Gomulicki Wiktor ZIELONY KAJET

GOMULICKI WIKTOR

ZILELONY KAJET


niem w rzeczywistości jednego z nie­śmiertelnych szkiców Holbeina.

Szkic ów, będący ogniwem łańcucha, nazwanego „Tańcem śmierci”, przedsta­wia starego wieśniaka, który o zachodzie słońca orze twardą rolę, śmierć zaś we własnej postaci konie mu pogania.

I mój wieśniak był stary, i jego płuźyca z trudem gliniasty grunt pruła, i nad nim wreszcie unosić się zdawała niewidzialna posłanka nicości...

Krajobraz tylko był inny.

U Holbeina widać cieniste kępy drzew, dachy licznych domostw, malownicze wą­wozy, wieżę murowanego kościoła, a na ostatnim planie zębate gór grzbiety. Przy­roda tam bogata, południowa, pełna roz­maitości i powagi. Słońce nawet zachodzi wspaniale, a długie smugi blasku rozkła­dają się po niebie wachlarzowato, strzela­jąc złotymi grotami ponad góry i drzewa.

Na mazowieckiej równinie było płasko i powszednio. Ziemia, niby rozlana szeroko i zlekka rozkołysana fala, sięgała szarą, bezbrzeżną masą aż do ostatniej linii hory­zontu. Wązka granatowa wstążeczka bo­rów dalekich oddzielała ją od nieba, które było również szare i w jednem tylko miej­scu, tuż nad borami, trochę się żółciło. Żółtość ta wskazywała, że w miejscu owem, za popielatą zasłoną chmur, słońce dogasa.

Koloryt obrazu był tak ubogi, że można go było wymalować w całości, wraz z orzą­cym starcem i parą jego chudych potyka­jących się koniąt, tuszem lub sepią, au lnvis — nalcształt owych starych ,.akwa- tynt”, na których przyroda przedstawia

się nam bezbarwnie, jakby oglądana przez szkło zakopcone...

Ziemia, jak oko sięgało, pokrajana by­ła w zagony, a te pasy podłużne, gdzie­niegdzie zygzakowate, biegły w różnych kierunkach, odznaczając jedno pole od drugiego. Jedne z nieforemnych płatów gruntu były całkowicie czarne, inne mia­ły barwę brunatną, inne wreszcie wyja­śniały się stopniowo, dochodząc do bladej popielatości, co nasuwało mimowoli przy­puszczenie, iż do tuszu, którym krajobraz wymalowano, dolewał malarz coraz wię­cej wody.

Tu i owdzie stała, niby na straży, gru­sza polna, odosobniona, smętna, cicha. Gdzieindziej grunt zagłębiał się trochę, a w zagłębieniu tem. wilgotnem zapewne, rosła olszyna o liściach połyskujących. Największa kępa zieloności, utworzona z lip przysadzistych i wysmukłych topoli, służyła za zasłonę niewidzialnej wiosce, która kryła się za nią, jak za parawa­nem.

istnienie tej wioski rozpoznawało się jedynie słuchem i powonieniem.

Wiatr, ten sam chłodny, przedwie­czorny wiatr, który szeleściał w suchych trawach i staremu oraczowi rozwiewał dłu­gie siwe włosy, przynosił z ukrytych siedzib ludzkich dźwięki i zapachy. Sły­szało się głuchy pomruk basetli, przygry­wającej w karczmie, oraz przeciągłe „hej!”, wyrzucane z piersi podpitego parobczaka; czoło się ostrą woń razowca, pieczonego w sołtysowej chałupie, oraz rzeźwiący aro­mat kawy, którą przypalała na patelni gospodyni proboszcza.

Tam było wesoło i huczno; tu pano­wał smutek i cisza głucha.

Starzec wyglądał, jakby go przygniata­ło brzemię całego stulecia. Suwał się ra­czej, niż stąpał. Plecy zgięte miał w ka- błąk, głowę w dół zwieszoną, nos długi, ostry i zakrzywiony nakształt dziobu sta­rego sokoła. Cała jego postać wyrażała najwyższą bezsilność i gwałtowne ciążenie ku ziemi. A ziemia zdała się czekać nań niecierpliwie i wabiła go, jak syrena, na swe czarne, wilgocią ziejące łono...

Z pod słomianego podartego kapelu­sza wymykały się kosmyki siwych wło-

Oi«v:

13

sów, pozlepiane potem i do białych sznur­ków podobne. Wystająca broda jeżyła się igłami siwego również zarostu. Oczy były dołami; dołami były też policzki. Na skro­niach, na szczęce i na wyschniętej szyi setki zmarszczek plątały się nieforemną siatką, podobne do tych zygzakowatych linii, jakie żłobi mól w okładce starej księgi...

Za każdem szarpnięciem koni sta­rzec zataczał się, jakby miał upaść. Tru­dno było uwierzyć, że to on pługiem kie­ruje; pług to raczej dawał mu oparcie i wlókł go za sobą.

Co kilka chwil stawały konie, zatrzy- mywał się pług, a starzec zanosił się su- .■* chym, bezdźwięcznym kaszlem. Kaszel ten ^ dziwnie przypominał tępy odgłos, jaki sprawia zabijanie trumny ćwiekami. Ale zaledwie kaszel ustał, konie z wysiłkiem szły dalej, a błyszczące żelazo wrzynało się w ziemię, odwalając czarne biyły na prawo i na lewo. Oracz nie myślał o od poczynku i czujne oczy przenosił z ziemi na njebo, porównywając ilość drogi jak? mają jeszcze do przebycia pług i słońc«.

Sine jego wargi i szczęki bezzębne poruszały się, jakby coś żując. Żuł słowa, z trudem dobywające się z ust. Szeplenią- cy głos jego dobiegał chwilami aż do mnie.

Starzec mówił:

„Usy moje ogłuchły, ocy nijak nie widzą... Jezu najlitościwsy, zmiłuj się na­de mną!...

Nogi moje juz się nie rusają, życie moje końcy się... Jezu najlitościwsy, zmi­łuj się nade mną!...

Serce moje zemglone i uciśnione, łzy wsyćkie wypłakałem... Jezu najlitościwsy, zmiłuj się nade mną!...”

Tego starca, odmawiającego litanię konających, widziałem przed tygodniem w miasteczku.

Lekarz powiatowy, człek sprężysty, który ludziom biednym udzielał „konsul tacyi" przez lufcik, podczas gdy oni z od- krytemi głowami stali na bruku uli­cznym, mówił do niego, zaciągając się dy­mem cygara:

Do trumny, dziadu! do trumny!... Patrzcie go! Sto lat dziadziskowi i jeszcze mu się żyć chce!...

A sędziwy wieśniak tylko białą głową potrząsał, jęcząc głucho:

Oj, wielmożny panie!... oj!...

Więc, kiedym teraz starca tego przy

pracy ujrzał, nie mogłem się powstrzymać od zawołania:

Ozdrowieliście widać, ojcze, kiedy za pługiem chodzicie!...

Przystanął, zaczerpnął w pierś powie­trza i głosem, jakby ze studni wychodzą­cym, odrzekł:

Bogać tam ozdrowiołem... Chodzę, bo na ozimkę trza grunt zaorać... Ale ino te dwie skiby ostatnie zrusę, zara bandzie koniec wsyćkiemu...

Więc spodziewacie się doczekać wio­sennych plonów?

Uchowaj, Jezusie!... Mnie jesce w tym tydniu (tygodniu) w świętą ziemię zako­pią-

Skąd wiecie o tem?

Podniósł siwe brwi wysoko i usta w mil­czeniu otworzył, jakby go zapytanie to nadzwyczaj zdziwiło. Potem głową po­trząsnął i rzekł z naciskiem:

Wim... i tyła.

Konięta tymczasem zdobyły się na no­wy wysiłek i o kilka kroków dalej po­ciągnęły pług wraz z oraczem.

Gdy znowu trójca ta zatrzymała się, ponowiłem pytania.

Jeśli nie spodziewacie się plonów — rzekłem, — dla kogóż rolę tę orzecie?

I to pytanie wydało mu się niepoję- tem.

Dla kogo? — odparł, dziwiąc się.— A juści nie dla siebie... Dla tych orzę, co tu po mnie przyńdą!

I, przerywając rozmowę, hukać jął na konie, aby zawróciły na nowy, ostatni już zagon.

Pożegnałem starca pozdrowieniem Chry- stusowem i odszedłem w swoją drogę.

Słowa jednak jego zapadły mi w du­szę głęboko.

Powtarzałem je sobie aż do ukazania się gwiazd na niebie, a gdym przed za­mknięciem oczu na sen rozmjJlał, jak zawsze, o śmierci, wydała mi się ona czemś tak nieznacznem i niepochwytnem, jak w tęczy przejście od jednej barwy do drugiej...

ZIELONY KAJET.

II.

SŁOŃCE ZACHODZI. - SŁOŃCE ZASZŁO.

W Gomulicki,- Zielony kajet.

2

V

Słońce zachodzi.—Słońce zaszło.

i") roźyna leśną, pełną wystających ko­rzeni i szyszek suchych, powracałem do domu, gdy nagle cały las stanął w płomieniach.

Płomienie te miały najpierw barwę pomarańczową, póz'niej stały się różowe, wreszcie przeszły w czerwień ognistą.

Wszystko dokoła zapłonęło, a pożar jął trawić i przepalać zarówno korony drzew wysokich, jak przytulone do zie­mi krzaki i mech, pokornie płaszczący się w nizinie.

Atmosfera lasu zmętniała i zarazem roziskrzyła się, jakby ją tuman piasku

złotego zasypał; płynne złoto kapać po­częło z każdej trawki i z każdego liścia,— a w'tym oceanie ślepiących blasków pnie sosen stały się podobne żelaznym, do czerwoności rozpalonym kolumnom.

I uwyraźnił się naraz cały dół leśnej gęstwiny, zwykle w mroku szarawym ni­knący.

Smugi światła, przy samej ziemi bie­gnące, wydobyły na jaw wielkie bogactwo drobnej roślinności, cieniem leśnych ol­brzymów wzgardliwie skrywanej. Zabły­sły nieskończoną rozmaitością form mchy i paprocie. Mnóstwo maleńkich, śli­cznych kwiatków wynurzyło z mroku głów­ki barwiste. Ziemia upstrzyła się dokoła granatówemi centkami czarnych jagód i szkarłatnymi punkcikami poziomek. Uka­zały się oczom odwieczne, warstwami le­żące na sobie pokłady zeschłych liści, szyszek i igieł.

I można było teraz dokładnie widzieć każdego chrząszcza o zielono-złotych, me­talicznie połyskujących skrzydełkach, prze­latującego ociężale z miejsca na miejsce,— i każdą „krówkę” czarną, która, rożki

na przód wytknąwszy, pełzła niezgrabnie po suchych igłach sosnowych, wywraca­jąc się co krok do góry nóżkami,—i ka­żdego zapóznionego motyla, który fruwał niespokojnie, zaglądając w kielichy wszyst­kich kwiatów, jakby szukał tam przyja­ciela lub kochanki,—i każdą mrówkę wre­szcie, dążącą do mrowiska z pośpiechem, a jednak znajdującą jeszcze czas na krót­

kie porozumiewanie się z towarzyszkami,- biegnącemi w stronę przeciwną.

Nie długo wszakże to trwało.

W jednej chwili złoto przygasło, pur­pura ściemniała, a wśród gąszczów i na aksamicie mchów miękkich ukazały się ciemno-zielone i popielate plamy pospo­łu z nieskończenie długimi cieniami, po­krywającymi ziemię gęstą, splątaną siatką.

Jednocześnie skąpane w blasku i krwi­stoczerwone pnie sosen przybrały odcień miedziany i jęły zwolna stygnąć i sza­rzeć...

Przez cały czas tej fantasmagoryi ptak jakiś niewielki, uczepiwszy się nóżkami wystającego sęka na sośnie, wyśpiewy wał a wyśpiewywał z całej duszy i z całego gardła.

Śpiew jego był na przemiany ćwier­kaniem i świstaniem, piskiem i świego- tem, szeptem i krzykiem.

Coś on wyraźnie opowiadał (komu?), skarżył się na coś (ptzed kim?), błagał

0 pomoc (czyją?)...

Zaledwie jednak pożar słoneczny przy­gasł, ścichły i ptasie lamenty.

Uciszyła się też i cała muzyka lasu, a szumy, przebiegające górą, zwolniały

1 złagodniały. Jakieś słodkie ukojenie i powaga uroczysta rozlały się dokoła. Drobne ptaszyny jęły latać nizko, szuka­jąc gniazd swych po krzakach i nawołu­jąc się krótkimi, urywanymi głosami.

W tejże samej chwili na najwyższych wierzchołkach lasu ozwało się gruchanie

dzikich gołębi. Była to jakby skarga po­nura, przyprawiająca o smutek i melan­cholię. Kiedy o zmroku w starym go­tyckim kościele zasiądą w stallach mnichy i poczną odmawiać łacińskie modlitwy, głuche ich mruki tworzą taką samą, dre­szczem przejmującą melodyę...

Nagle wzdrygnąłem się. Tuż przy mnie rozległ się w gąszczach jęk głośny. To zajęczał ptak, którego głos smutny i trwo- żny podobny był do krzyku mewy mor­skiej przed burzą. A jakby jęk ten sta­nowił hasło umówione, takież same jęki odpowiedziały mu natychmiast z różnych punktów lasu...

Przez chwilę skrzydlate płaczki dawa­ły znać o sobie, nie ruszając się z kryjó­wek,—potem jęki poczęły zbliżać się ku sobie, zbiegać w jedno miejsce, skupiać, ogniskować... i wybuchły wreszcie zbioro­wym chórem wielkiego, rozdzierającego serce lamentu.

Trwał ten chorał kilkanaście sekund, poczem nagle ucichł, jakby na skinienie dyrektorskiej pałeczki. Pozostało po nim tylko przeciągłe, rozpłakane echo...

I anim się spostrzegł, jak pod wpły­wem tego echa dusza moja cała smu­tkiem nasiąkła. A przyczynić się do tego musiało i to także, iż naraz z niezmierną szybkością wszystkie blaski gasnąć po­częły. Mrok spadał z góry, od wierzchoł­ków, i dobywał się z dołu, z zagłębień pomiędzy krzakami. Olbrzymie czarne plamy rozłaziły się po ziemi i po li­ściach,— i niebawem wszystko zatonęło w cieniu, i tylko przez szpary pomiędzy pniami prześwitywał kawałek nieba, a na niem jakby zadymiona łuna pożaru dale­kiego...

Rzecz dziwna! Ten las, tak rozkoszny przy słońcu, tak pełen życia i podnieca­jącej wesołości w jasnem oświetleniu dnia letniego, teraz wydawał się nieprzyje­mnym, posępnym, prawie strasznym. Bia­łe pnie brzóz wyglądały jak widma, a wielkie kłody, zwalone na ziemię i z ko­ry odarte, podobne były trupom, które nakryto prześcieradłami.

Zapadła cisza... głucha, ciężka, niepo­kojąca.

Wszystkie drzewa stanęły nieruchome, jakby dech w piersiach tając. Wszystkie istoty żyjące przyczaiły się i zdrętwiały. A od chwili do chwili wśród tej ciszy i tego zdrętwienia któreś z drzew zatrzę­sło się nagle, jakby ze strachu, po su­chych zaś liściach, pokrywających ziemię, przebiegły, chrzęszcząc, czyjeś niewidzial­ne stopy...

Przyśpieszyłem kroku, aby jak najprę­dzej wyrwać się z gęstwiny, która milio­nem rąk zdawała się chwytać i przytrzy­mywać.

W kilka chwil później stałem już nad cichą i senną rzeczułką.

Więcej tu było światła i więcej barw, a poezya wieczoru nie miała w sobie ani cienia grozy, lecz upajała słodką, ponętną melancholią.

Niebo nad rzeczułką było słomkowo- żółte, umozajkowane na zachodzie róźno- barwnemi chmurkami. Na tem niebie kontury wierzb nadbrzeżnych rysowały się z zadziwiającą wyrazistością. Nie tylko każdą gałązkę, ale nawet ząbkowany brzeżek każdego listka oko rozróżniało

bez trudu. Kremowa barwa chińskiego papieru daje podobną wyrazistość mie­dziorytom.

Niebo, chmurki i wierzby powtarzały się w wodzie, jak w szkle, ale odbicie to centkowały tu i owdzie okrągłemi plamami sercowate liście grzybienia bia­łego. Mąciły je także pluśnięcia dro­bnych rybek, wyskakujących chwilami po­nad wodę.

Trzcina i tataraki chwiały się lekko to w jedną, to w drugą stronę, jak stare babiny, gdy zasypiają w fotelu. Kie­dy powiał silniejszy nieco wietrzyk, zgi­nały się niemal do samej wody,— zawsze jednak potem stawając prosto i sztywno, jakby już zupełnie wytrzeźwione z sen­ności.

Ukryty w sitowiu ptak wyśpiewywał rozgłośnie, lubując się echem własnego śpiewu. Miał on w gardziołlcu kilka nut słowiczych i popisywał się niemi przed światem — nakształt lichych wierszorobów, którzy, podchwyciwszy mistrzom „efekta”, olśniewają nimi łatwowiernych.

Ptak śpiewał, trzcina kołysała się, ryb­ki z pluskiem wyskakiwały z wody; z poza krzywych wierzb dochodził mono­tonny odgłos kół młyńskich, podobny trochę do gderania kumoszki, rozmarzo­nej trunkiem, a trochę znów do gdaka­nia kaczki, zwołującej kaczęta.

Powoli cisza wielka' padała na ziemię i wodę. Śpiew ptaka odzywał się coraz słabiej i z coraz dłuższymi przestankami.

Ciemniało na niebie i ciemniało w głę­biach rzeczułki. Z poza drzew wybiegły dymy błękitne i prostemi kolumnami wzbijały się ku górze. W powietrzu za- brzękły roje komarów, w trawie zaskrzy­piały świerszcze.

Młynarzowa wyszła na próg i jęła zwoływać ptactwo:

Kaczuchny moje!... kaczuchny!... taś, taś, taś, taś, taaaś!...

Wołanie biegło po rosie daleko, dale­ko, aż do nieruchorr.ej ściany lasu, która

odbijała je od siebie, niby skała granito­wa, gdy falę odtrąca.

I ile razy młyńarzowa wołanie swe przerwała, wszystkie załomy wzgórz, wszystkie zaklęśnięcia dolin i wszystkie pnie sosen przedrzeźniały ją, szepcąc to tu, to tam:

Taś, taś, taśL. taś, taś, taś!... taś, taś, taś!...

Nareszcie kłótnia kobiety z echem ustała i rozpoczęło się królestwo niczem, prócz komarów i świerszczów, nie zamąconej ciszy.

Z pomiędzy sitowia wypłynęła łódka... wypłynęła bez plusku i szmeru, jakby ją sama woda niosła nakształt listka wierzbiny. Łódka i stojący w niej czło­wiek tworzyli jedną całość, podobną do chińskich czarnych cieni.

Na ryby?

Nie. Ot tak... aby płynąć...

I łódka pomknęła dalej, pomiędzy kę­py trzciny, która rozstępowała się przed nią w milczeniu.

Jeszcze chwila, a całe niebo przybrało odcień blado-perłowy, ze słonecznych zaś

wybuchów na zachodzie pozostał tylko pas czerwono-żółty, mętny, z tem przy­ćmieniem, starym obrazom właściwem, które włosi nazywają sfumato.

Wzgórze za rzeczką i rosnące na wzgó­rzu tem drzewa zlały się teraz w jedną, całkowicie czarną sylwetkę, której ze­wnętrzny jedynie obrys wzrok rozróżniał w ciemnościach.

Woda była przejrzysta i jak szkło gładka. Rozpłaszczone na niej liście wo­dnych lilii, odbijające resztki wieczornych blasków, zdawały się białemi, połyskli- wemi plamami.

Tu i owdzie woda drżała. To wystę­powały na nią bąbelki, szybko pękające, to znów fałdowała się kolistemi zmar­szczkami, które, zataczając coraz szersze kręgi, rozchwiewały się zwolna na po­wierzchni. Wszystko to były znaki jakichś tajemniczych funkcyi roślinnych i zwie­rzęcych, odbywających się w głębi, pod zasłoną nocy, zdała od badawczych spoj­rzeń człowieka.

Wytężałem wzrok, aby podchwycić cośkolwiek z tych zagadkowych robót

przyrody, — tymczasem owa melancholia, wcześniej w gąszczach leśnych zrodzona, przypełzła po wilgotnych trawach aż tu­taj i rozlała się dokoła po ziemi i wo­dzie, przesiąkając w umysł mój i serce.

Ogarnęło mnie nagle gorączkowe pra­gnienie życia, światła, ruchu...

W chwilę później znajdowałem się już na ścieżce, wiodącej ku młynowi,—a nigdy jeszcze najpiękniejszy wschód słońca nie wydał mi się tak rozkosznym, jak w owej chwili niewielki złoty kwadracik oświe­tlonego okna, które błyskało wśród gą­szczów, wskazując drogę i zapraszając przyjaźnie do środka.

Na kwadraciku tym rozróżniłem de­likatny profil Niny i okrągłą główkę dziecka...

NIEPOKOJE LUDZI SPOKOJNYCH.

Niepokoje ludzi spokojnych.

T,

-.rzęch nas tam było myślicieli i po­etów: stary pastuch Matus, młynarz Wędziszewski i ja.

O sobie nic nie mam do powiedzenia; tamci dwaj jednak byli postaciami wcale ciekawemi.

U Matusa najgodniejsze uwagi były dwie rzeczy: jego opończa i jego pies.

Krój opończy tem się odznaczał, że go wcale nie było. Ktoś, lubiący okre­ślenia dokładne, tę opończę nazwałby nie­zawodnie płachtą. Ale płachta nie może być strojem, w opończę zaś swą umiał

W. (Tomiillcki.—Zielony kajet. 3

Matus owijać się tak malowniczo, że wy­glądał w niej prawie jak grand hiszpań­ski w swym płaszczu odświętnym.

Miał z niej strój,— miał i wygodę.

Gdy zaskoczyła go w polu ulewa, a choćby i burza z piorunami, nasuwał owo dziwne odzienie na głowę, opierał się mocno o swój kij sękaty i stał w miej­scu nieporuszony, urągając wodzie, po­wietrzu, ogniowi i ziemi. Bydło szukała schronienia to w rowach, to pod grusza­mi dzikiemi, lub wreszcie tuliło się do sie­bie, wzywając żałosnym rykiem pomocy, a on sterczał na środku pola, jak pień suchy, i ulewa spływała po nim, jak pa rzeczy nieżyjącej.

Opończa w dzień była strojem, w no­cy posłaniem. Gdy było ciepło, Matus sypiał na niej; gdy było zimno, sypiał pod nią. Miał z niej w każdej okoliczno­ści życia pomoc niechybną.

Psu było na imię „Psisko”. Tak obja­śnił mnie sam Matus.

Jak się wasz pies nazywa?—spyta­łem go raz mimochodem, a on, opończę swą przesunąwszy z jednego ramienia na

drugie (był to jego ruch ulubiony), od­rzekł:

Psisko je... i tyła.

I splunął.

Ten tedy „Psisko” miał uszy sterczą­ce, pysk wązki, jak u lisa, ogon puszysty, sierść gęstą i kłaczystą. Koloru, a ra­czej kolorów był rozmaitych. Kto chciał, znalazł na nim kłaki białe, żółte, czarne, popielate, brunatne; lepiej poszukawszy, odkryłby także czekoladowe i kremowe, a nawet czerwonawe i zielonkowate.

Właściwie pastuchem był „Psisko”» Matus zaś chodził za bydłem po to tyl­ko, aby mieć zamówkę do włóczęgostwa i dumań spokojnych. Psisko wypędzał krowy na pole, pilnował, żeby w szkodę nie lazły, przestrzegał między niemi po­rządku, a nawet zamyślonemu wieczyście Matusowi przypominał ciągnieniem za opończę, że czas wracać na obiad lub na „podwieczerz”.

A nie tylko te czynności spełniało owo dziwne stworzenie o pysku lisa, ogonie komety i barwie tęczy.

Z Psiskiem, i tylko z Psiskiem, pro­wadził Matus swe filozoficzne i potoczne g-awędy.

Często bardzo, gdym przydybał na włóczędze starego pastucha, a on, prze­dzielony ode mnie płotem lub krzakami, obecności mojej nie dostrzegał, wysłu- chywałem długich jego rozmów z psem, który to mruczał, to skomlił, to naszcze- kiwał, zupełnie jakby dawał odpowiedzi lub czynił zapytania.

Jednego dnia trafiłem na koniec roz­mowy, brzmiący tak:

...A niech-no ona raz jesce pysk rozewrze! Nawymyślamy babie obydwa, jak Bóg przykazał, a potem... w świat. Abo to do Prusaków daleko? przehycnies bez kordon i tyła! Patrzta ją! wmo-icej, jaka pani!

Zrozumiałem bez trudności, że chodzi tu o chudą młynarkę.

Psisko, słuchając pogróżek, szczekał z całej siły, podniósłszy mordę wysoko, pazurami zaś drapał ziemię i odrzucał ją z takim rozmachem, że czarne grudki aż do mnie dobiegały.

Kiedyindziej udało mi się być niewi­dzialnym świadkiem i słuchaczem wykła­du z dziedziny nauk przyrodniczych i le­karskich.

Matus siedział na kamieniu, trzymając ziele jakieś; przed nim pies z wietrzą­cym pyskiem i postawionemi nakształt rożków uszami słuchał, nie spuszczając z mówiącego oczu i przytakując od chwili do chwili pełnem przekonania mruknięciem.

Uważaj, bestyjo — prawił stary pa­stuch,— to je takie ziele, co się nazywa cinerek. Jensy je cmerek cerwony, a jen- sy modry; nie zabac tego, psie jeden. Ten cerwony to je pomocny od bole- ściów głowy i od naderwania. Ino go trza rwać kiele lasu... ręką niegrzysną; jezeliś, bestyjo, u świętej spowiedzi nie był i ksiądz dobrodziej na cię krzywy, to skutku nijak nie bandzie. A ten znowu cmśrek modry to je od babskich choro- bów...

Pies słuchał, uszami strzygł, ślepie mrużył i od chwili do chwili otwierał

paszczękę do ziewania; zaraz ją wszakże, jakby przez grzeczność, zamykał.

Nareszcie razu jednego dosłuchałem się i filozoficznych wywodów.

Matus widocznie rozstał się z kimś przed chwilą i w związku z tern uważał za stosowne dać swemu towarzyszowi małą nauczkę.

Scekaj, psie, na takie gadanie! — mówił.—Pejda: „Ostajta z Bogiem.” A cóz to przenajświętsy Pan Bóg ma za jenteres ostawać z durnym Matusem! Pan Bóg mię­ska se w pałacu, jak król jaki; siedzi se na stołku ze scyrnego złota i goda grze- cnie tlo z aniołeckami i księdzem dobro­dziejem. A my, chudzioki, co? Ni to msy świętej zakupim, ni dziadowi ochfia- rę damy, ni na tacę połozym za du- sycki w cyścu cirzpiące. Łaska jesce, co nas ta święta ziemia na sobie nosi!

A Psisko skomlił żałośnie, mordę w trawę wcisnąwszy, jakby to rozumowa­nie przejmowało go żalem niezmiernym.

Matus, rozmowny z psem, mrukiem był skończonym z ludźmi. Gdy do niego mówiono, głuchł i niemiał, jak pień. W od­

powiedzi częściej splunął, niż z pod szcze- cinowatych wąsów słówko jedno wypu­ścił.

Młynarzowa obchodziła się z nim, jak z nieboskiem stworzeniem. Nasłuchał się on od niej, nasłuchał! A choć na oso­bności folgę dawał językowi, przed tą ■chudą niewiastą zupełnie zapominał go w gębie. Ona gadała a gadała, zagłusza­jąc gadaniem tem turkot kół młyńskich, a pastuch milczał, jak kołek, i tylko opoń­czę nasuwał coraz wyżej na głowę, jak podczas nawałnicy...

Matus nieustannie miał do czynienia z ziołami, kamieniami, ziemią z torfowi­ska, wodą z błotnej rzeczułki, z ptactwem, owadami, gadami. W budzie jego można było znaleźć: pęki zasuszonych roślin, pta­ki w klatkach, kije, ładnie strugane, z głów­kami wyrzeźbionemi kozikiem, mnóstwo najrozmaitszych korzeni, wreszcie butel­ki pełne chrząszczów oraz słoje z pi­jawkami.

Stary pastuch często przed wschodem słońca wstawał i brodził po mokrych łą­kach z przetakiem i workiem. Kiedy-

indziej, w jasne, księżycowe noce, błąkał się jak duch po lesie, rozgarniając mech, wypatrując, nasłuchując... Może szukał kwiatu paproci, może ziela, które głód na zawsze odpędza, może innego, które kajdany rozkrusza...

W każdej bez wyjątku wycieczce to­warzyszył Matusowi kudłaty Psisko. Mo­żna było nawet sądzić, że w osobliwych tych łowach pies człowiekowi czynnie dopomaga.

Od czasu do czasu niósł stary pastuch zbiory swoje do miasteczka na sprzedaż. Nabywał je hurtem aptekarz. Frant, wy­ćwiczony zarówno w farmacyi, jak w taje­mnicach handlu, dostawcy swemu dawał za wszystko kieliszek „dzięgielówki” i kil­kanaście groszy gotówką.

Wódkę Matus wypijał; grosze odnosił zawsze sumiennie księdzu dobrodziejowi.

Pastuch był stanowczo więcej poetą* niż filozofem.

A młynarz?

Młynarz tak był porwany i upojony {wielką poezyą, a zarazem i filozofią przy­

rody, źe, aby nasycać się niemi dowoli, starał się przebywać jak najczęściej poza młynem.

Podczas gdy koła warczały, rozbija­jąc wodę na pianę srebrzystą, a pytle trzęsły się, jak w febrze, i śnieżny pył mąki rozpraszały w powietrzu, Wędzi- szewski albo przechadzał się po łące, albo medytował pod wierzbami, rosnącemi nad rzeczką, albo wreszcie, wyciągnąwszy się jak długi w bróździe między konopiami, śledził wzrokiem białe i popielate chmur­ki, żeglujące po niebie.

Na marzyciela zresztą nie wyglądał. Gruby, jak walec młyński, z twarzą po­dobną do świeżo upieczonego bochenka, z wąsami, jak dwa omłócone snopki, służyć mógł raczej za przykład dobro­czynnych skutków bezmyślnej, obcej wszel­kim marzeniom wegetacyi. Mądrymby też być musiał, ktoby w jego oczach wy­czytał coś więcej nad ciągłą chęć do spania.

A jednak grubas ten rozumiał język ptaków i owadów, znał się na wartości subtelnego zapachu kwiatów polnych, czuł

się cząsteczką organiczną potężnego dzie- ła Przyrody i pojmował, że cichy szum liści, wzruszanych oddechem budzącej się lub zasypiającej ziemi, więcej może mieć w sobie treści, niż najkrzykliwsze gada­nie głupiego człowieka.

Wędziszewski najchętniej przechadzał się, siadywał i legi wał na małej łączce za młynem, wilgotnej od sąsiedztwa rzeczuł­ki i podobnej do miękkiego, puszystego dywana. W umączonym kaftanie, w bu­tach z pomarszczonemi cholewami (uszy ich wisiały zawsze smętnie na wierzchu) i w czapce, z której mąka w połączeniu z wodą deszczową uczyniły rodzaj klaj- strowatego placka, po całych godzinach włóczył się tam samotnie to w tę, to w ową stronę. Wielkie, mięsiste ręce zakładał za plecy, głowę i umączone wą- sy zwieszał na dół i potężnemi stopami, zaopatrzonemi w grube, mnóstwem ćwie­ków ponabijane podeszwy, rozdeptywał główki kwiatów, chylących mu się pod nogi. A kwiatów tych rosło tam tak wiele, że w gorące sierpniowe południe

*

łączka buchała aromatem, jak kadziel­nica...

W młynie tymczasem robota szła w najlepsze. Małe chłopskie wózki nie­ustannie zajeżdżały i odjeżdżały, przywo­żąc młode ziarno lub zabierając mąkę i otręby. Od huku i stuku cały młyn trząsł się do późnej nocy, a przez wszy­stkie szpary dobywał się, nakształt chmu­rek, lotny pył mączny. Nad całym zaś hałasem panowało rozgłośne gwizdanie młynarczyka, kierującego robotą.

Ten młynarczyk to był zuch nielada. Niewielki, zwinny jak wiewiórka, miał nos zadarty, czapkę kratkowaną bez daszka, ale za to z guzikiem na wierzchu, kurtkę płócienną, takież spodnie, a na nogach, zamiast butów, pantofle, wyszywane krzy­żową robotą. Od rana do nocy wyśpie­wywał walce tyrolskie z jodłami, wygwi- zdywał sztajery, których rytm monotonny zawrót głowy sprowadza, i po kilka razy na godzinę odrywał się od roboty, aby wybiedz na groblę, zaciągnąć się skręco­nym na prędce papierosem i niedo[

rzucić w wodę, na której gasł on z mi­łym dla ucha sykiem.

Dlaczego młynarczyk wszystkiem się zajmował? Dlaczego młynarz nie zajmo­wał się niczem?

Odpowiedź na to pytanie znalazłem w pewnem, drobnem na pozór, spostrze­żeniu.

Wędziszewski, przechadzając się po nadrzecznej łączce i medytując pomiędzy konopiami, miał zwyczaj wzdychać.

Aha! — pomyślałem, usłyszawszy owo wzdychanie, — rozumiem...

I, chcąc zbadać przyczynę wzdychań, jąłem pilniej rozglądać się w prywatnem życiu mędrca i poety.

Okazało się, że młynarczyk o zadar-

^ tym nosie trząsł nie tylko młynem, ale i wszystkiemi domowemi sprawami Wę- dziszewskich.

Ci ostatni na przykład zachowywali ten sielski i po trosze nawet patryarchal- ny obyczaj, 2e nie jadali nigdy w izbie, lecz przed domem, na świeżem powietrzu-

Odbywało się to zresztą bez wielkich za­chodów. Magda wynosiła i stawiała tuż przed drzwiami ławkę, młynarzowa umie­szczała na niej dymiącą miskę z jedzeniem, parę talerzów, bochen razowca, łyżki, no­że, widelce, — następnie część biesia­dników zajmowała honorowe miejsca na wysokim progu, reszta zaś sadowiła się na jednym z klocków, których kilka le­żało tam zawsze, latem i zimą, ku uciesze czochających się o nie wieprzków.

Otóż zauważyłem na tych ucztach rodzinnych kilka faktów niemałego zna­czenia. Przedewszystkiem honorowy próg zajmowany bywał niezmiennie, zarówno w południe, jak wieczorem, przez mły- narzową i... młynarczyka,—młynarz zaś siadywał na samym końcu klocka, tuż przy wystającym sęku, może nawet i na sęku samym. Następnie—przez cały czas obiadu lub wieczerzy młynarz mil­czał, jakby mu usta zaklajstrowano, mły­narczyk zaś prawił krzykliwym głosem niestworzone rzeczy, z których młyna­rzowa śmiała się do rozpuku, na wznak prawie padając w wybuchach wesołości.

Nareszcie, gdy już w misce nie było ani jednego żytniego kluska, a w dzieży ani jednej kropli serwatki, młynarz, naci­snąwszy czapkę na oczy, wstawał z klo­cka i odchodził, tamten zaś dobywał z kie­szeni flecik i piszczał na nim długo przy boku zasłuchanej w tę mysią muzykę gospodyni...

Dla ścisłości dodam jedno jeszcze: mły­narz mało mówił, ale dużo jadł. Jadł za siebie, za żonę, za swych trzech konopia- no-włosych chłopaków i za... wyręczyciela. Jadł łakomie i szybko, nie odkładając łyżki na chwilę, z jakąś zaciekłością po­nurą.

Najadłszy się, szedł zaraz na łąkę lub w pole. Wielkie ręce zakładał za plecy, garbił się i blademi oczami wodził po ziemi i wodzie, czasem je aż do nieba podnosząc. Zerwawszy pierwszy z brzega kwiatek, do ust go brał i przez cały czas trzymał pomiędzy zębami.

Dowiedziałem się i o młynarczyku no­wych szczegółów.

Przybył on tu przed rokiem. Właśnie Wędziszewski stał w interesach jak najgo­

rzej; miano mu młyn i grunta sprzedawać. Do stanu tego doprowadził go głównie poprzedni pomocnik, pijak i złodziej. Na domiar złego—wlazł mu pod bok konku­rent, który zbudował o trzy wiorsty stam­tąd jakieś dyabelskie młynisko „ulepszo­nej konstrukcyi”...

Ludzie poczynali odwykać od starego młyna. Droga do niego zarastała łopiana­mi i ostem; na skrzydłach nieruchomego koła rozpleniły się wodne porosty i zwie­szały się zeń fantastycznie zielonymi fe- stonami...

Wszystko to naprawił ów mały mły­narczyk. Śpiewał, świstał, palił papie­rosy i grał na fleciku, a jednocześnie tak gorliwie i energicznie pracował około in­teresu, że w przeciągu kilku miesięcy konkurenta pobił na głowę. Tkwiło w nim coś, co ciągnęło ludzi, jak cukier muchy...

Wędziszewski obdarzał mnie zaufa­niem. Zbliżyło nas do siebie, żeśmy mieli wspólną kochankę—Przyrodę. Jest to jedyna miłość, w której rywale mogą być przyjaciółmi. Korzystając z tego, za­gadnąłem go raz o młynarczyka.

Powiedz mi, panie Wędziszewski, co to za człowiek ten twój pomocnik? — rzekłem bez dłuższych wstępów.

Stanął i wyprostował się, jakby go to pytanie ze snu zbudziło

A o jaką lcategoryę pan pyta? — przemówił z niezwykłą powagą, obraca­jąc na mnie swe jasno-niebieskie oczy; — czy o tę, co tutaj? (stuknął palcem w czo­ło), czy o tę, co tutaj? (uderzył się całą ręką w piersi).

O jedną i o drugą — odparłem, nie rozumiejąc dobrze pytania.

Pomyślał trochę i rzekł:

Co się tyczy pierwszej katego- ryi, to powiem panu krótko: złoto, nie człowiek! Jak on zna „śtukę”,'. to niech się inni schowają; drugiego takiego majstra nie znajdzie w okolicy. Ja, nie chwaląc się, byłem i w Rypinie, i w Mławie, i w Płocku nawet, i widzia­łem dobrych młynarzów siła; żaden się do niego nie umywał. Powiadam panu: majster rarytny...

Przy tych słowach odwrócił się i chciał odejść, ałem go zatrzymał.

No, a druga lcategorya?—spytałem ciekawie.

Wędziszewski spoebmurniał.

Względem tej drugiej lcategoryi— rzekł, oczy w dół spuszczając i obcasem rozgrzebując ziemię—powiem także krót­ko: nie człowiek, ale... pies! Podła dusza na durch. Plunąć mu w ślepie i nogą kopnąć... Sumienie gorsze, niż u cyga­na. Jak nasza okolica okolicą, takiego psubrata nie było. Przeklętnik, odmie­niec... ancychryst...

Zbladł mój Wędziszewski i trząść się począł.

Czemuż pan go trzymasz? — rzu­ciłem mimowoli.

Uspokoiło go to raptem.

Przestał się trząść i, nie patrząc mi w oczy, mruknął:

Bo-by mi bez niego młyn sprze­dali; a ja mam troje drobiazgu...

W. Goin ulicki —Zielony kajet.

4

Założył ręce w zwykły swój sposób i odszedł, głową kiwnąwszy na poże- gnanie.

Młynarz był stanowczo więcej filozo­fem, niż poetą.

ł

f

\

>

IV.

ZE ¡SZCZYTU.

Ze szczytu.

ginie ten szczyt w chmurach i nie osrebrzają go śniegi wieczyste.

Orzeł nie ściele na nim gniazda, ani po stokach jego zielenią się porosty, fioł­kami pachnące...

Ale, choć nagi jest i niewyniosły, wdra­pywaliśmy się nań długo i z trudem.

Winne temu niewątpliwie poziomki, które rosły wzdłuż całej drogi, na skraju lasu, pnącego się wraz z nami pod górę...

Poziomki te napraszały się. żeby je zrywać, a dobre serce Niny prośbom opierać się nie umiało.

Las z poziomkami mieliśmy po lewej ręce, po prawej zaś śpiewały nam jedno­stajną piosenkę skowronki i świerszcze polne, ukryte w łanach dojrzewającego żyta i wśród gryki, osypanej białem kwie­ciem, jak mąką.

Szczyt ten nęcił nas już od dawna.

Panował on nad całą okolicą; na nim kładły się pierwsze i ostatnie promienie słońca; on też tylko, gdy mgła padła, wynurzał się hardo z popielatych jej zwo­jów.

Gdyśmy, zmęczeni trochę i zadyszani, postawili na nim nareszcie zwycięską sto­pę, serca zabiły nam z radości.

Wiatr silny, którego nie czuliśmy w dolinie, targał nam włosy i ziębił twa­rze; ale nie zważaliśmy na to, wpatrzeni w prześliczną panoramę, rozwijającą się przed nami.

U stóp naszych ziemia falować się zdawała, pokrajana w brózdy głębokie, jak morze, wichrem wzruszone.

Sterczące wzgórza i zaklęsłe niziny następowały kolejno po sobie, a na tych i na tamtych fałdował się wzorzysty

płaszcz roślinności, mieniący się w słońcu wszelkiemi barwami i jakby z różnofarb- nych pozszj^wany materyi.

Jedno wzgórze, wprost nas położone, wrzynało się ostrym bokiem w zielone zagony warzywa, niby skalisty przylądek, który wystającym kantem rozcina fale oceanu.

Na wzgórzu tem szumiał dawniej las gęsty; dziś pozostała zeń tylko garstka niedobitków, którymi się wzgórze naje­żało, jak okoń skrzelą.

Zdała, na złotawem tle nieba, te za­pomniane sosny i świerki z obkruszone- mi od dołu gałęźmi i pniami, jak lance wysmukłymi, podobne były do chorągie­wek ułańskich, poszarpanych przez kule...

Ale zniszczenie widniało tylko na wzgó­rzach najbliższych; dalsze obrosłe były całkowicie gąszczami leśnymi, a wznosiły się amfiteatralnie, niby stopnie olbrzy­miego Kolizeum, w którego arenie to­czyły się i toczą bezkrwawe walki... cy­wilizacyjne.

I pierwszy szaniec borów wydawał się zielonym, drugi—czarnym, trzeci—niebie­

skawym, dalsze zaś coraz bardziej błę­kitniały, aż do ostatniego, najwyższego, który, jak szarfa ultramarynowa, zlewał się nieznacznie z zaciągniętym mgłami horyzontem.

Od czasu do czasu w gąszczach da­lekich słychać było strzały. Rosła

i krzepka młódź obywatelska mordowała tam drobne i bezsilne ptaszęta. Echo każdego strzału, przez lasy i wzgórza po­wtarzane, brzmiało w uszach naszych staccato, jakby kto wór kamieni na ubitj gościniec wysypywał...

Nasz młyn z rozmachanem energicznie kołem widać stąd było jak na dłoni; przy nim domek młynarza wychylał się jednym tylko bokiem z poza firanki wierzb i le­szczyny.

Na żółtawo-zielonej łące. wilgotnej a świeżej, rzeczułka wykreślała olbrzy­mie S.

Boki jej wymalowane b}ły czerwony­mi i białymi pasami, — czerwonymi od kwiatów sitowia, białymi od lilii wo­dnych, które zbitą masą pobrzeże zara­stały.

Samym środkiem płynęła woda czy­sta, która w tej chwili zdawała się czar­ną, a miejscami połyskiwała, jak szmel­cowana zbroja usarza.

Za rzeczułką jakby kto rozłożył dwa olbrzymie dywany: jeden ciemno-zielony, puszysty, drugi złoty, ciemnymi pasa­mi porznięty... Szmaragdy owe były zie­mniakami, a złoto—żytem, wśród którego biegły miedze, jak pręgi.

Za dywanami tymi stała nieruchoma, piękna, tajemnicza i głęboko spokojna ściana lasu, którego drożyny deptaliśmy codziennie, szukając kwiatów, poziomek i... motywów do pieśni.

Choć wiorstowa niemal odległość dzie­liła nas od niego, wydawał się tak bliz- kim, że na pozór ręką dotknąć go było można. Barwę miał zielonego, zakurzo­nego aksamitu. Oddzielnych sosen oko nie rozróżniało; stapiały się one w jedną szeroką szarfę, która u dołu, od pni czer­wonawych, jaśniejsze przybierała tony. Górny brzeg tej szarfy postrzępiony był, zębaty i wykreślał na niebie twardy

zygzak, do fantastycznej linii dachów sta­romiejskich podobny...

U stóp lasu leżała wstążeczka drogi, pełnej piasku i korzeni. Powóz odkryty toczył się po niej z trudnością, rozwese­lając pejzaż jasnemi barwami sukien i ka­peluszy kobiecych.

Rzeczułka, przebiegłszy całą dolinę, chowała się w ciemnym i gęstym bukie­cie olch piramidalnych i krzaczystej le­szczyny. Natomiast ze szpar tego bukietu wyzierało kilka dachów słomianych oraz stóg siana, do wielkiego ula podobny. Przy stogu kręcili się ludzie jak mrówki, a wiatr przynosił aż do nas ich śmiechy, z brzękiem kos zmieszane,—przynosił też z dziwną, cudowną prawie wyrazistością płacz dziecka, pieśń nabożną i krów ża­łosne poryki...

Napatrzywszy się do syta ziemi, obró­ciliśmy oczy na niebo.

Bezsłoneczne było i blade, pomimo, że zbliżała się godzina zachodu, która je zwykle rozpłomienia. Złoty krąg słońca zasłoniły całkowicie gęste, ciemno-stalo- we chmurzyska, kupiące się po prawej

stronie widnokręgu; po lewej pływały tylko drobne, lekkie obłoczki, podobne do kawałków waty, rozskubanej i w prze­strzeń rzuconej.

Miejscami widniały jakby akwarelowe pociągnięcia pendzelka, tworząc niedbałe

i nieforemne płaty barwy niebieskiej, słomkowej, zielonkawej i srebrno-popie- latej.

Wprost nas stały na niebie dwie wiel­kie chmury kłębiaste i bryłowate,—stały ciężko i nieruchomo, a różowe odblaski, na wypukłościach ich leżące, czyniły je podobnemi do dwóch złomów granitu.

Przymknąłem zmęczone dalekim lotem oczy...

Gdym je otworzył na nowo, nie wi­działem już nic więcej, prócz siedzącej w pobliżu Niny, rzadkich traw z czubka­mi okrągłymi, okwitłych już i suchych, oraz pszczoły zapóinionej, co z brzękiem oblatywała nas dokoła, przysiadając na pęku leśnych kwiatów, które trzymała moja towarzyszka, i zaglądając mi przez ramię do małej książeczki, w której wrażenia notowałem.

Mieliśmy już schodzić ze szczytu, gdy znagła słońce w stalowym szańcu chmur zrobiło wyłom zwycięski.

Przez wyłom ten buchnęły zatamowa­ne fale blasku i okolicę całą zalały go­rącem, czerwono-żółtem światłem.

Zdawało się, że na wszystkich górach i pagórkach zapalił ktoś nagle pomarań­czowy ogień bengalski...

Był to obraz czarodziejsko - piękny, i chętniebyśmy zatrzymali się przed nim w długiej kontemplacyi, gdyby w tej chwili z domku w dolinie nie przybiegło do nas echo płaczu dziecięcego...

Płacz ten był dzwonkiem, wzywają­cym do śpiesznego powrotu.

«a

Magda.

7

leżeli stosunki nasze z potężnym „Du­chem przyrody” były blizkie i serde­czne, to w zamian za to żyliśmy z daleka i etykietalnie... z cywilizacyą.

Co prawda, najbliższe naszego młyna ognisko cywilizacyi nie nęciło zbytecznie, przedstawiało się bowiem pod formą po­wiatowego miasteczka, liczącego 4500 głów—razem już z bydłem rogatem.

Ponieważ jednak można żyć bez elek­tryczności, asfaltu, polemik dziennikar­skich i ciastek z kremem, ale trudno obyć się bez mięsa wołowego, świec, mydła i bułek, musieliśmy więc i na ko­

rzyść cywilizacyi (resj>ective: miasteczka) uczynić pewne ustępstwa.

Najpierwszem i naj ważniejszem była Magda.

Magda stanowiła pierwsze ogniwo, spajające nas z resztą łańcucha cywiliza­cji nego; ogniwami dalszemi byli: pie­karz, rzeźnik i tale zwany „kupiec ko­rzenny”.

Zycie tej rzeźkiej dziewuchy schodziło na nieustannem przebieganiu w jedną i drugą stronę pięciowiorstowej prze­strzeni, dzielącej naszą pustelnię od mia­steczka.

Czuć ją było z daleka dziką wonią lasu, którego kręte drożyny deptała bez wytchnienia. We włosach tkwiły jej za­wsze źdźbła trawy polnej, a pomiędzy fałdami chustki i spódnicy miała pełno bodziaków i igieł sosnowych.

Opalona od słońca i wiatru, nie była jednak śniadą, lecz,różową,—różową, jak dojrzewająca czereśnia, jak szynka suro­wa, jak wędzony łosoś...

Nos jej, nieduży i zaklęsły, zachował u podstawy naturalną białość, z czubka

Magda.

jednak zaczerwienionego podobny był gruszce, zwanej „cebulką”.

Magda miała twarz okrągłą i pełną, wargi szerokie i mięsiste, włosy jak len jasne, od słońca miejscami pożółkłe i w gruby węzeł nad karkiem związane, oczy koloru bleu fdience, wypukłe i zadzi­wione, czoło nizkie, policzki wystające.

Magda była nadto krzepka w sobie i ciała jędrnego, a że nie liczyła więcej nad lat osiemnaście, mogła więc nawet była przemówić do zmysłów, gdyby nie to, że w uśmiechu swych ust szerokich (a śmiać się lubiła nieustannie) pokazy­wała dwa rzędy zębów, zdrowych wpra­wdzie i równych, ale od marchwi żółciej - szych.

Karmiła się byle czem. Jadła dużo, ale bez wyboru. Zmieść michę nadgni­łych i nie dogotowanych ziemniaków, wy­doić wprost z konwi kwartę kwaśnej ser­watki i zalać to wszystko masą wody u źródła—była to dla niej rzecz zwy czaj na.

Gdy ją głód napadł pomiędzy jednym posiłkiem a drugim, nie frasowała się

W. Gomulicki.—Zielony kajet. 5

wiele. Alboż w ogrodzie młynarza bra­kło marchwi i rzepy? alboż nie ziele­nił się gęsty owoc na młynarzowych gru­szach i jabłoniach? alboż w polu młyna- rzowem nie pozwijały się duże strąki na grochu, którego tylko słomiany „strach" pilnował? ..

Magda (sam młynarz mi to powie­dział) była dziewuchą „sprawną”, co zna­czy, źe ladajaki pokarm tuczył ją i szedł jej na zdrowie.

Bo insze bydlę — objaśniał mły­narz,—jak nie przymierzając moja pstra jałowica, bywa „przepadziste” i, choć źre paszę co najlepszą, zawsze temu gnaty sterczą z pod skóry.

Widok Magdy, różowej, błyszczącej, roześmianej, miał w sobie coś rozwesela­jącego, jak widok bujnie rozrosłego wa­rzywa albo dymiącej wazy, postawionej na białym obrusie.

Zwłaszcza, gdy wynurzała się z lasu, dźwigając kosz, pełen paczek, paczu­szek, butelek, buteleczek i wszelakie­go mięsnego oraz postnego prowian­tu, zdała się oczom naszym ponętną jak

nimfa, i to jak nimfa, malowana przez Rubensa.

A przyznałby się też był do niej inny mistrz stary, Jordaens, — gdyż na jego Uczcie rozpustnej wszystkie niemal pół- pijane „duszki” wyglądają jak siostry Magdowe...

Nie można było nazwać Magdy oszu­kanicą,—jednak szatan stawiał niebezpie­czną na uczciwość jej pułapkę, ukrywa­jąc w szparach plecionego kosza drobną srebrną monetę, pozostałą z wydanych w mieście pieniędzy...

Przy każdym obrachunku brakowało kilku dziesiątek, które uważaliśmy za przepadłe, dopóki doświadczona młyna- rzowa nie objaśniła nas, że dla odzyska­nia straty potrzeba kosz silnie wytrząsać...

o plecy służącej.

Nie zbywało Magdzie na zalotnikach bo wieś nie przygląda się zębom tak kry. tycznie, jak miasto.

Ale dziewucha była nieprzystępną i zda. wała się nieczułą.

Gdy który parobek zbyt długo prze­śladował ją zalotami, mawiała drwiąco:

Wej-no» go, jaki przyścipity\ A dyć ja nie krowa, a ty nie ciołak, co cięgiem za mną łazis!...

Napadnięta obcesowo, podnosiła zaci­śniętą pięść do góry, głośno wykrzyku­jąc:

Ustąp, bo jak cię!...

I kończyła dobitnem zamachnięciem ręką.

Często, o późnym wieczorze, gdy wszystko leżało w ciszy głębokiej, a za

oknami gdakał tylko młyn i żaby jęcza­ły, nagle, daleko gdzieś, pod ścianą sto­doły lub wśród ciemnych uliczek ogrodu, wystrzelało jak raca owo „bo jak cię!! — impetyczne, pewne siebie, zuchwałe...

A potem znów zapadała cisza.

Magda była zimna i szorstka,—nie dla wszystkich jednak...

Upodobała ona sobie staruchę jedną, która, wyniańczywszy ongi młynarzową

/

i kilkoro jej rodzeństwa, a następnie wszystkie dzieci młynarzowej, dostała ni­by to „chleb łaskawy", a właściwie cięż­ką pańszczyznę, za którą nic jej nie płacono.

Staruchę nazywano „Frycko- wą”, a także „miemką”. Przy­wędrowała ona przed półwie­kiem już chyba z Prus, gdzie w ty­dzień po ślubie zabito jej w bójce knaj- pianej „słodkiego Frycka”, o którym nigdy bez głośnego płaczu wspomnieć iiie mogła.

Magda, gdy tylko chwilę wolną zna­lazła, biegła zaraz do starej; tkała jej w ręce przyniesione z miasteczka łakocie, opowiadała wieści najświeższe i łasiła się do niej, jak rozpieszczone wnuczę do babki.

Gdy przykazano jej i Fryckowej opleć po jednym zagonie warzywa, ona opiełła sama obydwa zagony, a staruszce nie dała tknąć się pokrzyw parzących.

Wyręczała ją też i w innej robocie: w zbieraniu chróstu po lesie, w skroba­niu ziemniaków, rozniecaniu ognia na ko-

lo

Magda.

minie, darciu pierzy, zamiataniu izby cze­ladnej i t. p.

Wieczorem znowu siadała u jej nóg, na ziemi, słuchając po całych godzinach cudownych bajek, jakie „miemka” łama­ną polszczyzną i drżącym rozpowiadała głosem.

Śmiano się głośno z tego sentymentu tłustej dziewuchy, ale ją to niewiele ob­chodziło.

Tymczasem nad głową Fryckowej zbie­rała się czarna chmura...

Na wiosnę jeszcze, ni stąd ni zowąd, zapytano ją z urzędu: jak się nazywa, ile lat sobie liczy, jaką wyznaje religię, kto byli jej rodzice i czy ma znaki szcze­gólne.

Starowina, której już się na dziewiąty krzyżyk zabierało, nie była w stanie na żadne z tych zapytań dać do­kładnej odpowiedzi.

Wskutek tego poczęto cią gać ją to do wójta, to do bur­mistrza, to do powiatu, i rozpisano się

o niej obsze/nie różnemi piórami, w ró­żnych księgach, po różnych kancelaryach.

Wyszło przy tej sposobności na jaiv, iż papiery legitymacyjne Fry- ckowej znajdują się w opłakanym nieporządku, co znowu dało powód do przeprowadzenia olbrzymiej ko* respondencyi z rozlicznymi urzędami ce- sarsko-niemieckiej monarchii, która kwe- stye podobnej natury lubi traktować gruntownie i wyczerpująco.

Fryckowa przez cały ten czas zamie­rała od strachu i odetchnęła z uciechą nieomal, gdy topór, wiszący tak długo nad jej karkiem, spad! nareszcie, uderza­jąc ją ostrzem decydującego postanowie­nia władzy.

Postanowienie to brzmiało: Albo Ka­rolina Miller, wdowa po nieżyjącym Fry­deryku Miller, zapłaci rs. kop. 912 tytułem kary, opłaty za nowy paszport i t. d., albo też zostanie odesłana „trans­portem“ do miejsca urodzenia.

Sądzono powszechnie, że zamożna mły- narzowa dobędzie z własnego mieszka owe ruble i kopiejki i starej słudze iść w poniewierkę nie dozwoli.

Ale stało się inaczej.

Gdy nadszedł termin fatalny, chudej właścicielki młyna nie było w domu, gdyż trzema dniami pierwej wyjechała do „gubernii“.

Miała tam w apelacyi proces z sąsia­dem o uduszenie gęsi i rozebranie płotu.

Nie było też we młynie i Magdy, któ­rą poprzedniego dnia wyprawiono z wa- żnem zleceniem do miasteczka.

Fryckowa wstała raniutko, przed świ­tem jeszcze, i z pośpiechem wielkim jęła się porządków około kuchni i gospodar­stwa.

Pomyła wszystkie garnki, poczyściła rondle, podłogę wyszorowała i wysypała piaskiem i tatarakiem, a wreszcie w sko­

rupę, stojącą na oknie, wetknęła pęk pachnącego rozmarynu i bożego ziela.

Przydźwigała następnie ogromny pęk chróstu na komin, usiekała zielska dla prosiąt, nakarmiła je przed progiem, ka­czkom zaniosła śniadanie do chlewa, po śniadaniu wypuściła je na wodę, a wró­ciwszy do kuchni, rozpaliła ogień i przy­stawiła doń duży sagan z wodą.

Zrobiwszy to wszystko, wyciągnęła z pod ławy przygotowany od wczoraj węzełek ze „szmatami”, kij krzywy, uła­many w olszynie, oraz gruby fartuch w pasy czerwone i niebieskie.

Fartuch zarzuciła na głowę, węzełek wzięła pod pachę, kij w rękę chwyciła i, przeżegnawszy się, poszła, a raczej po­wlokła się w las, drogą ku Prusom...

Młynarczyki, zszedłszy się do kuchni na śniadanie, pierwsi spostrzegli nieobe­cność staruchy.

Ale nikt się tem zbytnio nie zakłopotał.

Magda wróciła dopiero wieczorem...

Gdy powiedziano jej, źe „miernka” uciekła, uderzyła w ryk, jakiego nigdy

dotąd nie słyszałem. Było w nim coś zwierzęcego niemal, coś, co zniewalało do zatykania uszów, a jednocześnie do wybu­chania płaczem głośnym. Tak jeden wilk wyjący zmusza do wycia wszystkie wilki w lesie.

Pobiegła potem do ogrodu, padła w miedzę, pełną wyrwanego z zagonów zielska, i lamentowała długo, tarzając się wśród chwastów, łamiąc ręce i jasne wło­sy wyrywając z głowy.

Nagle ucichła, porwała się na nogi i, przesadziwszy nizki płotek, rzuciła się jak szalona w stronę lasu, który łączył się nieco dalej z pruskimi borami...

Gdyśmy opuszczali młyn, upłynęło już od dnia owego kilka tygodni, a o losach Fryckowej i Magdy nic tam jeszcze pe­wnego nie wiedziano.

Wszystkie nasze dzienne sprawy.“

VA~Jieczóv ciepły, wonny, bez mgły i bez wiatru.

Idziemy przez szerokie pól przestrze­nie, ukołysani ciszą wielką, leżącą na zie­mi i na niebie.

W gęstwinie kłosów dojrzałych, które zabiegają nam drogę, chyląc głowy cięż­kie od ziarna i opływając nas coraz sze­rzej rozlanemi falami srebra i złota, sier­py żeńców poczyniły już gdzie-niegdzie głębokie wyłomy.

Porwie się czasem przepiórka strachli- wa i z krzykiem poleci dalej, albo gad polny przesunie się miedzą, obruszając z szelestem grudki zeschłej ziemi i zmu­szając biegnącego z nami pieska do alar­mującego szczeknięcia,—i znów cicho.

Zmrok pada przezroczysty, jasno-po- pielaty, prawie perłowy.

Dopiero co rozbrzmiewał pod naszemi stopami chrzęst deptanej słomy,—już zno­wu słyszymy ciche trzaskanie drobnych gałązek i szyszek.

Mijamy gaik rzadkiej choiny, w któ­rym drzewka, napoły suche, z igieł ogo­łocone i od dołu białymi mchami obro­słe, czynią złudzenie krzewów koralo­wych, wybujałych nad miarę. Chwiejące się pióropusze paproci, porostom mor­skim podobne, dopełniają złudzenia, i zda­je nam się przez chwilę, że stąpamy, po dnie oceanu.

Ale rozwidniło się nagle—i oto stoimy na łące, od słońca spalonej, której suche trawy trą się o siebie, wydając szelest metaliczny, przeciągły. Szelest ten przy­pomina chwilami chrzęst jedwabnych su-

kień ciągnionych po marmurowej posadz­ce, to znowu podobny jest do szeptów lękliwych przy łożu chorego.

Iiąka rozkłada się na łagodnej pochy­łości, którą oczerwieniają w tej chwili blaski dogasającej zorzy. Niebo szarzeć już poczyna, a krwawą, jakby pożarną lunę, jaką zachód pozostawił po sobie, przyciemniać się zdają mętne chmury popiołu.

Wieś leży zaraz za łąką, a choć po­wietrze ciche jest i nieruchome, dopływa do nas od strony chałup zapach jałowco­wego dymu, świeżo pieczonego razowca i słoniny, przysmażanej na omastę do wieczornego posiłku.

Chór żab, komarów i świerszczów po­czyna huczeć na łące i wśród sitowia płynącej obok rzeczułki,—ale, uderzywszy od razu we wszystkie instrumenta, cichnie-

/

raptem, a po chwili pojedynczymi tylko

o i żywa się głosami.

To zagrają komary, niby skrzypki wiejskie, wysoko nastrojone,—to żaba ję­knie przeciągle, jakby kto zadął w obój,— to wreszcie bąk, lecący Bóg Avie dokąd, zabrzmi grubo nad uszami, naksztalt ba- setli...

Ale i te głosy milkną—i nic już nie słychać prócz szemrania robaczków wśród suchej trawy i głośnego oddechu pieska, który zmęczył się gonitwą zd chrabą­szczami i leży teraz u nóg naszych, w kłę­bek zwinięty.

Ziemia odpoczywa...

Odpoczywa po dziennej spiece i po dziennych trudach.

Rosa, która na jej pierś rozpaloną pada, sprawiać jej musi rozkosz niewy­mowną; w ciszy, rozpościerającej się dokoła, znajduje ulgę i pni-r^P-

stając z zapadającego r zrzuca ona z siebie ws2_, szaty i w posągowem obnażeniu przecią­ga się i prostuje...

pienie. Rzekłbyś, że,

Nikt chyba nie ma większego prawa do odpoczynku nad tę pracownicę, od tylu stuleci nie znającą wytchnienia.

Jakżebym pragnęła — odzywa się nagle Nina—usłyszeć teraz muzykę for­tepianową lub śpiew, płynący po rosie...

O! i ja także!

Zgadzamy się oboje, że miejscu i chwili odpowiedziałaby najlepiej serenada; ale kiedy ja głosuję za serenadą Szuberta, Ninie zachciewa się koniecznie serenady Gounoda.

Szubert taki prosty a poetyczny!

Gounod taki wytworny a głęboki!

Szubert przemawia do serca!

Gounod przemawia do serca i do nerwów!

W tej chwili na gościńcu, bielącym się pod lasem, podnosi się chmura pyłu złotego, w której nakształt iskier migocą żelazne, błyszczące ostrza.

Z chmury tej dobywa się śpiew chó­ralny i płynie do nas melodyą tęskną, przeciągłą, niewyraźną...

Szubert!

Gounod!

W. Gomulicki.— Zielony kajet«

6

Tymczasem melodya przybliża się — i rozróżniamy nie tylko nutę, ale i słowa.

Chór głosów kobiecych kończy wła­śnie pierwszą strofę i śpiewa w uroczy- stem, kościelnem tempie:

...A gdy będziem zasypiali,

Niech Cię nawet sen nasz chwali...

Zaledwie skończył, zaczyna znowu, nie robiąc żadnej między strofami pauzy:

Twoje oczy obrócone

Dzień i noc patrzą w tę stronę...

W tem miejscu do wysokich i jakby wibrujących głosów' przyłączają się basy męskie i ciągną wraz z nimi:

Gdzie niedołęźność człowieka Twojego ratunku czeka...

To gromada żeńców, doźąwszy ży­tniego pola pod lasem, powraca do wsi z modlitwą.

Żeńcy zapóźnili się przy pracy i, za­cząwszy ją o wschodzie słońca, skończyli

o wschodzie księżyca.

Bo wytoczył się właśnie księżyc z poza zębatej ściany lasu i szybuje zwolna ku yórze, jak balon, wypełniony płomieniem.

Śpiew, cieknący najpierw wązkim stru­mykiem, wzbiera stopniowo, potężnieje i niebawem nakształt wiosennej nawałni­cy szumną falą rozlewa się dokoła.

Czy słyszysz?—mówi Nina, za rękę mię ściskając;—razem z żeńcami śpiewa las..

I rzeczułka—dodaję, nasłuchując.

W istocie cała okolica wypełniła się

tym śpiewem.

Huczą nim suche gałązki krzaków i pochylone kłosy zboża, liście gruszy polnej i łodygi dzikiego zielska, czarne otchłanie boru i zamglone wklęsłości do­liny.

Łąka i pole, las i woda, zorza słone­czna i krąg księżycowy biorą udział w tym chórze potężnym, modląc się głośno, uro­czyście, kornie i wołając do Tego, który wszystko słyszy:

Odwracaj nocne przygody.

Od wszelakiej broń nas» szkody.

Miej nas wiecznie* w swojej pieczy,

Stróżu i Sędzio człowieczy!

Modli się także i Nina, zapomniawszy zupełnie o Gounodzie i Szubercie...

Suka.

'zz

^/-^mierzch padał. Mówiąc ściśle, nie padał, ale raczej wypełzał z kątów i rozłaził się powoli dokoła. Padanie zmierzchu, podobne do sypania się puchu czarnego, zauważa się tylko na szerokich, odkrytych, jednostajnych płaszczyznach. W naszej kotlinie, zamkniętej z jednej strony ścianą lasu, z innych wzgórzami i ogrodami i urozmaiconej na każdym kroku jakąś niespodzianką bujnej a swo­bodnej wegetacyi, cienie zdawały się wy­chodzić to z czarnych przerw między

Suka.

sosnami, to z nor, które w gliniastym gruncie wyżłobiły deszcze, to z nizko rosnących krzaków głogu i tarniny, to wreszcie z poza płotów, stogów i budyn­ków młynarskich.

Dzień skwarny wysuszył i spopielił ziemię. Zamiast mgieł błękitnych podno­sił się tu i owdzie obłok żółtej kurzawy. Ptactwa słychać nie było, owady kryły się przed spieką. Bór stał cicho, jak ska­mieniały. Niebo prześwie­cało wskróś gałęzi, zielon- kawo-złote i blade, jakby barwa jego na słońcu spłowiała. Od zorzy wie­czornej brały blask tylko szczyty; poniżej wszystko już było szare i przygasłe.

Był to jeden z tych zmierzchów smu­tnych i, rzekłbym, jałowych, których me­lancholia rodzi się z wyczerpania sił i zmęczenia. Nadchodząca noc nie przy­nosiła ze sobą ani chłodu, ani senności. Czuło się, że w ciągu kilku godzin prze­rywanego, letargicznego spoczynku zie­mia nie odzyska sił, za dnia utraconych. Była ona jak człowiek, nadmiernie zmę­

czony, który, rzuciwszy się na pościel, leży z otwartemi oczyma, daremnie snu przyzywając.

Siedzieliśmy w kilkoro na przyzbie. Stal przy nas dzban wody zimnej, zapra­wionej winem, przysmaczonej cukrem i pomarańczami. Ale napój ani ochładzał, ani uspokajał. Zdenerwowanie przyrody udzielało się i ludziom. Nie rozmawiali śmy nawet. Od chwili do chwili ktoś słów kilka przemówił lub z opowiadaniem wystąpił krótkiem; gdy zamilkł, nikt mu nie odpowiadał, i milczenie, niczem nie przerywane, trwało czas długi.

Nie wiem już, jak do tego doszło, że ten i ów począł odzywać się o miłości macierzyńskiej. Przedmiot ten ożywił ko­biety. Ninie, świeżem macierzyństwem dumnej, zaróżowiła się twarz i rozpło' mieniły oczy; mało jeszcze w tej kwesty1 mogła była powiedzieć, ale już wiele czuła i rozumiała.

Ja państwu to tylko powiem —do­wodziła młynarzowa, — że za swoje dzie­ciaki dałabym się posiekać na drobny mak, nieprzymierzając, jak to zielsko dla

indyków; a gdyby kto chciał mojemu dziecku krzywdę jakową zrobić, to, jak jestem kobieta słaba, oczybym mu wy- drapała..

Rychtyk!—potwierdziłmłynarczyk.—* Już ja swoją panią młynarzową znam. Serce złote na^ durch! Nie prawda, panie Wędziszewski?

Młynarz podniósł zwieszoną głowę.

Kużda kobieta jest taka — mru­knął; — przyrodzenie tak już wymajstro- wało...

Młynarczyk znów pośpieszył z przy­taknięciem.

J°> jo, jo! Mój pan młynarz gada,

^ jak sam pryster. Przyrodzenie...

J? rychtyk!

^jlW — Przyrodzenie, czy nie przy­

rodzenie—ciągnęła młynarzowa,— ale to wiem, że najlepszy ojciec nie bę­dzie tak kochał swego dziecka, jak naj­gorsza matka. Kobiety bywają różne: takie i owakie... wiadomo. Ale, jak którą Pan Jezus pobłogosławi dzieciątkiem, za­raz się dla niego odmieni. Będzie z pa­nią matką koty drzeć, mężowi zalezie za

Suka.

9>

skórę (młynarz westchnął), z sąsiadkami poczubi się nie raz i nie dwa, ale swemu maleństwu krzywdy nie zrobi, choćby też była najgrzeszniejsza Babskie sprawy znam ja dobrze, widziałam też już na świecie niejedno, ale na taką matkę, co- by swego dziecka rodzonego nie kochała, jeszcze mi się dotąd natknąć nie zda­rzyło...

W tej chwili kolonista z Wólki, sie­dzący nieco opodal na pieńku, niespokoj­nie się poruszył.

A Zaleszczanka?—rzekł, nie patrząc na nikogo, głosem świszczącym trochę, bo zęba nie miał na przedzie.

Nazwisko to zbudziło wszystkich. Wy­prostowali się i po sobie spojrzeli; potem każdy się zgarbił i wzrok utkwił w zie­mi. Zapanowało milczenie. Nawet mły- narzowa zdawała się z tropu zbita i za­kłopotana... Ale odzyskała nagle rezon i, do kolonisty zwracając się, dobitnie rzekła:

Zaleszczanka to nie kobieta...

Tylko?...—zaświszczał tamten.

Suka.

Głowy się podniosły. Argument przy­niósł wątpiącym ulgę

Potrzebę wierzeń idealnych równie sil­nie odczuwają towarzystwa, zasiadające w fotelach akademickich, jak i to, które usadowiło się przed chatą młynarską na przyzbie. I argument pocieszający wszę­dzie też bywa jeden. Kto postępowaniem swem psuje regułę idealną, wyrzucany bywa za nawias. To nie człowiek—mówi się o nim;—to typ zbrodniczy lub obłąka­ny, potwór, zwierzę... Zupełnie, jak w sta­rej Kartaginie, gdzie, rzucając ludzi do pieca Molochowego, wołano: „To nie lu­dzie, lecz woły!"

Zapytałem o Zaleszczankę.

Historya to była jedna z tych, jakie za dni naszych słyszy się zanadto często; nie brakło jej wszakże szczegółów, miarę zwyczajną przerastających.

Zaleszczanka, córka zubożałego kolo­nisty, poszła do miasta „za szczęściem7’. Poszła z twarzą rumianą, w koszuli zgrzebnej i łatanych sukniach; powróciła bez rumieńca, w cienkiej bieliznie, w su­kniach całych i strojnych. Przywiozła

nawet trochę grosza Za powrotem nie wzięła się do żadnej pracy, ale za to peł­no jej było na każdym jarmarku, na ka­żdym odpuście, wszędzie, gdzie huczały basy. lał się trunek, a majętne chłopaki sypali pieniędzmi, szukając kochanie.

Wkrótce po przybyciu dziewczyny zjawiła się we wsi kobieta, nieznana niko­mu, a kryjąca coś sporego w fałdach chustki przestronej. Zobaczyła się z Za- leszczanką, poszeptały coś, i kobieta ode­szła. Ktoś ciekawy śledził ją i przekonał się, że pod chustką chowała... dziecko.

Po miesiącu—nowe zjawienie się ko. biety i nowe szepty z dziewczyną w za- płotkach. Tym razem nieznajoma odcho­dziła wolniej i z niechęcią, a tajemnicy, osłanianej chustką, strzegła mniej pilnie| niż poprzednio.

Wkrótce potem wszyscy już wiedzieli, że Zaleszczanka ma dziecko „na mam- kach”. Nikt zresztą nie poczytywał jej tego za zbrodnię. Z początku dziwiono się trochę, później żartowano, w końcu puszczono wszystko w niepamięć.

Ciągnęło się to kilka miesięcy.

Jednego razu kobieta w chustce przy­była do wsi późnym już wieczorem. Mało kto widział ją, a nikt prawie nie zauwa­żył. Wyszły z Zaleszczanką aż za osta­tnie płoty, w szczere pole, — a że tuż blizko był gościniec, gdzie raz po raz ktoś jechał, skręciły w bok, między wzgórza i parowy. Co tam robiły, nie­wiadomo. Dziewczyna już po północy wróciła do domu i zaraz spać się układła. Taka była, jak zwykle, i tylko matka zauważyła, że nie ma na szyi wstążki czerwonej, którą przez dzień cały no­siła.

Nazajutrz we wsi sąsiedniej było we­sele. Zaleszczanka od tygodnia już szy­kowała nogi do tańca, usta do uśmie­chów, oczy do zerkania. Szykowała też stroje, jakich nikt tu w miasteczku jeszcze nie widział, sute, podług wzorów war­szawskich. Chciała być ładną i zaćmić towarzyszki. Na weselu miał być wójt, stary wdowiec, któremu w oko wpadła. Przebąkiwał, że gotówby się z nią oże­nić, gdyby nie plotki ludzkie o dziecku...

Zaleszczanka wstała do dnia i zaraz muskać się jęła i stroić. Wyśpiewywała przytem piosenki co najweselsze. Z ucie­chy wielkiej zdawała się prauTie pijaną; zataczała się co chwila.

Naraz matka ją pyta:

Córuś! a gdzie to owa wstążka czerwona?...

W dziewczynę jakby piorun strzelił; zrobiła się szkarłatna jak krew, a potem zaraz biała jak kreda.

Wstążka?—krzyknęła, przyskakując do starej.—Nie gadać mi ta o wstążkach nijakich, bo... bo...

Oczy jej wyszły na wierzch, usta po- siniaty. Ręce wysunęła naksztalt szponów i dokończyła chrypliwie:

...Bo zaduszę!

Wesele było huczne. Pito,

tańczono, śpiewano. Nie brakło trunków i muzyki; nie brakło też dziewczyn ładnych i gorących zalotników. Ale najładniejsza była Zaleszczanka, a wójt naj­gorętszy. Stary wdowiec chodził za , dziewczyną, jak cień, i zaprzysięgał się,

że zaraz po żniwach do ołtarza ją po­wiedzie. Zaleszczanka tylko się śmiała i śmiała...

Ale nad wieczorem zrobił się gwałt. Przyszedł strażnik z ludźmi i wójta wy­wołali. W parowie za wsią pastuch zna­lazł świeży trup dziecka; dziecko byłe uduszone wstążką czerwoną...

Historya o Zaleszczance rzuciła cień na całe towarzystwo, siedzące na przyzbie; cień to był głębszy, niż cienie zapadają­cego wieczora. Nina miała łzy w oczach; dzieci młynarzowej tuliły się do matki, jak pisklęta do kokoszy; młynarz zgarbił się tak, że mu ramiona równały się z gło wą. Co się tyczy kolonisty, ten, prze­ciągając słomkę przez usta, zdawał się mówić oczyma:

A co, pani młynarzowo! a co!...

I mój duch zasępił się i zatrwożył. Z poza mgieł wiejskiej sielanki wyjrzała doń zapomniana chwilowo ohydna twarz rzeczywistości.

Po dłuższej chwili milczenia młyna- rzowa powtórzyła raz jeszcze z przeko­naniem:

»

Alboż to kobieta? To suka...

Suka! suka!—ozwały się głosy do­koła.

I tylko sceptyczny kolonista z pieńka mruczał pod nosem:

Suka?... Dlaczego suka?... Dość po­wiedzieć: baba.

Nie zważano nań wszakże.

Nagle na drożynie, wychodzącej z lasu, coś zabielało. Punkt jakiś jasny biegł szybko po linii zygzakowatej w stronę młyna. Wszystkie oczy obróciły się ku niemu ze zdziwieniem, prawie z trwogą...

Kot, nie kot... królik, nie królik...— mówił młynarz, mrużąc pomarszczone po­wieki i nad oczyma, choć słońca nie by­ło, daszek robiąc z dłoni.

Może dusza?...—szepnęła młynarzo- wa i przeżegnała się.

I

Mamo, ja się boję!... — zapiszczała mała dziewczynka, wciskając główkę w fał­dy matczynej spódnicy.

Rychtyk! — odezwał się młynar­czyk. — Jak ja byłem u mitmców, to ja wi­działem duszę. Bielusieńka była jak mąka...

W. Gomulickl —Z-elony kajet. y

Musiała to być dusza młynar­ska.;. — zaświszczał bezzębny kolonista.

W tej chwili biały przedmiot zniknął za krzakami, a gdy wysunął się z nich. ujrzeliśmy o kilkadziesiąt kroków przed sobą wyżlicę.

Biegła znamiennym biegiem psa, któ­ry szuka zgubionego tropu — z nosum przed siebie wysuniętym, z oczyma lata- jącemi niespokojnie, zbaczając co chwila na prawo i na lewo, zatrzymując się przy każdym krzaku, węsząc ziemię, trawę, kamienie. Musiała przybywać z daleka, bo była okryta kurzem i zziajana. Za­padłe boki i obwisłe wymiona świadczy­ły, że jest niedawno po oszczenieniu.

Młynarczyk zawołał: „wściekła!” i po­rwał się do ucieczki.

Powstrzymano go uwagą, że psy wściekłe zachoyvują się inaczej, że bie­gną prosto przed siebie, nie zatrzymu­jąc się i nie węsząc. Ta zresztą wyżlica wyglądała nie jakby innych chciała krzy­wdzić, lecz jakby ją właśnie skrzy­wdzono.

Rasowa sztuka!—zauważył młynarz, i, zwracając się do kolonisty, spytał: —Czy nie z Dobrzelina?

Nie; dobrzeliński szlachcic kundle tylko chowa i jamniki.

Może komisarska, z miasta?

I to nie; komisarz ma ogary i je­dnego wyżła czarnego, podpalanego. Znam wszystkie psy w okolicy; tegom ni­gdzie nie widział. To pies z dalekiej strony, może z za kordonu...

Czego ona szuka, biedaczka?—spy­tała Nina.

Czegóżby, moja pani, jak nie dzie- •ci! — pośpieszyła młynarzowa z objaśnie­niem.

Dzieci?

A no tak, szczeniąt. Zabrano je widać i potopiono, żeby jej nie nędziły. Może je nawet tędy wieźli...

Tymczasem wyżlica znalazła się tuż przy nas. Była biała, w ciemno-brązo- we łaty. Mały łeb, pierś szeroka i kształ­tne wygięcie krzyża świadczyły, że nale­ży do gatunku szlachetnego. Znać je­dnak było na niej wielkie zmizerowanie.

Dzieci jęły ją przywoływać, ale nawet nie spojrzała w ich stronę. Widok zabu­dowań zdawał się podwajać jej czujność. W najmniejszy kącik zajrzała: była w sie­ni i w kuchni odemkniętej, w chlewiku i w dole po kartoflach; była i na grobli, i pod młynem, i nad rzeczką, i między zagonami warzywa, i w obórce, i w sto­dole, i w stajni. Obleciała dom dokoła i raz jeszcze znalazła się przy nas. Ale choć, węsząc pod stołem, o nogi siedzą­cych ocierała się, nie zatrzymała się przy nikim na chwilę.

Może głodna? — rzekła Nina ze współczuciem.

Wyniosła z izby chleba z miodem i kawałek zimnego kurczęcia i wabić ją poczęła pieszczotliwie.

Wyżlica nie tknęła jedzenia. Na se­kundę jednak,— na jedną sekundę tyl­ko,—przystanęła i ślepie na Ninę podnio­sła. Ślepi tych nie zapomnę. Zakrwa­wione były i łzami nabrzmiałe. Wyzie­rał z nich żal, tęsknota, wyrzut niemy; nienawiści w nich tylko nie było. Śle­pia te mówiły:

Nic złego ludziom nie zrobiłam... Za co mię skrzywdzili?...

Zaraz potem wyżlica wytknęła przed siebie pysk wietrzący i dalej pobiegła. Skierowała się teraz z biegiem rzeczki, w stronę przeciwną tej, skąd przybyła. Biegła truchtem, jakby prześcignąć chcia­ła wartką falę. Nosem trącała o każdy korzeń wystający, o każdą grudkę ziemi, •o kamyk każdy, a gdzie tylko gałęzie układały się w ten sposób, że tworzyły kryjówkę, pysk tam wsuwała, węsząc ■niespokojnie.

Wreszcie znikła nam z oczu.

Cały nastrój wieczora był melancho­lijny, a dziwne owo zjawisko, niewiado­mo skąd przybyłe i niewiadomo dokąd podążające, melancholię tę bardziej je­szcze zwiększyło.

Po zniknięciu wyżlicy nikt się już prawie nie odzywał. Niebawem też wszy­scy się rozeszli.

Nazajutrz, również w godzinie zmierz­chu, powracaliśmy z Niną ze wspania­łego widowiska, jakie nam wyprawiła przyroda. Siedząc przed chwilą na szczy­

cie najwyższego wzgórza, byliśmy widza­mi jednego z tych zachodów słońca, w których się człowiekowi objawia Bóg Mojżesza i Bóg Abrahama.

Szliśmy uroczyście nastrojeni i milczą­cy. Cisza była w naszych sercach, cis/.a w powietrzu i na ziemi. Nagle zaszele- ściały za nami zwiędłe liście. Odwróci­wszy się, ujrzeliśmy wyżlicę.

Biegła z powrotem... ale jakże zmie­niona! Wiedziałem, te jeden dzień rozpa­czy o lata całe postarzeć może człowie­ka; nie przypuszczałem, że to samo zro­bić potrafi i ze zwierzęciem. Biedne psi- sko wyglądało jak szkielet, obciągniony skórą. Szerść wyżlicy, wczoraj jeszcze bia­ła, gładka i gęsta, była teraz popielata od kurzu, zwichrzona i wypełzła. Pełno było na niej ostrych, silnie we włosy wkręco­nych bodiaków. Tu i owdzie krwawiły się świeże skaleczenia. Z otwartego, cięż­ko ziejącego pyska ciekła ślina i zwie­szał się język długi, blady, bezwładny.

W biegu jej nie było już wczorajszej energii; poruszała się automatycznie, jak­by, do wiekuistego ruchu nakręcona, po-

Suka.

wstrzymać już go nie mogła. L dziś je­szcze wietrzący pysk zwracała na wszyst­kie strony, śledząc, węsząc, wypatrując; znać jednak było w ociężałych i apa­tycznych jej ruchach, że już szuka bez nadziei znalezienia.

Wymijając nas na wązkiej ścieżynie, otarła się o suknię Niny. Musiała ją po­znać, bo przystanęła. Przystanęła i no­sem jęła trącać, jakby dając znaki poro­zumienia. Nina pochyliła się ku niej, mówiąc miękkim, czułości pełnym głosem:

Co się z tobą stało, biedaczko ty moja? I dzieci nie masz, i siły straciłaś, i od domu odbiegłaś daleko. Serce się ściska patrzeć na ciebie. Cóż to za czło­wiek bez sumienia, co cię*tak skrzywdził okropnie! Już ty nie odszukasz, biedaczko, dzieci swoich, ani sprawiedliwości u ni­kogo nie znajdziesz. Bóg ci to chyba kiedyś wynagrodzi!...

Nino — zauważyłem, — zapominasz, że Bóg odmówił psom życia przyszłego...

Tymczasem suka stała w miejscu, słu­chając... słuchając pilnie, z natężoną, rzec- by można, uwagą. Od chwili do chwili

przechodziło ją drżenie silne, najpierw wzdłuż krzyża, potem po nogach. Pi­szczała przytem jakimś stłumionym, my­sim piskiem, który sprawiał dziwnie przy­kre wrażenie.

Czy rozumiała, co do niej mówią?

Nina uczuła litość nad biednem zwie­rzęciem. Z właściwą kobietom (dodajmy: dobrym kobietom) potrzebą pocieszania cierpiących pieszczotą wyciągnęła rękę, aby je pogłaskać.

Ale wówczas stała się rzecz nieprze­widziana.

Wyżlica, czy ruchem tym przestra­szona, czy też jakąś myślą nagłą tknięta, koczyła w bok, szalonym pędem przebie­gła łąkę, wpadła do lasu i zniknęła w cie­mnych jego przepaściach...

Nina stała przez chwilę z wyciągniętą ręką, przelękła i zasmucona.

Przecież ja jej nic złego zrobić nie chciałam...—tłómaczyła się głosem wzru­szonym.

Przez całą resztę wieczora była smu­tna. Mówiła o czem innein, ale wido­czne było, że myśli o wyżlicy. Uśpiwszy

dziecko i sama idąc na spoczynek, rze­kła nagle:

Co ona tam, biedaczka, robi w le- sie? Jeszcze ją wilki rozszarpią! Jaka szkoda, żeśmy jej nie wzięli na noc do siebie...

Uspokoiłem ją zapewnieniem, że w na­szym lesie niema wilków.

W nocy obudziła mnie.

Słyszysz? — rzekła głosem wystra­szonym.

Co takiego?

Coś skomli...

Wstałem, wyszedłem przed chatę, słuch wytężyłem... Cisza panowała głęboka. Słychać było tylko szept fal na rzece i przeciągłe westchnienia lasu.

Przywidziało ci się — rzekłem, wra­cając.—Uspokój się i śpij.

Nie upłynęła jednak godzina, gdym znów wołanie jej usłyszał. Siedziała na pościeli, drżąc.

Ach, mój drogi—rzekła,—jak okro­pnie coś zawyło!..

Z trudnością uspokoiłem ją i namó­wiłem do spoczynku.

Zbudził nas prześliczny ranek, złoty od słońca, wybrylantowany rosą, wy- pachniony aromatem miliona kwiatów łą­kowych i leśnych. Wieczorne spotkanie

i nocne przywidzenia rozproszył on do szczętu; przy śniadaniu, które jedliśmy w ogrodzie, nawet mowy o nich nie było.

Wyszedłem do lasu z książką, alem nie otworzył jej nawet. Poezya pływała w powietrzu; najpiękniejsze poematy z każdego zakątka wyzierały. Natura obchodziła jedno ze swych świąt uroczy­stych. Od barw ćmiło się w oczach, od zapachów kręciło w głowie. Las pełen był wrzawy ptactwa, brzęku owadów, szeptu liści i mnóstwa głosów tajemni­czych, niewiadomo skąd i dokąd idących. A wszystkie te głosy, wszystkie barwy, blaski i zapachy zlewały się w hymn po­tężny, który wysławiał siłę, mądrość i mi­łość Stwórcy...

Aby lepiej przysłuchać się gruchaniu gołębia dzikiego, zboczyłem w gęstwinę. Zaledwiem jednak uszedł kilka kroków, ujrzałem rzecz smutną: na mchu, pod pniem wielkiego drzewa, leżała szty­

wno wyciągnięta, rojami much otoczona

i martwa już... wyżlica.

Na wzdętych jej piersiach żebra ster­czały wypukło; boki były głębokimi do­łami; pysk o wyszczerzonych zębach zdawał się wykrzywiać gorzkim, ironi­cznym uśmiechem.

Widok był smutny i przykry; mącił ogólną harmonię i stanowił ton zgrzytli- wy w hymnie, śpiewanym dokoła przez wszystko stworzenie żyjące.

Długom wpatrywał się w tę pustą formę duszy zwierzęcej. Gdym odcho­dził, czułem, że obraz ten nieraz jeszcze w myślach mych wskrześnie.

Ledwiem na drogę wyszedł, spotka­łem kolonistę. Trzymał w ręku strzelbę

i rozglądał się po wierzchołkach drzew zmrużonemi oczami.

Widziałeś pan? — spytał po przy­witaniu, wskazując ręką miejsce, które przed chwilą opuściłem.

Widziałem.

To nie z głodu — ciągnął z na­ciskiem.

Z czegóż?...

Z żalu.

Oparł strzelbę o drzewo, przybrał mi­nę poważną, westchnął...

Ot, suka! — rzekł. — A ludzie co? Młynarka równa Zaleszczankę z suką. Głupia! Wiem ja, co trzymać o Zale- szczance. Przez nią dziś ze mnie ni mąż, ni wdowiec. Ot co!... Suka? Mój panie! znam ja się dobrze na psach...

Machnął ręką pogardliwie i dodał:

Na babach też!

I odszedł.

VIII.

POWÓDŹ.

Powódź.

\A^ybierałem się właśnie do kąpieli, gdy wpadła Magda z krzykliwem •ostrzeżeniem:

Niech się pan dziś nie kiimpie\ wo­da wej strasznie przybrała

Poprzedniego dnia mieliśmy burzę z grzmotami i ulewą. Przyszła po kil­ku dniach nieznośnej spieki, a przyszfa w całym majestacie grozy i piękności. Deszcz szumiał na gontowym dachu, czy­niąc domostwo nasze podobnem do miotanego nawałnicą okrętu; niebieskie i miedziane światła błyskawic migotały bez przerwy w oknach, wychodzących

na północ i zachód, echa strzałów pio­runowych huczały złowrogo wśród lasu, podawane sosnom przez sosny, dębom przez dęby i leęące daleko, daleko, aż do Prus sąsiednich, aż do uszów żelazne­go Bismarka...

Ale w nocy wszystko to ucichło, a o świcie słońce wynurzyło się, jak da­wniej, złote i jaskrawe.

Zaledwie wyszedłem za próg, opadła mnie truj'.: a lnianowłosych chłopców mły­narza. Chi ifoy różnili się między sobą tylko formatem; zresztą zupełnie jedna- cy: w niebieskich kurttiich, z czerwoną. { twarzą i białymi włosami — trójbarwni, \ jak sztandary... j

Zmoczeni byli wszyscy i niewymo­wnie kontenci-

Czy pan wie?—wykrzyki wał jeden, — drogę do młyna ze wszystkiem zalało!

Kaczki woda porwała i zaniosła w tatarak! — informował drugi.

A lyby się potopili! — desperował najmłodszy.

Poczem wszyscy trzej pobiegli z krzy­kiem wesołym nad rzeczułkę i poczęli

brodzić bosemi nogami po wodzie, na żółtym piasku rozlanej.

Wzruszenie było powszechne.

Przez otwór w szczytov ej ścianie mły­na wychylał młynarczyk umączoną gło­wę, która kiwała się w zdumieniu, jak głowa porcelanowego Chińczyka...

W otwartych drzwiach stała chuda mły- narzowa, wołając na rozczochrane dziewki:

A lećta, dziewuchy, na kępę może tam poszła „gadzina”! A , 'i-i.iobaki” zapędźta do domu, bo się jeszc potopią! Duchem! żywo! ’ s po „miemieckur!

I uderzała żylastemi rękoma po chu­dych biodrach, jakby chciała tym despe­rackim ruchem przynaglić spasłe dziew- czyska do pośpiechu.

Nawet kulawy Matus, pastuch i mę­drzec w jednej osobie, wyszedł na chwi­lę ze swej sfinksowej obojętności.

Przeciągał z ramienia na ramię opoń­czę, podartą i mokrą jeszcze od wczo­rajszej ulewy, i z widocznem zakło-

W. Gomulicki. — Zielony kajet

8

potaniem mruczał do swego psa, ró­wnież kulawego:

I cóż ty wej na to, psia mordo?

Ziemia była rozmiękła i lgnąca; z gli­niastych obrywów pod lasem woda ciekła rwistymi potokami, które zdała w swych krętych łożyskach połyskiwały na słońcu jak srebrnołuskie węże.

W powietrzu pływały tchnienia świe­że, jędrne, zapachem leśnych kwiatów zaprawione.

Kury gdakały głośno, siedząc na strze­chach i płotach, oburzone snadź na wszyst­ko i pragnące jak najkrzykliwiej objawić światu swe niezadowolenie.

Indyk milczał, zgnębiony i na duchu upadły.

Pobiegłem zobaczyć główną winowaj­czynię — rzeczułkę...

W ogrodzie spotkałem się z Niną.

Pomimo, że szkarłatny atłas, którym podbite było olbrzymie rondo wiejskie­go kapelusza, rzucał na twarz jej ży­we refleksy, wydała mi się bledszą niż zwykle.

Minkę miała zadąsaną, usta skrzy­wione...

Czy i ty także? — spytałem nie­cierpliwie.

Ach!—odrzekła na pół z płaczem,— wyobraź sobie, woda zalała mi całą kę­pę niezapominajek!

Cóż więcej?

Próbowałam wykąpać się: niepo­dobieństwo!

Czy to wszystko?

Zarzuciłam z grobli wędkę; nad­płynął krzak, niesiony wodą, i zerwał haczyk wraz z przynętą i spławkiem...

Przestraszasz mnie, Nino!

Sam zobacz, przekonasz się...

Po chwili stałem na brzegu wezbra­nej rzeczułki, na którą spadło dziś ty­le skarg i wyrzutów.

Zaprawdę, położenie było groźne.

Woda, głęboka zwykle na łokieć, miała w tej chwili głębokości łokieć i trzy cale...

Gałązki krzywej wierzby (służącej kąpią­cym się za namiot), które dotąd tylko zda­

wały się dotykać wody, teraz dotykały jej naprawdę...

A środkiem wezbrana fala niosła (w powolnem, co prawda, tempie) kępki tataraku, garście świeżego siana i dwa kłosy żytnie, na krzyż złożone...

Tak więc — rzekłem do siebie — i ciężkiej pracy rolnika powódź nie oszczę­dziła!

Poczem, niepomny ostrzeżeń Magdy, rozebrałem się i wskoczyłem do wody, która była o pół stopnia chłodniejsza, niż zwykle.

Na obiad podano mi same jarzyny.

Nino!—zawołałem z boleścią,—czyż pragniesz nawrócić mnie na wegetarya- nizm? *

A ona odrzekła, tłumiąc łkanie ner­wowe:

Miały być kaczki, młode kartofle i poziomki ze śmietaną, ale...

Ale cóż, Nino nieszczęsna?

Ale kaczki popłynęły w sitowie i dotąd ich nie odszukano; w brózdach między kartoflami stoi woda i kopać ich

nie można, a poziomki, zbierane po de­szczu, były tak wodniste i niesmaczne, żem je wyrzucić kazała.

Teraz już i ja odczułem bezpośrednio straszne skutki katastrofy.

A gdy rozmyślałem ponuro nad ni­mi, wpadła zadyszana Magda, przy­nosząc wieść tak okropną, że aż do uwierzenia trudną:

Koloniście z Rudy, mieszkającemu nad samą rzeczułką, woda porwała i unio­sła trzymiesięczne, milutkie i niewinne... prosiątko!

Gdy wieczór zapadł, w zakątku na­szym zapanował nastrój uroczysty.

0 niczem nie myślano i nie mówiono, tylko o wylewie rzeczułki i o zrządzo­nych przez nią szkodach.

W ogrodzie liście buraków posępnie szemrały, księżyc przedzierał się z tru­dnością przez gąszcze leszczynowe, a ja opowiadałem otaczającym mnie domo­wnikom o innej, większej powodzi.

1 mówiłem, jakie to sceny, rozdziera­jące serce, działy się wonczas pod War­

szawą, Dęblinem, Zawichostem, Sando­mierzem...

I jaka nędza panowała w chatach, do których wpływaliśmy na łodziach okna­mi, wioząc chleb i odzież zgłodniałym i przeziębłym biedakom...

I jak parostatek, przedzierający się przez spienioną Wisłę, mocować się mu­siał z falą, która miotała nim, jak łupi­ną orzecha...

1 jakie wściekłe ryki dobywały się nocą z rozszalałego odmętu, który kipiał tysiącem wirów, jak ukrop w olbrzymim kotle, rozbijając tratwy, obalając domo­stwa i drąc w drzazgi wyniosłe nadwi­ślańskie topole...

Słuchacze moi, odchodząc na spoczy­nek, rozgorączkowani byli trwogą i nie­pokojem.

Nazajutrz, o wczesnym ranku, obu­dziła mię niezwyczajna cisza.

Młyn stanął i ucichły miarowe łosko­ty kół, zastępujące nam szczękanie zega­rowego wahadła.

O przyczynie dowiedziałem się nie­bawem:

Woda po wczorajszym wysiłku tak raptownie opadła, że już nie płynęła, ale sączyła się zaledwie wśród trzcin i ta­taraków.

Czego nie rozumieją jaskółki i motyle

PS

V_/dbiliśmy się raz od swego młyna tak daleko, że gdakanie jego kół przestało już do nas dochodzić.

Nina zrywała polne kwiaty do bukie­tu, a tak się jakoś złożyło, że im dalej, tem kwiaty rosły piękniejsze i w większej obfitości.

Za ostróżkami więc i chabrem błęki­tnym uszliśmy kilka wiorst drogi, ani wiedząc, jak i kiedy.

Od dawna już zresztą przestaliśmy ra­chować godziny i zajmować się niemi. Zegarki nasze leżały na dnie komody, nie nakręcane od miesiąca.

Któż na miłosnej schadzce śledziłby bieg wskazówek? Któż, odbierając tysiące pieszczot od przyrody, zrażałby ją licze­niem czasu na równe a skąpe ułamki?

Słońce stało na niebie tuż przed na­mi,—zdawało nam się przeto, że, idąc, do słońca idziemy.

Nagle wśród równin, łagodnie falują­cych, na których gdzieniegdzie tylko gru­sza polna stróżowała samotnie, wyrosło nad głowami naszemi wzgórze, a na niem sosen kępa niewielka.

Sosny były chorowite i rzadkie; kępa przeświecała nawskróś, pozwala­jąc widzieć na przeciwnej stronie żółte ściany i czerwoną dachówkę dworu wiej­skiego.

Zaciekawił nas ten dwór żółto-czer- wony, weszliśmy więc między sosny, po­mimo, że nic w nich nie było, coby mo­gło przyciągnąć ku sobie.

Pewne drzewa, jak pewni ludzie, dzia­łają odpychająco od pierwszego wejrzenia.

Ziemia pomiędzy sosnami nie zieleni­ła się ani jednem idibłem trawy. Jeśli rosła tam ona kiedy, to ją widocznie wy­

deptano. U podnóża pni na próżno wzrok upatrywał roślinności młodej, która zwy­kle starodrzewowi towarzyszy. Ryła to wegetacya bez przyszłości, tak jak są żywoty bez jutra.

Minąwszy tę smutną sośninę ujrzeli­śmy przed sobą spory dom, po którego ścianach pięło się dzikie wino. Do je­dnej ze ścian przypierała altana z tyczek, oplecionych powojem i grochem. W ty­le znajdował się ogródek, opuszczony i chwastami zarosły.

Ale największą, a widocznie i najwa­żniejszą częścią zabudowań były szopy niezmiernie długie, które ciągnęły się po obu stronach dworu, zdając się tworzyć z nim całość nierozdzielną.

Nieco dalej żółciło się ogromne pole, odgrodzone od budynków i placyku przed nimi nizkim żerdzianym płotem.

Płot ten tworzył linię łamaną, a w tem miejscu, gdzie przecinał)7 się dwie uko­śnie biegnące jego połowy, posiadał bra­mę — wysoką, przestronną i na oścież w tej chwili otwartą.

Zbliżyliśmy się do niziuchnego płotka, zaledwie zaś Nina oparła na nim parasol­kę, w żółtym domu otworzyły się drzwi, i mężczyzna jakiś, na progu stanąwszy, zapytał gromko:

Wy za granicę?

Zrozumieliśmy.

Ten płotek, z krzywych żerdek nie­dbale sklecony, był czemś więcej, niż me­tą gospodarskiej posiadłości...

Płotek ten przedzielał dwa narody, dwa kraje, dwie cywilizacye.

Żyto, rosnące z tamtej jego strony, było już niemieckiem żytem; bławatki, które, jak niebieskie światełka, tliły się wśród kłosów, były już bławatkami nie­mieckimi.

Niemieckim był nawet wiatr, nadlatu­jący stamtąd razem z wonią polnych, miodem pachnących powojów...

Rozumie się, że Nina musiała wyrzec się wzbogacenia swego bukietu zagra- nicznem kwieciem. Wyrzeczenie się to objawiła, czemprędzej pytającemu grom­ko mężczyźnie.

Cofnął się on, uspokojony, choć nie­wątpliwie kilkanaście par czujnych, acz niewidzialnych oczów śledziło od tej chwi­li wszystkie nasze poruszenia.

Z dziwnem uczuciem poczęliśmy teraz rozglądać się dokoła. i — Jakto?—pytała Nina, szeroko otwie­

rając oczy;—więc kłos, który wyrósł tutaj z przyniesionego wiatrem ziarna, jest nasz, a miliony kłosów, rodzonych braci je­go, dlatego tylko, że wyrastają o krok jeden dalej, są już cudzoziemskie?

Starałem się wytłómaczyć jej, że to jest bardzo naturalne, nawet konieczne.

Dla kogo?...

W odpowiedzi wzruszyłem ramio­nami.

Zajęci myślą rozdziału, zwróciliśmy oczy na niebo, upatrując i na niem linii granicznej.

Ale niebo było jedno i niepodzielne. t Spojrzeliśmy na słońce.

I słońce było jedno i niepodzielne.

W tej chwili motyl, który nieopodal nas siedział na płotku, rozkładając

[

i składając czerwone ze- srebrzystą pod­szewką skrzydełka, porwał się do lotu i pofrunął spokojnie na niemiecką stronę.

Bujał tam długo ponad chwiejącymi się kłosami, a znalazłszy towarzysza, może towarzyszkę, spokojniej jeszcze przyle­ciał z powrotem.

Jednocześnie kilka jaskółek, czując zbliżającą się ulewę, poczęło z piskliwem ćwierkaniem zataczać olbrzymie koła, wybiegając daleko a bezkarnie poza pas graniczny..

A widzisz! — zawołała z tryumfem dziecinnym Nina. — Jaskółki i motyle nie uznają owej „konieczności”, o której mi tak uczenie rozprawiałeś...

Zasmuciły mię te słowa nieroztropne.

Ach, Nino, Nino! — rzekłem z wy­mówką, — czyliż zapomniałaś o tem, że człowiek jest istotą rozumniejszą od pło­chych ptaków i owadów lekkomyślnych!!1...

DESZCZ PADA.

W. Gomulicki.—Zielony kajet.

9

Deszcz pada.

| ego dnia drobne szybki naszych okien, które zwykle przy wschodzie ■słońca podoone były topazom, wygląda­ły jak ołowiane tafelki.

Zaniepokojony, zbliżyłem się do okna, wychodzącego na ogród, i dostrzegłem, że szybki zamatowane były parą i że spływały po nich duże krople, jak łzy...

Miliony takichże kropel wisiały na li­ściach jabłoni, rosnącej tuż za oknem i pełnej w tej chwili szumu, jaki spra­wia zboże, przesiewane przez sito.

Kropla strącała tam kroplę, i podczas gdy grad błyszczących pereł spadał z li-

ści na ziemię, takiż sam grad, obfitszy jeszcze, sypał się na liście z nieba.

Bratki i nasturcye przybite były do ziemi i obłocone; malwy, których zmo­kłe kwiacięta pozlepiały się i obwisły, miały minę rozpaczliwie śmieszną i nędzną.

Tak było w ogródku

Dziedziniec przedstawiał się jeszcze smutniej.

Stały na nim szerokie kałuże błota; po błocie brodziły ze zwieszonymi łba­mi krowy, których Matus nie chciał, czy nie mógł wypędzić na paszę.

Sam on siedział pod szopą w swej wyrudziałej i połatanej opończy i ze zwy­kłą obojętnością strugał coś kozikiem.

Stado kaczek schroniło się pod wy­stający okap dachu i krzyczało przera­źliwie, wyciągając długie szyje, otwiera­jąc czerwone dzioby i przekrzywiając się niezgrabnie na pletwiastych nogach, do wody stworzonych, lecz nie do błota.

Zjawiła się na ścieżce Magda z za­giętą do kolan spódnicą i z szaflikiem w muskularnej dłoni. Kaczki, spostrzegł­

szy karmicielkę, z wrzaskiem rzuciły się za nią i sznurem pociągnęły do chlewa.

W pejzażu, który się z okna obejmo­wało spojrzeniem, wszystkie barwy zbru- dziły się i pociemniały.

Przy słońcu zieleń drzew i łąki cie­niowała się rozlicznymi tonami, poczyna­jąc od prawie żółtej, kończąc na prawie niebieskiej; teraz wszystko zdawało się pociągnięte jedną tylko barwą, zimną i pospolitą. Wśród szarzyzny uwyda­tniała się jedynie czerwoność pni sosno­wych, które, omyte z kurzu i porostów wyglądały, jak odświeżone.

Siedliśmy do śniadania w milczeniu; spożywaliśmy je, ziewając.

Wszystko dokoła było brzydsze, niż zwykle, i osowiałe.

Po raz pierwszy od przyjazdu zauwa­żyłem, że sufit w naszem mieszkaniu jest po prostu pułapem, ściany zaś ani malo­wane, ani wyklejone tapetą, lecz naj­zwyczajniej w świecie bielone.

Rzekłem coś o tern do Niny.

Odpowiedziała ziewnięciem.

Piesek nasz, zwykle wesoły i skaczą­cy, ułożył się apatycznie w dołku na kanapie i nie dał się stamtąd usunąć prośbą ani groźbą.

Nawet muchy, z któremi trzeba było codziennie boje staczać zacięte, przybra­ły postać zniechęconą i smutną. Nie to­piły się w śmietance, nie rzucały na nie­sioną do ust łyżeczkę, a mimo konfitur przelatywały tak obojętnie, jakby to nie była rzecz do ssania.

Co też słychać w Warszawie? — rzekłem nagle, zamyślając się, i dodałem z westchnieniem:

Tak dawno nie czytaliśmy Kurt/era—

Co prawda, nie czytaliśmy już od kil­ku tygodni nie tylko Kury er a, ale w ogó­le żadnej gazety, — ani razu jednak do­tąd brak tych papierowych przyjaciół nie dał się nam uczuć.

A i o Warszawie nie wspominaliśmy też nigdy...

Na podłodze leżał kawałek zadruko­wanego arkusza, w który zawinięte były przywiezione z miasta świece.

Rzuciłem się nań łakomie, rozpro­stowałem i począłem nagłos odczytywać.

Z treści łatwom doszedł, źe to szczą­tek gazety z przed lat, co najmniej, pięciu.

Mimo to nie przerywałem czytania, a gdym je z żalem wielkim skończył, spytałem:

I cóż ty na to, Nino?

Odpowiedzi nie było.

Nie było i być nie mogło, — Nina bo­wiem nad filiżanką niedopitej czekolady... drzemała.

I poczułem nagle, że cała izba napeł­niona jest ciężką, nieprzezwyciężoną sen­nością, która, pomimo zamkniętych okien, zdołała przecisnąć się ze dworu.

Obawiając się losu Niny i korzystając z tego, źe deszcz przestał właśnie padać, wybiegłem do lasu.

Wyglądał zgoła inaczej, niż w chwi­lach słońca i pogody. Drzewa miały bar­wę surowo-zieloną, szpinakowatą. W po­wietrzu, zamiast zapachów żywicznych i miodowych, pływała woń piwniczna, niemiła i dusząca. Pokład mchów i ze­schłych liści uginał się pod stopami, jak

trzęsawisko. Owady pokryły się w swych schroniskach, pod korą drzew, w próchnie, w ziemi. Żaden motyl nie chciał narażać na zmoczenie swych jedwabnych skrzy­dełek. Ptaki wszystkie zamilkły i tylko jeden, najwytrwalszy, monotonnie świ­stał wśród gąszczów.

Łudziłem się przez chwilę nadzieją, że deszcz nie powróci, ale nagle zaczęło się coś sypać po liściach, jak piasek...

Spojrzałem do góry i dostrzegłem, źe wierzchołki drzew, przed chwilą zupełnie wyraźne, zamgliły się nagle, jakby na nie chmura dymu padła...

Jednocześnie ów piasek stał się gro­chem, którego ziarna, coraz grubsze i co­raz gęściejsze, jęły strącać z sosen twar­de szyszki i igły nadwiędłe.

Po chwili natarcie wzmogło się, w gą­szczach zadzwoniło pluskanie i cały las napełnił się głośnym szmerem, który zdawał się dobywać z ziemi, z pni, z ga­łęzi...

Kiedy zmoknięty i przeziębły powró­ciłem do domu, Nina przywitała mnie zapytaniem:

O której godzinie z naszej stacyi odchodzą pociągi do Warszawy?

Każda godzina jest dobrą dla tych, którym się śpieszy — o drzekłem chmur­no, zrzucając z ramion okrycie, nawskróś przemokłe.

Ale w tej chwili (w lipcu o podobne niespodzianki nie trudno) chmura ponad lasem pękła w samym środku i przez szeroką szczelinę błysnął szafir nieba, tak jasny i czysty, jak źrenica najpię­kniejszej blondynki.

Spojrzałem na niebo, spojrzałem na ziemię i dokończyłem zwolna:

...My jednak wcale się nie śpieszy­my; nieprawda, Nino?...

Ciąg dalszy i dokończenie.

Ciąg dalszy i dokończenie.

I o trzech dniach deszczu, który roz­miękczył gliniastą ziemię i wyjść za próg nie dawał, trzeba było nareszcie pogodzić się z cywilizacyą i pomyśleć

o książce.

Zycie Napoleona” okazało się nie- możliwem do czytania. Wiktor Hugo, z podróżnego tłomoczka dobyty, wydał się w stosunku do otoczenia zbyt wiel­kim i wielkością swą przygniatającym. Olbrzym ten rozpierał skromną chatynkę młynarza, jak tytan szałas pasterski.

Tymczasem głód wrażeń wzrastał, i szpa­rami źle przystających okien poczynała już wciskać się nuda, siostra melancholii.

Gońce, rozesłani po całej osadzie za drukowanym papierem, czwartego dnia okrzyknęli zwycięstwo. Znalazła się książ­ka; znalazła się w czerwono malowanej skrzynce młynarczyka, który się sam od­kryciem tem zadziwił.

Przyniesiono zdobycz w tryumfie. By­ła poszarpana, bibulasta i tak pełna mąki, że, gdy ją na progu sionki trzepano, chmura białego pyłu aż nad dach ulaty­wała.

Rzuciłem się na książkę, jak czło­wiek zgłodniały na kawałek suchego chle- ba. Przeczytałem tytuł, zajrzałem do środka—i stała się ze mną rzecz dziwna. Zapadłem w jednej chwili w rodzaj pół­snu, który mi wszystko mgłą przysłonił, pozbawiając prawie zupełnie poczucia obecności....

Takiej nagłej przemiany doznaje w Szecherazadzie kalif jeden z chwilą za­nurzenia głowy w misę z wodą cudowną.

Ale cóżto za książkę mi przyniesio­no? Właściwie nie była to książka: by­ło to dzieciństwo moje, zaklęte w litery i obrazki.

Miałem lat sześć, gdym litery te sy­labizował i obrazki te oglądał. Miałem lat sześć, gdy książka ta przede mną, jak szatan przed Chrystusem, roztoczyła po raz pierwszy ponęty życia, szepcząc kusząco:

Dorośnij, a wszystko to posię- dziesz!

Nie była to zresztą wcale książka straszna, z szatana poczęta i bezbożna. Przeciwnie, zaraz na pierwszych jej kar­tach wyobrażone było stworzenie świata według tradycyi biblijnych. Stał tam Adam w smudze słonecznego blasku; dokoła kupiło się nieprzeliczone mnó­stwo zwierząt, ptactwa i płazów.

Ileż to lat upłynęło od chwili, gdym „Stworzenie” to dziecinnemi oczami oglą­dał! Ile rzeczy piękniejszych, wspanial­szych, ułudniejszych oczy te później wi­działy! Jednak obrazek był mi tak zna­jomy, jakbym się wczoraj z nim rozstał. Zapamiętałem na nim każdy cień, każdą plamkę, każdą kreskę,—to nawet, że paw większy tam był od tygrysa, że ptaki

miały dzioby podobne do klarnetów i że przy Adamie brakło Ewy...

Drżącą ręką przewracałem kartki. Wyzierały z nich do mnie co chwila rze­czy znajome. Każda rycina i każdy pod­pis pod nią zdawały się mówić: „Pamię­tasz?” I czułem, że dobywa się z tego wszystkiego czar dziwny, rozmarzający, który łaskocze nerwy, upaja i usypia...

Wcisnąłem się ze zdobyczą swą w naj­ciemniejszy kąt izby. Okienkiem od ogro­du padało tam na mnie i na książkę mo­ją światło zielone. Wydało mi się ono światłem zagrobowem, właściwem prze­mianie, jaka we mnie zachodziła.

Przez chwilę chciałem bronić się uro­kowi. Chciałem odsunąć narkotyk i wró­cić do samowiedzy. Czytanie tej książki równało się dla mnie odchylaniu wieka od trumny. Ale potęga czaru była zbyt wielka. Opanował mnie i zwyciężył.

...Nie jestem już sobą. Mam lat sześć. Siedzę na nizkim stołeczku za szafą. Jest to kącik ciasny i półciemny, do którego jednak chronię się najchętniej, szukając ciszy i odosobnienia. Na kolanach mam

rozłożoną grubą bibulastą książkę p. t. „Magazyn dla dzieci”.

Myśli i uczucia tego dziecka, które przedwcześnie polubiło samotność i ma­rzenia, są w tej chwili mojemi myślami i mojemi uczuciami. Ale, gdybym napi­sał: ,,widzę się’", byłoby to nieprawdą. Nikt z nas do pewnego wieku nie widzi się, to jest nie posiada świadomości swe­go fizycznego ustroju.

Dziecko kilkoletnie jest samą myślą. Ani wie. jaki jest kolor jego oczów i wło­sów, jaki owal twarzy i kształt figury. Nawet poczucia płci swojej nie ma.

Jeśli jest kaleką, kalectwa nie czuje, jak nie czuje tego, czy chowa się w pa­łacu książęcym, czy w izbie wyrobnika.

Siedzę i czytam. W pokoju, prócz rnnie, niema nikogo. Rodzice u 'znajo­mych, rodzeństwo zabawia się w kuchni ze służbą. Jak mi ta cisza jest miłą! Nad głową moją tylko zegar cyka, a wiatr jesienny wstrząsa niekiedy okienicami, które mają otwory w kształcie serca.

Pani Linden, szlachetnego rodu da­ma, majętna, po śmierci męża żyła sa-

W. GomuJicki.—Zielony kajet. 10

motnie w swoim zamku, w pięknej i spo­kojnej okolicy...”

Jest coś w tym frazesie, co działa na moje nerwy, jak akord organu. Przymy­kam oczy i widzę „piękną i spokojną okolicę”, a na jej tle „damę szlachetnego rodu’’—jedno i drugie nadziemsko piękne, oblane światłem pół-słonecznem, pół-księ- żyfcowem...

Nie należę do dzieci, które „pochła­niają” książki. Czytam zwolna, ale całą duszę w książce zatapiam. A nie szukam faktów, lecz. wrażeń. Drukowana karta daje mi raz wrażenia malarskie, kiedy- indziej muzyczne. Przeczytane zdanie wi­dzę i słyszę. A gdy napotkam słowa: „dolina pełna była odurzającego zapachu drzew migdałowych”, odczuwam opis nie tylko wzrokiem i słuchem, ale nawet po­wonieniem.

Zegar cyka, okienice skrzypią, z ku­chni dolatują wybuchy śmiechu i łoskot przewracanych sprzętów. Niekiedy wy­pada z hałasem które z rodzeństwa, zaru­mienione, z oczami błyszczącemi, z prze­

krzywionym kołnierzykiem, i woła zachę­cająco:

Chodź bawić się z nami! Fran­ciszka robi „bal” z marchwi i cukru; do Józefy przyszedł kawaler i sztuki po­kazuje...

Nie odpowiadam nawet. Piąstki wci­snąłem pod brodę i tonę napowrót w oce­anie cudowności.

Wszystko mnie zajmuje, najmilsze mi są wszakże słonie i tygrysy. Śmiałość i dzi­kość tygrysów wprawia mnie w podziw; szlachetność i prawość słoni przejmuje głębokiem wzruszeniem. Odgaduję in­stynktem, te człowiek często przewyż­sza pierwsze, ale rzadko dorównywa drugim.

Słonia, który zabija pastwiącego się nad nim kornalca, usprawiedliwiam. Zre­sztą alboż nie okupuje on następnie tego wybuchu namiętności opieką, roztoczoną nad jego dziecięciem? Mam oczy łez peł­ne, gdy widzę na obrazku, jak wielkie to zwierzę naciąga trąbą kołderkę na le­żące na ziemi dziecko. Dla złych srogi, dla niewinnych czuły. Objąłbym go za

szyję i ucałował, gdyby to nie było bez- względnem niepodobieństwem...

Bawią mnie także niedźwiedzie polar­ne, wieloryby, pantery, bawoły. Na je­dnym obrazku widać stado tych osta­tnich, spadające w przepaść. Na obrazek ten nie mogę patrzeć bez trwogi. Śnią mi się nieraz biedne zwierzęta, lecące na dół z prostopadłej skały, i budzę się, potem oblany.

Po zwierzętach największą uciechę dają mi widoki pięknych miejscowo­ści. Rysowane są one i rytowane dość pierwotnie, odbite na szarej bibule nie­zbyt czysto, ja wszakże przysiągłbym, że błyszczą wszystkimi kolorami tęczy i że w piękności nic im nie dorównywa.

Szczególniej zachwyca mnie „Poranek wiosenny”. Czuję na twarzy zawiewają- cą od niego wilgoć, olśniewa moje oczy różowe światło wschodzącego słońca, za­pach licznych kwiatów sprawia mi za­wrót głowy. Oglądam go zawsze z naj­większą rozkoszą i zespalam w myśli z prawdziwymi rankami wiosennymi, ja­kie widywałem na wsi. Obrazek sprawia

mi toż samo wrażenie, co natura, a na­wet w ruchliwej dziecięcej wyobraźni natura z obrazkiem łączą się tak ściśle, że już ich prawie nie rozróżniam.

Nauczono mnie wierszy, do ryciny tej dołączonych:

Gończe złotego słońca, różana jutrzenko!

Jużeś to w chatki mojej zajrzała okienko...

Wygłaszam je z powagą i wzrusze­niem, przejmując się do głębi serca na­wet słowami:

Każdy się kwiat rozwija i kształt bierze żywy,

I mnie sic; /daje, ie mój włos odnilodninl siwy...

Stąd to pochodzi, że na przemiany z dawniejszym przydomkiem „panienki”, nazywać mnie poczynają „staruszkiem”.

Utkwiły mi też w pamięci inne niby- wiersze, których zupełnie nie rozumiem. Powtarzam je, jak papuga, zdumiewa­jąc się tem, skąd i po co w książ­ce się znalazły. Wiersze te, które zre­sztą nie są wcale wierszami, brzmią:

Ż.ikmar niczem się nie zraża;

Mroź zimy, wiatr jesieni.

Ciepło wiosny, upał lata,

Wszystko dla niego jest równo...

Niekiedy dzielny ten Żakmar wydaje mi się upartym chłopcem w moim wie­ku, który powiedział sobie: „otóż posta­wię na swojem” i danego słowa pomimo wszystko dotrzymuje. Wyraża to dokła­dniej druga strofka:

Czy deszcz, czy inieg, czy marznie.

On ma na głowie s\Yoj;L czapką,

A na nogach "swoje trzewiki,

1 nie chce wyjść stamtąd.

W ogrodzie naszego sąsiada, emery­ta, rośnie bardzo smaczny „groszek cu­krowy”; w parkanie zaś, otaczającym ten ogród, znajduje się szpara, przez którą moja drobna postać przeciska się z łatwością. Otóż zdarza się nie­kiedy, że tą niezwykłą drogą składam sąsiadowi odwiedziny. Gdy ujrzą to z okien naszego domu, powstaje gwałt wielki. Przy parkanie zjawia się nieba­wem jedna służąca, potem druga służąca,

potem brat starszy, niekiedy nawet mat­ka, i poczynają skłaniać mnie wymownie do opuszczenia cudzego ogrodu. Skła­niają prośbą i groźbą, dobrocią i złością, strachem i obietnicami; ale nic to nie pomaga. Żakmar „ma na głowie swoją czapkę, a na nogach swoje trzewiki” i... „nie chce wyjść stamtąd...”

Widoki sławnych gmachów i stolic europejskich wprawiają mnie w podziw. Czy podobna, żeby istniały na świecie domy tak wysokie, świątynie tak wspa­niałe, wieże tak niebotyczne? Znam tyl­ko wieś i rniastec/ko, więc o cudach bu­downictwa mam nader słabe pojęcie. A do cudów zaliczam wszystko: i bramę brandeburską w Berlinie, i pałac japoń­ski w Dreźnie, i gmach giełdy w Paryżu, i kościół Karola Boromeusza w Wiedniu,

i wnętrze świętego Marka w Wenecyi...

O istnieniu tego wszystkiego w natu­rze silniebym powątpiewał, gdyby nie świadectwo mego przyjaciela Maksa. Ten szczęśliwy chłopiec jeździł już z chorą matką do „zagranic” i upewnia mię, że

widział własnemi oczami rzeczy jeszcze piękniejsze.

Po wielu latach rojenia dziecinne wcieliły się. Wszystko, co mię zachwy­cało na obrazku, ujrzałem w rzeczywi­stości. I rzecz dziwna: oblana słońcem prawdziwem rzeczywistość okazała się bledszą, biedniejszą i brzydszą od szarej ryciny, odbitej na bibule!

Dotąd mam w duszy dwa obrazy ka­żdej ze stolic europejskich: jeden, wyro­jony w dzieciństwie, drugi poznany w la­tach dojrzałych. Ostatni jest dokładniej­szy optycznie, ale pierwszy prawdziwszy. To, co stanowi istotę pewnego miejsca, co jest duszą dzieła architektonicznego, lotna myśl dziecka odgadła z zadziwia- jącem, cudownem niemal jasnowidze­niem...

Najmniej ze wszystkiego zajmują mnie wizerunki wielkich ludzi. Tego rodzaju wielkości wcale nie pojmuję. Mozart, Goethe, Michał Anioł, Newton obchodzą mnie daleko mniej, niż konik morski, wężogon, kolcobrzuch lub paszczak. Te ostatnie odznaczają się przynajmniej czemś

niezwykłem, wielcy zaś ludzie mają takie same oczy, nosy i usta, jak ci, których widuję codziennie.

W ogóle człowiek niżej stoi w mojem pojęciu od ryby, ptaka, drzewa i kamie­nia. Nie ma on w sobie nic takiego, co- by działało na wzrok i wyobraźnię. Je­śli dla rodzaju ludzkiego robię niekiedy wyjątki, to tylko pod warunkiem, że wy­stępuje on pod postacią Buszmana z ob­rączką w nosie, albo Australczyka z ta­tuowaną piersią i pękiem piór na głowie.

Inne prawa do sławy, a w następstwie do portretowania, są dla mnie zgoła nie­zrozumiałe.

Po oglądaniu obrazków przychodzi kolej na czytanie. Właściwie pomiędzy jednem a drugiem nie dostrzegam różni­cy. W umyśle mym każde wrażenie przedstawia się plastycznie. Czytam i poj­muję to tylko, co wyraźną plastykę po­siada. Samo rozumowanie do umysłu mego nie trafia. Napotkawszy je, odrzu­cam niechętnie, jak orzech pusty.

Bajki mnie nudzą, nauk moralnych nie tykam nawet,—za to opisy krajów,

ludzi osobliwych i zwierząt niezwykłych mają we mnie najpilniejszego czytelnika.

Ale najbardziej przepadam za powie­ściami.

Mógłbym powiedzieć bez przesady, że, gdy czytam utwory cudzej wyobraźni, porzuca mnie na ten czas moja własna dusza. Wychodzi ona ze mnie i wcie­la się w głównego bohatera opowiada­nia. Żyję jego życiem, myślę jego my­ślą, czuję jego zmysłami. A największą, choć dziką radością jest dla mnie: prze­chodzić razem z nim wielkie niebezpie­czeństwa, doświadczać nadzwyczajnych wypadków, być zawieszanym pomiędzy życiem a śmiercią...

Mały Teofil w dwunastym roku zo­stał pustelnikiem. Mieszkał daleko od swych rodziców, w grocie straszliwie sa­motnej. Ubrany w grubą szarą sukma­nę, opasany sznurem konopnym, nosił zamiast trzewików sandały drewniane, do nóg bosych mocno rzemyczkami przywią­zane, karmił się tylko rybą, korzonkami

i ziołami, chleba nigdy nie jadł,—tylko

podczas Wielkiejnocy zjadł kilka jaj. Posianie ,z mchu było mu łóżkiem...”

Jakże zazdroszczę temu Teofilowi! Jak­żebym pragnął być na jego miejscu!

Wprawdzie myśl o rozłączeniu się z matką i rodzeństwem jest dla mnie bardzo bolesna i łzy wyciska mi z oczów, czuję wszakże, iż nie powstrzymałaby mię od ucieczki na bezludną wyspę.

Ach, bezludna wyspa!... Cóż może być na świecie rozkoszniejszego! Nad gło­wą olbrzymi dzwon błękitnego nieba; dokoła, jak okiem zasięgnąć, błękitny również ocean; ziemia pokryta mnóstwem palm, bananów, drzew kokosowych, mi­gdałowych, figowych; wszędzie kwiaty, wielkie jak pięść, cudownie pachnące,

0 barwach żywych, prawie oślepiających; na gałęziach stada papug i małpek figlarnych; w trawie węże plamiste, po­plątane, syczące, jaszczurki olbrzymie

1 żółwie. Powietrze brzęczy, dzwoni i szu­mi od roju wielkich motyli, złocistych kolibrów i chrząszczów, wysadzanych drogimi kamieniami. W zagłębiach skał połyskują jeziorka z zimną jak lód wodą,

a w tej wodzie pełno osobliwych ryb ze złotą, srebrną i koralową łuską. W od­dali (bo na tej wyspie, prócz człowie­ka, nie braknie nikogo) słychać ryk lwa, miauczenie tygrysa i wycie hyeny...

Nie czuć przy sobie matki, która w łóżeczku tak troskliwie otula kołder­ką, nie mieć poczciwej Józefy, wsuwają­cej co rano pod poduszkę ciepły jeszcze obwarzanek, być pozbawionym widoku rodzeństwa, które podziela radości i nie­dole, oraz Maksa, który jest takim wy­bornym towarzyszem zabawy, — wszystko to byłoby niezawodnie wielkiem, bardzo wielkiem nieszczęściem. Nieszczęściem by­łoby też rozłączać się z kącikiem za sza­fą, porzucać podwórko i ogródek, wyrze­kać się czerwonych jabłek, otrzymywa­nych na podwieczorek, rozstawać się z Judkową, przynoszącą słodkie „jaje­czne” obwarzanki, tracić z przed oczu wi­dok zamku, otoczonego ogrodem, rzeki z klekocącymi na niej młynami i wiel­kiej płaszczyzny łąk zielonych, którą pstremi plamami centkują pasące się kro­wy. Tak, wszystko to byłoby przykre,

ciężkie, bolesne... A jednak—jakże za­zdroszczę Teofilowi!

Dziwnie-bo kuszące obrazy znajdują się w tem opowiadaniu...

Teofil wziął szpilkę, zgiął ją i mocno za główkę przywiązał do nitki. Założył następnie na kruczek małego robaczka

i zapuścił w wodę. Natychmiast mała rybka chciała zjeść robaczka. Teofil prędko wyciągnął nitkę i, o radości! ryb­ka kręciła się na haczyku. Niebawem nałowił z pół tuzina rybek. Między na­rzędziami, wyjętemi z łodzi, było krzesi­wo, skałka i hubka. Nazbierał suchych gałęzi, rozpalił ogień i piekł rybki. Wte­dy po długiem cierpieniu głodu mógł się dostatecznie nasycić. Padł na kola­na, dziękując za to Bogu. Uradowany był ze swego pomysłu i codziennie od­tąd zajmował się rybołówstwem...”

Wyśmienite musiały być te rybki. Z pewnością nasza kucharka równie sma­cznych nigdy nie przyrządza. Skądżeby zresztą! Tamto były ryby morskie „o czer­wonej łusce i czarnych oczach,” my zaś jadamy zwyczajne szczupaki 'i pospolite

okonie, kupowane na targu i łowione w Narwi.

Nieszczęśliwe przygody Teofila wpra­wiają mnie w zachwyt; szczęśliwy po­wrót na łono rodziny prawie zasmuca. Zycie jego od tej chwili pójdzie już zwy­kłym, powszednim trybem; będzie szare, bezbarwne, nudne. Chłopca oddadzą do szkoły i każą mu uczyć się nudnych le- kcyi, jak memu bratu starszemu. A do­rósłszy, zostanie on „panem”, takim, jak wszyscy; będzie chodził w błyszczącym cylindrze, z bambusową laską, wieczorem zaś będzie grywał z przyjaciółmi w pre feransa i rozmawiał o polityce.

Wszystko to przewiduje moja dziecię­ca, nad wiek poważna główka i uczuwa obrzydzenie do tego ideału porządnego mieszczańskiego żywota. Dziwnie on mar­ny w porównaniu z cudami bezludnej wyspy!

Marzenie o wyspie bezludnej powraca nieraz człowiekowi i w wieku później­szym. Nie każdemu jednak. Aby za­pragnąć bezwzględnej samotności, potrze­ba przejść kilka stanów ducha, nie zawsze

kończących się szczęśliwie. Potrzeba naj­pierw gorąco ludzi ukochać, potem za­wieść się na nich boleśnie, potem zniena­widzić ich, a potem jeszcze przebaczyć im i... uciec od nich.

Prócz tego potrzeba mieć pełną gło­wę i czułe s^rce.

Człowiek z pustką w myślach i uczu­ciach samotnym być nie potrafi. On mu­si brać treść z zewnątrz, bo jej w samym sobie nie znajduje. Gdy jest sam nudzi się, bo ma towarzysza w sobie, to jest w istocie nudnej. Oschłe jego serce nie potrafi też przywiązać się do niczego, co- by natychmiastowej samolubnej rozko­szy nie zapewniło...

Ale wy, myśliciele i poeci, umysły głębokie i serca gorące, wy będziecie zawsze wraz ze mną zazdrościli Teofilo­wi! Stać twarz w twarz z Bogiem, nie mieć pomiędzy nim a sobą muru żadnej doktryny, słyszeć o każdej porze głos jego potężny, wrzawą głupiego tłumu nie zagłuszany — mnie i wam wystarczyłoby do szczęścia.

Czyż nie z marzeń o bezludnej wyspie narodziły się klasztory i pustelnie? Czyż nie te marzenia dały początek filozofii

i poezyi, dwom rodzajom odosabniania się myślą od wiru i zamętu powszednie­go życia? Czyż nie im to zawdzięcza ludzkość wpsaniałe dzieła sztuki i posilne wiedzy owoce? Wszakże Mojżesz i Święty Jan przebywali na puszczy, a Dante zdała od ludzi roił o niebie, piekle i czyśćcu...

O tem wszystlciem jednak, siedząc w kąciku swym za szafą, nic jeszcze nie wiem.

Książka roztacza przede mną coraz nowe obrazy, przenosi mnie w coraz in­ne światy, barwne, wonne, melodyjne...

Z biciem serca czytam opowiadanie „Kłębek nici, czyli swawola”. Bohate­rem jest chłopiec ladaco. „Gwiżdże” on i „trzaska z bicza”, „do pokoju wpa­da z hałasem”, „od nauki ucieka", a „do figlów i swawoli ptakaby wyprzedził.’’ Zastanawia mnie, że takimi są bohatero­wie prawie wszystkich zajmujących po­wiastek. I mimowoli muszę przyznać, że budzą oni większą sympatyę, niż ci

chłopcy potulni, układni, do pięknie wy­tresowanych piesków podobni, których starsi tak bardzo chwalą i za wzór innym stawiają.

To spostrzeżenie jest również zama­chem na ideały mieszczańskie i buntem przeciw prawomyślności.

Z tym „Kłębuszkiem nici” dzieje się przytem rzecz zadziwiająca. Gdy czy­tam go, istota moja rozłamuje się na dwoje. Jedną połową jest chłopiec sze­ścioletni, który w kąciku za szafą odczy­tuje powiastkę tę do środka tylko; drugą jestem ja, w obecnej swej postaci, dopro­wadzający czytanie jej do końca. Dwie te połowy zlewają się chwilami w całość tak jednolitą, że dzielącego je spojenia wcale nie widać...

Tu objaśnienie. Z książką, zawierają­cą .,Kłębuszek nici, czyli swawolę”, zda­rzyło się nieszczęście. Maks (niezrówna­ny towarzysz zabawy, ale chwilami pso­tny, jak szatan) wydarł z niej kilka kart na latawca. Fatalność chciała, że wła­śnie na tych kartach znajdowało się do­kończenie „Kłębuszka...”

W. Gomulicki.—Zielony kajet, n

Niech ci Bóg przebaczy, Maksie, ale sprawiłeś mi boleść niezmierną. Ręka twoja niepoczciwa (jakżebym ją serde­cznie dziś uścisnął!) przecięła wątek opo­wiadania, jakby umyślnie, w miejscu naj- ciekawszem.

Swawolny Józio” wyszedł właśnie do lasu i skierował kroki ku tym miejscom, do których mu nigdy zbliżać się nie by­ło wolno...

Tu zrywał kwiatki, tam zbierał ja­gody, ówdzie nad jego głową, krzycząc przeraźliwie, podrywały się z nieboty­cznego dębu wielkie ptaki, nieznane mu dotąd, a żwawe zajączki przebiegały przy samych jego nogach...”

O, szczęśliwy Józio! Cóżbym dał, że­bym mógł się znaleźć przy jego boku!

Niestety, szczęście jego [ niedługo trwało.

Gdy szedł, rozkoszując się kwiat­kami i jagodami i zapuszczając się coraz dalej w głąb puszczy, nagle spostrzega na ziemi „coś nakształt worka ze ślicznej materyi niebieskiej w złote pasy”.

Niechże teraz—zawołał tryumfująco— ganią moją swawolę! Dzięki jej, skarb znalazłem.”

To mówiąc, poslcoczył do mniema­nego worka, podnosi... coś ciężkiego, — lecz, o nieba! zostaje mu w dłoni rękaw od sukni damskiej, a z niego wypada... ucięta i zakrwawiona ręka ludzka!”

W tem miejscu wykrzyknik i... dalszy ciąg nastąpi.

Nie nastąpił jednak, padł bowiem ofiarą figlów maksowych i pod formą la­tawca uleciał nad dachy i kominy mia­steczka.

I miały upłynąć lata całe, lat dziesiąt­ki, zanim tajemnica uciętej i zakrwawio­nej ręki rozjaśniła się przede mną. A przez ten czas ilein się nadręczył, iłem przy­puszczeń natworzył, iłem głowy w bez- \ owocnych wysiłkach nałamał!...

Minęło to jednak. Dokończenie „Kłę- buszka” mam przed sobą i nasycam się niem dowoli. A czytając je, wyobrażam sobie, że dopijam szklankę herbaty, przed wieloma laty napoczętą.

Tak zatonąłem we wskrzeszonem dzie­ciństwie mojem, że nie widzę zupełnie tego, co się dokoła mnie dzieje. Nie wi­dzę bosej Magdy, nakrywającej stół ob­rusem; nie widzę wchodzącej i wycho­dzącej Niny z rozrumienioną przy ogniu twarzą; nie widzę nawet słonecznego pro­mienia, który przedarł chmury, przecisnął się przez zbite listowie jabłonki i kładzie- się u stóp moich, jasny, ciepły, kuszący... Dla mnie wciąż jeszcze trwa wieczór.. Zachrypły zegar wysyczał już i wy- brzęczał godzinę, na sen przeznaczoną. Powieki mi ciężą, w calem ciele czuję osłabienie. Myśli moje poczynają plątać się, oczy widzą wszystko za mgłą, która z każdą chwilą bardziej gęstnieje.

Władzy snu musiało uledz i bawiące się w kuchni rodzeństwo. Dochodzą stam­tąd coraz słabsze odgłosy; przewracania, stoików wcale już nie słuchać.

Bezludna wyspa, ucięta ręka, spadają­ce w przepaść bawoły, wieloryb, rozbija­jący łódź z rybakami, brama Brande- burska w Berlinie, kolcobrzuchy, jeżo- zwierze, samoglowy — wszystko to tań-

-czy mi przed oczyma, łącząc się, wirując i mieszając chaotycznie.

I wiem, że za chwilę spać mnie po­łożą. Przyjdzie Józefa, weźmie mnie na ręce, rozbierze, pocałuje i do łóżeczka zaniesie. Potem, sama ziewając, odmówi ze mną pacierz oraz „Wszystkie nasze dzienne sprawy”. Gdy już będę pod koł­drą, zacznie mi opowiadać tę samą co zawsze bajkę:

Był król i miał trzech synów: dwóch mądrych, trzeciego głupiego.,.

Zacznie i, jak zawsze, nie skończy, bo ją samą sen zmorzy. Więc mruknie tyl­ko dla zaokrąglenia powieści: potem by­ło wesele, i ja na niem byłam” — i odej­dzie, głośno ziewając, a ja za nią za­wołam:

Moja złociutka, włóż mi pod po­duszkę książkę ze słoniami...

O północy wrócą z wizyty rodzice. Matka obudzi mnie pocałunkami i wci- śnie do ust coś słodkiego, pachnącego, rozpływającego się—kawałek tortu, ciast­ka z konfiturami lub wetów z obiadu...

Po odejściu matki przez długi czas nie będę mógł zasnąć. Bezludna wyspa znowu stanie mi przed oczami i będzie wabić a dręczyć, nakształt fata-morgany. Przewracanie się na pościeli i silne ści­skanie powiek nic nie pomogą; kwa­dranse i godziny upłyną, zanim zasnę na- powrót.

I będę słyszał długie, głębokie, meta­liczne dźwięki zegara, najpierw farskiego, potem benedyktyńskiego, rozpływające się po pustych uliczkach i powtarzane w głuchym odzewie przez echa zamko­wego dziedzińca...

I będą mnie przejmowały smutkiem niepojętym ponure nawoływania szyldwa­chów, odzywające się kędyś daleko, ża­łośnie, w przestankach, i stopniowo w mgle jesiennej głuchnące:

SłuszaaajL. szaaaj!... szaaaj!...

A gdy po twardym śnie przebudzę się, pierwszą moją czynnością będzie się­gnąć pod poduszkę po ciepły obwarza­nek i „książkę ze słoniami”...

Wszystko to widzę jak na dłoni.

I widzę także, jak później, umyty, ubrany i przeżegnany, zasiadam 2 siostrą do jednego talerza kaszki z mlekiem. Kaszka jest gorąca, więc dmuchamy na nią oboje z całej siły. Od dmuchania tworzy się na powierzchni mleka gę­sty, żółtawy, apetyczny kożuszek, przed­miot pożądliwości jednej strony i dru­giej-

Zwykle godzimy się w ten sposób, że kożuszek jednego dnia dostaje się mnie, drugiego siostrze. Ale wynikają przy tem nieporozumienia; ja przynajmniej uważam się zawsze za pokrzywdzonego i nie zaniedbuję upominać się co rano żałosnym głosem:

Dziś ja będę jadł kożuszek, nie prawda?...

*

...Stanęła przede mną Nina w umączo­nym fartuszku, z policzkami jak róże, z fałdką na czole, z ustami, do płaczu skrzywionemi.

Nieszczęście!—rzekła.—Pies młyna­rza zjadł mięso na rosół...

Spojrzałem na nią sennym wzrokiem, nic nie rozumiejąc.

Zasmuciła się bardziej jeszcze i do­dała:

Będziemy mieli na zupę mleko... Otworzyłem szeroko oczy, starałem

się skupić rozproszone myśli i po wysił­ku wielkim wyjąkałem:

Dziś ja będę jadł kożuszek, nie prawda?...

LIBELLA.

Libella.

0,

dtrąciłem książkę z obrzydzeniem.

Zdawało mi się, że ma wszystkie kar­ty krwią poplamione. Ten tryumfalny pochód marszałków, wodzów naczelnych, generałów, stracił od razu w moich oczach wszystkie blaski, jakimi przystroić go chciała historya. Nie widziałem w nim nic więcej nad ohydny korowód rzeźni- ków... gorzej: oprawców... gorzej: zbójców.

A owo najwyższe wcielenie siły pię­ści, owo pogańskie bożyszcze dziadów naszych, ów Napoleon, zwany „wielkim”, jakże duchowi memu wydał się mały,

\

nędzny i wstrętny! Cóź on wyobrażał? czemu słuiył? do czego zmierzał? Za nim rzeki krwi, morza łez, spalone miasta, zdeptane pola, matki bez synów, dzieci bez ojców, głód, zgliszcza, przekleństwo... Przed nim rozwarta otchłań, ku której ognistym biczem eumenid pędziła, chło- szcząc, fatalność...

I to się nazywa bohaterstwo! i to się stawia ludziom za wzór do naśladowania! i to mają dziejopisowie ^ławić, poeci opiewać, artyści unieśmiertelniać!

Ha, czemże są dzieje całe, jeśli nie rzezią potworną? Czem rozwój polity­czny, jeśli nie szatańskim sabatem dła­wiących się wzajem widm i upiorów? Ludzkość po wszystkie czasy zaślepieniem swem urąga jasnemu słońcu, krwawemi walkami kłóci się z pogodą błękitnego nieba, a nienawiścią i złością zamąca ^ielką miłosną harmonię, jaka panuje w przyrodzie.

Odtrąciłem książkę i wybiegłem z mie­szkania.

W myślach miałem mrok i zamęt, w sercu ściśnienie bolesne. Łaknąłem

światła, powietrza, ciszy. Czułem, że nikt mnie tak tkliwie nie ukoi, jak ta, którą wszelkie stworzenie nazywa matką, której oczami są gwiazdy, mową pio­runy, a szatą zieleń łąk, kwiatami prze­tykana.

Przed wieczorem spadła ulewa. Kro­ple rosy stały na liściach, słońce zacho­dziło wśród mgieł i oparów, wszystko dokoła leżało w świetle pomarańczo- wem.

Roje muszek wirowały w powietrzu, brzęcząc cienko, jak kwinta skrzypcowa. Gołębie drobnym kroczkiem biegały po mokrych gontach dachu, podlatując do góry, gdy im się łapka poślizgnęła. Wró­ble stroszyły piórka i dziobki wycierały

o gałęzie.

Od lasu, który płonąć się zdawał, szły zapachy silne; od rzeczułki, nad którą czołgał się obłok żółtawo-złotej pary, płynęła świeżość miła i rzeźwiąca.

Ukochany mój ptaszek, w sitowiach ukryty, ćwierkał i świstał, piał i trylował, a niekiedy milknął na chwilę, jakby nasłu­chując, czy mu się kto nie odezwie.

Znęcił mię śpiew ulubieńca; posze­dłem nad wodę.

Miała barwę topazu żółtego, a rosną­ce na brzegu jej drzewa wyglądały jak bursztynowe. Co chwila odzywało się pluśnięcie, i rybka wyskakiwała, aby po­chwycić ulatującego nad falą robaczka. To znów z wysokiego brzegu ciskała się w odmęt żaba, pływakowi podobna lub samobójcy, i rozpłaszczywszy się w wo­dzie, odpływała ku gnijącemu w głębi pniowi.

Usiadłem na kładce, którą położono tu, aby mokre i różowe stopki Niny, z kąpieli wychodzącej, miały bezpieczne oparcie.

Usiadłem w zamyśleniu głębokiem, dając ucho i serce głosom, składającym się na muzykę letniego wieczora.

Były to głosy strojne i słodkie, były to głosy samej tylko przyrody. Nie mieszało się do nich nic zgoła, coby pochodziło od człowieka i stanowiło echo jego namiętności. Ptak, rzeka, sitowie, żaby, muszki, komary — oto byli jedyni muzykanci tej czarodziejskiej kapeli.

Dusza moja, przed chwilą wzburzona i mętna, poczęła zwolna wygładzać się, nabierając kryształowej przejrzystości. Nasiąkałem otaczającą mnie harmonią, jak brylant słońcem. Cichły te?, myśli moje nakształt strun, pozostawionych w spoczynku.

Ale, jako echo oddalającej się nawał­nicy, huczało mi jeszcze chwilami wspo­mnienie owej strasznej książki o kartach krwawych. I razem z poczuciem osobi­stego zadowolenia wciskała się do serca litość nad bratem człowiekiem...

Zaprawdę—mówiłem,—ostatnie do­stał on miejsce w kole istot ziemskich. Oczy jego patrzą na obrazy niebiańskie^ go spokoju, a duszę rozdziera mu szał piekielny. Otacza go piękno, które jest dzieckiem harmonii, a sam wytwarza po­tworność, która się rodzi z zamętu, przy­roda cała oddycha szczęściem; wszyst­ko, co żyje, cieszy się z życia; w dłu­gim łańcuchu stworzeń pojedyncze ogni­wa zespala miłość wzajemna; — on tylko jeden, nieszczęsny i przeklęty, dźwi-

ga klątwę wiecznego niepokoju, wiecznych pożądań, wiecznej walki!

A gdym to mówił, oczy moje padły na śliczną libellę, o szklanych, różowo i błękitnie połyskujących skrzydełkach, która kołysała się niedaleko stamtąd na listku olszyny.

Smukła, zwinna i tak lekka, że ją słaby powiew wiatru jak źdźbło słomy podrywał, zdawała się bezcielesnem pra­wie wyobrażeniem wdzięku, lotności i pso­tnego, chochlikowego czarodziejstwa.

Można było sądzić, że prócz oka, któ­re najidealniej rzeczywistość pojmuje, ża­den zmysł inny nie odczułby jej obecności..

Skrzydełka owadu mieniły się w słoń­cu wszystkiemi barwami tęczy; złotawe, wypukłe oczy gorzały jak dwa święto­jańskie robaczki; cienki tułów wyginał się, j ak stalowa sprężyna.

Chwilami wydawała się tylko plamą barwną, optycznym, grą światła wywoła­nym majakiem, który zszarzeje i zniknie wraz z zagaśnięciem słonecznego pro­mienia...

I znów umysł mój posmutniał. Na­sunęło mu się porównanie między tą uro­czą, napół uduchowioną istotą a czło­wiekiem. Jakaż przepaść ich dzieli! Z je- dnej strony—wdzięk idealny, rozpływa­jący się w słońcu i błękicie; z drugiej — gruba cielesność, popędy brutalne, krwio- żerczość zbójecka...

Wtem urocza libella zatrzepotała skrzydełkami i sfrunęła z liścia. Nie odle­ciała jednak daleko. O dwa kroki stam­tąd, w zagłębieniu leszczynowego krzaka, wirowało stadko ruchliwych, świeżo wy­klutych. brzęczących wesoło muszek, które rozkosz istnienia o szał przypra­wiała. W środek tego stadka libella wbiegła szybko, zakręciła się i po kilku prędkich, jakby walcowych obrotach na poprzednie miejsce wróciła.

W chwilę później nastąpił nowy odlot i nowy przylot — i odtąd co kilka se-

W. Gomulicki.—Zielony kajet

12

kund powtarzały się owe błyskawiczne do rozbawionych muszek wycieczki. A za­wsze, siadając z powrotem na liściu, śli­czny owad machał wesoło skrzydełkami i główką kręcił rozumnie...

Wyglądało to jak taniec fantastyczny, w którym solowa partya dostała się li- belli, muszki zaś były kordebaletem.

Urocza tanecznica po raz piętnasty mo­że zabierała się do swego popisu zręczno­ści, gdy między gałęzie wpadł, jak kula, tłusty, zadyszany wróbel i spłoszył ją. z liścia.

Szybkim, prostopadłym ruchem ule­ciała w górę i znikła mi z oczu.

Jakaś niewytłomaczona ciekawość po­ciągnęła mnie pod krzak leszczyny i ka­zała przyjrzeć się z blizka liściowi, na którym przed chwilą kołysała się skrzy­dlata ballerina.

Osłupiałem.

Liść pokryty był całkowicie świeży­mi trupami muszek...

Leżało ich tam kilkanaście; wszystkie miały łebki zgniecione i ze krwi wyssane.

To, com brał z daleka za taneczne obroty, było szeregiem^ napadów zbó­jeckich. Każdy z napadów przypłaca­ła życiem niewinna, ciesząca się istnie­niem i ufająca siłom twórczym istota.

Gdym poznał tę rzecz ohydną, wszyst­ko dokoła zbrzydło mi naraz i pocie­mniało.

I w przerażeniu najwyższem zawo­łałem:

A więc to... prawo?...

XIII.

CHMURKI PRZY KSIĘŻYCU

Chmurki przy księżyca.

V^zy ci o tem nie mówiłem?

Nigdy.

A więc tak: był czas, gdym za­myślał zostać księdzem. Pociągnęła mię w stronę ołtarza przedewszystkiem po- etyczność obrzędów kościelnych. Rozko­chałem się w muzyce organowej, w bla­sku ornatów, w harmonii dzwonów, na­wet w zapachu kadzidła, którem ojco­wie Benedyktyni hojnie podczas nabo­żeństw szafowali. Jak wiesz jednak, skończyło się na zamiarze...

Nina uścisnęła mi rękę w milczeniu. Gdybym nawet miał jeszcze w sercu resztki

żalu po niespełnionych rojeniach, uścisk ten rozproszyłby je w zupełności.

Siedzieliśmy przy otwartem oknie, rzeiwiąc się po dniu upalnym miłym chłodem nocy. W osadzie wszyscy spali. Ale nie było cicho; przeciwnie: wszyst­ko dokoła zdawało się poruszać, szeptać, ' nawoływać. Las szumiał, trawa szemra­ła, na rzece rzucały się ryby, w po­wietrzu słychać było huczenie owadów i furkot skrzydeł nietoperzowych. Na­wet wśród słomianego poszycia chaty odzywały się chrzęsty i szelesty.

Chwilami głosy te cichły, a wówczas woda, ociekająca kroplami z kół młyń­skich, poczynała dzwonić rytmicznie na- kształt szklanych dzwoneczków.

Po długiej chwili milczenia Nina za­gadnęła:

Skąd ci to teraz właśnie przyszło na pamięć?

Była w tern zapytaniu jakby wy­mówka.

W odpowiedzi pokazałem ręką księ­życ, który wprost okna ponad cie­

mną ścianą lasu płynął po niebie, oto­czony chmurkami srebrnemi. Wiatr dął od wschodu i chmurki nakształt sta­da gołębi pędził przed sobą. Naginał jednocześnie wierzchołki sosen, brzóz i leszczyny, które zdawały się wybijać pokłony bóstwu niewidzialnemu.

Patrz! — rzekłem. — Ten księżyc w promiennej koronie to monstrancya pod baldachimem ze złotogłowiu. Te srebrne obłoczki to dziewczątka, biało przybrane, które idą przed księdzem, kwiaty mu sypiąc pod stopy. A te wierzchołki drzew, tak kornie gnące się pod wiatrem, to fala ludu, który, klęcząc na kamieniach ulicznych, chyli głowy i woła w ekstazie: „Święty! Święty!”...

Nina, zapatrzona, zasłuchana, z twa­rzą, księżycowem światłem oblaną, była tak piękna i ducha idealnego pełna, żem chciał dodać:

Ty zaś, najdroższa, jesteś cheru­bem białym, którego modlitwy ludzkie sprowadziły na ziemię, ale który za swą ojczyzną niebiańską tęskni i skrzydła do odlotu rozwija...

Tak — rzekła z lekkiem westchnie­niem. — Przypomina to procesyę Bożego Ciała. Lubiłam zawsze tę uroczystość. A ty?

Przepadam za nią. Wcielała niegdyś dla mnie wszystkie uroki wiosny, młodości, zachwytów religijnych, marzeń o niebie i upojenia, jakie daje poezya. Dziś je­szcze, jako odbicie przeszłości i przypo­mnienie pogodnego dzieciństwa, działa na serce moje potężnie.

...Ale bo też jak solennie w miasteczku naszem to święto obchodzono! Na tydzień cały zamieniało je ono w jakąś siedzibę anielską, czystym jedynie zachwytom po­święconą. Procesye następowały po pro- cesyach, dzwony na chwilę nie milkły, a innych pieśni nie słyszałeś, jak tylko nabożne. Wnętrza świątyń i cały rynek tonęły w morzu zieloności, kadzi­dło buchało kłębami. Po marmurowej posadzce kościołów i po bruku ulic, któremi szła procesya, stąpało się jak po łące, — tak grubo usłane były tata­rakiem i ziołami pachnącemi. A ołtarze! Odbijając złoto słoneczne w licznych

świecidłach, szumiąc chorągwiami jedwa- bnemi, barwiąc się mnóstwem jaskrawych kobierców, rozlewając duszący zapach kwiatów polnych i ogrodowych, przybie­rały one w mojej dziecinnej wyobraźni kształty nadziemskie, znaczenie jakiegoś czarownego niebios przedsionka... Z za­rumienioną twarzą, sercem biiącem i oczy­ma gorączkowo rozszerzonemi wpatrywa­łem się w głąb ich, niebieskiemi mgłami kadzideł zasnutą. I zdawało mi się cza­sem, że się te mgły rozstępują, odsłaniając widok na niebo prawdziwe. Chóry se- rafów grały tam na lutniach, wśród obło­czków różowych fruwały dziecięce uskrzy­dlone główki, a w samym środku bla­skiem słońc miliona świecił i oślepiał tron szczerozłoty — tron Jehowy...

Nina przerwała zapytaniem:

Ile lat miałeś wówczas?

Byłem dzieckiem — odrzekłem, — aJem widzenia miewał takie, jakie mie­wają asceci. I pragnienia ascetów na­wiedzały mnie niekiedy. Gdy światła zgasły, organ ucichł i dymy kadzideł

rozpłynęły się w powietrzu, padała mi na serce kamieniem melancholia dziwna i uczuwałem wstręt do życia, do ludzi, do siebie samego. Ziemia wydawała mi się wówczas zlepkiem błota, życie nużą­cym pochodem przez pustynię, powsze­dnia wesołość i śmiech powszedni ironią szydzącego z ludzkości szatana. Pragną­łem być aniołem, mieć skrzydła u ra­mion i promienie przy skroni, pławić się w złocie i lazurze i oddychać nieustannie atmosferą święta, modlitwy, zachwytu. A że jedyną drogą, do szczęśliwości tej wiodącą, była śmierć, pożądałem śmierci.

Ręka Niny zadrżała. Uspokoiłem ją pocałunkiem.

Pragnienia te zmieniły niebawem formę. Widząc, że śmierć nie przycho­dzi wówczas, kiedy jej się woła, i że skrzy ł J a anielskie równie trudne są do zdobycia, jak ciało ziemskie do porzuce­nia, obniżyłem stopień wymagań. Nie mogąc wejść między aniołów, marzyłem już tylko o tem, aby zostać istotą naj­bliższą anioła: księdzem. Dziecinna mo­

ja główka tak sobie wówczas hierarchię duchów wyobrażała...

A dziś? — spytała Nina szeptem ledwie dosłyszalnym.

Przyciągnąłem ją do siebie i ucało­wałem w milczeniu jej czoło białe, rozu­mne, kształtne, od którego blasku życie moje jasność brało. I oczy moje, któ” re najpierw w jej oczach zatonęły, a po­tem przeszły w głąb izby, ku kolebce cichej, sennej, skrzydłami muślinów otu. lonej, odpowiedziały jej na zapytanie le­piej, niżby to zrobić mogły były usta..

Tymczasem niebo ciemnieć poczęło. Chmurki ze srebrnych stały się platy­nowe; potem platyna ich zmieniła się w nikel, z niklu w żelazo, z żelaza w rudę i węgiel kamienny. Skupiły się przytem i zgęstniały. Nie płynęły już teraz po niebie jak łabędzie, ale prze­walały się nakształt brył ciężkich i bez­kształtnych...

Procesya przeszła... — odezwała się Nina.

■— Tak—odrzekłem, w myślach swych zatopiony. — Przeszła procesya i minęło lato. Dni, pełne blasku i zapachu, zastą­piła szaruga jesienna; po uroczystościach, które tyle wrażeń silnych dostarczały i duchowi i zmysłom, przyszły obrządki kościelne, powszednie i szare. Zresztą wątek moich zachwytów religijnych prze­rwały wakacye. Wieś uczyniła mnie na dwa miesiące dzieckiem prawdziwem, którego serce, otwarte wszelkim słody­czom i powabom życiowym, zamyka się szczelnie przed smutkiem i goryczą. Wystarczała mi przez ten czas ziemia;

o niebie myślałem tylko przy pacierzu. Ale powrót do miasta rzucił mnie znów na pastwę dawnym myślom i dawnym pragnieniom. Szkoła nasza mieściła się pod jednym dachem z klasztorem; klasy znajdowały się na tym samym korytarzu, co i cele zakonników. Każdego dnia przed lekcyami słuchaliśmy mszy w ko­ściele, słabo rozjaśnionym kilkoma świe­cami i pełnym jeszcze porannego zmierz­chu. Benedyktyni w ciemnych, dębo­wych stallach odmawiali mrukliwie swe

ponure pacierze. Niekiedy uchylano je­dną z płyt kamiennej posadzki, a czar­nym otworem ziała zgnilizna grobów kla­sztornych. KLiedyindziej wyświęcał się na księdza mszalnego który z młodszej braci, a my, ściśnięci w ordynkach i drżą­cy od zimna w nieopalanym kościele, pa­trzyliśmy na ten obrzęd z ciekawością i przerażeniem. Braciszek przez długie godziny leżał krzyżem na posadzce, na­kryty zdjętym z katafalka całunem; star­si zakonnicy, o zapadłych policzkach i woskowo żółtych twarzach, wyśpiewy­wali nad leżącym pieśni pogrzebowe. Z wrażeń tych rodziły się w sercu mo- jem nowe uczucia, a raczej tylko dawnym nowe dostawały się kształty. Gdy zaś grunt ducha mojego tak już był przygo­towany, zdarzyło się, że w wigilię Wszyst­kich Świętych jeden z kolegów, przyja­ciel mój i współtowarzysz zabaw, wpadł wypadkiem do rzeki i utonął. Chowano go w same Zaduszki. Razem z tłumem, niosącym wieńce i świeczki nieboszczy­kom, ponieśliśmy topielca tego na cmen­tarz, dość daleko za miasto. Gdyśmy-

już go pogrzebali, kazano nam wysłu­chać nabożeństwa w kościołku cmentar­nym. Na mównicę wstąpił ksiądz stary, wyżółkły, sam do nieboszczyka podobny. Zwrócił się ku gromadce dzieci, która drżała, wylękła i onieśmielona nakształt stada ptaków, oglądających się niespo­kojnie za towarzyszem zastrzelonym, i mó­wić jął o śmierci i wieczności, o czyścu i piekle, o potępieńcach i szatanach. By­ło to kazanie, jakiego się miejsce i chwi­la domagały. Było to zarazem kazanie, takiego talentu krasomówczego i ta­kiej plastyki obrazów pełne, że od dnia, w którym je usłyszałem, począłem spę­dzać noce bezsenne, miewać straszne wi­dzenia na jawie, a w Bogu-Ojcu widzieć Boga-kata i Boga-mściciela...

A twój zamiar zostania księdzem?— zagadnęła Nina.

Spotęgował się jeszcze. Formy tylko przybrał inne. Śmierć nie wyda­wała mi się odtąd ponętną, lecz straszną; nęciła jednak, jak otchłań. Niebo wi­działem zaludnione nie tylko cherubami w wiankach różanych, lecz i archanioła­

mi o płomiennych mieczach. Służba przy ołtarzu przestała być dla mnie ekstazą rozkoszną i bezpośredniem obcowaniem ze świętymi; zmieniła się ona w dobrowol­ne wyzucie ze wszystkich błędów i sła­bości ziemskich, ze wszystkich docze­snych, znikomych marzeń, chęci i pożą­dań. I trwałem w postanowieniu zosta­nia księdzem, bom widział czczość nie­zmierną każdej ponęty życiowej, bom chciał zmienić się w taką mumię zawię- dłą, znieczuloną i samemi goryczami kar miącą się, jak ów kaznodzieja na zadu- -szkach. .

Zamilkłem, smutno się zamyśliwszy. — I cóż się stało z postanowieniami temi? — spytała Nina po chwili obustron­nego milczenia.

W. Gomulicki.—Zielony kajet. 13

W odpowiedzi pokazałem jej po raz wtóry księżyc, świecący nad lasem wprost naszego okna. Wiatr przepędził wszyst­kie chmurki, które dotąd blask jego ćmiły. Po jednostajnie błękitnem mo­rzu niebios płynął czysty, piękny, wspa­niały, jak geniusz światła, tryumfujący nad demonem ciemności...

Postanowienia moje — rzekłem — doznały losu chmurek. Przez wiatry roz­proszone, rozpłynęły się i przepadły..

Z przyczyny?

Z przyczyny niezmiernie błahej. W piątej klasie żartobliwy, czy też roz­targniony nauczyciel łaciny dał nam do tłómaczenia „Metamorfozy” Owidyusza. Wprawdzie w szkole nie wybrnęliśmy przez rok cały z pierwszej połowy pier­wszej ich księgi, ja jednak byłem zawsze dzieckiem ciekawem i doczytałem arcy­dzieło wielkiego arcykapłana miłości do końca. Zbudziło ono w sercu mojem nowe zupełnie czucia, odsłoniło przed oczyma światy nieznanych dotąd i nie- przeczuwanych nawet myśli i wrażeń

i... rozwiało w mgłę poprzednie rojenia.

Nina opasała mi szyję białem ramie­niem.

I wyrzekłeś się dawnych postano­wień na zawsze? — spytała czule.

Na zawsze — odrzekłem z mocą, tuląc jej głowę do piersi.

A szeptem dodałem:

Pozostała mi tylko, fla zawsze ró­wnież, dawna melancholia...

Ale szept był tak cichy, źe go małe uszko Niny nie dosłyszało.

XIV.

Filemon i Baucis.

Filemon i Baucis.

Cmentarz i łąka tworzyły jakby jedną całość. Cmentarz spływał po łago­dnym stoku wzgórza, a łąka podnosiła się lekko, dotykając brzegiem innej wy­niosłości, gęsto porosłej tarniną. Grani­cy, któraby je rozdzielała, nie widziało się wcale. Wskazywał ją wprawdzie da­wniej płot, z żerdzi prostych sklecony, ale czohające się o żerdzie krowy zwali­ły go i w ziemię wdeptały. Rzuciły się potem w to miejsce chwasty—i ślad ogro­dzenia pod gąszczem ich przepadł.

Z pewnej odległości cmentarz niczem nie różnił się od łąki. On miał swoje

kępy drzew, ona swoje. Rosły kwiaty na łące, nie brakło ich i na cmenta­rzu. Słowiki i tu i tam śpiewały jedna­kowo. Zdarzało się nawet, że, kiedy sa­miczka kryła się w olszynie, stanowiącej granicę łąki proboszczowskiej, samczyk wabił ją z brzozy, co rosła nad mogiłą organisty.

Ten przybytek śmierci nie był stra­szny żadnej istocie żyjącej. Hałasowały w nim nieraz ptaki i dzieci, jak w lesie lub ogrodzie. Można też było widywać starą szkapę młynarza, wygryzającą chwa­sty pomiędzy grobami. Pilnujący jej chłopak spał w najlepsze pod krzakiem głogu, oparłszy głowę o płaski, popęka­ny i od mchów zielony kamień. Na ka­mieniu czerniały resztki napisu: Tu spo­czywa... Prosi o zuestchmenie do Boga...

Sam zachodziłem nieraz w to miejsce z książką w ręku. Czytałem, marzyłem, drzemałem, nie doświadczając zupełnie tego, co się nazywa strachem przed umarłymi, a co jest lichym egoizmem i słabością. Kwiaty były tu najpiękniej­sze, trawa najgęściejsza, a motyle różnej

barwy fruwały całymi rojami. Około południa, gdy słońce najmocniej piekło, nadlatywały tłumnie pszczoły i szerszenie. Brzęk był taki i huczenie, jakby gTała kapela. Zajrzawszy w serce każdej dzi­kiej róży, wypiwszy słodki sok z kieli­chów powoju, zabawiwszy chwilę niedłu­gą przy groszkach polnych i ślazie, odla­tywały złote owady w stronę pasieki, ubielone kwietnym pyłem, spracowane i ciężkie.

W lipcu jadłem miód z tej pasieki, i dziwnem uczuciem przejmowała mię lmyśl, że go na grobach zbierano. A je- \dnak... ileż takiego miodu... w poezyi!...

Od gościńca cmentarz odgrodzony był nizkim, p o w y szczerbi anym murkiem. Skle­cono go byle jak, z polnych kamieni, gliną pospajanych. I ten murek rozsy­pywał się miejscami, że niewiadomo by* ło, gdzie początek jego, a gdzie koniec...

Szedłem raz tamtędy wczesnym ran­kiem, gdy jeszcze rosa na liściach stała. Patrzę: z tamtej strony murku babina jakaś szpadlem kopie ziemię. Co ukopie odrobinę, zatrzymuje się, chude ręce na

szpadlu opiera i odpoczywa. Robota idzie jej niesporo.

Poznałem w babinie Onufrową z „gli­nianki”. Glinianką nazywano chałupę, w której mieszkała z mężem, staruszkiem zgrzybialszym jeszcze od siebie. Dziwny ten budynek, niekształtny, bombiasty i od gliny, którą go obmazano, żółty, przypominał wielkie gniazdo osie. Ster­czał zaś samotnie w szczerem polu, na połowie drogi między osadą młynarza a wsią kościelną.

Onufrowa! — zawołałem, stanąwszy przy murku.

Ale stara miała tępy słuch i nie usły­szała wołania.

Vive l’empereur! — krzyknąłem gło­śniej.

Drgnęła. Szpadel wypadł jej z ręki. Podniosła głowę i usiłowała wyprosto­wać zgięte plecy.

Co to kopiecie, matko? — spyta­łem, głos podnosząc. — Czy parsk?

Parskiem” nazywają w tamtych stro­nach dół na kartofle.

Bogać tam parsk, złoty panie! — odrzekła, szepleniąc, bo już w ustach ani jednego zęba nie miała. — Dyć to ziemia poświęcana!...

Dopiero teraz spostrzegłem, że stara nie na łące stoi, lecz na cmentarzu. Czyżby więc?... Ale,- zanim zdążyłem za­pytać, sama pośpieszyła z objaśnieniem.

Kopię dołeczek dla mojego Onu- fra, złoty panie.

Co słyszę! Wczoraj go jeszcze widziałem; siedział przed glinianką i stru. gał...

Zmarło mu się tej nocki, złoty pa­nie. Usnął na samem świtaniu, jak to kurczątko...

Nie chorował?

A biednemu co po tem? Usnął i dosyć.

Mówiła to spokojnie. Skończywszy, wzięła się napowrót do kopania. W twa­rzy jej, tak prawie popielatej, jak grud­ki ziemi, które tam leżały, wysuszone przez słońce, znać było ożywienie. A nie zdawało się ono rodzić z uczuć bole­snych, — raczej przeciwnie...

Onufrową i jej męża znałem dobrze. Byli to ludzie najstarsi na całą okolicę. Białe laski, które im doręczono przy obchodzie złotego wesela, dawno już spróchniały. Mogli byli obchodzić i bry- lantoyye gody, ale o nich nie pamiętali. Przypomnieć nie było komu, rodziny bowiem żadnej nie mieli.

Gdym pytał ludzi o wiek Onufra, odpowiadano:

Zabiera mu się na drugie sto...

Onufer”, odkąd go poznałem, był

głuchy jak pień. Nic nie słyszał, nic też prawie nie mówił. Gdy było zimno i chmurno, siedział w izbie i robił klatki. Gdy była pogoda, wychodził przed gli­niankę i grzał się na słońcu.

W chwilach takich zdarzało się, że naraz, bez żadnego powodu, staruszek uśmiechać się poczyna, oczkami bezrzę- snemi mruga i, policzki wydąwszy, huka:

Buuum!... buuumL. buuumL.

Nie rozumiałem z początku tych wy­buchów. Później mi je wytłómaczono. Były to echa dawnej, bardzo dawnej przeszłości. Były to echa wojskowej służby Onufra...

Bo Onufer odbywał służbę wojsko­wą, i to nie bylejaką. Chodził z „Na- polionem”, mospanie!

Dawnymi czasy lubił o tem opowia­dać. W opowiadaniach naśladowanie strzałów armatnich wielką grało rolę.

Więcmy, niewiele myśląc: buuum!... A tamci, jakby na to tylko czekali: buuum! buuum!... My więc znowu: buuum! buuum! buuum!...

Z wiekiem fakty wietrzały z pamięci; odzywało się w niej za to coraz głośniej hucznych wystrzałów echo.

Gadajta-no, Onufer, jak to tam na onej wojnie bywało? — zagabywali go często parobczaki, zatykając kułakiem gęby, żeby się nie śmiać.

Stary mrugał oczami, policzki wy­dymał i hukał, jak na komendę:

Buuura... buuum... buuum...

Wreszcie utkwiło mu to takim ćwie­kiem w głowie, że, gdy ogłuchł, było go

o cokolwiek spytać, on zawsze ze swera „buuum” wyjeżdżał.

Onufrowa, o jakie dziesięć lat od mę­ża młodsza, była już także grzybem. Staruszkowie nie rozłączali się ze sobą nigdy. Nawet przy „Napolionie” byli ra­zem: on na koniu, z chorągiewką w rę­ku,—ona w krótkiej spódniczce, z baryłką przez plecy. Od owych też czasów nic tak silnie serca jej nie wzruszało, jak okrzyk: Vive l’empereur!

Dzieci nie mieli. Onufrowa jednak, gdy ją w tym względzie zapytywano, przyznawała się do jednego syna...

Jakże mu na imię?

Onufer.

A gdzież jest?

A siedzi se kiele pieca i patyki struże...

I miała słuszność. Od niepamiętnych już czasów mężowi matkować musiała

Karmiła go, ubierała, myła, zapaloną fajkę do ust mu niosła...

Glinianka była ich własnością. Mieli też kawałek pola, łąkę i ogródek wa­rzywny. Gospodarowali przy pomocy parobka, utrzymując się z dochodu, jaki dawała ziemia, oraz ze sprzedaży klatek i koszyków, wyrabianych przez starego. Kapało też im coś od czasu do czasu, bardzo zresztą nieregularnie, za jakiś krzyżyk, na "który sobie Onufer od „Na- poliona” zarobił.

Kilkadziesiąt lat wspólnego życia upo­dobniło ich do siebie: oboje byli mali, wyschli, z cienkimi, wydłużonymi nosa­mi, o oczkach, latających żywo, okrą­głych, ptasich...

Widywałem ich zawsze w parze, przy­tulonych do siebie, jak gołąb i gołębica. W kościele siadywali na nizkiej ławeczce pod amboną, modląc się z jednej książki. W tłumie odpustowym lub jarmarcznym stary trzymał zawsze żonę za spódnicę, jak to czynią wiejskie dzieci z matką. Jedno bez drugiego krokiem nie ruszyło.

Trzeba było widzieć Onufra, gdy go żona na chwilę zostawiła w izbie same­go. Marudził, niecierpliwił się, pod no­sem mruczał, za uchem się drapał. Co chwil parę do okienka podchodził, wy­patrując, nasłuchując. Gdy nie wracała, wpajłał w taką złość, że niech Bóg bro­nił Po francusku klął, piąstką małą w stół uderzał, a czasem to czapkę ścią­gnął z głowy (bo w czapce nieustannie chadzał, nie mając na głowie włoska je­dnego) i o ziemię cisnął, albo, łozinę su­chą w drżące dłonie chwyciwszy, pogiął

i połamał...

Jednego dnia gorącego zaszedłem do Onufrów, żeby się wody napić. Siedzieli oboje na progu glinianki, niby u wylotu osiego gniazda, i jedli wiśnie. Koszyk z owocami stał przed niemi. Onufrowa brała z koszyka wiśnię po wiśni, i trzy­mając lekko za ogonek, wpuszczała w nadstawione i otwarte usta męża. Gdy się trafiła parka, dzielili się nią oboje...

Podobny obrazek widziałem raz za­granicą w otwartem oknie willi bogatej, — tylko, że tam bohaterami sielanki byli świe­

żo poślubieni małżonkowie, dwoje ludzi młodych, zamożnych, kwitnących życiem

i zdrowiem. I rzecz dziwna: sielanka w gliniance wydała mi się od tamtej idealniejszą...

Wyszło później na jaw co innego je­szcze. Staruszkowie pijali z jednego kub. ka, jadali z jednego talerza, obłamywali przy jedzeniu jedną kromkę chleba. Wszystko mieli wspólne,—może nawet

i duszę...

Upewniano mnie, że, gdy jedno cho. rowało, i drugie było słabe,—gdy jedno kaszlało, drugie odpowiadało mu kaszlem. U obojga też napady wesołości i smutku jednocześnie zjawiały się i jednocześnie nikły...

Wszystko to przychodziło mi na myśl, gdym stał przy murku cmentarza i pa­trzył na kopiącą babkę.

Pogłębiła ona już dół o tyle, że mo­gła," stanąwszy w nim, schować się do pasa. Odłożywszy szpadel, wybierała te­raz z dołu większe i mniejsze kamyki, czyniąc to tak uważnie, jakby przygoto­wywała ziemię pod kwiat najdelikatniej-

W. Gomulicki.— Zielony kajet.

14

szy. Gdy natrafiła"na szczątek kości ludz­kich, żegnała~go/'odkładając na stronę...

Zmęczycie 'się, matko'—zauważy­łem. — To za ciężka dla was robota...

Co tam, złoty panie! Zawszem Onufrowi łóżczynę słała, to mu i dziś pościelę...

Grabarz zrobiłby prędzej.

Wiadomo, że prędzej. Ale co je­go robota warta, złoty panie! Skopałby łap-cap, aby zbyć, jak za pańszczyznę. Onufer nie miałby nijakiej wygodności...

Uśmiechnąłem się w duchu. Uśmie­chnąłem się tym dziwnym uśmiechem melancholika, który nic w sobie nie ma wesołego.

Onufrowa tymczasem wygramoliła się z dołu i, szpadlem się podpierając, przy­stąpiła do murku. Zamrugała filuternie okrągłemi oczkami, obejrzała się po­dejrzliwie, czy kto nie podsłuchuje,

i rzekła:

A do tego jeszcze, złoty panie, mam ja swoją kalkulacyę...

Jaką?

Oto taką, że, kopiąc sama, kawa­lątko se ziemi przybiorę... Niedużo, zło­ty panie. Ot, tyle, aby starczyło na tru­mienkę jedną maluśką...

Przy tych słowach zamigotał jej znów w oczach ten płomień tajemnego ukon­tentowania, który mię takiem zdziwie­niem przejmował.

Grabarz je mój chrześniak — do­dała, głos przyciszając, — uda, że nie do­patrzył... A księżulek, poczciwa dusza, też gwałtować nie będzie...

Uczyniwszy to zwierzenie, zabrała się znowu do kopania, ja zaś, pożegnawszy ją imieniem Bożem, odszedłem.

Następnego dnia, już pod wieczór, wy­padła mi droga koło glinianki.

Słońce zachodziło czerwono, i to wiel­kie gniazdo osie, od strony światła ni- czem nie zacienione, zdawało się objęte pożarem.

Zdała już dojrzałem gromadkę ludzi, kupiącą się u drzwi niziutkich, otwartych na całą szerokość. Uwijał się wśród niej dziadek kościelny, którego biała broda

wydawała się w tem oświetleniu szkar­łatną.

Miano wynosić ciało do kościoła. Przystanąłem, głowę odkrywszy. Zaraz też prawie ukazała się trumna niedu­ża, uboga, którą postawiono na marach.

Już miałem odchodzić, gdy zastanowi­ło mnie, że ludzie, którzy ciało wynieśli, do izby wracają, jakby czego zapomnieli. Zatrzymałem się; patrzę, — al oni wyno­szą drugą trumienkę, jak rodzona sio­stra do tamtej podobną...

Leżała w niej Onufrowa. Poprzednie­go dnia wieczorem znaleziono ją w dole na cmentarzu, skuloną i martwą.

Dół wykopany był na dwie trumny...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gomulicki Wiktor OBRAZKI WENECKIE WYD 2
Gomulicki Wiktor DO NIEJ I DI NIEGO POGADANKI NA TEMAT MAŁŻEŃSTWA
Gomulicki Wiktor SOŁDAT
Gomulicki Wiktor BIAŁA NOWELE
Gomulicki Wiktor Chałat
gomulicki wiktor
Gomulicki Wiktor Chałat
Gomulicki Wiktor JEDEN Z NOWYCH NOWELE
Gomulicki Wiktor ZAKAZANE
Gomulicki Wiktor OBRAZKI WENECKIE
Gomulicki Wiktor Grandmuszkieter Powieść historyczna z czasów Augusta Mocnego
Wiktor Gomulicki Cudna mieszczka
Wiktor Gomulicki Szlakiem umarłych
Wiktor Gomulicki Biografia
Wiktor Gomulicki Chalat
Wiktor Gomulicki Miecz I Łokieć Ebook
Czarownica Wiktor Gomulicki, Andrzej Sarwa
Wiktor Gomulicki Oracz
ROŚLINY ZAWSZE ZIELONE

więcej podobnych podstron