Gomulicki Wiktor OBRAZKI WENECKIE WYD 2

Gomulicki Wiktor

OBRAZKI WENECKIE


Dwadzieścia minut u OuaMego.

Parno. Tak parno, że oddychać-by nie można, gdyby nie wiatr, poruszaj ącyj od cza­su do czasiK^nieruchomą falę powietrza. Wiatr ten dobywa się niewiadomo skąd, i zwolna, niechętnie, jakby nie z dobrej woli, lecz z przymusu, przechadza się po długim^ kury- tarzuj\.w którym siedzimy, leniwi od skwaru i półsenni. Jeden bok kurytarza tworzą ({szklane^wystawy sklepów; drugi — kolumny osadziste i krzepkie, kurczące się stopniowo w dalekiej perspektywie. Otwory^ pomiędzy kolumnami zakrywają wielkie oponyr z żaglo­wego płótna, pomalowane w pasy czerwone i żółte. Wydyma je wiatr, nakształt żagli; ^ roztrącają się też o nie potoki słonecznego ognia, któryr inaczej na węgiel by nas może spalił.

Siedzimy^ dwoma rzędami, przyr małych

stoliczkach, na mniejszych jeszcze stołkach, starając się wogóle jak najmniej miejsca zajmować. Potrzebuje go dużo tłum, który środkiem nieustannie przepływa. A tłum to nie byle jaki: w kurytarzul tym cała Wene- cya przed gośćmi swymi defiluje.

Jest to pora śniadaniowa.

Za chwilę, wystrzał armatni, echami la­gun powtórzony, obwieści południe,'' Z pu­blicznych jadalni^-wychodzą ludzie rozrumie- nieni winem, rozgadani, dogryzający na ulicy owoc, który im dano na wety. Obsiadajij. coraz gęściej puste stoliczki, krzyczą na służ­bę, dzwonią w kieliszki, nawołują się z koń­ca w koniec i powiększają z każdą chwilą gwar, który wkrótce huczenię tartaka^przy- pomina.

Ale nie trwają długo te wybuchy. Sen­ność pływająca w powietrzu i tych.;krzyka- czów' ogarnia. Coraz silniej opierają się ple­cami o poręcz stołków, lub łokciami o mar­mur stolika, coraz swobodniej układają nogi i ręce, i coraz węższemi szparami powiek przypatrują się defiladzie synów i cór We- necyi.

Służba uwija się między stolikami, na­lewając czarną i białą kawę, czekoladę, ab­

synt, kirsch, vermouth i likiery. Wyrażenie „uwija się” niedość trafnie rzecz maluje, by­łoby zaś trafne dopiero z dodatkiem: „jak mucha w smole.”

Oto naprzykład mój przyjaciel Ettore. Nazywam go przyjacielem, (bo wylał mi kie­dyś na plecy pół litra czekolady, nie żądając za to oddzielnej dopłaty). Poczciwa to du­sza bezwątpienia, ale niestety, więcej zajęta polityką, niż obowiązkami. Anglik jakiś, czerwony jak homar, już od półgodziny bła­ga go o cukier do kawy, a on powtarza wciąż tylko Szubito! ssignior, ssubito! i najspokoj­niej chowa się za filar, aby przeczytać artykuł wstępny w porannym dzienniku. Towarzysze Ettora dotknięci są bez wyjątku chorobą woli. Nigdy oni nie mogą zdecydować się dość prędko na napełnienie kubka próżnego kawą i podanie koszyka z ciastem. Przytem, in­tryguje ich w stopniu wysokim to, co się dzieje na placu. Gdy który podaje ci gaze­tę, ogień do papierosa, luł/ułożone na s]X)dku biscottini,} myślisz, że patrzy na ciebie? By­najmniej. Oczy jego ścigają wówczas ulatu­jące nad bazyliką gołębie, przeprowadzają maszerujący w oddaleniu szereg wojska, lub

zawieszone są na szczycie Campanelli, to jest na wysokości stu metrów nad powierzchnią placu.

Tymczasem przy stolikach poluje ener­gicznie na klientów przemysł uliczny.

W Iowach tych nieśmiertelna fioraja trzyma miejsce pierwszeS. Nie jest ona zu­pełnie taką, jaką ją soloie poetyczny przy­bysz wyobraża. Nie ma ani twarzy z bron- zu, ani kształtów z marmuru, ani oczu. jak żarzące się węgle. Nie ma też malowniczego kostiumu włoskich wieśniaczek, w jaki ją stroi najchętniej wyobraźnia mieszkańca północy'. Rzeczywista fioraja jest to pół-dama, pół-uli- cznica, wr modnej sukni a z golą głową, mó­wiąca po włosku, a wyglądająca na^rieden- kę, z rękoma dość brudnemi, a twarzą, któ­rej nie obcyr jest nie tylko puder, lecz i róż i czernidlo. Kwiaty'- jej są zawsze przywię­dłe i ukrytemi drucikami kolące; pachną zaś bardziej opoponax’em, niż naturą.

Fioraja ma węch niezmiernie czuły. Od- razu poznaje ona świeżego przybysza, które­mu, niepytana i nieproszona, wpina bukiet w dziurkę od guzika, lub też go na piersiach szpilką przytwierdza. Nazajutrz, już gościa tego omija, szukając nowej ofiary^. Zresztą

najsłodsze uśmiechy chowa ta nimfa dla star­szych panów, którzy na grubych palcach no­szą grube pierścienie, w kieszeniach zaś mają grube cygarnice i grubo wypchane portrno- nety.

Pomiędzy temi kupcowemi kwiatów i uśmiechów widzę kilka, które z trzecią już nawet młodością dawno się pożegnały. Je­dna zwłaszcza, o włosach, gęsto przypruszo- nych srebrnym szronem jesieni, wygląda jak anachronizm. Ta jednak jest idealistką: nie skąpi uśmiechów oficerom, choć są zasobni jedyaiie w młodość i zgrabne wąsy...

A oto znów patinista—człowiek ponury, patrzący wciąż w ziemię. Nic go nie obcho­dzi twarz twoja, zajmują go za to silnie two­je butyr. Porozumiewa się z tobą na migi, a gdy wyczyta w oczach przyzwolenie,—bo­dajby' nawet ślad pobłażliwości — zginąłeś. Pada ci do nóg (w znaczeniu doslownem, nie jak galicyranie, którzy przy powitaniu tylko obiecują to zrobić), chwyta jedną z nich w obie ręce, opiera na stołeczku, dobywa narzędzia i... 1 w pięć minut później zdumiewasz bliź­nich butami, blyszczącemi, jak dwa weneckie ^zwierciadła. ^

** Trudno wyobrazić sobie obojętność, z ja­

ką włoch rodowity oddaje nogi swe^zyści- butowi. Na czas operacyi poprostu zapomi­na o nich, jakby nie do niego należały. Pod­czas gdy patinfcta z zajadłością trze skórę przeróżnemi szczotkami, pluje na nią, chucha i dmucha, to marszcząc się gniewnie, to znów zalotnie do dzieła swego uśmiechając, włoch, wykręcony w inną stronę, naj obojętniej w świecie gazetę czyta, rozmawia z sąsiadem, lub gołębiom sypie okruchy. Możnaby przy­puszczać, że ani wie, co się przez ten czas dzieje z jego nogami. Jakoż opowiadał mi znajomy, że mu raz wyczyszczono jeden but zamiast ^buta sąsiada, ten ostatni zaś wcale omyłki nie spostrzegł..^

Zaledwieś opędził się^wiaciarkom^i czy- ścibutowi, wpada na cię sprzedawca „pamią­tek z Wenecyi.”

Ricordo di Venesia\ — due lire\... śpiewa zakatarzonym barytonem i potrząsa ci przed samym nosem złożoną w kształcie harmonijki książeczką, z lichemi malowan­kami.

Gdy widzi, że nie zwracasz uwagi, po­wtarza o jeden ton niżej:

Ricordo di Venesia\ — ima lira e messo\...

Milczysz i nie patrzysz nań wcale, więc znów o jeden stopień zstępuje:

Ricordo di Venesio\—ima lira\...

A gdy i wówczas pozostajesz niewzru­szonym, zwija książeczkę, kładzie ją przed to­bą i mówi głosem, już w rejestr basowy prze­chodzącym:

Weź pan za pięćdziesiąć centymów...

Możebyś i wziął, ale masz już w domu

kilkanaście tych ricordi, które ci w różnych punktach miasta prawie przemocą w ręce wci­śnięto. Odmawiasz zatem.

Ba! nie przecina to kwestyi.

Baryton książeczkę chowa, a wydostaje— ¿^pudełko jio śliwkach hiszpańskich.^» W pudeł­ku mieści się naszyjnik z drobnych muszelek oraz para takichże bransoletek.

Tidto per due lire\...

I znów zaczyna się spadek cen i spadek głosu.

Oparłeś się i tym razem pokusie — więc włoch ucieka się do ostatniej sztuki. Zanu­rza rękę w kieszeń bezdenną i dobywa z sa­mych jej głębin—r'pudełko go^ papierosach. Pudełko ma na wierzchu mały otworek, z któ­rego wyzierają listki sałaty.

Otwiera — i spostrzegasz wewnątrz, na

zwiędłych listkach, jakiś przedmiot czarny, wielkości miedzianego trojaka.

Co to?

Una piccola bestia—una tartaruga...

Bierze przedmiot ów w palce i wrzuca

bez ceremonii do szklanki z wodą, stojącej przed tobą. Wówczas piccola bestia, śpiąca dotąd i nieruchoma, budzi się, wysuwa łapki i główkę, i poczyna wesoło pływać, a raczej pluskać się na malej przestrzeni.

Ten widok rozbraja zwykle twą obojęt­ność. Kupujesz ową „bestyę“ (która jest po prostu małym żółwikiem)^wraz z pudełkiem od papierosów* i dwoma listkami sałaty. Ku­pujesz tem ochotniej, że wedle zapewnień włocha, maleństwo to nie jest wcale wybre­dne i jada wszystko, od befsztyków począw­szy aż do kartofli ze słoniną, sałaty i chleba razowego. Nadto rosnąć ma z zadziwiającą szybkością, tak, że po kilku miesiącach doró­wna wielkością blatowi stolika, —a po roku.— no, po roku, dojdzie zapewne do rozmiarów jednej z kopuł św. Marka. Wieziesz następ­nie nabytek swój do ojczyzny, gdzie bawi cię on—aż ido pierwszego przymrozkaA Gdy zaś poczuje obce sobie zimno, . zasypia — aby się więcej nie zbudzić.J>

Caramel\ car anieli caramell...

Patrzysz sennem okiem na wołającego

i rozróżniasz dwa tylko szczegóły: błyszczący koszyk ze słodyczami, które wyglądają jak szklane, oraz bardzo cienki, ale za to bardzo długi nos, na końcu którego wisi brunatna kapka. Kapka drży, migoce^w słońcu jak czeski granat, wydłuża się, nabrzmiewa... Spadnie, czy nie spadnie?

Caramell car anieli...

Gdyby spadła—myślisz—trafiłaby w ten oto ocukrowany pęczek ciemno-purpurowych winogron, i przyschłaby doń bez śladu. Ku­pujący ani by się domyśli! jej istnienia; co najwyżej, dziwiłby go w owocu smak ta­baki...

Caramell...

Odejdź,, poczciwy człowieku. > Odejdź jak najprędzej... Ta kapka nie spadla wpra­wdzie, ale któż wiedzieć może, ile miała po­przedniczek, mniej wytrzymałych od sie­bie?...

Upal rozleniwia, błyszczące szyby skle­pów hypnotyzują, szmer tysiąca rozmów us)r- pia. Chwila jeszcze, a poszedłbym za przy­kładem tego oto filozofa w sabotach, który w cieniu Prokuracyi wygodnie się ułożył.

Chwila jeszcze a pogrążyłbym się jak on w stanie, będącym przedsmakiem niebytu...

Ale wytrzeźwia mię nagle glos dziwny, wywołujący coś krzykliwie o kilka kroków odemnie. Głos to podobny do skrzeczenia żaby, do skrzypu drzwi nienasmarowanych, do chrzęstu konika polnego, a przytem tak rozpaczliwy, jakby był ostatnim krzykiem to­nącego.

Skąd ja głos ten znam? A! przypomnia­łem sobie. Rozlega się on codziennie, o wcze­snym ranku, na Salissada San Moise, gdzie mieszkam. Nocą zanzary i serenady, a ran­kiem ten głos okropny, spać mi nie dają. Nie należy on do głosów, którebym błogosławił. A towarzyszy mu zawsze stukanie podkutego kija o kamienie, co dla mego mózgu zgorącz- kowanego równa się uderzeniom stalowego młotka...

Głos ten skrzeczy:

La Venezia\... 11 Secolo]... La Fan- fulla\... II Tcmpo\... La Patria!...

Gdy się zbliżył, rozpoznaję, że należy do ulicznego sprzedawcy dzienników. Glos dziw­ny,—właściciel jego dziwniejszy jeszcze. Przy­siągłbyś, że nie ma on ani jednego członka całego. Wszystko w nim zda się połamane,

związane byle jak i grożące lada chwila roz­sypaniem. Rzeczą zaś jest zupełnie pewną, że ma jedno oko ślepe, jedną rękę sparaliżo­waną, jedną nogę kulejącą, że mu brak zę­bów, a zarost posiada tak osobliwy, iż wąsy i broda zdają się mu wprost z nosa wyra­stać.

I postać ta nie jest mi obcą. Widziałem ją gdzieś, niedawno, przed chwilą, przy tym samym stoliku... Gdzieżby jednak?... Wiem już: widziałem ją wyrysowaną na pudełku z zapałkami i opatrzoną podpisem: Casamata, celebre venditore di giornali di Venezia. Ha, musi być ten Casamata naprawdę niezwykłym, kiedy dostąpił aż takiej popularności, jakiej u nas dosięgają zaledwie: pierwszy tenor i pierwsza naiwna!

Ale jemu zdaje się to wcale nie spra­wiać uciechy. Skończywszy z jedną seryą dzienników, przy której omal duszy nie wy­zionął, zabiera się z wysiłkiem rozpaczliwym do wywoływania drugiej.

II Piccolo'.... II Gasetinol... II Pette- golol... II Telefoiie\... Sior Tonin\... Capitan Fracassa\... Fortanio\... Don Qnisciote\...

Objuczony jest jak muł drukowaną bibu-J łą. Czarne i kolorowe arkusze trzyma w tor-/

O '

32 ^

bie i^pod obiemą pachami^wyzierają mu one prócz tego ze wszystkich niemal kieszeni. Okutym kijem toruje sobie drogę wśród tłu­mu, i potrącany, popychany, zbierający wię- jcej drwin niż soldów, i więcej ^szturchańców,^ niż sławy, ^ryimo wszystko^) idzie naprzód — wierny obraz brukowego dziennikarstwa i służ- /by u tłumów!...

Włochy wogóle, a w szczególności We- necya, pochłaniają nadzwyczaj wielką ilość drukowanej bibuły. Po epoce czynów, na­stała tu epoka słów, i co niedawno jeszcze było bohaterstwem, samodzielnością i chwałą, dziś przybiera postać gadulstwa, samowoli i drobnych, sekciarskich kłótni. Mnożą się też dzienniki, służące przeróżnym, najczęściej skrajnym opiniom, a choć wychodzą we wszystkich większych miastach półwyspu, czy­tają je i roznamiętniają się nimi całe zjedno­czone Włochy.

I powtarza się tu zjawisko, będące wy- datnem znamieniem chwili w całej dzisiejszej Europie. Luźny arkusz drukowany, rzucony w świat wprost z pod prasy, wydzielający świeżą jeszcze woń farby drukarskiej i sprze­dawany na ulicy, lub w kramie otwartym, rozchodzi się w setkach tysięcy egzemplarzy;

złożony zaś w ósemkę lub szesnastkę, zszyty razem z innemi, zaopatrzony w okładkę i po­łożony na półce księgarskiej, spoczywa w po­ważnej nieruchomości i pełnem czci zapomnie­niu przez całe miesiące i lata. Ruch książ­kowy sączy się tu wązkim strumyczkiem, ga- zeciarski pędzi naprzód szumną i rwistą ka­skadą.

Sama Wenecya (132,000 mieszkańców) wydaje około dziesięciu własnych dzienników i dzienniczków — posiłkując się jednocześnie prasą rzymską, medyolańską, florencką itd. Prócz wielkich gazet politycznych i nader po­pularnego II Piccolo, odpowiadającego na­szym kuryerom, drukują się w Wenccyi ma­łe, groszowe pisemka ^lla czytelników naj­uboższych i najprościej szych. ^.Ale też tu dziennik jest chlebem powszednim dla każde­go, kto umie czytać—innych zaś prawie wca­le niema. Skulony w swej łodzi gondolier, rozciągnięty na ławie kamiennej włóczęga, od­poczywający chwilowo rzemieślnik i czekający na zlecenie posłaniec publiczny, muszą mieć koniecznie w ręku gazetę, którą najczęściej każdy z nich sam sobie głośno sylabizuje. A ciekawy jest widok tych wyjątkowo wraż­liwych czytelników: z poruszeń ich, z wyrazu

twarzy, z wybuchów śmiechu lub przekleństw żutych między zębami, odgadniesz bez trud­ności treść czytanego artykułu...

Nic też dziwnego, że Casamata, który dwa razy na dobę w)rchodzi na miasto obju­czony jak muł, wraca zawsze do dom^ z pu- stemi torbami. A nie on jeden kupczy dzien­nikarskim towarem. Zajmują się tem inni jeszcze przekupnie, oraz kioski i drobne kramy księgarskie, z oknem od ulicy otwartem.

Sprzedawcę dzienników łuzuje sprzedaw­ca zapałek. Tamten skrzeczał, ten jęczy. Drżącym błagalnie głosem namawia cię do kupna pudełeczka z rysunkiem nieskromnym, niby do spełnienia miłosiernego uczynku...

Tego płaczliwego szerzy cielą niemoralno- ści spotykałem często nocą, na mostach odda­lonych, wpatrującego się w czarną wodę ka­nału z taką miną, jakby głębokość jej wła- snem wypróbować chciał ciałem.

Postać to zagadkowa—podobnie jak ten biegacz, od ży^wego srebra ruchliwszym któr)r przewija się szybko pomiędzy stolikami, zni­żonym głosem wyrwolując:

Sonni tranquilli\... sonni tranquilli\...

Wygląda on na społecznego rozbitka, który z ogólnej ruiny wymiósł dwa tylko skar­

by: filozofię i miłość cierpiącej ludzkości. Ja­ko filozof, nie targuje się zbytnio, biorąc co mu dadzą; jako człekolub, czuwa nad tern, aby bliźni jego miewali „sny spokojne“...

Gdy go w przelocie chwytasz za połę, żądając bliższych wyjaśnień, pokazuje ci pu­dełko, w którem mieszczą się... trociczki prze­ciw komarom: Jidibus insettifughi. Co pra­wda, komar we Włoszech odgrywa taką nie­mal rolę, jak tygrys w Indyach Wschodnich— kto więc pomaga zwalczać go, staje się na­prawdę dobroczyńcą ludzkości. 1 jedno jest tu tylko niedobre. Gdyś raz trociczkę taką powąchał, nabierasz przekonania, że lepiej ginąć od komarów, niż od jej „zbawczego“ dymu.

Ten człowiek cudotwórczy, posiadający tajemnicę snów spokojnych (czemuż o nim nie wiedziała lady Macbeth!) mówiąc raz ze mną po włosku, wtrąca, jakby zapomniawszy się, inną, mniej słodką mową:

Kup, panie dobrodzieju!... Pomoże, jak Boga kocham, pomoże...

Obywatelu! — wykrzykuję — byłże-

byś...

Ale on nic odpowiada, i jakby zawsty­dzony i na samego siebie gniewny, znika z po­

śpiechem w tłumie, rzucając mi na odchodnem uśmiech sfinksowy...

Nagle, jakby za pociśnieniem sprężyny, wyskakuje i w tłum wpada gromada wyrost­ków, <Cw białych spodenkach, ^granatowych kurtkach, z małemi, przez ramię przewieszo- nemi, torebkami. To listonosze. Zgrabni, przystojni i od wiewiórek ruchliwsi, rozrzu­cają na prawo i na lewo listy, dzienniki i przesyłki. W jednej chwili, zabiela się do­koła od pisanego i drukowanego papieru. I cisza pada taka, że słyszysz niemal bicie serc, wieściami zdaleka wzruszonych...

Kto jednak nie zdążył zapoznać się choć z jednym z tych młodzieńczyków, nic tu nie otrzyma. Musi on odbywać codziennie długą i nużącą drogę alla posta i pukać pokornie do okienka, za którem siedzi mrukliwe i gnie­wne włoszysko, trzymające straż przy listach, jak dyabeł przy skarbach zaklętych. A jaki smutek niewymowny ściska serce, gdy po dłu­giej chwili wyczekiwania, cerber, przegarnąw- szy kościstemi palcami stos korespondencyi, mówi ponuro:

Niente!

Zdaje ci się, że to „nic“ obojętnemi usta­

mi wygłoszone, streszcza w sobie całe twoje życie — wszystkie pragnienia, sny, nadzieje...

Biało - granatowi listonosze jak prędko zjawili się, tak też prędko i nikną. Jak stad­ko gołębi pocztowych, rozbiegli się po całem mieście,.¿/po mrocznych podcieniach i wązkich zaułkach, kędy list, wraz z wiązką jarzyny, funtem mięsa ¿^kilkoma jajkami,\rzuca się do spuszczonego oknem koszyka. Jedynym śla­dem bytności ich: szczątki kopert na kamien­nej posadzce i promienie wesela albo chmury smutku na twarzach czytających.

Powoli, ruch międzystolikowy ustaje. Wówczas też można uważniej przyjrzeć się przepływającemu środkiem potokowi. Pstrzy się on różncmi barwami i co chwila przynosi nowe kształty i^ąowe postacie.

Pierwsze miejsce wam się tu należy, we- necyanki! córki ludu weneckiego! prawowierna krwi wenecka'

Wprzód dajecie się słyszeć, niż widzieć. Każda z was, jak grzechotnik, już zdaleka nadejście swe zwiastuje: szelestem wachlarza i stukiem^drewnianych sandałków.^ Wachlarz, to wasza broń i tarcza, wasz telegraf i wa­sza maska. Bez niego krokiem nie ruszycie, obojętne na to, że wedle naszych pojęć, od­

kryta głowa i wachlarz w ręku odpowiadają, staropolskiemu: „z kordem a nago“...

Nie zapomnę jakiem zdziwieniem przejął mię na stacyi w Mestre widok pierwszej ko­biety z ludu, używającej wachlarza. Bezzę­bna megera jedną ręką podsuwała mi koszyk ze ¿wieżenii figami, a drugą wachlowała się zalotnie. Taką minę i ruch taki musiała mieć goethowska „starucha“ z pierwszej czę­ści „Fausta“, gdy tańczyła z Mefistem na Ły­sej górze swoje pas des deux.

Kiedy indziej, widziałem sześcioletnią może dziewczynkę, która, roztoczywszy z szumem wielki czerwony wachlarz, prawie całkowicie za nim^ zniknęła^ Był to raczej wachlarz z dziewczynką, niż dziewczynka z wachla­rzem.

Drugą właściwością wenecyanki (a mó­wię o prawdziwej córce prawdziwego ludu weneckiego) są drewniane soccoli. Nic mil­szego dla ucha, jak w ciszy samotnego cam- po, miarowy stukot tych sandałków na dre­wnianej podeszwie. Przy zgrabnie wystruga­nych obcaskach, przy żółtej lub czerwonej skórce, której jest tyle tyłko, aby wielki pa­lec miał się o co zaczepić, sandałki te wyglą­dają malowniczo i ponętnie. Dodać trzeba,

że wenecyanki wogóle mają nóżki małe, kształtne i z powodu niekrępowania ich cia- snem obówiem—klasyczne- Dbają też wielce

0 piękną pończoszkę, która nierzadko przy sandałkach drewnianych, bywa jedwabna.

Dziewczęta z ludu, córki gondolierów, ^ rybaków lub rzemieślników' z upodobaniem przechadzają się w godzinach południowych pod kolumnami Prokuracyi, a w wieczornych po placu Marka. Lubią przyglądać się i lu­bią, żeby im się przyglądano. Zwykle cho­dzą po dwie lub trzyr, głośno ^chichoczącJ>

1 z szumem rozkładają i składają olbrzymie wachlarze. Śpiewne ich narzecze, pieszczoną mowę włoską bardziej jeszcze spieszczające, sprawia wrażenie najpiękniejszej muzyki. Na­rzeczem tem zachwycała się pani de Stael, a Bajron o niem mówi:

Lubię się przysłuchiwać nieprawej dziecinie

Mowy rzymskiej, gdy słodko z ust niewieścich

[płynie,

Jakby strumień całusów, tak szemrząc, iż

[zda się,

Że je piórkiem pelowem kreślą na atłasie.

Dziewczęta te okrywają ramiona lekkimi

szalami, przystrajając głowę kwiatkiem tylko lub koronkową zarzutką. Nie wszystkie są czarnookie i czarnowłose. Spotykają się mię­dzy niemi po tycyanowsku rudawe, z oczyma ciemno-orzechowemi, albo szatynki o oczach szafirowych. Nawet czarne źrenice nie mają tu nic szatańskiego, ujmując przeciwnie wiel- (ką łagodnością i słodyczą. Ner i ma dolce-— mawiają sami wenecyanie o oczach pięknych koronkarek z Burano.

( A jednak, ¿friimo te wszystkie dodatkowe uroki,niewiele jest między wenecyankami prawdziwie pięknych. Passini i Blaas, stali ich portreciści,^pochlebiaj^swyrn pierwowzo­rom. Niejedna ich popolana wygląda bar­dziej na mieszkankę pałacu, niż lepianki.

Ą Dużo tu kobiet chorobliwie bladych i wą­

tłych; dużo i takich, które pyzatą twarzą, wydatnemi w niej „dołkami“ i włosem kę- dzierzącym się, przypominają sąsiedni Tyrol i pobliską Austryę. Długie rządy tej ostat­niej pozostawiły trwały ślad swój nawet w ty­pie ludności tutejszej. Ostatecznie, i w We- necyi, jak w każdym zresztą punkcie Europy, ^ stwierdzić przychodzi, że jabłko parysowe na­leży się bezspornie—polkom.

Właśnie jedna z nich siada przy o bocz­

nym stoliku. Poznaję ją po mowie i uro­dzie, bo ubiorem i zachowaniem się przypo­mina bardziej bulwary paryskie, niż nasz Ogród saski. Strój jaskrawy i fantazyjny zwraca ku niej wszystkie oczy, binokle i lor­netki. Xa głowie ma berettino barwmy krwa- wo-czerwonej, która wT słońcu niemal oślepia. W ustach jej tkwi dymiący papieros...

Ale bardziej, niż te wszystkie dodatki, czyni ją paryżanką bulwarową wyraz twa­rzy—zbyt śmiały, jak na polkę, zbyt wyzy- wający,<Q)achiczny. Policzki pełne, biało-ró- żowe, oczy silnie błyszczące, usta jak wiśnie i pierś, która rozrywać się zdaje zbyt ciasne więzy stanika, świadczą jak ta natura bogatą jest — fizycznie. Stwierdza to także i apetyt, z jakim zmiata kosz ciast, podany do kawy.

O małom nie zapomniał o jej towarzy­szu. W tym poznałbym rodaka z zamknię- temi oczami. Któż inny mógłby śmiać się tak głośno, tak bez rachunku wyrzucać pie­niądze, tak wesoło drwić ze wszystkiego, i tak lekceważąco okazywać swą wyższość innym, upośledzonym przez Boga, nacyom? Towa­rzysz ten jest również ubrany fantazyjnie: pól strojnie, pół negliżowo: stopy ma we­tknięte w bkórę cielęcą a głowę we florencką

słomę. Odrazu się też widzi, że węzeł łączą­cy go z kobietą jest świeżo ^zadzierzgnięty^ i że nie przeciągano go bynajmniej przez obrączkę z dukatowego złota...

Jakże niepodobną do tej pary, skojarzo­nej kaprysem lub wspólną żądzą użycia, jest ta draga, naprzeciwko siedząca, którą łączą silnie długoletnie śluby małżeńskie, a silniej jeszcze miłość wzajemna i wzajemny szacu­nek! To napewno jakiś Herr Miille^z Lip­ska, Stuttgardu^lub Frankfurtu, z żoną swą z domu Scholtze.

Piją<£j: dużych szkłenic^jienką, mleczną kawę, milcząc i nie patrząc na siebie, a za­nim odważą się wziąć z tacy ciastko, wprzód

o cenę ostrożnie pytają. On z głęboką po­wagą i melancholijnym wyrazem twarzy^ssie dym z cygarnicy piankowej; ona smucić~się zdaje tem, że nie może wydobyć z torbyr dru­tów i rozpoczętej pończochy. Przybywają pewnie z Marienbadu, z zalecenia <lekarzów, którzy po wodach tamtejszych zwykli dora­dzać pobyt nad Adryatykiem. Ciągnie też ich do Wenecyi wielka jej taniość i potrzeba wy'równanią/iiadwerężonego^kuracyrą budżetu. Spokojni są, poważni, przezorni, smutni tro­chę i—mili.

Jedni kończą tu kuracyę; inni dokończyć by chcieli istnienia. Ostatni rodzaj odznacza się, jak wiadomo, niejednakowem upodoba niem. Od Heliogabala, brukującego swój grób brylantami do Gerarda de Nerval, który wie­sza się na latarni ulicznej, ileż smaków w przy rządzaniu ostatniej potrawy życia!

Wśród gości weneckich dość znaczny procent stanowią nieuleczalnie chorzy. Naj­więcej między nimi suchotników. Widzę ich w kilku naraz w punktach. Jeden, bogacz widocznie, ma przy sobie dwóchQokajów^ któ­rzy zastępują mu szczudła. Gdy krokiem chce ruszyć, bierze jednego pod jedno ramię, drugiego pod drugie, i jest niesiony raczej niż prowadzony. Dopiero widok tego czło­wieka pouczył mię, że rasa europejska, zwa­na „białą“, może miewać niekiedy skórę ko­loru zielonego...

Inny, którego wypala gorączka trawiąca, wygląda zawsze jak podchmielony. Mówi dużo. na chwilę nie ustając, przyczem oczy mu błyszczą a policzki płoną, jakby tylko co wstał od biesiadnego stołu.

W kąciku za filarem, z twarzą do poło­wy bukietem zaslonioną, siedzi, w to warzy-

stwie otyłej matki, blada panienka o cerze ^przezroczystej,^0 wielkich, przygasłych, blado- fijołkowych oczach. Twarz tej panienki wy­raża dziwną, boleśnie-rozkoszną ekstazę, ja­kiej doświadczać musieli męczennicy, . gdy im nagle płomienie stosu w róże się przemie­niały.

To wszystko—skazańcy. Przybyli tu po to, aby przed odejściem do świata innego, do syta Cnapatrzcć się^-temu. Ale przekona­łem się, że Wenecya rządku bywa dla nich stacyą ostatnią. Najczęściej, nie doczekawszy się rozwiązania na lagunach, stęsknieni i nie­cierpliwi, idą na spotkanie śmierci dalej, na Rivierę, pod palmy Meranu i laurowe drzewa Nizzy. Tam to dopiero znajduje się ogólny, międzynarodowy ich cmentarz, którego ohydę maskuje bujna roślinność, potrząsająca groby różami i kwieciem migdałowem. Tam to I ściągają oni zewsząd, jak Indyanie nad brzegi Gangesu, aby zamiast ukojenia i pomocy zna­leźć okrutne szyderstwo losu, przeciwstawia­jącego nędzy ciał ludzkich hoże zdrowie i peł­ność żywotną przyrody.

Jednak i zdrowie może bywać wstrętnem, a przynajmniej wstrętnie wyglądać. Ta oto

angielka, która nieopodal zajada łyżeczką poncz mrożony, mając przed sobą gazetę, obok siebie pudełko z farbami, za sobą biały parasol a w ręce wielką, kwadratową, od farb mokrą paletę, jest niewątpliwie zdrowa. Mówią o tem jej błyszczące policzki, barwy wędzonego łososia, które odbijają rażąco od zupełnie białych włosów, nakrytych maleńkim, płaskim^kształt spodka^-raającym kapeluszem i zaczesanych w przedpotopowy kok, *Cdo oprzędu jakiegoś potwornego o wadu podobn

Jest zdrowa, „kwitnie zdrowiem“ — a jednak nad ten kwiat, bezwonną piwonię przypomi­nający, o ileż więcej podoba się oczom, my­

tem rychłej śmierci na czole...

Brak mi już zresztą czasu na czynienie porównań. Dwadzieścia minut na siestę po- śniadaniową przeznaczone, upłynęło. Napróż- no wyciąga do mnie kosz ze swym towarem venditore di ciambelle, bezskutecznie mię kusi venditore di suletti, daremnie mrugają na mnie sprzedawcy wszelkich, nieprawdopodob­nych nawet towarów. Trzeba, mimo upału, wlec się gdzieindziej, do tej Wenecyi praia-

\

dsiwej, która mieszka w muzeach, pod skle­pieniami świątyń i w opuszczonych pała­cach.

Tam upał nie dokuczy.

Wśród marmurów chłodno; chłodniej je­szcze wśród grobów.

>

I

I

I

GIT/ DI PIjlCEąE

(List członka Kongresu literacko-artystycznego).

...Dziś dopiero okazało się, jak wybor­nym gospodarzem domu jest syndyk Wene- cyi, hr. Tiepolo)Vpotomek dożówSi. dżentelmen skończony... Trzymając się gastronomicznej zasady Brillat-Savarin’a zastawia on swym gościom dania coraz wytworniejsze i wina coraz wystalsze a tęższe. Wszystko, czegoś­my dotąd na bruku (właściwiej byłoby po­wiedzieć: na marmurach) Wenecyi używali, blednie i gaśnie wobec uciech dnia wczoraj­szego.

Program zapowiedział: Gita di piacere alle isole, a każdy, kto wie, że gita di pia­cere odpowiada francuskiej partie de plaisir, jednocześnie zaś zna te fragmenta raju ziem­skiego, które się zwą wysepkami podwenec- kiemi, odgadł odrazu, że rzecz będzie czaru­jącą...

I nie zawiódł się.

O godzinie 1-ej z południa przybywamy na zalaną słońcem Riva degli Schiavoni i przecisnąwszy się z biletami do przystani parostatków, wpadamy odrazu — w piekło. Cztery wielkie „pyroskafy“ dyszą czterema maszynami parowemi; 600, wyraźnie sześćset osób tłoczy się na pokładach, szuka cienia w kajutach, krzyczy, śmieje się, śpiewa. Pra­wdziwa furia italiana\ — ale ta rozkoszna, upajająca, do wina szampańskiego podobna, przy której najszaleńsze nawet wybuchy ludzi północy wydają się zimnemi lub potwor- nemi.

Festony z kwiatów, liści i małych cho­rągiewek, zdobią każdy ze statków. Kapela wojskowa w granatowych uniformach i bia­łych kamaszach kręci się z błyszczącemi in­strumentami, przerzucana wśród śmiechów ogólnych ze statku na statek. Wszyscy po­żądają muzyki, ale nikt nie chce, by mu w same uszy trąbiono.

Literaci, meteorolodzy, juryści, deputaci,

stronnych, gościnnie do wspólnej uczty do­puszczonych, nakształt garści czerwonej fasoli, gotującej się z fasolą szarą.

Znajdujemy kilka miejsc wolnych i wy­godnych -—ale ustępować je musimy kolejno: to czarnym i rudym wenecyankom, to angiel­kom o cerze przezroczystej, to hiszpankom, od których dobrze byłoby odgradzać się ekra­nami, jak od żaru kominka...

Wypędzeni na sam dziób statku, kędy już niema ani ławki, ani stoika, ani żadnej rzeczy, która do siedzenia jest, nie wiemy co począć... Ale wyprowadza nas z kłopotu francuz jakiś zawadyacki, o bródce widłowato rozdzielonej, wąsikach małych, wściekle do góry zadartych, w kapeluszu do druciarskiego podobnym. Siada on wprost na podłodze, nogi podkula pod siebie po turecku i poka­zując w szerokim uśmiechu^ trzydzieści dwa białych zębów^Szachęca, byśmy poszli za jego przykładem. Niebawem też do szeregu obec­nych tam narodów przybywa... Turcya im­prowizowana, z mniejszem lub większem po­wodzeniem.

Słońce praży ogniem siarczystym. Co robić? Francuz i na to ma sposób. Chustką dobytą z kieszeni okrywa sobie tył głowy i skronie, i na to nakrycie nasuwa z fantazyą kapelusz, wyginając skrzydła jego ku dołowi. Idziemy za jego przykładem — co czyni nas

znowu podobnymi do żołnierzy angielskich w Sudanie...

Zjawia się nieopodal wyfraczony lokaj, przebiegający z tacą do bufetu.

Garęon\... Cameriere!—wola francuz zapalczywie.

Che comandi, signor?—tamten p}rta.

Marsala, Cipre, Conegliano. Riscioto?

Des odalisques'...

Ów ladaco z zadartemi wąsami nie na­leży do pierwszych lepszych, jest to Adryan Marie, wcale dobry malarz i znakomity ryso­wnik francuski, który bawi tu w podwójnym charakterze, czynnego członka kongresu oraz korespondenta - ilustratora do pism francu­skich.

Tymczasem statki ruszyły i czterema głę- bokicmi bruzdami pierś morza krają. Adrya- tyk nie kładzie się przed nami równą, jedno­stajną płaszczyzną. Biegają po nim smugi świetlane i ciemne, plamią go centki i pręgi brudno-niebieskie, żółto-rdzawe, a miejscami jak atrament czarne. Słońce zostawiamy za sobą. Rzuca ono na pożegnanie^garście^zło- tych i srebrnych światełek, które palą się na wodzie i wraz z nią drżą, wirują, mi­gocą...

Wielkie, chude mewy, na obwisłych skrzydłach ciężko przelatują nad naszemi gło­wami. W zachodniej stronie widać całe ich stada. Obiadują tam pewnie na płytkiej wo­dzie, przypominając i nam, że to hora canó­nica...

Ale municipio di Venezia i o tem pa­miętał.

Na skinienie czyjeś wychodzi z wnętrza armia camerierów z tacami, na których złocą się w słońcu kieliszki marsałi i wina cypryj­skiego i grają tęczą barw jaskrawych wszel­kiego rodzaju rinfreschi. Tace opróżniają się i znowu napełniają z błyskawiczną szyb­kością. To wnętrze statku jest doprawdy za­czarowane...

Nagle kapela, grająca dotąd walce i ka­dryle, uderza marsza skocznego, przy którym ongi garybaldczycy w czerwonych koszulach biegli w podskokach do ataku. Jednocześnie bucha krzyk kilku tysięcy piersi:

Evviva il Congressol Salutamo no- stri ospiti! Evviva!

Z fal morskich wynurza się kępa świeżej zieloności a dalej bulwark murowany—na bul- warku zaś tłum, z samych niemal dziewcząt urodziwych złożony, wiewający chustkami,

rozradowany, upojony, krzyczący. Pstrocizna barw, oczy nadwiślanina rażąca, daje obrazo­wi ton wesoły, podniecający, który działa, jak łyk mocnego wina.

Statek zatrzymuje się, morze huczy i pry­ska, fanfary kilku orkiestr grzmią, słońce pa­rzy i oślepia, czerwone chusteczki, żółte^spód- nice^> zielone kaftany, migają, iskrzą się, płoną.

Wysiadamy wśród piekielnego hałasu, idziemy w głąb wyspy pomiędzy tłumem, który wita nas z porywającą serdecznością, wyrzuca w górę kapelusze, chustkami różno- barwnemi powiewa, niemal w objęcia chwycić nas pragnie.

A zamęt ten cały nie ma w sobie nic męczącego, nic pospolitego, nic coby przypo­minało odpychające właściwości brudnego mo- tłochu, który gdzieindziej nie do morza we­zbranego, ale chyba do wezbranej kałuży po- równaćby wypadało...

Czy to sen?

Jeśli to sen, śnijmy dalej. I tak obudzą nas zbyt prędko...

Wysepka, na której wysiedliśmy nazywa się Burano. Słynie z wyrobu koronek i z ła-

dnych dziewcząt. Przekonywamy się nieba­wem i o jednem i o drugiem.

Syndyk tutejszy, signor Nicolo Garbo, otoczony dygnitarzami miejscowymi „dai maggiorenti del paese“ (któraż piędź ziemi nie ma swych dygnitarzy!) wychodzi na na­sze spotkanie. Witamy się z nim serdecznie a krótko, poczem długą procesyą idziemy już wprost do budynku, nad którym widnieje napis: Scuola dei merletti (Szkoła koronkar­stwa).

O szkole tej mógłbym powiedzieć wiele pouczających rzeczy—przepisawszy je z bro­szurki ofiarowanej mi łaskawie przez hrabinę Adriannę Marcello, główną (po królowej wło­skiej) zakładu tego opiekunkę. Odkładam to jednak na później. Teraz zapiszę tylko, że przejrzałem się tam w trzystu parach (trzy setki dziewcząt^dziergają w Burano kosztowne pajęczyny\ takich cudnych czarnychfC^oczów,^. że za jedną z nich możnaby oddać wszystkie weneckie koronki.

Obejrzawszy cały zakład, przeszedłszy przez sześć czy siedm^przestronnych^jasnych, z czysto bielonemi ścianami, komnat, wypró­bowawszy w palcach delikatność koronek, których metr po kilka tysięcy franków się

ceni, zabieramy się już do powrotu na stat­ki — gdy nowe hasło na miejscu nas zatrzy­muje.

Hasło to brzmi:

Alla vigna\ (Do winnicy!)

Contessa Marcello niespodziankę nam tę sprawia, oddając — z prawdziwą magnacką rozrzutnością — bogatą winnicę swoją na łup sześciuset głodnych żołądków i tyluż głów rozszalałych...

Co się w winnicy owej działo — nie opi­szę. Był to obraz napół biblijny, napół kla­syczny, przypominał też uczty z epoki Medy- ceuszów, oraz pohulanki weneckich malarzy z wieku XVI...

Wyobraźcie sobie długie, wąskie, złotem słonecznem przesiane szpalery prawdziwego wina, z których zwieszają się co krok olbrzy­mie grona fioletowe, purpurowe, złote.

Wyobraźcie sobie w tych szpalerach tłum ludzi w kapeluszach i Cbez kajieluszj^ w su­tannach jezuickich i w jasnych surdutach, w błyszczącym uniformie włoskiej armii i w czarnych tużurkach dyplomatów z czer- wonemi wstążeczkami u klapy.

Wyobraźcie sobie przepyszne grupy ko­biet ładnych, okazałych rudawjrch blondynek

cl la Tycyan i granatowo-włosych, gibkich brunetek d la Siemiradzki.

Wyobraźcie sobie to wszystko rozbawio­ne, śmiejące się, obrywające winogrona wprost ze szczepów, rozrumienione upałem, swobodą, uciechą...

W bocznych, odkrytych ulicach zasta­wiono stoły, do których zbliża się każdy, kto chce, i bierze, co mu się podoba. Na jednym stole szeregi kieliszków i baterye flasz pęka­tych z marsalą, winem cypryjskiem, winem z Chianti, winem z Canegliano. Nie brak nawet piwa z Gratzu. Na innym srebrne ta­ce z filiżankami, a przy nich służba, która na dany znak nalewa kawę aromatyczną. Na innym jeszcze olbrzymie, jak koło od wozu, bochny, nie chleba jednak, lecz najprzedniej­szego ciasta.

Kobietom rozdają kwiaty, mężczyznom... uśmiechy...

Towarzysz mój zniknął na chwilę, a nie­bawem powraca, dźwigając w jednej ręce ciężkie grono winne, w drugiej kielich mar- sali, pod jedną pachą kawał placka, pod dru­gą nadziane na patyczek figi, kieszenie jego przytem wypchane są wielkiemi, jak pięść, brzoskwiniami.

Jedni się objadają; inni dotykają oczyma biało-różowych, odsłoniętych ramion — wzdy­chając. Jeszcze inni usiłują utrwalić najdro­bniejsze szczegóły obrazu w pamięci, aby mieli na chwilę zmroku i chłodu słoneczne wspomnienie...

Wśród tłumu uwija się kilku fotografów z aparatami błyskawicznemi. Aparatem ta­kim posługuje się też świeży nasz znajomy, artysta — malarz z Wenecyi. Pomiędzy inne- mi utrwalił on na kliszy obrazek rodzajowy, pełen dziwnego powabu. Na obrazku tym kilka dziewcząt służebnych, z zatoczonemi wy­żej łokci rękawami, kraje olbrzymi placek, zatapiając w jego pulchnem łonie wielkie, błyszczące noże. Jakaś klasyczna powaga wi­dnieje w twarzach ich i ruchach. Rzecby można, że spełniają religijną ofiarę. Przy sto­le stanął zawiędły jegomość i łakomem okiem śledzi, jak wielki kawał wonnego ciasta na jego stronę upadnie.

Nagle stojące w przystani statki dają sygnał odjazdu. Fala ludzi, huczniejsza jesz­cze niż podczas przypływu, odpływać poczy­na ku bulwarkowi. Krzykom pełnym zapału nie ma końca. Wiewają kapelusze, chustecz­ki— fartuszki nawet. Włoch jeden, do zbója

świętokrzyskiego podobny, wyrzuca w górę stożkowaty swój kapelusz, potem go łapie i z całej siły grzmoci o ziemię...

Bądź zdrowe Burano! miły, ucieszny za­kątku, którego do śmierci nie zapomnę! Bądź zdrowe Burano, którego córki, zarabiające franka na dobę, szczęśliwsze są, weselsze i zdrowsze, niż siostry nasze, rozporządzające tysiącami. Bądź zdrowe Burano, którego oczy moje pewnie już nigdy nie zobaczą!...

I znowu nurzamy się w zielonawo-błękit- nej topieli. Wenecya znikła. Na prawo i łe wo widać tylko niebieskawe brzegi wysypek, którym idące wielkiemi wałami morze połknię­ciem zagraża.

Po kwadransie drogi, nowy przystanek.

Wylądowywamy na wysepce Torcello.

Brzeg tu piaszczysty, olchami i wierzbiną porosły.

Na powitanie nasze zjawia się kilku za­ledwie rybaków i jakieś dwie, czy trzy stare kobiety.

Świat inny zupełnie, niż w Burano.

Wchodzimy w głąb wysepki i otacza nas zewsząd zieloność. Kępy drzew szumią nad głowami — świeże, wilgotne, gęste, jak w po­

czątkach lata. Dokoła cisza wielka. Ptaki świergocą, koniki polne ćwierkają...

Zdaje nam się, żeśmy wyszli na majów­kę. Aż do kalendarzyka zaglądać musimy, aby przekonać się, że to koniec września.

Idziemy brzegiem strumyka, zrywając kwiaty, gęsto wszędzie rosnące. Miodowe za­pachy pływają w powietrzu. Stogi świeżo skoszonego siana pachną jak kadzielnice. Roz­koszujemy się tem powietrzem, tą świeżością, tym urokiem sielskości, przypominającym wirgiliuszowe bukoliki. Dobrze nam, spokoj­nie, błogo...

Nagle ponad wierzchołki drzew wyrasta czerwony dach kościoła.

To chiesa tutejsza—jedna z dwóch, któ- \lre fala czasu, od fal morskich groźniejsza ,'ocaliła. Ongi było tu kościołów kilkanaście,

1 tyły bogate pałace i wille wspaniale. Wy­spa brzmiała weselem, błyszczała zbytkiem, groziła współzawodnictwem sąsiedniej Wene- cyi. Wszystko minęło! Dziś na Torcello mieszka garstka wieśniaków, zajmujących się j^rybołóstwem^uprawą jarzyn i hodowlą wina. Myśliciele to wszystko, poważni, zawiędli, którym daleko do "ptasiej'''świergotliwoścr>we- necyan i zuchów z Burano. Czyni ich taki­

mi to pewnie, iż są spadkobiercami najcięż­szej ze spuścizn: spuścizny wspomnień wiel­kich...

Nieustannie, to kopiąc zagony pod'"kar- toile,\* to uprawiając grunt pod kalafiory, do­bywają oni z ziemi ułamki rzeźb starych, od­lewy z bronzu, nawet srebrne i złote przed­mioty. Wszystko to składają ze czcią reli­gijną do loggii, umyślnie na ten cel wznie­sionej.

Zwiedzamy ową loggię, która dla ar­cheologów i estetyków skarby posiada. Ar­cheologię cenię, estetykę kocham — ale na szczegółowe oglądanie szacownych zabytków brak mi czasu. Zresztą odwołuje ztąd dzwo­nienie... łyżeczek i filiżanek, rozlegające się na wielkim gazonie obok kościoła. Leje się tam znowu czarnemi strumieniami kawa, zło- temi marsala, rubinowemi wino cypryjskie... Zdążyłem zaledwie wstąpić na chwilę do ba­zyliki, która — czołem panowie! — dwanaście wieków dźwiga na marmurowych swych bar­kach.

Dopiero na włoskiej ziemi poznaje się, jak cywilizacya nasza jest starą. Tutaj na samym progu Italii, potrąca się nieustannie

o widome ślady początków chrześcijaństwa,

i o epokę klasyczną. Ta ostatnia dla nas, dzieci północy, jest niemal mytem, a tu co krok ręką dotykać jej możemy.

Torcello nie jest kresem naszej wy­cieczki...

Na statek, panie i panowie! Na sta­tek! Na morze!

Tym razem włączamy się do małego kółka, które zajęło miejsce na górnym pokła­dzie. Jest tam Lermina z żoną, jest drugi sekretarz, francuz, którego nazwisko wyszło mi z pamięci, jest kilku włochów, jeden ho­lender, jeden szwed i dwóch anglików.

Przydźwigują wielką oplataną banię z winem, wciągają z trudem tacę z kieliszka­mi, i rozpoczyna się nowy numer programu: toasty i pieśni.

Zagadani i zaśpiewani opuściliśmy wspa­niałe widowisko, jakiem jest zachód słońca na morzu, i aniśmy się spostrzegli, kiedy za­padł wieczór.

O zmroku już zwiedzamy wysepkę Mu- rano, której szkła i kryształy słyną po całej Europie. W półświetle wieczornem pokazują nam jakiś pałac, jakieś muzeum, jakieś oso­bliwości ze szkła kolorowego i kryształu, ale

wszystko to już na zmęczonym umyśle nie odciska się wyraźniej.

W milczeniu ¿siadamy na statki^» które odwieźć nas mają do Wenecyi. Jakiś żal głupi ściska nam serca. Pokazano nam cac­ko, które nigdy naszem nie będzie; olśniono oczy błyskawicą, po której noc tem czarniej­szą się wyda...

Co to? Tam, na skraju horyzontu, wśród smug błękitnawych, rozpływających się, któ­re niewiadomo, czy jeszcze do morza, czy już do niebios należą, co znaczy pożar ten nagły?

Buchnęły tam płomienie czerwone, zato­czyły krąg wielki i w miejscu stanęły...

Będziemy mieli pogodę — odzywa się Włoch w rodzinnym swym języku,—księżyc czysto wschodzi...

Ach! więc to księżyc!

U nas tarcza księżycowa wysuwa się powoli, ociężale — tu, niemal w oczach pod­skakuje do góry. Dopiero była kopułą mi­naretu—już jest banią olbrzymią, płomieniem wypełnioną, która, jak balon, szybuje w obło­ki. Dopiero była, jak krew czerwona, już pobladła, w karminową, jak płatki centyfolii, przechodząc barwę.

34 4

Na chwilę przekreśliła ją przez sam śro­dek chmurka ciemna, zaraz jednak, jak okruch lawy, roztopiła się i spłonęła w jej błyszczą- cem ognisku.—Chwila jeszcze, a ta róża stu- łistna staje się różą herbacianą.—Barwa jej z karminowej przechodzi w żółtą. Na niebie, które ma tony zielonawe, wygląda, jak du­kat olbrzymi, rzucony na sukno bankierskie­go kantorka...

Teraz z szybkością niezwykłą, maleje

i blednie. Od morza odbiła się daleko; po­złota z niej schodzi, przez chwilę srebrna jest

i połyskująca, a potem, robi się matowa

i biała, rażąco biała, jak „kość próchniejąca w parowie”...

Gdy dopływamy do Molo, już ten krą­żek kościany świeci prawie nad naszemi gło­wami, i niemal niknie na olbrzymiem niebios sklepieniu.

Swistawka rozdarła powietrze, statek do przystani przybija, wrzaskliwe krzyki prze­kupniów wpadają do duszy, jak czereda pa­jaców na pustą arenę...

Sen prześnił się.

BâlTànXâ,

Odkąd tu jestem, najmniej patrzę na rze­czy najgłówniejsze. Stanowi to już zresztą właściwość mojej natury. Piękności, które milion piór opisało, milion pędzli przeniosło na płótno i milion spojrzeń bezmyślnych spro­fanowało, nader słabo ciągną mnie do siebie. Nie byłbym zdolny zakochać się w kobiecie, której urodę cały świat zna i podziwia, i któ­rej wizerunki wystawiane są na pokaz w miej­scach publicznych.

Cała Piazza i cała Piazzetta, wszystkie na nich marmury i wszystkie przy nich gma­chy, smukłe pili, powiewające w każdy dzień uroczysty flagami narodowemi i para mono­litów potężnych, które zdają się strunami dwiema, między niebem a ziemią naciągnione- mi—wszystko to o wiele więcej zachwycało­by mnie, gdyby było mniej znane, mniej chwalone, mniej pospolite...

lic razy z ustami otwartemi stanę przed którymkolwiek z tych cudów, zaraz mi przy­chodzą na pamięć cale szeregi lichych płó­cien, na których go odtwarzano. Usta zamy­kam, stygnę w zapale i niosę swój zachwyt gdzieindziej, do jakiegoś zaułka, o którym żaden przewodnik nie wspomina, pomiędzy groby weneckie, gdzie tylko jaszczurki w su­chej trawie szeleszczą,—na ghetto wreszcie, gdzie Szajlok bez żółtej czapki kupczy pod­rabianymi Tycyanami, patrząc pobłażliwie, a nawet zachęcająco, na umizgi tużurkowych Lorenzów do jego niedomytej Jessyki...

A jednak Bazylika jest wspaniale piękna, posiada bowiem to, co Wiktor Hugo pragnął widzieć na paryskim Łuku tryumfalnym: pleśń | przeżytych stuleci. Ta pleśń właśnie, ta ar­chaiczna „patyna”, za którą starożytnicy tak bardzo się ubiegają, drogocenniejsza jest dla mnie nad wszystkie złotniczo-kamieniarskie jej skarby: nad pięćset kolumn marmuro­wych, zdobiących jej czoło i wnętrze, nad <\mozajki/>przecudne, któremi z rozrzutnością heliogabalową wyłożono jej ściany, sklepienie

i posadzkę, nad posągi białe, duchom ulatu­jącymi podobne, nad misterne wypukłorzeźby Sansovina, którym dniami całemi przyglądać

się można, nieustannie coś nowego w nich odkrywając, nad ten klejnot ponad klejnota­mi, który zowie się pala d’oro i, naksztalt Eucharystyi, w rzadkich tylko chwilach tłu­mowi bywa okazywany, i wreszcie nad czwórkę tych koni ze złoconego bronzu, które z rzymskiego Łuku Nerona, przez Byzancium, tutaj się dostały i w łunie zachodniej płoną ogniście, jak rumaki z Eliaszowego«¿rydwanu..^

Wieczorami, gdy na placu św. Marka zabłyśnie uroczysta iluminacya i nocą, w ule­wie drżących, zielonawo-srebrzystych promie­ni, Bazylika nabiera nadziemskiej piękności rzeczy wskrzeszonych. Wówczas, cała ta cięż­ka, osadzista, ozdobami przeładowana masa, zdaje się lotną, nieważką, i podobną mirażo­wi,/* którego pierwowzór istnieje kędyś dale­ko, w niemateryalnych sferach— pozaświecia. Wówczas też blade za dnia^mozajki ożywia­ją się i wypuklają, złote rumaki rwą się do lotu i świątynia, skrzydłami aniołów wzru­szona, rośnie, chwieje się i od ziemi, rzekł­byś, odrywa...

Zachwyt i trwoga ogarniają mnie, ile razy o późnej godzinie wśród zupełnej ciszy

i samotności placu, widzenie to spotkam przed sobą. Cmentarny charakter Wenecja u wy-

datnia się wówczas z całą potęgą niezmierne­go, beznadziejnego smutku i miasto-upiór cią­gnie za sobą w tajemnicze, majakami prze­szłości wypełnione otchłanie. I widzę wów­czas, jak niewłaściwem jest dla ludzi smu­tnych to miasto, melancholią nasiąkło, i jak unikać go powinni wszyscy, którzy się w smut­ku swym nie kochają, lecz uśpićby go pra­gnęli i znieczulić.

Po kilka razy zachodziłem do wnętrza Bazyliki, ale zawsze przelotnie i zawsze na krótko. Raz natrafiłem na nabożeństwo so­lenne. Świątynia pełna była blasku, bijącego od złoceń, od kryształów, ^od sukien kobie­cych barwnych, krzykliwych/^papuzich^Chmu- ry niebieskiego, wonnego dymu unosiły się pod sklepienie, przeszytemu i owdzie^brylan- towemi strzałami słońca. Dzwoniono hałaśli­wie, jakby lubując się w tym ostrym, szar­piącym nerwy zgiełku; a ile razy dzwonki ucichły, odzywał się śpiew i muzyka. Wy­konywano na chórze arye operowe, które w teatrze przypominałyby kościół, w koście- | le zaś przywodziły na myśl teatr. Skupić w za­męcie takim myśl i podnieść ją aż do Boga, potrafi tylko wioch—albo francuz. Dla mnie okazało się to niemożliwem. Wyszedłem

z olśnionym wzrokiem i pełnemi zgiełku uszy- ma, odczuwając całą różnicę temperamentu i wrażliwości, jaka dzieli południe od pół­nocy.

Kiedyindziej, wstąpiłem tam w porze przedwieczornej, kiedy już pora nabożeństw minęła, szare zmierzchy kładły się po ścia­nach i ufać mogłem, że w mieszkaniu Boga, z Nim tylko jednym znajdę się sam na sam.

Omyliłem się.

Przed wejściem, z natręctwem zgłodniałej muchy, rzucił się na mnie przewodnik; trzech innych obskoczyło mnie w kruchcie; piąty włóczył się za mną po całym kościele jak zmora, nieubłagany, nieugięty, niedający od­pędzić się milczeniem, prośbą ani groźbą.

W świątyni spodziewałem się znaleść ci-' szę, znalazłem gwar rozmów włoskich, fran- cuzkich i angielskich. Gromadki turystów, których narodowość, stopień ruchliwości i krzy- kliwości wskazywał odrazu, przechodziły od ołtarza do ołtarza, od posągu do posągu, od ¿mozajki do mozajki,^.wiodąc głośne dyalogi i zasypując pytaniami przewodników, którzy jarmarcznym, zachrypłym głosem wypowia­dali swe katarynkowe objaśnienia.

Poprzednio znalazłem się w teatrze, teraz

1/ w galeryi publicznej. Domu modlitwy na- / próżno dotąd szukałem.

Zresztą, choć to wygląda na paradoks, powiem, że i modlitwa jest tu inna i sposób modlenia się nie taki, jak u nas. Włoch go­tów jest zaśpiewać w kościele, na chwałę bożą, cavattinę, z „Cyrulika sewilskiego”, nie widząc w tem żadnej zgoła niestosowności. Czuć w tem pokrewieństwo plemienne z Hi­szpanią, gdzie w miłym chłodku świątyń chrześcijańskich, damy pijają czekoladę, chru­pią biszkopty i obdzielają się wzajem plo­teczkami.

Oto naprzykład w cichej kaplicy, której wielkie, słońcem zalane okno szkarłatną opo­ną zasunięto, _się słyszeć prędki stukot damskich bucików. \

Drobnym, szybkim krokiem wbiega we- necyanka, cała w koronki czarne spowita i, mimo upału i zmęczenia, matowo-biala. Przypada do stojącego pod raurem klęcznika, wspiera się o rzeźbioną deskę; koronkę z twarzy odrzuca i zanim jeszcze pozdrowiła Boga, zaczyna się pośpiesznie ^wachlować. Wielki, purpurowy wachlarz migoce w jej ręku, jak krwawa błyskawica, a przymknię­te oczy, rozchylone usta, błyskająca z po­

między nich białych zębów emalia i cały wy­raz twarzy, w gorących, czerwonych odbla­skach skąpanej, mówić się zdają:

Ach, jak mi dobrze! ach, jak mi te­go było potrzeba!...

Uspokoiła się wreszcie i odpoczęła. Wa­chlarz zamyka i odkłada na stronę,^poprawia fałdy koronkowej zarzutki,^ łokcie opiera na klęczniku i palce rąk zaplata. Wyraz jej twarzy zmienia się. Rozkoszne rozleniwienie odaliski ustępuje miejsca czujności kobiety zalotnej, na ustach zjawia się półuśmiech, policzki różowieją, czarne oko strzela ku nie­bu ogniście, a z warg szkarłatnych i z falu­jącej piersi wybiega szept, westchnieniami krótkiemi przerywany:

Jezu, skarbie mój!... Jezu, serce mo­je!... Jezu, miłości moja!...

A oto inny obrazek z natury.

Noc. Zaułek na krańcach Wenecyi. W zagłębieniu muru posążek Madonny, obsta- wiony^doniczkami z kwieciem;^ przed posąż­kiem mała lampka czerwona, której płomie­niem wiatr chwieje. Księżyc to wypływa z za chmur, to się za nie chowa. Woda w kanale ^pluszcze, ^mruczy i ^szemrze,^ jakby ktoś razem: modlił się, całował i płakał.

Pod kamienne schody podpływa mil- czkiem łódź czarna. Wysiada z niej kobieta w chustce dużej, pod którą coś ciężkiego ukrywa. Wysiada i jęcząc, ciężar swój pod stopy Madonny niesie. Zbliża się, chustkę odkrywa i na kamieniach składa — dziecię. Dziecię jest chore, bezsilne i od gorączki nie­przytomne. Nawet płakać nie może.

Prędko wrócić? — pyta odpływający przewoźnik.

O zorzy!—odpowiada kobieta.

Rzuciła się na kolana, włosy jednem

szarpnięciem ręki rozplotła i rozpoczyna mo­dlitwę. Modli się o zdrowie dziecka. Dzi­wna to modlitwa! Kobieta nie prosi, ale się upomina, nie korzy się, ale wygraża, nie pła­cze, ale zgrzyta i wyje. Jest to, jakby za­cięta obrona lwicy, której chcą zabrać lwiąt­ko. I^przez kilka godzin ^słychać tę Prome­teuszową walkę człowieka z ciemnością, wal­kę, przerywaną długiemi pauzami martwej ciszy, a powtarzaną stokrotnie przez echa kanałów i lagun...

Tak się w Wenecyi modlą.

Wiem już także, w jaki sposób w drogę wieczności wyruszają.

COd czasu do czasu,Vjia wystawach skle-

powych, spotykam niewielkie kartki z czarną obwódką, niedbale pomiędzy towar rzucone.

Z początku zgadnąć nie mogłem, co one zna­czą; dziś już wiem, że są zawiadomieniami

o śmierci.

W pastticcerii pomiędzy ciastkami, w pol- lerii wśród oskubanego drobiu, w latterii na osełkach sera, u szewca w cholewce bucika, u winiarza pod pękatą butlą marsali, u cy­rulika między słojami pijawek, bielą się te ¿Miuletyny śmierci,^w których, prócz wąskiej, | czarnej obwódki, nic zresztą niema żałobnego. Styl nadęty, teatralny, panegiryki zeszło wie­czne i współczesne reklamy przypominający, odbiera im nawet powagę. Nietylko niedo­ścignioną doskonałością jest tam każdy nie­boszczyk, ale wzorami cnót i przymiotów są też wszyscy członkowie osieroconej rodziny. rX. X. stucatore, imico artista dei tempil"— czytam na jednej z kart, donoszących o śmier­ci zwykłego kamieniarza...

Pogrzeby wyruszają zwykle z kościoła f

o bardzo wczesnej godzinie, gdy Wenecya I jedno dopiero oko ze snu otwarła. Najkrót­szą drogą kierują się do pobrzeża laguny, ztąd zaś najczęściej złożonego do czarnej gon­doli trupa, sama już tylko rodzina na San

^ Michele odwozi. Odbywa się to wszystko pośpiechern\>i z dziwną ukradkowością, jak­by chciano jaknajprędzej, a (niepostrzeżenie^ usunąć czarną plamę smutku z błękitno-żółte- go tla życia i przyrody.

Grzebać żyda”, znaczyło u nas w XVI-ym i XVlI-ym wieku knuć coś potajemnie; dziś możeby w tem samem znaczeniu należało mó­wić: „grzebać wenecyanina.”

Pomiędzy śliwkami hiszpańskiemi a świe­żą favą, znajduję raz zawiadomienie, że na­zajutrz o 8-ej rano wyruszy z Bazyliki czyjś pochód pogrzebowy. We wskazanej godzinie jestem na miejscu. Sługa kościelny gasi świece i zabiera się do sprzątania katafalku.

Gdzie pogrzeb?

Tylko co odszedł...

Wybiegam, wzrok wytężam i w oddale­niu miga mi niewyraźnie gromadka czarno odzianych ludzi, niby stado odlatujących ja­skółek. Zbliżyła się do morza i zaraz na wszystkie strony rozpierzchła. A na falach widać tylko trzy duże, żałobne gondole, któ­re posuwają się szybko w stronę Lido, ^trzem czarnym, spłoszonym łabędziom jo- dobne. \

K ~

Wenecya ucieka przed smutkiem, ale smutek goni ją i dogania. Całe miasto jest cmentarzem, a Bazylika, prochy dożów i pa- trycyuszów nakrywająca, to tylko jeden z jego bogatych nagrobnych kamieni.

Mogą inni na cześć tego dziwa archite­ktury głosić hymny pochwalne; na moje usta widok jego przywołuje tylko westchnienie:

Reguiescant...

i

W TĘATTOĘYI.

Milczeć, kanalio, bo łby porozbijam!

Hej! ściągnąć go z beczki!

Gębę mu zakneblować!

Wrzucić do kanału!

Obroży na was, psy podłe, tchórze, pasibrzuchy!

Sznura dajcie, sznura!

Związać go!

Obić!

Obwiesić!

Nagle, po nad tą burzą głosów dzikich, zziajanych, zawziętych, zapanował śpiewny sopran dziewczęcy:

Wino czyste, czyściutkie, czyściuteń- kie!... Selery świeże, świeżutkie, świeżuteń- kie!...

I stała się rzecz niepojęta...

Młody chłopiec w kolorowej, rozpiętej na piersiach koszuli, ściągnięty łapami mu-

skularnemi z beczki, na której miotał się jak opętany i plwał na okalających go^towarzy- szó\vj> znalazł się niespodzianie pomiędzy nimi, przy długim dębowym stole, gdzie^najdowa- ło się tyle właśnie dzbanków glinianych i wy­szczerbionych szklanek ilu siedziało dokoła biesiadników.

Wszystkie dzbanki podniosły się jedno­cześnie do góry i ze wszystkich lunął do szklanek krwawy strumień czerwonego wina. j Mówca i słuchacze, biczujący i biczowani, i otarli spocone czoła, oczy i szklanki podnieśli w górę.

Evviva Italia! — Krzyknęli chórem wrzaskliwym.

Irredental — krzyknął głośniej od wszystkich ów chłopiec z^palczywjr.

Maddalena:! Maddalena\

Przy stole stała już, mizdrząc się i ła­sząc, śniada, o ciemno-purpurowych rumień­cach, dziewczyna, w krótkiej sukience, w sta­niczku bez rękawów, z obnażonemi po ramio­na rękoma i obnażoną również piersią, którą zakrywała złożona na krzyż, lekka, jedwabna chusteczka.

Stała, szczerzyła ząbki i potrząsała ko­szykiem pełnym zieleniny.

Wszyscy do koszyka jej ściągnęli ręce i rozchwytali zieleninę ową, którą zaraz też jęli obierać ze zwierzchniej skóry, w winie maczać i pożerać na surowo.

Patrzyłem na to ze swego kąta, mniej zdumiony widokiem oryginalnej przekąski, ile zgodą, jaka zapanowała tak prędka pomiędzy ludźmi, przed chwilą porywającymi się do nożów. .'b

Tymczasem pulchna Maddalena przeta­czała si?, jak kula, z jednego do drugiego końca tej izby, nieskończenie długiej a wąs­kiej, przypominającej £korytarz_^i kręgielnię, roznosząc wszędzie dzbanki z winem i świeże selery, przysiadając się co chwila do innej grupy, tu maczając w czerwonym trunku czerwieńsze od niego usta, tam krusząc bia- łemi ząbkami ofiarowane sobie łakocie,^ow- dzie\płacąc za głośny pocałunek, głośniejszym jeszcze—policzkiem...

W tym ciasnym przesmyku, mającym w dwóch przeciwległych końcach drzwi, wy­chodzące na dwie różne uliczki, ciemno było i duszno od dymu cygar i fajek, oraz swędu kopcących lampek naftowych; huczało zaś wciąż i^dudniało^jak w młocarm.

W drzwiach (nad któremi wisiały znaki z trzema aż tytułami: Trattoria, Bottiglieria i Fiascheteria) i w oknach wystawowych, szyby były wyjęte i zastąpione firankami czerwonemi. Dzięki temu,_od chwili do chwili,^ ^wskróś tej gardzieli^ ciasnej przeciągał świeży prąd powietrza, niosąc ze sobą znamienną woń zaułków weneckich, na którą składają się wyziewy: wody morskiej, saletry i ryb smalonych na oliwie.

Razem też z prądem owym dostawali się do wnętrza nowi biesiadnicy, t postacieNz ope- rety i melodramatu, ludzie o teatralnych twa­rzach i ruchach scenicznych, w kapeluszach z tak szerokiemi skrzydłami, że się zdawały raz okapem komina w chacie mazowieckiej, a kiedyindziej koroną grzyba potwornego, który poruszał się na swjrm trzonie.

Właściwie, w budzie tej już od dawna nie było ani jednego miejsca wolnego; mimo to, każdy przybysz (znajdował \dla siebie jakiś kąt zadymiony, gdzie wsiąkał, jak kropla oli­wy w sukno, śladu nawet po sobie nie zosta­wiając...

Chłopca w czerwonej koszuli i jego to­warzyszów, zasunął mi obłok dymu, nakształt ^kurtyny.^> Gdy obłok rozrzedniał, już przy

stole inna siedziała drużyna, zgoła od tamtej różna.

Drużynę tę składali: dwaj marynarze, ¿podobni dwom karyatydom^ podpierającym sklepienie świątyni i trzy damy, w miarę ubielone i wystarczająco uróżowane, które na wysoko zaczesanych włosach, nosiły, zamiast ^kapeluszy, upiętą fantazyjnie koronkę.

Marynarze milczeli jak sfinksy; damy paplały jak sroki, wino wszakże i cygara cieszyły się jednakowym u tych i u tamtych odbytem.

Najmłodsza z tego grona miała włosy ostrzyżone krótko, niemal przy samej skórze, nosiła binokle, które jej nieustannie z małego noska spadały i w uśmiechu pokazywała ra­żący brak kilku zębówQia przedzie.^. Czyniła ona wrażenie przebranego za kobietę bursza niemieckiego.

Dwie pozostałe odznaczały się kształtami okazałemi, ale gdy jedna mogłaby była być na Olimpie Junoną, drugiej powierzonoby tam chyba tylko rolę Hekaty. Junona miała ry­sy posągowe, nos i czoło na jednej linii, oczy ogromne, nad któremi brew czarna zataczała się łukiem wspaniałym, wyraz ust obojętny

i wzgardliwy, a ruchy królowej, dającej po­słuchanie ambasadorom państw obcych.

Ta piła i paliła najwięcej.

Hekata, starsza wiekiem od obu towa­rzyszek, zdawała się przybraną ich opiekun­ką. Pamiętała o tem, aby miały zawsze szklanki pełne, znosiła im ciastka, u własnej 'wirginii zapalała ich cygara, słowem, była względem nich, czem kokosz względem pi­skląt.

Każda z dam trzymała w ręku wielki wachlarz czerwonym i każda z upodobaniem uderzała nim po/muskularnych^,barkach naj­bliższego marynarza. Niekiedy wszystkie trzy poczynały wiewać eon furia swemi wachla­rzami, a wówczas powstawał istny huragan dymu, kopciu i piżmowych miazmatów, któ­ry docierał aż do mnie, zawrót głowy spra­wiając...

A gdy tak szklanki brzęczały, śmiech wybuchał, a żółte płomyki lampek coraz sen­niej mrugały w gęstniejącej chmurze dymu, wyłoniły się nagle z brudnego obłoku^diwie dziewczyny,^* gitarą jedna, druga z mando­liną i wygrywać jęły na swych instrumen­tach jakąś wściekłą tarantclę czy sarabandę.

Dym to zakrywał je, to odsłaniał, mu­

zyka ta głucha i roztapiała się w zgiełku, to znów w szalonych podrzutach dobywała się na wierzch i wszystko zdawało się do taktu tej muzyki skakać, pląsać, wirować...

A tymczasem z końca w koniec izby, wzdłuż stołów do ścian przypartych, przecią­gał długi korowód ludzi z towarem wszela­kim, obliczonym na podniecenie zmysłowe bie­siadników.

Więc najpierw suchotnik jakiś^nakształt mięczaka^' morskiego^ wymokły, obnosił na głowie płaskie koszyki z ostrygami, a w rę­ku trzymał inny kosz, gdzie obok brzucha­tych, obrzydłych atramentnic, czerwieniły się małe raczki gotowane.

Gdyś w stronę suchotnika tego skinął ręką—choćby nieumyślnie—już stal on przed tobą i z uśmiechem Mefista podawał ostrygę, otwierając ją nakształt tabakierki.

Jeśliś odtrącił od siebie tę obrzydliwość, nie przestawał uśmiechać się, przemawiał do ostrygi: va alla tua coperta i przymknąwszy wdzięcznym ruchem skorupkę, szedł dalej czę­stować innych swym przysmakiem.

Zaraz za nim toczył się grubas, do oseł* ki sera szwajcarskiego podobny, w bluzie wydętej jak balon, w mycce oblepiającej mu

głowę okrągłą, w pantoflach miękkich, ela­stycznych, które zdawały się podrzucać go nieustanie do góry,, w spodenkach Icrótszych niż nogi, choć już te ostatnie do najkrótszych na świecie należały...

Grubas potrząsał workiem pełnyn orze­chów włoskich i orzechy te tłukł pięścią na stole, aby światu zdrowe ich ziarno pokazać.

Za jedną monetę miedzianą usypywał on przed kupującym całą stertę orzechów, któ­rych skorupy padały następnie na środek izby, odbijając się wpierw nierzadko o gło­wy i twarze biesiadników.

O potrzebach brzucha głównie tu myśla­no, bo oto w ślad za orzechami pojawiały się ciastka przeróżne, obnoszone już to w ko­szykach, przykrytych białą serwetą, już na deszczułkach, mąką ubielonych, już wreszcie na tackach z białego błyszczącego metalu.

Jedni kupowali ciambelle, kruche, słod- kawe ^obwarzanki, \gtanowiące pożądaną do cierpkiego wina zakąskę; inni rzucali się łap­czywie na rafioi, ciasteczka, podobne do na­szych faworków; inni jeszcze raczyli się roz- licznemi odmianami .Jjiszkoptów,^ które kładli do szklanek z winem, aby rozmokły.

Wśród ciastkarzy znalazł się też i nie­

śmiertelny sprzedawca karamelu, nie ten wszakże, który na placu św. Marka hypno- tyzuje cudzoziemców swym koszem błyszczą­cym. Tamten posiada wielką rozmaitość konserw, które sprzedaje stale po dieci cente- simi za sztukę, bez względu, czy nią będzie cala pomarańcza, czy jedno ziarno winogro­nowe; ten częstował wyłącznie osmarzanemi w cukrze daktylami, biorąc za nie połowę ceny powyższej.

Ale nie samym chlebem człek żyje i nie samemi słodyczami. Tu zwłaszcza, na ziemi Tycyanów i Buonarottich i inne potrzeby dwoistej natury ludzkiej domagają się zaspo­kojenia.

Potrzebom tym czyni zadość ten oto sta­ry, zatabaczony niedołęga, który niesie w rę­ku prześliczną Anadiomene, wystawiając na­gie jej wdzięki na handel, niby turecki do­stawca haremowy.

Powiedźcie mu, że jego Wenus nieładna, a zobaczycie, jak go gniew w jednej chwili przetworzy.

Nieładna! o! słyszał kto co podobne­go!—pocznie bełkotać, czerwieniejąc jak in­dyk i wywróconemi białkami błyskając.— Gdzie jest lepsza? hę?... W akademii niema

takiej! ani w Fondaco dei Turchi! o!... Wol­no nie kupować, ale po co bluźnić! hę?... To robota mistrza! Nie tacy ją chwalili! Co za pierś! jakie łono! Całować! A biodra! o!...

Gdy się uspokoi, wyciąga z kieszeni obwisłego surduta inne statuetki, chustkami kraciastcmi poowijane. Są tam cherubiny py­zate, na arcydziełach Sansovina modelowane i „debardery” maskaradowe, w obcisłych ko- styumach, uwydatniających piękne ich kształ­ty; jest Garibaldi z ręką na szabli i Daniel Manin z lwem u stóp rozkutym.

Wszystko to, w niepewnem oświetleniu drgających lampek naftowych, nabiera pozo­rów życia, poruszać się zdaje, rosnąć, roz­kurczać...

(idy już zniknął ten bezzębny pokazy- wacz kieszonkowej galeryi rzeźb, trattoria na chwilę opustoszała. Przekupnie, wśliznąwszy się jednemi drzwiami, wyśliznęli się^drugiemi i krzykliwym wywoływaniom stal się koniec. Już też i biesiadników zwyciężać poczęła sen­ność i języki ich, acz od stali angielskiej har- towniejsze, uczuły potrzebę wypoczynku.

Ale nagle zerwała się na nowo burza wrzasków, tupań nogami i śmiechów szalo­nych...

Wywołało ją wtargnięcie do tratorii— waryata.

Chudy był, a raczej cienki jak laseczka trzcinowa, w tużurku znoszonym i pod samą szyję zapiętym, w cylindrze wyrudziałym, który zaraz przy wejściu zdjął, wszystkim się pokornie kłaniając, z twarzą wygoloną, a bla­dą i ruchliwą, jak u pierrota; z plccami tak giętkiemi, jak fiszbin, a rękoma tak szybko odskakująccmi od tułowiu i znów doń przy- klejająccmi się, jak macki głowonoga.

Wbiegł, jak wbiega na scenę aktor, cią­gnący dalej rozpoczętą za kulisami tyradę. Z ust jego jęły odrazu sypać się słowa, na kształt-^ziaren^z młynka zbożowego—obficie szybko i bez przerwy najmniejszej. i Z tego potoku słów, wiążących się za­pewne w jakieś—choćby niedorzeczne.—zdania i okresy, nic zgoła nie rozumiałem. Musieli je wszakże rozumieć inni, bo je w pewnych odstępach czasu wybuchem śmiechu przyj­mowali.

Śmiech obłąkanego wydal mi się przy­krym i okrutnym i chciałem już wyjść, aby go nie słyszeć, alem nagle uczynił spostrze­żenie zadziwiające, które mnie w miejscu za­trzymało: ów waryat przemawiał... wierszami.

Nieinaczej. Ten bigos hultajski fraze­sów posiekany był na drobne, a równe ka­wałeczki, tak właśnie, jak wszystko, co się nazywa poematem, powieścią poetyczną, epo­peją...

Od chwili do chwili, któryś z biesiadni­ków przyzywał biednego paplę gestem i sta­wiał przed nim szklankę wina, kieliszek ver- mouth’u, albo kładł, do patyka podobne, cy­garo, a on wówczas do cygara tego, lub do tego trunku przemawiał długo i ogniście szyb- kiemi jak race rymami i dopiero przemowę tę skończywszy, brał ofiarowaną sobie rzecz, plecy na znak wdzięczności zginając...

Zgorszony byłem tym widokiem i roz­drażniony.

Magdaleno!—rzekłem, płacąc za wino śniadej, łaszącej się dziewczynie.—Nie wie­działem, że włosi są narodem bez serca...

Co znowu!—zadziwiła się młoda wło­szka, poważniejąc nagle. — Włosi są czuli i szlachetni, jak nikt na świecie!...

Czemuż jednak robią sobie igraszkę z nieszczęścia?...

Z nieszczęścia?... z czyjego nieszczę­ścia?

Z nieszczęścia człowieka obłąkanego,

który przy tamtym oto stoliku bawi ic h swoim kosztem...

Dziewczyna zaniosła się od śmiechu.

Ależ, to nie obłąkany!—rzekła, po­wstrzymując z wysiłkiem wesołość.

Któż więc taki?

Improvisatore\

Na ulicy jeszcze słyszałem śmiech Mad- daleny, w którym przyjmowali udział i roz­weseleni goście trattorii...

TEATR WENECKI

O

Pod kolumnadą Prokuracyi stoją niewiel­kie, do kaszt zecerskich ^podobne szafeczki, a przy każdej szafeczce, na wyplatanym sło­mą stoliku, siedzi jegomość i ziewa.

W szafeczkach tych sprzedają się bilety do teatrów weneckich.

Największym jest teatr la Fenice, naj- ciekawszemi: dwa teatrzyki maryonetek, w któ­rych Arlecchino i Faccanopa, cudów zręczno­ści dokazują.—Na nieszczęście, wszystkie trzy są w tej chwili zamknięte.

Otwierają je dopiero w zimie, która się tu od Bożego Narodzenia liczy.

W braku największych i najmniejszych zadawalniać się trzebaNredniemi. Tych Wene- cya posiada aż pięć: Teatro Malibran, T. Rossini, T. Goldoni, T. Camploy i T. Apollo.

Pewnego wieczora, zachęcony miłym wy­razem twarzy, jaką ma na swym bronzowym

pomniku Goldoni, staję przed szafeczką, jego imieniem ochrzczoną.

Proszę o bilet.

Jakie miejsce?

Jakiekolwiek. Krzesło, amfiteatr, ga- lerya.

Takich nie znamy.

A jakie?

Może poltrone, może platea, może scanni, może loggione...

Słucham, jako o żelaznym wilku.

Kie... nie... nie...—odpowiadam prze­cząco, sam nie wiedząc dlaczego.

Może palco...

Proszę o palco.

Biorę palco, na los szczęścia, jak szlach­cic wybierający z francuskiego jadłospisu po­trawę, której brzmienie najlepiej mu się po­dobało.

Ile?

Dwa liry.

Tak mało!—myślę z największym nie­pokojem.

Z pewnością będzie to paradyz — albo coś gorszego jeszcze...

Wybacz signor—mówię. Jeszcze jedno • pytanie: czy to miejsce nie jest zanadto złe?

Co znowu! E im luogo maraviglio- so, stupendo, brillunlissiino'

Nie bardzo mnie tc*£uspokaja^>wiem już bowiem, co trzymać o włoskich wykrzykni­kach. Idę jednak z rezygnacyą za przewo­dnikiem, którego mi sprzedawca mój dodaje, abym w labiryncie uliczek wiodących do Tea- tro Goldoni nie zbłądzi).

Minąwszy jedno i drugie, jak piekło cie­mne sottuportico, przeszedłszy kilkanaście ka­miennych mostów, skręciwszy dziesięć razy na prawo, a ze dwadzieścia na lewo, prze­brnąwszy przez mgę. pr/etłoczy wszy się przez rughettę, że już nie wspomnę o przeróżnych ca/lach, salssadach, campach, camprellach, stajemy przed czemś, co przypomina war­szawskie budki tramwajowe.

Eccolo!—mówi przewodnik i łapę po napiwek wyciąga.

Wchodzę. Jest to dopiero przedsionek teatralny. Uchylam wiszącą w głębi czerwo­ną portyerę i spotykam się oko w oko z woź­nym teatralnym, który innie o bilet pyta. Pokazuję mu swoje palco, ale on głową krę­ci i puszczać nie chce...

Ingresso\ iiigresso\ bisogna ingres-

so!—powtarza, wprowadzając mnie tern żą­daniem w najwyższe zdziwienie.

Dopiero ktoś z nadchodzących sprawę wyjaśnia.

Zwyczaj wioski (osobliwy zaprawdę!) wymaga, aby prócz biletu, na pewne ozna­czone miejsce, kupować jeszcze oddzielnie bi­let wejścia (mgresso). Dopiero więc po na­byciu takiego biletu w przedsionku i zapła­ceniu zań dodatkowego myta, wrota Teatru Goldoni ujrzałem przed sobą otwarte.

Co do miejsca doznałem przyjemnej nie­spodzianki. Palco ter so ordine, okazało się niewielką, ale ładną i miłą lożką. Są w tej lożce dwa — od biedy cztery miejsca, a nie­bieska, jedwabna firanka obwieszona szklane- mi, przy najlżejszym poruszeniu dzwoniącemi pryzmacikami, daje jej wygląd zalotny...

Grają zeszłowieczną komedyę włoskiego Moliera Goldoni’ego, p. t.: Chiaseti e Spasseł: del Carneval de Venezia. (' ile mogę zro­zumieć niedzisiejszy język tego utworu, arcy­dziełem on nie jest.

Pomimo to afisz nazywa go szumnie: capola— voro, miracolo di dialogo etc. Du­sza Włocha burzy się zawsze, naksztalt wody sodowej, takim powierzchownym zachwytem.

«

Publiczności zebrało się niewiele. Na parterze pełno miejsc pustych; loże, ciągnące się aż czterema rzędami i gęsto przy sobie skupione, podobne są do świeżego plastra /jjszczolegoJ^który gdzieniegdzie tylko miodem zarobiono. U szczytu, na wysokości piątego piętra, gwarno; gwarno też w zagrodzie po za krzesłami, gdzie nie siedzi się, lecz stoi.

Widzowie i wyglądają i zachowuję się zgoła inaczej niż u nas. Do teatru przycho­dzą wprost z ulicy, stroju nie zmieniając.— W krzesłach widać kobiety z głowami odkry- temi; mężczyzni natomiast wszyscy w kape­luszach. Gryzą crochetti i amorełti t. j. mi- gdałki osmażane w cukrze i dobne ciastka makaronikowe; rozmawiają przytem głośno, śmieją się, nucą. Jeżeli w loży zjawi się kobie- taw stroju „wieczorowym,” w rękawiczkach jasnych, z kwiatami, będzie to z pewnością— polka. Nawet angielki, obyczaju miejscowe­go świadomsze, zasiadają tam w szarych płaszczykach i przyglądają się aktorom przez szklą olbrzymich, morskich lunet...

Wogóle w7losi i włoszki przychodzą do teatru po to, aby patrzeć, nie zaś, aby na nich patrzano.

Teatr Goldoni dorównywa rozmiarami

naszym „Rozmaitościom.” Świecznika nie po­siada, natomiast upstrzony jest od dołu do góry, mnóstwem drobnych płomyków gazo­wych, nakrytych kulami ze bzkla mleczne­go. Dają one światło łagodne, przyjem­ne, nie wytwarzając jednocześnie zbyteczne­go gorąca. — Salka wygląda na ogół we­soło, zalotnie, tajemniczo — jak/^buduai\ak- torki.

Ornamentyka lóż złocona, w stylu oslro- łukowym, dostraja się dobrze do stylowej odrębności całej Wenecyi.

Jedynym surowym tonem, jest tu straż­nik porządku publicznego, w czarnym unifor­mie z białymi guzami, w białych rękawicz­kach, w kapeluszu „napoleońskim."—Stoi on przy glównem wejściu, solenny, nieruchomy, podobny ze sztywności do tych hebanowych murzynków, których wyrób stanowi specyal- ność Wenecyi.

Kurtyna nie podnosi się z dołu do góry, lecz się w środku na obie strony rozsuwa.— Proscenium duże; scena o kilka kroków od rampy oddalona. Nad sceną nieunikniony lew św. Marka, po bokach widoki Wenecyi.

Co się tyczy orkiestry — wybornej, mó­wiąc nawiasem, stwierdziła ona jedno z ino-

ich spostrzeżeń, a mianowicie, iż wenecyanie kochają się w sprzecznościach. Międzyakty komedyi wesołej, miejscami w płaski dowcip przechodzącej, wypełnia tu muzyka poważna, uroczysta, rzewna. Za to w kilka dni póź­niej, poszedłszy do innego teatru na dramat, nasłuchałem się od syta polek, walców i kon- tredansów. Widowisko jest par excellence weneckie.—Komedyę weneckiego autora, ży­cie weneckich mieszczan odtwarzającą, gra towarzystwo nazywające się Comica compa- gna venesiaiia. Aktorki przeszły zda się na scenę z ułicy; aktorów spotykało się przy kieliszku maraschina w kawiarni, przy odpły­wających statkach w porcie, dokoła mar­murowych stołów, na targu ryb... Mówią wszyscy akcentem weneckim, używają we­neckiego narzecza, paplą prędko, zakrzykują się, przeciągają śpiewnie samogłoski, jak Ii- twini.

W międzyaktach idą o lepsze z muzyką biegający po całej sali przekupnie.

Jeden uwija się z tacą, chłodnikami za­stawioną...

Limonata, signori', granito', sorbettü

Drugi, zadyszany, z oczyma na wierz­chu, w zgniecionym kapeluszu na głowie, ze

stosami gazet w ręku i pod pachami, przeta­cza się jak kula śród krzeseł, chrypliwym szeptem zwiastując:

Si cclol corriere di sera! Cazetta di Venezia\ Adriático! Tempo\

Rzuca komuś mokrą jeszcze płachtę bi­buły, chwyta w lot miedzianą monetę, przy­ciska mocniej łokcie do wyszarzanej kurtki.— i już go nie ma...

A tu już miejsce jego zajął poważny brodacz z koszem błyszczącym, który ku da­mom oczy zwracając, woła kusząco:

Caramel! caramel\

Po nad całym zaś tym chórem panuje ostry falset, wystrzelający raz po raz, pod samem sklepieniem teatralnej sali:

Acqua fresca-a!... Acqua fresca-a!... fresca-a!...

I dobrze jest poczciwym wenecyanom w tym rozgardiaszu, który im pozwala za jednym zamachem karmić uszy i żołądki, od­świeżać umysł i gardła.

Goldoni, w rozwiązaniu swej sztuki, aż trzy pary łączy węzłami małżeńskimi. Wi­dzowie nie posiadają się z uciechy. Słychać dokoła: Bene\ bemss-imo\ bravo\ bravil bra- vissimi\

Tymczasem muzyka uderza smętne akor­dy, na scenie ustawiają się pary i pusta mieszczańska farsa kończy się wytwornym, subtelnym, rozmarzającym—menuetem.

Stanowczo, Wenecya jest miastem kon­trastów!

Widowisko wcześnie zakończone pozwala jeszcze na romantyczną włóczęgę przy księ­życu, na wypicie filiżanki fusów w jakiejś dwuznacznej kawiarence za Ponte Rialto, na zajrzenie do oddalonej winiarni, która zamiast drzwi i okien ma czerwone firanki, a zamiast daszka nad ^werendą,^ zielono-szkarłatne roz­pięte na ramie drewnianej, wino.

Wenecyanie do samego świtu przecha­dzają się, piją, śpiewają; o świcie zaś każdy jest już na swem zwykłem stanowisku. Kie­dy naród ten sypia i czy sypia?

Po komedii zapragnąłem zobaczyć dra

mat.

W Teatr o Malibran grano raz po raz „Teodorę” Wiktoryna Sardou, tam więc je­dnego wieczora poszedłem.

Teatr ów nazywają tu popolare, co je­dnak nie znaczy, by miał być przeznaczony wyłącznie dla sztuk, tak zwanych ludowych.

Lud włoski nie lubi, aby obchodzono się

z nim, jak z dzieckiem. Pragnie on jedynie, by mu oszczędzano mdłych dań francuskiej kuchni dramatycznej, wybierając z niej wy­łącznie rzeczy silnie na nerwy działające. „ Teodora” smak ten^zaspakaja V>v zupełności-

Zresztą teatr Malibran. odwiedzają wszyst­kie sfery towarzyskie. ^Za półtora lirą, czy też za półtorej liry\dostalem fotel w drugim rzędzie. Fotel, choć słomą wyplatany, był

0 wiele od warszawskich wygodniejszy. Za sąsiadów miałem: z prawej strony, kapitana artyleryi, z drugiej sprzedawcę wędlin; tuż za sobą dziewczynę w koronkowej zarzutce na głowie i z pomarańczą na kolanach, tuż przed sobą — sekretarza konsulatu ze wstą­żeczką legii honorowej i dziennikiem poli­tycznym w ręku.

Gra artystów, silnie akcentowana i miej­scami przesadna, nie raziła jednak niczem pospolitem. Zapał pokrywał i wynagradzał tam wiele. Główna bohaterka naśladowała Sarę Bernhardt, błyskały jednak w jej grze

1 oryginalnie pomyślane szczegóły. Najja- skrawiej wychodziły sceny mordów i sceny miłosne, odtwarzane z realizmem, o jakim u nas pojęcia się nie ma.

Nie ma się też u nas pojęcia o gorączce,

z jaką publiczność opuszczała teatr po skoń- czonem widowisku....

Upojenie mężczyzn i kobiet dochodziło do szału. Słychać było niknące w mroku uliczek głosy niewieście, z namiętnym akcen­tem Teodory wołające: Andreal mio tesoro\ Słychać było najsilniejsze fragmenta sztuki, wykrzykiwane przez mężczyzn, przystających na palcach, poruszających gwałtownie ręko­ma, gotowych biedź śladami Andrei, aż do pałacu cezara...

Nawet w chwilach zupełnej ciszy stąpa się tu po skorupie lawy, z wierzchu tylko za­krzepłej.

VL

FRUTTI D! MARE.

Tu, gdzie spojrzeć—posągi.

^Roją się niemi wnętrza kościołów, fasa­dy pałaców, dziedzińce klasztorów, zagłębie­nia murów. Roją się niemi także płace, zaułki, wybrzeża, kanały.

Jedne, zastygłe w kamień,Ostoją nieru­ch omo^w pełnem świetle słońca, lub we wnę­kach półciemnych; inne żyją, poruszają się, śmieją, kłócą, wrzeszczą...

Tu każdy człowiek posągiem.

Włoch, jakkolwiek stanie, położy się łub ¿usiądzie^*. zawsze tak wygląda, jakby po­zował do obrazu łub rzeźby...

Tę uwagę, przy pierwszym kroku na zie­mi włoskiej uczynioną, stwierdzam tu nieu­stannie.

Między gondolierami są stare Polyfemy,

o mięśniach węźlastych, sękowatych, obmo- tanych sznurkami żył sinych; ale są też mło-

37 7

de Febusy i Dioniziosy, którym z pod roz­piętej koszuli błyska ciało, jak bronz gład­kie, polerowne, śliskie. A każdy ma twarz pogodną, oczy niemrużące się i usta pełne słów śmiałych, donośnych, które nieustannie krzyżują się w powietrzu, budząc cmentarną głuszę Canalasza i ciasnych riów.

Jeden człowiek, przy pomocy dwojga wioseł, wprawia w ruch tę wielką, ciężką i ponurą machinę, która się zowie gondolą; a używa na to mniejszego wysiłku, niż wie­loryb na poruszenie własnym ogonem.

Gladiatorów spotykam pomiędzy roz- nosicielami lodu. Grubokarczyści. potężnie w barkach rozrośli, a przytem zwinni i sprę­żyści, przebiegają miasto z końca w koniec z kubłami na głowie, pełnemi lodowatych kryształów. Bose ich stopy dudnią głucho po płytach marmurowych, kubeł spoczywają­cy na ^niękiey^odściołco^czarnych. gęstych włosów, kołysze się rytmicznie jak na sprę­żynach, pod czerwonym, szczelnie do ciała przylegającym kaftanem wykreślają się koli- stemi liniami wypukłe piersi i łopatki.

Spojrzyj im w twarz — a^zdumiejesz się\. łagodnym, chłopięcym, prawie rzewnym jej wyrazem. Jagnięta to z lwią siłą...

Mężowie o dostojnych rysach i z patry- cyuszowską postawą, sprzedają po zaułkach winogrona. Każdy dźwiga na nosidłach o ra­mię opartych dwa wielkie kosze z przeslod- kim, bursztynowym lub rubinowym owocem i powtarza: uva\ dolce uva\ barytonem głę­bokim a solennym, jak głos celebrującego księdza. Kiedy taki patrycyusz przyklęka na jedno kolano, aby ci twoje messo kilo odważyć i w papier zawinąć, chciałbyś za ramię go przytrzymać i szepnąć z rumieńcem:

Ależ, ekscelencyo!...

Raz, gdy z jakiegoś mrocznego sottopor- tico wychodzę na zalane słońcem campiello, słyszę rozdzierająco smutny, a seraficznie me­lodyjny śpiew, powtarzający niezrozumiałe dla mnie słowa:

Mia succa é buonal é buona\ é buo- na\...

Rozglądam się i spostrzegam greckiego efeba, ubranego w biel olśniewającą (tu pr/y słońcu wszystkie barwy nabierają nieznanego u nas natężenia) o pięknej, matowo bladej twarzy bez zarostu, w szkarłatnej fezce, na­krywającej mu gęstwinę kruczych, kędzierza­wych włosów. Stoi pod murem, w kwadra­towej stopie cienia, rzuconego przez kolumnę

pałacową, mając w ręku nóż wielki, błyszczą­cy, a przed sobą rzecz jakąś okrągłą, do ol­brzymiego placka podobną. Rzecz ta leży na drewnianych przenośnych^koziołkach^> Nie jest to placek, ale rodzaj wielkiej dyni czy tykwy (zucca), ugotowanej i podzielonej na mniejsze i większe kawałki. Ten i ów przy­stępuje, bierze oddzielny kawałek, rzuca na stolniczkę kilka centimów i odchodzi, a efeb, nie patrząc nań nawet, ciągnie dalej swą ża­łosną melodyę, tem głośniejszą, że jej turkot kół nie tłumi.

len przekupień rzadko w swej kasie srebrną ogląda sztukę, nigdy zaś jeszcze nie widział złotej; złotym wszakże mógłby być młodzieńcem w Atenach, przy boku Alcybia­desa...

Na Molo, gdzie jest ¿'przystań gondoli i gdzie ich ¿/dzioby ^.zębate, w górę zadarte i zwartym rzędem wyciągnięte, zdają się bły­szczącym wojska szeregiem, widuję prawie codziennie atletę polującego zajadle na soldy. Jest to jedyny człowiek w Wenecyi, chodzą­cy w podartym kaftanie i ze skrzydłami ka­pelusza tak obszarpanemi, jak słomiany dach stodoły. Zajęcie jego polega na tem, że dłu­gą żerdzią, w hak żelazny na końcu zaopa­

trzoną, przyciąga do brzegu nadpływające gondole, lub też je od brzegu na toń wodną odpycha. Za przysługę tę, wyświadczoną przewoźnikowi (który zresztą obyłby się bez niej wybornie), siłacz ten domaga się zapłaty od—podróżnego. Ruchem dumnym, energicz­nym wyciąga dłoń potężną, na której trzeba położyć choćby miedzianą piątkę, bo inaczej narobi krzyku, zdolnego zbudzić w grobach wszystkich stu dwudziestu dożów Wenecyi.

Ten wróg wszelkiego fizycznego wysiłku, który wybrał sobie najlżejszy ze środków za­rabiania na życie, mógłby uderzeniem pięści ogłuszyć wołu. Linie jego karku łagodnym, prawie niedostrzeżonym spadkiem łączą się z liniami ramion, tak zupełnie jak u Herkule­sa. Na piersi, wzdętej wysoko i grubemi mięśniami nabrzmiałej, kućby można jak na kowadle. Ale oczy, pod niskiem »czołem głę­boko osadzone, zdają się wciąż drzemać, cia­ło zaś rozleniwione i ciężkie objawia ciągłe dążenie do spoczynku. Wysypia się on też całemi godzinami pod kolumną Iwa, oparłszy plecy o rozpalony od słońca granit.

Na Chioggii pod Wenecyą widzieć można trytonów, a i o samego Neptuna nietrudno...

Pierwsi to rybacy, brodzący po fali

w porze odpływu morza i po pas zanurzeni w wodzie. Zmoczona odzież przylega im szczelnie do ciała, tworząc jakby drugą skó­rę; z wysiłkiem ciągną sznury od sieci, niby wodze neptunowego rydwanu, a i konch im nie braknie, które wyłowili przed chwilą z Adryatyku. *

Sam znowu Neptun-Pozejdon z rybacką ością, zamiast mitologicznego trój zęba, i dłu­gą, siwą brodą, która przy księżycu zielona- wych nabiera tonów, jest staruchem, wypra­wiającym się na grubsze tylko łowy, w któ­rych, pod jego wodzą, cała wyspa udział bierze. W chwilach zwykłych siaduje on na wybrzeżu, na zrębie odwróconej barki, a do­koła niego pełzają po piasku prawnuczęta, dla których okręciki z kory wyrzyna.

Dzicci znowu rybackie, to z wyglądu cherubiny kub dyablęta, a z obyczajów stwo­rzenia ziemnowodne. Od rana do nocy plusz- czą się w płytkich zatoczkach, łowiąc kraby, szukając błyszczących muszelek i wprawiając się w nurkowanie. Pomiędzy chłopcami tra­fiają się kupidynki godne nosić za Wenerą łuk zc zlotcmi strzałkami; nie brak też i czar­nych o zakrzywionym nosie faunków, czy me-

fistofelików, u których koźle kopytka i różki na głowie wcaleby nie raziły.

Oczy maję tu na każdym kroku ucie­chę — wśród żywych kształtów i wśród mar­twych. Cóż za dziw, że artyści, którzy tym głównie zmysłem świat pojmują, ciągną na ziemię włoską, jak mahometanie do Mekki!

Ja wszakże na rozkoszy estetycznej nie poprzestaję. Nie 'byłbym dziecięciem swego wieku, gdyby, po artyście, nie obudził się we mnie krytyk. Nie wystarcza mi stwierdzenie faktu, że pełno tu Antynousów i Herkulesów; chciałbym jeszcze zbadać: dlaczego jest tak

a nie inaczej? Estetyka nie ^zaspakaja^mnie; d * C<

sięgnąłbym chętnie do fizyologii...

Przypomina mi się też rada, jaką dawał ongi Prus, wybierającemu się do Włoch poecie:

Predewszystkiem, kochany panie, sta­raj się zbadać i donieść nam: jak chłopi włos­cy mieszkają i czem się karmią?

Otóż to właśnie czem się karmią?

Nauka dzisiejsza twierdzi, że wartość człowieka zależy od wartości jego pokarmów.

Innych ludzi wytwarzają pokarmy zawierają­ce azot, a innych bezazotowe. Wytworem ostatnich są ludzie chuderlawi, słabi, do pra-

cy fizycznej niezdolni, o mięśniach wiotkich

i zupełnym braku życiowej energii. Z pierw­szych natomiast kształtują się: mięśnie krzep­kie, ścięgna sprężyste, nerwy dzielne, wszyst­ko słowem, co czyni człowieka zdrowym, sil­nym, wesołym i co zewnętrzności jego daje formy posągowe.

Stąd wniosek: że ten naród Apollów

i Herkulesów, aby zdobyć takie, klasycznym statuom odkradzione: barki, piersi, nogi i ra­miona, musi spożywać całe stada wołów, ca­łe trzody baranów, całe roje swojskiego i dzi­kiego ptactwa...

Zbadajmy to.

Dnia pewnego, około godziny piątej po południu (która jest tutaj godziną obiadową), idę brzegiem jakiegoś pomniejszego rio. Na opustoszałem pobrzeżu, noszącem specyalne miano fondamenta, spostrzegam kobiecinę niewielką, w czarnej chustce, w drewnianych sandałach, z naczyniami glinianemi w ręku, które okrywa szmatą czerwoną.

Stanęła nad wodą, i zawołała ze śpiew­nym, weneckim akcentem: „Paolo! Paolino!” Na to wezwanie wysuwa się milczkiem z po za węgła gondola, a na niej chłop rosły, w prążkowanej koszuli, płóciennych szarawa-

rach, kapeluszu słomianym, szerokoskrzy- dłym...

To żona przyniosła mężowi obiad.

Gdy po zdjęciu czerwonej osłony ukaza­ły się dwie dymiące miski, ciekawy wzrok zapuszczam w ich wnętrze.

Na jednej misce znajduje się—kasza, na drugiej ślimaki.

Mięsa ani śladu.

Ośmielony zachęcającym uśmiechem atle­ty, który łykając gotowaną sepię, zaprasza mnie oczyma do swej uczty, pytam:

Często też jadacie pieczeń, sinior Paolo?

Jak Bóg da! Na Wielkanoc, na Bo­że Ciało... czasem i w zwyczajnej porze, gdy od jakiego lorda złapie się buona mancia. Ale to się trafia rzadko... coraz rzadziej...

Ach, dobry panie!—wtrąca śpiewają­co kobieta, u nas kilo wolowiny^kosztuje Jire, ^ sześćdziesiąt centisimów, a za cielęcinę trzeba płacić aż^ółtrzeciej liry! VjGdzież tu biedako­wi myśleć o pieczeniach! Nawet na rosół nie starczy i jada się go tylko w chorobie...

W kilka dni potem od jednego z tutej­szych .dziennikarzy dowiaduję się rzeczy nie­spodziewanej. Weneccy popolani, którzy cyr­

kom rzymskim mogliby byli dostarczyć tak wielu dzielnych gladyatorów, znają się do­brze nietylko z niedostatkiem, ale i z nędzą...

Zarobki tu małe — mówił—a dobija się o nie rzesza wielka. Wenecya, la bella Venema, żyje tylko z piękności swej, a wła­ściwie z płacących za oglądanie jej cudzo­ziemców. Dla nich ma zawsze twarz i strój od święta; oni też nie widuję innej Wenecyi, jak tylko: wesołą, dumną i \zadowolnioną.\ Ale trwa to tylko przez lato... '

A w zimie?

W zimie bieda tu większa, niż w ja- kiemkolwiek mieście włoskiem. ^Spieszy^ jej na pomoc dobroczynność publiczna, trudno jej wszakże wszystkiemu wystarczyć. Lud wenecki przeżywa wówczas ciężkie i smutne chwile...

Któż jednak, prócz cudzoziemców

i dobroczynności, żywi te tłumy, które widu­ję na placu Marka i na wybrzeżu niewolni­ków, wybuchające śmiechem, niefrasobliwe, rozśpiewane?

Dziennikarz uśmiechnął się.

Obowiązek ten przyjął na siebie ma­gnat potężny. Bogatszy on od nababów, a od królów mocniejszy, łaska zaś jego

i szczodrobliwość nie wyczerpują się nigdy. Stały to karmiciel Wenecyi od początku jej istnienia...

Jakże mu na imię?

Morze.

Zrozumiałem. Wenecya jest niedarmo królową Adryatyku. Jako królowa, domaga się od podwładnej sobie krainy—haraczu.

Haracz ten odbiera codziennie. ^Gdym mieszkał na Rwa dei Schiavoni, ^każdego dnia o świcie budziły mnie krzyki przewoźni­ków, dostawiających miastu zwykły podatek morza. Czarne, pękate barki, pełne koszów płaskich i beczułek, z żaglami od słońca po­rannego złotemi, płynęły laguną od strony, w której rykiem, do grzmotu podziemnego podobnym, zwiastuje obecność swą—otchłań.

Pięć targów rybnych posiada Wenecya; głównym z nich wszakże jest olbrzymia Pes- cheria przy Wielkim kanale, tuż za mostem Rialto.

Płyńmy tam.

Właśnie dzwonek daje znak odejścia je­dnego z tych zwinnych i szybkich vaporetti, które latają po Canalazzo, jak szalone, za­trzymując się na chwilę, to tu, to tam, gwiż­

dżąc przytem, sycząc i parskając, jak<4nłode źrebce. .V*

W kilka minut jestem już przy Rialto. Wysiadam, mijam to dziwo budownictwa, które jest jednocześnie: mostem, ulicą i baza­rem; przeciskam się przez kilka uliczek i pla­cyków, zasypanych stertami jarzyn, owoców

i serów; nurzani się w fali zdrowych, jędr­nych zapachów, które mi zarazem wieś pol­ską i halle paryskie na pamięć przywodzą; głuchnę od wrzasku przekupniów, wywołują­cych tu figi świeże, tam soczyste melony, ^owdzie^owoc jakiś dziwny, u nas zgoła nie­znany, który się zowie chefani, i nagle sta­ję, uderzony ostrą wonią ry'b, która mi mó­wi, że jestem u celu.

¿Kojno tu">i hałaśliwie, pomimo, że już godzina właściwego targu minęła. Kobiety kręcą się jeszcze pomiędzy stołami, czyniąc spóźnione zakupy, za żadnym jednak ze stra­ganów operetkowej „mamy Angót“ nie do­strzegam. Sprzedażą znajdują się sami męż­czyźni.

Pescheria jest rodzajem olbrzymiej alta­ny z żelaznym dachem, wspierającym się na kilkudziesięciu takichże, lekkich i smukłych kolumnach. Środek jej wypełniają ciągnące

się kilkoma rzędami stoły marmurowe, mię­dzy któremi widać tu i owdzie mniejsze dre­wniane stoliki, oraz grube kloce, do rąbania sztuk większych służące.

Jednym bokiem przypiera targowisko to do kanału Wielkiego, którym spławia się wszystek zapełniający je towar, drugim doty­ka starych, poobijanych z tynku murów, świetniejących wszakże w jednem miejscu czę­stą w Wenecyi ozdobą: gankiem gotycko- maurytańskim, pokrytym misternemi arabe­skami. Tu również mieszczą się drewniane, na pół rozwalone kramy, we wnętrzu któ­rych oko dostrzega: jakieś potworne, suszone ryby, na patyczkach rozpięte i u stropu za­wieszone, jakieś dziwy morskie w słojach ze spirytusem, błoną pęcherzową obwiązanych, jakieś wreszcie zagadkowe narzędzia z drze­wa, żelaza, kości i fiszbinu, których użytek rybakom tylko i żeglarzom wiadomy.

Wszędzie pełno koszów, koszyków, be­czułek i wanienek. Wszędzie też stoją kubły z wodą morską, z których przekupień co chwila czerpie i zlewa obficie swe żywe, lub ledwie żywe zapasy.

Gdy idę wzdłuż stołów i przyglądam się temu rojowisku wszelkiego rodzaju stworzeń

pletwiastych,\. małż., mięczaków i skorupia­ków, otchłań morska uchyla przedemną rą­bek kryjącej ją tajemnicy...

Przyroda zrobiła z morza ciemne i oczom ludzkim schowane laboratoryum, w którem, wodze puszczając fantazyi, ^przygotowywa^> najdziwaczniejsze i najwstrętniejsze swe twory.

Częstokroć, przyglądać się im jest już stwierdzeniem odwagi; brać je do ręki, to prawie bohaterstwo—cóż dopiero na stole za­stawiać i za pokarm używać!

W koszach, aż po brzegi napchanych, roją się obrzydłe, siarkowo-żółte i trupio-zie- lone kraby, głucho chrzęszcząc i milionem nóg poruszając. Gdy który z tłoku na wierzch się wydostanie, biega po skorupach towarzyszów liniami krzywemi, kierując się nie naprzód ani w tył, lecz na bok. Nawet chód tego stworzenia jest potwornym Krab, rzec można, chodzi zezem.

Na płaskich podstawach leżą równie wstrętne canocchie, stworzenia niewielkie, środkujące pomiędzy świeżo wylęgłym rakiem a<^stonogą.^ Te znów co chwila wyprężają się i do góry podskakują, jak sprężyki. Chorobliwie blade ¡^przezroczyste,\nawet gdy piszę o nich, sprawiają mi obrzydzenie. .

Pedocchi, w skorupach czarniawych zam­knięte, podobne są bliźniaczo ^lo zwykłych małż^jakie przepełniają u.nas kałuże i rzecz­ki błotniste. Są one tu pożywieniem bardzo rozpowszechnionem. W każdej jadalni spo­tyka się na liście potraw: risotto eon pedoc­chi i zuppa di pedocchi. Mam też podejrze­nie, że to, co się w drugorzędnych zakła­dach podaje pod mianem brodo consumato, a co ma być esencyonalnym rosołem z naj­lepszego mięsa, bywa często wyciągiem z tych szpetnych ale tanich mięczaków.

Cóż powiem o atramentnicach? Prześla­dują tu one przybysza nietylko na targowisku, lecz i wprzejściu przez każdą niemal uliczkę. Sprzedają je żywe i gotowane. Te ostatnie roznoszone są po mieście przez oddzielnych przekupniów na ogromnych, zielonych misach. Mięczaki te gołe, brzuchate, blado-cieliste, i wywijające pękiem długich macek, mogą nietylko sprawić niesmak, lecz i przestraszyć. Dziecko polskie uciekłoby od nich z krzy­kiem. A jednak, przy nadzwyczaj obfitym połowie stanowią one niemal chleb powszedni biedniejszej ludności.

Atramentnice mniejsze nazywają tu cale (skrócone calamarie). Gdy sprzedawca ich

wola w szybkiem tempie: cale-cale-cale-cale- cale, sprawia to wrażenie, jakby sobie gardło płukał. Sztuki większe, dochodzące niekiedy rozmiarów młodego kurczęcia, zowią w dya- lekcie weneckim zeppe (właściwie seppie).

Nie brak i ostryg — te wszakże nie cie­szą się u smakoszów dobrą opinią. Z dwóch gatunków, poławianych w Adryatyku, lepsze są mniejsze, zgoła nawet małe, które tu na­zywają cape sante. W byle tratorii, a na­wet fiascheierii, raczą się tym przysmakiem ludzie mniej zamożni i mniej też wybredni.

Pomiędzy rybami wielka rozmaitość. Są wszelkich rozmiarów, wszelkiego kształtu, wszelkiej barwy.

Płaskie, porcelanowo-białe, do deszczułek podobne sfoglie, zdają się być połówkami tylko ryby,^na plask przekrajanej.

Na marmurowych płytach piętrzą się sterty mniejszych i większych sardynek, oraz sardeli; w wanienkach, pełnych wody, prze­wijają się czarne, splątane kłęby, morskie węgorze; dalej znów trzepoczą się w słonej wodzie różowe łososie ¡•Cflądry o barwach jaskrawych..^

Nie podejmuję się opisywać wszystkich gatunków ryb, w jakie obfituje Pescheria.

Trzeba być na to lepszym, niż ja, ryboznaw- cą. Ale i ten nie połapałby się może w tem mnóstwie odmian, które częstokroć, przy tym samym kształć" ’ ¿nią się je-

O! bo w ojczyźnie Tycyanów i Pawłów z Werony, i przyroda świetną jest kolorystką. Na umalowanie morskich stworzeń spotrzcbo- wała całą tęczę i wszystkie możliwe jej kom- binacye. Rajskie ptaki i kolibry nie błyszczą -¿Ctyloma olśniewającemi barwami,^le ich mieni się na organicznych tworach, zamieszkujących głębie Adryatyku. Wyławiane zeń konchy iść mogą o lepsze z wencckiemi^iiozajkami i florencką majoliką, a na rybach, <^mięcza- kach^s-i zwierzokrzewacli</migocą 'kolory, ja­kich nie mają ani „Assunta,” ani „Gody w Kanie galilejskiej”...

Mała już tylko liczba kupujących snuje się po halli. Kilku obdartusów zbiera skoru­py od ostryg, napychając niemi kieszenie. Przekupnie — wszyscy prawie w czerwonych, kratkowanych kaftanach, niebieskich spodniach i czapkach okrągłych^ bez daszków — nie mając z kim innym, kłócą się pomiędzy so­bą^ Nie upieram się zresztą przy tem twier­dzeniu. Może to nie kłótnia, może to jak-

dyni^ kolorem

3S

8

najbardziej przyjacielska rozmowa? Jest to już właściwością włochów, żc nawet gdy so­bie prawią uprzejmości, przybierają taki glos i takie miny, jakby się wzajem pozarzynać chcieli...

Na niskim, drewnianym stoliku, tuż przy kanale, rybak jeden oprawia wielkie rasse („płaszcze”). Robi to szybko i ze zręczno­ścią nadzwyczajną. Jedną ręką przytrzymuje ogromne, rozpłaszczone cielsko ryby, a dru­gą, w której miga mały, ostry nożyk, wy­prawa wnętrzności i rzuca je do stojącego obok kosza. Potem chwyta toporek, rozrą- buje rybę na kawałki i kawałki te w innym koszu symetrycznie układa.

Nasi kucharze i nasze kucharki iśćby do niego na naukę powinni. Ba! posłałbym tam nawet niejednego... chirurga.

Z odpadkami, które przy upałach włos­kich grożą szybkim rozkładem, radzą tu so­bie bardzo łatwo. Rzucają je na pożarcie kotom. W tym celu cala armia tych nie­wiernych przyjaciół człowieka (w przeciwsta-

nymi) uwija się na dac

wań, przylegających do targu.

Koty weneckie to istne tygrysięta. Są

wieniu do psów, które

między niemi wielkie i spasione bestye, któ­re nie miauczą, ale beczą, nie drapią, ale roz­szarpują, i których mruk jest prawie rykiem. Gdy biegną c waleni </po drzewnianym daszku, ugina się on pod niemi .i dudni. Piękne oka­zy kociego rodu wychowują odźwierne pa­ryskie, daleko wszakże tamtym wymuskanym, łaszącym się i układnie fałszywym wykwin- tnisiom do tych dzikusów i rozbójników. Pa­ryskie koty to woniejący piżmem mignon o- wie; koty weneckie to obryzgane krwią kon- dotyery.

Gdy są głodne, rzucają się łapczywie na żer i staczają o niego bójki zażarte. Ślady utarczek noszą na sobie. Ten ma^/ślepie pa­zurem towarzysza wydartej tamten uszy w strzępach, ówf sierścią karku wyszarpnię­tą; ostatni wreszcie kuleje, bo mu łapę w walce o byt przegryziono...

Ale ja trafiłem na chwilę, gdy już ta cała czereda miała brzuchy potężnie wyłado­wane. Rude, plamiaste, pręgowane i cent- kowane potwory trawiły i drzemały, wyle­gując się nieruchomo na słońcu. Na słońcu mówię, choć to dziwnie brzmi tutaj, gdzie każda żywa istota—prócz jaszczurki — szuka

przedewszystkiem cienia. Kotom jednak zaw­sze zimno.

jeden z przekupniów rzucił na dach jeli­ta świeżo rozplatanego płaszcza. Dwa tylko czy trzy kociska wstały i przyszły do nich ociężale. Najpierw zębami rozwlekły je po dachu, a potem dopiero pożarły, nie^śpiesząc się,xjakby czyniły to bardziej przez grze­czność, niż z potrzeby.

Za jelitami poleciał wielki, nieświeży krab. Nie spojrzały nań nawet. Ale do­strzegł go przyczajony za węglem jakiś ma- tus postronny, do stowarzyszenia nie zapisa­ny, a zapadłością boków stwierdzający głód wielki. Wyskoczył on szybko z ukrycia, po­chwycił kraba w zęby i jąl z nim uciekać. Zrobił się wówczas alarm. Wszystkie koty porwały się z miejsc i z wrzaskiem okro­pnym rzuciły za intruzem. Smyrgnął on, nie puszczając zdobyczy, na ganek^maurytańskH, i wpadł do wnętrza rudery przez wybite okno. Wnet zakotłowało się na ganku i ca­ła czereda, w susach szalonych, zniknęła za nim w czarnej czeluści...

A halla przyjęła to widowisko potężnym wybuchem śmiechu.

Tak wygląda wielka Pescheria.

VPomniejsze targi ryb obywają się bez żelaznych sklepień \i stołów marmurowych. Dla ludu prostego przeznaczone, proste też mają urządzenie.

Jeden z nich mieści się w dzielnicy ży­dowskiej, przy kanale Canareggio, obok mo­stu tegoż samego nazwiska. Dość długim szeregiem wyciągają się tu wzdłuż pobrzeża stragany, które kawał płótna żaglowego na­krywa gdzieniegdzie przed deszczem i słońcem. Na straganach, obok nich i pod niemi stoją kosze, kubły, beczułki i wanienki. Przeku­pnie sę czarniejsi, chudsi i krzykliwsi, niż w środku miasta; z pod rozpiętych kaftanów widać im przytem daleko więcej nagiego, brudno-oliwkowego ciała...

Sprzedaje się tu wszystko, co stanowi podstawę kuchni ludowej, a więc: kraby, atramentnice, stonogi morskie, ślimaki i prze­różne rodzaje drobnych rybek—zielonych, ró­żowych, modrych. A jaki zapał ożywia sprzedawcę i kupującego! Gdy' patrzysz na nich z boku, przysiągłbyś, że to śmiertelni wrogowie, którzy przez pół wieku ścigając się daremnie, tu się dziś wreszcie zdybali...

Jeden naprzykład z przekupniów, chudy wyrostek w czerwonym filcowym grzybku na

głowie, z włosami szuwaksowej czarności, a szyją, niewiele od nich bielszą, krzyczy i pomstuje na zgrzybiałą, stuletnią może, ży­dówkę. Starowina ze swojej też strony krzy­czy i pomstuje na przekupnia. Jemu latają ^białka oczów^jej żółtka; on szczerzy zdrowe, białe zęby, ona grozi czarnemi, spróchniałe­mu <0 co im idzie? .^) garstkę stonóg mor­skich, które leżą na wadze i do których ży­dówka chce dołożyć koniecznie jedną jeszcze sztukę, przekupień zaś na to nie pozwala.

I nie dobili targu. Ona odchodzi ¿do in­nego straganu,^- on wciąż jeszcze hałasuje, uspokoić się nie mogąc. Szczęściem, zaszło przy straganie nowe zdarzenie, które animusz jego w inną odwraca stronę, jakiś włoch wyznania mojżeszowego kupił^twierć kilcA^ar- dynek i żąda, ab}' mu je w papier zawi­nięto...

Przekupień aż podskakuje z oburzenia.

W papier? — wola chrypliwie, stając się czerwieńszym od swego kapelusza—zape­wne w dziennik? w gazetę?

Tak — odpowiada spokojnie tamten, nie dostrzegając w tem widocznie przestęp­stwa kryminalnego.

Słyszycie, ludzie?—wybucha przeku­

pień, zwracając się do tłumu obdartusów. Siniorowi zachciało się polityki! Sinior przy­szedł na Cannareggio po politykę! Gazet mu potrzeba! Do każdej sardynki trzeba mu dołożyć gazetę! Pewnie do każdej inną! Ale jaką? Hej! jest tam kto, co zna polityczne opinie siniora? Może trzyma z królem, a mo­że z papieżem? Może jest irredentystą, a mo­że kocha Austryę? Kto go wie! Człowiek jest dziwny: sardynki kupuje, a żąda gazety! Pewnie w kiosku z gazetami będzie ryb żą­dał! Daj mi Buże zawsze takich siniorów! Zbogacilbym się prędko! Oj!...

Monolog ten wybiega mu z ust z szyb­kością wezbranego potoku. Wygłaszając go, wprawia w ruch gwałtowny nie tylko język, ale także oczy, policzki, głowę, ramiona, rę­ce i nogi. Rzuca sią cały, jak w tańcu świę­tego Wita. Kończy zaś sprawę w sposób zgoła nieprzewidziany. Korzystając z tego, że mieszczanin, aby obetrzeć spocone czoło, zdjął z głowy kapelusz, ciska mu weń nie­szczęsne sardynki i odwraca się szybko w in­ną stronę.

Izraelita oburza się i chce z kolei krzyk podnieść, ale śmiech tłumu i krzyki: „bravo Gianif/przekonywają go,\^że sprawę prze-

y

gral. Z rezygnacyą więc przesypuje ryby z kapelusza do chustki i odchodzi — przepro­wadzany gwizdaniem uliczników...

Co za twarze dostrzega się w tłumie, oblegającym stragany! Nie zapomnę ich dłu­go—może nigdy. Ktoby chciał malować noc Walpurgii, tu znajdzie wzory nieocenione. Oczy osadzone na wierzchu, jak u karpia, lub żaby; policzki zmięte i obwisające na- ksztalt świeżo wypróżnionego worka; nosy podobne dziobom''pelikanów i sępów-łomigna- tów; usta, raz ważkie, jak blizna po cięciu szabli, to znowu po murzyńsku grube i wy­winięte, a zawsze oszpecone skrzywieniem szatańskiem: włosy pokręcone, jak na bara­nie, lub w strąkach spadające na plecy, cera wreszcie przedstawiająca ^vszystkie odcienia^ bistru, od żóltawo-brunatnego aż do takiego, jaki ma kawa mielona — wszystko to napra- sza się pod energiczny pendzel artysty, w ro­dzaju Callota, Inb Chełmońskiego.

Tej Wenecyi, na krańce miasta ode­pchniętej, nic widują zwykli turyści. Niepo­dobna ona do swego czoła, które wita gości Bazyliką, Prokuracyami i tłumem pięknych gondolierów, jak niepodobne są łapy pawia do jego ogona.

A nie sama nędza uczyniła z tych ko­biet wiedźmy, a z tych mężczyzn ironię lu­dzkiego typu. Bywa i ona nieprzyjaciółką plastycznego piękna, rasy jednak z gruntu szlachetnej, jak naprzykład rzymska, lub nie­które wschodnie, nigdy całkowicie zbezkształ- tnić nie potrafi. Tu, w tym mrocznym za­kątku, gdzie nawet woda kanałów atramen­tową się zdaje, a włoski lazur przypomina wypłowiałą szmatę z tandety, patrzący do- rozumiewa się czegoś innego: śladów klątwy czyjejś—boskiej, lub społecznej...

Gondola, signorl gondola & pronta\

W samą porę przybywasz, zuchu. Bierz mnie stąd czemprędzej. Jedźmy na szeroką przestrzeń Canalasza, gdzie wspomnienia Dandolów, Malipierich, Foscarich i Contari- nich znów mi duszę uroczyście nastroją.

Ale wprzód jeszcze potrzeba oddać spra­wiedliwość skrzywdzonemu niesłusznie —- stok- fiszowi.

Wymieniając dary morza zapomniałem

o nim, należy mu się zaś wśród nich miejsce pierwszorzędne. Rozmnożyła go przyroda nakształt biblijnego chleba na puszczy i uczy­niła opatrznością biedaków. Nie obroni on

<

może przed śmiercią z wycieńczenia, ale uezu- cie głodu skutecznie zaspokoi—lub oszuka..

Gdy się idzie brzegiem ustronnego kana­łu, przez puste, bezludne fondameuta, po­sępną ciszę przerywa tam zwykle rytmiczny odgłos tępych a szybkich uderzeń, przypomi­nający pranie bielizny kijanką. Po rozejrze­niu się, widać dwóch ludzi, którzy położyw­szy na klocku coś białego, biją weń kolejno drewnianemi miotami. 1'em czemś jest wła­śnie—stokfisz.

Uklepana w ten sposób ryba, staje się podobną do smolnej szczypy. Kilkanaście szczyp takich, razem związanych, tworzy jak- by/naręcze drzewa.^ Naręcza te leżą na zie­mi, w piasku i kurzawie, potrącane stopami przechodniów, zmęczonym za siedzenie służące i wogóle tak mało szanowane, jakby były naprawdę-—drzewem.

Owszem, drzewo większego od nich do­znaje poszanowania.

Widziałem raz barkę, wiozącą pospołu wiązki chrustu i^stokfiszaA^ Gdy przybito do brzegu, przewoźnicy wynosili chrust w ręku, składając go ostrożnie na rozpostartej płach­cie, jednocześnie zaś lekceważona bciccala wy­rzucana była wprost ze statku na wybrzeże.

Nie trzeba bowiem zapominać, iż rzec/, dzieje się w miejscu, kędy łatwiej o arcy­dzieło Tycyana, niż o sążeń sośniny i gdzie gospodyni pewna, zapytana przezemnie ja­kiem drzewem opala ^kominek w salonie, od­rzekła z powagą:

Migdałowem, brzoskwiniowem, oli- wnein...

Rozumie się, że w mieście, tak dostatnio zaopatrywanem przez morze, ryby stanowić} podstawę kuchni nic tylko biedaków. W isto­cie, na wszystkich stolach pojawiają się one w obfitości.;- Jadłospisy w pierwszorzędnych risłoranti przeładowane są potrawami rybne- mi. Jakichże się tam gatunków nie jada!... i w jakiej przyprawie!

Okoliczność ta była raz nawet powodem, żem się przekonał, jako jestem człowiekiem bez serca...

Ale tu potrzebny—nawias.

Pani X., warszawianka, osoba bardzo subtelnych nerwów i bardzo tkliwego uspo­sobienia, jest wielką miłośniczką złotych ry­bek. W salonie jej miejsce naczelne zajmuje olbrzymie i nader kosztowne akwaryum, na­pełnione wyłącznie temi zwinnemi stworzon­kami.

Nie uwierzysz pan czem one są dla mnie—mówiła raz, pokazując mi swoje fawo­rytki (bez dwuznaczników!). — Kiedy patrzę na ich niewinne figle, na ich zgrabne ruchy,

,/na ich oczki 'Rozumne, zjadłabym je z mi­łości!...

Hm—zauważyłem w roztargnieniu— usmażone na świeżem maśle, z cytryną, lub też aux fines herbes, mogłyby być wcale smaczne...

Po tej mojej uwadze nastąpiła chwila bardzo przykrego milczenia, które przerwała wreszcie pani X., mówiąc sucho:.

Ü! ja oddawna j u ż o dej r ze w ałam ,^> że pan jesteś człowiekiem bez serca!...

Otóż teraz w Wenecyi, podejrzenia te stały się pewnikiem. Jestem, niestety, czło­wiekiem bez serca, jadłem bowiem złote ryb­ki, a przynajmniej ich bardzo blizkie morskie kuzynki, smażone na świeżem maśle, aux fi­nes herbes. Połowa odpowiedzialności za to barbarzyństwo niech spadnie na Quadrie’go, jadłodawcę z placu św. Marka, on to bowiem skusił mię do tego swem przewybornic przy- rządzonem fritto misto.

O podobne nadzwyczajności łatwo tu bardzo; trudno natomiast o rzecz tak zwy­

czajną jak śledź — jak ten nasz poczciwy „śledzik,” bez którego nie rozumiemy prawi­dłowego obiadu. Ach! nie zapomnę nigdy wjrrazu osłupienia, jaki odmalował się na twarzy weneckiego garsona, gdy^warszawialD’ pewien, łyknąwszy przed obiadem (pierwsza osobliwość) koniaku, zażądał na przekąskę:

Un pezso di aringa di posta... (ka­wałek śledzia pocztowego)...

Biednemu chłopcu w głowie nie mogło się pomieścić, jak mogą śledzie jeździć pocz­tą, i jak może człowiek przyzwoity żądać „kawałka" ryby — tak właśnie, jakby żądał ^kawałka kartofla,\lub,^kawałka wykałaczki.

Po rybach, mięczakach i skorupiakach, najcenniejszym darem morza są dla wenecya- nina—muszle.

Tu przypomina mi się, com słyszał nie- gd}rś od starego ogrodnika Michała, eks-le- gionisty, który na wriele lat przedemną nie tylko był w „Wenedyku,” ale widział nawet Rzym, „Medalion" i jakiś, Boże odpuść, „Na- pluj," czy coś podobnego...

Otóż Michał powtarzał często:

Takiemu ‘witelianowi to dobrze. Zła­pie se w morzu dużego ślimaka, mięso zeżre,

skorupę sprzeda, i kontent. Ma odrazu, pa­nie święty, i wikt i gotówkę.

Muszle wyławiane w Adryatyku naleią do najpiękniejszych. Gra na nich tyle barw, co w oknie kolorowem starej gotyckiej świą­tyni. A i kształtami najosobliwszemi w po­dziw i zachwyt wprawiają.

Głownem targowiskiem na muszle jest

Lido.

Zaledwieś postawił stopę na tym „ka­wałku raju ziemskiego,” opadają cię sprze­dawcy konch, gwiazd morskich i przeróż­nych zwierzokrzewów. Gdyś towarem ich wzgardził, ciągną cię dalej, ku kramom za­sobniejszym, kędy błyszczą w słońcu muszle olbrzymie, wspaniale, bogate, podobne zdała do porcelanowych pater i wazonów. Cena ich kilkudziesięciu lirów dosięga. Jeśli ci je­dnak chodzi tylko o pamiątkę, możesz i za kilka soldów nabyć parę ładnych Stelle di tnare albo occhi di Lido. Te ostatnie zo- wią tu także occhi di santa Lucia. Świętej wcale to nie pochlebia, muszelki te bowiem są—czerwone...

Lido ofiaruje muszle w tym stanie, w ja­kim wyszły z łona morskiego; na placu Mar­ka jednak i w Mer cerie* ach, sprzedają się

one z „ulepszeniami" i „upiększeniami,” któ­rych doskonała ręka człowieka. O! bo czło­wiek niezmiernie lubi udoskonalać twory bo­skie! Naturalne barwy konch zastąpione tam są malowidłami olejnemi, zamiast zaś przyro­dzonych mieszkań mięczaków widzimy: pu­dełka, koszyki, portmonetki, kubki, szkatułki, a nawet—tabakierki.

Widok tych ostatnich zniewala do po­wiedzenia geniuszowi cywilizacyjnemu:

Na zdrowie!...

VIL

GMÎtpiNI PüBLiei.

: 8

9

Szatan wszczepił w pierś człowieka jedno uczucie, z którem nigdy on już w tem życiu nie będzie zupełnie szczęśliwy.

Uczuciem tem: wieczyste pożądanie cze­goś innego.

Człowiekowi nigdy nie wystarcza to, co posiada. W mieście marzy o wsi, na wsi wzdycha do miasta. Zima każe mu żałować lata; przy skwarach letnich ileż razy przy­chodzi mu pożądać zinry! Wśród mgły war­szawskiej nęcą go włoskie błękity; z pod błę­kitów włoskich leciałby na ptasich skrzydłach pod zamglone swego miasta niebo.

Tę opaczność natury ludzkiej sprawdzi­łem dnia pewnego na sobie. Marmury/mo- zaiki^- złocenia, bronzy, kryształy, posągów hufce i obrazów szeregi, spowszedniały mi dnia tego i zbrzydły. Nasyciłem się tem wszystkiem do przesytu. I opanowała mię

nagle gwałtowna potrzeba ujrzenia, doświad­czenia, odczucia i wchłonienia w siebie—cze­goś innego.

Za kawał ziemi takiej, jaka wyszła z rąk Boga, to jest zamiast płyt marmurowych po­krytej włosami zielonemi traw polnych, od­dałbym byl chętnie nawet to cacko filigrano­we, do rozmiarów pałacu wyolbrzymione, które się zowie Ca’d’oro.

Rozsadzało mi piersi pożądanie drzew, krzaków, darniny, ptactwa, które po gałę­ziach skacze, owadów, które słupem wirują­cym wznoszą się nad ziemią, swobodnych od­dechów wiatru, od których w koronie drze­wnej gwary powstają i jęki, kończące się liści ulewą.

Wprawdzie na samym końcu Canalazza, już po za świstami i rykami dworca kolejo­wego, widywałem czarne, ciemnozielone i oliw­kowe wierzchołki cyprysów, pinij i kasztanów włoskich, wychylających się z po za czerwo­nego, gotyckiemi wieżyczkami najeżonego muru; objaśniono mię jednak, że to park ksią­żęcy, do którego chudopacholska stopa wstę­pu nie znajdzie.

Kiedyindziej, ¿w ciasnej gardzieli jakie­goś rio, pędzącemu szybko pod żałobnym

baldachimem gondoli, błysnął na chwilę, przez uchyloną wypadkiem furtkę, czy też</wskróś wązkiej w starym murze szczeliny, kwadrat rozkosznej zieloności, zwiastujący istnienie świeżego w zakątku tym wirydarzyka—ale zjawisko to gasło szybko, pozostawiając po sobie tylko żal i gwałtowniejsze jeszcze, bo podrażnione, pragnienie...

</]^przyszło_ do tego, że ^»panowała mię nostalgia, i przed oczyma snuć mi się poczę­ły majaki. ¿Woda laguny^ wydawała mi się chwilami łąką zieloną, uwijające się po niej statki żerującemi przepiórkami, a gdym w ga- leryi obrazów zapatrzył się na płótno Tinto- retta, lub Tycyana, to wszystkie barwy go­rące: purpura, złoto, zieleń żółtawa i różo- wawy fiolet, zlewały się przed moim wzro­kiem w jeden jaskrawy obraz: zachodu słoń­ca na wsi. Dostrzegałem niemal długie, drżą­ce cienie sosen i dębów, dostrzegałem ruch chmurek na błękicie—ba, dolatywał mię pra­wie ryk krów, wracających z pastwiska i pę­dzonych do owczarni baranów. Obecność snu­jących się dokoła z czerwonemi guide a.m\ niemek i anglików, dziwnie ostatnie to złu­dzenie potęgowała.

Nie wiedziałem jeszcze wówczas, że tuż

obok kamiennej Wenecyi wyrastają, z morza wysepki, z których każda slużyćby mogła za scenę do ponownego odegrania rajskiej kro- tochwili w jednym akcie, z Adamem, Ewą i wężem, jako osobami działającemi.

Lido nic zaspakajało mię. Krzykliwi przekupnie muszel, kawiarnie z „garsonami” we frakach, rozlewającymi café nero w por­celanowe kubki, budynek kąpielowy będący najpospolitszą w świecie jadalnią, elegantki w modnych strojach, łowiące w morzu kraby, a na lądzie konkurentów, wreszcie na ukoro­nowanie wszystkiego: tramwaj przebiegający nieustannie wysepkę z jednego końca w dru­gi i pyszniący się swym chudym koniem (je­dynym co prawda w Wenecyi), niby osobliwo­ścią nad osobliwościami — wszystko to odzie­rało w moich oczach^tę ustroń,V^tak poe­tyczną ongi, z całego uroku sielskości.

Byłem więc wśród wszystkich cudów dłuta i pendzla, w jakie obfituje Wenecya, łaknący i zemdlony, niby Hagara na pusz­czy—i wyprowadził mię dopiero z tego stanu znajomy gondolier, krzyknąwszy mi raz w sa­mo ucho na Piazzetta, przy skwarze wysu­szającym wodę w kanałach, a mózg w cza­szkach:

Ai Giardini publici, signor\ — va- bene?

Do ogrodów? Więc tu są ogrody? Ależ tak, tak, niezawodnie! Jedźmy, mój Tomma- so; jedźmy do tych ogrodów zaraz, natych­miast, nie tracąc jednej sekundy!

Niebawem też czarny łabędź rozwinął skrzydła — czyli, mówiąc poprostu, gondola odbiła od brzegu i wiatr—wiatr włoski, który całuje, pieści, aromatami opływa i wianiem niewidzialnych wachlarzy łagodnie chłodzi,— począł mi studzić twarz rozpaloną i mózgowi spokojniejsze napędzać myśli.

Płyniemy wzdłuż Riva dei Schiavoni, które jest, jakby płotem z pałaców łukowato zatoczonym, zwężającym się stopniowo i roz­tapiającym wreszcie w błękicie i zieloności. Zieloność ta podobna jest do dużego pęku liści, związanych różową, wypłowiałą wstą­żeczka. Bukiet ów to właśnie Giardini pu­blici, a wstążeczka — nizki, ^ceglany murek, opasujący je od strony piorza.

Gondola przewija się między okrętami, jak mała rybka pomiędzy stadem wielory­bów. Jednemu z wielkich, czarnych, osmolo­nych statków rozpłatano bok, z którego po desce pochyłej spływają nieustannie olbrzy­

mie krwi spickłcj kawały. Statek ma na przedzie wypisane imię Liverpool, a owa krew jest węglem kamiennym, którym napeł­niają małe, płaskie, do śledzi podobne łodzie. Zgiełk tu straszny, klątwy na górze, klątwy na dole, a ^od chwali do chwjl£i>ryla węgla źle wymierzona wpada w wodę i obryzguje przewoźników, miotających się, złych, stra­sznych...

Rząd pałaców towarzyszący nam wciąż z lewej strony kończy się przy ponte della Veneta Marina. Od wykwintu artystyczne- go^maurytańsko-gotyckidAganków, pomarań­czowych markiz i werend ^szkarlatnemi smu­gami pręgowanych, wpadamy odrazu w bru­dną prozę ¿warsztatu, ^pomiędzy okopcone ru­dery z wybitemi szybami, z po za których rozlega się huk miliona młotów i głuche, do pomruku gniewnego podobne, kól rozpędo­wych dudnienie.

W tych budynkach, czarnych od sadzy, buchających dymem kamiennego węgla, po­nurych, złowrogich, mrocznych, mieszczą się warsztaty okrętowe. Nawet ziemia tu czarna, bo z pyłem węglowym napoly zmieszana; nawet niebo popielate; bo je chmury dymu wieczyście przesłaniają. Bosonogie dzieciaki

bawią się na wybrzeżu, majstrując coś z ka­wałków blachy, desek i płótna żaglowego. Pewnie to będzie nowy model łodzi pan­cernej.

Zaraz za tem piekłem, wita nas rząd do mów, z gankami najosobli\vszemi,<jakie mi kiedykolwiek widzieć się zdarzyło^ Domy, rozumie się, stoją po kostki w morzu; nie poprzestając wszakże na tem, pobudowały sobie coś nakształt ogródków wiszących, wprost na fali. Ogródki te zielenią się na gankach, ganki zaś wsparte są na potężnych palach, wbitych w dno morskie. Kiedy go­spodarz domu wyjdzie do ogródka takiego na siestę i zasiądzie pod kopułą rozpiętego na kratkach winogradu, <Cpomiędzy donicą kwitnącej pomarańczy>i wyrastającym zna­miennego wazonu\rtoesem, kołysze go do po­obiedniej drzemki rytmiczny szum morza; a kiedy w noc 'gwiaździstą^zechce na swym ganku pomarzyć, widzi jedną otchłań nad głową, a drugą pod stopami i wyobraża so­bie, że jest punktem, zawieszonym w samym środku olbrzymiej bani kryształowej, złotemi światłami posianej.

W tej chwili Tommaso gwałtownie skrę­cił w lewo i wprost z szeroko rozlanej lagu­

ny, wepchnął dziób swego statku w szyję (A'ązkicgo kanaliku^ którego wodę barwiły na czerwono i niebiesko odpływy niedalekiej ^farbiaruiJ^

Byliśmy u kresu. Wyskoczyłem na brzeg i po chwili stałem przy Ar co trionfale, to jest: wysokiej, poważnej, w stylu pseudo- klasycznym bramie, wiodącej do publicznego ogrodu.

Pierwszą rzeczą, którą spotyka tu oko, jest piramida z głazów, na której szczycie stoi mąż bronzowy, w krótkim, na ramiona zarzuconym płaszczu. Poniżej, na płaskim złomie skały, spoczywa lew—również bronzo­wy. Obchodzę oryginalny monument dokoła i ze strony przeciwnej spostrzegam jedną jeszcze postać: młodego, smukłego chłopca, w żuawskich szarawarach, bluzie paskiem ściągniętej, przekrzywionem zawadyacko kepiy z karabinem w ręku i oczyma czujnie w prze­strzeń wypatrzonemi. Pospołu z lwem strze­że on wodza, a raczej honory wojskowe mu czyni.

Rzadko się widzi tyle życia, ruchu i na­miętności zaklętych w metal i kamień.

Tylko król pustyni niepodobny jest do owych lwów, które w bazylice Św. Marka,

wedle słów Konopnickiej, „po marmurach ry­czą.” Osowiał jakoś, wychudł, zmarniał.

O tern, by komu królować, ani już myśli; jedyną jego troską: pokazywać samego siebie cudzoziemcom za pieniądze i mieć obfitość „ścierwa naszego powszedniego.”

Może przyznałby się do tego lwa ewan­gelista, przed którym, niby wytresowany pu­del niemieckiego bursza, trzyma kartę ze sło­wami: Pax tibi, Marce — ale wyparliby się go z pewnością: Dandolo, Pisani, Mocenigo, Loredan i ten ostatni, ale godny stać między pierwszymi, który nosił symboliczne imię Da­niela...

Dzisiejszy lew wenecki nie na pustyni się rodził, ale za kratą zwierzyńca, skąd też płynie osowiałość jego i pokora. Jeszcze przy monumencie Wiktora Emanuela na Riva prze­bija się w nim afrykańskiego temperamentu nieco, tu jednak, wśród tych drzew wymu­skanych, o jedwabnej korze i aksamitnych liściach, ani grzywą potrząsa, ani chwostem po bokach smaga, ani iskrami za<slepiówjk ■ strzela, jeno łapy przed siebie wysunął, łeb wielki na nich oparł i leży, jak pies waru-

jw

Usypia go może jednostajne^zemranie liści,

które szepcą tak cicho, jak przytuleni do siebie kochankowie, i ciszej jeszcze: jak po­chylający się nad łóżkiem chorego dziecka rodzice. Cieplarniane to wszystko drzewa, nazbyt ładne, a za to niedość piękne, stoso­wne na dekorac}rę wesołej operetki, na wi­nietę do „Dekainc-rona," na tło dla poślubne­go romansu arystokratycznej pary angiel­skiej — ale dla człowieka z północy za gład­kie, za zielone, za słodkie, niby wszystkie owe „sałaty” i „blamanże," tak wstrętne ongi podniebieniu Reja i Wacława z Potoka.

W mieście cicho — tu ciszej jeszcze. Prócz szeptu drzew, łagodniejszego niż sze­lest przesuwanego po atlasie pióra, słychać dwa tylko głosy: stłumiony grzmot morza i ptaszęce świegotanie dzieci, przyglądających się klatce z kangurami.

Morze słyszy się tu i czuje wszędzie. Przypomina ono obecność swą nieustannie, jakby dowieść pragnęło, że jest gospodarzem domu, oraz władcą i panem jedynym. I^miech dziecięcjKrównież wszędzie dolata. Ten zno­wu jest „arką przymierza między dawnemi i nowemi laty.”

Całe stado dzieciaków w czerwonych,

błękitnych i białych berettinach oblega pla­cyk, opasany nizkim drucianym płotkiem. W zagrodzie tej przechadzają się uroczyście sLrusie na grubych, nagich i żylastych no­gach (młodym nńssom patrzeć na nic wzbro­niono); a ciężkie i niezgrabne kangury skaczą z końca w koniec olbrzymiemi susami.

Dzieciaki pokładają się od śmiechu, kla­szczą w ręce, podskakują i we wszystkich językach europejskich zachwyt swój wy­rażają.

Stąpając po gładko ubitej ziemi, przypo­minać sobie muszę, że jestem w ogrodzie a nie w olbrzymim, cicplarnianemi roślinami umajonym salonie. I gorąco tu, jak w cie­plarni. Wielkie drzewa rzucają wprawdzie cień, który na ziemi, białej niemal od silnego blasku, granatowo się zabarwia, cień to je­dnak malarski tylko, dający,/ piękne efekta kolorytowe, \ale nie dający ani odrobiny chłodu. Dobrze jeszcze, że choć co chwil parę nadciąga świeży powiew od morza

Pomiędzy drzewami rozsiano tu i owdzie grzędy kwiatów. Barwy ich dochodzą w słoń­cu do takiego natężenia, że.patrzący mrużyć musi oczy, by mu nie olsnęły.^ Przyczajony za posągiem malarz jakiś, na niziuchnym^ta-

boreciku^jkV literę N zgięty, usiłuje tę orgię kolorów uwięzić na płótnie. Pot spływa mu po czole, nabrzmiałe żyły pulsują silnie na skroniach, drżąca nerwowo ręka coraz ina­czej i coraz gorączkowiej miesza farby na palecie — a płótno, jak było tak jest wciąż zimne i szare. Szalony!

Chce iść o lepsze ze słońcem!

Tu 1'ycyan nawet chmurny się zdaje i oschły, a czerwono-żółte żagle łodzi rybac­kich tak się w pelnem słońcu rozpłomieniają, że do zupełnie wiernego ich odtworzenia na­leżałoby chyba farby w hutniczym piecu roztapiać. I czemże jest dzisiejszy, tak roz­krzyczany po świecie plein-air malarski, jeśli 1 nie śmiesznem i niedolężnem przedrzeźnianiem natury! jeśli nie kuszeniem się o wygranie .harmonii sfer na baranich strunach skrzypiec, ijeśli nie chęcią zamknięcia oceanu—w szklan­ce! Wymalować słońce, czyż to nie to sa­mo, co posiąść siłę twórczą przyrody? co zdobyć moc wyprowadzania z ziemi roślin, okrywania drzew kwiatami, budzenia żywo­tności w organizmach zamarłych? Wyriiało- wać słońce! To lepiej już może dać ucho posłuszne szatanowi, szepczącemu sykiem wę­żowym: Eritis sicut Deus...

Nie! Sztuka ma inne dążenia i inny też zakres. Po wszystkie wieki nie była ona i po wszystkie też wieki nie będzie niczem innem, jak tylko symbolem — symbolem zarówno myśli i uczuć, jak form maleryalnych, wido­mych. Nie odtworzy nigdy żadnej rzeczy samej w sobie, takiej, jaka jest w rzeczywi­stości — lecz przedstawi jedynie odbicie jej w naszym mózgu lub w naszem sercu, usym- bolizuje pojęcie nasze o niej, pojęcie dla je­dnych zrozumiale, dla innych — nieprzygoto­wanych—ciemne i beztreściwe.

Bo i sztuka, choć z nieba początek jej wywodzą, ziemska jest i jak wszystko ziem­skie, ułomna i ograniczona.

Mówiono mi, że dopiero we Włoszech poznam potęgę geniuszów artystycznych. Przeciwnie: jam we Włoszech dopiero prze­konał się, jak lichym, grubym i prostackim wyrobnikiem jest duch ludzki, wobec tego jedynego wielkiego artysty, któremu na imię Przyroda,—a może... Bóg?

Za wysoko jednak odleciałem od gład­kich ulic weneckiego ogrodu. Do filozofii one nie skłaniają — prędzej już do drzemki. Stwierdza to przykładem ten oto Antinous w kratkowanej koszuli, który odszedłszy nie­

co głębiej, kędy wysepka ostrym klinem wrzyna się w morze i ciemno-zielonym trój­kątem darniny puszystej przyjemnie nęci, ułożył się wygodnie, głowę na dłoni oparł i śpi — z otwartemi oczyma. Bo i poco ma je zamykać? To, co przesuwa się przed nie­mi, za najpiękniejszy sen wystarczy...

Wszystko tu zresztą ulega zwolna nie­przepartemu wpływowi senności. Senność pływa w powietrzu, szumi wśród liści, pro­mieniuje z rozpalonej ziemi, z płonącego nie­ba— czai się nawet zdradziecko w okrągłych kształtach nimf i bogiń kamiennych, których ramiona wyciągać się zdają nic rlo uścisku, lecz do poziewania...

Sprzedawca napojów gazowych i likie­rów, nalawszy ostatni kieliszek vermouth'u, czerwonej jak łosoś angielce, radzącej sobie na gorąco wedle zasady: similia siniilibus— cofnął się do wnętrza swego kiosku i — chrapie...

Młode Włochy, młoda Anglia i młode Niemcy, coraz ciszej objawiają zachwyt sko­kami kangurów wywoływany. Już jakaś ma­leńka miss, z kaskadą złotych, a jak strze­cha słomiana roztrzepanych włosów, rzuciła się zmęczona na ławeczkę—i fartuszkiem ró­

żową buzię chłodzi i wielkie oczy ociężale przymyka. Już bona niemiecka, sucha i ga­datliwa, ciągnie przemocą dwóch pyzatych malców tak rozespanych, że na piasek alei padliby chętnie i chrapnęli. Już reszta ru­chliwego, (rozświegotanego^i pełnego pstroci- zny barwnej stadka chroni się do kasyna, które na wzgórzu rozsiadło się, zalotne choć pospolite...

Dość już mam tych cieplarniano-alkowo- wych wrażeń. W piersi mej budzi się zdrze- mnięta na chwilę żądza czegoś innego. Więc siadam do łodzi Tommasa i w pół godziny później piję zimme granito u Quadri’ego— przemyśliwiając, jakby i te wrażenia zastąpić jaknajprędzej... esem inneni.

39

10

T

C est votre sambre, moussiou. Elle est bien zolie, n’est-ce pas?...

Przez ramię malutkiej pani Dalti rzuci­łem ciekawe spojrzenie w głąb komnaty, któ­ra przez czas dłuższy miała być cichą ducha mojego przystanią.

Dla tej cichości właśnie wybrałem ją z pomiędzy innych.

Hałaśliwy hotelik na Rira dei Schia- voni, gdziem dotąd mieszkał, stał mi się już nieznośnym.

Po nocach spać mi tam nie dawały se­renady gondolierów i marynarzowi którzy, ^ g £ £ wziąwszy się pod ręce, do białego dnia ta- **“* czali się po wybrzeżu, ¿wyśpiewując pieśni i< . ‘ wrzaskliwe. *

Rankiem znowu budziły mię nadpływa­jące 7. Tryestu parowce, które wprost okien moich zarzucały kotwicę, witając gród<3ożów> — rykiem potężnym.

Zaraz potem rozpoczynał się istny sabat przekupniów jarzyn i owoców.

Przybywali oni tłumnie, flotylą całą, na pękatych i suto ładownych barkach z Lido. Chioggi, Murano, Torcello i innych, wysepek otaczających Wenecyę. Każdy wychwalał swój towar, przyzywał kupujących i targo­wał się z nimi—te jednak niewinne czynności kupieckie miały wszelki pozór napaści, gwał­tu, rabunku i w ogóle jakiejś sceny bi­tewnej.,.

I sąsiadów miałem tam niespokojnych.

Z prawej strony dochodziło mię nieu­stannie ¿4ndycze gulgotanie^ dwojga głosów angielskich, widocznie poróżnionych z sobą \ usiłujących się wzajem przekrzyczeć; z le­wej słyszałem wciąż niekończący się mono­log jakiegoś Włocha bezzębnego, który od rana do nocy opowiadał sam sobie bajki, naprzemiany: śmieszne i straszne...

Zdziwienie moje było niemałe, gdym do­wiedział się następnie, że głosy angielskie na­leżą do młodej pary, która w Wenecyi spę­dza miesiąc miodowy; monologujący zaś Włoch jest poczciwym a słabym starowiną, który zabija czas odczytywaniem głośnem Don Kichota.

I jedna jeszcze rzecz wypędziła mię z „Wybrzeża niewolników”—słońce.

Odchylenie okiennic w komnatce mojej równało się wybiciu otworu w piecu hutni­czym. Potok oślepiającej jasności i żaru du­szącego wrywał się odrazu do pokoju, na- kształt fali, która tamę skruszyła. Wyjrzeć po za okno, na laguny, było już wówczas niepodobieństwem. Płonęły one, jak ocean lawy ognistej, miliony milionów iskier w gó­rę wyrzucając i grożąc olśnieniem oku, któ- reby się przed niemi nie zamknęło...

Z uciechą zatem powitałem nową siedzi­bę, w samem sercu miasta położoną, a z dwóch względów^grobowi podobną,^ bo i ciemną, i głuchą.

Pokój był dość przestronny,\o dwóch oknach i małym ganeczku, z kominkiem mar­murowym, takąż posadzką, portretami rodzin- nemi na ścianach i wielką, kołyszącą się u powały lampą czy latarnią, o wypukłych, kolorowych szybkach.

Trzecią część pokoju zajmował — sar­kofag.

We wnętrzu grobowca wydał mi się on na miejscu właściwem.

Voilà votre lit, moussiou...—zapiszcza-

la tymczasem pani Dalti. I kładąc drobną rączkę na powierzchni sarkofagu, która się pod nią elastycznie ugięła, dodała:

Il est bien moelleux, n'est-ce pas?

Ale ja nie miałem już czasu sprawdzać

tej pochwały.

Uwagę moję zajęła w stopniu wysokim gromadka gołębi, które przechadzały się swo­bodnie po posadzce, a także po kominku i stole...

Marietta, pulchna ccimeriera, towarzy­sząca swej pani, usiłowała spłoszyć zuchwałe ptaki wielką omiataczką z piór, nie udawało się to jej wszakże w zupełności. Kilka go­łębi uleciało przeze drzwi otwarte na balkon

i obsiadło żelazną jego poręcz, reszta prze­skakiwała z miejsca na miejsce, .nie myśląc

o odwrocie.

Wydało mi się to dziwnem — nie gołę­bnika bowiem poszukiwałem, lecz tego, co się zowie camera mobigliata..

Pani domu, na którą zwróciłem spojrze­nie pytające, objaśniła z uśmiechem:

To gołębie świętego Marka — niety­kalne, więc pewne siebie...

Cóż jednak aż tu je sprowadza?

Szukają swej przyjaciółki, która przed panem pokój ten zajmowała.

Zapewne Angielka? Wszystkie An­gielki przepadają za gołębiami.

Nie. Szwedka.

I czemże ona przywiązała do siebie te ptaki?

Dawała im nieustannie groch, cukier, okruszyny ciastek. .

I całusy! — wtrąciła Marietta, zaru- mieniwszy się, jak wiśnia.

Alboż gołębie znają smak całusów?

O, i jak jeszcze!

Dziewczyna po tej uwadze spoważniała nagle, i załamując tłuste a powyżej łokcia obnażone ręce, powtórzyła kilkakrotnie z we­stchnieniem:

Povera fanciiilla\... povera fan- ciulla\...

A w tejże chwili malutka i ruchliwa pa­ni Dalti posłała jej znaczące spojrzenie, któ­re mówiło:

Milcz, paplo!...

Westchnienie służącej i sygnał pani za­ciekawiły mnie.

Więc ta cudzoziemka, lubiąca gołę­bie, była młodą i nieszczęśliwą?—spytałem.

Sil 5z!-^przytaknęła^zievvczyna.

No\ no\—zaprzeczyła stara.

Zrozumiałem, że w tej chwili ciekawości

swej nie zaspokoję.

Chcąc rozejrzeć się w miejscowości, wy­szedłem na ganek. Gołębie przypatrywały mi się przez kilka chwil z uwagą, następnie roztoczywszy, bez zbytniego pośpiechu, skrzy­dła, odleciały w stronę bazyliki.

Pod stopami mcmi pluskała woda kana­łu, a plusk ten do płaczu ludzkiego dziwnie był podobny. Na zielonej fali, którą cień wysokich domów krepą popielatą nakrywał, drzemała szukająca chłodu gondola.

Po drugiej stronie, słońcem zalanej, błyszczał^maurytańskP fronton pałacu, przero­bionego na hotel.

Cofnąwszy się do pokoju, zastałem pa­nią Dalti, dającą żywe napomnienia Mariecie.

Targu o mieszkanie dobiłem prędko, po­mimo, że maleńka kobiecina postawiła mi ce­nę, wcale ze wzrostem jej nie licującą. A za­klinała się przytem obłudnie:

Ze vous sure, que ćest à bon mar- sé... Ze vous sure, que c’est pour rien...

Wychodząc, szepnąłem do Marietty, któ­ra drzwi za mną zamykała:

Cóż to było z tą cudzoziemką?

O, to cała historyaL.

Opowiesz mi ją?

Nie mogę; pani zabroniła. .

Udałem obojętnego, i biorąc za poręcz

schodów, rzekłem niedbale:

Mniejsza o to... Wcalem historyi tej nie ciekaw...

A na to Marietta:

Opowiem—ale później trochę...

Pani Dalti powiedziała prawdę: gołębię świętego Marka są nietykalne.

Ptaki te, srebrzysto-popiełate i z pozoru dość pospolite, stanowią jakby rasę odrębną

i są starą szlachtą gołębiego rodu. Jeśli wierzyć podaniu, patrycyuszowska ich rodzina liczy przeszło siedem wieków istnienia. Obdarzył nimi Wenecyą pierwszy z Dandolów (było ich czterech dożami), na pamiątkę, że przy zdobywaniu Kandyi służyły mu za posłów.

Gołębie weneckie są własnością miasta. Miasto je żywi i miasto opiekuje się niemi. Noszą też one w sztywnych szyjkach, w dziób­kach do góry zadartych i w miarowem ko­

smatych łapek dreptaniu jakieś znamię ofi- cyalne, szanowne, dygnitarskie...

Dnia pewnego, podczas mojej bytności, Wenecya zawrzała...

Dzienniki poranne przyniosły jej wiado­mość niesłychaną: Angielka jakaś pochwyciła z placu Sw. Marka gołębia i gołębicę i unio­sła je z sobą do domu.

Wprawdzie czujny (rzadko mu się to zdarza) policyant spostrzegł to świętokradz­two i przestępczynię przytrzymał, okazała mu ona jednak papier, podpisany prze syn­dyka miasta, który jej urzędownie na ten gwałt pozwalał.

Biedny syndyk (mówiąc nawiasem, jeden z najuprzejmiejszych ludzi, jakich mi się spot­kać zdarzyło), ciężko odpokutował swą dwor­skość względem poetycznej lady. Zrobiono z niego zdrajcę, przeniewiercę, faryzeusza ku­pczącego rzeczami świętemi i — co oznacza najwyższy stopień wzgardy—Austryaka. Po­łykając te wszystkie słodycze, gładził on swą siwą bródkę, misternie przystrzyżoną, ruchem niedbałym, alem widział, że białe palce jego ręki pieszczonej lekko przy tem drżały.

Co prawda, gdyby zrobiono z wyjąt­

ku powyższego regułę, plac Św. Marka nie- dlugoby się wygołębnił.

Niejedna Angielka po to tylko przyjeż­dża do Wenecyi, aby z torbą grochu w dło­ni, przyklęknąć na środku Piasetty i przez chwilę długą widzieć się nakrytą szumiącym namiotem skrzydeł głębokich, niby olbrzymią chmurą srebrzystą a ruchomą...

Wprawia ją to w ekstazę.

Blada od wzruszenia, z oczyma do po­łowy zamkniętemi, z piersią naprzód podaną, upaja się łaskotaniem licznych łapek gołę­bich, które czuje na ramionach, na plecach, na łonie. Miękkie skrzydełka muskają szyj­kę jej białą, chłodzą rozgrzane policzki, ocie­rają się o jersey obcisły i łagodnym swym szumem do marzeń miłych kołyszą.

Od chwili do chwili, bierze w usta ziar­no bursztynowe — i zaraz do warg jej różo­wych pomyka różowszy jeszcze^dziobekj^ pod którego dotknięciem dreszcz lekki przebiega panieńskie jej ciałko.

Tam, w ojczyźnie, kędy surowa Old Englcind milionem towarzyskich formułek krępuje synów7 swych i swoje córki, byłoby to bardzo, ale to bardzo niewłaściwie... Tu jest tylko: kaprysem artystycznym, dystyngo­

waną łobuzerką, czemś, co smakuje, jak zie­lone jabłko, lub kredy kawałek, pomiędzy rokiem 1'2-ym a 15-ym, pomiędzy staniczkiem z fiszbinami a prawdziwą sznurówką...

A musi należeć owa zabawa z gołębia­mi do stałych rozrywek weneckich, bo wy­tworzyła oddzielny rodzaj przemysłu: sprze­daż lejkowatych torebek papierowych z go­towanym grochem. Zaledwieś przystanął na chwilę przed drepczącemi po placu gołębiami, już z po za kilku kolumn pałacu dożów albo prokuracyi, wysuwają się głowy kędzierzawe

i ręce z owemi torebkami, do rogu obfitości podobnemi, a głosy chrapliwe kuszą cię:

Cibo per piccioni, signor\... Cibo per piccioni\...

^Fotografowie^btutejsi, spekulujący na nai­wności ludzkiej, wymyślili dwa rodzaje pa­miątek z Wenecyi, w które zaopatrują się najchętniej pospolite, a opasłe pary pruskie, bawarskie i holenderskie. Pierwszy rodzaj: fotografia, przedstawiająca pana z panią sie­dzących w gondoli i patrzących sobie czule w oczy, z wyrazem twarzy, który mówi: „Więc my doprawdy jesteśmy w Wenecyi? Ach, co za szczęście!” Rodzaj drugi: pani karmi gołębie, pan podsuwa jej torebkę

z grochem i zachęca: „Podsyp im jeszcze garstkę. Niech sobie choć raz w życiu pod­jedzą te włoskie głodomory!...”

Nic zabawniejszego nad te sentymentalne fotogramy, na których w dodatku, gondola jest prawie zawsze tekturowa i pływa po nakrytej płótnem podłodze, gołębie zaś szty­wnością swą od razu zdradzają, że były ży- wemi... dopóki ich nie wypchano.

Gołąb wenecki, rzucając się łakomie na groch, sypany mu przez cudzoziemców, do­wodzi, że jest?( obżartuchem.^ Municypalność wydziela mu codziennie porcyę pożywienia, aż nadto ptakowi przyzwoitemu wystarczają­cą. Około godziny 2-ej z południa otwiera się narożnee okno w Starych Prokuracyach ¡¿pachołkowie miejscy ^wysypują z niego istny potop grochowy na łebki i skrzydła trzepo­czących się na placu ptaków.

Mimo to, ów patrycyat gołębi, siedmio- wiekową prozapię liczący, zdaje się być wie­czyście głodnym.

W kawiarniach: Quadri’ego i Florian’a, uwija się zawsze pomiędzy stolikami groma­da gołębi, czychających na okruchy ciasta

i cukru. Nierzadko zuch skrzydlaty^siada na poręczy twego krzesła^ albo sfruwa z grzemsu

pałacowego na stolik, przy którym siedzisz. Przypomina to koleżeńską poufałość, w ja­kiej żyją wróble z emerytami w naszym ogro­dzie Saskim.

Gołębie świetego Marka są nietykalne... gdzie jednak podziewa się ich nadmiar?

Pytanie to zadawałem sobie często przy stoliku restauracyjnym, rozsmakowując się w wybornej potrawie, albo w delikatnym pa­sztecie z mięsa gołębiego, przyczem zdawało mi się, że lew, wymalowany na talerzu, a uosabiający Wenecyę, ma taką minę, jak­by się oblizywał po spałaszowaniu całego gołębnika...

Cokolwiekbądź, nie można sobie wyobra­zić prastarej stolicy dożów bez gołębi.

Czy chmurą perłową owioną bazylikę, czy nakształt wielkich płatów śniegu spadną na pozieleniałe kamienie pustego campa, czy ¿imozaikują^jsiałemi plamami szarą fasadę ko­ścioła San Moise, czy wreszcie obsiądą ^grzemsy^obu Prokuracyi i<fmroczne ich pod- cicnie^jękiem napełnią słodkim—zawsze wy­dają się niezbędnem dopełnieniem tych wszyst­kich czarodziejstw budowlanych, które bez nich nie miałyby może dzisiejszej, podrywa­jącej je ku błękitom, lotności.

Zamiast lwa, który znalazł się tu, „jak Piłat w C.redo," powinni byli Wenecyanie godłem miasta swego uczynić gołębia.

Jest to ptak kochliwy i lubieżny — jak oni; rozmiłowany w słońcu i starych budo­wlach—jak oni; zalecający się cudzoziemcom i ciągnący z nich zyski—jak oni.

W echach, dźwięczących mi ciągle w pa­mięci, a uprzytomniających całą Wenecyę, dawną i dzisiejszą, obok jęczenia dzwonów i pluskania wody w kanałach, słyszę zawsze: gruchanie gołębi...

Mówi mi ono o wymyślnym zbytku tej jedynej w świecie republiki kupców i arty­stów; o słonecznej szkole Tycyana i o bia­łych posągach Canovy; o pieszczotliwym wdzięku Wenecyanek, ich mowy i uczucia;

o miłostkach rozpasanych Aretina i o ujętej w system rozpuście Casanovy; o słodyczy wina cypryjskiego i o koronkach marmuro­wych Ca d’oro\ o Goldonim i o Gozzim...

Cała przeszłość Wenecyi jest gruchaniem gołębiem, którego słodką i rozmarzającą mo- notonność przerywa^od czasu do czasu\wrzask spadającego z góry—jastrzębia...

89

11

Marietta dotrzymała słowa.

Dotrzymała go po upływie dłuższego czasu, gdy już dostateczna ilość cukru, cze­kolady i herbaty przeszła (bez pytania: czy pozwolę?) z mojej walizki do jej kuferka.

Opowiadanie jej było bezładne, przepla­tane westchnieniami, załamywaniem rąk, przy­zywaniem Matki Boskiej i wszystkich Świę­tych. Opowiadając,^ wybiegała co chwila^na schody, zobaczyć, czy pani nic wraca, lub czy kto nie podsłuchuje. Historya była sa­ma z siebie dość smutna, sądzę jednak, że gdyby Marietta powierzała mi tajemnicę wę­glarza, który, pocałowawszy praczkę, odci­snął na jej policzku czarny plaster, byłaby równie wzruszona i równie dramatyczna...

Powtórzyć opowiadanie to dosłownie jest zupełnem niepodobieństwem. Ja sam z te­go chaosu wykrzykników, lamentów, klątw i modlitw, z trudnością zdołałem wydobyć treść właściwą. Treść tę przytaczam, nie za­ręczając jednak, czy jest historycznie wierna.

W kwietniu, czy maju, kiedy Wenecya zmienia się w marmurowy wazon do kwia­tów, a okalające ją wysepki są kadzielnica­mi, zionącemi dokoła czarowne aromaty, do

hotelu pani Dalti przybyły dwie cudzoziemki i wynajęły dwa, sąsiadujące z sobą, pokoje.

Jedna z cudzoziemek była bardzo młoda, bardzo piękna i bardzo blada; druga miała lat około pięćdziesięciu i odznaczała się oka­załą tuszą i apetytem zdumiewającym.

Młoda mówiła do starej „ciotko;” stara nazywała młodą dźwięcznem imieniem „Ella.”

Do młodej, zaraz po przybyciu, wezwa­no lekarza, który odtąd odwiedzał ją regu­larnie dwa razy na dobę.

Stara również dwa razy na dobę czyni­ła wycieczki na miasto, obchodząc wszystkie offellerie i pasticcerie i zakupując w nich wielkie ilości ciast i cukrów. Szczegół nenii jej względami cieszyły się małe ciasteczka makaronikowe, zwane amoretti, oraz cukierki, noszące obrazowe miano: ghiaja di mandorla <^żwir migdałowy).^.

Ella brała jakieś lekarstwo z 'fiaszeczki, ale zresztą zachowywała się jak osoba zupeł­nie zdrowa. Wychodziła codziennie na mia­sto sama, lub w towarzystwie ciotki, niekie­dy także z panią Dalti, lub z Mariettą. Przechadzki piesze zdawały się nudzić ją i mę­czyć. Przekładała nad nie leniwe kołysanie się w gondoli, cichą „siestę" w Giardino

reale, lub w Giardini publici, albo długie, milczące zachwyty w muzeach przed arcy­dziełami starych mistrzów malarstwa.

Ale rzeczą ze wszystkiego najmilszą by­ło dla niej: ubrać się w niebieski szlafroczek jedwabny, ubierany kremowemi koronkami. (Marietta nie zaniedbała opisać kroju szla­froczka i pokazać na palcach szerokości ko­ronek), wyjść w stroju tym na ganek i za­głębiwszy się w stojącym tam wygodnym, trzcinowym fotelu, sypać groch i cukierki nadlatującym gromadnie gołębiom.

Ptaki otaczały ją chmurą gęstą, siadały jej na kolanach, na ramionach, na głowie, pozwalały się nawet brać do ręki, głaskać i całować. Pełno ich też było zawsze w po­koju, gdzie tłukły flakony na^toalecie^. wy­wracały kałamarze pełne atramentu i rozdzio- bywały ziemię w wazonach...

Ella pozwalała im na wszystko.

A tak dobrze znały one swą przyjaciół­kę, że ile razy pojawiła się na Piassecie, zaraz kilka ich, lub kilkanaście zlatywało do niej^z grzemsów^>pałacowych.

Trzcinowy fotel nie schodził z ganku, a blada dziewczyna siadywała w nim nietyl- ko za dnia, ale także wieczorami, a nawet

nocą późną. Lekarz surowo jej tego wzbra­niał, ale ona śmiała się z lekarza, który zresztą, wedle zapewnień Marictty, był już sam przez się bardzo śmieszny.

Gołębie nie były jedynymi pieszczocha­mi Elli i nie im tylko dostawały się pocało­wania jej ust dziewiczych...

Młoda cudzoziemka miała nieustannie przy sobie owalny portrecik mężczyzny i wpa­trywała się weń calemi godzinami, cisnąc go to do ust, to do piersi i szepcąc mu słowa namiętne.

Fotogramy tegoż samego mężczyzny, różnych rozmiarów i w różnych przebraniach, ¡przystrajały jej biurko i^oaletę.^

Liczył on nie więcej nad lat trzyrdzieści, miał wyraz twarzy pewny siebie i pretensyo- nalny, oczy „omdlewające,” których wpły­wowi tak łatwo poddają się niektóre kobiety, włosy ufryzowane, duże wąsy i bródkę ma­leńką.

Nawet nie widząc jego wizerunków w przebraniu teatralnem, łatwo się poznawa­ło, że to aktor. Zarost trubadurowy obja­śniał, że aktor ten jest śpiewakiem, a mdłe spojrzenie mówiło, że ma głos tenorowy.

Już nazajutrz po sprowadzeniu się cudzo­

ziemek, wiedziano, że młodzieniec o włosach trefionych jest—narzeczonym Elli. Prócz te­go stara ciotka zwierzyda się przed panią Dalti (zwierzenie to nastąpiło w kuchni, gdzie otyła jejmość często przebywała, pilnując osobiście przyprawianych dla się smakoły­ków), że brat jej, a ojciec panny, krzywem okiem na związek ten patrzy. I nawet pe­wnie oparłby mu się, gdyby nie to, że jedy­naczka jest chorowitą i sprzeciwiać się jej nie można.

Ślub młodej pary odbyć się miał przy końcu maja, we Florencyi, dokąd właśnie po­dążała ciotka z Ellą i dokąd również przy­być miał narzeczony, znajdujący się podów­czas w Paryżu.

Stara ciotka, wdowa bezdzietna, zastę­powała siostrzenicy całą rodzinę, matka jej bowiem już nie żyła, ojca zaś więził w domu paraliż.

Florencyę wybrano z tego względu, że lekarze zalecili wątlej pannie stały pobyt we Włoszech. Powietrze włoskie miało wzmocnić jej słabe płuca, będące smutnem dziedzictwem po matce, zmarłej na suchoty.

Pobyt w Wenecyi nie by] objęty pro­gramem i wypadł zgoła niespodzianie. Ella

w drodze rozchorowała się ciężko, urządzono więc nad Adryatytciem etap tymczasowy, któ­ry jednak z woli lekarzy, niespodziewanie się przedłużał....

Z początku przychodził jeden tylko me­dyk— młody, wypachniony, zasypujący pa- cyentkę swą ^komplimentami^ i konceptami. Ten jednak, po pewnym czasie, udał bardzo zajętego i sprowadził kolegę, aby go przy chorej zastąpił. Kolega, człowiek stary już, w rudej peruce, zaczesanej w dwa niezmierne śmieszne czuby, oświadczył, że będzie odwie­dzał chorą pod tym tylko warunkiem, jeżeli tamten jej nie porzuci. Bywali więc obadwaj, a zdarzyło się nawet dwa, czy więcej razy, że wzywali do narady trzeciego.

Tymczasem Ella nie zmieniała trybu życia. Gondollierowie wozili ją po Wielkim kanale, i po kanale Orfano, i po lagunach, a czasem wyprawiali się na Lido, na Gindeccci, do San Giorgio Maggiore i na dalsze wysepki.^Jedne­go rąnka,\ mniej słonecznego od innych, ka­zała się zawieźć na San Michele, gdzie w sze­regu ściśnięt)rm leżą umarli. Przywiozła ztam- tąd pęk kwiatów i pokój nimi umaiła...

Siostrzenica nie traciła wrodzonej poe- tyczności, a ciotka nie traciła wrodzonego

apetytu. Cukiernicy i pasztetnicy weneccy na pobycie jej nie mało zarobili. Dowie­dziawszy się raz, że w dzielnicy żydowskiej wypiekają rodzaj smacznych faworków, zwa­nych raffioi, wybrała się po nie i omal nie utonęła, spadłszy do kanału z jakichś scho­dów brudnych a ślizkich...

Lekarz w peruce brał ją kilkakrotnie na stronę, aby zwierzyć się z czemś bardzo waż- nem, ale ona zlą wiadomość noskiem swym zadartym wietrząc, uciekała, zatykając uszy i wołając:

Dajcie mi pokój... Jestem delikatna... Zła nowina zabić mnie może... Nie chcę sły­szeć o niczem, o niczem, o niczemL.

A gd}^ uspokoiła się nieco, splatała ręce na brzuszku okrągłym i mówiła nabożnie:

Co Bóg postanowił, człowiek nie od­mieni. Niech się stanie wola Jego święta!...

Zbliżał się koniec maja, i narzeczona po­winna już była znajdować się we Florencyi. Tymczasem stary lekarz ani mówić sobie nie dawał o jej wyjeździe. Dziewczyna gniewa- wala się na niego,groziła piąstką,\jióżką tu­pała — był jednak niewzruszonym. Aby ją uspokoić, powtarzał:

Cierpliwości... Jeszcze tylko ty­dzień... dziesięć dni...^najwyżej pół miesiąca..>>

Czekała więc, ale ogarniało ją chwilami takie zniecierpliwienie, że chciała z ganku rzucić się w kanał. Jedyną jej pociechą— choć nie uspokojeniem — była zabawa z go­łębiami i całowanie maleńkiej, owalnej mi­niatury...

Pewnego dnia czuła się słabszą i bar­dziej rozdrażnioną, niż kiedykolwiek. Cały ranek przepłakała, nie wiedząc sama dlacze­go. Około południa odwiedzili ją obaj leka­rze: młodym i stary. Przed wieczorem przy szli raz jeszcze, prowadząc z sobą trzecie­go. Zmienili receptę, przepisali wcieranie i kazali chorej unikać wszelkiego wzrusze­nia...

Ciotka, jak zwykle, przy odwiedzinach lekarskich obecną nie była. Temu też zape­wne przypisać trzeba, że powróciwszy z mia­sta — z torbą turyńskich^ karmclków\w ręku i pudłem śliwek hiszpańskich pod pachą,— w progu zaraz zawołała:

Przysięgłabym, że to był Henryk!

Co? kiedy? gdzie?... —■ wykrzyknęła Ella, podbiegając do niej, ż twarzą, jak kre­da białą.

W Merceriach, moja duszko, zaraz za wieżą zegarową... Opowiem ci wszystko, ale pozwól, niech wprzód odpocznę, bom okropnie zmęczona...

Usiadła ciężko na fotelu, odsapnęła, i się- gnąwszyr do torby, schrupała od razu całą garść słodyczy.

Twierdzę napewno—rzekła po chwili, spokojniejszym już głosem,—że jeśli to nie narzeczony twój, to z pewnością jego sobo­wtór. Wychodziłem właśnie od znajomego kupca, który otrzymał świeży transport owo­ców kandyzowanych. Byłam ciekawa, jaki mają smak tu, w ojczyźnie wszelakich fru- któw. Otóż powiadam ci, duszko, figi nic warte — lepszych znacznie można dostać w Chrystyanii...

Ciociu, litości!...—szepnęła Ella, któ­ra z białej stała się purpurowTą.

Wychodziłam więc od kupca, i by­łam już jedną nogą na ulicy, gdy wtem uli­cznik jakiś silnie mnie potrąca. Upuszczam pudełko ze śliwkami i ¿¿ima omal nie padam na kamienie.^Ale w tejże chwili jakiś mło­dzieniec podtrzymuje mnie, pudełko podnosi, i skłoniwszy się, odchodzi szybko do czeka­jącej na niego damy. Choć to trwało parę

sekund zaledwie, poznałem Henryka. „Pa­nie!—wołam,—panie Henryku! to ja! ciotka Elli!" — ale on nie odwraca się wcale, jakby nie do niego mówiono. Towarzyszka tylko jego spogląda na mnie przez ramię pół-cieka- wie, pół-drwiąco. Biegnę, chcąc parę tę do- pędzić, zrównać się z nią—ale tłum zagradza mi drogę, i tracę ją<z oczu)na zakręcie ja­kiegoś zaułka...

Zaledwie ciotka skończyła mówić, już Ella, cała w płomieniach, szarpała gwałto­wnie za taśmę od dzwonka...

Marietto! — wykrzyknęła gorączkowo do wchodzącej dziewczyny,—dostaniesz ^dwa­dzieścia lirów, ^ale biegnij na miasto, obejdź wszystkie hotele i dowiedz się, gdzie stoi pan Henryk Wilsen, artysta z Paryża... Gdy go znajdziesz, powiedz mu... albo nie, nic mu nie mów... Idź tylko, idź prędzej!...

Dziewczyna wybiegła, jak wiatr—a Ella padła na poduszki sofy, łkając i szarpiąc zę­bami cienką, batystową chusteczkę.

Ciotkę — dobierającą się właśnie do pu­dła ze śliwkami,—zaniepokoiło to. Starała się uspokoić chorą, a gdy widziała, że słowa nie pomagaj ą^Cjdobyła proszków,\jia wypadek podobny przygotowanych.

Ella, po zażyciu proszków, uspokoiła się.

<AVtulona w sam róg soly\siedziała przez długi czas(nieruchomo,S}ic do ciotki nie mówiąc.

Nagle poprosiła, żeby ją okryto szaleni, bo jej zimno, śmiertelnie zimno...

W kilka minut później zrzuciła szal, twier­dząc, że oddychać nie może od goraca.

Okno na ganek kazała otworzyć i<iiie pozwoliła zapalać lampy,^aby światło nie sprowadzało z ans ar ów.

Potem uciszyła się zupełnie, i zdawało się, że drzemie...

Późno już było, gdy wróciła z miasta zadyszana Marietta.

Nie znalazłam!—rzekła smutno, wcho­dząc do ciemnego pokoju.

Ella zerwała się z sofy i klasnęła w dło­nie z uciechą.

A co!—zawołała radośnie, — wiedzia­łam od razu, że to tylko przywidzenie!...

I zaczęła skakać po pokoju, jak dziecko.

Ależ... — odezwała się ciotka, która, z uporem starej kobiety, chciała koniecznie postawić na swojem.

Mówię, że przywidzenie, nic więcej:— powtórzyła z naciskiem dziewczyna.—Henryk nie mógł być w Wenecyi, bo droga na Me-

dyolan wypada. Jest 011 przytem przekonany, że już od tygodnia bawimy we Florencyi...

Wpadła w wesołość, kazała zapalić lam­pę, przynieść wina, ciastek i/resztę wieczoru spędziła na śmiechach^} pustocie. Pani Dalti i Marietta przyjmowały czynny udział w tem szaleństwie niewinnem.

Przed samą północą, rozeszli się wszyscy ^o swoich pokoik światła pogaszono i dom cały pogrążył się w sennej ciszy.

Około godziny drugiej w nocy, pani Dalti zbudziła służącą.

Marietto!—rzekła,—zdaje mi się, że w pokoju młodej Szwedki ktoś krzyknął gło­śno, jakby wzywał pomocy. Dowiedz się, czy chora czego nie potrzebuje...

Marietta wstała i pobiegła.

Drzwi do pokoju Elli były zamknięte; wewnątrz panowała cisza głucha. Na puka­nia i wołanie odpowiedzi nie było.

Chciano obudzić śpiącą obok ciotkę, ale ta spała tak twardo i chrapała tak silnie, że nawet wystrzał działowy nie podołałby temu.

Marietta wyszła na ganek, aby zoba­czyć, czy w oknach Elli pali się światło. Wyszła i natychmiast wróciła, z wiadomo­ścią, że w oknach ciemno, a młoda cudzo­

ziemka siedzi na swoim ganeczku, cicha i spo­kojna, i wsłuchuje się w serenadę, śpiewaną po przeciwnej stonie kanału.

Istotnie w ciszy nocnej rozlegał się śpiew, niezwykle piękny. Był to duet dwojga gło­sów świeżych, uczonych i namiętnych: tenora z sopranem.

Śpiewano w otwartem oknie pałacu, przerobionego na hotel...

Noc była czarowna i jak dzień ja­sna; potoki księżycowego światła zalewały wszystko; Ella, cała w bieli, skąpana w bla­skach oślepiających, wyglądała, jak posąg ze srebra.

Śpiew zaś tak ją upajał, że wołań Ma- rietty i pani Dalti zdawała się wcale nie sły­szeć. Wróciły też one zaraz do łóżek, aby odespać czas stracony.

Ale nazajutrz zbudzono je o wczesnej godzinie. Ciotka Elli, najraniej ze wszyst­kich wstająca, przybiegła do nich z miną wylękłą. Mówiła, że z siostrzenicą coś złego stać się musiało, bo do jej pokoju dopukać się nie można.

Wszystkie kobiety pobiegły tam zaraz i pani Dalti otworzyła drzwi kluczem, z po­między innych dobranym.

W pokoju nie było Elli, ale przez drzwi otwarte na ganek, ujrzano ją siedzącą w fo­telu, jak marmur białą i nieruchomą. Stado gołębi z głośnym szumem skrzydeł dokoła niej krążyło. Kilka ptaków siedziało jej na ramionach, zdając się w oczy zaglądać.

Kobiety, zbliżywszy się, ujrzały rzecz, straszną...

Ella miała cały przód kaftanika krwią zbroczony, krew na ustach, i oczy — rzecz okropna i prawie do wiary niepodobna!— przez ptactwo ¿wydziobane. ^

Była trupem już ud kilku godzin.

Zabił ją krwotok płucny, wywołany wzruszeniem—którego lekarze tak bardzo się obawiali...

IX.

SZLAKIEM UMARŁYCH.

40

12

Nareszcie i nad Wenecyą niebo się zmroczylo.

Stada chmur ciemnych napędził sci- rocco, od dwóch dni wiejący. Wzrusza on i gwarem napełnia morze, w kanałach i w ka­nalikach wody podnosi, barkom, żaglami oskrzydlonym, jaskółczą chyżość daje...

Na placu przed Bazyliką wystąpiły małe jeziorka. Błyszczą zdała, na szarym marmu­rze, jak srebrna inkrustacya. Jedno zalało Loggiettę, najmisterniejszy z Sansovina klej­notów. Po innem brodzi gromada chłopców w czerwonych fezkach, puszczając na wodę papierowe gondole. Z trzeciego piją gołębie.

Deszcz mży. Smutno. Uwiązane do malowanych słupów statki, tłuką metalowe- mi^dziobami^w granit wybrzeża i w marmur pałaców. ^/Gondolierzy porozłazili się po trat- toriach i bottiglieriach. Grają w zatłuszczo-

ne karty, piją z fajansowych dzbanków vino nero, gryTzą, maczając w kubkach surowe selery.

\ Wenecya zszarzała i zbrzydła.— Teraz dopiero widać, jak jest głuchą. Gdy nie oży­wia jej paplanie gadatliwej ludności i ^stukot drewnianych sandałów, wydaje się grobem. Nie usłyszysz tu odgłosu kopyt końskich, ani turkotu kół; nawet ćwierkanie wróbla <4iszu t wychynie doleci. Czasem tylko wrzaśnie zawieszona gdzieś wysoko papuga, lub za­piszczy małpka, wysuwająca węszącą mordkę przez poplątane kratowanie okna...

Jak cicho! jak ponuro! Z zaułków, dzi­wacznie pokręconych, z przesmyków tak wąskich, że rozkrzyżowawszy ręce, obu przeciwległych murów dotykasz, <!z półcieni,^ pełnych mroku i tajemniczości, z okien czar­nych, w gotycko-maurytańską ramę ujętych, z ruder deskami zabitych, a książęce herby na czole noszących, z całego chaosu rzeczyr nieznanych ci i strasznych, kędy majaczą ku­dłate łby lwów, paszcze smoków, ziewy reki­nów, pyski czartów — wszystko zmieszane z pulchnemi ciałami amorków figlarny'ch, nimf o nabrzmiałych piersiach, wszetecznie zakrywających twarze a obnażających łona—

wypełza mgła smutku ciężkiego i na mózgu ołowiem się kładzie.

A tam w górze, wśród lasu wieżyc, ko­puł cebulowatych, strzał żelaznych, ku chmu­rom wymierzonych, jęczy wciąż i modli się i rozpacza żałobna muzyka dzwonów, opła­kująca umarłych, urągająca żywym, wieszczą­ca smutek i zagładę tym nawet, którzy do­piero przyjść mają...

Przy Ponte Santi Apostoli^siadam do dużej barki podpływającej na morze. Środek jej zajmuje długa, oszklona buda z ławkami wewnątrz, obitemi ceratą. Wyglądają ztam- * tąd oliwkowe twarze, włosy rozczochrane, czerwone łachmany', sępie profile, oczy głęboko zapadłe i zęby żółte, poszczerbione, zżute...

Lepiej na pokładzie — mimo deszczu i wiatru. Ale i tu mam wprost siebie sta­ruchę, trzęsącą się, siną, z ustami otwartemi i szczęką opadłą...

Prawdziwa łódź Charona!

/Płyniemy kanałem, pełnym śmieciami, od­padków różnych. Woda ma tony atramen­towe.

Statek nasz potrąca o zbite masy zielsk wodnych, rybich i ptasich wnętrzności, sko­rup rakowych, słomy, pierza, łuski, papieru.

obierzyn. Wszystko to rozkłada się i zgni­łym, mdlącym wyziewem napełnia powietrze.

Poczerniałe domy, chylące się ku sobie, mroczą bardziej jeszcze ten przesmyk ponury.

Ale nagle jasność wielka uderza.—Ja­sność i świeżość. <C Prześlizgnąwszy się_\pod arkadą mostu wpływamy na morze...

Ile razy znajdę się na płaszczyźnie wo­dnej,/Jchu mi przjrbywa. ^JFale śpiewają mi pieśń znajomą, a serce zgodnie jej wtórzy. Te dwie mroczne otchłanie rozumieją się i szukają. Abyssus abyssum voccit.

Dzisiejsze morze niepodobne do tego, ja­kie oglądałem dni temu kilka. Całe pobróż- dzone, poryte, do niwy podobne, po której pług przeszedł.

I barwę ma inną, ani seledynową, ani błękitną, ani oliwną. Barwę ma stali—miej­scami zaś kładą się na niem rdzawe, bruna­tne, całkiem nawet czarne plamy... ZjYre przytem jak wrzijtek../>

Rozglądam się dokoła. Panorama \Ye- necyi rozciąga się długim, wąskim pasem— do wstęgi czerwono-żółtej podobna. Na pra­wo arsenał i doki. Na lewo pustynia wo­dna, pocentkowana . tu i owdzie N barkami. Barki wyglądają jak much czarnych stado.

A ten oto ¿^chrabąszcz, \to—okręt. Przede- mną: cel mojej wycieczki—San Michele.

Celu tego rozmowny barcaiulo nie^6d- gadł...^

Signor do Murano?—pyta zwracając na mnie zmrużone oczy.

Nie, do tej bliższej wysepki, gdzie opactwo...

Po co! Zabawy tam żadnej nie ma. Żywej duszy signor nie znajdzie. Mnichy mruczą pacierze, drzewa szumią, morze ga­da—to wszystko.

Jest tam coś jeszcze, o czem zapo­mniałeś...

A tak: cimitero...

Kapelusz zdjął i przeżegnał się:

Ecco\ rzucił, wracając do zwykłego tonu, co za myśl jechać tam samemu i w czas taki! żywym trzeba do żywych. W Mura­no jest na co patrzeć, dzięki Bogu. Same vetrerie cud cudów. A dziewczęta!...

Gadał jeszcze a ja tymczasem śledziłem drogę, którą szła barka.—Droga ta, to go­ściniec umarłych. Tędy wszyscy wenecyanie żwawi i wszystkie smętne wenecyanki płyną gondolami czarnemi—po śmierci.

Z morza tymczasem, nakształt olbrzy­miej gałęzi<^korala czerwonego^wyrasta wy­sepka.—Mur ją opasuje wysoki, małemi wie­życzkami najeżony, nietynkowany, krwawy. Wygląda zdała jak reduta.

Zbliżamy się i barka płynie teraz wzdłuż owego muru, z ponad którego wystają ciem­nych cyprysów wierzchołki.-—Mur pełen jest szczerb, które morze wygryzło. Wyglądają jak rany otwarte.

W jednem miejscu, pod naporem fal, szaniec pękł od podstawy do szczytu. Przez szczelinę widać bielejące nagrobki. Nie wiem, dla czego wyobrażam sobie, iż szczeliną tą wymykają się umarli, gdy im przyjdzie ocho­ta żywych odwiedzać...

Morze z głuchym pomrukiem o mur się rozbija.

Czyżby chciało skruszyć kajdany, które śmierć nałożyła? A może samo pełne szumu i wrzenia, niecierpliwi się ciszą, jaką wysep­kę zaległa?

Barcaiuolo i towarzysze jego gadają coraz prędzej i głośniej. I wiosła coraz <(szyb- ciej\obracają się w ich żylastych rękach.— Pragnęliby jak najprędzej miejsce to wymi­nąć. Jeden zaczyna piosenkę jakąś, ale za­

raz urywa—jakby mu ją wiatr z otwartych ust zdmuchnął...

Spostrzegam arkadę nizką, czarną, ze świetlanym w głębi punktem. Fale ciekawie tam zaglądają, każda jednak szybko wszedł­szy, szybciej jeszcze ucieka.

Co to?

^/Kurytarz^nędzarzy, signore\

A ten punkt jasny w głębi?

Furteczka cmentarna, uioussioul

Charon mój stara się przy tych słowach

uśmiechnąć i dodaje:

Te piękne wrota, które signor wi­dział z tamtej strony, odmykają tylko pa­nom. Biedak wkrada się tędy, jak złodziej...

Barka zatrzymuje się przy kamiennych schodach. Wysiadam sam jeden. Szatańskie oczy, jastrzębie profile, bursztynowe twarze i łachmany o barwach papuzich, popłyną za­raz dalej, do zaczernionego dymem fabrycz­nym, Murano...

Barcaiuolo, któremu płacę, podejrzliwie patrzy mi w oczy, do kieszeni zagląda. Upa­truje zapewne lufy wązkiej, błyszczącego ostrza, flakonika... Głupik^PochlebićNni chce myślą, że się śmierci nie ulęknę.—Jam prze­cie nie uląkł się—życia!...

Mijam szybko przedsionek, obwieszony wieńcami, których długie, czarne wstęgi żało­bnie szumią; mijam dziedzińczyk klasztornym z kolumnadą dokoła i rzeźbioną cysterną po­środku; mijam wirydarzyk jakiś, pełen kwia­tów i posągów i staję u celu.

Tu leżyr... Wenecya!

Tu leży Wenecya wieku dziewiętnastego, Wenecya młoda, wątłe dziecię wspaniałych, krzepkich rodziców. Ich samych szukać trze­ba gdzieindziej, po lochach kościelnych, pod marmurowemi płytami dzisiejszych campi i campieli—na dnie oceanu wreszcie...

San Michele jest grobem Wenecyi dopie­ro od roku 1812. Przedtem, przez ciąg sze­ściu stuleci, mieli tu pustelnię swą Kameduli. Obecnie pozostały po Kamedułach klasztor służy Franciszkanom.

Ze wzgórka, na którym stanąłem, obej­muję wzrokiem cały cmentarz. Jest on dużą, prawie nagą, płaszczyzną. Środkiem biegną dwie czarne linie cyprysów; w jednem miej­scu zbita kępa drzew, murem obwiedzionych; po bokach trochę krzewów^kilka topol, Mwa czy trzy płatany. Dokoła—morze.

Na nagrobki miejsca tu niema. Kupią

się one na placyku przy klasztorze i ogród­ku małym, przy katakumbach. Tu, nawet mogiłek sypać nie wolno. Groby oznaczone są małemi tabliczkami z marmuru, w ziemię wetkniętemu Z jednej ich strony nazwisko, z drugiej numer — i na tem kończy się wszystko. Z miejscem liczyć się tu trzeba skrupulatnie, więc też groby tak szczupłe, że trumna trumny dot3rka. Często ludzie, któ­rzy za życia stronili od siebie jak najdalej, po śmierci bokami do siebie przypierają.

Bogacz i na to sobie poradził — mó­wił mi później pewien wenecki demokrata, — zakupuje dla siebie, dwa albo trzy „numery“ i rozwala się w swej trumnie, jak w ka­recie...

Białe kamyki, jak sznury pereł, wycią­gają się dlugicmi szeregami. Cmentarz zdaje się poliniowany w różnych kierunkach białą farbą na tle ciemno-zielonem. Gdzieniegdzie żywi zatknęli umarłemu, lekki druciany krzy­żyk, powiesili na nim paciorkowy wianuszek, uczepili^ latareńkę^maleńką, w której drży płomyk naftowej lampki, jedyny ślad życia, z jakim się tu spotykam. W kilku miejscach widać uplecione z drutu namiociki, kosze, ur­

ny. Pną się po nich powoje i groszki won­ne i czynią z nagrobka jakąś rzecz wesołą, ogrodom właściwszą, niż cmentarzowi. Zna­lazłem w jedncm miejscu nagrobek taki, w kształcie kolebki —■ wykwiecionej różami mchowemi, żonkilami, tacetami. Straszna ko­lebka!...

Ale zdała, obojętnemu zwłaszcza oku, cmentarz przedstawia się wesoło. Posiany jest blyszczącemi kulkami szklanemi różnych kolorów. A że i kwiatów nie brak, a wian­ki nagrobne ¿wyrabiane są z paciorków,Sr.ie- tylko czarnych, lecz także niebieskich, białych i różowych; barwy jasne i pogodne przewa­żają. Ale tyle też tu tylko jasności i po­gody!

Pomiędzy grobami błądzę samotny. Deszcz mnie smaga i wicher, a cyprysy osy­pują perłami rosy. Co krok zagradzają mi drogę krzaki róż, bujnym kwiatem okryte. Nie wiem, czy o wiośnie śpiewają im rozko­chane słowiki, teraz jednak ani jednego ptaka nie widać i nie słychać. Jedynym głosem: stłumiony ryk morza, które żali się, dąsa i krzyczy: „Puśćcie mnie! puście!...“

Umarli weneccy oddani są: ziemi, niebu i morzu. Żywi nie często do nich zaglądają.

Płynąć barką tak daleko — rzecz kłopotliwa; siedzieć zaś bezczynnie i mleć językiem na miejscu — rzecz wiochom najmilsza. Zresztą, dziś lub jutro, zawiozą ich tam inni...

Zachodzę na sam koniec cmentarza,^/gorz- ką^>rozkosz w tem obcowaniu z nieboszczy­kami znajdując. Tak wiele mamy sobie do powiedzenia — ust nie otwierając! Mniej oni dla mnie obcy, niż czereda obieżyświatów, włócząca się po weneckich placach, galeryach, muzeach, zachwycająca się tem tylko, czem „Guide“ zachwycać się każe, otwierająca usta przed spospolitowaną bazyliką św. Marka, a zamykająca je przed odrapanym, ale naj­piękniejszym z rzeczy weneckich — zaułkiem.

Tu dopiero czuję się bezpiecznym, tu pełną oddycham piersią. Kie wejdzie mi tu w drogę para nowożeńców, trzymająca się za ręce, zatapiająca oczy w oczach, nie widząca w Wenecyi nic cenniejszego nad miłość swo­ją, nic piękniejszego nad dwojga serc harmo­nię. Nie usłyszę tu śmiechu dzieci, który na- ksztalt słonecznego promienia rozwidnia mrok starego grodu, ożywia zdrzemnięte w śnie wiekowym mury; wlewa do serc wierzących otuchę i mówić się zdaje zwątpionym: „Nie wszystko jeszcze stracone“...

1 tu są kobiety młode, kochające i ko­chane, ze spojrzeniem pełnem czułości, z ser­cem do poświęceń gotowem; i tu są dzieci, od aniołów tycyanowskiej „Assunty“ pięk­niejsze i od wszystkich ponęt życia milsze, ale jedne i drugie śpią cicho, z rękami na piersiach skrzyżowanemi jak moje; i ku niebu twarze nieruchome obróciły—jak moje; i ni­gdy się już nie przebudzą—jak moje...

Zadzwoniono. Na wysokiej dzwonnicy opactwa zakołysał się dzwon jeden, potem drugi i trzeci.^ ^Spiżowa^melodya spłynęła z wysoka, rozlała się po płaszczyźnie cmen­tarnej, <^ześlizgnęłaVna morze, które poniosło ją daleko, daleko...

Chodźmy do kościoła. „Grób i ołtarz bliskie są siebie“—zauważył Musset.

Świątynia z XV-go wieku, niewielka, ale jak wszystkie kościoły i ^kościołki \,włoskie rzeźb cennych i obrazów pełna. Okna przy­ćmione kolorowemi szybami, filarjr czerwonem suknem obciągnięte, płótna o kolorycie zady­mionym, <^po wała z dębu rzeźbiona \i wyzła- cana. Na £ gzemsach>/doniczki z kwiatamip» w konfesyonałach zielone zasłony, posadzka w kwadraty czerwone i żółte.

Barwy zawsze; barwy wszędzie...

Na ołtarzu palą się świece, ale księdza nie widać. Napróżno wodzę okiem po stal­lach^» napróżno zapuszczam je w głębie cie-~ mnych kapliczek, napróżno rozglądam się po' gankach wysokich, nigdzie żywego człowieka.

Nagłe, gdzieś w górze, zamruczało stado niedźwiedzi. Zamruczało i zamilkło. W prze­ciwnej stronie kościoła odpowiedział głos je­den—nosowy, brzęczący. Odpowiedział i ści- chnął. Przez kilka chwil głucho. Ale nieba­wem z różnych kryjówek poczynają wylaty­wać krótkie urywane pomruki, i jak bąki huczą po kościele... Rzekłbyś, że to nawo­łują się>^z dziupli swoich\puhacze.

Nawa świątyni rozbrzmiewa melodyą ponurą i straszną. Rozróżniasz w niej jęki. błagania, przekleństwa, skargi. Rozróżniasz słowa łacińskie, a uwierzjrć ci trudno, że to mruczą—ludzie...

tern zagrał niewidzialny organ. ^Za­grał wesołą, skoczną, operową aryjkę. Pu- hacze zamilkły, jakby zdziwione tym wy­brykiem niewczesnym.

Ale zaledwie organ przystanął, aby tchu nabrać, mruczenie z podwójną wybucha za­jadłością... I rozpoczyna się sprzeczka ludzi z muzyką.

Przedrzeźniają się sobie wzajem glosy ze świata i glosy z klasztoru. Tym ostatnim przybywają posiłki: jakiś bas głęboki—może samego przeora; jakiś falset chrypłiwy — pi­wnicznego pewnie braciszka; jakiś baryton bezdźwięczny, syczący, czkawką przerywa­ny—niezawodnie zgrzybiałego opata, którego na chór z krzesłem wnosić musiano.

Klasztor zwyciężył. Pusta, figarowska aryjka, zdławiona mruczeniem, które do si­ły grzmotów urosło, blednie, rozpływa się, zamiera. Niewidzialne gardła raz jeszcze zwy­cięskim chórem wybuchły—milkną.

Kościół zapadł w poprzednią ciszę. Sły­chać tylko szturmowanie wichru do zalewa­nych ołowiem szybek i wiekuisty płacz mo­rza, rozbijającego się o granity...

Dziwny kościół! dziwne nabożeństwo!

Wychodzę do kruchty z duszą sprzeczne- mi wrażeniami skłóconą. Daleko mi do har­monii, jaką daje modlitwa, najwyższa „ata- raksya" ducha, mistyczne roztopienie się w bezmiarze, któremu na imię—Bóg.

W kruchcie bieleją marmurowe ciała świętych, zielenią się doniczki z kwitnącemi roślinami, czernieje skrzynia żałobna, do kara­wanu żydowskiego podobna i napisami okryta.

Na jednym boku skrzyni czytam:

Breves dies homilii sunt. Numerus ejus apud Te est.

Na drugim:

Constituisti terminus ejus, qui praeferi- ri non poterunt...

Pośrodku napisów: kościotrup z kosą i klepsydrą, szczerzący zęby w szyderskim uśmiechu...

Do czego skrzynia ta służy? Może na­krywają nią trumny, gondolami wiezione?

Zbytecznem byłoby to jednak; gondola wenecka już sama przez się jest—karawanem.

Odwracam oczy i spostrzegam w jednej z wnęk uśmiechającą się do mnie lubieżnie Wenus. Łukowate linie jej ramion, piersi i łona spływają w całość niewymownie po­nętną, a zmysłową. Kibić przegięta, jakby w tańcu bachicznyrm; nogę jedną uniosła, ręce splotła. Wspaniała jest, poezyą ciała owiana, do uciech ziemskich ciągnąca. By- lażby to Venus libitina? Ale i ta zkądżeby tutaj?

Zbliżam się i spostrzegam u stóp posą­gu czaszkę trupią. Nie Venus to, lecz—Ma­gdalena...

O dwuznaczność taką we Włoszech nie

40 13

trudno. Chrystusy są tu nierzadko Apolina- mi; Madonna z Dyaną bliźniaczo bywają podobne; cheruba od amorka rozróżnić pra­wie nie można.

Zmierzcha się. Kruchtę i kościół cały napełniają cienie. Wychodzą one z framug wszystkich, zlatują ze sklepienia, spływają z ołtarzy. Zdaje mi się, że mają kształty ludzkie, że ręce rozpacznie załamują, ¿e skrzy­dłami białemi wiewają, że pokazują niebo i za sobą iść każą.

Staję w miejscu, czarem dziwnym spę­tany, zapominając gdzie jestem i pocom przyszedł...

Moussiou\ moussiou\ Barca ć pronta}.

To barcaiuolo mój, powracający z Mura-

no, przywołuje mnie do rzeczywistości, wsu­wając przez odemkniętą furtę odkrytą gło­wę i twarz wylękłą...

Wychodzę, powtarzając huczące wciąż w mózgu słowa:

Breves dies homini simt...

A morze odpowiada głosem wielkim:

Deo gratia...

IX.

F © g g I.

\

I

J

A czy widziałeś weneckie podziemia?

To pytanie, z którem się często spoty­kam, wywiera na mnie wpływ szczególny. Barwna, pogodna wizya Wenecyi, znika mi nagle z przed Wzu*» a na jej miejscu widzę: topór katowski, odrąbaną głowę i kałużę krwi dymiącej.

Tak, widziałem podziemia weneckie — i jest to jedno z najbardziej ponurych wspo­mnień mego życia.

Przewodnik, czyhający przy bramie pa­łacu dożów na ciekawego przybysza, jest zdrajcą nikczemnym. Pyta on cię zachęcają­co, czy chcesz „wszystko“ obejrzeć, i dorzu­ca, że rozkosz ta zaledwie półtorej liry ko­sztuje, przemilcza zaś, że dla spokojności twej lepiej byłoby w trójnasób tyle zapłacić i zo­baczyć tylko połowę.

jest to potrzask, o którym uczciwy go­

spodarz domu powinienby gości uprzedzać. Niezawodnie nie brak pomiędzy nimi takich, którzy z obojętną ciekawością zejdą na same dno otchłani i z obojętnem zadowoleniem wrócą stamtąd na słońce^ większość jednak z ciemnic owych wyniesie ze sobą wrażenie, które dusić ją będzie jak zmora.

Szczególnie na młodych żonkach, któ­rych tak wiele spędza miodowy miesiąc nad lagunami, potrzask ten bolesne zostawia śla­dy. Wstępując do PcilazBO ducale, rumiane są, uśmiechnięte i tulą się do mężów ruchem, który mówi: „Zycie to uczta! miłość to we­ty!;” wychodząc z powrotem, mają twarze blade, usta zacięte i ściskają ramię mężow­skie z nerwowym niepokojem, zdającym się mówić: „Życie to bół! miłość to narkotyk!”

O Wenecyi powiedziećby można, że ma twarz mitologicznej Meduzy: cudownie pię­kną, ale przy dłuższem wpatrywaniu się, dreszczem przejmującą śmiertelnym. Z całą też słusznością mogłoby to miasto zamiast lwa nosić w herbie syrenę, jest bowiem do połowy urodziwą, zalotnie uśmiechającą się niewiastą, a do połowy—straszydłem.

Podziemia pałacu dożów, to niby czarna podszewka purpurowego płaszcza. Odsłaniają

one odwrotną, brzydką stronę miasta, które szafowało w równej obfitości filtrem miło- \ snym jak trucizną, i w którem cicisbeo tyleż / miał do czynienia co kat. Po tych marmu­rach o szklanym połysku i po tych ^mozaj- kach^tak świeżych jak pęki tylko co zerwa­nego kwiecia, spływały naprzemian: kaskady cypryjskiego wina i krwi ludzkiej potoki. Blask, śmiech, wesele rozkładały się tam zwy- ] ciężko na wierzchu; zbrodnia i ohyda w mro- ku się kryły. W tym samym czasie, gdy w bogatych salach pałacowych wrzał zamęt szalonej zabawy i gdy rozpłomienione spoj­rzenia zalotników krzyżowały się z mdleją­cym wzrokiem ślicznych patrycyuszek, o kil­kadziesiąt sążni niżej, pod stopami rozbawio- | nego tłumu, w podziemiach, których kamien­ne ściany ani jednego jęku na zewnątrz nie przepuszczały—mordowano.

Z Dziś te nory głuche podobne są grobom, z których nieboszczyków na sąd ostateczny wyprowadzono. Cisza ich bardziej od zgieł­ku przeraża. Tem silniej zaś ^oddziaływający na przybysza, że widzi je bezpośrednio po wspaniałościach jednego z najpiękniejszych i najbogatszych przybytków sztuki i władzy.

Dopiero co olśniewały jego wzrok arcy­

dzieła Tintoretta, Pawła z Werony, Palmy, Bassana, Bellotiego, Belliniego, Celestiego i innych mistrzów lombardzkich; dopiero co uczuwał zachwyt z lękiem/pomieszany1 na wi­dok 76-ciu dożów, z których jeden tylko, za­miast wizerunku swego, ma napis: Hic est locus Marini Fallieri decapitati pro crimi- nibus\ dopiero co, z zatajonym w piersiach oddechem, mijał jedną po drugiej, wspaniałe komnaty: Najwyższej Rady, Rady dziesięciu, Senatorską, Szkarłatną, Czworga drzwi, i t. d., podziwiając wszędzie przepych, artyzm i peł- nemi/dłońmi rozrzucane bogactwa, dopiero co rozsadzała mu piersi rozkosz estetyczna na widok marmurów, kryształów, złoceń, posą­gów, płaskorzeźb, stropów rzeźbionych, sprzę­tów inkrustowanych, <^kamei, ^ gemm, rękopi­sów najrzadszych, zegarów najmisterniej szych

i dziwów najosobliwszych,—aż nagle, po sto­pniach ^oślizgłych, dostaje się do nagiej, po­nurej, pustkami i strachem ziejącej—kaźni.

Jeden z Goncourtów zauważył kędyś, że potęga siły rządzącej światem objawia się nietylko w wielości gwiazd na niebie, ale

i w wielości chorób na ziemi. Możnaby w podobny sposób powiedzieć o człowieku, że potęgę swego ducha ujawnia zarówno

w miłości bliźniego, jak w jego nienawiści. ) Kto wie nawet, czy w drugim z tych kie­runków nie zachodzi dalej, niż w pierwszym. Jakąż szaloną pomysłowość rozwinął on na- przykład tu, gdzie sposoby dręczenia ludzi zdają się być z Dantowych widzeń zapoży­czone!

Podziemia te nazwano „studniami” (pOBsi). Są międzi niemi nory niezupełnie jasne, są do połowy ciemne i są takie, do których nigdy, znikąd, promyczek światła nie dochodzi. Są jedne, leżące ponad poziomem morza, inne na- równi z nim, a jeszcze inne poniżej niego. Są takie, w których można stać i chodzić, takie, w których można tylko stać i takie, w których trzeba koniecznie albo siedzieć, albo leżeć. Do ostatnich człowiek wczołgi- wać się musiał przez mały, kamieniem za­walony otwór, jak pies do budy.

Więźniów zamyka się w norach pod­ziemnych i niezdrowych — czytam w specyal- nem dziele z XVIII-go wieku.—Wybiera się do tego miejsca odsunięte od gwaru miej­skiego i odgrodzone odeń licznemi zakrętami, a to w tym celu, aby krzyki i skargi za­mkniętych nie były przez nikogo słyszane

i nie wzbudzały w nikim politowania. Swia-

tło nie powinno tam wcale dochodzić, w cie­mności bowiem winowajca, nie mając myśli światem zewnętrznym zajętej, tem głębiej wchodzi w samego siebie, winę swą, rozpa­miętywali odczuwa zawczasu ucisk czekają­cej go kary. Więźniom nie dozwala się ani rozmawiać z nikim, ani nawet widzieć niko­go. jeżeli bliskie sąsiedztwo jednej celi z drugą czyniłoby możliwem porozumiewanie się wię­źniów, i gdyby rozmowę ich, choćby szeptem prowadzoną, posłyszano, obowiązkiem jest strażnika wymierzyć każdemu z nich natych­miastową chłostę. Toż samo czynić on ma, jeśli dosłyszy, że więzień mówi sam do sie­bie. Podobno niektórzy z więźniów doszli do tego, że umieją porozumiewać się z sąsiada­mi za pomocą pukania palcem w ścianę, oznaczając liczbą pukań kolejne litery wyra­zów. Jeśli naprzykład który pragnie prze­słać towarzyszowi wyraz chleb, puka naj­pierw trzy razy, gdyż litera c zajmuje w alfa­becie miejsce trzecie, potem puka ośm razy na oznaczenie litery h itd. Chyba jednak tą drogą powiedzieć sobie zbyt wiele nie po­trafią.”

W owych czasach (wierzmy, że niepo- wrotnych), gdy na szczytach pałacu Dożów

więźniowie smażyli się żywcem pod rozpalo- nemi dachami „olo wianek,” w piwnicach zaś dusili się z braku powietrza, oddawano się dręczeniu ludzi z zamiłowaniem. Przestępca byl dla katów łakomym kąskiem, zwierzyną upra­gnioną, na którą najwymyślniejsze urządza­no łowy. Okrucieństwo traktowane było jako / rodzaj dzisiejszego sportu. Zdaje się też, że kąpiel krwawa stanowiła niezbędną przyprawę życia dla tych rozkosznisiów, nadużywają­cych wszystkiego, co życie dać może.

Na ofiarę, nad którą można było bez­karnie się pastwić, z dwóch stron urządzano obławy. Dwie strony wydzierały ją sobie z rąk, bijąc się niemal o nią, jak dwa sępy

o jedno jagnię. Jakiś humor cmentarny tkwi w tych walkach, które toczą się pod sztan­darem ludzkiej i boskiej sprawiedliwości, a w których właściwie idzie tylko o chłepta­nie krwi gorącej i wysysanie szpiku /.e świe­żych kości....

Przez wieki całe wojuje Rzeczpospolita

o prawo miecza. Kto ma mordować? — i;to wielki przywilej, który to jedna strona, to druga, naprzemian sobie przywłaszczają. Za- żartość dochodzi do stopnia najwyższego. Jedni drugich zdusiliby, gdyby mogli — nie

przychodzi jednak do tego, zapisano bowiem raz na zawsze w bestiografii, że kruk kruko­wi, choćby chciał, oka nie wykolę.

Raz tylko jeden starto się na ostre. W epoce wojen krzyżowych, Rzeczpospolita ujrzała się zagrożoną doszczętnem ograbie­niem przez stronę przeciwną. Pod pozorem, że nie godzi się chrześcijaninowi kupczyć z poganinem, chciano zabić, a właściwie w swoje ręce przejąć, cały handel Lewantu. Wenecya, której groziło to ruiną, stanęła dę­ba. Aby uspokoić ją i przyjść do porozu­mienia z senatem, posłano nad laguny dwóch „mediatorów.” Zaczęli oni od tego, że rzu­cili klątwę na dwustu kupców i dostojników Rzeczypospolitej, a między innymi na proku­ratora św. Marka. W ślad za tem miały iść procesy, więzienia, tortury i t. d. aż do pło­mieni stosu, łamania kołem i miecza katow­skiego włącznie. Wówczas Doża zwołał Naj­wyższą radę, ta zaś postanowiła, aby gwał­townych posłów za bramy miasta wyprosić. Nie usłuchali. Spór zaostrzył się i Bóg wie jak dalekoby zaszedł, gdyby nie wmieszała się weń władza najwyższa, przyrzekłszy spra­wę załagodzić. Jakoż załagodzono ją—w ten jednak sposób, że, jak mówi bezimienny hi-

storyk francuski: le rémede se trouva pire que le mal.

Po kilkowiekowych sporach, po wydaniu niezliczonej ilości postanowień,Cbull,\sentencyj, . odwołań, poprawek itp. obwarowały naresz­cie obie strony prawa swoje do przestępców w 39-ciu specyalnych paragrafach. Możnaby ten traktat nazwać „kodeksem myśliwskim,” przypomina bowiem przepisy, dozwalające polować o tej a tej porze, na takim a takim gruncie, na tę tylko a nie inną zwierzynę.

Cokolwiekbądź, w tej pięknej Wenecyi, która była rajem poetów i awanturników,

i w której śpiewali i szaleli: Tasso i Areti- no, Petrarca i August saski (późniejszy Au­gust II), Bajron i Casanowa, kochano i mor-i dowano z jednakowym zapałem. Stąd to właśnie wypływa dwulicowość miasta, mylą­ca szyki każdemu, ktoby zapragnął być wier-

I

nym jego portrecistą.

Potworny uśmiech lwa skrzydlatego, któ­ry ze szczytu obelisku wita wstępujących na Piassettę, stanowił dla mnie przez czas długi zagadkę męczącą. Zagadkowemi również wy­dawały mi się twarze kamienne, których cały wieniec z „Mostu westchnień” na lagunę pa-

trzy. Okropny uśmiech i okropne twarze. Od uśmiechu krew w żyłach mrozem się ści­na, każda zaś z twarzy wykrzywia się ina­czej, a każda ohydniej...

Podziemia pałacu Dożów wyjaśniły mi zagadkę i tych wykrzywiań się i tego uśmie­chu. Na dnie tej czary ozdobnej i winem słodkiem nalanej, kryje się—trucizna.

Kto wie jednak, czy właśnie to zespole­nie powabu z okropnością, rozkoszy z męką, pocałunków z torturami, nie czyni Wenecyi tak dziwnie, tak wyjątkowo, tak niezrówna­nie ponętną? Tkwi w tem mieście siła fatal­na, przez którą ciągnie ono do siebie, jak ża­den inny gród na świecie. Oprzeć się tej si­le potrafi ten tylko, kto ani zmysłów nie ma, ani wyobraźni.

Z Wenecyi pisze Dickens do Forstera:

Do tej chwili nie zdarzyło mi się spot­kać rzeczy, której nie odważyłbym się opi­sać; widzę jednak, że opisać Wenecyę jest zupełnem niepodobieństwem. Opium nawet ani czary nie zdołają stworzyć wizy i takiego miasta. Wszystko co mi o niej mówiono, wszystko com czytał w rymach i prozie, ni- czem jest wobec rzeczywistości. Kiedy ja­snym, zimnym rankiem stałem na Piazza,

wielkość placu tego wydala się mi przeraża­jącą, do pojęcia trudną — bezmierną. A kie­dy potem pogrążyłem się w mrocznej prze­szłości miasta, gdym wniknął w jego straszne, podwodne więzienia, w jego czarne zaułki, w pokręcone, tajemne przejścia, kędy pocho­dnie gasną w rękach przewodników, jakby znieść nie mogły powietrza, okropnością dni minionych nasiąklego, kiedy następnie wró­ciłem znowu do jasnej, czarodziejskiej obe­cności i raz jeszcze padł na mnie cień posę­pny niezliczonych kościołów i grobowców odwiecznych—uczułem w sobie, jakby nową istotę, nową pamięć, nową duszę. Odtąd Wenecya stanowi odrębną cząstkę mojej jaźni.”

Wszystko to rozumie się dopiero w tym podziemnym labiryncie, po którym przewo­dnik—figura głupia, drażniąca, z twarzą i du­szą do wytartego pieniądza podobnemi—obo­jętnie opowiada.

W tem miejscu—mówi, myśląc o czeni innem—zamykano zbrodniarzy, skazanych na więzienie dożywotnie. Kamień raz zasunięty już się więcej nie odsuwał — chyba wówczas dopiero, gdy trzeba było martwe ciało wy­jąć i rzucić do kanału...

Tu — prawi dalej — przez ten otwór w murze, słuchał więzień mszy świętej. Ka­płana widzieć nie mógł, ale dochodził doń glos, który go wyklinał...

A to — mruczy, ziewając — cela stra­ceńców. Przez ten otwór zbrodniarz wysu­wał głowę, a stojący z drugiej strony kat ucinał ją jednem uderzeniem miecza. Nie udawało mu się to czasem, więc ciął dwa, trzy razy. Tym zaś oto rowkiem, w ka­mieniu wyżłobionym, krew do kanału spły­wała...

...— Mogło się zaś zdarzyć — kończę w myśli,—że w tym samym czasie płynęła po kanale łódź, parę miłosną wioząca. I kobieta, leżąca na kobiercu, z głową na kolanach mężczyzny opartą, mówiła w rozmarzeniu:

Patrz, luby, jaką woda w tem miej­scu ma śliczną, różową barwę...

Barwę miłości! — szeptał mężczyzna, dla którego w tej chwili świat był tylko — miłością.

KONIEC.

Historii LilercK^ry j

Univr. &UKOŁJ^Xc:

W I®rtuiia -

/Vm*r-

l 1 l


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gomulicki Wiktor OBRAZKI WENECKIE
Gomulicki Wiktor ZIELONY KAJET
Gomulicki Wiktor DO NIEJ I DI NIEGO POGADANKI NA TEMAT MAŁŻEŃSTWA
Gomulicki Wiktor SOŁDAT

więcej podobnych podstron