Eddings David MAL 03 Demon władca Karandy

David Eddings




Demon władca Karandy

Księga Trzecia Malloreonu



SCAN-dal



PROLOG


Będący krótką historią Mallorei oraz zamieszkujących ją ludów.

Zaczerpnięte z kronik Angaraku.

Drukarnia Uniwersytetu w Melcene.


Wedle tradycji dziedziczne ziemie Angaraków leżą gdzieś poza południowym wybrzeżem obecnej Dalazji. Torak, Bóg-Smok Angaraku, użył mocy kamienia nazywanego Cthrag Yaska dokonując czegoś, co później nazwano pęknięciem świata. Ziemia rozwarła się wylewając ze swego wnętrza magmę, a powstałą szczelinę wypełniły natychmiast wody oceanu południowego tworząc Morze Wschodnie. Dopiero po kilkudziesięciu latach świat uspokoił się, z wolna przybierając obecny wygląd.

W rezultacie tego przełomu Alornowie wraz ze swymi sprzy­mierzeńcami zostali zmuszeni do wycofania się na dotychczas nie zbadane obszary zachodniego kontynentu, a ludy Angaraku wniknęły w dziewicze puszcze i pustynie Mallorei.

Torak został okaleczony i oszpecony, a grolimscy kapłani unicestwieni przez magiczny kamień, buntujący się przeciwko celom, dla których użył go Bóg. Władzę zaczęło sprawować wojsko i zanim Grolimowie zdążyli ochłonąć, armia zapanowała niepodziel­nie nad całym Angarakiem. Pozbawieni swego Boga kapłani utworzyli opozycyjne centrum władzy w Mal Yaska, w pobliżu najwyższego szczytu Gór Karandyjsklch.

Torak zapragnął zapobiec zbliżającej się nieuchronnie wojnie między wojskiem a duchowieństwem. Nie skierował się jednak ku koszarom wojskowym w Mal Zeth, lecz wraz z czwartą częścią mieszkańców Angaraku ruszył na północno-zachodni kraniec Mallorei, by wznieść tam święte miasto Cthol Mishrak. Pochłonięty całkowicie przejmowaniem kontroli nad Cthrag Yaska nie wziął pod uwagę, że ludzie w większości odwrócili się od spraw duchowych. Ci, którzy wspierali jego dzieło w Cthol Mishrak, okazali się zbieraniną histerycznych fanatyków podlegających surowej władzy trzech uczniów Toraka: Zedara, Ctuchika i Urvona, którzy podtrzymywali prastare tradycje jedynie wśród społeczności Cthol Mishrak, podczas gdy pozostała ludność Angaraku oddalała się od nich.

Kiedy przeciągające się waśnie pomiędzy duchowieństwem a wojskiem zwróciły wreszcie uwagę Toraka, wezwał naczelne dowództwo i hierarchię grolimską do Cthol Mishrak, gdzie wydał rozkazy. Z wyjątkiem Mal Yaska i Mal Zeth wszystkie miasta i okręgi miały być od tej pory rządzone zarówno przez duchowień­stwo, jak i wojskowych. Hierarchia i naczelne dowództwo jednoznacznie określiły dzielące ich różnice i powróciły do swych enklaw. Ten narzucony rozejm umożliwił generałom poznanie innych ludów zamieszkujących Malloreę.

Przeszłość niknęła w tajemniczych mitach, lecz niewątpliwie kontynent, na długo przed pojawieniem się Angaraków, zamieszki­wały trzy ludy: Dalowie na południowym zachodzie, Karandowie na północy i wreszcie Melcenowie na dalekim wschodzie. Wojsko­wi skierowali swą potęgę przeciwko Karandom.

Karandowie byli ludem wojowniczym nie przykładającym większej wagi do kulturowych subtelności. Zamieszkiwali surowe, nie wykończone miasta, gdzie świnie włóczyły się po brudnych ulicach. Według starych legend byli spokrewnieni z Morindimami zamieszkującymi obszary leżące na północ od Gar og Nadrak. Obydwa ludy oddawały cześć demonom.

Na początku drugiego tysiąclecia bandy dzikich karandyjskich zbójów włóczących się wzdłuż wschodniej granicy stały się poważnym problemem, szczególnie gdy armia Angaraków opuś­ciła Mal Zeth kierując się ku zachodnim krańcom karandyjskiego Królestwa Pallia, gdzie splądrowała i spaliła miasto Rakand leżące w południowo-zachodniej Palii, a ocalałych mieszkańców wzięła w jasyr.

W tym samym czasie podjęto jedną z najważniejszych decyzji w historii Angaraków. Grolimowie przygotowywali się do orgii poświęcenia jeńców, lecz generałowie sprzeciwili się. Nie spieszyli się do zajęcia Palii, i korzystali z opóźnień w komunikacji na tak wielką odległość. Uważali, że dużo lepszym rozwiązaniem będzie utrzymanie Palii i uczynienie z niej podporządkowanego królest­wa, niż okupowanie tego wyludnionego obszaru. Grolimowie poczuli się urażeni, lecz wojskowi okazali się nieubłagani.

W końcu obie strony zgodziły się, by ostateczną decyzję podjął Torak.

Nikogo nie zaskoczył fakt, iż Torak przyjął pomysł naczelnego dowództwa; nawrócenie Karandów oznaczało niemalże podwoje­nie liczby wiernych oraz armii, którą mógłby wykorzystać w konfrontacji z królami Zachodu. „Każdy człowiek zamiesz­kujący niezmierzoną Malloreę złoży mi pokłon i będzie mnie czcił”, powiedział swym opornym misjonarzom i, aby gorliwie wykonywali swe obowiązki, wysłał Urvona do Mal Yaska, żeby ten osobiście dopilnował nawrócenia Karandów. Urvon ustanowił się głównym kapłanem świątyni malloreańskiej, choć przepych był obcy ascetycznym Grolimom.

Armia wyruszyła przeciw Katakor, Jenno i Delchin, jak również Palii, lecz misjonarze znaleźli się w trudnym położeniu, ponieważ karandyjscy magowie przywoływali hordy demonów, by obronić swój lud. Wreszcie Urvon udał się do Cthol Mishrak, by poradzić się w tej sprawie Toraka. Nie wiadomo dokładnie, co uczynił Torak, lecz wkrótce karandyjscy magowie dostrzegli, że zaklęcia, jakich używali do kontrolowania demonów, straciły swą moc. Każdy z nich ryzykował teraz zbyt wiele schodząc do świata ciemności i narażał własne życie i duszę.

Podbój państwa Karandów absorbował kapłanów i armię przez następne kilka stuleci. Ostatecznie zdławiono wszelki opór. Karanda stała się lennym państwem, a jej etnicznych mieszkańców uważano za coś niższego. Podczas pochodu armii wzdłuż Wielkiej Rzeki Magan napotkano cywilizację stojącą na wysokim poziomie kulturalnym, posługującą się wysoce zaawansowaną technologią. Po kilku dramatycznych bitwach, w których melceńskie rydwany wojenne i kawaleria najprzedniejszych słoni unicestwiły całe bataliony, Angarakowie zaprzestali walki, a generałowie rozpo­częli wstępne rokowania pokojowe. Ku ich zdziwieniu Melcenowie przystali na znormalizowanie stosunków i zaproponowali handel końmi, których brakowało Angarakom. Odmówili jednak jakichkolwiek rozmów dotyczących sprzedaży słoni.

Po zawarciu pokoju armia skierowała się na podbój bezbronnej Dalazji. Mieszkańcy tej żyznej krainy trudnili się rolnictwem i pasterstwem i znajomość sztuki wojennej była im raczej obca. W ciągu następnych dziesięciu lat Angarakowie ustanowili tam militarne protektoraty. Z początku wydawało się, że kapłani Toraka odniosą podobne sukcesy. Dalowie potulnie przyjęli wszelkie formy angarackich praktyk religijnych. Był to jednak lud do głębi przesycony mistycyzmem i Grolimowie wkrótce zauważyli, że nie potrafią zachwiać mocą czarownic, magów, jasnowidzów i proroków. Co więcej, kopie mających złą sławę ewangelii malloreańskich wciąż potajemnie krążyły wśród Dalów.

Z czasem Grolimom prawdopodobnie udałoby się wykorzenić tajemne wierzenia dalazjańskie, lecz pewnego dnia wydarzyło się nieszczęście, które na zawsze zmieniło życie Angaraków. Legen­darny czarownik Belgarath wraz z trzema Alornami przechytrzyli straże i ominąwszy wszelkie środki bezpieczeństwa, nocą wślizg­nęli się niepostrzeżenie do żelaznej wieży Toraka, wyrastającej ze środka Cthol Mishrak, i skradli Cthol Yaska! Mimo pościgu całej czwórce udało się zbiec na zachód zabierając ze sobą magiczny kamień.

Wiedziony szałem i wściekłością Torak zrównał z ziemią całe miasto, po czym rozkazał wysłać w pościg Murgów, Thullów i Nadraków, którzy dotarli aż do zachodnich wybrzeży Morza Wschodniego. Podczas przeprawy przez ziemie północy straciło życie przeszło milion ludzi i minęło wiele lat, zanim odrodziło się społeczeństwo i kultura Angaraków.

Po zniszczeniu Cthol Mishrak i rozproszeniu ludności Bóg-Smok zaszył się w swym niedostępnym siedlisku koncentrując się całkowicie na obmyślaniu planów zniszczenia siły królestw Zachodu. Nieobecność Toraka dała czas wojsku na ugruntowanie swej władzy nad Malloreą i podporządkowanymi królestwami.

Przez wieki panował niepewny pokój między Angarakami i Melcenami, od czasu do czasu zakłócany przez niewielkie wojny, w których obie strony unikały rzucania do bitwy wszystkich swoich sił. Ostatecznie oba narody przyjęły praktykę wysyłania dzieci przywódców na wychowanie u przywódców drugiej strony. To doprowadziło w końcu do porozumienia oraz do powstania grupy kosmopolitycznej młodzieży, która wkrótce weszła w skład rządów Imperium Malloreańskiego.

Jednym z takich młodzieńców był Kallah, syn wysokiego rangą angarackiego generała. Wychowany w Melcene powrócił do Mal Zeth, gdzie został najmłodszym generałem, jaki kiedykol­wiek sprawował ten urząd. Powróciwszy do Melcene, poślubił córkę cesarza melceńskiego i po jego śmierci w roku 3830 sam obwołał się imperatorem. Następnie mając za sobą całą potęgę melceńskiej armii, wymógł na Angarakach prawa dynastyczne.

Integracja Melcene i Angaraku dokonywała się niezwykle burzliwie, lecz z upływem czasu cierpliwość melceńska zwycię­żyła brutalność Angaraków. W przeciwieństwie do innych naro­dów Melcenami rządziła biurokracja, która jednak okazała się daleko bardziej skuteczna niż angaracka administracja wojskowa. Niekwestionowana przewaga biurokratycznych rządów utrzymy­wała się do roku 4400 i do tego czasu zapomniano całkowicie o tytule Naczelnego Dowódcy, a obydwoma narodami władał cesarz Mallorei.

Dla wykształconych Melcenów czczenie Toraka pozostawało czymś w dużej mierze niezrozumiałym i co najmniej osobliwym. Przyjęli co prawda formy religijnych praktyk, bo tak wypadało, lecz Grolimowie nigdy nie potrafili wymóc na nich uległości wobec Boga-Smoka, jaka zawsze charakteryzowała Angaraków.

W roku 4850 Torak pojawił się u bram Mal Zeth przerywając swoje odosobnienie. Za żelazną maską ukrywając okaleczoną twarz ogłosił się Kal Torakiem - Królem i Bogiem. Natychmiast zaczął gromadzić nieprzebrane zastępy wojowników, by zmiażdżyć królestwa Zachodu i podporządkować sobie cały świat.

Mobilizacja na wielką skalę praktycznie pozbawiła Malloreę mężczyzn. Angarakowie i Karandowie pomaszerowali na północ przechodząc przez Gar og Nadrak, a Dalowie i Melceni podążyli do miejsca, w którym powstawała potężna flota, by na pokładach okrętów przebyć Morze Wschodnie i dotrzeć do leżącego na południu Cthol Murgos. Malloreanie z północy połączyli się z Nadrakami, Thullami i Murgami z północy, by wspólnie uderzyć na królestwa Drasni i Algarii. Druga grupa Malloreańczyków połączyła się z Murgami zamieszkującymi południowe obszary i razem pomaszerowali na północy zachód. Torak zamierzał zmiażdżyć Zachód biorąc go w kleszcze dwóch potężnych armii.

Nastąpiło jednak coś zupełnie nieoczekiwanego. Wiosną 4875 roku na Morzu Zachodnim rozpętała się potworna burza, która chwyciła w swe koszmarne macki siły południowe i pogrzebała je żywcem w nieprzebytych zaspach śniegu. Była to najstraszniejsza burza śnieżna, jaką kiedykolwiek odnotowano w kronikach. Nawałnica przycichła nieco i w końcu ustała, lecz czternasto-stopowe zaspy śnieżne na zawsze uwięziły niezliczone rzesze wojowników, których rozkładające się ciała wczesne lato ukazało wśród topniejących śniegów. Żadna teoria nie wyjaśniała przyczyn kataklizmu. Armia południowa przestała istnieć. Kilku ocalałych udało się dotrzeć na wschód i opowiedziało historię, której grozę trudno było objąć umysłem.

Na drodze sił Północy również stawały coraz to nowe przeszko­dy i dotykały je liczne nieszczęścia. Armia zdołała jednak dotrzeć do Vo Mimbre i rozpoczęto oblężenie, lecz wojska Toraka poniosły druzgocącą klęskę pokonane przez połączone armie Zachodu, a samego Boga ugodziła moc Cthrag Yaska i legł w śpiączce mającej trwać całe wieki. Wierny uczeń Zedar ukrył ciało swego pana w niedostępnym miejscu.

Minęło wiele lat od tamtych wydarzeń i społeczeństwo malloreańskie podzieliło się ponownie wracając do pierwotnego stanu rzeczy: Melcene, Karanda, Dalazja i tereny Angaraków. Władzę objął cesarz Korzeth ratując w ten sposób Imperium.

Korzeth liczył sobie nie więcej niż czternaście wiosen, gdy zasiadł na tronie swego starego ojca. Złudzone jego młodym wiekiem, nastawione separatystycznie obszary ogłosiły niezależ­ność. Korzeth zareagował stanowczo, tłumiąc szerzącą się rebelię. Praktycznie resztę swego życia spędził w siodle rozpoczynając najbardziej krwawą kampanię, jaką znała historia, lecz kiedy zakończył dzieło, pozostawił następcom silną i zjednoczoną Malloreę. Od tej pory potomkowie Korzetha dzierżyli silną ręką władzę w Mal Zeth.

Trwało tak do czasu, gdy na tronie zasiadł panujący obecnie cesarz Zakath. Obiecał być światłym władcą Mallorei i zachodnich królestw Angaraków, lecz niebawem pojawiły się pierwsze kłopoty.

Taur Urgas, szalony władca Murgów i człowiek bez skrupułów dążący do zaspokojenia swoich ambicji, wszczął spisek przeciwko nowemu cesarzowi. Zakath do końca nie był pewien, jaki jest plan szaleńca, lecz odkrywszy, że za spiskiem stoi Taur Urgas, poprzysiągł mu zemstę, która niebawem przerodziła się w okrutną wojnę. Zakath za wszelką cenę pragnął zniszczyć szalonego władcę.

Pośród wojennych zmagań królowie Zachodu wysłali wojow­ników przeciwko armii Wschodu. Belgarion, młody władca Zachodu, wnuk czarownika Belgaratha, wyruszył na północ do Mallorei w towarzystwie Belgaratha i Drasanina imieniem Silk. Belgarion dźwigał na plecach olbrzymi starożytny Miecz Rivańskiego Króla, którego rękojeść ozdabiał Cthrag Yaska, tajemniczy kamień zwany Klejnotem Aldura. Młody władca zamierzał uśmiercić Toraka, wypełniając w ten sposób starą przepowiednię. W tym samym czasie Torak budził się z wiekowego snu w ruinach swego starożytnego miasta Cthol Mishrak. Odzyskiwał siły, by stawić czoło człowiekowi wyzywającemu go na śmiertelny pojedynek. W potwornych zmaganiach Belgarion pokonał Boga-Smoka przebijając go magicznym mieczem i pozostawił tym samym duchowieństwo Mallorei w stanie kompletnego chaosu.


CZĘŚĆ PIERWSZA

Rak Hagga


Rozdział l


Pierwsze płatki śniegu opadały cicho w nieruchomym powietrzu na pokład statku. Mokry i ciężki śnieg otulał reje i takielunek zamieniając wysmołowane liny w grube białe sznury. Fale bezgłośnie ożywiały czarne, tajemnicze morze. Od strony rufy dochodził miarowy odgłos bębna, który wybijał tempo malloreańskim wioślarzom. Płatki śniegu przystrajały barki marynarzy wypełniając każdą fałdkę ich szkarłatnych kubraków. Poruszali się żwawo w ten śnieżny poranek. Otaczały ich kłęby pary oddechów we wszechobecnej chłodnej wilgoci, gdy pochylali i prostowali plecy w rytm bębna. Garion i Silk stali przy relingu, opatuleni szczelnie grubymi płaszczami, starając się przebić wzrokiem mglistobiałą śnieżną zasłonę okrywającą cały świat.

- Pieski poranek - zauważył niewielki Drasanin o szczurzej twarzy, strzepując z niechęcią śnieg z ramion.

Garion chrząknął kwaśno.

- Jesteś dzisiaj w radosnym nastroju.

- Nie mam zbyt wielu powodów do radości, Silku. - Garion ponownie utkwił wzrok w ponurym, czamo-białym poranku.

Czarownik Belgarath wyłonił się z kajuty na rufie, zerknął w górę na gęsto padający śnieg i naciągnął na głowę kaptur starego, grubego płaszcza. Pokonując ostrożnie śliskie deski pokładu dołączył do swych towarzyszy.

Silk spojrzał na odzianego w czerwony płaszcz malloreańskiego żołnierza, który dyskretnie wyszedł na pokład za starym mężczyzną i stał teraz opierając się o reling na rufie kilka kroków od nich.

- Widzę, że generał Atesca niezmiennie troszczy się o twoje dobre samopoczucie. - Wskazał na mężczyznę, który nie odstępował na krok Belgaratha od czasu, gdy wypłynęli z portu w Rak Verkat.

Belgarath rzucił szybkie, pełne oburzenia spojrzenie w kierunku żołnierza.

- Głupota - skwitował krótko. - Sądzi, że gdzie płynę, hę? Nagła myśl zaświtała w głowie Gariona. Pochylił się lekko i cicho powiedział:

- Wiesz, moglibyśmy się gdzieś wybrać. Mamy tu statek, a statek płynie tam, gdzie go skierujesz; Mallorea czy wybrzeże w Hagga.

- To interesujące spostrzeżenie, Belgaracie - zgodził się Silk.

- Jest nas czworo, dziadku - zauważył Garion. - Ty, ciocia Pol, ja i Durnik. Jestem pewien, że nie mielibyśmy problemów z przejęciem statku. Wówczas moglibyśmy zmienić kurs i znaleźć się w połowie drogi do Mallorei, zanim Kal Zakath zda sobie sprawę, że nie płyniemy do Rak Hagga. - Im więcej o tym myślał, tym bardziej ekscytował go ten pomysł. - Potem moglibyśmy pożeglować na północ wzdłuż wybrzeży malloreańskich i rzucić kotwicę w jakiejś lagunie lub w zatoce u wybrzeży Camat. Tylko tydzień drogi od Ashaby. Może nawet zdołalibyśmy dotrzeć tam przed Zandramas. - Blady uśmiech pojawił się na jego ustach. - Chciał­bym oczekiwać na nią, kiedy tam przybędzie.

- To jest możliwe, Belgaracie - odezwał się Silk. - Mógł­byś tego dokonać?

Belgarath podrapał się po brodzie myśląc głęboko i mrużąc oczy z powodu sypiącego gęsto śniegu.

- W istocie, jest to możliwe - przyznał i spojrzał na Gariona. - Co według ciebie powinniśmy zrobić z tymi malloreańskimi żołnierzami i załogą statku, kiedy już dotrzemy do wybrzeży Camat? Nie zamierzałeś chyba zatopić tej łajby wraz z nimi, co? Tak jak postępuje Zandramas z niepotrzebnymi już ludźmi?

- Oczywiście, że nie!

- Miło mi to słyszeć, lecz jak zatem zamierzasz powstrzymać ich, by nie pobiegli do najbliższego garnizonu, gdy tylko ich wypuścimy? Nie wiem jak ciebie, ale mnie nie podnieca myśl o całym regimencie malloreańskich wojowników depczącym nam po piętach.

Garion spochmurniał.

- Chyba o tym nie pomyślałem - przyznał.

- Tak właśnie sądziłem. Zwykle lepiej dokładnie przemyśleć sprawę, przeanalizować wszystkie szczegóły, zanim zacznie się działać. W ten sposób unika się wielu kłopotów.

- Zgadza się - rzucił Garion czując lekkie zakłopotanie.

- Wiem, że się niecierpliwisz, Garionie, lecz niecierpliwość to kiepski dodatek do wnikliwie rozważonego planu.

- Chyba już starczy, dziadku - powiedział kwaśno Ga­rion.

- A może właśnie powinniśmy udać się do Rak Hagga i spotkać się z Zakathem? Dlaczego Cyradis miałaby skierować nas w ręce Mallorean, zadając sobie wcześniej tyle trudu, by dostarczyć mi Księgę Wieków? Tu chodzi o coś zupełnie innego i nie jestem pewien, czy powinniśmy próbować przerwać bieg zdarzeń, zanim dowiemy się czegoś więcej.

Drzwi kajuty otworzyły się nagle i w wejściu pojawił się generał Atesca, dowódca sił malloreańskich okupujących wyspę Verkat. Od czasu gdy zostali przekazani pod jego opiekę, zachowywał się uprzejmie i bardzo poprawnie. Wyraźnie rzucało się w oczy, że zależy mu niezmiernie, by osobiście dostarczyć ich Zakathowi do Rak Hagga. Wysoki, szczupły mężczyzna, przyodziany w jasnopurpurowy mundur udekoro­wany wieloma orderami, nosił się dumnie i wyniośle, mimo że złamany niegdyś nos sprawiał, że wyglądem przypominał raczej ulicznego awanturnika, a nie generała armii imperialnej. Podszedł do nich krocząc dostojnie po pokrytych na wpół stajałym śniegiem deskach pokładu nie zważając na swe nie­nagannie wypolerowane buty.

- Dzień dobry, panowie - pozdrowił ich wykonując przy tym sztywny, wojskowy ukłon. - Ufam, że spaliście dobrze?

- W miarę - odparł Silk

- Zdaje się, że pada śnieg - stwierdził generał rozglądając się dookoła, a ton jego głosu wskazywał, że mężczyzna sili się na banały jedynie przez grzeczność.

- Zauważyłem - odrzekł Silk. - Ile czasu zabierze nam dotarcie do Rak Hagga?

- Niedługo dopłyniemy do brzegu, wasza wysokość, a stamtąd jakieś dwa dni drogi do samego miasta.

Silk skinął głową.

- Czy nie domyślasz się, z jakiego powodu cesarz pragnie nas widzieć? - spytał.

- Nic nie mówił - odparł krótko Atesca - a ja stwierdziłem, że niestosownie byłoby pytać. Rozkazał mi tylko, bym was pojmał i sprowadził do Rak Hagga. Mam was traktować możliwie najlepiej, o ile tylko nie spróbujecie uciekać. Jeśli uczynilibyście coś takiego, jego cesarska mość polecił mi przedsięwziąć bardziej stanowcze środki. - Podczas przemowy nie okazywał żadnych emocji. - Mniemam, iż panowie mi wybaczą - powiedział - lecz muszę dopilnować teraz pewnych nie cierpiących zwłoki spraw. - Skłonił się grzecznie i odszedł.

- To istna kopalnia informacji, prawda? - zauważył sucho Silk. - Większość Melcenów wprost uwielbia plotkować, z tego delikwenta trzeba wyduszać każde słowo.

- Melcen? - zdziwił się Garion. - Nie wiedziałem o tym. Silk przytaknął.

- Atesca to melceńskie nazwisko. Kal Zakath posiada pewne szczególne opinie o arystokracji. Oficerom angarackim wcale się to nie podoba, lecz niewiele mogą na to poradzić, o ile chcą zachować swe głowy.

W rzeczywistości Gariona nie ciekawiły aż do tego stopnia subtelności malloreańskiej polityki i powrócił do uprzednio omawianej sprawy.

- Nie do końca zrozumiałem to, co powiedziałeś, dziadku - odezwał się - o naszej podróży do Rak Hagga.

- Cyradis twierdzi, że musi dokonać pewnego wyboru - od­parł starzec - a zanim będzie mogła to uczynić, muszą zostać spełnione pewne warunki. Podejrzewam, że twoje spotkanie z Zakathem może stanowić jeden z nich.

- Tak naprawdę to nie bardzo jej dowierzasz, co?

- Byłem już świadkiem dziwniejszych rzeczy i zawsze z dużym szacunkiem odnoszę się do proroków z Kell.

- Nie widziałem w Kodeksie Mrińskim żadnej wzmianki dotyczącej podobnego spotkania.

- Ja też nie, ale na świecie istnieje więcej źródeł, nie tylko Kodeks Mrin. Musisz pamiętać, że Cyradis polega na dwustron­nych przepowiedniach i jeśli pokrywają się ze sobą, oznacza to, że mówią prawdę. Co więcej Cyradis zna pewne wyrocznie, które są dostępne jedynie prorokom. Bez względu na pochodzenie listy zadań, które muszą być wcześniej wykonane, jestem pewien, że Cyradis nie pozwoli nam dotrzeć do Miejsca, Którego Już Nie Ma, zanim wszystkie punkty zostaną skreślone z tej listy.

- Nie pozwoli nam? - zadziwił się Silk.

- Nie oceniaj Cyradis zbyt nisko, Silku - ostrzegł Belgarath. - Ta kobieta skupia całą moc, jaką posiadają Dalowie, co oznacza, że prawdopodobnie potrafi dokonywać rzeczy, o jakich nam nawet się nie śniło. Spójrzmy na sprawy z praktycznego punktu widzenia. Gdy rozpoczynaliśmy, byliśmy pół roku w tyle za Zandramas i planowaliśmy wyruszyć niezwykle monotonnym i czasochłonnym szlakiem prowadzącym przez Cthol Murgos, lecz ciągle napotykaliśmy jakieś przeszkody.

- I mnie to mówisz? - żachnął się Silk.

- Czy to nie zastanawiające, że po tych wszystkich prze­szkodach dotarliśmy do wschodniej strony kontynentu przed ustalonym terminem i skróciliśmy dystans dzielący nas od Zandramas do kilku tygodni?

Silk zamrugał gwałtownie i jego oczy zamieniły się w dwie ciemne szparki.

- To daje do myślenia, nieprawdaż? - Stary mężczyzna szczelniej otulił się płaszczem i rozejrzał dookoła, przyglądając się gęsto opadającym płatkom śniegu. - Wejdźmy do środka - zaproponował. - Tutaj rzeczywiście nie jest zbyt przyjemnie.

W oddali u wybrzeży Haggi majaczyły niewyraźne bielejące w gęstej śnieżycy niskie wzgórza. Na granicy wody rozciągały się olbrzymie słone moczary porośnięte brązową trzciną uginającą się obecnie pod ciężarem mokrego, lepkiego śniegu. Drewniany ciemny pomost, pokonując bagnisty obszar, wdzierał się w szerokie morskie rozlewisko tak, że bez kłopotu zeszli z malloreańskiego statku. Przy krańcu pomostu rozpoczynał się biegnący ku wzgó­rzom szlak poorany koleinami, które wypełniał teraz śnieg.

Eunuch Sadi spojrzał nieco nieprzytomnym wzrokiem, gdy zjechali z drewnianego pomostu wprost na grząską ziemię. Pogładził się po ogolonej głowie dłonią o wyjątkowo długich palcach.

- Niczym baśniowe skrzydła - uśmiechnął się.

- Co takiego? - spytał Silk.

- Nigdy nie widziałem śniegu poza jednym wyjątkiem, gdy bawiłem z wizytą w północnym królestwie. Prawdę mówiąc, po raz pierwszy przebywam pod gołym niebem, kiedy pada śnieg. Niezłe uczucie, nieprawdaż? Silk spojrzał na niego kwaśno.

- Przy pierwszej sposobności kupię ci sanki - powiedział. Sadi wyglądał na zdumionego.

- Przepraszam, Kheldarze, ale co to są sanki? Silk westchnął.

- Nieważne, Sadi. Próbowałem żartować.

Na szczycie pierwszego wzniesienia ujrzeli dwanaście powbija­nych w ziemię pod różnymi kątami krzyży stojących nie opodal drogi. Z każdego zwieszał się szkielet w postrzępionych łachma­nach przylepionych do zbielałych kości, z koronami białego puchu dekorującymi czaszki o pustych oczodołach.

- Zastanawiające jaka jest tego przyczyna, generale - powie­dział łagodnie Sadi wskazując na ponurą dekorację przy drodze.

- Polityka, wasza ekscelencjo - odrzekł lakonicznie Atesca. - Jego cesarska mość chce zrazić Murgów do ich króla. Mam nadzieję, że uzmysłowi im, że Urgit jest przyczyną wszelkich nieszczęść.

Sadi potrząsnął powątpiewająco głową.

- Kwestionowałbym tok rozumowania, którym kieruje się ta szczególna polityka - zaoponował. - Okrucieństwa rzadko przywiązują kogokolwiek do oprawców. Osobiście zawsze prefe­rowałem przekupstwo.

- Murgowie są przyzwyczajeni do okrutnego traktowania. - Atesca wzruszył ramionami. - Tylko to naprawdę rozumieją.

- Dlaczego nie zdjęto ich i nie pochowano? - spytał Durnik z pobladłą twarzą i głosem przepełnionym oburzeniem.

Atesca obdarzył go długim, zdecydowanym spojrzeniem.

- Ekonomia, gospodarzu - odparł. - Pusty krzyż niczego nie dowodzi. Gdybyśmy ich zdjęli, musielibyśmy wymienić ich na świeżych Murgów. Po jakimś czasie to staje się nudne i prędzej czy później zaczyna brakować ludzi do ukrzyżowania. Pozostawienie szkieletów doskonale pokazuje, o co nam chodzi, i oszczędza czas.

Tymczasem Garion starał się jak mógł, by cały czas znajdować się pomiędzy Ce’Nedrą a ponurą przydrożną lekcją poglądową i oszczędzić jej tym samym odrażającego widowiska. Ona jednak jechała dalej z twarzą, o dziwo, bez wyrazu i obojętnymi, nie widzącymi oczami. Rzucił szybkie, pytające spojrzenie w kierunku Polgary i dostrzegł lekki niepokój malujący się na jej twarzy. Został z tyłu i skierował ku niej swego wierzchowca.

- Co się z nią dzieje? - spytał pełnym napięcia szeptem.

- Nie jestem do końca pewna, Garionie - odszepnęła.

- Czy to kolejny atak melancholii? - Poczuł w żołądku fatalne, chorobliwe mdłości.

- Nie sądzę. - Myśląc intensywnie, zmrużyła powieki ciągnąc bezwiednie kaptur swojej niebieskiej peleryny, by zakryć biały lok pośrodku gęstej grzywy włosów. - Będę ją miała na oku.

- Co ja mogę zrobić?

- Zostań przy niej i spróbuj z nią porozmawiać. Może jej słowa wyjaśnią nam cokolwiek.

Ce’Nedra z oporem reagowała na wysiłki Gariona, który starał się zainicjować rozmowę, a jej odpowiedzi już do końca tego śnieżnego dnia miały niewiele lub nie miały wcale związku z jego pytaniami czy spostrzeżeniami.

Kiedy krajobraz Haggi zrujnowanej wojną zaczął pogrążać się w wieczornym mroku, generał Atesca zarządził postój i jego żołnierze zajęli się rozstawianiem kilku dużych, zdobnych, purpurowych namiotów po zawietrznej stronie osmalonego ogniem kamiennego muru - pozostałości po spalonej wiosce.

- Powinniśmy zawitać w Rak Hagga jutro późnym popołu­dniem - poinformował ich. - Będziecie nocować w tym dużym namiocie w środku obozowiska. Moi ludzie za chwilę przyniosą wam wieczerzę. A teraz wybaczcie mi... - Skłonił szybko głowę i zawrócił konia, by nadzorować pracę żołnierzy.

Kiedy wszystko zostało przygotowane, Garion wraz z przyjació­łmi podjechali do wskazanego przez Atescę namiotu i zsiedli z koni. Silk obserwował, jak strażnicy zajmują pozycję dokoła ich nowego, czerwonego siedliska.

- Dobrze by było, gdyby podjął jednoznaczną decyzję - po­wiedział poirytowanym głosem.

- Nie bardzo wiem, co masz na myśli, książę Kheldarze - odezwała się Velvet. - Kto powinien się zdecydować?

- Atesca. Jest uosobieniem kurtuazji, ale otacza nas uzbrojo­nymi po zęby strażnikami.

- Wojownicy mogą się tam znajdować, by nas chronić, Kheldarze - zauważyła. - To przecież strefa wojny.

- Oczywiście - rzucił sucho. - Krowy też mogłyby latać, gdyby miały skrzydła.

- Co za fascynujące spostrzeżenie - zachwyciła się iro­nicznie.

- Lepiej byłoby, gdybyś nie robiła tego za każdym razem.

- Czego? - popatrzyła na niego szeroko otwartymi, niewin­nymi oczyma.

- Nieważne.

Wieczerza przygotowana przez żołnierzy Ateski składała się z wojskowych porcji podanych w blaszanych miskach. Miała jednak bezsprzeczną zaletę, była gorąca i niezwykle pożywna. Wnętrze namiotu ogrzewały kosze z węglem, a zwieszające się z sufitu lampy oliwne wypełniały pomieszczenie złotawą poświatą. Umeblowanie nie odbiegało zbytnio od wojskowych norm; stoły, łóżka i krzesła dawały się szybko składać i rozkładać, a podłogę i ściany przyozdobiono malloreańskimi dywanami farbowanymi na intensywnie czerwony kolor.

Odstawiwszy pustą miskę, Eriond rozejrzał się ciekawie dookoła.

- Zdaje się, że mają słabość do czerwonego koloru, co? - zauważył.

- Sądzę, że kojarzy im się z krwią - oświadczył lodowato Durnik. - A oni lubią krew. - Obrócił się i spojrzał chłodno na niemego Totha. - Jeśli skończyłeś wieczerzać, wolelibyśmy, byś odszedł od stołu - powiedział obojętnym głosem.

- To nie było zbyt grzeczne, Durniku - zgromiła go Polgara.

- Nie próbowałem być grzeczny, Pol. Po pierwsze, nie rozumiem, czemu on musi nam towarzyszyć. Jest zdrajcą. Niech idzie do swoich przyjaciół.

Niemy olbrzym wstał od stołu z wyrazem melancholii na twarzy. Podniósł rękę, jakby zamierzał uczynić jeden z gestów, za pomocą których komunikował się z kowalem, lecz Durnik rozmyślnie odwrócił się do niego plecami. Toth westchnął i poczłapał w kąt namiotu, gdzie usadowił się wygodnie.

- Garionie - odezwała się nagle Ce’Nedra rozglądając się dookoła z widocznym wyrazem zmartwienia na twarzy. - Gdzie jest moje dziecko?

Popatrzył na nią zdumiony.

- Gdzie jest Geran?! - krzyknęła przeszywającym głosem.

- Ce’Nedro... - zaczął.

- Słyszałam jego płacz. Co z nim zrobiłeś? - Nagle porwała się na nogi i zaczęła biegać po namiocie odsłaniając kotary oddzielające miejsca do spania i zrywając koce z łóżek. - Pomóżcie mi! - wrzasnęła. - Pomóżcie mi znaleźć moje maleństwo!

Garion podbiegł do niej szybko i złapał za rękę.

- Ce’Nedro...

- Nie! - krzyknęła do niego. - Ukryłeś go gdzieś! Puść mnie! - Uwolniła się z uchwytu i zaczęła przewracać meble w desperackim poszukiwaniu, zawodząc niezrozumiale.

Garion ponownie spróbował ją powstrzymać, lecz tym razem syknęła wyciągając palce niczym szpony ku jego oczom.

- Ce’Nedra! Przestań!

Minęła go zwinnie i wypadła z namiotu w ramiona śnieżnej nocy.

Kiedy Garion odsłonił kotarę i wybiegł na zewnątrz, drogę zagrodził mu ubrany w czerwony płaszcz malloreański żołnierz.

- Ty! Wejdź do środka! - warknął zatrzymując Gariona drzewcem włóczni.

Patrząc ponad ramieniem strażnika ujrzał, jak Ce’Nedra sza­moce się z innym żołnierzem. Bez namysłu wymierzył potężne uderzenie pięścią w twarz powstrzymującego go dryblasa, który zatoczył się i upadł. Garion skoczył do przodu, lecz nagle poczuł, że z tyłu schwyciło go z tuzin rąk.

- Zostaw ją! - wrzasnął do strażnika, który z widocznym na twarzy okrucieństwem wykręcał rękę królowej.

- Wracajcie do namiotu - szczeknął szorstki głos i Garion został powleczony w kierunku wejścia. Żołnierz, który trzymał Ce’Nedrę, na wpół niósł, na wpół popychał ją w tym samym kierunku. Garion opanował się z wysiłkiem.

- Tego już za wiele! - krzyknęła Polgara stojąc u wejścia do namiotu. Żołnierze zatrzymali się spoglądając niepewnie po sobie, nieco przestraszeni stanowczą postawą kobiety.

- Durniku! - zawołała. - Pomóż Garionowi wprowadzić Ce’Nedrę.

Garion otrząsnął się z powstrzymujących go rąk i wraz z Durnikiem odebrali żołnierzowi szamoczącą się małą królową, po czym skierowali się do wnętrza namiotu.

- Sadi - powiedziała Polgara, gdy Durnik i Garion weszli do środka prowadząc między sobą Ce’Nedrę. - Czy masz w twojej torbie oret?

- Oczywiście, lady Polgaro - odparł eunuch - ale czy jesteś pewna, że w tym przypadku oret będzie odpowiedni? Ja skłaniałbym się raczej do zastosowania naladium.

- Sądzę, że mamy tu do czynienia z czymś poważniejszym niż przypadek zwykłej histerii, Sadi. Chcę coś na tyle silnego, by mieć pewność, że nie zbudzi się, jak tylko się odwrócę.

- Jak sobie życzysz, lady Polgaro. - Przemierzył dostojnym krokiem wyłożoną dywanem podłogę, otworzył czerwoną sakwę i wyjął z niej flakonik ciemnoniebieskiego płynu. Następnie podszedł do stołu, wziął kubek z wodą i spojrzał pytająco na kobietę.

Zmarszczyła brwi.

- Niech będą trzy krople - zdecydowała.

Rzucił ku niej lekko zdumione spojrzenie, po czym ponuro odmierzył zaproponowaną dawkę.

Po kilku chwilach połączonymi siłami udało im się zmusić Ce’Nedrę do wypicia zawartości kubka. Przez jakiś czas łkała i szarpała się, lecz jej opór słabł stopniowo, podobnie zresztą jak płacz. W końcu zamknęła oczy wydając przy tym głębokie westchnienie, a po chwili jej oddech stał się miarowy.

- Zanieśmy ją do łóżka - powiedziała Polgara prowadząc ich do jednego z zasłoniętych kotarą pomieszczeń.

Garion wziął na ręce drobniutkie ciało śpiącej żony i podążył za Polgarą.

- Co się z nią dzieje, ciociu Pol? - zapytał, położywszy ją delikatnie na łóżku.

- Nie jestem pewna - odparła Polgara przykrywając Ce’Nedrę szorstkim, żołnierskim kocem. - Potrzebuję więcej czasu, by postawić diagnozę.

- Co możemy uczynić?

- Niewiele, póki znajdujemy się w drodze - przyznała szczerze. - Będziemy przedłużać jej sen aż do Rak Hagga. Kiedy znajdziemy się w lepszych warunkach, będę mogła nad tym popracować. Zostań przy niej. Chcę przez chwilę poroz­mawiać z Sadim.

Garion usiadł zmartwiony przy posłaniu, delikatnie ujął maleńką dłoń żony, podczas gdy Polgara wyszła, by porozmawiać z eunuchem o medykamentach znajdujących się w jego torbie. Wnet wróciła zasłaniając za sobą kotarę.

- Ma większość z tego, co potrzebuję. - poinformowała cicho. - Resztę uda mi się jakoś zdobyć. - Dotknęła ramienia Gariona i pochyliła się. - Właśnie przyszedł generał Atesca - szepnęła mu do ucha. - Chce się z tobą widzieć. Nie wdawałabym się w szczegóły przyczyny ataku Ce’Nedry. Nie jesteśmy pewni, ile wie o nas Zakath, a Atesca z pewnością zda relację ze wszystkiego, co się tu dzieje, więc uważaj na każde słowo.

Chciał zaprotestować.

- Nic tu nie pomożesz, Garionie, a oni tam cię potrzebują. Ja przy niej zostanę.

- Czy często przytrafiają jej się podobne ataki? - Atesca właśnie zadawał pytanie, gdy Garion wyłonił się zza kotary.

- Jest bardzo wrażliwa - odrzekł Silk. - Czasem pewne okoliczności wywołują podobne reakcje. Polgara wie, co czynić w takich wypadkach.

Atesca zwrócił się do Gariona.

- Wasza królewska mość - powiedział chłodnym głosem. - Nie pochwalam faktu, iż zaatakowałeś moich żołnierzy.

- Wszedł mi w drogę, generale - odparł Garion. - Nie sądzę, bym go zbytnio poturbował.

- Obowiązują pewne zasady, wasza wysokość.

- Zgadza się - potwierdził Garion. - Proszę przekazać moje przeprosiny temu człowiekowi, lecz poradzić mu także, żeby nie wtrącał się w moje sprawy, szczególnie gdy dotyczą mojej żony. Doprawdy nie lubię krzywdzić ludzi, ale mogę uczynić wyjątek, gdy jestem do tego zmuszany.

Z oczu Ateski powiało chłodem, a Garion odwzajemnił to spojrzenie. Przez dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem.

- Z całym szacunkiem, wasza wysokość - odezwał się w końcu Atesca - nie nadużywaj więcej mojej gościnności.

- Zgoda, jeśli okoliczności na to pozwolą, generale.

- Powiem moim ludziom, by przygotowali lektykę dla twojej żony - rzekł Atesca. - Wyruszamy wczesnym rankiem. Skoro królowa jest chora, powinniśmy jak najszybciej dowieźć ją do Rak Hagga.

- Dziękuję, generale - odparł Garion.

Atesca skłonił się chłodno, po czym odwrócił się i wyszedł.

- Co o tym sądzisz, Belgarionie? - zamruczał Sadi. - Teraz rzeczywiście znajdujemy się w mocy Ateski.

Garion chrząknął.

- Nie podobało mi się jego stanowisko. - Spojrzał na Belgaratha i dostrzegł na jego twarzy cień niezadowolenia. - No i co? - spytał.

- Nic nie mówiłem.

- Nie musiałeś. Słyszałem twoje myśli w trakcie naszej podróży.

- A zatem nie muszę tego mówić, prawda?

Następny poranek obudził ich przenikliwym chłodem, lecz przynajmniej przestało padać. Garion jechał u boku lektyki, na której spoczywała Ce’Nedra. Jego twarz wyraźnie odzwierciedlała troski i zmartwienia. Szlak, którym podążali, wiódł na północny zachód przecinając wiele spalonych wsi i zniszczonych miast. Ruiny pokrywała gruba warstwa mokrego śniegu z zeszłego dnia, a zgliszcza otaczał posępny pierścień krzyży i słupów przy stosach.

Około południa, gdy dotarli na szczyt wzgórza, ujrzeli szare jak ołów jezioro Hagga rozciągające się daleko na północ i na wschód. Przy bliższym brzegu wyrastało duże, otoczone murami miasto.

- Rak Hagga - odezwał się Atesca z wyraźną ulgą w głosie. Zjechali ze zbocza i skierowali się ku miastu. Od strony jeziora wiał rześki wiatr smagający ich twarze i targający ich płaszcze i końskie grzywy.

- W porządku - rzucił Atesca przez ramię do swych łudzi. - Uformujemy teraz szyk i postaramy się sprawić wrażenie oddziału żołnierzy. - Odziani w czerwone płaszcze Malloreanie ustawili konie w dwuszeregu i wyprostowali się w siodłach.

Mury Rak Hagga w wielu miejscach zostały naruszone, szczególnie ich górne części były poodłupywane i poznaczone śladami po strzałach o stalowych grotach. Ciężka brama została roztrzaskana w czasie ostatecznego ataku na miasto i teraz z przeżartych rdzą, żelaznych zawiasów zwieszały się kawałki drewna.

Strażnicy stojący przy wrotach zasalutowali zgrabnie, gdy Atesca wjeżdżał do miasta. Zniszczone kamienne domy świad­czyły o zajadłości walk toczących się na ulicach miasta. Wiele budynków miało zawalone dachy, połamane i osmalone okiennice wpatrujące się w ulice wybrukowane kamieniami. Grupa ponurych Murgów ciągnących za sobą pobrzękujące łańcuchy pracowała przy usuwaniu kamieni z brudnych ulic pod czujnymi spojrzeniami stojących w pewnym oddaleniu malloreańskich żołnierzy.

- Wiecie co? - odezwał się Silk. - Po raz pierwszy widzę, jak Murgowie naprawdę pracują. Nawet nie przypuszczałem, że wiedzą, jak to się robi.

Kwaterę główną armii malloreańskiej w Cthol Murgos stanowił duży, imponujący budynek z żółtej cegły usytuowany w pobliżu centrum miasta. Przed nim rozciągał się szeroki, zaśnieżony plac. Do głównego wejścia prowadziły kamienne schody, a po obu ich stronach stali rzędem malloreańscy żołnierze.

- Była rezydencja Wojskowego Rządu Murgów w Hagga - zauważył Sadi, gdy zbliżyli się do budynku.

- Byłeś tu wcześniej? - spytał Silk.

- W młodości - odparł Sadi. - Rak Hagga zawsze uchodziło za centrum handlu niewolnikami.

Atesca zsiadł z konia i zwrócił się do jednego z oficerów.

- Kapitanie - powiedział - każ swoim ludziom wnieść lektykę królowej i powiedz, by bardzo uważali.

Gdy pozostali zsiadali z wierzchowców, ludzie kapitana odwiązali lektykę od siodeł dwóch koni, które ją wiozły, po czym ostrożnie wnieśli ją po schodach odprowadzani bacznym spo­jrzeniem generała Ateski.

Wewnątrz w ogromnym holu siedział mężczyzna o skośnych oczach i aroganckim wyglądzie, ubrany w kosztowny, szkarłatny mundur. Pod ścianą stał rząd krzeseł, które okupowali wyraźnie znudzeni urzędnicy.

- W jakiej sprawie? - zapytał obcesowo oficer za stołem. Na twarzy Ateski nie drgnął najmniejszy mięsień, gdy w mil­czeniu wpatrywał się w nieprzyjemnego oficera.

- Pytam, w jakiej sprawie?

- Czy zmienił się regulamin, pułkowniku? - spytał Atesca złudnie łagodnym głosem. - Czy nie wstajemy już w obecności przełożonego?

- Jestem zbyt zajęty, żeby skakać na równe nogi przed każdym melceńskim urzędnikiem z dalej położonych okręgów - stwierdził pułkownik.

- Kapitanie - Atesca zwrócił się do swego oficera na pozór obojętnym głosem - jeśli ten pułkownik w przeciągu dwóch uderzeń serca nie będzie na nogach, będzie pan tak miły i odetnie mu głowę.

- Tak jest - odpowiedział kapitan sięgając po miecz; zdumiony pułkownik już zrywał się ze stołka.

- Dużo lepiej - pochwalił Atesca. - A teraz zacznijmy od początku. Czy przypadkiem pamiętamy, jak się salutuje?

Pułkownik zasalutował przepisowo, choć jego twarz przyoblekła biel podobna do śniegu.

- Doskonale. Jeszcze zrobimy z ciebie żołnierza. A zatem jedna z osób, które eskortowałem, notabene wysoko urodzona dama, zachorowała w czasie podróży. Chcę, by natychmiast przygotowano dla niej ciepły, wygodny pokój.

- Panie - zaprotestował pułkownik. - Nie jestem upoważ­niony do załatwiania takich spraw.

- Kapitanie, proszę jeszcze nie chować miecza.

- Ależ generale, podobne decyzje są podejmowane przez dworzan jego cesarskiej wysokości. Będą oburzeni, jeśli prze­kroczę swe kompetencje.

- Wyjaśnię to jego cesarskiej mości, pułkowniku - powie­dział Atesca. - Sytuacja jest trochę niecodzienna, lecz jestem pewien, że jego wysokość zrozumie.

W oczach pułkownika malowało się niezdecydowanie.

- Wykonać, pułkowniku! Natychmiast!

- Niezwłocznie się tym zajmę, generale - odparł pośpiesz­nie. - Za mną - rzucił do żołnierzy trzymających lektykę Ce’Nedry.

Garion bezwiednie podążył za nimi, lecz Polgara przytrzymała go stanowczo za ramię.

- Nie, Garionie. Ja z nią pójdę. Nie możesz tu nic pomóc, a sądzę, że Zakath będzie chciał z tobą porozmawiać. Uważaj na to, co będziesz mówił. - Wypowiedziawszy te słowa, ruszyła korytarzem za lektyką królowej.

- Widzę, że w społeczeństwie malloreańskim nadal występują pewne tarcia - odezwał się Silk do generała Ateski.

- Angarakowie - mruknął Atesca. - Czasami mają trudno­ści w zetknięciu z nowoczesnym światem. Proszę mi wybaczyć, książę Kheldarze. Pragnę poinformować jego wysokość o naszym przybyciu. - Podążył ku wypolerowanym drzwiom na drugim końcu holu i wrócił, zamieniwszy kilka słów z jednym ze strażników. - Właśnie informują cesarza o naszym przybyciu - powiedział. - Spodziewam się, że przyjmie nas za kilka minut.

Ujrzeli, jak zbliża się do nich pucułowaty, łysy mężczyzna odziany w skromną, lecz niewątpliwie kosztowną brązową szatę ozdobioną ciężkim złotym łańcuchem, który zwieszał mu się z szyi.

- Atesca, drogi przyjacielu - powitał generała. – Doszły mnie słuchy, że stacjonujesz w Rak Verkat.

- Mam pewną sprawę do cesarza, Bradorze. Co porabiasz w Cthol Murgos?

- Wyczekuję bez końca - odparł pucołowaty mężczyzna. - Od dwóch dni próbuję dostać się do Kal Zakatha.

- Kto opiekuje się interesami?

- Załatwiłem to tak, że interes kręci się mniej więcej sam - odrzekł Brador. - Raport, który mam dla jego wysokości, jest na tyle ważny, że zdecydowałem się doręczyć go osobiście.

- Jakaż to sprawa może być tak przełomowa, że oderwała szefa Biura Spraw Wewnętrznych od wygód w Mal Zeth?

- Sądzę, że nadszedł czas na naszą cesarską miłość, by wyrwać się od radości życia w Cthol Murgos i powrócić do stolicy.

- Zważaj na słowa, Bradorze - poradził Atesca z lekkim uśmiechem. - Wychodzą z ciebie melceńskie uprzedzenia.

- W domu robi się niewesoło, Atesca - stwierdził poważnie Brador. - Naprawdę muszę porozmawiać z cesarzem. Czy mógłbyś mi w tym pomóc?

- Zobaczę, co da się zrobić.

- Dziękuję, przyjacielu - powiedział Brador ściskając mocno dłoń generała. - Los imperium może zależeć od tego, czy uda mi się przekonać Zakatha, by powrócił do Mal Zeth.

- Generale Atesca - powiedział podniesionym głosem jeden z uzbrojonych we włócznie strażników stojących przy polerowa­nych drzwiach - jego cesarska mość przyjmie teraz ciebie i twoich więźniów.

- Świetnie - odparł Atesca ignorując złowrogo brzmiące słowo „więźniów”. Spojrzał na Gariona. - Cesarz z pewnością nie może się doczekać waszej mości - zauważył. - Zwykle na audiencję czeka się tygodniami. Wejdźmy do środka.


Rozdział II


Kal Zakath, cesarz niezmierzonej Mallorei, siedział na wyściełanym czerwonym suknem tronie znajdującym się na końcu surowej komnaty. Mężczyzna miał na sobie skromną, niczym nie ozdobioną białą szatę. Garion orien­tował się, że człowiek ten dobiegał czterdziestki, choć jego wygląd wcale na to nie wskazywał; włosów nie przyprószył jeszcze ślad siwizny, a na twarzy nie widniała najmniejsza zmarszczka. W oczach tliło się jednak znużenie; nie błyszczały radośnie, a wręcz przeciwnie, okazywały wyraźny brak zaintere­sowania życiem. Najzwyklejszy, zwinięty w kłębek łaciaty kot spoczywał mu na kolanach z zamkniętymi oczyma mrucząc z zadowoleniem. W odróżnieniu od wielkiego władcy stojący rzędem pod ścianą żołnierze mieli na sobie cenne, stalowe napierśniki obficie zdobione złotem.

- Panie - zaczął generał Atesca wykonując głęboki ukłon - mam zaszczyt przedstawić ci jego królewską mość, Belgariona króla Rivy.

Garion pochylił lekko głowę, a Zakath odwzajemnił mu gest powitania.

- Już dawno powinno dojść do tego spotkania, Belgarionie - odezwał się głosem równie martwym jak spojrzenie jego oczu. - Twoje czyny wstrząsnęły światem.

- Ty również zrobiłeś pewne wrażenie, Zakacie. - Jeszcze przed wyjazdem z Rak Verkat Garion postanowił sobie, że nie będzie używał absurdalnego malloreańskiego tytułu „Kal”.

Słaby uśmiech zabłąkał się w kącikach ust Zakatha.

- Aha - powiedział tonem wskazującym na to, że przejrzał Gariona. Skinął głową ku pozostałym przybyszom i uwagę jego przykuł rozczochrany, niedbale ubrany dziadek Gariona. - O, ty zapewne jesteś Belgarath - zauważył. - Trochę zaskakuje mnie twój zwyczajny wygląd. Wszyscy Grolimowie z Mallorei zgodnie twierdzą, że masz sto stóp wzrostu, a możliwe, że nawet dwieście, rogi i rozwidlony ogon.

- Jestem w przebraniu - odparł zuchwale Belgarath. Zakath zachichotał, choć ten niemalże mechaniczny dźwięk nie miał wiele wspólnego ze szczerym rozbawieniem. Rozejrzał się, lekko marszcząc brwi.

- Zdaje się, że nie wszystkie osoby są obecne - powiedział.

- Królowa Ce’Nedra zachorowała w czasie podróży, wasza wysokość - poinformował go Atesca. - Lady Polgara opiekuje się nią.

- Zachorowała? Czy to coś poważnego?

- W tym momencie trudno to stwierdzić, wasza cesarska mość - odparł obłudnie Sadi - ale uraczyliśmy ją pewnymi lekami i wierzymy w umiejętności lady Polgary.

Zakath spojrzał na Gariona.

- Powinieneś poinformować mnie wcześniej, Belgarionie. Wśród mojej świty mam pewną dalasańską uzdrowicielkę o wyjąt­kowych zdolnościach. Natychmiast poślę ją do komnaty królowej. W tej chwili zdrowie twojej żony jest najważniejsze.

- Dziękuję - odparł Garion ze szczerą wdzięcznością. Zakath pociągnął za sznur od ukrytego dzwonka i wydał odpowiednie instrukcje służącemu, który pojawił się prawie natychmiast.

- Siadajcie, proszę - rzekł cesarz. - Nie przykładam zbyt wielkiej wagi do ceremoniałów. - Kiedy strażnicy pośpiesznie podsuwali im krzesła, śpiąca na kolanach Zakatha kotka uchyliła lekko powieki i spojrzała złotymi oczyma na nowo przybyłych. Następnie wstała, wygięła grzbiet w charakterystyczny łuk ziewając przy tym głęboko. Zeskoczyła ciężko na podłogę mrucząc głośno i ruszyła kołysząc się na boki, by powąchać palce stóp Erionda. Zakath spoglądał lekko zdumionym wzrokiem, jak ciężarna kotka z trudem stąpa po dywanie. - Jak widzicie, moja kotka znowu mnie zdradza. - Westchnął z ironicznym zrezyg­nowaniem. - Niestety zdarza się to dość często, a ona nigdy nie okazuje najmniejszego poczucia winy.

Kotka wskoczyła Eriondowi na kolana, ułożyła się wygodnie i zaczęła mruczeć z zadowoleniem.

- Wyrosłeś, chłopcze - odezwał się Zakath do młodego mężczyzny. - Czy nauczono cię już ludzkiej mowy?

- Podłapałem kilka słów, Zakacie - odparł Eriond spokoj­nym głosem.

- Pozostałych znam przynajmniej ze słyszenia - kontynuo­wał Zakath. - Z Durnikiem spotkaliśmy się na równinach Mishrak ac Thul. Słyszałem oczywiście o margrabinie drasańskiego wywiadu Liselle i księciu Kheldarze, który za wszelką cenę stara się zostać najbogatszym człowiekiem świata.

Wdzięczne dygnięcie Velvet nie dorównywało wykwintnością majestatycznemu ukłonowi Silka.

- A tu, oczywiście - ciągnął dalej cesarz - mamy Sadiego, głównego eunucha w pałacu królowej Salmissry.

Sadi ukłonił się z wdziękiem.

- Muszę przyznać, wasza wysokość, że jesteś niesłychanie dobrze poinformowany - odezwał się kontraltem. - Rozpo­znałeś nas wszystkich, jakbyś czytał otwartą księgę.

- Szef mojego wywiadu stara się informować mnie na bieżąco, Sadi. Może nie jest on równie utalentowany co nieoce­niony Javelin, ale orientuje się w większości spraw dziejących się na świecie. Wspominał nawet o tym olbrzymie stojącym w rogu, ale do tej pory nie udało mi się poznać jego imienia.

- Nazywa się Toth - pomógł Eriond. - Jest niemową, a więc my musimy być jego ustami.

- Do tego Dal - zauważył Zakath. - Niezwykle ciekawy zbieg okoliczności.

Garion przypatrywał się z uwagą cesarzowi. Pod płaszczykiem dwornej, układnej uprzejmości wyczuwał subtelne badanie. Za leniwym powitaniem, nie będącym na pozór niczym więcej niż kurtuazyjnym sposobem rozluźnienia atmosfery, kryło się coś głębszego. Odniósł niejasne wrażenie, że Zakath po kolei sprawdza każdego z nich.

Cesarz wyprostował się.

- Otaczasz się interesująco dobranym towarzystwem, Belgarionie - powiedział. - Znajdujesz się daleko od domu. Ciekaw jestem, jakie są przyczyny twego pobytu w Cthol Murgos.

- Obawiam się, że to osobista sprawa, Zakacie. Cesarz uniósł delikatnie jedną brew.

- W obecnych okolicznościach, Belgarionie, trudno uznać tę odpowiedź za satysfakcjonującą. Nie mogę pogodzić się z myślą, że sprzymierzyłeś się z Urgitem.

- Czy uwierzysz mi na słowo, że tak nie jest?

- Nie uwierzę, dopóki nie dowiem się czegoś więcej na temat twojej wizyty w Rak Urga. Urgit podążył tam nagle, niewątpliwie w twoim towarzystwie, pojawiając się równie szybko i niespodziewanie na równinach Morcth, gdzie wraz z młodą kobietą wyprowadzili swoje wojska z zasadzki, którą długo i misternie przygotowywałem. Przyznasz, że to szczególny zbieg okoliczności.

- Wygląda to zupełnie inaczej, gdy patrzy się z praktycznego punktu widzenia - odparł Belgarath. - To ja zadecydowałem, by zabrać Urgita. Dowiedział się, kim jesteśmy, a nie chciałem, by armia Murgów deptała nam po piętach. Murgowie nie są zbytnio błyskotliwi, lecz czasami potrafią skutecznie popsuć szyki.

Zakath wyglądał na zdumionego.

- On był waszym więźniem? Belgarath wzruszył ramionami.

- Można to tak ująć.

Cesarz zdobył się na wymuszony uśmiech.

- Gdybyście oddali go w moje ręce, spełniłbym prawie każde wasze życzenie. Dlaczego puściliście go wolno?

- Przestał być nam potrzebny - odparł Garion. - Dotarliśmy do jeziora Cthaka, więc nie przedstawiał już dla nas żadnego zagrożenia.

Zakath lekko zmrużył oczy.

- Jak sądzę, wydarzyło się również kilka innych rzeczy - domyślił się. - Urgit zawsze uchodził za skończonego tchórza znajdującego się pod absolutnym wpływem Grolimów i genera­łów swego ojca. Nie wydawał się jednak taki nieśmiały, gdy wyciągał swe oddziały z pułapki, jaką na nie zastawiłem. Wręcz przeciwnie, wszystkie relacje, które przedostawały się wówczas z Rak Urga, sugerowały, że w rzeczywistości zachowywał się jak prawdziwy władca. Czy przypadkiem macie z tym coś wspólnego?

- Przypuszczam, że to możliwe - odpowiedział Garion. - Rozmawiając kilkakrotnie z Urgitem mówiłem mu, że źle postępuje.

Zakath postukał się palcem po podbródku wpatrując się przenikliwie w swego rozmówcę.

- Może nie uczyniłeś z niego lwa, Belgarionie - powie­dział - ale przynajmniej przestał być zającem. - Usta cesarza wykrzywiły się w chłodnym uśmiechu. - Właściwie to nawet mnie to cieszy. Nigdy nie czerpałem satysfakcji z polowania na zające. - Przysłonił ręką oczy, chociaż w komnacie nie było zbyt jasno. - Nie mogę jednak zrozumieć, w jaki sposób udało się wam wykurzyć go z pałacu Drojim i z waszego miasta. Otacza się przecież całymi regimentami przybocznej gwardii.

- Zapominasz o czymś, Zakacie - odezwał się Belgarath. - Posiadamy pewne atuty, niedostępne innym.

- Masz na myśli czary? Czy rzeczywiście można na nich polegać?

- Od czasu do czasu szczęści mi się w tej materii. Nagle w oczach Zakatha pojawiło się zainteresowanie.

- Mówią, że masz pięć tysięcy lat, Belgaracie. Czy to prawda?

- Siedem tysięcy lub trochę więcej. Czemu pytasz?

- Czy w ciągu tych długich lat nigdy nie przyszło ci do głowy, by przejąć władzę nad światem? Mogłeś już dawno uczynić się królem świata.

Belgarath wyglądał na zdziwionego.

- Dlaczego miałbym tego pragnąć? - zapytał.

- Wszyscy ludzie dążą do władzy. Taka jest ludzka natura.

- Czy twoja władza naprawdę cię uszczęśliwia?

- Posiada pewne zalety.

- Dość zalet, by zrekompensować te wszystkie rozterki, które jej towarzyszą?

- Jakoś je znoszę. Przynajmniej nikt mi nie mówi, co mam robić.

- Mnie też nikt nie mówi, co mam robić, a nie spoczywają na mnie te wszystkie nudne obowiązki. - Belgarath wyprostował się. - W porządku, Zakacie, może czas najwyższy, by przejść do sedna sprawy. Jakie masz wobec nas zamiary?

- Tak naprawdę to jeszcze nie podjąłem decyzji. - Cesarz spojrzał na przybyszów. - Domyślam się, że wszyscy potrafimy podejść do obecnej sytuacji w cywilizowany sposób.

- Co rozumiesz pod pojęciem „cywilizowany sposób”? - za­pytał Garion.

- Przyjmę wasze słowo, że żaden z was nie spróbuje ucieczki ani nie uczyni nic nierozsądnego. Zdaję sobie sprawę, że ty i twoi przyjaciele posiadacie szczególne talenty. Nie chciałbym zostać zmuszony do podejmowania jakichś drastycznych kroków.

- Naglą nas pewne pilne sprawy - odparł ostrożnie Garion - więc nie możemy zbytnio przedłużać naszego pobytu w tym mieście. Póki co jednak sądzę, że zachowamy rozsądek.

- To dobrze. Musimy nieco później porozmawiać na osobności, tylko ty i ja, i poznać się trochę lepiej. Kazałem przygotować wygodne komnaty dla ciebie i twoich przyjaciół. Wiem, że niepokoisz się o swoją żonę. Myślę, że wybaczycie mi teraz, lecz muszę dopilnować tych kilku nudnych obowiązków, o których wspominał Belgarath.

Budynek, w którym się znajdowali, charakteryzował się pokaź­nymi rozmiarami, lecz nazwanie go pałacem byłoby niewątpliwie błędem. Murgoscy generalni gubernatorzy Haggi, z których polecenia został on wzniesiony, nie podzielali zamiłowania do wykwintu, którym obdarzeni byli władcy Urga, stąd też budowla uchodziła bardziej za funkcjonalną niż piękną.

- Mam nadzieję, iż wybaczycie mi - powiedział generał Atesca, kiedy opuścili salę audiencyjną. - Muszę dostarczyć jego wysokości pełny raport dotyczący przeróżnych spraw, by następnie czym prędzej powrócić do Rak Verkat. - Spojrzał na Gariona. - Okoliczności, w jakich przyszło nam się spotkać, nie okazały się najlepsze, wasza wysokość - stwierdził - lecz mam nadzieję, iż nie będziesz mnie źle wspominał. - Skłonił się dość sztywno i odszedł, pozostawiając ich pod opieką dworzanina z cesarskiej świty.

Człowiek, który poprowadził ich długim, wyłożonym ciemnym drewnem korytarzem wiodącym w głąb budynku, z pewnością nie był Angarakiem. Nie miał skośnych oczu ani surowego, pełnego arogancji spojrzenia, tak charakterystycznego dla Angaraków. Jego okrągła, radosna twarz zdradzała melceńskie pochodzenie i Garion przypomniał sobie, że biurokracja kont­rolująca większość dziedzin malloreańskiego życia skupiała w swych szeregach prawie wyłącznie Melcenów.

- Jego cesarska mość zapewnia, że komnaty oddane do waszej dyspozycji nie mają nic wspólnego z więzieniem - poin­formował urzędnik akurat w chwili, gdy zbliżali się do potężnych krat odgradzających cześć korytarza. - Zanim zajęliśmy miasto, był to Dom Murgów i dlatego posiada pewne szczególne rozwiązania konstrukcyjne. Wasze pokoje to dawne komnaty przeznaczone dla kobiet, a Murgowie w fanatyczny sposób ochraniają swoje kobiety. Wiąże się to, jak sądzę, z ich koncepcją rasowej czystości.

W tej chwili Gariona niewiele obchodziły warunki, w jakich zamieszkają. Niepokoił się o Ce’Nedrę.

- Czy wiesz może, gdzie znajduje się moja małżonka? - spytał urzędnika o twarzy księżyca w pełni.

- Przy końcu korytarza, wasza mość - odparł Melcen wskazując palcem na pomalowane na niebiesko drzwi.

- Dziękuję. - Garion spojrzał na swych przyjaciół. - Wrócę za chwilę - rzucił krótko i oddalił się pośpiesznie.

Gdy wszedł do komnaty, otuliło go ciepłe powietrze i przyćmio­ne światło. Jego kroki tłumiły gęste, artystycznie tkane malloreańskie dywany. Miękkie aksamitne kotary w szczególnym odcieniu ciemnej zieleni zasłaniały wąskie, wysokie okna. Ce’Nedra spoczywała na obszernym łożu stojącym pod ścianą naprzeciwko drzwi. Przy niej siedziała Polgara z posępnym wyrazem twarzy.

- Czy nastąpiła jakaś zmiana? - spytał Garion, ostrożnie zamykając za sobą drzwi.

- Jak dotąd, nie - odrzekła.

Twarz śpiącej Ce’Nedry wydawała się bardzo blada na tle płomiennych loków rozrzuconych na poduszce.

- Wyjdzie z tego, prawda? - zapytał Garion z nadzieją w głosie.

- Nie mam żadnych wątpliwości, Garionie.

Nie opodal łoża siedziała jeszcze jedna kobieta, odziana w jasnozieloną szatę. Mimo że znajdowała się w budynku, jej głowę i część twarzy zakrywał kaptur. Ce’Nedra wymamrotała jakieś niezrozumiałe słowo dziwnie szorstkim głosem i nie­spokojnie rzuciła głową na poduszce.

Zakapturzona kobieta zmarszczyła brwi.

- Czy to jej normalny głos, lady Polgaro? - zapytała. Polgara spojrzała na nią ostro.

- Nie - odparła. - W istocie, to nie jest jej głos.

- Czy lek, który jej podałaś, mógł wpłynąć na brzmienie głosu?

- To niemożliwe. Szczerze mówiąc, nie powinna wydawać żadnych dźwięków.

- Aha - stwierdziła kobieta. - Myślę, że już rozumiem. - Pochyliła się do przodu i niezwykle delikatnie dotknęła opuszkami palców ust Ce’Nedry. Pokiwała głową i cofnęła rękę. - Tak jak podejrzewałam - wymamrotała.

Polgara wyciągnęła rękę, by dotknąć twarzy Ce’Nedry. Garion usłyszał nikły szept jej woli i świeca przy łóżku rozbłysła jaśniej, po czym płomień zmniejszył się do maleńkiej, lśniącej kropeczki.

- Powinnam była się tego domyślić - zrugała siebie samą Polgara.

- O co chodzi?

- Jakiś inny umysł stara się zapanować nad umysłem twojej żony, stłamsić jej wolę i zdominować całkowicie, wasza miłość - oceniła kobieta w kapturze. - Jest to sztuka praktykowana czasem przez Grolimów. Odkryli ją przez przypadek w trzecim wieku.

- To jest Andel, Garionie - przedstawiła Polgara. - Zakath przysłał ją, by pomogła w opiece nad Ce’Nedrą.

Garion skinął głową w kierunku zakapturzonej kobiety.

- Co dokładnie masz na myśli mówiąc „zdominować”? - zapytał.

- Twoja wiedza na ten temat, Garionie, powinna przewyższać wiedzę innych ludzi - odezwała się Polgara. - Jestem pewna, że pamiętasz Asharaka.

Garion poczuł chłód przypominając sobie obcą moc, która starała się od wczesnego dzieciństwa zawładnąć jego świadomością.

- Pozbądź się tego - poprosił. - Wypędź tego kogoś z jej umysłu, kimkolwiek by był.

- Uzbrój się w cierpliwość, Garionie - rzekła chłodno Polgara. - Mamy tu doskonałą możliwość. Nie możemy jej zmarnować.

- Nie rozumiem.

- Zrozumiesz wkrótce - powiedziała. Wstała, po czym usiadła na skraju łoża i delikatnie położyła dłonie na skroniach Ce’Nedry. Tym razem z ust chorej wydobył się silniejszy szept i powtórnie wszystkie świece rozjarzyły się, a następnie przygasły dławione niewidzialną siłą. - Wiem, że tam jesteś - odezwała się Pol. - Możesz przecież mówić.

Twarz Ce’Nedry wykrzywił grymas bólu i królowa zaczęła rzucać głowę w tył i w przód, jakby chciała uwolnić się od przytrzymujących ją rąk. Polgara wzmocniła uścisk z wyrazem surowości na twarzy. Biały lok w jej włosach zaczął jaśnieć tajemniczą poświatą, a dziwny chłód zdający się emanować z łoża wypełnił całą komnatę.

Nagle Ce’Nedra krzyknęła rozdzierająco.

- Mów! - rozkazała Polgara. - Nie możesz uciec, dopóki cię nie uwolnię, a nie uczynię tego, jeśli nie przemówisz.

Powieki Ce’Nedry uniosły się, w oczach czaiła się nienawiść.

- Nie boję się ciebie, Polgaro - wycharczała ostrym, zgrzytliwym głosem z charakterystycznym akcentem.

- Ja jeszcze mniej się ciebie lękam. Kim jesteś?

- Znasz mnie, Polgaro.

- Być może, ale wyduszę z ciebie twoje imię. - Nastąpiła długa przerwa, podczas której przepływ woli Polgary wzmocnił się znacznie.

- Zwą mnie Zandramas.

- Co chcesz osiągnąć?

Z ust Ce’Nedry wyrwał się upiorny chichot.

- Już skradłam jej serce, Polgaro, jej dziecko. Teraz skradnę jej umysł. Mogłabym z łatwością ją zabić, gdybym tylko chciała, ale martwą królową pogrzebią i wkrótce zapomną, natomiast obłąkana królowa będzie wam skutecznie przeszkadzać w po­szukiwaniu Sardionu.

- Mogę cię przepędzić pstryknięciem palców, Zandramas.

- A ja mogę równie szybko powrócić.

Na ustach Polgary pojawił się lodowaty uśmiech.

- A jednak nie jesteś tak sprytna, jak sądziłam - powiedzia­ła. - Czy naprawdę myślałaś, że wyciągnęłam z ciebie twoje imię z czystej ciekawości? Czy nie zdawałaś sobie sprawy, jakiej mocy mi użyczasz wymawiając swe imię? Siła imienia jest najpotężniejszą ze wszystkich. Mogę cię teraz trzymać z dala od umysłu Ce’Nedry. Mogę również więcej. Na przykład wiem, że teraz przebywasz w Ashabie nawiedzając rojące się od nietoperzy ruiny świątyni Toraka niczym biedny, obszarpany duch.

W pokoju rozległ się odgłos wstrzymywanego ze zdziwienia oddechu.

- Mogłabym powiedzieć ci jeszcze więcej, Zandramas, ale zaczyna mnie to nudzić. - Polgara wyprostowała się, wciąż jednak ściskając głowę Ce’Nedry. Biały lok w jej włosach rozjarzył się silnie, a słaby szept zmienił się w ogłuszający krzyk. - Teraz przepadnij! - rozkazała.

Ce’Nedra zawyła, a na jej twarzy odmalowała się agonia. Lodowaty, cuchnący powiew zawirował w komnacie przygaszając świece i żarzące się w koszach węgle.

- Przepadnij! - powtórzyła Polgara.

Rozdzierający okrzyk wydarł się z ust Ce’Nedry zdając się uwolnić od cielesnej powłoki i rodzić się w pustej przestrzeni nad łożem. Świece zgasły, a nikła poświata z węglowych koszy również rozpłynęła się w ciemnościach. Przepełniony łkaniem głos zamierał powoli, aż w końcu zmienił się w płaczliwy szept.

- Czy Zandramas odeszła? - Drżący głos Gariona wzniósł się nagle nad skrzydła mrocznej ciszy.

- Tak. - Usłyszał spokojną odpowiedź Polgary.

- Co powiemy Ce’Nedrze? To znaczy, kiedy się obudzi.

- Nie będzie niczego pamiętała. Udziel jej jakiejś wymijającej odpowiedzi. Czy możesz dać trochę światła?

Garion poszedł po świecę i zawadziwszy o nią rękawem, schwycił ją tuż nad podłogą, z czego najwyraźniej był dumny.

- Nie baw się nią, Garionie, tylko zapal.

Znajomy i naturalny ton jej głosu sprawił, że zaczął się śmiać, jako że z natury należał do chichotników. Skierował niewielką wiązkę woli na świecę i po chwili na końcu knota podskakiwał płomień w bezgłośnym, złotym rechocie.

Polgara spojrzała na wariującą świecę, a następnie przymknęła powieki.

- Och, Garionie - westchnęła z rezygnacją w głosie. Rozpalił pozostałe świece w komnacie i przywrócił do życia węgle w koszach. Wszystkie ogniki jaśniały, emanując spokojem z wyjąt­kiem pierwszego, który nadal tańczył i śmiał się w promiennej glorii. Polgara zwróciła się do zakapturzonej dalazjańskiej uzdrowicielki.

- Jesteś niezwykle spostrzegawcza, Andel - powiedziała. - Bardzo trudno to rozpoznać, jeśli nie wiadomo, czego się szuka.

- To nie było moje spostrzeżenie, lady Polgaro - odparła Andel. - Ktoś inny podszepnął mi przyczynę choroby jej wysokości.

- Cyradis?

Andel przytaknęła.

- Umysły całej naszej rasy połączone są z jej umysłem, ponieważ jesteśmy instrumentami zadania, które na niej spoczywa. Troska o zdrowie królowej ponagliła ją do działania. - Kobieta w kapturze zawahała się. - Święta Prorokini prosiła, bym wstawiła się u twego męża w sprawie Totha. Złość gospodarza powoduje ogromne cierpienie tego łagodnego przewodnika, a jego ból jest również jej bólem. To, co zdarzyło się w Verkat, musiało się zdarzyć, w przeciwnym razie spotkanie pomiędzy Dzieckiem Światła a Dzieckiem Ciemności nie mogłoby mieć miejsca wcześniej niż po wielu wiekach.

Polgara skinęła ponuro głową.

- Spodziewałam się czegoś podobnego. Powiedz jej, że porozmawiam z Durnikiem.

Andel pochyliła głowę w geście pełnym wdzięczności.

- Garionie - wymamrotała sennie Ce’Nedra - gdzie jesteśmy? Obrócił się szybko ku niej.

- Dobrze się czujesz? - zapytał ujmując jej dłoń.

- Mhm - wyszeptała. - Jestem taka śpiąca. Co się stało i gdzie jesteśmy?

- Jesteśmy w Rak Hagga. - Posłał Polgarze szybkie spo­jrzenie i ponownie odwrócił się w stronę łoża. - Popadłaś w lekkie omdlenie, to wszystko - poinformował ją z nieco przesadną beztroską. - Jak się czujesz?

- Dobrze, kochanie, ale chciałabym się teraz przespać. - Zamknęła oczy, lecz po chwili uniosła powieki pochmurniejąc nieco. - Garionie - wybełkotała - dlaczego ta świeca zachowuje się tak osobliwie?

Delikatnie pocałował ją w policzek.

- Nie przejmuj się tym, skarbie - odparł, lecz ona zdążyła już pogrążyć się w głębokim śnie.

Dobrze po północy Gariona zbudziło ciche pukanie do drzwi komnaty sypialnej.

- Kto tam? - spytał siadając na łóżku.

- Posłaniec od cesarza, wasza wysokość - odezwał się głos po drugiej stronie drzwi. - Jego cesarska mość zapytuje, czy nie byłbyś tak łaskaw i nie zajrzał do jego prywatnego gabinetu.

- Teraz? W środku nocy?

- Takie otrzymałem polecenie, wasza wysokość.

- Dobrze - odparł Garion zrzucając z siebie koce i stawiając bose stopy na chłodnej posadzce. - Potrzebuję minuty, żeby wdziać coś na siebie.

- Oczywiście, wasza wysokość.

Mamrocząc pod nosem Garion zaczął wciągać ubranie przy słabym świetle pochodzącym od stojącego w rogu komnaty kosza z węglem. Ubrał się, następnie przemył twarz zimną wodą i przeczesał palcami swe płowe włosy próbując doprowadzić je do porządku. Na koniec przełożył przez głowę i ramię pas z pochwą, z której wystawał sławny Miecz Rivańskiego Króla. Wtedy otworzył drzwi.

- W porządku - powiedział do czekającego cierpliwie posłańca. - Chodźmy.

W wypełnionym księgami gabinecie Zakatha znajdowało się kilka obitych skórą krzeseł ustawionych dookoła wytwornego stołu. W palenisku wesoło trzaskał ogień. Cesarz wciąż odziany w skromne białe szaty siedział przy stole przeglądając stos pergaminowych arkuszy przy świetle jednej lampy oliwnej.

- Chciałeś się ze mną widzieć, Zakacie? - zapytał Garion wchodząc do pokoju.

- Ach tak, Belgarionie - odparł Zakath odsuwając na bok pergaminy. - Miło z twojej strony, że raczyłeś przyjść. Mnie­mani, iż twoja żona powraca do zdrowia.

Garion skinął głową.

- Dziękuję, że przysłałeś Andel. Okazała się bardzo pomocna.

- Cała przyjemność po mojej stronie. - Zakath sięgnął ręką i skrócił knot w lampie, aż rogi komnaty wypełniły cienie. - Przyszło mi do głowy, że moglibyśmy trochę porozmawiać - rzekł.

- Czy nie jest zbyt późno?

- Nie sypiam wiele, Belgarionie. Człowiek traci zwykle trzecią część swego życia na sen. Dzień wypełniony jest jask­rawym światłem, które rozprasza uwagę; noc jest ciemna i cicha, a zatem pozwala na większą koncentrację. Usiądź, proszę.

Garion odpiął miecz i oparł go o półki z księgami. .

- Nie jestem aż tak niebezpieczny - powiedział cesarz spoglądając na imponującą broń.

Garion uśmiechnął się lekko, usadawiając się na krześle stojącym w pobliżu ognia.

- Nie przyniosłem go tutaj ze względu na ciebie, Zakacie. Takie mam poprostu przyzwyczajenie. Miecza nie zostawia się gdzie bądź.

- Nie sądzę, by ktokolwiek go tutaj skradł, Belgarionie.

- Nie można go ukraść. Nie chcę jedynie, by ktoś wyrządził sobie krzywdę dotykając go przypadkiem.

- Chcesz powiedzieć, że to ten miecz? Garion skinął głową.

- W pewien sposób jestem zobligowany do opieki nad nim. Generalnie trochę zawadza, lecz kilkakrotnie cieszyłem się, że mam go przy sobie.

- Co naprawdę zdarzyło się w Cthol Mishrak? - spytał nagle Zakath. - Moich uszu doszły przeróżne historie na ten temat.

Garion skinął głową i uśmiechnął się krzywo.

- Moich również. W większości zgadzają się imiona, lecz niewiele więcej. Ani Torak, ani ja nie mieliśmy zbyt dużej kontroli nad tym, co się działo. Walczyliśmy i wbiłem ten oto miecz w jego pierś.

- Umarł? - Na twarzy Zakatha malowało się wyraźne zainteresowanie.

- W końcu, tak.

- W końcu?

- Najpierw wymiotował ogniem i płakał płomieniami. Później krzyknął.

- Co powiedział?

- „Matko” - odparł krótko Garion. Nie chciał o tym rozmawiać.

- Niezwykłe. Co stało się z ciałem? Kazałem przeszukać ruiny Cthol Mishrak.

- Przybyli inni bogowie i zabrali je. Czy moglibyśmy porozmawiać o czymś innym? Akurat te wspomnienia są dla mnie dość bolesne.

- Był przecież twoim wrogiem. Garion westchnął.

- Był również bogiem, Zakacie, a okropną rzeczą jest konieczność zabicia boga.

- Jesteś osobliwie wrażliwym mężczyzną, Belgarionie. Sądzę, że bardziej szanuję cię właśnie za to niż za twą niezachwianą odwagę.

- Nie używałbym słowa „niezachwianą”. Podczas walki towarzyszyło mi przerażenie, podobnie jak Torakowi, jak sądzę. Czy chciałeś porozmawiać o czymś konkretnym?

Zakath odchylił się w krześle, klepiąc się w zadumie po zaciśniętych ustach.

- Zdajesz sobie sprawę, że w końcu obaj staniemy do konfrontacji, prawda?

- Nie - zaprzeczył Garion. - To nie jest absolutnie pewne.

- Nad światem może panować tylko jeden król. Garion zrobił zbolałą minę.

- Władanie jedną małą wyspą sprawia mi dość kłopotów. Nigdy nie pragnąłem zostać królem świata.

- Ale ja pragnąłem i pragnę nadal. Garion westchnął.

- A zatem prawdopodobnie dojdzie do walki, prędzej czy później. Nie sądzę, by zamierzono, żeby światem rządziła jedna osoba. Jeśli spróbujesz to uczynić, będę musiał cię powstrzymać.

- Mnie nie można powstrzymać, Belgarionie.

- Podobnie rzecz się miała z Torakiem, a raczej on tak myślał.

- Szczera odpowiedź.

- Pomaga uniknąć wielu nieporozumień w przyszłości. Myślę, że masz dość kłopotów w swoim kraju, bez najeżdżania mego królestwa czy ziem moich przyjaciół. Nie wspominając o patowej sytuacji tutaj, w Cthol Murgos.

- Jesteś dobrze poinformowany.

- Królowa Porenn należy do grona mych bliskich przyjaciół. Dostarcza mi wielu cennych informacji. Również Silk zbiera wszelkie wieści w trakcie załatwiania transakcji handlowych.

- Silk?

- Przepraszam. Oczywiście książę Kheldar. Silk to przy­domek.

Zakath spojrzał na niego bystro.

- Pod wieloma względami jesteśmy do siebie podobni, Belgarionie, pod wieloma różnimy się bardzo, lecz czynimy to, do czego zmusza nas konieczność. Często jesteśmy uzależnieni od zdarzeń, nad którymi nie mamy kontroli.

- Przypuszczam, że masz na myśli Przepowiednie? Zakath zaśmiał się krótko.

- Nie wierzę we wróżby. Wierzę jedynie we władzę. To jednak ciekawe, że stanęliśmy wobec podobnych problemów. Ostatnimi czasy musiałeś stłumić powstanie w Alorii, gdzie przypuszczalnie chodziło o grupę religijnych fanatyków. W moim przypadku coś podobnego ma miejsce w Darshivie. Religia to nieustający cierń w boku każdego władcy, nie sądzisz?

- Zwykle radziłem sobie jakoś.

- Miałeś zatem wiele szczęścia. Torak nie był ani dobrym, ani przyjemnym bogiem, a jego kapłani są nikczemni i przesyceni złem. Gdybym nie był tak zajęty tutaj, w Cthol Murgos, myślę, że zdobyłbym serca i uznanie tysiąca przyszłych generacji usuwając wszystkich Grolimów z powierzchni ziemi.

Garion wyszczerzył zęby.

- Co byś powiedział na przymierze? - zaproponował. Zakath roześmiał się krótko, po czym twarz mu powtórnie spoważniała.

- Czy mówi ci coś imię Zandramas? - zapytał.

Garion drgnął i zastanowił się, ile Zakath wie na temat prawdziwej przyczyny ich pobytu w Cthol Murgos.

- Słyszałem pewne pogłoski - powiedział.

- A Cthrag Sardius?

- O tym również słyszałem.

- Odpowiadasz wymijająco, Belgarionie. - Zakath obrzucił go wnikliwym spojrzeniem, a następnie przetarł ręką oczy.

- Myślę, że potrzebujesz snu - powiedział Garion.

- Wkrótce przyjdzie na to czas. Jak tylko skończę pracę.

- To już zależy od ciebie.

- Co wiesz na temat Mallorei, Belgarionie?

- Otrzymuję raporty. Czasami nie są zbyt spójne, ale w więk­szości aktualne.

- Chodzi mi o naszą przeszłość.

- Obawiam się, że niewiele. Zachodni historycy starali się, nawet bardzo, zignorować istnienie Mallorei.

Zakath uśmiechnął się krzywo.

- Akademia Melceńska przyjmuje podobnie krótkowzroczne stanowisko względem Zachodu - zauważył. - Od kilku ostatnich stuleci, od katastrofy w Vo Mimbre społeczeństwo malloreańskie stało się niemalże w całości świeckie. Torak był pogrążony we śnie, Ctuchik prowadził perwersyjną działalność tutaj w Cthol Murgos, a Zedar włóczył się po świecie niczym bezdomny włóczęga. Co się z nim dzieje? Sądziłem, że był w Cthol Mishrak.

- W istocie.

- Nie znaleźliśmy jego ciała.

- On nie zginął.

- Żyje? - Zakath był najwyraźniej zdumiony. - Gdzie zatem przebywa?

- Pod murami miasta. Belgarath otworzył ziemię i zapieczę­tował go w twardej skale pod ruinami.

- Żywcem? - Z ust Zakatha wyrwał się zdumiony okrzyk.

- Był to czyn w pewnej mierze usprawiedliwiony. Kontynuuj swą opowieść.

Zakath wzdrygnął się, po czym opanował wzburzenie i mówił dalej.

- Tak więc jedynym kapłanem w Mallorei pozostał Urvon, który poświęcił cały swój zapał, by jego pałac w Mal Yaska wyglądał zasobniej niż pałac cesarski w Mal Zeth. Często wygłaszał kazania wypełnione pustą paplaniną i nonsensami. Wydawało się, że całkiem zapomniał o Toraku. Bez Boga-Smoka i jego uczniów zniknęła realna władza Grolimów, którzy oczywiś­cie przebąkiwali o powrocie Toraka zapewniając, że bóg się zbudzi, lecz pamięć o nim słabła coraz bardziej. Wraz z nią słabły wpływy kapłanów, a umacniała się potęga militarna oraz znaczenie tronu cesarskiego.

- Politycy malloreańscy wydają się bardzo zacofani - za­uważył Garion.

Zakath przytaknął.

- Przypuszczam, że jest to częścią naszej natury. W każdym razie nasze społeczeństwo powoli wyłoniło się z wieków ciemnoty. Wolno, ale zawsze do przodu. Wtem pojawiłeś się ty, nagle, znikąd, i zbudziłeś Toraka, po czym równie błyskawicznie pogrążyłeś go we śnie, tym razem wiecznym. Wtedy zaczęły się nasze kłopoty.

- Czy mój czyn nie powinien raczej położyć im kresu? Zmierzałem między innymi do tego.

- Sądzę, że nie pojmujesz w pełni istoty religijnego umysłu, Belgarionie. Dopóki Torak się tam znajdował, mimo że w uśpieniu, Grolimowie i historycy z imperium czuli się stosunkowo usatysfakcjonowani i bezpieczni wierząc, że pewnego dnia bóg przebudzi się i ukarze wszystkich ich wrogów przywracając swą absolutną władzę nad zdeprawowanym, śmierdzącym duchowień­stwem, lecz uśmierciłeś Toraka zabijając przy tym miłe poczucie bezpieczeństwa. Uświadomili sobie, że bez Toraka nie przed­stawiają żadnej wartości. Niektórzy popadli w smutek tak wielki, że postradali zdrowe zmysły. Inni pogrążyli się w trwałej rozpaczy. Resztki zaczęły tworzyć nowy mit, który zastąpiłby to, co zniszczyłeś jednym uderzeniem miecza.

- To nie był wyłącznie mój pomysł - odparł Garion.

- Liczą się skutki, Belgarionie, nie intencje. Urvon zatem został zmuszony, by przerwać swój pęd ku wytworności i pławie­niu się wśród adorujących go pochlebców. Wpadł w istny szał działania. Ożywił dawno zapomniane przepowiednie i tak nimi lawirował i manipulował, aż zdawały się głosić to, co on chciał.

- To znaczy co?

- Próbuje przekonać ludzi, że pojawi się nowy bóg, który obejmie władzę nad Angarakiem. Będzie to wskrzeszony Torak albo jakaś nowa boska postać natchniona duchem Toraka. Posiada nawet kandydata na nowego boga Angaraków.

- Och? Któż nim jest?

Twarz Zakatha wyrażała teraz rozbawienie.

- Widzi on nowego boga za każdym razem, gdy spogląda w lustro.

- Nie mówisz tego poważnie!

- Och, bardzo poważnie. Urvon przez cały czas próbuje przekonać samego siebie, że od kilku stuleci pełni rolę co najmniej półboga. Pragnąłby zapewne przeparadować przez całą Malloreę w złotym rydwanie, lecz obawia się opuścić Mal Yaska. Z tego co wiem, pewien obrzydliwy garbus od stuleci pała żądzą zabicia go. Myślę, że jest to jeden z uczniów Aldura.

Garion skinął głową.

- Beldin - powiedział. - Spotkałem go.

- Czy rzeczywiście jest tak odrażający, jak opisują go w przeróżnych opowieściach?

- Prawdopodobnie nawet gorszy. Chyba nie chciałbyś znaj­dować się w pobliżu i obserwować, co zrobi z Urvonem, gdy dostanie go w swe ręce.

- Życzę mu pomyślnych łowów, lecz na Urvonie, niestety, nie kończą się moje kłopoty. Po śmierci Toraka zaczęły napływać z Darshivy pewne pogłoski. Kapłanka Grolimów, Zandramas, również zaczęła zapowiadać nadejście nowego boga.

- Nie wiedziałem, że ona jest Grolimem - zdumiał się Garion.

Zakath potwierdził posępnym skinieniem głowy.

- Uprzednio towarzyszyła jej w Darshivie bardzo nieprzyjem­na reputacja. Następnie ogarnęła ją tak zwana ekstaza przepowie­dni i nagle uległa osobliwej transformacji. Gdy teraz przemawia, nikt nie potrafi oprzeć się jej słowom. Wygłasza kazania przed rzeszami wiernych, rozpalając w nich nieograniczoną żarliwość. Jej nowina o nadejściu nowego boga obiegła Darshivę lotem błyskawicy i rozprzestrzeniła się na Regel, Voresebo i Zamad. Całe północno-wschodnie wybrzeże Mallorei należy do niej.

- Co Sardion ma z tym wspólnego? - spytał Garion.

- Sądzę, że jest to klucz do całej sprawy - odparł Zakath. - Zarówno Urvon, jak i Zandramas wydają się wierzyć, że ktokol­wiek go znajdzie i posiądzie, ten zwycięży.

- To samo twierdzi Agachak, hierarcha Rak Urga - odezwał się Garion.

Zakath skinął głową w zadumie.

- Powinienem był się z tym liczyć. Grolim zawsze pozostanie Grolimem bez względu na to, czy pochodzi z Mallorei czy z Cthol Murgos.

- Zdaje mi się, że powinieneś wrócić do Mallorei i zrobić tam porządek.

- Nie, Belgarionie. Nie przerwę mojej kampanii w Cthol Murgos.

- Czy osobista zemsta jest tego warta? Zakath spojrzał zaskoczony.

- Wiem, że nienawidziłeś Taura Urgasa, lecz on nie żyje, a Urgit to nie to samo. Trudno mi uwierzyć, byś poświęcił całe imperium tylko po to, żeby wziąć odwet na jakimś człowieku.

- Ty... wiesz? - Twarz Zakatha wykrzywił bolesny gry­mas. - Kto ci powiedział?

- Urgit. Opowiedział mi całą historię.

- Spodziewam się, że z dumą - wycedził Zakath przez zaciśnięte zęby. Jego twarz była blada.

- Nieszczególnie. Raczej z żalem i wzgardą. Nienawidził Taura Urgasa nawet bardziej niż ty.

- Trudno mi w to uwierzyć, Belgarionie. Odpowiem ci jednak na twoje pytanie. Tak, poświęcę imperium, cały świat, jeśli zajdzie taka potrzeba, by utoczyć ostatnią kroplę krwi Taura Urgasa. Nie zasnę, nie spocznę, nikt nie odwiedzie mnie od myśli o zemście i zmiażdżę każdego, kto stanie mi na drodze.

Powiedz mu, szorstki głos odezwał się nagle w umyśle Gariona.

- Co?

Powiedz mu prawdę o Urgicie.

- Ale...

Uczyń to, Garionie. Musi się o tym dowiedzieć. Ma do wykonania pewne zadania, a nie zajmie się nimi, dopóki nie odłoży na bok nękającej go obsesji.

Zakath przypatrywał się Garionowi z widocznym zaintereso­waniem.

- Przepraszam, ale właśnie otrzymuję instrukcje - wyjaśnił nieprzekonująco Garion.

- Instrukcje? Od kogo?

- Nie uwierzyłbyś. Powiedziano mi właśnie, bym przekazał ci pewną informację. - Wziął głęboki oddech. - Urgit nie jest Murgiem - powiedział bezbarwnie.

- O czym ty mówisz?

- Powiedziałem, że Urgit nie jest Murgiem, a przynajmniej nie całkowicie. Jego matka była Murgoską, lecz jego ojcem wcale nie był Taur Urgas.

- Łżesz!

- Nie. Dowiedzieliśmy się o tym przebywając w pałacu Drojim w Rak Hagga. Urgit również nie zdawał sobie z tego sprawy.

- Nie wierzę ci, Belgarionie! - Zakath krzyczał, a jego twarz posiniała z wściekłości.

- Taur Urgas nie żyje - powiedział Garion zmęczonym głosem. - Urgit zadbał o to podrzynając mu gardło i grzebiąc go głową w dół. Twierdzi również, że kazał zabić wszystkich swoich braci, prawdziwych synów Taura Urgasa, żeby zapewnić sobie bezpieczny tron. Nie sądzę, by choć jedna kropla krwi Urgasa płynęła gdziekolwiek na świecie.

Zakath zmrużył oczy.

- To podstęp. Sprzymierzyłeś się z Urgitem i przynosisz mi to absurdalne kłamstwo, by ocalić jego życie.

Użyj Klejnotu, Garionie, podpowiedział głos.

- W jaki sposób?

Wyjmij z rękojeści miecza i chwyć w prawą dłoń. Ukaże Zakathowi prawdy, których żąda. Garion wstał.

- Czy jeśli pokażę ci prawdę, będziesz patrzył? - spytał wzburzonego cesarza Mallorei.

- Patrzył? Na co patrzył?

Garion podszedł do miecza i zdjął delikatnie skórzaną osłonę pokrywającą rękojeść. Położył dłoń na Kamieniu, a on odłączył się ze słyszalnym szczęknięciem. Garion odwrócił się do męż­czyzny siedzącego przy stole.

- Nie jestem pewny, jak to działa - powiedział. - Aldur potrafił to czynić, lecz ja osobiście nigdy nie próbowałem. Sądzę, że powinieneś patrzeć tutaj. - Wyciągnął prawą rękę tak, że Klejnot znalazł się tuż przed twarzą Zakatha.

- Co to jest?

- Nazywacie go Cthrag Yaska - odrzekł uroczyście Garion. Zakath cofnął się z pobladłą ze strachu twarzą.

- Nie wyrządzi ci krzywdy. O ile go nie dotkniesz.

Kamień, który w ciągu kilku ostatnich miesięcy raczej markot­nie przyjmował ciągłe polecenia Gariona powstrzymujące go od działania, powoli zaczął pulsować i jaśnieć w dłoni swego pana, otaczając twarz Zakatha niebieską poświatą. Cesarz uniósł rękę, jakby chciał odepchnąć od siebie pałający kamień.

- Nie dotykaj go - ostrzegł ponownie Garion. - Tylko obserwuj.

Zakath coraz bardziej skupiał wzrok na kamieniu, w miarę jak rozjaśniała się niebieska poświata. Chwycił rękoma krawędź stołu tak silnie, że pobielały mu końce palców. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w niebieską łunę. Powoli oderwał ręce od stołu i położył je na oparciu krzesła. W jego twarzy czaiła się agonia.

- Uciekli mi! - zawył. - A ja urządziłem rzeź dziesiątkom tysięcy bez powodu, całkiem na próżno. - Spod przymkniętych powiek cesarza pociekły łzy żłobiąc bruzdy na wykrzywionej cierpieniem twarzy.

- Przykro mi, Zakacie - powiedział cicho Garion opusz­czając rękę. - Nie mogę zmienić tego, co już się wydarzyło, lecz musiałeś poznać prawdę.

- Nie mogę być ci wdzięczny za jej poznanie - wyznał Zakath, a jego ciałem targnęło szlochanie. - Zostaw mnie samego, Belgarionie. Zabierz ten przeklęty kamień z moich oczu.

Garion skinął głową czując wielkie współczucie i żal. Umieścił Klejnot na rękojeści miecza, zakrył ją skórzanym futerałem i podniósł swoją szczególną broń.

- Bardzo mi przykro, Zakacie - powtórzył i cicho wyszedł z pokoju pozostawiając cesarza niezmierzonej Mallorei sam na sam z cierpieniem.


Rozdział III


- Naprawdę dobrze się czuję, Garionie - zaprotestowała ponownie Ce’Nedra.

- Miło mi to słyszeć.

- A zatem pozwolisz mi wstać z łóżka?

- Nie.

- To nie w porządku - poskarżyła się.

- Chciałabyś jeszcze trochę naparu? - zapytał, po czym podszedł do kominka, podniósł pogrzebacz i zahaczył nim o żelazną rączkę kociołka.

- Nie, dziękuję - odparła nadąsanym tonem. - Śmierdzi i ma ohydny smak.

- Ciocia Pol twierdzi, że jest doskonały na twoje dolegliwości. Jeśli wypijesz jeszcze trochę, prawdopodobnie pozwoli ci wstać z łóżka i posiedzieć chwilę na krześle. - Odmierzył kilka łyżek suchych, aromatycznych liści z glinianego garnka i włożył je do kubka; ostrożnie podniósł kociołek za pomocą pogrzebacza i napełnił kubek wrzącą wodą.

Oczy Ce’Nedry na chwilę zajaśniały, aby prawie równocześnie zwęzić się w dwie ciemne szparki.

- Och, cóż za przebiegłość, Garionie - powiedziała głosem pełnym sarkazmu. - Daruj sobie tę nadopiekuńczość.

- Jaką nadopiekuńczość - oburzył się stawiając kubek na stołku obok łoża. - Poczekaj chwilę, aż się zaparzy - za­proponował.

- Może się parzyć przez okrągły rok, jeśli mu się tak podoba. Nie mam zamiaru tego pić.

Westchnął zrezygnowany.

- Przykro mi Ce’Nedro - w jego głosie pojawił się szczery żal - ale się mylisz. Ciocia Pol mówi, że powinnaś często pić napar i dopóki ciocia nie zmieni swoich zaleceń, dokładnie tak będziesz robić.

- A jeśli odmówię? - zapytała wojowniczo.

- Jestem większy od ciebie - przypomniał. Jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia.

- Nie zmusiłbyś mnie chyba do wypicia tego, co? Twarz mężczyzny przybrała ponury wyraz.

- Bardzo bym nie chciał tego uczynić - zaznaczył.

- Ale zrobiłbyś, tak? - oskarżyła go. Zamyślił się przez chwilę, po czym skinął głową.

- Prawdopodobnie nie mylisz się - przyznał. - Gdyby ciocia Pol kazała mi to zrobić.

Spojrzała na niego zuchwale.

- Dobrze - powiedziała w końcu. - Daj mi tę śmierdzącą miksturę.

- Aż tak nie śmierdzi, Ce’Nedro.

- To może sam wypijesz, hę?

- To nie ja jestem chory.

Z jej ust wypłynął potok słów na temat naparu, jego, łóżka, na którym leżała, pokoju i w ogóle całego świata. Wyrażając swe myśli używała niezwykle barwnych, czasami niesamowitych określeń, a niektóre z nich wypowiadała w językach, których Garion nie rozpoznawał.

- Co to za krzyki, do diaska? - spytała Polgara wchodząc do pokoju.

- Po prostu nienawidzę tego świństwa! - wrzasnęła Ce’Nedra wymachując kubkiem dookoła i rozlewając większość jego zawartości.

- W takim razie nie piłabym tego na twoim miejscu - do­radziła spokojnie ciocia Pol.

- Garion twierdzi, że jeśli tego nie wypiję, on sam wleje mi to do gardła.

- Och, mówisz o wczorajszych zaleceniach. - Polgara łypnęła na Gariona. - Czy nie powiedziałam ci, że dzisiaj mają ulec zmianie?

- Nie - odparł. - Szczerze mówiąc, nie mówiłaś - odparł niezwykle zrównoważonym tonem, co napawało go dumą.

- Przykro mi, kochanie. Musiało mi to wylecieć z głowy.

- Kiedy będę mogła wyjść z tego łóżka? - nalegała Ce’Nedra.

Polgara spojrzała na nią zaskoczona.

- Kiedy tylko zechcesz - odparła. - Prawdę mówiąc, właśnie chciałam zapytać, czy zjesz z nami śniadanie.

Ce’Nedra usiadła na łóżku, z oczyma niczym twarde, małe kamyczki. Powoli skierowała lodowaty wzrok na Gariona, po czym zupełnie świadomie pokazała mu język.

Garion obrócił się do Polgary.

- Wielkie dzięki - powiedział.

- Nie bądź obłudny, mój drogi - wymamrotała Polgara spoglądając na rozgniewaną małą królową. - Ce’Nedro, czy nie mówiono ci w dzieciństwie, że pokazywanie języka jest najgorszą z możliwych form złego wychowania?

Ce’Nedra uśmiechnęła się słodko.

- No cóż, tak, lady Polgaro, prawdę powiedziawszy, mówiono mi. Dlatego robię to wyłącznie w wyjątkowych sytuacjach.

- Myślę, że się trochę przejdę - rzucił w powietrze Garion. Podszedł do drzwi, otworzył je i wyszedł.

Kilka dni później przechadzał się po jednym z salonów - dawnych komnatach kobiecych, które obecnie zamieszkiwali. Pokój wręcz emanował kobiecością. Meble wyściełane fiołkowo-różowym suknem i szerokie okna ozdobione zwiewnymi zasłon­kami w kolorze bladolawendowym wywoływały niesamowite poczucie delikatności. Przez krystalicznie czyste szyby widać było zaśnieżony ogród, otoczony ze wszystkich stron wysokimi skrzydłami ponurego Domu Murgów. Ogień trzaskał wesoło pod księżycowym łukiem szerokiego kominka, a w dalekim końcu pokoju mistrzowsko zaprojektowana grota tryskała fontanną mchów i paproci. Garion usiadł zamyślony w bezsłoneczne południe pod niebem w kolorze popiołu sypiącym białymi kuleczkami, które przypominały coś pomiędzy śniegiem a gradem. Nagle zdał sobie sprawę, że tęskni za ojczystą Rivą. Myśl ta wydawała się tym bardziej szczególna, że przyszła mu do głowy tutaj, na przeciwległym krańcu świata. Wcześniej wyrażenie „tęsknota za domem” kojarzyło się zawsze z farmą Faldora: kuchnią, szerokim podwórzem, kuźnią Durnika i wszystkimi innymi drogocennymi wspomnieniami. Teraz zatęsknił nagle za smaganym burzami wybrzeżem, bezpieczeństwem, jakie dawała ponura forteca zawieszona ponad posępnym miastem i ciężkie od śniegu góry jawiące się nieskazitelną bielą na tle czarnego, burzliwego nieba. Usłyszał słabe pukanie do drzwi.

- Tak? - powiedział nieobecnym głosem Garion. Drzwi uchyliły się.

- Wasza wysokość? - odezwał się znajomy głos.

Garion odwrócił się spoglądając przez ramię. Ujrzał okrąglut­kiego, łysego człowieka ubranego w brązową, prostego kroju, ale zadbaną i kosztowną szatę. Ciężki złoty łańcuch wiszący na jego szyi obwieszczał wszem wobec o randze urzędnika. Garion lekko zmarszczył brwi.

- Czyż nie spotkaliśmy się wcześniej? - spytał. - Czy nie jesteś znajomym generała Ateski... hmm...

- Brador, wasza wysokość - przedstawił się człowiek w brązowej szacie. - Szef Biura Spraw Wewnętrznych.

- Ach tak. Teraz sobie przypominam. Wejdź, ekscelencjo.

- Dziękuję, wasza wysokość. - Brador wszedł do pokoju i skierował swe kroki wprost ku kominkowi rozkoszując się przyjemnym ciepłem, dobywającym się z jego czeluści. - Pieski klimat - wzdrygnął się.

- Powinieneś zobaczyć zimę w Rivie - odparł Garion. - Chociaż teraz panuje tam lato.

Brador wyjrzał przez okno na zaśnieżony ogród.

- Osobliwe miejsce to Cthol Murgos - powiedział. - Już chce się uwierzyć, że cały kraj jest rozmyślnie oszpecony, lecz nagle napotyka się taką komnatę jak ta.

- Podejrzewam, że brzydota miała zadawalać Ctuchika i Taura Urgasa - stwierdził Garion. - Pod wierzchnim okryciem Murgowie prawdopodobnie nie różnią się zbytnio od nas.

Brador roześmiał się.

- Takie myślenie uważa się za herezję w Mal Zeth - powie­dział.

- Ludzie w Val Alorn czują podobnie. - Garion spojrzał na biurokratę. - Spodziewam się, że nie jest to wyłącznie towarzyska wizyta, Bradorze - zauważył. - O co chodzi?

- Wasza wysokość - rozpoczął poważnie Brador - koniecz­nie muszę rozmawiać z cesarzem. Atesca próbował zorganizować spotkanie, zanim powrócił do Rak Verkat, ale... - Rozłożył bezradnie ręce. - Czy mógłbyś go o to poprosić? Sprawa jest najwyższej wagi.

- Szczerze mówiąc, nie sądzę, bym mógł wiele zdziałać w tej materii, Bradorze - odparł Garion. - Obecnie jestem praw­dopodobnie ostatnią osobą, z którą chciałby rozmawiać.

- Czyżby?

- Powiedziałem mu coś, czego nie chciał słyszeć. Ramiona Bradora opadły w geście porażki.

- Byłeś moją ostatnią nadzieją, wasza wysokość - powie­dział.

- Jaki masz problem?

Brador z wahaniem rozejrzał się nerwowo dookoła, jakby chciał się upewnić, że są sami.

- Belgarionie - wyszeptał - czy kiedykolwiek widziałeś demona?

- Tak, kilkakrotnie. Nie pałam jednak chęcią powtórnego spotkania.

- Co wiesz na temat Karandów?

- Niezbyt dużo. Słyszałem, że są spokrewnieni z Morindimami z północnej części Gar og Nadrak.

- A zatem wiesz na ich temat więcej niż większość ludzi. Czy wiesz coś o ich religijnych praktykach?

Garion skinął głową.

- Oddają cześć demonom. Jak zdążyłem zauważyć, nie jest to szczególnie bezpieczna forma religii.

Twarz Bradora przybrała ponury wyraz.

- Karandowie czczą podobnych bogów co ich kuzyni z arktycznych równin Zachodu - powiedział. - Po tym jak zostali nawróceni i zaczęli czcić Toraka, Grolimowie próbowali wyko­rzenić stare zwyczaje, które przetrwały jednak w górach i la­sach - przerwał i ponownie rozejrzał się strachliwie. - Bel­garionie - powiedział na pograniczu szeptu - czy mówi ci coś imię Mengha?

- Nie, nie sądzę. Kim jest ów Mengha?

- Nie wiemy, a przynajmniej nie jesteśmy pewni. Zdaje się, że około sześciu miesięcy temu wyłonił się z lasu na północ od jeziora Karanda.

- I co?

- Pomaszerował samotnie ku bramom Calidy w Jenno i wezwał miasto do poddania. Oczywiście wyśmiano go, lecz wtedy narysował na ziemi jakieś symbole. Po tym przestali się śmiać. - Twarz melceńskiego biurokraty poszarzała. - Belgarionie, wypuścił na Calidę takie siły zła, jakich człowiek nigdy wcześniej nie widział. Symbole, jakie wyrysował, sprowadziły chmarę demonów. Nie jednego, nie tuzin, lecz całą armię. Rozmawiałem z tymi, którzy przeżyli ten najazd. Większość z nich postradała zmysły. Sądzę, że doznali w ten sposób łaski miłosierdzia. Wydarzenia w Calidzie trudno wyrazić słowami.

- Powiadasz, że całą armię?! - wykrzyknął Garion. Brador skinął głową.

- To właśnie sprawia, że Mengha jest tak przeraźliwie niebezpieczny. Jak z pewnością wiesz, zwykle gdy ktoś wzywa demona, prędzej czy później on zaczyna działać samodzielnie i zabija tego, kto go wezwał. Wydaje się jednak, że Mengha posiada absolutną kontrolę nad wszystkimi diabłami, które pobudza do życia, a może wzywać ich setki. Urvon jest przerażony i nawet sam zaczął eksperymentować z magią, mając nadzieję, że w ten sposób obroni Mal Yaska przed Menghą. Nie wiemy, gdzie przebywa Zandramas, lecz kohorty wiernych jej Grolimów równie desperacko próbują przywoływać diabelskie moce. Na bogów, Belgarionie, pomóż mi! Ta szatańska nawałnica rozprzestrzeni się poza granice Mallorei i zaleje cały świat. Wszyscy zostaniemy porwani przez skowyczące diabły i nawet najdalsze zakątki świata nie dostarczą schronienia żałosnym szczątkom ludzkości. Pomóż mi przekonać Zakatha, że ta mało ważna wojna w Cthol Murgos nie ma żadnego znaczenia w obliczu groźby wyłaniającej się z Mallorei.

Garion obdarzył go przeciągłym spojrzeniem, po czym wstał.

- Lepiej, żebyś udał się ze mną, Bradorze - powiedział spokojnie. - Myślę, że powinniśmy porozmawiać z Belgarathem.

Znaleźli starego czarownika w pełnej ksiąg bibliotece, gdzie ślęczał nad starożytnym woluminem oprawionym w zieloną skórę. Odłożywszy na bok opasłe tomisko, wysłuchał z uwagą relacji Bradora.

- Urvon i Zandramas również są zamieszani w to szaleń­stwo? - zapytał, kiedy Melcen skończył.

Brador skinął głową.

- Według naszych informacji, Przedwieczny - odparł.

Belgarath uderzył pięścią w stół przeklinając straszliwie.

- Co oni sobie myślą? - wybuchnął chodząc tam i z po­wrotem. - Czy nie wiedzą, że sam UL tego zakazał?

- Boją się Menghi - odparł bezradnie Brador. - Czują, że w ten sposób będą mogli obronić się przed hordą diabłów.

- Nie obronisz się przed demonami wzywając inne demo­ny - zawrzał starzec. - Jeśli tylko jeden się uwolni, wszystkie znajdą się na wolności. Być może Urvon lub Zandramas poradzą sobie z nimi, lecz prędzej czy później ktoś popełni błąd. Chodźmy porozmawiać z Zakathem.

- Nie sadzę, żebyśmy mogli teraz to uczynić, dziadku - stwierdził powątpiewająco Garion. - Nie podobały mu się nowiny o Urgicie.

- O, to nie dobrze. Nie możemy czekać, aż dojdzie do siebie. Chodźmy.

Cała trójka szybko podążyła korytarzami, aż znalazła się w szerokiej komnacie, do której weszli z generałem Atescą po przyjeździe z Rak Verkat.

- To absolutnie niemożliwe - zapewnił pułkownik siedzący za biurkiem tuż przy drzwiach wejściowych w odpowiedzi na żądanie Belgaratha, by natychmiast umożliwił im spotkanie z cesarzem.

- Z biegiem lat, pułkowniku - powiedział złowrogo stary mężczyzna - odkryjesz, jak niewiele znaczenia niesie ze sobą słowo „niemożliwe”. - Podniósł rękę i wykonał na poły teatralny gest, a Garion usłyszał i poczuł przypływ jego woli.

Kilka flag bitewnych pojawiło się na cieniach pali, rzuconych nagle na przeciwległą ścianę, jakieś piętnaście stóp nad podłogą. Nadgorliwy pułkownik zniknął z krzesła i pojawił się niebez­piecznie rozkraczony na jednym z tych słupów z wyłupiastymi oczyma, desperacko trzymając się rękoma śliskiej grzędy.

- Gdzie teraz chciałbyś się udać, pułkowniku? - zapytał go Belgarath. - O ile dobrze pamiętam, przed budynkiem jest bardzo wysoki słup. Mógłbym usadzić cię na jego szczycie, jeśli tylko sobie życzysz.

Pułkownik popatrzył na niego z przerażeniem.

- A teraz jak tylko sprowadzę cię na dół, przekonasz swego cesarza, żeby natychmiast spotkał się z nami. Masz być niezwykle przekonujący, pułkowniku, o ile oczywiście nie chcesz stać się pomnikiem na tym piedestale.

Twarz pułkownika nadal wydawała się trupio blada, gdy wyłonił się zza strzeżonych drzwi prowadzących do komnaty audiencyjnej wzdrygając się nerwowo za każdym razem, gdy Belgarath poruszył ręką.

- Jego wysokość wyraził zgodę - wyjąkał. Belgarath chrząknął znacząco.

- Byłem pewien, że tak się stanie.

Od czasu ostatniego spotkania z Garionem Kal Zakath przeszedł wyraźną transformację. Jego białe lniane szaty były pogniecione i zaplamione, a pod oczyma cesarza widniały ciemne sińce. Blada twarz, potargane włosy i kilkudniowy zarost dopełniały żałosnego wyglądu władcy. Drżał na całym ciele i sprawiał wrażenie zbyt słabego, by o własnych siłach utrzymać się na nogach.

- Czego chcecie? - zapytał ledwo słyszalnym głosem.

- Czy trawi cię jakaś choroba? - zapytał Belgarath.

- Myślę, że to tylko gorączka - wzruszył ramionami Zakath. - Cóż może być na tyle ważnego, że musieliście torować sobie drogę do mnie siłą?

- Twoje cesarstwo upada, Zakacie - zakomunikował stanow­czo Belgarion. - Najwyższy czas, byś udał się do swego domu i naprawił ogrodzenie.

Zakath uśmiechnął się słabo.

- Czyż nie byłoby lepiej, gdybyś posłuchał swojej własnej rady? - zaproponował.

- To, co się dzieje w Mallorei, powinno obchodzić wszyst­kich. Powiedz mu, Bradorze.

Melceński biurokrata przedstawił swoją opowieść nerwowym głosem.

- Demony? - rzucił sceptycznie Zakath. - Och, daj spokój, Belgaracie. Nie oczekujesz chyba, że dam temu wiarę, co? Czy naprawdę myślisz, że pobiegnę do Mallorei, by uganiać się za jakimiś cieniami, i pozostawię was tutaj, byście mogli zmobilizo­wać armię, która stawi mi czoło, kiedy wrócę? - Podobne do paraliżu drgawki, które Garion zauważył po wejściu do komnaty, zdawały się przybierać na sile. Głowa Zakatha trzęsła się i podskakiwała na szyi, a strumień śliny wyciekał z kącika jego ust.

- Nie pozostawisz nas, Zakacie - odparł Belgarath. - Ruszymy z tobą. Jeśli nawet dziesiąta część z tego, co mówi Brador, jest prawdą, muszę jechać do Karandy i powstrzymać tego Menghę. Skoro przywołuje demony, wszyscy musimy odłożyć na bok inne sprawy i powstrzymać go.

- Absurd! - oświadczył podekscytowany Zakath. Miał ogromne trudności ze skupieniem wzroku, a jego ciałem wstrzą­sały tak silne drgawki, że nie był w stanie kontrolować swoich ruchów. - Nie dam się wyprowadzić w pole jakiemuś przebieg­łemu starcowi... - Zerwał się nagle z krzesła wydając z siebie zwierzęcy skowyt i chwyciwszy się silnie za skronie, runął na podłogę targany konwulsjami.

Belgarath skoczył do przodu i chwycił trzęsącego się mężczyznę za ramiona.

- Szybko! - wysapał. - Wsadźcie mu coś między zęby, zanim odgryzie sobie język!

Brador chwycił plik arkuszy z pobliskiego stolika, złożył je błyskawicznie i wepchnął w pieniące się usta cesarza.

- Garionie! - krzyknął Belgarath. - Sprowadź Pol. Szybko! Garion popędził do drzwi.

- Zaczekaj! - powstrzymał go Belgarath węsząc podejrzliwie nad twarzą człowieka, którego trzymał. - Sprowadź również Sadiego. Czuję szczególny zapach. Pośpiesz się!

Garion ruszył natychmiast. Biegł przez korytarze mijając zdumionych urzędników i służących, aż wreszcie wpadł do pokoju, gdzie Polgara prowadziła cichą dyskusję z Ce’Nedrą i Velvet.

- Ciociu Pol! - wrzasnął. - Chodź szybko! Zakath właśnie zasłabł! - Odwrócił się, przebiegł kilka kroków i pchnął drzwi komnaty Sadiego. - Jesteś potrzebny! - krzyknął w kierunku zaskoczonego eunucha. - Chodź ze mną!

Nie minęło kilka chwil, a cała trójka znalazła się przed rzeźbionymi drzwiami.

- Co się dzieje? - zażądał wyjaśnień angaracki pułkownik zagradzając im drogę.

- Twój cesarz jest chory - wyjaśnił Garion. - Zejdź z drogi. - Stanowczym ruchem odepchnął protestującego oficera i otworzył z impetem drzwi.

Konwulsje Zakatha przynajmniej częściowo ustąpiły, lecz Belgarath nadal mocno trzymał leżącego cesarza.

- Co to jest, ojcze? - zapytała Polgara klękając przy chorym.

- Miał atak.

- Padaczki?

- Nie sądzę. Objawy nie były takie same. Sadi, podejdź tutaj i powąchaj jego oddech. Czuję szczególny odór.

Sadi zbliżył się ostrożnie, pochylił do przodu i kilkakrotnie wciągnął powietrze w nozdrza. Kiedy wyprostował się, na jego twarzy malowała się trupia bladość.

- Thalot - stwierdził.

- Trucizna? - spytała Polgara. Sadi skinął głową.

- Bardzo rzadka.

- Masz jakieś antidotum?

- Nie, pani - odparł. - Nie istnieje antidotum na thalot. Zawsze był śmiertelny. Rzadko się go używa, ponieważ działa wyjątkowo wolno. Nikt z tego nie wychodzi.

- A zatem on umiera? - zapytał Garion stłumionym głosem.

- W pewnym sensie tak. Konwulsje zmniejszą się, ale będą nawracać z rosnącą częstotliwością. W końcu... - Sadi wzruszył ramionami.

- Nie ma cienia nadziei? - zapytała Polgara.

- Nie, pani.

- Możemy jedynie ulżyć jego cierpieniu w tych ostatnich kilku dniach życia.

Belgarath zaczął kląć.

- Uspokój go, Pol - powiedział. - Musimy położyć go do łóżka, a nie można go ruszać, gdy szarpie się w ten sposób.

Skinęła głową i jedną ręką dotknęła czoła Zakatha. Garion poczuł słaby przypływ woli i cesarz uspokoił się. Brador patrzył z pobielałą twarzą.

- Sądzę, że nie powinniśmy tego rozgłaszać - ostrzegł. - Przez jakiś czas możemy nazywać to lekką chorobą, aż zdecydu­jemy, co robić. Poślę po lektykę.

Zabrali nieprzytomnego Zakatha do skromnej, wręcz surowej komnaty. Łóżko cesarza przypominało wąską koję na statku. W pokoju znajdowały się jeszcze tylko proste krzesło i niska skrzynia. Stojący w rogu kosz z węglem oświetlał bielone wapnem, nie ozdobione niczym ściany. Sadi powrócił do komnat gościnnych, skąd przyniósł czerwoną sakwę i płócienny worek, w którym Polgara przechowywała zioła i medykamenty. Roz­mawiali zniżonymi, przyciszonymi głosami, podczas gdy Garion i Brador wyprosili z komnaty nosicieli lektyki i zaciekawionych żołnierzy. Następnie w glinianym kubku wymieszali parującą miksturę o gryzącym zapachu. Sadi uniósł głowę Zakatha przytrzymując ją delikatnie, podczas gdy Polgara za pomocą łyżki wlała lekarstwo między zwiotczałe wargi.

Drzwi otworzyły się cicho i w wejściu ukazała się odziana w zielone szaty dalazjańska uzdrowicielka Andel.

- Przyszłam, jak tylko się dowiedziałam - powiedziała. - Czy choroba cesarza jest poważna?

Polgara obdarzyła ją smutnym spojrzeniem.

- Zamknij drzwi, Andel - odezwała się cicho. Uzdrowicielka popatrzyła na nią w zdumieniu, po czym popchnęła masywne drzwi.

- Czy jest aż tak źle, pani? Polgara skinęła głową.

- Został otruty - powiedziała. - Nie chcemy, żeby ktokol­wiek z zewnątrz dowiedział się o tym.

Andel z trudem złapała oddech.

- Jak mogę pomóc? - zapytała, szybko podchodząc do łóżka.

- Obawiam się, że niewiele tu można zaradzić - wtrącił Sadi.

- Daliście mu już antidotum?

- Nie ma antidotum.

- Na pewno jest. Lady Polgara... Polgara smutno potrząsnęła głową.

- A zatem zawiodłam - powiedziała zakapturzona kobieta głosem przepełnionym łzami.

Z pochyloną głową odwróciła się od łóżka i Garion usłyszał słaby pomruk, który zdawał się rodzić z powietrza ponad nią - pomruk, który zastanawiająco nie stanowił pojedynczego głosu. Nastąpiła długa cisza, a następnie u podnóża łóżka pojawiło się zagadkowe migotanie. Kiedy zniknęło, ujrzeli stojącą postać Cyradis z zawiązanymi oczyma i jedną ręką wysuniętą lekko do przodu.

- To niemożliwe - powiedziała czystym, dźwięcznym głosem. - Użyj twej sztuki, lady Polgaro. Ożyw go. Jeśli zemrze, nasza praca pójdzie na marne. Sprowadź swą moc.

- To się nie powiedzie, Cyradis - odparła Polgara odstawiając kubek. - Jeśli trucizna zatruwa jedynie krew, zwykle udaje mi się ją oczyścić, a Sadi ma pełną sakwę antidotum. Ta trucizna jednak wtapia się w każdą cząstkę ciała. Zabija kości i organy na równi z krwią i nie ma sposobu, by ją unicestwić. Migocząca postać u podnóża łóżka załamała ręce z rozpaczy.

- To niemożliwe - zapłakała. - Czy zastosowaliście niezastąpiony specyfik?

Polgara zamrugała oczyma.

- Niezastąpiony specyfik? Uniwersalny lek? Nic mi o czymś takim nie wiadomo.

- Istnieje on jednak, lady Polgaro. Nie jest mi znane jego pochodzenie ani skład, ale już od kilku wiosen odczuwam jego delikatną moc na świecie.

Polgara spojrzała na Andel, lecz uzdrowicielka bezradnie pokręciła głową.

- Nie słyszałam o czymś podobnym, pani.

- Pomyśl, Cyradis - ponagliła Polgara. - Cokolwiek nam powiesz, może stanowić wskazówkę.

Prorokini z zawiązanymi oczyma leciutko dotknęła swej skroni opuszkiem palca.

- Narodził się w przeszłości, ale niezbyt odległej - odezwała się, jakby mówiła w połowie do siebie. - Powstał mniej niż dwadzieścia wiosen wstecz. Jakiś nieznany kwiat. Takie odnoszę wrażenie.

- A zatem to beznadziejne - powiedział Sadi. - Istnieją miliony gatunków kwiatów. - Wstał i przeszedł przez pokój zatrzymując się przed Belgarathem. - Myślę, że powinniśmy opuścić natychmiast to miejsce - wymamrotał. - Na pierwsze skojarzenie słowa „trucizna” ludzie zaczynają szukać najbliższego Nyissanina i związanych z nim osób. Myślę, że znaleźliśmy się w dużym niebezpieczeństwie.

- Czy nie możesz wymyślić czegoś innego, Cyradis? - nacis­kała Polgara. - Bez względu na to jak mało prawdopodobne może się wydawać.

Twarz prorokini wyrażała największy wysiłek, gdy kobieta próbowała zgłębić przedziwną wizję. Wreszcie ramiona opadły jej w geście porażki.

- Nic - rzekła. - Tylko twarz kobiety.

- Opisz ją.

- Jest wysoka - odparła prorokini. - Ma bardzo ciemne włosy i skórę niczym marmur. Jej mąż zajmuje się końmi.

- Adara! - wykrzyknął Garion. Piękna twarz kuzynki pojawiła mu się przed oczyma.

Polgara pstryknęła palcami.

- Róża Adary! - Nagle spochmurniała. - Kilka lat temu wnikliwie badałam ten kwiat, Cyradis - powiedziała. - Czy jesteś całkowicie pewna? Posiada pewne niezwykłe substancje, lecz nie znalazłam w nich żadnych szczególnych leczniczych właściwości. Ani po destylacji, ani w proszku.

Cyradis skupiła swe myśli.

- Czy można uzdrawiać za pomocą zapachu, lady Polgaro? Oczy Polgary zwęziły się pod wpływem zadumy.

- Istnieją pewne pomniejsze inhalacyjne medykamenty - stwierdziła powątpiewająco - ale...

- Istnieją trucizny, które można zaaplikować tą drogą, lady Polgaro - wtrącił Sadi. - Wyziewy są wciągane w płuca, stamtąd przenikają do serca, a następnie krew roznosi je po całym ciele. Możliwe, że w ten sposób można zneutralizować skutki thalotu.

Na twarzy Belgaratha odmalowało się wyraźne zainteresowanie.

- Co o tym sądzisz, Pol? - spytał.

- Warto spróbować, ojcze - odparła. - Mam kilka kwiatów. Są zasuszone, ale może zadziałają.

- Masz również nasiona?

- Tak, kilka.

- Nasiona?! - wykrzyknęła Andel. - Zanim roślina urośnie i zakwitnie, Kal Zakath będzie już od miesięcy w grobie.

Starzec chrząknął chytrze.

- Niezupełnie - powiedział mrugając porozumiewawczo do Polgary. - Czasami mam dobrą rękę do roślin. Będę potrzebował trochę ziemi i kilka skrzynek lub pudełek, żeby je tam zasadzić.

Sadi podszedł do drzwi i porozmawiał chwilę ze stojącymi na zewnątrz wartownikami, którzy wyglądali na zbitych z tropu, lecz krótki rozkaz Andel sprawił, że popędzili co sił w nogach.

- Jaki jest rodowód tego osobliwego kwiecia, lady Pol­garo? - zapytała zaciekawiona Cyradis. - Jak to się dzieje, że tak dobrze go znasz?

- Garion go zrobił. - Polgara wzruszyła ramionami spoglądając w zamyśleniu na wąskie łoże Zakatha. - Myślę, że będziemy musieli odsunąć łóżko od ściany, ojcze - rzekła. - Chcę, żeby otoczono je kwiatami.

- Zrobił? - zdziwiła się prorokini. Polgara skinęła głową.

- Właściwie stworzył - powiedziała nieobecnym głosem. - Czy sądzisz, ojcze, że jest tu wystarczająco ciepło? Będziemy potrzebować dużych, zdrowych kwiatów, a nawet najbardziej okazałe wydają się słabowite.

- Starałem się najlepiej jak mogłem - zaprotestował Garion.

- Stworzył? - z głosu Cyradis przebijała trwoga. I prorokini skłoniła się przed Garionem z wyrazem najgłębszego szacunku.

Dookoła łóżka chorego cesarza umieszczono skrzynki wypeł­nione na wpół zamarzniętą ziemią, którą następnie spulchniono i skropiono wodą. Wtedy Polgara wyjęła małą skórzaną torebeczkę ze swojej zielonej płóciennej sakwy, wydobyła z niej szczyptę maleńkich nasion i ostrożnie sypała je w glebę.

- W porządku - odezwał się Belgarath zakasując rękawy niczym wykwalifikowany ogrodnik - odsuńcie się. - Nachylił się i dotknął ziemi w jednej ze skrzynek. - Miałaś rację, Pol - wymamrotał. - Troszeczkę za zimna.

Lekko zmarszczył brwi, a Garion dostrzegł, jak porusza wargami. Przypływ woli nie należał do największych i dźwięk z nim związany wydawał się tylko odrobinę silniejszy od szeptu. Wilgotna ziemia w skrzynkach zaczęła parować.

- Już lepiej - powiedział, po czym rozłożył ręce nad wąskim łóżkiem i parującymi skrzynkami. Garion ponownie poczuł przypływ woli.

Z początku wydawało się, że nic szczególnego się nie zdarzyło, lecz wnet na zwilgotniałej ziemi pojawiły się drobniutkie plamki zieleni. Garion obserwował, jak małe listki rosną i rozprze­strzeniają się. Równocześnie przypominał sobie miejsce, w którym Belgarath ostatnim razem wykonywał tę sztuczkę. Ujrzał to tak dokładnie, jakby się teraz tam znajdował; dziedziniec przed pałacem króla Korodullina w Vo Mimbre oraz starzec rzucający pomiędzy dwa brukowe kamienie gałązkę jabłoni, która wydłuża się sięgając ku dłoni starego czarownika. Była dowodem dla Andoriga, kim naprawdę jest Belgarath.

Teraz bladozielone liście stopniowo nabierały ciemniejszej barwy, a wrzecionowate gałązki i wąsy, które pojawiły się na początku, rozwinęły się teraz w niskie krzewy.

- Niech się pną przed łóżko, ojcze - powiedziała krytycznie Polgara. - Rośliny pnące mają więcej kwiatów, a ja potrzebuję mnóstwo kwiecia.

Gwałtownie wypuścił powietrze z płuc i spojrzał na nią wymownie.

- W porządku - odezwał się w końcu. - Chcesz pnączy? Proszę bardzo.

- Czy to zbyt wiele dla ciebie, ojcze? - spytała zatroskanym głosem.

Rozdziawił usta, lecz nic nie odpowiedział. Na jego czole pojawiły się kropelki potu. Dłuższe gałązki zaczęły wić się ku górze niczym zielone węże okręcające się wokół nóg łóżka cesarza i wyciągały się, by dosięgnąć posłania. Dotarłszy do tego punktu, zdawały się zatrzymać, gdy Belgarath wstrzymał oddech.

- To trudniejsze niż może się wydawać - wysapał, po czym ponownie skupił myśli i pnącza szybko zakryły łóżko i bezwładne ciało Kal Zakatha pozostawiając na wierzchu jedynie popielato-szarą twarz cesarza.

- W porządku - rzekł Belgarath do roślin. - Zaszłyście wystarczająco daleko. Teraz możecie rozkwitnąć. - Nastąpił kolejny przypływ woli, któremu towarzyszył szczególny, dźwięcz­ny odgłos.

Koniuszki całej miriady gałązek nabrzmiały i nowo powstałe pączki zaczęły rozkwitać ukazując swe bladolawendowe wnętrza. Prawie nieśmiało koślawe małe kwiatki otwierały się wypełniając pomieszczenie pozornie delikatną wonią. Garion wyprostował się, gdy wciągnął w płuca ten ulotny zapach. Z nieznanej przyczyny ogarnął go nagle błogi stan, a wszelkie troski i zmart­wienia, ciążące na nim od ostatnich kilku miesięcy, zdawały się rozpływać w nicość.

Zakath poruszył się lekko, nabrał powietrza w płuca i wes­tchnął głęboko. Polgara dotknęła opuszkami palców jego szyi.

- Myślę, że to działa, ojcze - powiedziała. - Jego serce nie pracuje już tak ciężko i najwidoczniej łatwiej mu się oddycha.

- Dobrze - odparł Belgarath. - Nie chciałbym, żeby mój wysiłek poszedł na marne.

Cesarz otworzył oczy. Migocząca postać Cyradis zajaśniała niespokojnie u podnóża łóżka. Ku zdziwieniu zebranych uśmiech­nął się na jej widok. W odpowiedzi nieśmiały uśmiech rozjaśnił twarz kobiety. Zakath westchnął ponownie i zamknął oczy. Garion nachylił się nad nim, aby upewnić się, że chory nadal oddycha, i kiedy spojrzał ponownie na podnóże łóżka, Prorokini Kell już tam nie było.


Rozdział IV


Tej nocy od strony jeziora nadciągnął ciepły wiatr, a mokry śnieg, który pokrywał puchowym całunem Rak Hagga i otaczające je tereny, zamienił się w ponurą breję zwieszającą się i opadającą z konarów drzew rosnących w małym ogrodzie pośrodku kompleksu i ześlizgującą się mokrymi bryłami z szarego, pokrytego dachówką dachu. Garion i Silk siedzieli przy kominku w komnacie wyściełanej fiołkoworóżowym suknem i rozmawiali cicho, wyglądając przez okno wychodzące na ogród.

- Wiedzielibyśmy dużo więcej, gdybym mógł skontaktować się z Yarblekiem - mówił Silk. Mały człowieczek znów miał na sobie perłowoszary kubrak i czarne obcisłe spodnie, które najwidoczniej faworyzował przez te wszystkie lata poprzedzające poszukiwania, chociaż teraz nosił niewiele z pierścieni i zdobień, które sprawiały, że wówczas wyglądał tak ostentacyjnie zamożnie.

- Czyż nie przebywa on w Gar og Nadrak? - zapytał Garion, który również zrezygnował ze swego praktycznego podróżnego odzienia zamieniając je na zwyczajowe, zdobione srebrem błękitne szaty.

- Trudno dokładnie powiedzieć, gdzie znajduje się Yarblek, Garionie. Często przemieszcza się, ale bez względu na kierunek jego podróży, wszystkie raporty od naszych ludzi w Mal Zeth, Melcene i Maga Renn są posyłane do niego. Cokolwiek zamierza ten Mengha, niewątpliwie zakłóciło to handel. Jestem pewien, że nasi agenci zebrali o nim wszelkie informacje i wysłali je do Yarbleka. Teraz mój parszywie wyglądający partner prawdopo­dobnie wie dużo więcej na temat Mengha niż szpiedzy Bradora.

- Nie chcę wpuścić się w ślepą uliczkę, Silku. Nasza sprawa wiąże się z Zandramas, a nie z Menghą.

- Sprawa demonów dotyczy każdego z nas - odparł rozważnie Silk - ale bez względu na to co zdecydujemy, najpierw musimy dotrzeć do Mallorei, a zatem przekonać Zakatha o wadze sprawy. Czy on w ogóle słuchał, kiedy mówiłeś mu o Mendze?

Garion potrząsnął przecząco głową.

- Nawet nie jestem pewien, czy zrozumiał, o czym roz­mawialiśmy. Nie był w stanie myśleć racjonalnie.

Silk chrząknął.

- Kiedy się zbudzi, będziemy musieli spróbować pono­wnie. - Chytry uśmieszek pojawił się na twarzy małego czło­wieczka. - Odnoszę spore sukcesy w negocjacjach z chorymi - pochwalił się.

- Czy nie jest to jakby niegodziwe?

- Oczywiście, że jest, ale daje dobre rezultaty.

Późnym rankiem Garion i jego przyjaciel o szczurzej twarzy zatrzymali się przed komnatą cesarza, chcąc rzekomo dowie­dzieć się o stan jego zdrowia. Polgara i Sadi siedzieli po dwóch stronach łóżka, a Andel zajmowała miejsce na krańcu skrom­nego posłania. Pnącza, które wcześniej zakryły całkowicie wąskie łóżko, odsunięto teraz na bok, lecz powietrze w pokoju nadal przepełniała intensywna woń drobnych lawendowych kwiatków. Chory mężczyzna półsiedział, półleżał wsparty na poduszkach, lecz kiedy Silk i Garion weszli do komnaty, miał zamknięte oczy. Jego kotka leżała w nogach łóżka mrucząc z zadowoleniem.

- Jak on się czuje? - spytał cicho Garion.

- Budził się kilkakrotnie - odrzekł Sadi. - W jego kończynach nadal znajdują się ślady thalotu, lecz wydaje się, że powoli zanikają. - Eunuch spoglądał z zaciekawieniem na jeden z małych kwiatków. - Zastanawiam się, czy zachowałyby swą moc, jeśliby wyciągnąć z nich samą esencję lub olejek za pomocą destylacji. Ciekawe byłoby posiadanie perfum, które odganiają każdą truciznę. - Lekko zmarszczył brwi. - Zastanawiam się także, czy skutecznie przeciwdziałałyby jadowi żmii.

- Niech Zith kogoś ukąsi - zaproponował Silk. - Wtedy się przekonasz.

- Czy zgłaszasz się na ochotnika, książę Kheldarze?

- Och nie, Sadi - zrezygnował Silk. - Wielkie dzięki. - Spojrzał na otwartą czerwoną sakwę leżącą w kącie na pod­łodze. - Swoją drogę, czy jest zamknięta? - spytał nerwowo.

- Śpi - odparł Sadi. - Zawsze po śniadaniu zażywa krótkiej drzemki.

Garion spojrzał na śpiącego cesarza.

- Czy on jest w stanie myśleć rozsądnie? To znaczy, kiedy się przebudzi?

- Zdaje się, że jego umysł rozjaśnia się - poinformowała Polgara.

- Histeria i delirium to niektóre symptomy działania thalotu - wyjaśnił Sadi. - Wzrastająca racjonalność to niezawodna oznaka powrotu do zdrowia.

- Czy to ty, Belgarionie? - wyszeptał Zakath nie otwierając oczu.

- Tak - odrzekł Garion. - Jak się czujesz?

- Słabo. Mam zawroty głowy i zdaje mi się, że każdy mięsień ciała rwie jak ropny ząb. Poza tym jednak czuję się dobrze. - Otworzył oczy układając usta w krzywym grymasie. - Co się stało? Wydaje mi się, że straciłem poczucie rzeczywistości.

Garion rzucił krótkie spojrzenie Polgarze, a ona skinęła głową.

- Zostałeś otruty - wyjaśnił choremu.

Na twarzy Zakatha pojawił się cień zdumienia.

- A zatem nie była to najlepsza trucizna - podsumował.

- W rzeczywistości jest jedną z najlepszych, wasza cesarska mość - zaprzeczył łagodnie Sadi. - Zawsze uważano ją za śmiertelną.

- A zatem umieram? - Z głosu Zakatha przebijała szczegól­na nuta satysfakcji, jakby oczekiwał potwierdzenia swego pyta­nia. - No cóż - westchnął. - To powinno rozwiązać wiele problemów.

- Niezmiernie mi przykro, wasza wysokość - stwierdził Silk z udawanym żalem - ale uważam, że ma ci się na życie. Belgarath od czasu do czasu ingeruje w naturalny bieg zdarzeń. To złe przyzwyczajenie, które podłapał w młodości, ale jak przypuszczam, żaden człowiek nie jest wolny od pewnych przywar.

Zakath uśmiechnął się słabo.

- Niezły z ciebie żartowniś, książę Kheldarze.

- Jeśli rzeczywiście jesteś zapalonym miłośnikiem śmierci - dodał bezlitośnie Silk - zawsze możemy zbudzić Zith. - Jedno ukąszenie gwarantuje pogrążenie się w wiekuistym śnie.

- Zith?

- Ulubienica Sadiego, mała zielona żmija. Po ukąszeniu mogłaby nawet zwinąć się w rozkoszny kłębek dookoła twego ucha i mruczeniem odprowadzić cię w wieczność.

Zakath westchnął, a jego ciężkie powieki powtórnie opadły.

- Myślę, że powinniśmy pozwolić mu się przespać - powie­działa cicho Polgara.

- Jeszcze nie, lady Polgaro - odezwał się cesarz. - Zbyt długo wystrzegałem się snu i okropnych obrazów, które trapiły mój umysł w czasie odpoczynku.

- Musisz dużo spać, Zakacie - odezwała się Andel. - Ist­nieją sposoby na odpędzenie złych nocnych mar, a sen jest najlepszym uzdrowicielem.

Zakath westchnął i pokręcił przecząco głową.

- Obawiam się, że nie uda ci się odpędzić takich snów, Andel. - Zmarszczył delikatnie brwi. - Sadi, czy halucynacje należą do symptomów działania trucizny, którą mi podsunięto?

- Całkiem możliwe - przyznał eunuch. - Jakie widziałeś okropności?

- Nie okropności - zaprzeczył Zakath. - Wydaje mi się, że widzę twarz młodej kobiety, której oczy przewiązane są paskiem materiału. Jej widok przynosi ukojenie i szczególny spokój.

- A zatem nie były to halucynacje, Zakacie - wtrąciła Andel.

- Kim więc jest to przedziwne, niewidome dziecko?

- To moja pani - dumnie odparła Andel. - Oblicze, które ukazało ci się w sądnej chwili, to twarz Cyradis, Prorokini Kell. Od niej zależy los naszego świata, a także wszystkich innych istniejących światów.

- Wielka odpowiedzialność spoczywa zatem na niezwykle kruchych barkach - zauważył Zakath.

- Takie jest jej zadanie - odparła z prostotą Andel. Chory zdawał się ponownie zapaść w drzemkę, lecz tym razem usta ułożyły mu się w szczególnym uśmiechu. Kiedy znów otworzył oczy, wydawał się bardziej rozbudzony.

- Czy jestem uleczony, Sadi? - zapytał eunucha o ogolonej głowie. - Czy twoja znakomita trucizna nyissańska wyczerpała swoje możliwości?

- Och - zaczął Sadi po namyśle - nie powiedziałbym, że wasza wysokość jest już całkowicie zdrowy, ale przypuszczam, że minęło bezpośrednie zagrożenie.

- Dobrze - stwierdził lapidarnie Zakath próbując podnieść się do pozycji siedzącej. Garion pośpieszył mu z pomocą. - Czy pojmano już nikczemnika, który mnie otruł?

Sadi potrząsnął przecząco głową.

- O ile wiem, to nie - odpowiedział.

- Myślę więc, że powinna być to pierwsza sprawa, którą należy się zająć. Zaczynam odczuwać głód, a nie chciałbym ponownie przechodzić podobnych katuszy. Czy w Cthol Murgos często zdarzają się przypadki otrucia?

Sadi spochmurniał.

- Prawo murgoskie zabrania używania trucizn i substancji odurzających, wasza wysokość - odparł. - Ci ludzie są nieco zacofani. Dagashijscy zabójcy prawdopodobnie jednak mają dostęp do thalotu.

- Sądzisz zatem, że mój truciciel mógł być Dagashi? Sadi wzruszył ramionami.

- Większości zamachów w Cthol Murgos dokonują Dagashowie. Są skuteczni i ostrożni.

Zakath zamyślił się mrużąc oczy.

- To wskazywałoby jasno na Urgita. Dagashowie bardzo wysoko się cenią, a Urgit ma dostęp do królewskiego skarbca.

Silk wykrzywił usta w grymasie.

- Nie - zaprzeczył. - Urgit nie postąpiłby w ten sposób. Nóż między żebra, to może tak, ale trucizna? Nigdy.

- Skąd ta pewność, Kheldarze?

- Znam go - odparł wymijająco Silk. - Jest słaby i trochę nieśmiały. Nie pasuje do niego podsuwanie trucizny. To niegodny sposób radzenia sobie z różnicami politycznymi.

- Książę Kheldarze! - zaprotestował Sadi.

- Oczywiście Nyissa stanowi wyjątek - dokończył Silk. - Zawsze trzeba brać pod uwagę osobliwe, regionalne zwyczaje. - Podrapał się po swym długim, spiczastym nosie. - Przyznaję, że Urgit nie rozpaczałby zbytnio, gdybyś pewnego ranka nie obudził się więcej - rzekł do cesarza Mallorei - ale to byłoby zbyt proste i szczęśliwe. Gdyby twoi generałowie uwierzyli, że to Urgit próbował cię zgładzić, pozostaliby tutaj przez następne dziesięć pokoleń próbując zmazać krainę Murgów z powierzchni ziemi, zgadza się?

- Tak przypuszczam - potwierdził Zakath.

- Kto najbardziej skorzystałby na sprzątnięciu ciebie i tym samym upewnieniu się, że twoja ogromna armia w najbliższej przyszłości nie powróci do Mallorei? Z pewnością nie Urgit. Bardziej prawdopodobne, że byłby to ktoś z Mallorei, kto chciałby mieć tam wolną rękę. - Silk wyprostował plecy. - A może pozwoliłbyś mnie i Liselle powęszyć nieco, zanim stwierdzisz, że nic się już nie da zrobić w tej kwestii? Sprawy z pozoru oczywiste zawsze budzą moje podejrzenia.

- No, świetnie, Kheldarze - powiedział Zakath rozdraż­nionym tonem - ale skąd mogę mieć pewność, że mojego następnego posiłku nie urozmaici kolejna dawka egzotycznych przypraw, co?

- Przy twoim łóżku stoi najznakomitsza kucharka świata. - Człowiek o szczurzej twarzy wskazał majestatycznie na Polgarę. - Mogę z całym przekonaniem zagwarantować, że ona cię nie otruje. Może zmienić cię w rzodkiewkę, jeśli ją obrazisz, lecz w żadnym wypadku cię nie otruje.

- W porządku, Silku. Wystarczy - odezwała się Polgara.

- Składam jedynie hołd twoim niezwykłym zdolnościom, Polgaro.

Jej oczy nabrały srogiego wyrazu.

- Myślę, że chyba czas na mnie - powiedział Silk do Gariona.

- Mądra decyzja - wymruczał król Rivy.

Mały człowieczek obrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju.

- Czy jest rzeczywiście tak dobry, na jakiego się kreuje? - zapytał zaciekawiony Zakath.

Polgara skinęła głową.

- Działając wspólnie z Liselle potrafią wyniuchać i zgłębić każdą tajemnicę pod słońcem. Silkowi nie zawsze się to podoba, lecz trzeba przyznać, że tworzą prawie doskonały zespół. A teraz co wasza wysokość życzy sobie na śniadanie?

W kącie komnaty dokonywała się dziwna wymiana opinii. Gdy cesarz rozmawiał z księciem, do uszu Gariona dolatywało słabe, senne mruczenie dochodzące z glinianej butli Zith. Trudno było stwierdzić, czy mała żmija wyrażała w ten sposób swoje zadowolenie, czy może mruczenie podczas snu należało do osobliwości charakterystycznych dla jej gatunku. Brzemienna łaciata kotka Zakatha zwabiona tymże pomrukiem zeskoczyła z łóżka i zacie­kawiona podążyła, kołysząc się niezgrabnie, ku małemu miesz­kanku Zith. Niewiele myśląc odpowiedziała na dochodzące z butli mruczenie własnym pomrukiwaniem. Obwąchała gliniane naczy­nie, po czym dotknęła go delikatnie puszystą łapką.

Wtem, może dlatego, że Sadi nie zakorkował butli wystar­czająco mocno, albo dlatego, że sprytna bestyjka już dawno temu obmyśliła prosty i niezawodny sposób otwierania „drzwiczek wyjściowych”, żmija wytrąciła nosem zatyczkę. Obydwa stwo­rzenia mruczały wciąż, mimo że kotka wprost nie posiadała się z ciekawości. Przez jakiś czas Zith nie wychodziła z ukrycia, mrucząc i czając się nieśmiało w swym domku. Potem ostrożnie wychyliła głowę, podczas gdy jej rozwidlony język trzepotał badając powietrze dookoła.

Kotka jak rażona piorunem podskoczyła w górę na jakieś trzy stopy, zdumionym parskaniem dając upust swym emocjom. Zith błyskawicznie wycofała się do bezpiecznego schronienia w butelce.

Ostrożnie, lecz wciąż płonąc z ciekawości kotka podeszła powtórnie do glinianego schowka stąpając powoli noga za nogą.

- Sadi - odezwał się Zakath zatroskanym głosem.

- Nie ma bezpośredniego zagrożenia, wasza wysokość - za­pewnił go eunuch. - Zith nigdy nie ukąsi, kiedy mruczy.

Mała zielona żmija ponownie wysunęła główkę z butelki. Tym razem kotka tylko lekko się wzdrygnęła. Następnie, jako że ciekawość zwyciężyła jej naturalną awersję do gadów, kon­tynuowała ostrożne podchody z nosem wysuniętym ku osob­liwemu stworzeniu. Zith, wciąż mrucząc, również wysunęła swój zgrabny nosek. Nosy zetknęły się i równocześnie cofnęły się lekko. Zwierzęta ostrożnie powąchały się; kotka użyła do tego niezawodnego nosa, a żmija języka. Mruczały teraz bardzo głośno.

- Niesłychane - wymamrotał Sadi. - Myślę, że one rzeczywiście się lubią.

- Sadi, proszę - odezwał się żałosnym głosem Zakath. - Nie wiem, jakie uczucia wiążą cię z twoją żmiją, ale ja naprawdę przepadam za moim kotem, a poza tym ona niedługo zostanie matką.

- Porozmawiam z nimi, wasza wysokość - zapewnił go Sadi. - Nie jestem pewien, czy mnie posłuchają, ale zdecydo­wanie z nimi porozmawiam.

Belgarath ponownie udał się do biblioteki i Garion znalazł go ślęczącego nad dużą mapą północnej Mallorei.

- Ach - odezwał się podnosząc wzrok, gdy usłyszał nade­jście wnuka - tutaj jesteś. Właśnie miałem po ciebie posłać. Zbliż się i popatrz na to.

Garion podszedł do stołu.

- Pojawienie się tego Menghi może nawet działać na naszą korzyść, wiesz?

- Nie bardzo rozumiem, dziadku.

- Zandramas przebywa tu, w Ashabie, tak? - Belgarath postawił palec w okolicy Gór Karandyjskich.

- Tak - odparł Garion.

- A Mengha porusza się na zachód i południe od Calidy, tutaj. - Starzec powtórnie postukał w mapę.

- Tak twierdzi Brador.

- Zagrodził jej drogę do prawie całego kontynentu, Garionie. Tu w Cthol Murgos starała się unikać gęsto za­ludnionych obszarów. Nie ma powodów, by uważać, że zmieni swoje postępowanie, kiedy dotrze do Mallorei. Urvon znajdzie się na południe od niej w Mal Yaska, a pustkowia na północy są zupełnie nie do przebycia, mimo że to już prawie lato.

- Lato?

- W północnej części świata, oczywiście.

- Och, ciągle zapominam. - Garion patrzył na mapę. - Dziadku, nie mamy pojęcia, gdzie może znajdować się Miejsce, Którego Już Nie Ma. Po opuszczeniu Ashaby Zandramas może udać się w każdym kierunku.

Belgarath rzucił ukośne spojrzenie na mapę.

- Nie sądzę, Garionie. W świetle wydarzeń w Mallorei oraz biorąc pod uwagę fakt, że teraz zdaje sobie sprawę, iż podążamy jej śladem, uważam, że wprost musi próbo­wać powrócić do Darshivy. Cały świat ją ściga, więc potrzebuje pomocy.

- Oczywiście my nie napędzamy jej zbyt wiele strachu - stwierdził posępnie Garion. - Nawet nie możemy wydostać się z Cthol Murgos.

- O tym właśnie chciałem z tobą porozmawiać. Musisz przekonać Zakatha, że wyjazd stąd i jak najszybsze dotarcie do Mallorei jest dla nas sprawą najwyższej wagi.

- Przekonać?

- Zrób, co uważasz za konieczne, Garionie. Sprawa jest tego warta.

- Dlaczego ja? - zareagował Garion bez namysłu. Belgarath obdarzył go powłóczystym spojrzeniem.

- Przepraszam - wymamrotał Garion. - Zapomnij, że to powiedziałem.

- W porządku. Tak właśnie uczynię.

Późnym wieczorem kotka Zakatha urodziła siedem zdrowych kociąt. Zith towarzyszyła jej pełna niepokoju, odstraszając obserwatorów złowieszczym sykiem. Velvet była jedyną osobą, której opiekuńczy mały gad pozwalał zbliżać się do nowo narodzonych kociaków.

W ciągu następnych kilku dni wysiłki Gariona, aby rozmowę z dochodzącym do zdrowia Zakathem skierować na temat konieczności powrotu do Mallorei, odnosiły mizerne efekty. Cesarz skarżył się na przewlekłe uczucie słabości będące rezultatem otrucia, chociaż Garion osobiście uznawał to za wykręt, jako że władca miał aż nadto energii na wykonywanie zwyczajnych czynności, usprawiedliwiając się wyczerpaniem jedynie wtedy, gdy władca Rivy wspominał o podróży.

Wieczorem czwartego dnia Garion zdecydował, że po raz ostatni ponowi próby negocjacji, a w razie niepowodzenia ucieknie się do bardziej radykalnych środków. Zastał Zakatha siedzącego na krześle przy łóżku z księgą w rękach. Ciemne sińce pod oczyma zniknęły całkowicie, ustały również drgawki i cesarz sprawiał wrażenie niezwykle ożywionego.

- Ach, Belgarion - rzucił wesoło - miło, że zajrzałeś.

- Pomyślałem sobie, że wejdę i zaśpiewam ci kołysankę - odparł Garion z lekko przesadzonym sarkazmem.

- Czy aż tak dałem ci się we znaki? - zapytał Zakath.

- W rzeczy samej. Na każde wspomnienie słów „statek” i „Mallorea” w tym samym zdaniu, twoje powieki opadają natychmiast. Zakacie, musimy o tym porozmawiać, a czas umyka nam przez palce.

Zakath przetarł ręką oczy na znak znużenia.

- Pozwól, że zacznę w ten sposób - naciskał Garion. - Belgarath zaczyna się niecierpliwić. Staram się rozmawiać z tobą uprzejmie, lecz jeśli on wkroczy, mogę prawie zagwarantować, że zrobi się nieprzyjemnie. I to bardzo szybko.

Zakath pochylił głowę mrużąc oczy.

- To brzmi mniej więcej jak groźba, Belgarionie.

- Nie - zaprzeczył Garion. - W rzeczy samej me słowa mają charakter dobrej rady. Jeśli chcesz zostać tutaj w Cthol Murgos, to twoja sprawa, lecz my musimy jak najszybciej dotrzeć do Mallorei.

- A jeśli nie pozwolę wam wyjechać?

- Nie pozwolisz? - zaśmiał się Garion. - Zakacie, czy dorastałeś w tym samym świecie co reszta z nas? Czy masz w ogóle najmniejsze pojęcie, o czym mówisz?

- Myślę, że możemy zakończyć nasze spotkanie, Belgario­nie - powiedział chłodno cesarz. Wstał sztywno i obrócił się w stronę łóżka. Kotka jak zwykle zostawiła swoje piszczące potomstwo na środku ciężkiej narzuty, po czym sama zwinęła się w kłębek w wyściełanym wełną pudełku stojącym w rogu pokoju. Zirytowany cesarz spojrzał z lekkim rozdrażnieniem na puszysty galimatias na swoim łóżku. - Masz moją zgodę na odejście, Belgarionie - rzucił przez ramię, a następnie sięgnął, by pozbierać kocięta.

Zith wychynęła nagle z samego środka puszystego kopczyka i spiorunowała go lodowatym spojrzeniem sycząc ostrzegawczo.

- Na zęby Toraka! - zaklął Zakath, błyskawicznie cofając ręce. - Tego już za wiele! Idź i powiedz Sadiemu, by ta przeklęta żmija natychmiast zniknęła z mojej komnaty!

- Zabierał ją już czterokrotnie, Zakacie - odparł łagodnie Garion. - Ciągle tu przypełza. - Z trudem powstrzymał uśmiech cisnący mu się na usta. - Może cię lubi.

- Czy próbujesz sobie żartować?

- Ja?

- Wywal stąd tę żmiję. Garion zaplótł ręce na plecach.

- Nie ja, Zakacie. Pójdę po Sadiego.

W korytarzu spotkał śpieszącą do komnaty cesarza Velvet. Na jej twarzy czaił się tajemniczy uśmiech.

- Mogłabyś przenieść Zith? - zapytał Garion. - Jest na łóżku Zakatha pośród tych kociąt.

- Sam możesz ją przenieść, Belgarionie - zaśmiała się Velvet ukazując wdzięczne dołeczki w policzkach. - Ona ci ufa.

- Wolałbym nie sprawdzać tego. Razem weszli do komnaty cesarza.

- Margrabino - powitał ją kurtuazyjnie Zakath pochylając głowę.

Odpowiedziała ukłonem.

- Wasza wysokość.

- Czy potrafisz sobie z tym poradzić? - zapytał wskazując na puszysty kopczyk na łóżku, z którego wciąż wystawała baczna główka żmii.

- Oczywiście, wasza wysokość. - Zbliżyła się do łóżka, a żmija nerwowo trzepotała językiem. - Och, daj spokój, Zith - złajała ją dziewczyna o płowych włosach, po czym uniosła przednią część spódnicy, by uformować nosidełko, i kolejno wkładała kociaki do zaimprowizowanego koszyczka. Na końcu wzięła Zith i położyła ją pośrodku. Przeszła przez pokój i spokojnie przekazała cały inwentarz kociej mamie, która otworzywszy jedno złote oko, zrobiła miejsce dla swego potoms­twa i ich jasnozielonej opiekunki, natychmiast znów zapadając w drzemkę.

- Słodkie, prawda? - zamruczała cicho Velvet. Odwróciła się do Zakatha. - Och, przy okazji, wasza miłość: udało nam się ustalić, kim był truciciel.

- Co takiego?!

Skinęła głową, lekko marszcząc brwi.

- Trochę nas to zaskoczyło.

Oczy cesarza wyrażały żywe zainteresowanie.

- Jesteś pewna?

- Na tyle pewna, na ile można być pewnym w podobnym przypadku. Rzadko znajduje się naocznych świadków otrucia, lecz on przebywał w tym czasie w kuchni. Wyszedł tuż po tym, jak zachorowałeś, a znamy jego reputację. - Uśmiechnęła się do Gariona. - Zauważyłeś, jak ludzie zawsze zapamiętują człowieka o białych oczach?

- Naradas?! - wykrzyknął Garion.

- Zadziwiające, nieprawdaż?

- Kto to jest Naradas? - zapytał Zakath.

- Wysługuje się Zandramas - odparł Garion i spochmurniał. - To nie ma sensu, Velvet. Dlaczego Zandramas chciałaby go zabić? Czy bardziej nie zależałoby jej na utrzymaniu go przy życiu?

Rozłożyła ręce.

- Nie mam pojęcia, Belgarionie. Przynajmniej na razie.

- Velvet? - zapytał zdumiony Zakath. Na jej policzkach znów ukazały się dołeczki.

- Czy to nie głupie? - Roześmiała się głośno. - Przypusz­czam, że te zabawne przydomki są wyrazem uczuć. Wróćmy jednak do pytania Belgariona. Czy przychodzi ci na myśl jakiś powód, dla którego Zandramas chciałaby cię uśmiercić?

- Póki co nie, lecz możemy wydusić z niej odpowiedź, jak tylko ją złapię w swoje ręce, a stanie się to, nawet gdybym miał rozbierać Cthol Murgos kamień po kamieniu.

- Jej tu nie ma - powiedział Garion nieobecnym głosem, wciąż zastanawiając się nad zagadkową sprawą. - Jest w Ashabie, w Domu Toraka.

Oczy Zakatha zwęziły się podejrzliwie.

- Czyż nie jest to wyjątkowo dogodna sytuacja, Belgario­nie? - odezwał się. - Przypadkiem zostaję otruty tuż po waszym przyjeździe. Belgarath przypadkiem mnie uzdrawia. Kheldar i Liselle przypadkiem ustalają tożsamość zabójcy, który przypadkiem służy Zandramas, która przypadkiem przebywa w Ashabie, która przypadkiem znajduje się w Mallorei, miejscu, do którego przypadkiem tak desperacko pragniecie się udać. Tyle zbiegów okoliczności pobudza wyobraźnię, nie sądzicie?

- Zakacie, zaczynasz mnie męczyć - podsumował ziryto­wany Garion. - Jeśli stwierdzę, że potrzebuję łodzi, by dostać się do Mallorei, to ją po prostu wezmę. Jedyne co mnie przed tym powstrzymuje to zasady, które wpajała we mnie lady Polgara, kiedy byłem małym chłopcem.

- A jak wyobrażasz sobie opuszczenie tego budynku? - wysapał Zakath, powoli tracąc opanowanie.

Te słowa dopełniły czary goryczy. Niepohamowany gniew, który spłynął na Gariona, wykroczył poza wszelkie racjonalne normy będąc jednocześnie rezultatem setek zahamowań, prze­szkód, skrupułów, które dręczyły go niemal od roku. Sięgnął przez ramię, jednym ruchem wyciągnął z pochwy miecz Rivy o Żelaznej Dłoni zdejmując przy tym skórzaną osłonę z rękojeści. Trzymając sławetne ostrze tuż przed oczami, przekazał na głos swą wolę Klejnotowi. Miecz eksplodował niebieskim pło­mieniem.

- Jak wyobrażam sobie opuszczenie tego budynku? - prawie krzyknął na zdumionego cesarza. - Użyję właśnie tego jako klucza. A działa mniej więcej tak. - Wyprostował rękę mierząc płonącym mieczem w drzwi. - Wybuchnij! - rozkazał.

Gniew Gariona nie tylko wykroczył daleko poza racjonalne granice. Król Rivy zamierzał wykorzystać drzwi, i ewentualnie framugę, aby w prosty sposób ukazać Zakathowi, jak silne są jego przekonania w tej sprawie. Klejnot, ożywiony nagłym wstrząsem jego gniewnej woli, zareagował ze zdwojoną mocą. Drzwi, rzecz oczywista, zniknęły roztrzaskując się na kawałki, które wyleciały aż na korytarz. Zniknęła również framuga. Los, jaki spotkał ścianę, wybiegał jednak poza zamierzenia Gariona.

Trupio blady i trzęsący się Zakath cofnął się chwiejnym krokiem, spoglądając na wypełniony gruzem korytarz; gruzem, który przed niespełna momentem stanowił grubą na dwie stopy ścianę jego sypialni.

- Wielkie nieba - wymamrotała Velvet.

Zdając sobie sprawę z własnej głupoty i absurdalności tego gestu, lecz nadal opanowany przemożnym, irracjonalnym gnie­wem, Garion schwycił zaskoczonego Zakatha lewą ręką za ramię i potrząsnął mieczem trzymanym w prawej dłoni.

- A teraz pójdziemy porozmawiać z Belgarathem - oświad­czył. - Pójdziemy korytarzami, o ile dasz mi słowo, że nie będziesz wzywał żołnierzy. W przeciwnym razie skrócimy sobie drogę przez środek domu. Biblioteka znajduje się mniej więcej w tym kierunku, prawda? - wskazał mieczem na jedną z niena­ruszonych ścian.

- Belgarionie - zbeształa go łagodnie Velvet - nie przystoi tak postępować. Kal Zakath okazał się niezwykle gościnnym gospodarzem. Jestem pewna, że teraz, kiedy zdaje sobie sprawę z wagi sytuacji, wykaże dużą chęć do współpracy. Czyż nie mam racji, wasza wysokość? - Obdarzyła cesarza ujmującym uśmiechem. - Nie chcielibyśmy naprawdę rozgniewać rivańskiego króla, prawda? Dookoła jest tyle kruchych rzeczy: okna, ściany, domy, miasto Rak Hagga i...

Znaleźli Belgaratha w bibliotece. Wczytywał się właśnie w niewielki zwitek pergaminu, a przy jego łokciu stał sporych rozmiarów kufel z pokrywką.

- Mamy coś - rzucił krótko Garion wchodząc.

- Tak?

- Velvet twierdzi, że wraz z Silkiem dowiedzieli się, że to Naradas otruł Zakatha.

- Naradas? - starzec zamrugał oczami. - A to niespodzian­ka, co?

- Do czego ona zmierza, dziadku? To znaczy Zandramas.

- Nie jestem pewien. - Belgarath spojrzał na Zakatha. - Kto będzie twoim następcą, jeśli komuś uda się uśpić cię na dobre?

Zakath wzruszył ramionami.

- Mam kilkoro dalekich kuzynów rozproszonych po świecie, głównie na Wyspach Melceńskich i Celancie. Linia następców jest niezbyt przejrzysta.

- Może o to jej chodzi, Belgaracie - powiedziała po­ważnie Velvet. - Jeśli jest choć odrobina prawdy w tej grolimowej przepowiedni, którą znalazłeś w Rak Hagga, to podczas ostatecznego spotkania musi mieć przy sobie angarackiego króla. Uległy, bojaźliwy monarcha lepiej pasowałby do jej celów niż ktoś taki jak jego wysokość stojący tutaj. Mogłaby z powodzeniem ukoronować jakiegoś trzeciego czy czwartego w kolejności kuzyna. Następnie kazałaby swym Grolimom mieć go na oku i dostarczyć w odpowiednim czasie.

- Przypuszczam, że to możliwe - zgodził się. - Sądzę jednak, że za tym wszystkim może kryć się coś poważniejszego. Zandramas nigdy nie postępuje w sposób tak oczywisty i łatwy do przewidzenia.

- Mam nadzieję, że zdajecie sobie sprawę, że nie mam najmniejszego pojęcia, o czym w ogóle mówicie - odezwał się zirytowany Zakath.

- Co on wie? - spytał Belgarath Gariona.

- Niezbyt wiele, dziadku.

- W porządku. Być może jeśli się dowie, nie będzie robił takich trudności. - Zwrócił się do malloreańskiego cesarza. - Czy słyszałeś kiedykolwiek o Kodeksie Mrińskim? - zapytał.

- Słyszałem, że został napisany przez jakiegoś szaleńca, jak zresztą większość tak zwanych przepowiedni.

- A o Dziecku Światła i Dziecku Ciemności?

- Bełkot heretyków.

- Zakacie, musisz uwierzyć w pewne rzeczy. W przeciwnym razie będzie ci trudno cokolwiek pojąć.

- Czy chodzi ci o okresową rezygnację ze sceptycyzmu? - skontrował cesarz.

- Mniej więcej. W porządku, to wszystko zaczyna się coraz bardziej komplikować. Słuchaj uważnie i przerwij mi, jeśli czegoś nie zrozumiesz.

Starzec zaczął streszczać pradawną historię pewnego „wypadku”, który miał miejsce przed powstaniem świata. Historię o dwóch rozbieżnych kierunkach, jakie może przyjąć przyszłość, oraz o dwóch świadomościach, które stanowiły natchnienie dla tych kierunków.

- W porządku - powiedział Zakath. - Jak do tej pory to tylko zwykła teologia. Kazałem Grolimom wyznawać podobne bzdury już w czasach mojej młodości.

Belgarath skinął głową.

- Właśnie chciałem, żebyśmy zaczęli od wspólnych pod­staw. - Następnie opowiedział Zakathowi o wydarzeniach, które miały miejsce w ciągu wieków dzielących pęknięcie świata od bitwy o Vo Mimbre.

- Mamy nieco inne punkty widzenia - wymruczał Zakath.

- Zgadza się - potwierdził Belgarath. - W porządku, kradzież Klejnotu przez Apostatę Zedara nastąpiła w pięćset lat po zakończeniu bitwy o Vo Mimbre.

- Odzyskanie - poprawił Zakath. - Kamień został skradzio­ny z Cthol Mishrak przez złodzieja, Rivę o Żelaznej Dłoni, i przez... - Umilkł, a oczy rozszerzyły mu się nagle, gdy spojrzał na starca.

- Tak - odezwał się Belgarath. - Rzeczywiście tam byłem, Zakacie. Byłem tam również dwa tysiące lat wcześniej, kiedy Torak jako pierwszy skradł Klejnot memu panu.

- Dopiero dochodzę do siebie po chorobie, Belgaracie - po­wiedział słabo cesarz zagłębiając się w fotelu. - Mam jeszcze zbyt słabe nerwy, by wytrzymać te wszystkie szokujące nowiny.

Belgarath spojrzał na niego zdumiony.

- Ich wysokości odbyli osobliwą konwersację - wyjaśniła Velvet. - Król Belgarion dał cesarzowi krótki pokaz niektórych bardziej spektakularnych możliwości Miecza Rivańskiego Króla. Cesarz doznał silnych wrażeń, podobnie zresztą jak każdy, kto przypadkiem przebywał w tej części pałacu.

Belgarath rzucił chłodne spojrzenie w kierunku Gariona.

- Znowu zabawy? - spytał.

Garion próbował odpowiedzieć, lecz nic sensownego nie przychodziło mu do głowy.

- W porządku, idźmy dalej - zaczął Belgarath. - To, co zdarzyło się po pojawieniu się Gariona, jest już historią najnowszą, więc mniemam, iż te sprawy są ci dobrze znane.

- Gariona? - zapytał Zakath.

- To bardziej powszechna i znana forma. Belgarion brzmi nieco pretensjonalnie, nie uważasz?

- Nie bardziej niż Belgarath.

- Byłem Belgarathem przez prawie siedem tysięcy lat, Zakacie, i, jak by to powiedzieć, ociosałem wszelkie chropowato­ści z tym związane. Garion posiada swoje „Bel” od jakichś dwunastu lat, dlatego ono ciągle skrzypi.

Garion poczuł się lekko urażony tym stwierdzeniem.

- W każdym razie - kontynuował stary człowiek - po śmierci Toraka Garion poślubił Ce’Nedrę, która mniej więcej rok temu dała mu syna. Garion w tym czasie skupiał swą uwagę na kulcie Niedźwiedzia. Ktoś próbował zabić Ce’Nedrę, a uśmiercił Strażnika Rivy.

- Doszły mnie o tym słuchy - powiedział Zakath.

- Był właśnie w trakcie pacyfikowania kultu, dobrze mu to idzie, gdy się temu naprawdę poświęci, kiedy ktoś wślizgnął się do Cytadeli w Rivie i uprowadził jego maleńkiego synka, a mojego prawnuka.

- Nie! - wykrzyknął Zakath.

- O tak - ciągnął ponuro Belgarath. - Myśleliśmy, że to sprawka kultu, więc podążyliśmy do Rheon w Drasni, gdzie znajduje się ich siedziba, lecz okazało się, iż to tylko fortel. Zandramas porwała księcia Gerana i skierowała nas podstępnie do Rheon. Przywódcą kultu okazał się Harakan, jeden ze stronników Urvona. Nie za szybko dla ciebie?

Na twarzy Zakatha malowało się głębokie zdziwienie, oczy miał szeroko otwarte.

- Nie - powiedział przełykając głośno ślinę. - Myślę, że mogę nadążyć.

- Zbliżamy się do końca. Jak tylko zdaliśmy sobie sprawę z naszych błędów, ruszyliśmy szlakiem porywacza. Wiemy, że zmierza do Mallorei, do Miejsca, Którego Już Nie Ma. Tam jest Sardion. Musimy ją powstrzymać albo przynajmniej przybyć tam razem z nią. Cyradis twierdzi, że kiedy wszyscy przybędziemy do Miejsca, Którego Już Nie Ma, dojdzie do jednej z tych konfrontacji między Dzieckiem Światła a Dzieckiem Ciemności, które zdarzały się od momentu, zanim powstał czas. Ta jednak będzie ostatnią.

- Obawiam się, że tu potwierdza się mój sceptycyzm, Belgaracie - powiedział Zakath. - Nie spodziewasz się chyba, że uwierzę, iż te dwie postacie-cienie przybędą do tajemniczego miejsca, aby znów się ze sobą mocować, hę?

- Dlaczego nazywasz je postacie-cienie? Dusze leżące u rdze­nia ich świadomości stanowią natchnienie dla ludzi, którzy w trakcie tych spotkań służą jako ich instrumenty. Na przykład teraz Zandramas jest Dzieckiem Ciemności. Kiedyś, zanim Garion go zabił, był nim Torak.

- A kto jest Dzieckiem Światła?

- Sądziłem, że to jest oczywiste.

Zakath odwrócił się i z niedowierzaniem popatrzył w błękitne oczy Gariona.

- Ty? - wydukał.

- Tak powiadają - odparł Garion.


Rozdział V


Kal Zakath, straszliwy cesarz niezmierzonej Mallorei, popatrzył na Belgaratha, potem ponownie na Gariona aż w końcu przeniósł wzrok na Velvet.

- Dlaczego czuję, że tracę kontrolę nad sprawami? - zapy­tał. - Kiedy tu przybyliście, odnosiłem wrażenie, że jesteście w moich rękach. Teraz czuję, że to ja jestem w waszych.

- Powiedzieliśmy ci tylko o kilku rzeczach, z których nie zdawałeś sobie sprawy, to wszystko - podsumował Belgarath.

- Albo o kilku rzeczach, które sprytnie wymyśliliście.

- Dlaczegóż mielibyśmy to czynić?

- Przychodzi mi do głowy sporo powodów. Przyjmuję za prawdziwą waszą opowieść o uprowadzeniu syna Belgariona, lecz czyż nie widzicie, że motywy, którymi się kierujecie, wydają się przez to oczywiste? Potrzebujecie mej pomocy do swoich poszukiwań. Wszystkie te mistyczne bzdury oraz szalona historia o pochodzeniu Urgita mogły z powodzeniem zostać spreparowane, by odwrócić moją uwagę od kampanii tu, w Cthol Murgos i otumanić mnie, bym powrócił z wami do Mallorei. Każdy wasz czyn, każde słowo mogło służyć właśnie temu celowi.

- Naprawdę sądzisz, że postąpilibyśmy w ten sposób? - spy­tał Garion.

- Belgarionie, gdybym sam miał syna i gdyby ktoś go porwał, uczyniłbym wszystko co tylko możliwe, aby go odzyskać. Szczerze ci współczuję, lecz mam swoje własne zmartwienia tutaj, a nie w Mallorei. Przykro mi, ale im więcej o tym myślę, tym mniej prawdopodobna wydaje mi się wasza historia. Niemoż­liwe, żebym tak się omylił w mym osądzie świata. Demony? Przepowiednie? Magia? Nieśmiertelni starcy? Przyjemnie się słuchało, ale nie daję wiary ani jednemu słowu.

- Nawet temu co pokazał ci Klejnot? - spytał Garion.

- Proszę, Belgarionie, nie traktuj mnie jak dziecko. - Usta Zakatha wykrzywiły się w ironicznym uśmiechu. - Czyż nie jest możliwe, że trucizna już wtedy zawładnęła mym umysłem? Czyż nie jest możliwe, że ty, podobnie jak robi to wielu innych szarlatanów nawiedzających wioski, użyłeś tajemniczych świateł i iluzji, abym ujrzał to, co chciałeś, bym ujrzał?

- W co ty w ogóle wierzysz, Zakacie? - spytała Velvet.

- W to, co mogę zobaczyć i dotknąć, i w parę innych spraw.

- Wielki to sceptycyzm - zamruczała. - A więc nie jesteś w stanie zaakceptować żadnej ponadnaturalnej siły?

- Nie. Żadna nie przychodzi mi do głowy.

- Nawet szczególny dar proroków z Kell? Ta sprawa posiada dość dokładną dokumentację.

Zmarszczył lekko brwi.

- Tak - przyznał. - W istocie istnieją na to dowody.

- Jak można wizję poprzeć dokumentami? - zainteresował się Garion.

- Grolimowie starali się zdyskredytować proroków - odparł Zakath. - Uważali, że najprościej będzie zapisać ich przepowied­nie, a następnie czekać, co się stanie. Kazano archiwistom przechowywać te zapiski. Jak dotąd żadna z przepowiedni proroków nie okazała się błędna.

- A więc wierzysz w to, że prorok posiada wiedzę o prze­szłości, teraźniejszości i przyszłości, i że wiedza ta ma nie­zrozumiały dla wielu z nas charakter? - naciskała Velvet.

Zakath zacisnął usta.

- W porządku, margrabino - powiedział niechętnie. - Przy­znaję, że prorocy posiadają pewne zdolności, które do tej pory nie zostały wyjaśnione.

- Czy uważasz, że prorok mógłby cię okłamać?

- Dobrze sobie poczyna - wymamrotał Belgarath z uzna­niem.

- Nie - odparł po krótkim namyśle Zakath. - Prorok nie jest w stanie kłamać. Cechuje ich bowiem przysłowiowa praw­domówność.

- A zatem - powiedziała uśmiechając się z charakterystycz­nymi dołeczkami - żeby przekonać się o prawdziwości naszych słów, musisz tylko posłać po proroka, czyż nie?

- Liselle - zaprotestował Garion - to mogłoby potrwać tygodnie. Nie mamy tyle czasu.

- Och - odparła. - Nie sądzę, żeby nasz sprawdzian zabrał aż tyle czasu. Jeśli dobrze pamiętam, lady Polgara mówiła, że Andel wezwała Cyradis, kiedy jego wysokość umierał. Jestem pewna, że moglibyśmy przekonać ją, aby uczyniła to raz jeszcze.

- Co ty na to, Zakacie? - odezwał się Belgarath. - Czy dasz wiarę słowom Cyradis?

Cesarz łypnął na niego podejrzliwie, doszukując się jakiegoś podstępu.

- Zapędziliście mnie w kozi róg - podsumował oskarżycielsko. Zamyślił się na chwilę. - Zgoda, Belgaracie - powiedział w końcu. - Uwierzę każdemu słowu Cyradis.

- Załatwione - zgodził się Belgarath. - Poślijmy po Andel i do dzieła.

Kiedy Velvet wyszła na korytarz, żeby porozmawiać z jednym ze strażników towarzyszących zawsze i wszędzie cesarzowi, Zakath odchylił się w fotelu.

- Nie mogę uwierzyć, że nawet biorę pod uwagę te wszystkie szalone, niewiarygodne bzdury, które mi wmawiacie - powie­dział.

Garion i jego dziadek wymienili szybkie spojrzenia i ro­ześmiali się.

- Coś w tym zabawnego, moi panowie?

- Taka rodzinna anegdota, Zakacie - odezwał się Bel­garath. - Dyskutujemy z Garionem na temat rzeczy możliwych i niemożliwych, od czasu gdy ukończył jakieś dziewięć lat. Muszę przyznać, że wykazywał nawet większy upór niż ty.

- Łatwiej zaakceptować pewne rzeczy po tym, jak przechodzi pierwszy szok z nimi związany - dodał Garion. - To przypo­mina pływanie w lodowatej wodzie. Kiedy już zdrętwiejesz, nie boli tak bardzo.

Velvet powróciła wkrótce w towarzystwie zakapturzonej Andel.

- Mówiłaś, Andel, że Prorokini Kell jest twoją panią - rzekł do niej Zakath.

- To prawda, wasza wysokość.

- Czy możesz ją wezwać?

- Jej postać zewnętrzną, wasza wysokość, jeśli istnieje potrzeba i ona zgodzi się przyjść.

- Sądzę, że zaistniała taka potrzeba, Andel. Belgarath poin­formował mnie o pewnych sprawach, których wiarygodność muszę potwierdzić. Wiem, że Cyradis mówi tylko prawdę. Z drugiej strony reputacja Belgaratha rodzi większe wątpliwo­ści. - Rzucił starcowi chytre spojrzenie.

Belgarath wyszczerzył zęby i zamrugał oczyma.

- Porozmawiam z moją panią, wasza wysokość - odparła Andel - i będę ją błagać, żeby wysłała swoje wyobrażenie. Jeśli wyrazi zgodę, proszę, byś zadawał pytania możliwie szybko. Wysiłek, jaki wiąże się z pokonaniem przez nią drogi przez połowę świata, wyczerpuje znacznie jej siły, a nie jest zbyt krzepkiej budowy. - Po tych słowach Andel uklękła z czcią pochylając głowę i Garion znów usłyszał szczególny pomruk pochodzący jakby od wielu głosów, po którym nastąpiła chwila ciszy. Powietrze ponownie zamigotało, a kiedy odzyskało swą naturalną przejrzystość, ujrzeli drobną postać Cyradis, w kapturze na głowie i z przepaską na oczach.

- Dziękujemy ci za przybycie, Święta Prorokini - przemówił Zakath głosem dziwnie przepełnionym szacunkiem. - Obecni tu moi goście powiedzieli mi rzeczy, którym niechętnie daję wiarę, lecz uwierzę w każde twoje słowo.

- Co będę mogła, Zakacie - odparła. - Istnieją tajemnice, do których nie mam dostępu; są i takie, których czas ujawnienia jeszcze nie nadszedł.

- Rozumiem te ograniczenia, Cyradis. Belgarion twierdzi, że Urgit, król Murgów, nie wywodzi się z krwi Taura Urgasa. Czy to prawda?

- Zaiste - odparła krótko. - Ojcem króla Urgita był Alorn.

- Czy żyje jeszcze któryś z synów Taura Urgasa?

- Nie, Zakacie. Linia Taura Urgasa wygasła jakieś dwanaście lat temu, kiedy jego ostatni syn został uduszony w piwnicy w Rak Goska na rozkaz szambelana dworu króla Urgita, Oskatata.

Westchnąwszy, Zakath pokręcił smutno głową.

- A więc skończyło się - powiedział. - Linia mego wroga zeszła niepostrzeżenie z tego świata w jakiejś ciemnej piwnicy. Przeminęła tak spokojnie, że nawet nie mogłem ra­dować się ich odejściem ani przeklinać tych, którzy skradli ich z zasięgu mych rąk.

- Zemsta to zła rzecz, Zakacie.

- To jedyna rzecz, jaką żyłem od prawie trzydziestu lat. - Westchnął ponownie, po czym wyprostował plecy. - Czy Zandramas rzeczywiście porwała syna Belgariona?

- Uczyniła to, a teraz niesie go do Miejsca, Którego Już Nie Ma.

- Gdzie ono jest?

Jej twarz spoważniała znacznie.

- Tego nie mogę wyjawić - odparła w końcu. - Sardion jest tam.

- Czy możesz mi powiedzieć, czym jest Sardion?

- To jedna połowa kamienia, który został rozdzielony.

- Czy naprawdę jest aż tak ważny?

- W całym Angaraku nie ma rzeczy ważniejszej. Wszyscy Grolimowie tak uważają. Urvon oddałby za niego całe swoje bogactwo. Zandramas zrezygnowałaby z adoracji tłumów. Mengha oddałby za niego swą duszę - w rzeczywistości już to uczynił wzywając demony. Nawet Agachak, hierarcha Rak Urga, zrzekłby się tronu w Cthol Murgos, by go posiąść.

- Jak to możliwe, że rzecz takiej wartości umknęła mej uwadze?

- Wzrok twój spoczywa na sprawach doczesnych, Zakacie. Sardion nie należy do tego świata. Jednak jest drugą połową podzielonego kamienia.

- Drugą połową?

- Tą, którą Angarakowie nazywają Cthrag Yaska, a ludzie Zachodu Klejnotem Aldura. Cthrag Sardius i Cthrag Yaska zostały rozłączone w chwili narodzin przeciwstawnych potrzeb.

Twarz Zakatha zrobiła się blada i zacisnął mocno dłonie, aby zapanować nad drżeniem ciała.

- A zatem to wszystko prawda? - zapytał szorstkim głosem.

- Wszystko, Zakacie. Wszystko.

- Nawet to, że Belgarion i Zandramas to Dziecko Światła i Dziecko Ciemności?

- Tak. - Zaczął zadawać jej kolejne pytanie, lecz podniosła rękę. - Czas mój dobiega końca, Zakacie, a muszę teraz wyjawić ci sprawę najwyższej wagi. Wiedz, że twe życie stanęło na rozstaju. Odłóż żądzę władzy i głód zemsty; są to bowiem dziecinne zabawki. Powróć do Mal Zeth, aby przygotować się do twej roli w spotkaniu, które ma niebawem nadejść.

- Mojej roli? - Jego głos wyrażał zdumienie.

- Twe imię i twe zadanie wypisane są w gwiazdach.

- Cóż to za zadanie?

- Powiem ci, kiedy będziesz gotowy zrozumieć swoje po­słannictwo. Pierwej jednak musisz zmyć z serca żal i wyrzuty sumienia, które cię trapią.

Jego twarz znieruchomiała na chwilę, po czym westchnął.

- Obawiam się, że muszę odmówić, Cyradis - powie­dział. - Prosisz mnie o coś niemożliwego.

- A więc niewątpliwie umrzesz, zanim zmienią się pory roku. Rozważ me słowa. Rozważ je dobrze, cesarzu Mallorei. Jeszcze będę z tobą rozmawiać. - Powiedziawszy to, zamigotała i zniknęła.

Zakath wpatrywał się w puste miejsce. Twarz miał bladą i nieruchomą.

- No cóż, Zakacie? - spytał Belgarath. - Czy teraz jesteś przekonany?

Cesarz wstał z fotela i zaczął przemierzać komnatę w tę i z powrotem.

- To wierutna bzdura! - wybuchnął nagle.

- Wiem - odparł spokojnie Belgarath - lecz zaufanie absurdowi jest oznaką prawdziwej wiary. Możliwe, że wiara stanowi pierwszy krok do przygotowania, o którym wspomniała Cyradis.

- Nie chodzi o to, że nie chcę uwierzyć, Belgaracie - powie­dział Zakath zadziwiająco pokornym tonem. - Ja po prostu...

- Nikt nie mówił, że to będzie łatwe - rzekł starzec. - Dokonywałeś jednak już wcześniej rzeczy, które nie należały do najłatwiejszych, prawda?

Zakath ponownie usiadł na fotelu.

- Dlaczego akurat ja? - odezwał się płaczliwie. - Dlaczego muszę się w to mieszać?

Garion roześmiał się nagle.

Zakath rzucił mu chłodne spojrzenie.

- Przepraszam - powiedział Garion - ale zadaję pytanie „dlaczego akurat ja”, od czasu gdy ukończyłem czternasty rok życia. Jak dotąd nikt nie udzielił mi satysfakcjonującej odpowiedzi, lecz z biegiem lat człowiek przyzwyczaja się do tej niesprawiedliwości.

- Nie staram się uniknąć odpowiedzialności, Belgarionie. Ja po prostu nie rozumiem, w jaki sposób mogę być w tym wszystkim pomocny. Zamierzacie iść śladem Zandramas, odzys­kać twego syna i zniszczyć Sardion, czy tak?

- To trochę bardziej skomplikowane - odparł Belgarath. - Zniszczenie Sardiona będzie wymagało czegoś w rodzaju kata­klizmu.

- Nie bardzo rozumiem. Nie możesz po prostu zamachać ręką, by przestał istnieć? Jesteś przecież czarownikiem, tak przynajmniej powiadają ludzie.

- To zabronione - wtrącił natychmiast Garion. - Nie można unicestwiać istot. Ctuchik próbował to uczynić i unicestwił samego siebie.

Zakath zmarszczył brwi i spojrzał na Belgaratha.

- Myślałem, że ty go zabiłeś.

- Większość ludzi tak uważa. - Starzec wzruszył ramiona­mi. - To wzbogaca moją reputację, więc nie wyprowadzam ich z błędu. - Podrapał się za uchem. - Nie - powiedział. - Naprawdę myślę, że będziemy musieli doprowadzić to wszystko do końca. Jestem przekonany, że dowiemy się, w jaki sposób można zniszczyć Sardion dzięki ostatecznej konfrontacji między Dzieckiem Światła i Dzieckiem Ciemności. - Przerwał, wypros­tował się nagle i na jego twarzy odmalowało się ożywienie. - Myślę, że Cyradis zagalopowała się i ujawniła nam coś, czego nie zamierzała wyjawić. Mówiąc, że grolimscy kapłani desperacko chcą dostać w swe ręce Sardion, wspomniała również o Mendze. Czyż nie wskazuje to, iż Mengha jest również Grolimem? - Spojrzał na Andel. - Czy twojej młodej pani zdarzają się podobne drobne uchybienia?

- Cyradis nie może się mylić, Święty Belgaracie - odparła uzdrowicielka. - Prorokini nie przemawia swym własnym głosem, lecz głosem swoich wizji.

- A zatem chciała, żebyśmy wiedzieli, iż Mengha jest lub był Grolimem i że wzywa demony, by pomogły mu w poszukiwaniu Sardiona. - Zamyślił się. - Istnieje też inna, niezbyt optymis­tyczna możliwość - dodał. - Możliwe, że demony wykorzystują go, by dostać Sardion dla siebie. Może dlatego są mu tak posłuszne. Demony z natury są wystarczająco złe, lecz jeśli Sardion posiada taką samą moc jak Klejnot, zdecydowanie nie możemy dopuścić, by wpadły w ich ręce. - Obrócił się do Zakatha. - No i co? - spytał.

- Z czym?

- Jesteś z nami czy przeciwko nam?

- Czy nie stawiasz sprawy zbyt prosto?

- Tak, lecz takie podejście zaoszczędza nam czasu, a czas zaczyna być niezwykle istotny.

Zakath zagłębił się w fotelu. Trudno było cokolwiek odczytać z wyrazu jego twarzy.

- W zaproponowanym układzie dostrzegam dla siebie nie­wiele korzyści - powiedział.

- Masz okazję kontynuowania żywota - przypomniał mu Garion. - Cyradis mówiła, że umrzesz przed nadejściem wiosny, jeśli nie podejmiesz przeznaczonego ci zadania.

Słaby uśmiech Zakatha wyrażał melancholię, a wraz z nią powróciła do jego oczu śmiertelna obojętność.

- Życie nie stanowi dla mnie takiej uciechy, bym rezygnował z własnych sposobów, by je przedłużyć, Belgarionie - odparł.

- Nie sądzisz, że zachowujesz się nieco dziecinnie, Zakacie? - rzucił Garion, ponownie tracąc opanowanie. - Tu, w Cthol Murgos, nic już nie osiągniesz. Nie ma nawet jednej kropli krwi Urga, którą mógłbyś utoczyć, a sytuacja w ojczyźnie oscyluje na granicy katastrofy. Jesteś królem, czy cesarzem, jak tylko chcesz się tytułować, czy raczej zepsutym dzieckiem? Odmawiasz powrotu do Mal Zeth tylko dlatego, że ktoś ci powiedział, że powinieneś to zrobić. Ociągasz się, nawet gdy ktoś cię zapewnia, że umrzesz, jeśli tam nie wyruszysz. To nie tylko dziecinne, ale nierozsądne, a ja nie mam czasu, by starać się przemówić do rozsądku komuś, kogo opuściły zdrowe zmysły. No cóż, możesz zostać w Rak Hagga gromadząc i pielęgnując swoje stare żale i rozczarowania, aż przepowiednie Cyradis cię dosięgną. Nie jest mi to obojętne, lecz Geran jest moim synem i dlatego wyruszam do Mallorei. Mam zadanie do wykonania i nie mam czasu na niańczenie ciebie. Poza tym - dodał obraźliwym, bezceremonial­nym tonem - nie jesteś mi do niczego potrzebny.

Zakath zerwał się na nogi piorunując go wzrokiem.

- Posuwasz się zbyt daleko! - zagrzmiał waląc pięścią w stół.

- Zdumiewające - ocenił z sarkazmem Garion. - Mimo wszystko żyjesz. Myślałem, że będę musiał nadepnąć ci na stopę, żeby wydusić z ciebie jakąkolwiek odpowiedź. W porządku, teraz kiedy już się przebudziłeś - walczmy.

- Co przez to rozumiesz? - pytał Zakath z twarzą wciąż czerwoną ze wzburzenia. - O co mamy walczyć?

- O to czy jedziesz z nami do Mallorei czy nie.

- Nie wygłupiaj się. Oczywiście, że jadę. Będziemy natomiast walczyć z twoim niewiarygodnym brakiem dobrych manier.

Garion patrzył na niego przez chwilę, a następnie wybuchnął niepohamowanym śmiechem.

Twarz Zakatha nadal oblewała purpura, jego pięści zaciskały się i rozwierały nerwowo. Wkrótce jednak na obliczu cesarza pojawił się nieco głupawy grymas i w końcu roześmiał się również.

Belgarath wypuścił powietrze z płuc.

- Garionie - powiedział zirytowany - następnym razem jak będziesz coś podobnego zamierzał, uprzedź mnie. Nie mam już takiego zdrowia jak kiedyś.

Zakath przetarł oczy nie przestając się śmiać.

- Jak myślisz, ile zajmie wam pakowanie? - zapytał.

- Niezbyt długo - odparł Garion. - Czemu pytasz?

- Nagle zatęskniłem za Mal Zeth. Teraz panuje tam wiosna i kwitną drzewa wiśniowe. Tobie i Ce’Nedrze spodoba się Mal Zeth, zobaczysz, Garionie.

Garion nie był pewien, czy cesarz bezwiednie pominął „Bel”, czy też był to wyraz przyjaźni. Wiedział jednak, że władca Mallorei był człowiekiem bardziej skomplikowanym, niż sobie to z początku wyobrażał.

- Mam nadzieję, że wybaczycie mi teraz - odezwał się Zakath. - Chcę porozmawiać z Bradorem i dowiedzieć się więcej szczegółów na temat wydarzeń w Karandzie. Zdaje się, że ten Mengha rozpoczął otwartą insurekcję przeciwko koronie, a takie postępowanie zawsze budziło we mnie silny sprzeciw.

- Rozumiem to - zgodził się Garion.

Przez następne kilka dni drogę między Rak Hagga a miastem portowym Rak Cthan często przemierzali cesarscy posłańcy. W końcu pewnego mroźnego poranka, kiedy słońce świeciło jasno na tle ciemnoniebieskiego nieba i kiedy opary mgły powstały ponad ciemną wodą jeziora Hagga, wyruszyli przez brązową zimową równinę kierując się ku wybrzeżu. Garion, odziany w swój szary rivański płaszcz, prowadził kolumnę jadąc tuż obok Zakatha, który z jakiegoś powodu wydawał się w lepszym nastroju niż kiedykolwiek wcześniej, zanim dwaj mężczyźni się spotkali. Kolumna podążająca za nimi rozciągała się na długie mile.

- Obrzydliwe, prawda? - rzucił kwaśno Malloreanin spog­lądając przez ramię. - Jestem dokumentnie otoczony pasożytami i nędznymi, przypochlebiającymi się kreaturami, które rozmnażają się niczym robaki w zgniłym mięsie.

- Skoro kłopoczą cię tak bardzo, czemu ich nie odprawisz? - zaproponował Garion.

- Nie mogę. Wszyscy mają znaczących krewnych. Muszę postępować z nimi niezwykle ostrożnie. Jeden z danego klanu musi pasować drugiemu z innego. Spędzają sporo czasu na knuciu spisków, donoszą jeden na drugiego. W ten sposób nie starcza im czasu na spiskowanie przeciw mnie.

- Przypuszczam, że to jedyny sposób, by trzymać sprawy pod kontrolą.

W miarę jak słońce wędrowało w górę po jasnoniebieskim zimowym niebie wiszącym nad tym piekielnym zakątkiem świata, szron roztapiał się na długich łodygach martwej trawy, ześlizgnął się z paproci i orlic tworząc widmowo białe odbicia obwisłych brązowych liści na zielonym mchu ścielącym się poniżej.

W południe zatrzymali się na posiłek dorównujący przepychem tym przygotowywanym w Rak Hagga, serwowany na śnież­nobiałym adamaszku pod szerokim dachem namiotu.

- Przypuszczam, że wystarczy - odezwał się krytycznie Zakath, gdy skończyli jeść.

- Zbytnio sobie pobłażasz, panie - stwierdziła Polgara. - Długa jazda w deszczu i jakiś dzień czy dwa na skromnych racjach pożywienia prawdopodobnie poczyniłyby cuda z twoim apetytem.

Zakath popatrzył ze zdziwieniem na Gariona.

- Myślałem, że to tylko ty - powiedział - lecz ta cięta krasomówczość wydaje się charakteryzować całą twoją rodzinę.

Garion wzruszył ramionami.

- Oszczędzasz w ten sposób czas.

- Wybacz mi te słowa, Belgarionie - wtrącił Sadi - ale co może nieśmiertelnego obchodzić czas? - Westchnął smutno. - Nieśmiertelność musi dawać wielką satysfakcję, gdy patrzysz, jak wszyscy twoi wrogowie starzeją się i umierają.

- To zbytnia przesada - odezwał się Belgarath odchylając się do tyłu w krześle, trzymając srebrny, wypełniony po brzegi kufel. - Czasami mijają całe wieki, kiedy nie ma się żadnych wrogów i nie ma zupełnie co robić. Można tylko obserwować przemijające stulecia.

Zakath nagle uśmiechnął się szeroko.

- Wiecie co? - rzekł do wszystkich. - Od dwudziestu pięciu lat nie czułem się tak dobrze jak teraz. Jakby zdjęto mi z pleców olbrzymi ciężar.

- Prawdopodobnie skutki otrucia - zasugerowała figlarnie Velvet. - Odpoczywaj jak najwięcej, a powinno ci przejść za jakiś miesiąc czy dwa.

- Czy margrabina zawsze jest tak złośliwa? - spytał Zakath.

- Czasem nawet bardziej - odparł markotnie Silk.

Kiedy wyszli spod szerokiego baldachimu namiotu, Garion rozejrzał się za swym koniem, poczciwym dereszem o długim, haczykowatym nosie, lecz nigdzie nie spostrzegł śladu zwierzęcia. Nagle zauważył, że jego siodło i juki znajdują się na potężnym ciemnoszarym ogierze. Zdumiony spojrzał na Zakatha, który obserwował go z zainteresowaniem.

- O co tu chodzi? - spytał.

- Niewielki dowód mojego bezgranicznego szacunku, Garionie - powiedział Zakath z błyskiem w oczach. - Twój deresz, jak przypuszczam, był dobrym wierzchowcem, ale nie wyglądał na królewskie zwierzę. Król potrzebuje królewskiego konia i myślę, że Chretienne jest przyjacielem na każdą okazję.

- Chretienne?

- To jego imię. Ten ogier stanowił dumę mojej stajni w Cthol Murgos. Nie masz stajni w Rivie?

Garion roześmiał się.

- Moje królestwo jest wyspą, Zakacie. Bardziej interesują nas łodzie niż konie. - Spojrzał na dumnie zganaszowanego, szarego wierzchowca lekko kopiącego ziemię jednym kopytem i poczuł nagły przypływ wdzięczności. Uścisnął serdecznie dłoń malloreańskiego cesarza. - To wspaniały dar, Zakacie - powie­dział.

- Oczywiście. A ze mnie równie wspaniały człowiek, nie zauważyłeś jeszcze? Dosiądź go, Garionie. Poczuj wiatr na twarzy i pozwól, żeby dudnienie jego kopyt wzburzyło ci krew w żyłach.

- Cóż - odparł Garion, z trudem hamując swój zapał - może rzeczywiście powinienem się lepiej poznać z moim nowym kompanem.

Zakath roześmiał się uradowany.

- Oczywiście - przyznał.

Garion podszedł do konia, który patrzył na niego spokojnie wielkimi, mądrymi oczyma.

- Chyba przez jakiś czas będziemy dzielić dolę i niedolę - rzekł do Chretienne’a, który poruszył się i trącił Gariona nosem.

- Chce pobiegać - stwierdził Eriond. - Pojadę z tobą, jeśli nie masz nic przeciwko.

- Dobrze - zgodził się Garion. - A zatem jedźmy. - Zebrał wodze, umieścił stopę w strzemieniu i dosiadł rumaka, który puścił się galopem, zanim jeździec zdążył wygodnie usadowić się w siodle.

To było zupełnie nowe doświadczenie. Garion spędził wiele dni w siodle, czasem wyprawy trwały nawet tygodniami. Zawsze bardzo dbał o swoje wierzchowce, tak jak robił to każdy prawdziwy Sendar, lecz nigdy nie odczuwał osobistego kontaktu ze zwierzęciem. Koń był dla niego środkiem transportu, sposobem do szybszego przemieszczania się, i jazda nigdy nie stanowiła dla niego źródła szczególnej przyjemności. W przypadku Chretienne’a było zupełnie inaczej. Ruchowi mięśni tego wspaniałego, potęż­nego ogiera towarzyszył pewien dreszcz, gdy pędzili przez zbrązowiałą zimową równinę ku okrągłemu wzgórzu odległemu o jakąś milę. Eriond na swym kasztanku dotrzymywał im kroku.

Kiedy dotarli do szczytu wzgórza, Garion śmiał się, z trudem łapiąc oddech, przepełniony niezmierną radością. Ściągnął wodze i Chretienne stanął dęba wymachując w powietrzu kopytami, chętny do dalszego biegu.

- Teraz już wiesz? - spytał Eriond ukazując zęby w szerokim uśmiechu.

- Tak - przyznał Garion nie przestając się śmiać. - Chyba wiem. Zastanawiam się jak to możliwe, że nie doznałem tego wcześniej.

- Trzeba mieć odpowiedniego konia - pouczył go Eriond, po czym spojrzał na Gariona ukosem. - Wiesz, że już nigdy nie będziesz taki sam, prawda?

- Zgadza się - odparł Garion. - Tak czy owak, męczył mnie już stary sposób patrzenia na świat. - Wskazał na łańcuch niskich wzgórz, rysujących się na tle błękitnego nieba jakąś milę przed nimi. - Może pojedziemy tam i zobaczymy, co jest po drugiej stronie? - zaproponował.

- Czemu nie? - zaśmiał się Eriond. Tak też zrobili.

Nadworną świtę cesarza cechowało wspaniałe zorganizowanie i spora część dworzan wcześniej pojechała przodem, aby przy­gotować nocne obozowisko prawie dokładnie w połowie drogi od wybrzeża. Kolumna ruszyła wczesnym rankiem, podróżując zmrożonym szlakiem pod sklepieniem błękitnego nieba. Późnym popołudniem dotarli na szczyt wzgórza, z którego rozpościerał się widok na ciemnoniebieską przestrzeń Morza Wschodniego, rozciągającą się pod zimowym słońcem zasłanianym od czasu do czasu podobnymi do kłębów dymu chmurami. Rdzawa smuga przyćmiewała odległy horyzont. Daleko w dole dwa tuziny statków z czerwonymi żaglami stały zakotwiczone w co­fniętym zakolu płytkiej zatoki. Garion spojrzał na Zakatha lekko zdziwiony.

- Kolejny objaw ordynarnej ostentacji, o której już wspomi­nałem. - Cesarz wzruszył ramionami. - Rozkazałem, żeby flota przybyła tu z portu w Cthan. Około tuzina tych statków ma przetransportować wszystkich moich pochlebców i podlizywaczy, jak również tych pokornych, na których barkach spoczywa cała praca. Pozostałe są tutaj, by z odpowiednią pompą eskortować królewskie jegomości. Przepych to konieczność, Garionie. W prze­ciwnym razie ludzie mogliby pomylić króla czy cesarza z uczci­wym człowiekiem.

- Dopisuje ci dzisiaj szczególny humor.

- Może to po prostu skutek działania thalotu. Dzisiejszej nocy będziemy nocować na statku i wyruszymy jutro o pierwszym brzasku.

Garion skinął głową i z pewnym żalem dotknął wygiętej w łuk szyi Chretienne’a, gdy oddawał wodze czekającemu pachołkowi.

Przewieziono ich łodzią z piaszczystej plaży na pokład wspaniałego żaglowca. W odróżnieniu od ciasnych kajut, jakie widywał Garion na większości statków, którymi do tej pory żeglował, kabiny tu były prawie tak obszerne jak komnaty pokaźnych rozmiarów domu. Zastanowił się nad przyczyną różnicy. Na innych statkach pozostawiano niewiele miejsca na kajuty, ponie­waż ogromną część dolnych pokładów wykorzystywano do przewozu ładunku. Jedynym ładunkiem, jaki zazwyczaj przewoził ten statek, był cesarz Mallorei.

Tego wieczoru jedli homary serwowane w jadalni o niskim suficie, na pokładzie pływającego pałacu Zakatha. Przez ostatni tydzień Garion skupiał tak wiele uwagi na zaskakującej osobie cesarza, że nie miał specjalnych okazji do rozmowy z przy­jaciółmi. Kiedy więc teraz zajęli miejsca przy stole, świadomie usadowił się na przeciwnym krańcu, jak najdalej od Zakatha. Z ulgą zasiadł między Polgarą a Durnikiem, podczas gdy Ce’Nedra i Velvet zabawiały cesarza ożywionymi niewieścimi pogaduszkami.

- Wyglądasz na zmęczonego, Garionie - zauważyła Polgara.

- Od pewnego czasu czuję się niezbyt dobrze - odparł. - Bardzo bym chciał, żeby ten człowiek nie zmieniał co chwila swego oblicza. Za każdym razem kiedy myślę, że go już rozgryzłem, okazuje się nagle kimś zupełnie innym.

- Niedobrze jest klasyfikować ludzi, kochany - doradziła dotykając jego ramienia. - To pierwsza oznaka krętactwa.

- Czy naprawdę mamy to jeść? - spytał zdegustowany Durnik, wskazując nożem jasnoczerwonego homara, który spog­lądał na niego z talerza.

- Po to są właśnie szczypce, Durniku - wyjaśniła szczególnie łagodnym tonem Polgarą. - Musisz wydłubać mięso spod pancerza.

Odstawił talerz.

- Nie mam zamiaru jeść czegoś, co wygląda jak duża czerwona pluskwa - zadeklarował wzburzony. - Pewne dania wykreślam z mojego jadłospisu.

- Homary to przysmak, Durniku - zapewniła. Chrząknął.

- Niektórzy ludzie jedzą też ślimaki.

Oczy zabłysły jej nagle, lecz opanowała się i odpowiedziała mu tym samym łagodnym tonem.

- Jestem pewna, że możemy poprosić, żeby zabrali to i przynieśli ci coś innego - ciągnęła.

Spojrzał na nią przeciągle.

Garion obserwował ich oboje, po czym stwierdził, że wszyscy znają się zbyt długo, żeby aż tak roztkliwiać się nad podobnymi sprawami.

- W czym problem, Durniku? - spytał wprost. - Jesteś zły jak borsuk z zakatarzonym nosem.

- W niczym - warknął Durnik.

Garion zaczął teraz kojarzyć pewne fakty i układać je w logicz­ną całość. Przypomniał sobie prośbę Andel skierowaną do cioci Pol, a dotyczącą Totha. Spojrzał przez stół ku miejscu, gdzie olbrzym-niemowa, z oczyma utkwionymi w talerzu, robił wszys­tko, żeby stać się niezauważalnym. Następnie przeniósł wzrok na Durnika, który sztywno odwracał twarz od byłego przyjaciela.

- Och - odezwał się - teraz chyba rozumiem. Ciocia Pol powiedziała ci coś, czego nie chciałeś usłyszeć. Ktoś, kogo bardzo lubiłeś, zrobił coś, co cię rozgniewało, i nagadałeś mu rzeczy, których bardzo żałujesz. Potem dowiedziałeś się, że tak naprawdę nie miał wyboru i to, co zrobił, było w rzeczywistości słuszne. Teraz chciałbyś, by powróciły dobre stosunki między wami, lecz nie wiesz, jak zrobić pierwszy krok. Czy to jest powód, dla którego zachowujesz się w taki sposób i jesteś nieuprzejmy dla cioci Pol?

Twarz Durnika wyglądała z początku na sparaliżowaną, a na­stępnie z purpurowej zamieniła się w bladą jak ściana.

- Nie muszę tego słuchać - wybuchnął zrywając się na równe nogi.

- Och, usiądź, Durniku - rzekł Garion. - Wszyscy za bardzo się kochamy, żeby zachowywać się tak okropnie. Zamiast czuć się zażenowanymi i wzburzonymi z tego powodu, może spróbujemy coś zaradzić, by wspólnie rozwiązać ten problem?

Durnik spróbował spojrzeć Garionowi prosto w oczy, lecz w końcu spuścił głowę. Twarz paliła go jak ogień.

- Źle go potraktowałem, Garionie - wybąkał opadając na krzesło.

- W istocie - zgodził się Garion - ale uczyniłeś tak, ponieważ nie rozumiałeś, co on robi i dlaczego. Ja sam nie rozumiałem aż do przedwczoraj, kiedy Zakath wreszcie zmienił zdanie i zdecydował się zabrać nas wszystkich do Mal Zeth. Cyradis wiedziała, że to zrobi, i dlatego skłoniła Totha, żeby oddał nas w ręce Ateski. Ona chce, żebyśmy dotarli do Sardiona i spotkali się z Zandramas, więc aranżuje to wszystko, a Toth zawsze czyni to, co ona uważa za słuszne. W obecnych okolicz­nościach trudno by nam było znaleźć lepszego przyjaciela.

- Jak mógłbym teraz... to znaczy, po tym jak z nim po­stąpiłem?

- Bądź uczciwy. Przyznaj się do winy i przeproś. Durnik spoważniał na twarzy.

- Niekoniecznie słowami, Durniku - powiedział cierpliwie Garion. - Ty i Toth porozumiewaliście się bez słów przez wiele miesięcy. - Spojrzał z namysłem na niskie sklepienie ponad ich głowami. - To jest statek - rzekł - i wypływamy na ocean. Czy sądzisz, że znalazłoby się kilka ryb w tej kałuży?

Twarz Durnika błyskawicznie rozpromienił uśmiech. Westchnienie Polgary wyrażało jednak pewną melancholię. Kowal spojrzał nieśmiało przez stół.

- Mówiłaś, że jak mam wyciągnąć tego robala z jego pancerza, Pol? - spytał wskazując na homara, złowrogo spog­lądającego z talerza.

Wkrótce pożeglowali na północny wschód od wybrzeży Haggi pozostawiając za sobą zimę. W pewnym momencie podróży przecięli niewidoczną linię i powtórnie wpłynęli na północną stronę świata. Durnik i Toth, początkowo nieśmiało, później z większym zaufaniem odnowili swą przyjaźń, spędzając całe dnie na rufie, gdzie zanurzali w morzu przeróżne sznurki, kolorowe wabiki i przynęty znalezione na statku.

Zakathowi wciąż dopisywał dobry humor, mimo że dyskusje z Belgarathem i Polgarą skupiały się na naturze demonów, a podobne tematy, jak wiadomo, nie nastrajają do śmiechu. Pewnego dnia, po jakimś tygodniu od wypłynięcia, Garion stał oparty o reling na nadburciu, obserwując taniec wiatru nad rozpryskującymi się falami, kiedy podszedł do niego sługa informując, że cesarz chciałby się z nim widzieć. Król Rivy skinął głową i podążył do kajuty, w której Zakath zwykł przyjmować gości. Podobnie jak większość kabin znajdujących się w tym pływającym pałacu, kabina przeznaczona na audiencje była obszerna i bogato zdobiona pysznymi ornamentami i drogocennymi dziełami sztuki. Szerokie okna biegnące wzdłuż rufy sprawiały, że komnata była jasna i przewiewna. Welwetowe draperie po bokach tryskały szkarłatem, a podłogę przykrywał wykwintny, ciemnoniebieski malloreański dywan. Zakath, jak zwykle odziany w proste szaty z białego płótna, siedział na niskiej, obitej skórą otomance w głębi kabiny patrząc na grzywy fal i stado śnieżnobiałych mew lecących wytrwale za statkiem. Bezwiednie łaskotał za uchem mruczącą kotkę leżącą ufnie na jego kolanach.

- Chciałeś się ze mną widzieć, Zakacie? - spytał Garion wszedłszy do komnaty.

- Tak. Podejdź, Garionie - odparł malloreańczyk. - Od kilku dni prawie cię nie widuję. Czy jesteś na mnie zły?

- Nie - odpowiedział Garion. - Byłeś zajęty słuchaniem historii o demonach. Ja nie wiem zbyt dużo na ich temat, więc nie mógłbym przydać się w podobnych dyskusjach. - Przeszedł przez kabinę zatrzymując się w pewnym momencie, by odczepić od kostki swojej lewej nogi jednego ze swawolnych kociaków.

- Uwielbiają atakować z zaskoczenia - uśmiechnął się Zakath.

Pewna myśl przyszła Garionowi do głowy i rozejrzał się dokoła ostrożnie.

- Nie ma tu Zith, prawda? Zakath roześmiał się.

- Nie. Sadi obmyślił sposób, by siedziała w swoim domku. - Rzucił Garionowi pełne niepokoju spojrzenie. - Czy jej jad jest rzeczywiście tak śmiertelny, jak twierdzi ten eunuch?

Garion przytaknął.

- Ukąsiła Grolima w Rak Urga - powiedział. - Zmarł w ciągu kilku uderzeń serca.

Zakath wzdrygnął się.

- Nie powtarzaj tego Sadiemu - rzekł - ale skóra mi cierpnie na widok tego węża.

- Porozmawiaj z Silkiem. Mógłby wygłosić ci długą tyradę na temat, jak bardzo on ich nie lubi.

- To skomplikowany mały człowieczek, nieprawdaż? Garion uśmiechnął się.

- Och, tak. Jego życie utkane jest niebezpieczeństwami i ekscytującymi wydarzeniami, więc nerwy ma napięte niczym struny lutni. Czasem zachowuje się jak narwaniec, ale można się do tego przyzwyczaić. - Spojrzał krytycznie na swojego roz­mówcę. - Wyglądasz jak okaz zdrowia - zauważył siadając na rogu skórzanej kanapki. - Morskie powietrze musi ci służyć.

- Nie sądzę, żeby chodziło o powietrze, Garionie. Myślę, że wiąże się to z faktem, że sypiam normalnie lub nawet zbyt dużo.

- Ty? Sypiasz?

- Zaskakujące, prawda? - Twarz Zakatha nagle spoważ­niała. - Wolałbym, żeby tamto się nie powtórzyło, Garionie - powiedział.

- Oczywiście.

- Urgit mówił ci, co wydarzyło się, gdy byłem młody? Garion skinął głową.

- Tak.

- Moje bezsenne noce zaczęły się mniej więcej w tym okresie. Twarz, która była mi szczególnie droga, zaczęła nawie­dzać moje sny i sen stał się dla mnie katuszą.

- To nigdy nie ustało? Nawet po trzydziestu latach?

- Ani trochę. Żyłem w ciągłym żalu, smutku i poczuciu winy. Żyłem jedynie, by zemścić się na Taurze Urgasie. Cho-Hag pozbawił mnie tego. Planowałem tuzin różnych śmierci dla tego szaleńca. Każda bardziej okrutna od poprzedniej, a on okpił mnie umierając zwyczajnie w bitwie.

- Nie - zaprzeczył Garion. - Jego śmierć była gorsza od wszystkiego, co mógłbyś wymyślić. Rozmawiałem o tym z Cho-Hagiem. Zanim Cho-Hag go zabił, Taur Urgas kompletnie postradał zmysły, lecz żył dostatecznie długo, by zdać sobie sprawę, że w końcu został pokonany. Skonał gryząc i drapiąc ziemię z rozpaczy. Nie mógł znieść faktu, że ktoś go pokonał.

Zakath zamyślił się przez chwilę.

- Tak - powiedział w końcu. - To musiało być dla niego rzeczywiście okropne, prawda? Myślę, że teraz czuję się trochę mniej zawiedziony.

- Czy to twoje odkrycie, że linia Urgasa wygasła, położyło kres nocnym udrękom?

- Nie, Garionie. Nie sądzę, żeby to miało coś wspólnego. Zamiast twarzy nawiedzającej moje sny, widzę teraz inną twarz.

- Och.

- Twarz z zawiązanymi oczyma.

- Cyradis? Nie powinieneś myśleć o niej w ten sposób.

- Źle mnie zrozumiałeś, Garionie. To jeszcze prawie dziecko, lecz w szczególny sposób wlała w moje życie spokój i radość, jakich nigdy wcześniej nie znałem. Śpię jak niemowlę, a za dnia towarzyszy mi nieodłącznie ta głupia euforia rozsadzająca mi serce. - Pokręcił głową. - Szczerze mówiąc, nie mogę znieść siebie samego takiego, ale nie mogę też nic na to poradzić.

Garion popatrzył przez okno nie widząc gry światła na falach ani szybujących na wietrze mew. Nagle przyszło mu coś do głowy i wiedział, że była to prawda niezaprzeczalna.

- To dlatego, że przyszedłeś do tego rozstaju w swoim życiu, o którym wspomniała Cyradis - powiedział. - Doznajesz nagrody, ponieważ wybrałeś odpowiednie rozwidlenie.

- Nagrody? Od kogo?

Garion spojrzał na niego i roześmiał się.

- Nie sądzę, że jesteś już gotów na przyjęcie tej prawdy - zaopiniował. - Czy mógłbyś uwierzyć, że to Cyradis sprawia, że czujesz się dobrze?

- W pewien sposób, tak.

- Ta sprawa jest znacznie głębsza, ale to początek. - Garion popatrzył na nieco zdezorientowanego mężczyznę. - Ty i ja zostaliśmy schwytani przez coś, nad czym nie mamy absolutnie żadnej kontroli - stwierdził poważnie. - Już kiedyś przez to przeszedłem, więc w miarę możliwości postaram się złagodzić wstrząsy, jakich możesz doznać. Postaraj się tylko mieć otwarty umysł na pewien szczególny sposób patrzenia na świat. - Za­dumał się na chwilę. - Myślę, że będziemy działać wspólnie, więc moglibyśmy zostać przyjaciółmi. - Wyciągnął ku niemu prawą dłoń.

Zakath roześmiał się.

- Czemu nie? - powiedział mocno ściskając rękę Gariona. - Sądzę, że obaj jesteśmy nie mniej szaleni niż Taur Urgas, lecz czemu nie? Na świecie nie ma potężniejszych od nas. Powinniśmy być zatem śmiertelnymi wrogami, a ty proponujesz przyjaźń. Cóż, czemu nie? - Ponownie roześmiał się zadowolony.

- Mamy dużo groźniejszych wrogów, Zakacie - stwierdził ponuro Garion - i wszystkie twoje wojska oraz cała moja armia przestaną cokolwiek znaczyć, kiedy dotrzemy do celu naszej wędrówki.

- Gdzie to jest, przyjacielu?

- O ile wiem, nazywa się to „Miejscem, Którego Już Nie Ma”.

- Właśnie o to pytam. Cała nazwa jest jedną wielką sprzecznością. Jak więc można iść do miejsca, które nie istnieje?

- Prawdę mówiąc, nie wiem - odparł Garion. - Powiem ci, kiedy tam dotrzemy.

Dwa dni później przybyli do Mal Gemila, portu leżącego w południowej części Mallorea Antiqua. Dosiedli wierzchowców i pogalopowali na wschód dobrze utrzymanym traktem, który przecinał miłą dla oczu, wypełnioną wiosenną zielonością równinę. Regiment konnych wojowników odzianych w czerwone tuniki torował im drogę. Wzdłuż traktu napotkali sporo oberży, przypo­minających tolnedrańskie przydrożne zajazdy, i straże cesarskie w dość obcesowy sposób wyprosiły z nich gości, aby zrobić miejsce dla cesarza i jego świty.

Dzień za dniem posuwali się dalej i dalej naprzód i Garion zaczął powoli pojmować prawdziwe znaczenie określenia „nie­zmierzona”, którym tak często charakteryzowano Malloreę. Równiny Algarii, zawsze wcześniej sprawiające wrażenie ogrom­nych, skurczyły się teraz niewiarygodnie w jego oczach. Ośnie­żone szczyty dalazjańskich gór, na południe od traktu, którym podróżowali, zdawały się rysować swymi ostrymi, białymi krawędziami nieboskłon. Garion skulił się czując się coraz mniejszy, w miarę jak zagłębiali się w tę niezmierzoną krainę.

Co dziwniejsze, Ce’Nedra zdawała się cierpieć z tej samej przyczyny, co, rzecz jasna, wcale jej się nie podobało. Komentarze królowej stały się coraz bardziej zjadliwe i zgorzkniałe. Określiła jako niezgrabne zbyt luźne ubrania chłopskie. Narzekała na pożywienie. Nawet kryształowo czysta, pełna chłodu i słodyczy woda, podobna tryskającej ze źródeł w tolnedrańskich górach, urażała jej podniebienie.

W słoneczny poranek ostatniego dnia podróży z Mal Gemila Silk z figlarnym błyskiem w oczach jechał u jej boku.

- Uważaj, wasza wysokość - ostrzegł ją przebiegle, gdy zbliżyli się do szczytu wzgórza pokrytego jasną wiosenną trawą, której zieleń przypominała lekką mgiełkę. - Pierwszy widok Mal Zeth czasem potrafił oślepić nieostrożnego wędrowca. Radzę więc zakryć dłonią jedno oko. W ten sposób wasza wysokość będzie mogła zachować chociaż częściowy widok lub częściowo wzrok.

Przybrała lodowaty wyraz twarzy i usadowiła się w siodle w najbardziej wyprostowanej pozycji; manewr, który zrobiłby lepsze wrażenie, gdyby była choć odrobinę wyższa, a następnie odezwała się do niego władczym tonem:

- Nie było to śmieszne, książę Kheldarze, i nie spodziewamy się w tym barbarzyńskim mieście gdzieś na końcu świata znaleźć rywala dla splendorów Tol Honeth, które jest jedynym prawdziwie cesarskim miastem na...

Nagle umilkła, jak zresztą wszyscy.

Dolina leżąca za grzbietem wzgórza rozciągała się na dziesiątki mil, lecz mimo swego ogromu była wypełniona po brzegi miastem Mal Zeth. Ulice zdawały się tak proste jak mocno naprężone struny, a budynki połyskiwały, nie od marmuru, jako że nie starczyłoby tego materiału na całym świecie, aby pokryć olbrzymie miasto, lecz od białej zaprawy murarskiej, która zdawała się jasnością rywalizować ze słońcem. Rozciągający się widok napawał ich serca zdumieniem.

- To nic takiego - odezwał się Zakath na pozór obojętnie. - Po prostu przyjazne, niewielkie miejsce, które lubimy nazywać naszym domem. - Spojrzał na pobladłą z wrażenia drobną twarzyczkę Ce’Nedry. - Naprawdę powinniśmy jechać dalej, wasza wysokość - odezwał się do niej. - Od cesarskiego pałacu dzieli nas jeszcze jakieś pół dnia drogi.


CZĘŚĆ DRUGA

Mal Zeth


Rozdział VI


Potężne bramy Mal Zeth, wykonane z brązu, podobnie jak te w Tol Honeth były niezwykle szerokie i połys­kujące. Miasto leżące za nimi różniło się w dużej mierze od stolicy Imperium Tolnedrańskiego. Niemalże identyczne budynki stłoczone były tak bardzo, że szerokie aleje sprawiały wrażenie wytyczonych solidnymi, pokrytymi wapnem murami poprzebijanymi jedynie głęboko osadzonymi łukowatymi we­jściami, za którymi znajdowały się wąskie białe schody prowa­dzące do pomieszczeń na piętrze. Odpadający gdzieniegdzie tynk odsłaniał prawdziwą strukturę ścian, wykonanych z równo ocio­sanych drewnianych bali. Durnik, wierzący niezłomnie, że wszystkie domy powinno się wznosić z kamienia, przyglądał się temu zjawisku z dezaprobatą.

Gdy zagłębili się w miasto, Garion zauważył brak jakichkolwiek okien.

- Nie chcę sprawiać wrażenia zbyt krytycznego - odezwał się do Zakatha - ale czy twoje miasto nie jest ciut monotonne?

Zakath spojrzał na niego zaciekawiony.

- Wszystkie domy są identyczne i nie posiadają okien.

- Och - zaśmiał się Zakath - to jedna z wad pozostawiania rozwiązań architektonicznych wojskowym. Wierzą w nieskazitelną jednolitość, a w fortyfikacjach nie ma miejsca dla okien. Każdy dom ma jednak własny mały ogródek i od tej strony znajdują się zwykle okna. Latem ludzie spędzają większość czasu w ogrodach lub na dachach.

- Czy całe miasto wygląda podobnie? - spytał Durnik patrząc na małe, przytulone do siebie domostwa.

- Nie, gospodarzu - odparł cesarz - tę część miasta zbudowano dla kaprali. Dzielnice zarezerwowane dla oficerów cechuje większa wykwintność przejawiająca się w bogatych zdobieniach i ornamentach, natomiast szeregowi i robotnicy żyją w uboższych dzielnicach. Wojskowi są świadomi swej pozycji i zewnętrznej otoczki nieodmiennie z nią związanej.

Kilka drzwi dalej na bocznej ulicy odchodzącej od tej, którą podążali, tęga kobieta o czerwonej twarzy krzyczała przenikliwym głosem na kościstego osobnika stojącego z miną winowajcy, podczas gdy grupa żołnierzy usuwała meble z pobliskiego domu, ładując je na rozklekotany wóz.

- Musiałeś to zrobić, Actasie? - zapytała. - Musiałeś upić się i obrazić swojego dowódcę? Co teraz z nami będzie? Wszystkie te lata spędziłam żyjąc w tym chlewie w oczekiwaniu na twój awans i właśnie kiedy sprawy zaczęły przybierać lepszy obrót, musiałeś się upić i wszystko zniszczyć. Znowu jesteś zwykłym szeregow­cem.

Chudeusz wymamrotał coś niewyraźnie.

- Co?

- Nic, skarbie.

- Nie pozwolę ci tego zapomnieć, Actasie.

- Życie rzeczywiście składa się ze wzlotów i upadków, nieprawdaż? - zamruczał Sadi, gdy znaleźli się poza zasięgiem słuchu.

- Myślę, że nie ma się z czego śmiać - odpowiedziała Ce’Nedra z zaskakującym wzburzeniem w głosie. - Chwila głupoty sprawiła, że wyrzucają ich z domu. Czy ktoś nie może temu zaradzić?

Zakath spojrzał na nią z namysłem, po czym skinął ręką na jednego z odzianych w czerwone płaszcze oficerów jadących dumnie za nim.

- Dowiedz się, do jakiego oddziału należy ten człowiek - poinstruował. - Potem udaj się do jego dowódcy i powiedz mu, że uznam to za osobistą przysługę, jeśli Actasowi zostanie przywrócony poprzedni stopień wojskowy pod warunkiem, że będzie zachowywał trzeźwość.

- Natychmiast, wasza cesarska mość. - Oficer zasalutował i odjechał.

- Hm, dziękuję ci, Zakacie - powiedziała lekko zdziwiona Ce’Nedra.

- Cała przyjemność po mojej stronie, Ce’Nedro. - Ukłonił się w jej kierunku przechylając się w siodle, a następnie wybuchnął krótkim śmiechem. - Podejrzewam, że żona Actasa osobiście dopilnuje, żeby niegodziwiec odpowiednio odpokutował za swoje przewiny.

- Czyż nie obawiasz się, wasza wysokość, że podobne akty współczucia mogą nadwerężyć twoją reputację? - spytał go Sadi.

- Nie - odparł Zakath. - Władca musi zawsze pozostawać nieprzewidywalny, Sadi, dzięki czemu podwładni nie są niczego pewni. Poza tym odosobniony akt dobroczynności wobec niższych rangą umacnia ich lojalność.

- Czy robisz kiedykolwiek coś, co nie jest motywowane polityką? - spytał Garion, którego z jakiejś przyczyny zirytowało nonszalanckie wytłumaczenie Zakatha.

- Nic takiego nie przychodzi mi do głowy - odpowiedział Zakath. - Polityka to największa gra na świecie, Garionie, lecz musisz w nią grać nieustannie, by utrzymać swą pozycję.

Silk roześmiał się.

- Powiedziałbym dokładnie to samo na temat handlu - za­uważył. - Jedyna różnica, jaką dostrzegam, polega na tym, że w handlu dla utrzymania wyniku ludzie posługują się pieniędzmi. A jak to jest w polityce?

Na twarzy Zakatha malowała się szczególna mieszanka uczuć - połowa wyrażała rozbawienie, a druga połowa śmiertelną powagę.

- To bardzo proste, Kheldarze - odezwał się. - Jeśli pod koniec dnia w dalszym ciągu zasiadasz na tronie, wygrałeś. Jeśli nie żyjesz, przegrałeś. A każdy dzień stanowi zupełnie nową rozgrywkę.

Silk popatrzył na niego z zadumą, potem przeniósł wzrok na Gariona, a jego palce poruszały się delikatnie.

- Muszę z tobą porozmawiać... natychmiast...

Garion skinął głową, po czym odchylił się w siodle wstrzymując rumaka.

- Coś nie tak? - zapytał Zakath.

- Myślę, że mam zbyt luźny popręg - odparł Garion zsiadając z konia. - Jedźcie dalej. Dogonię was.

- Pomogę ci, Garionie - zaoferował Silk, również zeskakując z siodła.

- Co to wszystko ma znaczyć? - spytał Garion, gdy cesarz rozmawiając z Ce’Nedrą i Velvet oddalił się znacznie.

- Uważaj na niego, Garionie - powiedział cicho mały człowieczek udając, że poprawia paski przy siodle Gariona. - Troszkę mydli nam oczy. Stale się uśmiecha i na zewnątrz zachowuje kurtuazyjnie, lecz pod tą całą otoczką widać, że nie zmienił się zbytnio.

- Czyż nie żartował tylko?

- Ani trochę. Był śmiertelnie poważny. Przywiódł nas do Mal Zeth z powodów, które nie mają nic wspólnego z Menghą czy naszym poszukiwaniem Zandramas. Bądź przy nim zawsze czujny. Ten jego przyjazny uśmieszek może odpaść mu z twarzy bez słowa ostrzeżenia. - Następnie przemówił nieco głośniej. - O, proszę - powiedział szarpiąc za pasek - teraz powinno się trzymać. Musimy dogonić innych.

Wjechali na szeroki plac otoczony ze wszystkich stron płócien­nymi straganami ufarbowanymi na różne odcienie czerwieni, zieleni, błękitu i żółci. Kłębili się tu tłumnie kupcy i mieszkańcy ubrani w różnokolorowe, luźne, zwisające do stóp szaty.

- Gdzie mieszkają zwykli obywatele, skoro całe miasto podzielone jest na dzielnice według wojskowej rangi? - spytał Durnik.

Brador, łysy, pucołowaty szef Biura Spraw Wewnętrznych, jadący obok kowala, rozejrzał się z uśmiechem.

- Oni wszyscy mają swoje stopnie wojskowe, gospodarzu - odparł - a każdy odpowiada indywidualnym osiągnięciom. Wszystko znajduje się pod ścisłą kontrolą Biura Promocji. Miejsce zamieszkania, praca, odpowiednie związki małżeńskie, wszystkie te kwestie zależą od rangi.

- Czy nie ma przesady w tak ścisłej organizacji? - spytał rozsądnie Durnik.

- Malloreanie uwielbiają podlegać surowej dyscyplinie, gos­podarzu Durniku - zaśmiał się Brador. - Angarakowie instyn­ktownie oddają hołd władzy; Melcenowie mają głęboko zakorze­nioną potrzebę szufladkowania spraw; Karandowie są zbyt głupi, by wziąć swój los we własne ręce, a Dalowie, hm, nikt do końca nie wie, czego naprawdę chcą Dalowie.

- Szczerze mówiąc, nie różnimy się zbytnio od ludzi z Za­chodu, Durniku - rzucił przez ramię Zakath. - W Tolnedrze i Sendarii podobne sprawy są determinowane ekonomią. Ludzie trafiają do domów, sklepów czy małżeństw, na które ich stać. My po prostu sformalizowaliśmy ten układ.

- Powiedz mi, wasza wysokość - powiedział Sadi - jak to się dzieje, że twoi ludzie zachowują taką powściągliwość?

- Nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi.

- Czy nie powinni przynajmniej zasalutować, kiedy ich mijasz? Bądź co bądź, jesteś cesarzem.

- Nie rozpoznają mnie. - Zakath wzruszył ramionami. - Cesarz to człowiek w szkarłatnych szatach, który jeździ w złotej karocy mając na głowie koronę ozdobioną niezliczoną ilością klejnotów. Towarzyszy mu co najmniej regiment straży przybocz­nej i heroldzi dmący w trąbki. Ja jestem tylko mężczyzną w białych płóciennych szatach, przejeżdżającym przez miasto z kilkoma przyjaciółmi.

Garion zamyślił się nad tymi słowami, wciąż pamiętając o ostrzeżeniu, które podszepnął mu Silk. Prawie zupełny brak jakiejkolwiek pychy, widoczny w odpowiedzi Zakatha, ujawnił kolejny zaułek skomplikowanej osobowości tego człowieka. Był pewien, że nawet Fulrach, król Sendarii, najbardziej ze wszystkich monarchów Zachodu unikający rozgłosu, nie byłby tak skromny.

Wzdłuż ulic za placem ujrzeli domy nieco większe od tych, które minęli w pobliżu bram miasta. Widniały na nich również zdobienia, lecz okazało się, że rzeźbiarze malloreańscy mieli stosunkowo ograniczone zdolności, w efekcie czego „filigranowe” ornamenty wieńczące front każdego budynku wyglądały ciężko i bez wdzięku.

- Dzielnica sierżantów - rzucił lakonicznie Zakath.

Miasto zdawało się ciągnąć bez końca. W regularnych od­stępach pojawiały się place, rynki i bazary wypełnione rzeszą ludzi odzianych w jasne, luźne szaty, które niewątpliwie były standardowym malloreański ubiorem. Kiedy minęli ostatni z ideal­nie podobnych do siebie domów sierżantów i innych obywateli równych im rangą, wjechali w szeroką aleję drzew i trawników, gdzie woda tryskająca z fontann rozpryskiwała się w słonecznym świetle i gdzie po obu stronach szerokich promenad wyrastały bujne, zielone, pieczołowicie przycinane żywopłoty, spomiędzy których od czasu do czasu wystrzeliwały w górę drzewa wiśniowe pokryte różowym kwieciem poruszanym przez lekki wietrzyk.

- Jak cudownie! - wykrzyknęła Ce’Nedra.

- W Mal Zeth mamy wiele naprawdę pięknych miejsc - powiedział Zakath. - Nikt, nawet wojskowy architekt nie mógłby oszpecić tak wielkiego miasta uporządkowaną architekturą.

- Dzielnice oficerów nie wydają się aż tak surowe - odezwał się Silk do małej królowej.

- A zatem Mal Zeth nie jest ci obce, wasza miłość? - spytał Brador.

Silk skinął głową.

- Wraz z moim partnerem korzystamy tutaj z pewnych udogodnień - odparł. - Bardziej posiada to naturę wspólnego punktu niż faktycznego interesu. Niezwykle nieporęcznie prowadzi się interesy w Mal Zeth, ponieważ istnieje tu zbyt wiele ograniczeń i regulacji.

- Czy mogę wiedzieć, jakie są wasze stopnie wojskowe? - spytał delikatnie urzędnik o pyzatej twarzy.

- Jesteśmy generałami - odparł Silk bezceremonialnie. - Yarblek chciał zostać marszałkiem polnym, lecz ja uważam, że wydatek związany z kupnem tak wysokiego stopnia nie jest uzasadniony.

- Czy stopnie wojskowe są na sprzedaż? - spytał Sadi.

- W Mal Zeth wszystko jest na sprzedaż - odparł Silk. - W dużej mierze tak samo jak w Tol Honeth.

- Niezupełnie, Silku - wtrąciła pedantycznie Ce’Nedra.

- Tylko w najogólniejszym zarysie, wasza królewska mość - zgodził się niezwłocznie. - Mal Zeth nigdy nie doznało łaski obecności księżniczki o bosko pięknym obliczu, lśniącej niczym drogocenny klejnot i odbijającej płomienny blask z powrotem ku słońcu.

Obrzuciła go surowym spojrzeniem, po czym odwróciła się do niego plecami.

- Co ja takiego powiedziałem? - spytał Gariona zranionym tonem mały człowieczek.

- Ludzie zawsze cię podejrzewają, Silku - wyjaśnił Garion. - Nigdy nie mają pewności, czy nie nabijasz się z nich. Myślałem, że o tym wiesz.

Silk westchnął tragicznie.

- Nikt mnie nie rozumie - stwierdził.

- Och, myślę, że oni tak.

Place i bulwary leżące za obszarem parków i ogrodów sprawiały wrażenie dużo większych, podobnie jak bardziej od siebie oddalone domy, które w dalszym ciągu przykuwały uwagę swym podobieństwem, pewnym rodzajem surowego podobieństwa, które zapewnia, że ludzie równi rangą są przeznaczeni do tych samych dzielnic.

Za rezydencjami generałów i ich kupieckich odpowiedników rozpościerał się kolejny szeroki pas trawników i drzew. Z morza zieleni wyrastało pokaźnych rozmiarów marmurowe miasto z własnymi murami i połyskującymi wrotami.

- Pałac cesarski - rzucił obojętnie Zakath, po czym zmarsz­czył brwi. - Coście tam zrobili? - spytał Bradora wskazując na długi rząd wysokich budynków wznoszących się blisko południowego muru zamkniętego kompleksu.

Brador odkaszlnął lekko.

- Są to urzędy, wasza wysokość - odparł głosem bez wyrazu. - Jak sobie zapewne przypominasz, wyraziłeś zgodę na ich wzniesienie tuż przed bitwą o Thull Mardu.

Zakath zacisnął usta.

- Nie spodziewałem się czegoś na tak wielką skalę - od­powiedział.

- Jest nas całkiem sporo, wasza wysokość - wytłumaczył Brador - i uważaliśmy, że sprawy będą biegły sprawniej, jeśli każde biuro będzie posiadało własny budynek. - Spojrzał lekko skruszony. - Naprawdę potrzebowaliśmy tej przestrzeni - bronił się, wyjaśniając rzecz Sadiemu. - Byliśmy przemieszani z woj­skowymi i bardzo często ludzie z różnych urzędów musieli dzielić to samo biuro. W ten sposób możemy pracować wydajniej, nie uważasz?

- Wolałbym, byś nie wplątywał mnie w tę dyskusję, eks­celencjo - odparł Sadi.

- Ja tylko próbowałem skorzystać z doświadczenia waszej ekscelencji w zarządzaniu państwem.

- Pałac Salmissry jest w pewien sposób unikalny - powie­dział Sadi. - Lubimy być przemieszani, ponieważ istnieją możliwości szpiegowania, morderstw i intryg oraz innych funkcji rządu.

Kiedy zbliżyli się do bram cesarskiego kompleksu, Garion zauważył z lekkim zdziwieniem, że potężne wrota z brązu pokryte były suto złotem, co przy jego oszczędnym sendarskim dziedzictwie wydało mu się bezsensowną rozrzutnością. Ce’Nedra ze swej strony spoglądała na drogocenne wrota z nie ukrywanym zachwytem.

- Nie byłabyś w stanie ich poruszyć - odezwał się do niej Silk.

- Czego? - spytała nie patrząc w jego stronę.

- Tych wrót. Są zbyt ciężkie, by je ukraść.

- Zamknij się, Silku - powiedziała nieobecnym głosem, podczas gdy jej oczy wciąż oceniały bramę.

Zaśmiał się gromko, więc spojrzała na niego, niebezpiecznie mrużąc oczy.

- Myślę, że powinienem wrócić, żeby zobaczyć, co za­trzymało Belgaratha - powiedział mały człowieczek.

- Zrób to - skwitowała, po czym spojrzała na Gariona, który właśnie próbował ukryć szeroki uśmiech. - Coś zabaw­nego? - spytała.

- Ależ skąd, kochanie - odparł szybko. - Po prostu podziwiam widoki.

Oddział straży przy wrotach nie lśnił ani nie był ozdobiony jak uroczyste straże przy wjeździe do Tol Honeth. Mężczyźni mieli na sobie wytworne kolczugi nałożone na czerwone tuniki, luźne spodnie wpuszczone w wysokie do kolan buty, czerwone płaszcze oraz spiczaste, stożkowate hełmy. Wyglądem bardzo przypominali żołnierzy. Powitali Kal Zakatha wojskowymi salutami, a kiedy cesarz przeszedł przez pozłacane wrota, trębacze uroczystymi fanfarami obwieścili jego przybycie do cesarskiego pałacu.

- Nigdy tego nie cierpiałem - szepnął poufnie do Gariona malloreański władca. - Te dźwięki zgrzytają mi w uszach.

- Mnie z kolei irytowali ludzie, którzy szli obok, w razie gdybym czegoś potrzebował - powiedział Garion.

- To się czasem przydaje. Garion skinął głową.

- Czasami - zgodził się - ale przestało być przydatne, gdy jeden z nich rzucił mi nożem w plecy.

- Naprawdę? Sądziłem, że zawsze byłeś adorowany przez swoich poddanych.

- To było nieporozumienie. Przeprowadziłem rozmowę z tym młodym człowiekiem i obiecał, że nigdy więcej nie zrobi nic podobnego.

- To wszystko?! - wykrzyknął zdumiony Zakath. - Nie kazałeś go stracić?

- Oczywiście, że nie. Kiedy już doszliśmy do porozumienia, okazał się nadzwyczaj lojalny. - Garion westchnął ze smut­kiem. - Poległ w Thull Mardu.

- Przykro mi, Garionie - powiedział Zakath. - Wszyscy straciliśmy wielu przyjaciół w Thull Mardu.

Marmurowe budynki wewnątrz cesarskiego kompleksu sta­nowiły kombinację przeciwstawnych stylów architektonicznych od surowego utylitarnego aż po kunsztownie zdobiony. Z jakiejś przyczyny Garionowi przyszło na myśl ogromne mrowisko ludzkie w pałacu króla Anhega w Val Alorn. Pałac Zakatha składał się z wielu budynków połączonych ze sobą promenadami i galeriami, wzdłuż których stały wysokie kolumny i które przechodziły przez tereny parkowe zdobione statuami i ma­rmurowymi pawilonami.

Zakath poprowadził ich tym krętym labiryntem ku centrum kompleksu, gdzie majestatycznie odizolowany od całości stał pałac ukazujący swym rozmiarem, że stanowi centrum władzy niezmierzonej Mallorei.

- Rezydencja Kallaha Jednoczyciela, mojego czcigodnego przodka - ogłosił cesarz z doniosłą ironią w głosie.

- Czy nie ma tu trochę przesady? - spytała zgryźliwie Ce’Nedra nadal nie mogąc pogodzić się z faktem, że Mal Zeth w dużej mierze dystansował jej dom rodzinny.

- Oczywiście, że jest - odparł Malloreanin - lecz ta ostentacja była tu konieczna. Kallah musiał pokazać innym generałom, że przewyższył ich rangą, a w Mal Zeth rangę danej osoby obrazuje rozmiar jej rezydencji. Kallah był jawnym łotrem, uzurpatorem i człowiekiem o niewielkim uroku osobistym, więc musiał dodać sobie splendoru innymi sposobami.

- Czyż polityka nie jest po prostu godna uwielbienia? - odezwała się Velvet do Ce’Nedry. - To jedyne pole, na którym ego może prowadzić niczym nie ograniczoną grę. Dopóki oczywiście wytrzymuje to skarb państwa.

Zakath roześmiał się.

- Powinienem zaoferować ci pozycję w rządzie, margrabino Liselle - powiedział. - Sądzę, że potrzebujemy kogoś, kto poprzebijałby całą naszą napuszoną zarozumiałość.

- Cóż, dziękuję, wasza mość - powiedziała z uśmiechem ukazując charakterystyczne dołeczki w policzkach. - Gdybym nie była tak oddana rodzinnym interesom, może nawet roz­ważyłabym przyjęcie takiego stanowiska. Brzmi zabawnie. Westchnął udając żałość.

- Gdzie się podziewałaś, kiedy potrzebowałem żony?

- Prawdopodobnie w kołysce, wasza wysokość - odparła niewinnie.

Skrzywił się.

- To nie było zbyt grzeczne - oskarżył ją.

- Tak - zgodziła się. - Jednak prawdziwe - dodała. Ponownie się roześmiał i spojrzał na Polgarę.

- Zamierzam ci ją skraść, pani - oświadczył.

- Bym była twym nadwornym błaznem, Kal Zakacie? - spy­tała Liselle z twarzą, z której zniknęło rozbawienie. - By zabawiać cię sprytnymi zniewagami i kpinami? Och, nie. Myślę, że nie. Mam również drugą stronę swej osobowości, która jak sądzę, nie spodobałaby ci się. Nazywają mnie Velvet i uważają mnie za motyla o delikatnych skrzydłach, lecz ten szczególny motyl ma zatrute żądło, o czym kilkoro ludzi przekonało się zbyt późno.

- Zachowuj się, kochanie - mruknęła do niej Polgara. - I nie ujawniaj sekretów w momencie rozgoryczenia.

Velvet spuściła oczy.

- Tak, lady Polgaro - odparła potulnie.

Zakath spojrzał na nią, lecz nie odezwał się ani słowem. Zeskoczył z siodła i trzech służących podbiegło do niego, by odebrać wodze.

- Chodźcie - powiedział do Gariona i pozostałych. - Chciałbym was oprowadzić. - Rzucił przebiegłe spojrzenie w kierunku Velvet. - Mam nadzieję, że margrabina wybaczy mi, iż podzielam prostą dumę ze swego domostwa ze wszystkimi chyba gospodarzami, nawet tymi najskromniejszymi.

Zaśmiała się złociście i cieniutko.

Garion zsiadł z konia i pełnym uczucia gestem położył rękę na dumnej szyi Chretienne’a. Z prawie namacalnym żalem oddał wodze w ręce oczekującego pachołka.

Weszli do pałacu przez szerokie pozłacane drzwi i znaleźli się w rotundzie o wysokim sklepieniu przypominającej wyglądem rotundę w pałacu w Tol Honeth. Tej jednak nie ozdabiały marmurowe popiersia, które sprawiały, że siedlisko Varany przypominało mauzoleum. Na cesarza oczekiwał tłum urzędników, wojskowych i cywilów, z których każdy dzierżył w dłoni plik poważnie wyglądających dokumentów. Zakath westchnął na ich widok.

- Obawiam się, że będziemy musieli odłożyć na później wycieczkę - powiedział. - Poza tym jestem pewien, że wszyscy chcecie się wykąpać, przebrać i może trochę odpocząć przed ceremonią powitalną. Bradorze, byłbyś tak dobry i zaprowadził naszych gości do ich pokoi, i zorganizował dla nich lekki posiłek?

- Oczywiście, wasza wysokość.

- Myślę, że wschodnie skrzydło będzie przyjemne. Leży dalej od całej tej bieganiny po korytarzach, jaka ma miejsce w tej części pałacu.

- Jestem tego samego zdania, wasza wysokość. Zakath uśmiechnął się do nich wszystkich.

- Wieczorem zjemy wspólnie kolację - obiecał, po czym uśmiechnął się ironicznie. - Intymna, skromna kolacyjka w to­warzystwie nie więcej niż stu lub dwustu gości. - Popatrzył na nerwowych urzędników stłoczonych nie opodal i zrobił kwaśną minę. - Zatem do wieczora.

Brador poprowadził ich odbijającymi echo kroków, marmuro­wymi korytarzami pełnymi sług i pomniejszych notabli.

- Co za ogrom - zauważył Belgarath po około dziesięciominutowym marszu. Od czasu gdy wjechali do miasta, starzec prawie się nie odzywał jadąc w zwyczajnej sobie półdrzemce, lecz Garion wiedział, że mało co uszło uwagi na wpół przy­mkniętych oczu dziadka.

- Tak - zgodził się Brador. - Pierwszy cesarz, Kallah, miał czasami pretensjonalne kaprysy.

Belgarath chrząknął.

- To schorzenie często występuje wśród władców. Uważam, że wiąże się z brakiem poczucia bezpieczeństwa.

- Powiedz mi, Bradorze - odezwał się Silk - czy dobrze słyszałem, że wywiad cesarstwa jest pod jurysdykcją twojego biura?

Brador przytaknął z lekkim uśmiechem wyrażającym dezap­robatę.

- To jedna z wielu spraw, za które jestem odpowiedzialny, książę Kheldarze - odparł. - Muszę wiedzieć, co, dzieje się w imperium, abym mógł odgórnie kontrolować te sprawy, więc musiałem zorganizować niewielką, skromną służbę wywiadowczą, nie na skalę wywiadu królowej Porenn, rzecz jasna.

- Z czasem się rozrośnie - zapewniła go Velvet. - To typowe.

Wschodnie skrzydło budynku znajdowało się nieco z dala od reszty zabudowań kompleksu otaczając zamknięty dziedziniec, atrium tryskające zielenią egzotycznych roślin rosnących dokoła centralnego stawu przypominającego lustro. Kolibry, niczym najwspanialsze klejnoty, przenosiły się z kwiatu na kwiat uroz­maicając plastyczny obraz plamkami ruchomego, wibrującego koloru.

Oczy Polgary rozbłysły, gdy Brador otworzył drzwi do szeregu komnat, które miała dzielić z Durnikiem. Tuż za łukowym wejściem prowadzącym do głównego salonu ujrzeli sporą, zato­pioną w podłodze marmurową wannę, nad którą unosiły się białe smużki parującej wody.

- Och - wstrzymała oddech. - Wreszcie cywilizacja.

- Postaraj się nie nasiąknąć całkowicie wodą, Pol - poradził Belgarath.

- Oczywiście, że nie, ojcze - zgodziła się, wciąż pożerając łakomym wzrokiem zwieńczoną obłokami pary wannę.

- Czy to naprawdę aż tak ważne, Pol? - spytał.

- Tak, ojcze - odparła. - Naprawdę.

- To irracjonalne uprzedzenie w stosunku do brudu. - Wy­szczerzył zęby do reszty przyjaciół. - Ja zawsze w pewien sposób lubiłem brud.

- Nie ma się czemu dziwić - zaczęła, lecz umilkła. - Przy okazji, stary wilku - powiedziała krytycznie, gdy pozostali opuszczali komnatę - jeśli twój pokój będzie przypadkiem wyposażony w podobne dziwy cywilizacji, powinieneś z nich skorzystać.

- Ja?

- Czuć od ciebie, ojcze.

- Nie, Pol - poprawił. - Ja śmierdzę. Od ciebie czuć.

- Tak czy owak, idź się umyć, tato. - Nie namyślając się dłużej zaczęła zdejmować buty.

- Zawsze brałem kąpiel nie częściej niż co dziesięć lat - oświadczył.

- Tak, ojcze - powiedziała. - Wiem o tym, i tylko bogowie wiedzą, jak dobrze o tym wiem. A teraz - zakończyła krótko - wybaczcie wszyscy... - Rozmyślnie zaczęła rozpinać przód sukienki.

Komnaty, do których zaprowadzono Gariona i Ce’Nedrę, okazały się jeszcze bardziej wytworne niż te, które dzielili Durnik i Polgara. Podczas gdy Garion przemierzył kilka obszernych pokoi oglądając umeblowanie, Ce’Nedra udała się prosto do kąpieli, z oczyma przesłoniętymi senną mgiełką i zmęczeniem, zrzucając po drodze swoje szaty na podłogę. W przeszłości tendencje żony do odsłaniania powabów ciała szokowały Gariona. Osobiście nie miał nic przeciwko podobnym widokom, lecz przeszkadzało mu, że sprawiała wrażenie, jakby nie zdawała sobie sprawy, że taki negliż czasami był wysoce nie na miejscu. Wzdrygnął się przypomniawszy sobie, jak wraz z sendarskim ambasadorem weszli do królewskiej komnaty w Rivie dokładnie w momencie, kiedy Ce’Nedra przymierzała nową bieliznę, którą otrzymała tego ranka od krawcowej. Z niezmąconym spokojem spytała ambasadora o jego opinię na temat ozdobionej falbankami bielizny wdziewając po kolei poszczególne jej części. Ambasador, stateczny i zrówno­ważony Sendar po siedemdziesiątce, doznał w ciągu tych dziesię­ciu minut więcej emocjonalnych wstrząsów niż przez ostatnie pół wieku. Po tym incydencie wystosował prośbę do króla Fulracha, by władca zwolnił go z zajmowanego dotąd stanowiska.

- Ce’Nedro, czy nie zamierzasz przynajmniej zamknąć drzwi? - spytał Garion, gdy palcem u nogi badała temperaturę wody.

- To bardzo utrudnia rozmowę, Garionie - odparła rozsądnie, wchodząc do wanny. - Nienawidzę, gdy muszę krzyczeć.

- Czyżby? - spytał. - Nie zauważyłem.

- Bądź miły - powiedziała pogrążając się w wodzie z peł­nym zadowolenia westchnieniem. Zaczęła otwierać i wąchać ustawione wzdłuż jednego z boków wanny kryształowe karafki zawierające, jak przypuszczał Garion, wonne olejki, którymi kobiety zwykły wzbogacać swoją kąpiel. Niektóre z nich odłożyła z wyrazem dezaprobaty, innymi delikatnie skropiła powierzchnię wody. Jednym czy dwoma potarła w kilku miejscach swoje ciało.

- A jeśli ktoś wejdzie? - spytał Garion. - Jakiś urzędnik, posłaniec, sługa czy ktokolwiek?

- No właśnie, co jeśli ktoś wejdzie? Popatrzył na nią przeciągle.

- Garionie, kochanie - powiedziała tym samym drażniąco rozsądnym tonem - gdyby miało się nie korzystać z kąpieli, nie przygotowywaliby jej, prawda?

Choć starał się bardzo, nie potrafił znaleźć odpowiedzi na to pytanie.

Odchyliła do tyłu głowę i zanurzyła ją w wodzie pozwalając włosom rozpłynąć się dookoła twarzy, a następnie usiadła.

- Czy mógłbyś umyć mi plecy? - spytała.

Jakiś czas później, po smakowitym posiłku podanym z nie­zwykłą zręcznością przez doświadczonych służących, Silk za­trzymał się na chwilę przy przydzielonych im komnatach. Mały człowieczek również zdążył się wykąpać i przebrać. Jego perłowoszary kubrak wydawał się nienagannie elegancki nawet w powodzi klejnotów zdobiących jego właściciela. Krótka i rzadka broda Silka została równo przystrzyżona, a dookoła tej niezwykłej postaci unosiła się delikatna aura egzotycznych perfum.

- Pozory - odpowiedział na zdziwione spojrzenie Gariona. - Każdy zawsze stara się pokazać z najlepszej strony, znalazłszy się w nowej sytuacji.

- Oczywiście - odparł sucho Garion.

- Belgarath poprosił mnie, żebym wpadł - kontynuował mały człowieczek. - Na górze znajduje się duży pokój. Zbieramy się tam na naradę wojenną.

- Wojenną?

- Oczywiście mówiąc w przenośni.

- Ach tak.

Pokój u szczytu marmurowych schodów, do którego Silk zaprowadził Gariona i Ce’Nedrę, był dość obszerny. Na podwyż­szeniu pod ścianą ujrzeli krzesło przypominające tron. Garion spojrzał na obfite umeblowanie i ciężkie karmazynowe kotary.

- To nie jest sala tronowa, prawda? - spytał.

- Nie - odpowiedział Silk. - Odwiedzające osobistości mają czuć się tu jak w domu. Niektórzy królowie złoszczą się, gdy nie stworzy się im urzędowo wyglądającego otoczenia dla ich rozgrywek.

- Och.

Belgarath siedział trzymając nogi obute w źle dopasowane, wysokie do kolan buty, na polerowanym stole. Włosy i broda wydawały się lekko wilgotne, co świadczyło o tym, że pomimo swojej niechęci do wszelkich kąpieli ostatecznie postąpił według rady swojej córki. Polgara i Durnik rozmawiali przyciszonymi głosami, a nie opodal stali Eriond i Toth. Velvet i Sadi wyglądali przez okno na uporządkowany ogród rozpościerający się po wschodniej stronie rozległego pałacu Zakatha.

- W porządku - powiedział stary czarownik. - Mniemam, że jesteśmy już w komplecie. Powinniśmy porozmawiać.

- Nie mówiłbym niczego szczególnego. - Palce Silka przekazywały słowa w tajemniczym drasańskim języku: „Z pew­nością jest tu kilku szpiegów...”

Belgarath spojrzał w kierunku przeciwległej ściany, a jego oczy zwęziły się, gdy badał ją cal po calu, szukając ukrytych otworów. Chrząknąwszy spojrzał na Polgarę.

- Zajmę się tym, ojcze - zamruczała. Wydawało się, że wpatruje się w dal, i Garion poczuł znajomy przypływ woli. Po chwili skinęła głową i podniosła trzy palce. Skoncentrowała się na moment i natura przypływu uległa zmianie wydając się teraz słabsza. Następnie kobieta wyprostowała się, wyraźnie uwalniając wolę.

- Już dobrze - zakomunikowała spokojnym głosem. - Za­snęli.

- Poszło niezwykle gładko, Pol - powiedział z zachwytem Durnik.

- Dziękuję, kochanie - uśmiechnęła się kładąc rękę na jego dłoni.

Belgarath postawił stopy na podłodze i pochylił się w przód.

- To kolejna rzecz, o której wszyscy musimy pamiętać - oświadczył poważnie. - Prawdopodobnie będziemy śledzeni przez cały okres naszego pobytu w Mal Zeth, więc zachowajcie ostrożność. Zakath jest sceptykiem i nie możemy być do końca pewni, czy wierzy we wszystko, co mu powiedzieliśmy. Możliwe, że ma względem nas jakieś inne zamiary. Teraz potrzebuje naszej pomocy w rozprawieniu się z Menghą, lecz nie zaprzestał kampanii w Cthol Murgos i może chcieć użyć nas do ściągnięcia Alornów i innych, którzy stanęliby w tej wojnie po jego stronie. On również ma problemy z Urvonem i Zandramas. Nie mamy czasu, by mieszać się w wewnętrzne sprawy Mallorei. W tym momencie jesteśmy jednak w jego rękach, więc uważajmy.

- Możemy opuścić to miejsce, kiedy tylko zechcemy, Belgaracie - stwierdził Durnik.

- Wolałbym nie czynić w ten sposób, o ile nie pozostawi nam się innego wyboru - odparł starzec. - Zakath należy do ludzi, którzy prawdopodobnie wpadają w gniew, jeśli popsuje im się szyki, a nie chcę uciekać przed jego żołnierzami. Zabiera to zbyt wiele czasu i bywa niebezpieczne. Będzie dużo lepiej, jeśli opuścimy Mal Zeth z jego błogosławieństwem lub przynajmniej za jego zgodą.

- Pragnę dotrzeć do Ashaby, zanim Zandramas zdąży ponow­nie uciec - nalegał Garion.

- Ja również, Garionie - powiedział jego dziadek - lecz nie wiemy, co ona tam robi, a zatem jak długo tam zostanie.

- Szuka czegoś, ojcze - powiedziała Polgara do starego człowieka. - Ujrzałam to w jej umyśle, kiedy schwytałam ją w pułapkę w Rak Hagga.

Mężczyzna popatrzył na nią w zadumie.

- Czy nie domyślasz się, co to mogło być, Pol? Potrząsnęła głową.

- Nie dokładnie - odparła. - Myślę, że jest to pewnego rodzaju informacja. Zandramas nie może pójść dalej, dopóki jej nie odnajdzie. Tyle byłam w stanie wyczytać z jej myśli.

- Cokolwiek to jest, musi być dobrze ukryte - powiedział. - Beldin i ja rozłożyliśmy Ashabę na części po bitwie o Vo Mimbre i nie znaleźliśmy niczego poza zwyczajnymi rzeczami, jeśli można przyjąć, że Dom Toraka był zwyczajny.

- Czy możemy mieć pewność, że ona wciąż tam jest z moim maleństwem? - spytała z ożywieniem Ce’Nedra.

- Nie, kochanie - powiedziała jej Polgara. - Poczyniła kroki, by ukryć przede mną swoje myśli. Jest w tym rzeczywiście dobra.

- Nawet jeśli opuściła Ashabę, Klejnot może ponownie wpaść na jej trop - powiedział Belgarath. - Istnieją spore szansę, że nie znalazła tego, czego szuka, a to skutecznie przykuwa ją do Ashaby, lecz nawet jeśli to znajdzie, nie będzie trudno podążać jej tropem.

- A zatem kierujemy się do Ashaby? - spytał Sadi. - Cho­dzi mi o to, że nasze zainteresowanie Menghą było zwykłym fortelem ułatwiającym nam dotarcie do Mallorei, czy tak?

- Myślę, że będę potrzebował więcej informacji, zanim podejmę jakąkolwiek decyzję. Sytuacja w północnej Karandzie jest oczywiście poważna, lecz nie zapominajmy, że naszym głównym celem jest Zandramas, a ona przebywa w Ashabie. Zanim cokolwiek postanowię, muszę wiedzieć więcej o tym, co dzieje się tutaj w Mallorei.

- To należy do mnie - zgłosił się na ochotnika Silk.

- I do mnie - dodała Velvet.

- Ja również mogę okazać się przydatny - zauważył Sadi uśmiechając się słabo, po czym jego twarz spochmurniała. - Tak poważnie, Belgaracie - kontynuował - ty i twoja rodzina reprezentujecie władzę. Nie sądzę, że zdołamy przekonać Kal Zakatha, żeby pozwolił nam odejść, bez względu na to jak serdeczny może się wydawać.

Starzec skinął posępnie głową.

- Może się tak okazać - zgodził się, a następnie spojrzał na Silka, Velvet i Sadiego. - Bądźcie ostrożni - ostrzegł. - Nie pozwólcie, żeby wasze instynkty was zawiodły. Potrzebuję informacji, lecz nie grzebcie w gnieździe szerszeni, by mi ją dostarczyć. - Spojrzał w skupieniu na Silka. - Mam nadzieję, że wyraziłem się jasno - powiedział. - Nie komplikujcie spraw jedynie dla samej zabawy.

- Zaufaj mi, Belgaracie - odparł z uśmiechem Silk.

- Oczywiście, że ci ufa, Kheldarze - zapewniła małego człowieczka Velvet.

Belgarath spojrzał na zorganizowaną w pośpiechu siatkę szpiegowską i potrząsnął głową.

- Skąd bierze się we mnie uczucie, że wkrótce tego pożału­ję? - wymamrotał.

- Będę miał ich na oku, Belgaracie - obiecał Sadi.

- Oczywiście, lecz kto będzie miał na oku ciebie?


Rozdział VII


Wieczorem uroczyście przeprowadzono ich dźwięcz­nymi korytarzami pałacu Zakatha do sali bankietowej, która okazała się tylko trochę niniejsza niż plac parad. Prowadziły do niej szerokie kręcone schody, a po ich obu stronach stały szeregi kandelabrów i trębacze w liberii. Schody zostały wyraźnie zaprojektowane, by służyć takim wielkim wejściom. Przybycie nowego gościa obwieszczały dźwięczne fanfary i grzmiący głos herolda o siwych włosach, którego chuda postura sugerowała, że całe życie spędzone na krzyczeniu zmieniło go w cień człowieka.

Garion wraz z przyjaciółmi oczekiwali w niewielkim przed­sionku, aż ogłoszono przybycie ostatniego z lokalnych dygnitarzy. Zrzędliwy szef protokołu, mały Melcen z pieczołowicie przy­strzyżoną brązową bródką chciał, żeby ustawili się według rangi, lecz trudności związane z określeniem stopnia wojskowego wśród członków tej dziwnej grupy zupełnie zbiły go z tropu. Wychodził z siebie próbując zawzięcie ustalić, czy Czarownik jest wyższy rangą od Króla lub Cesarskiej Księżniczki, aż w końcu Garion rozwiązał problem wprowadzając Ce’Nedrę na podest znajdujący się na szczycie schodów.

- Ich królewskie moście, król Belgarion i królowa Ce’Nedra z Rivy - zadeklamował uroczyście herold, po czym zabrzmiały trąbki.

Garion, odziany w błękitne szaty, trzymając pod rękę królową w todze koloru kości słoniowej, zatrzymał się na marmurowym podeście, aby połyskujący tłum zebrany poniżej mógł nasycić się ich widokiem. Ta zabarwiona dramatyzmem przerwa nie była wyłącz­nie jego pomysłem. Ce’Nedra wbiła mu w rękę swe paznokietki i nie zwalniając stalowego uścisku syknęła: - Stój nieruchomo!

Okazało się, że Zakath również miał pewne skłonności ku teatralnym gestom. Głucha cisza, która nastąpiła po ob­wieszczeniu herolda, jasno wskazywała, że cesarz wydał rozkazy, aby tożsamość gości pozostała ściśle tajna aż do tego momentu. Garion uczciwie przyznał przed samym sobą, że szmer zdu­mienia, który przebiegł przez tłum, sprawił mu sporą przy­jemność.

Ruszył schodami w dół, lecz został powstrzymany niczym niespokojny wierzchowiec ściągnięciem wodzy.

- Nie biegnij! - rozkazała Ce’Nedra skrywanym szeptem.

- Nie biegnij? - zaprotestował. - Ledwo co się poruszam do przodu.

- Więc rób to jeszcze wolniej, Garionie.

Odkrył wtedy, że jego żona posiada prawdziwie godny podziwu talent. Mówiła nie poruszając ustami! Twarz jej rozpromieniał wdzięczny, choć trochę wyniosły uśmiech, spoza którego wypływał stanowczy potok wydawanych ściszonym głosem komend.

Szemrzący pomruk, który wypełnił salę bankietową po zaanon­sowaniu ich, zmienił się w pełną szacunku ciszę, kiedy dotarli do podnóża schodów; fala skłonów i dygnięć przeszła przez tłum, gdy szli wyściełaną dywanem promenadą prowadzącą ku lekko podniesionej platformie, na której stał stół zarezerwowany dla cesarza i jego specjalnych gości.

Zakath wciąż ubrany w swe zwyczajowe białe szaty, lecz przystrojony w złoty diadem mistrzowsko wyrzeźbiony na kształt wieńca utkanego z liści, świadczący o doniosłości wydarzenia, podniósł się ze swego miejsca i ruszył na ich spotkanie, unikając tym samym niezręcznego momentu, kiedy dwóch równych rangą mężczyzn spotyka się w miejscu publicznym.

- Jak miło, że przyszliście, moi kochani - powiedział ujmując dłoń Ce’Nedry i całując ją z szacunkiem. Mówił niczym wiejski właściciel ziemski lub jakiś pomniejszy notabl witający znajomych z sąsiedztwa.

- Miło z twojej strony, że nas zaprosiłeś - odparła królowa z kapryśnym uśmiechem.

- Dobrze wyglądasz, Garionie - powiedział Malloreanin wyciągając rękę i wciąż posługując się nieformalnym, luźnym tonem.

- Nie najgorzej, Zakacie - odparł Garion naśladując sposób mówienia gospodarza. Jeśli Zakath chciał podjąć grę, Garion powinien mu pokazać, że natrafił na równorzędnego przeciwnika.

- Czy zechcielibyście usiąść ze mną przy stole? - spytał Zakath. - Możemy pogawędzić czekając na przybycie pozo­stałych.

- Oczywiście - zgodził się Garion posługując się wciąż tym samym pospolitym językiem.

Gdy dotarli do krzeseł, ciekawość wzięła w nim górę.

- W co my gramy? W „zwyczajnych wieśniaków”? - spytał Zakatha podsuwając Ce’Nedrze krzesło. - Sprawa jest zbyt poważna, by marnować czas na gadanie o zdrowiu i pogodzie, nie uważasz?

- Wprawia to w zmieszanie arystokrację - odparł Zakath z niewzruszoną pewnością siebie. - Nigdy nie czyń tego, czego się spodziewają, Garionie. Wskazówka, że jesteśmy starymi przyjaciółmi, rozpali w nich ogień ciekawości i nadwątli pewność siebie ludzi myślących, że wiedzą wszystko. - Uśmiechnął się do Ce’Nedry. - Dzisiejszej nocy wyglądasz przecudownie, moja kochana - powiedział.

Ce’Nedra rozpromieniła się, po czym spojrzała ukosem na Gariona.

- A może byś zrobił kilka notatek, skarbie? - zaproponowa­ła. - Mógłbyś nauczyć się wiele od jego wysokości. - Odwróciła się ponownie do Zakatha. - Miło z twojej strony, że tak mówisz - powiedziała - lecz moje włosy pozostawiają dużo do życzenia. - Na jej twarzy odmalował się udawany tragizm, gdy dotykała delikatnie swoich loków. W rzeczywistości jej włosy, ozdobione diademem wstążek poprzetykanych łańcuszkiem pereł i kaskadą miedzianych kędziorków spływających po lewym ramieniu, prezentowały się imponująco.

Podczas tej uprzejmej wymiany zdań przedstawiano pozostałych członków ich grupy. Silk i Velvet spowodowali spore zamieszanie swoim wyglądem; on w nienagannym kubraczku upstrzonym niezliczoną ilością klejnotów, ona w todze z lawendowych brokatów.

Ce’Nedra westchnęła zazdrośnie.

- Szkoda, że nie mogę nosić takiego koloru - wymamrotała.

- Możesz nosić, jakikolwiek zechcesz, Ce’Nedro - odrzekł Garion.

- Czy jesteś ślepy na kolory, Garionie? - zripostowała. - Czerwonowłosa dziewczyna nie może nosić lawendowych strojów.

- Jeśli nic więcej cię nie kłopocze, mogę zmienić kolor twych włosów, kiedy tylko zechcesz.

- Ani się waż! - wysapała, a jej ręce powędrowały bezwiednie w ochronnym geście ku kaskadzie kasztanowych loków.

- To tylko taka propozycja, kochanie.

Herold stojący u szczytu schodów ogłosił przybycie Sadiego, Erionda oraz Totha, mając przy tym pewne trudności, ponieważ znowu nie potrafił określić rangi nowo przybyłych. Następna prezentacja wypełniła jego głos trwogą, a kościste kończyny przyprawiła o drżenie.

- Jej łaskawość, księżna Errat - wydeklamował. - Lady Polgara, czarodziejka. - Po tych słowach nastąpiła cisza wy­pełniona powszechnym zdumieniem. - Oraz gospodarz Durnik z Sendarii - dodał herold - człowiek o dwóch życiach.

Polgara i kowal zeszli po schodach przy akompaniamencie głębokiej ciszy.

Ukłony i kurtuazyjne dygnięcia w stronę legendarnej pary były tak głębokie, że przypominały klękanie przed ołtarzem. Polgara, ubrana w ulubione błękitne szaty haftowane srebrnymi nićmi, przepłynęła przez salę niczym wszechwładna cesarzowa. Na jej twarzy czaił się tajemniczy uśmiech, a sławny biały loczek zwieszający się na czoło połyskiwał oblewany światłem świec, gdy wraz z Durnikiem zbliżyli się do podwyższenia.

Tymczasem herold na szczycie schodów skurczył się na widok następnego gościa, jego twarz zrobiła się trupio blada, a oczy rozszerzyły się z przerażenia.

- Wymów to. - Do uszu Gariona doleciały słowa dziadka, wypowiedziane w kierunku sparaliżowanego strachem człowie­ka. - Jestem pewien, że wszyscy rozpoznają to imię.

Herold postąpił krok ku marmurowej balustradzie odgradzającej podest.

- Wasza wysokość - powiedział drżącym głosem. - Panie i panowie, mam zaszczyt przedstawić czarownika Belgaratha.

Zdumione westchnienie przebiegło przez salę, gdy starzec odziany w togę z kapturem z miękkiej szarej wełny kroczył po schodach nie siląc się na udawanie dostojeństwa. Zebrani malloreańscy notable cofnęli się, kiedy skierował się do stołu, przy którym pozostali zdążyli już dołączyć do Zakatha. Od cesarskiego podwyższenia dzieliło go jeszcze pół drogi - i wtedy jego wzrok padł na melceńską dziewczynę o płowych włosach, ubraną w krótką tunikę. Stała sparaliżowana trwogą, nie będąc w stanie wykonać najmniejszego ruchu, a tym bardziej głębokiego ukłonu, gdy najsławniejszy człowiek na całym świecie zbliżył się do niej. Belgarath zatrzymał się. Powoli i rozważnie zmierzył ją wzrokiem doceniając zalety króciutkiej tuniki. Powolny, przymilny uśmiech pojawił się na jego twarzy, a błękitne oczy rozjarzyły się szaleńczo.

- Ładna sukienka - rzekł. Spłoniła się ogromnie.

Roześmiał się i poklepał ją po policzku.

- Dobra dziewczynka - powiedział.

- Ojcze - odezwała się stanowczo Polgara.

- Już idę, Pol. - Chrząknąwszy podążył po wyściełanej dywanem podłodze w kierunku stołu. Urocza melceńska dziew­czyna spoglądała za nim rozszerzonymi oczyma, przyciskając dłoń do policzka, którego przed chwilą dotknął czarownik.

- Czyż on nie jest obrzydliwy? - wymamrotała Ce’Nedra.

- Taki już jest, kochanie - stwierdził Garion. - Nie udaje kogoś innego. Nie musi tego robić.

Na przyjęciu podano wiele egzotycznych potraw, których nazwy były w większości obce Garionowi. W kilku przypadkach nie wiedział nawet, jak się za nie zabrać. Na pozór niewinnie wyglądająca potrawa z ryżu została doprawiona tak ognistymi przyprawami, że wycisnęła łzy z jego oczu i ręka króla chwyciła natychmiast kielich z wodą.

- Belar, Mara i Nedra! - Durnik zakrztusił się i również począł gorączkowo szukać wody. O ile Garion dobrze pamiętał, był to pierwszy raz, kiedy Durnik zaklął, co poszło mu jednak zaskakująco gładko.

- Pikantne - skomentował Sadi, spokojnie przełykając straszliwą mieszankę.

- Jak możesz coś takiego jeść? - spytał zdumiony Garion.

Sadi uśmiechnął się.

- Zapominasz, Belgarionie, że jestem przyzwyczajony do najróżniejszych trucizn. Trucizna utwardza język i sprawia, że gardło uodparnia się na ogień.

Zakath obserwował reakcje swoich gości z lekkim rozba­wieniem.

- Powinienem był was uprzedzić - przyznał ze skruchą w głosie. - Potrawa ta pochodzi z Gandaharu, a tubylcy zamieszkujący ten rejon zabawiają się w czasie pory deszczowej próbując robić fajerwerki w żołądkach. Są łowcami słoni i przede wszystkim chełpią się swoją odwagą.

Gdy uczta była w pełnym toku, do Gariona podszedł ubrany w brązowe szaty Brador.

- Jeśli wasza wysokość nie ma nic przeciwko - powie­dział nachylając się tak, żeby Garion słyszał go w tumulcie śmiechu i ożywionych rozmów dobiegających od pobliskich stołów - wielu ludzi bardzo chętnie spotkałoby się z waszą miłością.

Garion skinął grzecznie głową, mimo że ten pomysł wcale go nie uradował. Wiele razy znajdował się w podobnych sytuacjach i zdawał sobie dokładnie sprawę, jak nudne było to zajęcie. Szef Biura Spraw Wewnętrznych poprowadził go w dół z podwyższenia prosto w tłum jasno przyodzianych uczestników bankietu. Za­trzymywali się co trochę, wymieniając pozdrowienia z różnymi urzędnikami i przedstawiając Gariona. Ten zaś przygotował się psychicznie na okres kompletnej nudy. Pucołowaty, łysy Brador okazał się jednak zabawną eskortą. Mimo że zdawał się wprowa­dzać Gariona w krótkie rozmowy, w rzeczywistości sam dbał o zwięzłe i treściwe ich zakończenia, czasami nawet nie za­trzymując się przy rozmówcach.

- Będziemy rozmawiać z królewiątkiem Pallii - wymruczał, gdy zbliżyli się do grupy mężczyzn w wysokich stożkowych czapkach z filcu, odzianych w skóry ufarbowane na niezdrowo wyglądający zielony kolor. - Płaszczy się liżąc każdemu buty, jest kłamcą, tchórzem i absolutnie nie można mu ufać.

- O, Brador. - Jeden z mężczyzn w czapkach z filcu powitał Melcena z wymuszoną serdecznością.

- Wasza wysokość - odparł Brador kłaniając się fantazyj­nie. - Mam zaszczyt przedstawić ci jego królewską mość Belgariona z Rivy. - Odwrócił się do Gariona. - Wasza wysokość, oto jego wysokość król Pallii, Warasin.

- Wasza mość - ukłonił się niezręcznie mężczyzna o wąs­kiej, dziobatej twarzy, blisko osadzonych oczach i sflaczałych ustach. Garion zauważył, że jego ręce nie grzeszyły szczególną czystością.

- Wasza wysokość - odparł Garion z lekko odległą nutką.

- Właśnie mówiłem moim dworzanom, że prędzej uwierzył­bym, że słońce wzejdzie jutro z zachodu, niż że władca Zachodu pojawi się w Mal Zeth.

- Świat jest pełen niespodzianek.

- Na brodę Toraka, masz rację, Belgarionie. Czy nie masz nic przeciwko, wasza mość, że nazywam cię Belgarionem?

- Torak nie miał brody - sprostował krótko Garion.

- Co?

- Torak, on nie miał brody. Przynajmniej kiedy go spotkałem.

- Kiedy ty... - Oczy Warasina rozszerzyły się nagle. - Czy chcesz mi powiedzieć, że te wszystkie historie o tym, co zdarzyło się w Cthol Mishrak, są rzeczywiście prawdziwe? - wysapał.

- Nie jestem pewien, wasza wysokość - powiedział Ga­rion. - Nie słyszałem jeszcze wszystkich historii. Wspaniale było cię spotkać - powiedział, z przesadzoną poufałością poklepując po ramieniu najwyraźniej zdumione królewiątko. - Szkoda, że nie mamy więcej czasu na rozmowę. Idziesz, Bradorze? - Skinął głową w kierunku królewiątka Pallii, odwrócił się na pięcie pociągając za sobą Bradora.

- Masz talent, Belgarionie - wymamrotał Brador. - Dużo większy niż mogłem sobie wyobrazić biorąc pod uwagę... - zawahał się.

- Biorąc pod uwagę fakt, że wyglądam jak niepiśmienny, wiejski idiota? - dokończył Garion.

- Nie sądzę, żebym dokładnie tak to określił.

- Czemu nie? - Garion wzruszył ramionami. - To prawda, czyż nie? Do czego zmierzał ten chłystek o świńskich oczach? Było jasne, że o coś mu chodzi.

- To dość proste - odparł Brador. - Zdaje sobie sprawę z twojej bliskiej znajomości z Kal Zakathem. Cała władza w Mallorei pochodzi od cesarza, a człowiek, z którym liczy się cesarz, zajmuje wyjątkową pozycję. Obecnie Warasin prowadzi rozmowy dotyczące granicy z księciem regentem Delchinu i prawdopodobnie chce, żebyś szepnął jakieś dobre słowo w tej sprawie. - Brador obdarzył go rozbawionym spojrzeniem. - W twojej obecnej sytuacji możesz zarobić miliony. Garion roześmiał się.

- Nie uniósłbym takiego ciężaru, Bradorze - stwierdził. - Raz w Rivie odwiedziłem królewski skarbiec i wiem, ile waży milion. Kto następny?

- Szef Biura Handlu. Skończony osioł pozbawiony jakich­kolwiek zasad, podobnie jak większość szefów biur.

Garion uśmiechnął się.

- A ten czego chce?

Brador w zadumie poskrobał się za uchem.

- Nie jestem do końca pewien. Ostatnio przebywałem z dala od kraju. Vasca jest przebiegły, więc uważałbym na niego.

- Zawsze uważam, Bradorze.

Baron Vasca, szef Biura Handlu, świecił imponującą łysiną, a jego twarz pokrywała sieć zmarszczek. Ubrany był w brązową togę - uniform urzędników, a złoty łańcuch świadczący o wy­sokim stanowisku wydawał się zbyt wielkim ciężarem dla jego przeraźliwie chudej szyi. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie wątłego i starego, lecz w jego oczach czaiło się ożywienie i bystrość sępa.

- Wasza mość - powiedział po formalnej prezentacji. - Jak miło cię w końcu poznać.

- Cała przyjemność po mojej stronie, baronie Vasca - po­wiedział uprzejmie Garion.

Gawędzili przez jakiś czas i Garion nie mógł wykryć niczego niezwykłego w osobie swego rozmówcy.

- Zauważyłem, że książę Drasni, Kheldar, jest członkiem waszej grupy - powiedział w końcu baron.

- Jesteśmy starymi przyjaciółmi. Czy znacie się z Kheldarem, baronie?

- Nasze drogi zbiegły się kilkakrotnie. Takie zwyczajne zezwolenia i wdzięczności. W większości jednak stara się unikać kontaktów z władzami.

- Czasem to dostrzegałem - potwierdził Garion.

- Jestem pewien, że tak było. Nie będę zatrzymywał waszej mości. Wielu innych pragnie się spotkać z waszą wysokością i nie chciałbym być oskarżony o posiadanie monopolu na pański czas. Wkrótce musimy znów porozmawiać. - Baron zwrócił się do szefa Biura Spraw Wewnętrznych. - Miło z twojej strony, że nas przedstawiłeś, drogi Bradorze - powie­dział.

- Nie ma sprawy, drogi baronie - odparł Brador, po czym wziął Gariona pod rękę i wspólnie oddalili się od Vaski.

- O co w tym wszystkim chodziło? - spytał Garion.

- Nie jestem do końca pewny - odrzekł Brador - ale zdaje się, że zyskał to, co chciał zyskać.

- Nic rzeczowego nie zostało przecież powiedziane.

- Wiem, i to właśnie mnie martwi. Sądzę, że będę miał na oku mojego starego przyjaciela Vascę. Wzbudził moją ciekawość.

W ciągu przemijającego powoli czasu Garion poznał dwóch jaskrawiej od innych ubranych królów, sporo dyskretniej odzia­nych biurokratów i chmarę ważniejszych notabli i ich dam. Wielu z nich chodziło jedynie o to, by zostać zauważonym podczas rozmowy z nim, żeby później mogli powiedzieć nonszalanckim tonem: „Parę dni temu rozmawiałem z Belgarionem i mówił, że...” Inni sugerowali, że pragną spotkać się na prywatną rozmowę w późniejszym terminie. Kilkoro poczyniło nawet próby wy­znaczenia konkretnych dat.

Dopiero późnym wieczorem Velvet przybyła mu na ratunek. Zbliżyła się do miejsca, gdzie Garion został wręcz osaczony przez królewską rodzinę Peldane: tłuste, małe królewiątko w musztardowożółtym turbanie na głowie, jego wdzięczącą się głupawo, kościstą żonę odzianą w różową tunikę, która okropnie kłóciła się z jej pomarańczowymi włosami, i trójkę królewskich zepsutych bachorów, które skowyczały i tłukły się wzajemnie.

- Wasza mość - powiedziała dziewczyna o blond włosach, dygnąwszy lekko. - Twoja żona prosi o pozwolenie, by udać się na spoczynek.

- Prosi?

- Trochę źle się czuje.

Garion spojrzał na nią z wdzięcznością.

- Muszę zatem udać się do niej natychmiast - powiedział, szybko odwracając się do peldańskich dostojników. - Mam nadzieję, że mi wybaczycie - rzekł do nich.

- Oczywiście, Belgarionie - odparło łaskawie królewiątko.

- Przekaż, proszę, pozdrowienia swojej cudownej żonie - dodała koścista kobieta.

Królewskie potomstwo nie przestawało kopać się nawzajem i wrzeszczeć.

- Wyglądasz na trochę udręczonego - wymruczała Velvet odprowadzając Gariona.

- Mógłbym cię pocałować.

- Niezwykle interesująca propozycja. Garion spojrzał przez ramię z kwaśną miną.

- Powinni utopić te trzy małe potworki i wychowywać pomiot szczeniąt zamiast tego - wymamrotał.

- Prosiaków - poprawiła. Spojrzał na nią.

- Przynajmniej mogliby sprzedawać bekon - wyjaśniła. - W ten sposób wysiłek nie poszedłby całkiem na marne.

- Czy Ce’Nedra rzeczywiście źle się czuje?

- Oczywiście, że nie. Tego wieczoru dokonała tylu podbojów ilu tylko mogła zapragnąć, to wszystko. Chce zachować kilka na następne okazje. A teraz nadszedł czas na wielki odwrót i pozo­stawienie hordy rozczarowanych, pogrążonych w rozpaczy wiel­bicieli, którzy dyszą rządzą spotkania z nią.

- To szczególny sposób patrzenia na tą sprawę. Roześmiała się, czule biorąc go pod ramię.

- Nie, jeśli jest się kobietą. Wtedy nie.

Nazajutrz tuż po śniadaniu Garion i Belgarath zostali wezwani na spotkanie z Zakathem i Bradorem w prywatnym gabinecie cesarza. Duży i wygodny pokój wypełniały półki z książkami i mapami, a dookoła niskich stołów tuliły się do siebie bogato obite krzesła. Na zewnątrz panował ciepły dzionek i okna stały otworem, pozwalając lekkiemu, wiosennemu, przesyconemu wonią kwiecia wietrzykowi tarmosić zasłony.

- Dzień dobry - powitał ich Zakath, gdy weszli do kom­naty. - Mam nadzieję, że spaliście dobrze.

- Kiedy już udało mi się wyciągnąć ją z wanny. - Garion roześmiał się. - Myślę, że to wyjątkowo nęcąca pokusa. Czy uwierzysz, że kąpała się wczoraj trzykrotnie?

- W Mal Zeth jest bardzo gorąco i latem toniemy w tumanach kurzu - powiedział Zakath. - Kąpiele sprawiają, że da się to przeżyć.

- Jak doprowadza się gorącą wodę? - spytał zaciekawiony Garion. - Nie widziałem, by ktoś nosił wiadra korytarzami.

- Dochodzi rurami umieszczonymi pod podłogą - odparł cesarz. - Rzemieślnik, który obmyślił ten system, został na­grodzony tytułem barona.

- Mam nadzieję, że nie pogniewasz się, jeśli skradniemy ten pomysł. Durnik już robi odpowiednie rysunki.

- Ja uważam, że to niezdrowe - powiedział Belgarath. - Kąpieli powinno się zażywać na zewnątrz, w zimnej wodzie. Całe to rozpieszczanie rozmiękcza natury ludzkie. - Spojrzał na Zakatha. - Jestem jednak pewien, że nie poprosiłeś nas tutaj, by dyskutować na temat filozofii kąpieli.

- Nie, chyba że bardzo tego pragniesz, Belgaracie - odparł Zakath, po czym wyprostował się w krześle. - Teraz kiedy wszyscy zdążyliśmy odpocząć po podróży, pomyślałem, że może nadszedł czas, byśmy zabrali się do pracy. Ludzie Bradora sporządzili dla niego raporty, więc jest on gotów zaznajomić nas z oceną obecnej sytuacji w Karandzie. Mów, Bradorze.

- Tak, wasza wysokość. - Pucołowaty, łysy Melcen podniósł się z wygodnego krzesła i podszedł do wiszącej na ścianie ogromnej mapy kontynentu malloreańskiego. Na mapie igrające w świetle kolory wiernie symbolizowały niebieskie jeziora i rzeki, zielone prerie, ciemnozielone lasy i brązowe góry pokryte białymi czapami śniegu. Zamiast czarnych kropek, w miejscu miast narysowano budynki i fortyfikacje. Garion zauważył, że malloreański system dróg był prawie tak rozbudowany jak tolnedrańska sieć traktów na zachodzie.

Brador chrząknął, walcząc przez chwilę o długi wskaźnik, którego chciał użyć, z jednym z zapalczywych kociąt Zakatha, po czym zaczął:

- Jak doniosłem wam w Rak Hagga, jakieś sześć miesięcy temu człowiek o imieniu Mengha wyszedł z tego ogromnego lasu na północ od jeziora Karanda. - Postukał w zaznaczony na mapie duży pas drzew rozciągający się od Łańcucha Karandyjskiego do Gór Zamad. - Wiemy bardzo, bardzo niewiele na temat jego pochodzenia.

- To nie do końca prawda, Bradorze - zaprzeczył Belgarath. - Cyradis powiedziała nam, że jest on, lub był niegdyś, grolimskim kapłanem. To daje nam możliwość trafnej dedukcji.

- Z chęcią wysłucham waszych wniosków - powiedział Zakath.

Belgarath rozejrzał się po pokoju i jego wzrok spoczął na kilku pełnych kryształowych karafkach i paru polerowanych kielichach przycupniętych na kredensie.

- Nie masz nic przeciwko? - spytał wskazując na karafki. - Lepiej mi się myśli z kielichem w ręku.

- Proszę bardzo - odparł Zakath.

Starzec wstał, podszedł do kredensu i napełnił jeden z kielichów rubinowoczerwonym winem.

- Garionie? - spytał podnosząc nieco karafkę.

- Nie, dziękuję, dziadku.

Belgarath umieścił na powrót kryształowy korek w karafce i zaczął przechadzać się w tę i z powrotem po niebieskim dywanie.

- W porządku - powiedział. - Wiemy, że w mniej cywilizowanych rejonach Karandy wciąż czci się demony, pomimo że Grolimowie próbowali wykorzenić te praktyki, kiedy w drugim tysiącleciu Karandowie zostali nawróceni na kult Toraka. Wiemy również, że Mengha sam był kapłanem. A zatem, gdyby Grolimowie w Mallorei zareagowali w ten sam sposób, jak ci w Cthol Murgos, na wieść o śmierci Toraka, wiedzielibyśmy, że są całkowicie zdemoralizowani. Fakt, że Urvon przez kilka lat szamotał się próbując znaleźć przepowiednie mówiące o uspra­wiedliwieniu utrzymania duchowieństwa w nienaruszonym stanie, jest dość dobrym dowodem na to, że napotkał wśród rzesz Grolimów powszechną rozpacz. - Umilkł, by zakosztować wina. - Niezłe - pochwalił patrząc na Zakatha. - Całkiem niezłe.

- Dziękuję.

- Idźmy dalej - ciągnął starzec. - Istnieje wiele możliwych reakcji spowodowanych rozpaczą na tle religijnym. Niektórzy tracą zmysły, niektórzy próbują zatracić się w różnych formach rozpusty, niektórzy nie są w stanie pogodzić się z prawdą i próbują ożywić kult. Kilkoro ludzi jednak udaje się na po­szukiwanie jakiejś nowej religii, zwykle czegoś dokładnie przeciw­nego do tego, w co do tej pory wierzyli. Jako że Grolimowie w Karandzie przez wieki koncentrowali się na wykorzenianiu kultu demonów, wydaje się bardzo logiczne, że kilku zroz­paczonych kapłanów zdecydowało się odszukać władców demo­nów w nadziei zgłębienia ich tajemnic. Pamiętajcie, że kontrola nad demonem daje ogromną moc, a głód władzy zawsze leżał u podstaw grolimskiej mentalności.

- To wszystko pasuje do siebie, Przedwieczny - przyznał Brador.

- Tak też myślałem. W porządku, Torak nie żyje i Mengha nagle stwierdza, że zostaje pozbawiony teologicznej podstawy. Prawdopodobnie przechodzi okres czynienia wszystkich rzeczy, których nie wolno mu było robić jako kapłanowi: pije, oddaje się rozpuście i wszelkim uciechom. Kiedy przebierze się miarkę, takie rzeczy zaczynają wydawać się puste i przestają satysfakc­jonować. Nawet rozwiązłe życie staje się po jakimś czasie nudne.

- Ciocia Pol byłaby zdumiona słysząc twoje słowa - zauwa­żył Garion.

- Zatrzymaj je dla siebie - poradził Belgarath. - Sprzeczki na temat moich złych nawyków stanowią kamień węgielny naszej zażyłości. - Ponownie łyknął wina. - Jest naprawdę wy­śmienite - powiedział podnosząc kielich, by móc podziwiać kolor wina w promieniach słońca. - A więc Mengha budzi się pewnego ranka z okropnym bólem głowy, w ustach ma smak kurzych odchodów, a jego żołądek jest trawiony przez ogień, którego nie sposób zgasić żadną ilością wody. Nie widzi powodu, by kontynuować taki żywot. Możliwe, że wyjął nóż ofiarny i wycelował w miejsce na piersiach.

- Czy nie zaszedłeś zbyt daleko w swych domniemaniach? - zapytał Zakath.

Belgarath roześmiał się.

- Kiedyś trudniłem się opowiadaniem różnych historii - od­parł ze skruchą. - Wprost nie mogę pozwolić, by jakakolwiek dobra historia wymknęła mi się z ust bez kilku artystycznych ubarwień. W porządku. Może myślał, a może nie myślał o popeł­nieniu samobójstwa. Rzecz w tym, że sięgnął dna. Wtedy właśnie pomyślał o demonach. Przywoływanie demonów jest niemal tak niebezpieczne jak bycie pierwszym człowiekiem na szczycie drabiny oblężniczej podczas ataku na ufortyfikowane miasto, lecz Mengha nie ma nic do stracenia. Dociera więc do lasu, o tutaj, znajduje karandyjskiego maga i w jakiś sposób przekonuje go, by ten nauczył go sztuki wywoływania demonów, jeśli można to tak nazwać. Zgłębienie wszystkich tajemnic zajmuje mu około dwunastu lat.

- Dlaczego akurat dwanaście? - zapytał Brador. Belgarath wzruszył ramionami.

- Minęło mniej więcej czternaście lat od śmierci Toraka. Żaden normalny człowiek nie może znęcać się nad sobą samym dłużej niż kilka lat, bo zacznie tracić kontrolę nad własnym ciałem i umysłem, więc prawdopodobnie jakieś dwanaście lat temu Mengha udał się na poszukiwanie czarownika, który udzieliłby mu nauk. Kiedy poznaje wszystkie sekrety, zabija swego nauczyciela i...

- Zaczekaj - sprzeciwił się Zakath. - Dlaczego miałby to uczynić?

- Nauczyciel wiedział o nim zbyt wiele i również potrafił wzywać demony, które mógł w każdej chwili wysłać za naszym Grolimem. Układ między nauczycielem a uczniem w tych sprawach wymaga dozgonnej służby narzuconej przez klątwę. Mengha nie mógł odejść od swego pana przed jego śmiercią.

- Skąd wiesz tak dużo o tych sprawach, Belgaracie? - spytał Zakath.

- Przeszedłem przez to wszystko żyjąc wśród Morindimów kilka tysięcy lat temu. Nie zajmowałem się wówczas niczym specjalnym, a bardzo interesowała mnie magia.

- Czy zabiłeś swego pana?

- Nie. To znaczy nie w dokładnym tego słowa znaczeniu. Kiedy go opuściłem, wysłał za mną znajomego demona. Zawład­nąłem nim i odesłałem go z powrotem.

- Zabił go?

- Przypuszczam, że tak. Zwykle tak się dzieje. Wracając jednak do Menghi. Jakieś sześć miesięcy temu dociera do bram Calidy i przywołuje całą armię demonów. Nikt o zdrowych zmysłach nie wzywa więcej niż jednego za jednym razem, ponieważ zbyt trudno je kontrolować. - Zmarszczył brwi przechadzając się w tę i z powrotem i patrząc w podłogę. - Jedyne co mi przychodzi do głowy, to że w jakiś sposób udało mu się wezwać Władcę Demonów i zawładnąć nim.

- Władcę Demonów? - spytał Garion.

- Też mają swoją hierarchię, podobnie jak ludzie. Jeśli Mengha trzyma w garści Władcę Demonów, ta właśnie kreatura zwołuje armię mniejszych demonów. - Ponownie napełnił swój kielich, nie wyglądając na zbytnio zadowolonego z siebie. - Prawdopodobnie tak mniej więcej wygląda historia życia Menghi - powiedział siadając.

- Mistrzowskie przedstawienie, Belgaracie - pogratulował mu Zakath.

- Dziękuję - odparł starzec. - Sam też tak myślę. - Spo­jrzał na Bradora. - Teraz kiedy go już trochę znamy, może powiesz nam, co przeskrobał?

Brador powtórnie zajął miejsce przy mapie odganiając wskaź­nikiem tego samego nieznośnego kociaka.

- Po zajęciu Calidy przez Menghę wieść o jego czynach rozniosła się po całej Karandzie - zaczął. - Po pierwsze, okazuje się, że kult Toraka nigdy się mocno nie zakorzenił w Karandzie i jedynie noże ofiarne Grolimów trzymały ich w szeregach.

- Tak jak Thullów? - podpowiedział Garion.

- Bardzo podobnie, wasza miłość. Kiedy Torak zginął, a jego kapłani rozproszyli się, Karandowie zaczęli się nawracać. Stare świątynie zaczęły się pojawiać ponownie, odżyły dawne rytuały. - Brador wzdrygnął się. - Obrzydliwe rytuały - dodał. - Ohydne.

- Gorsze niż ofiarny rytuał Grolimów? - spytał łagodnie Garion.

- Na to było przynajmniej pewne usprawiedliwienie, Garionie - sprzeciwił się Zakath. - Zaszczytem było zostać wy­branym i ofiary z własnej woli szły pod nóż.

- Na pewno nie żadna z tych, które widziałem - nie zgodził się Garion.

- Na temat teologii porównawczej możemy porozmawiać kiedy indziej - odezwał się Belgarath. - Kontynuuj, Bradorze.

- Kiedy Karandowie dowiedzieli się o Mendze - ciągnął melceński urzędnik - zaczęli napływać do Calidy, aby go poprzeć i stanąć po stronie demonów. W siedmiu królestwach Karandy zawsze istniał podziemny ruch niepodległościowy i wielu zapaleńców wierzy, że w demonach leży największa nadzieja na zrzucenie jarzma angarackiej władzy. - Łypnął na cesarza. - Nie chciałem obrazić, wasza wysokość - mruknął.

- Rozumiem, Bradorze - zapewnił go Zakath.

- Oczywiście, królewiątka z Karandy próbowały powstrzy­mywać swoich ludzi przed dołączaniem do Menghi. Strata poddanych jest zawsze bolesna dla władcy. Armia, nasza armia, również została postawiona w stan gotowości w obliczu hord Karandów zbierających się pod sztandarem Menghi. Wojsko próbowało zablokować granice. Jednak duża część armii znaj­dowała się w Cthol Murgos z waszą miłością, więc oddziały w Karandzie nie miały siły przebicia. Karandom udawało się zręcznie je omijać lub nawet zwyciężać. Obecnie armia Menghi liczy około miliona ludzi. Są kiepsko uzbrojeni i nie wyćwiczeni, ale nawet milion ludzi zaopatrzonych w zwykłe kije to poważna przeszkoda. Nie tylko Jenno, lecz również Ganesia znajdują się pod absolutnym panowaniem Menghi i jest on bliski zajęcia Katakor. Kiedy mu się to uda, nie ma wątpliwości, że skieruje się na Pallię i Delchin. Jeśli się go nie powstrzyma, załomocze do bram Mal Zeth.

- Czy w tej kampanii uwalnia demony? - spytał żywo Belgarath.

- Raczej nie - odparł Brador. - Po tym co stało się w Calidzie, nie ma takiej potrzeby. Sam ich widok wystarczył, by bramy miast stawały otworem. Odniósł niesamowite sukcesy prawie nie walcząc.

Starzec pokiwał głową.

- Podejrzewałem, że może do tego dojść. Niezwykle trudno powtórnie przejąć władzę nad demonem, kiedy już zasmakował krwi.

- To nie demony powodują największe problemy - kon­tynuował Brador. - Mengha zalał resztę Karandy swoimi agentami, a opowieści, które roznoszą, wpędzają ludzi w istne szaleństwo. - Spojrzał na cesarza. - Czy uwierzyłbyś, wasza wysokość, że złapaliśmy jednego z jego wysłanników w koszarach Karandów tu, w Mal Zeth?

Zakath spojrzał ostro.

- Jak on się tu dostał? - pytał.

- Przebrał się za kaprala powracającego z rekonwalescen­cji - odparł Brador. - Posunął się aż tak daleko, że zadał sobie ranę, żeby jego historia wydawała się bardziej wiarygodna. Trudno było mu nie wierzyć słysząc, jak przeklina Murgów.

- Co z nim zrobiliście?

- Niestety nie przeżył przesłuchania - odrzekł Brador pochmurniejąc, po czym pochylił się, by odsunąć kociaka od swej kostki u nogi.

- Niestety?

- Wiązałem z nim pewien interesujący plan. Kiedy komuś udaje się okpić mój wywiad, podchodzę do tego bardzo osobiście. To sprawa zawodowej dumy.

- Co zatem radzisz? - spytał Zakath. Brador zaczął chodzić po pokoju.

- Obawiam się, że będziesz musiał sprowadzić swoją armię z Cthol Murgos, wasza wysokość - rzekł. - Nie możesz prowadzić wojny na dwóch frontach.

- To absolutnie nie podlega kwestii.

- Nie sądzę, żebyśmy mieli duży wybór - powiedział Brador. - Prawie połowa naszych sił w Mallorei to żołnierze pochodzenia karandyjskiego i uważam, że polegać na nich w wypadku jakiejkolwiek konfrontacji z Menghą byłoby czystym szaleństwem.

Twarz Zakatha spoważniała.

- Powiem w ten sposób, wasza wysokość - odezwał się Brador. - Jeśli osłabisz swe siły w Cthol Murgos, pra­wdopodobnie stracisz Rak Cthaka i może Rak Gorut, lecz jeśli nie sprowadzisz swego wojska do ojczyzny, stracisz Mal Zeth.

Oczy Zakatha świeciły niczym błyskawice, gdy patrzył na urzędnika.

- Jest jeszcze czas, by się zastanowić, panie - dodał Brador rozsądnie. - To wyłącznie moja ocena sytuacji. Jestem pewien, że będziesz chciał potwierdzić to, co ci przekazałem, i skontak­tujesz się z naczelnym dowództwem.

- Nie - rzucił krótko Zakath. - Decyzja należy do mnie. - Wpatrywał się w podłogę z nachmurzoną miną. - W porządku, Bradorze, sprowadzimy armię do kraju. Idź i przekaż naczelnemu dowództwu, że pragnę się z nimi natychmiast widzieć.

- Tak, wasza wysokość. Garion wstał.

- Ile czasu potrzeba, by twoje oddziały przypłynęły z Cthol Murgos? - spytał ponuro.

- Około trzech miesięcy - odparł Zakath.

- Nie mogę czekać tak długo, Zakacie.

- Bardzo mi przykro, Garionie, lecz obaj nie mamy żadnego wyboru. Ani ty, ani ja nie opuścimy Mal Zeth przed przybyciem armii.


Rozdział VIII


Nazajutrz Silk pojawił się wcześnie w komnatach Gariona i Ce’Nedry. Mały człowieczek znów miał na sobie kubrak i grube pończochy, lecz tym razem nie przyozdobił swego stroju tak imponującą liczbą klejnotów. Przez ramię miał przewieszone dwie togi malloreańskie - lekkie, wielo­barwne szaty noszone przez większość mieszkańców Mal Zeth.

- Czy chcielibyście udać się do miasta? - spytał Gariona.

- Nie sądzę, żeby wypuścili nas z pałacu.

- Zdążyłem już o to zadbać. Brador wydał pozwolenie pod warunkiem, że nie będziemy próbowali umknąć ludziom, którzy będą za nami podążać.

- To przykra perspektywa. Nie cierpię, gdy ktoś depcze mi po piętach.

- Przyzwyczaisz się do tego.

- Czy masz jakiś szczególny powód, czy będzie to jedynie krajoznawcza wycieczka?

- Chcę zatrzymać się przy naszych biurach i porozmawiać z faktorem.

Garion obdarzył go zdumionym spojrzeniem.

- Agentem, który zajmuje się naszymi sprawami w Mal Zeth.

- Aha, nigdy wcześniej nie słyszałem tego słowa.

- To dlatego, że nie zajmujesz się handlem. Nasz człowiek nazywa się Dolmar. Jest niezwykle efektywnym Melcenem i nie kradnie przy tym zbyt wiele.

- Nie jestem pewien, czy będę się dobrze bawił słuchając waszych rozmów o handlu - powiedział Garion

Silk rozejrzał się ukradkiem.

- Mógłbyś wiele się dowiedzieć, Garionie - powiedział, lecz jego palce poruszały się już intensywnie. „Dolmar może powiedzieć nam, co naprawdę dzieje się w Karandzie” - wygestykulował. - Myślę, że powinieneś pójść...

- No cóż - rzekł Garion z lekko przesadzoną aprobatą - może masz rację. Poza tym te mury dookoła zaczynają zacieśniać się wokół mnie.

- Proszę - powiedział Silk wyciągając rękę z jedną z szat - Włóż ją.

- Nie jest zbyt zimno, Silku.

- Ta toga nie ma cię chronić przed zimnem. Ludzie odziani w zachodnie stroje przyciągają uwagę na ulicach Mal Zeth, a ja nie lubię, jak ktoś się na mnie gapi. - Silk wyszczerzył zęby w uśmiechu. - To bardzo niemiłe dla kieszonkowców, gdy wszyscy na ulicy cię obserwują. Pójdziemy?

Toga, którą Garion przywdział, nie miała z przodu żadnego zapięcia i zwieszała mu się z ramion aż do stóp. Było to praktyczne wierzchnie odzienie z głębokimi kieszeniami po obu stronach. Materiał wydawał się stosunkowo cienki, powiewając przy każdym ruchu.

Garion podszedł do drzwi przyległej komnaty. Ce’Nedra rozczesywała swe bujne, nadal wilgotne po porannej kąpieli włosy.

- Idę do miasta z Silkiem - powiedział. - Potrzebujesz czegoś?

Zamyśliła się.

- Poszukaj dla mnie jakiegoś grzebienia - powiedziała unosząc nieco ten, który trzymała w ręku. - Mój się już bardzo zestarzał.

- Dobrze. - Odwrócił do wyjścia.

- A jak już idziesz - dodała - może byś wybrał dla mnie sztukę cyraneczkowozielonego jedwabiu, jeśli taki znajdziesz. Powiedziano, że w pałacu jest niezwykle utalentowana krawcowa.

- Zobaczę, co się da zrobić. - Odwrócił się ponownie.

- I może kilka łokci koronki. Uważaj tylko, żeby nie była zbyt zdobna. Niech będzie w dobrym guście.

- Coś jeszcze? Uśmiechnęła się do niego.

- Zrób mi jakąś niespodziankę. Uwielbiam niespodzianki.

- Grzebień, sztuka cyrankowozielonego jedwabiu, kilka łokci koronki w dobrym guście i niespodzianka. - Wyliczył na palcach.

- Przynieś mi również taką szatę, jaką masz na sobie. Czekał.

Zacisnęła usta myśląc intensywnie.

- Nic więcej nie przychodzi mi do głowy, Garionie, lecz ty i Silk moglibyście spytać Liselle i lady Polgarę, czy czegoś nie potrzebują.

Westchnął.

- Tak przez grzeczność, Garionie.

- Oczywiście, kochanie. Może będzie lepiej, jak sporządzę listę.

Gdy Garion wrócił, twarz Silka pozostawała bez wyrazu.

- No i co? - spytał Garion.

- Nic nie mówiłem.

- To dobrze. Wyszli.

- Garionie! - zawołała Ce’Nedra.

- Tak, kochanie?

- Poszukaj także jakichś słodyczy.

Garion wyszedł za Silkiem na korytarz, zamykając za sobą drzwi zdecydowanym ruchem.

- Bardzo dobrze to znosisz - przyznał Silk.

- Praktyka.

Velvet wzbogaciła rosnącą listę o kilka dodatkowych produk­tów, a Polgara dodała kilka od siebie. Silk patrzył na listę, gdy szli długim, rozbrzmiewającym echem ich kroków korytarzem w kierunku głównej części pałacu.

- Zastanawiam się, czy Brador nie pożyczyłby nam jucznego muła - wymamrotał.

- Nie próbuj być dowcipny.

- Czemu miałbym to robić?

- Dlaczego rozmawialiśmy tam językiem migowym?

- Szpiedzy.

- W naszych prywatnych komnatach? - Garion z przestra­chem przypomniał sobie, jak Ce’Nedra czasem nie zwracała zupełnie uwagi na swój ubiór lub jego brak, kiedy znajdowali się sami.

- Najbardziej interesujące tajemnice ujawnia się w miejscach prywatnych. Żaden szpieg nie oprze się pokusie, by zajrzeć do sypialni.

- To obrzydliwe! - wybuchnął Garion i policzki oblały mu się purpurą.

- Oczywiście, że tak, jednak bardzo powszechnie praktykowane.

Minęli rotundę i przeszli przez pozłacane drzwi główne, po czym wyszli w ramiona jasnego wiosennego poranka przesyco­nego pachnącym, rześkim wietrzykiem.

- Wiesz - odezwał się Silk - lubię Mal Zeth. Zawsze ładnie tu pachnie. Nasze biuro mieści się na piętrze nad piekarnią i w niektóre poranki zapachy dochodzące z dołu przyprawiają niemalże o omdlenie.

U wrót cesarskiego pałacu zatrzymali się jedynie na chwilę. Lakoniczny gest ze strony jednego z dwóch nie rzucających się w oczy mężczyzn, którzy podążali za nimi, spowodował, że strażnicy przepuścili Silka i Gariona bez przeszkód, pozwalając im wyjść na teren miasta.

- Szpiedzy czasami bywają użyteczni - powiedział Silk idąc szerokim bulwarem łączącym pałac z resztą miasta.

Ulice Mal Zeth roiły się od ludzi z wszystkich części imperium, pomiędzy którymi pojawiali się od czasu do czasu mieszkańcy Zachodu. Gariona zaskoczyły nieco tolnedrańskie płaszcze widocz­ne to tu, to tam pośród różnokolorowych ubiorów lokalnej populacji. Gdzieniegdzie dało się też zauważyć Sendarów, Drasan i znaczną liczbę Nadraków. Nie dostrzegli jednak ani jednego Murga.

- To miejsce tętni życiem - zauważył Silk.

- O tak. W porównaniu z Mal Zeth Tol Honeth wygląda jak wiejski jarmark, a Camaar jak targowisko w małej wiosce.

- Jest to zatem największe centrum handlowe świata?

- Nie, jest nim Melcene. Oczywiście Melcene koncentruje się na pieniądzach, a nie na towarach. Nie można kupić tam nic absolutnie, żadnej rzeczy. Można jedynie kupić pieniądze.

- Silku, w jaki sposób można coś zyskać sprzedając pieniądze za pieniądze?

- To troszkę skomplikowane. - Oczy Silka zwęziły się. - Wiesz co? - odezwał się. - Gdyby udało ci się położyć rękę na królewskim skarbcu w Rivie, mógłbym pokazać ci, jak podwoić jego zasoby w przeciągu pół roku na ulicy Basa w Melcene, z milutką prowizją dla nas.

- Chcesz, żebym manipulował królewskim skarbem? Gdyby ktokolwiek się o tym dowiedział, miałbym w perspektywie powstanie.

- W tym cały sekret, Garionie. Nie pozwolisz, by ktokolwiek się o tym dowiedział.

- Czy kiedykolwiek w całym twoim życiu przyszła ci do głowy jakaś uczciwa myśl?

Mały człowieczek zadumał się nad słowami przyjaciela.

- Nie przypominam sobie. Nie - odparł szczerze. - Lecz w ten sposób świetnie ćwiczę swój umysł.

Biura handlowego imperium Silka i Yarbleka w Mal Zeth były, jak zaznaczył mały człowieczek, skromne i usytuowane nad tętniącą życiem piekarnią. Zewnętrzne schody przy wąskiej bocznej uliczce prowadziły na piętro. Gdy wchodzili na górę, jakieś napięcie, którego Garion nie był nawet świadomy, zdawało się eksplodować z jego przyjaciela.

- Nienawidzę, gdy nie mogę spokojnie rozmawiać - wy­rzucił z siebie. - W Mal Zeth jest tak wielu szpiegów, że każde słowo, jakie wypowiesz, donoszone jest Bradorowi w trzech kopiach, zanim jeszcze zdążysz zamknąć usta.

- W twoim biurze zapewne również są szpiedzy.

- Oczywiście, lecz niczego nie słyszą. Wraz z Yarblekiem kazaliśmy wbudować w podłogi, sufity i ściany solidną warstwę korka.

- Korka?

- Tłumi wszelkie dźwięki.

- Czy nie było to bardzo kosztowne? Silk przytaknął.

- Zrekompensowaliśmy to sobie już w pierwszym tygodniu naszego pobytu tutaj dzięki temu, że zdołaliśmy zataić pewne negocjacje. - Sięgnąwszy do wewnętrznej kieszeni, wyjął duży mosiężny klucz. - Zobaczmy, czy uda mi się złapać Dolmara z rękami na kasie - wyszeptał.

- Czemu? Przecież i tak wiesz, że cię okrada.

- Oczywiście, że wiem, lecz jeśli uda mi się go złapać, będę mógł zredukować jego premię na koniec roku.

- Dlaczego po prostu nie sprawdzisz mu kieszeni?

Silk w zadumie poklepał się mosiężnym kluczem po policzku.

- Nie - zdecydował w końcu. - To nie najlepszy pomysł. Taki układ powinien opierać się na zaufaniu.

Garion wybuchnął śmiechem.

- Musisz gdzieś stworzyć granice, Garionie. - Silk cicho wetknął mosiężny klucz do zamka i przekręcił go powolnym ruchem. Nagle gwałtownie otworzył drzwi i wskoczył do pokoju.

- Dzień dobry, książę Kheldarze - powiedział spokojnie mężczyzna siedzący za stołem z surowego drewna. - Spodzie­wałem się ciebie.

Silk popatrzył na niego, nieco zbity z tropu.

Chudy Melcen siedzący za stołem wpatrywał się w przybyszów osadzonymi blisko siebie oczyma, wykrzywiając cienkie usta w uśmiechu, który idealnie współgrał z cienkimi brązowymi włosami. Jego twarz już na pierwszy rzut oka budziła nieufność.

Silk wyprostował się.

- Witaj, Dolmarze - powiedział. - To jest Belgarion z Rivy.

- Wasza miłość. - Dolmar podniósł się i ukłonił.

- Dolmarze. - Garion skłonił lekko głowę.

Silk zamknął drzwi i przyciągnął dwa krzesła stojące pod brązową, pokrytą korkiem ścianą. Mimo że podłogę wykonano ze zwykłych płytek, sposób, w jaki tłumiła wszelkie dźwięki kroków i przesuwa­nia mebli, świadczył o grubości korka leżącego pod spodem.

- Jak interesy? - spytał Silk usadawiając się wygodnie i popychając nogą drugie krzesło ku Garionowi.

- Płacimy czynsz - odparł ostrożnie Dolmar.

- Jestem pewien, że piekarz z dołu nie posiada się z radości. Szczegóły, Dolmarze. Sporo czasu przebywałem poza Mal Zeth. Zaskocz mnie sukcesami moich inwestycji.

- Nasz kapitał wzrósł o piętnaście procent w stosunku do ubiegłego roku.

- To wszystko? - W głosie Silka dało się słyszeć nutę rozczarowania.

- Właśnie poczyniliśmy znaczną inwestycję gromadząc spore zapasy. I jeśli wziąć pod uwagę ich obecną wartość, liczba ta wzrośnie do czterdziestu procent.

- To już lepiej. Dlaczego kumulujemy zapasy?

- Zalecenia Yarbleka. Obecnie przebywa w Mal Camat i organizuje morski transport produktów na zachód. Spodziewam się, że zjawi się tu za jakiś tydzień, on i ta jego dziewucha z niewyparzoną gębą.

Dolmar wstał, ostrożnie pozbierał dokumenty ze stołu i podszedł do żelaznego piecyka przycupniętego w rogu pokoju. Nachylił się, otworzył metalowe drzwiczki i spokojnie wsunął pergaminowe zwoje do ognia.

Ku zdziwieniu Gariona, Silk nie zaprotestował przeciw temu.

- Badaliśmy rynek wełny - oświadczył Melcen powracając do pustego obecnie stołu. - W trakcie rosnącej mobilizacji Biuro Wojskowej Intendentury z pewnością będzie potrzebowało wełny na mundury, płaszcze i koce. Jeśli uda nam się zdobyć prawo pierwokupu u wszystkich głównych hodowców owiec, zdobędziemy kontrolę nad rynkiem i prawdopodobnie złamiemy ten żelazny chwyt, jaki konsorcjum melceńskie zaciska na handlu wojskowymi towarami. Jeśli uda nam się postawić nogę w drzwiach tego Biura, jestem pewien, że będziemy wywierać wpływ na wszelkie kontrakty.

Silk podrapał się po swym długim, spiczastym nosie, a jego oczy zwęziły się w zadumie.

- Fasola - powiedział krótko.

- Że co?

- Pomyśl o możliwości wykupienia tegorocznych zbiorów fasoli. Żołnierz może chodzić w zniszczonym mundurze, lecz musi jeść. Jeśli będziemy kontrolować zbiory fasoli, jak również mąki, ci z Biura Wojskowej Intendentury będą musieli zapukać do naszych drzwi.

- Całkiem sprytne, książę.

- Kręciłem się to tu, to tam - odparł Silk.

- Konsorcjum spotyka się w tym tygodniu w Melcene - powiadomił faktor. - Będą ustalać ceny wspólnych produktów. Jeśli tylko byłoby to możliwe, naprawdę powinniśmy położyć rękę na tej liście cen.

- Zatrzymaliśmy się w pałacu - powiedział Silk. - Może uda mi się wydębić ją od kogoś.

- Jest jeszcze coś, co powinieneś wiedzieć, książę Kheldarze. Był przeciek, że konsorcjum również zamierza zaproponować pewne warunki baronowi Vasce z Biura Handlu. Przedstawią je pod pretekstem ochrony gospodarki, lecz w rzeczywistości godzą one w ciebie i Yarbleka. Chcą ograniczyć do dwóch, trzech enklaw na zachodnim wybrzeżu wpływy zachodnich kupców zarabiających więcej niż dziesięć milionów rocznie. Nie sprawi to kłopotu pomniejszym kupcom, lecz nas prawdopodobnie wysadzi z interesu.

- Czy możemy przekupić kogoś, kto mógłby temu zapobiec?

- Już płacimy Vasce fortunę, żeby zostawił nas w spokoju, lecz konsorcjum rozrzuca pieniądze na lewo i prawo. Możliwe, że barona nie da się przekupić.

- Powęszę trochę w pałacu - powiedział Silk - zanim podwoisz łapówkę dla Vaski.

- Przekupstwo jest standardową procedurą, książę Kheldarze.

- Wiem, lecz czasami szantaż daje lepsze rezultaty. - Silk spojrzał na Gariona, a następnie przeniósł wzrok na faktora. - Co wiesz na temat tego, co się dzieje w Karandzie? - spytał.

- Wystarczająco dużo, by zdawać sobie sprawę, że wywiera to katastrofalny wpływ na interesy. Wszyscy szanowani i rozsądni kupcy zamykają swoje sklepy i pędzą do Calidy, by powiększyć szeregi armii Menghi. Następnie maszerują dokoła, śpiewając „śmierć Angarakom” i wymachując przy tym zardzewiałymi mieczami.

- Czy istnieje jakaś szansa sprzedaży broni dla nich? - za­pytał szybko Silk.

- Prawdopodobnie nie. Nie ma wystarczająco dużo praw­dziwych pieniędzy w północnej Karandzie, by opłacało się z nimi pertraktować, a polityczne niepokoje spowodowały zamknięcie wszystkich kopalni. Rynek klejnotów prawie nie istnieje.

Silk przytaknął posępnie.

- Co naprawdę się tam dzieje, Dolmarze? - spytał. - Rapor­ty przekazane przez Bradora przedstawiały jedynie ogólny zarys sytuacji.

- Mengha stanął u bram Calidy wraz z demonami. - Faktor wzruszył ramionami. - Karandowie popadli w histerię, a następ­nie ogarnął ich chaos religijnej ekstazy.

- Brador mówił nam o pewnych okrucieństwach - powie­dział Garion.

- Mniemam, iż raporty, które otrzymał, były lekko przesadzone, wasza miłość - odparł Dolman - Nawet najbardziej doświadczony obserwator prawdopodobnie pomnoży dziesięciokrotnie liczbę okaleczonych zwłok leżących na ulicach. Większość ofiar to Melceni lub Angarakowie. Demony Menghi dość skrupulatnie unikały zabijania Karandów, chyba że zdarzyło się im przez przypadek. Stosowali podobną regułę we wszystkich miastach, które do tej pory zajął. - Podrapał się po głowie mrużąc blisko osadzone oczy. - To naprawdę sprytne. Karandowie uważają Menghę za oswobodziciela, a jego demony za niezwyciężone czoło jego armii. Nie jestem pewny, jakimi naprawdę kierują się motywami, lecz ci barbarzyńcy wierzą, iż jest on zbawicielem, który przyszedł, by oczyścić Karandę z angarackiej i melceńskiej biurokracji. Dajcie mu następne sześć miesięcy, a osiągnie coś, czego nikt nie był w stanie osiągnąć wcześniej.

- To znaczy? - spytał Silk.

- Zjednoczy całą Karandę.

- Czy rzuca demony do ataku na każde miasto, które podbija? - spytał Garion oczekując potwierdzenia słów Bradora.

Dolmar pokręcił przecząco głową.

- Już nie, wasza miłość. Po wydarzeniach w Calidzie i kilku innych miastach, które zajął w początkowej fazie swojej kampanii, naprawdę nie musi tego robić. Ostatnio maszeruje tylko w kierun­ku miasta. Oczywiście demony są przy nim i nawet nie muszą zbytnio się wysilać, ponieważ wystarcza ich przerażający wygląd. Karandowie wyrzynają w pień wszystkich Angaraków i Melcenów w mieście, otwierają bramy i witają go z otwartymi ramionami. Następnie demony znikają. - Zamyślił się na chwilę. - Zawsze ma przy sobie jednego, szczególnego demona, mroczną kreaturę, która nie wydaje się tak gigantyczna jak zwykle one bywają. Zawsze gdy Mengha ukazuje się publicznie, za jego lewym barkiem czai się ten stwór.

Nagła myśl rozbłysła w oczach Gariona.

- Czy bezczeszczą świątynie Grolimów? - spytał. Dolmar zamrugał oczyma.

- Nie - odparł z lekkim zdziwieniem - nie czynią tego i nie wydaje się, żeby pośród martwych byli jacyś Grolimowie. Oczywiście jest możliwe, że Urvon wyciągnął wszystkich swoich Grolimów z Karandy, kiedy zaczął się ten problem.

- To mało prawdopodobne - nie zgodził się Garion. - Men­gha pojawił się w Calidzie bez żadnego ostrzeżenia. Grolimowie nie mieliby czasu na ucieczkę. - Zapatrzył się w sufit myśląc intensywnie.

- O co chodzi, Garionie? - zapytał Silk.

- Właśnie pewna myśl przyprawiła mnie o dreszcz. Wiemy, że Mengha jest Grolimem, prawda?

- Nie wiedziałem o tym - stwierdził Dolmar z pewnym zdumieniem w głosie.

- Udało nam się pozyskać pewną tajną informację - wyjaśnił mu Silk. - Kontynuuj, Garionie.

- Urvon przez cały czas przebywa w Mal Yaska, zgadza się?

Silk skinął głową.

- Tak przynajmniej słyszałem. Nie chce, żeby Beldin dopadł go na otwartej przestrzeni.

- Chyba nie bardzo efektywny z niego przywódca? No dobrze. Przypuśćmy, że Mengha przeszedł okres rozpaczy po śmierci Toraka, a następnie znalazł maga, który nauczył go wzywać demony. Wróciwszy oferuje swym byłym grolimskim braciom kogoś zamiast Urvona oraz władzę, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyli. Demon w rękach głupawego karandyjskiego czarownika analfabety to jedna sprawa, lecz demon kontrolowany przez czarownika Grolimów stanowiłby, jak sądzę, dużo większe zagrożenie. Jeśli Mengha gromadzi wokół siebie niezadowolonych Grolimów uczących go tajników magii, mamy naprawdę duży problem. Myślę, że nie chciałbym stanąć twarzą w twarz z legionem Chabatsów, a wy?

Silk wzdrygnął się.

- Na pewno nie - odparł gorączkowo.

- Trzeba go zatem unicestwić - powiedział Dolmar. - I to szybko.

Garion zrobił kwaśną minę.

- Zakath nie ruszy się, dopóki nie sprowadzi swojej armii z Cthol Murgos, a zajmie to jakieś trzy miesiące.

- Za trzy miesiące Mengha stanie się niepokonany - stwier­dził faktor.

- A zatem będziemy musieli wyruszyć od razu - powiedział Garion. - Z Zakathem lub bez niego.

- W jaki sposób chcesz wydostać się z miasta? - spytał Silk.

- To pozostawiam Belgarathowi. - Garion spojrzał na agenta Silka. - Czy możesz powiedzieć nam coś jeszcze? - zapytał.

Dolmar podrapał się po nosie, interesująco naśladując gest Silka.

- To tylko pogłoska - odezwał się.

- Mów śmiało.

- Spoza Karandy dochodzą mnie słuchy, że znajomy demon Menghi nazywa się Nahaz.

- Czy to istotne?

- Nie jestem pewien, wasza miłość. Kiedy Grolimowie wkroczyli do Karandy w drugim tysiącleciu, zniszczyli wszystkie ślady karandyjskiej mitologii i nikt nigdy nie próbował zapisać tych fragmentów, które przetrwały. Pozostały jedynie mgliste przekazy ustne, lecz pogłoski, które doszły do mych uszu, mówią, że Nahaz był plemiennym demonem rdzennych Karandów, którzy dotarli na ten teren na długo przed przybyciem Angaraków do Mallorei. Karandowie popierają Menghę nie tylko dlatego, że jest ich przywódcą, ale ponieważ wyniósł najdroższą im istotę, jaką kiedykolwiek mieli, do rangi boga.

- Władcę Demonów? - spytał Garion.

- To sformułowanie doskonale go opisuje, wasza miłość. Jeśli wierzyć pogłoskom, demon Nahaz posiada prawie nieogra­niczoną władzę.

- Obawiałem się, że to powiesz.

Nieco później, kiedy znaleźli się już na ulicy, Garion spojrzał z zaciekawieniem na Silka.

- Dlaczego nie zaprotestowałeś, gdy spalił te dokumenty? - zapytał.

- To standardowa praktyka. - Człowieczek o szczurzej twarzy wzruszył ramionami. - Nigdy nie przechowujemy żadnych zapisków. Dolmar ma to wszystko w pamięci.

- Czy to nie ułatwia mu okradania cię?

- Oczywiście, ale zachowuje umiar w kradzieży. Gdyby Biuro Podatkowe dostało w swe ręce dokumenty pisane, stałoby się nieszczęście. Chcesz już wrócić do pałacu?

Garion wyciągnął listę.

- Nie - powiedział. - Najpierw musimy się tym zająć. - Popatrzył posępnie na arkusz. - Zastanawiam się, jak to wszystko uniesiemy.

Silk zerknął przez ramię na dwóch niedokuczliwych szpiegów wlokących się za nimi.

- Pomoc znajduje się zaledwie kilka kroków z tyłu. - Roze­śmiał się. - Jak już mówiłem, szpiedzy mogą się przydać w wielu sytuacjach.

W ciągu następnych kilku dni Garion odkrył, że pałac cesarski w Mal Zeth różnił się od dworów zachodnich. Jako że cała władza spoczywała w rękach Zakatha, dworzanie i urzędnicy rywalizowali miedzy sobą o łaski cesarza i wymyślali często niezwykle skomplikowane historie mające na celu zdyskredytowanie przeciwników w oczach władcy. Wprowadzenie do tego mrocznego świata Silka, Velvet i Sadiego nadało pałacowym intrygom nowy wymiar. Trio, niby przypadkiem, rozpuściło wieść o przyjaźni łączącej Gariona z Zakathem i dało znać wszem wobec, że rivański król darzy ich całkowitym zaufaniem. Następnie przysiedli na ogonach, by oczekiwać na rozwój wypadków.

Urzędnicy i dworzanie w pałacu cesarskim w lot podchwycili wagę owych wieści i możliwości tworzone przez konsekwentne donoszenie ich do uszu cesarza. Bez specjalnego umawiania się, troje przybyszów z Zachodu rozdzieliło między siebie sfery działania. Silk skoncentrował uwagę na sprawach handlowych, Velvet zwróciła się ku polityce, a Sadi ostrożnie zanurzył swe długopalce ręce w świecie groźnej przestępczości. Mimo że wszyscy delikatnie dali odczuć, iż są podatni na przekupstwo, wyrazili również chęć załatwiania szeregu próśb w zamian za dostęp do informacji. I Garion zdał sobie w pewnym momencie sprawę, że ma do dyspozycji niezwykle sprawnie działający aparat szpiegowski. Silk i Velvet z iście wirtuozowskim talentem manipulowali strachem, ambicjami, otwartą chciwością tych, którzy kontaktowali się z nimi, pogrywając na coraz to bardziej nerwowych urzędasach jak na dobrze dostrojonych instrumentach. Metody Sadiego, wywodzące się z szerokich doświadczeń na dworze Salmissry, odznaczały się w pewnych przypadkach większą delikatnością, lecz w innych były boleśnie bezpośrednie. Zawartość jego czerwonej skórzanej sakwy okazała się bezcenna i kilku ważnych ludzi, którzy w dosłownym tego słowa znaczeniu posiadali na własność całe armie urzędników i wojskowych, nagle umarło w podejrzanych okolicznościach; jeden z nich wybałuszywszy oczy runął jak długi z poczerniałą twarzą w obec­ności samego cesarza.

Zakath, który dotychczas obserwował poczynania trójki z ukry­wanym rozbawieniem, po tym incydencie zdecydował się inter­weniować. Podczas spotkania następnego wieczoru przeprowadził z Garionem dość stanowczą rozmowę na ten temat.

- Naprawdę nie mam nic przeciwko temu, co robią, Garionie - powiedział, leniwie głaszcząc po główce pomarańczowego kociaka, który leżał mu na kolanach mrucząc z zadowoleniem. - Mieszają szyki wszystkim pasożytom, którzy działają w ciemnych zaułkach pałacu, a zdezorientowany robak nie potrafi skutecznie działać. Podoba mi się trzymanie tych płaszczących się lizusów w przerażeniu i niepewności, ponieważ ułatwia to kontrolę nad nimi. Muszę jednak stanowczo sprzeciwić się wszelkim truciznom. Niedoświadczony truciciel zbyt łatwo może popełnić błąd.

- Sadiemu udało się otruć jedną, konkretną osobę na przyję­ciu, w którym uczestniczyły setki gości - zapewnił go Garion.

- Wierzę w jego talent - zgodził się Zakath - lecz problem w tym, że nie on sam truje. Sprzedaje swe mikstury dyletantom. W pałacu znajdują się pewne osoby, których naprawdę potrzebuję. Znani są wszem wobec i to nie dopuszcza sztyletów do ich trzewi, ale jakaś pomyłka w przypadku użycia trucizny mogłaby zetrzeć z powierzchni ziemi nawet cały mój rząd. Czy mógłbyś poprosić go, żeby nie sprzedawał tego w pałacu? Porozmawiam z nim osobiście, lecz nie chcę, by wyglądało to na oficjalną reprymendę.

- Porozmawiam z nim - obiecał Garion.

- Będę ci wdzięczny, Garionie. - Oczy cesarza nabrały chytrego wyrazu. - Chodzi tylko o trucizny. Efekty innych mieszanek wydają się zabawne. Nie dalej jak wczoraj widziałem osiemdziesięciopięcioletniego generała w żywiołowym pościgu za młodą pokojówką. Staremu głupcowi nie przychodziło do głowy coś takiego od przeszło ćwierćwiecza. W przeddzień szef Biura Robót Publicznych, napuszony osioł, którego widok przy­prawia mnie o mdłości, próbował na oczach kilkudziesięciu świadków wejść po ścianie budynku. Lata całe się tak nie uśmiałem.

- Eliksiry Nyissan robią z ludźmi dziwne rzeczy. - Garion uśmiechnął się. - Poproszę Sadiego, żeby poświęcił się teraz lekom odświeżającym umysł.

- Leki odświeżające umysł - zaśmiał się Zakath. - Podoba mi się to określenie.

- Zawsze miałem dar dobierania słów - odparł skromnie Garion.

Pomarańczowy kociak wstał, ziewnął i zeskoczył z kolan cesarza. Nakrapiana kocia mama złapała go za futrzastą fałdkę skóry na szyi i odłożyła dokładnie w miejsce, gdzie leżał drugi pomarańczowy kłębek. Następnie, spojrzawszy w twarz Zakatha, miauknęła pytająco.

- Proszę - wymamrotał do niej Zakath. Usatysfakcjonowana kotka chwyciła pomarańczowego kociaka i przytrzymując go jedną łapą, zabrała się do mycia swego maleństwa.

- Czy zawsze tak robi? - spytał Garion. Zakath skinął głową.

- Ma dużo obowiązków jako matka, lecz nie chce, żebym czuł się osamotniony, dlatego zapytała, czy nie mam nic przeciwko temu, że zajmie się dziećmi.

- To miło z jej strony.

Zakath popatrzył na biało-czarnego kociaka, który wszystkimi czterema łapkami obejmował jego rękę, obgryzając przy tym z zapałem kostki dłoni.

- Myślę, że mógłbym nauczyć się żyć bez tego - powiedział wykrzywiając twarz z bólu.


Rozdział IX


Najłatwiejszym sposobem uniknięcia wszechobecnych szpiegów zaludniających pałac cesarski było prze­prowadzanie wszelkich ważniejszych rozmów na zewnątrz, więc Garion często przechadzał się dokoła pałacu w towarzystwie swych przyjaciół. Pewnego pięknego wiosennego ranka spacerował z Belgarathem i Polgarą w sadzie nakrapianym cienistymi cętkami rzucanymi przez drzewa wiśniowe, słuchając najświeższych doniesień Velvet dotyczących intryg politycznych, wprost zalewających korytarze pałacu Zakatha.

- Zadziwiające, że Brador jest prawdopodobnie świadomy tego, co się dzieje - stwierdziła blondynka. - On sam nie wygląda na zbyt sprytnego, lecz jego szpiedzy są po prostu wszędzie. - Velvet trzymała tuż przed twarzą bukiet kwiatów wiśni, ostentacyjnie rozkoszując się ich wonią.

- Przynajmniej tutaj nas nie słyszą - odezwał się Garion.

- Nie, lecz widzą nas. Na twoim miejscu, Belgarionie, nie rozmawiałabym tak otwarcie, nawet na zewnątrz. Przypadkiem napotkałam wczoraj pewnego pilnego człowieka, który pracowicie zapisywał każde słowo konwersacji prowadzonej szeptem jakieś pięćdziesiąt kroków dalej.

- A to sztuczka. Jak mu się to udawało? - zapytał Belgarath.

- Jest głuchy jak pień - odparła. - Przez lata nauczył się rozumieć ludzką mowę czytając z układu ust.

- Wyjątkowo sprytne - wymruczał starzec. - Czy dlatego tak namiętnie wąchasz te kwiaty wiśni?

Skinęła głową uśmiechając się z charakterystycznymi dla siebie dołeczkami.

- Dlatego, i z uwagi na ich wspaniały zapach. Podrapał się po brodzie zasłaniając usta dłonią.

- W porządku - rzekł. - Potrzebuję pewnego zamieszania, czegoś co odwróci uwagę szpiegów Bradora, tak żebyśmy mogli wymknąć się z Mal Zeth bez obstawy. Zakath jest twardy jak skała, uparł się czekać na powrót armii z Cthol Murgos, więc stało się jasne, że musimy wyruszyć bez niego. Czy dzieje się obecnie coś, co mogłoby rozproszyć uwagę wszystkich zebranych dookoła nas szpiegów?

- Raczej nie, Przedwieczny. Królewiątko Pallii i książę regent z Delchinu knują przeciwko sobie, lecz te waśnie trwają od wielu lat. Stary król Voresebo próbuje otrzymać cesarskie wsparcie, żeby odzyskać tron odebrany mu przez syna, który zdetronizował go jakiś rok temu. Baron Vasca, szef Biura Handlu, próbuje zasymilować Biuro Intendentury Wojskowej, lecz generałowie ciągle doprowadzają do patowej sytuacji. Tak przedstawiają się główne sprawy. Oczywiście jest też sporo pomniejszych problemów, lecz nic tak wstrząsającego, żeby odwrócić uwagę depczących nam po piętach szpiegów.

- Czy możesz wywołać jakieś zamieszanie? - spytała Polgara prawie nie poruszając ustami.

- Mogę spróbować, lady Polgaro - odpowiedziała Velvet - ale Brador ma pieczę nad wszystkim, co dzieje się w pałacu. Porozmawiam z Kheldarem i Sadim. Istnieje szansa, że nasza trójka może wykombinować coś na tyle nieoczekiwanego, co umożliwi nam umknięcie z pałacu.

- Czas coraz bardziej nagli, Liselle - powiedziała Pol­gara. - Jeśli Zandramas znajdzie w Ashabie to, czego szuka, ponownie nam umknie, a my ugrzęźniemy gdzieś daleko w tyle, tak jak to się stało w Cthol Murgos.

- Postaramy się coś wymyślić, pani - obiecała Velvet.

- Wchodzisz do pałacu? - spytał Belgarath. Skinęła głową.

- Pójdę z tobą. - Rozejrzał się dookoła z niezadowoloną miną. - Jak dla mnie, całe to świeże powietrze i gimnastyka są zbyt zdrowe.

- Przejdź się ze mną trochę dalej, Garionie - zaproponowała Polgara.

- Dobrze.

Kiedy Velvet i Belgarath zwrócili się ku wschodniemu skrzydłu pałacu, Garion wraz z ciotką podążyli równo przystrzyżonym zielonym trawnikiem, który rozpościerał się pod ukwieconymi drzewami. Strzyżyk, siedzący na najwyższym konarze sękatego, wiekowego drzewa, śpiewał ile tylko starczyło mu tchu.

- O czym on śpiewa? - spytał Garion przypominając sobie nagle o niezwykłym związku cioci Pol z ptakami.

- Próbuje przyciągnąć uwagę samiczki - odparła uśmiecha­jąc się lekko. - Nastała odpowiednia pora roku. Jest niezwykle elokwentny i czyni mnóstwo obietnic, z których większość złamie przed końcem lata.

Uśmiechnął się i czule objął ją ramieniem. Westchnęła radośnie.

- To miłe - powiedziała. - Z jakiejś przyczyny kiedy jesteśmy daleko od siebie, nadal myślę o tobie jako o małym chłopcu. Zawsze jestem nieco zaskoczona, gdy spostrzegam, że tak bardzo urosłeś.

Nie potrafił odpowiedzieć jej sensownie.

- Jak się miewa Durnik? - spytał. - Prawie go teraz nie widuję.

- Razem z Tothem i Eriondem znaleźli staw pełen pstrągów na południowym krańcu pałacowego kompleksu - odparła, nieco komicznie wywracając oczy do góry. - Łapią mnóstwo ryb, lecz personel kuchenny zaczyna się z tego powodu denerwować.

- Jak już Durnik znajdzie wodę, to koniec. - Garion roześmiał się. - Czy Eriond również łowi? Wydaje się, że nie pasuje to do jego natury.

- Nie sądzę, żeby traktował to zbyt serio. Chodzi mu o to, by dotrzymać Durnikowi towarzystwa, zresztą lubi przebywać nad wodą. - Umilkła, po czym spojrzała mu prosto w oczy. Jak już wiele razy w przeszłości ujęła nagle jego serce niespotykanym pięknem. - Co słychać u Ce’Nedry? - spytała.

- Udało jej się zebrać kilka młodych dam, z którymi się nie nudzi - odparł. - Bez względu na to gdzie się udajemy, zawsze potrafi znaleźć jakieś towarzystwo.

- Damy lubią otaczać się innymi damami, mój drogi - po­wiedziała. - Przypuszczam, że mężczyźni są wystarczająco przyjemni, lecz kobieta potrzebuje rozmów z innymi kobietami. Mężczyźni nie rozumieją tak wielu ważnych spraw. - Jej twarz nabrała poważnego wyrazu. - Czy nie powtórzyło się to, co zdarzyło się w Cthol Murgos? - spytała.

- Do tej pory nie. Wydaje mi się zupełnie normalna. Zauważyłem tylko jedną niezwykłą rzecz, a mianowicie, nigdy nie wspomina Gerana.

- Może w ten sposób stara się chronić samą siebie, Garionie. Możliwe, że nie potrafi ująć tego dokładnie słowami, lecz jest świadoma melancholii, jaka spłynęła na nią w Prolgu, i jestem pewna, że zdaje sobie sprawę, że jeśli się jej podda, stanie się słaba. Z pewnością wciąż myśli o Geranie, lecz nie będzie o nim mówiła. - Umilkła na chwilę: - Jak wygląda fizyczna strona waszego małżeństwa? - spytała go wprost.

Garion spłonił się i zakasłał.

- Hm, nie mieliśmy zbyt wielu okazji na te rzeczy, ciociu Pol, i myślę, że ona ma zbyt wiele innych spraw na głowie.

Zacisnęła usta w zadumie.

- Ignorowanie tego nie wydaje się najlepszym pomysłem, Garionie - powiedziała. - Po jakimś czasie ludzie oddalają się od siebie, jeśli regularnie nie odświeżają swojej intymności.

Zakasłał ponownie, z wciąż widocznymi rumieńcami na twarzy.

- Ona nie wydaje się zbytnio tym zainteresowana, ciociu Pol.

- To twoja wina, mój drogi. Wymaga to trochę planowania i zwracania uwagi na szczegóły.

- Mówisz o tym, tak jakby to było zależne od kalkulacji i zimnej krwi.

- Spontaniczność ma wiele zalet, kochanie, lecz w dobrze zaplanowanym uwiedzeniu również kryje się szalenie dużo uroku.

- Ciociu Pol! - wysapał kompletnie zszokowany.

- Drogi Garionie, jesteś już dorosły - przypomniała mu - a te rzeczy należą do obowiązków dorosłego mężczyzny. Przemyśl to. Czasami potrafisz być bardzo zaradny. Jestem pewna, że coś wymyślisz. - Powędrowała wzrokiem po zalanych słońcem trawnikach. - Wejdziemy do środka? - zaproponowała. - Myś­lę, że już nadeszła pora obiadu.

Tego popołudnia Garion znów przechadzał się po dziedzińcu pałacowym, lecz tym razem w towarzystwie Silka i eunucha Sadiego.

- Belgarath potrzebuje jakiegoś zamieszania - powiedział im poważnie. - Sądzę, że obmyślił plan wydostania się z miasta, lecz musimy zaabsorbować uwagę szpiegów na tak długo, aby udało nam się wprowadzić plan w życie. - Mówiąc to drapał się usilnie po nosie tak, że zasłaniał ręką usta.

- Alergia na pyłki? - spytał Silk.

- Nie. Velvet powiedziała nam, że niektórzy szpiedzy Bradora są głusi, lecz odgadują słowa z ruchu ust.

- Cóż za niezwykły talent - wymruczał Sadi. - Za­stanawiam się, czy słyszący człowiek mógłby się tego nauczyć.

- Przychodzi mi do głowy wiele sytuacji, kiedy taki talent okazałby się bardzo przydatny - zgodził się Silk zakrywając usta, gdy udawał kaszlnięcie. Spojrzał na Sadiego. - Czy udzielisz mi uczciwej odpowiedzi? - spytał.

- To zależy od pytania, Kheldarze.

- Czy wiesz o istnieniu tajemnego języka?

- Oczywiście.

- Czy rozumiesz go?

- Obawiam się, że nie. Nigdy nie spotkałem Drasanina, który darzył mnie wystarczającym zaufaniem, by mnie nauczyć.

- Zastanawiam się dlaczego. Sadi błysnął białymi zębami.

- Myślę, że damy sobie radę, jeśli w czasie mówienia będziemy zakrywać usta - zadecydował Garion.

- Czy to nie stanie się zbyt oczywiste po jakimś czasie? - sprzeciwił się Sadi

- No i co zrobią? Każą nam przestać?

- Prawdopodobnie nie, ale czasami możemy chcieć przekazać jakąś mylną informację, a jeśli będą wiedzieć, że znamy ten sposób podsłuchiwania, nie będziemy mogli tego zrobić. - Eunuch westchnął zmartwiony utratą ciekawej możliwości, po czym wzruszył ramionami. - No tak - powiedział.

Garion spojrzał na Silka.

- Czy wiesz o czymś, co się teraz dzieje, a co moglibyśmy wykorzystać, by zgubić śledzących nas szpiegów?

- Nie, raczej nie - odparł mały człowieczek. - Obecnie melceńskie konsorcjum koncentruje się na utrzymaniu w tajemnicy tegorocznej listy cen i próbuje przekonać barona Vascę, żeby powstrzymał Yarbleka i mnie przed dotarciem do enklaw na zachodnim wybrzeżu. Dopóki jednak Vasca pozwala się opłacać, trzymamy go w kieszeni. Dookoła ma miejsce mnóstwo skrytych manewrów, ale nic nie wydaje się warte uwagi. A nawet gdyby, prawdopodobnie nie narobiłoby na tyle huku, żeby szpiedzy odczepili się od nas.

- Dlaczego nie zaczniemy od samej góry? - zaproponował Sadi. - Mógłbym porozmawiać z Bradorem i zorientować się, czy nie da się przekupić.

- Nie sądzę - powiedział Garion. - Wydał rozkaz szpie­gowania nas na specjalny rozkaz Zakatha. Wątpię, żeby jakakol­wiek suma sprawiła, by choć w myślach brał pod uwagę ryzykowanie głowy.

- Są inne sposoby, Belgarionie. - Sadi uśmiechnął się chytrze. - Mam tu w sakwie pewne specyfiki, po zażyciu których ludzie czują się wspaniale. Jedyny kłopot polega na tym, że gdy już kilka razy zażyjesz, musisz ciągle je brać. Ból związany z przestaniem jest trudny do zniesienia. Mógłbym zawładnąć Bradorem w ciągu tygodnia i kazać mu robić, co zechcę.

Garion poczuł głęboki niesmak dla ohydnego pomysłu.

- Wolałbym tego uniknąć - powiedział - chyba że zabrak­nie innych możliwości.

- Wy Alornowie w szczególny sposób pojmujecie znaczenie słowa moralność - ocenił eunuch drapiąc się po ogolonej głowie. - Przerąbujecie ludzi na pół bez mrugnięcia okiem, ale stajecie się przewrażliwieni słysząc o truciznach czy lekach.

- Uwarunkowania kulturowe, Sadi - powiedział Silk.

- Czy znaleźliście coś innego, co mogłoby działać na naszą korzyść? - spytał Garion.

Sadi zastanowił się.

- Właściwie to nie - odpowiedział. - Biurokracja rodzi jednak korupcję, co wykorzystuje wielu mieszkańców Mallorei. Karawany zazwyczaj wpadają w pułapki i są rabowane w Górach Dalazjańskich lub na drodze z Maga Renn. Karawana potrzebuje zezwolenia z Biura Handlu, a Vasca czasem sprzedaje informacje o terminie odjazdu i szlaku pewnym hersztom rabusiów. Albo, jeśli cena jest odpowiednia, sprzedaje baronom-kupcom w Melcene swoje milczenie. - Eunuch odkaszlnął. - Kiedyś sprzedał wiadomość o jednej karawanie trzem różnym bandom. Mówiono mi, że na równinach Delchinu rozegrała się istna bitwa.

Garion zmrużył oczy w zadumie.

- Zaczynam odnosić wrażenie, że powinniśmy skoncentrować uwagę na tym baronie Vasca - odezwał się. - Velvet poinfor­mowała nas, że próbuje on również odsunąć Biuro Intendentury Wojskowej od armii.

- Nie wiedziałem o tym - odezwał się zaskoczony Silk. - Mała Liselle szybko się uczy, prawda?

- Wszystko przez te dołeczki, książę Kheldarze - pod­sumował Sadi. - Ja jestem prawie zupełnie odporny na jakiekol­wiek kobiece wdzięki, lecz muszę przyznać, że kiedy się do mnie uśmiecha, kolana mi wiotczeją. Jest po prostu cudowna, a przy tym zupełnie pozbawiona skrupułów.

Silk skinął głową.

- Tak - powiedział. - Raczej jesteśmy z niej dumni.

- Może jej poszukacie? - zaproponował Garion. - Pod­sumujemy wiadomości o tym dalece zepsutym baronie Vasca. Może uda się nam spowodować jakieś zamieszanie, coś głośnego. Otwarta walka na korytarzach pałacu mogłaby być właśnie tym, czego nam potrzeba, aby uciec.

- Masz wyjątkową smykałkę do polityki, Belgarionie - rzekł z podziwem Sadi.

- Szybko się uczę - przyznał Garion - i oczywiście obracam się w towarzystwie ludzi o wyjątkowo złej reputacji.

- Dziękuję, wasza miłość - odparł eunuch z konia.

Wkrótce po kolacji Garion wyruszył korytarzami pałacu na wieczorną rozmowę z Zakathem. Jak zawsze, w niewielkiej odległości za nim podążał bezszelestnie jeden ze szpiegów Bradora. Zakath popadł w zadumę, graniczącą niemalże z ponurą, lodowatą melancholią, która nękała go w Rak Hagga.

- Zły dzień? - spytał Garion, zdejmując śpiącego kociaka z pokrytego dywanem podnóżka znajdującego się przed przygo­towanym dla niego krzesłem. Odchylił się do tyłu i położył nogi na oparciu.

Zakath skrzywił się.

- Będąc w Cthol Murgos, skutecznie redukowałem plik spraw do załatwienia - powiedział. - Ale tutaj sprawy piętrzą się straszliwie.

- Znam to uczucie - zgodził się Garion. - Kiedy powrócę do Rivy, oczyszczenie mojego stołu zajmie mi prawdopodobnie jakiś rok. Czy jesteś otwarty na propozycje?

- Proponuj, Garionie. Teraz wysłucham wszystkiego. - Spo­jrzał z wyrzutem na czarno-białego kociaka, który - znów zabrał się za jego kłykcie. - Nie tak mocno - syknął i klepnął złowrogą małą bestyjkę palcem po nosie.

Kociątko skuliło uszy i wydało chrapliwy, cichy pomruk.

- Nie chcę cię obrazić - zaczął ostrożnie Garion - ale myślę, że popełniasz ten sam błąd co Urgit.

- Interesujące spostrzeżenie. Kontynuuj.

- Wydaje mi się, że powinieneś zreorganizować swój rząd. Zakath zamrugał oczyma.

- Ciekawa propozycja - powiedział - lecz nie widzę żadnego związku. Urgit okazał się beznadziejnie niekompetentny, przynajmniej zanim ty się pojawiłeś i nauczyłeś go zasad rządzenia. Jaki to błąd popełniliśmy obaj?

- Urgit jest tchórzem - powiedział Garion - i praw­dopodobnie zawsze nim pozostanie. Ty nie jesteś tchórzem, może czasami jesteś szalony, lecz nie można nazwać cię tchórzem. Problem w tym, że popełniacie ten sam błąd. Próbujecie sami podejmować wszystkie, także te najmniejsze decyzje. Nawet jeśli przestaniesz spać, nie znajdziesz dość czasu, by podołać wszyst­kiemu.

- Również to zauważyłem. Jakie widzisz wyjście?

- Rozłożenie odpowiedzialności. Twoi szefowie biur i gene­rałowie wydają się kompetentni. Są zepsuci, lecz znają swoją robotę. Powiedz im, żeby sami zadbali o wszelkie sprawy, obarczając cię jedynie najważniejszymi decyzjami. Powiedz im również, że jeśli cokolwiek się nie powiedzie, stracą swoje stanowiska.

- To nie jest metoda Angaraków, Garionie. Władca, a w tym przypadku cesarz, zawsze podejmował wszystkie decyzje. Zawsze tak było do Pęknięcia Świata. Torak podejmował każdą decyzję w starożytności i cesarze Mallorei podążali za jego przykładem, bez względu na to, co każdy z nas osobiście o nim myślał.

- Urgit popełnił dokładnie ten sam błąd - powiedział Garion. - Obaj zapominacie, że Torak był bogiem, a zatem jego umysł i wola były nieograniczone. Istoty ludzkie raczej nie mogą mieć na to nadziei.

- Jeśli którykolwiek z moich szefów biur lub generałów posiadłby taką władzę, nie mógłbym mu ufać - stwierdził Zakath potrząsając głową. - Już teraz zaczynam tracić nad nimi kontrolę.

- Poznają granice - zapewnił go Garion. - Gdy kilku z nich zostanie zdegradowanych lub zwolnionych, reszta szybko pojmie, o co chodzi.

Zakath uśmiechnął się ponuro.

- To również nie są metody Angaraków, Garionie. Kiedy chcę, by mi ktoś posłużył za przykład, wymagam zwykle jego głowy.

- To oczywiście wewnętrzna sprawa - przyznał Garion. - Znasz swoich ludzi lepiej niż ja, lecz jeśli jakiś człowiek posiada talent, nie możesz go już wykorzystać, gdy usuniesz jego głowę, prawda? Nie marnuj talentów, Zakacie. Zbyt trudno je znaleźć.

- Wiesz co? - Zakath wypowiedział te słowa z lekko rozbawionym spojrzeniem. - Nazywają mnie soplem lodu, lecz mimo twojego pozornie łagodnego zachowania jesteś zimniejszy ode mnie. Jesteś najbardziej praktycznym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkałem.

- Wychowywałem się w Sendarii, Zakacie - przypomniał Garion. - Praktyczność jest tam religią. Władania królestwem nauczyłem się od człowieka o imieniu Faldor. Królestwo jest niczym farma. Głównym celem każdego władcy jest trzymanie wszystkiego w kupie, a uzdolnieni poddani są zbyt cenni, by ich marnować. Musiałem udzielić reprymendy kilku ludziom, ale zwykle na tym się kończyło. W ten sposób zawsze pozostawali do dyspozycji, na wypadek gdybym ich potrzebował. Może dobrze by było, żebyś sobie to przemyślał.

- Rozważę twoje słowa. - Zakath wyprostował się. - Przy okazji - powiedział - mówiąc o korupcji w rządzie...

- Och. Mówiliśmy o tym?

- Zamierzaliśmy. Wszyscy moi szefowie biur są bardziej lub mniej nieuczciwi, ale trójka twoich przyjaciół dodaje takiej pikanterii zwykłym pałacowym intrygom i oszustwom, że na­prawdę nie wiemy, jak sobie z tym poradzić.

- Czyżby?

- Cudownej margrabinie Liselle faktycznie udało się przeko­nać króla Pallii i księcia regenta Delchinu, że zamierza orędować za nimi u ciebie. Są absolutnie przekonani, że w ich długotrwałą waśń zostaną wplątani inni. Nie chcę, żeby wypowiedzieli sobie otwartą wojnę. Mam już dość kłopotów w Karandzie.

- Porozmawiam z nią - obiecał Garion.

- A książę Kheldar opanował całe Biuro Handlu. Wyciąga stamtąd więcej informacji niż ja. Kupcy w Melcene zbierają się corocznie, by ustalić ceny na prawie wszystko, co sprzedaje się w Mallorei. Był to najbardziej strzeżony sekret w imperium i Kheldar właśnie go kupił. Umyślnie zaniża ceny rujnując całą naszą gospodarkę. Garion spochmurniał.

- Nic o tym nie wspominał.

- Nie mam nic przeciwko, żeby ciągnął z tego spore korzyści, o ile płaci podatki, ale absolutnie nie mogę się zgodzić, żeby zyskał całkowitą kontrolę nad handlem w Mallorei. Pomimo wszystko jest on Alornem, a zatem jego polityczna lojalność pozostaje, hm... mglista.

- Zaproponuję, żeby nieco spuścił z tonu. Musisz jednak zrozumieć Silka. Nie wierzę, żeby w ogóle dbał o pieniądze. Interesuje go jedynie gra.

- Najbardziej niepokoi mnie Sadi.

- Czyżby?

- Wyjątkowo gorliwie oddał się rolnictwu.

- Sadi?

- Pewna roślina rośnie dziko na bagnach Camat. Sadi płaci za nią bardzo dużo, a jeden z naszych ważniejszych zbójów zapędził wszystkich swoich ludzi do pracy przy żniwach i do ochrony zbiorów, oczywiście. Jak sądzę, doszło tam do ostrych potyczek.

- Bandyta, który zajmuje się żniwami, jest zbyt zajęty, żeby rabować podróżnych na gościńcach - zauważył Garion.

- Nie o to dokładnie chodzi, Garionie. Nie sprzeciwiałem się zbytnio, kiedy Sadi sprawił, że kilku moich urzędników poczuło się błogo i zaczęło się głupio zachowywać, lecz on sprowadza ogromne ilości tej rośliny do miasta i rozprowadza ją wśród robotników i żołnierzy. Doprawdy nie o sam pomysł nam chodzi.

- Zobaczę, co mogę uczynić, by go powstrzymać - spojrzał, zmrużywszy oczy, na cesarza Mallorei. - Musisz jednak zdawać sobie sprawę, że jeśli powstrzymam całą trójkę, zajmą się czymś innym, prawdopodobnie równie kłopotliwym. Czy nie byłoby lepiej, gdybym po prostu zabrał ich z Mal Zeth?

Zakath uśmiechnął się.

- Sprytnie pomyślane, Garionie - powiedział - lecz jestem innego zdania. Myślę, że zaczekamy, aż moja armia wróci z Cthol Murgos. Wtedy razem opuścimy Mal Zeth.

- Jesteś najbardziej upartym człowiekiem, jakiego kiedykol­wiek spotkałem - stwierdził gorączkowo Garion. - Czy nie może ci się pomieścić w tej twojej głowie, że czas przecieka nam przez palce? Ta zwłoka może okazać się katastrofalna w skutkach, nie tylko dla ciebie czy dla mnie, ale także dla całego świata.

- Znowu to twoje bajanie o spotkaniu Dziecka Światła z Dzieckiem Ciemności? Przykro mi, Garionie, lecz Zandramas będzie musiała na ciebie poczekać. Nie chcę, żebyście razem z Belgarathem wałęsali się po moim imperium. Darzę cię sympatią, Garionie, lecz nie ufam ci do końca.

Garion zaczął powoli tracić panowanie nad sobą. W końcu wrzasnął zrywając się na równe nogi.

- Moja cierpliwość zaczyna się wyczerpywać, Zakacie. Próbowałem utrzymać między nami jakieś przyjazne stosunki, lecz istnieje pewna granica, do której coraz bardziej się zbliżamy. Nie mam zamiaru ślęczeć w twoim pałacu przez trzy miesiące.

- I tu się mylisz - wysapał Zakath, także zrywając się na równe nogi i bezceremonialnie zrzucając zaskoczonego kociaka na podłogę.

Garion zazgrzytał zębami próbując zachować resztki zimnej krwi.

- Do tej pory byłem uprzejmy, ale chcę ci przypomnieć o wydarzeniach w Rak Hagga. Wiesz doskonale, że możemy wyjechać stąd, kiedy tylko zechcemy.

- A w tym samym momencie będziecie mieli na głowie trzy moje regimenty! - Zakath krzyczał.

- Nie na długo - odparł złowróżbnie Garion.

- Co zamierzasz uczynić? - zapytał pogardliwie Zakath. - Zmienić całe moje wojsko w ropuchy czy coś podobnego? Nie, Garionie, znam cię wystarczająco dobrze, by być pewnym, iż tego nie zrobisz.

Garion wyprostował się.

- Masz rację - przyznał. - Nie zrobiłbym tego, lecz myślałem o czymś nieco bardziej spektakularnym. Pamiętasz, że Torak użył mocy Klejnotu, by rozpołowić świat? Wiem, w jaki sposób to uczynił, i mógłbym sam tego dokonać, gdybym musiał. Twoje oddziały staną przed nie lada problemem, gdy nagle znajdą się w rowie szerokim na jakieś pięćdziesiąt mil i głębokim na dziesięć, rozciągającym się przez całą środkową Malloreę.

- Nie zrobiłbyś tego! - wysapał Zakath.

- Zaryzykuj. - Garion z niesłychanym wysiłkiem opanował wzbierającą w nim złość. - Myślę, że czas najwyższy, byśmy przerwali te swary - powiedział. - Zaczynamy obrzucać się wzajemnie groźbami niczym para smarkaczy. Może dokończymy ten dyskurs w innym terminie, gdy już uda nam się nieco ochłonąć.

Zauważył, jak gorąca odpowiedź wzbiera się na ustach Zakatha, lecz cesarz również powstrzymał się, odzyskując panowanie nad sobą, chociaż jego twarz wciąż była blada od gniewu.

- Myślę, że masz rację - powiedział.

Garion skinął krótko głową i skierował się ku wyjściu.

- Garionie - odezwał się Zakath.

- Tak?

- Śpij dobrze.

- Ty również. - Garion opuścił komnatę.

Jej Cesarska Wysokość Księżniczka Ce’Nedra, Królowa Rivy i ukochana Belgariona, władcy Zachodu, czuła się zdołowana. „Zdołowana” nie było to słowo, którego Jej Cesarska Wysokość użyłaby do opisania swego nastroju. „Niepocieszona” lub „nie w humorze” brzmiałoby bardziej arystokratycznie, lecz Ce’Nedra była wystarczająco uczciwa wobec siebie, żeby przyznać, iż „zdołowana” trafniej oddawało jej uczucia. Przechadzała się po komnatach zbytkownego apartamentu, który Zakath przeznaczył dla niej i Gariona. Spacerowała odziana w swą ulubioną, cyraneczkowozieloną szatę ciągnącą się za jej delikatnymi bosymi stopami. Nagle pożałowała, że potłuczenie kilku naczyń nie przystoi damie.

Na jej drodze pojawiło się krzesło. Chciała je kopnąć, lecz przypomniała sobie w ostatniej chwili, że nie ma na nogach butów. Wobec tego rozważnie zdjęła poduszkę z krzesła i umieś­ciła ją na podłodze. Poklepała ją kilkakrotnie, a następnie wyprostowała się. Uniosła do kolan rąbek swojej szaty, zamach­nęła się nogą kilkakrotnie na próbę, po czym kopnęła poduszkę na drugi koniec komnaty.

- O tak! - krzyknęła. - Proszę bardzo! - Z jakiejś nieznanej przyczyny poczuła lekką ulgę.

W tym samym czasie, z dala od swych komnat, Garion oddawał się dyspucie z cesarzem Zakathem. Ce’Nedra zapragnęła, by znalazł się przy niej, aby mogła wyładować na nim narastającą złość. Miła, niewielka bitwa w tym momencie mogłaby poprawić jej humor.

Minęła drzwi i spojrzała na zatopioną w podłodze wannę wypełnioną parującą wodą. Może kąpiel pomoże? Zanurzyła palec w wodzie, lecz ostatecznie zrezygnowała z tego pomysłu. Westchnąwszy głęboko, poszła dalej. Zatrzymała się na kilka chwil przy oknie słabo oświetlonego salonu, wychodzącym na pokryte bujną zielenią, położone w centrum wschodniego skrzydła pałacu atrium. Okrągły księżyc pojawił się wcześniej tego wieczoru i zawieszony wysoko na niebie malował atrium bladą poświatą, a basen odbijał w swym lustrze doskonałe koło księcia nocy. Ce’Nedra przez dłuższy czas wyglądała przez okno, kompletnie pogrążona w swoich myślach.

Usłyszała, jak drzwi otwierają się, a następnie zamykają z trzaskiem.

- Ce’Nedro, gdzie jesteś? - W głosie Gariona wyczuwało się zaniepokojenie.

- Jestem tutaj, kochanie.

- Czemu stoisz w ciemności? - spytał wchodząc do ko­mnaty.

- Po prostu patrzyłam na księżyc. Czy zdajesz sobie sprawę, iż jest to ten sam księżyc, który rzuca swą poświatę na Tol Honeth i Rivę?

- Nie przyszło mi to do głowy - odparł krótko.

- Dlaczego jesteś dla mnie taki nieprzystępny?

- Nie chodzi o ciebie, Ce’Nedro - odparł skruszony. - Stoczyłem następny bój z Zakathem.

- To zaczyna wchodzić wam w krew.

- Czemu on jest tak uparty? - spytał Garion.

- Upór leży w naturze królów i cesarzy, kochanie.

- Co to ma oznaczać?

- Nic.

- Napijesz się czegoś? Myślę, że zostało jeszcze trochę wina.

- Nie, dziękuję. Nie teraz.

- No cóż, ja natomiast napiję się z przyjemnością. Po małej pogawędce z tą napuszoną cesarskością potrzebuję czegoś, co ukoi moje nerwy. - Wyszedł i usłyszała brzęk karafki stykającej się z krawędzią kielicha.

Na zewnątrz, w oświetlonym bladą poświatą atrium coś wyłoniło się z cienia rzucanego przez wysokie, szerokolistne drzewa. Księżycowa poświata ukazała twarz Silka. Miał na sobie jedynie zgrzebną koszulę i obcisłe spodnie. Szedł z kąpielowym prześcieradłem przerzuconym przez ramię, pogwizdując wesoło. Pochylił się nad brzegiem basenu i zamoczył rękę w wodzie, po czym wyprostował się i zaczął rozpinać koszulę.

Ce’Nedra uśmiechnęła się, cofnęła się powoli za zasłonę i z uwagą obserwowała, jak mały człowieczek zrzuca ubranie. Postawił nogi w basenie rozbijając wizerunek księżyca na tysiące fragmentów. Ce’Nedra patrzyła, jak pływał w tę i z powrotem w oświetlonej światłem księżyca wodzie.

Nagle kolejny cień mignął między drzewami i w bladym świetle pojawiła się Liselle. Ciało jej okrywały luźne szaty, a włosy przyozdabiał kwiat, który bez wątpienia tryskał purpurą, lecz lśnienie wiosennego księżyca sprawiało, że wydawał się niemalże czarny na tle płowych włosów dziewczyny.

- Jak woda? - spytała spokojnie, a jej głos rozbrzmiał blisko, jakby znajdowała się w tej samej komnacie co obserwująca Ce’Nedra.

Silk wydał z siebie zdumiony okrzyk, następnie zakrztusił się, gdy usta i nos wypełniła mu woda, prychnął i po chwili odzyskał panowanie nad sobą.

- Nie najgorsza - odparł niewzruszonym tonem.

- To dobrze - powiedziała Liselle, po czym zbliżyła się do krawędzi basenu. - Kheldarze, sądzę, że najwyższy czas, żebyśmy porozmawiali.

- Och? O czym?

- O tym. - Zupełnie spokojnie rozpięła szaty pozwalając im opaść na ziemię dokoła swoich stóp.

Pod wierzchnim okryciem nie miała zupełnie nic.

- Zdaje się, że masz trudności ze zrozumieniem, iż ludzie zmieniają się z biegiem czasu - kontynuowała zanurzając stopę w wodzie. Zupełnie świadomie wskazała na siebie. - Jednego z nich masz właśnie przed sobą.

- Zauważyłem - przyznał z podziwem.

- Tak się cieszę. Zaczynałam się martwić, że może wzrok cię zawodzi. - Weszła do basenu i stanęła zanurzona po talię w wodzie. - No i co? - odezwała się.

- No i co co?

- Co zamierzasz z tym uczynić? - Sięgnęła dłonią i zdjąwszy kwiatek z włosów, położyła go delikatnie na tafli wody.

Ce’Nedra popędziła ku drzwiom, bezszelestnie stawiając bose stopy na podłodze.

- Garionie! - zawołała. - Chodź tutaj!

- Po co?

- Bądź cicho i chodź tutaj.

Zamruczał pod nosem i wszedł do zaciemnionego pokoju.

- O co chodzi?

Wskazała na okno tłumiąc chichot.

- Spójrz! - rozkazała cichutko z zachwytem.

Garion podszedł do okna i wyjrzał. Ledwie rzucił okiem, natychmiast się odwrócił.

- No ładnie - powiedział zduszonym głosem. Ce’Nedra ponownie zachichotała, podeszła do niego i schowała się pod jego ramię.

- Czyż to nie słodkie? - spytała miękko.

- Niewątpliwie tak - odszepnął - lecz myślę, że nie powinniśmy na to patrzeć.

- Dlaczego nie?

Kwiat, który Liselle położyła na wodzie, przepłynął przez dzielącą ich przestrzeń, a zdumiony Silk podniósł go i powąchał.

- To twój, jak sądzę - powiedział wyciągając rękę w stronę bladoskórej dziewczyny.

- Tak. Myślę, że tak - odparła. - Lecz nadal nie od­powiedziałeś na moje pytanie.

- Jakie pytanie?

- Co zamierzasz z tym uczynić.

- Przemyślę to.

- To dobrze. Pomogę ci.

Garion stanowczym ruchem zaciągnął zasłony.

- Wszystko popsułeś - nadąsała się Ce’Nedra.

- Nic się nie stało - odparł. - A teraz odejdź od okna. - Wyprowadził ją z pokoju. - Nie mogę zrozumieć, do czego ona zmierza - powiedział.

- Mnie się to wydaje całkiem oczywiste.

- Ce’Nedro!

- Ona go uwodzi, Garionie. Kocha się w nim od czasu, kiedy była małą dziewczynka, i w końcu zdecydowała się uczynić jakiś ruch. Tak się cieszę, że mogłabym po prostu wybuchnąć. Potrząsnął głową.

- Nigdy nie zrozumiem kobiet - stwierdził. - Kiedy tylko myślę, że wszystko już pojąłem, solidarnie zmieniacie wszystkie zasady gry. Nie uwierzyłabyś, co ciocia Pol powiedziała mi dziś rano.

- Och, co takiego?

- Powiedziała, że powinienem... - przerwał gwałtownie, a jego twarz oblała się purpurą. - Ech, nieważne - dodał wymijająco.

- O co chodziło?

- Powiem ci innym razem. - Obdarzył ją szczególnym spojrzeniem, które, jak sądziła, rozpoznała. - Czy brałaś już wieczorną kąpiel? - spytał z przesadzoną obojętnością.

- Jeszcze nie. Dlaczego pytasz?

- Pomyślałem, że mógłbym się przyłączyć, jeśli nie masz nic przeciwko.

Ce’Nedra po mistrzowsku, uwodzicielsko zakryła rzęsami swe głębokie oczy.

- Jeśli naprawdę chcesz - powiedziała dziewczęcym gło­sem.

- Zapalę tam kilka świec - zaproponował. - Lampa daje trochę za dużo światła, nie sądzisz?

- Jak sobie tyczysz, kochanie.

- Myślę, że przyniosę również wino. Może pomóc nam się odprężyć.

Ce’Nedra poczuła przypływ triumfu. Z jakiejś przyczyny jej rozdrażnienie ulotniło się całkowicie.

- Myślę, że to wspaniały pomysł.

- A zatem - powiedział wyciągając ku niej lekko drżącą dłoń - pójdziemy?

- Dlaczego nie?


Rozdział X


Nazajutrz podczas śniadania na twarzy Silka błąkało się lekkie roztargnienie, jak gdyby właśnie zdał sobie sprawę, że ktoś zdjął z niego nie lada ciężar. Mały człowieczek omijał wzrokiem Velvet wpatrującą się uporczywie w miskę truskawek ze śmietaną, które jadła.

- Wydajesz się odrobinę niedzisiejszy, książę Kheldarze - zauważyła na pozór obojętnie Ce’Nedra, chociaż jej oczy błysz­czały powstrzymywaną wesołością. - Cóż to się stało?

Rzucił ku niej krótkie, podejrzliwe spojrzenie.

- No dobrze, dobrze - odezwała się poklepując go tkliwie po dłoni. - Jestem pewna, że po śniadaniu poczujesz się lepiej.

- Nie jestem głodny - odparł nieco markotnym głosem, po czym wstał nagle. - Chyba się przejdę - powiedział.

- Ależ mój drogi przyjacielu - zaprotestowała. - Nie zjadłeś swoich truskawek. Są przepyszne, nieprawdaż, Liselle?

- Cudowne - zgodziła się dziewczyna o płowych włosach, a na jej policzkach bardzo delikatnie zarysowały się dołeczki.

Chmurne spojrzenie Silka pogłębiło się i ruszył ku drzwiom.

- Czy mogę zjeść twoje truskawki, Kheldarze?! - zawołała za nim Velvet. - Oczywiście jeśli rzeczywiście nie masz zamiaru ich jeść.

Wychodząc trzasnął drzwiami, a Ce’Nedra i Velvet wybuchnęły srebrzystym śmiechem.

- O co chodzi? - spytała Polgara.

- Och, nic takiego - odparła Ce’Nedra nie przestając się śmiać. - Zupełnie nic, lady Polgaro. Naszemu księciu Kheldarowi przydarzyła się mała przygoda, która nie zakończyła się całkiem po jego myśli.

Velvet rzuciła na Ce’Nedrę szybkie spojrzenie i spłoniła się lekko, lecz chwilę później roześmiała się ponownie.

Polgara popatrzyła na chichoczące niewiasty, po czym uniosła lekko jedną brew.

- Aaa, już rozumiem - powiedziała.

Rumieńce na policzkach Velvet przypominały teraz płatki róży, mimo że nie przestawała się śmiać.

- No ładnie - westchnęła Polgara.

- Czy coś nie tak, Pol? - zapytał ją Durnik.

Spojrzała na dobrego, uczciwego człowieka szanującego swoje surowe, sendarskie zasady.

- Tylko taki mały problem, Durniku - odparła. - Nic, czemu nie można by zaradzić.

- To dobrze. - Odsunął swoją miskę. - Czy będę ci teraz potrzebny?

- Nie, kochanie - odparła całując go czule. Odwzajemnił jej pocałunek, po czym wstał spoglądając przez stół na Totha i Erionda siedzących w wyczekujących pozycjach.

- No to co, idziemy? - spytał ich.

Trójka mężczyzn wyszła z widocznym wyrazem oczekiwania na twarzach.

- Zastanawiam się, ile czasu będą potrzebowali na opróżnienie tego stawu ze wszystkich ryb? - odezwała się Polgara.

- Obawiam się, że całej wieczności, lady Polgaro - odparł Sadi wrzucając sobie truskawkę do ust. - Właściciele tej sadzawki uzupełniają ich niedobór co noc.

Westchnęła.

- Tego się obawiałam - stwierdziła.

Późnym porankiem Garion przechadzał się w tę i z powrotem jednym z długich, rozbrzmiewających echem kroków korytarzy. Czuł rozdrażnienie, a pewien rodzaj frustrującej niecierpliwości wydawał się obciążać jego barki. Pilna potrzeba dotarcia do Ashaby i spotkanie z Zandramas nieustannie zaprzątały jego umysł nie pozwalając mu myśleć o innych sprawach. Chociaż obmyślili kilka możliwości, Silk, Velvet i Sadi nadal poszukiwali odpowiedniego sposobu, czegoś wystarczająco zaskakującego, by odciągnęło uwagę szpiegów Bradora. Oczywiście istniała bardzo niewielka szansa na zmianę decyzji Zakatha i w królu Rivy rosło przekonanie, że muszą „uczynić to w inny sposób”, jak mawiał Belgarath. Garion nie chciał urzeczywistnić gróźb, jakimi od czasu do czasu obrzucał Zakatha. Miał pewność, że taki czyn oznaczałby koniec rosnącej przyjaźni między nim a tym dziwnym człowiekiem, który rządził całą Malloreą. Uczciwie przyznawał przed sobą, że nie żałowałby tylko utraconej przyjaźni, ale także politycznych korzyści otwierających się przed nim.

Właśnie zamierzał powrócić do swych komnat, kiedy zbliżył się do niego odziany w purpurową liberię służący.

- Wasza wysokość - powiedział służący kłaniając się nisko. - Książę Kheldar prosi cię o spotkanie. Chciałby zamienić z tobą słówko.

- Gdzie on jest? - zapytał Garion.

- W pałacowym ogrodzie, nie opodal północnego skrzydła kompleksu, wasza miłość. Jest z nim na wpół pijany Nadrak i pewna kobieta używająca szczególnie plugawego słownictwa. Nie uwierzyłbyś, panie, w to co mi mówiła.

- Sądzę, że osoba ta jest mi znajoma - odparł Garion ze słabym uśmiechem. - Uwierzyłbym. - Obrócił się na pięcie i podążył żwawym krokiem korytarzami prowadzącymi do wyjścia z pałacu.

Yarblek nie zmienił się. Chociaż w wypieszczonym ogrodzie panowało przyjemne ciepło, nadal miał na sobie gruby, wy­świechtany płaszcz i futrzaną, zmierzwioną czapę. Leżał rozciąg­nięty na marmurowej ławce pod drzewem trzymając pod ręką napoczętą beczułkę z piwem. Vella, podchmielona jak zawsze, przechadzała się leniwie pośród zagonów kwiatów, ubrana w obcisłe skórzane spodnie i nadracką kamizelkę. Sztylety o srebrnych rękojeściach wystawały zza cholew wysokich do kolan butów i zza szerokiego pasa. Jej chód wciąż wydawał się wyzywający, zmysłowy i wyniosły - przyzwyczajenie, które praktykowała od tak dawna, że stało się podświadome. Silk siedział na trawie tuż przy ławce Yarbleka, również trzymając kufel z piwem.

- Właśnie miałem cię szukać! - zawołał do zbliżającego się Gariona.

Yarblek łypnął na Gariona.

- Niech mnie piorun trzaśnie - odezwał się mrugając niczym sowa - jeśli to nie sam król Rivy. Widzę, że nadal nosisz ten swój ogromny miecz. - Taki mam zwyczaj - wzruszył ramionami Garion. - Dob­rze wyglądasz, Yarbleku, poza tym że jesteś trochę pijany.

- Próbuję się ograniczać - powiedział pobożnie. - Mój żołądek nie jest już taki jak kiedyś.

- Czy przypadkiem nie widziałeś po drodze Belgaratha? - spytał Silk Gariona.

- Nie, a powinienem był go spotkać?

- Po niego również posłałem. Yarblek ma dla nas pewne informacje i chcę, żeby stary usłyszał je z pierwszej ręki.

Garion spojrzał na kompana Silka.

- Od kiedy jesteście w Mal Zeth? - spytał.

- Przybyliśmy wczoraj o zmroku - odparł Yarblek zanurza­jąc pusty kufel w beczce z piwem. - Dolmar powiedział mi, że wszyscy jesteście w pałacu, więc przyszedłem dziś rano, by was odszukać.

- Jak długo zamierzasz zostać w mieście? - spytał Silk. Yarblek podrapał się po zmierzwionej brodzie spoglądając w górę na drzewo.

- Trudno powiedzieć - odrzekł. - Dolmar zdobył więk­szość z tego, co potrzebuję, lecz chce powęszyć ociupinę po rynkach. W Boktorze jest pewien Tolnedranin, który mówił, że interesują go nie oszlifowane drogocenne kamienie. Mógłbym szybko dorobić się fortuny na tej transakcji, szczególnie jeśli udałoby mi się przemycić te kamienie przez drasańską kontrolę celną.

- Czyż agenci kontroli celnej królowej Porenn nie przeszukują dokładnie waszych juków? - zapytał Garion.

- Od góry do dołu - zaśmiał się Yarblek. - Mnie również sprawdzają. Za to nawet palcem nie dotykają Velli. Wszyscy zdążyli się już przekonać, jak mistrzowsko włada sztyletami. Zrekompensowałem sobie z tuzin razy to, co zapłaciłem za nią, chowając małe paczki w jej ciuchach. - Roześmiał się szorst­ko. - Oczywiście samo chowanie jest też niezłą zabawą. - Odbiło mu się głośno. - Prze... epraszam - powiedział.

Belgarath zbliżył się do nich stąpając po zielonym kobiercu trawnika. Starzec pozostawał głuchy na wszelkie oferty Zakatha, który proponował mu szaty godniejsze tak sławnego człowieka, i wciąż nosił poplamioną tunikę, pocerowane spodnie i nie pasujące do całości buty z wysokimi cholewami.

- Jak widzę, w końcu udało ci się tu dotrzeć - odezwał się do Yarbleka bez wcześniejszych wstępów.

- Ugrzązłem w Mal Camat - odparł Nadrak. - Kal Zakath wykorzystuje całą flotę na zachodnim wybrzeżu, by sprowadzić swoją armię z tego cuchnącego Cthol Murgos. Musiałem wynająć łódki i ukrywać je na moczarach na północ od ruin Cthol Mishrak. - Wskazał na beczkę z piwem. - Chcesz trochę? - zapytał.

- Naturalnie. Czy masz jeszcze jeden kufel?

Yarblek poklepał się w kilku miejscach po swoim przepastnym płaszczu i sięgnąwszy do kieszeni, wyciągnął pękaty, powyginany kufel.

- Lubię ludzi przygotowanych na każdą okazję.

- Dobry gospodarz jest zawsze przygotowany. Poczęstuj się. Tylko postaraj się nie rozlać zbyt dużo. - Nadrak łypnął okiem na Gariona. - A ty? - zapytał. - Sądzę, że mógłbym znaleźć jeszcze jeden.

- Nie, mimo wszystko dziękuję, Yarbleku. Dla mnie jest zbyt wcześnie.

Nagle niski, jaskrawo odziany mężczyzna wychynął zza drzewa. Kolory jego ubrania toczyły nieustającą walkę. Jeden rękaw tryskał czerwienią, drugi natomiast łagodził wzrok przyjemną zielenią. Na jednej nogawce spodni widniały różowe i żółte paski, a drugą pokrywały duże niebieskie kropki. Głowę okrywała mu wysoka spiczasta czapka uwieńczona malutkim dzwonecz­kiem. Jednak to nie ten niesamowity strój zaskakiwał najbardziej. Pierwsze co rzuciło się w oczy Garionowi to fakt, iż mężczyzna poruszał się z łatwością na rękach trzymając nogi w górze.

- Czy słuch mnie nie omylił, gdy słyszałem, że ktoś oferuje przedni trunek? - zapytał dziwnym, rytmicznym akcentem, którego Garion nie potrafił rozpoznać.

Yarblek obrzucił małego, kolorowego człowieczka kwaśnym spojrzeniem, lecz sięgnął ponownie pod poły swego płaszcza.

Akrobata odepchnął się ramionami i przekoziołkował w powiet­rzu, opadając pewnie na stopy. Szybko otrzepał ręce i zbliżył się do Yarbleka z ujmującym uśmiechem. Jego twarz niczym się nie wyróżniała i mogła zostać zapomniana natychmiast po jej ujrzeniu, lecz z jakiejś przyczyny wydawała się Garionowi znajoma.

- Och, dobry pan Yarblek - powiedział do kompana Silka. - Pewien jestem, żeście najprzyjemniejszym człekiem, jakowy żyje na tym padole. Czy wiesz, żem był bliski zejścia z owego z powodu nieziemskiego pragnienia? - Chwyciwszy kufel, zanurzył go w beczce z piwem i wypił przełykając głośno, po czym jeszcze głośniej wypuścił z siebie powietrze w oznace usatysfakcjonowania. - Zaiste, pyszne piwo macie tutaj, panie Yarbleku - ocenił zanurzając ponownie kufel w beczce.

Na twarzy Belgaratha malowało się zdumienie pomieszane z rozbawieniem.

- Doczepił się do nas, kiedy wyjechaliśmy z Mal Camat - wyjaśnił Yarblek. - Vella uważa, że jest całkiem zabawny, więc jeszcze go nie przegoniłem. Potrafi być ostra, kiedy robi się coś wbrew jej woli.

- Imię me Feldegast, prześwietni panowie - przedstawił się jaskrawo ubrany mały człowieczek wykonując przy tym głęboki, przesadny ukłon. - Kuglarz Feldegast. Będąc również akrobatą, jakżeście sami już zauważyli, jestem także nieszkodliwym komediantem i wielce utalentowanym magikiem. Mogę zabawiać wasze oczy nieziemskimi zdolnościami sztuki tajemnej. Wy­grywam ja wesołe tony na drewnianej fujarce, a jeśli melancholia wypełnia serca, wygrywam piosnki na lutni, by ścisnąć wasze gardła i wycisnąć łzy rzewne z waszych oczu. Czy zechcielibyście być świadkami chociaż okruchu mego niewymownego talentu?

- Może trochę później - odparł Belgarath z lekkim zdezo­rientowaniem w oczach. - Teraz musimy omówić pewne sprawy.

- Weź sobie następny kufel piwa i idź zabawiać Vellę, komediancie - polecił Yarblek. - Podziel się z nią kilkoma wątpliwymi historyjkami.

- Boska rozkosz to dla mnie, dobry panie Yarbleku - po­wiedział uroczyście ich niezwykły towarzysz. - To krzepka dziewoja z lubieżnym poczuciem humoru, która potrafi docenić me sprośne opowieści. - Zanurzył kufel w piwie, po czym popędził w podskokach przez trawnik w kierunku ciemnowłosej nadrackiej dziewczyny.

- Ohyda - mruknął Yarblek spoglądając za nim. - Niektóre z jego historyjek sprawiają, że więdną mi uszy, a im bardziej są sprośne, tym bardziej ona się śmieje. - Potrząsnął głową w zamyśleniu.

- Wróćmy do naszych interesów - powiedział Belgarath. - Natychmiast musimy dowiedzieć się, co dzieje się w Karandzie.

- To proste - odparł Yarblek. - Mengha, ot co się dzieje. Mengha i jego przeklęte demony.

- Dolmar już nam powiedział - odezwał się Silk. - Wiemy, co zdarzyło się w Calidzie i że Karandowie nadciągają ze wszystkich siedmiu królestw, by zasilić szeregi jego armii. Czy już wyruszył na południe?

- O tym nie słyszałem - odparł Yarblek. - Wydaje się, że obecnie utknął na północy. Mimo to wpędza wszystkich Karandów w histerię. Jeśli Zakath nie podejmie jakichś szybkich kroków, będzie miał na głowie rebelię na niespotykaną skalę. Powiem wam jednak, że obecnie nie jest zbyt bezpiecznie podróżować po północnej Karandzie. Karandowie Menghi kontrolują wszystkie obszary aż do wybrzeży Zamad.

- Musimy dotrzeć do Ashaby - powiedział Garion.

- Nie radziłbym tego czynić - odparł Yarblek. - Karan­dowie nabrali bardzo niemiłych przyzwyczajeń.

- Tak? - odezwał się Silk.

- Jestem Angarakiem - wyjaśnił Yarblek - i od samego dzieciństwa widziałem, jak Grolimowie wyrywają ludzkie serca, by je złożyć w ofierze Torakowi, lecz to, co się dzieje w Karan­dzie, nawet mnie przyprawia o mdłości. Karandowie nabijają jeńców na pale, a następnie wzywają demony, które tuczą się.

- Mógłbyś to dokładniej określić?

- Wolałbym nie. Użyj swej wyobraźni, Silku. Byłeś w kraju Morindimów, więc wiesz, czym żywią się demony.

- Chyba nie mówisz poważnie?!

- O tak, a Karandowie jedzą resztki. Jak już mówiłem, bardzo niemiłe przyzwyczajenie. Chodzą również pogłoski, że demony parzą się z ludzkimi kobietami.

- To obrzydliwe! - wysapał Garion.

- W istocie - zgodził się Yarblek. - Kobiety zwykle nie przeżywają ciąży, lecz słyszałem o kilku „udanych” narodzinach.

- Musimy położyć temu kres - oświadczył posępnie Belgarath.

- Życzę szczęścia - powiedział Yarblek. - Co do mnie, to wracam do Gar og Nadrak, jak tylko poskładają wóz. Nie mam zamiaru zbliżać się do Menghi czy tego oswojonego demona, którego trzyma na postronku.

- Nahaza? - zapytał Garion.

- A zatem słyszałeś to imię?

- Dolmar nam powiedział.

- Prawdopodobnie powinniśmy zacząć od niego - stwierdził Belgarath. - Jeśli uda nam się wypędzić Nahaza, tam skąd przyszedł, może reszta demonów podąży za swoim panem.

- Sprytnie wymyślone - mruknął Yarblek.

- Mam pewne źródła - powiedział starzec. - Kiedy zabraknie demonów, Mendze pozostanie jedynie armia fanatycz­nych Karandów. My będziemy mogli zająć się na powrót własnymi sprawami, pozostawiając w rękach Zakatha problem oczyszczenia. - Uśmiechnął się. - To mogłoby zająć jego umysł na tyle, że nie siedziałby nam na głowie.

Vella śmiała się ochryple, gdy wraz z kuglarzem Feldegastem zbliżali się do drzewa. Mały komediant poruszał się ponownie na rękach, wymachując niewiarygodnie nogami.

- Podoba mi się jego opowieść - powiedziała silnie zbudo­wana, nadracka dziewczyna nie przestając się śmiać - ale nie może utrzymać swego kufla.

- Nie sądziłem, że wypił aż tak dużo - odezwał się Silk.

- To nie piwo zamroczyło jego umysł - odparła, po czym wyciągnęła spod paska srebrną płaską manierkę. - Dałam mu pociągnąć raz czy dwa. - Jej oczy rozbłysły przebiegle. - Chciałbyś trochę spróbować, Silku? - zaproponowała podając mu manierkę.

- Co zawiera? - spytał podejrzliwie.

- Trochę napitku, który uwarzyliśmy w Gar og Nadrak - poinformowała niewinnie. - Jest łagodny niczym mleko matki. - Potwierdziła swoje słowa pociągając potężny haust.

- Othlass? Skinęła głową.

- Nie, dziękuję. - Wzdrygnął się. - Ostatnim razem jak to wypiłem, odpłynąłem na cały tydzień.

- Nie bądź tchórzem podszyty, Silku - odezwała się wzgardliwie, a następnie pociągnęła kolejny łyk. - Widzisz? Nie wyrządza krzywdy. - Spojrzała na Gariona. - Panie - zaczęła - jak się miewa twoja ładna, mała żonka?

- Czuje się dobrze, Vello.

- Miło mi to słyszeć. Czy znowu ją zapłodniłeś?

Garion spłonił się.

- Nie - bąknął.

- Tracisz czas, panie. Czemu nie popędzisz do pałacu i nie przegonisz jej raz czy dwa dookoła sypialni? - Odwróciła się do Belgaratha. - No? - odezwała się.

- Co, no?

Zręcznie wyciągnęła jeden ze sztyletów tkwiących za pasem.

- Chciałbyś ponownie spróbować? - spytała obracając się tak, że jej okrągłe pośladki były teraz doskonale widoczne dla niego.

- O, dziękuję, Vello - powiedział niesłychanie uroczyście - ale jest zbyt wcześnie.

- W porządku, starcze - odparła. - Tym razem jestem przygotowana. Kiedy tylko znajdziesz się w nastroju do po­klepywania, proszę bardzo. Zanim tu przyszliśmy, naostrzyłam moje wszystkie noże, szczególnie dla ciebie.

- Jesteś nazbyt uprzejma.

Podchmielony Feldegast zachwiał się, spróbował odzyskać równowagę i fiknąwszy kozła, zwalił się jak kłoda na ziemię. Kiedy pozbierał się i stanął na nogi, jego twarz była umorusana i wykrzywiona. Stał przygarbiony w taki sposób, że wydawał się niemalże zdeformowany.

- Myślę, mój przyjacielu, że ta dziewczyna wyciągnęła z ciebie wszelkie żywotne soki - powiedział jowialnie Belgarath idąc szybko, by pomóc kuglarzowi pozbierać się do kupy. - Jednak powinieneś się wyprostować. Jeśli będziesz stał tak zgięty, wszystkie wnętrzności pozawiązują ci się na supełki. - Garion ujrzał, jak usta jego dziadka poruszają się delikatnie, gdy szeptał do pijanego błazna. Następnie poczuł niezwykle słaby przepływ woli starego człowieka.

Feldegast wyprostował się ukrywając twarz w dłoniach.

- Ojejku, jejku, jejku - powiedział. - Czyś mnie zatruła, moje dziewczę? - odezwał się do Velli. - Nie pamiętam, by jakowyś napitek tak szybko rozebrał me ciało. - Odsunął dłonie od twarzy, na której nie było już nawet śladu wykrzywienia czy umorusania.

- Nigdy nie próbuj pić z nadracką kobietą - poradził mu Belgarath. - Szczególnie gdy ona uwarzyła napój.

- Zdaje mi się, żem słyszał urywki konwersacji, gdy zaba­wiałem tę oto dziewoję. Czy to o Karandzie rozprawialiście i o rzeczach przestraszliwych mających tam miejsce?

- W rzeczy samej - przyznał Belgarath.

- Czasami czynię użytek z mych talentów w przydrożnych karczmach i tawernach, za grosik albo kubek piwa czy dwa, sami wiecie, a w takich miejscach krąży mnóstwo plotek. Czasami kiedy rozbawisz człeka, możesz wyciągnąć z niego więcej niźli za pomocą srebra czy przedniej gorzałki. Zdarzyło się, że niedawno nawiedziłem takowe miejsce, oślepiając publikę wspa­niałością mego teatrum, i wtedy jakowyś wędrownik ze wschodu nawiedził owe posiadłości. Wielki awanturnik był z tego jegomoś­cia i przekazał nam wszelkie, rozpaczliwe wieści z Karandy, a gdy nasycił swój żołądek i wysączył więcej kufli zacnego piwa niźli powinien, dosiadłem się do niego i wypytałem o więcej. Człek mej profesji nigdy nie wie, w jakie miejsce może zostać wezwany, by uczynić użytek ze swej sztuki, sami wiecie. Ten potężny osiłek, który nie powinien obawiać się niczego, co chodzi po tym padole, jął się trząść i dygotać niczym przerażone niemowlę i rzecze, że jeśli życie mi miłe, powinienem trzymać się z dala od Karandy, a potem rzecze o osobliwości, której jeszcze do końca nie zdołał pojąć. Rzecze, że droga pomiędzy Calidą i Mal Yaska pełna jest posłańców jeżdżących w tę i we w tę. Czyż to nie zdumiewające? Jak człek może sobie to wytłumaczyć? Lecz przedziwne rzeczy dzieją się na świecie, dobrzy panowie, i dziwy, dla jakich zbyt ciasne są umysły nasze.

Rytmiczny akcent kuglarza niemalże hipnotyzował swym wdziękiem i płynnością, i Garion dostrzegł, że w pewien sposób oczarowała go ta narracja. Odczuł swoiste - dla odmiany - rozczarowanie, kiedy jaskrawo odziany mały człowieczek przerwał swą opowieść.

- Żywię nadzieję, iż moja opowieść przyniosła wam ździebko zabawy i oświecenia, dobrzy panowie - powiedział ujmująco Feldegast sugestywnie wyciągając umorusaną w trawie rękę. - Toruję sobie drogę w świecie dzięki sprytowi i mym talentom rozdając je bezpłatnie niczym ptak, lecz zawsze wdzięcznym za nawet najmniejsze oznaki uznania, wiecie sami.

- Zapłać mu - rzucił krótko Belgarath do Gariona.

- Co?

- Daj mu trochę pieniędzy.

Westchnąwszy, Garion sięgnął po skórzaną sakwę wiszącą u pasa.

- Niech wszyscy bogowie uśmiechają się do ciebie, młody panie - podziękował Feldegast Garionowi za kilka małych monet, które zmieniły właściciela, a następnie spojrzał przebiegle na Vellę. - Rzeknij mi, ślicznoto, czy do twych uszu dotarła kiedykolwiek opowieść o mleczarce i domokrążcy. Mus mój, by ostrzec cię szczerze, iż jest to sprośna, krótka historyjka, a okryłbym się wstydem, gdybym miał sprowadzić rumieńce na twe przejasne lico.

- Ostatni raz zaczerwieniłam się w wieku czternastu lat - powiedziała Vella.

- A zatem może odejdziemy na stronę, a wnet obaczę, czy nie mógłbym tego uleczyć? Mówiono mi, że płonienie dobrze robi na cerę.

Vella roześmiała się i ruszyła za nim po miękkim zielonym kobiercu.

- Silku - odezwał się szorstko Belgarath. - Konieczne jest odwrócenie uwagi, i to teraz.

- Nie zdążyliśmy jeszcze nic sklecić - sprzeciwił się Silk.

- A zatem wymyślcie coś. - Starzec zwrócił się do Yarbleka. - Nie chcę, żebyś opuścił Mal Zeth bez mojego pozwolenia. Mogę cię tu potrzebować.

- O co chodzi, dziadku? - zapytał Garion.

- Musimy jak najszybciej stąd wyjechać.

W oddali na trawie Vella stała z szeroko otwartymi oczyma, przyciskając dłońmi płonące policzki.

- Musisz przyznać, żem cię ostrzegał, me dziewczę - zarecho­tał triumfalnie Feldegast. - Czego nie można powiedzieć o tobie, gdy wpuściłaś ten trujący napar do mego gardła. - Popatrzył na nią z podziwem. - Muszę jednak przyznać, że gdy się płonisz, rozkwitasz niczym karmazynowa róża i radość wielka dla oczu widzieć twe dziewicze zażenowanie. Powiedzże mi, czy przypad­kiem nie słyszałaś tej historyjki o owczareczce i błędnym rycerzu?

Vella uciekła.

Tego popołudnia Silk, zwykle unikający wszystkiego, co nawet z oddali przypominało fizyczny wysiłek, spędził sporo czasu w zielonym atrium położonym w centrum wschodniego skrzydła, pieczołowicie układając kamienie w poprzek ujścia niewielkiego strumienia czystej, pieniącej się wody, który zasilał basen pośrodku niewielkiego ogrodu. Garion obserwował z zaciekawieniem z okna salonu, aż w końcu nie wytrzymał. Wyszedł do atrium, by porozmawiać ze spoconym, małym Drasaninem.

- Czy bawisz się w zmienianie krajobrazu? - zapytał.

- Nie - odparł Silk przecierając czoło. - Po prostu przedsięwziąłem pewne środki ostrożności. To wszystko.

- Środki ostrożności. Przeciwko czemu? Silk uniósł jeden palec.

- Zaczekaj - powiedział mierząc podnoszący się poziom wody przed zaimprowizowaną zaporą. Po chwili woda zaczęła przelewać się do basenu bulgocząc głośno i rozpryskując się na wszystkie strony. - Hałaśliwe, co? - powiedział dumnie.

- Czy to nie utrudni nieco spania w pobliskich komnatach? - zapytał Garion.

- Uniemożliwi również podsłuchiwanie - odparł chytrze mały człowieczek. - Jak tylko zapadnie zmrok, zbierzmy się tutaj, ty, ja, Sadi i Liselle. Musimy porozmawiać, a mój radosny maleńki wodospad powinien zagłuszyć nasze słowa.

- Dlaczego po zapadnięciu zmroku?

Silk przebiegle położył palec wzdłuż swego długiego, spiczas­tego nosa.

- Żeby noc ukryła nasze usta przed szpiegami, którzy nie używają uszu do podsłuchiwania.

- To sprytne - przyznał Garion.

- Tak właśnie myślałem. - Silk zrobił kwaśną minę. - Prawdę mówiąc, był to pomysł Liselle - wyznał.

Garion uśmiechnął się.

- Ale pozwoliła ci to wykonać. Silk chrząknął.

- Twierdziła, że nie chce połamać sobie paznokci. Zamierza­łem odmówić, lecz ujęła mnie swymi dołeczkami i poddałem się.

- Wykorzystuje je po mistrzowsku, prawda? Są bardziej niebezpieczne niż twoje sztylety.

- Próbujesz być śmieszny, Garionie?

- Czyżbym to czynił?

Kiedy wiosenny wieczór opadł na Mal Zeth, Garion dołączył do trójki przyjaciół oczekujących w przyciemnionym atrium nie opodal rozpryskującego się wodospadu Silka.

- Bardzo dobra robota, Kheldarze. - Velvet doceniła małego człowieczka.

- Och, zamknij się.

- Kheldarze!

- No dobrze - powiedział Garion przywołując zebranych do porządku. - Na czym możemy się oprzeć? Belgarath pragnie, byśmy prawie natychmiast opuścili Mal Zeth.

- Poszedłem za twoją poradą, Garionie - wymruczał Sadi - i skoncentrowałem całą uwagę na baronie Vasce. Jest to człowiek wyjątkowo zepsuty i trzyma swe paluchy w tak wielu kieszeniach, że czasami traci rachubę, kto go przekupuje w danym momencie.

- A do czego teraz zmierza? - zapytał Garion.

- Nadal próbuje przejąć Biuro Intendentury Wojskowej - zrelacjonowała Velvet. - To biuro kontrolowane jest przez Walne Zgromadzenie złożone głównie z pułkowników, lecz szefem biura jest generał Bregar. Pułkownicy nie są zbyt chciwi, ale Bregar ma długą listę płac. Musi rozdysponować całkiem sporo pieniędzy pośród swych kolegów generałów, żeby kont­rolować Vascę.

Garion zadumał się.

- Ty również przekupujesz Vascę, prawda? - zapytał Silka. Książę posępnie skinął głową.

- Stawka idzie w górę. Konsorcjum melceńskich baronów-kupców kładzie stosy pieniędzy na jego drodze próbując skłonić go, by zastosował restrykcje wobec Yarbleka i mnie z powodu problemu zachodniego wybrzeża.

- Czy może zgromadzić jakąś siłę? Chodzi mi o wojowników.

- Ma kontakty z wieloma hersztami rabusiów - odparł Sadi - a oni mają na swych usługach całkiem dużych i gotowych na wszystko osiłków.

- Czy na zewnątrz Mal Zeth działa obecnie jakaś banda? Sadi zakasłał delikatnie.

- Właśnie sprowadziłem konwój wozów z Camat - przy­znał. - W większości produkty rolne.

Garion spojrzał na niego twardo.

- Sądziłem, że prosiłem cię już, byś tego nigdy więcej nie robił.

- Było już po żniwach, Belgarionie - zaprotestował eunuch. - Nie ma sensu, by to wszystko zgniło na polach, prawda?

- To handlowe podejście do sprawy - wtrącił Silk.

- W każdym razie - pośpieszył Sadi - banda, która zawiaduje dla mnie zbiorami i transportem, jest jedną z najwięk­szych w tej części Mallorei, coś koło dwóch lub trzech setek, i spora liczba jej członków jest zamieszana w lokalną dystrybucję.

- Zorganizowałeś to wszystko w kilka tygodni? - nie dowierzał Garion.

- Ten, kto pozwala trawie rosnąć pod swoimi stopami, osiąga niewielkie profity - oświadczył uroczyście Sadi.

- Trafnie powiedziane - pochwalił Silk.

- Dziękuję, książę Kheldarze.

Garion potrząsnął przecząco głową w odczuciu porażki.

- Czy istnieje jakiś sposób na sprowadzenie tych zbójów na teren pałacu?

- Zbójów? - Sadi wydawał się dotknięty tym określeniem.

- Czyż nie są nimi?

- Wolę myśleć o nich jako o handlarzach.

- Myśl sobie, jak ci się żywnie podoba. Czy możesz ich tu sprowadzić?

- Raczej w to wątpię, Belgarionie. A o co chodzi?

- Pomyślałem, że moglibyśmy zaoferować ich usługi baro­nowi Vasce, by pomóc mu w zbliżającej się konfrontacji z Walnym Zgromadzeniem.

- Czy ma dojść do jakiejś konfrontacji? - Sadi wyglądał na zaskoczonego. - Nie słyszałem o tym.

- To dlatego, że jeszcze jej nie zaaranżowaliśmy. Vasca dowie się prawdopodobnie jutro, że jego działania zirytowały Walne Zgromadzenie i że zamierzają wysłać oddziały do jego biur, by go aresztować, przekopać rejestry w poszukiwaniu obciążających go dowodów i zanieść je cesarzowi.

- Wspaniale - przyznał Silk.

- Podoba mi się to, lecz nie zadziała, jeśli Vasca nie będzie miał dostatecznej liczby ludzi, by odeprzeć liczne oddziały.

- Może to jednak się uda - powiedział Sadi. - Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Vasca dowie się o czekającym go aresztowaniu, ja zaproponuję mu, by skorzystał z moich ludzi. Może sprowadzić ich do kompleksu pałacowego w przebraniach robotników. Wszyscy szefowie biur nieustannie odnawiają swe gabinety. Przypuszczam, że ma to związek ze statusem.

- Jaki masz plan, Garionie? - zapytał Silk.

- Chcę otwartej walki tutaj, na korytarzach pałacu. To powinno przyciągnąć uwagę szpiegów Bradora.

- Urodzony król, nieprawdaż? - pochwaliła Velvet. - Tylko królewskość posiada zdolność wymyślenia oszukaństwa na tak wielką skalę.

- Dziękuję - rzucił oschle Garion. - Plan jednak się nie sprawdzi, jeśli Vasca zajmie pozycje obronne w swoich biurach. Musimy go przekonać, żeby uderzył pierwszy. W rzeczywistości żołnierze nie pójdą za nim, więc będziemy musieli sprawić, by sam rozpoczął walkę. Jakim człowiekiem jest Vasca?

- Obłudnym, chciwym i niezbyt bystrym - odparł Silk.

- Czy można go nakłonić do brawury?

- Prawdopodobnie nie. Biurokraci są z zasady tchórzliwi. Nie sądzę, żeby uczynił jakikolwiek ruch, dopóki nie zobaczy stojących za nim żołnierzy.

- Wierzę, że mogę uczynić go śmielszym - powiedział Sadi. - W zielonym flakoniku mam coś bardzo przyjemnego, co sprawiłoby, że mysz zaatakowałaby lwa.

Garion zrobił zdziwioną minę.

- Nie popieram zbytnio takich sposobów - stwierdził.

- Liczą się rezultaty, Belgarionie - zauważył Sadi. - Czas obecnie tak nagli, że delikatność uczuć może okazać się luksusem, na który nas nie stać.

- Dobrze - zdecydował Garion. - Zrób to, co uważasz za słuszne.

- Kiedy poruszy się kołowrót, możliwe, że uda mi się wprowadzić nieco dodatkowego zamieszania - powiedziała Velvet. - Królowi Pallii i księciu regentowi Delchinu towarzyszą liczne świty i stoją oni na krawędzi otwartej wojny. Jest również król Voresebo, który jest tak zgrzybiały, że nikomu nie ufa. Prawdopodobnie mogłabym przekonać każdego z nich, że walka na korytarzach jest skierowana przeciwko niemu osobiście. Postawiliby swoich ludzi w gotowości bojowej już na pierwsze odgłosy walki.

- Dostrzegam tu kilka interesujących możliwości - powie­dział Silk zacierając radośnie dłonie. - Jatka na pięć frontów w pałacu powinna umożliwić nam dyskretne opuszczenie miasta.

- I nie musiałaby się koniecznie ograniczać jedynie do pałacu - dodał rozsądnie Sadi. - Odpowiednie pokierowanie mogłoby rozprzestrzenić ją po całym mieście. Powszechny bunt na ulicach przyciągnąłby całkiem sporo uwagi, nie uważacie?

- Ile czasu zajęłoby jego stłumienie? - zapytał Garion. Silk popatrzył na swoich przyjaciół.

- Trzy dni? - zapytał. - Może cztery?

Obydwaj rozważali tę myśl, po czym zgodnie przytaknęli.

- A zatem to jest to, Garionie - powiedział Silk. - Trzy lub cztery dni.

- Dobrze. Zacznijcie działać.

Odwrócili się i podążyli w kierunku wejścia do atrium.

- Margrabino Liselle - odezwał się stanowczo Sadi.

- Tak, Sadi?

- Zabiorę teraz moją żmiję, jeśli nie masz nic przeciwko.

- Ależ oczywiście, Sadi. - Sięgnęła pod stanik wyciągając małą Zith.

Silk zbladł ze strachu i cofnął się szybko.

- Coś nie tak, Kheldarze? - spytała niewinnie.

- Nic takiego. - Mały człowieczek obrócił się na pięcie i odszedł w pachnący zielenią wieczór gestykulując i mówiąc do siebie.


Rozdział XI


Nazywał się Balsca. Był żeglarzem o kaprawych oczach i jeszcze gorszych umiejętnościach. Urodził się w Kaduz, cuchnącym rybami miasteczku leżącym na jednej z północnych Wysp Melceńskich. Przez ostatnie sześć lat służył jako majtek na pokładzie przeciekającego kupieckiego frachtowca, szumnie ochrzczonego „Gwiazdą Jarotu”, dowodzo­nego przez drażliwego kapitana z Celanty, który nazywał siebie Drewniana Stopa - barwne imię, które, jak Balsca podejrzewał, wymyślono, by zataić prawdziwą tożsamość kapitana przed morskimi władzami.

Balsca nie lubił kapitana Drewnianej Stopy. Balsca nie lubił żadnego z oficerów na statku, od czasu gdy dziesięć lat temu został wychłostany za kradzież grogu z okrętowego magazynu na jednostce floty malloreańskiej. Balsca nosił głęboko w sercu swój żal związany z tym incydentem, aż w końcu znalazł sposobność, by opuścić tamten statek, i udał się na poszukiwanie bardziej wyrozumiałych oficerów na statkach kupieckich.

Nie znalazł jednak takich na pokładzie „Gwiazdy Jarotu”. Jego ostatnie rozczarowanie brało się z różnicy poglądów z pełniącym funkcję bosmana łajdakiem o twardych pięściach, z Pannoru w Rengel. Ta sprzeczka pozostawiła Balscę bez przednich zębów, a jego zapalczywy protest u kapitana wywołał jedynie szyderczy śmiech, po którym został bezceremonialnie wykopany z nadbudówki nogą skonstruowaną z solidnego dębo­wego drzewa nabitego gwoździami. Wystarczająco bolesne były upokorzenia i siniaki, lecz odłamki w poranionych pośladkach, jątrzące się od wielu dni, uniemożliwiały siadanie, a siedzenie należało do jego ulubionych pozycji. Zamyślił się przechylony przez reling sterburty, znajdującej się poza polem widzenia kapitana Drewnianej Stopy, wpatrując się w szare grzywacze wzburzonego morza szalejące w cieśninie Perivor. „Gwiazda Jarotu” sunęła z wypełnionymi wiatrem żaglami w kierunku północno-zachodnim przez bagienne wybrzeże południowo-zachodnich Protektoratów Dalazjańskich, okrążając dzikie fale przybrzeżne porywające w otchłań Rafę Turim. Gdy minęli obszar rafy i skręcili na północ wzdłuż opustoszałego wybrzeża Findy, Balsca doszedł do wniosku, że życie w dużej mierze traktowało go nieuczciwie, i że zrobi lepiej szukając szczęścia na lądzie.

Spędził kilka nocy myszkując w ładowni ze ślepą latarnią, aż znalazł schowek, gdzie Drewniana Stopa ukrył kilka nie­wielkich, lecz wartościowych przedmiotów, którymi nie chciał kłopotać celników. Tej nocy połatany żeglarski worek Balski, zrobiony ze zgrzebnego płótna, stosunkowo szybko zyskał na wadze.

Kiedy „Gwiazda Jarotu” rzuciła kotwicę w porcie Mal Gemila, Balsca udał chorobę i odrzucił propozycję swoich kumpli, by zejść na ląd i uczcić to zwyczajową hulanką kończącą morską podróż. Zamiast tego ułożył się w swym hamaku zawodząc dramatycznie. Nieco później podczas psiej wachty owinął się wysmarowanym dziegciem płaszczem stanowiącym jedyną war­tościową rzecz, jaką posiadał, zarzucił na plecy żeglarski worek i bezszelestnie wymknął się na pokład. Marynarz pełniący wachtę, zgodnie z przewidywaniami Balski, chrapał w najlepsze, wtulony w gliniany garniec stojący przy luku odpływowym. W kabinach na rufie, które zajmował Drewniana Stopa wraz z oficerami, nie dostrzegł żadnych świateł. Mała łódź kołysała się na cumie po stronie sterburty i Balsca zręcznie wrzucił do niej swój żeglarski worek. Przeskoczył przez balustradę i w ciszy opuścił na zawsze „Gwiazdę Jarotu”. Nie odczuwał w związku z tym szczególnego żalu. Nie zatrzymał się nawet na chwilę, by wymamrotać jakieś przekleństwo w kierunku starej krypy, która przez ostatnie sześć lat służyła mu za dom. Balsca był typem filozofa. Kiedy już raz umknął przed nieprzyjemną sytuacją, do nikogo nie żywił urazy.

Dotarłszy do doków, sprzedał małą szalupę jednorękiemu człowiekowi o oczach jak paciorki. Balsca udawał pijanego podczas transakcji i okaleczony mężczyzna, któremu niewątpliwie odrąbano prawą rękę za kradzież, zapłacił dużo więcej za łódkę, niż gdyby dobijali targu w świetle dnia. Balsca natychmiast pojął, co to oznaczało. Zarzucił na ramię swój żeglarski worek i koły­szącym krokiem wilka morskiego ruszył wzdłuż nabrzeża, aż w końcu wybrukowana kamieniami ulica wyprowadziła go z portu. Na pierwszym rogu skręcił raptownie w lewo i pomknął jak jeleń pozostawiając daleko za sobą zdziwioną bandę łapaczy, siłą wcielających na statki, którą człowiek o oczach jak paciorki wysłał w ślad za nim. Balsca nie mógł poszczyścić się zbytnią błyskotliwością, lecz na pewno nie był głupcem.

Biegł, aż zabrakło mu tchu w piersiach, i dopiero gdy oddalił się na bezpieczną odległość od zdradzieckiego portu, zwolnił nieco kroku. Po drodze minął kilka tawern, być może z lekkim żalem, lecz czekało go kilka pilnych spraw do załatwienia i musiał mieć trzeźwą głowę. W jakiejś małej, otulonej mgłą knajpie, dobrze skrytej w ociekającej wilgocią cuchnącej alejce, sprzedał przeszmuglowane skarby kapitana Drewnianej Stopy, targując się do ostatniego miedziaka z otyłą kobietą, która prowadziła tę spelunę. Sprzedał nawet swój płaszcz, otrzymując w zamian tunikę szczura lądowego, po czym wyłonił się z alejki bez śladu swej żeglarskiej przeszłości, oczywiście poza chwiejnym krokiem człowieka, którego stopy nie dotykały suchego lądu od wielu miesięcy.

Trzymał się z dala od portu, czyhającej tam bandy i tanich sklepików z grogiem, wybierając zamiast tego spokojną ulicę pełną zamieszkanych domów. W końcu dotarł do spokojnej robociarskiej karczmy, gdzie obsłużyła go młoda barmanka w ponurym nastroju. Jej nastrój, jak przypuszczał, był spowodo­wany brakiem klientów i niewątpliwie chciała zamknąć drzwi i wskoczyć czym prędzej do swojego lub czyjegoś łóżka. Wkrótce udało mu się wprowadzić ją w coś, co przypominało dobry humor, po czym zostawiwszy kilka miedziaków na stole, uszczyp­nął ją na pożegnanie w obfite pośladki. Zagłębił się w mrokach pustej ulicy szukając dalszych przygód. Prawdziwą miłość znalazł pod dymiącą pochodnią na rogu ulicy. Na imię miała, tak przynajmniej twierdziła, Elowanda. Balsca podejrzewał, że nie była całkowicie uczciwa jeśli chodzi o imię, lecz to akurat najmniej go interesowało. Wydawała się dość młoda i niewątp­liwie chora. Straszliwy kaszel na przemian z szorstkim charczącym głosem wydobywał się z jej krtani, a z poczerwieniałego nosa nieprzerwanie sączył się śluz. Nie grzeszyła szczególną czystością i cuchnęła tygodniowym zaschniętym potem. Balsca jednak posiadał silny żeglarski żołądek i apetyt zaostrzony wymuszoną abstynencją. Elowanda nie grzeszyła również urodą, lecz jej bezsprzeczną zaletą była cena wykonywanych przez nią usług. Po krótkim targu zaprowadziła go do walącej się chałupy w alejce, która cuchnęła pomyjami. Mimo że był dość pijany, Balsca szamotał się z nią na lumpiarskim wyrku, aż pierwszy brzask zaplamił wschodnie niebo.

Obudził się dopiero w południe ze straszliwym bólem głowy. Prawdopodobnie spałby dłużej, lecz płacz niemowlęcia docho­dzący z drewnianej skrzynki w rogu izby wrzynał mu się w uszy niczym ostry nóż. Trącił łokciem bladą kobietę leżącą obok niego, w nadziei że uspokoi wrzeszcząc dziecko. Poruszyła się miękko pod jego ręką, a jej kończyny wydawały się całkowicie bezwładne.

Trącił ją ponownie, tym razem mocniej, po czym wstał prędko i popatrzył na nią. Sztywne rysy twarzy zastygły w odsłaniającym poczerniałe zęby koszmarnym uśmiechu, który zmroził mu krew w żyłach. Nagle zdał sobie sprawę, że jej skóra przypominała wilgotny lód. Gwałtownie cofnął rękę przeklinając pod nosem. Ostrożnie zamknął jedną z otwartych powiek kobiety. Zaklął ponownie.

Kobieta, która nazywała siebie Elowanda, była tak martwa jak zeszłotygodniowa makrela.

Balsca wstał i szybko naciągnął na siebie ubranie. Dokładnie przeszukał izbę, lecz nie znalazł nic wartościowego poza kilkoma monetami, które dał kobiecie ubiegłej nocy. Wziął je, a następnie popatrzył na nagie zwłoki leżące na sienniku.

- Przeklęta dziwka! - powiedział i kopnął sztywne ciało. Stoczyła się miękko z siennika i zastygła z twarzą zwróconą do podłogi. Balsca wyszedł na cuchnącą aleję nie zwracając najmniej­szej uwagi na łkające niemowlę. Przez kilka chwil zastanawiał się nad pewnymi powszechnymi chorobami. Coś zabiło Elowande, a on nie potraktował jej zbyt brutalnie. Na wszelki wypadek wymamrotał stare żeglarskie zaklęcie, które, jak twierdzono, było szczególnie skuteczne w odganianiu wszelkich chorób wenerycz­nych. Uspokojony wyruszył na poszukiwanie czegoś do picia.

Jeszcze przed wieczorem szumiało mu całkiem porządnie w głowie i wyszedłszy z niewielkiego sklepiku z winem, zatrzymał się kołysząc się lekko, by rozważyć swoje położenie. Do tego czasu Drewniana Stopa z pewnością odkrył, że jego ukryta kajutka nagle opustoszała i że Balsca uciekł ze statku. Jako że kapitan należał do ludzi o ograniczonej wyobraźni, zarówno on, jak i jego oficerowie będą prowadzili poszukiwania wzdłuż nabrzeża. Minie sporo czasu, nim zdadzą sobie sprawę, że uciekinier znajduje się już w głębi lądu, gdzie nie widać morza, a nawet nie czuć zapachu słonej wody. Balsca zdecydował, że jeśli chce utrzymać swoje prowadzenie nad mściwym kapitanem, nadszedł najwyższy czas, by wyruszyć. Co więcej, przyszło mu do głowy, że ktoś mógł widzieć go z Elowandą, a prawdopodobnie do tej pory znaleziono jej ciało. Balsca nie odczuwał szczególnej odpowiedzialności za śmierć tej kobiety, lecz z natury odnosił się dość nieśmiało do rozmów ze strażnikami. Ostatecznie doszedł do wniosku, że czas opuścić Mal Gemila.

Ruszył ochoczo, podążając w kierunku wschodniej bramy miasta, lecz po przejściu kilku przecznic zaczął odczuwać ból w stopach. Pokręcił się przed magazynem, gdzie kilku robotników załadowywało duży wóz. Zręcznie skrył się przed ich wzrokiem aż do czasu zakończenia pracy, po czym serdecznie zaoferował swoją pomoc. Załadował dwie skrzynie na wóz, a następnie odszukał furmana - mocno przesyconego zapachem mułów człowieka o krzaczastej brodzie.

- Dokąd droga prowadzi, przyjacielu? - spytał Balsca udając czystą ciekawość.

- Mal Zeth - odparł zwięźle woźnica.

- Cóż za zbieg okoliczności! - wykrzyknął Balsca. - Ja też mam tam sprawy do załatwienia.

W rzeczywistości nie dbał o kierunek, w jakim zmierzał woźnica. Chciał jedynie dotrzeć w głąb lądu, by uniknąć spotkania z Drewnianą Stopą czy strażnikami.

- Co byś powiedział, gdybym ruszył z tobą, dla kompanii?

- Nie narzekam na samotność - odparł grubiańsko furman. Balsca westchnął czując, że nadszedł jeden z tych dni.

- Chętnie zapłacę - zaoferował smutno.

- Ile?

- Nie mam zbyt wiele.

- Dziesięć miedziaków - rzucił sucho furman.

- Dziesięć? Nie mam tyle.

- A zatem lepiej już ruszaj piechotą. To w te stronę. Westchnąwszy, Balsca poddał się.

- Niech będzie - powiedział. - Dziesięć.

- Płać teraz.

- Połowę teraz i połowę gdy dotrzemy do Mal Zeth.

- Płać teraz.

- Ciężka sprawa.

- Tak jak podróż na piechotę.

Balsca poszedł za róg budynku, sięgnął do wewnętrznej kieszeni i dokładnie odliczył dziesięć miedzianych monet. Sumka, jaką posiadał, zmniejszyła się alarmująco. Zaświtało mu w głowie kilka pomysłów. Przesunął do tyłu ukryty w pochwie nóż. Gdyby sen furmana okazał się wystarczająco mocny i gdyby zatrzymali się na noc w jakimś opuszczonym miejscu, Balsca był pewien, że mógłby wjechać do Mal Zeth jako dumny właściciel wozu i zaprzęgu mułów, nie wspominając już o zawartości skrzyń. W swoim czasie Balsca uśmiercił już kilku ludzi, kiedy oczywiście było to bezpieczne, i nie odczuwał większych skrupułów, jeśli chodziło o podrzynanie gardeł, oczywiście jeśli było to warte zachodu. Ciężki wóz skrzypiąc i stukając o kamienie wybruko­wanej ulicy potoczył się w gasnące światło dnia.

- Wyjaśnijmy sobie kilka rzeczy przed drogą - powiedział woźnica. - Nie lubię gadać i nie lubię, jak ktoś przy mnie miele ozorem.

- W porządku.

Woźnica sięgnął do tyłu i z legowiska na wozie wyjął groźnie wyglądający topór.

- A teraz - powiedział - oddaj mi nóż.

- Nie mam żadnego noża. Woźnica wstrzymał muły.

- Wysiadaj - rzucił krótko.

- Przecież ci zapłaciłem.

- Nie dość, bym ryzykował jazdę z tobą. Oddaj nóż albo wynoś się z mego wozu.

Balsca popatrzył na niego, po czym przeniósł wzrok na przerażający topór. Powolnym ruchem wyciągnął sztylet i podał go woźnicy.

- Dobrze. Oddam ci go, gdy dotrzemy do Mal Zeth. Aha, przy okazji. Śpię z otwartym jednym okiem i z tym w garści. - Machnął toporem przed twarzą Balski. - Jeśli tylko zbliżysz się do mnie podczas drogi, rozwalę ci łeb. Balsca skurczył się w sobie.

- Cieszy mnie, żeśmy się zrozumieli. - Woźnica popędził muły i wytoczyli się z Mal Gemila.

Kiedy dojeżdżali do Mal Zeth, Balsca nie czuł się zbyt dobrze. Z początku składał to na karb szczególnie chybotliwego ruchu wozu; mimo że nigdy nie odczuwał choroby morskiej jako żeglarz, często chorował na lądzie. Tym razem wyglądało to jednak inaczej. Przewracało mu się w żołądku, miał mdłości, lecz w przeciwieństwie do poprzednich ataków złego samopoczucia zauważył, że również pocił się obficie, a gardło bolało go tak, że ledwo mógł przełykać ślinę. Na zmianę dopadały go dreszcze i gorączka, a przez cały czas czuł ohydny smak w ustach.

Gburowaty woźnica wysadził go przy głównych bramach Mal Zeth rzucając pod nogi sztylet, po czym spojrzał z ukosa na byłego pasażera.

- Nie wyglądasz zbyt dobrze - zauważył. - Powinieneś udać się do medyka.

Z gardła Balski wydobył się chrapliwy dźwięk.

- Ludzie umierają w rękach medyków - powiedział. - A je­śli rzeczywiście poczują się lepiej, to odchodzą z pustymi sakiewkami.

- Rób, jak chcesz. - Furman wzruszył ramionami i wjechał do miasta nie oglądając się za siebie.

Balsca wymamrotał pod jego adresem kilka przekleństw, schylił się, podniósł nóż i wkroczył do Mal Zeth. Przez jakiś czas włóczył się próbując zorientować się w swojej sytuacji, aż wreszcie przyuważył człowieka w żeglarskim płaszczu.

- Wybaczcie, przyjacielu - odezwał się ochrypłym od boleści głosem. - Gdzie mogę pokrzepić się dobrym kuflem grogu po rozsądnej cenie?

- Spróbuj w tawernie „Pod Czerwonym Psem” - odparł marynarz. - Dwie ulice dalej, na rogu.

- Dzięki, przyjacielu.

- Wyglądasz, jakbyś nie czuł się zbyt dobrze.

- Myślę, że to małe przeziębienie. - Balsca obdarzył go bezzębnym uśmiechem. - Nic na co nie pomogłoby kilka kufli grogu.

- Najprawdziwsza prawda. - Żeglarz zaśmiał się zgodnie. - To najlepsze lekarstwo świata.

Tawerna „Pod Czerwonym Psem” okazała się mroczną speluną, przypominającą nieco forkasztel na statku. Sufit zrobiono z ciem­nych, nisko zawieszonych drewnianych bali, a zamiast okien widniały iluminatory. Właściciel, przysadzisty mężczyzna o czer­wonej twarzy, z tatuażami na rękach, posługiwał się żargonem mocno przesyconym słoną wodą. Jego „ahoje” i „koleżki” zaczęły szybko grać Balsce na nerwach, lecz po trzech kuflach grogu nie miał nic przeciwko jego nawykom. Ból gardła znacznie zelżał, żołądek się uspokoił i ustało drżenie rąk. Nadal jednak cierpiał na potworny ból głowy. Wychylił jeszcze dwa kufle grogu, po czym zasnął z czołem opartym na skrzyżowanych ramionach.

- Ahoj, koleżko. Zamykamy - usłyszał głos właściciela „Czerwonego Psa”, który potrząsał go za ramię.

Balsca wyprostował się mrugając oczyma.

- Chyba przysnąłem na chwilę - wybełkotał niewyraźnie.

- Na całe popołudnie, koleżko. - Mężczyzna spochmurniał, po czym położył rękę na czole Balski. - Płoniesz, koleżko - powiedział. - Lepiej zapakuj się do koi.

- Czy znasz jakieś dobre miejsce, gdzie dostanę tani po­kój? - zapytał Balsca wstając niepewnie. Gardło bolało go teraz bardziej, a żołądek wydawał się ponownie powiązany w supełki.

- Zapukaj do trzecich drzwi w górę ulicy. Powiedz im, że ja cię przysłałem.

Balsca skinął głową, kupił flaszkę na wynos i wychodząc, z kozła przy drzwiach ukradkiem ściągnął owinięty liną róg do robót przy takielunku na statku.

- Dobra tawerna - wyrzęził do właściciela. - Podoba mi się, jak ją prowadzisz.

Wytatuowany mężczyzna pokiwał dumnie głową.

- Mój własny pomysł - pochwalił się. - Pomyślałem sobie, że każdy człowiek morza mógłby polubić takie przytulne miejsce, gdzie może wypić, nawet jeżeli znajduje się tak daleko od głębokiej wody. Zajdź tu jeszcze kiedyś.

- Na pewno - obiecał Balsca.

Jakiś czas zabrało mu znalezienie spóźnionego przechodnia, który szedł ze spuszczoną głową i rękoma w kieszeniach tuniki. Balsca podążał za nim jakaś przecznicę, a obwiązane liną buty nie czyniły żadnego hałasu na wybrukowanej kamieniami ulicy. Gdy przechodzień mijał ciemne wejście do jakiejś alejki, Balsca zbliżył się i walnął go zręcznie w podstawę czaszki skradzionym rogiem. Mężczyzna upadł jak rażony gromem. Balsca brał udział w tak wielu bójkach na pokładach statku i w ciemnych tawernach, że wiedział dokładnie, gdzie i jak silnie uderzyć człowieka. Przewrócił mężczyznę na plecy, grzmotnął go w głowę, by mieć pewność, że nie będzie stawiać oporu, po czym systematycznie zaczął przeszukiwać kieszenie nieprzytomnego. Znalazł kilka monet i tęgi nóż. Schował monety do kieszeni, a nóż zatknął za szeroki skórzany pas, po czym zaciągnął ofiarę w nieprzeniknioną ciemność alejki. Następnie ruszył pustą ulicą pogwizdując melodię starej żeglarskiej piosenki.

Nazajutrz czuł się dużo gorzej. Głowa pękała mu z bólu, a gardło miał tak spuchnięte, że ledwo mógł mówić. Był pewien, że gorączka wzrosła, i teraz nieustannie leciało mu z nosa. Musiał pociągnąć trzy potężne łyki z gąsiorka, by uspokoić żołądek. Wiedział, że powinien wyjść i poszukać czegoś do jedzenia, lecz myśl o przyjmowaniu pokarmu przyprawiała go o mdłości. Pociągnął ponownie z gąsiorka i legł na plugawym sienniku w wynajętym pokoju, po czym zapadł w niespokojną drzemkę.

Kiedy zbudził się, na zewnątrz panowały już ciemności, a jego ciałem targały gwałtowne dreszcze. Wysuszył do końca gąsiorek, co jednak nie przyniosło mu ulgi, po czym trzęsąc się naciągnął ubranie, które, jak podświadomie zauważył, cuchnęło okropnie, i chwiejnym krokiem wyszedł na ulicę kierując się do za­chęcającego wejścia tawerny „Pod Czerwonym Psem”.

- Niech mnie bogowie, koleżko! - zawołał wytatuowany mężczyzna. - Wyglądasz wyjątkowo paskudnie.

- Grogu - wycharczał Balsca. - Grogu.

Dopiero po dziewiątym kuflu grogu opanował okropne drgawki, które go chwyciły.

Balsca przestał liczyć.

Kiedy skończyły mu się pieniądze, wyszedł na ulicę ledwo trzymając się na nogach i zatłukł na śmierć jakiegoś człowieka dla sześciu miedziaków. Powlókł się dalej, napotkał grubego kupca i zasztyletował go dla sakiewki, w której znalazł nawet trochę złota. Zawrócił do „Czerwonego Psa” i pił aż do za­mknięcia.

- Dbaj o siebie, koleżko - przestrzegł właściciel wypychając go za drzwi. - Dookoła grasują rozbójnicy, przynajmnie tak ludziska gadają, a strażników na ulicach i w okolicy jest tak gęsto jak pcheł na parszywym psie.

Balsca zabrał dzban grogu do swego ohydnego pokoju i upił się do nieprzytomności. Nazajutrz popadł w delirium i przez cały dzień bredził w malignie, na przemian pijąc grog i rzygając na łóżko.

Umierał aż do zachodu słońca.

- Matko, pomóż mi - wyszeptał po raz ostatni.

Kilka dni potem znaleziono jego wygięte do tyłu ciało z twarzą zastygłą w potwornym grymasie bólu.

Trzy dni później dwóch wędrowców znalazło trupa brodatego woźnicy leżącego w rowie nie opodal wozu, na drodze do Mal Gemila. Sztywne ciało było wygięte w łuk do tyłu, a twarz wykrzywiał mrożący krew w żyłach uśmiech. Wędrowcy doszli do wniosku, że mężczyzna nie potrzebuje już zaprzęgu mułów ani wozu, więc niewiele myśląc przywłaszczyli sobie owe dobra. Pomyślawszy jeszcze chwilę, skradli również jego ubranie, przykrywając ciało suchymi liśćmi, po czym zawrócili wóz i podążyli do Mal Zeth.

W jakiś tydzień po nie zauważonej śmierci Balski mężczyzna w żeglarskim wysmarowanym dziegciem płaszczu szedł chwiej­nym krokiem rozjaśnioną światłem dnia, wybrukowaną kamie­niami ulicą bredząc niezrozumiałe słowa i kurczowo trzymając się za gardło. Po przejściu kilkudziesięciu kroków upadł na twarz wydając ostatnie tchnienie. Koszmarny grymas wykrzywiający pokryte pianą usta przyprawił o koszmary nocne kilku przy­glądającym się tej scenie świadków.

Nazajutrz znaleziono zwłoki wytatuowanego właściciela tawerny „Pod Czerwonym Psem”. Leżał we własnym lokalu pośród szczątków krzeseł i stołów, które porozwalał w ostatniej fazie delirium. Twarz szpecił sztywny, przerażający grymas.

W ciągu tego samego dnia w tej części miasta zmarło jeszcze dwunastu mężczyzn. Wszyscy często odwiedzali tawernę „Pod Czerwonym Psem”.

Następnego dnia śmierć zabrała trzykrotnie więcej mieszkańców i w końcu władze miasta zainteresowały się tym niepokojącym zjawiskiem.

Było jednak zbyt późno. Specyficzne, częste kontakty między ludźmi, charakterystyczne dla tak dużego miasta, sprawiły, że utrzymanie epidemii w obrębie jednej dzielnicy okazało się niemożliwe. Służący zamieszkujący tę podupadłą część miasta przynieśli chorobę do domów bogatych i potężnych. Robotnicy przenieśli ją na place budowy, a ich koledzy po fachu do domów w innych częściach miasta. Klienci przekazywali ją kupcom, którzy z kolei zarażali innych klientów. Nawet chwilowy kontakt zwykle wystarczał, by spowodować chorobę. Na początku umar­łych liczono na tuziny, lecz pod koniec tygodnia były ich setki. Domy chorych, pomimo słabych protestów ich mieszkańców, zabijano deskami. Posępne wozy turkotały po ulicach, a robotnicy z twarzami zasłoniętymi suknem przesyconym kamforą zbierali umarłych. Zwłoki układano w wozach niczym bale drewna, przewożono na cmentarze i grzebano bez zbędnych rytuałów w przepastnych mogiłach. Ulice Mal Zeth opustoszały, a przera­żeni mieszkańcy barykadowali się wewnątrz swych domów.

Niepokój dosięgnął także pałacu, lecz pałac otoczony ze wszystkich stron grubym murem był szczelnie izolowany od reszty miasta. W ramach środków ostrożności, na rozkaz cesarza, bramy zostały zamknięte zarówno, by nie wpuszczać jak i nie wypuszczać nikogo na zewnątrz kompleksu. Pośród zamkniętych wewnątrz znajdowało się kilkuset robotników wynajętych przez barona Vascę - szefa Biura Handlu, do renowacji gabinetów biurowych.

Około południa, tuż po zamknięciu bram pałacowych, Garion, Polgara i Belgarath zostali wezwani do Zakatha. Wszedłszy do gabinetu, ujrzeli wymizerowanego mężczyznę, zapadłymi oczyma wpatrującego się w mapę stolicy cesarstwa.

- Wejdźcie, wejdźcie - powiedział. Weszli i usadowili się na krzesłach, które wskazał im skinieniem ręki.

- Wyglądasz na zmęczonego.

- Od czterech dni nie zmrużyłem oka - przyznał Zakath, po czym spojrzał zmęczonymi oczyma na Belgaratha. - Twierdzisz, że masz siedem tysięcy lat?

- W przybliżeniu, tak.

- Przeżyłeś więc już kiedyś zarazę.

- Kilkakrotnie.

- Jak długo to zwykle trwa?

- To zależy od choroby. Niektóre przemijają po kilku miesiącach, inne utrzymują się, aż śmierć zabierze wszystkich z danego obszaru. Pol będzie wiedziała na ten temat więcej niż ja. To ona jest skarbnicą całej medycznej wiedzy.

- Lady Polgaro? - zwrócił się do niej cesarz.

- Zanim zidentyfikuję chorobę, muszę poznać objawy - od­parła.

Zakath pogrzebał w pliku dokumentów leżących przed nim na stole.

- Tu jest. - Podniósł kawałek pergaminu i przeczytał na głos - Wysoka gorączka, nudności, wymioty, dreszcze, nad­mierne poty, ból gardła i ból głowy, wreszcie delirium i wkrótce po tym śmierć.

Spojrzała na niego posępnie.

- Nie brzmi zbyt dobrze - powiedziała. - Czy jest coś szczególnego w wyglądzie zwłok?

- Wszystkie twarze zdobi przerażający grymas - powiedział sprawdzając w zapiskach na pergaminie.

Potrząsnęła głową.

- Tego się obawiałam.

- Co to jest?

- Pewna odmiana dżumy.

- Dżumy? - Jego twarz w jednej chwili stała się trupio blada. - Sądziłem, że towarzyszy jej obrzęk ciała, a w raportach nie wspominają o tym. - Potrząsnął kawałkiem pergaminu.

- Istnieje kilka różnych odmian tej choroby, Zakacie. W naj­bardziej powszechnej występuje obrzęk, o którym wspomniałeś, inna atakuje płuca. Ta, z którą mamy do czynienia, jest wyjątkowo rzadko spotykana, lecz, niestety, wyjątkowo złośliwa.

- Czy jest uleczalna?

- Nie jest uleczalna. Niektórym ludziom udaje się przeżyć, lecz dzieje się tak w przypadku jej łagodniejszych odmian lub kiedy organizm posiada naturalną odporność na tę chorobę. Niektórzy ludzie zdają się odporni. Nie zarażają się bez względu na to, ile razy mieli z nią do czynienia.

- Co mogę uczynić? Spojrzała na niego stanowczo.

- Nie będzie ci się to podobało - powiedziała.

- Dżuma podoba mi się jeszcze mniej.

- Zamknij Mal Zeth. Zamknij to miasto w ten sam sposób, w jaki zamknąłeś pałac.

- Chyba nie mówisz poważnie!

- Wyjątkowo poważnie. Musisz zapobiec rozprzestrzenianiu się zarazy poza obręb Mal Zeth, a jedynym sposobem jest powstrzymanie ludzi przed przenoszeniem choroby z miasta do innych miejsc. - Na jej twarzy zagościł ponury wyraz. - A kiedy mówię zamknąć miasto, Zakacie, musi to zostać zrobione. Nikt nie może opuścić miasta.

- Muszę zarządzać imperium, Polgaro. Nie mogę zamknąć się tutaj i pozwolić, by rządziło się samo. Muszę przyjmować posłańców i wysyłać rozkazy.

- A zatem niebawem będziesz rządził imperium umrzyków. Objawy choroby nie zaczynają pojawiać się wcześniej niż w tydzień lub dwa po zarażeniu, lecz podczas ostatnich kilku dni nosiciel zaraża najmocniej. Można załapać ją od kogoś, kto czuje się całkowicie zdrowy. Jeśli wyślesz posłańców, prędzej czy później zarażą się i choroba rozprzestrzeni się na całą Malloreę.

Pochylił się jeszcze bardziej, gdy cały tragizm jej słów spoczął ciężarem na jego barkach.

- Ilu? - zapytał cicho.

- Nie bardzo rozumiem pytanie.

- Ilu umrze tutaj w Mal Zeth, Polgaro? Zastanowiła się.

- Połowa - odparła. - Przy odrobinie szczęścia.

- Połowa? - wysapał. - Polgaro, to jest największe miasto świata. Mówisz o największej katastrofie w historii ludzkości.

- Wiem, i stanie się tak jedynie przy odrobinie szczęścia. Żniwo śmierci może wzrosnąć do czterech piątych populacji.

Ukrył twarz w drżących dłoniach.

- Czy w ogóle można temu jakoś zaradzić? - zapytał stłumionym głosem.

- Musisz palić zwłoki - powiedziała. - Najlepiej palić całe domostwa nie usuwając z nich zmarłych. To zmniejsza ryzyko rozprzestrzeniania się choroby.

- Powinieneś również wysłać patrole na ulice - dodał posępnie Belgarath. - W mieście pojawią się łupieżcy, którzy również mogą się zarazić. Roześlij łuczników z rozkazem strzelania do złodziei. Ciała powinno się wrzucać do zarażonych domów za pomocą długich tyczek i podpalać te miejsca.

- Mówisz o zniszczeniu Mal Zeth! - zaprotestował gwał­townie Zakath zrywając się na nogi.

- Nie - zaprzeczyła Polgara. - Mówimy o uratowaniu możliwie największej liczby mieszkańców. Musisz być twardy, Zakacie. Możliwe, że ostatecznie będziesz musiał wywieźć wszystkich zdrowych mieszkańców na pola, otoczyć ich strażą tak, żeby nie uciekli, a następnie doszczętnie spalić Mal Zeth.

- To nie do pomyślenia!

- Może powinieneś zacząć o tym myśleć - powiedziała. - Inne rozwiązanie może okazać się dużo, dużo gorsze.


Rozdział XII


- Silku - odezwał się nagle Garion - musisz przerwać przygotowania.

- Przykro mi, Garionie - odparł mały człowieczek rozglądając się uważnie po oświetlonym księżycem atrium w poszukiwaniu szpiegów - ale to już ruszyło. Zbiry Sadiego znajdują się już na terenie pałacu i słuchają rozkazów Vaski, który zrobił się tak odważny, że mógłby stanąć twarzą w twarz z samym Zakathem. Generał Bregar z Biura Intendentury Wojs­kowej wie, że coś się kroi, i otoczył się wojskiem. Król Pallii, książę regent z Delchinu i stary król Voresebo uzbroili świtę i czeladź. Pałac jest zamknięty i nikt nie może wprowadzić pomocy z zewnątrz, nawet sam Zakath.

Garion zaczął przeklinać, chodząc nerwowo po zacienionym atrium i kopiąc ciemną darń.

- Przecież powiedziałeś, żebyśmy działali - przypomniał mu Silk.

- Silku, nawet nie możemy się teraz wydostać z pałacu, a co dopiero z miasta. Wszczęliśmy walkę, a teraz niewątpliwie damy się złapać pośrodku tego...

Silk posępnie skinął głową.

- Wiem - powiedział.

- Muszę udać się do Zakatha - stwierdził Garion. - Powiem mu o wszystkim. Może rozkazać swoim cesarskim strażom rozbroić awanturników.

- Jeśli sadziłeś, że było ciężko wymyślić sposób wydostania się z pałacu, zacznij myśleć o tym, jak wydostaniemy się z cesarskich lochów. Jak dotąd Zakath był dla nas uprzejmy, lecz nie sądzę, żeby jego cierpliwość i gościnność nie miały granic.

Garion chrząknął.

- Obawiam się, że przechytrzyliśmy siebie samych - za­uważył Silk drapiąc się po brodzie. - Czasami mi się to zdarza - dodał.

- Czy przychodzi ci do głowy jakiś inny sposób, by z tego wyjść?

- Obawiam się, że nie. Cała sprawa jest zbyt zapalna. Może byłoby lepiej, żebyśmy porozmawiali z Belgarathem.

Garion zrobił kwaśną minę.

- Nie będzie zbyt uszczęśliwiony.

- Będzie mniej szczęśliwy, jeśli mu nie powiemy. Garion westchnął.

- Przypuszczam, że masz rację. Zatem dobrze, chodźmy to z nim załatwić.

Poszukiwanie Belgaratha zabrało im trochę czasu. Wreszcie znaleźli go stojącego przy oknie w jednej z komnat wschodniego skrzydła. Okno wychodziło na mur pałacowy, za którym nieokieł­znane płomienie pustoszyły miasto trawiąc poszczególne budynki, a słup gęstego dymu zasnuwał usiane gwiazdami niebo.

- To wszystko wymyka się spod kontroli - ocenił sta­rzec. Powinni burzyć domy, by zapobiec rozprzestrzenianiu się ognia, lecz sądzę, że żołnierze obawiają się wychylić nosa z koszar. - Zaklął siarczyście. - Nienawidzę pożarów - po­wiedział.

- Mamy pewną sprawę - zaczął ostrożnie Silk rozglądając się dokoła w poszukiwaniu szpiegowskich dziur w ścianach komnaty.

- O co chodzi?

- O nic takiego - odparł Silk z przesadną obojętnością. - Właśnie pomyśleliśmy, że poddamy to twojej uwadze. - Jego palce poruszały się szybko. Gdy dla odwrócenia uwagi szpiegów, którzy jak powszechnie wiedziano, słuchali i obserwowali, całkiem spokojnym głosem wyłuszczał wymyślony naprędce pomniejszy problem związany z końmi, jego tańczące palce naświetliły starcowi całą sytuację.

- Wy co?! - wykrzyknął Belgarath tłumiąc swój wybuch atakiem pozorowanego kaszlu.

- „Powiedziałeś, żebyśmy zorganizowali jakieś zamieszanie, dziadku” - przemówiły ręce Gariona, podczas gdy Silk nie przestawał paplać o koniach.

- „Zamieszanie tak” - odparły palce Belgaratha. - „Lecz nie krwawe walki wewnątrz pałacu. Co wy sobie wyobrażacie?”

- To najlepszy pomysł, na jaki udało nam się wpaść - odparł Garion.

- Pozwólcie, że pomyślę o tym przez chwilę - rzekł głośno starzec. Przez jakiś czas przechadzał się w tę i z powrotem z rękoma na plecach i skupieniem na twarzy. - Chodźmy porozmawiać z Durnikiem - odezwał się w końcu. - On jest właściwie odpowiedzialny za konie, więc będziemy potrzebować jego rady. - Zanim jednak odwrócił się, by ich wyprowadzić z pokoju, jego palce zamigotały po raz ostatni. - „Spróbujcie nie schodzić zbyt cicho po schodach” - powiedział. - „Muszę udzielić wam kilku wskazówek, a machanie palcami zabiera zbyt dużo czasu”.

Po wyjściu z komnaty Garion i Silk głośno szurali podeszwami swych butów o marmurową podłogę, by zagłuszyć szept Bel­garatha.

- W porządku - wyszeptał starzec prawie nie poruszając ustami. - Sytuacja nie jest nie do naprawienia. Ponieważ nie możemy powstrzymać tej małej rebelii, jaką zaaranżowaliśmy, niech się zatem toczy dalej. Będziemy jednak potrzebować koni, więc chcę, byś ty, Garionie, udał się do Zakatha i oznajmił mu, że pragniemy oddzielić nasze wierzchowce od pozostałych. Powiedz mu, że nie chcemy, by zaraziły się dżumą.

- Czy konie mogą zarazić się dżumą? - wyszeptał lekko zdziwiony Garion.

- Skąd mogę wiedzieć? Lecz jeśli ja nie wiem, możesz być pewien, że Zakath również nie wie. Silku, pokręć się dyskretnie i zawiadom pozostałych, że wyruszamy i żeby niepostrzeżenie zaczęli się przygotowywać do wyjazdu.

- Wyruszamy? - Szept Gariona wyrażał największe zdu­mienie. - Dziadku, czy znasz sposób na wydostanie się z pałacu i miasta?

- Nie, lecz znam kogoś, kto wie, jak tego dokonać. Możliwie jak najszybciej udaj się do Zakatha w sprawie koni. Ma on teraz głowę zaprzątniętą tak wieloma problemami, że prawdopodobnie nie będzie czynił żadnych przeszkód. - Spojrzał na Silka. - Czy możesz mnie wtajemniczyć, kiedy się zacznie twoja niewielka rebelia?

- Nie za bardzo - odszepnął Silk nie przestając szurać nogami po kamiennych schodach. - Przypuszczam, że może wybuchnąć w każdej chwili.

Belgarath potrząsnął głową zdegustowany.

- Uważam, że powinieneś rozpocząć na nowo swą eduka­cję - wyszeptał zirytowany. - Ważne jest, jak się coś robi, lecz kiedy jest czasami nawet bardziej istotne.

- Postaram się o tym pamiętać.

- Dobrze by było. Śpieszmy się zatem. Musimy być gotowi przed tą niekontrolowaną małą erupcją.

Wszedłszy do obszernej komnaty ozdobionej czerwonymi draperiami, Garion ujrzał Zakatha w otoczeniu kilkunastu wysokich rangą oficerów.

- Za chwilę, Garionie - powiedział wymizerowany cesarz, po czym odwrócił się do swoich generałów. - Musimy dostarczyć rozkazy naszym oddziałom - powiedział. - Potrzebuję ochot­nika, który wyjdzie do miasta.

Generałowie spoglądali po sobie szurając nogami po grubym błękitnym dywanie.

- Czy będę musiał kogoś wyznaczyć?! - zawołał w unie­sieniu Zakath.

- Hm, przepraszam - wtrącił łagodnie Garion - ale dlaczego ktoś w ogóle musi to uczynić?

- Ponieważ wojsko siedzi bezczynnie w swoich kwaterach, podczas gdy Mal Zeth płonie - wysapał Zakath. - Muszą zacząć burzyć domy, by zapobiec rozprzestrzenianiu się ognia, w przeciwnym razie stracimy całe miasto. Ktoś musi wydać im rozkaz do wyjścia.

- Czy wysłałeś oddziały, by patrolowały teren poza murami pałacu? - zapytał Garion.

- Tak. Otrzymali rozkazy, by nie dopuszczać ludzi do bram pałacu.

- Dlaczego więc nie zakrzyknąć do nich z murów? - zapro­ponował Garion. - Powiedzieć jednemu z nich, żeby pobiegł po pułkownika czy kogoś takiego, a następnie wykrzyczeć te rozkazy. Rozkazać mu, żeby rzucił oddziały do akcji. Nie sądzę, by ktokolwiek mógł się zarazić dżumą z odległości stu jardów.

Zakath popatrzył na niego, po czym wybuchnął ponurym śmiechem.

- Czemu ja o tym nie pomyślałem? - spytał.

- Prawdopodobnie dlatego, że nie wychowałeś się na far­mie - odparł Garion. - Kiedy orzesz inne pole niż człowiek, z którym chcesz rozmawiać, porozumiewacie się za pomocą nawoływań. W przeciwnym razie można się niepotrzebnie na­chodzić.

- W porządku - powiedział raźno Zakath spoglądając na swoich generałów. - Który z was ma najgłośniejszą jadaczkę?

Oficer o czerwonej twarzy, wydatnym brzuchu i śnieżnobiałych włosach wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- W czasach młodości potrafiłem przekrzyczeć zgiełk parady, wasza wysokość - powiedział.

- Dobrze, idź zatem i sprawdź, czy w dalszym ciągu potrafisz to robić. Znajdź jakiegoś w miarę inteligentnego pułkownika. Powiedz mu, by nie zajmował się dzielnicami ogarniętymi pożogą, lecz burzył domy dookoła, by zapobiec rozprzestrzenianiu się ognia. Przekaż mu, że jeśli uda mu się uratować przynajmniej połowę Mal Zeth, zostanie generałem.

- O ile tylko nie zarazi się dżumą i nie umrze - wymamrotał jeden z generałów.

- Za to się właśnie płaci żołnierzom, panowie. Za pode­jmowanie ryzyka. Kiedy zabrzmi sygnał trąbki, macie atakować, a ja właśnie w tym momencie daję taki sygnał.

- Oczywiście, wasza wysokość - odparli jednocześnie, po czym wykonali zręczny zwrot i wymaszerowali jak jeden mąż.

- To był sprytny pomysł, Garionie - przyznał Zakath z wdzięcznością w głosie. - Dziękuję. - Zmęczony przeciągnął się na krześle.

- Tylko zdrowy rozsądek. - Garion wzruszył ramionami siadając.

- Od królów i cesarzy nie wymaga się zdrowego rozsądku tak charakterystycznego dla zwyczajnych ludzi.

- Będziesz musiał się trochę przespać, Zakacie - powiedział poważnie Garion. - Wyglądasz, jakbyś padał z nóg.

- Bogowie - odparł Zakath - oddałbym teraz pół Karandy za odrobinę snu. Oczywiście nie mam już połowy Karandy.

- Zatem udaj się na spoczynek.

- Nie mogę. Jest zbyt wiele do zrobienia.

- Ile będziesz mógł zrobić, jeśli padniesz z wycieńczenia? Twoi generałowie mogą wziąć sprawy w swoje ręce, aż do czasu gdy się obudzisz. Po to są generałowie, nieprawdaż?

- Być może. - Zakath usadowił się głębiej w krześle i spojrzał z ukosa na Gariona. - Czy masz do mnie jakąś sprawę? - spytał. - Jak mniemam, nie jest to wyłącznie towarzyska wizyta.

- No cóż - odezwał się Garion na pozór obojętnie - Durnik martwi się o nasze konie - powiedział. - Rozmawialiśmy z ciocią Pol, lady Polgarą, a ona nie jest do końca pewna, czy konie mogą zarazić się dżumą czy nie. Durnik chciał, bym się ciebie spytał, czy nie miałbyś nic przeciwko, gdybyśmy wyprowadzili nasze rumaki z głównej stajni i uwiązali je gdzieś w pobliżu wschodniego skrzydła, gdzie będzie mógł mieć na nie oko.

- Konie? - zapytał z niedowierzaniem Zakath. - W takiej sytuacji on martwi się o konie?

- W pewien sposób musisz zrozumieć Durnika - odparł Garion. - Jest to człowiek niezwykle poważnie traktujący swe obowiązki. Myślę, że obaj powinniśmy to docenić.

Zakath wysilił się na śmiech.

- Legendarne sendarskie cnoty - powiedział. - Obowiązek, rzetelność i praktyczność. - Wzruszył ramionami. - Czemu nie? - powiedział. - Jeśli to uszczęśliwi gospodarza Durnika, może wprowadzić konie na korytarze wschodniego skrzydła.

- Och, nie sądzę, by tego chciał - odparł Garion po chwili namysłu. - Jedna z sendarskich cnót, o których zapomniałeś wspomnieć, to stosowność. Konie nie pasują do wnętrza budynku. Poza tym - dodał - marmurowe podłogi mogłyby uszkodzić ich kopyta.

Zakath uśmiechnął się słabo.

- Jesteś taki rozkoszny, Garionie - powiedział. - Czasami tak poważnie podchodzisz do najdrobniejszych spraw.

- Na duże sprawy składa się mnóstwo drobnych, Zakacie - odparł moralizatorsko Garion. Spojrzał ponad stołem na wyczer­panego mężczyznę czując pewien żal, że jest zmuszony oszukiwać kogoś, kogo darzy szczerą sympatią. - Poradzisz sobie? - spytał.

- Przypuszczam, że przeżyję - odparł Zakath. - Widzisz, Garionie, jednym z wielkich sekretów tego świata jest to, że ludzie, którzy kurczowo trzymają się życia, zwykle pierwsi je tracą. Jako że tak naprawdę nie zależy mi na życiu czy śmierci, prawdopodobnie dożyję do setki.

- Nie opierałbym żadnych planów na tego rodzaju przesą­dach - powiedział Garion, po czym zaświtała mu w głowie pewna myśl. - Czy nie miałbyś nic przeciwko, gdybyśmy zamknęli drzwi wschodniego skrzydła od wewnątrz aż do czasu ugaszenia pożaru? - spytał. - Nie martwię się szczególnie o swoją skórę, lecz o Ce’Nedrę, Liselle i Erionda. Żadne z nich nie jest zbyt krzepkie, a ciocia Pol powiedziała, że siły witalne to jedna z rzeczy, które pomagają przetrwać dżumę.

Zakath skinął głową.

- To rozsądna prośba - zgodził się - i naprawdę dobry pomysł. Jeśli to w ogóle możliwe, starajmy się ochronić te damy i chłopca.

Garion wstał.

- Musisz się trochę przespać - powiedział.

- Nie przypuszczam, żebym mógł spać. Mój umysł zaprząt­nięty jest tek wieloma sprawami.

- Każę komuś przysłać do ciebie Andel - zaproponował Garion. - Jeśli jest ona choć w połowie tak dobra, jak twierdzi ciocia Pol, będzie potrafiła dać ci coś, co uśpiłoby cały regi­ment. - Spojrzał na wyczerpanego mężczyznę, którego uważał za swego przyjaciela. - Nie będziemy się widzieli przez jakiś czas - zauważył. - Życzę wiele szczęścia i dbaj o siebie, dobrze?

- Postaram się, Garionie. Postaram się.

W milczeniu uścisnęli sobie dłonie i Garion, obróciwszy się na palcach, szybko opuścił komnatę.

Mimo wybiegów Gariona, szpiedzy Bradora śledzili każdy ich krok. Durnik, Toth i Eriond udali się do stajni, skąd wkrótce powrócili prowadząc wierzchowce pod czujnym wzrokiem wszę­dobylskich szpiegów.

- Co wstrzymuje wybuch? - spytał Belgarath, kiedy wszyscy ponownie zebrali się w obszernej komnacie na piętrze budynku, w której znajdowało się podium i przypominające tron krzesło.

- Nie jestem pewien - odparł, uważnie rozglądając się dookoła. - To jednak sprawa czasu.

Za zamkniętymi drzwiami wschodniego skrzydła rozbrzmiały okrzyki i dudnienie biegnących stóp, a po chwili szczęk krzyżu­jących się mieczy.

- Zdaje się, że coś się dzieje - powiedziała Velvet.

- Nadszedł czas - chrząknął Belgarath.

- Bądź miły, Przedwieczny.

W zamkniętej części budynku, w której się znajdowali, również usłyszeli biegnących ludzi. Drzwi prowadzące do pozostałych części pałacu zaczęły się otwierać i zamykać z hukiem.

- Czy oni wszyscy uciekają, Pol? - spytał Belgarath. Jej oczy stały się przez chwilę nieobecne.

- Tak, ojcze - odparła.

Jeszcze przez kilka minut dochodziły do nich odgłosy bieganiny i trzaskania drzwiami.

- O rany - powiedział łagodnie Sadi. - Czyż nie jest ich całe mnóstwo?

- Czy wy trzej nie przestaniecie składać sobie gratulacji i pójdziecie zaryglować te drzwi? - odezwał się Belgarath.

Silk wyszczerzył zęby w parodii uśmiechu i wymknął się na korytarz, po czym powrócił po kilku minutach z nachmurzoną twarzą.

- Mamy pewien problem - powiedział. - Zdaje się, że strażnicy przy głównym wejściu mają silne poczucie obowiązku i nie opuścili jeszcze swoich posterunków.

- Wspaniałe zamieszanie, Silku - rzucił z sarkazmem Belgarath.

- Wraz z Tothem możemy sobie z nimi poradzić - zapewnił Durnik. Podszedł do stojącej przy kominku skrzyni i podniósł spory kawał dębowego drzewa.

- To mogłoby być zbyt skuteczne, mój drogi - mruknęła Polgara. - Jestem pewna, że nie chcesz ich zabić, a prędzej czy później obudzą się i pobiegną prosto do Zakatha. Sądzę, że będziemy musieli wymyślić coś bardziej subtelnego.

- Niespecjalnie podoba mi się to słowo, Pol - powiedział sztywno.

- Czy „dyplomatycznego” lepiej odda sedno sprawy? Zastanowił się nad tym.

- Nie - powiedział. - Nie do końca. Ma takie samo znaczenie, prawda?

- No cóż - stwierdziła - prawdopodobnie tak, lecz brzmi ładniej, nieprawdaż?

- Polgaro - powiedział stanowczym głosem kowal. Garion po raz pierwszy usłyszał, jak Durnik wypowiada jej pełne imię. - Nie staram się być nierozsądny, lecz jak możemy stawić czoło całemu światu, jeśli kłamiemy i oszukujemy za każdym razem?

Spojrzała na niego.

- Och, mój Durniku - powiedziała. - Kocham cię. - Z dziewczęcym wdziękiem zarzuciła ręce na szyję męża. - Jesteś zbyt dobry na ten świat. Czy zdajesz sobie z tego sprawę?

- No cóż - powiedział, lekko zbity z tropu tym okazaniem uczuć, które, jak wierzył, powinni zachować jedynie dla siebie. - To sprawa przyzwoitości.

- Oczywiście, Durniku - zgodziła się dziwnie uległym tonem. - Masz świętą rację.

- Co zrobimy ze strażnikami? - spytał Garion.

- Poradzę sobie z nimi, mój drogi. - Polgara uśmiechnęła się. - Mogę to zorganizować w taki sposób, że niczego nie zobaczą ani nie usłyszą. Uda nam się opuścić pałac niepostrzeżenie zakładając oczywiście, że ojciec wie, co mówi.

Belgarath spojrzał na nią i nagle zamrugał oczyma.

- Zaufaj mi - powiedział. - Durniku, wprowadź konie do środka.

- Do środka? - Kowal wyglądał na zdumionego. Belgarath skinął głową.

- Musimy zaprowadzić je do piwnicy.

- Nie wiedziałem, że w tym skrzydle znajdują się piwnice - powiedział Silk.

- Zakath również o tym nie wie. - Belgarath uśmiechnął z afektacją. - I Brador.

- Garionie! - krzyknęła Ce’Nedra.

Obróciwszy się, Garion ujrzał migotanie pośrodku komnaty. Po chwili pojawiła się postać Cyradis z przepaską na oczach.

- Pośpieszcie się - ponagliła ich. - Musicie dotrzeć do Ashaby w ciągu jednej kwadry miesiąca.

- Ashaba? - wykrzyknął Silk. - Musimy dotrzeć do Calidy. Człowiek o imieniu Mengha przywołuje tam demony.

- Nie jest to najważniejsze, książę Kheldarze. Najmniej powinniście martwić się demonami. Wiedzcie jednak, iż ten, który zwie się Mengha, również podąża ku Ashabie. Zostanie on wmieszany w jedno z zadań, które muszą zostać wykonane, zanim dojdzie do spotkania Dziecka Światła i Dziecka Ciemności w Miejscu, Którego Już Nie Ma. - Odwróciła twarz w przepasce w kierunku Gariona. - Czas wypełnienia zadania jest już bliski, Belgarionie z Rivy, i jeśli ci z twych przyjaciół, na których zostało nałożone owo zadanie, zawiodą, świat ulegnie zagładzie. Błagani cię zatem, udaj się do Ashaby. - Po tych słowach zniknęła. W milczeniu spoglądali na miejsce, gdzie przed chwilą stała.

- A zatem stało się - powiedział Belgarath. - Wyruszamy do Ashaby.

- O ile uda nam się wydostać z pałacu - wymamrotał Sadi.

- Wydostaniemy się. Zostaw to mnie.

- Oczywiście, Przedwieczny.

Starzec poprowadził ich korytarzem, a następnie zeszli po schodach i znów głównym korytarzem prowadzącym do masyw­nych drzwi odzielających ich od reszty pałacu.

- Jedną chwilkę, ojcze - odezwała się Polgara. Skoncentro­wała swe myśli, aż zajaśniał jej biały lok na czole. Garion poczuł przypływ jej woli. - Już dobrze - powiedziała. - Strażnicy śpią.

Starzec szedł dalej korytarzem.

- Jesteśmy na miejscu - powiedział zatrzymując się przed dużym arrasem wiszącym na marmurowej ścianie. Sięgnął za materiał i chwyciwszy poczerniały od starości żelazny pierścień, pociągnął mocno. Metal zaprotestował wydając z siebie solidny zgrzyt. - Popchnijcie z tej strony - wskazał na drugi koniec arrasu.

Garion zszedł kilka stopni na dół i zaparł się plecami o ścianę. Rozległ się metaliczny zgrzyt, gdy kamienna płyta pokryta marmurem zaczęła obracać się powoli na zardzewiałych żelaznych sworzniach.

- Sprytne - przyznał Silk zaglądając w ciemny, pokryty pajęczyną otwór za kamienną płytą. - Kto to wykonał?

- Dawno temu jeden z władców Mallorei nie był zbyt pewny swej pozycji - odparł starzec. - Chciał mieć możliwość jak najszybszego wydostania się z pałacu na wypadek, gdyby sprawy przybrały zły obrót. Od lat nie pamięta się o tym przejściu, więc najprawdopodobniej nikt nie będzie nas śledził. Przynieśmy nasze bagaże. Nie będziemy już wracać.

Ułożenie małego stosu rzeczy przed ścianą zakrytą arrasem zajęło parę chwil, a do tego czasu Durnik, Toth i Eriond przyprowadzili konie marmurowym korytarzem, nie dbając o hałas powodowany stukotem końskich kopyt.

Garion podszedł do rogu i spojrzał ku głównemu wejściu. Dwaj strażnicy stali sztywno z twarzami bez wyrazu, szklanymi oczyma wpatrując się tępo przed siebie. Chwilę później powrócił do przyjaciół.

- Pewnego dnia będziesz musiała mnie tego nauczyć - po­wiedział do Polgary wskazując kciukiem za siebie w kierunku dwóch uśpionych żołnierzy.

- To bardzo proste, Garionie - powiedziała.

- Może dla ciebie - odparł i nagle pewna myśl zaświtała mu w głowie. - Dziadku - powiedział ze zmartwieniem - jeśli to twoje przejście wychodzi na miasto, czy nie znajdziemy się w gorszej sytuacji niż w pałacu? Wiesz, że panuje tam dżuma i wszystkie bramy są zamknięte.

- Tunel nie prowadzi do Mal Zeth - odrzekł starzec. - Przynajmniej tak powiadali.

W oddali odgłosy walki toczącej się w pałacu przybrały na sile.

- Sprawiają wrażenie przepełnionych entuzjazmem, niepraw­daż? - burknął Sadi tonem, jakby sam sobie gratulował.

- I co? - głos o znajomym akcencie doszedł ich z piwnicy za arrasem. - Będziecie tak stać przez całą wieczność poklepując się po plecach i pozwalając, by noc przemknęła mimo, nie osiągnąwszy upatrzonych celów? Przed nami długie mile do pokonania, wiecie sami. Nie wydostaniemy się z Mal Zeth w tym miesiącu, jeśli nie wyruszymy od razu.

- Ruszajmy - rzucił krótko Belgarath.

Konie nie chciały wejść do ciemnego, wilgotnego tunelu, lecz Eriond i Koń ufnie wkroczyli w ciemność, a za nimi ruszył duży, szary Chretienne Gariona. Pozostałe rumaki lękliwie podążyły za nimi.

Garion zdał sobie sprawę, że nie była to prawdziwa piwnica. Schody prowadziły do czegoś, co bardziej przypominało grubo ciosane kamienne przejście. Konie miały pewne trudności ze stąpaniem po schodach, lecz w końcu podążając za Eriondem, Koniem i Chretienne dotarły na sam dół.

Na górze olbrzym Toth zasunął kamienną płytę i zatrzask wydał z siebie głośny zgrzyt.

- Jedną chwilkę, ojcze - powiedziała Polgara. W zamkniętej, śmierdzącej pleśnią ciemności Garion odczuł słaby przypływ jej woli. - Już - odezwała się. - Żołnierze już nie śpią i nawet nie zdają sobie sprawy, że tu jesteśmy.

U podnóża schodów stał komiczny kuglarz Feldegast trzymając dobrze osłoniętą latarnię.

- Przyjemna nocka na mały spacerek - zauważył. - Idzie­my?

- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz - odezwał się do niego Belgarath.

- Jakże mógłbyś we mnie wątpić, starcze? - powiedział komediant wyolbrzymiając swoją urazę. - Jam ci jest uducho­wieniem przezorności, wiecie sami. - Wykrzywił twarz w słabym grymasie. - Jest tylko malusienieczki problemik. Zdaje się, że pewna część tegoż przejścia zawaliła się chwilę temu, wiec będziemy musieli przejść ulicami, które są nad nami, przez troszeńkę.

- Jaką troszeńkę? - zażądał precyzji Belgarath spoglądając na zuchwałego komedianta. - Życzę sobie, byś tego zaprzestał - powiedział z rozdrażnieniem. - Co cię opętało, żebyś odnowił dialekt, który wyginął dwa tysiące lat temu?

- To okruch mego wdzięku, Przedwieczny Belgaracie. Każdy człek potrafi wyrzucać kulki w powietrze i łapać je, lecz mowa sztukmistrza ustanawia ton przedstawienia.

- Jak rozumiem, wy dwaj spotkaliście się już wcześniej? - spytała Polgara unosząc brew.

- Twój czcigodny ojciec i ja jesteśmy starymi przyjaciółmi, moja droga lady Polgaro - odrzekł Feldegast wykonując przy tym nonszalancki ukłon. - Znam ja was wszystkich z jego opowieści. Muszę jednako przyznać, iż jestem oczarowany twym nieziemskim pięknem.

- To żeś sobie znalazł wyjątkowego żartownisia, ojcze - powiedziała ze szczególnym uśmiechem na twarzy. - Myślę, że mogłabym go polubić.

- Szczerze odradzam, Pol. Jest łgarzem, hipokrytą i ma sprośne przyzwyczajenia. Unikasz mego pytania, Feldegaście, jeśli chcesz, by tak cię nazywano. Jak daleko musimy iść ulicami?

- Niezbyt daleko, mój zramolały przyjacielu, może z pól mili, aż strop nad przejściem będzie dość mocny, by uliczne kamienie siedziały na swych miejscach, a nie spadały na nasze czupryny. Idźmy zatem. Daleka, daleka droga przed nami zanim dotrzemy do północnych murów Mal Zeth, a ciemności zapadają.

- Zramolały? - zdziwił się Belgarath.

- Toż to moje określenie, Przedwieczny - przeprosił Feldegast. - Bądź pewien, żem nie zamierzał cię urazić. - Zwrócił się do Polgary. - Dotrzymasz mi towarzystwa, ma dziouszko? Rozsiewasz absolutnie ujmujący zapach, który zapiera mi dech w piersiach. Będę kroczył u twego boku wdychając i umierając z nieskończonej rozkoszy.

Polgara roześmiała się bezradnie i wzięła pod rękę niezwykłego małego człowieczka.

- Lubię go - wymamrotała Ce’Nedra do Gariona, gdy podążali za nimi przez pokryte pajęczynami przejście.

- Powinnaś, ma dziouszko - powiedział Garion, niezbyt doskonale imitując dialekt kuglarza. - To okruch mego wdzięku, wiecie sami.

- Och, Garionie - roześmiała się. - Kocham cię.

- Tak - odparł. - Wiem.

Obdarzyła go zirytowanym spojrzeniem, a następnie swoją małą piąstką wymierzyła mu cios w plecy.

- Au!

- Zabolało? - spytała biorąc go pod ramię w przypływie nagłej troski.

- Myślę, że wytrzymam, skarbie - odparł. - My, zacni bohaterowie, możemy wiele wytrzymać.

Podążali za światłem latami Feldegasta jakąś milę lub więcej, prowadząc konie krótko przy pyskach. Od czasu do czasu dochodziły ich odgłosy stukotania kół wozów z umarłymi, które pokonywały z wysiłkiem wybrukowane kamieniami ulice miasta. W przesyconej wilgocią ciemności rozlegały się jedynie szelesty ukradkiem przemykającej myszy i podobne do szeptu stąpanie czujnych pająków poruszających się po sklepieniu ponad głowami uciekinierów.

- Nie cierpię tego - odezwał się Silk rzucając słowa w ciemną przestrzeń. - Absolutnie tego nie cierpię.

- Już dobrze, Kheldarze - odparła Velvet ujmując rękę małego człowieczka. - Nie pozwolę, by ktokolwiek cię skrzy­wdził.

- Wielkie dzięki - powiedział, nie cofając jednak ręki.

- Kto tam? - Głos rozległ się gdzieś ponad ich głowami.

- To jeno ja, dobry panie Yarbleku - odparł Feldegast. - Jam ci jest i kilka zabłąkanych duszyczek próbujących odnaleźć dukt w tę ciemną noc.

- Czy naprawdę tak cię bawi jego towarzystwo? - spytał kwaśno Yarblek kogoś innego.

- Jest rozkoszą mego życia. - Z ciemności doleciał głos Velli. - Przy nim przynajmniej nie muszę co chwila sięgać po sztylety w obronie mej cnoty.

Yarblek westchnął głośno.

- Przeczuwałem, że powiesz coś podobnego.

- Pani - powiedziała Vella, wyjątkowo wdzięcznie dygając przed Polgarą, kiedy czarodziejka i kuglarz ramię w ramię wspinali się po schodach ku miejscu, gdzie porośnięta mchem skała blokowała przejście.

- Vello - odparła Polgarą z dziwnym nadrackim akcen­tem. - Niech twe noże na zawsze pozostaną połyskujące i ostre. - Jej powitanie charakteryzowała osobliwa formalność i Garion wiedział, że słyszy starożytną, ceremonialną formułę pozdrowienia.

- Niechaj tobie również nie zabraknie odpowiednich środków do obrony twej szlachetnej osoby - odparła automatycznie nadracka tancerka na zakończenie powitania.

- Co tam się dzieje na górze? - zapytał Belgarath odzianego w gruby płaszcz Yarbleka.

- Umierają - odparł krótko Yarblek. - Całe ulice.

- Czy unikałeś miasta? - zapytał Silk swego kompana. Yarblek skinął głową.

- Rozbiliśmy obóz poza miastem - powiedział. - Zdążyliś­my się wydostać tuż przed zamknięciem bram. Dolmar jednak umarł. Kiedy zdał sobie sprawę, że jest zarażony, wyciągnął stary miecz i upadł na niego.

Silk westchnął.

- Był dobrym człowiekiem, może trochę nieuczciwym, ale ogólnie mówiąc dobrym.

Yarblek skinął smutno głową.

- Umarł przynajmniej jak człowiek - stwierdził, po czym pokręcił głową. - Schody prowadzące na ulicę są tam - wskazał w nieprzeniknioną ciemność. - Jest dość późno, więc nie napotkamy zbyt wielu ludzi, z wyjątkiem wozów śmierci i kilku nieszczęśników w delirium słaniających się na nogach w po­szukiwaniu ścieku, w którym mogliby wydać ostatnie tchnienie. - Wyprostował plecy. - Chodźmy - powiedział. - Im szybciej uda nam się pokonać te ulice, tym szybciej dostaniemy się pod ziemię, gdzie jest bezpiecznie.

- Czy to przejście prowadzi do samych murów miasta? - spytał Garion.

Yarblek skinął głową.

- Nawet wychodzi poza nie na jakąś milę - odparł. - Koń­czy się w starym kamieniołomie. - Spojrzał na Feldegasta. - Nigdy nie powiedziałeś mi, skąd się o tym dowiedziałeś - zauważył.

- To jeden z mych sekretów, dobry panie Yarbleku - przy­znał kuglarz. - Bez względu na to jak uczciwy może być człek, zawsze dobrze jest znać szybką drogę wydostania się z miasta, wiecie sami.

- Brzmi sensownie - stwierdził Silk.

- Powinno się znać - zgodził Yarblek. - Zabierajmy się stąd.

Poprowadzili konie ku kamiennym schodom, zatapiającym się w ciemność poza kołem światła rzucanym przez latarnię Feldegasta, po czym mozolnie wyciągali niechętne zwierzęta stopień po stopniu. Na szczycie schodów ujrzeli zniszczoną komórkę z podłogą pokrytą słomą. Kiedy wprowadzono ostat­niego konia, Feldegast ostrożnie zamknął klapę i zamaskował ją słomą.

- Toć to użyteczna rzecz - odezwał się wskazując na zamaskowane przejście - ale nic po sekrecie, jeśli każdy może się o niego potknąć.

Yarblek stanął przy drzwiach wyglądając ostrożnie na wąską alejkę na zewnątrz.

- Widzisz tam kogoś? - spytał Silk.

- Kilka ciał - odparł lakonicznie Nadrak. - Z jakiejś przyczyny zawsze chcą umierać w alejach. - Wziął głęboki oddech. - W porządku, chodźmy.

Wyszli na zewnątrz. Garion starał się nie patrzeć na oszpecone ciała ofiar dżumy skulone w kątach lub rozciągnięte w rynsztokach. Nocne powietrze wypełniał dym płonącego miasta, swąd spalonego mięsa i odrażający odór rozkładających się ciał. Yarblek również wciągnął powietrze nozdrzami i skrzywił się mocno.

- Ale smród. Myślę, że wozy śmierci pominęły kilku pasa­żerów - powiedział. Poprowadził do wyjścia z alei i wyjrzał na ulicę. - Dość pusto - chrząknął. - Tylko kilku łupieżców przy zwłokach. Chodźcie.

Wyszli z alei i podążyli ulicą oświetloną płonącym budynkiem. Garion dostrzegł jakiś ruch przy ścianie innego domu, a następnie dojrzał kształt odzianego w łachmany człowieka kucającego przy zmarłym. Człowiek ten przetrząsał ubranie ofiary epidemii.

- Nie zarazi się? - spytał Yarblek wskazując na łupieżcę.

- Prawdopodobnie tak. - Yarblek wzruszył ramionami. - Nie sądzę jednak, że świat będzie bardzo za nim tęsknił, jeśli nawet coś podłapie.

Skręcili i weszli w ulicę, gdzie połowa domów stała w płomie­niach. Wóz śmierci zatrzymał się przed jednym z płonących budynków i dwaj krzepcy mężczyźni wrzucali ciała do ognia obojętnie, prawie od niechcenia.

- Cofnijcie się! - krzyknął do nich jeden z mężczyzn. - Tu panuje dżuma!

- Dżuma jest wszędzie w tym posępnym mieście, wiecie sami - odparł Feldegast. - Dziękujemy jednak za ostrzeżenie. Jeśli nie macie nic przeciwko, przejdziemy drugą stroną ulicy. - Wpatrywał się w nich badawczym spojrzeniem. - Jak to się dzieje, że nie obawiacie się zarazy? - spytał.

- Już przez to przeszliśmy - odparł jeden śmiejąc się krótko. - Nigdy w życiu nie byłem tak chory, lecz przynajmniej nie umarłem. Mówią, że możesz złapać to tylko raz.

- Szczęśliwy z ciebie człek - pogratulował mu Feldegast. Minęli krzepkich mężczyzn i skierowali się w stronę na­stępnego rogu.

- Pójdziemy tędy - zadecydował Feldegast.

- Jak jeszcze daleko? - zapytał Belgarath.

- Niedaleko, a później wejdziemy pod ziemię, gdzie jest bezpiecznie.

- Może ty będziesz się czuł bezpiecznie pod ziemią - odparł kwaśno Silk - lecz na pewno nie ja.

W połowie ulicy Garion dostrzegł jakiś ruch w cieniu głęboko wbudowanych drzwi, po czym usłyszał słabe łkanie. Spojrzał w kierunku wejścia. Wtem na sąsiedniej ulicy zawalił się płonący budynek, wysyłając w powietrze snop iskier i płomieni. Dzięki nagłej eksplozji światła mógł dojrzeć, co kryje się w ciemnościach. Powyginana postać kobiety leżała przy drzwiach, a obok niej siedziało płaczące roczne dziecko. Żołądek Gariona skręcił się gwałtownie.

Wydając z siebie niski krzyk Ce’Nedra z wyciągniętymi rękoma rzuciła się w kierunku dziecka.

- Ce’Nedra! - wrzasnął próbując oswobodzić rękę z wodzy Chretienne’a. - Nie!

Zanim jednak zdążył się poruszyć, Vella już tam była. Złapała Ce’Nedrę za ramię i zatrzymała ją ostro.

- Ce’Nedra! - syknęła. - Odejdź!

- Puść mnie! - Ce’Nedra prawie krzyczała. - Czy nie widzisz, że to jeszcze niemowlę? - Szarpnęła się, by się uwolnić.

Vella zmierzyła małą królową niezwykle chłodnym spojrze­niem, a następnie uderzyła ją w twarz. Z tego co Garion wiedział, po raz pierwszy uderzono Ce’Nedrę.

- To niemowlę jest już martwe, Ce’Nedro. - Powiedziała Vella z brutalną szczerością. - A jeśli zbliżysz się do niego, ty również umrzesz.

Zaczęła ciągnąć królową w kierunku pozostałych. Ce’Nedra patrzyła przez ramię na łkające chore dziecko wyciągając rękę w jego kierunku. Velvet podeszła do niej i objęła ją ramieniem, po czym delikatnie odwróciła ją od okropnego widoku.

- Ce’Nedro - powiedziała - musisz przede wszystkim myśleć o własnym dziecku. Czy chciałabyś zarazić go tą straszliwą chorobą?

Ce’Nedra popatrzyła na nią.

- Czy może chciałabyś umrzeć, zanim go kiedykolwiek ujrzysz?

Wybuchając płaczem Ce’Nedra rzuciła się w ramiona Velvet.

- Mam nadzieję, że nie będzie mi tego pamiętać - mruknęła Vella.

- Jesteś niezwykle szybka, Vello - pochwaliła Polgara - i w razie konieczności również szybko myślisz.

Vella wzruszyła ramionami.

- Zauważyłam, że zręczne klepnięcie w twarz jest najlepszym lekarstwem dla histeryków.

Polgara skinęła głową.

- To zwykle działa - zgodziła się.

Szli ulicą, aż Feldegast doprowadził ich do innej cuchnącej alejki. Mocował się z zamkiem szerokich drzwi magazynu, po czym otworzył je z hukiem.

- I oto jesteśmy - powiedział.

Wszyscy weszli za nim do środka. Długa rampa prowadziła w dół do przepastnej piwnicy, gdzie Yarblek i mały kuglarz odsunęli stos skrzyń odsłaniając wejście do kolejnego tunelu.

Wprowadzili konie w nieprzeniknioną ciemność, a Feldegast został na zewnątrz, by zamaskować otwór. Kiedy z zadowoleniem stwierdził, że nie widać już wejścia, utorował sobie drogę między luźno poukładanymi skrzyniami, by dołączyć do reszty.

- No, jesteśmy - powiedział zacierając ręce z zadowole­niem. - Żaden człek nie dowie się, że tędy weszliśmy, wiecie sami, więc ruszajmy.

Umysł Gariona przepełniały ciemne myśli, gdy podążał tunelem za migoczącą latarnią Feldegasta. Wymknął się człowiekowi, z którym zaczynała go łączyć nić przyjaźni, zostawiając go w dotkniętym dżumą, płonącym mieście. Prawdopodobnie nie mógł zbyt wiele pomóc Zakathowi, lecz opuszczenie go sprawiło, że nie czuł się zbyt dumny z siebie. Wiedział jednak, że nie miał innego wyboru. Cyradis wydała wyraźne polecenia. Zmuszony koniecznością odwrócił się plecami do Mal Zeth i świadomie zwrócił twarz w kierunku Ashaby.


CZĘŚĆ TRZECIA

Ashaba

Rozdział XIII


Droga na północ od Mal Zeth prowadziła przez jasną, żyzną równinę, na której kiełkujące zboże pokrywało wilgotną glebę niską jasnozieloną mgiełką, a ciepłe wiosenne powietrze wypełniał drażniący zapach budzącego się życia. Pod wieloma względami krajobraz przypominał zielone równiny Arendii lub uporządkowane pola Sendarii. Były tam oczywiście wioski z białymi budynkami, których dachy pokryto słomą, i z psami wybiegającymi na drogę i ujadającymi na podróżnych. Wiosenne niebo jaśniało intensywnym błękitem nakrapianym napuszonymi białymi chmurkami niczym owce pasące się na lazurowych pastwiskach.

Zakurzona brązowa wstęga drogi przecinała zielone równinne pola, wijąc się w miejscach gdzie teren zmieniał się w okrągłe, łagodne wzgórza.

Tego ranka jechali w oślepiającym świetle słońca przy akom­paniamencie dźwięku dzwoneczków przyczepionych do uprzęży mułów Yarbleka, którym to odgłosom wtórowały pieśni latających ptaków, witających radośnie słońce. Za sobą zostawili ogromny słup gęstego czarnego dymu, który wyraźnie znaczył dolinę, gdzie płonęło Mal Zeth.

Kiedy odjeżdżali, Garion nie potrafił zmusić się, by spojrzeć za siebie.

Drogą podążali również inni, jako że Garion i jego przyjaciele nie byli jedynymi uciekinierami z ogarniętego zarazą miasta. Pojedynczo lub w małych grupach zmęczeni podróżnicy posuwali się na północ, lękliwie unikając jakiegokolwiek kontaktu między sobą, zjeżdżając z drogi na pola za każdym razem, gdy mieli wyprzedzać innych uciekinierów, i powracając na brązową, zakurzoną wstęgę, gdy znaleźli się w bezpiecznej odległości.

Samotni podróżni, czy całe grupy, zachowywali odpowiedni dystans.

Dróżki odchodzące od głównego traktu i prowadzące przez jasnozielone pola zostały zablokowane świeżo ściętymi krzakami. Chłopi o ponurych twarzach stali na straży przy tych barykadach, niezręcznie trzymając kije i ciężkie kusze w sękatych dłoniach, wykrzykując ostrzeżenia w kierunku ludzi próbujących zejść z traktu.

- Chłopi - stwierdził kwaśno Yarblek, gdy wóz minął jedną z takich barykad. - Są tacy sami na całym świecie. Z radością cię witają, kiedy posiadasz coś, czego potrzebują, lecz potem przeganiają cię bez litości. Czy sądzicie, iż naprawdę wierzą, że ktokolwiek chciałby wejść do ich cuchnących, mizernych wio­sek? - Zirytowany naciągnął futrzaną czapkę bardziej na uszy.

- Boją się - powiedziała Polgara. - Zdają sobie sprawę, że wioska nie jest specjalnym luksusem, ale jest wszystkim, co posiadają, i dlatego chcą, żeby pozostała bezpieczna.

- Czy te barykady i groźby rzeczywiście są skuteczne? - spytał. - To znaczy, żeby odgonić zarazę?

- Czasami tak - odparła. - O ile dość wcześnie je wzniosą. Yarblek chrząknął, a następnie spojrzał na Silka.

- Czy jesteś otwarty na propozycje? - spytał.

- To zależy - odparł Silk. Mały człowieczek powrócił do swego zwykłego, ciemnego i niczym nie wyróżniającego się stroju.

- Między dżumą a demonami klimat zaczyna się zmieniać na niekorzystny. Co byś powiedział na likwidację wszystkich naszych interesów w Mallorei i przeczekanie, aż sytuacja się wyklaruje?

- Nie myślisz, Yarbleku - odparował Silk. - Zamęt i wojna sprzyjają interesom.

Yarblek spojrzał na niego spode łba.

- Właściwie przypuszczałem, że zajmiesz takie stanowisko. Jakąś milę przed sobą ujrzeli kolejną barykadę, tym razem ustawioną w poprzek głównego traktu.

- Co to ma oznaczać? - warknął gniewnie Yarblek ściągając wodze.

- Pójdę sprawdzić - rzucił Silk ściskając konia łydkami. Pod wpływem nagłego impulsu Garion podążył za swoim przyjacielem.

Kiedy znajdowali się jakieś pięćdziesiąt kroków od sterty bali i krzaków, kilkunastu umorusanych błotem chłopów odzianych w chałaty ze zgrzebnego płótna wyrosło nagle spoza barykady z wycelowanymi w nich kuszami.

- Stójta! - rozkazał groźnie krzepki brodaty mężczyzna z niezwykle rozbieganymi oczami.

- Zamierzamy przejechać, przyjacielu - powiedział Silk.

- Musita zapłacić myto.

- Myto?! - wykrzyknął Silk. - To trakt cesarski. Nie ma żadnego myta.

- Tera jest. Wy miastowe oszukiwaliśta nas przez całe lata, a tera chceta przywlec do nas wasze choróbska. Od dzisiaj będzieta płacić. Ile mata złota?

- Niech gada - wymamrotał Garion rozglądając się dookoła.

- No cóż - odezwał się Silk w stronę chłopa tonem, który oszczędzał na poważne negocjacje. - Może porozmawiamy?

Wioska leżała oddalona o jakieś ćwierć mili na trawiastym pagórku i sprawiała wrażenie brudnej i zrujnowanej. Garion skoncentrował się zbierając swoją wolę, po czym uczynił delikatny gest w kierunku chałup.

- Dym - mruknął pod nosem.

Silk nadal targował się z uzbrojonymi chłopami starając się zyskać jak najwięcej czasu.

- Hm, przepraszam - przeszkodził łagodnie Garion - ale czy tam coś się nie pali? - Wskazał na wioskę.

Chłopi odwrócili się i z przerażeniem ujrzeli słup gęstego dymu unoszący się spomiędzy chałup. Z okrzykami zdumienia rzucili kusze na ziemię i pognali przez pola w kierunku widocznej katastrofy. Chłop z rozbieżnym zezem pobiegł za nimi wrzeszcząc, by wrócili na posterunek. Następnie przybiegł z powrotem wymachując groźnie kuszą. Na jego twarzy malował się gniew, gdy miotał się w braku zdecydowania, rozdzierany pomiędzy żądzą złota, które można by wyciągnąć od podróżników, i prze­rażającym widokiem nieokiełznanego ognia szalejącego w jego domostwie. Wreszcie nie mogąc dłużej wytrzymać napięcia, rzucił broń i pognał za sąsiadami.

- Czy naprawdę podpaliłeś ich wioskę? - spytał zdumiony Silk.

- Oczywiście, że nie.

- Skąd zatem bierze się dym?

- Z wielu miejsc. - Garion zamrugał oczyma. - Ze słomianych dachów, spomiędzy kamieni na drodze, z piwnic i spichlerzy. Z wielu miejsc. Lecz to jedynie dym. - Zeskoczył z grzbietu Chretienne’a i zaczął zbierać porozrzucane kusze. Poustawiał je czubkami do dołu w równym rzędzie wzdłuż krzaczastej barykady. - Jak dużo czasu zabiera powtórne naciągnięcie kuszy? - spytał.

- Naprawdę dużo. - Silk nagle wyszczerzył zęby. - Dwóch mężczyzn musi wyginać drzewce wyciągiem, a jeden musi zaczepić cięciwę o hak.

- Tak też myślałem - zgodził się Garion, po czym wyciągnął swój stary nóż i poprzecinał wszystkie cięciwy. Każda kusza odpowiedziała ciężkim brzdękiem. - A zatem jedziemy? - za­pytał.

- A co z tym? - Silk wskazał na krzaczastą barykadę. Garion wzruszył ramionami.

- Myślę, że możemy ją objechać.

- Co oni próbowali zrobić? - zapytał Durnik, kiedy wrócili.

- Prężna grupa regionalnych wieśniaków zdecydowała, że ten trakt wymaga bramy do pobierania myta. - Silk wzruszył ramionami. - Nie wykazali jednak odpowiedniego temperamentu do załatwiania interesów. Jedno małe zamieszanie i uciekli pozostawiając interesy na pastwę losu.

Ciągnące się na końcu karawany muły Yarbleka minęły jako ostatnie osobliwą zaporę przy wtórze pobrzękujących żałośnie dzwoneczków.

- Myślę, że będziemy musieli cię wkrótce opuścić - odezwał się Belgarath do Nadraka w futrzastej czapie. - W tydzień musimy dotrzeć do Ashaby, a twoje muły opóźniają tempo jazdy.

Yarblek skinął głową.

- Nikt nigdy nie oskarżył zaprzęgu mułów o nadmierną szybkość - zgodził się. - Niedługo będę skręcał na zachód. Możecie wjeżdżać do Karandy, jeśli chcecie, lecz ja chcę możliwie jak najszybciej dostać się na wybrzeże.

- Garionie - odezwała się Polgara, po czym spojrzała wymownie na słup dymu unoszący się ponad wioską za nimi.

- Och - odparł. - Chyba zapomniałem. - Uniósł rękę, żeby wywrzeć większe wrażenie. - Wystarczy - powiedział uwalniając swą wolę. Dym zmniejszył się u podnóża i uniósł się obłokiem odciętym od swego źródła.

- Nie dramatyzuj, mój drogi - poradziła Polgara. - To zbyt ostentacyjne.

- Ty robisz to za każdym razem - oskarżył ją Garion.

- Tak, mój drogi, lecz ja wiem, jak to robić.

Około południa wjechali na długie, oświetlone promieniami słońca wzgórze, gdzie zostali nagle otoczeni przez odzianych w kolczugi i czerwone tuniki malloreańskich żołnierzy, którzy powyskakiwali z rowów i płytkich żlebów trzymając w rękach groźnie wyglądające włócznie.

- Wy tam! Stać! - rozkazał szorstko oficer dowodzący oddziałem wojska. Niski mężczyzna, niższy nawet od Silka, panoszył się, jak gdyby miał co najmniej dziesięć stóp wzrostu.

- Oczywiście, kapitanie - odparł Yarblek wstrzymując konia.

- Co zrobimy? - syknął Garion do Silka.

- Niech Yarblek się tym zajmie - mruknął Silk. - Wie, co robić.

- Dokąd zmierzacie? - spytał oficer, kiedy Nadrak zsiadł z konia.

- Mal Dariya - odpowiedział Yarblek - lub do Mal Camat, gdziekolwiek będę mógł wynająć statki, by przetransportować moje towary do Yar Marak.

Kapitan chrząknął, jakby próbował znaleźć w tej odpowiedzi coś nieprawidłowego.

- Bardziej interesuje mnie, skąd jedziecie. - Oczy zwęziły mu się przebiegle.

- Maga Renn. - Yarblek wzruszył ramionami.

- Nie z Mal Zeth? - Oczy kapitana nabrały jeszcze tward­szego i podejrzliwego wyrazu.

- Nie robię zbyt często interesów w Mal Zeth, kapitanie. Zbyt dużo to kosztuje, te wszystkie łapówki, opłaty, zezwolenia, wie pan przecież.

- Zakładam, że możesz udowodnić to, co mówisz? - rzucił kapitan walecznym tonem.

- Przypuszczam, że mógłbym to zrobić, jeśli zajdzie taka potrzeba.

- Zaszła taka potrzeba, Nadraku, ponieważ jeśli nie będziesz mógł udowodnić, że nie przyjechaliście z Mal Zeth, zamierzam was zawrócić. - Brzmiało to bardzo stanowczo.

- Zawrócić? To niemożliwe. Do połowy lata muszę być w Boktor.

- To już twój problem, kupcze. - Mały żołnierz sprawiał wrażenie zadowolonego, że udało mu się rozdrażnić większego od siebie. - W Mal Zeth panuje zaraza, a ja jestem tu, żeby zapobiec jej rozprzestrzenianiu. - Poklepał się uroczyście po piersiach.

- Zaraza! - Oczy Yarbleka zrobiły się okrągłe, a na twarzy pojawiła się trupia bladość. - Na zęby Toraka! A niewiele brakowało, bym się tam zatrzymał. - Nagle pstryknął palcami. - To dlatego wszystkie wioski dookoła są zabarykadowane.

- Czy możesz dowieść, że przybywacie z Maga Renn? - nalegał kapitan.

- No cóż... - Yarblek odwiązał wysłużoną skórzaną torbę przy siodle zwieszającą się pod prawym strzemieniem i zaczął w niej szperać. - Mam tu zezwolenie wydane przez Biuro Handlu - powiedział niepewnie. - Uprawnia mnie to do przetransportowania towarów z Maga Renn do Mal Dariya. Jeśli nie znajdę tam statku, będę musiał załatwić kolejne zezwolenie, by udać się do Mal Camat. Czy to cię zadowoli?

- Spójrzmy na to. - Kapitan wyciągnął rękę, nerwowo pstrykając palcami.

Yarblek podał mu dokumenty.

- Jest trochę zamazane - oskarżył podejrzliwie kapitan.

- W oberży w Penn Daka rozlałem na nie trochę piwa. - Yarblek wzruszył ramionami. - Słaba rozwodniona breja. Skorzystaj z mojej rady, kapitanie. Nie planuj sobie nigdy poważnego picia w Penn Daka. Strata czasu i pieniędzy.

- Czy wy Nadracy myślicie jedynie o piciu?

- To przez klimat. Zimą nie ma nic do roboty w Gar og Nadrak.

- Masz coś jeszcze?

Yarblek ponownie zagłębił rękę w skórzanej torbie.

- Tu jest rachunek sprzedaży od handlarza dywanów z ulicy Vorba w Maga Renn, dziobatego faceta z zepsutymi zębami. Zna go pan może?

- Dlaczego miałbym znać jakiegoś handlarza dywanów w Maga Renn? Jestem oficerem armii cesarskiej. Nie mieszam się z plebsem. Czy ta data jest dokładna?

- Skąd mogę wiedzieć? W Gar og Nadrak używamy innego kalendarza. Było to jakieś dwa tygodnie temu, jeśli to pomoże.

Kapitan przemyśliwal te słowa, wyraźnie starając się znaleźć jakiś pretekst do zamanifestowania swojej władzy. W końcu na jego twarzy pojawił się wyraz lekkiego rozczarowania.

- W porządku - powiedział mrukliwie, przekazując doku­menty. - Jedźcie dalej, lecz nie róbcie sobie żadnych wycieczek na boki i pilnuj, by żaden z twoich ludzi nie opuszczał karawany.

- Lepiej, żeby tego nie uczynili, o ile chcą zapłaty. Dziękuję, kapitanie. - Yarblek zwinnie wskoczył na siodło.

Oficer chrząknął i skinął ręką, by ruszali.

- Małym ludziom nigdy nie powinno się powierzać władzy - podsumował kwaśno Nadrak, kiedy znaleźli się dość daleko. - Zbytnio ciąży im to na umyśle.

- Yarbleku! - zaprotestował Silk.

- Wyłączając obecną kompanię, oczywiście.

- Aha, to już lepiej.

- Łżesz, jakobyś się po to zrodził, dobry panie Yarbleku - przyznał z podziwem kuglarz Feldegast.

- Zbyt długo przebywałem w towarzystwie pewnego Drasanina.

- Skąd miałeś zezwolenie i rachunek sprzedaży? - spytał go Silk.

Yarblek zamrugał i chytrze postukał się w czoło.

- Oficjalnie wyglądające dokumenty zawsze wywierają wra­żenie na urzędasach. Im mniej ważny urzędnik, tym bardziej jest pod wrażeniem. Mógłbym udowodnić temu naprzykrzającemu się małemu kapitankowi, że przybywamy z każdego miejsca: z Melcene, Adumy w górach Zamad, nawet z Crol Tibu na wybrzeżu Gandahar, gdyby nie to, że w Crol Tibu można nabyć jedynie słonie, a tych akurat przy sobie nie mam, więc ich brak mógłby wzbudzić w nim jakieś podejrzenia.

Silk rozejrzał się z szerokim uśmiechem.

- Teraz rozumiecie, dlaczego prowadzę z nim interesy - odezwał się do wszystkich.

- Zdaje się, że bardzo do siebie pasujecie - zgodziła się Velvet.

Belgarath podrapał się za uchem.

- Myślę, że opuścimy cię dziś po zapadnięciu zmroku - rzekł do Yarbleka. - Nie chcę, żeby jakiś inny nadgorliwy wojak zatrzymał nas i wściubiał nos lub zdecydował, że potrzebna nam wojskowa eskorta. Yarblek skinął głową.

- Będziecie czegoś potrzebować?

- Tylko trochę jedzenia. - Belgarath spojrzał na obładowane juczne konie wlokące się przy mułach. - Jesteśmy już w drodze od jakiegoś czasu i orientujemy się mniej więcej, czego naprawdę potrzebujemy, a co będzie zbyteczne.

- Dopilnuję, żeby nie zabrakło wam jedzenia. - Obiecała Vella jadąca między Ce’Nedrą i Velvet. - Yarblek czasami zapomina, że pełne beczki z piwem nie są jedynymi rzeczami, których człowiek potrzebuje w czasie podróży.

- Podążacie więc na północ? - spytał Feldegast Belgaratha. Mały komediant zmienił jaskrawe ubranie na proste brązowe szaty.

- O ile nie przesunęli Ashaby - odparł Belgarath.

- Jeśli nie zrobi to wam różnicy, zabiorę się z wami.

- O?

- Miałem trochę problemów z władzami ostatnim razem, gdy byłem w Mal Dariya, i pragnę dać im nieco czasu na ochłonięcie przed moim uroczystym powrotem. Władze są zwykle nieugięte i pamiętliwe, wiecie sami. Zawsze wyciągają stare brudy i psoty popełnione w atmosferze zabawy i rzucają je w twarz.

Belgarath zmierzył go długim, powłóczystym spojrzeniem.

- Czemu nie? - powiedział wzruszając ramionami. Garion spojrzał ostro na starca. Ta nagła zgoda zupełnie nie pasowała do jego charakteru, szczególnie że Garion przypominał sobie gniewne protesty Belgaratha przeciw włączeniu Velvet i Sadiego w poczet członków wyprawy. Następnie Garion spojrzał na Polgarę, lecz ona również nie wykazywała żadnych oznak niepokoju. Szczególne podejrzenie zaczęło rodzić się w jego umyśle. Kiedy nad równinami Mallorei zapadł zmierzch, zjechali z drogi, by rozbić na noc obóz w gaju bukowych drzew przypominającym niewielki park. Poganiacze mułów Yarbleka usiedli przy jednym ognisku przekazując sobie z rąk do rąk gliniany dzban i zachowując się coraz głośniej. W drugim końcu gaju Garion wraz z przyjaciółmi zasiedli przy innym ognisku jedząc wieczerzę i cicho rozmawiając z Yarblekiem i Vellą.

- Zachowajcie ostrożność, kiedy wjedziecie do Venny - ostrzegł Yarblek swego partnera o szczurzej twarzy. - Niektóre opowieści pochodzące z tamtych stron są bardziej złowieszcze niż te z Karandy.

- Naprawdę?

- Tak jakby opanowało ich jakieś szaleństwo. Oczywiście zacznijmy od tego, że Grolimowie nigdy nie byli zupełnie przy zdrowych zmysłach.

- Grolimowie? - Sadi podniósł wzrok.

- Venna jest państwem rządzonym przez kapłanów - wyjaś­nił Silk. - Cała władza wywodzi się tam od Urvona i jego dworu znajdującego się w Mal Yaska.

- Tak kiedyś było - sprostował Yarblek.

- Zdaje się, że obecnie nikt nie wie, kto teraz sprawuje władzę. Grolimowie zbierają się na rozmowy. Rozprawiają coraz głośniej, aż zaczynają krzyczeć na siebie, po czym wszyscy sięgają po noże. Nie jestem w stanie tego pojąć. Nawet Strażnicy Świątyni zajmują różne stanowiska.

- Nie przeszkadza mi, że Grolimowie wyrzynają się na­wzajem - powiedział Silk.

- Dobrze powiedziane - zgodził się Yarblek. - Tylko staraj się nie wchodzić pomiędzy nich.

Feldegast delikatnie brzdąkał na swojej lutni, lecz nagle dotknął tak kwaśnej nuty, że nawet Garion to zauważył.

- Ta struna nie stroi - podpowiedział mu Durnik.

- Wiem - odparł kuglarz. - Kołek cały czas się ześlizguje.

- Pozwól, że spojrzę - zaoferował Durnik. - Może uda mi się naprawić.

- Obawiam się, że jest zbyt wiekowa, przyjacielu Durniku. To zacny instrument, lecz bardzo stary.

- Takie właśnie warto ratować.

Durnik wziął lutnię i przekręcił luźny kołek, uważnie spraw­dzając naciągnięcie struny kciukiem. Następnie wyciął kilka drzazg z drzewa i ostrożnie umieścił je dookoła kołka wpukując trzonkiem noża. Następnie obrócił kołek naciągając strunę.

- To powinno pomóc - powiedział podnosząc lutnię i brzdą­kając w struny.

Po czym zaintonował pradawną melodię, pojedyncze nutki drżące i dźwięczne. Raz jeszcze zagrał to samo, a jego palce tym razem zdawały się pewniej trącać struny. Powrócił znów do początku, lecz tym razem, ku zdumieniu Gariona, do tej prostej melodii dodał perlisty kontrapunkt, dzięki czemu powstał utwór tak złożony, że wydawało się niemożliwe, iż pochodzi z jednego instrumentu.

- Ma ładny dźwięk - odezwał się do Feldegasta.

- Dokonałeś cudu, panie kowalu. Najpierw reperujesz moją lutnię, a potem zawstydzasz mnie grając na niej dużo lepiej, niż ja mógłbym nawet śnić, że kiedykolwiek tak zagram.

Polgara patrzyła rozszerzonymi i błyszczącymi oczyma.

- Dlaczego nigdy mi o tym nie wspominałeś? - spytała.

- Prawdę powiedziawszy, grywałem tak dawno, że prawie zapomniałem. - Uśmiechnął się, a jego palce nadal tańczyły na strunach wzbudzając bogatą w tony kaskadę dźwięku. - W cza­sach młodości pracowałem jakiś czas z lutnikiem. Był stary i miał zesztywniałe palce, ale musiał słyszeć ton instrumentów, które wykonywał, więc nauczył mnie na nich grać.

Spojrzał ponad ogniem na swego przyjaciela olbrzyma i zda­wało się, że coś zaszło między nimi. Toth skinął głową, sięgnął pod szorstki koc przewieszony przez ramię i wyciągnął ciekawie wyglądający instrument przypominający kobzę oraz zestaw stroików, co jeden to dłuższy, wszystkie związane ściśle ze sobą. Niemowa podniósł piszczałki do ust, gdy Durnik ponownie zaczął grać pradawną melodię. Z prostych rurek Toth wydobył tak wzruszający dźwięk, że chwycił Gariona za serce, delikatnie mieszając się z misterną złożonością pieśni lutni.

- Zaczynam czuć się tu niepotrzebny - bąknął w zdumieniu Feldegast. - Moje przygrywki na lutni czy piszczałkach nadają się najwyżej do tawern i na jarmarki, ale nie jest ze mnie wirtuoz jak ci dwaj. - Spojrzał na olbrzymiego Totha. - Jak to możliwe, że taki wielki człowiek dzierga tak delikatne dźwięki?

- Jest naprawdę bardzo dobry - wyjaśnił Eriond. - Czasami grywa dla mnie i Durnika, kiedy ryby nie biorą.

- Och, to piękny dźwięk - powiedział Feldegast - i zbyt zacny, żeby go zmarnotrawić. - Spojrzał przez ogień w kierunku Velli. - Czy nie zechciałabyś trochę dla nas potańcować, ma dziouszko?

- Czemu nie? - zaśmiała się i odrzuciła głowę do tyłu, po czym wstała i przeszła na drugą stronę ogniska. - Podążaj za tym rytmem - poinstruowała unosząc zgięte ramiona ponad głowę i pstrykając palcami, by nadać odpowiednie tempo. Feldegast podchwycił rytm, klaszcząc w ręce do wtóru.

Garion widział już wcześniej tańczącą Vellę, dawno temu w leśnej oberży w Gar og Nadrak, więc mniej więcej wiedział, czego się spodziewać. Był jednak pewien, że niewątpliwie Eriond, a prawdopodobnie i Ce’Nedra nie powinni oglądać takiego pokazu zmysłowości. Taniec Velli rozpoczął się jednak bardzo niewinnie i Garion pomyślał, że być może, gdy oglądał ją ostatnim razem, był przesadnie wrażliwy.

Kiedy ostre staccato jej pstrykających palców i klaskanie Feldegasta zwiększyły tempo, zaczęła tańczyć z większą swobodą i zdał sobie sprawę, że jego wcześniejszy niepokój był całkowicie uzasadniony. Eriond naprawdę nie powinien oglądać tego tańca, a Ce’Nedrę należało odesłać prawie natychmiast, lecz do głowy nie przychodził mu żaden pomysł, jak teraz to zrobić.

Tempo zwolniło i Durnik z Tothem powrócili do prostej, oryginalnej melodii. Nadracka dziewczyna zakończyła swój taniec z dumnie, agresywnie wygiętym ciałem wzniecającym ogień w każdym mężczyźnie.

Ku kompletnemu zaskoczeniu Gariona, Eriond przyjął taniec z ciepłym aplauzem bez śladu zakłopotania na młodej twarzy. Jego zaś własna szyja paliła potwornie i miał przyśpieszony oddech.

Reakcja Ce’Nedry była mniej więcej taka, jak oczekiwał. Z rozpalonymi policzkami wpatrywała się w tancerkę szeroko otwartymi oczyma. Nagle roześmiała się rozkosznie.

- Cudowne! - wykrzyknęła i rzuciła Garionowi figlarne spojrzenie. Zakasłał nerwowo.

Feldegast otarł łzę spływającą mu po policzku i siarczyście wydmuchał nos, po czym wstał.

- Ach, moja wspaniała, lubieżna dziewojo - z tą oryginalną pochwałą zarzucił ręce na jej szyję i ryzykując życie w obliczu zawsze gotowych sztyletów złożył pocałunek na jej gorących ustach. - Umrę z powodu naszej rozłąki. Będę tęsknić za tobą, ma dziouszko, lecz obiecuję ci uroczyście, że nasze drogi skrzyżują się jeszcze, wtedy rozbawię cię kilkoma niegrzecznymi opowieściami, a ty zmącisz me zmysły swym nikczemnym naparem i będziemy wspólnie radować się, śpiewać i cieszyć się, wiosna po wiośnie, w rozkoszy wzajemnej kompanii. - Wymówiwszy te słowa, poklepał ją poufale po pośladkach i umkął szybko z pola widzenia, zanim zdążyła znaleźć rękojeść swego sztyletu.

- Czy ona często dla ciebie tańczy, Yarbleku? - spytał z płonącymi oczyma Silk swego partnera.

- Zbyt często - odparł żałośnie Yarblek. - A za każdym razem kiedy to robi, zaczynam myśleć, że jej sztylety nie są w rzeczywistości aż tak ostre i że jakieś jedno małe skaleczenie, czy nawet dwa, naprawdę nie bolałyby tak bardzo.

- Spróbuj, kiedy tylko zechcesz - zaoferowała Vella z ręką wymownie zaciśniętą na rękojeści sztyletu, po czym mrugnęła do Ce’Nedry.

- Dlaczego tańczysz w taki sposób? - spytała Ce’Nedra, wciąż lekko zarumieniona. - Zdajesz sobie sprawę, jak to wpływa na oglądających cię mężczyzn.

- Na tym polega część zabawy, Ce’Nedro. Najpierw do­prowadzasz ich do szaleństwa, a potem utrzymujesz ich na dystans za pomocą sztyletów. Zupełnie tracą głowę. Następnym razem gdy się spotkamy, pokażę ci, jak to się robi. - Spojrzała na Gariona i wybuchnęła nikczemnym śmiechem.

Belgarath powrócił do ogniska. Odszedł od nich w trakcie tańca Velli, lecz oczy Gariona były zbyt zajęte, żeby go zauważyć.

- Ściemniło się już wystarczająco - rzekł do wszystkich. - Myślę, że teraz możemy wyruszyć nie przyciągając niczyjej uwagi.

Podróżnicy wstali z miejsc.

- Wiesz, co robić? - spytał Silk swojego partnera. Yarblek skinął głową.

- W porządku. Rób, cokolwiek musisz robić, byleby trzymać mnie z dala od tego galimatiasu.

- Dlaczego tak uporczywie chcesz się bawić w politykę, Silku?

- Ponieważ daje mi to większe możliwości.

- Aha - odparł Yarblek. - Zatem rozumiem. - Wyciągnął rękę. - Dbaj o siebie, Silku - powiedział.

- I ty również, Yarbleku. Postaraj się, żebyśmy nie zbank­rutowali. Zobaczymy się za jakiś rok.

- Jeśli nadal będziesz żył.

- Zgadza się.

- Podobał mi się twój taniec, Vello - powiedziała Polgara obejmując nadracką dziewczynę.

- Jestem zaszczycona, lady Polgaro - odrzekła nieco nie­śmiało Vella. - I jestem pewna, że jeszcze się spotkamy.

- Niewątpliwie.

- Czy jesteś pewien, że nie rozważysz ponownie tej niebotycz­nej sumy, panie Yarbleku? - zapytał Feldegast.

- Z nią o tym porozmawiaj - odparł Yarblek wskazując głową w kierunku Velli. - To ona ją ustaliła.

- Jest z ciebie kobieta o twardym sercu, ma dziouszko - oskarżył ją kuglarz.

Wzruszyła ramionami.

- Jeśli kupujesz coś tanio, nie doceniasz tego.

- A to najprawdziwsza prawda. Zobaczę, co będę mógł zrobić, żeby położyć ręce na jakiejś fortunce, jako że, moja prześwietna dziewojo, naprawdę pragnę cię posiadać.

- Zobaczymy - odparła uśmiechając się lekko.

Wyszli z kręgu światła rzucanego przez ognisko ku uwiąza­nym do palików koniom i mułowi kuglarza, po czym dosiedli ich w ciszy. Gwiazdy oświetlały ciepłą aksamitną noc niczym połyskujące klejnoty, gdy oddalali się od obozowiska Yarbleka kierując się ostrożnie na północ. Kiedy słońce zaczęło się budzić, znajdowali się już wiele mil od tego miejsca, podążając na północ dobrze utrzymaną drogą w kierunku Mal Rukuth, angarackiego miasta leżącego na południowym brzegu rzeki Raku stanowiącej południową granicę Venny. Jechali całkiem żwawo w ten ciepły poranek z przejrzystym niebem nad głowami.

Znów napotykali na drodze uciekinierów, lecz w przeciwieńs­twie do poprzedniego dnia pokaźna ich liczba zmierzała na południe.

- Czy to możliwe, że zaraza wybuchła również na pół­nocy? - zapytał Sadi.

Polgara zachmurzyła się.

- Przypuszczam, że jest to możliwe - odparła.

- Myślę, że jest bardziej prawdopodobne, iż ludzie ci uciekają przed Menghą - stwierdził Belgarath.

- Narobi się tu trochę bałaganu - zauważył Silk. - Jeśli jedni uciekają w jednym kierunku przed zarazą, a drudzy w innym kierunku przed demonami, bardzo prawdopodobne, że zatłuką się na tych równinach.

- Mogłoby to działać na naszą korzyść, Kheldarze - zauwa­żyła Velvet. - Prędzej czy później Zakath odkryje, że wyjechaliś­my z Mal Zeth bez pożegnania, i prawdopodobnie wyśle za nami oddziały wojska. Trochę zamieszania w tym rejonie powinno utrudnić te poszukiwania, nie uważasz?

- Racja - przyznał.

Garion jechał na wpół drzemiąc, czego nauczył się od Belgaratha. Mimo że w przeszłości od czasu do czasu zdążyło mu się nie przespać nocy, nigdy do tego się nie przyzwyczaił. Jechał teraz z głową spuszczoną, trochę tylko świadomy co dzieje się dookoła.

Usłyszał uporczywy dźwięk, który zdawał się rozbrzmiewać na krawędzi świadomości. Spochmurniał i nie otwierając oczu próbował zidentyfikować ten nękający go odgłos. Wreszcie przypomniał sobie. Było to słabe, żałosne łkanie i straszny widok umierającego dziecka na zniszczonej ulicy w Mal Zeth. Chociaż starał się ze wszystkich sił, nie udało mu się powrócić do rzeczywistości, a nieustający płacz rozdzierał mu serce.

Nagle poczuł, jak duża dłoń delikatnie potrząsa jego ramieniem. Walcząc z sobą podniósł głowę, by spojrzeć prosto w smutną twarz olbrzyma Totha.

- Czy również to słyszałeś? - zapytał.

Toth skinął głową, a na jego twarzy malowało się współczucie.

- To był tylko sen, prawda?

Toth rozłożył ręce z wyrazem niepewności na twarzy.

Garion wyprostował się i usiadł mocniej w siodle, zdeter­minowany, by nie odpłynąć w senną nierzeczywistość.

Odjechali kawałek od drogi i w cieniu rozłożystego wiązu stojącego samotnie pośrodku pola owsa zjedli chłodny posiłek składający się z chleba, sera i wędzonej kiełbasy. Niedaleko szumiało niewielkie źródełko otoczone pokrytą mchami skalną ścianą, gdzie napoili konie i napełnili bukłaki wodą.

Belgarath stał patrząc przez pola w kierunku odległej wioski i na prowadzącą do niej, zabarykadowaną obecnie, polną drogę.

- Ile mamy jedzenia, Pol? - zapytał. - Jeśli każda wioska, do której trafimy, będzie zamknięta tak jak te, któreśmy minęli, trudno będzie uzupełnić zapasy.

- Myślę, że damy sobie radę - odparła. - Vella okazała się niezwykle hojna.

- Lubię ją. - Ce’Nedra uśmiechnęła się. - Nawet pomimo tego, że ciągle przeklina.

Polgara odwzajemniła uśmiech.

- To nadrackie zwyczaje, moja droga - wyjaśniła. - Kiedy byłam w Gar og Nadrak, musiałam ciągle wracać pamięcią do bardziej dosadnych elementów słownictwa mego ojca, żeby wytrzymać.

- Haallooo! - zawołał jakiś głos.

- Jest tam. - Silk wskazał na drogę.

Człowiek odziany w brązowe szaty sugerujące, iż jest melceńskim urzędnikiem, spoglądał na nich tęsknie z grzbietu gniadego konia.

- Czego chcesz?! - odkrzyknął Durnik.

- Czy możecie podzielić się ze mną jedzeniem?! - wrzesz­czał Melcen. - Nie mogę zbliżyć się do żadnej z tych wiosek, a od trzech dni nie miałem nic w ustach. Mogę zapłacić.

Durnik spojrzał pytająco na Polgarę. Skinęła głową.

- Mamy wystarczająco dużo - powiedziała.

- Z której strony nadjechał? - spytał Belgarath.

- Z południa, jak sądzę - odparł Silk.

- Durniku, powiedz mu, że się zgadzamy - odrzekł sta­rzec. - Prawdopodobnie będzie mógł przekazać nam najnowsze wieści z północy.

- Zbliż się! - zakrzyknął Durnik do głodnego. Urzędnik zatrzymał się niepewnie w odległości dwudziestu kroków od nich.

- Przybywacie z Mal Zeth? - zapytał.

- Wyjechaliśmy stamtąd przed wybuchem zarazy - skłamał Silk.

Urzędnik zawahał się.

- Położę pieniądze na tej skale - zaproponował wskazując na biały głaz. - Potem cofnę się trochę. Możecie wziąć pieniądze i zostawić trochę jedzenia. W ten sposób żadne z nas nie stanie się niebezpieczne dla drugiego.

- Rozsądnie pomyślane - odparł miło Silk.

Polgara wyjęła bochenek brązowego chleba i spory kawałek sera z zapasów i podała je Drasaninowi o ostrych rysach twarzy.

Melcen zsiadł z konia i położywszy kilka miedziaków na skale, odprowadził wierzchowca z powrotem na bezpieczną odległość.

- Skąd przybywasz, przyjacielu? - zapytał Silk podchodząc do głazu.

- Byłem w Akkadzie w Katakor - odparł wygłodniały mężczyzna pożerając wzrokiem brązowy bochenek i smakowicie wyglądający ser. - Zajmowałem tam stanowisko starszego administratora w Biurze Robót Publicznych, wiecie: mury, akwedukty, ulice i tym podobne. Łapówki nie były specjalnie wysokie, lecz wiązałem jakoś koniec z końcem. W każdym razie wyjechałem tuż przed pojawieniem się Menghi i jego demonów.

Silk położył jedzenie na skale i wziął pieniądze, a następnie cofnął się.

- Słyszeliśmy, że Akkad upadło jakiś czas temu.

Melcen prawie podbiegł do głazu i łapczywie schwycił poży­wienie. Zatopił zęby w serze odrywając jednocześnie sporą pajdę chleba.

- Ukrywałem się w górach - odparł z pełnymi ustami.

- Czy to nie tam gdzie leży Ashaba? - spytał Silk na pozór obojętnie.

Melcen przełknął głośno i przytaknął.

- To dlatego w końcu uciekłem stamtąd - powiedział pakując kawał chleba do ust. - Panoszą się tam olbrzymie dzikie psy, obrzydliwe bestie wielkości koni, oraz roi się od band Karandów, którzy zabijają każdego napotkanego. Mógłbym tego wszystkiego uniknąć, lecz coś strasznego dzieje się w Ashabie. Z zamku dochodzą przerażające dźwięki, a w nocy na niebie pojawiają się jakieś dziwne światła. Nie przepadam za tym co nienaturalne, przyjacielu, więc uciekłem. - Westchnął radośnie, odrywając kolejny kawałek chleba. - Jeszcze miesiąc temu odwróciłbym nos od czarnego chleba i od sera. Teraz smakuje jak wykwintne danie na uczcie.

- Głód jest najlepszą przyprawą. - Silk zacytował stare powiedzenie.

- Najprawdziwsza prawda.

- Dlaczego nie zostałeś w Vennie? Czy nie wiedziałeś, że w Mal Zeth panuje zaraza?

Melcen wzdrygnął się.

- To, co dzieje się w Vennie, jest nawet gorsze od wypadków w Katakor czy Mal Zeth - odparł. - Moje nerwy są kompletnie zniszczone przez to wszystko. Jestem budowniczym. Cóż mogę wiedzieć o demonach, nowych bogach i magii? Dajcie mi kamienie brukowe, drewno, zaprawę murarską i kilka skromnych łapówek i nie wspominajcie nawet tych nonsensów.

- Nowi bogowie? - spytał Silk. - Kto mówił o nowych bogach?

- Chandimowie. Słyszeliście o nich?

- Czyż nie należą oni do Urvona Ucznia?

- Nie sądzę, żeby obecnie należeli do kogokolwiek. Wpadli w jakiś szał w Vennie. Nikt nie widział Urvona od ponad miesiąca. Nikt, nawet ludzie w Mal Yaska. Chandimowie kom­pletnie wymknęli się spod kontroli. Wznoszą ołtarze na polach i składają podwójne ofiary, Torakowi i nowemu bogowi Angaraku, a każdemu kto nie pokłoni się obydwu ołtarzom, wycinają natychmiast serce.

- To brzmi jak bardzo dobry powód, by trzymać się z dala od Venny - powiedział posępnie Silk. - Czy nadali już jakieś imię temu nowemu bogowi?

- Jeszcze nie słyszałem. Wzywają go po prostu „Nowy Bogu Angaraku, przyjdź na miejsce Toraka, by dokonać straszliwej zemsty na jego zabójcy”.

- To o tobie - mruknęła Velvet do Gariona.

- Masz coś przeciwko?

- Pomyślałam sobie, że powinieneś o tym wiedzieć.

- W Vennie trwa otwarta wojna, przyjacielu - kontynuował Melcen - i radziłbym wam omijać to miejsce z daleka.

- Wojna?

- Pomiędzy kapłanami. Chandimowie urządzają rzeź wszyst­kim starym Grolimom nadal wiernym Torakowi. Strażnicy Świątyni są poróżnieni i toczą między sobą krwawe bitwy na równinach w przerwach między łupieżczymi wyprawami, podczas których palą gospodarstwa i masakrują całe wioski. Można pomyśleć, że cała Venna oszalała. Pojechać tam teraz oznacza samobójstwo. Zatrzymują cię i pytają, którego czcisz boga, a zła odpowiedź jest zabójcza. - Umilkł nie przestając jeść. - Czy słyszeliście o jakimś spokojnym i bezpiecznym miejscu? - spytał szczerze.

- Spróbuj na wybrzeżu - zaproponował Silk. - Może Mal Abad. Lub Mal Camat.

- W którą stronę zmierzacie?

- Jedziemy na północ do rzeki. Może uda nam się znaleźć jakąś łódkę, która nas zabierze do jeziora Penn Daka.

- I tam już wkrótce przestanie być bezpiecznie, przyjacielu. Jeśli zaraza nie dotrze tam pierwsza, zrobią to demony Menghi lub szaleni Grolimowie i ich Strażnicy z Venny.

- Nie planujemy postoju - powiedział Silk. - Mamy zamiar dostać się bezpośrednio z Delchinu do Maga Renn, a następnie do Magan.

- To długa wyprawa.

- Przyjacielu, pojadę do Gandaharu, jeśli to będzie konieczne, żeby uciec przed demonami, zarazą i obłąkanymi Grolimami. W najgorszym razie ukryjemy się pośród poganiaczy słoni. Słonie nie są wcale takie złe.

Melcen uśmiechnął się krótko.

- Dziękuję za posiłek - powiedział wtykając resztki chleba i sera w kieszenie fałdzistych szat i rozglądając się za swoim koniem skubiącym trawę. - Życzę szczęścia w Gandaharze.

- Tobie również na wybrzeżu - odrzekł Silk. Patrzyli przez jakiś czas za odjeżdżającym Melcenem.

- Dlaczego wziąłeś te pieniądze, Kheldarze? - spytał zaciekawiony Eriond. - Sądziłem, że po prostu damy mu jedzenie.

- Niespodziewane i niewyjaśnione akty szczodrobliwości zapadają w ludzkich umysłach, Eriondzie, a ciekawość przewyższa wdzięczność. Wziąłem od niego pieniądze, by być pewnym, że do jutra nie opisze nas jakimś zainteresowanym żołnierzom.

- Aha - powiedział ze smutkiem chłopiec. - To źle, że tak się rzeczy mają, prawda?

- Jak mówi Sadi: nie ja stworzyłem ten świat, ja tylko próbuję w nim żyć.

- Co o tym myślisz? - spytał Belgarath kuglarza. Feldegast łypnął w kierunku horyzontu.

- Jesteście całkowicie pewni, że chcecie iść przez środek Venny i przez Mal Yaska?

- Nie mamy innego wyboru. Zostało nam niewiele czasu, by dotrzeć do Ashaby.

- Właściwie to myślałem, że tak postąpicie.

- Czy znasz jakiś sposób, by się przedrzeć? Feldegast podrapał się po głowie.

- Będzie to niebezpieczne, Przedwieczny - powiedział po­wątpiewająco. - Z tymi Grolimami, Chandimami, Strażnikami Świątyni i całą resztą.

- Nie będzie to jednak aż tak niebezpieczne, jak byśmy się spóźnili na nasze umówione spotkanie w Ashabie.

- No cóż, jeśli jesteś tak zdesperowany, przypuszczam, że mogę was przeprowadzić.

- W porządku - powiedział Belgarath. - Zatem w drogę. Szczególne podejrzenie, które ogarnęło Gariona poprzedniego dnia, przybrało na siłę. Czemu jego dziadek miałby zadawać te wszystkie pytania człowiekowi, którego prawie nie znał? Im więcej o tym myślał, tym bardziej czuł się przekonany, że kryło się za tym dużo więcej, niż wydawało się na pierwszy rzut oka.


Rozdział XIV


Późnym popołudniem dotarli do Mal Rakuth, ponurej twierdzy przycupniętej na brzegach błotnistej rzeki. Czarne wieże wyrastały ponad wysokimi murami obronnymi. Na zewnątrz gromadził się duży tłum ludzi błagają­cych mieszkańców miasta, by pozwolili im wejść, lecz potężne bramy pozostawały wciąż zamknięte, a łucznicy z przygotowany­mi strzałami stali w szeregu na flankach grożąc uchodźcom poniżej.

- To w pewnym sensie odpowiada na pytanie, prawda? - powiedział Garion, gdy wraz ze swymi przyjaciółmi zatrzymali wierzchowce na szczycie wzgórza w pewnym oddaleniu od emanującego przerażeniem miasta.

Belgarath chrząknął.

- Mniej więcej tego właśnie się spodziewałem - mruknął. - W każdym razie niczego nie musimy załatwiać w Mal Rakuth, więc nie widzę większego sensu, by nalegać na wejście.

- Jak zatem przeprawimy się przez rzekę?

- Jeśli pamięć ma mnie nie zwodzi, kilka mil w górę strumienia powinniśmy znaleźć niewielki prom - poinformował ich Feldegast.

- Czy przewoźnik nie będzie się obawiał zarazy, podobnie jak ludzie w mieście? - zapytał Durnik.

- Toć to bydlęcy prom, dobry człecze. Z drużyną wołów na końcu powrozu, za który ciągną. Przewoźnik weźmie od nas opłatę i dostarczy nas na drugi brzeg, nie zbliżywszy się do nas na odległość pięćdziesięciu jardów. Obawiam się jeno, że przeprawa będzie przerażająco kosztowna.

Prom okazał się dziurawą starą barką przywiązaną do ciężkiego sznura przechodzącego przez żółtobrązową rzekę.

- Stać! - rozkazał pokryty błotem mężczyzna, trzymający linę przywiązaną do szyi prowadzącego wołu na pobliskim brzegu, gdy tylko ujrzał nowo przybyłych. - Nie chcę waszych plugawych choróbsk.

- Ile chcesz za przewiezienie nas na drugi brzeg? Zabłocony osobnik spojrzał z ukosa, oceniając ich ubrania i konie.

- Złotego dukata - powiedział stanowczo.

- To zdzierstwo!

- Spróbujcie wpław.

- Zapłać mu - powiedział Belgarath.

- Niedoczekanie jego - odparł Silk. - Nie lubię, jak się mnie oszukuje, nawet w takiej sytuacji. Pozwól mi chwilę pomyśleć. - Na jego twarzy pojawił się wyraz determinacji, gdy spoglądał twardo na chciwego przewoźnika. - Durniku - po­wiedział w zamyśleniu - czy masz pod ręką swój topór?

Kowal skinął głową poklepując zwieszający się z pętli u siodła topór.

- Czy mógłbyś rozważyć to ponownie, przyjacielu?! - Mały Drasanin zawołał do przewoźnika.

- Jednego złotego dukata - nieustępliwie odparł zabłocony mężczyzna.

Silk westchnął.

- Czy nie masz nic przeciwko, żebyśmy najpierw obejrzeli twoją łódź? Nie wydaje mi się zbyt bezpieczna.

- Proszę bardzo, ale nie ruszę się z miejsca, dopóki nie dostanę zapłaty.

Silk spojrzał na Durnika.

- Weź swój topór - powiedział.

Durnik zeskoczył z konia i wziął broń o szerokim ostrzu. Następnie mężczyźni zeszli po śliskiej skarpie, zmierzając w stronę barki. Po pochyłej rampie weszli na pokład. Silk potupał nogami sprawdzając deski pokładu.

- Przyjemna krypa - powiedział do przewoźnika, który stał ostrożnie w pewnej odległości. - Czy jesteś pewien, że nie opuścisz ceny?

- Jednego złotego dukata. Możeta się zgodzić albo nie. Silk westchnął.

- Obawiałem się, że możesz zająć takie stanowisko. - Poszurał stopą po zabłoconym pokładzie. - Zapewne wiesz więcej o łodziach niż ja, przyjacielu - zauważył. - Ile czasu według ciebie będzie tonęła ta łajba, jeśli tutaj obecny mój przyjaciel wybije dziurę w dnie?

Przewoźnik wytrzeszczył na niego oczy.

- Zacznij od dziobu, Durniku - poradził uprzejmie Silk. - Weź dobry zamach.

Zdesperowany przewoźnik chwycił potężny, sękaty drąg i ruszył w kierunku brzegu.

- Ostrożnie, przyjacielu - ostrzegł go Silk. - Nie dalej jak wczoraj opuściliśmy Mal Zeth, a ja już zaczynam odczuwać lekką gorączkę. Coś niewątpliwie zjadłem.

Przewoźnik stanął jak wryty.

Durnik z wyszczerzonymi w uśmiechu zębami zaczął podważać deski pokładu na dziobie barki.

- Mój przyjaciel jest doskonałym cieślą - kontynuował Silk skory do rozmowy - a jego topór jest przeraźliwie ostry. Założę się, że może sprawić, by ta płaskodenna krypa w ciągu dziesięciu minut znalazła się na dnie.

- Widzę już ładownię - zauważył Durnik, sugestywnie sprawdzając kciukiem ostrze swego topora. - Jak wielką chciałbyś dziurę?

- Och - odparł Silk. - Doprawdy nie wiem, Durniku. Może szeroką na łokieć, czy może łokieć na łokieć. Czy to wystarczy, by zatonęła?

- Nie jestem pewien. Dlaczego po prostu nie spróbować i przekonać się? - Durnik zakasał rękawy swojej krótkiej kurtki i zważył topór kilka razy w rękach.

Przewoźnik wydawał z siebie zduszone odgłosy przestępując z nogi na nogę.

- A co w takiej sytuacji sądzisz o układach, przyjacielu? - zapytał go Silk. - Prawie jestem pewien, że dojdziemy do porozumienia teraz, kiedy dokładnie zrozumiałeś sytuację.

Gdy znajdowali się na środku rzeki i barka ciężko pokonywała niebezpieczną kipiel, Durnik przeszedł na dziób i przystanął spoglądając na dziurę, którą zrobił w pokładzie.

- Zastanawiam się, jak duża musiałaby być dziura, by zatopić tę krypę - zadumał się.

- O co chodzi, mój drogi?

- Tylko głośno myślę, Pol - odparł. - Ale wiesz co? Właśnie stwierdziłem, że nigdy wcześniej nie zatopiłem łodzi.

Przewróciła oczyma.

- Mężczyźni - westchnęła.

- Przypuszczam, że będzie lepiej, jak położę z powrotem deskę, byśmy mogli przeprowadzić konie na drugą stronę - po­wiedział Durnik prawie ze skruchą.

Tego wieczoru rozbili namioty w pobliżu rzeki pod osłoną niewielkiego zagajnika drzew cedrowych. Niebo, które od czasu ich przybycia do Mallorei było bezchmurne i błękitne, zmieniło swój wygląd, gdy słońce skryło się za horyzontem, a z pokrytego czarnymi chmurami nieboskłonu zaczęły dochodzić przeraźliwe grzmoty i krótkie błyski rodzące się z chmur na zachodzie.

Po wieczerzy Durnik i Toth wyprawili się na wieczorny rekonesans i powrócili z kamiennymi twarzami.

- Obawiam się, że nadciąga zła pogoda - poinformował kowal. - Już czuć jej nadejście.

- Nie cierpię jazdy w deszczu - stwierdził Silk.

- Podobnie jak większość ludzi, książę Kheldarze - odezwał się Feldegast. - Lecz kiepska pogoda zwykle powstrzymuje również innych, wiecie sami; a jeśli prawdą jest to, co rzekł nam ów wygłodzony podróżnik dzisiejszego popołudnia, chyba nie chcielibyśmy napotkać żadnego człeka poza murami Venny nawet przy dobrej pogodzie.

- Wspomniał Chandimów - powiedział Sadi robiąc nieza­dowoloną minę. - Kim oni właściwie są?

- Chandimowie są kastą wewnątrz kościoła Grolimów - wy­jaśnił Belgarath. - Gdy Torak wzniósł Cthol Mishrak, zamienił niektórych Grolimów w Ogary, które wykorzystywał do prze­czesywania terenu. Po Vo Mimbre, kiedy Torak zapadł w sen, Urvon zmienił prawie połowę z nich z powrotem w ludzi. Ci, którzy przybrali powtórnie ludzkie kształty, są czarownikami większego lub mniejszego talentu i mogą porozumiewać się ze swymi braćmi Ogarami. Są niczym sfora dzikich psów fanatycznie oddanych Urvonowi.

- Są podstawą potęgi Urvona - dodał Feldegast. - Zwykli Grolimowie zawsze knują intrygi przeciwko sobie i przeciwko swym władcom, lecz Chandimowie Urvona od pięciuset lat utrzymują malloreańskich Grolimów w ryzach.

- A Strażnicy Świątyni? - dodał Sadi. - Czy są Chandimami, czy również Grolimami?

- Niezupełnie - odparł Belgarath. - Oczywiście są wśród nich Grolimowie, lecz większość z nich to Angarakowie z Mallorei. Zostali wzięci jeszcze przed Vo Mimbre, by służyć jako przyboczna straż Toraka.

- Dlaczego Bóg potrzebowałby straży przybocznej?

- Nigdy tego całkowicie nie zrozumiałem - przyznał stary człowiek. - W każdym razie po Vo Mimbre ostało się kilku z nich, nowych rekrutów, weteranów, którzy zostali ranni we wcześniejszych bitwach i odesłani do domów. Urvon przekonał ich, że z polecenia Toraka muszą teraz jemu być winni po­słuszeństwo. Następnie zwerbował więcej młodych Angaraków, żeby zapełnić dziury w szeregach. Obecnie strzeżenie świątyni nie jest ich jedynym zadaniem. Kiedy Urvon zaczął mieć trudności z cesarzem z Mal Zeth, zdecydował, że potrzebuje siły uderze­niowej, więc wciągnął ich do armii.

- To wielce praktyczny układ - stwierdził Feldegast. - Chandimowie dostarczają Urvonowi mocy, jakiej potrzebuje, by utrzymać innych Grolimów w posłuszeństwie, i Strażników Świątyni dających swe mięśnie, by utrzymać w ryzach protes­tujących maluczkich.

- A zatem Strażnicy Świątyni są zwykłymi żołnierzami? - zapytał Durnik.

- Niezupełnie. Należałoby ich raczej nazwać rycerzami - odparł Belgarath.

- Jak Mandorallen, chodzi ci o to, że są ubrani w stalowe zbroje, mają tarcze i lance i dosiadają koni bojowych i tym podobne rzeczy?

- Nie, gospodarzu - odparł Feldegast. - Nie są aż tak imponujący. Dzierżą lance, mają przyłbice i tarcze, z pewnością, ale co do reszty, to wdziewają zwyczajne kolczugi. Są prawie tak głupi jak Arendowie. Coś jest w noszeniu całej tej stali, że umysł każdego rycerza na świecie jest pusty.

Belgarath patrzył z namysłem na Gariona.

- Czy czujesz się silny? - zapytał.

- Niezbyt. Dlaczego?

- Mamy niewielki problem. Jest bardziej prawdopodobne, że napotkamy Strażników niż Chandimów, lecz jeśli zaczniemy wysadzać z siodła wszystkich tych blaszanych mężczyzn naszy­mi umysłami, hałas przyciągnie Chandimów niczym światło latarni.

Garion spojrzał na niego.

- Nie mówisz poważnie! Nie jestem Mandorallenem, dziadku.

- Nie. Masz lepsze wyczucie niż on.

- Nie zamierzam przyglądać się bezczynnie i słuchać, jak obrażają mojego rycerza! - gorąco zaprotestowała Ce’Nedra.

- Ce’Nedro - powiedział Belgarath - uspokój się.

- Uspokój się?

- Słyszałaś - spojrzał na nią tak groźnie, że przestraszyła się i schowała za bezpieczne plecy Polgary.

- Chodzi o to, Garionie - kontynuował starzec - że otrzymałeś nieco nauk od Mandorallena w tego rodzaju sprawach i nabyłeś trochę doświadczenia. Nikt z nas nie może się tym poszczycić.

- Nie mam zbroi.

- Masz kolczugę.

- Nie mam hełmu ani tarczy.

- Prawdopodobnie mógłbym to załatwić, Garionie - zaofia­rował się Durnik.

Garion spojrzał na przyjaciela.

- Jestem tobą strasznie rozczarowany, Durniku - powiedział.

- Przecież się nie obawiasz, prawda, Garionie? - zapytała nieśmiało Ce’Nedra.

- Oczywiście, że nie. Uważam tylko, że to głupie, i wygląda się tak bezsensownie.

- Czy masz jakiś stary kocioł, który mógłbym pożyczyć? - zapytał Durnik.

- Jaki duży?

- Wystarczająco duży, żeby wszedł na głowę Gariona.

- Teraz to zaszło już za daleko! - wykrzyknął Garion. - Nie będę nosił kuchennego garnka na głowie. Nie robiłem tego od dzieciństwa.

- Trochę go ulepszę - zapewnił go Durnik. - A potem wezmę pokrywkę i zrobię ci tarczę.

Garion odszedł na bok przeklinając pod nosem.

Oczy Velvet zwęziły się, gdy przyglądała się Feldegastowi.

- Powiedz mi, panie kuglarzu - powiedziała - jak to jest, że wędrowny artysta, który grywa dla pieniędzy w przydrożnych karczmach, wie tak dużo o społeczności Grolimów tutaj, w Mallorei?

- Nie jest ze mnie taki kiep, na jakiego może wyglądam, moja pani - odparł. - A poza tym mam oczy i uszy, i wiem, jak z nich korzystać.

- Całkiem zgrabnie uchyliłeś się od odpowiedzi - pochwalił go Belgarath.

Kuglarz uśmiechnął się głupio.

- Też tak myślałem. Teraz - kontynuował poważnie - jak powiedział obecny tu mój przyjaciel, jest mało prawdopodobne, że napotkamy Chandimów, jeśli będzie padać, gdyż pies zwykle trzyma się budy podczas kiepskiej pogody, chyba że zostanie zmuszony, żeby stamtąd wyjść. Dużo bardziej możliwe, że spotkamy Strażników Świątyni, jako że rycerz, czy on będzie Arendem czy Malloreaninem, wydaje się głuchy na delikatne bębnienie deszczu o zbroję. Nie powinienem się dziwować, że nasz wojowniczy młody król jest wystarczający silny, by dorównać jakiemuś Strażnikowi, którego możemy napotkać samego, lecz zawsze istnieje możliwość napotkania całej grupy. Gdyby przypad­kiem doszło do takiego spotkania, trzeba mieć olej w głowie i pamiętać, że kiedy już rycerz zaatakuje, ciężko zmienić kierunek. Jakiś dołek i dobry cios w łeb wystarczyłyby, by zrzucić go z siodła, i człowiek w zbroi, kiedy nie dosiada swego konia, jest jak żółw przewrócony na plecy, wiecie sami.

- Zgaduję, że zrobiłeś już tak kilka razy? - wymruczał Sadi.

- Miałem małe nieporozumienia z Strażnikami Świątyni - przyznał Feldegast - a jak możesz zauważyć, wciąż jestem tutaj i rozmawiam o tym.

Durnik wziął odlew żelaznego kotła otrzymanego od Polgary i umieścił go w ogniu. Po jakimś czasie wyciągnął go z rozżarzo­nego węgla za pomocą mocnego kija, umieścił ostrze złamanego noża na zaokrąglonym kamieniu i położył na nim kocioł. Podniósł swój topór, obrócił go i przytrzymał tępą stroną nad naczyniem.

- Rozwalisz to - ostrzegł Silk - Odlewany metal jest zbyt łamliwy, żeby wytrzymać uderzenia młota.

- Zaufaj mi, Silku - powiedział kowal mrugając okiem. Wziął głęboki oddech i zaczął lekko uderzać w kocioł. Odgłos stukania nie był stłumionym klekotaniem lanego żelaza - towarzyszył mu czysty dźwięk stali, dźwięk, który Garion pamiętał z wczesnego dzieciństwa. Kowal zręcznie przerobił kocioł na spłaszczony u szczytu hełm z ciężkimi płytkami chroniącymi policzki. Garion wiedział, że stary przyjaciel używał swej woli kierując ją na wyłaniający się hełm.

Następnie Durnik zanurzył dzieło w zimnej wodzie i metal zasyczał dziko, zmieniając ciecz w kłęby pary. Przykrywka kotła, którą kowal przeznaczył na tarczę, okazała się jednak wy­zwaniem nawet dla jego pomysłowości. Stało się całkiem oczywiste, że gdyby uformować ją, nadając wystarczający rozmiar do ochrony, stałaby się tak cienka, że nie chroniłaby nawet przed uderzeniem sztyletu, nie mówiąc już o lancy czy mieczu. Kowal rozważał ten problem, waląc w dzwoniącą pokrywkę. Uniósł topór i uczynił w kierunku Totha nieokreślony gest. Olbrzym skinął głową, poszedł na brzeg rzeki, skąd powrócił z wiadrem pełnym gliny, którą wrzucił w środek rozżarzonej tarczy, co spowodowało diabelski syk, po czym Durnik powrócił do kucia.

- Ech, Durniku - zaczął Garion, próbując nie być nie­przyjemny - ceramiczna tarcza nie jest tym, co dokładnie miałem na myśli.

Durnik obdarzył go uśmiechem przepełnionym zadziwiającą wesołością.

- Spójrz na to, Garionie - zaproponował nie zmieniając tempa uderzeń swego zaimprowizowanego młota.

Garion wlepił wzrok w tarczę i jego oczy nagle zrobiły się okrągłe. Żarzące się koło, w które Durnik uderzał z takim namaszczeniem, stawało się powoli solidną, wiśniowoczerwoną stalą.

- Jak tego dokonałeś?

- Transmutacja! - wyszeptała Polgara. - Zamiana jednej rzeczy w inną! Durniku, gdzie, do diaska, nauczyłeś się tego?

- Podpatrzyłem to, Pol - roześmiał się. - Pierwsza rzecz: jak tylko masz kawałek stali, jak to stare ostrze noża, możesz zrobić dużo więcej z tego, co masz pod ręką, po prostu z czegokolwiek.

Oczy Ce’Nedry rozszerzyły się ze zdziwienia.

- Durniku - wyszeptała niemalże z podziwem. - Czy mógłbyś to zrobić ze złota?

Durnik zastanowił się nie przerywając stukania.

- Przypuszczam, że mógłbym - przyznał - lecz złoto jest zbyt ciężkie i zbyt miękkie, by nadawało się na dobrą tarczę, nieprawdaż?

- Czy mógłbyś zrobić inną? - przymilała się. - Dla mnie? Nie musiałaby być tak duża, a przynajmniej nie całkiem. Proszę, Durniku.

Durnik skończył formować krawędź tarczy z dźwięcznym odgłosem uderzenia stali w stal wywołując przy tym fontannę szkarłatnych iskier.

- Sądzę, że nie jest to zbyt dobry pomysł, Ce’Nedro - od­powiedział. - Złoto jest wartościowe, ponieważ jest niezwykle rzadkie. Gdybym zaczął robić je z gliny, straciłoby swoją wartość. Jestem pewien, że to rozumiesz.

- Ale...

- Nie, Ce’Nedro - powiedział stanowczo.

- Garionie... - zwróciła się do swego męża głosem przepeł­nionym udręką.

- On ma rację, kochanie.

- Zapomnij o tym, Ce’Nedro.

Ogień przygasł pozostawiając po sobie jedynie żarzące się węgle. Garion obudził się i usiadł zlany potem, drżący na całym ciele. Ponownie usłyszał łkanie, które nie dawało mu spokoju poprzedniego dnia i szarpało jego sercem. Przez dłuższy czas siedział nieruchomo, wpatrując się w ognisko. Wkrótce wyschły ostatnie krople potu i ustało drżenie.

Leżąca obok niego Ce’Nedra oddychała miarowo, a z ich dobrze ukrytego obozowiska nie dochodziły żadne inne odgłosy. Ostrożnie odsunął swój koc i wolnym krokiem udał się na koniec cedrowego gaju, by popatrzeć smutno na ciemne i puste pola leżące pod atramentowoczarnym niebem, a ponieważ nie miał tam nic do roboty, powrócił do swego legowiska i zapadł w niespokojną drzemkę.

Obudziła go lekka mżawka. Wstał cicho i wyszedł z namiotu, by przyłączyć się do Durnika, który układał drewno pod ognisko.

- Czy mogę pożyczyć twego topora? - zapytał przyjaciela.

Durnik podniósł na niego wzrok.

- Mniemam, iż będę potrzebował lancy. - Popatrzył raczej niezadowolony na hełm i tarczę leżące na jego kolczudze w pobliżu juków i siodeł.

- Och - powiedział kowal. - Prawie bym zapomniał. Czy jedna wystarczy? Czasami się łamią - przynajmniej działo się tak z lancą Mandorallena.

- Jestem pewny, że nie będę nosił więcej niż jedną. - Garion wskazał kciukiem przez ramię na rękojeść swego miecza. - W każdym razie, zawsze mogę liczyć na ten nożyk na plecach.

Chłodna mżawka, która zaczęła się na krótko przed świtem, sprawiła, że pobliskie pola utonęły we mgle. Po śniadaniu wyciągnęli z juków ciężkie płaszcze i przygotowali się na przyjęcie całkiem nieprzyjemnego dnia. Garion zdążył już przy­wdziać swoją kolczugę, wyścielił wnętrze hełmu kawałkiem starej tuniki i wcisnął go na głowę. Poczuł się bardzo głupio, gdy przy wtórze brzęków siodłał Chretienne’a. Żelazo pachniało niezbyt przyjemnie i wydawało się, że z jakiejś przyczyny przyciąga chłód przesyconego wilgocią poranka. Spojrzał na swoją nowo przyciętą lancę i okrągłą tarczę.

- Niezręcznie będę się z tym czuł - powiedział.

- Powieś tarczę na łęku siodła, Garionie - poradził Dur­nik - i umieść lancę grubszym końcem w strzemieniu obok stopy. W taki sposób robi to Mandorallen.

- Spróbuję - powiedział Garion. Wciągnął się na grzbiet swego wierzchowca, który aż przysiadł pod ciężarem pancernego rycerza. Durnik podał mu tarczę i zaczepił rzemień na łęku siodła, po czym Garion chwycił drzewce i oparł ją o strzemię przyciskając palcami stopy.

- Będziesz musiał to trzymać - stwierdził kowal. - Samo się nie utrzyma.

Garion chrząknął i chwycił lancę w prawą dłoń.

- Wyglądasz imponująco, kochanie - zapewniła go Ce’Nedra.

- Cudownie - odparł oschle.

Wyjechali z cedrowego gaju w wilgotny, przygnębiający poranek. Garion jechał na przedzie, czując się bardziej niż absurdalnie w swoim wojennym stroju.

Lanca, co odkrył niemalże natychmiast, miała uporczywą tendencję do przechylania swego wąskiego końca w kierunku ziemi. Przesunął chwyt ślizgając ręką do góry, aż znalazł punkt ciężkości. Krople deszczu gromadzące się na drzewcu spływały po jego zmarzniętej dłoni i wślizgiwały się za rękaw. Po chwili ciągły strumień wody kapał mu z łokcia.

- Czuję się jak rynna - wymamrotał pod nosem.

- Przyśpieszmy tempo - powiedział do niego Belgarath. - Do Ashaby daleka droga, a nie mamy zbyt wiele czasu.

Garion ścisnął kolanami Chretienne’a i wielki ogier ruszył z początku kłusem, by po chwili przejść w spokojny galop. Z jakiejś przyczyny Garion poczuł się odrobinę mniej głupio.

Na trakcie, który wskazał im Feldegast, poprzedniego wieczoru nie napotkali zbyt wielu podróżnych i tego ranka również wydawał się pusty. Mijali opuszczone zagrody, smutne, zduszone krzakami jeżyn szkielety domostw ze szczątkami pokrytych słomą dachów. Wszystkie zawalone. Kilka obejść spłonęło doszczętnie - i to całkiem niedawno.

Trakt stał się błotnisty, gdy ziemia nasiąkła padającym deszczem. Kopyta cwałujących koni rozpryskiwały błoto dookoła, plamiąc derki, nogi i brzuchy, wysokie buty i peleryny jeźdźców.

Silk z czujnym wyrazem w małych oczkach jechał obok Gariona i przed każdym wierzchołkiem kolejnego wzgórza puszczali konie galopem, by rozejrzeć się po płytkiej dolinie rozciągającej się za pagórkiem.

Późnym rankiem przemoczony do suchej nitki Garion jechał w ponurym nastroju, z trudem wytrzymując niewygody i zapach rdzy, błagając w duchu, by deszcz przestał padać.

Silk powrócił ze zwiadu z kolejnego wzgórza. Jego twarz była spięta nagłym podekscytowaniem i z daleka dawał sygnały do zatrzymania się.

- Przed nami są Grolimowie - zrelacjonował.

- Ilu? - spytał Belgarath.

- Jakieś dwa tuziny. Odprawiają obrzędy. Starzec chrząknął.

- Zerknijmy na to. - Popatrzył na Gariona. - Zostaw swoją lancę Durnikowi - powiedział. - Za bardzo wystaje, a lepiej nie przyciągać uwagi.

Garion skinął głową i przekazał lancę kowalowi, po czym podążył za Silkiem, Belgarathem i Feldegastem ku wierzchołkowi wzgórza. Zsiedli z koni tuż przed szczytem i ostrożnie podeszli do krawędzi, gdzie krzaczaste zarośla dawały nieco schronienia przed niepożądanym wzrokiem.

Odziani w czarne szaty Grolimowie klęczeli na mokrej trawie przed dwoma posępnymi ołtarzami. Bezwładne, nieruchome kształty leżały rozciągnięte na każdym z nich. Dookoła widniały świeże ślady krwi. Po bokach każdego z ołtarzy stały kosze z żarzącymi się węglami, wysyłając kłęby czarnego dymu ku zachmurzonemu niebu. Grolimowie skandowali dudniącymi gło­sami, które Garion słyszał już wielokrotnie. Nie mógł jednak zrozumieć, co mówią.

- Chandimowie? - Belgarath spytał cicho kuglarza.

- Trudno powiedzieć na pewno, Przedwieczny - odparł Feldegast. - Sugerowałby to podwójny ołtarz, ale możliwe, że te praktyki rozprzestrzeniły się wśród innych. Grolimowie szybko podłapują wszelakie nowości. Chandimowie czy nie Chandimo­wie, mądrzej będzie ich ominąć. Nie ma sensu wplątywać się w potyczki z Grolimami.

- Wschodnie zbocze doliny porastają drzewa - wskazał Silk. - Jeśli przejdziemy tamtędy, pozostaniemy nie zauważeni.

Belgarath skinął głową.

- Ile jeszcze mogą się tak modlić? - spytał Garion.

- Jeszcze długo - odparł Feldegast.

Garion patrzył na dwa ołtarze czując, jak wzbiera w nim lodowaty szał.

- Chciałbym złożyć im małą, prywatną wizytę - powiedział.

- Zapomnij o tym - poradził Belgarath. - Nie jesteś tutaj, by jeździć dookoła i naprawiać zło. Wracajmy po pozostałych. Chciałbym ominąć tych Grolimów, zanim skończą swoje modły.

Przedzierając się ostrożnie przez pas drzew wijący się wzdłuż wschodniej krawędzi płaskiej doliny, wrócili na błotnistą drogę ciągnącą się jakąś milę dalej. Ruszyli cwałem za Garionem pędzącym na przedzie.

Kilka mil za doliną, w której Grolimowie złożyli w ofierze dwóch nieszczęśników, minęli płonącą wieś spowitą kłębami czarnego dymu. Zdawało się, że nikogo nie ma w pobliżu, chociaż pomiędzy płonącymi chałupami widniały wyraźne ślady walki.

Przejechali nie zatrzymując się.

Do popołudnia deszcz ustał zupełnie, choć niebo wciąż pokrywały ciężkie szaroczame chmury. Kiedy wspięli się na kolejne wzgórze, na przeciwległym zboczu doliny ujrzeli samotnego jeźdźca. Zbyt duża odległość nie pozwalała rozróżnić szczegółów, lecz Garion widział, że nieznajomy trzymał u boku długą lancę.

- Co robimy?! - zawołał przez ramię.

- Wiesz, po co nosisz lancę i tarczę, Garionie - odparł Belgarath.

- Czy nie powinienem przynajmniej dać mu szansy, by zszedł nam z drogi?

- Po co? - spytał Feldegast. - I tak tego nie uczyni. Sama twoja obecność jest dla niego wyzwaniem, któremu się nie oprze. Zrzuć go z siodła, młody panie. Czas umyka.

- Dobrze - powiedział uradowany Garion. Przycisnął tarczę do lewego ramienia, nałożył mocniej hełm i podniósł rękojeść lancy ze strzemienia. Chretienne rozrzucał kopytami ziemię i parskał zapalczywie.

- Cóż za entuzjazm - mruknął Garion do swego rumaka. - A zatem w drogę.

Szary olbrzym popędził niczym błyskawica. Nie był to galop ani nawet cwał, było to coś, co można nazwać jedynie szarżą.

Uzbrojony mężczyzna wydawał się nieco zdumiony tym niespodziewanym atakiem, w którym brakowało zwyczajowych wyzwań, gróźb i zniewag. Po krótkim przygotowaniu zdołał umieścić tarczę w odpowiednim miejscu i wystawić lancę do przodu. Sprawiał wrażenie dość potężnego, chociaż możliwe, że był to efekt obszernej zbroi. Miał na sobie kolczugę sięgającą aż do kolan. Okrągły hełm z przyłbicą chronił głowę rycerza, a u jego pasa wisiał potężny miecz. Opuścił przyłbicę, po czym dźgnął ostrogami boki swego konia ruszając naprzeciw szar­żującego Chretienne’a.

Mokre pola po bokach drogi zdawały się zamazywać, gdy skulony za tarczą Garion z pochyloną lancą pędził wprost na przeciwnika. Często widział, jak robił to Mandorallen. Odległość między nim a nieznajomym zmniejszała się gwałtownie i Garion widział wyraźnie błoto rozpryskujące się spod kopyt obcego rumaka. W ostatniej chwili król Rivy uniósł się w strzemionach, jak uczył go Mandorallen. Pochylił się do przodu, tak że jego całe ciało było przygotowane na uderzenie lancy przeciwnika, mierząc swoją lancą dokładnie w środek tarczy Strażnika. Nagle rozległ się straszliwy huk i w tym samym momencie dookoła niego zawirowały kawałki roztrzaskanej długiej broni. Jego własna, mimo że była równie solidna jak lanca Strażnika, została zrobiona z elastycznego cedrowego drzewa. Wygięła się w łuk, a następnie wyprostowała. Zdumiony nieznajomy został nagle wysadzony z siodła, przekoziołkował wdzięcznym łukiem w powietrzu i runął na głowę pośrodku drogi.

Garion przemknął obok i gdy w końcu udało mu się po­wstrzymać swego potężnego szarego wierzchowca, zawrócił w miejscu i stanął wyczekująco. Jego przeciwnik leżał nieruchomo na plecach na błotnistej drodze. Ostrożnie, trzymając lancę w pogotowiu, ruszył Chretienne’em do miejsca zderzenia, po­krytego teraz szczątkami broni.

- Czy nic ci nie jest? - spytał Strażnika Świątyni leżącego nieruchomo w błocie.

Nie było odpowiedzi.

Garion ostrożnie zsiadł z konia, rzucił lancę i wyciągnął miecz Rivy Żelaznopalcego.

- Pytam, człowieku, czy nic ci nie jest? - zagadnął ponow­nie, po czym szturchnął stopą powalonego rycerza.

Przyłbica Strażnika była opuszczona, więc Garion wsunął końcówkę miecza w szczelinę i podniósł ją delikatnie. Mężczyzna miał wywrócone oczy tak, że widać było jedynie białka, a z nosa ciekły mu strużki krwi.

Pozostali przygalopowali w pośpiechu, a Ce’Nedra zeskoczyła z siodła, jeszcze w biegu rzucając się w objęcia męża.

- Byłeś wspaniały, Garionie! Absolutnie wspaniały!

- Całkiem nieźle mi poszło, prawda? - odparł skromnie, próbując poradzić sobie z mieczem, tarczą i żoną równocześnie. Spojrzał na Polgarę, która właśnie zsiadała z konia. - Myślisz, że się wyliże, ciociu Pol? - spytał. - Mam nadzieję, że nie poturbowałem go zbytnio.

Zbadała bezwładnego mężczyznę leżącego na drodze.

- Nic mu nie będzie, mój drogi - zapewniła. - Stracił jedynie przytomność.

- Dobra robota - pochwalił Silk. Nagle Garion uśmiechnął się szeroko.

- Wiecie co? - powiedział. - Myślę, że zaczynam rozumieć, dlaczego Mandorallen lubi to tak bardzo. Jest to w pewnym sensie radosne.

- Myślę, że ma to związek z ciężarem zbroi - zauważył ze smutkiem Feldegast. - Ciąży im tak bardzo, że wyciąga im wszystkie soki z umysłu.

- Ruszajmy dalej - zaproponował Belgarath.

Nazajutrz późnym rankiem wjechali do szerokiej doliny, w której leżało Mal Yaska - stolica Mallorei i pałac Urvona Ucznia. Mimo że niebo wciąż zasłaniały ciężkie chmury, dawno już przestało padać, a silny wiatr osuszał trawy i błoto zalegające na drogach. W kilku miejscach doliny dostrzegli obozowiska - małe skupiska ludzi, którzy uciekli przed demonami z północy i zarazą z południa. Każda grupa ze strachem izolowała się od sąsiedniej, a wszyscy trzymali broń w pogotowiu.

W przeciwieństwie do Mal Rakuth, bramy Mal Yaska stały otworem, lecz były nieustannie strzeżone przez odzianych w kol­czugi Strażników Świątyni.

- Czemu nie wejdą do miasta? - spytał Durnik patrząc na skupiska uciekinierów.

- Mal Yaska nie należy do miejsc, które odwiedza się ochoczo, gospodarzu - odparł Feldegast. - Kiedy Grolimowie szukają ofiar na ołtarze, nie jest zbyt mądrze podchodzić pod nóż. - Spojrzał na Belgaratha. - Czy z ochotą przyjąłbyś taką propozycję, mój przyjacielu? - zapytał.

- Propozycja odrzucona.

- Będziemy potrzebowali informacji, co się tam dzieje. - Wskazał na pokryte śniegiem szczyty gór wznoszące się ku niebu na tle pomocnego horyzontu. - Jako że znam Mal Yaska i wiem, jak unikać Grolimów, czy nie uważacie, że warto poświęcić trochę czasu, bym poniuchał odrobinę na głównym rynku?

- Ma rację, Belgaracie - zgodził się poważnie Silk. - Nie lubię wchodzić na nieznany grunt.

Belgarath zastanawiał się przez chwilę.

- Dobrze - rzekł do kuglarza - lecz zachowaj ostrożność i trzymaj się z dala od oberż z piwem.

Feldegast westchnął.

- Nie ma takich miejsc w Mal Yaska, Belgaracie. Grolimowie ze zbytnią surowością i lękiem odrzucają proste przyjemności. - Potrząsnął wodzami muła i ruszył przez równinę w stronę czarnych murów okalających stolicę Urvona.

- Czy on nie przeczy samemu sobie? - spytał Sadi. - Z początku twierdzi, że pojawienie się w mieście jest zbyt niebezpieczne, a następnie wjeżdża do niego.

- Wie, co robi - powiedział Belgarath. - Nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo.

- Moglibyśmy coś zjeść, gdy już czekamy - zaproponowała Polgara.

Skinął głową i ujechawszy kawałek na otwarte pole, zsiedli z koni.

Garion odłożył na bok lancę, ściągnął hełm ze spoconej głowy i popatrzył na otwartą przestrzeń w kierunku stolicy kapłanów Mallorei. Miasto wydawało się olbrzymie, lecz nie dorównywało wielkością Mal Zeth. Wysokie, grube, uwieńczone otworami strzelniczymi mury, z których wystrzelały ku niebu kwadratowe wieże, sprawiały wrażenie niebotycznych. Emanował z tego miejsca pewien rodzaj brzydoty i zła, jak gdyby obrosłe mchem kamienie przesiąkły wiekami okrucieństwa i żądzy krwi. Gdzieś w oddali, blisko centrum miasta wyrastała ku niebu czarna kolumna dymu, a z obozowisk przerażonych uciekinierów unosiły się ponad równiną lament i płacz. Zdawało mu się, że słyszy głęboki dźwięk spiżowego dzwonu dochodzący ze świątyni Toraka. W końcu, westchnąwszy, odwrócił głowę.

- To nie będzie trwało wiecznie - odezwał się stanowczo Eriond, który zatrzymał się przy nim. - Dotarliśmy prawie do końca. Wszystkie ołtarze zostaną zniszczone, a Grolimowie odrzucą noże.

- Czy jesteś pewien, Eriondzie?

- Tak, Belgarionie, jestem pewien.

Zjedli pośpiesznie przygotowany posiłek. Wkrótce potem powrócił Feldegast z przygnębieniem malującym się na twarzy.

- To chyba nieco poważniejsze niż się spodziewaliśmy, Przedwieczny - powiedział ześlizgując się z muła. - Chandimowie sprawują kontrolę nad onym miastem, a Strażnicy Świątyni wykonują ich rozkazy. Grolimowie, którzy hołdują starym zwyczajom, pochowali się w mysie nory, lecz sfory Ogarów Toraka odnajdują ich po śladach i rozrywają na strzępy.

- Jakoś trudno mi współczuć Grolimom - mruknął Sadi.

- Mogę znieść ich cierpienia - zgodził się Feldegast. - Ale po rynku krążą plotki, że Chandimowie, ich psy i Strażnicy również przekraczają granicę w Katakor.

- Pomimo obecności Karandów i demonów Menghi? - spy­tał z lekkim zdziwieniem Silk.

- Jest coś wielce dla mnie niezrozumiałego - odparł kuglarz. - Nikt nie potrafił powiedzieć mi dlaczego czy w jaki sposób, ale ani Chandimowie, ani Strażnicy nie wydają się przejmować Menghą, jego armią, jego demonami.

- To zaczyna pachnieć pewnego rodzaju ugodą - zauważył Silk.

- Już wcześniej pojawiły się tego oznaki - przypomniał mu Feldegast.

- Przymierze? - Belgarath zmarszczył brwi.

- Trudno rzec na pewno, Przedwieczny, lecz Urvon lubi knować i od niepamiętnych czasów miał jakieś zatargi z cesarskim tronem w Mal Zeth. Jeśli udało mu się wsadzić sobie Menghę do kieszeni, lepiej by Kal Zakath zaczaj przygotowywać się do obrony.

- Czy Urvon przebywa w mieście? - spytał Belgarath.

- Nie. Nikt nie ma pewności, w jakim się udał kierunku, lecz na pewno nie ma go w tutejszym pałacu.

- To bardzo dziwne - stwierdził Belgarath.

- W rzeczy samej - odparł kuglarz - ale bez względu na to co czyni, lepiej będzie, jak zachowamy ostrożność, kiedy już przekroczymy granice i znajdziemy się w Katakor. Kiedy do demonów i Karandów, którzy już się tam znajdują, dodacie Ogary i Strażników Świątyni, zbliżenie się do Domu Toraka w Ashabie okaże się niezwykle niebezpiecznym i przerażającym zadaniem.

- Musimy jednak podjąć to ryzyko - rzekł ponuro starzec. - Jedziemy do Ashaby, a jeśli ktokolwiek - Ogar, człowiek czy demon stanie nam na drodze, będziemy musieli sobie z tym poradzić.


Rozdział XV


Słońce zniżało się coraz bardziej, kiedy mijali po­grążone w ciszy święte miasto Grolimów, odprowa­dzani podejrzliwymi spojrzeniami uzbrojonych Straż­ników stojących przy wrotach i zakapturzonych Grolimów na murach.

- Czy mogą nas śledzić? - spytał Durnik.

- Nie jest to zbyt prawdopodobne, gospodarzu - odparł Sadi. - Rozejrzyj się dookoła, a ujrzysz tysiące uciekinierów i wątpię, żeby Strażnicy czy Grolimowie zadawali sobie tyle trudu, by ich śledzić, kiedy wyruszą w dalszą wędrówkę.

- Przypuszczam, że masz rację - zgodził się kowal. Późnym popołudniem zdążyli już minąć Mal Yaska i pokryte śniegiem szczyty w Katakor wydawały się teraz wyższe, rysując się na tle nadchodzących z zachodu brudnoszarych chmur.

- Czy zatrzymamy się na noc, zanim przekroczymy grani­cę? - spytał Feldegast Belgaratha.

- Jak to daleko stąd?

- Niedaleko, Przedwieczny.

- Czy granica jest strzeżona?

- Zazwyczaj tak.

- Silku - powiedział starzec - pojedź przodem i rozejrzyj się trochę.

Mały człowieczek skinął głową i popędził konia do galopu.

- No dobrze - stwierdził Belgarath dając sygnał do za­trzymania się, żeby wszyscy go słyszeli. - Każdy, kogo dzisiaj napotkaliśmy, podążał na południe. Nikt nie ucieka w kierunku Katakor. Człowiek, który ucieka z jakiegoś miejsca, nie zatrzymuje się na widok granicy. Biegnie dalej. Oznacza to, że praw­dopodobnie nikogo nie napotkamy w obrębie wielu mil od granicy po stronie Katakor. Jeśli granica nie jest strzeżona, będziemy mogli po prostu ją przekroczyć i schronimy się na noc po drugiej stronie.

- A jeśli będzie strzeżona? - spytał Sadi. Spojrzenie Belgaratha wydawało się tępe.

- To i tak ją przejdziemy - odparł.

- To prawdopodobnie będzie wymagało walki.

- Zgadza się. Ruszajmy więc. Jakiś czas później powrócił Silk.

- Na przejściu zauważyłem około dziesięciu Strażników - zrelacjonował.

- Czy jest szansa, byśmy wzięli ich przez zaskoczenie? - zapytał Belgarath.

- Jakaś istnieje, lecz droga prowadząca do granicy jest prosta i płaska przez jakieś pół mili z każdej strony strażnicy.

Starzec wymamrotał pod nosem przekleństwo.

- No dobrze - odezwał się. - Przynajmniej będą mieli czas, by dobiec do koni. Nie chcemy dać im zbyt wiele czasu na przygotowanie. Pamiętajcie, co powiedział Feldegast o jasnym umyśle. Chcę, żeby wszyscy strażnicy leżeli na plecach już po pierwszym ataku. Pol, zostaniesz z damami... i Eriondem.

- Ale... - zaczęła protestować Velvet.

- Chociaż tym razem nie sprzeczaj się ze mną, Liselle.

- Czy lady Polgara nie mogłaby ich po prostu uśpić? - spytał Sadi. - Tak jak uczyniła ze szpiegami w Mal Zeth?

Belgarath potrząsnął przecząco głową.

- Pośród Strażników jest kilku Grolimów, a ta szczególna technika na nich nie działa. Tym razem będziemy musieli użyć siły.

Sadi skinął posępnie głową, zsiadł z konia i podniósł tęgi drąg leżący przy drodze. Grzmotnął nim próbnie w darń.

- Chcę, żebyście wszyscy wiedzieli, że nie jest to preferowany przeze mnie sposób załatwiania spraw - oświadczył.

Pozostali również zsiedli z koni i uzbroiwszy się w maczugi i kije - ruszyli.

Granicę wyznaczała kamienna komórka pomalowana na biało i brama wykonana z pojedynczego białego drąga spoczywają­cego na grubych palach po obu stronach drogi. Na zewnątrz przed strażnicą stało uwiązanych kilkanaście koni, a o ścianę budowli opierały się groźnie wyglądające lance. Samotny strażnik odziany w długą kolczugę przechadzał się w tę i z powrotem nie opodal bramy. Długi miecz wystawał zza jego pleców.

- W porządku - powiedział Belgarath. - Ruszajmy jak najszybciej. Zaczekaj tutaj, Pol.

Garion westchnął.

- Myślę, że lepiej będzie, jeśli pójdę pierwszy.

- Mieliśmy nadzieję, że zgłosisz się na ochotnika. - Silk uśmiechnął się sztywno.

Garion zignorował słowa przyjaciela. Chwycił tarczę, włożył na głowę hełm i powtórnie podniósł grubszy koniec lancy ze strzemienia.

- Czy wszyscy gotowi? - zapytał rozglądając się dookoła. Następnie wysunął lancę do przodu i spiął konia ostrogami. Inni ruszyli tuż za nim.

Strażnik przy bramie rzucił zdumione spojrzenie na zmierzającą ku niemu wojowniczą gromadkę i pobiegł do drzwi strażnicy, krzycząc do kompanów znajdujących się w środku. Z wysiłkiem dosiadł swego konia, przechylił się, by chwycić lancę, i ruszył w kierunku drogi. Pozostali Strażnicy wybiegli z krzykiem z budynku mocując się ze swymi zbrojami i wpadając na siebie.

Podczas gdy Garion przebył połowę dystansu do bramy, nie więcej niż trzech mężczyzn zdążyło dosiąść rumaków, więc pierwszy strażnik z konieczności samotnie stawił czoło przeciw­nikom.

Rezultat był do przewidzenia.

Kiedy Garion minął wysadzonego z siodła rycerza, następny Strażnik pojawił się na drodze na galopującym koniu, lecz młody król nie dał mu czasu ani na zorganizowanie się, ani na odpowiednie ustawienie wierzchowca. Siła uderzenia w tarczę nie przygotowanego mężczyzny przewróciła jego rumaka. Strażnik runął na ziemię, a koń przetoczył się po nim kwicząc i kopiąc z przerażenia.

Garion spróbował ściągnąć wodze, lecz Chretienne przejął inicjatywę przesadzając drąg bramy długim, wdzięcznym skokiem i pędził dalej. Garion zaklął i puścił wodze. Pochylił się do przodu, chwycił ucho szarego olbrzyma i pociągnął mocno. Zaskoczony Chretienne zatrzymał się tak szybko, że przysiadł na zadzie ślizgając się po błotnistej brei.

- Walka toczy się w przeciwnym kierunku - szepnął Garion swemu koniowi. - A może już o tym zapomniałeś?

Chretienne spojrzał na niego z wyrzutem, zawrócił i pogalopo­wał z powrotem w kierunku bramy.

Ponieważ przyjaciele Gariona zaatakowali Strażników, zanim uzbrojeni mężczyźni mogli użyć długich lanc, walka bardzo szybko stała się chaotyczna i nieelegancka. Używając tępego końca topora, Durnik rąbnął w przyłbicę Strażnika wyginając ją tak silnie, że mężczyzna przestał cokolwiek widzieć. Chwiał się bezradnie, obydwoma rękoma trzymając się kurczowo za hełm, aż najechał na nisko zwieszający się konar drzewa, który gładko wysadził go z siodła.

Silk uchylił się przed szerokim zamaszystym uderzeniem miecza, sięgnął sztyletem i zgrabnie przeciął popręg w siodle przeciwnika, którego koń ruszył do przodu wyskakując spod jeźdźca. Strażnik padł jak długi na ziemię w plątaninie siodła i rzemieni. Z wysiłkiem wstał trzymając miecz w rękach, lecz Feldegast nadjechał z tyłu i zręcznie powalił go na ziemię jednym uderzeniem ołowianego buzdygana.

Toth znalazł się w największej opresji, jako że trzech Straż­ników rzuciło się na niego. Gdy Chretienne przeskoczył ponownie przez bramę, Garion ujrzał, jak olbrzym niezdarnie wymachuje kijem we wszystkie strony sprawiając wrażenie, jakby nigdy nie trzymał czegoś podobnego w rękach. Kiedy jednak trzech mężczyzn znalazło się w zasięgu jego broni, nagle w cudowny sposób objawiły się umiejętności Totha. Jego ciężki kij zafurczał ponad głowami. Jeden ze Strażników padł na ziemię chwytając się za połamane żebra, drugi zgiął się wpół, gdy Toth ugodził go w podbrzusze grubszym końcem drąga, trzeci w desperackim geście podniósł swój miecz, lecz olbrzym z łatwością wybił mu go z ręki, po czym chwycił zdumionego mężczyznę za przód kolczugi. Do uszu Gariona doleciał wyraźnie zgrzyt miażdżonej stali, na której zacisnęły się pięści Totha. Następnie wielkolud rozejrzał się i jakby od niechcenia rzucił uzbrojonym człowiekiem o przydrożne drzewo z taką siłą, że zadrżały wiosenne liście na najwyższej gałęzi.

Trzech pozostałych Strażników zaczęło się cofać próbując w ten sposób zrobić sobie miejsce, by użyć lanc, lecz byli zupełnie nieświadomi faktu, że z tyłu Garion powracał na pole bitwy.

Kiedy Chretienne pędził w kierunku niczego nie podejrzewa­jącej trójki, nagle przyszła Garionowi do głowy pewna myśl. W okamgnieniu obrócił lancę w bok, tak że jej środek spoczywał dokładnie przed łękiem siodła, i w pełnym galopie wjechał na Strażników. Sprężysty cedrowy drąg zmiótł wszystkich trzech z siodeł i przelecieli ponad głowami swych koni. Zanim zdążyli wstać na nogi, dopadli ich Sadi, Feldegast i Durnik, i walka skończyła się równie szybko, jak się zaczęła.

- Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby ktoś w ten sposób używał lancy - rzucił radośnie Silk do Gariona.

- Na poczekaniu to wymyśliłem - odparł Garion szczerząc zęby w podekscytowaniu.

- Jestem pewien, że jest chyba z pół tuzina reguł za­braniających takiego sposobu walki.

- A zatem nie powinniśmy się nad tym zbytnio rozwodzić.

- Nikomu o tym nie powiem, jeśli ty nie zrobisz tego pierwszy.

Durnik rozglądał się dokoła. Ziemia usłana była Strażnikami, którzy albo stracili przytomność, albo jęczeli wniebogłosy z po­wodu pogruchotanych kości. Jedynie nieszczęśnik, którego Toth ugodził w brzuch, nadal siedział w siodle zgięty wpół, z trudem łapiąc powietrze. Durnik podjechał do niego.

- Przepraszam - powiedział uprzejmie, po czym zdjąwszy mu z głowy hełm, rąbnął mężczyznę trzonkiem topora. Oczy Strażnika zrobiły się szkliste, a następnie zsunął się bezwładnie z siodła.

Belgarath zgiął się wpół pokładając się ze śmiechu.

- Przepraszam? - zapytał kowala.

- Nie ma potrzeby, żeby być niekulturalnym w stosunku do ludzi, Belgaracie - odparł sztywno Durnik.

Polgara zjechała spokojnie po zboczu wzgórza, a za nią pojawili się Ce’Nedra, Velvet i Eriond.

- Wspaniale, panowie - pochwaliła wszystkich, patrząc na leżących Strażników. Podjechała do bramy. - Mój drogi Garionie - odezwała się słodko, wstrzymując swego wierzchowca - możesz na chwilę pozwolić?

Roześmiał się i podjechał do bramy.

- Z jakiej to przyczyny przeskakiwałeś przez ogrodzenie w samym środku walki? - zapytała z zainteresowaniem.

- To nie był do końca mój pomysł - odpowiedział.

- Ach tak - odezwała się spoglądając krytycznie na dużego konia. - Chyba rozumiem.

Chretienne w miarę swoich końskich możliwości zrobił lekko zawstydzoną minę.

Minęli granicę, gdy wieczór zaczaj wyraźnie zaciemniać i tak ponure niebo. Feldegast podjechał do Belgaratha.

- Czy czułbyś się urażony, gdybym zaproponował schronienie na noc w niewielkiej jaskini przemytników, która z tego co wiem, znajduje się jakieś kilka mil stąd? - zapytał.

Belgarath roześmiał się i potrząsnął przecząco głową.

- Absolutnie nie - odparł. - Gdy muszę schronić się w jaskini, nigdy nie zastanawiam się, kim byli jej poprzedni mieszkańcy. - Zaśmiał się. - Kiedyś przez jakiś tydzień dzieliłem kwaterę ze śpiącym niedźwiedziem; całkiem miły był z niego miś, kiedy już przyzwyczaiłem się do jego chrapania.

- Pewien jestem, że to niezwykle fascynująca opowieść i z rozkoszą bym jej wysłuchał, ale noc się zbliża, a możesz mi ją opowiedzieć przy wieczerzy. Ruszamy zatem? - Kuglarz wbił pięty w boki swego muła i poprowadził ich trzęsącym, nierównym galopem porytą koleinami drogą w szybko zni­kającym świetle dnia.

Kiedy dotarli do podnóża wzgórz, zauważyli, że po obu stronach słabo utrzymanej drogi rosną żałośnie wyglądające rośliny zimozielone. Sama droga była jednak pusta, mimo że widniały na niej świeże ślady kopyt końskich i butów prowadzące wyłącznie w kierunku południowym.

- Jak daleko jeszcze do tej twojej jaskini?! - zawołał Belgarath do kuglarza.

- Niedaleko, Przedwieczny - zapewnił go Feldegast. - Za­raz będzie suchy wąwóz przecinający tą drogę. Pojedziemy kawałek w tamtym kierunku i jesteśmy na miejscu.

- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz.

- Zaufaj mi.

Ku zdumieniu wszystkich Belgarath posłuchał słów komedianta.

Pojechali dalej wyboistym traktem, a posępny zmierzch przy­czaił się w kotlinach i głębokie cienie zaczęły gromadzić się dokoła pni zimozielonych drzew.

- Oto jesteśmy - powiedział Feldegast wskazując na skaliste dno wyschniętego strumienia. - Trochę tu niebezpiecznie stąpać, więc lepiej poprowadźmy rumaki.

Zsiadł z muła i ostrożnie podążył w górę wąwozu. Zmrok zapadał szybko i resztki światła dnia znikały z zachmurzonego nieba. Kiedy wąwóz zwęził się i zaczął ostro skręcać, kuglarz sięgnął do płóciennego tobołka przytroczonego do grzbietu muła. Wyjął kawałek świecy i spojrzał na Durnika.

- Zmajstrowałbyś mi płomień, gospodarzu? - zapytał. - Sam bym się tym zajął, ale chyba gdzieś posiałem moją hubkę.

Durnik otworzył swoją sakwę i wyjął z niej krzemień, krzesiwo i hubkę. Po kilku próbach iskierka zamieniła się w wąziutki płomyk. Umiejętnie skrył go w dłoniach i podał Feldegastowi, który podpalił świecę.

- Oto i jesteśmy - powiedział uroczyście kuglarz unosząc w górę świecę, by oświetlić strome zbocza wąwozu.

- Gdzie? - spytał Silk rozglądając się zdezorientowany.

- Zaraz, zaraz, książę Kheldarze, toż nie byłaby to ukryta jaskinia, gdyby wejście do niej rzucało się w oczy każdemu przechodniowi, nie mam racji? - Feldegast podszedł do stromego zbocza, gdzie znajdowała się ogromna, oszlifowana wodą grani­towa płyta. Zniżył świecę zasłaniając ją jedną ręką, pochylił się i zniknął za kamiennym klocem ciągnąc za sobą muła.

Kamienną podłogę pieczary pokrywał czysty biały piasek, a ściany były gładko wypolerowane przez spływającą po nich od wieków wodę. Feldegast stanął pośrodku jaskini trzymając w górze świecę. Pod ścianami znajdowały się proste łoża wykonane z drewnianych bali, pośrodku stał stół i kilka ław, a daleko pod ścianą czekał już ułożony stosik drewna przygotowany na ognisko. Feldegast podszedł do paleniska, schylił się i za pomocą świecy podpalił drewno na podpałkę, leżące pod rozszczepionymi belkami opartymi o kamień.

- Teraz lepiej - powiedział wyciągając ręce ku trzas­kającym radośnie płomieniom. - Czyż to nie przytulne małe schronienie?

Tuż za ogniskiem widniało sklepione, łukowate przejście, po części naturalne, po części dzieło rąk ludzkich. Na przodzie tego łuku znajdowało się kilka horyzontalnie ułożonych drągów. Feldegast wskazał palcem.

- To będzie stajnia dla koni, jest tam również małe źródełko z tyłu. Rzec należy, iż to najprzedniejsza jaskinia przemytników w tej części Mallorei.

- Sprytnie obmyślone miejsce - przyznał Belgarath roz­glądając się.

- Co tu przemycają? - zapytał Silk z zawodową ciekawością.

- Przede wszystkim kamienie szlachetne, diamenty. Skały Katakor obfitują w duże ich ilości, często całe masy złotonośnego piasku leżą w strumieniach i strasznie kłopotliwe jest zbieranie. Podatki są wyjątkowo okrutnie wysokie, lecz mimo to sprytni młodzieńcy zamieszkujący te góry wymyślili wiele przeróżnych sposobów, by przetransportowywać kamienie przez granicę, nie przeszkadzając we śnie ciężko pracującym poborcom podatków.

Polgara doglądała ognia. Z wewnętrznej ściany kominka wystawało kilka haków na garnki, a obok na masywnych nogach stał duży żelazny grill.

- Bardzo przyjemnie - zamruczała z zadowoleniem. - Czy jest dość drewna na opał?

- Więcej niż dość, moja droga pani - odparł kuglarz. - Jest w stajni razem z paszą dla koni.

- A zatem - powiedziała zdejmując błękitną pelerynę i kładąc ją na jednym z pni - myślę, że będę mogła nieco rozszerzyć menu, jakie zaplanowałam na dzisiejszy wieczór. Szkoda marnować tak wspaniałe warunki. Będę potrzebowała więcej drewna i oczywiście wody. - Mrucząc cicho pod nosem podeszła do juków zawierających naczynia kuchenne i zapasy żywności.

Durnik, Toth i Eriond zaprowadzili konie do stajni i zaczęli je rozsiodływać. Garion, zostawiwszy swą lancę na zewnątrz, podszedł do jednego z łóżek, zdjął hełm i wsunął go pod nie wraz tarczą, po czym zaczął mocować się z kolczugą. Ce’Nedra pośpieszyła mu z pomocą.

- Byłeś dzisiaj wspaniały, kochanie - rzekła ciepło.

Chrząknął dyplomatycznie pochylając się do przodu i wycią­gając ramiona ponad głowę tak, by móc ściągnąć kolczugę. Pociągnęła mocno i uwolnił się natychmiast od niewygodnego ciężaru. Drobna królowa, straciwszy równowagę, przysiadła na podłodze z kolczugą na kolanach. Garion roześmiał się i szybko podszedł do niej.

- Och, Ce’Nedro - powiedział nie przestając się śmiać - naprawdę cię kocham. - Ucałował jej dłoń, a następnie pomógł wstać.

- To strasznie ciężkie - powiedziała siłując się, by podnieść stalowy ubiór.

- Sama widzisz - powiedział masując się po obolałym ramieniu. - A myślałaś, że sobie żartuję.

- Bądź miły, kochanie. Czy chcesz, żebym ją powiesiła? Wzruszył ramionami.

- Kopnij ją po prostu pod łóżko. Popatrzyła z dezaprobatą.

- Nie sądzę, żeby miała się pognieść, Ce’Nedro.

- Ale nieporządnie jest tak postępować, kochanie. - Po­czyniła kilka prób, by złożyć pancerną koszulę, w końcu jednak poddała się i zwinąwszy ją w kłębek, popchnęła stopą głęboko pod łóżko.

Tego wieczoru kolacja składała się z grubych steków wyciętych z szynki, w którą zaopatrzyła ich Vella, tłustej zupy, tak gęstej, że przypominała bardziej bigos, dużych pajd chleba, które przypiekli nad ogniskiem, i pieczonych jabłek z miodem i cyna­monem.

Gdy uczta dobiegła końca, Polgara wstała i rozejrzała się ponownie po jaskini.

- Damy i ja będziemy teraz potrzebowały nieco prywatno­ści - powiedziała - i kilku misek gorącej wody.

Belgarath westchnął.

- Znowu, Pol? - powiedział.

- Tak, ojcze. Czas, byśmy się umyli i przebrali. Wszyscy. - Ostentacyjnie wciągnęła nosem powietrze. - Najwyższy czas - dodała.

Zasłonili kocami część pieczary, by umożliwić „odrobinę prywatności” Polgarze, Ce’Nedrze i Velvet, i zaczęli podgrzewać wodę nad ogniskiem.

Chociaż z początku niechętnie robił jakikolwiek krok w tym kierunku, Garion musiał przyznać, że po umyciu się i przebraniu w czyste ubrania naprawdę poczuł się o wiele lepiej. Usiadł na jednym z łóżek obok Ce’Nedry nie mając nic przeciwko wilgot­nemu zapachowi jej włosów. Czuł błogie uczucie czystości, sytości i otaczającego go ciepła po całym dniu spędzonym na powietrzu przy fatalnej pogodzie. W rzeczywistości znajdował się na granicy błogiego snu, kiedy w wąskim wąwozie na zewnątrz rozbrzmiało echem wycie, które zdawało się częściowo ludzkie, częściowo zwierzęce, skowyt tak kosz­marny, że zmroził krew w żyłach i sprawił, że włosy stanęły na karku.

- Co to?! - wrzasnęła przerażona Ce’Nedra.

- Cicho, dziewczyno - ostrzegł szeptem Feldegast. Zerwał się na równe nogi i szybko powiesił kawałek płótna na otworze paleniska. Jaskinia pogrążyła się w ciemności.

Kolejne bezduszne wycie rozbrzmiało echem w wąwozie. Zdawało się, że straszliwa złowieszczość przepełnia ten głos.

- Czy można to jakoś określić? - wyszeptał Sadi.

- W życiu czegoś takiego nie słyszałem - zapewnił go Durnik.

- A ja chyba tak - stwierdził ponuro Belgarath. - Kiedy byłem w kraju Morindimów, był tam pewien mag, którego bawiło wysyłanie w nocy swego demona na polowanie. On wydawał z siebie taki dźwięk.

- Co za przykre praktyki - mruknął eunuch. - Czym się żywią demony?

- Chyba lepiej, żebyś nie wiedział - odparł Silk, po czym zwrócił się do Belgaratha. - Zaryzykowałbyś zgadnąć, jakich to coś jest rozmiarów?

- Różnią się co do wielkości, lecz sądząc z hałasu, jaki czyni, powiedziałbym, że jest naprawdę duże.

- A zatem nie byłoby w stanie wejść do tej jaskini, prawda?

- Tego nie twierdziłbym z całą pewnością.

- Zakładam, że może wywęszyć nasze ślady? Starzec skinął głową.

- Możemy mieć duże problemy. Czy potrafisz cokolwiek uczynić, by to odpędzić? - Mały człowieczek odwrócił się do Polgary. - Albo może ty, Polgaro. Poradziłaś sobie z Chabat wezwaną w porcie w Rak Urga.

- Nie byłam sama, Silku - przypomniała mu. - Aldur przyszedł mi z pomocą.

Belgarath zaczął chodzić w tę i z powrotem z oczyma utkwionymi w podłogę.

- No i co? - ponaglił Silk.

- Nie popędzaj mnie - warknął starzec. - Niewykluczone, że będę mógł coś zrobić - stwierdził - lecz jeśli to uczynię, narobię tyle hałasu, że usłyszy to każdy Grolim w Katakor i prawdopodobnie Zandramas również. Sprowadzi to Chandimów lub jej Grolimów na nasze głowy przez całą drogę do Ashaby.

- Dlaczego nie użyjemy Klejnotu? - zaproponował Eriond spoglądając sponad wodzy, które naprawiał.

- Ponieważ Klejnot robi więcej hałasu niż ja. Jeśli Garion użyje Klejnotu, by odegnać demona, usłyszą to w Gandaharze po drugiej stronie kontynentu.

- Lecz to by podziałało, prawda? Belgarath spojrzał na Polgarę.

- Myślę, że on ma rację, ojcze - powiedziała. - Demon uciekłby przed Klejnotem nawet skuty kajdanami przez swego pana. Wolny demon uciekałby jeszcze szybciej.

- Czy przychodzi ci do głowy jakiś inny sposób? - spytał ją.

- Jakiś bóg - wzruszyła ramionami. - Wszystkie demony, nawet najpotężniejsze, uciekają przed bogami. Czy znasz przypad­kiem jakichś bogów?

- Kilku - odparł - ale są teraz zajęci.

Kolejny druzgocący skowyt przetoczył się ponad górami. Wydawało się, że dochodzi tuż zza wejścia do jaskini.

- Czas na jakąś decyzję, starcze - ponaglił Silk.

- Czy martwi cię hałas czyniony przez Klejnot? - zapytał Eriond.

- Hałas i światło. To błękitne światło, które rozpala się za każdym razem, kiedy Garion wyciąga miecz, zwraca niesłychanie uwagę.

- Nie sugerujecie chyba, że mam walczyć z demonem, co? - zapytał wzburzony Garion.

- Oczywiście, że nie - żachnął się Belgarath. - Nikt nie walczy z demonem, ponieważ nikt nie potrafi. Dyskutujemy tylko nad możliwością przepędzenia go. - Zaczął przechadzać się w tę i z powrotem szurając stopami po piasku. - Bardzo bym nie chciał ujawniać naszej obecności - wymamrotał.

Na zewnątrz demon zawył powtórnie, a olbrzymia granitowa płyta częściowo zakrywająca wejście do jaskini zaczęła przesuwać się na wszystkie strony zgrzytając przeraźliwie, jak gdyby jakaś nadludzka siła kołysała nią próbując odsunąć na bok.

- Mamy coraz mniejszy wybór, Belgaracie - powiedział Silk. - I coraz mniej czasu. Jeśli nie uczynisz czegoś szybko, to coś znajdzie się za chwilę wśród nas.

- Spróbuj nie ujawniać naszej obecności Grolimom - rzucił Belgarath do Gariona.

- Naprawdę chcesz, żebym wyszedł tam i to zrobił?

- Oczywiście, że tak. Silk miał rację, że brakuje nam już czasu.

Garion podszedł do łóżka i wyłowił spod niego kolczugę.

- Nie będziesz jej potrzebował. Nie mogłaby pomóc w żaden sposób.

Garion sięgnął przez ramię i wyciągnął swój wielki miecz. Postawił ostrze w piasku i zdjął miękki skórzany pokrowiec z rękojeści.

- Myślę, że to błąd - oświadczył, a następnie położył dłoń na Klejnocie.

- Pozwól mi, Garionie - odezwał się Eriond. Wstał, podszedł i przykrył dłoń Gariona swoją dłonią.

Garion spojrzał na niego zdumiony.

- Zna mnie, pamiętasz? - wyjaśnił młodzieniec. - A wpadł mi do głowy pewien pomysł.

Szczególne uczucie mrowienia przebiegło przez dłoń i ramię Gariona i uświadomił sobie, że Eriond rozmawia z Klejnotem w sposób nawet bardziej intymny i bezpośredni, niż on to potrafił robić. Wyglądało to tak, jakby w czasach gdy chłopiec nosił Klejnot, tajemniczy kamień nauczył go swego języka.

Od wejścia do jaskini doszło do ich uszu straszliwe skrobanie, jak gdyby olbrzymie szpony drapały kamienną płytę.

- Uważaj - ostrzegł Belgarath. - Po prostu podnieś miecz tak, żeby to ujrzał. Klejnot powinien dokonać reszty.

Garion westchnął.

- Dobrze - powiedział, a następnie skierował się ku wyjściu z jaskini czując na plecach oddech Erionda.

- Dokąd idziesz? - spytała Polgara młodzieńca o płowych włosach.

- Z Belgarionem - odparł Eriond. - Obaj powinniśmy porozmawiać z Klejnotem, żeby wszystko dobrze poszło. Wyjaśnię to później, Polgaro.

Kamienna płyta u wejścia do jaskini zakołysała się ponownie. Garion wyskoczył szybko zza niej i przebiegł kilka kroków wąwozem, wciąż wyczuwając obecność Erionda tuż za plecami. Odwrócił się i podniósł miecz.

- Jeszcze nie - ostrzegł Eriond. - Jeszcze nas nie dostrzegł. Cały wąwóz przepełniał obrzydliwy odór i w chwilę później, w miarę jak oczy Gariona przyzwyczajały się do ciemności, dojrzał zarysy demona na tle chmur przewalających się nad ich głowami. Wydawał się niebotycznych kształtów, a jego szerokie plecy zasłaniały połowę nieba. Miał długie spiczaste uszy jak u dużego kota, a jego przerażające oczy płonęły zielonym ogniem, który rzucał złowrogą łunę na dno wąwozu.

Demon zawył i sięgnął ku Garionowi i Eriondowi swą ogromną łapą.

- Teraz, Belgarionie - powiedział dość spokojnie Eriond. Garion uniósł ramiona trzymając miecz dokładnie przed sobą z ostrzem wycelowanym w niebo, a następnie uwolnił karby, które wcześniej umieścił na Klejnocie.

W najmniejszym stopniu nie był przygotowany na to, co się stało. Ziemią wstrząsnął olbrzymi huk, który rozniósł się echem po pobliskich górach powodując, że zadrżały olbrzymie drzewa oddalone nawet o milę. Nie tylko ostrze wybuchło płomieniem, lecz całe niebo zamigotało nagle intensywnym szafirowym błękitem, jak gdyby ktoś je podpalił. Niebieski płomień wystrzelił od horyzontu po horyzont, a potężny grzmot nadal trząsł całą ziemią.

Demon zamarł i swój olbrzymi pysk ze sterczącymi na wierzchu kłami odwrócił z przerażeniem w kierunku płonącego błękitem nieba. Z całą stanowczością Garion postąpił krok do przodu, nadal trzymając przed sobą płonący miecz. Bestia cofnęła się, próbując zakryć oczy przed intensywnym niebieskim światłem. Wrzasnęła przeraźliwie, jakby nagle została chwycona i spętana niewidzialnymi więzami agonii. Cofnęła się ponownie, padając na ziemię i próbując zerwać się z powrotem na nogi. Następnie spojrzała na płonące niebo, odwróciła się i skowycząc umknęła wąwozem sadząc olbrzymie susy, odpychając się wszystkimi czterema łapami.

- To takie jest twoje wyobrażenie ciszy?! - zagrzmiał Belgarath stojąc w wejściu do jaskini. - Co to wszystko ma oznaczać? - wskazał drżącym palcem na wciąż promieniujące niebo.

- Naprawdę wszystko jest w porządku, Belgaracie - odezwał się Eriond do rozgniewanego starca. - Nie chciałeś, żeby jakiś dźwięk sprowadził na nas Grolimów, więc rozszerzyliśmy to na całą okolicę. Nikt nie mógłby się domyślić źródła.

Belgarath zamrugał oczyma, a następnie spochmurniał na chwilę.

- A co z tym światłem? - spytał już nieco spokojniej.

- Ze światłem jest mniej więcej podobnie - wyjaśnił łagodnie Eriond. - Jeśli masz pojedynczy niebieski ogień podczas ciemnej nocy, wszyscy to widzą. Jeśli jednak całe niebo staje w ogniu, nikt naprawdę nie potrafi stwierdzić, gdzie jest jego źródło.

- Właściwie ma to sens, dziadku - powiedział Garion.

- Czy nic im się nie stało, ojcze? - spytała Polgara zza starca.

- A co mogło im się przytrafić? Garion może wyrównywać góry tym swoim mieczem. Szczerze mówiąc, prawie to zrobił. Całe pasmo Gór Karandyjskich rozdzwoniło się niczym dzwon. - Spojrzał na wciąż promieniujące niebo. - Czy możesz to zgasić? - spytał.

- Och - odparł Garion. Odwrócił swój miecz i włożył go do pochwy przymocowanej na plecach. Ogień na niebie zniknął.

- Naprawdę musieliśmy zrobić to w ten sposób - ciągnął Eriond. - Potrzebowaliśmy światła i dźwięku, by odstraszyć demona, i musieliśmy uczynić to w taki sposób, żeby Grolimowie nie mogli znaleźć źródła, więc... - rozłożył ręce i wzruszył ramionami.

- Czy wiedziałeś o tym? - spytał Belgarath Gariona.

- Oczywiście, dziadku - skłamał Garion. Belgarath chrząknął.

- W porządku. Chodźcie do środka - powiedział. Garion nachylił się lekko do ucha Erionda.

- Dlaczego mi nie powiedziałeś, co będziemy robić? - szepnął.

- Nie było czasu, Belgarionie.

- Następnym razem musi się znaleźć czas. Prawie upuściłem miecz, kiedy ziemia zaczęła trząść się pode mną.

- To nie byłoby zbyt dobre.

- Wiem.

Od sklepienia jaskini oderwało się mnóstwo skał i leżały teraz na piaszczystym podłożu. W powietrzu unosił się gęsty tuman pyłu.

- Co tam się zdarzyło? - spytał drżącym głosem Silk.

- Och, nic takiego - odparł Garion świadomie obojętnym tonem. - Po prostu odgoniliśmy go i to wszystko.

- Przypuszczam, że nie dało się tego zrobić w inny sposób - powiedział Belgarath - lecz wszyscy w Katakor wiedzą, że coś się porusza w tych górach, więc musimy bardzo uważać.

- Jak daleko jeszcze do Ashaby?

- Jakiś dzień jazdy.

- Czy zdążymy na czas?

- Dokładnie na czas. Prześpijmy się teraz.

Tej nocy Garion miał ten sam sen. Nie był do końca pewny, czy śni, ponieważ we śnie zwykle obraz łączy się z dźwiękiem, a w tym przypadku pojawiało się tylko to straszne łkanie i uczucie przerażenia, którym go ono napełniało. Usiadł na łóżku drżący i zlany potem. Po jakimś czasie naciągnął koc na plecy, objął ramionami kolana i patrzył na żarzące się węgle w kominku, aż ponownie usnął.

Nazajutrz, pod wciąż zachmurzonym niebem, wrócili ostrożnie wąwozem do wyboistego traktu prowadzącego do podnóża gór. Silk i Feldegast wyjechali pierwsi jako zwiadowcy, by ostrzec pozostałych na wypadek niebezpieczeństwa.

Po przejechaniu jakiejś mili dwójka mężczyzn wróciła wąską drogą. Na ich twarzach malowała się powaga i pokazywali, żeby zachować ciszę.

- Na drodze przed nami obozuje grupa Karandów - zrelac­jonował Silk nie głośniej niż szeptem.

- Zasadzka? - spytał Sadi.

- Nie - odparł niskim głosem Feldegast. - Większość z nich śpi. Z tego jak sprawy wyglądają, mniemam, iż spędzili tę noc na jakiś religijnych obrzędach, więc prawdopodobnie są wyczerpani lub nadal pijani.

- Czy możemy ich obejść? - spytał Belgarath.

- Nie powinniśmy mieć z tym wiele problemów - odparł Silk. - Możemy po prostu wejść między drzewa i przejść dookoła, aż miniemy miejsce ich spoczynku.

Starzec skinął głową.

- Prowadź - powiedział.

Zjechali z drogi i skręcili do lasu poruszając się ostrożnie.

- Jaką ceremonię odprawiali? - spytał cicho Durnik. Silk wzruszył ramionami.

- Wyglądało to dość osobliwie - odparł. - Mają ustawiony ołtarz, a za nim czaszki na słupach. Wydaje się, że towarzyszyło temu sporo picia, jak również innych rzeczy.

- Jakich rzeczy?

Na twarzy Silka odmalowała się boleść.

- Mają tam kobiety - odparł zdegustowany. - Są pewne dowody, że rzeczy przybrały masowy obrót.

Policzki Durnika pokryły się nagle szkarłatem.

- Czy trochę nie przesadzasz, Kheldarze? - spytała Velvet.

- Raczej nie. Niektórzy z nich wciąż świętowali.

- Trochę ważniejsze niż osobliwe regionalne zwyczaje religij­ne - dodał Feldegast nadal mówiąc cicho - są szczególne zwierzątka domowe, które trzymają Karandowie.

- Zwierzątka domowe? - spytał Belgarath.

- Być może nie jest to właściwe słowo, Przedwieczny, lecz dookoła obozowiska siedziała spora liczba Ogarów i nie robiły nic, by pożreć uczestników uczty.

Belgarath rzucił mu ostre spojrzenie.

- Jesteś pewien?

- Widziałem już dość Ogarów Toraka, by je rozpoznać na pierwszy rzut oka.

- A więc jednak istnieje jakiś rodzaj przymierza między Menghą a Urvonem - powiedział starzec.

- Twa mądrość jest cudem, starcze. Musi być to rozkoszą ponad ludzkie wyobrażenie posiadać dziesięciotysiącletnie do­świadczenie, które doprowadza cię do takich wniosków.

- Siedmiotysiącletnie - poprawił Belgarath.

- Siedmio, dziesięcio, co za różnica?

- Siedmiotysiącletnie - powtórzył Belgarath z lekkim obu­rzeniem w głosie.


Rozdział XVI


Tego popołudnia wjechali na opuszczone ziemie - pa­skudny i cuchnący obszar, gdzie zbielałe pniaki straszyły podobnymi do szkieletów odnogami swych konarów, a stawy oleistej, stojącej wody wydzielały z siebie odór zgnilizny. Kolonie grzybów w nie spotykanej gdzie indziej obfitości obrastały pniaki i kłody dawno umarłych drzew, a zmatowiałe chwasty pięły się ze spopielałej gleby w kierunku bezsłonecznego nieba.

- Wygląda prawie jak Cthol Mishrak, prawda? - zapytał Silk rozglądając się z obrzydzeniem.

- Zbliżamy się do Ashaby - powiedział Belgarath. - To sprawka Toraka.

- Czy on nie wiedział? - spytała ze smutkiem Velvet.

- Nie wiedział czego? - spytała Ce’Nedra.

- Że sama jego obecność plugawi ziemię.

- Nie - odparła Ce’Nedra. - Nie sądzę, żeby wiedział. Jego umysł był tak pogmatwany, że nawet tego nie dostrzegał. Słońce skryło się przed nim, a on pojmował to jako znak swojej władzy, a nie wyraz niechęci ku niemu.

To szczególnie bystre spostrzeżenie w pewnym stopniu zdziwiło Gariona. Jego żona często zdawała się przejawiać dużą lekkomyśl­ność i roztargnienie, co sprawiało, że łatwo było o niej myśleć jako o dziecku - nieporozumienie wynikające z jej niewielkiej postury. Zauważał jednak często, że należy rewidować sądy o tej drobniut­kiej kobiecie, która dzieliła z nim życie. To prawda, że Ce’Nedra zachowywała się czasami nierozsądnie, lecz nie była głupia. Miała swoją przejrzystą, niezachwianą wizję świata, w której widziała dużo więcej niźli tylko szaty, klejnoty i kosztowne perfumy. Nagle poczuł się tak dumny z niej, że serce chciało mu wyskoczyć z piersi.

- Jak daleko jeszcze do Ashaby? - spytał stłumionym głosem Sadi. - Przykro mi przyznawać się do tego, lecz te swoiste moczary przygnębiają mnie.

- Ciebie? - spytał Durnik. - Sądziłem, że lubisz bagna.

- Moczary powinny być zielone i tętnić życiem - odparł eunuch. - Tutaj czai się jedynie śmierć. - Spojrzał na Velvet. - Masz Zith, margrabino? - spytał tęsknym głosem. - Czuję się trochę samotny.

- Śpi teraz, Sadi - odparła, a jej ręka powędrowała w ochron­nym geście w pobliże piersi. - Jest jej ciepło, czuje się bezpieczna i jest bardzo zadowolona. Nawet mruczy.

- Odpoczywa sobie w perfumowanym mieszkanku. - Wes­tchnął. - Czasami jej zazdroszczę.

- Ależ Sadi - powiedziała czerwieniąc się lekko i spusz­czając oczy, po czym uśmiechnęła się z charakterystycznymi dołeczkami.

- To tylko takie kliniczne spostrzeżenie, droga Liselle - od­rzekł dość smutno. - Czasami chciałbym, żeby było inaczej, lecz... - Westchnął ponownie.

- Czy naprawdę musisz wozić ze sobą tę żmiję? - spytał Silk jasnowłosą dziewczynę.

- Tak, Kheldarze - odparła. - Szczerze mówiąc, muszę.

- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, Przedwieczny - zwrócił się Sadi do Belgaratha. - Jak daleko jeszcze do Ashaby?

- To tam - odparł krótko stary czarownik wskazując na wąwóz skręcający ostro w górę z cuchnącego pustkowia. - Po­winniśmy dotrzeć tam przed zapadnięciem zmroku.

- Szczególnie niekorzystny czas na odwiedzanie nawiedzo­nych domów - dodał Feldegast.

Gdy jechali wzdłuż wąwozu, nagle z gęstych krzaków po jednej stronie traktu doszło ich złowieszcze warczenie i ogromny czarny Ogar z płonącymi oczyma i pianą ściekającą z okrutnych kłów wyskoczył z zarośli.

- Teraz jesteście moi - warknął.

Ce’Nedra krzyknęła rozdzierająco, a Garion błyskawicznie sięgnął ręką przez ramię, lecz chociaż uchodził za niezwykle szybkiego, Sadi okazał się jeszcze szybszy. Eunuch spiął przera­żonego konia kierując go wprost na rozwścieczonego psa. Bestia uniosła się na tylnych łapach rozdziawiając szczęki, lecz Sadi sypnął dziwnie zabarwiony proszek prosto w jego pysk.

Ogar potrząsnął gwałtownie łbem nie przestając przeraźliwie warczeć. Nagle wrzasnął zaskakująco ludzkim głosem. Jego ślepia rozszerzyły się w przerażeniu i począł desperacko kłapać pyskiem w pustym powietrzu dookoła, miotając się i próbując wycofać. Tak szybko jak zaatakował, zawrócił i uciekł w gęste zarośla.

- Co zrobiłeś? - zapytał Silk.

Słaby uśmiech przebiegł przez twarz Sadiego.

- Kiedy Przedwieczny Belgarath powiedział mi o Ogarach Toraka, przedsięwziąłem pewne środki ostrożności - odparł z głową lekko przekrzywioną, jako że słuchał wrzasków przera­żenia olbrzymiego psa uciekającego gdzieś w oddali.

- Trucizna?

- Nie. Nie powinno się truć psa, jeśli nie musi się tego robić. Ten po prostu wciągnął w płuca część proszku, który rzuciłem mu prosto w pysk, a potem zaczął widzieć przerażające rzeczy. Bardzo przerażające. - Ponownie się uśmiechnął. - Raz widziałem, jak krowa przypadkiem powąchała kwiatek, który stanowi główny składnik tego proszku. Próbowała wspiąć się na drzewo. - Spojrzał na Belgaratha. - Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko, że zadziałałem bez konsultowania się z tobą, Przedwieczny. Jak zauważyłeś, twoja magia mogłaby zwrócić uwagę innych z tej okolicy, a musiałem działać szybko, żeby załatwić sprawę, zanim ty poczujesz się zmuszony, żeby uwolnić swe czarodziejskie moce.

- Wszystko w porządku, Sadi - odparł Belgarath. - Może mówiłem to już wcześniej, ale jesteś niezwykle uzdolnionym typem.

- Tylko uczniem farmakologii, Belgaracie. Zauważyłem, że istnieją substancje dobre prawie na każdą okazję.

- Czy ten Ogar nie powiadomi swego stada o naszej obecno­ści? - spytał Durnik rozglądając się zmartwiony.

- Dopiero po kilku dniach. - Sadi zakasłał czyszcząc rękę o rękę i trzymając je możliwie jak najdalej od twarzy.

Wolno jechali porośniętym chwastami traktem wzdłuż dna wąwozu, gdzie żałosne, poczerniałe drzewa rozpościerały gałęzie wypełniając to miejsce posępnością. W oddali rozlegało się ujadanie Ogarów Toraka uganiających się po lesie. Czarne jak sadza kruki przeskakiwały z gałęzi na gałąź kracząc z głodu.

- Bardzo niepokojące miejsce - mruknęła Velvet.

- A to dopełnia całego obrazu - zauważył Silk wskazując na dużego sępa siedzącego na gałęzi martwego pniaka przy wyjściu z wąwozu.

- Czy jesteśmy dość blisko Ashaby, żebyś mogła stwierdzić, czy Zandramas nadal tam jest? - spytał Garion Polgary.

- Prawdopodobnie - odparła. - Ale nawet tak słaby dźwięk może być słyszalny.

- Jesteśmy teraz tak blisko, że możemy poczekać - po­wiedział Belgarath. - Powiem wam coś jednak - dodał. - Jeśli mój prawnuk znajduje się w Ashabie, rozbiorę to miejsce kamień po kamieniu, aż go znajdę, bez względu na to ile to narobi hałasu.

Pod wpływem impulsu Ce’Nedra skierowała konia do niego, przechyliła się i objęła go ramionami.

- Och, Belgaracie - powiedziała. - Kocham cię. - Skryła twarz w ramieniu starca.

- A cóż ty? - W jego głosie pojawiło się zdziwienie. Cofnęła się z zamglonymi oczyma, wytarła je wierzchem dłoni, a następnie spojrzała na niego tkliwie.

- Jesteś najdroższym mi człowiekiem na całym świecie - powiedziała. - Nawet mogłabym rozważać porzucenie Gariona dla ciebie - dodała. - Oczywiście gdyby nie fakt, że masz dwanaście tysięcy lat.

- Siedem - poprawił bezwiednie.

Obdarzyła go kapryśnym uśmiechem - melancholijnym zna­kiem jej ostatecznego zwycięstwa w nieprzerwanym współ­zawodnictwie, które dla niej nie miało już żadnego znaczenia.

- Wszystko jedno - westchnęła.

Wtedy wziął ją w ramiona i delikatnie pocałował.

- Moje drogie dziecko - powiedział z błyszczącymi oczyma, a następnie spojrzał przez ramię na Polgarę. - Jak sobie kiedyś bez niej radziliśmy? - spytał.

W oczach Polgary odbijała się tajemnica.

- Nie wiem, ojcze - odparła. - Naprawdę nie wiem. Przy końcu wąwozu Sadi zsiadł z konia i posypał liście niskiego krzaka rosnącego pośrodku drogi swoim proszkiem.

- To dla bezpieczeństwa - wyjaśnił wsiadając ponownie na konia.

Wjechali na zalesiony płaskowyż przycupnięty pod nisko zwieszającym się niebem i podążali dalej ledwo widocznym traktem kierując się na północ, podczas gdy silny wiatr targał ich pelerynami. Nadal z pewnej odległości dochodziło do nich ujadanie Ogarów Toraka, ale wydawało się, że się nie przy­bliża.

Tak jak wcześniej, Silk i Feldegast jechali przodem wypatrując wszelkich możliwych niebezpieczeństw. Garion ponownie jechał na czele kolumny z hełmem na właściwym miejscu i grubszym końcem lancy w strzemieniu. Minąwszy ostry zakręt, ujrzał przed sobą Silka i kuglarza, którzy zsiedli z koni i przykucnęli za krzakami. Silk odwrócił się szybko i gestem pokazał, by Garion się wycofał. Młody król niezwłocznie przekazał ten sygnał dalej i krok po kroku wycofał swego szarego ogiera za zakręt. Zsiadł z wierzchowca, oparł lancę o drzewo i zdjął hełm.

- Co się stało? - spytał Belgarath, również zeskakując ze swego rumaka.

- Nie wiem - odparł Garion. - Silk pokazał, byśmy się nie wychylali.

- Chodźmy zobaczyć - powiedział starzec.

- Dobrze.

Obydwaj schyleni posuwali się bezszelestnie, by dołączyć do kuglarza i mężczyzny o szczurzej twarzy. Kiedy doszli do nich, Silk położył palec na ustach. Garion rozchylił ostrożnie gałęzie.

Ujrzał drogę przecinającą trakt, którym podróżowali. Drogą podążała kawalkada pięćdziesięciu jeźdźców w grubych futrach, miedzianych hełmach na głowach i z zakrzywionymi mieczami w rękach. Mężczyźni na czele kolumny mieli na sobie kolczugi i wypolerowane hełmy, w rękach trzymali lance, a u siodeł zwieszały się tarcze.

W pełnym skupieniu, nie wymawiając słowa, Garion wraz z przyjaciółmi patrzyli, jak przejeżdżają obok.

Kiedy nieznajomi zniknęli z pola widzenia, Feldegast zwrócił się do Belgaratha.

- To w pewnym stopniu potwierdza twe podejrzenia, stary przyjacielu - powiedział.

- Kim oni byli? - spytał niskim głosem Garion.

- Ci w futrach to Karandowie - odparł Feldegast - a ci okuci w stal to Strażnicy Świątyni. Jak widzicie, to kolejny dowód na przymierze między Urvonem a Menghą.

- Czy możemy być pewni, że Karandowie byli ludźmi Menghi?

- Zdążył już zająć Katakor i wszyscy uzbrojeni Karandowie należą do niego. Urvon i jego Chandimowie kontrolują Strażników i Ogary. Kiedy widzicie Karandów i Ogary razem, tak jak widzieliśmy wczoraj, jest to dostateczny dowód przymierza, lecz jeśli widzicie karandyjskich fanatyków eskortowanych przez uzbrojonych Strażników, wtedy już nie ma żadnej wątpliwości.

- Do czego ten głupiec zmierza? - wymamrotał Belgarath.

- Kto? - spytał Silk.

- Urvon. Dokonał już niezwykle niegodziwych rzeczy, lecz nigdy nie wchodził w układy z demonami.

- Być może Torak zabraniał - zaproponował Feldegast. - A teraz kiedy Torak nie żyje, on stracił już wszelkie hamulce. Demony byłyby bardzo silnym atutem, gdyby doszło do ostatecz­nej konfrontacji pomiędzy kapłanami a tronem cesarskim, która szykuje się już od lat.

- No cóż - chrząknął Belgarath. - Nie mamy czasu myśleć o tym teraz. Jedźmy po pozostałych i ruszajmy.

Szybko przejechali drogę, którą podążali Karandowie i Straż­nicy, i dalej posuwali się wąskim traktem. Po kilku milach wjechali na niski pagórek, który w przeszłości został ogołocony przez ogień. Na dalekim końcu płaskowyżu, tuż przed nagimi skałami wyrastającymi ostro w górę, stała olbrzymia czarna budowla wystrzelająca ku niebu na podobieństwo szczytu. Ponure wieżyce wieńczyły jej wierzchołek, a niebotycznie wysokie mury obronne obrośnięte w połowie pnączami otaczały ciasnym pierś­cieniem wnętrze warowni.

- Ashaba - skwitował Belgarath z jarzącymi się oczyma.

- Sądziłem, że to już ruina - powiedział Silk lekko zdziwiony.

- Częściowo tak, z tego co mi mówiono - odparł starzec. - Górne piętra nie nadają się do zamieszkania, lecz parter jest mniej więcej w stanie nienaruszonym, przynajmniej tak powinno być. Potrzeba bardzo dużo czasu, by deszcze i wiatry czy słońce zniszczyły budowlę takich rozmiarów. - Starzec popędził konia i poprowadził ich w dół pagórka, aż wjechali do targanego wiatrem lasu.

Zapadał zmierzch, gdy dojechali do skraju polany otaczającej Dom Toraka. Garion dostrzegł, że pnącza pokrywające mury zamku to jeżyny i gruby bluszcz. Szkło w oknach już dawno poddało się wiatrom i pogodzie, i puste okiennice zdawały się wpatrywać w polanę niczym oczodoły czarnej czaszki.

- No i co, ojcze? - spytała Polgara.

Belgarath podrapał się po brodzie wsłuchując się w ujadające w lesie ogary.

- Jeśliś jest otwarty na jakoweś rady, mój przyjacielu, posłuchaj - powiedział Feldegast. - Czyż nie byłoby rozsądniej zaczekać z wejściem do zmroku? Jeśli w domu są jacyś obser­watorzy, noc skryje nas przed ich oczyma. Poza tym kiedy zrobi się ciemno, niewątpliwie wewnątrz pojawią się światła, jeśli oczywiście Dom jest zamieszkany. Będziemy wtedy wiedzieć, czego się spodziewać.

- Brzmi sensownie, Belgaracie - zgodził się Silk. - Otwarte wtargnięcie do nieprzyjaznego zamku w pełnym świetle dnia nie zgadza się z moimi zasadami dobrego wychowania.

- To dlatego, że masz duszę włamywacza. Swoją drogą to chyba najlepszy plan. Cofnijmy się trochę do lasu i poczekajmy, aż się ściemni.

Mimo że na równinach Rakuth i Venny panowała ciepła i typowo wiosenna pogoda, na podgórzu Masywu Karandyjskiego panował przenikliwy chłód, jako że zima tutaj niechętnie zwalniała swój tęgi uścisk. Wiał silny wiatr, a w niektórych miejscach pod drzewami widniały brudne pozostałości ostatniej zimy.

- Czy ten mur dookoła twierdzy przysporzy nam prob­lemów? - spytał Garion.

- Nie. Chyba że ktoś naprawił bramę - odparł Belgarath. - Kiedy wraz z Beldinem przybyliśmy tutaj po Vo Mimbre, była zamknięta, więc musieliśmy ją rozwalić, by dostać się do środka.

- Otwarte podchodzenie do bram nie jest z pewnością najlepszym pomysłem na świecie, Belgaracie - powiedział Feldegast. - Jeśli Dom rzeczywiście zajmują Chandimowie, Karandowie lub Strażnicy, bramy z pewnością będą strzeżone i będzie tam trochę światła nawet w najciemniejszą noc. Po wschodniej stronie twierdzy znajduje się brama wypadowa umożliwiająca wejście do wewnątrz i ona z pewnością pogrąży się w mroku, jak tylko noc zapadnie.

- Nie będzie zakratowana? - spytał Silk.

- Przynajmniej kiedyś nie była, książę Kheldarze. Zamek jednak nie sprawiał trudności człowiekowi z tak zręcznymi palcami jak moje.

- A zatem byłeś już w środku?

- Czasami lubię szperać w porzuconych domach. Nikt nie wie, co dawni mieszkańcy zostawili po sobie, a znajdywanie jest często równie dobre jak zarabianie czy kradzież.

- Racja - zgodził się Silk.

Durnik wrócił ze skraju lasu, skąd obserwował twierdzę. Na jego twarzy malowało się zmartwienie.

- Nie jestem do końca pewien - powiedział - lecz wygląda, jakby z wież unosiły się chmury dymu.

- Przejdę się z tobą i rzucę okiem - powiedział kuglarz i wraz z kowalem ruszyli przedzierając się przez pogłębiające się cienie pod drzewami. Po kilku minutach wrócili. Durnik miał lekko zdegustowany wyraz twarzy.

- Dym? - zapytał Belgarath. Feldegast pokręcił przecząco głową.

- Nietoperze - odparł. - Tysiące małych bestyjek. Wylatują z wież niczym ogromne czarne chmury.

- Nietoperze?! - krzyknęła Ce’Nedra, a jej ręce powęd­rowały instynktownie ku włosom.

- Nie jest to nic dziwnego - powiedziała Polgara. - Nie­toperze potrzebują niedostępnych miejsc, by zakładać tam swoje gniazda, a ruiny czy opustoszała twierdza są dla nich idealne.

- Ale one są takie brzydkie! - stwierdziła Ce’Nedra wzdryg­nąwszy się.

- To jeno latająca mysz, moja mała kochaneczko - rzekł Feldegast.

- Za myszami również nie przepadam.

- A to poślubiłeś wyjątkowo zapalczywą kobietkę, młody panie - powiedział Feldegast do Gariona - pełna uprzedzeń i nierozsądnych nielubień.

- Ważniejsze jest, czy zauważyliście jakieś światła we­wnątrz? - spytał Belgarath.

- Nie więcej niż jakieś migotanie, Przedwieczny, lecz twierdza jest ogromna i są w niej również komnaty bez okien. Jak sobie przypominasz, Torak nie przepadał za słońcem.

- Pojedźmy dalej lasem, aż zbliżymy się do tej twojej bramy wypadowej - zaproponował starzec - zanim się zupełnie ściemni.

Zatrzymali się na skraju lasu, objechawszy dookoła polanę, na której stała ogromna czarna twierdza. Ostatnie światła zaczęły znikać z zasnutego chmurami nieba, kiedy ostrożnie wychynęli z ciemnej linii drzew.

- Nie bardzo widzę tę bramę wypadową - mruknął Silk spoglądając w kierunku twierdzy.

- Jest częściowo zakryta - wyjaśnił Feldegast. - Jeśli bluszcz znajdzie chociaż kawałek oparcia, w kilkaset lat może zasłonić cały budynek. Uspokój swe obawy, książę Kheldarze. Znam ja doskonale drogę i znajdę wejście do Domu Toraka w najciemniejszą z nocy.

- Prawdopodobnie po zapadnięciu zmroku Ogary zaczną patrolować ten obszar? - spytał Garion spoglądając na Sadiego. - Mam nadzieję, że nie zużyłeś całego proszku.

- Jest go więcej, niż potrzeba, Belgarionie. - Eunuch uśmiechnął się poklepując sakwę. - Małe sypnięcie przy wejściu do bramy wypadowej pana Feldegasta powinno zapewnić, że nikt nam nie przeszkodzi, kiedy znajdziemy się w środku.

- Co myślisz? - zapytał Durnik spoglądając na ciemne niebo.

- Już czas - chrząknął Belgarath. - Chcę wejść do środka. Poprowadzili konie przez zarośniętą chwastami polanę, aż dotarli do majaczącego w ciemności muru.

- Jeszcze ździebko w tę stronę - odezwał się Feldegast niskim głosem, macając ostre kamienie muru.

Przez kilka minut podążali za nim wiedzeni bardziej słabym odgłosem szurających stóp pośród chwastów niż jego widokiem.

- I oto jesteśmy - powiedział Feldegast z pewną satysfakcją w głosie. W murze ujrzeli niskie łukowate wejście, ukryte prawie całkowicie pod kaskadą bluszczu i jeżyn. Durnik i olbrzym Toth, poruszając się wolno, by uniknąć zbędnego hałasu, odsunęli przeszkadzające łodygi na bok, umożliwiając przejście zarówno koniom, jak i ludziom. Następnie weszli, maskując wejście roślinami.

W środku panowała zupełna ciemność, a nozdrza drażnił smród pleśni i grzybów.

- Czy mogę pożyczyć twego krzemienia, krzesiwa i hubki, gospodarzu Durniku? - wyszeptał Feldegast. Po chwili rozległ się odgłos krzesania, a po nim szybkie uderzenia, którym towarzyszyły kaskady jasnych iskier. Feldegast klęcząc tak, że jego ciało zasłaniało nawet te najmniejsze błyski, pracował z krzemieniem i krzesiwem Durnika. Wkrótce dmuchnął na hubkę wzniecając drobniutki płomyczek. Następnie rozległ się chrzęst otwieranej latarki, którą wyjął z niewielkiej niszy w ścianie.

- Czy to rozsądne? - zapytał z powątpiewaniem Durnik, gdy kuglarz podpalił knot świecy wewnątrz latarki i oddał mu krzesiwo i krzemień.

- Dobrze chronione światło, gospodarzu - powiedział Fel­degast - a w tym miejscu będzie ciemniej niż we wnętrzu twoich butów. Zaufaj mi, jako że mogę sprawić, by nawet najmniejsze światło nie umknęło spod mojej kontroli.

- Czyż to nie coś co nazywają latarką włamywacza? - spytał zaciekawiony Silk.

- No cóż. - Szept Feldegasta nie ukrywał urazy. - Nie wiem, czy osobiście nazwałbym to dokładnie tak. To określenie ma nieprzyjemny wydźwięk.

- Belgaracie - odezwał się Silk. - Sądzę, że ten twój przyjaciel ma barwniejszą przeszłość, niż moglibyśmy uwierzyć. Zastanawiam się, dlaczego go tak bardzo polubiłem.

Feldegast przymknął boczne zasłony małej latarki pozwalając tylko jednemu, małemu punkcikowi światła oświetlać podłogę dokładnie przed jego stopami.

- A zatem chodźmy - powiedział. - Tunel wypadowy odrobinę zawraca pod murem, ale potem dojdziemy do kraty, która zwykle go zamykała. Następnie skręcimy w prawo, trochę prosto, potem w lewo, a w końcu wyjdziemy na dziedziniec.

- Czemu tak wiele skrętów i zakoli? - spytał Garion.

- Torak był krętaczem, wiecie sami. Myślę, że nienawidził prostych linii prawie tak bardzo jak słońca.

Szli za słabym punkcikiem światła, jakie rzucała latarnia. Przez wiele wieków do środka wiatr nawiał mnóstwo liści, które tworzyły teraz swoistą matę na podłodze, skutecznie tłumiącą odgłosy kopyt końskich.

Krata, która blokowała przejście, była masywnie skonstru­owaną gmatwaniną rdzawych żelaznych prętów. Feldegast mocował się przez chwilę z ogromnym zatrzaskiem, a następnie otworzył go.

- A teraz, mój olbrzymi przyjacielu - odezwał się do Totha - będziemy potrzebować twej niezmierzonej siły. Brama jest okrutnie ciężka, pozwól, że cię ostrzegę, a zawiasy są tak zardzewiałe, że nie poddadzą się łatwo. - Umilkł na moment. - A to przypomina mi... och, gdzie uciekły me myśli? Będziemy potrzebować czegoś do zatuszowania przeraźliwego skrzypienia, gdy będziesz otwierał kratę. - Spojrzał na pozostałych. - Chwyćcie bardzo mocno konie za wodze - ostrzegł - bo mogą się przestraszyć.

Toth położył swe olbrzymie dłonie na ciężkiej kracie, po czym spojrzał na kuglarza.

- Dalej! - rzucił ostro Feldegast, po czym uniósł swą twarz i zawył głosem doskonale imitującym wycie wielkich Ogarów ujadających na zewnątrz, podczas gdy olbrzym powoli otwierał kratę przy wtórze skrzypienia zawiasów.

Chretienne parsknął i skulił uszy pod wpływem przeraźliwego odgłosu, lecz Garion mocno trzymał wodze.

- To ci się udało - przyznał Silk z podziwem.

- Mam swoje wzloty od czasu do czasu - zgodził się Feldegast. - Wszystkie te psy na zewnątrz podnoszą okropny jazgot, więc niewątpliwie jeden skowyt więcej nie przyciągnie niczyjej uwagi, lecz skrzypienie zawiasów mogłoby spowodować zupełnie inne reakcje.

Poprowadził ich przez otwarte teraz przejście wilgotnym tunelem ku ostremu zakrętowi w prawo. Trochę dalej korytarz skręcał w lewo. W połowie zakrętu kuglarz zakrył całkowicie latarkę, pogrążając ich tym samym w nieprzeniknionej ciemności.

- Zbliżamy się do głównego dziedzińca - szepnął. - Teraz czas na ciszę i uwagę, ponieważ jeśli w Domu ktoś przebywa, będzie na pewno uważał, żeby nikt na niego nie napadł. Wzdłuż muru ciągnie się balustrada i myślę, że mądrze by było przywiązać tutaj konie. Ich kopyta narobiłyby strasznego hałasu na kamieniach dziedzińca, a przecież nie zamierzamy jeździć na nich po korytarzach w tym przeklętym miejscu.

Cicho przywiązali wodze swych wierzchowców do żelaznej zardzewiałej poręczy, a następnie bezszelestnie podążyli w kierun­ku zakrętu. Za zakrętem ciemności zmniejszyły się znacznie, nie było to jednak spowodowane światłem, lecz dostrzegalnie mniej­szą ponurością dookoła. Dotarli do wewnętrznego wejścia do bramy wypadowej i spojrzeli przez szeroki dziedziniec w kierunku majaczącej w ciemności czarnej twierdzy, zupełnie pozbawionej wdzięku. Ciemny monolit wyrastał pionowo w górę, prawie jak gdyby budowniczowie nie rozumieli znaczenia słowa „piękno”, tworząc masywną arogancję odzwierciedlającą przemożną dumę właściciela.

- No cóż - szepnął posępnie Belgarath. - Oto Ashaba.

Garion spojrzał na ciemną budowlę po części z obawą, a po części z oczekiwaniem.

Nagle jakiś szczegół przykuł jego uwagę i Garion rzucił się w przód, by dokładniej przyjrzeć się budowli. Na krańcu w oknie niższego piętra migotało ledwo widoczne światełko spoglądające na świat niczym oko strażnika.


Rozdział XVII


- Co teraz? - wyszeptał Silk spoglądając na słabo oświetlone okno. - Musimy przejść przez dziedzi­niec, żeby dostać się do budynku, lecz nie mamy pewności, czy ktoś nie obserwuje z tego okna.

- Zbyt długo nie zaglądałeś do akademii, Kheldarze - mruk­nęła Velvet. - Zapomniałeś lekcji. Jeśli nie możesz ukradkowo, spróbuj śmiałością.

- Proponujesz, żebyśmy po prostu podeszli do drzwi i za­pukali?

- Cóż, prawdę mówiąc, nie planowałam pukać.

- Co masz na myśli, Liselle? - spytała cicho Polgara.

- Jeśli w tym zamku są ludzie, to są to prawdopodobnie Grolimowie.

- To bardziej niż prawdopodobne - stwierdził Belgarath. - Inni unikają tego miejsca.

- Zauważyłam, że Grolimowie nie zwracają zbyt wiele uwagi na innych Grolimów - kontynuowała.

- Zapominasz, że nie mamy ze sobą szat Grolimów - za­uważył Silk.

- Na tym dziedzińcu panują nieprzeniknione ciemności, Kheldarze, a w tak gęstych ciemnościach każdy ciemny kolor wydaje się czarnym.

- Przypuszczam, że tak - przyznał.

- A w dalszym ciągu mamy w naszych jukach te zielone jedwabne szaty handlarzy niewolników, prawda?

Spojrzał na nią przez mrok, a następnie przeniósł wzrok na Belgaratha.

- To kłóci się z naszymi zasadami - powiedział - ale może się uda.

- W ten czy inny sposób musimy dostać się do wnętrza domu. Zanim cokolwiek zdecydujemy, musimy dowiedzieć się, kto tam jest i dlaczego.

- Czy Zandramas rzeczywiście otacza się Grolimami? - spy­tała Ce’Nedra. - Jeśli jest sama w tej twierdzy i jeśli ujrzy rządek Grolimów kroczących dziedzińcem, czyż nie przerazi się tak, że ucieknie wraz z moim dzieckiem?

Belgarath pokręcił przecząco głową.

- Nawet jeśli rzeczywiście ucieknie, jesteśmy wystarczająco blisko, żeby ją złapać, szczególnie że Klejnot może ją wyśledzić, bez względu na to jak dużo będzie kluczyć i skręcać. Poza tym jeśli tu jest, prawdopodobnie towarzyszą jej jacyś Grolimowie. Nie jest stąd tak daleko do Darshivy, żeby nie mogła ich tu ściągnąć.

- A co z nim? - szepnął Durnik wskazując na Feldegasta.- On nie ma takiego stroju.

- Wymyślimy coś - mruknęła Velvet i uśmiechnęła się do kuglarza. - Mam ładny ciemnoniebieski szlafrok, który powinien mu wpaść w oko. Możemy dodać też jakąś chustę na głowę, która będzie przypominać kaptur, i przemycić go pomiędzy nami.

- To poniżej mej godności - zaprotestował.

- Czy wolałbyś więc zostać tutaj i doglądać koni? - spytała uprzejmie.

- Twarda z ciebie kobieta, moja pani - poskarżył się.

- Czasami.

- Zróbmy tak zatem - zdecydował Belgarath. - Muszę dostać się wnętrza tego budynku.

Po kilku minutach stali już przy koniach wyciągając z juków starannie poskładane szaty handlarzy niewolników przy słabym świetle latarki Feldegasta.

- Czyż to nie absurdalne? - żachnął się wzburzony kuglarz wskazując na błękitny satynowy strój, jakim Velvet okryła jego ramiona.

- Myślę, że wygląda wprost wspaniale - oceniła Ce’Nedra.

- Jeśli są tam jacyś ludzie, czy nie patrolują korytarzy? - spytał Durnik.

- Tylko na głównym poziomie, gospodarzu - odparł Feldegast. - Wyższe piętra budowli są zupełnie nie zamieszkane z uwagi na potłuczone okna i wicher hulający po korytarzach. Dokładnie naprzeciwko głównego wejścia pną się ku górze wielkie schody i przy odrobinie szczęścia uda nam się wejść po nich i znaleźć się poza zasięgiem czyjegokolwiek wzroku. Kiedy już dostaniemy się na górę, prawdopodobnie nie spotkamy tam żywej duszy, chyba że nietoperze, myszy czy jakiegoś żądnego przygód szczura.

- Koniecznie musiałeś to powiedzieć, prawda? - odezwała się z wyrzutem Ce’Nedra.

- Ach, moja biedna, mała kochaneczko. - Wyszczerzył do niej zęby w uśmiechu. - Uspokój swe trwogi. Będę przy tobie, by spotkać się z nietoperzem, myszą czy szczurem w uczciwej walce.

- To brzmi rozsądnie, Belgaracie - stwierdził Silk. - Jeśli przejdziemy wszyscy przez niższe korytarze, prędzej czy później ktoś nas zauważy. A kiedy znajdziemy się na piętrze poza zasięgiem wzroku, będę mógł przeprowadzić rekonesans i dowie­dzieć się dokładnie, co się święci.

- Dobrze - zgodził się starzec - lecz najpierw należy wejść do środka.

- Ruszajmy zatem - powiedział Feldegast wymachując swym szlafrokiem.

- Zakryj to światło - odezwał się do niego Belgarath. Wyszli do ukrytej bramy i pomaszerowali przez zacieniony dziedziniec poruszając się miarowym, lekko kołyszącym się krokiem, podobnie jak czynili Grolimowie podczas uroczystości. Oświetlone okno na krańcu budowli wydawało się płonącym okiem, które śledziło każdy ich ruch.

Dziedziniec nie był aż tak duży, lecz Garionowi zdawało się, że przejście trwa całą wieczność. W końcu jednak dotarli do głównych, dużych, czarnych i solidnie okutych drzwi, podobnych do drzwi każdej świątyni Grolimów, jaką Garion do tej pory widział. Na stalowej masce zawieszonej powyżej widniały ślady upływu czasu. W słabym świetle pochodzącym od tajemniczego okna Garion zauważył, że pokrywa ją wiekowa rdza sprawiając, że twarz boga wyglądała na chropowatą i chorą. Podwójne kęsy bryłowatej rdzy spływającej z oczodołów po policzkach potęgo­wały straszny wygląd. Wzdrygnąwszy się, Garion przypomniał sobie ogniste łzy spływające po sparaliżowanej twarzy Toraka, zanim upadł po raz ostami.

Weszli po trzech stopniach prowadzących do okutych drzwi. Toth otworzył je popychając lekko.

Migotliwe światło pojedynczej pochodni na końcu korytarza oświetlało drogę przed intruzami. Naprzeciwko drzwi, tak jak poinformował ich Feldegast, ujrzeli szerokie schody prowadzące w tajemniczą ciemność. Na stopniach walały się kamienie i gruz, z sufitu zwieszały się ginące w mroku pajęczyny. Poruszając się nadal statecznym krokiem Grolimów, Belgarath poprowadził ich korytarzem, po czym zaczęli wspinać się po schodach. Garion szedł tuż za nim miarowym krokiem, choć każdy nerw nakazywał mu biec. Gdy doszli mniej więcej do połowy schodów, usłyszeli za plecami pobrzękiwanie i na dole nagle pojawiło się światło.

- Co tu robicie? - zagrzmiał szorstki głos. - Kim jesteście? Serce Gariona stanęło. Odwrócił się powoli.

Mężczyzna u podnóża schodów miał na sobie długą, podobną do płaszcza kolczugę, głowę przesłaniał mu ciężki hełm, a u le­wego ramienia zwisała charakterystyczna tarcza. W prawej ręce wysoko trzymał migoczącą pochodnię.

- Zejdźcie tu na dół - rozkazał mężczyzna.

Olbrzym Toth odwrócił się posłusznie, z kapturem naciągniętym głęboko na twarz i ze skrzyżowanymi rękoma tak, że dłonie chował w rękawach. Z całą łagodnością zaczął schodzić po schodach.

- Mówiłem o wszystkich - nalegał Strażnik Świątyni. - Rozkazuję wam w imieniu Boga Angaraków.

Kiedy Toth dotarł do podnóża schodów, oczy strażnika rozszerzyły się w zdumieniu, gdy zdał sobie sprawę, że szaty, jakie miał na sobie olbrzym, nie były czarnymi szatami Grolimów.

- Co to ma znaczyć?! - wykrzyknął. - Nie jesteś Chandimem. Ty jesteś... - urwał nagle, gdy jedna z olbrzymich rąk Totha chwyciła go za gardło i podniosła do góry. Upuścił pochodnię kopiąc i wyrywając się. Olbrzym prawie od niechcenia zdjął mu hełm drugą ręką i walnął jego głową kilkakrotnie o kamienną ścianę korytarza. Po kilku drgawkach odziany w kolczugę człowiek zawisł bezładnie. Toth zarzucił sobie na plecy nieprzytomnego i zaczął wchodzić po schodach.

Silk zbiegł na korytarz, podniósł stalowy hełm, zgasił pochodnię i wrócił na górę.

- Zawsze usuwa się dowody - mruknął do Totha. - Żadna zbrodnia nie jest zakończona, dopóki nie posprzątasz. - Toth wyszczerzył do niego zęby w uśmiechu.

Kiedy dotarli do szczytu schodów, zauważyli, że stopnie są gęsto pokryte liśćmi nawianymi z zewnątrz, a pajęczyny wiszą porozdzierane niczym zniszczone zasłony kołysząc się na wietrze, który zawodził wpadając przez rozbite okna.

Korytarz u szczytu schodów był bardzo zaśmiecony. Suche liście leżały na podłodze w wysokich zaspach, w których buszował wszędobylski wiatr. Połowę dużego, pustego okna na końcu korytarza pokrywał gęsty bluszcz, który trząsł się chłostany chłodnym, nocnym powiewem dmuchającym ze zboczy gór. Drzwi częściowo przegniły i zwieszały się w kawałkach z za­rdzewiałych zawiasów. Komnaty wypełniały liście i kurz, a meble i łóżka już dawno poddały się pokoleniom myszy szukających materiałów na gniazda. Toth zaniósł swego nieprzytomnego więźnia do jednej z takich komnat, związał mu ręce i nogi, zakneblował usta na wypadek, gdyby obudził się przed brzaskiem.

- Tamto światło dochodziło z drugiego końca budynku, prawda? - spytał Garion. - Co znajduje się w tym końcu?

- Tu były komnaty samego Toraka - odparł Feldegast manipulując przy małej latarence, by zaczęła wysyłać słaby promyk światła. - Tam jest jego komnata tronowa i prywatna świątynia. Mógłbym cię nawet zaprowadzić do jego osobistej sypialni, gdzie mógłbyś poharcować na jego wielkim łożu, lub tym co z niego zostało. Ot dla zabawy, jeśli masz na to ochotę.

- Myślę, że mogę bez tego żyć.

Belgarath od jakiegoś czasu drapał się za uchem.

- Byłeś tu ostatnio? - spytał kuglarza.

- Jakieś sześć miesięcy temu.

- Czy zastałeś tu kogoś? - zapytała Ce’Nedra.

- Obawiam się, że nie, moja kochaneczko. Było pusto jak w grobowcu.

- Zanim pojawiła się tu Zandramas, Ce’Nedro - przypo­mniała jej delikatnie Polgara.

- Dlaczego pytasz, Belgaracie? - spytał Feldegast.

- Nie byłem tu od czasu Vo Mimbre - wyjaśnił Belgarath, kiedy szli zaśmieconym korytarzem. - Ta twierdza znajdowała się wtedy w całkiem niezłym stanie, lecz Angarakowie nie starają się zbytnio o stałość swych konstrukcji. Jak się trzyma zaprawa murarska?

- Krucha jak roczny chleb. Belgarath pokiwał głową.

- Tak właśnie myślałem - powiedział. - Zależy nam teraz na informacji, nie na otwartej walce na korytarzach.

- O ile nie okaże się, że jest tu Zandramas - poprawił Garion. - Jeśli jest tu nadal z moim synem, rozpocznę wojnę, przy której Vo Mimbre będzie się wydawać wiejskim jarmarkiem.

- A ja dokończę tego dzieła - dodała zapalczywie Ce’Nedra.

- Czy nie możesz ich kontrolować? - spytał swej córki Belgarath.

- Nie w takich okolicznościach - odparła. - Mogłabym nawet sama się do tego przyłączyć.

- Sądziłem, że mniej więcej wyrugowaliśmy tę stronę twej natury, Pol - rzekł do niej.

- To nie ta strona przemawiała przed chwilą, ojcze.

- Chodzi mi o to - powiedział Belgarath - a przynajmniej chodziło mi o to, zanim zaczęliście przygotowywać swoje mięśnie, że prawdopodobnie z tego miejsca uda się nam usłyszeć, a może nawet zobaczyć, co dzieje się w głównej części budynku. Jeśli zaprawa murarska jest tak zniszczona, jak twierdzi Feldegast, nie powinniśmy mieć trudności ze znalezieniem lub zrobieniem kilku szpar w podłodze jednej z tych komnat i dowiedzieć się tego, czego chcemy. Czy Zandramas tu jest, to jest jedna rzecz i poradzimy sobie z nią w odpowiedni sposób. Ale jeśli napotkamy tu jedynie Chandimów Urvona i Strażników lub bandę karandyjskich fanatyków Menghi, wtedy ruszymy śladem Zandramas i będziemy dalej załatwiać sprawy, nie narzucając się ze swoją obecnością.

- To brzmi rozsądnie - zgodził się Durnik. - Bez sensu byłoby mieszać się w niepotrzebne bójki.

- Cieszę się, że ktoś w tej zapalczywej grupie posiada odrobinę zdrowego rozsądku - powiedział starzec.

- Lecz jeśli Zandramas jest tutaj - dodał kowal - będę musiał sam podjąć odpowiednie kroki.

- Ty również?! - zawył Belgarath.

- Naturalnie, Belgaracie.

Szli dalej wypełnionym liśćmi korytarzem, gdzie poszarpane pajęczyny zwieszały się z sufitu, a z kątów dochodziło popis­kiwanie czworonożnych mieszkańców.

Kiedy minęli duże, podwójne drzwi tak grube, że oparły się upływowi czasu, Belgarath wyraźnie coś sobie przypomniał.

- Chcę tu zajrzeć - mruknął. Kiedy otworzył drzwi, miecz przewieszony przez plecy Gariona szarpnął się tak gwałtownie, że prawie zwalił króla z nóg.

- Dziadku! - wysapał Garion, z trudem odzyskując równo­wagę i rozkazując Klejnotowi pohamować się wyciągając wielkie ostrze. Gdy tylko czubkiem dotknął podłogi, został prawie wciągnięty do komnaty. - Ona tu była - syknął.

- Co? - spytał Durnik.

- Zandramas. Była w tym pokoju z Geranem.

Feldegast otworzył bardziej swoją latarenkę, by rzucić więcej światła na pokój. Znajdowali się w dużej bibliotece o okrągłym sklepieniu, z półkami sięgającymi od podłogi do sufitu, wypeł­nionymi zakurzonymi księgami i pergaminowymi zwojami.

- A więc tego szukała - powiedział Belgarath.

- Czego? - spytał Silk.

- Księgi. A raczej Przepowiedni. - Twarz spoważniała mu nagle. - Idzie tym samym śladem co ja, a to prawdopodobnie jest jedyne miejsce, gdzie mogłaby znaleźć nie zniszczoną kopię Wyroczni Ashabińskich.

- Och! - Ce’Nedra wydała zduszony okrzyk wskazując drżącą ręką na pokrytą kurzem podłogę, na której widniały ślady stóp. Część z nich pozostawiły buty kobiety, lecz były również inne, bardzo maleńkie. - Moje dziecko - powiedziała Ce’Nedra głosem pełnym rozpaczy, a następnie zaczęła łkać. - On... on chodzi - wyłkała. - A ja nigdy nie będę mogła ujrzeć jego pierwszych kroków.

Polgara podeszła do niej i objęła ją czule.

Oczy Gariona również wypełniły się łzami i chwycił rękojeść miecza tak mocno, że pobielały mu kłykcie i czubki palców. Poczuł przemożną chęć niszczenia.

Belgarath przeklinał pod nosem.

- W czym rzecz? - zapytał go Silk.

- Przede wszystkim z tego powodu musiałem tu przyje­chać - wycedził przez zęby starzec. - Potrzebuję kopii Wyro­czni Ashabińskich, a Zandramas mnie uprzedziła.

- Być może istnieje jakaś inna kopia?

- Nie ma szans. Pędziła przede mną paląc wszystkie księgi. Jeśli tutaj była kiedykolwiek więcej niż jedna kopia, upewniła się, że nie wpadnie mi ona w ręce. To dlatego została tutaj tak długo przetrząsając zamczysko, by upewnić się, że posiada jedyną kopię. - Zaczął ponownie przeklinać.

- Czy to naprawdę takie ważne? - spytał Eriond podchodząc do stołu, który w przeciwieństwie do pozostałych w komnacie wyglądał na odkurzony, a nawet wypolerowany. Dokładnie na środku stołu leżała oprawiona w czarną skórę księga, a po obu jej stronach stały świeczniki. Gdy Eriond podniósł ją, spomiędzy kartek wypadł równo złożony arkusz pergaminu. Młody męż­czyzna schylił się, podniósł go i przypatrzył się uważnie.

- Cóż to jest? - spytał Belgarath.

- Wiadomość dla ciebie - odparł Eriond wręczając starcowi pergamin i księgę.

Belgarath przeczytał notkę. Jego twarz zrobiła się nagle trupio blada, następnie nabiegła krwią. Zazgrzytał zębami, a na twarzy i szyi wystąpiły napuchnięte żyły. Garion poczuł, jak buduje się wola starego czarownika.

- Ojcze! - syknęła Polgara. - Nie! Pamiętaj, że nie jesteśmy tu sami!

Z największym wysiłkiem pohamował się, następnie zgniótł pergamin w kulę i cisnął nią o podłogę tak mocno, że podskoczyła w powietrze i potoczyła się przez komnatę. Odchylił do tyłu rękę, w której trzymał książkę, jakby zamierzał posłać ją w ślad za pergaminową kulą, lecz nagle opanował się. Otworzył księgę na przypadkowej stronie, przewrócił kilka stron, po czym zaczął przeklinać siarczyście. Podał księgę Garionowi.

- Popatrz na to.

Następnie zaczął przechadzać się w tę i z powrotem z twarzą pociemniałą jak chmura gradowa, mamrocząc przekleństwa i wymachując rękoma w powietrzu.

Garion przechylił księgę w stronę światła i natychmiast zrozumiał przyczynę złości Belgaratha. Całe fragmenty zostały dokładnie wycięte, nie wymazane, lecz całkowicie wycięte brzytwą lub bardzo ostrym nożem. Garion również zaczął kląć.

Silk zaciekawiony podszedł, podniósł pergamin i spojrzał na niego. Przełknął głośno ślinę i popatrzył lękliwie na prze­klinającego Belgaratha.

- O rany - powiedział.

- O co chodzi? - spytał Garion.

- Lepiej będzie, żebyśmy wszyscy przez chwilę trzymali się z dala od twego dziadka - odparł mężczyzna o szczurzej twarzy. - Dojście do siebie może zająć mu trochę czasu.

- Przeczytaj to, Silku - poprosiła Polgara.

Silk spojrzał ponownie na Belgaratha, który znajdował się teraz na końcu komnaty waląc pięścią w kamienną ścianę.

- „Belgaracie” - przeczytał. - „Zwyciężyłam cię, ty plugawy starcze. Teraz udaję się na ostateczne spotkanie do Miejsca, Którego Już Nie Ma. Podąż za mną, jeśli potrafisz. Być może ta księga ci pomoże”.

- Czy jest podpis? - spytała Velvet.

- Zandramas. Któż by inny?

- To prawdziwie obraźliwy list - mruknął Sadi, po czym spojrzał na Belgaratha, który nie przestawał walić pięścią w ścianę w bezsilnej furii. - Jestem zaskoczony, że tak dobrze to znosi, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności.

- To odpowiada nam na mnóstwo pytań - powiedziała rozsądnie Velvet.

- Na przykład? - spytał Silk.

- Zastanawialiśmy się, czy Zandramas nadal tu jest. Oczywiś­cie nie. Nawet idiota nie zostawiłby takiej wiadomości dla Belgaratha, a następnie został w zasięgu jego rąk.

- To prawda - zgodził się. - W takim razie nie ma sensu, żebyśmy tu zostawali, prawda? Klejnot ponownie złapał trop, więc wymknijmy się z tej twierdzy i ruszmy za Zandramas.

- Nie dowiadując się, kto tu jest? - sprzeciwił się Feldegast. - Urosła we mnie ciekawość i nie chciałbym stąd odejść, nie zaspokoiwszy jej. - Spojrzał przez komnatę na pałającego gniewem Belgaratha. - Poza tym trochę potrwa, zanim nasz pradawny przyjaciel odzyska równowagę. Myślę, że pójdę do końca korytarza i poszukam miejsca, skąd będę mógł spojrzeć do niższych części budynku, aby znaleźć odpowiedź na pewne pytania. - Podszedł do stołu i jedną ze świec zapalił swoją małą latarkę.

- Czy zechciałbyś mi towarzyszyć, książę Kheldarze? - za­proponował.

Silk wzruszył ramionami.

- Czemu nie?

- Ja również pójdę - powiedział Garion. Podał księgę Polgarze, a następnie spojrzał na szalejącego Belgaratha. - Czy to mu w końcu przejdzie?

- Porozmawiam z nim, mój drogi. To nie potrwa zbyt długo. Skinął głową, po czym wraz z Silkiem i kuglarzem opuścili bibliotekę.

Na końcu korytarza znajdowało się niezbyt duże pomieszczenie z rzędami półek wzdłuż ścian. Garion domyślił się, że kiedyś była to spiżarnia lub inna przechowalnia. Feldegast spojrzał na pokrytą liśćmi podłogę, a następnie zakrył swoją latarnię.

Liście ułożyły się w wysokie kupki w rogach pomieszczenia i pod ścianami, lecz w nagłej ciemności, jaka zapanowała, dochodziło przez nie słabe światełko i usłyszeli szmer głosów poniżej.

- Mój rozwścieczony stary przyjaciel chyba miał rację - szepnął Feldegast. - Okazuje się, że zaprawa murarska popękała wzdłuż tej ściany. Nie będzie trudno zmieść liście i wydłubać dogodne dziurki szpiegowskie. Zobaczmy, kto obecnie zamiesz­kuje Dom Toraka.

Garion nagle doświadczył dziwnego wrażenia, że powtórnie przeżywa coś, co miało miejsce dawno temu. Było to w pałacu króla Anhega w Val Alorn, gdzie podążał za człowiekiem w zielonej pelerynie opustoszałymi korytarzami na piętrze, aż dotarli do miejsca, gdzie pękająca zaprawa murarska umożliwiała usłyszenie głosów dochodzących z dołu. Przypomniał sobie coś jeszcze. Czyż podczas pobytu w Tol Honeth Belgarath nie powiedział, że większość rzeczy, jakie zdarzyły się, kiedy podążali śladami Zedara i Klejnotu, miały się rzeczywiście zdarzyć, jako że wszystko prowadziło do kolejnego spotkania między Dziecię­ciem Światła a Dziecięciem Ciemności? Próbował odrzucić nieprzyjemne myśli, lecz bez większego powodzenia.

Usunęli liście ze szczeliny biegnącej wzdłuż ściany spiżarni starając się, by żaden nie spadł do komnaty poniżej. Następnie każdy wybrał dogodny punkt obserwacyjny.

Ujrzeli salę niezwykłych rozmiarów. W oknach wisiały znisz­czone kotary, a w rogach gęste zasłony pajęczyn. Dymiące pochodnie zatknięto w żelaznych pierścieniach wzdłuż ścian, podłogę pokrywały wielowiekowe zwały śmieci i gruby dywan kurzu. W sali znajdowali się odziani w czarne szaty Grolimowie oraz prymitywnie ubrani Karandowie i spora liczba błyszczących żelazem Strażników Świątyni. Przy wejściu, niczym oddział karnego wojska, siedziały wyczekująco Ogary Toraka. Przed Ogarami stał czarny ołtarz ze świeżymi śladami krwawych obrzędów, po obu stronach przycupnęły kosze z żarzącymi się węglami. Pod ścianą na wysokim podeście znajdował się po­złacany tron, a za nim suto drapowana czarna zasłona z olbrzymią repliką twarzy Toraka.

- Tu była komnata tronowa Spalonej Twarzy - wyszeptał Feldegast.

- To są Chandimowie, prawda? - odszepnął Garion.

- Tak, i ludzie, i bestie wraz z ich osiłkami w kolczugach. Jestem trochę zaskoczony, że Urvon zdecydował się wprowadzić do tego miejsca swoje psy, chociaż Ashaba prawdopodobnie najlepiej nadaje się na psiarnię.

Ludzie w komnacie tronowej najwyraźniej oczekiwali na czyjeś przybycie, co przejawiało się nerwowymi spojrzeniami na tron. Nagle z dołu rozbrzmiał dźwięk dzwonu drżąc w zadymio­nym powietrzu.

- Na kolana! - rozkazał zgromadzonym potężny głos. - Złóżcie hołd nowemu Bogowi Angaraków!

- Co?! - wykrzyknął Silk zdławionym szeptem.

- Patrz i nie ruszaj się! - warknął Feldegast.

Z komnaty poniżej doszedł ich warkot bębnów, po którym rozbrzmiały uroczyste fanfary. Zniszczone zasłony nie opodal pozłacanego tronu rozsunęły się i do sali weszli w podwójnym rzędzie, odziani w czarne szaty Grolimowie, powtarzając zapal­czywie wciąż te same słowa. Zebrani Chandimowie i Strażnicy padli na kolana, a Ogary i Karandowie czołgali się po podłodze skamląc lękliwie.

Bębnienie trwało nadal, gdy postać odziana w sukno ze złota i w koronie na głowie wyszła władczo spomiędzy zasłon otoczona świetlistym nimbem. Garion wyraźnie wyczuwał, że wola, która podtrzymywała tę łunę, emanowała z samego człowieka odzianego w złoto. Następnie postać uniosła głowę w geście przemożnej arogancji. Twarz mężczyzny pokrywały śmiertelnie białe plamy. Gariona jednak najbardziej zmroziło szaleństwo w oczach tego człowieka.

- Urvon! - wydyszał Feldegast, połykając nagle powiet­rze. - Ty srokaty synu parszywego kundla! - wszelkie ślady osobliwego akcentu zniknęły z jego głosu.

Dokładnie tuż za szaleńcem o plamistej twarzy pojawiła się mroczna postać skulona tak mocno, że twarz jej była całkowicie zakryta. Czerń tajemniczej istoty nie pochodziła od szat Grolimów, lecz zdawała się emanować z samej postaci. Gariona przebiegł zimny dreszcz, jako że pewien rodzaj absolutnego zła wypełniał powietrze dookoła tego czarnego kształtu.

Urvon wszedł na podest i usadowił się na tronie. Jego obłąkane oczy zdawały się promieniować nieludzkim światłem, a twarz zastygła w wyrazie władczej dumy. Okryta mrokiem postać zajęła miejsce za jego lewym ramieniem i nachyliła się do przodu w kierunku ucha władcy, szepcząc coś bardzo długo.

Chandimowie, Strażnicy i Karandowie zebrani w komnacie tronowej nie śmieli podnieść się z podłogi, skomląc i jęcząc podobnie jak ogary, podczas gdy ostatni z uczniów Toraka pysznił się w łunie ich pokory. Kilkunastu odzianych w czarne szaty Chandimów czołgało się na kolanach w jego kierunku, ciągnąc zdobione skrzynie i z czcią stawiając je na ołtarzu przed podestem. Kiedy otwarto skrzynie, Garion dostrzegł, że były wypełnione po brzegi czerwonym angarackim złotem i klejnotami.

- Te dary radują moje oczy - oświadczył Urvon świdrującym głosem. - Niech inni również podejdą i złożą dary nowemu Bogowi Angaraków.

Pomiędzy szeregami Chandimów powstało małe zamieszanie i słychać było pośpieszne rozmowy.

Następne dary znajdowały się już w zwykłych drewnianych skrzyniach i po otwarciu okazało się, że zawierają jedynie górskie kryształy i gałązki. Każdy z Chandimów, który przyniósł te skrzynie do ołtarza, ukradkiem usuwał jedną z pozłacanych skrzyń.

Urvon popatrzył z góry na skrzynie i pudła, najwyraźniej nie będąc w stanie rozróżnić złota od piasku. Patrzył, podczas gdy kolejka przesuwała się w kierunku ołtarza, na którym każdy kapłan składał dar i usuwał inny, zanim wrócił na koniec kolejki.

- Jestem z was bardzo zadowolony, moi kapłani - powiedział świdrującym głosem Urvon, kiedy odegrano całą scenę. - Za­prawdę przynieśliście mi bogactwo całego świata.

Kiedy Chandimowie, Karandowie i Strażnicy powstali na nogi, cienista postać za plecami Urvona poczęła ponownie szeptać mu do ucha.

- A teraz przyjmę Menghę - oświadczył szaleniec. - Najbardziej cenionego z tych, którzy mi służą, jako że on dostarczył mi tego ducha, który odkrył we mnie najwyższą boskość. - Wskazał na cień za sobą.

- Wezwij Menghę, ażeby mógł złożyć hołd i zostać łaskawie przyjętym przez nowego boga Angaraków. - Głos, który wydał ten rozkaz, był równie głęboki jak głos dochodzący z grobowca.

Od strony drzwi na końcu korytarza rozbrzmiały kolejne fanfary i równie dudniący głos odpowiedział.

- Pozdrówcie Urvona, nowego Boga Angaraków - za­intonował głos. - Władca Mengha nadchodzi, by złożyć hołd i wysłuchać rad żywego Boga.

Ponownie rozbrzmiał warkot bębnów i człowiek odziany w czarne szaty Grolimów począł kroczyć w kierunku ołtarza. Kiedy dotarł do podestu, uklęknął przed szaleńcem siedzącym na tronie Toraka.

- Spójrzcie na groźną twarz Menghi, najbardziej cenionego sługi Boga Urvona, albowiem wkrótce stanie się on Pierwszym Uczniem - zabrzmiał tubalny głos.

Postać przed ołtarzem odwróciła się i ściągnęła kaptur, by objawić swą twarz tłumowi.

Garion z trudem powstrzymał okrzyk zdumienia. Przed ołtarzem stał Harakan.


Rozdział XVIII


- Belar! - Silk zaklął pod nosem.

- Pokłońcie się przed Pierwszym Uczniem waszego Boga! - zadeklamował Urvon. - Rozkazuję wam złożyć mu hołd. Przez zebranych Chandimów przebiegł pomnik zdziwienia, a Garion, spoglądając z góry, dostrzegł niechęć malującą się na niektórych twarzach.

- Skłońcie się przed nim! - zapiszczał Urvon zrywając się na nogi. - Jest moim Uczniem!

Chandimowie spojrzeli najpierw na pieniącego się szaleńca na podeście, a następnie na okrutną twarz Menghi i lękliwie osunęli się na kolana.

- Z zadowoleniem patrzę na tak chętne posłuszeństwo roz­kazom naszego Boga - zauważył sardonicznie Harakan. - Za­wsze będę o tym pamiętał. - W jego głosie brzmiała prawie nie skrywana groźba.

- Wiedzcie wszyscy, że mój Uczeń przemawia mym gło­sem - ogłosił Urvon siadając na tronie. - Jego słowa są moimi słowami i będziecie go słuchać, tak jak słuchacie mnie.

- Słuchajmy słów naszego Boga - zaintonował Harakan tym samym sardonicznym tonem - bo wielki jest Bóg Angaraku i skory do gniewu na tych, którzy nie słuchają jego rozkazów. Wiedzcie również, że ja, Mengha, jestem teraz mieczem Urvona, jak również jego głosem, i że karanie nieposłusznych należy do moich obowiązków. - Teraz groźba była zupełnie wyraźna i Harakan powoli przebiegł wyzywającym wzrokiem po twarzach zebranych kapłanów.

- Powitajcie Menghę, Ucznia Żyjącego Boga! - krzyknął jeden ze Strażników w kolczudze.

- Powitajcie Menghę! - odpowiedzieli inni Strażnicy waląc pięściami w swoje tarcze.

- Powitajcie Menghę! - zapiszczeli Karandowie.

- Powitajcie Menghę! - odezwali się w końcu klęczący Chandimowie składający pokłony poddaństwa, wielkie Ogary zaczęły czołgać się na brzuchach do stóp Harakana, by lizać go po nogach i rękach.

- To mi się podoba - oświadczył szaleniec na tronie swym świdrującym głosem. - Wiedzcie, że Bóg Angaraku jest z was zadowolony.

Wtem kolejna postać pojawiła się w komnacie tronowej wycho­dząc zza tych samych zniszczonych zasłon, zza których wcześniej wyłonił się Urvon. Szczupłą postać okrywały czarne, przylegające do ciała satynowe szaty, a głowę częściowo zasłaniał czarny kaptur. Osoba ta najwyraźniej skrywała coś pod szatami. Dotarłszy do ołtarza, odrzuciła do tyłu głowę, z szyderczym uśmiechem odsłaniając twarz białą niczym z marmuru, na której równocześnie malowała się nieziemska piękność i nieziemskie okrucieństwo.

- Wy biedni głupcy - z jej gardła wydobył się zgrzytliwy, ostry głos. - Myślicie, że możecie obwoływać nowego Boga Angaraków bez mego zezwolenia?

- Nie wzywałem cię, Zandramas! - wrzasnął na nią Urvon.

- Nie muszę słuchać twych wezwań, Urvonie - odparła głosem pełnym wzgardy. - W przeciwieństwie do tych psów nie jestem twym stworzeniem. Służę Bogowi Angaraku, po którego powrocie spadniesz z tego tronu.

- Jam jest Bogiem Angaraku! - wrzasnął Urvon. Harakan ruszył w jej stronę omijając ołtarz.

- I ty wystawiasz swą mizerną wolę przeciwko woli Dziecię­cia Ciemności, Harakanie? - spytała chłodno. - Możesz zmieniać imię, lecz twa władza nie wzmocni się dzięki temu. - Jej głos brzmiał niczym kryształki lodu.

Harakan zatrzymał się, a w jego oczach pojawiła się ostrożność. Zwróciła się do Urvona.

- Jestem zawiedziona, że nie powiadomiono mnie o twym wyniesieniu do godności boga, Urvonie - kontynuowała. - Gdy­bym wiedziała, stanęłabym przed tobą, by złożyć ci hołd i prosić o twe błogosławieństwo. - Po tych słowach jej usta wykrzywiły się we wzgardzie, która odmalowała się na jej twarzy. - Tyś? - zapytała. - Tyś bogiem? Możesz siedzieć na tronie Toraka przez całą wieczność, aż ta ruina zamieni się w pył, a nigdy nie staniesz się bogiem. Możesz podziwiać bezwartościowe śmiecie i nazywać je złotem, a nigdy nie będziesz bogiem. Możesz taplać się w pochlebstwach twoich służalczych psów, które nawet teraz plugawią tą komnatę swoimi odchodami, a nigdy nie staniesz się bogiem. Możesz nadstawiać chciwie ucha na słowa twego oswojonego demona Nahaza, który nawet teraz podszeptuje ci szalone porady, a nigdy nie staniesz się bogiem.

- Ja jestem bogiem! - wrzasnął Urvon zrywając się na nogi.

- A zatem niech będzie, jak powiadasz, Urvonie - za­mruczała. - Lecz jeśliś jest bogiem, radzę ci, byś radował się swą boskością, dopóki możesz.

- Któż posiada taką moc, by uśmiercić boga? - zawrzał. Jej śmiech zabrzmiał straszliwie.

- Któż posiada taką moc? A choćby ten, który pozbawił Toraka życia. Przygotuj się, by otrzymać śmiertelny cios płoną­cego Miecza Rivańskiego Króla, który wyssał życie z twego pana, jako że wzywam Zabójcę Boga!

Wyciągnęła ręce przed siebie i na czarnym ołtarzu złożyła zawiniątko, które skrywała w fałdach swych szat. Uniosła twarz ku górze spoglądając dokładnie na szczelinę, przez którą Garion wpatrywał się nie wierząc własnym oczom.

- Ujrzyj swego syna, Belgarionie - zawołała ku niemu - i usłysz jego płacz! - Odsłoniła materiał, by ukazać Gerana. Twarz dziecięcia wykrzywiało przerażenie i chłopiec zaczął łkać bezradnym zagubionym płaczem.

Wszystkie myśli ulotniły się z umysłu Gariona. To łkanie było dźwiękiem, który słyszał nieustannie, od czasu gdy opuścili Mal Zeth. Nie było to kwilenie śmiertelnie chorego dziecka na ulicy miasta opanowanego przez zarazę, które nawiedzało jego sny. Słyszał głos swego syna! Nie mogąc wytrzymać łkającego wołania, zerwał się na równe nogi. Wydawało się, że przed jego oczyma zakwitły płomienie wymazujące wszystko z jego umysłu, pozostawiając jedynie desperacką konieczność popychającą go ku dziecku na ołtarzu poniżej.

Mgliście zdawał sobie sprawę, że biegnie pełnymi liśćmi korytarzami wrzeszcząc w obłąkaniu i wyciągając z pochwy miecz.

Niezliczone drzwi pustych komnat migały obok niego, gdy pędził pochylony opustoszałym korytarzem. Tuż za plecami niewyraźnie słyszał zdumiony krzyk Silka.

- Garionie! Nie!

Nie zważając na nic, z płonącym umysłem biegł dalej, trzymając przed sobą promieniujący Miecz Rivy.

Nawet wiele lat później nie pamiętał schodów. Niejasno przypominał sobie dolny korytarz i siebie samego ogarniętego furią.

Zauważył cofających się Strażników Świątyni i Karandów, którzy próbowali stawić mu czoło, lecz trzymając rękojeść swego miecza w obu dłoniach poruszał się między nimi jak huragan śmierci. Padali w rozbryzgach krwi, gdy torował sobie drogę.

Wielkie drzwi do sali tronowej martwego boga były zaryg­lowane, ale Garion nawet nie uciekał się do magii, lecz swym gorejącym mieczem rozwalił w drzazgi przeszkodę i tych, którzy desperacko próbowali go powstrzymać.

Ogień szaleństwa wypełniał mu oczy, gdy wpadł do obszernej sali i ryknął na zgromadzonych tam ludzi, którzy pootwierali usta z przerażenia, widząc jak straszliwa postać zabójcy boga zmierza ku nim otoczona nimbem błękitnej poświaty. Jego usta odsłaniały krwiożercze zęby, gdy warczał przeraźliwie, a jego straszliwy płomienny miecz chłostał dookoła niczym bezlitosne przeznaczenie.

Jakiś Grolim zagrodził mu drogę z podniesioną ręką, kiedy Garion zebrał swą wolę. Nie zatrzymał się i pozostali Grolimowie dostrzegli ku swemu przerażeniu, jak ostrze płonącego miecza prześlizguje się przez ciało kapłana. Śmiertelnie raniony Grolim patrzył, jak skwierczące ostrze zatapia się w jego piersiach. Drżącymi rękoma próbował chwycić miecz, lecz Garion kop­nięciem zwalił go na ziemię i kontynuował swój ponury marsz.

Jakiś Karand z kijem zwieńczonym czaszką stanął na jego drodze, desperacko mamrocząc zaklęcia. Słowa zamarły mu nagle na ustach, gdy miecz Gariona przeszedł przez jego gardło.

- Ujrzyj Zabójcę Boga, Urvonie! - wrzasnęła Zandramas. - Twoje życie dobiega kresu, bogu Angaraku, jako że Belgarion przybył, by je wyssać, tak jak wyssał życie z Toraka! - Następnie zwróciła się ku przestraszonemu szaleńcowi. - Powitajcie Dziecko Światła! - ogłosiła dźwięcznym głosem i zaśmiała się okrutnie. - Pozdrówcie Belgariona! - szydziła. - Uśmierć powtórnie boga Angaraku, jako że jest to twym przeznaczeniem. Będę oczekiwać twego przybycia do Miejsca, Którego Już Nie Ma. - Po tych słowach chwyciła płaczące dziecko w ramiona, okryła je płaszczem, zamigotała i zniknęła.

Gariona ogarnął smutek, gdy zdał sobie sprawę, że został okrutnie oszukany. Zandramas w rzeczywistości nie było tu z jego synem, a wszechogarniający go szał był w istocie skierowany ku pustemu wyobrażeniu. Co gorsza, od dłuższego czasu manipulowano nim za pomocą koszmarów sennych o pła­czącym dziecku, które, jak teraz zdał sobie sprawę, ona zasiała w jego umyśle, aby zmusić go do reakcji na jej szydercze rozkazy. Zachwiał się opuszczając ostrze z przygasającym pło­mieniem.

- Zabijcie go! - wrzasnął Harakan. - Zabijcie tego, który uśmiercił Toraka!

- Zabijcie go! - zagrzmiał Urvon głosem obłąkanego. - Zabijcie go i przynieście mi w ofierze jego serce!

Kilku Strażników Świątyni zaczęło ostrożnie, z wyraźną niechęcią, zbliżać się ku Garionowi, który ponownie wzniósł swój gorejący miecz. Strażnicy cofnęli się w popłochu.

Harakan wzgardliwie popatrzył na uzbrojonych mężczyzn.

- Ujrzyjcie nagrodę za tchórzostwo - warknął. Wyciągnął rękę, wyszeptał pojedyncze słowo i jeden ze Strażników upadł z wrzaskiem skręcając się na podłogę, gdy jego kolczuga i hełm w okamgnieniu rozgorzały czerwonym ogniem, piekąc nieszczęś­nika żywcem.

- A teraz słuchajcie mych rozkazów! - zaryczał Harakan. - Zabijcie go!

Przerażeni Strażnicy zaatakowali, tym razem bardziej zapal­czywie, zmuszając Gariona do wycofania się. Wtem do jego uszu doleciał odgłos kroków na korytarzu na zewnątrz. Spojrzał szybko przez ramię i ujrzał swoich przyjaciół wpadających do sali tronowej.

- Czy postradałeś zmysły? - spytał ze złością Belgarath.

- Wytłumaczę później - odparł Garion, prawie chory z frustracji i rozczarowania. Ponownie zajął się uzbrojonymi mężczyznami przed sobą i zaczął wywijać wielkim mieczem zmuszając ich do wycofania się.

Belgarath stawił czoło Chandimom znajdującym się po jednej stronie głównej nawy. Skupił się przez chwilę, a następnie wykonał szybki gest. Nagle ogień wytrysnął z kamieni na podłodze wzdłuż głównego przejścia.

Zdawało się, że coś zaszło pomiędzy starcem a Polgarą. Skinęła głową i zupełnie niespodziewanie druga strona przejścia została odgrodzona ścianą płomieni.

Dwóch strażników padło pod ciosami miecza Gariona. Inni, wspierani przez dzikookich Karandów, nadbiegali na pomoc swym kompanom, lecz cofnęli się przed płomieniami po obu stronach przejścia.

- Połączcie swe wole! - krzyczał Harakan do Chandimów. - Zduście płomienie!

Nawet kiedy zajmował się Strażnikami i Karandami zbijając ich podniesione miecze, Garion czuł przypływ połączonych woli. Mimo wysiłków Belgaratha i Polgary płomienie po obu stronach przejścia zamigotały i zmniejszyły swą intensywność.

Jeden z olbrzymich Ogarów pognał, sadząc ogromne susy, wprost na Gariona. Jego oczy płonęły dziko, a z rozdziawionego pyska sterczały obnażone zęby. Skoczył wprost na twarz króla kłapiąc zębami i warcząc przeraźliwie, lecz padł jak rażony piorunem, gdy Garion przepołowił mu łeb swym niszczycielskim mieczem.

Wtedy to Harakan rzucił się do przodu, by stanąć twarzą w twarz z Garionem.

- A więc spotykamy się ponownie, Belgarionie - zawarczał prawie psim głosem. - Rzuć swój miecz albo uśmiercę twoich przyjaciół oraz twą żonę. Mam za sobą setki Chandimów i nawet ty nie możesz stawić czoła tak wielu. - Po tych słowach począł zbierać swą wolę.

Wtem, ku zdziwieniu Gariona, Velvet przemknęła obok niego z rękoma wyciągniętymi w kierunku straszliwego Grolima.

- Proszę! - załkała. - Proszę nie zabijaj mnie! - rzuciła się Harakanowi do stóp czepiając się jego czarnych szat w błagal­nym geście, płaszcząc się i jęcząc.

Wyprowadzony z równowagi tym nagłym i niespodziewanym wyrazem uległości Harakan rozproszył swą wolę i cofnął się próbując strząsnąć jej rękę ze swych szat i kopiąc, by się uwolnić. Ona jednak uczepiła się go łkając i błagając o życie.

- Zabierzcie ją ode mnie! - wysapał do swoich ludzi lekko odwracając głowę. Chwila nieuwagi okazała się dla niego fatalna w skutkach. Ręka Velvet poruszyła się niezauważalnie szybko. Zręcznym ruchem sięgnęła za stanik wyciągając jasnozieloną żmiję.

- Oto podarunek dla ciebie, Harakanie! - krzyknęła trium­fująco. - Podarunek dla przywódcy Kultu Niedźwiedzia od Łowcy! - Rzuciła mu Zith prosto w twarz.

Wrzasnął po pierwszym ukąszeniu żmii, chcąc oderwać ją od twarzy, lecz krzyk zakończył się ohydnym charczeniem, a jego ręce zadrgały w bezradnych konwulsjach. Jęcząc zachwiał się do tyłu, podczas gdy rozdrażniony mały gad atakował nieustannie. Mężczyzna zesztywniał, a jego ciało wygięło się w łuk, gdy padł na ołtarz szurając nogami po podłodze, wymachując bezwiednie rękoma i uderzając głową o czarny kamień. Z wytrzeszczonymi oczyma i nabrzmiałym językiem wysuwającym się z ust zaczął pluć ciemną pianą. Jego ciałem wstrząsnęły kilkakrotnie drgawki, po czym zsunął się bezwładnie z ołtarza.

- To za Bethrę - powiedziała Velvet do zniekształconej postaci martwego człowieka przed ołtarzem.

Chandimowie cofnęli się strachliwie, patrząc na ciało martwego przywódcy.

- Jest ich niewielu! - wrzasnął Urvon. - Nas jest mnóstwo! Zniszczcie ich wszystkich! Wasz Bóg rozkazuje!

Chandimowie z przerażeniem spojrzeli na zniekształcone ciało Harakana, następnie na ukoronowanego szaleńca na tronie, potem na okropną małą żmiję, która usadowiła się na szczycie ołtarza, z główką wzniesioną złowróżbnie dając upust swej złości w serii syknięć.

- Dość już tego - wysapał Belgarath. Pozwolił umrzeć ostatnim płomieniom i zaczął ponownie skupiać swą wolę. Garion również wyprostował się zbierając własną wolę, czując jak przerażeni Chandimowie zaczęli skupiać swą moc do ostatecz­nej, straszliwej konfrontacji.

- Co to wszystko ma znaczyć? - roześmiał się Feldegast wychodząc nagle do przodu, aż stanął pomiędzy Garionem a jego przeciwnikami. - Dobrzy panowie, możemy odłożyć na bok te nienawiści i walkę. Rzeknę wam, co uczynię. Pozwólcie, że dam wam pokaz mych umiejętności, i pośmiejemy się razem czyniąc pokój między nami raz a dobrze. Żaden człek nie może przechowywać tak wielkiej nienawiści w sercu, kiedy pokłada się ze śmiechu, wiecie sami.

Po tych słowach zaczął żonglować wyciągając jasno świecące piłki prosto z powietrza. Grolimowie rozdziawili usta patrząc na niego zdumieni, a Garion spoglądał niedowierzająco na komedian­ta, który zdawał się świadomie wchodzić w objęcia śmierci. Nie przestając żonglować, Feldegast wskoczył na kraniec ciężkiej ławy i opierając się na jednej ręce z głową w dół, wolną ręką wciąż żonglował, pomagając sobie przy tym stopami. Piłki mknęły coraz szybciej i pojawiało się ich coraz więcej. Im więcej ich krążyło, tym stawały się jaśniejsze, aż w końcu rozżarzyły się płomieniem i odwrócony do góry nogami mały człowiek żong­lował kulami czystego ognia.

Nagle odepchnął się jedną ręką przerzucając swoje ciało wysoko ponad ławką. Kiedy dotknął stopami podłogi, nie był to już kuglarz Feldegast. Na miejscu szelmowskiego kawalarza stał wykrzywiony, garbaty czarownik Beldin. Uśmiechnąwszy się złośliwie, zaczął rzucać ognistymi kulkami w zaskoczonych Grolimów i ich żołnierzy.

Trafiał za każdym razem i śmiercionośne kule godziły w szaty Grolimów, kolczugi Strażników i futrzane kamizele Karandów. W piersiach ofiar, które padały pokotem rażone tajemniczymi płomieniami, pojawiały się dymiące czarne dziury. Komnata tronowa wypełniała się dymem i swądem palących się ciał, w miarę jak szczerzący zęby mały czarodziej kontynuował swoje dzieło zniszczenia.

- To ty! - wrzasnął przerażony Urvon. Nagłe pojawienie się człowieka, przed którym czuł trwogę od tylu tysięcy lat, przy­prawiło go o utratę reszty zmysłów, a przerażeni Chandimowie i ich kohorty uciekli wyjąc trwożliwie.

- Miło cię znowu widzieć, Urvonie - rzekł radośnie gar­bus. - Ostatnim razem nie dokończyliśmy naszej pogawędki, lecz o ile sobie przypominam, obiecałem zatopić rozżarzony do białości hak w twoich bebechach i wywalić na wierzch wnętrz­ności. - Wyciągnął sękatą prawą rękę, pstryknął palcami i nagle zajaśniało w komnacie. W jego dłoni pojawił się przerażający, rozżarzony i dymiący hak. - Dlaczego nie mielibyśmy dokończyć rozpoczętej rozmowy? - zaproponował idąc w kierunku kulącego się na tronie mężczyzny o plamistej twarzy.

Nagle cień, który czaił się za plecami szaleńca, wysunął się zza tronu.

- Wstrzymaj się - powiedział głosem przypominającym chrapliwy szept. Żadne ludzkie gardło nie mogłoby zrodzić takiego dźwięku. - Potrzebuję tego tutaj - wskazał cienistą ręką w kierunku trzęsącego się Ucznia Toraka. - Służy moim celom i nie pozwolę ci go zabić.

- A zatem ty musisz być Nahazem - rzekł Beldin złowiesz­czym głosem.

- Jestem nim - szepnęła postać. - Nahaz, Władca Demo­nów i Pan Ciemności.

- Idź poszukać sobie innej zabawki, władco demonów - za­zgrzytał zębami garbus. - Ta należy do mnie.

- Czy chcesz przeciwstawić swoją wolę mojej, czarowniku?

- Jeśli zajdzie taka potrzeba.

- Zatem spójrz mi w twarz i przygotuj się na śmierć. Demon ściągnął swój kaptur ciemności i Garion cofnął się wstrzymując oddech. Twarz Nahaza wydawała się przerażająca, lecz nie tylko zeszpecone rysy nadawały jej taki wygląd. Z płonących oczu emanowało przemożne zło, tak wielkie, że mroziło krew w żyłach. Oczy te płonęły coraz jaśniej złowróżb­nym zielonym ogniem, aż w kierunku Beldina wystrzeliły gorejące promienie. Wykrzywiony czarownik spiął się w sobie i uniósł rękę. Dłoń nagle zajaśniała intensywnym błękitnym światłem, które zdawało się otulać całe ciało garbusa tworząc tarczę osłaniającą przed mocą demona.

- Twa wola jest silna - syknął Nahaz - lecz moja jest silniejsza.

Wtem Polgara ruszyła zaśmieconym przejściem, a biały lok na jej czole zalśnił mocno. U jednego jej boku kroczył Belgarath, a u drugiego Durnik. Kiedy zbliżyli się, Garion przyłączył się do nich. Szli wolno, by stanąć obok Beldina, a Garion uświadomił sobie, że Eriond również do nich dołączył trzymając się nieco z boku.

- No i co, demonie - powiedziała Polgara śmiertelnie poważnym głosem. - Czy stawisz czoło nam wszystkim?

Garion uniósł swój płomienny miecz.

- I temu również? - dodał uwalniając moc Klejnotu. Demon zawahał się na mgnienie oka, po czym wyprostował się z koszmarną twarzą pławiącą się w zielonym ogniu. Z cienistych szat wyciągnął coś, co zdawało się berłem lub pewnego rodzaju różdżką jaśniejącą intensywną zielenią. Kiedy uniósł różdżkę, zdawało się, że zauważył coś, co wcześniej uszło jego uwadze. Nagły strach przebiegł przez koszmarną twarz i ogień różdżki zgasł, a intensywnie zielone światło okalające jego głowę zamigotało i znacznie osłabło. Wtedy podniósł wzrok na kopułę sufitu i zawył przeraźliwie. Odwrócił się błyskawicznie i popędził w kierunku przerażonego Urvona. Chwyciwszy odzianego w złoto szaleńca, poderwał go z łatwością z tronu. Następnie odleciał, a płomień roztapiał przestrzeń przed nim, niczym walczący baran rozłupujący mury Domu Toraka.

Korona wieńcząca skronie Urvona spadła, gdy Nahaz unosił go z pękającej budowli, i z brzękiem uderzyła o podłogę wydając blaszany dźwięk, jaki mógł wydać miedziany przedmiot.


CZĘŚĆ CZWARTA

Góry Zamad




Rozdział XIX


Beldin wypluł z siebie przekleństwo i cisnął żarzącym się hakiem w tron. Następnie podążył w kierunku dymiącej dziury, jaką zrobił w ścianie sali tronowej uciekający demon. Belgarath zagrodził drogę rozgniewanemu garbusowi.

- Nie, Beldinie - powiedział stanowczo.

- Zejdź mi z drogi, Belgaracie.

- Nie pozwolę ci ścigać tego demona, który w każdej chwili mógłby zwrócić się przeciwko tobie.

- Poradzę sobie. A teraz odsuń się.

- Nie myślisz, Beldinie. Później będzie dość czasu, by zająć się Urvonem. Teraz jednak musimy podjąć pewne decyzje.

- O czym tu decydować? Wy pogonicie za Zandramas, a ja udam się za Urvonem. To chyba jasne, prawda?

- Niezupełnie. W każdym razie nie mam zamiaru pozwolić ci ścigać Nahaza po ciemku. Wiesz równie dobrze jak ja, że ciemność pomnaża jego moc, a mnie nie pozostało już zbyt wielu braci, żebym mógł pozwolić sobie na stratę jeszcze jednego tylko dlatego, że jest zdenerwowany.

Przez jakiś czas patrzyli sobie w oczy, aż w końcu brzydki garbus odwrócił się, podszedł do podestu zatrzymując się, by rozbić kopnięciem krzesło na kawałki, i nieustannie mamrocząc pod nosem jakieś przekleństwa.

- Czy nikomu nic się nie stało? - spytał Silk rozglądając się i wkładając jednocześnie nóż do pochwy.

- Tak mogłoby się wydawać - odparła Polgara naciągając na głowę kaptur błękitnej peleryny.

- W pewnej chwili zrobiło się dość gorąco, prawda? - Oczy małego człowieczka jaśniały niezwykłym blaskiem.

- Zupełnie niepotrzebnie - powiedziała spoglądając surowo na Gariona. - Lepiej żebyś szybko przeszukał resztę twierdzy, Kheldarze, i upewnił się, że nikogo tam nie ma. Durniku, weź Totha i pójdźcie z nim.

Silk skinął głową i ruszył zbryzganym krwią korytarzem przestępując przez leżące ciała, a Durnik i Toth dotrzymywali mu kroku.

- Nie rozumiem - odezwała się Ce’Nedra patrząc ze zdumieniem na skrzywionego Beldina, który stał odziany w ła­chmany przyozdobione jak zwykle gałązkami i kawałkami słomy. - Jak zamieniłeś się miejscami z Feldegastem i gdzie on teraz jest?

Przez twarz Beldina przebiegł szelmowski uśmiech.

- Ach, moja mała kochaneczko - rzekł do niej z charak­terystycznym akcentem kuglarza. - Jestem ja tutaj, wiecie sami, i jeśli macie ochotę, mogę was nadal zabawiać mym humorem i nieziemskimi zdolnościami.

- Ale ja polubiłam Feldegasta - prawie zapłakała.

- Musisz jeno przenieść swą afektację ku mnie, kochaneczko.

- To nie to samo - sprzeciwiła się.

Belgarath wpatrywał się wnikliwie w zgarbionego czarownika.

- Czy mieści ci się w głowie, jak ten szczególny dialekt działa mi na nerwy?

- No cóż, myślę, że tak, bracie. - Beldin wyszczerzył zęby w promiennym uśmiechu. - Właściwie mieści mi się w głowie. To jeden z powodów, dla którego go wybrałem.

- Nie do końca rozumiem potrzebę tak wyszukanej transfor­macji - powiedział Sadi odkładając swój mały, zatruty sztylet.

- W tej części Mallorei zbyt wielu ludzi zna mnie z widze­nia - odparł Beldin. - Przez ostatnie dwa tysiące lat z rozkazu Urvona rozwieszano moje podobizny na każdym drzewie i każdym ogrodzeniu w obrębie stu mil od Mal Yaska, a bądźmy szczerzy, nie byłoby zbyt trudno mnie rozpoznać nawet z najbardziej pobieżnego opisu.

- Jesteś unikalnym typem, wuju - powiedziała Polgara uśmiechając się czule.

- Ach, zbyt żeś miła, ma dziouszko - odparł z ekstrawagan­ckim ukłonem.

- Przestaniesz w końcu? - żachnął się Belgarath, po czym zwrócił się do Gariona. - Z tego co pamiętam, powiedziałeś, że wyjaśnisz coś później. Właśnie jest później.

- Zostałem oszukany - przyznał ponuro Garion.

- Przez kogo?

- Przez Zandramas.

- Nadal tu jest?! - wykrzyknęła Ce’Nedra. Garion potrząsnął przecząco głową.

- Nie. Wysłała tu swoje wyobrażenie, wyobrażenie swoje i Gerana.

- Nie potrafiłeś odróżnić iluzji od rzeczywistości? - zdumiał się Belgarath.

- Kiedy to się zdarzyło, nie byłem w stanie niczego odróżnić.

- Przypuszczam, że możesz to wytłumaczyć.

Garion wziął głęboki oddech i usiadł na jednej z ławek. Zauważył, że drżą mu poplamione krwią ręce.

- Jest wyjątkowo sprytna - powiedział. - Od momentu gdy opuściliśmy Mal Zeth, nieprzerwanie prześladował mnie ten sam sen.

- Sen? - spytała ostro Polgara. - Jaki sen?

- Być może „sen” to nie najlepsze określenie - odparł - lecz nieustannie słyszałem płacz dziecka. Z początku sądziłem, że przypomina mi się płacz chorego dziecka, które widzieliśmy na ulicach Mal Zeth, lecz to nie było to. Kiedy wraz z Silkiem i Beldinem byliśmy w tej komnacie powyżej i zaglądaliśmy do sali tronowej, ujrzeliśmy, jak Urvon wchodzi z Nahazem za plecami. On jest teraz zupełnie obłąkany. Uważa, że jest bogiem. W każdym razie wezwał Menghę, tyle że Mengha okazał się Harakanem, a wtedy...

- Zaczekaj - wtrącił Belgarath. - Harakan to Mengha? Garion spojrzał na bezwładne ciało rozpostarte przed ołtarzem.

Zith nadal leżała na czarnym kamieniu mrucząc i sycząc do siebie.

- Raczej był - powiedział.

- Urvon ogłosił to, zanim nastąpił ten wybuch - dodał Beldin. - Nie mieliśmy czasu, żeby ci o tym powiedzieć.

- To wyjaśnia mnóstwo rzeczy, nieprawdaż? - odezwał się Belgarath i spojrzał na Velvet. - Czy wiedziałaś o tym? - spytał.

- Nie, Przedwieczny - odparła. - Szczerze mówiąc, nie. Po prostu skorzystałam z okazji, jaka się nadarzyła.

Silk, Durnik i Toth wrócili do pełnej nieruchomych ciał sali tronowej.

- Twierdza jest pusta - zrelacjonował mały człowieczek. - Jest cała do naszej dyspozycji.

- To dobrze - powiedział Belgarath. - Garion właśnie mówił nam, dlaczego nagle wszczął swą prywatną wojnę.

- Zandramas go sprowokowała. - Silk wzruszył ramiona­mi. - Nie jestem pewien, dlaczego posłuchał jej rozkazów, ale tak się stało.

- Właśnie do tego zmierzałem - odezwał się Garion. - Urvon tu na dole mówił wszystkim Chandimom, że Mengha, czyli Harakan, ma zostać jego Pierwszym Uczniem. Wtedy wkroczyła Zandramas, lub przynajmniej tak się wydawało. Pod płaszczem miała zawiniątko. Z początku nie zdawałem sobie z tego sprawy, lecz był to Geran. Ona i Urvon krzyczeli na siebie przez jakiś czas i Urvon upierał się, że jest bogiem. Powiedziała coś jak: „W porządku. A zatem wezwę Zabójcę Boga, żeby się z tobą policzył”. Właśnie wtedy położyła zawiniątko na ołtarzu. Odwinęła je. To był Geran. Zaczaj płakać i natychmiast zdałem sobie sprawę, że to jego płacz słyszałem podczas snów. W tym momencie po prostu przestałem myśleć.

- Nie ma się co dziwić - powiedział Belgarath.

- No cóż, resztę już znacie. - Garion spojrzał wymownie na usłaną ciałami salę tronową i wzdrygnął się. - Nie zdawałem sobie sprawy, że rzeczy zaszły aż tak daleko - powiedział. - Działałem pod wpływem impulsu.

- Raczej wpadłeś w szał, Garionie - poprawił Belgarath. - Jest to dość popularne wśród Alornów. Sądziłem, że może jesteś na to odporny, lecz chyba myliłem się.

- Można znaleźć pewne usprawiedliwienie dla tego czynu, ojcze - powiedziała Polgara.

- Nigdy nie ma usprawiedliwienia dla straty zmysłów, Pol - warknął.

- Został sprowokowany. - Zacisnęła usta myśląc intensyw­nie, następnie podeszła i delikatnie położyła dłonie na skroniach Gariona. - Już minęło - powiedziała.

- Co takiego? - Z głosu Ce’Nedry przebijała troska.

- Opętanie.

- Opętanie? Polgara skinęła głową.

- Tak. W ten właśnie sposób Zandramas go oszukała. Wypełniła jego umysł głosem płaczącego dziecka, potem gdy położyła na ołtarzu zawiniątko, które zdawało się Geranem, i Garion usłyszał ten sam płacz, nie miał już wyboru i mógł postępować już tylko wedle jej woli. - Spojrzała na Belgaratha. - To bardzo poważna sprawa, ojcze. Już wcześniej manipu­lowała Ce’Nedrą, a teraz Garionem. Może próbować tego samego z innymi.

- Co z tego wynika? - spytał. - Nie możesz jej na tym złapać, prawda?

- Zazwyczaj mogę, jeśli wiem, co się dzieje. Zandramas jest jednak niezwykle utalentowana i działa bardzo ostrożnie. Pod wieloma względami przewyższa w tym Asharaka. - Przebiegła wzrokiem po obecnych. - A teraz słuchajcie wszyscy - powie­działa. - Jeśli coś niezwykłego zacznie się z wami dziać, jakieś sny, szczególne wyobrażenia, dziwne uczucia - cokolwiek, chcę, żebyście natychmiast mnie powiadomili. Zandramas wie, że podążamy jej tropem, i wykorzystuje tą metodę, by opóźnić nasz pościg. Próbowała tego z Ce’Nedrą, kiedy byliśmy w drodze do Rak Hagga, a teraz...

- Ze mną?! - krzyknęła zdumiona Ce’Nedra. - Nie wiedziałam o tym.

- Pamiętasz swoją chorobę w drodze z Rak Verkat? - spytała Polgara. - To nie była dokładnie choroba. To Zandramas próbowała opanować twój umysł.

- Nikt mi o tym nie powiedział.

- Kiedy wraz z Andel odpędziłyśmy Zandramas, nie było potrzeby martwić cię tym. W każdym razie Zandramas próbowała najpierw z Ce’Nedrą, a teraz z Garionem. Może spróbować z każdym z nas, a więc dajcie mi znać, jeśli zaczniecie odczuwać coś szczególnego.

- Mosiądz - powiedział Durnik.

- Co mówiłeś, mój drogi? - zapytała Polgara. Podniósł koronę Urvona.

- Jest mosiężna - stwierdził. - Tron również. Tak naprawdę to nie chciało mi się wierzyć, żeby tu było jakieś złoto. Od wielu wieków ta porzucona twierdza stała otworem przed łupieżcami.

- Tak zwykle się dzieje z darami demonów - odezwał się Beldin. - Są bardzo dobrzy w stwarzaniu iluzji. - Rozejrzał się w koło. - Urvon prawdopodobnie odbierał to wszystko jako nieziemski splendor. Nie dostrzegał zniszczonych zasłon, pajęczyn czy tych wszystkich śmieci na podłodze. Widział jedynie chwałę, tak jak chciał tego Nahaz. - Brudny, pokrzywiony człowiek zakasłał. - W pewnym sensie raduje mnie myśl, że Urvon spędza swoje ostatnie dni jako majaczący lunatyk - dodał. - Aż do momentu kiedy zatopię swój hak w jego wnętrznościach.

Silk spoglądał ukosem ku Velvet.

- Czy mogłabyś mi coś wyjaśnić? - spytał.

- Spróbuję - odparła.

- Powiedziałaś coś dziwnego rzucając Zith w twarz Harakana.

- Czy coś mówiłam?

- Tak. Powiedziałaś „podarunek dla przywódcy Kultu Nie­dźwiedzia od Łowcy”.

- Ach, to. - Uśmiechnęła się z charakterystycznymi dołeczkami. - Po prostu chciałam, żeby wiedział, kto go zabija. To wszystko.

Popatrzył na nią.

- Rdzewiejesz, drogi Kheldarze - zbeształa go. - Byłam pewna, że do tej pory domyśliłeś się tego. Musiałam ci to unaocznić.

- Łowca? - zapytał z niedowierzaniem. - Ty?

- Jestem Łowcą już od jakiegoś czasu. To dlatego tak się śpieszyłam, by dołączyć do was w Tol Honeth. - Wygładziła przód swej prostej, szarej podróżnej szaty.

- W Tol Honeth powiedziałaś nam, że Bethra była Łowcą.

- Była wcześniej, Kheldarze, lecz jej dzieło dobiegło kresu. Miała zapewnić nam odpowiedniego następcę po Ranie Borune. Najpierw musiała wyeliminować kilku członków rodziny Honeth, zanim zdążyli połączyć swoje siły. Następnie zasugero­wała kilka propozycji na temat Varany, podczas gdy oboje... - Zawahała się spoglądając na Ce’Nedrę, a następnie zakasła­ła. - Hm... jak by to powiedzieć, zabawiali się nawzajem - dokończyła.

Ce’Nedra spłoniła się.

- Ojejku - powiedziała jasnowłosa dziewczyna łapiąc się za policzek. - Nic dobrego z tego nie wyszło, prawda? Mimo wszystko - ciągnęła - Javelin zdecydował, że Bethra wykonała swoje zadanie i że nadszedł czas, aby powierzyć nową misję nowemu Łowcy. Królową Porenn bardzo złościły poczynania Harakana na Zachodzie - próba zamachu na życie Ce’Nedry, zamordowanie Branda i wszystko co zaszło w Rheon, więc poleciła Javelinowi, by go ukarał. Wybrał mnie do wykonania tego zadania. Byłam pewna, że Harakan wróci do Mallorei. Wiedziałam, że również tutaj zmierzacie, i dlatego do was dołączyłam. - Spojrzała na rozciągnięte ciało Harakana. - By­łam całkowicie zaskoczona, kiedy zobaczyłam go stojącego przy ołtarzu - przyznała - lecz nie mogłam stracić takiej okazji. - Uśmiechnęła się. - Szczerze mówiąc, wyszło całkiem dobrze. Byłam o krok od opuszczenia was i powrotu do Mal Yaska, by tam go szukać. Fakt, że okazał się Menghą, był czymś w rodzaju nagrody.

- Sądziłem, że towarzyszysz nam, by mieć na oku mnie.

- Bardzo mi przykro, książę Kheldarze. Wymyśliłam to sobie. Potrzebowałam jakiegoś powodu, by do was dołączyć. Belgarath czasami potrafi być bardzo uparty. - Obdarzyła uśmiechem starego czarodzieja, a następnie odwróciła się do zdumionego Silka. - Prawdę mówiąc - kontynuowała - mój wuj nie jest naprawdę rozgniewany na ciebie.

- Ale mówiłaś... - Popatrzył jej prosto w oczy. - Ty kłamałaś! - oskarżył ją.

- Kłamstwo to takie brzydkie słowo, Kheldarze - odparła głaszcząc go czule po policzku. - Nie moglibyśmy po prostu powiedzieć, że trochę przesadzałam? Oczywiście, że chciałam mieć cię na oku, lecz z własnych powodów, które nie mają żadnego związku z drasańską polityką.

Na policzki powoli wstępował mu rumieniec.

- Kheldarze! - wykrzyknęła rozbawiona - Rumienisz się! Niczym uwiedziona wiejska dziewczyna.

Garion wyraźnie miał jakiś problem.

- Po co to wszystko, ciociu Pol? - spytał. - Chodzi mi o to, co zrobiła mi Zandramas.

- By zyskać na czasie - odparła. - Ale co najważniejsze, widziała możliwość pokonania nas przed ostatecznym spotkaniem.

- Nie rozumiem. Westchnęła.

- Wiemy, że jedno z nas ma umrzeć - wyjaśniła. - Cyradis powiedziała nam to w Rheon. Zawsze jednak istnieje możliwość, że w jednej z takich przypadkowych potyczek ktoś inny mógłby zostać zabity, zupełnie przypadkowo. Jeśli Dziecko Światła, czyli ty, spotka się z Dzieckiem Ciemności, a straci wcześniej kogoś, kto nie wykonał swego zadania, nie będzie miało żadnej szansy na zwycięstwo. Zandramas mogłaby wygrać podstępem. Celem tej okrutnej rozgrywki było wciągnięcie cię do walki z Chandimami i Nahazem. My oczywiście przyszlibyśmy ci z pomocą. W takiej walce zawsze może się zdarzyć jakiś wypadek.

- Wypadek? Jak mogą się zdarzyć jakieś wypadki, kiedy jesteśmy wszyscy pod kontrolą wyroczni?

- Zapominasz o czymś, Belgarionie - przypomniał Beldin. - Tę całą sprawę zapoczątkował właśnie jakiś wypadek, który podzielił Wyrocznię. Możesz całe życie spędzić na czytaniu proroctw, lecz zawsze może zdarzyć się coś, co zmieni kolej rzeczy.

- Weźcie pod uwagę, że mój brat jest filozofem - wtrącił Belgarath - zawsze gotowym, by dostrzegać czarne strony zagadnienia.

- Czy wy dwaj naprawdę jesteście braćmi? - spytała z zaciekawieniem Ce’Nedra.

- Tak - odparł Beldin - lecz w taki sposób, że nigdy byś tego nie zrozumiała. Jest to coś, co nasz Pan nałożył na nas.

- Czy Zedar był również jednym z twoich braci? - Spojrzała nagle z przerażeniem na Belgaratha.

Starzec otworzył usta.

- Tak - przyznał.

- Lecz ty...

- Dalej, powiedz to, Ce’Nedro - zachęcił. - Prawdopodob­nie nie powiesz mi nic, czego co ja wcześniej nie powiedziałem sobie.

- Czy pewnego dnia - przemówiła słabym głosem - czy pewnego dnia, kiedy to wszystko się skończy, wypuścisz go?

Oczy Belgaratha wydawały się twarde jak głazy.

- Nie sądzę.

- A nawet jeśli go wypuści, ja go znajdę i wpakuję go tam z powrotem - dodał Beldin.

- Roztrząsanie starych historii nie ma większego sensu - stwierdził Belgarath. Zamyślił się na chwilę, po czym dodał: - Myślę, że czas na kolejną rozmowę z młodą damą z Kell. Czy wezwiesz swą panią? - zapytał Totha.

Twarz olbrzyma nie pałała szczęściem, lecz w końcu skinął głową nie ukrywając jednak swej niechęci.

- Przykro mi, przyjacielu - powiedział Belgarath - lecz to naprawdę konieczne.

Toth westchnął, przyklęknął na jedno kolano i zamknął oczy niczym w niemej modlitwie. Ponownie, jak na wyspie Verkat i w Rak Hagga, Garion usłyszał szmer wielu głosów. Po chwili ujrzał szczególne, wielobarwne migotanie w powietrzu nie opodal tandetnego tronu Urvona. Powietrze rozjaśniło się, a na podeście pojawiła się postać Prorokini Kell. Po raz pierwszy Garion przyjrzał jej się dokładnie. Była szczupła i wyglądała na niezwykle kruchą istotę. Bezradność podkreślały białe szary i przepaska na oczach. Z jej twarzy promieniowała jednak pogoda kogoś, kto spojrzał prosto w twarz Przeznaczeniu i zaakceptował je bez sprzeciwu. Poczuł przepełniający go lęk spowodowany jej pro­mienną obecnością.

- Dziękujemy, że przybyłaś, Cyradis - powiedział Bel­garath. - Przykro mi, że ci przeszkadzam. Wiem, jak trudno ci tego dokonać, lecz potrzebujemy odpowiedzi na pewne pytania, zanim będziemy mogli wyruszyć w dalszą drogę.

- Powiem ci tyle, ile wolno mi rzec, Przedwieczny - odparła. Jej głos wydawał się lekki i melodyjny, lecz biła z niego stanowczość świadcząca o jej nieziemskim zdecydowaniu. - Mu­sicie się śpieszyć. Bliski jest już czas ostatecznego spotkania.

- To właśnie jedna z rzeczy, o której chciałem z tobą pomówić. Czy możesz dokładniej określić ten wyznaczony termin?

Zdawało się, że rozważa jego prośbę konsultując się z mocą tak ogromną, że wyobraźnia Gariona wzdrygnęła się na samą myśl.

- Nie znam pojęcia czasu w waszym wymiarze, Święty Belgaracie - powiedziała prosto - lecz do spotkania Dziecięcia Światła i Dziecięcia Ciemności w Miejscu, Którego Już Nie Ma, pozostało tyle czasu, ile niemowlę przebywa pod sercem matki. Moje zadanie musi być skończone do tego czasu.

- Dobrze - powiedział. - Przypuszczam, że to dość jasne. Kiedy pojawiłaś się u nas w Mal Zeth, powiedziałaś, że tutaj w Ashabie musimy wykonać jakieś zadanie, zanim będziemy mogli ruszyć dalej. Wydarzyło się tu wiele i nie mogę się domyślić co to za zadanie. Czy możesz określić je dokładniej?

- Zadanie zostało wykonane, ponieważ Księga Niebios rzecze, że Łowczyni musi znaleźć swą ofiarę i pogrążyć ją w mrocz­nych odmętach Domu Ciemności w szesnastym księżycu. Nawet gwiazdy ogłosiły, że tak się stało. Twarz starca przybrała lekko zdziwiony wyraz.

- Pytaj dalej, Uczniu Aldura - rzekła. - Mój czas dobiega końca.

- Mam podążać Szlakiem Tajemnic - powiedział - lecz Zandramas wycięła pewne istotne fragmenty z kopii Wyroczni Ashabińskich, którą zostawiła, bym mógł to odnaleźć.

- Nie, Przedwieczny. To nie ręka Zandramas okaleczyła twą księgę, to ręka jej autora.

- Torak? - zapytał ze zdumieniem.

- W istocie, albowiem wiedz, iż słowa wyroczni pojawiają się spontanicznie i często nie są miłe dla proroka. Tak też było z panem onej twierdzy.

- Ale Zandramas udało się położyć ręce na kopii, która nie została okrojona? - spytał.

Prorokini skinęła głową.

- Czy istnieją jakieś inne kopie, których nie sfałszowała Spalona Twarz? - spytał zaciekawiony Beldin.

- Tylko dwie - odparła. - Jedna znajduje się w domu Urvona Ucznia, lecz jest pod kontrolą Nahaza. Nie próbujcie mu jej odebrać, jeśli nie chcecie umrzeć.

- A druga? - zapytał garbus.

- Szukajcie Szpotawego, jako że on pomoże wam w po­szukiwaniach.

- To nie jest zbyt pomocne.

- Przekazuję wam słowa, jakie są zapisane w Księdze Niebios i zostały zrodzone przed początkiem świata. Słowa te nie posługują się językiem, lecz za to przemawiają bezpośrednio do duszy.

- Oczywiście - zgodził się. - Dobrze. Mówiłaś o Nahazie. Czy zamierza wysyłać przeciw nam demony na drodze przez Karandę?

- Nie, miły Beldinie. Nahaz nie jest zainteresowany Karandą, a jego legionów ciemności już tam nie ma i nie od­powiadają na żadne, nawet najsilniejsze wezwania. Pustoszą za to równiny Darshivy, gdzie prowadzą wojnę ze zwolennikami Zandramas.

- Gdzie teraz przebywa Zandramas? - spytał Belgarath.

- W drodze do miejsca, gdzie Sardion leżał ukryty przez niezliczone wieki. Chociaż już go tam nie ma, ona ma nadzieję, że znajdzie jakieś ślady wtopione w skały i podąży do Miejsca, Którego Już Nie Ma.

- Czy to możliwe? Jej twarz spoważniała.

- Tego nie mogę wam powiedzieć - wyprostowała się. - W tym miejscu nie mogę ci wyjawić niczego więcej, Belgaracie. Zatem szukaj tajemnicy, która cię poprowadzi. Śpiesz się jednak, ponieważ czas nie stanie ani nie zachwieje się w swym miarowym kroku. - Po tych słowach odwróciła się w kierunku stojącego przed podestem czarnego ołtarza, gdzie leżała Zith nadal mrucząc i sycząc w rozdrażnieniu. - Uspokój się, mała siostrzyczko - powiedziała - jako że cel twoich dni wypełnił się i to, co zostało opóźnione, może teraz nadejść. - Następnie zdawało się, że odwróciła swą pogodną twarz w kie­runku każdego z nich, wstrzymując się na chwilę, by skłonić głowę przed Polgarą w geście głębokiego szacunku. W końcu zwróciła się w stronę Totha. Jej twarz przepełniała widoczna udręka, lecz nie odezwała się ani słowem, tylko westchnąwszy zniknęła.

Beldin patrzył spode łba.

- Nic nowego - powiedział. - Nie cierpię zagadek. Stanowią rozrywkę dla parweniuszy.

- Przestań obnosić się ze swoim wykształceniem. Zasta­nówmy się raczej, czy możemy to rozwiązać - powiedział Belgarath. - Wiemy, że wszystko musi się rozstrzygnąć w jedną albo drugą stronę w ciągu dziewięciu miesięcy. Tej cyfry potrzebowałem.

Sadi zmarszczył brwi w zdezorientowaniu.

- Jak doszliśmy do tej cyfry? - spytał. - Szczerze mówiąc, nie zrozumiałem zbyt wiele z tego, co powiedziała.

- Mówiła, że mamy tylko tyle czasu, ile niemowlę leży w łonie matki - wyjaśniła Polgara. - To właśnie dziewięć miesięcy.

- Och - odezwał się, a następnie uśmiechnął ze smut­kiem. - Do takich rzeczy raczej nie przykładam wagi.

- O co chodziło z tym szesnastym księżycem? - spytał Silk. - Zupełnie tego nie zrozumiałem.

- Cała sprawa zaczęła się wraz z narodzinami syna Belgariona - powiedział Beldin. - Znaleźliśmy odniesienie do tego w Kodeksie Mrin. Twoja przyjaciółka ze żmiją musiała znaleźć się tutaj w Ashabie szesnaście miesięcy później.

Silk zachmurzył się licząc na palcach.

- Jeszcze nie minęło szesnaście miesięcy - sprzeciwił się.

- Księżyców, Kheldarze - powiedział garbus. - Chodzi o księżyce, nie miesiące. Jest to różnica.

- Och, teraz rozumiem.

- Kim jest ten człowiek ze zniekształconą stopą, który ma posiadać trzecią, nie zniszczoną kopię wyroczni? - spytał Belgarath.

- To mi coś mówi - odparł Beldin. - Pozwólcie, że pomyślę.

- Co Nahaz robi w Darshivie? - spytał Garion.

- Atakuje Grolimów - odparł Belgarath. - Wiemy, że Zandramas pochodzi z Darshivy i że kapłani w tym rejonie należą do niej. Jeśli Nahaz będzie chciał oddać Sardiona w ręce Urvona, będzie musiał ją powstrzymać. W przeciwnym razie ona dostanie go pierwsza.

Zdawało się, że Ce’Nedra coś sobie przypomniała. Spojrzała na Gariona wygłodniałymi oczyma.

- Mówiłeś, że widziałeś Gerana, kiedy Zandramas cię oszukała.

- Jego wyobrażenie.

- Jak wyglądał?

- Tak samo. Nie zmienił się ani trochę od czasu, gdy widziałem go po raz ostatni.

- Drogi Garionie - powiedziała delikatnie Polgara. - Wiesz, że to nierozsądne. Geran jest teraz prawie rok starszy. Nie wyglądałby tak samo. Dzieci rosną i bardzo się zmieniają w czasie pierwszych lat życia.

Skinął posępnie głową.

- Teraz zdaję sobie z tego sprawę - odparł. - Wtedy nie byłem w stanie objąć tego umysłem - przerwał nagle. - Czemu nie przedstawiła go takim, jak wygląda teraz?

- Ponieważ chciała mieć pewność, że go rozpoznasz.

- Przestańcie! - krzyknął Sadi. Stał przy ołtarzu i właśnie cofnął rękę przed Zith. Mała zielona żmija warczała na niego złowieszczo. Eunuch zwrócił się do Velvet. - Widzisz, co zrobiłaś - oskarżył ją. - Strasznie ją zdenerwowałaś.

- Ja? - spytała niewinnie.

- A ty chciałabyś zostać wyciągnięta z łóżka i rzucona komuś w twarz?

- Chyba o tym nie pomyślałam. Przeproszę ją, Sadi, jak tylko odzyska równowagę. Czy sama wpełznie do swojej butli?

- Zwykle to robi.

- Tak byłoby najbezpieczniej. Połóż butlę na ołtarzu i pozwól, żeby sama do niej wpełzła i ochłonęła trochę.

- Chyba masz rację - zgodził się.

- Czy któraś z innych komnat w twierdzy nadaje się do zamieszkania? - spytała Polgara Silka.

Skinął głową.

- Mniej więcej. Do tej pory zajmowali je Chandimowie i Strażnicy.

Rozejrzała się po usłanej trupami sali tronowej.

- Może opuścimy to miejsce? - zaproponowała Belgarathowi. - Wygląda jak pole bitwy, a zapach krwi nie jest szczególnie przyjemny.

- Nie ma się czym przejmować - powiedziała Ce’Nedra. - Wyruszamy za Zandramas, prawda?

- Nie przed świtem, moja droga - odparła Polgara. - Na zewnątrz jest ciemno i zimno, a my wszyscy jesteśmy zmęczeni i głodni.

- Ale...

- Chandimowie i Strażnicy uciekli, Ce’Nedro, lecz nie możemy być pewni, jak daleko odeszli. Są również Ogary. Chodzenie po lesie w nocy, kiedy nie widzimy, co kryje się za najbliższym drzewem, byłoby dużym błędem.

- To prawda, Ce’Nedro - powiedziała Velvet. - Prześpijmy się trochę i wyruszymy z pierwszym brzaskiem.

Mała królowa westchnęła.

- Chyba macie rację - przyznała. - Chodziło mi o to, że...

- Zandramas nie może mi uciec, Ce’Nedro - zapewnił ją Garion. - Klejnot wie, którędy poszła.

Wyszli za Silkiem z sali tronowej i skierowali się wzdłuż zaplamionego krwią korytarza. Garion starał się jak mógł, by zakryć wzrok Ce’Nedry przed widokiem okaleczonych ciał Strażników i Karandów, których zabił pędząc rozszalały do sali tronowej Toraka. Mniej więcej w połowie korytarza Silk otworzył jakieś drzwi i podniósł pochodnię, którą wyjął z jednego z żelaznych pierścieni wystających ze ściany.

- To najlepsze co mogłem znaleźć - odezwał się do Polgary. - Przynajmniej ktoś wysilił się, żeby tu posprzątać.

Rozejrzała się dokoła. Pokój wyglądem swym przypominał raczej wojskową kwaterę. Przy ścianach stały łóżka, a na środku długi stół z ławami po bokach. W odległym końcu ujrzeli kominek z żarzącymi się węglami.

- Może być - uznała.

- Lepiej pójdę zająć się końmi - stwierdził Durnik. - Czy jest tu gdzieś stajnia?

- Jest na końcu dziedzińca - powiedział Beldin - a Strażni­cy prawdopodobnie zgromadzili zapasy dla swoich wierzchowców.

- Dobrze - powiedział Durnik.

- Czy mógłbyś przynieść juki i paczki z naczyniami i zapa­sami? - spytała Polgara.

- Oczywiście - odparł i wyszedł w towarzystwie Totha i Erionda.

- Nagle poczułem się tak zmęczony, że ledwo stoję na nogach - mruknął Garion opadając na ławę.

- Wcale się nie dziwię - chrząknął Beldin. - Miałeś pracowity wieczór.

- Czy idziesz z nimi? - spytał Belgarath.

- Myślę, że nie - odparł Beldin rozciągając się na ławie. - Chcę dowiedzieć się, gdzie Nahaz zabrał Urvona.

- Będziesz w stanie podążyć jego śladem?

- O tak. - Beldin popukał się po nosie. - Czuję demona nawet po sześciu dniach. Wytropię Nahaza niczym pies myśliwski. Nie zabawię zbyt długo. Podążajcie za Zandramas, a ja dołączę do was gdzieś po drodze. - Garbus podrapał się po brodzie w zadumie. - Myślę, że możemy być pewni, że Nahaz będzie miał cały czas Urvona na oku. Mimo wszystko Urvon jest, czy raczej był, Uczniem Toraka. Bardzo go nienawidzę, lecz muszę przyznać, że ma niezwykle silny umysł. Nahaz musi rozmawiać z nim prawie nieprzerwanie, żeby nie powrócił do zdrowych zmysłów, a więc jeśli nasz władca demonów udał się do Darshivy, niewątpliwie zabrał ze sobą Urvona.

- Dbaj o siebie.

- Nie rozczulaj się nade mną, Belgaracie. Zostaw mi tylko jakiś ślad, za którym będę mógł podążyć. Nie chcę przeszukiwać potem całej Mallorei.

Sadi powrócił z sali tronowej ze skórzaną sakwą w jednej ręce i małą butelką Zith w drugiej.

- Nadal jest bardzo rozdrażniona - powiedział do Velvet. - Nie docenia tego, że została użyta jako broń.

- Mówiłam ci, że ją przeproszę, Sadi - odparła. - Wyjaśnię jej wszystko. Jestem pewna, że zrozumie.

Silk patrzył na jasnowłosą dziewczynę z dziwnym wyrazem twarzy.

- Powiedz mi - rzekł do niej. - Czy nie obawiałaś się, wkładając ją po raz pierwszy za stanik?

Roześmiała się.

- Szczerze mówiąc, książę Kheldarze, za pierwszym razem jedyne, co mogłam zrobić, to powstrzymać się od krzyku.


Rozdział XX


Nazajutrz o pierwszym brzasku, który nie wydawał się niczym więcej jak jaśniejszym nocnym niebem z su­nącymi gęstymi chmurami pędzonymi chłodnym górskim wiatrem, powrócił Silk wchodząc cicho do komnaty.

- Obserwują zamek - oznajmił.

- Ilu ich jest? - spytał Belgarath.

- Widziałem jednego. Lecz sądzę, że nie jest sam.

- Gdzie go widziałeś?

Silk uśmiechnął się złowieszczo.

- Ogląda niebo. Przynajmniej sprawia takie wrażenie. Ma otwarte oczy i leży na plecach. - Włożył rękę za cholewkę wysokiego buta i wyciągnął jeden ze sztyletów. Z żałością popatrzył na jeszcze do niedawna ostre ostrze. - Czy wiecie, jak ciężko przebić nożem kolczugę?

- Myślę, że dlatego ludzie je noszą, Kheldarze - po­wiedziała Velvet. - Powinieneś spróbować czegoś takiego. - Zza delikatnych kobiecych szat wyciągnęła sztylet z końcówką podobną do igły.

- Sądziłem, że masz sentyment do węży.

- Zawsze używaj odpowiedniej broni, Kheldarze. Z pewnością nie chciałabym, żeby Zith połamała sobie ząbki na stalowej kolczudze.

- Czy wy dwoje możecie kiedy indziej porozmawiać o inte­resach? - zapytał Belgarath. - Kim był ten człowiek, który tak nagle zainteresował się niebem?

- Szczerze mówiąc, nie mieliśmy czasu, by się sobie przed­stawić - odparł Silk, wkładając nóż z powrotem do buta.

- Chodziło mi o to, kim on był, a nie jak się nazywał.

- Aha. Strażnik Świątyni.

- Nie jeden z Chandimów?

- Mogłem jedynie stwierdzić po ubiorze. Starzec chrząknął.

- Nie będziemy się zbyt szybko posuwać, jeśli po drodze będziemy musieli zaglądać za każde drzewo i krzak - po­wiedział Sadi.

- Zdaję sobie z tego sprawę - odparł Belgarath, drapiąc się za uchem. - Pozwólcie, że pomyślę.

- A kiedy ty będziesz się zastanawiał, ja zajmę się śniada­niem - powiedziała Polgara odkładając na bok szczotkę do włosów. - Macie jakieś specjalne życzenie?

- Owsianka? - spytał Eriond z nadzieją w głosie. Silk westchnął.

- Chciałeś powiedzieć: kleik, Eriondzie. Kleik. - Spojrzał szybko na Polgarę, której wzrok nagle zlodowaciał. - Prze­praszam, Polgaro - powiedział - ale naszym obowiązkiem jest szkolić młodzież, czy nie uważasz?

- Uważam, że potrzebujemy więcej drewna na opał - odparła.

- Niezwłocznie się tym zajmę.

- Jakiś ty miły.

Silk pośpiesznie opuścił komnatę.

- Doszedłeś do jakichś wniosków? - Garbus Beldin spojrzał na Belgaratha.

- Wpadło mi do głowy kilka pomysłów, lecz wszystkie mają jakieś słabe punkty.

- Może ja się tym zajmę? - spytał pokrzywiony czarodziej rozciągając się na ławie przy ognisku i drapiąc się obojętnie po brzuchu. - Miałeś ciężką noc, a dziesięciotysiącletni człowiek potrzebuje czasu, by zregenerować swe siły.

- Ciebie naprawdę to bawi, co? Czemu nie powiesz dwu­dziesto- lub pięćdziesięcio-? Popchnij absurd do samego końca.

- Ojojoj - zaśmiał się Beldin. - Nie jesteśmy czasem zirytowani z samego rana? Pol, masz może piwo pod ręką?

- Przed śniadaniem, wuju? - rzuciła zza kominka, gdzie mieszała w dużym kotle.

- Jako przeciwwaga dla kleiku - powiedział. Popatrzyła na niego stanowczo.

Wyszczerzył do niej zęby w uśmiechu, a następnie zwrócił się do Belgaratha.

- Tak poważnie - kontynuował - może zająłbym się wszystkimi tymi zajęciami w krzakach? Kheldar mógłby stępić wszystkie swoje noże, a Liselle mogłaby zetrzeć zęby tej małej żmijki do samych dziąseł, ty zaś w dalszym ciągu nie byłbyś pewien, czy wyczyściłeś lasy dookoła. Zmierzam w innym kierunku, więc może zrobiłbym coś niezwykłego, by odstraszyć wszystkich Strażników i Karandów, a następnie wskazać od­powiednią drogę Chandimom i Ogarom. Pójdą za mną, a to zapewni ci bezpieczny przejazd przez las.

Belgarath popatrzył zastanawiając się.

- O co dokładnie ci chodzi? - spytał.

- Ciągle nad tym pracuję. - Beldin odchylił się do tyłu w zamyśleniu. - Zastanówmy się, Belgaracie. Chandimowie i Zandramas wiedzą już, że jesteśmy tutaj, więc nie ma sensu chodzić na paluszkach. Trochę hałasu nikomu nie zaszkodzi.

- To prawda - zgodził się Belgarath i spojrzał na Gariona. - Czy otrzymujesz jakieś wskazówki na temat kierunku, jaki obrała Zandramas?

- Zdecydowane ciągnięcie w kierunku wschodnim. Beldin chrząknął.

- To by się zgadzało. Ponieważ ludzie Urvona wałęsali się po całym Katakor, ona prawdopodobnie chciała możliwie jak najszybciej dotrzeć do najbliższej nie strzeżonej granicy. Czyli do Jenno.

- Czy granica pomiędzy Jenno i Katakor nie jest strzeżo­na? - spytała Velvet.

- Nawet nie wiedzą, gdzie dokładnie przebiega ta granica - żachnął się. - Przynajmniej nie w lesie. Nic tam zresztą nie ma oprócz drzew, więc nie przejmują się tym. - Obrócił się do Belgaratha. - Nie zastanawiaj się tak uparcie - poradził. - Dużo spekulowaliśmy w Mal Zeth, a wnioski, do jakich doszliśmy, były związane z prawdą jedynie poprzez implikacje. W Mallorei ma miejsce wiele intryg, więc dobrze jest spodziewać się, że sprawy nie potoczą się tak, jak by się chciało.

- Garionie - odezwała się Polgara stojąc przy kominku - mógłbyś poszukać Silka? Śniadanie już prawie gotowe.

- Tak, ciociu Pol - odparł instynktownie.

Posiliwszy się, przepakowali juki i zanieśli je do stajni.

- Wyjdźcie przez bramę wypadową - doradził Beldin, gdy ponownie przemierzali dziedziniec. - Dajcie mi trochę czasu, zanim wyruszycie.

- Wyjeżdżasz od razu? - spytał Belgarath.

- Raczej tak. Nie osiągniemy zbyt wiele siedząc tutaj i strzępiąc języki. Nie zapomnijcie zostawić mi wskazówek na szlaku, żebym mógł was odnaleźć.

- Zajmę się tym. Może byś mi powiedział, co chcesz tu zrobić.

- Zaufaj mi. - Pokrzywiony czarodziej zamrugał oczyma. - Ukryjcie się gdzieś dopóki nie przeminie cały ten zgiełk. - Wyszczerzył złowrogo zęby i zatarł swe brudne ręce na samą myśl o zabawie, po czym zamigotał i odleciał jako upstrzony niebieskimi smużkami jastrząb.

- Myślę, że zrobimy lepiej, jak schronimy się w budynku - zaproponował Belgarath. - Cokolwiek by zamierzał zrobić, wywoła to dużo latających śmieci.

Weszli do budynku i skierowali się do komnaty, w której spędzili noc.

- Durniku - powiedział Belgarath - czy mógłbyś zamknąć okiennice? Nie chcemy, żeby potłuczone szkło zasypało pokój.

- Wówczas jednak nie będziemy niczego widzieć - sprze­ciwił się Silk.

- Jestem pewien, że nie umrzesz z braku tego widoku. Szczerze mówiąc, prawdopodobnie nie chciałbyś tego oglądać.

Durnik podszedł do okna, otworzył je lekko i zamknął okiennice.

Nagle z wysoka, gdzie kołował błękitny jastrząb, doleciał ich odgłos przerażającego grzmotu, któremu towarzyszyła pędząca fala woli. Dom Toraka zatrząsł się w posadach, jak gdyby targnął nim ogromny wicher, a w miejsce słabego światełka dochodzącego spomiędzy okiennic, które zamknął Durnik, pojawiła się atramen­towa ciemność. Z wysoka rozległ się straszny ryk.

- Demon? - wysapała Ce’Nedra. - Czy to demon?

- Tylko pozornie - poprawiła Polgara.

- Jak ktokolwiek może to widzieć, kiedy jest tak ciemno na zewnątrz? - spytał Sadi.

- Dookoła twierdzy jest ciemno, ponieważ znajduje się ona wewnątrz tego obrazu. Ludzie chowający się w lesie powinni go jednak widzieć bardzo wyraźnie.

- Czy jest aż tak duży? - Sadi wyglądał na zdziwionego. - Ta twierdza jest przecież olbrzymia.

Belgarath wyszczerzył zęby.

- Beldina nigdy nie satysfakcjonowały średnie rozmiary - powiedział.

Z wysoka nadszedł kolejny rozdzierający ryk, po którym ozwały się słabe krzyki i śmiertelne wołania.

- Co teraz robi? - spytała Ce’Nedra.

- Przypuszczam, że pewien rodzaj przedstawienia. - Belga­rath wzruszył ramionami. - Prawdopodobnie dość przekonujące. Sądzę, że wszyscy w okolicy mogą oglądać spektakl z iluzorycz­nym demonem pożerającym żywcem wyimaginowanych ludzi.

- Czy to ich odstraszy? - spytał Silk.

- A ciebie by nie odstraszyło?

Ponad ich głowami zaryczał straszliwy, grzmiący głos:

- Głodny! Głodny! Chcę jeść! Więcej jedzenia!

Nagle usłyszeli niesamowity, poruszający ziemię grzmot, odgłos olbrzymiej stopy miażdżącej całe połacie lasu. Następnie kolejny i jeszcze jeden, gdy olbrzymie wyobrażenie Beldina oddalało się. Na powrót zrobiło się jasno, a Silk pośpieszył do okna.

- Nie robiłbym tego - ostrzegł go Belgarath.

- Ale...

- Nie chciałbyś tego zobaczyć, Silku. Uwierz mi. Naprawdę byś nie chciał.

Gigant kontynuował swój marsz, tratując pobliski las.

- Jak długo jeszcze? - spytał Sadi drżącym głosem.

- Powiedział, że zajmie mu to trochę czasu - odparł Belgarath. - Chce wywrzeć trwałe wrażenie na wszystkich w okolicy.

Z pobliskiego lasu dochodziły wrzaski przerażenia i druzgocący łomot. Następnie usłyszeli kolejny, potężny ryk zamierający w oddali w kierunku południowo-zachodnim. Towarzyszyła mu słabnąca fala woli Beldina.

- Przepędza teraz Chandimów - oznajmił Belgarath. - Oznacza to, że zdążył już rozprawić się ze Strażnikami i Karandami. Przygotujmy się do drogi.

Zajęło im trochę czasu uspokojenie przerażonych koni, lecz w końcu mogli ich dosiąść i wjechać na dziedziniec. Garion ponownie przywdział kolczugę i hełm, a ciężką tarczę zawiesił na łęku.

- Czy nadal muszę wozić lancę? - spytał.

- Prawdopodobnie nie - odparł Belgarath. - Chyba tutaj nie spotkamy nikogo.

Wyjechali bramą wypadową i znaleźli się w krzaczastym lesie. Okrążyli czarną twierdzę, aż dotarli do jej wschodniej strony, a wtedy Garion wyciągnął Miecz Rivy. Trzymając go delikatnie, zamachał nim w obie strony, aż poczuł, że ciągnie go w jednym kierunku.

- Szlak wiedzie tędy - powiedział wskazując ledwie widocz­ną ścieżkę prowadzącą w głąb lasu.

- Dobrze - zgodził się Belgarath. - Przynajmniej nie będziemy musieli torować sobie drogi przez krzaki.

Przecięli porośniętą chwastami polanę otaczającą Dom Toraka i zagłębili się w las. Ścieżka, którą podążali, nie wyglądała na zbyt często używaną i czasem trudno było ją dostrzec.

- Wygląda, jakby jacyś ludzie uciekali stąd w popłochu. - Silk wyszczerzył zęby w uśmiechu, wskazując na części uzbrojenia porozrzucane wzdłuż ścieżki.

Wspiąwszy się na szczyt wzgórza, ujrzeli szeroki pas znisz­czonego lasu rozciągający się w kierunku południowo-zachodnim.

- Jakaś trąba powietrzna? - spytał Sadi.

- Nie - odparł Belgarath. - Beldin. Chandimowie nie będą mieli kłopotów z odnalezieniem jego śladów.

Miecz w dłoni Gariona nieomylnie wskazywał na ścieżkę, którą podążali. Młody król prowadził pewnie i puściwszy konie kłusem, przedzierali się przez las. Jakąś milę dalej ścieżka zaczęła prowadzić wzdłuż zbocza, odchodząc od podnóża gór w kierunku silnie zalesionych równin leżących na wschód od łańcucha Gór Karandyjskich.

- Czy są tam jakieś miasta? - spytał Sadi spoglądając na las.

- Przed granicą tylko Akkad - odparł Silk.

- Chyba nigdy o nim nie słyszałem. Co to za miasteczko?

- Takie jak większość karandyjskich mieścin. Zdaje się, że lubują się tam w błocie.

- Czyż to nie stamtąd pochodził melceński biurokrata? - spytała Velvet.

- Tak przynajmniej twierdził - odparł Silk.

- Czy nie mówił również, że są tam demony?

- Były - poprawił Belgarath. - Cyradis powiedziała nam, że Nahaz przeniósł wszystkie swe demony z Karandy do Darshivy, by walczyły tam z Grolimami. - Podrapał się po brodzie. - Myślę, że jednak ominiemy Akkad. Może demony opuściły już to miejsce, lecz nadal możemy napotkać tam karandyjskich fanatyków, a nie sądzę, żeby wieść o śmierci Menghi już do nich dotarła. W każdym razie w Karandzie będzie panował spory chaos, dopóki armia Zakatha nie wróci z Cthol Murgos i nie zaprowadzi porządku.

Jechali dalej zatrzymując się po drodze jedynie na krótki posiłek.

Około południa chmury zasłaniające niebo ponad Ashabą rozproszyły się i ponownie wyszło słońce. Ścieżka, którą podążali, poszerzyła się i stała bardziej przejezdna, aż w końcu zmieniła się w normalny trakt. Przyśpieszyli tempo i nadrobili nieco straconego czasu.

Po zapadnięciu zmroku zjechali z drogi i rozbili na noc obóz w małym zapadlisku, gdzie mogli ukryć światło ogniska. Po wieczerzy Garion poczuł ogarniające go zmęczenie i udał się na spoczynek.

Po jakimś czasie dołączyła do niego Ce’Nedra. Zagłębiła się w przyjemne koce i przytuliła głowę do jego pleców, następnie westchnęła niepocieszona.

- To wszystko było stratą czasu - powiedziała. - Chodzi mi o Ashabę.

- Nie, Ce’Nedro, a przynajmniej niezupełnie - odparł na granicy snu. - Musieliśmy tam pojechać, żeby Velvet mogła zabić Harakana. Było to jedno z zadań, które musiało zostać wykonane, zanim dotrzemy do Miejsca, Którego Już Nie Ma.

- Czy to wszystko rzeczywiście ma jakieś znaczenie, Garionie? - spytała. - Czasem zachowujesz się, jakbyś w to wierzył, a czasem jakbyś nie wierzył. Gdyby Zandramas rzeczywiście była tam z naszym synem, nie pozwoliłbyś przecież wyjechać tylko dlatego, że jakieś warunki nie zostały spełnione.

- Nawet na krok - odpowiedział posępnie.

- A zatem tak naprawdę to w to nie wierzysz?

- Nie jestem kompletnym fatalistą, jeśli o to ci chodzi, lecz zbyt często widziałem, jak pewne wydarzenia dokładnie potwier­dzają słowa wyroczni, bym ignorował ich znaczenie.

- Czasami myślę, że już nigdy nie zobaczę naszego dziec­ka - poskarżyła się zmęczonym głosem.

- Nie wolno ci nawet tak myśleć - powiedział. - Do­staniemy Zandramas i zabierzemy Gerana do domu.

- Dom - westchnęła. - Minęło już tyle czasu.

Objął ją czule, wtulił twarz w jej włosy przyciskając ją mocno. Wkrótce, westchnąwszy lekko, zasnęła. Mimo że czuł się bardzo zmęczony, długo jeszcze nie mógł zasnąć.

Nazajutrz powitał ich przejrzysty słoneczny poranek. Wrócili na drogę i podążyli dalej na wschód, a miecz Rivy Żelaznopalcego wskazywał im drogę. Późnym rankiem Polgara zawołała do Belgaratha:

- Ojcze, ktoś chowa się przy drodze przed nami! Wstrzymał konia, który przeszedł do stępa.

- Chandim? - spytał.

- Nie. To malloreański Angarak. Jest bardzo przerażony i chyba postradał zmysły.

- Czy planuje jakiś podstęp?

- Prawdę mówiąc, on niczego nie planuje, ojcze. Jego myśli nie są dostatecznie spójne.

- Silku, może zajmiesz się nim? - zaproponował starzec. - Nie lubię, jak ktoś węszy za mną bez względu na stan jego umysłu.

- Gdzie on jest? - spytał Polgarę mały człowieczek.

- Kawałek dalej, w lesie koło tego martwego drzewa - od­parła.

Skinął głową.

- Porozmawiam z nim - powiedział, po czym popędził konia zatrzymując się przy kikucie obumarłego drzewa. - Wie­my, że tam jesteś, przyjacielu! - zawołał łagodnie. - Nie chcemy cię skrzywdzić. Może wyjdziesz, żebyśmy mogli cię zobaczyć?

Jego słowa powitała jedynie cisza.

- No, wychodź! - zawołał Silk. - Nie wstydź się.

- Czy są przy tobie jakieś demony? - Głos wyrażał największe przerażenie.

- Czy wyglądam na takiego, który by się kumał z demonami?

- Nie zabijecie mnie?

- Oczywiście, że nie. Chcemy tylko porozmawiać z tobą, to wszystko.

Nastąpiła kolejna lękliwa przerwa.

- Macie coś do jedzenia? - W głosie wyczuwało się desperacką potrzebę.

- Myślę, że możemy się z tobą podzielić tym, co mamy. Ukryty mężczyzna analizował przez chwilę odpowiedź jeźdźca.

- Dobrze - powiedział wreszcie. - Wychodzę. Pamiętajcie, że obiecaliście, że mnie nie zabijecie.

Zaszeleściły krzaki i malloreański żołnierz wyszedł chwiejnym krokiem na drogę. Jego czerwona tunika była porwana, zgubił swój hełm, a szczątki wysokich butów przywiązał do nóg grubymi rzemieniami. Najwyraźniej od jakiegoś miesiąca nie golił się ani nie mył. W jego oczach widniało przerażenie, a głowa trzęsła się na cienkiej szyi. Popatrzył na Silka lękliwie.

- Nie jesteś chyba w najlepszej formie, przyjacielu - odezwał się do niego Silk. - Gdzie twój oddział?

- Nie żyją, wszyscy nie żyją zjedzeni przez demony. - Oczy żołnierza sprawiały wrażenie nawiedzonych. - Byliście w Akkadzie? - spytał przerażonym głosem. - Byliście tam, kiedy przyszły demony?

- Nie, przyjacielu. Przybywamy z Venny.

- Mówiłeś, że dacie mi coś do jedzenia.

- Durniku! - zawołał Silk. - Mógłbyś przynieść trochę jedzenia dla tego nieszczęśnika?

Durnik podjechał do jucznych koni i wyjął trochę chleba i suszonego mięsa, a następnie zbliżył się do Silka i przerażonego żołnierza.

- Czy ty byłeś tam, kiedy zjawiły się demony? - spytał. Durnik pokręcił głową.

- Nie - odparł. - Jestem z nim - wskazał na Silka, a następnie podał biedakowi chleb i mięso.

Żołnierz schwycił jedzenie i zaczął pożerać je łapczywie.

- Co zdarzyło się w Akkadzie? - spytał Silk.

- Przybyły demony - odparł żołnierz nie przestając zapychać sobie ust jedzeniem. Nagle przerwał, a jego spojrzenie spoczęło na Durniku z wyrazem największej trwogi. - Czy zabijesz mnie? - zapytał.

Durnik popatrzył na niego.

- Nie, człowieku - odparł zdegustowany.

- Dziękuję ci. - Żołnierz usiadł przy drodze i zaczął ponownie się posilać.

Garion wraz z pozostałymi przybliżyli się z wolna, nie chcąc odstraszyć nieszczęśnika.

- Co naprawdę stało się w Akkadzie? - nalegał Silk. - Zmierzamy w tym kierunku i prawdę mówiąc, chcielibyśmy wiedzieć, czego się spodziewać.

- Nie jedźcie tam - ostrzegł ich żołnierz wzdrygając się. - Tam jest strasznie, strasznie. Demony przeszły przez bramy razem z wyjącymi Karandami, którzy zaczęli rąbać ludzi na kawałki i karmić nimi demony. Odcięli obie ręce mojego kapitana, a później również jego nogi. Potem demon podniósł to, co zostało, i pożarł mu głowę, a on nie przestawał krzyczeć. - Odjął od ust kawałek chleba i lękliwie spojrzał na Ce’Nedrę. - Pani, czy zabijesz mnie? - spytał.

- Oczywiście, że nie! - odparła wzburzonym głosem.

- Bo jeśli zamierzasz, to proszę, nie pozwól, bym widział, co robisz. I proszę, pochowaj mnie gdzieś, gdzie demony nie wykopałyby mnie i nie pożarły.

- Ona nie ma zamiaru cię zabić - powiedziała stanowczo Polgara.

Dzikie oczy mężczyzny napełniły się desperacką tęsknotą.

- A zatem może ty byś to zrobiła, pani? - błagał. - Nie mogę już wytrzymać. Proszę, zabij mnie delikatnie, tak jak zrobiłaby to moja mama, a potem schowaj mnie tam, gdzie nie dotrą demony. - Ukrył twarz w drżących rękach i zaczął płakać.

- Daj mu jeszcze coś do jedzenia, Durniku - powiedział Belgarath ze współczuciem. - Zupełnie postradał zmysły i nie możemy nic innego dla niego uczynić.

- Myślę, że ja mógłbym coś zrobić, Przedwieczny - za­ofiarował się Sadi, po czym otworzył swą sakwę i wyjął karafkę bursztynowego płynu. - Pokrop tym chleb, który mu dasz, gospodarzu - powiedział do Durnika. - To go uspokoi na jakiś czas.

- Współczucie wypływa z twego charakteru, Sadi - odezwał się Silk.

- Być może - zamruczał eunuch - lecz znaczy to, że chyba nie do końca mnie rozumiesz, książę Kheldarze.

Durnik wyjął z paczek więcej chleba i mięsa i skropiwszy je medykamentem Sadiego, wręczył biedakowi. Potem odjechali wolno. Nie ujechali zbyt daleko, gdy Garion usłyszał wołanie:

- Wracajcie! Wracajcie! Przyjdźcie tu i mnie zabijcie! Mamo, proszę, zabij mnie!

Garion poczuł, jak żołądek ściska mu się we wszechogar­niającym uczuciu żalu. Zacisnąwszy zęby, jechał dalej próbując nie słuchać desperackich błagań dolatujących z tyłu.

Tego popołudnia odbili na północ mijając Akkad i wracając na drogę jakieś dwie mile za ostatnimi rogatkami. Miecz Gariona nieprzerwanie potwierdzał, że Zandramas rzeczywiście podążała drogą na północny wschód kierując się ku względnie bezpiecznej granicy między Katakor i Jenno.

Kilka mil na północ od traktu rozbili w lesie obóz i wczesnym rankiem nazajutrz wyruszyli dalej. Przez jakiś czas poryta koleinami grząska droga wiła się wśród otwartych pól.

- Karandowie nie przejmują się specjalnie utrzymaniem dróg - zaobserwował Silk mrużąc oczy w porannym słońcu.

- Zdążyłem to zauważyć - odparł Durnik.

- Tak właśnie myślałem.

Kilka mil dalej droga ponownie zagłębiła się w las i ogarnął ich chłodny, wilgotny cień, gdy przejeżdżali pod zwieszającymi się wiecznie zielonymi roślinami.

Gdzieś przed sobą usłyszeli głuchy, dudniący odgłos.

- Myślę, że powinniśmy uważać, dopóki nie miniemy tego czegoś - odezwał się cicho Silk.

- Co to za dźwięk? - spytał Sadi.

- Bębny. Przed nami jest jakaś świątynia.

- Tutaj w lesie? - zdziwił się eunuch. - Sądziłem, że Grolimowie w większości skupiają się w miastach.

- To nie jest świątynia Grolimów, Sadi. Nie ma to związku z kultem Toraka. Prawdę mówiąc, Grolimowie zwykle palili takie miejsca. Są one częścią starych wierzeń tych terenów.

- A zatem kult demonów? Silk skinął głową.

- Większość z nich została porzucona, ale często spotyka się jakąś tętniącą życiem. Te bębny jasno wskazują, że ta przed nami jest nadal żywa.

- Czy uda nam się ich ominąć? - spytał Durnik.

- Nie powinno to przysporzyć większego kłopotu - odparł mały człowieczek. - Karandowie palą pewne grzyby w ob­rzędowych ogniach. Opary mają szczególny wpływ na zmysły.

- Ach tak? - zainteresował się Sadi.

- Daj sobie spokój - powiedział Belgarath. - Ta twoja czerwona sakwa zawiera już dość specyfików.

- Po prostu ciekawość uczonego, Belgaracie.

- Oczywiście.

- Co oni czczą? - spytała Velvet. - Sądziłam, że wszystkie demony opuściły Karandę.

Silk spochmurniał.

- Ten rytm jest jakiś inny - stwierdził po chwili.

- Czy nagle stałeś się krytykiem muzycznym, Kheldarze? - spytała.

Pokręcił przecząco głową.

- Spotykałem już wcześniej takie miejsca i bicie bębnów zwykle jest szaleńcze, dzikie podczas obrzędów. Ten rytm, który słyszymy, jest zbyt miarowy. Brzmi tak, jakby czegoś oczekiwali.

Sadi wzruszył ramionami.

- Niech sobie czekają. Nas to nie interesuje, prawda?

- Nie możemy być tego pewni, Sadi - powiedziała Polgara, po czym spojrzała na Belgaratha. - Zaczekaj tu, ojcze - za­proponowała. - Rozejrzę się.

- To zbyt niebezpieczne, Pol - sprzeciwił się Durnik. Uśmiechnęła się.

- Nawet nie zwrócą na mnie uwagi, Durniku. - Zsiadła z konia i podążyła ścieżką. Nagle otoczyła ją tajemnicza poświata, migotliwa plama światła, której nie było tam wcześniej. Kiedy rozjarzyła się, wielka śnieżnobiała sowa zatrzepotała skrzydłami między konarami olbrzymich drzew, po czym odleciała niczym zjawa na miękkich, bezszelestnych skrzydłach.

- Nie wiedzieć czemu to zawsze mrozi mi krew w żyłach - mruknął Sadi.

Czekali wsłuchując się w miarowe bębnienie. Garion zeskoczył z konia i sprawdził popręg, następnie przeszedł się kawałek rozprostowując nogi.

Polgara wróciła niebawem szybując na białych skrzydłach pod nisko zwieszającymi się gałęziami. Kiedy powróciła do swojej normalnej postaci, jej twarz była blada, a oczy przepełnione oburzeniem.

- Obrzydliwość! - parsknęła. - Obrzydliwość!

- O co chodzi, Pol? - spytał zaniepokojony Durnik.

- W świątyni znajduje się rodząca kobieta.

- Nie wiem, czy ta świątynia jest odpowiednim miejsce na takie sprawy, lecz skoro potrzebuje schronienia... - Kowal wzruszył ramionami.

- Wybrano tę świątynię świadomie - odparła. - Dziecko, które ma przyjść na świat, nie jest ludzkie.

- Ale...

- To demon.

Ce’Nedra wstrzymała oddech. Polgara spojrzała na Belgaratha.

- Musimy temu zapobiec, ojcze - powiedziała.

- W jaki sposób? - spytała zdezorientowana Velvet. - To znaczy, skoro ta kobieta już rodzi... - Rozłożyła ręce.

- Może będziemy musieli ją zabić - rzekła ponuro Pol­gara. - A nawet to może nie zapobiec tym straszliwym narodzi­nom. Może będziemy musieli odebrać dziecko demona, a następ­nie je uśmiercić.

- Nie! - wrzasnęła Ce’Nedra. - To przecież niemowlę! Nie możecie go zabić.

- To nie jest zwyczajne niemowlę, Ce’Nedro. Jest w połowie demonem, a w połowie człowiekiem. Jest stworzeniem tego świata, a nasieniem z innego. Jeśli pozwolimy mu żyć, nie będzie można go stąd wypędzić. Będzie nieustannym zagrożeniem.

- Garionie! - wrzasnęła Ce’Nedra. - Nie możesz jej na to pozwolić.

- Polgara ma rację, Ce’Nedro - powiedział Belgarath. - Nie możemy pozwolić żyć temu stworzeniu.

- Ilu jest tam Karandów? - spytał zawsze praktyczny Silk.

- Widziałam kilku przed świątynią - odparła Polgara. - Wewnątrz może być ich więcej.

- Damy sobie z nimi radę - powiedział. - Oczekują narodzin czegoś, o czym sądzą, że jest bogiem, i będą bronić nowo narodzonego demona na śmierć i życie.

- A zatem dobrze - rzucił ponuro Garion. - Zmuśmy ich do tego.

- Naprawdę to zrobisz?! - wykrzyknęła Ce’Nedra.

- Nie podoba mi się to - przyznał - lecz nie uważam, żebyśmy mieli inny wybór. - Spojrzał na Polgarę. - Czy nie ma absolutnie sposobu, by wysłać demona do jego świata? - spytał.

- Absolutnie nie - odpowiedziała zdecydowanie. - Ten świat będzie jego domem. Nie został on wezwany i nie ma swego pana. W ciągu dwóch lat stanie się takim zagrożeniem, jakiego świat nie widział. Musimy go zniszczyć.

- Możesz to zrobić, Pol? - spytał Belgarath.

- Nie mam wyboru, ojcze - odparła. - Muszę to zrobić.

- Zatem dobrze - powiedział starzec zwracając się do pozostałych. - Musimy umożliwić Pol wejście do świątyni, a to oznacza rozprawę z Karandami.

Silk sięgnął do swego wysokiego buta i wyciągnął sztylet. - Powinienem był go naostrzyć - mruknął spoglądając z niezadowoleniem na wyszczerbione ostrze.

- Może chcesz jeden z moich? - spytała go Velvet.

- Nie, dziękuję, Liselle - odparł. - Mam kilka zapaso­wych. - Wsunął nóż za cholewkę i wyciągnął inny z ukrycia na plecach, a trzeci z pochwy na karku.

Durnik z nieszczęśliwą miną zdjął topór z pętli przy siodle.

- Czy naprawdę musimy to robić? - zapytał.

- Tak, Durniku. Obawiam się, że musimy. Westchnął.

- A zatem zgoda - powiedział. - Załatwmy to raz a dobrze. Ruszyli powoli, starając się czynić jak najmniej hałasu, by nie zwrócić na siebie uwagi fanatycznych kapłanów.

Karandowie siedzieli dokoła dużego pniaka waląc weń ryt­micznie pałkami, co dawało tępy, dudniący dźwięk. Odziani byli w futrzane kamizele i obcisłe spodnie z grubego, zgrzebnego płótna. Gęste brody pokrywające twarze i długie włosy wydawały się matowe i tłuste. Szkaradne bohomazy tatuaży pokrywały ich tępe, bezmyślne twarze, z których spozierały płonące oczy.

- Pójdę pierwszy - mruknął Garion.

- Przypuszczam, że wykrzykniesz im wezwanie - szepnął Silk.

- Nie jestem zabójcą, Silku - odparł cicho Garion. - Jeden czy dwóch z nich może pozostawać na tyle przy zdrowych zmysłach, by uciec, a to oznacza, że będziemy mieli o tylu mniej do zabicia.

- Uczynisz, jak zechcesz, lecz oczekiwanie rozsądku od Karandów jest samo w sobie nierozsądne.

Garion przyjrzał się polance. Pośrodku stała chyląca się ku ziemi świątynia, skonstruowana z na wpół przegniłych drew­nianych bali udekorowanych na górze pokrytymi mchem czasz­kami, spozierającymi w dal pustymi oczodołami. Ziemia przed budynkiem zdawała się przeraźliwie brudna, a nie opodal bęb­niących znajdował się dymiący dół.

- Staraj się nie wejść w ten dym - ostrzegł Silk szeptem. - Jeśli nawdychasz się zbyt dużo, możesz zacząć widzieć szczególne obrazy.

Garion skinął głową i rozejrzał się dookoła.

- Czy wszyscy gotowi? - spytał zniżając głos. Przytaknęli zgodnie.

- A zatem naprzód. - Popędził Chretienne w kierunku polanki. - Odrzućcie broń! - wrzasnął do zdumionych Karandów.

Zamiast posłuchać rozkazu, rzucili pałki na ziemię i chwycili topory, dzidy i miecze wrzeszcząc zapalczywie.

- Widzisz? - rzucił Silk.

Garion zacisnął zęby i wyciągnął swój miecz. Pędząc w kierun­ku odzianych w futra mężczyzn ujrzał, że czterech innych wypadło ze świątyni.

Nawet z tymi posiłkami mężczyźni nie mogli mierzyć się z Garionem i jego towarzyszami na koniach. Dwóch wyjących Karandów padło pod pierwszym uderzeniem miecza Gariona, a jeden, który próbował rzucić się na niego z tyłu z dzidą o szerokim ostrzu, runął jak długi, gdy Durnik rozpłatał mu czaszkę toporem. Sadi odepchnął płaszczem wycelowany w siebie miecz, a następnie zatopił zatruty sztylet w gardle napastnika. Używając ciężkiego kija jako maczugi, Toth rozpłaszczył dwóch przeciwników na ziemi, a odgłosowi jego uderzeń towarzyszył trzask pękających kości. Szalone wycie Karandów zmieniło się w jęki bólu. Silk zeskoczył z siodła robiąc kozła w powietrzu ze zręcznością akrobaty i rozpruł jednego z fanatyków swoim sztyletem, podczas gdy równocześnie zatapiał drugi w piersiach tłustego Karanda, który niezdarnie próbował machać toporem. Chretienne szarpnął się tak gwałtownie, że Garion prawie wyleciał z siodła, gdy potężny ogier wgniótł jakiegoś Karanda w ziemię kopytami uzbrojonymi w stalowe podkowy.

Ostatni pozostały przy życiu kapłan stał w wejściu prostej świątyni. Wydawał się dużo starszy niż jego kompani, a jego twarz ozdabiał tatuaż przedstawiający groteskową maskę. Jego jedyną bronią był kij uwieńczony czaszką, którym mierzył w ich kierunku nie przestając wykrzykiwać zaklęć. Słowa uwięzły mu w gardle, gdy Velvet rzuciła spod ręki jeden ze swych noży. Czarownik rozdziawił usta patrząc w zdumieniu na rękojeść sztyletu wystającą mu z piersi, po czym powoli osunął się na ziemię.

Zapanowała cisza przerywana jedynie jękami kilku Karandów okaleczonych przez Totha. Nagle doleciał przeraźliwy krzyk z wnętrza świątyni. Krzyk kobiety.

Garion ześlizgnął się z siodła, przeskoczył przez rozciągnięte w przejściu ciało i wpadł do zadymionego, dużego pomieszczenia.

Pod przeciwległą ścianą na prostym ołtarzu leżała na wpół naga kobieta, przywiązana w pozycji orła z rozpostartymi skrzydłami i częściowo przykryta brudną derką. Była zniekształ­cona niewiarygodnie wydętym brzuchem. Wrzasnęła ponownie, a następnie zaczęła wymawiać urywane słowa.

- Nahaz! Magrash Klath Grichak! Nahaz!

- Zajmę się tym, Garionie - zza pleców dobiegł go stanow­czy głos Polgary. - Zaczekaj na zewnątrz wraz z pozostałymi.

- Czy byli jeszcze jacyś? - spytał Silk, kiedy Garion wyszedł.

- Tylko ta kobieta. Ciocia Pol jest przy niej. - Nagle zdał sobie sprawę, że jego ciałem targają silne dreszcze.

- Jakim mówiła językiem? - spytał Sadi, ostrożnie czyszcząc swój zatruty sztylet.

- Językiem demonów - odparł Belgarath. - Wołała ojca swego dziecka.

- Nahaza? - spytał Garion zdumiony.

- Ona sądzi, że był nim Nahaz - powiedział starzec. - Może się myli, może nie. Z wnętrza świątyni dobiegł ich wrzask kobiety.

- Czy ktoś jest ranny? - spytał Durnik.

- Raczej tak - odparł Silk wskazując na leżących Ka­randów, po czym przykucnął i wbił sztylety w ziemię, aby zetrzeć z nich krew.

- Kheldarze - odezwała się Velvet dziwnie słabym gło­sem - przyniesiesz mi mój nóż?

Garion spojrzał na nią i dostrzegł, że jej twarz była blada, a ręce drżały lekko. Zdał sobie sprawę, że ta dzielna młoda kobieta nie była chyba aż tak bezwzględna, jak wcześniej myślał.

- Oczywiście, Liselle - odparł obojętnie Silk, który również zrozumiał powód jej rozterki. Wstał, podszedł do wejścia i wyciąg­nął nóż z piersi czarodzieja. Wytarł go dokładnie i oddał właścicielce. - Może wrócisz i zostaniesz z Ce’Nedrą? - za­proponował. - My tu posprzątamy.

- Dziękuję, Kheldarze - powiedziała, po czym zawróciła konia i odjechała z polanki.

- Jest tylko dziewczyną - powiedział Silk do Gariona obronnym tonem. - W głębi duszy jest dobrym człowiekiem - dodał z pewną dumą.

- Tak - zgodził się Garion. - Bardzo dobrym. - Spojrzał dokoła na powykręcane kształty leżące na polanie. - Może zaciągniemy ciała za świątynię? - zaproponował. - To miejsce i tak jest już wystarczająco ponure.

Z wnętrza świątyni dobiegł ich kolejny krzyk.

Południe minęło nie zauważone, podczas gdy Garion wraz z przyjaciółmi wsłuchiwali się w krzyki rodzącej kobiety. Do późnego popołudnia krzyki osłabły nieco, a kiedy słońce zaczęło zachodzić, doszedł ich przeraźliwy, ostami wrzask, który raptow­nie utonął w głębokiej ciszy. Żaden inny dźwięk jej nie zakłócił. Po kilku minutach ujrzeli Polgarę. Jej twarz była blada, a ręce i ubranie ociekały krwią.

- No i co, Pol? - spytał Belgarath.

- Umarła.

- A demon?

- Urodził się martwy. Żadne z nich nie przeżyło porodu. - Spojrzała na swe ubranie. - Durniku, proszę, przynieś mi koc i wodę do umycia.

- Oczywiście, Pol.

Durnik okrył kocem Polgarę, a ona zdjęła wszystkie części swojej garderoby wrzucając je kolejno do środka świątyni.

- Teraz spalcie to - powiedziała. - Spalcie do samej ziemi.


Rozdział XXI


Nazajutrz około południa podążając szlakiem Zandramas przekroczyli granicę Jenno. Wydarzenia ubieg­łego dnia dały im się mocno we znaki i podróżowali w ciszy. Jakąś milę po przekroczeniu nie wyróżniającej się niczym granicy zjechali z traktu, by dać odpocząć koniom i sobie. Wiosenne słońce świeciło jasno w przyjemnie ciepły dzień. Garion odszedł na bok i w zadumie patrzył na chmarę złotych pszczół, pracowicie zbierających nektar na plamie dzikich kwiatów porastających okoliczne łąki.

- Garionie - odezwała się Ce’Nedra delikatnym głosem, zbliżając się do niego.

- Tak, Ce’Nedro? - Otoczył ją ramieniem.

- Co naprawdę tam się zdarzyło?

- Widziałaś mniej więcej tyle co ja.

- Nie o to mi chodzi. Co zdarzyło się w świątyni? Czy ta biedna kobieta i jej dziecko naprawdę umarli, czy też zabiła ich Polgara?

- Ce’Nedro!

- Muszę wiedzieć, Garionie. Była tak nieugięta, zanim weszła do świątyni. Zamierzała zabić to dziecko. Potem wyszła i powie­działa nam, że matka i dziecko zmarli w czasie porodu. Czyż to nie wygodne wyjaśnienie?

Wziął głęboki oddech.

- Ce’Nedro, zastanów się. Znasz ciocię od dawna. Czy kiedykolwiek cię okłamała?

- No cóż, czasami nie mówiła mi całej prawdy. Mówiła tylko część, a resztę utrzymywała w tajemnicy.

- To nie to samo co kłamstwo, Ce’Nedro. Dobrze o tym wiesz.

- No cóż...

- Jesteś zła, ponieważ powiedziała, że może będziemy musieli zabić to coś.

- To niemowlę - poprawiła stanowczo. Złapał ją za ramiona i spojrzał prosto w oczy.

- Nie, Ce’Nedro. To była rzecz. Na wpół ludzka, na wpół demoniczna. W sumie potwór.

- Ale był taki malutki, taki bezradny.

- Skąd wiesz?

- Wszystkie niemowlęta są małe w momencie narodzin.

- Nie sądzę, żeby ten był. Widziałem tę kobietę tylko przez chwilę, zanim ciocia Pol kazała mi opuścić świątynię. Czy pamiętasz, jaka byłaś przed narodzinami Gerana? Brzuch tamtej kobiety był przynajmniej pięć razy większy niż twój, a nie była od ciebie dużo wyższa.

- Chyba nie mówisz poważnie!

- Ależ tak. Nie było szansy, by ten demon narodził się, nie zabijając przy tym swojej matki. Z tego co wiem, szponami utorował sobie drogę.

- Z ciała własnej matki? - wykrztusiła.

- Czy sądziłaś, że on będzie kochał matkę? Demony nie potrafią kochać, Ce’Nedro. Dlatego są demonami. Na szczęście ten umarł. To fatalnie, że ta kobieta musiała również umrzeć, lecz gdy dotarliśmy tutaj, było zbyt późno, by coś dla niej uczynić.

- Jesteś zimnym, twardym człowiekiem, Garionie.

- Och, Ce’Nedro. Wiesz, że tak nie jest. To, co się tam wydarzyło, było niewątpliwie przykre, lecz nie mieliśmy innego wyboru.

Odwróciła się do niego plecami i zaczęła odchodzić.

- Ce’Nedro! - zawołał ruszając, by ją zatrzymać.

- Co? - Próbowała uwolnić ramię z jego uchwytu.

- Nie mieliśmy innego wyboru - powtórzył. - Czy chcia­łabyś, żeby Geran dorastał w świecie pełnym demonów?

Popatrzyła na niego.

- Nie - przyznała stanowczo. - Ja po prostu... - urwała.

- Wiem. - Objął ją czule.

- Och, Garionie. - Nagle przytuliła się do niego mocno i znowu wszystko między nimi było w porządku.

Po posiłku ruszyli przez las, od czasu do czasu mijając głęboko wtulone pomiędzy drzewa, dość prymitywnie wyglądające wioski. Większość z nich składała się z kilkunastu chałup wzniesionych z surowych bali, otoczonych prostymi palisadami z grubych żerdzi. Pośród chałup uwijały się stada świń.

- Zdaje się, że nie ma tu zbyt dużo psów - zauważył Durnik.

- Ci ludzie wolą trzymać w domach świnie - powiedział Silk. - Karandowie jako rasa mają silne ciągoty do brudu, a świnie zaspokajają pewne ich głębokie, wewnętrzne potrzeby.

- Wiesz co, Silku - odezwał się kowal. - Byłbyś dużo przyjemniejszym kompanem, gdybyś nie próbował zamieniać wszystkiego w żart.

- Jest to moja wada. Obserwuję świat już od dobrych kilku lat i nauczyłem się, że jeśli nie będę się śmiać, prawdopodobnie skończę na płaczu.

- Mówisz poważnie, prawda?

- Czy oszukałbym starego przyjaciela?

Późnym popołudniem droga, którą podążali, skręciła delikatnym łukiem i wkrótce dotarli do skraju lasu, gdzie stanęli na rozwid­leniu w porytym koleinami trakcie.

- W którą stronę? - spytał Belgarath.

Garion uniósł miecz z łęku siodła i zamachał nim wolno w obie strony, aż poczuł znajome ciągnięcie.

- W prawo - odparł.

- Tak się cieszę, że to powiedziałeś! - zawołał Silk. - Droga w lewą stronę prowadzi do Calidy, a spodziewam się, że wieści o śmierci Harakana do tej pory już tam dotarły. Nawet bez demonów, miasto pełne histeryków nie wydaje mi się miłym miejscem do zwiedzania. Zwolennicy Menghi mogą być trochę rozdrażnieni, kiedy usłyszą, że ich przywódca odszedł zostawiając ich na pastwę losu.

- Dokąd prowadzi prawe rozwidlenie? - spytał Belgarath.

- Do jeziora - odparł Silk. - Jeziora Karanda. To najwięk­sze jezioro świata. Kiedy stoisz na brzegu, wydaje ci się, jakbyś patrzył na ocean.

Garion spochmurniał.

- Dziadku - odezwał się z lekkim niepokojem - czy sądzisz, że Zandramas wie, że Klejnot może odnaleźć jej ślad?

- Tak, to możliwe.

- A czy możliwe, że wie, że nie potrafi śledzić jej przez wodę?

- Tego nie mogę być pewien.

- Jeśli jednak wie, że tak jest, czy nie jest możliwe, że wypłynie na jezioro, aby zatrzeć za sobą ślady? Mogłaby odpłynąć kawałek, potem zawrócić i wyjść na brzeg właściwie w każdym miejscu. Następnie mogłaby ruszyć w zupełnie innym kierunku i nigdy nie znaleźlibyśmy jej szlaku.

Belgarath podrapał się po brodzie mrużąc oczy od słońca.

- Pol - powiedział. - Czy są tu niedaleko jacyś Grolimowie? Na chwilę skupiła swe myśli.

- Nie w najbliższej okolicy, ojcze - odparła.

- Dobrze. Kiedy Zandramas próbowała manipulować Ce’Nedrą w Rak Hagga, czy nie byłaś w stanie przez chwilę czytać z jej umysłu?

- Tak, lecz bardzo krótko.

- A zatem przebywała w Ashabie, tak? Skinęła głową.

- Czy odebrałaś jakąś wskazówkę, w jakim kierunku zamie­rzała się udać po opuszczeniu twierdzy?

Zmarszczyła brwi.

- Nic szczególnego, ojcze. Tylko niejasne przeświadczenie, że chciała wrócić do domu.

- Darshiva! - wykrzyknął Silk, pstryknąwszy palcami. - Wiemy, że Zandramas jest pospolitym imieniem tam właśnie, a Zakath powiedział Garionowi, że to w Darshivie zaczęły się z nią kłopoty.

Belgarath chrząknął.

- To nie jest zbyt przekonujące - powiedział. - Czułbym się dużo lepiej, gdybyśmy mieli jakieś zdecydowane potwier­dzenie. - Spojrzał na Polgarę. - Czy myślisz, że mogłabyś odnowić z nią kontakt, chociaż na chwilę? Potrzebuję jedynie określenia kierunku.

- Nie sądzę, ojcze. Spróbuję, lecz... - wzruszyła ramionami. Nagle jej twarz uspokoiła się, a Garion odczuł, jak jej umysł delikatnie bada. Po kilku minutach rozluźniła swoją wolę. - Ona zasłania się czymś, ojcze - wyjaśniła starcowi. - Nie mogę nic wyłapać.

Wymamrotał pod nosem jakieś przekleństwo.

- Po prostu będziemy musieli zejść do jeziora i zapytać. Może ktoś ją widział.

- Jestem pewien, że widzieli - powiedział Silk - lecz Zandramas lubi zatapiać żeglarzy, pamiętacie? Ktokolwiek wi­dział, gdzie wylądowała, prawdopodobnie śpi teraz trzydzieści stóp pod wodą.

- Czy przychodzi ci do głowy jakiś inny plan?

- Tak od razu, nie.

- A zatem ruszajmy w kierunku jeziora.

W miarę jak słońce zaczęło powoli zatapiać się za horyzontem daleko za nimi, minęli spore miasto leżące jakieś ćwierć mili od traktu. Mieszkańcy stali zebrani na zewnątrz otaczającej je palisady. Przed olbrzymim ogniskiem wznosił się prosty ołtarz z pni i drewnianych bali, uwieńczony ludzką czaszką. Kościsty mężczyzna z kilkoma piórami we włosach i z dziwacznymi wzorami na twarzy i ciele stał przed ołtarzem, intonując całą siłą głosu jakieś zaklęcie. W błagalnym geście ku niebu rozpościerał ramiona, a z jego głosu przebijała nuta desperacji.

- Co on robi? - spytała Ce’Nedra.

- Próbuje wezwać demona, aby miejscowa ludność mogła oddawać mu cześć - wyjaśnił spokojnie Eriond.

- Garionie! - powiedziała poruszona. - Czy nie powinniś­my uciekać?

- Nie uda mu się - zapewnił ją Eriond. - Demon już do niego nie przyjdzie. Nahaz zabronił wszystkim.

Czarownik przerwał zaklęcie. Nawet z takiej odległości Garion widział panikę na twarzy tego człowieka. Przez zebranych przebiegło gniewne szemranie.

- Ten tłum zaczyna się denerwować - zauważył Silk. - Lepiej, żeby za następnym razem czarownikowi udało się wezwać demona, gdyż w przeciwnym razie może mieć kłopoty.

Jaskrawo umalowany mężczyzna z piórami we włosach ponow­nie zaczął wymawiać zaklęcie, krzycząc niemalże i wymachując ku niebu. Zakończywszy swą tyradę, stanął w wyczekującej pozie.

Nic jednak się nie zdarzyło.

Po chwili tłum wydał gniewny ryk i ruszył do przodu. Schwyciwszy czarownika, rozwalili jego drewniany ołtarz. Na­stępnie śmiejąc się ochryple, długimi gwoździami przybili ręce i nogi mężczyzny do pniaka i z gromkim okrzykiem wrzucili pniak do ognia.

- Zbierajmy się stąd - poradził Belgarath. - Taki motłoch zwykle dziczeje, gdy zasmakuje krwi. - Ścisnął konia łydkami i poprowadził ich galopem.

Tej nocy rozbili obóz w wierzbowych zaroślach na brzegu niewielkiego strumienia, skrywając w miarę możliwości blask małego ogniska.

Ranek powitał ich mgłą i wyruszyli ostrożnie, z rękoma zaciśniętymi na broni.

- Jak daleko jeszcze do jeziora? - spytał Belgarath, gdy słońce zaczęło rozpraszać mgłę.

Silk rozejrzał się wśród rzedniejących oparów.

- Właściwie trudno powiedzieć. Przypuszczam, że przynaj­mniej kilka mil.

- Przyśpieszmy więc. Kiedy dotrzemy na miejsce, będziemy musieli znaleźć łódkę, a to może trochę potrwać.

Popędzili konie, które przeszły w cwał. Droga zaczęła prowa­dzić lekko w dół.

- To chyba bliżej niż sądziłem! - zawołał do nich Silk. - Pamiętam to poszerzenie drogi. Wkrótce powinniśmy dotrzeć do jeziora.

Od czasu do czasu mijali, w większości odzianych w futra i uzbrojonych po zęby, Karandów. Tubylcy rzucali podejrzliwe, a nawet wrogie spojrzenia, lecz kolczuga, hełm i miecz Gariona wystarczyły, by cała grupa bez przeszkód posuwała się dalej.

Do późnego poranka szara mgła rozwiała się całkowicie. Kiedy wspięli się na wzgórze, Garion wstrzymał konia. Przed nim rozciągała się ogromna tafla błękitnej, połyskującej w poran­nych promieniach słońca wody. Wyglądała jak szerokie, śród­lądowe morze, jako że nie było widać drugiego brzegu.

- Duże, co? - rzucił Silk zatrzymując swego wierzchowca obok Chretienne’a. Wskazał w kierunku wioski z drewnianymi chatami pokrytymi słomianą strzechą, położonej o jakąś milę od brzegu jeziora. Do unoszącego się na wodzie pomostu przycumo­wano pokaźnej wielkości stateczki. - To tu zwykle wyna­jmowałem łodzie, kiedy chciałem dostać się na drugi brzeg jeziora.

- A zatem prowadziłeś tu interesy?

- O tak. W górach Zamad są kopalnie złota i złoża kamieni szlachetnych w lasach.

- Jak duże są te łodzie?

- Dość duże. Będziemy trochę stłoczeni, lecz pogoda jest wystarczająco dobra, żeby przepłynąć bezpiecznie, nawet jeśli łódź będzie trochę przeładowana. - Nagle spochmurniał. - A ci co wyprawiają?

Garion spojrzał na zbocze prowadzące w dół ku wiosce i ujrzał tłum ludzi idących powoli w kierunku brzegu jeziora. Wśród tłumu widać było wiele postaci odzianych w futra w różnych odcieniach czerwieni i brązu, choć wielu miało na sobie peleryny ufarbowane w odcienie rdzy i wyblakłego błękitu. Coraz więcej ludzi wyłaniało się zza szczytu wzgórza, a mieszkańcy wioski wychodzili na ich spotkanie.

- Belgaracie! - zawołał mały Drasanin. - Chyba mamy problem.

Belgarath kłusem podążył na szczyt pagórka. Spojrzał na duży tłum zbierający się przed wioską.

- Musimy wejść do tej wioski, by wynająć łódkę - po­wiedział Silk. - Jesteśmy wystarczająco dobrze uzbrojeni, by odstraszyć kilkudziesięciu wieśniaków, lecz tam znajduje się ich teraz dwustu lub trzystu. To wymagałoby efektów specjalnych.

- Może to wiejski jarmark? - spytał starzec. Silk pokręcił przecząco głową.

- Nie sądzę. Nie o tej porze roku, a poza tym ci ludzie nie mają ze sobą wozów.

Zsiadłszy z konia, podszedł do juków. W chwilę później wrócił niosąc czerwoną futrzaną kamizelkę i zniszczoną włochatą czapę. Naciągnął je na siebie, schylił się i włożył na łydki nogawkę z płótna na worki przywiązując je kawałkami sznurka.

- Jak wyglądam? - spytał.

- Wyświechtany - odparł Garion.

- O to chodzi. Wyświechtanie jest modne w Karandzie. - Wskoczył na swego wierzchowca.

- Skąd masz to ubranie? - spytał z zaciekawieniem Bel­garath.

- Ściągnąłem z jednego z ciał leżących przed świątynią. - Mały człowieczek wzruszył ramionami. - Lubię mieć pod ręką kilka przebrań. Pójdę dowiedzieć się, co tam się dzieje. - Ścisnął łydkami boki konia i pogalopował w kierunku tłumu zbierającego się w pobliżu leżącej nad jeziorem wioski.

- Ukryjmy się przed ich wzrokiem - zaproponował Belgarath. - Wolałbym nie przyciągać niczyjej uwagi.

Sprowadzili konie po przeciwnym stoku pagórka, a następnie kawałek od drogi ku płytkiemu wąwozowi, który dostarczył im odpowiedniego schronienia. Tam zsiedli z wierzchowców. Garion piechotą wspiął się po ścianie wąwozu, położył się w wysokiej trawie i zaczął obserwować.

Jakiś czas później nadjechał Silk wynurzając się znienacka zza wierzchołka pagórka. Garion podniósł się na jego widok, wska­zując mu miejsce postoju grupy.

Kiedy mały człowieczek dotarł do wąwozu i zeskoczył z konia, na jego obliczu malował się wyraz zdegustowania.

- Religia - parsknął. - Zastanawiam się, jak by świat bez niej wyglądał. Zgromadzili się tam, ponieważ potężny czarownik zapewnił ich, że potrafi wezwać demona pomimo wyraźnych porażek swoich poprzedników. Nawet nadmienia, że jest w stanie przekonać samego władcę demonów, Nahaza, żeby pojawił się przed oczyma zebranych. Ten tłum będzie tam prawdopodobnie cały dzień.

- No i co teraz? - spytał Sadi.

Belgarath przespacerował się kawałek wąwozem spoglądając w zadumie ku niebu. Kiedy wrócił, jego twarz wyrażała stanow­czość.

- Będziemy potrzebować trochę więcej takich łachów - po­wiedział wskazując na przebranie Silka.

- Nic prostszego - odparł Silk. - Widziałem dość spóź­nialskich idących wzdłuż zbocza, bym mógł zapolować na kilku z nich. Jaki mamy plan?

- Ty, Garion i ja pójdziemy do wioski.

- Interesujący pomysł, lecz nie rozumiem, do czego zmierzasz.

- Czarownik, kimkolwiek jest, obiecuje wezwać Nahaza, lecz Nahaz jest teraz z Urvonem i mało prawdopodobne, żeby się teraz pojawił. Po tym co widzieliśmy wczoraj w tamtej wiosce, jest całkiem oczywiste, że niepowodzenie byłoby dla czarownika zgubne w skutkach. Skoro nasz przyjaciel jest tak pewny siebie, to prawdopodobnie oznacza, że stworzy on iluzję, ponieważ nikomu jak dotąd nie udało się wezwać prawdziwego demona. Sam jestem dobry w tworzeniu iluzji i rzucę mu wyzwanie.

- Czy oni nie padną wówczas na kolana i nie zaczną czcić twojej iluzji? - spytała Velvet.

Uśmiechnął się chłodno.

- Nie sądzę, Liselle - odparł. - Widzisz, są demony i demony. Jeśli mi dobrze pójdzie do zachodu słońca, w obrębie pięciu mil nie ujrzycie żadnego Karanda, oczywiście w zależności od tego jak szybko potrafią biegać. - Spojrzał na Silka. - Jeszcze nie poszedłeś? - spytał.

Podczas gdy Silk udał się na poszukiwanie kilku dodatkowych przebrań, stary czarownik poczynił pewne przygotowania; znalazł długą, lekko zakrzywioną gałąź, by użyć jej jako pałki, i kilka piór, by wetknąć je sobie we włosy. Następnie usiadł i oparł tył głowy o jeden z tobołów.

- W porządku, Pol - odezwał się do córki. - Spraw, bym wyglądał odrażająco.

Uśmiechnęła się słabo i zaczęła podnosić rękę.

- Nie w ten sposób. Po prostu weź trochę atramentu i narysuj na mojej twarzy jakieś wzory. Nie muszą wyglądać zbyt auten­tycznie. Karandowie tak dalece wynaturzyli swoją religię, że nie rozpoznaliby tego co autentyczne, a co nie, gdyby nawet potknęli się o to.

Roześmiała się i podeszła do juków, wracając chwilę później z inkaustem i gęsim piórem.

- Po co, do diaska, taszczysz przez całą drogę ten atrament, lady Polgaro? - spytała Ce’Nedra.

- Lubię być przygotowana na wszelkie ewentualności. Wy­brałam się kiedyś w długą podróż i po drodze musiałam zostawić komuś wiadomość. Nie miałam przy sobie atramentu, więc skończyło się na otwarciu żyły, bym mogła coś napisać. Rzadko popełniam dwa razy ten sam błąd. Zamknij oczy, ojcze. Zawsze lubię zaczynać od powiek.

Belgarath zamknął oczy.

- Durniku - powiedział, gdy Polgara zaczęła rysować osobliwe wzory na jego twarzy - ty wraz z pozostałymi zostaniecie tutaj. Rozejrzyj się za jakąś lepszą kryjówką niż ten płytki wąwóz.

- Dobrze, Belgaracie - zgodził się kowal. - Jak się dowiemy, kiedy będziemy mogli bezpiecznie dotrzeć do jeziora?

- Kiedy ustaną krzyki.

- Nie ruszaj ustami, ojcze - powiedziała Polgara marszcząc w skupieniu brwi. - Czy chcesz, bym przyczerniła ci brodę?

- Zostaw, tak jak jest. Przesądni ludzie zawsze są pod wrażeniem wieku, a ja wyglądam starzej niż ktokolwiek.

Skinęła głową na zgodę.

- Prawdę mówiąc, ojcze, wyglądasz starzej niż sama ziemia.

- Bardzo śmieszne, Pol - rzucił kwaśno. - Już skończyłaś?

- Czy życzysz sobie symbol śmierci na czole? - spytała.

- Może być - burknął. - Ci kretyni nie rozpoznają tego, ale przynajmniej robi wrażenie.

Zanim Polgara skończyła swe arcydzieło, Silk powrócił z wy­branymi częściami odzieży.

- Miałeś jakieś kłopoty? - spytał Durnik.

- Prostota. - Silk wzruszył ramionami. - Człowieka, którego oczy utkwione są niebiosach, bardzo łatwo podejść od tyłu, a szybki cios w tył głowy zwykle go usypia.

- Zostaw swoją kolczugę i hełm, Garionie - powiedział Belgarath. - Karandowie nie noszą zbroi. Weź jednak swój miecz.

- Tak zamierzałem. - Garion zaczął mocować się z kolczugą i po chwili Ce’Nedra musiała przyjść mu z pomocą.

- Rdzewiejesz - powiedziała mu, gdy uporali się już z ciężkim ubraniem. Wskazała na wiele czerwonawobrązowych plam szpecących lnianą tunikę, którą nosił pod kolczugą.

- To jedna z wad noszenia zbroi - odparł.

- To i ten zapach - dodała marszcząc nosek. - Zdecydo­wanie musisz się wykąpać, Garionie.

- Postaram się o to w ciągu najbliższych kilku dni - powie­dział, po czym wciągnął na siebie jedną z futrzanych kamizelek skradzionych przez Silka, następnie przywiązał do nóg zgrzebne nogawki i naciągnął na głowę cuchnącą włochatą czapę. - Jak się prezentuję? - spytał.

- Jak barbarzyńca - odparła.

- O to mniej więcej chodzi.

- Nie skradłem czapy dla ciebie - powiedział Silk do Belgaratha - ponieważ sądziłem, że będziesz wolał pióra.

Belgarath skinął głową.

- My, potężni czarownicy, nosimy pióra - zgodził się. - To niewątpliwie przemijający trend, lecz zawsze lubię ubierać się z duchem czasu. - Spojrzał w kierunku koni. - Myślę, że pójdziemy piechotą - zdecydował. - Kiedy się zacznie, konie mogą się nieco zatrwożyć. - Spojrzał na Polgarę i pozostałych stojących za jego placami. - To nie powinno zabrać nam zbyt wiele czasu - powiedział z pewnością siebie, po czym ruszył do wyjścia z wąwozu z Garionem i Silkiem podążającymi tuż za nim. Wyłonili się na południowym krańcu wzgórza i zeszli zboczem w kierunku tłumu zbierającego się na brzegu jeziora.

- Nie widzę jeszcze śladu tego ich czarownika - powiedział Garion wypatrując uważnie.

- Zawsze lubią przetrzymać trochę publiczność - odparł Belgarath. - Podobno to zwiększa ciekawość, czy coś takiego.

Ciepło słonecznego dnia sprawiło, że zjełczały odór ich ubrań nasilił się. Chociaż tak naprawdę nie przypominali Karandów - ludzie w tłumie, do którego niepostrzeżenie dołączyli, prawie nie zwrócili na nich uwagi. Wszystkie oczy zdawały się utkwione na podeście i drewnianym ołtarzu, za którym stały drągi z zatkniętymi czaszkami.

- Skąd oni biorą te wszystkie czaszki? - szepnął Garion do Silka.

- Kiedyś byli łowcami głów - odparł Silk. - Angarakowie wytrzebili te praktyki, więc teraz węszą nocami po cmentarzys­kach. Wątpię, czy znalazłbyś jakiś cały szkielet w jakimkolwiek grobie w całej Karandzie.

- Podejdźmy bliżej do ołtarza - mruknął Belgarath. - Nie chciałbym torować sobie drogi w tym tłumie, kiedy już wszystko się zacznie.

Zaczęli przepychać się między ludźmi. Kilku wieśniaków o tłustych włosach zaprotestowało przeciw kuksańcom i przepy­chaniu, lecz jedno spojrzenie na twarz Belgaratha z odrażającymi malunkami wykonanymi przez Polgarę przekonało ich, że mają do czynienia z potężnym czarownikiem, więc powstrzymali się od zaczepki.

Kiedy dotarli na miejsce, z bramy wioski wyłonił się jakiś mężczyzna w czarnej grolimskiej szacie i ruszył prosto w kierunku ołtarza.

- Myślę, że nadchodzi nasz czarownik - powiedział cicho Belgarath.

- Grolim? - W głosie Silka dało się słyszeć zdziwienie.

- Zobaczmy, co zamierza.

Mężczyzna w czarnej szacie wszedł na podest i stanął przed ołtarzem. Uniósłszy obie ręce, zaczął przemawiać w nie znanym Garionowi języku. Jego słowa mogły być błogosławieństwem albo przekleństwem. Tłum umilkł natychmiast. Wolnym ruchem Grolim ściągnął swój kaptur i pozwolił, by peleryna zsunęła się na ziemię. Jego ciało od stóp do głowy pokrywały przemyślne tatuaże.

Silk skrzywił się.

- To naprawdę musiało boleć - wymamrotał.

- Przygotujcie się, by spojrzeć w twarz waszego boga - ogłosił tubalnym głosem Grolim, po czym nachylił się, by narysować jakieś wzory na podeście przed ołtarzem.

- Tak myślałem - szepnął Belgarath. - Tamto koło, które narysował, nie jest pełne. Gdyby naprawdę zamierzał wezwać demona, nie popełniłby takiego błędu.

Grolim wyprostował się i zaczął deklamować słowa zaklęcia w oratoryjnym stylu.

- Jest bardzo ostrożny - powiedział Belgarath. - Opuszcza pewne kluczowe stwierdzenia. Nie chce przypadkiem wezwać prawdziwego demona. Czekajcie. - Starzec uśmiechnął się ponuro. - Oto nadchodzi.

Garion również poczuł przypływ woli Grolima, a następnie usłyszał ostry dźwięk.

- Ujrzyjcie Władcę Demonów, Nahaza! - krzyknął wytatu­owany mężczyzna i przed ołtarzem, pośród błysku ognia, grzmo­tów i chmury śmierdzącego siarką dymu pojawiła się postać. Mimo że była większa od przeciętnego człowieka, wydawała się rzeczywista.

- Naprawdę nie najgorzej - przyznał Belgarath.

- Mnie wydaje się całkiem cielesny, Belgaracie - powiedział nerwowo Silk.

- To tylko iluzja, Silku - zapewnił go cicho starzec. - Dobra, lecz tylko iluzja.

Postać na podeście przed ołtarzem wyprostowała się do swej pełnej wysokości, a następnie odrzuciła kaptur ciemności, by odkryć odrażającą twarz, którą Garion widział wcześniej w sali tronowej w Ashabie.

Tłum zawodząc padł na kolana. Belgarath wciągnął szybko powietrze.

- Kiedy ten tłum zacznie się rozpraszać, nie pozwólcie uciec Grolimowi - polecił im. - On widział prawdziwego Nahaza, a to oznacza, że należał do kohorty Harakana. Chcę, by odpowiedział mi na kilka pytań. - Następnie starzec wyprostował się. - No cóż, sądzę, że ja również mogę zacząć - powiedział. Wszedł na podest. - Sztuczka dla naiwnych! - zawołał silnym głosem. - Oszukaństwo i sztuczka dla naiwnych!

Grolim spojrzał na niego mrużąc oczy, gdy zobaczył malunki na twarzy starca.

- Na kolana przed władcą demonów! - zagrzmiał.

- Sztuczka dla naiwnych! - oświadczył ponownie Belgarath. Stanąwszy na podeście, zwrócił się ku zdumionym twarzom. - To nie żaden czarownik, to oszust - oświadczył.

- Władca demonów oderwie ci ciało od kości! - wrzasnął Grolim.

- W porządku - odparł Belgarath ze spokojną pogardą. - Zobaczmy, jak to robi. Proszę bardzo. Nawet mu pomogę. - Zakasawszy rękawy, podszedł do iluzji królującej groźnie przed ołtarzem i wsadził nagie ramię w żołądek cienia. Chwilę później jego ręka pojawiła się wychodząc z tyłu głowy władcy demonów. Popchnął ramię dalej, aż cały nadgarstek i przedramię wystawały z fantomu. Następnie zupełnie świadomie poruszał palcami w kierunku ludzi zebranych przed ołtarzem.

Przez tłum przebiegł nerwowy pomruk.

- Myślę, że zapomniałeś o paru strzępach ciała, Nahazie - odezwał się starzec do iluzji stojącej przed nim. - Wydaje się, że jeszcze sporo mięsa mam na mej dłoni. - Wycofał rękę z cienia, a następnie przełożył obie ręce przez iluzję. - Wydaje się, jakby brakowało mu trochę cielesności, przyjacielu - powie­dział do wytatuowanego mężczyzny. - A może byśmy wysłali go z powrotem tam, gdzie go znalazłeś? Wtedy pokażę tobie i zebranym tutaj wiernym prawdziwego demona.

Oparł ręce na biodrach, pochylił się lekko do przodu i dmuchnął w kierunku cienia. Iluzja zniknęła, a wytatuowany Grolim cofnął się lękliwie.

- Przygotowuje się do ucieczki - szepnął Silk do Gariona. - Ty pójdź na tamtą stronie podestu, a ja zostanę tutaj. Grzmotnij go w łeb, jak wpadnie ci w ręce.

Garion skinął głową i skierował się ku dalszej stronie podestu. Belgarath odezwał się ponownie do tłumu.

- Padacie na kolana przed wyobrażeniem Władcy Demo­nów! - wrzasnął na nich. - Cóż uczynicie, kiedy sprowadzę przed wasze oblicza króla piekieł? - Nachylił się, szybko kreśląc koło i pentagram dookoła swych stóp. Wytatuowany kapłan jeszcze bardziej oddalił się od niego.

- Zostań, Grolimie. - Belgarath zaśmiał się okrutnie. - Król piekieł zawsze jest głodny i myślę, że może zechciałby cię pożreć, kiedy przybędzie. - Przywołał go gestem ręki, a Grolim zaczął mocować się, jakby został schwycony przez potężną niewidzialną dłoń.

Belgarath zaintonował zaklęcie zupełnie inne od tego, które wymawiał Grolim, a jego słowa rozbrzmiewały pod sklepieniem niebios, gdy stopniowo wzmacniał głos. Ogromne języki różno­kolorowych płomieni wystrzeliły w powietrze aż po horyzont.

- Ujrzyjcie bramy piekieł! - wrzasnął wskazując przed siebie.

W oddali na jeziorze zdawały się wyrastać dwie olbrzymie kolumny, spomiędzy których buchały kłęby dymu i ognia. Zza płonących wrót doszedł ich dźwięk niezliczonej ilości przeraża­jących głosów wykrzykujących jakiś potworny hymn chwały.

- A teraz wzywam króla piekieł! - krzyknął starzec wzno­sząc swój zakrzywiony kij. Siła przypływu jego woli była ogromna, a wielkie jęzory ognia, migoczące na niebie, wydawały się zakrywać słońce przyćmiewając jego światło swoim koszmar­nym blaskiem.

Do uszu zebranych doleciał potężny gwizd, który zamienił się po chwili w ogłuszający ryk. Płomienie rozstąpiły się i olbrzymia trąba powietrzna przeleciała pomiędzy dwoma filarami. Powiet­rzny wir obracał się coraz szybciej, zmieniając kolory od czarnoatramentowego do mrożącej białości. Ogromna biała chmu­ra nadchodziła znad jeziora krzepnąc w miarę zbliżania się do brzegu. Potwór z początku wydawał się szerokim śnieżnym widmem z wyłupiastymi oczyma i rozdziawioną paszczą. Mierzył jakieś kilkaset stóp wysokości, a jego oddech miotał teraz przerażonym tłumem zebranym przed ołtarzem niczym burza śnieżna.

- Posmakowaliście lodu! - zawołał Belgarath. - Teraz posmakujcie ognia! Wasza cześć dla fałszywego władcy demonów obraziła króla piekieł i teraz będziecie się smażyć w wiecznym płomieniach! - Wykonał kolejny zamiatający gest swoim kijem i pośrodku białego kształtu, który prawie dotarł już do brzegu jeziora, pojawiła się intensywna czerwona łuna. Karmazynowa poświata powiększała się niezwykle szybko, aż całkowicie wypełniła otaczającą ją biel. Wtedy widmowa postać ognia i kołującego lodu uniosła ramiona długości kilkuset stóp i ryknęła ogłuszająco. Zdawało się, że lód odpadł i widmo zmieniło się w ognistą kreaturę. Płomienie wystrzeliły z okrutnej paszczy i nozdrzy, a woda zmieniała się w kłęby pary, gdy potwór sunął do pobliskiego już brzegu.

Monstrum sięgnęło olbrzymią łapą i położyło ją na ołtarzu, wystawiając do góry otwartą płonącą dłoń. Belgarath spokojnie wszedł na nią, a iluzja uniosła go wysoko w powietrze.

- Niewierni! - zagrzmiał na nich potężnym głosem. - Przy­gotujcie się wszyscy na gniew króla piekieł za wasze odstępstwo od wiary!

Jęk przerażenia przebiegł przez tłum zgromadzonych Karandów, a po nim rozległy się paniczne wrzaski, gdy ogniste widmo sięgnęło olbrzymią płonącą łapą w ich kierunku. Wieśniacy jak jeden mąż odwrócili się i uciekli w popłochu.

Może dlatego, że Belgarath skupił zbyt dużo uwagi na ogromnej postaci, którą stworzył i za wszelką cenę starał się utrzymać, Grolim, uwolniwszy się z niewidzialnych pęt, zeskoczył z podestu.

Napotkał jednak czekającego Gariona, który przytrzymał go jedną ręką, drugą zadając potężny cios w głowę wytatuowanego mężczyzny.

Grolim runął jak długi na ziemię i nie wiedzieć czemu, Garion poczuł sporą satysfakcję.


Rozdział XXII


- Którą łódź chciałeś ukraść? - spytał Silk, gdy Garion zrzucił nieprzytomnego Grolima na pływający pomost wdzierający się w jezioro.

- Czemu mnie o to pytasz? - Garion poczuł się niezręcznie słysząc słowa Silka.

- Ponieważ to ty i Durnik będziecie musieli żeglować. Ja nie mam pojęcia, co zrobić z łódką, żeby nie wykręcić jej od razu na wstępie do góry dnem.

- Wywrócić - poprawił Garion patrząc na łodzie zacumo­wane przy brzegu.

- Co?

- Mówi się „wywrócić”, Silku. Wykręcasz furę, lecz wy­wracasz łódź.

- Chodzi o to samo, prawda?

- Mniej więcej tak.

- Więc po co robić z tego wielkie mecyje? A ta? - Mały człowieczek wskazał łódź o szerokiej pokładnicy z parą oczu namalowanych na dziobie.

- Zbyt niska wolna burta - odpowiedział Garion. - Konie są ciężkie, więc każda łódź, którą weźmiemy, trochę siądzie.

Silk wzruszył ramionami.

- Ty jesteś ekspertem. Zaczynasz mówić jak Barak czy Greldik. - Nagle wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Wiesz, Garionie, nigdy nie ukradłem jeszcze czegoś wielkości łodzi. To naprawdę coś.

- Chciałbym, żebyś przestał używać słowa „ukraść”. Nie możemy po prostu mówić, że pożyczamy tę łódź?

- Planujesz przypłynąć tu z powrotem i zwrócić ją, kiedy już nam nie będzie potrzebna?

- Nie. Raczej nie.

- A zatem „ukraść” jest bardzo odpowiednim słowem. Ty jesteś ekspertem od statków i żeglugi; ja jestem ekspertem od kradzieży.

Poszli dalej wzdłuż pomostu.

- Wejdźmy na pokład tej tutaj i rozejrzyjmy się - powiedział Garion wskazując na niezdarnie wyglądającą łajbę pomalowaną na brzydki zielony kolor.

- Wygląda jak wanna.

- Nie zamierzam wygrywać na niej żadnych wyścigów. - Garion wskoczył na pokład łajby. - Jest wystarczająco duża dla koni, a burty ma dość wysokie, żeby zapobiec zatopieniu. - Przyjrzał się omasztowaniu i takielunkowi. - Trochę surowa - zauważył - lecz razem z Durnikiem powinniśmy dać sobie radę.

- Sprawdź, czy dno nie przecieka - zaproponował Silk. - Nikt nie pomalowałby łodzi na taki kolor, gdyby nie przeciekała.

Garion zszedł niżej i sprawdził ładownię i dno. Kiedy pojawił się na pokładzie, było jasne, że powziął decyzję.

- Myślę, że pożyczymy właśnie tę - powiedział wskakując na pomost.

- Chciałeś powiedzieć „skradniemy”, Garionie. Garion westchnął.

- W porządku, skradniemy, jeśli to cię uszczęśliwi.

- Chcę tylko być dokładny, nic więcej.

- Zaciągnijmy tu Grolima - zaproponował Garion. - Wrzu­cimy go do łodzi i przywiążemy. Nie sądzę, by przebudził się przez jakiś czas, ale nie ma co ryzykować.

- Jak mocno go uderzyłeś?

- Dość mocno. Z niewiadomego powodu bardzo mnie roz­drażnił. - Ruszyli do miejsca, gdzie leżał Grolim.

- Z każdym dniem stajesz się coraz bardziej podobny do Belgaratha - odezwał się Silk. - Siejesz więcej zniszczenia z powodu prostego zirytowania, niż większość ludzi dokonuje w napadzie szału.

Garion wzruszył ramionami. Popchnął wytatuowanego Grolima nogą i złapał go za stopę.

- Weź go za drugą - powiedział.

Głowa nieprzytomnego mężczyzny podskakiwała na belkach pomostu, gdy wlekli go w kierunku łajby. Kiedy dotarli do łodzi, Garion schwycił więźnia za ręce, a Silk za nogi. Przez chwilę kołysali nim, po czym przerzucili przez barierkę niczym worek zboża. Garion wskoczył na pokład i związał dokładnie Grolima.

- Nadchodzi Belgarath i pozostali - oznajmił Silk z pomostu.

- Dobrze. Złap drugi koniec trapu.

- Znaleźliście coś? - spytał, gdy przystanęli obok.

- Całkiem sporo - odparł Durnik. - Jeden z tych budynków okazał się magazynem. Był wprost wypchany jedzeniem.

- Dobrze. Nie chciałem przebyć reszty podróży na głodowych racjach.

Belgarath popatrzył na łódź.

- Nic specjalnego, Garionie - ocenił. - Jeśli już zamie­rzałeś ukraść łódź, to czemu nie ukradłeś czegoś porządniej­szego?

- Widzisz? - odezwał się Silk do Gariona. - Mówiłem, że to odpowiednie słowo.

- Nie kradnę jej dla wyglądu, dziadku - powiedział Ga­rion. - Nie planuję jej zatrzymać. Jest po prostu wystarczająco duża dla koni, a ożaglowanie jest na tyle nieskomplikowane, że wraz z Durnikiem damy sobie radę. Jeśli ci się nie podoba, ukradnij jakąś dla siebie.

- Jesteśmy w kiepskim humorze, co? - spytał łagodnie starzec. - Co zrobiliście z moim Grolimem?

- Leży tam, w luku odpływowym.

- Już się ocknął?

- Myślę, że nie. Uderzyłem go dosyć mocno. Wchodzisz na pokład, czy raczej pójdziesz ukraść inną łódź?

- Bądź uprzejmy, mój drogi - skarciła go Polgara.

- Nie, Garionie - odezwał się Belgarath. - Twoje serce wybrało tę, więc weźmiemy właśnie ją.

Wprowadzenie koni na pokład zabrało im trochę czasu i wszys­cy pomagali w pośpiesznym podnoszeniu żagli z osprzętem rejowym. Kiedy, ku zadowoleniu Gariona, udało im się postawić żagle, młody król zajął się rumplem.

- No dobrze - powiedział. - Cumy rzuć.

- Mówisz jak prawdziwy żeglarz, kochanie - rzekła z po­dziwem Ce’Nedra.

- Cieszę się, że to doceniasz. - Lekko podniósł głos. - Toth, mógłbyś wziąć ten hak i odepchnąć nas od pomostu? Nie chcę porozbijać się o te wszystkie łodzie, zanim wypłyniemy na otwartą wodę.

Olbrzym skinął głową, podniósł długą żerdź i odepchnął łódź, od pomostu. Dziób zakołysał się wolno, a żagle zatrzepotały szarpnięte nierówną bryzą.

- Czy nie powienienieś użyć słowa „statek”, Garionie? - spytała Ce’Nedra.

- Co takiego?

- Nazwałeś je łodziami. Czy nie są to statki? Obdarzył ją długim, powłóczystym spojrzeniem.

- Tylko się pytam - odparła zuchwale.

- To nie rób tego. Proszę.

- Czym uderzyłeś tego mężczyznę, Garionie? - spytał zirytowany Belgarath klęcząc obok Grolima.

- Pięścią - odparł Garion.

- Następnym razem użyj topora lub kija. Prawie zgruchotałeś mu czaszkę.

- Czy ktoś jeszcze chciałby złożyć jakieś zażalenia? - spytał głośno Garion. - Ułóżmy je od razu na kupkę.

Popatrzyli na niego lekko zdumieni. Dał za wygraną.

- Zapomnijcie, co powiedziałem. - Spojrzał w górę próbując przesunąć dziób tak, żeby żagle mogły złapać wiatr od brzegu. Nagle wydęły się mocno i zafurkotały, a łódź zaczęła szybko nabierać prędkości mijając koniec pomostu, aż wypłynęła na otwartą wodę.

- Pol - powiedział Belgarath. - Może byś tu przyszła i zorientowała się, co możesz zrobić z tym człowiekiem? Nie mogę go docucić, a chciałbym zadać mu kilka pytań.

- Dobrze, ojcze. - Podeszła do Grolima, uklękła obok i położyła dłonie na jego skroniach. Skoncentrowała się i Garion odczuł przypływ jej woli.

Grolim jęknął.

- Sadi - powiedziała po chwili namysłu. - Czy masz w swojej sakwie nepharę?

Eunuch skinął głową.

- Sam to miałem zaproponować, lady Polgaro. - Przyklęknął i otworzył czerwoną torbę.

Belgarath spojrzał pytająco na córkę.

- To lek, ojcze - wyjaśniła. - Powoduje prawdomówność.

- Dlaczego nie zrobić tego tak jak zazwyczaj? - spytał.

- Ten człowiek to Grolim i jego umysł jest prawdopodobnie niezwykle silny. Pewnie udałoby mi się nim zawładnąć, ale zabrałoby to sporo czasu i byłoby bardzo wyczerpujące. Nephara działa równie dobrze i nie wymaga żadnego wysiłku.

Wzruszył ramionami.

- Jak chcesz, Polgaro.

Sadi wyjął z sakwy flakonik z gęstym zielonym płynem. Odkorkował naczynie, a następnie złapał Grolima za nos trzymając go, aż na wpół przytomny mężczyzna otworzył usta, by złapać oddech. Następnie eunuch delikatnie odmierzył trzy krople zielonego syropu na język mężczyzny.

- Proponuję teraz chwilę odczekać, lady Polgaro - powie­dział spoglądając na twarz Grolima. - Lek musi zacząć dzia­łać. - Zakorkował flakonik i włożył go z powrotem do torby.

- Czy to lekarstwo mu nie zaszkodzi? - spytał Durnik. Sadi potrząsnął przecząco głową.

- Ono po prostu rozluźnia wolę - odparł. - Będzie racjonalny i do rzeczy, lecz potulny jak baranek.

- Nie będzie również w stanie skupić umysłu na tyle, by skorzystać z któregoś ze swych talentów - dodała Polgara. - Nie będziemy musieli się martwić, że ucieknie, jak tylko się obudzi. - Spoglądała krytycznie na Grolima, od czasu do czasu podnosząc jedną z jego powiek, by dostrzec działanie leku. - Myślę, że zaczął już działać - powiedziała w końcu. Rozwiązała ręce i nogi więźnia, a następnie położyła dłonie na skroniach mężczyzny i używając woli delikatnie doprowadziła go do stanu względnej przytomności. - Jak się czujesz? - spytała.

- Boli mnie głowa - odparł miękko Grolim.

- To przejdzie - zapewniła go. Wstała i spojrzała na Belgaratha. - Przemawiaj do niego łagodnie, ojcze - powie­działa - i zacznij od prostych pytań. Po podaniu nephary najlepiej zaczynać od najprostszych pytań, stopniowo przechodząc do bardziej skomplikowanych.

Belgarath przytaknął. Podniósł drewniany ceber, odwrócił go do góry dnem, postawił na pokładzie i usiadł na nim.

- Witaj tego pogodnego ranka, przyjacielu - zaczął łagod­nie - a może to już popołudnie? - Łypnął na niebo.

- Nie jesteś prawdziwym Karandem, co? - spytał Grolim sennym głosem. - Sądziłem, że jesteś jednym z ich czarowników, lecz teraz, kiedy przyglądam ci się uważniej, widzę, że tak nie jest.

- Jesteś bardzo bystry, przyjacielu - pogratulował mu Belgarath. - Jak cię nazywają?

- Arshag - odparł Grolim.

- Skąd jesteś?

- Ze Świątyni w Calidzie.

- Tak przypuszczałem. Czy przez przypadek nie znasz Chandima nazywanego Harakan?

- Obecnie woli być nazywanym Menghą.

- Ach tak. Słyszałem o tym. Ta iluzja Nahaza, którą dziś rano stworzyłeś, była niezwykle dokładna. Niewątpliwie kilka­krotnie go widziałeś.

- Często byłem w bliskim kontakcie z Nahazem - przyznał Grolim. - To ja przyprowadziłem go do Menghi.

- A może opowiesz mi coś na ten temat? Jestem pewien, że to fascynująca historia, i naprawdę chciałbym ją usłyszeć. Nie śpiesz się, Arshagu. Opowiedz mi całą historię, niczego nie pomijając.

Grolim uśmiechnął się, prawie szczęśliwy.

- Od dłuższego czasu chciałem opowiedzieć komuś tę histo­rię - powiedział. - Czy naprawdę chcesz ją usłyszeć?

- Zapewniam cię, że umieram z ciekawości - potwierdził Belgarath.

Grolim uśmiechnął się ponownie.

- No cóż - westchnął - wszystko zaczęło się wiele lat temu, niezbyt długo po śmierci Toraka. Służyłem w Świątyni w Calidzie. Mimo że byliśmy pogrążeni w najgłębszej rozpaczy, próbowaliśmy utrzymać wiarę wciąż żywą. Pewnego dnia w naszej świątyni pojawił się Harakan i chciał spotkać się ze mną w cztery oczy. Czasami jeździłem do Mal Yaska w sprawach kościoła, więc wiedziałem, że Harakan zajmuje wysokie stanowisko wśród Chandimów i pozostaje w bliskich kontaktach ze Świętym Uczniem Urvonem. Kiedy zostaliśmy sami, powiedział mi, że Urvon czytał Wyrocznie i Przepowiednie w związku z kierunkiem, jaki kościół musi obrać w najczarniejszych chwilach. Urvon znalazł fragmenty mówiące o tym, że Nowy Bóg nadchodzi do Angaraku i że będzie on dzierżył Cthrag Sardius w prawej dłoni i Cthrag Yaska w lewej. Będzie potężnym Dzieckiem Ciemności i Władca Demonów będzie słuchać jego rozkazów.

- Rozumiem, że to dokładny cytat? Arshag przytaknął.

- Z ósmej strofy Wyroczni Ashabińskich - potwierdził.

- Trochę niejasne, lecz takie są zwykle przepowiednie. Mów dalej.

Arshak zmienił pozycję i kontynuował.

- Wedle interpretacji Urvona ten fragment znaczył, że nasz Nowy Bóg uzyska pomoc demonów w zwalczaniu wrogów.

- Czy Harakan powiedział ci, co to za wrogowie? Arshag ponownie skinął głową.

- Wspomniał Zandramas, o której słyszałem, i kogoś o imie­niu Agachak, którego imię jest mi obce. Przestrzegał mnie również, że Dziecko Światła prawdopodobnie będzie próbowało mieszać się w te sprawy.

- To całkiem rozsądne przypuszczenie - mruknął Silk do Gariona.

- Harakan, który jest najbliższym doradcą Urvona Ucznia, wybrał mnie do wielkiej misji - kontynuował dumnie Arshag. - Kazał mi odnaleźć czarowników w Karandzie i poznać ich sztukę, abym mógł wezwać Władcę Demonów Nahaza i błagać go, by wsparł Urvona Ucznia w walce z jego wrogami.

- Czy mówił ci, jak niebezpieczne będzie to zadanie? - spytał Belgarath.

- Zdawałem sobie sprawę z niebezpieczeństw - przyznał Arshag - lecz przyjąłem je chętnie, jako że wielkie miały być moje nagrody.

- W to nie wątpię - mruknął Belgarath. - Dlaczego Harakan sam tego nie zrobił?

- Urvon przydzielił inne zadanie Harakanowi, gdzieś na Zachodzie. Z tego co zrozumiałem, ma to związek z jakimś dzieckiem.

Belgarath skinął głową.

- Chyba o tym słyszałem.

- W każdym razie - kontynuował Arshag - wybrałem się do lasów na północy w poszukiwaniu czarowników, którzy nadal odprawiali obrzędy w miejscach ukrytych przed wzrokiem kościoła. Po pewnym czasie znalazłem takiego. - Jego usta wykrzywiły się w pogardliwym grymasie. - Był to ignorancki dzikus o niewielkich umiejętnościach, w najlepszym razie po­trafiący wezwać chochlika, lecz zgodził się przyjąć mnie jako niewolnika i ucznia. To on uważał, że jest wystarczająco sprawny, by umieścić te wszystkie wzory na moim ciele. - Z niezadowo­leniem spojrzał na swe tatuaże. - Trzymał mnie w psiarni i kazał służyć sobie i wysłuchiwać swych majaczeń. Nauczyłem się wszystkiego, czego mógł mnie nauczyć, a następnie udusiłem go i udałem się na poszukiwanie silniejszego nauczyciela.

- Zauważ, jak głęboka jest wdzięczność Grolimów - szepnął Silk do Gariona, który w połowie koncentrował się na opowieści, a w połowie na sterowaniu łodzią.

- Kolejne lata były trudne - ciągnął Arshag. - Chodziłem od nauczyciela do nauczyciela cierpiąc wszelkie zniewagi i upo­korzenia. - Jego twarz przeciął ponury uśmiech. - Od czasu do czasu sprzedawali mnie innym czarownikom, jak sprzedawało się krowy czy świnie. Gdy poznałem już tajniki magii, powróciłem i odpłaciłem każdemu za moje upodlenie. Gdzieś na pustkowiach Północy zostałem uczniem wiekowego człowieka o reputacji najbardziej potężnego czarodzieja w Karandzie. Był bardzo stary i zawodził go wzrok, wiec wziął mnie za młodego Karanda poszukującego mądrości. Przyjął mnie jako swojego ucznia i zaczęła się intensywna nauka. Wzywanie niniejszych demonów nie jest niczym nadzwyczajnym, lecz wezwanie Władcy Demonów to już dużo bardziej skomplikowane i niebezpieczne zadanie. Czarownik twierdził, że dokonał tego dwukrotnie w swoim życiu, lecz możliwe, że kłamał. Pokazał mi jednak, jak tworzyć iluzję Nahaza i jak się z nim komunikować. Żadne zaklęcie czy czar nie jest dostatecznie silne, by przybył na wezwanie. Przyjdzie tylko wtedy, gdy sam na to wyrazi zgodę, i zwykle z sobie tylko znanych powodów. Kiedy już nauczyłem się wszystkiego od starego, zabiłem go i ruszyłem na południe w kierunku Calidy. - Westchnął z lekkim żalem. - Ten starzec był dobrym człowie­kiem i było mi przykro, że musiałem go zabić. - Wzruszył ramionami. - Ale był stary - dodał - i załatwiłem go jednym uderzeniem noża prosto w serce.

- Spokojnie, Durniku - odezwał się Silk, kładąc rękę na ramieniu rozgniewanego kowala.

- W Calidzie okazało się, że Świątynia znajduje się w kompletnym nieładzie - kontynuował Arshag. - Moi bracia w końcu poddali się absolutnej rozpaczy i Świątynia stała się nikczemnym siedliskiem korupcji i degeneracji. Stłumiłem jednak w sobie gniew. Przesłałem wieści do Mal Yaska powiadamiając Harakana o powodzeniu mojej misji i że oczekuję jego rozkazów w Świątyni w Calidzie. Po jakimś czasie otrzymałem odpowiedź od jednego z Chandimów, że Harakan nie wrócił jeszcze z Zachodu. - Umilkł. - Czy mógłbym prosić o trochę wody? - spytał. - Nie wiadomo z jakiej przyczyny mam zły smak w ustach.

Sadi poszedł do zbiornika z wodą na rufie i napełnił niewielką czarkę.

- Żadne lekarstwo nie jest idealnie doskonałe - mruknął ze skruchą przechodząc obok Gariona.

Arshag z wdzięcznością przyjął czarę od Sadiego i wypił łapczywie.

- Kontynuuj swą opowieść - odezwał się Belgarath, kiedy Grolim zaspokoił pragnienie.

Arshag skinął głową.

- Trochę mniej niż rok temu Harakan powrócił z Zachodu - powiedział. - Przybył do Calidy i spotkaliśmy się w tajemnicy. Powiedziałem mu, czego dokonałem, i poinformowałem o ogra­niczeniach związanych z próbami wzywania Władcy Demonów. Następnie udał się do pustelni, a ja nauczyłem go zaklęć i czarów, które przywołają wyobrażenie Nahaza i pozwolą nam mówić przez bramę leżącą pomiędzy światami i komunikować się bezpośrednio z Nahazem. Kiedy już nawiązałem kontakt z Władcą Demonów, Harakan zaczął z nim rozmawiać. Wspomniał Cthrag Sardius, lecz Nahaz już o nim wiedział. Potem Harakan powiedział Nahazowi, że podczas długich lat snu Toraka Urvon Uczeń stawał się coraz bardziej opętany obsesją bogactwa i władzy i w końcu przekonał siebie samego, że w rzeczywistości to on jest półbogiem jedynie o krok od boskości. Harakan zaproponował przymierze między nim a Nahazem. Zaproponował, że Władca Demonów doprowadzi Urvona na skraj szaleństwa, a następnie pomoże mu pokonać wszystkich poszukujących Cthrag Sardiusa. Urvon z łatwością mógłby posiąść ten kamień, jeśli jego przeciw­nicy zostaliby wcześniej usunięci.

- Rozumiem, że postanowiłeś sprzymierzyć się z nimi, zamiast ostrzec Urvona? Co ty wyniosłeś z takiego układu?

- Darowali mi życie. - Arshag wzruszył ramionami. - Myś­lę, że Harakan zamierzał mnie po prostu zabić, by czuć się bezpiecznym, ale Nahaz przekonał go, że w dalszym ciągu mogę być użyteczny. Obiecał mi królestwa, żebym sam mógł w nich rządzić, i dzieci demonów, by słuchały moich rozkazów. Harakan musiał być posłuszny Nahazowi i traktował mnie z kurtuazją.

- Nie widzę zbyt wielu korzyści, jakie mógłby osiągnąć Nahaz dając Sardion Urvonowi - wyznał Belgarath.

- Nahaz chce Cthrag Sardiusa dla siebie - powiedział Arshag. - Jeśli doprowadzi Urvona do szaleństwa, po prostu zabierze mu Cthrag Sardiusa, kładąc w jego miejsce kawałek bezwartościowej skały. Następnie Władca Demonów i Harakan umieszczą Urvona w jakimś domu, może w Ashabie czy jakimś innym odizolowanym zamku, i otoczą go chochlikami i mniej­szymi demonami, by zaślepiały go iluzjami. Tam będzie bawił się w bycie bogiem w błogosławionym szaleństwie, podczas gdy Nahaz i Harakan zawładną światem.

- Aż powstanie prawdziwy Nowy Bóg Angaraku - dodała Polgara.

- Nie będzie Nowego Boga Angaraku - zaprzeczył Ar­shag. - Kiedy już Nahaz położy rękę na Cthrag Sardiusie, czy jak kto woli na Sardionie, obie Przepowiednie przestaną istnieć. Dziecko Światła i Dziecko Ciemności znikną na zawsze. Starsi bogowie zostaną wypędzeni, a Nahaz zostanie panem świata i panem przeznaczenia całej ludzkości.

- A co będzie miał z tego Harakan? - zapytał Belgarath.

- Dominium Kościoła i wieczny tron świata.

- Mam nadzieję, że ma to na piśmie - zauważył sucho Belgarath. - Demony notorycznie nie dotrzymują obietnic. Co stało się później?

- Z Calidy przybył posłaniec z instrukcjami dla Harakana od Urvona. Uczeń powiedział mu, że w Karandzie musi dojść do tak gwałtownych zamieszek, by Kal Zakath musiał powrócić z Cthol Murgos. Kiedy już cesarz znajdzie się w Mallorei, łatwiej będzie go zabić, a kiedy to się stanie, Urvon zamierza posadzić na tronie potulnego człowieka, którego mógłby zabrać ze sobą do miejsca, gdzie leży ukryty Sardion. Swoją drogą, to jest jeden z warunków, który musi być spełniony, zanim narodzi się nowy bóg.

Belgarath skinął głową.

- Wiele spraw zaczyna się klarować - powiedział. - Co stało się później?

- Razem z Harakanem udaliśmy się ponownie w tajemnicy do tego odludnego miejsca, gdzie powtórnie otworzyłem bramę i wywołałem wyobrażenie Nahaza. Harakan i Władca Demonów rozmawiali przez jakiś czas i nagle wyobrażenie ucieleśniło się, i sam Nahaz stanął przed nami. Harakan powiedział mi, że powinienem nazywać go imieniem Mengha, jako że imię Harakan jest powszechnie znane w Mallorei. Następnie razem z Nahazem wróciliśmy do Calidy. Władca Demonów wezwał swe hordy i Calida upadła. Nahaz zażądał pewnej zapłaty za swą pomoc, a Mengha powiedział mi, jak ją dostarczyć. To wtedy dowiedzia­łem się, dlaczego Nahaz zostawił mnie przy życiu. Rozmawialiśmy i powiedział mi, czego chce. Nie dbałem o to, lecz chodziło jedynie o Karandów, więc... - Wzruszył ramionami. - Karandowie uważali Nahaza za swego boga, toteż nie miałem trudności z przekonaniem młodych karandyjskich kobiet, że względy Władcy Demonów będą dla nich najwyższym honorem. Szły do niego z własnej woli, a każda żywiła w sercu nadzieję, że urodzi mu dziecko, nie wiedząc oczywiście, że taki poród je rozerwie. - Uśmiechnął się wzgardliwie. - Resztę chyba już znacie.

- Och tak, znamy. - Głos Belgaratha brzmiał niczym odgłos noża tnącego kamień. - Kiedy wyjechali? Mam na myśli Harakana i Nahaza. Wiemy, że nie ma ich już w tej części Karandy.

- Jakiś miesiąc temu. Przygotowywaliśmy się do oblężenia Torpakan na granicy Delchinu i pewnego ranka obudziwszy się, stwierdziłem, że nie ma ich już wśród nas i że żaden z ich demonów nie towarzyszy już wojsku. Wszyscy spoglądali na mnie wyczekująco, lecz żadne z moich zaklęć czy czarów nie wezwało nawet najmniejszego demona. Wojsko wpadło w szał i ledwie uszedłem z życiem. Ponownie podążyłem na północ w kierunku Calidy, lecz zastałem tam kompletny chaos. Bez demonów, które trzymały ich w ryzach, Karandowie stali się nie do opanowania. Okazało się jednak, że w dalszym ciągu potrafię przywoływać wyobrażenie Nahaza. Wydawało mi się praw­dopodobne, że po odejściu Nahaza i Menghi mogłem przechylić lojalność Karandów ku sobie, oczywiście przy odpowiednim wykorzystaniu iluzji. W taki sposób mógłbym wkrótce sam zawładnąć całą Karandą. Właśnie próbowałem wprowadzić ten plan dziś rano w życie, kiedy pojawiłeś się ty.

- Rozumiem - mruknął ponuro Belgarath.

- Od jak dawna przebywasz w tej okolicy? - spytała nagle Polgara.

- Od kilku tygodni - odparł Grolim.

- Dobrze - powiedziała. - Jakieś kilka tygodni temu pewna kobieta z dzieckiem na rękach przybyła z Zachodu.

- Nie zwracam zbyt dużej uwagi na kobiety.

- Ta jednak mogła być trochę inna. Wiemy, że przyszła do wioski nad brzegiem jeziora i wynajęła łódź. Czy słyszałeś coś o tym?

- Teraz w Karandzie spotyka się niewielu podróżników - powiedział. - Zbyt dużo tu zamieszania i walki. Tylko jedna łódź opuściła wioskę w zeszłym miesiącu. Opowiem wam o tym. Jeśli kobieta, której szukacie, była waszą przyjaciółką, i jeśli znajdowała się na pokładzie tej łodzi, przygotujcie się, by ją opłakiwać.

- Och?

- Ta łódź utonęła podczas nagłego sztormu, niedaleko miasta Karand na wschodnim brzegu jeziora w Ganesii.

- Miła rzecz, jeśli chodzi o Zandramas, to przewidywalność - mruknął Silk do Gariona. - Nie sadzę, żebyśmy mieli dużo kłopotów z ponownym odnalezieniem jej tropu.

Powieki zaczęły ciążyć Arshagowi niczym ołów i wydawało się, że ledwo może utrzymać głowę.

- Jeśli masz jeszcze jakieś pytania do niego, Przedwieczny, powinieneś się pośpieszyć - poradził Sadi. - Lekarstwo przestaje działać i on zaraz zaśnie.

- Myślę, że mam już wszystkie odpowiedzi, których po­trzebowałem - odparł starzec.

- Ja również mam to, co chciałam - dodała ponuro Polgara. Z uwagi na rozmiary jeziora nie było możliwości dotarcia na wschodni brzeg przed zapadnięciem zmroku, więc spuścili żagle i wyrzucili kotwicę, by ograniczyć dryfowanie łodzi. O pierwszym brzasku ponownie postawili żagiel, a krótko po południu ujrzeli niskie, ciemne pasemko wzdłuż wschodniego horyzontu.

- To wschodni brzeg jeziora - powiedział Silk do Gario­na. - Pójdę na dziób i zobaczę, czy mogę rozróżnić jakieś szczegóły na lądzie. Nie sądzę, żebyśmy dopłynęli wprost do nabrzeża w Karandzie.

- Nie, raczej nie.

- Zobaczę, czy znajdę jakąś spokojną zatoczkę, może uda nam się rozejrzeć bez zwracania na siebie uwagi.

Późnym popołudniem zakotwiczyli łódź w spokojnej lagunie otoczonej zaroślami i wysokimi piaszczystymi wydmami.

- Co myślisz, dziadku? - spytał Garion, gdy już wy­prowadzili konie na brzeg.

- O czym?

- O łodzi. Co powinniśmy z nią zrobić?

- Pozwolić jej dryfować. Lepiej nie rozgłaszać, że przybyliś­my na brzeg.

- Chyba masz rację. - Garion westchnął z lekkim żalem. - To nie była zła łódź, prawda?

- Nie przekręciła się.

- Nie wywróciła dnem do góry - poprawił Garion. Do rozmawiających mężczyzn podeszła Polgara.

- Czy będziesz jeszcze potrzebować Arshaga? - spytała starca.

- Nie, właśnie się zastanawiam, co z nim zrobić.

- Zostaw go mnie, ojcze - powiedziała. Odwróciła się i ruszyła do leżącego na piaszczystej plaży, ponownie związanego i na wpół śpiącego Arshaga. Stała nad nim przez chwilę, a następnie uniosła jedną rękę. Grolim szarpnął się dziko i nawet Garion poczuł nagły, silny przypływ jej woli.

- Słuchaj uważnie, Arshagu - powiedziała. - Dostarczałeś Władcy Demonów kobiet, ażeby mógł rozsiewać obrzydliwość po całym świecie. Tego czynu nie można puścić płazem. Oto twoja nagroda! Jesteś teraz niezwyciężony. Nikt nie może cię zabić, żaden człowiek, żaden demon. Nawet ty sam siebie. Ale nikt nigdy nie uwierzy żadnemu twemu słowu, będziesz wy­stawiony na nieustanne pośmiewisko i drwiny przez wszystkie dni twego życia. Będziesz wypędzany, gdziekolwiek pójdziesz. Będziesz chodził po świecie jak bezdomny włóczęga. W ten sposób odpłaca ci się za pomoc Mendze i przywoływanie Nahaza oraz za poświęcanie głupich kobiet ohydnej lubieżności władcy demonów. - Odwróciła się do Durnika. - Rozwiąż go - roz­kazała.

Kiedy uwolniwszy swe ramiona i nogi Arshag stanął chwiejnie, jego pokryta tatuażami twarz wydawała się szara jak popiół.

- Kim jesteś, kobieto? - zapytał drżącym głosem. - I jaką posiadasz moc, by wymawiać tak potworną klątwę?

- Jestem Polgara - odparła. - Może o mnie słyszałeś. A teraz odejdź! - Wskazała mu plażę władczym gestem.

Arshag odwrócił się z sercem przepełnionym przerażeniem i wspiąwszy się pośpiesznie na jedną z piaszczystych wydm, zniknął po drugiej stronie.

- Czy myślisz, że postąpiłaś rozsądnie ujawniając swą tożsamość, pani? - spytał powątpiewająco Sadi.

- Nie ma żadnego niebezpieczeństwa, Sadi. - Uśmiechnęła się. - Może wykrzykiwać moje imię z każdego dachu, lecz nikt mu nie uwierzy.

- Jak długo będzie żył? - zapytała słabym głosem Ce’Nedra.

- Przypuszczam, że całą wieczność. Niewątpliwie wystar­czająco długo, by miał czas w pełni ocenić ogrom zła, jakie wyrządził.

Ce’Nedra popatrzyła na nią.

- Lady Polgaro - powiedziała zbolałym głosem. - Jak mogłaś to zrobić? To okropne.

- Tak - odparła Polgara. - Tak. Jednak nie mniej okropne od tego, co się zdarzyło w świątyni.


Rozdział XXIII


Ulica, jeśli zasługiwała w ogóle na tak zaszczytne miano, była wąska i kręta. W przeszłości próbowano pokryć ją, pniami drewna, ale już dawno temu zgniły doszczętnie i wtopiły się w błoto. Sterty rozkładających się śmieci leżały pod ścianami prymitywnych drewnianych domów, a stada brudnych świń przetrząsały odpadki w poszukiwaniu jedzenia.

Kiedy Silk i Garion, znowu odziani w karandyjskie kamizele i czapy oraz nogawice z workowego płótna, zbliżyli się do pomostów wychodzących w jezioro, prawie zasłabli uderzeni odorem rozkładających się ryb.

- Dość wonne miejsce, nieprawdaż? - zauważył Silk przy­kładając chusteczkę do twarzy.

- Jak tu mogą wytrzymać? - spytał Garion próbując zasłonić usta i nos.

- Ich zmysł zapachu zanikł przez wieki - odparł Silk. - Miasto Karand jest pradawnym domem wszystkich Karandów z siedmiu królestw. Stoi tu od wieków, więc śmieci i zapach miały dość czasu, żeby się zgromadzić.

Olbrzymia maciora prowadząca gromadkę kwiczących prosia­ków wykołysała się na środek ulicy i uwaliła na boku z głośnym chrząknięciem. Prosiaki natychmiast zaatakowały przepychając się nawzajem, gnane żądzą wyssania odrobiny mleka.

- Jakieś wskazówki? - spytał Silk.

Garion pokręcił przecząco głową. Miecz przytroczony do pleców nie wysyłał żadnych sygnałów, od momentu gdy wczes­nym rankiem weszli do miasta przez północną bramę.

- Możliwe, że Zandramas w ogóle nie weszła do miasta - powiedział. - Wcześniej też unikała zamieszkanych miejsc.

- To prawda - przyznał Silk - ale nie sądzę, iż powinniśmy jechać dalej, póki nie zlokalizujemy miejsca, w którym zeszła na ląd. Kiedy już dotarła na tę stronę jeziora, mogła ruszyć praktycznie w każdym kierunku: Darshiva, Zamad, Voresebo, nawet do Delchinu, a potem wzdłuż rzeki Magan do Rengel lub Peldane.

- Wiem - odparł Garion - lecz to opóźnienie jest bardzo frustrujące. Czuję, że się do niej zbliżamy, a każda minuta, jaką tracimy, daje jej więcej czasu, by ponownie uciec z Geranem.

- Nic na to nie można poradzić. - Silk wzruszył ramiona­mi. - Teraz możemy jedynie podążyć wzdłuż wewnętrznego muru. Jeśli w ogóle przechodziła przez miasto, z pewnością przetniemy jej szlak.

Skręcili za rogiem i znaleźli się na kolejnej błotnistej ulicy prowadzącej w kierunku brzegu jeziora, gdzie na długich drągach rozwieszone były rybackie sieci. Nurzali się w błocie, aż dotarli do ulicy, która biegła wzdłuż brzegu, gdzie pływające pomosty wcinały się daleko w jezioro, a następnie ruszyli w stronę olbrzymiej wody.

Panował tu spory ruch. Wielu żeglarzy odzianych w wyblakłe niebieskie tuniki wśród krzyków i sprzecznych rozkazów ciągnęło do brzegu dużą łódź, w połowie wypełnioną wodą. To tu, to tam na pomostach rybacy odziani w rdzawobrązowe ubrania naprawiali sieci, a dalej wzdłuż ulicy kilku próżniaków w futrzanych kamizelach siedziało na drewnianej werandzie przed cuchnącą kwasem tawerną popijając piwo z tanich kufli. Młoda kobieta o czerwonej dziobatej twarzy i miedzianych włosach wychyliła się z okna na piętrze wołając do przechodnia głosem, który wydawał się jej uwodzicielskim, lecz dla Gariona brzmiał po prostu szorstko i ochryple.

- To miejsce tętni życiem - mruknął Silk. Garion chrząknął i poszli dalej zaśmieconą ulicą.

Wtem dostrzegli nadchodzącą z naprzeciwka grupę uzbrojonych mężczyzn. Wszyscy mieli na głowach hełmy, lecz orgii nie pasujących do siebie kolorów i fasonów nawet przy największej wyobraźni nie można było nazwać mundurami. Ich buńczuczna postawa świadczyła, że są żołnierzami lub strażnikami.

- Wy dwaj! Stójcie! - warknął jeden z nich, kiedy obie grupy mijały się.

- W czym problem? - spytał łagodnie Silk.

- Nie widziałem was tu wcześniej - powiedział mężczyzna trzymając dłoń na rękojeści miecza. Był to wysoki drab z cze­rwonymi włosami wymykającymi się spod hełmu. - Kim jesteście?

- Nazywam się Saldas - skłamał Silk - a to jest Kvasta. - Wskazał na Gariona. - Jesteśmy tu w Karandzie obcymi.

- Co was tu sprowadza i skąd przybywacie?

- Jesteśmy z Dorikanu w Jenno - powiedział Silk - i szu­kamy tu mojego starszego brata. Jakiś czas temu wypłynął z wioski Dashun po drugiej stronie jeziora i do tej pory nie powrócił.

Rudowłosy mężczyzna popatrzył podejrzliwie.

- Rozmawialiśmy z jakimś człowiekiem przy północnej bramie - kontynuował Silk - i powiedział nam, że podczas sztormu zatonęła jakaś łódź niedaleko pomostów. - Na jego twarzy pojawił się smutek. - Czas właściwie by się zgadzał i opis łodzi również pasuje do tej, którą płynął mój brat. Czy przypadkiem nie słyszeliście o tym? - Mały człowieczek sprawiał w tym momencie wrażenie niezwykle szczerego.

Podejrzliwość znikneła z twarzy czerwonowłosego.

- Zdaje się, że coś obiło mi się o uszy - potwierdził.

- Ten człowiek, z którym rozmawialiśmy, powiedział, że wydawało mu się, że ktoś ocalał - dodał Silk. - O jednym przynajmniej wiedział, a mianowicie że jakaś kobieta w ciemnej pelerynie z dzieckiem na rękach zdołała odpłynąć w małej łódce. Może o niej coś wiecie?

Twarz Karanda spoważniała.

- O tak - powiedział. - O niej wiemy.

- Czy mógłby mi pan powiedzieć, dokąd się udała? - spytał Silk. - Bardzo chciałbym z nią porozmawiać i dowiedzieć się, czy wie cokolwiek o losie mego brata. - Nachylił się poufnie do strażnika. - Szczerze mówiąc, dobry panie, nie znoszę mego brata. Nienawidzimy się od samego dzieciństwa, lecz obiecałem memu staremu ojcu, że dowiem się, co się z nim stało. - Za­mrugał przebiegle okiem. - Rozumie się, w grę wchodzi dziedzictwo. Jeśli będę mógł zapewnić ojca, że mój brat nie żyje, będę miał w perspektywie ładną sumkę.

Czerwonowłosy mężczyzna wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Rozumiem twą sytuację, Saldasie - powiedział. - Roz­mawiałem również z moimi braćmi o prawie do majątku - zmrużył oczy. - Mówisz, że jesteś z Dorikanu? - spytał.

- Tak. Brzeg rzeki Magan. Znasz nasze miasto?

- Czy Dorikanie słuchają nauk Menghi?

- Oswobodziciela? Oczywiście. Czyż nie czyni tego cała Karanda?

- Czy w ciągu ostatniego miesiąca widziałeś któregoś z Wład­ców Ciemności?

- Sług Władcy Demonów Nahaza? Nie, nie widziałem, lecz ja i Kvasta od jakiegoś czasu nie braliśmy udziału w obrzędach. Jestem jednak pewien, że czarownicy w dalszym ciągu ich wzywają.

- Nie byłbym taki pewny, Saldasie. Tu w Karandzie od ponad pięciu tygodni nie widzieliśmy żadnego. Nasi czarownicy próbowali ich wzywać, lecz demony odmawiają przybycia. Nawet Grolimom, którzy teraz czczą Nahaza, nie udało się, a jak wszyscy wiecie, oni są potężnymi magami.

- To prawda - zgodził się Silk.

- Czy słyszałeś coś o miejscu pobytu Menghi? Silk wzruszył ramionami.

- Ostatnio słyszałem, że bawi gdzieś w Katakor. W Dorikanie czekamy na jego powrót, abyśmy mogli wymieść Angaraków z całej Karandy.

Ta odpowiedź zdawała się satysfakcjonować strażnika.

- W porządku, Saldasie - powiedział. - Uważam, że masz dostateczny powód, żeby gościć w Karandzie. Nie sądzę jednak, by udało ci się znaleźć kobietę, z którą chcesz rozmawiać. Z tego co słyszałem, ona rzeczywiście była na łodzi twego brata i rzeczywiście udało jej się umknąć, zanim rozpętała się burza. W małej łódce wylądowała na południe od miasta. Podążyła ku południowej bramie z zawiniątkiem w ramionach, kierując się prosto do Świątyni. Przez jakiś czas rozmawiała ze zgromadzony­mi wewnątrz Grolimami. Kiedy wyszła, wszyscy podążyli za nią.

- W którą stronę się udali? - spytał Silk.

- Wyszli wschodnią bramą.

- Kiedy?

- Pod koniec ubiegłego tygodnia. Powiem ci coś, Saldasie. Mengha powinien zaprzestać tego, co robi w Katakor, i powrócić do środkowej Karandy, skąd się wywodzi. Cały ruch zaczyna się chwiać w posadach. Władcy Ciemności opuścili nas, a Grolimowie wloką się za tą kobietą z dzieckiem. Pozostali nam jedynie czarownicy, lecz większość z nich popadła w obłęd.

- Z nimi zawsze tak było, prawda? - roześmiał się Silk. - Manipulowanie ponadnaturalnymi sprawami zwykle rozstraja ludzki umysł.

- Wydajesz się sensownym człowiekiem, Saldasie - po­chwalił czerwonowłosy, poklepując go po ramieniu. - Chciałbym zatrzymać się i porozmawiać z tobą dłużej, lecz wraz z moimi ludźmi muszę dokończyć patrolowania. Mam nadzieję, że zna­jdziesz swego brata. - Mrugnął chytrze. - A może powinienem powiedzieć, że nie znajdziesz.

Silk wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Dzięki za życzenia - odparł. Żołnierze ruszyli dalej ulicą.

- Opowiadasz lepsze historyjki niż Belgarath - powiedział Garion do przyjaciela.

- Mam talent. To było niezwykle korzystne spotkanie, nieprawdaż? Teraz rozumiem, dlaczego Klejnot nie znalazł jeszcze śladu. Weszliśmy do miasta północną bramą, podczas gdy Zandramas weszła od strony południowej. Jeśli skierujemy się prosto do Świątyni, Klejnot prawdopodobnie zwali cię z nóg.

Garion skinął głową.

- Ważne, że wyprzedza nas jedynie o kilka dni. - Umilkł marszcząc brwi. - Dlaczego jednak gromadzi Grolimów?

- Kto wie? Może jako wsparcie. Zdaje sobie sprawę, że depczemy jej po piętach. Może myśli, że będzie potrzebowała Grolimów, którzy znają tajniki magii karandyjskiej, kiedy dotrze do Darshivy. Jeśli Nahaz wysłał tu swe demony, będzie po­trzebowała pomocy zewsząd. Rozstrzygnie to Belgarath. Chodźmy do Świątyni i zobaczmy, czy możemy znaleźć ślad.

Kiedy dotarli do Świątyni znajdującej się pośrodku miasta, Klejnot zaczął ponownie ciągnąć Gariona, który poczuł przypływ triumfu.

- Mam ją - rzucił do Silka.

- Dobrze. - Mały człowieczek spojrzał na Świątynię. - Jak widzę, poczynili tu pewne modyfikacje - zauważył.

Wypolerowana stalowa maska Toraka, zajmująca zwykle miejsce ponad okutymi drzwiami, została usunięta. Garion dostrzegł, że jej miejsce zajęła pomalowana na czerwono czaszka, zwieńczona parą rogów wykrzywionych w dół w kierunku czoła.

- Nie sądzę, by czaszka była aż tak wielkim ulepszeniem - powiedział Silk - lecz nie jest to również zbyt wielka zmiana na gorsze. Męczyła mnie już trochę tamta maska wpatrująca się we mnie za każdym razem, gdy się odwróciłem.

- Podążmy więc śladem - zaproponował Garion - i upew­nijmy się, że Zandramas opuściła miasto, zanim wrócimy po pozostałych.

- Dobrze - zgodził się Silk.

Szlak prowadził od drzwi Świątyni przez zaśmiecone ulice aż do wschodniej bramy miasta, gdzie Garion i Silk podążając za nim wyszli poza granice Karandu idąc jakieś pół mili drogą prowadzącą na wschód przez równiny Ganezji.

- Czy ona w ogóle zmienia kierunek? - spytał Silk.

- Jeszcze nie. Podąża wzdłuż drogi.

- To dobrze. Wróćmy po resztę i po konie. Piechotą nie poruszalibyśmy się wystarczająco szybko.

Zeszli z drogi i ruszyli przez wysoką po kolana trawę.

- Wygląda na dobrą, urodzajną glebę - zauważył Garion. - Czy ty i Yarblek kiedykolwiek rozważaliście możliwość kupienia ziemi? To mogłaby być dobra inwestycja.

- Nie, Garionie - roześmiał się Silk. - Posiadanie ziemi ma jedną główną wadę: jeśli musisz opuścić to miejsce w po­śpiechu, nie ma sposobu, żeby wziąć ją ze sobą.

- Sądzę, że masz rację.

Pozostali czekali w gaju dużych, starych wierzb jakąś milę na północ od miasta. Na ich twarzach malowało się wyczekiwanie, kiedy Garion i Silk wyłonili się spośród gałęzi.

- Znaleźliście? - spytał Belgarath. Garion skinął głową.

- Udała się na wschód - odparł.

- A przy okazji zabrała ze sobą wszystkich Grolimów ze Świątyni - dodał Silk.

Belgarath wyglądał na zdziwionego.

- A po co to jej?

- Nie mam pojęcia. Przypuszczam, że moglibyśmy ją o to spytać, kiedy się z nią spotkamy.

- Czy wiecie, jak daleko jest przed nami? - spytała Ce’Nedra.

- Wyprzedza nas tylko o kilka dni - odparł Garion. - Przy odrobinie szczęścia dopadniemy ją, zanim przejdzie przez Góry Zamad.

- O ile tylko wyruszymy od razu - powiedział Belgarath. Rozległym polem dotarli do drogi wijącej się przez równiny ku strzelistym szczytom widniejącym na wschodzie. Klejnot ponow­nie podchwycił ślad, którym podążyli zmuszając konie do cwału.

- Co to było za miasto? - spytała Velvet Silka.

- Całkiem miłe miejsce - odparł - ale nie chciałabyś tam mieszkać. Świnie są dość czyste, czego jednak nie można powiedzieć o ludziach.

- Zgrabnie to ująłeś, Kheldarze.

- Zawsze miałem talent do retoryki - zakończył skromnie.

- Ojcze! - zawołała Polgara. - Przechodziło tędy wielu Grolimów.

Rozejrzał się wokoło i skinął głową.

- A zatem Silk miał rację - powiedział. - Z jakiejś przyczyny Zandramas podburza ludzi Menghi. Musimy być przygotowani na wszelkie możliwe zasadzki.

Jechali przez cały dzień i dopiero w nocy rozbili obóz w pewnej odległości od drogi. Nazajutrz wyruszyli wraz z pierwszym brzaskiem. Około południa dostrzegli leżącą nie opodal traktu wioskę. Jakiś człowiek na rozklekotanym wozie ciągnionym przez wychudłego siwego konia zmierzał tym samym traktem.

- Czy przez przypadek nie masz jakiejś flaszki z piwem, lady Polgaro? - spytał Sadi, gdy zwolnili do stępa.

- Jesteś spragniony?

- Och, to nie dla mnie. Osobiście nie cierpię piwa. To dla tego furmana przed nami. Pomyślałem, że przydałyby się nam jakieś informacje. - Spojrzał na Silka. - Czy jesteś w nastroju towarzyskim, Kheldarze?

- Nie bardziej niż zazwyczaj. Dlaczego pytasz?

- Wypij kufelek albo dwa - powiedział eunuch oferując małemu człowieczkowi flaszkę, którą Polgara wyjęła z juków. - Nie za dużo. Chcę tylko, żebyś pachniał, jakbyś już nieźle wypił.

- Dlaczego nie? - Silk wzruszył ramionami pociągając długi haust.

- Powinno wystarczyć - stwierdził Sadi. - A teraz oddaj.

- Sądziłem, że nie chcesz.

- Bo nie chcę. Muszę tylko dorzucić nieco aromatu. - Ot­worzył czerwoną sakwę. - Nie pij więcej z tej flaszki - ostrzegł Silka po tym, jak przez niewielki otwór wlał cztery krople czerwonego płynu. - Jeśli bowiem wypijesz, przez wiele dni będziemy wszyscy musieli wysłuchiwać twojej pap­laniny. - Oddał flaszkę z powrotem małemu człowieczkowi. - Może byś podjechał i zaoferował temu biedakowi niewielki poczęstunek - zaproponował. - Wygląda na takiego, co nim nie pogardzi.

- Nie zatrułeś tego, prawda?

- Oczywiście, że nie. Niezwykle trudno jest uzyskać infor­macje od kogoś, kto ledwo łazi po ziemi i trzyma się za żołądek. Jeden czy dwa dobre kufelki z tej flaszki i furmana najdzie nie kontrolowany zapał do rozmowy o wszystkim i z każdym, kto tylko zada mu przyjazne pytanie. Idź i bądź miły dla tego nieszczęśnika, Kheldarze. Wygląda na potwornie samotnego.

Silk wyszczerzył zęby w uśmiechu, zawrócił i pognał konia kłusem w kierunku nadjeżdżającego wozu, kołysząc się w siodle i śpiewając głośno.

- Jest naprawdę dobry - mruknęła Velvet do Ce’Nedry - lecz zawsze zbyt dobrze gra swą rolę. Kiedy wrócimy do Boktor, myślę, że poślę go do dobrego nauczyciela dramatu.

Ce’Nedra wybuchnęła śmiechem.

Zanim zrównali się z wozem, wyglądający na cierpiącego człowiek w rdzawoczerwonym chałacie zjechał na pobocze, śpiewając razem z Silkiem sprośną piosenkę.

- Ach, jesteście wreszcie! - wykrzyknął Silk mrugając do Sadiego. - Zastanawiałem się, jak dużo czasu zajmie wam dotarcie tutaj. Proszę... - rzucił flaszkę w kierunku eunucha. - Napij się.

Sadi udał, że pociągnął długi łyk, po czym beknął potężnie, wytarł usta rękawem i z powrotem oddał flaszkę. Silk przekazał ją furmanowi.

- Twoja kolej, przyjacielu.

Furman napił się, a następnie roześmiał głupawo.

- Od tygodni nie czułem się tak dobrze - oznajmił.

- Jedziemy na wschód - powiedział Sadi.

- Zauważyłem to od razu - odparł furman. - Chyba że nauczyliście wasze konie biegać do tyłu. - Wybuchnął gromkim śmiechem, klepiąc się z uciechy po udach.

- Ale zabawne - mruknął eunuch. - Czy jesteś z tamtej wioski przed nami?

- Mieszkam tam od początku mego żywota - odparł furman - a przede mną mój ojciec, a przed nim jego ojciec i jego ojca ojciec i...

- Czy w ciągu ostatniego tygodnia widziałeś, żeby prze­chodziła tedy jakaś kobieta z dzieckiem na ręku odziana w czarną pelerynę? - przerwał mu Sadi. - Prawdopodobnie towarzyszyło jej wielu Grolimów.

Słysząc o Grolimach furman uczynił jakiś znak, by odpędzić złe fatum.

- A jużci, przechodziła tędy. Poszła do tutejszej Świątyni, jeśli w ogóle można to nazwać świątynią. Nie jest większa od mojej chałupy i ma jeno trzech Grolimów, dwóch młodziaków i jednego starego. Ta kobieta z dzieckiem wchodzi do tej Świątyni, a my słyszymy, jak gada, za jakiś czas wychodzi z trzema Grolimami, ten stary próbował namówić dwóch młodych, żeby zostali. Potem on coś gada do młodych, a oni wyciągają noże i hajda, zaczynają rzezać starego. On wrzeszczy i pada na ziemię jak zarżnięty baran, a ta kobieta zabiera naszych dwóch młodych Grolimów na drogę. Łączą się z innymi i odchodzą, pozostawiając nam jeno tego starego trupa z gębą w błocie i...

- Ilu Grolimów, według ciebie, miała ze sobą? - spytał Sadi.

- Z naszymi dwoma, powiedziałbym, że coś jak trzy, cztery, a może nawet pięć dziesiątek. Nigdy nie byłem dobry w takich zgadywankach. Odróżniam trzech od czterech, ale potem wszystko mi się gmatwa.

- Czy mógłbyś określić, kiedy to było?

- Niech ino pomyślę. - Furman spojrzał na niebo licząc na palcach. - Nie mogło być to wczoraj, bo wczoraj przewoziłem beczki dla Ropuszej Twarzy. Znacie Ropuszą Twarz? Najohydniejszy człek, jakiego widziałem, ale jego córa to prawdziwy smakołyk. Mógłbym wam wiele o niej opowiedzieć.

- A więc to nie było wczoraj?

- Nie. Zdecydowanie nie wczoraj. Większość wczorajszego dnia przehulałem z córką Ropuszej Twarzy w stogu siana. Wiem, że nie było to przedwczoraj, bo wtedy spiłem się jak bela i niczego nie pamiętam. - Pociągnął tęgi łyk z flaszki.

- A jeszcze dzień wcześniej?

- To możliwe - odparł furman - albo jeszcze dzień wcześniej.

- A może jeszcze wcześniej? Furman potrząsnął przecząco głową.

- Nie. To był dzień, kiedy oprosiła się nasza maciora, a wiem, że ta kobieta przyszła już po tym. To musiało być przed, przedwczoraj, albo przed, przed, przedwczoraj.

- A zatem trzy lub cztery dni temu?

- Skoro na to wychodzi. - Furman wzruszył ramionami, znów upijając spory łyk.

- Dzięki za informacje, przyjacielu - powiedział Sadi, po czym spojrzał na Silka. - Przypuszczam, że powinniśmy się zbierać - dodał.

- Chcesz z powrotem swoją flaszkę? - spytał furman.

- Zatrzymaj ją, przyjacielu - odrzekł Silk. - Chyba już dosyć wypiłem.

- Dzięki za piwo i pogawędkę! - zawołał furman, kiedy odjeżdżali. Garion odwrócił się i ujrzał, jak chłop, zsiadłszy z wozu, zaczął żywo opowiadać coś szkapie.

- Trzy dni! - krzyknęła z radością Ce’Nedra.

- A najwięcej cztery - stwierdził Sadi.

- Zbliżamy się do niej! - powiedziała Ce’Nedra, pochylając się nagle i zarzucając ręce na szyję eunuchowi.

- Tak z tego wynika, wasza wysokość - zgodził się Sadi, sprawiając wrażenie lekko zażenowanego.

Tej nocy ponownie rozbili obóz w pewnej odległości od drogi i wyruszyli nazajutrz wczesnym rankiem. Właśnie wschodziło słońce, kiedy duży niebieskawy jastrząb zniżył się kołując ponad ich głowami, po czym zajaśniał blaskiem, gdy tylko jego pazury dotknęły ziemi, i zmienił się w Beldina.

- Tuż przed wami czeka na was niezłe towarzystwo - po­wiedział wskazując na pierwszą linię pogórza Gór Zamad, rozciągającą się o jakąś milę przed nimi.

- Och? - zdziwił się Belgarath, wstrzymując konia.

- Jakiś tuzin Grolimów - powiedział Beldin. - Chowają się w krzakach po obu stronach drogi.

Belgarath zaklął siarczyście.

- Czy czymś wyprowadziliście Grolimów z równowagi? - spytał garbus.

Belgarath pokręcił przecząco głową.

- Zandramas gromadzi ich wokół siebie. Zebrała ich już całkiem sporo. Prawdopodobnie pozostawiła tę grupę z tyłu, by opóźnić pościg. Wie, że depczemy jej po piętach.

- Co zrobimy, Belgaracie? - spytała Ce’Nedra. - Jesteśmy tak blisko. Nie możemy teraz się zatrzymać.

Starzec spojrzał na swego brata czarownika.

- No i co?

Beldin popatrzył na niego gniewnie.

- Dobrze - powiedział. - Uczynię to, lecz nie zapominaj, że jesteś mi coś winien, Belgaracie.

- Dopisz to do rachunku. Rozliczymy się, jak to wszystko się skończy.

- Nie myśl, że tego nie zrobię.

- Czy dowiedziałeś się, dokąd Nahaz zabrał Urvona?

- Czy uwierzyłbyś, że wrócili do Mal Yaska? - Beldin wyglądał na zdegustowanego.

- Kiedyś stamtąd wyjdą - zapewnił go Belgarath. - Czy będziesz potrzebował pomocy z tymi Grolimami? Mógłbym wysłać Pol, jeślibyś chciał.

- Próbujesz być dowcipny?

- Nie. Tylko pytałem. Nie rób zbyt dużo hałasu.

Beldin wydał z siebie nieprzyzwoity dźwięk, zmienił postać i odleciał.

- Co on zamierza? - zapytał Silk.

- Chce odciągnąć Grolimów.

- W jaki sposób?

- Nie pytałem go - wzruszył ramionami Belgarath. - Damy mu trochę czasu, a potem będziemy mogli przejechać bez problemów.

- Jest naprawdę dobry, prawda?

- Beldin? O tak, bardzo, bardzo dobry. Tam leci. Silk rozejrzał się dokoła.

- Gdzie?

- Nie widziałem go. Słyszałem tylko. Leci nisko, jakąś milę na północ od miejsca, gdzie ukrywają się Grolimowie, i robi akurat tyle hałasu, żeby wyglądało, jakby cała nasza grupa próbowała obejść ich niepostrzeżenie. - Spojrzał na córkę. - Pol, może sprawdzisz, czy to działa?

- Dobrze, ojcze. - Skoncentrowała się i Garion odczuł, jak jej umysł bada na odległość. - Schwycili przynętę - oznaj­miła. - Wszyscy pobiegli za Beldinem.

- To bardzo ładnie z ich strony, nieprawdaż? Ruszajmy. Popędzili konie galopem i bardzo szybko zbliżyli się do pierwszych wzgórz Gór Zamad. Wspięli się na strome zbocze i przejechali przez płytką przełęcz, za którą teren zrobił się bardziej dziki, a ciemnozielony las porastał strome zbocza.

W trakcie podróży Garion zaczął odbierać od Klejnotu sprzeczne sygnały. Początkowo odczuwał jedynie jego chęć śledzenia szlaku Zandramas i Gerana, lecz teraz począł odczuwać ponury półszept, głos wiecznej, nieposkromionej nienawiści, a na plecach, gdzie znajdował się miecz, zaczął odczuwać rosnące ciepło.

- Czemu żarzy się czerwonym blaskiem? - spytała Ce’Nedra jadąca za nim.

- Co się żarzy?

- Chyba Klejnot. Widzę, jak jaśnieje przez skórzaną osłonę.

- Zatrzymajmy się na chwilę - odezwał się Belgarath wstrzymując konia.

- O co chodzi, dziadku?

- Nie jestem pewien. Wyjmij miecz z pochwy i zobaczymy, co się stanie.

Garion uczynił to, lecz miecz wydawał się teraz cięższy niż zwykle, a kiedy usunął delikatne skórzane okrycie, wszyscy zamiast lazurowobłękitnego koloru zobaczyli, że Klejnot Aldura promienieje ciemnoczerwoną łuną.

- Co to oznacza, ojcze? - spytała Polgara.

- Czuje Sardion - odezwał się Eriond spokojnym głosem.

- Czy jesteśmy aż tak blisko? - spytał Garion. - Czy to Miejsce, Którego Już Nie Ma?

- Nie sądzę, Belgarionie - odparł młody człowiek. - To coś innego.

- Zatem co?

- Nie jestem pewny, ale Klejnot na pewno reaguje na drugi kamień. Rozmawiają, lecz nie mogę niczego zrozumieć.

Pojechali dalej i po jakimś czasie ich oczom ukazał się ponownie niebieskawy jastrząb, który zamienił się w Beldina i stanął przed nimi. Pokrzywiony karzeł miał dość zadowolony wyraz twarzy.

- Wyglądasz jak kot, który właśnie wpadł w miskę śmieta­ny - ocenił Belgarath.

- Oczywiście. Właśnie wysłałem jakiś tuzin Grolimów w kie­runku polarnej pokrywy lodowej. Wspaniale się będą bawić, kiedy kra zacznie pękać i nie pozostanie im nic innego, jak tylko unosić się na wodzie do końca lata.

- Rozejrzysz się, co tam słychać z przodu? - spytał Belgarath.

- Chyba tak - odparł Beldin i rozłożywszy ramiona, które natychmiast obrosły piórami, uniósł się w powietrze.

Wspinali się teraz ostrożniej, zagłębiając się w coraz dzikszą okolice. Podnóża poczerwieniałych, poszarpanych szczytów poras­tały jodły i sosny. Kipiące strumienie obmywały skały i spadały śnieżnobiałymi kaskadami z urwistych wyłomów. Droga, która biegła prosto i płasko na równinach Ganezji, zaczęła się teraz wić pomiędzy stromymi zboczami gór.

Beldin powrócił około południa.

- Główna grupa Grolimów skręciła na południe - poinfor­mował. - Jest ich około czterdziestu.

- Czy jest z nimi Zandramas? - spytał szybko Garion.

- Nie. Nie sądzę, przynajmniej nie dostrzegłem nikogo niezwykłego w tej grupie.

- Chyba jej nie zgubiliśmy, co? - zapytała Ce’Nedra ze strachem.

- Nie - odparł Garion. - Klejnot w dalszym ciągu ma jej ślad. - Spojrzał przez ramię. Kamień na rękojeści miecza nadal płonął czerwienią.

- Musimy iść za nią - powiedział Belgarath. - Interesuje nas Zandramas, a nie jakieś zgromadzenie Grolimów. Czy możesz dokładnie określić, gdzie się znajdujemy? - spytał Beldina.

- W Mallorei.

- Bardzo śmieszne.

- Weszliśmy do Zamad. Ta droga prowadzi do Voresebo. Gdzie mój muł?

- Razem z jucznymi końmi - powiedział Durnik.

Jechali dalej, a Garion czuł, jak Polgara bada teren mocą swego umysłu.

- Masz coś, Pol? - spytał Belgarath.

- Nic szczególnego, ojcze - odparła. - Wyczuwam, że Zandramas jest blisko, lecz stworzyła osłonę i nie mogę dokładnie określić, gdzie się znajduje.

Kontynuowali wędrówkę posuwając się coraz ostrożniej. Kiedy droga przeszła przez wąską przełęcz i zaczęła opadać w dół, ujrzeli postać w połyskujących białych szatach stojącą przed nimi na drodze. Zbliżywszy się, rozpoznali Cyradis.

- Poruszajcie się niezwykle ostrożnie w tym miejscu - ostrzegła, a z głosu jej przebijała nuta gniewu. - Dziecię Ciemności próbuje okpić ustalony bieg wypadków, zastawiając na was pułapkę.

- Nie ma w tym nic nowego ani zaskakującego - mruknął Beldin. - Co ona chce przez to osiągnąć?

- Zamierza uśmiercić jednego z kompanów Dziecięcia Światła i w ten sposób zapobiec wypełnieniu jednego z zadań, które muszą zostać wykonane przed ostatecznym spotkaniem. Jeśli jej się uda, wszystko, co zdarzyło się wcześniej, pójdzie na marne. Chodźcie za mną, a doprowadzę was bezpiecznie do następnego zadania.

Toth zsiadł z konia i szybko poprowadził go ku swej drobnej pani. Obdarzyła olbrzyma promiennym uśmiechem i położyła swą delikatną rękę na jego potężnym ramieniu. Bez najmniejszego wysiłku olbrzym wsadził ją na siodło, po czym pewnie chwycił wodze.

- Ciociu Pol - szepnął Garion. - Czy to moja wyobraźnia, czy ona naprawdę tam jest?

Polgara spojrzała wnikliwie na prorokinię z przepaską na oczach.

- To nie jest wyobrażenie - orzekła. - Jest tu fizycznie. Nie mam pojęcia, jak się tu dostała, lecz myślę, że masz rację, Garionie. Ona naprawdę tu jest.

Podążyli za prorokinią i jej sługą stromo opadającą w dół drogą, aż dotarli do trawiastego parowu otoczonego ze wszystkich stron strzelistymi jodłami. Pośrodku ujrzeli małe górskie jeziorko połyskujące w słonecznym świetle.

Polgara wciągnęła ostro powietrze.

- Jesteśmy obserwowani - powiedziała.

- Przez kogo? - spytał Belgarath.

- Ten umysł jest ukryty, ojcze. Odbieram jedynie wrażenie obserwowania i gniewu. - Jej usta wykrzywił lekki uśmiech. - Jestem pewna, że to Zandramas. Osłania się, więc nie mogę dosięgnąć jej umysłu, lecz nie ma wpływu na moje odczucia, że jesteśmy obserwowani. Nie może również kontrolować swej złości na tyle, bym nie odbierała jej choć chwilami.

- Na kogo jest taka wściekła?

- Myślę, że na Cyradis. Wiele kosztowało ją zastawienie na nas pułapki, a Cyradis przyszła i wszystko zniszczyła. Oczywiście nadal może czegoś próbować, więc uważam, że powinniśmy mieć oczy i uszy szeroko otwarte.

Belgarath pokiwał ponuro głową.

- Dobrze - zgodził się.

Toth zaprowadził konia, na którym jechała jego pani, do parowu i zatrzymał się nad brzegiem jeziora. Kiedy dołączyli do nich pozostali, drobna niewiasta wskazała ponad krystalicznie czystą wodą.

- Zadanie jest tam - powiedziała. - Poniżej leży zatopiona grota. Jedno z was musi do niej wejść, a następnie powrócić. Wiele zostanie tam ujawnione.

Belgarath spojrzał z nadzieją na Beldina.

- Tym razem nie, starcze - odparł karzeł kręcąc przecząco głową. - Jestem jastrzębiem, nie rybą i nie lubię zimnej wody nie mniej niż ty.

- Pol? - spytał prosząco Belgarath.

- Nie sądzę, ojcze - odparła. - Myślę, że tym razem nadeszła twoja kolej. Poza tym muszę skoncentrować się na Zandramas.

Pochylił się, zanurzył rękę w połyskującej wodzie i wzdrygnął się.

- To okrutne - powiedział. Silk wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Nie mów tego, książę Kheldarze - rzucił gniewnie Belgarath ściągając ubranie. - Po prostu zamknij się.

Wszyscy patrzyli z podziwem, jak wspaniale umięśniony był starzec. Pomimo upodobania do tłustego jedzenia i ciemnego piwa brzuch miał płaski jak deska. Chociaż był wysmukły jak maszt statku, mięśnie na jego plecach i klatce piersiowej falowały, gdy się poruszał.

- Jejku, jejku - mruknęła Velvet z podziwem, obserwując odzianego jedynie w przepaskę biodrową starca.

Nagle uśmiechnął się do niej figlarnie.

- Miałabyś ochotę na kolejne swawole w wodzie, Liselle? - zaprosił ją z nikczemnym błyskiem w jasnoniebieskich oczach.

Spłoniła się nagle jak róża, spoglądając z poczuciem winy na Silka.

Belgarath zaśmiał się, zgiął się w łuk i rozciął wodę jeziora niczym ostrze noża. Wypłynął kilka jardów dalej wyskakując wysoko w powietrze z promieniami słońca połyskującymi na jego srebrzystych łuskach i szerokim, rozwidlonym ogonie, trzepocząc w powietrzu i strząsając krople wody niczym klejnoty na lśniącą powierzchnię jeziora. Potem ciemne, ciężkie ciało zagłębiło się dalej w krystalicznej toni jeziora.

- O rany! - wysapał Durnik czując mrowienie w dłoniach.

- Nie przesadzaj, kochanie - roześmiała się Polgara. - Nie byłby zbytnio zachwycony, gdybyś mu wsadził haczyk w paszczę.

Olbrzymi łosoś o srebrnych bokach zawirował i zniknął w nieregularnie ukształtowanym otworze jaskini na dnie jeziora.

Czekali, a Garion zauważył, że podświadomie wstrzymuje oddech.

Po czasie, który wydawał się wiecznością, olbrzymia ryba wystrzeliła z wejścia zatopionej jaskini, przepłynęła przez głębiny, a następnie wyskoczyła ponad powierzchnię wody potrząsając głową i utrzymując równowagę za pomocą płetw. Następnie zanurzyła się tuż przy brzegu i po chwili z jeziora wyszedł ociekający wodą Belgarath.

- Niezwykle orzeźwiające - zauważył wspinając się na brzeg. - Czy masz pod ręką jakiś koc, Pol? - spytał strzepując krystaliczne krople z ramion i nóg.

- Nie popisuj się - mruknął Beldin.

- Co znalazłeś tam na dole? - spytał Garion.

- Wygląda na jakąś starą świątynię - odparł starzec, z wigorem osuszając się kocem, który wręczyła mu Polgara. - Ktoś podwyższył ściany naturalnej jaskini, nadając jej w ten sposób konkretny kształt. Jest tam ołtarz ze szczególną niszą, oczywiście pustą, lecz to miejsce przepełnia wszechpotężna obecność, a wszystkie skały płoną czerwienią.

- Sardion? - spytał Beldin.

- Już nie - odparł Belgarath wycierając włosy. - Był tam przez długi, długi czas i wzniósł pewnego rodzaju barierę, mającą zapobiec jego odnalezieniu. Teraz go nie ma, lecz rozpoznam jego znaki następnym razem, kiedy zbliżę się do niego.

- Garionie! - wrzasnęła Ce’Nedra. - Spójrz! - Drżącą ręką wskazywała na pobliską turnię. Wysoko na szczycie stromej skały stała postać odziana w lśniące, czarne satynowe szaty. Wiedział, kim jest, zanim zdążyła odrzucić kaptur w geście najwyższej arogancji. Bez zastanowienia sięgnął po miecz Rivy Żelaznopalcego, a jego umysł stanął w płomieniach.

Wtedy Cyradis przemówiła czystym, stanowczym głosem.

- Obudziłaś mój gniew, Zandramas - oświadczyła. - Nie próbuj ingerować w to, co ma nadejść, w przeciwnym razie ja dokonam własnego wyboru tutaj i teraz.

- Jeśli tak zrobisz, ty niewidomy, pełzający robaku, wtedy wszystko ogarnie chaos i twe zadanie nie zostanie wypełnione, a ślepy los zarządzi przepowiednią. Spojrzyj, jam jest Dzieckiem Ciemności i nie obawiam się ręki przypadku, jako że przypadek jest moim sługą nawet bardziej niż sługą Dziecka Światła.

Garion usłyszał głuche warknięcie, obrzydliwy dźwięk tym bardziej przerażający, że wyszedł z gardła jego własnej żony. Poruszając się szybciej niż sądził, że to możliwe, Ce’Nedra podskoczyła do konia Durnika i wyszarpnęła topór z pętli, na której był zawieszony. Z szaleńczym krzykiem obiegła brzeg małego górskiego jeziorka wymachując toporem.

- Ce’Nedro! - wrzasnął pędząc za nią. - Nie! Zandramas roześmiała się okrutnie.

- Wybieraj, Cyradis! - wrzasnęła. - Dokonaj twego nic nie znaczącego wyboru, bo poprzez śmierć rivańskiej królowej ja zatriumfuję! - Uniosła obie ręce ponad głowę.

Mimo że biegł najszybciej jak potrafił, Garion zrozumiał, że nie ma szansy na dogonienie Ce’Nedry, zanim zbliży się niebezpiecznie blisko do odzianej w satynowe szaty czarodziejki stojącej na turni. Jego żona zaczęła wspinać się po ostrych skałach wykrzykując przekleństwa i rozłupując toporem kamienie stojące jej na drodze.

Nagle pomiędzy Ce’Nedrą a celem jej furii mignęła postać niebieskiego wilka. Ce’Nedra zatrzymała się zmrożona, a Zandramas cofnęła się przed warczącą bestią. Poświata dookoła wilka zamigotała krótko i po chwili między Ce’Nedrą a Zandramas stanęła postać babci Gariona, żony Belgaratha, a matki Polgary. Jej kasztanowe włosy płonęły niebieskim światłem, a złote oczy buchały nieziemskim ogniem.

- Ty! - wysapała Zandramas cofając się jeszcze bardziej. Poledra przyciągnęła Ce’Nedrę do siebie, po czym opiekuńczo objęła ramieniem jej drobne ciało. Drugą ręką delikatnie wyjęła topór z kurczowo zaciśniętych paluszków małej królowej. Oczy Ce’Nedry były szeroko otwarte i niewidzące. Stała bez ruchu, jakby w transie.

- Ona jest pod moją opieką, Zandramas - powiedziała Poledra - i nie możesz jej skrzywdzić.

Czarodziejka zawyła ogarnięta nagłym szałem. Z tryskającymi płomieniami oczyma wyprostowała się w całej swej okazałości.

- Czy to teraz, Zandramas? - spytała Poledra lodowatym tonem. - Czy to ten czas wybrałaś na nasze spotkanie? Wiesz równie dobrze jak ja, że gdybyśmy przypadkiem spotkały się w nieodpowiednim czasie i nieodpowiednim miejscu, obydwie zostaniemy unicestwione.

- Nie lękam się ciebie, Poledro - zawyła kobieta odziana w czarne szaty.

- Ani ja ciebie. A zatem chodź, Zandramas. Zniszczmy się tutaj i teraz, ponieważ gdyby Dziecię Światła przybyło do Miejsca, Którego Już Nie Ma, bez przeszkód i nie znalazło oczekującego tam na niego Dziecięcia Ciemności, wówczas ja zatriumfuję! Jeśli to czas i miejsce twego wyboru, sprowadź swą moc i niech wreszcie do tego dojdzie, jako że jestem już tobą zmęczona.

Twarz Zandramas wykrzywiał grymas szału i Garion czuł moc budującej się w niej woli. Próbował sięgnąć przez ramię po swój miecz, zamierzając uwolnić jego ogień i zrzucić znienawidzoną czarodziejkę ze stromej góry, lecz podobnie jak Ce’Nedra zauważył, że mięśnie nie poddają się jego woli. Czuł, że pozostali również próbują wyswobodzić się z niewidzialnych pęt, które trzymają ich w miejscu.

Nie. - W zakątkach swego umysłu usłyszał zdecydowany głos Poledry. - Walka toczy się pomiędzy Zandramas a mną. Nie ingeruj.

- No i co, Zandramas? - odezwała się głośno - Jaka jest twoja decyzja? Czy chcesz jeszcze trochę pożyć, czy też chcesz umrzeć teraz?

Czarodziejka za wszelką cenę starała się odzyskać opanowanie, pomimo iż płonąca dookoła Poledry łuna przybrała na siłę. Zandramas zawyła z rozczarowania i zniknęła w błysku pomarań­czowego ognia.

- Pomyślałam, że tak właśnie uczyni - odezwała się spokojnym głosem Poledra, po czym odwróciła się twarzą do Gariona i pozostałych. W jej oczach błyszczały iskierki radości. - Dlaczego to tak długo trwało? - spytała. - Czekam tu na was od wielu miesięcy. - Spojrzała dość krytycznie na półnagiego Belgaratha, który patrzył na nią z nie ukrywanym zachwytem. - Jesteś chudy jak kość, Stary Wilku - powiedziała. - Naprawdę powinieneś się lepiej odżywiać. - Uśmiechnęła się do niego czule. - Czy chciałbyś, żebym złapała ci miłego, tłuściutkiego zająca? - spytała.

Roześmiała się i migocząc przeistoczyła w błękitnego wilka. Odbiegła w dal, a jej łapy zdawały się nie dotykać ziemi.





W tym momencie kończy się księga trzecia Malloreonu.

Księga czwarta, Czarodziejka z Darshivy, kontynuuje poszukiwa­nia Zandramas i Sardionu, który znajdował się już w wielu miejscach, a teraz ma zostać znaleziony w Miejscu, Którego Już Nie Ma - cokolwiek to znaczy.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Eddings David Demon wladca Karandy III Maloreon
David Eddings Demon wladca Karandy
Eddings David MAL 04 Czarodziejka z Darshivy
Eddings, David Belgariad 03 Magicians Gambit
Eddings David MAL 05 Prorokini z Kell
Eddings David Balgarath 03 Tajemnica
Eddings David Gambit Magów
Stirling S M & Drake David General 03 Kowadlo
Eddings David Pionek Proroctwa
Eddings David i Leigh BEL3 Tajemnica
Eddings David 02 Belgarth 2 Czas Niedoli
Eddings David & Leigh Belgarath 02 Czas Niedoli
Eddings David Belgarath 2 Czas Niedoli
Eddings, David CB2, La Reina de la Hechiceria
Eddings, David The Rivan Codex
David Ogilvy 03
Eddings David Belgeriada 4 Wieza Czarow
Eddings David Belgeriada 2 Krolowa Magii
Eddings David Belgeriada 1 Pionek Proroctwa

więcej podobnych podstron