GOMULICKI WIKTOR
ZILELONY KAJET
niem w rzeczywistości jednego z nieśmiertelnych szkiców Holbeina.
Szkic ów, będący ogniwem łańcucha, nazwanego „Tańcem śmierci”, przedstawia starego wieśniaka, który o zachodzie słońca orze twardą rolę, śmierć zaś we własnej postaci konie mu pogania.
I mój wieśniak był stary, i jego płuźyca z trudem gliniasty grunt pruła, i nad nim wreszcie unosić się zdawała niewidzialna posłanka nicości...
Krajobraz tylko był inny.
U Holbeina widać cieniste kępy drzew, dachy licznych domostw, malownicze wąwozy, wieżę murowanego kościoła, a na ostatnim planie zębate gór grzbiety. Przyroda tam bogata, południowa, pełna rozmaitości i powagi. Słońce nawet zachodzi wspaniale, a długie smugi blasku rozkładają się po niebie wachlarzowato, strzelając złotymi grotami ponad góry i drzewa.
Na mazowieckiej równinie było płasko i powszednio. Ziemia, niby rozlana szeroko i zlekka rozkołysana fala, sięgała szarą, bezbrzeżną masą aż do ostatniej linii horyzontu. Wązka granatowa wstążeczka borów dalekich oddzielała ją od nieba, które było również szare i w jednem tylko miejscu, tuż nad borami, trochę się żółciło. Żółtość ta wskazywała, że w miejscu owem, za popielatą zasłoną chmur, słońce dogasa.
Koloryt obrazu był tak ubogi, że można go było wymalować w całości, wraz z orzącym starcem i parą jego chudych potykających się koniąt, tuszem lub sepią, au lnvis — nalcształt owych starych ,.akwa- tynt”, na których przyroda przedstawia
się nam bezbarwnie, jakby oglądana przez szkło zakopcone...
Ziemia, jak oko sięgało, pokrajana była w zagony, a te pasy podłużne, gdzieniegdzie zygzakowate, biegły w różnych kierunkach, odznaczając jedno pole od drugiego. Jedne z nieforemnych płatów gruntu były całkowicie czarne, inne miały barwę brunatną, inne wreszcie wyjaśniały się stopniowo, dochodząc do bladej popielatości, co nasuwało mimowoli przypuszczenie, iż do tuszu, którym krajobraz wymalowano, dolewał malarz coraz więcej wody.
Tu i owdzie stała, niby na straży, grusza polna, odosobniona, smętna, cicha. Gdzieindziej grunt zagłębiał się trochę, a w zagłębieniu tem. wilgotnem zapewne, rosła olszyna o liściach połyskujących. Największa kępa zieloności, utworzona z lip przysadzistych i wysmukłych topoli, służyła za zasłonę niewidzialnej wiosce, która kryła się za nią, jak za parawanem.
istnienie tej wioski rozpoznawało się jedynie słuchem i powonieniem.
Wiatr, ten sam chłodny, przedwieczorny wiatr, który szeleściał w suchych trawach i staremu oraczowi rozwiewał długie siwe włosy, przynosił z ukrytych siedzib ludzkich dźwięki i zapachy. Słyszało się głuchy pomruk basetli, przygrywającej w karczmie, oraz przeciągłe „hej!”, wyrzucane z piersi podpitego parobczaka; czoło się ostrą woń razowca, pieczonego w sołtysowej chałupie, oraz rzeźwiący aromat kawy, którą przypalała na patelni gospodyni proboszcza.
Tam było wesoło i huczno; tu panował smutek i cisza głucha.
Starzec wyglądał, jakby go przygniatało brzemię całego stulecia. Suwał się raczej, niż stąpał. Plecy zgięte miał w ka- błąk, głowę w dół zwieszoną, nos długi, ostry i zakrzywiony nakształt dziobu starego sokoła. Cała jego postać wyrażała najwyższą bezsilność i gwałtowne ciążenie ku ziemi. A ziemia zdała się czekać nań niecierpliwie i wabiła go, jak syrena, na swe czarne, wilgocią ziejące łono...
Z pod słomianego podartego kapelusza wymykały się kosmyki siwych wło-
Oi«v:
13
sów, pozlepiane potem i do białych sznurków podobne. Wystająca broda jeżyła się igłami siwego również zarostu. Oczy były dołami; dołami były też policzki. Na skroniach, na szczęce i na wyschniętej szyi setki zmarszczek plątały się nieforemną siatką, podobne do tych zygzakowatych linii, jakie żłobi mól w okładce starej księgi...
Za każdem szarpnięciem koni starzec zataczał się, jakby miał upaść. Trudno było uwierzyć, że to on pługiem kieruje; pług to raczej dawał mu oparcie i wlókł go za sobą.
Co kilka chwil stawały konie, zatrzy- mywał się pług, a starzec zanosił się su- .■* chym, bezdźwięcznym kaszlem. Kaszel ten ^ dziwnie przypominał tępy odgłos, jaki sprawia zabijanie trumny ćwiekami. Ale zaledwie kaszel ustał, konie z wysiłkiem szły dalej, a błyszczące żelazo wrzynało się w ziemię, odwalając czarne biyły na prawo i na lewo. Oracz nie myślał o od poczynku i czujne oczy przenosił z ziemi na njebo, porównywając ilość drogi jak? mają jeszcze do przebycia pług i słońc«.
Sine jego wargi i szczęki bezzębne poruszały się, jakby coś żując. Żuł słowa, z trudem dobywające się z ust. Szeplenią- cy głos jego dobiegał chwilami aż do mnie.
Starzec mówił:
— „Usy moje ogłuchły, ocy nijak nie widzą... Jezu najlitościwsy, zmiłuj się nade mną!...
„Nogi moje juz się nie rusają, życie moje końcy się... Jezu najlitościwsy, zmiłuj się nade mną!...
„Serce moje zemglone i uciśnione, łzy wsyćkie wypłakałem... Jezu najlitościwsy, zmiłuj się nade mną!...”
Tego starca, odmawiającego litanię konających, widziałem przed tygodniem w miasteczku.
Lekarz powiatowy, człek sprężysty, który ludziom biednym udzielał „konsul tacyi" przez lufcik, podczas gdy oni z od- krytemi głowami stali na bruku ulicznym, mówił do niego, zaciągając się dymem cygara:
— Do trumny, dziadu! do trumny!... Patrzcie go! Sto lat dziadziskowi i jeszcze mu się żyć chce!...
A sędziwy wieśniak tylko białą głową potrząsał, jęcząc głucho:
— Oj, wielmożny panie!... oj!...
Więc, kiedym teraz starca tego przy
pracy ujrzał, nie mogłem się powstrzymać od zawołania:
— Ozdrowieliście widać, ojcze, kiedy za pługiem chodzicie!...
Przystanął, zaczerpnął w pierś powietrza i głosem, jakby ze studni wychodzącym, odrzekł:
— Bogać tam ozdrowiołem... Chodzę, bo na ozimkę trza grunt zaorać... Ale ino te dwie skiby ostatnie zrusę, zara bandzie koniec wsyćkiemu...
— Więc spodziewacie się doczekać wiosennych plonów?
— Uchowaj, Jezusie!... Mnie jesce w tym tydniu (tygodniu) w świętą ziemię zakopią-
— Skąd wiecie o tem?
Podniósł siwe brwi wysoko i usta w milczeniu otworzył, jakby go zapytanie to nadzwyczaj zdziwiło. Potem głową potrząsnął i rzekł z naciskiem:
— Wim... i tyła.
Konięta tymczasem zdobyły się na nowy wysiłek i o kilka kroków dalej pociągnęły pług wraz z oraczem.
Gdy znowu trójca ta zatrzymała się, ponowiłem pytania.
— Jeśli nie spodziewacie się plonów — rzekłem, — dla kogóż rolę tę orzecie?
I to pytanie wydało mu się niepoję- tem.
— Dla kogo? — odparł, dziwiąc się.— A juści nie dla siebie... Dla tych orzę, co tu po mnie przyńdą!
I, przerywając rozmowę, hukać jął na konie, aby zawróciły na nowy, ostatni już zagon.
Pożegnałem starca pozdrowieniem Chry- stusowem i odszedłem w swoją drogę.
Słowa jednak jego zapadły mi w duszę głęboko.
Powtarzałem je sobie aż do ukazania się gwiazd na niebie, a gdym przed zamknięciem oczu na sen rozmjJlał, jak zawsze, o śmierci, wydała mi się ona czemś tak nieznacznem i niepochwytnem, jak w tęczy przejście od jednej barwy do drugiej...
ZIELONY KAJET.
II.
SŁOŃCE ZACHODZI. - SŁOŃCE ZASZŁO.
W Gomulicki,- Zielony kajet.
2
V
Słońce zachodzi.—Słońce zaszło.
i") roźyna leśną, pełną wystających korzeni i szyszek suchych, powracałem do domu, gdy nagle cały las stanął w płomieniach.
Płomienie te miały najpierw barwę pomarańczową, póz'niej stały się różowe, wreszcie przeszły w czerwień ognistą.
Wszystko dokoła zapłonęło, a pożar jął trawić i przepalać zarówno korony drzew wysokich, jak przytulone do ziemi krzaki i mech, pokornie płaszczący się w nizinie.
Atmosfera lasu zmętniała i zarazem roziskrzyła się, jakby ją tuman piasku
złotego zasypał; płynne złoto kapać poczęło z każdej trawki i z każdego liścia,— a w'tym oceanie ślepiących blasków pnie sosen stały się podobne żelaznym, do czerwoności rozpalonym kolumnom.
I uwyraźnił się naraz cały dół leśnej gęstwiny, zwykle w mroku szarawym niknący.
Smugi światła, przy samej ziemi biegnące, wydobyły na jaw wielkie bogactwo drobnej roślinności, cieniem leśnych olbrzymów wzgardliwie skrywanej. Zabłysły nieskończoną rozmaitością form mchy i paprocie. Mnóstwo maleńkich, ślicznych kwiatków wynurzyło z mroku główki barwiste. Ziemia upstrzyła się dokoła granatówemi centkami czarnych jagód i szkarłatnymi punkcikami poziomek. Ukazały się oczom odwieczne, warstwami leżące na sobie pokłady zeschłych liści, szyszek i igieł.
I można było teraz dokładnie widzieć każdego chrząszcza o zielono-złotych, metalicznie połyskujących skrzydełkach, przelatującego ociężale z miejsca na miejsce,— i każdą „krówkę” czarną, która, rożki
na przód wytknąwszy, pełzła niezgrabnie po suchych igłach sosnowych, wywracając się co krok do góry nóżkami,—i każdego zapóznionego motyla, który fruwał niespokojnie, zaglądając w kielichy wszystkich kwiatów, jakby szukał tam przyjaciela lub kochanki,—i każdą mrówkę wreszcie, dążącą do mrowiska z pośpiechem, a jednak znajdującą jeszcze czas na krót
kie porozumiewanie się z towarzyszkami,- biegnącemi w stronę przeciwną.
Nie długo wszakże to trwało.
W jednej chwili złoto przygasło, purpura ściemniała, a wśród gąszczów i na aksamicie mchów miękkich ukazały się ciemno-zielone i popielate plamy pospołu z nieskończenie długimi cieniami, pokrywającymi ziemię gęstą, splątaną siatką.
Jednocześnie skąpane w blasku i krwistoczerwone pnie sosen przybrały odcień miedziany i jęły zwolna stygnąć i szarzeć...
Przez cały czas tej fantasmagoryi ptak jakiś niewielki, uczepiwszy się nóżkami wystającego sęka na sośnie, wyśpiewy wał a wyśpiewywał z całej duszy i z całego gardła.
Śpiew jego był na przemiany ćwierkaniem i świstaniem, piskiem i świego- tem, szeptem i krzykiem.
Coś on wyraźnie opowiadał (komu?), skarżył się na coś (ptzed kim?), błagał
0 pomoc (czyją?)...
Zaledwie jednak pożar słoneczny przygasł, ścichły i ptasie lamenty.
Uciszyła się też i cała muzyka lasu, a szumy, przebiegające górą, zwolniały
1 złagodniały. Jakieś słodkie ukojenie i powaga uroczysta rozlały się dokoła. Drobne ptaszyny jęły latać nizko, szukając gniazd swych po krzakach i nawołując się krótkimi, urywanymi głosami.
W tejże samej chwili na najwyższych wierzchołkach lasu ozwało się gruchanie
dzikich gołębi. Była to jakby skarga ponura, przyprawiająca o smutek i melancholię. Kiedy o zmroku w starym gotyckim kościele zasiądą w stallach mnichy i poczną odmawiać łacińskie modlitwy, głuche ich mruki tworzą taką samą, dreszczem przejmującą melodyę...
Nagle wzdrygnąłem się. Tuż przy mnie rozległ się w gąszczach jęk głośny. To zajęczał ptak, którego głos smutny i trwo- żny podobny był do krzyku mewy morskiej przed burzą. A jakby jęk ten stanowił hasło umówione, takież same jęki odpowiedziały mu natychmiast z różnych punktów lasu...
Przez chwilę skrzydlate płaczki dawały znać o sobie, nie ruszając się z kryjówek,—potem jęki poczęły zbliżać się ku sobie, zbiegać w jedno miejsce, skupiać, ogniskować... i wybuchły wreszcie zbiorowym chórem wielkiego, rozdzierającego serce lamentu.
Trwał ten chorał kilkanaście sekund, poczem nagle ucichł, jakby na skinienie dyrektorskiej pałeczki. Pozostało po nim tylko przeciągłe, rozpłakane echo...
I anim się spostrzegł, jak pod wpływem tego echa dusza moja cała smutkiem nasiąkła. A przyczynić się do tego musiało i to także, iż naraz z niezmierną szybkością wszystkie blaski gasnąć poczęły. Mrok spadał z góry, od wierzchołków, i dobywał się z dołu, z zagłębień pomiędzy krzakami. Olbrzymie czarne plamy rozłaziły się po ziemi i po liściach,— i niebawem wszystko zatonęło w cieniu, i tylko przez szpary pomiędzy pniami prześwitywał kawałek nieba, a na niem jakby zadymiona łuna pożaru dalekiego...
Rzecz dziwna! Ten las, tak rozkoszny przy słońcu, tak pełen życia i podniecającej wesołości w jasnem oświetleniu dnia letniego, teraz wydawał się nieprzyjemnym, posępnym, prawie strasznym. Białe pnie brzóz wyglądały jak widma, a wielkie kłody, zwalone na ziemię i z kory odarte, podobne były trupom, które nakryto prześcieradłami.
Zapadła cisza... głucha, ciężka, niepokojąca.
Wszystkie drzewa stanęły nieruchome, jakby dech w piersiach tając. Wszystkie istoty żyjące przyczaiły się i zdrętwiały. A od chwili do chwili wśród tej ciszy i tego zdrętwienia któreś z drzew zatrzęsło się nagle, jakby ze strachu, po suchych zaś liściach, pokrywających ziemię, przebiegły, chrzęszcząc, czyjeś niewidzialne stopy...
Przyśpieszyłem kroku, aby jak najprędzej wyrwać się z gęstwiny, która milionem rąk zdawała się chwytać i przytrzymywać.
W kilka chwil później stałem już nad cichą i senną rzeczułką.
Więcej tu było światła i więcej barw, a poezya wieczoru nie miała w sobie ani cienia grozy, lecz upajała słodką, ponętną melancholią.
Niebo nad rzeczułką było słomkowo- żółte, umozajkowane na zachodzie róźno- barwnemi chmurkami. Na tem niebie kontury wierzb nadbrzeżnych rysowały się z zadziwiającą wyrazistością. Nie tylko każdą gałązkę, ale nawet ząbkowany brzeżek każdego listka oko rozróżniało
bez trudu. Kremowa barwa chińskiego papieru daje podobną wyrazistość miedziorytom.
Niebo, chmurki i wierzby powtarzały się w wodzie, jak w szkle, ale odbicie to centkowały tu i owdzie okrągłemi plamami sercowate liście grzybienia białego. Mąciły je także pluśnięcia drobnych rybek, wyskakujących chwilami ponad wodę.
Trzcina i tataraki chwiały się lekko to w jedną, to w drugą stronę, jak stare babiny, gdy zasypiają w fotelu. Kiedy powiał silniejszy nieco wietrzyk, zginały się niemal do samej wody,— zawsze jednak potem stawając prosto i sztywno, jakby już zupełnie wytrzeźwione z senności.
Ukryty w sitowiu ptak wyśpiewywał rozgłośnie, lubując się echem własnego śpiewu. Miał on w gardziołlcu kilka nut słowiczych i popisywał się niemi przed światem — nakształt lichych wierszorobów, którzy, podchwyciwszy mistrzom „efekta”, olśniewają nimi łatwowiernych.
Ptak śpiewał, trzcina kołysała się, rybki z pluskiem wyskakiwały z wody; z poza krzywych wierzb dochodził monotonny odgłos kół młyńskich, podobny trochę do gderania kumoszki, rozmarzonej trunkiem, a trochę znów do gdakania kaczki, zwołującej kaczęta.
Powoli cisza wielka' padała na ziemię i wodę. Śpiew ptaka odzywał się coraz słabiej i z coraz dłuższymi przestankami.
Ciemniało na niebie i ciemniało w głębiach rzeczułki. Z poza drzew wybiegły dymy błękitne i prostemi kolumnami wzbijały się ku górze. W powietrzu za- brzękły roje komarów, w trawie zaskrzypiały świerszcze.
Młynarzowa wyszła na próg i jęła zwoływać ptactwo:
— Kaczuchny moje!... kaczuchny!... taś, taś, taś, taś, taaaś!...
Wołanie biegło po rosie daleko, daleko, aż do nieruchorr.ej ściany lasu, która
odbijała je od siebie, niby skała granitowa, gdy falę odtrąca.
I ile razy młyńarzowa wołanie swe przerwała, wszystkie załomy wzgórz, wszystkie zaklęśnięcia dolin i wszystkie pnie sosen przedrzeźniały ją, szepcąc to tu, to tam:
— Taś, taś, taśL. taś, taś, taś!... taś, taś, taś!...
Nareszcie kłótnia kobiety z echem ustała i rozpoczęło się królestwo niczem, prócz komarów i świerszczów, nie zamąconej ciszy.
Z pomiędzy sitowia wypłynęła łódka... wypłynęła bez plusku i szmeru, jakby ją sama woda niosła nakształt listka wierzbiny. Łódka i stojący w niej człowiek tworzyli jedną całość, podobną do chińskich czarnych cieni.
— Na ryby?
— Nie. Ot tak... aby płynąć...
I łódka pomknęła dalej, pomiędzy kępy trzciny, która rozstępowała się przed nią w milczeniu.
Jeszcze chwila, a całe niebo przybrało odcień blado-perłowy, ze słonecznych zaś
wybuchów na zachodzie pozostał tylko pas czerwono-żółty, mętny, z tem przyćmieniem, starym obrazom właściwem, które włosi nazywają sfumato.
Wzgórze za rzeczką i rosnące na wzgórzu tem drzewa zlały się teraz w jedną, całkowicie czarną sylwetkę, której zewnętrzny jedynie obrys wzrok rozróżniał w ciemnościach.
Woda była przejrzysta i jak szkło gładka. Rozpłaszczone na niej liście wodnych lilii, odbijające resztki wieczornych blasków, zdawały się białemi, połyskli- wemi plamami.
Tu i owdzie woda drżała. To występowały na nią bąbelki, szybko pękające, to znów fałdowała się kolistemi zmarszczkami, które, zataczając coraz szersze kręgi, rozchwiewały się zwolna na powierzchni. Wszystko to były znaki jakichś tajemniczych funkcyi roślinnych i zwierzęcych, odbywających się w głębi, pod zasłoną nocy, zdała od badawczych spojrzeń człowieka.
Wytężałem wzrok, aby podchwycić cośkolwiek z tych zagadkowych robót
przyrody, — tymczasem owa melancholia, wcześniej w gąszczach leśnych zrodzona, przypełzła po wilgotnych trawach aż tutaj i rozlała się dokoła po ziemi i wodzie, przesiąkając w umysł mój i serce.
Ogarnęło mnie nagle gorączkowe pragnienie życia, światła, ruchu...
W chwilę później znajdowałem się już na ścieżce, wiodącej ku młynowi,—a nigdy jeszcze najpiękniejszy wschód słońca nie wydał mi się tak rozkosznym, jak w owej chwili niewielki złoty kwadracik oświetlonego okna, które błyskało wśród gąszczów, wskazując drogę i zapraszając przyjaźnie do środka.
Na kwadraciku tym rozróżniłem delikatny profil Niny i okrągłą główkę dziecka...
NIEPOKOJE LUDZI SPOKOJNYCH.
Niepokoje ludzi spokojnych.
-.rzęch nas tam było myślicieli i poetów: stary pastuch Matus, młynarz Wędziszewski i ja.
O sobie nic nie mam do powiedzenia; tamci dwaj jednak byli postaciami wcale ciekawemi.
U Matusa najgodniejsze uwagi były dwie rzeczy: jego opończa i jego pies.
Krój opończy tem się odznaczał, że go wcale nie było. Ktoś, lubiący określenia dokładne, tę opończę nazwałby niezawodnie płachtą. Ale płachta nie może być strojem, w opończę zaś swą umiał
W. (Tomiillcki.—Zielony kajet. 3
Matus owijać się tak malowniczo, że wyglądał w niej prawie jak grand hiszpański w swym płaszczu odświętnym.
Miał z niej strój,— miał i wygodę.
Gdy zaskoczyła go w polu ulewa, a choćby i burza z piorunami, nasuwał owo dziwne odzienie na głowę, opierał się mocno o swój kij sękaty i stał w miejscu nieporuszony, urągając wodzie, powietrzu, ogniowi i ziemi. Bydło szukała schronienia to w rowach, to pod gruszami dzikiemi, lub wreszcie tuliło się do siebie, wzywając żałosnym rykiem pomocy, a on sterczał na środku pola, jak pień suchy, i ulewa spływała po nim, jak pa rzeczy nieżyjącej.
Opończa w dzień była strojem, w nocy posłaniem. Gdy było ciepło, Matus sypiał na niej; gdy było zimno, sypiał pod nią. Miał z niej w każdej okoliczności życia pomoc niechybną.
Psu było na imię „Psisko”. Tak objaśnił mnie sam Matus.
— Jak się wasz pies nazywa?—spytałem go raz mimochodem, a on, opończę swą przesunąwszy z jednego ramienia na
drugie (był to jego ruch ulubiony), odrzekł:
— Psisko je... i tyła.
I splunął.
Ten tedy „Psisko” miał uszy sterczące, pysk wązki, jak u lisa, ogon puszysty, sierść gęstą i kłaczystą. Koloru, a raczej kolorów był rozmaitych. Kto chciał, znalazł na nim kłaki białe, żółte, czarne, popielate, brunatne; lepiej poszukawszy, odkryłby także czekoladowe i kremowe, a nawet czerwonawe i zielonkowate.
Właściwie pastuchem był „Psisko”» Matus zaś chodził za bydłem po to tylko, aby mieć zamówkę do włóczęgostwa i dumań spokojnych. Psisko wypędzał krowy na pole, pilnował, żeby w szkodę nie lazły, przestrzegał między niemi porządku, a nawet zamyślonemu wieczyście Matusowi przypominał ciągnieniem za opończę, że czas wracać na obiad lub na „podwieczerz”.
A nie tylko te czynności spełniało owo dziwne stworzenie o pysku lisa, ogonie komety i barwie tęczy.
Z Psiskiem, i tylko z Psiskiem, prowadził Matus swe filozoficzne i potoczne g-awędy.
Często bardzo, gdym przydybał na włóczędze starego pastucha, a on, przedzielony ode mnie płotem lub krzakami, obecności mojej nie dostrzegał, wysłu- chywałem długich jego rozmów z psem, który to mruczał, to skomlił, to naszcze- kiwał, zupełnie jakby dawał odpowiedzi lub czynił zapytania.
Jednego dnia trafiłem na koniec rozmowy, brzmiący tak:
— ...A niech-no ona raz jesce pysk rozewrze! Nawymyślamy babie obydwa, jak Bóg przykazał, a potem... w świat. Abo to do Prusaków daleko? przehycnies bez kordon i tyła! Patrzta ją! wmo-icej, jaka pani!
Zrozumiałem bez trudności, że chodzi tu o chudą młynarkę.
Psisko, słuchając pogróżek, szczekał z całej siły, podniósłszy mordę wysoko, pazurami zaś drapał ziemię i odrzucał ją z takim rozmachem, że czarne grudki aż do mnie dobiegały.
Kiedyindziej udało mi się być niewidzialnym świadkiem i słuchaczem wykładu z dziedziny nauk przyrodniczych i lekarskich.
Matus siedział na kamieniu, trzymając ziele jakieś; przed nim pies z wietrzącym pyskiem i postawionemi nakształt rożków uszami słuchał, nie spuszczając z mówiącego oczu i przytakując od chwili do chwili pełnem przekonania mruknięciem.
— Uważaj, bestyjo — prawił stary pastuch,— to je takie ziele, co się nazywa cinerek. Jensy je cmerek cerwony, a jen- sy modry; nie zabac tego, psie jeden. Ten cerwony to je pomocny od bole- ściów głowy i od naderwania. Ino go trza rwać kiele lasu... ręką niegrzysną; jezeliś, bestyjo, u świętej spowiedzi nie był i ksiądz dobrodziej na cię krzywy, to skutku nijak nie bandzie. A ten znowu cmśrek modry to je od babskich choro- bów...
Pies słuchał, uszami strzygł, ślepie mrużył i od chwili do chwili otwierał
paszczękę do ziewania; zaraz ją wszakże, jakby przez grzeczność, zamykał.
Nareszcie razu jednego dosłuchałem się i filozoficznych wywodów.
Matus widocznie rozstał się z kimś przed chwilą i w związku z tern uważał za stosowne dać swemu towarzyszowi małą nauczkę.
— Scekaj, psie, na takie gadanie! — mówił.—Pejda: „Ostajta z Bogiem.” A cóz to przenajświętsy Pan Bóg ma za jenteres ostawać z durnym Matusem! Pan Bóg mięska se w pałacu, jak król jaki; siedzi se na stołku ze scyrnego złota i goda grze- cnie tlo z aniołeckami i księdzem dobrodziejem. A my, chudzioki, co? Ni to msy świętej zakupim, ni dziadowi ochfia- rę damy, ni na tacę połozym za du- sycki w cyścu cirzpiące. Łaska jesce, co nas ta święta ziemia na sobie nosi!
A Psisko skomlił żałośnie, mordę w trawę wcisnąwszy, jakby to rozumowanie przejmowało go żalem niezmiernym.
Matus, rozmowny z psem, mrukiem był skończonym z ludźmi. Gdy do niego mówiono, głuchł i niemiał, jak pień. W od
powiedzi częściej splunął, niż z pod szcze- cinowatych wąsów słówko jedno wypuścił.
Młynarzowa obchodziła się z nim, jak z nieboskiem stworzeniem. Nasłuchał się on od niej, nasłuchał! A choć na osobności folgę dawał językowi, przed tą ■chudą niewiastą zupełnie zapominał go w gębie. Ona gadała a gadała, zagłuszając gadaniem tem turkot kół młyńskich, a pastuch milczał, jak kołek, i tylko opończę nasuwał coraz wyżej na głowę, jak podczas nawałnicy...
Matus nieustannie miał do czynienia z ziołami, kamieniami, ziemią z torfowiska, wodą z błotnej rzeczułki, z ptactwem, owadami, gadami. W budzie jego można było znaleźć: pęki zasuszonych roślin, ptaki w klatkach, kije, ładnie strugane, z główkami wyrzeźbionemi kozikiem, mnóstwo najrozmaitszych korzeni, wreszcie butelki pełne chrząszczów oraz słoje z pijawkami.
Stary pastuch często przed wschodem słońca wstawał i brodził po mokrych łąkach z przetakiem i workiem. Kiedy-
indziej, w jasne, księżycowe noce, błąkał się jak duch po lesie, rozgarniając mech, wypatrując, nasłuchując... Może szukał kwiatu paproci, może ziela, które głód na zawsze odpędza, może innego, które kajdany rozkrusza...
W każdej bez wyjątku wycieczce towarzyszył Matusowi kudłaty Psisko. Można było nawet sądzić, że w osobliwych tych łowach pies człowiekowi czynnie dopomaga.
Od czasu do czasu niósł stary pastuch zbiory swoje do miasteczka na sprzedaż. Nabywał je hurtem aptekarz. Frant, wyćwiczony zarówno w farmacyi, jak w tajemnicach handlu, dostawcy swemu dawał za wszystko kieliszek „dzięgielówki” i kilkanaście groszy gotówką.
Wódkę Matus wypijał; grosze odnosił zawsze sumiennie księdzu dobrodziejowi.
Pastuch był stanowczo więcej poetą* niż filozofem.
A młynarz?
Młynarz tak był porwany i upojony {wielką poezyą, a zarazem i filozofią przy
rody, źe, aby nasycać się niemi dowoli, starał się przebywać jak najczęściej poza młynem.
Podczas gdy koła warczały, rozbijając wodę na pianę srebrzystą, a pytle trzęsły się, jak w febrze, i śnieżny pył mąki rozpraszały w powietrzu, Wędzi- szewski albo przechadzał się po łące, albo medytował pod wierzbami, rosnącemi nad rzeczką, albo wreszcie, wyciągnąwszy się jak długi w bróździe między konopiami, śledził wzrokiem białe i popielate chmurki, żeglujące po niebie.
Na marzyciela zresztą nie wyglądał. Gruby, jak walec młyński, z twarzą podobną do świeżo upieczonego bochenka, z wąsami, jak dwa omłócone snopki, służyć mógł raczej za przykład dobroczynnych skutków bezmyślnej, obcej wszelkim marzeniom wegetacyi. Mądrymby też być musiał, ktoby w jego oczach wyczytał coś więcej nad ciągłą chęć do spania.
A jednak grubas ten rozumiał język ptaków i owadów, znał się na wartości subtelnego zapachu kwiatów polnych, czuł
się cząsteczką organiczną potężnego dzie- ła Przyrody i pojmował, że cichy szum liści, wzruszanych oddechem budzącej się lub zasypiającej ziemi, więcej może mieć w sobie treści, niż najkrzykliwsze gadanie głupiego człowieka.
Wędziszewski najchętniej przechadzał się, siadywał i legi wał na małej łączce za młynem, wilgotnej od sąsiedztwa rzeczułki i podobnej do miękkiego, puszystego dywana. W umączonym kaftanie, w butach z pomarszczonemi cholewami (uszy ich wisiały zawsze smętnie na wierzchu) i w czapce, z której mąka w połączeniu z wodą deszczową uczyniły rodzaj klaj- strowatego placka, po całych godzinach włóczył się tam samotnie to w tę, to w ową stronę. Wielkie, mięsiste ręce zakładał za plecy, głowę i umączone wą- sy zwieszał na dół i potężnemi stopami, zaopatrzonemi w grube, mnóstwem ćwieków ponabijane podeszwy, rozdeptywał główki kwiatów, chylących mu się pod nogi. A kwiatów tych rosło tam tak wiele, że w gorące sierpniowe południe
*
łączka buchała aromatem, jak kadzielnica...
W młynie tymczasem robota szła w najlepsze. Małe chłopskie wózki nieustannie zajeżdżały i odjeżdżały, przywożąc młode ziarno lub zabierając mąkę i otręby. Od huku i stuku cały młyn trząsł się do późnej nocy, a przez wszystkie szpary dobywał się, nakształt chmurek, lotny pył mączny. Nad całym zaś hałasem panowało rozgłośne gwizdanie młynarczyka, kierującego robotą.
Ten młynarczyk to był zuch nielada. Niewielki, zwinny jak wiewiórka, miał nos zadarty, czapkę kratkowaną bez daszka, ale za to z guzikiem na wierzchu, kurtkę płócienną, takież spodnie, a na nogach, zamiast butów, pantofle, wyszywane krzyżową robotą. Od rana do nocy wyśpiewywał walce tyrolskie z jodłami, wygwi- zdywał sztajery, których rytm monotonny zawrót głowy sprowadza, i po kilka razy na godzinę odrywał się od roboty, aby wybiedz na groblę, zaciągnąć się skręconym na prędce papierosem i niedo[
rzucić w wodę, na której gasł on z miłym dla ucha sykiem.
Dlaczego młynarczyk wszystkiem się zajmował? Dlaczego młynarz nie zajmował się niczem?
Odpowiedź na to pytanie znalazłem w pewnem, drobnem na pozór, spostrzeżeniu.
Wędziszewski, przechadzając się po nadrzecznej łączce i medytując pomiędzy konopiami, miał zwyczaj wzdychać.
— Aha! — pomyślałem, usłyszawszy owo wzdychanie, — rozumiem...
I, chcąc zbadać przyczynę wzdychań, jąłem pilniej rozglądać się w prywatnem życiu mędrca i poety.
Okazało się, że młynarczyk o zadar-
^ tym nosie trząsł nie tylko młynem, ale i wszystkiemi domowemi sprawami Wę- dziszewskich.
Ci ostatni na przykład zachowywali ten sielski i po trosze nawet patryarchal- ny obyczaj, 2e nie jadali nigdy w izbie, lecz przed domem, na świeżem powietrzu-
Odbywało się to zresztą bez wielkich zachodów. Magda wynosiła i stawiała tuż przed drzwiami ławkę, młynarzowa umieszczała na niej dymiącą miskę z jedzeniem, parę talerzów, bochen razowca, łyżki, noże, widelce, — następnie część biesiadników zajmowała honorowe miejsca na wysokim progu, reszta zaś sadowiła się na jednym z klocków, których kilka leżało tam zawsze, latem i zimą, ku uciesze czochających się o nie wieprzków.
Otóż zauważyłem na tych ucztach rodzinnych kilka faktów niemałego znaczenia. Przedewszystkiem honorowy próg zajmowany bywał niezmiennie, zarówno w południe, jak wieczorem, przez mły- narzową i... młynarczyka,—młynarz zaś siadywał na samym końcu klocka, tuż przy wystającym sęku, może nawet i na sęku samym. Następnie—przez cały czas obiadu lub wieczerzy młynarz milczał, jakby mu usta zaklajstrowano, młynarczyk zaś prawił krzykliwym głosem niestworzone rzeczy, z których młynarzowa śmiała się do rozpuku, na wznak prawie padając w wybuchach wesołości.
Nareszcie, gdy już w misce nie było ani jednego żytniego kluska, a w dzieży ani jednej kropli serwatki, młynarz, nacisnąwszy czapkę na oczy, wstawał z klocka i odchodził, tamten zaś dobywał z kieszeni flecik i piszczał na nim długo przy boku zasłuchanej w tę mysią muzykę gospodyni...
Dla ścisłości dodam jedno jeszcze: młynarz mało mówił, ale dużo jadł. Jadł za siebie, za żonę, za swych trzech konopia- no-włosych chłopaków i za... wyręczyciela. Jadł łakomie i szybko, nie odkładając łyżki na chwilę, z jakąś zaciekłością ponurą.
Najadłszy się, szedł zaraz na łąkę lub w pole. Wielkie ręce zakładał za plecy, garbił się i blademi oczami wodził po ziemi i wodzie, czasem je aż do nieba podnosząc. Zerwawszy pierwszy z brzega kwiatek, do ust go brał i przez cały czas trzymał pomiędzy zębami.
Dowiedziałem się i o młynarczyku nowych szczegółów.
Przybył on tu przed rokiem. Właśnie Wędziszewski stał w interesach jak najgo
rzej; miano mu młyn i grunta sprzedawać. Do stanu tego doprowadził go głównie poprzedni pomocnik, pijak i złodziej. Na domiar złego—wlazł mu pod bok konkurent, który zbudował o trzy wiorsty stamtąd jakieś dyabelskie młynisko „ulepszonej konstrukcyi”...
Ludzie poczynali odwykać od starego młyna. Droga do niego zarastała łopianami i ostem; na skrzydłach nieruchomego koła rozpleniły się wodne porosty i zwieszały się zeń fantastycznie zielonymi fe- stonami...
Wszystko to naprawił ów mały młynarczyk. Śpiewał, świstał, palił papierosy i grał na fleciku, a jednocześnie tak gorliwie i energicznie pracował około interesu, że w przeciągu kilku miesięcy konkurenta pobił na głowę. Tkwiło w nim coś, co ciągnęło ludzi, jak cukier muchy...
Wędziszewski obdarzał mnie zaufaniem. Zbliżyło nas do siebie, żeśmy mieli wspólną kochankę—Przyrodę. Jest to jedyna miłość, w której rywale mogą być przyjaciółmi. Korzystając z tego, zagadnąłem go raz o młynarczyka.
— Powiedz mi, panie Wędziszewski, co to za człowiek ten twój pomocnik? — rzekłem bez dłuższych wstępów.
Stanął i wyprostował się, jakby go to pytanie ze snu zbudziło
— A o jaką lcategoryę pan pyta? — przemówił z niezwykłą powagą, obracając na mnie swe jasno-niebieskie oczy; — czy o tę, co tutaj? (stuknął palcem w czoło), czy o tę, co tutaj? (uderzył się całą ręką w piersi).
— O jedną i o drugą — odparłem, nie rozumiejąc dobrze pytania.
Pomyślał trochę i rzekł:
— Co się tyczy pierwszej katego- ryi, to powiem panu krótko: złoto, nie człowiek! Jak on zna „śtukę”,'. to niech się inni schowają; drugiego takiego majstra nie znajdzie w okolicy. Ja, nie chwaląc się, byłem i w Rypinie, i w Mławie, i w Płocku nawet, i widziałem dobrych młynarzów siła; żaden się do niego nie umywał. Powiadam panu: majster rarytny...
Przy tych słowach odwrócił się i chciał odejść, ałem go zatrzymał.
— No, a druga lcategorya?—spytałem ciekawie.
Wędziszewski spoebmurniał.
— Względem tej drugiej lcategoryi— rzekł, oczy w dół spuszczając i obcasem rozgrzebując ziemię—powiem także krótko: nie człowiek, ale... pies! Podła dusza na durch. Plunąć mu w ślepie i nogą kopnąć... Sumienie gorsze, niż u cygana. Jak nasza okolica okolicą, takiego psubrata nie było. Przeklętnik, odmieniec... ancychryst...
Zbladł mój Wędziszewski i trząść się począł.
— Czemuż pan go trzymasz? — rzuciłem mimowoli.
Uspokoiło go to raptem.
Przestał się trząść i, nie patrząc mi w oczy, mruknął:
— Bo-by mi bez niego młyn sprzedali; a ja mam troje drobiazgu...
W. Goin ulicki —Zielony kajet.
4
Założył ręce w zwykły swój sposób i odszedł, głową kiwnąwszy na poże- gnanie.
Młynarz był stanowczo więcej filozofem, niż poetą.
ł
f
\
>
IV.
ZE ¡SZCZYTU.
ginie ten szczyt w chmurach i nie osrebrzają go śniegi wieczyste.
Orzeł nie ściele na nim gniazda, ani po stokach jego zielenią się porosty, fiołkami pachnące...
Ale, choć nagi jest i niewyniosły, wdrapywaliśmy się nań długo i z trudem.
Winne temu niewątpliwie poziomki, które rosły wzdłuż całej drogi, na skraju lasu, pnącego się wraz z nami pod górę...
Poziomki te napraszały się. żeby je zrywać, a dobre serce Niny prośbom opierać się nie umiało.
Las z poziomkami mieliśmy po lewej ręce, po prawej zaś śpiewały nam jednostajną piosenkę skowronki i świerszcze polne, ukryte w łanach dojrzewającego żyta i wśród gryki, osypanej białem kwieciem, jak mąką.
Szczyt ten nęcił nas już od dawna.
Panował on nad całą okolicą; na nim kładły się pierwsze i ostatnie promienie słońca; on też tylko, gdy mgła padła, wynurzał się hardo z popielatych jej zwojów.
Gdyśmy, zmęczeni trochę i zadyszani, postawili na nim nareszcie zwycięską stopę, serca zabiły nam z radości.
Wiatr silny, którego nie czuliśmy w dolinie, targał nam włosy i ziębił twarze; ale nie zważaliśmy na to, wpatrzeni w prześliczną panoramę, rozwijającą się przed nami.
U stóp naszych ziemia falować się zdawała, pokrajana w brózdy głębokie, jak morze, wichrem wzruszone.
Sterczące wzgórza i zaklęsłe niziny następowały kolejno po sobie, a na tych i na tamtych fałdował się wzorzysty
płaszcz roślinności, mieniący się w słońcu wszelkiemi barwami i jakby z różnofarb- nych pozszj^wany materyi.
Jedno wzgórze, wprost nas położone, wrzynało się ostrym bokiem w zielone zagony warzywa, niby skalisty przylądek, który wystającym kantem rozcina fale oceanu.
Na wzgórzu tem szumiał dawniej las gęsty; dziś pozostała zeń tylko garstka niedobitków, którymi się wzgórze najeżało, jak okoń skrzelą.
Zdała, na złotawem tle nieba, te zapomniane sosny i świerki z obkruszone- mi od dołu gałęźmi i pniami, jak lance wysmukłymi, podobne były do chorągiewek ułańskich, poszarpanych przez kule...
Ale zniszczenie widniało tylko na wzgórzach najbliższych; dalsze obrosłe były całkowicie gąszczami leśnymi, a wznosiły się amfiteatralnie, niby stopnie olbrzymiego Kolizeum, w którego arenie toczyły się i toczą bezkrwawe walki... cywilizacyjne.
I pierwszy szaniec borów wydawał się zielonym, drugi—czarnym, trzeci—niebie
skawym, dalsze zaś coraz bardziej błękitniały, aż do ostatniego, najwyższego, który, jak szarfa ultramarynowa, zlewał się nieznacznie z zaciągniętym mgłami horyzontem.
Od czasu do czasu w gąszczach dalekich słychać było strzały. Rosła
i krzepka młódź obywatelska mordowała tam drobne i bezsilne ptaszęta. Echo każdego strzału, przez lasy i wzgórza powtarzane, brzmiało w uszach naszych staccato, jakby kto wór kamieni na ubitj gościniec wysypywał...
Nasz młyn z rozmachanem energicznie kołem widać stąd było jak na dłoni; przy nim domek młynarza wychylał się jednym tylko bokiem z poza firanki wierzb i leszczyny.
Na żółtawo-zielonej łące. wilgotnej a świeżej, rzeczułka wykreślała olbrzymie S.
Boki jej wymalowane b}ły czerwonymi i białymi pasami, — czerwonymi od kwiatów sitowia, białymi od lilii wodnych, które zbitą masą pobrzeże zarastały.
■ Samym środkiem płynęła woda czysta, która w tej chwili zdawała się czarną, a miejscami połyskiwała, jak szmelcowana zbroja usarza.
Za rzeczułką jakby kto rozłożył dwa olbrzymie dywany: jeden ciemno-zielony, puszysty, drugi złoty, ciemnymi pasami porznięty... Szmaragdy owe były ziemniakami, a złoto—żytem, wśród którego biegły miedze, jak pręgi.
Za dywanami tymi stała nieruchoma, piękna, tajemnicza i głęboko spokojna ściana lasu, którego drożyny deptaliśmy codziennie, szukając kwiatów, poziomek i... motywów do pieśni.
Choć wiorstowa niemal odległość dzieliła nas od niego, wydawał się tak bliz- kim, że na pozór ręką dotknąć go było można. Barwę miał zielonego, zakurzonego aksamitu. Oddzielnych sosen oko nie rozróżniało; stapiały się one w jedną szeroką szarfę, która u dołu, od pni czerwonawych, jaśniejsze przybierała tony. Górny brzeg tej szarfy postrzępiony był, zębaty i wykreślał na niebie twardy
zygzak, do fantastycznej linii dachów staromiejskich podobny...
U stóp lasu leżała wstążeczka drogi, pełnej piasku i korzeni. Powóz odkryty toczył się po niej z trudnością, rozweselając pejzaż jasnemi barwami sukien i kapeluszy kobiecych.
Rzeczułka, przebiegłszy całą dolinę, chowała się w ciemnym i gęstym bukiecie olch piramidalnych i krzaczystej leszczyny. Natomiast ze szpar tego bukietu wyzierało kilka dachów słomianych oraz stóg siana, do wielkiego ula podobny. Przy stogu kręcili się ludzie jak mrówki, a wiatr przynosił aż do nas ich śmiechy, z brzękiem kos zmieszane,—przynosił też z dziwną, cudowną prawie wyrazistością płacz dziecka, pieśń nabożną i krów żałosne poryki...
Napatrzywszy się do syta ziemi, obróciliśmy oczy na niebo.
Bezsłoneczne było i blade, pomimo, że zbliżała się godzina zachodu, która je zwykle rozpłomienia. Złoty krąg słońca zasłoniły całkowicie gęste, ciemno-stalo- we chmurzyska, kupiące się po prawej
stronie widnokręgu; po lewej pływały tylko drobne, lekkie obłoczki, podobne do kawałków waty, rozskubanej i w przestrzeń rzuconej.
Miejscami widniały jakby akwarelowe pociągnięcia pendzelka, tworząc niedbałe
i nieforemne płaty barwy niebieskiej, słomkowej, zielonkawej i srebrno-popie- latej.
Wprost nas stały na niebie dwie wielkie chmury kłębiaste i bryłowate,—stały ciężko i nieruchomo, a różowe odblaski, na wypukłościach ich leżące, czyniły je podobnemi do dwóch złomów granitu.
Przymknąłem zmęczone dalekim lotem oczy...
Gdym je otworzył na nowo, nie widziałem już nic więcej, prócz siedzącej w pobliżu Niny, rzadkich traw z czubkami okrągłymi, okwitłych już i suchych, oraz pszczoły zapóinionej, co z brzękiem oblatywała nas dokoła, przysiadając na pęku leśnych kwiatów, które trzymała moja towarzyszka, i zaglądając mi przez ramię do małej książeczki, w której wrażenia notowałem.
Mieliśmy już schodzić ze szczytu, gdy znagła słońce w stalowym szańcu chmur zrobiło wyłom zwycięski.
Przez wyłom ten buchnęły zatamowane fale blasku i okolicę całą zalały gorącem, czerwono-żółtem światłem.
Zdawało się, że na wszystkich górach i pagórkach zapalił ktoś nagle pomarańczowy ogień bengalski...
Był to obraz czarodziejsko - piękny, i chętniebyśmy zatrzymali się przed nim w długiej kontemplacyi, gdyby w tej chwili z domku w dolinie nie przybiegło do nas echo płaczu dziecięcego...
Płacz ten był dzwonkiem, wzywającym do śpiesznego powrotu.
7
leżeli stosunki nasze z potężnym „Duchem przyrody” były blizkie i serdeczne, to w zamian za to żyliśmy z daleka i etykietalnie... z cywilizacyą.
Co prawda, najbliższe naszego młyna ognisko cywilizacyi nie nęciło zbytecznie, przedstawiało się bowiem pod formą powiatowego miasteczka, liczącego 4500 głów—razem już z bydłem rogatem.
Ponieważ jednak można żyć bez elektryczności, asfaltu, polemik dziennikarskich i ciastek z kremem, ale trudno obyć się bez mięsa wołowego, świec, mydła i bułek, musieliśmy więc i na ko
rzyść cywilizacyi (resj>ective: miasteczka) uczynić pewne ustępstwa.
Najpierwszem i naj ważniejszem była Magda.
Magda stanowiła pierwsze ogniwo, spajające nas z resztą łańcucha cywilizacji nego; ogniwami dalszemi byli: piekarz, rzeźnik i tale zwany „kupiec korzenny”.
Zycie tej rzeźkiej dziewuchy schodziło na nieustannem przebieganiu w jedną i drugą stronę pięciowiorstowej przestrzeni, dzielącej naszą pustelnię od miasteczka.
Czuć ją było z daleka dziką wonią lasu, którego kręte drożyny deptała bez wytchnienia. We włosach tkwiły jej zawsze źdźbła trawy polnej, a pomiędzy fałdami chustki i spódnicy miała pełno bodziaków i igieł sosnowych.
Opalona od słońca i wiatru, nie była jednak śniadą, lecz,różową,—różową, jak dojrzewająca czereśnia, jak szynka surowa, jak wędzony łosoś...
Nos jej, nieduży i zaklęsły, zachował u podstawy naturalną białość, z czubka
Magda.
jednak zaczerwienionego podobny był gruszce, zwanej „cebulką”.
Magda miała twarz okrągłą i pełną, wargi szerokie i mięsiste, włosy jak len jasne, od słońca miejscami pożółkłe i w gruby węzeł nad karkiem związane, oczy koloru bleu fdience, wypukłe i zadziwione, czoło nizkie, policzki wystające.
Magda była nadto krzepka w sobie i ciała jędrnego, a że nie liczyła więcej nad lat osiemnaście, mogła więc nawet była przemówić do zmysłów, gdyby nie to, że w uśmiechu swych ust szerokich (a śmiać się lubiła nieustannie) pokazywała dwa rzędy zębów, zdrowych wprawdzie i równych, ale od marchwi żółciej - szych.
Karmiła się byle czem. Jadła dużo, ale bez wyboru. Zmieść michę nadgniłych i nie dogotowanych ziemniaków, wydoić wprost z konwi kwartę kwaśnej serwatki i zalać to wszystko masą wody u źródła—była to dla niej rzecz zwy czaj na.
Gdy ją głód napadł pomiędzy jednym posiłkiem a drugim, nie frasowała się
W. Gomulicki.—Zielony kajet. 5
wiele. Alboż w ogrodzie młynarza brakło marchwi i rzepy? alboż nie zielenił się gęsty owoc na młynarzowych gruszach i jabłoniach? alboż w polu młyna- rzowem nie pozwijały się duże strąki na grochu, którego tylko słomiany „strach" pilnował? ..
Magda (sam młynarz mi to powiedział) była dziewuchą „sprawną”, co znaczy, źe ladajaki pokarm tuczył ją i szedł jej na zdrowie.
— Bo insze bydlę — objaśniał młynarz,—jak nie przymierzając moja pstra jałowica, bywa „przepadziste” i, choć źre paszę co najlepszą, zawsze temu gnaty sterczą z pod skóry.
Widok Magdy, różowej, błyszczącej, roześmianej, miał w sobie coś rozweselającego, jak widok bujnie rozrosłego warzywa albo dymiącej wazy, postawionej na białym obrusie.
Zwłaszcza, gdy wynurzała się z lasu, dźwigając kosz, pełen paczek, paczuszek, butelek, buteleczek i wszelakiego mięsnego oraz postnego prowiantu, zdała się oczom naszym ponętną jak
nimfa, i to jak nimfa, malowana przez Rubensa.
A przyznałby się też był do niej inny mistrz stary, Jordaens, — gdyż na jego Uczcie rozpustnej wszystkie niemal pół- pijane „duszki” wyglądają jak siostry Magdowe...
Nie można było nazwać Magdy oszukanicą,—jednak szatan stawiał niebezpieczną na uczciwość jej pułapkę, ukrywając w szparach plecionego kosza drobną srebrną monetę, pozostałą z wydanych w mieście pieniędzy...
Przy każdym obrachunku brakowało kilku dziesiątek, które uważaliśmy za przepadłe, dopóki doświadczona młyna- rzowa nie objaśniła nas, że dla odzyskania straty potrzeba kosz silnie wytrząsać...
o plecy służącej.
Nie zbywało Magdzie na zalotnikach bo wieś nie przygląda się zębom tak kry. tycznie, jak miasto.
Ale dziewucha była nieprzystępną i zda. wała się nieczułą.
Gdy który parobek zbyt długo prześladował ją zalotami, mawiała drwiąco:
— Wej-no» go, jaki przyścipity\ A dyć ja nie krowa, a ty nie ciołak, co cięgiem za mną łazis!...
Napadnięta obcesowo, podnosiła zaciśniętą pięść do góry, głośno wykrzykując:
— Ustąp, bo jak cię!...
I kończyła dobitnem zamachnięciem ręką.
Często, o późnym wieczorze, gdy wszystko leżało w ciszy głębokiej, a za
oknami gdakał tylko młyn i żaby jęczały, nagle, daleko gdzieś, pod ścianą stodoły lub wśród ciemnych uliczek ogrodu, wystrzelało jak raca owo „bo jak cię!! — impetyczne, pewne siebie, zuchwałe...
A potem znów zapadała cisza.
Magda była zimna i szorstka,—nie dla wszystkich jednak...
Upodobała ona sobie staruchę jedną, która, wyniańczywszy ongi młynarzową
/
i kilkoro jej rodzeństwa, a następnie wszystkie dzieci młynarzowej, dostała niby to „chleb łaskawy", a właściwie ciężką pańszczyznę, za którą nic jej nie płacono.
Staruchę nazywano „Frycko- wą”, a także „miemką”. Przywędrowała ona przed półwiekiem już chyba z Prus, gdzie w tydzień po ślubie zabito jej w bójce knaj- pianej „słodkiego Frycka”, o którym nigdy bez głośnego płaczu wspomnieć iiie mogła.
Magda, gdy tylko chwilę wolną znalazła, biegła zaraz do starej; tkała jej w ręce przyniesione z miasteczka łakocie, opowiadała wieści najświeższe i łasiła się do niej, jak rozpieszczone wnuczę do babki.
Gdy przykazano jej i Fryckowej opleć po jednym zagonie warzywa, ona opiełła sama obydwa zagony, a staruszce nie dała tknąć się pokrzyw parzących.
Wyręczała ją też i w innej robocie: w zbieraniu chróstu po lesie, w skrobaniu ziemniaków, rozniecaniu ognia na ko-
lo
Magda.
minie, darciu pierzy, zamiataniu izby czeladnej i t. p.
Wieczorem znowu siadała u jej nóg, na ziemi, słuchając po całych godzinach cudownych bajek, jakie „miemka” łamaną polszczyzną i drżącym rozpowiadała głosem.
Śmiano się głośno z tego sentymentu tłustej dziewuchy, ale ją to niewiele obchodziło.
Tymczasem nad głową Fryckowej zbierała się czarna chmura...
Na wiosnę jeszcze, ni stąd ni zowąd, zapytano ją z urzędu: jak się nazywa, ile lat sobie liczy, jaką wyznaje religię, kto byli jej rodzice i czy ma znaki szczególne.
Starowina, której już się na dziewiąty krzyżyk zabierało, nie była w stanie na żadne z tych zapytań dać dokładnej odpowiedzi.
Wskutek tego poczęto cią gać ją to do wójta, to do burmistrza, to do powiatu, i rozpisano się
o niej obsze/nie różnemi piórami, w różnych księgach, po różnych kancelaryach.
Wyszło przy tej sposobności na jaiv, iż papiery legitymacyjne Fry- ckowej znajdują się w opłakanym nieporządku, co znowu dało powód do przeprowadzenia olbrzymiej ko* respondencyi z rozlicznymi urzędami ce- sarsko-niemieckiej monarchii, która kwe- stye podobnej natury lubi traktować gruntownie i wyczerpująco.
Fryckowa przez cały ten czas zamierała od strachu i odetchnęła z uciechą nieomal, gdy topór, wiszący tak długo nad jej karkiem, spad! nareszcie, uderzając ją ostrzem decydującego postanowienia władzy.
Postanowienie to brzmiało: Albo Karolina Miller, wdowa po nieżyjącym Fryderyku Miller, zapłaci rs. kop. 912 tytułem kary, opłaty za nowy paszport i t. d., albo też zostanie odesłana „transportem“ do miejsca urodzenia.
Sądzono powszechnie, że zamożna mły- narzowa dobędzie z własnego mieszka owe ruble i kopiejki i starej słudze iść w poniewierkę nie dozwoli.
Ale stało się inaczej.
Gdy nadszedł termin fatalny, chudej właścicielki młyna nie było w domu, gdyż trzema dniami pierwej wyjechała do „gubernii“.
Miała tam w apelacyi proces z sąsiadem o uduszenie gęsi i rozebranie płotu.
Nie było też we młynie i Magdy, którą poprzedniego dnia wyprawiono z wa- żnem zleceniem do miasteczka.
Fryckowa wstała raniutko, przed świtem jeszcze, i z pośpiechem wielkim jęła się porządków około kuchni i gospodarstwa.
Pomyła wszystkie garnki, poczyściła rondle, podłogę wyszorowała i wysypała piaskiem i tatarakiem, a wreszcie w sko
rupę, stojącą na oknie, wetknęła pęk pachnącego rozmarynu i bożego ziela.
Przydźwigała następnie ogromny pęk chróstu na komin, usiekała zielska dla prosiąt, nakarmiła je przed progiem, kaczkom zaniosła śniadanie do chlewa, po śniadaniu wypuściła je na wodę, a wróciwszy do kuchni, rozpaliła ogień i przystawiła doń duży sagan z wodą.
Zrobiwszy to wszystko, wyciągnęła z pod ławy przygotowany od wczoraj węzełek ze „szmatami”, kij krzywy, ułamany w olszynie, oraz gruby fartuch w pasy czerwone i niebieskie.
Fartuch zarzuciła na głowę, węzełek wzięła pod pachę, kij w rękę chwyciła i, przeżegnawszy się, poszła, a raczej powlokła się w las, drogą ku Prusom...
Młynarczyki, zszedłszy się do kuchni na śniadanie, pierwsi spostrzegli nieobecność staruchy.
Ale nikt się tem zbytnio nie zakłopotał.
Magda wróciła dopiero wieczorem...
Gdy powiedziano jej, źe „miernka” uciekła, uderzyła w ryk, jakiego nigdy
dotąd nie słyszałem. Było w nim coś zwierzęcego niemal, coś, co zniewalało do zatykania uszów, a jednocześnie do wybuchania płaczem głośnym. Tak jeden wilk wyjący zmusza do wycia wszystkie wilki w lesie.
Pobiegła potem do ogrodu, padła w miedzę, pełną wyrwanego z zagonów zielska, i lamentowała długo, tarzając się wśród chwastów, łamiąc ręce i jasne włosy wyrywając z głowy.
Nagle ucichła, porwała się na nogi i, przesadziwszy nizki płotek, rzuciła się jak szalona w stronę lasu, który łączył się nieco dalej z pruskimi borami...
Gdyśmy opuszczali młyn, upłynęło już od dnia owego kilka tygodni, a o losach Fryckowej i Magdy nic tam jeszcze pewnego nie wiedziano.
„Wszystkie nasze dzienne sprawy.“
VA~Jieczóv ciepły, wonny, bez mgły i bez wiatru.
Idziemy przez szerokie pól przestrzenie, ukołysani ciszą wielką, leżącą na ziemi i na niebie.
W gęstwinie kłosów dojrzałych, które zabiegają nam drogę, chyląc głowy ciężkie od ziarna i opływając nas coraz szerzej rozlanemi falami srebra i złota, sierpy żeńców poczyniły już gdzie-niegdzie głębokie wyłomy.
Porwie się czasem przepiórka strachli- wa i z krzykiem poleci dalej, albo gad polny przesunie się miedzą, obruszając z szelestem grudki zeschłej ziemi i zmuszając biegnącego z nami pieska do alarmującego szczeknięcia,—i znów cicho.
Zmrok pada przezroczysty, jasno-po- pielaty, prawie perłowy.
Dopiero co rozbrzmiewał pod naszemi stopami chrzęst deptanej słomy,—już znowu słyszymy ciche trzaskanie drobnych gałązek i szyszek.
Mijamy gaik rzadkiej choiny, w którym drzewka, napoły suche, z igieł ogołocone i od dołu białymi mchami obrosłe, czynią złudzenie krzewów koralowych, wybujałych nad miarę. Chwiejące się pióropusze paproci, porostom morskim podobne, dopełniają złudzenia, i zdaje nam się przez chwilę, że stąpamy, po dnie oceanu.
Ale rozwidniło się nagle—i oto stoimy na łące, od słońca spalonej, której suche trawy trą się o siebie, wydając szelest metaliczny, przeciągły. Szelest ten przypomina chwilami chrzęst jedwabnych su-
kień ciągnionych po marmurowej posadzce, to znowu podobny jest do szeptów lękliwych przy łożu chorego.
Iiąka rozkłada się na łagodnej pochyłości, którą oczerwieniają w tej chwili blaski dogasającej zorzy. Niebo szarzeć już poczyna, a krwawą, jakby pożarną lunę, jaką zachód pozostawił po sobie, przyciemniać się zdają mętne chmury popiołu.
Wieś leży zaraz za łąką, a choć powietrze ciche jest i nieruchome, dopływa do nas od strony chałup zapach jałowcowego dymu, świeżo pieczonego razowca i słoniny, przysmażanej na omastę do wieczornego posiłku.
Chór żab, komarów i świerszczów poczyna huczeć na łące i wśród sitowia płynącej obok rzeczułki,—ale, uderzywszy od razu we wszystkie instrumenta, cichnie-
/
raptem, a po chwili pojedynczymi tylko
o i żywa się głosami.
To zagrają komary, niby skrzypki wiejskie, wysoko nastrojone,—to żaba jęknie przeciągle, jakby kto zadął w obój,— to wreszcie bąk, lecący Bóg Avie dokąd, zabrzmi grubo nad uszami, naksztalt ba- setli...
Ale i te głosy milkną—i nic już nie słychać prócz szemrania robaczków wśród suchej trawy i głośnego oddechu pieska, który zmęczył się gonitwą zd chrabąszczami i leży teraz u nóg naszych, w kłębek zwinięty.
Ziemia odpoczywa...
Odpoczywa po dziennej spiece i po dziennych trudach.
Rosa, która na jej pierś rozpaloną pada, sprawiać jej musi rozkosz niewymowną; w ciszy, rozpościerającej się dokoła, znajduje ulgę i pni-r^P-
stając z zapadającego r zrzuca ona z siebie ws2_, szaty i w posągowem obnażeniu przeciąga się i prostuje...
pienie. Rzekłbyś, że,
Nikt chyba nie ma większego prawa do odpoczynku nad tę pracownicę, od tylu stuleci nie znającą wytchnienia.
— Jakżebym pragnęła — odzywa się nagle Nina—usłyszeć teraz muzykę fortepianową lub śpiew, płynący po rosie...
— O! i ja także!
Zgadzamy się oboje, że miejscu i chwili odpowiedziałaby najlepiej serenada; ale kiedy ja głosuję za serenadą Szuberta, Ninie zachciewa się koniecznie serenady Gounoda.
— Szubert taki prosty a poetyczny!
— Gounod taki wytworny a głęboki!
— Szubert przemawia do serca!
— Gounod przemawia do serca i do nerwów!
W tej chwili na gościńcu, bielącym się pod lasem, podnosi się chmura pyłu złotego, w której nakształt iskier migocą żelazne, błyszczące ostrza.
Z chmury tej dobywa się śpiew chóralny i płynie do nas melodyą tęskną, przeciągłą, niewyraźną...
— Szubert!
— Gounod!
W. Gomulicki.— Zielony kajet«
6
Tymczasem melodya przybliża się — i rozróżniamy nie tylko nutę, ale i słowa.
Chór głosów kobiecych kończy właśnie pierwszą strofę i śpiewa w uroczy- stem, kościelnem tempie:
...A gdy będziem zasypiali,
Niech Cię nawet sen nasz chwali...
Zaledwie skończył, zaczyna znowu, nie robiąc żadnej między strofami pauzy:
Twoje oczy obrócone
Dzień i noc patrzą w tę stronę...
W tem miejscu do wysokich i jakby wibrujących głosów' przyłączają się basy męskie i ciągną wraz z nimi:
Gdzie niedołęźność człowieka Twojego ratunku czeka...
To gromada żeńców, doźąwszy żytniego pola pod lasem, powraca do wsi z modlitwą.
Żeńcy zapóźnili się przy pracy i, zacząwszy ją o wschodzie słońca, skończyli
o wschodzie księżyca.
Bo wytoczył się właśnie księżyc z poza zębatej ściany lasu i szybuje zwolna ku yórze, jak balon, wypełniony płomieniem.
Śpiew, cieknący najpierw wązkim strumykiem, wzbiera stopniowo, potężnieje i niebawem nakształt wiosennej nawałnicy szumną falą rozlewa się dokoła.
— Czy słyszysz?—mówi Nina, za rękę mię ściskając;—razem z żeńcami śpiewa las..
— I rzeczułka—dodaję, nasłuchując.
W istocie cała okolica wypełniła się
tym śpiewem.
Huczą nim suche gałązki krzaków i pochylone kłosy zboża, liście gruszy polnej i łodygi dzikiego zielska, czarne otchłanie boru i zamglone wklęsłości doliny.
Łąka i pole, las i woda, zorza słoneczna i krąg księżycowy biorą udział w tym chórze potężnym, modląc się głośno, uroczyście, kornie i wołając do Tego, który wszystko słyszy:
Odwracaj nocne przygody.
Od wszelakiej broń nas» szkody.
Miej nas wiecznie* w swojej pieczy,
Stróżu i Sędzio człowieczy!
Modli się także i Nina, zapomniawszy zupełnie o Gounodzie i Szubercie...
Suka.
^/-^mierzch padał. Mówiąc ściśle, nie padał, ale raczej wypełzał z kątów i rozłaził się powoli dokoła. Padanie zmierzchu, podobne do sypania się puchu czarnego, zauważa się tylko na szerokich, odkrytych, jednostajnych płaszczyznach. W naszej kotlinie, zamkniętej z jednej strony ścianą lasu, z innych wzgórzami i ogrodami i urozmaiconej na każdym kroku jakąś niespodzianką bujnej a swobodnej wegetacyi, cienie zdawały się wychodzić to z czarnych przerw między
Suka.
sosnami, to z nor, które w gliniastym gruncie wyżłobiły deszcze, to z nizko rosnących krzaków głogu i tarniny, to wreszcie z poza płotów, stogów i budynków młynarskich.
Dzień skwarny wysuszył i spopielił ziemię. Zamiast mgieł błękitnych podnosił się tu i owdzie obłok żółtej kurzawy. Ptactwa słychać nie było, owady kryły się przed spieką. Bór stał cicho, jak skamieniały. Niebo przeświecało wskróś gałęzi, zielon- kawo-złote i blade, jakby barwa jego na słońcu spłowiała. Od zorzy wieczornej brały blask tylko szczyty; poniżej wszystko już było szare i przygasłe.
Był to jeden z tych zmierzchów smutnych i, rzekłbym, jałowych, których melancholia rodzi się z wyczerpania sił i zmęczenia. Nadchodząca noc nie przynosiła ze sobą ani chłodu, ani senności. Czuło się, że w ciągu kilku godzin przerywanego, letargicznego spoczynku ziemia nie odzyska sił, za dnia utraconych. Była ona jak człowiek, nadmiernie zmę
czony, który, rzuciwszy się na pościel, leży z otwartemi oczyma, daremnie snu przyzywając.
Siedzieliśmy w kilkoro na przyzbie. Stal przy nas dzban wody zimnej, zaprawionej winem, przysmaczonej cukrem i pomarańczami. Ale napój ani ochładzał, ani uspokajał. Zdenerwowanie przyrody udzielało się i ludziom. Nie rozmawiali śmy nawet. Od chwili do chwili ktoś słów kilka przemówił lub z opowiadaniem wystąpił krótkiem; gdy zamilkł, nikt mu nie odpowiadał, i milczenie, niczem nie przerywane, trwało czas długi.
Nie wiem już, jak do tego doszło, że ten i ów począł odzywać się o miłości macierzyńskiej. Przedmiot ten ożywił kobiety. Ninie, świeżem macierzyństwem dumnej, zaróżowiła się twarz i rozpło' mieniły oczy; mało jeszcze w tej kwesty1 mogła była powiedzieć, ale już wiele czuła i rozumiała.
— Ja państwu to tylko powiem —dowodziła młynarzowa, — że za swoje dzieciaki dałabym się posiekać na drobny mak, nieprzymierzając, jak to zielsko dla
indyków; a gdyby kto chciał mojemu dziecku krzywdę jakową zrobić, to, jak jestem kobieta słaba, oczybym mu wy- drapała..
— Rychtyk!—potwierdziłmłynarczyk.—* Już ja swoją panią młynarzową znam. Serce złote na^ durch! Nie prawda, panie Wędziszewski?
Młynarz podniósł zwieszoną głowę.
— Kużda kobieta jest taka — mruknął; — przyrodzenie tak już wymajstro- wało...
Młynarczyk znów pośpieszył z przytaknięciem.
— J°> jo, jo! Mój pan młynarz gada,
^ jak sam pryster. Przyrodzenie...
J? rychtyk!
^jlW — Przyrodzenie, czy nie przy
rodzenie—ciągnęła młynarzowa,— ale to wiem, że najlepszy ojciec nie będzie tak kochał swego dziecka, jak najgorsza matka. Kobiety bywają różne: takie i owakie... wiadomo. Ale, jak którą Pan Jezus pobłogosławi dzieciątkiem, zaraz się dla niego odmieni. Będzie z panią matką koty drzeć, mężowi zalezie za
Suka.
9>
skórę (młynarz westchnął), z sąsiadkami poczubi się nie raz i nie dwa, ale swemu maleństwu krzywdy nie zrobi, choćby też była najgrzeszniejsza Babskie sprawy znam ja dobrze, widziałam też już na świecie niejedno, ale na taką matkę, co- by swego dziecka rodzonego nie kochała, jeszcze mi się dotąd natknąć nie zdarzyło...
W tej chwili kolonista z Wólki, siedzący nieco opodal na pieńku, niespokojnie się poruszył.
— A Zaleszczanka?—rzekł, nie patrząc na nikogo, głosem świszczącym trochę, bo zęba nie miał na przedzie.
Nazwisko to zbudziło wszystkich. Wyprostowali się i po sobie spojrzeli; potem każdy się zgarbił i wzrok utkwił w ziemi. Zapanowało milczenie. Nawet mły- narzowa zdawała się z tropu zbita i zakłopotana... Ale odzyskała nagle rezon i, do kolonisty zwracając się, dobitnie rzekła:
— Zaleszczanka to nie kobieta...
— Tylko?...—zaświszczał tamten.
— Suka.
Głowy się podniosły. Argument przyniósł wątpiącym ulgę
Potrzebę wierzeń idealnych równie silnie odczuwają towarzystwa, zasiadające w fotelach akademickich, jak i to, które usadowiło się przed chatą młynarską na przyzbie. I argument pocieszający wszędzie też bywa jeden. Kto postępowaniem swem psuje regułę idealną, wyrzucany bywa za nawias. To nie człowiek—mówi się o nim;—to typ zbrodniczy lub obłąkany, potwór, zwierzę... Zupełnie, jak w starej Kartaginie, gdzie, rzucając ludzi do pieca Molochowego, wołano: „To nie ludzie, lecz woły!"
Zapytałem o Zaleszczankę.
Historya to była jedna z tych, jakie za dni naszych słyszy się zanadto często; nie brakło jej wszakże szczegółów, miarę zwyczajną przerastających.
Zaleszczanka, córka zubożałego kolonisty, poszła do miasta „za szczęściem7’. Poszła z twarzą rumianą, w koszuli zgrzebnej i łatanych sukniach; powróciła bez rumieńca, w cienkiej bieliznie, w sukniach całych i strojnych. Przywiozła
nawet trochę grosza Za powrotem nie wzięła się do żadnej pracy, ale za to pełno jej było na każdym jarmarku, na każdym odpuście, wszędzie, gdzie huczały basy. lał się trunek, a majętne chłopaki sypali pieniędzmi, szukając kochanie.
Wkrótce po przybyciu dziewczyny zjawiła się we wsi kobieta, nieznana nikomu, a kryjąca coś sporego w fałdach chustki przestronej. Zobaczyła się z Za- leszczanką, poszeptały coś, i kobieta odeszła. Ktoś ciekawy śledził ją i przekonał się, że pod chustką chowała... dziecko.
Po miesiącu—nowe zjawienie się ko. biety i nowe szepty z dziewczyną w za- płotkach. Tym razem nieznajoma odchodziła wolniej i z niechęcią, a tajemnicy, osłanianej chustką, strzegła mniej pilnie| niż poprzednio.
Wkrótce potem wszyscy już wiedzieli, że Zaleszczanka ma dziecko „na mam- kach”. Nikt zresztą nie poczytywał jej tego za zbrodnię. Z początku dziwiono się trochę, później żartowano, w końcu puszczono wszystko w niepamięć.
Ciągnęło się to kilka miesięcy.
Jednego razu kobieta w chustce przybyła do wsi późnym już wieczorem. Mało kto widział ją, a nikt prawie nie zauważył. Wyszły z Zaleszczanką aż za ostatnie płoty, w szczere pole, — a że tuż blizko był gościniec, gdzie raz po raz ktoś jechał, skręciły w bok, między wzgórza i parowy. Co tam robiły, niewiadomo. Dziewczyna już po północy wróciła do domu i zaraz spać się układła. Taka była, jak zwykle, i tylko matka zauważyła, że nie ma na szyi wstążki czerwonej, którą przez dzień cały nosiła.
Nazajutrz we wsi sąsiedniej było wesele. Zaleszczanka od tygodnia już szykowała nogi do tańca, usta do uśmiechów, oczy do zerkania. Szykowała też stroje, jakich nikt tu w miasteczku jeszcze nie widział, sute, podług wzorów warszawskich. Chciała być ładną i zaćmić towarzyszki. Na weselu miał być wójt, stary wdowiec, któremu w oko wpadła. Przebąkiwał, że gotówby się z nią ożenić, gdyby nie plotki ludzkie o dziecku...
Zaleszczanka wstała do dnia i zaraz muskać się jęła i stroić. Wyśpiewywała przytem piosenki co najweselsze. Z uciechy wielkiej zdawała się prauTie pijaną; zataczała się co chwila.
Naraz matka ją pyta:
— Córuś! a gdzie to owa wstążka czerwona?...
W dziewczynę jakby piorun strzelił; zrobiła się szkarłatna jak krew, a potem zaraz biała jak kreda.
— Wstążka?—krzyknęła, przyskakując do starej.—Nie gadać mi ta o wstążkach nijakich, bo... bo...
Oczy jej wyszły na wierzch, usta po- siniaty. Ręce wysunęła naksztalt szponów i dokończyła chrypliwie:
— ...Bo zaduszę!
Wesele było huczne. Pito,
tańczono, śpiewano. Nie brakło trunków i muzyki; nie brakło też dziewczyn ładnych i gorących zalotników. Ale najładniejsza była Zaleszczanka, a wójt najgorętszy. Stary wdowiec chodził za , dziewczyną, jak cień, i zaprzysięgał się,
że zaraz po żniwach do ołtarza ją powiedzie. Zaleszczanka tylko się śmiała i śmiała...
Ale nad wieczorem zrobił się gwałt. Przyszedł strażnik z ludźmi i wójta wywołali. W parowie za wsią pastuch znalazł świeży trup dziecka; dziecko byłe uduszone wstążką czerwoną...
Historya o Zaleszczance rzuciła cień na całe towarzystwo, siedzące na przyzbie; cień to był głębszy, niż cienie zapadającego wieczora. Nina miała łzy w oczach; dzieci młynarzowej tuliły się do matki, jak pisklęta do kokoszy; młynarz zgarbił się tak, że mu ramiona równały się z gło wą. Co się tyczy kolonisty, ten, przeciągając słomkę przez usta, zdawał się mówić oczyma:
— A co, pani młynarzowo! a co!...
I mój duch zasępił się i zatrwożył. Z poza mgieł wiejskiej sielanki wyjrzała doń zapomniana chwilowo ohydna twarz rzeczywistości.
Po dłuższej chwili milczenia młyna- rzowa powtórzyła raz jeszcze z przekonaniem:
»
— Alboż to kobieta? To suka...
— Suka! suka!—ozwały się głosy dokoła.
I tylko sceptyczny kolonista z pieńka mruczał pod nosem:
— Suka?... Dlaczego suka?... Dość powiedzieć: baba.
Nie zważano nań wszakże.
Nagle na drożynie, wychodzącej z lasu, coś zabielało. Punkt jakiś jasny biegł szybko po linii zygzakowatej w stronę młyna. Wszystkie oczy obróciły się ku niemu ze zdziwieniem, prawie z trwogą...
— Kot, nie kot... królik, nie królik...— mówił młynarz, mrużąc pomarszczone powieki i nad oczyma, choć słońca nie było, daszek robiąc z dłoni.
— Może dusza?...—szepnęła młynarzo- wa i przeżegnała się.
I
— Mamo, ja się boję!... — zapiszczała mała dziewczynka, wciskając główkę w fałdy matczynej spódnicy.
— Rychtyk! — odezwał się młynarczyk. — Jak ja byłem u mitmców, to ja widziałem duszę. Bielusieńka była jak mąka...
W. Gomulickl —Z-elony kajet. y
— Musiała to być dusza młynarska.;. — zaświszczał bezzębny kolonista.
W tej chwili biały przedmiot zniknął za krzakami, a gdy wysunął się z nich. ujrzeliśmy o kilkadziesiąt kroków przed sobą wyżlicę.
Biegła znamiennym biegiem psa, który szuka zgubionego tropu — z nosum przed siebie wysuniętym, z oczyma lata- jącemi niespokojnie, zbaczając co chwila na prawo i na lewo, zatrzymując się przy każdym krzaku, węsząc ziemię, trawę, kamienie. Musiała przybywać z daleka, bo była okryta kurzem i zziajana. Zapadłe boki i obwisłe wymiona świadczyły, że jest niedawno po oszczenieniu.
Młynarczyk zawołał: „wściekła!” i porwał się do ucieczki.
Powstrzymano go uwagą, że psy wściekłe zachoyvują się inaczej, że biegną prosto przed siebie, nie zatrzymując się i nie węsząc. Ta zresztą wyżlica wyglądała nie jakby innych chciała krzywdzić, lecz jakby ją właśnie skrzywdzono.
— Rasowa sztuka!—zauważył młynarz, i, zwracając się do kolonisty, spytał: —Czy nie z Dobrzelina?
— Nie; dobrzeliński szlachcic kundle tylko chowa i jamniki.
— Może komisarska, z miasta?
— I to nie; komisarz ma ogary i jednego wyżła czarnego, podpalanego. Znam wszystkie psy w okolicy; tegom nigdzie nie widział. To pies z dalekiej strony, może z za kordonu...
— Czego ona szuka, biedaczka?—spytała Nina.
— Czegóżby, moja pani, jak nie dzie- •ci! — pośpieszyła młynarzowa z objaśnieniem.
— Dzieci?
— A no tak, szczeniąt. Zabrano je widać i potopiono, żeby jej nie nędziły. Może je nawet tędy wieźli...
Tymczasem wyżlica znalazła się tuż przy nas. Była biała, w ciemno-brązo- we łaty. Mały łeb, pierś szeroka i kształtne wygięcie krzyża świadczyły, że należy do gatunku szlachetnego. Znać jednak było na niej wielkie zmizerowanie.
Dzieci jęły ją przywoływać, ale nawet nie spojrzała w ich stronę. Widok zabudowań zdawał się podwajać jej czujność. W najmniejszy kącik zajrzała: była w sieni i w kuchni odemkniętej, w chlewiku i w dole po kartoflach; była i na grobli, i pod młynem, i nad rzeczką, i między zagonami warzywa, i w obórce, i w stodole, i w stajni. Obleciała dom dokoła i raz jeszcze znalazła się przy nas. Ale choć, węsząc pod stołem, o nogi siedzących ocierała się, nie zatrzymała się przy nikim na chwilę.
— Może głodna? — rzekła Nina ze współczuciem.
Wyniosła z izby chleba z miodem i kawałek zimnego kurczęcia i wabić ją poczęła pieszczotliwie.
Wyżlica nie tknęła jedzenia. Na sekundę jednak,— na jedną sekundę tylko,—przystanęła i ślepie na Ninę podniosła. Ślepi tych nie zapomnę. Zakrwawione były i łzami nabrzmiałe. Wyzierał z nich żal, tęsknota, wyrzut niemy; nienawiści w nich tylko nie było. Ślepia te mówiły:
— Nic złego ludziom nie zrobiłam... Za co mię skrzywdzili?...
Zaraz potem wyżlica wytknęła przed siebie pysk wietrzący i dalej pobiegła. Skierowała się teraz z biegiem rzeczki, w stronę przeciwną tej, skąd przybyła. Biegła truchtem, jakby prześcignąć chciała wartką falę. Nosem trącała o każdy korzeń wystający, o każdą grudkę ziemi, •o kamyk każdy, a gdzie tylko gałęzie układały się w ten sposób, że tworzyły kryjówkę, pysk tam wsuwała, węsząc ■niespokojnie.
Wreszcie znikła nam z oczu.
Cały nastrój wieczora był melancholijny, a dziwne owo zjawisko, niewiadomo skąd przybyłe i niewiadomo dokąd podążające, melancholię tę bardziej jeszcze zwiększyło.
Po zniknięciu wyżlicy nikt się już prawie nie odzywał. Niebawem też wszyscy się rozeszli.
Nazajutrz, również w godzinie zmierzchu, powracaliśmy z Niną ze wspaniałego widowiska, jakie nam wyprawiła przyroda. Siedząc przed chwilą na szczy
cie najwyższego wzgórza, byliśmy widzami jednego z tych zachodów słońca, w których się człowiekowi objawia Bóg Mojżesza i Bóg Abrahama.
Szliśmy uroczyście nastrojeni i milczący. Cisza była w naszych sercach, cis/.a w powietrzu i na ziemi. Nagle zaszele- ściały za nami zwiędłe liście. Odwróciwszy się, ujrzeliśmy wyżlicę.
Biegła z powrotem... ale jakże zmieniona! Wiedziałem, te jeden dzień rozpaczy o lata całe postarzeć może człowieka; nie przypuszczałem, że to samo zrobić potrafi i ze zwierzęciem. Biedne psi- sko wyglądało jak szkielet, obciągniony skórą. Szerść wyżlicy, wczoraj jeszcze biała, gładka i gęsta, była teraz popielata od kurzu, zwichrzona i wypełzła. Pełno było na niej ostrych, silnie we włosy wkręconych bodiaków. Tu i owdzie krwawiły się świeże skaleczenia. Z otwartego, ciężko ziejącego pyska ciekła ślina i zwieszał się język długi, blady, bezwładny.
W biegu jej nie było już wczorajszej energii; poruszała się automatycznie, jakby, do wiekuistego ruchu nakręcona, po-
Suka.
wstrzymać już go nie mogła. L dziś jeszcze wietrzący pysk zwracała na wszystkie strony, śledząc, węsząc, wypatrując; znać jednak było w ociężałych i apatycznych jej ruchach, że już szuka bez nadziei znalezienia.
Wymijając nas na wązkiej ścieżynie, otarła się o suknię Niny. Musiała ją poznać, bo przystanęła. Przystanęła i nosem jęła trącać, jakby dając znaki porozumienia. Nina pochyliła się ku niej, mówiąc miękkim, czułości pełnym głosem:
— Co się z tobą stało, biedaczko ty moja? I dzieci nie masz, i siły straciłaś, i od domu odbiegłaś daleko. Serce się ściska patrzeć na ciebie. Cóż to za człowiek bez sumienia, co cię*tak skrzywdził okropnie! Już ty nie odszukasz, biedaczko, dzieci swoich, ani sprawiedliwości u nikogo nie znajdziesz. Bóg ci to chyba kiedyś wynagrodzi!...
— Nino — zauważyłem, — zapominasz, że Bóg odmówił psom życia przyszłego...
Tymczasem suka stała w miejscu, słuchając... słuchając pilnie, z natężoną, rzec- by można, uwagą. Od chwili do chwili
przechodziło ją drżenie silne, najpierw wzdłuż krzyża, potem po nogach. Piszczała przytem jakimś stłumionym, mysim piskiem, który sprawiał dziwnie przykre wrażenie.
Czy rozumiała, co do niej mówią?
Nina uczuła litość nad biednem zwierzęciem. Z właściwą kobietom (dodajmy: dobrym kobietom) potrzebą pocieszania cierpiących pieszczotą wyciągnęła rękę, aby je pogłaskać.
Ale wówczas stała się rzecz nieprzewidziana.
Wyżlica, czy ruchem tym przestraszona, czy też jakąś myślą nagłą tknięta, koczyła w bok, szalonym pędem przebiegła łąkę, wpadła do lasu i zniknęła w ciemnych jego przepaściach...
Nina stała przez chwilę z wyciągniętą ręką, przelękła i zasmucona.
— Przecież ja jej nic złego zrobić nie chciałam...—tłómaczyła się głosem wzruszonym.
Przez całą resztę wieczora była smutna. Mówiła o czem innein, ale widoczne było, że myśli o wyżlicy. Uśpiwszy
■dziecko i sama idąc na spoczynek, rzekła nagle:
— Co ona tam, biedaczka, robi w le- sie? Jeszcze ją wilki rozszarpią! Jaka szkoda, żeśmy jej nie wzięli na noc do siebie...
Uspokoiłem ją zapewnieniem, że w naszym lesie niema wilków.
W nocy obudziła mnie.
— Słyszysz? — rzekła głosem wystraszonym.
— Co takiego?
— Coś skomli...
Wstałem, wyszedłem przed chatę, słuch wytężyłem... Cisza panowała głęboka. Słychać było tylko szept fal na rzece i przeciągłe westchnienia lasu.
— Przywidziało ci się — rzekłem, wracając.—Uspokój się i śpij.
Nie upłynęła jednak godzina, gdym znów wołanie jej usłyszał. Siedziała na pościeli, drżąc.
— Ach, mój drogi—rzekła,—jak okropnie coś zawyło!..
Z trudnością uspokoiłem ją i namówiłem do spoczynku.
Zbudził nas prześliczny ranek, złoty od słońca, wybrylantowany rosą, wy- pachniony aromatem miliona kwiatów łąkowych i leśnych. Wieczorne spotkanie
i nocne przywidzenia rozproszył on do szczętu; przy śniadaniu, które jedliśmy w ogrodzie, nawet mowy o nich nie było.
Wyszedłem do lasu z książką, alem nie otworzył jej nawet. Poezya pływała w powietrzu; najpiękniejsze poematy z każdego zakątka wyzierały. Natura obchodziła jedno ze swych świąt uroczystych. Od barw ćmiło się w oczach, od zapachów kręciło w głowie. Las pełen był wrzawy ptactwa, brzęku owadów, szeptu liści i mnóstwa głosów tajemniczych, niewiadomo skąd i dokąd idących. A wszystkie te głosy, wszystkie barwy, blaski i zapachy zlewały się w hymn potężny, który wysławiał siłę, mądrość i miłość Stwórcy...
Aby lepiej przysłuchać się gruchaniu gołębia dzikiego, zboczyłem w gęstwinę. Zaledwiem jednak uszedł kilka kroków, ujrzałem rzecz smutną: na mchu, pod pniem wielkiego drzewa, leżała szty
wno wyciągnięta, rojami much otoczona
i martwa już... wyżlica.
Na wzdętych jej piersiach żebra sterczały wypukło; boki były głębokimi dołami; pysk o wyszczerzonych zębach zdawał się wykrzywiać gorzkim, ironicznym uśmiechem.
Widok był smutny i przykry; mącił ogólną harmonię i stanowił ton zgrzytli- wy w hymnie, śpiewanym dokoła przez wszystko stworzenie żyjące.
Długom wpatrywał się w tę pustą formę duszy zwierzęcej. Gdym odchodził, czułem, że obraz ten nieraz jeszcze w myślach mych wskrześnie.
Ledwiem na drogę wyszedł, spotkałem kolonistę. Trzymał w ręku strzelbę
i rozglądał się po wierzchołkach drzew zmrużonemi oczami.
— Widziałeś pan? — spytał po przywitaniu, wskazując ręką miejsce, które przed chwilą opuściłem.
— Widziałem.
— To nie z głodu — ciągnął z naciskiem.
— Z czegóż?...
— Z żalu.
Oparł strzelbę o drzewo, przybrał minę poważną, westchnął...
Ot, suka! — rzekł. — A ludzie co? Młynarka równa Zaleszczankę z suką. Głupia! Wiem ja, co trzymać o Zale- szczance. Przez nią dziś ze mnie ni mąż, ni wdowiec. Ot co!... Suka? Mój panie! znam ja się dobrze na psach...
Machnął ręką pogardliwie i dodał:
— Na babach też!
I odszedł.
VIII.
POWÓDŹ.
\A^ybierałem się właśnie do kąpieli, gdy wpadła Magda z krzykliwem •ostrzeżeniem:
— Niech się pan dziś nie kiimpie\ woda wej strasznie przybrała
Poprzedniego dnia mieliśmy burzę z grzmotami i ulewą. Przyszła po kilku dniach nieznośnej spieki, a przyszfa w całym majestacie grozy i piękności. Deszcz szumiał na gontowym dachu, czyniąc domostwo nasze podobnem do miotanego nawałnicą okrętu; niebieskie i miedziane światła błyskawic migotały bez przerwy w oknach, wychodzących
na północ i zachód, echa strzałów piorunowych huczały złowrogo wśród lasu, podawane sosnom przez sosny, dębom przez dęby i leęące daleko, daleko, aż do Prus sąsiednich, aż do uszów żelaznego Bismarka...
Ale w nocy wszystko to ucichło, a o świcie słońce wynurzyło się, jak dawniej, złote i jaskrawe.
Zaledwie wyszedłem za próg, opadła mnie truj'.: a lnianowłosych chłopców młynarza. Chi ifoy różnili się między sobą tylko formatem; zresztą zupełnie jedna- cy: w niebieskich kurttiich, z czerwoną. { twarzą i białymi włosami — trójbarwni, \ jak sztandary... j
Zmoczeni byli wszyscy i niewymownie kontenci-
— Czy pan wie?—wykrzyki wał jeden, — drogę do młyna ze wszystkiem zalało!
— Kaczki woda porwała i zaniosła w tatarak! — informował drugi.
— A lyby się potopili! — desperował najmłodszy.
Poczem wszyscy trzej pobiegli z krzykiem wesołym nad rzeczułkę i poczęli
brodzić bosemi nogami po wodzie, na żółtym piasku rozlanej.
Wzruszenie było powszechne.
Przez otwór w szczytov ej ścianie młyna wychylał młynarczyk umączoną głowę, która kiwała się w zdumieniu, jak głowa porcelanowego Chińczyka...
W otwartych drzwiach stała chuda mły- narzowa, wołając na rozczochrane dziewki:
— A lećta, dziewuchy, na kępę może tam poszła „gadzina”! A , 'i-i.iobaki” zapędźta do domu, bo się jeszc potopią! Duchem! żywo! ’ s po „miemieckur!
I uderzała żylastemi rękoma po chudych biodrach, jakby chciała tym desperackim ruchem przynaglić spasłe dziew- czyska do pośpiechu.
Nawet kulawy Matus, pastuch i mędrzec w jednej osobie, wyszedł na chwilę ze swej sfinksowej obojętności.
Przeciągał z ramienia na ramię opończę, podartą i mokrą jeszcze od wczorajszej ulewy, i z widocznem zakło-
W. Gomulicki. — Zielony kajet
8
potaniem mruczał do swego psa, również kulawego:
— I cóż ty wej na to, psia mordo?
Ziemia była rozmiękła i lgnąca; z gliniastych obrywów pod lasem woda ciekła rwistymi potokami, które zdała w swych krętych łożyskach połyskiwały na słońcu jak srebrnołuskie węże.
W powietrzu pływały tchnienia świeże, jędrne, zapachem leśnych kwiatów zaprawione.
Kury gdakały głośno, siedząc na strzechach i płotach, oburzone snadź na wszystko i pragnące jak najkrzykliwiej objawić światu swe niezadowolenie.
Indyk milczał, zgnębiony i na duchu upadły.
Pobiegłem zobaczyć główną winowajczynię — rzeczułkę...
W ogrodzie spotkałem się z Niną.
Pomimo, że szkarłatny atłas, którym podbite było olbrzymie rondo wiejskiego kapelusza, rzucał na twarz jej żywe refleksy, wydała mi się bledszą niż zwykle.
Minkę miała zadąsaną, usta skrzywione...
— Czy i ty także? — spytałem niecierpliwie.
— Ach!—odrzekła na pół z płaczem,— wyobraź sobie, woda zalała mi całą kępę niezapominajek!
— Cóż więcej?
— Próbowałam wykąpać się: niepodobieństwo!
— Czy to wszystko?
— Zarzuciłam z grobli wędkę; nadpłynął krzak, niesiony wodą, i zerwał haczyk wraz z przynętą i spławkiem...
— Przestraszasz mnie, Nino!
— Sam zobacz, przekonasz się...
Po chwili stałem na brzegu wezbranej rzeczułki, na którą spadło dziś tyle skarg i wyrzutów.
Zaprawdę, położenie było groźne.
Woda, głęboka zwykle na łokieć, miała w tej chwili głębokości łokieć i trzy cale...
Gałązki krzywej wierzby (służącej kąpiącym się za namiot), które dotąd tylko zda
wały się dotykać wody, teraz dotykały jej naprawdę...
A środkiem wezbrana fala niosła (w powolnem, co prawda, tempie) kępki tataraku, garście świeżego siana i dwa kłosy żytnie, na krzyż złożone...
— Tak więc — rzekłem do siebie — i ciężkiej pracy rolnika powódź nie oszczędziła!
Poczem, niepomny ostrzeżeń Magdy, rozebrałem się i wskoczyłem do wody, która była o pół stopnia chłodniejsza, niż zwykle.
Na obiad podano mi same jarzyny.
— Nino!—zawołałem z boleścią,—czyż pragniesz nawrócić mnie na wegetarya- nizm? *
A ona odrzekła, tłumiąc łkanie nerwowe:
— Miały być kaczki, młode kartofle i poziomki ze śmietaną, ale...
— Ale cóż, Nino nieszczęsna?
— Ale kaczki popłynęły w sitowie i dotąd ich nie odszukano; w brózdach między kartoflami stoi woda i kopać ich
nie można, a poziomki, zbierane po deszczu, były tak wodniste i niesmaczne, żem je wyrzucić kazała.
Teraz już i ja odczułem bezpośrednio straszne skutki katastrofy.
A gdy rozmyślałem ponuro nad nimi, wpadła zadyszana Magda, przynosząc wieść tak okropną, że aż do uwierzenia trudną:
Koloniście z Rudy, mieszkającemu nad samą rzeczułką, woda porwała i uniosła trzymiesięczne, milutkie i niewinne... prosiątko!
Gdy wieczór zapadł, w zakątku naszym zapanował nastrój uroczysty.
0 niczem nie myślano i nie mówiono, tylko o wylewie rzeczułki i o zrządzonych przez nią szkodach.
W ogrodzie liście buraków posępnie szemrały, księżyc przedzierał się z trudnością przez gąszcze leszczynowe, a ja opowiadałem otaczającym mnie domownikom o innej, większej powodzi.
1 mówiłem, jakie to sceny, rozdzierające serce, działy się wonczas pod War
szawą, Dęblinem, Zawichostem, Sandomierzem...
I jaka nędza panowała w chatach, do których wpływaliśmy na łodziach oknami, wioząc chleb i odzież zgłodniałym i przeziębłym biedakom...
I jak parostatek, przedzierający się przez spienioną Wisłę, mocować się musiał z falą, która miotała nim, jak łupiną orzecha...
1 jakie wściekłe ryki dobywały się nocą z rozszalałego odmętu, który kipiał tysiącem wirów, jak ukrop w olbrzymim kotle, rozbijając tratwy, obalając domostwa i drąc w drzazgi wyniosłe nadwiślańskie topole...
Słuchacze moi, odchodząc na spoczynek, rozgorączkowani byli trwogą i niepokojem.
Nazajutrz, o wczesnym ranku, obudziła mię niezwyczajna cisza.
Młyn stanął i ucichły miarowe łoskoty kół, zastępujące nam szczękanie zegarowego wahadła.
O przyczynie dowiedziałem się niebawem:
Woda po wczorajszym wysiłku tak raptownie opadła, że już nie płynęła, ale sączyła się zaledwie wśród trzcin i tataraków.
Czego nie rozumieją jaskółki i motyle
V_/dbiliśmy się raz od swego młyna tak daleko, że gdakanie jego kół przestało już do nas dochodzić.
Nina zrywała polne kwiaty do bukietu, a tak się jakoś złożyło, że im dalej, tem kwiaty rosły piękniejsze i w większej obfitości.
Za ostróżkami więc i chabrem błękitnym uszliśmy kilka wiorst drogi, ani wiedząc, jak i kiedy.
Od dawna już zresztą przestaliśmy rachować godziny i zajmować się niemi. Zegarki nasze leżały na dnie komody, nie nakręcane od miesiąca.
Któż na miłosnej schadzce śledziłby bieg wskazówek? Któż, odbierając tysiące pieszczot od przyrody, zrażałby ją liczeniem czasu na równe a skąpe ułamki?
Słońce stało na niebie tuż przed nami,—zdawało nam się przeto, że, idąc, do słońca idziemy.
Nagle wśród równin, łagodnie falujących, na których gdzieniegdzie tylko grusza polna stróżowała samotnie, wyrosło nad głowami naszemi wzgórze, a na niem sosen kępa niewielka.
Sosny były chorowite i rzadkie; kępa przeświecała nawskróś, pozwalając widzieć na przeciwnej stronie żółte ściany i czerwoną dachówkę dworu wiejskiego.
Zaciekawił nas ten dwór żółto-czer- wony, weszliśmy więc między sosny, pomimo, że nic w nich nie było, coby mogło przyciągnąć ku sobie.
Pewne drzewa, jak pewni ludzie, działają odpychająco od pierwszego wejrzenia.
Ziemia pomiędzy sosnami nie zieleniła się ani jednem idibłem trawy. Jeśli rosła tam ona kiedy, to ją widocznie wy
deptano. U podnóża pni na próżno wzrok upatrywał roślinności młodej, która zwykle starodrzewowi towarzyszy. Ryła to wegetacya bez przyszłości, tak jak są żywoty bez jutra.
Minąwszy tę smutną sośninę ujrzeliśmy przed sobą spory dom, po którego ścianach pięło się dzikie wino. Do jednej ze ścian przypierała altana z tyczek, oplecionych powojem i grochem. W tyle znajdował się ogródek, opuszczony i chwastami zarosły.
Ale największą, a widocznie i najważniejszą częścią zabudowań były szopy niezmiernie długie, które ciągnęły się po obu stronach dworu, zdając się tworzyć z nim całość nierozdzielną.
Nieco dalej żółciło się ogromne pole, odgrodzone od budynków i placyku przed nimi nizkim żerdzianym płotem.
Płot ten tworzył linię łamaną, a w tem miejscu, gdzie przecinał)7 się dwie ukośnie biegnące jego połowy, posiadał bramę — wysoką, przestronną i na oścież w tej chwili otwartą.
Zbliżyliśmy się do niziuchnego płotka, zaledwie zaś Nina oparła na nim parasolkę, w żółtym domu otworzyły się drzwi, i mężczyzna jakiś, na progu stanąwszy, zapytał gromko:
— Wy za granicę?
Zrozumieliśmy.
Ten płotek, z krzywych żerdek niedbale sklecony, był czemś więcej, niż metą gospodarskiej posiadłości...
Płotek ten przedzielał dwa narody, dwa kraje, dwie cywilizacye.
Żyto, rosnące z tamtej jego strony, było już niemieckiem żytem; bławatki, które, jak niebieskie światełka, tliły się wśród kłosów, były już bławatkami niemieckimi.
Niemieckim był nawet wiatr, nadlatujący stamtąd razem z wonią polnych, miodem pachnących powojów...
Rozumie się, że Nina musiała wyrzec się wzbogacenia swego bukietu zagra- nicznem kwieciem. Wyrzeczenie się to objawiła, czemprędzej pytającemu gromko mężczyźnie.
Cofnął się on, uspokojony, choć niewątpliwie kilkanaście par czujnych, acz niewidzialnych oczów śledziło od tej chwili wszystkie nasze poruszenia.
Z dziwnem uczuciem poczęliśmy teraz rozglądać się dokoła. i — Jakto?—pytała Nina, szeroko otwie
rając oczy;—więc kłos, który wyrósł tutaj z przyniesionego wiatrem ziarna, jest nasz, a miliony kłosów, rodzonych braci jego, dlatego tylko, że wyrastają o krok jeden dalej, są już cudzoziemskie?
Starałem się wytłómaczyć jej, że to jest bardzo naturalne, nawet konieczne.
— Dla kogo?...
W odpowiedzi wzruszyłem ramionami.
Zajęci myślą rozdziału, zwróciliśmy oczy na niebo, upatrując i na niem linii granicznej.
Ale niebo było jedno i niepodzielne. t Spojrzeliśmy na słońce.
I słońce było jedno i niepodzielne.
W tej chwili motyl, który nieopodal nas siedział na płotku, rozkładając
[
i składając czerwone ze- srebrzystą podszewką skrzydełka, porwał się do lotu i pofrunął spokojnie na niemiecką stronę.
Bujał tam długo ponad chwiejącymi się kłosami, a znalazłszy towarzysza, może towarzyszkę, spokojniej jeszcze przyleciał z powrotem.
Jednocześnie kilka jaskółek, czując zbliżającą się ulewę, poczęło z piskliwem ćwierkaniem zataczać olbrzymie koła, wybiegając daleko a bezkarnie poza pas graniczny..
— A widzisz! — zawołała z tryumfem dziecinnym Nina. — Jaskółki i motyle nie uznają owej „konieczności”, o której mi tak uczenie rozprawiałeś...
Zasmuciły mię te słowa nieroztropne.
— Ach, Nino, Nino! — rzekłem z wymówką, — czyliż zapomniałaś o tem, że człowiek jest istotą rozumniejszą od płochych ptaków i owadów lekkomyślnych!!1...
W. Gomulicki.—Zielony kajet.
9
| ego dnia drobne szybki naszych okien, które zwykle przy wschodzie ■słońca podoone były topazom, wyglądały jak ołowiane tafelki.
Zaniepokojony, zbliżyłem się do okna, wychodzącego na ogród, i dostrzegłem, że szybki zamatowane były parą i że spływały po nich duże krople, jak łzy...
Miliony takichże kropel wisiały na liściach jabłoni, rosnącej tuż za oknem i pełnej w tej chwili szumu, jaki sprawia zboże, przesiewane przez sito.
Kropla strącała tam kroplę, i podczas gdy grad błyszczących pereł spadał z li-
ści na ziemię, takiż sam grad, obfitszy jeszcze, sypał się na liście z nieba.
Bratki i nasturcye przybite były do ziemi i obłocone; malwy, których zmokłe kwiacięta pozlepiały się i obwisły, miały minę rozpaczliwie śmieszną i nędzną.
Tak było w ogródku
Dziedziniec przedstawiał się jeszcze smutniej.
Stały na nim szerokie kałuże błota; po błocie brodziły ze zwieszonymi łbami krowy, których Matus nie chciał, czy nie mógł wypędzić na paszę.
Sam on siedział pod szopą w swej wyrudziałej i połatanej opończy i ze zwykłą obojętnością strugał coś kozikiem.
Stado kaczek schroniło się pod wystający okap dachu i krzyczało przeraźliwie, wyciągając długie szyje, otwierając czerwone dzioby i przekrzywiając się niezgrabnie na pletwiastych nogach, do wody stworzonych, lecz nie do błota.
Zjawiła się na ścieżce Magda z zagiętą do kolan spódnicą i z szaflikiem w muskularnej dłoni. Kaczki, spostrzegł
szy karmicielkę, z wrzaskiem rzuciły się za nią i sznurem pociągnęły do chlewa.
W pejzażu, który się z okna obejmowało spojrzeniem, wszystkie barwy zbru- dziły się i pociemniały.
Przy słońcu zieleń drzew i łąki cieniowała się rozlicznymi tonami, poczynając od prawie żółtej, kończąc na prawie niebieskiej; teraz wszystko zdawało się pociągnięte jedną tylko barwą, zimną i pospolitą. Wśród szarzyzny uwydatniała się jedynie czerwoność pni sosnowych, które, omyte z kurzu i porostów wyglądały, jak odświeżone.
Siedliśmy do śniadania w milczeniu; spożywaliśmy je, ziewając.
Wszystko dokoła było brzydsze, niż zwykle, i osowiałe.
Po raz pierwszy od przyjazdu zauważyłem, że sufit w naszem mieszkaniu jest po prostu pułapem, ściany zaś ani malowane, ani wyklejone tapetą, lecz najzwyczajniej w świecie bielone.
Rzekłem coś o tern do Niny.
Odpowiedziała ziewnięciem.
Piesek nasz, zwykle wesoły i skaczący, ułożył się apatycznie w dołku na kanapie i nie dał się stamtąd usunąć prośbą ani groźbą.
Nawet muchy, z któremi trzeba było codziennie boje staczać zacięte, przybrały postać zniechęconą i smutną. Nie topiły się w śmietance, nie rzucały na niesioną do ust łyżeczkę, a mimo konfitur przelatywały tak obojętnie, jakby to nie była rzecz do ssania.
— Co też słychać w Warszawie? — rzekłem nagle, zamyślając się, i dodałem z westchnieniem:
— Tak dawno nie czytaliśmy Kurt/era—
Co prawda, nie czytaliśmy już od kilku tygodni nie tylko Kury er a, ale w ogóle żadnej gazety, — ani razu jednak dotąd brak tych papierowych przyjaciół nie dał się nam uczuć.
A i o Warszawie nie wspominaliśmy też nigdy...
Na podłodze leżał kawałek zadrukowanego arkusza, w który zawinięte były przywiezione z miasta świece.
Rzuciłem się nań łakomie, rozprostowałem i począłem nagłos odczytywać.
Z treści łatwom doszedł, źe to szczątek gazety z przed lat, co najmniej, pięciu.
Mimo to nie przerywałem czytania, a gdym je z żalem wielkim skończył, spytałem:
— I cóż ty na to, Nino?
Odpowiedzi nie było.
Nie było i być nie mogło, — Nina bowiem nad filiżanką niedopitej czekolady... drzemała.
I poczułem nagle, że cała izba napełniona jest ciężką, nieprzezwyciężoną sennością, która, pomimo zamkniętych okien, zdołała przecisnąć się ze dworu.
Obawiając się losu Niny i korzystając z tego, źe deszcz przestał właśnie padać, wybiegłem do lasu.
Wyglądał zgoła inaczej, niż w chwilach słońca i pogody. Drzewa miały barwę surowo-zieloną, szpinakowatą. W powietrzu, zamiast zapachów żywicznych i miodowych, pływała woń piwniczna, niemiła i dusząca. Pokład mchów i zeschłych liści uginał się pod stopami, jak
trzęsawisko. Owady pokryły się w swych schroniskach, pod korą drzew, w próchnie, w ziemi. Żaden motyl nie chciał narażać na zmoczenie swych jedwabnych skrzydełek. Ptaki wszystkie zamilkły i tylko jeden, najwytrwalszy, monotonnie świstał wśród gąszczów.
Łudziłem się przez chwilę nadzieją, że deszcz nie powróci, ale nagle zaczęło się coś sypać po liściach, jak piasek...
Spojrzałem do góry i dostrzegłem, źe wierzchołki drzew, przed chwilą zupełnie wyraźne, zamgliły się nagle, jakby na nie chmura dymu padła...
Jednocześnie ów piasek stał się grochem, którego ziarna, coraz grubsze i coraz gęściejsze, jęły strącać z sosen twarde szyszki i igły nadwiędłe.
Po chwili natarcie wzmogło się, w gąszczach zadzwoniło pluskanie i cały las napełnił się głośnym szmerem, który zdawał się dobywać z ziemi, z pni, z gałęzi...
Kiedy zmoknięty i przeziębły powróciłem do domu, Nina przywitała mnie zapytaniem:
— O której godzinie z naszej stacyi odchodzą pociągi do Warszawy?
— Każda godzina jest dobrą dla tych, którym się śpieszy — o drzekłem chmurno, zrzucając z ramion okrycie, nawskróś przemokłe.
Ale w tej chwili (w lipcu o podobne niespodzianki nie trudno) chmura ponad lasem pękła w samym środku i przez szeroką szczelinę błysnął szafir nieba, tak jasny i czysty, jak źrenica najpiękniejszej blondynki.
Spojrzałem na niebo, spojrzałem na ziemię i dokończyłem zwolna:
— ...My jednak wcale się nie śpieszymy; nieprawda, Nino?...
Ciąg dalszy i dokończenie.
I o trzech dniach deszczu, który rozmiękczył gliniastą ziemię i wyjść za próg nie dawał, trzeba było nareszcie pogodzić się z cywilizacyą i pomyśleć
o książce.
„Zycie Napoleona” okazało się nie- możliwem do czytania. Wiktor Hugo, z podróżnego tłomoczka dobyty, wydał się w stosunku do otoczenia zbyt wielkim i wielkością swą przygniatającym. Olbrzym ten rozpierał skromną chatynkę młynarza, jak tytan szałas pasterski.
Tymczasem głód wrażeń wzrastał, i szparami źle przystających okien poczynała już wciskać się nuda, siostra melancholii.
Gońce, rozesłani po całej osadzie za drukowanym papierem, czwartego dnia okrzyknęli zwycięstwo. Znalazła się książka; znalazła się w czerwono malowanej skrzynce młynarczyka, który się sam odkryciem tem zadziwił.
Przyniesiono zdobycz w tryumfie. Była poszarpana, bibulasta i tak pełna mąki, że, gdy ją na progu sionki trzepano, chmura białego pyłu aż nad dach ulatywała.
Rzuciłem się na książkę, jak człowiek zgłodniały na kawałek suchego chle- ba. Przeczytałem tytuł, zajrzałem do środka—i stała się ze mną rzecz dziwna. Zapadłem w jednej chwili w rodzaj półsnu, który mi wszystko mgłą przysłonił, pozbawiając prawie zupełnie poczucia obecności....
Takiej nagłej przemiany doznaje w Szecherazadzie kalif jeden z chwilą zanurzenia głowy w misę z wodą cudowną.
Ale cóżto za książkę mi przyniesiono? Właściwie nie była to książka: było to dzieciństwo moje, zaklęte w litery i obrazki.
Miałem lat sześć, gdym litery te sylabizował i obrazki te oglądał. Miałem lat sześć, gdy książka ta przede mną, jak szatan przed Chrystusem, roztoczyła po raz pierwszy ponęty życia, szepcząc kusząco:
— Dorośnij, a wszystko to posię- dziesz!
Nie była to zresztą wcale książka straszna, z szatana poczęta i bezbożna. Przeciwnie, zaraz na pierwszych jej kartach wyobrażone było stworzenie świata według tradycyi biblijnych. Stał tam Adam w smudze słonecznego blasku; dokoła kupiło się nieprzeliczone mnóstwo zwierząt, ptactwa i płazów.
Ileż to lat upłynęło od chwili, gdym „Stworzenie” to dziecinnemi oczami oglądał! Ile rzeczy piękniejszych, wspanialszych, ułudniejszych oczy te później widziały! Jednak obrazek był mi tak znajomy, jakbym się wczoraj z nim rozstał. Zapamiętałem na nim każdy cień, każdą plamkę, każdą kreskę,—to nawet, że paw większy tam był od tygrysa, że ptaki
miały dzioby podobne do klarnetów i że przy Adamie brakło Ewy...
Drżącą ręką przewracałem kartki. Wyzierały z nich do mnie co chwila rzeczy znajome. Każda rycina i każdy podpis pod nią zdawały się mówić: „Pamiętasz?” I czułem, że dobywa się z tego wszystkiego czar dziwny, rozmarzający, który łaskocze nerwy, upaja i usypia...
Wcisnąłem się ze zdobyczą swą w najciemniejszy kąt izby. Okienkiem od ogrodu padało tam na mnie i na książkę moją światło zielone. Wydało mi się ono światłem zagrobowem, właściwem przemianie, jaka we mnie zachodziła.
Przez chwilę chciałem bronić się urokowi. Chciałem odsunąć narkotyk i wrócić do samowiedzy. Czytanie tej książki równało się dla mnie odchylaniu wieka od trumny. Ale potęga czaru była zbyt wielka. Opanował mnie i zwyciężył.
...Nie jestem już sobą. Mam lat sześć. Siedzę na nizkim stołeczku za szafą. Jest to kącik ciasny i półciemny, do którego jednak chronię się najchętniej, szukając ciszy i odosobnienia. Na kolanach mam
rozłożoną grubą bibulastą książkę p. t. „Magazyn dla dzieci”.
Myśli i uczucia tego dziecka, które przedwcześnie polubiło samotność i marzenia, są w tej chwili mojemi myślami i mojemi uczuciami. Ale, gdybym napisał: ,,widzę się’", byłoby to nieprawdą. Nikt z nas do pewnego wieku nie widzi się, to jest nie posiada świadomości swego fizycznego ustroju.
Dziecko kilkoletnie jest samą myślą. Ani wie. jaki jest kolor jego oczów i włosów, jaki owal twarzy i kształt figury. Nawet poczucia płci swojej nie ma.
Jeśli jest kaleką, kalectwa nie czuje, jak nie czuje tego, czy chowa się w pałacu książęcym, czy w izbie wyrobnika.
Siedzę i czytam. W pokoju, prócz rnnie, niema nikogo. Rodzice u 'znajomych, rodzeństwo zabawia się w kuchni ze służbą. Jak mi ta cisza jest miłą! Nad głową moją tylko zegar cyka, a wiatr jesienny wstrząsa niekiedy okienicami, które mają otwory w kształcie serca.
„Pani Linden, szlachetnego rodu dama, majętna, po śmierci męża żyła sa-
W. GomuJicki.—Zielony kajet. 10
•motnie w swoim zamku, w pięknej i spokojnej okolicy...”
Jest coś w tym frazesie, co działa na moje nerwy, jak akord organu. Przymykam oczy i widzę „piękną i spokojną okolicę”, a na jej tle „damę szlachetnego rodu’’—jedno i drugie nadziemsko piękne, oblane światłem pół-słonecznem, pół-księ- żyfcowem...
Nie należę do dzieci, które „pochłaniają” książki. Czytam zwolna, ale całą duszę w książce zatapiam. A nie szukam faktów, lecz. wrażeń. Drukowana karta daje mi raz wrażenia malarskie, kiedy- indziej muzyczne. Przeczytane zdanie widzę i słyszę. A gdy napotkam słowa: „dolina pełna była odurzającego zapachu drzew migdałowych”, odczuwam opis nie tylko wzrokiem i słuchem, ale nawet powonieniem.
Zegar cyka, okienice skrzypią, z kuchni dolatują wybuchy śmiechu i łoskot przewracanych sprzętów. Niekiedy wypada z hałasem które z rodzeństwa, zarumienione, z oczami błyszczącemi, z prze
krzywionym kołnierzykiem, i woła zachęcająco:
— Chodź bawić się z nami! Franciszka robi „bal” z marchwi i cukru; do Józefy przyszedł kawaler i sztuki pokazuje...
Nie odpowiadam nawet. Piąstki wcisnąłem pod brodę i tonę napowrót w oceanie cudowności.
Wszystko mnie zajmuje, najmilsze mi są wszakże słonie i tygrysy. Śmiałość i dzikość tygrysów wprawia mnie w podziw; szlachetność i prawość słoni przejmuje głębokiem wzruszeniem. Odgaduję instynktem, te człowiek często przewyższa pierwsze, ale rzadko dorównywa drugim.
Słonia, który zabija pastwiącego się nad nim kornalca, usprawiedliwiam. Zresztą alboż nie okupuje on następnie tego wybuchu namiętności opieką, roztoczoną nad jego dziecięciem? Mam oczy łez pełne, gdy widzę na obrazku, jak wielkie to zwierzę naciąga trąbą kołderkę na leżące na ziemi dziecko. Dla złych srogi, dla niewinnych czuły. Objąłbym go za
szyję i ucałował, gdyby to nie było bez- względnem niepodobieństwem...
Bawią mnie także niedźwiedzie polarne, wieloryby, pantery, bawoły. Na jednym obrazku widać stado tych ostatnich, spadające w przepaść. Na obrazek ten nie mogę patrzeć bez trwogi. Śnią mi się nieraz biedne zwierzęta, lecące na dół z prostopadłej skały, i budzę się, potem oblany.
Po zwierzętach największą uciechę dają mi widoki pięknych miejscowości. Rysowane są one i rytowane dość pierwotnie, odbite na szarej bibule niezbyt czysto, ja wszakże przysiągłbym, że błyszczą wszystkimi kolorami tęczy i że w piękności nic im nie dorównywa.
Szczególniej zachwyca mnie „Poranek wiosenny”. Czuję na twarzy zawiewają- cą od niego wilgoć, olśniewa moje oczy różowe światło wschodzącego słońca, zapach licznych kwiatów sprawia mi zawrót głowy. Oglądam go zawsze z największą rozkoszą i zespalam w myśli z prawdziwymi rankami wiosennymi, jakie widywałem na wsi. Obrazek sprawia
mi toż samo wrażenie, co natura, a nawet w ruchliwej dziecięcej wyobraźni natura z obrazkiem łączą się tak ściśle, że już ich prawie nie rozróżniam.
Nauczono mnie wierszy, do ryciny tej dołączonych:
Gończe złotego słońca, różana jutrzenko!
Jużeś to w chatki mojej zajrzała okienko...
Wygłaszam je z powagą i wzruszeniem, przejmując się do głębi serca nawet słowami:
Każdy się kwiat rozwija i kształt bierze żywy,
I mnie sic; /daje, ie mój włos odnilodninl siwy...
Stąd to pochodzi, że na przemiany z dawniejszym przydomkiem „panienki”, nazywać mnie poczynają „staruszkiem”.
Utkwiły mi też w pamięci inne niby- wiersze, których zupełnie nie rozumiem. Powtarzam je, jak papuga, zdumiewając się tem, skąd i po co w książce się znalazły. Wiersze te, które zresztą nie są wcale wierszami, brzmią:
Ż.ikmar niczem się nie zraża;
Mroź zimy, wiatr jesieni.
Ciepło wiosny, upał lata,
Wszystko dla niego jest równo...
Niekiedy dzielny ten Żakmar wydaje mi się upartym chłopcem w moim wieku, który powiedział sobie: „otóż postawię na swojem” i danego słowa pomimo wszystko dotrzymuje. Wyraża to dokładniej druga strofka:
Czy deszcz, czy inieg, czy marznie.
On ma na głowie s\Yoj;L czapką,
A na nogach "swoje trzewiki,
1 nie chce wyjść stamtąd.
’W ogrodzie naszego sąsiada, emeryta, rośnie bardzo smaczny „groszek cukrowy”; w parkanie zaś, otaczającym ten ogród, znajduje się szpara, przez którą moja drobna postać przeciska się z łatwością. Otóż zdarza się niekiedy, że tą niezwykłą drogą składam sąsiadowi odwiedziny. Gdy ujrzą to z okien naszego domu, powstaje gwałt wielki. Przy parkanie zjawia się niebawem jedna służąca, potem druga służąca,
potem brat starszy, niekiedy nawet matka, i poczynają skłaniać mnie wymownie do opuszczenia cudzego ogrodu. Skłaniają prośbą i groźbą, dobrocią i złością, strachem i obietnicami; ale nic to nie pomaga. Żakmar „ma na głowie swoją czapkę, a na nogach swoje trzewiki” i... „nie chce wyjść stamtąd...”
Widoki sławnych gmachów i stolic europejskich wprawiają mnie w podziw. Czy podobna, żeby istniały na świecie domy tak wysokie, świątynie tak wspaniałe, wieże tak niebotyczne? Znam tylko wieś i rniastec/ko, więc o cudach budownictwa mam nader słabe pojęcie. A do cudów zaliczam wszystko: i bramę brandeburską w Berlinie, i pałac japoński w Dreźnie, i gmach giełdy w Paryżu, i kościół Karola Boromeusza w Wiedniu,
i wnętrze świętego Marka w Wenecyi...
O istnieniu tego wszystkiego w naturze silniebym powątpiewał, gdyby nie świadectwo mego przyjaciela Maksa. Ten szczęśliwy chłopiec jeździł już z chorą matką do „zagranic” i upewnia mię, że
widział własnemi oczami rzeczy jeszcze piękniejsze.
Po wielu latach rojenia dziecinne wcieliły się. Wszystko, co mię zachwycało na obrazku, ujrzałem w rzeczywistości. I rzecz dziwna: oblana słońcem prawdziwem rzeczywistość okazała się bledszą, biedniejszą i brzydszą od szarej ryciny, odbitej na bibule!
Dotąd mam w duszy dwa obrazy każdej ze stolic europejskich: jeden, wyrojony w dzieciństwie, drugi poznany w latach dojrzałych. Ostatni jest dokładniejszy optycznie, ale pierwszy prawdziwszy. To, co stanowi istotę pewnego miejsca, co jest duszą dzieła architektonicznego, lotna myśl dziecka odgadła z zadziwia- jącem, cudownem niemal jasnowidzeniem...
Najmniej ze wszystkiego zajmują mnie wizerunki wielkich ludzi. Tego rodzaju wielkości wcale nie pojmuję. Mozart, Goethe, Michał Anioł, Newton obchodzą mnie daleko mniej, niż konik morski, wężogon, kolcobrzuch lub paszczak. Te ostatnie odznaczają się przynajmniej czemś
niezwykłem, wielcy zaś ludzie mają takie same oczy, nosy i usta, jak ci, których widuję codziennie.
W ogóle człowiek niżej stoi w mojem pojęciu od ryby, ptaka, drzewa i kamienia. Nie ma on w sobie nic takiego, co- by działało na wzrok i wyobraźnię. Jeśli dla rodzaju ludzkiego robię niekiedy wyjątki, to tylko pod warunkiem, że występuje on pod postacią Buszmana z obrączką w nosie, albo Australczyka z tatuowaną piersią i pękiem piór na głowie.
Inne prawa do sławy, a w następstwie do portretowania, są dla mnie zgoła niezrozumiałe.
Po oglądaniu obrazków przychodzi kolej na czytanie. Właściwie pomiędzy jednem a drugiem nie dostrzegam różnicy. W umyśle mym każde wrażenie przedstawia się plastycznie. Czytam i pojmuję to tylko, co wyraźną plastykę posiada. Samo rozumowanie do umysłu mego nie trafia. Napotkawszy je, odrzucam niechętnie, jak orzech pusty.
Bajki mnie nudzą, nauk moralnych nie tykam nawet,—za to opisy krajów,
ludzi osobliwych i zwierząt niezwykłych mają we mnie najpilniejszego czytelnika.
Ale najbardziej przepadam za powieściami.
Mógłbym powiedzieć bez przesady, że, gdy czytam utwory cudzej wyobraźni, porzuca mnie na ten czas moja własna dusza. Wychodzi ona ze mnie i wciela się w głównego bohatera opowiadania. Żyję jego życiem, myślę jego myślą, czuję jego zmysłami. A największą, choć dziką radością jest dla mnie: przechodzić razem z nim wielkie niebezpieczeństwa, doświadczać nadzwyczajnych wypadków, być zawieszanym pomiędzy życiem a śmiercią...
„Mały Teofil w dwunastym roku został pustelnikiem. Mieszkał daleko od swych rodziców, w grocie straszliwie samotnej. Ubrany w grubą szarą sukmanę, opasany sznurem konopnym, nosił zamiast trzewików sandały drewniane, do nóg bosych mocno rzemyczkami przywiązane, karmił się tylko rybą, korzonkami
i ziołami, chleba nigdy nie jadł,—tylko
podczas Wielkiejnocy zjadł kilka jaj. Posianie ,z mchu było mu łóżkiem...”
Jakże zazdroszczę temu Teofilowi! Jakżebym pragnął być na jego miejscu!
Wprawdzie myśl o rozłączeniu się z matką i rodzeństwem jest dla mnie bardzo bolesna i łzy wyciska mi z oczów, czuję wszakże, iż nie powstrzymałaby mię od ucieczki na bezludną wyspę.
Ach, bezludna wyspa!... Cóż może być na świecie rozkoszniejszego! Nad głową olbrzymi dzwon błękitnego nieba; dokoła, jak okiem zasięgnąć, błękitny również ocean; ziemia pokryta mnóstwem palm, bananów, drzew kokosowych, migdałowych, figowych; wszędzie kwiaty, wielkie jak pięść, cudownie pachnące,
0 barwach żywych, prawie oślepiających; na gałęziach stada papug i małpek figlarnych; w trawie węże plamiste, poplątane, syczące, jaszczurki olbrzymie
1 żółwie. Powietrze brzęczy, dzwoni i szumi od roju wielkich motyli, złocistych kolibrów i chrząszczów, wysadzanych drogimi kamieniami. W zagłębiach skał połyskują jeziorka z zimną jak lód wodą,
a w tej wodzie pełno osobliwych ryb ze złotą, srebrną i koralową łuską. W oddali (bo na tej wyspie, prócz człowieka, nie braknie nikogo) słychać ryk lwa, miauczenie tygrysa i wycie hyeny...
Nie czuć przy sobie matki, która w łóżeczku tak troskliwie otula kołderką, nie mieć poczciwej Józefy, wsuwającej co rano pod poduszkę ciepły jeszcze obwarzanek, być pozbawionym widoku rodzeństwa, które podziela radości i niedole, oraz Maksa, który jest takim wybornym towarzyszem zabawy, — wszystko to byłoby niezawodnie wielkiem, bardzo wielkiem nieszczęściem. Nieszczęściem byłoby też rozłączać się z kącikiem za szafą, porzucać podwórko i ogródek, wyrzekać się czerwonych jabłek, otrzymywanych na podwieczorek, rozstawać się z Judkową, przynoszącą słodkie „jajeczne” obwarzanki, tracić z przed oczu widok zamku, otoczonego ogrodem, rzeki z klekocącymi na niej młynami i wielkiej płaszczyzny łąk zielonych, którą pstremi plamami centkują pasące się krowy. Tak, wszystko to byłoby przykre,
ciężkie, bolesne... A jednak—jakże zazdroszczę Teofilowi!
Dziwnie-bo kuszące obrazy znajdują się w tem opowiadaniu...
„Teofil wziął szpilkę, zgiął ją i mocno za główkę przywiązał do nitki. Założył następnie na kruczek małego robaczka
i zapuścił w wodę. Natychmiast mała rybka chciała zjeść robaczka. Teofil prędko wyciągnął nitkę i, o radości! rybka kręciła się na haczyku. Niebawem nałowił z pół tuzina rybek. Między narzędziami, wyjętemi z łodzi, było krzesiwo, skałka i hubka. Nazbierał suchych gałęzi, rozpalił ogień i piekł rybki. Wtedy po długiem cierpieniu głodu mógł się dostatecznie nasycić. Padł na kolana, dziękując za to Bogu. Uradowany był ze swego pomysłu i codziennie odtąd zajmował się rybołówstwem...”
Wyśmienite musiały być te rybki. Z pewnością nasza kucharka równie smacznych nigdy nie przyrządza. Skądżeby zresztą! Tamto były ryby morskie „o czerwonej łusce i czarnych oczach,” my zaś jadamy zwyczajne szczupaki 'i pospolite
okonie, kupowane na targu i łowione w Narwi.
Nieszczęśliwe przygody Teofila wprawiają mnie w zachwyt; szczęśliwy powrót na łono rodziny prawie zasmuca. Zycie jego od tej chwili pójdzie już zwykłym, powszednim trybem; będzie szare, bezbarwne, nudne. Chłopca oddadzą do szkoły i każą mu uczyć się nudnych le- kcyi, jak memu bratu starszemu. A dorósłszy, zostanie on „panem”, takim, jak wszyscy; będzie chodził w błyszczącym cylindrze, z bambusową laską, wieczorem zaś będzie grywał z przyjaciółmi w pre feransa i rozmawiał o polityce.
Wszystko to przewiduje moja dziecięca, nad wiek poważna główka i uczuwa obrzydzenie do tego ideału porządnego mieszczańskiego żywota. Dziwnie on marny w porównaniu z cudami bezludnej wyspy!
Marzenie o wyspie bezludnej powraca nieraz człowiekowi i w wieku późniejszym. Nie każdemu jednak. Aby zapragnąć bezwzględnej samotności, potrzeba przejść kilka stanów ducha, nie zawsze
kończących się szczęśliwie. Potrzeba najpierw gorąco ludzi ukochać, potem zawieść się na nich boleśnie, potem znienawidzić ich, a potem jeszcze przebaczyć im i... uciec od nich.
Prócz tego potrzeba mieć pełną głowę i czułe s^rce.
Człowiek z pustką w myślach i uczuciach samotnym być nie potrafi. On musi brać treść z zewnątrz, bo jej w samym sobie nie znajduje. Gdy jest sam nudzi się, bo ma towarzysza w sobie, to jest w istocie nudnej. Oschłe jego serce nie potrafi też przywiązać się do niczego, co- by natychmiastowej samolubnej rozkoszy nie zapewniło...
Ale wy, myśliciele i poeci, umysły głębokie i serca gorące, wy będziecie zawsze wraz ze mną zazdrościli Teofilowi! Stać twarz w twarz z Bogiem, nie mieć pomiędzy nim a sobą muru żadnej doktryny, słyszeć o każdej porze głos jego potężny, wrzawą głupiego tłumu nie zagłuszany — mnie i wam wystarczyłoby do szczęścia.
Czyż nie z marzeń o bezludnej wyspie narodziły się klasztory i pustelnie? Czyż nie te marzenia dały początek filozofii
i poezyi, dwom rodzajom odosabniania się myślą od wiru i zamętu powszedniego życia? Czyż nie im to zawdzięcza ludzkość wpsaniałe dzieła sztuki i posilne wiedzy owoce? Wszakże Mojżesz i Święty Jan przebywali na puszczy, a Dante zdała od ludzi roił o niebie, piekle i czyśćcu...
O tem wszystlciem jednak, siedząc w kąciku swym za szafą, nic jeszcze nie wiem.
Książka roztacza przede mną coraz nowe obrazy, przenosi mnie w coraz inne światy, barwne, wonne, melodyjne...
Z biciem serca czytam opowiadanie „Kłębek nici, czyli swawola”. Bohaterem jest chłopiec ladaco. „Gwiżdże” on i „trzaska z bicza”, „do pokoju wpada z hałasem”, „od nauki ucieka", a „do figlów i swawoli ptakaby wyprzedził.’’ Zastanawia mnie, że takimi są bohaterowie prawie wszystkich zajmujących powiastek. I mimowoli muszę przyznać, że budzą oni większą sympatyę, niż ci
chłopcy potulni, układni, do pięknie wytresowanych piesków podobni, których starsi tak bardzo chwalą i za wzór innym stawiają.
To spostrzeżenie jest również zamachem na ideały mieszczańskie i buntem przeciw prawomyślności.
Z tym „Kłębuszkiem nici” dzieje się przytem rzecz zadziwiająca. Gdy czytam go, istota moja rozłamuje się na dwoje. Jedną połową jest chłopiec sześcioletni, który w kąciku za szafą odczytuje powiastkę tę do środka tylko; drugą jestem ja, w obecnej swej postaci, doprowadzający czytanie jej do końca. Dwie te połowy zlewają się chwilami w całość tak jednolitą, że dzielącego je spojenia wcale nie widać...
Tu objaśnienie. Z książką, zawierającą .,Kłębuszek nici, czyli swawolę”, zdarzyło się nieszczęście. Maks (niezrównany towarzysz zabawy, ale chwilami psotny, jak szatan) wydarł z niej kilka kart na latawca. Fatalność chciała, że właśnie na tych kartach znajdowało się dokończenie „Kłębuszka...”
W. Gomulicki.—Zielony kajet, n
Niech ci Bóg przebaczy, Maksie, ale sprawiłeś mi boleść niezmierną. Ręka twoja niepoczciwa (jakżebym ją serdecznie dziś uścisnął!) przecięła wątek opowiadania, jakby umyślnie, w miejscu naj- ciekawszem.
„Swawolny Józio” wyszedł właśnie do lasu i skierował kroki ku tym miejscom, do których mu nigdy zbliżać się nie było wolno...
„Tu zrywał kwiatki, tam zbierał jagody, ówdzie nad jego głową, krzycząc przeraźliwie, podrywały się z niebotycznego dębu wielkie ptaki, nieznane mu dotąd, a żwawe zajączki przebiegały przy samych jego nogach...”
O, szczęśliwy Józio! Cóżbym dał, żebym mógł się znaleźć przy jego boku!
Niestety, szczęście jego [ niedługo trwało.
Gdy szedł, rozkoszując się kwiatkami i jagodami i zapuszczając się coraz dalej w głąb puszczy, nagle spostrzega na ziemi „coś nakształt worka ze ślicznej materyi niebieskiej w złote pasy”.
„Niechże teraz—zawołał tryumfująco— ganią moją swawolę! Dzięki jej, skarb znalazłem.”
„To mówiąc, poslcoczył do mniemanego worka, podnosi... coś ciężkiego, — lecz, o nieba! zostaje mu w dłoni rękaw od sukni damskiej, a z niego wypada... ucięta i zakrwawiona ręka ludzka!”
W tem miejscu wykrzyknik i... dalszy ciąg nastąpi.
Nie nastąpił jednak, padł bowiem ofiarą figlów maksowych i pod formą latawca uleciał nad dachy i kominy miasteczka.
I miały upłynąć lata całe, lat dziesiątki, zanim tajemnica uciętej i zakrwawionej ręki rozjaśniła się przede mną. A przez ten czas ilein się nadręczył, iłem przypuszczeń natworzył, iłem głowy w bez- \ owocnych wysiłkach nałamał!...
Minęło to jednak. Dokończenie „Kłę- buszka” mam przed sobą i nasycam się niem dowoli. A czytając je, wyobrażam sobie, że dopijam szklankę herbaty, przed wieloma laty napoczętą.
Tak zatonąłem we wskrzeszonem dzieciństwie mojem, że nie widzę zupełnie tego, co się dokoła mnie dzieje. Nie widzę bosej Magdy, nakrywającej stół obrusem; nie widzę wchodzącej i wychodzącej Niny z rozrumienioną przy ogniu twarzą; nie widzę nawet słonecznego promienia, który przedarł chmury, przecisnął się przez zbite listowie jabłonki i kładzie- się u stóp moich, jasny, ciepły, kuszący... Dla mnie wciąż jeszcze trwa wieczór.. Zachrypły zegar wysyczał już i wy- brzęczał godzinę, na sen przeznaczoną. Powieki mi ciężą, w calem ciele czuję osłabienie. Myśli moje poczynają plątać się, oczy widzą wszystko za mgłą, która z każdą chwilą bardziej gęstnieje.
Władzy snu musiało uledz i bawiące się w kuchni rodzeństwo. Dochodzą stamtąd coraz słabsze odgłosy; przewracania, stoików wcale już nie słuchać.
Bezludna wyspa, ucięta ręka, spadające w przepaść bawoły, wieloryb, rozbijający łódź z rybakami, brama Brande- burska w Berlinie, kolcobrzuchy, jeżo- zwierze, samoglowy — wszystko to tań-
-czy mi przed oczyma, łącząc się, wirując i mieszając chaotycznie.
I wiem, że za chwilę spać mnie położą. Przyjdzie Józefa, weźmie mnie na ręce, rozbierze, pocałuje i do łóżeczka zaniesie. Potem, sama ziewając, odmówi ze mną pacierz oraz „Wszystkie nasze dzienne sprawy”. Gdy już będę pod kołdrą, zacznie mi opowiadać tę samą co zawsze bajkę:
— Był król i miał trzech synów: dwóch mądrych, trzeciego głupiego.,.
Zacznie i, jak zawsze, nie skończy, bo ją samą sen zmorzy. Więc mruknie tylko dla zaokrąglenia powieści: potem było wesele, i ja na niem byłam” — i odejdzie, głośno ziewając, a ja za nią zawołam:
— Moja złociutka, włóż mi pod poduszkę książkę ze słoniami...
O północy wrócą z wizyty rodzice. Matka obudzi mnie pocałunkami i wci- śnie do ust coś słodkiego, pachnącego, rozpływającego się—kawałek tortu, ciastka z konfiturami lub wetów z obiadu...
Po odejściu matki przez długi czas nie będę mógł zasnąć. Bezludna wyspa znowu stanie mi przed oczami i będzie wabić a dręczyć, nakształt fata-morgany. Przewracanie się na pościeli i silne ściskanie powiek nic nie pomogą; kwadranse i godziny upłyną, zanim zasnę na- powrót.
I będę słyszał długie, głębokie, metaliczne dźwięki zegara, najpierw farskiego, potem benedyktyńskiego, rozpływające się po pustych uliczkach i powtarzane w głuchym odzewie przez echa zamkowego dziedzińca...
I będą mnie przejmowały smutkiem niepojętym ponure nawoływania szyldwachów, odzywające się kędyś daleko, żałośnie, w przestankach, i stopniowo w mgle jesiennej głuchnące:
— SłuszaaajL. szaaaj!... szaaaj!...
A gdy po twardym śnie przebudzę się, pierwszą moją czynnością będzie sięgnąć pod poduszkę po ciepły obwarzanek i „książkę ze słoniami”...
Wszystko to widzę jak na dłoni.
I widzę także, jak później, umyty, ubrany i przeżegnany, zasiadam 2 siostrą do jednego talerza kaszki z mlekiem. Kaszka jest gorąca, więc dmuchamy na nią oboje z całej siły. Od dmuchania tworzy się na powierzchni mleka gęsty, żółtawy, apetyczny kożuszek, przedmiot pożądliwości jednej strony i drugiej-
Zwykle godzimy się w ten sposób, że kożuszek jednego dnia dostaje się mnie, drugiego siostrze. Ale wynikają przy tem nieporozumienia; ja przynajmniej uważam się zawsze za pokrzywdzonego i nie zaniedbuję upominać się co rano żałosnym głosem:
— Dziś ja będę jadł kożuszek, nie prawda?...
• *
...Stanęła przede mną Nina w umączonym fartuszku, z policzkami jak róże, z fałdką na czole, z ustami, do płaczu skrzywionemi.
— Nieszczęście!—rzekła.—Pies młynarza zjadł mięso na rosół...
Spojrzałem na nią sennym wzrokiem, nic nie rozumiejąc.
Zasmuciła się bardziej jeszcze i dodała:
— Będziemy mieli na zupę mleko... Otworzyłem szeroko oczy, starałem
się skupić rozproszone myśli i po wysiłku wielkim wyjąkałem:
— Dziś ja będę jadł kożuszek, nie prawda?...
LIBELLA.
Libella.
dtrąciłem książkę z obrzydzeniem.
Zdawało mi się, że ma wszystkie karty krwią poplamione. Ten tryumfalny pochód marszałków, wodzów naczelnych, generałów, stracił od razu w moich oczach wszystkie blaski, jakimi przystroić go chciała historya. Nie widziałem w nim nic więcej nad ohydny korowód rzeźni- ków... gorzej: oprawców... gorzej: zbójców.
A owo najwyższe wcielenie siły pięści, owo pogańskie bożyszcze dziadów naszych, ów Napoleon, zwany „wielkim”, jakże duchowi memu wydał się mały,
\
nędzny i wstrętny! Cóź on wyobrażał? czemu słuiył? do czego zmierzał? Za nim rzeki krwi, morza łez, spalone miasta, zdeptane pola, matki bez synów, dzieci bez ojców, głód, zgliszcza, przekleństwo... Przed nim rozwarta otchłań, ku której ognistym biczem eumenid pędziła, chło- szcząc, fatalność...
I to się nazywa bohaterstwo! i to się stawia ludziom za wzór do naśladowania! i to mają dziejopisowie ^ławić, poeci opiewać, artyści unieśmiertelniać!
Ha, czemże są dzieje całe, jeśli nie rzezią potworną? Czem rozwój polityczny, jeśli nie szatańskim sabatem dławiących się wzajem widm i upiorów? Ludzkość po wszystkie czasy zaślepieniem swem urąga jasnemu słońcu, krwawemi walkami kłóci się z pogodą błękitnego nieba, a nienawiścią i złością zamąca ^ielką miłosną harmonię, jaka panuje w przyrodzie.
Odtrąciłem książkę i wybiegłem z mieszkania.
W myślach miałem mrok i zamęt, w sercu ściśnienie bolesne. Łaknąłem
światła, powietrza, ciszy. Czułem, że nikt mnie tak tkliwie nie ukoi, jak ta, którą wszelkie stworzenie nazywa matką, której oczami są gwiazdy, mową pioruny, a szatą zieleń łąk, kwiatami przetykana.
Przed wieczorem spadła ulewa. Krople rosy stały na liściach, słońce zachodziło wśród mgieł i oparów, wszystko dokoła leżało w świetle pomarańczo- wem.
Roje muszek wirowały w powietrzu, brzęcząc cienko, jak kwinta skrzypcowa. Gołębie drobnym kroczkiem biegały po mokrych gontach dachu, podlatując do góry, gdy im się łapka poślizgnęła. Wróble stroszyły piórka i dziobki wycierały
o gałęzie.
Od lasu, który płonąć się zdawał, szły zapachy silne; od rzeczułki, nad którą czołgał się obłok żółtawo-złotej pary, płynęła świeżość miła i rzeźwiąca.
Ukochany mój ptaszek, w sitowiach ukryty, ćwierkał i świstał, piał i trylował, a niekiedy milknął na chwilę, jakby nasłuchując, czy mu się kto nie odezwie.
Znęcił mię śpiew ulubieńca; poszedłem nad wodę.
Miała barwę topazu żółtego, a rosnące na brzegu jej drzewa wyglądały jak bursztynowe. Co chwila odzywało się pluśnięcie, i rybka wyskakiwała, aby pochwycić ulatującego nad falą robaczka. To znów z wysokiego brzegu ciskała się w odmęt żaba, pływakowi podobna lub samobójcy, i rozpłaszczywszy się w wodzie, odpływała ku gnijącemu w głębi pniowi.
Usiadłem na kładce, którą położono tu, aby mokre i różowe stopki Niny, z kąpieli wychodzącej, miały bezpieczne oparcie.
Usiadłem w zamyśleniu głębokiem, dając ucho i serce głosom, składającym się na muzykę letniego wieczora.
Były to głosy strojne i słodkie, były to głosy samej tylko przyrody. Nie mieszało się do nich nic zgoła, coby pochodziło od człowieka i stanowiło echo jego namiętności. Ptak, rzeka, sitowie, żaby, muszki, komary — oto byli jedyni muzykanci tej czarodziejskiej kapeli.
Dusza moja, przed chwilą wzburzona i mętna, poczęła zwolna wygładzać się, nabierając kryształowej przejrzystości. Nasiąkałem otaczającą mnie harmonią, jak brylant słońcem. Cichły te?, myśli moje nakształt strun, pozostawionych w spoczynku.
Ale, jako echo oddalającej się nawałnicy, huczało mi jeszcze chwilami wspomnienie owej strasznej książki o kartach krwawych. I razem z poczuciem osobistego zadowolenia wciskała się do serca litość nad bratem człowiekiem...
— Zaprawdę—mówiłem,—ostatnie dostał on miejsce w kole istot ziemskich. Oczy jego patrzą na obrazy niebiańskie^ go spokoju, a duszę rozdziera mu szał piekielny. Otacza go piękno, które jest dzieckiem harmonii, a sam wytwarza potworność, która się rodzi z zamętu, przyroda cała oddycha szczęściem; wszystko, co żyje, cieszy się z życia; w długim łańcuchu stworzeń pojedyncze ogniwa zespala miłość wzajemna; — on tylko jeden, nieszczęsny i przeklęty, dźwi-
ga klątwę wiecznego niepokoju, wiecznych pożądań, wiecznej walki!
A gdym to mówił, oczy moje padły na śliczną libellę, o szklanych, różowo i błękitnie połyskujących skrzydełkach, która kołysała się niedaleko stamtąd na listku olszyny.
Smukła, zwinna i tak lekka, że ją słaby powiew wiatru jak źdźbło słomy podrywał, zdawała się bezcielesnem prawie wyobrażeniem wdzięku, lotności i psotnego, chochlikowego czarodziejstwa.
Można było sądzić, że prócz oka, które najidealniej rzeczywistość pojmuje, żaden zmysł inny nie odczułby jej obecności..
Skrzydełka owadu mieniły się w słońcu wszystkiemi barwami tęczy; złotawe, wypukłe oczy gorzały jak dwa świętojańskie robaczki; cienki tułów wyginał się, j ak stalowa sprężyna.
Chwilami wydawała się tylko plamą barwną, optycznym, grą światła wywołanym majakiem, który zszarzeje i zniknie wraz z zagaśnięciem słonecznego promienia...
I znów umysł mój posmutniał. Nasunęło mu się porównanie między tą uroczą, napół uduchowioną istotą a człowiekiem. Jakaż przepaść ich dzieli! Z je- dnej strony—wdzięk idealny, rozpływający się w słońcu i błękicie; z drugiej — gruba cielesność, popędy brutalne, krwio- żerczość zbójecka...
Wtem urocza libella zatrzepotała skrzydełkami i sfrunęła z liścia. Nie odleciała jednak daleko. O dwa kroki stamtąd, w zagłębieniu leszczynowego krzaka, wirowało stadko ruchliwych, świeżo wyklutych. brzęczących wesoło muszek, które rozkosz istnienia o szał przyprawiała. W środek tego stadka libella wbiegła szybko, zakręciła się i po kilku prędkich, jakby walcowych obrotach na poprzednie miejsce wróciła.
W chwilę później nastąpił nowy odlot i nowy przylot — i odtąd co kilka se-
W. Gomulicki.—Zielony kajet
12
kund powtarzały się owe błyskawiczne do rozbawionych muszek wycieczki. A zawsze, siadając z powrotem na liściu, śliczny owad machał wesoło skrzydełkami i główką kręcił rozumnie...
Wyglądało to jak taniec fantastyczny, w którym solowa partya dostała się li- belli, muszki zaś były kordebaletem.
Urocza tanecznica po raz piętnasty może zabierała się do swego popisu zręczności, gdy między gałęzie wpadł, jak kula, tłusty, zadyszany wróbel i spłoszył ją. z liścia.
Szybkim, prostopadłym ruchem uleciała w górę i znikła mi z oczu.
Jakaś niewytłomaczona ciekawość pociągnęła mnie pod krzak leszczyny i kazała przyjrzeć się z blizka liściowi, na którym przed chwilą kołysała się skrzydlata ballerina.
Osłupiałem.
Liść pokryty był całkowicie świeżymi trupami muszek...
Leżało ich tam kilkanaście; wszystkie miały łebki zgniecione i ze krwi wyssane.
To, com brał z daleka za taneczne obroty, było szeregiem^ napadów zbójeckich. Każdy z napadów przypłacała życiem niewinna, ciesząca się istnieniem i ufająca siłom twórczym istota.
Gdym poznał tę rzecz ohydną, wszystko dokoła zbrzydło mi naraz i pociemniało.
I w przerażeniu najwyższem zawołałem:
— A więc to... prawo?...
XIII.
CHMURKI PRZY KSIĘŻYCU
V^zy ci o tem nie mówiłem?
— Nigdy.
— A więc tak: był czas, gdym zamyślał zostać księdzem. Pociągnęła mię w stronę ołtarza przedewszystkiem po- etyczność obrzędów kościelnych. Rozkochałem się w muzyce organowej, w blasku ornatów, w harmonii dzwonów, nawet w zapachu kadzidła, którem ojcowie Benedyktyni hojnie podczas nabożeństw szafowali. Jak wiesz jednak, skończyło się na zamiarze...
Nina uścisnęła mi rękę w milczeniu. Gdybym nawet miał jeszcze w sercu resztki
żalu po niespełnionych rojeniach, uścisk ten rozproszyłby je w zupełności.
Siedzieliśmy przy otwartem oknie, rzeiwiąc się po dniu upalnym miłym chłodem nocy. W osadzie wszyscy spali. Ale nie było cicho; przeciwnie: wszystko dokoła zdawało się poruszać, szeptać, ' nawoływać. Las szumiał, trawa szemrała, na rzece rzucały się ryby, w powietrzu słychać było huczenie owadów i furkot skrzydeł nietoperzowych. Nawet wśród słomianego poszycia chaty odzywały się chrzęsty i szelesty.
Chwilami głosy te cichły, a wówczas woda, ociekająca kroplami z kół młyńskich, poczynała dzwonić rytmicznie na- kształt szklanych dzwoneczków.
Po długiej chwili milczenia Nina zagadnęła:
— Skąd ci to teraz właśnie przyszło na pamięć?
Była w tern zapytaniu jakby wymówka.
W odpowiedzi pokazałem ręką księżyc, który wprost okna ponad cie
mną ścianą lasu płynął po niebie, otoczony chmurkami srebrnemi. Wiatr dął od wschodu i chmurki nakształt stada gołębi pędził przed sobą. Naginał jednocześnie wierzchołki sosen, brzóz i leszczyny, które zdawały się wybijać pokłony bóstwu niewidzialnemu.
— Patrz! — rzekłem. — Ten księżyc w promiennej koronie to monstrancya pod baldachimem ze złotogłowiu. Te srebrne obłoczki to dziewczątka, biało przybrane, które idą przed księdzem, kwiaty mu sypiąc pod stopy. A te wierzchołki drzew, tak kornie gnące się pod wiatrem, to fala ludu, który, klęcząc na kamieniach ulicznych, chyli głowy i woła w ekstazie: „Święty! Święty!”...
Nina, zapatrzona, zasłuchana, z twarzą, księżycowem światłem oblaną, była tak piękna i ducha idealnego pełna, żem chciał dodać:
— Ty zaś, najdroższa, jesteś cherubem białym, którego modlitwy ludzkie sprowadziły na ziemię, ale który za swą ojczyzną niebiańską tęskni i skrzydła do odlotu rozwija...
— Tak — rzekła z lekkiem westchnieniem. — Przypomina to procesyę Bożego Ciała. Lubiłam zawsze tę uroczystość. A ty?
— Przepadam za nią. Wcielała niegdyś dla mnie wszystkie uroki wiosny, młodości, zachwytów religijnych, marzeń o niebie i upojenia, jakie daje poezya. Dziś jeszcze, jako odbicie przeszłości i przypomnienie pogodnego dzieciństwa, działa na serce moje potężnie.
...Ale bo też jak solennie w miasteczku naszem to święto obchodzono! Na tydzień cały zamieniało je ono w jakąś siedzibę anielską, czystym jedynie zachwytom poświęconą. Procesye następowały po pro- cesyach, dzwony na chwilę nie milkły, a innych pieśni nie słyszałeś, jak tylko nabożne. Wnętrza świątyń i cały rynek tonęły w morzu zieloności, kadzidło buchało kłębami. Po marmurowej posadzce kościołów i po bruku ulic, któremi szła procesya, stąpało się jak po łące, — tak grubo usłane były tatarakiem i ziołami pachnącemi. A ołtarze! Odbijając złoto słoneczne w licznych
świecidłach, szumiąc chorągwiami jedwa- bnemi, barwiąc się mnóstwem jaskrawych kobierców, rozlewając duszący zapach kwiatów polnych i ogrodowych, przybierały one w mojej dziecinnej wyobraźni kształty nadziemskie, znaczenie jakiegoś czarownego niebios przedsionka... Z zarumienioną twarzą, sercem biiącem i oczyma gorączkowo rozszerzonemi wpatrywałem się w głąb ich, niebieskiemi mgłami kadzideł zasnutą. I zdawało mi się czasem, że się te mgły rozstępują, odsłaniając widok na niebo prawdziwe. Chóry se- rafów grały tam na lutniach, wśród obłoczków różowych fruwały dziecięce uskrzydlone główki, a w samym środku blaskiem słońc miliona świecił i oślepiał tron szczerozłoty — tron Jehowy...
Nina przerwała zapytaniem:
— Ile lat miałeś wówczas?
— Byłem dzieckiem — odrzekłem, — aJem widzenia miewał takie, jakie miewają asceci. I pragnienia ascetów nawiedzały mnie niekiedy. Gdy światła zgasły, organ ucichł i dymy kadzideł
rozpłynęły się w powietrzu, padała mi na serce kamieniem melancholia dziwna i uczuwałem wstręt do życia, do ludzi, do siebie samego. Ziemia wydawała mi się wówczas zlepkiem błota, życie nużącym pochodem przez pustynię, powszednia wesołość i śmiech powszedni ironią szydzącego z ludzkości szatana. Pragnąłem być aniołem, mieć skrzydła u ramion i promienie przy skroni, pławić się w złocie i lazurze i oddychać nieustannie atmosferą święta, modlitwy, zachwytu. A że jedyną drogą, do szczęśliwości tej wiodącą, była śmierć, pożądałem śmierci.
Ręka Niny zadrżała. Uspokoiłem ją pocałunkiem.
— Pragnienia te zmieniły niebawem formę. Widząc, że śmierć nie przychodzi wówczas, kiedy jej się woła, i że skrzy ł J a anielskie równie trudne są do zdobycia, jak ciało ziemskie do porzucenia, obniżyłem stopień wymagań. Nie mogąc wejść między aniołów, marzyłem już tylko o tem, aby zostać istotą najbliższą anioła: księdzem. Dziecinna mo
ja główka tak sobie wówczas hierarchię duchów wyobrażała...
A dziś? — spytała Nina szeptem ledwie dosłyszalnym.
Przyciągnąłem ją do siebie i ucałowałem w milczeniu jej czoło białe, rozumne, kształtne, od którego blasku życie moje jasność brało. I oczy moje, któ” re najpierw w jej oczach zatonęły, a potem przeszły w głąb izby, ku kolebce cichej, sennej, skrzydłami muślinów otu. lonej, odpowiedziały jej na zapytanie lepiej, niżby to zrobić mogły były usta..
Tymczasem niebo ciemnieć poczęło. Chmurki ze srebrnych stały się platynowe; potem platyna ich zmieniła się w nikel, z niklu w żelazo, z żelaza w rudę i węgiel kamienny. Skupiły się przytem i zgęstniały. Nie płynęły już teraz po niebie jak łabędzie, ale przewalały się nakształt brył ciężkich i bezkształtnych...
— Procesya przeszła... — odezwała się Nina.
■— Tak—odrzekłem, w myślach swych zatopiony. — Przeszła procesya i minęło lato. Dni, pełne blasku i zapachu, zastąpiła szaruga jesienna; po uroczystościach, które tyle wrażeń silnych dostarczały i duchowi i zmysłom, przyszły obrządki kościelne, powszednie i szare. Zresztą wątek moich zachwytów religijnych przerwały wakacye. Wieś uczyniła mnie na dwa miesiące dzieckiem prawdziwem, którego serce, otwarte wszelkim słodyczom i powabom życiowym, zamyka się szczelnie przed smutkiem i goryczą. Wystarczała mi przez ten czas ziemia;
o niebie myślałem tylko przy pacierzu. Ale powrót do miasta rzucił mnie znów na pastwę dawnym myślom i dawnym pragnieniom. Szkoła nasza mieściła się pod jednym dachem z klasztorem; klasy znajdowały się na tym samym korytarzu, co i cele zakonników. Każdego dnia przed lekcyami słuchaliśmy mszy w kościele, słabo rozjaśnionym kilkoma świecami i pełnym jeszcze porannego zmierzchu. Benedyktyni w ciemnych, dębowych stallach odmawiali mrukliwie swe
ponure pacierze. Niekiedy uchylano jedną z płyt kamiennej posadzki, a czarnym otworem ziała zgnilizna grobów klasztornych. KLiedyindziej wyświęcał się na księdza mszalnego który z młodszej braci, a my, ściśnięci w ordynkach i drżący od zimna w nieopalanym kościele, patrzyliśmy na ten obrzęd z ciekawością i przerażeniem. Braciszek przez długie godziny leżał krzyżem na posadzce, nakryty zdjętym z katafalka całunem; starsi zakonnicy, o zapadłych policzkach i woskowo żółtych twarzach, wyśpiewywali nad leżącym pieśni pogrzebowe. Z wrażeń tych rodziły się w sercu mo- jem nowe uczucia, a raczej tylko dawnym nowe dostawały się kształty. Gdy zaś grunt ducha mojego tak już był przygotowany, zdarzyło się, że w wigilię Wszystkich Świętych jeden z kolegów, przyjaciel mój i współtowarzysz zabaw, wpadł wypadkiem do rzeki i utonął. Chowano go w same Zaduszki. Razem z tłumem, niosącym wieńce i świeczki nieboszczykom, ponieśliśmy topielca tego na cmentarz, dość daleko za miasto. Gdyśmy-
już go pogrzebali, kazano nam wysłuchać nabożeństwa w kościołku cmentarnym. Na mównicę wstąpił ksiądz stary, wyżółkły, sam do nieboszczyka podobny. Zwrócił się ku gromadce dzieci, która drżała, wylękła i onieśmielona nakształt stada ptaków, oglądających się niespokojnie za towarzyszem zastrzelonym, i mówić jął o śmierci i wieczności, o czyścu i piekle, o potępieńcach i szatanach. Było to kazanie, jakiego się miejsce i chwila domagały. Było to zarazem kazanie, takiego talentu krasomówczego i takiej plastyki obrazów pełne, że od dnia, w którym je usłyszałem, począłem spędzać noce bezsenne, miewać straszne widzenia na jawie, a w Bogu-Ojcu widzieć Boga-kata i Boga-mściciela...
— A twój zamiar zostania księdzem?— zagadnęła Nina.
— Spotęgował się jeszcze. Formy tylko przybrał inne. Śmierć nie wydawała mi się odtąd ponętną, lecz straszną; nęciła jednak, jak otchłań. Niebo widziałem zaludnione nie tylko cherubami w wiankach różanych, lecz i archanioła
mi o płomiennych mieczach. Służba przy ołtarzu przestała być dla mnie ekstazą rozkoszną i bezpośredniem obcowaniem ze świętymi; zmieniła się ona w dobrowolne wyzucie ze wszystkich błędów i słabości ziemskich, ze wszystkich doczesnych, znikomych marzeń, chęci i pożądań. I trwałem w postanowieniu zostania księdzem, bom widział czczość niezmierną każdej ponęty życiowej, bom chciał zmienić się w taką mumię zawię- dłą, znieczuloną i samemi goryczami kar miącą się, jak ów kaznodzieja na zadu- -szkach. .
Zamilkłem, smutno się zamyśliwszy. — I cóż się stało z postanowieniami temi? — spytała Nina po chwili obustronnego milczenia.
W. Gomulicki.—Zielony kajet. 13
W odpowiedzi pokazałem jej po raz wtóry księżyc, świecący nad lasem wprost naszego okna. Wiatr przepędził wszystkie chmurki, które dotąd blask jego ćmiły. Po jednostajnie błękitnem morzu niebios płynął czysty, piękny, wspaniały, jak geniusz światła, tryumfujący nad demonem ciemności...
— Postanowienia moje — rzekłem — doznały losu chmurek. Przez wiatry rozproszone, rozpłynęły się i przepadły..
— Z przyczyny?
— Z przyczyny niezmiernie błahej. W piątej klasie żartobliwy, czy też roztargniony nauczyciel łaciny dał nam do tłómaczenia „Metamorfozy” Owidyusza. Wprawdzie w szkole nie wybrnęliśmy przez rok cały z pierwszej połowy pierwszej ich księgi, ja jednak byłem zawsze dzieckiem ciekawem i doczytałem arcydzieło wielkiego arcykapłana miłości do końca. Zbudziło ono w sercu mojem nowe zupełnie czucia, odsłoniło przed oczyma światy nieznanych dotąd i nie- przeczuwanych nawet myśli i wrażeń
i... rozwiało w mgłę poprzednie rojenia.
Nina opasała mi szyję białem ramieniem.
— I wyrzekłeś się dawnych postanowień na zawsze? — spytała czule.
— Na zawsze — odrzekłem z mocą, tuląc jej głowę do piersi.
A szeptem dodałem:
— Pozostała mi tylko, fla zawsze również, dawna melancholia...
Ale szept był tak cichy, źe go małe uszko Niny nie dosłyszało.
XIV.
Filemon i Baucis.
Cmentarz i łąka tworzyły jakby jedną całość. Cmentarz spływał po łagodnym stoku wzgórza, a łąka podnosiła się lekko, dotykając brzegiem innej wyniosłości, gęsto porosłej tarniną. Granicy, któraby je rozdzielała, nie widziało się wcale. Wskazywał ją wprawdzie dawniej płot, z żerdzi prostych sklecony, ale czohające się o żerdzie krowy zwaliły go i w ziemię wdeptały. Rzuciły się potem w to miejsce chwasty—i ślad ogrodzenia pod gąszczem ich przepadł.
Z pewnej odległości cmentarz niczem nie różnił się od łąki. On miał swoje
kępy drzew, ona swoje. Rosły kwiaty na łące, nie brakło ich i na cmentarzu. Słowiki i tu i tam śpiewały jednakowo. Zdarzało się nawet, że, kiedy samiczka kryła się w olszynie, stanowiącej granicę łąki proboszczowskiej, samczyk wabił ją z brzozy, co rosła nad mogiłą organisty.
Ten przybytek śmierci nie był straszny żadnej istocie żyjącej. Hałasowały w nim nieraz ptaki i dzieci, jak w lesie lub ogrodzie. Można też było widywać starą szkapę młynarza, wygryzającą chwasty pomiędzy grobami. Pilnujący jej chłopak spał w najlepsze pod krzakiem głogu, oparłszy głowę o płaski, popękany i od mchów zielony kamień. Na kamieniu czerniały resztki napisu: Tu spoczywa... Prosi o zuestchmenie do Boga...
Sam zachodziłem nieraz w to miejsce z książką w ręku. Czytałem, marzyłem, drzemałem, nie doświadczając zupełnie tego, co się nazywa strachem przed umarłymi, a co jest lichym egoizmem i słabością. Kwiaty były tu najpiękniejsze, trawa najgęściejsza, a motyle różnej
barwy fruwały całymi rojami. Około południa, gdy słońce najmocniej piekło, nadlatywały tłumnie pszczoły i szerszenie. Brzęk był taki i huczenie, jakby gTała kapela. Zajrzawszy w serce każdej dzikiej róży, wypiwszy słodki sok z kielichów powoju, zabawiwszy chwilę niedługą przy groszkach polnych i ślazie, odlatywały złote owady w stronę pasieki, ubielone kwietnym pyłem, spracowane i ciężkie.
W lipcu jadłem miód z tej pasieki, i dziwnem uczuciem przejmowała mię lmyśl, że go na grobach zbierano. A je- \dnak... ileż takiego miodu... w poezyi!...
Od gościńca cmentarz odgrodzony był nizkim, p o w y szczerbi anym murkiem. Sklecono go byle jak, z polnych kamieni, gliną pospajanych. I ten murek rozsypywał się miejscami, że niewiadomo by* ło, gdzie początek jego, a gdzie koniec...
Szedłem raz tamtędy wczesnym rankiem, gdy jeszcze rosa na liściach stała. Patrzę: z tamtej strony murku babina jakaś szpadlem kopie ziemię. Co ukopie odrobinę, zatrzymuje się, chude ręce na
szpadlu opiera i odpoczywa. Robota idzie jej niesporo.
Poznałem w babinie Onufrową z „glinianki”. Glinianką nazywano chałupę, w której mieszkała z mężem, staruszkiem zgrzybialszym jeszcze od siebie. Dziwny ten budynek, niekształtny, bombiasty i od gliny, którą go obmazano, żółty, przypominał wielkie gniazdo osie. Sterczał zaś samotnie w szczerem polu, na połowie drogi między osadą młynarza a wsią kościelną.
— Onufrowa! — zawołałem, stanąwszy przy murku.
Ale stara miała tępy słuch i nie usłyszała wołania.
— Vive l’empereur! — krzyknąłem głośniej.
Drgnęła. Szpadel wypadł jej z ręki. Podniosła głowę i usiłowała wyprostować zgięte plecy.
— Co to kopiecie, matko? — spytałem, głos podnosząc. — Czy parsk?
„Parskiem” nazywają w tamtych stronach dół na kartofle.
— Bogać tam parsk, złoty panie! — odrzekła, szepleniąc, bo już w ustach ani jednego zęba nie miała. — Dyć to ziemia poświęcana!...
Dopiero teraz spostrzegłem, że stara nie na łące stoi, lecz na cmentarzu. Czyżby więc?... Ale,- zanim zdążyłem zapytać, sama pośpieszyła z objaśnieniem.
— Kopię dołeczek dla mojego Onu- fra, złoty panie.
— Co słyszę! Wczoraj go jeszcze widziałem; siedział przed glinianką i stru. gał...
— Zmarło mu się tej nocki, złoty panie. Usnął na samem świtaniu, jak to kurczątko...
— Nie chorował?
— A biednemu co po tem? Usnął i dosyć.
Mówiła to spokojnie. Skończywszy, wzięła się napowrót do kopania. W twarzy jej, tak prawie popielatej, jak grudki ziemi, które tam leżały, wysuszone przez słońce, znać było ożywienie. A nie zdawało się ono rodzić z uczuć bolesnych, — raczej przeciwnie...
Onufrową i jej męża znałem dobrze. Byli to ludzie najstarsi na całą okolicę. Białe laski, które im doręczono przy obchodzie złotego wesela, dawno już spróchniały. Mogli byli obchodzić i bry- lantoyye gody, ale o nich nie pamiętali. Przypomnieć nie było komu, rodziny bowiem żadnej nie mieli.
Gdym pytał ludzi o wiek Onufra, odpowiadano:
— Zabiera mu się na drugie sto...
„Onufer”, odkąd go poznałem, był
głuchy jak pień. Nic nie słyszał, nic też prawie nie mówił. Gdy było zimno i chmurno, siedział w izbie i robił klatki. Gdy była pogoda, wychodził przed gliniankę i grzał się na słońcu.
W chwilach takich zdarzało się, że naraz, bez żadnego powodu, staruszek uśmiechać się poczyna, oczkami bezrzę- snemi mruga i, policzki wydąwszy, huka:
— Buuum!... buuumL. buuumL.
Nie rozumiałem z początku tych wybuchów. Później mi je wytłómaczono. Były to echa dawnej, bardzo dawnej przeszłości. Były to echa wojskowej służby Onufra...
Bo Onufer odbywał służbę wojskową, i to nie bylejaką. Chodził z „Na- polionem”, mospanie!
Dawnymi czasy lubił o tem opowiadać. W opowiadaniach naśladowanie strzałów armatnich wielką grało rolę.
— Więcmy, niewiele myśląc: buuum!... A tamci, jakby na to tylko czekali: buuum! buuum!... My więc znowu: buuum! buuum! buuum!...
Z wiekiem fakty wietrzały z pamięci; odzywało się w niej za to coraz głośniej hucznych wystrzałów echo.
— Gadajta-no, Onufer, jak to tam na onej wojnie bywało? — zagabywali go często parobczaki, zatykając kułakiem gęby, żeby się nie śmiać.
Stary mrugał oczami, policzki wydymał i hukał, jak na komendę:
— Buuura... buuum... buuum...
Wreszcie utkwiło mu to takim ćwiekiem w głowie, że, gdy ogłuchł, było go
o cokolwiek spytać, on zawsze ze swera „buuum” wyjeżdżał.
Onufrowa, o jakie dziesięć lat od męża młodsza, była już także grzybem. Staruszkowie nie rozłączali się ze sobą nigdy. Nawet przy „Napolionie” byli razem: on na koniu, z chorągiewką w ręku,—ona w krótkiej spódniczce, z baryłką przez plecy. Od owych też czasów nic tak silnie serca jej nie wzruszało, jak okrzyk: Vive l’empereur!
Dzieci nie mieli. Onufrowa jednak, gdy ją w tym względzie zapytywano, przyznawała się do jednego syna...
— Jakże mu na imię?
— Onufer.
— A gdzież jest?
— A siedzi se kiele pieca i patyki struże...
I miała słuszność. Od niepamiętnych już czasów mężowi matkować musiała
Karmiła go, ubierała, myła, zapaloną fajkę do ust mu niosła...
Glinianka była ich własnością. Mieli też kawałek pola, łąkę i ogródek warzywny. Gospodarowali przy pomocy parobka, utrzymując się z dochodu, jaki dawała ziemia, oraz ze sprzedaży klatek i koszyków, wyrabianych przez starego. Kapało też im coś od czasu do czasu, bardzo zresztą nieregularnie, za jakiś krzyżyk, na "który sobie Onufer od „Na- poliona” zarobił.
Kilkadziesiąt lat wspólnego życia upodobniło ich do siebie: oboje byli mali, wyschli, z cienkimi, wydłużonymi nosami, o oczkach, latających żywo, okrągłych, ptasich...
Widywałem ich zawsze w parze, przytulonych do siebie, jak gołąb i gołębica. W kościele siadywali na nizkiej ławeczce pod amboną, modląc się z jednej książki. W tłumie odpustowym lub jarmarcznym stary trzymał zawsze żonę za spódnicę, jak to czynią wiejskie dzieci z matką. Jedno bez drugiego krokiem nie ruszyło.
Trzeba było widzieć Onufra, gdy go żona na chwilę zostawiła w izbie samego. Marudził, niecierpliwił się, pod nosem mruczał, za uchem się drapał. Co chwil parę do okienka podchodził, wypatrując, nasłuchując. Gdy nie wracała, wpajłał w taką złość, że niech Bóg bronił Po francusku klął, piąstką małą w stół uderzał, a czasem to czapkę ściągnął z głowy (bo w czapce nieustannie chadzał, nie mając na głowie włoska jednego) i o ziemię cisnął, albo, łozinę suchą w drżące dłonie chwyciwszy, pogiął
i połamał...
Jednego dnia gorącego zaszedłem do Onufrów, żeby się wody napić. Siedzieli oboje na progu glinianki, niby u wylotu osiego gniazda, i jedli wiśnie. Koszyk z owocami stał przed niemi. Onufrowa brała z koszyka wiśnię po wiśni, i trzymając lekko za ogonek, wpuszczała w nadstawione i otwarte usta męża. Gdy się trafiła parka, dzielili się nią oboje...
Podobny obrazek widziałem raz zagranicą w otwartem oknie willi bogatej, — tylko, że tam bohaterami sielanki byli świe
żo poślubieni małżonkowie, dwoje ludzi młodych, zamożnych, kwitnących życiem
i zdrowiem. I rzecz dziwna: sielanka w gliniance wydała mi się od tamtej idealniejszą...
Wyszło później na jaw co innego jeszcze. Staruszkowie pijali z jednego kub. ka, jadali z jednego talerza, obłamywali przy jedzeniu jedną kromkę chleba. Wszystko mieli wspólne,—może nawet
i duszę...
Upewniano mnie, że, gdy jedno cho. rowało, i drugie było słabe,—gdy jedno kaszlało, drugie odpowiadało mu kaszlem. U obojga też napady wesołości i smutku jednocześnie zjawiały się i jednocześnie nikły...
Wszystko to przychodziło mi na myśl, gdym stał przy murku cmentarza i patrzył na kopiącą babkę.
Pogłębiła ona już dół o tyle, że mogła," stanąwszy w nim, schować się do pasa. Odłożywszy szpadel, wybierała teraz z dołu większe i mniejsze kamyki, czyniąc to tak uważnie, jakby przygotowywała ziemię pod kwiat najdelikatniej-
W. Gomulicki.— Zielony kajet.
14
szy. Gdy natrafiła"na szczątek kości ludzkich, żegnała~go/'odkładając na stronę...
— Zmęczycie 'się, matko'—zauważyłem. — To za ciężka dla was robota...
— Co tam, złoty panie! Zawszem Onufrowi łóżczynę słała, to mu i dziś pościelę...
— Grabarz zrobiłby prędzej.
— Wiadomo, że prędzej. Ale co jego robota warta, złoty panie! Skopałby łap-cap, aby zbyć, jak za pańszczyznę. Onufer nie miałby nijakiej wygodności...
Uśmiechnąłem się w duchu. Uśmiechnąłem się tym dziwnym uśmiechem melancholika, który nic w sobie nie ma wesołego.
Onufrowa tymczasem wygramoliła się z dołu i, szpadlem się podpierając, przystąpiła do murku. Zamrugała filuternie okrągłemi oczkami, obejrzała się podejrzliwie, czy kto nie podsłuchuje,
i rzekła:
— A do tego jeszcze, złoty panie, mam ja swoją kalkulacyę...
— Jaką?
— Oto taką, że, kopiąc sama, kawalątko se ziemi przybiorę... Niedużo, złoty panie. Ot, tyle, aby starczyło na trumienkę jedną maluśką...
Przy tych słowach zamigotał jej znów w oczach ten płomień tajemnego ukontentowania, który mię takiem zdziwieniem przejmował.
— Grabarz je mój chrześniak — dodała, głos przyciszając, — uda, że nie dopatrzył... A księżulek, poczciwa dusza, też gwałtować nie będzie...
Uczyniwszy to zwierzenie, zabrała się znowu do kopania, ja zaś, pożegnawszy ją imieniem Bożem, odszedłem.
Następnego dnia, już pod wieczór, wypadła mi droga koło glinianki.
Słońce zachodziło czerwono, i to wielkie gniazdo osie, od strony światła ni- czem nie zacienione, zdawało się objęte pożarem.
Zdała już dojrzałem gromadkę ludzi, kupiącą się u drzwi niziutkich, otwartych na całą szerokość. Uwijał się wśród niej dziadek kościelny, którego biała broda
wydawała się w tem oświetleniu szkarłatną.
Miano wynosić ciało do kościoła. Przystanąłem, głowę odkrywszy. Zaraz też prawie ukazała się trumna nieduża, uboga, którą postawiono na marach.
Już miałem odchodzić, gdy zastanowiło mnie, że ludzie, którzy ciało wynieśli, do izby wracają, jakby czego zapomnieli. Zatrzymałem się; patrzę, — al oni wynoszą drugą trumienkę, jak rodzona siostra do tamtej podobną...
Leżała w niej Onufrowa. Poprzedniego dnia wieczorem znaleziono ją w dole na cmentarzu, skuloną i martwą.
Dół wykopany był na dwie trumny...