Gomulicki Wiktor BIAŁA NOWELE

WIKTOR GOMULICKI

BIAŁA

CHAŁAT — TE PRZEKLĘTE CZARNE OCZY. ALLELUJA — KWIATY Z LASU

...Przeklęty Szyldkret! Bodajbym go byl nie znal! Właściwie: bodajbym go był znać nie potrze­bował!

Tego to, tego Eskulapiego Rozkaz zagrodził.

Bym nie wychodził Z domu mojego.

Każe brać wanny Używać manny,

Przytem nie łykać,

Ani

Siedem okropnych dni przesiedziałem już w zam­knięciu. Siedem okropnych dni jeszcze mam w niern przesiedzieć.

Wyczerpałem już wszelkie rodzaje samotnych rozrywek. Inne są mi wzbronione. Mógłbym za­prosić kilku „przyjaciół“ na partyjkę, ale — mamże patrzeć, jak będą wypijali moje najlepsze wina i koniaki, podczas gdy przy mnie będzie stała fla- szeczka z mglącą, apteczną „emulsyą“?...

Z nudów zabrałem się nawet do poezyi. Do Trembeckiego naturalnie. Od innych, tych „wznio­słych“, „idealnych“, „piramidalnych“ odpycha mię coś poprostu. Nie pojmuję jak mogłem w nich nie­gdyś smakować.

W Trembeckim widzę duszę pokrewną. Czuję, że z zupełną swobodą wyciągnąłbym do niego rękę: „Panie szambelanie! lampka zieleniaku, partyjka lombra, a potem kordebalecik. Godne białogłowy — jak pana szambelana szanuję!“...

Zrozumielibyśmy się doskonale.

Dziś, już i Trembecki mnie nudzi. A za oknami, jak na złość, pogoda i pogoda. Choć z rozmysłu na chodnik nie patrzę, wiem jak tam tłumnie, rzeźko, hulaszczo.

Otwartem oknem zalatuje to dym cygara (na­wet palić łajdak Szyld kret nie pozwolił!), to za­pach perfum, to chichot młodej kobietki, który aż w sercu zawierci. to znów gruby żołądkowy śmiech jakim śmiano się u nas za króla Sasa — w jedy­nej cośkolwiek wartej epoce dziejów naszych.

Słuch i powonienie, a może i ten szósty zmysł, co w móżdżku ma swe siedlisko, mówią mi, że Warszawa jest szalenie, upajająco, bachicznie we­soła...

A ja siedzę w zamknięciu — ziewam, zębami zgrzytam i liczę minuty dzielące jedną łyżkę lekar­stwa od drugiej!

Trzeba się zająć czemkolwiek — choćby naj-

glupszem, najmniej pociągającem. Trzeba się oszo­łomić.

Wiem już co zrobię: rozpatrzę się we własnej duszy.

Są tacy, co z tej rozrywki „sport“ sobie czy­nią. Samoluby i samodręczyciele. Ja nie jestem: ani zakochanym w sobie Narcyzem" ani ogłupio­nym melancholią Hamletem.

Stokroć bardziej wolałbym wpatrywać się w pi­wne lub akwamarynowe oczy albo studyować ma­larski efekt smołowo-czarnego pieprzyka na śnie­żno-białej szyi, niż babrać się w mętach i gruzach własnego serca.

Skoro jednak niema wyboru...

No! trzeba przyznać, że „typ“, którego jestem przedstawicielem nie należy do pospolitych. Nie codzień zdarza się: wyjść z wynajmowanego pod­dasza a zajść do własnego belle etayeu z dwoma salonami, łazienką i salą bilardową; szukać wiel­kich prawd naukowych a znaleźć wdowę z kamie­nicą trzypiętrową i kapitałami; zacząć od ideali­zmu, deklamacyi, zachwytów nad spracowaną ręką robotnika, a skończyć na... na...

Dyabli wiedzą jak to nazwać!

Na rozumie“ — powiedziałby inój nieboszczyk teść, „przedsiębiorca robót budowlanych*, eks-mu- larz czy też eks-cieśla. „Na bydlęctwie“ — zaopi-

niowałby krótko każdy z naszego dawnego, aka­demickiego, podstryehowego kółka.

To są zresztą opinie skrajne. Jak wygląda środ­kowa? Bo musi być w każdym sądzie środek, miara spokojna, przedmiotowa, sprawiedliwa — miara, która wie. że pomiędzy śniegiem a sadzą - istnieje coś pośredniego, naprzykład.. błoto.

Gdyby zaś zrobić analizę błota, znalazłyby się w niem nieraz i śnieg, i sadza, jako czynniki skła­dowe. Więc może i w mojein życiu obecnem tkwi obok siebie białe i czarne; porcya rozumu i por­cyjka... tego drugiego?

Cokolwiekbądź, droga którą wybrałem, musiała być dobrą, gdyż — jest mi z nią dobrze. Batami nie zmusiłby mię nikt do powrócenia tam. skąd wyszedłem.

Nauka o głodzie i chłodzie, włóczęgi w noce księżycowe po pustym parku Łazienkowskim, wier­sze Słowackiego, dziurawe skarpetki, filozofia Scho­penhauera, majaczenia „reformatorów socyalnych“ wyobrażających sobie, że społeczeństwo można ni­cować jak stare spodnie, szafowanie milionami urojonymi dla proletaryatu. kłótnie z gospodarzem

o komorne wzniosłe hasła, węgrowate serdelki, zachwyty, brud, poe/.ya, robactwo...

Nie! nie! nie!... Posiekajcie mię w kawałki, nie tknę już nigdy tej mieszaniny przeklętej. To po­trawa w sam raz dla dwudziestoletnich, wygłodzo-

nych żołądków. Niech raczej umrę z niestrawności po pasztecie z truflami!

Czy mając ten pasztet i wino po nim szam­pańskie i zastawę do niego porcelanową lub sre­brną — jestem szczęśliwy?

Hm... nad tem pomyślećby trzeba.

Jużcić nieszczęśliwy nie jestem — to pewnik. Czy jednak nieszczęśliwym nie być znaczy to samo, co: być szczęśliwym? Takby się zdawało. Wszelako...

Tylko ten potrafi odczuwać rozkosze dostar­czane przez smakoszostwo, kto posiada smak wy­robiony, czyli to co nazywają: delikatnem podnie­bieniem. Jednocześnie to delikatne podniebienie bywa dla smakosza źródłem mnóstwa, nieznanych innym, przykrości. W najwyższej marce wina lub koniaku on wyczuje niesmaczną domieszkę, która mu całą rozkosz uczty zniweczy, a której zwykli spożywcy nawet domyślać się nie będą...

Otóż i ja jestem smakoszem — i to mi często rozkosz życia psuje. Smakoszostwo bowiem znaczy w pewnych okolicznościach tyle, co zmysł anality­czny, a ten zmysł, gdy nie ma innego przedmiotu do badania, staje się — samokrytyką.

Samokrytyka a hipohondrya to prawie jedno.

Zazdroszczą mi naprzykład tak zwanego „szczę­ścia do kobiet“. Posiadam je, to rzecz pewna. Ono dostarcza mi wiele rozkoszy, to również rzecz nie­

wątpliwa. Na nieszczęście jednak dla siebie, to uczucie zanalizowałem...

Gdy który z „przyjaciół“ chce mi moje „szczę­ście do kobiet“ przysmaczyć, zawsze, winszując, okazuje — zdziwienie. Dlaczego? Bo „zdawało mu się, że nie posiadam do tego warunków“. A ja na to wzruszam ramionami.

Wzruszam ramionami, bo wiem: czem są w rze­czywistości owe, za coś nadzwyczajnego podawane, warunki. Analiza moja wykryła w nich trzy pier­wiastki zasadnicze: śmiałość — przebiegłość — podłość.

Tak jest, podłość.

Czyż inożna bez spodlenia się odbierać komuś miłość żony? albo uwodzić pannę bez zamiaru po­ślubienia jej? albo pod pokrywką miłości dla brata bezcześcić jego siostrę? A poza tem „Don Żuan“ nic chyba nie ma do czynienia.

Więc, gdy się to wszystko wie i gdy ze szczę­ścia do kobiet korzyści się wyciąga, przyjemność jest jeśli nie zepsuta ze wszystkiem, to przynaj­mniej silnie nadpsuta.

Budzą się niewczesne skrupuły, przychodzą spó­źnione żale — wytwarza się słowem ferment ani potrzebny ani pożądany.

Kiedyindziej bruździ pamięć; z ciemnych kątów duszy wyłażą wspomnienia, które chciałoby się po­grzebać na zawsze; do czary obecności przeszłość rzuca swą gorycz i swe męty...

Nie doszło się łatwo do tego, co dziś pozwala spokojnie i przyjemnie wegetować.

Mówiąc otwarcie: „przedsiębiorca“ mógł był mieć córkę piękniejszą. 1 zdrowszą. 1 lepiej wycho­waną. I cierpliwszą.

Pięć lat z nią przeżyłem. Pięć najpiękniejszych lat, które nie wrócą, choćby za każdy rok płacić jednem piętrem jej kamienicy i jedną piątą kapi­tału, który po ojcu jej został...

Właściwie, z tych pięciu lat dwa przeżyłem z żoną, a trzy z jej chorobą nieuleczalną.

Dotąd jeszcze, gdy przewłóczę się niekiedy po swem wspaniałem, pustem mieszkaniu, moje, nad­zwyczaj subtelne, powonienie wyczuwa błąkające się jeszcze między murami atomy lekarstw i na- kadzań oraz tę szczególną, okropną, niczem zabić się nie dającą woń, którą wyziewają rakowaci...

Flakon mocnej wody kolońskiej zagłusza to na czas jakiś. Ale potem znów miazmaty zmartwych­wstają i z zaułków, jak nietoperze, wylatują. Gdyin zdrów, chwytam za kapelusz i z domu uciekam.

Co najdziwniejsze, oprócz mnie jednego, nikt tej woni nigdy nie czuje. Co prawda, od owego czasu, obicia we wszystkich pokojach trzykrotnie zmieniano i posadzka wszędzie nowa.

Trzeba przyznać że drogo za swe szczęście za­płaciłem.

Ale ceny tej warte.

I gdyby tylko nie te mary przeszłości!.... Po-

Iowę tego, co mam — a to wcale niemało — od­dałbym, aby się od nich odżegnać.

Przeklęte zmory!... Najbezczelniej znęcają się nad opętanym chorobą, bezbronnym. Ileż mi w dniach ostatnich nadokuczały! Jednej nocy bezsennej, chciałem wyskoczyć z łóżka, i z gołą głową, w bie- liźnie, biedź na ulicę. W pierwszym lepszym szynku, pierwsza lepsza butelka dałaby mi zapo­mnienie.

Każę pozrywać i wyrzucić wszystkie ciężkie, aksamitne portyery. W ich to grubych fałdach kryją się najchętniej przeklęte dyabliki. Stamtąd dochodzą mię zwykle szepty szydercze, przed któ­rymi napróżno uszy zatykam.

W pustym pokoju, wśród ciszy wieczornej lub przedporannej słyszę naprzemian: „Rozum“... „By- dlęctwo“... To znów: „Złoto“... „Błoto“... Potem, w wielkiem oddaleniu, wybuchają pieśni i śmiechy i milkną stopniowo, jakby uciekając odemnie. Wre­szcie zakłóca ciszę boleśne, nieprzytomne jęczenie człowieka, znieczulonego morfiną...

Drogo, drogo zapłaciłem...

Ale warto, warto, warto, warto...

Po sto razy powtarzałbym: warto — powta­rzałbym dopóty, ażby to słowo gwoździem w mózg mój wrosło i żadnymi przeczeniami wyrwać się już zeń nie dało.

Bo wreszcie, gdy się zważy, jak wielkie, bez­brzeżne morze podłości zalewa ten świat cały...

...Zdarzenia dnia wczorajszego muszą tu być zapisane. Inaczej, sambym może o rzeczywistości ich zwątpił.

Niechże więc utrwali się czarno na biatem, że wczoraj:

1° inżynier-technolog, obywatel i kapitalista, obywatel i kapitalista Hijacynt Ritzig („Jacenty Rydzyk“ w aktach stanu cywilnego) znajdował się w kościele;

2° że tenże mąż, finansowo i moralnie nieza­leżny, wystąpił w roli pocieszyciela dusz strapio­nych.

Wszystkiego dokonały pewne oczy — nadzwy­czajne.

Było pogodne, słoneczne, rażąco jasne południe. Szyldkret wypuścił mnie wreszcie z zamknięcia. Szedłem Nowym Światem lekki (ubyło mię bez mała 10 funtów) i tak szczęśliwy, jak ptak, któ­remu drzwi klatki otwarto.

Rozglądając się po domach i ludziach dzi­wnego doświadczałem wrażenia. Zdawało mi się, że przez te dwa tygodnie cała Warszawa i ludzie w niej ulegli zupełnej przemianie. Wszystko wy­glądało świeżo, świątecznie — wszystko cieszyło się z mego wyzdrowienia, przyjmowało udział w mo­jej radości.

Takie chwile są bardzo przyjemne i słusznie nazwał je ktoś „powtórzonemi narodzinami“. Ale

ł

aby odczuwać w pełni ich rozkosz, trzeba być po­siadaczem nieruchomości i kapitałów.

Pamiętam podobną chwilę w innych okoliczno­ściach — gdym odgrywał jeszcze Farysa, z wy­krzywionymi napiętkami. Po długiej, gorączkowej chorobie wypisano mię ze szpitala. Wyszedłem na ulicę, zataczając się z osłabienia, wychudły jak chart, głodny, niepewny gdzie noc przepędzę. W kie­szeniach nie miałem nic, prócz paczki papierosów, ofiarowanych mi na wychodnem przez kolegę...

Przyroda (a było to w maju) wydała mi się wówczas cmentarzem, ludzie zaś — wilkami, ostre kły na mnie wyszczerzającymi.

Wczoraj, wszystko śmiało się do mnie, wszystko do piersi przycisnąć mię pragnęło!

I w takim stanie ujrzałem owe oczy...

Właśnie w chwili, gdy naksztalt ptaka, próbu­jącego skrzydeł, chciałem doświadczyć stopnia swej wrażliwości, nasunęła mi się postać niewieścia, za­dziwiająco urocza.

Nieprzeparta siła pociągnęła mnie za nią.

Szła — raczej płynęła — chodnikiem z dostoj­nością greckiej bogini. Ruchy, ubiór, proste a nie­zmiernie szlachetne linje całej figury mówiły gło­śno: „Wielka pani!“

Przyśpieszyłem kroku, żeby ją wyprzedzić. Wy­przedziwszy zawróciłem i szedłem naprzeciw niej. Gdyni ją wymijał, bystro w nią się wpatrując, nie spuściła wzroku, jak to czynią wszystkie, lecz prze­

ciwnie, swe wielkie, gwiazdom podobne oczy wprost na twarz moją skierowała.

Zmieszałem się okropnie. Kto wie nawet czym się nie zaczerwienił. To było takie niespodziane, takie „nie w programie!“

Ręka moja odruchowo sięgnęła do kapelusza — złożyłem nieznajomej głęboki ukłon.

Ona poszła dalej, ani drgnąwszy.

Wielka, wielka pani!

Odwróciwszy się po chwili, spostrzegłem, że weszła do kościoła. Nie pójść tam za nią, prze­chodziło moje siły. Nawet myśl, że mię raz jeszcze swem brylantowo-zimnem spojrzeniem spoliezko- wać może, nie powstrzymała innie od pójścia.

Jak dziwnie było wśród chłodnych, marmurami wyłożonych murów! Raz przedostatni widziałem ją na ślubie; raz ostatni na pogrzebie. Wspomnie­nia wybiegły naprzeciw mnie, sycząc jak węże. Zdusiłem je wysiłkiem woli.

Półmrok. Cisza. W powietrzu subtelne reszty kadzidła. Kilka kobiet modli się w ławkach, chwie­jąc głowami, ktoś leży krzyżem na kamiennej po­dłodze. Co chwil parę, półgłośne, jękliwe westchnie­nie budii drżące echa wśród ołtarzowych załomów.

Nieznajoma z miękkim szelestem koronek prze­suwała się wzdłuż ławek. Głowę pochyliła, spokor- niała — zdrobniała nawet. Przy jednej z zamodlo­nych kobiet przystanęła na chwilę. Podały sobie

ręce, poszeptały. Potem poszła dalej i wsiąkła w mrok bocznej kaplicy.

Iść tam za nią, czy też czekać u wyjścia?'Przy­pomniał mi się Faust — jego spotkanie z Małgo­rzatą. Ale Faust do środka kościoła nie wchodził. Wślizgnął się tam za to Mefisto...

Cisza kościelna wpływa na mnie onieśmiela­jąco. Stoję, rozmyślam, waham się. Nie jest to zresztą skutek wiary — dawno z nią rozwód wzią­łem. Ale te mroki, czające się po kątach, te echa modlitw, łkań, jęków, te ciemne twarze świętych w drżącem świetle gromnic, ta Rembrandtowska gra świateł i cieni, ta wreszcie dławiąca głusza, w której każde stąpnięcie nabiera przerażającej wyrazistości — to wszystko działa mi fatalnie na nerwy.

Nagle słyszę łoskot upadającego ciała. Jedna z modlących się kobiet spadła z ławki na po­sadzkę. Zemdlała. Poznaję, że to ta właśnie, z którą „wielka pani“ zamieniła przed kilku minutami słów parę i parę uścisków.

W jednej chwili jestem już przy niej — pod­noszę — trzeźwię. Znalazł się dziadek kościelny z wodą (może święconą) znalazła się jakaś staru­szka z flakonikiem perfum — ocuciliśmy zemdloną.

Jest to młoda jeszcze kobieta, ubrana bardzo skromnie, z tak zwanym „szlachetnym“ wyrazem twarzy. Przyszła z oddalonej dzielnicy miasta do spowiedzi, czekała długo na komunię naczczo,

w chłodnym kościele. Przytem sama z siebie słaba, anemiczna...

Ocuconą trzeba było odwieźć do domu. Na mnie to padło. Trudno. Ludzie dobrze wychowani, „dżentlemani“ mają swoje przywileje, ale mają i ciężary.

Kobietę, opierającą się temu cokolwiek, ująłem pod ramię, wyprowadziłem przed kościół, porno glem siąść do przywołanej dorożki, sam przy niej usiadłem. Czyniłem to wszystko z pewnem ociąga­niem się, zerkając na prawo i lewo, czy nie doj­rzę nadchodzącej nieznajomej. Ale nie zjawiła się. Widocznie przed wypadkiem wyszła z kościoła.

„Zasługa bez nagrody“.. — pomyślałem,, krzywiąc się, ale tylko w duchu, bo z twarzy ni­gdy uśmiech uprzejmy nie schodzi. Przyrósł on tam, „jak ostryga do skorupy“ — wedle wyraże­nia tej miłej Żańci, która umie bywać niekiedy dowcipną.

W drodze — rekomendacya.

Jestem ten i ten — inżynier.

Nie powiedziałem: „obywatel“ ani „kapitali­sta“ — zwykle od takich wypadków chowam nie­boszczyka „inżyniera“.

A to może pan znał mego męża? — Kor- wicza... Leona Korwicza?

Jakżebym nie mógł znać Korwicza! On rej wo­dził na naszem studenckiem poddaszu. O kilka lat starszy odemnie, był duszą tej całej gromady idea-

listów, głodomorów, entuzyastów i — bez wzglądu na speeyalność zawodową — poetów, która miała świat przetworzyć, uszczęśliwić — wyanielić.

Tak, znałem Korwicza. Zaraz po skończeniu po­litechniki, ożenił się i w dotkliwej biedzie praco­wał nad jakimś wielkim wynalazkiem. Ten wyna­lazek był tak jakoś sztucznie obmyślony, że miał zapewnić o wiele więcej korzyści pracującym, niż eksploatatorom pracy. Nigdy tego dobrze nie ro­zumiałem. i co prawda, zawsze mi się to wyda­wało chimerą. Znaleźli się jednak tacy, co w myśl Korwicza uwierzyli i co dostarczyli mu kapitałów na wprowadzenie jej w życie. Tymczasem Korwicz dostał suchot (rzecz zadziwiająca jak bardzo do nich usposabia entuzyazm poddaszowy) i umarł. Wierzyciele otrzymali figę, co się zaś stało z wy­nalazkiem, nie wiem. Co prawda, nigdy mnie losy jego wiele nie obchodziły.

Pani Korwiczowa mieszka na Krochmalnej. Niech jej to Bóg przebaczy. Dziś nie wyobrażam sobie poprostu jak można mieszkać na Krochmalnej.

Po obejrzeniu ubożuchnego mieszkanka, dowie­działem się, że ta pani zarabia na życie środkami nadzwyczajnymi. Wypala na drzewie krajobrazy i sceny rodzajowe, układa z suszonych ziół „bu­kiety Makarta“, maluje porcelanę, ubiera lalki, wy­kończa i zdobi zabawki dziecinne...

Krótko mówiąc: nędza. I pomyśleć, że taką puściznę zostawił żonie i dzieciom człowiek z roz-

legią, techniczną wiedzą, z ogromnym talentem wynalazczym! Otóż to, dokąd prowadzą: poezya Słowackiego, marzenia o uszczęśliwieniu ludzkości i zimna wędlina zamiast obiadów...

W pracy pomaga Korwiczowej córeczka dwu­nastoletnia — bardziej jeszcze anemiczna od ma­tki, z ciemnemi, palającemi oczami ojca, w których tli się jakby nieustanna gorączka. Braciszek o rok młodszy, chodzi w szkolnym mundurze, ale wydaje się gimnazistą na bezterminowym urlopie. Podczas mojej bytności tak uporczywie chował nogi pod krzesło, że mię to zaintrygowało. Doszedłem pó­źniej, że chłopiec nie miał butów i wstydził się tego.

Kto nie pozostawia dzieciom majątku, nie po­winien zostawiać im i wstydliwości“. Ten aforyzm, do okoliczności zastosowany, zapisałem sobie w pa­mięci na użytek... innych.

Więc pan znal Leona?

Znałem.

I słyszał pan o wynalazku, nad którym dłu­gie lata pracował?

Słyszałem.

To może pan wie i o długach, które na ten cel pozaciągal przed śmiercią?

Skłoniłem głową przytwierdzająco. O tej rzeczy wiedziałem zbyt wiele, aby to słowami uwyraźniać.

A doszła też pana wiadomość co się na­stępnie stało z wynalazkiem i z długami?

HAU

To pytanie zaskoczyło mię niespodzianie. Kor- wiczowa zadała je głosem zaprawionym szlachetną prostotą. (Wszystko wogóle, co czyniła, było na­znaczone ową, wspomnianą już przezemnie „szla­chetnością“, która stanowiła jakby jej barwę lo­kalną).

Oczy jej przytem dziwnym ogniem zabłysły.

Widząc, że milczę, pośpieszyła z objaśnieniem:

Leon przed śmiercią posłał wiadomość

0 swym wynalazku jakiejś akademii zagranicznej, która właśnie ogłaszała konkurs podobnej treści.

1 co pan powie: w sześć miesięcy po pogrzebie męża, przyszła wiadomość, że akademia przyznała mu wysoką nagrodę pieniężną!...

Winszuję.

Jednocześnie, pewne stowarzyszenie robotni­cze donosiło, że pragnie nabyć ten wynalazek za dość znaczną sumę. chcąc go wśród członków swych rozpowszechnić.

Doprawdy? I dużo to wszystko uczyniło?

Dużo. Prawie tyle, ile wynosiły długi Leona.

Ta wiadomość, w połączeniu z widniejącym do­koła niedostatkiem, zadziwiła mię...

Wystarczyłoby tego do zapewnienia losu so­bie i dzieciom? — spytałem.

Sądzę, że za tę sumę możnaby było kupić kamieniczkę.

Ciekawość moja wzrosła. Choć czułem, że to

niedyskrecya i niedelikatność, nie mogiem wstrzy­mać się od zapytania:

I cóż pani z tymi pieniędzmi zrobiła?

Oddalam je wierzycielom męża.

Wszystkie?

Co do grosza.

Zmusili panią?

Skądże! Żaden nie wiedział nawet o tych pieniądzach.

Zakipialo we mnie. Cala moja filozofia życiowa zbuntowała się przeciw usłyszanej niedorzeczności.

No, trzeba przyznać — oświadczyłem z po­wstrzymywaną wściekłością — że pani jesteś...

Chciałem powiedzieć wprost: idyotka — powie­działem zaś ze słodkim uśmiechem:

...bardzo grzeczna osoba.

Poczem pożegnałem spiesznie panią Korwiczową i jej dziatki, bom już miał tej nędzy szlachetnej po dziurki w nosie.

P. S. Rzecz najważniejszą zamieszczam w do­pisku.

Te oczy widziałem wczoraj nie po raz pierw­szy w życiu. Już mi się one były dawniej, raz czy dwa razy, objawiły.

Ale kiedy? ale gdzie?

Rozmyślałem o tein wczoraj do samego zaśnię­cia; rozmyślałem dziś przez dzień cały. Odpowie­dzi nie znalazłem.

a*

...Zdawało mi się dotąd, że jestem osobistością ostatecznie skrystalizowaną. Wrzało we mnie, wzdy­mało się w górę, opadało na dół, paczyło w tę i ową stronę, aż wreszcie wrzątek ostygł, skamie­niał, przybrał formy niewzruszone. Tycli form nic już nie zmieni, bo są stałym, matematycznie uza­sadnionym wypadkiem sił, które działając z ze­wnątrz i z wewnątrz musiały urobić moją istotę tak, nie inaczej.

Tak mi się zdawało. Dziś, na samem dnie du­szy czuję nowe, głuche wrzenie. Wygasły oddawna krater na nowo dymić zaczyna.

Ale to może tylko złudzenie. I najpewniej złu­dzenie. Bo skądżeby we mnie ogień?

Objaw niepokojący polega na tem, iż rzeczy stare przedstawiać mi się zaczynają w świetle no- wem. Co wydawało się ciemnem, rozjaśnia się; co wydawało się jasnem, ciemnieje.

Najwymowniejszym tego przykładem: wrażenia doby wczorajszej.

Wczoraj obchodziliśmy doroczną uroczystość: imieniny Złotego Jasia, honorowego prezesa na­szego „Klubu Urwipołciów“.

Było bardzo wesoło. „Urwipolcie“ stanęli w kom­plecie. Same zuchy, sami „ludzie wolni“: kawale­rowie, wdowcy, rozwodnicy.

Hasło naszego kółka brzmi: Uu i lya de la gêne, il n’ya pas de plaisir. Pamiętamy o niem za­wsze; pamiętaliśmy i wczoraj. Na uczcie nie bra-

kio żadnego ze specyfików, które życie doczesne uprzyjemniają.

Bawiłem się na równi z innymi, czarę rozko­szy do dna do mętów wysączyłem; na pozór nie było we mnie nic, coby mię od zwykłego, przecięt­nego „urwipołcia“ odróżniało.

Zdaje mi się nawet (mówię warunkowo, bo te wspomnienia, choć tak blizkie, mgła dziwna prze­słania) źe w tańcu wykonywałem niebywale „salty“ i „piruety“, a podczas gier niewinnych, urządzo­nych po deserze, zmusiłem Żancię do zarumienie­nia się — czego podobno nikt jeszcze przedemną nie dokazał.

Tymczasem, w gruncie rzeczy, nie było mi wcale wesoło.

Doświadczałem wrażenia jakby zmysły moje nabrały nagle nadzwyczajnej bystrości i odkrywały mnóstwo rzeczy, które dotąd uwagi mojej ucho­dziły.

Dostrzegałem plamy na śnieżno-białym z po­zoru obrusie; sęki na błyszczących tafiach posadzki; zmarszczki na twarzach kobiet, uchodzących za młode; co najsmutniejsze zaś: znamię idyotyzmu we wszystkiem, co mówili i czynili koledzy-urwi- połcie...

W winach i koniakach odkrywałem bezczelne zafałszowania; rozstrojony fortepian drapał mi nerwy i o migrenę przyprawiał, a przy najjaskraw­

szych wybuchach szalu, dręczyło mię przywidzenie, że jestem w domu waryatów.

Gdy „prezes“, przestrzegając tradycyjnego pro­gramu, wzniósł hałaśliwe „zdrowie miłości“, ogro­mnym krzykiem przez wszystkich przyjęte, uczuleni nieprzepartą ochotę głośnego gwiznięcia.

Nie był to bynajmniej poryw ulicznikowski.

Byl to raczej protest przeciw ulicznikostwu.

Już o białym ranku wróciłem do domu. Byłem tak znużony, jak chłop wracający z najcięższej pańszczyzny.

Woźnica musiał przywołać mego pokojowca, aby pomógł mi wysiąść i odprowadził mnie, a ści­ślej mówiąc: odniósł do mieszkania.

Bolały mię wszystkie kości; żadnym stawem poruszyć nie mogłem. Język miałem suchy, jak wiór, głowę ciężką, mózg puściuteńki.

Zaledwie znalazłem się w swym pokoju, pa­dłem bezsilnie na fotel, i z głuchą wściekłością po­wtarzać jąłem:

Bydlę... bydlę... bydlę...

Mój Jakób stał wyprostowany przy drzwiach, zdając się nie dostrzegać zupełnie stanu, w jakim się znajdowałem. Usłyszawszy jednak to energiczne określenie, oczy wytrzeszczył i zaczął oczy kuła­kiem wycierać.

O mój Boże! — płaczliwie wyjęczał i za cóż to jaśnie pan tak na innie pomstuje?...

Pośpieszyłem pocieszyć go.

Uspokój się, mój Jakóbie — rzekłem. Nie ciebie miałem na myśli...

Moja służba odznacza się doskonalą „tresurą“. Bardzo dbam o to. Dzięki tej tresurze, Jakób nie tylko nie wystąpił z głupiem pytaniem: „lecz ko­go?“... — ale, udając, że wyjaśnienia mego nie słyszy, nie przestawał w dalszym ciągu trzeć su­chych oczu kułakiem i grać roli pokrzywdzonego...

...Znalazłem! znalazłem!

To wspomnienie sięga czasów bardzo odległych: pochodzi z epoki niego dzieciństwa...

Zaczynałem dziesiąty rok życia. Od lat trzech nie miałem ojca; teraz śmierć matkę mi zabrała.

Jeśli wówczas byłern rozbitkiem, któremu woda wyżej szyi sięgała, teraz miałem już z głową w fali się zanurzyć.

Nie wiem już za jakie resztki naszej podda- sznej chudoby opłacono koszty pogrzebowe. Ale trumna była i stała w kaplicy, wśród gorejących gromnic.

Przy katafalku tłoczyli się dość liczni przedsta­wiciele rodziny — różne Rydzyki, Rydzykowe, Ry- dzyczęta — sama hołota. Zalatywały mię co chwila coraz inne zapachy: tabaka od cioteczno-wujecz- nego dziadka, pomada różana od stryjeczno-cio­tecznej wujenki, kiełbasa z czosnkiem od dalekiego krewnego, któregom nigdy przedtem na oczy nie widział.

Byłem odurzony, ogłupiony — jakby pijany. Wszyscy mnie potrącali, deptali po nogach, spy­chali na bok. Wodziłem bezmyślnym wzrokiem po czarnem „bejcowaniu“ trumny, po żółtych płomy­kach świec; podziwiałem nadzwyczajne mnóstwo plam z wosku, rozsianych po czarnem suknie z brudno-białemi oszywkami; starałem się dociec co zamyka w sobie wielka, odrapana skrzynia w ką­cie stojąca; liczyłem guziki u paltota nieznajomego pana, modlącego się z drugiej strony katafalka...

Ozwal się śpiew ponury. Żałobnicy zdjęli tru­mnę ze wzniesienia i postawili na ziemi. Tuż przed sobą, u stóp swych, zobaczyłem duże, czarne pu­dlo, a w niem zamkniętą matkę.

W tej chwili rozdarła się zasłona, wzrok mój kryjąca; w sercu wytrysło utajone dotąd źródło czułości. Zrozumiałem otchłań bólu, zamkniętego w słowie: „sierota“ — rzuciłem się na trumnę i płacząc głośno, objąłem silnie, jakbym postano­wił na zawsze ją zatrzymać.

U wejścia do kaplicy stała gromadka ludzi obcych- Sprowadziła ich tam ciekawość, a może napad przelotnej pobożności. Nic łatwiejszego i wy­godniejszego, jak: za jednym zamachem, zaspokoić głód wrażeń i — kupić sobie trochę nieba po śmierci...

W tej gromadzie znajdowała się dziewczynka,

o kilka lat odemnie młodsza i — prześliczna. Miała aksamitny, strojny paltocik, buzię bladą, włosy ja­

sno-popielate, rozplecione. Ale miała przedewszyst- kiem ogromne, przecudne oczy, dwom gwiazdom podobne.

Temi gwiazdami dziewczynka wpatrywała się we mnie od kilku chwil tak przenikliwie, jakby do głębi serca zajrzeć mi chciała.

Byłem od dzieciństwa wrażliwy na piękność niewieścią. Mimo wzruszenia, dojrzałem wskróś łez dziewczynkę, jej włosy złociste, wytworny ubiór, błyszczące oczy. Zdawało mi się, że to z ołtarza sfrunął jeden z wymalowanych tam aniołów.

Nagle, staje się rzecz prawie cudowna. Anioł w aksamitnym paltociku opuszcza swe miejsce, zbliża się do mnie, nad klęczącym pochyla, i gło­sem cienkim, dziecięcym, drżącym cokolwiek, prze­mawia:

Nie płacz, chłopczyku. Pan Bóg cię pocieszy.

Nie puszczam trumny i twarz łzami zalaną zwracam ku aniołowi. Prawdopodobnie, wyraz tej twarzy jest taki jakby żebrał o łaskę, o zmiło­wanie ..

I staje się wówczas rzecz jeszcze cudowniejsza. Do mojej twarzy przysuwa się twarz anioła, oblewa mię światłość wielka i uczuwam na czole delika­tne, cieple, miłe, do głębi duszy przenikające — pocałowanie...

Trumnę puszczam — może mi ją wydzierają. A nad uchem mi skrzeczy żabi głos którejś z ciotek:

Rusz-że się — w rączkę pocałuj. To prze­cie „hrabianka“...

W tejże chwili wszystko znika: trumna, oczy- gwiazdy, żółte języki gromnic, zaplamiony woskiem całun, kaplica...

Drepczę po nierównym bruku, z odkrytą na zi­mnym wietrze głową, popychany z tyłu przez falę ludzi. Zapadłem na nowo w stan durhowego znie­czulenia, w bezboleśność i bezmyślność. Chwilami aż zapytywać muszę sam siebie: po co tu jestem? dokąd idę? co znaczy wóz czarny, toczący się tuż przedemną?

Potem to wszystko znika, i zaczyna się długa, ciężka wędrówka przez — życie. Praca, niedosta­tek, wytężanie wszystkich sil ku jednemu celowi, zażarta walka ze światem i przeznaczeniem, zabi­jają stopniowo pamięć i czucie.

Marzyć o aniołach, składających pocałunki na czole, niema ani czasu, ani chęci...

Drugie wspomnienie nosi datę o czternaście lat późniejszą.

Miałem lal dwadzieścia cztery, dyplom inży­nierski w kieszeni, trochę urody, jaką młodość ubar­wia brzydkie nawel twarze, zdrowie zahartowane długoletnią biedą, umysł zadziwiająco trzeźwy i nie­poskromioną chęć używania życia.

Byłem „partyą“, byłem „towarem“ — należało siebie możliwie najkorzystniej „sprzedać“.

Koledzy moi rozlecieli się po świecie, jak ptaki. Im było mało świadectwa, pieczęciami urzędowemi stwierdzonego, że „wytrzymali egzaminy* i że są już dostatecznie przygotowani do ...„zrobienia ka- ryery“.

Jedni wyjechali do Francyi. Anglii; inni na Wschód; inni aż do Ameryki. Lecieli na studya wyższe, dą/.yli do „rozszerzenia widnokręgów my­śli“, hartowali się do „ciężkiej służby ducha“ — po mojemu zaś: gonili wiatru w polu.

Ja zostałem.

I bez zagranicy można u nas dojść do pięknych, praktycznych wyników.

Chwała Bogu, nie upadła jeszcze w kraju na­szym zacna instytucya posagów. Ona wystarczy za Anglię, za Amerykę, za Wschód daleki.

Towarzyszów swych, wyjeżdżających zagranicę, odprowadzałem na kolej, żegnałem, całowałem. Każdy słyszał odeninie kolejno: „Do widzenia w Pa­ryżu... w Londynie... w Chicago... na pograniczu Azyi“... Wracając do domu, liczyłem ilu ich ubyło i — ręce zacierałem.

Popyt“ stawał się coraz mniejszy, więc i „po­daż“ musiała obniżyć swe wymagania.

Jednej nocy tańczyłem na balu publicznym. Pracowałem ciężko. Robienie karyery nie jest za­bawką, a ja kręciłem się, ślizgałem, podskakiwa­łem, byłem dowcipny, romansowy, mądry nawet, z wyłączną myślą o — karyerze.

Odprowadziwszy na miejsce, z oznakami czci najgłębszej, córkę krociowego „kaniienicznika“,

o którym cala Warszawa wiedziała, że jest ine- ches i że stawia domy z cegły kradzionej, prowa­dziłem z nią nader ożywioną rozmowę na temat: kto lepiej zna serce kobiece, Maupassant czy Bour- get?...

Nagle uczułem, że muszę spojrzeć poza siebie.

Wprawiło mię to w gniew. Nienawidzę wszel­kiego na wolę swą nacisku.

Aby zapanować nad czyimś wpływem zniewa­lającym, zacząłem energicznie bronić Maupassant’a. Czyniłem tak dlatego, że panna trzymała stronę Bourget’a. Gdyby było inaczej, wziąłbym w obronę tego ostatniego. Na tem polega wszelka rozmowa salonowa, nie będąca w gruncie rzeczy niczem in- nem, jak — parawanem dla flirtu.

Ale w ciągu rozmowy opanowało mię zmie­szanie. Spostrzegłem, że zaczyna mi braknąć słów... myśli... Wyjąkałem kilka słów przeproszenia i jak automat zwróciłem się w stronę, dokąd mię ma­gnetycznie ciągniono...

O kilkanaście kroków stamtąd, płonęły dwie gwiazdy, wprost na innie skierowane. Posiadaczką tych gwiazd była młoda, niezwykle piękna panna, ubrana biało a na podziw skromnie, dostojna, po­ważna, coś z kapłanki w sobie mająca.

Obok panny siedział mężczyzna z siwą, pięknie przystrzyżoną brodą, równie dostojny i poważny.

*

J

Od obojga bila luna tego blasku szczególnego, który nazywamy „arystokratycznością*. Ach! nikt jej tak łatwo nie poznaje i tak silnie nie odczuwa, jak podobna mnie hołota...

Przy krześle panny stal młodzieniec bardzo blady, bardzo wątły — cień prawie.

Nie myśląc co czynię, zacząłem iść ku owej pannie, ku gwiazdom owym. Przyzywało mię tam dzieciństwo moje, wspomnienie dni najboleśniej­szych ale i najświętszych.

Zagrodził mi drogę — kloc.

Chodź pan — usłyszałem tuż nad uchem glos ochrypły, mularski. — Moja córka pana wola.

Zasłoniły mi wszystko: szerokie piersi, szyja bycza, twarz ogromna, czerwona, błyszcząca, jak pomalowany olejno mur kamienicy.

I poszedłem. Musiałem pójść. Upierając się, miałbym niezawodnie rękaw od fraka oderwany.

Mała, gruba, przypłaszczona, z krzyczącą prze­sadą wystrojona osóbka, przywitała mnie imper- tynencką wymówką:

Ciągle pan dziś odchodzisz... Jak to można!

Chroniczna róża czyniła nosek tej osóbki po­dobnym do małego pomidora; jedno oko zezowało, na głowie pęk żółtych, nastroszonych pakuł uda­wał bez powodzenia włosy.

Zgrzytnąłem zębami, skłoniłem się głęboko i — uśmiechnąłem.

Bądź co bądź, ta ordynarna poufałość dobrze

*

wróżyła. I pnpa i córeczka zaczynali uważać mnie za swojego.

Jakoż wkrótce zostałem ich. Dobili targu, po­stąpiwszy ceny najwyższą.

Gwiazdy“ wyszły mi najzupełniej z pamięci.

Ale teraz, za wszelką cenę, muszę je raz je­szcze zobaczyć!

...Na pośredniczkę wybrałem Ko^wiczową.

Od czasu, gdym duszę zaprzedał Mamonie (o inało nie napisałem: dyabłu) los zawsze mi w po­dobnych wypadkach pomaga.

Gdym rozmyślał: w jaki sposób i z którego punktu rozpocząć oblężenie, przyszedł mi na pa­mięć pewien szczegół rozmowy, prowadzonej we wdowiem mieszkanku na Krochmalnej.

Korwiczowa, objaśniając mię o różnych ro­dzajach swej „nadzwyczajnej“ pracy zarobkowej, ubolewała, że musi wszystko robić licznie, że brak jej jakiejkolwiek pomocniczej machinki, że nie wie nawet czy machinki takie istnieją..

Gdyby żył Leon — dokończyła z westchnie­niem odrazu-by na to poradził. Siadłszy któ­rego wieczora nad papierem, przez kilka godzin li- czył-by i rysowrl — a nazajutrz projekt machinki byłby gotowy...

Wpadło mi to do głowy jednem uchem — wy­leciało drugiem.

Zajęcia Korwiczowej, ubolewania Korwiczowej

i sama Korwiczowa byiy w mem życiu epizodem bez znaczenia.

Aż oto teraz pamięć powtórzyła mi skargę wdowy z zadziwiającą wyrazistością.

Pomyślałem chwilę, potem wyszedłem i kaza­łem się zawiiść do jednego z dawnych kolegów. Na moją prośbę, dobry ten człowiek ofiarował mi natychmiast: wolny stół, kilka „rajzbretów“ z na- ciągnionym papierem, potrzebne narzędzia i jednego ze swych rysowników do pomocy.

Odpiąłem mankiety ze spinkami brylantowemi i zabrałem się do roboty.

W domu pracować nie mogłem. Dwa były tego powody. Najpierw, nikt, ze świecą nawet nie zna­lazłby u mnie jednego, choćby złamanego, cyrkla; następnie — wstydziłem się swej służby.

Wprawdzie na drzwiach moich czytało się: „Hijacynt Ritzig, Inżynier“ — ale ten dodatek był tylko jednym z ornamentów, zdobiących człowieka światowego, tak samo jak niemiecka pisownia na­zwiska.

Mieć możność pracowania, umieć pracować po­żytecznie a nic zgoła nie robić — to właśnie sta­nowi „szyk“ największy w światku, w którym obe­cnie żyję.

Przyznawano mi niegdyś „tęgą głowę“ do wy­nalazków. Ta tężyzna w znacznej części wywie­trzała; wsiąkła w sadło, którem narastam — jed­

nak coś się tam z niej jeszcze w zakątkach mó­zgowych tai.

Praca przy rajzbrecie przypomniała mi mło­dość — zabawiła mnie. Poświęciłem jej godzinkę jednego dnia, godzinkę drugiego — po kilku dniach projekt machinki byl skończony.

Zaniosłem go do fabryki, a w tydzień później, z gotową już machinką, zjawiłem się na Kro­chmalnej.

Korwiczowa, ze zdziwienia i radości zapomniała języka w ustach. Wpatrywała się tylko we mnie szeroko otwartemi oczami — przyc/.em zauważy­łem, że te oczy są czarne, wcale ładne i zupełnie jeszcze młode.

Pierwsze jej słowa były:

Muszę to pokazać pani Izie... Dopieroż się ucieszy!

Zrozumiałem, że ta „pani Iza“ zajmuje w jej sercu miejsce bardzo wysokie, skoro dla niej za­pomniała o mnie i o należnein mi podziękowaniu.

Dopiero po chwili, gorącem uściśnieniein rąk zaczęła wyrażać mi wdzięczność. Była to wdzięcz­ność szczera — co zresztą łatwo dawało się wy- tłómaczyć.

Oglądała machinkę — obliczała coś w myśli...

Ani pan wie — rzekła wreszcie ze wzro­kiem rozpromienionym — ile szczęścia wejdzie do mego domu z temi kółkami i śrubkami. Przede- wszystkiem, Leonek wróci do gimnazyum...

Ukazała mi chłopca, który siedział w kącie, z podkulonemi, jak dawniej, nogami.

Wydalili biedaka za nieopłacenie wpisu. Ale ja. przy pomocy tej niachinki. na wpis dla niego zarobię. — I na nowe buty... — dorzuciła, uśmie­chając się przez łzy.

Filantropia nie leży zupełnie w zakresie mo­ich — rozrywek. Jednak przyszło mi na parnięć, że znajdują się tacy panowie i takie panie, których rozrywkę stanowi właśnie: opłacanie wpisów za uczniów niezamożnych i wogóle czynne dopomaga­nie im w nauce.

Wspomniałem o tem Korwiczowej w sposób delikatny.

Rzuciła się niecierpliwie — prawie gniewnie...

Nigdy! nigdy! — zawołała z mocą. — Syn Leona Korwicza niech będzie raczej samoukiem! na kupowanie książek niech lepiej zarabia tłucze­niem kamieni na drodze! Trzeba pamiętać co się winno nazwisku, które się nosi...

Chciałem coś wtrącić, ale mi przerwała.

Nigdy! nigdy!... Alboż pan nie znał Leona? Wdowie po nim nie wolno być inną — ona musi być Korwiczową nietylko z nazwiska... O! gdybyśmy chcieli... to jest, gdybyśmy mogli — ileż rąk wy­ciągnęłoby się do nas!... Pierwsza pani Iza. Wszakże omało nie poróżniłyśmy się o to, żem nie chciała zgodzić się aby Leonka swoim kosztem kształciła...

Znudzony tem wszystkiem, postanowiłem przy-

BMU ■.

stąpić wprost do rzeczy. Porzucając dalsze koło­wania, zapytałem wręcz: kto jest owa pani, czarno ubrana, która owego dnia... w kościele... i t. d.

Czarne oczy Korwiczowej znów rozszerzyło zdzi­wienie.

Ależ my o tej pani rozmawiamy od pół godziny! — zawołała, bystro we mnie wpatrując się i starając się odgadnąć o co mi chodzi.

Więc to jest... .

Pani Iza!

Iza to imię...

A nazwisko — Skalska.

Zdawało mi się — dorzuciłem, kłamstwem osłaniając ciekawość — że ją tytułował ktoś „hra­biną“...

Hrabiną nie jest i nigdy nie była. Ale była „hrabianką“ — dopóki za inąż nie wyszła. Skal­ski nie liczył się do arystokracyi; nie był nawet podobno wylegitymowanym szlachcicem.

Nie był, czy — nie jest?

Nie był, nie jest, i nie będzie — gdyż od lat sześciu w grobie spoczywa.

Dziękuję pani.

Rekonesans“ był skończony. Teraz należało wynaleźć punkt najwłaściwszy do natarcia.

Nie potrzebowałem szukać go długo.

Więc to tej pani Skalskiej zamierza pani przedstawić moją skromną machinkę? — spytałem.

Tak, Skalskiej.

W jakim celu?

Ją zajmuje wszystko, co ma związek z pracą kobiet, i co wogóle służy do umniejszenia trudu ludziom pracującym.

Filantropka?

Tak — przytaknęła po chwilowym namy­śle — jeśli ten tytuł ma oznaczać osobę, która ko­cha bliźnich i pragnie czynić im dobrze.

Kiedyż pojedziemy?

To zależy od pana.

Jutro?

Zgoda.

Północ.

Według zaleceń Szyldkreta, od dwóch godzin powinienbym być w łóżku. Tymczasem nie śpię i z cygarem w ustach przechadzam się po gabine­cie, po sypialni, po jednym salonie, po drugim sa­lonie — dokąd tylko sięga miękki, odgłos kroków tłumiący, chodnik.

Chodzę wolno, spokojnie — cały jestem nad­zwyczaj spokojny.

Ten spokój nie opuszcza mię od południa — od dwunastu godzin — od chwili, gdym od niej powrócił. Zastrzyknięcie największej dozy morfiny nie dałoby ini tak długiego i tak zupełnego uko­jenia.

Tak. to są te same oczy.

Te same, które ulitowały się niegdyś mego sie-

3*

roctwa i które później, polującego na żer obfity usiłowały odciągnąć magnetycznie od... koryta.

Tak, to są te same usta. Te same, których po­całowanie napełniło mię kiedyś błogością, jakiej nigdy już później nie doświadczyłem.

Te oczy i te usta miałem dziś przez calę go­dzinę blizko siebie, po drugiej stronie stołu, okry­tego starym gobelinem, zarzuconego albumami, ry­sunkami technicznymi, arkuszami pełnymi cyfr.

Te oczy patrzyły na mnie, jak patrzy jaśnie oświecona filarftropia na wykształcone i użyteczne chamstwo.

Te usta nie wypowiedziały ani jednego słowa, któreby wyszło poza program zwykłej rozmowy pomiędzy miłosierną arystokratką a inżynierem „po­chodzenia mieszczańskiego“.

Tak mi się to przynajmniej wydało.

Zresztą, nie zastanawiałem się głębiej nad zna­czeniem spojrzeń, ani nad treścią słów. Przygląda­łem się orzom, łowiłem dźwięk głosu — i to wy­starczało ini najzupełniej.

Cokolwiek mówiła, jakkolwiek spoglądała — mnie byłu z tem dobrze.

Było mi dobrze, jak wędrowcowi, który po wielu, wielu dniach błądzenia po brzydkiej, jałowej pu­styni, spostrzega nagle przed sobą cudownie pię­kną oazę.

Może za temi palmami czai się tygrys, co mu pierś rozszarpie; może przy tein źródle drzemie

wąż, którego ukąszenie o śmierć go przyprawi — wędrowiec nie chce wiedzieć o wężu i tygrysie; jego zajmuje jedno tylko: pić oczami i caią duszą błogość, którą tchnie oaza...

Zbieram myśli, aby określić dokładnie wraże­nie, jakie na mnie wywarła. Szukam długo, mo­zolnie i widzę w końcu, że to wrażenie jest — czysto kolorystyczne.

Nadzwyczajna, niepokalana, promieniejąca bia­łość — oto ona!

Tak białej twarzy, szyi, ręki, nie widziałem u żadnej innej kobiety. Nie jest to białość alaba­stru ani śniegu — nic w niej bowiem niema ka­miennego ani ziębiącego. Ta białość posiada od­cień lekko różowawy, „ciepły“, jakby powiedział malarz. Barwę podobną miewa kwiat lilii w pro­mieniach zachodzącego słońca.

Spostrzegam, że styl tych zapisek zaczyna sta­wać się kwiecisty. Gdyby wpadły kiedy komu do ręki, gotów byłby posądzić mię o usposobienie poe­tyczne (!). Jakaż to byłaby niedorzeczność!

Poetyczności mam w sobie tyle tylko, ile jej trzeba do przysmaczenia uczty życia. Uważam ją zresztą za dodatek konieczny — jak świeże kwiaty na stole biesiadnym.

A oto na dziś wniosek ostateczny:

Wędrowiec, na widok oazy, staje, klęka lub na ziemię pada i patrzy, patrzy — nigdy do syta na­patrzeć się nie mogąc.

I ja, naksztalt tego wędrowca, patrzyłbym tylko i słuchałbym — bez końca.

Jest to niezawodnie jedna z form pożądania — ale jak niezwykła! jak dla mnie obca i nieprzywi- dywana!

...Powiedziałem jej wczoraj, że mnie kiedyś po­całowała.

Na sto kobiet z pomiędzy tych, które znam, w takim wypadku zarumieniłoby się — sto.

Ona na jedną chwilę nie przestała być białą. Nawet oczu nie spuściła. Obrzucając mię blaskiem tych swoich wielkich, błękitno-złocistych źrenic, rze­kła zwolna, śpiewnie:

Wiem o tem. To było przy trumnie pań­skiej matki.

Pani pamięta?

Nie zapomina się takich rzeczy.

Pani mnie poznała?

Znam wszystkie swe „dzieci“. Moja dziatwa liczna i po świecie szerokim rozproszona, ale ja oczu z niej nie spuszczam.

Brzmiało to zagadkowo. Chciałem dalej pytać — zbrakło mi odwagi.

Była w tej chwili bardziej, niż kiedykolwiek, podobna do lilii w promieniach gasnącego słońca...

Pod różnymi pozorami odwiedzam Korwiczową.

Jedynym celem odwiedzin: ona — ta, której nazwisko mię drażni, której imienia wymówić nie śmiem — ta... Biała.

Dowiedziałem się rzeczy ważnych. Nie popełnię z pewnością omyłki, gdy te rzeczy na swoje „do­bro“ zapiszę.

Hrabianka“ pokochała studenta — mizeraka, jakich mato, poddaszowego marzyciela i entu- zyastę.

Co pociągnęło jaśnie wielmożną, bogatą, prze­śliczną , z najpierwszemi rodzinami skoligaconą pannę do zagłodzonego, nieherbowego „inteligen­ta“ — nie wiem. Korwiczową wie, ale mówić nie chce.

Spotkali się podobno na jednej drodze — na ścieżce tak wązkiej, że po niej tylko „na poje­dynkę“ iść można. Nie było tam miejsca na dwoje, postanowili więc stworzyć jedność.

Hrabianka zaręczyła się ze studentem — za przyzwoleniem swego ojca, starego idealisty, eks- Towiańczyka, niegdyś podobno przyjaźniącego się w Paryżu ze Słowackim.

Student złożył wszystkie egzaminy, doktoryzo­wał się, zdobył sobie imię w świecie naukowym — potem zaczął jeździć po świecie. Jeździł na Zachód i na Wschód, a panna czekała.

Podczas jednej podróży, tak się rzeczy zlożjly, że już powrócić nie mógł. Panna była faktycznie

ze ślubów rozwiązana, jednak czekać nie przesta­wała.

Ciągnęło się to dwa czy trzy lata, aż wreszcie ów mizerak śmiertelnie zachorował. Zawsze był zdrowia marnego — pobyt w niezdrowym klima­cie dobił go.

Ona przez czas pewien nic o tem nie wie­działa. W listach narzeczonego nie było nigdy wzmianki o chorobie. Ale znalazł się ktoś trzeci, któremu to osłanianie prawdy wydało się niewła- ściwem. Jednego dnia, hrabianka otrzymała wiado­mość, że jej narzeczony — dogorywa...

Bez namysłu pojechała w dalekie, obce, surowe strony, aby dopełnić przysięgi i dogorywającego poślubić.

Ślub odbył się w południe — wieczorem Skal­ski już nie żył.

W czasie opowiadania, obfitującego w szcze­góły dramatyczne, Korwiczowa miała łzy w oczach. Ja również przybrałem minę płaczliwą.

W rzeczywistości, daleki byłem od płaczu.

Umarli niech spoczywają w spokoju. Jest to ich przywilej i jest to najwłaściwsza dla nich rola. Niech też Bóg da niebo tym z nich, którzy wspa­niałomyślnie ustąpili miejsca swego żyjącym...

...Dokąd ja dążę?

Matematykiem jestem — przywykłem wszystko obliczać dokładnie. Nawet tak zwane „nieporządne“,

wichrowate życie odbywa się u mnie według sta­łych reguł.

Wiem zawsze z góry do jakiego punktu można się zanurzyć, aby woda nie zalała. Dzięki temu zawsze wypływam, gdy inni idą na dno.

Więc: dokąd dążę? do czego zmierzam?

W pierwszej chwili, cel ukazywał mi się z bez­czelną wyrazistością; dziś zasłoniła go mgła. pra­wie nieprzejrzana.

Małżeństwo?

Nie! nie po tom przed dziesięciu laty rzucał się w otchłań, jak „Nurek“ Szyllerowski, aby, mimo zdobytego doświadczenia, raz jeszcze groźną próbę powtarzać. Wyłowiłem ile mi było potrzeba — dość na tem.

Więc... co innego?

Pojęcia moje o kobietach nie są zbyt wysokie. Szczerze mówiąc: są zupełne nizkie. Myślę nieraz, że gdyby te, które narkotyzuję pozorami czci głę­bokiej mogły w duszy mej czytać, zostałbym przez nie ukamienowany — może nawet opluty...

Mimo to, posiadam dość rozsądku, aby wie­dzieć, że stosowanie prawideł ogólnych w tym szcze­gólnym wypadku byłoby gorzej, niż zuchwalstwem, bo — niedorzecznością.

Więc?...

Więc w rachunkach swych zapisuję tymczasem wielkie, olbrzymie, sfinksowo nieme X.

>

Czuję zarazem, że dopóki wartości tego X nie wynajdę, nie odzyskam spokoju.

...Uf! — dość tego!

W calem życiu wystrzegałem się dwóch rze­czy: nadmiaru pachnideł i słodyczy oraz zbytku sentymentalizmu.

Dziś, sentymentalizm poczyna zagrażać mi zu­pełną porażką. Dławi mię, w gardle drapie, o spa­zmy przyprawia... '

Wściekłbym się, albo zidyociał, gdybym się z tego choć na chwilę nie otrząsnął.

Na szczęście, istnieją skuteczne przeciwtrutki.

Znam je i wybór między niemi robić umiem. Tym razem trzeba było sięgnąć po najsilniejszą.

Unurzałem się z głową... i zaraz mi lepiej.

Byłoby mi nawet zupełnie dobrze, gdyby nie fatalny „pieprzyk“, który wystąpił wcześniej i trwa dłużej, niż zwykle.

Ten „pieprzyk“ znają dobrze pijacy-smakosze i pijacy-myśliciele — ci, co wiedzą: dlaczego piją i w jaki sposób pić należy.

Gdy taki filozof lub poeta użycia poczuje na I języku „pieprzyk“, ciska kieliszek o ziemię, wstaje, krzesło wywraca i porzuca biesiadę — choćby to była biesiada Lukullusa lub Heliogabala.

Wierzy on w ten znak jak w wyrocznię; po­słuszny inu jest ślepo, bezkrytycznie.

Czasem „pieprzyk“ występuje po dziesiątym.

<>

czasem po dwudziestym, a niekiedy zaraz po pierw­szym kieliszku. Głuchym na ostrzeżenie — biada. Posłuszni czują go krócej lub dłużej — nigdy jed­nak zbyt długo.

Pieprzyk ostatni dotąd mnie męczy, a jest przykrzejszy od wszystkich, których dotąd doświad­czałem...

Często teraz widuję Korwiczową. Wogóle dzieją się ze mną od pewnego czasu dziwne rzeczy. Nie­kiedy wyobrażam sobie, że jestem na maskaradzie, i sain maskę mam na twarzy. Nudzi mię to chwi­lami i drażni, wyjść jednak nie mogę przed koń­cem — „intrygi“.

Moja maska nie ma w sobie nic arlekińskiego, ani demonicznego. Jest to maska statecznego miesz­czanina, przyjaciela ludzkości, filantropa.

Jestem zapisany do przeróżnych stowarzyszeń, zasiadam w rozlicznych komitetach — na wszelki sposób pełnię „dzieło miłosierdzia“.

Skoro tak czyni ona, ja czynić inaczej nie mogę.

To właśnie zbliża mnie do Korwiczowej, która jest jedną z pomocnic, adeptek — rzekłbym nawet „adjutantek“ — Białej.

Biała jest otoczona całym sztabem niewiast młodszych i starszych. Nazwałem je raz „cherubi­nami i serafinami drugiego chóru“, za co zostałem zgromiony przez Korwiczową. To zgromadzenie od­

.>

znacza się nastrojem niesłychanie solennym — miej­sca na żarty w niem niema.

Jakkolwiek moje poglądy na życie są ostatecz­nie skrystalizowane, doznają niekiedy niespodzia­nek. Wszedłem pomiędzy ludzi, z którymi nigdy się dotąd nie stykałem. Ci ludzie mówią językiem najzupełniej dla mnie niezrozumiałym, tak zręcznie zaś maskują egoizm, że każdy mniej odemnie do­świadczony uwierzyłby, iż naprawdę miłują bliźnich tak samo, a inoże i więcej, niż siebie samych.

Przednia maskarada — choć dla mnie sta­nowczo za długa.

Często stosunki z Korwiczową pozwoliły mi do­kładniej ją zbadać. Jest wcale ładna, choć życiem przedwcześnie zmęczona. Wyszła za mąż bardzo młodo; teraz ma lat dwadzieścia osiem, może dwa­dzieścia dziewięć. Trzydziestu w każdym razie nie ma.

Pulchna szatynka, z czarnemi, niewypaloneini jeszcze oczami. Twarz okrągła, wargi wydatne, mocno czerwone. Zyskałaby wiele, pozbywszy się brzydkiego zwyczaju marszczenia czoła. Postarza ją to i czyni wyraz jej twarzy surowym.

Szkicuję sylwetkę Korwiczowej z nałogu. Tak pejzażysta, wracający z wycieczki, choć ma pełną tekę rysunków, nie może oprzeć się pokusie na­szkicowania jeszcze jednej, po drodze spotkanej „partyi“ drzew lub skał — co, ściśle biorąc, zu­pełnie mu jest niepotrzebne.

U Korwiczowej po dawnemu bieda. Chłopiec do szkoły nie chodzi—jeszcze na „wpis“ matka zdo­być się nie mogła. Ale już nóg pod stołki nie chowa — owszem, bardzo odważnie wystawia je na widok. Tem śmieszniejsze to. że jego buty były niedawno jeszcze „bucikami“, i zanim przeszły na własność syna, długo przedtem wysługiwały się matce...

A jednak ta matka pracuje od świtu do nocy, i nieraz miewa w rękach dość znaczne kwoty. Ta­jemnicę wyjaśnia okoliczność, że połowę czasu za­bierają jej zajęcia „honorowe“ (znaczy bezpłatne); większych zaś kwot nie jest właścicielką, lecz tylko: depozytorką i szafarką.

Jest to wogóle świat, w którym ludzie chodzą do góry nogami...

_ Swoją drogą, Leonka mi żal. W moich oczach on jest ofiarą cudzego — zamroczenia. Gdyby nie nadzwyczajny, prawdziwie „babski“ upór Korwi­czowej, dawno już opłaciłbym za niego ów głupi „wpis“.

Chłopiec jest inteligentny i miły. Do nauki rwie się, jak ptak do swobody. Uczy się sam, a książki, które ma odemnie, pochłania. Nastarczyć mu ich nie mogę.

Malca tego lubię. Raz nawet, bawiąc się z nim, uczułem coś nakształt żalu, że nie mam takiego jak on — syna.

Otóż to skutki sentymentalnego zaczadzenia!

Takie myśli ogłupiają kogo? Człowieka, który na progu życia modlił się:

Panie Boże! daj mi żonę bogatą i — ani jednego dziecka! ..

...Była wczoraj mniej posągowa i mniej liliowa, niż zwykle.

Korzystając z tego, ośmieliłem się zapytać:

Jakim trzeba być, żeby się pani podobać?

Bez namysłu i bez zakłopotania odrzekła:

Dobrym, użytecznym i kochającym bliźnich, jak siebie samego.

Nie ustawałem w pytaniach.

A co ma czynić kto takim nie jest, gdyż mu życie duszę wypaczyło?

Niech się modli o dar łaski. Za jej sprawą wstąpi w niego Duch Boży, podniesie go i uzacni.

Wydawała się łagodną i łaskawą, więc bada­łem dalej:

A gdy po ciężkiej walce odniesie zwycięstwo nad samym sobą, gdy się stanie dobrym, użytecz­nym, kochającym bliźnich, co otrzyma w nagrodę?

Od Boga — niebo; od własnego sumienia — spokój wewnętrzny.

A od pani?

Przyjaźń.

Tylko przyjaźń?...

Oczy jej rozszerzyło zdziwienie. A były te oczy

t

tak kryształowo czyste, jak błękit nieba wiosen­nego.

Wytrzymałem jej spojrzenie. Dużo rnnie to ko­sztowało, jednak wytrzymałem. Ośmielony zaś zwy­cięstwem, odważyłem się na więcej.

A co trzeba czynić — spytałem ciszej — aby zdobyć... miłość pani?

Myślałem, że ją to pytanie zmiesza. Zaledwiem je wypowiedział, przestraszyłem się swej śmiałości.

Pochyliłem głowę i spojrzałem na nią z ukosa.

Ani zarumieniła się, ani pobladła. Była biała i spokojna. Błyszczące oczy nawet na chwilę nie zakryły się rzęsą.

Zapomniałeś pan — rzekła po krótkiej chwili — że moją miłość posiada już kto inny.

Posiadał...

Posiada.

Uczułem w piersiach przejmujące zimno — i wyjąkałem prawie niewyraźnie:

Skalski nie żyje...

Dopiero to ją wzruszyło.

Wstała i głosem lekko drżącym rzekła:

Powiedziałeś pan wielką nieprawdę. Tylko niedowiarki tak mówią i takie mają myśli. Różni­my się pod tym względem krańcowo. Dla pana: kto umarł, jest wymazany doszczętnie z rachunku życia; dla mnie: nic on z praw swoich nie traci. Pan twierdzisz, że mój inąż nie żyje, a ja upe-

wiiiam pana, że on żyje życiem o wiele doskonal- szem i praudziłvszcm, niż my tu wszyscy na ziemi...

Dziwnie przemieniła się przy tych słowach. Oczy jej błyszczały już nie jak gwiazdy ale jak słońce. Białość straciła zupełnie odcień różowy.

Takiej, jaką była w owej chwili, nie pożądał­bym. Nie śmiałbym pożądać...

Wyszedłem od niej z miną psa obitego.

Było mi tak głupio, żem prawie instynktowo skierował kroki do — winiarni.

Zawołałem o „trunek na frasunek“ i przysia­dłem do starego wygi Skorupajły, który w kącie, mlaskając językiem, wysączał swą codzienną butel­czynę.

Przysiadłem, i kazałem podać wina w wysokim gatunku, „od wielkiego dzwonu“. Na wyjątkowy frasunek, wyjątkowy trunek.

Piłem z początku, milcząc; potein język mi się rozwiązał. Uczułem konieczność wynurzenia się i opowiedziałem staremu co ini dolega. Nazwisko, rozumie się, zataiłem.

Doświadczony wyjadacz nosem pokręcił i odrazu „zwąchał interes“.

Językiem mlasnął, wargi otarł serwetką, cygara pociągnął i — roześmiał się.

Stara komedya! — rzekł jowialnie, oczy mrużąc. — Wszystkie wdowy od tego zaczynają.

A czem kończą? — spytałem z pewnym nie­pokojem.

Rzuceniem się na szyję konkurentowi —

o ile naturalnie wyobraża odpowiednią „partyę“.

Uściskałem Skorupajłę. Piliśmy szampańskie, koniaki, likiery. Po czarnej kawie, stary wsadził mnie do dorożki i odwiózł do domu.

Choć było już późno i głowa ciężyła mi jak kamień, wyciągnąłem z biurka ten zeszyt i na je­dnej z poprzednich kart drżącą ręką napisałem:

X — małżeństwo.

Nowa zagadka...

Rozmawiałem z nią wczoraj o Korwiczowej. Przedstawiłem niedostatek, z jakim walczy wdowa po dzielnym człowieku — jej wielką dumę — mar­nowanie się jej synka...

Słuchała z uwagą — zamyśliła się potem...

Tak, tak — rzekła wreszcie jakby do sie­bie — to jedno z dzieci moich najlepszych, ale. i najhardziejszych...

Potarła białe czoło i zwróciła się wprost do mnie.

Zrobimy tak: pójdziesz pan do Korwiczo­wej i powiesz, że znalazł się zapomniany dłużnik jej męża — z czasów dawnych, uniwersyteckich. Zbogacił się i dług zwraca z procentem składa­nym. Sam nie chce wystąpić — wstydzi się tylo- letniego zapomnienia. Zresztą mieszka daleko, w oko­licach Nerczyńska naprzykład... — i pana wybrał na pośrednika. Suma będzie wypłacana ratami —

BIAŁA.

4

przez cały czas kształcenia się Leonka. Raty ja będę panu doręczała. Pierwszą obciążę pana na­tychmiast...

Przeszła szybkim krokiem do swego gabinetu i wróciła po chwili z banknotami w ręce.

Czy sądzi pani, że to środek dobry? — spy­tałem, przyjmując depozyt.

Mój ojciec używał go wielokrotnie z powo­dzeniem. Ja sama... Ale co panu?

Zawirowała mi w głowie myśl nagła a tak dziwna, że omal nie przyprawiła mnie o zemdle­nie. Gdybym nie wsparł się silnie o krawędź stołu, pewniebym upadł.

Trochę mi słabo. Ale to drobnostka. Pole­cenie pani spełnię jak najpilniej. Pojutrze zdam sprawę. Do widzenia.

Wybiegłem szybko. Chciałem jak najprędzej znaleść się sam — zebrać myśli, wspomnienia...

Było od czego zemdleć. Taż sama, słowo w słowo, historya odbyła się niegdyś ze mną i z moją opie­kunką, siostrą zmarłej matki. To była również harda dusza w ubogiem ciele. Zjawił się jakiś pan z długiem rzekomym. Za ten dług, w ratach wy­płacany, ja się kształciłem.

Wszystko tak samo. Nie brakło nawet wzmianki

o Nerczyńsku...

W głowie mi kołowało...

Na trzeci dzień zdawałem sprawę z poselstwa.

Obyto się bez słów. Odniosłem poprostu pieniądze, których Korwiczowa przyjąć nie chciała.

Nieprzyjęciu towarzyszyły okc'.czności nieprze­widziane.

Wdowa usłyszawszy powiastkę o dłużniku, za­czerwieniła się — potem zbladła — potem pod­niosła na mnie oczy pełne łez potem za rękę mię chwyciła, mocno ściskając...

Dziękuję... z całej duszy dziękuję — mówiła głosem drżącym, przerywanym. Ja pana odgadłam... Maska, którą pan kładzie na twarz — i na serce — nie zwiodła mię... Dziękuję panu... Ale nie przyj- mę — przyjąć nie mogę... Pan wie, że kobieta może przyjmować pieniądze tylko od męża...

Znów zaczerwieniła się — i znów zbladła...

Tłómaezyłem, wypierałem się, zaprzeczałem — na nic się to nie zdało.

W7yszedłem zawstydzony, zdenerwowany, zły. Było mi zupełnie „głupio“.

Dziwne to bardzo...

A tamto jeszcze dziwniejsze.

Awantura!...

Przegrałem do rudego Dyzia dziesięć tysięcy rubli, i w dodatku, zostałem przez niego wyzwany na pojedynek.

Grać musiałem, a grając zaś z Dyzieni, musia­łem przegrać — pojedynek tylko był rzeczą „nad­programową“.

Klub nicponiów“ zadługo już drwił ze mnie — najpierw pocichu potem głośno, wreszcie w same oczy. Rozgłaszano, że porzucam świat, że wstę­puję do Kapucynów, że noszę włosiennicę, że — zidyoeiałem..

Jedyną odpowiedzią było: zasiąść do zielonego stolika i okazać nienaruszoną „tężyznę“, pozbywa­jąc się obojętnie setek i tysięcy.

I poszłoby wszystko dobrze, gdyby nie... czer­wone faworyty Dyzia. Te faworyty działają mi zawsze najfatalniej na nerwy. Tym razein dołą­czyły się do nich równie czerwone, piegami po- centkowane jego palce. Gdy te palce zagarniały dziesiąty tysiąc, nie mogłem wstrzymać się od wy­cedzenia przez zęby:

Szczególne, unormalnc szczęście...

Tylko tyle.

Dyzio wstał i udając wielkie oburzenie, na cały głos wrzasnął:

Pan mi ubliżyłeś!... Dyonizy Grabie-Gra- bianko nie grywa inaczej, jak tylko normalnie, według zasad klubowych, ustawą przepisanych.... Nigdy już z panem grać nie będę!

I talię kart w twarz mi rzucił.

Zrobiło się trochę hałasu, i natychmiast, rozu­mie się, ułożono warunki pojedynku.

Co najciekawsze, ten Dyzio jest zawodowym szulerem. Wszyscy „nicponie“ doskonale o tern wiedzą i wiadomości tej udzielają sobie — na

ucho. Jednak na głośne wypowiedzenie prawdy

i jawne zerwanie z oszustem nikt zdobyć się nie może.

Należało zrobić trochę porządku w interesach. Spotkanie zapowiada się poważnie. O wyjęciu kul mowy niema.

Rodziny, ściśle rzecz biorąc, nie posiadam. Z wszelkiego gatunku „Rydzykami“ oddawna zer­wałem. Nic im zresztą nie zawdzięczam.

Po krótkim namyśle, wziąłem arkusz papieru, zapaliłem papierosa i umaczałem pióro. Zanim je­szcze atrament zasechł na stalówce, powziąłpm osta­teczne postanowienie. Postanowiłem swój cały oso­bisty majątek zapisać Skalskiej.

Szybko w słowach jak najkrótszych, nie odej­mując pióra od papieru, skreśliłem — „na wypa­dek“ — swą wolę ostatnią. Skończywszy, wysuszy­łem papier bibułą i odczytałem.

Jakież dziwne roztargnienie! W testamencie, za­miast Skalskiej była wymieniona Korwiczowa...

Czyżby pióro szło swoją koleją, a myśl swoją?

Przez chwilę miałem zamiar podrzeć dokument

i napisać inny. Ale już mi się nie chciało zasiadać powtórnie do tej roboty. Zresztą, była to w mojem życiu jedna z tych chwil, w których się powtarza: „ Apres tious le deluye!u ..

Więc machnąłem ręką — i tak zostało.

Rana ciężka w lewyin boku...

Kula wydobyta przy znacznym upływie krwi... Osłabienie wielkie... Lekka „traumatyczna“ go­rączka...

Zresztą stan bezbolesny i — prawie przyjemny...

Według zdania lekarzy — a byio ich dziś czte­rech — leczenie potrwa od miesiąca do sześciu ty­godni.

Uf!...

Po raz pierwszy — od dwóch miesięcy.

Zapisuję - najważniejsze:

1° byłem umierający — przyjmowałem Sakra- menta — tak mi mówią — nie pamiętam;

2° dziś lepiej — żyć będę;

3° okradziono mię — meble — dywany — obrazy — gotówkę, jaka była w domu — wszystko...

Teraz opieka dobra.

Ręka drży — nie mogę więcej...

Było ze mną bardzo źle. Sprowadzono księdza, namaszczono mię olejami... Kto się tem zajmo­wał — dotąd nie wiem.

Jednego dnia, lekarze przybywszy na ranną wi­zytę, znaleźli drzwi otwarte, mieszkanie ze wszyst­kiego ogołocone, mnie w silnej malignie, pozba­wionego wszelkiej opieki, nieprzytomnego.

Służba moja, do spółki ze stróżem domu, obra­bowała mię w nocy i z łupem uciekła.

Przez kilka godzin, spiekłemi gorączką ustami wołałem o trochę wody. Potem siły mnie opu­ściły — zemdlałem.

Szyldkret utrzymuje, że tej śmierci pozornej zawdzięczam życie. Inaczej pewnieby mię byli ra­busie zamordowali.

Długi czas przeżyłem w stanie, pośrednim mię­dzy jawą a ciężkim, męczącym snem gorączko­wym. W tym półśnie roiły ini się rzeczy najnie- możliwsze...

Widziałem postacie, czy też widma tylko, ludzi żyjących i oddawna zmarłych. Przesuwały się prze- deniną te długie korowody to z twarzami obojęt- nemi, to znów litując się albo złorzecząc i szydząc.

Wreszcie zjawiła się Korwiczowa, a w ślad za nią ona... Biała... Blask od niej bił nadzwyczajny; oczy...

Dokończę później. Znów czuję wielkie osłabie­nie...

Zadzwonię na Leonka żeby mi dał łyżkę wina

i lekarstwa.

Gdy wytężę myśli, ów obraz przedstawia się ini przerażająco wyraźnie. Jest tak poetyczny, że chwilami wątpić muszę, czy był naprawdę snem tylko?...

Co prawda, nerwy moje podczas choroby za­

dziwiająco wy subtelniały. Zdaje mi się, że usłyszał­bym „jak trawa rośnie“.

W tych dniach prześladował mię od rana za­pach rezedy. W całem mieszkaniu rezedy nie było, żadna też z otaczających mię osób nie używała perfum tego zapachu. Zaciekawiony i podrażniony urządziłem ścisłe dochodzenie. Okazało się, po dłu­giem szukaniu, że to po przeciwnej stronie ulicy ktoś ustawił w otwartem oknie doniczkę z tym kwiatkiem.

Ze wszystkiem tak samo.

Poruszać mi się trudno — do rozmawiania brak siły — leżę często po całych godzinach milcząc, z oczyma przymkniętemi, w zupełnem, pozornem odrętwieniu. Ktoby spojrzał na mnie, byłby pewny, że śpię. Ja tymczasem czuwam, czuję i odczuwam (czyż to nie synonizmy?) pilniej i bystrzej, niż nie­jeden z tych, co mają oczy szeroko otwarte.

W takich chwilach, gdy okno niezamknięte, od­różniam wietrzyk nadpływający z fabrycznej czę­ści miasta, od tego, który nadlatuje z Powiśla. Sły­szę pisk wróbla na wierzchołku starej topoli w ale­jach i denerwuję się ckliwą melodyą walca, wy­kręcanego na „arystonie“, którym zabawiają chore dziecko w mieszkaniu parterowym na przeciwnym końcu ulicy.

Codziennie, w porze przedwieczornej, rozmarza mię głos dzwonów kościelnych — muzyka solenna, łkająca, jakby zaświatowa, która, w kołyszącym się

rytmie ulatuje wysoko, uciekając od bruku ulicz­nego, od spłowiałych i zszarzałych murów, od da­chów, nakrywających ludzkie, tak często wstrętne rojowiska.

Zawdzięczam tej muzyce wiele myśli i uczuć, jakich nigdy przedtem nie doświadczałem. Tymcza­sem, każda z osób otaczających mnie, zapytana: — Czy słyszysz dzwony?... odpowiada:

E! to się panu tylko tak marzy...

Niekiedy wołać muszę o pastylek miętowy, bo mam usta pełne smaku cebuli... sprzedawanej na targu, dwiema kamienicami odemnie odgrodzonym.

Może i z tamtemi widzeniami było coś podo­bnego?...

Cokolwiekbądź, przysiądz mogę, że widziałem obie kobiety, jak widzę w tej chwili białą kartę, na której piszę i bronzowy przyrząd do pisania z napinającym łuk Amorkiem...

Korwiczowa krzątała się po mieszkaniu cicha, uważna, rezolutna, jak prawdziwa gospodyni domu. Ustawiała meble wyplatane, które przynieąiono na­prędce z mieszkania rządcy, poprawiała fałdy w za­wieszonych świeżo firankach i portyerach, okurzała małą omiataczką framugę okna i półeczki,' z luksu- sowemi (nigdy nie czytywanemi) wydaniami poe­tów.

Dwie kobiety ciemno ubrane, w białych cze- peczkach, z twarzami łagodnemi, przychodziły do niej po rozkazy. Ona wskazywała im co mają czy­

nić przy mnie: jak światło lampy regulować, jak rozsuwać i zasuwać skrzydła parawana, jak zmie­niać okłady i mierzyć temperaturę...

Przynajmniej ta druga część widzenia była nie­zawodną rzeczywistością. Owe dwie kobiety, z twa­rzami pierwszych, katakumbowych chrześcijanek, dotąd, na zmianę, straż przy mnie odbywają.

Pytałem je: skąd są? Odpowiedziały: z Towa­rzystwa Samarytanek. — Kto panie przysłał? — Zarząd.

Na początek, nie śmiałem dalej posuwać bada­nia. Ale wczoraj spytałem jedną z nich: czy zna Korwiczową?

Tak — odrzekła spokojnie. — To zastęp­czyni przewodniczącej.

Trzeba było zmieniać okład — rozmowa przer­wała się.

Tyle mam do zapisania o Korwiczowej. Dodać jeszcze muszę, że ini się zjawiła w osobliwem przetworzeniu: blada, smutna, solenna, z rytmicz­nymi ruchami kapłanki egipskiej.

Drugie widzenie posiada o wiele mniej pier­wiastka ziemskiego. Owszem, całkowicie już w krainę snów wkracza.

Owego dnia... czy też owej nocy... bo w krainie cudowności trudno pory rozróżniać...

..Dość na dziś. Leonek przypomina, że czas spocząć.

Samarytanka“ zbliża się z łyżką mikstury uspo­kajającej.

Zamykam zeszyt.

To było jakby roztapianie się w nieskończo­ności...

Niejakie, clioć bardzo oddalone pojęcie o tym stanie można mieć nocą, na pełnym morzu, przy powietrzu zupełnie cicliem, przy niebie zasianem gwiazdami i odbijającem się w fali, jak w szybie zwierciadlanej.

Gdy podróżny wyjdzie wówczas na pokład

i w niezamąconej niczem ciszy, mając otchłań nad głową i otchłań pod stopami, zapomni o utrzymu­jącej go na powierzchni łupinie, zwanej okrętem — zaciera się w jego duszy świadomość ziemskiego, odrębnego bytu. Wydaje się sam sobie punktem, rzuconym w środek gwiaździstego chaosu, czemś nieskończenie niałem, posiadająceni prawie boską zdolność pojmowania nieskończenie wielkiego.

Zapomina, a raczej nie chce wiedzieć, czy jest Anglikiem, Polakiem, Holendrem; czy ubóstwił Chry­stusa, Mahometa lub Buddę; czy jego metryka wskazuje młodość lub zgrzybiałość — znika dlań nawet poczucie płci odrębnej. Jest cały: myślą poj­mującą; jest — samem pojęciem.

Aby ten stan upodobnić do tego. jakiego do­świadczałem, dodać jeszcze trzeba: uczucie niewy- słowionej błogości, zmieszanej z niedającą się opi-

sać bolesną ale jakby stopniowo uciszającą się, trwogą...

Topniałem, ulatniałem się, nikłem. Ciało moje traciło swą ciężkość gatunkową. Dokoła mnie, wszystko przyeichało: natomiast w sobie samym słyszałem głosy osobliwe, niby echa dalekiego dzwo­nienia, niby dźwięki perliste harfy...

Ściany pokoju rozsunęły się — otoczyła mnie przestrzeń otwarta, bezgraniczna. Zalało tę prze­strzeń światło lazurowe, podobne do tego, jakie ) wydaje moja lampa, dzwonem niebieskim nakryta.

Byłem cały wzrokiem, słuchem, myślą.

Oczy miałem zamknięte. Brakło mi siły do po­ruszenia palcem, do podniesienia opuszczonych powiek.

Nagle, jakby te powieki stały się szklane, uj­rzałem wskróś nich zbliżającą się do mnie jasność wielką. Nie wiem czy to jasność szła do mnie, czy też ja do niej przez powietrze płynąłem — i

ale działała na mnie przyciągająco, jak słońce na j planety.

I znaleźliśmy się wreszcie przy sobie.

Tak, to było słońce — słońce mojej duszy. To była Biała.

Napróżno siliłbym się opisać jej postać — jej ^ twarz zwłaszcza i oczy. Nie dokazałby tego nawet mistrz słowa. I mistrz barw nie sprostałby zada­niu. Może tylko muzyk genialny potrafiłby opo­wiedzieć tonami jaka słodycz była w jej ustach.

lekko rozchylonych i szepczących coś niedosłysza­nego, w wyrazie jej twarzy, przypominającym Ra- faelowskie Madonny, w spojrzeniu jej oczu bez­dennych, podobnych otchłaniom wiosennego nieba...

Pochyliła się nademną — na czole mojem zło­żyła pocałunek — zniknęła.

Razem z jasnością zgasły wrażenia wzrokowe

i słuchowe, wszystko, co było w związku ze zmy­słami. Pozostała tylko myśl — jedna, ale za świat cały wystarczająca inyśl: że teraz już wszystko skończyć się musi, że teraz przyszła kolej na śmierć...

Po tem, co się siało, żyć już nie można i — nie warto.

Dziś rano czułem się rzeźwiejszy.

Konsylia lekarskie skończyły się; na stanowi­sku pozostał tylko Szyldkret, który zapewnił, że wszelkie niebezpieczeństwo minęło.

Słońce jesienne oświecało cały pokój skośnymi, jakby zezującymi promieniami. Było jasno, cie­pło — prawie wesoło.

Zbudziło się w mej duszy wiele zdrzemniętych myśli. Zaczął mnie znów zajmować świat leżący poza ścianami mego mieszkania. Zapachniała mi Warszawa, strojna, wesoła; zatęskniłem za ogro­dem Saskim, za alejami, za rozmową gwarną, za dymem cygara i zapachem perfum...

Chciałem otrząsnąć się z resztek choroby, z nudy, z pleśni, z mroku. Była chwila, żem próbował swoje widzenia nazwać poprostu: przywidzeniami. To mi się wszakże nie udało.

Po śniadaniu, poprosiłem Leonka, żeby mi przy­niósł wszystkie karty wizytowe, które podczas cho­roby przysłano mi lub pozostawiono w przedpo­koju.

(Zdaje mi się, żem zapomniał w pamiętniczku zapisać, skąd wziął się u mnie Leonek. Od razu tego chłopca polubiłem. Jest nad wiek poważny, rozumny i dziwnie sympatyczny. Rozmowa z nim odmładza mię. Zaraz w początkach rekonwalescen- cyi, zapragnąłem mieć go przy sobie. Pragnienie było dość niezwykłe i z uwagi na dumę Korwiczo- wej, niełatwe do wykonania. Przez jedną z „Sa­marytanek“ oświadczyłem matce Leonka, że nie mając własnych dzieci, chciałbym jej synka adopto­wać. Zanim dopełniłyby się formy prawne, chłopca pragnąłem mieć przy sobie. Nie odmówiła wręcz, prosząc o czas do namysłu. Leonka jednak przy­słała. Chłopczyna czytuje mi dzienniki, rozwesela mnie rozmową — jest nutą świeżą, młodocianą, do życia budzącą, w mojej samotni, która teraz, mimo wykwintnego urządzenia, rażąco przypo­mina — szpital. Codziennie, w godzinach rannych, dwaj, opłacani przezemnie nauczyciele przysposa­biają go do klasy drugiej. Czyni się to w tajemnicy przed matką).

Kart zebrało się wiele — lecz ani jednej od rodziny. Te „Rydzyki“ są jednak harde; sztywne ich karki nie chcą się zginać nawet przed trzypię­trową kamienicą z oficynami...

Za to „Klub Urwipolciów“ stawił się w kom­plecie. Brakło tylko „szlachetnie urodzonego“ Gra- bie-Grabianki. Wzmocniony świeżym tryumfem, śmiało może teraz swą sztukę uprawiać. Znam ja dobrze naszych klubistów i wiem jacy z nich ry­cerze. Choćby który z nich przyłapał dziś Gra- biankę na szulerskiej „wolcie“, nie będzie miał odwagi głośno tego powiedzieć.

Czytałem karty po kolei, i razem z nazwiskami przesuwały się przedemną postacie tych, co je no­szą. Są to ludzie różnego wieku, od młokosów do starców, wszyscy bez wyjątku ubrani wykwintnie, słodko uśmiechnięci, przesadnie ugrzecznieni, z mo­wą tak doskonale wygładzoną, jak ich paznogcie.

Kiedyś, oni byli dla mnie uosobieniem dosko­nałości, wzorem do naśladowania. Dziś, spojrzałem na nich pod innym kątem, i... Boże! jacyż mi się marni wydali!

Odrzucałem kartę po karcie z niesmakiem, po­wtarzając smutno:

Ani jeden!... ani jeden!...

Kazałem wreszcie ten cały welinowy śmietnik zabrać i — w ogień rzucić.

Oświadczyłem też, że gdyby który z tych wy­

twornych panów zjawii się u drzwi inoicli, trzeba mu je przed nosem zatrzasnąć.

Załatwiwszy się w ten sposób z jednym z naj­ważniejszych rozdziałów swego życia, doznałem ulgi...

Słońce wydało ini się jeszcze jaśniejsze, głos Leonka jeszcze milszy, a pragnienie życia tak sil­nie we mnie wezbrało, żem chciał zmienić się w ptaka i oknem na świat wyfrunąć...

Rana zabliźniła się całkowicie. Jedyną pozosta­łością po chorobie: trochę osłabienia, które zwal­czam dyetą wzmacniającą i spokojem.

Och! tego ostatniego nie brakuje mi — raczej mam go za wiele.

Jednak nowych burz nie pożądam. Przeciwnie, nawiedzają mnie marzenia o szczęściu cichem, od wszelkich burz zabezpieczonem i — z kimś innym podzielanem.

To szczęście nie byłoby martwotą ani nudą. Możnaby do niego wprowadzić tak wiele urozniai- ceń! Zresztą nuda samotników tylko nawiedza — wc dwoje nudzić się nie można.

Gdy dzień jest pochmurny i smutny — jak dziś właśnie — gdy wiatr pomiata zwiędłymi liśćmi, a drobny deszcz żałobnie dzwoni po szybach — marzenia moje przybierają kształt wyraźny.

Poprostu: ożenić się pragnę.

Skosztować chciałbym po raz pierwszy uroków

życia rodzinnego; po raz pierwszy być rnężem i po­siadać żonę. Tamtego brać tu w rachunek nie mo­żna. To było tylko finansowo-przemyslowe przed- siębiórstwo.

Zupełnie już wydobrzałem.

Jutro po raz pierwszy wychodzę,

Pogoda zapowiada się dobra. Lekki, suchy przy­mrozek, ze słońcem blado przeświecającem przez bezlistne rózgi kasztanów.

Jutro wychodzę i jutro losy mego życia mają się rozstrzygnąć.

Odbyło się to szybko — okropnie, zadziwiająco, przerażająco szybko.

Ta szybkość jest podobno stałem znamieniem najważniejszych wypadków życia.

Często lata całe bywają prologiem do sztuki, która rozgrywa się w kilku minutach.

Wyjąkałem oświadczyny z oczami spuszczonemi, drżąc, blizki łez i zemdlenia. Musiało to brzmieć żałośnie; musiało brzmieć jak modlitwa, łkaniem przerywana. Odgadłem to z tonu odpowiedzi.

Odpowiedziała głosem smutnym, ale silącym się na moc — głosem matki, starającej się pocieszyć dziecko, w którego ocalenie nie wierzy.

Odpowiedziała krótko:

Ślubowałam już...

BI AU.

5

Poczułem, że staczam się na samo dno prze­paści.

Tam już było spokojnie.

Koniu? — spytałem głosem, który przestał drżeć.

Chrystusowi.

Potem pokazywała mi jakieś pergaminy z pie­częciami, jakieś różańce, krzyże, kiry — rzeczy ża­łobne, okropne, tchnące bólem, rozpaczą, śmiercią...

Zapamiętałem jedno tylko: że za tydzień wy­jeżdża na zaivsze do Rzymu.

Gdym odchodził — a wiedziałem, że już nigdy nie powrócę — przyszła mi na chwilę wielka, pra­wie szalona, odwaga.

Podniosłem spuszczone oczy i patrząc jej pro­sto w twarz, wyrzekłem dobitnie:

A jednak byłem przez panią dwukrotnie po­całowany.

Na jedną chwilę oczu nie zmrużyła.

Po jej twarzy, która przez te kilka miesięcy bardzo pobladła i zeszczuplała, przeszło jakby świa­tło różowe.

Tak — odrzekła głosem czystym, spokoj­nym. — Pocałowaniem pozdrowiłam pańską du­szę, gdy przez próg sieroctwa na świat wychodziła. Pocałowaniem żegnałam ją, gdy stała w progu śmierci, do odlotu gotowa...

Złożyła ręce na piersiach, głowę pochyliła.

Bóg — szepnęła ciszej — zatrzymał ją na

ziemi do czasu. Niech będzie Imię Jego święte po­chwalone!

To były ostatnie jej słowa, które do uszu mo­ich doszły.

Któregoś dnia, przerzucając bezmyślnie papiery na biurku, spostrzegłem kopertę z napisem: „Na wypadek śmierci bez testamentu“. We środku znaj­dował się zapis na rzecz Kor wieżowej.

Wyjąłem papier, aby go podrzeć...

W tejże chwili doznałem uczucia bezgranicznej obojętności na wszystko, co będzie po mnie.

Machnąłem ręką — papier wsunąłem napowrót do koperty.

Nie wiem jak się to skończy, ale rzecz nieza­wodna, że skończyć się musi.

Gdyby nie Biała, klęcząca tam, u ołtarzy, pod skrzydłami alabastrowych cherubów, rozwiązania nie szukałbym daleko...

Znalazłbym je w lufie rewolwerowej.

Ale czoła, uświęconego jej pocałowaniem, kulą samobójczą nie skalam.

Więc może wyjadę daleko i do klasztoru wstą­pię...

A może zostanę mężem Korwiczowej i ojcem Leonka...

-T*

CHAŁAT

...Aż do samej Jabłonny szło wszystko jak naj­lepiej. Słońce jasno przyświecało; konie biegły żwa­wym truchtem; podróżni, ściskając się na małej przestrzeni, nawzajem ciepła sobie udzielali.

Czasem tylko ktoś wstrząsnął się, szczelniej fu­trem otulił i przez zęby mruknął:

Ależ psie... dyabelskie... siarczyste mrozisko!

Wszyscy (z wyjątkiem mnie) palili; większość pociągała dość często z oplatanych i nieoplatanych, płaskich i pękatych butelek.

Humory“ były wyśmienite. Opowiadano aneg­dotki, wybuchano śmiechem. Rej wodził młodzie­niec z „kozią“ bródką, z wąsami. których końce, dzięki pomadzie węgierskiej, posiadały piękny kształt „mysich ogonków“.

Młodzieniec był ubrany niezwykle. Miał na so­bie ogromny kożuch barani, na nogach buty z cho­lewami lakierowanemi, na głowie lekki, filcowy kapelusz barwy zielonej.

Jego stanowisko społeczne nie było dla nikogo tajemnicą. Jeszcze w Warszawie, zaledwie zdążył

wśrubować się pomiędzy czerwono - fioletowego dzierżawcę i pomarańczowo-szkarłatną gospodynię proboszcza, natychmiast przedstawi! się współpo dróżnym, jako „farmaceuta“.

Nie wiem czemu, przy końcu każdego ze swych opowiadań, zwracał się on zawsze do mnie, i mru­żąc filuternie oko, zapytywał:

Nieprawda, kolego?

Przytakiwałem głową w milczeniu, trochę dumny a trochę zmieszany brataniem się zemną tak od­znaczającej się osobistości.

Miałem lat piętnaście, a więc byłem w wieku, gdy człowiek sam nie wie: z kim towarzystwo trzymać, do jakiej zaliczać się „kategoryi?“

Miałem lat piętnaście i tytuł szóstoklasisty. To również tytuł i stanowisko nieokreślone. Nauczy­ciele mówią ci „panie“ — a ładne dziewczęta, na które ośmielasz się zerknąć na ulicy, mianują cię głośno: „sztubakiem“, „scyzorykiem“ i z wyraźnem lekceważeniem śmieją ci się prosto w oczy.

Dopiero od kwartału uczyłem się w Warszawie, i te święta były pierwsze, na które z pomiędzy obcych śpieszyłem do swoich. Śpieszyłem najszyb­ciej jak mogłem, i właśnie dla tego pośpiechu, który mnie o gorączkę przyprawiał, uprzedziłem

o całą dobę termin wyjazdu, przez rodziców wska­zany.

Myśl, że za kilkanaście godzin swój dom i swoje miasto zobaczę, przyprawiała mię o gorączkę —

grzała mnie poprostu — i to była właściwie moja jedyna ochrona przed zimnem, któremu nader słabą zaporę stawiały: lekki, „wiatrem podszyty“ szynel, szalik włóczkowy i gumowe na zwykłych „kama- szkach“ kalosze.

Gdybym miał cierpliwość czekać do dnia na­stępnego, przysłanoby mi z domu futro, koc na nogi i berlacze. Prócz tego, pojechałbym zamkniętą karetą pocztową, w towarzystwie najdobrańszych „pasażerów“ i „pasażerek“, przy raźnych dźwię­kach trąbki, budzącej echa leśne.

Niestety! odkładać na dwadzieścia cztery go­dzin rozkosz, przez cały kwartał marzoną, przecho­dziło moje siły. Rzecz to znana, że w epoce, gdy człowiek ma przed sobą życie całe, bywa najniecier­pliwszy i najtrudniejszą dlań rzeczą — czekać.

Ta niecierpliwość sprawiła, że zamiast we środę na Przedmieściu Krokowskiem, przed „Starą Po­cztą“. znalazłem się we wtorek na ulicy Wałowej vel Wołowej, wśród obszernego dziecińca zajazdu „pod Jeleniem“.

Tam znajdowała się główna stacya omnibusów, bryk krytych i otwartych, które przedsiębiorcy ży­dowscy wysyłali na wszystkie trakty, współzawo­dnicząc zwycięsko z pocztą i kolejami żelaznemi. Tam jedno z miejsc naczelnych zajmował Josek, utrzymujący stałą komunikacyę osobowo-towarową pomiędzy Warszawą a miastem P., — do którego mnie właśnie droga wypadała.

Z tym więc Joskiem jechałem — na wielkiej, odkrytej, trzęsącej, brzęczącej, ludźmi oraz towa­rami wyładowanej i przeładowanej bryce.

Nie poszło to z łatwością; nie obyło się bez ofiary. Aby traktować z Joskiem, na jego brykę siąść i w sposób tak prostacki do domu jechać, musiałem zadać gwałt wielu swym, jeśli nie prze­konaniom, to — upodobaniom.

A te upodobania były w owym czasie nadzwy­czaj wykwintne. Przechodziłem okres „estetyzmu“, byłem rozmiłowany w pięknych kształtach, w ze- wnętrzności wytwornej, we wrażeniach przyjemnie oddziaływających na duszę.

Ten stan nie jest osobliwością u chłopców i dziewcząt w epoce dojrzewania — u mnie tylko wystąpił nieco wcześniej, niż u rówienników.

Byłem w owym czasie wybredny w jedzeniu, w odzieży, w stosunkach z ludźmi. Poszukiwałem ciastek o nadzwyczajnym smaku; używałem mydła i pomady z niezwykłymi zapachami; nakładałem czapkę przed zwierciadłem; nosiłem rękawiczki.

Kilku zaledwie z licznego grona kolegów dopu­ściłem do poufałości. Byli to uczniowie, celujący albo nauką, albo tytułem rodzinnym, albo wytwor- nością. Doszedłszy do przekonania, że złe stopnie są rzeczą nieestetyczną, zrobiłem się uczniem pil­nym i dążyłem wytrwale do zdobycia nagrody.

Upajała mnie poezya, ale tylko pięknie rymo­wana. Dzwoniły mi w uszach dumki i szumki

Bohdana Zaleskiego; powtarzałem sam przed sobą, często na ulicy, wśród turkotu kół i wrzawy roz­mów, strofy w rodzaju następnej:

Złote sionko do gospody Zaszło do snu złożyć skroń;

Mgły wilgotne wstają z wody,

Z łąk rozkoszna wstaje woń W wieńcu gwiazd,

W płaszczu chmur,

Cicha noc Schodzi z gór...

Piękny obraz, ładna rycina o dreszcz mię przy­prawiały. Codziennie, wracając ze szkoły, zatrzy­mywałem się przed wystawą obrażnika, przyglą­dając się z rozkoszą tym samym wiecznie sztychom i chromolitografiom.

Brzydota pod wszelką postacią była mi niena­wistna, sprawiała cierpienie prawie fizyczne. Nie byłem w stanie uczyć się z książki brudnej, źle oprawionej, niedbale drukowanej. Stare, szpetne twarze działałały na mnie odpychająco. Rozma­wiając z brzydką służącą, starałem się nie patrzeć na nią. Gdym obdarzał żebraka, czyniłem to zawsze z przymkniętemi oczyma, rzucając pieniądz z pe­wnej odległości, aby nie dotknąć wypadkiem bru­dnej dłoni, palców czarnych, pokurczonych.

Wstrętny był mi zwłaszcza gmin żydowski. Po­nieważ do szkoły wypadało iść przez Grzybów,

wstawałem wcześniej i nadkładałem duży kawał drogi, aby tylko uniknąć ocierania się o czerń cha­łatową...

Jakąż mękę dla takiego estety stanowić musiał stosunek z Joskiem, który był brzydki i brudny, i od którego zdaleka zalatywały: cebula i pot koński!

Mimo wszystko, trzymilową przestrzeń od War­szawy do Jabłonny przebyliśmy dość szczęśliwie. Mróz był bo był. kąsał bo kąsał — ale od natło­czonej masy ciał i futer płynęły ciepłe prądy, które ostrość zimna łagodziły. Przytem, co najważniejsze, mieliśmy wiatr za sobą.

Najgorzej było z pakunkami, którymi Josek wy­ładował przód, tył, boki i spód swego rozłożystego pojazdu. Tuż za mojemi plecami, trzęsła się w sło­mie wielka głowa cukru, niby stożkowy pocisk armatni, którego cieńszy koniec wprost we mnie był wymierzony. Co pewien czas, ten pocisk ude­rzał mię pod łopatkę, to słabiej, to silniej, jakby chciał powoli prześwidrować na wylot. Zrozumia­łem wówczas, co czuje owad, gdy go małoletni miłośnik przyrody tępą szpilką przewierca.

Odpoczynek w Jabłonnie pogodził mię częściowo z losem. Przez godzinę przeszło siedziałem w cie­płej izbie zajazdu, nie czując za sobą głowy cukru, nie widząc przed sobą rozczochranej głowy Joska i jego wielkiej, zatłuszczonej, obszarpanej czapy.

Tę izbę bardzo lubiłem. Wydawała mi się zaw­

sze uroczyście piękna, niby sala w starym zamku, niby kaplica. O każdej porze roku i dnia panował w niej półmrok. To właśnie sprawiało ów nastrój uroczysty. Nie słyszało się tam nigdy krzyków pi­jackich ani wybuchów głośnego, mazurskiego śmie­chu. Podróżni zachowywali się milcząco, przyzwoi­cie, powściągliwie, jak w poczekalniach kolejowych pierwszej i drugiej klasy.

Na „bufecie“, mrocznym, poważnym, jak stalle kanonickie, stały wielkie ptaki wypchane. Za bu­fetem siedziała piękna, blada, dostojnie smutna ko­bieta. Wydawała służbie rozkazy, poruszając jedy­nie ustami; głosu jej nigdy nie zdarzyło mi się słyszeć. Otaczały ją naczynia dziwnych kształtów, ze srebra, bronzu, kryształu; pęki suchych traw i kwiatów tkwiły obok niej w ciemnych wazonach, hypnotyzując swym sennym, sztywnym bezruchem. Dzwonek, poruszany ręką tej kobiety, wydawał dźwięki nadzwyczajne: brzmiał jękliwie, tajemniczo, nabożnie, jak północne dzwonienie w pustelni Ka- medułów...

Tak przynajmniej przedstawiało się to wszystko wówczas moim zmysłom i mojej wyobraźni

Nastrój podniosły wzmagały dwie okoliczności, bardzo odmiennego rodzaju.

Najpierw, całą Jabłonnę wypełniała dla mnie światowo-rycerska postać księcia Józefa Poniatow­skiego. Z okna izby zajezdnej przyglądałem się bramie żelaznej, wiodącej do jego niegdyś parku.

Przy podjeździo leżały tam dwie olbrzymie kule kamienne; przez kratę byio widać zwężającą się perspektywicznie aleję nagich, skostniałych od mrozu, drzew parkowych. Zdawało mi się nieraz, że z mgły, przesłaniającej głębię parku, wysuwa się bez szmeru biały łabędź sani książęcych, a na nim młodzieniec w burce, z małymi na rumianej twarzy „baken- bardanii“, z oczyma ciskającemi błyskawice...

Drugą, podniecającą innie okolicznością, był fakt, czy też pogłoska, że „austeryę“ w Jabłonnie trzymają dwie siostry — baletnice. Dla piętnasto­letniego estety, baletnica. ballerirm, była czeinś prawie nadziemskiem. Zaprowadzono mnie raz do teatru na balet „czarodziejski“, i wyrobiłem sobie wówczas przekonanie, że baletnica jest czemś po- średniem pomiędzy Mickiewiczowską Świtezianką a Wergiliuszową Nimfą...

Ciemne, wysokie drzwi lekko skrzypnęły; uka­zał się Josek, granatowy od zimna, w długiej, ob­szarpanej opończy, z wielkim biczem w ręce.

Pokornie stanął przy progu, bicz z ręki do ręki przełożył, zakaszlał...

Żymnooo... — wyrzekł przeciągle, drżąco, zwracając mowę razem do wszystkich i do ni­kogo.

Nikt nie spojrzał nań nawet.

Zaszurał eiężkiemi buciskami, biczyskiem w po­dłogę zastukał — jakby dla zwrócenia na siebie uwagi.

Żymnooo... Wielgie żymnooo — powtórzył nieco głośniej, ale zawsze z powściągliwą po­korą.

Byłem domyślniejszy, czy też tylko naiwniejszy od swych głuchych i milczących towarzyszów: zro­zumiałem, że przeziębły woźnica przemawia się

o poczęstunek. Chętnie kazałbym mu podać her­baty gorącej z arakiem, kawał chleba z pieczenią... cóż, kiedy był tak odpychająco brzydki, brudny» prostacki!

Odwróciłem się pośpiesznie do okna. aby nań nie patrzeć. Wytężonym, niecierpliwym wzrokiem upatrywałem książęcego łabędzia...

Do Joska przystąpił służący — za ramię silnie go ujął

Tu żydom nie wolno! — oznajmił głosem dobitnym.

Nu, to sobie pójdę — rzekł woźnica z re- zygnacyą. I proszę państwo na brykie — dodał, obracając się do podróżnych. Czas jechacz!

Zaraz za Jabłonną szosa załamuje się pod ką­tem prawie prostym. Wskutku tego, wiatr, wiejący nam dotąd w plecy, zaczął teraz nacierać z boku. Nie był to wiatr silny; w leeie nazwalibyśmy go „Zefirkiem“ i z rozkoszą pewnie nadstawialibyśmy mu rozgrzane twarze — ale przy mrozie kilkunasto­stopniowym, każde muśnięcie tego zefirka równało się dotknięciu rozpalonem żelazem.

Towarzysze pochowali się z głowami w swe

wielkie futra; mój kołnierz od szynela nawet ca­łych uszu nie mógł zasłonić. A na bryce nie było już tak ciepło i przytulnie jak wpierw. Część po­dróżnych wysiadła w Jabłonnie i na siedzeniu po­tworzyły się luki.

Mniej już dowcipkowano i mniej śmiano się. Gospodyni proboszcza dokuczała fluksya. Co pewien czas objawiała ona swe cierpienie jękiem przytłu­mionym, który z pod mnóstwa szali, szalików, chustek, chusteczek dobywał się jak z pod ziemi. Farmaceuta doradzał miłosiernie użycie jakichś kro­pli. gospodyni jednak, mając uszy zatkane watą, nie słyszała, co do niej mówi. Głowę tylko chwiała w prawo i lewo, oczy podnosząc do nieba.

Upewniony, że go osoba interesowana nie zro­zumie, młodzieniec z kozią bródką i mysimi wą- sami. odważył się na radę następującą:

Najusilniej zaś zalecam pani dobrodziejce napełnić dziurawy ząbek wodą zimną, następnie siąść na rozpalonej blasze u komina i nie wstawać, aż się woda w ząbku zagotuje. Próbę tę powta­rzać wypada do trzech razy, poczem i fluksyę i zą­bek dyabli wezmą...

Zerknął na mnie.

Nieprawda, kolego?...

1 dał nurka w swe olbrzymie barany.

Zrobiło się trochę weselej. Ten i ów zaopatrzył się w Jabłonnie w świeży zapas „pocieszycielki“ więc znów dało się słyszeć miłe dla ucha gulgota­

nie piynów, przelewanych do gardła przez wązkie szyjki butelek.

Łyknął chudy, milczkowaty mieszczanin i butelkę chustką czerwoną otarłszy, podał dzierżawcy; dzier­żawca przepił do farmaceuty i otwór szyjki osu­szył rękawem od futra; farmaceuta pociągnął raz i drugi, chuchnął, językiem mlasnął, zagwizdał...

Kolej na kolegę — zwrócił się do mnie za­chęcająco. Nie zaszkodzi — słowo aptekarskie!...

Dałbym się pewnie skusić, ale mię zaleciał szyn- kowniany odór anyżówki.

Dziękuję — rzekłem. — Prostych wódek nie używam.

Aptekarz podniósł brwi wysoko, kozią bródką kilkakrotnie poruszył i w milczeniu oddał butelkę mieszczaninowi.

Rany boskie! Święta Weroniko!... — zaśpie­wała w tej chwili gospodyni proboszcza, której nagle i słuch i mowa powróciły. Jakże można delikatną chlopczyninę taką — Panie odpuść — śmierdziuchą częstować. Mam ja tu cości rarytniej- szego. Mój dobrodziej panienki tem traktuje, jak na plebanię przyjdą.

Wydostała z torby podróżnej niedużą butelkę „Goldwasseru“ i małą, rżniętą czarkę. Nalała gę­stego, słodkiego trunku, w którym połyskiwały drobne płatki złota malarskiego.

Niech pan student pije na zdrowie...

Barwa, zapach, a najbardziej podobno połysk

BIAU 6

iskrzących się w słońcu drobinek ziota, podziałały na moją wyobraźnię.

Sięgnąłem bez namysłu po czarkę — wypiłem.

Zrobiło mi się cieplej — bardzoni zaś już tego potrzebował.

A co to pan student tak lekko? - spytała właścicielka „Goldwasseru“, obrzucając wymownem spojrzeniem mój szynel bardzo pięknie skrajany, ale mający wiatr za podszewkę. — Przeziębić się można, Boże uchowaj!...

Eeee! — rzekłem z udanem lekceważe­niem. — Nic mi nie będzie. Przyzwyczajony je­stem. Zresztą — skłamałem dla ocalenia pozo­rów — mam pod spodem kożuszek.

Wydąłem policzki i dmuchnąłem przed siebie, jak to czynią ludzie, którym bardzo gorąco.

Pokiwała głową, oczy zmrużyła i zapadła w po­przednie, cichymi jękami przerywane, odrętwienie.

Mróz stawał się coraz większy; jechaliśmy zaś coraz wolniej. Żydowskie, słomą żywione konięta wyczerpały już swój zapas energii i fantazyi, i nie biegły teraz, lecz szły stępa, potykając się, pośliz­gnąć.

Dzień, jak zawsze w grudniu, szybko szarzał i gasnął. Słońce rozczerwieniło się, roziskrzyło; dłu­gie, ukośne smugi purpurowego światła ślizgały się po rażąco białej, szklistej powierzchni pustych, bez­brzeżnych pól...

W powietrzu wirowały, nakształt pyłu dyamen-

towego, maleńkie, śnieżne gwiazdeczki, które pod słońce mieniły się złotem i szkarłatem. Bawiło mię to wirowanie, bawiła gra kolorów; goniłem wzro­kiem iskierki, wybiegałem spojrzeniem aż tam, gdzie linia horyzontu, łuną zachodnią zaróżowiona, zlewała się z niebem, na które padał mleczny od­blask śniegu.

Pozwalało mi to zapominać o dojmującem zimnie, o szpilkowych ukłóciach mrozu, o tem, że jeszcze połowa drogi nie przebyta a konie zwal­niają wciąż biegu...

Tymczasem alkohol robił swoje.

Mieszczanin, milczący dotąd jak ryba. rozgadał się nagle i plótł trzy po trzy o swej żonie, o „fa- jerkasie“, o „żydach ods/iczepieńeach“, o „kwate- runkowem“, o prosięciu, które zagryzł pies komi- sarski. Zakończył głośnem śpiewaniem pieśni ad­wentowej.

Dzierżawca skulił się, uszy opuścił. Do jego właściwości należało widocznie to, co Francuzi le vin triste nazywają. YV urywanych, melancholii pełnych zdaniach, uskarżał się na „psie czasy“, na „podłe ceny“, na „straszny ucisk obywatelstwa“, na „pijawki żydowskie“...

Farmaceuta stał się jeszcze gadatliwszy.

Ja na miejscu pana dobrodzieja - dowo­dził rolnikowi — hodowałbym tylko barany. Z ba- ranów największy profit. Profesor Hans Peter Pippr- ment z Dyseldorfu dowiódł, że baran, byle miał

6*

kawałek soli do lizania i dużo wody do picia, ni­czego więcej nie potrzebuje. A teraz policz pan dobrodziej korzyści. Strzygę barana — i mam wełnę, z wełny kort, z kortu ubranie dla siebie i dla dzieci. Ściągam z niego skórę razem z wełną — i mam pyszności futerko, takie, jak to oto, które mi krewniak przysłał na drogę. Doję go...

Barana? — zadziwił się szlachcic, wytrzesz­czając okrągłe oczy.

Barana czy jego żonę. to w gruncie rzeczy wszystko jedno. Doję go zatem i mam mleko a z mleka serki wyśmienite. Zarzynam wreszcie poczciwe stworzenie — a wówczas opływam we wszystko. 0 baranich kotletach, o combrze bara­nim, mówić panu dobrodziejowi nie potrzebuję. Nasz sławny ksiądz Skarga pięknie o tem się wy­raził: „Niezem jest wszystko w porównaniu z wie­cznością, i niezem wieczność w porównaniu z pie- czenią baranią z czosnkiem!“ Prócz mięsa, mam tłuszcz. Niosę tłuszcz do apteki, sprzedaję go i za­rabiam grrrrube pieniądze. Pozostają mi jeszcze nogi, rogi i kości. Kąpiel z nóg baranich jest za­lecana niemowlętom; można też z nóg przyrządzać wyborną galaretę. Rogi kupuje odemnie fabryka guzików. Z kości wygotowywam klej, tak potrze­bny w gospodarstwie. Myślisz pan dobrodziej, że na tem koniec?... A skórka? a kiszeczki? Na skórce „Towarzystwo“ drukuje mi liściki zastawne; z ki- szeczek wyrabiają dla mnie struny, które naciągam

na skrzypce i wygrywam sobie mazurki, sztajerki, obertaski, pocieszając się we wszystkich biedach i frasunkach...

W tej chwili bryka zatrzymała się przed du­żym, murowanym budynkiem. Dojechaliśmy do Ze­grza, który nazywano także, nie wiem dlaczego, Zagrobami. Ostatnia nazwa brzmiała zawsze w mych uszach żałobnie.

Lubiłem to miejsce, lecz nie lubiłem zajazdu w niem. Miejsce było piękne, dla blizkości rzeki — ukochanej, „błękitnej“ Narwi mojej; zajazd wyda­wał się brzydkim, bo czuć go było zawsze wilgo­cią, stęchlizną, pustką.

Wszedłem do środka po to tylko, aby wypić, nie siadając, kilka szklanek osłodzonego ukropu z zapachem siana, poczem zaraz wybiegłem przed zajazd.

Słońce dogasało. Zbladła już jego czerwień; osłabła jaskrawość. Zmętniało, nakształt oka za- ciągnionego kataraktą i pogrążyło się w mgłach kolorowych. Już można było patrzeć na nie bez zmrużenia powiek; już stało się olbrzymem powa­lonym, dogorywającym, nie strasznym nikomu.

Mgły na zachodzie były podobne szalom z gazy jedwabnej, z którymi igrają tańczące bajadery. Miały te szale barwę jutrzenkową i barwę wody morskiej i barwę bzu świeżo rozkwitłego. Zdawały się falować, nakształt lekko rozkołysanego morza i zdawały się, przy pląsach niewidzialnych tane-

cznic, zbliżać do siebie, łączyć się, splatać ze sobą.

I zwolna wszystkie barwy tych wstąg smuży^ st^eh, drżących. powiewnych zaczęły stapiać się w jedną: w różowa wy fiolet. Z początku ten fiolet byi tylko chłodny; potem z nadzwyczajną szybko­ścią ciemniał i stygnął, przechodząc w tony stalowe, zimne, mogilne, wreszcie stał się tak mroźny, że aż ból sprawiał oku i duszy...

Przymknąłem oczy w przerażeniu. Wydało mi się, że już tam, w górze, wszystko, wszystko za­marło.

Gdym je po chwili otworzył — jakaż zmiana! Cmentarna przed minutą pustka przestrzeni iskrzyła się miliardami świateł, a każde światło było świa­tem, a każdy świat wołał przez otchłanie eteru: „Żyję“!...

Półdziecinny, ale tem czulszy i bliższy Boga duch mój podniósł się do wysokości, na jakiej ni­gdy dotąd nie przebywał. Doświadczyłem uczucia, jakbym skrzydeł dostawał i ziemię tracił pod sto­pami...

Panyeiu! Josek napiłby się śnapsa! — za- liarkotano mi nagle nad uszami.

Wstrząsnąłem się jak lunatyk, gdy bosą stopą na prześcieradło mokre nastąpi, i — uciekłem do zajazdu.

A tam już farmaceuta mrugając powiekami, trzęsąc kozią bródką, rozsuwając i zesuwając mysie

ogonki wąsów, krzyczał do dzierżawcy, co rozczer- wieniony jak piwonja, kiwał się sennie nad nie- dopitą szklanką herbaty z arakiem:

A mnie co. panie dobrodzieju, po strzelbie! Strzelba, panie dobrodzieju, to przesąd, czasów bar­barzyńskich zabytek! Dziś — patrz pan dobrodziej, gdzie chowamy cały arsenał..

Rozpiął kurtkę, wsunął dwa długie, chude palce do kieszonki od kamizelki i wyciągnął małe, owalne pudełeczko.

Pilulae... Triginta duo... — przeczytał, stu­kając palcem w wierzch pudełka. Trzydzieści dwie pigułek — to znaczy: trzydzieści dwa trupów. Tru­pów wilczych, lisich, niedźwiedzich, lamparcich — do wyboru panie dobrodzieju! Jedna pigułka na osobę. Popić wodą ocukrzoną i dyetę zachować.

Tamten nic już nie słyszał — zajęty całkowicie wybijaniem pokłonów przed stygnącą herbatą. Po­kłony były coraz głębsze, coraz uniżeńsze — aż wreszcie przy jednym z nich czoło pana brata ude­rzyło o brzeg stołu, a on sam zbudził się i na cały głos zawołał:

Czy to już Syrock?

Wymawiał „Syrock“ tak samo, jak „syr* — co, za moich lat chłopięcych, w tamtej okolicy nietylko nie należało do osobliwości, ale było jakby obowiązujące.

Proszę państwo na brykie — czas jechacz! — obwieścił Josek, stając w otwartych drzwiach z bi­

czem wielkim w łapie, fioletowy od zimna, dygo­czący jak w febrze.

O zmiękczenie kamiennych serc „pasażerów“ już się tym razem nie kusił...

Na bryce znaleźliśmy się we czterech. Ubyła posiadaczka „Goldwasseru“. na którą w Zegrzu czekały konie proboszcza. Za to Josek pozyskał dwóch brodatych, nadzwyczaj rozmownych, towa­rzyszów. Trójka na koźle rozgrzewała się gwałto­wną gestykulacyą oraz paleniem w wielkich por­celanowych fajkach zielska, zwanego tytoniem „Trzech królów“, (czemu raczej nie „Siedmiu zło­dziejów“?)

Noc była zupełna, gdyśmy z miejsca ruszyli. Nadzwyczajna cisza wypełniała całą przestrzeń, która zdawała się nie mieć granic. W tej ciszy nadzwy­czajnej każde uderzenie kopyta o zmarzniętą zie­mię równało się grzmotowi; każde skrzypnięcie śniegu pod kołami było prawie krzykiem.

Z góry, wytrzeszczone oczy gwiazd patrzyły na zalękłą, oniemiałą ziemię z wyrazem niewysłowio- nej grozy i zimnej a okrutnej ciekawości. Takiemi oczyma przyglądał się Neron męczonym w cyrku ofiarom.

Zaraz za Zegrzem trzeba było przebyć rzekę. Dziś stoi tam most żelazny, wsparty na wysokich filarach; wówczas drewniane przęsła mostu leżały prawie na powierzchni wody. Gdy woda obniżała się, most wraz z nią zapadał, jakby w przepaść. Ta

przepaść wydawała się tern głębszą, że brzeg był bardzo wysoki.

Nocą, na dnie przepaści, widziało się drżące światło olejnej, wiatrem chwianej latarni, a przy niej, w brudno-żółtym kręgu światła, czarne, żywo poruszające się cienie. Dalej była otchłań, pocent- kĄSTsUlii ułożonemi w zygzak, matowemi świateł­kami. Latem dochodził z dołu jękliwy jplusk nie­widocznej fali, z którym łączyło się niekiedy ża­łosne zawodzenie orylńw. nocujących przy moście na

Wjazd na most równał się wówczas skokowi w przepaść. Gdy już dopełniono wszystkich formal­ności i gdy z dołu nadbiegło hasło, że .szlaban“ podniesiony, konie ruszały z kopyta, a nliTJTerając na stromej pochyłości wielkiego rozpędu, wpadały na most, jak wicher. Latarnia, ludzie przy niej, domek poborcy, słupy szlabanowe migały, jak cie­nie — potem wszystko nagle nikło, uspokajało się, i nic już nie było słyszeć, prócz miarowego, po­wolnego dudnienia kopyt na drewnianym pomoście, oraz plusku wody, piosenki orylskiej i rechotania żab...

Szalenie lubiłem te zjazdy — choć łączyły się ze strachem okropnym, i choć przed każdym z nich żegnałem się, jakbym szedł na śmierć pewną...

I teraz odbyło się wszystko zwykłym trybem — z tą jedynie różnicą, że muzykę letniej nocy za-

stąpił przeraźliwy, dzwoniący, szczękający i zgrzy­tający klekot bryki żydowskiej.

Wstrząśnienie przy przeprawie oddziałało na wszystkich dobroczynnie. Dzierżawca częściowo wy­trzeźwiał, mieszczanin zaprzestał płaczliwych mo­nologów, mnie zrobiło się cieplej, a farmaceucie powróciła werwa, którą mróz zaczynał ostudzać.

Przez czas pewien było na bryce tak prawie wesoło jak przy wyjeździe z Warszawy. Mnie tylko udręczał cuchnący dym „drajkenigu“, który z trzecb fajek i trzech gąb buchał, jak z sześciu kra- 9 terów.

Mój wstręt do Joska, w równym stopniu este­tyczny jak nerwowy, wzrósł tak bardzo, że stal się prawie nienawiścią. Miałem nieledwie żal do Boga, że zepsuł harmonię świata, stwarzając tak brzyd­kie i tak zabójczą atmosferą otoczone, istoty. ,

Zrobiłem silne postanowienie unikania w życiu wszelkiego rodzaju Jośków. Umyśliłem też nie wy­ruszać nigdy w drogę bez butelki z wodą koloń- ską w kieszeni.

Jechaliśmy umiarkowanym truchtem, wśród niezmiernych, białawych, słabo odbijających światło gwiazd, przestrzeni. Śnieg skrzypiał przeraźliwie, bryka dzwoniła, jakby samem szkłem napełniona. Mieszczanin, zaprzestawszy lamentów, milczał jak ^ ryba. Dzierżawca rzucał co chwila zdania krótkie, energiczne, ale że był zakopany z głową i czapką w olbrzymich szopach, nie można było zrozumieć,

co mówi. Nad wszyslkiem panował ostry, przeni­kliwy glos farmaceuty.

Ten nerwowy, balsamem peruwiańskim wonie­jący młodzieniec czynił wrażenie człowieka, który z długiego zaniknięcia wyrwał się nagle na swo­bodę. Wiadomo, że na takich świeże powietrze działa jak wino. Cóż dopiero, gdy prócz powietrza podniecać ich zaczną inne rozweselające czynniki...

Farmaceuta, podrygujący nieustannie na sie­dzeniu, to śpiewał półgłosem, to ustami trąbę i łv ^ ben naśladował, to wreszcie do Joska zwracając się, wykrzykiwał zachęcająco:

Fur, fur, MojsieL. Fur, fur!...

Na koźle gwałtowny szwargot na chwilę nie ustawał.

Cicho żydy, niech sani rabin krzyczy! — upominał rozgadaną trójkę, która na niego uwagi nie zwracała.

Aby tę uwagę zbudzić, przesiadł się bliżej ko­zła i Joska za pejs pociągnął.

Mojsie! Mojsie! wesoło zawołał — a czy ty słuchałesz o taki wypadek, że na Łowickie jai- mark żyd koniowi uczeknąl?

Ten koń miał felgru małego,

Że był trochę — ukradziowanego!

Mnie nic do tego... - dokończył mimowol­nym rymem woźnica, i jął na nowo szwargotać.

IIo, ho, toś ty widzę wcale nie ciekawy! Ale

92 — 4

jak ja ci zaśpiewam jeden delikatny kawałek, to zaraz uszy postawisz jak zając.

Odchrząknął, papierosa na śnieg cisnął, wy­krzywił się zabawnie i zaśpiewał:

Radujcie się, zidziowie.

Dobrze szlichać w Wiesiowie.

Już szkolników śpiewają,

Mesyasza witają...

Ej, wej! taj, daj dum!

Ach waj! bim, bom, bum! .

ł

Żydzi szturgnęli się łokciami i trochę przy­cichli.

Acha! to wam zakręciuło koło serca. Po­słuchajcież dalej:

Trzysta zidziech i dwieście Zgromadził się bul w mieście.

Wszystkich krzyknął: — Ach! ach! ach! I wystrzelił: — Pach! pach! pach!

Ej, wej! tąj, daj, dum!

Ach, waj! bim, bom, bum!

Z wielkim pompem wjeżdziował,

Sam go rabin witowal.

Bardzo smacznych potrawie Postawił mu na ławie:

Rzodkiew czarne z lupinem,

Co go wędził w kuminem,

Pare śliwek i śledzia,

Cztery tlaki z niedźwiedzia...

Witaj Lejbuś parsiwy!

Nasz miłośnik prawdziwy!

Niech z wieciora do rana Żyje dziecko kochana...

Ej, wej, taj, daj, dum!

Ach waj, bim, bom, bum!...

Dowlekliśmy się w ten sposób do Serocka.

Dopiero przy wysiadaniu poczułem, że mam jedną nogę skostniałą od mrozu. Długom rozcierać ją musiał, zanim wróciła mi w niej władza.

W Serocku czekał na „gości“ znany dobrze kilku pokoleniom podróżnych właściciel zajazdu z „numerami“, mąż niezłomnych przekonań, który latem i zimą, w piątek i świątek, o południu i o pół­nocy, na zapytanie: „co jest do jedzenia?“ — od­powiadał twardo:

Jest pieczeń z kapustą.

Mówiono, że ogromny zapas tej pieczeni z ka­pustą nabył wraz z zajazdem od swego poprze­dnika, i przez lat kilkanaście częściowo go wy­przeda wal.

Był to zarazem: eks-obywatel i eks-krawiec, człek sztywny, mrukliwy, z wielką łysą głową, nie­ruchomo na karku osadzoną. Pod nosem miał dwie kępki rudawo-siwych, szczecinowatych włosów, które nieustannie szczoteczką przeczesywał. Ponie­waż dopełniał tego za „bufetem“, dokąd brudna dziewka przez drzwi uchylone wsuwała talerze z go- rącemi „porcyami“, zawsze pieczeń, prócz kapusty, przysmaczana bywała jakimś rudawo-siwym do­datkiem.

Farmaceuta był widocznie spraw tych świa­domy, gdyż, zamawiając jedzenie, ze szczególnym naciskiem rozkazał:

Włosy oddzielnie!...

Podwójny tytuł eks-krawca i eks-obywatela wy­dawał się niejednemu zagadką. Żadnej jednak za­gadki w tem nie było. Krawiec na rzemiośle swem, w Warszawie prowadzonem, dorobił się dużych pieniędzy, a mając przez długie lata do czynienia z wszelkiego rodzaju „stanami“, wyobraził sobie, że przy odpowiednim majątku i stan obywatelski będzie doń pasował. Znaleźli się tacy, co go utwier­dzili w tem przekonaniu i właścicielem dóbr zro­bili. Wyszedł z nich rychło „o kijku“, a za okru­chy lortuny, cudem ocalone, zrobił się właścicielem zajazdu z numerami oraz niewyczerpanych zapa­sów pieczeni z kapustą.

Jako pamiątka po „obywatelstwie“ pozostała mu jedynie chęć (daremna, niestety) zadzierania wąsów do góry. Warsztatowych nawyknień zacho­wał więcej, a objawiały się one głównie w sposo­bie obchodzenia się z „gośćmi“.

Gdy zbliżał się do kogo z zapytaniem: „Czem mog ■ służyć?... jest gotowa pieczeń z kapustą*... czynił to tak, jakby miał brać miarę na surdut lub kamizelkę. Podawał jedzenie ruchem szybkim, ener­gicznym, jakby wbijał igłę w twardy materyał: przy zabieraniu zaś próżnego talerza, gwałtownie cofał ramię, jakby z „gościa“ nić długą wyciągał.

Znalem ten zajazd lepiej, niż wnętrze swej teki uczniowskiej. Dziś jeszcze mógłbym powiedzieć, ja­kie rośliny doniczkowe zieleniły się w niewielkich okienkach jego izby gościnnej, długiej, wązkiej, nizkiej, do której wchodziło się „bokiem“, z brainy brukowanej, po kilku, również brukowanych, sto­pniach. W samym końcu stał niewielki, żółty„ bu­fet“; na nim, pod szklanemi pokrywami, schły i ple­śniały odwieczne przekąski. Za plecami eks-krawca, podczesującego rude wąsy, widać było szafeczkę oszkloną z butelkami, które on nieustannie to wyj­mował, to wstawiał napowrót.

Obok był „pokój damski“, znacznie mniejszy, z okrągłym stołem na jednej nodze i meblami wy­ścielanymi — razem poczekalnia przejezdnych nie­wiast i bawialnia gospodarstwa. Odpoczywały tain kobiety, podróżujące w towarzystwie dorosłych i dorastających panienek oraz zupełnie małych dzieci. Przez uchylone drzwi, widziało się zawsze piramidy pakunków, słyszało głośne, cienkie śmie­chy i płacz niemowląt. W pokoju damskim czyniła posługę żona eks-krawca; nie zanoszono tam nigdy nic więcej, prócz herbaty, kawy białej i bułeczek z masłem.

Dość lubiłem i ten zajazd i jego właściciela. Gdyby mię jednak spytano: co mi się tam najbar­dziej podobało? odrzekłbym bez namysłu, że... ry­cina, wisząca wprost środkowego okna, obok drzwi, zawsze zamkniętych i niewiadomo dokąd prowa-

f)tf —

dzących. Ta rycina była kolorowym, poczerniałym przez czas, sztychem angielskim, wykonanym po­dług rysunku Orłowskiego. Przedstawiała cesarza Pawła, odwiedzającego Kościuszkę w więzieniu.

Za każdą bytnością w zajeździe długie chwile przed starym sztychem wystawałem. Tym razem jednak nieszczęsny bohater i nieszczęsny monarcha napróżno dawali mi znaki porozumienia.. Nie śpie­szyłem z przywitaniem. Niestety! zbyt jasno oświe­tlała ich lampa wisząca — ja zaś rozmyślnie w cień się chowałem. Pocóż eks-obywatel, dobrze znający mnie i moją rodzinę, miał wiedzieć, że tę podróż odbywam z brodatym i pejsatym Joskiem!

Zająwszy miejsce przy stoliku, najbardziej od ogniska światła oddalonym, zażądałem herbaty i pieczeni — „bo głód był jeszcze sroższy od ża­łości“. Ale choć kołnierz podniosłem i głos zmie­niłem, poznano mię.

Cóżto, bez mamy?... — usłyszałem inkwi- zycyjne zapytanie gospodarza, stawiającego przede- mną swą najdoskonalszą, bo jedyną, potrawę.

Phi! —odparłem, piersi wyprężając. — Czy to ja dziecko, żebym bez matki ruszyć się nie mógł?

Wyglądałem zaś na podziw dziecinnie.

Mrozik mamy petersburski — ciągnął tam­ten, szczoteczki dobywając.

Przy tych słowach prześwidrował mię na wylot doświadczonym wzrokiem eks-krawca — tym wzro­

kiem ostrowidzowyta, który w jednej chwili do- strzeg;rT eSaco\Vywa nietylko krój, niateryal i ro­botę ubrania zwierzchniego, ale i jego podszycie oraz wszystko, co znajduje się pod niem — do ka­mizelki, koszuli i wełnianego kaftanika włącznie.

Czy nie za lekko? — spytał, sumując do­pełnione spostrzeżenia i wniosek z nich wyciągając.

Namyślał się przez chwilę, jakby chciał jeszcze coś dodać, lecz tylko wąsy szczoteczką podrapał i odszedł w milczeniu do innego stolika.

W Serocku ubyło dwóch towarzyszów. Pierw­szym, zupełnie mi obojętnym, był milczący mie­szczanin. Ledwie bryka wtoczyła się na wyboisty bruk miasteczka, zniknął mi z oczu, w mrok wsią­knął — przepadł.

Wkrótce po nim opuścić nas miał niezrównany farmaceuta, który jednak tymczasem zawijał pie­czeń z kapustą, aż mu się uszy trzęsły. Właśnie skórką chleba wycierał resztki sosu z talerza, gdy za oknami ozwala się trąbka pocztowa.

Połknął skórkę, uszu nadstawił, uśmiechnął się tryumfująco.

To na mnie! — wyrzekł, posyłając znaczące spojrzenie obecnym. „Ekstra!“... czy może być co rozkoszniejszego? Niema pięciu minut, jak pchną­łem żydka na pocztę, już pocztylion zajechał. To się nazywa punk-tu-al-ność! Dwie są tylko na świecie instytucye tak punktualne: poczta i — apteka.

BIAU. 7

Odszukał mnie wzrokiem w ciemnym kącie i spytał:

Nieprawda, kolego?

Pan łaskawy do?... — zagadnął gospodarz, odbierając od farmaceuty zapłatę i szybkim ruchem wyciągając zeń nitkę niewidzialną.

Do Trznadlego Ogonka.

Do Ogonka?... Nie znam.

Nic nie szkodzi. Stąd trzy wiorsty i kawa­łek. Przelecę w dziesięć minut. Niema jak ekstra!

Pan łaskawy żartuje. A kolej?

Młodzieniec rozparł się i spojrzał na eks-krawca

z wysoka.

Kolei nie uznaję — oświadczył tonem sta­nowczym. Kolej, mój panie — to półśrodek, a ja gardzę półśrodkami. Podług mnie, trzy są tylko możliwe środki podróżowania: ekstra, hukolot i pstryko-elastyk.

Pan łaskawy powiedział?...

Hu-ko-lot i pstry-ko-e-la-styk — wyskan- dował farmaceuta, wydostając z kieszeni świeży papieros.

Gospodarz wysunął się z za bufetu.

Nie słyszałem dotąd o tych wynalazkach — rzekł, podając młodzieńcowi płonącą zapałkę, a przy tej sposobności wbijając weń swą ostrą, dla zwy­kłych oczu niedostrzegalną, igłę.

Wcale mnie to nie dziwi. O czem w Ho­nolulu już zapomniano, to dla Serocka nowość

r»r> —

niesłychana. Tymczasem australczycy nie podróżują dziś inaczej, jak tylko w hukolotach!

I cóż to takiego, panie najłaskawszy?

Armata, panie najszanowniejszy. Otwór tej armaty jest tak duży, aby pomieścić mógł kulę tej wielkości, co zwykły omnibus pocztowy. Kula ma wnętrze próżne, miękko wysłane. W chwili odejścia pociągu, pakują pasażera do kuli, kulę do armaty i — paf!... pasażer kicha na jednej stacyi, a na drugiej mówią mu już: na zdrowie!

Eks-krawiec zatrzymał w powietrzu niesioną do wąsów szczoteczkę i usta otworzył — ale nic nie powiedział.

Co się zaś tycze pstryko-elastyka — koń­czył tamten — wynalazek ten nie zdobył sobie jeszcze uznania, na jakie zasługuje. Szkoda! jest bowiem nadzwyczaj prosty i praktyczny. Wyobraź sobie pan dobrodziej grubą, ale to bardzo grubą, linę z gumy elastyki, zwanej inaczej „gumulastyką“. Jeden koniec tej liny jest przytwierdzony na sta­cyi A., drugi, za pomocą odpowiednich przyrządów, wyciągnięty aż do stacyi B. Na tej ostatniej, przy­czepia się do niego wagon z pasaż.erami, poczem, na znak dany przez zawiadowcę, konduktor linę puszcza, i — pstryk!...

Za oknem pocztylion zatrąbił powtórnie, prze­rywając młodzieńcowi wykład.

Wstał, odział się we wspaniałe barany, zielony kapelusz przed zwierciadełkiein zawadyacko nasa-

dzil. Następnie zabrał się do żegnania towarzyszów podróży.

Drzemiący dzierżawca został przezeń zbudzony i w oba policzki „siarczyście“ ucałowany Przyśniło mu się pewnie, że na jarmarku w Pułtusku odna­wia przyjaźń z dawno niewidzianym sąsiadem.

Potem farmaceuta do mnie przystąpił.

Żegnam kolegę! — wyrzekł, silnie wstrzą­sając moją rękę. — Żegnani i życzę dobrego ape­tytu na kluski z makiem.

Przymrużoneini oczyma spojrzał na moją zwierz­chnią, wiatrem podszytą, odzież.

Kolega, widzę, hartujesz się. To bardzo chwa­lebne. ale — radzę nie przesadzać. Czasem z ta­kiej sztuki można dostać feleru w płucach albo w źołądeczku. O nóżkach i krzyżyku nie wspomi nam, bo na to dla kolegi czas jeszcze.

Zamilknął nagle, ręki mojej nie puszczając. Za­myślił się przytein tak samo, jak przed chwilą wła­ściciel zajazdu. W tem zamyśleniu, dziwnym wzro­kiem to po szynelu moim wodził, to obracał go na dzierżawcę, który miał ze mną dalej jechać, to wreszcie zdawał się oczami próbować grubości fu­ter, których kilka przy dzierżawcy leżało.

W tej chwili wydał mi się innym, niż zwykle — poważnym.

Nagle bródka kozia zadrgała, mysie ogonki roz­sunęły się...

Na wypadek, gdyby kolega zanadto prze-

ziąbł — rzeki głosem zwyczajnym, w którym od­zywało się zawsze jakby powstrzymywane parska­nie — proszę przyjść do mnie na rozgrzewkę. Ale nie prędzej, niż po Trzech Królach. Wcześniej do domu nie wrócę. Adres mój: Warszawa, róg Po­dwala i Placu Zamkowego, apteka. Dam koledze kropli własnego wynalazku, które nazwałem „Kro­plami wiecznie młodej nieśmiertelności“. Działają cudownie. Przed rokiem, napiła się ich przez omyłkę dziewiędziesięcioletnia matrona, i — wiesz kolega co? W tydzień później wyszła za mąż za swego prawnuka, a dziś ma śliczną córeczkę, której jest zarazem: matką i pra-pra-babką. Do widzenia!

Potrząsnął rękę moją lak silnie, jakby mi ją z ramienia chciał wyrwać, i wyszedł, z wielkim hałasem drzwi za sobą zamykając.

Po chwili usłyszeliśmy dziarskiego krakowiaka, wygrywanego na trąbce i stopniowo cichnącego w oddaleniu.

Josek nie zjawiał się; postanowił widocznie urzą­dzić tu dłuższy postój. Po wielkiem zimnie, ciepło izby gościnnej oddziałało na innie w sposób zwy­kły: osłabiło i rozmarzyło. Zdjąłem szynel, wycią­gnąłem się na dwóch stołkach — zasnąłem.

Towarzysz mój zrobił to już od dawna — z tą różnicą, że nie dwa, lecz cztery stołki za loże mu służyły.

Spałem długo; sny miałem przyjemne. Zbudziło mię silne kołatanie w okienicę, któremu towarzy-

szyi chrapliwy, niewyraźny bełkot. Rozróżniłem z trudnością słowa: „siadacz...“ „jechacz...“

Dreszcz mię przebiegł; przetarłem oczy, wzdry­gnąłem się. Izba wyglądała ponuro. Lampę wiszącą u powały dawno już zgaszono: tliła się tylko na bufecie mała. nocna lampka, wydzielająca więcej kopciu, niż światła. Potworne, ruchome cienie drgały na ścianach i podłodze. Było zimno; powietrze przesycała wilgoć, zbutwiałość.

W izbie nie było nikogo, prócz mnie i dzier­żawcy. Gruby szlachcic spał w najlepsze, wydając nosem i ustami nizkie, głębokie tony trąby.

Przez chwilę zdawało mi się, że to sen. Zam­knąłem oczy i ułożyłem się na powrót, aby spać dalej. Ale w tejże chwili drzwi skrzypnęły, do izby wtoczył się rzeczywisty Josek. wzywając głosem chrapliwym „na brykie“.

Zrobiło mi się niewymownie smutno. Więc znów wychodzić mam na mróz i noc, kostnieć od zimna, znosić niewygodę, cierpieć towarzystwo wstrętnego chałaciarza, cuchnącego cebulą i tyto­niem ordynarnym? Gdybyż to chociaż było nieda­leko — ale do P. jeszcze trzy mile, trzy okropne mile, najdłuższe ze wszystkich, jakie mi kiedykol­wiek w życiu przebywać wypadło!

Rozżaliłem się nad samym sobą — oinałom nie rozpłakał się, jak dziecko. Była chwila, gdym chciał dać za wygranę wszystkiemu, i do Joska,

do dzierżawcy, do właściciela zajazdu, do świata całego powiedzieć stanowczo:

Róbcie ze mną co chcecie; zabierzcie wszystko, co mam przy sobie: popsuty zegarek srebrny, port­monetkę z dziesięcioma zlotemi, walizkę z brudną bielizną, ale — spać mi dajcie i nie budźcie mnie aż na sąd ostateczny!

Ten protest nerwów znużonych i instynktu za­chowawczego objawił się na zewnątrz tylko dłu­giem, jękliwem ziewnięciem.

W kilka minut później siedziałem już na bryce Joskowej, obok dzierżawcy, w połowie zaledwie rozbudzonego. Na koźle, prócz woźnicy, nie było nikogo.

Mróz wzmógł się. Poznałem to zaraz po wyj­ściu z zajazdu po wielkiej trudności oddychania. Atmosfera wydała mi się nalana płynem szklistym, który z wielkim jedynie wysiłkiem można było wciągać w płuca.

Była godzina trzecia lub czwarta po połnocy. Gwiazdy straciły poprzednią jaskrawość, ciemny granat nieba rozjaśnił się, jakby spłowiał — zbli­żała się chwila wschodu księżyca.

Na bryce, tak dotąd gwarnej, panowała teraz cichość zupełna. Prócz skrzypienia kół. przerywały ją dwa tylko glosy: sapanie dzierżawcy, zakopa­nego w płaszczu szopowym i parskanie koni, któ­rym szron nozdrza zapychał.

Josek ani fajki nie palił, ani majufesów nie nu-

cii, ani do koni nie przemawiał. Skulony w mil­czeniu na swym twardym, sieczką wypchanym worku, wydawał się bryłą martwą, bezkształtną, tchnącą wyrazem bezgranicznej apatyi.

Po raz pierwszy od chwili wyjazdu, doznałem uczucia strachu; po raz pierwszy tknęła mię myśl, że ta wyprawa skończyć się może — nieszczę­ściem.

Dotąd, w walce z mrozem, miałem różnego ro­dzaju posiłki — teraz stałem naprzeciw niego sańi jeden, najzupełniej bezbronny. On to natychmiast ocenił. Zaledwie ruszyliśmy z miejsca, chwycił mię, jak w kleszcze, ścisnął mocno i dał poznać, że — nie puści.

Choć jechało nas trzech, czułem się zupełnie samotny. Jeśli Josek był bryłą, wyrażającą apatyę, to szlachcica można było przyrównać do zaklę­tego w bryłę samolubstwa. Od tych dwóch brył szło na innie zimno duchowe, gorsze jeszcze od fizycznego.

Na szerokiem siedzeniu, mogącem pomieścić cztery osoby, ja i towarzysz mój zajmowaliśmy miejsca krańcowe. Pomiędzy nami leżała sterta futer. Była tam niedźwiedziowa algierka dzier­żawcy, — strój świąteczny, „od miasta“, który za­raz po przejechaniu rogatek został zastąpiony wy- tartemi szopami — nowy, krótki kożuszek, używany przy gospodarstwie i stara skóra barania, do okry­cia nóg służąca.

Jedno z tych futer mogło mnie było zbawić — tyle jednak miałem z nich pożytku, co Tantal z le­gendowych jabłek. Mimo to, ciągnęły mnie magne­tycznie. Wpatrywałem się w nie z uporem rozpa­czliwym, a ból i żałość rozdrażniała myśl: — Jak rozkosznie byłoby zanurzyć się w ciepłym puchu tych niedźwiedzi i — roztajać!...

Ale nawet widok ich miał mi być wkrótce ode­brany. Szlachcic na wyjezdnem z Serocka zapowie­dział, by wysadzono go w karczmie przed Łubie- nicą, gdzie czekać nań miały jego własne „kunie“.

Być może, iż gdybym przemówił do tego gru­bego człowieka głosem płaczliwym, wyznał mu, jak bardzo zmarzłem i o współczucie go prosił, pozwo­liłby mi okryć się przynajmniej swą wyszarzaną baranicą. Ale mój estetyzm, nawet pod groźbą śmierci, zrobić tego nie pozwalał.

Kostniałem więc z wyniosłą pogardą wszelkiej, zarówno fizycznej, jak moralnej brzydoty. Jeśli to było bohaterstwo, to zwracały na nie uwagę chyba tylko gwiazdy, przypatrujące mu się zwysoka ga- snącemi oczami. Jaki wszakże był ich sąd o dum- nem. sny fantastyczne rojącem, dziecku? Przykla­skiwały mu, czy też zeń szydziły ? Może tylko litowały się nad niem — lekceważąco?

Zajmowały mnie te pytania i starałem się zna­leźć na nie odpowiedź. Pragnąłem wogóle wejść w blizki stosunek z gwiazdami, a o ziemi zapo­mnieć. W tej chwili ziemia bardzo mi dokuczała.

Mróz kłuł mię tysiącami igieł, zaczynając od palców u nóg, potem obejmując cale stopy i w górę się posuwając. Pod działaniem tego kłucia, stopy, a następnie i nogi do kolan traciły stopniowo czu­cie i stawały się podobne szczudłom drewnianym. Aby je bronić od zupełnego zdrętwienia, uderzałem stopami w dno bryki, słomą wysłane. Słoma kru­szyła się i rozstępowała; z pod słomy wychylały się twarde, zimne deski, oraz źle przymocowane i podskakujące pakunki.

Jednocześnie mróz nacierał na mnie od góry i uderzał w twarz, niedostatecznie osłonioną. Ból. sprawiany przezeń uszom, nosowi, brodzie, po­liczkom, już nie dawał się przyrównywać do kłu­cia drobnemi ostrzami. Doświadczałem poprostu wrażenia, jakby w moje ciało zatapiały się, raz po razu, ostre zęby.

Trwoga moja wzrastała i zaczynała przybierać rozmiary tragiczne. Niedawno właśnie czytałem opowiadanie Andersena o „Dziewczynce z zapał­kami“. Stanęła mi ona teraz przed oczami, jak żywa. Widziałem ją skuloną za węgłem kamienicy, siną od mrozu, nędzną i — uśmiechniętą. Srebrne gwiazdki śniegu iskrzyły się na jej jasnych, roz­plecionych włosach; oczy wielkie, błyszczące, pa­trzyły z natężeniem w niebo; twarz całą opromie­niał wyraz wielkiej, nadziemskiej szczęśliwości Przy niej, na śniegu, dopalało się pudełko zapałek, a dym wznosił się wysoko i zwijał w kłęby fantastyczne.

Z kłębów wynurzyły się główki aniołków oraz mi­łośnie wyciągnione ramiona przyzywającej ją do siebie babki.

I ja zmarznę — pomyślałem z goryczą — ale śmierć moja nie utworzy tak poetycznego obrazka...

Ta uwaga do żalu dodała gniew. Roiłem zaw­sze o śmierci pięknej, którą możnaby opiewać dźwięcznymi wierszami. Gniew jest bodźcem doda­jącym energii. Zawziąwszy się na wroga, postano­wiłem nie dać mu się. Jąłem żwawo poruszać no­gami, rękami, głową, całym tułowiem. Rzucałem się na bryce, jak opętany.

Rozgrzało mię to cokolwiek, ale zmęczyło. Uczu­łem osłabienie, a wraz z niem senność. Gwiazdy, w które wpatrywałem się nieustannie, również mru­żyły oczy. zasypiając i mnie nęcąc do spoczynku. Zdawało mi się, że wszystko dokoła do snu się układa...

Opierałem się z wysiłkiem temu pociągowi, wiedząc jak jest zdradziecki. Strzegłem się zwłaszcza zamykać oczu. Aby myśl utrzymać w natężeniu, skandowałem głośno wiersze z „Enejdy“. Wybija­łem średniówkę tak dobitnie, że mój dobry nau­czyciel Gomolewski dałby mi za nią piątkę i jeszcze w nagrodę obrzucił z ponad okularów swem by- strem, życzliwem i jakby ciepłem spojrzeniem.

Jednak w mózgu zaczynało mi się zwolna mą­cić. Rzeczywistość i urojenie zespalały się chwilami

tak silnie, że już ich rozróżniać nie mogłem. Myśli moje zataczały kręgi, to znów biegły po liniach spiralnych —stawały się barwami, światłami, dźwię­kami...

Otrzeźwiło mnie silne wstrząsnienie. Bryka stanęła; wyciągano z podemnie futro dzierżawcy,

o które wsparłem się bezwiednie. Ciemna bryła, zasłaniająca mi po lewej ręce kawał widnokręgu, zniknęła z siedzenia.

Usłyszałem silne, ale jakby zmatowane hu­knięcie:

Wa-lekL. ku-nie!...

Ozwało się szczekanie psa, potem twarda, chłop­ska mowa.

Głosy te nagle ścichły, jakby pod ziemię zapa­dły. Bryka znów zaczęła dzwonić, skrzypieć, zgrzy­tać. Jechaliśmy dalej.

Wschodził księżyc. Srebrna poświata ukazywała się na niebie i ziemi. Wytężyłem wzrok i myśl, aby wszystko widzieć i ze wszystkiego zdawać so­bie sprawę dokładną.

Josek jeszcze bardziej skulił się, i był tak nie­ruchomy, jak wór, na którym siedział. Starą szmatą owiązał głowę, a ten dziwny strój czerniał na nie­bie liniami ostro łamiącemi się, jak kaptur mnicha. Wydawał mi się teraz postacią prawie fantastyczną, obcą i straszną.

Co pewien czas dobiegało mię ciche, drżące, przeciągłe jęczenie. Czy to bryka ten głos żałośny

wydawała? — czy nadbiegał on z lasów, spły­wał z powietrza lub też dobywał się z piersi Jo- skowej V

Nie byłem w stanie rozwiązać tego pytania.

Oto Łubienica. Długie, prostolinijne, murowane budynki stoją na zwykłych miejscach. Nie ludzie w nich mieszkają, lecz barany. Ciepło im być musi pod dachem, wśród grubych murów, przy wrotach szczelnie zamkniętych...

Oto kapliczka na Wysokiem wzgórzu, tuż nad drogą. W świetle wschodzącego księżyca, wydaje się rażąco białą. Prosta i smukła, przedstawia po­dobieństwo do placówki obozowej — a także do widma o niepewnych, rozpływających się zarysach.

W tej kapliczce, z poza szybki zakurzonej, wy­ziera śniada twarz .Częstochowskiej“. Przypomina mi to, że niedawno, za jej przyczynieniem się, powstałem ze śmiertelnej niemocy. Gdybyż i teraz miłosierną dla mnie być chciała!...

Za kapliczką wzgórze obniża się i droga bieży spadzisto. Niewielka to pochyłość, i zwykle bardzo szybko zjeżdża się z niej na zupełnie równą pła­szczyznę. Teraz jednak tej pochyłości i temu zjeż­dżaniu końca niema. Liryka, wśród przeraźliwego chóru szklanych i metalicznych dźwięków, stacza się w dół, coraz niżej i niżej, a dna dosięgnąć nie może...

Liczę w myśli sekundy, z sekund układam mi- nnty, z minut kwadranse. W rachunku mylę się

nieustannie. Usiłuję omyłkę naprawić, wracam do początku — i brnę w gorszy jeszcze zamęt. Nudzi mię to wreszcie; rzucam rachunki, daję za wy- granę wysiłkom myśli. Wolę marzyć...

Marzenia moje byłyby rozkoszne, gdyby nie ból dotkliwy, odzywający się w całem ciele. Na ruchy energiczne nie mam już siły; kurczę się tylko i kulę, tak samo prawie, jak Josek. Spać mi się chce okropnie. Myślę, że byłoby rzeczą rozkoszną: zsunąć się z siedzenia na dno bryki, zagrzebać się w sło­mie, oczy zamknąć, zapomnieć o wszystkiem.

Czuję, że sen uspokoiłby bóle przez mróz spra­wiane. Pozwoliłby także spokojnie i przyjemnie po­marzyć. Ale wiem, że z tego snu jużbyni się wię­cej nie zbudził.

Nie zsuwam się na dno, pomiędzy słomę, bo byłoby nieestetyczne; nie chcę też zamykać oczu na zawsze, bo jeszcze mam na ziemi wiele do oglądania. Prócz matki, czeka mię w domu brat ukochany, brat nie ze krwi tylko, lecz i z ducha, czekają egzaminy z wymarzoną nagrodą, czeka tyle książek nieprze- czytanych, tyle snów wołających o ziszczenie...

Mimo wszystko — zasypiam.

Zasypiam z uczuciem strachu okropnego, który może nawet wydobywa mi z piersi jęk głośny.

Takim samym snem zasypiałem przed dwoma laty, w pewną noc marcową, nie mogąc i nie chcąc odpowiadać na wołania zebranej przy łóżku mo- jem rodziny. Ale wówczas strachu nie doświad-

ezałem żadnego — owszem, czułem błogość nie­wymowną. Wielkie też było moje zdziwienie, gdym po przebudzeniu, ujrzał wszystkich łzami zalanych

i witających mnie, jakbym z tamtego świata po­wracał. Później dopiero powiedziano mi, że z wy­roku lekarzy owa noc miała być dla mnie — osta­tnią...

Teraz jednak wiem, że już się nie przebudzę.

Otacza mię chaos, mrok. Widzę rzeczy, których plastycznie odtworzyć niepodobna; słyszę dźwięki, których nie zna skala tonów' ziemskich; doświad­czam uczuć, na których odmalowanie mowa ludzka daremnieby się siliła.

Wreszcie przestaję widzieć, przestaję słyszeć, przestaję czuć.

Obudziłem się.

Obudziłem się nagle, w jednej chwili, bez ża­dnych przejść pośrednich od snu do jawy. Waha­dło, nieruchomo wiszące, zostało przez kogoś czy przez coś popchnięte i zegar na powrót iść zaczął.

Było mi dobrze, rozkosznie, a przede wszy st- kiem — ciepło. Doświadczałem błogich uczuć czło­wieka, który, miotany długą burzą morską, znaj­duje wreszcie ziemię pod stopami i słońce nad głową.

Ciekawym spojrzeniem powiodłem dokoła. Wszystko pławiło się w olśniewająco białem, bły- szczącem świetle. Niebo i ziemię zalewał księżyc

falami płynnego srebra. Gwiazdy, co do jednej, roztopiły się w tern srebrze.

Bryka toczyła się szybko. Na koźle nie było Joska. Biegł on przy bryce, poganiając konie. Bu­tami podkutymi mocno uderzał w zmarzłą ziemię, nogami gwałtownie przebierał; w dłonie chuchał, rękami bił się silnie po bokach.

Josek miał na sobie tylko krótki kaftan wato­wany, a na głowie, oprócz czapki, podartą szmatę. Co zrobił ze swym grubym, ciepłym chałatem, podszytym tu i owdzie wylartemi skórkami zaję- czemi?

Blask księżyca, szybkość jazdy, żwawe ruchy w^oźnicy podnieciły mnie, rozweseliły. Zapomniałem

o przebytych dolegliwościach i o niedawnej trwo­dze śmiertelnej. Rozglądając się po znanej dobrze okolicy, badałem, jak daleko jeszcze do domu. Wy­nik badania był pocieszający: na prawo i lewo błyskały chaty, kościółki, karczemki, zapowiadające blizkość miasta.

Zwróciłem wreszcie uwagę na siebie.

Nie zajmowałem już poprzedniego miejsca. Sie­działem wygodnie na dnie bryki, na dwóch pękach słomy, których tam wpierw nie było. Osłaniała mnie całego, z nogami, rękami i głową, ciepła opończa, którą niewiadomo kto okrył mnie i otulił.

Nie myślałem, nie chciałem myśleć, ani o tem, ani o niczem zgoła. Nasycanie się rozkoszą istnie­nia, jakby po raz drugi mi darowanego, starczyło

mi za wszystko. Zresztą zajęty byłem marzeniami

o domu, o gwiazdach, o książkach, o poezyi...

Szybko biegły chwilę; szybko mijały słupy wior- stowe.

Księżyc pobladł i zmalał; na wschodzie zrze- dniały mroki. Niebo i ziemia ze srebrnych stały się matowo białe.

Otóż i Kleszewo, chowające się latem w wieńcu, a teraz tylko w rózgach bezlistnych wierzbiny i ol­szyny...

Oto Kacice, ze swym białym, pustelniczym ko­ściółkiem, otoczonym lipami staremi.

Purpura wschodzącego słońca zalała ziemię. Pod kołami zaturkotał bruk wyboisty.

Jeszcze chwila — bryka stanęła przed domem moich rodziców. Zerwałem się lekki, wesoły i od­rzuciłem przykrywającą mnie opończę. Odrzuciłem ją ze wstrętem, bom poznał przy słońcu, że to był — chałat Joskowy.

W minutę później, kołatałem już do drzwi swego domu. Zbudzonej służącej kazałem znieść rzeczy swe z bryki, i zaraz rzuciłem się do miski z letnią wodą i do mydeł pachnących.

Joskowi nie powiedziałem nawet „Bóg zapłać“.

Nie spodziewał się on zresztą tego i — nie liczył na to.

A jednak mówią, że oni zawsze na coś liczą...

»UU.

TE PKZHKLliTE. CZAliXE OPZY.

KARTKI PRZEPISANE.

...Nie bez słuszności nazywano mię w dzieciń­stwie „panienką“. Trudno o cichszego i skromniej­szego chłopca, jakirn wówczas byiem.

Nigdy mię nie nęciły hałaśliwe zabawy rówien- ników; przekładałem nad nie spokojną rozrywkę, jaką dają zajęcia domowe lub jakaś, z zamiłowa­niem odbywana praca.

W godzinach wolnych od nauki, podczas gdy inni chłopcy, krzycząc z całego gardła, wyginali młode członki przy grze w piłkę lub przy wdra­pywaniu się na dachy i parkany, mnie można było widzieć pochylonego nad stolikiem, na którym le­żały gładko ostrugane deseczki, arkusze papieru kolorowego, pędzelki, świderki, klajster — przy­rządy do drobnej galanteryi służące.

Z bezprzykładną cierpliwością kleiłem szkatułki, toaletki, ramki i cacka, któremi mieszkanie rodzi­ców było zarzucone. Najchętniej jednak i najpra- cowiciej wykończałem malenkie ołtarzyki, naśladu­jąc w nich styl kościelny. To ostatnie upodobanie, w połączeniu z zamiłowaniem obrządków religij-

nych i wyraźną biernością charakteru, sprawiło, że rodzice przeznaczali mnie do stanu duchownego.

Do wyrobienia we mnie niemęskiej miękkości ducha przyczyniło się częściowo, żem wychowywał się wśród samych prawie kobiet.

Ojciec rzadko przebywał w domu, a matka, ciotka i dwie, znacznie odemnie starsze siostry przyrodnie (matka wyszła za wdowca) stanowiły codzienne moje otoczenie. Pieszczono mnie bez miary, jako Beniaminka rodziny, i do szóstego roku £ życia uważano prawie za dziewczynę, ubierając w hartowane sukienki, w kapelusze z kwiatami

i zaplatając włosy w dwa długie warkocze...

Jakże to wszystko dalekie odemnie!...

Czasem, gdy sen gorączkowy spęta moje nerwy rozkielznane, widzę wśród mgły różowej wianek niewieścich twarzy uśmiechniętych i pochylających się nademną miłośnie...

I zdaje mi się, że znów jestem dzieckiem nie- winneni, cieliem. pieszczoncm; że siostry trefią mój włos miękki, że matka składa moje drobne ręce do modlitwy, a ojciec całuje mnie i nazywa swoją najdroższą „panienką“...

Nagle... budzę się ze łzami i klątwą. Przeklinani straszną fatalność, która każe mi błąkać się dalej ^ wśród mroku, nierozświeconego ani jedną gwia­zdą!...

Mieszkaliśmy w małem miasteczku, gdzie ojciec był urzędnikiem. Zajmował skromną posadę, a szczu-

pla pensya ledwie wystarczała na utrzymanie domu. Jedynie nadzwyczajna pracowitość matki i sióstr, od rana do nocy czemś zajętych, broniła nas od zupełnej biedy.

Ja wszakże niedostatku nie czułem. Nie zby­wało mi nigdy na ładnych sukienkach; miałem też zawsze dość łakoci i cacek, jakiemi bawią się dzieci bogatych rodziców.

Nie domyślałem się, że „zbytek“, jakim mnie otaczano, był kupowany za cenę bezsennych nocy

i pracy podkopującej zdrowie biednego ojca...

W dziesiątym roku oddano mnie do szkół.

Obciążyło to znacznie budżet domowy, rodzice jednak mieli tę pociechę, że wydawane przez nich pieniądze nie szły na marne. Natura nie dala mi wielkich zdolności, ale nagradzałem ich niedosta­tek pracą. Postępy moje w naukach były powolne lecz nieustanne.

W tym czasie obudziło się we mnie nadzwy­czajne zamiłowanie w rysunku.

Widok pięknej ryciny zaczął mi sprawiać nie- wysłowioną radość, i aby tę, radość uczynić trwal­szą, stałem się — zbieraczem.

Zbierałem sztychy, litografie, drzeworyty, wy­dając na nie wszystkie pieniądze, którymi rodzice napełniali moją kasę dziecinną.

Najulubieńszem zajęciem stało się dla mnie od­tąd: przeglądanie tych skarbów papierowych. Za­miłowanie wyrodziło się następnie w manię...

Nieznacznie, świat rzeczywisty zaczął tracić dla mnie urok; natomiast tworzyłem w wyobraźni świat urojony, w którym, na tle krajobrazów, z moich rycin zapożyczonych, poruszały się posta­cie napół ziemskie, napól fantastyczne...

Z upodobaniem uciekałem myślą w tę krainę zaczarowaną i nierzadko, otoczywszy się marami wyobraźni, traciłem świadomość tego, co się do­koła mnie działo.

Dodać muszę, że to zamiłowanie nie łączyło się u mnie z wybitniejszą do sztuk plastycznych zdolnością.

Poczciwy profesor rysunków i kaligrafii, który sani był potrosze artystą, dostrzegłszy we mnie dziwny pociąg do rycin, oświadczył się z chęcią bezpłatnego udzielania tajników swej sztuki. Przez dwa lata smarowałem pod jego nadzorem papier

i płótno — okazało się jednak, że nie posiadam najmniejszych w tym kierunku zdolności i że dal­sza nauka byłaby próżnem marnowaniem farb

i czasu.

Powróciłem przeto do dawnego dyletanckiego rozkoszowania się pięknymi sztychami i do po­większania zbiorów. Rodzice chętnie mi w tem po­magali, widząc, że mi to upodobanie w nauce nie przeszkadza, a od chłopięcej swawoli skutecznie broni.

Kończyłem właśnie czwartą klasę, gdy straszny

cios ugodził w naszą rodzinę i na dalsze koleje mego życia wywarł wpływ stanowczy.

Umarł ojciec.

Biedak! przyśpieszy! sobie zgon pracą nad siły, wyczerpującą a niewdzięczną.

Gdy żegnał się z nami po raz ostatni, obrócił się do mnie i rzekł:

Wystrzegaj się, synu, ciemnych izb, założo­nych papierem, i zasnutych pajęczyną, w których ja żywot cały przemęczyłem. Szukaj raczej widnych, wesołych warsztatów, gdzie pracownicy mają piosnkę na ustach i czoło ku niebu wzniesione. Zostań — rzemieślnikiem.

Ze śmiercią ojca, weszła do naszego domu zu­pełna bieda.

Pomimo krwawej pracy całego życia, nie po­trafił mój rodzic zabezpieczyć przyszłości rodzinie. Puścizna po nim była zwykłą puścizną po urzęd­niku. Składały ją: stary frak mundurowy, pogięta szpada i — długi u rzeźnika i piekarza.

Nie było za co posyłać mnie dalej do szkół. Z wielkim żalem matki i swoim, zmuszony byłem przerwać naukę.

Właśnie radzili wszyscy nad tem: w jaki spo­sób ostatnią wolę ojca wypełnić i oddać mnie do rzemiosła, gdy nadszedł niespodzianie list od brata ojcowskiego, starego kawalera i dziwaka, mieszka­jącego w Warszawie. Pisał, że chce zająć się mym losem i wzywa mię, abym do niego przybył.

W miesiąc później stałem z zalęknioną miną przed człowiekiem o surowej twarzy, w czarnej, podfryzowanej nad karkiem peruce, w obcisłym tużurku i spodniach silnie wyciągniętych za po­mocą „strzemiączek“.

Ten człowiek przemawiał do mnie głosem gro­bowym :

Pójdziesz, chłopaku, do drzeworytnika na naukę. Ale aute omnia musisz wyrzec się wszyst­kich psich figlów. Nie masz ojca; od matki grosza ^ nie dostaniesz; jesteś — nędzarzem. Przez czas nauki będziesz otrzymywał odemnie skromną za­pomogę — jeśli jednak pryncypał powie, żeś łotr albo niedołęga, to ant/- omnia odżegnam się od ciebie i pójdziesz na grzyby. Pamiętaj więc, abyś

od rana do nocy pracował, złych towarzystw uni­kał, do kościoła regularnie uczęszczał. Do mnie przychodzić możesz raz na miesiąc, nie częściej. > Antc omnia bowiem, nie lubię takich, jak ty, mło­dych żbików.

Nieprzywykły do szorstkiego obejścia, rozpłaka­łem się. Gdym wychodził, oczy ocierając, stryj, jakby nagle przypomniawszy sobie rzecz najważniej­szą, zawołał za mną:

Antę, omnia, wystrzegaj się dwóch rzeczy: wódki i kobiet!

Były to dla mnie wówczas słowa niezrozumiałe; myślałem nawet, że stryj zwracał je do kogo in-

ncgo, lub też w roztargnieniu, wyrzekł sam do siebie.

Zadłtigo może zatrzymuję się nad liistoryą pierwszych lat moich, tak różną od tego, co po­tem nastąpiło. Ale czynię to dla tego, żeby oka­zać jakie wpływy działały na mnie w młodym wieku i w jakich okolicznościach wyrabiał się mój charakter.

Przytem te obrazy dawno minionej przeszłości przynoszą sercu memu ulgę i ochłodę.

Przechodzę do wypadków, slanowiących w 1110- jern życiu epokę. Fatalna siła zawarta w nich zła­mała moją wewnętrzną istotę — jak bezmyślnie zły człowiek, który lamie roślinę, nie dbając o to, że niszczy dzieło boskie, którego miejsce będzie już odtąd na śmietniku, albo w płomieniach ogni­ska...

Upłynęło lat osiem od mego przybycia do War­szawy.

Byłem dwudziestotrzylelnim młodzieńcem, ci­chym i skromnym a doskonale znającym swój za­wód i cieszącym się życzliwością towarzyszów pracy.

Dawny „mistrz“ był teraz moim wspólnikiem. Jako narzeczony jego córki, jasnowłosej Karoliny, zarządzałem całym zakładem.

Stryj, który niespodzianie zbogacił się, a jedno­cześnie ciękko zaniemógł, przyrzekał zapisać mi

cały majątek, w nagrodę, żem nie zawiódł jego nadziei.

Zarabiałem sporo. Nie tylko wystarczało mi na bardzo przyzwoite utrzymanie, ale nadto byłein w stanie dopomagać matce, która żyła w miasteczku ze szczuplej emeryturki. Z chwilą mego ożenienia się, miała przy mnie zamieszkać.

Jedna z sióstr wyszła za mąż, druga, wydosko­naliwszy się w wyrabianiu, sztucznych kwiatów, iniala byt zapewniony.

Wszystko uśmiechało się do mnie, a blizki ślub z jedynaczką zamożnego właściciela zakładu, był powodem, że miałem nawet zawistnych...

Czemuż życie moje nie potoczyło się dalej po tej równej drodze, ozłoconej blaskiem poczciwego wesela!

...Pewnego wieczora w listopadzie, powróciłem wcześniej, niż zwykle, do domu. Przeglądając świeży numer pisma ilustrowanego, w którym znajdował się wielki, pizezemnie wypracowany, drzeworyt, rozmyślałem o blizkim ślubie, tworząc różne plany na przyszłość. Wtem zapukano i wszedł Ignaś, przy­jaciel od lat dziecinnych, pracujący w fabryce wy­robów platerowanych. Z Ignasiem przybyło kilku kolegów.

Przyczyną późnych odwiedzin było, że Ignaś obchodził tego dnia swoje „wyzwoliny“ i tę uro­czystość pragnął uczcić skromną, w gronie przyja­ciół, zabawą.

Młodzież przybyła zabrać mię „na kieliszek wina“. Wychyla się go zawsze za pomyślność mło­dego pracownika.

Wysłuchawszy zaproszenia, zarumieniłem się, jak prawdziwa „panienka“...

Do owego dnia nie skosztowałem jeszcze żad­nego trunku; przestąpienie progu winiarni wydało mi się czemś niesłychanie awanturniczem i wprost: okropnem.

Starałem się wymówić od zaproszenia bólem głowy (wstyd mi było wyjawić przyczynę rzeczy­wistą). ale wesoło usposobione grono ani słyszeć

o tein chciało. Dowodzenia młodzieńców były tak przekonywujące, argument Ignasia, że odmowa bę­dzie dlań urazą „której nie zapomni do śmierci“, tak całkowicie zamykała drogę do odwrotu, że — ustąpiłem.

Ignaś zaprowadził nas do ustronnego handlu win. Zasiedliśmy w małym pokoiku, tak przez po­przednich biesiadników zadymionym, że przez chmury tytuniowe nie można tam było dojrzeć ścian ani sufitu.

Chłopiec usługujący zapalił dwa płomyki ga­zowe i postawił przed nami butelkę taniego wina.

Ignaś napełnił kieliszki, wzniósł zdrowie „do­brych kolegów“. Zabrzękło szkło — chmury dymu zgęstniały — krew uderzyła mi do głowy i... stało się!...

Wypiłem pierwszy w życiu kieliszek.

Są ludzie, dla których epoką stała się pierwsza schadzka miłośna, pierwsze pocałowanie. Ci ludzie zachowali w pamięci z drobiazgową dokładnością ową chwilę i towarzyszące jej okoliczności. Są w stanie powiedzieć: jaki byl wówczas kierunek wiatru; jaka gwiazda świeciła nad ich głowami, jaki był kolor sukni, którą „ona“ miała na sobie, jakim rodzajem perfum była skropiona jej chustka do nosa.

Z takąż samą dokładnością ja pomnę ów wie­czór fatalny, w którym po raz pierwszy umacza­łem usta w trunku — w „ogniu płynnym“ jak go dosadnie dzicy nazywają.

Pokoik, jak rzekłem, był nieduży i pełen dymu. Napełniał go mocny zapach imbiru i gwoździków. Siedzieliśmy przy stole okrągłym, wspierającym się na jednej grubej nodze, która u podstawy roz­szczepiała się na trzy szpony tygrysie.

Ignaś z dwoma kolegami zajął miejsce na ka­napie pod ścianą; reszta towarzystwa, do której

i ja należałem, siedziała na krzesłach dokoła stołu.

Na papierze, którym były wyklejone ściany, w pierwszej chwili rozeznawałem jedynie jakieś plamy czerwone. Na stoliku pod oknem stał chiń­czyk porcelanowy z podkurczonemi nogami...

Po wypiciu pierwszego kieliszka, doznałem wra­żenia jakby strumień ognia przebiegł przez moje żyły. Zaniin jednak zdałem sobie z tego sprawę, już trzeba było pić nanowo. Kieliszek następował

po kieliszku — niebawem butelka była wypróż­niona.

Ignaś zawołał o drugą.

Odurzony wrażeniami, najzupełniej dla siebie obcemi, siedziałem z miną zalęknioną i nieśmiałą, słuchając w milczeniu rozmowy, która stawała się coraz hałaśliwsza i coraz częściej wybuchami śmie­chu przeplatana.

Niewiele towarzyszów swych rozumiałem. Roz­mawiali o przedmiocie zupełnie mi obcym: o ko­bietach...

A ja wam mówię — krzyczał blady foto­graf — że blondynki licha warte! Ładne to zda- leka, jak malowana porcelana, ale nie dotykaj, bo — stłuczesz!

Nie gadałbyś — przeczył gruby i, mimo młodego wieku, łysiejący już oficyalista z browaru. Juści brunetki — ale nie chude i nie śniade — rzecz rarytna. Sam znam jedną, z meszkiem nad ustami... Ananas nie kobieta! Jednak i między blondynkami nie same ulęgałki...

Nie wiem co mi się stało, ale porwałem się nagle z miejsca z kieliszkiem w ręce i krzykną­łem:

Panowie! nie pozwalam odzywać się lekce­ważąco o kobietach, do jakich należy moja narze­czona. Tym oto kieliszkiem wznoszę toast na cześć wszystkich blondynek, a kto go ze mną nie spełni...

Chciałem zapić brutalny wyraz, cisnący mi się na usta i szybko poniosłem do ust kieliszek.

W tejże chwili wzrok mój padł na ścianę prze­ciwległą. Wisiał tam obraz, którego dotąd nie spo­strzegłem. Z obrazu wyjrzała do mnie kobieta sza­tańsko piękna, do połowy obnażona, z czarnemi, jak węgle, oczami...

Zadrżałem — kieliszek wypadł mi z ręki — osunąłem się na krzesło.

Otoczył mię szum głuchy, rytmicznie kołyszący się, nieznośny.

Przestałem widzieć i słyszeć współbiesiadni­ków — natomiast ujrzałem ożywiające się przed­mioty, które dotąd miałem za martwe.

Nieruchomy dotąd chińczyk zaczął nagle chwiać się, głową kiwać, skośnemi oczkami mrugać i da­wać mi znaki porozumienia...

Czerwone plamy na ścianach zmieniły się w stada ptaków, jaskrawo ubarwionych: papug, kolibrów. Stół przybrał kształt indyjskiego ołtarza; dwa niebieskie płomyki gazu płonęły nad nim jak ognie ofiarne.

W powietrzu zadzwoniły głosy tajemnicze i roz­lały się nieokreślone zapachy.

Jednocześnie kobieta na obrazie zaczęła uśmie­chać się, białe ramiona wyciągać, błyskać ząbkami, palić ogniem źrenic czarnych jak smoła, jak noc, jak piekło...

Gdy następnie tamte obrazy pogasły i zatonęły

w mroku — ona wciąż mię dręczyła i wciąż wa­biła do siebie. Nie tylko widziałem jej ciało żywe, przez które krew przeświecała różowo, nie tylko rozeznawałem giętkość i poruszanie się jej człon­ków, zdawało mi się jeszcze, że słyszę głos, który szepcze:

Do mnie! do mnie!... Jestem rozkoszą, je­stem uciechą, jestem szczęściem...

...Biegłem do niej z płomieniami we krwi, z pier­sią przepełnioną szalonem a obcem mi dotąd pra­gnieniem. Na drodze zjawiła się narzeczona i jęła czepiać się moich sukien, błagając bym wrócił... Odtrąciłem ją gwałtownie. Upadła, zamiatając zie­mię płowym warkoczem. Dalej znów matka sta­nęła przedemną, ze złożonemi jak do modlitwy rękami. I ją odepchnąłem brutalnie.

Biegłem, kalecząc stopy, chwytając w płuca ogień — dobiedz w żaden sposób nie mogłem. Czarnookie widmo, jak błędny ognik odsuwało się wciąż odemnie. Trwało to długo, długo... Zbrakło mi wreszcie sił — upadłem i przebudziłem się.

Przebudziłem się nie w winiarni, lecz we wła- snem mieszkaniu, dokąd mnie Ignaś odwiózł do­rożką.

Ponieważ w tem opowiadaniu, które ma ulżyć choremu sercu, jak spowiedź, staram się przede- wszystkiem o szczerość, więc wyznaję otwarcie, że uczucie, jakiego doznałem po przyjściu do przyto­mności, nie było bynajmniej uczuciem obrzydzenia

IIJIU

9

i niesmaku. W pierwszej chwili doznałem niewy- slowionego przestrachu, który mi krew zmroził; następnie, ogarnął mię równie silny — żal...

Uczułem przestrach, bom po raz pierwszy po­pełnił grzech, którego dotąd lak pilnie się wystrze­gałem; uczułem żal, bo szatan uchylił przedeinną zasłony, zakrywającej światy tajemnicze, kusząco piękne, do których wstęp był mi na zawsze wzbro­niony.

Ale wytrzeźwiwszy prędko ciało i ducha, za­brałem się ze zwykłą energią do pracy.

Nikt nie przypuszczał, aby serce cichego pra­cownika straciło zwykły spokój; ja czułem, że przygotowywa się w mojeni życiu stanowcza prze­miana.

Dopóki siedziałem z dłutem w ręce, zajęty pra- cowilem żłobieniem bukszpanowej deseczki, myśli moje nie wybiegały poza granice dawnych, spo­kojnych i niewinnych marzeń. Myślałem o robocie,

o matce, o narzeczonej i doznawałem tej błogiej pełności serca, która jedynie czyni człowieka szczę­śliwym.

Ale gdym wieczorem, po skończonej pracy, po­wracał do domu, ogarniało mię nagle niewytłóma- czone pragnienie wrażeń żywszych, a siła fatalna ciągnęła do — winiarni.

Czarne oczy zjawiały się wówczas przedemną śliczne, obietnic pełne, kuszące.

I mamże prawdę wyznać? Jedynie dla ty* h oczu

chciałem raz jeszcze — raz jeden tylko — odwie­dzić ów pokój czerwonym papierem wyklejony, za­pachem gwoździków przesiąkły.

Te oczy wywierały na mnie wpływ magnety- czny; nocami śniły się, w dzień nie dawały spo­koju.

Szaleńcze! — mawiałem niekiedy do sie­bie — czyż nie zastanowiłeś się, żc to, czemu ja­kąś siłą nadprzyrodzoną przypisujesz, jest... odro­biną farby rozmazanej na płótnie?

Długom walczył z ogarniającym mnie szałem, ale siły coraz bardziej mnie opuszczały.

Stało się wreszcie, co stać się musialn: w mie­siąc po pamiętnych wyzwolinacli. sam nie wiem jakim sposobem, znalazłem się na drodze do wi­niarni.

Wejdę — mówiłem do siebie, pragnąc uci­szyć odzywający się jeszcze głos rozsądku — wejdę, trzeźwym wzrokiem przyjrzę się obrazowi i — uwol­nię się raz na zawsze od dręczącej mię zmory. Potem — nie zajrzę tu ani razu. "

Po chwili, oddychałem już powietrzem przesy- conem duszącymi wyziewami korzeni, a chłopiec, poruszający się nakształt automatu, stawiał prze- demną butelkę wina.

Gdy tylko zostałem sam, rzuciłem się do obrazu...

Było to płótno średnich rozmiarów, przedsta­wiające młodą dziewczynę w stroju odaliski. Spo­ił*

czy\val;i na sofie, przeciągając się lubieżnie. Tak przeciąga się tygrys, gdy wskroś liści palmowych leje się nań światło słoneczne. Jedna pierś, oraz szyja i ramiona były zupełnie obnażone; reszta ciała kryła się pod jedwabną, o jaskrawych bar­wach tkaniną. Obok leżącej dymił niedopalony nargil, czerwieniała para niedbale porzuconych ba- buszów i połyskiwał srebrzystą białością prześliczny kot angorski.

Twarzy dziewczyny nie opiszę. Przechodzi to moje siły. Była to twarz zarazem anioła i czarta, którą ożywiał uśmiech niepodobny do określenia: rozkoszny a straszny.

Wszystkiem zresztą były — oczy.

Te oczy miały matową czarność aksamitu, chwi­lami jednak żarzyły się jak dwa karbunkuły. Wy­raz ich zmieniał się z błyskawiczną szybkością, wyrażając całą gamę uczuć: crd biernej, służalczej pokory niewolnicy, aż do lwiego szału Herodyady, krew ludzką wietrzącej.

Te oczy żyły — wyglądała przez nie dusza na­miętna, gotowa ceną życia okupić rozkosz.

Artysta musiał włożyć w obraz cały swój ta­lent — a był to talent niepospolity. Mogłem to ocenić, gdyż w skutku zamiłowania do malarstwa, przypatrywałem się często dziełom mistrzów.

Rozmyślając, wysączałem kieliszek po kieliszku. Skutrk trunku był taki, że myśli moje stawały się

coraz fantastyczniejsze a twarz odaliski nabierała •■oraz więcej piękności i życia.

Nagle, zdało mi się, że ta dziewczyna porusza się, z obrazu wychodzi — na pierś chce mi się rzucić..-

Ogarnął mnie szalony przestrach. Porwałem za czapkę — uciekłem.

Ale nazajutrz powróciłem — i odtąd już co wieczór bywałem w winiarni.

Charakter mój, pod wpływem nowej namiętno­ści, zaczął się zwolna przekształcać...

Wiedząc, że odkrycie mych cowieczornych wy­cieczek mogłoby zaszkodzić mi w opinii kolegów i przyszłego teścia, trzymałem je w najgłębszej ta­jemnicy — co wyrobiło we mnie nieznaną mi dawniej wadę obłudy. Prócz tego uległ zmianie mój humor: z rozmownego i wesołego, jakim do­tąd byłem, zrobiłem się małomówny, zamyślający się, ponury.

Jednego wieczora dowiedziałem się rzeczy cie­kawych. Siedziałem właśnie nad kieliszkiem, wpa­trując się rozpłomienionemi oczami w obraz, gdy z obocznej izby dobiegł mię nosowy glos właści­ciela winiarni, który z wielkiem ożywieniem opo­wiadał coś swym gościom.

Więc tedy, Panie odpuść — prawił, ciągnąc dalej opowiadanie i przerywając sobie co kilka chwil głośnem utarciem nosa — przychodzi ów malarzyna do mnie i mówi: — Nie mam ja teraz

pieniędzy, ale jak tylko sprzedam obraz, który wisi u mnie na stalugach, natychmiast panu „dobdzie- jowi“ zapłacę.. Pytam panów moich: jakże mia­łem, Panie odpuść, postąpić? Człeczysko było niezłe i nawet, gdyby nie ta trunkowość, wcale dorzeczne. Tedy mówię: — Ha, niechże będzie, jak żądasz, ale pamiętaj, dobdzieju, zapłacić gdy „pekunia“ przypłynie, bo nasz brat nie lubi, żeby go mleczaki w pole wyprowadzały... Tedy, Panie odpuść, za­nosił mu chłopiec co rano kwartę „alembikowej, numer czwarty*, klórą ten chudzina do kropli wy­suszał. Trwało to bezmała przez dwa miesiące. Z samego początku coś mi tam kapnął na rachu­nek długu — później ani dudu. Aleni mu wódkę posyłał, bom kalkulował sobie: — Ryzyko nie ry­zyko, a przecie trzeba, żeby handel szedł... Raz, Panie odpuść, ciekawość mnie wzięła i pytani chłopca: Jakże tam u niego?... A chłopiec gębę od ucha do ucha, i gada: — Komedye, i tyle... — Ha — myślę — chodźmyż je zobaczyć... Wdrapa­łem się na schody, bo mieszkał malarzyna na fa- cyatce; stukam do drzwi — zamknięte. Zaglądam przez dziurkę od klucza, a lam, Panie odpuść, wi­dowisko, jak w teatrze. Więc najpierw: na stoliku pod ścianą buzuje się z jakie dziesięć świec wo­skowych i stoją bukiety wielkie jak algierskie ka­lafiory (hullaj! na głupstwa miał pieniądze, a dla mnie to mu nie starczyło!). Patrzę dalej, a tam pomiędzy świecami i kwiatami, leży jakaś rzecz

okrągła, niby osełka sera szwajcarskiego, przykryta z wierzchu czarny szmat.']. Wytrzeszczam ślepie, żeby dojrzeć co przy tein wszystkiem porabia mój malarz, i spostrzegam go, Panie odpuść, klęczą­cego przed tym stolikiem w jakieinści dyabelskiem przebraniu, ze złożoneini rękami i gębą tak białą jakby mu ją kto wapnem pomalował. Jedną razą, jak zacznie rzucać się, jęczeć, lamentować, włosy z głowy drzeć, palce ze stawów wyciągać — my­ślałem, że go konwulsye męczą albo dyabeł do piekła porywa... Raptem, zerwał oną czarną szmatę, a ja ażeni zadygotał ze strachu... Wyobraźcie so­bie dobdzieje, że to, co brałem za ser szwajcarski, była, Panie odpuść, ni n.niej, ni więcej, tylko — głowa ludzka razem z szyją. Brrr... ciarki mnie przechodzą dziś jeszcze, gdy to sobie przypomi­nam!... Zobaczywszy takie chryje, chciałem już ucie­kać, ale ani rusz, nie mogłem — rychtyk jakby innie coś za kołnierz trzymało. I widziałem. Panie odpuść, jak malarz tę głowę to całował, to znów za włosy targał, a potem to modlił się do niej, to ją przeklinał — wszystko jakimści językiem od siedmiu boleści, ni to po łacinie, ni po francusku. Uciekłem czcmprędzej do siebie, wylęknięty jakbym samego didka na słomianych nogach zobaczył... Przez cały dzień miałem gorączkę, a w nocy to mi, Panie odpuść, ciągle przed oczami stała ta głowa, której nawet po śmierci nie dawano spo­koju. A była to głowa, o ile zdaleka osądzić mo-

glem, jakiejści ślicznej dziewczyny, lat może sze­snastu, z czarnemi, szeroko otwartemi oczami i tak po szatańsku przyprawiona, że wydawała się ży- wiuteńka ł). — I co powiecie, moi dobdzieje, na drugi dzień potem malarzyna się obwiesił. Zeszedł sąd, wisielca w nocy wywieziono i w niepoświę- canej ziemi zakopano — a co się stało z głową dalibóg nie wiem. Zjawili się wierzyciele; ten gra- bnął to, .tamten owo, a ja za komorne i za tę moją niepłaconą alembikówkę zatrzymałem, Panie odpuść, ten bohomaz, co wisi teraz w czerwonym pokoju nad kanapą. Jest tam napaćkane farbami to samo dziewczynisko, do której głowy cudackie nabożeństwa ów waryat wyprawiał...

I otóż dowiedziałem się niespodzianie historyi obrazu, jego twórcy i jego modela. Dręcząca mnie zmora nabrała odtąd większego jeszcze uroku i wię­kszej fantastyczności.

Upływały dnie, tygodnie, miesiące — w trybie mego życia nic się nie zmieniało.

Każdego wieczora przesiadywałem po kilka go­dzin w winiarni, rozmarzając się trunkiem i wpa­trując w arcydzieło biednego samobójcy.

W tych chwilach samotnych, zwłaszcza jeśli nie

>) Fakt rzeczywisty. Zabalsamowaną głowę piętnastoletniej Włoszki, kochanki swej, posiadał w Warszawie artysta malarz J. K. M. (* 1797 f 1854). Przywiózł ją z Włoch, gdzie na stu- dyach przebywał. Tę głowę po śmierci artysty razem z jego ciałem do trumny włożono i pochowano.

budziło mię z marzeń głupie paplanie kupca i krzyki innych biesiadników, — duch mój zrywał zupełnie z rzeczywistością. Na skrzydłach wyobraźni ulaty­wałem w krainy zaczarowane, gdzie było mi tak dobrze i tak swojsko, jak rybie pławiącej się w la­zurach fali, jak ptakowi prującemu niebios błękity...

A jednak, gdyby kto zażądał odemnie, abym mu określił i nazwał dziwną siłę, co mnie do owych czarnych oczów, a przez nie do butelki, ciągnęła — znalazłbym się w nielada kłopocie...

Mógłbym wprawdzie zamiast ścisłego określenia dać szczegółową tego pociągu analizę, ale od tego wstrzymuje mnie szalona obawa. Obawiam się, aby na podstawie wyprowadzonych stąd wniosków nie wyrzekł kto słowa, przed którein uciekam, słowa, które jest dla mnie tak straszne, jak dla zbrodnia­rza duch zamordowanej otiary. Obawiam się, żeby kto nie wyrzekł, iż w tych czarnych oczach — za­kochałem się...

Tymczasem na zewnątrz, w stosunkach moich z rodziną i towarzyszami nic się nie zmieniało.

Stryj, choć zrzędził, był dla mnie zawsze jedna­kowo dobry, a przyszły teść i jego córka okazy­wali mi to samo, co i dawniej uczucie, pozbawione wprawdzie namiętnych wybuchów, ale szczerze ży­czliwe. Jeśli zaś kto z blizkich zauważył niekorzy­stną zmianę w mojem zdrowiu i humorze, przy­pisywał ją słodkiemu niepokojowi, który trapi, ale bynajmniej nie zabija, zakochanych.

Ja zakochany w Karolinie... Boże, co za ironia!

W połowie karnawału ślub miał się odbyć — i odbył się — a żaden z dobrych duchów tej bie­dnej, jasnowłosej dziewczyny nie stanął pomiędzy nami z piornnem w ręce i nie przeszkodził związ­kowi, mającemu zrodzić tylko łzy i przekleń­stwa!

Cokolwiekbądź pierwsze chwile pożycia małżeń­skiego przeszły spokojnie.

Nowe wrażenia, przytem przyjazd matki i na­wał zajęć wszelkiego rodzaju, silnie pochłaniały mój umysł. Przez czas długi nie było w nim miej­sca dla objawów — nałogu.

Ale nie upłynęło pół roku, a już wytrzeźwiony ze słodkiego obłędu, jakiego doświadcza każdy nowożeniec, choćby był nawet człowiekiem upa­dłym moralnie — zacząłem tęsknić do dawnych upodobań.

Karolina, spostrzegłszy ogarniający mię niepo­kój, starała się wszelkiemi siłami rozweselać i umi­lać nasze wspólne pożycie.

Wymyślała zabawy, urządzała wycieczki za mia­sto, opowiadała mi o swem dzieciństwie — czyniła wszystko, czem tylko poczciwe serce natchnąć może kobietę, kochającą męża całą siłą niezmarnowanego uczucia.

Niestety! na uroki cichego, rodzinnego szczęścia byłem teraz najzupełniej obojętny. Co więcej — a to dowodzi jak dziwaczną była już wówczas

moja natura - ta cala niewinna zalotność żony była powodem, że ją zacząłem nienawidzieć...

I nareszcie pewnego sierpniowego wieczora, który byl niezwykle parny, przesycony elektrycznością i złowrogo cichy, jedncni silnem szarpnięciem ze­rwałem wszystkie krępujące mnie więzy i — po­biegłem do winiarni.

Spotkała mię tani niespodzianka: pokój, w któ­rym spędzałem samotne godziny, został z gruntu odnowiony i zmieniony do niepoznania.

Dawne, zniszczone obicie zastąpiono nowem, przedstawiające»] w pstrokatej mieszaninie: kwiaty i owoce; na miejscu okrągłego stołu z tygrysimi szponami, ustawiono kilka małych stoliczków z mar­murowym wierzchem; na ścianach rozwieszono obrzydliwe oleodruki, na których eleganci w cylin­drach umizgali się wstrętnie do panien w szero­kich „krynolinach“.

Czarnooka odaliska — mój skarb, mój klejnot, moje bóstwo — znikła bez śladu!

Zjawił się chłopiec, który mi zimą usługiwał — ale i ten zmienił się cudacznie.

Lubiłem go dawniej za rozczochrane fantasty­cznie włosy, za kocią zwinność, za to wreszcie że z oczu wyczytywał żądanie, a milczał zawsze jak sfinks. Teraz stanął przedenmą nielitościwie wy­smarowany różaną pomadą, w czekoladowym „ża­kiecie“, żółtej koszuli i zielonym krawacie z bez­czelną miną, ze spojrzeniem udającem przebiegłość...

U nasz, proszę pana, wszystko teraz z szy­kiem! — rzeki, uśmiechnąwszy się cynicznie i wty­kając ini pod nos zatłuszczoną głowę.

Ogarnęła mię rozpacz; doznałem takiego bolu. jaki czuje ptak, gdy powróciwszy z dalekich kra­jów, znajduje swe gniazdo strącone z gałęzi, po­psute, splugawione...

Cóżeście zrobili z obrazem, co wisiał nad kanapą? — spytałem chłopca.

liii... taki tam obraz, proszę pana! — od­powiedział ze zwykłą już mu teraz bezczelnością.— Abo ja wiem co z nim zrobili, proszę pana. My teraz mamy z szykiem obrazki, proszę pana. A tamtym smolucliem to może kucharz komin zatkał, proszę pana!...

Zaczął śmiać się na cały głos, pewny, że po­wiedział coś niezmiernie dowcipnego.

Chciałem go za uszy wytargać, alem dał pokój, i wszedłszy do „sklepu“, gdzie królował sam wła­ściciel winiarni, jego o obraz spytałem.

Zdziwił się najpierw bardzo mojej ciekawości — potein rzekł, że, o ile pamięta, obraz z „gabinetu“ kupił od niego właściciel bawaryi na Podwalu, na Żelaznej czy też na Pradze...

Musiałem poprzestać na tem objaśnieniu.

Nit dopiwszy zapłaconej butelki, opuściłem czem- prędzej zakład, w którym znajdowały się: gabinety urządzone z szykiem, szykowne obrazki na ścianach i chłopcy używający różanej pomady.

Teraz dopiero jasnem mi się stało jak droga była dla innie ta postać niewieścia. Na pozór w martwe kształty zaklęta, przedemną jednym od­krywała ona głębię swojej duszy, pełną życia i dzi­kiego uroku.

Żyć bez niej nie mogę...— powtarzałem idąc ulicą, a dziwny smutek ściskał uii serce i łzy na­pędzał do oczu

Błąkałem się przez kilka godzin po mieście pe­łen żałości Uczuwszy zmęczenie, wstąpiłem do pierwszej napotkanej restauracyi i — upiłem się ponczem, do któregom czuł dawniej wstręt nie­przezwyciężony.

Pijąc mocny trunek, zrobiłem prawdziwie sza­tańskie odkrycie: gdy tylko rozgrzał mi on krew i pobudził nerwy, natychmiast przed oczami jawiła się ta, o której nieustannie marzyłem. Obraz był tak wyraźny i tak ludzkiem prawie życiem obda­rzony, że nieledwie ręką mogłem go był dotknąć.

To odkrycie zbudziło we mnie myśli dziwaczne i ostatecznie na złą drogę popchnęło...

Zanim ją odszukam — rzekłem do siebie nazajutrz — będę jej obraz sztucznie przed oczy przywoływał.

Od tej chwili, nietylko wieczory ale i noce całe zacząłem spędzać poza domem.

Włóczyłem się jak błędny, przesiadując dziś w tej knajpie, jutro w innej, a wszędzie upatrując nadaremnie zaginionego obrazu.

Miałem zwyczaj, wszedłszy do którejkolwiek z tych izb, pełnych zaduchu i niesfornych wrzasków, szukać k:jta najustronniejszego, i tam, ukrywszy twarz w dłoniach lub odwróciwszy się do ściany, siedzieć nieruchomo całemi godzinami.

Nigdy nie zabierałem znajomości przygodnych. Lubiłem ten tłum różnorodny, którego monotonne gwary pomagały mi śnić na jawie, obawiałem się jednak bliższego z nim zetknięcia. Z tego powodu, siali bywalcy tych przybytków podejrzanej weso­łości przezwali mnie „niedźwiedziem“.

Niejednokrotnie słyszałem jak tuż obok mnie powtarzano ten przydomek, czasem bez ubocznej myśli, niekiedy z wyraźnym zamiarem ubliżenia_ Aleni na to uwagi nie zwracał.

Nowy mój nałóg wydal wkrótce swe zwykle owoce.

Bezsennie spęd?ane noce sprawiły, żem osłabł fizycznie i stracił ochotę do pracy. Zmuszałem się jeszcze do pełnienia obowiązków, lecz przychodziło mi to z coraz większą trudnością.

Pewnego razu, siadłszy do pracy razem z podwła­dnymi, spostrzegłem, że dłuto rytownicze wymawia mi posłuszeństwo. Napróżno zmieniałem narzędzie; wytężałem wzrok, szukałem najsilniejszego świa­tła... cięcia rylca wychodziły coraz niedokładniej i krzywiej.

Przyczyną było nerwowe drżenie rąk. wywo­łane nadużyciem trunków.

Cios ten boleśnie mię dotknął, do poważnych refleksyj skłonił, ale — nie opamiętał!

Kierując w dalszym ciągu zakładem, przestałem osobiście zajmować się robota, co naturalnie po­ciągnęło za sobą jak najgorsze następstwa. Między robotników wkradło się rozprzężenie; niesumien- niejsi zaczęli mnie wyzyskiwać; straty stawały się coraz dotkliwsze — znosiłem jednak wszystko z za­dziwiającą obojętnością.

Byłem już wówczas jak człowiek, który, po­chłonięty przez uczucie potężne, nie widzi i nie słyszy co się dokoła niego dzieje.

Stosunek z żoną był jak najgorszy...

Nietylko straciłem zupełnie przywiązanie do niej, ale nawet — bez żadnej zgoła przyczyny — znienawidziłem ją. Zdawało mi się, że stoi na przeszkodzie moim zamysłom (jakim?...) — że jest silną zawadą dzielącą mnie od upragnionego celu.

Biedna Karolina znosiła mój humor dziwaczny i grubiańską często opryskliwość z anielską sło­dyczą i z takim niezmąconym spokojem ducha,

o jakim chyba tylko w „Żywotach Świętych“ do­czytać się można.

Jątrzyło mię to jeszcze bardziej.

Obłudnico! — mawiałem niekiedy do niej z jadowitem szyderstwem — napróżno odgrywasz komedyę świętości i maskujesz swą rzeczywistą, przewrotną naturę. Dawno odgadłem twoje zamy­sły... Są one niecną intrygą, budzącą wstręt w uczci­

wym człowieku. Zamiarem twoim: oczernić męża przed opinią ludzką, a siebie przedstawić.jako ofiarę jego nikczemności. Najszczęśliwszą byłabyś, gdyby dewotki, z któremi jesteś w zmowie, krzyczały za mną: -- Oto tyran, co zamęczył swą anielską żonę! oto zakała rodu ludzkiego! bezbożnik, potwór, od- szczepieniec!... Ale nie ciesz się zawcześnie. Jeszcze twój mąż nie zniedołężniał do tego stopnia, żeby jedna przewrotna kobieta mogła z niin robić co zechce!...

Karolina słuchała wybuchów ze smętnym uśmie­chem, a gdym skończył, przybliżała się na palcach, i objąwszy mnie za szyję, nachylała usta do poca­łunku. A ja... ja odtrącałem ją wówczas od siebie!

Tak ubiegło kilka miesięcy.

I nadeszła nareszcie ta noc przeklęta, która strącić mię miała na samo dno otchłani, do której oddawna już staczałem się powoli.

Była to jedna z tych nocy jesiennych, rozpa­czliwie nudnych, jakby rozziewanych, gdy ludzie ponurego usposobienia najczęściej myślą o stryczku i brzytwie, a sangwiniści stają się melancholikami.

Brudna mgła pospołu z dymem tamującym od­dech, włóczyła się po zadeszczonych, błotnych uli­cach. Światła latarń, otoczone tęczowemi kołami, płonęły krwawo, jak podbite oczy pijaka. Doroż­karze i woźnice piwowarscy lżyli się głośno przed otwartemi drzwiami szynkowemi, a ohydne ich przekleństwa i bluźniercze docinki zlewały się

w akord fałszywy z dudleniem rozstrojonej kata­rynki. Na chodnikach nie widziało się ani jednej młodej, rumianej twarzy. Dreptały po błocie stare baby o sępich profilach, okutane w podarte, roz- strzępione szmaty; niekiedy lazło psisko ze ster- czącemi żebrami, z szerścią omokłą, z ogonem po­nuro w dół zwieszonym...

Było już po północy, gdym wylazł chyłkiem z jakiejś nory podrogatkowej. Odurzony wyziewami alkoholu, zataczając się i klnąc pod nosem, skie­rowałem się ku domowi.

Ciężka zmora tłoczyła mi pierś, mózg praco­wał z gorączkowym wysiłkiem, tworząc fantasty­czne, okropne obrazy, wirujące przed wzrokiem mej dus/.y, niby korowód czarownic.

Moja bezcielesna kochanka nigdy jeszcze nie gościła zemną tak długo i tak poufale. Płomienne jej źrenice widziałem wciąż przed sobą, a to, com w nich czytał, zmieniało krew moją w ukrop...

Żywego ducha nie było na mieście.

Metaliczny dźwięk kropli deszczowych, spadają­cych na kamienie chodnika, był jedynym dźwię­kiem, który przerywał cmentarną ciszę ulic.

Nagle, na zakręcie mrocznego zaułka, usłysza­łem głosy ludzkie. Była to ożywiona sprzeczka mężczyzny z kobietą. Ostatnia zdawała się uspra­wiedliwiać, prosić, o litość błagać.

Zbliżyłem się, i ujrzałem dwoje ludzi, stojących pod latarnią.

BIAŁA.

10

Promień gazowy oświecał najdokładniej twarz mężczyzny, pozostawiając kobietę w mroku.

Zabraniam ci! — krzyczał mężczyzna — za­braniam ci używać mego nazwiska! Nie poto da­łem ci je kiedyś, żebyś je w błocie nurzała.

Odczep się odemnie!... Nie napastuj na ulicy! — wołała kobieta, usiłując wyrwać rękę z dłoni przytrzymującego ją towarzysza.

Ja cię przed sąd zapozwę, nędznico! Ja cię...

W tej chwili kobieta, usłyszawszy zbliżającego , się przechodnia, odwróciła się prędko w moją stronę.

Broń mię przed tym rozbójnikiem! — wo­lała. — Zabić mię chce! zamordować!

Światło latarni padło na jej twarz — spojrza­łem i... wzdrygnąłem się.

To była twarz mojej kochanki — to były jej czarne, demoniczne oczy!

Krew uderzyła mi do głowy. Rzuciłem się na stojącego pod latarnią mężczyznę i powaliłem go na ziemię.

Polem stanąłem na środku ulicy odurzony, otę­piały — półniartwy.

O uszy obił mi się najpierw jęk przenikliwy a zaraz po nim stłumione, niewieścim głosem wy­szeptane słowo: i

Uciekajmy...

Gdym powracał do domu, widno już było zu­pełnie.

Drobny, zimny deszcz sieki po twarzy; zaspani szynkarze otwierali z łoskotem swe zaduszne ja­skinie; stróże, z klątwą na ustach, zgarniali leniwie bioto z chodników.

Już wstępując na schody wiodące do mieszka­nia, poznałem, że stało się u mnie coś niezwykłego. W pokojach słychać było liczne głosy, bieganinę i jakby płacz stłumiony.

Tknięty bolesnem przeczuciem, pchnąłem gwał­townie drzwi... W pokoju stał wuj, który, ująwszy mnie za ramię, rzekł uroczyście:

Idź pożegnać umierającą...

Tak! Moja biedna Karolina umierała! Umierała wydawszy na świat dziecinę śliczną, jak cherubin. Umierała z mojej winy, a raczej z winy ciążącej nademną fatalności!

Przed śmiercią przebaczyła mi wszystko wspa­niale, po chrześcijańsku.

Pokazała mi małą istotkę tylko co urodzoną; kazała pracować dla niej, kazała mi nietylko wy­pełniać obowiązki ojca, ale i matkę zastępować...

I umarła.

Pogrzebem zajął się stryj. Ja nie byłem zdolny do niczego. Stryj także wynalazł mamkę dla osie­roconego dziecka i zajął się jego przyszłością.

Gdyśmy powrócili z pogrzebu, wziął mnie na stronę i przybrawszy swą zwykłą, surową minę, rzekł:

Dowiedz się ante omnia, że między nami

10*

wszystko zerwane. Wiem o twojem łajdactwie i wiem, że ono było jedynym powodem śmierci tej biednej kobiety. Co się tycze dziecka, już o niem pomyślałem. Będzie się chowało u ciotki twej nie­boszczki żony, a przyszłość jego ja biorę na siebie.

O swoim losie myśl sam: każdy powinien ante omnia sobą się zajmować. Ale to sobie dobrze za­pamiętaj, że od dnia dzisiejszego wujem twoim być przestaję. A i do tej małej dzieciny praw ojca nie rość, gdyż antę omnia ustanawiam nad nią prawną opiekę.

Słowa stryja rozpalonem żelazem piekły mi serce. Porwałem się, aby go prosić o wyrozumia­łość. o przebaczenie, o wiarę w przyszłą poprawę...

Zbrakło mi siły...

Z rozpaczliwą rezygnacyą pochyliłem głowę na piersi i mimo strasznego bolu, rozdzierającego mi serce — nie wyrzekłem ani słowa.

Nazajutrz zabrano mi dziecko.

Co się działo w mem sercu, nie opiszę. Oto­czył mię chaos najróżnorodniejszych uczuć, naj­sprzeczniejszych porywów, a ponad nim zapanowało najpotężniejsze i najbardziej przygniatające wraże­nie — okropności.

Sekunda spokoju była dla mnie wówczas nie- dościgłem marzeniem. Wstrętne, do gorączkowej zmory podobne widziadła uganiały się za mną dniem i nocą. Napróżno starałem się uciec przed niemi. W pijackiem odurzeniu i w pozornym spo­

czynku, jakim mię sen obdarzał, chwytały mię i drę­czyły z rozpaczliwą wytrwałością.

Co najdziwniejsze, nie uczuwalem żadnej skru­chy...

Pomimo świadomości, że życie, jakie prowadzę, jest najoplakańsze w skutkach, nie czyniłem sobie żadnych wyrzutów. Owszem, dziwiłem się, że świat poczytuje za wine, co było nieuchronnym wyni­kiem zdarzeń, i co musiało się stać tak nieodmien­nie, jak staje się roślina z posadzonego w ziemię nasienia...

Strata żony i gniew wuja dotknęły mię bole­śnie — aniin przypuszczał jednak, że to ja jestem ich przyczyną.

Cokolwiekbądź, ten stan ducha był przykry i wyczerpujący. Żeby przed nim uciec i zdobyć so­bie na chwilę jeśli nie spokój, to przynajmniej za­pomnienie, począłem po dawnemu upijać się — nie wódką lecz szalem miłośnym.

Kobieta, która owej nocy fatalnej zjawiła się na drodze mego życia, niezwalczonym urokiem odu­rzyła mię i opętała.

Nic bardziej upokarzającego nad ten stosunek! Bluźnierstwo popełniłbym, nazywając go miłością. Jakto? czyż może być „kochanką“ kobieta, która stoczyła się na dno moralnej przepaści i nie po­siada ani honoru, ani serca?...

A jednak ja przywiązany byłem do niej, jak niewolnik — jak pies... Miałem przed oczyma

otwartą głębię jej serca, pełną biota i wężów ja­dowitych, patrząc zaś w nią, widziałem: wonne róże i lilie przeczyste...

Źródłem cudu było jej nadzwyczajne podobień­stwo do — tamtej. W głowie mieszało mi się. gdy zatapiając wzrok w jej twarzy, rozmyślałem nad tem zlaniem się w jedno dwóch istot, które tak wielki wpływ na życie moje wywarły, a z których żadna nie miała — duszy...

Człowiek, na którego owej nocy tak brutalnie, po zbójecku, napadłem, był mężem mojej kochanki. Porzucił już ją dawno, a jeśli w rzadkich odstę­pach czasu stawał przed nią, to jedynie po to, aby wiarołomną napiętnować gorzką skargą i przekleń­stwem.

Ohydna scena w zaułku pozostała bez na­stępstw.

Ów człowiek nie znał mię, krzywdy swej przeto dochodzić nie mógł. Zresztą wziął mnie zapewne za nocnego włóczęgę, który w odurzeniu alkoho- liczneni nie wiedział dobrze co czyni...

Rzecz prosta, że z jednej strony dotknięty cier­pieniami moralnemi, z drugiej odurzony szaloną namiętnością, nie miałem ani ochoty, ani siły do zajmowania się pracą. Niebawem też opuścili mię pracownicy, a zakład, od dawna już zachwiany, npadł zupełnie.

Do udręczeń moralnych przyłączyła się teraz dotkliwa, materyalna bieda.

Przez pewien czas żyłem z dawniejszych zaso­bów, lecz te bardzo szybko topniały.

Przyjaciółka“ dostrzegła to prędzej odemnie i uznała za stosowne pozbyć się zrujnowanego wielbiciela. Pewnej nocy, znalazłem jej drzwi szczel­nie zamknięte, i to zamknięte na zawsze.

Odtąd zacząłem zapijać się na śmierć.

W najbrudniejszych norach, które służą za przy­tułek łotrom i nędzarzom, przepędzałem noce, wy­próżniając milczkiem blaszane pólkwaterki i zwie­dzając myślą krainy fantastyczne, w których kró­lowała — Czarnooka.

Nic mię już wówczas nie krępowało. Nie dbałem co o mnie mówią ludzie, ani jakie będą moich po­stępków owoce...

Niebawem, stałem się jedną ze wstrętnych a nie­szczęśliwych ofiar pijaństwa — jednym z tych włó­częgów o idyotycznej twarzy, w odartem odzieniu, których nad ranem wyrzuca gospodarz za drzwi szynkowni i którzy nie wiedzą co to mieć wła­sne mieszkanie, sypiać w łóżku, pracować i mo­dlić się...

Przeżyłem w ten sposób cztery miesiące — cztery okropne miesiące, których wspomnienie dusi mię jak zmora!

Przyszła wreszcie chwila, gdy wydawszy ostatni grosz na wódkę, a nie mając siły do zarobkowa­nia, począłem — żebrać.

Gdy mię kiedyś, na tym lub na tamtym świe-

cie, pociągnie kto do tlómaczenia się z tego po­stępku, przytoczę na swą obronę jedno tylko:

Przez trzy dni — nie pileni...

Ten stan okropny miał się wkrótce zakończyć.

Pewnego dnia przewłócząc się żydowską dziel­nicą miasta, natrafiłem na scenę pospolitą a smu­tną: komornik przez przymusową licytacyę sprze­dawał czyjeś ruchomości.

Handlarze, wietrzący iup świeży, otoczyli sługę sprawiedliwości, który z godną podziwu obojętno­ścią zapisywał do protokółu wynik sprzedaży.

Stanąłem, wodząc wzrokiem bezmyślnym po wi­dzach i aktorach tej sceny.

Właśnie wręczono rudemu żydowi starą, poła­maną kołyskę, nad którą czynił ironiczne widać i zabawne uwagi, gdyż towarzyszom trzęsły się brody od śmiechu.

Następnie woźny, na przewróconej balii stanąw­szy, zawołał:

Obraz olejny!... ramy sosnowe!... czarno bej­cowane!... dwadzieścia kopiejek!... Kto da więcej?... po raz!...

Pokazacz! pokazać/!... — odezwało się kilka głosów w tłumie.

Obraz dostał się w ręce lichwiarzy, którzy po­dawali go sobie z ręki do ręki, kręcąc głowami i szwarkocąc:

Wiies?... To grosza nie warte!...

Wreszcie jeden odważniejszy zawołał:

Nnny... Chcę straczycz. Dwadzieścia pięć ko­piejek. A so!

Dwadzieścia pięć kopiejek! — powtórzył woźny. Po raz!... po dwa!...

W tej chwili obraz znalazł się w rękach sto­jącego obok mnie żydka.

Spojrzałem na wzgardzone płótno i krzyknąłem.

To był mój obraz! to była moja kobieta!

Kupuję! — wrzasnąłem rozpaczliwie, wy­rywając obraz żydowi.

Cała gromada obróciła się w moją stronę. Usłyszałem śmiechy szydercze.

Kikste ? Was mjlss du, łapserdak ? — prze- kpiwali żydzi, tłocząc się na mnie czarną, cuchnącą masą.

Woźny, jedno oko przymrużając, zapytał:

Czy masz, kochanku, pie-nią-dze?

Sięgnąłem do kieszeni. Nie było tam nawet

miedziaka.

Nie mani w tej chwili... — wyjąkałem, ble­dnąc śmiertelnie — ale ja panu zapłacę... słowo honoru, zapłacę... duszę sprzedam a zapłacę...

Tu już wesołość gromady wzrosła do stopnia najwyższego. Żydzi, za pejsy się ciągnąc, aż przy- kuczali do ziemi od śmiechu.

Wówczas zawirowało mi w mózgu — do oczu nabiegła krew i zasłoniła wszystko czerwonym obło­kiem — do uszu coś szepnęło:

Ukradnij...

Przycisnąłem obraz do piersi i jąiem uciekać.

Gromada, z wrzaskiem przeraźliwym, rzuciła się za mną.

Nie wiem jak długo trwała gonitwa.

Biegłem bez odpoczynku, potykając się o ka­mienie, przewracając dzieci stojące na drodze, za­palając się szałem wściekłym i rycząc, jak zwierz raniony...

Nagle, poślizgnęła mi się stopa — upadłem.

Tłum runął na mnie. Porwano mię, zaczęto szarpać, wlec, rozrywać...

W tejże chwili stała się zemną rzecz nadzwy­czajna: wszyscy otaczający mnie ludzie zmienili się — w czartów!

Czarci jęli stroić miny pocieszne, wywijając ko­ziołki i wziąwszy się za ręce, tańcując dokoła mnie, podrygując cudacznie!

Jeden usiadł na nosie moim, jak na koniu; drugi wetknął mi w ucho cienki rożenek i począł obracać nim, jak kuchcik; trzeci schował się w kie­szeni od kamizelki a wytknąwszy głowę, szczerzył zęby, jak mysz w pułapce...

Pękać od śmiechu!...

Gdym przyszedł do przytomności, powiedziano mi, że jestem w szpitalu, że byłem bardzo chory, że powinienem zachowywać się spokojnie, gdyż inaczej grozi mi niebezpieczeństwo.

Zachowuję się zatem jak najspokojniej i dla

ulżenia zbolałej duszy, kreślę tu dziwne swego ży­cia koleje.

Usposobienie moje zmieniło się do gruntu. Nie mogę bez wstrętu myśleć o wódce, a bez prze­strachu o... obrazie. Za to nieustannie mam na myśli dziecinę ukochaną.

Gdy tylko Bóg pozwoli wyjść ze szpitala, wezmę się do pracy i przekonam stryja, że może jestem (raczej byłem) szalony, ale o nikczemność oskarżać mię nie można.

Skoro zbiorę potrzebną sumę, wezmę dziecko do siebie i rozpocznę zupełnie nowy okres życia. Poświęcę się całkowicie szczęściu niewinnego aniołka. Przy nim i przez niego otoczy mię słodki spokój życia domowego i ta błogosławiona, stateczna ci­sza, która jest warunkiem mego szczęścia, wska­zanym mi przez samą naturę.

Duch Karoliny wymodli mi to u Boga!

Na tem kończył się rękopis pamiętnika, zaty­tułowanego „Moja przeszłość“, który wypadkiem dostał się w ręce piszącego.

O ostatecznym losie bohatera donosi mi do­któr N. co następuje:

8Chory, o którego pan zapytuje, skończył jak kończą wszyscy nałogowi pijacy. Zaledwie wypi­sałem go ze szpitala, gdzie ciężką chorobą przy­

płacił pierwszy paroksyzm delirium tremens, znów zaczął pić zapamiętale. We dwa miesiące później, przywieziono mi go powtórnie w stanie nadzwy­czajnego wycieńczenia, a drugi paroksyzm obłędu, silniejszy od poprzedniego, o śmierć go przypra­wił“.

ALLELUJA

...Noc płynęła głucho, martwo, bezdźwięcznie — jakby ta izba, książkami przepełniona, nie znajdo­wała się przy ludnej ulicy wielkiego miasta, lecz kędyś na wiejskiem odludziu.

A przypominała ta izba i książnicę klasztorną i siedzibę czarodzieja. Nie było tu wprawdzie wiel­kich, w skórę cielęcą obciągniętych woluminów, półki jednak uginały się pod stosami tomów opra­wnych i nieoprawnych. których ilość wprawiała w zdumienie. A półki te przybite były wprost do ścian i niczem nie osłonięte, co stwierdzało, że książki służyły właścicielowi swemu nie do ozdoby, lecz do ciągłego i sumiennego użytku.

Ale nie na książkach kończyła się zawartość tej izby osobliwej. Wszystkie wolne miejsca na jej murach pokrywały duże karty z rysunkami, odno­szącymi się do anatomii, antropologii, astronomii i nauk przyrodniczych. Rozwieszone też tu były fo­togramy różnych potworności ciała ludzkiego: twa­rzy zjedzonych do połowy przez liszaje, czaszek pokrytych wielkiemi naroślami, szkieletowo wychu-

dlych i pokrzywionych kończyn płuc, stoczonych przez zarazek suchotniczy i t. p.

W jednym końcu izby przypierał do muru duży stół z prostego drzewa, gryzącymi kwasami popla­miony i dźwigający na sobie podręczne laborato- ryum chemiczne; w drugim stała maszyna elektry­czna i kilka wielkich globusów.

Z najmroczniejszego kąta wychylały się dwa, całkowicie obnażone, szkielety, zdała zupełnie do siebie podobne. Jeden był szkieletem człowieka, drugi — goryla.

Wreszcie na półkach i na podłodze połyskiwały martwo długie szeregi czaszek ludzkich, których żółta kość pokryta była wypisanemi atramentem cyframi.

Na wszystkiem zaś tem leżała gruba warstwa kurzu i pajęczyny.

Ciemność! okropna, niezgłębiona, nieprzej­rzana ciemność! — wyjęczał człowiek, zgarbiony na obitym skórą fotelu. Otworzył szeroko wielkie, chorobą czy bezsennością podsinione oczy i jął wpatrywać się badawczo w przestrzeń.

Nic, nic już nie widzę ani przed sobą, ani w sobie! — powtórzył z rozpaczą, i rozkurczywszy palce, wypuścił trzymaną w nich dotąd książkę.

Łoskot upadającego wśród ciszy głębokiej tomu, ozwal się w izbie jakby jękiem przeciągłym.

Zawieszona u sklepienia lampa oblewała poto­kiem żółtego światła wyłysiałą głowę i chudą twarz

samotnika. Byl prawie młodzieńcem, a starcem się wydawał. Policzków nie rumieniła mu ani kropla krwi zdrowej; w oczach nie było ani jednej iskry zapału, lub namiętności. Wychudły był i wycień­czony i można było sądzić, że głowa, nakształt kuli ołowianej, cięży jego wątłemu ciału.

Potarł kościstą ręką czoło i mówił:

Za długo żyłem samym tylko mózgiem. Znu­żył się on, wyczerpał i służyć już nie chce. Dla utrzymania równowagi, należało żyć równocze­śnie. .

Zamyślił się, szukając słowa.

Gzem? — zapytał sam siebie. — Może ser­cem? Ha, ha, ha! Ludzie niewykształceni ten zwy­kle organ przeciwstawiają mózgowi. Lecz co ro­zumieją przez serce? — co?

Zwrócił spojrzenie na jedną z półek, na której stały w spirytusie preparaty anatomiczne.

Oto marynuje się w tym słoju ów organ szacowny. Znam go dokładnie i wiem, że najsil­niejszy mikroskop i najczulszy odczynnik chemi­czny nie wykryją w nim ani śladu tego, czego do­patruje się gawiedź.

Uśmiechnął się lekceważąco.

Mniejsza! dodał po chwili. Gdy okręt idzie na dno, nie czas szukać winowajcy. Opuszcza mnie energia życiowa i dlatego tracę prawo do istnienia. Energię tę posiada najnędzniejszy baccilus, dopóki

żyje we właściwych do siebie warunkach. Ja wa­runki te postradałem.

Znów czoło potarł i znów wpatrywać się jął w przestrzeń.

Pustka... bezdenna pustka... którą wypelnićby tylko zdołał mózg, gdybym mu świeżej krwi do­starczył... Ale skąd ja krwi tej wezmę? Jestem bankrutem. To co nazywają wolną wolą, a co jest zapasowym kapitałem energii, roztrwoniłem. Bodźce takie, jak hydropatya, elektryczność już na mnie nie działają. Trzeba umierać.

Mówił to spokojnie, z przystankami, a po osta- tniem zdaniu przymknął oczy i zapadł w senność pozorną.

Nie spał jednak. Prąd nagły przebiegł go — rozemknęły mu się oczy — usta zadrgały...

A może... może szeptał niewyraźnie — może warto żyć jeszcze?...

I jął mówić zwolna, z namysłem, jakby obli­czając coś i kombinując:

Jednym z motorów życia i jednem ze źró­deł energii jest silne przywiązanie się do czegoś lub kogoś. Uczucie to jest rodzajem narkotyku, działającego w podobny sposób jak makowiec lub nikotyna. Narkotyk pomocny bywa tylko ludziom chorym, i jedynie też chorzy do przyjmowania go są zdolni. Organizm normalny nie odczuwa zupeł­nie ani tak zwanej miłości, ani tak zwanej przy­jaźni. Ale są inne rodzaje narkotyków, wywołują­

cych tenże sam obłęd: mania bohaterstwa naprzy- klad, mania sławy, mania wiedzy... Ja dotknięty byłem tą ostatnią.

Skrzywił się, jakby poczuł w ustach smak przykry.

Nadużyłem narkotyku tego, i sprawił mi mdłości. Dziś go już nie znoszę!

Potem mówił z przerwami — jakby w bezła­dzie zamierających myśli:

Ludzie?... Czemże jest człowiek dla badacza, liczącego się z faktami? Najdrapieżniejszem, naj- wstrętniejszem, najfałszywszem ze zwierząt... Żona? dzieci? rodzina?... Byłem pszczołą, pracowitą i po­żyteczną; zadanie utrwalenia gatunku pozostawiłem trutniom... Świat — knieja!... Społeczeństwo? — stado głodnych wilków!... Niebo? — klosz, nakry­wający miseczkę z trutką na muchy!... Bóg?...

Zamilkł, i przygasłym wzrokiem powiódł po długich policach, napełnionych różnobarwnemi to­mami..

O tej substancyi — rzekł po namyśle — nie mówiła mi nigdy żadna z moich książek. Czy­tałem kiedyś o Bogu w Biblii, potrzebnej mi do studyów etnograficznych, ale wraz z Biblią oddałem go na własność swej starej piastunce. Zresztą nie zaprzeczam Bogu istnienia; nie miałem tylko czasu istnienia tego sprawdzić osobiście. A z faktami niesprawdzonymi liczyć się nie mogę.

Opuścił głowę na piersi i jęknął głucho.

11*

Wszędzie ciemność... wszędzie pustka... Trzeba umierać!

...Rozkołysały się dzwony u świętego Jana, a fala melodyj, płynąc wśród ciasnych staromiejskich uli­czek, budziła dreszcze w murach, hucząc echem przeciągiem po wszystkich załamkach, wklęśnięciach i wnękach. Z otwartych wrót kościoła padła na bruk uliczny łuna od jarząco oświetlonych ołtarzy, a wraz z nią wyrwał się potężny chór głosów, śpie­wających radośnie: „Mesurrexit sicut dixit — Alle­luja/*

Zaraz też na to hasło odpowiedział dzwon augu- styański — i wieść wesoła poszła dalej, powta­rzana przez dominikańską dzwonicę, przez wieżę Paulinów, przez sygnaturkę Sakramentek aż do tych dzwonów-śpiewaków, które u Panny Maryi rozgłaszać zwykły wszystko Wiśle i zawiślańskim łąkom a borom...

Wskróś murów, budzących się z zimowego le­targu, wskróś ulic, które zaroiły się tłumami, wskróś placów i ogrodów, kędy pod naporem soków wio­sennych pączki pękały, spiżowe usta zawiodły ze sobą głośną rozmowę, wywołując, jedne przed dru- giemi:

- Alleluja!... Alleluja!...

Izba samotnika napełniła się głosami, które wsiąkały w nią jak krople deszczu wiosennego w suchą, spragnioną ziemię. On sam w pierwszej

chwili zdawał się ich nie słyszeć; nagle jednak drgnął, podniósł głowę, i zdziwiony, prawie prze­lękły, ucha na dźwięki te nadstawił.

A! — rzekł wreszcie, jakby budząc się z le­targu — Wielkanoc... Rezurekcya!... Bóg zmar­twychwstał.

Uśmiech przemknął mu po ustach.

Zmartwychwstał, choć go mędrcy uśmiercili.

Dźwięki rosły w siłę. Z poblizkiego kościoła

nadpływał wyraźnie głos organu i słowa pieśni chóralnej: liesurrexit sicut dixit — Alleluja!

Samotnik wyprostował się i spoważniał.

Ta pracownia uczonego — szepnął, rozglą­dając się dokoła, — te organowe akordy, ta pieśń rezurekcyjna... jak to wszystko przypomina pierw­szą pieśń „Fausta!“ Brakuje tylko chórów aniel­skich i Mefista. No, co prawda, nieobecny jest też i Faust — bo ja do tej roli niedorzecznej zupełnie się nie nadaję. Szatan nie miałby mi nic do ofia­rowania. Romansów z Małgosiami nigdy nie byłem łakomy, a wycieczki na Łysą górę dobre dla sta­rych bab, cierpiących na bezsenność. Przytem, wzglę­dem Lucypera, żądającego odeinnie duszy, musiał­bym być z konieczności — dłużnikiem niewypła­calnym...

Chciał się raz jeszcze roześmiać, ale nie mógł. Te dźwięki solenne, rozlegające się wśród ciszy nocnej, dziwnie na niego działały. Czul wyraźnie jakby mrowie przechodzące po krzyżu i po wierz­

chu głowy. Wstał i jął chodzić szerokimi krokami po izbie, aby zapanować nad nerwami. Ale jak elektryczność uciekającego przechodnia, tak urok ten dziwny gonił go coraz szybciej i coraz gwałto- wniejszemi zalewał falami...

Chory jestem... szepnął, — niedobrze mi i głupio...

Otworzył lufcik, aby wpuścić świeżego powie­trza. Ale razem z powietrzem wdarł się do izby i prawie w uszy same zakrzyknął mu głos potę­żny, z tysiąca piersi płynący:

Alleluja!... Alleluja!...

Lufcik czemprędzej zatrzasnął i stanął na środku izby oszołomiony. Czuł, że mu kurcz dziwny ściska gardło i że głowa mu się zawraca. Musiał oprzeć się silnie o poręcz fotela, aby nie upaść.

A pieśń nie ustawała, lecz owszem, jak rzeka wzbierająca, z coraz większą mocą parła naprzód, zatapiając wszystko po drodze. Zdawało się naj­pierw, że już nie z tysiąca piersi płynie, lecz z mi­liona; potem, że bierze w niej udział całe miasto; wreszcie, że ją śpiewa świat cały...

I nagle, mieszkaniec osobliwej izby zatoczył się jak pijany, pochwycił głowę w obie dłonie i za­wołał głosem zdławionym:

O inoje dzieciństwo!... O matko inoja!...

Począł drżeć całem ciałem, pierś mu się pod­niosła, chrypliwy, głuchy jęk wybiegł z piersi. Zda­wało się, że się mocuje z jakimś wrogiem niewi­

dzialnym. Wreszcie, wyczerpany z sil, upadł ciężko na fotel, odjął ręce od oczów, które były zaczer­wienione lecz suche, i jęknął:

Nie! ja nie mogę płakać!

Przez kilka chwil pozostawał bez ruchu. Burza jednak szarpiąca nim nie ucichała. Wstrząsany od chwili do chwili dreszczem nagłym, zaczął mówić:

Gdybym zbudził w sobie dawne dziecinne uczucia, możebym ocalał... Pamiętam, że byłem dzieckiem dobrem, tkliwem, serdecznem... Za często tylko zamyślałem się i zanadtom stronił od ludzi!... Gdyby nie książki, byłbym pozostał na zawsze ciemnym i spokojnym prostakiem... I byłoby mi lepiej, niż teraz... Ale spróbujmy, może jeszcze nie wszystko stracone...

Przymknął oczy i mówił dalej, jakby głośno marząc:

Ocean ludzi przepłynął już przedemną... W oceanie tym nie wyróżniłem nikogo! Wszyscy byli tem, co i ja: dwunożnemi zwierzętami bez pierzy. W kobietach widziałem tylko istoty drobno- mózgie, podatne bodźcom nerwowym, niezdolne do uogólniania pojęć i w większej części chore... Bu­dziły we mnie litość i odrazę, narówni z kalekami... Miałem kiedyś psa. Jeszcze za czasów studenckich dzielił on ze mną nędzę, i nie porzucał mnie, choć go wabiono gdzieindziej smacznymi kęsami. Na tym psie zrobiłem kiedyś wiwisekcyę. Potrzebne mi to było do doświadczeń nad znaczeniem nerwów gan-

glijnych. Pies wył, ale męki wytrzymał. Wypędzi­łem go potem na ulicę, bom nie chciał, aby mi zdychał w mieszkaniu. Gdym późną nocą powrócił do domu, zastałem psa tego skulonego pod drzwiami. Schyliłem się, aby go wziąć za kark i wyrzucić na podwórze. On wówczas zaczął skomleć cicho, bar­dzo cicho, i rękę moją kilkakrotnie polizał. A jakby na to tylko czekał, zdechł zaraz. Pies ten wzruszył mnie. Pamiętam, że mi ręka drżała, gdym go krajał skalpelem. Ale sekcya wytrzeźwiła mnie z obłędu. Okazało się, że pies miał zalew mózgowy, działał więc bezświadomie. To, co brałem w pierw­szej chwili za czyn obmyślany, było — odru­chem.

Znów zakrył oczy rękami, głowę na pierś opu­ścił i rzekł z głuchą rozpaczą:

Nie! ja nie mogę kochać!

Coś w nim widocznie burzyło się i szukało uj­ścia nazewnątrz. Świadczyła o tem twarz silnie po­bladła, oczy rozpłomienione, dreszcz, co chwila po­wracający. Chwytał rękami to za pierś, to za głowę, albo też opierał je nieruchomo na poręczy fotela; oczy to przymykał, to nadmiernie rozszerzał, po­ruszał się przytem cały niespokojnie, jakby miejsca znaleźć sobie nie mogąc.

Burza wzbierała w nim, bo ruchy stawały się coraz bardziej gorączkowe i bezładne. Nagle, jakby siłą jakąś wewnętrzną podrzucony, zerwał się z miej­sca i padł na środku izby na kolana. Oczy wzniósł

do góry, palce u rąk splótł silnie i jął mówić schrypniętym, nieswoim głosem:

Ojcze... nasz... ty który...

Zaciął się i wrócił do początku:

Ojcze nasz... który byłeś... który jesteś, tam w niebie...

Przy tych słowach znów zatrzymał się i głos zmieniając, rzekł, jakby nieprzytomnie:

Jaki „ojcze?...“ w jakiem „niebie?...*

Wybuch nerwowego, spazmatycznego śmiechu

wstrząsnął nim całym; porwał się z ziemi, i nie przestając śmiać się, wykrzyknął:

Nie! ja się modlić nie mogę!

Pobiegł do stołu i z pomiędzy retort, flaszek, lampek spirytusowych i epruwetek, wyciągnął fla­konik mały ze szklaną zatyczką.

Zatyczkę wyrwał i daleko odrzucił, flakonik uniósł do góry, a zwracając się do dwóch szkiele­tów, bielejących złowrogo w mroku, zawołał:

Bracia! wasze zdrowie!

I wypił.

...Słońce wiosenne, złote, radosne, stanęło w ma­jestacie nad miastem. Przywitał je hejnał dzwo­nów, wrzawa ptactwa na dachach i chór ludzkich modlitw, pieśni i pozdrowień.

Wszyscy się uśmiechali, wszyscy mieli odblask nieba w oczach, wszyscy winszowali sobie i innym, że im dano Zmartwychwstania Chrystusowego do­

czekać. * Alleluja!“ brzmiało w otwartych i goreją­cych światłem kościołach; „alleluja!u śpiewały chó­rem rodziny, mieszkające na pierwszych piętrach i drugich; „alleluja!“ dobywało się w radosnym wybuchu z sutereny wilgotnej, zamieszkałej przez nędzarzy; „alleluja!u wyciągała sopranem dziew­czyna na poddaszu, przypinając do gorsu, przed stłuczonem zwierciadełkiem, wiązkę wilgotnych fijołków.

Wszystkie okna, na wschód obrócone, stały w płomieniach zorzy porannej; ze wszystkich pra­wie wyglądały ku słońcu napojone światłem i szczę­ściem źrenice. Wszędzie rozlegał się śmiech dzie­cięcy; wszędzie kanarki i kosy wyśpiewywały na całe gardło; wszędzie mrok, chłód, cierpienie ustę­powały przed blaskiem, ciepłem, wesołością.

Słońce zajrzało z kolei do wielkiej izby, zało­żonej książkami, pełnej globusów i retort, foto­gramów potwornych i ponumerowanych czaszek. Rozcieplilo zimne ściany, rzuciło jałmużnę blasku pająkom i stonogom i przejrzało się wreszcie w so­czewkach narzędzi fizycznych, oraz w zeszklonych, slupem stojących źrenicach samobójcy.

Spoczywał on w fotelu, trzymając zaciśnięte kurczowo ręce na poręczach. W twarzy jego nie było już szyderstwa; zastąpiła je gorycz i smutek bezbrzeżny. Poczerniałe usta zdawały się mówić:

Gdyby mi dano żyć poraź drugi, jakżebym inaczej życiem rozporządził!

Słońce prześlizgnęło się po twarzy trupa prędko i obojętnie. Czemże dlań jeden człowiek martwy i blasków jego niepotrzebujący, wobec milionów ludzi żywych, którzy kochać, płakać i modlić się umieją, i z których każdy blasków tych, jak rosy niebiańskiej wygląda!

Więc po chwilowem olśnieniu, samobójca po­grążył się znowu w chłód i ciemność.

I miasto wrzało coraz rozgłośniej uciechą świą­teczną, i z końca w koniec przebiegał je potężny najzimniejsze nawet serca rozgrzewający okrzyk:

Alleluja! alleluja!...

KWIATY Z LASU

ŚWIERK.

>

Pewnie mi powiecie, że to rosa obciążyła ga­łęzie świerku w ów poranek cichy, gdym stanął pod nim z odkrytą, pałającą głową.

I że to rosa tysiącem mokrych perełek spadała na moje czoło gorące i na pobladłe — nie od chłodu — policzki.

Pewnie ini powiecie, że to wiatr poranny, wkradłszy się między miękkie, wonne igły, wyda­wał ów szum żałosny, do melodyi fal morskich podobny.

I że to ruch trącanych wiatrem gałązek obda­rzał drzewo kłamliwym pozorem żywej, czującej istoty.

Pewnie mi powiecie, że świerkowi po tylu la­tach odzobaczonemu, byłem równie obcy w ten

poranek mglisty i smutny, jak w owe, które wy­pełniało słońce, nadzieja i rozkosz.

I że rozstanie nasze, które będzie rozstaniem ostatniem, pozostawiło w nim tyle pamięci, ile śladu pozostawia w powietrzu przepływająca niem pio­senka.

Ale choćbyście po tysiąc razy powtarzali mi te rzeczy rozsądne, na chwilę wiary im nie dani.

I zawsze twierdzić będę, że to prawdziwe łzy spadały wówczas ze świerka na moje czoło gorące i na pobladłe — nie od chłodu — policzki.

I że ów szum, do melodyi fal morskich podo­bny, był jękiem bolu szczerego i serdecznem we­stchnieniem współczucia.

I że drżenie gałązek nie od wiatru szło, lecz od głębokiego, całem drzewem wstrząsającego wzru­szenia.

Nigdy też nie rozstanę się z myślą, że świerk zachował pamięć tamtych poranków, wypełnionych słońcem, nadzieją i rozkoszą.

I że dreszcz go przejmował, gdy je porówny­wał z tem ranem, zasępionem mgłą, melancholią i rozpaczą.

Nakoniec, próżnobyście starali się przekonać mię, że z drzewem pamiątek rozstałem się na zaw­sze i że już nic, nigdy zbliżyć nas do siebie nie zdoła.

Oto bowiem pień tego świerka dość się roz­

rósł, aby wypiłować zeń można cztery grube, mo­cne deski.

Z tych zaś desek, miękkich i wonnych, zrobiona być może kolebka, w której serce, bólem szarpane, ochotnie do snu się ułoży...

CO BYŁO.

Błądziłem wśród gąszczów niespokojny, nasłu­chujący, na każde drgnienie światła, na każdy dech wietrzyka uważny.

Jako wyżeł byłem, który zgubił trop swego pana, i jako ptak, co nie może odszukać drogi do gniazda, które mu źli ludzie popsuli.

Las milionem pokłonów pozdrawiał mnie, mi­lionem oczu wypatrywał, milionem szeptów pytał:

Czego tu szukasz?

Podrażniły mię te pytania i odpowiedziałem la­sowi z wymówką:

Milion oczu masz a nie widzisz; milion uszu masz a nie słyszysz; milion serc masz a nie czu­jesz. Azali człowiek o takiem spojrzeniu może szu­kać innej rzeczy prócz tego, co było ?

Zaszumiały na to gąszcze wrzawą zmieszaną, wrzawą zdziwienia, wrzawą niepokoju. Gdy wrzawa ucichła, odzywać się jęły to tu, to ówdzie, głosy oddzielne. ,

I rzekły najpierw kwiaty:

My zawsze jesteśmy czem byłyśmy i zaw­sze będziemy czem jesteśmy. Nie istnieje dla nas wczoraj; nie istnieje dla nas jutro. Zawsze tak samo układają się nasze kielichy, barwią korony, ząbkują płatki, złocą pręciki i słupki. Zawsze ten sam blask i ten sam zapach rozlewamy dokoła. Skądże nam wiedzieć co znaczy: było, skoro zawsze, zawsze je­steśmy ?

Potem zabrały głos drzewa:

Przypatrz się igłom sosen; przypatrz się liściom brzóz, dębów, klonów. Alboż nie takie, jak wczoraj? nie takie, jak kiedykolwiek ? nie takie, jak zawsze? Rysunek gałęzi, forma pni, zabarwienie kory czyż zmianie jakiej uległy? Nie inne byłyśmy w pierwszym dniu stworzenia; nie inne będziemy w dniu ostatnim. Ty swoją przeszłość obliczasz na lata; dla nas setki lat i setki tych setek są obe­cnością. Nie pytaj nas o to, co było, bo odpowie­my: — Ślepyś?

Po drzewach przemówił promień słońca:

Spójrz w moje ognisko, jeśli zdołasz; zmierz siłę mego blasku, jeśli ci własnych sił na to star­czy. Przygasłem-że? ochłodłem? Nie od dziś i nie od wczoraj grzeję i świecę. Byłem, gdy ciebie nie

12*

było; byłem, gdy nie było nikogo z tych, co po­marli. Ten sam jestem, co zbudził Adama, by mu pokazać Ewę; co głowę Mojżesza wytryskami świe­tlanymi ozdobił; co Szawła oślepił, a potem na kolana rzucił przed Panem. Tak samo dziś, jak przed tysiącami lat, czerwienię pnie sosen, rozzie­leniam mchy leśne, potrząsam złotem kwiaty, strzałą brylantową przetykam gęstwinę. Ani się zmieniam, ani przemijam. Czemuż więc, jak dzie­cko, szukasz tego, co masz przed sobą?

Odezwała się następnie płynąca po niebie chmura:

Odkąd zawieszono mię na wysokościach, jedna-m i ta sama. Gdy mię chłód skropli, spa­dam deszczem na ziemię; gdy mię słońce przy- grzeje, unoszę się w powietrze i znów jestem chmurą. Zniżam się i wznoszę, spadam i ulatuję, a nie ubywa mnie, ani też przybywa. Jestem dziś, jaką byłam wczoraj; będę jutro, jaką jestem dziś. Pomiędzy „było“ a „jest“ niema dla mnie róż­nicy — czemuż ty różnicę tę usiłujesz stworzyć?

W ten sam sposób przemawiały mchy i dro­bne ziółka, owady krążące w powietrzu i pełzające po ziemi robaczki. Nakoniec zatrzepotał skrzydeł­kami szaremi ptak i zanucił swą zwykłą piosenkę. Jeden tylko takt ma ta piosenka, i nigdy, nigdy się nie zmienia. Tę piosenkę śpiewał ptak wczoraj; tę piosenkę śpiewać będzie jutro. Tak już posta­nowiono przed wiekami.

Gdy glosy umilkły, zawołałem:

Pełna obłudy jest wasza mowa i pełen prze­wrotności jest duch przyrody całej. Oto bowiem stoję w miejscu, gdzie wówczas stałem, a ani kwiaty nie mają tej barwy, ani drzewa tych kształtów, ani promień tego blasku, ani chmura tej lekkości, ani ptak tego głosu, co wówczas. Kwiaty są czarne, i liście drzew czarne, i słońce świeci jak gromnica, chmura jest żałobnym całunem, w śpiewie 'ptaka nie słychać nic prócz miarowego świstu powie­trza. Gdzie tamte kwiaty, tamte liście, tamte ptaki, promienie, chmury? Gdzie blask jej oczu, owal jej twarzy, różowy cień kapelusza, uściski dłoni, po­całowania ust? Gdzie czar i słodycz, co z niej pły­nąc, rzucały czar na przyrodę całą? Gdzie zapał, co ducha do gwiazd porywał? gdzie miłość oskrzy­dlająca wszechświat? gdzie wiara, co tęczami wszystkie przepaście osłaniała? Nic z tego niema; nic z tego nie będzie. Wszystko, co raz umarło, zwiędło, zgasło, na zawsze już będzie umarłe, zwię­dłe. zgasłe!...

Tak wołałem — a smutek mnie zwyciężał, i zdawało mi się, że jak Atlas, świat cały dźwi­gam na barkach.

III.

UPIÓR.

Ucisz się, duchu mój, zaśnij, serce moje...

Oto święto Słońca, kwiatów gody — dzień wspaniałego, królewskiego blasku.

Jako matka nad głową śpiącego dziecka, tak Bóg nad głowami ludzkości rozpiął błękitną przej­rzystą, ani jednym obłoczkiem nie splamioną za­słonę.

Jaki spokój, jaka błogość wieją z tego błękitu! Taką barwę ma źrenica dziecka, kwiat chabru i nie­zapominajki. Oczyma takiej barwy patrzy jasno­włosa oblubienica; szatę takiej barwy nosiła Matka Zbawiciela.

Lecz co to ? Tam, wysoko, na zachodzie, co znaczy ta blada, upiorowa twarz, nieruchomo w zie­mię wpatrzona? Rzekłbyś: kościana głowica ćwieka, w sklep niebieski wbitego.

Kto wyrzeza! tę głowicę potworną? Kto ćwie­kiem tym przeczysty strop nieba skaleczył? Ohydna twarz to niknie, falą błękitu zalana, to znów wy­stępuje z otchłani wyrazista, jak straszne, nieode- gnane widzenie.

Zasępiłeś się, duchu mój; drżysz, serce moje. Przeraża was ta rzecz martwa, na uczcie życia zjawiona. Nie wiecie-ż jednak, że Ziemię od wie­ków poślubiono — trupowi?

Nikt nie rozerwie węzłów, w pierwszym dniu stworzenia zadziergniętych, nikt nie rozerwie ślubu Ziemi z Księżycem!

Co noc, martwy małżonek, w pożyczone blaski ubrany, staje przy łożu poślubionej. Co noc, trzyma ją w lodowatym uścisku, ziębiąc i odrętwiając. Co noc, Ziemia zapada w sen, do śmierci podobny.

I stałby się ten sen śmiercią prawdziwą — gdyby nie przegradzały go dni blasku, dni wesela, dni żywemu kochankowi poświęcone. Dopiero wiaro- łomstwo ożywia i zapładnia Ziemię. Dopiero w go­rącem objęciu Słońca zapomina ona o lodowatych, księżycowych uściskach.

Ale mąż-upiór miewa przeczucia. Zrywa się wówczas ze śmiertelnej pościeli, wiarołomną mał­żonkę podpatrywać spieszy. Widzi ją upojoną ży­ciem i szczęściem, zazdrość i gniew czynią go bled­szym od kości. Uściskiem zmrozić nie może; ziębi i zabija — oczami.

Straszne, czeluściom w topniejącym śniegu po­

dobne oczy! Odemknięty loch starego tumu nie tchnie takiem zimnem grobowem, jak one...

Straszna, od upiorów pożyczona, twarz! Dość raz ją ujrzeć, aby odbicie jej na zawsze pozostało w duszy, jak odcisk liścia na przedpotopowym głazie...

Na weselącą się Ziemię, na upojone szałem mi­łości kwiaty, na młode, do życia rwące się serca, ua wszystko, co wierzy, kocha, spodziewa się, od tych oczu i od tej twarzy pada cień żałoby — cień smutku, zniechęcenia, śmierci...

Oto święto Słońca; oto kwiatów gody.

Ale choć Bóg nad Ziemią, jak matka nad dziec­kiem rozpiął błębitną, przejrzystą, ani jednym ob­łoczkiem nie splamioną zasłonę, — nie uciszysz się, duchu mój, nie zaśniesz, serce moje!...

CHMURKA.

Między kitami paproci, na mchach miękkich, choć igłami sosen usianych, siedzę w ciszy i nieru­chomości, nurkowi na dnie morza podobny.

W górze, nad głową moją, szumi i bałwani się ocean — wielki, zielony ocean, w którym ry­bami są ptaki, a pianą, z fal strząsaną, liście uwiędłe.

Tu spokój zupełny; tam nieustanne wiatru prze­ciągi. Nie są one z tych. co każą dębom bić po­kłony, a brzozom rozpuszczonymi włosami ziemię zamiatać; dość wszakże w nich siły, aby skupione korony drzew wzruszyć, życiem napełnić i gwarem.

Bór gra — a to granie przypomina stłumiony głos organu, gdy towarzyszy śpiewom chóralnym. Ale śpiewów nie słychać. Może je wykonywa chór aniołów — w niebiesiech.

W jednem miejscu rozstąpiły się drzewa. Wi­dać tam piat ciemnego błękitu, kryształowo czysty, bezdennie głęboki. W otchłani tej zatapia się myśl i doświadcza upojenia, które na chwilę pamięć

0 rzeczach ziemskich odbiera.

Na bezdenne jezioro błękitu wypłynął śnieżny łabędź: chmurka. Puchowo lekka, przejrzysta, pie- szczotliwem tchnieniem wiatru popychana, żegluje ta chmurka na wysokościach, pławiąc się w lazu­rze nieba, w złocie słońca.

Zawieszona między dwiema otchłaniami, nie troszczy się ani o jedną, ani o drugą. Czem dla niej ziemia! czem dla niej niebo! Patrzy w słońce

1 słucha wiatru: oto wszystkie jej cele, wszystkie jej prawa.

Niema zmazy na tej chmurce, światłem prze­pojonej. Mały cherub mógłby na niej strudzone ciałko do snu ułożyć; sam Stwórca mógłby nią ozdobić podnóże swego tronu.

Chmurka płynie zwolna a dostojnie; ja ścigam ją wzrokiem rozmarzonym, wzrokiem zazdrosnym. I widzę, jak stopniowo rzednieje i blednie i staje się podobna płatkowi białej, jesiennej róży. Jeszcze chwila, a róża zmienia się w lotny obłoczek pary. Jeszcze chwila, a obłoczek wsiąka w błękit i roz­tapia się bez śladu...

Zaprawdę, jest na tym świecie wiele form szczę­ścia i uciechy, o które starać się, a i walczyć na­wet, warto.

Jak piękną rzeczą jest siła! Z siły rodzi się spo­kój, a spokój to przedsmak niebiańskiej błogości.

I w bogactwie niemało uroku. Bogacz ma wła­dzę uszczęśliwiania, dobro zaś, któreśmy stworzyli, powraca do nas w odbiciu, oświecając i grzejąc, jak ciepłe i jasne słońca promienie.

Kogóż nie zachwyci kwiat życia; miłość! Na­wet rany przez miłość zadane powab mają. Łzy kochanków są brylantami; krople krwi zmieniają się dla nich w rubiny.

A sława? Czyż nie daje ona upojeń nieśmier­telności? Mąż, co stworzył dzieło, które go prze­żyje, wyobraża sobie, że zwyciężył najstraszniejsze i najniezłomniejsze z praw, prawo wszechzgonów

i wszechznikomości.

Zaprawdę, siła, bogactwo, miłość, sława, są to piękne formy szczęścia ziemskiego, o które starać się, a i walczyć nawet, warto. Jednak wszystkie oddałbym, aby jak ta chmurka pławić się czas ja­kiś w lazurze i zlocie, zdała od ziemi i jej zamętu, a potem, w błękit wsiąkłszy, roztopić się i rozwiać bez śladu...

DUCHY MOCZARÓW.

0! idą, idą — białe, drżące, rozchwiane, w dłu­gich szatach wlokących się za nimi po łące...

Księżyc prześwieca przez ich mleczne ciała; stopy ich ledwie dotykają trawy; ramiona tak mocno spoiły się, że się zdają w jeden kształt sto­pione.

Na moczarach, wątiemi źdźbłami porosłych, gdzie tylko lotna ważka utrzymać się zdoła, zato­czyły krąg ogromny, taneczny. Potem krąg ten rozplotły, i hufcem powiewnym wprost na mnie idą a idą...

O! już widzę ich długie, cienkie, galaretowate ramiona. Przed siebie je wysunęły, nakształt macek glowonoga, jakby cały świat pochwycić i zdławić chciały.

Do chat, w ziemię zasuniętych zaglądają —

do chat grobom podobnych, co mchami i pleśnią porosły.

Gdzie u szyi matczynej wiesza się blade dziecko, do którego z kolan Przenajświętszej uśmiecha się mały, dobry Jezusek, tam ciągną najtłumniej, naj- chciwiej...

1 tam, gdzie bezsenność odmyka zmęczone oczy starca, a słup księżycowej jasności wydaje mu się gościńcem, po którym ze świata odejdzie...

I tam, gdzie słodki, miłosny obląd przetrawia słabą pierś dziewczyny, u okna każąc jej siadać

i płakać...

I wszędzie, gdzie na rumianym lub zielonym owocu życia czerni się plamka mała — świadek toczącego wnętrze robaka.

Idą, ciągną, wzdłuż i wwyż się rozrastają. Do­piero czołgały się po ziemi, jak płaz milionoglowy, już czołem wierzchołków leśnych sięgają.

Skryta, milcząca zawziętość tai się w ich po­chodzie, podobnym morzu wzbierającemu. Z ich kształtów miękkich, podatnych, księżycem osrebrzo­nych, wydobywa się powab niezdrowy, co odurza

i obezwładnia.

Idą wprost na mnie wrogie, okrutne, nieubła­gane. Idą ciche, zatajone i zawsze, zawsze pełza­jące...

Zabrały mi blask księżyca, zakryły światło chat dalekich; pomiędzy mną a światem żywych roz­

snuły w milczeniu przędzę, śmiertelnemu całunowi podobną.

Już nic nie widzę, tylko te gibkie, wężowe, wi­jące się i rozpływające kształty. Już zimne usta wpijają się w twarz moją; już lodowate objęcia ściskają szyję. I taka głucha, dławiąca, beznadziejna cisza zapada w duszę, jakby to już był koniec wszystkiego...

Ale ja przed widziadłami ani cofam się, ani uniżam.

Nic mi one zabrać nie mogą — wszystko, wszystko dawniej zabrawszy!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gomulicki Wiktor JEDEN Z NOWYCH NOWELE
Gomulicki Wiktor OBRAZKI WENECKIE WYD 2
Gomulicki Wiktor ZIELONY KAJET
Gomulicki Wiktor DO NIEJ I DI NIEGO POGADANKI NA TEMAT MAŁŻEŃSTWA
Gomulicki Wiktor SOŁDAT
Gomulicki Wiktor Chałat
gomulicki wiktor
Gomulicki Wiktor Chałat
Gomulicki Wiktor ZAKAZANE
Gomulicki Wiktor OBRAZKI WENECKIE
Gomulicki Wiktor Grandmuszkieter Powieść historyczna z czasów Augusta Mocnego
Wiktor Gomulicki Cudna mieszczka
Wiktor Gomulicki Szlakiem umarłych
Wiktor Gomulicki Biografia
Wiktor Gomulicki Chalat
Wiktor Gomulicki Miecz I Łokieć Ebook
Czarownica Wiktor Gomulicki, Andrzej Sarwa
Wiktor Gomulicki Oracz
Bulyczow Kir Biala Smierc

więcej podobnych podstron