Dlugosz Leszek Z tego co jest

Leszek Długosz




Z tego, co jest





Ballada o „Kimś drugim”



Rozmyślania przy straganie


Bez tego przypadku — bez zamiaru

Do rozstrzygnięcia nie stawią się pozwani

Więc może nocą lub w południe

Przerwa w nalotach

Awaria światła

Albo na rzekę zapatrzeni

Mogli zapragnąć dalej imienia?


Bez tego przypadku — bez zamiaru

I tak nie wstałaby z martwych łacina

Traktaty znaczyłyby ile znaczą

Bug z Narwią płynąłby jak płynie

Nie odwrotnie

Kto górą, kto doliną poszedł

Wybrałby inaczej?


I te żonkile też zbyt piękne

Żeby ich ktoś nie kupił

Bez tego zamiaru — bez przypadku

Może nie byłyby tylko potrzebne

Akurat tak

Akurat dziś

Na piątą po południu


(1965)



Jakby nas jaki wiózł przewoźnik


Jakby mu świtem — co dla nas nocą

Jakby miał jeszcze ląd być jaki

Na którym stanąć moglibyśmy stopą


Jakby ta droga miała być jeszcze

I chociaż pierwsza jakby nie ostatnia

Jakbyśmy mogli mieć na własność

Choćby źdźbło trawy

Choć imię własne


Jakbyśmy jeszcze chcieli ocalać

Ślady — w twierdzach z kamienia

Chronić

Jakbyśmy sami zapomnieli

Ile w nas samych zapomnienia


Jakbyśmy to my mieli znaleźć

Błąd — wciąż nie wyjaśniony

I cyfry które dodajemy

Jakby zdążały w nieskończoność


Jakby nas jaki wiózł przewoźnik

Ubezpieczonych od wszelkich zdarzeń

Dół — w którym nas porzucą

Był przechowalnią jakby bagażu?


(1966)



Aklamacje duszy w Dolinie Ojcowskiej jesienią 1994 roku


O Bogowie, miliony, miliony szelestów

Ledwie z tchnieniem powietrza

Zielone niedawno jeszcze folwarki Flory

A wszystko w ogniu

Gore!

Dywany

Z wiatrem wirują lecą

Płomyki, głownie, wszystkie możliwe

I niemożliwe jesieni ognie, a jeszcze tu

W tej okolicy

Na tle tej bieli?


Czasem, na mgnienie, pożoga ścichnie

Stop–klatka — tak jakby na specjalnych prawach

Jaki samobójca (wybraniec?) z wysokości korony

Przywilej miał pojedynczego umierania?

Więc spada pojedynczy

Po królewsku, majestatycznie

Król liści — zlata

Na oczach świata


Owidiuszu, do ciebie wołam

Z wszystkich Teatrów Natury

Dla Metamorfoz Twoich, ten gdybyś mógł

Gdybyś ujrzał

Ten byłby Ci godny

Ach gdybyś zdążył

Zdąż


Stań obok, przy mnie, podziel myśl

Urzeczoną: gdzieś, kiedyś piękniej

Przeistaczała się jesień, jak oto

W tej Dolinie?

Wyciągnij rękę, w wąwozy — złotem brązem

Spiżem szelestliwe, pójdźmy

Inną wymyśl, Owidiuszu

Nową wymyśl opowieść…

Poznaję widzę

Nie chcesz?

Cóż Ci ta dłoń do–opowie?

Dawno niemłodzieńcza

Skroń siwa, oko bez śmiałości

Myśl nieustannie, namolnie to wiedząca:

W której już części

Po której stronie Metamorfoz

Twoich Mieszkam?…”

Ile, co Ci ze mnie? Ze mną?

Addio Owidiuszu

Że obaj wiemy — skręcaj!


Na moment Ciebie pożyczyłem tylko

Z arsenału poetyki

Gdy — nadmiar i olśnienie

A muza nieporadna, bogi i bożki wzywa dawne ku dekoracji

Nieboraczka nie wie, jaką wobec świata mową

Obwoływać zachwyt

Wdzięczność jak wyklaskać rytmizować — w jakich słowach?

Cóż, nawyk, stara szkoła. A tak naprawdę

Duszo moja, wiesz nie od dziś

(Nie wspominajmy tu o cenie)

Po swojemu duszyczko, po swojemu

Śpiewaj najprościej

radość w cichości


Bo radość — tak stać na dnie doliny, słuchać

jak strumyk liśćmi przykryty, z resztką srebra

układa się przed zimą

Bo to radosna strata — patrzeć, jak górą w słonecznym wirowaniu

rozsypuje się na wieczność — bogactwo

bywszy zamęt lata

Bo radość — z najskromniejszą prostotą wiedzy

wiedzieć

ile trzeba

na lewo zamek, Skała. Droga, co na prawo, to do Krakowa szosa

(Pod lasem chata jasnookienna, ciepły piec,

herbata)

Bo to błogosławiona Chwila — przez chwilę choćby —

pewność

że co przed czasem ustanowione

sercem przyjęte. I uciszone.


Więc nie trudź się anima mea

Pakuj okrzyki, schowaj aklamacje

Zwyczajnie w duchu wyznaj cicho — szczerze:

Pięknie tej jesieni

W Ojcowskiej Dolinie, rozjarzył nam się właśnie

Czasu ułamek

Zaiste nad wyraz…



Przenikliwa jest mądrość czereśni


Ona z wiosną z jaskółką w zawody

Zrywa się do lotu

W zapamiętaniu do pienistości

Gdy pora kwitnąć — ona cała i wyłącznie

Kwitnie

Bez niepokoju, podejrzewam

Zasypiając — śpi. Bez troski

O jakość pestki o mróz

O narzędzie ogrodnika (tego najeźdźcy z kosmosu)

Drapieżnik, a przecież czułość sama

Wydrze spod stóp najmniejszemu źdźbłu

Wodę i wypije

Lecz jeśli jaki owad zalotny

Dotknie ją

Ugnie się miłośnie jak nikt na Ziemi

Niczego nikomu nie obiecuje

Więc znikąd niczego się nie spodziewa

Wiatr gdy uderzy

Zniszczy pokolenie

Nie skamienieje jak Niobe

1 liści nie potarga sama

Nauczyła się trwania

Metamorphosis — oto co nas łączy

Metamorphosis i troska — przy mnie i we mnie

Oto różnica

Ona się po prostu spełnia

My chcielibyśmy wykorzystać życie



* * *


To nie jest sztuka wędrować do Betlejem

Kiedy zapłonie gwiazda nocą

I drogi jasny łuk wyznacza

Nie sztuka w ślepym tkwiąc zaułku

Iść do Canossy

Gdy umie cesarz pojąć

Że wyjściem — tylko pokutnicza szata

I nie jest kwestią — na świat powracać rano

Kiedy powieki światłem tknięte

Same się unoszą

Ale jest trudniej trudniej na pewno

Nocy jak beton szczelnej

Otwarte przeciwstawiać oczy

I trwać z pytaniem: Po co?…



Wiosna


Trawa — to chorągiewki umarłych

Którymi machają do nas radośnie

Ach tutaj tutaj do nas

Widzisz, jakie to wszystko

Pewne

Proste



* * *


Jeszcze jak chcieć tak palcem wodzić

Bezpieczną mając szybę

I patrzeć jak topnieje napis

Jak oddech w szron zastyga


Jak chcieć — tak jeszcze w słowa wiązać

Z wnętrza kamienia

Z gniazda wiatru

Głoski wydobyte

Dźwięk jak sypanie piasku

Słysząc


Ach jak nie chcieć jeszcze

Jak się nie starać

W jaką nie wybiegając przestrzeń

Jakiego nie dochodząc kresu

Mogąc jeszcze powtarzać:

Jeszcze

Choć to jest słowo jak rozbitek

Co pośród morza

Na chwilę ocalony

Do brzegu płynie

Wiedząc

Że brzegu nie ma



Pamięć i Zapominanie


Wybaczcie mi, twarze moje wszystkie

Nienawistne sobie

(Jednak do siebie

Nawzajem się garnące)

Na jednym

W dół

Opadającym statku

Nie pożegnane — wybaczcie

Że nie słyszałyście: „żegnajcie

Gdyż „byłyście

To tylko i to wszystko

Co powiem


Rwące się same

Niepohamowane gesty

Słowa na przekór

Przymuszone

Kolejne światy

Urządzające we mnie

Kolejne swe zamieszkiwania

Wybaczcie —

Pamięć?

Której się zdaje że jest królową

I że po własnym domu, w koronie złotej

Chodzi, naprawdę —

Obręcz

Zardzewiałą nosi

I w gruncie rzeczy, ach nawet ona

Służką jest tylko (nieco krnąbrną)

Na potężniejszym — Dworze Zapominania


Gdzie ponad bramą, w samym zenicie

Beznamiętności gwiazda

Obojętnie trwa



Dworzec w Sandomierzu


Którzy — w tamten wieczór…

I Którzy ile dziś znaczą?


Z pewnością siedem lat temu

Na dworcu w Sandomierzu

Wieczorem

Wypiłem szklankę herbaty


Choć wokół jaśniały twarze

Żadna nie została


Nie rzuciłem się nań

Z obelgą

Z pocałunkami

Jeśli istnieją?

Bez mojej świadomości żyją

Bez mego udziału

I tylko — znów oto

W dłoni herbata

(Przez przypomnienie)

Możliwość trwania im przyznaje

Bo — ludzie w ludziach — żyjąc

Dla siebie umierają

Jeśli dla siebie — nie zaistnieli

(Więc — jeśli się nie pokochali?)


Pamięć

Przez ileż to przywołań

Przeszłe i nas samych na nowo nam oddaje

(Można być pewnym — kiedy i z czego

Składa się herbata?)

Więc

Jeśli i Ty Panie

Nie wziąłeś mnie pod uwagę

Bożka Niepamięci

Bożka Niezazdrości

Ześlij przynajmniej Obym:

Za każdym przebudzeniem

Rozpoczynając się od nowa

Jak najmniej żałował

Obym:

Gdy sam dla siebie gubiąc się

I na zawsze

(Bez Twojej wiedzy nawet o tym może?)

Jak najmniej zazdrościł

Że po mnie dalej

Herbata

Ludzie

I choćby, jak nieistotny dziś — ów (dla mnie)

W Sandomierzu dworzec

Że po mnie dalej

Trwać może…



Z tej młodości…


Z tej młodości wyszliśmy jak z kina

Ekran na wylot już przejrzany

Dawno się tlił bez akcji

I coraz głośniej

Jako — jedynie słuszne wyjście

Czerwony ponad drzwiami

Wzywał napis: WYJŚCIE

Wyszliśmy więc (tak jak się często wychodzi z kina

Wzruszając ramionami)


Opuściliśmy jak bal

Gdy dnieje już — a nic z zabawy

l tylko w strugach zwiędłych dekoracji

Podobnie gasną twarze

Opuściliśmy więc (tak jak się nieraz opuszcza bale

Bez uczucia szczególnej satysfakcji)

I tak już pozostanie?

Szczelniej przymkniemy okiennice

Będą herbaty i lektury

I będzie — coraz klasycznie]

Na mózg futerał — z samej Racji

Wdziejemy (Słuszna pora)

W przedsionku serca prawdopodobny umieścimy

Napis:

Nie przeszkadzać

Nawał pracy

Młodość?


Wszakże wypada mieć swoją młodość

Tego wymaga życia obyczaj

Więc ustalimy śpiewki chorągiewki

Zapobiegliwi odpowiedzialni

Wobec własnego życiorysu


I tylko czasem nie dość strzeżony

Przed lustro wzrok się wymknie

I zapyta:

Coś się stało?…”

Tak — Staliśmy się średnim pokoleniem

Urodzeni kaskaderzy

Zostaliśmy aktorami



Przyjaciołom — w podzięce


Za szklankę herbaty na pustyni

Za kubeł zimnej wody

Gdy zasłuży głowa

To oczywiste. (W ogóle — o czym mowa!)

Ale najbardziej

Czego się pewnie nie domyślają

Że z ich powodu

Że to przez wzgląd na nich: — Nie

Jednak nie

Nie powinienem

Nie mogę

Hamulec i kaganiec.

Że zła nie przysparzam więcej

Niż mógłbym. Wyznajmy szczerze

Niż miałbym (mam) na to ochotę

Że powściągliwość przez nich ćwiczę

Nie wiem, czy bardziej powstrzymuje mnie

Ludzkość, Prawo, Przykazanie z Góry

Czy: Co ja powiem?

Jak ja im jutro spojrzę w oczy?

Świat ani by odgadł, jak dla ich starań

Pręgierz bywał mi oszczędzany

Milczenie ich,

lecz jak wymowne

Jak mnie ostrzegło

Przede mną samym

Błogosławcie konfesjonały

Sprzymierzeńcom owym

Ani do uszu by wam przyszło

Ile mniej (dzięki komu)

Słuchałyście zawstydzających wyznań.

Przyjaciołom — wdzięczność

Za wszystkie pożytki jakie mam

Z ich istnienia

Jawne

I których się pewnie nigdy nie domyśla


Ach, za te zwłaszcza, może nawet

O wiele bardziej



Ballada o „Kimś Drugim”


Że — piekło to ktoś drugi — (ach znamy wiemy)

Tu na ziemi

Zawsze ktoś jest, do kogo się mówi

I gdy się śpiewa, to komuś zawsze się śpiewa

Jeżeli w lesie lub nad jeziorem

Głos się czyjś pochyla

To nie uwierzę

By smugom wody

Listowiu tylko

Żeby kto myśli swe powierzał

Do żywych mówi się i do umarłych

O nieobecność — z innym rodzajem rozżalenia

Bezradny, bywa, stoisz

Wobec „gry światła”

Niuansów drzewa i kamienia

Niemal „bolesne” mogą ci się wydać

Ruchome rzeźby wody

Blask Kapitolu

Fra Angeliki Caravaggie

I Bachy wszystkie i Szopeny

Jeżeli z tobą

Ktoś obok jeszcze

Ich „piękna nie podziela”

Lub? — Obraz skrajny

(z argumentacją żeby pójść aż na dno)

Butelka wódki

I w lustrze mętny zarys własnej twarzy

I nawet wtedy

Choćby pozorny

Musi być przecież

Ten — jakiś drugi (punkt odniesienia?)


Tak było może (tak o tym myślę)

Firmament, ziemię uładziwszy

Wtedy dopiero Bóg nas stworzył

Gdy puste, „nieludzko puste”

Zdało Mu się bez nas Dzieło?

Zawsze ktoś jest — kto jest

Kto był i jeśli nie ma

To przecież ciągle tylko

Jeszcze tylko nie ma


Realny albo i bez nazwy

Musi wciąż istnieć

Jest nieodzowny

Ten — Drugi

(Jakże mam go nazwać?)

Jakiś — Serdeczny Punkt Odniesienia?…



Pięknie jest spotykać zwierzęta w lesie


Ja jestem inne Drzewo

Ja jestem inne Drzewo

Nie obce

Inne tylko

Musisz usłyszeć Wszelakolistny

Śpiewając siebie, Ciebie też śpiewam Ja inne

Ja z Drzewa pojedyncze jestem drzewo

Musisz zrozumieć wybaczyć musisz

O Różnogwarny, drzew pełen po horyzont

Do zbioru Twego że przynależę

Nie zapominam

I Ty pamiętaj

Gdzie tylko Twoja jaka przestrzeń

Na całą nawet Twoją wieczność

Że jedno takie

Raz tylko jestem

Nie obce, inne

Ja tylko inne drzewo jestem

Nigdzie nikomu tak się nie zdarzy

Miejsce, co jak to

Ze mną umówione

Nigdy i nigdzie tak nie rozszumi się

Obłoków i gałęzi

Przelotna ich rozmowa

Gdy też

Na wieczność raz, z wiatrem (na wiatr)

Rzucają (sobie) — liście

(Te — strzępy zwitki skórki słów)

Nad moją znów

Jesienną znowu moją głową

Nie obce, inne

Inne jestem drzewo

Śpiewając siebie, Ciebie też śpiewam

Ja w Twoim wnętrzu, w drzew stojąc tłumie

Jedną i wspólną słyszę muzykę

Nie zapominam

I Ty pamiętaj

W każdy oddzielnie

Więc w mój pień — moja

Moja uderzy tylko cisza

Pozwól więc:

Widzieć, tak jak ja widzę

O rzeczach mówić, jak je pojmuję

Daj mi oddychać tak, jak ja muszę

Pozwól mi kochać, tak jak umiem

Ja inne, inne jestem

Z Drzewa, ja pojedyncze jestem drzewo

Czy to rozumiesz?


(1971)



Pięknie jest spotykać zwierzęta w lesie


Widziałem — raz jeden — wśród wysokich sosen

Biegł — rudy

Najprawdziwszy z najprawdziwszą kitą

Węszył, zawracał i przez zarośla bezszelestnie

Sunął tak oczywisty

(Doprawdy, chciałem klaskać prawie

Nieomal domagać się bisów)

Nigdy nie widziałem takiego — teatru bez teatru

Niczego bardziej — samego w sobie

Nikogo tak — u siebie

Gdzie mógłbym ciebie tak spotykać?…


Świadomi tła swojego

Słowa i gestu, bezpieczny znając dystans

Nadzy — we własnym milczeniu stojąc

Jak odgrywamy, nawet wtedy

Nagą swą prawdę

Urywamy głowy

Własnym na swój temat

Domysłom

Udajemy że nie widzimy

Urwanych głów podejrzeń



* * *


Czego szukają te z naprzeciwka

Spojrzenia?

Kupić nie kupić

Mała rewia ogłoszeń


Krzyżują się przez chwilę

Gałązki wzroku

I wymijają się

Inna pogoda w innym sadzie

Odmienne pory roku



Sercu na starość


Których — zdawało się

Albo i Których kochało się naprawdę?…


Z ciemniejącego tła obrazu

Wyłaniają się twarze…


Przez moment

Podbiega i ogarnia znów

Czułości fala

Przez moment


Na dalekich stronicach jego (serca) kronik

Rozjarza się (spóźniona raczej) myśl:

Że paczką dynamitu nie zdołało zostać

Szkoda…”


Bo lont, zapałki — wszystko

To wszystko przecież było

I pod ręką?


I że zabrakło (tego gestu)

Sercu po czasie

Żal niewczesny



Ruch w teatrze

(monolog aktorki)


Przychodzą po nas

Te Ofelie po nas

Ach jak zielone

Że dłonie ich same

Za stokrotki kwitną

A oczy — źródła

Jak fiołkowo biją

Bronimy się jeszcze (jak to subretki)

Wciągamy do spisków

Fryzjerów krawców prasowaczki

Elektryków — niestety

Nawet nasi wielbiciele

Zdradzają

Donoszą nam korony

I urągliwie oklaskują

Farbowany papier który staramy się

Znosić z godnością

Ale i potęga papierowej władzy

Przygniata zbyt szybko

(Na ogół pierwsze załamują się szyje)

Wtedy podstawiają nam zaledwie stołki

Ekspresem ślą szale i czepce płowe

Posyłają na wywiadówki

I drżeć nam każą o losy

Urojonych wnuków

Robią z nas wariatki

Wpychają do stada żebraczek

Odbierają w końcu prawo słuchu

Wynoszą

W kubłach na śmiecie


A one?

O wilgotnych twarzach

Bez chrzęstu choćby jednej zmarszczki

Niezmordowane na schodach

Gotowe toczyć gwiazdy

Przez całą długość sceny i spektaklu

A one biegną…


Przymykamy na wszystko powieki

I tak nas będą posądzać o

Zawiść i Intrygę

Mówić — że to my

Szczujemy je sforą sekund



* * *


Więc nie żaglom oddany

Może ląd pokochałeś

Gdy u powiek cumujesz

Brzeg

Oto miasto się kłębi

W ulic węzeł znajomy

Wejdź

Tak swej ciszy niechętny

I tak obcy tej wrzawie

Czyś zanadto zmęczony

By odejść stąd —

Lecz to twoja Itaka

Małowiemość wciąż sobie

A to — klamka wizytówka

Odyseusz — od… do…


(1967)



* * *


Panowanie nad sobą

Oto królestwo warte zachodu


Lecz — choćby reżim

Drakońskie dekrety trzeźwości

I tak

Zausznicy nierozsądku

Poplecznicy słabości

Agenci zgrupowani w dywersyjnym

Ośrodku serca

I tak podejdą

Wywiodą dokąd zechcą


To szczwana dyplomacja

Podziemie nie do zlikwidowania


Małą podkówką (na rzekome szczęście)

Błyśnie…

I walą się trony



Pochwała zdrowego rozsądku


Żyjemy ze sobą jak woda z ogniem

Jak para wspólną związana zbrodnią

Lecz tak naprawdę, ostatecznie

Na kogo można liczyć?

Na nieobliczalny całkiem przypadek

Na inną parę równie zaplątaną?

Dzięki mu więc choćby i za to

Za życie choćby i takie


Ileż się naharuje natłumaczy

Aby w końcu to pospolite stworzenie

Które trzyma na uwięzi

Nie umknęło samo sobie

W nic i na amen


W każdej sekundzie, w szczelinie niebezpieczeństwa

Jakże gotowy do odsieczy.

Zawsze do usługi

Pobiegnie, zawróci list chybiony z drogi

Do kubka naleje wody zamiast octu

Ustali cztery strony świata

Co to za służba, jakie poświęcenie

Mogę się przecież zawsze zarumienić

(Lub sroższa kara — ugryźć się w palec!)

Czy to jest ekwiwalent Za szkody

Których mi oszczędza

A które widzę potem

Gdy spadnie tuman

I zmieni się pogoda

Obrażam go. Opluwam

Wie dobrze co robię we śnie.

Widzi jak za dnia zdradzam go z byle głupstwem

I mimo że ubezpiecza mnie prawem moralnym

Estetyką i całą rękojmią instynktów

To chyba również zauważa — jak wzdycham

Aby się wytarzać z elementem — którym on

Śmiertelnie pogardza


Wszystko jednak wybacza i zapomina


Życzę mu aby się przekręcił

Lub wreszcie wpadł pod koła samochodu

Sprytniejszy — wcześniej zdąży z łapówką

Do psychiatry

Przekupi namówionego już kierowcę


Dzięki zdrowemu rozsądkowi, dzięki i za to

Że jeśli nawet dawno oszalał

Uczynił to tak rozsądnie

I stać go na to

Aby mi wmawiać, że jest w porządku



* * *


Nie dziw się brzozie na murze wyrosłej

Nietoperzowi w reflektor słońca szybującemu

Może im tak radośnie

A może w tym ich męstwo

I nie upatruj w tym ich szaleństwa

Że się na brzegu leszcz zmarnował


Nikt z całej rzeki by nie pomyślał

Że można nie móc pływać


(1967)




Z porad życzliwego bezinteresownie


Trzeba rano i wieczór

Trzeba się modlić do siebie o siebie samego

Powtarzać w każdej godzinie

Bądź życie moje

Bądź mi na pewno i naprawdę

Trzeba się uczyć wszystkich języków jawnych

Szelestu każdej tajemnicy

Prześpiewać wszystkie pieśni

Wszystkie dla oczu zagarnąć barwy

Tak — żeby potem nic nie zostało

Nic — na temat którego

Pół słowa jeszcze

Chciałoby się dopowiedzieć

(Trzeba to pamiętać — szczęśliwi tracą mowę

A mądrzy milkną sami)

Trzeba być sytym i nie pominiętym

Umieć się rozpruć — skóra gdy zbyt szczelna

Całą powierzchnią otwartych naczyń

Chłonąć

Trzeba się umieć opuścić — Sobie innemu

Z siebie samego naprzeciw wybiec

Na drogach stanąć po których pędzą

Ogniste kawalkady zdarzeń

Trzeba żeby się udzielił ogień

Choć raz odwagi trzeba znaleźć tyle

I słów

Co w szczypcach cudzysłowów je umieszczasz

Trzeba się nie bać

Trzeba je wypowiedzieć przekonaną wargą

Z własną niezgodą umieć się zgodzić

Wiedzieć że na końcu tyle będzie znane

Ile wiadome było od początku

Po życiu błądząc

Jak po zmartwiałych mdłych pokojach

I głód szaleństwem sycąc

Dawno już przejrzanym

Trzeba dojść w końcu do tej ściany

I głową w mur uderzyć


Trzeba

Raz chociaż raz

Życzliwej i bezinteresownej

Wysłuchać rady

W świecie jak lampa chybotliwym

Na ziemi nigdy nie odzyskanej

Trzeba

Żeby na pewno i żeby naprawdę

Żeby choć raz

Żeby choć raz tak się stało


(1977)



* * *


To ja pokrzywa

Rozpełzłam się po ogrodzie

Wydusić twe plantacje

Zniszczyć urodę roślinek

Naiwnych niebożątek

Ja — nie skazana na ćwierć grządki

O której wiem — to podstęp

Getto — skąd wprost na stół transporty

Ja podszeptuję — bądźcie nieużyteczne

Niepohamowana w żądzy posiadania

W kosztowaniu gruntów zakazanych

Przestrzeni — w której jeszcze nie tańczyłam

Pierwsza odważyłam się panoszyć

Wydzierana

Pieszczotami butów obdarowywana co najwyżej

Nauczyłam się parzyć i kąsać

Bez obłudy bez tej pozornej niewinności

Wydzierających sobie wzajem światło

Ogrodowych faryzeuszów

Mogłabym być piękniejsza słodsza

I bardziej ujmująca spojrzeniami kwiatów

Niż oczy samych magnolii

Bez wdzięku dla twego wazonu

Zrezygnowana kwitnę

Bez cienia zalotności

To ja pokrzywa

Pierwsza podążam na rumowiska siedzib

Osłaniać nagość w opuszczeniu

Wierna do końca

Trędowatym płotom odpadom resztkom

Przykrywam hańbę ich nieprzydatności

I w czas — gdy zbrakło płodów wybranych

Napełniać miskę twą zdołałam

Nie zbliżaj się bez narzędzia

Mój dotyk drażni pamięć

To ja pokrzywa

U twego progu przystanęłam tłumnie


(1968)



Szczerość


Nie ma najlepszych koligacji

Spokrewniona zaledwie z Poczciwością

Kuzynka Naiwność, też jej respektu zbytnio

Nie przysparza

Owszem, ozdobą jest dzieciństwa

(Do twarzy jej z tym niezmąconym wejrzeniem

Chabrowych zwłaszcza oczu)

Lecz potem?

Gdy już Dojrzałość na wyższych piętrach

Kramy światowe porozkłada

Cóżże tam wtedy po niej?


Mało zręczna

Potknie się na pierwszym stopniu

Cienia przezorności, pół drygu nawet

Do polityki

Szczerość?

A któż to słyszał

Opowiadać o ukrytych zamiarach?

Trzeba nie trzeba, pleść trzy po trzy

Zdradzać faktyczny stan umysłu

Mówić o gustach zgodnie ze swoim

widzimisię”

Panowie Panie, szczerość i owszem

Bardzo na miejscu — przy konfesjonałach

(Od a do zet tam, nawet i ze wszystkim)

Ale to potem Dopiero później, na końcu

Normalnie, tak, no, w życiu?…

Dobra jak przyprawa, ot jakaś chwila

Przebłysk (ale żeby tak cięgiem

choćby przez godzinę?)

Polujcie na nią raczej w kinie

Oklaskujcie w teatrze

Wołajcie ze wzruszeniem nad stronicami książek:

Ach całkiem prawdziwie

wszystko najszczerzej tak jak w życiu…”

Lecz

Co jest zaletą, cnotą w sztuce

W życiu?

Tu błędem, ściślej

Tu błędem sztuki życia

O jakże nieraz się pokaże

I czy się mylę?

Panowie, Panie i Ty

Arcyekspercie w tym temacie

Cóż Ty na to? Podobno

Szekspirze?…



Niechby nad Różą…


Mnie by to starczyło

Niechby nad Różą kto pochylony

Gdy strumień światła ją porywa

Gdy nie wie — Piękna

W rozpryskach światła i zieleni

Piękniejąc jeszcze niemożliwie]

Z oddechem coraz pospieszniejszym

Wciąż głębiej

Śmielej otwierając wnętrze

Gdy nie wie

Jeszcze tego nie odkryła

Że wtedy — staje się

Coraz bardziej śmiertelna

Mnie by starczyło — w takiej chwili

Nad tą Ironią Piękna — ktoś pochylony

Żeby pomyślał:

Cień jego kiedyś

Pochylał się podobnie

Z tego samego powodu

Żeby pomyślał o mnie


W rozgarnięciu włosów

W zachłannym pierwszym rozpoznawaniu twarzy

W znużeniu ręki (gdy przy skroni)

Niechby się zmieścił

I mój dotyk

To by było dosyć


To „łup polowań moich”

Niechby się okazał cały

Ot płatek śniegu

Na ustach roztopiony

Niechby to komu (ze mnie) przywiódł

Na myśl:

że chłód

i że nietrwałość

Lecz niechby kto — w moim imieniu

Śnieg ucałował



I ani świeczki, ani lunety...



Dziecko


Przyszedłeś z nas samych

Jesteś i na zawsze zostaniesz

Moim — z mojego życia zabranym

Dniem — nie dla mnie przeznaczonym

Zmarnowanym — dla mych przyjemności

Straconym — dla mojej pracy

Rozłąką jesteś od tych — których chciałbym zobaczyć

Utratą miejsc — w których mógłbym zabłądzić

To ty — doprowadzasz mnie do punktualności

I zamieszkałeś w moich przedsięwzięciach

Których skutki przedtem byłyby obojętne

Mleka domagasz się ode mnie, ciepłego pieca

I zabawki (Tej jakiejś formy twego niespełna

Rocznego nieba)

Nocą — przepędzasz mnie ze snu

Przez ciebie bolą mnie ręce i oczy — we dnie

To ty — w moim życiu

Jesteś rezygnacją z mojego życia

Jedyną moją zemstą jest nadzieja

Że dorośniesz

Moją nadzieją?… Jedynie bezradność

Że tak jak ja — na ziemi staniesz tylko

Dla ciebie w kolejkach najdłuższych

Po deko jakiejkolwiek wiary czekam

Przez ciebie — sens samego siebie

Dla siebie ocalać muszę

To ty mnie zmuszasz

Bym najdrobniejszej nie pominął z poszlak

W procesie o spowodowanie życia

Twój sposób dźwigania głowy?…

Irracjonalny — choć trudno o bardziej rzeczowy

Argument obrony — Wszystkich

Schwytanych w Ciało


(1974)



Wtedy i teraz


Dawno odeszłe, w zaświatach dawno rozproszone

Te nasze matki mateczki mamy

Wciąż idą z nami


Nawet gdyśmy dorosłe, już siwe ich dzieci

Na dalekich kilometrach naszego życia

One i wtedy

Z nami blisko


Zjawiają się

Jak elektryczność

Jak jaskółki do piskląt

Jak suki do szczeniąt

Gdy tylko posłyszą:

Ach mamo gdybyś wiedziała…

Tu, z tego świata wypowiedziane bezgłośnie

W tajemnicy

Gdy — nie możemy już wytrzymać

I jak się to powiada: musimy pęknąć

Musimy musimy przed kimś się wyżalić.

I one to słyszą


I one to słyszą. Zza horyzontu

Zza pagórków niebieskich

Zbiegają momentalnie

Chwytają nas za rękę

W całym kosmosie prócz Boga i nas dwojga

Nikt się nie domyśla że z nami

Wciąż aż tak


Dawno odeszłe, rozproszone w zaświatach

Te nasze matki mateczki mamy

One to wciąż potrafią


Lecz jakże często dopiero wtedy

Po latach i tak po czasie?

Dopiero wtedy

Mogą się doczekać

Usłyszeć

Te same słowa

Te same proste słowa czułości

I przywiązania

Których wcześniej nie zdążyliśmy

Nie chcieliśmy, czy tylko

Nie umieliśmy im

Wtedy powiedzieć



Dojrzewanie


Za tym wysokim ceglanym murem

Łąka jak śpiąca dziewczyna leży

Całe stado dmuchawców oczekuje wiatru



Sobie na urodziny


Że świat wyprowadza się ze mnie

Z takim pośpiechem, że zapomina?…

Trudno

Lecz rozumiem…

To żaden układ obustronny — akt urodzenia

Do czego taki papier zobowiązuje?


Odpuszczam i zaświatom

Brak zainteresowania

Dla mych — na przyszłość — propozycji

(Jakaż gwarancja że docierają?)

Mała karteczko

Z kalendarza listku

Leć

Dziej się wola twoja…

Azymut znasz i miejsce zbiórki

Lepiej niż rozum to ogarnie

Pewniej niż wiara, nawet ślepa

Pojąć umie



Kartki świąteczne


Rodzice

W związku ze zbliżającymi się świętami

Roześlijmy przydziały serdeczności

Po zaułkach świata

Gdzie kogo mamy


Wysoka Gwiazdka

Niech do nich mrugnie

I naszym — perskim okiem


Nie zapomnijmy i o zmarłych


Wymilczmy w ich stronę

Tegoroczny bilans

Naszej wewnętrznej meteorologii


Pomachajmy chorągiewką

Dzisiejszej daty


Uspokójmy zapewnieniem — że nic

Pomiędzy nami — nic się nie zmieniło..

Że bliscy są jak dawniej

Znów — bliscy jeszcze bardziej


I to jest prawda



Rodzice


Przestali się śnić

Przeprowadzili się pewnie

Do kręgów jeszcze dalszej nieobecności

Coraz bardziej rozdzielają nas

Lata nieodwiedzin

Milczenie telefonów

Brak zasiadania przy wspólnym stole

Wszystko to nie sprzyja

Przydałaby się raz na jakiś czas

Chwila na progu

Szczypta wspólnej soli

To kiedyś do znudzenia: „No jak tam sobie radzisz?”

Przydałoby się…


Gasną obrazy

Rozpadają się głosy

Nie używane łącza — zwoje pamięci

Korodują

W bujniejszej z roku na rok, z każdą wiosną

Trawie

I coraz Im trudniej stamtąd

Przedostawać się

Docierać aż tu

W pogranicze snu i jawy


Ale zaprogramowani mocno

Nad wszelką niepamięć

Raz i na zawsze — złączeni

Ponad śmiertelne ciała

Wrócą

Jak na domowym podwórku

Jak już kiedyś

Pojawią się

Będą się znowu usprawiedliwiać:

Zostałbyś jeszcze

Ale już późno i trzeba

Żebyś wracał…


Po tego siwego

Przy wieczornej lampce

Ze staroświeckim wiecznym piórem w dłoni

Pochylonego nad wpół zapisaną kartką

(Pobojowisko skreśleń i ocalałych wyrazów)

Po tego siwego już mężczyznę

Wrócą

Jak po swoje


Na żadnym ze światów

Nie ma takiego stogu

W którym ta igła

Mogłaby się Im zgubić



Piosneczka

(na tę samą wciąż nutę)


Dziewczyny przestają być dziewczynami

Chłopcy przestają być chłopakami

Oto już idą mężczyźni

Oto biegną kobiety

Choć wszyscy Dziećmi Boga jesteśmy

Niestety

Niestety niestety — a więc dorośniemy?

Niestety — jesteśmy — a więc nie będziemy?

A co z nami, co potem

A co z nami się stanie?

Cóż, panowie i panie…

Inne dzieci weźmie Pan Bóg na wychowanie



Pałace Medycyny

Dr. Jerzemu Lisiewiczowi


Pałace — w kirach w bieli

Najeżone wieżyczkami strachu

Pałace — najczujniejszej straży

(Ale w nich skarby na włosku wiszą!)

Pałace — na fundamentach najgłębszej ciszy

Łóżka fotele lektyki

Inkrustowane kawałkami życia

(Co, życia mając ledwie pozory,

Pałacowe wzory naśladują do końca)

Całą otwartą i podskórną walkę

O zaszczyt

O łaskę przeżycia…

A więc — intrygi i nadsłuchiwania

I zaglądanie wprost do brzucha

Wyścigi gońców donosicieli

Z wynikami analiz oraz

Sekretnych obserwacji

O pałacowe ceremonie!

Uroczyste i nagłe dzwony

O Księstwa Wątroby

Królestwa Serca

O rozpaczliwe pakty w celu

Wspólnej obrony

Zagrożonego terytorium Nogi

O święta Transfuzji

Orgiastyczne bankiety operacyjnych stołów

Okolicznościowe kartki

Z powinszowaniem: „Szczęśliwej blizny!”

Najosobliwsze rozrywki

Theatrum Anatomicum

Gdzie zgromadzona publiczność

Na widok sztuki na łopatki położonej

Aż za noże chwyta

(Jednakże potem umywa ręce)

Pałace w ogrodach

O najtkliwiej pielęgnowanej zieleni

Pałace — na ziemi najbliższej ziemi

Choć najusilniej odchwaszczanej z wszelakiej

O niej myśli…


Na razie nie. Jeszcześmy nie zasłużyli

Lecz słyszysz?

Ta mała kostka przepustkę pisze

Lecz czujesz?

Za tę sakiewkę żółci ledwie

Uzyskasz akredytację

To stać się może choć w samym sednie

Najszczęśliwszej chwili…

Wejdziemy

Jak wszyscy, którzy przed nami — wejść zdążyli


(1975)



Con leggerezza


Przylatują dusze

Z tamtego świata

I usiłują z nami grać

Według starego scenariusza

Jak dawniej

Myślą że się nie zmieniło


Rozkładają mapy notatniki

I przysiadłszy na ramieniu

To na mostku obok serca

Zapytują: no jak?

Boże, jakim mówić do nich językiem

Jak im wytłumaczyć

Zmianę frontów

Odwrócenie szyków

Że boli, co nie było nawet przypuszczalne

A co się mocno obejmowało, że się rozprysło

Na szczęście, nie pamięta się nawet

Jakie To miało imię?

I że ta gwiazda beznamiętności

Oto jest — wedle dziś — triumf właściwy

Batalia przeprowadzona do końca, jak należy


My się za was modlimy — szepną niekiedy

Bo cóż innego mogą — jeśli cokolwiek

Z nas

Z tego, co tu się z nami dzieje, pojmują?…


Pomyszkują po szufladach, obejdą kąty

Przypatrzą się jeszcze swoim na ścianach

Fotografiom i hop

Przez szpary w oknach

Hop przez dziurkę od klucza

Małe srebrne spiralki chybotliwe płomyki

Dawnych imion…


Być może pamiętają że jeśli nie — nagle

To — tak to jest

Tak to powoli dzieje się zwyczajnie tutaj…

Tak — coraz bardziej jest się

Ni z tego, ni z owego świata

Poco a poco. Jeszcze vivace, ma non troppo



* * *


Nie potrzebują okularów

Którzy patrzą oczyma duszy

I ani świeczki

Ani lunety



Ballada o sojuszu Róży z Chochołem



Sprawiedliwość przemawiająca do poetów


Sprawiedliwość nie dba o względy poetów

Gdy dłoń unosi

Domaga się tylko

Aby jej gest był zauważony


Odwagę raczej podziwiajcie

Czas i okoliczności które umożliwiły

Na głos wypowiedzieć wyrok


Trzeźwo zdaje sobie sprawę

Wie:

Gdyby nie tło

Gdyby nie właśnie niesprawiedliwość

Kto by wyróżnił?

Kontur zauważył

Domyślił się, że istnieję?


Spośród Kuzynek (Cnót pozostałych)

Odziedziczyła szczególne poczucie taktu

I dyskrecji

Bez rozgłosu pragnie czynić to tylko

Co do niej należy

I nie widzi powodu do pochwał

Najzdolniejszego choćby z poetów

Doprawdy, zostawcie, tłumaczy

Pośród was

Jestem nie na miejscu

Czuję się wręcz niestosowna

Jako temat

Ot, twarde realia

Proza, szara rzeczywistość

Tam chętnie

Tam… gdybym mogła coś mieć

Do powiedzenia



Luty ’82


Choć dzień w kagańcu zimy jeszcze

Szaleje terror nocą

Funkcjonariusze mrozu — chociaż

O świcie i pod wieczór

Ścigają

Każdy ślad odwilży

Ale w południe — spójrzcie

Nie da się już ukryć

Te pojedyncze

Krople

Strużki

Po cichu jak się dogadują

Jak się jednoczą

Jawnie rwą

Potoki

Nie da się zagłuszyć

Słuchajcie południowej strony dachów

Jaka już stamtąd płynna

Wiarygodna mowa

Czujecie — co donosi powietrze?

Nawet odległych pól prowincje

Najściślej pilnowane rezerwaty

Całymi połaciami

Podbiegają wodnistym kolorem

Zwątpienia

To runie. Runąć musi

Bo nie umarła

Pod powierzchnią ziemi — zieleń

Obudzi się. I ruszy

Bądź pozdrowiona więc, Leszczyno Krucha

Patronko pierwszej linii

Najśmielsza rewolucjonistko

Emisariuszko szalona

Ty, która pierwsza

Gdy las w okowach jeszcze

Śniegi kopne w polach

Ty, która — z nagą chorągiewką kwiatu

Pierwsza

Na zwiad ruszasz

Bądź pozdrowiona


Topnieje serce na widok takiej wiary



Kryzys oznajmiania


Neon — który usiłuje zapłonąć

Który uwierzyć pragnie?


Światło jak okrzyk

Dławiony w gardle


Neon — Kartezjusz na krawędzi wiary

Kolumb — odkrywca znaku zapytania


Do czerwoności rozdygotana

Gardziel

I błysk i bunt

I znowu — niemych głosek fala


Neon — własność Centrali Oświecenia

Trwanie bez woli

I sens bez zgody

Przymuszony


Alarmujące P na dachu

Dramat Wysoko Postawionej Prawdy”

Gdy wykluczona wada instalacji, więc

Może głosem jest sumienia?…


(1978)



Ballada o sojuszu Róży z Chochołem


Tu — w okolicach od lat zapowiadanej wiosny

Słowa się mówią i wymieniają się gesty

Do liczby względnie ustalonej wpisuje się

Następna cyfra. Patrzy się na siebie

Ale odległość oceanu jest do przebycia

Łamią się opłatki i spełnia się rytuał (Tylko)


Tu wiatr porywa i unosi, odwracają się karty

I jakieś inne zgłaszają się

Horyzonty. W imieniu rąk rękawy głosują

Mnożą się protesty odmawiają się (za nas)

Modlitwy — coś się dzieje

Ale kto wydrze się z potrzasku?

Kto zdoła to zobaczyć

Kto objaśni?


Tu — w okolicach od lat zapowiadanej wiosny

Nawet przez sen (do sieci widać podświadomości)

Włączony magnetofon — w kółko tę samą

Nawija zwrotkę: „Musimy musimy

Musimy bo inaczej

Musimy bo w ten sposób

Nawet naprawdę nie potrafimy

Umrzeć

Procesowi agonii ulegniemy (Tylko)”

Lecz kto to jeszcze słyszy?

Kto zdoła powtórzyć własnym głosem?

Słowa się mówią i wymieniają się gesty


Do liczby względnie ustalonej wpisuje się

Następna cyfra. — Gdy nie umarła

I słomy nie umiała zrzucić — Róża…

Kiedy przywykła

Na stałe widać w jedno zrosła się

Z Chochołem

Tu — w okolicach od lat zapowiadanej wiosny

Nad brzegiem szarej coraz bardziej szarej

Szarej Wisły


(1983)



Z klatki…


Szczęśliwie wypuszczony szarak

Jakże serdecznie się zasmucił

Jakże zbyt wiele naraz

Ledwie spłachetek pola

W klatce upragniony

A nagle jak zogromniał

W bezkres się toczy że można zeń

Nie wrócić?


Co to tak szumi

Czy może pościg?

Pod którą tu przycupnąć miedzą?

O klęsko nawet nieprzeczuwalna

Udręko — czterech stron świata

Otwartych tak samo


Przedtem, ach przedtem…

Jakże znów słodki zda się

Kapusty liść

Schrupany z Wiadomej Ręki

Błogosławiona teraz bądź niewolo dawna

Wczorajsza miaro, ładzie ponad

Klatką, znany…

Luba! O luba znowu, śpiewko przymuszana..


Szczęśliwie wypuszczony szarak

Jakże serdecznie się zasmucił

Pośrodku pola — w matni

Nocą

Gdy gwiazda w otchłań żegluje niepojętą

I kiedy obok

W zaroślach tętent rośnie

Jakże to pojął gorzko

W szaraczej swojej duszy:

Czemuś mnie wypuścił?…



* * *


Bezpieczni — pod przygodnym dachem

ani o cegle wiedzą która się przechyla

Sprawiedliwi — którzy sądzą nie zapominając

komu służy prawo

Mądrzy — z wolą pytającego odpowiedź dają zgodną

Spokojni — gdy im wciąż nie brak cudzych zbrodni

Mężni — o świadków chwały swej zadbali

Wierni — przed piętnem zdrady gdy ich ochrania

drugich wcześniejsza niewytrzymałość

Miłosierni — pychę swą karmiąc jałmużnę rozdają

Lepsi — a to niezdarność lub okoliczność

w ofiarę zachłanność ich obraca

Pokorni — głowy pochylili chcąc pierwej ujrzeć

których wiatr obali

Szczęśliwi — umęczeni konaniem bliźnich

sił im na rozpacz nie wystarcza


Oto jest dekalog strusia



Grudniowy przypływ


Grudniowy przypływ serdeczności

Świątecznych kartek znowu fala

Cumuje tuż przy mostku

Przy nabrzeżu serca


Z bliska

Z daleka

Meldują się Imiona


Dzwony dzieciństwa zwołują

Ocalałych w pamięci


Z nie istniejących domów

Wracają głosy i światła

Skrzy się kolęda

Klękają zwierzęta

Pachnie łuska ryby i jedlina

Opłatek dzieli nam się wokół stołu


I nic

Wszystko to nic i na nic

Rozjarzy się i zgaśnie

Zostanie papier

(Okazjonalny popis poligrafii)

I z Niby–Świąt

Zostaje martwy sztafaż

Tyle…

Jeżeli w nas — nie wspominanej

Nie tej co abstrakcyjnie — kiedyś, jutro

Przyjdzie,

Jeżeli w nas

Miłości żywej by nie było…


I o tym, pośród nocnej ciszy

Dzwonią dzwony


I Bóg na świat przychodzi

W gruncie rzeczy po to? — Myślę



W pobliżu ogrodu



Małe rozmyślania wiosenne


Otwórzmy okno — otośmy w maju

Wyjdźmy na pokład

Ach cóż na grządkach na rabatkach

W lasku nad stawem w świecie

I ach w najdalszym cóż tam

We Wszechświecie?…

Navigare necesse — wciąż tak samo?

Vivere — niekoniecznie?

W otmętach bieli i fioletów

Wiosna się wzniosła

Rwąca Żółto–zielona fala

I cóż, Punkciku Gadający? W starej łódeczce łaciny

Aż tutaj?

Jak obliczasz, pod koniec dwudziestego wieku

Się dotarło?

I co?

Stąd jaśniej?

Czy ci się zmienił (w gruncie rzeczy)

Powód

Albo zamiar?


Otwórzmy okno — otośmy w maju

Bocian po grobli jak w średniowieczu

Z tym samym pewnie (gotyckim) namaszczeniem

Kroczy

Jak w dawnej śpiewce

Zieleni się, zakwita wedle stawu Trzcina

Liściasta kipiel bujnie i dziko

Po leśmianowsku?

(Tak — u Tuwima?)

Pleni się i skręca…


W oknie (ach przyłap się, Punkciku

Gadający Punkciku

Jakiż to silny jest atawizm?)

W oknie się staje — jak przed wiekami

Niby bezwiednie

A jednak jakby w oczekiwaniu?…



Przygoda karpia


W samo południe

(Dzień lśnił akurat jak rybia łuska)

Na przeciąg chwili, mniej

Na tyle, żeby powiedzieć słowo: „krótko”

Nieszczęsny nagle

Karp — nad powierzchnię stawu

Wyplusnął

I przepadł

W wodnym swym wszechświecie

Zabulgotała woda

I znów

Zasklepił się znów w całość podwodny kosmos

I dalej znowu trwała rybia i karpia, szczegółowa jego

Wieczność…


Że poznał wiatr i blask

I łódkę ujrzał niczym UFO?…

Nieszczęsny Kto to pojmie

Tę napowietrzną karpia fantasmagorię?


Z podwodnych braci kto da wiarę

Opowieściom z innego wymiaru?…



* * *


Lubię przyglądać się motylom

Nad zagonami maku

Kiedy je w lipcu wiatr kołysze

I kiedy naraz

Miesza się w powietrzu

Śmiertelne opadanie płatków

I trzepotliwa radość skrzydeł


Przypatruję się często

Gdy chemia nad dachami

Kwitnąc

Rysuje na tle nieba

Wzory fantastyczne

(Lukrecji znać tu wprawną rękę)

Przyglądam się jak opadają

Czarne ornamenty

Lotnej secesji

Przyglądam się jak opadają

Lotne elementy

Czarnej secesji

Tak

W sumie nic to jest innego

I niczym więcej owa „praca”

Jak nieustannym obserwowaniem

Piasku

W coraz to nowych kształtach klepsydr

I kształtom

Nowych

Zwiewnych klepsydr

Przypatruję się często.


(1984)



Pusty dźwięk


Pusty dźwięk?

A jednak coś się rozległo

Przysłyszało się

Tknęło

Jest — skoro na myśl przyszło?


Nic. Nic zupełne?… A jednak nie ustają

Słowa

Poluje wyobraźnia

Przyszpilić

Nazwać

Wepchnąć do klatki

Jakiejś semantyki?…


Ktoś tu nie daje za wygraną…


Rozumie marny, biedne zmysły

Ileż się natrudzicie

Budując obraz domniemany

Ów — poza strefą

Chwili i materii

(Z budulca tego, no bo jakże?…

W jakiej okolicy?)


Pusty dźwięk? A jednak coś się rozległo

Wyodrębniło się, więc zaistniało?


Linia owalu, którą się Zero obrysowało?



* * *


Dzięki Ci Panie za to że przemawiasz do mnie

Płonącą żagwią nasturcji

Że odsłoniwszy oczy i uszy moje wywiodłeś mnie

Ponad mrok i ciszę

Że mi wybaczasz ironię i sceptycyzm

Co — w naiwności umysłu

W zadufaniu serca

Pozwalam sobie brać za mój odwet

Za niepewność chwili

Zbytnią dotkliwość piękna

Niedoskonałość miłości

Żeś tak Wymagający mało

By w geście pochylenia tu — wobec Najmarniejszego

Tam — widzieć pokłon oddawany Tobie

Że mi pozwalasz — miast za innymi powtarzać gotową

Swoją układać modlitwę

Żeś wszystko tak obmyślił doskonale

Gwiazd równowagę i dla dmuchawca nasion

Spadochron niezawodny

Że — Księgę Twoją usiłując czytać

Mogę jednocześnie stanowić Jej zgłoskę

Że mogąc nie być — jestem

Żeś mnie dał w najem przypadków

I godziny nieznanej

I pozwoliłeś — abym wszystko inne

I całą resztę — sam wybrał



Przy franciszkańskiej sieni


Bóg Ojciec — sławny

Z witraża u Franciszkanów

Uniesieniem ducha

Zręcznością ludzkiej ręki

W szkło zaklęty

Jakżeś potężny i wspaniały Boże

Na tym konterfekcie

(Myślę — i Ty, z tej roboty

jesteś kontenty?)

A tuż przy wejściu

Obok

Przy franciszkańskiej sieni

Ot byle co

Przy murze krzaczek

Zielone ladaco, co to się nawet

Nie zna jego nazwy

I tylko trzeba chwili

I łaski takiej może trzeba

Żeby go tak zobaczyć

Gdy tuż po deszczu

W kwietniowej smudze światła

Dwa albo trzy tysiące zielonego drobiazgu

Liści, listeczków jeszcze

Więc dwa albo trzy tysiące (bo na każdym)

Wodnych brylantów (brylancików, dokładnie)

W nieziemskich blaskach

Jak to konkurencyjnie woła

Skrzy się…

I tak

Zdumiony tym widokiem

— „Ach z jakiej to pracowni?

I cóż jest arcydzieło?”

Przy franciszkańskiej stojąc sieni

Właściwie — Kogo

O co pytam?…



Boże Ciało w Przemyślu


Ach do Przemyśla w ciepły dzień lata

Na Boże Ciało jechać

Jakie tam szumne chodzą procesje

Przez most, po wzgórzach Od kościoła do kościoła

W blaskach w kadzidłach w dzwonach

Zaśpiew wschodni się niesie…


I w ocalałym z dawien dawna

Dawnego powietrza rezerwacie

Ach patrzcie patrzcie Młodzi

Ona to

Rzeczpospolita tamta, zda się

Anielstwo i czerep swój rubaszny

W surmach w zadęciach w złoconych lelijach

W tę i we w tę

I w tę i we w tę

Po mieście

W starodawnej krasie wodzi


Panie, coś na świat w ten dzień wyszedł

Na przechadzkę

Jaką tam jeszcze dają Ci asystę

Jaką adorację!


Wszystko się potem z wolna rozkrusza

Usennia się

Popołudniowa wkracza godzina


Obiadowe obłoczki, z okien ku oknom

Płyną

Piwonie i kosaćce drzemią w ogródkach

Bło–go–stan

To niebezpieczna po nowicjatach, po klasztorach

I dla kleryków w seminarium pora

(Aniołowie Pańscy, miejcie no tam na ten czas

Baczenie szczególniejsze)


Ach do Przemyśla w ciepły dzień lata

Na Boże Ciało jechać…

Z gałązką brzozową — w ręku

Z nadziei nowej zapaloną świeczką

w sercu

Po mieście tym

W ogonku za Panem Bogiem

Znów sobie tak pochodzić…



W pobliżu Ogrodu


Jardin de Luxembourg

(obok mieszkania Simone Weil)


Świata nie zbawi

Ta nowa miłość

Jak dym ofiarny idąca w niebo

Jeszcze jedna

Duszy piosenka

Ale przez mgnienie

Opatrzności Ręka może poczuje

Dotyk

Przesłany stąd Wskroś chmury, z dołu

Niewyrażalnie małej Serdeczno-złotej strzały Grot

Świadectwo — że ktoś

Kto tu na Ziemi mieszka

(W zielonych koczuje namiotach)

Przesyła wyrazy wdzięczności i przy okazji

O wieczność prosi?…


Lecz grzech to

Dowód interesowności

I nie tędy droga:

Spełniać przykazania

Kochać obietnice Boga

Nie kochając Boga



* * *


Zwłaszcza we Francji

Myślę

O tej Rękawiczce

(Tej, co jest w słowach:

Wiara Modlitwa)

Przez Boga rzuconej

I nie podjętej


Pozostawionej…


Ostygną zmarzną

Bez osłony


I bez tych słów — nie tylko mowa

Ale ich świat

Jakże im tam się uboży…


Zwłaszcza we Francji pustych kościołach

Myślę

O tej Rękawiczce

Przez Boga rzuconej



Camille Claudel


W Saint Martigny w Szwajcarii

Wracając z rzeźb wystawy

Patrzyłem na winnice

Na resztki fortów starożytnych

Jak kości po alpejskich zboczach

Bielejące


I tam to przyszło mi do głowy:

Gdy o wysokość i gdy o skalę chodzi

— „Nic pewniejszego tu jak Himalaje” A inne?

Wszystkie tutaj ludzkie szczyty

Czas, bywa, jak przemieści

Inaczej jak ustawi

I o tym

Jak się wydarzyło

Jak na mych oczach

Z czeluści zapomnienia

Z nieświadomości zwykłej

(Z bezgrzesznego niebytu)

Nad dzieło jakże wywyższone

Rodina

więc nad–mistrza

Jak się uniosło ponad

(Do zachwycenia)

Marmurowe ramię

Udręczonej do obłędu uczennicy


Zatrważająco piękne…



Dopóki klisza…


Nie wyschła jeszcze wszystka

Jeszcze gdzieś ciecze po świecie

Rzeczułka Sanna

Domowa rzeka

(Dzieciństwa mojego Wisła)

Rozwlekły się

Wyblakły obrazy

Ale się jeszcze zdarza

W największej dali

W mongolskim stepie

Gdziem nie był?

Pod rzymskim akweduktem

Nagle — przez środek słuchu

Przemknie łopot

Fali

Jakbyś drzwi odemknął

Głosy z dalekich brzegów

Przy uchu szepną

I wrócą — Do chwil macierzystych

Na powrót, w swoje miejsca

Pamięci cmentarz?… W tobie

Wędruje z tobą wszędzie

I gdzie byś stopę nie postawił

Wspominasz?… Trochę tak

Jakbyś cieniom odległym

Świeczkę palił

Więc się rozsrebrza czasem jeszcze

W tym rozbłysku

Rzeczułki Sanny

Woda czysta

Gruboziarnisty piasek pod stopami

Lipcowe rano (druga, trzecia klasa)

Właśnie początek jest wakacji

I stoi w toni chłodnej po kolana

Ów chłopiec wypłowiały

I choć umarła to jest klasa

Z mocy boskiego fotografa

Stać on tak będzie

W tym obrazie

Identyczny

Identycznie wszędzie

W sandomierskim jarze

Na Manhattanie

Na krakowskim bruku

Gdzie mi go pamięć nie wydobędzie

I szczegół jeszcze

W kadrze spamiętany

Ważka granatowoczarna

Co się uniosła nad lądowiskiem tataraku

Frunie

I lecieć będzie nieskończenie

W tamto rano

Aż do końca świata

Póki się klisza nie prześwietli

Nie zaciemni — ze mną

We mnie


(1992)



Pisane w Bieszczadach


Historia długą straż stawia po sobie

(Sposoby zna

Ma swoje chwyty”)

W rejestrach zamknięta

Wtłoczona na półki

Zda się

Już ona tam w kaftanie

Bezpieczeństwa

A jeszcze się wymknie

Jeszcze się błąka po kryjomu

Pośród rodzimej okolicy

Śladem żelazka na podłodze

Skrzypnięciem furtki

Podpowie

Coś tam przypomni

Domownikom


Zdziczałym jabłkiem

Zarysem ścieżki w miejscu drogi

I obcym — się odsłoni

— „Na tropie jesteś,

daleki przybyszu…”


I nie wiem

Czy gdzie indziej

Akurat przyszłoby mi to do głowy

Widząc — jak księżyc nad Wetliną

Brodzi

Że księżyc?… To nie lampion

Żaden gong

Tamburyn chiński

Ale ataman to jest Całą gębą

Kiedy tak sunie

W tutejszej nieba okolicy

Na czele gwiazd korowodu



Notatki z podróży do Mongolii


Gobi w języku mongolskim znaczy pustynia

Mongolia jest krajem trójpustynnym

Na pustej ziemi w pustych obszarach powietrza

Widzi się rzeczy których nie ma

Mongolia pachnie piołunem i cytryną

W Mongolii najgłębszą z całej Azji

Słychać ciszę (Niekiedy tylko

Jak gigant wiolinowy smyczek

Przesunie się smuga cykad

Należy żałować że Ravel nie znał bliżej

Tej muzyki)

Bogowie Mongolii opuścili kraj

Podobno niektórzy przedarli się do Tybetu

Reszta — nie mając większego wyboru

Ukryła się w ziemi

Rozpłynęła się w powietrzu

Dlatego starsi mieszkańcy Dałandzadgad

Chodzą w butach zadartych do góry

W Mongolii żyją purpurowe wielbłądy

W Mongolii jest bardzo mało Mongołów

Dlatego prawdą jest, że gdy w Mongolii umiera dziecko

Nawet wielbłądy płaczą prawdziwymi łzami

Nocą niebo w Mongolii?… Czy to już nie brzmi

Wystarczająco?…

Wielka szkoda, że Immanuel Kant

(O którym wiadomo ile zawdzięczał gwiazdom)

Że nigdy nie pojechał z Królewca do Mongolii



Synowi


Bywa —

Kapliczka ze świątyni zostaje

Źdźbło z pola

Z podróży dookoła świata

Dłoń wyciągniętą na pożegnanie — pamięć

Najbardziej ocali

Ze stu symfonii — piosenki kawałek

Z miliona godzin, z „morza czasu”

Każda sekunda — częścią tego samego jest

Trwania

Więc pojmij tu — nad książką pochylony

Kiedy, zadane przemierzając szlaki

Głośno — słyszę — myślisz

Twój głos, jest także (od Nilu od Mezopotamii

Przez Grecję Rzym, dziś, Bóg wie pokąd jeszcze)

Cząsteczką jak znikomą, ale jest

Fragmentem tego samego wciąż

Wołania…


I w takiej skali — też

Spostrzeż się i ogarnij



Niedziele dzieciństwa


Od rana rosołem pachnące

Sankami z węgiersko–austriackiej dziadka górki

Zjeżdżające hop la la niedziele

Śnieżne po druty telegraficzne

Z patefonem na stokach Mandżurii

Niedziele w Matki świątecznych oficerkach

Pragnącej jeszcze się podobać

Z modną na ówczas w loki fryzurą

Niedziele od południowej strony

Pod marcowym murem

Z tą pierwszą — ledwo ledwo trawką

Potłuczoną cegłą zardzewiałym garnkiem

I tylko — ach pociągnąć tylko nosem

Z tą znowu czarną ciepłą

Ziemią

Z palmą za uchem niedziele

Wzdychające majowo — seledynową bluzką brzózki

Obiecujące świetność i zbawienie

Upalne — mułem pomazane

W biusthalterach niedziele — rozebrane do majtek

Z flaszką rabarbarowego kompotu

. Niedziele odwiedzające cmentarze

Po wrzosowiskach błądzące, z funkcjonującym jeszcze

Aniołem Pańskim

Niedziele — niedzielnych zmierzchów

Owocami kasztanów kaszlące

Niedziele — razem przy jednym stole

Z tutejszą lampą z lokalnym kłopotem

Pełne dalekiej geografii

Zewsząd jak deskami zabite poniedziałkiem

Zasypane piaszczyste

I jak paznokcie, do późna

Do późna wbijające się jeszcze w pamięć niedziele



Fragmenty biografii domowego zegara


Urodził się na bliżej nie określonym terytorium Niemiec

(Wyglądał mniej więcej na rówieśnika Radia)

Można wyobrażać sobie ściany, gdzie zamieszkiwał

Lokatorów, którym służył

Ale brak jakichkolwiek szczegółów

Z pewnością na pytanie — Wie spät ist es?

W tamtejszym języku odpowiadał dokładnie

Po wojnie

Z tzw. transportem przeznaczony

Jeszcze bardziej na Wschód

Zatrzymał się na małej stacji kolejowej

W południowo–wschodnim rejonie Polski

Tu — ledwie za pół litra wódki

Zdecydował się pozostać

Z miejsca nauczył się nowej mowy

W lokalnym obyczaju począł wyznaczać

Śluby urodziny pogrzeby odjazdy

Dom był ludny (Co chwila ktoś przybiegał

Z zapytaniem — czy zdążę?

Jak długo jeszcze — z prośbą

O odpowiedź)

W końcu

Po czterdziestu latach

(Adres częściowo rozjechał się po świecie

Reszta — wywędrowała jeszcze dalej)

Nie mogłem go samego pozostawić

Zdawał mi się bardziej przynależeć do Nich — Tamtych

Nieobecnych

Niż do rodziny krzeseł szaf i stołów

Wziąłem go znowu bardziej na Zachód

(W mieście K. teraz u mnie)

Razem wspominamy


Tyle czasu, tylu wspólnych znajomych…


Trzyma się jeszcze na ścianie nieźle

Choć swoje przeszedł

(Ślady po komikach, nierytmiczność bicia

Pomarszczyła mu się skóra cyferblatu)

Tak Tak” — teraz tak u mnie

teraz tak razem zastanawiamy się

Jaki Mechanizm

Nakręcał jego środkowoeuropejskie szlaki?…


Z łaski, z kaprysu

Gdzie Ukrytej Sprężyny

Ile, co… nas jeszcze czeka?



* * *


Modlitwa którą nieustannie odmawia czas

Składa się tylko z jednego słowa — Amen



Koniec lata


Wrzesień — miesiąc trochę już smutny

Niewiele już w zapasie…

Jak po gościnnych występach

Teatrzyk” do stałej bazy, pod jesień

Wraca


No cóż, tak jak co roku, normalnie

O rok cofnęło się

Powstanie warszawskie

Dawno, po piętnastym

Matka Boska cała w zielnych

Szelestach

A ta końcówka „naszego sierpnia”

Wciąż jeszcze jakoś (przynajmniej u mnie)

Jakoś mi nie do wiersza…


Znowu kupuje się jabłka śliwki

Wrony wymieniają jaskółki

W wazonach, na prowadzenie wychodzą

Astry georginie

Ponad pustymi polami września

Muzyka wibrafonów płynie

Czyli — deszcze…


Do starych pomysłów, tych sprzed sezonu

Zasiada się wieczorami

(W ogóle wcześniej wraca się do domu)

Tak tak, to było lato, a teraz jesień…”

Z filozoficzną zadumą powtarza się iks razy

Sobie w myślach

(Bo na co komu, taka konstatacja?)

Z melancholią pięćdziesięciu lat skończonych

Stuka się, palcami po stole



Parę westchnień kapuście poświęconych


Kilka myśli przelotnych

W ekspresie Warszawa—Kraków

(Wygodnie ciepło czysto)

Za oknem — późno

Pustka

Szklisty przymrozek października

Doszczętne uprzątnięcie

Przegrana batalia lata i nikt już

Nikt i nic i tylko pofantazjujmy

Ona

Ostatnia schodzi z pola

Kapusta — Brassica

Jak oddział rzymskich wojowników

Choćby i w pień, ale do końca

Na stanowisku

Posiniały z zimna tłumek

(Wyłącznie kapuściane głowy)

Nabite jedną myślą: ile?

Ile to jeszcze może potrwać?…

A jeśli wie?

A jeśli zdaje sobie sprawę?

O komfortowe czaszki mej igraszki

Rozchełstane smakoszostwo pamięci

Faszerowanych gołąbków uroki

Pierogów pokumanie się z grzybami

Pańskich sałatek cienko przykrawanych, wdzięki

Kapuśniaków chlipot przaśny

O rozpasanie myśliwskiego wreszcie bigosu

Namaszczone łykiem okowity

Czy choćby, to po sąsiedzku

Skromne danie — parę listków wprost (sauté)

W klatce obok

Obiadek króliczy…

Tak skończyć?

Więc taka to przyszłość?


O współpodróżni

Współbiesiadnicy

Jak łatwo myślą mlasnąć

Czas sobie dekorować miłą

W podróży metaforyką

Lecz tak naprawdę — wiedzieć?

Do końca znać scenariusz?

I czekać

I z drżeniem czekać — kiedy

Tasaka spadnie zimne ostrze…

Wtedy, przyznacie, wtedy


Ot kilka westchnień moich

Kapuście poświęconych. W ekspresie

Więc przelotnie (Na trasie Warszawa–

Kraków)

Kapusta, przypominam — Brassica


(1994)



Wszędzie, ale tu najbardziej.



Wszędzie, ale tu najbardziej…


Niewidzialna Leta

Uliczkami płynie

Wypłukuje się stara wiara

A przecież z pokolenia jestem

Które na własne oczy oglądało

Ostatnią

Młodopolską pelerynę

(Gdy Imć Waśkowski w Kanoniczą

Wstępował)

Odrobinę w pamięci dalej (na ulicy Poselskiej)

Pani Jachimecka — cara mia

Po włosku do tej wody przemawia

By z drogi ustąpiła

Który już sezon nie stoi pod Hawełką

Zaczarowana dorożka

(Firma z ograniczoną odpowiedzialnością)

Jej szef Kaczara?…

Nie pamiętam —

sześćdziesiąty drugi (trzeci?)

Ale do końca nie zapomnę

Lodowatego ukłucia

Gdym ujrzał — tamtych

Młodych i pięknych (lecz już inaczej

Na inny sposób)

Gdy zrozumiała moja wtedy triumfująca

Na ulicy Wiślnej — młodość:

Więc detronizacja?…

Następni

Idą Barbarzyńcy?…

(I bez łacińskiej Horacego ody

Gdym pojął

I zawyrokował…) Dziś?

I oni wszyscy w kolejce na Reja

W Mlecznej Kuchni

Po dziecinne papki stoją

Wszędzie

Gdziekolwiek nie rozbiegło się echo

Moich kroków

Na sławnych placach

Skrzyżowaniach światowych bulwarów

W zaśniedziałych zaułkach powiatowych siedzib

Nieustannie suną taśmociągi

Z butelkami dla niemowląt

I w porze jesieni

Wspinają się po schodach

Wracają do swoich kamienic

Starzy ludzie

Aby już nigdy nie wyjść z nich na zewnątrz

(Nie wynurzyć się na powierzchni)

Ta sama

Tak samo niewidzialna rzeka

Tłumi oddechy

Ściemnia obrazy

Wczorajsze żywe pulsowanie

Do realności filmu sprowadza

Wszędzie, ale tu najbardziej

Tu —

znam najlepiej

Jej wiry wszystkie, zakręty płycizny

I poszepty

I chociaż nie wiem — czy na pewno

Upieram się

Upieram się

Że to jednak ma znaczenie…



Szkic do portretu Pani N.


Przechadzam się więc oto jeszcze

Po moim pokoju z dawno minionej epoki

Uśmiecham się patrząc, jak z niejaką rewerencją

Wobec XIX wieku (który na własnych nogach jeszcze kroczy)

Co chwila fotel poręcz mi podaje

Gdyż wszystko — czemu użyczam ze mnie idącej nazwy

Staje się staroświeckie

Rozmyślam nad tym jak się wydarzyłam

I jak zdarzałam się z dnia na dzień

Coraz dalsza

Niczego jednak nie potrafię rozstrzygnąć

Cóż mogę postanowić dziś?

Kiedy kontury nie przedstawiają się aż tak

Stanowcze

A i podwójność wszystkiego stała się

Nie do przezwyciężenia

I ani dobre — wszystko zdaje mi się — ani złe

Ani piękne — ani nie wzbudza mojej niechęci…

Chciałabym jednak coś oświadczyć

Zostać autorką choćby jednej sentencji

(Lecz — na czyj by użytek być ona mogła?)

I śmieję się z tych usiłowań, które są tylko

Rodzajem kokieterii? Zetlałą pozą wobec

Ceremoniału rzeczy ostatecznych”?

(Lecz otóż… poza

Czy — poza skalą, poza udziałem naszym

Istnieje choćby — powaga?…

Darujmy więc sobie trud mogący przysporzyć tylko

Nowych wątpliwości

Być może kiedyś — rozporządzając jeszcze innym instrumentem

Gdybym znalazła ku temu odpowiedni dystans

Potrafiłabym coś — wydrzeć — pochwycić naprawdę

Lecz wtedy przywierałam szczelnie i zbyt mocno

A dzisiaj — ów instrument serca — ze wszystkim też posiwiał


Jest tylko jeszcze znowu — późne popołudnie

Które zatraca mnie i unieważnia

I które — czuję to — jak mnie rozbiera ze mnie samej

Z wszystkiego czym jeszcze jestem

W co jeszcze staram się skupić…

Patrzę na rzekę rozrywaną chłodnym wiatrem

Na nikłe światło białej — na oknie — pelargonii

Słucham — przetaczającego się zgiełku miasta

Niekiedy (czuję to również) jak bezgłośnie poruszając wargami


Wypowiadam jakieś słowa

Prawdopodobnie są to imiona i nazwy

Wszystkiego co kochałam

Ale realność ich istnienia

Wydaje mi się faktem wiarygodnym tak mało

Jak i ja sama sobie — czymś

Równie bezpodstawnym



Do szkiełka z Muzeum Czartorysfcich


Mała szklaneczko

Igraszko krucha

Fantazjo z piasku i z powietrza

Otoś mi cała i nietknięta

Wieki minęły

I czasy przeszły…

Garstko minerałów i zręczności palców

Blasku znikomy

Z ognia z potopów ocalony

Filozofko zręczna

Traktat byś pewnie mogła wygłosić

O warunkach trwania

Ale ty niemo się uśmiechasz

Gdy wzrok za wzrokiem

To choćby stawia ci pytanie:

Gdzie jest ta Można

Gdzież jest ta Pani

Co wody łyk wypiwszy kiedyś

Odstawiła cię

I Nieostrożna

Gdzie odeszła?

(I gdzie odeszła

Nieostrożnie?…)



Salvatorianie


Siedzą na onej górze

Pokoleniami porozkładani

W rozległych pokojach antyszambrach

Na werandach cienistych

Mają tu wszystko do życia co potrzeba

Powiem, że nawet więcej

Cmentarz tuż za plecami

(Gdyby nie było zbytu, mogliby dawać anonse:

Że zdrowe powietrze, dobra komunikacja

Piękny widok)

Hodują koty, ale powszechnie wiadomo

Że jest odwrotnie

To oni pozostają we władaniu tych

Egipskich bożków. (I antenatów

Co to bezgłośnie dyrygują nimi

Z portretów)

Za rogatkami nieba

Ale wracają

Jakby magnesem przepotężnym na powrót

Sprowadzani, więc

Zabierają się znowu

Do wertowania ksiąg

Do tutejszej lokalnej odmiany

Gry szklanych paciorków

Do obierania ziemniaków na drugie danie

Nie od dziś przekonani, że wszędzie

Więc i tu — co ma być

To i tu — nie ominie

A lepiej wszakże mieć w życiu takie miejsce

Gdzie wszystko zawsze na swoim miejscu

(Lub zaraz na nie wraca)

Ot „życie jak krawat na gumce”

Można by powiedzieć (gdyby ta sentencja

W „Przekrojowym” dosyć guście

Mogła mieć zastosowanie tu w tej okolicy

Na tej wysokości) l że właśnie

Spośród wszystkich innych

Sposobnych do tego celu

Gór i dolin świata

Wzgórze Świętej Bronisławy, wcale nie najpodlejsze

Powiem, że nawet więcej



Tamto okno


Pamięci Edyty z Mertlików Galuszkowej–Sicińskiej

Edyto Austriaczko

Niezwykła polszczyzny ogrodniczko

Z miłości tu w Krakowie

Nad Wisłą pozostałaś

I dziś na Salwatorze

Pod darnią leżą Twoje kości


W trzydziestym dziewiątym

Strzelali sobie w głowy Twoi bliscy

I ów Najbliższy

Ty w domu na wysokim brzegu

Budowałaś mosty po których

Tomasz Mann Broch Canetti

I inni ziomkowie z Twojej mowy

Przechodzili

I byli po tej stronie

Zrozumiali i najpiękniej polscy


Hodowałaś koty

Malowałaś owoce

Egzotyczne gaje na balkonie sposobiłaś

Rzadko bogowie obdarzając ziemiankę

Taką urodą

Takimi równocześnie umysłu zdobią cnotami

(— I rzadko kiedy tak powikłały się losy)

Żem był gałązką Twej przyjaźni wyróżniony

Wdzięczny Ci jestem, l dziś się nią szczycę

Edyto, te strofki

Na tych samych miejscach w tej samej wciąż

Obmyślam kawiarni

(W Krakowie pod koniec dwudziestego wieku)

Wiesz,

Czasem specjalnie jakby na pamiątkę

Z Długiej skręcam na Pędzichów żeby popatrzeć

W okno

Gdzie dawno bo „przed wojną” kochałaś najmocniej

Gdzie jak mówiłaś był Twój (Wasz) Tomaszów

(Ten Tuwimowski, ale z piosenki, z lat sześćdziesiątych

Tej piwnicznej)

W Wiedniu urodzona, dozgonna i jeszcze więcej

Mieszkanko Salwatora, dziś…

Jestem jednym z nielicznych pod gwiazdami

Śmiertelników, którzy Cię wspominają


I pewnie ostatnim, który zna tajemnicę

Tamtego okna



Do Piotra Skrzyneckiego


Piotrze, jak suche liście akacji

Na Krakowskim Rynku

I nas

Któraś zmiecie godzina

I któż poświadczy żeśmy tędy biegli?

Radosne okrzyki wczorajszych serc

Czyjego jeszcze serca radiostacja

Pochwyci i potwierdzi?

Biedna piosenka z lat podziemnych

Komu, jak jedwab czule zaszeleści

W pamięci

Na nowo jeszcze się rozśpiewa?

Bogu dziękujmy i Wszystkim Jego Dobrym

Wysłannikom

Że tak i tyle do nas tu adresowano!

Niech będą dzięki

Za zaistnienie ocalenia i urządzenia nam

Wszystkich pokoi tego świata

I tej jedynej w całym świecie Piwnicy

Gdzie młodość, ta nasza młodość

Przetoczyła się rozprysła i przeszumiała

Tak szumnie…

Że tak

I że nam to właśnie się zdarzyło

Bogu i Wszystkim Jego Dobrym Wysłannikom

Dziękujmy. Lecz póki jeszcze

Słuchaj, póki jeszcze — niech Muzyka

Zerwie się i poniesie

Mozart niech gra i ze składnicy najświetniejszej

Dopożyczmy Alleluja Haendla, niech wraz

Bukiety róż pofruną, piosenek naszych

Stąd wiązanki

Obrazów gratów szmat piwnicznych

Tani ekwipunek kabaretowej iluzji

Niechaj wzlata


Zapalcie się, strzelajcie światła

Aromat liści świec i alkoholu zaduch

Niech się miesza

Lecz nade wszystko

Wskroś zamęt śmiechu braw i przywoływań

Cisz nagłych i głębokich

Że to nie w skroniach krew

Ale szum, słyszeliśmy

Przelatujących niżej sklepienia, Aniołów

Usiłujących pojąć i ponieść dalej

Z tego pobojowiska

Nadziei olśnień rozczarowań tylu

Usiłującą wznieść się (jakoś się wyrazić)

Naszą — jednak jakąś modlitwę

Więc niechże — razem

(A jednak ponad i nad tym wszystkim)

Niechże Twój dzwonek Piotrze, dźwięczy

Niech dzwoni dzwoni jeszcze dźwięczy

W podzięce

I na pochwałę

Dni i nocy

Niemożliwie pięknie, przyznaj, jak niemożliwie

Pięknie

Dni i nocy wtedy tam

Rozszastanych…



Koncerty bzów wawelskich


W maju

W słońcu

W wietrze

Najlepiej całkiem z rana

Na Wawel iść

I słuchać

Patrzeć

Jak pod starym murem

Bzy

Fioletowo Biało Zielono

Do uniesienia

Do pienistości

Ardente con passione

Na oślep — presto

Ach jak presto

W maju w słońcu w wietrze

Grają…

Przez chwilę stać tak

W zachwyceniu

(Jakby to się zdarzyło po raz pierwszy)

Zapytać — Komu

Gdzie to tak — rwie się

Szumi płynie

I czemu tak pośpiesznie?

Szczęśliwym być przez chwilę

Chwilą nieprzydatnego szczęścia…

Zawstydzić się (na Ziemię wrócić)

Powagę daty, dzień realny znając

(W skroń siwiejącą puknąć się majowo)

Poezjo, westchnąć

Ty, Wyższego Rzędu, wybacz

Że oto znów się przytrafiło

Niedopuszczalnie sentymentalny

Popełnić wierszyk

(W maju w słońcu w wietrze

Schować go szybko

Do szuflady serca)



Gościnne pokoje Muzyki



Gościnne pokoje Muzyki


Tu ściana skrzypiec cię osłoni

W drzwiach kontrabasy

Jak halabardnicy

Pilnują rytmu

Wejdź

Pośrodku tego Domu

Przy stole gościnnym

Czeka…

Jest pora Adagia

A więc obfitość altówek ciemnych

I wiolonczel

Na tle draperii wiolinowej

Pęki oboi i klarnetów

A jeszcze zobacz — z jaką hojnością

Wyjmuje z pudła fortepianu

Kiście winogron

Jeszcze panują pozory swobody

Rozmowa toczy się harmonijnie

Lecz już zagęszcza się osnowa

Przybywa wątków

Cóż, w końcu (tak jak w życiu)

Tworzą się koterie i układy

Cóż, wszędzie (więc i tu)

W symfonii obowiązują prawa symfonii —

Uśmiechnęła się na to dictum

Pani tego Domu

Smutniej niż zwykle

Jednak dokładnie

Uśmiechnęła się we właściwym rytmie

Gościnne pokoje Muzyki

Możliwość dostępna

Na wyciągnięcie dłoni

Albo i w tobie

W pamięci

W wyobraźni

Namiot uchylony…

Gdy zarzut słyszę — że to ucieczka

Wręcz nieprzyzwoitość

Odgradzać się

Oddalać się tak luksusowo

Podczas gdy

Właśnie dookoła

Cóż powiem?


Problem tu (przy okazji) jeszcze inny

Rzecz nie tak prosta do skwitowania

Bo — ile — myślę

Żyć — dla chorągwi?

Dla statystyki?

Żyć — dla jutra

Dla tak zwanej — sprawy

A ile — w swoim własnym życiu

Żyć swoim życiem?…

Ot… w obie strony myślę — z niepokojem



Przestrzeń muzyczna


Moją przestrzenią jest tylko czas

Nie potrzebuję innego gruntu

Aby kwitnąć

Jedynym obszarem po którym biegnę

Jest tylko czas

Dajcie mi więc tyle

Abym mogła rozwinąć się

I rozkołysać

A tak jak myśl

Opowiem Wam

Was samych wyprowadzę z Was

Na głos


Istnieję wcześniej — niż myśl

Nim słowa ją pochwycą

Zjawiam się — zanim

Nim ręka strunę trąci

Od poczęcia liczę się

Jak życie

Niematerialna — spełniam się poza dotykiem

Z ptaka? — Skrzydlatość wzięłam

Kwintesencję lotu

Z drzewa?… — Płomieniem jestem

Więc drzewem również

Lecz kształtem nowym

W którym gałęzi profil się zatraca

Tak — z Ciebie dźwięcząc

Ciebie śpiewam

Lecz — obok ponad jest

Moja przestrzeń


Jestem marzeniem od twego ciała

Oderwanym

Dalekie i późniejsze zdoła

Nakarmić mnie

Powietrze



Instrumenty


Spośród przedmiotów

One najbardziej bliskie są

Życia

Instrumenty…

Symbioza pożyczonej materii

I energii ciała

(W szczęśliwych przypadkach podobno także — duszy)

Dopiero wtedy

Dopiero razem — to — dźwięczy

Cóż powie trąbka

Od ust odłączona?

Owszem — przemówią — same za siebie

Ręce

Lecz jak inaczej się odezwą poprzez

Klawisze?…

Jesteśmy współ–zależni

Pół żywe i pół martwe istoty

Instrumenty…


Mój Boże, o czym to ja przy okazji chciałem?…

O tym odwiecznym i powszechnym

O nieustannych próbach przekroczenia

(Zmącenia choćby) granicy

O tych narzędziach i pułapkach

Które budujemy

Którymi (w które) chcielibyśmy pochwycić

To, co w nas

Co z nas — niedotykalne

Wyrwać na zewnątrz

Unieść poza ciało

(Usłyszeć, więc ocalić?)

Co żyjąc w czasie, z czasem jak my

Biegnie

I rozsypuje się

Trochę później trochę dalej



Muzyka poranna


Budzę się

A tu już Jan Sebastian

Na koźle czeka

Już sunie kawalkada suity

Parskają konie kontrabasy

Sypią się klawesynowe iskry

A przodem flety

Flety niczym charty

Rwą na wyścigi

Do tej gospody nad ruczajem

Gdzie karczmarz w progu w pas się kłania

Z zapałem mknie muzyczna zgraja

Już czeladź biegnie, dudnią stoły

Już cyna brzęczy, miedź już błyska

I po zielonej wnet murawie

Ot chwila, patrzeć słuchać tylko

O już rozprysła się już poszła kołem

Ta — menuetów allemandów, cała ta

Geometria tańców zamaszysta

Górą… sielanka niewzruszona

Cerera, macierz rubensowska

(I jak przystało — wprost z obłoków)

Sypie w asyście skrzydlatych istot

Girlandy fiołków róż owoców

Obraz jeśli cokolwiek zda się nierealny

Za to w konwencji trzyma się dokładnie

Tu daję słowo

Jest biało złoto i błękitnie

I nade wszystko — barokowo

O wielki, zacny jesteś Janie!

I koncept jakże przedni miałeś

Że też to przyszło Ci do głowy

W te listopady

W rubieże czasów przapaściste

Zapuścić się…

I pod mym oknem wraz z kompaniją

Przystanąć dzisiaj z rana?…


Przyjmij ten wierszyk, co poprzez wieki

W podzięce rzucam Ci

(Przez lufcik imaginacji)

Weź go i przypnij do kamizelki

Albo — podaruj tej Dróżniczce

Co na rozstajach fal radiowych

Tak Cię szczęśliwie skierowała



Księżna Marcelina


Spotkaliśmy się w Paryżu na Wyspie Ludwika

Szła od Hotelu Lambert do pobliskiego kościoła

Może pan wstąpi — rzekła najzwyczajniej

Chopin obiecał zagrać u nas

Dziś wieczorem

Rad bym, ach rad bym Księżno

I jak bardzo

Nie wiem, czy tylko z czasem się uporam

I… wybacz pani, widzisz, żem bez fraka

Cóż, w takim razie obaczym się

Za jakie dobre…

Dobre ponad sto lat?

Będziemy mieszkać po sąsiedzku w Krakowie

Ach, gdyby mnie nie było w domu?…

Będę się przechadzać

Po Fryderyka biografii kilku stronach

Proszę niechże więc pan zajrzy…


Opowiem panu, jak się wieczór

dzisiaj powiódł



Zdarzyło się na Capri…


Zdarzyło się na Capri

Jesieni niespodzianie wczesną porą

Kiedym wspinaczką utrudzony

Do ruin pnąc się Tyberiusza

Spłoszony wiatru, deszczu skrzydłem

Nagłym

Zdarzyło się, żem zbłądził


I tak w ustroni — wśród skał i morza

I pośród chmur inwazji nieoczekiwanej

Zdarzyło się, żem przed gospodą stanął

Domem w okolicy sławnym


Tam… Typ — Gospodarz

(Ach człek zaiste nader oryginalny)

Przygodnych gości wita

Winem wyłącznie stąd, lokalnym

I muzyką — ze wszystkich pewnie oper świata

(Wyłącznie i nieodwołalnie)


Słuchałem na balkonie

Dziwnego domu — gołębnika

Gdzie z okien jak gołębie

Coraz to inne wyfruwały arie

Słuchałem smutnych dziejów Traviaty

I głosu Callas (Obu naraz)

Povera donna sola abbandonata

Myślałem: — dziwne?…


I dziwne mi się zdały (bardziej niż dom, gospodarz

Jesień tak niespodziewana)

Dzieje i sprawy jeszcze inne

Bo Ona tam?… (Śpiewaczka)

W Egejskim Morzu garść popiołu

Cała — od kiedy — morskim jest żywiołem?

A tu się kręci płyta

Tu — los Traviaty się powtarza

I głos, co został, tutaj

W zaułkach skalnych ponad wodą krążąc

(Tu — w życiu dalej mając azyl?)

Nie operowo

Lecz realnie, jakby się uskarżał

Povera donna sola abbandonata

A co na polski się wykłada:

Biedna, sama, opuszczona…


(Na scenach życia i na scenach świata)


(1984)



Nadmorski spacer Brahmsa


Zmieniło się…

Znów spoglądamy na horyzont

Gdzie w jednej morza z niebem

Więzi

Inne okręty

Znów naszym oczom się wyśpiewują

Zmieniło się — powiadasz

Dziś — dzisiejsza

A mnie się zdaje

Inne zwieńczenia tych okrętów

Tej samej wciąż żeglugi

Są tylko nowym obyczajem

Po kulistej idziemy Ziemi

I tylko ruch il movimento

Nowości ustanawia

Ta sama ilość jest muzyki

I tylko — w innej chwili

na inną modłę

w innej skali

Instrumenty ze sobą grają

Daleka i Nieznana

Jutro?… Gdy ci się jutro

Widząc mnie — uśmiech

W sobie rozwić zdarzy

Odpowiem — „właśnie

Myśmy się tylko rozpoznali…”

Bogiem a prawdą (wybacz że pożyczam motyw

Żyjąc — jak inni mam do niego prawo)

Jeśli się boję

Jeśli się lękam

Po śmierci nawet raju

To dla powodu najwięcej może

Że nie drgnie

O jedną nutę się nie zmieni

Bez skazy odtąd

Znieruchomiała w doskonałość

Fraza…

Zmieniło się… i żegnam

I myślę — czy to szczęście?

Jesteśmy jeszcze

Jesteśmy tylko w innej życia części



Zakopane — Atma — Halny


Domy szybują nad górami

A po dolinach buki

Gonią jak przerażone mnichy

Całe Krupówki

Rozkładają ręce

Narzekają — że boli serce

(Co za okazja do szczerości taki — Halny)


Skryjmy się za ścianą skrzypiec


Z Atmy Gospodarz wyszedł

W Warszawie, na Sycylii bawi?

Słyszysz?

Tu z Ukrainy chyba

Jeszcze z początku wieku

Wiatr

Przemknął wśród piszczałek

My?

Dopiero za kilkadziesiąt lat

My się dopiero urodzimy

Nic nam

Nic z nami jeszcze się nie stało

Halny — a szczerość wypowiedzi?.

Niczego na ten temat jeszcze

Nie podejrzewamy



Grób Strawińskiego


Tu, na weneckim cmentarzu

U zbiegu ziemi, morza i obłoków

I tak jak w życiu

Na skrzyżowaniu epok stylów i języków

(Zaczynał po francusku, by przez angielskie

Poprzez niemieckie mknąc zaprzęgi, z rosyjska

Kończyć zdanie)

Tu na weneckim jest cmentarzu

Strawińskiego kamień


Emigrant wieczny

Z kniei północnych mitów

Przez dziki ogień tamecznych rytmów

Po namaszczenie Symfonii psalmów

Od folkloru po dodekafonię

Od Moskwy Paryża do Nowego Jorku

Przez ustawiczne — tam i z powrotem

Czy gdzieś — u siebie?

Wieczna — zagraniczność?

Do końca wierny — Ambasador tej samej Sprawy

Ach więcej — sam był wędrującą

Ruchomą stolicą Muzyki

Dwudziestego wieku

Tu, na weneckim cmentarzu

U zbiegu ziemi, morza i obłoków

Dla jakiej miłości, dla jakiejż tajemnicy

Tutaj, dlaczego tutaj, przy Diagilewie

Między innymi z tamtych lat krajanami?…

Dla przypomnienia Miasta?

(U zbiegu ziemi, morza i obłoków)

Co się w młodości kiedyś

Sankt–Peterburgiem nazywało?…


Nie wiem, ale to trochę jest prawdopodobne



Impresje mahlerowskie


Herr Mahler, niech Pan prowadzi

W tę przestrzeń symfoniczną…

Rok tysiąc dziewięćsetny? Nie wiem

Jest tylko bardzo cicho i skrzy się

Po horyzont ławica skrzypiec…


Jakież Adagia rozlewisko

Płyńmy pod impuls altowego wiosła


W rozpryskach harfy

(Jakby w oplotach nenufarów)

Fala się wzniosła tak potężna

Tak secesyjnie ekstatyczna

Przez mgnienie, przestwór zda się

Do dna się odsłania

I błysną (na ów moment) z blachy ciężkiej

Kształty

Na dnie

Sarkofagi?…

Tak z czasem w nas (też

Niespodzianie)

Zerwie się jeszcze i odwinie

Z zapomnienia wróci

Co wydawało się, że nie zaboli

Że nie powinno

Że na dnie już na amen?…

Jest tysiąc dziewięćsetny? Nie wiem

Bez znaczenia. Jest chwila jakby

Oderwana

Muzyka samoistnie stwarza się i płynie

I to ją Pan tak, poza czas realny

Poza terror daty, wyniósł i ocalił

Jak Pan to umiał, panie Mahler?…


À propos Na myśl mi nie wiem

Czemu oto przyszło

Jest w wierszach u Rilkego

Bladoniebieski kwiat hortensji sławny

I nierealny — też tak

Trwa

I ponad czasem

Na stronicach kwitnie

Bardziej niż w życiu

Mogłoby to się mu przydarzyć

Jest — jakiś powód do tych asocjacji?…


(Visconti, myślę, usiłował to rozwikłać

na ekranie?.



Ujrzałem się nagle…

(dwugłos)


Głos I:

Ujrzałem się nagle…

W ewangelickim kościele

W czasie koncertu

(IV Brandenburski grano)

I w drugiej części, podczas Andante

Gdy skrzypce wraz z fletami

Rozmowę naprzemienną wiodą

Ujrzałem się nagle nie opodal

We wnęce

W latach? (Tak w sadach wtedy

Gdy późna jesień je opuszcza

Spadają

Zimne

Ciała owoców)

Tak więc tu ja?

(Połowa ponoć lepsza?)

A tam już oto — całość?

Śledziłem siebie sam nieprzyzwoicie

Kształt głowy mej późniejszy

I oczy (w zasłuchaniu)

wpółprzymknięte…


Głos II:

Tak jak przed laty Ujrzałem się nagle…

W kościele podczas koncertu

Pośrodku głównej nawy

Tego sprzed laty

Znów zobaczyłem?…

Śledziłem siebie sam nieprzyzwoicie

Kształt głowy mej wcześniejszy

I oczy

Żywsze o połowę życia…


Głos I i II:

I tak przez chwilę

Z jawnie utkwionym w siebie wzrokiem

Przez chwilę trwaliśmy tak

Równocześni

(To dość niezwykła kombinacja:

Od przynależnych mu powierzchni

Oderwać czas

Od tego co było, co jest przyszłe

I w jedną

Jakby poza czasem istniejącą

W jedną — naraz — skupić się

Całość…)


Głos I:

Lecz

Ścichła koncertu nie zakłócona motoryka

Ujrzałem starca z bliska

Twarz, z życia już obmyta

Spojrzała na mnie z obojętnością

Może nawet z niechęcią?



Wiedeńskie katarynki

Pamięci Ojca


Ta dawno słuchana muzyka

Gdy wraca, nie wraca nigdy sama

Ona się zjawia z tamtą, po raz pierwszy

Albo w ów szczególny raz

Wtedy słyszaną

Płynie jak podwójna rzeka

Podbita spamiętanym czasem

Wlokąc obrazy miejsc i twarzy

Jak ślubem tajemniczym

Skojarzone

Na trwałe


Ileż jest muzyki od której nie potrafię

Oderwać całej listy osób

Domów pejzaży sytuacji

Gdzieśmy i gdyśmy ją podzielali


Jakże potrafi z pamięci serca

Wynurzyć na powierzchnię

Wierne niemal cytaty

Nadziei i zamętu

Z lat

Kiedy w zielonych osłonkach naiwności

Ten czujnik (ów instrument serca)

Dopiero dojrzewał

Ach widzisz, zwykle powiada do mnie

W takich razach — „do żywego dotknąć”

To żaden związek frazeologiczny

Że może być dosłownie, sam się przekonujesz.


Więc ileż Ojcze jest muzyki, kawałków

Pospolitych, w których Ty nieobecny

Tak mi jeszcze jesteś

Tak mi się jeszcze zachowujesz

I nawet radość Twoją, albo poruszenie

Twoje tylko, zda się, że to widzę

Jak promieniuje z klisz drgających

Bo byłeś dla tej magii — medium

Albo

Dla tego żywiołu

Bo byłeś żaglem czułym i jak

Niepospolitym…

I uśmiałbyś się pewnie ze mną

Nad tym zdarzeniem moim nie tak dawnym

Co mi się w Wiedniu

Na Kärtnerstrasse

Przytrafiło, ot

Stary zardzewiały walczyk

Z niedzielnej w Wiedniu katarynki

A tak mi Cię tam przyniósł?


Przestrzenie czasu i powietrza prysły

I byłeś obok…

W mieście o które nigdy

Nawet się nie otarłeś

Stałeś tuż

Młody i wyraźny

Jakbym Cię znów

Oglądał

Moim dziesięcioletnim wzrokiem


Cóż, dziwne, bardzo dziwne

Mają tu w Wiedniu katarynki…”

Tak pomyśleliśmy (Może równocześnie?)

I rozstaliśmy się…

Skręciliśmy w trzy strony świata

Ja, Ty i tamten Mały…

I naturalnie każdy w swoją



* * *


Zostanie cisza (lecz tylko ze mnie)

Poniesie się Muzyka

Dalej…

Ta — którą w sobie bez słuchania słyszę

Dla której muszla mego ciała

Na chwilę tylko jest tu

Instrumentem?

Zostanie cisza (ze mnie tylko)

Zostaje Akord Cały

Lecz czy się zdarzy Głos, co wcześniej

Odsunąłby tę myśl natrętną

Rozstrzygnął w końcu to pytanie:

Czy owo Opus

Życie moje

Jest w tej Harmonii

Dźwiękiem wziętym pod uwagę?

Czy — to igraszka (ot alikwot)

Pośród wichrów

Nad które nigdy się nie wzniosła

Ręka Mistrza?…



Nuty


Jesteśmy jak ptaki, które śpią w gniazdach

Na pięcioliniach

Potrzeba tylko kogoś, kto by znał tajemnicę

Naszego lotu f



Dusza na ramieniu



* * *


Dlaczego się upiera ta mizerna sosna

Na jakiej podstawie?…


Skąd wie ta Pojedyncza

Sama sobie rosnąc?


Na opał przeznaczona

Czy na wiosło?


Wobec jakiej nadziei

I stu podszeptom ciemnym

Głos umie przeciwstawić:

Że jednak

Że słuszniej

Trwaniu dalej sprostać?


Co słyszy, może czuje?

Z jakiego źródła głos dociera do niej

Której to szpilce zawdzięcza?

(Czy to się rodzi wśród korzeni?)

Że cała

w pustynnej stojąc przestrzeni

powietrza

I próchno sypiąc w piach jałowy

Że — trzeba trzeba

Cała — (na jakiej podstawie?)

Tak się upiera?



* * *


Jaki szum w uszach

powiadają

różnica ciśnienia

Jaka cisza grobowa

słyszą — poza progiem?

różnicę istnienia?…



Piosenka szpitalniana


Coraz mniej drżenia

Choć, czy odwagi więcej?

Śmierć nie mniej śmiertelna

Przez to

Ale co nieuniknione, to dalej takie

I może tylko — lepiej oswojone?

Wielkie Nadzieje i Ambicje

Zmalały jak obrazy z dzieciństwa

Ciekawa proporcji igraszka

Góry w pagórki

Bory przepastne w laski

Poszły

U brzegu ledwie łódka z wiosłem

A wczoraj była portem?

Coraz mniej obaw

Więcej się rozumie

Nic nie ma chwili postoju

Tu ze mną. (Przy mnie)

A wszystko — rzeczy ludzie

Mknie wszystko jeszcze dalej

W dalsze swoje

I nie zatrzymasz już takich pragnień

Na które serce by umierało

Bezpiecznie jest już i przykładnie.

To tyle, gdy chodzi o roman–

tyczną stronę życia

W praktyce

Nie przeraża już tak byle skalpel

Strzykawka

Uda się nie uda, jakieś tam cięcie

Ot medycyny powszednia etiuda

Trząść się jak listek w porze jesieni

A co to zmieni?

Coraz więcej się umie tej śmiertelności

Bez znieczulenia

Bez przerażenia

Nie beznadziejnie

Ale bez zbytnich nadziei

(Oto propozycja aktualnego

Refrenu)

Choć z drugiej strony, Bogiem a prawdą

(O jakże lubię, kusi ta niedorzeczna

Wyzywająca

Szczelina jawna — Bogiem a prawdą)

Skrywa się jeszcze pod powieką:

Lipcowe rano, staw

Pełen złotych grzybieni

I moje wyciągnięte ramię

Ona —

Na grobli dziewczę zachwycone

Że tak po szyję i że dla niej tonę

Ale to daleko…

Lub moment — chwila

Przed koncertem

Oddech tłumnej sali wychodzisz

W skroniach wali w gardle sucho

Usiąść podnieść fortepianowe

Wieko ucisz się tętno

Spokojnie raz i dwa i

Gramy

Prowadźcie wszystkie moce anielskie

I diabelskie

Ale to już opus zamknięte…

Ze świata każą odjeżdżać? To bez Wielkich

Dzwonów

Serdecznym objąć wzrokiem — Bliskich

Parę kątów

Drobiazg tam jaki do ręki wziąć, potrzymać

I odłożyć. Co więcej?…

Nacisnąć klamkę

I z domu


(Kraków, lato ’94)



Z tego co jest…


Z tego co jest

Parę piosenek Jakiś wiersz

Coś na kształt niewprawnego scenariusza

Z którego potem

Żyjąca gdzieś w tej okolicy

Dusza

Jakiś mój obraz jakoś tam sobie

W teatrzyku pamięci

Może wystawi

A reszta?

Pójdzie w chmury na regały

I potrwa i zabawi i zaboli tyle

Jaką i chwilę przetrwa

Ta przechowalnia napowietrzna


I to jest słuszne

Zwykłe i sprawiedliwe

Że tak to jest i tyle

Z tego co jest



Dusza na ramieniu


Srebrzysty sokół

U mego boku

Ze stopy na stopę

Na przełęczy ramienia

Chwilę waży

Teraz?

Nie

Jeszcze nie teraz

Wstrzymaj się chwilo

Powietrza łyk

Jeszcze haust istnienia

Potem?

Umiesz to pojąć sobie wy–

o — bra — zić

(Zgłoska po zgłosce)

Nig — dy od — tąd wię — cej?…

Więc — odbić się?

Zacisnąć oczy ręce

Cisnąć to ciało nienawistne

Te płaty bólu, udręczone kości, mięso

Światło niepochwytne, tkliwość

Nieobjętą

Kościół, którym byłeś, jesteś

W tobie, z tobą wędrujący

I nigdy już tak więcej?

Ach w jakie otchłanie, Panie

W to nieistnienie, nad–istnienie

Odlot?

Niepodobna nie zawrócić

Jak na domowym progu

Nie przysiąść znowu najserdeczniej

Zdyszanym nie opowiedzieć

Szeptem

Co tam? Najdalej

Za tą nocą?…

Gdy tu się było

Z każdą oddechu okruszyną

Na śmierć na życie

Gdy tu się było — jedno


Właśnie dlatego

I właśnie dlatego

Że tak złączeni

Czas się rozdzielić


Dusza na ramieniu


Srebrzysty sokół

U mego boku

Ze stopy na stopę

Chwilę waży


(Nałęczów, lato ’94)



W kwestii podróży wskazówka praktyczna


Nie przyjmują żadnego bagażu

Na tamtym świecie

Prócz tego, co dusza uniesie



Końcowa kropka


Jej miejsce naturalne, jak gdyby przyrodzone

Zawsze na końcu

No bywa, gdy brak pewności

Ach wtedy nawet trzy!

Tak jakby chciała prosić

Dwie pozostałe koleżanki kropki

O pomoc

W usprawiedliwianiu

Braku decyzji

Jak gdyby taki przed światem wykręt:

Widzicie, nie tylko ja, ale my tu

Nawet zbiorowo, kolektywnie, nie umiemy

Rozstrzygnąć…”


Końcowa kropka


Jej miejsce z reguły na końcu

Ale życie stawia ją tam

Gdzie mu wypadnie

I nie ma wyjścia

Trzeba uznać to miejsce za właściwy koniec

Bez względu na reguły, początkowe projekty

I oczekiwania


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Z okazji przyjęcia kolejnej wiosny na kark wszystkiego tego co jest naj świata w kolorach tęczy niec
Pamiętnik... 1 Miron Białoszewski , Z góry przepraszam za chaotyczność opisu, ale jest on w miarę do
By szatan nie zebrał żadnego żniwa oprócz tego co już jest jego
By szatan nie zebrał żadnego żniwa oprócz tego co już jest jego, Unia - psia mać !
Witam Cie Królu i zapraszam do tego co moje jest
Co jest wazne w internetowym marketnigu 2
Co jest dzisiaj spoiwem
17 Belowania Tworzywa sztuczne gestosc i przepustowosc co jest
Co jest ze mną nie tak Kiedy uda mi się poczuć trochę radości
Co jest naprawdę ważne w internetowym marketingu
Co do Topologii to z tego co pamiętam to miałem tak
8)Co jest tematem noweli
egzaminzgeografii, 2006 test-wcze niejszy termin rada, Ile wynosi pogłowie bydła w Indiach i na co j
wszystkie Imiona żeńskie, J, Jadwiga - Rodowód tego imienia jest germański
Pieniądz i polityka monetarna (17 stron) , Pieniądz - powszechny ekwiwalent wartości; wszystko to co
Co jest główna przyczyna padaczki komputerowej
2011 Co jest istota plagiatu i jaka forme moze przybrac
u nas z tego co pamietam było o wektory

więcej podobnych podstron