CHAŁAT — TE PRZEKLĘTE CZARNE OCZY. ALLELUJA — KWIATY Z LASU
...Przeklęty Szyldkret! Bodajbym go byl nie znal! Właściwie: bodajbym go był znać nie potrzebował!
Tego to, tego Eskulapiego Rozkaz zagrodził.
Bym nie wychodził Z domu mojego.
Każe brać wanny Używać manny,
Przytem nie łykać,
Ani
Siedem okropnych dni przesiedziałem już w zamknięciu. Siedem okropnych dni jeszcze mam w niern przesiedzieć.
Wyczerpałem już wszelkie rodzaje samotnych rozrywek. Inne są mi wzbronione. Mógłbym zaprosić kilku „przyjaciół“ na partyjkę, ale — mamże patrzeć, jak będą wypijali moje najlepsze wina i koniaki, podczas gdy przy mnie będzie stała fla- szeczka z mglącą, apteczną „emulsyą“?...
Z nudów zabrałem się nawet do poezyi. Do Trembeckiego naturalnie. Od innych, tych „wzniosłych“, „idealnych“, „piramidalnych“ odpycha mię coś poprostu. Nie pojmuję jak mogłem w nich niegdyś smakować.
W Trembeckim widzę duszę pokrewną. Czuję, że z zupełną swobodą wyciągnąłbym do niego rękę: „Panie szambelanie! lampka zieleniaku, partyjka lombra, a potem kordebalecik. Godne białogłowy — jak pana szambelana szanuję!“...
Zrozumielibyśmy się doskonale.
Dziś, już i Trembecki mnie nudzi. A za oknami, jak na złość, pogoda i pogoda. Choć z rozmysłu na chodnik nie patrzę, wiem jak tam tłumnie, rzeźko, hulaszczo.
Otwartem oknem zalatuje to dym cygara (nawet palić łajdak Szyld kret nie pozwolił!), to zapach perfum, to chichot młodej kobietki, który aż w sercu zawierci. to znów gruby żołądkowy śmiech jakim śmiano się u nas za króla Sasa — w jedynej cośkolwiek wartej epoce dziejów naszych.
Słuch i powonienie, a może i ten szósty zmysł, co w móżdżku ma swe siedlisko, mówią mi, że Warszawa jest szalenie, upajająco, bachicznie wesoła...
A ja siedzę w zamknięciu — ziewam, zębami zgrzytam i liczę minuty dzielące jedną łyżkę lekarstwa od drugiej!
Trzeba się zająć czemkolwiek — choćby naj-
glupszem, najmniej pociągającem. Trzeba się oszołomić.
Wiem już co zrobię: rozpatrzę się we własnej duszy.
Są tacy, co z tej rozrywki „sport“ sobie czynią. Samoluby i samodręczyciele. Ja nie jestem: ani zakochanym w sobie Narcyzem" ani ogłupionym melancholią Hamletem.
Stokroć bardziej wolałbym wpatrywać się w piwne lub akwamarynowe oczy albo studyować malarski efekt smołowo-czarnego pieprzyka na śnieżno-białej szyi, niż babrać się w mętach i gruzach własnego serca.
Skoro jednak niema wyboru...
No! trzeba przyznać, że „typ“, którego jestem przedstawicielem nie należy do pospolitych. Nie codzień zdarza się: wyjść z wynajmowanego poddasza a zajść do własnego belle etayeu z dwoma salonami, łazienką i salą bilardową; szukać wielkich prawd naukowych a znaleźć wdowę z kamienicą trzypiętrową i kapitałami; zacząć od idealizmu, deklamacyi, zachwytów nad spracowaną ręką robotnika, a skończyć na... na...
Dyabli wiedzą jak to nazwać!
„Na rozumie“ — powiedziałby inój nieboszczyk teść, „przedsiębiorca robót budowlanych*, eks-mu- larz czy też eks-cieśla. „Na bydlęctwie“ — zaopi-
niowałby krótko każdy z naszego dawnego, akademickiego, podstryehowego kółka.
To są zresztą opinie skrajne. Jak wygląda środkowa? Bo musi być w każdym sądzie środek, miara spokojna, przedmiotowa, sprawiedliwa — miara, która wie. że pomiędzy śniegiem a sadzą - istnieje coś pośredniego, naprzykład.. błoto.
Gdyby zaś zrobić analizę błota, znalazłyby się w niem nieraz i śnieg, i sadza, jako czynniki składowe. Więc może i w mojein życiu obecnem tkwi obok siebie białe i czarne; porcya rozumu i porcyjka... tego drugiego?
Cokolwiekbądź, droga którą wybrałem, musiała być dobrą, gdyż — jest mi z nią dobrze. Batami nie zmusiłby mię nikt do powrócenia tam. skąd wyszedłem.
Nauka o głodzie i chłodzie, włóczęgi w noce księżycowe po pustym parku Łazienkowskim, wiersze Słowackiego, dziurawe skarpetki, filozofia Schopenhauera, majaczenia „reformatorów socyalnych“ wyobrażających sobie, że społeczeństwo można nicować jak stare spodnie, szafowanie milionami urojonymi dla proletaryatu. kłótnie z gospodarzem
o komorne wzniosłe hasła, węgrowate serdelki, zachwyty, brud, poe/.ya, robactwo...
Nie! nie! nie!... Posiekajcie mię w kawałki, nie tknę już nigdy tej mieszaniny przeklętej. To potrawa w sam raz dla dwudziestoletnich, wygłodzo-
nych żołądków. Niech raczej umrę z niestrawności po pasztecie z truflami!
Czy mając ten pasztet i wino po nim szampańskie i zastawę do niego porcelanową lub srebrną — jestem szczęśliwy?
— Hm... nad tem pomyślećby trzeba.
Jużcić nieszczęśliwy nie jestem — to pewnik. Czy jednak nieszczęśliwym nie być znaczy to samo, co: być szczęśliwym? Takby się zdawało. Wszelako...
Tylko ten potrafi odczuwać rozkosze dostarczane przez smakoszostwo, kto posiada smak wyrobiony, czyli to co nazywają: delikatnem podniebieniem. Jednocześnie to delikatne podniebienie bywa dla smakosza źródłem mnóstwa, nieznanych innym, przykrości. W najwyższej marce wina lub koniaku on wyczuje niesmaczną domieszkę, która mu całą rozkosz uczty zniweczy, a której zwykli spożywcy nawet domyślać się nie będą...
Otóż i ja jestem smakoszem — i to mi często rozkosz życia psuje. Smakoszostwo bowiem znaczy w pewnych okolicznościach tyle, co zmysł analityczny, a ten zmysł, gdy nie ma innego przedmiotu do badania, staje się — samokrytyką.
Samokrytyka a hipohondrya to prawie jedno.
Zazdroszczą mi naprzykład tak zwanego „szczęścia do kobiet“. Posiadam je, to rzecz pewna. Ono dostarcza mi wiele rozkoszy, to również rzecz nie
wątpliwa. Na nieszczęście jednak dla siebie, to uczucie zanalizowałem...
Gdy który z „przyjaciół“ chce mi moje „szczęście do kobiet“ przysmaczyć, zawsze, winszując, okazuje — zdziwienie. Dlaczego? Bo „zdawało mu się, że nie posiadam do tego warunków“. A ja na to wzruszam ramionami.
Wzruszam ramionami, bo wiem: czem są w rzeczywistości owe, za coś nadzwyczajnego podawane, warunki. Analiza moja wykryła w nich trzy pierwiastki zasadnicze: śmiałość — przebiegłość — podłość.
Tak jest, podłość.
Czyż inożna bez spodlenia się odbierać komuś miłość żony? albo uwodzić pannę bez zamiaru poślubienia jej? albo pod pokrywką miłości dla brata bezcześcić jego siostrę? A poza tem „Don Żuan“ nic chyba nie ma do czynienia.
Więc, gdy się to wszystko wie i gdy ze szczęścia do kobiet korzyści się wyciąga, przyjemność jest jeśli nie zepsuta ze wszystkiem, to przynajmniej silnie nadpsuta.
Budzą się niewczesne skrupuły, przychodzą spóźnione żale — wytwarza się słowem ferment ani potrzebny ani pożądany.
Kiedyindziej bruździ pamięć; z ciemnych kątów duszy wyłażą wspomnienia, które chciałoby się pogrzebać na zawsze; do czary obecności przeszłość rzuca swą gorycz i swe męty...
Nie doszło się łatwo do tego, co dziś pozwala spokojnie i przyjemnie wegetować.
Mówiąc otwarcie: „przedsiębiorca“ mógł był mieć córkę piękniejszą. 1 zdrowszą. 1 lepiej wychowaną. I cierpliwszą.
Pięć lat z nią przeżyłem. Pięć najpiękniejszych lat, które nie wrócą, choćby za każdy rok płacić jednem piętrem jej kamienicy i jedną piątą kapitału, który po ojcu jej został...
Właściwie, z tych pięciu lat dwa przeżyłem z żoną, a trzy z jej chorobą nieuleczalną.
Dotąd jeszcze, gdy przewłóczę się niekiedy po swem wspaniałem, pustem mieszkaniu, moje, nadzwyczaj subtelne, powonienie wyczuwa błąkające się jeszcze między murami atomy lekarstw i na- kadzań oraz tę szczególną, okropną, niczem zabić się nie dającą woń, którą wyziewają rakowaci...
Flakon mocnej wody kolońskiej zagłusza to na czas jakiś. Ale potem znów miazmaty zmartwychwstają i z zaułków, jak nietoperze, wylatują. Gdyin zdrów, chwytam za kapelusz i z domu uciekam.
Co najdziwniejsze, oprócz mnie jednego, nikt tej woni nigdy nie czuje. Co prawda, od owego czasu, obicia we wszystkich pokojach trzykrotnie zmieniano i posadzka wszędzie nowa.
Trzeba przyznać że drogo za swe szczęście zapłaciłem.
Ale ceny tej warte.
I gdyby tylko nie te mary przeszłości!.... Po-
Iowę tego, co mam — a to wcale niemało — oddałbym, aby się od nich odżegnać.
Przeklęte zmory!... Najbezczelniej znęcają się nad opętanym chorobą, bezbronnym. Ileż mi w dniach ostatnich nadokuczały! Jednej nocy bezsennej, chciałem wyskoczyć z łóżka, i z gołą głową, w bie- liźnie, biedź na ulicę. W pierwszym lepszym szynku, pierwsza lepsza butelka dałaby mi zapomnienie.
Każę pozrywać i wyrzucić wszystkie ciężkie, aksamitne portyery. W ich to grubych fałdach kryją się najchętniej przeklęte dyabliki. Stamtąd dochodzą mię zwykle szepty szydercze, przed którymi napróżno uszy zatykam.
W pustym pokoju, wśród ciszy wieczornej lub przedporannej słyszę naprzemian: „Rozum“... „By- dlęctwo“... To znów: „Złoto“... „Błoto“... Potem, w wielkiem oddaleniu, wybuchają pieśni i śmiechy i milkną stopniowo, jakby uciekając odemnie. Wreszcie zakłóca ciszę boleśne, nieprzytomne jęczenie człowieka, znieczulonego morfiną...
Drogo, drogo zapłaciłem...
Ale warto, warto, warto, warto...
Po sto razy powtarzałbym: warto — powtarzałbym dopóty, ażby to słowo gwoździem w mózg mój wrosło i żadnymi przeczeniami wyrwać się już zeń nie dało.
Bo wreszcie, gdy się zważy, jak wielkie, bezbrzeżne morze podłości zalewa ten świat cały...
...Zdarzenia dnia wczorajszego muszą tu być zapisane. Inaczej, sambym może o rzeczywistości ich zwątpił.
Niechże więc utrwali się czarno na biatem, że wczoraj:
1° inżynier-technolog, obywatel i kapitalista, obywatel i kapitalista Hijacynt Ritzig („Jacenty Rydzyk“ w aktach stanu cywilnego) znajdował się w kościele;
2° że tenże mąż, finansowo i moralnie niezależny, wystąpił w roli pocieszyciela dusz strapionych.
Wszystkiego dokonały pewne oczy — nadzwyczajne.
Było pogodne, słoneczne, rażąco jasne południe. Szyldkret wypuścił mnie wreszcie z zamknięcia. Szedłem Nowym Światem lekki (ubyło mię bez mała 10 funtów) i tak szczęśliwy, jak ptak, któremu drzwi klatki otwarto.
Rozglądając się po domach i ludziach dziwnego doświadczałem wrażenia. Zdawało mi się, że przez te dwa tygodnie cała Warszawa i ludzie w niej ulegli zupełnej przemianie. Wszystko wyglądało świeżo, świątecznie — wszystko cieszyło się z mego wyzdrowienia, przyjmowało udział w mojej radości.
Takie chwile są bardzo przyjemne i słusznie nazwał je ktoś „powtórzonemi narodzinami“. Ale
ł
aby odczuwać w pełni ich rozkosz, trzeba być posiadaczem nieruchomości i kapitałów.
Pamiętam podobną chwilę w innych okolicznościach — gdym odgrywał jeszcze Farysa, z wykrzywionymi napiętkami. Po długiej, gorączkowej chorobie wypisano mię ze szpitala. Wyszedłem na ulicę, zataczając się z osłabienia, wychudły jak chart, głodny, niepewny gdzie noc przepędzę. W kieszeniach nie miałem nic, prócz paczki papierosów, ofiarowanych mi na wychodnem przez kolegę...
Przyroda (a było to w maju) wydała mi się wówczas cmentarzem, ludzie zaś — wilkami, ostre kły na mnie wyszczerzającymi.
Wczoraj, wszystko śmiało się do mnie, wszystko do piersi przycisnąć mię pragnęło!
I w takim stanie ujrzałem owe oczy...
Właśnie w chwili, gdy naksztalt ptaka, próbującego skrzydeł, chciałem doświadczyć stopnia swej wrażliwości, nasunęła mi się postać niewieścia, zadziwiająco urocza.
Nieprzeparta siła pociągnęła mnie za nią.
Szła — raczej płynęła — chodnikiem z dostojnością greckiej bogini. Ruchy, ubiór, proste a niezmiernie szlachetne linje całej figury mówiły głośno: „Wielka pani!“
Przyśpieszyłem kroku, żeby ją wyprzedzić. Wyprzedziwszy zawróciłem i szedłem naprzeciw niej. Gdyni ją wymijał, bystro w nią się wpatrując, nie spuściła wzroku, jak to czynią wszystkie, lecz prze
ciwnie, swe wielkie, gwiazdom podobne oczy wprost na twarz moją skierowała.
Zmieszałem się okropnie. Kto wie nawet czym się nie zaczerwienił. To było takie niespodziane, takie „nie w programie!“
Ręka moja odruchowo sięgnęła do kapelusza — złożyłem nieznajomej głęboki ukłon.
Ona poszła dalej, ani drgnąwszy.
Wielka, wielka pani!
Odwróciwszy się po chwili, spostrzegłem, że weszła do kościoła. Nie pójść tam za nią, przechodziło moje siły. Nawet myśl, że mię raz jeszcze swem brylantowo-zimnem spojrzeniem spoliezko- wać może, nie powstrzymała innie od pójścia.
Jak dziwnie było wśród chłodnych, marmurami wyłożonych murów! Raz przedostatni widziałem ją na ślubie; raz ostatni na pogrzebie. Wspomnienia wybiegły naprzeciw mnie, sycząc jak węże. Zdusiłem je wysiłkiem woli.
Półmrok. Cisza. W powietrzu subtelne reszty kadzidła. Kilka kobiet modli się w ławkach, chwiejąc głowami, ktoś leży krzyżem na kamiennej podłodze. Co chwil parę, półgłośne, jękliwe westchnienie budii drżące echa wśród ołtarzowych załomów.
Nieznajoma z miękkim szelestem koronek przesuwała się wzdłuż ławek. Głowę pochyliła, spokor- niała — zdrobniała nawet. Przy jednej z zamodlonych kobiet przystanęła na chwilę. Podały sobie
ręce, poszeptały. Potem poszła dalej i wsiąkła w mrok bocznej kaplicy.
Iść tam za nią, czy też czekać u wyjścia?'Przypomniał mi się Faust — jego spotkanie z Małgorzatą. Ale Faust do środka kościoła nie wchodził. Wślizgnął się tam za to Mefisto...
Cisza kościelna wpływa na mnie onieśmielająco. Stoję, rozmyślam, waham się. Nie jest to zresztą skutek wiary — dawno z nią rozwód wziąłem. Ale te mroki, czające się po kątach, te echa modlitw, łkań, jęków, te ciemne twarze świętych w drżącem świetle gromnic, ta Rembrandtowska gra świateł i cieni, ta wreszcie dławiąca głusza, w której każde stąpnięcie nabiera przerażającej wyrazistości — to wszystko działa mi fatalnie na nerwy.
Nagle słyszę łoskot upadającego ciała. Jedna z modlących się kobiet spadła z ławki na posadzkę. Zemdlała. Poznaję, że to ta właśnie, z którą „wielka pani“ zamieniła przed kilku minutami słów parę i parę uścisków.
W jednej chwili jestem już przy niej — podnoszę — trzeźwię. Znalazł się dziadek kościelny z wodą (może święconą) znalazła się jakaś staruszka z flakonikiem perfum — ocuciliśmy zemdloną.
Jest to młoda jeszcze kobieta, ubrana bardzo skromnie, z tak zwanym „szlachetnym“ wyrazem twarzy. Przyszła z oddalonej dzielnicy miasta do spowiedzi, czekała długo na komunię naczczo,
w chłodnym kościele. Przytem sama z siebie słaba, anemiczna...
Ocuconą trzeba było odwieźć do domu. Na mnie to padło. Trudno. Ludzie dobrze wychowani, „dżentlemani“ mają swoje przywileje, ale mają i ciężary.
Kobietę, opierającą się temu cokolwiek, ująłem pod ramię, wyprowadziłem przed kościół, porno glem siąść do przywołanej dorożki, sam przy niej usiadłem. Czyniłem to wszystko z pewnem ociąganiem się, zerkając na prawo i lewo, czy nie dojrzę nadchodzącej nieznajomej. Ale nie zjawiła się. Widocznie przed wypadkiem wyszła z kościoła.
— „Zasługa bez nagrody“.. — pomyślałem,, krzywiąc się, ale tylko w duchu, bo z twarzy nigdy uśmiech uprzejmy nie schodzi. Przyrósł on tam, „jak ostryga do skorupy“ — wedle wyrażenia tej miłej Żańci, która umie bywać niekiedy dowcipną.
W drodze — rekomendacya.
— Jestem ten i ten — inżynier.
Nie powiedziałem: „obywatel“ ani „kapitalista“ — zwykle od takich wypadków chowam nieboszczyka „inżyniera“.
— A to może pan znał mego męża? — Kor- wicza... Leona Korwicza?
Jakżebym nie mógł znać Korwicza! On rej wodził na naszem studenckiem poddaszu. O kilka lat starszy odemnie, był duszą tej całej gromady idea-
listów, głodomorów, entuzyastów i — bez wzglądu na speeyalność zawodową — poetów, która miała świat przetworzyć, uszczęśliwić — wyanielić.
Tak, znałem Korwicza. Zaraz po skończeniu politechniki, ożenił się i w dotkliwej biedzie pracował nad jakimś wielkim wynalazkiem. Ten wynalazek był tak jakoś sztucznie obmyślony, że miał zapewnić o wiele więcej korzyści pracującym, niż eksploatatorom pracy. Nigdy tego dobrze nie rozumiałem. i co prawda, zawsze mi się to wydawało chimerą. Znaleźli się jednak tacy, co w myśl Korwicza uwierzyli i co dostarczyli mu kapitałów na wprowadzenie jej w życie. Tymczasem Korwicz dostał suchot (rzecz zadziwiająca jak bardzo do nich usposabia entuzyazm poddaszowy) i umarł. Wierzyciele otrzymali figę, co się zaś stało z wynalazkiem, nie wiem. Co prawda, nigdy mnie losy jego wiele nie obchodziły.
Pani Korwiczowa mieszka na Krochmalnej. Niech jej to Bóg przebaczy. Dziś nie wyobrażam sobie poprostu jak można mieszkać na Krochmalnej.
Po obejrzeniu ubożuchnego mieszkanka, dowiedziałem się, że ta pani zarabia na życie środkami nadzwyczajnymi. Wypala na drzewie krajobrazy i sceny rodzajowe, układa z suszonych ziół „bukiety Makarta“, maluje porcelanę, ubiera lalki, wykończa i zdobi zabawki dziecinne...
Krótko mówiąc: nędza. I pomyśleć, że taką puściznę zostawił żonie i dzieciom człowiek z roz-
legią, techniczną wiedzą, z ogromnym talentem wynalazczym! Otóż to, dokąd prowadzą: poezya Słowackiego, marzenia o uszczęśliwieniu ludzkości i zimna wędlina zamiast obiadów...
W pracy pomaga Korwiczowej córeczka dwunastoletnia — bardziej jeszcze anemiczna od matki, z ciemnemi, palającemi oczami ojca, w których tli się jakby nieustanna gorączka. Braciszek o rok młodszy, chodzi w szkolnym mundurze, ale wydaje się gimnazistą na bezterminowym urlopie. Podczas mojej bytności tak uporczywie chował nogi pod krzesło, że mię to zaintrygowało. Doszedłem później, że chłopiec nie miał butów i wstydził się tego.
„Kto nie pozostawia dzieciom majątku, nie powinien zostawiać im i wstydliwości“. Ten aforyzm, do okoliczności zastosowany, zapisałem sobie w pamięci na użytek... innych.
— Więc pan znal Leona?
— Znałem.
— I słyszał pan o wynalazku, nad którym długie lata pracował?
— Słyszałem.
— To może pan wie i o długach, które na ten cel pozaciągal przed śmiercią?
Skłoniłem głową przytwierdzająco. O tej rzeczy wiedziałem zbyt wiele, aby to słowami uwyraźniać.
A doszła też pana wiadomość co się następnie stało z wynalazkiem i z długami?
HAU
To pytanie zaskoczyło mię niespodzianie. Kor- wiczowa zadała je głosem zaprawionym szlachetną prostotą. (Wszystko wogóle, co czyniła, było naznaczone ową, wspomnianą już przezemnie „szlachetnością“, która stanowiła jakby jej barwę lokalną).
Oczy jej przytem dziwnym ogniem zabłysły.
Widząc, że milczę, pośpieszyła z objaśnieniem:
— Leon przed śmiercią posłał wiadomość
0 swym wynalazku jakiejś akademii zagranicznej, która właśnie ogłaszała konkurs podobnej treści.
1 co pan powie: w sześć miesięcy po pogrzebie męża, przyszła wiadomość, że akademia przyznała mu wysoką nagrodę pieniężną!...
— Winszuję.
— Jednocześnie, pewne stowarzyszenie robotnicze donosiło, że pragnie nabyć ten wynalazek za dość znaczną sumę. chcąc go wśród członków swych rozpowszechnić.
— Doprawdy? I dużo to wszystko uczyniło?
— Dużo. Prawie tyle, ile wynosiły długi Leona.
Ta wiadomość, w połączeniu z widniejącym dokoła niedostatkiem, zadziwiła mię...
— Wystarczyłoby tego do zapewnienia losu sobie i dzieciom? — spytałem.
— Sądzę, że za tę sumę możnaby było kupić kamieniczkę.
Ciekawość moja wzrosła. Choć czułem, że to
niedyskrecya i niedelikatność, nie mogiem wstrzymać się od zapytania:
— I cóż pani z tymi pieniędzmi zrobiła?
— Oddalam je wierzycielom męża.
Wszystkie?
— Co do grosza.
— Zmusili panią?
Skądże! Żaden nie wiedział nawet o tych pieniądzach.
Zakipialo we mnie. Cala moja filozofia życiowa zbuntowała się przeciw usłyszanej niedorzeczności.
— No, trzeba przyznać — oświadczyłem z powstrzymywaną wściekłością — że pani jesteś...
Chciałem powiedzieć wprost: idyotka — powiedziałem zaś ze słodkim uśmiechem:
— ...bardzo grzeczna osoba.
Poczem pożegnałem spiesznie panią Korwiczową i jej dziatki, bom już miał tej nędzy szlachetnej po dziurki w nosie.
P. S. Rzecz najważniejszą zamieszczam w dopisku.
Te oczy widziałem wczoraj nie po raz pierwszy w życiu. Już mi się one były dawniej, raz czy dwa razy, objawiły.
Ale kiedy? ale gdzie?
Rozmyślałem o tein wczoraj do samego zaśnięcia; rozmyślałem dziś przez dzień cały. Odpowiedzi nie znalazłem.
a*
...Zdawało mi się dotąd, że jestem osobistością ostatecznie skrystalizowaną. Wrzało we mnie, wzdymało się w górę, opadało na dół, paczyło w tę i ową stronę, aż wreszcie wrzątek ostygł, skamieniał, przybrał formy niewzruszone. Tycli form nic już nie zmieni, bo są stałym, matematycznie uzasadnionym wypadkiem sił, które działając z zewnątrz i z wewnątrz musiały urobić moją istotę tak, nie inaczej.
Tak mi się zdawało. Dziś, na samem dnie duszy czuję nowe, głuche wrzenie. Wygasły oddawna krater na nowo dymić zaczyna.
Ale to może tylko złudzenie. I najpewniej złudzenie. Bo skądżeby we mnie ogień?
Objaw niepokojący polega na tem, iż rzeczy stare przedstawiać mi się zaczynają w świetle no- wem. Co wydawało się ciemnem, rozjaśnia się; co wydawało się jasnem, ciemnieje.
Najwymowniejszym tego przykładem: wrażenia doby wczorajszej.
Wczoraj obchodziliśmy doroczną uroczystość: imieniny Złotego Jasia, honorowego prezesa naszego „Klubu Urwipołciów“.
Było bardzo wesoło. „Urwipolcie“ stanęli w komplecie. Same zuchy, sami „ludzie wolni“: kawalerowie, wdowcy, rozwodnicy.
Hasło naszego kółka brzmi: Uu i lya de la gêne, il n’ya pas de plaisir. Pamiętamy o niem zawsze; pamiętaliśmy i wczoraj. Na uczcie nie bra-
kio żadnego ze specyfików, które życie doczesne uprzyjemniają.
Bawiłem się na równi z innymi, czarę rozkoszy do dna do mętów wysączyłem; na pozór nie było we mnie nic, coby mię od zwykłego, przeciętnego „urwipołcia“ odróżniało.
Zdaje mi się nawet (mówię warunkowo, bo te wspomnienia, choć tak blizkie, mgła dziwna przesłania) źe w tańcu wykonywałem niebywale „salty“ i „piruety“, a podczas gier niewinnych, urządzonych po deserze, zmusiłem Żancię do zarumienienia się — czego podobno nikt jeszcze przedemną nie dokazał.
Tymczasem, w gruncie rzeczy, nie było mi wcale wesoło.
Doświadczałem wrażenia jakby zmysły moje nabrały nagle nadzwyczajnej bystrości i odkrywały mnóstwo rzeczy, które dotąd uwagi mojej uchodziły.
Dostrzegałem plamy na śnieżno-białym z pozoru obrusie; sęki na błyszczących tafiach posadzki; zmarszczki na twarzach kobiet, uchodzących za młode; co najsmutniejsze zaś: znamię idyotyzmu we wszystkiem, co mówili i czynili koledzy-urwi- połcie...
W winach i koniakach odkrywałem bezczelne zafałszowania; rozstrojony fortepian drapał mi nerwy i o migrenę przyprawiał, a przy najjaskraw
szych wybuchach szalu, dręczyło mię przywidzenie, że jestem w domu waryatów.
Gdy „prezes“, przestrzegając tradycyjnego programu, wzniósł hałaśliwe „zdrowie miłości“, ogromnym krzykiem przez wszystkich przyjęte, uczuleni nieprzepartą ochotę głośnego gwiznięcia.
Nie był to bynajmniej poryw ulicznikowski.
Byl to raczej protest przeciw ulicznikostwu.
Już o białym ranku wróciłem do domu. Byłem tak znużony, jak chłop wracający z najcięższej pańszczyzny.
Woźnica musiał przywołać mego pokojowca, aby pomógł mi wysiąść i odprowadził mnie, a ściślej mówiąc: odniósł do mieszkania.
Bolały mię wszystkie kości; żadnym stawem poruszyć nie mogłem. Język miałem suchy, jak wiór, głowę ciężką, mózg puściuteńki.
Zaledwie znalazłem się w swym pokoju, padłem bezsilnie na fotel, i z głuchą wściekłością powtarzać jąłem:
— Bydlę... bydlę... bydlę...
Mój Jakób stał wyprostowany przy drzwiach, zdając się nie dostrzegać zupełnie stanu, w jakim się znajdowałem. Usłyszawszy jednak to energiczne określenie, oczy wytrzeszczył i zaczął oczy kułakiem wycierać.
— O mój Boże! — płaczliwie wyjęczał i za cóż to jaśnie pan tak na innie pomstuje?...
Pośpieszyłem pocieszyć go.
— Uspokój się, mój Jakóbie — rzekłem. Nie ciebie miałem na myśli...
Moja służba odznacza się doskonalą „tresurą“. Bardzo dbam o to. Dzięki tej tresurze, Jakób nie tylko nie wystąpił z głupiem pytaniem: „lecz kogo?“... — ale, udając, że wyjaśnienia mego nie słyszy, nie przestawał w dalszym ciągu trzeć suchych oczu kułakiem i grać roli pokrzywdzonego...
...Znalazłem! znalazłem!
To wspomnienie sięga czasów bardzo odległych: pochodzi z epoki niego dzieciństwa...
Zaczynałem dziesiąty rok życia. Od lat trzech nie miałem ojca; teraz śmierć matkę mi zabrała.
Jeśli wówczas byłern rozbitkiem, któremu woda wyżej szyi sięgała, teraz miałem już z głową w fali się zanurzyć.
Nie wiem już za jakie resztki naszej podda- sznej chudoby opłacono koszty pogrzebowe. Ale trumna była i stała w kaplicy, wśród gorejących gromnic.
Przy katafalku tłoczyli się dość liczni przedstawiciele rodziny — różne Rydzyki, Rydzykowe, Ry- dzyczęta — sama hołota. Zalatywały mię co chwila coraz inne zapachy: tabaka od cioteczno-wujecz- nego dziadka, pomada różana od stryjeczno-ciotecznej wujenki, kiełbasa z czosnkiem od dalekiego krewnego, któregom nigdy przedtem na oczy nie widział.
Byłem odurzony, ogłupiony — jakby pijany. Wszyscy mnie potrącali, deptali po nogach, spychali na bok. Wodziłem bezmyślnym wzrokiem po czarnem „bejcowaniu“ trumny, po żółtych płomykach świec; podziwiałem nadzwyczajne mnóstwo plam z wosku, rozsianych po czarnem suknie z brudno-białemi oszywkami; starałem się dociec co zamyka w sobie wielka, odrapana skrzynia w kącie stojąca; liczyłem guziki u paltota nieznajomego pana, modlącego się z drugiej strony katafalka...
Ozwal się śpiew ponury. Żałobnicy zdjęli trumnę ze wzniesienia i postawili na ziemi. Tuż przed sobą, u stóp swych, zobaczyłem duże, czarne pudlo, a w niem zamkniętą matkę.
W tej chwili rozdarła się zasłona, wzrok mój kryjąca; w sercu wytrysło utajone dotąd źródło czułości. Zrozumiałem otchłań bólu, zamkniętego w słowie: „sierota“ — rzuciłem się na trumnę i płacząc głośno, objąłem silnie, jakbym postanowił na zawsze ją zatrzymać.
U wejścia do kaplicy stała gromadka ludzi obcych- Sprowadziła ich tam ciekawość, a może napad przelotnej pobożności. Nic łatwiejszego i wygodniejszego, jak: za jednym zamachem, zaspokoić głód wrażeń i — kupić sobie trochę nieba po śmierci...
W tej gromadzie znajdowała się dziewczynka,
o kilka lat odemnie młodsza i — prześliczna. Miała aksamitny, strojny paltocik, buzię bladą, włosy ja
sno-popielate, rozplecione. Ale miała przedewszyst- kiem ogromne, przecudne oczy, dwom gwiazdom podobne.
Temi gwiazdami dziewczynka wpatrywała się we mnie od kilku chwil tak przenikliwie, jakby do głębi serca zajrzeć mi chciała.
Byłem od dzieciństwa wrażliwy na piękność niewieścią. Mimo wzruszenia, dojrzałem wskróś łez dziewczynkę, jej włosy złociste, wytworny ubiór, błyszczące oczy. Zdawało mi się, że to z ołtarza sfrunął jeden z wymalowanych tam aniołów.
Nagle, staje się rzecz prawie cudowna. Anioł w aksamitnym paltociku opuszcza swe miejsce, zbliża się do mnie, nad klęczącym pochyla, i głosem cienkim, dziecięcym, drżącym cokolwiek, przemawia:
— Nie płacz, chłopczyku. Pan Bóg cię pocieszy.
Nie puszczam trumny i twarz łzami zalaną zwracam ku aniołowi. Prawdopodobnie, wyraz tej twarzy jest taki jakby żebrał o łaskę, o zmiłowanie ..
I staje się wówczas rzecz jeszcze cudowniejsza. Do mojej twarzy przysuwa się twarz anioła, oblewa mię światłość wielka i uczuwam na czole delikatne, cieple, miłe, do głębi duszy przenikające — pocałowanie...
Trumnę puszczam — może mi ją wydzierają. A nad uchem mi skrzeczy żabi głos którejś z ciotek:
— Rusz-że się — w rączkę pocałuj. To przecie „hrabianka“...
W tejże chwili wszystko znika: trumna, oczy- gwiazdy, żółte języki gromnic, zaplamiony woskiem całun, kaplica...
Drepczę po nierównym bruku, z odkrytą na zimnym wietrze głową, popychany z tyłu przez falę ludzi. Zapadłem na nowo w stan durhowego znieczulenia, w bezboleśność i bezmyślność. Chwilami aż zapytywać muszę sam siebie: po co tu jestem? dokąd idę? co znaczy wóz czarny, toczący się tuż przedemną?
Potem to wszystko znika, i zaczyna się długa, ciężka wędrówka przez — życie. Praca, niedostatek, wytężanie wszystkich sil ku jednemu celowi, zażarta walka ze światem i przeznaczeniem, zabijają stopniowo pamięć i czucie.
Marzyć o aniołach, składających pocałunki na czole, niema ani czasu, ani chęci...
Drugie wspomnienie nosi datę o czternaście lat późniejszą.
Miałem lal dwadzieścia cztery, dyplom inżynierski w kieszeni, trochę urody, jaką młodość ubarwia brzydkie nawel twarze, zdrowie zahartowane długoletnią biedą, umysł zadziwiająco trzeźwy i nieposkromioną chęć używania życia.
Byłem „partyą“, byłem „towarem“ — należało siebie możliwie najkorzystniej „sprzedać“.
Koledzy moi rozlecieli się po świecie, jak ptaki. Im było mało świadectwa, pieczęciami urzędowemi stwierdzonego, że „wytrzymali egzaminy* i że są już dostatecznie przygotowani do ...„zrobienia ka- ryery“.
Jedni wyjechali do Francyi. Anglii; inni na Wschód; inni aż do Ameryki. Lecieli na studya wyższe, dą/.yli do „rozszerzenia widnokręgów myśli“, hartowali się do „ciężkiej służby ducha“ — po mojemu zaś: gonili wiatru w polu.
Ja zostałem.
I bez zagranicy można u nas dojść do pięknych, praktycznych wyników.
Chwała Bogu, nie upadła jeszcze w kraju naszym zacna instytucya posagów. Ona wystarczy za Anglię, za Amerykę, za Wschód daleki.
Towarzyszów swych, wyjeżdżających zagranicę, odprowadzałem na kolej, żegnałem, całowałem. Każdy słyszał odeninie kolejno: „Do widzenia w Paryżu... w Londynie... w Chicago... na pograniczu Azyi“... Wracając do domu, liczyłem ilu ich ubyło i — ręce zacierałem.
„Popyt“ stawał się coraz mniejszy, więc i „podaż“ musiała obniżyć swe wymagania.
Jednej nocy tańczyłem na balu publicznym. Pracowałem ciężko. Robienie karyery nie jest zabawką, a ja kręciłem się, ślizgałem, podskakiwałem, byłem dowcipny, romansowy, mądry nawet, z wyłączną myślą o — karyerze.
Odprowadziwszy na miejsce, z oznakami czci najgłębszej, córkę krociowego „kaniienicznika“,
o którym cala Warszawa wiedziała, że jest ine- ches i że stawia domy z cegły kradzionej, prowadziłem z nią nader ożywioną rozmowę na temat: kto lepiej zna serce kobiece, Maupassant czy Bour- get?...
Nagle uczułem, że muszę spojrzeć poza siebie.
Wprawiło mię to w gniew. Nienawidzę wszelkiego na wolę swą nacisku.
Aby zapanować nad czyimś wpływem zniewalającym, zacząłem energicznie bronić Maupassant’a. Czyniłem tak dlatego, że panna trzymała stronę Bourget’a. Gdyby było inaczej, wziąłbym w obronę tego ostatniego. Na tem polega wszelka rozmowa salonowa, nie będąca w gruncie rzeczy niczem in- nem, jak — parawanem dla flirtu.
Ale w ciągu rozmowy opanowało mię zmieszanie. Spostrzegłem, że zaczyna mi braknąć słów... myśli... Wyjąkałem kilka słów przeproszenia i jak automat zwróciłem się w stronę, dokąd mię magnetycznie ciągniono...
O kilkanaście kroków stamtąd, płonęły dwie gwiazdy, wprost na innie skierowane. Posiadaczką tych gwiazd była młoda, niezwykle piękna panna, ubrana biało a na podziw skromnie, dostojna, poważna, coś z kapłanki w sobie mająca.
Obok panny siedział mężczyzna z siwą, pięknie przystrzyżoną brodą, równie dostojny i poważny.
*
J
Od obojga bila luna tego blasku szczególnego, który nazywamy „arystokratycznością*. Ach! nikt jej tak łatwo nie poznaje i tak silnie nie odczuwa, jak podobna mnie hołota...
Przy krześle panny stal młodzieniec bardzo blady, bardzo wątły — cień prawie.
Nie myśląc co czynię, zacząłem iść ku owej pannie, ku gwiazdom owym. Przyzywało mię tam dzieciństwo moje, wspomnienie dni najboleśniejszych ale i najświętszych.
Zagrodził mi drogę — kloc.
— Chodź pan — usłyszałem tuż nad uchem glos ochrypły, mularski. — Moja córka pana wola.
Zasłoniły mi wszystko: szerokie piersi, szyja bycza, twarz ogromna, czerwona, błyszcząca, jak pomalowany olejno mur kamienicy.
I poszedłem. Musiałem pójść. Upierając się, miałbym niezawodnie rękaw od fraka oderwany.
Mała, gruba, przypłaszczona, z krzyczącą przesadą wystrojona osóbka, przywitała mnie imper- tynencką wymówką:
— Ciągle pan dziś odchodzisz... Jak to można!
Chroniczna róża czyniła nosek tej osóbki podobnym do małego pomidora; jedno oko zezowało, na głowie pęk żółtych, nastroszonych pakuł udawał bez powodzenia włosy.
Zgrzytnąłem zębami, skłoniłem się głęboko i — uśmiechnąłem.
Bądź co bądź, ta ordynarna poufałość dobrze
*
wróżyła. I pnpa i córeczka zaczynali uważać mnie za swojego.
Jakoż wkrótce zostałem ich. Dobili targu, postąpiwszy ceny najwyższą.
„Gwiazdy“ wyszły mi najzupełniej z pamięci.
Ale teraz, za wszelką cenę, muszę je raz jeszcze zobaczyć!
...Na pośredniczkę wybrałem Ko^wiczową.
Od czasu, gdym duszę zaprzedał Mamonie (o inało nie napisałem: dyabłu) los zawsze mi w podobnych wypadkach pomaga.
Gdym rozmyślał: w jaki sposób i z którego punktu rozpocząć oblężenie, przyszedł mi na pamięć pewien szczegół rozmowy, prowadzonej we wdowiem mieszkanku na Krochmalnej.
Korwiczowa, objaśniając mię o różnych rodzajach swej „nadzwyczajnej“ pracy zarobkowej, ubolewała, że musi wszystko robić licznie, że brak jej jakiejkolwiek pomocniczej machinki, że nie wie nawet czy machinki takie istnieją..
— Gdyby żył Leon — dokończyła z westchnieniem odrazu-by na to poradził. Siadłszy którego wieczora nad papierem, przez kilka godzin li- czył-by i rysowrl — a nazajutrz projekt machinki byłby gotowy...
Wpadło mi to do głowy jednem uchem — wyleciało drugiem.
Zajęcia Korwiczowej, ubolewania Korwiczowej
i sama Korwiczowa byiy w mem życiu epizodem bez znaczenia.
Aż oto teraz pamięć powtórzyła mi skargę wdowy z zadziwiającą wyrazistością.
Pomyślałem chwilę, potem wyszedłem i kazałem się zawiiść do jednego z dawnych kolegów. Na moją prośbę, dobry ten człowiek ofiarował mi natychmiast: wolny stół, kilka „rajzbretów“ z na- ciągnionym papierem, potrzebne narzędzia i jednego ze swych rysowników do pomocy.
Odpiąłem mankiety ze spinkami brylantowemi i zabrałem się do roboty.
W domu pracować nie mogłem. Dwa były tego powody. Najpierw, nikt, ze świecą nawet nie znalazłby u mnie jednego, choćby złamanego, cyrkla; następnie — wstydziłem się swej służby.
Wprawdzie na drzwiach moich czytało się: „Hijacynt Ritzig, Inżynier“ — ale ten dodatek był tylko jednym z ornamentów, zdobiących człowieka światowego, tak samo jak niemiecka pisownia nazwiska.
Mieć możność pracowania, umieć pracować pożytecznie a nic zgoła nie robić — to właśnie stanowi „szyk“ największy w światku, w którym obecnie żyję.
Przyznawano mi niegdyś „tęgą głowę“ do wynalazków. Ta tężyzna w znacznej części wywietrzała; wsiąkła w sadło, którem narastam — jed
nak coś się tam z niej jeszcze w zakątkach mózgowych tai.
Praca przy rajzbrecie przypomniała mi młodość — zabawiła mnie. Poświęciłem jej godzinkę jednego dnia, godzinkę drugiego — po kilku dniach projekt machinki byl skończony.
Zaniosłem go do fabryki, a w tydzień później, z gotową już machinką, zjawiłem się na Krochmalnej.
Korwiczowa, ze zdziwienia i radości zapomniała języka w ustach. Wpatrywała się tylko we mnie szeroko otwartemi oczami — przyc/.em zauważyłem, że te oczy są czarne, wcale ładne i zupełnie jeszcze młode.
Pierwsze jej słowa były:
— Muszę to pokazać pani Izie... Dopieroż się ucieszy!
Zrozumiałem, że ta „pani Iza“ zajmuje w jej sercu miejsce bardzo wysokie, skoro dla niej zapomniała o mnie i o należnein mi podziękowaniu.
Dopiero po chwili, gorącem uściśnieniein rąk zaczęła wyrażać mi wdzięczność. Była to wdzięczność szczera — co zresztą łatwo dawało się wy- tłómaczyć.
Oglądała machinkę — obliczała coś w myśli...
— Ani pan wie — rzekła wreszcie ze wzrokiem rozpromienionym — ile szczęścia wejdzie do mego domu z temi kółkami i śrubkami. Przede- wszystkiem, Leonek wróci do gimnazyum...
Ukazała mi chłopca, który siedział w kącie, z podkulonemi, jak dawniej, nogami.
— Wydalili biedaka za nieopłacenie wpisu. Ale ja. przy pomocy tej niachinki. na wpis dla niego zarobię. — I na nowe buty... — dorzuciła, uśmiechając się przez łzy.
Filantropia nie leży zupełnie w zakresie moich — rozrywek. Jednak przyszło mi na parnięć, że znajdują się tacy panowie i takie panie, których rozrywkę stanowi właśnie: opłacanie wpisów za uczniów niezamożnych i wogóle czynne dopomaganie im w nauce.
Wspomniałem o tem Korwiczowej w sposób delikatny.
Rzuciła się niecierpliwie — prawie gniewnie...
— Nigdy! nigdy! — zawołała z mocą. — Syn Leona Korwicza niech będzie raczej samoukiem! na kupowanie książek niech lepiej zarabia tłuczeniem kamieni na drodze! Trzeba pamiętać co się winno nazwisku, które się nosi...
Chciałem coś wtrącić, ale mi przerwała.
— Nigdy! nigdy!... Alboż pan nie znał Leona? Wdowie po nim nie wolno być inną — ona musi być Korwiczową nietylko z nazwiska... O! gdybyśmy chcieli... to jest, gdybyśmy mogli — ileż rąk wyciągnęłoby się do nas!... Pierwsza pani Iza. Wszakże omało nie poróżniłyśmy się o to, żem nie chciała zgodzić się aby Leonka swoim kosztem kształciła...
Znudzony tem wszystkiem, postanowiłem przy-
BMU ■.
stąpić wprost do rzeczy. Porzucając dalsze kołowania, zapytałem wręcz: kto jest owa pani, czarno ubrana, która owego dnia... w kościele... i t. d.
Czarne oczy Korwiczowej znów rozszerzyło zdziwienie.
— Ależ my o tej pani rozmawiamy od pół godziny! — zawołała, bystro we mnie wpatrując się i starając się odgadnąć o co mi chodzi.
— Więc to jest... .
— Pani Iza!
— Iza to imię...
— A nazwisko — Skalska.
— Zdawało mi się — dorzuciłem, kłamstwem osłaniając ciekawość — że ją tytułował ktoś „hrabiną“...
— Hrabiną nie jest i nigdy nie była. Ale była „hrabianką“ — dopóki za inąż nie wyszła. Skalski nie liczył się do arystokracyi; nie był nawet podobno wylegitymowanym szlachcicem.
— Nie był, czy — nie jest?
— Nie był, nie jest, i nie będzie — gdyż od lat sześciu w grobie spoczywa.
— Dziękuję pani.
„Rekonesans“ był skończony. Teraz należało wynaleźć punkt najwłaściwszy do natarcia.
Nie potrzebowałem szukać go długo.
— Więc to tej pani Skalskiej zamierza pani przedstawić moją skromną machinkę? — spytałem.
— Tak, Skalskiej.
— W jakim celu?
— Ją zajmuje wszystko, co ma związek z pracą kobiet, i co wogóle służy do umniejszenia trudu ludziom pracującym.
— Filantropka?
— Tak — przytaknęła po chwilowym namyśle — jeśli ten tytuł ma oznaczać osobę, która kocha bliźnich i pragnie czynić im dobrze.
— Kiedyż pojedziemy?
— To zależy od pana.
— Jutro?
— Zgoda.
Północ.
Według zaleceń Szyldkreta, od dwóch godzin powinienbym być w łóżku. Tymczasem nie śpię i z cygarem w ustach przechadzam się po gabinecie, po sypialni, po jednym salonie, po drugim salonie — dokąd tylko sięga miękki, odgłos kroków tłumiący, chodnik.
Chodzę wolno, spokojnie — cały jestem nadzwyczaj spokojny.
Ten spokój nie opuszcza mię od południa — od dwunastu godzin — od chwili, gdym od niej powrócił. Zastrzyknięcie największej dozy morfiny nie dałoby ini tak długiego i tak zupełnego ukojenia.
Tak. to są te same oczy.
Te same, które ulitowały się niegdyś mego sie-
3*
roctwa i które później, polującego na żer obfity usiłowały odciągnąć magnetycznie od... koryta.
Tak, to są te same usta. Te same, których pocałowanie napełniło mię kiedyś błogością, jakiej nigdy już później nie doświadczyłem.
Te oczy i te usta miałem dziś przez calę godzinę blizko siebie, po drugiej stronie stołu, okrytego starym gobelinem, zarzuconego albumami, rysunkami technicznymi, arkuszami pełnymi cyfr.
Te oczy patrzyły na mnie, jak patrzy jaśnie oświecona filarftropia na wykształcone i użyteczne chamstwo.
Te usta nie wypowiedziały ani jednego słowa, któreby wyszło poza program zwykłej rozmowy pomiędzy miłosierną arystokratką a inżynierem „pochodzenia mieszczańskiego“.
Tak mi się to przynajmniej wydało.
Zresztą, nie zastanawiałem się głębiej nad znaczeniem spojrzeń, ani nad treścią słów. Przyglądałem się orzom, łowiłem dźwięk głosu — i to wystarczało ini najzupełniej.
Cokolwiek mówiła, jakkolwiek spoglądała — mnie byłu z tem dobrze.
Było mi dobrze, jak wędrowcowi, który po wielu, wielu dniach błądzenia po brzydkiej, jałowej pustyni, spostrzega nagle przed sobą cudownie piękną oazę.
Może za temi palmami czai się tygrys, co mu pierś rozszarpie; może przy tein źródle drzemie
wąż, którego ukąszenie o śmierć go przyprawi — wędrowiec nie chce wiedzieć o wężu i tygrysie; jego zajmuje jedno tylko: pić oczami i caią duszą błogość, którą tchnie oaza...
Zbieram myśli, aby określić dokładnie wrażenie, jakie na mnie wywarła. Szukam długo, mozolnie i widzę w końcu, że to wrażenie jest — czysto kolorystyczne.
Nadzwyczajna, niepokalana, promieniejąca białość — oto ona!
Tak białej twarzy, szyi, ręki, nie widziałem u żadnej innej kobiety. Nie jest to białość alabastru ani śniegu — nic w niej bowiem niema kamiennego ani ziębiącego. Ta białość posiada odcień lekko różowawy, „ciepły“, jakby powiedział malarz. Barwę podobną miewa kwiat lilii w promieniach zachodzącego słońca.
Spostrzegam, że styl tych zapisek zaczyna stawać się kwiecisty. Gdyby wpadły kiedy komu do ręki, gotów byłby posądzić mię o usposobienie poetyczne (!). Jakaż to byłaby niedorzeczność!
Poetyczności mam w sobie tyle tylko, ile jej trzeba do przysmaczenia uczty życia. Uważam ją zresztą za dodatek konieczny — jak świeże kwiaty na stole biesiadnym.
A oto na dziś wniosek ostateczny:
Wędrowiec, na widok oazy, staje, klęka lub na ziemię pada i patrzy, patrzy — nigdy do syta napatrzeć się nie mogąc.
I ja, naksztalt tego wędrowca, patrzyłbym tylko i słuchałbym — bez końca.
Jest to niezawodnie jedna z form pożądania — ale jak niezwykła! jak dla mnie obca i nieprzywi- dywana!
...Powiedziałem jej wczoraj, że mnie kiedyś pocałowała.
Na sto kobiet z pomiędzy tych, które znam, w takim wypadku zarumieniłoby się — sto.
Ona na jedną chwilę nie przestała być białą. Nawet oczu nie spuściła. Obrzucając mię blaskiem tych swoich wielkich, błękitno-złocistych źrenic, rzekła zwolna, śpiewnie:
— Wiem o tem. To było przy trumnie pańskiej matki.
— Pani pamięta?
— Nie zapomina się takich rzeczy.
— Pani mnie poznała?
— Znam wszystkie swe „dzieci“. Moja dziatwa liczna i po świecie szerokim rozproszona, ale ja oczu z niej nie spuszczam.
Brzmiało to zagadkowo. Chciałem dalej pytać — zbrakło mi odwagi.
Była w tej chwili bardziej, niż kiedykolwiek, podobna do lilii w promieniach gasnącego słońca...
Pod różnymi pozorami odwiedzam Korwiczową.
Jedynym celem odwiedzin: ona — ta, której nazwisko mię drażni, której imienia wymówić nie śmiem — ta... Biała.
Dowiedziałem się rzeczy ważnych. Nie popełnię z pewnością omyłki, gdy te rzeczy na swoje „dobro“ zapiszę.
„Hrabianka“ pokochała studenta — mizeraka, jakich mato, poddaszowego marzyciela i entu- zyastę.
Co pociągnęło jaśnie wielmożną, bogatą, prześliczną , z najpierwszemi rodzinami skoligaconą pannę do zagłodzonego, nieherbowego „inteligenta“ — nie wiem. Korwiczową wie, ale mówić nie chce.
Spotkali się podobno na jednej drodze — na ścieżce tak wązkiej, że po niej tylko „na pojedynkę“ iść można. Nie było tam miejsca na dwoje, postanowili więc stworzyć jedność.
Hrabianka zaręczyła się ze studentem — za przyzwoleniem swego ojca, starego idealisty, eks- Towiańczyka, niegdyś podobno przyjaźniącego się w Paryżu ze Słowackim.
Student złożył wszystkie egzaminy, doktoryzował się, zdobył sobie imię w świecie naukowym — potem zaczął jeździć po świecie. Jeździł na Zachód i na Wschód, a panna czekała.
Podczas jednej podróży, tak się rzeczy zlożjly, że już powrócić nie mógł. Panna była faktycznie
ze ślubów rozwiązana, jednak czekać nie przestawała.
Ciągnęło się to dwa czy trzy lata, aż wreszcie ów mizerak śmiertelnie zachorował. Zawsze był zdrowia marnego — pobyt w niezdrowym klimacie dobił go.
Ona przez czas pewien nic o tem nie wiedziała. W listach narzeczonego nie było nigdy wzmianki o chorobie. Ale znalazł się ktoś trzeci, któremu to osłanianie prawdy wydało się niewła- ściwem. Jednego dnia, hrabianka otrzymała wiadomość, że jej narzeczony — dogorywa...
Bez namysłu pojechała w dalekie, obce, surowe strony, aby dopełnić przysięgi i dogorywającego poślubić.
Ślub odbył się w południe — wieczorem Skalski już nie żył.
W czasie opowiadania, obfitującego w szczegóły dramatyczne, Korwiczowa miała łzy w oczach. Ja również przybrałem minę płaczliwą.
W rzeczywistości, daleki byłem od płaczu.
Umarli niech spoczywają w spokoju. Jest to ich przywilej i jest to najwłaściwsza dla nich rola. Niech też Bóg da niebo tym z nich, którzy wspaniałomyślnie ustąpili miejsca swego żyjącym...
...Dokąd ja dążę?
Matematykiem jestem — przywykłem wszystko obliczać dokładnie. Nawet tak zwane „nieporządne“,
wichrowate życie odbywa się u mnie według stałych reguł.
Wiem zawsze z góry do jakiego punktu można się zanurzyć, aby woda nie zalała. Dzięki temu zawsze wypływam, gdy inni idą na dno.
Więc: dokąd dążę? do czego zmierzam?
W pierwszej chwili, cel ukazywał mi się z bezczelną wyrazistością; dziś zasłoniła go mgła. prawie nieprzejrzana.
Małżeństwo?
Nie! nie po tom przed dziesięciu laty rzucał się w otchłań, jak „Nurek“ Szyllerowski, aby, mimo zdobytego doświadczenia, raz jeszcze groźną próbę powtarzać. Wyłowiłem ile mi było potrzeba — dość na tem.
Więc... co innego?
Pojęcia moje o kobietach nie są zbyt wysokie. Szczerze mówiąc: są zupełne nizkie. Myślę nieraz, że gdyby te, które narkotyzuję pozorami czci głębokiej mogły w duszy mej czytać, zostałbym przez nie ukamienowany — może nawet opluty...
Mimo to, posiadam dość rozsądku, aby wiedzieć, że stosowanie prawideł ogólnych w tym szczególnym wypadku byłoby gorzej, niż zuchwalstwem, bo — niedorzecznością.
Więc?...
Więc w rachunkach swych zapisuję tymczasem wielkie, olbrzymie, sfinksowo nieme X.
>
Czuję zarazem, że dopóki wartości tego X nie wynajdę, nie odzyskam spokoju.
...Uf! — dość tego!
W calem życiu wystrzegałem się dwóch rzeczy: nadmiaru pachnideł i słodyczy oraz zbytku sentymentalizmu.
Dziś, sentymentalizm poczyna zagrażać mi zupełną porażką. Dławi mię, w gardle drapie, o spazmy przyprawia... '
Wściekłbym się, albo zidyociał, gdybym się z tego choć na chwilę nie otrząsnął.
Na szczęście, istnieją skuteczne przeciwtrutki.
Znam je i wybór między niemi robić umiem. Tym razem trzeba było sięgnąć po najsilniejszą.
Unurzałem się z głową... i zaraz mi lepiej.
Byłoby mi nawet zupełnie dobrze, gdyby nie fatalny „pieprzyk“, który wystąpił wcześniej i trwa dłużej, niż zwykle.
Ten „pieprzyk“ znają dobrze pijacy-smakosze i pijacy-myśliciele — ci, co wiedzą: dlaczego piją i w jaki sposób pić należy.
Gdy taki filozof lub poeta użycia poczuje na I języku „pieprzyk“, ciska kieliszek o ziemię, wstaje, krzesło wywraca i porzuca biesiadę — choćby to była biesiada Lukullusa lub Heliogabala.
Wierzy on w ten znak jak w wyrocznię; posłuszny inu jest ślepo, bezkrytycznie.
Czasem „pieprzyk“ występuje po dziesiątym.
czasem po dwudziestym, a niekiedy zaraz po pierwszym kieliszku. Głuchym na ostrzeżenie — biada. Posłuszni czują go krócej lub dłużej — nigdy jednak zbyt długo.
Pieprzyk ostatni dotąd mnie męczy, a jest przykrzejszy od wszystkich, których dotąd doświadczałem...
Często teraz widuję Korwiczową. Wogóle dzieją się ze mną od pewnego czasu dziwne rzeczy. Niekiedy wyobrażam sobie, że jestem na maskaradzie, i sain maskę mam na twarzy. Nudzi mię to chwilami i drażni, wyjść jednak nie mogę przed końcem — „intrygi“.
Moja maska nie ma w sobie nic arlekińskiego, ani demonicznego. Jest to maska statecznego mieszczanina, przyjaciela ludzkości, filantropa.
Jestem zapisany do przeróżnych stowarzyszeń, zasiadam w rozlicznych komitetach — na wszelki sposób pełnię „dzieło miłosierdzia“.
Skoro tak czyni ona, ja czynić inaczej nie mogę.
To właśnie zbliża mnie do Korwiczowej, która jest jedną z pomocnic, adeptek — rzekłbym nawet „adjutantek“ — Białej.
Biała jest otoczona całym sztabem niewiast młodszych i starszych. Nazwałem je raz „cherubinami i serafinami drugiego chóru“, za co zostałem zgromiony przez Korwiczową. To zgromadzenie od
.>
znacza się nastrojem niesłychanie solennym — miejsca na żarty w niem niema.
Jakkolwiek moje poglądy na życie są ostatecznie skrystalizowane, doznają niekiedy niespodzianek. Wszedłem pomiędzy ludzi, z którymi nigdy się dotąd nie stykałem. Ci ludzie mówią językiem najzupełniej dla mnie niezrozumiałym, tak zręcznie zaś maskują egoizm, że każdy mniej odemnie doświadczony uwierzyłby, iż naprawdę miłują bliźnich tak samo, a inoże i więcej, niż siebie samych.
— Przednia maskarada — choć dla mnie stanowczo za długa.
Często stosunki z Korwiczową pozwoliły mi dokładniej ją zbadać. Jest wcale ładna, choć życiem przedwcześnie zmęczona. Wyszła za mąż bardzo młodo; teraz ma lat dwadzieścia osiem, może dwadzieścia dziewięć. Trzydziestu w każdym razie nie ma.
Pulchna szatynka, z czarnemi, niewypaloneini jeszcze oczami. Twarz okrągła, wargi wydatne, mocno czerwone. Zyskałaby wiele, pozbywszy się brzydkiego zwyczaju marszczenia czoła. Postarza ją to i czyni wyraz jej twarzy surowym.
Szkicuję sylwetkę Korwiczowej z nałogu. Tak pejzażysta, wracający z wycieczki, choć ma pełną tekę rysunków, nie może oprzeć się pokusie naszkicowania jeszcze jednej, po drodze spotkanej „partyi“ drzew lub skał — co, ściśle biorąc, zupełnie mu jest niepotrzebne.
U Korwiczowej po dawnemu bieda. Chłopiec do szkoły nie chodzi—jeszcze na „wpis“ matka zdobyć się nie mogła. Ale już nóg pod stołki nie chowa — owszem, bardzo odważnie wystawia je na widok. Tem śmieszniejsze to. że jego buty były niedawno jeszcze „bucikami“, i zanim przeszły na własność syna, długo przedtem wysługiwały się matce...
A jednak ta matka pracuje od świtu do nocy, i nieraz miewa w rękach dość znaczne kwoty. Tajemnicę wyjaśnia okoliczność, że połowę czasu zabierają jej zajęcia „honorowe“ (znaczy bezpłatne); większych zaś kwot nie jest właścicielką, lecz tylko: depozytorką i szafarką.
Jest to wogóle świat, w którym ludzie chodzą do góry nogami...
_ Swoją drogą, Leonka mi żal. W moich oczach on jest ofiarą cudzego — zamroczenia. Gdyby nie nadzwyczajny, prawdziwie „babski“ upór Korwiczowej, dawno już opłaciłbym za niego ów głupi „wpis“.
Chłopiec jest inteligentny i miły. Do nauki rwie się, jak ptak do swobody. Uczy się sam, a książki, które ma odemnie, pochłania. Nastarczyć mu ich nie mogę.
Malca tego lubię. Raz nawet, bawiąc się z nim, uczułem coś nakształt żalu, że nie mam takiego jak on — syna.
Otóż to skutki sentymentalnego zaczadzenia!
Takie myśli ogłupiają kogo? Człowieka, który na progu życia modlił się:
— Panie Boże! daj mi żonę bogatą i — ani jednego dziecka! ..
...Była wczoraj mniej posągowa i mniej liliowa, niż zwykle.
Korzystając z tego, ośmieliłem się zapytać:
— Jakim trzeba być, żeby się pani podobać?
Bez namysłu i bez zakłopotania odrzekła:
— Dobrym, użytecznym i kochającym bliźnich, jak siebie samego.
Nie ustawałem w pytaniach.
— A co ma czynić kto takim nie jest, gdyż mu życie duszę wypaczyło?
— Niech się modli o dar łaski. Za jej sprawą wstąpi w niego Duch Boży, podniesie go i uzacni.
Wydawała się łagodną i łaskawą, więc badałem dalej:
— A gdy po ciężkiej walce odniesie zwycięstwo nad samym sobą, gdy się stanie dobrym, użytecznym, kochającym bliźnich, co otrzyma w nagrodę?
— Od Boga — niebo; od własnego sumienia — spokój wewnętrzny.
— A od pani?
— Przyjaźń.
— Tylko przyjaźń?...
Oczy jej rozszerzyło zdziwienie. A były te oczy
t
tak kryształowo czyste, jak błękit nieba wiosennego.
Wytrzymałem jej spojrzenie. Dużo rnnie to kosztowało, jednak wytrzymałem. Ośmielony zaś zwycięstwem, odważyłem się na więcej.
— A co trzeba czynić — spytałem ciszej — aby zdobyć... miłość pani?
Myślałem, że ją to pytanie zmiesza. Zaledwiem je wypowiedział, przestraszyłem się swej śmiałości.
Pochyliłem głowę i spojrzałem na nią z ukosa.
Ani zarumieniła się, ani pobladła. Była biała i spokojna. Błyszczące oczy nawet na chwilę nie zakryły się rzęsą.
— Zapomniałeś pan — rzekła po krótkiej chwili — że moją miłość posiada już kto inny.
— Posiadał...
— Posiada.
Uczułem w piersiach przejmujące zimno — i wyjąkałem prawie niewyraźnie:
— Skalski nie żyje...
Dopiero to ją wzruszyło.
Wstała i głosem lekko drżącym rzekła:
— Powiedziałeś pan wielką nieprawdę. Tylko niedowiarki tak mówią i takie mają myśli. Różnimy się pod tym względem krańcowo. Dla pana: kto umarł, jest wymazany doszczętnie z rachunku życia; dla mnie: nic on z praw swoich nie traci. Pan twierdzisz, że mój inąż nie żyje, a ja upe-
wiiiam pana, że on żyje życiem o wiele doskonal- szem i praudziłvszcm, niż my tu wszyscy na ziemi...
Dziwnie przemieniła się przy tych słowach. Oczy jej błyszczały już nie jak gwiazdy ale jak słońce. Białość straciła zupełnie odcień różowy.
Takiej, jaką była w owej chwili, nie pożądałbym. Nie śmiałbym pożądać...
Wyszedłem od niej z miną psa obitego.
Było mi tak głupio, żem prawie instynktowo skierował kroki do — winiarni.
Zawołałem o „trunek na frasunek“ i przysiadłem do starego wygi Skorupajły, który w kącie, mlaskając językiem, wysączał swą codzienną butelczynę.
Przysiadłem, i kazałem podać wina w wysokim gatunku, „od wielkiego dzwonu“. Na wyjątkowy frasunek, wyjątkowy trunek.
Piłem z początku, milcząc; potein język mi się rozwiązał. Uczułem konieczność wynurzenia się i opowiedziałem staremu co ini dolega. Nazwisko, rozumie się, zataiłem.
Doświadczony wyjadacz nosem pokręcił i odrazu „zwąchał interes“.
Językiem mlasnął, wargi otarł serwetką, cygara pociągnął i — roześmiał się.
— Stara komedya! — rzekł jowialnie, oczy mrużąc. — Wszystkie wdowy od tego zaczynają.
— A czem kończą? — spytałem z pewnym niepokojem.
Rzuceniem się na szyję konkurentowi —
o ile naturalnie wyobraża odpowiednią „partyę“.
Uściskałem Skorupajłę. Piliśmy szampańskie, koniaki, likiery. Po czarnej kawie, stary wsadził mnie do dorożki i odwiózł do domu.
Choć było już późno i głowa ciężyła mi jak kamień, wyciągnąłem z biurka ten zeszyt i na jednej z poprzednich kart drżącą ręką napisałem:
X — małżeństwo.
Nowa zagadka...
Rozmawiałem z nią wczoraj o Korwiczowej. Przedstawiłem niedostatek, z jakim walczy wdowa po dzielnym człowieku — jej wielką dumę — marnowanie się jej synka...
Słuchała z uwagą — zamyśliła się potem...
— Tak, tak — rzekła wreszcie jakby do siebie — to jedno z dzieci moich najlepszych, ale. i najhardziejszych...
Potarła białe czoło i zwróciła się wprost do mnie.
— Zrobimy tak: pójdziesz pan do Korwiczowej i powiesz, że znalazł się zapomniany dłużnik jej męża — z czasów dawnych, uniwersyteckich. Zbogacił się i dług zwraca z procentem składanym. Sam nie chce wystąpić — wstydzi się tylo- letniego zapomnienia. Zresztą mieszka daleko, w okolicach Nerczyńska naprzykład... — i pana wybrał na pośrednika. Suma będzie wypłacana ratami —
BIAŁA.
4
przez cały czas kształcenia się Leonka. Raty ja będę panu doręczała. Pierwszą obciążę pana natychmiast...
Przeszła szybkim krokiem do swego gabinetu i wróciła po chwili z banknotami w ręce.
— Czy sądzi pani, że to środek dobry? — spytałem, przyjmując depozyt.
— Mój ojciec używał go wielokrotnie z powodzeniem. Ja sama... Ale co panu?
Zawirowała mi w głowie myśl nagła a tak dziwna, że omal nie przyprawiła mnie o zemdlenie. Gdybym nie wsparł się silnie o krawędź stołu, pewniebym upadł.
— Trochę mi słabo. Ale to drobnostka. Polecenie pani spełnię jak najpilniej. Pojutrze zdam sprawę. Do widzenia.
Wybiegłem szybko. Chciałem jak najprędzej znaleść się sam — zebrać myśli, wspomnienia...
Było od czego zemdleć. Taż sama, słowo w słowo, historya odbyła się niegdyś ze mną i z moją opiekunką, siostrą zmarłej matki. To była również harda dusza w ubogiem ciele. Zjawił się jakiś pan z długiem rzekomym. Za ten dług, w ratach wypłacany, ja się kształciłem.
Wszystko tak samo. Nie brakło nawet wzmianki
o Nerczyńsku...
W głowie mi kołowało...
Na trzeci dzień zdawałem sprawę z poselstwa.
Obyto się bez słów. Odniosłem poprostu pieniądze, których Korwiczowa przyjąć nie chciała.
Nieprzyjęciu towarzyszyły okc'.czności nieprzewidziane.
Wdowa usłyszawszy powiastkę o dłużniku, zaczerwieniła się — potem zbladła — potem podniosła na mnie oczy pełne łez potem za rękę mię chwyciła, mocno ściskając...
— Dziękuję... z całej duszy dziękuję — mówiła głosem drżącym, przerywanym. Ja pana odgadłam... Maska, którą pan kładzie na twarz — i na serce — nie zwiodła mię... Dziękuję panu... Ale nie przyj- mę — przyjąć nie mogę... Pan wie, że kobieta może przyjmować pieniądze tylko od męża...
Znów zaczerwieniła się — i znów zbladła...
Tłómaezyłem, wypierałem się, zaprzeczałem — na nic się to nie zdało.
W7yszedłem zawstydzony, zdenerwowany, zły. Było mi zupełnie „głupio“.
Dziwne to bardzo...
A tamto jeszcze dziwniejsze.
Awantura!...
Przegrałem do rudego Dyzia dziesięć tysięcy rubli, i w dodatku, zostałem przez niego wyzwany na pojedynek.
Grać musiałem, a grając zaś z Dyzieni, musiałem przegrać — pojedynek tylko był rzeczą „nadprogramową“.
„Klub nicponiów“ zadługo już drwił ze mnie — najpierw pocichu potem głośno, wreszcie w same oczy. Rozgłaszano, że porzucam świat, że wstępuję do Kapucynów, że noszę włosiennicę, że — zidyoeiałem..
Jedyną odpowiedzią było: zasiąść do zielonego stolika i okazać nienaruszoną „tężyznę“, pozbywając się obojętnie setek i tysięcy.
I poszłoby wszystko dobrze, gdyby nie... czerwone faworyty Dyzia. Te faworyty działają mi zawsze najfatalniej na nerwy. Tym razein dołączyły się do nich równie czerwone, piegami po- centkowane jego palce. Gdy te palce zagarniały dziesiąty tysiąc, nie mogłem wstrzymać się od wycedzenia przez zęby:
— Szczególne, unormalnc szczęście...
Tylko tyle.
Dyzio wstał i udając wielkie oburzenie, na cały głos wrzasnął:
— Pan mi ubliżyłeś!... Dyonizy Grabie-Gra- bianko nie grywa inaczej, jak tylko normalnie, według zasad klubowych, ustawą przepisanych.... Nigdy już z panem grać nie będę!
I talię kart w twarz mi rzucił.
Zrobiło się trochę hałasu, i natychmiast, rozumie się, ułożono warunki pojedynku.
Co najciekawsze, ten Dyzio jest zawodowym szulerem. Wszyscy „nicponie“ doskonale o tern wiedzą i wiadomości tej udzielają sobie — na
ucho. Jednak na głośne wypowiedzenie prawdy
i jawne zerwanie z oszustem nikt zdobyć się nie może.
Należało zrobić trochę porządku w interesach. Spotkanie zapowiada się poważnie. O wyjęciu kul mowy niema.
Rodziny, ściśle rzecz biorąc, nie posiadam. Z wszelkiego gatunku „Rydzykami“ oddawna zerwałem. Nic im zresztą nie zawdzięczam.
Po krótkim namyśle, wziąłem arkusz papieru, zapaliłem papierosa i umaczałem pióro. Zanim jeszcze atrament zasechł na stalówce, powziąłpm ostateczne postanowienie. Postanowiłem swój cały osobisty majątek zapisać Skalskiej.
Szybko w słowach jak najkrótszych, nie odejmując pióra od papieru, skreśliłem — „na wypadek“ — swą wolę ostatnią. Skończywszy, wysuszyłem papier bibułą i odczytałem.
Jakież dziwne roztargnienie! W testamencie, zamiast Skalskiej była wymieniona Korwiczowa...
Czyżby pióro szło swoją koleją, a myśl swoją?
Przez chwilę miałem zamiar podrzeć dokument
i napisać inny. Ale już mi się nie chciało zasiadać powtórnie do tej roboty. Zresztą, była to w mojem życiu jedna z tych chwil, w których się powtarza: „ Apres tious le deluye!u ..
Więc machnąłem ręką — i tak zostało.
Rana ciężka w lewyin boku...
Kula wydobyta przy znacznym upływie krwi... Osłabienie wielkie... Lekka „traumatyczna“ gorączka...
Zresztą stan bezbolesny i — prawie przyjemny...
Według zdania lekarzy — a byio ich dziś czterech — leczenie potrwa od miesiąca do sześciu tygodni.
Po raz pierwszy — od dwóch miesięcy.
Zapisuję - najważniejsze:
1° byłem umierający — przyjmowałem Sakra- menta — tak mi mówią — nie pamiętam;
2° dziś lepiej — żyć będę;
3° okradziono mię — meble — dywany — obrazy — gotówkę, jaka była w domu — wszystko...
Teraz opieka dobra.
Ręka drży — nie mogę więcej...
Było ze mną bardzo źle. Sprowadzono księdza, namaszczono mię olejami... Kto się tem zajmował — dotąd nie wiem.
Jednego dnia, lekarze przybywszy na ranną wizytę, znaleźli drzwi otwarte, mieszkanie ze wszystkiego ogołocone, mnie w silnej malignie, pozbawionego wszelkiej opieki, nieprzytomnego.
Służba moja, do spółki ze stróżem domu, obrabowała mię w nocy i z łupem uciekła.
Przez kilka godzin, spiekłemi gorączką ustami wołałem o trochę wody. Potem siły mnie opuściły — zemdlałem.
Szyldkret utrzymuje, że tej śmierci pozornej zawdzięczam życie. Inaczej pewnieby mię byli rabusie zamordowali.
Długi czas przeżyłem w stanie, pośrednim między jawą a ciężkim, męczącym snem gorączkowym. W tym półśnie roiły ini się rzeczy najnie- możliwsze...
Widziałem postacie, czy też widma tylko, ludzi żyjących i oddawna zmarłych. Przesuwały się prze- deniną te długie korowody to z twarzami obojęt- nemi, to znów litując się albo złorzecząc i szydząc.
Wreszcie zjawiła się Korwiczowa, a w ślad za nią ona... Biała... Blask od niej bił nadzwyczajny; oczy...
Dokończę później. Znów czuję wielkie osłabienie...
Zadzwonię na Leonka żeby mi dał łyżkę wina
i lekarstwa.
Gdy wytężę myśli, ów obraz przedstawia się ini przerażająco wyraźnie. Jest tak poetyczny, że chwilami wątpić muszę, czy był naprawdę snem tylko?...
Co prawda, nerwy moje podczas choroby za
dziwiająco wy subtelniały. Zdaje mi się, że usłyszałbym „jak trawa rośnie“.
W tych dniach prześladował mię od rana zapach rezedy. W całem mieszkaniu rezedy nie było, żadna też z otaczających mię osób nie używała perfum tego zapachu. Zaciekawiony i podrażniony urządziłem ścisłe dochodzenie. Okazało się, po długiem szukaniu, że to po przeciwnej stronie ulicy ktoś ustawił w otwartem oknie doniczkę z tym kwiatkiem.
Ze wszystkiem tak samo.
Poruszać mi się trudno — do rozmawiania brak siły — leżę często po całych godzinach milcząc, z oczyma przymkniętemi, w zupełnem, pozornem odrętwieniu. Ktoby spojrzał na mnie, byłby pewny, że śpię. Ja tymczasem czuwam, czuję i odczuwam (czyż to nie synonizmy?) pilniej i bystrzej, niż niejeden z tych, co mają oczy szeroko otwarte.
W takich chwilach, gdy okno niezamknięte, odróżniam wietrzyk nadpływający z fabrycznej części miasta, od tego, który nadlatuje z Powiśla. Słyszę pisk wróbla na wierzchołku starej topoli w alejach i denerwuję się ckliwą melodyą walca, wykręcanego na „arystonie“, którym zabawiają chore dziecko w mieszkaniu parterowym na przeciwnym końcu ulicy.
Codziennie, w porze przedwieczornej, rozmarza mię głos dzwonów kościelnych — muzyka solenna, łkająca, jakby zaświatowa, która, w kołyszącym się
rytmie ulatuje wysoko, uciekając od bruku ulicznego, od spłowiałych i zszarzałych murów, od dachów, nakrywających ludzkie, tak często wstrętne rojowiska.
Zawdzięczam tej muzyce wiele myśli i uczuć, jakich nigdy przedtem nie doświadczałem. Tymczasem, każda z osób otaczających mnie, zapytana: — Czy słyszysz dzwony?... odpowiada:
— E! to się panu tylko tak marzy...
Niekiedy wołać muszę o pastylek miętowy, bo mam usta pełne smaku cebuli... sprzedawanej na targu, dwiema kamienicami odemnie odgrodzonym.
Może i z tamtemi widzeniami było coś podobnego?...
Cokolwiekbądź, przysiądz mogę, że widziałem obie kobiety, jak widzę w tej chwili białą kartę, na której piszę i bronzowy przyrząd do pisania z napinającym łuk Amorkiem...
Korwiczowa krzątała się po mieszkaniu cicha, uważna, rezolutna, jak prawdziwa gospodyni domu. Ustawiała meble wyplatane, które przynieąiono naprędce z mieszkania rządcy, poprawiała fałdy w zawieszonych świeżo firankach i portyerach, okurzała małą omiataczką framugę okna i półeczki,' z luksu- sowemi (nigdy nie czytywanemi) wydaniami poetów.
Dwie kobiety ciemno ubrane, w białych cze- peczkach, z twarzami łagodnemi, przychodziły do niej po rozkazy. Ona wskazywała im co mają czy
nić przy mnie: jak światło lampy regulować, jak rozsuwać i zasuwać skrzydła parawana, jak zmieniać okłady i mierzyć temperaturę...
Przynajmniej ta druga część widzenia była niezawodną rzeczywistością. Owe dwie kobiety, z twarzami pierwszych, katakumbowych chrześcijanek, dotąd, na zmianę, straż przy mnie odbywają.
Pytałem je: skąd są? Odpowiedziały: z Towarzystwa Samarytanek. — Kto panie przysłał? — Zarząd.
Na początek, nie śmiałem dalej posuwać badania. Ale wczoraj spytałem jedną z nich: czy zna Korwiczową?
— Tak — odrzekła spokojnie. — To zastępczyni przewodniczącej.
Trzeba było zmieniać okład — rozmowa przerwała się.
Tyle mam do zapisania o Korwiczowej. Dodać jeszcze muszę, że ini się zjawiła w osobliwem przetworzeniu: blada, smutna, solenna, z rytmicznymi ruchami kapłanki egipskiej.
Drugie widzenie posiada o wiele mniej pierwiastka ziemskiego. Owszem, całkowicie już w krainę snów wkracza.
Owego dnia... czy też owej nocy... bo w krainie cudowności trudno pory rozróżniać...
..Dość na dziś. Leonek przypomina, że czas spocząć.
„Samarytanka“ zbliża się z łyżką mikstury uspokajającej.
Zamykam zeszyt.
To było jakby roztapianie się w nieskończoności...
Niejakie, clioć bardzo oddalone pojęcie o tym stanie można mieć nocą, na pełnym morzu, przy powietrzu zupełnie cicliem, przy niebie zasianem gwiazdami i odbijającem się w fali, jak w szybie zwierciadlanej.
Gdy podróżny wyjdzie wówczas na pokład
i w niezamąconej niczem ciszy, mając otchłań nad głową i otchłań pod stopami, zapomni o utrzymującej go na powierzchni łupinie, zwanej okrętem — zaciera się w jego duszy świadomość ziemskiego, odrębnego bytu. Wydaje się sam sobie punktem, rzuconym w środek gwiaździstego chaosu, czemś nieskończenie niałem, posiadająceni prawie boską zdolność pojmowania nieskończenie wielkiego.
Zapomina, a raczej nie chce wiedzieć, czy jest Anglikiem, Polakiem, Holendrem; czy ubóstwił Chrystusa, Mahometa lub Buddę; czy jego metryka wskazuje młodość lub zgrzybiałość — znika dlań nawet poczucie płci odrębnej. Jest cały: myślą pojmującą; jest — samem pojęciem.
Aby ten stan upodobnić do tego. jakiego doświadczałem, dodać jeszcze trzeba: uczucie niewy- słowionej błogości, zmieszanej z niedającą się opi-
sać bolesną ale jakby stopniowo uciszającą się, trwogą...
Topniałem, ulatniałem się, nikłem. Ciało moje traciło swą ciężkość gatunkową. Dokoła mnie, wszystko przyeichało: natomiast w sobie samym słyszałem głosy osobliwe, niby echa dalekiego dzwonienia, niby dźwięki perliste harfy...
Ściany pokoju rozsunęły się — otoczyła mnie przestrzeń otwarta, bezgraniczna. Zalało tę przestrzeń światło lazurowe, podobne do tego, jakie ) wydaje moja lampa, dzwonem niebieskim nakryta.
Byłem cały wzrokiem, słuchem, myślą.
Oczy miałem zamknięte. Brakło mi siły do poruszenia palcem, do podniesienia opuszczonych powiek.
Nagle, jakby te powieki stały się szklane, ujrzałem wskróś nich zbliżającą się do mnie jasność wielką. Nie wiem czy to jasność szła do mnie, czy też ja do niej przez powietrze płynąłem — i
ale działała na mnie przyciągająco, jak słońce na j planety.
I znaleźliśmy się wreszcie przy sobie.
Tak, to było słońce — słońce mojej duszy. To była Biała.
Napróżno siliłbym się opisać jej postać — jej ^ twarz zwłaszcza i oczy. Nie dokazałby tego nawet mistrz słowa. I mistrz barw nie sprostałby zadaniu. Może tylko muzyk genialny potrafiłby opowiedzieć tonami jaka słodycz była w jej ustach.
lekko rozchylonych i szepczących coś niedosłyszanego, w wyrazie jej twarzy, przypominającym Ra- faelowskie Madonny, w spojrzeniu jej oczu bezdennych, podobnych otchłaniom wiosennego nieba...
Pochyliła się nademną — na czole mojem złożyła pocałunek — zniknęła.
Razem z jasnością zgasły wrażenia wzrokowe
i słuchowe, wszystko, co było w związku ze zmysłami. Pozostała tylko myśl — jedna, ale za świat cały wystarczająca inyśl: że teraz już wszystko skończyć się musi, że teraz przyszła kolej na śmierć...
Po tem, co się siało, żyć już nie można i — nie warto.
Dziś rano czułem się rzeźwiejszy.
Konsylia lekarskie skończyły się; na stanowisku pozostał tylko Szyldkret, który zapewnił, że wszelkie niebezpieczeństwo minęło.
Słońce jesienne oświecało cały pokój skośnymi, jakby zezującymi promieniami. Było jasno, ciepło — prawie wesoło.
Zbudziło się w mej duszy wiele zdrzemniętych myśli. Zaczął mnie znów zajmować świat leżący poza ścianami mego mieszkania. Zapachniała mi Warszawa, strojna, wesoła; zatęskniłem za ogrodem Saskim, za alejami, za rozmową gwarną, za dymem cygara i zapachem perfum...
Chciałem otrząsnąć się z resztek choroby, z nudy, z pleśni, z mroku. Była chwila, żem próbował swoje widzenia nazwać poprostu: przywidzeniami. To mi się wszakże nie udało.
Po śniadaniu, poprosiłem Leonka, żeby mi przyniósł wszystkie karty wizytowe, które podczas choroby przysłano mi lub pozostawiono w przedpokoju.
(Zdaje mi się, żem zapomniał w pamiętniczku zapisać, skąd wziął się u mnie Leonek. Od razu tego chłopca polubiłem. Jest nad wiek poważny, rozumny i dziwnie sympatyczny. Rozmowa z nim odmładza mię. Zaraz w początkach rekonwalescen- cyi, zapragnąłem mieć go przy sobie. Pragnienie było dość niezwykłe i z uwagi na dumę Korwiczo- wej, niełatwe do wykonania. Przez jedną z „Samarytanek“ oświadczyłem matce Leonka, że nie mając własnych dzieci, chciałbym jej synka adoptować. Zanim dopełniłyby się formy prawne, chłopca pragnąłem mieć przy sobie. Nie odmówiła wręcz, prosząc o czas do namysłu. Leonka jednak przysłała. Chłopczyna czytuje mi dzienniki, rozwesela mnie rozmową — jest nutą świeżą, młodocianą, do życia budzącą, w mojej samotni, która teraz, mimo wykwintnego urządzenia, rażąco przypomina — szpital. Codziennie, w godzinach rannych, dwaj, opłacani przezemnie nauczyciele przysposabiają go do klasy drugiej. Czyni się to w tajemnicy przed matką).
Kart zebrało się wiele — lecz ani jednej od rodziny. Te „Rydzyki“ są jednak harde; sztywne ich karki nie chcą się zginać nawet przed trzypiętrową kamienicą z oficynami...
Za to „Klub Urwipolciów“ stawił się w komplecie. Brakło tylko „szlachetnie urodzonego“ Gra- bie-Grabianki. Wzmocniony świeżym tryumfem, śmiało może teraz swą sztukę uprawiać. Znam ja dobrze naszych klubistów i wiem jacy z nich rycerze. Choćby który z nich przyłapał dziś Gra- biankę na szulerskiej „wolcie“, nie będzie miał odwagi głośno tego powiedzieć.
Czytałem karty po kolei, i razem z nazwiskami przesuwały się przedemną postacie tych, co je noszą. Są to ludzie różnego wieku, od młokosów do starców, wszyscy bez wyjątku ubrani wykwintnie, słodko uśmiechnięci, przesadnie ugrzecznieni, z mową tak doskonale wygładzoną, jak ich paznogcie.
Kiedyś, oni byli dla mnie uosobieniem doskonałości, wzorem do naśladowania. Dziś, spojrzałem na nich pod innym kątem, i... Boże! jacyż mi się marni wydali!
Odrzucałem kartę po karcie z niesmakiem, powtarzając smutno:
— Ani jeden!... ani jeden!...
Kazałem wreszcie ten cały welinowy śmietnik zabrać i — w ogień rzucić.
Oświadczyłem też, że gdyby który z tych wy
twornych panów zjawii się u drzwi inoicli, trzeba mu je przed nosem zatrzasnąć.
Załatwiwszy się w ten sposób z jednym z najważniejszych rozdziałów swego życia, doznałem ulgi...
Słońce wydało ini się jeszcze jaśniejsze, głos Leonka jeszcze milszy, a pragnienie życia tak silnie we mnie wezbrało, żem chciał zmienić się w ptaka i oknem na świat wyfrunąć...
Rana zabliźniła się całkowicie. Jedyną pozostałością po chorobie: trochę osłabienia, które zwalczam dyetą wzmacniającą i spokojem.
Och! tego ostatniego nie brakuje mi — raczej mam go za wiele.
Jednak nowych burz nie pożądam. Przeciwnie, nawiedzają mnie marzenia o szczęściu cichem, od wszelkich burz zabezpieczonem i — z kimś innym podzielanem.
To szczęście nie byłoby martwotą ani nudą. Możnaby do niego wprowadzić tak wiele urozniai- ceń! Zresztą nuda samotników tylko nawiedza — wc dwoje nudzić się nie można.
Gdy dzień jest pochmurny i smutny — jak dziś właśnie — gdy wiatr pomiata zwiędłymi liśćmi, a drobny deszcz żałobnie dzwoni po szybach — marzenia moje przybierają kształt wyraźny.
Poprostu: ożenić się pragnę.
Skosztować chciałbym po raz pierwszy uroków
życia rodzinnego; po raz pierwszy być rnężem i posiadać żonę. Tamtego brać tu w rachunek nie można. To było tylko finansowo-przemyslowe przed- siębiórstwo.
Zupełnie już wydobrzałem.
Jutro po raz pierwszy wychodzę,
Pogoda zapowiada się dobra. Lekki, suchy przymrozek, ze słońcem blado przeświecającem przez bezlistne rózgi kasztanów.
Jutro wychodzę i jutro losy mego życia mają się rozstrzygnąć.
Odbyło się to szybko — okropnie, zadziwiająco, przerażająco szybko.
Ta szybkość jest podobno stałem znamieniem najważniejszych wypadków życia.
Często lata całe bywają prologiem do sztuki, która rozgrywa się w kilku minutach.
Wyjąkałem oświadczyny z oczami spuszczonemi, drżąc, blizki łez i zemdlenia. Musiało to brzmieć żałośnie; musiało brzmieć jak modlitwa, łkaniem przerywana. Odgadłem to z tonu odpowiedzi.
Odpowiedziała głosem smutnym, ale silącym się na moc — głosem matki, starającej się pocieszyć dziecko, w którego ocalenie nie wierzy.
Odpowiedziała krótko:
— Ślubowałam już...
BI AU.
5
Poczułem, że staczam się na samo dno przepaści.
Tam już było spokojnie.
— Koniu? — spytałem głosem, który przestał drżeć.
— Chrystusowi.
Potem pokazywała mi jakieś pergaminy z pieczęciami, jakieś różańce, krzyże, kiry — rzeczy żałobne, okropne, tchnące bólem, rozpaczą, śmiercią...
Zapamiętałem jedno tylko: że za tydzień wyjeżdża na zaivsze do Rzymu.
Gdym odchodził — a wiedziałem, że już nigdy nie powrócę — przyszła mi na chwilę wielka, prawie szalona, odwaga.
Podniosłem spuszczone oczy i patrząc jej prosto w twarz, wyrzekłem dobitnie:
— A jednak byłem przez panią dwukrotnie pocałowany.
Na jedną chwilę oczu nie zmrużyła.
Po jej twarzy, która przez te kilka miesięcy bardzo pobladła i zeszczuplała, przeszło jakby światło różowe.
— Tak — odrzekła głosem czystym, spokojnym. — Pocałowaniem pozdrowiłam pańską duszę, gdy przez próg sieroctwa na świat wychodziła. Pocałowaniem żegnałam ją, gdy stała w progu śmierci, do odlotu gotowa...
Złożyła ręce na piersiach, głowę pochyliła.
— Bóg — szepnęła ciszej — zatrzymał ją na
ziemi do czasu. Niech będzie Imię Jego święte pochwalone!
To były ostatnie jej słowa, które do uszu moich doszły.
Któregoś dnia, przerzucając bezmyślnie papiery na biurku, spostrzegłem kopertę z napisem: „Na wypadek śmierci bez testamentu“. We środku znajdował się zapis na rzecz Kor wieżowej.
Wyjąłem papier, aby go podrzeć...
W tejże chwili doznałem uczucia bezgranicznej obojętności na wszystko, co będzie po mnie.
Machnąłem ręką — papier wsunąłem napowrót do koperty.
Nie wiem jak się to skończy, ale rzecz niezawodna, że skończyć się musi.
Gdyby nie Biała, klęcząca tam, u ołtarzy, pod skrzydłami alabastrowych cherubów, rozwiązania nie szukałbym daleko...
Znalazłbym je w lufie rewolwerowej.
Ale czoła, uświęconego jej pocałowaniem, kulą samobójczą nie skalam.
Więc może wyjadę daleko i do klasztoru wstąpię...
A może zostanę mężem Korwiczowej i ojcem Leonka...
-T*
CHAŁAT
...Aż do samej Jabłonny szło wszystko jak najlepiej. Słońce jasno przyświecało; konie biegły żwawym truchtem; podróżni, ściskając się na małej przestrzeni, nawzajem ciepła sobie udzielali.
Czasem tylko ktoś wstrząsnął się, szczelniej futrem otulił i przez zęby mruknął:
— Ależ psie... dyabelskie... siarczyste mrozisko!
Wszyscy (z wyjątkiem mnie) palili; większość pociągała dość często z oplatanych i nieoplatanych, płaskich i pękatych butelek.
„Humory“ były wyśmienite. Opowiadano anegdotki, wybuchano śmiechem. Rej wodził młodzieniec z „kozią“ bródką, z wąsami. których końce, dzięki pomadzie węgierskiej, posiadały piękny kształt „mysich ogonków“.
Młodzieniec był ubrany niezwykle. Miał na sobie ogromny kożuch barani, na nogach buty z cholewami lakierowanemi, na głowie lekki, filcowy kapelusz barwy zielonej.
Jego stanowisko społeczne nie było dla nikogo tajemnicą. Jeszcze w Warszawie, zaledwie zdążył
wśrubować się pomiędzy czerwono - fioletowego dzierżawcę i pomarańczowo-szkarłatną gospodynię proboszcza, natychmiast przedstawi! się współpo dróżnym, jako „farmaceuta“.
Nie wiem czemu, przy końcu każdego ze swych opowiadań, zwracał się on zawsze do mnie, i mrużąc filuternie oko, zapytywał:
— Nieprawda, kolego?
Przytakiwałem głową w milczeniu, trochę dumny a trochę zmieszany brataniem się zemną tak odznaczającej się osobistości.
Miałem lat piętnaście, a więc byłem w wieku, gdy człowiek sam nie wie: z kim towarzystwo trzymać, do jakiej zaliczać się „kategoryi?“
Miałem lat piętnaście i tytuł szóstoklasisty. To również tytuł i stanowisko nieokreślone. Nauczyciele mówią ci „panie“ — a ładne dziewczęta, na które ośmielasz się zerknąć na ulicy, mianują cię głośno: „sztubakiem“, „scyzorykiem“ i z wyraźnem lekceważeniem śmieją ci się prosto w oczy.
Dopiero od kwartału uczyłem się w Warszawie, i te święta były pierwsze, na które z pomiędzy obcych śpieszyłem do swoich. Śpieszyłem najszybciej jak mogłem, i właśnie dla tego pośpiechu, który mnie o gorączkę przyprawiał, uprzedziłem
o całą dobę termin wyjazdu, przez rodziców wskazany.
Myśl, że za kilkanaście godzin swój dom i swoje miasto zobaczę, przyprawiała mię o gorączkę —
grzała mnie poprostu — i to była właściwie moja jedyna ochrona przed zimnem, któremu nader słabą zaporę stawiały: lekki, „wiatrem podszyty“ szynel, szalik włóczkowy i gumowe na zwykłych „kama- szkach“ kalosze.
Gdybym miał cierpliwość czekać do dnia następnego, przysłanoby mi z domu futro, koc na nogi i berlacze. Prócz tego, pojechałbym zamkniętą karetą pocztową, w towarzystwie najdobrańszych „pasażerów“ i „pasażerek“, przy raźnych dźwiękach trąbki, budzącej echa leśne.
Niestety! odkładać na dwadzieścia cztery godzin rozkosz, przez cały kwartał marzoną, przechodziło moje siły. Rzecz to znana, że w epoce, gdy człowiek ma przed sobą życie całe, bywa najniecierpliwszy i najtrudniejszą dlań rzeczą — czekać.
Ta niecierpliwość sprawiła, że zamiast we środę na Przedmieściu Krokowskiem, przed „Starą Pocztą“. znalazłem się we wtorek na ulicy Wałowej vel Wołowej, wśród obszernego dziecińca zajazdu „pod Jeleniem“.
Tam znajdowała się główna stacya omnibusów, bryk krytych i otwartych, które przedsiębiorcy żydowscy wysyłali na wszystkie trakty, współzawodnicząc zwycięsko z pocztą i kolejami żelaznemi. Tam jedno z miejsc naczelnych zajmował Josek, utrzymujący stałą komunikacyę osobowo-towarową pomiędzy Warszawą a miastem P., — do którego mnie właśnie droga wypadała.
Z tym więc Joskiem jechałem — na wielkiej, odkrytej, trzęsącej, brzęczącej, ludźmi oraz towarami wyładowanej i przeładowanej bryce.
Nie poszło to z łatwością; nie obyło się bez ofiary. Aby traktować z Joskiem, na jego brykę siąść i w sposób tak prostacki do domu jechać, musiałem zadać gwałt wielu swym, jeśli nie przekonaniom, to — upodobaniom.
A te upodobania były w owym czasie nadzwyczaj wykwintne. Przechodziłem okres „estetyzmu“, byłem rozmiłowany w pięknych kształtach, w ze- wnętrzności wytwornej, we wrażeniach przyjemnie oddziaływających na duszę.
Ten stan nie jest osobliwością u chłopców i dziewcząt w epoce dojrzewania — u mnie tylko wystąpił nieco wcześniej, niż u rówienników.
Byłem w owym czasie wybredny w jedzeniu, w odzieży, w stosunkach z ludźmi. Poszukiwałem ciastek o nadzwyczajnym smaku; używałem mydła i pomady z niezwykłymi zapachami; nakładałem czapkę przed zwierciadłem; nosiłem rękawiczki.
Kilku zaledwie z licznego grona kolegów dopuściłem do poufałości. Byli to uczniowie, celujący albo nauką, albo tytułem rodzinnym, albo wytwor- nością. Doszedłszy do przekonania, że złe stopnie są rzeczą nieestetyczną, zrobiłem się uczniem pilnym i dążyłem wytrwale do zdobycia nagrody.
Upajała mnie poezya, ale tylko pięknie rymowana. Dzwoniły mi w uszach dumki i szumki
Bohdana Zaleskiego; powtarzałem sam przed sobą, często na ulicy, wśród turkotu kół i wrzawy rozmów, strofy w rodzaju następnej:
Złote sionko do gospody Zaszło do snu złożyć skroń;
Mgły wilgotne wstają z wody,
Z łąk rozkoszna wstaje woń W wieńcu gwiazd,
W płaszczu chmur,
Cicha noc Schodzi z gór...
Piękny obraz, ładna rycina o dreszcz mię przyprawiały. Codziennie, wracając ze szkoły, zatrzymywałem się przed wystawą obrażnika, przyglądając się z rozkoszą tym samym wiecznie sztychom i chromolitografiom.
Brzydota pod wszelką postacią była mi nienawistna, sprawiała cierpienie prawie fizyczne. Nie byłem w stanie uczyć się z książki brudnej, źle oprawionej, niedbale drukowanej. Stare, szpetne twarze działałały na mnie odpychająco. Rozmawiając z brzydką służącą, starałem się nie patrzeć na nią. Gdym obdarzał żebraka, czyniłem to zawsze z przymkniętemi oczyma, rzucając pieniądz z pewnej odległości, aby nie dotknąć wypadkiem brudnej dłoni, palców czarnych, pokurczonych.
Wstrętny był mi zwłaszcza gmin żydowski. Ponieważ do szkoły wypadało iść przez Grzybów,
wstawałem wcześniej i nadkładałem duży kawał drogi, aby tylko uniknąć ocierania się o czerń chałatową...
Jakąż mękę dla takiego estety stanowić musiał stosunek z Joskiem, który był brzydki i brudny, i od którego zdaleka zalatywały: cebula i pot koński!
Mimo wszystko, trzymilową przestrzeń od Warszawy do Jabłonny przebyliśmy dość szczęśliwie. Mróz był bo był. kąsał bo kąsał — ale od natłoczonej masy ciał i futer płynęły ciepłe prądy, które ostrość zimna łagodziły. Przytem, co najważniejsze, mieliśmy wiatr za sobą.
Najgorzej było z pakunkami, którymi Josek wyładował przód, tył, boki i spód swego rozłożystego pojazdu. Tuż za mojemi plecami, trzęsła się w słomie wielka głowa cukru, niby stożkowy pocisk armatni, którego cieńszy koniec wprost we mnie był wymierzony. Co pewien czas, ten pocisk uderzał mię pod łopatkę, to słabiej, to silniej, jakby chciał powoli prześwidrować na wylot. Zrozumiałem wówczas, co czuje owad, gdy go małoletni miłośnik przyrody tępą szpilką przewierca.
Odpoczynek w Jabłonnie pogodził mię częściowo z losem. Przez godzinę przeszło siedziałem w ciepłej izbie zajazdu, nie czując za sobą głowy cukru, nie widząc przed sobą rozczochranej głowy Joska i jego wielkiej, zatłuszczonej, obszarpanej czapy.
Tę izbę bardzo lubiłem. Wydawała mi się zaw
sze uroczyście piękna, niby sala w starym zamku, niby kaplica. O każdej porze roku i dnia panował w niej półmrok. To właśnie sprawiało ów nastrój uroczysty. Nie słyszało się tam nigdy krzyków pijackich ani wybuchów głośnego, mazurskiego śmiechu. Podróżni zachowywali się milcząco, przyzwoicie, powściągliwie, jak w poczekalniach kolejowych pierwszej i drugiej klasy.
Na „bufecie“, mrocznym, poważnym, jak stalle kanonickie, stały wielkie ptaki wypchane. Za bufetem siedziała piękna, blada, dostojnie smutna kobieta. Wydawała służbie rozkazy, poruszając jedynie ustami; głosu jej nigdy nie zdarzyło mi się słyszeć. Otaczały ją naczynia dziwnych kształtów, ze srebra, bronzu, kryształu; pęki suchych traw i kwiatów tkwiły obok niej w ciemnych wazonach, hypnotyzując swym sennym, sztywnym bezruchem. Dzwonek, poruszany ręką tej kobiety, wydawał dźwięki nadzwyczajne: brzmiał jękliwie, tajemniczo, nabożnie, jak północne dzwonienie w pustelni Ka- medułów...
Tak przynajmniej przedstawiało się to wszystko wówczas moim zmysłom i mojej wyobraźni
Nastrój podniosły wzmagały dwie okoliczności, bardzo odmiennego rodzaju.
Najpierw, całą Jabłonnę wypełniała dla mnie światowo-rycerska postać księcia Józefa Poniatowskiego. Z okna izby zajezdnej przyglądałem się bramie żelaznej, wiodącej do jego niegdyś parku.
Przy podjeździo leżały tam dwie olbrzymie kule kamienne; przez kratę byio widać zwężającą się perspektywicznie aleję nagich, skostniałych od mrozu, drzew parkowych. Zdawało mi się nieraz, że z mgły, przesłaniającej głębię parku, wysuwa się bez szmeru biały łabędź sani książęcych, a na nim młodzieniec w burce, z małymi na rumianej twarzy „baken- bardanii“, z oczyma ciskającemi błyskawice...
Drugą, podniecającą innie okolicznością, był fakt, czy też pogłoska, że „austeryę“ w Jabłonnie trzymają dwie siostry — baletnice. Dla piętnastoletniego estety, baletnica. ballerirm, była czeinś prawie nadziemskiem. Zaprowadzono mnie raz do teatru na balet „czarodziejski“, i wyrobiłem sobie wówczas przekonanie, że baletnica jest czemś po- średniem pomiędzy Mickiewiczowską Świtezianką a Wergiliuszową Nimfą...
Ciemne, wysokie drzwi lekko skrzypnęły; ukazał się Josek, granatowy od zimna, w długiej, obszarpanej opończy, z wielkim biczem w ręce.
Pokornie stanął przy progu, bicz z ręki do ręki przełożył, zakaszlał...
— Żymnooo... — wyrzekł przeciągle, drżąco, zwracając mowę razem do wszystkich i do nikogo.
Nikt nie spojrzał nań nawet.
Zaszurał eiężkiemi buciskami, biczyskiem w podłogę zastukał — jakby dla zwrócenia na siebie uwagi.
— Żymnooo... Wielgie żymnooo — powtórzył nieco głośniej, ale zawsze z powściągliwą pokorą.
Byłem domyślniejszy, czy też tylko naiwniejszy od swych głuchych i milczących towarzyszów: zrozumiałem, że przeziębły woźnica przemawia się
o poczęstunek. Chętnie kazałbym mu podać herbaty gorącej z arakiem, kawał chleba z pieczenią... cóż, kiedy był tak odpychająco brzydki, brudny» prostacki!
Odwróciłem się pośpiesznie do okna. aby nań nie patrzeć. Wytężonym, niecierpliwym wzrokiem upatrywałem książęcego łabędzia...
Do Joska przystąpił służący — za ramię silnie go ujął
— Tu żydom nie wolno! — oznajmił głosem dobitnym.
— Nu, to sobie pójdę — rzekł woźnica z re- zygnacyą. I proszę państwo na brykie — dodał, obracając się do podróżnych. Czas jechacz!
Zaraz za Jabłonną szosa załamuje się pod kątem prawie prostym. Wskutku tego, wiatr, wiejący nam dotąd w plecy, zaczął teraz nacierać z boku. Nie był to wiatr silny; w leeie nazwalibyśmy go „Zefirkiem“ i z rozkoszą pewnie nadstawialibyśmy mu rozgrzane twarze — ale przy mrozie kilkunastostopniowym, każde muśnięcie tego zefirka równało się dotknięciu rozpalonem żelazem.
Towarzysze pochowali się z głowami w swe
wielkie futra; mój kołnierz od szynela nawet całych uszu nie mógł zasłonić. A na bryce nie było już tak ciepło i przytulnie jak wpierw. Część podróżnych wysiadła w Jabłonnie i na siedzeniu potworzyły się luki.
Mniej już dowcipkowano i mniej śmiano się. Gospodyni proboszcza dokuczała fluksya. Co pewien czas objawiała ona swe cierpienie jękiem przytłumionym, który z pod mnóstwa szali, szalików, chustek, chusteczek dobywał się jak z pod ziemi. Farmaceuta doradzał miłosiernie użycie jakichś kropli. gospodyni jednak, mając uszy zatkane watą, nie słyszała, co do niej mówi. Głowę tylko chwiała w prawo i lewo, oczy podnosząc do nieba.
Upewniony, że go osoba interesowana nie zrozumie, młodzieniec z kozią bródką i mysimi wą- sami. odważył się na radę następującą:
— Najusilniej zaś zalecam pani dobrodziejce napełnić dziurawy ząbek wodą zimną, następnie siąść na rozpalonej blasze u komina i nie wstawać, aż się woda w ząbku zagotuje. Próbę tę powtarzać wypada do trzech razy, poczem i fluksyę i ząbek dyabli wezmą...
Zerknął na mnie.
— Nieprawda, kolego?...
1 dał nurka w swe olbrzymie barany.
Zrobiło się trochę weselej. Ten i ów zaopatrzył się w Jabłonnie w świeży zapas „pocieszycielki“ więc znów dało się słyszeć miłe dla ucha gulgota
nie piynów, przelewanych do gardła przez wązkie szyjki butelek.
Łyknął chudy, milczkowaty mieszczanin i butelkę chustką czerwoną otarłszy, podał dzierżawcy; dzierżawca przepił do farmaceuty i otwór szyjki osuszył rękawem od futra; farmaceuta pociągnął raz i drugi, chuchnął, językiem mlasnął, zagwizdał...
— Kolej na kolegę — zwrócił się do mnie zachęcająco. Nie zaszkodzi — słowo aptekarskie!...
Dałbym się pewnie skusić, ale mię zaleciał szyn- kowniany odór anyżówki.
— Dziękuję — rzekłem. — Prostych wódek nie używam.
Aptekarz podniósł brwi wysoko, kozią bródką kilkakrotnie poruszył i w milczeniu oddał butelkę mieszczaninowi.
— Rany boskie! Święta Weroniko!... — zaśpiewała w tej chwili gospodyni proboszcza, której nagle i słuch i mowa powróciły. Jakże można delikatną chlopczyninę taką — Panie odpuść — śmierdziuchą częstować. Mam ja tu cości rarytniej- szego. Mój dobrodziej panienki tem traktuje, jak na plebanię przyjdą.
Wydostała z torby podróżnej niedużą butelkę „Goldwasseru“ i małą, rżniętą czarkę. Nalała gęstego, słodkiego trunku, w którym połyskiwały drobne płatki złota malarskiego.
— Niech pan student pije na zdrowie...
Barwa, zapach, a najbardziej podobno połysk
BIAU 6
iskrzących się w słońcu drobinek ziota, podziałały na moją wyobraźnię.
Sięgnąłem bez namysłu po czarkę — wypiłem.
Zrobiło mi się cieplej — bardzoni zaś już tego potrzebował.
— A co to pan student tak lekko? - spytała właścicielka „Goldwasseru“, obrzucając wymownem spojrzeniem mój szynel bardzo pięknie skrajany, ale mający wiatr za podszewkę. — Przeziębić się można, Boże uchowaj!...
— Eeee! — rzekłem z udanem lekceważeniem. — Nic mi nie będzie. Przyzwyczajony jestem. Zresztą — skłamałem dla ocalenia pozorów — mam pod spodem kożuszek.
Wydąłem policzki i dmuchnąłem przed siebie, jak to czynią ludzie, którym bardzo gorąco.
Pokiwała głową, oczy zmrużyła i zapadła w poprzednie, cichymi jękami przerywane, odrętwienie.
Mróz stawał się coraz większy; jechaliśmy zaś coraz wolniej. Żydowskie, słomą żywione konięta wyczerpały już swój zapas energii i fantazyi, i nie biegły teraz, lecz szły stępa, potykając się, poślizgnąć.
Dzień, jak zawsze w grudniu, szybko szarzał i gasnął. Słońce rozczerwieniło się, roziskrzyło; długie, ukośne smugi purpurowego światła ślizgały się po rażąco białej, szklistej powierzchni pustych, bezbrzeżnych pól...
W powietrzu wirowały, nakształt pyłu dyamen-
towego, maleńkie, śnieżne gwiazdeczki, które pod słońce mieniły się złotem i szkarłatem. Bawiło mię to wirowanie, bawiła gra kolorów; goniłem wzrokiem iskierki, wybiegałem spojrzeniem aż tam, gdzie linia horyzontu, łuną zachodnią zaróżowiona, zlewała się z niebem, na które padał mleczny odblask śniegu.
Pozwalało mi to zapominać o dojmującem zimnie, o szpilkowych ukłóciach mrozu, o tem, że jeszcze połowa drogi nie przebyta a konie zwalniają wciąż biegu...
Tymczasem alkohol robił swoje.
Mieszczanin, milczący dotąd jak ryba. rozgadał się nagle i plótł trzy po trzy o swej żonie, o „fa- jerkasie“, o „żydach ods/iczepieńeach“, o „kwate- runkowem“, o prosięciu, które zagryzł pies komi- sarski. Zakończył głośnem śpiewaniem pieśni adwentowej.
Dzierżawca skulił się, uszy opuścił. Do jego właściwości należało widocznie to, co Francuzi le vin triste nazywają. YV urywanych, melancholii pełnych zdaniach, uskarżał się na „psie czasy“, na „podłe ceny“, na „straszny ucisk obywatelstwa“, na „pijawki żydowskie“...
Farmaceuta stał się jeszcze gadatliwszy.
— Ja na miejscu pana dobrodzieja - dowodził rolnikowi — hodowałbym tylko barany. Z ba- ranów największy profit. Profesor Hans Peter Pippr- ment z Dyseldorfu dowiódł, że baran, byle miał
6*
kawałek soli do lizania i dużo wody do picia, niczego więcej nie potrzebuje. A teraz policz pan dobrodziej korzyści. Strzygę barana — i mam wełnę, z wełny kort, z kortu ubranie dla siebie i dla dzieci. Ściągam z niego skórę razem z wełną — i mam pyszności futerko, takie, jak to oto, które mi krewniak przysłał na drogę. Doję go...
— Barana? — zadziwił się szlachcic, wytrzeszczając okrągłe oczy.
— Barana czy jego żonę. to w gruncie rzeczy wszystko jedno. Doję go zatem i mam mleko a z mleka serki wyśmienite. Zarzynam wreszcie poczciwe stworzenie — a wówczas opływam we wszystko. 0 baranich kotletach, o combrze baranim, mówić panu dobrodziejowi nie potrzebuję. Nasz sławny ksiądz Skarga pięknie o tem się wyraził: „Niezem jest wszystko w porównaniu z wiecznością, i niezem wieczność w porównaniu z pie- czenią baranią z czosnkiem!“ Prócz mięsa, mam tłuszcz. Niosę tłuszcz do apteki, sprzedaję go i zarabiam grrrrube pieniądze. Pozostają mi jeszcze nogi, rogi i kości. Kąpiel z nóg baranich jest zalecana niemowlętom; można też z nóg przyrządzać wyborną galaretę. Rogi kupuje odemnie fabryka guzików. Z kości wygotowywam klej, tak potrzebny w gospodarstwie. Myślisz pan dobrodziej, że na tem koniec?... A skórka? a kiszeczki? Na skórce „Towarzystwo“ drukuje mi liściki zastawne; z ki- szeczek wyrabiają dla mnie struny, które naciągam
na skrzypce i wygrywam sobie mazurki, sztajerki, obertaski, pocieszając się we wszystkich biedach i frasunkach...
W tej chwili bryka zatrzymała się przed dużym, murowanym budynkiem. Dojechaliśmy do Zegrza, który nazywano także, nie wiem dlaczego, Zagrobami. Ostatnia nazwa brzmiała zawsze w mych uszach żałobnie.
Lubiłem to miejsce, lecz nie lubiłem zajazdu w niem. Miejsce było piękne, dla blizkości rzeki — ukochanej, „błękitnej“ Narwi mojej; zajazd wydawał się brzydkim, bo czuć go było zawsze wilgocią, stęchlizną, pustką.
Wszedłem do środka po to tylko, aby wypić, nie siadając, kilka szklanek osłodzonego ukropu z zapachem siana, poczem zaraz wybiegłem przed zajazd.
Słońce dogasało. Zbladła już jego czerwień; osłabła jaskrawość. Zmętniało, nakształt oka za- ciągnionego kataraktą i pogrążyło się w mgłach kolorowych. Już można było patrzeć na nie bez zmrużenia powiek; już stało się olbrzymem powalonym, dogorywającym, nie strasznym nikomu.
Mgły na zachodzie były podobne szalom z gazy jedwabnej, z którymi igrają tańczące bajadery. Miały te szale barwę jutrzenkową i barwę wody morskiej i barwę bzu świeżo rozkwitłego. Zdawały się falować, nakształt lekko rozkołysanego morza i zdawały się, przy pląsach niewidzialnych tane-
cznic, zbliżać do siebie, łączyć się, splatać ze sobą.
I zwolna wszystkie barwy tych wstąg smuży^ st^eh, drżących. powiewnych zaczęły stapiać się w jedną: w różowa wy fiolet. Z początku ten fiolet byi tylko chłodny; potem z nadzwyczajną szybkością ciemniał i stygnął, przechodząc w tony stalowe, zimne, mogilne, wreszcie stał się tak mroźny, że aż ból sprawiał oku i duszy...
Przymknąłem oczy w przerażeniu. Wydało mi się, że już tam, w górze, wszystko, wszystko zamarło.
Gdym je po chwili otworzył — jakaż zmiana! Cmentarna przed minutą pustka przestrzeni iskrzyła się miliardami świateł, a każde światło było światem, a każdy świat wołał przez otchłanie eteru: „Żyję“!...
Półdziecinny, ale tem czulszy i bliższy Boga duch mój podniósł się do wysokości, na jakiej nigdy dotąd nie przebywał. Doświadczyłem uczucia, jakbym skrzydeł dostawał i ziemię tracił pod stopami...
— Panyeiu! Josek napiłby się śnapsa! — za- liarkotano mi nagle nad uszami.
Wstrząsnąłem się jak lunatyk, gdy bosą stopą na prześcieradło mokre nastąpi, i — uciekłem do zajazdu.
A tam już farmaceuta mrugając powiekami, trzęsąc kozią bródką, rozsuwając i zesuwając mysie
ogonki wąsów, krzyczał do dzierżawcy, co rozczer- wieniony jak piwonja, kiwał się sennie nad nie- dopitą szklanką herbaty z arakiem:
— A mnie co. panie dobrodzieju, po strzelbie! Strzelba, panie dobrodzieju, to przesąd, czasów barbarzyńskich zabytek! Dziś — patrz pan dobrodziej, gdzie chowamy cały arsenał..
Rozpiął kurtkę, wsunął dwa długie, chude palce do kieszonki od kamizelki i wyciągnął małe, owalne pudełeczko.
— Pilulae... Triginta duo... — przeczytał, stukając palcem w wierzch pudełka. Trzydzieści dwie pigułek — to znaczy: trzydzieści dwa trupów. Trupów wilczych, lisich, niedźwiedzich, lamparcich — do wyboru panie dobrodzieju! Jedna pigułka na osobę. Popić wodą ocukrzoną i dyetę zachować.
Tamten nic już nie słyszał — zajęty całkowicie wybijaniem pokłonów przed stygnącą herbatą. Pokłony były coraz głębsze, coraz uniżeńsze — aż wreszcie przy jednym z nich czoło pana brata uderzyło o brzeg stołu, a on sam zbudził się i na cały głos zawołał:
— Czy to już Syrock?
Wymawiał „Syrock“ tak samo, jak „syr* — co, za moich lat chłopięcych, w tamtej okolicy nietylko nie należało do osobliwości, ale było jakby obowiązujące.
— Proszę państwo na brykie — czas jechacz! — obwieścił Josek, stając w otwartych drzwiach z bi
czem wielkim w łapie, fioletowy od zimna, dygoczący jak w febrze.
O zmiękczenie kamiennych serc „pasażerów“ już się tym razem nie kusił...
Na bryce znaleźliśmy się we czterech. Ubyła posiadaczka „Goldwasseru“. na którą w Zegrzu czekały konie proboszcza. Za to Josek pozyskał dwóch brodatych, nadzwyczaj rozmownych, towarzyszów. Trójka na koźle rozgrzewała się gwałtowną gestykulacyą oraz paleniem w wielkich porcelanowych fajkach zielska, zwanego tytoniem „Trzech królów“, (czemu raczej nie „Siedmiu złodziejów“?)
Noc była zupełna, gdyśmy z miejsca ruszyli. Nadzwyczajna cisza wypełniała całą przestrzeń, która zdawała się nie mieć granic. W tej ciszy nadzwyczajnej każde uderzenie kopyta o zmarzniętą ziemię równało się grzmotowi; każde skrzypnięcie śniegu pod kołami było prawie krzykiem.
Z góry, wytrzeszczone oczy gwiazd patrzyły na zalękłą, oniemiałą ziemię z wyrazem niewysłowio- nej grozy i zimnej a okrutnej ciekawości. Takiemi oczyma przyglądał się Neron męczonym w cyrku ofiarom.
Zaraz za Zegrzem trzeba było przebyć rzekę. Dziś stoi tam most żelazny, wsparty na wysokich filarach; wówczas drewniane przęsła mostu leżały prawie na powierzchni wody. Gdy woda obniżała się, most wraz z nią zapadał, jakby w przepaść. Ta
przepaść wydawała się tern głębszą, że brzeg był bardzo wysoki.
Nocą, na dnie przepaści, widziało się drżące światło olejnej, wiatrem chwianej latarni, a przy niej, w brudno-żółtym kręgu światła, czarne, żywo poruszające się cienie. Dalej była otchłań, pocent- kĄSTsUlii ułożonemi w zygzak, matowemi światełkami. Latem dochodził z dołu jękliwy jplusk niewidocznej fali, z którym łączyło się niekiedy żałosne zawodzenie orylńw. nocujących przy moście na
Wjazd na most równał się wówczas skokowi w przepaść. Gdy już dopełniono wszystkich formalności i gdy z dołu nadbiegło hasło, że .szlaban“ podniesiony, konie ruszały z kopyta, a nliTJTerając na stromej pochyłości wielkiego rozpędu, wpadały na most, jak wicher. Latarnia, ludzie przy niej, domek poborcy, słupy szlabanowe migały, jak cienie — potem wszystko nagle nikło, uspokajało się, i nic już nie było słyszeć, prócz miarowego, powolnego dudnienia kopyt na drewnianym pomoście, oraz plusku wody, piosenki orylskiej i rechotania żab...
Szalenie lubiłem te zjazdy — choć łączyły się ze strachem okropnym, i choć przed każdym z nich żegnałem się, jakbym szedł na śmierć pewną...
I teraz odbyło się wszystko zwykłym trybem — z tą jedynie różnicą, że muzykę letniej nocy za-
stąpił przeraźliwy, dzwoniący, szczękający i zgrzytający klekot bryki żydowskiej.
Wstrząśnienie przy przeprawie oddziałało na wszystkich dobroczynnie. Dzierżawca częściowo wytrzeźwiał, mieszczanin zaprzestał płaczliwych monologów, mnie zrobiło się cieplej, a farmaceucie powróciła werwa, którą mróz zaczynał ostudzać.
Przez czas pewien było na bryce tak prawie wesoło jak przy wyjeździe z Warszawy. Mnie tylko udręczał cuchnący dym „drajkenigu“, który z trzecb fajek i trzech gąb buchał, jak z sześciu kra- 9 terów.
Mój wstręt do Joska, w równym stopniu estetyczny jak nerwowy, wzrósł tak bardzo, że stal się prawie nienawiścią. Miałem nieledwie żal do Boga, że zepsuł harmonię świata, stwarzając tak brzydkie i tak zabójczą atmosferą otoczone, istoty. ,
Zrobiłem silne postanowienie unikania w życiu wszelkiego rodzaju Jośków. Umyśliłem też nie wyruszać nigdy w drogę bez butelki z wodą koloń- ską w kieszeni.
Jechaliśmy umiarkowanym truchtem, wśród niezmiernych, białawych, słabo odbijających światło gwiazd, przestrzeni. Śnieg skrzypiał przeraźliwie, bryka dzwoniła, jakby samem szkłem napełniona. Mieszczanin, zaprzestawszy lamentów, milczał jak ^ ryba. Dzierżawca rzucał co chwila zdania krótkie, energiczne, ale że był zakopany z głową i czapką w olbrzymich szopach, nie można było zrozumieć,
co mówi. Nad wszyslkiem panował ostry, przenikliwy glos farmaceuty.
Ten nerwowy, balsamem peruwiańskim woniejący młodzieniec czynił wrażenie człowieka, który z długiego zaniknięcia wyrwał się nagle na swobodę. Wiadomo, że na takich świeże powietrze działa jak wino. Cóż dopiero, gdy prócz powietrza podniecać ich zaczną inne rozweselające czynniki...
Farmaceuta, podrygujący nieustannie na siedzeniu, to śpiewał półgłosem, to ustami trąbę i łv ^ ben naśladował, to wreszcie do Joska zwracając się, wykrzykiwał zachęcająco:
— Fur, fur, MojsieL. Fur, fur!...
Na koźle gwałtowny szwargot na chwilę nie ustawał.
— Cicho żydy, niech sani rabin krzyczy! — upominał rozgadaną trójkę, która na niego uwagi nie zwracała.
Aby tę uwagę zbudzić, przesiadł się bliżej kozła i Joska za pejs pociągnął.
— Mojsie! Mojsie! wesoło zawołał — a czy ty słuchałesz o taki wypadek, że na Łowickie jai- mark żyd koniowi uczeknąl?
Ten koń miał felgru małego,
Że był trochę — ukradziowanego!
— Mnie nic do tego... - dokończył mimowolnym rymem woźnica, i jął na nowo szwargotać.
— IIo, ho, toś ty widzę wcale nie ciekawy! Ale
jak ja ci zaśpiewam jeden delikatny kawałek, to zaraz uszy postawisz jak zając.
Odchrząknął, papierosa na śnieg cisnął, wykrzywił się zabawnie i zaśpiewał:
Radujcie się, zidziowie.
Dobrze szlichać w Wiesiowie.
Już szkolników śpiewają,
Mesyasza witają...
Ej, wej! taj, daj dum!
Ach waj! bim, bom, bum! .
ł
Żydzi szturgnęli się łokciami i trochę przycichli.
— Acha! to wam zakręciuło koło serca. Posłuchajcież dalej:
Trzysta zidziech i dwieście Zgromadził się bul w mieście.
Wszystkich krzyknął: — Ach! ach! ach! I wystrzelił: — Pach! pach! pach!
Ej, wej! tąj, daj, dum!
Ach, waj! bim, bom, bum!
Z wielkim pompem wjeżdziował,
Sam go rabin witowal.
Bardzo smacznych potrawie Postawił mu na ławie:
Rzodkiew czarne z lupinem,
Co go wędził w kuminem,
Pare śliwek i śledzia,
Cztery tlaki z niedźwiedzia...
Witaj Lejbuś parsiwy!
Nasz miłośnik prawdziwy!
Niech z wieciora do rana Żyje dziecko kochana...
Ej, wej, taj, daj, dum!
Ach waj, bim, bom, bum!...
Dowlekliśmy się w ten sposób do Serocka.
Dopiero przy wysiadaniu poczułem, że mam jedną nogę skostniałą od mrozu. Długom rozcierać ją musiał, zanim wróciła mi w niej władza.
W Serocku czekał na „gości“ znany dobrze kilku pokoleniom podróżnych właściciel zajazdu z „numerami“, mąż niezłomnych przekonań, który latem i zimą, w piątek i świątek, o południu i o północy, na zapytanie: „co jest do jedzenia?“ — odpowiadał twardo:
— Jest pieczeń z kapustą.
Mówiono, że ogromny zapas tej pieczeni z kapustą nabył wraz z zajazdem od swego poprzednika, i przez lat kilkanaście częściowo go wyprzeda wal.
Był to zarazem: eks-obywatel i eks-krawiec, człek sztywny, mrukliwy, z wielką łysą głową, nieruchomo na karku osadzoną. Pod nosem miał dwie kępki rudawo-siwych, szczecinowatych włosów, które nieustannie szczoteczką przeczesywał. Ponieważ dopełniał tego za „bufetem“, dokąd brudna dziewka przez drzwi uchylone wsuwała talerze z go- rącemi „porcyami“, zawsze pieczeń, prócz kapusty, przysmaczana bywała jakimś rudawo-siwym dodatkiem.
Farmaceuta był widocznie spraw tych świadomy, gdyż, zamawiając jedzenie, ze szczególnym naciskiem rozkazał:
— Włosy oddzielnie!...
Podwójny tytuł eks-krawca i eks-obywatela wydawał się niejednemu zagadką. Żadnej jednak zagadki w tem nie było. Krawiec na rzemiośle swem, w Warszawie prowadzonem, dorobił się dużych pieniędzy, a mając przez długie lata do czynienia z wszelkiego rodzaju „stanami“, wyobraził sobie, że przy odpowiednim majątku i stan obywatelski będzie doń pasował. Znaleźli się tacy, co go utwierdzili w tem przekonaniu i właścicielem dóbr zrobili. Wyszedł z nich rychło „o kijku“, a za okruchy lortuny, cudem ocalone, zrobił się właścicielem zajazdu z numerami oraz niewyczerpanych zapasów pieczeni z kapustą.
Jako pamiątka po „obywatelstwie“ pozostała mu jedynie chęć (daremna, niestety) zadzierania wąsów do góry. Warsztatowych nawyknień zachował więcej, a objawiały się one głównie w sposobie obchodzenia się z „gośćmi“.
Gdy zbliżał się do kogo z zapytaniem: „Czem mog ■ służyć?... jest gotowa pieczeń z kapustą*... czynił to tak, jakby miał brać miarę na surdut lub kamizelkę. Podawał jedzenie ruchem szybkim, energicznym, jakby wbijał igłę w twardy materyał: przy zabieraniu zaś próżnego talerza, gwałtownie cofał ramię, jakby z „gościa“ nić długą wyciągał.
Znalem ten zajazd lepiej, niż wnętrze swej teki uczniowskiej. Dziś jeszcze mógłbym powiedzieć, jakie rośliny doniczkowe zieleniły się w niewielkich okienkach jego izby gościnnej, długiej, wązkiej, nizkiej, do której wchodziło się „bokiem“, z brainy brukowanej, po kilku, również brukowanych, stopniach. W samym końcu stał niewielki, żółty„ bufet“; na nim, pod szklanemi pokrywami, schły i pleśniały odwieczne przekąski. Za plecami eks-krawca, podczesującego rude wąsy, widać było szafeczkę oszkloną z butelkami, które on nieustannie to wyjmował, to wstawiał napowrót.
Obok był „pokój damski“, znacznie mniejszy, z okrągłym stołem na jednej nodze i meblami wyścielanymi — razem poczekalnia przejezdnych niewiast i bawialnia gospodarstwa. Odpoczywały tain kobiety, podróżujące w towarzystwie dorosłych i dorastających panienek oraz zupełnie małych dzieci. Przez uchylone drzwi, widziało się zawsze piramidy pakunków, słyszało głośne, cienkie śmiechy i płacz niemowląt. W pokoju damskim czyniła posługę żona eks-krawca; nie zanoszono tam nigdy nic więcej, prócz herbaty, kawy białej i bułeczek z masłem.
Dość lubiłem i ten zajazd i jego właściciela. Gdyby mię jednak spytano: co mi się tam najbardziej podobało? odrzekłbym bez namysłu, że... rycina, wisząca wprost środkowego okna, obok drzwi, zawsze zamkniętych i niewiadomo dokąd prowa-
— f)tf —
dzących. Ta rycina była kolorowym, poczerniałym przez czas, sztychem angielskim, wykonanym podług rysunku Orłowskiego. Przedstawiała cesarza Pawła, odwiedzającego Kościuszkę w więzieniu.
Za każdą bytnością w zajeździe długie chwile przed starym sztychem wystawałem. Tym razem jednak nieszczęsny bohater i nieszczęsny monarcha napróżno dawali mi znaki porozumienia.. Nie śpieszyłem z przywitaniem. Niestety! zbyt jasno oświetlała ich lampa wisząca — ja zaś rozmyślnie w cień się chowałem. Pocóż eks-obywatel, dobrze znający mnie i moją rodzinę, miał wiedzieć, że tę podróż odbywam z brodatym i pejsatym Joskiem!
Zająwszy miejsce przy stoliku, najbardziej od ogniska światła oddalonym, zażądałem herbaty i pieczeni — „bo głód był jeszcze sroższy od żałości“. Ale choć kołnierz podniosłem i głos zmieniłem, poznano mię.
— Cóżto, bez mamy?... — usłyszałem inkwi- zycyjne zapytanie gospodarza, stawiającego przede- mną swą najdoskonalszą, bo jedyną, potrawę.
— Phi! —odparłem, piersi wyprężając. — Czy to ja dziecko, żebym bez matki ruszyć się nie mógł?
Wyglądałem zaś na podziw dziecinnie.
— Mrozik mamy petersburski — ciągnął tamten, szczoteczki dobywając.
Przy tych słowach prześwidrował mię na wylot doświadczonym wzrokiem eks-krawca — tym wzro
kiem ostrowidzowyta, który w jednej chwili do- strzeg;rT eSaco\Vywa nietylko krój, niateryal i robotę ubrania zwierzchniego, ale i jego podszycie oraz wszystko, co znajduje się pod niem — do kamizelki, koszuli i wełnianego kaftanika włącznie.
Czy nie za lekko? — spytał, sumując dopełnione spostrzeżenia i wniosek z nich wyciągając.
Namyślał się przez chwilę, jakby chciał jeszcze coś dodać, lecz tylko wąsy szczoteczką podrapał i odszedł w milczeniu do innego stolika.
W Serocku ubyło dwóch towarzyszów. Pierwszym, zupełnie mi obojętnym, był milczący mieszczanin. Ledwie bryka wtoczyła się na wyboisty bruk miasteczka, zniknął mi z oczu, w mrok wsiąknął — przepadł.
Wkrótce po nim opuścić nas miał niezrównany farmaceuta, który jednak tymczasem zawijał pieczeń z kapustą, aż mu się uszy trzęsły. Właśnie skórką chleba wycierał resztki sosu z talerza, gdy za oknami ozwala się trąbka pocztowa.
Połknął skórkę, uszu nadstawił, uśmiechnął się tryumfująco.
— To na mnie! — wyrzekł, posyłając znaczące spojrzenie obecnym. „Ekstra!“... czy może być co rozkoszniejszego? Niema pięciu minut, jak pchnąłem żydka na pocztę, już pocztylion zajechał. To się nazywa punk-tu-al-ność! Dwie są tylko na świecie instytucye tak punktualne: poczta i — apteka.
BIAU. 7
Odszukał mnie wzrokiem w ciemnym kącie i spytał:
— Nieprawda, kolego?
— Pan łaskawy do?... — zagadnął gospodarz, odbierając od farmaceuty zapłatę i szybkim ruchem wyciągając zeń nitkę niewidzialną.
— Do Trznadlego Ogonka.
— Do Ogonka?... Nie znam.
— Nic nie szkodzi. Stąd trzy wiorsty i kawałek. Przelecę w dziesięć minut. Niema jak ekstra!
— Pan łaskawy żartuje. A kolej?
Młodzieniec rozparł się i spojrzał na eks-krawca
z wysoka.
— Kolei nie uznaję — oświadczył tonem stanowczym. Kolej, mój panie — to półśrodek, a ja gardzę półśrodkami. Podług mnie, trzy są tylko możliwe środki podróżowania: ekstra, hukolot i pstryko-elastyk.
— Pan łaskawy powiedział?...
— Hu-ko-lot i pstry-ko-e-la-styk — wyskan- dował farmaceuta, wydostając z kieszeni świeży papieros.
Gospodarz wysunął się z za bufetu.
— Nie słyszałem dotąd o tych wynalazkach — rzekł, podając młodzieńcowi płonącą zapałkę, a przy tej sposobności wbijając weń swą ostrą, dla zwykłych oczu niedostrzegalną, igłę.
— Wcale mnie to nie dziwi. O czem w Honolulu już zapomniano, to dla Serocka nowość
niesłychana. Tymczasem australczycy nie podróżują dziś inaczej, jak tylko w hukolotach!
— I cóż to takiego, panie najłaskawszy?
— Armata, panie najszanowniejszy. Otwór tej armaty jest tak duży, aby pomieścić mógł kulę tej wielkości, co zwykły omnibus pocztowy. Kula ma wnętrze próżne, miękko wysłane. W chwili odejścia pociągu, pakują pasażera do kuli, kulę do armaty i — paf!... pasażer kicha na jednej stacyi, a na drugiej mówią mu już: na zdrowie!
Eks-krawiec zatrzymał w powietrzu niesioną do wąsów szczoteczkę i usta otworzył — ale nic nie powiedział.
— Co się zaś tycze pstryko-elastyka — kończył tamten — wynalazek ten nie zdobył sobie jeszcze uznania, na jakie zasługuje. Szkoda! jest bowiem nadzwyczaj prosty i praktyczny. Wyobraź sobie pan dobrodziej grubą, ale to bardzo grubą, linę z gumy elastyki, zwanej inaczej „gumulastyką“. Jeden koniec tej liny jest przytwierdzony na stacyi A., drugi, za pomocą odpowiednich przyrządów, wyciągnięty aż do stacyi B. Na tej ostatniej, przyczepia się do niego wagon z pasaż.erami, poczem, na znak dany przez zawiadowcę, konduktor linę puszcza, i — pstryk!...
Za oknem pocztylion zatrąbił powtórnie, przerywając młodzieńcowi wykład.
Wstał, odział się we wspaniałe barany, zielony kapelusz przed zwierciadełkiein zawadyacko nasa-
dzil. Następnie zabrał się do żegnania towarzyszów podróży.
Drzemiący dzierżawca został przezeń zbudzony i w oba policzki „siarczyście“ ucałowany Przyśniło mu się pewnie, że na jarmarku w Pułtusku odnawia przyjaźń z dawno niewidzianym sąsiadem.
Potem farmaceuta do mnie przystąpił.
— Żegnam kolegę! — wyrzekł, silnie wstrząsając moją rękę. — Żegnani i życzę dobrego apetytu na kluski z makiem.
Przymrużoneini oczyma spojrzał na moją zwierzchnią, wiatrem podszytą, odzież.
Kolega, widzę, hartujesz się. To bardzo chwalebne. ale — radzę nie przesadzać. Czasem z takiej sztuki można dostać feleru w płucach albo w źołądeczku. O nóżkach i krzyżyku nie wspomi nam, bo na to dla kolegi czas jeszcze.
Zamilknął nagle, ręki mojej nie puszczając. Zamyślił się przytein tak samo, jak przed chwilą właściciel zajazdu. W tem zamyśleniu, dziwnym wzrokiem to po szynelu moim wodził, to obracał go na dzierżawcę, który miał ze mną dalej jechać, to wreszcie zdawał się oczami próbować grubości futer, których kilka przy dzierżawcy leżało.
W tej chwili wydał mi się innym, niż zwykle — poważnym.
Nagle bródka kozia zadrgała, mysie ogonki rozsunęły się...
— Na wypadek, gdyby kolega zanadto prze-
ziąbł — rzeki głosem zwyczajnym, w którym odzywało się zawsze jakby powstrzymywane parskanie — proszę przyjść do mnie na rozgrzewkę. Ale nie prędzej, niż po Trzech Królach. Wcześniej do domu nie wrócę. Adres mój: Warszawa, róg Podwala i Placu Zamkowego, apteka. Dam koledze kropli własnego wynalazku, które nazwałem „Kroplami wiecznie młodej nieśmiertelności“. Działają cudownie. Przed rokiem, napiła się ich przez omyłkę dziewiędziesięcioletnia matrona, i — wiesz kolega co? W tydzień później wyszła za mąż za swego prawnuka, a dziś ma śliczną córeczkę, której jest zarazem: matką i pra-pra-babką. Do widzenia!
Potrząsnął rękę moją lak silnie, jakby mi ją z ramienia chciał wyrwać, i wyszedł, z wielkim hałasem drzwi za sobą zamykając.
Po chwili usłyszeliśmy dziarskiego krakowiaka, wygrywanego na trąbce i stopniowo cichnącego w oddaleniu.
Josek nie zjawiał się; postanowił widocznie urządzić tu dłuższy postój. Po wielkiem zimnie, ciepło izby gościnnej oddziałało na innie w sposób zwykły: osłabiło i rozmarzyło. Zdjąłem szynel, wyciągnąłem się na dwóch stołkach — zasnąłem.
Towarzysz mój zrobił to już od dawna — z tą różnicą, że nie dwa, lecz cztery stołki za loże mu służyły.
Spałem długo; sny miałem przyjemne. Zbudziło mię silne kołatanie w okienicę, któremu towarzy-
szyi chrapliwy, niewyraźny bełkot. Rozróżniłem z trudnością słowa: „siadacz...“ „jechacz...“
Dreszcz mię przebiegł; przetarłem oczy, wzdrygnąłem się. Izba wyglądała ponuro. Lampę wiszącą u powały dawno już zgaszono: tliła się tylko na bufecie mała. nocna lampka, wydzielająca więcej kopciu, niż światła. Potworne, ruchome cienie drgały na ścianach i podłodze. Było zimno; powietrze przesycała wilgoć, zbutwiałość.
W izbie nie było nikogo, prócz mnie i dzierżawcy. Gruby szlachcic spał w najlepsze, wydając nosem i ustami nizkie, głębokie tony trąby.
Przez chwilę zdawało mi się, że to sen. Zamknąłem oczy i ułożyłem się na powrót, aby spać dalej. Ale w tejże chwili drzwi skrzypnęły, do izby wtoczył się rzeczywisty Josek. wzywając głosem chrapliwym „na brykie“.
Zrobiło mi się niewymownie smutno. Więc znów wychodzić mam na mróz i noc, kostnieć od zimna, znosić niewygodę, cierpieć towarzystwo wstrętnego chałaciarza, cuchnącego cebulą i tytoniem ordynarnym? Gdybyż to chociaż było niedaleko — ale do P. jeszcze trzy mile, trzy okropne mile, najdłuższe ze wszystkich, jakie mi kiedykolwiek w życiu przebywać wypadło!
Rozżaliłem się nad samym sobą — oinałom nie rozpłakał się, jak dziecko. Była chwila, gdym chciał dać za wygranę wszystkiemu, i do Joska,
do dzierżawcy, do właściciela zajazdu, do świata całego powiedzieć stanowczo:
— Róbcie ze mną co chcecie; zabierzcie wszystko, co mam przy sobie: popsuty zegarek srebrny, portmonetkę z dziesięcioma zlotemi, walizkę z brudną bielizną, ale — spać mi dajcie i nie budźcie mnie aż na sąd ostateczny!
Ten protest nerwów znużonych i instynktu zachowawczego objawił się na zewnątrz tylko długiem, jękliwem ziewnięciem.
W kilka minut później siedziałem już na bryce Joskowej, obok dzierżawcy, w połowie zaledwie rozbudzonego. Na koźle, prócz woźnicy, nie było nikogo.
Mróz wzmógł się. Poznałem to zaraz po wyjściu z zajazdu po wielkiej trudności oddychania. Atmosfera wydała mi się nalana płynem szklistym, który z wielkim jedynie wysiłkiem można było wciągać w płuca.
Była godzina trzecia lub czwarta po połnocy. Gwiazdy straciły poprzednią jaskrawość, ciemny granat nieba rozjaśnił się, jakby spłowiał — zbliżała się chwila wschodu księżyca.
Na bryce, tak dotąd gwarnej, panowała teraz cichość zupełna. Prócz skrzypienia kół. przerywały ją dwa tylko glosy: sapanie dzierżawcy, zakopanego w płaszczu szopowym i parskanie koni, którym szron nozdrza zapychał.
Josek ani fajki nie palił, ani majufesów nie nu-
cii, ani do koni nie przemawiał. Skulony w milczeniu na swym twardym, sieczką wypchanym worku, wydawał się bryłą martwą, bezkształtną, tchnącą wyrazem bezgranicznej apatyi.
Po raz pierwszy od chwili wyjazdu, doznałem uczucia strachu; po raz pierwszy tknęła mię myśl, że ta wyprawa skończyć się może — nieszczęściem.
Dotąd, w walce z mrozem, miałem różnego rodzaju posiłki — teraz stałem naprzeciw niego sańi jeden, najzupełniej bezbronny. On to natychmiast ocenił. Zaledwie ruszyliśmy z miejsca, chwycił mię, jak w kleszcze, ścisnął mocno i dał poznać, że — nie puści.
Choć jechało nas trzech, czułem się zupełnie samotny. Jeśli Josek był bryłą, wyrażającą apatyę, to szlachcica można było przyrównać do zaklętego w bryłę samolubstwa. Od tych dwóch brył szło na innie zimno duchowe, gorsze jeszcze od fizycznego.
Na szerokiem siedzeniu, mogącem pomieścić cztery osoby, ja i towarzysz mój zajmowaliśmy miejsca krańcowe. Pomiędzy nami leżała sterta futer. Była tam niedźwiedziowa algierka dzierżawcy, — strój świąteczny, „od miasta“, który zaraz po przejechaniu rogatek został zastąpiony wy- tartemi szopami — nowy, krótki kożuszek, używany przy gospodarstwie i stara skóra barania, do okrycia nóg służąca.
Jedno z tych futer mogło mnie było zbawić — tyle jednak miałem z nich pożytku, co Tantal z legendowych jabłek. Mimo to, ciągnęły mnie magnetycznie. Wpatrywałem się w nie z uporem rozpaczliwym, a ból i żałość rozdrażniała myśl: — Jak rozkosznie byłoby zanurzyć się w ciepłym puchu tych niedźwiedzi i — roztajać!...
Ale nawet widok ich miał mi być wkrótce odebrany. Szlachcic na wyjezdnem z Serocka zapowiedział, by wysadzono go w karczmie przed Łubie- nicą, gdzie czekać nań miały jego własne „kunie“.
Być może, iż gdybym przemówił do tego grubego człowieka głosem płaczliwym, wyznał mu, jak bardzo zmarzłem i o współczucie go prosił, pozwoliłby mi okryć się przynajmniej swą wyszarzaną baranicą. Ale mój estetyzm, nawet pod groźbą śmierci, zrobić tego nie pozwalał.
Kostniałem więc z wyniosłą pogardą wszelkiej, zarówno fizycznej, jak moralnej brzydoty. Jeśli to było bohaterstwo, to zwracały na nie uwagę chyba tylko gwiazdy, przypatrujące mu się zwysoka ga- snącemi oczami. Jaki wszakże był ich sąd o dum- nem. sny fantastyczne rojącem, dziecku? Przyklaskiwały mu, czy też zeń szydziły ? Może tylko litowały się nad niem — lekceważąco?
Zajmowały mnie te pytania i starałem się znaleźć na nie odpowiedź. Pragnąłem wogóle wejść w blizki stosunek z gwiazdami, a o ziemi zapomnieć. W tej chwili ziemia bardzo mi dokuczała.
Mróz kłuł mię tysiącami igieł, zaczynając od palców u nóg, potem obejmując cale stopy i w górę się posuwając. Pod działaniem tego kłucia, stopy, a następnie i nogi do kolan traciły stopniowo czucie i stawały się podobne szczudłom drewnianym. Aby je bronić od zupełnego zdrętwienia, uderzałem stopami w dno bryki, słomą wysłane. Słoma kruszyła się i rozstępowała; z pod słomy wychylały się twarde, zimne deski, oraz źle przymocowane i podskakujące pakunki.
Jednocześnie mróz nacierał na mnie od góry i uderzał w twarz, niedostatecznie osłonioną. Ból. sprawiany przezeń uszom, nosowi, brodzie, policzkom, już nie dawał się przyrównywać do kłucia drobnemi ostrzami. Doświadczałem poprostu wrażenia, jakby w moje ciało zatapiały się, raz po razu, ostre zęby.
Trwoga moja wzrastała i zaczynała przybierać rozmiary tragiczne. Niedawno właśnie czytałem opowiadanie Andersena o „Dziewczynce z zapałkami“. Stanęła mi ona teraz przed oczami, jak żywa. Widziałem ją skuloną za węgłem kamienicy, siną od mrozu, nędzną i — uśmiechniętą. Srebrne gwiazdki śniegu iskrzyły się na jej jasnych, rozplecionych włosach; oczy wielkie, błyszczące, patrzyły z natężeniem w niebo; twarz całą opromieniał wyraz wielkiej, nadziemskiej szczęśliwości Przy niej, na śniegu, dopalało się pudełko zapałek, a dym wznosił się wysoko i zwijał w kłęby fantastyczne.
Z kłębów wynurzyły się główki aniołków oraz miłośnie wyciągnione ramiona przyzywającej ją do siebie babki.
— I ja zmarznę — pomyślałem z goryczą — ale śmierć moja nie utworzy tak poetycznego obrazka...
Ta uwaga do żalu dodała gniew. Roiłem zawsze o śmierci pięknej, którą możnaby opiewać dźwięcznymi wierszami. Gniew jest bodźcem dodającym energii. Zawziąwszy się na wroga, postanowiłem nie dać mu się. Jąłem żwawo poruszać nogami, rękami, głową, całym tułowiem. Rzucałem się na bryce, jak opętany.
Rozgrzało mię to cokolwiek, ale zmęczyło. Uczułem osłabienie, a wraz z niem senność. Gwiazdy, w które wpatrywałem się nieustannie, również mrużyły oczy. zasypiając i mnie nęcąc do spoczynku. Zdawało mi się, że wszystko dokoła do snu się układa...
Opierałem się z wysiłkiem temu pociągowi, wiedząc jak jest zdradziecki. Strzegłem się zwłaszcza zamykać oczu. Aby myśl utrzymać w natężeniu, skandowałem głośno wiersze z „Enejdy“. Wybijałem średniówkę tak dobitnie, że mój dobry nauczyciel Gomolewski dałby mi za nią piątkę i jeszcze w nagrodę obrzucił z ponad okularów swem by- strem, życzliwem i jakby ciepłem spojrzeniem.
Jednak w mózgu zaczynało mi się zwolna mącić. Rzeczywistość i urojenie zespalały się chwilami
tak silnie, że już ich rozróżniać nie mogłem. Myśli moje zataczały kręgi, to znów biegły po liniach spiralnych —stawały się barwami, światłami, dźwiękami...
Otrzeźwiło mnie silne wstrząsnienie. Bryka stanęła; wyciągano z podemnie futro dzierżawcy,
o które wsparłem się bezwiednie. Ciemna bryła, zasłaniająca mi po lewej ręce kawał widnokręgu, zniknęła z siedzenia.
Usłyszałem silne, ale jakby zmatowane huknięcie:
— Wa-lekL. ku-nie!...
Ozwało się szczekanie psa, potem twarda, chłopska mowa.
Głosy te nagle ścichły, jakby pod ziemię zapadły. Bryka znów zaczęła dzwonić, skrzypieć, zgrzytać. Jechaliśmy dalej.
Wschodził księżyc. Srebrna poświata ukazywała się na niebie i ziemi. Wytężyłem wzrok i myśl, aby wszystko widzieć i ze wszystkiego zdawać sobie sprawę dokładną.
Josek jeszcze bardziej skulił się, i był tak nieruchomy, jak wór, na którym siedział. Starą szmatą owiązał głowę, a ten dziwny strój czerniał na niebie liniami ostro łamiącemi się, jak kaptur mnicha. Wydawał mi się teraz postacią prawie fantastyczną, obcą i straszną.
Co pewien czas dobiegało mię ciche, drżące, przeciągłe jęczenie. Czy to bryka ten głos żałośny
wydawała? — czy nadbiegał on z lasów, spływał z powietrza lub też dobywał się z piersi Jo- skowej V
Nie byłem w stanie rozwiązać tego pytania.
Oto Łubienica. Długie, prostolinijne, murowane budynki stoją na zwykłych miejscach. Nie ludzie w nich mieszkają, lecz barany. Ciepło im być musi pod dachem, wśród grubych murów, przy wrotach szczelnie zamkniętych...
Oto kapliczka na Wysokiem wzgórzu, tuż nad drogą. W świetle wschodzącego księżyca, wydaje się rażąco białą. Prosta i smukła, przedstawia podobieństwo do placówki obozowej — a także do widma o niepewnych, rozpływających się zarysach.
W tej kapliczce, z poza szybki zakurzonej, wyziera śniada twarz .Częstochowskiej“. Przypomina mi to, że niedawno, za jej przyczynieniem się, powstałem ze śmiertelnej niemocy. Gdybyż i teraz miłosierną dla mnie być chciała!...
Za kapliczką wzgórze obniża się i droga bieży spadzisto. Niewielka to pochyłość, i zwykle bardzo szybko zjeżdża się z niej na zupełnie równą płaszczyznę. Teraz jednak tej pochyłości i temu zjeżdżaniu końca niema. Liryka, wśród przeraźliwego chóru szklanych i metalicznych dźwięków, stacza się w dół, coraz niżej i niżej, a dna dosięgnąć nie może...
Liczę w myśli sekundy, z sekund układam mi- nnty, z minut kwadranse. W rachunku mylę się
nieustannie. Usiłuję omyłkę naprawić, wracam do początku — i brnę w gorszy jeszcze zamęt. Nudzi mię to wreszcie; rzucam rachunki, daję za wy- granę wysiłkom myśli. Wolę marzyć...
Marzenia moje byłyby rozkoszne, gdyby nie ból dotkliwy, odzywający się w całem ciele. Na ruchy energiczne nie mam już siły; kurczę się tylko i kulę, tak samo prawie, jak Josek. Spać mi się chce okropnie. Myślę, że byłoby rzeczą rozkoszną: zsunąć się z siedzenia na dno bryki, zagrzebać się w słomie, oczy zamknąć, zapomnieć o wszystkiem.
Czuję, że sen uspokoiłby bóle przez mróz sprawiane. Pozwoliłby także spokojnie i przyjemnie pomarzyć. Ale wiem, że z tego snu jużbyni się więcej nie zbudził.
Nie zsuwam się na dno, pomiędzy słomę, bo byłoby nieestetyczne; nie chcę też zamykać oczu na zawsze, bo jeszcze mam na ziemi wiele do oglądania. Prócz matki, czeka mię w domu brat ukochany, brat nie ze krwi tylko, lecz i z ducha, czekają egzaminy z wymarzoną nagrodą, czeka tyle książek nieprze- czytanych, tyle snów wołających o ziszczenie...
Mimo wszystko — zasypiam.
Zasypiam z uczuciem strachu okropnego, który może nawet wydobywa mi z piersi jęk głośny.
Takim samym snem zasypiałem przed dwoma laty, w pewną noc marcową, nie mogąc i nie chcąc odpowiadać na wołania zebranej przy łóżku mo- jem rodziny. Ale wówczas strachu nie doświad-
ezałem żadnego — owszem, czułem błogość niewymowną. Wielkie też było moje zdziwienie, gdym po przebudzeniu, ujrzał wszystkich łzami zalanych
i witających mnie, jakbym z tamtego świata powracał. Później dopiero powiedziano mi, że z wyroku lekarzy owa noc miała być dla mnie — ostatnią...
Teraz jednak wiem, że już się nie przebudzę.
Otacza mię chaos, mrok. Widzę rzeczy, których plastycznie odtworzyć niepodobna; słyszę dźwięki, których nie zna skala tonów' ziemskich; doświadczam uczuć, na których odmalowanie mowa ludzka daremnieby się siliła.
Wreszcie przestaję widzieć, przestaję słyszeć, przestaję czuć.
Obudziłem się.
Obudziłem się nagle, w jednej chwili, bez żadnych przejść pośrednich od snu do jawy. Wahadło, nieruchomo wiszące, zostało przez kogoś czy przez coś popchnięte i zegar na powrót iść zaczął.
Było mi dobrze, rozkosznie, a przede wszy st- kiem — ciepło. Doświadczałem błogich uczuć człowieka, który, miotany długą burzą morską, znajduje wreszcie ziemię pod stopami i słońce nad głową.
Ciekawym spojrzeniem powiodłem dokoła. Wszystko pławiło się w olśniewająco białem, bły- szczącem świetle. Niebo i ziemię zalewał księżyc
falami płynnego srebra. Gwiazdy, co do jednej, roztopiły się w tern srebrze.
Bryka toczyła się szybko. Na koźle nie było Joska. Biegł on przy bryce, poganiając konie. Butami podkutymi mocno uderzał w zmarzłą ziemię, nogami gwałtownie przebierał; w dłonie chuchał, rękami bił się silnie po bokach.
Josek miał na sobie tylko krótki kaftan watowany, a na głowie, oprócz czapki, podartą szmatę. Co zrobił ze swym grubym, ciepłym chałatem, podszytym tu i owdzie wylartemi skórkami zaję- czemi?
Blask księżyca, szybkość jazdy, żwawe ruchy w^oźnicy podnieciły mnie, rozweseliły. Zapomniałem
o przebytych dolegliwościach i o niedawnej trwodze śmiertelnej. Rozglądając się po znanej dobrze okolicy, badałem, jak daleko jeszcze do domu. Wynik badania był pocieszający: na prawo i lewo błyskały chaty, kościółki, karczemki, zapowiadające blizkość miasta.
Zwróciłem wreszcie uwagę na siebie.
Nie zajmowałem już poprzedniego miejsca. Siedziałem wygodnie na dnie bryki, na dwóch pękach słomy, których tam wpierw nie było. Osłaniała mnie całego, z nogami, rękami i głową, ciepła opończa, którą niewiadomo kto okrył mnie i otulił.
Nie myślałem, nie chciałem myśleć, ani o tem, ani o niczem zgoła. Nasycanie się rozkoszą istnienia, jakby po raz drugi mi darowanego, starczyło
mi za wszystko. Zresztą zajęty byłem marzeniami
o domu, o gwiazdach, o książkach, o poezyi...
Szybko biegły chwilę; szybko mijały słupy wior- stowe.
Księżyc pobladł i zmalał; na wschodzie zrze- dniały mroki. Niebo i ziemia ze srebrnych stały się matowo białe.
Otóż i Kleszewo, chowające się latem w wieńcu, a teraz tylko w rózgach bezlistnych wierzbiny i olszyny...
Oto Kacice, ze swym białym, pustelniczym kościółkiem, otoczonym lipami staremi.
Purpura wschodzącego słońca zalała ziemię. Pod kołami zaturkotał bruk wyboisty.
Jeszcze chwila — bryka stanęła przed domem moich rodziców. Zerwałem się lekki, wesoły i odrzuciłem przykrywającą mnie opończę. Odrzuciłem ją ze wstrętem, bom poznał przy słońcu, że to był — chałat Joskowy.
W minutę później, kołatałem już do drzwi swego domu. Zbudzonej służącej kazałem znieść rzeczy swe z bryki, i zaraz rzuciłem się do miski z letnią wodą i do mydeł pachnących.
Joskowi nie powiedziałem nawet „Bóg zapłać“.
Nie spodziewał się on zresztą tego i — nie liczył na to.
A jednak mówią, że oni zawsze na coś liczą...
»UU.
KARTKI PRZEPISANE.
...Nie bez słuszności nazywano mię w dzieciństwie „panienką“. Trudno o cichszego i skromniejszego chłopca, jakirn wówczas byiem.
Nigdy mię nie nęciły hałaśliwe zabawy rówien- ników; przekładałem nad nie spokojną rozrywkę, jaką dają zajęcia domowe lub jakaś, z zamiłowaniem odbywana praca.
W godzinach wolnych od nauki, podczas gdy inni chłopcy, krzycząc z całego gardła, wyginali młode członki przy grze w piłkę lub przy wdrapywaniu się na dachy i parkany, mnie można było widzieć pochylonego nad stolikiem, na którym leżały gładko ostrugane deseczki, arkusze papieru kolorowego, pędzelki, świderki, klajster — przyrządy do drobnej galanteryi służące.
Z bezprzykładną cierpliwością kleiłem szkatułki, toaletki, ramki i cacka, któremi mieszkanie rodziców było zarzucone. Najchętniej jednak i najpra- cowiciej wykończałem malenkie ołtarzyki, naśladując w nich styl kościelny. To ostatnie upodobanie, w połączeniu z zamiłowaniem obrządków religij-
nych i wyraźną biernością charakteru, sprawiło, że rodzice przeznaczali mnie do stanu duchownego.
Do wyrobienia we mnie niemęskiej miękkości ducha przyczyniło się częściowo, żem wychowywał się wśród samych prawie kobiet.
Ojciec rzadko przebywał w domu, a matka, ciotka i dwie, znacznie odemnie starsze siostry przyrodnie (matka wyszła za wdowca) stanowiły codzienne moje otoczenie. Pieszczono mnie bez miary, jako Beniaminka rodziny, i do szóstego roku £ życia uważano prawie za dziewczynę, ubierając w hartowane sukienki, w kapelusze z kwiatami
i zaplatając włosy w dwa długie warkocze...
Jakże to wszystko dalekie odemnie!...
Czasem, gdy sen gorączkowy spęta moje nerwy rozkielznane, widzę wśród mgły różowej wianek niewieścich twarzy uśmiechniętych i pochylających się nademną miłośnie...
I zdaje mi się, że znów jestem dzieckiem nie- winneni, cieliem. pieszczoncm; że siostry trefią mój włos miękki, że matka składa moje drobne ręce do modlitwy, a ojciec całuje mnie i nazywa swoją najdroższą „panienką“...
Nagle... budzę się ze łzami i klątwą. Przeklinani straszną fatalność, która każe mi błąkać się dalej ^ wśród mroku, nierozświeconego ani jedną gwiazdą!...
Mieszkaliśmy w małem miasteczku, gdzie ojciec był urzędnikiem. Zajmował skromną posadę, a szczu-
pla pensya ledwie wystarczała na utrzymanie domu. Jedynie nadzwyczajna pracowitość matki i sióstr, od rana do nocy czemś zajętych, broniła nas od zupełnej biedy.
Ja wszakże niedostatku nie czułem. Nie zbywało mi nigdy na ładnych sukienkach; miałem też zawsze dość łakoci i cacek, jakiemi bawią się dzieci bogatych rodziców.
Nie domyślałem się, że „zbytek“, jakim mnie otaczano, był kupowany za cenę bezsennych nocy
i pracy podkopującej zdrowie biednego ojca...
W dziesiątym roku oddano mnie do szkół.
Obciążyło to znacznie budżet domowy, rodzice jednak mieli tę pociechę, że wydawane przez nich pieniądze nie szły na marne. Natura nie dala mi wielkich zdolności, ale nagradzałem ich niedostatek pracą. Postępy moje w naukach były powolne lecz nieustanne.
W tym czasie obudziło się we mnie nadzwyczajne zamiłowanie w rysunku.
Widok pięknej ryciny zaczął mi sprawiać nie- wysłowioną radość, i aby tę, radość uczynić trwalszą, stałem się — zbieraczem.
Zbierałem sztychy, litografie, drzeworyty, wydając na nie wszystkie pieniądze, którymi rodzice napełniali moją kasę dziecinną.
Najulubieńszem zajęciem stało się dla mnie odtąd: przeglądanie tych skarbów papierowych. Zamiłowanie wyrodziło się następnie w manię...
Nieznacznie, świat rzeczywisty zaczął tracić dla mnie urok; natomiast tworzyłem w wyobraźni świat urojony, w którym, na tle krajobrazów, z moich rycin zapożyczonych, poruszały się postacie napół ziemskie, napól fantastyczne...
Z upodobaniem uciekałem myślą w tę krainę zaczarowaną i nierzadko, otoczywszy się marami wyobraźni, traciłem świadomość tego, co się dokoła mnie działo.
Dodać muszę, że to zamiłowanie nie łączyło się u mnie z wybitniejszą do sztuk plastycznych zdolnością.
Poczciwy profesor rysunków i kaligrafii, który sani był potrosze artystą, dostrzegłszy we mnie dziwny pociąg do rycin, oświadczył się z chęcią bezpłatnego udzielania tajników swej sztuki. Przez dwa lata smarowałem pod jego nadzorem papier
i płótno — okazało się jednak, że nie posiadam najmniejszych w tym kierunku zdolności i że dalsza nauka byłaby próżnem marnowaniem farb
i czasu.
Powróciłem przeto do dawnego dyletanckiego rozkoszowania się pięknymi sztychami i do powiększania zbiorów. Rodzice chętnie mi w tem pomagali, widząc, że mi to upodobanie w nauce nie przeszkadza, a od chłopięcej swawoli skutecznie broni.
Kończyłem właśnie czwartą klasę, gdy straszny
cios ugodził w naszą rodzinę i na dalsze koleje mego życia wywarł wpływ stanowczy.
Umarł ojciec.
Biedak! przyśpieszy! sobie zgon pracą nad siły, wyczerpującą a niewdzięczną.
Gdy żegnał się z nami po raz ostatni, obrócił się do mnie i rzekł:
— Wystrzegaj się, synu, ciemnych izb, założonych papierem, i zasnutych pajęczyną, w których ja żywot cały przemęczyłem. Szukaj raczej widnych, wesołych warsztatów, gdzie pracownicy mają piosnkę na ustach i czoło ku niebu wzniesione. Zostań — rzemieślnikiem.
• Ze śmiercią ojca, weszła do naszego domu zupełna bieda.
Pomimo krwawej pracy całego życia, nie potrafił mój rodzic zabezpieczyć przyszłości rodzinie. Puścizna po nim była zwykłą puścizną po urzędniku. Składały ją: stary frak mundurowy, pogięta szpada i — długi u rzeźnika i piekarza.
Nie było za co posyłać mnie dalej do szkół. Z wielkim żalem matki i swoim, zmuszony byłem przerwać naukę.
Właśnie radzili wszyscy nad tem: w jaki sposób ostatnią wolę ojca wypełnić i oddać mnie do rzemiosła, gdy nadszedł niespodzianie list od brata ojcowskiego, starego kawalera i dziwaka, mieszkającego w Warszawie. Pisał, że chce zająć się mym losem i wzywa mię, abym do niego przybył.
W miesiąc później stałem z zalęknioną miną przed człowiekiem o surowej twarzy, w czarnej, podfryzowanej nad karkiem peruce, w obcisłym tużurku i spodniach silnie wyciągniętych za pomocą „strzemiączek“.
Ten człowiek przemawiał do mnie głosem grobowym :
— Pójdziesz, chłopaku, do drzeworytnika na naukę. Ale aute omnia musisz wyrzec się wszystkich psich figlów. Nie masz ojca; od matki grosza ^ nie dostaniesz; jesteś — nędzarzem. Przez czas nauki będziesz otrzymywał odemnie skromną zapomogę — jeśli jednak pryncypał powie, żeś łotr albo niedołęga, to ant/- omnia odżegnam się od ciebie i pójdziesz na grzyby. Pamiętaj więc, abyś
od rana do nocy pracował, złych towarzystw unikał, do kościoła regularnie uczęszczał. Do mnie przychodzić możesz raz na miesiąc, nie częściej. > Antc omnia bowiem, nie lubię takich, jak ty, młodych żbików.
Nieprzywykły do szorstkiego obejścia, rozpłakałem się. Gdym wychodził, oczy ocierając, stryj, jakby nagle przypomniawszy sobie rzecz najważniejszą, zawołał za mną:
— Antę, omnia, wystrzegaj się dwóch rzeczy: wódki i kobiet!
Były to dla mnie wówczas słowa niezrozumiałe; myślałem nawet, że stryj zwracał je do kogo in-
ncgo, lub też w roztargnieniu, wyrzekł sam do siebie.
Zadłtigo może zatrzymuję się nad liistoryą pierwszych lat moich, tak różną od tego, co potem nastąpiło. Ale czynię to dla tego, żeby okazać jakie wpływy działały na mnie w młodym wieku i w jakich okolicznościach wyrabiał się mój charakter.
Przytem te obrazy dawno minionej przeszłości przynoszą sercu memu ulgę i ochłodę.
Przechodzę do wypadków, slanowiących w 1110- jern życiu epokę. Fatalna siła zawarta w nich złamała moją wewnętrzną istotę — jak bezmyślnie zły człowiek, który lamie roślinę, nie dbając o to, że niszczy dzieło boskie, którego miejsce będzie już odtąd na śmietniku, albo w płomieniach ogniska...
Upłynęło lat osiem od mego przybycia do Warszawy.
Byłem dwudziestotrzylelnim młodzieńcem, cichym i skromnym a doskonale znającym swój zawód i cieszącym się życzliwością towarzyszów pracy.
Dawny „mistrz“ był teraz moim wspólnikiem. Jako narzeczony jego córki, jasnowłosej Karoliny, zarządzałem całym zakładem.
Stryj, który niespodzianie zbogacił się, a jednocześnie ciękko zaniemógł, przyrzekał zapisać mi
cały majątek, w nagrodę, żem nie zawiódł jego nadziei.
Zarabiałem sporo. Nie tylko wystarczało mi na bardzo przyzwoite utrzymanie, ale nadto byłein w stanie dopomagać matce, która żyła w miasteczku ze szczuplej emeryturki. Z chwilą mego ożenienia się, miała przy mnie zamieszkać.
Jedna z sióstr wyszła za mąż, druga, wydoskonaliwszy się w wyrabianiu, sztucznych kwiatów, iniala byt zapewniony.
Wszystko uśmiechało się do mnie, a blizki ślub z jedynaczką zamożnego właściciela zakładu, był powodem, że miałem nawet zawistnych...
Czemuż życie moje nie potoczyło się dalej po tej równej drodze, ozłoconej blaskiem poczciwego wesela!
...Pewnego wieczora w listopadzie, powróciłem wcześniej, niż zwykle, do domu. Przeglądając świeży numer pisma ilustrowanego, w którym znajdował się wielki, pizezemnie wypracowany, drzeworyt, rozmyślałem o blizkim ślubie, tworząc różne plany na przyszłość. Wtem zapukano i wszedł Ignaś, przyjaciel od lat dziecinnych, pracujący w fabryce wyrobów platerowanych. Z Ignasiem przybyło kilku kolegów.
Przyczyną późnych odwiedzin było, że Ignaś obchodził tego dnia swoje „wyzwoliny“ i tę uroczystość pragnął uczcić skromną, w gronie przyjaciół, zabawą.
Młodzież przybyła zabrać mię „na kieliszek wina“. Wychyla się go zawsze za pomyślność młodego pracownika.
Wysłuchawszy zaproszenia, zarumieniłem się, jak prawdziwa „panienka“...
Do owego dnia nie skosztowałem jeszcze żadnego trunku; przestąpienie progu winiarni wydało mi się czemś niesłychanie awanturniczem i wprost: okropnem.
Starałem się wymówić od zaproszenia bólem głowy (wstyd mi było wyjawić przyczynę rzeczywistą). ale wesoło usposobione grono ani słyszeć
o tein chciało. Dowodzenia młodzieńców były tak przekonywujące, argument Ignasia, że odmowa będzie dlań urazą „której nie zapomni do śmierci“, tak całkowicie zamykała drogę do odwrotu, że — ustąpiłem.
Ignaś zaprowadził nas do ustronnego handlu win. Zasiedliśmy w małym pokoiku, tak przez poprzednich biesiadników zadymionym, że przez chmury tytuniowe nie można tam było dojrzeć ścian ani sufitu.
Chłopiec usługujący zapalił dwa płomyki gazowe i postawił przed nami butelkę taniego wina.
Ignaś napełnił kieliszki, wzniósł zdrowie „dobrych kolegów“. Zabrzękło szkło — chmury dymu zgęstniały — krew uderzyła mi do głowy i... stało się!...
Wypiłem pierwszy w życiu kieliszek.
Są ludzie, dla których epoką stała się pierwsza schadzka miłośna, pierwsze pocałowanie. Ci ludzie zachowali w pamięci z drobiazgową dokładnością ową chwilę i towarzyszące jej okoliczności. Są w stanie powiedzieć: jaki byl wówczas kierunek wiatru; jaka gwiazda świeciła nad ich głowami, jaki był kolor sukni, którą „ona“ miała na sobie, jakim rodzajem perfum była skropiona jej chustka do nosa.
Z takąż samą dokładnością ja pomnę ów wieczór fatalny, w którym po raz pierwszy umaczałem usta w trunku — w „ogniu płynnym“ jak go dosadnie dzicy nazywają.
Pokoik, jak rzekłem, był nieduży i pełen dymu. Napełniał go mocny zapach imbiru i gwoździków. Siedzieliśmy przy stole okrągłym, wspierającym się na jednej grubej nodze, która u podstawy rozszczepiała się na trzy szpony tygrysie.
Ignaś z dwoma kolegami zajął miejsce na kanapie pod ścianą; reszta towarzystwa, do której
i ja należałem, siedziała na krzesłach dokoła stołu.
Na papierze, którym były wyklejone ściany, w pierwszej chwili rozeznawałem jedynie jakieś plamy czerwone. Na stoliku pod oknem stał chińczyk porcelanowy z podkurczonemi nogami...
Po wypiciu pierwszego kieliszka, doznałem wrażenia jakby strumień ognia przebiegł przez moje żyły. Zaniin jednak zdałem sobie z tego sprawę, już trzeba było pić nanowo. Kieliszek następował
po kieliszku — niebawem butelka była wypróżniona.
Ignaś zawołał o drugą.
Odurzony wrażeniami, najzupełniej dla siebie obcemi, siedziałem z miną zalęknioną i nieśmiałą, słuchając w milczeniu rozmowy, która stawała się coraz hałaśliwsza i coraz częściej wybuchami śmiechu przeplatana.
Niewiele towarzyszów swych rozumiałem. Rozmawiali o przedmiocie zupełnie mi obcym: o kobietach...
— A ja wam mówię — krzyczał blady fotograf — że blondynki licha warte! Ładne to zda- leka, jak malowana porcelana, ale nie dotykaj, bo — stłuczesz!
— Nie gadałbyś — przeczył gruby i, mimo młodego wieku, łysiejący już oficyalista z browaru. Juści brunetki — ale nie chude i nie śniade — rzecz rarytna. Sam znam jedną, z meszkiem nad ustami... Ananas nie kobieta! Jednak i między blondynkami nie same ulęgałki...
Nie wiem co mi się stało, ale porwałem się nagle z miejsca z kieliszkiem w ręce i krzyknąłem:
— Panowie! nie pozwalam odzywać się lekceważąco o kobietach, do jakich należy moja narzeczona. Tym oto kieliszkiem wznoszę toast na cześć wszystkich blondynek, a kto go ze mną nie spełni...
Chciałem zapić brutalny wyraz, cisnący mi się na usta i szybko poniosłem do ust kieliszek.
W tejże chwili wzrok mój padł na ścianę przeciwległą. Wisiał tam obraz, którego dotąd nie spostrzegłem. Z obrazu wyjrzała do mnie kobieta szatańsko piękna, do połowy obnażona, z czarnemi, jak węgle, oczami...
Zadrżałem — kieliszek wypadł mi z ręki — osunąłem się na krzesło.
Otoczył mię szum głuchy, rytmicznie kołyszący się, nieznośny.
Przestałem widzieć i słyszeć współbiesiadników — natomiast ujrzałem ożywiające się przedmioty, które dotąd miałem za martwe.
Nieruchomy dotąd chińczyk zaczął nagle chwiać się, głową kiwać, skośnemi oczkami mrugać i dawać mi znaki porozumienia...
Czerwone plamy na ścianach zmieniły się w stada ptaków, jaskrawo ubarwionych: papug, kolibrów. Stół przybrał kształt indyjskiego ołtarza; dwa niebieskie płomyki gazu płonęły nad nim jak ognie ofiarne.
W powietrzu zadzwoniły głosy tajemnicze i rozlały się nieokreślone zapachy.
Jednocześnie kobieta na obrazie zaczęła uśmiechać się, białe ramiona wyciągać, błyskać ząbkami, palić ogniem źrenic czarnych jak smoła, jak noc, jak piekło...
Gdy następnie tamte obrazy pogasły i zatonęły
w mroku — ona wciąż mię dręczyła i wciąż wabiła do siebie. Nie tylko widziałem jej ciało żywe, przez które krew przeświecała różowo, nie tylko rozeznawałem giętkość i poruszanie się jej członków, zdawało mi się jeszcze, że słyszę głos, który szepcze:
— Do mnie! do mnie!... Jestem rozkoszą, jestem uciechą, jestem szczęściem...
...Biegłem do niej z płomieniami we krwi, z piersią przepełnioną szalonem a obcem mi dotąd pragnieniem. Na drodze zjawiła się narzeczona i jęła czepiać się moich sukien, błagając bym wrócił... Odtrąciłem ją gwałtownie. Upadła, zamiatając ziemię płowym warkoczem. Dalej znów matka stanęła przedemną, ze złożonemi jak do modlitwy rękami. I ją odepchnąłem brutalnie.
Biegłem, kalecząc stopy, chwytając w płuca ogień — dobiedz w żaden sposób nie mogłem. Czarnookie widmo, jak błędny ognik odsuwało się wciąż odemnie. Trwało to długo, długo... Zbrakło mi wreszcie sił — upadłem i przebudziłem się.
Przebudziłem się nie w winiarni, lecz we wła- snem mieszkaniu, dokąd mnie Ignaś odwiózł dorożką.
Ponieważ w tem opowiadaniu, które ma ulżyć choremu sercu, jak spowiedź, staram się przede- wszystkiem o szczerość, więc wyznaję otwarcie, że uczucie, jakiego doznałem po przyjściu do przytomności, nie było bynajmniej uczuciem obrzydzenia
IIJIU
9
i niesmaku. W pierwszej chwili doznałem niewy- slowionego przestrachu, który mi krew zmroził; następnie, ogarnął mię równie silny — żal...
Uczułem przestrach, bom po raz pierwszy popełnił grzech, którego dotąd lak pilnie się wystrzegałem; uczułem żal, bo szatan uchylił przedeinną zasłony, zakrywającej światy tajemnicze, kusząco piękne, do których wstęp był mi na zawsze wzbroniony.
Ale wytrzeźwiwszy prędko ciało i ducha, zabrałem się ze zwykłą energią do pracy.
Nikt nie przypuszczał, aby serce cichego pracownika straciło zwykły spokój; ja czułem, że przygotowywa się w mojeni życiu stanowcza przemiana.
Dopóki siedziałem z dłutem w ręce, zajęty pra- cowilem żłobieniem bukszpanowej deseczki, myśli moje nie wybiegały poza granice dawnych, spokojnych i niewinnych marzeń. Myślałem o robocie,
o matce, o narzeczonej i doznawałem tej błogiej pełności serca, która jedynie czyni człowieka szczęśliwym.
Ale gdym wieczorem, po skończonej pracy, powracał do domu, ogarniało mię nagle niewytłóma- czone pragnienie wrażeń żywszych, a siła fatalna ciągnęła do — winiarni.
Czarne oczy zjawiały się wówczas przedemną śliczne, obietnic pełne, kuszące.
I mamże prawdę wyznać? Jedynie dla ty* h oczu
chciałem raz jeszcze — raz jeden tylko — odwiedzić ów pokój czerwonym papierem wyklejony, zapachem gwoździków przesiąkły.
Te oczy wywierały na mnie wpływ magnety- czny; nocami śniły się, w dzień nie dawały spokoju.
— Szaleńcze! — mawiałem niekiedy do siebie — czyż nie zastanowiłeś się, żc to, czemu jakąś siłą nadprzyrodzoną przypisujesz, jest... odrobiną farby rozmazanej na płótnie?
Długom walczył z ogarniającym mnie szałem, ale siły coraz bardziej mnie opuszczały.
Stało się wreszcie, co stać się musialn: w miesiąc po pamiętnych wyzwolinacli. sam nie wiem jakim sposobem, znalazłem się na drodze do winiarni.
— Wejdę — mówiłem do siebie, pragnąc uciszyć odzywający się jeszcze głos rozsądku — wejdę, trzeźwym wzrokiem przyjrzę się obrazowi i — uwolnię się raz na zawsze od dręczącej mię zmory. Potem — nie zajrzę tu ani razu. "
Po chwili, oddychałem już powietrzem przesy- conem duszącymi wyziewami korzeni, a chłopiec, poruszający się nakształt automatu, stawiał prze- demną butelkę wina.
Gdy tylko zostałem sam, rzuciłem się do obrazu...
Było to płótno średnich rozmiarów, przedstawiające młodą dziewczynę w stroju odaliski. Spoił*
czy\val;i na sofie, przeciągając się lubieżnie. Tak przeciąga się tygrys, gdy wskroś liści palmowych leje się nań światło słoneczne. Jedna pierś, oraz szyja i ramiona były zupełnie obnażone; reszta ciała kryła się pod jedwabną, o jaskrawych barwach tkaniną. Obok leżącej dymił niedopalony nargil, czerwieniała para niedbale porzuconych ba- buszów i połyskiwał srebrzystą białością prześliczny kot angorski.
Twarzy dziewczyny nie opiszę. Przechodzi to moje siły. Była to twarz zarazem anioła i czarta, którą ożywiał uśmiech niepodobny do określenia: rozkoszny a straszny.
Wszystkiem zresztą były — oczy.
Te oczy miały matową czarność aksamitu, chwilami jednak żarzyły się jak dwa karbunkuły. Wyraz ich zmieniał się z błyskawiczną szybkością, wyrażając całą gamę uczuć: crd biernej, służalczej pokory niewolnicy, aż do lwiego szału Herodyady, krew ludzką wietrzącej.
Te oczy żyły — wyglądała przez nie dusza namiętna, gotowa ceną życia okupić rozkosz.
Artysta musiał włożyć w obraz cały swój talent — a był to talent niepospolity. Mogłem to ocenić, gdyż w skutku zamiłowania do malarstwa, przypatrywałem się często dziełom mistrzów.
Rozmyślając, wysączałem kieliszek po kieliszku. Skutrk trunku był taki, że myśli moje stawały się
coraz fantastyczniejsze a twarz odaliski nabierała •■oraz więcej piękności i życia.
Nagle, zdało mi się, że ta dziewczyna porusza się, z obrazu wychodzi — na pierś chce mi się rzucić..-
Ogarnął mnie szalony przestrach. Porwałem za czapkę — uciekłem.
Ale nazajutrz powróciłem — i odtąd już co wieczór bywałem w winiarni.
Charakter mój, pod wpływem nowej namiętności, zaczął się zwolna przekształcać...
Wiedząc, że odkrycie mych cowieczornych wycieczek mogłoby zaszkodzić mi w opinii kolegów i przyszłego teścia, trzymałem je w najgłębszej tajemnicy — co wyrobiło we mnie nieznaną mi dawniej wadę obłudy. Prócz tego uległ zmianie mój humor: z rozmownego i wesołego, jakim dotąd byłem, zrobiłem się małomówny, zamyślający się, ponury.
Jednego wieczora dowiedziałem się rzeczy ciekawych. Siedziałem właśnie nad kieliszkiem, wpatrując się rozpłomienionemi oczami w obraz, gdy z obocznej izby dobiegł mię nosowy glos właściciela winiarni, który z wielkiem ożywieniem opowiadał coś swym gościom.
— Więc tedy, Panie odpuść — prawił, ciągnąc dalej opowiadanie i przerywając sobie co kilka chwil głośnem utarciem nosa — przychodzi ów malarzyna do mnie i mówi: — Nie mam ja teraz
pieniędzy, ale jak tylko sprzedam obraz, który wisi u mnie na stalugach, natychmiast panu „dobdzie- jowi“ zapłacę.. Pytam panów moich: jakże miałem, Panie odpuść, postąpić? Człeczysko było niezłe i nawet, gdyby nie ta trunkowość, wcale dorzeczne. Tedy mówię: — Ha, niechże będzie, jak żądasz, ale pamiętaj, dobdzieju, zapłacić gdy „pekunia“ przypłynie, bo nasz brat nie lubi, żeby go mleczaki w pole wyprowadzały... Tedy, Panie odpuść, zanosił mu chłopiec co rano kwartę „alembikowej, numer czwarty*, klórą ten chudzina do kropli wysuszał. Trwało to bezmała przez dwa miesiące. Z samego początku coś mi tam kapnął na rachunek długu — później ani dudu. Aleni mu wódkę posyłał, bom kalkulował sobie: — Ryzyko nie ryzyko, a przecie trzeba, żeby handel szedł... Raz, Panie odpuść, ciekawość mnie wzięła i pytani chłopca: Jakże tam u niego?... A chłopiec gębę od ucha do ucha, i gada: — Komedye, i tyle... — Ha — myślę — chodźmyż je zobaczyć... Wdrapałem się na schody, bo mieszkał malarzyna na fa- cyatce; stukam do drzwi — zamknięte. Zaglądam przez dziurkę od klucza, a lam, Panie odpuść, widowisko, jak w teatrze. Więc najpierw: na stoliku pod ścianą buzuje się z jakie dziesięć świec woskowych i stoją bukiety wielkie jak algierskie kalafiory (hullaj! na głupstwa miał pieniądze, a dla mnie to mu nie starczyło!). Patrzę dalej, a tam pomiędzy świecami i kwiatami, leży jakaś rzecz
okrągła, niby osełka sera szwajcarskiego, przykryta z wierzchu czarny szmat.']. Wytrzeszczam ślepie, żeby dojrzeć co przy tein wszystkiem porabia mój malarz, i spostrzegam go, Panie odpuść, klęczącego przed tym stolikiem w jakieinści dyabelskiem przebraniu, ze złożoneini rękami i gębą tak białą jakby mu ją kto wapnem pomalował. Jedną razą, jak zacznie rzucać się, jęczeć, lamentować, włosy z głowy drzeć, palce ze stawów wyciągać — myślałem, że go konwulsye męczą albo dyabeł do piekła porywa... Raptem, zerwał oną czarną szmatę, a ja ażeni zadygotał ze strachu... Wyobraźcie sobie dobdzieje, że to, co brałem za ser szwajcarski, była, Panie odpuść, ni n.niej, ni więcej, tylko — głowa ludzka razem z szyją. Brrr... ciarki mnie przechodzą dziś jeszcze, gdy to sobie przypominam!... Zobaczywszy takie chryje, chciałem już uciekać, ale ani rusz, nie mogłem — rychtyk jakby innie coś za kołnierz trzymało. I widziałem. Panie odpuść, jak malarz tę głowę to całował, to znów za włosy targał, a potem to modlił się do niej, to ją przeklinał — wszystko jakimści językiem od siedmiu boleści, ni to po łacinie, ni po francusku. Uciekłem czcmprędzej do siebie, wylęknięty jakbym samego didka na słomianych nogach zobaczył... Przez cały dzień miałem gorączkę, a w nocy to mi, Panie odpuść, ciągle przed oczami stała ta głowa, której nawet po śmierci nie dawano spokoju. A była to głowa, o ile zdaleka osądzić mo-
glem, jakiejści ślicznej dziewczyny, lat może szesnastu, z czarnemi, szeroko otwartemi oczami i tak po szatańsku przyprawiona, że wydawała się ży- wiuteńka ł). — I co powiecie, moi dobdzieje, na drugi dzień potem malarzyna się obwiesił. Zeszedł sąd, wisielca w nocy wywieziono i w niepoświę- canej ziemi zakopano — a co się stało z głową dalibóg nie wiem. Zjawili się wierzyciele; ten gra- bnął to, .tamten owo, a ja za komorne i za tę moją niepłaconą alembikówkę zatrzymałem, Panie odpuść, ten bohomaz, co wisi teraz w czerwonym pokoju nad kanapą. Jest tam napaćkane farbami to samo dziewczynisko, do której głowy cudackie nabożeństwa ów waryat wyprawiał...
I otóż dowiedziałem się niespodzianie historyi obrazu, jego twórcy i jego modela. Dręcząca mnie zmora nabrała odtąd większego jeszcze uroku i większej fantastyczności.
Upływały dnie, tygodnie, miesiące — w trybie mego życia nic się nie zmieniało.
Każdego wieczora przesiadywałem po kilka godzin w winiarni, rozmarzając się trunkiem i wpatrując w arcydzieło biednego samobójcy.
W tych chwilach samotnych, zwłaszcza jeśli nie
>) Fakt rzeczywisty. Zabalsamowaną głowę piętnastoletniej Włoszki, kochanki swej, posiadał w Warszawie artysta malarz J. K. M. (* 1797 f 1854). Przywiózł ją z Włoch, gdzie na stu- dyach przebywał. Tę głowę po śmierci artysty razem z jego ciałem do trumny włożono i pochowano.
budziło mię z marzeń głupie paplanie kupca i krzyki innych biesiadników, — duch mój zrywał zupełnie z rzeczywistością. Na skrzydłach wyobraźni ulatywałem w krainy zaczarowane, gdzie było mi tak dobrze i tak swojsko, jak rybie pławiącej się w lazurach fali, jak ptakowi prującemu niebios błękity...
A jednak, gdyby kto zażądał odemnie, abym mu określił i nazwał dziwną siłę, co mnie do owych czarnych oczów, a przez nie do butelki, ciągnęła — znalazłbym się w nielada kłopocie...
Mógłbym wprawdzie zamiast ścisłego określenia dać szczegółową tego pociągu analizę, ale od tego wstrzymuje mnie szalona obawa. Obawiam się, aby na podstawie wyprowadzonych stąd wniosków nie wyrzekł kto słowa, przed którein uciekam, słowa, które jest dla mnie tak straszne, jak dla zbrodniarza duch zamordowanej otiary. Obawiam się, żeby kto nie wyrzekł, iż w tych czarnych oczach — zakochałem się...
Tymczasem na zewnątrz, w stosunkach moich z rodziną i towarzyszami nic się nie zmieniało.
Stryj, choć zrzędził, był dla mnie zawsze jednakowo dobry, a przyszły teść i jego córka okazywali mi to samo, co i dawniej uczucie, pozbawione wprawdzie namiętnych wybuchów, ale szczerze życzliwe. Jeśli zaś kto z blizkich zauważył niekorzystną zmianę w mojem zdrowiu i humorze, przypisywał ją słodkiemu niepokojowi, który trapi, ale bynajmniej nie zabija, zakochanych.
Ja zakochany w Karolinie... Boże, co za ironia!
W połowie karnawału ślub miał się odbyć — i odbył się — a żaden z dobrych duchów tej biednej, jasnowłosej dziewczyny nie stanął pomiędzy nami z piornnem w ręce i nie przeszkodził związkowi, mającemu zrodzić tylko łzy i przekleństwa!
Cokolwiekbądź pierwsze chwile pożycia małżeńskiego przeszły spokojnie.
Nowe wrażenia, przytem przyjazd matki i nawał zajęć wszelkiego rodzaju, silnie pochłaniały mój umysł. Przez czas długi nie było w nim miejsca dla objawów — nałogu.
Ale nie upłynęło pół roku, a już wytrzeźwiony ze słodkiego obłędu, jakiego doświadcza każdy nowożeniec, choćby był nawet człowiekiem upadłym moralnie — zacząłem tęsknić do dawnych upodobań.
Karolina, spostrzegłszy ogarniający mię niepokój, starała się wszelkiemi siłami rozweselać i umilać nasze wspólne pożycie.
Wymyślała zabawy, urządzała wycieczki za miasto, opowiadała mi o swem dzieciństwie — czyniła wszystko, czem tylko poczciwe serce natchnąć może kobietę, kochającą męża całą siłą niezmarnowanego uczucia.
Niestety! na uroki cichego, rodzinnego szczęścia byłem teraz najzupełniej obojętny. Co więcej — a to dowodzi jak dziwaczną była już wówczas
moja natura - ta cala niewinna zalotność żony była powodem, że ją zacząłem nienawidzieć...
I nareszcie pewnego sierpniowego wieczora, który byl niezwykle parny, przesycony elektrycznością i złowrogo cichy, jedncni silnem szarpnięciem zerwałem wszystkie krępujące mnie więzy i — pobiegłem do winiarni.
Spotkała mię tani niespodzianka: pokój, w którym spędzałem samotne godziny, został z gruntu odnowiony i zmieniony do niepoznania.
Dawne, zniszczone obicie zastąpiono nowem, przedstawiające»] w pstrokatej mieszaninie: kwiaty i owoce; na miejscu okrągłego stołu z tygrysimi szponami, ustawiono kilka małych stoliczków z marmurowym wierzchem; na ścianach rozwieszono obrzydliwe oleodruki, na których eleganci w cylindrach umizgali się wstrętnie do panien w szerokich „krynolinach“.
Czarnooka odaliska — mój skarb, mój klejnot, moje bóstwo — znikła bez śladu!
Zjawił się chłopiec, który mi zimą usługiwał — ale i ten zmienił się cudacznie.
Lubiłem go dawniej za rozczochrane fantastycznie włosy, za kocią zwinność, za to wreszcie że z oczu wyczytywał żądanie, a milczał zawsze jak sfinks. Teraz stanął przedenmą nielitościwie wysmarowany różaną pomadą, w czekoladowym „żakiecie“, żółtej koszuli i zielonym krawacie z bezczelną miną, ze spojrzeniem udającem przebiegłość...
— U nasz, proszę pana, wszystko teraz z szykiem! — rzeki, uśmiechnąwszy się cynicznie i wtykając ini pod nos zatłuszczoną głowę.
Ogarnęła mię rozpacz; doznałem takiego bolu. jaki czuje ptak, gdy powróciwszy z dalekich krajów, znajduje swe gniazdo strącone z gałęzi, popsute, splugawione...
— Cóżeście zrobili z obrazem, co wisiał nad kanapą? — spytałem chłopca.
— liii... taki tam obraz, proszę pana! — odpowiedział ze zwykłą już mu teraz bezczelnością.— Abo ja wiem co z nim zrobili, proszę pana. My teraz mamy z szykiem obrazki, proszę pana. A tamtym smolucliem to może kucharz komin zatkał, proszę pana!...
Zaczął śmiać się na cały głos, pewny, że powiedział coś niezmiernie dowcipnego.
Chciałem go za uszy wytargać, alem dał pokój, i wszedłszy do „sklepu“, gdzie królował sam właściciel winiarni, jego o obraz spytałem.
Zdziwił się najpierw bardzo mojej ciekawości — potein rzekł, że, o ile pamięta, obraz z „gabinetu“ kupił od niego właściciel bawaryi na Podwalu, na Żelaznej czy też na Pradze...
Musiałem poprzestać na tem objaśnieniu.
Nit dopiwszy zapłaconej butelki, opuściłem czem- prędzej zakład, w którym znajdowały się: gabinety urządzone z szykiem, szykowne obrazki na ścianach i chłopcy używający różanej pomady.
Teraz dopiero jasnem mi się stało jak droga była dla innie ta postać niewieścia. Na pozór w martwe kształty zaklęta, przedemną jednym odkrywała ona głębię swojej duszy, pełną życia i dzikiego uroku.
— Żyć bez niej nie mogę...— powtarzałem idąc ulicą, a dziwny smutek ściskał uii serce i łzy napędzał do oczu
Błąkałem się przez kilka godzin po mieście pełen żałości Uczuwszy zmęczenie, wstąpiłem do pierwszej napotkanej restauracyi i — upiłem się ponczem, do któregom czuł dawniej wstręt nieprzezwyciężony.
Pijąc mocny trunek, zrobiłem prawdziwie szatańskie odkrycie: gdy tylko rozgrzał mi on krew i pobudził nerwy, natychmiast przed oczami jawiła się ta, o której nieustannie marzyłem. Obraz był tak wyraźny i tak ludzkiem prawie życiem obdarzony, że nieledwie ręką mogłem go był dotknąć.
To odkrycie zbudziło we mnie myśli dziwaczne i ostatecznie na złą drogę popchnęło...
— Zanim ją odszukam — rzekłem do siebie nazajutrz — będę jej obraz sztucznie przed oczy przywoływał.
Od tej chwili, nietylko wieczory ale i noce całe zacząłem spędzać poza domem.
Włóczyłem się jak błędny, przesiadując dziś w tej knajpie, jutro w innej, a wszędzie upatrując nadaremnie zaginionego obrazu.
Miałem zwyczaj, wszedłszy do którejkolwiek z tych izb, pełnych zaduchu i niesfornych wrzasków, szukać k:jta najustronniejszego, i tam, ukrywszy twarz w dłoniach lub odwróciwszy się do ściany, siedzieć nieruchomo całemi godzinami.
Nigdy nie zabierałem znajomości przygodnych. Lubiłem ten tłum różnorodny, którego monotonne gwary pomagały mi śnić na jawie, obawiałem się jednak bliższego z nim zetknięcia. Z tego powodu, siali bywalcy tych przybytków podejrzanej wesołości przezwali mnie „niedźwiedziem“.
Niejednokrotnie słyszałem jak tuż obok mnie powtarzano ten przydomek, czasem bez ubocznej myśli, niekiedy z wyraźnym zamiarem ubliżenia_ Aleni na to uwagi nie zwracał.
Nowy mój nałóg wydal wkrótce swe zwykle owoce.
Bezsennie spęd?ane noce sprawiły, żem osłabł fizycznie i stracił ochotę do pracy. Zmuszałem się jeszcze do pełnienia obowiązków, lecz przychodziło mi to z coraz większą trudnością.
Pewnego razu, siadłszy do pracy razem z podwładnymi, spostrzegłem, że dłuto rytownicze wymawia mi posłuszeństwo. Napróżno zmieniałem narzędzie; wytężałem wzrok, szukałem najsilniejszego światła... cięcia rylca wychodziły coraz niedokładniej i krzywiej.
Przyczyną było nerwowe drżenie rąk. wywołane nadużyciem trunków.
Cios ten boleśnie mię dotknął, do poważnych refleksyj skłonił, ale — nie opamiętał!
Kierując w dalszym ciągu zakładem, przestałem osobiście zajmować się robota, co naturalnie pociągnęło za sobą jak najgorsze następstwa. Między robotników wkradło się rozprzężenie; niesumien- niejsi zaczęli mnie wyzyskiwać; straty stawały się coraz dotkliwsze — znosiłem jednak wszystko z zadziwiającą obojętnością.
Byłem już wówczas jak człowiek, który, pochłonięty przez uczucie potężne, nie widzi i nie słyszy co się dokoła niego dzieje.
Stosunek z żoną był jak najgorszy...
Nietylko straciłem zupełnie przywiązanie do niej, ale nawet — bez żadnej zgoła przyczyny — znienawidziłem ją. Zdawało mi się, że stoi na przeszkodzie moim zamysłom (jakim?...) — że jest silną zawadą dzielącą mnie od upragnionego celu.
Biedna Karolina znosiła mój humor dziwaczny i grubiańską często opryskliwość z anielską słodyczą i z takim niezmąconym spokojem ducha,
o jakim chyba tylko w „Żywotach Świętych“ doczytać się można.
Jątrzyło mię to jeszcze bardziej.
— Obłudnico! — mawiałem niekiedy do niej z jadowitem szyderstwem — napróżno odgrywasz komedyę świętości i maskujesz swą rzeczywistą, przewrotną naturę. Dawno odgadłem twoje zamysły... Są one niecną intrygą, budzącą wstręt w uczci
wym człowieku. Zamiarem twoim: oczernić męża przed opinią ludzką, a siebie przedstawić.jako ofiarę jego nikczemności. Najszczęśliwszą byłabyś, gdyby dewotki, z któremi jesteś w zmowie, krzyczały za mną: -- Oto tyran, co zamęczył swą anielską żonę! oto zakała rodu ludzkiego! bezbożnik, potwór, od- szczepieniec!... Ale nie ciesz się zawcześnie. Jeszcze twój mąż nie zniedołężniał do tego stopnia, żeby jedna przewrotna kobieta mogła z niin robić co zechce!...
Karolina słuchała wybuchów ze smętnym uśmiechem, a gdym skończył, przybliżała się na palcach, i objąwszy mnie za szyję, nachylała usta do pocałunku. A ja... ja odtrącałem ją wówczas od siebie!
Tak ubiegło kilka miesięcy.
I nadeszła nareszcie ta noc przeklęta, która strącić mię miała na samo dno otchłani, do której oddawna już staczałem się powoli.
Była to jedna z tych nocy jesiennych, rozpaczliwie nudnych, jakby rozziewanych, gdy ludzie ponurego usposobienia najczęściej myślą o stryczku i brzytwie, a sangwiniści stają się melancholikami.
Brudna mgła pospołu z dymem tamującym oddech, włóczyła się po zadeszczonych, błotnych ulicach. Światła latarń, otoczone tęczowemi kołami, płonęły krwawo, jak podbite oczy pijaka. Dorożkarze i woźnice piwowarscy lżyli się głośno przed otwartemi drzwiami szynkowemi, a ohydne ich przekleństwa i bluźniercze docinki zlewały się
w akord fałszywy z dudleniem rozstrojonej katarynki. Na chodnikach nie widziało się ani jednej młodej, rumianej twarzy. Dreptały po błocie stare baby o sępich profilach, okutane w podarte, roz- strzępione szmaty; niekiedy lazło psisko ze ster- czącemi żebrami, z szerścią omokłą, z ogonem ponuro w dół zwieszonym...
Było już po północy, gdym wylazł chyłkiem z jakiejś nory podrogatkowej. Odurzony wyziewami alkoholu, zataczając się i klnąc pod nosem, skierowałem się ku domowi.
Ciężka zmora tłoczyła mi pierś, mózg pracował z gorączkowym wysiłkiem, tworząc fantastyczne, okropne obrazy, wirujące przed wzrokiem mej dus/.y, niby korowód czarownic.
Moja bezcielesna kochanka nigdy jeszcze nie gościła zemną tak długo i tak poufale. Płomienne jej źrenice widziałem wciąż przed sobą, a to, com w nich czytał, zmieniało krew moją w ukrop...
Żywego ducha nie było na mieście.
Metaliczny dźwięk kropli deszczowych, spadających na kamienie chodnika, był jedynym dźwiękiem, który przerywał cmentarną ciszę ulic.
Nagle, na zakręcie mrocznego zaułka, usłyszałem głosy ludzkie. Była to ożywiona sprzeczka mężczyzny z kobietą. Ostatnia zdawała się usprawiedliwiać, prosić, o litość błagać.
Zbliżyłem się, i ujrzałem dwoje ludzi, stojących pod latarnią.
BIAŁA.
10
Promień gazowy oświecał najdokładniej twarz mężczyzny, pozostawiając kobietę w mroku.
— Zabraniam ci! — krzyczał mężczyzna — zabraniam ci używać mego nazwiska! Nie poto dałem ci je kiedyś, żebyś je w błocie nurzała.
— Odczep się odemnie!... Nie napastuj na ulicy! — wołała kobieta, usiłując wyrwać rękę z dłoni przytrzymującego ją towarzysza.
— Ja cię przed sąd zapozwę, nędznico! Ja cię...
W tej chwili kobieta, usłyszawszy zbliżającego , się przechodnia, odwróciła się prędko w moją stronę.
— Broń mię przed tym rozbójnikiem! — wolała. — Zabić mię chce! zamordować!
Światło latarni padło na jej twarz — spojrzałem i... wzdrygnąłem się.
To była twarz mojej kochanki — to były jej czarne, demoniczne oczy!
Krew uderzyła mi do głowy. Rzuciłem się na stojącego pod latarnią mężczyznę i powaliłem go na ziemię.
Polem stanąłem na środku ulicy odurzony, otępiały — półniartwy.
O uszy obił mi się najpierw jęk przenikliwy a zaraz po nim stłumione, niewieścim głosem wyszeptane słowo: i
— Uciekajmy...
Gdym powracał do domu, widno już było zupełnie.
Drobny, zimny deszcz sieki po twarzy; zaspani szynkarze otwierali z łoskotem swe zaduszne jaskinie; stróże, z klątwą na ustach, zgarniali leniwie bioto z chodników.
Już wstępując na schody wiodące do mieszkania, poznałem, że stało się u mnie coś niezwykłego. W pokojach słychać było liczne głosy, bieganinę i jakby płacz stłumiony.
Tknięty bolesnem przeczuciem, pchnąłem gwałtownie drzwi... W pokoju stał wuj, który, ująwszy mnie za ramię, rzekł uroczyście:
— Idź pożegnać umierającą...
Tak! Moja biedna Karolina umierała! Umierała wydawszy na świat dziecinę śliczną, jak cherubin. Umierała z mojej winy, a raczej z winy ciążącej nademną fatalności!
Przed śmiercią przebaczyła mi wszystko wspaniale, po chrześcijańsku.
Pokazała mi małą istotkę tylko co urodzoną; kazała pracować dla niej, kazała mi nietylko wypełniać obowiązki ojca, ale i matkę zastępować...
I umarła.
Pogrzebem zajął się stryj. Ja nie byłem zdolny do niczego. Stryj także wynalazł mamkę dla osieroconego dziecka i zajął się jego przyszłością.
Gdyśmy powrócili z pogrzebu, wziął mnie na stronę i przybrawszy swą zwykłą, surową minę, rzekł:
— Dowiedz się ante omnia, że między nami
10*
wszystko zerwane. Wiem o twojem łajdactwie i wiem, że ono było jedynym powodem śmierci tej biednej kobiety. Co się tycze dziecka, już o niem pomyślałem. Będzie się chowało u ciotki twej nieboszczki żony, a przyszłość jego ja biorę na siebie.
O swoim losie myśl sam: każdy powinien ante omnia sobą się zajmować. Ale to sobie dobrze zapamiętaj, że od dnia dzisiejszego wujem twoim być przestaję. A i do tej małej dzieciny praw ojca nie rość, gdyż antę omnia ustanawiam nad nią prawną opiekę.
Słowa stryja rozpalonem żelazem piekły mi serce. Porwałem się, aby go prosić o wyrozumiałość. o przebaczenie, o wiarę w przyszłą poprawę...
Zbrakło mi siły...
Z rozpaczliwą rezygnacyą pochyliłem głowę na piersi i mimo strasznego bolu, rozdzierającego mi serce — nie wyrzekłem ani słowa.
Nazajutrz zabrano mi dziecko.
Co się działo w mem sercu, nie opiszę. Otoczył mię chaos najróżnorodniejszych uczuć, najsprzeczniejszych porywów, a ponad nim zapanowało najpotężniejsze i najbardziej przygniatające wrażenie — okropności.
Sekunda spokoju była dla mnie wówczas nie- dościgłem marzeniem. Wstrętne, do gorączkowej zmory podobne widziadła uganiały się za mną dniem i nocą. Napróżno starałem się uciec przed niemi. W pijackiem odurzeniu i w pozornym spo
czynku, jakim mię sen obdarzał, chwytały mię i dręczyły z rozpaczliwą wytrwałością.
Co najdziwniejsze, nie uczuwalem żadnej skruchy...
Pomimo świadomości, że życie, jakie prowadzę, jest najoplakańsze w skutkach, nie czyniłem sobie żadnych wyrzutów. Owszem, dziwiłem się, że świat poczytuje za wine, co było nieuchronnym wynikiem zdarzeń, i co musiało się stać tak nieodmiennie, jak staje się roślina z posadzonego w ziemię nasienia...
Strata żony i gniew wuja dotknęły mię boleśnie — aniin przypuszczał jednak, że to ja jestem ich przyczyną.
Cokolwiekbądź, ten stan ducha był przykry i wyczerpujący. Żeby przed nim uciec i zdobyć sobie na chwilę jeśli nie spokój, to przynajmniej zapomnienie, począłem po dawnemu upijać się — nie wódką lecz szalem miłośnym.
Kobieta, która owej nocy fatalnej zjawiła się na drodze mego życia, niezwalczonym urokiem odurzyła mię i opętała.
Nic bardziej upokarzającego nad ten stosunek! Bluźnierstwo popełniłbym, nazywając go miłością. Jakto? czyż może być „kochanką“ kobieta, która stoczyła się na dno moralnej przepaści i nie posiada ani honoru, ani serca?...
A jednak ja przywiązany byłem do niej, jak niewolnik — jak pies... Miałem przed oczyma
otwartą głębię jej serca, pełną biota i wężów jadowitych, patrząc zaś w nią, widziałem: wonne róże i lilie przeczyste...
Źródłem cudu było jej nadzwyczajne podobieństwo do — tamtej. W głowie mieszało mi się. gdy zatapiając wzrok w jej twarzy, rozmyślałem nad tem zlaniem się w jedno dwóch istot, które tak wielki wpływ na życie moje wywarły, a z których żadna nie miała — duszy...
Człowiek, na którego owej nocy tak brutalnie, po zbójecku, napadłem, był mężem mojej kochanki. Porzucił już ją dawno, a jeśli w rzadkich odstępach czasu stawał przed nią, to jedynie po to, aby wiarołomną napiętnować gorzką skargą i przekleństwem.
Ohydna scena w zaułku pozostała bez następstw.
Ów człowiek nie znał mię, krzywdy swej przeto dochodzić nie mógł. Zresztą wziął mnie zapewne za nocnego włóczęgę, który w odurzeniu alkoho- liczneni nie wiedział dobrze co czyni...
Rzecz prosta, że z jednej strony dotknięty cierpieniami moralnemi, z drugiej odurzony szaloną namiętnością, nie miałem ani ochoty, ani siły do zajmowania się pracą. Niebawem też opuścili mię pracownicy, a zakład, od dawna już zachwiany, npadł zupełnie.
Do udręczeń moralnych przyłączyła się teraz dotkliwa, materyalna bieda.
Przez pewien czas żyłem z dawniejszych zasobów, lecz te bardzo szybko topniały.
„Przyjaciółka“ dostrzegła to prędzej odemnie i uznała za stosowne pozbyć się zrujnowanego wielbiciela. Pewnej nocy, znalazłem jej drzwi szczelnie zamknięte, i to zamknięte na zawsze.
Odtąd zacząłem zapijać się na śmierć.
W najbrudniejszych norach, które służą za przytułek łotrom i nędzarzom, przepędzałem noce, wypróżniając milczkiem blaszane pólkwaterki i zwiedzając myślą krainy fantastyczne, w których królowała — Czarnooka.
Nic mię już wówczas nie krępowało. Nie dbałem co o mnie mówią ludzie, ani jakie będą moich postępków owoce...
Niebawem, stałem się jedną ze wstrętnych a nieszczęśliwych ofiar pijaństwa — jednym z tych włóczęgów o idyotycznej twarzy, w odartem odzieniu, których nad ranem wyrzuca gospodarz za drzwi szynkowni i którzy nie wiedzą co to mieć własne mieszkanie, sypiać w łóżku, pracować i modlić się...
Przeżyłem w ten sposób cztery miesiące — cztery okropne miesiące, których wspomnienie dusi mię jak zmora!
Przyszła wreszcie chwila, gdy wydawszy ostatni grosz na wódkę, a nie mając siły do zarobkowania, począłem — żebrać.
Gdy mię kiedyś, na tym lub na tamtym świe-
cie, pociągnie kto do tlómaczenia się z tego postępku, przytoczę na swą obronę jedno tylko:
— Przez trzy dni — nie pileni...
Ten stan okropny miał się wkrótce zakończyć.
Pewnego dnia przewłócząc się żydowską dzielnicą miasta, natrafiłem na scenę pospolitą a smutną: komornik przez przymusową licytacyę sprzedawał czyjeś ruchomości.
Handlarze, wietrzący iup świeży, otoczyli sługę sprawiedliwości, który z godną podziwu obojętnością zapisywał do protokółu wynik sprzedaży.
Stanąłem, wodząc wzrokiem bezmyślnym po widzach i aktorach tej sceny.
Właśnie wręczono rudemu żydowi starą, połamaną kołyskę, nad którą czynił ironiczne widać i zabawne uwagi, gdyż towarzyszom trzęsły się brody od śmiechu.
Następnie woźny, na przewróconej balii stanąwszy, zawołał:
— Obraz olejny!... ramy sosnowe!... czarno bejcowane!... dwadzieścia kopiejek!... Kto da więcej?... po raz!...
— Pokazacz! pokazać/!... — odezwało się kilka głosów w tłumie.
Obraz dostał się w ręce lichwiarzy, którzy podawali go sobie z ręki do ręki, kręcąc głowami i szwarkocąc:
— Wiies?... To grosza nie warte!...
Wreszcie jeden odważniejszy zawołał:
— Nnny... Chcę straczycz. Dwadzieścia pięć kopiejek. A so!
— Dwadzieścia pięć kopiejek! — powtórzył woźny. Po raz!... po dwa!...
W tej chwili obraz znalazł się w rękach stojącego obok mnie żydka.
Spojrzałem na wzgardzone płótno i krzyknąłem.
To był mój obraz! to była moja kobieta!
— Kupuję! — wrzasnąłem rozpaczliwie, wyrywając obraz żydowi.
Cała gromada obróciła się w moją stronę. Usłyszałem śmiechy szydercze.
— Kikste ? Was mjlss du, łapserdak ? — prze- kpiwali żydzi, tłocząc się na mnie czarną, cuchnącą masą.
Woźny, jedno oko przymrużając, zapytał:
— Czy masz, kochanku, pie-nią-dze?
Sięgnąłem do kieszeni. Nie było tam nawet
miedziaka.
— Nie mani w tej chwili... — wyjąkałem, blednąc śmiertelnie — ale ja panu zapłacę... słowo honoru, zapłacę... duszę sprzedam a zapłacę...
Tu już wesołość gromady wzrosła do stopnia najwyższego. Żydzi, za pejsy się ciągnąc, aż przy- kuczali do ziemi od śmiechu.
Wówczas zawirowało mi w mózgu — do oczu nabiegła krew i zasłoniła wszystko czerwonym obłokiem — do uszu coś szepnęło:
— Ukradnij...
Przycisnąłem obraz do piersi i jąiem uciekać.
Gromada, z wrzaskiem przeraźliwym, rzuciła się za mną.
Nie wiem jak długo trwała gonitwa.
Biegłem bez odpoczynku, potykając się o kamienie, przewracając dzieci stojące na drodze, zapalając się szałem wściekłym i rycząc, jak zwierz raniony...
Nagle, poślizgnęła mi się stopa — upadłem.
Tłum runął na mnie. Porwano mię, zaczęto szarpać, wlec, rozrywać...
W tejże chwili stała się zemną rzecz nadzwyczajna: wszyscy otaczający mnie ludzie zmienili się — w czartów!
Czarci jęli stroić miny pocieszne, wywijając koziołki i wziąwszy się za ręce, tańcując dokoła mnie, podrygując cudacznie!
Jeden usiadł na nosie moim, jak na koniu; drugi wetknął mi w ucho cienki rożenek i począł obracać nim, jak kuchcik; trzeci schował się w kieszeni od kamizelki a wytknąwszy głowę, szczerzył zęby, jak mysz w pułapce...
Pękać od śmiechu!...
Gdym przyszedł do przytomności, powiedziano mi, że jestem w szpitalu, że byłem bardzo chory, że powinienem zachowywać się spokojnie, gdyż inaczej grozi mi niebezpieczeństwo.
Zachowuję się zatem jak najspokojniej i dla
ulżenia zbolałej duszy, kreślę tu dziwne swego życia koleje.
Usposobienie moje zmieniło się do gruntu. Nie mogę bez wstrętu myśleć o wódce, a bez przestrachu o... obrazie. Za to nieustannie mam na myśli dziecinę ukochaną.
Gdy tylko Bóg pozwoli wyjść ze szpitala, wezmę się do pracy i przekonam stryja, że może jestem (raczej byłem) szalony, ale o nikczemność oskarżać mię nie można.
Skoro zbiorę potrzebną sumę, wezmę dziecko do siebie i rozpocznę zupełnie nowy okres życia. Poświęcę się całkowicie szczęściu niewinnego aniołka. Przy nim i przez niego otoczy mię słodki spokój życia domowego i ta błogosławiona, stateczna cisza, która jest warunkiem mego szczęścia, wskazanym mi przez samą naturę.
Duch Karoliny wymodli mi to u Boga!
Na tem kończył się rękopis pamiętnika, zatytułowanego „Moja przeszłość“, który wypadkiem dostał się w ręce piszącego.
O ostatecznym losie bohatera donosi mi doktór N. co następuje:
8Chory, o którego pan zapytuje, skończył jak kończą wszyscy nałogowi pijacy. Zaledwie wypisałem go ze szpitala, gdzie ciężką chorobą przy
płacił pierwszy paroksyzm delirium tremens, znów zaczął pić zapamiętale. We dwa miesiące później, przywieziono mi go powtórnie w stanie nadzwyczajnego wycieńczenia, a drugi paroksyzm obłędu, silniejszy od poprzedniego, o śmierć go przyprawił“.
ALLELUJA
...Noc płynęła głucho, martwo, bezdźwięcznie — jakby ta izba, książkami przepełniona, nie znajdowała się przy ludnej ulicy wielkiego miasta, lecz kędyś na wiejskiem odludziu.
A przypominała ta izba i książnicę klasztorną i siedzibę czarodzieja. Nie było tu wprawdzie wielkich, w skórę cielęcą obciągniętych woluminów, półki jednak uginały się pod stosami tomów oprawnych i nieoprawnych. których ilość wprawiała w zdumienie. A półki te przybite były wprost do ścian i niczem nie osłonięte, co stwierdzało, że książki służyły właścicielowi swemu nie do ozdoby, lecz do ciągłego i sumiennego użytku.
Ale nie na książkach kończyła się zawartość tej izby osobliwej. Wszystkie wolne miejsca na jej murach pokrywały duże karty z rysunkami, odnoszącymi się do anatomii, antropologii, astronomii i nauk przyrodniczych. Rozwieszone też tu były fotogramy różnych potworności ciała ludzkiego: twarzy zjedzonych do połowy przez liszaje, czaszek pokrytych wielkiemi naroślami, szkieletowo wychu-
dlych i pokrzywionych kończyn płuc, stoczonych przez zarazek suchotniczy i t. p.
W jednym końcu izby przypierał do muru duży stół z prostego drzewa, gryzącymi kwasami poplamiony i dźwigający na sobie podręczne laborato- ryum chemiczne; w drugim stała maszyna elektryczna i kilka wielkich globusów.
Z najmroczniejszego kąta wychylały się dwa, całkowicie obnażone, szkielety, zdała zupełnie do siebie podobne. Jeden był szkieletem człowieka, drugi — goryla.
Wreszcie na półkach i na podłodze połyskiwały martwo długie szeregi czaszek ludzkich, których żółta kość pokryta była wypisanemi atramentem cyframi.
Na wszystkiem zaś tem leżała gruba warstwa kurzu i pajęczyny.
— Ciemność! okropna, niezgłębiona, nieprzejrzana ciemność! — wyjęczał człowiek, zgarbiony na obitym skórą fotelu. Otworzył szeroko wielkie, chorobą czy bezsennością podsinione oczy i jął wpatrywać się badawczo w przestrzeń.
— Nic, nic już nie widzę ani przed sobą, ani w sobie! — powtórzył z rozpaczą, i rozkurczywszy palce, wypuścił trzymaną w nich dotąd książkę.
Łoskot upadającego wśród ciszy głębokiej tomu, ozwal się w izbie jakby jękiem przeciągłym.
Zawieszona u sklepienia lampa oblewała potokiem żółtego światła wyłysiałą głowę i chudą twarz
samotnika. Byl prawie młodzieńcem, a starcem się wydawał. Policzków nie rumieniła mu ani kropla krwi zdrowej; w oczach nie było ani jednej iskry zapału, lub namiętności. Wychudły był i wycieńczony i można było sądzić, że głowa, nakształt kuli ołowianej, cięży jego wątłemu ciału.
Potarł kościstą ręką czoło i mówił:
— Za długo żyłem samym tylko mózgiem. Znużył się on, wyczerpał i służyć już nie chce. Dla utrzymania równowagi, należało żyć równocześnie. .
Zamyślił się, szukając słowa.
— Gzem? — zapytał sam siebie. — Może sercem? Ha, ha, ha! Ludzie niewykształceni ten zwykle organ przeciwstawiają mózgowi. Lecz co rozumieją przez serce? — co?
Zwrócił spojrzenie na jedną z półek, na której stały w spirytusie preparaty anatomiczne.
— Oto marynuje się w tym słoju ów organ szacowny. Znam go dokładnie i wiem, że najsilniejszy mikroskop i najczulszy odczynnik chemiczny nie wykryją w nim ani śladu tego, czego dopatruje się gawiedź.
Uśmiechnął się lekceważąco.
— Mniejsza! dodał po chwili. Gdy okręt idzie na dno, nie czas szukać winowajcy. Opuszcza mnie energia życiowa i dlatego tracę prawo do istnienia. Energię tę posiada najnędzniejszy baccilus, dopóki
żyje we właściwych do siebie warunkach. Ja warunki te postradałem.
Znów czoło potarł i znów wpatrywać się jął w przestrzeń.
— Pustka... bezdenna pustka... którą wypelnićby tylko zdołał mózg, gdybym mu świeżej krwi dostarczył... Ale skąd ja krwi tej wezmę? Jestem bankrutem. To co nazywają wolną wolą, a co jest zapasowym kapitałem energii, roztrwoniłem. Bodźce takie, jak hydropatya, elektryczność już na mnie nie działają. Trzeba umierać.
Mówił to spokojnie, z przystankami, a po osta- tniem zdaniu przymknął oczy i zapadł w senność pozorną.
Nie spał jednak. Prąd nagły przebiegł go — rozemknęły mu się oczy — usta zadrgały...
— A może... może szeptał niewyraźnie — może warto żyć jeszcze?...
I jął mówić zwolna, z namysłem, jakby obliczając coś i kombinując:
— Jednym z motorów życia i jednem ze źródeł energii jest silne przywiązanie się do czegoś lub kogoś. Uczucie to jest rodzajem narkotyku, działającego w podobny sposób jak makowiec lub nikotyna. Narkotyk pomocny bywa tylko ludziom chorym, i jedynie też chorzy do przyjmowania go są zdolni. Organizm normalny nie odczuwa zupełnie ani tak zwanej miłości, ani tak zwanej przyjaźni. Ale są inne rodzaje narkotyków, wywołują
cych tenże sam obłęd: mania bohaterstwa naprzy- klad, mania sławy, mania wiedzy... Ja dotknięty byłem tą ostatnią.
Skrzywił się, jakby poczuł w ustach smak przykry.
— Nadużyłem narkotyku tego, i sprawił mi mdłości. Dziś go już nie znoszę!
Potem mówił z przerwami — jakby w bezładzie zamierających myśli:
— Ludzie?... Czemże jest człowiek dla badacza, liczącego się z faktami? Najdrapieżniejszem, naj- wstrętniejszem, najfałszywszem ze zwierząt... Żona? dzieci? rodzina?... Byłem pszczołą, pracowitą i pożyteczną; zadanie utrwalenia gatunku pozostawiłem trutniom... Świat — knieja!... Społeczeństwo? — stado głodnych wilków!... Niebo? — klosz, nakrywający miseczkę z trutką na muchy!... Bóg?...
Zamilkł, i przygasłym wzrokiem powiódł po długich policach, napełnionych różnobarwnemi tomami..
— O tej substancyi — rzekł po namyśle — nie mówiła mi nigdy żadna z moich książek. Czytałem kiedyś o Bogu w Biblii, potrzebnej mi do studyów etnograficznych, ale wraz z Biblią oddałem go na własność swej starej piastunce. Zresztą nie zaprzeczam Bogu istnienia; nie miałem tylko czasu istnienia tego sprawdzić osobiście. A z faktami niesprawdzonymi liczyć się nie mogę.
Opuścił głowę na piersi i jęknął głucho.
11*
— Wszędzie ciemność... wszędzie pustka... Trzeba umierać!
...Rozkołysały się dzwony u świętego Jana, a fala melodyj, płynąc wśród ciasnych staromiejskich uliczek, budziła dreszcze w murach, hucząc echem przeciągiem po wszystkich załamkach, wklęśnięciach i wnękach. Z otwartych wrót kościoła padła na bruk uliczny łuna od jarząco oświetlonych ołtarzy, a wraz z nią wyrwał się potężny chór głosów, śpiewających radośnie: „Mesurrexit sicut dixit — Alleluja/*
Zaraz też na to hasło odpowiedział dzwon augu- styański — i wieść wesoła poszła dalej, powtarzana przez dominikańską dzwonicę, przez wieżę Paulinów, przez sygnaturkę Sakramentek aż do tych dzwonów-śpiewaków, które u Panny Maryi rozgłaszać zwykły wszystko Wiśle i zawiślańskim łąkom a borom...
Wskróś murów, budzących się z zimowego letargu, wskróś ulic, które zaroiły się tłumami, wskróś placów i ogrodów, kędy pod naporem soków wiosennych pączki pękały, spiżowe usta zawiodły ze sobą głośną rozmowę, wywołując, jedne przed dru- giemi:
- Alleluja!... Alleluja!...
Izba samotnika napełniła się głosami, które wsiąkały w nią jak krople deszczu wiosennego w suchą, spragnioną ziemię. On sam w pierwszej
chwili zdawał się ich nie słyszeć; nagle jednak drgnął, podniósł głowę, i zdziwiony, prawie przelękły, ucha na dźwięki te nadstawił.
— A! — rzekł wreszcie, jakby budząc się z letargu — Wielkanoc... Rezurekcya!... Bóg zmartwychwstał.
Uśmiech przemknął mu po ustach.
— Zmartwychwstał, choć go mędrcy uśmiercili.
Dźwięki rosły w siłę. Z poblizkiego kościoła
nadpływał wyraźnie głos organu i słowa pieśni chóralnej: liesurrexit sicut dixit — Alleluja!
Samotnik wyprostował się i spoważniał.
— Ta pracownia uczonego — szepnął, rozglądając się dokoła, — te organowe akordy, ta pieśń rezurekcyjna... jak to wszystko przypomina pierwszą pieśń „Fausta!“ Brakuje tylko chórów anielskich i Mefista. No, co prawda, nieobecny jest też i Faust — bo ja do tej roli niedorzecznej zupełnie się nie nadaję. Szatan nie miałby mi nic do ofiarowania. Romansów z Małgosiami nigdy nie byłem łakomy, a wycieczki na Łysą górę dobre dla starych bab, cierpiących na bezsenność. Przytem, względem Lucypera, żądającego odeinnie duszy, musiałbym być z konieczności — dłużnikiem niewypłacalnym...
Chciał się raz jeszcze roześmiać, ale nie mógł. Te dźwięki solenne, rozlegające się wśród ciszy nocnej, dziwnie na niego działały. Czul wyraźnie jakby mrowie przechodzące po krzyżu i po wierz
chu głowy. Wstał i jął chodzić szerokimi krokami po izbie, aby zapanować nad nerwami. Ale jak elektryczność uciekającego przechodnia, tak urok ten dziwny gonił go coraz szybciej i coraz gwałto- wniejszemi zalewał falami...
— Chory jestem... szepnął, — niedobrze mi i głupio...
Otworzył lufcik, aby wpuścić świeżego powietrza. Ale razem z powietrzem wdarł się do izby i prawie w uszy same zakrzyknął mu głos potężny, z tysiąca piersi płynący:
— Alleluja!... Alleluja!...
Lufcik czemprędzej zatrzasnął i stanął na środku izby oszołomiony. Czuł, że mu kurcz dziwny ściska gardło i że głowa mu się zawraca. Musiał oprzeć się silnie o poręcz fotela, aby nie upaść.
A pieśń nie ustawała, lecz owszem, jak rzeka wzbierająca, z coraz większą mocą parła naprzód, zatapiając wszystko po drodze. Zdawało się najpierw, że już nie z tysiąca piersi płynie, lecz z miliona; potem, że bierze w niej udział całe miasto; wreszcie, że ją śpiewa świat cały...
I nagle, mieszkaniec osobliwej izby zatoczył się jak pijany, pochwycił głowę w obie dłonie i zawołał głosem zdławionym:
— O inoje dzieciństwo!... O matko inoja!...
Począł drżeć całem ciałem, pierś mu się podniosła, chrypliwy, głuchy jęk wybiegł z piersi. Zdawało się, że się mocuje z jakimś wrogiem niewi
dzialnym. Wreszcie, wyczerpany z sil, upadł ciężko na fotel, odjął ręce od oczów, które były zaczerwienione lecz suche, i jęknął:
— Nie! ja nie mogę płakać!
Przez kilka chwil pozostawał bez ruchu. Burza jednak szarpiąca nim nie ucichała. Wstrząsany od chwili do chwili dreszczem nagłym, zaczął mówić:
— Gdybym zbudził w sobie dawne dziecinne uczucia, możebym ocalał... Pamiętam, że byłem dzieckiem dobrem, tkliwem, serdecznem... Za często tylko zamyślałem się i zanadtom stronił od ludzi!... Gdyby nie książki, byłbym pozostał na zawsze ciemnym i spokojnym prostakiem... I byłoby mi lepiej, niż teraz... Ale spróbujmy, może jeszcze nie wszystko stracone...
Przymknął oczy i mówił dalej, jakby głośno marząc:
— Ocean ludzi przepłynął już przedemną... W oceanie tym nie wyróżniłem nikogo! Wszyscy byli tem, co i ja: dwunożnemi zwierzętami bez pierzy. W kobietach widziałem tylko istoty drobno- mózgie, podatne bodźcom nerwowym, niezdolne do uogólniania pojęć i w większej części chore... Budziły we mnie litość i odrazę, narówni z kalekami... Miałem kiedyś psa. Jeszcze za czasów studenckich dzielił on ze mną nędzę, i nie porzucał mnie, choć go wabiono gdzieindziej smacznymi kęsami. Na tym psie zrobiłem kiedyś wiwisekcyę. Potrzebne mi to było do doświadczeń nad znaczeniem nerwów gan-
glijnych. Pies wył, ale męki wytrzymał. Wypędziłem go potem na ulicę, bom nie chciał, aby mi zdychał w mieszkaniu. Gdym późną nocą powrócił do domu, zastałem psa tego skulonego pod drzwiami. Schyliłem się, aby go wziąć za kark i wyrzucić na podwórze. On wówczas zaczął skomleć cicho, bardzo cicho, i rękę moją kilkakrotnie polizał. A jakby na to tylko czekał, zdechł zaraz. Pies ten wzruszył mnie. Pamiętam, że mi ręka drżała, gdym go krajał skalpelem. Ale sekcya wytrzeźwiła mnie z obłędu. Okazało się, że pies miał zalew mózgowy, działał więc bezświadomie. To, co brałem w pierwszej chwili za czyn obmyślany, było — odruchem.
Znów zakrył oczy rękami, głowę na pierś opuścił i rzekł z głuchą rozpaczą:
— Nie! ja nie mogę kochać!
Coś w nim widocznie burzyło się i szukało ujścia nazewnątrz. Świadczyła o tem twarz silnie pobladła, oczy rozpłomienione, dreszcz, co chwila powracający. Chwytał rękami to za pierś, to za głowę, albo też opierał je nieruchomo na poręczy fotela; oczy to przymykał, to nadmiernie rozszerzał, poruszał się przytem cały niespokojnie, jakby miejsca znaleźć sobie nie mogąc.
Burza wzbierała w nim, bo ruchy stawały się coraz bardziej gorączkowe i bezładne. Nagle, jakby siłą jakąś wewnętrzną podrzucony, zerwał się z miejsca i padł na środku izby na kolana. Oczy wzniósł
do góry, palce u rąk splótł silnie i jął mówić schrypniętym, nieswoim głosem:
— Ojcze... nasz... ty który...
Zaciął się i wrócił do początku:
— Ojcze nasz... który byłeś... który jesteś, tam w niebie...
Przy tych słowach znów zatrzymał się i głos zmieniając, rzekł, jakby nieprzytomnie:
— Jaki „ojcze?...“ w jakiem „niebie?...*
Wybuch nerwowego, spazmatycznego śmiechu
wstrząsnął nim całym; porwał się z ziemi, i nie przestając śmiać się, wykrzyknął:
— Nie! ja się modlić nie mogę!
Pobiegł do stołu i z pomiędzy retort, flaszek, lampek spirytusowych i epruwetek, wyciągnął flakonik mały ze szklaną zatyczką.
Zatyczkę wyrwał i daleko odrzucił, flakonik uniósł do góry, a zwracając się do dwóch szkieletów, bielejących złowrogo w mroku, zawołał:
— Bracia! wasze zdrowie!
I wypił.
...Słońce wiosenne, złote, radosne, stanęło w majestacie nad miastem. Przywitał je hejnał dzwonów, wrzawa ptactwa na dachach i chór ludzkich modlitw, pieśni i pozdrowień.
Wszyscy się uśmiechali, wszyscy mieli odblask nieba w oczach, wszyscy winszowali sobie i innym, że im dano Zmartwychwstania Chrystusowego do
czekać. * Alleluja!“ brzmiało w otwartych i gorejących światłem kościołach; „alleluja!u śpiewały chórem rodziny, mieszkające na pierwszych piętrach i drugich; „alleluja!“ dobywało się w radosnym wybuchu z sutereny wilgotnej, zamieszkałej przez nędzarzy; „alleluja!u wyciągała sopranem dziewczyna na poddaszu, przypinając do gorsu, przed stłuczonem zwierciadełkiem, wiązkę wilgotnych fijołków.
Wszystkie okna, na wschód obrócone, stały w płomieniach zorzy porannej; ze wszystkich prawie wyglądały ku słońcu napojone światłem i szczęściem źrenice. Wszędzie rozlegał się śmiech dziecięcy; wszędzie kanarki i kosy wyśpiewywały na całe gardło; wszędzie mrok, chłód, cierpienie ustępowały przed blaskiem, ciepłem, wesołością.
Słońce zajrzało z kolei do wielkiej izby, założonej książkami, pełnej globusów i retort, fotogramów potwornych i ponumerowanych czaszek. Rozcieplilo zimne ściany, rzuciło jałmużnę blasku pająkom i stonogom i przejrzało się wreszcie w soczewkach narzędzi fizycznych, oraz w zeszklonych, slupem stojących źrenicach samobójcy.
Spoczywał on w fotelu, trzymając zaciśnięte kurczowo ręce na poręczach. W twarzy jego nie było już szyderstwa; zastąpiła je gorycz i smutek bezbrzeżny. Poczerniałe usta zdawały się mówić:
— Gdyby mi dano żyć poraź drugi, jakżebym inaczej życiem rozporządził!
Słońce prześlizgnęło się po twarzy trupa prędko i obojętnie. Czemże dlań jeden człowiek martwy i blasków jego niepotrzebujący, wobec milionów ludzi żywych, którzy kochać, płakać i modlić się umieją, i z których każdy blasków tych, jak rosy niebiańskiej wygląda!
Więc po chwilowem olśnieniu, samobójca pogrążył się znowu w chłód i ciemność.
I miasto wrzało coraz rozgłośniej uciechą świąteczną, i z końca w koniec przebiegał je potężny najzimniejsze nawet serca rozgrzewający okrzyk:
— Alleluja! alleluja!...
KWIATY Z LASU
ŚWIERK.
>
Pewnie mi powiecie, że to rosa obciążyła gałęzie świerku w ów poranek cichy, gdym stanął pod nim z odkrytą, pałającą głową.
I że to rosa tysiącem mokrych perełek spadała na moje czoło gorące i na pobladłe — nie od chłodu — policzki.
Pewnie ini powiecie, że to wiatr poranny, wkradłszy się między miękkie, wonne igły, wydawał ów szum żałosny, do melodyi fal morskich podobny.
I że to ruch trącanych wiatrem gałązek obdarzał drzewo kłamliwym pozorem żywej, czującej istoty.
Pewnie mi powiecie, że świerkowi po tylu latach odzobaczonemu, byłem równie obcy w ten
poranek mglisty i smutny, jak w owe, które wypełniało słońce, nadzieja i rozkosz.
I że rozstanie nasze, które będzie rozstaniem ostatniem, pozostawiło w nim tyle pamięci, ile śladu pozostawia w powietrzu przepływająca niem piosenka.
Ale choćbyście po tysiąc razy powtarzali mi te rzeczy rozsądne, na chwilę wiary im nie dani.
I zawsze twierdzić będę, że to prawdziwe łzy spadały wówczas ze świerka na moje czoło gorące i na pobladłe — nie od chłodu — policzki.
I że ów szum, do melodyi fal morskich podobny, był jękiem bolu szczerego i serdecznem westchnieniem współczucia.
I że drżenie gałązek nie od wiatru szło, lecz od głębokiego, całem drzewem wstrząsającego wzruszenia.
Nigdy też nie rozstanę się z myślą, że świerk zachował pamięć tamtych poranków, wypełnionych słońcem, nadzieją i rozkoszą.
I że dreszcz go przejmował, gdy je porównywał z tem ranem, zasępionem mgłą, melancholią i rozpaczą.
Nakoniec, próżnobyście starali się przekonać mię, że z drzewem pamiątek rozstałem się na zawsze i że już nic, nigdy zbliżyć nas do siebie nie zdoła.
Oto bowiem pień tego świerka dość się roz
rósł, aby wypiłować zeń można cztery grube, mocne deski.
Z tych zaś desek, miękkich i wonnych, zrobiona być może kolebka, w której serce, bólem szarpane, ochotnie do snu się ułoży...
Błądziłem wśród gąszczów niespokojny, nasłuchujący, na każde drgnienie światła, na każdy dech wietrzyka uważny.
Jako wyżeł byłem, który zgubił trop swego pana, i jako ptak, co nie może odszukać drogi do gniazda, które mu źli ludzie popsuli.
Las milionem pokłonów pozdrawiał mnie, milionem oczu wypatrywał, milionem szeptów pytał:
— Czego tu szukasz?
Podrażniły mię te pytania i odpowiedziałem lasowi z wymówką:
— Milion oczu masz a nie widzisz; milion uszu masz a nie słyszysz; milion serc masz a nie czujesz. Azali człowiek o takiem spojrzeniu może szukać innej rzeczy prócz tego, co było ?
Zaszumiały na to gąszcze wrzawą zmieszaną, wrzawą zdziwienia, wrzawą niepokoju. Gdy wrzawa ucichła, odzywać się jęły to tu, to ówdzie, głosy oddzielne. ,
I rzekły najpierw kwiaty:
— My zawsze jesteśmy czem byłyśmy i zawsze będziemy czem jesteśmy. Nie istnieje dla nas wczoraj; nie istnieje dla nas jutro. Zawsze tak samo układają się nasze kielichy, barwią korony, ząbkują płatki, złocą pręciki i słupki. Zawsze ten sam blask i ten sam zapach rozlewamy dokoła. Skądże nam wiedzieć co znaczy: było, skoro zawsze, zawsze jesteśmy ?
Potem zabrały głos drzewa:
— Przypatrz się igłom sosen; przypatrz się liściom brzóz, dębów, klonów. Alboż nie takie, jak wczoraj? nie takie, jak kiedykolwiek ? nie takie, jak zawsze? Rysunek gałęzi, forma pni, zabarwienie kory czyż zmianie jakiej uległy? Nie inne byłyśmy w pierwszym dniu stworzenia; nie inne będziemy w dniu ostatnim. Ty swoją przeszłość obliczasz na lata; dla nas setki lat i setki tych setek są obecnością. Nie pytaj nas o to, co było, bo odpowiemy: — Ślepyś?
Po drzewach przemówił promień słońca:
— Spójrz w moje ognisko, jeśli zdołasz; zmierz siłę mego blasku, jeśli ci własnych sił na to starczy. Przygasłem-że? ochłodłem? Nie od dziś i nie od wczoraj grzeję i świecę. Byłem, gdy ciebie nie
12*
było; byłem, gdy nie było nikogo z tych, co pomarli. Ten sam jestem, co zbudził Adama, by mu pokazać Ewę; co głowę Mojżesza wytryskami świetlanymi ozdobił; co Szawła oślepił, a potem na kolana rzucił przed Panem. Tak samo dziś, jak przed tysiącami lat, czerwienię pnie sosen, rozzieleniam mchy leśne, potrząsam złotem kwiaty, strzałą brylantową przetykam gęstwinę. Ani się zmieniam, ani przemijam. Czemuż więc, jak dziecko, szukasz tego, co masz przed sobą?
Odezwała się następnie płynąca po niebie chmura:
— Odkąd zawieszono mię na wysokościach, jedna-m i ta sama. Gdy mię chłód skropli, spadam deszczem na ziemię; gdy mię słońce przy- grzeje, unoszę się w powietrze i znów jestem chmurą. Zniżam się i wznoszę, spadam i ulatuję, a nie ubywa mnie, ani też przybywa. Jestem dziś, jaką byłam wczoraj; będę jutro, jaką jestem dziś. Pomiędzy „było“ a „jest“ niema dla mnie różnicy — czemuż ty różnicę tę usiłujesz stworzyć?
W ten sam sposób przemawiały mchy i drobne ziółka, owady krążące w powietrzu i pełzające po ziemi robaczki. Nakoniec zatrzepotał skrzydełkami szaremi ptak i zanucił swą zwykłą piosenkę. Jeden tylko takt ma ta piosenka, i nigdy, nigdy się nie zmienia. Tę piosenkę śpiewał ptak wczoraj; tę piosenkę śpiewać będzie jutro. Tak już postanowiono przed wiekami.
Gdy glosy umilkły, zawołałem:
— Pełna obłudy jest wasza mowa i pełen przewrotności jest duch przyrody całej. Oto bowiem stoję w miejscu, gdzie wówczas stałem, a ani kwiaty nie mają tej barwy, ani drzewa tych kształtów, ani promień tego blasku, ani chmura tej lekkości, ani ptak tego głosu, co wówczas. Kwiaty są czarne, i liście drzew czarne, i słońce świeci jak gromnica, chmura jest żałobnym całunem, w śpiewie 'ptaka nie słychać nic prócz miarowego świstu powietrza. Gdzie tamte kwiaty, tamte liście, tamte ptaki, promienie, chmury? Gdzie blask jej oczu, owal jej twarzy, różowy cień kapelusza, uściski dłoni, pocałowania ust? Gdzie czar i słodycz, co z niej płynąc, rzucały czar na przyrodę całą? Gdzie zapał, co ducha do gwiazd porywał? gdzie miłość oskrzydlająca wszechświat? gdzie wiara, co tęczami wszystkie przepaście osłaniała? Nic z tego niema; nic z tego nie będzie. Wszystko, co raz umarło, zwiędło, zgasło, na zawsze już będzie umarłe, zwiędłe. zgasłe!...
Tak wołałem — a smutek mnie zwyciężał, i zdawało mi się, że jak Atlas, świat cały dźwigam na barkach.
III.
UPIÓR.
Ucisz się, duchu mój, zaśnij, serce moje...
Oto święto Słońca, kwiatów gody — dzień wspaniałego, królewskiego blasku.
Jako matka nad głową śpiącego dziecka, tak Bóg nad głowami ludzkości rozpiął błękitną przejrzystą, ani jednym obłoczkiem nie splamioną zasłonę.
Jaki spokój, jaka błogość wieją z tego błękitu! Taką barwę ma źrenica dziecka, kwiat chabru i niezapominajki. Oczyma takiej barwy patrzy jasnowłosa oblubienica; szatę takiej barwy nosiła Matka Zbawiciela.
Lecz co to ? Tam, wysoko, na zachodzie, co znaczy ta blada, upiorowa twarz, nieruchomo w ziemię wpatrzona? Rzekłbyś: kościana głowica ćwieka, w sklep niebieski wbitego.
Kto wyrzeza! tę głowicę potworną? Kto ćwiekiem tym przeczysty strop nieba skaleczył? Ohydna twarz to niknie, falą błękitu zalana, to znów występuje z otchłani wyrazista, jak straszne, nieode- gnane widzenie.
Zasępiłeś się, duchu mój; drżysz, serce moje. Przeraża was ta rzecz martwa, na uczcie życia zjawiona. Nie wiecie-ż jednak, że Ziemię od wieków poślubiono — trupowi?
Nikt nie rozerwie węzłów, w pierwszym dniu stworzenia zadziergniętych, nikt nie rozerwie ślubu Ziemi z Księżycem!
Co noc, martwy małżonek, w pożyczone blaski ubrany, staje przy łożu poślubionej. Co noc, trzyma ją w lodowatym uścisku, ziębiąc i odrętwiając. Co noc, Ziemia zapada w sen, do śmierci podobny.
I stałby się ten sen śmiercią prawdziwą — gdyby nie przegradzały go dni blasku, dni wesela, dni żywemu kochankowi poświęcone. Dopiero wiaro- łomstwo ożywia i zapładnia Ziemię. Dopiero w gorącem objęciu Słońca zapomina ona o lodowatych, księżycowych uściskach.
Ale mąż-upiór miewa przeczucia. Zrywa się wówczas ze śmiertelnej pościeli, wiarołomną małżonkę podpatrywać spieszy. Widzi ją upojoną życiem i szczęściem, zazdrość i gniew czynią go bledszym od kości. Uściskiem zmrozić nie może; ziębi i zabija — oczami.
Straszne, czeluściom w topniejącym śniegu po
dobne oczy! Odemknięty loch starego tumu nie tchnie takiem zimnem grobowem, jak one...
Straszna, od upiorów pożyczona, twarz! Dość raz ją ujrzeć, aby odbicie jej na zawsze pozostało w duszy, jak odcisk liścia na przedpotopowym głazie...
Na weselącą się Ziemię, na upojone szałem miłości kwiaty, na młode, do życia rwące się serca, ua wszystko, co wierzy, kocha, spodziewa się, od tych oczu i od tej twarzy pada cień żałoby — cień smutku, zniechęcenia, śmierci...
Oto święto Słońca; oto kwiatów gody.
Ale choć Bóg nad Ziemią, jak matka nad dzieckiem rozpiął błębitną, przejrzystą, ani jednym obłoczkiem nie splamioną zasłonę, — nie uciszysz się, duchu mój, nie zaśniesz, serce moje!...
CHMURKA.
Między kitami paproci, na mchach miękkich, choć igłami sosen usianych, siedzę w ciszy i nieruchomości, nurkowi na dnie morza podobny.
W górze, nad głową moją, szumi i bałwani się ocean — wielki, zielony ocean, w którym rybami są ptaki, a pianą, z fal strząsaną, liście uwiędłe.
Tu spokój zupełny; tam nieustanne wiatru przeciągi. Nie są one z tych. co każą dębom bić pokłony, a brzozom rozpuszczonymi włosami ziemię zamiatać; dość wszakże w nich siły, aby skupione korony drzew wzruszyć, życiem napełnić i gwarem.
Bór gra — a to granie przypomina stłumiony głos organu, gdy towarzyszy śpiewom chóralnym. Ale śpiewów nie słychać. Może je wykonywa chór aniołów — w niebiesiech.
W jednem miejscu rozstąpiły się drzewa. Widać tam piat ciemnego błękitu, kryształowo czysty, bezdennie głęboki. W otchłani tej zatapia się myśl i doświadcza upojenia, które na chwilę pamięć
0 rzeczach ziemskich odbiera.
Na bezdenne jezioro błękitu wypłynął śnieżny łabędź: chmurka. Puchowo lekka, przejrzysta, pie- szczotliwem tchnieniem wiatru popychana, żegluje ta chmurka na wysokościach, pławiąc się w lazurze nieba, w złocie słońca.
Zawieszona między dwiema otchłaniami, nie troszczy się ani o jedną, ani o drugą. Czem dla niej ziemia! czem dla niej niebo! Patrzy w słońce
1 słucha wiatru: oto wszystkie jej cele, wszystkie jej prawa.
Niema zmazy na tej chmurce, światłem przepojonej. Mały cherub mógłby na niej strudzone ciałko do snu ułożyć; sam Stwórca mógłby nią ozdobić podnóże swego tronu.
Chmurka płynie zwolna a dostojnie; ja ścigam ją wzrokiem rozmarzonym, wzrokiem zazdrosnym. I widzę, jak stopniowo rzednieje i blednie i staje się podobna płatkowi białej, jesiennej róży. Jeszcze chwila, a róża zmienia się w lotny obłoczek pary. Jeszcze chwila, a obłoczek wsiąka w błękit i roztapia się bez śladu...
Zaprawdę, jest na tym świecie wiele form szczęścia i uciechy, o które starać się, a i walczyć nawet, warto.
Jak piękną rzeczą jest siła! Z siły rodzi się spokój, a spokój to przedsmak niebiańskiej błogości.
I w bogactwie niemało uroku. Bogacz ma władzę uszczęśliwiania, dobro zaś, któreśmy stworzyli, powraca do nas w odbiciu, oświecając i grzejąc, jak ciepłe i jasne słońca promienie.
Kogóż nie zachwyci kwiat życia; miłość! Nawet rany przez miłość zadane powab mają. Łzy kochanków są brylantami; krople krwi zmieniają się dla nich w rubiny.
A sława? Czyż nie daje ona upojeń nieśmiertelności? Mąż, co stworzył dzieło, które go przeżyje, wyobraża sobie, że zwyciężył najstraszniejsze i najniezłomniejsze z praw, prawo wszechzgonów
i wszechznikomości.
Zaprawdę, siła, bogactwo, miłość, sława, są to piękne formy szczęścia ziemskiego, o które starać się, a i walczyć nawet, warto. Jednak wszystkie oddałbym, aby jak ta chmurka pławić się czas jakiś w lazurze i zlocie, zdała od ziemi i jej zamętu, a potem, w błękit wsiąkłszy, roztopić się i rozwiać bez śladu...
DUCHY MOCZARÓW.
0! idą, idą — białe, drżące, rozchwiane, w długich szatach wlokących się za nimi po łące...
Księżyc prześwieca przez ich mleczne ciała; stopy ich ledwie dotykają trawy; ramiona tak mocno spoiły się, że się zdają w jeden kształt stopione.
Na moczarach, wątiemi źdźbłami porosłych, gdzie tylko lotna ważka utrzymać się zdoła, zatoczyły krąg ogromny, taneczny. Potem krąg ten rozplotły, i hufcem powiewnym wprost na mnie idą a idą...
O! już widzę ich długie, cienkie, galaretowate ramiona. Przed siebie je wysunęły, nakształt macek glowonoga, jakby cały świat pochwycić i zdławić chciały.
Do chat, w ziemię zasuniętych zaglądają —
do chat grobom podobnych, co mchami i pleśnią porosły.
Gdzie u szyi matczynej wiesza się blade dziecko, do którego z kolan Przenajświętszej uśmiecha się mały, dobry Jezusek, tam ciągną najtłumniej, naj- chciwiej...
1 tam, gdzie bezsenność odmyka zmęczone oczy starca, a słup księżycowej jasności wydaje mu się gościńcem, po którym ze świata odejdzie...
I tam, gdzie słodki, miłosny obląd przetrawia słabą pierś dziewczyny, u okna każąc jej siadać
i płakać...
I wszędzie, gdzie na rumianym lub zielonym owocu życia czerni się plamka mała — świadek toczącego wnętrze robaka.
Idą, ciągną, wzdłuż i wwyż się rozrastają. Dopiero czołgały się po ziemi, jak płaz milionoglowy, już czołem wierzchołków leśnych sięgają.
Skryta, milcząca zawziętość tai się w ich pochodzie, podobnym morzu wzbierającemu. Z ich kształtów miękkich, podatnych, księżycem osrebrzonych, wydobywa się powab niezdrowy, co odurza
i obezwładnia.
Idą wprost na mnie wrogie, okrutne, nieubłagane. Idą ciche, zatajone i zawsze, zawsze pełzające...
Zabrały mi blask księżyca, zakryły światło chat dalekich; pomiędzy mną a światem żywych roz
snuły w milczeniu przędzę, śmiertelnemu całunowi podobną.
Już nic nie widzę, tylko te gibkie, wężowe, wijące się i rozpływające kształty. Już zimne usta wpijają się w twarz moją; już lodowate objęcia ściskają szyję. I taka głucha, dławiąca, beznadziejna cisza zapada w duszę, jakby to już był koniec wszystkiego...
Ale ja przed widziadłami ani cofam się, ani uniżam.
Nic mi one zabrać nie mogą — wszystko, wszystko dawniej zabrawszy!