeczka - pisał w pamiętniku, który po jego śmierci babcia odnalazła z Julkiem w szufladzie intarsjowanego biurka - uważa, że ja jestem nie Brokl, że jestem hrabia, de Broglie, tylko zniekształcone, bo mam taką południową urodę.

Ale z tego, co wiem, tośmy z biedy na psach przyjechali z Niemiec i osiedli tutaj, Brokle z dziada pradziada, najwyżej Brockle…”.

Tamtego zimnego styczniowego dnia Sowieci spalili wszystkie fotografie dziadka, więc kruchy układ miękkich tkanek pokrywających jego szkielet formalnie przestał istnieć dla przyszłych pokoleń. Próbowałem sobie nieraz wyobrazić tego pogodnego, dobrze wychowanego starszego pana (który całe życie zdawał się być starszym panem, bo takim zapamiętała go jego wnuczka), miłośnika i kolekcjonera sztuki, bibliofila i erudytę, który z zawodu był chemikiem, a z życia - posiadaczem ziemskim, choć i jedno, i drugie nie wychodziło mu najlepiej.

- A pan starszy - powiedział mi skulony, stary Tara-patka, kiedy wybrałem się do Kanaan - to w niedziele po sumie kupował pod kościołem torbę cukierków i my, dzieci, biegliśmy za nim aż pod dwór, bo wszystkie te cukierki rozdawał… pan starszy to pana babci dziadek, pan dziedzic.

Pan dziedzic wcale nie urodził się dziedzicem, tylko mieszczuchem, i to biednym.

Po polsku mówił chyba w pierwszym pokoleniu i nie dam głowy, czy nie przyszedł na świat w Niemczech. Ale skoro nauczył się polskiego, to nauczył się i kontusza, i karabeli, i husarii, zatętniły w nim jakieś tętna słowiańskie i z właściwą osiemnastolatkom fantazją postanowił bić się w powstaniu styczniowym, po czym pojechał na Sybir jako prawdziwy polski patriota.

W bliżej niespamiętanych okolicznościach dziadek Brokl skończył studia chemiczne, wrócił z Syberii, zamieszkał w Kijowie, poznał na wylot najtajniejsze zagadnienia cukrownictwa, doszedł do stopnia profesora i poślubił babcię Wandę, która była kobietą bardzo mądrą, ale niezbyt inteligentną, a następnie spłodził czworo dzieci i został milionerem.

Myliłby się ten, kto teraz wziął biednego Leonarda Brokla za starannie zakamuflowanego rekina finansjery. Dziadek nie znał się ni w ząb na stopach procentowych, dywidendach czy kursach; pędził życie pijanego dziecka we mgle.

Traf chciał jednak, że ktoś poradził mu wykupić spory pakiet akcji pewnej firmy.

Ten sam albo inny traf chciał, że akcje w kilka dni bardzo zyskały na wartości, bo cesarstwo przeżywało właśnie boom gospodarczy. Dziadek zaś, którego ta rozrywka najwyraźniej bawiła, ruszył oszczędności i dokupił jeszcze parę pakietów. A że akcje znów ruszyły w górę, w przeciągu miesiąca stał się jednym z najzamożniejszych ludzi w Kijowie.

W ten sposób powinny się kończyć wszystkie historie.

Ale na ogół, niestety, trwają dłużej.

Dziadek kupił sobie cukrownię, automobil i wielki dom. Podróżował po całym świecie, skupując obrazy, lakowe parawany, rzeźby i meble; prowadził korespondencję z uczonymi cukrownikami w Berlinie i Paryżu.

- No i stąd te koszule w Lisowie - mówiła babcia, składając zdjęte ze sznurów pranie, kiedy już wysuszyło się w wietrzyku południa - dziadek podróżował po Europie i co rusz uskarżał się na tamtejsze pralnie, że źle piorą, że stawiają stemple, gdzie popadnie… zresztą, sama się o tym przekonałam, bo kiedy Julek oddał w Brukseli koszule do prania, to mu wbili stemple na gorsie i potem jeszcze się dziwili, że zrobił im awanturę. Dziadek nie robił awantur - po prostu kupował tyle koszul i kołnierzyków, ile potrzebował, i wracał do Kijowa, do Mnina, do Morawicy z kuframi pełnymi bielizny. Jeszcze z Lisowa, wiele lat później, chłopi wynosili te koszule całymi koszami. Rozumiesz, suszyły się na sznurach, to oni myk-myk, i już połowy nie ma. Albo wieczorem, stały w koszach pod oknem, to wślizgiwali się cichutko i rano nie było ani śladu. A i tak szafy były pełne.

Babcia Wanda z Dziewiątkiewiczów była niziutką, drobną kobietą o stosownym do jej rozmiarów rozumku. Dożyła sędziwego wieku lat dziewięćdziesięciu - może dlatego, że jej niewielkie ciało zużywało małe porcje czasu, a doniosłe wydarzenia oszczędzały ją, omijając szerokim łukiem. Jeszcze jako małą Wandeczkę po śmierci rodziców oddano ją do klasztoru, wielkiego szarego budynku o grubych murach i długich korytarzach, po których całymi dniami niosło się cichutkie echo drobnych kroków zakonnic i pensjonariuszek, z każdą sekundą uświadamiając im, jak małe są wobec potęgi Pana i zagadnienia posagu. I stamtąd, z kamienno-drewnianego relikwiarza osadzonego gdzieś we wschodnich puszczach, między matecznikami, w których roiło się od strzyg, i jeziorami pełnymi topielców, zabrał Wandeczkę Leonard Brokl, który wrócił z zesłania i postanowił wstąpić w okowy małżeńskie. A kiedy Wanda zechciała Niemca, ten poślubił ją przed Panem, na dobre i na złe, nieświadomy faktu, że za jakiś czas zostanie milionerem. Wandeczka była tego faktu nieświadoma bardziej jeszcze niż Leonard, który był przynajmniej mężczyzną, miał jakieś plany swoje i zamiary, wykluwające się powoli w zwojach jego naukowego mózgu; a ona - cóż ona? Czy jeśli się jest sierotą z klasztoru, pozbawioną niemal posagu, to czeka się na milionera?

I tak jak w nabożnej opowiastce, cnota skromności i rezygnacji została nagrodzona bogactwem, przepychem i rozkoszami świata - logika pobożnych opowiastek na ogół jest podejrzana - a Wandeczka trafiła w kręgi wielkich tego świata - świata Kijowa 1875 roku, skrzącego się od świec płonących w wysokich kandelabrach, migającego w salach balowych toaletami z Paryża i frakami z Londynu, spływającego strumieniami szampana i strugami pereł.

- Ponoć strasznie się kochali; babcia Wanda opowiadała mi, ach, ach, że dziadek to wycałowywał ją całą, calutką, od stóp do czubka głowy, ani jednego skraweczka ciała nie zostawił bez pocałunku - i babcia chichocze, nieświadoma chyba faktu, że tak samo chichotała pewnie jej babcia, opowiadając to swojej wnuczce - nie wiem, co on w niej widział, bo nie była ani wielkiej urody, ani inteligencji… przez dwadzieścia pięć czy trzydzieści lat mieszkała w Kijowie i nie nauczyła się rosyjskiego, tylko trochę dukała po francusku; tyle, co z klasztoru. Była w tych wszystkich Paryżach i Rzymach, Brukselach i Wiedniach… no, oprócz Londynu, Nowego Jorku i Japonii, bo kiedy raz wypłynęli na Kanał La Manche, to dostała takiej choroby morskiej, że trzeba było zawrócić statek… lekarz powiedział, że nie przeżyje do drugiego brzegu… i odtąd, jak mawiał złośliwie Julek, dziadzio jeździł tylko za wielką wodę… ale ja nie o tym. Rozumiesz, podróżowała i podróżowała, ale co się spytałam, jak to w Galerii Drezdeńskiej, a jak w Muzeum Starożytnym w Berlinie, to mówiła, że w Dreźnie fatalne sklepy, a z Berlina przywiozła sobie piękny jedwab, ale galerii to nie pamięta; dziadek po tym latał, czymś się ekscytował, kupował dzieła sztuki, ale ją to nudziło. Za to miała wiele życiowego sprytu, dzięki czemu ładnych kilka razy ocaliła życie Leonardowi Broklowi, który, jakkolwiek niewysoki, całymi dniami chodził z głową w chmurach, był łatwowierny i niezaradny jak dziecko.

Tu następuje historia, którą babcia opowiada zawsze wtedy, kiedy ma do czynienia z jakąś skomplikowaną maszynerią. Wystarczy, by przy śniadaniu - o, niebywałe śniadania oliwskie, zasługujecie na osobny akapit! - grzanki wyskoczyły z głośnym trzaskiem z tostera, wystarczy, by rodzice przywieźli czajnik elektryczny („Coś takiego! Ja myślałam, że go sobie w try miga spalę, bo nie gwiżdże, a jak nie zagwiżdże, to zapomnę, a tu, proszę, sam się wyłącza! No, wprawdzie trwa to za krótko, bo zwykle zdążyłam nastawić wodę, pokroić bagietkę, posmarować masłem, zrobić kanapki, przygotować ogórki i pomidory, i dopiero wtedy czajnik piszczał. Wtedy zalewałam herbatę w imbryczku wrzątkiem i stawiałam koło czajnika, żeby nie stygło… a teraz raz-dwa. Ale za to na wierzchu ten nowy czajnik jest taki płaski, to tam stawiam imbryczek”), wystarczy, by ktoś reperował piecyk czy pralkę, a babcia na to:

- No proszę, taka pralka (toster, radio, latarka). Ile w tym śrubek, ile tych blaszek i pokręteł, i lampek. Znasz, jak dziadek Brokl jechał przez Ukrainę?

- Nie znam - mówię, ale babcia albo nie słyszy w tym ironii, albo nie chce jej usłyszeć.

- Dziadek miał automobil, pierwszy na Ukrainie. Miał oczywiście w komplecie szofera, ale często prowadził sam, ot tak, dla przyjemności. Były takie zdjęcia, jak stoi przy aucie w zsuniętych na czoło okularach do jazdy, w rękawiczkach specjalnych, w prochowcu narzuconym na garnitur w prążek… taki luksusowy i schludny od stóp do głów, jakby go wyprodukowano razem z automobilem i kompletnym strojem tylko do tej fotografii. No, ale jeśli jeździł z babcią, to brali szofera i płynęli przez dzicz ukraińską, przez bezkresne pola i lasy, po nieprzyjaznych drogach, pod niebem bezmiernym. Burzany, rozumiesz, i tak dalej. 1 kiedyś tak pod tym bezmiernym ukraińskim niebem musieli się nagle zatrzymać na środku gościńca, bo obstąpiła ich czereda zarośniętych ukraińskich chłopów, na wpół wściekłych, na wpół przerażonych, potrząsających sierpami, siekierami i kłonicami, wrzeszczących bez ładu i składu, że to czort jedzie. Dziadek już kazał szoferowi przedzierać się przez tłum, ale babcia wzięła sprawę w swoje drobne, bohaterskie ręce, kazała sobie otworzyć, wyszła na drogę, podniosła woalkę i spytała się - oczywiście po polsku, bo po ukraińsku nie umiała - co to za pomysły z tym czortem. To oni wrzeszczą, ale już ciszej, że to czort jedzie, czartowska kareta, bo bez koni, a się rusza. Babcia: „A parowóz widzieliście?” Nie widzieli. „A sieczkarnię znacie?” Nie znają. Wreszcie doszła do jakiejś młockarni, czy czegoś - i znali. „Ale - dowodzą spryciarze - młockarnia silnik ma!” „A to też ma” - odparła babcia, wywołała ze środka szofera, który już kurczowo ściskał w dłoniach ciężką korbę, przydatną w razie walki wręcz, kazała mu otworzyć klapę automobilu i pokazać chłopom silnik, chłodnicę i co tam jeszcze. I odstąpili. Ba, wysłali do następnych wsi wiadomość, że to nie diabeł, że silnik ma - i odtąd już ich nie zaczepiano.



Rozdział II


Tutaj należy się kilka słów porządkowych. Opowieść babci, jak już wspominałem, nie ma ram ani krańców - jest rozmyta, rozgałęziona wszerz i w głąb, nieogarniona. Co więcej, wszystko, co tutaj zapisuję, opowiadałem już wiele razy, bo przecież wiele z tego, co opowiadała babcia, było kiedyś opowiadane jej przez innych. Powtarzanie rzeczy pięknych i mądrych jest piękne i mądre samo w sobie i należy do takich samych cnót, jak karmienie głodnych, opiekowanie się zwierzętami, podlewanie roślin i udzielanie jałmużny.

Ale opowiadanie dokonuje się w czasie, i to podwójnie - raz, że opisuje czas miniony, wydany, upłynniony, ułożony w sprawdzalne chronologie i układy zdarzeń, a dwa, że opisuje go również w czasie - w czasie rozmów. I tak pojawi się tu mnóstwo postaci, które wydają się z pozoru nieistotne. Znajomi i znajome, przypadkowi przechodnie, bliższa i dalsza rodzina, a nade wszystko moje przyjaciółki i moi przyjaciele - nie bohaterowie, lecz słuchacze. Ale jakże inne są historie dla każdego z nich! O ileż prostsze, odarte z wdzięku, jeśli są tylko ilustracjami zdarzeń, skróconą kroniką z kuriera na potrzeby pani Władzi albo pani na rynku - a jak skrzą się dowcipem, jeśli babcia się postara…

Jeszcze kilka lat temu, kiedy większość dawnych bywalców imienin i urodzin już wymarła, babcia robiła się nieraz na bóstwo i królową salonu, i to z reguły dla moich przyjaciół, stąd ich obecność w tej historii.

Zresztą, jeśli są w moim życiu - są również w życiu babci, podobnie jak Jadzia Kontrymówna czy japoński szpieg, wszyscy owi obcy, a jakże moi ludzie.

*

Będą się więc pojawiali, i to w całkowicie nieokiełznany sposób. Proszę się zatem nie dziwić, jeżeli jakaś historia będzie przy kimś rozpoczynana, a kończona w obecności kogoś innego. Należy to do sekretnej natury opowieści; podobny początek może też oznaczać różne końce, a różne początki mogą prowadzić do tego samego finału. Wszystko to podlega wielkiej narracji, zaczynającej się gdzieś w Kijowie, pod dobrym adresem, w wielkiej kamienicy z kariatydami… i jedynie ona porządkuje owe epizodyczne, choć w gruncie rzeczy potrzebne postaci, którym jest opowiadana. Tak oto czas miniony będzie układał czas mijający.

*

Są też i takie historie, które przekazujemy nielicznym. Nie dlatego, że kto inny nie zrozumiałby ich morału albo nie śmiałby się z ich pointy; nie dlatego, że chcielibyśmy je zachować na specjalne okazje; po prostu niektóre opowieści pędzą do niektórych ludzi na łeb na szyję, lecą, fruną, spadają na złamanie karku, harcują jak stęsknione psy. Margot opowiadam zwykle o duchach, o tkliwości umarłych, o pięknych miejscach i obrazach, takich jak białe kornety czytających brewiarz beginek, płynące nad narcyzami na dziecińcu klasztoru w Bruges. Basi opowiadam o złośliwych ciotkach, nagłych ucieczkach, niespodziewanych zwrotach akcji i perwersyjnych koligacjach. Skandaliczne wypadki również ją nieco ekscytują.

Radek lubi słuchać o sobie, więc nie należy do tej książki, ale za to należy do innych książek. I tak dalej, i tak dalej, każda z opowieści ma swojego ulubionego słuchacza, a każdy słuchacz - opowieść. Zdarza się też, że znajdujemy miejsce, w którym słucha się najlepiej, albo czas, który od razu czeka na tę czy inną historię.

O dziadku Broklu, babci Wandzie i ich dzieciach opowiadałem Basi w Pelplinie.

Jeśli nie byliście w Pelplinie, pojedźcie tam koniecznie. Traficie na małą stację, z której rano odjeżdżają pełne pociągi, a przyjeżdżają puste, a wieczorem odwrotnie; nieco dalej przejdziecie koło rozsypującej się fabryki czegoś tam, cukru chyba, potem mały placyk, kilka domów na krzyż i kiedy straciliście nadzieję na cokolwiek, traficie na olbrzymią średniowieczną katedrę, która, jak ceglana szkatuła o misternych sklepieniach, zamyka w sobie niewyobrażalne gotyki i baroki, amorki i kardynałów, spiętrzone w relikwiarzach czaszki, tańczącego Chrystusa i wiele innych fenomenalnych rzeczy.

To tam mówiłem do Basi:

- Basiu, popatrz, jakie to by było wspaniałe zdjęcie, te światła z witraży na stallach.

A Basia się krzywiła.

- Nie da się. Nie wyjdzie.

- Bujakowi - popatrzyłem z wyższością - by wyszło.

No i oczywiście zrobiła, i wyszło, i teraz chodzi dumna i blada.

Dużo się tego dnia działo. Zobaczyliśmy w drzwiach katedry dziewczynkę… pisanie o tym jest zupełnie bez sensu, bo przecież powinienem tu pisać o Wandzie i Leonardzie, i Ewie, i Róży, i tak dalej, no ale gdzie ja napiszę o tej dziewczynce? Więc i ona.

Staliśmy w kruchcie. Jedno skrzydło szerokich wrót było uchylone i przez kratę widzieliśmy miodowe wnętrze katedry - złocistą bitą pianę barokowych ołtarzy, plemię anielskie i ciemne stalle.

Basia pociągnęła mnie za rękaw. Obróciłem się - dziewczynka. Niby widziałem ją już wcześniej, ale przecież wszedłem tu, opowiadając jakąś historię, cały szczęśliwy, że Basia olśniona, a przecież olśni ją bardziej - i tu ta dziewczynka, która skądeś się przyplątała, patykowata, biaława, sinobita. Miała może czternaście lat. Stała na kamiennym progu, między drzwiami a kratą, prawie cała schowana za potężnymi, okutymi deskami, ocieniona - tak że widziałem tylko wystające kolano, długie palce, jeden policzek i podkute szarością, matowe oko pod wąską powieką. Gotowa do obrazu.

Basia odciągnęła mnie na bok, niby to pokazując jakiś napis.

- Myślisz, że zgodziłaby się pozować?

- Myślę, że możesz zapytać.

Przez chwilę czułem się jak letnik Anno Domini 1923 - kresy wschodnie, zabiedzone dzieci, poszukiwacze lokalnego kolorytu w pumpach i tweedowych marynarkach. Odsunąłem się jeszcze dalej na bok i coś notowałem w zeszycie, a Basia prowadziła pertraktacje, po czym robiła zdjęcia - ale to już nie ten wdzięk. I znowu ta wizja - Huculszczyzna 1923 i ja, mówiący:

Ależ nie, droga Klementyno, jest w tym może i jakaś wzniosła toporność, jakaś twardość z włoskich prymitywów, ale gracja tego dziewczątka o tyleż była większa, kiedy nie miała świadomości, że chcesz ją utrwalić… zresztą, czy nie miałabyś ochoty na jakąś tutejszą pożywną strawę?”

Wreszcie nas wpuszczono. Oprowadzał nas - jak zwykle - jakiś kleryk; młode to było i nieporadne (jak powiedziałaby babcia). Mówił o jakimś Rubensie, który jest w Starej Pinacoladzie w Monachium. Powiedziałem mu, że pinacolada też dobra, choć może niekoniecznie stara, ale w Monachium to jest Pinakoteka. A nawet dwie.

- Przepraszam, pomyliłem się. Ale ja tu jestem od dziesiątej rano - odparł z rozbrajającym uśmiechem - i nie takie bzdury już dzisiaj mówiłem.

Basia znikła, ale po chwili spotkaliśmy się znowu - ja z grupką turystów posłusznie słuchający po raz n-ty, że autor gotyckich stalli sportretował się przy ziemi niby to z pokory, a tak naprawdę to z pychy, bo każdy musi mu się pokłonić, żeby go zobaczyć, proszę państwa, a Basia drepcąca od wejścia, posapująca, objuczona wszystkimi swoimi torebkami, aparatami, obiektywami i przesłonami.

- Nazywa się Liliana Liliańska

- Kto?

- Dziewczynka. Obiecałam, że jej wyślę zdjęcie. I zrobiłam drugie, z wnętrza. Pewnie nie wyjdzie.

Obeszliśmy po kolei wszystkie schowki i zaułki; i znów widziałem Sobieskiego sportretowanego jako ucztującego bogacza, i znów rozszarpywanych przez bestie chrześcijan, i znów cegły wypolerowane przez zakonników, którzy ostrzyli o nie noże w drodze do refektarza.

Od czasu do czasu Basia ciągnęła mnie za rękaw. Albo ja ją. A to roztańczony

Chrystus na szczycie organów („Eee, nie wyjdzie. Ale jeśli chcesz, mogę spróbować”), a to kolorowe plamy światła, przesianego przez witraże na ażury stalli („Eee, nie wyjdzie”, „No, wiesz, Bujakowi by wyszło”, „Może Bujakowi. A mnie nie. Zresztą, spróbuję, co mi szkodzi”).

- A relikwiarze - spytałem - może nam ksiądz pokazać?

- No… ja jeszcze nie jestem księdzem.

- Przepraszam.

- Drobiazg. Zwykle się tego nie robi… - „Akurat - pomyślałem - prawie zawsze się to robi”. - …ale w drodze wyjątku… i znów stałem przed drewnianymi drzwiczkami ukrytymi w ołtarzu, za którymi piętrzyły się kolejne rzędy czaszek owiniętych w czerwony i błękitny aksamit. A haftowane perłami korony błyskały odświętnie, podobne jakiejś zaśniedziałej, skandowanej heksametrem chronologii monarchów.

- Widzisz - szepnąłem do Basi - to właśnie jest wieczność. Czaszki w aksamicie, kadzidło i złocone próchno.

*

Ale dość już o dziewczynce, która nazywała się Liliana Liliańska, co bardzo nam się podobało, dość o kleryku, dość o muzeum, gdzie mają Biblię Gutenberga i hochnaście gotyckich rzeźb i obrazów, i gdzie natknęliśmy się na straszne spustoszenia poczynione przez lokalnego renowatora, co to gotyckie ołtarze maluje farbką metalic w kolorach podstawowych, od których trochę bolą oczy, trochę zęby, a najbardziej organy duchowe.

Nie wiem, jak zmieściliśmy tamtego dnia to wszystko, ale Basia jeszcze mi opowiedziała o Loleczku, a ja jej o ciotkach, i to były bardzo właściwe historie na bardzo właściwych miejscach, z wiejskim cmentarzykiem, pizzerią i stacją włącznie. A zaczęło się niewinnie.

- Słuchaj - zapytała Basia, idąc dziarskim krokiem, bo już tak ma czasami - a ta ciotka, o której twoja babcia mówiła przy śniadaniu, to co to za ciotka? I dlaczego tak nienawidziła twojej prababci?

- Ciocia Ewa, wariatka.

- Ta od generała?

- Nie, nie od generała.

- Ta od skrzypka?

- Nie, to była ciocia Sasza.

- To ty mi to naświetl. Po kolei.

- No, dobrze. Był dziadek mojej babci, Leonard Brokl, i babcia, Wanda z Dziewiątkiewiczów.

- Tak, tak, o nich to już wiem. Dalej.

- Dalej to znaczy później, bo to, co było wcześniej, jakoś nie zanadto. Wiem tyle tylko, że była jakaś stryjenka Scipio del Campo, a to bardzo znaczna i dobra rodzina, no i pętali się tam po genealogii różni inni, w rodzaju generała-księcia Zajączka. Dziadek Brokl…

- A co z tym Zajączkiem?

- Zajączek to nic, bo on jak to generał i książę. Nuda. Ale my jesteśmy z nim spokrewnieni przez żonę, Francuzkę. I to jest ciekawa postać - tu, zważcie na kunszt opowiadającego, z czystym sercem poświęcam insurekcyjnego generała dla skandalicznej generałowej, która z pewnością ucieszy Basię - otóż, wyobraź sobie, ta Zajączkowa była kobietą wielkiej urody. Była nią i była, i tak do późnej starości. Jeszcze jako osiemdziesięciolatka miała kochanków z podchorążówki.

- Chyba dla kariery?

- Nie wykluczam, ale to inna sprawa. Bo, widzisz, ona była zakonserwowana.

Obkładała się świeżym mięsem…

- Podchorążymi?

- Nie, świeższym, rzeźnym. Płatami dobrego mięsa. I spała na łóżku, pod którym cały rok leżały wielkie bryły lodu. I różowała pięty, kolana i płatki uszu. I tak dalej. Dzięki temu zachowywała jędrność i świeżość. Ale my od niej nie pochodzimy, bo generał zmarł bezpotomnie. Za to pochodzimy od jakiejś jej siostry, szwagierki, czy może kuzynki, też niezbyt cnotliwej, która z kolei sypiała regularnie z wielkim księciem Konstantym Pawłowiczem, po czym jej mąż uznawał wszystkie ich dzieci, same córki, o ile mi wiadomo, za swoje. Dzięki temu miał stały dostęp do zaszczytów i bogactw.

- A skąd wiadomo, że to były dzieci księcia?

- Po nosach. On miał taki nieprzytomnie brzydki, zadarty i wklęsły nos, wiesz jaki. I wszystkie córki tak samo. Stąd ten mój zadarty nos. W każdym razie, było nie było, dzięki temu jestem potomkiem carycy Katarzyny.

- Ale miało być o ciotkach.

- Będzie o ciotkach. I wuju, bo był jeszcze wuj. W sumie było ich pięcioro, ale jedno dziecko zmarło w dzieciństwie… jakaś dziewczynka, tak, dziewczynka. Aha,

Zosia - śliczna, mądra, postrach niegrzecznych dzieci wyjęty wprost z opowieści guwernantki. Pisała wiersze po francusku, pięknie grała na fortepianie i miała serce jak Pałac Kultury. Czy raczej sobór Archangielski. Ale w wieku dwunastu lat dostała ataku ślepej kiszki, a lekarz myślał, że to zwykła niestrawność, i dał jej rycyny na przeczyszczenie. Straszna śmierć, jak na bohaterkę umoralniających opowieści dla dzieci. Potem szła Ewa, Róża, Maciej i Irena, moja prababcia. Wychowywali się wszyscy w wielkim, zasobnym domu, bo ich ojciec, jak już wiesz, zrobił przypadkowo wielki majątek na akcjach…

- A która była od tego skrzypka?

- Ciocia Sasza, ale to była siostra pradziadka, a nie prababci. Nie mieszaj, o Saszy też ci powiem. W każdym razie byli wszyscy bardzo zamożni i szczęśliwi, babcia Wanda miała piękne suknie i liczną służbę, dzieci bawiły się zabawkami z najwspanialszych wiedeńskich i petersburskich sklepów, porcelanowymi lalkami, całymi armiami cynowych żołnierzyków, i tak dalej. I były posyłane do szkół, do bardzo dobrych szkół, najlepszych w Kijowie. A potem dziadek Brokl zbankrutował.

I tutaj dygresja. Dziadek Brokl miał to do siebie, że od czasu do czasu bankrutował. Potem coś kupił, coś sprzedał, na czym tracił resztki swoich rubli w złocie, aż nagle, ni stąd, ni zowąd, Fortuna, bogini szczególnie dla dziadka Brokla łaskawa, bez wyraźnej przyczyny spuszczała nań złoty deszcz i dziadek mógł sobie, na przykład, odkupić automobil. Albo cukrownię. W jego delikatnych rękach, stworzonych do gładzenia lakowych parawanów i ujmowania filiżanek vieux Saxe, majątki ziemskie rozchodziły się w jakiś tajemniczy, niewyraźny sposób - niby istniały jeszcze, obejmowały tyle a tyle mórg i zabudowań, państwo dopominało się z nich podatków, a przecież już od dawna kto inny w nich zarządzał, kto inny zbierał jabłka w sadzie, kto inny przyjmował chłopów w mrocznych salonach i obce kobiety brodziły między kępami floksów i różanymi krzewami. Buchalterie, weksle, aktywa i pasywa pod wpływem nierozważnych działań dziadka Brokla zmieniały się w prawdziwe bestie, żyjące własnym, nieokiełznanym życiem, pozostawiając swego patrona daleko w tyle.

Jako się rzekło, po okresie złotej prosperity na kijowskiej giełdzie dziadek zbankrutował po raz pierwszy. Wychowany w solennej wierze w parę i elektryczność, następstwo zdarzeń i logiczne wynikanie, musiał poczuć się oszukany. Bo i jak - kupił akcje, jak kiedyś. Sprzedał akcje - jak kiedyś. A zamiast zarobić - stracił.

Niestety, żelazne konsekwencje chemii, precyzyjne łączenie się pierwiastków w związki i ścisłe proporcje moli bromu i chloru, w świecie żarłocznych rekinów małorosyjskiej finansjery nie miały racji bytu. Akcje raz kupione mogły albo zwyżkować, albo zniżkować, i żadna ilość potasu nie była w stanie im w tym pomóc lub przeszkodzić.

Dziadek Brokl był jednak wychowany w wierze nie tylko w parę i elektryczność, ale również w jakieś niesłychane koncepcje kupieckiego honoru, które nawet Buddenbrooków wpędziłyby w zakłopotanie, bo okazało się, że namówił do kupienia akcji jeszcze kilku przyjaciół (ostatecznie, jeśli to taki wyśmienity sposób na złotą mannę…) i nie tylko stracił swoje kapitały, ale również poczuwał się do zwrócenia ich wszystkim namówionym.

I wtedy - mówiła babcia Wanda swojej wnuczce - mój mąż, a twój dziadek, zbankrutował. Zamknęliśmy dom na cztery spusty, przestaliśmy przyjmować i rozpuściliśmy całą służbę, tak że został tylko kamerdyner i pokojówka…”

Tutaj, ponieważ zbyt długo monologowałem, Basia mnie sfotografowała, trochę, bo ujęcie było ładne, a trochę, żeby zwrócić na siebie uwagę.

- Dzięki. Aha… i dziadek zbankrutował. To, że został tylko kamerdyner i pokojówka, to jeszcze można jakoś przeboleć, ale państwa Brokl nie było już stać na płacenie czesnego na pensji. Maciek był na studiach w Niemczech, co było kosztowne, no, ale to chłopak. A panienki… cóż, musiały zostać w domu, grać na pianinie, malować i haftować w oczekiwaniu na znalezienie niezłej partii. I wtedy na moją prababcię, Irenę, złożyły się koleżanki z pensji. Tak ją wszystkie lubiły, że przez dwa czy trzy lata składały się na czesne. Róża nie przejęła się zanadto, bo nigdy nie lubiła szkoły, natomiast Ewa, która była bardzo inteligentna, szalała z wściekłości, bo na nią przyjaciółki nie łożyły. Miała ponoć duże zdolności plastyczne, pięknie haftowała i malowała, ale jakieś takie psychodeliczne motywy.

- Psychodeliczny haft?

- No, haft może nie. Chociaż… poduszka w żarłoczne rosiczki… chodziło mi o obrazy. Na japońskiej lakowanej szafce… babcia mówi: „Wiesz, taka ohydka, dziadek sprowadził z Japonii, ale takie byleco”. A ja tyle bym dał za japońską szafeczkę, no nic. Na drzwiczkach namalowała dwór, taki Lisów-nie-Lisów, przed dworem klomb, a na klombie ropucha większa od domu. Ciocia Ewa nienawidziła mojej prababci trochę dlatego, że zazdrościła jej wykształcenia, a trochę dlatego, że miała po prostu wredny charakter i chyba niezłą odchyłkę…

- Ja się nie dziwię tej Ewie, że ją znienawidziła…

- Tym bardziej że kiedy dziadek się odkuł, dla Ewy było już za późno na edukację, a Irena poszła na studia. Najpierw do konserwatorium, a potem na astronomię. Do tego znała pięć języków: angielski, niemiecki, francuski, rosyjski i polski. W owych czasach tak wykształcona kobieta była, przyznasz, zjawiskiem rzadko spotykanym.

- Ja się nie dziwię tej Ewie…

- No właśnie. W dodatku dziadek, który znów miał pieniądze, automobil i cukrownię, korespondował z chemikami z całego świata, kolekcjonował dzieła sztuki i rozbijał się po Europie, zawsze zabierał ze sobą w podróże Irenkę, która była jego najukochańszą, najmądrzejszą, najpiękniejszą córeczką.

- Ja się zupełnie nie dziwię tej Ewie.

- Ja też. Ale to jeszcze nic. Ewa miała narzeczonego. Nazywał się Mech. Trudno. Mech był, jak sama nazwa wskazuje, miły. Był również, na co nazwa specjalnie nie wskazuje, inteligentny i uroczy. Za to Ewa, która z nudów i potrzeby jakichś zajęć intelektualnych zaczęła się tymczasem spotykać z młodymi anarchistami, miała się za kobietę wyzwoloną, wyemancypowaną i nowoczesną. Nabiła sobie głowę różnymi teoriami, które znalazły podatny grunt w niepielonym ogrodzie jej głowy, by wyrazić się górnolotnie, i chciała teraz epatować Mecha swoją sawantkowością i swoim anarchizmem. I któż wyrasta jej na drodze?

- Irenka?

- Irenka! A moja prababcia „kobietą była ponad miarę swoich czasów…”

- „Nie bawiły jej umizgi bladych lowelasów”?

- Nie. Ale niegłupich młodzieńców to i owszem. Ostatecznie kochał się w niej

Leśmian, o którym zawsze mówiła „Bolek Lesman”. Ona grała na fortepianie, on stał, oparty o tego lakierowanego wieloryba, i patrzył jej prosto w oczy. A mógłby coś zadedykować. Podobnie Mech: przychodził oficjalnie do ciotki Ewy, ale zawsze najpierw pukał do pokoju jej znienawidzonej siostry i długo z nią rozprawiał, a to o książkach, a to o muzyce, a to o filozofii. A Ewa czekała.

- Wiesz co?

- Co?

- Ja się jednak dziwię tej Ewie. Że nie zrobiła jej jakiejś krzywdy.

- Może masz rację. Tak czy owak, w końcu miała tego swojego Mecha. Był oficjalnym narzeczonym, został oficjalnym mężem. Gorzej z Różą. Róża po kolei miała różnych adoratorów, niektórych nawet uznawanych za znakomite partie, ale po kolei im odmawiała. Aż w końcu, kiedy była już naprawdę starą panną, bo po trzydziestce, zjawił się generał Szymiczek. Uderza w konkury, prosi rodziców o rękę córki, a oni mu mówią: „Drogi panie, bardzo chętnie widzielibyśmy pana jako naszego zięcia, ale, niestety, ostatnie słowo należy do Róży, a ona zwykle odrzuca oświadczyny”. Idą do Róży i mówią: „Róziu, nie poszłabyś za pana generała?” A Rózia: „Eeeech, to chyba już pójdę”. I poszła.

Została generałową Szymiczkową. I przy każdej okazji, kiedy ktoś mówił:

Szymiczek? Mąż pani jest może Czechem?”, ciocia purpurowiała z oburzenia i krzyczała: „Żaden Czech, żaden Czech. Austriak!” Albo mówiła o nim: „Mój mąż, generał Szymiczek. Austriak”.

- A twoja prababcia?

- Irena? Irena zakochała się z wzajemnością w doktorze Bienieckim, zabójczo przystojnym mężczyźnie, lekarzu wojskowym o specjalności, wyobraź sobie, ginekologicznej. I pobrali się. Urodziła im się Romusia.

I wtedy odsłoniłem przed Basią historię o kamienicy w Kijowie, którą od tego czasu odsłaniałem przed nią jeszcze chyba trzykrotnie. Ale - wiem to, wiem to dobrze - muszę nagle przenieść się z Pelplina do Gdańska, by opowiedzieć ją tak, jak mi ją opowiadała babcia.

Wszystko zaczyna się od słowa „Kijów”, które tyle razy słyszałem w dzieciństwie.

Kijów”? Co oznaczać dla mnie mógł Kijów, owa dziwna, stukająca drewnem, chrzęszcząca chrustem nazwa, ta nazwa siejąca odblaski Bizancjum na wzdętych kopułach? Wiedziałem, że na jednym z najbardziej eleganckich bulwarów - które babcia nazywała prospektami - rozkładali swoje towary kupcy dywanów, przyjeżdżający do miasta ze wschodu.

- Nawet przy największym błocie, przy deszczu i roztopach dywany leżały na bruku, na chodnikach. Twoja prababcia opowiadała mi, że nie chciała na nie wejść, żeby nie pobrudzić, choć i tak były potwornie zabłocone, a kupcy, kupcy o błyszczących oczach i ciemnej cerze, kupcy o brodach i brwiach tak czarnych, że zdawały się granatowe, wychodzili ze swych namiotów i zapraszali, by deptać po kobiercach. Bo były nowe, a nikt prócz nuworyszów nie kupiłby nowego dywanu. I chodziło się po nich, błociło i deptało, jeździło dorożkami, aż były wystarczająco spatynowane, by móc je wreszcie wyczyścić i rozłożyć we wnętrzach namiotów. Wychodzili i prosili.

W zakamarkach mojego dzieciństwa taką właśnie malowniczą formę przyjął Kijów - miasta, którego ulice szczelnie przykryto wzorzystymi perskimi kobiercami, zachwalanymi przez krzykliwych handlarzy o brodach i brwiach tak czarnych, że błyszczały granatem.

W owym mieście, w wielkiej czynszowej kamienicy na prospekcie takim a takim, mieszkały trzy rodziny - Bienieckich, Karnauchowów i Korytków. Ich losom przypatrywały się uważnie nie tylko wścibskie sąsiadki, ale i secesyjne maszkarony o wydatnych wargach oraz piersiaste kariatydy, podpierające balkony wątłymi barkami i bukietami lilii; jakkolwiek były one znakomicie zaznajomione z secesyjnym splataniem roślinnej wici, nadziwić się nie mogły splotom uczuć i wciąż od nowa unosiły brwi w niemym zdumieniu, aż im się tynk kruszył na czołach.

Na pierwszym piętrze mieszkał radca Walerian Karnauchow z żoną Ałłą, dwojgiem dzieci, boną i służącą.

- Idziemy, idziemy - mówiła babcia, zapinając pod szyją broszkę z macicą perłową - zawsze się wszędzie spóźniamy. Czy wiesz - dodawała już na schodach - że mam to po mamie? Mama też zawsze się spóźniała - w głosie brzmiał leciutki odcień dumy. - Kiedykolwiek wybierała się z ojcem do teatru albo na koncert, w ostatnim momencie coś się jej przypominało. A to że nie powiedziała czegoś Gieni, a to że suknia nie ta, a to kapelusz zbyt jasny albo zbyt ciemny… A jeśli wreszcie udało im się na czas wybrać, bo ojciec rozpoczynał ceremonię exodusu ze stosownym wyprzedzeniem, to mama w progu przystawała, ogarniała wzrokiem salon lub jadalnię i chwytała ją nagła pokusa przestawienia komody, przesunięcia stołu lub, co najgorsze, obrócenia dywanu w poprzek, do czego trzeba było podnieść wszystkie meble; ojciec sapał i stękał, ruszając z posad to fotel, to sofę, a mama komenderowała końcem parasolki. Zawsze wchodzili na początku drugiego aktu albo w drugiej części koncertu. I kiedyś, nie pamiętam już kiedy, to chyba był recital Hofmana, nie, na recital Hofmana poszłam sama, cudem zdobyłam bilety od znajomych, wyobraź sobie, co za przeżycie, Hofman tak niesłychanie grał, wybijał w akordzie niektóre nuty odrobinę głośniej, siedziałam wbita w fotel… - (tymczasem jechaliśmy już taksówką przez wieczorne miasto; kierowca był nieco zagubiony, skoro znalazł się w środku opowiadanej z impetem historii, ale musiał się zadowolić krótkim: „Do filharmonii”, bo babcia nie zamierzała przerywać toku opowieści) - …i słuchałam tych wspaniałych akordów, aż tu nagle po przerwie wychodzi na scenę ubrany na czarno mężczyzna i grobowym głosem mówi, że właśnie umarł papież. A w programie akurat sonata z marszem żałobnym. Niesamowite, prawda? - i obraca się do mnie gwałtownym ruchem, jakby się spodziewała, że na tę rewelację zareaguję jakimś „och” czy małą pantomimą, zupełnie jakbym ani razu nie słyszał całej historii. Nic. Babcia wraca do wcześniejszego wątku, kierowca czyni postępy w zagubieniu.

- W każdym razie wychodzili gdzieś na koncert czy do opery. I mama znowu chwyta za jakiś kilim, domaga się młotka i gwoździków. Ojciec stanął, popatrzył się na nią z bezbrzeżną miłością, żegnając się z pierwszym aktem Traviaty czy Normy, wziął mnie na stronę i wyszeptał: „Pamiętam, że kiedyś wybieraliśmy się z Ałłą na przyjęcie. Miała piękną jedwabną suknię z wiśniowego jedwabiu, z czterema falbanami u dołu. I traf chciał, że jedną z nich zaczepiła o nogę fotela i szew puścił. Powiedziałem, że poczekam, aż się przebierze, a ona tylko, że szkoda czasu… i traaach! Oderwała wiśniową falbanę, cisnęła na fotel i wyszliśmy”.

Ałła Karnauchow oprócz odrywania falban jednym gwałtownym ruchem miała wiele niepospolitych zalet, była wykształcona i oczytana, niebywale inteligentna i postępowa, wierzyła w idee udoskonalania ludzkości i wyzwolenia spod ucisku, czytała i wygłaszała.

- A dzieci?

- Dzieci? No co? - babcia popatrzyła na mnie z wyraźnym brakiem zrozumienia. - Irinką zajmowała się bona, a Iwanem guwerner.

W nawale zajęć Ałła miała pewnego dnia olśnienie. Olśnienie takie miała wcześniej cała kamienica od piwnicy po poddasze, bo wszyscy, łącznie z kariatydami, maszkaronami i małymi dziećmi, wiedzieli, że pan Korytko jest alkoholikiem. Natomiast Ałła, by się tego do- wiedzieć, musiała doznać objawienia. Po prostu pan Korytko, mężczyzna równie piękny, co pijany, ukazał się jej kiedyś na schodach prowadzących z parteru na pierwsze piętro w całej krasie swej urody i pijaństwa.

- Walerianie - powiedziała Ałła po krótkiej rozmowie z owym czerwonawym Apollem - będę z tobą szczera. Pan Korytko jest mężczyzną wielkich zalet, ale zdradzany przez żonę, popadł w straszny nałóg, który niszczy w nim wszelkie zdrowe i szlachetne instynkta. Potrzebuje silnej kobiety. Oboje wiemy, że do takich właśnie kobiet należę. Muszę się nim zająć i obudzić w nim pokłady uśpionej godności i mocy. Odchodzę. Wybacz - pogładziła go po policzku - ty poradzisz sobie beze mnie, Walerianie, poradzisz sobie w życiu. Podobnie jak ja, jesteś człowiekiem czynu. Zresztą, masz do pomocy Marfę i Olgę. Będę odwiedzać ciebie i dzieci. i zamieszkała z panem Korytko.

Tymczasem dojechaliśmy pod filharmonię. W sam raz na drugą część koncertu.

- I co było potem? - zapytałem uprzejmie, kiedy w godzinę później wyszliśmy na świeże powietrze.

- Po czem? Zapnij się pod szyją.

- Nie, tak jest dobrze. Z panem Korytko, z Ałłą, z Walerianem.

- A, no tak. Traf chciał, że Walerian też doznał olśnienia. W nawale codziennych obowiązków radcy prawnego Kolei Południowo-Zachodnich, w środku dnia, między prowadzeniem sprawy Koleje Południowo-Zachodnie kontra Andriej Porfirycz Ketterl a wieczorną nauką gry na skrzypcach, doznał iluminacji w pewien mroźny, styczniowy dzień. Zapnij się pod szyją. Cała kamienica, od piwnic po strych, łącznie…

- …łącznie z kariatydami, maszkaronami, małymi dziećmi i służbą…

- …i służbą, wiedziała, że pod numerem szóstym mieszka z mężem i dorastającą córką piękna, smutna pani Bieniecka. Doktor Bieniecki zdradzał ją od dawna na lewo i prawo, miał niesamowity urok, jeszcze na studiach spotkałam się z nim w Warszawie, byłam akurat z przyjaciółką z liceum, przedstawiam ich sobie nawzajem, a oni się robią zupełnie czerwoni… miał wtedy dobrze po sześćdziesiątce, a ona koło dwudziestki. Póki było tych bab na pęczki, pani Bieniecka się nie przejmowała, ale jak poprzestał na jednej, w dodatku sąsiadce, niejakiej Korytkowej, oooo… to zrozumiała, że nie jest najlepiej. Mieszała im szyki, myliła jakieś umówione znaki, przestawiała doniczki na oknie, zapalała czy gasiła świeczki na parapecie. 1 smutniała coraz bardziej. Co widzieli wszyscy prócz Waleriana, który potrzebował objawienia. Któregoś dnia spotkał ją na parterze. „Pani pozwoli”, podał jej ramię przed wyjściem z bramy kamienicy, „dziś jest bardzo ślisko”. A piękna pani Bieniecka podniosła na niego swoje smutne oczy, w których zapaliły się dwa szafirowe ogniki, i z dumnej wysokości metra pięćdziesięciu centymetrów rzuciła mu: „Od Moskala? Od Moskala ramienia nie przyjmę”. 1 oczywiście, jako że zawsze biegała i była straszną wywrotką, za chwilę leżała na lodzie, a Walerian patrzył na nią melancholijnie. „I co?”, krzyknęła, „taki z pana gentleman, że ani pan myśli podać mi ramię?!” „Od Moskala? Od Moskala pani chyba ramienia nie przyjmie?” To mówiąc, schylił się i podniósł ją delikatnie.

I kiedy w dwa miesiące później Ałła wróciła skruszona, przyznając z bólem, że nie udało się jej obudzić w panu Korytko pokładów uśpionej godności i mocy, Walerian powiedział, że oczywiście może z powrotem zamieszkać na pierwszym piętrze pod numerem piątym, ale on tymczasem pod numerem szóstym opiekuje się piękną i smutną panią Bieniecka, którą mąż, lekarz wojskowy o specjalizacji ginekologicznej, ostentacyjnie zdradza z panią Korytko.

I tak - jak mawiał Julek - od słowa do słowa urodziła się Lala.



Rozdział III

Zanim jednak urodzi się Lala, trzeba wspomnieć ciocię Saszę i Miszę de Sicarda.

Walerian miał dwie siostry, Lolę i Saszę. Sasza była nudna i brzydka, w związku z czym miał ją na głowie przez pół życia. Lola była takim samym szalonym urwisem jak on, najukochańszą siostrą i najlepszym przyjacielem, w związku z czym przez pół życia nie mogli się zobaczyć.

Wychowali się w pięknym zakątku nad jakąś wielką rosyjską rzeką - Wołgą, Dnieprem czy czym tam jeszcze. Ojciec odumarł ich we wczesnym dzieciństwie, a matka miała na głowie prowadzenie całego majątku. I jedynie opatrzności boskiej można przypisać fakt, że się w tej wielkiej rzece nie potopili. Dzieci wychowywały bowiem służące, które uważały, że najlepszym sposobem na pozbycie się Loli i Waleriana jest wysyłanie ich na całodzienne wycieczki łódką.

Dostawali jedzenie na cały dzień, sagan kaszy z omastą, jabłka, gruszki, bo ja wiem, pakowali to do łódki i pływali po wielkiej rzece do późnego wieczora, kiedy to wracali z poobijanymi kolanami, umorusanymi twarzami i pustymi żołądkami, podczas gdy potulna Sasza, która spędziła cały boży dzień na ćwiczeniu gam i czytaniu, dawno spała snem sprawiedliwej.

W związku z tym, że Lola i Walerian nie potopili się, trzeba było zadbać o ich przyszłość. Walerian skończył prawo, o Loli wiem tylko tyle, że została nad wielką rzeką, a Sasza poszła do konserwatorium. I tu pojawia się Misza de Sicard.

- Biedny, piękny Misza de Sicard! Opowiadałam ci o nim? - pyta babcia, a ja obojętnie kiwam głową; obojętnie, bo równie dobrze mógłbym zaprzeczyć, sprzeciwy nie mają racji bytu w obliczu nieustannej narracji. - Misza uczył się z siostrą taty, ciocią Saszą, w konserwatorium. Piękny chłop, wysoki, czarnooki i czarnowłosy, śniady, zgrabny… Apollo. Do tego znakomita partia, bo de Sicardowie mieli sieć banków w całej carskiej Rosji, od Petersburga do Kamczatki. Nic dziwnego, że pół konserwatorium wodziło za nim oczami i wzdychało z miłości. A ciotka Sasza… no cóż, mała, ślipka niebieskie, pucołowata, nos-pugawiczka, guziczek taki, wciśnięty, nic ciekawego. Ładnie się śmiała. Piękne włosy miała aż do starości, ale kiedyś weszłam do sypialni, patrzę, a piękne włosy cioci Saszy wiszą na takiej drewnianej kuli, a ciocia ma tylko parę siwych pasemek, związanych w mały węzełek na czubku głowy. Ale za młodu pewnie miała prawdziwe. No i, wyobraź sobie, piękny Misza klęka kiedyś przed ciotką i prosi ją o rękę. Ją! Tę małą, pucołowatą Saszę z nosem, o tak - babcia rozpłaszcza nos końcem wskazującego palca - tak wciśniętym. I co mu odpowiedziała?

- ”Dlaczego ja?”

- Skąd wiesz? Opowiadałam ci? Tak, tak właśnie zapytała: „Dlaczego ja?” A on na to: „Bo pani jedna za mną nie latała”. I pobrali się. Odtąd z Misza de Sicardem, który był skrzypkiem rzeczywiście znakomitym, jeździła po całym świecie i bywała w salonach najwyższej arystokracji i najzamożniejszej burżuazji. Paryż, Londyn, Nowy Jork, Wiedeń - byli wszędzie, a wraz z nimi Fiokła i Aniuta. Bo tylko Fiokła i Aniuta, niegdysiejsze nianie Miszy, miały cierpliwość do jego nieustannych histerii. Że woda w wannie o dwa stopnie za ciepła albo za zimna. Że akompaniatorka go nie lubi. Że altowiolinista ma zeza. Że migrena. Że on nie chce grać, nie chce, nie chce, nie chce i nie zagra. I Fiokła i Aniuta latały za nim ze skrzypcami, najpierw z amatim, potem ze stradivariusem, z kalafonią, z albumem rodzinnych zdjęć. „Mamusia, mamusia i bunia, spojrzyjże, aniołku mój, chłopcze złoty, i papcio, o tu, no, dość tych dąsów”. A Misza raz za razem zrywał kontrakty, nie grał koncertu, jeśli nie spodobała mu się sala, pogoda była marna albo po prostu był nie w humorze. Wiedząc o tym, impresariowie podpisywali z nim kontrakty z astronomicznymi karami umownymi, więc zrywał i płacił. Bracia, którzy odziedziczyli wraz z nim sieć banków, przysyłali mu co miesiąc olbrzymią pensję, byleby tylko trzymał się z dala od interesów, więc pieniądze i tak płynęły do niego strumieniami. Ciotka opowiadała, że w Brukseli rzucił na ziemię niedopałek papierosa. Podszedł policjant, wypisał mu mandat, Misza zapłacił, ukłonił się i sto metrów dalej znów coś wyrzucił. I znowu zapłacił. Taki był - piękny, bogaty i rozpuszczony jak dziadowski bicz…

I tutaj następuje morał. Nie jest to może wyjątkiem w babcinych opowieściach, ale nie jest też w żadnym razie regułą, bowiem życie w ogóle jest średnio morałogenne, a babcine opowieści są z życia wzięte. Do morału babcia przygotowuje się w sposób niemal niewidoczny, dla nieświadomego obserwatora i słuchacza zapewne zupełnie niedostrzegalny. Tylko wytrawny znawca narracji wychwyci w tonie ten ukryty pośpiech, kontrowany w kulminacji znakomicie dawkowaną retardacją; przeciąganie zgłosek i nagłość pointy… co za maestria u osiemdziesięciojednolatki! („A co to jest osiemdziesiąt jeden lat dla młodej kobiety?” - powiedziałaby sentencjonalnie babcia).

- …i, rozumiesz, wtedy pojawiła się ta Amerykanka - zaimek wskazujący „ta” jest tu oczywisty: chodzi o „tę” konkretną, o tę wydrę, która odbiła Miszę cioci Saszy - jeździła za nim od miasta do miasta, od stolicy do stolicy, od jednej sali koncertowej do drugiej, zawsze siedziała w najlepszych miejscach, otulona w najdroższą, choć nie najgustowniejszą etolę, wysyłała do garderoby kosze róż i omdlewała z zachwytu. No i Misza poleciał za nią, zostawił ciocię bez środków do życia i popłynął do Stanów. Ale Amerykanka, chociaż podobał się jej piękny skrzypek, to jego brewerii nie zamierzała tolerować. Odprawiła Fiokłę i Aniutę, a przy pierwszej histerycznej awanturze zadzwoniła na pokojówkę, powiedziała:

Proszę podać panu szklankę zimnej wody, bo ma spazmy”, i wyszła.

- Wiem. A potem go rzuciła i biedny Misza - teraz już rzeczywiście biedny, bo wybuchła rewolucja, sieć banków znacjonalizowano, a de Sicardowie poszli pod stienku - grał do kotleta w knajpach Nowego Jorku albo Chicago. Ciekawe, czy najpierw sprzedał stradivariusa, a potem grał w knajpach, czy też może grał w knajpach na stradivariusie?

Ale babcia zdążyła już otworzyć książkę, zasnąć w fotelu albo przejść do innej historii. Zresztą, nawet ona nie zna odpowiedzi na to pytanie.

*

I tak, od słowa do słowa, urodziła się Lala.

Ale najpierw sporo jeszcze się zdarzyło. Kilku kuzynów, którzy zasiadali na różnych tronach Europy, urządziło sobie najbardziej wystawną kłótnię rodzinną, na jaką ich było stać; a w zasadzie taką, na jaką ich stać nie było, bo przy okazji stracili nie tylko szereg ziem, pałaców, żon i dzieci, nie mówiąc już o poddanych i amunicji, ale i kilka tronów.

Piękna pani Bieniecka, która nadal miała na nazwisko Bieniecka, bo jakoś nie pozbierali się ze wszystkimi rozwodami i ślubami na czas, wyjechała w popłochu do majątku swoich rodziców gdzieś w Priwislinskim Kraju.

Ciocia Sasza rumieniła się, kiedy przedstawiano ją dawnym znajomym jako guwernantkę dzieci państwa M. czy B., czy von K. w cesarsko-królewskim Wiedniu, zachodzącym powoli czerwono-złotą łuną.

Dziadek Brokl nadal korespondował ze wszystkimi znaczniejszymi specjalistami od cukrownictwa, nie kierując się racjami narodowymi, ale wyłącznie naukowymi. A że mieszkał w imperium rosyjskim, gdzie stosowne urzędy zawsze doskonale wiedziały, kto jakimi względami się kieruje, to raz-dwa zaaresztowano go, bez zbędnych ceregieli uznano za szwabskiego szpiona i skazano na rozstrzelanie. I wtedy babcia Wanda, która z Drezna pamiętała tylko sklepy bławatne, a z Paryża kapelusze, po raz kolejny wykazała się niesłychanym hartem ducha.

Ale tu na scenę trzeba wprowadzić panią Władzię. Niestety.

- Pani Władzia ma łeb jak sklep - powiada babcia - bo pochodzi spod Kielc. Moje rejony. Tam wszyscy chłopi byli tacy inteligentni. Naturalnie, szkół nie kończyli, bida z nędzą, aż piszczało, ale bystrzy niesłychanie, bo w pobliżu było więzienie carskie, Święty Krzyż…

O Świętym Krzyżu i o tym, jak wpływał na inteligencję chłopów, będzie gdzie indziej, na razie wróćmy do malowniczej postaci pani Władzi. W złotych minionych czasach, kiedy alkoholu do godziny trzynastej nie sprzedawano, była pani Władzia prawdziwą potentatką, platynową meliniarą na miarę Forda czy Rockefellera (a zważywszy na branżę, Ala Capone), oczywiście w skromnej skali ulicy Alfa Liczmańskiego i sąsiednich kwartałów. Z owego czasu pozostał jej konkubent, pan Oktawian, jeden z klientów, który szczególnie jej się spodobał; stosując umiejętną gospodarkę zasobami, pani Władzia trzyma go krótko. Wydziela mu od niedzieli i od święta stosowną ilość gramów, nie pozwala szlajać się z kumplami i konsekwentnie odrzuca ponawiane co jakiś czas oświadczyny, wie bowiem doskonale, że jako ślubna miałaby na Oktawiana znacznie mniejszy wpływ niż jako konkubina.

Odkąd sklepy całodobowe podcięły gałąź zawodowego meliniarstwa, pani Władzia wycofała się z biznesu - wprawdzie z przyzwyczajenia i sentymentu trzyma zawsze w kredensie te kilka butelek na czarną godzinę, ale traktuje to raczej jak emeryckie hobby i haczyk na Oktawiana, a nie interesy z prawdziwego zdarzenia. Oddała się innej swojej pasji, a że jest perfekcjonistką, to w tej samej skromnej skali odgrywała teraz rolę Williama

Randolpha Hearsta, produkując i transmitując plotki o wszystkim i wszystkich w promieniu kilometra. Oto dosiada się do naszego śniadania i spieszy z nowinami.

- Pani Karpińska, jak to mówią, osiwieć można. Oktawiana znowu noga bolała, wylądował w szpitalu, tam dostał żółtaczki, bo to jak teraz się pójdzie do szpitala, to, jak to ludzie mówią, od razu się dostaje, no i ja tam…

- Osiwieć? - przerwała babcia nieznoszącym sprzeciwu tonem początku dygresji. - Osiwieć? A tak, można osiwieć.

- No, no - próbuje nieśmiało pani Władzia - mówię przecież…

Ale nas wszystkich, tak jak ja tu piszę, a Państwo czytacie, śmieszy ta nieudolna próba w obliczu narracji babci. Tym bardziej że, jak wiemy, zostawiliśmy Leonarda Brokla, profesora chemii, w starannie odprasowanej koszuli przed plutonem egzekucyjnym.

- Mój dziadek, proszę sobie wyobrazić, osiwiał w przeciągu jednego dnia. Bo wie pani, mój dziadek, Leonard Brokl, był chemikiem, specjalistą od cukrownictwa. Odkąd dorobił się na akcjach, nauką zajmował się raczej dla przyjemności, ale i tak korespondował z całą Europą, z badaczami z Anglii, Francji, Rosji, Niemiec, Austro-Węgier. I traf chciał, że wybuchła pierwsza wojna światowa…

- No tak, tak było…

- …a wojna nie sprzyja cukrownictwu, podobnie jak nie sprzyja hodowli orchidei, kręceniu lodów włoskich ani tkaniu na krosnach mechanicznych… a tak, dziadek Brokl - pani Władzia straciła nadzieję na wtrącenie się i markotnie popija kawę, dzwoniąc o brzeg szklanki swoimi końskimi zębami - dziadek Brokl nie przerwał, rzecz jasna, swojej naukowej korespondencji, aż któregoś dnia przyszli po niego i zaaresztowali, że tajemnice państwowe wrogowi zdradza, że szpion, no i oczywiście sąd wojenny. Zresztą, może i w swojej naiwności zdradził jakieś tajemnice, jak choćby rozmieszczenie pól buraków cukrowych na Ukrainie - kto wie? I wtedy moja babcia Wanda, która była kobietą w sumie dość mało inteligentną, ale bardzo mądrą życiowo, zwróciła się do swojej przyjaciółki, pani Hołojewskiej, która miała pocztę ekspresową i rozstawne konie… Wie pani, pani Władziu, rozstawne konie: co kilkadziesiąt kilometrów stała w zajeździe para, i tylko zmieniano zmęczone na wypoczęte, tak że całą drogę można było przebyć galopem. No i babcia pojechała do Kijowa, w środku nocy wywlokła z łóżka jakiegoś wysokiego urzędnika, on kolejnego, aż dostała bardzo ważny papierek, który uniewinniał dziadka Brokla, i z powrotem końmi rozstawnemi do twierdzy, gdzie trzymano dziadka w celi śmierci. Rano mieli go rozstrzelać. I babcia przyjechała właśnie o świcie, kiedy prowadzono go przed pluton egzekucyjny, pokazała dokumenty i ocaliła męża. Przeproszono ich i wypuszczono. A wtedy, już za bramą, babcia zauważyła, że dziadek jest siwy jak gołąbek. W ciągu jednej nocy osiwiał.

- No właśnie mówię… - usiłuje wejść w słowo pani Władzia.

- Bywa i odwrotnie. Proszę sobie wyobrazić… a może zjadłaby pani pomidora?

- Kiedy ja już po śniadaniu, już na rynku byłam, i spotykam tę Orłowską spod trójki, a ona mi mówi…

- …no. I proszę sobie wyobrazić, że kiedy wybuchła wojna i wkroczyli Niemcy, trzeciego czy czwartego września mama mówi do mnie: „Słuchaj, Lala, kiedy ty myłaś włosy? Takie masz brudne, że aż ciemne od tego brudu”. Patrzę, rzeczywiście. Ale umyłam dokładnie, wysuszyłam - i dalej ciemne. Pociemniały mi włosy z tego zdenerwowania.

- Coś takiego! - mówi pani Władzia i kapituluje.

A my możemy powrócić do naszej rewolucji.

Zostawiliśmy Saszę w Wiedniu, a de Sicarda w biedzie i ocaliliśmy (dzięki rozstawnym koniom pani Hołojewskiej i przytomności babci Wandy) dziadka, więc możemy się zająć jego synem, wujem Maciejem.

Wuj Maciej. Inżynier, syfilityk i wariat, studiował w Monachium i tam sobie ten syfilis… prawda… burszowie, Schubert, Leverkiihn, lekkie wino… wrócił do Kijowa z krętkami i dyplomem. Pracował w jakiejś fabryce na Ukrainie, wplątał się w wielkie tryby dziejów: założono w fabryce czerwone związki zawodowe, on założył białe. A na to wszystko, jakby brakło kolorów, przyszła czarna sotnia i wyrżnęła i jednych, i drugich, bo im zależało tylko na rzezi, podpalaniu papierów, rozpruwaniu kas i rozbijaniu maszyn. Wuj pracował w swoim gabinecie i słysząc strzelaninę i krzyki rannych, wyskoczył przez okno. Pod oknem stał sąg drewna, ułożony w kwadrat - dwa bale wzdłuż, dwa w poprzek. I on wskoczył prosto w ten sąg, bo gabinet miał na pierwszym piętrze, czy może na wysokim parterze. Siedział tam jak najciszej, a przez szpary między okorowanymi pniami widział, jak bagnety przecinają aorty i wchodzą miękko w ciała, widział maszyny do pisania wyrzucane przez okna i lecące, lecące na bruk, gdzie rozpryskiwały się na wszystkie strony kawałkami czcionek na długich drutach; widział, jak czterdziestoletni mężczyzna ucinał głowę trzynastoletniemu gońcowi fabrycznemu - powoli, uważnie, tak jak się odcina od korzenia głowę kapusty. I on ich widział. I oni go widzieli. Podeszli niespiesznie do sągu z obnażonymi bagnetami i dźgali, gdzie popadnie, przez szpary szerokie na dwa palce. Potem uznali wuja Macieja za trupa i poszli sobie w swój czarnosecinny świat, zostawiając go na pastwę ścierwojadów. Tymczasem wuj był ledwie gdzieniegdzie draśnięty, ale przez ten kwadrans, kiedy ostrza cięły powietrze tuż koło jego oczu, ust, skroni, podbrzusza, Maciej oszalał. Wprawdzie szeptano sobie również w domu pokątnie, że zdrowych zmysłów pozbawił go syfilis, zawleczony, moja droga pani, z monachijskich zamtuzów w czasie burzliwej młodości i studiów na niemieckich politechnikach, ale nie zmieniało to ani o jotę faktu, że Maciej był szalony. Całe dnie spędzał na obserwowaniu owadów, pogodnych rozmowach i konstruowaniu łódeczek z kory, sznurka i kawałków płótna, i tak trwało to miesiącami, aż nagle rzucał się na kogoś z rodziny z nożem, usiłował topić w stawie albo dusić gołymi rękami. Potem przepraszał i wracał do swoich łódek i stonóg.

No i oczywiście był jeszcze stryj Eugeniusz, mityczna postać z Bóg jeden wie której odnogi rodziny. Figurował w zestawie opowieści obiadowych i z łatwością można go było wywołać z lasu babcinej pamięci, jeśli wystarczająco długo i dobitnie odmawiało się zjedzenia makaronu albo puree.

- Skończycie jak stryj Eugeniusz - grzmiało grobowo w salonie, aż opalizujące wazony i szafirowe kieliszki robiły się o ton ciemniejsze. Następowała pauza i po chwili podjęcie wątku.

- Kiedy wybuchła rewolucja - nie sposób zapisać słowa „rewolucja” w sposób, w jaki wymawia je babcia; coś jak „ineksprymable”: niby istnieje, ale przy stole właściwie się o tym nie wspomina - stryj Eugeniusz, który mieszkał w wielkim domu przy jednym z głównych prospektów Kijowa, ogłosił formalny strajk. Rozpuścił większość służby, nie bacząc, że przysporzy tym obowiązków żonie, a nie sobie, zamknął się w gabinecie i przestał przyjmować posiłki. Stwierdził stanowczo, że nie będzie jeść tego paskudztwa, które mu serwują - bo bieda była straszna, głód prawie, żona całymi dniami latała po targach i przynosiła tylko jakąś kaszę i przemarznięte kartofle - i, jak na gentlemana przystało, słowa dotrzymał. I umarł z głodu.

Tyle dorośli. A dzieci?

- Roma przeżyła oblężenie Kalisza, czort wie, jak się w tym Kaliszu znalazła, ale się znalazła, bo w czasie wojny ludzie znajdują się nagle w różnych dziwnych miejscach. Kiedyś to było słynne oblężenie, głód, brud, pociski, ale potem było wiele innych słynnych oblężeń. W każdym razie wtedy właśnie Roma nabawiła się gruźlicy. A dzieci państwa Karnauchow? Iwan, który miał pecha, a pech był, jak się zdaje, główną przypadłością owych czasów, zakochał się w żonie swego dowódcy ze szkoły kadetów. Był z tym straszny skandal - babcia uśmiecha się porozumiewawczo - i sama nie wiem, czy żeby się tej oficerowej przypodobać, czy z rozpaczy, wybrał się bronić przed czerwonymi jakiejś pozycji, którą dawno uznano za straconą; ponoć bolszewicy mieli niemal stukrotną przewagę, a kiedy ustąpili i poszli dalej, zostawili za sobą ciała tak zmasakrowane szablami, że nie sposób było ich rozpoznać. Zresztą, wiedziała o tym tylko ciocia Sasza, a od niej mama. Ojciec nigdy się nie dowiedział, jak zginął Iwan. A może? W każdym razie było to otoczone tajemnicą. Natomiast siostra Iwana, Irinka, przeżyła rewolucję, a potem jeszcze czystki w latach trzydziestych i oblężenie Leningradu… trudno powiedzieć, co z tego było przeżyć najtrudniej. Korespondowała najpierw z ojcem i ciotką, potem z mamą, na końcu ze mną. Napisała kilka książek, wydała baśnie ruskie i zbiór opowiadań czy powieść właśnie o oblężeniu… nazywało się to chyba Przyjaźń. Gdzieś tam powinno stać na półce, o tam. A potem listy przestały przychodzić, i tyle. W latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych, kiedy przyjeżdżały jakieś delegacje towarzyszy z ZSRR czy kiedy ktoś z radia jeździł z wizytą przyjaźni, zawsze pytałam o Irinę albo prosiłam, żeby spytali na miejscu. I zawsze było tak samo: „O, ptaszek leci”, „Widzimy, towarzyszko, że coraz lepiej radzicie sobie z akcentem”, „Czy byliście, towarzyszko, w Niżnym Nowogrodzie?” albo coś w tym rodzaju. Aż w końcu ktoś mnie odciągnął na bok, powiedział, że chyba chcę koniecznie i im, i sobie biedy napytać, i że Irinę wywieziono. Więcej nie pytałam.

No, ale zostało jeszcze jedno dziecko Waleriana Karnauchowa, płci żeńskiej, urodzone w niemal równie świeżej Rzeczypospolitej Polskiej, w Kielcach, w roku 1919. Dziecko nosiło nazwisko oficera wojska polskiego, znakomitego ginekologa i ulubieńca dam, pana Kazimierza Bienieckiego, który przychylając się do prośby swej - w zasadzie już byłej - żony, ucórczył je (bo przecież nie „usynowił”).

- Ech, mamę nastraszyli różni znajomi, szczególnie biali Rosjanie, że jak będę się nazywała Karnauchow, to Polacy będą mnie bić, opluwać i znieważać za wszystkie możliwe wywózki, powstania, Targowice, Paskiewiczów i Murawiewów. No i byłam oficjalnie pasierbicą swego ojca… chciałam to oczywiście zmienić, kiedy tylko osiągnę pełnoletniość, ale wyszłam za Julka i było po ptokach.

No dobrze. Więc dziecko nosiło nazwisko pana Bienieckiego. A imię? Otóż imienia dziecko nie nosiło. Jakoś tak się złożyło, że czekali z chrzcinami na przyjazd Waleriana, który nie bardzo mógł się wydostać z Rosji Radzieckiej, więc babcię wołano „Lala”, bo taka śliczna jak laleczka. Babcia Wanda, dziadek, matka, służące, baby wiejskie - wszyscy tylko „Lala” i „Lalka”, „Lalunia” i „Lala”. I dopiero kiedy miała ze cztery lata, przedstawiono ją wielkiemu, łysemu mężczyźnie z brodą, powiedziano „to twój tatuś” i zaczęto szukać imienia, które pasowałoby do takich zdrobnień. Spomiędzy wszystkich Luiz, Halin, Len i Karolin wybrano właśnie Helenę. Wprawdzie historia starożytna w najprostszych nawet redakcjach jakoś do tego nie zachęcała, ale jak wiadomo, od czasu do czasu lubi się powtarzać.

*

Jak już wspominałem, narracja babcina wije się jak zielony groszek, wypuszczając coraz to nowe niespodziewane pędy chwytne. Tutaj winny jestem czytelnikowi jeszcze jeden długi, zielony - czy może raczej godnie sepiowy - wąs dygresji, nie mogę bowiem puścić w niepamięć kilku przynajmniej przygód, które spotkały pradziadka mego Waleriana Karnauchowa, byłego radcę prawnego Kolei Południowo-Zachodnich, zanim zamieszkał u pani Wolgemutowej i gotował kakao w osobnym garnuszku.

- Tata, jak na adwokata przystało, był w mowie szybki i gładki, i jakoś tak potrafił sobie zjednać bolszewików, że nie tylko nie rozstrzelali go na miejscu, chociaż wiadomo, burżuj czystej wody, ale obdarzyli taką sympatią i zaufaniem, że powierzyli mu funkcję blokowego. I tak przychodzili, wypytywali, przygadywali, aż kiedyś ojciec im mówi: „Ha, tak cały czas mówicie o uczciwości, o zasadach, gęby macie, wybaczcie ciężkie słowo, pełne frazesów, a czapkę bobrową toście mi ukradli”. To oni patrzą po sobie i na niego, i znów po sobie. „Bobrową? - pytają. - Bobrową, obywatelu Walerianie Iwanyczu Karnauchow? To my poszukamy”. I poszukali, i znaleźli, i zbili tego, co ukradł, na kwaśne jabłko, i przynieśli ćwiartkę świni na zgodę. Czy ty sobie wyobrażasz twojego krystalicznie uczciwego dziadka Zygmunta w takiej sytuacji? Powiedziałby, że skądże, że jemu tylko zależało na czapce, bo taka wygodna, ciepła, przy mrozach się nada. A oni by się wściekli i zastrzelili go na miejscu. Co innego mój ojciec. Ćwiartkę świni upiekł, zaprosił ich wszystkich, łącznie ze złodziejem, do stołu, nalał do kieliszków wódki, zjedli i popili na zgodę. A potem, pod lekkim gazem, powiedzieli mu, że skoro on taki ich przyjaciel, to może by im pomógł, bo jakiś drań kontrrewolucjonista nocami chodzi i przecina im druty łączności, i tak co noc, a łączność, za przeproszeniem, nie w kij dmuchał, na wojnie rzecz ważna. I ojciec się zgodził. Chodził z nimi po dzielnicy i dalej, przedzierał się od zmierzchu do świtu opłotkami, brodził przez strumienie. Nikogo. Raz tylko powiedział swoim towarzyszom bolszewikom, jak widział takiego dywersanta: małego ryżego kurdupla. Małego ryżego kurdupla, bo sam był łysy i wielki jak szafa, a to on nocami chodził i przecinał te druty, z zemsty za Iwana.

Ale wkrótce z rewolucji zaczęło się wyłaniać w bólach państwo. Krew Ich Cesarskich Wysokości, następcy tronu, księżniczek, lekarza Botkina i służby obryzgała ściany piwnicy w Jekaterynburgu, Feliks Edmundowicz nie oszczędzał się i pracował dniami i nocami, przez co wiele lat później malowano mu dłonie czerwoną farbą, i w ogóle zaczęło się robić coraz niebezpieczniej, tak że nie wystarczały znajomości z bolszewikami, żeby żyć spokojnie - bo wiadomo, lekarz przydatny, malarz, powiedzmy, przydatny, ale adwokat? Adwokat to najgorszy typ burżuja, najgorszy białorukij, z krzywdy ludzkiej żyje.

Nie mówiąc już o tym, że i do pięknej pani Bienieckiej tęskno, i do dziecka, co to nie wiadomo, czy chłopczyk, czy dziewczynka. Więc Walerian sprzedał meble, mieszkanie, sztućce i obrazy, nakupił za to diamentów, rubinów, szmaragdów i złota, a tego to w Rosji zawsze sporo było, zaszył wszystkie kosztowności w podszewkę płaszcza i z małym podróżnym neseserem wybrał się w nieznane, za cały drogowskaz mając małą karteczkę, na której napisano nazwę majątku pod Kielcami, „Morawica”, dawna gubernia piotrkowska w dawnym Priwislinskim Kraju.

Na dworcu w Warszawie ledwie przepchnął się przez tłum, a już zauważył, że płaszcz jest rozcięty brzytwą i wybebeszony najprawdziwszym warszawskim doliniarskim kunsztem. Pół godziny później na Marszałkowskiej czy może na Nowym Świecie usłyszał: „Nie do wiary, pan radca Karnauchow, tfu, niech mnie piorun z jasnego nieba, tfu, jeśli mnie oczy mylą!” Podniósł wzrok i ujrzał przed sobą pana, nazwijmy go, Rozencwajga, drewno i papier, hurt-detal, któremu nieraz prowadził w Kijowie jakieś drobne sprawy. „A co pan radca taki markotny?”, słyszy po pierwszych powitaniach. „Jeszcze tak nie było, żeby jakoś nie było, i nigdy tak nie będzie, żeby jakoś nie było! Coś podobnego, tu, w Warszawie, na dworcu? A, to się nazywa nieszczęście, to się nazywa zarządzenie losu!” i po chwili: „Ile panu radcy potrzeba?” „Ale ja nie będę miał z czego oddać…” A Rozencwajg na to przymrużył oczy i mówi: „Będę, nie będę… Będzie pan radca miał, to odda, nie będzie - to nie odda. Niebo nam od tego na głowę nie spadnie”. Tak właśnie pan Rozencwajg pożyczył radcy Karnauchowowi ileś ówczesnych marek czy złotych, kto to dziś spamięta, po czym polecił mu w Kielcach pokoje gościnne pani Wolgemutowej, bardzo przyzwoitej wdowy, która nie zedrze po paskarsku, i w ogóle uczciwości krystalicznej kobieta.

I tak Walerian wraz ze swym podróżnym neseserem znalazł tymczasowe lokum w pokojach gościnnych pani Wolgemutowej, gdzie całymi dniami zgłębiał niuanse polskiej gramatyki i kodeksu prawa handlowego, przygotowując się do egzaminu na nostryfikację tytułu adwokata. Równocześnie próbował odnaleźć Irenę Bieniecką, córkę Wandy i Leonarda Brokl ów, właścicieli majątku Morawica, który zresztą był już w zupełnie innych rękach.

Traf chciał, że rozpytując u ludzi, Walerian trafił do Lisowa i zobaczył, odnalazł ich wszystkich - to znaczy w pierwszym rzędzie Irenę i Lalę, a dopiero w jednym z dalszych rzędów swoich przyszłych teściów. Babcia Wanda popatrzyła na niego, zasznurowała usta i wysyczała tylko: „Moskal i basta”. I był to jej jedyny komentarz do całej sytuacji. Zresztą jeszcze przez wiele lat, ilekroć usłyszała z czyichś ust pochwałę zięcia, powtarzała tę ostateczną sentencję: „Moskal i basta”, bez względu na to, czy chwalono jego kuchnię, gust muzyczny, czy umiejętność leczenia migren przez nakładanie rąk. Dopiero później, pod koniec życia, zaczęła go nazywać „swoim najukochańszym obrońcą”.

Tak czy owak, Irena i Walerian odnaleźli się, a przy okazji mieszkanie przyszłego męża zostało zrewidowane przez przyszłą żonę i w ten sposób na powierzchnię narracji wypływa osławiony garnuszek, w którym Walerian gotował kakao. A że gotował w nim tylko i wyłącznie kakao, to nigdy go nie mył, bo i cóż się takiego stanie - to kakao i to kakao. I tak jak prababcia pokazywała babci, tak babcia nam pokazywała na dowolnym małym garnuszku dwucentymetrową warstwę legendarnego kakaowego nagaru.

A skoro tylko uporali się z garnuszkiem i koniecznymi formalnościami, zawarli - z pewnym, przyznajmy, opóźnieniem - prawowity związek małżeński w jakiejś kaplicy kalwińskiej, bo nie mogli brać ani ślubu katolickiego, ani prawosławnego. Zresztą, w tym celu jedno z nich musiało przejść na kalwinizm, i Walerian powiedział: „Eeeech, ja tam mogę sobie przejść, a dziecko może być katolickie”. A katolickie dziecko wzbudzało potem fale zgorszenia, kiedy chwaliło się w towarzystwie koleżanek z freblówki pani Maryli Możdżeńskiej, jak to asystowało przy ślubie swoich rodziców, ubrane w odświętną białą sukienkę, haftowaną w różyczki.



Rozdział IV

Lisów. Cóż dla kogoś po drugiej stronie tej książki może znaczyć nazwa „Lisów”? Równie dobrze mógłbym napisać: Jędrzejów, Kurozwęki, Staszów. Dla mnie jednak, który wieczorami, przed zaśnięciem, pachnący mydłem i pachnący wodą tak jak tylko dzieci potrafią pachnieć wodą i mydłem, wysłuchiwałem setnych opowieści z tego miejsca - Lisów był krainą, Narnią czy Kanaan, oddzieloną ode mnie i od nas wszystkich wielką kurtyną wojny, wojny równie odległej i niesłychanej, co walki cesarstwa z Markomanami i kroniki Flawiusza.

Był więc Lisów za wielką wodą, za ścianą nieprzebytą, w tym przedziwnym świecie, który umownie nazywamy przeszłością i który sprytnie umieszczamy za nami - tak jak kiedyś umieszczano raj i Lotofagów na najdalszych wyspach Wschodu lub Zachodu, pod ziemią albo nad chmurami; był dla mnie Lisów podobny Edenowi, Jerozolimie, Sodomie, Paryżowi i Wenecji…

Trzeba by otworzyć oczy w Lisowie, tak jak otwierała w nim oczy babcia, a wiele lat później - ja, wprowadzany wieczorami w zakamarki pokojów, między wachlarze z czarnych strusich piór a gipsowe gargulce, między jabłonie a grusze, między skrzypce a lustra - otworzyć oczy tak jak otwiera się je we śnie, wstępując w świetliste kręgi nieistniejących perspektyw.

*

Ale Lisów, ta magiczna, lotna kraina, nie wziął się tak znowu znikąd, z jakichś plumkań nastrojowych i chórów anielskich, tylko z rubli dziadka Brokla, a właściwie z Mnina i Morawicy, czyli szykuje się dygresja.

Jeszcze przed rewolucją dziadek w którymś z okresów przypadkowej prosperity znowu wszedł w posiadanie automobilu z szoferem, obrazów, lakowych parawanów i cukrowni na Ukrainie, ale tej ostatniej tylko do rewolucji, kiedy mu się pracownicy zborsuczyli, dzięki czemu niejaki Ostrowski napisał książkę Jak hartowała się stal, ale to już inna historia. W każdym razie jeszcze przed zborsuczeniem się pracowników dziadek postanowił zostać obywatelem ziemskim. Sam nie wiem, co mi się bardziej podoba w tej opowieści - czy ruble w srebrze, czy tęczowe banknoty z Dostojewskiego, w każdym razie dużą ilość tych lub tamtych dziadek zamienił na ziemię, a że był poddanym austriackim i nie wolno mu było posiadać ziemi w Imperium Rosyjskim, najukochańsza i najmądrzejsza Irenka figurowała jako oficjalna właścicielka we wszystkich papierach. Najpierw była posiadaczką Mnina, sporego majątku, który liczył ponoć ponad tysiąc hektarów, ale rozszedł się po kościach jeszcze przed wielką wojną i wszystkie jego hektary, a może raczej włóki, werszki czy jak to tam liczono, pozostały jedynie długimi szeregami kształtnych cyfr na papierze kancelaryjnym, bo ziemią kto inny gospodarował. Było w tym jakieś sprytne oszustwo, bo jeszcze w latach trzydziestych radca prawny Walerian Karnauchow musiał gęsto się tłumaczyć z niepłacenia podatku gruntowego za te olbrzymie włości po teściu, których nigdy nawet na oczy nie widział.

Po utracie Mnina z reszty pieniędzy, która mu pozostała z kijowskich czasów, dziadek Brokl kupił Morawicę pod Kielcami, majątek może mniejszy, ale przecież całkiem zasobny, z eklektycznym dworem, sadem i oranżerią.

- W Morawicy - mówiła zawsze babcia Wanda - mieliśmy w oranżerii melony, ale Mościckiemu nie smakowały, jak go poczęstowałam.

A potem przyszła wojna, przez Morawicę przechodziły co rusz jakieś oddziały, aż tyle się nachodziły, że babcia Wanda straciła cierpliwość i dostała ataku histerii:

- Przeszli Niemcy, rabowali. Przeszli Ruscy, rabowali jeszcze gorzej. Ale jak przeszli Austriacy, to nawet futryn nie zostawili, tylko wyrąbali do gołej ściany.

Po czym odmówiła mieszkania we dworze pozbawionym futryn. W związku z tym dziadek Brokl wydzierżawił Morawicę, a na miłe czasu swojego dożywanie kupił leżący nieopodal Lisów, mająteczek-resztkówkę, wszakże prowadzony wzorowo przez pana dziedzica Eysmontta, wielkiego miłośnika szlachetnych odmian drzew owocowych, który zasadził lisowski sad, pod względem obfitości gatunków niemający sobie równych w okolicy. Poza sporym kawałkiem ziemi, sadem i ogrodem był tam jeszcze mały, sześciopokojowy dwór z czworakami, wozownią, stajnią i stodołą, no i murowaną piwniczką - nie zapominajmy o piwniczce, pełnej osypanych trocinami bloków lodu, piwniczce, na którą można było wieczorem wejść i popatrzeć w stronę Chęcin. Jeśli było widać wieże zamku, to znaczyło, że następnego dnia będzie piękna pogoda.

*

Lisów mojego dzieciństwa to Lisów rysowany mi przez babcię któregoś wieczora na jednej z ryzy białych kartek, które babcia kupiła, żeby napisać powieść o swoim życiu; wybrała nawet tytuł: Jestem spod znaku klonowego liścia, bo zawsze lubiła klony, a potem dowiedziała się, że w jakimś kalendarzu galijskim czy walijskim właśnie klon jej przypisano; miała pisać na emeryturze: zebrać i przerobić wszystkie słuchowiska radiowe, trochę uzupełnić i wydać; ale akurat wtedy się urodziłem. A wraz ze mną mnóstwo zajęć, których ten dom nie widział od lat: przewijanie, usypianie, niańczenie, trącanie grzechotki końcem palca. I bardzo szybko książka drukowana zmieniła się w książkę mówioną.

Tak czy owak, któregoś wieczora (a było to w czasach, kiedy grzechotki od dawna już mnie nie interesowały) babcia opowiadała mi jakąś szczególnie zawiłą topograficznie historię, w której ważne było rozplanowanie drzwi czy okien, i rozrysowała mi na kartce dwór, stajnię z obórką, wozownię, czworaki, beczkę na deszczówkę, wygódkę i tak dalej, łącznie z długim gazonem, na którym rosły floksy (z jednej strony wysokie, a z drugiej niskie, bo ziemia była tam tak nierówna, że czasami co pół metra urodzajna gleba przechodziła w najgorsze piaski, jakby kto pociął nożem i poprzestawiał), i z kręgami ciemniejszej trawy w sadzie.

Na następnej kartce była wieś: droga, po obu stronach domy i dwa wzgórza - na jednym dwór, a na drugim kościół.

- Kościół - mówiła babcia - był przepiękny, barokowy i bardzo oswojony, bo wszystkie dywany i obszywane koronkami obrusy zostały ofiarowane przez babcię Wandę. W jednej z kaplic, zagrodzonej piękną, kutą kratą, były grobowce Krasińskich czy Krasickich. Strop był malowany… pamiętam świętego Mikołaja, w mitrze i z pastorałem, z trzema dziewczynkami, którym dał posag; wszyscy mieli taką cygańską urodę: śniade oczy, czarne włosy i smagłą cerę.

Przy kościele stała plebania, a na plebanii urzędował ksiądz proboszcz, o którym wiem tyle, że był pięknym mężczyzną i poprawiał rasę.

- Chłopi wcale się z tym nie kryli. Jeden pokazywał dzieci i mówił: „Te tsy som moje, a te dwa ksiundza”. A inny, sam ksiundzowy, opowiadał: „Do mojej matki ksiundz wpadał jak pies do jatki: wchodził, zrobił swoje i wychodził”. Ale proboszcz był znakomitym kaznodzieją, to trzeba mu przyznać. Prawdziwy mistrz. Nie wiem, jak to robił, ale bez względu na temat ewangelii zawsze schodził na to, że mu chłopi znowu jabłka z sadu kradną. Mogło być czytanie o rozmnożeniu chleba, o uzdrowieniu Łazarza, o chrzcie w Jordanie, a on zawsze umiał dojść do jabłek.

Na trzeciej kartce był plan dworu: sionka, kuchnia, spiżarka, gabinet dziadka, w którym babcia Wanda pokazywała Niemcom dokumenty od arcyksięcia Ferdynanda, spory pokój ciotki Mechowej (to tam wisiały gipsowe odlewy gargulców z Notre Dame i unosił się satanistyczno-anarchistyczny odorek), pokój wuja Macieja, pokoik babci i wielki salon, w którym wisiały obrazy dziadka, wszystkie te Bouchery, Pottery i małe Holendry, a oprócz tego stało popiersie Napoleona i, po drugiej stronie, popiersie Lenina, przywiezione z Rosji przez Waleriana, który wprawdzie był kadetem, czyli konstytucyjnym demokratą, przeciwnikiem rewolucji, i który przecież przecinał te druty łączności, ale Lenina szanował i uznawał za wielkiego człowieka.

Tym właśnie był dla mnie wówczas Lisów - kilka stojących w domu mebli i byle jak naszkicowane na luźnych kartkach plany.

*

Ale z wiekiem przeszłość musiała mnie dogonić, tak jak doganiała nas wszystkich: Basię, Gosię, Mateusza; doganiała nas nie tylko opowieściami babć, dziadków i ciotek, ale i wierszykiem „Kto ty jesteś?…”, obrazami, filmami, bitwą pod Grunwaldem i pod Berezyną, Matejkami i Brandtami, skrzydłami husarzy, fotografiami na komodzie. Powoli uświadamiałem sobie, że Lisów istniał w czasie rzeczywistym, że miał wymiar realny, namacalny: jabłka w sadzie nie były czarno- białe i dawały się zjeść, słońce grzało, a drzewa poruszały się pod naporem wiatru, wiatru, który czuło się na twarzy i pod rozpiętą koszulą. I tak samo było z Lisowem, Kijowem, Grunwaldem, Cedynią, z La Rochelle i Saratogą. Istnienie historii, w sensie powtarzalności istnień i zdarzeń w ich równoczesnej ciągłej zmienności - co za odkrycie!

Historia przesączała się przez przedmioty. Z początku niepewnie i dość tajemniczo, później coraz bardziej wartko, coraz szerzej i głębiej, falami, jak morze niezmierne. A zaczęło się chyba od sygnetu.

Pamiętam to jak rozdział wycięty z większej książki: w świetle, w owym ciepłym świetle dużego pokoju, zanim stare klosze z odwróconych dnem ku sufitowi rafiowych koszyków zamieniono na lampiony z japońskiej bibułki, w owym świetle ciepłym i kapryśnym, kładącym się na meblach i książkach grubą warstwą cętkowanego złota, dziadek dopuścił mnie do sekretu, którego natura przez wiele jeszcze lat miała pozostawać dla mnie tajemnicą.

Z tekturowego pudełka po herbacie Twininga mój konspiracyjny, partyzancko-leśny dziadek najpierw wysypał guziki, potem wyjął kłąb waty, a na końcu, rozwinąwszy ją z pietyzmem na stole, wysupłał z niej wielki sygnet.

I jakże tu opisać owe zagmatwane, niejasne uczucia, które w plamach cętkowanego światła skłębiły się nagle w mojej dziecięcej duszy, która - podszeptywały mi to nieśmiało - okazała się duszą panicza?

- Tu - mówił dziadek, chrząkając raz po raz, jakby był to powtarzany cichaczem refren zakazanej piosenki - herb Karpińskich, Korab, o, widzisz, łódź z wieżą i dwoma lwimi łbami, jeden na dziobie…

Rzeczywiście. Łódź. Jeden łeb na dziobie, drugi na rufie, ależ maleńka łódź, a wyżej druga, jeszcze mniejsza.

- …a po prawej herb mojej matki, a twojej prababki - „mojej matki, a twojej prababki”, jakież to dziadkowo-ciotczane; wszystkie rodzinne zdjęcia noszą podpisy: ten a ten, nasz stryj, ten a ten, nasz pradziad - Julii z Modzelewskich. Bończa.

Na moją zdziwioną minę powtórzył.

- Bończa, panie dziejaszku. Jednorożec biały w polu błękitnem.

Ale sygnet był wycięty w ciemnym, lekko przezroczystym kamieniu o barwie czerwonego wina (owego napoju, którego i my, dzieci, mieliśmy okazję spróbować raz od wielkiego święta, pół lampki do obiadu, wina podawanego w specjalnych kieliszkach, które ani trochę nam nie smakowało… a istniały ponoć słodkie wina, których nam nigdy nie dawano, żeby - jak mówiła babcia - nie popsuć nam gustu i nauczyć picia wytrawnych; o, losie!).

Dziadek wziął sygnet w dwa palce i uniósłszy ku ciepłemu światłu lampy, pokazywał mi w milczeniu, jak blask prześwieca przez ciemnoczerwony kamień. Kamień zaś nie zamierzał najwyraźniej zdradzać mi prawdziwych barw - złota korabia i bieli jednorożca; ale święcie wierzyłem w słowa dziadka, były bowiem fragmentami jakiegoś pięknego, dawno rozproszonego poematu, którego nagle zapragnąłem się nauczyć.

Z drugiego pudełka z guzikami dziadek wyjął z namaszczeniem ciemną, połyskliwą laseczkę laku, powiedział „lak”, dał go dotknąć i powąchać, i wreszcie, poobracawszy laseczką nad zapalonym ogryzkiem świeczki, upuścił kilka wrzących kropli na niewielki kartonik z pudełka po niemieckiej czekoladzie, po czym przygniótł je sygnetem.

Obaj patrzyliśmy z nabożeństwem, jak z zamierzchłej przeszłości - która, o czym się potem przekonałem, była przeszłością ledwie dwu pokoleń - wyłonił się ten regularny, pięknie odciśnięty, skłębiony labrami i pawimi piórami podwójny kształt bliźniaczych kartuszy.

Popatrzyłem na dziadka. W aureoli feudalnego złota melancholijnie zawijał sygnet w kłąb waty, wkładał do pudełka po herbacie Twinning, przysypywał guzikami i chował do szuflady. A złoto pełzło i osypywało się okruchami na podłogę.

*

Odtąd zdarzało mi się coraz częściej znajdować strzępy dawnych przepychów. Kawałek naszyjnika z ametystów… „Babcia Wanda zawsze z pogardą mówiła o ametystach. Trzymała je w szufladach sekretarzyka, zmieszane z kamieniami księżycowymi, kryształami górskimi, malachitami, granatami i całą tą zbieraniną, którą w czasie wojny sprzedawaliśmy po trochu, by jakoś przeżyć. A ten… ten był z całego garnituru ametystowego, babcia go dostała przed jakimś balem w czasach pierwszego bankructwa dziadka, kiedy nie było go stać na nic lepszego…” Tomiska dziewiętnastowiecznych nut, podpisane na pierwszej stronie kształtną cyrylicą „M. de Sikard, Kijev”, solniczki, łyżeczki, wachlarze.

I wreszcie zatopiony serwis praprababki.

Wokół pyrkotała duszna atmosfera początku imieninowego przyjęcia. Babcia, krzątając się po kuchni, jedną ręką przestawiała półmiski z indykiem w maladze, a drugą zapinała pod szyją broszkę z kameą, równocześnie komenderując wszystkimi z maestrią iście napoleońską:

- A ty, kochanie, wejdź na stołek, ale zdejmijże najpierw poduszkę, bo się poślizgniesz i zlecisz, tak, ustaw pod szafą, sięgnij na pawlacz. Mhm. Zasuwka. I wyjmij, proszę, jakiś duży półmisek.

Oczom moim ukazała się scena opadnięcia wód po potopie. W ciemnych otchłaniach najwyższej półki szafy leżały jeden na drugim białe, wzdęte ciała talerzy, waz i sosjerek; na bladej skórze rysowały się różnobarwne żyłkowania spękań i ornamentów.

- To? To jest z serwisu babci. Angielskiego. Na dwadzieścia cztery osoby, dziewiętnastowieczny fajans. Ręcznie malowany. Enkawudzista jakoś go nie zabrał, ale sporo się wytłukło, o, widzisz, sosjerka bez ucha, tu obite… - dotykałem z nabożeństwem błękitnych, splecionych powojów, wijących się wokół talerzy i na brzuścu wazy - …a to Ćmielów, o, daj ten Ćmielów, szynka będzie na nim dobrze wyglądać.

Ciała butwiejących w samotności naczyń, oblepionych pąklami obtłuczonych ornamentów i algami powykręcanych sztućców, leżały, odrętwiałe, w ciemnościach pawlacza. Jeśli istnieje życie pośmiertne przedmiotów, ich dusze istniały teraz najpewniej w jakimś innym świecie, gdzie nieustannie, da capo al fine przeżywały lata swej kijowskiej, morawickiej i lisowskiej przeszłości.

Dałem Ćmielów i, pogładziwszy jeszcze raz łodygi powojów, posiniałe od zapomnienia, zamknąłem pawlacz na zasuwkę i kluczyk, zszedłem ze stołka, położyłem na nim poduszkę i zająłem się starannym układaniem plastrów szynki na malowanych bukietach róż.



Rozdział V

Po Kijowie, po Mninie, który rozszedł im się w palcach, po Morawicy, opuszczonej przez histerie babci, Broklowie osiedli w Lisowie, który, co tu kryć, był dziurą zabitą deskami. Ale babcia Wanda, uważająca w skrytości serca swego męża za księcia de Broglie, postanowiła wskrzesić w Lisowie dawne przepychy i za punkt honoru wzięła sobie zorganizowanie przyjęcia na książęcą miarę.

Chodziła po całym dworze - jakby wiele było tego chodzenia - z poczuciem misji w oczach, doglądając czyszczenia sreber i polerowania szklanych kieliszków, pilnując dziewczyn obierających migdały i krojących figi, mieszając w garnkach, próbując potraw, głowiąc się nad usadzeniem gości, układając bukiety, dwojąc się, trojąc i dziewiątkując, jak na Dziewiątkiewiczównę przystało. A dziadek, jak to dziadek, wychodził do ogrodu, oddychał głęboko, przyglądając się kwitnącym drzewom i ciemnym kołom wysokiej trawy.

- …bo nie wiem, czy wiesz, ale nasz koń, Kubuś, był wyjątkowo porządnym koniem, podejrzewam, że z wyprzedaży z cyrku, bo uwielbiał chodzić w koło i robić sztuczki, w każdym razie nawet kupy robił koliście, czy raczej spiralnie; zaczynał gdzieś pośrodku trawnika, a potem jedna przy drugiej, stopniowo zataczając coraz szersze kręgi; aż wreszcie uznawał, że już jest w sam raz, i zaczynał w nowym miejscu, a stare porastało trawą, wyższą i ciemniejszą niż dookoła… zresztą koń wchodził do ogrodu, kiedy chciał, ku wielkiemu utrapieniu babci; niby zamykano furtkę, ale Kubuś sobie z tym radził: najpierw zachodził dziadka z boku, delikatnie odsuwał go na bok pyskiem i szedł dalej. Potem opanował metodę otwierania zasuwki zębami czy wargami… no, nieważne. Dziadek stał w ogrodzie, wdychał powietrze, dawał koniowi kawałki cukru i pogodnie godził się z żądaniami Wandeczki, która co rusz podbiegała do niego i narzekała na brak podstawowych rzeczy, takich choćby, jak gong do wzywania gości z ogrodu albo odpowiednia liczba serwetników z monogramami.

Wreszcie nadszedł upragniony dzień. Goście zjeżdżali się zewsząd powozami i bryczkami, kłaniali się i witali, chwalili kunszt pani domu, podziwiali kwiaty, wysłuchiwali opowieści o oranżerii w Morawicy i o tym, jak panu prezydentowi Mościckiemu nie smakowały morawickie melony, i tak dalej, i tak dalej. Spacerowano po ogrodzie, wymieniano komplementy, podziwiano kępy róż i floksów… było parno i duszno, zbierało się na burzę, panowie pocili się pod letnimi garniturami, kołnierzyki koszul wpijały się w szyje, panie wachlowały się chusteczkami i osłaniały parasolkami od palącego słońca lub rozsiadały się w cieniu na krzesłach, przynoszonych układnie przez mężów. Wreszcie w oknie ukazała się służąca, której przykazano trzykrotnie uderzyć w gong i zaprosić państwa na kolację. Ukazała się, trzykrotnie uderzyła i wrzasnęła: „Hej wy, chodźwa zryć, bo tamta dali”.

Babcia Wanda stężała, ale już po sekundzie, rozpływając się w uśmiechach jak gdyby nigdy nic, poprowadziła gości wzdłuż szpaleru jaśminu i wstąpiła wraz z nimi w podwoje wysprzątanego, wypucowanego, nawoskowanego, wyfroterowanego, wytrzepanego, ukwieconego dworu. Na niebie błysnęło i huknął grzmot, jakby siła wyższa rozgrzeszała nieudane bicie w gong, a panie i panowie tym prędzej wsypali się do środka i przeszli korytarzem do salonu, gdzie stał stół. Stół - przynajmniej tak się Wandeczce wydawało - już od progu błyszczał ognikami sreber i blikami na brzegach kieliszków, pachniał bzem i liliami, uginał się od potraw - nawet tych niewniesionych jeszcze - słowem: stanowił arcydzieło absolutne.

I kiedy wszyscy zasiedli do tego arcydzieła, kiedy wszyscy arcydziełem się zachwycili, kiedy zamilkli na tę krótką chwilę, zanim każdy weźmie w dłonie sztućce i zabierze się do kosztowania pierwszej potrawy, w pokoju błysnęło - i przez okno, niezamknięte jeszcze przez służbę, wpadł piorun kulisty, piłka elektryczności wielkości jagnięcej głowy. Obiegł stół, skacząc od sztućca do sztućca, od koziołka do koziołka, po czym wypadł kominem równie gwałtownie, jak wpadł, zostawiając za sobą oniemiałych gości, skręcone widelce i łyżki, osmalone kieliszki i długą czarną smugę wypaloną w stole i obrusie.

*

W oliwskich szafach, przeprowadzane z Lisowa do Siedlec, z Siedlec do Białegostoku, z Białegostoku do Oliwy, poniewierają się jeszcze jakieś resztki poskręcanych przez piorun sztućców z przeplecionymi literami WLB. Od tamtego parnego, zwiastującego burzę wieczoru przez Mitteleuropę przeleciało tyle piorunów kulistych, że z owego dnia nie pozostało nic oprócz kilku kawałków metalu i głębokiego przekonania, że przyjęcie się nie udało, a goście rozjechali się do domów prędzej, niż było to przewidziane.

Czasami, kiedy patrzyłem na moje zimne, północne miasto z wysokości jednego ze wzgórz, które zaczynają się tuż za ogrodem babci, wydawało mi się, że i ono jest osmalone po brzegach, że i ono pachnie spalenizną spod polskich tynków i farb. I wtedy przypominała mi się niewinność pioruna.

*

Pochodzę z rodziny, w której kobiety były dumne, uparte i silne - a babcia Wanda na ich tle nie wypadała wcale blado. Nic więc dziwnego, że po pierwszej nieudanej próbie podjęła kolejną, i już rok później w Lisowie wydano kolejne wystawne przyjęcie. Babcia znowu biegała po domu, dziadek znowu oddychał głęboko w ogrodzie, babcia znowu projektowała i sprowadzała - gong wprawdzie się ostał, ale trzeba było nowych odświętnych sztućców - dziadek znowu dawał pieniądze i przyglądał się kwitnącym jaśminom.

Wreszcie nastąpił ów pamiętny dzień. Pogoda była jak szkło, powietrze rześkie i przejrzyste, i nic nie zwiastowało kolejnej burzy - goście przechadzali się w wietrzyku południa, radzi słońcu i szelestom liści. Stół zastawiono z kunsztem równie olśniewającym - na miarę polskiej prowincji, rzecz jasna - jak przed rokiem. Srebra, kieliszki, bukiety w żardinierach, serwetki, świece i kartoniki z nazwiskami czekały w idealnym porządku i olśniewającym blasku na panie i panów. Służąca ukazała się w oknie i trzykrotnie uderzyła w gong - babcia uznała bowiem, że i tak wszyscy uznają to za nieomylny sygnał podania obiadu, po cóż się narażać na jakieś lapsusy językowe służby.

I stojąc w progu domu, Wanda Brokl podawała dłoń do całowania panom i pochylała się w dyskretnych ukłonach przed paniami, zapraszając ich wszystkich do środka. A kiedy wszyscy już weszli, zamknęła drzwi i, przeszedłszy długą sień, wkroczyła do salonu.

Stół nie istniał. Zamiast niego w kłębowisku kwiatów, potraw, zmiętych tkanin i tłuczonego szkła stała wielka, melancholijna krowa i przeżuwała ekstraordynaryjne przystawki. Obok niej tarzała się w dobrach wszelakich maciora z trzema prosiakami. Koń, który nieopatrznie - jak to się koniom zdarza - pozostawił za sobą otwartą furtkę do ogrodu, przez którą weszła do środka cała ta prymitywna hałastra, przechadzał się dostojnie po sadzie, nie racząc nawet spojrzeć w stronę dworu.

Goście stali oniemiali pod ścianami. Panie wachlowały się gorączkowo, panowie podkręcali wąsa niepewnym gestem. Poproszono do ogrodu, gdzie podano naprędce te potrawy, których nie zdążono jeszcze wnieść na stół w salonie - ale, trzeba przyznać, ostygły nieco, kiedy służba goniła prosiaki po pokojach.

Było to, jak się można domyślać, ostatnie przyjęcie babci Wandy. Odtąd preferowała kameralne herbatki w wąskim gronie.

*

To wszystko, wliczywszy pioruny i harcujący w sałacie inwentarz, wygląda może dość sielsko, ale okolice Kielc w owym czasie nie należały do bezpiecznych.

Na rezurekcję i na Nowy Rok strzela się w powietrze, bo świat właśnie się odradza, jest młody i słaby, pozbawiony wylinki i demony mają do niego łatwy dostęp. Podobnie było z młodą Polską, na którą z jednej strony nacierali bolszewicy, z drugiej zachodnioeuropejskie koncerny, a z trzeciej Byk i jego banda.

Byk i jego banda grasowali po okolicy i nie było to grasowanie niewinne, w rodzaju podprowadzania krowy czy robienia burdy w sklepiku, grasowanie właściwe złodziejskiej tradycji Lisowa, tylko solidne, okrutne bandyckie rzemiosło. Nic dziwnego, że kiedy Walerian przyjeżdżał z Kielc, z mieszkanka pani Wolgemutowej, do żony i teściów, szedł środkiem drogi, w obu rękach trzymając pistolety, zupełnie jak John Wayne.

I tu chciałoby się już opowiedzieć o Byku i jego bandzie, ale nie da się tego zrobić bez historii o Ryżym Heniu, Byku naszych czasów.

Babcia, wielka miłośniczka kwiatów, mistrzyni układania bukietów i takiego rozplanowywania ogrodów, by żółta forsycja kwitła obok białych ałycz, a prążkowane błękitnie i różowo irysy amerykańskie (zwane piżamami) okalały kępy ciemniejszych irysów syberyjskich, przez całe lata miała nie tylko ogród przed domem, ale jeszcze tak zwaną „działkę pracowniczą Lasów Państwowych”. A wraz z działką pracowniczą miała mnóstwo kłopotów, bo zarząd dopominał się sadzenia określonych, kontyngentowych ilości warzyw i jarzyn, a babcia sadziła wyłącznie pysznogłówki, pełniki, astry i ostróżki; pozwalała sobie, co gorsza, na inne ekstrawagancje, bo nie gracowała, jak należy, każdego wolnego skrawka między pietruszką a sałatą, jak inni działkowicze, tylko zostawiała w spokoju trawę rosnącą między rododendronami a tawułkami. Ostatecznie obie strony poszły na pewne kompromisy i babcia obsadziła brzegi klombów szczawiem, zupełnie jakby był bukszpanem, a gdzie indziej zrobiła żywopłot z porzeczek. Od wiosny do jesieni pieliła, przycinała, podlewała i nawoziła, w czym, w miarę możliwości, pomagał jej dziadek; o ile bowiem pozwalała mu podlewać i nawozić, o tyle na temat jego zdolności pielenia miała, oględnie mówiąc, niezbyt dobre zdanie.

- Zygmuś? Zygmuś się do tego nie nadaje. Mówię mu: „Zygmunt, wyrwij tam ten podagrycznik, tylko uważaj, żeby nie uszkodzić berberysu”. A on pokazuje mi, o tak, triumfalnie, ten wyrwany berberys i mówi: „Chyba mi nie powiesz, że t o jest berberys?”

Po śmierci dziadka babcia nadal chodziła na działkę, ale jej serce było zupełnie rozkręconą zabawką i miała coraz mniej siły, żeby przekopać grządkę albo opielić piwonie. Owszem, przechadzała się między klombami i ścinała materiał do bukietów: wysokie ostróżki, tojady, o których mi mówiła, że to właśnie wyciągiem z ich liści otruto Sokratesa; judaszowe srebrniki, czyli dziwne rośliny, które porastały zielonymi talarkami; jesienią szarzały i wtedy można było je łuskać, odsłaniając srebrne płatki; jaśminy, od których bolała głowa, jeśli się je zostawiło na noc w sypialni, i wiele, wiele innych kwiatów. Ale żeby wszystko to wyrastało z ziemi, zieleniło się liśćmi, wypuszczało pąki, kwitło i wydawało nasiona, po kolei, jedno za drugim, od przebiśniegów, przez narcyzy, tulipany, irysy, piwonie, ostróżki, nasturcje, aż po ziemowity, żeby wszystko to nie obumarło, trzeba było kogoś nająć.

I tak trafił do nas pan Oktawian, konkubent (babcia mówiła niekiedy: „mąż morganatyczny”) pani Władzi.

Pan Oktawian przychodził, brał w ręce szpadel i mówił: „Tutaj, kurde, trzeba skopać, kurde, bo jak się, kurde, przed zimą tego, kurde, nie skopie, to no, kurde”. Dostawał, ile się należało za godzinę, a do tego po ciężkim dniu pracy kieliszek winiaku. („Mamo - mówiła moja rozsądna matka - naprawdę nie ma sensu, żeby pan Oktawian pił dobry koniak, który specjalnie kupujemy, żebyś miała od czasu do czasu na serce, kiedy się gorzej poczujesz. Kupiłam winiak, pan Oktawian i tak się nie pozna”.) Równolegle przychodziła do nas pani Władzia (łeb jak sklep), która codziennie, czy może co drugi dzień przynosiła dobre mleko od chłopa z rynku w Oliwie, niekiedy zostawiała ukrywaną przed Oktawianem wódkę, a przy okazji miała okazję poplotkować, jeśli babcia dopuszczała ją do głosu.

Oliwa była wciąż - i jest nadal - dzielnicą, w której obok siebie istnieją dwa osobne światy. Z jednej strony można tam spotkać urocze starsze panie, „panie z paniów”, jak powiedziałaby babcia, dystyngowanych staruszków i studentów próbujących wyglądać jak godni młodzi intelektualiści (cokolwiek by to miało znaczyć). Z drugiej strony można dostać w głowę kamieniem albo kłódką, poobserwować panów w całodobowym bufecie pod kasztanem albo posłuchać krzyków z meliny. Kiedyś to ten drugi świat był w Oliwie szerzej reprezentowany, a babcię pytano w pracy: „W Oliwie mieszkasz? A co ty tam masz, Helena, dom publiczny czy melinę?” „I melinę, i dom publiczny”, odpowiadała babcia, bo cóż innego mogłaby odpowiedzieć.

Inna sprawa, że w owym czasie miejscowi chuligani i bandyci mieli swój kodeks honorowy, swoje prawa i swojego starostę; jeszcze kilkanaście lat temu, po śmierci dziadka taki malowniczy miejscowy dygnitarz (kapelusik, paltocik, przerost tkanki łącznej nosa i nowotwór na szczęce) podszedł do babci na ulicy, stanął na baczność, ukłonił się i powiedział: „Słyszeliśmy o pani nieszczęściu, nasze wyrazy współczucia”.

I tych właśnie ludzi pani Władzia znała najlepiej; to od niej dowiadywaliśmy się o wszystkich romansach, libacjach, krwawych jatkach i innych aferach. A kiedyś nawet mieliśmy okazję wysłuchać naprawdę wstrząsającej powieści psychologicznej w odcinkach (co dwa dni, z butelką mleka), o panu Gruszkiewiczu, kumplu Oktawiana, który postanowił się zapić na śmierć, bo nikt go nie kocha.

- Nie ma się co dziwić - mówi pani Władzia, a jej wystające zęby poruszają się w takt słów jak dwuszereg pożółkłych baletnic w Jeziorze łabędzim - dzieci wyjechały, żona umarła, człowiek, jak to ludzie mówią, sam jak palec, nieszczęśliwy. W dodatku bez nogi. Mówi do mojego Oktawiana: „Masz tu pieniądze, starczy na wódkę i na pogrzeb. Ja będę pił, a ty mi przynoś wódkę, aż umrę”.

Co drugi dzień wysłuchiwaliśmy tych posępnych raportów: „Gruszkiewicz już tydzień pije”. „Gruszkiewicz nie wstaje”. „Gruszkiewicz majaczy”. I wreszcie: „Gruszkiewicz umarł”.

Gruszkiewicz umarł, a i pan Oktawian nie czuł się najlepiej, bo widocznie coś niecoś uszczknął z Gruszkiewiczem, a może na stypie, w każdym razie któregoś razu to on nam niósł mleko, potknął się na schodku przed domem i złamał nogę. Że miał już swoje lata i swoją zawartość alkoholu w tkankach, złamanie praktycznie się nie goiło, a tymczasem działka nieubłaganie porastała chwastem.

I wtedy właśnie na horyzoncie pojawił się Ryży Henio. A raczej: pojawił się ponownie.

*

- Szuka pani kogoś do kopania? - pani Hibnerowa przystanęła na skraju chodnika i kiwała siwiutką głową. - A Ryży Henio właśnie wyszedł z więzienia. Żona go wyrzuciła z domu, tuła się, biedactwo. Nie ma gdzie spać. Pewnie popracowałby chętnie, szczególnie gdyby mógł zamieszkać w domku przez lato, dopóki sobie czegoś nie znajdzie.

Pani Hibnerowa, kobieta, która od wczesnej młodości do osiemdziesiątki pracowała jako felczerka, a przez ostatnie trzydzieści lat stawiała bańki i robiła zastrzyki całej naszej rodzinie, uważała najwyraźniej w poczciwości swojej, że każdy, kto nie ma zajęcia, bardzo za nim tęskni.

- Ano - powiedziała babcia - spróbujemy. Niech go pani do mnie łaskawie przyśle, jak go pani spotka.

Moja rozsądna matka nie była zachwycona tą perspektywą.

- Mamo - oponowała - nie wiem, czy Ryży Henio to jest najlepszy pomysł. Nie wiadomo, co mu strzeli do głowy, czy nie zrobi ci jakiejś krzywdy…

- Ryży Henio? Mnie? Krzywdy? - zapytała babcia niedowierzająco. - Kiedy ja Ryżego Henia znam odkąd był taki, o - przecięła powietrze rozpostartą dłonią gdzieś na wysokości biodra - miał pięć lat. Kiedyś, pamiętam, wracam z radia Kwietną, nie, Liczmańskiego, pod górkę, a tu chłopczyk płacze. Podchodzi i: buuu, pani da dwa złote, buuu, tata skórę mi złoi, buuu, bo dał dwa złote na smoczek dla brata, buuu, a ja zgubiłem. To pani dała. Wracam do domu, Paweł już wrócił ze szkoły, opowiadam mu, a on się ze mnie śmieje, że pozwoliłam się oskubać Ryżemu Heniowi, utalentowanemu pięciolatkowi z Liczmańskiego. Oho - pomyślałam - co się odwlecze, to nie uciecze. Za tydzień znowu wracam z radia, podchodzi chłopczyk: buuu, pani da dwa złote, buuu, i tak dalej. A ja pochyliłam się, popatrzyłam mu w oczy i powiedziałam: „Ty wiesz, kto ja jestem? Ja jestem - tu babcia przybrała ton Guślarza - mama Pawła”. A Pawła wszystkie te chłopaki strasznie szanowały, bo umiał się dobrze bić. Mir miał taki, że ho, ho. Ryży Henio na to z miejsca: „Nooo.. to trzeba było tak od razu”. Ale dwu złotych nie oddał.

Potem Ryży Henio w różny sposób przewijał się przez życie babci. A to przyniósł skradzionego fikusa, a to bronił Pawła przed chuliganami, kiedy go oskarżyli, że na nich napadł i psem poszczuł. „Napadł? - zapytał Henio. - Napadł? Pies smycz przegryzł, żeby Pawła bronić, a wy mówicie, że napadł? Ja wam dobrze radzę, wycofajcie to oskarżenie. A jak nie, to glinianki w Oliwie są głębokie”. A potem nagle zniknął. Nie tak jak dotychczas - na miesiąc, na dwa, na kwartał, ale na dziesięć lat.

I po tych dziesięciu latach znów stanął przed babcią.

- To jesteśmy - powiedział Ryży Henio, stając w progu z Grubym.

- Jakie „my”?

- Ja i Gruby. Pani chciała kogoś do działki, nie? Ja bez Grubego nie pracuję. i rzeczywiście, pracował z Grubym, to znaczy Gruby kopał, a Henio wskazywał palcem. Ulokowali się obaj w altance, bo, pani rozumie, pani Heleno, gdzieś człowiek żyć musi, nie? Gruby kopał w malinach, niszcząc maliny, plewił irysy, niszcząc irysy, oraz wykopywał cebulki tulipanów, niszcząc cebulki tulipanów. To zaś, czym się nie zajmował, deptał przy okazji zajmowania się czym innym.

Henio opalał brzuch.

- Heniu - zapytała go kiedyś babcia najbardziej bezpośrednim ze swoich tonów - a tak naprawdę, to za co ty siedziałeś?

A Henio, drapiąc się po brzuchu, przeniósł wzrok z kopiącego Grubego na błękit nieba i odpowiedział:

- He he, pani Heleno, he he, no, za kradzież dziesięciu lat nie dają, he he.

*

Z czasem jednak Gruby kopał coraz mniej, a Henio pił coraz więcej; Gruby widocznie mu pozazdrościł, i teraz pili obaj. W dodatku zaczęli z nimi pomieszkiwać różni koledzy i koleżanki, pijacy, narkomani, przechodzone panie z gatunku tych lżejszych, i tak dalej. Pozostali działkowicze, czemu trudno się dziwić, zaczęli pomstować na hałasy, kradzieże i porozrzucane butelki, aż w końcu moja mama podjęła decyzję o eksmisji Ryżego Henia, Grubego i ferajny. Zabrała tatę, pojechali do Oliwy, poszli na działkę i kategorycznie zażądali opuszczenia altanki, tym bardziej że nigdy oficjalnie nie pozwolili tam mieszkać ani Heniowi, ani Grubemu, ani, tym bardziej, panu Kaziowi czy pani Marysi.

Trzy razy jeszcze tak jeździli i żądali, a to razem, a to tylko mama, a to mama z babcią. Nie na wiele to się zdało. Ryży Henio za każdym razem solennie obiecywał, że już, już się wyprowadza, i albo nie robił nic, albo wyprowadzał się i wracał, a tymczasem na klombach błyszczały kolejne butelki, za domkiem coraz bardziej cuchnęło, a na ścianie powiększała się czarna plama od powieszonej na gwoździu grzałki elektrycznej.

- Myślałam, że nie wytrzymam - mówi któregoś dnia mama oburzonym głosem - byłam dzisiaj w Oliwie i poszłam z babcią na działkę. Po drodze spotykam Ryżego Henia i Grubego, którzy taszczą ze śmietnika stary telewizor, bez obudowy, rzęch zupełny. „Co panowie robią?”, pytam, a Ryży Henio mówi, że właśnie to zabierają z działki, bo się wyprowadzają. Akurat, myślę sobie, bo nieśli w przeciwną stronę, no, ale nic, mówię im, że mają się jeszcze tego dnia zabrać, bo inaczej wezwę policję. „Pani Haniu, my nie możemy, bo kolega ma chore kolana i nie może chodzić”. „To po co nosi telewizory?”, pytam, po czym mówię: „Zresztą, mnie to nie obchodzi, mają panowie zabrać wszystkie swoje rzeczy i posprzątać, bo ja nie zamierzam dotykać tych waszych brudów”. „A co, brzydzi się pani?” „Tak, boję się zarazić jakimś syfem czy innym AIDS-em”. „Ojej”, mówi mi Henio, „pani Hania taka piękna, a taka niedobra…”

No, tu Henio się przeliczył, wiedziałem to doskonale. Wystarczyło spojrzeć na moją mamę z zaciśniętymi ustami i pałającymi oczami, żeby z góry zrezygnować z tego typu argumentów, ale Henio najwyraźniej nie był wytrawnym znawcą ludzkiej natury. Żałuję, o, jakże żałuję, że nie byłem tam wtedy z mamą i nie mogłem sobie popatrzyć, jak, uskrzydlona furią, wymyśla Heniowi; zdarza się to jej rzadko, ale przybiera formy apokaliptyczne, i niech się Berma i Anjelica Huston, i Mae West schowają.

*

Oczywiście na ataku furii pani Hani, takiej pięknej, a takiej niedobrej, historia się nie kończy.

- Ale im powiedziałam - oznajmiła nam któregoś dnia babcia, pogryzając sernik od hrabianki (od hrabianki, bo cukiernię prowadzi pani X., z domu ?., kolejna pani z paniów).

- Komu?

- Ryżemu Heniowi. Weszłam, a tam wszyscy siedzą rozwaleni, znowu jakaś baba, oglądają telewizję…

- Wiedziałam. Wiedziałam, że oni ten telewizor tam zawloką. Chore kolana. Akurat. Meblują się. Młode małżeństwo.

- …oglądają telewizję, a ja wchodzę i mówię: „Co wy sobie wyobrażacie? Macie się jeszcze dziś wynieść. Paszli won!” I żeby to podkreślić, walnęłam ręką w telewizor. A telewizor stary, nagle posypały się iskry, coś zasyczało, i zgasł. Ale miałam wejście.

- I co?

- I nic. Zostawiłam krople i poszłam.

- Jakie krople?

- Do oczu - powiedziała babcia tonem oczywistości.

- Krople do oczu? - mama spojrzała na babcię badawczo, podnosząc do ust kawałek sernika. - Jakie znowu krople?

- A, bo wiesz - babcia usiłowała przybrać możliwie obojętny ton - ten drugi ma jakieś kłopoty z oczami, więc im zaniosłam krople… ostatecznie to też ludzie…

- Mamo! Zaanektowali ci altankę, nic nie zrobili, jeśli nie liczyć paru szkód, cała działka w śmieciach, wszędzie jakieś butelki, brud, syf i malaria, narkomani, dziwki… niedługo to będzie najmodniejsza melina w całej Oliwie. A ty im nosisz krople do oczu! Koniec świata. Każesz im się wyprowadzić i nosisz krople!

- Haniu…

- Co „Haniu”, co „Haniu”? Wszyscy ludzie mają serdecznie dosyć tych kryminalistów, i słusznie. Są plotki, że kradną na działkach, że demolują. Mamo!

Ten drab cię gotów zaszlachtować.

- Eee, tam, Ryży Henio. Co mi zrobi Ryży Henio, którego znam od takiego… - tu babcia odmierzyła dłońmi pół metra - …i który od takiego mnie ocyganiał? Iiiii…

- Ależ mamo - apelowała najrozsądniejsza z matek - mamo, to jest bandzior, z takimi nie ma żartów.

- Już ja umiem się obchodzić z „takimi”, jak to powiedziałaś. Ja jestem z Lisowa, a Lisów to złodziejska wieś. Od wieków. Złodziejska i honorowa.

- Ależ mamo - nie poddawała się najprzezorniejsza z matek - to było przed wojną. Sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat temu. Nie teraz. Ludzie są inni, złodzieje są inni. Nie mają honoru złodziejskiego. W ogóle nie mają żadnych zasad. Dla takiego typa udusić ciebie albo walnąć na odlew to betka.

- Tak? Taaak? - tu babcia zacietrzewiła się na swój uroczy, absolutnie niemożliwy do podrobienia sposób. - No to ja ci coś opowiem. Jak byłam zupełnie mała…

- Mamo!

- Znamy - rzuciłem zza kadru.

- …zupełnie mała - podniosła głos babcia - to w Lisowie grasowali straszni rozbójnicy. W ogóle było masę przestępców, bo ze Świętego Krzyża wychodzili na wolność i osiedlali się w okolicy. Nie tylko rzezimieszki, polityczni też…

- …i dzięki temu - przerwałem - chłopi byli wyjątkowo, no po prostu wyjątkowo inteligentni, kradli na potęgę i nie znosili policji, konflikty rozwiązywali we własnym gronie. Siekierami.

- No właśnie. A to było po pierwszej wojnie, grasowali i grasowali. Mój ojciec po przyjeździe do Polski, parę lat później… ze dwa, trzy lata później… kiedy musiał się wybrać gdzieś dalej poza wieś, to chadzał z dwoma nabitymi rewolwerami w dłoniach…

- Jak John Wayne.

- …jak John Wayne. Albo jak Gary Cooper. No. Bardzo było niebezpiecznie, a najgorszy był taki gang Byka… gang, bo ja wiem, czy tak to można nazwać… dwóch ich było, czasem trzech. Wiem, że herszt nazywał się Byk, bo kiedy już byłam dorastającą panienką, znalazłam na strychu gazety z tego okresu, w których opisywano ich kolejne wyczyny. Mieli na sumieniu kilka osób, a akurat tego dnia, kiedy pojawili się w Lisowie, zabili jakąś staruszkę w sąsiedniej wsi. Czy może umarła na zawał, kiedy jej grozili pistoletem? Nie pamiętam. W każdym razie ja byłam maleńka i, wiem to z opowieści mamy, leżałam w kołysce w sąsiednim pokoju. Mój dziadek pracował w gabinecie.

- Mamo, znamy to na pamięć…

- I co z tego? - Bezpośredniość tego typu pytania odbiera na jakiś czas możliwość argumentowania, więc nie przeszkadzaliśmy więcej w potoku narracji. - Dziadek pracował w gabinecie. Musiało być lato, bo żniwa, wszyscy w polu, wieś puściuteńka. I nagle, w samo południe, do dworu wpadają bandziory, Byk i ten jego pomagier, i dawaj rabować po wszystkich szafach, wygrażać pistoletami… Na rogu stołu, pokazywała mi to potem i mama, i babcia, na rogu takiego wielkiego dębowego stołu układali łupy: srebra, biżuterię, zegarki. Przetrząsali papiery, wybebeszali szuflady biurek, wrzeszczeli potwornie. Drzwi do gabinetu dziadka otworzyli kopniakiem, a dziadek tylko podniósł oczy znad papierów, sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyciągnął papierośnicę i powiedział…

- „Może panowie bandyci pozwolą papierosika?” - krzyknęliśmy z mamą chóralnie.

- …a oni - ciągnęła niezrażona babcia - owszem, pozwolili. Pomagier dalej rabował i układał wszystko na rogu stołu w salonie, a Byk rozsiadł się i palił, zarekwirowawszy dziadkowi srebrną papierośnicę, zegarek i banknoty. A wtedy moja mama, i nie potrafię jej tego przebaczyć po dziś dzień, zamknęła drzwi pokoiku, w którym spałam, na małą, byle jaką zasuwkę i czmychnęła z domu tylnym wejściem, wiecie, że moja mama zawsze biegała, zamiast chodzić, a co dopiero wtedy, dobiegła do dzwonu na trwogę i zaczęła bić, bić w dzwon bez opamiętania. Ludzie podnieśli głowy znad zboża i rzucili się ku wsi, a bandyci zwiali gdzie pieprz rośnie, zostawiając w popłochu wszystko, co zgromadzili na rogu stołu. Niedługo potem złapano ich i dostali jakieś bardzo wysokie wyroki… ale wiecie, nie mogę wybaczyć mamie, że zostawiła dziecko, bo mogliby się dostać bez problemu do kołyski, raz kopnąć drzwi i po wszystkim. Przez wiele lat śniło mi się to tak wyraźnie jak własne wspomnienie: odpadające po kolei gwoździki, pękająca zasuwka i bandyci wdzierający się do mojego pokoiku, zabierający mnie z kołyski… brrr, nawet teraz mam dreszcze, kiedy o tym pomyślę.

*

Lisów był najbardziej złodziejską wsią pod słońcem. Brało się to z faktu, że - jak już powiedziano - car Wszechrosji w swej mądrości ustanowił nieopodal słynne więzienie na Świętym Krzyżu, gdzie osadzano więźniów z całego Imperium Rosyjskiego - kryminalnych i politycznych. A kiedy odsiedzieli swoje wieloletnie wyroki, na stare lata nierzadko osiedlali się w okolicy i zajmowali jakimś fachem, którego nauczyli się albo jeszcze na wolności, albo w więzieniu. Byli kowale i sto- larze, szewcy i zdunowie, z nazwiskami węgierskimi i litewskimi, rosyjskimi i ormiańskimi, a wszyscy oni w końcu brali sobie jakieś miejscowe dziewuchy albo wdowy, mieli z nimi dzieci, a te dzieci miały swoje dzieci, i tak szło to przez pokolenia. Inteligentni po politycznych i ze złodziejską żyłką - no i słynnym złodziejskim honorem - po kryminalnych. Bo byli to jeszcze honorni przestępcy dziewiętnastego wieku, którzy posługiwali się kodeksem niemal tak skomplikowanym jak kodeks rycerski - a z pewnością równie sumiennie przestrzeganym.

- Kiedy zdarzyło się, że jakiś chłop wyciął kapustę sierocie, bo była taka jedna dziewczyna, miała wszystkiego chatkę przy drodze i poletko kapusty, a on, rozumiesz, w nocy zakradł się z nożem i wyciął kapustę… Chłopi, jak się o tym dowiedzieli, a dowiedzieli się prędko, bo dziewczyna zawodziła na całą wieś, zrobili w sklepiku naradę, komisję całą - bo pójść na policję to straszna plama na honorze - przeszukali jedną chałupę za drugą, aż znaleźli u tego szubrawca wyciętą kapustę. To sprali go tak, że z łóżka się nie mógł przez trzy tygodnie podnieść, tylko go żona pielęgnowała. Następnego dnia przychodzę do sklepiku, a sklepik to był i handel, i klub dyskusyjny, i karczma… i mówi mi taki jeden: .Jakeśmy go łobili, łotra, że hej. To nie mogłeś, mówię mu, na księże pójść, tylko do sieroty? Nie mogłeś, bezkurcyjo, na dworskie iść, tylko do biednej…”, a ja mu przerywam i mówię: „Nie, na dworskie nie mógł”. Zmieszał się, w sklepiku zrobiło się cicho… a ja mówię: „Na dworskie nie mógł, bo na dworskim nie ma kapusty”. Ale się ci chłopi śmiali, coś niesłychanego; od razu poczułam, że jestem swoja, a jeden z nich powiedział mi potem tonem największej aprobaty: „Panienka Lala to nijakiego hunoru ni mo, nosa nie zadziro, żadnych pańskich fochów”. Bo to byli bardzo dobrzy ludzie. Babcię Wandę to złodziejstwo przerażało. Miała w pamięci chłopów na Ukrainie, którzy nie sięgali po cudze. Zawsze opowiadała, jak jechali do sąsiedniego majątku i gałąź renklody, ciężka od dojrzałych, lepkich od soku owoców uderzyła w twarz woźnicę. „Niech już Wasyl zje - powiedziała babcia zza woalki - jak mu się tak same do ust pchają”. „Nie ja sadziłem - odparł - nie ja będę jadł”. No, ale jak przyszło co do czego, to riezali, a nas nasi chłopi obronili przed Sowietami.

- Znam, babciu, znam, wszystko znam. Wiem, że kiedyś coś ci ukradli, wezwałaś policję i nagle cała wieś, która zawsze cię kochała i nazywała Lalunią, stanęła murem…

- Bo stanęła. Wszyscy przyszli, stanęli przed dworem, dookoła policjanta i patrzyli na mnie spode łba, aż w końcu machnęłam ręką i nie złożyłam skargi. A wtedy usłyszałam takie przeciągłe, długie „ufffff…” Chłopi odetchnęli, złodziej odetchnął, i nawet ja odetchnęłam.

- Wiem.

- A znasz, jak babcia Wanda miała taki piękny materiał, białą pikę w czarne wzory? Stał, zrolowany w belę, w szafie, i babcia co jakiś czas otwierała szafę i patrzyła, czy nie ubyło. I kiedy umarła moja mama, chciałyśmy coś z tego uszyć, bo wojna, nie było jak kupić porządnego materiału na żałobne ubranie. Otwieramy szafę, wyjmujemy belę, a to tylko dookoła owinięte materiałem, a w środku wypchane gazetami. Robota Gienki, służącej. Oczywiście się nie przyznała, ale ona strasznie kradła, i to tak sprytnie. No, ale ja tam do niej nie mam pretensji, to ciotka Mechowa ją tak skrzywdziła, nabiła jej głowę tymi anarchistycznymi bredniami. Gienka całymi dniami siedziała u niej w pokoju pod tymi gargulcami, maskami i obrazami…

- Babciu, ja wiem, ale chodzi o to, że Lisów to Lisów, a Henio to Henio. I że trzeba się go pozbyć.

- Ano, chyba rzeczywiście trzeba - przytaknęła babcia z ciężkim sercem.

*

W końcu zrobiliśmy tak jak nam poradzono: wyprosiliśmy Henia z altanki i założyliśmy kłódkę. Kiedy wyłamał zamek i wszedł do środka, było to już oficjalne włamanie i mogliśmy wezwać policję. Policja wywaliła Henia et consortes, a mama zlała domek lizolem, po pierwsze, żeby zdezynfekować, a po drugie, żeby zniechęcić ewentualnych kolejnych lokatorów.

I wtedy Henio zrobił coś, czego babcia nie mogła mu wybaczyć. Spytał się na odchodnym, czy może jeszcze skorzystać z telefonu, i zadzwonił na policję, żeby donieść na jakiegoś kumpla. Babcia zrobiła się czerwona z wściekłości i powiedziała mu:

- Wstydź się. Ja jestem ze złodziejskiej wsi i wszystko rozumiem, ale tam złodzieje mieli swój honor. Gdyby ktoś doniósł na kolegę, to byłby spalony do końca życia. Wynoś się. Nie chcę cię więcej widzieć. Nigdy. Nie masz prawa przestąpić progu tego domu.

*

Ale nie było to ostatnie spotkanie babci z Ryżym Heniem. Kiedy na wiosnę lizol nieco wywietrzał, zakwitły przebiśniegi, a babcia po ciężkiej grypie po raz pierwszy wyszła do sklepiku, Ryży Henio wyrósł jak na zawołanie z kocich łbów ulicy Liczmańskiego, podbiegł do babci i bez słowa podniósł ręce do jej szyi i złapał za końce szalika.

- Pani Heleno - powiedział - podobno pani chorowała, dopiero co zaczęła pani wychodzić z domu, a taka pani nieopatulona pod szyją, znowu chce pani złapać jakąś chorobę?



Rozdział VI

Po sprytnym wydzierżawieniu Morawicy, która niebawem zmieniła właściciela w tajemniczy sposób, dziadek Brokl wprawdzie nieco się zmartwił, ale zaraz zobaczył na horyzoncie kolejny interes swojego życia, który, jak każdy zaplanowany z góry interes Leonarda Brokla, był olśniewającym niewypałem. Omamiony magią milionów, w samym środku reformy Grabskiego uparł się sprzedać ziemię w Lisowie chłopom, a uzyskane tym sposobem gigantyczne kwoty umieścić w akcjach przedsiębiorstw, w czym, jak wiemy, miał spore, choć różnorakie doświadczenia. Trzeba dodać na usprawiedliwienie rodziny, że wszyscy mu to odradzali, a ciocia Mechowa gardłowała, że tym razem to już naprawdę trzeba go ubezwłasnowolnić; był to zresztą pomysł nienowy, który wykluł się w jej głowie, kiedy dziadek wydzierżawiał Morawicę.

- Ale moja mama powiedziała - tu z głosu babci przebija duma - „Róbcie, co chcecie, ale Lisów oficjalnie jest mój. Jak go ojciec chce rozprzedać, niech rozprzedaje, w końcu to jego majątek”. 1 że ojca ubezwłasnowolnić nie da. W związku z tym dziadek rozprzedał Lisów, tym bardziej że chłopi dziwnie byli chętni do tego interesu i dziwnie bogaci, więc raz-dwa cała ziemia, prócz jakiś okrawków: wzgórza, podmokłej łąki i jeszcze paru mórg tu i ówdzie, poszła w nowe ręce. Poszło (babcia mówi „poszło” po pańsku, jak rosyjski książę w Monte Carlo nad ruletką, z hukiem i akcentem na drugie o). Dziadek szczęśliwie piastował swoje miliony, a za tydzień mógł sobie za nie kupić pudełko zapałek. Kiedy po wojnie przyszli komuniści i mówili o parcelacji, chłopi powiedzieli: „Parcelacja? He, he, pan dziedzic to nam tu parcelację dwadzieścia lat temu zrobił”.

Dziadek stopniowo dziecinniał. Siadywał często z wujem Maciejem i razem przypatrywali się małym muszkom, biedronkom albo szczypawkom. Kiedyś ojciec przyjeżdża z Kielc, a tu biadanie. Na dziadka znów podziałała magia milionów i sprzedał handlarzowi starzyzną cały wóz obrazów, książek, lakowych parawanów, krzeseł, rycin, bibelotów. Ojciec wziął chłopa z furmanką i dogonili handlarza: biednego łysawego Żyda, który, co tu kryć - w tym momencie pobrzmiewa nuta głębokiego smutku w filosemickiej duszy mojej babci - wykiwał staruszka i cieszył się, że zarobi niezłą sumkę. Tata powiedział mu: „Tyle pan zapłacił. A to za fatygę. I proszę to oddać”. „Ja to wszystko kupiłem od pana starszego, ja mu za to zapłaciłem”. Zaczął się handryczyć, wykrzykiwać obelgi, grozić policją. Ojciec powiedział: „Policja? Znakomity pomysł, zaraz wezwiemy policję. To się świetnie składa, bo ja jestem prawnikiem i doskonale wiem, co panu grozi za oszukanie człowieka w podeszłym wieku”. No i tamten ustąpił. Ojciec oddał mu pieniądze, dorzucił parę groszy, kazał przeładować wszystko na furmankę i zawrócił do domu, rozzłocony zachodzącym słońcem, dumny jak Agamemnon. A w domu dziadek Brokl spał w fotelu snem sprawiedliwego.

*

Takim właśnie zapamiętała go babcia - starszy, siwy pan, który wchodzi do swojego pokoju, patrzy na wnuczkę i spokojnym głosem mówi:

- No, śmierdziucha, wstawaj z fotela, dziadek chce usiąść.

Przez okna widać ogród i Kubusia, jak pogryza trawę. Parobek wraca z pola i myje ręce w beczce. W pokoju babci Wandy dziewczyny ze wsi robią pająki ze słomy i kolorowej bibuły, żeby zimą było czym ozdobić dwór przed świętami.

*

I wtedy dziadek Brokl umarł. Ze swoimi czarnymi oczami, smagłą cerą i białą, starannie ułożoną fryzurą marmurowego popiersia. A bogini Fortuna, która opiekowała się dziadkiem Brokiem przez całe jego zmienne życie, przerzucając go ze szczytów koła w otchłanie i z otchłani na szczyty, z właściwą sobie kapryśnością postanowiła się ot tak, bez powodu zatroszczyć o jego wnuczkę, a moją babcię. Zafurkotała skrzydłami złoconymi, zafurkotała kołem szprychastym, sfrunęła z chmur bitośmietannych i położyła na czole mojej babci gwiazdę przychylności losów.



Rozdział VII

W owym czasie Walerian Karnauchow nauczył się języka na tyle, że mógł nostryfikować dyplom radcy prawnego, zatrudnić się w Izbie Skarbowej i sprowadzić rodzinę z Lisowa do Kielc. Rodzinę, czyli żonę i córkę (oficjalnie: pasierbicę). Bo Romusia, córka prababci Ireny z pierwszego małżeństwa, mieszkała osobno ze swoim mężem i przyjeżdżała tylko w odwiedziny.

*

Jadę sobie przez supermarket wózkiem, wybieram jogurty, steki i oliwki, a obok mnie Margot.

- Wiesz - mówi przy regale z zupami w proszku

- w tym mieszkaniu, do którego się wprowadziłam…

- Hm?

- Są duchy.

- To świetnie - mówię najspokojniej w świecie, bo Margot należy do osób, które podchodzą z szacunkiem do istoty świata i mają szerokie, nieracjonalne horyzonty, dzięki czemu można z nią prowadzić rozmowy bez zbędnych „och, to niemożliwe” i „ach, to przerażające” - a wiesz przynajmniej czyje?

- Tak, bo to było mieszkanie mojej ciotki i wuja. Ich córka odziedziczyła je po ich śmierci i teraz wynajmuje.

- A lubiłaś ich?

- Bardzo. I oni mnie też.

- I co?

- Nic, rozmawiamy sobie.

- To bardzo dobrze, że są, będą się tobą opiekować.

- Myślisz?

- No, na pewno. Takie duchy to skarb. Opowiadałem ci o Romusi, siostrze mojej babci?

- Nie.

- Moja babcia… masz ochotę na czekoladę? A taką z bąbelkami? Białą czy mleczną?

- Mleczną.

- Moja babcia miała ukochaną przyrodnią siostrę, Romusię. A Romusia miała gruźlicę. Czy może inaczej, zarówno moja babcia, jak i gruźlica, miały Romusię - i gruźlica wygrała. Romusia w młodości zaraziła się od matki i, ze zmiennym szczęściem, chorowała i zdrowiała, trwało to przez lata całe. W czasie pierwszej wojny przetrwała oblężenie Kalisza, gdzie był straszny głód i chłód, i odtąd było już coraz gorzej. Wyszła za pewnego lekarza, który bardzo ją kochał i robił, co mógł, żeby ją uratować.

- A ona jego?

- Co?

- Kochała?

- Chyba nie zanadto. Babcia go znienawidziła, bo kiedyś przyjechali z Warszawy z wizytą i usłyszała, jak się kłócą w zamkniętym pokoju. Roma krzyknęła: „Jak ty mnie traktujesz?”, a babcia myślała, że: „Jak ty mnie tratujesz”. Wyobraziła go sobie, jak za tymi drzwiami skacze po Romusi, jak udeptuje ją wielkimi buciorami. I znienawidziła go. Przywiózł jej czekoladki, to wysypała je na ziemię i podeptała; przywiózł lalkę, to wyrzuciła przez okno. Ale chyba nie był aż taki zły. Za skromny spadek, który dostał po jakimś wuju czy stryju, wysłał Romę na kurację do Włoch. Pojechała, poznała tam jakiegoś młodego gruźlika, zakochała się. Zwlekała z powrotem. Tamten umarł, przyjechała załamana. Leczyli ją, jak umieli, a że przeważnie nie umieli, to co rusz zmieniano kuracje. Czekaj, jeszcze nie idziemy do kasy. Na przykład musiała zjadać codziennie kopę surowych jajek; było nawet takie zdjęcie, Romusia leżąca w łóżku i stos skorupek… bolszewicy spalili w kominku, jak większość fotografii… ale wszyscy mieli nadzieję. Ostatecznie, jej matka żyła z gruźlicą ze dwadzieścia lat. Wprawdzie ponad pół roku siedziała po sanatoriach górskich i wracała od wielkiego dzwonu, wprawdzie zrobili jej tak zwaną katarynkę…

- Katarynkę?

- Taką operację: chore płuco nawijało się, jak na korbkę, i zmniejszało jego powierzchnię. Mało kto to przeżywał, ale prababcia przeżyła; i wróżono jej prędką śmierć, ale dotrwała z tym podwiązanym płucem do połowy wojny, czyli kilkanaście lat.

- A Romusia?

- Czekaj, spokojnie. Wszyscy mieli nadzieję, że jej się polepszy. Aż tu którejś nocy moją babcię, wtedy może czteroletnią, obudził straszny płacz matki. Wysunęła się z łóżka i podreptała tymi małymi stopkami w stronę korytarza. I cóż widzi? Ojciec siedzi na łóżku i tuli matkę, która nie może się uspokoić i mówi urywanym głosem: „Przyszła… taka szara, szara postać… stanęła w progu i powiedziała: Romusia ma przed sobą rok… rok życia… umrze… tego a tego dnia… to mniej niż rok…” A on tulił ją i tulił, i powtarzał, że to tylko sen, i znów tulił, i scałowywał łzy z policzków; wielki, łysy, brodaty mężczyzna, scałowujący łzy z policzków… Ale nie byłby sobą, nie byłby uporządkowanym, racjonalnym i starannym radcą prawnym Walerianem Karnauchowem, gdyby nie zapisał daty na karteczce i nie schował jej pod papierami w szufladzie biurka. A kiedy w niecały rok później moja prababcia dostała telegram z Warszawy, że Romie się pogorszyło, wiedziała już, że jedzie spotkać się z nią po raz ostatni. Zgadzało się co do dnia.

- Tam jest mniej ludzi.

- Ale zobacz, jak mają pełno w koszykach. Lepiej tutaj. Och, no dobrze. W każdym razie moja babcia miała wtedy z pięć lat i nieprzytomnie tęskniła za Romusia. A Romusia przychodziła do niej co noc, we śnie. Rozmawiała, bawiła się lalkami, a po chwili uciekała. „Czekają tam na mnie - mówiła - wypuścili mnie do ciebie tylko na pięć minut. Ale jutro znowu będę”. A któregoś dnia nie przyszła i babcia zrozumiała, że jest już gdzieś indziej. To wszystko. Tak więc babcia wychowywała się bez siostry i, prawdę mówiąc, bez matki, która całymi miesiącami siedziała w sanatoriach w Tatrach. Widywała ją tylko parę razy do roku - na święta i kiedy wiał halny, bo halny bardzo szkodzi gruźlikom. A i wtedy matka jadła i spała osobno, wygotowywała na prymusie wszystkie swoje sztućce i naczynia i nie pozwalała się całować. Pomyśl, babcia po tylu latach mi mówiła: „To jedno z moich najgorszych wspomnień z dzieciństwa: matka wraca z sanatorium, biegnę do niej z daleka, żeby ją uściskać, a ona wyciąga ręce odpychającym gestem i mówi: „«Nie dotykaj mnie, nie dotykaj mnie»”.

*

Mama wychowywała nas, tak jak została wychowana przez babcię, a babcia przez pradziadka. Tata wychowywał nas tak jak został wychowany przez dziadka, a dziadek przez pradziadka Dehnela. Pradziadek Dehnel był legionistą, posłem i dyrektorem szpitala, a jego syn najpierw wstąpił do korpusu kadetów, a później został oficerem i kapitanem żeglugi. W związku z tym mój tata stosował rozwiązania siłowe, wydawał rozkazy i spotykał się z ciągłym buntem na pokładzie.

Radca prawny Karnauchow negocjował. „Uważam, że musisz umyć zęby – mówił - ale jeżeli podasz mi rozsądne, poparte przykładami argumenty i udowodnisz w dyskusji, że jest to zbyteczne, to nie będziesz musiała myć zębów”. Co więcej, bywało, choć może nie w kwestiach aż tak podstawowych, że przyjmował argumenty córki. W związku z tym moja babcia, już jako osoba dorosła, miała w rodzinie niewzruszony autorytet, i kierowała, jak chciała, całym domem na zasadach oświeconej monarchii absolutnej, mojej mamie zaś znacznie łatwiej przychodziło egzekwowanie od nas różnego rodzaju cnót dziecięcych, w rodzaju sprzątania klocków i odrabiania lekcji.

Aż dziw, że mój brat i ja, targani jak łódka z barokowych włoskich arii między dwoma przeciwnymi wiatrami, nie wyrośliśmy na znerwicowanych nastolatków ze skłonnością do buntu pokoleniowego.

*

W jednej tylko kwestii pradziadek był nieprzejednany, a mianowicie w kwestii diety. Lekarze, ci sami, którzy kazali Romie zjadać kopę jajek dziennie, twierdzili, że dziewczynka potencjalnie zagrożona gruźlicą powinna jeść a to duże ilości tłustego mięsa, a to duże ilości krwawych befsztyków, a to to, a to tamto.

- Stał nade mną z pasem - opowiada babcia - i mówił, że nie wstanę od stołu, dopóki nie zjem befsztyków. Płakałam, grymasiłam, ale jadłam. Zresztą, tak naprawdę nigdy mi nie dał w skórę za niejedzenie. Jeden jedyny raz tata mnie naprawdę solidnie stłukł. Bez żadnych argumentów, bez dyskusji. Przyszłam do domu i rzuciłam byle jak buciki. „Ustaw ładnie buciki” - powiedział tata, a ja odpowiedziałam: „Niech Hanka ustawi, Hanka od tego jest”. „Nie - powiedział tata - Hanka nam pomaga, bo mama jest w sanatorium i nie może dla nas gotować. Buciki masz sama ustawić i nie waż mi się kiedykolwiek mówić, że Hanka od czegoś jest. A teraz idź do niej i ją przeproś”. „Nie przeproszę”. „Przeprosisz”. „Nie przeproszę”. No to tata dał mi klapa. A ja wtedy popatrzyłam na niego z wyrzutem i powiedziałam z patosem: „Bij, Moskalu, polskie dziecko!” Dostał szału. Ściągnął pasek, rzucił mnie na łóżko i zaczął tak tłuc, a ja tak wrzeszczeć, że Hanka przyleciała z drugiego pokoju i musiała go odciągać.

*

Moskal. A iluż ich tam było w Kielcach, tych białych Rosjan? Radca Karnauchow, jego siostra Sasza, która miała dość bycia guwernantką w wiedeńskich domach swych dawnych znajomych i przyjechała do brata, jacyś carscy urzędnicy, których likwidacja imperium zastała poza jego granicami, jacyś emigranci, uciekinierzy różnego autoramentu.

- Sporo było adwokatów i sędziów. Przychodzili do ojca i narzekali, że polska palestra nie chce ich wpuścić w swoje szeregi. A tata kiwał głową, przytakiwał, pocieszał, a po ich wyjściu mówił, że zdziwiłby się, gdyby którykolwiek z tych gałganów dostał posadę.

- A jak rozmawiał z tymi Rosjanami, to ich rozumiałaś?

- Oczywiście. Od najwcześniejszych lat. Tata zawsze mówił, żebym uczyła się rosyjskiego nie od niego, bo ma naleciałości ukraińskie, tylko od mamy, bo ona mówi pięknym, literackim językiem. A sam uczył się od niej angielskiego, żeby móc czytać w oryginale angielskich poetów; mama chwaliła go, że ma duży zasób słów, ale kiedy czytał na głos, uciekała do drugiego pokoju i krzyczała, że ma taki fatalny akcent.

- A po polsku dobrze mówił?

- O, bez problemu. Miał tylko w repertuarze kilka stałych błędów, które zostały mu z czasów nauki. Na przykład mówił „chrząszcze” na chrząstki. I „trzy kieliszka”. Ale poza tym mówił bezbłędnie, chociaż ze wschodnim akcentem. A jeżeli nie chciał, żebym zrozumiała, o czym rozmawia z mamą, przestawiali się na francuski, w związku z czym bardzo szybko nauczyłam się francuskiego, ale się z tym nie zdradzałam.

Oprócz Rosjan byli jeszcze Żydzi, Niemcy i jeden Serb, Vitek. Żydów było najwięcej. Zresztą, państwo Karnauchow zamieszkali na ulicy Szerokiej, w dużym mieszkaniu od ogrodu, u Frydmana, naprzeciwko synagogi. Frydman był pobożny Żyd i dobry człowiek, godził prababcię z chasydami.

- Chasydzi? Chasydzi? Nie pamiętam.

- No, babciu, kiedy cadyk przyjechał.

- Aaaa, tak. Przyjechał cadyk i mnóstwo młodych Żydów. I jeden z nich modlił się, modlił, tańczył, aż wpadł w uniesienie mistyczne… no, w każdym razie dostał drgawek, upadł na ziemię i zaczął toczyć pianę z ust. A moja mama, która to wszystko widziała przez okno w kuchni, wybiegła na ulicę i - ostatecznie córka chemika, primo voto doktorowa, secundo voto radcowa, umysł ścisły - poleciała cucić chłopaka solami trzeźwiącymi. Strasznie się obrazili, że bluźni i wmawia im, że chłopak ma epilepsję, kiedy gołym okiem widać, że z Bogiem rozmawia. Na szczęście Frydman wszystko to jakoś umiał załagodzić i dobrosąsiedzkie stosunki wróciły do normy. I zimą znów, jak co roku, woziłam na swoich sankach biedne żydowskie dzieci. Bo to było tak: ulica bardzo stroma, jak zimą zamarzła, to idealny tor saneczkowy (dziesięć lat wcześniej babcia dodałaby tu niezawodnie: „Tylko nie myślcie sobie, że to tak wolno jeździć po ulicy. Teraz jeżdżą samochody, autobusy, mogłoby się wam coś stać. Ale przed wojną jechał jeden samochód na trzy godziny i było bezpiecznie”, ale że nie chadzamy już za płot na górkę, takie ostrzeżenia wyszły z użycia). Więc jeździliśmy, jeździliśmy, jeździliśmy, ile się da. A po bokach stały dzieci, których rodziców nie było stać na sanki. Ale tyle nas było, że jak każdy wziął kogoś na swoje sanki, to jeździli wszyscy. Tylko że żydowskich dzieci nikt nie brał, więc to ja zawsze się nad nimi litowałam, i dlatego na mnie wołano: „Żydowska ciotka, żydowska ciotka!”

*

- Rodzice bardzo lubili Żydów i kiedy były jakieś antysemickie zajścia, ojciec zawsze mówił: „Ja to bym wprowadził kary cielesne, łapał tych studentów i spuszczał im lanie na dziedzińcu uniwersytetu”, na co mama, chociaż się z nim w zasadzie zgadzała, odparowywała: „Bo ty jesteś czerń spod czapki Monomacha”, i obrażała się nie na żarty za jego despotyczne poglądy. A potem śmiała się ze wszystkiego i kiedy szli do kinematografu, gdzie pokazywano film o Kozakach, mówiła do mnie z dumą: „Tatusiowie cwałują”. Po powrocie do domu tata rozpierał się w fotelu i mówił: „Bo my, Kozacy, nie przywiązujemy się do rzeczy. Szliśmy na Tatarów, na Turków, na Polaków, przywoziliśmy jedwabie i złotogłowie, wszystko to nakładaliśmy na siebie i bach! do beczki z dziegciem. A co…”

- Ale miało być jeszcze o Żydach.

- Będzie, będzie. Jak wiesz, chodziłam na komplety do pani Maryli Możdżeńskiej; szkoła ta, zastępująca oddziały szkoły podstawowej, cieszyła się znakomitą renomą i do gimnazjum brali stamtąd z otwartymi ramionami; specjalnie nie egzaminowali nas nawet z geografii i biologii, bo wiadomo było, że tych przedmiotów u pani Możdżeńskiej się nie uczy. Ja oczywiście się uparłam, że to też zdam, no i spytali mnie, czemu gąsienica żerująca na liściach jest zielona, a ja powiedziałam, że ma przezroczysty brzuszek i widać przez skórę to, co zjadła. Strasznie się ze mnie śmiali.

- Żydzi!

- No już, już. Wszystko dlatego, że pani Możdżeńska była antysemitką. Na lekcjach mówiła nam, że porządni Polacy u Żydów nie kupują, bo raz, że to oszuści, a dwa, że sprzedają samą tandetę. W tym drugim było akurat trochę racji, bo żydowskie sklepiki na ogół cienko przędły, więc wszystko było drugiego czy trzeciego sortu. Znasz to, jak biedny Żyd stoi przed sądem? Sędzia pyta: „Czy to prawda, że oskarżony ma sklep?” „Mam sklep, ale ten sklep przynosi mi dzień w dzień same straty”. „To z czego oskarżony żyje?” „Z tego, że raz na tydzień, w szabas, sklep jest zamknięty”. Kiedyś było jakoś tak, że nie kupiłam zawczasu w sobotę zeszytu, a w poniedziałek musiałam oddać zadanie domowe, więc pobiegłam na róg do sklepiku i kupiłam zeszyt. Papier był kiepski, atrament pryskał, ale nic, zaniosłam zadanie nauczycielce i mówię, że musiałam kupić zeszyt w niedzielę i że po powrocie do domu przepiszę pracę domową na czysto. Ależ ona się wściekła! Napisała do ojca: „Nie życzę sobie, żeby Pańska córka kupowała u Żydów”. A ojciec odpisał: „A ja nie życzę sobie, żeby Pani wychowywała politycznie moją córkę. Jeszcze jedna taka próba, a zabieram ją ze szkoły”. A czesne było wysokie, więc pani nauczycielka więcej się nie awanturowała.

Któż tam był jeszcze? Był pobożny Frydman z wielką ilością dzieci i pociotków. Był dyrektor fabryki, pan Paszyc, który zarabiał sześć tysięcy, miał automobil, Paszycową, czyli znienawidzoną przez robotników żonę, która rozbijała się po mieście w luksusowym landzie, i Paszycównę, czyli astronomicznie leniwą córkę; była stara Sandałka, która chodziła codziennie od domu do domu z koszem bułek na plecach i sprzedawała je odrobinę drożej, niż kupowała hurtem w piekarni, a za każdym razem patrzyła na moją chorowitą babcię i mówiła: „Chowacz, chowacz, z niej cosz jeszcze wyrosznie”… Aaa, właśnie, w Lisowie byli Aron i Gołda, Aron rzeźnik, wyjątkowo wredny człowiek, który nie miał prawa wstępu do dworu, odkąd babcia Wanda sprzedała mu dwa cielątka, pod warunkiem że ich nie zarżnie, tylko sprzeda dalej, żeby wyrosły. Aron zaprzysiągł się na wszelkie świętości, a zaraz potem zaszlachtował je w stodole, bo nie chciało mu się nawet zaprowadzić ich do jatki. I kiedy tak je zarzynał i skórował, babcia Broklowa weszła do stodoły i go przeklęła. Za to Gołda, żona Arona, była kobietą dobrą, pobożną i pracowitą. Wychowała mu mnóstwo dzieci, znosiła jego szpetny charakter i w ogóle zasłużyła sobie w oczach wszystkich na łaskę Pana. Pan jednak chciał, żeby któregoś popołudnia, kiedy siedziała przed swoim domem na ławeczce i wygrzewała się w promieniach słońca, zza zakrętu wyjechała ciężarówka pełna skrzyń z jajami; Pan chciał, żeby jedna ze skrzyń spadła z ciężarówki i trafiła Gołdę, zabijając ją na miejscu. Pogrzeb miała piękny, z kantorem, z lamentami i z wylewaniem łez, że spotkało ją takie nieszczęście. Któż to mógł wtedy wiedzieć, jakież szczęście spotkało Gołdę? Chyba jeden Pan.



Rozdział VIII

Jakie mogło być to życie wtedy w Kielcach? Tak sobie wyobrażam Kielce, symbol, jako szczyt ohydy…

- Ci z Radomia to myśleli sobie nie wiadomo co, a nawet tramwajów nie mieli. A w Kielcach tramwaje były. Jak się żyło? Tata chodził do pracy. Mama siedziała w sanatoriach, co pochłaniało połowę pensji ojca, chociaż zarabiał całkiem nieźle, sześćset pięćdziesiąt złotych. Ciocia Sasza uczyła gry na fortepianie. Ja chodziłam do szkoły. Na początku zrobiłam straszną fopę, bo dziewczynki stały przed plakatem i czytały na głos: „ci-ne-ma pa-la-is”, a ja powiedziałam: „sinema pale”, bo francuskiego przecież nauczyłam się jako mała dziewczynka, żeby podsłuchiwać rodziców… no i strasznie mnie wykpiły. Ale potem miałam różne przyjaciółki. Na przykład Hankę Przyłuską…

- To ta, co ci podobno zawsze zazdrościła i robiła głupie psikusy?

- Bo ona taka była. Właśnie taka. Mówiła: „Siądź w majtkach na wodę, siądź w majtkach na wodę, to ja też siądę”. To siadłam w kałuży, a ona wybuchała śmiechem. 1 odchodziła. I tak zawsze. Ale raz, pamiętam, to ją zupełnie zamurowało, kiedy powiedziałam, że mam natchnienie i napiszę wiersz. „Wiersz? To ty umiesz pisać wiersze?” „Umiem” - powiedziałam dumna i blada. Ale akurat nie miałyśmy ani papieru, ani ołówka; pamiętam, że nikogo nie było w domu, a my jakoś weszłyśmy od tyłu, przez lufcik, to znaczy ona weszła, bo była bardzo zręczna, ja niezbyt… weszła, podała mi kartkę, a ja napisałam: „Już smętnie swoje główki pozwieszały maki, a z pola morawickie wracały rumaki…” Morawickie rumaki, ha, żeby wiedziała, co to za chabety były… Przez dwa tygodnie chodziła wpatrzona we mnie jak w obraz, a potem znowu była taka jak przedtem.

- Na przykład?

- Nie pamiętam. Chociaż nie, pamiętam. Wiesz, że tata zawsze ze mną prowadził negocjacje. W najróżniejszych kwestiach. Między innymi w kwestiach religii. Otóż tata był ateistą, a ja, jak to dzieci, byłam niesłychanie żarliwie wierząca. Chadzałam na msze, na procesje… Pamiętam, jak kiedyś pewna pani podeszła do pięcioletniej może dziewczynki, która zmęczona sypaniem kwiatków, usiadła na stopniach kościoła, tak że było jej widać kolanka. Pani stanęła przed nią, popatrzyła groźnie, po czym naciągnęła jej sukienkę nagłym ruchem i syknęła: „Zakryj to swoje grzeszne cielsko!” Do pięcioletniej dziewczynki… Bardzo mi się te msze podobały, bardzo mi się podobało sypanie kwiatków i modlitwy i strasznie chciałam, żeby tata chodził ze mną na msze. W związku z tym postanowiłam zostać zakonnicą. Planowałam, że kiedy już dorosnę, wyjadę jako misjonarka do Afryki albo w inne dalekie kraje, a póki co umartwiałam się i przygotowywałam do męczeństwa. Hanka Przyłuska i jej młodszy brat przywiązywali mnie do drzewa, zrywali naręcza pokrzyw i, trzymając je przez jakąś szmatę, biczowali mnie nimi po całym ciele; na wszystko się zgadzałam i cierpiałam w pokorze, ale jedno sobie zastrzegłam: żadnego parzenia w nos. Mogą mnie smagać, mogą mi wyskakiwać bąble jak orzechy włoskie, ale wszystko poza twarzą, a szczególnie poza nosem. I co zrobiła Hanka? Oczywiście poparzyła mnie po nosie, mówiąc, że jak się mam umartwiać, to bez wyjątku, bo kiedy mnie złapią tubylcy, to nie będą się pytać, jak mnie powinni męczyć. A wtedy ja się zerwałam, całe powołanie do życia w pokorze i miłości nagle mi minęło; pogoniłam za Przyłuskimi i stłukłam ich solidnie, i jedno, i drugie.

- No, to rzeczywiście nie najsympatyczniejsza. Prawdziwa Hania-ludojad.

- Wredna była, taaaak. Miała to po swoim ojcu, też był gamoń. Oficer. Tata z niego kpił: „Pan Przyłuski o krótkim nosie i jeszcze krótszym rozumie”. Kiedyś, pamiętam, przyszedł z żoną, która była uroczą osobą i tata chyba się w niej nieco podkochiwał, platonicznie, ale zawsze… wizyta miała się ku końcowi, pani Przyłuska się gdzieś spieszyła i musiała iść, a tu nagle rozpadało się za oknami… I pan Przyłuski mówi: „Kochanie, wróć sama, bo ja mam nowy mundur i nie chcę, żeby mi zamókł”. Tata się pogniewał i powiedział: „Cóż, jeżeli pani mężowi ma zamoknąć mundur, to może niech jeszcze u nas poczeka, ja panią odprowadzę”. I odprowadził. Drugi taki wspaniały mężczyzna to pan Jaruzelski: mały, brzydki pokurcz, który nie pracował, tylko całymi dniami leżał w hamaku i czytał mizoginistyczne teksty Weiningera, podczas gdy pani Jaruzelska, wielka, postawna kobita, prowadziła szwalnię luksusowej bielizny pościelowej, zajmowała się swoim domem i jeszcze nam od czasu do czasu urządzała życie. Zawsze się z nami kłóciła, bo ona endeczka, a my z Piłsudskim, ale oprócz tego była bardzo rozsądna i tata jej żałował.

I zaraz po pani Jaruzelskiej babcia przypomina sobie inżyniera R-skiego, kolekcjonera, który siedział w swoim domu jak w Sezamie, otoczony skarbami wszelakimi: porcelaną, srebrami, obrazami, rzadkimi i pięknymi książkami, i tak dalej, i był zazdrosny o ten Sezam jak herszt zbójców albo jak dżinn na dnie oceanu o perły rozrzucone hojną ręką po podmorskiej grocie; wszyscy dookoła już założyli sobie elektryczność i zamiast wieczornego filowania lampy naftowej mieli wieczorne syczenie żarówek i przerwy w dostawie prądu z elektrowni, ale inżynier R-ski ani myślał wpuszczać do domu robotników. Raz, że na pewno przy okazji coś stłuką, rozbiją i rozdepczą, a dwa, że na pewno opowiedzą o skarbach swoim kumplom spod ciemnej gwiazdy i włamanie gotowe. Co innego moja babcia - ta nie miała kumpli spod ciemnej gwiazdy i potrafiła poruszać się po gabinecie starożytności inżyniera R-skiego, a w dodatku cieszyła się pięknymi przedmiotami prawie tak jak ich właściciel. Nic więc dziwnego, że lubił, kiedy przychodziła z ojcem, i pozwalał się jej zapuszczać pomiędzy tajemnicze regały i przepełnione gabloty, a raz nawet podarował śliczną małą filiżankę, która potem przepadła w dziejowych zawieruchach, dzięki czemu i nam żal porcelany…

*

Czegóż nam nie żal… a amati?

Pradziadek nauczył się gry na skrzypcach mając lat czterdzieści. Skrzypce

Amatiego dostał od Miszy de Sicarda, kiedy Misza kupił sobie - za pieniądze z sieci banków - stradivariego. Grał całkiem nieźle, prócz może kilku trudnych utworów, jak, dajmy na to, Kujawiak Wieniawskiego. Na ogół jednak radził sobie całkiem dobrze i często zapraszał znajomych muzyków amatorów, którzy przychodzili na wieczory muzyczne. Na przykład pan Rommel.

- Pan Rommel był z pochodzenia Niemcem, kiepsko mówił po polsku, prymulki zawsze nazywał „prunelkami”. Przychodził do nas grywać z tatą na dwoje skrzypiec. No i był ojcem Margerytki. To wiesz. I jeszcze drugiej dziewczyny, ale ona miała dzioby i była brzydka. A Margerytka była prześliczna, tylko strasznie wysoka. Na tamte czasy, bo dzisiaj to pewnie po prostu zostałaby modelką. A tak mówiono o niej zawsze: „Biedactwo, gdzie ona sobie męża znajdzie?” I wtedy…

- Nie, nie, nie. To będzie dalej.

- Aha - mówi babcia - dalej… no, niech będzie. Kto tam jeszcze przychodził… pan… jak mu tam było… no, nie pamiętam. Tata mu zawsze dawał zające, które upolował w Lisowie, bo zawsze ich było za dużo. A kiedyś, nie pamiętam już czemu, potrzebne mu były zajęcze skórki i spytał, czyby mu ten pan nie mógł przynieść. „No wie pan, panie radco - mówi tamten - taka skórka to rzecz kosztowna…” „Mam nadzieję - powiedział tata - że nie policzy mi pan więcej, niż ja panu za zające”. I tamten się zawstydził. Ale zwykle wszystko szło jak z płatka, tata ze znajomymi grał na skrzypcach, a ciocia Sasza akompaniowała im na fortepianie. Mama wtedy zamykała się w drugim pokoju i mówiła do mnie w tajemnicy: „Ależ ta twoja ciotka rąbie kotlety”. W domu były nieustanne spory o muzykę, szczególnie między mamą a ciocią Saszą, bo obie skończyły konserwatorium i obie były fanatycznymi miłośniczkami swoich kompozytorów narodowych: ciotka zawsze „Czajkowski, Czajkowski”, a mama: „Chopin, Chopin”. Mama grała po polsku, ciotka po rosyjsku, i niech nikt nie ośmiela się twierdzić, że muzyka to język uniwersalny; w związku z tym mama mówiła: „Sasza rąbie kotlety”, a ciotka: „Irena maże”, a potem ojciec musiał je godzić, chodząc z jednego pokoju do drugiego i wysłuchując ważkich argumentów muzycznych. Po śmierci Romusi mama zresztą i tak uparła się, że nigdy już nie siądzie do fortepianu; tata ją tyle razy namawiał, tyle razy prosił, tyle razy tłumaczył, że Romie nic z tego nie przyjdzie, ale na nic. Zresztą przez to był ten skandal u Kościeńskich.

- Jaki skandal?

- Raz do roku, latem, jeździliśmy do pana Kościeliskiego, prezesa Izby Skarbowej, który spraszał do siebie co ważniejszych podwładnych i wydawał dla nich uroczysty obiad. W salonie… salon był kwadratowy… zaraz… - babcia zamyśla się i marszczy czoło - tak, kwadratowy. I na środku leżał wielki kwadratowy dywan. I w jednym z narożników siedział kot. Bo u państwa Kościeńskich był kot i pies. Pies był basset; brzydki, spasiony i cuchnący. Od początku obiadu rozglądał się nerwowo, dreptał w tę i nazad po pokoju, zerkał na kota, znowu dreptał. Wszyscy się witali, siadali do stołu, wymieniali plotki i ploteczki. A pies dreptał i zerkał, zerkał i dreptał. Za to kot… kot spokojnie. Godnie. Siedział u szczytu dywanu, na samym rożku, wyprostowany jak mała egipska bogini…

- Bastet.

- Nie, pies basset. Kot siedział i tylko od czasu do czasu ruszał nieznacznie głową. W końcu pies nie wytrzymywał, podchodził do stołu i zaczynał żebrać. Jak on się paskudnie łasił, jak mlaskał, jak mu ślina ciekła z kącików pyska… I wtedy kot ruszał się ze swojego narożnika, miękko stawiając łapki, podchodził do psa, dawał mu po mordzie i wracał na swoje miejsce. Do końca obiadu siedział wyprostowany, a pies ze zwieszonym łbem dreptał po salonie, nie śmiąc podejść jeszcze raz do stołu.

- A skandal? - zapytałem kontrolnie, żeby babcia nie poprzestała na połowie opowieści.

- Tak, skandal. No właśnie. Któregoś razu na obiedzie był młodzieniec, jakiś kuzyn pana Kościeńskiego. Kuzyn, który, jak się zdaje, właśnie wchodził do towarzystwa i koniecznie musiał się pokazać z jak najlepszej strony. Okazało się jednak, że wybrał stronę nieodpowiednią. Nie przeczę, może był uroczym chłopcem, może świetnie grał w wista i jeszcze lepiej w brydża, może był zapalonym tenisistą albo filatelistą, ale tak się złożyło, że uparł się grać na fortepianie. Może byś podał do herbaty konfitury?

Idę do kuchni i przynoszę jakiś słoik.

- WIŚNIE 87. Nie, 89.

- Daj, ja otworzę, mam mocne ręce.

- Babciu…

- No co, od fortepianu mam właśnie mocne… ale zaraz, po obiedzie wszystkich zaproszono do pokoju muzycznego, gdzie czekały już rzędy krzeseł ustawionych w podkowę. Zapędzono nas przymilnie jak najbliżej instrumentu, a spocony i pobladły stremowany młody człowiek zasiadł za klawiaturą i zaczął grać. Miałam wtedy osiem lat… może dziewięć… no, nieważne. W każdym razie już wtedy wiedziałam, że nie robi tego, jak należy. Mylił się, bębnił, masakrował tempo. Skończył. Nokturn. Polonez. Dwa mazurki. Moja mama siedziała obok z wyrazem udręczenia na twarzy i wreszcie zapytała: „Przepraszam, czy mogłabym o coś poprosić?…” Po pokoju przeszedł szmer aprobaty. Urzędnicy Izby Skarbowej i ich urzędnicze żony, burzliwie oklaskujący sparantelowanego z prezesem młodzieńca, z uśmiechami oczekiwali prośby o jakiś walc czy preludium. „Czy ten młody człowiek mógłby przestać grać?” I wyszła. Ojciec, spurpurowiały, ruszył za nią i w biegu usprawiedliwiał mamę, że od śmierci Romusi nie gra, że fortepian przypomina jej córkę, że strasznie przeprasza i że zrobiło się późno… skandal straszny. No, daj ten słoik.

- Sama tego chciałaś.

- W szkole na gimnastyce z niczym sobie nie radziłam, bo zawsze byłam słaba, ale na bumie zawsze byłam najlepsza w klasie. Mocne ręce od fortepianu. Może lepiej ty spróbuj… hm, no proszę - patrzy ze zdziwieniem - pewnie poszło ci tak łatwo, bo już go naruszyłam.

- Babciu, ale ty przecież nie grałaś na fortepianie…

- Jak to nie? Oczywiście, że grałam, tylko potem to zarzuciłam. Przez ciocię Saszę.

- Dlaczego przez ciocię Saszę?

- Bo to ona mnie uczyła. Po rosyjsku. Wyciągała jakieś przeraźliwie nudne nuty, szkoły gry, na przykład Czernego, ale Czerny jeszcze nie był najgorszy… no wiesz, takie, że palcami ci się nie chce ruszać, bez żadnego wdzięku… i kazała mi to grać. A ja się buntowałam, bo chciałam coś ładnego. Przecież tyle jest ładnych utworów do uczenia się gry na fortepianie.

- Na przykład inwencje Bacha.

- Na przykład. Uparłam się, że nie będę grać tych nudziarstw i brzydactw, tylko od razu nauczę się Scherza b-moll Chopina. Ciotka powiedziała, że jestem głupia smarkula… nałóż mi jeszcze tych konfitur… dziękuję… że jestem głupia smarkula i to dla mnie za trudne, a ja zaczęłam się uczyć. Ale doszłam do takiego miejsca, że przez ten sam czas w lewej ręce trzeba zagrać dwa dźwięki, a w prawej trzy, i to mi się strasznie myliło, więc wściekłam się, powiedziałam, że mam w nosie Chopina, i zarzuciłam granie. Potem uczyłam się śpiewu.

- Też u ciotki?

- Nie, u pani Klamżyńskiej. Pani Klamżyńska była kiedyś primadonną carskiej opery w Petersburgu, znajomą rodziców. Przyszła raz do nas i kazała mi coś zaśpiewać. Zaśpiewałam, a ona mówi: „Proszę państwa, Lala ma znakomity głos, naturalnie ustawiony. Ona śpiewa na maskę…”, to znaczy - pokazuje mi babcia, rozdziawiając szeroko usta - o tu, tu, w podniebienie. „Niech ją państwo do mnie przyślą w następnym tygodniu na próbę”. I poszłam. Pani Klamżyńska przez godzinę zachwycała się, że pięknie śpiewam i że muszę koniecznie zdawać do szkoły muzycznej, a na koniec powiedziała: „No, tylko żebyś się przez najbliższy tydzień nie zaziębiła, bo masz teraz rozpulchnione gardło. A jak coś ci się wda w struny głosowe, to po wszystkim”. No i oczywiście w dwa dni później leżałam w łóżku z gorączką i z głosu nic mi nie zostało.

- To wtedy, kiedy przyszła stróżka?

- Nie, to było kiedy indziej, jak rozchorowałam się na zapalenie płuc. Leżałam trzy tygodnie w gorączce i majaczyłam. Pamiętam, jak przyszedł doktor Grzybowski, który mówił do ojca: „Boże, Boże, ja przy chorobie pani Romy byłem, widziałem, jak słabnie. I teraz żeby pani Irena drugie dziecko straciła, Boże, Boże, co za nieszczęście… ja zrobię wszystko, proszę mi wierzyć, wszystko zrobię, żeby to dziecko wyzdrowiało”. I przychodził trzy razy dziennie, ostukiwał mnie, opukiwał, słuchał. W końcu któregoś razu budzę się z takiego chorobliwego snu… ciemno, zaciągnięte story, a ja jestem taka zmęczona, że jest mi zupełnie wszystko jedno, czy przeżyję, czy nie przeżyję, byle tylko to się skończyło. Prawa ręka zsunęła się z łóżka i zwisa do ziemi, a ja nie mam siły jej unieść. Ciąży mi i ciąży. Jestem za słaba, żeby powiedzieć komuś o tej ręce, poprosić o pomoc. I w tym momencie wchodzi stróżka i mówi: „Panie radco, już my tam na dole gromnice palimy i modlimy się o lekutkie skonanie dla panienki Lalusi”. No, jak usłyszałam o tym lekutkim skonaniu, to myślę sobie: „Ha, ja wam dam leciutkie skonanie, niedoczekanie wasze!” Zebrałam w sobie wszystkie siły, podniosłam rękę, położyłam na posłaniu i zemdlałam. Kiedy się ocknęłam, był akurat doktor Grzybowski. Mierzyli mi temperaturę. A ja leżę z zamkniętymi oczami i udaję, że śpię. Doktor mówi: „No, zaraz sprawdzimy. Jeśli spadła poniżej trzydziestu ośmiu, to za duży skok, serce nie wytrzyma. Ale jeśli utrzymała się powyżej, to należy mieć nadzieję. No, chwalić Boga, trzydzieści osiem i trzy”. Potem było już tylko lepiej. Ale i tak miesiąc chyba karmili mnie wywarem z wołowiny, takim, że się wygotowywało rosół na taką gęstą, gęściutką galaretkę, odżywczą esencję, i dawano mi po łyżeczce do herbaty rano, w południe i wieczorem, bo większej ilości organizm by nie wytrzymał. Pamiętam, jak sadzali mnie pod czereśnią na leżaku i podawali z dnia na dzień coraz większe ilości wywaru. No, ale mi się tam oczywiście nudziło i postanowiłam wyjść z ogrodu. Wstałam z leżaka, wyszłam na ulicę i nagle zrobiło mi się słabo. Jakaś pani popatrzyła na mnie i powiedziała: „Boże, dziecko, ty jesteś zupełnie szara…” A ja bach, mdleję. Zanieśli mnie do domu, ocucili, a kiedy ochłonęłam, nakrzyczeli, że takie głupoty wyprawiam. I kolejne dwa tygodnie na leżaku.

- Pod czereśnią?

- Pod czereśnią. Wreszcie pozwolono mi się przejść. Najpierw raz dookoła ogrodu, potem kilka kółek, w końcu wyszłam na miasto. Idę, a tu jakieś roboty na rusztowaniach. Przechodzę dołem i nagle słyszę: „Uwaga”, i w tej samej chwili czuję dziwne dotknięcie w ramię. Okazało się, że to robotnikowi wypadła z rąk taka wielka żelazna sztaba, przeleciała trzy piętra i spadła z wielkim hukiem tuż koło mnie… łabach… patrzę, taką sukienkę niebieską miałam, z burkami, a na jednej bufce taka szrama ruda. Ładnie, myślę, to już drugi raz kostucha na mnie czyha. Najlepiej zrobię, jeśli wrócę do domu. I w tej chwili wyjechał na mnie jakiś wielki wóz, o mało mnie nie przejeżdżając; cud prawdziwy, że jakaś pani pociągnęła mnie za ramię i uratowała. O, myślę sobie, do trzech razy sztuka, a skoro już zemdlałam, spadła na mnie sztaba i jechał na mnie wóz, to teraz będę miała spokój na najbliższe kilkadziesiąt lat. I rzeczywiście. Tyle tylko, że miałam potem zawsze słabe serce.

- To po ojcu? Bo on takie miał prób…

- A nie, nie… ojciec był silny jak tur, tylko że we wczesnej młodości zachorował na cholerę. Przeżył, ale przez cztery tygodnie miał ponad czterdzieści stopni, co zupełnie zrujnowało mu serce. I zdarzało się często, szczególnie latem, w Lisowie, że dostawał „ataczku” i leżał gdzieś na drodze czy na polu, gdzie wybrał się na spacer. Przybiegali chłopi i krzyczeli: „Pan radca upadł”, więc mama albo ja chwytałyśmy nitroglicerynę i biegłyśmy na pomoc, ale na ogół spotykałyśmy go po drodze, jak spokojnie wracał, zawsze w pierwszorzędnym humorze.

Bo latem jeździło się do Lisowa. Morawica tymczasem przeszła w jeszcze inne ręce, w ręce państwa Pawlików, którzy, jak sama nazwa wskazuje, Czartoryskimi nie byli. Dziadek Zygmunt (dla którego jeszcze nie ma miejsca w tej historii) nazywał takich ludzi: „z waszecia”. Dopiero co objęli w posiadanie majątek, a już obniżyli dzienne stawki dla najemnych robotnic.

Pan radca Karnauchow siedział z żoną na ganku morawickiego dworu, popijał kawę, herbatę czy może kwas chlebowy i słuchał uważnie, jak pan Pawlik chwali się rozmaitymi innowacjami, które pozwolą zaoszczędzić sporo grosza.

- Na przykład za wsią są domy, które były kiedyś budowane przez dziedzica i teoretycznie powinniśmy z nich ściągać czynsz, ale przez lata było to skandalicznie zaniedbywane przez kolejnych właścicieli. Tyle pieniędzy! No, ale my już zabraliśmy się do roboty, sprawdziliśmy księgi i teraz zażądamy od lokatorów comiesięcznych czynszów.

- A młyn pan tu ma?

- Mam.

- A ubezpieczony od ognia?

- Nie.

- To niech pan ubezpieczy.

- Eeee, panie radco…

- Niech pan ubezpieczy, bo chłopi pana spalą.

Nie ubezpieczył. Spalili.

*

Bliżej jeszcze, właściwie na sąsiednim wzgórzu, był Lisów B. Tam z kolei rezydował w maleńkim dworku pan dziedzic Libiszowski, straszny karciarz, hulaka i utracjusz, który dostał od brata resztkóweczkę, same piaski, z zastrzeżeniem, że nie może tego okrawka sprzedać, zastawić ani przegrać. Gospodarzył marnie, klepał bidę, ale chłopom kazał mówić do siebie „panie dziedzicu” i całować się w rękę przez rękawiczkę.

Milewski, chłop, który pomagał czasem przy lisowskim dworze, poszedł kiedyś do Libiszowskiego opielić marchewkę czy może sprzedać marchewkę, nie pamiętam, ale wiem, że o nią właśnie chodziło, bo dziedzic Milewskiemu nie zapłacił, tylko powiedział mu: „A wiecie, Milewski, wy jesteście szlachcic polski, herbu Korwin, Korwin-Milewski”. „Ha - opowiedział Milewski panu radcy - Korwinem mi za marchew zapłacił”.

*

Nieco dalej były jeszcze dwa majątki niemieckie. Jeden należał do jakichś dwóch braci, a drugi do pana Hessa („Bratanka tego słynnego Hessa, ale nie Hossa - powtarza zawsze babcia, śmiesznie podkreślając e i ö - tego od Anglików, a nie od Oświęcimia”). O gospodarności dwóch braci chodziły legendy, bo nawet w lesie mieli bite drogi. Za to za młodym panem Hessem wszystkie panny wodziły oczami, bo był niesłychanie przystojny, wysoki na ponad dwa metry, polski oficer, a nade wszystko majętny i wolny. Odwiedzał nieraz radcę Karnauchowa i radził się go w rozmaitych sprawach administracyjnych, a potem i w osobistych; siadywali nad szklaneczką czegoś mocniejszego i rozprawiali o świecie szerokim.

- Pan jednak powinien się ożenić, drogi panie - mówił pradziadek.

- Powinienem, ale, proszę się nie obrazić, ja chciałbym mieć żonę Niemkę.

- No, w czym problem? Niech pan pojedzie do Niemiec i wróci z żoną.

- Powiedziałem: Niemkę, a nie hitlerówkę. Przecież te baby powariowały. Wszyscy tam powariowali. Ja chcę jakąś normalną niemiecką dziewczynę.

- A pan się nie boi, że wybuchnie wojna?

- I co wtedy?

- No, że pan, jako polski oficer, będzie musiał walczyć ze swoimi.

- Mam nadzieję - mruknął, czego wtedy nikt nie zauważył - że Polacy będą mieli na tyle taktu, żeby mnie nie rzucać na front zachodni.

*

Jeszcze dalej, w Jędrzejowie, był majątek państwa Przypkowskich, tych słynnych Przypkowskich od zegarów. Cały ich dwór był jednym wielkim muzeum - choć nie takim jak Zamek Królewski, gdzie na własne oczy widziałem, jak pani pilnująca galerii biegła na skroś sali do niemieckiej turystki, która usiadła sobie na gierkowskim taburecie, i krzyczała: „Plis, plis - tu wykonywała rękoma rozpaczliwe ruchy ku górze - ic oridżinal, ic oridżinal!” Bo u Przypkowskich wszystkiego można było dotknąć - i stłuczonej szyby w drzwiach, opatrzonej karteczką: „Tę szybę stłukł żołnierz rosyjski w 1864 roku”, i każdego z pradawnych zegarów, z których jedne strzelały na wiwat, inne były zupełnie płaskie, a jeszcze inne udawały ptaki czy rośliny, i wreszcie można było usiąść na mebelku, opisanym: „Na tym taburecie siedział cesarz Napoleon Wielki w czasie odwrotu wojsk spod Moskwy w 1812 roku”. I data dzienna.

Stary pan Przypkowski był kolekcjonerem, naukowcem i konstruktorem zegarów, a młody - rzeźbiarzem i germanofilem. Przed samą wojną, kiedy wszyscy na gwałt zapisywali się do towarzystw przyjaźni polsko-angielskiej i polsko-francuskiej, on zapisał się do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Niemieckiej. Mówił, że kiedy odwiedzał kolonie, przekonał się, że Anglicy to łajdacy i bestie: spędzają Murzynów z trotuaru biczami, katują ich i traktują jak niewolników; woli już niemiecki porządek, Schillera, Goethego i Hitlera.

*

Babcia wchodzi rano do mojego pokoju i patrzy na portret Basi.

- Bardzo podobny, tylko ty masz inny nos.

- Babciu, to nie jest autoportret, tylko portret Basi.

- Co? Niemożliwe. Absolutnie niepodobny.

- Jak to nie? - wstaję z łóżka i, owinięty w kołdrę, staję z babcią przed sztalugami.

- No nie. A ja się na tym znam.

- Niby dlaczego? - pytam ze złością, chociaż wiem, że nie powinienem.

- Jak to dlaczego? Po pierwsze, od dzieciństwa wychowywałam się w domu pełnym obrazów. Nie dość, że dziadkowie mieli dużo pięknego malarstwa, to jeszcze Romusia, kiedy była na kuracji we Włoszech, przysyłała mi prawie codziennie listy i bardzo się starała, żeby w każdym była pocztówka z innym dziełem sztuki. Te pocztówki, pamiętam, wisiały potem nad moim łóżkiem. No i tata malował, i ciocia Ewa… ciocia Ewa po swojemu, po wariacku, niby prawidłowo, ale wiesz… kiedyś, na przykład, przemalowała japońską szafeczkę dziadka Brokla…

- Malować japońskie szafeczki! Barbarzyńcy!

- Ale ta szafeczka wcale nie była ładna. A ona namalowała dwór, taki jak nasz, tylko że na klombie od frontu siedziała olbrzymia żaba i wydawało się, że zaraz ten dwór połknie jednym mlaśnięciem. Natomiast tata malował bardzo prawidłowo i bardzo po rosyjsku. Na przykład miedzianą miednicę wypełnioną do połowy wodą, żeby wyglądała jak prawdziwa. Poza tym uwielbiał Stanisławskiego i czasami robił takie pejzażyki… dużo tego walało się po domu, z jednego nieudanego obrazka była nawet zrobiona szufelka do śmieci. Przyjaźnił się z malarzami; pamiętam, jak kiedyś przyszedł jego znajomy, profesor Akademii w Warszawie, a ja usiadłam z boku i naszkicowałam go. Miał bardzo charakterystyczny profil… o, czekaj, narysuję ci - tu babcia wyciąga serwetkę, rozdzielają na trzy warstwy i na jednej rysuje wypukłe czoło, orli nos i wystający podbródek - o, taki. Jak ten profesor zobaczył mój rysunek, to powiedział: „Proszę pana, ona musi iść na Akademię”…

- Ciebie to co rusz chcieli kształcić.

- No, tak wypadło. Więc tata wysłał mnie na lekcje rysunku i malarstwa, ale ja nie chciałam malować miednic miedzianych z wodą do połowy i zbuntowałam się.

- Babciu, czy ja mogę iść się umyć?

- Dobrze.

- Przyjdę na śniadanie i opowiesz mi resztę.

*

- Nie, babciu, ja sam sobie potnę pomidora. Tobie sparzyć i obrać ze skórki? Dobrze. Możesz mi teraz opowiedzieć coś więcej o rodzinie.

- O rodzinie? No cóż, na przykład… mieszkaliśmy z ciotką Saszą, która była słynna z pięknych włosów. Kiedyś wchodzę do jej pokoju, a tam ciocia łysa, z takim maleńkim mysim ogonkiem na czubku głowy, a włosy leżą na toaletce. Dla mnie to był straszny szok. Co innego mama, która miała przepiękne włosy, nosiła je zaplecione we dwa warkocze, długie do kostek, u nasady grube jak przedramię, a u końców jak męski kciuk, ale i tak, kiedy raz na miesiąc rozplątywała je do mycia, mówiła: „Phi, i co mi z tych włosów zostało… mysie ogony”.

- „Mysie ogony”? To jeszcze „czyste sery”.

- „Czyste sery” to akurat powiedziała babcia Wanda, kiedy przez przypadek weszła do pokoju Róży i zobaczyła jej biust. „Czyste sery”, że jak takie długie twarogi. Z ciocią Różą widywałam się zresztą tylko w wakacje, kiedy przyjeżdżała do Lisowa ze swoimi dziećmi, Alinką i Zdziszkiem - tu babcia rzuca oczami dwa pioruny znad kanapki - który był zmorą mojego dzieciństwa.

- To ten, co cię podtapiał?

- Ach, czego on nie robił… po pierwsze, podtapiał mnie w stawie, po drugie, często udawał, że tonie, a ja stałam na brzegu i krzyczałam… znakomicie pływał, więc siedział pod wodą naprawdę długo, a ja za każdym razem dawałam się nabrać. Zresztą, ile ja wtedy miałam lat? Z siedem? Po trzecie, nazywał mnie Kakadu. A ja się o to strasznie gniewałam, jak to dziecko. Zabierał mi moją ukochaną lalkę i wsadzał ją na czubek wielkiej lipy, która rosła za domem, a potem mówił, że mi ją da z powrotem, jeżeli pozwolę mu mówić na siebie Kakadu… a wiesz, jak ja chodziłam po drzewach… jeden jedyny raz wlazłam na gruszę w Lisowie, bo miała taki długi poziomy konar, na który łatwo było się wdrapać, ale potem bałam się zejść i musiałam czekać, aż tata przyjedzie po pracy z Kielc, a tymczasem wszystkie wiejskie dzieci zebrały się dookoła gruszy i śmiały się, że zleźć nie umiem. Więc Zdziszek zabierał mi lalkę, Tosię, wieszał ją na jakiejś strasznie wysokiej gałęzi i mówił: „Powiedz, że jesteś Kakadu, to ją zdejmę”. Za to Alinka zawsze mnie ratowała; chodziła po drzewach tak samo zwinnie jak Zdziszek i ściągała Tosię. Kiedyś, kiedy przyjechali późną jesienią, rzucił Tosię do lodowatej wody, a ja usiłowałam ją wyjąć, poślizgnęłam się i wpadłam. Na szczęście Alinka mnie wyciągnęła…

- Ty to miałaś dobrze z tą Alinka.

- No pewnie. Wyciągnęła mnie i zaniosła do domu, ale i tak dostałam zapalenia płuc. To wtedy służka przychodziła i mówiła, że modli się o lekutkie skonanie. Co jeszcze ze Zdziszkiem… A, no, oczywiście, założył się, że nie pójdę nocą na cmentarz. Że się boję. A ja zawsze byłam przekorna. Odczekałam, aż się ściemni, wykradłam się przez okno w nocnej koszuli… było lato, więc nawet nie zmarzłam. Ale ojciec jakoś się wywiedział o wszystkim, o tym zakładzie, i że Zdziszek czeka na mnie na cmentarzu owinięty w jakieś prześcieradła, i dotarł tam pierwszy. Zdziszka zrugał, że jest prawie dorosły mężczyzna, a dziecko straszy, bo ja wtedy miałam może siedem, może osiem lat… a mnie znalazł i odprowadził do domu. Więcej się przestraszyłam ojca niż tych duchów, których się spodziewałam… ale gdybym tak zobaczyła Zdziszka w prześcieradłach, to nie wiadomo, co by się mogło stać. Szok nerwowy albo co. A swoją drogą, ciekawe, że i Alinka, i Zdziszek byli tacy dziwni… ona uwielbiała mnie bronić i ratować, chodziła po drzewach jak urwis i niczego się nie bała. A on chodził w przedziwnych kwiecistych koszulach, szminkował się, nie znosił dziewczyn i z czasem zaczął się pojawiać w towarzystwie różnych takich dziwnych kolegów, no wiesz. Ja myślę, że to wszystko przez matkę, Róża przecież była taka oziębła, poszła za generała Szymiczka chyba tylko po to, żeby rodzicom sprawić przyjemność.

- I co? Co się z nimi stało?

- Alinkę zabili w czasie wojny Niemcy, a Zdziszek zginął jeszcze przed wojną. Pływał w morzu pod Warną i złapał go jakiś skurcz. Utonął - babcia uśmiecha się złowieszczo - taka ironia losu, zawsze mnie nabierał, że tonie, tak się natrząsał, takie sobie kpiny urządzał, aż utonął.

- Uszminkowany i w kwiecistej koszuli. Hm. Ale miałaś przecież jeszcze innych kuzynów?

- Tak, małych Mechów. Małych… no, nie takich znowu małych. Stasia Mecha nie znałam, bo zginął we Lwowie jako młodziutki, dwunastoletni może chłopiec. Leży na Cmentarzu Orląt. Umierał w szpitalu i cały czas wołał: „Mamo, mamo”. A ciotka jechała do niego, ponoć straszliwie się spiesząc, tylko jeszcze musiała pozałatwiać jakieś interesy po drodze. No i się nie doczekał.

- Cholera była z tej Mechowej.

- No pewnie. Przecież to przez nią wuj Mech stracił stanowisko wojewody wołyńskiego. On na ważnym stanowisku, a pani wojewodzina robiła różne hece. Na przykład chodziła po mieście z bocianem i prosiakiem na smyczy.

- I nie gryzły się?

- Nie, zresztą nie wiem. Może wyprowadzała je oddzielnie. Albo zjeżdżali się różni ważni goście na Targi Wołyńskie, to była wtedy strasznie ważna impreza, wielkie mecyje, jak Targi Poznańskie, tylko że rolnicze… więc zjeżdżali się ci goście, wuj ich zapraszał do domu na uroczysty obiad, a ona przyjmowała ich w szlafroku. Straszny skandal; tu ci, panie ja kogo, prezesi i przedstawiciele, a tu szlafrok. I to wytarty. Stuknięta była, co tu kryć, od zawsze to było wiadomo. Wujowi powiedzieli w końcu, że musi podać się do dymisji. Nic dziwnego. Spytał się, czy są niezadowoleni z jego pracy, a oni mu odpowiedzieli, że z jego pracy są bardzo zadowoleni, ale nie z jego żony.

- No, dobrze, ale jeszcze drugie dziecko.

- Jakie drugie dziecko?

- Siostra Stasia.

- Wandzia? Wandzia Mechówna była moją ukochaną kuzynką. Miała przepiękny, kryształowy głos. Odziedziczyła go po ciotce ze strony ojca, która była słynną primadonną. Niestety, nie odziedziczyła po niej słuchu. Pamiętam, jak Wandzia Mechówna przyjechała do bisowa, chodziła po ogrodzie i śpiewała A jak poszedł król na wojnę, a ja siedziałam w oknie i jej słuchałam, bo miała taki piękny głos. Ze sto razy to zaśpiewała i za każdym razem inaczej. To też jest talent. No i już nigdy w życiu nie nauczyłam się A jak poszedł król na wojnę, bo jak mawiają Rosjanie, zauczyłam się i ciągle kiksowałam. Wiesz… pstryk.

- Słucham?

- No, pstryk. Wciś! - dodała babcia poirytowanym głosem. - Radio. Dwunasta zaraz, ta audycja będzie… wiesz, to też jest straszna ironia losu, mieć taki przepiękny głos i zero słuchu. Jeszcze jak ją prowadził instrument, to pół biedy, ale a cappella… czarna rozpacz. Nawet potem coś nagrywała, bo ciotka załatwiła jej to po znajomości… i sama wybrała takie utwory, żeby cały czas instrument prowadził, więc zaśpiewała czysto. Słuchaliśmy tego później w radio. Ale kiedy sobie przypomnę, jak tak chodziła po ogrodzie, w słońcu, a ja słuchałam tego nieszczęsnego A jak poszedł król…, to mi się bebechy wywracają. Pewnie w końcu zyskałaby jakąś sławę, bo głos miała naprawdę fenomenalny, ale zginęła w czasie wojny. Niemcy ją zamęczyli na Pawiaku.

- To same święte dziewice i święci młodziankowie?

- No, nie bardzo, Zdziszek nie był święty. A Wandzia nie była dziewicą, bo miała męża.

- Męża? O mężu nigdy nie słyszałem.

- Jak to nie? Najpierw miała narzeczonego i nieopatrznie powiedziała o nim matce. Ciotka Mechowa się wściekła i tak długo judziła, rozsyłała jakieś listy, oczerniała własną córkę w oczach tamtej rodziny i tak dalej, aż to się wszystko rozpadło. Więc za drugim razem Wandzia nie powiedziała jej nic a nic i zawiadomiła ją dopiero w przeddzień ślubu.

- I tak szlachetnieją to bym na jej miejscu w ogóle nie zawiadamiał.

- Ale ona zawiadomiła. I wtedy, w czasie podniosłej ceremonii zawarcia związku małżeńskiego cioci Mechowej na środku kościoła pękła gumka w majtkach. I majtki spadły na posadzkę. Opatrzność - rzekła babcia namaszczonym tonem, jakże rzadkim w jej opowieściach - obiera sobie najosobliwsze ścieżki. No, a teraz cicho, bo wiadomości.

*

I tak babcia bezapelacyjnie ucina wspomnienia na rzecz relacji z Afganistanu, Bośni czy Otwocka. Tymczasem ja tkwię sobie w jakiejś idyllicznej otoczce, jak w chmurze wzbitego w powietrze złotego pyłu - zupełnie, jakbym siedział w oknie dworu w Lisowie, w oknie zdecydowanie nieistniejącym, oparty łokciami o wyślizgany drewniany parapet. Dojrzewają papierówki, a może czereśnie, a może jeszcze nic nie dojrzewa, a w wysokiej trawie, gdzieniegdzie ciemniejszej, zieleńszej i wyższej, spaceruje Wandzia Mechówna, śliczna dziewczyna, i niemiłosiernie fałszuje A jak poszedł król na wojnę.

No, ale wojna przyszła sama i nie trzeba było na nią specjalnie chodzić.

*

- I to wszystko o rodzinie?

- W zasadzie taaak… no bo co? Maciej? Wuj Maciej był na ogół cichy i potulny, ale czasami wariował. Kiedyś rzucił się na tatę, kiedy poszli na spacer nad staw, i zaczął go topić. Niby to było przy brzegu, więc płytko, ale żeby kogoś utopić, nie trzeba dużo wody, jeśli się wciśnie głowę w muł. Na szczęście tata był bardzo silny i wyrwał się wujowi; potem Maciej oprzytomniał i strasznie go przepraszał; od śmierci dziadka z całej rodziny jeden tata potrafił go uspokoić. Kiedy indziej rodzice wyszli do teatru, ale mama zatrzymała się w pół drogi, bo miała złe przeczucia. Zawróciła, weszła do domu, a tam wuj Maciej dusił mnie płaszczami.

- Jak to „dusił cię płaszczami”?

- Zwyczajnie - mówi babcia, jakby istniało coś takiego jak zwyczajny sposób duszenia płaszczami - wrzucił mnie do szafy, zakrył płaszczami i dusił. Ledwo mnie uratowali. Potem już nigdy nie zostawiali mnie z nim sam na sam.

- A babcia?

- Babcia była zdrowa i wysportowana. Do dziewięćdziesiątki potrafiła się przeżegnać nogą. Poza tym jej życie upływało w spokoju.

- Co przypomina mi, że ty jeszcze nie masz dziewięćdziesiątki, a już nie chce ci się o siebie zadbać i nie włożyłaś zębów.

Babcia patrzy na mnie z wyrzutem i mówi:

- Wszystkie wakacje spędzałam w Lisowie…

- Babciu, nie włożyłaś zębów.

- Cicho, gówniarzu - mówi babcia, której wszyscy trują, że nie nosi zębów, a ona ma wszystkich głęboko w nosie.

- Ale babciu, elegancka kobieta…

- Daj mi spokój z elegancką kobietą. Niewygodne są. Wszystkie wakacje spędzałam w Lisowie, aż do września, bo tam zawsze było pięknie we wrześniu, więc wracałam do szkoły miesiąc później. To w Lisowie tata uczył mnie strzelać.

- To ty uczyłaś się strzelać?

- Uczyłam się? Ja świetnie umiałam strzelać. Miałam zawsze świetny wzrok i mocne ręce…

- …od fortepianu.

- Tak. A że w domu były trzy rewolwery, to zawsze było z czego poćwiczyć.

- Czemu aż trzy?

- Dwa tata miał od dawna, a trzeci zabrał jednemu panu. To był taki młody facet, trochę głupawy i trochę hulaka. Tata poszedł kiedyś do niego z wizytą, bo akurat dziecko mu się urodziło i jakoś wypadało. „A wie pan, panie radco - mówi tamten - dostałem pozwolenie i kupiłem sobie rewolwer”, i wyciąga, pokazuje gościom, wymachuje, i tak dalej. Ojciec mu mówi: „Proszę pana, niech pan się z tym obchodzi ostrożnie, z bronią nie ma żartów”; „Ech, to nienabite”. „Bardzo pana proszę…” - i w tym momencie huknęło. Wszyscy się poderwali z miejsc, przerażeni, jakieś krzyki, żona biegnie do kołyski, a kula trafiła właśnie w kołyskę i rozbiła zapiecek tuż nad głową dziecka. „Ile pan dał za ten pistolet? - spytał tata. - Proszę, tu są pieniądze. Proszę mi łaskawie to dać i nie kupować sobie broni, dopóki pan do tego nie dorośnie”.

- I co się potem stało z tymi pistoletami?

- Daliśmy wszystkie partyzantom na początku wojny. Ale ja mówiłam o Lisowie.

- Mówiłaś.

- A mówiłam o lalce?

- Nie.

- To było wcześniej, kiedy byłam jeszcze bardzo mała. Dostałam od taty taką piękną lalkę, która otwierała oczy i robiła siusiu. Boże, jak mi się ta lalka podobała… pojechaliśmy kiedyś do Lisowa, a ja, jak to ja, zaprosiłam do zabawy wiejskie dzieci, bo zawsze cierpiałam na kompleks panienki ze dwora, która ma wszystko, kiedy inne dzieci nie mają nic. Bawimy się tą lalką, bawimy, a dzieci nagle mówią, że są głodne. Więc pobiegłam do domu przynieść im trochę chleba z masłem. Wracam, a ani dzieci, ani lalki nie ma. Chodziłam potem z tatą zapłakana od chaty do chaty, ale wszystko na nic. Już nigdy więcej jej nie zobaczyłam.

I nagle zamyślam się nad tą osobliwością świata; babcia, która coraz mniej pamięta, po siedemdziesięciu latach wzrusza się lalką z dzieciństwa, które nie istnieje, z dworu, który nie istnieje, z epoki, która nie istnieje; po żadnej z moich dziecięcych miłości nie płakałem tyle, co po pomarańczowym plastikowym krokodylu, znakomicie pływającym w wannie, którego rodzice wyrzucili kiedyś niechcący przy malowaniu łazienki.

Ale babcia tymczasem opowiada o czymś innym.

- …ja tam nie mam żalu do tych dzieci. Bo czymże się one mogły bawić? Wystruganą fujarką. Waldorff kiedyś stracił na wiele lat pracę w „Przekroju”, bo napisał, że z dzieciństwa pamięta pastuszków grających na fujarkach, ale odkąd wszyscy pastuszkowie poszli w ministrów, nie ma komu grać na polskiej wsi. Dzieci w Lisowie były takie zdolne… przed samą wojną, pamiętam, nauczyciel mi mówił: „Proszę pani, wszystkie te dzieciaki powinny iść na studia, ale kogo tu na to stać…” Jeden Stefan Wrona, Boże, co to był za piękny mężczyzna, jeden Stefan poszedł na oficera. Pamiętam, jak jechał na czele oddziału w czasie jakiejś defilady w Kielcach i wszystkie kobiety wodziły za nim wzrokiem, a on mi się ukłonił… taki piękny, w mundurze, na koniu… i co z tego? Koleżanka ze szkoły powiedziała mi, że Stefan wdał się w romans z jakąś kobietą, o której chodziły słuchy… no, w każdym razie zaraził się syfilisem. Pamiętam, jak kiedyś przyjechał do dworu, a my zaprosiliśmy go oczywiście jak równego, na podwieczorek. Siedział taki wymizerowany, ledwo się ruszał. I poprosił mnie o pled, bo był już wieczór i zmarzły mu nogi. Jakiż on się wtedy musiał poczuć upokorzony, taki heros, który prosi o pled… niedługo potem poszedł na front, dostał się do niewoli i zginął w Katyniu. I był jeszcze jeden, nie pamiętam, jak się nazywał, ale chyba Kostrzyk. A może nie? Ojciec wysłał go do liceum. Poszedłby i na studia, ale wybuchła wojna i musiał zająć się utrzymaniem rodziny. Niemcy złapali go kiedyś z tytoniem, bo przecież we wsi wszyscy sadzili tytoń, chociaż przepisy surowo tego zakazywały. Więc złapali go żandarmi, zaczęli wrzeszczeć i dali mu w twarz. Gdyby był zwykłym chłopem, to położyłby uszy po sobie i ścierpiał to, ale on czuł się już inteligentem, i oddał żandarmowi. Zakatowali go kolbami tak, że matka ledwo rozpoznała zwłoki, po prostu krwawa miazga.

- Babciu, ale ty już jesteś w czasie wojny, a ja nie skończyłem o twoim dzieciństwie i młodości.

- A o czym chciałbyś jeszcze wiedzieć?

- O szkole.

- O szkole… ze szkoły zawsze odbierał mnie tata i zawsze strasznie tego nie lubił, bo woźny na jego widok wołał: „Panienko Bieniecka, dziadziuś po panienkę przyszedł”. Trudno mu się dziwić; tata miał ponad pięćdziesiątkę i był łysy jak kolano, czego się zresztą wstydził i zawsze starał się mieć na głowie kapelusz. W granicach rozsądku. Ale czasami ktoś powiedział mu komplement, jak ten kolejarz na dworcu, który musiał sprawdzać, czy pasażerowie mają peronówki, a tacie powiedział: „Pana szanownego to nawet sprawdzać nie muszę, widać, że pan szanowny jest pan, co się zowie. Bo pan taki wid ma. Od razu widać”.

- Ale miało być o twojej szkole, a nie o twojej szkole z perspektywy twojego ojca.

- O mojej szkole? Uczyłam się bardzo dobrze, zwykle byłam druga lub trzecia w klasie, bo miałam problemy z gimnastyką. Walczyłam z księdzem…

- Ty? Ty, która trenowałaś się na zakonnicę-męczennicę?

- Tak. Bo tata tak długo mówił mi: „Dziecko, to są sprawy wolności sumienia i nikogo nie można nawrócić na siłę. Uzbrój się w cierpliwość. I pamiętaj, że może się okazać, że kiedyś zmienisz poglądy w tych sprawach”. A ja oczywiście krzyczałam, obrażałam się i było mi po prostu smutno. Ale tak, po troszeczku, zaczęłam wynajdować w Biblii różne miejsca, które mi zupełnie nie pasowały do reszty, szczególnie do nauki Chrystusa. Najbardziej mnie zaszokowało, że Matka Boska wiedziała, że żołnierze Heroda wyrżną wszystkich chłopców w Betlejem, a nie powiedziała tego innym matkom. To było dla mnie nie do przyjęcia. Spytałam księdza na religii, jak to możliwe, a on coś tłumaczył, że w przeciwnym razie Święta Rodzina nie zdołałaby uciec do Egiptu. Mnie to nie wystarczało. Zaczęłam drążyć i szukać, aż w końcu straciłam wiarę. Oczywiście, ksiądz uwielbiał czepiać się mnie o różne drobiazgi, więc najlepiej w klasie musiałam znać modlitwy, przepisy katechizmu, pieśni et cetera. On tylko czyhał, żeby mi się noga powinęła, a tu nic.

- A z jakimi jeszcze nauczycielami miałaś problemy?

- Z różnymi. Z każdym inne.

- Na przykład?

- No, największe miałam z nową dyrektorką. Starą dyrektorkę bardzo lubiłam, ale odeszła na emeryturę. Była miłą, dystyngowaną panią. Natomiast nowa była prymitywną chamką, która wrzeszczała na uczennice, wydawała rozkazy zamiast rozmawiać i w ogóle była niewłaściwą osobą na niewłaściwym miejscu, do tego stopnia, że kiedyś któraś z matek nie wytrzymała i dała jej po pysku. Ja miałam subtelniejsze metody. Kiedyś prowadziła z nami lekcję biologii i napisała na tablicy: „półkole mózgu”. Zwyczajnie się pomyliła, pewnie dlatego, że tak się starała napisać kształtnie każdą literę. Ja to oczywiście starannie wykaligrafowałam w zeszycie. Podeszła do mnie i pyta: „Co to jest? Jak się pisze «półkula»?” A ja jej na to: „Za starej dyrektorki to się pisało o z kreską i u otwarte, a za nowej pisze się tak…” - i pokazałam na tablicy, gdzie stało jak byk, czarno na białym… no, biało na czarnym, „półkole”. Możesz sobie wyobrazić, jak mnie po tym lubiła. Walczyła ze mną do ostatniej klasy. Jedno tylko mi się w niej podobało: była u nas w szkole taka akcja, że przynosiło się śniadania dla uboższych koleżanek. I kiedyś dyrektorka zobaczyła, jak jakaś dziewczyna dała suchą bułkę. „A ty też dostałaś na śniadanie suchą bułkę, co? Nie? Z szynką? No, proszę. To teraz ty zjesz suchą bułkę, a dla uboższych koleżanek zostanie ta z szynką”.

- Ładnie.

- No, ładnie. Ale poza tym była prymitywną chamką. Co innego profesorka od łaciny, pani Staszowa, ta była bardzo dobrze wychowana, ale strasznie ostra. Ja tam się jej nie bałam, bo z początku byłam całkiem niezła z łaciny i przyzwyczaiłam ją, że wszystko umiem. W związku z tym nigdy mnie nie pytała, tylko po kolei wywoływała wszystkie dziewczyny, a one tak długo dukały tego Cezara albo Liwiusza, aż wreszcie rozlegało się: „Laaaalka, teraz ty im powiedz, o co w tym chodzi”. Wtedy ja wstawałam i mówiłam bez żadnego wysiłku, bo wszystko było już przetłumaczone. Aż tu nagle któregoś razu w maturalnej klasie zapytała mnie bez ostrzeżenia. A ja nic. Zatkało ją. „Lala, wstań, proszę”, powiedziała. „Lala, usiądź, proszę. Wstań, proszę. Jak to, nie umiesz?” No to mówię jej, że nie umiem i koniec, że mnie od wieków nie pytała, a ja się nie uczyłam dla samego uczenia. Dała mi trzy tygodnie, żebym się tego naumiała; akurat były ferie. I, wyobraź sobie, że się nauczyłam. I zdałam na piątkę. Taaak. Miała takie różne powiedzonka, na przykład: „Co tak skaczesz jak pchła po szachownicy”. Nie wiem, czemu akurat po szachownicy, ale tak mówiła.

*

Czy tłumaczyła dobrze, czy źle, Lala Bieniecka otrzymała wykształcenie klasyczne. Nic dziwnego, że kiedy byłem mały, zamiast bajek opowiadała mi zawsze greckie mity; przy kąpieli o Achillesie w wodach styksowych; w ogrodzie o Narcyzie i Adonisie; na rynku o Hermesie, a o Nessosie, Odysie czy stymfalijskich ptakach kiedy bądź. No i o Augiaszu, kiedy chciała na mnie wymóc sprzątanie zabawek. Pojawiali się też inni bohaterowie: Hamlet, Roland, król Sobieski z nieodłączną Marysieńką, Bona trująca Barbarę, a z czasem również Emma Bovary, Hans Castorp i baron de Charlus, ale na tym etapie to już opowiadaliśmy sobie nawzajem.

W Oliwie wszystko więc było trochę inne, z Edypem, Brugią i rosyjskimi baletami w tle. Porozumiewaliśmy się językiem oderwanym od rzeczywistości ulicy Kwietnej, ulicy Liczmańskiego, ulicy Podhalańskiej, i dalej, oderwanym od rzeczywistości Gdańska, Pomorza, Polski i większości zachodniego i wschodniego świata: aluzjami do rodzinnych opowieści, wspólnie czytanych książek, wewnątrzklanowymi powiedzonkami. Komuś z zewnątrz nieraz trudno było nas zrozumieć; ale czy nie o to po trosze chodziło?

Kiedy przyjechał z Wiednia Richard, babcia wpadła w zwyczajowy popłoch pod tytułem: „Gdzie ja go położę?”, a potem w drugi popłoch pod tytułem: „Jak ja się z nim porozumiem?”

- No… wiesz… albo po angielsku, albo po niemiecku. Świetnie mówi po angielsku. Po niemiecku też niezgorzej.

- A po francusku?

- Nie. I po rosyjsku też nie, żeby uprzedzić twoje następne pytanie.

- Skandaliczne - westchnęła babcia - no, ale jakoś popróbujemy.

*

- I co, Richard - spytałem na trzeci dzień - jak ci idzie komunikacja?

- Jak rozumiem, to uśmiecham się i kiwam głową. A jak nie, to robię taką minę smutnego pieska - i tu zrobił minę smutnego pieska.

- Aha.

Na szczęście przez większość czasu albo zwiedzaliśmy kościoły i muzea, albo rozprawialiśmy o różnych poważnych sprawach, w rodzaju czasu i przestrzeni, bo Richard się na tym zna, a ja nie, lub przeciwnie, o malowaniu pereł i generowaniu suspensu, bo na tym Richard się nie zna, albo wreszcie o rzeczach, na których obaj się nie znamy. Ale zdarzało się, że trzeba go było na chwilę zostawić sam na sam z babcią, która, przez większość czasu oddzielona barierą językową od naszych rozmów, wyraźnie się dąsała.

Tak czy owak, kiedy szedłem, dajmy na to, do kuchni, żeby zrobić herbatę, na wszelki wypadek starałem się słuchać uważnie, bo nigdy nie wiadomo… Imbryczek stał, jak zwykle, na czajniku elektrycznym („Bo grzeje. Musi grzać, zawsze tam się stawia imbryczek”; w razie niezastosowania się do nowej tradycji babcia podnosiła rwetes). Na szklankach osad, beżowe i szarawe zacieki z kamienia i herbaty, wprawdzie pozbawione smaku (a może nawet go wzbogacające, w każdym razie żaden odór czy ohydka), ale dla oczu młodego aseptycznego Austriaka mogły być przerażające. Myję, myję. Z pokoju dolatuje mnie coraz bardziej dźwięczny, pewnością i misją nabrzmiały głos babci. Niechybnie coś tłumaczy. Trzeba się spieszyć, bo nie wiadomo, do czego to doprowadzi.

Więc sprężam się, sypię ulubioną herbatę Richarda, pieprzowo-cynamonową, dwoję się i troję, pucuję łyżeczki, wreszcie wchodzę do salonu, gdzie babcia, rozparta dekoracyjnie w fotelu, osiąga jakieś apogeum narracji, mistyczne szczyty elokwencji.

- Kapitol, Kapitol - krzyczy, wymachując ramionami uskrzydlonymi klasycznym wykształceniem. Od czasu do czasu wtrąca gęganie i, jakby tego nie wystarczyło, nakłada na to różnorakie sceny, których znaczenia jeszcze nie pojąłem.

Po przeciwnej stronie stołu Richard robi minę smutnego pieska.

- Jacku-u - babcia obraca się do mnie dystyngowanym ruchem - chciałabym mu powiedzieć, że rozmawiamy jak gęś z prosięciem.

Przez wzgląd na bezpieczeństwo herbaty i wypucowanych szklanek, ustawiłem tacę na stole, po czym zapytałem:

- A co oznaczała ta pantomima?

- Jak to co? Gęsi! Gęsi kapitolińskie. W nocy pod mury Rzymu - tu babcia zamaszystymi ruchami wykreśliła w powietrzu Wieczne Miasto - podchodzili barbarzyńcy. Nie pamiętam którzy…

- Sporo ich było, nieważne. Co dalej?

Ale babcia już wspinała się po wyimaginowanych zboczach jednego z siedmiu wzgórz;

Gallowie ze zmarszczonymi czołami przemierzali raz po raz krótki odcinek pomiędzy fotelem a stołem. Wtem - gęsi, harmider, bicie skrzydłami i ogólne gęganie, aż niewidzialne pióra spadają na niewidzialne posadzki Kapitolu; obudzeni Rzymianie zrywają się do boju - babcia roztrąca fotele i wznosi pięść zaciśniętą na nieistniejącym mieczu. Gęsi Rzym uratowały.

- Gęś - rzecze babcia z namaszczeniem. - Gęś - powtarza, wpatrując się badawczo w Richarda.

Wytłumaczyłem mu pokrótce - zachował niezmienną minę pieska, która mu się utrwalała przez cały babciny balet - o co chodzi w powiedzeniu „jak gęś z prosięciem”. Wyjaśniło się też, że nie znał historii gęsi kapitolińskich, ale bardzo się cieszył z poszerzenia horyzontów, jak każdy miły, inteligentny, dobrze wychowany austriacki chłopiec. Widowisko ruch i dźwięk dobiegło końca.

- Nie słyszał o gęsiach kapitolińskich? Niesłychane.

- Wiesz, nie odebrał chyba klasycznego wykształcenia. Łatwiej byłoby może przez kaczora Donalda, w końcu drób i drób…

Na szczęście babcia, czując się zwolniona z obowiązku dalszych wyjaśnień, zarzuciła przedstawianie prosiąt i zasiadła do herbaty.

*

- Dobrze, dyrektorki nie lubiłaś, łacinniczkę też nie zanadto. A kogo lubiłaś?

- Nooo, Garbacika. Garbacik to był mój ukochany nauczyciel. Nauczyciel historii. Niesłychanie inteligentny człowiek, potem był profesorem, chyba w Krakowie, ale nie jestem pewna; niedawno umarł, bo czytałam notkę w „Przekroju”. Też sobie trochę pożył. A nie wyglądał, jakby miał tyle żyć. Z prostej rodziny, dopiero co zrobił studia, chudy jak patyk, bidny jak mysz kościelna, chodził zawsze w tym samym garniturze z przydługimi, wypchanymi na kolanach nogawkami, które mu się układały w takie fałdki, w obwarzanki. Kiedyś, pamiętam, siedziałyśmy w klasie przed jego lekcją i narysowałam na tablicy jego karykaturę, takiego zabiedzonego, z tymi obwarzankami. Wszedł, zobaczył, uśmiechnął się, po czym powiedział: „Rzeczywiście, to już przesada, te spodnie są naprawdę złachane”, i od tego czasu chodził do szkoły w jedynym odświętnym ubraniu. Boże, jak ja go przepraszałam, jak myśmy go wszystkie prosiły, zaklinały… ale nie, uparł się. Strasznie mi było głupio, strasznie głupio… Kiedyś, pamiętam, postanowiłam na pierwszego maja założyć coś prowokacyjnego, czerwonego, a że nie miałam nic zupełnie czerwonego, to założyłam chustkę w białe grochy. Garbacik wszedł, popatrzył na mnie i powiedział: „Ależ pani wykazała bohaterstwo… no, no. Na moją lekcję włożyć czerwoną chustę! I to w białe grochy! Na moją lekcję”. A on socjalizował - uzupełnia babcia - no i równolegle trochę popierał Mussoliniego, bo był we Włoszech i opowiadał nam o robotach państwowych. „Jak ktoś tych leniwych Włochów zapędził do roboty - mówił - to już jest wielki człowiek. Bagna pontyjskie osuszył, drogi pobudował, porządek wprowadził…” Potem mu to przeszło. Tak czy, owak, uczył znakomicie, każdą z nas potrafił zachęcić do pracy… miałyśmy w klasie taką dziewczynę, którą wszystkie nazywałyśmy Śledziarą, bo strasznie cuchnęła śledziami, nie wiadomo czemu. Niby czysta, umyta, a zawsze te śledzie… lotna zanadto nie była. I wyobraź sobie, kiedyś Garbacik ją pyta, a ona coś tam duka, jąka się. Skończyła, a on mówi: „Pani… - jak jej tam było… no, nieważne - Iksińska. Pani Iksińska rozważyła tę sprawę z bardzo interesującej perspektywy…” I od tego dnia Śledziarą wkuwała historię, ile wlezie. Z innych przedmiotów miała dalej pałki, ale z historii twardo piątka za piątką. Świetny nauczyciel. No, jeszcze była ta historia z trójką. Czytał nam oceny na semestr i powiedział, że jedna z nas ma trójkę ze sprawowania. A wtedy trójka ze sprawowania w szkole żeńskiej to był prawdziwy skandal. Nie wiem, co trzeba było zrobić, żeby dostać troję. Dziewczyny przerażone, przychodzą do mnie i mówią: „Słuchaj, Garbacik ciebie lubi, idź ty do niego i się spytaj, która dostała”. Idę, pytam, a on: „Pani nie wie? Nie domyśla się pani?” No to ja coś kręcę, że może ta, bo widziano ją na balu w kasynie oficerskim, albo inna, bo była kiedyś umalowana na jakimś przyjęciu. „Nie. Pani naprawdę nie wie, kto dostał trójkę?” Nie wiedziałam. „Pani”. Zatkało mnie. „Ja?” A on patrzy, kiwa głową i mówi: „Koniecznie pani potrzebna ta wojna z dyrektorką? Po co to pani było? I jeszcze się pani dziwi”.

- To… hm… to trochę był… konformistą…

- Eeee tam. Garbacik też walczył z dyrektorką, jak ja, tylko subtelniej. Pamiętam, jak zdawałam maturę z polskiego i ona była w komisji. Odpowiedziałam bezbłędnie i wtedy dyrektorka, która koniecznie chciała mnie ściąć, spytała o literaturę współczesną. Profesor Garbacik zerwał się ze swojego miejsca i zaczął protestować, że tego nie ma w programie, ale przypomniał sobie, że miesiąc wcześniej miałam z tego na polskim całogodzinny referat, i usiadł. I odpowiadałam z pamięci jak z nut, po prostu wygłosiłam mój referat, i tyle. W końcu doszłam do miejsca, że czegoś zapomniałam, tytułu jakiejś książki, i mówię: „Ale tu może pani dyrektor pomogłaby mi, bo pamięć mnie zawodzi”. „Nie, wystarczy” - wycedziła przez zęby, a Garbacik nie wytrzymał, zerwał się po raz kolejny i wycałował mnie w oba policzki. Przed samą wojną wyrzuciła go ze szkoły; poszedł z punktu na uniwersytet. Taki umysł.

Oprócz walk z dyrektorką babcia - pospołu ze swoim przyjacielem z równoległego gimnazjum męskiego - redagowała szacowne pismo szkolno-literackie, okraszone licznymi felietonami, porywającą poezją i głosami w sprawie; przyjaciel kochał się w babci do szaleństwa, ale był o te dwa miesiące młodszy, więc ani na niego spojrzała. Przeszło mu to z wiekiem, gdy był już dużym człowiekiem - a że przy okazji został dużym pisarzem i objechał potem pół świata, by w końcu umrzeć na serce w południowym mieście, u stóp wulkanu - to już inna sprawa. Na razie zostawmy go w jakiejś klasie, gdzie rozpostarłszy kartkę na pulpicie granatowym od atramentowych plam rysuje Lalę Bieniecką w formie kariatydy, jako „podporę kultury kieleckiej”, albo maszerującą z marsową miną i Wstępem do psychoanalizy Freuda pod pachą. Zresztą, tak czy owak, będzie o nim jeszcze słychać.

- Prowadziliśmy nawet pocztę szkolną: każdy mógł wrzucić do specjalnej skrzynki list do redakcji, który później czytaliśmy wspólnie i nieraz odpowiadaliśmy na łamach gazetki. A raz, pamiętam, przyszła kartka, stemplem z ziemniaka zadrukowana we dwa wulgarne wyrazy, na „eh” i na „p”. Pan Garbacik, który pomagał nam w przygotowywaniu gazetki, rzucił na to okiem, zmiął i rzucił na bok, ale ja wszystko przeczytałam. Parę tygodni później siedzieliśmy z rodzicami i ciotką przy obiedzie, pamiętam, że był akurat barszcz małorosyjski, i nagle mama spytała: „Walerianie, widziałam na płocie jakiś dziwny wyraz, «chuj», czy jakoś tak. Co to znaczy? Czy to jakiś skrót? Nazwa jakiejś partii?” Tata spurpurowiał i zakrztusił się barszczem, a zaraz potem zakrztusił się jeszcze bardziej, bo zauważył, że ja też się czerwienię. Ale mama już tak miała; na przykład nigdy nie powiedziałaby „burdel”, ale kiedy widziała bałagan, często mówiła: „Jaki straszny bardak”, bo myślała, że to takie ładne rosyjskie słowo na nieporządek.

*

Nic dziwnego, że pradziadek Walerian zakrztusił się gorącym barszczem - jak każdy smakosz, miał swoje dziwactwa; zupę uwielbiał jeść wrzącą, najchętniej prosto z garnka. Sam świetnie gotował, ale dałby się pokroić za jakiś przysmak. Zajadał się do oporu rozmaitymi frykasami. Lekarze kazali mu przejść na dietę ze względu na serce, ale on mówił, że woli pożyć jeszcze dziesięć lat, jedząc to, co lubi, niż dwadzieścia, odmawiając sobie wszystkiego i przeżuwając gotowaną marchewkę.

- Zmuszał mnie do jedzenia oliwek, a ja ich nie znosiłam. No i do picia wytrawnego wina do obiadu. Ja bym tam wolała słodkie, ale tata mówił: „Chyba nie chcesz słodkiego? Bo jakbyś wolała, to w ogóle nie dostaniesz…” Przepadał za rybami; tylko raz widziałam, jak mój ojciec robi awanturę kobiecie: kiedy sklepikarka obiecała mu, że zostawi dla niego świeże minogi, a potem o wszystkim zapomniała i sprzedała je komuś innemu. Boże, jak on wrzeszczał… No i te obiady, ojciec połykający wrzącą zupę, zawsze jacyś goście, znajomi i nieznajomi… Bo wiesz, tata był taki, że kiedy widział na ulicy biednie wyglądających bezrobotnych, a były to lata wielkiego kryzysu i biednych bezrobotnych nie brakowało na ulicach, to zapraszał ich do domu na obiad, a na odchodnym jeszcze wciskał jakieś jedzenie. Albo ubrania. Nie znosił nowych ubrań. Pamiętam, jak kiedyś mama wymogła na nim, żeby kupił nową jesionkę, bo stara jest złachana i nie licuje z godnością jego stanowiska. Grymasił, grymasił, ale się zgodził. I akurat następnego dnia, kiedy szedł ulicą, robotnikowi malującemu jakiś dom wylała się farba i zalała ten nowy płaszcz. Robotnik przerażony, przeprasza, a tata się pyta: „Jaki pan ma rozmiar? Bo może panu się przyda ta jesionka bardziej niż mnie?” I z punktu mu ją dał, po czym wrócił do domu cały szczęśliwy, bo miał pretekst, żeby nosić stary płaszcz. I tak dobrze, że jeszcze tego robotnika nie przyprowadził na obiad. Mama tylko wymagała od niego, żeby ją zawczasu informował, ale on mówił: „Właśnie ich spotkałem, a przecież nie wiedziałem wcześniej, kogo po drodze zobaczę, ilu ich będzie i czy będą głodni”. Albo tamten pan, jak on się nazywał, taki młody inżynier. Pracował w jakimś biurze projektowym, zarabiał nawet całkiem nieźle, ale pech chciał, że bardzo ciężko zachorowała mu żona i potrzebował pieniędzy na lekarstwa. Więc ściągnął trochę funduszy przedsiębiorstwa ze szczerym zamiarem oddania ich z najbliższych pensji; niestety, akurat sprawdzano księgi i okazało się, że w kasie brakuje pieniędzy. Straszny skandal, chłopaka wyrzucono z pracy i odtąd nikt mu ręki nie podał, tylko słyszało się „malwersant! malwersant!”. W dodatku żona umarła. Sytuacja beznadziejna. I co robią moi rodzice? Regularnie zapraszają go na obiady, żeby się nie zamartwiał, siedząc w pustym mieszkaniu.

- A kiedy obiad się spóźniał…

- …a kiedy obiad się spóźniał, tata grał na skrzypcach jeden z utworów, których się nigdy nie nauczył, na przykład Kujawiaka Wieniawskiego, gdzie były takie ciężkie pasaże… a mama, która nienawidziła fałszu i zawsze twierdziła, że fałszywa nuta przyprawiają o fizyczny ból, leciała z kuchni, krzycząc: „Już kończę, kończę, tylko, na Boga, już nie graj”. Czego tam jeszcze potrzebujesz do notatek?

- Japończyka.

- Aaaa, Japończyka…

*

Japończyk nazywał się jak bądź, bo babcia japońskich nazwisk nie pamięta, no, chyba że nazwisko kojarzy się z dwiema utalentowanymi dłońmi grającymi w konkursie chopinowskim. Tak czy owak, nasz Japończyk miał wprawdzie bardzo sprawne ręce, ale nie grał na fortepianie, tylko wyrywał zęby.

- Popatrz no, Irenko - mówił radca Karnauchow znad gazety - ten Japończyk dalej w Warszawie. W „Kurierze” piszą, że chodzi do niego cały monde… artyści, ministrowie. Nawet premier się wybrał.

- I co, wyrwał mu coś?

- Wyrwał. Podobno sobie chwalił.

- Coś takiego.

Albo:

- Znowu piszą o Japończyku.

- Jakim Japończyku?

- Tym, co bezboleśnie wyrywa zęby. Naciska nerw w dziąśle i wyciąga ząb jak korek.

- Och, Walerian, aż ścierpłam. Proszę cię.

Dziwne, że mojego pradziadka tak fascynował ten orientalny dentysta, bo sam nigdy nie miał problemów z zębami, dopóki w wieku sześćdziesięciu paru lat nie złamał sobie trzonowca, kiedy - jak zwykle - rozgryzał łupiny orzechów włoskich. Tak czy owak, któregoś ranka zakrzyknął:

- Irenko! Japończyk przyjechał do Kielc. Jutro będzie u nas na obiedzie.

Moja biedna prababcia, przyzwyczajona, że nigdy nie wiadomo, ile osób przyjdzie na obiad, bo a nuż Walerian spotka na ulicy znajomych albo bezrobotnych, którzy już drugi dzień niczego w ustach… i tak dalej, wzruszyła ramionami i mruknęła tylko, że jak dentysta, to może nie będzie chciał jeść słodyczy. A japońskiego jedzenia to za żadne skarby, zresztą Gienia, pożal się Boże, gdzie ona do japońskiego jedzenia…

- Byle było smaczne - odmruknął mój gościnny pradziadek i optymistycznie błysnął łysiną, pochylając się nad jakimiś papierami.

- No i przyszedł - mówi babcia, która, pogryzając małymi kęsami szarlotkę, rozsiadła się właśnie w swoim wysłużonym, katafalkowo rozłożystym fotelu, w którym zmarł i prapradziadek Brokl, i praprababcia Broklowa, i prababcia Karnauchowa - mały był, w meloniku i z laseczką, oczy skośne. Mówił po rosyjsku, niemiecku i angielsku, kłaniał się na prawo i lewo, opowiadał o naciskaniu nerwów w dziąsłach i z uporem godnym lepszej sprawy jadł, nieszczęsny, obce jego podniebieniu gołąbki, knedle, a także barszcz małorosyjski. Aż tu nagle… - zawiesza głos babcia.

- …wyszedł.

- Skąd wiesz? Tak, wyszedł. To ty znasz tę historię? Wyszedł do wygódki, bo nie mieliśmy wtedy jeszcze toalety. Tata przeprosił go, że takie warunki, tamto-siamto, proszę na lewo, a wtedy hyc do wieszaka, do stojaka z parasolami, opukuje melonik, rozkręca laseczkę - otóż daje się rozkręcić, a w środku notatki, mikrofilmy. Bo Japończyk był szpiegiem, w czasie wyrywania zębów przy okazji ciągnął za język wszystkie te rozszczebiotane generałowe i ministrowe, ciągnął za język córki bankierów i dyrektorów, wreszcie samych sędziów Sądu Najwyższego i posłów, i senatorów za język ciągnął, umiejętnie, nie nachalnie, o nie, to był przecież uprzejmy, szkolony Japończyk. Szkolony Japończyk wrócił z wygódki, zobaczył tatę z rozkręconą laseczką i chciał prysnąć, ale tata go haps za kołnierz i zaciągnął na policję, a policja dalej, gdzie trzeba. Pewnie do kontrwywiadu. A potem Gienia odgrzała gołąbki i skończyliśmy obiad.

*

Mniej więcej w owym czasie rozegrała się historia Margerytki, więc możemy powrócić do momentu, w którym przerwałem babci (tu mogę się przyznać: w rzeczywistości, kiedy powiedziałem: „To będzie dalej”, babcia wcale nie przerwała historii, mówiąc: „Aha, dalej…”, tylko opowiedziała ją do końca, narzekając tylko, że się wtrącam).

- Pewnego wieczora przyszedł z wizytą pan Rommel. Tym razem po odegraniu z pradziadkiem kilku utworów nie opowiadał jednak o „prunelkach”, ale o swojej starszej córce, Margerytce, a w zasadzie o panu Hessie. Otóż Margerytka wybierała się na bal. Na ten sam bal wybierał się również pan Hess; w ostatniej jednak chwili postanowił zostać w domu. Przyjechali do niego przyjaciele i mówią: „Słuchaj, ogól się, ubierz porządnie i jedź z nami. Szkoda młodości na siedzenie w domu. Autem się z nami zabierzesz… Będzie Żula i Marynia, i Margerytka Rommlówna”. „Margerytka? Jaka znowu Margerytka?” „Jak to jaka? Córka ogrodnika Rommla. Wyjrzyj przez okno, siedzi w samochodzie”. Wyjrzał i z punktu się zakochał, taka była piękna… wysoka blondynka, bardzo wysoka; w każdym razie na tyle, że uważano to za wadę, ale przecież Hess miał dwa metry i cztery centymetry. A jak się zapytał, dlaczego tak dziwnie ma na imię, a oni odpowiedzieli: dlatego, że jest Niemką, to już nie było odwrotu. W dzikim pędzie ubrał się, ogolił, pojechał. Przetańczyli całą noc, a w sześć tygodni byli po ślubie.

Co innego babcina koleżanka z klasy, Jadzia Żarnowska, postać z dramatu dziewiętnastowiecznego, dziewczę piękne jak marzenie, włos płowy w kosach, oczęta jak chabry. Ojciec jej był panicz, chory na gruźlicę, a matka chłopka, zdrowa. Pokochali się. Dziadek przyszłej Jadzi - szlachcic-despota - oponuje. Ślub wbrew. Panicz wyprowadza się do chaty wiejskiej i tam mrze. Matka samotnie wychowuje dziewczę, które łącząc w sobie wysublimowane cechy arystokratyczne i wiejską krzepę, wyrasta na boginię. Zakochuje się w niej panicz, czasy są nowe, więc despotów nie ma, narzeczeństwo, pierścionki i idylla. I tutaj wszystko się załamuje, a ja się wzruszam, choć słyszę to po raz setny chyba.

- Ślub był już umówiony, a rodzice narzeczonego jeszcze nie poznali matki narzeczonej; należało to załatwić jak najszybciej, więc w kolejnych listach planują spotkanie. I wtedy Jadzia przeczytała w liście: „Tylko poproś mamę, żeby nie zakładała na włosy chustki, bo to wygląda zbyt wiejsko…” itepe… „kocham Cię bardzo…” Zdjęła pierścionek z ręki, włożyła go do koperty i odesłała.

Wzruszam się więc po raz setny, a babcia po raz setny psuje mi to, dodając, że chłopak strasznie przepraszał i jednak żyli długo i szczęśliwie.

Doszliśmy zatem po raz kolejny do kwestii romansowych i trzeba powoli zaakceptować fakt, że babcia moja w tej narracji wyrosła już na tyle, że powinna mieć jakiegoś, jak by to ujęła, absztyfikanta. I tak docieramy do Julka.



Rozdział IX

W gruncie rzeczy trudno mi mówić o Julku inaczej niż per „Julek”, choć, gdybym go znał, z pewnością tytułowałbym go „proszę pana” i kłaniał mu się z szacunkiem. Ale istnieje dla mnie tylko jako młody człowiek z opowiadań babci, jako kawałek błyszczącej kliszy z widokiem lisowskiego ogrodu, jako zbiór anegdot i, na ostatku, jako kilkaset czy kilka tysięcy stron tłumaczeń francuskich powieści.

W zasadzie powinienem wspominać o Julku dopiero po Adziu, a przed Zygmuntem, czyli moim dziadkiem; poza tym jest jeszcze kilka męskich imion, które babcia z lubością wymienia, tak jak kiedyś wymieniało się nazwy paru ulubionych hoteli w Biarritz i Marienbadzie; ale pomińmy je na razie.

Adzio był poeta i pierwszy narzeczony babci. Zdobył ją efektownym szturmem od strony literackiej - to jest publikował w poważnych pismach dedykowane (z całą powagą) ukochanej poważne wiersze, rojące się od kunsztownych porównań, bizantyjskich przepychów, zapomnianych bóstw i bestii mitycznych. A babcia, otoczona kółkiem przyjaciółek, z wypiekami na twarzy czytała na szkolnych korytarzach owe poważne wiersze w poważnych pismach. Było to w czasach, kiedy słowo pisane miało jeszcze jakąś wagę i łatwiej było nim niż dzisiaj zabić, uwieść czy pokrzepić, a że Lala Bieniecka była, jako się rzekło, podporą kultury kieleckiej i słowo drukowane przemawiało do niej z mocą i w świetlistej glorii, już wkrótce zaczęła się pojawiać tu i ówdzie w towarzystwie małego, niepozornego studenta, zwieńczonego fryzurą, której popularności już wkrótce ostatecznie położył kres pewien równie niepozorny austriacki malarz o tym samym imieniu.

- Bo widzisz, Adek był z biednej, bardzo biednej rodziny. Ojciec jakiś kolejarz, matka w domu harowała, trzy siostry. I oni mieli dwa pokoiki w chatce dróżnika, bo ojciec był, zdaje się, dróżnikiem właśnie, i w jednym pokoiku gnieździli się rodzice i trzy siostry, a w drugim Adzio, bo Adzio był geniusz i musiał mieć miejsce do pracy, i ciszę, i spokój, i cały dom chodził na paluszkach, kiedy Adek pisał, czytał niemieckie powieści albo tłumaczył. No a kiedy poszedł na studia do Warszawy, to rodzice sobie wypruwali żyły, i tak już w znacznym stopniu wyprute, żeby go utrzymać; szczęściem, stancję miał u kolegi za darmo, to znaczy za niemieckie konwersacje, bo rzeczywiście znał ten język znakomicie.

Kolega był sympatyczny, ale niezbyt błyskotliwy, i wpatrywał się w Adzia jak w święty obraz; nosił mu książki, gotował, sprzątał, aż w końcu z własnej nieprzymuszonej woli stał się praktycznie jego służącym. Porozumiewali się wyłącznie w języku Goethego, więc nie bardzo ich rozumiałam, ale z tonu i tych kilku słów, które potrafiłam wyłapać z ich kunsztownej konwersacji, stosującej wszystkie czasy i tryby, ze szczególnym uwzględnieniem trybu rozkazującego, rozumiałam, że Adzio obchodził się z tym Krzysiem czy Tadziem dosyć podle. Potem, jak już z Adziem zerwałam, nieraz widywałam tego chłopaka na mieście - bladego, przygarbionego, obrzucającego ludzi niepewnym, rozbieganym wzrokiem. Słyszałam, że się wyprowadził z Warszawy, ale to nic pewnego.

Jak już zerwałam z Adziem” - bo zerwanie z Adziem było nieuniknione. Babcia wprawdzie nadal czytywała w poważnych pismach dedykowane sobie wiersze i nawet pamiętała po tych sześćdziesięciu latach kilka linijek z poematu żałobnego na śmierć Marszałka - o lwicy śniegu, konającej w słońcu na sztachetach, i o Tanatosie chodzącym po dachach - ale wysłuchiwanie ciągłych awantur, scen zazdrości i histerii, z rzucaniem się na podłogę i waleniem pięściami o parkiet, było zupełnie nie w stylu mojej babci.

- Aż tu pewnego razu wybierałam się z nim na bal, a przedtem na seans spirytystyczny, bo to było wówczas bardzo modne, wszystkie te wirujące stoliki, media, wywoływania, łańcuchy rąk, itepe. Siedziałyśmy z przyjaciółkami, jedna przy drugiej, dookoła stołu, na którym leżał spodeczek i okrągła tarcza z alfabetem… no i przez drgania czy przesuwanie spodeczka przez jedną z dziewczyn, nie pamiętam już, wybierało się z kręgu kolejne litery. Pytałyśmy się, oczywiście, o imiona naszych przyszłych mężów. Jednej wyszedł Ludwik, drugiej Antoni czy Piotr, jeszcze innej Janusz czy może Marian, a kiedy ja się spytałam, spodeczek wirował i wirował, wybierając zdanie: „Nie bój się, malutka, wszystko będzie dobrze”. Wyobrażasz sobie, jak się ze mnie śmiały, że zostanę albo starą panną, albo kokotą. A potem poszliśmy na bal, gdzie Adek w literackim to- warzystwie zaczął perorować, że natchnienie owszem, ale kobieta, muza, jest zbędna, to tylko rozładowanie popędu, który hamuje swobodną twórczość, i takie tam - a każdy przecież wiedział, że mówi to w obecności swojej oficjalnej muzy i ukochanej. Próbowali go jakoś tam mitygować, odciągać od tematu, aż w końcu Julek poprosił mnie do tańca - bo jakoś o jednego Julka Adzio nie był zazdrosny, swoją drogą, nie wiem czemu, może uważał, że jest brzydki - przytulił i powiedział, zbliżając usta do mojego ucha: „Nie bój się, malutka, wszystko będzie dobrze”.

A potem potoczyło się lawinowo - jak zwykle w życiu mojej babci; w czasach jej późnej świetności znajomi nazywali ją huraganem Helena i mówili, że nieprzypadkowo tajfuny nazywa się żeńskimi imionami.

- Odczekałam, aż Adzio zda wszystkie egzaminy, bo miał słabe serce i usposobienie cokolwiek neurotyczne, po czym powiedziałam mu, że mam go dość, że mogę przychodzić do niego od czasu do czasu, ale żeby on nie przychodził do mnie… bo rozumiesz, ja zawsze mogę wyjść, kiedy mi zacznie robić te swoje brewerie, ale przecież od siebie go nie wyrzucę… i tyle. Po pół roku spotkałam go na ulicy i poznałam dopiero, kiedy mi się ukłonił. I wtedy stwierdziłam, że mi zupełnie przeszło.

Kiedy powiedziałam, że spotykam się z takim uroczym chłopakiem, Julianem Rogozińskim, mama stanęła na środku kuchni, bo akurat coś tam gotowała i komenderowała służącą, i wymachując warząchwią, powiedziała: „Rogoziński? Rogoziński? Czy to nie ten gałgan, który cztery lata nie mógł zrobić matury?” Bo trzeba ci wiedzieć, że w liceum kieleckim była taka moda, że chłopcy w klasie maturalnej cięli scyzorykiem swoje szkolne czapki w drobną kratkę i zszywali to wszystko na okrętkę grubym różowym kordonkiem. A Julek zrobił to z punktu w pierwszej klasie, do tego chodził z laseczką i nosił monokl, słowem, moja matka miała wszelkie powody, by przypuszczać, że jej córka zadurzyła się w kretynie.

*

Poza urokiem i czapką Julek miał jeszcze mamunię.

-”Pańska matka ma taką południową urodę, te czarne włosy, śniada cera… pani Rogozińska jest może Greczynką czy Hiszpanką?” - pytali go często. A on odpowiadał, zsuwając kapelusz na tył głowy: „Mamuuunia? Tak, Gheczinką, tak, Hiśpanką. Po babuni Glaubitzer i po babuni Braumann”. Bo doszukał się owych babuń-prababuń w drzewie genealogicznym, ostatecznie mamunia nazywała się Kirchner i taka za bardzo aryjska to ona też nie była… ale nie miała semickich rysów… po prostu wysoka, zgrabna, przystojna kobieta. Piękne włosy. Wyszła bardzo młodo za pana Rogozińskiego, dyrektora fabryki mebli giętych, uroczego i eleganckiego, z parantelami takimi, że ho-ho, bo… mój Boże, zupełnie nie pamiętam. W każdym razie pradziadkiem czy może prapradziadkiem Julka był Fraget, ten od sztućców, co to się nazywają platery od fabryki hrabiów Platerów albo frażety właśnie… I ten Fraget, który był zwykły mieszczanin, ale zrobił fortunę, wżenił się z majątkiem w książąt Mirskich, którzy byli bidni jak myszy kościelne, tyle że z tytułem. No i potem Julek prowadzał mnie do różnych hrabiów Krasińskich jako oficjalną narzeczoną… Zresztą byliśmy kiedyś razem na Powązkach na grobie tego Frageta, a tam było takie, rozumiesz, zdjęcie na porcelanie, i wyobraź sobie, że kubek w kubek jak Julek, te same rysy, ten sam wyraz twarzy; byliśmy porażeni podobieństwem. I popatrz, jak to się dziwnie składa, że on od małego lgnął do wszystkiego, co francuskie, nauczył się w mig języka i tłumaczył poezje już w gimnazjum… wprawdzie z matematyki był noga i na maturze nauczyciel musiał mu podpowiedzieć wzór na pole koła, ale kiedy zdawał maturę, miał już za sobą szereg publikacji w różnych pismach i jakoś go tam przepchnęli… To podobieństwo do Frageta i frankofilia, no, niesłychane…

- A pan Rogoziński?

- Co?

- Pan Rogoziński. Była mamunia, a był do pary tatę?

- Nie. Nigdy nie poznałam, ba, nie poznał go nawet Julek, a to z tej prostej przyczyny, że był pogrobowcem. Otóż jego ojciec cierpiał na ciężką gruźlicę nerki i trzeba ją było usunąć operacyjnie. Niestety, chirurg był czy to stary, czy roztargniony, w każdym razie wyciął nerkę zdrową, a zostawił chorą, i pan Rogoziński skonał w kwiecie wieku po kilku tygodniach agonii, nie doczekawszy się syna. A mamunia, skoro została wdową po tym wzorze cnót wszelakich, postanowiła nigdy już nie wyjść za mąż, by uszanować pamięć nieboszczyka. Nie przeszkadzało jej to jednak od czasu do czasu mieć jakichś amantów - widocznie pamięć męża mniej na tym cierpiała, a mamunia była kobietą młodą i nadzwyczaj powabną.

No i tu będzie o Karczówce. Zaraz będzie, bo babcia poprawia nerwowo koc na łóżku albo floksy w wazonie.

- Któregoś razu przyjmowała właśnie któregoś amanta, a Julek, który miał wtedy może dziesięć, może dwanaście lat, wszedł do jej sypialni i ujrzał ją, jak to pisał Wiech, z inflagrantem. Zszokowany, wypadł z domu w samej koszuli nocnej, boso, w środku nocy, i pobiegł na Karczówkę, taką górkę za miastem. Znaleźli go dopiero rano, zziębniętego, mokrego od rosy. I przez to miał później różne takie komplikacje, chodził do psychoanalityczki. I kiedy jej powiedział, że ma narzeczoną, to ona mu odpowiedziała: „Narzeczoną? Bardzo dobrze, niech ją pan tu przyprowadzi, zobaczymy, czy się dla pana nadaje”. I przyprowadził. Siedziałam najpierw stremowana, ale potem zaczęłyśmy rozmawiać…

- W końcu nie bez przyczyny Gutek rysował cię ze Wstępem do psychoanalizy pod pachą…

- Nie bez przyczyny. Wreszcie po godzinie mówi: „Lepiej pan nie mógł trafić. Rzadko kiedy zdarza się taka uporządkowana wewnętrznie osobowość”.

*

Na zdolnościach literackich, pięknych ustach i niebywałej inteligencji zalety Julka się nie kończyły. Na przykład mówił przez sen. W dodatku wierszem, w dodatku po jednym wierszyku na noc, w dodatku w kolejności alfabetycznej. Kroniki przekazują utwory na literę G i M.:

Guziki to do siebie mają

że same wciąż się rozpinają.

A spodnie tego tak nie lubią,

że na ulicy nawet się gubią.

Melon jest to owoc tłusty,

melon jest to syn kapusty.

- Ja to mu nie wierzyłam, że on tak przez sen - mówi babcia, rozłożona na fotelu w wygodnej pozie, ze szklanką herbaty; oczywiście herbatę, jak na pół-Rosjankę przystało, pija babcia ze szklanki właśnie, nierzadko z wiśniowymi lub malinowymi konfiturami na małym spodeczku - ale kiedyś zaczęłam mu mówić: „Julek, obróć się na lewy bok. No ooobróć się. Dobrze. Jeszcze raz. I jeszcze…”, aż spadł i się obudził. Nieco potłuczony - dodaje babcia z figlarnym uśmiechem - więc chyba nie udawał. Chociaż, z drugiej strony, do większych poświęceń był gotów dla wicu. A znasz tę historię o świętych? Znasz. No pewnie, że znasz. Przyszła do rodziców z wizytą taka pani, straszna dewotka, i zostawiliśmy ją nieopatrznie sam na sam z Julkiem, było nie było, moim oficjalnym narzeczonym. A on jej mówi: „A wie pani, byłem ostatnio w Rzymie”. Pani cała w achach i rumieńcach na to: „Och, to cudownie, i co pan widział? Papieża pan widział, groby męczenników, via Appia?” „O, tak”, odpowiada Julek, „no i wspaniałe zabytki, wie pani, kościoły, muzea…” „No, tak, pan, człowiek sztuki…” „Ach, sztuka sztuką, ale głębokie przeżycia religijne to jednak zupełnie inna jakość…” Pani kraśnieje. „Choć, wie pani, muszę powiedzieć, że właśnie tu wychwyciłem pewien zgrzyt. Ależ tak, to możliwe. Proszę sobie wyobrazić, że Watykan nie ma pieniędzy. Ojciec Święty prawie bankrutuje. Stosowna oprawa liturgii, dwór papieski, działalność dobroczynna, wszystko to pochłania olbrzymie sumy. W związku z tym któryś z kardynałów wpadł na pomysł, który po pewnych wahaniach został wprowadzony w życie. Otóż gwiazdy filmowe mogą sobie wykupić miejsca w ołtarzach na reklamę”. Pani blednie. „Oczywiście im popularniejszy święty, tym ceny wyższe. Apostołów rozprzedano właściwie na pniu. Valentino jest za świętego Jana Ewangelistę, Greta Garbo za świętą Tereskę, nasza Pola Negri wzięła Marię Magdalenę, Lilian Gish - świętą Katarzynę, a Clark Gable świętego Sebastiana. I wie pani, kiedy tak się chodzi po tych rzymskich świątyniach, i co ołtarz, to jakaś gwiazda, gwiazdka, gwiazdeczka - to jednak przeszkadza w modlitwie. Nawet jeśli wiemy, że wznosimy prośby do świętego Judy-Tadeusza, a nie Errola Flynna”. Wszystko to wygłosił z kamienną twarzą Bustera Keatona, czyli świętego Hieronima, wpatrując się bezlitośnie w oczy pani, która dostawała wypieków, palpitacji i bezgłośnych spazmów. Zresztą więcej się u nas nie pokazała.

*

- Co jest w telewizji wieczorem? Tramwaj zwany pożądaniem. Eeee, nie będę oglądać, jest koncert chopinowski w radio. Pamiętam, jak jeździłam z Julkiem tramwajem, a on do mnie krzyczał z drugiego końca wagonu: „Pójdź k’mnie, moja duszko” albo inne takie staropolszczyzny, i wszyscy się na nas patrzyli. U Chmielewskiej też był taki pan, który polskiego uczył się na Biblii Wujka, i bardzo to było zabawne. Zresztą, w Lisowie też leżała na stoliku Biblia Wujka, z pięknymi ilustracjami Dorego, a na nich aniołowie, prorocy, patriarchowie…

- I co się z nią stało? - pytam sakramentalnie.

- O, taki cieniutki papier jest świetny do skręcania papierosów z machorki. Sowieci ją wzięli.

*

- Kiedyś jeden z przyjaciół Julka opowiedział mi, jak podchmielili sobie zdrowo i jakoś trafili razem do jego mieszkania. Otworzyła im służąca. Chłopak był na bani, coś tam do niej gada, a Julek: „Ty nawet z nią nie rozmawiaj. Ona się w ogóle nie zna na literaturze francuskiej”.

Ta sama służąca, nie wiem, czy w akcie zemsty, ale chyba raczej z dobrego serca, ułożyła mu kiedyś pod jego nieobecność całą bibliotekę kolorami i rozmiarami: książki w fioletowych okładkach od dużych do małych, w niebieskich od dużych do małych, w zielonych, i tak dalej. Chyba z miesiąc spędził na porządkowaniu tego bardaku.

*

- W końcu byłam już bardzo oficjalną narzeczoną. Julek regularnie prowadzał mnie do „Zodiaku”, jednej z ulubionych kawiarni literackiego światka, gdzie kiedyś przeżyłam chwilę chwały, a on wraz ze mną, kiedy wszedł Gombrowicz i od progu krzyknął na całą salę, pokazując mnie swoim wyciągniętym palcem na końcu swojej wyciągniętej dłoni, mierząc we mnie dłonią tą i palcem tym: „Kim, ach kim jest ta piękna pensjonarka?” Julek przez tydzień chodził dumny jak sto pięćdziesiąt… A kiedy indziej siedzimy, a tu Pawełek Hertz. Pawełek Hertz był piękny jak młody Ramzes, smukły, z wielkimi czarnymi oczami i kruczoczarnymi włosami, a do tego cerą bladą jak kość słoniowa… zjawisko. Chodził, kołysząc się w biodrach, i przelewał się przez krzesła w całym „Zodiaku”. No i my tu siedzimy, a on idzie do telefonu i mówi do słuchawki tak głośno, żeby słyszeli go wszyscy, po prostu wszyscy: „Jarosławie” - któż potrafi podrobić to bezbłędne „ł” babci w słowie „Jarosławie”; któż umie je oddać w druku! - „przyjdź do mnie dziś wieczór. Mam taką piękną nową piżamę, musisz mnie w niej zobaczyć. Koniecznie”. A następnego dnia w „Wiadomościach Literackich” w dziale kroniki towarzyskiej takie trzy wersy z jakiegoś wierszyka:

A mamusia przez dwa szkiełka

popatrzyła na Pawełka,

powiedziała: Fe!

I nikt nie wiedział, o co w tym chodzi, poza garstką bywalców „Zodiaku” i ich znajomych.

- A araukaria?

- No tak, skoro już ci mówię, gdzie Julek mnie prowadzał, to należy opowiedzieć i o tym. Jako bardzo oficjalną narzeczoną - choć ojciec w dalszym ciągu nie zgadzał się na ślub, bo chciał, żebym najpierw skończyła studia - przedstawiał mnie swojej rodzinie, w tym hrabiom Krasińskim. I tam, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, w samym progu potrąciłam wysoki gerydon, notabene idiotycznie ustawiony, no powiedz, gerydon w progu?! A na gerydonie stała….

- Araukaria - nie mogłem się powstrzymać przed wymówieniem tego słowa; ma smak podobny do słów takich, jak marabut, Kamasutra, enkaustyka czy Tarkwinia.

- Otóż to, araukaria. No i oczywiście popełniłam straszliwą gafę, bo strąciłam araukarię z gerydonu. I jakby tego było mało, popełniłam gafę straszniejszą jeszcze, bo rzuciłam się szczupakiem i złapałam ją w locie, zamiast pozwolić jej spaść na posadzkę, połamać się do szczętu i wszystko utytłać ziemią. Potem przedstawiono mnie ciotkom, które pośród uśmiechów i niezobowiązującej konwersacji patrzyły na mnie jak na Marsjankę… a jeszcze później był obiad, a na deser wyśmienity crème brûlée, który smakował tak wybornie, że pozwoliłam sobie prosić o dokładkę. W duchu pomyślałam, że araukaria i tak zrobiła swoje, jeśli chodzi o pogrzebanie mojej pozycji towarzyskiej, a przynajmniej zjem sobie jedną porcję więcej. No i po repecie okazało się, że troszeczkę, ale troszeczkę kręci mi się w głowie, bo to było potwornie mocne. Julek uprzejmie poprosił mnie, żebym nie dopominała się o kolejną dokładkę, i wieczór jakoś dobiegł końca, jakby popychany długimi tyczkami przez całe towarzystwo.



Rozdział X

Na studia do Warszawy wyjeżdżałem solidnie wyekwipowany przez babcię w gruby pakiet kronik, zbiór opowieści o tym, jak naprawdę wyglądają studia w Warszawie. Był to, dodajmy, odczyt w odcinkach (którego przedruk zaczyna się tu, a skończy kilkanaście stron dalej), wygłaszany przez wiele popołudni i wieczorów późnego lata, kiedy ścinaliśmy na działce kwiaty do bukietów albo wracaliśmy do domu późnym wieczorem, pogryzieni przez komary, obciążeni kilogramami opadłych papierówek, syci smaku dojrzewających przez cały dzień malin i poziomek, wygrzebywanych spod intensywnie zielonych liści.

- Pierwsze mieszkanie znalazła moja przyjaciółka, Basia. Basia była śliczną dziewczyną, z czarnymi włosami, tak czarnymi, że aż granatowymi, takie tęcze po nich chodziły… ale co tu kryć, jako córka zażartych endeków miała określone poglądy polityczne i odpowiednich narzeczonych z ONR-u. I to właśnie ona skądyś wynalazła taką panią, która może i była rasowo czysta, ale za to cieleśnie brudna, liczyła nam dodatkowe pieniądze za każdą minutę ciepłego prysznica, robiła ciągłe awantury o zużywanie prądu, kiedy uczyłyśmy się wieczorami, i tak dalej, i tak dalej. I wtedy z pomocą przyszedł nam Zimorodek, czyli ciotka Julka, która przyjaźniła się z panem Luksemburgiem. Pan Luksemburg, sędzia Sądu Najwyższego, rezydował z żoną i służbą w wielkim mieszkaniu na Czackiego, niedaleko od Uniwersytetu, i ponoć nie miałby nic przeciwko przyjęciu jakichś dwu miłych i ładnych studentek na stancję.

Przyjął nas w salonie. Elegancki, przystojny, znakomicie wychowany, miał ten pan Luksemburg skłonność do żartów i pański gest. Powiedział, że jako znajome jego znajomych możemy się czuć u niego jak goście, więc lepiej dajmy sobie spokój z czynszem. Ma tylko parę skromnych wymagań: od godziny takiej do takiej nie wolno nam pojawiać się w salonie, bo on akurat w tym czasie lubi pochodzić sobie nago. I jeszcze parę zakazów tego typu; chyba sprawiało mu przyjemność pozowanie na Sinobrodego. Oczywiście po tygodniu było jasne, że cała ta rozmowa była żartem, ale na Basi zrobiła niezatarte wrażenie.

Pan Luksemburg, jako wysokiej rangi urzędnik państwowy, miał bardzo wysoką pensję, a do tego dorabiał sobie pisaniem na spółkę z jakąś panią powieści kryminalnych w odcinkach do prasy codziennej, ale większość tego przepuszczał na wyścigach, więc dom nie był specjalnie zasobny, biedna pani Luksemburgowa dokonywała prawdziwych cudów, by utrzymać go na odpowiednim poziomie. Toteż czynsz i tak płaciłyśmy, tyle tylko, że żonie, i to w tajemnicy przed mężem, którego byłyśmy nieustającymi gośćmi.

Oprócz państwa i nas była jeszcze służba - młoda pokojówka, niezdarna dosyć i niezbyt błyskotliwa, ale dobra, i Antonina, stara służąca, która pełniła funkcję ochmistrzyni, rządziła całym domem i nieustannie użerała się z panią, kobietą potulną i delikatną. Przewaga Antoniny polegała na tym, że zawsze mogła powiedzieć, i zresztą często to czyniła: „Byłam tu na wiele lat przed panią, więc proszę mi wierzyć, że mam rację”, co mogło stanowić argument równie dobrze w dyskusji nad przepisem na mazurek, jak i w kwestii wymiany rur w kuchni. Bo Antonina była tu ho-ho lat z hakiem, za czasów pierwszej pani Luksemburg, i znała w domu każdy zakamarek.

Pierwsza pani Luksemburg była kobietą niesłychanie inteligentną, ambitną i wykształconą. Wiedziała doskonale, że jej młody mąż jest zbyt leniwy, żeby się dobrowolnie uczyć do egzaminów na studiach prawniczych, więc całymi godzinami przepytywała go ze wszelkich możliwych kodeksów i statutów. W końcu, chociaż skończyła polonistykę, znała prawo równie dobrze, co on, jeśli nie lepiej. Co rano budziła go o szóstej rano, wywlekała z łóżka, kazała się umyć i oporządzić, szybko podawała treściwe śniadanie, po czym zamykała na klucz w pokoiku z podręcznikami. Wypuszczała go na godzinę przepytywania, po czym zamykała z powrotem. I tak całymi tygodniami.

Wreszcie pan Luksemburg zdał ostatni egzamin, z radości poszedł się upić z kolegami i wrócił tuż przed świtem. A żona, żeby zrobić mu taki’ psikus, taki figielek, rozumiesz, obudziła go o szóstej rano. Wstał, umył się, zjadł śniadanie jak co dzień, w letargu; wreszcie otworzył podręczniki i wtedy uprzytomnił sobie, że nie została mu do nauczenia się ani jedna linijka, ani jeden paragraf. Wstał od stołu, poszedł do żony i zażądał rozwodu.

Nic dziwnego, że druga pani Luksemburg była cicha i potulna. Ile razy słyszałam ją, jak uspokajała męża, który najpierw wydzierał się nad gazetą: „Idiotka! Kretynka!”, a potem jeszcze raz przez telefon do odległego ucha owej pani, która pisała z nim na zmianę powieść kryminalną: „To trzeba zwariować, żeby postawić bohatera w takiej sytuacji, i co ja teraz mam zrobić, niewiasto nieszczęsna, co się w tej pani głowie uległo, szanowna pani?!” A żona, ciągnąc go za ramię, szeptała: „Ależ Brysiu, nie wypada, Brysiu, przestań już krzyczeć na panią, proszę cię, Brysiu…” Poza tym snuła się po domu jak struta, bo nie dość, że nie bardzo radziła sobie z tym wiecznie przeciekającym budżetem, to jeszcze Antonina traktowała ją w najlepszym razie jak zbędną przybłędę, jak zło konieczne. Pocieszałyśmy ją, jak mogłyśmy, a i dodatkowe parę złotych, które od nas dostawała, jakoś jej pomagało w codziennej walce z tym dziwnym luksusowym niedostatkiem.

Tak czy owak, obie byłyśmy bardziej niż zadowolone. Pan Luksemburg prowadził z Basią długie dyskusje światopoglądowe i pytał: „No jak to, ci Żydzi są winni wszystkiemu? I drożyźnie, i złemu stanowi dróg, i chwiejności rządów?” A Basia z niezachwianą wiarą wyjaśniała mu, słowo po słowie, jakby recytowała z oenerowskich broszurek. „I jak to, panno Barbaro - pytał pan Luksemburg - nigdy nie spotkała pani żadnego Żyda, który by pani wyświadczył bezinteresownie jakąś przysługę? Zawsze tylko ta obrzydliwa żądza zysku?” A ona, że owszem, że oczywiście. I tak sobie siedzieli w salonie, w żółtym świetle lampy. Pan

Luksemburg co chwila odwracał się do mnie i rzucał porozumiewawcze uśmiechy, ja mrugałam równie porozumiewawczo, dławiąc się od śmiechu, i udawałam, że czytam coś uważnie. Kiedy dzwonili amanci Basi, mówił: „Panno Barbaro, słyszę w słuchawce głos nabrzmiały miłością ojczyzny”.

Z tego, co wiem, uciekł z Polski we wrześniu trzydziestego dziewiątego razem z rządem, przez Zaleszczyki. Z zachodu pisał do żony, wysłał papiery rozwodowe, bo ona była aryjką i mogła mieć straszne problemy, gdyby się nie rozwiodła. Słyszałam, że po wojnie zeszli się ze sobą i żyli długo i szczęśliwie.

Nie mam za to pojęcia, co się stało z Antoniną. Ale to najpierw trzeba o pierścionku. Moja mama, jak wiesz, miała mnóstwo pięknej biżuterii. I kiedy jechałam do Warszawy… właśnie, pamiętaj, żeby mama dała ci jakieś eleganckie ubrania… kiedy jechałam do Warszawy, dała mi piękny pierścionek starej amsterdamskiej roboty, z wielkim szafirem otoczonym diamencikami, żebym miała coś na wielkie wyjścia. I miałam na wielkie wyjścia, strzegłam jak oka w głowie. Aż tu kiedyś po powrocie z jakiegoś balu, chyba ze związku literatów, patrzę rano do puzderka - nie ma pierścionka. A pamiętałam, jak go wieczorem zdejmowałam i kładłam gdzieś - na stole, na komódce? Taka byłam senna - a tu pierścień wsiąkł. Szuka jedna służąca, szuka druga, przesuwamy wszystkie meble, przetrząsamy kieszenie - nic. Wreszcie poszłam na pocztę i zatelegrafowałam do Kielc: „Stało się straszne nieszczęście. Lala”. Przychodzi odpowiedź od matki: „Co się stało? Ciąża czy choroba? Mama”. Znów idę na pocztę: „Zgubiłam pierścionek z szafirem. Lala”. I kolejna odpowiedź: „1 co, głupia, w palec zmarzniesz?”

A po pół roku Antonina nagle znikła. Szukali jej parę dni, rozpytywali, martwili się, że może ofiara zbrodni albo co - aż znaleźli w piwnicy dwa futra, srebra, jakieś zawiniątka z cennymi drobiazgami, wszystko zawczasu przygotowane do wyniesienia. Najwyraźniej bała się, że coś się wyda i prysnęła tylko z co lżejszymi rzeczami - w tym, dałabym głowę, moim pierścionkiem amsterdamskiej roboty z szafirem otoczonym diamencikami. Podejrzewam, że przeżyła wojnę. Tacy ludzie zazwyczaj przeżywają.

*

- Sędzia Luksemburg był oczywiście Żydem wyjątkowym. Większość Żydów w Warszawie to była biedota z Nalewek, handlowali czym popadnie w setkach maciupcich geszeftów, gnieździli się po suterenach, w odrapanych kamienicach, kłócili na ulicach i przepychali chodnikami. Zawsze odkładałam sobie co miesiąc trochę pieniędzy i kiedy jechałam do domu na święta albo na wakacje, wybierałam się na zakupy. Jak oni się potrafili targować! Któż dzisiaj to potrafi? Nikt. Pamiętam, jak kiedyś przyszłam do sklepu, gdzie mieli taki piękny kapelusz… Czarny z bielą, niesłychanie elegancki, co z tego, jak kosztował chyba z pięćdziesiąt złotych. No, nic. Sprzedawca mówi: „Niech panienkha kochana smierzy, niech sze sobaczy, cutt-mjutt”. Ja mówię, że nie mam pieniędzy, że mnie nie stać, a on: „Pieniące? Co snaczy pieniące? Pieniące to najmniejszy problem”. Przymierzam, on się zachwyca, uśmiecha, on tańczy, on fruwa, on się raduje. Odkładam. On mi wkłada do ręki. Odkładam. On się znowu śmieje. „Proszę pana - mówię w końcu - mam tyle a tyle złotych, z czego tyle a tyle potrzebuję na bilet, tyle a tyle na jedzenie na drogę, zostaje piętnaście złotych. Po prostu mnie nie stać na ten kapelusz”. A on pakuje i mówi: „Niech będże pietnaszcze. Panienkha powie, sze panienkha khupiła to u mnie, panienkha to wszystkhim powie. Panienkha tak piękhnie wyglątawten khapelusz, sze niech ona chodzi, niech ona sze pokazuje. A ja sobie odbije na jakiejsz stharej, pszytkiej babie”.

*

Kiedy zaczęła tracić pamięć, wszystko nagle było skądś. Tenisówki kupione na Żabiej w Warszawie. Przed wojną.

- Jeszcze jest cena - pokazuje żarówiastą zieloną nalepkę - sześćdziesiąt złotych. To były wielkie pieniądze, ojciec nie mógł się nadziwić, że tyle wydaję na buty, bo sam zawsze chodził w byle jakich i co chwilę musiał zmieniać.

- To są chińskie tenisówki z rynku na Przymorzu albo w Oliwie.

- Jakie chińskie! Jakie chińskie!

- No, dobrze - spojrzałem - zwracam honor. Brazylijskie.

Jak nie z Żabiej w Warszawie, to z Lisowa, po babci Wandzie, po dziadku, po ojcu.

A swoją drogą - myślałem - czy nie ma racji, tak mówiąc? Wszystko to są rzeczy nieboszczyków; należą do wielkiej wspólnoty osieroconych przedmiotów, i czy ważne, przez kogo tak naprawdę zostały osierocone? Są passé, jak całe jej życie; a trzymanie się kurczowo dat i faktów cóż da?

Zrobiłem dla babci etui na fotografie Julka, dziadka, pradziadka i wuja Pawła.

- Wyjmij Pawła - powiedziała - to są martwi. Nie chcę, żeby stał z martwymi.

Taki dom, takie życie pełne nieżywych. I wszyscy prawie na fotografiach, i wszyscy w rzeczach i pamiątkach.

*

- No i zwiedź koniecznie moje mieszkanie - mówiła mi babcia na odjezdnym, puszczając oko. Że jej mieszkanie, czyli Zamek. Bo po roku u państwa Luksemburgów babcia poczyniła w swoim życiu sporo zmian - przepisała się z prawa na romanistykę i przeprowadziła do wuja Kazimierza Brokla, kustosza Zamku Królewskiego.

- Wuj dostał swoje stanowisko, kiedy pani Mościcka wyrzuciła poprzedniego kustosza.

- Pani? Nie pan? Ten, któremu w Morawicy nie smakowały melony?

- Tak, pani. Wiesz, Mościcki ożenił się z o wiele młodszą kobietą… zresztą, opowiadano wtedy dowcipy, że w Zamku Królewskim straszy duch: siwy mężczyzna lata po nocach w koszuli nocnej z rewolwerem w ręku i krzyczy: „Stój, bo strzelam!” Albo że żołnierze wysłali depeszę: „Wielce Czcigodny Panie Prezydencie, życzymy Panu Prezydentowi szczęścia na dalszej drodze życia. Pułk «Pomorze» pomoże”. Ta Mościcka była niesympatyczna baba. Bardzo niesympatyczna. Szarogęsiła się po Zamku, ile wlezie, robiła jakieś przemeblowania, remonty. No i kiedyś wzywają kustosza, że przerabiają łazienkę na górze i potrzebują jego zgody. „Co za idiota wybrał te kafelki?”, krzyknął, kiedy zobaczył wnętrze. „Pani prezydentowa”. No i kiedy w godzinę później mijał na klatce prezydenta i przywitał go grzecznie, prezydent nic nie odpowiedział. Ani słowa, idzie dalej. „Pan prezydent mnie nie poznaje?” „Owszem”, powiedział Mościcki, „poznaję. Z jak najgorszej strony”. I tak go wywalili. Dlatego właśnie wuj nie chciał brać stanowiska, ale ten zwolniony kustosz bardzo go o to prosił.

- I dzięki temu mieszkałaś w Zamku Królewskim?

- Dzięki temu. W życiu nie mieszkałam w gorszych warunkach. Bo to były pokoje dla służby króla Stasia. Kiedy podniosłam rękę, mogłam dotknąć sufitu. No, ale wujostwo byli oboje niewysocy. Wuj był zresztą poza tym bardzo przystojny… ciocia Adi nie zanadto, ale strasznie go kochała. W czasie obiadów zawsze trzymała go za rękę, a on odpowiadał jej na te pieszczoty jakoś tak od niechcenia; myślę, że go już to trochę męczyło po tylu latach. Ciocia Adi była Niemką i bardzo śmiesznie mówiła po polsku. Wygłaszała tą łamaną polszczyzną różne oryginalne sądy.

- Na przykład?

- Na przykład o „maczycy”, kiedy jej córka, Jasia Broklówna, porzuciła swojego narzeczonego. Miała narzeczonego od iks lat, przystojnego, inteligentnego, dobrze ułożonego; aż tu nagle, na dwa miesiące przed ślubem, poznała młodego Sulkiewicza. Sulkiewicz był synem Czarnego Michała, Tatara, który sprowadził kiedyś Piłsudskiemu oddział tatarskiej jazdy; śmieszny był strasznie, bo miał pałąkowate nogi, jak to ułan…

- Ten Czarny Michał czy syn?

- Syn, syn. Też ułan. I też Michał. Tylko że rudy. Jak na Tatara to osobliwe. Brzydki był jak noc, powiedzmy to sobie szczerze. A oficjalny narzeczony był ideałem, prócz tego może, że miał śmieszne nazwisko, Piegza chyba. Ale to było dobre litewskie nazwisko. Obok wuja mieszkał szef protokołu, też z dobrej litewskiej rodziny, nazywał się Kupciełło. Pani Kupciełłowa była kobietą wielkiej urody, z włosami tak czarnymi, że chodziły po nich granatowe tęcze, do tego z granatowymi oczami i cerą jak kość słoniowa: prawie białą, ale nie trupią, tylko porcelanową. Durna była jak stołowa noga. Witkacy uwielbiał ją malować i na korytarzu w Zamku wisiało tych portretów dobrze ponad dziesięć; nie wiem, co się z nimi stało, ale chyba spłonęły w trzydziestym dziewiątym. Ale ja nie o Kupciełłowej, tylko o tym Piegzy, którego Jasia rzuciła.

- Rzuciła go?

- Tak. Dla tego brzydkiego Michała. A ona była taka piękna… miała najpiękniejszy biust, jaki w życiu widziałam. Trochę mi jej było z początku żal, ale myślę sobie, że musiała ich łączyć jakaś niesłychana, chemiczna namiętność; przychodzili czasami, już po ślubie, na obiady do wuja i ciotki. Siedzieli, jedli, rozmawiali, aż nagle tak patrzyli po sobie, czerwienili się, mówili: „My już musimy iść”, i lecieli do łóżka na złamanie karku. A ciocia Adi mówiła wtedy: „Trzepa sze zdecydowacz, czy ja myszle moja maczyca, czy moja maczyca myszli ja”. I takie różne. Opowiadała o swoim kuzynie, który został w Niemczech i z początku piął się w strukturach partyjnych, ale potem jakoś wypadł z łask. Mówiła, jak był więźniem we własnym domu, szpiegowany przez ogrodnika, szofera, pokojówki… Przyjechała kiedyś do niego z wizytą, a on nie mógł z nią ani razu pogadać sam na sam; wreszcie wyjechali nad jakieś jezioro i tam na chwilę pozbyli się służby, więc mógł jej wszystko powiedzieć: o tym, jaka w Niemczech jest bieda, bo wszystko idzie na przemysł ciężki, o bojówkach, o do- nosicielstwie, i tak dalej. Ale zaraz pojawił się szofer i kuzyn musiał przejść na tematy neutralne. Słuchaliśmy tego jak bajki o żelaznym wilku i nie bardzo wierzyliśmy ciotce. Z perspektywy czasu…

- Co jeszcze o Zamku?

- Czy ja wiem? Nigdy go nie zwiedziłam, bo wuj zawsze mówił: „Co tam będziesz chodziła taka sama, bez przewodnika; umówimy się kiedyś, kiedy będę miał więcej czasu, i oprowadzę cię po wszystkich zakamarkach”. I w rezultacie nigdyśmy się nie umówili. Tak samo Julek wbijał mi do głowy, że Boyowskie tłumaczenie Prousta jest do niczego, że łamie oryginalny rytm i marnuje mnóstwo efektów, więc żebym poczekała, aż on przetłumaczy całość. Przetłumaczył tylko ostatni tom. Ach… ale, ale. Zamek. Na końcu korytarza mieszkała pani Żeromska z córką i tam chodziło się na palcach, bo to było jak chodzić koło wdowy i sieroty po Słowackim czy Mickiewiczu; dla naszego pokolenia Żeromski był wszystkim. Że prywatnie zachowywał się drańsko, to inna sprawa, ale dla większości Polaków był niekwestionowanym autorytetem w kwestiach moralnych, społecznych, politycznych… a przed Zamkiem stali chłopi z Lisowa.

- Jak to?

- Bo w Lisowie chłopi byli często bardzo wysocy i bardzo przystojni, więc brali ich do kompanii reprezentacyjnej. Wyobraź sobie, że szli przecież do tego wojska dorośli mężczyźni, a kiedy wracali do wsi, byli dwadzieścia centymetrów wyżsi. Spodnie sięgały im do pół łydki. Wreszcie mogli się najeść do syta. Zresztą kiedyś mnie taki uratował przed natrętem. Jakiś facet w tramwaju zaczął się do mnie dostawiać, ja mu mówię, że nic z tego, wysiadam, przesiadam się, on cały czas za mną, przesiadam się jeszcze raz i jeszcze raz. W końcu trafiłam przed Zamek, a tam w budce akurat stał młody Osman, zasalutował mi, a ja: „Niech pan zabierze tego pana, przez pół miasta mnie ściga”. Jak tamten zobaczył, co się święci, to od razu prysnął. A kiedy indziej próbował mnie zgwałcić bratanek pana Kościeńskiego.

- Tego z Izby Skarbowej, u którego kot prał po mordzie psa?

- Tegoż właśnie. Tata mnie prosił, żebym temu bratankowi coś przywiozła od stryja. Umówiliśmy się, on zaprosił mnie do siebie… do głowy mi nie przyszło, że mógłby czegoś ode mnie chcieć… wprawdzie chodziły o nim różne plotki, że jest bon vivant i że ma, rozumiesz, syfilis, ale nasza znajomość miała charakter tak oficjalny… Wchodzę, a on zamyka drzwi na klucz, mówi mi, że wszystko to specjalnie zorganizował po to tylko, żebym wpadła w jego ramiona, i tak dalej, bredzi, ślini się. Huknęłam na niego, że zaraz zacznę krzyczeć, a on: „Niech sobie pani krzyczy, tu nikt nic nie usłyszy”. Wtedy podbiegłam do okna i powiedziałam, że się rzucę…

- No po prostu Lukrecja. Tylko że bez noża.

- …i poskutkowało. „Głupia”, powiedział mi, zupełnie jak nasz proboszcz. I wypuścił. Niedługo potem spotkałam pana Kościeńskiego w pociągu. Opowiadam mu to wszystko, a on: „Proszę pani, to taki psotnik, żarty się go trzymają”. Zamurowało mnie, po prostu mnie zamurowało. Aaaa, i przypomina mi się jeszcze mój ojciec. Ojciec teoretyczny, Bieniecki. Wypadało mi się spotkać z nim od czasu do czasu. Ostatecznie był w jakimś tam sensie przyjacielem rodziny i, przynajmniej oficjalnie, moim ojcem. Więc spotkaliśmy się kiedyś u Broklów, przyszedł mnie odwiedzić. Akurat była u mnie koleżanka z liceum. Przedstawiam ich sobie: „Mój ojciec, Kazimierz Bieniecki, moja koleżanka, Tuska Rośnicka”, a oni oboje cali w pąsach. Od razu zrozumiałam. On miał wtedy dobre sześćdziesiąt lat, masz pojęcie? Ona dwadzieścia parę. No, ale zawsze miał powodzenie u kobiet.

*

- Oprócz Bienieckiego spotkałam się jeszcze z mężem Romusi. A właściwie z wdowcem po Romusi. Wpadliśmy na siebie przypadkowo… zaprosił mnie do domu, a ja się zgodziłam, nie dlatego że miałam do niego jakiś sentyment, ale dlatego że wstyd mi było mojego rzucania czekoladkami i lalkami, które mi dawno temu przywoził. Poszłam z wizytą. Otworzyła mi jakaś strasznie brzydka kobieta, wyglądająca jak kałmucka służąca, jakaś kuchta najgorszego sortu; a to była, jak się okazało, jego żona, dawna pielęgniarka w jego gabinecie. Mieli dwóch synków, też brzydkich.

- Babciu!

- No co? Hm. I wyobraź to sobie, chodzę po ich domu, żona i dzieci jakoś dziwnie na mnie patrzą… a wszędzie dokoła fotografie Romusi. W szalu, w kapeluszu, w sukni balowej, w łóżku, na fotelu, w jasnej sukience, w ciemnej sukience, wszędzie, wszędzie, w najróżniejszych pozach i z najróżniejszych lat. Wypiłam herbatę, pożegnałam się. Wyszłam i idąc do tramwaju, myślałam sobie o tej kobiecie, o tej biednej kobiecie.

*

Poza przeprowadzką na Zamek babcia przeniosła się do Julka na romanistykę. Wtedy właśnie na Uniwersytecie Warszawskim po zajściach antysemickich wprowadzono w salach żydowskie ławki.

- A te Żydówki, bo na romanistyce dziewczyny głównie, protestowały i na wszystkich wykładach stały pod ścianami. Najbiedniejsza była Mania Paszycówna, którą pamiętałam jeszcze z Kielc, bo ciocia Sasza miała ją uczyć gry na fortepianie… Paszycowie byli niewyobrażalnie bogaci, on był dyrektorem elektrowni belgijskiej czy francuskiej… bo wiesz, po pierwszej wojnie w Polsce pobudowano mnóstwo zachodnich fabryk, które po dwudziestu latach miały przejść w ręce państwa, ale póki były obce, dawały za wszystko paskarskie ceny, a pracownicy dostawali bardzo wysokie pensje, co dopiero taki dyrektor; mówiono, że miał miesięcznie sześć tysięcy, to były olbrzymie pieniądze - samochód, mnóstwo służby, wielki dom. Matka Mani była dość niesympatyczna baba, typowa nowobogacka, która robiła wszystko, żeby widać po niej było każdą złotówkę zarobioną przez męża. Jeździła po Kielcach powozem ze zgrają pudli z czerwonymi kokardkami; zaraz po wkroczeniu Niemców ktoś ją wydał. Ale ja nie o tym. Mania Paszycówna, wychowana w luksusie i wygodzie, była dziewczyną niebywale wprost leniwą; kiedy ciocia Sasza przyszła na pierwszą lekcję, do Mani oddelegowano służącą do przewracania nut; ciocia powiedziała, że jeśli Mania ma się u niej uczyć, to będzie, niestety, musiała nie tylko sama przewracać nuty, ale i uderzać w klawisze. I wyobraź sobie tego nieszczęsnego leniwca, który nigdy nic nie robił, przechodził z klasy do klasy dzięki pieniądzom ojca, na studia poszedł, żeby być partią nie tylko bogatą, ale i umownie wykształconą, a tu musi stać godzinami pod ścianą. Osuwała się, opierała o ścianę, mazgaiła. Pozostałe dziewczyny patrzyły się na nią z głębokim politowaniem. No a ja, która od małego woziłam na sankach żydowskie dzieci, oczywiście usiadłam w żydowskich ławkach. - Tu babcia uśmiecha się, jakby spłatała figla historii; oczywiście, moja babcia, która całe życie kaganiec oświaty, córka adwokata i tak dalej, musiała usiąść w ławkach żydowskich. - Te dziewczyny przybiegają, krzyczą jedna przez drugą: „Koleżanko, koleżanko, my nie siadamy, my protestujemy!” A ja, że ja też protestuję, bo nie jestem Żydówką. Za mną przeniósł się Julek i Kretyńcio. Kretyńcio to taki przyjaciel Julka, ktoś go kiedyś tak nazwał, i przylgnęło, nikt do niego inaczej nie mówił. Zabawne, nawet nie pamiętam, jak miał na imię, nie wiem, czy kiedykolwiek je znałam. I to był, najśmieszniejsze, bardzo inteligentny i wrażliwy chłopak, ten Kretyńcio. Siedzieliśmy tam przez wszystkie lata, do ostatnich wykładów, kiedy to Uniwersytet zamknięto, bo znów wybuchły rozruchy antysemickie, kilku profesorów publicznie znieważono, w któregoś rzucono spluwaczką, a po dziedzińcu włóczyły się bandy oenerowców o głosach nabrzmiałych miłością ojczyzny. Idę sobie kiedyś, a tu, wyobraź sobie, pięciu rosłych studentów z wielkimi pałami w ręku zabiera się do bicia takiego małego, chudego Żyda w okularach… To ja z punktu do nich i tak im mówię: „No, brawo, bohaterowie, w pięciu na jednego, mniejszego jeszcze trzeba było sobie znaleźć albo dziewczynę, jeden w drugiego Zawisza Czarny i Bolesław Chrobry, od razu widać!…” Oni z tymi pałami na mnie, jeden już się zamierza, ale drugi go złapał za rękę i mówi: „Dość, ja znam tę panią”. Patrzę, a to syn mojej pani z kompletów, tej, co to nie życzyła sobie, żebym kupowała w żydowskich sklepach. I mówi do mnie z oburzeniem i odrazą, tym samym głosem nabrzmiałym miłością ojczyzny: „No wie pani, nie spodziewałem się po pani, że spotkam ją w takich okolicznościach”. A ja: „Co do mnie, to spodziewałam się po panu, że właśnie w takich okolicznościach pana spotkam”, i odwróciłam się na pięcie. Ale miałam satysfakcję, że ten biedny chłopak im uciekł! Ostatni egzamin miałam zdać w październiku, obroniłabym pracę… hm. No, ale wybuchła wojna.

- A Julek wszystko zdał?

- Dawno zdał. Pracował, tłumaczył. Boże, co to był za człowiek… przychodziłam do niego, poprzytulaliśmy się trochę, a potem nagle wstawał i mówił: „Przepraszam, Laluniu, ale muszę jeszcze przetłumaczyć dziesięć stron”. I tłumaczył.

- A ty się nudziłaś?

- Nudziłam? Skądże. Miał świetną bibliotekę… - (Zapomniałem, że mam do czynienia z podporą kultury kieleckiej.) - No, i pracował tak, pracował, ale i tak nie zarabiał zbyt dużo. Opowiadałam ci, jak byliśmy na balu u literatów? Wielka feta, specjalnie uszyłam sobie taki stylizowany fraczek - (tu oczyma duszy mojej wyobraziłem sobie babcię jako przedwojenną sawantkę, i jakoś słabo mi to poszło) - a tam tłumy, tłumy, tłumy, znakomite jedzenie. Ale wiadomo, literaci, wszystko toto wygłodzone, wybiedzone, jak się rzucili… Julek był zajęty rozmową, więc chciałam go czymś nakarmić, ale zdołałam uratować tylko gruszkę. Gruszkę, wyobrażasz sobie! Nie wiem, czy jeszcze kiedyś tak się wygłodziłam na przyjęciu, chyba tylko u szacha Persji.

*

Ale i babcia musiała się uwijać przy stole, skoro wtedy właśnie po raz pierwszy w życiu spróbowała indyka w maladze… półwieku później, pamiętam to jak dziś, przyszła uszczęśliwiona z jakiegoś przyjęcia, bo solenizantka przygotowała tego osławionego indyka w maladze, którego wszyscy znaliśmy z opowieści o balu u literatów i gruszce. Co więcej, solenizantka miała przepis, dzięki czemu mogę go podać tutaj - to przecież też część wielkiej narracji.

Pierś indyczą lekko zblanszować na patelni, żeby smaku zanadto z siebie nie puszczała, a potem ugotować w wodzie. Wyjąć, a do pozostałej wody dolać drugie tyle słodkiego wina. Następnie wsypać tyle galaretek owocowych (np. wiśniowych albo porzeczkowych - grunt, żeby były raczej nijakie w smaku i do tego czerwone), ile trzeba na taką ilość płynu. W głębokich talerzach ułożyć plastry piersi, posypać obficie rodzynkami i zalać galaretką. Położyć po wierzchu winogrona (całe albo połówki, najlepiej fioletowe, bo pod kolor), wstawić do lodówki. Jest na to pewnie jakiś dostojniejszy przepis, ale u nas indyka w maladze przyrządza się właśnie tak.

*

Julek pracował podówczas w redakcji pisma, nazwijmy je „Parnas”, prowadzonego przez pewnego fenomenalnie bogatego i znakomicie wykształconego syna żydowskich fabrykantów. Dla babci, która dzieci żydowskie na sankach, itepe, nie było to najmniejszym problemem - natomiast fakt, że pana N. znano z jego greckich gustów, a Julek był wcale przystojnym młodzieńcem, budził pewne zastrzeżenia.

- Ale ostatecznie nic się nie stało - mawiała babcia w rozwinięciu opowieści - bo N. nie robił Julkowi żadnych propozycji. Zadowalał się sprzątaczami, służącymi, gońcami… Boże, nie było piękniejszej redakcji w Warszawie, jeśli idzie o obsługę… Tak czy inaczej, pieniądze były z tego niewielkie, więc ojciec stanowczo zabronił nam ślubu, dopóki nie skończę studiów.

- A studiów nie skończyłaś.

- Nie, nie skończyłam, został mi wprawdzie tylko jeden egzamin, ale Uniwersytet zamknięto przez te antysemickie zajścia. Choć i tak najtrudniejsze egzaminy miałam już za sobą.

- Na przykład?

- Najtrudniejszy był u Jarry, ale to jeszcze na prawie. Wszyscy mówili, że Jarra jest potworna piła, że obcina, katuje… wkuwali jak najęci, a to trzeba było zrozumieć, nie wkuć. Przyszłam, zdałam, a Jarra wstał zza biurka, podszedł do mnie i ucałował mnie w czoło, mówiąc: „Takiej studentki od lat nie miałem”. Drugi trudny miałam u Kotarbińskiego. Kotarbiński sam zajęć nie prowadził, bo robił to za niego asystent, Bolesław Miciński. Jaki to był inteligentny człowiek! Całe zajęcia polegały na tym, że on siedział na katedrze, a ja w ławce i przerzucaliśmy się uwagami nad głowami pozostałych studentów, którzy nie mieli pojęcia, o co chodzi. Poszłam na egzamin znakomicie przygotowana, ale profesor miał jakieś inne zajęcia i zaczął odpytywać dopiero o szóstej wieczór. Czekaliśmy cały dzień, ja wszystkim pomagałam i wyjaśniałam, bo byłam z tego najlepsza, aż jakaś dziewczyna powiedziała mi nawet: „Nie mów tyle, bo to, co powiesz, wyleci ci z głowy”. Zaśmiałam się. Przyszedł profesor, bardzo nas przeprosił i powiedział, że możemy przyjść następnego dnia, ale ja wolałam zdawać od razu. Weszłam i po pierwszym pytaniu miałam w głowie zupełną pustkę. Czarno. Z drugim za to poszło łatwo, z trzecim też, więc mówię: „Przepraszam, panie profesorze, ale ja już znam odpowiedź na to pierwsze pytanie, po prostu na początku byłam nieco zdenerwowana…” „Nie, nie, dajmy sobie spokój, czwórka”. Wściekłam się. Spotykam następnego dnia Micińskiego, a Miciński: „I jak, panno Bieniecka, czy pan profesor w ogóle mógł znaleźć dla pani wystarczającą ocenę?” „Owszem - odparłam - czwórkę”. Strasznie się zdziwił.

I tu narracja dryfuje na manowce ogólnoprofesorskie; i zaraz historyjka o tym słynnym profesorze botaniki z Poznania, jakże on się nazywał, który wyprawił się ze studentami na wycieczkę i wpadł w bagno; studenci biegną, krzycząc: „Panie profesorze, panie profesorze, niech się pan trzyma”, a on: „Nenufary? Tak wysoko? Widocznie musiałem wejść w błoto”; dalej inny roztargniony, tym razem architekt, który miał nawyk trzymania ręki w lewej kieszeni, a ważnych przedmiotów, w rodzaju kluczy czy dokumentów, w prawej, więc w lewej kieszeni zawsze miał kartkę: „Klucze w prawej”.

- No, dobrze - przerywam, bo o profesorach to i ja mógłbym w nieskończoność - uniwersytet uniwersytetem, a wakacje?

- Na wakacje jeździłam w góry. Raz pojechałam nad morze, w 1938 roku. Ojciec zawsze dawał mi określoną sumę pieniędzy i w zależności od tego, jak oszczędnie gospodarowałam, mogłam zostać dłużej lub krócej. To mieszkałam w Wolnym Mieście, bo tam było znacznie taniej, ale jadłam w Polsce, bo tam było z kolei znacznie lepsze jedzenie, a nie margaryna i ersatze… Niemka, czy raczej gdańszczanka, u której wynajmowałam pokój, była bardzo sympatyczna. Któregoś dnia, pamiętam, było jakieś święto hitlerowskie i w całym mieście wisiały flagi ze swastykami. „Co to?” - spytałam. „Eech, widocznie jakiś mały hitlerowiec zrobił zdrową kupkę”. Żarty żartami, ale już wtedy było gorąco. Pamiętam, jak stałam w budynku Poczty Polskiej i weszło kilku takich drabów, którzy zaczęli szwargotać po niemiecku. A ja oczywiście: „To jest polska poczta i tu się mówi po polsku”. No i zaczęło się. Oni do mnie, do bicia. W tej chwili wyskoczyło kilku takich młodych harcerzy, po prostu przesadzili kontuar i stanęli w mojej obronie, a że było ich więcej, to tamci sobie poszli. A harcerze na mnie: „Co pani wyprawia, co pani sobie wyobraża? My tu cały czas mamy problemy, pobicia, niszczenie skrzynek, burdy, a pani jeszcze dolewa oliwy do ognia?” Głupio mi się zrobiło jak nie wiem co.

- A gdzie dokładnie mieszkałaś?

- Już nie pamiętam. Ale pamiętam, jak przyjechałam do Oliwy. Pamiętam Liczmańskiego, która się wtedy jakoś zupełnie inaczej nazywała…

- Jahnstrasse.

- Tak? W każdym razie ta… Liczmańskiego była po prostu bajkowa, jak cała Oliwa zresztą. Każdy dom miał kute ogrodzenie, z takimi fantazyjnymi szpicami na górze… wiesz jakie?

- Wiem, jeszcze parę takich jest.

- Parę. W latach sześćdziesiątych powiedzieli, że to burżuazyjny przeżytek, i kazali zastąpić siatką. Ale przed wojną takie ogrodzenia były wszędzie, i wszędzie przelewały się przez nie kaskady różnobarwnych pnących róż; w ogrodach rosły przepiękne krzewy ozdobne o różnobarwnych liściach, białych, żółtych, prążkowanych, nakrapianych… Niemcy byli strasznie restrykcyjni, jeśli chodzi o utrzymywanie zieleni. Jeżeli ktoś nie zajmował się kwiatami, to kazali mu płacić grzywnę, i to wysoką. Nic dziwnego, że Oliwa była jednym wielkim ogrodem. Zachwycałam się tym, zachwycałam, aż zabrakło mi pieniędzy. Zadepeszowałam do taty i obiecał mi przysłać koleją, ale pieniądze nie dochodziły. 1 wtedy jakiś stary kolejarz podszedł do mnie i powiedział: „Tak panienkę tu codziennie widuję, taka panienka zatroskana, czy coś się stało?” Więc mówię mu, że tata wysłał mi pieniądze, ale wciąż nie przychodzą, a ja nie mam z czego żyć. I wtedy ten kolejarz powiedział mi: „Proszę panienki, umówmy się w ten sposób: ja panience pożyczę pieniądze, a panienka mi je odda, kiedy przyjdzie przekaz. Ale proszę pamiętać, że jeżeli zawiodę się na panience, to już nigdy nikomu nie udzielę takiej pomocy, a to wielka odpowiedzialność dla panienki, bo ten ktoś, kto przyjdzie do mnie, może być naprawdę w wielkiej potrzebie”. Na szczęście następnego dnia pieniądze przyszły i mogłam zwrócić dług. Ciekawa jestem, co się stało z tym człowiekiem rok później. Czy zaaresztowali go i zesłali do obozu, jak innych Polaków? Czy od razu rozstrzelali? Czy może przeżył wojnę? Pewnie nie, tak dobrzy ludzie rzadko kiedy mają tyle tupetu, żeby przeżyć… A na następne wakacje pojechałam w góry. I wróciłam przed terminem.



Rozdział XI

- Wszyscy wiedzieli, że będzie wojna. Nikt chyba nie miał złudzeń. „Będzie wojna”, mówiło się nad barszczem, „Ano, wojna będzie”, odpowiadało się nad sernikiem, „A mnie się zdaje, że wojna jednak będzie”, dopowiadał ktoś, popijając wieczorny koniaczek. Ale kiedy wróciłam z Zakopanego na dwa tygodnie przed czasem, ojciec nakrzyczał na mnie, że marnuję wrześniowe słońce, wierząc w jakieś banialuki. Powiedziałam: „Tata, z trudem znalazłam miejsce w jakimkolwiek pociągu, z dworca jeden za drugim odchodzą pełniusieńkie, kto żyw ucieka do Warszawy, do Łodzi, do Krakowa, letnicy wracają do domów, wykupują w sklepach cały towar”. I ja, wierząc w banialuki, przywiozłam ze sobą walizkę wypchaną po brzegi masłem, cukrem, kaszą, wanilią, paczkami kawy, herbaty, kakao - słowem, tym, co jakimś cudem można było jeszcze dostać, odstawszy swoje w długiej kolejce. No i dzięki temu mieliśmy jakieś zapasy na pierwsze tygodnie wojny. Tym bardziej że kiedy Niemcy wkroczyli, rząd dawał w radio i prasie komunikaty, w których błagał obywateli, żeby nie likwidowali kont w Banku Narodowym, bo rezerwy topnieją w oczach. Banki były oblężone bardziej niż granice. A wtedy ojciec powiedział: „Polacy mogą sobie wyjmować oszczędności, ja nie mogę. Powiedzą, że Moskal, że mu patriotyzmu nie staje”. I tak straciliśmy całe pieniądze.

*

Każdemu z nas śnią się rozmaite stałe koszmary. Mnie, na przykład, śni się zawsze, że wracam do domu, a zamiast schodów zostały tylko niebieskie gumowe poręcze, po których muszę się wspiąć na dziesiąte piętro. Babci śni się, że bandyci kradną ją z kołyski w ogłuszającym huku dzwonu. Śni się jej przerażenie jej matki - inny, ciemny wariant pogodnej historii, którą opowiada się nieraz przy herbacie, historii o dziadku Broklu i rozbójnikach, wariant przypadkowo może tylko niewykorzystany przez historię - a może wykorzystany, może toczący się równolegle w innej odnodze czasu i przestrzeni? Bandyci szarpią drzwi, od framugi odpryskują wielkie drzazgi, pęka zasuwka, wbiegają, strzelają, porywają dziecko z kołyski. Mojej mamie śnią się za to wspomnienia babci - nadlatujące nad miasto olbrzymie samoloty, świst bomb i łoskot walących się domów.

- To taki dziwny, buczący dźwięk, zupełnie inny niż samoloty - mawiała kiedyś, dopóki nie usłyszała na lotnisku wielkiego wojskowego Galaxy, który przyleciał do Polski z obstawą Busha.

- Niesamowite - mówiła potem - takie ponure buczenie, które usłyszałam, zanim zobaczyłam samolot… wydawało mi się przez chwilę, że jestem w swoim śnie, tak dobrze znam ten niski hurgot… pierwszy raz słyszałam to poza snem, przerażające, nogi się pode mną ugięły.

Ale to nie jest tylko jej strach ani tylko jej sen. Siedemdziesiąt lat temu prababcia Irena leżała w łóżku z potworną migreną i, nie otwierając oczu, mówiła:

- …i znów ten straszny dźwięk, narastający… nie wiem, nie wiem, to ciągle się powtarza, już tak mnie męczy, raz za razem słyszę pod skroniami ten hałas, narastający z każdą chwilą, ja tego nie wytrzymam - i zaciskała ręce, aż bielały jej kostki palców.

- No już, już nic. Zaraz ci podam „waleriankę” - i pradziadek Walerian kładł na jej czole swoje wielkie, ciężkie łapska, które potrafiły odejmować każdy ból. - To jak samoloty? Jak tanki?

- Ani tanki, ani samoloty.

W sierpniu 1939 roku po raz ostatni słyszała w środku głowy ten donośny hałas, a potem przyszedł wrzesień i któregoś ranka krzyknęła:

- To, to cały czas słyszę… to!

A drogą jechały wielkie niemieckie czołgi.

*

Wszyscy, łącznie z dziewięćdziesięcioletnią babcią Broklową, uciekli ze dworu i pobiegli przez pola tam, gdzie należało, to znaczy do Chmielnika, bo w Chmielniku stał klasztor o grubych murach. Pobiegli, ale prababcia Irena nagle stanęła, odwróciła się na pięcie i poleciała z powrotem, bo stwierdziła, że uciekanie z domu bez zestawu traperskiego jest kretyństwem. Wpadła do domu, po czym, cały czas wsłuchując się w buczenie czołgów, zawinęła w pierzynę rozmaite przedmioty, niezbędne w czasie wojny (ileż zatraciliśmy z tych umiejętności, któż z nas wiedziałby teraz, co spakować, a nawet gdyby wiedział, któż potrafiłby to pozbierać w dziesięć minut?), i z ciężkim tobołem na plecach, ale z lżejszym sercem zabrała się do Chmielnika.

- Widziałam mamę, jak biegnie przez rżysko, i widziałam, jak leci nad nią niemiecki samolot, zbliża się, coraz bardziej i bardziej… serce mi zamarło i podeszło do gardła, bo przez pierwsze dni strzelali z samolotów do wszystkich, do kobiet i dzieci, do pastuszków w górach; na Zachodzie pisano o tym w gazetach, drukowano zdjęcia i Hitler się z tego wycofał, że niby Germania walczy uczciwie i szlachetnie. I nagle ten samolot nie strzela, tylko podlatuje do góry. Mama powiedziała mi wtedy, że widziała jego twarz. Może sprawdził, że to kobieta, i nie strzelił, może go sumienie ruszyło w ostatniej chwili, a może był po prostu przyzwoity. Nie wiem. Bo przecież spotykało się uczciwych Niemców… Przez całą wojnę nie spotkałam ani jednego naprawdę wrednego Niemca; wszyscy, którzy u nas kwaterowali, byli bardzo mili, chociaż my im odpłacaliśmy za to jak najgorzej; wiadomo, okupanci. Gdyby tak to opisać, toby się na mnie na pewno oburzyli, że kolaborowałam albo co, bo rzeczywiście, nic mnie złego osobiście od Niemców nie spotkało; takie miałam szczęście, więcej szczęścia niż rozumu. Zawsze kiedy działo się coś strasznego, kiedy pędzono Żydów, kiedy zakatowano młodego Kostrzyka, mnie nie było we wsi, a poza tym to robili obcy Niemcy, a nie nasi, dworscy.

*

No, ale dajmy tym Niemcom wkroczyć, bo na razie tylko polatali samolotami i pojeździli czołgami.

- Nalot się skończył, czołgi pojechały gdzie indziej, zostawiając za sobą głębokie koleiny, i postanowiono powrócić do dworu. Niedługo potem pojawiła się piechota. Siedzieliśmy spanikowani: rodzina, letnicy, służba, wszyscy stłoczeni w jednym miejscu, żeby czuć się raźniej. My patrzymy na Niemców, oni na nas. Nagle słychać bomby. Dwaj żołnierze wskakują w krzaki, a trzeci łapie córeczkę jednej z pań, które wynajmowały pokój w czworakach. Dziewczynka się szarpie, płacze, a Niemiec rzucił ją na ziemię i położył się na niej. Panika przemieszana z radością, że to polskie lotnictwo… Też! polskie lotnictwo! Całe leżało zniszczone na lotniskach. Oprócz tego prywatnego samolociku, którego właściciel załadował do środka trochę bomb i wyleciał gromić Teutonów. Polatał trochę, polatał, pozrzucał bomby, ale w krzakach stało działko przeciwlotnicze i po kwadransie go zestrzelono. Żołnierz przeprosił panią za to, że porwał jej córeczkę, ale, jak tłumaczył, jest silny i masywny, i gdyby coś się stało, odłamki bomb powbijałyby się w jego cielsko, a dziewczynki by nie drasnęły. Potem dał dziecku czekoladę - w Polsce takiej wtedy nie było: wojennej, niedobrej, taniej, mającej posmak zjełczałego tłuszczu i masy czekoladopodobnej. i powiedział, że też ma córeczkę w tym wieku.

Wszyscy starali się go ignorować i nie dopuszczać do siebie myśli, że być może jest całkiem dobrym i przyzwoitym człowiekiem. W ogóle że może być człowiekiem.

*

Kiedy zdarza się, że zarzucamy babci upór, wtedy zawsze słyszymy:

- Geny babci - i poważna mina - geny babci.

A my naturalnie doskonale wiemy, o jakie geny i jaką - nadchodzącą wielkimi krokami - opowieść chodzi.

- Znacie… - zaczyna babcia.

- Znamy. Na pamięć - odpowiadamy z oczywistą bezsilnością.

- Znacie? No to posłuchajcie. Kiedy Niemcy przyjechali do Lisowa, każdy zachował się inaczej. Nie wiem, czy wam mówiłam, ale dwór zawsze był pełen dywanów, niektórych bardzo cennych; kupił je jeszcze dziadek Brokl w czasach prosperity; któryś z nich, pamiętam, był taki sam jak jeden z dywanów w Zamku Królewskim w Warszawie, tyle tylko, że cenniejszy…

- Dlaczego cenniejszy?

- Bo kiedy się robi dywan, to czasem nie wystarczy wełny i trzeba dowiązać nici, a odcienie zawsze się nieco różnią, no i potem jest taki odrobinę jaśniejszy albo odrobinę ciemniejszy narożnik; u nas był mniejszy, a na tym zamkowym - większy, no ale to nieważne. Dywany najczęściej wisiały to nad kanapą, to nad sofą, przybite gwoździkami, no i właśnie ciocia Mechowa albo ciocia Sasza przeszła przez wszystkie pokoje z laseczką w ręku, podchodziła po kolei do każdej kanapy i zrywała rękojeścią laski kobierce, tak że tylko te gwoździki latały po pokoju; szast-prast i po wszystkim, dywan leżał bezpiecznie ukryty. Z kolei mnie pociemniały z nerwów włosy, a mama rzuciła się do miotły, bo Gienia była czymś zajęta, i zaczęła zamiatać sień, gabinet, salon, wszystko, zakrajem. „Wejdą”, powiedziała, „i powiedzą, że polskie świnie mieszkają. Musi być czysto jak u najporządniejszej Frau”. Weszli. Zajechali pod dwór, zwykłe konie uwiązali pod drzewami, a kapitańskiego wstawili do obórki, z której wyrzucili krowę. Rozpanoszyli się po podwórcu, po ogrodzie i po pokojach. I tu scena. Babcia, moja babcia dziewięćdziesięcioletnia, babcia zwykle drepcąca po domu w jakiejś starej wdowiej kapotce i rozczłapanych butach, babcia przygarbiona i niemrawa, pojawia się w splendorze kijowskich salonów roku 1900; dokładnie taka, jak ją przedstawiał portret wiszący nad kominkiem. Suknia z ciemnej jedwabnej tafty do samej ziemi, zakładki, zakładeczki, falbanki, w jednej ręce laseczka, w drugiej wachlarz ze strusich piór, na włosach złota siateczka z perłami. Wchodzi do gabinetu dziadka. Na biurku siedzi niemiecki oficer, jedną nogę założył na drugą, od niechcenia miarowo uderza szpicrutą o błyszczące sztylpy. A babcia do niego, oczywiście po polsku, bo nie znała żadnego obcego języka, potworny antytalent lingwistyczny, dwadzieścia pięć lat mieszkała w Kijowie i ni w ząb rosyjskiego, a francuski taki przerażający… więc po polsku, co ją obchodzi, że Niemiec nic nie rozumie: „Jeżeli pana nie nauczono, że kiedy kobieta stoi, to panu nie wolno siedzieć, to niech pan przynajmniej siedzi na krześle, a nie na biurku, bo to mebel do czego innego”, tu świsnęła w powietrzu laseczką, zrzucając go niemal z biurka i wskazując fotel, po czym podniosła do oczu lorgnon i podała mu plik dokumentów, przy których wisiały jakieś olbrzymie lakowe pieczęcie. „Tu są papiery od arcyksięcia Ferdynanda, że majątek mój jest zwolniony z wszelkich rekwizycji, tak w czasie wojny, jak i pokoju”. Oficer popatrzył, przeczytał, zaśmiał się cicho i zaczął się usprawiedliwiać, że w Rzeszy nie ma już książąt, że jest Trzecia Rzesza i jeden Führer i, niestety, te dokumenty nie mają żadnej wartości. Ale stał przed babcią na baczność i dopóki nie wyjechał ze swoimi żołnierzami, zawsze kłaniał się jej z wielkim szacunkiem.

- Może zrobię herbaty?

- Zrobisz, jak skończę. No, to ja wtedy, ośmielona sukcesem babci, poleciałam do sadu. Nauczyłam się, że na Niemców trzeba wrzeszczeć. Wrzeszczałam do końca wojny. Na Ruskich też. Pamiętajcie - tu babcia zwracała się ku wszystkim z miną prorokini Anny - jeśli kiedykolwiek wejdzie jakieś wojsko, to trzeba wrzeszczeć, tylko stanowczo, a nie histerycznie. No. Więc wyszłam do sadu, spytałam ostrym tonem, czy któryś mówi po francusku albo po rosyjsku. Jeden umiał, jakiś biały Rosjanin; sierota, też się nie miał do kogo podłączyć, tylko do hitlerowców. Pokazuję palcem: „Wasze konie?”, „Nasze”, odpowiada. „A kto wam pozwolił konie do drzew przywiązywać? Nie wiecie, że korę obgryzają i potem drzewo umiera? W tej chwili zabierzcie je stąd i uwiążcie pod płotem, do sztachet. Natychmiast!”

Ten moment opowieści zawsze najbardziej lubiłem. Babcia unosiła się w fotelu, oczy jej płonęły w ciemnej oprawie jak trujące perły w czarnych perłopławach i ręką, ręką wyciągniętą w kierunku telewizora lub pianina, zależnie od okoliczności, wypłaszała po raz setny niemiecką konnicę z rajskiego ogrodu Lisowa.

- I wyprowadzili? - pytam kurtuazyjnie w podzięce za mistrzowskie odegranie tej roli cheruba ze złotym mieczem.

- A jakże. Wyprowadzili. To ja na to: „I jeszcze zabierzcie konia z obory i z powrotem wpuśćcie tam krowę, bo zmarznie”. A ten żołnierzyk: „Ale proszę pani, proszę pani, to koń kapitana, kapitan to straszny człowiek, on się pogniewa”. „Niech się gniewa - mówię - byle wyprowadził konia z obory”. „Pani nic nie rozumie, on robi straszliwe rzeczy, ten kapitan, dla niego zabić człowieka to tyle, co zabić muchę” - i rzuca mi się do stóp. „Baryni”, piszczy, „baryni, on pani tego konia do sałłoonu wprowadzi”. „A gdzie ten wasz kapitan? Sama z nim porozmawiam”. No i zaprowadził mnie; kapitan postawny, chłop na schwał, chociaż wojsko okupacyjne. Po francusku mówił, to już dobrze. „Proszę zabrać pańskiego konia z obory i wprowadzić go do stajni. Obora musi być dla mojej krowy”. „A dlaczego? Niech pani trzyma krowę w stajni”. „Stajnia jest wielka i krowa w niej zmarznie”. „A mój koń nie zmarznie?” „A pański koń mleko daje?” Pomyślał, pomyślał, kazał wyprowadzić konia do stajni. Poszliśmy razem do dworu, bo chciał wybrać pokoje na kwatery. „No coś takiego - mówił, rozglądając się dokoła - coś takiego. Nigdy się nie spodziewałem, że w polskim domu znajdę tyle pięknych obrazów, tyle wspaniałych książek, tak wykwintnie urządzone wnętrza”. A ja sobie myślę: „O draniu, o huncwocie, a co myślałeś, że przyjedziesz do Polski i znajdziesz mongolskie jurty i białe niedźwiedzie?”, i odpowiadam mu: „A wie pan, ja nigdy nie spodziewałam się, że jakiś Niemiec to zauważy”. „Jeden: jeden” - powiedział i uśmiechnął się szeroko.



Rozdział XII

Tymczasem Julek siedział w bombardowanej Warszawie.

No cóż, trzeba przyznać, że Julek nigdy nie był bohaterem. Jako jego inkarnacja mogę tylko dodać od siebie, że całkowicie go rozumiem. Kiedy dowiadywał się o wszystkich harcach mojej babci, wykłócaniu się z Niemcami, pomaganiu partyzantom, niebezpiecznych eskapadach, bladł śmiertelnie i zaszywał się w swoim pokoju z Anatole’em France’em. Za to nie bał się pocisków - chyba dlatego, że ich zmyślne trajektorie pochodzą wprost z matematyki, która dla Julka zawinięta była w czarną opończę magii i tajemnicy niezgłębionej. Kula i bomba należą do królestwa ślepego losu i abstrakcji.

- W czasie oblężenia Warszawy, kiedy wokół spadały bomby, a wszyscy siedzieli w piwnicach, Julek został u siebie w pokoju. „Jak mam tam zdechnąć ze smrodu i braku powietrza, to już wolę we własnym mieszkaniu” - powiedział. Siedzi w fotelu, miasto płonie, a on czyta gazetę. I nagle słyszy takie „psssst” i brzdęk. A to przez okno wpadł odłamek, zrobił dziurę w gazecie i wbił się w mosiężną nogę wysokiej lampy, tuż nad głową Julka. „I nawet nie pamiętam - mówił - jak się znalazłem w piwnicy”.

Tak czy owak, był to mały tryumf babci, która zawsze bała się pocisków (może dlatego, że lepiej znała matematykę, a może nie).

- Julek mówił, że nic w tym dziwnego, bo Niemca zagadam, a bomby nie.

*

Szczerze mówiąc, nie wiem dokładnie, z jakiego mieszkania do jakiej piwnicy zbiegał wówczas Julek, ale podejrzewam, że działo się to u ciotki Chyczewskiej.

Oprócz mamuni Julek miał bowiem ciotkę, ową Chyczewską, słynną z kiepskiej i dość asymetrycznej figury, o której zresztą traktował jeden ze słynnych Julkowych wierszyków - choć nie dam głowy, czy mówiony przez sen, czy na jawie:

To nie sztuka zabić kruka,

ale prosto siąść na deskę

krzywym tyłkiem,

jak Chyczewskiej.

Córka cioci Chyczewskiej to Zimorodek. Miała sporo krwi ormiańskiej i chyba przez to na środku jej twarzy wznosił się olbrzymi, spiczasty nos, od którego poszło jej przezwisko, oczywiście również Julkowego pomysłu.

Mieszkanie Zimorodka urządzone było niesłychanie pięknie, bo samczyk Zimorodka był historykiem sztuki i konserwatorem mebli; pracował dla przeróżnych państwowych instytucji, które od czasu do czasu sprzedawały mu za grosze co bardziej zniszczone egzemplarze, a on remontował je, zmieniając w prawdziwe perełki.

Na stole stała wielka turkusowa misa z owocami granatu, wszędzie kompozycje i aranżacje, wszędzie akcenty i proporcje.

- Wiesz, ja straszną gafę popełniłam - mówi mi kiedyś babcia - bo jedno skrzydło szafy było otwarte i widać było huculską koszulę, przepysznie haftowaną turkusem na czerwonym tle. Rękaw się zsunął i wisiał do ziemi prawie, więc wyciągnęłam rękę, żeby go poprawić, a Zimorodek zasyczał: „Zosssstaw, to tak ma być”. A poszłam do niej, bo tata stwierdził, że oprócz amatiego od Miszy de Sicarda ma świetne skrzypce, które mu w zupełności wystarczają przy jego umiejętnościach, więc dobrze by było sprzedać amatiego. Zawiozłam skrzypce do Warszawy i miały czekać na rzeczoznawcę, a nie chciałam, żeby były u mnie w mieszkaniu, bo to strach, w Zamku kręciło się tylu ludzi, poza tym ten mój pokoik malutki, coś mogło spaść, zgnieść… no i Julek podsunął, że może do Zimorodka. Tam też czekały na rzeczoznawcę. I tam spłonęły w pierwszych dniach bombardowania Warszawy, w towarzystwie huculskiej koszuli, misy z granatami, empirowego szezlonga, kilku Ludwików Filipów, biedermeierowskiej sofy, rytmów i aranżacji.

*

Podczas gdy amati de Sicardów płonął w swoim futerale, kilka czy kilkanaście ulic dalej wuj Brokl wynosił z Zamku Królewskiego obrazy, kandelabry, wycięte ze ścian fragmenty fresków, fotele i rzeźby; i kiedy tak dźwigał jakąś wazę z malachitu, na dziedziniec spadła bomba i zabiła go na miejscu. Pochowano go niedaleko, tam gdzie teraz leżą stare kolumny Zygmunta.

Kiedy Niemcy weszli do Warszawy i obsadzili wszystkie urzędy, ciocia Adi poszła się wykłócać o rentę. Urzędnik patrzy w papiery i mówi:

- Ależ droga pani, pani jest reichsdeutschką, pani należy się specjalna renta od państwa.

A ciocia Adi:

- Ja jezd Polkha.Ja za moja monsz poszła na Sybir i moja monsz zabiła wasza niemiecka bomba. Ja nie chze żadna wasza renta, ja chze renta za zabita monsz.

Dali jej tę rentę, ale Jasia Broklówna drżała, że przyjdą i ją rozstrzelają za to zuchwalstwo. Natomiast wcale nie drżała, że trzyma na półce między książkami jakieś ocalone relikwie narodowe, bodajże serce Kościuszki czy innej Emilii Plater.

- A Lorentz - mówi babcia - słowem o Broklu nie wspominał. Kawał drania. Po wojnie rabował całą Polskę, wszystkie znalezione przez armię zbiory wywoził do Warszawy. Muzealnicy nazywali go drugim Göringiem.

Otwieram teraz Walkę o dobra kultury, i rzeczywiście, o Kazimierzu Broklu, bądź co bądź kustoszu Zamku, tyle tylko, że zginął 17 września, wynosząc dzieła sztuki z płonącego budynku. Niewiele. Niczego też nie mogłem się dowiedzieć o portretach pięknej pani Kupciełłowej, którą tyle razy rysował Witkacy; spłonęły pewnie razem z Zamkiem, bo nikomu wtedy do głowy nie przyszło, że malachitową wazę albo stiukową listwę łatwiej zrekonstruować ze zdjęcia niż te bohomazy Witkacego.

*

Żeby było ciekawiej, Julka zmobilizowano, a babcia dostała histerii. „Tak - krzyczała do ojca - tak, zabraniałeś mi go poślubić, a teraz co? Zginie. Nie wróci, zginie, a ja nawet nie będę wdową!” Ojciec powiedział: „Nie zginie. Daję ci na to słowo honoru”. A że był gentlemanem, słowa dotrzymał, i Julek wrócił spod Warszawy; tyle się nawalczył, że tydzień w lasach przesiedział, był brudny i nieogolony.

A skoro pojawił się w Kielcach, nie było już mowy o odkładaniu ślubu. Zjechano do Lisowa, z trudem uskładano jakieś jedzenie i wydano wesele.

- Eee, co to za wesele. Wymieniłam część masła, które przywiozłam z Zakopanego, i tylko dlatego mieliśmy indyka… aż wstyd, że uboższe to było od niejednego wiejskiego weseliska. Ale co zrobić, trzeba było sprosić całą wieś, bo przecież nigdy nie było tak, żeby mnie na czyjś ślub nie zaproszono; rozstawiliśmy na podwórzu przed dworem stoły na krzyżakach, daliśmy to, na co nas było stać, i jakoś to się potoczyło do wieczora.

*

W kilka dni później dwór został zajęty na kwatery przez jakichś Niemców, a babcia się rozchorowała na zapalenie mięśnia sercowego i po raz kolejny o mało nie umarła, co tak już jej weszło w krew, że i teraz chwalić Boga, choć niby wszystko w niej zużyło się ze szczętem, niby całe partie mózgu obumarły, a przecież żyje i wciąż się uśmiecha. Dwór lisowski był niewielki - owszem, salon, w którym rezydowała praprababcia Wanda, miał te sześćdziesiąt metrów, a pokój cioci Mechowej ze dwadzieścia, ale ich nie można było wykwaterować; pozostało więc opróżnienie dawnego gabinetu prapradziadka i lamusa - i tak powędrowały na śmietnik połamane meble, stare parawany, roczniki pism.

Z okien pokoju babci otwierał się rozległy widok na pola i łąki - w białych ramach, między szafą a zegarem. Słońce świeciło i w tym słońcu, po tych polach i łąkach biegały wiejskie dzieci z przyczepionymi do ramion czarnymi wachlarzami ze strusich piór.

*

A babcia leżała i leżała. Cisza. Tykanie zegara, bliki na szkle i porcelanie. Z rzadka tylko słychać było ciche kroki Niemców przemykających korytarzem, aby posłuchać radia. Bo okazywało się powoli, że jednak Lisów miał się stać oazą spokoju w czasie kolejnej wielkiej wojny.

- Ludzie gotowi pomyśleć sobie, że byłam folksdojczką, tak zawsze chwaliłam tych naszych Niemców, ale tam trafiali się sami przyzwoici ludzie. Może dlatego, że lokalny gestapowiec cztery dni po przyjeździe złamał nogę i traf chciał, że potężna machina wojennej biurokracji jakoś przeoczyła ten fakt, w związku z czym do końca wojny nie przydzielono następnego. Siedzieli sobie u nas ci wehrmachtowcy i wszyscy jak jeden mąż słuchali zagranicznego radia, ale po kryjomu, w strachu, że pozostali doniosą. Jeden wchodził, z mojego pokoju słychać było skakanie po stacjach i głos spikera, potem wchodził drugi, tamten gasił gwałtownie i dla niepoznaki kręcił gałką, żeby nie było widać, co to za radiostacja… wychodził, drugi włączał radio, kręcił gałką… do końca wojny się nie przełamali, żeby razem słuchać.

*

- U nas w Lisowie wszystko było pełne wapnia i selenu. Ziemia, woda, powietrze. Dlatego chłopi w ogóle nie śpiewali. Owszem, mieli jakieś takie przyśpiewki. Kiedy kobiety pracowały w polu, co rusz któraś podnosiła się i śpiewała, dajmy na to: „Nikogo mi nie zal, jeno Mikołaja, łodlewał zimnioki, popazył se… nogi”. A im która starsza, tym przyśpiewka sprośniejsza. Ale poza tym muzykę mieli w zasadzie tylko instrumentalną; owszem, na weselach wspaniale grali, pięknie grali, ale nie śpiewano, bo gardła mieli zżarte. Za to nie chorowali na raka i powiedział mi lekarz, że jeśli tyle czasu tam mieszkałam, to i ja nigdy nie będę miała raka. No, nic. W każdym razie ugotować zupę na tamtejszej wodzie było niemożliwością, bo przy takim składzie mineralnym część warzyw zdążyła się już rozgotować na ciapaję, a część była niemal surowa, wychodziło paskudztwo. No, poza wszystkim babcia Wanda nie umiała gotować i żadna z jej służących gotować nie potrafiła, tak że ojciec mój zawsze mówił: „U Broklów nawet indyk obrzydliwy”, bo ojciec był wielki smakosz. Ale nawet mistrz kuchni by na tej wodzie dobrej zupy nie zrobił.

I kiedy tak chorowałam, Julek przez jakiś czas robił obiady. Obiady jak obiady, drugie dania smaczne dosyć, ale zupy, zupy jakie! Wspaniałe, wszystko ugotowane w sam raz, przepyszne, aromatyczne. Nie chciał zdradzić ale chodził dumny jak paw. Któregoś dnia mówi mi: „Dziś to ci przyrządzę ucztę lukullusową”. I dodawał jednego, drugiego, trzeciego, co chwilę przynosił na spróbowanie. Aż wrzucił tego tyle, że się zrobiło nie do jedzenia.

Tak czy inaczej, poza tym jednym wypadkiem przedobrzenia, zupy były przepyszne.

Wreszcie zmusiłam go pieszczotami i żartobliwymi groźbami, żeby wyjawił mi sekret przepisu. No i Julek mówi: „Wiesz, sam nie wiem, czemu mi to takie dobre wychodzi. Ot, biorę wodę z beczki, obieram…” „Z beczki?” - pytam. „Tak, z tej pod domem”. A to była beczka na deszczówkę, w której nasz parobek, Bakalarczyk, mył ręce z gnoju, ilekroć wracał z pola. Pełno tam było takich komarzych larw, które jak przybliżyć dłoń do lustra wody, robią takie trrrrr… w głąb i tyle je widziałeś; no, nie mówiąc już, ile tam się roiło drobniejszych stworzonek.

I prędziutko wróciliśmy do paskudnych lisowskich zup.

*

- Wyglądało na to, że wojna się tak znowu prędko nie skończy i będziemy musieli osiąść na wsi, gdzie łatwiej się wyżywić i żyć bezpieczniej. Należało poważniej zająć się gospodarstwem, coś wymyślić, okrzepnąć, wszystko to oczywiście na mojej głowie, bo babcia staruszka, matka pianistka, ojciec załamany prawnik, a Julek literat… a tu, jak na złość, leżałam chora trzeci tydzień. Po pierwsze, obmyśliłam sobie, leżąc godzinami w łóżku, że trzeba koniecznie kupić krowę. Więc, chcąc nie chcąc, zawołałam Julka, kazałam wyciągnąć z toaletki babciny złoty łańcuch z kamieniami księżycowymi, dość zresztą brzydki, ale długi, więc złota sporo, i powiedziałam mu: „Masz, trzeba sprzedać to u jubilera i kupić jutro na targu krowę”. Julek usiadł na łóżku, wziął łańcuch, popatrzył, westchnął ciężko i pokiwał głową, co miało oznaczać, że sprzeda i kupi.

Przychodzi następnego dnia rano i zagląda do mnie przez otwarte okno, cały w słońcu, bo to koniec września czy może początek października, w każdym razie bardzo ciepło. „I co?”, pytam, „kupiłeś krowę?” „Kupiłem”. „I jak wygląda? Duże ma wymię?” A Julek patrzy na mnie badawczo i mówi: „Wiesz… wymieniu to się specjalnie nie przyglądałem. Ale ma takie śliczne rude loczki wokół głowy”. Boże, co to była za rozpacz! Krowa była tak chuda, że bałam się jej dotknąć, żeby nie przewrócić. Wymię miała jak suszoną śliwkę i w ogóle wydawało się, że długo nie pożyje. Faktycznie, miała rude loczki. Oprócz tego chłop, który ją sprzedawał, wmówił Julkowi, że jest cielna, a to chude jak szczapa. No, nic. Odkarmiliśmy ją, wychuchaliśmy - i co powiesz? Nie tylko była cielna i urodziła śliczną jałóweczkę, ale dawała takie mleko, że w mleczarni kazali nam dolewać wody, bo kiedy Niemcy zobaczą w papierach taki procent tłuszczu, to wprowadzą jako normę. I kto by po tych loczkach się spodziewał, hm?

No, a potem wyzdrowiałam. To może szumnie powiedziane, ale wstałam z łóżka i podeszłam do okna. Zobaczył mnie któryś z Niemców, który siedział na ganku i pastował buty, i zaczął krzyczeć, że Fräulein wyzdrowiała. Zbiegli się wszyscy, winszowali, uśmiechali się, śpiewali. Nie wiedziałam, czemu się tak cholernie cieszą. A tu się okazuje, że kapitan zakazał im wszelkich głośnych rozmów, śpiewania przy goleniu i poza goleniem, tupania. W wojskowych butach trudno nie tupać, więc chodzili w bamboszach albo ślizgali się na szmatkach do froterowania - wszystko to tylko dlatego, że Fräulein jest chora. No, a jak już wyzdrowiała, to taki jeden, który mówił, że w Hamburgu grał w orkiestrze symfonicznej, wyciągnął z kieszeni harmonijkę i zaczął na niej grać Mozarta.



Rozdział XIII

Cóż jeszcze się działo w tych pierwszych dniach wojny?

Młody pan Hess zgłosił się w mundurze oficera rezerwy, walczył i został wzięty do niewoli przez armię niemiecką. Stryj jakoś go wybronił i włos mu z głowy nie spadł, ale trzeba przyznać, że zachował się pięknie. Co innego dwaj bracia z sąsiedniego majątku, ci, co nawet w lasach mieli bite drogi. Teraz po tych drogach gładko przejeżdżały niemieckie czołgi.

Do domu inżyniera R-skiego zapukali smutni panowie i kazali mu zapakować zbiory. Później przyszli tragarze i wynieśli starannie ułożone w skrzyniach srebra, porcelanę, obrazy i książki. Nie wzięli tylko pistoletu, z którego inżynier R-ski wypalił sobie w głowę po ich wyjściu. Pochowano go pod murem cmentarza, jak to samobójców.

Młody pan Przypkowski, germanofil, wyrzeźbił medal z podwójnym profilem pogromcy Żydów, Tytusa, i Goebbelsa. Wysłał mu to w prezencie.

Praprababcia Broklowa przepadła. Wszyscy w wielkim przerażeniu szukali jej po całym dworze, po łąkach, po sąsiednich wsiach, aż tu za kilka godzin babcia Wanda wraca z Kielc powozem, tryskająca znakomitym humorem, i mówi: „Przeżyłam dziewięćdziesiąt lat i ani razu nie zrobiłam sobie ondulacji. Postanowiłam spróbować”.

No, jest jeszcze historia o lekarzach. W Kielcach było dwóch słynnych chirurgów. Jeden z nich był zasłużonym medykiem, absolwentem słynnego uniwersytetu, człowiekiem powszechnie szanowanym. Problem polegał na tym, że chirurgiem był niezbyt dobrym, nie mówiąc już o tym, że z wiekiem pogorszyła mu się bardzo pamięć, toteż po mieście chadzały anegdotki o zegarkach, lancetach i nożyczkach zaszytych przezeń w brzuchach pacjentów przez zwykłą nieuwagę. Drugi był znakomitym lekarzem, ale tak naprawdę nigdy nie zdobył wykształcenia medycznego; w czasie pierwszej wojny najął się na łapiducha w wojsku i zrobił tylko jakiś kurs pierwszej pomocy. Ale miał taką smykałkę do cięcia i zszywania, takie zręczne ręce, taki naturalny talent, że szybko zaczęli go dopuszczać do operowania; zresztą, brakowało ludzi, jak to na froncie. No i tak się wyszkolił, bądź co bądź na najtrudniejszych przypadkach, że szybko wysforował się w tym swoim… no, w tym oddziale, na najlepszego chirurga.

- Ale nie poszedł na studia?

- Gdzie tam. Wyrobił sobie jakieś lewe papiery i przez lata normalnie leczył w Kielcach, operował w szpitalu. Ale etyki zawodu się zanadto nie wyuczył. Za wszystko brał pieniądze. Pamiętam, jak kiedyś u niego czekałam na wizytę, a tam płacze jakaś babina, która przywiozła męża z zapaleniem wyrostka. „Ni mom pinindzy”. „Może być cielak”. „Przywiozę, panie dochtorze, przywiozę, ino niech go pan dochtor łoperuje”. „Będzie cielak, będzie operacja”. Ona wróciła po cielaka, a mąż umierał w poczekalni. Mówię: „Jak panu nie wstyd? Nie mógł pan już zacząć operacji?” A on: „Co pani, zwariowała? Niech mi umrze na stole, a baba cielaka nie da. I jak ja na tym wyjdę?” Kawał chama. W końcu ktoś mu wyciągnął, że jest zwykłym sanitariuszem, a nie „dr. nauk med.”. Sprawa poszła do sądu, ale widocznie miał dobrze postawionych pacjentów, w każdym razie pozwolono mu nadal operować, że niby skończył studia w praktyce.

- To tak jak chrzest z krwi u męczenników. Jeśli byli nieochrzczeni, to krew męczeńska zmywa grzechy. Uwielbiam te kwiatki teologiczne. I co?

- I w czasie ofensywy niemieckiej złapał go na ulicy jakiś oficer i kazał mu biec na dworzec, gdzie są ranni. A on mówi: „Ani mi się śni. Nie zamierzam się narażać”. No to oficer wyjął z kabury pistolet i mówi: „Pójdzie pan”. „Nie”. No i oficer go zastrzelił.

- A drugi doktor?

- Drugi doktor bohatersko ratował ludzi, wyciągał ich spod ostrzału, zwijał się jak w ukropie, opatrywał rany. A potem, kiedy Niemcy zajęli miasto i nikt już od dawna nie strzelał, doktor wracał do domu i trafiła go w głowę jakaś przypadkowa kula.

- No i był jeszcze doktor Kalisz.

- Kalisz? Był… ale nie pamiętam.

*

Tę historię opowiem już za babcię. Coraz więcej opowiadam za babcię. Wszystko się rozsypuje, rozmywa, rozchodzi na strzępy.

Rozpad babci najlepiej było widać po rozpadzie narracji. Z początku brakowało tylko drobnych składowych („Co się ze mną dzieje… nie pamiętam już, niczego nie pamiętam… kto, do jasnej cholery, wystawiał w 1938 Lato w Nohant? To była jedna z pierwszych ról Andrycz, zjawiskowo piękna wtedy była, zjawiskowo… nie pamiętam”), potem znikały fragmenty historii, szczegóły mieszały się ze sobą i nikt nie wiedział, gdzie stała śliwa, a gdzie wiśnie, jakiego koloru była sukienka pani Iksińskiej pewnego wieczora, i tak dalej, a babcia, jak to babcia, dbała o narrację i uzupełniała ją wyobraźnią, czyli substancją innej natury. Z czasem zaczęły znikać całe opowieści, albo, co gorsza, jedne historie mieszały się z innymi, dochodziło do niezwykłych kontaminacji i absurdalnych zderzeń.

- Jaka to szkoda, że nie mam samochodu…

- Babciu, nigdy nie miałaś prawa jazdy.

- Jak to nie?

- Nie. Nawet na rowerze nie jeździłaś. Piękne te magnolie (spacerujemy po parku w Oliwie, do którego tylekroć zabierała mnie w dzieciństwie; teraz role z wolna się odwracają). Nie pamiętasz? Miałaś zawsze problemy z błędnikiem.

- Rower to co innego. Miałam prawo jazdy i jeździłam.

- Kiedy? - pyta inkwizytorskim głosem moja mama, która jest głęboko przekonana, że babci trzeba udowodnić jej pomyłkę, a jeśli już to się zrobi, to babcia z pewnością zakarbuje sobie, zapamięta. - Możesz mi powiedzieć, kiedy miałaś prawo jazdy? Bo nie przed wojną. Twój ojciec nie miał samochodu.

- Miał. Na Ukrainie. Raz go chłopi gonili z kłonicami…

- Na Ukrainie samochód miał twój dziadek, dziadek Brokl, a nie tata.

- No to po wojnie.

- Mamo, tata pierwszy samochód miał w latach osiemdziesiątych, kiedy mu Paweł kupił.

- To wuj mu kupił pierwszy samochód? - pytam.

- Tak. Dziadek miał wtedy siedemdziesiąt lat. Przedtem oczywiście jeździł bardzo dużo na motorze i miał w Lasach Państwowych samochód z kierowcą, ale swój własny miał dopiero po siedemdziesiątce. A przecież - mówi mama do babci - nie mogłaś mieć auta przed tatą. Nie zmyślaj.

- Jeździłam i już. i tak dalej, i nic już nas nie cieszy, nawet magnolie, bo mama usiłuje babci udowodnić braki logiczne, a babcia wynajduje coraz to nowe kruczki narracyjne, jak na córkę adwokata przystało.

Mama coraz częściej woziła ją do lekarzy, kupowała lekarstwa „o pięknych imionach greckich nimf”, jak pisze poeta (a może podobnie), ale na niewiele to się przydawało. Coraz częściej spierałem się z babcią na temat tego, co przeżyła, aż ona wreszcie, rozgniewana, mówiła kpiarskim tonem: „Tak, bo ty oczywiście wiesz lepiej”.

- Co to jest? - zapytałem kiedyś, znajdując w jakimś zakamarku kuchni białe pastylki.

- Eeeee, takie lekarstwo. Twoja mama mi je daje, ale mam wrażenie, że mi nie pomaga.

- Ale dlaczego tu leży?

- Bo ona mnie kontroluje, czy biorę. Liczy na arkusiku. Więc codziennie odkładam jedną pastylkę na bok.

- Ależ babciu…

I tak dalej. Ale wracam do doktora Kalisza. Doktor Kalisz też był słynnym chirurgiem. A oprócz tego był Żydem, ale tak „nieżydowskim”, że postanowił nie ujawniać pochodzenia. Po prostu nie przeniósł się z rodziną do getta i dalej wykonywał swój zawód.

Aż tu któregoś dnia usłyszał ze swojego gabinetu, że ktoś głośno puka do drzwi. Usłyszał, jak któryś z jego synów pobiegł otworzyć klientowi, a potem usłyszał jeszcze jakieś niemieckie krzyki. Wstał, zapiął guzik marynarki i poszedł do sieni. Tam stało kilku żołnierzy, jeden trzymał na rękach poranionego psa. Okazało się, że partyzanci zrobili zamach na jakiegoś hitlerowskiego dygnitarza i wprawdzie chybili, ale za to ciężko postrzelili jego ukochaną sukę.

O ile po doktorze Kaliszu nie było widać pochodzenia, o tyle po jego synu było je widać bardzo. Tak ich na chwilę zostawmy: doktor, jego syn z odstającymi uszami i smutkiem wieków w oczach, żołnierze, suka, adiutant generała czy komendanta. Co się może zdarzyć? Co się zdarzyło, skoro ta opowieść jest warta opowiadania? Bo przecież nie powtarzałbym jej tutaj, gdyby zaraz miała zakończyć się śmiercią doktora, jego syna lub obu naraz. I rzeczywiście, wcale się tak nie skończyła. Pozwólmy im się na powrót ruszać, pozwólmy im myśleć i mówić.

Adiutant myśli: Suka może przeżyć. Co dla mnie znaczy jeden Żyd czy kilku Żydów, czy nawet stu Żydów. Ważna jest suka.

I mówi:

- Myślę, że nie musimy sobie niczego wyjaśniać. Sprawa jest prosta: jeżeli zoperuje pan sukę tak, że przeżyje, to i pan przeżyje. Jeśli nie, to pójdzie pan pod ścianę z całą swoją rodziną.

I doktor Kalisz przeżył z całą swoją rodziną. To niewiarygodne, ale tak właśnie było. Człowiek, który wyżej cenił życie psa niż życie człowieka, równocześnie szanował dane słowo i dotrzymał go. Niesłychane są zamysły Pana i straszna jest Jego ironia.

*

Tymczasem życie rodziny Karnauchowów (a w zasadzie rodzin Karnauchowów i Rogozińskich) przeniosło się do Lisowa. Na wsi żyło się bezpieczniej i dostatniej, a poza tym to był jedyny sposób, żeby wszyscy zamieszkali razem: babcia, jej rodzice, ciotka Sasza, ciocia Mechowa, wuj Maciej, praprababcia Broklowa i Julek. Wprawdzie i na wsi zdarzały się różne ponure incydenty, ale chłopi bronili dworu, oj, bronili.

- Którejś nocy przyszli partyzanci, zmęczeni, brudni. „Czy to Lisów B?” A ja, zaspana, przecieram oczy, mówię: „Nie, Lisów A”. „No to przepraszamy, wieś nie pozwala”. Dawałam im jedzenie, ale podziękowali uprzejmie. Wychodzili, kłaniając się i dziękując bez końca. W sieni stał taki wielki kosz z jabłkami, więc mówię, że może chociaż te jabłka, a oni, że nie. „Wieś nie pozwala”, powiedzieli. W końcu, jak ich już prawie zmusiłam, to po jednym, po dwa wzięli, po kieszeniach poupychali. Więcej nie chcieli. A w Lisowie B, u Libiszowskich, bo tam zamieszkała bratanica tego Libiszowskiego-utracjusza, oooo, tam było inaczej. Partyzanci przychodzili na całą noc, kazali się karmić, zabawiać, ze wszystkiego ich ogołacali, nawet z mebli, do tego stopnia, że ubrania trzymali w piecu chlebowym. Ale stary pan Libiszowski kazał do siebie mówić „panie dziedzicu” i całować się po rękach w rękawiczkach. Taaaak. Na samym początku wojny spytał się ojca: „A okiennice pan radca już założył”. „Jakie okiennice? Na co?” „Jak to na co? - obruszył się tamten. - Do obrony przed chłopami”. No cóż, nas chłopi lubili.

- Jakby ktoś tak mi się dawał oszukiwać i okradać jak Broklowie chłopom, to też bym go polubił.

- Oni mieli tego świadomość. Ojciec któregoś dnia poszedł do Milewskiego…

- Milewski to ten chłop taki inteligentny i obeznany ze światem?

- Tak, Milewski był bardzo inteligentny, dowcipny, a prócz tego bywały w świecie, bo całe lata spędził w armii carskiej i walczył z Japońcykami. Przed wojną, ilekroć spędzaliśmy wakacje w Lisowie, kupowaliśmy od niego mleko. I ojciec poszedł do Milewskiego, żeby mu powiedzieć, że nie będziemy już od niego brać mleka, bo dotychczas codziennie przysyłał nam bańkę… och, kiedyś przychodziła z tym mlekiem taka piękna dziewczyna, że ojciec specjalnie wcześniej wstawał, żeby jej otworzyć i napatrzeć się; w Lisowie rasa była bardzo piękna… no, więc tata poszedł do Milewskiego i mówi, że w związku z wojną, kryzysem, brakiem pieniędzy i tak dalej. A Milewski na to: „Panie radco, ja z pana piętnaście lat żyłem. Krzywda mi sie nie stanie, jak pan troszkę pożyje ze mnie”, i posyłał nam mleko do końca wojny.

- Ale i tak dalej kradli… Pamiętasz, jak słomę ukradli?

- Noooo, jak słomę ukradli… jak to było?

- Leżałaś chora. A jak wstałaś i poszłaś do stodoły, to okazało się, że cała słoma zniknęła. A było jej dużo jak nigdy, jakiś taki wyjątkowy rok, że cały stryszek stodoły był zapakowany po sam dach. Więc zeszłaś do klubu wiejskiego, czyli do sklepiku, stanęłaś w drzwiach i powiedziałaś…

- Powiedziałam: „Ja leżałam chora, a wy ukradliście mi całą słomę”. Cisza. „Niecałą” - mówi jeden. „Całą” - odpowiadam spokojnie (a głos babci dźwięczy z taką samą grobową podzwonną powagą jak wtedy, aż się zdaje, że „słoma” brzmi jak „dyjamenty”). Popatrzyli po sobie i któryś mówi: „Nie może być”. „No to chodźcie, zobaczcie”. Poszli, komisyjnie, weszli, sprawdzili, rozejrzeli się po pustej stodole. „Choroba - mówi któryś - ale drań, co te resztę wziun”. Pokiwali głowami, przeprosili i na drugi dzień przywieźli mi z ligenszaftu cały wóz słomy. Brudnej, bo brudnej, ale nieważne. Odkupili i przywieźli. A drewno mieliśmy od Niemców.

- Od Niemców?

- Tak, bo kiedyś przyjechał jakiś transport niemiecki, chyba rekwirowali we wsiach ponadlimitowe zwierzęta, ukryte drewno i tytoń. Patrzę, a oni mają tyle drewna… a u nas we dworze nic, wszystkiego brakuje, zimno… podeszłam do wozu, chwyciłam kilka polan i lecę z tym do domu. A Niemcy za mną. Nie tamci, obcy, tylko nasi. Wpadam do salonu, smyrgam polana na ziemię, pod fotel… nie, pod ten puf, co stoi pod oknem. Wtedy też był tak obity, że u dołu materiał sięgał ziemi i nic nie było widać. „Co pani robi?”, krzyczą Niemcy. „Co pani robi z tym drewnem?” No i ja, skruszona, mowie, że we dworze nie ma drewna. „Czy pani zwariowała, przy obcych żołnierzach wyprawiać takie historie? Chce pani, żeby ją oskarżyli o kradzież mienia Tysiącletniej Rzeszy? Trzeba nam było powiedzieć, że nie ma czym palić”. I odtąd przywozili drewno.

*

Babcia zawsze powtarzała, że przez całe życie miała więcej szczęścia niż rozumu i że gdyby powiedziała prawdę o swoich Niemcach, toby ją wyzwano od folksdojczek.

I rzeczywiście, Niemcy kwaterujący w Lisowie to nie były żądne krwi bestie, ale zwyczajni mieszczanie z bardzo przyzwoitymi niemieckimi nawykami. Jeden chronił dziewczynkę w czasie bombardowania, drugi grał Mozarta na organkach i utrzymywał, że w rodzinnym mieście jest członkiem orkiestry filharmonicznej. („Później przyszedł do niego telegram, że żona i córeczka zginęły w jakimś zbombardowanym mieście; następnego dnia widziałam, jak wieźli go z innymi na front wschodni; siedział z tyłu ciężarówki, szarozielony, i patrzył w przestrzeń, nie widząc jej; takim go pamiętam”.) Kapitan pożyczał książki o sztuce, ryży feldfebel pomagał w domu, a Apollo z szelkami kochał się w babci.

- Nooo, Apollo z szelkami był bosko pięknym mężczyzną. Wyglądał dokładnie jak Apollo Belwederski, miał idealne proporcje i szlachetne rysy twarzy. Tylko że był strasznie niechlujny i zawsze wisiały mu po obu stronach szelki od kombinezonu. Chodził za mną jak pies, snuł się z mętnym wzrokiem, rzucał się do każdej roboty w domu: mył naczynia, czyścił sztućce, obierał ziemniaki. A to okupant! W końcu powiedziałam ryżemu feldfeblowi, że sytuacja jest głupia, bo ja jestem przecież mężatką i Julek nie musi znosić Apolla, a z drugiej strony gdyby się pobili, byłaby z tego prawdziwa katastrofa, no i ryży feldfebel z nim pogadał. Apollo chodził przez jakiś czas smutny, ale z czasem się z tym pogodził; zresztą, był katastrofalnie głupi.

*

Paryż się poddał bez walki.

Julek bronił - że skarbnica kultury, że Luwr i kościoły, bezcenne manuskrypty, genius loci, że w ten sposób ocalono resztkę cywilizacji europejskiej.

Babcia atakowała - że Warszawę spalono, ale jej nie sprzedano, a Francuzi są tchórze i łajdaki.

Szli ulicą. Wzdłuż nich przejeżdżały kolejne samochody z pijanymi Niemcami, świętującymi zwycięstwo. A z naprzeciwka szedł mały, może dziesięcioletni chłopiec; trzymał ręce w kieszeniach i cicho pogwizdywał Marsyliankę.

- Widzisz - powiedziała babcia - ten jeden smarkacz ma więcej odwagi niż wszyscy Francuzi razem wzięci.

*

- Z czego żyliście w czasie wojny?

- Ze sprzedawania biżuterii babci. Poza tym mieliśmy krowę, dwie krowy. I kury, ale wszystkie wyzdychały, kiedy był pomór. Jedną miałam taką ulubioną, która zawsze dreptała po domu, nazywałam ją Czubatką; kiedy zachorowała, przyszła do mnie, przekrzywiła łepek, przytuliła się do moich rąk i tak umarła. Mieliśmy jeszcze psa, owczarka.

- Tropa?

- Nie, Trop był przed wojną, był psem myśliwskim taty. Myśliwskim, ale strasznie czułym dla zwierzątek. Kaczka mu zawsze zostawiała swoje małe. Podchodziła, kwakała, on patrzył na nią, jakby rozumiał, po czym zostawiała mu wszystkie małe i szła w jakichś swoich interesach; a on zostawał z kaczuszkami, trzymał je między wyprostowanymi łapami i co któraś chciała wyjść, to ją zgarniał z powrotem do środka. Potem matka wracała, on wypuszczał małe i tak do następnego razu. Więc jak to potem widziałam u Disneya, to strasznie się śmiałam. Ale w czasie wojny pies był już inny.

- Babciu, ale ja pytałem, z czego utrzymywałaś dom.

- Aha. No, mieliśmy jeszcze trochę ziemi, więc sadziliśmy kartofle. Chłopi to mi się nadziwić nie mogli, bo jednego lata posadziłam za późno, i to na górze, więc za żadne skarby nie powinny były się udać (chłopi mówili, że będą wielkości groszku i suche jak pieprz); ale całe lato lało jak z cebra, wszystkim ziemniaki pogniły, a u mnie wyrosły piękne. Na drugi rok posadziłam odwrotnie, na terenach podmokłych i wcześniej, to chłopi znowu się pukali w głowę, że wszystko zgnije. i co? Było upalne lato, wszystkim kartofle zaschły, a u mnie wyrosły giganty. „Jednak co som ludzie ucone, to som ucone”, powiedział któryś.

- I wszyscy się z tego utrzymywali?

- Nie było wyboru. Tylko była straszna bida, no i problemy ze wszystkim. Kiedyś odgrzałam rano ubiegłodniową kawę i okazało się, że była wyśmienita, smakowała nam wszystkim, bo zupełnie, jakby była posłodzona, a przecież cukru nie było. Po śniadaniu otwieram imbryk, a tam pełno karaluchów; całą noc wchodziły do środka i topiły się, stąd ta słodycz. Poprosiłam wuja Macieja, tylko jemu o tym powiedziałam, i razem zabraliśmy się do tropienia karaluchów; znaleźliśmy w końcu ich gniazdo za drewkami przy piecu i wybiliśmy, ile się dało. Ale było coś gorszego od karaluchów, mianowicie ciotka Mechowa. Ciotka nieustannie się szarogęsiła, narzekała i robiła nam wymówki. Kiedyś powiedziała mojej mamie: „Tak, bo ty już nie pamiętasz, ale ja w tysiąc dziewięćset dwunastym roku miałam specjalnie odłożoną śmietankę do kawy, a ty mi ją zabrałaś i wypiłaś”. I tak dalej. Miała w Lisowie wielki pokój, w którym zawiesiła przywiezione z Paryża gipsowe odlewy gargulców z Notre Dame, do tego jakieś szatańskie utensylia. W każdym razie szerokie masy chłopskie w postaci wiejskich bab bały się tam zaglądać. A ciocia Mechowa pasjami brała sobie młode służące i je bałamuciła, wpajała w nie jakieś miazmaty rewolucyjne, no po prostu Jędruś Łohoyski na niwie. Miazmatem się zaraziła jeszcze w Kijowie, kiedy zadawała się z jakimiś studentami-anarchistami, czytywała ateistyczne broszurki i szpikowała sobie mózg ogólnoświatowymi teoriami. A potem przez całe życie mieszała to z własną żółcią i podkarmiała służące. Co gorsza, bratała się z ludem, na przykład kładła się pod gruszą z odpoczywającymi parobkami i tak zagadywała do nich, leżąc na trawie. A oni potem do mnie przychodzili, pluli na ziemię i mówili: „To je pani? To je pani? Żeby se z chłopami legała pod drzewem? To nie je żadna pani, panienko Lalusiu, to je głupia Jewa”. Albo szła sobie drogą i spotykała kobietę w ciąży, i tak jej mówi: „Ej, Maciejowa, które to już dziecko? Dziewiąte chyba? To ja mojej Żołce - Żołka to była jej suczka - to ja mojej Żołce nie daję się gzić z psami, a wy, stara kobieta, i jeszcze?” A Maciejowa zasłaniała brzuch otwartą dłonią, o tak, drugą się żegnała trzy razy i pluła od uroku. Ty sobie wyobrażasz, tak powiedzieć, i to na wsi? Ponoć coś tam jeszcze o Matce Boskiej wygadywała, no, sam rozumiesz. Tłumaczyłam im, że ona zwariowała, że dopust Boży, ale co mi krwi napsuła, to napsuła. Inna sprawa, że one tam rzeczywiście cały czas w ciąży chodziły, sama się czasem dziwiłam, i kiedyś zapytałam taką, co to miała czternaścioro dzieci, czyjej nie ciężko, a ona mi tak, pamiętam, pięknie odpowiedziała: „Ciężko, ale jak dziecek nie ma, to potem takie ręce puste…”

*

Z kolei wuj Maciej ze swoją schizofrenią i znakomitą niemczyzną też był, jak się okazało, niebezpieczny. Któregoś poranka spacerował pod oknami. Traf chciał, że jeden z Niemców akurat się golił i tak niefortunnie wylał przez okno wodę z mydlinami, że oblał nią wuja od stóp do głów. A że wuj studiował w Monachium i niejednego się od swoich kolegów nauczył, to tak obrugał oficera, że tamtemu w pięty poszło. No i doszło do konfliktu międzynarodowego. Ryży feldfebel przyszedł jako mediator i wytłumaczył, że im nie zależy, oni wiedzą, że wuj jest niespełna rozumu, ale sprawa jest poważna, bo widzieli to jeszcze jacyś obcy Niemcy i wuj będzie musiał się jakoś przemóc i przeprosić. Biedny schizofreniczno-syfilityczny wuj Maciej! Wszedł do pokoju, stanął w drzwiach, a zrugany Niemiec podniósł się grzecznie z fotela, pokiwał głową, powiedział: „Gut, gut”, i tak zażegnano całą sprawę.

*

Julek też był nie za wygodny. Chłopi go niezbyt szanowali. Co tu kryć, co dla - najinteligentniejszego nawet - chłopa znaczyć mógł wtedy literat, tłumacz z francuskiego? Babcia wchodzi mi tu w słowo, krzycząc:

- O, bardzo dużo może znaczyć, to byli lisowscy chłopi! Oni szanowali książki, a kto szanuje książki, ten pisarzy szanuje. Taki Tarapata Wielgi, na ten przykład. Tarapata Wielgi (ponad dwa metry, w odróżnieniu od Tarapatki) był stolarzem. Miał ciężką astmę i niezbyt mu ta robota szła, utrzymywał się raczej kiepsko. Ale kochał książki. Przychodził do dworu i pożyczał, jedną za drugą; oddawał je zawsze w idealnym stanie; czasami miało się wrażenie, że w lepszym, niż były przedtem - ale może książki tak mają? Odpłacają schludnością tym, którzy je czytają z uczuciem? W każdym razie Tarapata Wielgi przynosił je zawsze w swoich olbrzymich łapach, pochylał się przed drzwiami biblioteki i wchodził tam jak do katedry. Długo się rozglądał, starannie wybierał kolejne lektury i oddychając ciężko, jak to astmatyk, wracał do swojej chaty. Czasem zostawał jeszcze z kwadransik, tocząc uczoną dysputę z ojcem. Miał bardzo interesujące spostrzeżenia, po których od razu znać było jego nieprzeciętną inteligencję i wrażliwość. A Julka nie szanowali nie dlatego, że literat, tylko dlatego że był z miasta i zupełnie nie znał wiejskich konwenansów. Jak trzeba było, dajmy na to, zaorać i wysłałam go do wsi, żeby sprowadził jakiegoś chłopa z końmi, to wracał po godzinie i mówił, że żadnego chłopa nie mógł skaptować, bo tacy zajęci. A robił to tak: wchodził, mówił „dzień dobry” i pytał. Potem musiałam pójść sama. Zachodziłam do pierwszej lepszej chaty, rozmawiałam najpierw długo z gospodynią - o pogodzie, o dzieciach, o kurach, o zdrowiu, potem długo z gospodarzem o tym samym, i zupełnie na koniec, otwierając drzwi prawie, pytałam się, czy nie miałby jutro czasu podejść z koniem i zaorać. A chłop mówił, że oczywiście, przyjdzie, zaorze. Bo trzeba było najpierw porozmawiać, a nie tak prosto z mostu. Na wsi ludziom się nie spieszy, uprzejmość jest w wielkiej cenie. Chłopi, jak wszyscy ludzie ubodzy i sponiewierani, przywiązują wielką wagę do swojej godności.

- Och, babciu - mówię - ja chyba jestem inkarnacją Julka, bo też sobie z chłopami nie radzę. Chodzi mi o stan chłopski - dodaję, wychwytując w swoich słowach podejrzaną dwuznaczność.



Rozdział XIV

Jest noc. Mieliśmy grać w Magię i Miecz, ale Basia siedzi na łóżku i maluje paznokcie.

- I co, znowu powiesz, że wyglądam jak pięciolatka, która pomalowała sobie stópki lakierem mamusi?

- Mamusi-striptizerki – uzupełniam. – Oczywiście. Każdy, kto by zobaczył twoje stópki, powiedziałby to samo.

Bo rzeczywiście, przy swojej posturze zgoła niedziecięcej Basia ma stópki i łapki, małe, budzące czułość zakończenia kończyn, które wyglądają jak przeszczepy z przedszkolaka.

- Słuchaj, a kto utrzymywał twoją babcię w czasie wojny? Julek?

- Basiu, to nie jest odpowiednie pytanie. Pytanie brzmi: „Kogo utrzymywała twoja babcia w czasie wojny”. Ojca, matkę, babcię, ciotkę Saszę, ciotkę Ewę Mechową, wuja Macieja i Julka. I dwa domy, czyli dwór w Lisowie i mieszkanie w Kielcach. Tylko że mieszkanie w Kielcach do czasu, bo leżało w granicach tworzonego getta, więc Niemcy je zabrali i w ramach odszkodowania dali jakieś „pożydowskie”.

- I mieszkali tam?

- Nie, trzymali tam rzeczy, ale mieszkali w Lisowie; zresztą pod koniec wojny ta kamienica spłonęła i wszystko poszło z dymem. A z tymi przenosinami też jest ciekawie.

- To znaczy?

- Jak wiesz, moja prababcia…

- Irena?

- …taaak, Irena, władała biegle kilkoma językami, między innymi niemieckim. Toteż kiedy się dowiedziała, że mieszkanie ze wszystkimi ruchomościami, z meblami, książkami i pamiątkami zostało zajęte przez władze niemieckie, postanowiła wybrać się na gestapo i zrobić awanturę swoją bezbłędną niemczyzną. Usiłowali ją oczywiście odwieść od tego zamiaru, no ale znasz kobiety z mojej rodziny… Ubrała się elegancko, pewnie przeżegnała przed wyjściem, ale tak, żeby nikt nie zauważył, i poszła. A skoro znasz kobiety z mojej rodziny, to wiesz, że nie mogło jej się nie udać. Zrobiła awanturę i gestapo… śmieszne, traktuję gestapo jak jakąś osobę, a to kolejni urzędnicy, woźni, ochrona i tak dalej… no, nieważne. Gestapo wystawiło jej glejt, że ma prawo zabrać wszystkie sprzęty i przewieźć je na nowe miejsce. Przydzielili jej w dodatku młodego oficera, który miał dopilnować wszelkich formalności; i oto moja prababcia szła przez miasto z gestapowcem, a po chwili jeszcze z córką, jedno po jednej stronie, drugie po drugiej, wstyd jak nie wiem co. Po drodze najęły jakiś wóz, więc do grupy dołączył chłop z furą i dwaj tragarze, i tak wszyscy razem podążali przez miasto, przeszli przez bramę getta, doszli przed synagogę, którą pewnie już zburzono, a może tylko zbezczeszczono, ładne „tylko”… Kiedy weszli do mieszkania, okazało się, że było już w dużej części splądrowane. Drzwi którejś z kijowskich szaf były wyłamane bagnetem, chociaż w zamku tkwił klucz; prababcia, idąc za ciosem, zrobiła kolejną awanturę i zażądała odszkodowania. Oficer, który był młody, uprzejmy i trochę przerażony, obiecał jej jedną z zarekwirowanych szaf żydowskich, rzecz jasna, bez zawartości, a następnie, kiedy tragarze ładowali meble na wóz, poprowadził je obie, babcię i jej matkę, do któregoś z sąsiednich mieszkań, gdzie pańskim gestem pokazał im równie splądrowane wnętrze i zachęcił do wybrania sobie jakiejś szafy, po czym kazał ją opróżnić i przenieść na wóz. Patrzyły na niego, jak przeszedł do drugiego pokoju i zręcznym, eleganckim ruchem zabrał z biurka jakiś ładny kałamarz czy może zegar. Kradł. Ale i one kradły. Oto bowiem babcia poleciła tragarzom raz-dwa zabrać nową szafę ze wszystkim, co było w środku, a równocześnie posłała jakiegoś chłopca, kto wie, może jednego z małych Frydmanów, żeby odszukał właścicieli i powiedział im, że ma dla nich dwa futra i dwie kołdry. I kiedy wszystko już się udało, futra i kołdry leżały jak gdyby nigdy nic między meblami, babci przypomniało się, że z otwartych szuflad komody zwisały ciepłe skarpety, które na pewno przydadzą się w zimie państwu Birnbaumom, Goldmanom, Sztajnom, czy jak się oni mogli nazywać. Chwyciła skarpety i już, już miała je zapakować do kieszeni, kiedy z sąsiedniego pokoju wyszedł oficer, popatrzył na nią z pogardą, pokręcił głową i ruchem dłoni w rękawiczce kazał jej odłożyć je na miejsce, po czym wyszedł na ulicę, zerknął na wóz i polecił wyciągnąć jedno futro i jedną kołdrę. Czemu po jednym? Może nie był pewien, z którego mieszkania pochodziły naprawdę, czy może chciał uczynić z babci wspólniczkę grabieży, czy wreszcie sam miał ochotę na jedno futro, a na drugie nie? Nie wiem. Stuknął obcasami, uśmiechnął się pogardliwie i poszedł. A babci było głupio, bo obiecała sąsiadom więcej i teraz musiała się głupio tłumaczyć. „Do dzisiaj nie wiem - powiedziała mi kiedyś - czy uwierzyli, że mogłam uratować tylko tyle, czy może pomyśleli sobie, że to ja ich okradłam”.

Siedzimy z Basią na łóżku. Paznokcie wyschły. Jest trzecia rano i pewnie zaraz wkroczy babcia, mówiąc: „Nie wiem jak wy, ale ja idę na siusiu”, albo: „Ruja i porubstwo”. Mamy grać, ale opowiada się zbyt dobrze, i znów mi się coś przypomina.

- Ale historia z Niemcami, którzy nosili wodę ze studni, wydarzyła się jeszcze w starym mieszkaniu.

- Coś czuję, że nie pogramy.

- Możemy. Rozkładaj plansze.

- Nie, nie. Wolę posłuchać.

- To było na samym początku wojny. Babcia wyjątkowo spędzała noc w Kielcach, sama, bo rodzice przenieśli się już do Lisowa. Wieczór. Walenie do drzwi. Otwiera, a tam dwóch Niemców. Jeden mówi po polsku, Ślązak jakiś czy coś.

- I co mówi?

- Mówi, że muszą się umyć i rekwirują czasowo łazienkę.

- A raczej jej używalność. Umywalność.

- Właściwie należało by powiedzieć: „bezużyteczność”, bo nie było wody. Skarżą się, a babcia im pokazuje wiadra i mówi: „Niech sobie panowie przyniosą, w podwórku jest pompa”. No to wzięli wiadra i posłusznie ruszyli do pompy. A babcia, jak to hoża polska dziewoja z patriotycznym usposobieniem, ruszyła do zapasów krepiny i białego kartonu, migiem wycięła orła białego i profil Marszałka, udrapowała bibułkową flagę i powiesiła nad łóżkiem kompozycję okolicznościową. Niemcy wrócili, umyli się, zauważyli kompozycję i mówią: „Tego tu nie było”. A babcia wyzywająco: „Nie było, ale jest”. Zaśmiali się, Ślązak powiedział: „Pisudzki byl gut, gut, gdyby był Pisudzki, nie byłoby ta wojna”. Podziękowali i pożegnali się, co babcia zbyła jakimś pomrukiem. Popatrzyli jeszcze raz po sobie i powiedzieli: „A pani wie, co my jesteźmy? Geheime Staatspolizei - i widząc, że nie rozumie, dodali: - Ge-szta-po. He, he, he”. I wyszli.

*

- Zresztą, kiedy babcia wycinała z papieru orła, a jej matka wykłócała się o szafę, mamunia Rogozińska, z domu Kirchner, absolutnie nie przyznając się do swojego pochodzenia, nie tylko żyła spokojnie (a w każdym razie na tyle spokojnie, na ile się wówczas dało), ale i wpędzała za kratki niemieckiego żandarma.

Zdarzyło się bowiem, że pod kamienicę mamuni przytelepał się mocno pijany żandarm, który zaczął robić burdę, zaczepiać kobiety i awanturować się, grożąc pistoletem. Albo był bardzo pijany, albo lubił panie w średnim wieku, w każdym razie wyraźnie zapałał uczuciem do mamuni, która przechodziła akurat ulicą; podbiegł do niej, chwycił za ramię i zaciągnąłby ją niechybnie w bramę, gdyby nie szybka akcja niemieckiej policji. Żandarm w kajdankach, zbiegowisko, sensacja, mamunia w centrum zamieszania. Następnego dnia powołują ją na świadka, więc stawia się posłusznie na rozprawę i pokazuje siniaki; trzeba bowiem wiedzieć, że mamunia miała niesłychanie delikatną skórę i każdy silniejszy uścisk zostawiał straszliwe wybroczyny. „Tu - pokazuje mamunia ramię, zdjęta świętym gniewem - tu i tu. Taaakie siniaki”. No i żandarm trafił za kratki. A może na front? Któż to wie…

*

W owym czasie, kiedy w Kielcach mamunia pogrążała żandarma, a Niemcy nosili sobie wodę w blaszanych wiadrach i dyskutowali o Piłsudskim, w Lisowie pojawił się nowy ksiądz, księżyk właściwie, prosto z seminarium. Czas był po temu najwyższy, bo proboszcz, zajęty robieniem dzieci wiejskim babom i pilnowaniem swojego sadu, coraz gorzej opiekował się swoją owczarnią; bezkarny, zatracił zupełnie poczucie taktu.

- Kiedy babcia Wanda dostawała palpitacji, trzeba było koniecznie przynieść jej wina mszalnego. W domu było pełno wina, ale ona musiała mszalne; nie wiem, czy to z dewocji, czy szczególnie jej smakowało, ale omdlewała, szepcąc: „Ach, ach, mdleję, ach, słabo mi”. No i oczywiście musiałam lecieć na plebanię, a ksiądz zawsze dawał mi pół butelki czy butelkę, wracałam, z górki i pod górkę, nalewałam babci i przychodziła do siebie. Ale któregoś razu ksiądz łapie mnie za bluzkę i zaczyna obmacywać. Sześćdziesiątka mu stuknęła. „Księdzu się chyba coś pomyliło”, krzyknęłam, a on dalej. Więc mówię, że zaraz podejdę do okna i zacznę wrzeszczeć. „Głupia”, syknął i otworzył drzwi. „Wino”, powiedziałam, więc wściekły podał mi butelkę i o mało nie wyrzucił siłą.

Wikary, wysoki i szczupły, wydawał się wprost stworzony na sekretarza biskupa. Schludny, milczący, dostojny, jakby jego przeznaczeniem było bezszelestne posuwanie się w czarnej sutannie za szeleszczącymi jedwabiami kardynalskiego stroju. Tak się przynajmniej babci wydawało, kiedy patrzyła na niego, jak siedział na ganku dworu i popijał herbatę. Do tego odwiecznego ziemiańskiego porządku Broklowie świetnie się dopasowali: przyjęcia, zapraszanie księdza na podwieczorek, towarzyskie konwersacje. Zeszło na Żydów. „To straszne, co Niemcy z nimi robią - powiedział, jakby wygłaszał zadaną lekcję z seminarium - ale trzeba przyznać, że w jakiś sposób rozwiąże to kwestię żydowską…” O, kiepsko trafił… o ile babcia Wanda nie zwróciła na te słowa szczególnej uwagi, o tyle jej wnuczce zapłonęły w oczach siarkowe jeziora; najpierw wygłosiła długą filipikę, a potem najzwyczajniej w świecie wyprosiła wikarego i zakazała mu się więcej pojawiać we dworze. Było to wprawdzie wydarzenie dość skandaliczne, jak na warunki Lisowa, ale i czasy były skandaliczne. Poza tym teraz wszyscy wiedzieli, kto będzie rządził we dworze; moja babcia mogła być piękna i inteligentna, ale - i o tym też wszyscy wiedzieli - dobrotliwego charakteru to ona nie miała.

*

Jeszcze nie we wszystkich miastach założono getta, jeszcze tu i tam widziało się Żydów, ale coraz rzadziej. Wtedy właśnie babcia na drodze do Chmielnika zobaczyła stojącą w deszczu młodą Żydówkę z dzieckiem na ręku. „Boże - mówi - niech się pani ukryje, schowa, Niemcy wszędzie Żydów zamykają, zabijają…” A ona nic, wzruszyła ramionami. „To niech pani przynajmniej dziecko mi da - powiedziała babcia bez namysłu - ja się nim zaopiekuję, przechowam, niech pani przynajmniej dziecko ratuje”. Ale ona zasłoniła dziecko dłonią, splunęła od uroku i zaczęła przeklinać, tfu, na psa urok, tfu. Trzy dni później również w Chmielniku utworzono getto.

*

- Tymczasem Milewski owdowiał, a że córka wyszła za mąż i miała robotę z własnym mężczyzną i własną chatą, postanowił się ożenić powtórnie. Wybrał sobie babę ładną, ale głupia była jak but. Co zresztą nie dziwi - dodaje babcia - bo z innej wsi. No i ta baba przyjeżdża kiedyś na wozie drabiniastym pełnym wszelkich dóbr. Czego tam nie było! Stół, szafy, komody, pościel, porcelana, krzesła, lampy, ubrania. 1 mówi, że kupiła to wszystko za bezcen, i taka uchachana, bo oni, jak wszyscy w Lisowie, byli w strasznej biedzie. A Milewski wyszedł z chaty, popatrzył na to i warknął: „Skąd to masz? Po Żydach? Ty taka owaka, na ludzkiej krzywdzie będziesz sie bogacić?” Zwołał całą wieś, zwalił te wszystkie rzeczy na jedną kupę i podpalił, a potem stłukł babę kijem, stłukł ją na kwaśne jabłko, wykrzykując najgorsze obelgi. Ludzie stali jak mur i patrzeli na to bez słowa, kiwając głowami. Kiedy stos przygasł, wrócili do domów.



Rozdział XV

O, wszyscy kochani Żydzi mojej babci, Żydzi smagli, synowie rabinów i wnukowie cadyków, o, Ramzesi czarnoocy, o, Żydzi piękni i brzydcy, Żydzi ze sklepików i jatek, Żydzi z dwunastu pokoleń Izraela, choćbyście nawet nie znali na pamięć kadyszu! O, Żydzi, o, Żydówki w perukach, Żydówki z pieskami na rękach, w futrach i koliach, Żydówki stojące pod ścianą uniwersyteckiej sali, Żydówki chodzące z koszami chleba, Żydówki od „mówiłam, chowacz, chowacz, na psa urok, wyrosznie piękna panna, niech Pan Bóg zachowa!”, o, Żydówko z dzieckiem na ręku, o, Żydzi pędzeni przez Lisów, o, narodzie wybrany przez Boga i moją babcię!

Pewnego dnia, a był to dzień letni i gorący, dzień, w którym wapienny pył niósł się po drogach bielszy jeszcze niż zwykle, dzień pszczół ciężko brzęczących nad koniczyną i tęczowobrzuchych much, wirujących zielenią i złotem nad wysychającą w skwarze błotnistą strugą, która rozbagnia się wzdłuż drogi, a także dzień os, buzujących w kwaśnych gniazdach opadłych papierówek… pewnego dnia bogini Fortuna, która ostatnimi czasy rzadziej jeszcze i kapryśniej niż zwykle sfruwała w rejony Mitteleuropy, rozwinęła swoje skrzydła błyszczące płatkowym złotem i zstąpiła nad dach dworu w Lisowie, po czym wzięła za włosy moją babcię i wsadziła ją w autobus do Kielc, w których babcia akurat nic nie miała do roboty i sama się sobie dziwiła, że nagle w taki skwar zachciało się jej telepać po wapiennych drogach.

A wieczorem - już bez pomocy bogini z bystro obracającym się kołem - babcia wróciła po wapiennych drogach, rozgrzanych jeszcze całodziennym upałem jak brzuch jaszczurki. Szła, stawiając stopy pewnie - tak jak stawia się stopy na dobrze znanej ścieżce, gdzie każdy kamień ma swoje z dawien dawna ustalone miejsce, opisane krwią z pięcioletnich kolan i siedmioletnich łokci. Na górze stał dwór w koronie drzew, drzew czarnych na niebie ciemniejącym już, ale przecież wciąż odrobinę jeszcze rozświetlonym niskimi łunami, drzew wyrysowanych tuszem na purpurze - jabłoni ciężkich od jabłek, poskręcanych czereśni i gruzłowatych renklod. I wtedy babcia zobaczyła - tak, zobaczyła, a nie usłyszała - ciszę, wielką, potężniejącą w drzewach ciszę, ciszę do cięcia na wielkie bloki i zwożenia na drewnianych saniach w dół kamieniołomów milczenia, gdzie, być może, ktoś kupi je kiedyś na niemego Dawida albo Pietę.

Jedna lampa paliła się w kuchni, jedna w salonie. Babcia otworzyła drzwi, zostawiła w sieni koszyk z kilkoma drobiazgami, które przywiozła z kieleckiego mieszkania, poprawiła na ścianie przekrzywiony obrazek ojca - ale cisza była nadal obecna: wzdęta, nieforemna i stężała. W salonie wszyscy siedzieli w zupełnym milczeniu, daleko od siebie - nie zajmowali się zupełnie niczym; żadnego palenia fajki, żadnego przeglądania starych roczników pism, żadnego wyszywania i malowania akwarelek, żadnego poszukiwania frazy, która oddałaby melodię frazy France’a. Nawet parzenia herbaty. Mieli zielone twarze i woskowe dłonie, leżące płasko na poręczach foteli i blacie stołu. Milczeli na czarno, jakby słów jeszcze nie wymyślono.

Bo tego dnia pędzono przez wieś Żydów.

Żydzi byli szarzy i pokrwawieni. Żydzi nie mieli nadziei. Mesjasz nie przyszedł do Żydów tego dnia ani w Lisowie, ani w Staszowie, ale w lesie, gdzie rozstrzelano ich nad rowami szerokimi i długimi jak martwe morza.

Żydzi oddawali za jedzenie i wodę złoto, ubrania, zegarki. Co kto miał. Zasada była prosta - jeden fant dla żołnierza, jeden dla sprzedającego. Byli zresztą tacy - i nie myślcie sobie, że nie zostało to zapisane w Księdze - którzy niczego za chleb nie chcieli i niczego nie chcieli za jabłka pachnące trawą i słońcem.

Z garem zimnej, studziennej wody i cynowymi kubkami szła od jednego do drugiego Maciejowa, szła, zgarniając w podołek chustki, pierścionki, puderniczki. Co kto miał. Jakiś chłopak, najwyżej dwudziestoletni, który już wykupił się u Ukraińca kolczykiem, podawał jej właśnie piękny sweter z grubej wełny, dobry sweter, sweter kupiony w solidnej firmie przez troskliwą matkę, kiedy chłopak wyjeżdżał na studia, sweter o grubych splotach, dobry sweter - ręka, ręka, kubek, transakcja w biegu, bo popędzają kolbami. Ale Ukrainiec, który miał słabość do fantów, wyrwał i sweter.

- I co? - warknęła Maciejowa. - Co mi teraz dasz?

Chłopak przystanął, trzymając w ręce cynowy kubek zimny od wody, Boże, jaki zimny studziennie, i powiedział, że już nic, że miał tylko ten sweter, nic już mu nie zostało.

I Madejowa wytrąciła mu kubek z ręki.

*

Następnego dnia była niedziela. Od rana kobiety kładły na szyje korale i sznurowały gorsety, chłopi wcierali w buty szuwaks i zaczesywali włosy. Wikary kończył pisać kazanie, kreślił coś raz za razem na kartkach wyrwanych z zeszytu. Babcia Wanda, przeglądając się w lustrze toaletki mniej zalotnie niż zwykle, układała na ramionach czarny szal swego dostojnego wdowieństwa, który tak malowniczo ciemniał w kolatorskiej ławce, tuż przy ołtarzu, całym w śnieżnobiałych falbanach richelieu.

Zadzwonił dzwonek przy drzwiach od zakrystii, uciszyło się, wzniosłe łacińskie sylaby postępowały po sobie w niezachwianym porządku liturgii jak stada potulnych zwierząt w złotych czaprakach. 1 wtedy ksiądz, ten chudy, nerwowy ksiądz o bladej twarzy i wystającej grdyce, ten księżyk sklecony, zdało się, z kilku błahych patyczków, wszedł na ambonę jak ciągnięty za włosy przez niewidzialnych aniołów; nie mówił ani o robotnikach w winnicy, ani o ziarnie gorczycy, ani o pannach mądrych i pannach głupich. Potoczył wzrokiem po nawie, po malowanym stropie, po puttach stiukowych i falbanach richelieu, a potem spojrzał na krucyfiks, jakby ważył w myślach rozmiary bluźnierstwa, które zaraz wypowie - i otworzył usta.

- Kobieto, mówię do ciebie, kobieto, której imienia nawet nie wypowiem, bo bałbym się zgrzeszyć w świętym miejscu… czy to jeden raz słyszałaś słowa Pana naszego, Jezusa Chrystusa, że cokolwiek uczynimy jednemu z braci Jego najmniejszych - Jemu to uczynimy, a kto poda kubek świeżej wody jednemu z tych najmniejszych, nie utraci swojej nagrody? Powiadam ci, kobieto, gdyby Golgota była w miechowskim lesie i gdyby Pan szedł na tę Golgotę, to i Jemu wytrąciłabyś z ręki kubek wody. Już to uczyniłaś. Niech Bóg ci wybaczy - powiedział ciszej - ja nie umiem.

I zszedł z ambony blady, ze wzrokiem pałającym jak z dwiema gromnicami na egzekwiach po seminaryjnych naukach - a gładkie nurty łaciny wzięły go na powrót w posiadanie aż do Ite, missa est.

Wieczorem przyszło ze dworu zaproszenie na kolację.

*

O ile bogini Fortuna oszczędziła babci widoku pędzonych Żydów, o tyle nie oszczędziła jej widoku zastrzelonego Kaczora i Kaczorowej, ale za to przy tej okazji wsparła ją uczynnie.

- Och - mówi babcia, kokieteryjnie popatrując na Mateusza - ja to w ogóle zawsze więcej miałam szczęścia niż rozumu. A z Kaczorem było tak: przed wojną babcia wynajmowała pokoje w czworakach letnikom; kiedy przyjeżdżaliśmy na wakacje z Kielc, mieszkaliśmy zawsze właśnie tam, tylko że na posiłki chadzaliśmy do dworu. W czasie wojny natomiast w czworakach mieszkali bardzo różni ludzie, bo tylu wtedy było pogorzelców, zagubionych, ukrywających się, że o lokatorów nie było trudno. Między innymi mieszkał nowy dyrektor mleczarni, pan Kaczor, z żoną i dzieckiem. Pani Kaczorowa była olśniewającej wprost urody, jak włoska madonna, tylko jaśniutka blondynka, z olbrzymimi błękitnymi oczami i rzęsami długimi na pół twarzy. Durna była jak stołowa noga…

Tu Mateusz zerka na mnie porozumiewawczo i już wiem, że kiedy wyjdziemy, powie mi: „Boże, jak twoja babcia opowiada! «Durna była jak stołowa noga»!”

- …powodziło im się całkiem nieźle; ojciec sprzedał nawet panu Kaczorowi swój złoty zegarek. Najwyraźniej Niemcy również zauważyli, że panu Kaczorowi powodzi się coś za dobrze, więc przyszli go zaaresztować. Zresztą, musiało to mieć coś wspólnego z jakimiś machlojkami gospodarczymi, bo zarekwirowali cały jego majątek, a politycznym tak nie robili. Kiedy Kaczor ich zauważył, chciał prysnąć przez okno, i w tym oknie go zastrzelili. A madonna Kaczorowa we łzach cała przychodzi z maleńkim dzieckiem na ręku do tych żołnierzy i mówi: „Jezu, Jezu, męża kochanego mi zabili, Jezu, to mnie też zabijcie… co ja teraz zrobię sama z dzieckiem, co ja zrobię, o, Jezu, Jezu, zabijcie mnie, zabijcie…” No to powiedzieli jej uprzejmie: „Dobrze, niech pani odda komuś do potrzymania dziecko i do nas wróci”. Oddała, wróciła, a oni ją zastrzelili koło męża, usiedli na oknie i spokojnie czekali na żandarmerię. A do mnie przychodzą partyzanci, omijają Julka i mówią: „My do pani”. „To może ja coś…” „Nie, my do pani”. I tak mi mówią: „Pani Lalu, pani Lalu, straszna rzecz się stała, Kaczor miał w kieszeni marynarki szesnaście fałszywych kenkart dla chłopaków, jak to się dostanie w szwabskie ręce, to wygarną chłopaków raz-dwa”.

- I co pani zrobiła? - pyta Mateusz.

- Powiedziałam, że zobaczę, co się da zrobić. Wyszukałam taki malutki koszyczek i idę pod czworaki. Zachodzi mi drogę dwóch żołnierzy i mówią, że verboten i nie wolno przejść, dopóki nie przyjedzie żandarmeria, bo tam leżą dwa trupy. A ja im na to, że w nosie mam ich trupy, bo ja muszę zrobić dziś konfitury. Mam dzień robienia konfitur i koniec. „A co to - pytają - mało drzew w sadzie?” A ja mówię, że to takie specjalne śliwki. Guzik specjalne, były jeszcze zupełnie zielone, aż mi się serce krajało, jak je zrywałam. Bo przepuścili. Ruscy to by mnie albo trzasnęli, albo zastrzelili, a Niemcy nie, Niemcy, jak usłyszeli, że jest jakiś plan, to wiedzieli, że trzeba się planu słuchać, i puścili. Specjalnie wzięłam mały koszyczek, żeby często chodzić, i zrywam. Jeden koszyczek, drugi, trzeci. Pytają, czemu taki mały, to im mówię, że wiem, ile trzeba na jeden dać cukru. Ruscy to kazaliby wziąć duży kosz i pomierzyć w domu, ale Niemcy uwierzyli bez problemu. Siedzą w tym oknie, upał, ja zbieram śliwki. W końcu pytają, czy mogę im przynieść wody. A ja, że nie, ale że w dole, przy drodze, jest sklepik i tam mogą sobie kupić oranżadę. Jeden z nich był Ślązak, przetłumaczył drugiemu i zaczęli się kłócić, który pójdzie. A ja im mówię, że tu i tak zrywam śliwki, więc mogę im popilnować trupów. Popatrzyli po sobie, w końcu pokiwali głowami i poszli, a ja myk na okno i do środka. Kaczorowa i Kaczor leżeli na ziemi w kałużach krwi, więc musiałam go podnieść - a to kawał chłopa - i wyjąć z wewnętrznej kieszeni marynarki kenkarty. Zerknęłam jeszcze do szuflady i wyjęłam z niej złoty zegarek mojego ojca, a także ślubne obrączki Kaczorów, żeby przynajmniej dla tego dziecka było.

- A co z dzieckiem?

- Po dziecko miała przyjechać ciotka, siostra tej idiotki.

- I co, pobiegła pani do partyzantów?

- Gdzie tam. Przysypałam kenkarty warstwą śliweczek, usiadłam na oknie i czekałam spokojnie na żołnierzy. Przyszli, podziękowali, ja jeszcze dwa razy pokursowałam dla niepoznaki z tym koszyczkiem, i tyle.

- Babciu, jeszcze opowiedz Mateuszowi o siostrze.

- A, tak, przyjechała ta siostra, taka sama idiotka albo jeszcze gorsza. Wzięła to dziecko, a ja odciągam ją na bok, daję zegarek i obrączki i mówię: „Niech pani ma przynajmniej dla dziecka, udało mi się to wynieść z ich pokoju”. A ona na to: „Och, moja siostra miała takie piękne kapelusze, czy może pani pójść jeszcze raz i przynieść mi te kapelusze?” Aż się baby wiejskie oburzały, że siostrę jej zastrzelili, a ona tylko o kapeluszach myśli. Swoją drogą, nie zazdroszczę temu dziecku.

- A śliwki?

- Wszystkie do wyrzucenia - śmieje się babcia - nic się z tego nie dało zrobić. Za to ciocia Sasza robiła konfitury z drylowanych porzeczek. Siedziała i wyciągała wszystkie pestki, jedna po drugiej, szpilką do włosów.

*

- Powiedz, Basiu - pytam kiedyś - jak myślisz, skąd się one brały, te nasze praprababki, prababki, praciotki, które pod krynoliną przewoziły księży przez granice zaborów, ukrywały zbiegów i chadzały na bale w żałobnych jedwabiach? Skąd się brały te matki, co synów żegnały w jakimś styczniu czy grudniu, by potem odbierać na wielkich, pustych dworcach trumny, opisane koślawymi literami?

A Basia nie wie. Bo i skąd to wiedzieć? Wszystkie te kobiety, które wyglądają dokładnie na to, co o nich wiemy z rodzinnych opowieści, kobiety o ściągniętych brwiach, zaciśniętych, wąskich ustach i włosach zwiniętych w twarde koki, ale i te, które zupełnie nie wyglądają - smukłe, wiotkie, anielskie, ściśnięte gorsetem, sarniookie, łabędzioszyje, które za mężami chadzały na Sybir i uciekały nocą przez okno przed rabującą tłuszczą, unosząc dziecko, szkaplerz i tłumoczek z biżuterią? Jakby je kto wyciosał z twardego drewna, jak pale do cumowania galeonów albo jak krzyże rozstajne, których trzymają się drogi, by nie pobłądzić… z tej rasy wszystkie one. Chodzimy z Basią po wspomnieniach jak po londyńskim Muzeum Historii Naturalnej (tym samym, w którym Basia stanęła jak wryta na widok jakiegoś kopalnego gada i powiedziała: „Jezus, Maria….”, a jakiś pan za jej plecami dodał z angielskim akcentem: „…Józefie święty”, po czym zniknął), jak po olbrzymim muzeum wymarłych ras, zapomnianych gigantów.

Praprababka mojej przyjaciółki, która w 1863 roku została w majątku męża z dwójką maleńkich dzieci. Żołnierze przywiązali ją za białe nadgarstki do lawety i tak długo ciągnęli po dziedzińcu, aż wyzionęła ducha. Dzieci też by zabili, ale służąca umazała im twarze węglem i wyprowadziła z dworu bocznym wyjściem jako swoje.

Prapraprababka Michalina Karpińska, która księdza Brzóskę przez granicę zaborczą przewoziła pod krynoliną.

Praprababka Wanda Broklowa, która popędziła rozstawnymi końmi i odbiła męża plutonowi egzekucyjnemu.

Praciotka innej przyjaciółki, która w 1945 roku wyskoczyła z dwójką dzieci przez okno, bo jakiś chłop ją ostrzegł, że w nocy przyjdą i wyrżną cały dwór. Uszła lasami. We wsi do dziś wszyscy myślą, że mają ją na sumieniu, tylko nikt nie wie, kto tak naprawdę ją wtedy zabił.

Żona stryja Eugeniusza, która w czasie rewolucyjnego głodu jakimś cudem kupowała kartofle.

Ciotka, którą w roku 1943 zgilotynowano w Breslau za prowadzenie pisemka „Orzeł Biały”. W liście z celi śmierci pisała o Bogu, Polsce i o tym, komu dać zegarek, a komu sukienkę.

Ciocia Dziunia, która odpalając jednego papierosa od drugiego, mówi mi: „Boja się nauczyłam palić w czasie powstania. Wszyscy palili, to ja też. Budowaliśmy barykadę, to pozwoliłam chłopcom wziąć fortepian z salonu. Jak się mama na mnie obraziła, jak krzyczała, jak lamentowała… i co? Trzeciego dnia bomba walnęła dokładniusieńko w salon i z fortepianu i tak zostałyby drzazgi, a tak się przynajmniej przydał…”

Ciotki Karpińskie z ich prywatną szkołą rysunku, z ich przygarniętymi niedoszłymi teściowymi, z ich nieżywymi narzeczonymi, z ich gorzkawym staropanieństwem i bezgranicznym smutkiem.

I niech się Faulkner z Niepokonanymi schowa, bo one są takie od wieków, jedna za drugą, brygantyny na wzburzonych wodach.



Rozdział XVI

A potem wszyscy poumierali.

- Któregoś zimowego dnia przybiegli ze sklepiku, że pan radca zasłabł. Pobiegłyśmy, ale tata już nie żył. Powiedziano nam, że wziął bochenek chleba, przecisnął się z pieniędzmi, podniósł rękę, mówiąc „płacę”, i osunął się na ziemię. Pogrzeb był w Kielcach. Potwornie zimno, śnieg, dwadzieścia stopni mrozu. I wyobraź sobie, że w taką pogodę z Lisowa przyszło na piechotę kilkunastu chłopów. Zawsze bardzo go lubili i powtarzali często: „Pan radca mówi tak: jak chłop wyrwie kołek z płotu, bo nie ma czym w piecu palić, to jest złodziej, a jak urzędnik nakradnie dziesiątki tysięcy złotych, to jest tylko defraudant”. Poza tym ostatecznie to właśnie on wystarał się im o koncesję, żeby sklepik mógł prowadzić sprzedaż alkoholu, o co zresztą mama miała do niego straszne pretensje. Ilekroć później chłopi posiekli się siekierami, mama go o to obwiniała. „Eeee, jak już piją - odpowiadał - to niech przynajmniej porządną wódkę, a nie bimber”. Inna sprawa, że kiedy w drugim roku wojny tata siedział na ławce przed domem i jakiś chłop się do niego przysiadł, to tata powiedział później: „No, przed wojną by sobie na to nie pozwolił”. Ale bez złości to powiedział, z zadumą raczej.

I przyszli ci chłopi, odstali swoje na mrozie. Ale przecież nie tylko oni; pół miasta zeszło się na pogrzeb, i nagle okazało się, że Walerian Karnauchow miał mnóstwo znajomych i przyjaciół; przychodzili obcy, zdawałoby się, ludzie, którzy opowiadali, jak udzielał im za darmo porad i pomagał w pisaniu podań, jak rezygnował z części albo i całości honorarium, jeśli widział, że klient jest ubogi. Na cmentarzu, mimo paskudnej pogody, zebrały się takie tłumy, że Niemcy specjalnie wysłali wojsko, żeby sprawdzić, czy pogrzeb to nie jakaś zakamuflowana manifestacja albo nielegalne zgromadzenie. Biedny Tarapata Wielgi też przyszedł, mimo swojej astmy. Ileż on spędził czasu na dyskusjach z panem radcą, ileż od niego książek pożyczył… a teraz stał nad trumną, jakby go jakiś piorun powalił, zupełnie zdruzgotany, w garniturze z przykrótkimi rękawami, a babcia nie miała mu sumienia powiedzieć, że ten garnitur, który przyniosła mu siostrzenica, został swego czasu wyciągnięty z dworskiej szafy i należał do pana radcy, tak spokojnie leżącego w trumnie swoim wielkim ciałem, tak spokojnie…

*

Rok później, w 1943 roku, umarła prababcia Irena.

- Mama wstała któregoś dnia jakaś taka niewyraźna, zgęziała. Chodziła cały dzień w szlafroku, nieumyta, z podkrążonymi oczami; pogoda była paskudna. Powiedziałam jej, że to pewnie przez te deszcze i że powinna się położyć. Położyła się i już nie wstała. Ksiądz zabronił pochować ją po katolicku, bo była rozwiedziona i przechrzczona. Błagałam go, ale nie. Nie zgodził się. Pochowali ją pod murem cmentarnym. I tylko młody ksiądz, pamiętam, stał w oknie plebanii i wielkim gestem kreślił krzyż nad trumną. Przychodziłam na grób przez dwa czy trzy miesiące, a potem poczułam, że jest już pusty, że jej już tam nie ma. I wróciłam do domu spokojna.

*

Nad łóżkiem praprababci Wandy, oprawne w ramki pozłociste (o, złoto pociemniałe, barwo Europy dawnej!), wisiało błogosławieństwo papieskie, które gwarantowało, że jeśli w momencie śmierci westchnie się - niejako przez nie, jak rozumiem; przez szkło, ramkę pozłocistą i drukowany wielokolorowo oleodruk - do Boga, to wszelkie grzechy zostaną odpuszczone. Glejt niebiański. Nie wiem, czy babcia Wanda westchnęła do niego w momencie śmierci - kiedy dowiedziała się, że Irena nie żyje, zupełnie się załamała. W nocy po pogrzebie spadła z łóżka i czołgała się po ziemi - znaleziona rano pod drzwiami, zziębnięta, pozwoliła się wziąć na ręce, dziewięćdziesięcioletni szkielecik ptaka, i posadzić w fotelu. Tam umarła - kto wie, może z twarzą zwróconą w kierunku papieskiego oleodruku? Może wspominała te niezliczone popołudnia, kiedy wychodziła na ganek i baby wiejskie prosiły ją, żeby pani dziedziczka opowiedziała o dyjencji u Ojca Świętego, ona krygowała się i krygowała, a one znowu i znowu, więc znikała w swoim pokoju i wychodziła po kwadransie odziana w czarną suknię z roku, powiedzmy, 1903, w czarną mantylę, błyskająca najcenniejszymi klejnotami, i opowiadała szczegółowo, sala po sali, o papieskich pokojach i o całowaniu w dłoń urękawiczoną. Moja pra- prababcia, uboga szlachcianka chowana w klasztorze, którą Fortuna wyniosła na szczyty, na limuzyny i audiencje, na serwisy i srebra, a potem strąciła ją do Lisowa, gdzie wyprostowana, w czarnych fałdach jedwabiu i koronek sprzed półwieku, prawiła wiejskim babinom o audiencji u papieża, hojnie opłaconej - co pomijała dyskretnym milczeniem - przez jej męża srebrnymi rublami. A baby rozdziawiały usta tysiączny raz i żegnały się, kiedy zdejmowała ze ściany oleodruk, przynosiła go na ganek, tłumaczyła słowo po słowie z łaciny, której uczyła się w klasztornej szkole, i po chwili zabierała im sprzed oczu tę relikwię niesłychaną, widomy znak Opatrzności Bożej czuwającej nad panią dziedziczką.

Tak, może o tym właśnie myślała moja praprababcia Wanda, siedząc w fotelu ostatniego dnia swojego życia; może, czując bliski koniec, wpatrywała się w papieskie błogosławieństwo. Choć myślę, że leżała w fotelu, ze śmiercią kiełkującą w jej tkankach, otępiała z bólu. Z tej przyczyny jej zbawienie może zostać podane w wątpliwość przez jakiegoś zazdrosnego sceptyka.

*

Nieco później młody ksiądz wdał się w jakieś sprawy konspiracyjne. Wkrótce potem nastąpiła ta wspaniała filmowa scena, kiedy po księdza przyszli Niemcy, a pod oknem od ogrodu stała już furmanka, która miała go zabrać w jakieś bezpieczne miejsce, więc wyrzucił walizeczkę, wyskoczył przez okno i położył się płasko na sianie; w tym samym momencie żołnierze łomotali do frontowych drzwi plebanii i rozbiegali się po podwórku.

Za jakiś czas do dworu przybiegł zziajany chłopak i wydyszał:

- Pani, Niemce ksiundza chcom zabrać.

- Czy, nie daj Boże, już go złapali?

- Po prawdzie to nie, bo im sie wziun wymknuł, ale musiał sie gdzieś do wieczora ukryć.

- Gdzie ksiądz?

- W lesie. Trzeba mu będzie strawy jakiej zanieść.

Po czym chłopak poleciał gdzieś dalej, innych ostrzegać.

- I co - pytam babcię - zaniosłaś mu jedzenie?

- Tak, on się dwa czy trzy dni ukrywał w tym lesie; jak ja się wtedy bałam! Tam wszędzie pełno jałowców, a każdy jałowiec, jeśli odpowiednio wysoki, przypomina człowieka. Ale księdza tam nie było. Nie wiem, co się wtedy stało, ale o ile dobrze pamiętam, przeżył wojnę.

- Kiedy byłem w Lisowie, to Tarapatka mówił mi, że to on księdza zabierał furmanką spod okna.

- Może i on. Ale co on tam może pamiętać… stary jest.



Rozdział XVII

Myślę, że gdyby Julek mógł mieć dzieci, gdyby kobieta na drodze nie trzymała kurczowo w ramionach swojej córeczki - nie byłoby mnie wcale albo byłbym zupełnie inny, może tęższy, może śniady i wielkooki. Gdyby wreszcie mój dziadek miał prędsze plemniki, to byłbym taki sam, a Julek byłby moim oficjalnym dziadkiem. Ale tak się nie stało. I w ten sposób w historii pojawia się Zygmunt Karpiński, leśnik.

*

Zygmunt Karpiński był leśnikiem powierzchownie. Owszem, skończył wprawdzie (po jedenastu latach) odpowiednie studia, podobnie jak jego ojciec, wuj i dziadek, ale był - jak go często określała babcia - walizką zmarnowanych talentów: pianistycznego, wynalazczego i takich tam. To jeden z powodów owej powierzchowności leśnictwa. A drugi? Ha, otóż dziadek jeździł po nadleśnictwach z ramienia AK; pracował dla Kedywu - zbierał szczątki rozerwanych nad lasami niemieckich pocisków VI i V2, rysował i wysyłał na mikrofilmach do Londynu. Na szczęście był znacznie przebieglejszy od pewnego japońskiego dentysty i nikt go nie zdemaskował na proszonym obiedzie.

Teraz jest już tylko zbiorem zdjęć. Najpiękniejsze zawsze na stole, na komodzie, nad babcinym łóżkiem. „No powiedz, to był jednak niesłychanie przystojny mężczyzna!” Dziadek współistnieje tam na pokojowych warunkach z Julkiem, Walerianem Karnauchowem, moją mamą, wujem, bratem, kuzynami i resztą rodziny. Ale wtedy zgody z Julkiem nie było.

- Piszesz o mnie książkę? Och, to pewnie same paskudztwa powyciągasz.

- Dlaczego?

- No bo gdybym ja pisała, tobym powyciągała.

- Na przykład?

- No, wszystkie te zdrady z Julkiem, i w ogóle.

A ja biegnę zrobić herbatę albo przynieść pierniczki.

*

- Kiedy twój dziadek przyjechał i zapytał, czy może zamieszkać we dworze, nie oczarował mnie tak od razu. Ooo, nie, to nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Owszem, uważałam go za przystojnego mężczyznę i człowieka kulturalnego, ale podbił moje serce dopiero pewnego popołudnia, kiedy gotowałam obiad. Spytałam, czy może mi podać sól, która stała na kredensie za jego plecami, a on powiedział: „Proszę pani, podałbym ją pani bezzwłocznie, ale na kolanach usiadła mi kotka, a przecież nie mogę jej spędzić, boby się na mnie śmiertelnie obraziła”. A potem jeszcze ujął mnie swoją nieporadnością, kiedy przyszedł i powiedział: „Proszę pani, nie wiem, jak to się stało, ale uprałem koszule i rozłażą mi się w palcach”. „A jak pan je prał?” „Najzwyczajniej - on mi na to - wziąłem miedniczkę, nalałem wody, wsypałem pudełko proszku i uprałem”. Więc wzięłam go na rozpłodowca.

- A co na to Julek?

- Z początku nic nie wiedział, a potem… zawsze mu mówiłam, że chcę mieć dzieci, ale on, po tych operacjach na gruźlicę…

- Jakich?

- No, na gruźlicę nerek. Ale oni myśleli, że to coś z jądrami czy najądrzami, i zoperowali go. Nie mówiłam ci? Kroił go taki warszawski chirurg, który robił wszystkie operacje na żywca, bo uważał, że tak się lepiej goi.

- I goiło się lepiej?

- Tak, ale kiedy zobaczyłam Julka po zabiegu, to był zupełnie szaro-zielony, koloru gliny.

- I dlatego nie mógł mieć dzieci?

- No, nie mógł. Więc kiedy się domyślił, a przecież inteligencji i spostrzegawczości nigdy mu nie brakowało, to zażądał wyjaśnień. I wyjaśniłam. Jeszcze była niewygodna sytuacja, bo akurat przyszły do dworu baby do sprzątania i nie mogłam z nim swobodnie pogadać, zanim sobie wieczorem nie poszły. Powiedziałam mu, że to rozpłodowiec, zrobi dziecko, i po krzyku. Nie był zachwycony, ale mnie rozumiał. Wiesz, on mnie strasznie kochał.

- I co?

- Nic. Próbowaliśmy z twoim dziadkiem, próbowaliśmy, i nic. Musiał wyjechać do Warszawy, bo przecież i obowiązki wobec ojczyzny, i wobec żony, ale obiecał, że wróci.

*

Babcia czekała. Na ciążę i na leśnika. I nic. Któregoś dnia, jadąc w Kielcach tramwajem, spotkała panią Hess z dziećmi.

- Chłopiec ustąpił mi miejsca, a ja powiedziałam: „Nie, dziękuję, niech sobie młody Niemiec siedzi”. A Margerytka popatrzyła na mnie i spytała: „Dlaczego pani tak mówi? Co ja pani zrobiłam złego? Czy ja siedzę w przedziale dla Niemców? Co ja jestem winna, że mamy takie pochodzenie, przecież z tego nie korzystam, nikogo nie krzywdzę”. No i zrobiło mi się bardzo smutno, przeprosiłam ją i zaczęłyśmy rozmawiać o tym i owym. Miała dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę, którzy wyglądali na wiele ponad swój wiek, bo odziedziczyli wzrost po obojgu rodzicach i tak to się skumulowało, że chłopiec w wieku trzynastu lat wyglądał na osiemnastolatka i miał metr osiemdziesiąt wzrostu.

- To jak u Żydów.

- Co?

- Oni mają przymus ślubu; ktoś, kto spędza życie w stanie bezżennym, grzeszy przeciw przykazaniom boskim, więc wszyscy muszą się żenić. A że w każdej społeczności znajdują się garbaci, brzydcy, karły i olbrzymi, którym trudno znaleźć odpowiednią partię, to dochodzi potem do ślubów między karłami, brzydalami i kretynami, a cechy odziedziczone po rodzicach potęgują się u dzieci i wnuków.

- No, rzeczywiście. Stąd tacy inteligentni Żydzi i tacy astronomicznie głupi. A swoją drogą to ciekawe, że porównałeś Hessów z Żydami; widać, że nie żyłeś w czasie wojny, bo wtedy takie skojarzenie nigdy nie przyszłoby ci do głowy, po prostu nie miałbyś połączenia między tymi neuronami; to były osobne planety.

*

Potrzebujemy jeszcze małego intermezza, zanim mój przyszły dziadek powróci od swojej ówczesnej żony z Warszawy do swojej przyszłej żony do Lisowa. Opowiemy zatem o porwaniu.

- Niech pani coś zrobi - zakrzyknęli Niemcy od progu - niech pani coś zrobi!

Jak partyzanci, zupełnie jak partyzanci; babcia była w Lisowie, jak się zdaje, jedynym ogólnodostępnym duchem sprawczym.

- Co się stało?

- Przyjechali dwaj Niemcy z Kielc, pułkownik i porucznik, i porwali Helenkę. Samochodem.

- Helenkę Chuziów?

- Tę czarną, z długimi włosami, tę ładną taką.

- Jak to „porwali”?

- Porwali. Zabrali ją z domu. To jest skandal, to jest porwanie w Mitteleuropie.

I pobiegli do radiostacji nadawać o skandalu, skarżyć się na skandal, skandalowi przeciwdziałać.

Babcia o cnocie Helenki miała zdanie, powiedzmy, niezbyt wygórowane i żywiła niejasne podejrzenia co do przebiegu zdarzeń, ale na wszelki wypadek poszła się wywiedzieć do sklepiku. Helenka, jak to Helenka, weszła do samochodu całkiem raźno i bez użycia jakichkolwiek środków przymusu, pułkownik i porucznik prześcigali się w uprzejmościach i podszczypywankach. Teraz przebywali pewnie wszyscy razem w jakimś ustronnym miejscu i spędzali czas na prostych przyjemnościach.

Tymczasem rudy feldfebel i jego kolega wrócili z radiostacji stropieni, bo i oni dowiedzieli się, że Helenki nie porwano.

- Czy ona zwariowała? Czy ona nie wie, co partyzanci takim dziewuchom robią? (nie powiedzieli raczej: „dziewuchom”; rzucili pewnie ostrzejszym słowem). Głowy im golą. A warkoczy szkoda.

I babcia poszła do starego Chuzi. A Chuzia:

- Eeee, po dziewczynie to jak czołg przez wodę, śladu nie ma, a garniec smalcu do domu przyniesie.

*

Tyle intermezzo.

Tymczasem na scenę wraca mój dziadek; dziwnym trafem zaczął spędzać coraz więcej czasu w okolicach Kielc, a najchętniej zatrzymywał się w Lisowie. Julek chodził po dworze i mruczał: „Krakus z firmy Dwuwatek”, bo przed wojną była taka firma, produkująca gilzy do papierosów, i na opakowaniach był wymalowany hoży, rumiany Krakus z efektownym wąsem.

Dziadek, który wtedy nie wiedział, że będzie kiedyś moim dziadkiem, co jakiś czas przystępował do działalności rozpłodowej. We wsi zrobiło się o tym głośno. Kiedy przyjechałem do Lisowa kilka lat temu i rozmawiałem ze starym, trzęsącym się Tarapatką („Tarapatką? - pyta babcia. - Chyba tym młodym, Józkiem?”, a dla mnie żaden młody, tylko staruszek pod osiemdziesiątkę, pokazujący w uśmiechu czarne resztki zębów), pochylił się nieznacznie, puścił do mnie oko i powiedział:


- Ach, pana babcia to był numer…

- Nie rozumiem.

- No… he, he… bo ona przez pewien czas… przez pewien czas to tak, można powiedzieć, dwóch mężów miała…

Wieś wiedziała. Julek udawał, że nie wie. Babcia natomiast nie wiedziała, że dziadek trzyma w pianinie koncertowym Sommerfelda rysunki techniczne resztek rozerwanych VI i V2. I nikt, zupełnie nikt nie wiedział, że dziadek konspiruje. Bo dziadek umiał konspirować.

Przyszło dwóch takich z lasu, nie partyzantów, tylko jakichś szmondaków. Mówią, że są z AK i rekwirują rower dziadka.

- AK? Jakie AK?

- Panie, co pan? Armia Krajowa.

- Jaka znowu armia? Przecież armia polska została rozbita jesienią trzydziestego dziewiątego roku.

- Panie, skądeś się pan urwał? Armia, partyzantka, chłopcy z lasu…

- Coś takiego. No cóż, to w takim razie prosiłbym, żeby panowie zostawili mi zaświadczenie, że ja panom tego roweru nie dałem, tylko żeście mi go siłą zabrali. W razie czego.

Popukali się palcami w głowy, ale zaświadczenie wystawili.

Bo dziadek umiał konspirować. Co innego ten chłopak, który w miesiąc czy dwa po zajęciu Polski zaczął chodzić po wsi ubrany w mundurową kurtkę, bryczesy i sztylpy i namawiać chłopaków do wstąpienia w szeregi partyzanckie. Wstąpili, a w dwa tygodnie później wszystkich, łącznie z watażką w sztylpach, zabrali Niemcy, bo ktoś wydał całą grupę.

Byli przecież i kolaboranci. Chuzia.

- A, bo Chuzia - mówi babcia - był aż spod Bydgoszczy. Obcy przybysz. Tak Piotrowa mówiła o swoim, bo ona była bogata, z ziemią, a on gołodupiec. „Ja to ja, moje dziecka to dziecka, swoja krew, ale un jezd obcy przybysz”. Chodził w białym kożuszku ze swastyką na ramieniu. Wszyscy go chcieli utrupić, zmawiali się, że jak wojna się skończy… a potem wojna się skończyła, i nic, położył uszy po sobie, a oni też się na nim nie odgrywali. Było, minęło, jak to w Lisowie.

Co innego syn profesora F. Profesor R, taki przyzwoity człowiek, znany z dobrego serca i olbrzymiej wiedzy, szanowany w całych Kielcach. Ale co z tego, jak syna nie umiał wychować? Więc przyszli po syna chłopcy z wyrokiem za kolaborację, drzwi im otworzył ojciec i pyta, w jakiej sprawie. Chłopaki młode, profesor nie tak dawno uczył ich w liceum. Wygadali się.

- Rozumiem - powiedział profesor F. - proszę tylko o chwilę cierpliwości, chciałbym się pożegnać z synem.

Wyszedł do drugiego pokoju, zamknął za sobą drzwi. Chłopcy stali w salonie, usłyszeli wystrzał. Za moment profesor F. wychodzi do nich, blady, i mówi:

- Już nie trzeba.

Sprawdzili, bo musieli, taka praca. Wyszli.

Był jeszcze ten Serb, Vitek, który od razu poszedł na współpracę z Niemcami. Człowiek jak człowiek, miał jakieś swoje znajomości i kontakty (niektórzy twierdzili, że nie kontakty, tylko konszachty), ale nie to było w nim dla Niemców istotne, lecz jego niebywała pamięć wzrokowa.

- Szłam kiedyś ulicą z Julkiem i nagle poczułam, że jakiś facet mi się przygląda. Popatrzyłam na niego, a on po prostu przebiegł wzrokiem po mojej twarzy; poczułam się, jakby przesunął po mnie rękę, tak, to było dotknięcie zimnej ręki. Aż mnie dreszcze przeszły. A Julek mówi: „To był Vitek, ten, co wiesz…” Na samym początku wojny założył partyzantkę, sami chłopcy z dobrych domów, a potem ich wszystkich wsypał. Dostał za to wyrok śmierci. Przez jakiś czas spokojnie mieszkał, zresztą z moją koleżanką z klasy, białą Rosjanką, Tuśką. Siadywali razem na balkonie, na pierwszym piętrze, i patrzyli na miasto, które należało do nich, patrzyli na nową Germanię. Kiedyś podjechał samochód i Vitek dostał serię z karabinu. Zawieziono go od razu do doktora Kalisza, a Kalisz, jak to on, zoperował najlepiej, jak umiał, bo wiedział, że od tego zależy życie jego i całej rodziny. „Na szczęście kule przeszły obok”, powiedział. Czternaście kul, każda obok czegoś. Obok kręgosłupa, obok mózgu, obok płuca, obok wątroby, i tak dalej. I Vitek przeżył. I dalej wydawał, i dalej działał, jeszcze zacieklej niż przedtem. Zrobili na niego nowy zamach i znowu trafił pod lancet doktora Kalisza, który powiedział Niemcom: „Panowie, jestem lekarzem, a nie cudotwórcą. Wyżyje, ale na wiele wam się już nie przyda”. A delegatowi podziemia powiedział: „Mógłby się wylizać, jak wtedy, ale już ja się postarałem. Nic wam nie zrobi. Będzie mógł tylko siedzieć na wózku. Nie wiem nawet, czy będzie umiał mówić”. I taki Vitek został - milczący, w słoneczne drzwi wystawiany przez kochankę na balkon, gdzie mógł do woli patrzeć na Germanię, dopóki się nie zapadła w sobie jak gliniany kolos.

*

Romans kwitł. Z przerwami na wyjazdy dziadka, ale kwitł, bo dziecko jakoś się nie chciało począć, a Julek nie był bohaterem.

Tymczasem Ala, żona dziadka, jakimś sposobem dowiedziała się o wszystkim, a w każdym razie o pewnej części wszystkiego (przypomina mi się Wells, który miał kochankę; pewnego razu żona wchodzi do pokoju i mówi: „Wiem wszystko!” „Tak? - odpowiada Wells. - A kiedy była bitwa pod Salaminą?”) i napisała do mojej babci krótki, ale soczysty list, że z wiadomych względów nie życzy sobie, żeby jej mąż więcej bywał w Lisowie.

- Babciu - pytam - a pamiętasz list od Ali Sasim?

Ale babcia już nie pamięta. Ostatnio siedziała z nami przy stole i nagle zapytała mamę:

- Haniu, czy mi się już wszystko miesza, czy ja miałam bardzo bujne życie erotyczne?

Więc muszę uzupełnić za babcię o to, co pamiętam z jej dawnych opowieści:

- I wiesz, co ci durnie wysmażyli?

- Jacy durnie?

- No, Julek i Zygmuś? Mężczyźni! Siedli razem i napisali, że oni sobie nie życzą, żeby wysyłała mi obelżywe listy, pełne insynuacji niemających żadnego pokrycia w rzeczywistości, i tak dalej, i tak dalej, w tym samym tonie, tak że każda kobieta domyśliłaby się, o co chodzi. Może miałaby tylko problemy ze zrozumieniem, dlaczego list napisał również Julek, ale mniejsza.

- I co?

- Nic. Wysłali. I dumni i bladzi pokazali mi brudnopis. A ja zrobiłam im awanturę, wsiadłam w autobus, potem w pociąg i pojechałam do Warszawy. W Warszawie dotarłam do wuja Ali, kręcąc i kałapućkając się, wytłumaczyłam mu okrężną drogą, że Zygmuś i Julek napisali głupi list i że list w żadnym razie nie może dotrzeć do jej rąk, i tak dalej. Patrzył na mnie dosyć dziwnie, ale pojechał ze mną do jej mieszkania, przekonał dozorcę, żeby nam otworzył skrzynkę pocztową, no i podarliśmy kopertę na kawałeczki. I bardzo dobrze, bo miesiąc potem wybuchło powstanie i Ala zginęła. Wyobrażam sobie, jak Zygmuś plułby sobie w brodę całe życie, gdyby ten list wtedy do niej dotarł.

*

- Niemcy o tym powstaniu doskonale wiedzieli. Zygmuś pojechał w wielkiej konspiracji do Warszawy, bo dostał telegram, że ciocia Ania chora czy ciocia Frania wyjechała do Krakowa, czy coś równie bzdurnego. Serce mi do gardła podchodzi. A szosą jadą Niemcy, całe tabuny Niemców. „A co wy tak - pytam jakiegoś oficera, który rozmawiał z naszymi Niemcami - gdzie jedziecie?” „Na Warszawę. Co to, nie słyszała pani, że tam będzie powstanie?”

Ale dziadek już w Warszawie.

Dziwne. Całe życie był taki milczący… kiedyś zapytałem tatę, jaki był dziadek Zygmunt.

- Gdybym miał określić mojego teścia jednym zwrotem, to byłoby to „m-hm”.

Umarł, kiedy miałem jedenaście lat. I nic nie wiem. Nie wiem, jaki miał pseudonim, skąd dokąd przekradał się tymi kanałami w Warszawie, gdzie walczył, kogo zabił, a kogo uratował. Pamiętam, jak popłakał się, kiedy odsłaniano pomnik Powstańców, i jak bronił Białoszewskiego, mówiąc, że takie właśnie było powstanie: brudne, śmierdzące, rozgrzebane po piwnicach i mimo wszystko bohaterskie.

Któregoś dnia szedł na zebranie AL do jakiegoś schronu, znajdującego się w podziemiach budynku, który było widać z daleka pośród gruzów ulicy. Szedł, szedł, mając przed sobą ten dom, w którego piwnicach siedziała jego żona i jego teściowa, którą uwielbiał ponoć bardziej niż żonę. A potem spadła bomba i podmuch rzucił dziadka o ziemię. Kiedy się ocknął, nie słyszał na jedno ucho, w lewy policzek miał powbijany żwir, a budynku po prostu nie było.

Potem strzelał i biegał, przechodził kanałami, dostał się do niewoli, zmarnował sobie kręgosłup, kiedy przewozili go trzy dni bez ruchu, wtłoczonego z innymi jeńcami do jakiejś ciężarówki. Trafił do obozu, potem do innego i jeszcze innego.

Mówił, że Murnau to było coś. Obóz pokazowy dla Czerwonego Krzyża. Wszystko mieli. Dopiero w ostatnim okresie głodowali, bo zaczęły się problemy z transportem i nawet dla strażników nie starczało jedzenia. Ale przedtem… jeńcy paczki z żywnością do domów wysyłali. I jak wszyscy pluli na Białoszewskiego za Pamiętnik…, a wcześniej pluli na Munka za Ewkę, to dziadek mówił: „Tak właśnie było w obozie. Jeden facet drugiemu obcinał palce od rękawiczki, bo leżały na jego kawałku stołu. A potem mówił, że z prawdziwymi palcami też tak zrobi”.



Rozdział XVIII

W tym samym czasie, kiedy dziadek Zygmunt głodował w Murnau, niezwyciężona armia radziecka wkroczyła na terytorium Polski i rozpoczęła wiekopomną ofensywę. W styczniu przyszedł front. Przyszedł, bo jest to rodzaj ruchomego święta, przemieszczająca się impreza masowa. Najpierw ogłoszenia - race i wystrzały, potem dużo huku.

Na pierwsze ogłoszenia babcia i Julek zareagowali rozsądnie, to znaczy - spakowali najpotrzebniejsze przedmioty, a następnie wytaszczyli ze strychu wielką skrzynię i załadowali do niej to, co było w zbiorach dziadka Brokla najcenniejsze. Nie wiem, co to dokładnie było, pewnie ryciny, obrazy i rodzinne pamiątki, ale przede wszystkim książki; ilekroć moja mama mówi o pożarze czy innym domowym kataklizmie, dodaje: „Wszystko można odbudować, ale książki… obrazy i książki - tego się nie wróci”, a takie stwierdzenia są we krwi, więc pewnie rzeczywiście w kufrze znalazły się piękne stare wydania o cienkich stronicach i wytłaczanych kunsztownie okładkach, które Leonard Brokl w czasach swej prosperity wygrzebywał na straganach paryskich bukinistów i aukcjach starodruków. A kiedy już napełnili skrzynię, chwycili ją z obu stron i zatargali na klomb, na wypadek gdyby dwór miał się zawalić pod ostrzałem. Dywany z kolei zwinęli w bele i ułożyli pod sianem na stryszku stodoły. Bitwa była coraz bliżej.

W progu stanął ryży feldfebel zapięty pod samą szyję i powiedział, że kapitan został z adiutantem, bo ma obowiązek jak najdłużej utrzymać radiostację, ale powierzył żołnierzy feldfeblowi i rozkazał im tak iść lasami i polami, żeby trafili w ręce Amerykanów, koniecznie w ręce Amerykanów, a nie Ruskich. Powiedział też: „Dostaliśmy rozkaz, żeby rzucać za siebie granaty do wszystkich domów, w których mieszkaliśmy. Ale kapitan zakazał wykonywania”. A w sąsiedniej wsi, Maleszowej, zginęło trzysta osób, bo Niemcy wykonali rozkaz. Tam byli tacy sami sympatyczni Niemcy jak u nas. I też dzieciom dawali czekoladę. W progu feldfebel minął się z adiutantem kapitana. I znowu staję oko w oko z cyklonem narracji - w niesłychanym wirze ofensywy i w niesłychanym wirze tej zawikłanej opowieści trafiają się nieraz miejsca i chwile gładkie jak metal nietknięty rylcem.

W miotanym wiatrem śniegu, w bryzgach błota i huku dział widzę, jak przejrzystą szklaną figurkę, niemieckiego kapitana; nie wiem, czy był to ten sam niemiecki kapitan, który powiedział: „Coś takiego, nie spodziewałem się, że w polskim domu znajdę tyle książek i tyle pięknych obrazów”, czy może ktoś zupełnie inny. Tak czy owak, widzę go, jak stoi wyprostowany w swoim eleganckim, dobrze skrojonym mundurze, oficer rozbijanej armii, potomek monachijskich mieszczan, pruskich junkrów albo patrycjuszów z Lubeki, przezroczysty, tak, przezroczysty, bo tacy są właśnie ludzie na kilka godzin przed śmiercią; wie już wszystko - pięć ostatnich lat spędził w jakiejś zapyziałej wsi na wschodzie, gdzie chłopi nazywają go szwabem, a państwo - okupantem, i bez względu na to, jak by się starał, tak by pozostało; front posuwa się niepowstrzymanie, Rosjanie zastrzelą go jak psa, bo przecież nie będą się patyczkowali z jakimiś niewolami i tym podobnymi zabawkami cywilizacji. Nie musi podejmować żadnych decyzji - wie, że pozostanie do końca przy radiostacji. Nie musi niczego mówić - wydał podwładnym ostatnie rozkazy i patrzy przez okno, jak idą w stronę lasu. Żadnych zajęć prócz śmierci przed sobą nie widzi. I właśnie wtedy przywołuje adiutanta, podaje mu pożyczony album Rembrandta i poleca odnieść go do dworu.

*

Babcia i Julek, podobnie jak inni mieszkańcy Lisowa, postanowili uciekać do Chmielnika, gdzie stał stary klasztor z grubymi murami. Tymczasem bitwa była już zupełnie blisko; ruchome święto frontu właśnie się rozpoczęło; chłopi uciekali w popłochu, ciągnąc na powrozach krowy i unosząc zawinięte w pierzyny resztki dobytku z zajmujących się ogniem domów; przez środek podwórza biegł Niemiec, któremu pocisk urwał głowę; biegł tak, biegł, aż uderzył o cembrowinę i wpadł do studni; w chwilę potem z lewa na prawo przeleciała noga wwalonce.

*

W Chmielniku była noc, grube mury, huk ostrzału i mnóstwo uciekinierów, każdy z jakąś kołdrą, garnkami i całym tym majdanem, wspólnym wszystkim uchodźcom wszystkich miejsc i czasów. A między nimi była pani Bartlowa, żona przedwojennego premiera, bardzo przyzwoitego człowieka, ale sama wyjątkowo wredna baba; przyjechała z córką i od wejścia traktowała klasztor jak swoją własną posiadłość; zajęła jedyne solidne łóżko, okupowała kuchnię i reglamentowała miejsca. Ludzie do niej prawie na klęczkach, bo oni proste chłopstwo, a ona premierowa. Ktoś był ranny, jakaś kobieta rodziła.

- Trzeba zagotować gar wody - powiedziała babcia Bartlowej.

- Co ci ludzie sobie wyobrażają? Że to garkuchnia? Nikt im nic gotować nie będzie.

- Ale to dla dziecka.

- Dziecko może pić zimną. Za dużo mam tu na głowie, żeby w dodatku gotować tym bachorom.

- Mnie się krzywda nie stanie, jak pomogę tym ludziom - odpowiedziała jej babcia - korona mi z głowy nie spadnie. Ale pani ministrowej najwyraźniej słabo ta korona siedzi na głowie.

I Bartlową zatkało.

- Będziemy jeszcze potrzebowali łóżka, ta pani rodzi.

- Materac jej wystarczy.

Julek pomógł taszczyć materac. Na szczęście znalazła się jakaś akuszerka, która zgodziła się przyjąć poród, ale zastrzegła: „Tylko ktoś musi stać ze świecą, bo nic nie widzę. A to akurat w oknie, człowiek będzie podany strzelcom jak na dłoni”.

I babcia stanęła w oknie ze świecą.

Nie wiem, czy urodził się chłopiec, czy dziewczynka, wiem natomiast, co śniło się tej nocy babci. Na zamarzniętym klombie stał czołg, rozkraczony ciężko na skrzyni z książkami. Wstała przerażona i od razu chciała biec z powrotem do domu. Bitwa ucichła.

*

Pierwszą rzeczą, którą zobaczyli po powrocie, był czołg stojący na skrzyni. Wiatr rozrzucał po ogrodzie zamarznięte kartki.

- Nie mogliście zatrzymać gdzie indziej? - zapytała żołnierza.

- Tak było najłatwiej - wzruszył ramionami. - Wojna jest.

*

Lisów, jak się okazało, był doszczętnie zrujnowany. Lisów, czyli wieś, bo kościół i dwór stały niewzruszenie na dwóch wzgórzach, jak Pan Bóg przykazał; tyle tylko, że pocisk wybił dziurę pod którymś z okien salonu, wpadł do środka, nie wybuchł i teraz leżał między meblami jak wielkie kukułcze jajo. Tu i tam na tynkach widać było ślady od kul, na cmentarzu leżało kilka wgniecionych miedzianych blach, a w ogrodzie trochę potłuczonych dachówek. Co innego domy; właśnie wzdłuż drogi toczyła się najostrzejsza bitwa, kalenice płonęły jak zapałki i dachy „w słoneczka” zachodziły jeden po drugim w czerwonych blaskach. Pociski rozniosły czworaki i spaliły do reszty wozownię. W całej wsi zostały dwie chaty; cud prawdziwy, że zginęły tylko trzy osoby - małe dziecko, kobieta, która wróciła po jakiś garnek, i chłop wyprowadzający konia ze stodoły. Za to wszędzie leżały ciała zabitych żołnierzy.

*

Sowieci zbierali trupy: Niemców na jedną kupkę, swoich na drugą, po czym kazali księdzu wszystkich pochować.

- A wtedy ksiądz powiedział, że nie, bo to bolszewicy i niewierzący, a on niewierzących na katolickim cmentarzu nie pochowa. A oficer na to wyciągnął z kabury pistolet, przystawił mu do skroni i powiedział: „Pochowasz. Tych, co prawosławni, to z prawosławnym krzyżem, a pozostałych z czerwonymi gwiazdami”. I pochował. A ja wtedy powiedziałam: „Żałuję, że kiedy moja matka umarła, nie przystawiłam księdzu pistoletu do głowy. Leżałaby w porządnym grobie, a nie pod murem”.

*

Pomiędzy ciałami leżały zwłoki kapitana i jego adiutanta, który poprzedniego dnia stukał obcasami na pożegnanie, kiedy odnosił album Rembrandta.

*

- Rozumiem, że zabijacie Giermańców - powiedziała babcia - ale psa? Co wam szkodził mój pies?

- A, bo Giermańce takie tresują, żeby pod czołgi z granatami skakały.

*

Przy drodze stał wypalony czołg. W środku leżały cztery zwęglone ciała.

- Byli mali. Jak małe czarne laleczki.

*

Tak jak pięć i pół roku wcześniej dwór zajmowali Niemcy, tak teraz zajęli go Rosjanie. Tyle tylko, że teraz we wszystkich pokojach było tłoczno, babcia bowiem przyjęła pod swój dach kogo się dało i w każdym kącie siedziała jakaś rodzina: Sabatowie, Tarapatowie, Osmanowie, Iwańscy, Kuziowie, Rogozińscy. Bo teraz państwo Rogozińscy byli miejscowymi nauczycielami, którzy jak pozostali schronili się we dworze opuszczonym przez dziedzica-krwiopijcę. Nikt się z nikim w tej kwestii nie umawiał, ale kiedy Sowieci chodzili od pokoju do pokoju, szukając obszarników i burżujów, i dopytywali się o tę wyraźnie białoruską parę, każdy chłop mówił to samo: nauczyciel i nauczycielka. Jeden tylko się pomylił, nie ze złości, ale z głupoty, to go później pozostali stłukli tak jak wiele lat temu tego, co to sierocie kapustę wyciął.

*

Za to Milewskiego o mało nie rozstrzelali. Znaleźli u niego w domu porcelanową filiżankę; a jak farfor, to burżuj. I nie wiem, czy dobrze pamiętam, czy sam to sobie zmyśliłem, czy może zmyśliła to kiedyś babcia, bo wydaje mi się to aż niemożliwe w swym przytupującym moralizatorstwie, ale była to jedyna rzecz, którą zatrzymał sobie z „mienia pożydowskiego” zwiezionego przez jego żonę z Kielc albo Staszowa.

*

O ile jednak Niemców interesowały pokoje (Lebens-raum w miniaturze), o tyle Rosjanie lgnęli raczej do rzeczy (doktryna o uwspólnieniu własności). Snuli się po dworze i obejściu, a babcia w ślad za nimi. I wyjmowała im z rąk noże i łyżki (widelców nie brali), talerze, kieliszki, ramy od obrazów, dobro wszelakie. A oni oddawali potulnie, nie kłócąc się nawet zbytnio - może działała na nich w ten sposób wódka, może zmęczenie, może piękny rosyjski babci, a może jej despotyczny charakter, w każdym razie, kiedy usłyszeli: „Nazad”, wtargali nawet z powrotem do salonu pianino, które już, już mieli zrzucić po schodkach ganku („Eto wasze? My dumali, szto eto giermanskoje”). Inna sprawa, że nie przeszkodziło im to wcale napalić w piecu fotografiami, powydzierać kartki z Biblii na papierosy, wyciąć nożem twarz z portretu Wandzi Mechówny („I cóżeś zrobił, bydlaku, tę dziewczynę Niemcy zakatowali, a to była dla jej matki jedyna pamiątka…” „Niszto, niszto - odpowiedział, chowając płótno za pazuchę - ja budu wsiem gawarił, szto eto maja diewuszka”) i pociąć dywany na wkładki do butów („Ale najcenniejsze, trzeba im przyznać, ukradli w całości”).

I nagle wśród tego pandemonium pojawił się bardzo elegancki enkawudzista, który niesiony na wzburzonych falach frontu, podróżował z dużą liczbą skrzyń z wiórkami.

- Przechodziłam korytarzem - opowiadała mi babcia, kiedy jeszcze to pamiętała - i zobaczyłam, jak klęczy w salonie i wyciąga z etażerki odświętny serwis Broklów…

- Jaki on był?

- Enkawudzista?

- Serwis.

- Kobaltowy ze złotem, a na dnie każdej filiżanki i na środku każdego spodeczka miał jeszcze taką małą scenką pastoralną, szaroperłową, każdą inną. Enkawudzista spokojnie brał jedną filiżankę za drugą, jeden talerz za drugim, i pakował do skrzyń z wiórkami. I wtedy coś mnie tknęło; do każdego Ruskiego podchodziłam bez nikakich i zabierałam mu, co tam ukradł. A tu nie. Spojrzałam i przeszłam, jak gdyby nigdy nic. Następnego dnia widziałam, jak szedł umyć się do studni, z ręczniczkiem przełożonym przez ramię. „Patrz no, patrz”, mówię do Julka, Jaki czyścioszek”, a tamten: „Radzę uważać z takimi komentarzami. Ja wszystko rozumiem, jestem Polakiem”. Wtedy sobie pomyślałam, że Polak enkawudzista to musiała być już taka swołocz, że gdybym mu zwróciła uwagę, to bez słowa wyjąłby z kabury pistolet i zastrzelił mnie na miejscu.

*

- Jeden taki mi powiedział: „To wszystko wasze? Głupioście zrobili. Trzeba było zebrać z całego domu to, co najcenniejsze, złożyć w jednym pokoju i tam siedzieć, pilnować, z rąk nie puszczać”. A tak wszystko się rozeszło, spłynęło szerokim strumieniem rzeczy w żołnierskie plecaki i w zawiniątka chłopów, którzy wprawdzie byli załamani frontowym kataklizmem, ale nadal pamiętali, że Lisów jest wsią złodziejską.

- Żeby ci Ruscy tylko kradli, ale jeszcze gwałcili. Jak mi opowiadał po wojnie lekarz w Białymstoku, ile on wtedy skrobanek robił, ile dziewczyn leczył z kiły, z rzeżączki, ilu straszliwych historii się nasłuchał… zresztą nawet u nas, w sąsiedniej wsi, była taka jedna dziewczyna, herod-baba, która, kiedy wszystkie kobiety uciekały do lasu, powiedziała, że ona się Ruskich nie boi. I została. Przyszli, była akurat w stodole, rzucili się na nią, a ona ich po łbie, po mordach, natłukła ich, ile wlezie, no ale wreszcie dali jej radę; zostawili ją tak zmasakrowaną, że nie wiadomo nawet, czy jeszcze żyła, kiedy wyszli ze stodoły, na odchodnym podkładając ogień. Zresztą mnie też o mało nie zgwałcili.

- Co? - pytam, krztusząc się pierniczkiem. - Pierwsze słyszę.

- Niemożliwość w ta pora. Nie znasz, jak to wracałyśmy po nocy z Gienka i podwozili nas Ruscy ciężarówką?

- Nie.

- Zaproponowali nam, że nas podrzucą, a my, idiotki, zgodziłyśmy się. W paszczę lwa. Jedziemy, jakiś akordeon gra, wódka, zaczynają się do nas dobierać. My, że nie, a oni coraz ostrzej; wreszcie wydarłam się na jednego i mówię tak: „Brawo. Giermańcy nam mówili, że przyjdą ruscy barbarzyńcy i będą gwałcić!” „I ty im, dura, wieriła?” „Niet - pojechałam mu po ambicji - ja im, dura, nie wieriła”. No i, Bogu dzięki, wywalili nas z ciężarówki.

A potem poszli na Berlin.

- Ale Jacuś, jak oni śpiewali! Pamiętam, jak zepsuła im się jakaś ciężarówka i reperowało ją pięciu chłopa, Boże, jak oni śpiewali!

Cała babcia.

*

- Trzeba było zacząć życie. Chleba upiec. A w całej wsi nie było ani ziarna, ani mąki. Poszłam do Gienki, a ona mówi, że też nie ma. Wreszcie skądś tam dostałam. Patrzę, Gienka też piecze chleb. Okazało się, że miała całą skrzynię, ale pożałowała. Wtedy popatrzyłam na nią i powiedziałam: „Wiem, że nas zawsze okradałaś, że kłamałaś, że oczerniałaś. Zawsze wiedziałam i potrafiłam wybaczyć. Ale odmówić mąki na chleb to grzech straszny. Przeklinam cię”. I wiesz co? Kiedy poszła zaczerpnąć ziarna następnym razem, sięgnęła nieco głębiej i okazało się, że całe jej spleśniało.

No, ale chleb był. Babcia rozdzieliła go pomiędzy Sabatów, Osmanów, Kuziów i innych, usiadła z Julkiem na ganku i zabrała się do jedzenia.

- Wiesz - powiedziała - gdyby tak mieć dowolną ilość chleba z masłem, to można by być całkowicie szczęśliwym.



Rozdział XIX

Wojna się skończyła. I babcia z Julkiem, jak na młódź wychowaną na Żeromskim przystało, zaczęli pracę na niwie, bo to Polska właśnie, i tak dalej. Dostali pracę w Wydziale Kultury w Kielcach i służbowe mieszkanie, o którym wiem tylko tyle, że składało się z idiotycznie podzielonych wielkich pokoi, w których intarsjowane podłogi zamalowano farbą olejną na czarno, co babcię oczywiście doprowadziło do szewskiej pasji i od razu farbę zdrapała, a podłogi wyfroterowała, sycząc pod nosem: „chamy”.

Grali rolę inteligentów i ludzi kulturalnych, co, rzecz jasna, szło im znakomicie. Nie znali się dobrze tak naprawdę na niczym, ale za to na wszystkim po trochu, dzięki czemu mogli się nadać do szeregu poważnych zadań.

- No ale co oni tak naprawdę robili? - pyta Basia.

Babcia przez jakiś czas usiłuje sobie przypomnieć, mówi: - Wiedziałam, wiedziałam, ale chyba nie za bardzo pamiętam, coś tam robiliśmy, jeździliśmy. - Na szczęście zaraz się poddaje i słucha tego, co mówię.

- Julek, na przykład, jeździł po wsiach i zbierał resztki rozproszonych zbiorów, bo potrafił odróżnić sekreterę od makaty buczackiej i kirys od płótna Wyczółkowskiego. W jednej wsi był dwór, w którym mieszkał wielki kolekcjoner chińskiej porcelany. Przyjechali, a dwór rozgrabiony, porcelana rozwleczona po wsi. Z pięknych basenów dla złotych rybek piją kaczki, na mingowych talerzach baba daje jeść mężowi i dzieciom, a waza Tang połyskuje szlachetnie, zatknięta na kołek w płocie. Na szczęście Julek poszedł do nauczycielki, a ta mu powiedziała, że we wsi brakuje materiałów szkolnych. Dzieci nie mają zeszytów, gumek, ołówków, podręczników. Więc pojechał do miasta, wrócił z wielką skrzynią wszelakiego szkolnego dobra i ogłosił, że kto przyniesie z domu coś dworskiego, dostanie kajet albo temperówkę. I chodziły te dzieciaki po gospodarstwie, i znosiły rozmaite skorupy, meble, książki, a Julek wymieniał je na elementarze Falskiego.

- Też bym powymieniała.

- Ba. Teraz pewnie leżą w czeluściach magazynów muzealnych albo dostały się w prezencie jakiemuś kacykowi partyjnemu. Jak te Witkace w muzeum, te pastele… mówiłem ci?

- Nie.

- Kasia pojechała do Z. i szuka swoich ukochanych Witkaców, a w muzeum mówią jej, że nie ma. „Jak to nie ma? Muszą być!” Więc ulegli i zaprowadzili ją do piwnicy, gdzie w jakimś zawilgoconym kącie za szafą, przy rurze, leżały pastele Witkacego. A znasz Kasię. Zrobiła im taką awanturę, że góry się w posadach zatrzęsły; wywrzeszczała im, że ona sama jest Witkiewicz, i tak dalej, że nie życzy sobie, skandal, itepe. No to się przelękli i zrobili wystawę.

- Ale dalej mów o Julku, bo to ciekawe.

- Aaaa, jest jeszcze o tym, jak pojechał do pałacu margrabiów Wielopolskich, żeby zarekwirować ich obszarniczo-krwiopijczą bibliotekę. Z tymi Wielopolskimi to w ogóle było tak, że ostatnie pokolenie strasznie spsiało. Widać to było nie tylko po parkanie, który pan margrabia kazał wybudować w poprzek dziedzińca, żeby chłopstwo nie patrzyło na jego żonę, ale i po kartach bibliotecznych. O ile bowiem poprzednie pokolenia gromadziły prawdziwe skarby, wydając na nie zresztą fortunę, o tyle przez ostatnie lata przed wojną jedyne pozycje, jakie się pojawiły w katalogu, to jakieś marne powieścidła, w rodzaju Mniszkówny…

- Albo Kurtz-Mahlerowej - dopowiada babcia, która się nagle na moment ożywiła, bo zobaczyła leżące na stole pudełko delicji.

- Właśnie. Poza tym strzegli biblioteki jak jakiego sezamu, nie pozwalali z niej korzystać żadnym naukowcom, nikogo do tych skarbów nie dopuszczali, a i sami nie zajrzeli. Jedyny wyjątek stanowił młody student, który dostał u nich posadę bibliotekarza i za marną pensyjkę katalogował zbiory. On jeden w całym pałacu kochał te książki, jemu jednemu na nich zależało. Nic dziwnego, że najcenniejsze egzemplarze poukrywał, jak mógł, upychając je w rozmaitych zakamarkach, schowkach i skrytkach, a potem z rozpaczą w oczach patrzył na Julka, jak mu po kolei wszystkie te kryjówki wynajdował i opróżniał. Na koniec Julek dopilnował zapakowania książek do wielkich skrzyń, poprosił bibliotekarza na bok i powiedział: „Niech no pan przyjdzie i pożegna się z nami, kiedy będziemy się stąd zabierali”. Bibliotekarz przyszedł i nie rozczarował się, bo Julek kazał skrzynię z najcenniejszymi książkami, tymi ze schowków, postawić na brzegu ciężarówki i kopnął ją, kiedy odjeżdżali. Zostawił mu je na pamiątkę. Ten student nazywał się Gerard Labuda.

- Ten profesor?

- Ten słynny profesor. Właśnie ten.

- A babcia?

- Babcia rozpoczęła kolejny romans. Tymczasem babcia zupełnie nie słucha, tracąc tym samym możliwość dowiedzenia się, jak wyglądało jej życie, bo skupiła całą uwagę na delicjach.

- Babciu - mówię, odkładając na bok pudełko - wystarczy już tego dobrego. Zaszkodzą ci. Jak jesteś głodna, to zrobię ci kanapkę.

- Phi, kanapkę… nie jestem głodna, tylko mam ochotę na delicje.

- No właśnie widzę, zjadłaś już pół opakowania. Na razie wystarczy. Naprawdę.

Babcia wzdycha i z bólem w oczach kapituluje.

- Ale jaki romans?

- No, z Januszem Szymańskim.

- Ja go znam? - pyta Basia.

- Jeszcze nie. Babcia zresztą też nie. Janusz Szymański był specjalistą od dźwięku, jednym z lepszych w Polsce, a że wtedy w Kielcach tworzono radio, więc go ciupasem sprowadzili. Zamieszkał w tym samym idiotycznie podzielonym na klitki mieszkaniu, co babcia i Julek. Babcia wcale go nie zauważała, bo raz, że miała męża, co ostatecznie nie było taką znowu przeszkodą, a dwa, że martwiła się o swojego leśnika, od którego nie było nadal żadnych wieści. No, ale Janusz Szymański był nieprzytomnie przystojnym mężczyzną i z punktu zakochał się w babci.

- I co?

- Babcia, jak to babcia, jeździła po Polsce i niosła kaganiec oświaty. Na przykład użerała się z jakimiś oficjelami, którzy kazali jej pojechać na Śląsk i kupić pianino do sali koncertowej. Babcia pojechała, rozejrzała się i zamiast kupić byle pianino, dołożyła trochę z państwowych funduszy i kupiła blüthnera, bechsteina czy innego bösendorfera z jakiegoś solidnego niemieckiego domu. Wróciła, a oni jej robią awanturę, że wydała tyle pieniędzy, a mogła przecież przywieźć znakomite pianino „Calisia”. Ale oni w ogóle byli chamy i prostaki. Babcia wtedy pisała artykuły, trafiłem kiedyś nawet na nie w którejś szafce. Recenzje z filmów i tak dalej. Na przykład recenzję ze Świat się śmieje.

- Piękny film - mówi babcia, mamlając jeszcze dziąsłami resztkę ostatniej delicji - prosiaki tarzały się w jedzeniu zupełnie jak na przyjęciu u babci Broklowej.

- Bo babcia przeżywała wtedy fascynację nowym ładem. Znajomi Julka pytali: „Słuchaj, ona tak na serio, czy na chwilę zgłupiała i jej przejdzie? Bo nie wiemy, czy mamy się obrażać i zrywać stosunki, czy czekać?” „Poczekajcie, zgłupiała i jej przejdzie”. No i przeszło. Po kłopotach z cenzurą, kiedy jakiś stupaja, który nie mówił zanadto dobrze po polsku, a jeśli nawet, to z silnym akcentem…

- Zza wschodniej granicy?

- Raczej z Nalewek… więc coś tam jej zaczął wykreślać, awanturować się, mówiąc: „To zdanie, towarzyszko, popsuło wam całego artykułu”, a babcia na to: „Nie jestem dla pana żadną towarzyszką, tylko panią Rogozińską”. „Panie i panowie - odpowiedział z wściekłością - to byli przed wojną. A wy tobyście chciała pewnie jeszcze kapelusze nosić?!” „A tak, tylko że w Kielcach strasznie wieje i zrywa kapelusze z głowy”. I tak jej przeszło. Potem chcieli ją zapisać do PPR, a ona powiedziała, że już jest w partii socjalistycznej, PPS, jeszcze od przedwojnia. Namawiali, grozili, i nic.

- A bo ja zawsze miałam więcej szczęścia niż rozumu.

- Też racja. Albo zaczęła z Julkiem organizować teatr, to zabrali salę na świetlicę dla robotników, którzy muszą wiecować. Bo wiecujący robotnik to dobry robotnik. Julek poszedł się wykłócać i trafił na jakiegoś innego durnia, a może zresztą tego samego. I tak się pożarli, że tamten pchnął Julka, któremu wypadł z kieszeni portfel, a z portfela wysunęła się legitymacja Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, bo wtedy takie legitymacje każdemu dawali, jeśli pracował w urzędzie miejskim. „Aaaa…”, zaciął się decydent, któremu zrobiło się głupio, że wytarmosił przyjaciela polsko-radzieckiego, „aaaa… to wy jesteście w Towarzystwie Przyjaźni?” A Julek, rzecz jasna, nie w ciemię bity, od razu wchodzi w rolę i mówi z wyższością: „Niemal od samego początku. A czegoście się, towarzyszu, spodziewali?” No i został teatr, a nie świetlica.

- A co z tym amantem?

- Z Januszem? Przychodzi kiedyś do Julka i mówi: „Musi mnie pan zwolnić, bo ja tu nie wytrzymam”. Julek się zmartwił i pyta, o co chodzi, czy mieszkanie nie takie, czy pensja za mała, czy do żony mu tęskno…

- Miał żonę?

- Miał, tylko gdzie indziej, i planował ją sprowadzić, ale potem się zakochał i jakoś miał na to mniejszą ochotę. Nieważne. Julek się dopytuje, a Janusz: „Nie, mieszkanie i praca mi odpowiada, po prostu zakochałem się w pana żonie i nie mam u niej żadnych szans. Jestem nieszczęśliwy.” Julek wparował do domu dumny i od progu wykrzyknął: „Przez ciebie tracę najlepszego pracownika”, jak to on, z emfazą. Babcia się pyta, o co chodzi, a on wyjaśnia. Mężczyźni to jednak kretyni. I od tego dnia babcia przychylniej patrzyła na sąsiada zza ściany, co z pewnością dodawało ich mieszkaniu nowego smaczku.

*

- A co z twoim dziadkiem?

- Spokojnie, spokojnie. Nikt nic nie wiedział. Pojechał do obozu po powstaniu i tyle go widziano. Cisza. Żadnych listów. Babcia wzdycha. A były to przecież czasy, kiedy ludzie się albo odnajdywali, albo ukazywali zupełnie inne oblicze. To wtedy młodego Przypkowskiego, tego, co to zrobił podwójny profil Tytusa i Goebbelsa, chciano skazać za kolaborację. I kto go wybronił? Żydzi. Okazało się bowiem, że przez całą wojnę przechowywał sześćdziesiąt osób w obserwatorium astronomicznym, o krok od dworu, zajętego częściowo przez Niemców. Za to stary pan Przypkowski przez całą wojnę ratował literatów, muzyków i malarzy. Zapraszał ich do Jędrzejewa, stawiał na wadze i nie puszczał z majątku, dopóki nie utyli tych dziesięciu czy piętnastu kilo. W tym samym czasie babcia spotkała na ulicy piękną Rachelę Frydmanównę, która jako jedyna uratowała się z całej rodziny, jeśli nie liczyć tego Frydmana, który lata temu wyjechał do Palestyny czy może do Stanów. W Racheli kochała się połowa żydowskich chłopaków z powiatu, a nawet piotrkowicki panicz, póki mu tego ojciec z głowy nie wybił. Śniły im się po nocach te włosy czarne i oczy otchłanne, i dłonie białe, i zęby perłowe. Przechowała się na robotach; pracowała w fabryce broni, dwanaście godzin na dobę w oparach rtęci. Kiedy wróciła, ludzie ją ledwo poznali. Włosy jej zrudziały, zęby zżółkły, oczy zmętniały. A ręce? Nikt nie wie, od tego czasu nosiła zawsze długie czarne rękawiczki, aż do łokci. Ale kogóż to obchodzi, kiedy nie ma więcej żydowskich chłopaków, żeby podziwiać Rachelę?

*

Był to nie tylko czas odnajdywania, ale również czas balów; ludzie wtedy uwielbiali urządzać bale, nic dziwnego, po tylu latach… Wyprawiono bal dla pracowników wydziału kultury, a na balu co jakiś facet bierze babcię do tańca, co jakaś kobieta ją mija, to od razu: „Pani Heleno, gdzie pani ma oczy? Janusz poza panią świata nie widzi”, „Tylko ten leśnik i leśnik; niech pani rzuci w trąbę tego leśnika”, „Niechże pani przestanie dręczyć Janusza”. Wyszli z balu, on za babcią, jakieś bukiety róż, nocne siedzenie w parku, pocałunki na ławce. Że jednak, że już, najdalej jutro.

A następnego dnia babcia wraca ze służącą i słyszy z okien Chopina, więc mówi:

- Oho, ciotka Mechowa przyjechała.


- Pani Mechowa tego nie gra - mówi na to służąca, co świadczy nieźle o jej znajomości polskiego kanonu muzycznego.

A to mój przyszły dziadek, który tymczasem zdążył wyjść z obozu, odkarmić się na amerykańskim wikcie, przyjechać do Polski, po drodze zostać tymczasowym dyrektorem fabryki konserw w Ustce (oczywiście zwolniono go, kiedy zaprotestował przeciwko wywożeniu maszyn przez zwycięską Armię Czerwoną), pomieszkać u mamy i siostrzyczek, zjawił się wreszcie jak gdyby nigdy nic, nie pokusiwszy się nawet o wysłanie listu czy telegramu. „Idiota”, powiedziała babcia, kiedy się o tym dowiedziała. „Mam rozumieć”, odparł dziadek, „że jest już za późno?” „Jeszcze nie. Ale mało brakowało”.

- No ładnie.

- Jak widzisz, sytuacja stała się nie do wytrzymania. Bo tak: babcia siedzi przy Julku, ale czule patrzy na Zygmunta, siedzącego po drugiej stronie stołu. W dodatku na to wszystko przychodzi Janusz, patrzy, patrzy, mówi „przepraszam” i wychodzi, żeby po chwili wrócić z wielkim bukietem czerwonych goździków. No i siedzą wszyscy razem, babcia wstawia kwiaty do wazonu, rozmawiają, piją herbatę, jak gdyby nigdy nic.

- O czym rozmawiają?

- O miłości. Ale nie konkretnie, tylko tak ogólnikowo, no, wiesz… i tak każdy wie, o co chodzi. Mówią, co dla nich oznacza słowo „miłość”, mówią o kobietach… Julek na pewno wygrywa, w końcu to człowiek słowa… co innego dziadek, jemu perorowanie przychodzi z trudnością… teoretycznie powinienem w tej rozmowie kibicować Julkowi, bo raz, że jestem jego kolejną inkarnacją, a dwa, że jest prawowitym mężem, a ja lubię porządek w tych kwestiach, ale kibicuję dziadkowi, bo wiem, że zaraz palnie głupstwo.

- Jakie?

- Nie pamiętam dokładnie, ale w coś popadł.

- W co popadł?

- W co popadł? - pyta, jak echo, babcia, która oczywiście słucha opowieści jak jakiejś nowości.

- W wyjaśnianie. Że związek kobiety i mężczyzny to taka dwój-jednia, i w tej dwój-jedni… i tak dalej. Julek niby się z tego śmiał, ale nerwowo. Janusz nie mógł wytrzymać i wycofał się po angielsku. Dziadek się pożegnał, bo przecież nie mógł nocować u państwa Rogozińskich, tym bardziej że mamunia Rogozińska jakimś cudem wiedziała o jego przyjeździe wcześniej od pozostałych i wymogła na nim - w trosce o cnotę synowej i szczęście syna - obietnicę, że noc spędzi u niej. Wyszedł Janusz, wychodzi Zygmunt, zostaje Julek. Patrzy na bukiet, a wszystkie goździki zwiędły. „Oho - mówi - twoja Dwój-jednia nasiusiała Januszowi do wazonu”. Sama rozumiesz, że sytuacja była nie do wytrzymania. Ale o tym za chwilę.

- To co teraz? Może dowiem się, co z Lisowem?

- A, właśnie. Nie powiedziałem, co z Lisowem. Formalnie dwór i resztki ziemi należały do babci i do rodzeństwa jej matki: ciotki Róży, ciotki Mechowej i wuja Macieja. Wszyscy oni pomarli w ekspresowym tempie: Róża sam nie wiem kiedy, Mechowa między pielęgniarzami i szaleńcami w zamienionym na szpital dworze w Morawicy, o który tak się kiedyś wykłócała, a Maciej… chyba go w końcu wykończyły jakieś syfilityczne powikłania, choć też plącze mi się po głowie jakieś samobójstwo, nie pamiętam. W związku z tym babcia została jedyną właścicielką całości i, niczym jakaś królowa Jadwiga, Emilija Plater czy bohaterka z kart Żeromskiego, zostawiła chłopom dwór w prezencie, żeby załatali dach i dziurę od kartacza pod jednym z okien i zrobili tam szkołę. Bo przecież tacy inteligentni i nauczyciel przed wojną mówił, że wszyscy powinni kończyć uniwersytety. Co zrobili inteligentni chłopi lisowscy? Ano, Gienka Iwańska, była służąca Mechowej, stanęła ze swoim mężem z siekierami w rękach i powiedziała, że to jej. A wieś położyła po sobie uszy. Ustąpili. Masz pojęcie? Wszystkie domy spalone, ludzie nie mają gdzie mieszkać, a oni położyli łapę. Żeby się tam jeszcze wprowadzili, ale… uważaj, tu się ze mnie potoczy żółć obszarnicza… chyba nie mieli śmiałości wejść na pańskie pokoje, bo pobudowali się obok, a dwór tymczasem mókł pod podziurawionym dachem, butwiał, pleśniał i rozsypywał się ze starości. Kilka miesięcy temu wydostałem z jakiegoś zakamarka teczkę z napisem „Lisów”, gdzie jest tona papirków różnorakich, jak choćby akt kupna, dzięki czemu można się dowiedzieć, za ileż to rubli w srebrze Broklowie kupili majątek od jakiegoś Samuela czy Izaaka; i między tymi wypisami i kopiami tkwi też list służącej babci Wandy, bardzo przyzwoitej kobiety, która prosi o wstawiennictwo przed sądem. Jak pisze, Gienka zaczęła gardłować, że przez lata całe była ciemiężona przez feudalnych krwiopijców i za to powinna otrzymać rekompensatę w postaci dworu. Tymczasem pracowała trzy czy cztery lata…

- …a tak naprawdę to tamta była ciemiężona.

- Ciemiężona czy nie ciemiężona…

- Nie o to mi chodzi.

- No, tak, tamta. Widzisz, jakie intrygi? Nic dziwnego, że miała te żółte tygrysie oczy.

- A twoja babcia jeździła potem do Lisowa?

- Tak, najpierw z transportem, potem z dziećmi, jeszcze w pięćdziesiątym czy pięćdziesiątym pierwszym. A chłopi przysyłali jej pieniądze za dzierżawę do lat sześćdziesiątych.

- Z jakim transportem?

- Ooo, to trzeba wrócić do pracy na niwie.

*

- Moja babcia w roku 1945 albo 1946 pojechała na Ziemie Zachodnie i naoglądała się tam strasznych rzeczy - mówię Piotrowi, siedząc w jego pokoju i patrząc mu przez ramię, jak rozgramia na komputerze jakieś wraże imperia; Piotr jest autentycznym gdańszczaninem i do tego pruskim patriotą; powtarza z dumą, że jego rodzina miała kiedyś na Mariackiej piekarnię, a jeśli się umawia przed Bramą Wyżynną, to mówi zawsze: „pod końskim ogonem”, bo kiedyś stał tam posąg konny cesarza Wilhelma. Wszystko, co niemieckie, trąca w nim czułą strunę, choć zachowuje w tym zdrowy rozsądek, w przeciwieństwie do innego mojego kolegi, który powiedział mi kiedyś: „No, tobie mogę podać rękę z czystym sumieniem, bo jesteś subnordykiem”, a kiedy indziej, słuchając jakiegoś Haydna czy Beethovena: „Czy widzisz te teutońskie chorągwie powiewające nad wolnymi Prusami Wschodnimi?”… Piotr pauzuje grę i odwraca się do mnie, więc opowieść widocznie go zainteresowała.

- Babcia została włączona na siłę do ekspedycji wojskowej przez pana Sasima, brata pierwszej żony mojego dziadka.

- Tej, która zginęła z matką w gruzach domu w czasie powstania?

- Tej właśnie. Pan Sasim był wojewodą, wicewojewodą czy starostą, tak czy owak reprezentował lokalną władzę. W przeciwieństwie do wielu innych aparatczyków czasu przełomu, był człowiekiem krystalicznie uczciwym. Babcia zobaczyła kiedyś, jak odwinęła mu się klapa szarej marynarki i pod spodem błysnął nasycony granat. Powiedziała mu wtedy, że człowiek na jego stanowisku, który nosi tak znoszone ubrania, jest ewenementem w skali kraju. Sasim bardzo ją lubił i szanował, toteż kiedy dowiedział się, że pułkownik S., komunistyczny watażka, który potem był jednym z organizatorów kieleckiego pogromu, wybiera się na Śląsk ze swoimi lisowczykami, poprosił ją, by zgodziła się zostać bezstronnym obserwatorem. Pułkownik S. był oczywiście wściekły, ale nie miał wiele do gadania.

- I co?

- Pojechali transportem wojskowym, ciężarówkami. Niemcy otrzymali już wtedy nakaz wyprowadzenia się do Rzeszy, ale mieli jeszcze prawo pozostać nieco w Polsce i załatwić formalności. Tymczasem pułkownik wjechał do jakiegoś miasta, Legnicy chyba, zobaczył kilkunastoletniego chłopaka niosącego w rękach jakąś szkatułkę i bez słowa strzelił mu w głowę, nie zatrzymując nawet samochodu. Na babcię padł blady strach, bo jeżeli tak postępuje z ludźmi, którzy mu nic nie zrobili, to ileż będzie cenił jej życie; jej, która ma wściubiać nos we wszystkie jego sprawy. Naoglądała się tych egzekucji mnóstwo. W końcu się przemogła i zrobiła awanturę, a pułkownik S. zaśmiał się jej w żywe oczy i powiedział: „Ja tu rządzę, ja”. Wieczorem urządzono bankiet dla wierchuszki rosyjskiej i polskiej w sali jakiegoś splądrowanego pałacu. Radziecki generał, podpiwszy sobie nieco, najpierw z wielką radością rozmawiał z babcią, a potem wstał, obszedł stół i sprzed każdego nakrycia zabrał po kwiatku, po czym ułożył z nich mały bukiecik i położył przed babcią. „Jakie to rosyjskie. Zabrać wszystkim, dać jednemu”. „A wyście siedziały?”, zapytał. „Nie”. „Oooo, to jeszcze posiedzicie!”

- Ładne.

- Chociaż nie sprawdziło się. Tak. Z Legnicy trafili chyba do Wrocławia czy innego dużego miasta, gdzie wojewodą był znajomy Sasima. Wszystkich zaprowadzono na audiencję, w tym - mimo wielkich protestów pułkownika S. - również moją babcię; co więcej, kiedy czekali na korytarzu, z gabinetu wojewody wyszła sekretarka i powiedziała: „Pan wojewoda chciałby rozmawiać z panią Rogozińską”. Pani Rogozińska opisała okrucieństwa Polaków tak dokładnie, że kiedy do gabinetu wszedł S., w progu rzucając babci spojrzenie najeżone sztyletami, kiedy rozsiadł się i usłyszał oskarżenia, kiedy odpowiedział: „Nie radziłbym panu podskakiwać. Tu są moi chłopcy”, to pan wojewoda odparł spokojnie: „Pana chłopcy są nie tutaj, ale w areszcie miejskim, pozostają pod fachowym nadzorem moich chłopców”. I zmusił pułkownika nie tylko do przeproszenia mojej babci za wszystkie impertynencje, jakich się nasłuchała, ale i do naprawienia wszelkich szkód, jakie się dało naprawić. Tyle S. Ale był jeszcze pan Ż., czyli, nazwijmy go, Żeremski. Pan Żeremski dostał od jakichś kolegów zamówienie rządowe na zorganizowanie transportów żywności do spustoszonych wsi. Na babci już pierwszego dnia, kiedy spotkała go u Sasima, zrobił jak najgorsze wrażenie. Szczególnie elegancją. Bo wtedy każdy chodził w tym, co miał, w przedwojennych płaszczach, w marynarkach z poprzecieranymi rękawami, w przerabianych sukienkach, w battledressach, a pan Żeremski chodził w idealnie skrojonym białym garniturze, pięknych butach i okularach przeciwsłonecznych. Zupełnie jak z innej bajki; typ raczej playboya z Monte Carlo niż rzetelnego przedsiębiorcy, w pocie czoła ratującego od głodu chłopskie rodziny w imię Polski Ludowej. Na jakiś czas Żeremski znikł babci z pola widzenia, ale niebawem otrzymała list od chłopów z Lisowa, którzy skarżyli się, że dostali znacznie mniejszą ilość reglamentowanego zboża, mąki i cukru, niż pisano w gazetach.

- I co?

- Jak to co? Babcia poszła do Sasima i mówi: „Słuchaj, ja im wierzę bardziej niż sobie, jak tak piszą, to znaczy, że Żeremski porobił jakieś nadużycia. Sprawdź to, proszę”. Sasim powołał komisję, która nie stwierdziła nadużyć. Powołał - na prośbę babci - drugą, również oczyściła pana Żeremskiego z zarzutów; dopiero trzecia komisja (albo uczciwa, albo zabrakło mu już pieniędzy na łapówki) wykryła olbrzymie malwersacje i posłała Żeremskiego do więzienia na kilka ładnych lat. Ale ktoś tę dodatkową żywność musiał rozwieźć. I zrobiła to babcia. Czy pamiętasz najszczęśliwszy dzień swojego życia?

- Tak. Nie. Nie wiem.

- Ja też nie wiem, a babcia wie. Powiedziała mi, że to był dzień, w którym przyjechała do Lisowa na czele transportu, witana przez chłopów jak wybawicielka. „To dla was”, powiedziała, a oni: „Niech pani da też trochę gminnej”.

-”Gminnej”?

- Tak, sąsiedniej wsi, w której była siedziba gminy. Babcia mówi, że nie, że to tylko dla nich, a chłopi: „Pani to nam da i pojedzie, a my tutaj zostaniemy”. No i część odpalili gminnej. Babcia przez cały dzień stała na wozie i rozdzielała do worków mąkę, cukier, kaszę i ziarno, a ludzie podchodzili do niej w idealnym spokoju, bez żadnych kłótni, jak w jakimś wielkim i świętym obrzędzie. Brali, kłaniali się, zamieniali kilka słów i odchodzili. „A o zmroku”, powiedziała mi kiedyś babcia, „nad całą wsią widać było dymy. To w odbudowywanych chatach wszystkie kobiety piekły placki posypane cukrem. Drogą szła matka, obok niej dziecko, które nieśmiałym gestem wsadzało palce do woreczka z cukrem i zjadało słodkie kryształki w szczęściu i skupieniu”.

*

Kiedy indziej to samo opowiadam Basi i w tym właśnie momencie wilgotnieją nam oczy. Więc Basia mówi szybko:

- Ale ja chcę o Julku i o babci, i o twoim dziadku.

- No, wracamy. Na czym stanąłem?

- Na tym, że sytuacja była nie do wytrzymania.

- No właśnie. Sytuacja była nie do wytrzymania. Cóż więc mogli zrobić państwo Rogozińscy? Wyjechać do Belgii.



Rozdział XX

- Do jakiej znowu Belgii?

- No wiesz, do tej pomiędzy Francją a Holandią.

- Ale skąd?

- Z Polski.

- To powoli zaczyna przypominać rozmowę grabarzy z Hamleta - mówi Basia ostrzegawczym tonem.

- No, dobrze. Po prostu Julkowi zaproponowano stanowisko attaché kulturalnego w poselstwie polskim w Belgii. Na początku komuniści chcieli pokazać, że nie wysyłają samych durniów z klucza partyjnego, tylko światłych intelektualistów. Dawali im różne nieistotne stanowiska i pokazywali w europejskich stolicach, a potem ściągali zurück do Polski i zastępowali swoimi. Tak. Więc babcia oddała dwór w Lisowie na szkołę, zamknęła kieleckie mieszkanie, powierzyła klucze jakiemuś znajomemu (który pod ich nieobecność wyniósł z mieszkania prawie wszystkie albumy dziadka Brokla, jakiś intarsjowany stolik i wiele innych rzeczy, ale to już inna sprawa). Pożegnali się z Januszem, leśnikiem i mamunią, i pojechali.

W tym momencie jestem zmuszony porzucić Basię, siedzącą przy stole w Oliwie i słuchającą uważnie historii o bujnym życiu erotycznym mojej babci; przenoszę się w zupełnie inną narrację - dotyczącą wprawdzie tych samych zdarzeń, ale opowiadaną komu innemu.

Przy tym samym oliwskim stole parę lat wcześniej siedzi Mateusz. Rano spytałem się go, czy chce pojechać do Gdańska, żeby zobaczyć Memlinga w Narodowym, czy może do Słupska, gdzie mają kolekcję Witkaców - choć, obawiam się, brakuje w niej portretów pięknej pani Kupściowej, które pewnie spłonęły na korytarzu Zamku Królewskiego w Warszawie - a Mateusz powiedział, że, jeśli to oczywiście możliwe, chciałby raz jeszcze posłuchać opowieści mojej babci. Zadzwoniłem do Oliwy i mówię:

- Babciu, zrób się na bóstwo.

Babcia się robi, my jedziemy autobusem i tramwajem, i oto siedzimy nad stosem różnych papierów.

- Popatrz - mówię - popatrz na to. Zaproszenie od szacha Persji na przyjęcie w perskiej ambasadzie.

- Och - mówi babcia z przekąsem - było nijako. Myśleliśmy, że dadzą nam jakieś pyszne specyjały, a dali tylko małe ciasteczka z dużą ilością miodu i orzechów. Złe to nie było, ale się nie najadłam.

- Ale lepsze niż ciasteczka Bartycha?

- Ooo, o niebo lepsze. Tamtych ciasteczek Bartycha w życiu nie zapomnę. Wie pan - zwraca się do Mateusza - Bartych to był jedyny Żyd, jakiego znałam, którego żywcem można by przypasować do wszystkich antysemickich stereotypów. Po prostu kanalia. Kanalia. Był posłem w Belgii, zwierzchnikiem mojego męża…

- Julka - dopowiadam.

- Poseł to tyle, co teraz ambasador. No. I kiedy jechaliśmy wspólnie do Belgii, mieliśmy przystanek w Niemczech. Niemcy po wojnie były bidne, jedzenie paskudne. W restauracji na dworcu podano nam kawę, czyli jakąś koszmarną lurę, a do tego takie małe ciasteczka, twarde jak psie jedzenie. Wzięłam jedno takie ciasteczko palcami, a pan Bartych na to pyta: „Gdzie pani maniery? Do tych ciasteczek podano widelczyk”. To ja mówię mu, że ciasteczka są twarde jak kość i nie da się ich nabić na widelczyk. „Kulturalny człowiek potrafi”, odparł pan Bartych z wyższością, po czym spróbował… ciasteczko smyrgnęło mu po talerzu, odbiło się od czegoś, poszybowało i wpadło za dekolt jakiejś pani, siedzącej przy sąsiednim stoliku. Najadł się wstydu za wszystkie czasy, potem przepraszał tę panią zgięty wpół, krygował się bez końca, ale nie mógł zatrzeć złego wrażenia. Tego dnia mnie znienawidził. - Tu babcia wykonała drobny ruch i po chwili wysyczała: - Maria Janion.

- Słucham? - zapytał Mateusz, zdziwiony; ja nie zapytałem, bo po pierwsze, wiedziałem, że babcia trzyma przy fotelu małe lusterko, a po drugie, wiedziałem, że ostatnimi czasy martwi się, że jest podobna do Marii Janion.

- A opowiedz Mateuszowi o gospodyni - rzuciłem; trzeba było zawczasu położyć kres ewentualnym dygresjom tyczącym urody babci teraz i niegdyś.

- O gospodyni? Dobrze. Nasza gospodyni była bardzo brudna i bardzo urocza. Do czwartej po południu chodziła w poplamionym, niedopiętym dezabilu, obszytym poprutymi koronkami, zawsze z wielką, spasioną suką o długiej sierści, tak samo niechlujną jak ona. Połapaliśmy się po usposobieniu madame Dupont i porozstawianych tu i ówdzie fotografiach roznegliżowanych i przesadnie umalowanych panienek, że w czasie przeszłym, a może nawet zaprzeszłym, była prostytutką, a potem burdelmamą. Wojna pewnie niezbyt dała się we znaki jej interesowi, ale może znudziła ją ta profesja na stare lata i wolała sobie kupić z odłożonego kapitaliku kamienicę, żeby żyć spokojnie z czynszów. Tak czy owak, jak u Maupassanta i w ogóle we francuskiej literaturze, prostytutka była najprzyzwoitszą ze znanych nam gospodyń. Attache handlowy, pan Gęsiński, mieszkał na przykład u takiego paskudnego babsztyla, który zakręcał mu ciepłą wodę w czasie „zbyt długich” kąpieli i kazał płacić podatek od zużycia schodów. Babsztyl siedział w salonie i nasłuchiwał, ile razy Gęsiński albo jego goście chodzą po schodach, i doliczał to do rachunku. A pani Dupont była urocza, tylko że kazała nam wynosić taki wielki kubeł ze śmieciami, zbyt ciężki, bym mogła go unieść, wiesz, byłam wtedy bardzo chora… a Julek rzadko kiedy miał czas, a poza tym… no cóż, był jeszcze jeden lokator na naszym piętrze. Julek zapytał kiedyś: „Dlaczego tylko ja mam wyrzucać śmieci, skoro tamten pan nie wyrzuca?” „Ależ proszę pana, ten pan to prawdziwy baron - odparła gospodyni i z oburzenia machnęła koronkowymi rękawami różowego dezabilu - pan chce, żeby baron wynosił śmieci?” Julek to przełknął, ale za parę dni zagadnął panią Dupont ot tak, z głupia frant, z głupia Dupont: „A pani wie, skąd ten baron ma tytuł? Hm? Bo ja się wszyściutkiego dowiedziałem - tu zszedł na konspiracyjny szept - on go kupił. Kupił! A skąd miał pieniądze? Ano z handlu żywym towarem. Proszę sobie wyobrazić, namawiał biedne wiejskie dziewczyny, że da im pracę w dużym mieście, przyzwoitą pracę służącej, opiekunki do dziecka, sprzedawczyni. A potem sprzedawał je do burdeli. Biedactwa”. No i od następnego dnia ani razu nie wynosiliśmy kubła. A lokator z sąsiedniego mieszkania co dwa, trzy dni latał po schodach z pojemnikiem, ku wielkiej uciesze Julka i mojej.

- Jeszcze o marchewce - przypominam, zupełnie jak sufler, który dba, by przedstawienie szło gładko i widz wyszedł z teatru naprawdę olśniony.

- O marchewce? Idę kiedyś na targ warzywny w Brukseli. Kupuję to, śmo, owo, wreszcie pęczek marchewki od jakiejś kobity. Zorientowała się po akcencie, że jestem nietutejsza, i pyta, skąd pochodzę. Ja, że z Warszawy. „To w Rosji, prawda?” „Nie”, mówię, „w Polsce”. „W Polsce? A nie w Rosji?” „Nie, w Polsce”. „A tak”, dodaje po dłuższym zastanowieniu, „może i w Polsce. Słyszałam, że wojna to was nie oszczędziła”. „Cóż, rzeczywiście, sporo wycierpieliśmy”, odpowiadam. A ona na to: „Tak, tak. A i u nas w Brukseli co to się działo! Jakie straty. Tylko na mojej ulicy w jedenastu domach szyby wybiło”, i patrzy na mnie ze współczuciem. Chcę płacić, a ona na to: „Nie, jak pani z Warszawy, to niech pani nie płaci”, no i dała mi za spaloną Warszawę pęczek marchewki.

- A Belgia też była zniszczona?

- Belgia? Gdzie tam. Belgia była chyba najmniej zniszczonym państwem, które brało udział w wojnie. Nie zrujnowali go ani Niemcy, ani alianci. Król belgijski poddał się i kolaborował z okupantami, a ruch oporu, który pewnie zmieściłby się na jednej kanapie, zawiązywał chustką oczy posągowi jego ojca i pisał na cokole: „Zawiązujemy ci oczy, żebyś nie patrzył na hańbę swego syna”. Za to królowa z dziedzicami tronu uciekła do Anglii i dała aliantom złoża uranu w Kongo, dzięki czemu mogli wyprodukować bombę atomową. Nic dziwnego, że potem królowa cieszyła się szacunkiem. Po wojnie powróciła do kraju w wielkiej chwale. Natomiast król uciekł, a kiedy po jakimś czasie też chciał wrócić, na granicy zastał transparent: „W Belgii nie ma dla ciebie miejsca”. I nakazał szoferowi odwrót. Ale, Bogiem a prawdą, nieźle się temu krajowi przysłużył. Pamiętam, oglądałam kiedyś album i mówię do jakiegoś Belga: „Jaka wspaniała jakość! Niemcy wam nie zniszczyli przemysłu poligraficznego?” „Zniszczyli?”, on się śmieje na to. „Oni nam go zbudowali”. Bo rzeczywiście, w Belgii było wszystko: prąd, woda, elektryczność, meble, jedzenie, lekarstwa. I w dodatku masa wspaniałych muzyków, bo raz, że woleli przyjeżdżać na koncerty do Brukseli, gdzie mieli gwarancję, że się porządnie wyśpią i najedzą, a dwa, że królowa belgijska była słynną melomanką. Słyszał pan o konkursie królowej? No, właśnie. Widziałam ją wiele razy, bo latałam na koncerty co tydzień, a czasem i dwa razy w tygodniu. A ona zawsze w loży. I klaszcze, i klaszcze. To dwór z nią, a reszta publiczności z dworem. Wstaje, to wstają ministrowie, sekretarze, i tak dalej, no i jest owacja na stojąco. Artysta bisuje, a tu dalej owacja. Bisuje raz jeszcze. I jeszcze raz. W końcu szef protokołu dyplomatycznego pochyla się do królowej i szepce, że pianista zaraz zemdleje, bo nie wypada mu nie wyjść zza kulisów i nie zabisować, kiedy królowa klaszcze na stojąco.

- A kto tam wtedy grał?

- Ach, kogo ja wtedy nie słyszałam! Był nawet Schnabel, który kiedyś grał dla Hitlera, więc nie wypłacano mu normalnych honorariów, tylko skromną pensyjkę. Bo stwierdzili, że gdyby mu zupełnie zakazać koncertowania, to straciłby na tym nie tylko on, ale i cała kultura, więc pozwolili mu grać dalej, ale prawie cały dochód szedł na sieroty wojenne. Często chodziłam z panią hrabiną Delidekirk. - (Bóg jeden wie, jak to mam napisać.) - Jakaż to była piękna kobieta… miała córkę, która słynęła z urody na całą Brukselę; pamiętam, jak kiedyś przyszłam do pani Delidekirk na przyjęcie i jak się zachwyciłam tą dziewczyną. Zjawisko. I wtedy stanęła koło niej matka… no i nie było porównania. Owszem, córka nadal wydawała się ładna, ale tylko ładna, natomiast matka… niewyobrażalna. Zresztą śmiała się strasznie, że mieszkamy na jej ulicy, bo rzeczywiście, mieszkaliśmy na ulicy generała Delidekirk, jakiegoś jej przodka. I tak się śmiała, śmiała, i wyglądała coraz piękniej.

- A skąd ją znałaś, babciu?

- Hrabinę? Jej mąż pracował w polskim poselstwie. Właściwie mąż morganatyczny, bo to było jej drugie małżeństwo i z jakichś względów proceduralno-majątkowych, związanych z dziedziczeniem dóbr i tytułu, był takim mężem niepełnowartościowym, chociaż sakramentalnym. Nazywał się Blochman.

- Kto? - pyta Mateusz, który myślał o czymś innym.

- Mąż. Był polskim Żydem, pianistą. W czasie wojny uciekł do Belgii. Ukrywał się i przez dłuższy czas strasznie głodował, ale kiedyś zauważył, że wieczorem sklepikarze wylewają do studzienek ściekowych całe kadzie mleka, bo skwaśniało. Belgowie nie znają ani zsiadłego mleka, ani kwaśnej śmietany i myślą, że to szkodliwe, a przynajmniej niejadalne. No to Blochman zapytał, czy zamiast wylewać to mleko, mogliby mu je zostawiać. I tak przeżył całą wojnę na zsiadłym mleku. I tyle o Belgii.

- Jeszcze bidet.

- A, bidet, oczywiście. Z bidetem było tak, że kiedy wprowadzaliśmy się do pani Dupont, akurat zainstalowano nowy bidet. A lodówki nie było. Więc używałam starego, a nowy, jeszcze dziewiczy, służył mi za lodówkę właśnie. Wstawiałam tam masło, warzywa i co tam jeszcze, i puszczałam cieniutki strumień zimnej wody. Stoję sobie kiedyś w sklepie z Basią, moją koleżanką z poselstwa. „Patrz - mówi mi - jaka ładna śmietana”. „Eee, kupiłabym, ale już mam w bidecie sporą porcję”. I słyszę za plecami gromkie „he, he, he”, a tam oficerowie w battledressach, Polacy. Pomyśleli sobie, że się proletariuszki dorwały do nieznanych urządzeń.

- Nie ma się co dziwić - mówię - czytałem gdzieś ostatnio, jak po wojnie w Szwecji zainstalowano nowego polskiego ambasadora. Przysyłają po niego karetę, a on pcha się na kozioł, koło woźnicy. Aż go musieli stamtąd spędzić i wsadzić do środka.

- Wiem, wiem. Miałam takiego znajomego, dobrego poetę, ale bardzo kiepskiego polityka, Ozgę-Michalskiego. Już w Białymstoku. Był ze wsi i bardzo się tym szczycił, ale był do tego niebywale wrażliwy i wykształcony. Przychodzę kiedyś do niego, a tam kura przywiązana do pianina. Pytam się: „Co ona tu robi?”, a on mi na to: „Wie pani, mówią na mieście, że się chamy dopchały na pańskie pokoje i karmią krowy z fortepianów. Więc nie chciałem się wyłamywać, ale fortepianu nie mam, tylko pianino, a na krowę mieszkanie za małe, więc tylko kurę przywiązałem”. Bardzo inteligentny facet. Niestety, nie ograniczał się do pisania wierszy. No, ale nieważne. Pytałeś o Belgię.

- Pytałem, pytałem. A co tam jeszcze jest?

- Gdzie?

- W głowie. W pamięci.

- Co jeszcze robiliśmy w Belgii… chodziliśmy na przyjęcia, najchętniej do ambasady rosyjskiej, bo tam było najwystawniej; zawsze trzeba było wypić przed wyjściem szklankę oliwy, żeby się nie upić. W Związku Radzieckim bida aż piszczała, a tam szampaaany, winogrooona, jesioootry, kaaawior, znakomite wina, przepyszne słodycze, a nade wszystko pierożki; tworzyły się całe kolejki do stołu i wszyscy tylko szeptali między sobą: „piroshki, piroshki”. Za to u Anglików było bardzo schludnie i bardzo ubogo. Wszyscy, łącznie z ambasadorem, chodzili w sztruksowych albo tweedowych marynarkach ze skórzanymi łatami na łokciach i mówili: „Nie wiemy, jak Rosja, ale Anglia jest po wojnie bardzo biednym krajem i nas nie stać na takie ekstrawagancje”. Ale poza przyjęciami Belgia to strasznie nudny kraj. A Belgowie są potwornie głupi i nieciekawi…

- Babcia zawsze nas uczyła - mówię do Mateusza półgłosem - że wszyscy ludzie są równi, bez względu na religię, płeć i narodowość. I dodawała zawsze: „Oprócz Belgów i Białorusinów. Bo jedni są bez rozumu i fantazji, a drudzy bez honoru i historii”.

Ale już widzę gromiący wzrok babci, więc milknę.

- Niech pan sobie wyobrazi kraj, w którym wszyscy mają obowiązek raz na tydzień umyć chodnik przed domem. Pięknie. Ale każdy myje chodnik innego dnia, jeden w piątek, inny we wtorek, jeszcze inny w sobotę, i tak dalej, w związku z tym nigdy nie jest czysto, bo jak już ktoś oporządzi swój kawałek, to zaraz naniosą mu błota z sąsiedniego. Albo kamienice. Jak zobaczyłam ulice w Brukseli, to się nie dziwiłam Corbusierowi, że wymyślał te swoje pudełka, bo tam każdy dom inny, każdy z jakimiś ornamentami i zdobieniami, bez ładu i składu, a w dodatku każdy pomalowany na inny jaskrawy kolor. Oczopląsu można dostać. Wyjeżdżaliśmy, żeby wzrok odpoczął.

- Na przykład dokąd?

- Pojechaliśmy do Bruges, a tam widziałam jedną z najpiękniejszych rzeczy w moim życiu; poszliśmy zwiedzić przepiękny gotycki klasztor, no, całe Bruges jest gotyckie i przepiękne, ale ten klasztor szczególnie, i trafiliśmy do krużganków. A tam cały wirydarz był zarośnięty wysoką trawą, jak łąka, i między źdźbłami trawy kwitło mnóstwo narcyzów, bielutkich narcyzów. A nad narcyzami płynęły białe kornety zakonnic, bo tam chodziły powoli zakonnice, same lub w parach, i czytały brewiarz. Bruges, narcyzy w rozświetlonej trawie i te kornety… no i Gałczyński.

- Co „Gałczyński”? - pyta Mateusz ze swojego fotela.

- Jak to co? Julek i ja namawialiśmy go, żeby wrócił do Polski. A on jakoś nie bardzo się kwapił. To było dziwne spotkanie… dziwne. Przyszedł z kochanką, jakąś straszną poetessą, wielką, wysoką, prawdziwą herod-babą, ubraną w battledress, której wydawało się, że jest zwiewną duszyczką, i cały czas mówiła: „Konstanty i ja” albo ,ja i Konstanty”.

- A co mówił Gałczyński? - dopytuje się Mateusz.

- Gałczyński najpierw mówił zwyczajnie, a potem zaczął deklamować. Niby rozmawiał, ale improwizował wiersze na temat tęsknoty za ojczyzną i trudnego życia inteligenta na obczyźnie. To było już niestrawne, bo o ile uwielbiam jego poezję, to w rozmowie takie hece wypadały strasznie sztucznie i pretensjonalnie.

- I co? - pytam.

- Namówiliśmy go, zresztą nie my jedni i, jak wiecie, przypłynął do Polski z poetessą.

- I co? - pyta Mateusz.

- Ja tylko czytałem - wtrącam - jak to przypłynął do Gdańska i spał z nią u jakichś znajomych, no i ambaras, bo tam przecież żona czeka, srebrna Natalia, a tu babon. Więc pani domu mówi: „To ja panu pościeliłam to łóżko, a pani tamto; przepraszam strasznie, ale nie mamy tylu pokoi, żeby mieli państwo oddzielne sypialnie…” „A po co? - odparł Gałczyński. - Przecież my i tak będziemy spać razem”. Ale nie wiem, co było dalej.

- Ja wiem, ale tego już nie widziałam. Od M-czów wiem, bo Natalia siedziała wtedy u nich na kolacji. Przychodzi Kira i mówi: „Mama, tatuś przyjechał. Z jakąś panią”. A ona: „Z jakąś panią, powiadasz? Ha, no to pójdziemy sobie ją zobaczyć”. Oczywiście sytuacja niezręczna, jakoś tam siadają i rozmawiają, a poetessą cały czas: „Bo Konstanty i ja”, „Boja i Konstanty”, „My, pisarze”, „My, poeci”, „My, artyści”, aż wreszcie powiedziała: „Bo pani jest taka kura domowa, a my z Konstantym się rozumiemy, bo jesteśmy…”, i nie skończyła, bo Gałczyński na to: „Co? Coś ty powiedziała? Kura domowa? O Natalii?”, i bach, zrzucił ją ze schodów. A to nie było łatwe z taką wielką babą.

- Złamał jej coś?

- W sensie kości? Nie. Ale w sensie życia - i owszem. Wmówił dziewczynie, że umie pisać, a ona nic nie potrafiła, produkowała tylko jakieś mierne wierszydła i uważała się za jego muzę-natchniuzę. Jak wróciliśmy, to wróble już o niej nie ćwierkały.

- A kiedy państwo stamtąd wrócili?

- Po roku, może po półtora. Komuniści już pokazali, że mają na składzie bezpartyjnych intelektualistów, i chwatit, odesłali ich nazad. Zresztą, Bartych nas szczerze nienawidził. Najpierw za to ciasteczko. A potem na jakimś wyjeździe przylazł do mojego pokoju, że niby mu się prysznic popsuł, coś takiego, ale nie poszedł do łazienki, tylko usiadł na moim łóżku, zaczął zagadywać, chciał ze mną poromansować. Dałam mu kosza. Od tej pory było już na noże.

Właśnie wtedy, w ostatnich dniach pobytu w Belgii, babcia i Julek dowiedzieli się z jakiegoś ilustrowanego magazynu o nieszczęściu, które spotkało Margerytkę

Rommlównę i jej męża, pana Hessa. Ich kilkunastoletni syn trafił w podejrzane środowisko „kombatantów”, którzy długo i cierpliwie tłumaczyli mu wzniosłe tezy hitleryzmu, aż wytłumaczyli mu je tak dokładnie, że włożył mundur SS, napisał pożegnalny list („Ojcze, zdradziłeś ideały Führera, nie potrafię żyć z tą plamą na honorze”), po czym strzelił sobie w usta.

- Tak to jest. Jak tych dwoje zachowywało się przyzwoicie, to oczywiście los musiał ich skrzywdzić - kończy babcia melancholijnie. Sięga po lusterko na półeczkę, zerka, krzywi się, odkłada.



Rozdział XXI

Po powrocie babcia wzięła z Julkiem rozwód.

- Czekaliśmy na rozprawę i siedzieliśmy w takiej dużej, wykuszowej wnęce okiennej na korytarzu sądu; Julek coś opowiadał zabawnego i zaczęliśmy się strasznie śmiać. Akurat przechodził sędzia i powiedział: „No, w tym przypadku widzę całkowity i beznadziejny rozpad stadła małżeńskiego”. Ale rozwód dał.

A skoro był rozwód, musiał być i ślub, a w zasadzie dwa śluby.

- Wiesz, jaki był Julek. Zażyczył sobie, żebyśmy z dziadkiem byli jego świadkami, a on z żoną naszymi.

- To on sobie też znalazł żonę?

- Oczywiście. „Na złość babci odmrożę sobie uszy”. Ona była po wielkiej tragedii, bo bandyci zabili jej męża i została sama z synkiem, a Julek też był nieszczęśliwy, więc jakoś tam zbliżyli się do siebie. No i ten podwójny ślub. Dziadek kręcił nosem, ona pewnie też, a ja uważałam to za głupotę… ale jemu sprawiło to taką radość… Pan z urzędu stanu cywilnego nie mógł się nadziwić tym kombinacjom.

- A podróż poślubna?

- Podróż poślubna! Też! Zapominasz, że twój dziadek był leśnikiem. A leśnicy mieli takie pensje, że w rocznikach statystycznych w rubryce: „średnia pensja” była gwiazdka „nie dot. leśników”, żeby nie zaniżali. Pojechaliśmy do jakiejś leśniczówki. Rano zjawia się Julek i mówi: „Cześć. Przyszedłem sprawdzić, jak się macie”.

- Ależ on cię musiał kochać!

- Co zrobić… no, ale potem bardzo się z Zygmuntem polubili…

- Spróbowaliby nie.

- E tam. A za dziećmi wręcz przepadał. Traktował je trochę jak swoje, Anię nazywał „Waltornią”, a Pawełka „Fagotem”. I jeszcze te dedykacje w książkach, które tłumaczył… na przykład ta, podaj z półki: Nieznane arcydzieło. O, zobacz: „Autorom dwóch znanych arcydzieł, Lali i Zygmusiowi - Julek”. Zresztą, wszystkie dedykacje są takie.

*

Po ślubie dziadkowie zamieszkali w Siedlcach, czyli tam, gdzie Karpińscy mieszkali od 1918 roku, kiedy uciekli z Białej Cerkwi. Dziadek pracował w Lasach Państwowych, a babcia albo ciężko chorowała, albo rodziła jedno z dwojga dzieci. Tym sposobem stalinizm ominął ją szerokim łukiem - i bardzo dobrze, bo przy jej skłonnościach do szczerego wyrażania myśli pewnie nie zostałaby długo po tej stronie Uralu. Co do dziadka, to jak już wspominałem, był urodzonym konspiratorem, więc nikt po wojnie nie miał pojęcia, że pracował dla Kedywu (gdyby się wydało, pojechałby pewnie na taką samą wycieczkę); przyznał się wprawdzie, że był w AK, ale to mu uszło płazem. Pomagał mu trochę fakt, że pierwsza żona walczyła w AL, a i sam dziadek był niegdyś wierzącym komunistą, do partii przyjęto go jeszcze przed rewolucją. Wprawdzie miał wówczas osiem czy dziewięć lat i zaprzysiężono go, bo śledził starsze siostry, i to ich tropem trafił na tajne zebranie, ale liczy się przecież dobra wola.

Zresztą, w jakimś sensie dziadek, podobnie jak jego siostry, bardzo długo uważał się za autentycznego komunistę, co znaczyło mniej więcej tyle, że na pierwszym miejscu stawiał zawsze dobro wspólnoty. I wywęszał wszelkiego rodzaju spiski i machlojki, a to się nikomu nie podobało, oj, nikomu. Przez tę jego krystaliczną uczciwość co rusz obrywał, kiedy wyciągał na światło dzienne jakieś podejrzane polowania, jakieś nielegalne wycinki, sprzedaż drewna na boku i tajne zyski; wtedy z reguły przesuwano go do innych działów, a jeśli lapnął coś naprawdę ciężkiego, to przenoszono go do innego miasta.

*

W Siedlcach dziadek pracowicie planował zalesianie, tępił szkodniki i prowadził swą działalność wynalazczą; w szczególności pracował nad siewnikiem do bardzo małych nasionek; a że w powojennej bidzie wciąż brakowało odpowiednich surowców do budowania makiet, to specjalna rynna, przez którą wylatywały nasionka, była kunsztownie wyrzezana w czerstwej bułce paryskiej. Siewnik wyszedł na medal, a że był siewnikiem do bardzo małych nasionek, to nic dziwnego, że w tym samym czasie przyszła na świat moja mama i, w rok później, jej brat, Paweł. Oboje z wielkimi problemami - mama buntowała się przez całą ciążę (lekarz stwierdził, że nie ma znanej nauce komplikacji, której by nie zaprezentowała), a na koniec urodziła się szybko, zdrowa i dorodna. Z kolei wuj był spokojny i cichy przez całą ciążę, za to poród był tak ciężki, że babcia zapadła w stan śmierci klinicznej. Lekarze podejrzewali, że dziecka nie da się uratować, wyjmowali je kleszczami (jak sądzi babcia po efektach, niezbyt delikatnie) i dziwili się, że żyje. Tymczasem Lala Karpińska przeszła przez tunel i chodziła po rajskim ogrodzie, zbierając wielkie maki i rozmawiając ze świetlistym aniołem.

Ale ja muszę wrócić na ziemię, bo tam mam Anię, moją córeczkę, i nikt się nią teraz nie zajmuje…” I wróciła. Kiedy ją cucili, szeptała: „Nie budźcie mnie, nie budźcie, tu jest tak pięknie, takie piękne kwiaty”. Na to lekarz: „Co pani pieprzy - (ups… za sto złotych bym tak nie napisał) - o jakichś kwiatach, syna pani masz, żywego”.

*

- Ja? - mówi mama. - Oczywiście, że nienawidziłam swojego brata. Jak każde starsze dziecko. Kiedyś mama weszła do pokoju i złapała mnie z widelcem w ręku. Chciałam mu wydłubać oczka.

*

Tutaj, bez względu na to, czy mi to pasuje do całości, czy nie, wcina się opowieść o doktorze Z., niesłychanie - jak zawsze podkreślała babcia - przystojnym ginekologu: śniadym, piwnookim południowcu z szopą siwych - choć dopiero co przekroczył trzydziestkę - włosów. W czasie powstania, w schronie w jakiejś warszawskiej kamienicy, przyjmował poród swojej żony. Cesarskim cięciem.

Dezynfekował brandy, a kroił scyzorykiem. Żona i córka przeżyły, ale on posiwiał, zupełnie jak dziadek Brokl przed carskim plutonem egzekucyjnym.

*

Nie wiem, ilu ludzi zabił dziadek Karpiński - w powstaniu, wcześniej w partyzantce, a może i później, w czasie wyzwalania obozu? - dziadek Dehnel z pokładu swojego okrętu zestrzelił cztery samoloty, dostał za to Virtuti; musiał mieć na sumieniu - no ilu? Ośmiu, dwunastu ludzi? Jeden z samolotów trafił w bombę, tak że wybuchł w powietrzu; inny spadł na pobliską łachę. W przerwie między jednym a drugim ostrzałem Polacy poszli na zwiady; obszukali wrak - pilot zginął, podobnie reszta załogi, ale pod jednym z siedzeń leżała nienaruszona butelka koniaku i czekolada. „Koniak wzięliśmy dla siebie, czekoladę daliśmy marynarzom”. Czy kogoś zastrzelili, patrząc mu w oczy, czy poderżnęli gardło, czy tylko posyłali kule w odległe figurki?

*

Babcia czytała właśnie jakieś literackie pismo - było to w kilka miesięcy po drugim porodzie - kiedy usłyszała z dziecięcego pokoju ten straszliwy, przepełniony autentyczną grozą krzyk. Krzyczał mój dziadek, skądinąd prawdziwy bohater, co to niejedno przeżył, więc sprawa pewnie była poważna. Babcia w przerażeniu biegnie do kojca, a tam moja mama (dodam na usprawiedliwienie, że miała nie więcej niż półtora roku) rozsmarowuje sobie po głowie kupkę, na co dziadek patrzy jak na scenę dantejską i krzyczy, i krzyczy.


*

- Bida była straszna - mówi babcia, a raczej mówiła kiedyś, kiedy jeszcze cokolwiek pamiętała - więc dziadek brał strasznie dużo wszelkiego rodzaju prac zleconych, harował jak wół. Pamiętam, jak któregoś razu zobaczyłam na ulicy kogoś ubranego dokładnie jak Zygmuś, ale jakiegoś takiego zgęziałego, przykurczonego, podreptującego. Patrzę, a to Zygmuś. „Już - mówię - marsz do domu, przez najbliższe dni żadnych zleconych, bo wykitujesz”. Ale i tak nieustannie jeździł motocyklem to tu, to tam, zalesiał, wynajdował, rozliczał diety, i w dalszym ciągu brakowało. Kiedyś zabrakło nam pieniędzy, żeby twojej mamie, która miała wtedy ze cztery lata, kupić małe czerwone kozaczki (czyż nie jest niesłychana ta potęga babcinej narracji? To w niej trwa tamta chwila sprzed pół wieku, kiedy moja babcia wychodziła ze sklepu z szyldem „Szewc”, „Buty” czy może „Obuwie” zasmucona, że nie kupiła czerwonych kozaczków, a same czerwone kozaczki, małe czerwone kozaczki na czterolatkę, stały na wystawie, nie wiedząc nawet, że dawno już obrócą się w pył, jak buty Karola Wielkiego albo sandały Aleksandra, a państwo nadal będą o nich czytać w tysiącu czy dwóch tysiącach egzemplarzy…). I wtedy dziadek rzucił palenie. Usiadł za biurkiem, policzył, ile co miesiąc wydaje na papierosy, powiedział: „Nie może być tak, że nie stać mnie na kupienie butów córeczce”, wypalił ostatniego, schował paczkę do szuflady (żeby kusiły, żeby były dostępne) i nie zapalił do końca życia. A Ala, pierwsza żona, tak na niego narzekała, że tylko „karty i pianola, karty i pianola”… i nie chciała mieć z nim dzieci, bo uważała, że jest wiecznym chłopcem i nigdy nie dojrzeje do takiej odpowiedzialności. Ha.

*

- Dziadek był przez babcię strasznie stłamszony, prawda, mamo - pytam tonem twierdzącym.

- Skądże - protestuje mama.

- Jakie „skądże”? Babcia zawiadywała całym domem, rządziła, czym się dało, robiła awantury o stłuczoną szklankę i o przegotowane kartofle, a kiedy wreszcie siadywał do szachów z naszym tatą albo z tym panem…

- „Kochasiem”?

- No właśnie, z „kochasiem”. Już samo to, jak go nazywała, świadczy, że niespecjalnie go lubiła za przychodzenie na szachy… więc kiedy dziadek siadał do szachownicy, to od razu słychać było: „Zygmuuuś” i babcia odwoływała go, żeby przybił jakiś gwóźdź, pozmywał albo wykonał jakąś inną niezbędną pracę ręczną. Doskonale to pamiętam.

- No taaaak, tak, ale przecież dziadek miał duży margines swobody, różne hobby…

- Duży margines swobody! Jakbym słyszał babcię. Na przykład?

- Fotografowanie, polowanie… babcia mu się do tego nie wtrącała.

- Fotografował zawodowo, boreczniki, sówki choinówki i inne szkodniki, a jak zrobił zdjęcie babci, to krzyczała, że ma za dużą… no - pokazuję znacząco - i nie uchwycił jej niebiańskiej urody w pełnej krasie.

- A polowania?

- A ile tego było? Raz w miesiącu, zresztą zarzucił to bardzo szybko, jak zastrzelił sarnę.

- Nie - uściśla mama - jak zastrzelił sarnę i zobaczył, jak ciekną jej łzy, to przestał strzelać do saren. Ale na dziki jeszcze trochę polował. Inna sprawa, że rzadko i za każdym razem babcia przeciągała to przez zęby. Jak szachy z „kochasiem”.

- A pamiętasz, jak zasypiał przed telewizorem, a babcia wołała: „Zygmuś, idź spać. Zygmuś!”

- Oczywiście. A tata mruczał: „Przecież nie śpię, macham nogą”; wyrobił taki nawyk, że drzemał i ruszał stopą, dla niepoznaki.

- Gdyby babcia nie była despotką, to by sobie nie wyrobił. Ale trzeba przyznać, kiedy słuchali konkursów chopinowskich i spierali się, kto gra lepiej, a kto gorzej… - na chwilę milknę - och, wtedy byli po prostu niezwykli.

- No, wiesz, dziadek pięknie grał. Pięknie. Pamiętam z dzieciństwa. Przestał po zapaleniu opon mózgowych; ledwo z tego wyszedł.

- To wtedy, kiedy zaraził się od żubrów?

- Nie bezpośrednio przecież, przez kleszcza. Tak. To była bardzo ciężka forma zapalenia, ledwo przeżył. Babcia, kiedy go zobaczyła w szpitalu, o mało nie zemdlała. Doktor ją na wszelki wypadek ostrzegł, zanim weszła do sali, że zobaczy tam żywego trupa; powiedział również, że bardzo wiele zależy od jej reakcji. Ale ona umiała grać w takich sytuacjach, i zresztą w innych też, i od razu powiedziała: „Mógłbyś wyglądać lepiej, ale mniejsza. Grunt, że lekarz mówi, że nastąpiło przesilenie i wszystko będzie dobrze”. Później tata jej się przyznał, że bardzo uważnie przyglądał się jej twarzy, usiłował wyczytać coś z oczu. I nie wyczytał. A na sąsiednim łóżku leżał chłop, też z zapaleniem opon, ale takim zwykłym, po bójce siekierami; spytał się salowej, co mu jest, usłyszał, przeraził się, wyszeptał: „Na to sie umiro”, i za dwa dni już go nie było. Dziadek się wylizał, ale przez rok nie mógł utrzymać igły między dwoma palcami, że o grze na fortepianie nie wspomnę. I już nigdy niczego nie wynalazł. No, może przesadzam. Zachował taką smykałkę do udziwnień… na przykład ten stół - pokazuje mama na stół kuchenny.

- Co ten stół?

- No… jest przecież składany. Dziadek go robił. - Jak to składany? Dwadzieścia dwa lata przy nim siedzę… jak to?

- No, weź szklanki i talerzyki. A teraz podnieś.

- Dziwienie się wciąż od nowa jest radością mędrców. Na gwoździki?

*

Po kilku latach pracy w Siedlcach dziadek wykrył w nadleśnictwie jakąś machlojkę z polowaniami i został przeniesiony do Białegostoku, gdzie babcia - przeczekawszy szczęśliwie najgorszy stalinizm przy dzieciach - zaczęła pracować równolegle w wydziale kultury i w radio. Czegóż ona tam nie robiła… pisała recenzje z koncertów, organizowała choinki (przy okazji futrując przymierających głodem artystów, którym zlecała robienie zabawek i ozdób na choinkę), wreszcie jeździła po wsiach okolicznych i zbierała folklor. A było tego od groma, bo wsie były litewskie, białoruskie, ukraińskie, polskie, starowierskie, szlacheckie i inne jeszcze. W ukraińskich śpiewali, śpiewali pięknie, na kilka głosów, bo wystarczyło, żeby cztery baby skrzyknęły się na drodze, i już śpiewały na cztery głosy; a kiedy sobie podchmielili, to popatrywali po sobie i zmieniali repertuar na pieśni banderowców, żeby Polaczkom na złość zrobić. W szlacheckich pracowali w polu w rękawiczkach, a mimo to potwornie byli brudni i - jak zawsze powtarzała babcia - w czajniku mleko gotowali.

- Ten kosz - mówi babcia - dostałam, kiedy zrobiłam reportaż o pewnej wsi, już nie pamiętam nazwy. Klepali tam straszną biedę, a kiedy o nich napisałam, że wyplatają takie piękne słomianki, to posypały się zamówienia. Przyjechali do miasta i dali mi to w prezencie.

*

- Mamo, a chce nam się zostawiać te słomianki? - zapytałem w czasie którychś z rzędu generalnych porządków; robimy porządki, bo mama urodziła się w poniedziałek o siódmej rano, a ja w Święto Pracy (moja pani profesor, jak to usłyszała, krzyknęła: „Nogi bym zwarła, zęby zacisnęła, ale dotrzymałabym do trzeciego maja!”). Co innego reszta rodziny; oni nie urodzili się do roboty, więc zawsze jest tak samo. Malujemy przedpokój, a ojciec gra na komputerze i tylko słyszymy: „Haaaa! Pobiłem Persów” albo „Odkryłem żelazo”. Wybebeszamy szafy w Oliwie, a babcia: „Nie wiem, czego wy chcecie od tych szaf”. „Mamo, twoje od lat nienoszone ubrania zajmują więcej miejsca niż ubrania naszej czteroosobowej rodziny”. „Też pomysł”.

- To jak?

- Coś mówiłeś?

- Tak, pytałem, czy chce nam się zostawiać te słomianki nad tapczanami.

- Przede wszystkim nie chce nam się ich ruszać.

- Zastanawiałaś się kiedyś… - Usiadłem na kanapie. - …skąd babcia tak lubiła te wszystkie chłopskie rzeczy?

Mama, podchwytując ideę odpoczynku, siadła obok.

- W ogóle styl babci wymaga osobnego opracowania.

- Mam notować?

- Możesz. U babci zawsze był potworny bardak i mnóstwo durnostojek; i w Siedlcach, i w Białymstoku, i w Oliwie. Bo tak było w Lisowie, a kiedyś w Kijowie.

- Coś w tym jest. Pamiętasz, co Wojtek powiedział kiedyś o naszym mieszkaniu? Że któregoś ranka obudzimy się na klatce schodowej, wypchnięci przez przedmioty. Zresztą, w Warszawie mam przecież to samo. Radek mówi, że moja kolekcja osobliwości jest ekspansywna. A Wiktor się zżyma, że zamiast raz od wielkiego dzwonu kupić sobie na starociach coś cennego i odremontować jak się patrzy, ja wolę znosić do domu wszystkie te ułomki, resztki i graty. Mogę im powiedzieć, że tak jest, bo tak było na Morenie, w Oliwie, w Białymstoku, w Siedlcach, w Kielcach, w Lisowie, w Morawicy i w Kijowie. Jak w biblijnym spisie patriarchów.

I rzeczywiście. Mieszkanie w Oliwie przypomina wyspę oblaną wodami rozmaitych mórz, z których każde przez lata wyrzucało na brzegi inne muszle, rozgwiazdy i wodorosty. Z jednej strony dryfowały resztki dawnej świetności - brązowy kandelabr, wielkie lustro, kilka fotografii; z drugiej - kieleckie meble z lat trzydziestych, mieszczańska przydatność, solidny kredens, pianino i zegar; z trzeciej – obrazy Karpińskich, smutne ostańce całkiem przyzwoitej niegdyś kolekcji; z czwartej - chłopomania, i to dwojakiego sortu: ta odziedziczona po Wandzie Broklowej, która zdobiła wnętrza dworu pająkami ze słomy i bibuły, i ta osobista, która kazała babci bratać się z chłopami, nagrywać białoruski folklor i oddać Lisów na szkołę; a wszystko to tapla się w zalewie „przejściowych trudności towarowych”, przez które wciąż trzeba było wynajdować nowe zastosowania dla starych rzeczy, malować dół od toaletki olejną i przerabiać go na biureczko, kredens zamienić w szafki kuchenne, a pokój dziecięcy przegradzać meblościanką ze sklejki.

- Bo nie ma nic gorszego niż mieć coś, a potem stracić. Pamiętam, jak pani… pani, no, nie pamiętam jaka, opowiadała, że przed pierwszą wojną to była kimś. „Ja - mówiła - nie z prostych, ja z tych krzywszych jestem, miałam mieszkanie w narożnej kamienicy, sześć okien od jednej strony, sześć od drugiej, we wszystkich firanki!”

Tak mówi babcia. A potem, w zamyśleniu, obrywając na wpół przekwitnięte pelargonie i utykając je w srebrno-różowym bukiecie, dodaje:

- Dziadek Brokl dwa razy bankrutował. Mnie przepadły dwa domy, tyle rzeczy, obrazów, książek. I dlatego jak tylko miałam pieniądze, to od razu wydawałam. A twój dziadek nie, twój dziadek był człowiekiem praktycznym. Kiedyś, jeszcze w Białymstoku, przyleciałam z rynku, że mają takie piękne chłopskie kilimy. I mówię, że piękne, wełniane, a dziadek, że nie, że tyle kosztuje, nie i koniec, bógwico, kilim, ani na tym usiąść, ani zjeść. Nie i nie. To poszłam i dokładniusieńko za te same pieniądze kupiłam sobie kapelusz. A na to mi dziadek nigdy nie skąpił, to trzeba mu przyznać. Wróciłam i mówię, że za te same pieniądze. „A podoba ci się?”, spytał. „Nie”, powiedziałam. „Mnie też nie”. I rzuciłam kapelusz do szafy. Nigdy więcej go nie włożyłam. Kiedy indziej chciałam kupić zasłony, bo mieliśmy paskudne firanki. I znowu nie. Uparł się. To w nocy zrobili wymianę pieniędzy i straciliśmy całe oszczędności. I znacznie bardziej się cieszyłam, że wyszło na moje, niż martwiłam tymi oszczędnościami, bo też ile tego było, śmieszne kwoty. i odtąd Zygmunt nigdy nie protestował, kiedy kupowałam coś do domu.

Ale ja wiem, że ta historyjka była tylko doklejona do „nie ma nic gorszego niż mieć coś, a potem stracić”. I myślę o Lisowie, o Julku, o dziadku, o rzeczach i miejscach. Udając, że czytam jakieś pismo, nieuważnie przekładam strony i liczę to, co sam straciłem, co mogę stracić, co stracę.

- Coś mi się zdaje - mówi na to babcia - że czereśni będzie mniej w tym roku.

I opony z czarnego aksamitu delikatnie zamykają się nad tym, co było. Zostają czereśnie, ostróżki, herbata.

*

- Nigdy nie potrafiłem zrozumieć - mówię mamie, popijając herbatę (zdecydowaliśmy się przedłużyć odpoczynek i posiedzieć w kurzu, gawędząc nieco) - że babcia przy całym swoim wysublimowanym guście potrafiła przywlec do domu tyle upiorków.

- Oooo, tak. Bo zobacz, z jednej strony kupowała takie piękne szkło, a z drugiej uwielbiała porcelit.

- A czerwone garnki w kuchni?

- A łazienka z pomarańczowymi pojemnikami z plastiku?

- No, tam przecież było jeszcze lepiej - przypominam - pomarańczowo-seledynowo.

- Tak, taaak. Ale u babci to wynikało z braku posagu. Miała taki kompleks, bo przecież kiedy brała ślub z Julkiem, była wojna i o wyprawie mogła sobie tylko pomarzyć. Dlatego przez całe życie gromadziła olbrzymie ilości talerzy, talerzyków, garnków, ręczników, pościeli. Czy ty wiesz, że kiedy brałam ślub z twoim ojcem, to niczego nie kupowałam? Po prostu wyjęłam z szaf nadmiar rzeczy.

A babcia prędko go uzupełniła.

- Ale skąd ten porcelit?

- Mało co było w sklepach. To raz. A dwa, że trochę na zasadzie buntu. Nie znosiła ornamentów, secesji, hafcików i koronek, bo cały Lisów był tym zawalony.

- Więc z jednej strony kontynuacja, jeśli chodzi o gromadzenie i piętrzenie, a z drugiej niechęć do wzorów?

- Wzorków. Tak. Bo przecież słomianki wiszące nad tapczanami idą w prostej linii od kilimów i dywanów wiszących nad łóżkami w Kielcach i w Lisowie.

- A szkło?

- Szkło z kolei wzięło się z manii kolekcjonerskiej dziadka Brokla. A że babci nigdy nie było stać na zbieranie obrazów i sewrskiej porcelany, to zbierała albumy o sztuce i szkło.

Milkniemy. I przez chwilę siedzimy w pokoju, patrząc na kolejne piętra kolorowych wazonów, mis i kielichów, zakrywających - pospołu z książkami - niemal wszystkie ściany mieszkania. Patrzymy, jakbyśmy widzieli je po raz pierwszy. Przezroczysty dzban z miodową nóżką i długim uszkiem; purpurowa butla, szafirowe karafki, szkło egipskie, kruche jak morska piana, turkusowe lub brunatne; plamy rubinowe i kobaltowe, rytmy zieleni i żółci.

- Zawsze lubiłem tamtą urnę - mówię, pokazując na fioletowy kielich z pokrywą.

- A ja to zielone, oszronione. Pamiętasz, jak stłukłeś wazon z weneckiego szkła?

- Z opowieści. Że turkusowy i że niechcący.

- Mhm. I strasznie płakałeś. Tak, że babcia nawet nie gniewała się na ciebie, tylko cię pocieszała.

- Bo to była pierwsza piękna rzecz, którą zniszczyłem.

I, zapominając o słomiankach i porcelitach, o kwestiach smaku i dziedziczenia, patrzymy w kalejdoskop, jak dzieci, jak dzieci.

*

Ale dość gry szklanych paciorków. Wracamy do wielkiej narracji.

- W Białymstoku był jeszcze słynny magister Leon Hanek. Magister Leon Hanek był dyrygentem i co tydzień widać było na wszystkich słupach ogłoszeniowych afisze filharmonii z wielkimi napisami „Hanek”, obok nieco mniejsze „mgr Leon”, a dalej petitem nazwiska wykonawców i kompozytorów. Nie dość, że megaloman, to jeszcze beztalencie. Pamiętam, jak kiedyś trzeba było zaśpiewać do słuchowiska jakąś francuską piosenkę ludową. Minęło sporo czasu, odkąd w dzieciństwie straciłam głos po lekcji u pani Klamżyńskiej, primadonny w operze carskiej, i śpiewałam całkiem przyzwoicie; poprosili mnie, bo znałam francuski. Miałam wprawdzie lekkie przeziębienie, ale mimo to się zgodziłam. Na moje nieszczęście magister Hanek uparł się, że będzie mi akompaniował na fortepianie. I było jak z A jak poszedł król na wojnę w wykonaniu Wandzi Mechówny: sto razy próbowaliśmy, a on nie mógł dobrać tonacji. Wreszcie przyszedł jakiś pierwszy lepszy pianista z filharmonii, dobrał to raz-dwa i nagraliśmy. Ale tak sobie zdarłam gardło, że od tego czasu w słuchowiskach podkładałam głos wyłącznie pod stare pijaczki, trzaskające po kuchni garami. Babcia już nie pamięta innej historii o akompaniamencie, ale na szczęście mogę ją wyręczyć (wyuścić i wykrtanić raczej, choć wyręczyć też, bo przecież zawsze gestykuluje na potęgę). Przejeżdżała kiedyś przez Białystok wielka pianistka, gwiazda jednego z pierwszych konkursów chopinowskich; a że należała do gwiazd uprzejmych, zgodziła się zagrać w filharmonii w piątkowy wieczór. Ale w piątkowy wieczór w programie był już koncert walców Straussa.

- Przykro mi bardzo - powiedziała babcia do kierownika programowego - ale trzeba te walce przełożyć. Taka okazja się nie powtórzy.

- A oni by nie mogli jej akompaniować?

- Nie, nie, ona będzie grała utwory solowe, a nie koncert.

- Ale nie szkodzi, mogliby jej akompaniować tymi walcami Straussa…

Szukam w pamięci połączeń, które spajały tę opowieść z innymi, i nie znajduję żadnych eleganckich ligatur, więc trzeba zakrajem, wątkiem muzycznym. Tak mało mi zostało w pamięci - tylko, jak wybijana w orkiestracji fraza, to wieczne zdanie babci:

- Pamiętajcie raz na zawsze: nie ma najwybitniejszych dzieł literatury, najwspanialszych rzeźb, najdoskonalszych utworów muzycznych ani najlepszych obrazów. Ale najdoskonalszym utworem muzycznym jest koncert skrzypcowy

Beethovena. Taaa da da taaada ti...ti – “.

Ale jest, mam, mam. Bolero. Przyjechał jakiś świetny dyrygent (jakoś po drodze im było na te północno-wschodnie rubieże, pewnie w drodze na gościnne występy za wschodnią granicą), miał dyrygować Bolero właśnie, i zgodził się na nagranie. Zadyrygował, nagrano, pojechał. Sprawdzają taśmę, a tam wszystko równo, bez żadnej eskalacji napięcia, bez żadnej spirali zawrotnej. A technik, pan Jasio, rzecze na to: „Eeeeech, bo oni tak na początku grali cicho, cichuteńko, że w ogóle nie było słychać, to pogłośniłem, a potem z kolei jak się nie wydrą, to ściszyłem…”

A zaraz za Bolerem wyrasta w pamięci Łukomska.

- Siedzimy kiedyś po koncercie w restauracji, rozmawiamy, ja jej mówię: „Nie wiem, czy pani mnie pamięta, ale pani kiedyś u mnie miauczała…” Konsternacja. Tu wybitna śpiewaczka, a ja z miauczeniem… Łukomska się uśmiecha i mówi: „Oczywiście, miauczałam, miauczałam”. Bo to było tak, że kiedy jeszcze nie była taka słynna, zaprosiłam ją do domu na herbatę, też po jakimś koncercie. Stajemy pod drzwiami i okazuje się, że nie mam klucza. Był późny wieczór, dzieci już spały, Zygmuś był gdzieś wyjechany służbowo. Koniec. Ale mówię: „Wie pani, jeżeli Pawełek by się obudził, toby nam otworzył. Ale on się nie budzi, chyba że kot miauczy pod drzwiami. Może byśmy tak pomiauczały?” I Łukomska, jak to Łukomska, głos znakomity, miauczała koncertowo. Słyszymy zza drzwi: „Mama, wstań, kot czeka”. „Nie mogę, synku - mówię - otwórz drzwi”. Wstał, otworzył, nawet nie zauważył, że to nie kot, tylko jego matka z jakąś kobietą, i poszedł spać z powrotem. A ja mogę do końca życia opowiadać, że śpiewałam kiedyś w duecie z Łukomska.

*

Pawełek, ze swoimi wielkimi oczami i promiennym uśmiechem, mógł sprawiać wrażenie słodkiego i potulnego, ale słodki i potulny nie był. Na jego anielski widok panie na ulicy piszczały albo: „Jaki śliczny chłopiec, jakie ma oczka, jakie włoski. A ta dziewczynka… - zawieszały głos, patrząc na moją przyszłą matkę - a ta dziewczynka to też pani? Milutka”, albo: „Nie mogłeś oczek i włosków dać siostrzyczce?”, albo wreszcie: „Jaka śliczna dziewczynka”, na co odpowiadał: „Nie jestem żadna dziewczynka. Jestem Paweł”. Uczono ich oboje, żeby nie bali się różnych głupot wymyślanych przez dorosłych do straszenia dzieci: a to że ich Baba-Jaga zje, a to że Czarny Cygan ich zabierze. Więc kiedy usłyszały od jakiejś pani: „Przestańcie broić, bo weźmie was macocha”, Paweł prychnął: „Macochy nie istnieją”.

Może i był z wyglądu słodki, ale wpadał na najdziksze pomysły. W wieku lat sześciu zawiązał sobie oczy szalikiem, wziął do ręki celofanowy wiatraczek i - jak widmo z koszmaru kierowcy - przechodził w ciemno przez główne skrzyżowanie w Białymstoku (wprawdzie było to główne skrzyżowanie w Białymstoku pięćdziesiąt lat temu, a nie główne skrzyżowanie w Nowym Jorku za pięćdziesiąt lat, ale i tak policjant, który go przyprowadził do domu, miał go za kompletnego kretynka); w wieku lat dziesięciu chodził po gzymsach kamienic, a w wieku lat dwunastu zaszył się w piwniczce z widokiem na chodnik i strzelał z procy do grubych ud i pośladków przechodzących kobiet. Kiedy okazało się, że ma talent muzyczny, posłano go na lekcje fortepianu, ale on wolał chodzić po mieście i bawić się z psami. „Droga pani - powiedziała do babci nauczycielka - ja takich zdolnych a leniwych mam na pęczki. A zdolnego i pracowitego jednego. - (Maksymiuk się nazywał.) - Niech pani da spokój synowi, niech się czym innym zajmie”.

Ale w przyrodzie istnieje równowaga - moja mama uczyła się dobrze, chodziła w białych bluzkach i granatowej spódniczce, a kiedy potrzebowała pieniędzy (żeby kupić sobie farby albo książki), dorabiała lepieniem glinianych broszek i nawlekaniem koralików. Są dzieci Marii i są dzieci Marty.

*

Czasem - i tu zmierzamy do końca opowieści o Białymstoku - chodzili oboje do sąsiadów, którzy trzymali w słoiku grzyb. Grzyb był jakimś panaceum, rósł sobie powoli kolejnymi płatami i wyglądał jak stosik posklejanych naleśników, dryfujący w żółtym płynie. Co tydzień płyn się odlewało i piło, a do słoja dolewało wody. Czasem grzyb chorował i jeden płat zwijał się, kurczył i opadał na dno. Sąsiedzi bardzo się tym troskali.

Płat Białegostoku też opadł na dno słoika. Dziadek odkrył jeszcze jedno fałszerstwo, jeszcze jedną aferę, jeszcze jeden przekręt, i po raz kolejny został karnie przeniesiony. Miał do wyboru Łódź i Gdańsk, i babcia, która pamiętała różane żywopłoty przy Jahnstrasse i przedproża Frauengasse, wynalazła tysiąc argumentów klimatycznych, politycznych i socjologicznych, a także, znając ją, astrologiczno-metafizycznych, by przyjechać na to miejsce, które w dwadzieścia lat później miało być miejscem mojego dzieciństwa.

Przez kilka dni i nocy zdejmowała z półek szkło i pakowała je do wypełnionych słomą skrzyń, upychała w kartonach kolejne metry książek, a w workach - dziecięce ubranka.

- O, pani redaktor, witam, witam - zagadnął ją znajomy na ulicy.

- Aaa, pan Rozenblatt…

- …Różalski…

- …Różalski, przepraszam. Co za miłe spotkanie, doprawdy, nie spodziewałam się. I jak tam handel drzewem?

- Interesy jak interesy.

- Bo interes - powiedziała babcia smaczniej od Beni Krzyka - to jest wtedy, kiedy jeden pobożny Żyd straci z drugim pobożnym Żydem i, chwała Bogu, obaj na tym zyskają.

- Święte słowa, święte słowa - powiedział pan Rozenblatt-Różalski - panią redaktor to mamusia chyba samymi główkami rybimi karmiła, taka pani redaktor mądra. Co to za chmura na twarzy pani redaktor, zmartwienie, nie daj Boże, tfu, tfu?

- Eeech, wie pan, jak to jest… Wyjeżdżam z miasta.

- Dokąd?

- Do Gdańska.

- Przeprowadzka gorzej od pożaru. Lepiej wydać córkę za mąż niż się przeprowadzić, jak to u nas mówią. Nie daj Boże, brak pani pieniędzy?

- O, to, to. Raczej ciężko. Mąż cały czas się martwi, bo to i przewóz mebli, i nowe mieszkanie, i trzeba będzie jakąś bagażówkę nająć, a tyle tych gratów…

- Pani się nie martwi. My mamy dla swoich specjalną kasę, pani dostanie od nas pieniądze. Ile?

- Ale… panie Rożen… Różalski, pan mnie źle zrozumiał. Ja przecież nie jestem z waszych.

- Czy ja się pytam, czy pani jest Żydówka, czy ja się pytam ile? Ja rozumiem, była wojna, ja rozumiem, nie każdy chce się ujawnić. Mnie to nie interesuje, mnie interesuje ile?

- Dziękuję, bardzo pan miły. Ale ja naprawdę nie jestem Żydówką. Ze strony ojca Rosjanie, ze strony matki Polacy i Niemcy. Ani kropli krwi żydowskiej. A żałuję, bo lubię Żydów, ale, tak czy owak, jestem gojką.

- Pani lubi Żydów, Żydzi lubią panią.

- To naprawdę miłe z pana strony - powiedziała babcia, patrząc kupcowi drzewnemu Mieczysławowi Różalskiemu prosto w oczy - ale ja i tak nie miałabym jak oddać…

- Będzie pani miała, to dobrze, nie będzie miała, też dobrze. Niebo nam na głowę nie spadnie. Pani nam pomagała, robiła audycje, nagrywała - to i my pomożemy pani. Proszę się zgłosić… - zaczął coś pisać na kartce. - Kiedy pani wyjeżdża?

- Niebawem, jak mąż wszystko załatwi. Dwa, trzy tygodnie.

- To w następny czwartek. Pod ten adres. Do zobaczenia, muszę lecieć. Ukłony dla męża.

- Do widzenia, panie Rozenblatt!

- Różalski! - krzyknął z uśmiechem na odchodne.

- A najśmieszniejsze - mówiła - że kiedy dali mi gotówkę, na jakimś ichnim zebraniu (takiego powojennego kahału), to zrobili zdjęcie, wysłali mi potem. I spośród wszystkich ja byłam najbardziej żydowska, bo opalona na ciemny brąz, jakiś taki makijaż, biżuteria… gdzieś powinna być ta fotografia.

I tak babcia pojechała do Gdańska za żydowskie pieniądze, jak prawdziwa zmora z koszmarów antysemity. Dotelepali się na miejsce i zaczęli rozpakowywać wszystkie skrzynie z książkami i szkłem, resztki lisowskich mebli, kwiaty w doniczkach i ozdoby na choinkę poukładane w starych walizkach.



Rozdział XXII

Pal licho dom, dom, jaki był, każdy widział, zbudowany na fundamentach starej stodoły, więc bez piwnic, murowany przez takich majstrów, że żaden, dosłownie żaden kąt nie miał dziewięćdziesięciu stopni, szafy we wnękach rozpadały się jak domki z kart i nic nie trzymało norm budowlanych. Inna sprawa, że majster był człowiekiem uduchowionym i być może stąd się brały jego pomyłki - z melancholijnego roztargnienia. Trzeba bowiem wiedzieć, że kiedy już sfuszerował jeden dom, zabrał się do drugiego, po sąsiedzku (oczywiście postawił go w mniejszej odległości od pierwszego, niż na to pozwalały przepisy). Poznał się na babci, że kulturalna kobita, i przychodził do niej pożyczać książki.

Któregoś razu wchodzi i mówi w ten sposób:

- Widzi pani, boja coś takiego życiowego, coś życiowego szukam. Na przykład ostatnio czytałem coś takiego: ona była hrabini, on prosty chłopak, kochali się, ale nikt im na to nie pozwalał…

I kiedy tak streszczał życiową historię chłopaka i hrabini, jego wzrok padł na dzieła zebrane Szekspira.

- Sze-ks-pir… - przeczytał i zamyślił się - hm… słyszałem.

*

Więc pal licho dom, ale ogród! Początki ogrodu, jak wszystkie początki pięknych ogrodów, leżały w rejonach wysp szczęśliwych, w owych pradawnych czasach, gdzie suche rosochacze pokrywały się bujnym kwieciem, a kamień wypuszczał żywe pędy. Jeszcze nie sprzątnięto resztek potłuczonych dachówek, jeszcze nie zasypano dołów z wapnem, jeszcze czerniało palenisko, na którym gotowano smołę, a już moja babcia, pani na kolorowych szklanych górach, kupiła porządną ziemię i furę nawozu, najęła chłopa z traktorem i kazała zaorać plac budowy, na którym po dawnym ogrodzie ostały się tylko dwa orzechy włoskie i czereśnia. I orał chłop, i zaorał. I babcia wytyczyła okrągłe klomby i prostokątne rabaty, zasadziła białe jaśminy i bzy liliowe, i pomarańczowe pigwy, i irgi o czerwonych kuleczkach. Świat nabierał kształtów i kolorów, a babcia ciosała jego podwaliny, siedząc na chmurze z wielkim cyrklem w dłoniach.

O, śmieli się z niej. Że gdzie tam, pani, na tym wapnie - a wapno, daję słowo, nie należało do wymysłów mitycznych, bo kiedy w wiele lat później dokopywaliśmy się w piaskownicy do ziemi, to od razu wygrzebywaliśmy małe białe kamyczki, tak kruche, że dawało się je rozgnieść w palcach - na tych cegłach - a, i czerwonych łupków było dość pod warstwą piasku - jak coś wyrośnie, to raczej mnie kaktus na ręce! Ale babcia nie przejmowała się niczym i w zapamiętaniu właściwym mitycznym porządkom wskrzeszała resztki lisowskiego ogrodu - kępy piwonii i floksów, eleganckie purpurowe łebki pysznogłówek, różane krzewy pnące się po pergolach.

I tylko jeden pan Mędrzecki, wysoki chudzielec o zapadniętych, szklanych oczach filozofa, przyszedł w sukurs mojej semiramidzkiej babce, sadząc rośliny właściwe jego melancholijnej naturze - płaczące wierzby, ostrokrzewy o ciernistych gałązkach, srebrne świerki, tuje i jałowce, otoczone kępami połyskliwego bluszczu. Odtąd na wiek wieków kawałek ogrodu pozostawał w niezmiennym cieniu - nie tylko w cieniu olbrzymich lip, rosnących za płotem, ale i w bardziej dojmującym, przenikliwym cieniu cmentarnych drzew i cmentarnego bluszczu, który ziębił nawet w największe upały. Dlatego też w tamte strony, w których z pewnością błąkały się jeszcze elizejskie cienie, zapuszczaliśmy się nadzwyczaj rzadko i właściwie po to tylko, by odprawić jakieś posępne obrzędy.

Sąsiada widywaliśmy bardzo rzadko, przeważnie skulonego we dwoje nad jakimś ostrokrzewem, przycinającego pęd bluszczu albo pielącego tamaryszek. Kiedyś babcia poprosiła go, żeby się nami zaopiekował. Dostaliśmy po czekoladce, czekoladce długiej i wąskiej, zaoblonej na końcach i wciętej w środku. Nazywała się „koci języczek”. Pomyślałem sobie, że to bardzo właściwa nazwa, bo podobnie jak koci język nie budziła najmniejszej ochoty, żeby pakować ją sobie do ust.

- Tu jest łazienka, jakby co. A tu salon. O, tu jest moja kolekcja kaktusów. Bardzo lubię kaktusy. To takie kwiaty, które rosną w gorącym klimacie i… i… co by wam teraz… czekoladka? Może jeszcze po czekoladce?

- Nie, dziękuję.

- Nie, dziękuję.

Widziałem, że się zaplątał. Pomyślałem, że niektórzy dorośli jednak zupełnie nie potrafią obchodzić się z dziećmi. Już ja bym to lepiej umiał.

- A to? Co to za pokój? - spytałem.

Pan Mędrzecki otworzył szerzej oczy, przymknął je i powiedział tylko, siląc się na swobodny ton:

- To pokój Asi.

Słyszałem, że od dnia, w którym wyprowadziła się z matką, nie zmienił w pokoju zupełnie niczego. Te zabawki, które wydały się Asi zbyt nudne, żeby zabrać je ze sobą do nowego domu, stały w tych samych miejscach, w których po raz ostatni je ustawiła. Książki w prostych rządkach, pięć obrazków w identycznych ramach, zawieszonych w równych odstępach, na łóżku szereg martwych lalek, odkurzanych - wyobrażałem sobie - raz w miesiącu, określonego dnia, powiedzmy, szesnastego albo w trzeci czwartek.

- Coraz rzadziej przyjeżdża - powiedział tylko i zamknął drzwi. - Kurzy się - dodał usprawiedliwiającym tonem - kurzy się z mieszkania.

Kiedy godzinę później babcia odebrała nas spod kolekcji kaktusów, gdzie ostatecznie rozłożyliśmy się z naszymi zabawkami, pożegnaliśmy się z nim grzecznie, czyli tak jak nas nauczono w domu. Nigdy więcej tam nie byłem. Żył cicho i, powiedziałbym, dostojnie, wysoko nosząc posiwiałą głowę z głęboko osadzonymi oczami, w których coraz częściej jarzyła się dziwna żarliwość. Otoczony oddziałami lalek, książek i kaktusów, niczym chiński cesarz ze swą niezliczoną terakotową świtą, popadał w coraz doskonalszą melancholię. A jego część ogrodu - w jeszcze głębszy cień i zaniedbanie.

*

Zresztą… ogród!… Jakież puste słowo na to, co rozciągało się przed domem mojego dzieciństwa! Ileż widziałem miejsc, które określano tym samym słowem, ileż nieudolnych naśladownictw i połowicznych imitacji! Nie wspominam nawet o żenujących płotkach malowanych we wszystkie kolory tęczy, co szczebelek - to inny, o krawężnikach z opon, o prętach z plastikowymi butelkami, odstraszającymi krety. Ale te równo ugracowane ścieżki, wytyczone od sznurka klomby, symetryczne żywopłoty, betonowe krawężniki, podmurówki, krany, rurki, siatki… nie. To nie to. Ogród oliwski był pięknym żywym organizmem, misternie skonstruowaną całością, małym wszechświatem.

Moje pierwsze wspomnienia, podobnie jak pierwsze wspomnienia ludzkości, pochodzą właśnie z ogrodu. Dwa wielkie orzechy i równie wysoka czereśnia ocieniały moje dzieciństwo - czereśnia od pełnej wiosny, orzechy od połowy lata. A pod nimi - skarby botaniczne. Olbrzymie ceglastorude dalie, przewieszające się przez kruche listwy drewnianych rusztowań - rusztowań, na których pięły się róże, ciężkie od kwiatów różowych, białych i purpurowych. Czerwieniejące jesienią liście drzewa octowego. Rozgniecione w trawie czereśnie, wabiące roje os, i czerniące palce łupiny orzechów. I wreszcie wózek, wózek ustawiony pod drzewem, z którego gałęzi zwieszał się na kablu miniaturowy mikrofon; to dzięki niemu rodzice, siedzący w domu na herbacie, mogli usłyszeć najcichszy nawet płacz.

- Ale dziady - mówiła jedna nieświadoma sąsiadka do drugiej - ale po dziadowsku to dziecko… Niby, pani, kulturalne ludzie, samochód mają, książki niby czytają, dyskutują, pani, piątek świątek, a dziecko? Po dziadowsku. Ani koronek, ani śliniaczków, ani fikuśnych ubranek, takie to jak u najgorszych, byle co, byle śpioszki, pani, wstydu nie mają.

Albo:

- A słyszała pani o tym ich Pawle? Słyszała? Ano, do Niemiec wyjechał, pani, na stałe. A kogo w dzisiejszych czasach za granicę puszczają, pani, no kogo, ja się pytam? Szpiegów puszczają. Pani sobie myśli, że takiego, co nie jest szpiegiem, to puszczą? W życiu. Jak rany Julek. Przyszli ubecy, pytają: „Podpiszesz? Nie podpiszesz, to nie wyjedziesz”. A on wyjechał. To pani myśli, że nie podpisał, a wyjechał? W życiu. Tak to, pani, jest. A to dziecko? Po dziadowsku.

Zaś kabel czułego mikrofonu, wplątany w gałęzie orzecha i pędy róż pnących się po ścianie aż do wysokości okien - tak, że babcia, spiesząc się czasem z wizytą albo na wernisaż, ścinała róże przez lufcik - ów kabel, idealnie bezstronny, doprowadzał każde słowo sąsiadek do ustawionego w dużym pokoju radia i cała rodzina zaśmiewała się do łez.

Nie pamiętam jednak ani grzechotek wiszących nad moją niemowlęcą, dyniowatą głową, ani wnętrza wózka; pamiętam tylko jego odległy kształt, kiedy, oślepiająco biały w letnim świetle, nosił mojego drogocennego braciszka, mojego małego braciszka, którego planowałem udusić albo zaszlachtować; mojego braciszka, który w jakiś czas później obdarzył mnie miłością tak głęboką i bezkrytyczną, że nazwał mnie imieniem Aka, imieniem boskiego wodza z Wyspy Wielkanocnej; mojego braciszka, który na zdjęciach zawsze stawał tuż przy mnie, leciutko pochylony i przytulony do mojego ramienia, mojego braciszka, który po dziś dzień nazywa mnie braciszkiem.

A więc pamiętam go z niezmiernie długiej perspektywy, ciągnącej się przez pół ogromnego wówczas ogrodu. Musiałem siedzieć w piaskownicy albo w cieniu jaśminów i na chwilę tylko podnieść oczy, by ujrzeć ostrą biel wózka. Potem skierowałem wzrok na biedronkę maszerującą po strzępiastym liściu krwawnika albo na niebieskie płatki irysów, na których prowadziłem sumienne badania świata, odnajdując odpowiedzi na wszystkie pytania. Odpowiedzi i pytania, które zdążyłem bezpowrotnie zapomnieć.

*

Tam właśnie obserwowałem parzące się ślimaki, szczypawki mieszkające pod starymi pniami, rzadkie rośliny, żaby i biedronki.

- Kocham papieża - powiedziałem kiedyś z przekonaniem, stojąc przed jego konterfektem - bo jest dobry. I żaby kocham. Bo są pożyteczne.

*

Latem wynosiłem przed dom stół, kredki i papiery.

Skoro tylko skończyło się śniadanie i babcia zapędziła nas do zmywania talerzy, szorowania zębów i podlania wysoko umieszczonych kwiatków - „…nie wchodź na biurko jedną nogą, tak od razu, i to z konewką, rób jak ja, najpierw stołeczek, tylko nie ten na krzywych nóżkach, bo można spaść, potem krzesło, tylko uważaj, bo jest składane i można się z niego zsunąć, jeśli się odpowiednio nie stanie, a dopiero wtedy na blat biurka, i podlewaj uważnie, żeby nie przelać, bo zaleje książki…” - mocowałem się przez dobry kwadrans, znosząc po schodach stół, krzesło, kartony i kredki w niezliczonej ilości plastikowych pudełek po lodach; za każdym razem wymyślałem kolejne kombinacje, byle tylko jak najmniej nachodzić się po schodach, w rezultacie czego planowanie optymalnego rozwiązania zajmowało mi więcej, znacznie więcej czasu niż samo noszenie.

Wreszcie, stojąc po kostki w soczystej trawie - która zdążyła już wyschnąć z rosy, kiedy my jedliśmy nasze dwugodzinne śniadanie - rozglądałem się, zadowolony, dookoła. „A więc zniosłem wszystko” - myślałem, i z iście generalską miną dokonywałem przeglądu moich barwnych hufców, po czym rozstawiałem je starannie, pamiętając o świętych zasadach ergonomii. Wystarczyła drobna pomyłka, a już otrzymałbym od babci reprymendę w chwilę po jej zejściu do ogrodu.

- Dzieci - mówiła - przynieście mi, proszę, leżak… a to co, czemu masz z lewej strony kredki, a z prawej książkę, przecież sięgasz po kredki prawą ręką, a książkę czytasz wtedy, kiedy nie rysujesz; tylko ci przeszkadza, kładziesz na niej łokieć i wykrzywiasz kręgosłup…

Potem siadała pod orzechem, w półcieniu, cała w jasnych piegach słonecznych prześwitów, i rozkładała szeleszczące strony pism literackich lub grające ciszej kartki książek. Jeśli nie liczyć owadziego brzęku i śpiewu ptaków, które w ogrodzie babci zdawały się mieć wieczny okres godowy, panowała zupełna cisza. Popołudniami zdarzało się, że od strony lasu, zza żywopłotu, drzew octowych i krzewów różanych dobiegały krzyki jakichś oliwskich wyrostków grających w piłkę; posługiwali się innym językiem niż my i zawsze miałem wrażenie, że należą do innego świata, bezpiecznie odgrodzonego od nas ciemnymi liśćmi lip i klonów.

Babcia uważała, że nie powinniśmy o nich nigdy źle się wyrażać.

- Owszem - mówiła, unosząc wzrok znad książki - ich zachowanie należy określić jako co najmniej niestosowne; ale jestem przekonana, że to nie ich wina.

- Nie nauczyli?

- Nie nauczyli. Trzeba im raczej wskazać odpowiednią drogę, a nie potępiać. Zresztą, posługują się swoim językiem z pewną maestrią, nie sądzisz? Ostatecznie, mając do dyspozycji tak niewiele słów, przekazują sobie dość skomplikowane treści. Nie chciałabym, żebyś się od nich nauczył słownictwa, ale przysłuchuj się czasami sposobowi, w jaki operują kilkoma zmiennymi, by wyrazić całą gamę uczuć.

I wracała do książki.

Popołudnie szło od strony żywopłotu; trawa powoli ciemniała i nabierała ciężkiego zapachu, a wszystkie cienie wędrowały po niej ku zachodowi, prężąc się i naciągając aż do zatracenia kształtów.

- Zobacz, babciu - mówiłem wtedy - dziś narysowałem dwie kwatery. Biczowanie i Cierniem koronowanie.

- Dość okrutne. Za dużo naoglądałeś się niemieckiego średniowiecza.

- O, nie całe jest takie. Taki na przykład Lochner. Albo Witz. Niemcy też mają specyficzne sposoby na wyrażenie tkliwości.

Miałem wtedy siedem, może dziewięć lat. Byłem przemądrzałym chłopcem.

Zdarzało się, że biegłem po drugi leżak i siedzieliśmy pod kasztanem w plamach znikającego światła, rozmawiając o różnościach tego świata. Babcia zapominała o przygotowaniu obiadu albo po prostu mówiła z rozbrajającą szczerością:

- Nie znoszę gotowania. Zawsze uważałam, że powinnam mieć żonę. Nie ma drugiej równie nudnej roboty, co gotowanie.

I po chwili:

- Czy opowiadałam ci, jak Julek robił zupę lukullusową?

*

To, co zachowało się z dawnego ogrodu w pryzmach mojej pamięci, przypomina resztki pokruszonych liści, które znajdowałem niekiedy w starych numerach „Przekroju” i „Anteny”: czerwone, żółte i rdzawe ułomki, zbyt mizerne, by potraktować je nawet jako masę objętościową bukietu; niejasne fragmenty obrazów i urywki zdań. A przecież wiem doskonale, że właśnie wtedy, pod ceglastoczerwonymi daliami mego dzieciństwa, w zakamarkach drewnianych szkatułek z guzikami, w duszących kaskadach kwitnącego jaśminu została mi objawiona pierwotna prawda życia, której odtąd miałem bezskutecznie poszukiwać.

Zdarza się niekiedy, że nawinie mi się pod palce, uszy lub powieki jeden z owych pradawnych ułomków - zdanie, w którym pobrzmiewa echo zapomnianego ceremoniału; wyleniały strzęp lamy, oddarty od kapiących złotem ornatów, strzęp, który przeżył swoich kapłanów, swoje świątynie, swoje bóstwo; wielkie ścienne malowidła, ukazujące damy i kawalerów czasu minionego, owe malowidła zatarte i zazdrosne, istniejące jedynie w przesianym przez oka gałęzi błękicie, w szumnym brzęczeniu trzmiela nad kwiatem kapryfolium, w dekadenckiej łodyżce konwalii.

Z czasem ogród zmizerniał. Kiedy odwiedzałem babcię po skończonych lekcjach i znajdowałem całość uboższą o jakieś drzewo, kępę krzaków, gałąź choćby, szedłem po schodach, tupiąc głośniej niż zwykle, i przyciskałem dzwonek zbyt natarczywie. Wiedziałem bowiem, że z wymianą każdej połamanej płyty chodnikowej, z wyrąbaniem każdego drzewa, z nieuniknioną śmiercią każdego krzewu róż czy piwonii, który stłamsiły panoszące się chwasty, wiąże się bezpowrotne zacieranie pierwotnego kodeksu, wymazywanie pradawnych formuł i poematów, blaknięcie i tak wyblakłych fresków.

I wreszcie, kiedy pewnego jesiennego popołudnia przechadzałem się po ogrodzie, o ileż skromniejszym i mniejszym od ogrodu mego dzieciństwa, kiedy obrzucałem wzrokiem połamane pergole, z których zwieszały się smętne pędy zdziczałych róż, kiedy przypatrywałem się zarosłym dziuplom, wspominając niegdysiejsze sikorki, którym zimą wywieszało się na gałęziach nabite na kawałki drutu kostki słoniny, kiedy szurałem podeszwami w butwiejących brunatnych liściach orzecha, zakrywających pociemniałą jesienną trawę, zrozumiałem w wielkim - nie, nie olśnieniu - w wielkim ociemnieniu, że istnienie raju nie jest oczywiste samo w sobie. Że naturalnym stanem ogrodu jest dzika puszcza i gruzowisko, że wszelkie piękno jest w istocie wynikiem walki - czy z Bogiem, czy z chwastami, czy z administratorem, który uparł się, by wyrąbać kapryfolium, pnące się po piorunochronie jak kolumna Berniniego.

Tak oto ja, ten sam ja, który jakże często nosił w sobie ukryty żal, że babcia, tak niegdyś silna i odważna, nie potrafiła obronić kruchości tego świata, nie przechowała dla mnie wersetów, które po tylekroć czytywała mi w dzieciństwie, nie ocaliła białych bram z jaśminów ani kęp floksów, nie ukręciła ze sznurków bicza na ideę betonowych krawężników i ideę wycinania pokrzyw, motylich rezydencji, tak, ten sam ja pojąłem przerażającą delikatność wszystkiego, co piękne. Gdybym - póki babcia nie zapadła się ostatecznie w fotel - dorósł na tyle, by samemu bronić ogników, krzewuszek, pysznogłówek i miechunek, czyli pieprzu tureckiego, wtedy przeznaczenie ogrodu nie wypełniłoby się tak, jak teraz się wypełniało.

Stanąłem pod czereśnią i długo płakałem.

Bogowie bowiem dręczą śmiertelnych, ukazując im prawdę jedynie wtedy, gdy mają pewność, że nie zostanie przez nich pojęta.



Rozdział XXIII

- A co tam piszesz? - pyta babcia znad jakiegoś pisma.

- Powieść o tobie, babciu.

- O mnie? O takiej cholerze?

- Dlaczego cholerze? O wspaniałej babci.

- No, taka znowu wspaniała to ja nigdy nie byłam. Te zdrady z Julkiem. Ale jak ja bym pisała, tobym napisała wszystko. I jak?

- Co i jak?

- I jak ci idzie?

- Fatalnie. Nic się nie klei. Bo albo muszę iść chronologicznie, a to bez sensu, bo ty nigdy nie opowiadasz chronologicznie, albo dygresjami, a wtedy nikt się nie zorientuje, o co chodzi.

- To sobie przeczyta dwa razy.

- No, pewnie to jest jakiś sposób.

*

Kiedy miałem trzynaście czy może czternaście lat, matka dała mi na podróż do Krakowa Niepokonane; teraz myślę, że za wcześnie, ale wtedy wcale nie miałem takiego wrażenia. A potem było wiele jeszcze książek z mitycznego hrabstwa Yoknapatawpha, przez które coraz pewniej brnąłem po wyboistej prozie Faulknera, wiele jeszcze rezydencji z kolumnami od frontu, wiele pól bawełny, zakopywanych po nocach sreber i melancholii spalonych plantacji.

Wszystko to rozumiałem.

Wiedziałem – z opowieści – co to jest dwór z klombami floksów i róż, z wozownią, stajnią, czworakami i stodołą. Wiedziałem – z opowieści – o wiejskich ceregielach, porządkach grzeczności, o ustalonych przez wieki obyczajach. Wiedziałem – z opowieści – co to jest pański gest, bale w Kijowie, jeżdżenie do wód. I z opowieści wiedziałem, jak wszystko to pada w gruzy.

Teraz czytam wiersze starego poety, czytam jego przekład gnostyckiego Hymnu o Perle, który Margot kupuje, ilekroć znajdzie w antykwariacie, a potem rozdaje przyjaciołom, bo to o Marghericie, Perle, leżącej na dnie oceanu w splotach smoczego cielska; czytam i odnajduję tam to, o czym wiedziałem od zawsze, tak jak wie każdy z nas, że wszyscy jesteśmy synami i córkami Króla.

*

Kultura jest rozumnym powtarzaniem. Faulkner i gnostycy mówili mi raz jeszcze to, czego nauczyłem się z opowieści o Lisowie. Ale z czasem zauważyłem, że nad grządką truskawek, przy wieczornym ścinaniu kwiatów wśród komarzych rojów, na leżaku w ogrodzie babcia mimochodem powtarzała mi słowa wielkich. Powoli odkrywałem, że kiedy odpowiadała mi o szalonym księciu duńskim i o tym, jak Teryda kąpała Achillesa w Styksie, kiedy mówiła: „Bóg jest albo dobry, albo wszechmocny” czy „Myślę, więc jestem”, kiedy broniła Judasza i spierała się z Bogiem, to płynęły od niej ku mnie te wieczne wersy, z których zbudowana jest Europa.

Czasem nawet podawała źródła, z których cytowała.

- Kto to powiedział? - wołała do mnie z drugiej strony działki, ścinając kwitnący bez. - No? Jak to kto? Kartezjusz, czyli Dekart.

To ostatnie na wydechu, z oburzeniem, jak można tego nie wiedzieć w wieku lat siedmiu.

- Paskal, pisze się Pascal.

Albo wołanie z łazienki; tam suszarka, tu radio:

- Co to było?

- Andante cantabik.

- Jakie Andante cantabile? Jak to Andante cantabile?! To nie jest nazwa utworu, tylko oznaczenie tempa części. Andante, powoli, od chodzenia. Jest largo, czyli jeszcze wolniej, jest allegro, czyli szybko, presto, tak samo, jeszcze con brio, z ogniem, żwawo… co tam jeszcze… a, con tutta la forza, z całą siłą.

Albo:

- …jak u Maupassanta, prostytutki to jedyne przyzwoite kobiety. Jacuś - z troską - czy ty już czytałeś Maupassanta? Może to nieodpowiednie w twoim wieku, ale ja, kiedy miałam dwanaście lat, wyciągnęłam z biblioteki ojca Pożegnanie jesieni i przeczytałam z wypiekami na twarzy… bo tam były takie opisy, że ona go objęła psychicznymi nogami, i tak dalej, wtedy to było uważane za szczyt zepsucia; ojciec, jak się dowiedział, to mu włosy stanęły dęba, no, stanęłyby, gdyby nie był łysy. Ale nie zaszkodziło mi to jakoś specjalnie. Za to rozumnie zauważył, że teraz i tak mogę już czytać wszystko. A wiesz, że Hela Bertz….

- Jaka Hela Bertz? - zapytałem nieśmiało, bo mimo ukończenia dwunastu lat nie czytałem jeszcze Pożegnania jesieni.

- Jak to jaka? Ten wamp, w którym kocha się Atanazy… to ta Hela Bertz, czyli Bela Hertz, naprawdę istniała i rzeczywiście była Żydówką, zresztą niesłychanie piękną i interesującą, miała pseudonim Czajka, a jej męża nazywano przez to Czajnik. Bardzo zabawnie razem wyglądali, bo on mały i śmiesznie podrygiwał, kiedy tańczyli… po wojnie ją nawet poznałam, potem robiłam z nią jakąś audycję… była już podstarzała, utyta, rozfasowana, jak stara Jędrusik, podobny typ, ale mimo wszystko wciąż niezwykła kobieta. Wyobraź sobie, maleńkie mieszkanko, dwa pokoiki, od podłogi do sufitu zdjęcia, obrazy, pamiątki, Witkace, nie-Witkace, cuda niewidy. Byłam tam nawet z twoją mamą. Strasznie się jej tam podobało, ale trochę się bała Czajki. Jak wamp, to wamp.

I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej.

Potem przyszedł Shakespeare, Epikur, Homer. Czasami mówili piękniej, czasami nudniej. Ale byłem u siebie.

*

Wtedy właśnie, z namaszczeniem przekładając kolejne stronice Złotej legendy, zrozumiałem w nagłym rozbłysku dziecięcej mądrości - która, jak dotąd, jest moją jedyną mądrością - że mylili się hagiografowie. Myliło się owo plemię pracowite i podejrzliwe, które pomiędzy akantami malinowymi a grynszpanowymi, pomiędzy czterema skrzydlatymi bestiami a małpami dokazującymi na pośledniejszych marginesach wypełniało kolejne linie inkaustem czarnym jak habit i, z rzadka, minią, przynależną inicjałom i wyjątkowo katowanym męczennikom. Mylili się ci posępni, zakapturzeni detektywi łaski Bożej, ci szpiedzy Opatrzności, stawiający jeden pod drugim tysiące płotów czarnych liter, czarnych wyrazów, czarnych zdań.

Cuda jawiły im się jako coś wyjątkowego - jak wielkie, tropikalne motyle, migające w prześwitach stron świata, motyle kruche i piękne, które trzeba uważnie, uważnie, żeby nie połamać skrzydeł i nie zetrzeć tęczowego pyłu, usypiać słodkawym eterem scholastyk i wyciągów z uczonych pism, a potem zamykać in saecula saeculorum w wysadzanych perłami, okutych złotą blachą relikwiarzach świętych kodeksów. I biegali po łąkach historii w rozwianych habitach, ocierając pot z tonsur, biegali z białymi siatkami dogmatów i sylogizmów, tropiąc co piękniejsze okazy.

Niektórzy w poszukiwaniu najwspanialszych trofeów udali się za ocean; jedni, ciskani na małych łódeczkach z jednej fali na drugą, dobili do odległych lądów, pachnących piżmem i kasją. Inni przepadli na zawsze w kipieli i snuli się przez wieki całe po dnie oceanów, uganiając za fantasmagorią podmorskich motyli, dopóki czas i woda nie rozmyły ich ze szczętem. Jeszcze inni popadli w obłęd. Po latach, odpoczywając w celi rodzimego klasztoru, owiani resztkami odległych aromatów, skrywający wstydliwie w fałdach habitu sprośne tatuaże na przedramionach i marynarskiej piersi, obracali klucz w zamku, a obruszoną cegłę - w murze, i noce całe spędzali na rozkoszowaniu się swoimi kolekcjami cudów. Opukując i ostukując szklane gablotki, wywąchując ze skrzydeł i odwłoków odór naftaliny i kamfory, hagiografowie owi, nieszczęsne ofiary własnej kronikarskiej manii, na zawsze pozostawali dalece bardziej własnością zgromadzonych przez siebie cudów, aniżeli one - ich własnością.

Wertując Złotą legendę, pod tłuszczykiem dewocji i kronikarskiej rzetelności wyczuwałem surowy, ascetyczny kościec - nieprzejednaną manię odnajdywania tego, czego człowiek może dokonać na sposób cudowny. Dla mnie jednak cudowność była podówczas - i jest chyba nadal - oczywistą naturą świata.

W wysokie wieczory lata, kiedy niebo zachodziło nad polaną za płotem, miękko płożąc się po głowach lasu i rosa już, już spaść miała na ciemnozieloną trawę, trawę soczystą i pewną swej czerniejącej zieleni, posłusznie znosiłem do domu leżak babci, stolik, pojemniki kredek, wreszcie jakiś spiętrzony poliptyk z obowiązkową predellą i zwieńczeniem, doklejonymi na słowo honoru taśmą klejącą - wtedy znajdowałem czas na myślenie, przez cały dzień bowiem czas wydawał mi się niewystarczający, zapięty o jeden guzik za wcześnie. Wtedy, w ciepłym świetle lamp (osłoniętych abażurami z odwróconych słomianych koszyków) myślałem o wspaniałościach świata całego; a kiedy kładłem się spać, z głową ciężką od budzącego się snu, już tęskniłem do następnego dnia. Bo wiedziałem, że będzie dniem cudownym.

*

Tyle się przecież wtedy działo! Mijały miesiące i kwartały, Boże Narodzenia przechodziły w Wielkienoce, a Wielkienoce - w Boże Narodzenia. Wieszaliśmy łańcuchy, a babcia opowiadała nam, jak zajęła się kiedyś ogniem od świeczek, zajmując się świeczkami. Ugasił ją kuzyn, Adaś Bahr.

- Kuzyn, babciu? Jaki kuzyn?

- A, od Broklów. Jakiś cioteczny brat mamy. Może syn siostry mojego dziadka? Nie, bo dziadek nie miał sióstr. To może cioteczno-cioteczny brat, nie wiem. Ważne, że ugasił.

Tak, z tym nie sposób się nie zgodzić. Tym bardziej że ugaszenie mojej zapalczywej babci zawsze musiało być trudne, a w czasach jej młodości - szczególnie.

W Białymstoku i w Gdańsku choinki płonęły jeszcze kilkakrotnie, raz z przerzutami na firanki.

- Wiesz, bardzo się cieszyłam, bardzo, bo były paskudne. Efekt skąpstwa twojego dziadka, który wolał materiał tańszy o parę groszy, choćby był nie wiem jak brzydki. I spłonął, ha, spłonęły te obrzydliwe firanki.

I kiedy w Boże Narodzenie ubieraliśmy drugą choinkę - pierwszą u siebie w domu, drugą w Oliwie… zaraz… a na początku? Jak było na początku, kiedy mieszkaliśmy tylko w Oliwie? Na pewno byliśmy za mali, by zawieszać bombki i gwiazdy, rozsnuwać na pachnących gałązkach watę śniegu i opasywać je kolorowymi łańcuchami, które ponoć upamiętniają wszystkich tych zamierzchłych pradziadków, którzy, jak dziadek Brokl, poszli na Syberię. Tak czy owak, w czasach kiedy wolno nam już było brać do rąk wszystkie szklane i papierowe, świecące i matowe cacka, rok w rok znajdowaliśmy w pudełkach te same prastare bombki o osmalonych brzuścach i okopconych złotkach, te same pomarszczone, zeskwierczałe ozdoby, które rodzice kazali nam wieszać na uboczu, a które ja zawsze starałem się umieścić na najpocześniejszym miejscu, bo podziwiałem ich zwęglone splendory, ułożone z taką godnością na dnie pudełek, ułożonych na dnie starych waliz, ułożonych na dnie pawlacza.

Czasami marzyłem skrycie, że choinka raz jeszcze, jak za dawnych czasów, zapłonie jasnym ogniem, a wszystkie bombki na powrót zrównają się w urodzie. Póki jednak tak się nie stało, wpatrywałem się z czułością w zniszczone i coś im nuciłem.

*

Dom był jak gyneceum. Do dziadka, i owszem, przychodził czasem „Kochaś” na dwie czy trzy partyjki szachów; ojciec bywał chyba codziennie. A jednak opiekowały się nami niemal wyłącznie kobiety: mama, babcia, ciotki, znajome i siedem córek sąsiadów. Jeśli więc mówiłem o sobie w czasie przeszłym, to tylko rodzaju żeńskiego; ojciec się strasznie zżymał, słysząc te „zrobiłam”, „powiedziałam”, „iszłam”; pienił to, walcząc z całym stadem zachwyconych kobiet.

- I tak mężczyzna to gorszy gatunek człowieka -rzucała mu babcia i wycofywała się z placu boju.

*

Ach, te koleżanki babcine, te szczebiotliwe, przynoszące miodowe cukierki (w celofanie z nadrukiem plastra miodu), te pochylające się! Zapadnięte i wyłupiaste, pomarszczone i pucołowato gładkie, rozmowne i milkliwe, ubrane w szare płótna i wełny, grzechoczące perłami, to znów kwiecisto-pastelowe, z zakładeczkami, kokardkami i guziczkami; Pani Krysia, pani Wanda, pani Mira! Pani Elżbieta, rzeźbiarka, która od progu wołała:

- Jaką on ma piękną głowę. Ja go muszę, muszę wyrzeźbić!

A ja, cały szczęśliwy w swojej czteroletniości, nadymałem się, ile mogłem, i wystawiałem ręce do całowania, bo pani Elżbieta zawsze całowała mnie we wszystkie palce, jeden po drugim, a łańcuchy z ciężkiego srebra podzwaniały na przegubach jej szczupłych rąk. Byłem jak mały cesarz. Rodzice uznali to za gorszące. Ja nie. Pamiętam, że potem bardzo mi tego całowania brakowało.

*

Jedną z tych wizytantek pamiętam szczególnie dobrze, choć widziałem ją przecież raz tylko: przekrzywiony na bok diadem, skrzący się brylantami najczystszej wody, obszycia z czarnych koronek i siateczka drobnych zmarszczek wokół przepiórczych oczu zdradziły mi od razu, kim tak naprawdę była owa dama i co sprawiło, że wszyscy traktowali ją z takim szacunkiem i atencją, jakby w paradnym fotelu babci zasiadło uosobienie diamentu. Cesarzowa Eugenia, wdowa po Napoleonie III i Drugim Cesarstwie, bo ona to była, rzecz jasna, pochyliła się nade mną, spozierając zza złotego lorgnon i, szwargocąc do mnie po francusku, uszczypnęła mnie w policzek, tak jak wcześniej szczypała Marcela, Jasia Cocteau i Lampedusę. Szczypała, trzeba było jej to przyznać, z rzadko spotykaną naturalnością i bezpośredniością; wydawało się, że jedyną rozrywką Jej Cesarskiej Mości od dnia owdowienia było podróżowanie po Europie i poznawanie coraz to nowych pucołowatych pisarzy w tym okresie ich życia, w którym wciąż jeszcze byli bardziej łasi na czekoladki niż na pochlebstwa; mogła sobie do woli trenować na nich szczypanie w policzek, co tłumaczyło doskonałość jej kościstych gestów: przybliżanie dłoni do twarzy dziecka i - w kulminacyjnej chwili - kokieteryjne przekrzywienie diademu żywiołowym potrząśnięciem głowy.

Fakt, że odwiedziła mnie nie na Riwierze czy Sycylii, ale pofatygowała się aż do Oliwy, do paradnego fotela mojej babki, dodawał jeszcze temu wydarzeniu splendoru. Przyglądaliśmy się sobie nawzajem z sympatią i wyrozumiałością dla reszty towarzystwa, które nie potrafiło nawet dostrzec maestrii uszczypnięcia, nie mówiąc już o zachwycaniu się drobniejszymi niuansami sytuacji. Po chwili - uświadomiłem sobie wtedy, że dziwny dźwięk, który towarzyszy każdemu jej gestowi, to dobiegające z fałdów sukni nieustanne podzwanianie drobnych przedmiotów - wyjęła spomiędzy zakładek i koronek wachlarz, flakonik z solami trzeźwiącymi, maleńkie lusterko oprawne w heban inkrustowany kością słoniową i wreszcie niewielkie złote puzdereczko, w którym - kiedy je otworzyła z cichym, dystyngowanym trzaskiem - ukazała się jedna jedyna, przeznaczona specjalnie dla mnie orzechowa pralinka z cudowną, wonną połówką włoskiego orzecha na lukrowanym czubku.

Ukłoniłem się, raz jeszcze zerknąłem na dyskretny blik światła w szkłach lorgnon, skry w diademie i, delikatnie prowadzony za pachnącą czekoladką rękę, zniknąłem w małym pokoju.

Moi rodzice przez wiele lat uparcie wypierali się znajomości z cesarzową. Jednak wspomnienie tamtego wieczoru - a przede wszystkim tamtej pralinki - było tak niezatarte, że w końcu skapitulowali przed moją dziecięcą pewnością.

*

One były nawet w śmiechu i rozdawaniu czekoladek poważne, czuć było, że noszą ciężar dostojnego wieku; a babcia dalej „nijakiego hunoru nie miała”, na działkę chadzała w trampkach, mówiła „cholera” i powtarzała nam przedwojenne wierszyki:

Droga Andziu, rzekła ciotka,

nie obgryzaj mi nagniotka.

Andzia ciotki nie słuchała,

zgryzła i zwymiotowała.

Nic mnie nie mami, nic mnie nie nęci,

odkąd cioci Mani biust się w magiel wkręcił.

Kiedy indziej opowiadała nam o lisowskich babach. O tej, którą mąż tłukł powrozem wymoczonym w wodzie, a ona mówiła: „Bo jak un mnie obije śnurem, to mnie tak na duszy lekutko jak po świentej spowiedzi”. O tej, która śmierdziała na kilometr i miała w zwyczaju wygłaszać sakramentalnie: „Trzy razy sie ukąpie. Raz mnie ukąpali, jako sie rodziłam, drugi raz do ślubu, a trzeci mnie do trumny ukąpio”. I wreszcie o tych, co tak się potłukły, że trafiły pod sąd: „To ja jij łod bezkursyj, to una mi łod latawic, to ja jij tyłek pokazała, to una mi przodek - bo stawały naprzeciw siebie i podnosiły spódnice; tyłek był obrazą pomniejszą, przodek zaś znaczniejszą - no, to jak una mi przodek, to ja jij: «Ty sufraganie!», a wtedy jak chyciła za kołek, jak rzuci sie ta do bicia…”

Bez cienia wstydu odsłaniała przed nami tajniki świata dorosłych; kazała nam się odwracać tyłem do telewizora, kiedy ktoś komuś odcinał głowę albo odstrzeliwał rękę (do dziś pamiętam, jak przyglądałem się wzorom na słomiance nad tapczanem, a od telewizora dolatywały jęki i wystrzały), ale nie miała nic przeciwko, jeśli obejrzeliśmy jakieś nagie ciało. - Dzieci - wołała na przykład - dzieci, chodźcie zobaczyć - porzucaliśmy lego, wpadaliśmy do pokoju babci, a tam leciała reklama Palmolive’u. - Zobaczcie, jaki ta pani ma piękny biust.

- Och - mówiła innym razem, ścinając wysokie kity białego, różowego i purpurowego astilbe - z tym dziewictwem same problemy. Dziewica, nie dziewica, potem tylko stresy. Najlepiej jednak w tych prymitywnych plemionach, gdzie ryt inicjacyjny… jeszcze ze dwie różowe… ryt inicjacyjny, to znaczy przechodzenie w dorosłość, wygląda tak: zwołuje się całą wioskę do dużego fallusa z brązu lub gładzonego drewna, tańczy się i śpiewa, po czym małe dziewczynki, małe, bo tam dojrzewają szybciej, w ciepłych krajach… no taka Julia, na przykład, miała dwanaście lat… i te małe dziewczynki, powiedzmy dwunastoletnie, sadza się na fallusa i po krzyku. Żadnych problemów, czy dziewica, czy nie, bo wiadomo, że nie. I jeszcze dwie białe kity. A nie byłoby ładnie dociąć trochę spirei?

A my, przechodząc nad rewelacjami antropologicznymi do porządku dziennego, doradzaliśmy, czy warto dociąć spirei, czy może jeszcze ze dwie gałązki astilbe.

*

Wieczorami zaś, nad zsiadłym mlekiem, koniecznie zbrylonym - o, jakże uwielbiałem te kwaśne kawały rozmiękłej porcelany - nad pieczonym jabłkiem, posypanym cukrem i cynamonem, albo nad kanapką z powidłami z węgierek, babcia pokazywała mi Europę.

- Aaa, w Lisowie były inne śliwki - wcina mi się nagle niepostrzeżenie babcina narracja, która na chwilę tylko przycupnęła na boku - lepsze na powidła, większe i soczystsze, tylko ciężej odchodziły od pestki; latem w ogrodzie buzowała kuchnia polowa, gdzie nad ceglanym paleniskiem babcia Wanda, otoczona czeladzią, celebrowała swoje alchemie niesłychane, dyrygując całymi hufcami miedzianych kotłów i patelni, bo wiesz, do miedzi tak nie przywiera, a potem znoszono do piwnicy kolejne pokolenie dżemów, konfitur i powideł, pokolenie starannie opisane, obklejone etykietkami jak sto czterdzieści cztery tysiące zbawionych…

Europa - czymże była Europa? Jak ją widziałem wieczorami - upojony powietrzem ogrodu, zmęczony karmieniem kaczek i łabędzi w parku, zachwycony potępionymi spadającymi w przepaść na ołtarzu Memlinga, rozżalony na cały świat, że niebawem będę musiał iść spać, choć świat stoi przede mną otwarty na oścież i wykłada na kontuar kolejne bele migotliwych tajemnic?

Była to Europa-puzdro, Europa-szkatuła, wykonana przez biegłych w swej sztuce rzemieślników dla rozkapryszonego dziecka, Europa intarsjowana mahoniem i palisandrem, Europa pełna skomplikowanych maszynerii i automatów, którymi nie muszę sobie zaprzątać głowy, choć przecież miło obserwować ich frymuśne sztuczki; Europa zaludniona małymi panami we frakach i paniami w gorsetach i sukniach z tiurniurami, Europa skrzypiec i fortepianów, Europa, gdzie każdy przedmiot był dopełniony ornamentem, a rzeczom zbytecznym nie odmawiano prawa do istnienia - jawiła mi się więc jeszcze w swej nienaruszonej postaci, taka, jaką mógł ją widzieć mój prapradziadek-automobilista, wierzący święcie w kwasorody, luminescencję i parę wodną: szklano-złocista, kryształowo-pałacowa, odświętnie iluminowana gazowymi latarniami, wznosząca się ku niebu na niewidocznych konstrukcjach z surowej cegły i żelaza, które spod warstw stiukowych puttów i złoconych róż miały odsłonić dopiero obie wielkie wojny.

Oczywiście, była jeszcze buchalteria - bo jak zaksięgować parawany i obrazy, porcelanę i zdjęcia, domy i mieszkania, które istniały, ale już nie istnieją? Z ludźmi o tyle prościej - umierali, szli do nieba lub piekła. Ciotki, prababcia, praprababcia, pan Korytko i pani Korytkowa, wszyscy rozstrzelani Żydzi i Gołda, na którą spadła skrzynia z jajkami. Ale rzeczy?

Gdzie odfrunęły wachlarze z czarnych piór, które lisowskie dzieci włóczyły po polach?

A amati Miszy Sicarda - czy amati może spłonąć bezpowrotnie?

Czy jabłoń, rozpłatana przez rosyjski pocisk, kwitła gdzieś jeszcze i czyjej jabłka spadały w jakąś trawę nieznaną?

Musiał przecież istnieć jakiś raj, no, przynajmniej czyściec przedmiotów, gdzie trafił prawie cały Lisów, razem z resztą puttów i kryształów mojej Europy, by cierpliwie czekać rychłego powtórnego przyjścia.

Nie była to żadna spójna koncepcja, jedna z owych wspaniałych idei, które dzieci obmyślają jak średniowieczną summę - sam przecież tworzyłem krainy, z ich rozległymi, wykwintnymi kartografiami, królestwa rządzone przez mityczne dynastie, odrębne rasy smoków i aniołów - ale jakieś podskórne przekonanie, które ukrywałem w zakamarkach umysłu nawet przed samym sobą.

Przykro mi, ale nie pamiętam, co sprawiło, że zrozumiałem całą rozpaczliwość przemijania, a zarazem to, że ta Europa, w której istnienie wierzyłem, jeśli nawet istniała - nigdy już nie powróci. Rozumiem, że czytelnikowi byłoby może miło przeczytać, jak to stłukłem wenecki wazon z niebieskiego szkła i wtedy… albo znalazłem w parku martwego gołębia, no, słowo daję, te łapki - co za rozpacz - i wtedy… ale nie. Nie.

Była to chwila bolesnej, jaskrawej iluminacji - jedyny sposób, w jaki można się dowiedzieć naprawdę ważnych rzeczy. Może tłukłem się z bratem na klonowe kije, może rysowałem malinowo-turkusowe skrzydła zwiastującego archanioła, a może przyglądałem się życiu stonóg pod odwalonym kamieniem. To nieistotne. Bogowie otworzyli niebo, zesłali na mnie promień blasku i pokazali mi - jak każdemu - że się mija. Zrozumiałem, że nie ma czyśćca przedmiotów. Że nikt nie czeka na zaginione listy, nikt nie czyta spalonych książek, gruz nie obróci się w domy, a skorupy - w filiżanki z paradnego serwisu praprababci. Rzeczy utracone nie żyją - leżą w ziemi i fruną w powietrzu, bez grobowców. Nie odparowałem ciosu, anioł okrzepł na kartce, stonogi się rozbiegły. A ja, pamiętam to dobrze, szedłem przez ogród, stawiając długie kroki, i krzyczałem głośno, bardzo głośno:

- Oddajcie mi moją Europę!

Potem miałem gorączkę, cały zesztywniałem i zacisnąłem zęby, a znachor kładł na mnie ręce i strząsał, kładł i strząsał, zdejmując ze mnie kolejne kreski temperatury jak małe insekty z żywego srebra.



Rozdział XXIV

Dziadek umarł, kiedy miałem jedenaście lat. Pamiętam, jak bawiliśmy się klockami lego, a on w sąsiednim pokoju słuchał z radia starych nagrań Małcużyńskiego, zjadany przez raka, zjadany przez raka z każdą nutą.

- Nie hałasujcie tak - prosiła babcia. A my wciąż się bawiliśmy. - Nie hałasujcie. - Odwołała nas na bok. - Dziadek może słucha tego ostatni raz.

To właśnie pamiętam - nie pogrzeb, nie stypę, ale Małcużyńskiego, wynoszenie do ogrodu krzesła, na którym dziadek siadywał i słuchał ptaków, okrywanie kocem chudych nóg i niecierpliwy głos babci, kiedy w pół roku po pogrzebie zapytałem, gdzie jest dziadek do orzechów: - Mów, że do orzechów, bo mi się zdawało, że pytasz o co innego.

*

Myśleliśmy, że babcia tego nie przeżyje. Serce coraz częściej odmawiało jej posłuszeństwa, szwankowały żołądek i wątroba, jakby ciało zbuntowało się przeciwko dalszemu trwaniu.

- To jest straszna niesprawiedliwość - mówiła. - Kochające się małżeństwa powinny umierać razem. A teraz jestem jak ta… o, zobacz, w tym wierszu o starej kobiecie. Jak ciemna plama na świata barwnym kilimie.

*

Perz i podagrycznik zadusiły dalie i ostróżki. Poszedłem do szkoły, potem do liceum, w końcu na studia, ale wciąż odwiedzałem Oliwę, gdzie czas płynął własnym rytmem (rytmem trzygodzinnych śniadań z opowieściami, leniwych dygresji i powolnych zamian czereśni na porzeczki i papierówek na orzechy włoskie), a niebo wydawało się bardziej dotykalne niż gdzie indziej.

O, zdarzało mi się potem nieraz widzieć niebo wielkie w trzech wymiarach; nad morzem i w górach, na szczycie Wezuwiusza, niebo rozległe nad chmurami; w Oliwie niebo było niewysokie, wczesnym latem i jesienią malowane - szczególnie za dnia - wyraźną farbką. Zdawało się, że gdyby się wspiąć na czubki najwyższych lip albo świerków i wyciągnąć ku górze kij od szczotki albo patyk, którymi dziadkowie rozsuwali rano zasłony, dotknęłoby się jego dźwięcznej, gładkiej powierzchni, fabrycznie nowej i pachnącej czystą wodą.

Zimą niebo osiadało na gołych gałęziach cienką serwatką, jakby jego podściółka puszczała sok; wtedy wyglądało na jeszcze niższe. Oliwa, ze swoją katedrą i kilkoma uliczkami, młynem, parkiem, w którym karmiliśmy kaczki i łabędzie, Oliwa z tramwajami na jednym i Zoo na drugim krańcu, przykryta była sklepieniem kameralnym, przykrojonym w sam raz na potrzeby dzieciństwa. Nawet nocami, poprzecinany gałęziami orzechów i czereśni, firmament wydawał się oswojony niczym wielkie mlekodajne zwierzę, a nie jakaś kusząca, odległa kraina, która w innych miastach, czy choćby w innych dzielnicach Gdańska, porywa zachwycone dzieci raz na zawsze, że nie zostaje po nich ani skarpetka, ani rękawiczka, ani grzebyk.

*

Odkąd poszliśmy do szkoły, zamieszkaliśmy z rodzicami gdzie indziej, ale i tak wozili nas do Oliwy co weekend, na wszystkie wakacje i ferie. Ale dopiero na studiach zrozumiałem, że ani babcia, ani to miejsce nie tylko nie jest nam dane raz na zawsze, ale że jest nam dane na krótko.

- Postanowiłem zostać na część lata w Oliwie - powiedziałem nagle do mamy, a mamie wypadł z ręki pomidor. Popatrzyła na mnie ze zdziwieniem. - Bo ile jeszcze czasu będę mógł z babcią spędzić? Ile jeszcze razy będę mógł decydować, czy zostać na sierpień w Oliwie, czy nie?

- No, wiesz… masz rację, ale z babcią nie jest najlepiej.

Wiedziałem, że miała niekiedy poważne problemy z kojarzeniem, choć - to też wiedziałem, a z czasem miałem wiedzieć lepiej - nie było jeszcze najgorzej. Mama, wierząca święcie w moc słowa pisanego, rozkładała po domu kartki: Mamo!!! Nie wolno otwierać drzwi obcym!!! Otwierać można tylko nam albo Monice, jak przyjdzie sprzątać; Mamo! Kiedy chcesz pooglądać telewizję, weź pilota, naciśnij…; Mamo! Pamiętaj o lekarstwach, ale babcia coraz mniej czytała i litery nie robiły na niej specjalnego wrażenia. Dotychczas, jak przez całe życie, pochłaniała olbrzymie ilości książek; kiedy przychodziłem do niej z wizytą i mówiłem: „Słyszałaś o tym nowym Miłoszu?” albo „Wiesz, wyszła nowa Tokarczuk”, nieodmiennie odpowiadała: „Tak, tak, gdzieś to tutaj leży”, no i leżało. Jeśli nie było jej w domu, mogła być albo na działce, albo w nowej oliwskiej księgarni, w której spędzała długie godziny, opowiadając coraz bardziej zacierające się w pamięci historie, coraz bardziej zawikłane, splątane ze sobą, coraz mniej prawdziwe, coraz mniej prawdopodobne, a trzy miłe panie siedziały wokół niej, częstowały ciastem i herbatą i pokazywały najnowsze książki w połyskliwych okładkach. Jeśli szedłem od strony tramwaju, na wszelki wypadek nadkładałem trochę drogi i wpadałem do księgarni - już z ulicy widziałem babcię, jak siedzi na krzesełku, pogryza sernik i peroruje, zupełnie - zdawało się zza szyby - bezgłośnie.

Wszystko zaczęło się od drobnych abnegacji; rzadziej myła włosy, zamiast chodzić w jedwabnych bluzkach, opatulała się tylko w grube wełniane kamizele; odmówiła noszenia sztucznej szczęki - ależ batalie się o to toczyło, ile namawiań, wyrzekań, ile babcinych „Przestańcie się nade mną znęcać”, ileż maminych „Mamo, nie możesz wyglądać jak tępa baba ze wsi”, ileż „Och, a kto to zauważy, że nie mam zębów” i „No, pięknie, rząd czarnych pieńków, wstydziłabyś się, mamo”.

Jakieś rozkłapciane buciki, jakieś mizerne kapotki.

Z czasem przestała kupować albumy Botticellego, Dalego i Klimta, czyli tak zwany „magiel” - bo oprócz oglądania ilustracji używała ich jako prasy do obrusów i chustek do nosa; szczególnie przydawali się do tego wielcy Impresjoniści, których kupiła kiedyś na imieniny mamie, ale potem powiedziała: „Umówmy się, że są twoi, ale niech jeszcze u mnie zostaną, bo dobrze prasują”; potem przy okazji każdych imienin, urodzin i Bożych Narodzeń powtarzała: „A, wiesz, tak się zastanawiam i zastanawiam, co ci kupić, ale pomyślałam sobie, że może ci dam tych Impresjonistów, co ty na to?”, a mama nieodmiennie odpowiadała: „Znakomicie, dałaś mi już pół roku temu, rok temu i półtora roku temu, więc tym razem też mi się spodobają”. Tak czy owak, babcia najpierw przestała kupować ambitną prozę i poezję mało znanych pisarzy, potem ambitną prozę i poezję znanych pisarzy, potem albumy, a potem nawet Agatę Christie, której kryminały błyszczały na półce długim rzędem czarnych okładek. Więc kartki z ostrzegawczymi napisami nie robiły na niej szczególnego wrażenia. W ogóle mało co robiło.

*

Toteż kiedy tamtego lata sprowadzałem się na cały sierpień do Oliwy, nie spodziewałem się ani fajerwerków erudycji, ani rozkopywania bogatych złóż wspomnień. Wszystko to, wiedziałem, minęło. Starałem się po prostu być, przyglądać się, jak babcia je śniadanie, jak się śmieje, jak przysypia w fotelu. Wchodziłem rano do łazienki i pytałem, skąd ten zapach kamfory, a ona z zawstydzoną miną mówiła: „Eeech, bo tyle już dni zapominam kupić dezodorant, to się kamforą dezodorantuję”. Spierałem się z nią, czy miała prawo jazdy, czy nie. Słuchałem, jak chodzi po nocy, wstaje do łazienki i bobruje w lodówce, gaworzy do mnie przez drzwi, że jeszcze nie śpię; odmrukiwałem, że pracuję. Nastawiałem płytę z charlestonami z lat dwudziestych, a babcia pokrzykiwała z kuchni, że ten jazz paskudny, więc mieliśmy konflikt babci i wnuka anno 1926. A potem puszczałem Beethovena, najchętniej Koncert skrzypcowy i babcia, uśmiechając się i przekrzywiając głowę do taktu, podśpiewywała temat: „ta da da ta da-da tiii- ti…” Gorzej, jak leciało co innego, na przykład Sonata Kreutzerowska.

- Kto tym dyryguje? - pytała.

- Czym?

- No - odpowiadała triumfalnie - koncertem. Furtwängler.

- Babciu, to Sonata Kreutzerowska, tego się nie dyryguje, to tylko na skrzypce i fortepian.

- Wszystkim się dyryguje - stwierdzała pewnym głosem - nawet jak są tylko dwa instrumenty.

- Nie, muzyka kameralna tym się między innymi różni od symfonicznej, że nie ma dyrygenta. Kwartet, kwintet, duety, wszystko bez dyrygenta. Tu jest Argerich i Kremer.

- Boże - popatrzyła na mnie jak z drugiego brzegu - pomyśleć, że ja całe życie prowadziłam redakcję muzyczną, i tak mi się porobiło na starość.

*

Siadywałem wygodnie w fotelu, zanurzając się w olśniewających dniach przeszłości, i patrzyłem spod półprzymkniętych powiek na fotel sąsiedni, tron babciny, owo słynne siedzisko sybillińskie, stolec salomonowy o poprzedzieranej tapicerce, niewidocznej spod warstw narzut i koców, z którego różanych płaskowyżów po tylekroć babcia prorokowała krainom i narodom. Czasem, jeśli akurat jej nie było, ośmielałem się na nim usiąść - dopiero z jego z perspektywy prawda wydawała mi się oczywista; przez samo rozkładanie się na tym królewskim, antycznym leżu, na tych materiałach znoszonych i zetlałych, mogłem oglądać szeroką amfiladę pokoleń; na tym samym szkielecie z drewna, sprężyn i końskiego włosia, na brytach żakardu w wielkie róże umarł dziadek Brokl, potem babcia Wanda i, zatrzymana nagle w swym nieustającym biegu, pohamowana w drobieniu kroczków - Irena Karnauchowa. Ja zaś patrzyłem na zamykające się za mną bezgłośnie drzwi kolejnych generacji i zastanawiałem się, gdzie też będzie stał ten tron zżarty gangreną, ten dziedziczny barłóg, to lektorium na wpół płynne, rozlewające się warstwami różnorakich tkanin i rozprutych tapicerek, ten monarszy mebel dotknięty tysiącletnim trądem - i jak będzie wyglądał - w dniu mojej śmierci. I czy, wierny przedwiecznej tradycji z kraju moich przodków, kraju nieistniejącego, z owego kraju zwanego przeszłością, czy to w nim po raz ostatni w życiu zamknę nieodwołalnie okładki książki, której nigdy nie będzie mi dane skończyć, czy to w nim ostatni raz opowiem anegdotkę z czasów mojej fosforyzującej, findemilleniowej młodości i czy w nim po raz ostatni, jeśli tylko pozwoli mi na to stan szczęk, żołądka i wątroby, skosztuję indyka w maladze i wigilijnego maku z bakaliami?

Tymczasem babcia wracała z kuchni i spędzała mnie na przypisane mi miejsce. Szarlotka hrabianki i herbata pachniały ze stołu z natarczywością reklamy. A babcia rozsiadała się obok, mroczna jak wielka arka, której tablic nie zdołam nigdy do końca odczytać, unosząca się nad wiekami, z broszką w kształcie róży, spinającą pod szyją jedwabną apaszkę.

*

Oto i ona - wielka ikona pozłocista lat mojego dzieciństwa, Oriflamma moja, wynoszona w procesjach na pola świata, przy wtórze surm z polerowanego brązu i srebrnych trąbek sygnałowych; wieczna Gwiazda Północna, wedle której, za pomocą arabskich astrolabiów i inkrustowanych kością słoniową rysików, wykreślałem od początku linie mojego życia, coraz bardziej skomplikowane, coraz mniej proste, linie wikłające się po obcych gwiazdozbiorach, konstelacjach nieprzyjaznych zwierząt.

Taką ją widzę w oddalaniu się nieuchronnym: w dymach kadzidlanych, przesłaniających obraz gęstymi welonami, w ryzach ze śniedziejącego kruszcu, pod którymi coraz mniej widać pierwszą warstwę malowidła - wykrój pałających oczu, wzgardliwe kąciki ust i sztywny kask włosów nad czołem. Niepodzielna, na złoconym tle, opatrzona stosownymi komentarzami, wypisanymi wokół głowy czerwoną farbą, babcia, bóstwo samotne i wyniosłe, udaremniała wszelkie, nawet całkiem nieśmiałe próby wprowadzenia politeizmu przez mego potulnego dziadka - tak zresztą musiało być od samego początku; urodziła się ikoną, jedyną twarzą na płatkowym złocie, twarzą stworzoną do odbierania jednoosobowego kultu. Jej rodzice fotografowali ją osobno - z lalką, z warkoczami, w wianku z kwiatów, bo jedynie rekwizyty potrafiły ścierpieć jej dojmującą obecność na wspólnej fotografii; niekiedy robiono jej zdjęcia z siostrą, ciotką czy koleżanką - wystarczył rok, a klisza bladła, pozostawiając pałającą czarnymi oczami twarz babci i puste miejsce po znikniętej towarzyszce z koloidu i tlenku srebra.

I czegóż doczekała, czegóż doczekałem ja - który przed laty wziąłem ją na swoje młode sztandary?

*

Coraz częściej było tak, że siedziałem koło niej na sąsiednim fotelu i patrzyłem, jak spała, jak światło z okna układało się na skórze policzków, zapadniętej po obu stronach bezzębnych ust, jak płuca pracowały spokojnie pod ubraniem; i zamiast ją budzić i pytać o coś po raz kolejny, by po raz kolejny usłyszeć: „Nie pamiętam”, przepowiadałem sobie w myślach rozmowy, które prowadziliśmy, kiedy jeszcze pamiętała, kiedy każdą wspólną herbatę zaczynały słowa: „Pamiętam jak…”

- Pamiętam, jak Julek opowiadał mi, jak to jechał kiedyś do Paryża, czy gdzieś, i przesiadał się we Frankfurcie. A może w Dusseldorfie? Tak czy owak, musiał przeczekać kilka godzin i postanowił się przejść po dworcu. Idzie, a tam nagle wypada z któregoś sklepu rudy facet z brzytwą i leci wprost na niego. Julek przeraził się, ale słyszy: „Herr Rogozinsky, Herr Rogozinsky!” A to był Ryży Feldfebel, z zawodu fryzjer, który miał swój zakład właśnie na dworcu. Od razu posłał żonę do domu po obiad, ostrzygł Julka, ogolił, a przez ten czas gadał jak najęty; po bitwie udało mu się zrobić tak, jak kazał kapitan, to znaczy wyprowadzić cały oddział w ręce Amerykanów; powodziło mu się całkiem nieźle, wiódł życie szacownego mieszczucha. Ryży Feldfebel, kto by pomyślał, fryzjer dworcowy. Jak kostium, a przecież to mundur był jego kostiumem.

- A poza tym? Co robił?

- Feldfebel?

- Nie, Julek.

- Nie był szczęśliwy z tą swoją żoną; dużo podróżował, dużo tłumaczył. Zakochał się w jakiejś Czeszce. Opowiadał mi, jak się z nią umawiał, spotykał się, jak do niej pisał; wszystko mi opowiadał. Miał się nawet przeprowadzać do Pragi. I kiedyś nie przyszła na spotkanie; umówili się w restauracji w jakimś pałacu czy muzeum, nie pamiętam tego za dobrze, w każdym razie szedł tam taką długą amfiladą pokoi, aż doszedł do ostatniego, gdzie na małym stoliku stały przygotowane dwie filiżanki. Usiadł. W tym momencie otwarło się okno, do środka wpadł podmuch wiatru i strącił na ziemię filiżankę, z której miała pić ta kobieta.

- I co?

- I nie przyszła. Okazało się, że jest w szpitalu, miała jakiś gwałtownie postępujący nowotwór. Umarła. Bardzo ciężko to przeżył. A potem… czy ja wiem… Przetłumaczył sporo Balzaka, większość tego, czego nie zdążył Boy, France’a, Stendhala, ostatni tom W poszukiwaniu straconego czasu. Nadal był tak samo uroczy jak zawsze. Parę lat przed śmiercią dowiedział się, że to, na co cierpiał przez całe życie, to gruźlica nerek, czyli ta sama choroba, na którą umarł jego ojciec. Żaden lekarz tego nie wykrył. Ileż on się, biedny, nacierpiał. Kto wie, czy gdyby leczył się u mądrzejszych lekarzy, gdyby go nie zoperowano, to mógłby mieć dzieci, i może nadal byłby moim mężem… no, ale trudno. Wprawdzie był najinteligentniejszym mężczyzną, jakiego znałam, ale za to twój dziadek był prawdziwym bohaterem. I prawdziwym samcem - tu babcia uśmiecha się aluzyjnie.

- Taaak?

- Tak, chociaż… Wiesz, bądźmy szczerzy, twój dziadek nie był mi idealnie wierny przez te wszystkie lata. Ale zawsze wiedziałam, że jestem dla niego najważniejsza, a o to przecież chodzi. Zresztą, był takim pięknym mężczyzną, że kobiety same mu się pchały do łóżka. I powiedziałam sobie kiedyś, że wolę mieć pięknego i dobrego, który od czasu do czasu gdzieś sobie skoczy, niż takiego, który będzie mi wierny, bo i tak żadna na niego nie spojrzy. Tak samo moja mama. Wiedziała, że Bieniecki ją zdradza na wszystkie boki, ale on miał w sobie tyle wdzięku, tyle uroku. Czy wiesz, że kiedy mieszkałam u Broklów w czasie studiów, przyszedł mnie kiedyś odwiedzić. Akurat była u mnie koleżanka, ja ich sobie przedstawiam, a oni się rumienią i patrzą zmieszanym wzrokiem. Powiedziałam tylko: „Widzę, że się państwo już znacie”. Ona miała lat dwadzieścia dwa może, on sześćdziesiąt - i widać było, że mieli za sobą ognisty romans. I dopóki mama wiedziała, że zdradzają na prawo i lewo z jakimiś ciumciami, jakoś to wytrzymywała. Owszem, krzyżowała mu szyki, przestawiała jakieś tajemne znaki, gasiła bądź zapalała świeczki w oknie, przenosiła doniczki z kwiatami, ale tolerowała. I dopiero kiedy Bieniecki zajął się jedną panią Korytkową, stwierdziła, że ma tego dosyć. Opowiadała mi, że kiedyś byli razem w restauracji, we troje albo we czworo. I ta Korytkowa upiła się w driebiezgi, poszła do łazienki i rzygała jak kotek. Tylko prosiła mamę, żeby nic nie wygadała Bienieckiemu. I nie wygadała. Ja tam bym nie była na jej miejscu taką altruistką.

- No, ale wracając do Julka…

- Nie bardzo jest do czego wracać, bo Julek umarł tuż po twoich narodzinach. I dlatego masz jego charakter. Jestem przekonana, że się w ciebie wcielił. Duszą. Bo w Maciusiu przejawił się cieleśnie. Ty już tego nie pamiętasz…

- Oczywiście, że pamiętam.

- No, co?

- Pamiętam, że znajomi pytali się, dlaczego Maciuś na tym zdjęciu jest tak dziwnie ubrany, a to było zdjęcie Julka z dzieciństwa. O, tamto.

- No, tak. Tak. Wyobraź sobie, że jego żona nie zadzwoniła do mnie, żeby mi powiedzieć, że umarł. Dowiedziałam się z gazet. Nawet nie byłam na pogrzebie. A kiedy trzeba było opracować w jakiejś encyklopedii czy leksykonie hasło: „Julian Rogoziński”, to przysłała do mnie tego całego dziennikarza czy naukowca, bo sama guzik wiedziała. No i nie wróciły do mnie te obrazy.

- Jakie obrazy?

- Takie tam, obrazy dziadka Brokla. Jeden Potter, takie świnie, a drugi z oberżą. Bardzo go zawsze lubiłam, chyba holenderski. Oberża, przed wejściem kobieta karmiąca dziecko, mężczyzna, Cyganie chyba. Julek też je lubił i zapytał mnie po rozwodzie, kiedy się od niego wyprowadzałam, czy mogłabym mu je pożyczyć. I tak przyschło.

- Wy to jesteście. Wy, Brokle. Żebyście chociaż majątki przegrali w Monte Carlo albo przeputali na panienki, jak pradziadek Kasi, który dwa folwarki puścił na tancerkę w Petersburgu. Ale wy nie. Wam się wszystko w palcach rozłazi.

- Jacuś, ja dwa domy straciłam, naprawdę, nie ma się do czego przywiązywać.

Tak to sobie przypominałem, te dawne rozmowy o jeszcze dawniejszych rozmowach.

A potem, siedząc któregoś dnia tuż przy fotelu babci, patrząc, jak otworzyła usta, drzemie i pochrapuje cichutko, pomyślałem sobie, że może i tak ma być. Taki spokój na koniec, żeby wszystkim było łatwiej.

Miałem dziesięć, może dwanaście lat, kiedy zobaczyłem w telewizji stary film, w którym Spencer Trący umiał płakać na zawołanie i wzruszał tym Katharine Hepburn, najpiękniejszą kobietę, jaką kiedykolwiek widziałem. No i nic dziwnego, że sam postanowiłem się nauczyć takiej przydatnej sztuczki, na wypadek gdybym kiedyś spotkał jakąś Katharine Hepburn. Leżałem wieczorem na moim, wyższym piętrze łóżka, na moim, dziesiątym piętrze bloku, a miasto płynęło pode mną kulkami światła. I pomyślałem sobie, że jedyne, co potrafi mnie wzruszyć do łez ot tak, na zawołanie, to nieuchronność śmierci babci. Wyobraziłem sobie, jak stoję nad grobem… i tu powinienem napisać: „po moich policzkach spłynęły dwie wielkie, gorące, parzące jak ogień łzy” (bo takie mniej więcej miałem wtedy pojęcie o opisywaniu uczuć). A potem zasnąłem, na wpół przerażony, a na wpół radosny, jakbym nauczył się jakiejś karcianej sztuczki.

I tak siedziałem w fotelu, niedawno, prawie teraz. „Parzące łzy, spływające po rozpalonych policzkach” nie wydawały mi się tak piękne jak kiedyś. Nieważne. I pomyślałem, że tak jest lepiej - nie odejdzie jak ikona, w blasku złota, wysadzana kamieniami, „Notre Dame - Cytadela”, z Gombrowiczem i szachem Persji w orszaku, tylko mała, zgarbiona, dopytująca się o mój ślub, bez końca powtarzająca jakąś jedną jedyną historię, która została jej w ułomnej pamięci, historię złożoną z wielu innych, niedokładną i nieprawdziwą, będącą ledwie nikłym odbiciem niegdysiejszych wspaniałych, marmurowo-witrażowych narracji.

I czy wtedy będzie sobą? Czy jeszcze jest sobą?

Ktoś mi opowiadał o starym angielskim małżeństwie w Indiach. Na targu, między straganami z tym, co sprzedaje się na straganach w Indiach, siedział zaklinacz węży. Był, jak to zaklinacz, otoczony kobrami, które tańczyły w takt melodii wygrywanej na fujarce. Nagle zemdlał. Kobry rozpełzły się po placu, ludzie rozbiegli się z krzykiem, kobiety w popłochu zabierały swoje dzieci, mężczyźni chwytali za noże. I wtedy stara Angielka podeszła do koszyka, usiadła na ziemi i zaczęła grać na flecie. Węże wróciły na swoje miejsce. „Jesteśmy małżeństwem od czterdziestu lat, Mary - powiedział jej mąż - ale nigdy nie mówiłaś mi, że umiesz zaklinać kobry”. „Bo nigdy nie pytałeś”.

Ludzie się odmieniają, obracają na nice. Ktoś układa pasjanse i głaszcze po głowach wnuki, a książki po grzbietach - i nikt nie wie, że jego ulubionymi postaciami z mitologii są Erynie. Kto inny pół życia skleja papierowe torebki, a potem zostaje Dostojewskim. Seryjny morderca hoduje w celi kanarka. Ale czy widzieliście, żeby czyżyk spadł na ziemię jako bryłka miedzi? A taki bazalt - czy gwałtownie obraca się w metr aksamitu? Odmiana jest rozkoszą ludzkiej duszy - i stąd trudno wierzyć, by zwykłe ciche tchnienie oznaczało śmierć. Kto wie - myślałem dalej, czekając, aż babcia się obudzi - czy nie zbyt mocno przywiązujemy dusze do ciał. Może za życia jednego ciała mieszka w nim kilka dusz? I tamta babcia już dawno spaceruje po Empireum, spaceruje w wysokiej trawie, białej od narcyzów, jak w Bruges, o którym mi kiedyś opowiadała, a tutaj pomieszkuje sobie kto inny… Jakiś nieudolny zastępca, który nie dość dobrze nauczył się swojej roli, plącze historie, upiera się przy absurdach i wyczerpany ciągłym graniem, śpi całymi godzinami w fotelu, w cętkach światła przesianego przez liście pelargonii.

- Herbaty?

- Co? - pytała rozbudzona babcia. - Co?

- Herbaty?

- Tak, tak. Chętnie.

- To ja wstawię wodę.

- To wstaw. Jest sernik od hrabianki.

- Ale włóż zęby.

- Znęca się, znęca się!

Takie śmieszne tamto nasze bycie tamtejsze, oliwskie. Coś mówimy, potem milczenie, zapadamy: ona w sen, ja w książkę. Po kwadransie budzę babcię, kiedy wstaję, żeby nastawić wodę. Wracam, czytam, pada jakiś deszczyk. Woda się dawno zagotowała.

- To może kawy?

- A, tak. Kawy.

I robię kawę. Po kolejnym kwadransie. Przynoszę filiżanki, ciasto. Czytamy. Zamieniamy ze sobą słowa jak żetony - każde z nas wie, co usłyszy w zamian, jakby to były małe kostki z kości słoniowej albo karty ze złotym hieroglifem, idealnie na siebie zachodzące karbowanymi brzeżkami. Jakaś bardzo stara gra, której początków nikt nie pamięta - nie liczymy punktów, nie zgarniamy kart, tylko bez końca układamy kolejne, wynikające z siebie elementy. I to nam wystarcza.



Rozdział XXV

Raz, czasem dwa razy w tygodniu przychodziła Monika, przyjaciółka mojego brata, która oficjalnie dorabiała sobie sprzątaniem, a tak naprawdę opiekowała się babcią i odkurzając czy zmywając, wysłuchiwała jej zamglonych opowieści. Razem przeprowadzaliśmy małe rewolucje. Eksterminowaliśmy wszystkie małe, zakurzone, niekiedy na wpół gnijące suszone bukieciki, których w samym salonie, jak naliczyłem, było pod trzydzieści; rozpostarliśmy na podłodze wielką płachtę i robiliśmy selekcję, co się jeszcze nada, a babcia albo siedziała z miną ponurą, że się znęcamy, albo rzucała: „Jak robimy porządki, to robimy porządki, to też wywal!”, i nagłym ruchem wyrzucała gałązkę irgi czy ostróżki.

Prowadziliśmy też z góry skazaną na niepowodzenie akcję wywalania różnych różności, na przykład czerwonych nakręteczek od pasty kawiorowej, które babcia zbierała i ustawiała w piramidki na lodówce, bo są czerwone, a w kuchni wszystkie garnki, dzbanki i rondle były od wieków czerwone; oczywiście robiliśmy to stopniowo, po piętrze piramidki, dla niepoznaki, bo takie akcje wymagają wielkiej subtelności. Kiedy indziej wyrzucaliśmy psujące się owoce, jogurciki i serki, które „nabrały mocy urzędowej”. Z tym chyba było najciężej, jeśli bowiem babcia nawet się zgadzała, że coś nie nadaje się do zjedzenia, to koniecznie chciała to ocalić i ustawić na blacie kolejną miseczkę pod nazwą: „dla kotów”; potem zapominała zabrać ją ze sobą, kiedy schodziła na dwór, i tak blat zarastał stopniowo kolejnymi „dlakotami” śmierdzącymi padliną, wydzielającymi jakieś straszliwe miazmaty. Tolerowaliśmy tę kostnicę aż do historii z nieświeżą piersią kurczaka, którą babcia postanowiła przygotować nam na obiad; podszedłem do patelni, powąchałem i zakrzyknąłem wielkim głosem: „Wyrzucić!” Oczywisty sprzeciw: „Ależ to jeszcze całkiem dobre”. Po długich negocjacjach tak zwaną metodą Karnauchowa uzgodniliśmy, że podpsute mięso pójdzie w takim razie dla kotów - ale babcia nasypała im już karmy do pojemnika, więc daliśmy sobie spokój z natychmiastowym wynoszeniem. Kiedy następnego dnia wróciłem do domu z miasta, zastałem babcię przygotowującą kolejne danie-cud z tej samej piersi kurczaczej. Ja w ton uderzam oskarżycielski; babcia jak ta skała. „Jedz - mówię - jedz, truj się”. I zjadła.

Resztę wywaliłem, a przy okazji wszystkie inne kocizny, gliwiejące serki i inne ohydztwa.

*

Bo też nie żyliśmy samą idyllą, jak choćby wtedy, kiedy miałem chore ucho i chodziłem z kąta w kąt, kwękając, bo i tak nie miałem siły na żadne rozsądne zajęcia. Wreszcie postanowiłem zrobić wielkie zmywanie. Babcia usiadła przy stole kuchennym i dogaduje. A ja na jedno ucho nie słyszę, a w drugim mi szumi woda. Zakręcam więc i pytam:

- Słucham?

- No, popatrz, jak się ładnie zrobiło.

- Tak, tak.

Odkręcam, reguluję wodę, zmywam, za chwilę znowu. Zakręcam, pytam:

- Słucham?

- A zapowiadało się, że będzie padać.

Mówię jej, że nie słyszę, więc niech odzywa się do mnie tylko wtedy, kiedy jest coś naprawdę ważnego, bo za każdym razem muszę zakręcać wodę, pytać raz jeszcze, zdawkowo odpowiadać, a potem znowu regulować. A pogadać możemy później, jak tylko zmyję do końca.

Odkręcam. Reguluję. Znowu. Zakręcam.

- Słucham?

- To ja już nic nie mogę mówić? Zabraniasz mi?

- Nie, babciu, nie o to chodzi…

I znowu. Za czwartym, piątym, szóstym razem powtarzałem mniej spokojnie. Wreszcie za dwunastym wściekłem się na serio. A babcia dalej. Wziąłem jeden z talerzy i rymnąłem nim o ziemię tak, że się rozsypał po całej kuchni. I pomogło; i mnie, bo od razu zacząłem szukać śmietniczki, szczotki i skorup, i babci, bo dotarło do niej, że jestem u kresu wytrzymałości.

- Oho - powiedziała tylko spokojnie - myślałam, że to Paweł jest największy nerwus w rodzinie, a ty też. Szkoda - dodała po chwili - że głęboki, bo głębokich mniej, trzeba było płytkim walnąć.

Przeprosiłem ją. Policzyłem płytkie i głębokie. I co? Akurat po równo.

Resztę dnia spędziliśmy przyjemnie.

A jednak - myślałem sobie wieczorem, już leżąc w łóżku - robiła to z chorobliwą złośliwością, bo rzeczy, które mówiła, były absurdalnie zbędne. Mamlane pod nosem, tak żebym gorzej słyszał. Pewnie nie zdaje sobie z tego sprawy, ale bierny opór, który stał się jej bronią przeciwko całej rodzinie, wyrobił w jej podświadomości jakąś ukrytą dziecinną skłonność do robienia cały czas na przekór. Dzień w dzień słyszy, że nie powinna zakładać łańcucha w wewnętrznych drzwiach, który jest i tak zbędny, a w razie czego przeszkodzi w udzieleniu… tfu, tfu, odpukać… pomocy. I co robi babcia co wieczór? Woła mnie, mówiąc z satysfakcją: „A ja jednak zakładam łańcuch”. I zakłada. Ja tłumaczę, zdejmuję, idziemy spać. W nocy chyba znów zakłada, muszę sprawdzić.

*

Najpierw przyjechała z Krakowa Basia; Mateusz dojechał kilka dni później - zanim to się jednak stało, jeździliśmy we dwoje tramwajami do Gdańska zwiedzać gotyckie kościoły i chadzać na Dominika, a kiedy wracaliśmy, witało nas gromkie: „Później nie mogliście, smarkacze?”, i babcia długo i smakowicie narzekała, że zostawiliśmy ją na cały dzień bez towarzystwa.

Bo towarzystwo bardzo się jej podobało. Mama wprawdzie kładła mi do głowy swoim sumiennym głosem:

- Jacku, musisz pamiętać, że babcia jest bardzo słaba, praktycznie nic nie robi, nie możesz oczekiwać, że będzie wam robiła obiady i śniadania, że będzie po was zmywała… no i nie męczcie jej…

Nie męczcie! Kto kogo? Zaczęła od dręczenia Basi, zresztą stosując stały zasób środków, którymi zazwyczaj skutecznie odstrasza moje przyjaciółki, czyli tak zwany „pakiet ślubny”. Od pierwszej chwili.

- Babciu, to jest Basia.

- A kiedy się pobieracie?

- Słucham? - zapytała zaskoczona Basia.

- Kiedy ślub?

No a potem oczywiście:

- Ale jak ja was położę, jak ja was położę?

- Po pierwsze sami się położymy, a po drugie nie ma problemu, w małym pokoju są dwa łóżka, już przygotowałem pościel.

- Tak w jednym pokoju??? Ruja i porubstwo - oznajmia babcia z ognikiem w oku, a potem dodaje: - Bawcie się dobrze.

I tak co rusz.

- To co, ty ją chcesz? (- A Basia na to: - Chyba raczej mnie pani powinna zapytać.)

Albo:

- Taka fajna, ty się nie zastanawiaj i bierzcie ślub. Albo:

- Zobacz, jak ona ładnie smaruje tę kromkę masłem. Idealna na żonę.

I nic nie dawały perswazje, tłumaczenia czy zapewnienia, że jesteśmy tylko przyjaciółmi. Babcia i tak robiła podchody i znienacka, konfidencjonalnym szeptem psiapsiółki sączyła w ucho Basi:

- Tylko ty się pilnuj. Bo Jacek, zdaje mi się, kocha się w tobie. Zrobi ci dziecko i co?

*

Przy śniadaniach wysłuchiwaliśmy rozmaitych maksym życiowych. Ni stąd, ni zowąd babcia zatrzymywała w pół drogi rękę niosącą do ust kanapkę i mówiła melancholijnie:

- Wszystko się zmienia. Wszystko, co żyło, umarło. Nawet Jadzia Kontrymówna.

Albo kiedy któreś z nas po raz kolejny narzekało, że nie może znaleźć ostrego noża:

- Moje życie… - pauza teatralna - upływa w cieniu tępych noży… - kolejna pauza - co się jakiś naostrzy, to pięć-sześć lat i jest znowu tępy.

- Jacku - pyta mnie Basia w nocy, kiedy siedzimy oboje na łóżku (bardzo cnotliwie, jak co noc, niczym Tristan i Izolda rozdzieleni grą naszego dzieciństwa, a w zasadzie nastolactwa, czyli pięcioma planszami Magii i miecza) - kim była Jadzia Kontrymówna?

- Pojęcia nie mam. Czymś, co żyło i umarło. Nigdy o niej nie słyszałem. Ale możemy zapytać jutro przy śniadaniu.

I pytamy.

- Jadzia Kontrymówna? Jak to „kto to taki”? Siostrzenica pani Jaruzelskiej. Mieszkała na Litwie, a tam były takie różne, wiecie, zajścia antypolskie, w dodatku jej ojczym był strasznym polakożercą i pani Jaruzelska wzięła ją na wychowanie.

- I co się z nią potem stało? - pyta Basia.

- Jak to co? - Mruczę pod nosem. - Umarła.

- Eeech, zanim umarła, to jeszcze ho-ho. Działała w podziemiu. Była strasznie wysoka, najwyższa dziewczyna w mieście.


- Jak Margerytka Rommlówna?

- Wyższa, ale nie taka ładna. No i Niemcy ją zastrzelili. Zobaczyli, że taka drabina, i zastrzelili, bo pewnie pomyśleli, że niebezpieczna.

Jemy. Nagle babcia:

- A gdzie pozostali?

- Jacy pozostali?

- A co to, śniło mi się, że są jakieś trzy osoby, jakieś dzieci?

- Jest pani - tłumaczy jej Basia - i my dwoje. Trzy osoby.

- Ach - widać po jej twarzy, że usilnie kombinuje - coś mi się pomyliło.

A jaki był w tym patos, w tym wstydzie, że dziecinnieje; miała świadomość rozpadu i zdarzało się jej powiedzieć znienacka:

- Starość jest taka straszna, taka upokarzająca.

Było mi jej żal, tak mi jej było potwornie żal, a jednocześnie nie potrafiłem przyjąć całej otoczki: rozkładających się resztek dla kotów, magazynów torebek foliowych, jedzenia nadgniłych pomidorów i jełczejącego masła. I cały czas, jak Ofelia o Hamlecie, powtarzałem: „Tak wspaniały umysł…”

*

Jeden z tych dni zmitrężyliśmy w całości na robieniu zdjęć, niby to „na tylną okładkę książki”, choć tak naprawdę głównie dla przyjemności. Zdjęcia w zgliszczach wypalonej komórki, urządzonej na gabinet gentlemana (tyle tylko, że z walącymi się ścianami i bez dachu); zdjęcia z monoklem z wprawioną tarczą zegarka; zdjęcia „Valentino” (w białej koszuli Versace, z wyrazem takiego zmysłowego zapatrzenia się w dal…). W środku tego wszystkiego radość Basi, w tym upale, wśród tych wszystkich drobiazgów i stolików poznoszonych z góry; radość Basi - profesjonalistki, która siedzi rozkraczona na drabince albo stołku z twarzą pokerzysty przy pracy, raz zblazowana, raz podekscytowana kadrem…

- Wiesz co, zrobimy ci zdjęcia w tej fioletowej kapie. Przebierz się w nią i połóż na trawie, a ja wejdę na orzech i będę fotografować z góry.

Położyłem się na ziemi prawie nagi, ubrany tylko w fioletową, wielkopostną kapę, którą kiedyś kupiłem na targu staroci; wyglądałem pewnie jak jakiś oszalały ksiądz, któremu celibat pomieszał zmysły. Najlepiej widziała to babcia, która popatrywała na nas z okienka.

- To trzeba tam - krzyknęła - tam dalej, wyżej.

- Tak - odparła Basia cierpliwie - ale ja do tamtej gałęzi mam trzy metry.

- Nie szkodzi. Ja na ten orzech kiedyś właziłam, to wiem. Wprawdzie było więcej gałęzi, ale teraz też się da.

- Babciu - odkrzyknąłem z dołu - przecież ty nigdy nie wchodziłaś na to drzewo.

- Eee, co ty opowiadasz. Wchodziłam.

- Babciu!

- Było więcej gałęzi.

- Taaaak - tu przyszedł mi do głowy fortel - owszem. Była taka długa, pozioma niska gałąź.

- O, właśnie. Dokładnie pamiętam, jak wchodziłam po tej gałęzi.

- Tak, babciu, tylko to była gałąź gruszy w Lisowie, na którą się wdrapałaś, a potem nie mogłaś zejść i ze wsi zbiegły się wszystkie dzieci, żeby się z ciebie pośmiać do woli.

*

Główną jednak atrakcją pozostał seks mimowolny, czyli koncepcje babci dotyczące naszych ukrytych stosunków. Ostatecznie ktoś z kimś musi spać i zawsze jest w tym jakaś zmowa. Najpierw była tylko Basia, więc możliwości mniej, by nie rzec: mało. Ale i tak sporo dało się powiedzieć. Jak wtedy, kiedy Basia źle się czuła i w środku dnia położyła się na tapczanie. Babcia weszła, rozejrzała się i rzuciła mi z tremendum w głosie:

- Ty wiesz, co się dzieje? Ona rodzi. Ona rodzi twoje dziecko.

Kiedy indziej przyszła o czwartej rano, jak zwykle pod hasłem:

- Co robicie? Bo ja idę na siusiu.

Akurat skończyliśmy grać (Basia - Czarownicą, ja - Czarnym Elfem). Basia czytała, a ja spałem.

- Dlaczego nie śpisz?

- Czytam, proszę pani.

- A dlaczego czytasz?

- Bo lubię.

- A dlaczego on śpi?

- Bo był zmęczony i poszedł spać.

Babcia figlarnie:

- A dlaczego?

Tyle z samą Basią. Ale odkąd dołączył do nas Mateusz, doszło masę nowych możliwości. Po pierwsze na samym wstępie:

- Ale jak ja was wszystkich położę?

- Normalnie. Mateusz w jednym łóżku, a Basia ze mną w drugim. Mamy to przećwiczone, bo zawsze spała u mnie, kiedy przyjeżdżała do Warszawy. Jakoś nic się z tego powodu nie stało.

- Ruja i porubstwo.

I oczywiście następnego dnia rano babcia wkroczyła do pokoju z pytaniem na ustach:

- A wy tu wszyscy spaliście? - Do Basi, inkwizytorsko: - Z kim spałaś?

- A jak pani myśli?

- Z Jackiem. Bo on chudszy, łatwiej się zmieścić. A tamten gruby.

- No, widzisz - zaśmiała się Basia. - Dostało ci się, Mateuszu.

- I tak spaliście pod jedną pierzyną?

- Tak.

- I zrobił ci dziecko?

- Nie.

- Ale ciapa. - Mnie też się dostało.

Kiedy indziej Basia zmywa, Mateusz w łazience, ja na zakupach.

- A kto tak kaszle w łazience, Basiu? Twój kochanek?

- Jaki mój kochanek?

- No, Mateusz.

- Ale Mateusz nie jest moim kochankiem. Przecież spałam z Jackiem.

- Ha! To taki kamuflaż.

W końcu Basia nie wytrzymała i zabrała się do domu; jeszcze na odchodnym, kiedy rano wstała pierwsza, żeby się spakować, usłyszała od babci, drepczącej po domu:

- A gdzie chłopy?

- Śpią.

- A co, tak ich wymęczyłaś?

*

A skoro tylko Basia wyjechała, to zaraz i Mateusz zaczął coś przebąkiwać, że ma w domu pracę, stęsknił się za siostrą i w ogóle musi wracać. Że jednak perspektywa zostania z babcią sam na sam niezbyt mi się uśmiechała, odwodziłem go od tego zamiaru, a i babcia mnie wspomagała, bo zawsze bardzo lubiła towarzystwo pięknych mężczyzn; a Mateusza za takiego uważała, o czym dowiedzieliśmy się przypadkowo, kiedy odparła prawidłowo na jakieś moje pytanie, w rodzaju: „Kto skomponował Eroicę?”, albo: „Kto napisał Pustelnię parmeńską?”

- Brawo - zakrzyknąłem - wygrała pani cinquecento z wycieraczkami i pięknym szoferem.

- Wolę cinquecento niż szofera - odparła babcia i po chwili spytała: - A wy co dzisiaj robicie?

- My? Mateusz jedzie na przesłuchania. Potem wyjeżdża do domu.

- No proszę, piękny szofer wyjeżdża. Ależ niech pan zostanie, choćby dwa dni.

Ale wszystko było już zaplanowane, bilet kupiony, kwiaty przyniesione. Siedzieliśmy przy stole, wokół brzęczało sierpniowe wczesne popołudnie. I nagle zobaczyłem, jak ręce babci zaciskają się na blacie stołu, jak się powoli osuwa, a dłonie niepowstrzymanie suną wzdłuż obu krawędzi. Chwyciłem ją, podparłem jednym ramieniem, drugim sięgnąłem po wodę… a z babci zostało tymczasem tylko ciało, takie miałem wrażenie: ciężkie ciało, które, podtrzymywane przeze mnie, opadło na ziemię. Słyszałem jakieś bełkotanie, próbowałem coś do niej mówić, wlewać jej do ust wodę, łapać kontakt. Mimo całej tej paniki utkwiło mi w głowie szczególnie, że jej ostatnie słowa przed utratą przytomności to: „Jezus, Maria”. Na szczęście nie były to jej ostatnie słowa w ogóle.

Leżała potem na ziemi; Mateusz, który pakował się w sąsiednim pokoju, przybiegł na moje nawoływania i próbowaliśmy ją jakoś docucić; obkładałem ją szronem z lodówki, klepałem, szczypałem… podnosiliśmy ręce i nogi, żeby krew dopłynęła do serca, dzwoniłem do rodziców i na pogotowie.

Ciekawe, że teraz przypominam sobie niejaką teatralność tego wszystkiego, i to teatralność podwójną, bo raz, że sprawa poważna i dramatyczna, ja w tym przerażony, jak tylko się da, załamany i zagubiony jak bohater tragedii, a dwa, że był w tym jakiś element grania. Drżały mi dłonie; zwykle próbowałbym to powstrzymywać, a tu uważałem, że w jakiś sposób pasuje to do decorum. Tak samo z bezładnością zdań. Może się wydawać, że robiłem to świadomie. Boże broń! Dopiero po jakimś czasie znalazłem chwilę, żeby się nad tym zastanowić - ale rzeczywiście miałem jakieś poczucie sceniczności; zresztą, może to właśnie pozwoliło mi działać tak szybko i sprawnie.

Babcia powoli odzyskała przytomność i zaczęła się upierać, że sama wstanie, ale skończyło się to mizernie; po jakimś czasie pomogliśmy jej wstać z podłogi w kuchni i zaprowadziliśmy na kanapę do pokoju. W mokrej sukience, wymiotująca do miednicy, słaba, budziła we mnie nieskończoną miłość i współczucie - a także radość z tego, że do ciała wróciła babcia sama w sobie, babcia jako taka.

Kwadrans później przyjechali rodzice i pogotowie. Okazało się, że była odwodniona i trzeba ją było zabrać na kilka dni na obserwację do szpitala.

Pod jej nieobecność porobiliśmy trochę porządków z Moniczką - wywaliliśmy prawie wszystko z jednej z kuchennych szaf (gipsy, kleje do tapet, pasty do butów, środki antykorozyjne, spleśniałe farby), a mama - stare nasiona i środki owadobójcze z szafki w pokoju. Przy okazji dotarliśmy do stosów zdjęć i papierów. Artykuły babci z 1945 roku, recenzje, notatniki z impresjami z koncertów, afisz z napisem „mgr Leon Hanek”, szkice słuchowisk. I do tego - pamiętnik Lali Bienieckiej, lat jedenaście. O, co za upojny dokument - wszystko, co umarło, ożyło. Nawet Jadzia Kontrymówna. Na stronie tytułowej:


H. Bienieckiej

Niżej, na skos, w esy-floresy:

NOTES.

Rewers (znowu na skos):

Pamiętnik Lali Bienieckiej

A dalej:

Dn 11-IV 1930

W pierwszy dzień świąt dostałam ataku ślepej kiszki, więc dzisiaj jeszcze leżę, ale jutro napewno wstanę. Dziś dowiedziałam się, że Jadzia jest chora; nic o tern nie wiedziałam. P. Jaruzelska była u nas przed wczoraj i mówiła otem, ale ja wtedy spałam. Jadzia ma bronchit. Bardzo mi jest jej żal, bo miała wyjechać do swojej przyjaciółki W. Baranowskiej. Dziś rano poprosiłam Zosi, by dała książkę z ratownictwem, uczę się tam różnych rzeczy, które starsze dziewczynki przechodzą w Cz. Krz. Przeszłam o opatrywaniu małych ranek i oczekiwałam Jadzi, gdy się dowiedziałam, że ona jest chora. Dzisiaj przyszedł do nas Chińczyk, od którego tatuś kupił paczkę cherbaty i śliczny sznurek korali. Ten Chińczyk był strasznie śmieszny; popatrzał na mój pierścionek i spytał, czy ja jestem mężatką…

Dn 12-IV-niedz

Dziś wstałam już z łóżka Ciocia na mój widok omało nie zemdlała ze strachu; kazała mi włożyć na siebie z pięćdziesiąt swetrów, wełniane pończochy i.t.d. No, ale ani jednego z tych swetrów nie włożyłam. Dziś rano brzydka pogoda, pochmurno, niebo uskarża się na swą brzydką szatę i płacze łzami deszczu. Wieczorem poszłam do Lilki Kasterskiej. Było u niej (tu skreślone: kilk) dwuch chłopców i jedna dziewczynka. Nusia siostra Lilki była niezdrowa. Głowa ją bolała, a krępowała się przy nas położyć. Chłopcy bardzo mili. Jakaś swoboda cechowała ich - Podali na stół babki i placki. Ja nie mogłam z tego nic jeść, potem bawiliśmy się w różne gry. o w pół do ósmej poszłam do domu. wzięłam od Lilki książkę „Kuracja” (?) i czytałam ją. potem poszłam spać.

Dn 19-IV. 1931 r.

(błąd w dacie - albo tej, albo poprzedniej; skreślone: Dziś rano) Dziś dostałam manji rysowania, od rana zaczęłam rysować i malować. Zrobiłam trzy pocztówki. O szóstej przyszedł tatuś z miasta Zaczęliśmy rozmawiać. Spotkałem dzisiaj Zosię Baranowską. - rzekł tatuś. Drgnęłam. Jadzia jest bardzo chora. - mówił dalej. Co jej jest? - spytałam szybko. Grypa. Pociemniało mi w oczach. Grypa! Biedna Jadzia!

Ból ścisnął mi serce. Gdy ja leżałam chora - Jadzia codziennie przychodziła do mnie. A teraz ja do niej nie będę mogła napewno pójść. Teraz w ogóle nie mogę wychodzić nigdzie, a potem napewno mnie do niej nie puszczą, bo grypa zaraźliwa. Moja biedna, kochana Jadzia! A tu wszyscy weseli, jakby nigdy nic! Tatuś mówi tak spokojnie: Jadzia jest bardzo chora! ma grypę! Nie mogłam się uspokoić, więc Jadzia naprawdę chora! Gdy do mnie chodziła już trochę kaszlała. Mogła się od tego chodzenia jeszcze więcej zaziębić.

Dn 15.

Rano gdy wstałam, odrazu zabrałam się do rysowania, narysowałam chłopczyka. O godz 12 spadł wielki śnieg tak jak w zimie. Wielkie puszyste płatki śniegu leciały na ziemię jak pióra. Niebo osłonione było ciężkiemi, ciemnemi chmurami. Za kilka minut spadł grad. Perły toczyły się na ziemię. Perły i łzy. Pogoda chmurna działała przygnębiająco na ludzi. A mnie ciężko było na duszy. Przecież Jadzia moja kochana Jadzia - chora. Smutna i przygnębiona, siadłam dostołu. Przerwał mi moje myśli głośny, przenikliwy dzwonek, zerwałam się z miejsca i pobiegłam otworzyć. Pozałatwieniu formalności, przeczytałam adres. W.P. Walerjan K. dla Lali. Uradowana rozpieczętowałam paczkę i zobaczyłam… śliczną torebkę z zakopanego od Mamusi i ołówek w kształcie parasolki. Ucieszyłam się ogromnie. O! jakże jest słaba dusza ludzka! W jednej chwili zapomniałam o Jadzi, o wszystkiem… No, ale ostatecznie przecież Jadzia będzie zdrowa. Wieczorem przyszła do mnie Hania, Lucyna, Idzia, i Władek z Tanią. Hania oglądała moją biżuterję a potem graliśmy w karty. Gdy wszyscy poszli do domu poczytałam książkę, apotem przyszła Sala Frydmanów. I rozmawiałyśmy przy kolacji do 10.30.

Dn 19.

Dzisiaj byli u mnie goście na urodziny, bawiłyśmy się świetnie, była Tusia, Basia, Lila, Fela i Idzia. Tusia ślicznie tańczy. Fela i Baśka też. A Lila jak słoń.

Było bardzo wesoło, a potem rozeszli się do domów.

I koniec. Dalej Miscellanea. Spis (w słupku) następujący: 6 kołnierzyków. (1 z mereżką). Koszule 2 nocne. 5 dziennych. 6 par majtek. 2 poszewki. 3 poszeweczki (4). 2 serwetki. 3 ręczniki. 2 staniki. 3 prześcieradła na łóżko. 1 podpinka. 1 prześcieradło pod kołdrę. 6 chusteczek, książeczka do nabożeństwa (kończy się strona; dalej jedno za drugim) perełki, korale, niebieskie. 1 pierścionek, mydło i (paut? part?) pudełeczko z nićmi włóczka itd. łyżka, nóż widelec, łyżeczka, talerz głęboki, płytki, deserowy, do kompotu, kwaszarka, naczyńko nocne, kubek blaszany kubeczek od Tani. papier listowy, piórnik, farby, domino, gra, szkicownik, Bajarz polski, Twardowski, notes, legitymacja i leg. Cz. K.

Sąsiednia strona:

Polski

Wypisy na ki IV Wojciech Gramatyka. Powtarza się. Pisownia: Szoler-Bogacki III b. Lektura Iljada

Łacina

Franc

Wypisy. Gramm

Na odwrocie (w słupku): Matem. Geografja Przyroda Religja Historja

Jakieś rysuneczki, słówka łacińskie. Trochę dalej:

godz 8-9 czesanie itd.

9-10 kupowanie choin

10 1/2-12 do Jadzi.

12 1/4-1 1/2 pieczenie pierników

1 1/2-2 1/2 porządkowanie zabawek

obiad

do Karbowniczki

Ubieranie choinki.

Kupowanie za te 10 zł.

Przygotowanie na drugi dzień, sukienkę itd.

Pisanie listów


Jeszcze trochę rysunków (autoportret podrasowany na gwiazdę filmową; zaraz jakiś chłopczyk, podpisany: Dziecko i motyl) i innym, dorosłym (czy może: doroślejszym) charakterem pisma:

opowiedzieć Stasiowi Wolskiemu o śnie w którym ja umierałam, on płakał i powiedział „nie umrzesz kochanie” A Ciocia Sasza spytała co to znaczy „kochanie”?



Rozdział XXVI

- I jak się czujesz? - zapytałem sakramentalnie, kiedy odwiedziłem ją w szpitalu.

- Eeech…

Najbardziej chyba przeszkadzał jej chrapiący babsztyl, leżący na sąsiednim łóżku. Drwal kanadyjski przy niej to szczeniaczek; w życiu nie słyszałem tak głośno chrapiącej kobiety. Babcia co chwilę:

- I w nocy tak samo. Oka nie zmrużyłam - i chichot.

Czytałem jej fragmenty dziennika Lali Bienieckiej. Pamiętała zdarzenia, ale gorzej z niektórymi osobami.

- A kto to Staś Wolski?

- Staś Wolski? Nie wiem.

Mgła opada na miasta.

Siedziałem, przytulałem ją, gładziłem po ręce. A jednak nie wytrzymałem więcej niż czterdzieści minut. Inni goście byli z kwadrans - ale i tak wydawało mi się, że jest jakąś zbrodnią wyjść tak szybko.

*

Po wyjściu ze szpitala była jakaś słaba i niemrawa, ogólna mucha w miodzie. Na dodatek zupełnie jej się zbuntował pęcherz. Trzeba jej było kupić pampersy - babci, która tak się litowała nad starym, sparkinsoniałym sąsiadem.

- Wracam do wieku dziecięcego - powiedziała, idąc do łóżka.

Zaczęła przypominać rozregulowany mechanizm: umysł, hydraulika, zegar biologiczny… Przerażała mnie ciągła ekspozycja fizjologii, puszczenie wszystkich barier wstydu; patrzyłem na nią i zdawało mi się (jakie to banalne), że jest dzieckiem; przypominanie: zrób siusiu, włóż pampersa, ale włóż pampersa, no widzisz, a nie mówiłem, nie, nie rusz tego, daj, ja posprzątam… któregoś wieczora zadzwonił telefon, a ona wyszła z łazienki bez spodni od piżamy i stała taka mizerna, rozmawiając z mamą; myślałem, że osłoniła podbrzusze i trzyma dłonią jakiś kawałek papieru toaletowego, ale zobaczyłem, że był tylko wciśnięty między nagie uda. Nigdy wcześniej nie widziałem jej nagiej - i tak mi się nagle zrobiło jej żal, że rzuciłem jej tylko „dobranoc” i położyłem się spać.

Nabawiła się manii samosiowej. To ona wchodziła na orzech, ona zatkała wybite okno w komórkach ciężkimi drzwiami, ona reżyserowała Operę za trzy grosze.

Oglądamy reprodukcję Czytającej list Vermeera, wiszącą nad komódką, a babcia, pokazując obraz mamy:

- A tamta dziewczyna to z tego samego. Wiesz, kto ją malował?

- Mama.

- Nie, ja.

- Ależ babciu, to malowała mama, podobnie jak tamte dwa.

- Tamte tak, ale ten nie. Mama malowała pejzaż, a ja te dwie kobiety, tę kamienną i tę żywą.

Zapuściłem nawet dziennik, bo jakoś nie mogłem sobie poradzić ze spisywaniem tego wszystkiego. Ale potem powiedziałem sobie, że nie, że to ważne, to właśnie jest ważne, i pisałem:

Przyszła Moniczka z wielkim bukietem gerber dla babci. Też jest przerażona.

Znowu utarczki z babcię (bo wciąż się pokłada w ciągu dnia): „Włożyłaś pampersa?” „Jeszcze nie”. „To włóż, proszę”. Za chwilę to samo. Jeszcze raz. W końcu przychodzę, a pampers rozłożony na kołdrze. „To nie wystarczy”. „Znęca się nade mną, naskarżę mamie”. I tak bez końca. Przychodzę. „Włożyłaś?” - a babcia wykonuje jakieś ruchy Browna pod kołdrą: „Wkładam”.

Wszystko na wierzchu, wszystko jak odsłonięte tkanki.

Wychodzi z łazienki. „Patrzę na siebie do lustra i słabo mi się robi. Jak ja się postarzałam przez ten szpital”. „Ależ babciu, nic się nie zmieniłaś” - mówię, zgodnie z prawdą. „Ach, bo przez ciebie przemawia miłość, ty nie zauważasz, ale ja to widzę”. A zaraz potem stoi przed lustrem i mówi kokieteryjnie: „Jedyne, co mi zostało, to piękne nogi. Nawet mi schudły ostatnio”.

I co tu tłumić - śmiech czy płacz?

Lato się skończyło, a ja musiałem przeprowadzić się do Warszawy. Monika wprowadziła się do babci i wykłócała się z nią dzień i noc, żeby chodziła do łazienki, wkładała pampersy, brała lekarstwa, nie wychodziła na słońce, i tak dalej, i tak dalej. No, ale oprócz pełnego etatu w domu miała jeszcze studia, więc mama i tak musiała jeździć codziennie i, w zależności od planu Moniki, wyciągać babcię z łóżka, gotować jej obiad albo kłaść ją spać.

*

Ilekroć przyjeżdżałem z Warszawy na weekend albo na święta, tylekroć odwiedzałem babcię, chociaż coraz częściej miałem wrażenie, że odwiedzam pustą skorupę, w której od dawna nie mieszka; a przecież od czasu do czasu jakiś przebłysk świadczył o tym, że owszem, to ta sama osoba, która opowiadała mi greckie mity, kłóciła się z niemieckimi żołnierzami i leżała w kołysce, kiedy Byk i jego banda plądrowali dwór w Lisowie.

I tak, co trzy tygodnie, pisałem w dzienniku na przykład coś takiego:

Wczoraj byłem u babci i Moniki - wszystko w porządku, chociaż hydraulika nadal popsuta, ale tego się chyba nie naprawi. Za to babcia w zębach, wyprowadzona na spacer, etc, a poza tym na każdą próbę buntu i utyskiwań Monika mówi: „Ależ pani Heleno, przecież umawiałyśmy się, że to ja tu jestem kapitanem”. I koniec.

Albo:

Z babcią coraz gorzej; apatyczna, drażliwa, całymi dniami albo drzemie, albo siedzi bez ruchu i odpowiada półsłówkami. Siusia pod siebie. Siedzimy przy stole, mama:

- Mamusiu, włóż ząbki.

Babcia patrzy, mruga oczami, zaczyna układać na dłoni pastylki, które leżały przygotowane przy talerzu.

- Mamo, co ty robisz?

- Biorę ząbki.

- To są ząbki?

- Jakieś ząbki, jakieś pastylki…

Wieczorem przeskakuję po kanałach. Jakiś program - trzy podstarzałe nimfomanki powiedzą wam wszystko o seksie. Między nimi siedzi jakieś paskudztwo, facet sześćdziesięcioletni może, cały wytatuowany i wykokzykowany - w każdej brwi po dziesięć, w wargach, uszach, nozdrzach takoż. Siedzi nago, bez osłonek, bo tamże też ma. Pokazuje, zaczyna macać mosznę. Przełączam. Babcia:

- Pokaż te jądra.

- Ależ babciu…

- Pokaż, chcę zobaczyć.

Na wiosnę, gdzieś w marcu chyba:

Przyjechałem do domu i śnił mi się koszmar: wracałem do domu z zakupami z rynku w Oliwie, ale dziwnie jakoś, okrężnie, bo droga przez chwilę wiodła lasem przy Podhalańskiej. Wróciłem do domu, babcia siedzi na kanapie, żółty blask idzie od okien - i twarz babci w tym ciepłym świetle.

- Wiesz - mówi - znudziło mi się życie. Odchodzę. Nie chce mi się już opowiadać.

W domu pełno kotów, Monika się za nimi ugania. A babcia znowu:

- Przyniosłam do domu kociaka, ale okazało się, że są dwa… i widzę je, jak baraszkują po dywanie, jeden większy, drugi mniejszy.

- …i tylko chcę doczekać jakiegoś ładnego dnia na wiosnę. Wyjdę o poranku, na słońce, i przewrócę się. Albo wieczorem, ładnym wieczorem.

Obudziłem się, wystraszony nad wyraz - nie dlatego nawet, że było o śmierci, ale dlatego, że babcia śniła mi się tak, jak się śnią zmarli: daleka, rozświetlona, za nieuchwytną zasłoną. Jakby zaświaty były z muślinu.

I kilka stron dalej:

Następnego dnia, jak tylko wstałem, poleciałem ją odwiedzić. Zastałem ją przed domem, bo wróciła z Moniczką z działki i jeszcze na chwilę została na świeżym powietrzu.

Cały ogród zryty przez dziki, tu i tam przebijają się przez glebę, przez dzikowisko jakieś krokusy, jakieś przebiśniegi, jakieś cosie. I w tym wszystkim babcia, trochę taka zagubiona, jak ze snu zupełnie (piszę o tym tydzień później i gdyby nie pamięć faktów, byłbym pewien, że to tylko majak; a może aż majak), w świetle godziny drugiej, jakby odpływała na skibach ziemi. Z jakimiś podwiędniętymi kwiatkami w dłoni, z gałązkami forsycji, dawnym zwyczajem ścinanymi do zakwitnięcia w domu, patrząca na świat wzrokiem pięciolatki, że wszystko nowe.

Podszedłem, przytuliłem się, poprowadziłem ją po wykrotach do domu, w wietrze nagłym schodziliśmy po ścieżce przy małej czereśni.

Potem, w domu, zdjąłem jej buty, usadziłem w fotelu, zrobiłem herbaty, odgrzałem jedzenie. Kiedy wychodziłem, przysypiała w fotelu. Wstydliwie, jakbym wynosił coś z kościoła, zabrałem kartkę, leżącą na koszu w przedpokoju: „Jestem na działce. Babcia”.

I biorąc, wiedziałem, że nie na radość, a na rozpacz biorę. Że kiedyś znajdę w książce, w biurku, w papierach i przypomnę sobie nie tylko ją, ale i ten dzień, i wstydliwość, i - już teraz - ten wielki, szumiący smutek.

*

Jej osobowość przez jakiś czas stała się migotliwa; w zależności od tego, jaka była pogoda albo kto przyszedł, babcia przybierała różne maski: Zosi samosi, zastraszonej staruszki czy apatycznego truchełka.

- Po co zamykasz okno? - pyta mama.

- Bo ktoś może wejść.

- Przez okno? Na pierwsze piętro?

- Tak, oczywiście. Ja sama weszłam kilka dni temu. Po kablu.

I nie dawała się przekonać, że to niemożliwe. Zosia samosia szła bowiem w parze z Sową Przemądrzałą. Najbardziej baliśmy się, że zrobi sobie jakąś krzywdę, jeśli rzeczywiście postanowi wyjść przez okno. Albo zrywać owoce. Jak wtedy, jesienią, kiedy sąsiedzi znaleźli ją leżącą pod czereśnią.

- Pani Heleno, co się stało?

- Upadłam.

- Proszę wstać, o, jeszcze trochę, dobrze. A co tu robi to krzesełko?

- A, bo chciałam wejść na drzewo i nazrywać trochę czereśni.



Rozdział XXVII

Przyjeżdżałem, zasiadałem w fotelu i usiłowałem przypomnieć sobie jej dawne złote tło, choć wiedziałem, że już nigdy nie powróci z tego miejsca, w którym się znalazła, i na zawsze pozostanie bardzo odrapaną ikoną… Natomiast mama biegała po mieszkaniu, nastawiała pralkę, pokrzykiwała i grała w porucznika Pietruszkę na tropie, czyli wypytywała ją po kolei, który mamy rok, jak się nazywa i tak dalej; a kiedy babcia usiłowała zabłysnąć i opowiedzieć jakąś historię, mama tak długo ciągnęła ją za słowa, aż w końcu gubiła się w zeznaniach, a mama, jak jakiś domorosły Sokrates, tryumfowała:

- No tak, no tak, wszystko dlatego, że nie ćwiczysz mózgu! Jeszcze trochę, a będziesz odmóżdżoną kretynką!

- Jak ty się do mnie zwracasz?!

- Zwracam się do ciebie tak, jak się należy zwracać do kobiety, która nie czyta książek i nie wkłada zębów!

*

- Mamo - mówię - nie wolno ci tak krzyczeć. Nie wolno. To nic nie daje.

- Ale ja nie mogę. Nie wytrzymuję. Muszę chyba iść do egzorcysty, boja sobie mówię „nie krzycz”, wchodzę do babci, czuję ten zapach moczu, widzę babcię i zaczynam wrzeszczeć… jakby dwie różne osoby…

- Opętanie - zaczynam nieśmiało - to dość rzadka sprawa. Tobie jest raczej potrzebny psychiatra niż egzorcysta.

- Ale przecież nie pójdę do tego kretyna, co ostatnio, żeby mi znowu jakieś prochy przepisał. Nie o to chodzi.

- No i z tym trudno się nie zgodzić. Ale próbuj po dobroci. Jak ja. Na przykład przedwczoraj wieczorem. Wchodzimy po schodach, a babcia mówi z dumą: „Jak patrzę na te moje dzieła sztuki…” Pytam się, jakie dzieła sztuki. „O, te, ło”, i pokazuje te moje freski nad drzwiami, te, co malowałem rok temu. „Babciu, ja to malowałem”. „Ja!”, mówi babcia z uśmiechem osoby lepiej wiedzącej.

- Oooo, tak, ten uśmiech jest znakomity.

- No. A ja pytam: „Ty? A może nie?” To babcia odbija pytanie: „Może nie?” „Nie”. I co słyszę? „No, to pewnie nie”. I koniec, i szlus. Wygrywam bez walki. A ty wchodzisz do domu i tropisz dzikiego zwierza.

- Nie. Zobaczysz, jak to będzie, kiedy sam z nią zamieszkasz. Kiedy trochę pożyjesz w tym rytmie.

*

I znowu tam zamieszkałem. Pojechałem wyekwipowany, jakbym wcale nie jechał do domu pełnego, ba, przepełnionego: zabrałem karton z moim ulubionym angielskim serwisem, z moimi ulubionymi secesyjnymi sztućcami Frageta, z moim ulubionym kielichem z miodowego szkła, choć, doprawdy, szkła tu aż nadto. Rozlokowałem się. Umościłem. Ubrania w szafie, na komodzie wieża (przystawiona zegarem), na biurku to samo lustro, które ustawiłem tu rok temu, a wygrzebałem ze śmietnika dwa lata temu, obok kałamarz, drewniany listownik od Wiktora, podstawka na pióra „Souvenir de Varsovie”, jeszcze z Siedlec, a pewnie i z Białej Cerkwi. Na półkach rozstawiłem zdjęcia, które zawsze wożę ze sobą - Madame, czyli Belgijkę z Namours, oprawioną w lakierowaną ramkę z ażurowymi ozdobami i passe-partout z purpurowej mory; pana Herskiego, którego kiedyś wymyśliłem i opisałem, a potem się okazało, że istniał naprawdę - ale to inna historia; fotografię babci z Romusią i rodzicami w ogrodzie w Kielcach, a może w Lisowie, którą kiedyś dostałem w prezencie, bo jakimś cudem są dwie odbitki, i wreszcie zdjęcie, które Basia robiła mi tu rok temu w spalonych komórkach, wyburzonych tego lata - ja, odbity w starym lustrze, cały w świetlnych groszkach i skazach, na wpół w cieniu, na wpół w słońcu, obym tak na zawsze został.

Po komórkach już nic nie zostało, rozebrali je do fundamentów, z kuchennego okna widać było ulicę i płot po drugiej stronie. Tak brzydko i tak brzydko, ale zawsze były stuletnie. Przed domem nie lepiej. Ziemia, zryta zimą przez dziki, przedstawiała obraz nędzy i rozpaczy. Klomby zarośnięte. Orzech, okorowany w styczniu przez sąsiada, któremu zacieniał okna, wypuścił wprawdzie liście, ale powoli usychał i zrzucał przymałe, puste skorupki. To chyba jego ostatni rok. Zresztą, Lasy Państwowe będą chyba chciały rozprzedać ziemię na działki budowlane. Koniec z ogrodem. Wraz z babcią wszystko, co było tu piękne, odejdzie bezpowrotnie, jakby zwijało się za nią, tak jak na gotyckich malowidłach anioły zwijają kartonowy firmament.

*

Przez kolejne dni przyzwyczajałem się do oliwskiego trybu życia; nauczyłem się wykorzystywać przerwy w uruchamianiu babci, dzięki czemu zaliczałem wszystkie obowiązki domowe (pranie, wieszanie bielizny, sprzątanie, gotowanie, zastawianie stołu), a poza tym miałem wolne. Mimo to okazało się, że te codzienne drobne czynności rozciągają się w czasie do niesłychanych rozmiarów.

Poranne ceremonie zajmowały najmniej trzy godziny. Zaczynało się od wywleczenia z łóżka. A potem doprowadzenie do łazienki („Nie, babciu, nie do kuchni… zjesz, jak się umyjesz… nie, nie teraz, najpierw musisz zdjąć zasiusianą piżamę i pieluchę, umyć się i ubrać”), usadzenie na sedesie, powstrzymywanie od drapania (nabawiła się manii mechanicznego drapania i ani prośbą, ani groźbą nie można jej było zmusić, żeby nie wydłubywała sobie paznokciami dziur na kolanach, goleniach i łokciach), ściągnięcie z sedesu („Babciu, to nie rezydencja magnacka. Babciu. Babciu, wstań. Nie drap. Wstań, nie drap, nie drap, nie draaaaap. Dobrze. A teraz wstań”), wsadzenie do wanny („Babciu, codziennie się przy mnie rozbierasz, nie rób cyrków”), umycie, wyciągnięcie (przedtem miała swoje pięć minut na polewanie pleców gorącą wodą, co lubiła najbardziej, a ja tymczasem ściągałem z łóżka pościel i wsadzałem ją do pralki), wytarcie, posmarowanie maścią na odparzenia, zapięcie pieluchy, ubranie, uczesanie, zrobienie śniadania, zjedzenie lekarstw, a później - ponowne „odcedzanie”. A przecież to dopiero początek dnia i musimy pamiętać, że babcia musi pić, bo się odwodni, chodzić do toalety co godzinę, ćwiczyć umysł, nie przegrzewać głowy, i tak dalej; uciążliwszy byłby chyba tylko tamagotchi, a i to nie, bo on się za każdym razem przynajmniej nie wykłóca.

*

Babcia to także pułapki i chytroplany. Na początku dałem się jej wykiwać. Wiedziała, że nie wolno jej wychodzić na słońce w czasie największych upałów, więc obiecała mi, że wyjdzie tylko na chwilkę przed dom, do cienia, ale po pięciu minutach urwała się i poszła na działkę. Ja w pogoń, tyle tylko, że jakąś taką chaotyczną, bo przecież nie wiadomo, gdzie się wybrała, czy do miasta, czy do sklepiku, czy do lasu może… z tego wszystkiego dostałem ataku astmy; wreszcie dopadłem ją na drodze, upał jak cholera, ale co to dla niej. Byłem wściekły. Odprowadziłem ją na działkę (bo było blisko, a bałem się zawrócić w taki upał bez odpoczynku). No i byliśmy bardzo pogniewani. Tym bardziej że, jak się okazało, łgała mi w żywe oczy, bo zabrała z domu klucze do altanki. Nie wiedziałem, że potrafi być taka sprytna. Chociaż mama uważała, że klucze zabrała z przyzwyczajenia.

Następnego dnia mówi:

- Ja chcę wyjść…

- Nie możesz w taki upał.

- Ale ja chcę.

- A obiecasz mi uroczyście, że będziesz siedziała w cieniu i chroniła głowę przed słońcem?

- No, tego to ja ci nie mogę obiecać.

- To ja cię nie mogę puścić.

Jeśli musiałem wyjść z domu, zamykałem ją na klucz. Kiedy wracałem, stała w progu, z berecikiem nasuniętym zawadiacko na lewe ucho (nie dawała sobie wytłumaczyć, że nie musi nosić niczego na głowie, kiedy jest trzydziestostopniowy upał) i oskarżycielskim tonem wołała:

- Tak! Tak! Uwięziłeś mnie. Jestem tu jak w więzieniu.

- Babciu, nie wolno ci wychodzić na taki skwar. Pamiętasz, jak rok temu zemdlałaś? Chcesz znowu iść do szpitala?

- Bzdura.

Jeśli nie stała w progu, to pewnie zmęczyła się czekaniem i przysnęła w fotelu.

Kiedy się obudziła, niczego już nie pamiętała, a ja po cichutku zabierałem z przedpokoju śrubokręty, młotki i inne narzędzia, którymi usiłowała otworzyć zamek („Bo ja mam bardzo mocne ręce…”).

*

Przyjechał Wiktor. Trochę to zaktywizowało babcię, ale na krótko. Współczuję mu i myślę sobie niekiedy, że on to ma cierpliwość. Czeka, aż wywlokę babcię z barłogu, wysłuchuje przez zamknięte drzwi łazienki moich krzyków: „Nie drap się”, „Wstań”, „Umyj pupę”, „Nie drap się”; pomaga mi ze śniadaniem, obiera pomidora ze skórki, przekonuje babcię do połykania lekarstw, pilnuje, żeby nie pożarła czegoś szkodliwego (a ma tak nieraz; zakrada się do kuchni i wypija marynatę ze słoiczka po oliwkach albo wyjada skórki okrojone z żółtego sera; szczęście, że nie zabiera się jeszcze do stearynowych świec). Pomaga mi wielce, ale i tak od czasu do czasu mówię mu:

- Trochę tego nie wytrzymuję. Idę zadzwonić do Basi.

- Aha.

- Cześć, Basiu. Mam dość.

- Babci?

- Podziwiam twą przenikliwość, drogi Watsonie. Najgorsze to siusianie.

Codziennie rano muszę ją wyciągać z łóżka na siłę. I mówię: „Babciu, wstań, proszę”. „Teraz nie mogę - mówi mi poważnym głosem - bo siusiam”. Albo przychodzę: „Babciu, wstań, no, wstań”. „Zaraz, taka jestem śpiąca…” No, myślę sobie, mnie nie zbawi, niech pośpi dziesięć minut. Siadam w fotelu, przeglądam gazetę, a z offu, z alkówki babcinej, taki komunikat: „Zleję się czy się nie zleję? - i, radośnie: - Zlałam się!”

Basia się śmieje, przeprasza, i znów się śmieje.

- Nie masz co przepraszać, to można wytrzymać tylko dzięki aspektowi humorystycznemu. Jest u mnie Wiktor. Strasznie się zdziwił, że tak się babcią opiekuję, że mam dla niej tyle czułości i cierpliwości. Chodzi tylko i powtarza: „Coś takiego, Jacku, kto by pomyślał, że jesteś takim dobrym Jackiem…”, albo: „Bo ty tylko tak udajesz wredną świnię, ale w głębi duszy…” Nie dokończył, bo usłyszał sam siebie i mu się głupio zrobiło.

- No, pewnie - mówi Basia - kto ci dokopie tak szczerze jak przyjaciel…

- Właśnie. Albo brat, też dobry. Zajmował się nią ostatnio, jak zwykle, kiedy mam wychodne za dnia. Ale tak się nią zajmował, że kiedy na chwilę przyszedłem do domu przed szóstą, zastałem kartkę: „Nakarm babcię, kiedy wrócisz, bo ja nie miałem czasu, a jest głodna”. I tyle. Nie powinno mu się powierzać patyczaka, a co dopiero babci.

- Słuchaj, ty dzwonisz z Gdańska, zapłacisz majątek…

- Ech, potrzebuję konsolacji. A najgorsze są te kłótnie. O wszystko. „Babciu, idź do łazienki”. „Nie”. „No, idź”. „Nie. Nie chce mi się siusiu”. „No właśnie o to chodzi, że ci się nie chce”. I tak godzinami. „Babciu, nie drap”. Albo: „Wstań z sedesu”, a ona patrzy na mnie, patrzy i wreszcie mówi po pańsku: „No, dobrze. Ale zrobię to tylko dlatego, że cię bardzo kocham”.

- To bardzo piękne.

- Poniekąd. Rozbrajające. Ale wiesz, ze wszystkim tak jest. Zaczynam wrzeszczeć, jak matka. Proszę, żeby wzięła lekarstwa. Nie otwiera nawet oczu, tylko wystawia język. Proszę jeszcze raz, znów się nabzdycza i pokazuje język. W końcu bierze wszystko do ust, ale popija miniaturowymi łyczkami. „Babciu, połknij” - mówię po raz setny. „Nie, bo to takie niedobre lekarstwa”. I co zrobisz?

- No co ja ci poradzę? Nic. A twój brat nie może…? Nie może. No tak.

- Taka karma.

- Taka karma.

Wracam do pokoju. Wiktor coś czyta.

- I co?

- Co z czym?

- Jak to z czym? Z babcią.

- W porządku. Zadzwoniłem, ponarzekałem i jest mi lepiej. Chociaż i tak jestem wykończony; idę spać. Jeżeli chcesz, możesz sobie dalej czytać.

- Nie będzie ci przeszkadzała lampka?

- Nie.

- No to dobranoc.

- Dobranoc, dobranoc.

I idę spać z ciężkim sercem, bo w planach na rano znowu walka. A tu niespodzianka. O dziewiątej trzydzieści babcia wkracza żwawym krokiem (no, żwawym dreptem) i staje w progu, mrugając oczami.

- Babciu - pytam - co ty tu robisz?

- Wstałam. Już wpół do dziesiątej.

- Ale wczoraj spałaś jeszcze o dziesiątej i wyciągałem cię z łóżka prawie siłą.

- Wczoraj było wczoraj, a dzisiaj jest dzisiaj. Dzisiaj jest ofensywa.

- Co? - pyta Wiktor spod kołdry z drugiego końca pokoju.

- Ofensywa wojsk. Polskich. Pani Krysia rozmawia z jakimś oficerem.

Zatkało mnie. Wzięła mnie znienacka, ze snu. Zakutałem się w kołdrę i poleciałem do dużego pokoju. Wyglądam przez okno, a tam pani Krysia rozmawia z panią Elą. Wracam, a tymczasem babcia objaśnia Wiktorowi:

- Całą noc nie mogłam spać; jakieś przegrupowania, manewry; całą noc słyszałam rozkazy.

*

Co wieczór siadam przy komputerze i zapisuję dialogi. Całą ich śmieszność, tkliwość, szaloną metaforykę; najbardziej lubię fragmenty heroiczne, czyli Moje wakacje z Judytą, wojowniczą wdową z Betulii, pod jednym dachem.

Idziemy na działkę, nagle babcia wyciąga z kieszeni starą rączkę od parasola i pokazuje mija z dumą:

- Popatrz, co mam!

- Po co? - pytam, choć znam odpowiedź.

- Do obrony przed bandziorami.

Położyła się o dziewiątej, ale wstała jeszcze na chwilę.

- Weź kija - mówi mi tonem dobrej rady - weź solidnego kija.

- Po co?

- W razie czego, gdyby się ktoś przez okno zakradł.

- Ależ babciu, tu nikt nigdy przez okno nie wlazł.

- A jakże, jak byłeś malutki. Zarzucił taką kotwiczkę i wlizł.

- I co?

- Zdzieliłam go, boja widziałam, jak właził. Dałam mu po głowie.

No, proszę.

- Bukiet się zarwał - mówię - ten srebrno-różowy. Pękły odciągi. Trzeba go podwiązać, bo się rozpadnie.

- Mnie też trzeba podwiązać. Też się zarwałam.

- O, to trochę trudniej.

- Ach, jakby mnie te panienki z Ravensbrück podwiązały…

- No, nie wiem, czyby ci to na zdrowie wyszło…

- A, to już inna sprawa.

I tak sobie stukam w klawiaturę, podśmiechując się od czasu do czasu, ale czule, refleksyjnie, żadne tam prymitywne kpiny. Piszę, piszę, ale w przedpokoju słychać jakieś szuru-buru i wiem, że to znowu nocne wędrówki. Kwadrans po jedenastej, a babcia robi numer pod tytułem Obrona Trembowli, to znaczy wstaje z łóżka i, uzbrojona w listewkę do odgarniania zasłon, udaje się na obchód mieszkania. Straż nocna Rembrandta w wykonaniu regentek domu starców Halsa. Otwiera nawet drzwi wejściowe, więc jeśli ktoś chciałby jej naprawdę dać po głowie, to nic, tylko pohałasować i czekać w progu z gazrurką.

- Babciu, co ty robisz?

- Bo zdawało mi się, że ktoś tu chodzi.

Trudno to wykluczyć; ludzie wracają do domu, śmieją się, gadają, kłócą, koty drą koty po krzakach.

- Babciu, idź spać - mówię trochę zły, a trochę rozbawiony - masz obsesję starczą, tak to się nazywa w medycynie.

- To znaczy, że ja jestem staruszka?

- Nie. To znaczy, że jesteś staruszka z obsesją starczą.

- Aha. A ty mnie obronisz, jak w środku nocy narobię rabanu?

- Tak, obronię.

I idzie spać, ściskając listewkę.

Nie wiem, czy ktoś jeszcze tak mi ufa jak ona. „Obronisz mnie?” „Obronię”. Ale przecież nie przed wszystkim.

Z głośników wieczny Brahms, a ja wracam do pisania.

Przychodzi do pokoju i mówi, że chce wyjść.

- To najpierw do łazienki na siusiu.

- Już się zsiusiałam. W majtki.

Patrzę, a całe spodnie mokre do kostek.

- O Jezu, co ty, pieluchy nie miałaś?

- Miałam.

Nie miała.

- To fotel też mokry?

I tu, uwaga, słowo-majstersztyk:

- Przy-pusz-czal-nie.

Piękne słowo, „przypuszczalnie”. Zauważyłem to któregoś dnia przy śniadaniu. Takie eleganckie, nienarzucające się; młodzi ludzie mówią w ostrych kategoriach: „nigdy”, „zawsze”, „wszędzie”. Ja sam często piszę „wszystko”, „ostatni”. A babcia: „przypuszczalnie”. Nikt teraz tak nie mówi; słówko z chłodnego, wyważonego słownika radcy Karnauchowa.

Rano przy śniadaniu:

- Ten chleb niezbyt dobry. Jakoś nigdy nie mam rano energii, żeby pójść do Maciejczaka.

- Do Maciejczaka? A gdzie ten Maciejczak ma piekarnię?

- W Kielcach - mówi babcia tonem oczywistym.

- A my gdzie jesteśmy?

Śmieje się. Jak gdyby nigdy nic. Ale już zdarzało się jej powiedzieć, że w Lisowie.

- O, jaka szkoda - oznajmiła kiedyś mamie na Morenie - że nie wzięliśmy z Lisowa mleka do kawy, tam jest znacznie lepsze.

- A gdzie my jesteśmy?

- W Kielcach.

- A który jest rok?

- Czterdziesty trzeci.

Żyje w osobliwym bezczasie; nie zdaje sobie sprawy ze swych ułomności. Kiedy ją spytać, odpowie, że co kilka dni chodzi na rynek, sama sobie gotuje, sama sprząta, sporo czyta, jeszcze w tym roku smażyła jakieś konfitury. Tylko do Maciejczaka jakoś nie ma energii chodzić po chleb, ale poza tym wszystko w porządku. Co jakiś czas pyta się: „A gdzie ojciec?”, przy czym może chodzić albo o pradziadka, albo o dziadka, albo o mojego tatę. Przeważnie o zmarłych. Zastanawiam się, czy ona ich nie widzi.

Dziś mieliśmy idyllę. Nie tak gorąco, wychodzimy na dwór, włażę na czereśnię.

- Tylko nie wchodź zbyt wysoko - mówi babcia, która akurat tym razem pamięta, że niezbyt sobie radziła z chodzeniem po drzewach.

Ale ja jestem już wysoko i, wychylając się do dalszych gałązek, łapiąc się kikutów po odłamanych konarach i czując pod palcami dziwną czereśniową korę, na przemian szorstką i gładką, wrzucam do plastikowej torby słodkie, spieczone czereśnie.

- Wyjątkowo nikt nie szabrował w tym roku - wołam z góry. - Szkoda, że nie przyjechałem do Gdańska wcześniej, porobilibyśmy kompoty, a tak najładniejsze już albo opadły, albo ptaki je wydziobały. Niech im zresztą na zdrowie idzie. - Przesuwam się nieco wyżej. - Zrzucić ci kilka?

- Nie, nie, jeszcze są - i widzę babcię, jak schyla się, wypatrując w trawie czereśni: szerokie plecy w kapotce i siwe włosy nakryte berecikiem, bo bez berecika nie wyjdzie, nie ma siły, choćby był największy upał.

- Eeee, takie zgniłki. O, tu ładne, proszę. - Ale babcia nie prostuje się nawet, żeby zobaczyć, gdzie upadły. - Byłem w Lisowie. Jechaliśmy z przyjaciółmi do Szczawnicy i po drodze odwiedziliśmy Lisów.

- Hm? I co?

- Nic, ktoś się buduje na miejscu dworu - mówię to jak najspokojniej; nikt by się nie domyślił teraz po moim głosie, że kiedy zobaczyłem betonowe fundamenty tam, gdzie jeszcze kilka lat wcześniej widziałem ogryzki murów, pokryte gdzieniegdzie tynkiem z resztkami farb w pastelowych kolorach, rzuciłem jedno z tych słów, które Basia opatruje niezmiennie komentarzem: „Ups, nawet za sto złotych bym tak nie powiedziała”.

- Swój?

- Nie, z Kielc. Spotkałem Iwańskiego.

- Starego?

- Nie, syna. Stary od dawna nie żyje, Gienka umarła dwa czy trzy lata temu. Znalazłem w ruinach stajni dworskie drzwi. Bo drzwi we dworze byty u dołu pełne, z ptyciną, a u góry z szybkami, prawda?

- Tak. Oj, nie wchodź tak wysoko.

- Zaraz schodzę. Nie ciężko ci?

- Nie, nie, jak się zmęczę, to sobie usiądę na pniaczku.

I tak sobie rozmawiamy w osi pionowej przez liście i w jakiejś innej przez czas. Za płotem przechodzą sąsiadki, więc kurtuazje, i że ja duży. Ha, co zrobić. Szesnastu lat już mieć nie będę, ale na czereśnię jeszcze wchodzę. I tak dalej, i tak dalej.

W domu umyjemy czereśnie na czerwonym durszlaku i zrobimy herbatę, jak zawsze od początku świata.

*

Wyjechał Wiktor, przyjechała i wyjechała Basia, a ja dalej siedziałem w Oliwie i bez końca powtarzałem sekwencje: „Wstań”, „Idź do łazienki”, „Nie drap”, „Zrób siusiu”. Komunikaty w dzienniku standardowe:

Na froncie babcinym dzisiaj niezbyt spokojnie. Najpierw przy śniadaniu moczenie nóg przez godzinę i obcinanie paznokci, które od ostatniej operacji zdążyły urosnąć pół centymetra. Grubość - miejscami normalnie, miejscami dwa milimetry; ale jakoś się z tym uporałem i zabrałem się do zakładania opatrunku, bo babcia tak sobie rozdrapała przedramię, że się jej zrobił stan zapalny. Krzyczę: „Nie drap się!”, to albo drapie się dalej, albo przesuwa rękę i drapie się nieco wyżej, nieco niżej, względnie w kolano. I tak co chwilę - w ubikacji, w wannie, w fotelu, na działce, bezustannie. Zrobiłem okład, ale okazało się, że trzeba rozcieńczyć arnikę, a nie dawać tak prosto z mostu, więc odwinąłem i poprosiłem babcię, żeby umyta rękę. Wchodzę za chwilę do łazienki, a ona na sedesie w jakiejś dziwnej pozie, ni to leży, ni to siedzi. Zemdlała. Za mało pije, jest odwodniona. Ocuciłem ją, mama kazała mi wpompować w babcię duży kubek izostaru, i tyle. Potem była w lepszej formie, wybrała się nawet z rodzicami na działkę. Ale coraz częściej mówi o śmierci i, co gorsza, ja też to czuję. Kiedy powiedziała dziś:

- No, to ja już się z wami żegnam.

To zrobiło mi się na sercu ołowiano. Oczywiście, wszyscyśmy zaczęli żartować, bagatelizować, itepe. Mama standardowo krzyknęła:

- Co? Teraz? Ty się nie wygłupiaj, mieszkanie niewykupione, jak kojfniesz, to co my z tym wszystkim zrobimy?

Bo mama tak ma. Zimą mówi, że kwiaty za drogie, a latem, że nie będziemy mieli co zrobić z pianinem. Ludzie różnie okazują sobie miłość.

I byłoby tak do końca lata, gdyby babcia się nie pochorowała. Myśleliśmy, że to odwodnienie, jak rok temu. Wyjechałem do Warszawy, żeby szukać nowego mieszkania, dzwonię, a mama:

- Babcia w szpitalu. Trzeba jej będzie wyciąć woreczek żółciowy.

Kiedy wróciłem, babcia była już po operacji, a mamie posiwiało pasmo włosów nad uchem, zupełnie jak dziadkowi Broklowi.

Pojechaliśmy do szpitala. Babcia w niezłym humorze, ale trzeba przyznać, że nie bardzo pamiętała, że ją cięli.

- Coś mnie boli brzuch.

- Mamo, wycięli ci woreczek.

Babcia zaczyna coś dłubać pod kołdrą, zaglądać.

- Mamo, nie rusz, masz tam opatrunek.

- Hm - zdziwiona - rzeczywiście.

Kiedy indziej rzuca nagle w przestrzeń:

- Muszę się spytać doktora Orłowskiego, czy mogę tak bezkarnie nie palić.

- Jakiego doktora Orłowskiego?

- No, tego z Oliwy.

- Nie znamy żadnego doktora Orłowskiego. Tylko Elę Orłowską.

- Ale ona ma męża.

- Ale on nie jest lekarzem.

- Ale ja się w nim kocham.

- Ale kiedy go poznałaś, byłaś już mocno starszą panią na emeryturze.

- Ale w moim pojęciu byłam piękna i młoda.

Chwila ciszy.

- Muszę spytać doktora Orłowskiego, czy wolno mi tak bezkarnie nie palić…

- Ale mamo, ty nigdy nie paliłaś.

- Jak to? Zawsze dużo paliłam.

- Chyba w przedszkolu…

Urażona, wzruszając ramionami:

- Może.

Jeszcze innym razem na widok mojego ojca szepce do pielęgniarki konspiracyjnie:

- To nie jest żaden włamywacz. To mój zięć.

*

Ale wróciła, jednak wróciła, choć wszyscy już zachodziliśmy w głowę, gdzie umieścić pianino i kolekcję szkła. Jest niezniszczalna. I znów siedziałem przy niej jak przy zachodzącym słońcu.

Potem nadszedł koniec września. I tak się skończyło lato w Oliwie, tak właśnie. Zabrałem moje sztućce i talerze, kielich z żółtego szkła, kałamarze i zdjęcia, popakowałem je w skrzynki i kartony i zabrałem się do Warszawy. I niby siedzę tu, daleko od tamtych problemów, jeżdżę do domu raz na miesiąc, ale przecież co jakiś czas dzwoni mama czy tata i słyszę:

- A jak tam powieść?

- Piszę, piszę.

- Mam dla ciebie coś nowego

Zupełnie jakby to była jakaś salonowa ploteczka.

- A co?

- Pożyczyliśmy od pani Zosi taki rowerek do ćwiczeń, żeby sprawdzić, czy mama będzie się chociaż trochę ruszać. Mówimy: „Mamo, usiądź, spróbuj, popedałuj”. „Nie”. „Czemu nie?” „Bo w Lisowie też próbowałam i mi nie wychodziło”. „Mamo, ale ten rowerek jest tylko do ćwiczeń, nie ma kół, nie pojedzie”. „Aha - z niedowierzaniem - wtedy też mówili, że nie ma kół, że nie pojedzie, a jechał”.

Albo:

- Przychodzę rano, a tam wszystko pływa. Jęknęłam, a mama z wyrzutem: „I co krzyczysz? Jak tobie się chce siusiu w nocy, to może wstajesz, co?” I jaka zdziwiona.

Albo:

- Jacek, ja już tego nie wytrzymuję. Pytam: „Jak miał na imię mój ojciec?” Nie wie, nie pamięta, pustka w głowie. „A twój pierwszy mąż?” Cisza. A ojciec? „Bieniecki”. Wreszcie dochodzi do Karnauchowa, jego pamięta, ich dwóch, Karnauchowa i Bienieckiego, Julek i mój tata nie istnieli, ja nie istnieję, ty nie istniejesz; nigdy nie miała dzieci. A ja jestem jej siostrą.

- Romusią?

- Nie, młodszą siostrą.

Może jednak jest w tym jakiś sens. Dwór z Morawicy, zamieniony kiedyś na izolatki, popada powoli w ruinę i nikt nie pamięta wyrąbywanych przez Austriaków futryn ani melonów, które nie smakowały Mościckiemu. Na miejscu lisowskiej piwniczki, z której w pogodne dni widać było Chęciny, wyrasta nowy dom. Zarósł oliwski ogród, a bukiety suszonych kwiatów rozpadają się pod ciężarem kurzu i wilgoci. Czas zaprzeczył wszystkiemu, co było, nawet Jadzi Kontrymównie, na cóż się więc trzymać jakiś drobnych prawd, „ty jesteś moją córką”, „Bóg istnieje”, „Macondo”?

*

Jutro jadę do domu. Skończyłem książkę. Będę czytał babci maszynopis, a ona nie będzie mnie słuchała. A kiedy przerwę, zapyta - jeśli w ogóle jeszcze cokolwiek mówi:

- A co było potem?

- Potem - odpowiem - wszyscy byli coraz starsi, moja mama wreszcie znalazła właściwego mężczyznę, który kiedyś miał zostać moim ojcem; wprawdzie przez pewien czas malowała smutne obrazy z milczącymi, kamiennymi telefonami i pustymi szafami, ale to już inna historia. Tak czy owak, w końcu wzięli ślub; był akurat początek października i mój przyszły ojciec na dwa dni przed wszystkimi ceremoniami wdrapał się na drzewo, żeby strząsać orzechy, a potem zbierał je gołymi rękami. I do ślubu poszedł z dłońmi na wpół brązowymi, a na wpół czerwonymi od tarcia pumeksem.

A potem, jak powiedziałby Julek, który w parę miesięcy później umarł, od słowa do słowa urodził się Jacek. Czyli ja.



Rozdział XXVIII

I tak całość się wypełnia. Właśnie się rodzę. I kończę książkę. Zresztą, jeśli mam być szczery, wszystko to się i tak działo naraz - i nawet teraz, kiedy już za chwilę zamkniecie okładki, woźnica na Ukrainie odwraca głowę od wielkich renklod, które same pchają mu się w usta, i mówi: „Nie ja sadziłem, nie ja będę jadł”.

A słońce wschodzi na wschodzie, na zachodzie zachodząc.

Gdańsk i Warszawa, IX 2000-XI 2002


Autor pragnie podziękować pani Mariannie Sokołowskiej za wyjątkowo uważną redakcję książki oraz panu Emilianowi Snarskiemu za udostępnienie zdjęcia na okładkę.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
lala
DISCO LALA
Ashlee Simpson Lala
shalalala lala
MIŚ LALA, edukacyjne i nie tylko
Shalala lala
KOPCIUSZEK MALOWANA LALA
Uh la lala Alexia doc
Słodka Lala
zestaw666gr2 rozw LALA
Shalala lala
Mister Dex malowana lala
Dehnel Jacek Brzytwa okamgnienia
Drossel sexi lala
o Brzytwie okamgnienia Dehnela

więcej podobnych podstron