EKSPERYMENT PROFESORA CHALLENGERA 1
ROZDZIAŁ II PRZYPŁYW ŚMIERCI 21
ROZDZIAŁ IV ZAPISKI UMIERAJĄCEGO 35
ROZDZIAŁ VI WIELKIE PRZEBUDZENIE 47
EKSPERYMENT PROFESORA CHALLENGERA
Przypominałem sobie, jak przez sen, że mój przyjaciel Edward Malone z „Gazety" mówił mi o profesorze Challengerze, z którym przeżył swojego czasu jakieś niezwykłe przygody. Jestem jednakże tak zapracowany i firma moja ma tyle spraw do załatwienia, że interesować mnie muszą tylko wypadki związane z moim zawodem. Przypomniałem sobie, że Challenger miał opinię dzikiego geniusza o gwałtownym i bezwzględnym charakterze. Toteż ze zdziwieniem przeczytałem przesłany mi list tej treści:
14 (Bis), Enmore Gardens, Kensington
Panie,
Szukam eksperta, znającego się na wierceniu artezyjskich studzien. Nie chcę ukrywać, że mam bardzo złą opinię o ekspertach w ogóle, gdyż przekonałem się, że każdy, jak ja, zrównoważony człowiek stoi o całe niebo wyżej od jednostki poświęcającej się wyłącznie jakiejś specjalności (która najczęściej nie zasługuje nawet na miano specjalności). Ale mimo wszystko chcę spróbować. Przeglądając listę znawców studzien artezyjskich, zwróciłem przypadkowo uwagę na pańskie nazwisko, a zasięgnąwszy informacji, dowiedziałem się, że jesteś znajomym mojego młodego przyjaciela, Mr. Edwarda Malone'a. Proszę Pana zatem, abyś zgłosił się do mnie na krótką rozmowę, gdyż jeśli odpowiesz moim wymaganiom (w co wątpię), jestem skłonny powierzyć Ci sprawę pierwszorzędnej wagi. Nie mogę na razie nic więcej powiedzieć, jest to bowiem tajemnica, o której można dyskutować tylko w cztery oczy. Proszę pana, abyś nie umawiał się z nikim na oznaczony termin i zechciał zgłosić się do mnie pod podanym adresem o 10. 30 rano w przyszły piątek, pozostaję Sir, jak na początku
George Edward Challenger
Wręczyłem list urzędnikowi, który zawiadomił pisemnie profesora, że Mr. Peerless Jones stawi się u niego w oznaczonym czasie. Była to zupełnie grzeczna odpowiedź, ale zaczynała się zwrotem: Otrzymaliśmy Pański list (bez daty): W rezultacie dostałem od profesora drugą epistołę:
Panie - pisał, a pismo jego wyglądało jak zasieki z kolczastego drutu. -Jak widzę, uraziło cię to, że list mój nie miał daty. Zwracam jednak pańską uwagę na fakt, że Rząd nasz ma zwyczaj umieszczać na kopercie pieczątkę, która zaopatrzona jest w datę wysłania listu na pocztę. O ile pieczątki tej brakowało, lub o ile była zatarta, ma pan prawo wniesienia skargi do odpowiednich władz. Co do mnie, radziłbym zajmować się sprawami zawodowymi, a nie interesować się zewnętrzną formą moich listów.
Było jasne, że miałem do czynienia z wariatem, postanowiłem zatem przed zgłoszeniem się do profesora porozumieć się z moim przyjacielem Malone'em, którego znałem jeszcze z czasów studenckich i zapytać go o zdanie w tej sprawie. Przywitał mnie serdecznie i przeczytał z uśmiechem listy Challengera.
- To jeszcze nic, mój chłopcze - rzekł. - Przekonasz się sam po pięciu minutach rozmowy, że trudno z nim wytrzymać. Wyzywa do walki cały świat.
- I świat sobie na to pozwala?
- Cóż znowu. Jeśli policzysz wszystkie pozwy sądowe, wszystkie sprzeczki, wszystkie bitki...
- Bitki?
- Zapewniam cię, że drobnostką dla niego jest zrzucić ze schodów osobnika, który się mu narazi. Jest to człowiek jaskiniowy. Z pałką w jednej ręce i krzemiennym nożem w drugiej wyglądałby wspaniale. Pewni ludzie rodzą się o sto lat za późno, ale on powinien urodzić się tysiąc lat temu. Należy do okresu neolitycznego, to pewne.
- I jest profesorem?
- To jest właśnie najdziwniejsze. Jest to najgenialniejszy mózg w Europie... Rozporządza tak wielkim zasobem energii, że urzeczywistnić może najśmielsze zamysły. Koledzy nienawidzą go, gdyż trzeba nadludzkiej cierpliwości, aby znieść wszystkie jego uchybienia... Nic sobie nie robi z nikogo...
- Dobrze - rzekłem. - Zrzeknę się więc pracy na jego korzyść i nie pójdę wcale na wyznaczone spotkanie.
- Tego ci nie radzę. Mógłbyś narazić się na wielkie nieprzyjemności. Zresztą, nie bierz zbyt serio tego, co mówiłem o starym Challengerze. Każdy, kto go bliżej pozna, musi go pokochać. Ten stary niedźwiedź nie wyrządzi nikomu krzywdy. Pamiętam, jak niósł na plecach dziecko chore na ospę, na przestrzeni stu mil, kiedyśmy szli w kierunku rzeki Madiery. Jest pod każdym względem wielki. Nie zrobi ci najmniejszej przykrości, jeśli potrafisz się zabrać do niego.
- Dziękuję. Nie mam zamiaru.
- Nie bądź głupi. Czy słyszałeś o Tajemnicy Hengist Down, szybu na Wybrzeżu Wschodnim?
- O ile wiem, chodzi o jakieś towarzystwo, które buduje w tajemnicy kopalnię węgla.
Malone zmrużył oczy.
- Nie mogę udzielić ci objaśnień w tym względzie, dopóki on sam na to nie zezwoli. Zobowiązałem się milczeć. Ale mogę powiedzieć ci to, co podały gazety. Niejaki Betterton, człowiek który dorobił się pieniędzy na kaloszach, zapisał Challengerowi przed kilku laty cały swój majątek z zastrzeżeniem, że użyje go na cele naukowe. Była to suma olbrzymia - kilka milionów. Challenger kupił majątek Hengist Down, w Sussex. Było tam kilkanaście morgów nieużytków, które otoczył drutem kolczastym. W środku tego terenu znajdowała się głęboka rozpadlina. Tu zaczął kopać. Ogłosił, że w Anglii znajduje się nafta i że chce to udowodnić. Zbudował - tu Malone znowu zmrużył oczy - małą kolonię robotniczą, której mieszkańców zobowiązał do milczenia, płacąc im wysokie pensje. Rozpadlina, jak i cały majątek, otoczona jest kolczastym drutem. Pilnują jej psy gończe. Kilku dziennikarzy o mało co nie przypłaciło życiem spotkania z nimi, nie wspominając już o ich garderobie. Jest to przedsięwzięcie zakrojone na olbrzymią skalę. Roboty prowadzi firma Tomasza Mordena, która zobowiązała się również do zachowania tajemnicy. Obecnie szukają inżyniera, znającego się na wierceniu studzien artezyjskich. Byłoby szaleństwem z twojej strony odmawiać pomocy człowiekowi takiemu jak Challenger i wyrzekać się doskonałego zarobku.
Argumenty Malone'a przekonały mnie i w piątek rano wybrałem się do Enmore Gardens. Bałem się spóźnić, toteż nic dziwnego, że stanąłem na miejscu o dwadzieścia minut za wcześnie. Przed bramą czekał wspaniały rolls-royce z srebrną strzałką na drzwiach - wóz, który jak wiedziałem, należał do Jakuba Deconshire'a, wspólnika wielkiej firmy Morden. Był to człowiek bardzo spokojny, więc zdziwiło mnie jego nagłe zjawienie się i wzburzenie malujące się na jego twarzy. Wypadłszy z bramy, wznosił ręce ku niebu i zawołał głośno: „A niech go diabli wezmą!"
- Co ci się stało, Jack? Jesteś nie w humorze.
- Ach, Peerless. I ty tutaj? Nie zazdroszczę ci.
- Spotkało cię coś przykrego?
- Chciałem się widzieć z Challengerem. Polecił mi przez odźwiernego, abym się zgłosił w odpowiedniejszym czasie, gdyż je właśnie jajka. A tu chodzi o czterdzieści dwa tysiące funtów, które jest nam winien.
- I nie chce płacić?
- Nie, trzeba przyznać, że ten stary goryl jest bardzo hojny. Ale płaci, kiedy chce i jak chce i nie zależy mu na nikim. Bądź co bądź jednak spróbuj, a może ci się uda. -I wskoczył do swego auta.
Czekałem z zegarkiem w ręku, aż przyjdzie oznaczona godzina. Muszę przyznać, że byłem bardzo niespokojny. Nie lękałem się, gdyż przypuszczałem, że sprostam temu szaleńcowi, gdyby chciał się na mnie rzucić, ale doznawałem dziwnego uczucia, na które składała się obawa przed publicznym skandalem i niezadowolenie z możliwości utraty zarobku. Jednakże jestem człowiekiem czynu. Spojrzawszy jeszcze raz na zegarek, zadzwoniłem do bramy.
Otworzył ją stary odźwierny o drewnianej twarzy, która świadczyła, że przyzwyczajony był do wszelkich emocji i że nic na świecie nie mogło go już zadziwić.
- Pan przychodzi wezwany? - zapytał.
- Rzecz prosta.
Spojrzał na listę, którą trzymał w ręce:
- Pańskie nazwisko, sir?... Ach, Mr. Peerless Jones. Dziesiąta trzydzieści. Wszystko w porządku. Musimy mieć się na baczności przed dziennikarzami, Mr. Jones. Profesor, jak pan może wie, nie znosi dziennikarzy. Tędy, sir. Profesor Challenger przyjmuje.
Jeszcze chwila i stanąłem przed jego obliczem. Wobec tego, że przyjaciel mój Ted Malone opisał tak dobrze Challengera w swoim „Świecie zaginionym", wszelkie moje próby sprostania mu pod tym względem, nie mają szans. Wspomnę więc tylko, że ujrzałem mężczyznę olbrzymiego wzrostu z wielką czarną brodą w kształcie łopaty i parą szarych oczu, na wpół przysłoniętych przez powieki. Siedział za biurkiem z głową przechyloną w tył. Cała jego postać świadczyła o aroganckim lekceważeniu.
- Czego ten chce, u diabła? - czytałem z jego twarzy. Położyłem na stole mój bilet wizytowy.
- Ach, tak - rzekł, rzuciwszy na niego okiem. -Rzecz prosta. Pan jesteś tak zwanym ekspertem... Mr. Jones... Hm! Proszę siadać... Czytałem pańską broszurę o naszych prawach do Półwyspu Synaj. Czy pan ją sam pisał?
- Naturalnie, sir. Podpisana jest moim nazwiskiem.
- Tak... Tak... Chociaż to niczego nie dowodzi. Ale przyjmuję do wiadomości pańskie oświadczenie. Mimo całej stylistycznej gmatwaniny, znajdzie się w tej pracy i mądrzejsze miejsce. Czyś pan żonaty?
- Nie, sir.
- A więc jest nadzieja, że zachowa pan powierzoną mu tajemnicę.
- Jeśli się do tego zobowiążę, przyrzeczenia dotrzymam.
- Tak pan mówi. Mój młody przyjaciel Malone -mówił o Tedzie jak o dziesięcioletnim chłopczyku -wystawił panu pochlebne świadectwo. Twierdzi, że mogę panu zaufać. Chodzi o rzecz wielkiej wagi... Kończę właśnie przygotowania do jednego z największych eksperymentów... mógłbym powiedzieć nawet największego eksperymentu w dziejach świata. Proszę o pańską pomoc.
- Wielki to zaszczyt dla mnie.
- W istocie, to wielki zaszczyt. Przyznaję, że nie dzieliłbym się z nikim trudami, ale przedsięwzięcie zakrojone jest na olbrzymią skalę i wymaga drobiazgowego opracowania. Krótko mówiąc, chodzi o udowodnienie, że ziemia, na której żyjemy, jest sama również żyjącym organizmem i że posiada swój własny system nerwowy, własne narządy oddychania, krążenia itd.
Zaiste człowiek ten był chyba szaleńcem.
- Widzę, że pański mózg nie stoi na wysokości zadania. Ale postaram się wytłumaczyć stopniowo, co mam na myśli. Zapewne zwróciło pańską uwagę podobieństwo wrzosowisk do sierści jakiegoś wielkiego zwierzęcia. A potem, przypomnij pan sobie wzniesienia i spadki terenu, które wskazują na powolne oddychanie stworzenia. W końcu, weź pan pod uwagę drobne poruszenia się i skurcze, które naszym lilipucim organizmem odczuwamy jako trzęsienia ziemi.
- A wulkany? - zapytałem.
- Właśnie. Te odpowiadają aparatowi regulującemu dopływ ciepła w naszym ciele.
Zakręciło mi się w głowie. Nie umiałem znaleźć odpowiedzi na te monstrualne twierdzenia.
- A temperatura? - zawołałem. Czyż nie jest faktem, że ta podnosi się raptownie w miarę posuwania się w głąb ziemi? Czyż nie uczono nas, że centrum jej pozostało w stanie płynnym dzięki panującemu tam gorącu?
Machnął ręką.
- A czy nie uczono pana, że ziemia jest spłaszczona na biegunach? Znaczyłoby to, że bieguny znajdujące się bliżej środka ziemi niż jakiś inny punkt na jej powierzchni, powinny być bardziej wystawione na działanie tego gorąca, o którym wspominasz. Czemuż nie panują tam tropikalne upały?
- Wszystko to jest dla mnie zupełnie nowe.
- Rzecz prosta. Przywilejem oryginalnego myśliciela jest głosić idee nowe i niezrozumiałe dla pospolitego motłochu. Czy pan wie, co to jest? - Pokazał mi mały przedmiot, który wziął ze stołu.
- Powiedziałbym, że to jeżowiec.
- W istocie - zawołał zdziwiony, jakby nie spodziewał się ode mnie rozsądnej odpowiedzi. - Jest to jeżowiec - pospolity jeż morski. Przyroda powtarza się w wielu formach, różniących się do siebie tylko wielkością. Jeżowiec ten jest modelem, pierwowzorem świata. Ma kształt kulisty, ale jest spłaszczony na biegunach. Twierdzę, że ziemia jest olbrzymim jeżowcem. Cóż pan na to?
Myśl ta wydała mi się absurdem, ale nie śmiałem mu tego powiedzieć. Starałem się wycofać z dyskusji jak na j ostrożniej.
- Zwierzę potrzebuje pokarmu - rzekłem. - Skąd ziemia mogłaby pobierać pokarm dla swego olbrzymiego cielska?
- Doskonały argument, doskonały - profesor rzekł tonem protekcjonalnym. - Na ogół orientuje się pan szybciej, niż przypuszczałem. W jaki sposób ziemia pobiera pokarm? Wróćmy do jeżowca, mój przyjacielu. Woda, która go otacza, przepływa przez cewki tego małego stworzenia i zaopatruje je w materiał potrzebny do życia.
- A więc pan sądzi, że woda...
- Nie, sir. Eter. Ziemia krąży w przestrzeni, a eter przedostaje się do jej wnętrza i zaopatruje ją w czasie ciągłej wędrówki w substancje odżywcze. Inne światy-jeżówce, Mars, Wenus itd. pobierają pokarm w ten sam sposób.
Człowiek ten był szaleńcem, ale trudno było z nim dyskutować. Milczenie moje wziął za zgodę i uśmiechnął się do mnie łaskawie.
- Zaczynamy rozumieć - rzekł. - Zrazu oszałamia to i ogłupia, ale można się wkrótce przyzwyczaić. Słuchaj pan dalej. Zajmiemy się jeszcze tym małym stworzonkiem w mojej ręce. Przyjmijmy, że na tej twardej jego skorupie żyją maleńkie owady. Czy jeż morski zdaje sobie sprawę z ich obecności?
- Sądzę, że nie.
- Podobnie i ziemia nie ma najmniejszego pojęcia, że rasa ludzka wykorzystuje ją do swoich celów. Nie zdaje sobie sprawy z istnienia drobnych żyjątek, które rozmnożyły się na jej powierzchni, nie wie nic o roślinności pokrywającej jej skorupę na kształt pleśni. Tak się sprawa miała do dnia dzisiejszego. Postanowiłem to jednak zmienić:
Spojrzałem na niego zdumiony.
- Pan chce to zmienić?
- Zamierzam dać do zrozumienia ziemi, że jest przynajmniej jeden człowiek, George Edward Challenger, który chce zwrócić na siebie jej uwagę, który domaga się tego. Zapewne, że będzie to próba jedyna w swoim rodzaju.
- I w jaki sposób chce pan to uczynić?
- Zawezwałem pana właśnie w tym celu. Proszę znowu spojrzeć na to interesujące stworzonko, które trzymam w ręce. Pod ochraniającą je skorupą znajdują się nerwy czuciowe. Rzecz zrozumiała, że jakiś pasożyt mógłby ściągnąć na siebie uwagę jedynie wówczas, gdyby wywiercił dziurę w ochraniającej je skorupie i podrażnił jego narządy czuciowe.
- Zapewne.
- Podobnie rzecz się ma z muchą lub moskitem, na które zwracamy uwagę dopiero wówczas, kiedy nas ukłują swoim żądłem. Czy pan domyśla się, do czego zmierzam?
- Wielkie nieba! Pan chce wykopać studnię, wydrążoną przez ziemską pokrywę?
Przymknął oczy z wyrazem niewysłowionej błogości na twarzy.
- Ma pan przed sobą - rzekł - pierwszego człowieka, który przebije tę rogową pokrywę. Mogę powiedzieć nawet, który ją przebił.
- Przebił?
- Tak jest. W ciągu kilku lat bezustannej pracy we dnie i w nocy, przy użyciu najlepszych narzędzi, świdrów, zgniataczy, środków wybuchowych dokonałem tego. Wspierała mnie wydatnie firma Morden. Jesteśmy już prawie u celu.
- Chce pan powiedzieć, że ziemska pokrywa została przebita?
- Jeśli słowa pańskie oznaczają przestrach, pominę je milczeniem. Jeśli oznaczają niedowierzanie...
- Niech mnie Bóg broni!
- Proszę przyjąć do wiadomości to, co powiem. Przebiliśmy ziemską skorupę. Grubość jej wynosiła dokładnie czterdzieści tysięcy czterysta jardów, to jest w przybliżeniu osiem mil. Może zainteresuje pana wiadomość, że natrafiliśmy w czasie naszych robót wiertniczych na pokłady węgla, których wartość przewyższa znacznie koszta przedsięwzięcia. Pewne trudności sprawiło nam usunięcie wody z dolnych warstw piasku i kredy, ale trudności te zostały pokonane. Jesteśmy w ostatnim stadium robót, a ostatnim stadium jest... Mr. Peerless Jones. Pan ma odegrać rolę moskita. Pański świder artezyjski będzie żądłem. Zrozumiał pan?
- Osiem mil! - zawołałem. - Ależ najgłębsza ze znanych studzien artezyjskich, zbudowana na Górnym Śląsku, ma sześć tysięcy dwieście stóp głębokości!
- Nie rozumie mnie pan, Mr. Peerless. Nie wydawałbym milionów na kopanie ogromnej studni, gdybym mógł osiągnąć cel przy pomocy sześciocalowego świdra. Nie żądam od pana niemożliwości. Chodzi mi, po prostu, o przygotowanie ostrego świdra, długiego na sto stóp i poruszanego przy pomocy elektryczności.
- Dlaczego przy pomocy elektryczności?
- Jestem tu na to, Mr. Jones, aby wydawać rozkazy, a nie aby udzielać wyjaśnień. Zanim skończymy, może się zdarzyć, może się zdarzyć, powiadam, że życie pańskie zależeć będzie od tego, czy świder da się wprawić w ruch z pewnej odległości przy pomocy prądu elektrycznego. Sądzę, że da się to zrobić?
- Owszem.
- A więc proszę wszystko przygotować. Na razie obecność pańska nie jest nam potrzebna, ale czas już przystąpić do przygotowań. Skończyłem.
- Chciałbym zapytać się jeszcze o jeden ważny szczegół - rzekłem. - Muszę wiedzieć, jaki grunt ma przebić mój świder. Piasek, glina lub wapień wymagają zupełnie odmiennego postępowania.
- Powiedzmy, galaretę - rzekł Challenger. - Tak jest, przyjmijmy, że ma pan zapuścić swój świder w galaretę. A teraz muszę zwrócić panu uwagę, Mr. Jones, że mam do załatwienia kilka spraw pierwszorzędnej wagi... Do widzenia. Proszę przedłożyć formalny kontrakt z obliczeniem kosztów mojemu kierownictwu robót.
Ukłoniłem się i zawróciłem do drzwi. Ale ciekawość przemogła. Pisał już coś na papierze i spojrzał na mnie z gniewem, widząc, że nie wychodzę.
- Pan jeszcze tutaj ?
- Chciałem zapytać tylko, sir, co może być celem tak niezwykłego doświadczenia?
- Precz, precz - zawołał rozgniewany. - Zapomnij pan chociaż na chwilę o interesach! Wznieś się ponad poziom niskich i przyziemnych potrzeb handlarza i kupca! Chodzi o zdobycze naukowe, o wzbogacenie wiedzy ludzkiej. Chodzi o przekonanie się, czym jesteśmy i dlaczego żyjemy, a znalezienie odpowiedzi na te pytania jest najszczytniejszym naszym dążeniem.
Jego czarna, wielka głowa pochyliła się znowu nad papierami. Pióro zaczęło skrzypieć jeszcze głośniej... Wyszedłem. W głowie zakręciło mi się na myśl, że stałem się uczestnikiem tak niezwykłego przedsięwzięcia...
Wróciłem do biura i zastałem tam czekającego na mnie Teda Malone'a. Z wiele mówiącym uśmiechem zapytał o rezultat mojej wizyty.
- I nic więcej? - zawołał, kiedy powtórzyłem mu moją rozmowę z Challengerem. - Żadnych obelg i wygrażań? Okazałeś wiele taktu. A co o nim sądzisz?
- To człowiek w najwyższym stopniu arogancki, bezwzględny i uparty, ale...
- Właśnie! - zawołał Malone. - Wszyscy dochodzą do tego „ale". Rzecz prosta, że sąd twój jest trafny, lecz z drugiej strony jest to człowiek niezwykły i trzeba mu wiele wybaczyć. Nie sądzisz?
- Znam go bardzo mało i nie mogę wydawać o nim sądu, ale przyznaję, że jest jedyny w swoim rodzaju, o ile mówi prawdę i o ile słowa jego nie są przechwałkami megalomana. Ale czy to prawda?
- Rzecz prosta, że prawda. Challenger nigdy nie kłamie. Ale, co ci właściwie powiedział? Wspominał o Hengist Down?
- Bardzo pobieżnie.
- Zapewniam cię jednak, że przedsięwzięcie zakrojone jest na olbrzymią skalę... Zarówno pomysł, jak i wykonanie są gigantyczne. Challenger nie lubi dziennikarzy, ale ja cieszę się jego zaufaniem, gdyż on wie, że nie napiszę nic ponad to, czego sobie życzy. Dlatego znam jego plany, a przynajmniej niektóre z nich. Jest bardzo skryty i nigdy nie można wiedzieć, do czego właściwie dąży. Bądź co bądź wiem tyle, że mogę cię pod pewnymi względami uspokoić. Hengist Down jest przedsięwzięciem realnym i prawie ukończonym. Radzę teraz po prostu czekać, i w tym czasie przygotować wszystko, co potrzebne. Sądzę, że wkrótce albo on albo ja będziemy ci mogli udzielić bliższych wyjaśnień.
Udzielił mi ich sam Malone. Zjawił się w moim biurze w kilka tygodni później jako poseł.
- Przychodzę od Challengera - rzekł. - Wszystko gotowe. Teraz na ciebie kolej, a potem może się rozpocząć przedstawienie.
- Uwierzę, jak zobaczę. Ale wszystko mam już przygotowane i zapakowane na wozie, który mogę wysłać w każdej chwili.
- A więc zrób to teraz. Przedstawiłem cię jako człowieka energicznego, nie możesz mi więc zrobić zawodu. Pojedziemy razem i wtedy powiem ci, na czym polega twoje zadanie.
Był to piękny poranek wiosenny - dokładnie 22 maja, kiedy wybraliśmy się w podróż do miejsca dzisiaj już historycznego. W drodze wręczył mi Malone list z instrukcjami Challengera.
Sir (czytałem),
Po przybyciu do Hengist Down zgłosi się pan do Mr. Bartfortha, naczelnego inżyniera, który zna moje plany. Mój młody przyjaciel Malone, doręczyciel tego listu, jest również iv stałej ze mną łączności i może zawiadomić mnie o każdym pańskim życzeniu. Zauważyliśmy ostatnio w szybie na głębokości czternastu tysięcy stóp i niżej pewne fenomeny, które przemawiają za słusznością moich zapatrywań co do natury ciała planetarnego, potrzeba jednak bardziej sensacyjnego dowodu, aby przekonać pogrążonych w odrętwieniu uczonych współczesnego świata. Dowodu tego pan mi dostarczy. Zjeżdżając w głąb szybu zauważy pan -o ile posiadasz jakiś zmysł obserwacyjny - że ściany jego stanowi od góry począwszy najpierw warstwa wapienna potem po kolei węgiel, złoża formacji dewońśkiej i kambryjskiej, a w końcu granit, przez który wiedzie większa część tunelu. Dno jego przykryte jest obecnie płótnem nieprzemakalnym, którego radzę nie zdejmować, gdyż wszelkie niezgrabne manipulacje mogą wywołać przedwczesne skutki przez zadrażnienie czułej zewnętrznej błony ziemi. Z mojego rozkazu umocowano w szybie w odległości dwudziestu stóp od jego dna dwie silne belki, pomiędzy którymi znajduje się szpara. Belki służyć mają do podtrzymania pańskiej rury artezyjskiej. Świder powinien być długi na stóp pięćdziesiąt, z czego dwadzieścia stóp będzie znajdować się poniżej belek tak, aby koniec jego dotykał prawie nieprzemakalnego płótna. Jeśli panu życie miłe, radzę przestrzegać ściśle odległości. Trzydzieści stóp świdra sterczeć będzie zatem do szybu, a kiedy go pan spuści, należy się spodziewać, że co najmniej czterdzieści stóp żelaza zagłębi się w ziemskiej substancji. Ponieważ substancja ta jest bardzo miękka, sądzę, że proste spuszczenie rury wystarczy, aby własnym ciężarem zaryła się w odsłonięty pokład. Instrukcje te powinny wystarczyć każdemu inteligentnemu człowiekowi, ale nie wątpię, że będzie pan potrzebował dalszych, których udzielę, za pośrednictwem naszego młodego przyjaciela Malone'a.
George Edward Challenger
Łatwo pojąć, że kiedy przybyliśmy do stacji Storrington, w pobliżu północnego krańca Wydm Południowych, byłem w stanie ogromnego napięcia nerwowego. Czekała tu na nas stara drynda, na której przebyliśmy sześć czy siedem mil ciężkiej drogi. Droga ta była jednak mimo jej odosobnienia - jak świadczyły ślady wielu kół - bardzo uczęszczana. Połamany wózek, leżący w trawie w jednym punkcie wskazywał, że i inni doznali na niej niezbyt przyjemnych wrażeń. W jednym miejscu natrafiliśmy na sterczące z piasku jakieś żelastwo, które przypominało z wyglądu zjedzone przez rdzę klapy i tłok pompy hydraulicznej.
- To dzieło Challengera - rzekł Malone z uśmiechem. - Znalazł w niej jakiś defekt i wyrzucił po prostu na śmieci. Ten stary diabeł z niczym się nie liczy.
- Ciągłe zatargi, nieprawdaż?
- Zatargi? Mój drogi, powinniśmy mieć osobny sąd do załatwiania naszych spraw! Ale jesteśmy na miejscu. Dobrze, Jenkins możecie nas przepuścić.
Jakiś wysoki człowiek zaglądał do wnętrza wozu. Na widok mojego towarzysza przyłożył rękę do czapki, pozdrawiając nas.
- W porządku, Mr. Malone. Myślałem, że to ktoś z Amerykańskiej Prasy Związkowej.
- Och, chcą się czegoś dowiedzieć?
- Próbują dziś, jak ci z „Timesa" próbowali wczoraj. Och, kręcą się wszędzie. Niech pan spojrzy! Wskazał jakiś punkt na widnokręgu. - Widzi pan ten błyszczący przedmiot? To teleskop „Daily News" z Chicago. Nie dają nam spokoju.
- Biedacy - rzekł Malone, kiedy wjechaliśmy do bramy w płocie ubezpieczonym wstęgami kolczastego drutu. -I ja należę do prasy, i ja wiem, jak to smakuje.
W tej chwili usłyszeliśmy za nami jakiś żałosny głos. - Malone! Ted Malone! - wołał tłusty, mały jegomość, który nadjechał na motocyklu i usiłował wyswobodzić się właśnie z uścisku rosłego odźwiernego.
- Puść mnie - stękał. - Precz z rękami! - Malone, odwołaj tego goryla.
- Puść go, Jenkins. To mój znajomy - zawołał Malone. -I cóż, przyjacielu? O co chodzi? Czego tu szukasz w Sussex?
- Wiesz dobrze, czego szukam - rzekł nasz gość. -Zobowiązałem się do artykułu o Hengist Down i nie mogę wracać do domu bez niego.
- Przykro mi, Roy, ale nic na to nie poradzę. Musisz pozostać z tej strony płotu. Jeśli chcesz się czegoś dowiedzieć, zgłoś się do profesora Challengera.
- Byłem u niego - rzekł dziennikarz żałosnym głosem. - Byłem dziś rano.
- I cóż ci powiedział?
- Powiedział, że mnie wyrzuci przez okno. Malone roześmiał się.
- Cóż ty na to?
- Powiedziałem, że wolę wyjść przez drzwi i ledwie miałem czas ulotnić się tą drogą. Ale nie przypuszczam, Ted, abyś pochwalał postępowanie tego asyryjskiego byka w Londynie i tego dzikusa tutaj...
- Nic ci nie mogę poradzić, Roy; doprawdy nie mogę. Zapewniam, że za kilka dni, kiedy stary zezwoli, dostarczę ci potrzebnych informacji.
- A więc nie ma sposobu, abym się dostał do środka?
- Nie ma.
- Pieniądze?
- Sądzę, że już próbowałeś.
- Mówią mi, że to tunel do Nowej Zelandii?
- Do widzenia, Roy. Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia.
- To Roy Perkins, korespondent wojenny - rzekł Malone, kiedy ruszyliśmy dalej pieszo. Chytra sztuka, ale tym razem nie udało mu się. Swego czasu pracowaliśmy razem. Oto domki robotników - wskazał na grupę ładnych budynków, pokrytych czerwoną dachówką. - Doskonali pracownicy, ale i dobrze płatni. Wszyscy są kawalerami, nie piją i umieją milczeć. Zobowiązali się do przestrzegania tajemnicy. Oto ich boisko futbolowe, a w tym domku mieści się biblioteka i czytelnia. Stary jest doskonałym organizatorem. Ale oto i Mr. Bartforth, nasz pierwszy inżynier.
Stanął przed nami długi, chudy, melancholijny mężczyzna, na którego twarzy malował się niepokój.
- Pan jest, jak sądzę, budowniczym studzien artezyjskich - rzekł głosem ponurym. - Czekałem na pana. Cieszę się, że pan przybył, gdyż wszystko to zaczyna mi już działać na nerwy. Pracujemy ciągle, a nie wiem nigdy, czy w najbliższym czasie nie natrafimy na wodę, węgiel, naftę lub ogień piekielny.
- Czyżby na dole było tak gorąco?
- Jest bardzo gorąco. Nie przeczę. Ale być może, że odgrywa tu rolę ciśnienie barometryczne i zamknięta przestrzeń. Rzecz prosta, że wentylacja jest okropna. Pompujemy na dół powietrze, ale ludzie nie mogą tam pracować dłużej niż dwie godziny. Profesor był na dole wczoraj i zdaje się, że jest zadowolony. Pójdziemy na śniadanie, a potem się pan rozejrzy.
Po krótkim posiłku zaprowadzono nas do oddziału maszyn, który mieścił się w osobnym domku. Wokół niego leżały stosy żelaza i zużytych przyrządów. Po jednej stronie widniały części składowe hydraulicznej łopaty Arrolda, której użyto do robót początkowych. Obok niej znajdowała się wielka maszyna wydobywająca z głębi szybu wykopany materiał. W hali maszyn pokazano mi szereg silnych turbin Escher-Wyssą, robiących sto czterdzieści obrotów na minutę, które wprawiały w ruch hydrauliczne akumulatory. Ciśnienie uzyskane dzięki działaniu tych akumulatorów, a wynoszące czterysta funtów na cal kwadratowy, oddziaływało za pośrednictwem trzycalowych rur wpuszczonych w głąb ziemi na cztery świdry skalne systemu Brandta. Obok oddziału maszyn znajdowała się elektrownia dostarczająca prądu dla całej osady, a obok stała osobna turbina o sile dwustu koni, która wprawiała w ruch dziesięciostopowy wentylator pompujący powietrze do szybu przez dwunastocalową rurę. Inżynier pokazywał mi wszystkie te cuda z pewną dumą, nie szczędząc wyjaśnień. Przerwano nam jednak wkrótce tę interesującą pogawędkę, gdyż przed dom zajechała z turkotem trzytonowa ciężarówka leyland, załadowana moimi narzędziami, pod kierownictwem mojego zaufanego Petersa i jego pomocnika. Obaj przystąpili od razu do wyładowywania i przenoszenia moich rzeczy. Pozostawiwszy ich przy pracy, podszedłem wraz z pierwszym inżynierem i Malone'em do szybu.
Był o wiele większy, niż się spodziewałem. Ziemia i skały wydobyte z głębi w ilości tysięcy ton otaczały go półkolem, tworząc spore wzgórze. Wewnątrz tego półkola, złożonego z wapienia, gliny, węgla i granitu wznosiło się żelazne rusztowanie szybu z jego pompami i windami. Murowany dom, w którym stały maszyny napędowe, zamykał wspomniane półkole. Gardziel szybu, wielka ziejąca studnia o średnicy około czterdziestu stóp, wyłożona była cegłą i cementem. Kiedy spojrzałem w tę straszliwą czeluść, głęboką, jak mi mówiono, na osiem mil, zakręciło mi się w głowie. Światło przenikało w głąb szybu zaledwie na kilkaset jardów, padając na brudnobiałe ściany wapienne, podtrzymywane w niepewnych miejscach przez obmurowania. W chwili, kiedy patrzyłem w dół, pojawiła się w oddali plamka świetlna, maleńki, ale jasny, dobrze widoczny punkcik na czarnym jak atrament tle.
- Co to za światło? - zapytałem. Malone pochylił się nad studnią.
- To jedna z klatek wyjeżdżająca na powierzchnię - rzekł. - Cudowny widok, nieprawdaż? Dzieli ją od nas odległość co najmniej mili, a to małe światełko jest silną lampą. Będą tu za kilka minut.
Plamka świetlna rosła bardzo szybko... Wkrótce ściany szybu były już oświetlone tak jasno, że musiałem odwrócić oczy. W następnej chwili żelazna klatka zatrzymała się i wysiadło z niej czterech ludzi.
- Prawie wszyscy pracują - rzekł Malone. - A praca na tej głębokości, to nie żarty. Ale część twoich rzeczy jest już gotowa do drogi. Najlepiej zrobisz, jeśli zjedziesz ze mną na dół i rozejrzysz się w sytuacji.
Zaprowadził mnie do sąsiedniego pokoiku obok hali maszyn. Na ścianach wisiały ubrania z najlżejszego tussoru. Idąc za przykładem Malone'a, rozebrałem się i założyłem jedno z tych ubrań wraz z parą butów. Malone pospieszył się i wyszedł pierwszy z garderoby. W chwilę później usłyszałem jakiś hałas i wypadłszy z pokoiku ujrzałem, że przyjaciel mój tarzał się po ziemi, trzymając w objęciach robotnika, który pomagał wyładowywać moje rury artezyjskie. Usiłował on wydrzeć mu z ręki jakiś przedmiot, którego ten rozpaczliwie bronił. Ale Malone okazał się silniejszy, wyrwał przedmiot z rąk powalonego i zgniótł go pod stopami. Dopiero wówczas spostrzegłem, że był to aparat fotograficzny. Mój robotnik zerwał się na nogi.
- Niech cię diabli wezmą, Malone - rzekł. - Aparat był zupełnie nowy i kosztował mnie dziesięć gwinei.
- Nic ci na to nie poradzę, Roy. Widziałem, że zrobiłeś zdjęcie i nie miałem wyboru.
- W jaki sposób przyczepił się pan do moich ludzi? - zapytałem ze słusznym oburzeniem.
Zagadnięty uśmiechnął się.
- Są środki i sposoby - rzekł. - Ale niech pan nie bierze tego za złe swojemu mechanikowi. Przypuszczał, że chodzi o żart. Zamieniłem ubranie z jego pomocnikiem i dostałem się do środka.
- I zaraz się stąd wyniesiesz - rzekł Malone.
Szkoda słów, Roy. Gdyby tu był Challenger, poszczułby cie psami. Rozumiem cię jednak i dlatego nie będę surowy, chociaż w razie potrzeby mogę się okazać prawdziwym brytanem. Ale czas w drogę.
I nasz przedsiębiorczy gość pomaszerował w towarzystwie dwóch zjadliwie się uśmiechających robotników. Tak przedstawiałaby się geneza fantastycznego czteroszpaltowego artykułu z nagłówkiem „Szalony pomysł uczonego" i podtytułem „Droga do Australii", który ukazał się w „Adviserze" w kilka dni później i o mało co nie przyprawił Challengera o apopleksję, a naczelnego redaktora „Advisera" o najnieprzyjemniejszą rozmowę w jego całym życiu. Artykuł był odpowiednio zmieniony i upiększony opisem przygody Roya Perkinsa, „naszego doświadczonego korespondenta wojennego" i zawierał takie soczyste zwroty jak „ten byk z Enmore Gardens", „teren, otoczony drutem kolczastym i pilnowany przez psy gończe", a w końcu „od wyjścia do angloaustralijskiego tunelu odpędziło mnie dwóch drabów, z których jednego znałem ongiś z widzenia jako pokątnego gazeciarza, a drugi - niesamowita postać w cudacznym stroju - podawał się za inżyniera, chociaż wygląd jego przypominał raczej bandytę z Whitechapel". Odmalowawszy nas w ten sposób, zapuścił się autor artykułu w szczegółowy opis rusztowania, wznoszącego się nad studnią, i krętego tunelu, przez który miała iść kolej zębata. Artykuł ten przyczynił się do powiększenia liczby ciekawych obserwatorów na Wydmach Południowych, którzy czekali na jakieś wydarzenia. Przyszedł dzień, kiedy wydarzyło się w istocie coś niezwykłego, ale wówczas obserwatorzy ci mieli się z pyszna.
Mój mechanik zgromadził wraz ze swoim pomocnikiem wszystkie moje przyrządy obok windy, ale Malone nalegał, abyśmy spuścili się do szybu sami. Wobec tego weszliśmy do klatki, zrobionej ze stalowych prętów i w towarzystwie pierwszego inżyniera zjechaliśmy na dół. Był to szereg automatycznych wind, z których każda miała własną stację, wykopaną z boku tunelu. Poruszały się one z wielką szybkością tak, że spuszczenie się na dno szybu robiło wrażenie raczej jazdy koleją niż powolnego upadku.
Ponieważ klatka była okratowana i jasno oświetlona, mogliśmy widzieć dobrze, jakie warstwy mijamy. Widziałem pokłady wapienia, złoża Hastingsowe koloru kawy, złoża Ashburnskie, czarną glinę z domieszką węgla, a potem już błyszczał w świetle elektrycznym węgiel na przemian z wstęgami iłu. Tu i ówdzie znajdowały się podmurowania, ale z reguły ściany nie były podparte. W istocie, widok tunelu budził zdumienie i podziw dla ludzi, którzy dokonali tego dzieła. Minęliśmy pokłady węgla i warstwę jakiejś zbitej masy, a potem otoczyły nas ściany granitowe, w których błyszczały, jak diamenty, drobne kryształki kwarcu. Jechaliśmy w dół - ciągle w dół - obecnie już na głębokość, do której nie dotarł żaden człowiek. Archaiczne skały mieniły się cudnymi kolorami... Nie zapomnę nigdy widoku szerokiej wstęgi czerwonawego szpatu, który lśnił w świetle naszych potężnych lamp, zdumiewając swą nieziemską pięknością. Mijaliśmy piętro za piętrem, szyb za szybem, a powietrze stawało się coraz bardziej duszne i ciepłe tak, że zaczęły nam ciążyć nawet lekkie ubrania z tussoru. Na skórę wystąpił nam pot. W końcu, kiedy myślałem już, że zemdleję, ostatnia winda zatrzymała się i wysiedliśmy na wykutą w skale kolistą platformę. Zauważyłem, że Malone spojrzał nieufnie na otaczające nas ściany. Gdybym go nie znał jako człowieka wyjątkowo odważnego, powiedziałbym, że był ogromnie zdenerwowany.
- Dziwnie to wygląda - rzekł pierwszy inżynier, biorąc do ręki kawałek odłupanej skały. Podniósł go do światła i zwrócił naszą uwagę na błyszczące w nim żyłki. Mieliśmy tu na dole wstrząsy i przesunięcia terenu. Nie wiem, co to za materiał. Profesor jest, jak się zdaje, bardzo zadowolony, ale dla mnie wszystko to jest czymś zupełnie nowym.
- Muszę przyznać, że sam widziałem, jak ta ściana zadrżała - rzekł Malone. - W czasie ostatniej mojej bytności tutaj umocowaliśmy te dwie belki, które mają podtrzymywać twój świder. Za każdym uderzeniem w skałę stwierdzałem kołysanie się ściany. Teoria starego wydawała się w solidnym Londynie absurdem, ale tu na głębokości ośmiu mil pod powierzchnią, nie jestem już tak pewny siebie.
- Gdyby pan widział to, co jest zakryte żaglowym płótnem, byłby pan jeszcze mniej pewny - rzekł inżynier. - Skała tu na dnie krajała się jak seler, a kiedy przebiliśmy ją, ukazała się naszym oczom nowa i zupełnie na ziemi nieznana formacja. „Przykryjcie dziurę! Nie ruszajcie tego!" - rzekł profesor. I stosownie do jego polecenia przykryliśmy otwór płótnem żaglowym.
- Czy możemy zobaczyć?
Ponura twarz inżyniera zdradzała niepokój.
- Nie chciałbym występować przeciw zarządzeniom profesora - powiedział. - Jest on tak sprytny, że człowiek nigdy nie może być pewny siebie. Ale możemy spojrzeć.
Skierował snop światła naszej lampy na czarne płótno żaglowe. Potem, chwyciwszy za linę, która przytwierdzona była do rogu zasłony, podniósł płótno, pokazując nam kilka jardów kwadratowych powierzchni.
Był to widok niezwykły i budzący grozę. Dno składało się z jakiegoś szarego, szklistego i lśniącego materiału, który wznosił się i opadał ruchem powolnym i regularnym. Ruchy te nie były samoistne, ale robiły wrażenie udzielonych i przeniesionych z głębi na powierzchnię. Pod tą powierzchnią, jakby pod szklaną osłoną, widniały białawe plamy lub pęcherzyki, których wielkość i kształt ustawicznie się zmieniały. Staliśmy zdumieni, przyglądając się temu niezwykłemu widokowi.
- To wygląda jak obdarte ze skóry zwierzę - szepnął Malone. - Stary nie kłamał, mówiąc o swoim jeżowcu.
- Wielki Boże! - zawołałem. - I ja mam zagłębić harpun w ciele tego potwora!
- To twój przywilej, mój synu - rzekł Malone. -Ale będę przy tobie, kiedy przystąpisz do dzieła.
- Ja nie mam ochoty - rzekł pierwszy inżynier tonem zdecydowanym. - Tego jestem pewny, a jeśli stary będzie nalegał, poproszę o dymisję. Wielki Boże, patrzcie!
Szara powierzchnia podniosła się nagle ku górze, wzdymając się jak fala oglądana z brzegu. Potem opadła z powrotem, ale pulsowanie i uderzenia w głębi nie ustawały. Bartforth opuścił linę i płótno opadło.
- Zdaje się, po prostu, jakby zwierzę wiedziało o naszej tu bytności - rzekł. - Dlaczegóż by wykonywało takie ruchy? Sądzę, że światło musi je drażnić.
- Co mam teraz robić? - zapytałem.
Mr. Bartforth wskazał na dwie belki leżące w poprzek studni tuż pod miejscem, gdzie zatrzymała się winda. Dzieliła je od siebie przestrzeń niespełna dziesięciu cali.
- To pomysł starego - rzekł. - Sądzę, że można by je lepiej umocować, ale z tym wariatem nie można dyskutować. Lepiej i bezpieczniej robić to, co każe. Życzeniem jego jest, aby pan użył swego sześciocalowego świdra i umieścił go w jakiś sposób między tymi dwiema belkami.
- To nie będzie trudne - odpowiedziałem. - Zabiorę się dziś do pracy.
Było to, jak sobie można wyobrazić, najdziwniejsze doświadczenie w moim urozmaiconym życiu, w którym budowałem studnie we wszystkich częściach świata. Ponieważ profesor Challenger nalegał, aby zabiegu dokonano z pewnej odległości, co wydawało mi się teraz rzeczą rozsądną, musiałem założyć łączniki elektryczne. Nie sprawiło mi to większych trudności, gdyż cała studnia od dna aż do szczytu była podrutowana. Z ogromną ostrożnością przetransportowałem wraz z moim mechanikiem Petersem nasze przyrządy na dno szybu. Ostatnia winda została nieco podniesiona w górę, aby zrobić nam miejsce. Ponieważ zamierzałem zastosować w danym przypadku system perkusyjny, nie chcąc polegać wyłącznie na sile ciężkości, poleciłem zawiesić nasz stofuntowy ciężar na bloku poniżej windy i umieścić pod nim rury z zakończeniem w kształcie litery V. Lina, na której wisiał ciężar, przytwierdzona była do ściany szybu w ten sposób, aby włączenie prądu elektrycznego mogło ją natychmiast odczepić. Była to trudna robota, a wykonaliśmy ją w upale więcej niż tropikalnym i w głębokim przeświadczeniu, że poślizgnięcie się lub upadek jednego z narzędzi na płótno pod nami może doprowadzić do jakiejś katastrofy. To, co się działo dookoła nas, budziło żywy niepokój. Ściany szybu trzęsły się i dygotały od czasu do czasu, a kiedy dotknąłem ich ręką, doznałem wrażenia, że czuję, jak się poruszają. Toteż z prawdziwą ulgą wyjeżdżałem z Petersem na powierzchnię ziemi po ukończeniu roboty, a złożenie raportu Bartforthowi, że profesor Challenger może przystąpić do swego doświadczenia w dowolnym czasie, sprawiło mi wielką radość.
Niedługo czekaliśmy. W trzy dni po ukończeniu naszej pracy otrzymaliśmy zawiadomienie.
Było to zwyczajne zaproszenie w rodzaju tych, jakie rozsyła się na „wieczorki tańcujące". Brzmiało w ten sposób:
Profesor G. E. Challenger
(b. prezydent Instytutu Zoologicznego, właściciel wielu honorowych tytułów i odznaczeń, których liczba jest tak wielka, że nie pomieściłaby się na tej karcie)
zaprasza
Mr. Jonesa ( bez żony) na wtorek 21 czerwca, godzinę 11. 30 przed południem, aby zechciał być świadkiem zwycięstwa ducha nad materią w Hengist Down, Sussex.
Specjalny pociąg z dworca Wiktorii o 10. 50. Pasażerowie płacą za bilet sami.
Śniadanie - ewentualnie po doświadczeniu (zależnie od okoliczności). Stacja Storrington.
Listy z podaniem nazwiska wielkimi literami należy przesłać pod adresem 14(Bis), Enmore Gardens,
S. W.
Poszedłszy do Malone'a, zastałem go z podobnym biletem w ręku.
- Przysłał go nam jedynie dla żartu - rzekł z uśmiechem. - Musimy tam być przecież w każdym razie. Ale mówię ci, że cały Londyn kipi. Stary jest w swoim żywiole.
W końcu nadszedł wielki dzień. Co do mnie, udałem się na miejsce wieczorem poprzedniego dnia, aby się upewnić, że wszystko w porządku. Świder był odpowiednio nastawiony, ciężar przymocowany, łączniki elektryczne działały sprawnie. Byłem zadowolony, że rolę moją w tym niezwykłym doświadczeniu odegrałem bez zarzutu. Prąd elektryczny miał być włączony w miejscu odległym o pięćset jardów od wejścia do tunelu, aby nie narazić obecnych na niebezpieczeństwo, i tu umieszczono odpowiedni taster. Kiedy rankiem tego brzemiennego w następstwa dnia wyjechałem uspokojony na powierzchnię, wybrałem się na spacer na pobliskie wzgórza, aby przyglądać się przygotowaniom.
Zdawało się, że do Hengist Down przybył cały świat. Jak daleko mogłem sięgnąć wzrokiem, drogi roiły się od ludzi. Automobile zwoziły pasażerów -kołysząc się i potykając na wybojach - i wysadzały ich przed bramą osiedla. Tu czekała cała armia odźwiernych, którzy nie zważając na obietnice i pieniężne datki wpuszczali do wnętrza tylko zaproszonych. Ci, którzy nie mogli pokazać biletu, zbierali się tłumnie na stoku wzgórza, które przypominało obecnie z wyglądu Wydmy Epson podczas Derby. Na terenie osiedla otoczonego drutem, pewne miejsca przeznaczono dla gości uprzywilejowanych. Znajdowały się tu ogrodzenia dla parów, dla członków Izby Niższej, dla przedstawicieli towarzystw naukowych i dla sławnych uczonych, między którymi znajdował się Le Pellier z Sorbony i Dr Driesinger z Akademii Berlińskiej. Specjalne miejsce zarezerwowano dla trzech członków Rodziny Królewskiej.
Za kwadrans dwunasta przyjechali ze stacji omnibusami zaproszeni goście. Wróciłem do osiedla, aby asystować przy ich przyjęciu. Profesor Challenger stał obok ogrodzenia dla gości, przybrany we frak, białą kamizelkę i błyszczący cylinder, z wyrazem pewności siebie i wprost obrażającej pobłażliwości na twarzy. Sam prowadził, a czasem zapędzał swoich gości na wyznaczone miejsca, a po pewnym czasie wstąpił na wzniesienie, zebrawszy dookoła siebie elitę towarzystwa i rozglądał się z miną przewodniczącego, który spodziewa się gorącego przyjęcia. Ponieważ jednak nikt nie przerywał milczenia, przystąpił od razu do rzeczy.
- Panowie - ryknął, a głos słychać było w najdalszych zakątkach osiedla. - Tym razem nie potrzebuję zwracać się do pań. Jeśli nie zapraszałem ich na to zebranie, to nie z braku szacunku, gdyż mogę powiedzieć - z niedźwiedzim honorem i szyderską skromnością - że stosunki, jakie mnie z nimi łączyły były zawsze znakomite, a nawet serdeczne. Prawdziwa przyczyna leży w tym, że nasze doświadczenie grozi pewnym niebezpieczeństwem, chociaż nie jest ono tak wielkie, aby mogło usprawiedliwić niepokój, jaki czytam na twarzach zebranych. Zapewne zainteresuje członków prasy wiadomość, że zarezerwowałem dla nich miejsca w ławkach, znajdujących się w bezpośrednim sąsiedztwie terenu operacyjnego. Wtrącali się oni tak często i tak bezczelnie w moje sprawy, że winienem teraz okazać zrozumienie dla ich ciekawości. Jeśli nic nie nastąpi - co jest zawsze możliwe - nie będą mi mogli zarzucić, że odniosłem się do nich z lekceważeniem. Jeśli zaś coś się przytrafi, będą pierwsi w stanie zobaczyć to, o ile staną na wysokości zadania.
Rozumiecie, panowie, że człowiekowi nauki trudno wyjaśnić pospólstwu - jeśli użyję trochę drastycznego wyrażenia - dlaczego tak, a nie inaczej postępuje. Słyszę jakieś niegrzeczne okrzyki i proszę dżentelmena w okularach w rogowej oprawie, aby przestał machać parasolem. (Głos: „Epitety, jakie pan dajesz swoim gościom, są w najwyższym stopniu obrażające". ) Być może, że wyrażenie „pospólstwo" wzburzyło tak dżentelmena. Nie będę się jednak zastanawiał nad głupstwami. Chciałem właśnie powiedzieć, zanim nie przeszkodziła mi ta niegrzeczna uwaga, że sprawą tą zajmowałem się i dokładnie ją omówiłem w mojej książce o ziemi, która ma się teraz ukazać i którą z całą skromnością nazwać mogę jednym z epokowych dzieł świata. (Ogólne przerywania i okrzyki: „Fakty!" „Po cośmy tu przyjechali?" „Czy to żarty?"). Chciałem udzielić pewnych wyjaśnień i jeśli mi wciąż będą przerywać, będę zmuszony zastosować odpowiednie środki, celem zachowania porządku i spokoju. Sprawa ma się zatem tak, że wykopałem tunel w skorupie ziemi
I mam obecnie zamiar podrażnić jej czułą błonę przy pomocy pewnego zabiegu, którego dokonają moi podwładni: Mr. Peerless Jones, budowniczy i znawca studzien artezyjskich, i Mr. Edward Malone, który mnie w tym wypadku reprezentuje. Odsłonięta i czuła substancja Ziemi będzie połaskotana. Zobaczymy, jak na to zareaguje. Proszę zająć miejsca, a panowie ci zjadą do szybu i poczynią ostateczne przygotowania do doświadczenia. Potem nacisnę ten guzik na stole i eksperyment będzie skończony.
Po każdej przemowie Challengera słuchacze czuli się zazwyczaj, jakby ich kto ukłuł w najwrażliwsze miejsce. I to zebranie nie było wyjątkiem. Zaproszeni goście zajęli przygotowane ławy, nie szczędząc krytycznych uwag i niepochlebnych wyrażeń. Challenger siedział sam na szczycie wzgórza, za małym stolikiem, z rozwianą brodą i czupryną postać zaiste imponująca. Niestety, ani ja, ani Malone nie mogliśmy podziwiać tej sceny. Trzeba było wykonać rozkaz profesora. W dwadzieścia minut później byliśmy już na dnie szybu i zdejmowaliśmy płótno z odsłoniętej powierzchni.
Przedstawił się nam widok niezwykły. Stara planeta zdawała się wiedzieć, jakby dzięki dziwnej kosmicznej telepatii, że wystawiona ma być na upokarzającą próbę. Odsłonięta powierzchnia przypominała z wyglądu gotującą się w garnku wodę. Wielkie, szare bańki powstawały i pękały z trzaskiem. Przestrzenie powietrzne i pęcherzyki pod skórą dzieliły się i łączyły ustawicznie. Poprzeczne smugi zaznaczały się wyraźniej i pulsowały silniej niż poprzednio. W krętych połączeniach kanałów leżących pod powierzchnią pojawiła się ciemnopurpurowa ciecz. Wszystko tętniło życiem. W powietrzu unosił się przykry i trudny do zniesienia zapach.
Przypatrywałem się jeszcze temu dziwnemu widowisku, kiedy Malone chwycił mnie przestraszony za rękę. - Wielki Boże. Jones! - zawołał. - Popatrz!
Jeden rzut oka, jeden szybki ruch, uwalniający łączniki elektryczne i wskoczyłem do windy. - Wsiadaj! - zawołałem. -Tu chodzi o życie!
To cośmy ujrzeli, budziło w istocie najwyższy niepokój. Cała dolna część szybu zdawała się brać udział w obserwowanych przez nas zjawiskach. Ściany tętniły i pulsowały, jakby w sympatycznym odruchu. Poruszenia te udzieliły się wyżłobieniom, w których spoczywały belki i było jasne, że tylko drobnego odchylenia - co najwyżej na kilka cali -potrzeba, aby runęły w dół. A w tym wypadku ostrze mojego świdra zagłębiłoby się, rzecz prosta, w ziemskiej substancji niezależnie od włączenia prądu elektrycznego.
Chodziło o to, abyśmy wydobyli się ze studni, zanim dojdzie do katastrofy. Krew ścinała się w żyłach z przerażenia na myśl, że znajdujemy się w głębokości ośmiu mil pod ziemią i że lada chwila nastąpić może coś straszliwego. Pędziliśmy na łeb, na szyję, na powierzchnię Ziemi.
Czy zapomnimy kiedyś tę straszliwą podróż? Windy gwizdały i huczały, a jednak minuty wydawały się nam godzinami. Na każdym piętrze wyskakiwaliśmy z klatki, wpadaliśmy do następnej i nacisnąwszy guzik, sunęliśmy w górę. Przez sufit ze stalowych prętów mogliśmy dostrzec w oddali mały krążek światła, oznaczający wejście do tunelu. Poszerzał się on z każdą chwilą, aż wreszcie stał się pełnym kręgiem i nasze uradowane oczy spoczęły na obmurowaniu wejścia. Sunęliśmy w górę szybko, jak strzała, wyżej, coraz to wyżej - aż wreszcie w chwili szalonej radości i zadowolenia wyskoczyliśmy z naszego więzienia i stanęliśmy na zielonym trawniku. Ale nie było czasu do stracenia. Zaczęliśmy biec... Ubiegliśmy od szybu zaledwie na trzydzieści kroków, kiedy tam na dole mój żelazny świder spadł na ganglion nerwowy Matki Ziemi i nadeszła chwila decydująca.
- Co się stało?
Ani Malone, ani ja nie mogliśmy odpowiedzieć na to pytanie, gdyż porwał nas jakiś potężny cyklon i potoczył po trawniku, jak dwa kamienie po tafli lodu. Równocześnie do uszu naszych dobiegł najstraszliwszy krzyk, jaki słyszano na ziemi. Czy któryś z zebranych w Hengist Down setek gości mógłby go określić, mógłby go chociaż opisać? Było to wycie, wyrażające ból, gniew, groźbę i obrażony majestat Przyrody. Trwało przez minutę - tysiąc syren w jednej - przyprawiając o lęk wszystkich zebranych dziką swą gwałtownością, płynąc w dal w cichym letnim powietrzu, budząc echo na całym Południowym Wybrzeżu i przedostając się nawet poza kanał do naszych francuskich sąsiadów. Żaden odgłos w historii świata nie mógłby mierzyć się z krzykiem skaleczonej Ziemi.
Zarówno Malone, jak i ja, odczuliśmy wstrząs i słyszeliśmy wycie, ale o innych szczegółach tej niezwykłej sceny dowiedzieliśmy się dopiero później.
Najpierw wyleciały z głębi klatki windy. Reszta urządzeń, przytulona do ściany nie była narażona na podmuch wiatru, ale solidne podstawy klatek stawiły mu opór... W rezultacie czternaście klatek wyleciało w powietrze, jedna po drugiej, opisując wspaniały łuk. Jedna z nich wpadła do morza w pobliżu grobli Worthing, a druga na pole pod samym Chicesterem. Świadkowie tego wydarzenia utrzymywali, że widok czternastu klatek szybujących w powietrzu, na tle niebios, był zaiste jedynym w swoim rodzaju.
A potem trysnął gejzer. Była to olbrzymia fontanna brudnej mazistej cieczy, która strzeliła w górę na wysokość około dwóch tysięcy stóp. Aeroplan krążący nad szybem został pochwycony, jakby przez trąbę powietrzną i zmuszony do wylądowania. Lotnik i maszyna skąpani w mazi przedstawiali obraz nędzy i rozpaczy. Straszliwa ta i cuchnąca okropnie ciecz była widocznie krwią planety, względnie, jak utrzymuje profesor Driesinger i szkoła berlińska, ochronną wydzieliną podobną do wydzieliny gruczołów śmierdziela, którą Przyroda obdarzyła Matkę Ziemię dla ochrony przed natarczywymi Chal-lengerami. Jeśli tak było, to główny sprawca zamachu, siedzący na szczycie wzgórza, wyszedł bez szwanku, podczas gdy nieszczęśliwi przedstawiciele prasy, znajdujący się w linii ognia, zostali przemoczeni do nitki i tak ubabrani, że żaden z nich nie mógł pokazać się w towarzystwie przez wiele tygodni. Deszcz nieczystości uniesiony został przez wiatr na południe i opadał na tłum nieszczęśników, którzy tak długo i tak cierpliwie czekali na Wydmach na jakieś niezwykłe wydarzenie. Nie było żadnego wypadku. Żaden dom nie został zburzony, ale wiele śmierdziało jeszcze przez długi czas.
A potem studnia zamknęła się. Podobnie jak przyroda zamyka ranę do dołu ku górze, tak i Ziemia leczy wszelkie skaleczenia swej życiowej substancji, tylko o wiele prędzej. Rozległ się przeciągły huk, kiedy ściany szybu zetknęły się ze sobą, huk dochodzący z głębi i rozbrzmiewający później coraz bliżej powierzchni, aż w końcu z ogłuszającym trzaskiem zawarto się obmurowane wejście do studni, podczas gdy wstrząśnienie ziemi zawaliło w dół podpory i spiętrzyło w miejscu, gdzie był otwór, stos żelaza i odłamków skał w formie piramidy wysokiej na pięćdziesiąt stóp. Eksperyment profesora Challengera był nie tylko skończony, ale i zagrzebany raz na zawsze. Gdyby nie obelisk, wystawiony niedawno przez Towarzystwo Królewskie, potomkowie nasi nie domyśliliby się nigdy, gdzie rozegrało się to niezwykłe i epokowe widowisko.
A potem przyszedł wielki finał. Przez długi okres czasu po tych szybko po sobie następujących zjawiskach panowało głuche milczenie. Ludzie musieli zebrać myśli i uprzytomnić sobie, co się właściwie stało i jak do tego doszło. A potem nagle zrozumieli... Ocenili niezwykły pomysł, jego genialne szczegóły i ulegając zgodnemu impulsowi zwrócili się do Challengera. Zewsząd dochodziły okrzyki podziwu. Profesor mógł widzieć ze szczytu swego wzgórza morze skierowanych ku niemu twarzy i powiewające na wietrze chusteczki. Kiedy sięgnę pamięcią w przeszłość, widzę ten obraz jak na dłoni. Challenger wstał z krzesła, z oczyma przymkniętymi, z uśmiechem zadowolenia na twarzy, wsparł lewą rękę na biodrze, a prawą założył na klapę fraka. Zapewne obraz ten będzie uwieczniony, gdyż słyszałem wokoło trzask fotograficznych migawek. Czerwone słońce słało do jego stóp swe złote promienie, a on stał, kłaniając się z powagą na wszystkie strony. Challenger uczony, Challenger arcyinżynier, Challenger pierwszy człowiek, który dał znać o sobie Matce Ziemi.
Jeszcze słowo, jako epilog. Rzecz prosta, że o doświadczeniu dowiedział się cały świat. To prawda, że nigdzie zraniona planeta nie ryknęła tak głośno, jak w miejscu doświadczenia, ale zjawiska obserwowane w innych krajach dowodziły jasno, że jest ona w istocie niepodzielną jednostką. Przez wszystkie szczeliny i wszystkie wulkany krzyczała rozgniewana. Hekla ryczała tak, że Islandczycy spodziewali się katastrofy. Szczyt Wezuwiusza wyleciał w powietrze. Etna wypluła potoki lawy, a do sądów włoskich wniesiono skargę przeciw Challengerowi o pół miliona lirów odszkodowania za zniszczone winnice. Nawet w Meksyku i w Ameryce Centralnej były objawy wielkiego plutonicznego wzburzenia, a wycie Stromboli słyszano na Wschodzie, w całym pasie podzwrotnikowym. Ziemia uważała za punkt honoru zwrócić na siebie uwagę całego świata. Ale zasługą jednego tylko Challengera było pobudzenie jej do krzyku.
Jest rzeczą konieczną, abym od razu, dopóki te dziwne wydarzenia są jeszcze świeże w mej pamięci, spisał je z pełną wiernością, zanim czas nie zatrze szczegółów. Lecz nawet teraz, kiedy to czynię, jestem pod przemożnym wrażeniem tego niezwykłego faktu, że to właśnie nasze małe grono ze „Świata zaginionego" - profesor Challenger, profesor Summerlee, lord John Roxton i ja - miało doświadczyć tak zadziwiających przeżyć.
Kiedy kilka lat temu zamieściłem w „Daily Gazette" sprawozdanie z naszej epokowej wyprawy do Ameryki Południowej, nie sądziłem bynajmniej, że kiedyś wypadnie mi opowiedzieć o jeszcze bardziej dziwnych wydarzeniach, jakie przeżywałem, a które nie mają precedensu w kronikach całej ludzkości i na pewno wyróżniać się będą w księdze dziejów tak, jak ogromny wierzchołek pośród skromnych pagórków. Samo zdarzenie zawsze będzie czymś niezwykłym, lecz okoliczność, że w tych nadzwyczajnych chwilach znaleźliśmy się znów razem, powstała w sposób prawie naturalny i w rzeczy samej nieunikniony. Przyczyny, które do tego doprowadziły, pragnę wyłożyć tak prosto i jasno, jak tylko umiem najlepiej, chociaż zdaję sobie doskonale sprawę, że im dokładniej przedstawię szczegóły tego rodzaju historii, tym wdzięczniej przyjmie ją czytelnik, bowiem ciekawość ludzka jest wciąż nienasycona.
Było to w piątek, dwudziestego siódmego sierpnia - data na zawsze pamiętna w historii świata -kiedy pojechałem do redakcji i poprosiłem pana Mc Ardle'a, kierującego dotąd jeszcze naszym Działem Wiadomości, o trzy dni urlopu. Poczciwy stary Szkot potrząsnął głową, podrapał się po łysinie okolonej resztką rudawych włosków, aż w końcu wyraził swoją niechęć słowami:
- Chcieliśmy panu przedstawić w tych dniach pewną korzystną propozycję, panie Malone. Byłem przekonany, że jedynie pan mógłby zająć się tą sprawą tak, jakby należało.
- Bardzo mi przykro - powiedziałem, próbując ukryć rozczarowanie. - Oczywiście, jeżeli jestem koniecznie potrzebny, to nie ma dyskusji. Sprawa jednak jest bardzo ważna i dotyczy mnie osobiście. Jeżeli zatem panowie mogliby się obyć beze mnie...
- Nie wydaje mi się to takie proste.
Nie była to przyjemna wiadomość, lecz musiałem robić dobrą minę do złej gry. Jednakże sam sobie byłem winien, ponieważ wówczas już mogłem chyba wiedzieć, że dziennikarz nie ma prawa robić własnych planów.
- A zatem nie będę już do tego wracał - odpowiedziałem jak najbardziej pogodnie, mimo że uprzedzono mnie o tym tak późno. - O jaką to więc sprawę chodzi?
- Hm, chodzi o to, aby pan przeprowadził wywiad z tym wcielonym diabłem z Rotherfield.
- Nie ma pan chyba na myśli profesora Challengera? - wykrzyknąłem.
- Tak, to właśnie o nim myślę. W zeszłym tygodniu wyrzucił młodego Aleca Simpsona z „Couriera" i pędził go chyba z milę drogą, trzymając za kołnierz i za spodnie. Prawdopodobnie czytał pan o tym w kronice policyjnej. Nasi chłopcy woleliby raczej przeprowadzić wywiad z aligatorem, który wyrwał się na wolność z ogrodu zoologicznego. Ale pan, jego stary przyjaciel... pan chyba może to zrobić.
- Ależ - powiedziałem z ulgą - to całkiem zmienia sprawę. Właśnie tak się składa, że prosiłem o tych kilka wolnych dni tylko po to, żeby złożyć wizytę profesorowi Challengerowi w Rotherfield! Właśnie przypada trzecia rocznica naszej wielkiej przygody na owym płaskowyżu w Ameryce Południowej i dla uczczenia tej uroczystości profesor zaprosił do siebie wszystkich uczestników wyprawy.
- Znakomicie! - wykrzyknął Mc Ardle, zacierając ręce i patrząc rozpromienionym wzrokiem spoza swoich szkieł. - W takim razie będzie pan mógł wysondować jego opinię. O innych ludziach można by powiedzieć, że blagują, ale on już raz dobrze utrafił, kto wie, czy i tym razem nie ma racji.
- Wysondować jego opinię? - spytałem. - Z czym on teraz wystąpił?
- Czyż nie czytał pan w dzisiejszym „Timesie" jego listu pod tytułem „Hipotezy nauki"?
-Nie.
Mc Ardle schylił się i podniósł z podłogi egzemplarz gazety.
- Niech pan czyta na głos - rzekł, wskazując palcem kolumnę. - Chętnie posłucham raz jeszcze, bo doprawdy nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem, o co temu człowiekowi chodzi.
Oto list, który czytałem redaktorowi Działu Wiadomości „Daily Gazette":
HIPOTEZY NAUKI
Szanowny panie - szczerze ubawiony i bynajmniej nie zbudowany - przeczytałem ów napuszony i całkowicie niedorzeczny list Jamesa Wilsona Mac Phaila, jaki ukazał się na łamach Waszego pisma, i w którym wypowiada się on na temat zaćmienia linii Frauenhofera w widmach zarówno planet, jak i gwiazd stałych. Autor traktuje sprawę jako nieistotną i nie posiadającą żadnego znaczenia. Tymczasem dla szerszego umysłu może ona mieć ogromną wagę - chodzi tu bowiem o ostateczny los każdego mężczyzny, każdej kobiety i dziecka na naszej planecie.
Nie spodziewam się bynajmniej, aby przy pomocy języka naukowego udało mi się przekazać sens tego, co mam na myśli, tym ograniczonym ludziom, którzy swoje pojęcia kształtują na podstawie lektury dzienników. Dlatego będę usiłował zniżyć się do ich poziomu, przedstawiając sytuację przez użycie zwykłej analogii, która mieści się w granicach inteligencji Waszych czytelników.
- Ależ to jest fenomen, chodzący fenomen - rzekł Mc Ardle, potrząsając głową w zamyśleniu. - On nawet z niewinnego jagnięcia potrafi zrobić wilka i pokłócić spokojnych kwakrów. Nic dziwnego, że w Londynie ziemia pali mu się pod stopami. A szkoda, panie Malone, bo to jest tęgi umysł! Zobaczmy jednak, jak to tam jest z tą analogią.
Wyobraźmy sobie
- czytałem dalej –
że niedługi sznur połączonych ze sobą korków został puszczony z leniwym prądem na daleką podróż przez Atlantyk. Korki płyną powoli z dnia na dzień w tych samych warunkach. Gdyby korki te posiadały zdolność odczuwania, wówczas można by założyć, iż uważać one będą warunki te za niezmienne i stałe. Tymczasem my, posiadając wiedzę wyższego rzędu, wiemy, że może zdarzyć się wiele rzeczy, które będą dla tych korków całkowitą niespodzianką. Mogą zostać rzucone falą o okręt lub śpiącego wieloryba albo też zaplątać się w wodorosty. Ostatecznie, ich podróż zakończy się zapewne rozbiciem na skalistym wybrzeżu Labradoru. Lecz cóż one mogą o tym wszystkim wiedzieć, płynąc tak 'spokojnie z dnia na dzień po oceanie, który uważają za bezgraniczny i jednorodny?...
Czytelnicy Wasi pojmą zapewne, że Atlantyk w tej przypowieści symbolizuje wszechpotężny ocean eteru, który nas unosi, i że ów sznur korków przedstawia ten mały, prawie nieznany system planetarny, do którego należymy. Jako trzeciorzędne słońce z hałastrą nic nie znaczących satelitów płyniemy w tych samych, codziennych warunkach ku jakiemuś nieznanemu końcowi, jakiejś nędznej katastrofie, która pochwyci nas na ostatecznych krańcach przestrzeni, gdzie zmieceni zostaniemy przez jakąś Niagarę eteru lub zdruzgotani o jakiś niepojęty Labrador. Nie widzę tu miejsca dla płytkiego i pełnego ignorancji optymizmu Waszego korespondenta, pana Jamesa Wilsona Mac Phaila. Widzę natomiast wiele przyczyn, dla których powinniśmy śledzić z bardzo natężoną uwagą i pełnym zainteresowaniem każdy symptom zmian w otaczającym nas kosmosie, a od których zależeć może nasz własny, ostateczny los.
- Człowieku, z niego byłby wielki kaznodzieja -wykrzyknął Mc Ardle. - To przypomina grzmot organów. Posłuchajmy więc, co go tak niepokoi.
Ogólne zatarcie i przesunięcie się linii Frauenhofera w widmie wskazuje, według mnie, na szeroko zakrojone, lecz subtelne i jedyne w swoim rodzaju zmiany kosmiczne. Światło planety jest odbiciem światła słonecznego. Światło gwiazdy jest światłem własnym, przez nią samą wytworzonym. Tymczasem widma zarówno planet, jak i gwiazd uległy w tym wypadku identycznym zmianom. Czyż mamy więc tu do czynienia ze zmianą, która zaszła w samych tylko planetach i gwiazdach ? Tego rodzaju koncepcja jest dla mnie nie do przyjęcia. Bo jakiż to wspólny proces mógłby dokonać się w nich jednocześnie? Czyż nie są to raczej przeobrażenia zachodzące w samej naszej atmosferze? To jest możliwe, lecz w najwyższym stopniu nieprawdopodobne, bowiem nie dostrzegamy śladów tych zmian wokół nas, a poprzez analizy chemiczne również nie udało się tego wykazać.
Jakaż więc jest trzecia możliwość? Ta mianowicie, że może to być zmiana, która zaistniała w samej substancji przewodzącej, w tym nieskończenie wspaniałym eterze, który rozprzestrzenia się między gwiazdami i przenika cały wszechświat. Unoszeni przez powolny prąd płyniemy w głębinach tegoż oceanu. Oby nas tylko prąd ten nie uniósł w nie znane nam dotąd pasmo eteru o własnościach, o których na razie nie mamy pojęcia.
Gdzieś dokonała się zmiana. Dowodzą tego owe kosmiczne zaburzenia widma. Może to być zmiana na lepsze lub na gorsze, a może też nie mieć żadnego wpływu. Nie wiemy tego. Płytki obserwator będzie zdania, że sprawa ta nie zasługuje na uwagę, lecz ktoś, kto jak ja obdarzony jest wyższą inteligencją prawdziwego filozofa, zrozumie, że przemiany zachodzące we wszechświecie są nieobliczalne, i tylko tego można nazwać mądrym człowiekiem, kto z góry przygotowany jest na wszelkie niespodzianki.
Nie chcę być gołosłownym. Któż na przykład śmiałby zaprzeczyć, że ów tajemniczy i powszechny wybuch choroby, o którym pisaliście dziś rano na łamach waszego pisma, a który - jak czytamy - pojawił się wśród tubylczych ras Sumatry, nie ma związku ze zmianami kosmicznymi, na które tubylcy mogą reagować szybciej niż bardziej rozwinięte ludy Europy?
Przedstawiam tu tylko pewną koncepcję, nie upierając się przy niej. W obecnym stanie rzeczy nie ma sensu twierdzić, że jest ona słuszna. Lecz pozbawionym wyobraźni głupcem jest ten, kto nie potrafi zrozumieć, że sprawy te mogą mieścić się w ramach hipotez naukowych.
Szczerze oddany
George Edward Challenger
Briars Rotherfield
Jest to wspaniały i zachęcający list - powiedział w zamyśleniu Mc Ardle, wkładając papierosa do długiej szklanej rurki, której używał jako cygarniczki. Co pan o tym sądzi, panie Malone?
Musiałem się przyznać do zupełnej i upokarzającej ignorancji w tej sprawie.
Czym na przykład były linie Frauenhofera?
Mc Ardle właśnie badał tę sprawę w biurze z pomocą naszych ostrożnych naukowców. Wziął więc z biurka dwie spośród wielokolorowych taśm spektralnych, przypominających wstążki do kapeluszy członków jakiegoś młodego i pretensjonalnego klubu krykieta. Zwrócił mi uwagę na pewne czarne linie, tworzące poprzeczne pasma na tle całego szeregu jaskrawych kolorów, przechodzących stopniowo z czerwonego w pomarańczowy, żółty, zielony, niebieski oraz z indygo w fiolet.
- Te ciemne pasma to linie Frauenhofera - rzekł - kolory zaś są właśnie światłem. Każdego rodzaju światło przepuszczone przez pryzmat daje nam te same kolory. Nic z nich jednak nie można wywnioskować. To tylko linie należy wziąć pod uwagę, ponieważ zmieniają się one w zależności od tego, co może być źródłem światła. Te właśnie linie zamiast jaśnieć zaćmiły się w zeszłym tygodniu, a wszyscy astronomowie zaczęli się kłócić o przyczynę tego zjawiska. Tutaj oto mamy fotografię zaćmionych linii, przeznaczoną do jutrzejszego wydania. Publiczność, jak dotąd, nie wykazała zainteresowania tą sprawą, myślę jednak, że pobudzi ją do tego list Challengera w „Timesie".
- A co do Sumatry... ?
- No oczywiście, zaćmione linie widma a chorzy tubylcy na Sumatrze - to dwie bardzo odległe sprawy... a jednak ten nasz profesor wykazał już raz, że wie, o czym mówi. Nie ulega wątpliwości, że istnieje tam jakaś dziwna choroba. W dodatku dziś otrzymaliśmy telegram właśnie z Singapuru, donoszący, że latarnie morskie w Cieśninie Sundajskiej przestały pracować, w następstwie czego dwa okręty utkwiły przy brzegu. W każdym razie to wystarczy, aby przeprowadzić wywiad z Challengerem. Jeżeli uda się panu wydostać coś konkretnego, zamieścimy to w poniedziałek.
Wychodziłem właśnie z pokoju redaktora Działu Wiadomości, rozmyślając nad swoim nowym zadaniem, gdy nagle usłyszałem, jak ktoś na dole w poczekalni wywołał moje nazwisko. Był to chłopiec, który przyniósł mi telegram z mego mieszkania na Streatham. Wiadomość pochodziła od osoby, o której dopiero co dyskutowaliśmy. Brzmiała następująco:
Malone, Hill Street 17, Streatham Proszę przywieźć tlen –
CHALLENGER
„Przywieźć tlen!" Jak sobie przypominam, profesora cechował ciężki dowcip, godny najbardziej niezdarnych satyrów. Czyżby to był jeden z tych jego kawałów, które zwykle przyprawiały go o niepohamowany śmiech, kiedy to nie było mu widać oczu, broda trzęsła się, a usta rozdziawione były od ucha do ucha, tworząc zupełne przeciwieństwo do powagi osób zebranych wokół niego? Zastanawiałem się nad treścią słów, ale nie widziałem w nich nic zabawnego. A więc było to niewątpliwie jakieś zwięzłe polecenie - jakkolwiek bardzo dziwne. Profesor był bodaj jedynym człowiekiem, któremu nie śmiałbym odmówić wykonania jego przemyślanych poleceń. Być może, przeprowadzał jakieś chemiczne doświadczenie, być może... no tak, ale nie do mnie należało zastanawiać się, w jakim celu tego potrzebował. Tlen trzeba było zdobyć. Miałem jeszcze prawie godzinę czasu do odejścia pociągu ze stacji Victoria. Wziąłem taksówkę, a upewniwszy się co do adresu w książce telefonicznej, udałem się na Oxford Street do Zakładów Chemicznych.
Kiedy znalazłem się na miejscu przeznaczenia, w wejściu do gmachu ukazało się dwóch młodzieńców, niosących żelazną tubę, którą z pewnym wysiłkiem wciągnęli do stojącego obok samochodu. Jakiś starszy pan deptał im po piętach, popędzając ich i zrzędząc skrzeczącym, zgorzkniałym głosem. Odwrócił się w moją stronę. Nie ulegało wątpliwości: te ostre rysy i ta kozia bródka... ! Był to mój stary, opryskliwy towarzysz, profesor Summerlee.
- Coś takiego! - wykrzyknął. - Nie powie mi pan chyba, że i pan otrzymał jeden z tych niedorzecznych telegramów z żądaniem tlenu?
Pokazałem mu telegram.
- No tak, no tak. Ja również otrzymałem i jak pan widzi, chociaż jest to wbrew moim przekonaniom, postąpiłem zgodnie z poleceniem. Nasz stary przyjaciel jest jak zawsze niepoprawny. Nie potrzebował chyba tlenu aż tak bardzo, aby musiał odbiegać od normalnego sposobu zdobycia go i zabierać czas tym, którzy są bez wątpienia bardziej zajęci niż on sam. Dlaczego nie zamówił tlenu bezpośrednio?
Mogłem jedynie podsunąć myśl, że prawdopodobnie potrzebuje go natychmiast.
- Albo tak mu się tylko wydaje. Teraz jednak jest zupełnie zbyteczne, aby jeszcze i pan kupował, skoro mam tu ten znaczny zapas.
- A jednak musi mieć jakieś powody, dla których chce, abym ja także przywiózł tlen. Lepiej będzie uczynić dokładnie tak, jak sobie życzy.
Zgodnie z tym, co powiedziałem, zamówiłem mimo zrzędzenia i sprzeciwu ze strony profesora Summerlee dodatkowa butlę, którą umieszczono obok tej drugiej w jego samochodzie, ponieważ zaofiarował się podwieźć mnie na stację Victoria.
Odszedłem na chwilę, aby zapłacić za taksówkę, gdyż kierowca w sposób nieprzyjemny i obraźliwy domagał się zapłaty. Kiedy powróciłem, profesor Summerlee awanturował się z ludźmi, którzy przenosili tlen. Jego biała, kozia bródka trzęsła się z oburzenia. Jeden z ludzi nazwał go - jak sobie przypominam - głupią, starą, wypłowiałą papugą, co tak rozzłościło jego szofera, że zerwał się z miejsca, aby stanąć w obronie znieważonego chlebodawcy. Nic więcej nie mogliśmy zrobić, nie chcąc dopuścić do bójki na ulicy.
Przytoczone tu przeze mnie drobne zdarzenia mogą wydawać się błahe, wówczas też nie przywiązywaliśmy do nich wagi. Dopiero teraz, kiedy patrzę wstecz, widzę ich związek z całą sprawą, którą mam tu przedstawić.
Miałem wrażenie, że kierowca musiał być albo nowicjuszem, albo też po tej kłótni stracił panowanie nad nerwami do tego stopnia, że do samej stacji prowadził wóz skandalicznie. Dwukrotnie o mało nie mieliśmy zderzenia z innymi, równie niepewnie prowadzonymi pojazdami. Pamiętam, że zwróciłem się do Summerleego z uwagą, iż poziom jazdy u kierowców londyńskich znacznie się obniżył. Raz otarliśmy się nawet o gęsty tłum, który przyglądał się jakiejś bójce na rogu ulicy Mall. Podnieceni ludzie podnieśli krzyk oburzenia na tak niezdarną jazdę, a jakiś człowiek wskoczył na stopień samochodu i wymachiwał laską nad naszymi głowami. Zepchnąłem go, lecz odczuliśmy ulgę dopiero wówczas, kiedy wydostaliśmy się z tłumu i znaleźliśmy się w bezpiecznej odległości od parku. Te drobne zajścia, następujące jedne po drugich, rozprzęgły moje nerwy, a po gniewnych ruchach mego towarzysza mogłem również spostrzec, że i jego cierpliwość dobiegła granic wytrzymałości.
Wrócił nam jednak dobry humor, kiedy ujrzeliśmy wysoką, chudą postać lorda Johna Roxtona, oczekującego nas na peronie w żółtym tweedowym myśliwskim ubraniu. Jego wyrazista twarz, z owymi nie dającymi się zapomnieć oczyma, tak srogimi, a jednak pełnymi humoru, zarumieniła się z radości na nasz widok. Jego rudawe włosy były przyprószone siwizną, a dłuto czasu pogłębiło jeszcze bruzdy na czole, lecz poza tym był to ten sam lord John, nasz dobry kompan z przeszłości.
- Dzień dobry, Herr Professor! Dzień dobry, młody przyjacielu! - wykrzyknął zbliżywszy się ku nam.
Ryknął śmiechem na widok butli z tlenem, które ujrzał za nami na bagażniku.
- Więc wy też je macie! - zawołał. - Moja została oddana na bagaż. Co też ten kochany staruszek znowu wymyślił?
- Czy widział pan jego list w „Timesie"? - zapytałem.
- Cóż to było takiego?
- Bzdura i nonsens! - odezwał się Summerlee cierpko.
- Myślę, że to ma jakiś związek z tą historią z tlenem, a może się mylę... - powiedziałem.
- Bzdura i nonsens! - wykrzyknął ponownie Summerlee, niepotrzebnie się unosząc.
Siedzieliśmy wszyscy w przedziale dla palących, w wagonie pierwszej klasy, a Summerlee zapalił już swoją krótką, zwęgloną i starą fajkę z pianki morskiej, która zdawała się osmalać jego długi zaczepny nos.
- Kolega Challenger to mądry człowiek - powiedział z niepohamowaną gwałtownością. - Nikt temu zaprzeczyć nie może. Tylko głupiec zaprzeczy. Wystarczy spojrzeć na jego kapelusz. Mieści się pod nim siedemset uncji mózgu - ogromna, idealna i sprawna maszyna, funkcjonująca bez zarzutu. Pokażcie mi obudowę maszyny, a określę wam jej wielkość. Ale to urodzony szarlatan. Sami słyszeliście, jak rzuciłem mu w twarz te słowa, urodzony szarlatan, posługujący się jakimś dramatycznym chwytem, aby zyskać publiczny rozgłos. Życie toczy się zbyt spokojnie, kolega Challenger korzysta więc z okazji, aby zwrócić na siebie powszechną uwagę. Nie wyobrażacie sobie chyba, że wierzy on we wszystkie te nonsensy o zmianach w eterze i niebezpieczeństwie rzekomo grożącym ludzkości. Czy słyszał kto kiedykolwiek o tak nieprawdopodobnej historii?
Przysiadł jak stary siwy kruk, skrzecząc i zanosząc się sardonicznym śmiechem.
Ogarnęła mnie fala gniewu, kiedy słuchałem tego, co mówił Summerlee. To haniebne z jego strony wypowiadać się w ten sposób o przywódcy, który przyczynił się do całej naszej sławy i stworzył nam okazję do takich przygód, jakich nikt dotąd nie doświadczył. Otworzyłem już usta, aby wygłosić gorącą replikę, gdy ubiegł mnie lord John.
- Pan już miał kiedyś utarczkę z naszym kochanym profesorem - powiedział ostro - no i rozprawił się z panem w dziesięciu sekundach. Wydaje mi się, profesorze Summerlee, że Challenger daleko pana przerasta, a więc najlepiej będzie, jeżeli pójdzie pan własną drogą, a jego zostawi w spokoju.
- Ponadto - rzekłem - był on dla nas jak najlepszym przyjacielem. Ma on wprawdzie swoje wady, ale jest szczery i bezpośredni i nie sądzę, aby kiedykolwiek mówił źle o swoich towarzyszach poza ich plecami.
- Dobrze pan powiedział, młodzieńcze - rzekł lord John Roxton. Potem z uprzejmym uśmiechem poklepał profesora Summerlee po ramieniu. - No cóż, Herr Professor, chyba nie będziemy się kłócić o tak wczesnej porze dnia. Zbyt wiele już razem przeżyliśmy. Lecz trzymaj się pan z dala od Challengera, bo ja i ten oto młody człowiek mamy pewną słabość do tego kochanego staruszka.
Niestety, Summerlee nie zdradzał chęci do kompromisu. Twarz jego wyrażała nieprzejednany upór, gęste kłęby dymu unosiły się z fajki, którą pykał zawzięcie.
- Co do pana, lordzie Roxton - zakrakał - to pańska opinia w sprawach wiedzy ma takie znaczenie w moich oczach, jakie w oczach pana miałby mój pogląd na nowe typy broni myśliwskiej. Mam swoje własne zdanie, proszę pana, i stosuję je według własnego upodobania. Czyż dlatego, że się raz omyliłem, powinienem przyjmować bezkrytycznie wszystkie, chociażby najdalej idące, wnioski, które ten człowiek stara się nam narzucić? Czyż ma nam przewodzić jakiś papież nauk, który by wygłaszał ex cathedra nieomylne dogmaty, przyjmowane bez sprzeciwu przez bierną, pokorną społeczność? Powtarzam panu, drogi panie, że posiadam własny rozum i że czułbym się snobem i niewolnikiem, gdybym nie robił z niego użytku. Jeżeli ta bezsensowna gadanina o eterze i liniach Frauenhofera w widmie sprawia wam przyjemność, proszę, zajmujcie się nią dalej, lecz nie żądajcie od kogoś, kto jest starszy i mądrzejszy, aby uczestniczył w tym szaleństwie. Czyż nie jest rzeczą jasną, że gdyby eter zatruty był do tego stopnia, jak to on twierdzi, oraz gdyby był szkodliwy dla zdrowia ludzkiego, to rezultat tego byłby już widoczny w nas samych? - Wybuchnął przy tym triumfalnym śmiechem, zadowolony z własnej argumentacji. - Tak, proszę pana, bylibyśmy już bardzo dalecy od naszego normalnego stanu, a zamiast siedzieć spokojnie w pociągu i rozstrząsać problemy naukowe, wykazywalibyśmy już pierwsze objawy działającego w nas zatrucia. A gdzież tu pan widzi jakieś oznaki tych trujących zaburzeń kosmicznych? Niech mi pan odpowie. Ale zaraz, natychmiast, bez wykrętów. No więc, czekam, odpowiadaj pan!
Czułem, jak gniew we mnie wzrastał. W zachowaniu Summerleego było coś bardzo irytującego i agresywnego.
- Sądzę, że gdyby pan lepiej znał fakty, nie byłby pan tak pewny swojej opinii - rzekłem.
Summerlee wyjął fajkę z ust i zmierzył mnie kamiennym spojrzeniem.
- Proszę, może zechce mi pan wyjaśnić, co ma oznaczać ta, powiedziałbym, impertynencka uwaga?
- Po prostu to, że kiedy wychodziłem z biura, redaktor Działu Wiadomości powiadomił mnie o nadejściu telegramu, który potwierdził fakt powszechnej epidemii wśród krajowców na Sumatrze i podał dalszą wiadomość, że latarnie w Cieśninie Sundajskiej nie świecą się.
- W istocie. Głupota ludzka powinna mieć jakieś granice! - wykrzyknął Summerlee z niekłamaną złością. - Czyż to możliwe, aby pan nie mógł pojąć, że eter, nawet gdybyśmy na moment przyjęli niedorzeczne przypuszczenia Challengera, jest substancją powszechną, która ma tutaj te same właściwości, co i po drugiej stronie globu? Czyżby pan mniemał przez chwilę, że istnieje jakiś eter angielski i eter Sumatry? Być może, wyobraża pan sobie, że eter Kentu jest w pewnym stopniu nadrzędny wobec eteru hrabstwa Surrey, przez które niesie nas właśnie ten pociąg? Zaiste, między łatwowiernością a ignorancją przeciętnego laika nie ma naprawdę granic. Czyż można zgodzić się z tym, aby na Sumatrze eter był aż tak zabójczy i powodował całkowity bezwład, podczas gdy tutaj nie wykazuje on żadnych dostrzegalnych skutków? Osobiście, mogę szczerze wyznać, nigdy w życiu nie byłem w tak doskonałej kondycji fizycznej i nigdy nie miałem tak świetnej równowagi umysłowej.
- Być może. Nie pretenduję wcale do miana naukowca - odpowiedziałem - a jednak słyszałem już gdzieś, że wiedza jednego pokolenia okazuje się często omylna w następnym. Zresztą nie wymaga to od nas aż tyle zdrowego rozsądku, abyśmy nie mogli stwierdzić, nawet przy naszej ograniczonej wiedzy o eterze, że mogą tu działać pewne lokalne warunki w różnych częściach świata, w których szkodliwe skutki eteru mogą wystąpić wcześniej, podczas gdy u nas może pojawią się one dopiero później.
- Słowami „może" i „mógłby" dowiedzie pan wszystkiego - zawołał z wściekłością Summerlee. -Prosię mogłoby fruwać. Tak, proszę pana, prosię mogłoby fruwać, ale przecież nie fruwa. Nie warto z panem dyskutować. Challenger nakładł wam do głowy nonsensów i obaj nie jesteście zdolni rozumować. Moje słowa są i tak jak groch rzucany o ścianę.
- Muszę stwierdzić, profesorze Summerlee, że pańskie zachowanie nie uległo poprawie ani trochę od czasu, gdy miałem przyjemność widzieć pana ostatni raz - odezwał się lord John poważnie.
- Wy, paniczykowie, nie przywykliście do wysłuchiwania prawdy - odpowiedział Summerlee z gorzkim uśmiechem. - Jest to chyba dla pana niezbyt miłą niespodzianką, gdy ktoś udowodni panu, że mimo tytułu jest pan tylko wielkim ignorantem.
- Daję słowo, drogi panie - powiedział bardzo ostro i cierpko lord John - gdyby pan był człowiekiem młodszym, nie śmiałby pan odzywać się do mnie w sposób tak obraźliwy.
Summerlee wysunął podbródek trzęsąc swą niepozorną kozią bródką.
- Chcę panu podać do wiadomości, mój panie, że młody czy stary, nigdy w życiu nie bałem się powiedzieć tego, co myślę, każdemu fircykowi nie grzeszącemu rozumem. Tak, mój panie, każdemu fircykowi, jeżeli już chce pan mieć tyle tytułów, ile niewolnicy byli w stanie wymyślić, a głupcy przyjąć.
Na chwilę oczy lorda Johna zapłonęły, potem z ogromnym wysiłkiem opanował swój gniew, opadł na ławkę skrzyżowawszy ramiona, z gorzkim uśmiechem na twarzy. Cała ta kłótnia była dla mnie wstrętna i przykra. Przeszłość powróciła ku mnie falą wspomnień - szczere, przyjazne stosunki, pełne przygód dni - wszystkie nasze cierpienia i trudy, i nasze ostateczne zwycięstwo. Czyż musiało dojść aż do tego? Do wzajemnych ubliżeń i zniewag? Nagle zacząłem płakać - wstrząsał mną głośny, nieopanowany szloch. Moi towarzysze spojrzeli na mnie zdumieni. Zakryłem twarz rękami.
- Wszystko dobrze - wykrztusiłem - tylko... tylko tak mi żal!
- Pan jest chory, młody człowieku, to pana gnębi - powiedział lord John. - Od razu wydawało mi się, że pan ma zmartwienia.
- Pański sposób bycia, drogi panie, nie uległ poprawie w ciągu tych trzech lat - rzekł Summerlee, potrząsając głową. - Ja również zwróciłem uwagę na pana zachowanie od chwili, kiedyśmy się spotkali. Nie ma potrzeby, aby się pan litował, lordzie John. Te łzy należy przypisać tylko alkoholowi. Ten człowiek pił. Ale zaraz, dopiero co nazwałem pana fircykiem, co być może, było zbyt ostro powiedziane. Lecz określenie to przypomina mi pewną drobną umiejętność, trochę prostacką, ale zabawną, którą zwykłem się popisywać. Znacie mnie jako poważnego naukowca. Czy uwierzycie jednak, że niegdyś cieszyłem się w kilku przedszkolach dobrze zasłużoną opinią naśladowcy zwierząt domowych? Być może, mógłbym uprzyjemnić wam czas podróży. Czy zabawiłoby was na przykład, gdybym zapiał jak kogut?
- Nie, mój panie - odparł lord John, który czuł się jeszcze wysoce dotknięty. - Mnie to nie zabawi.
- Sposób, w jaki naśladowałem gdakającą kurę, która co dopiero zniosła jajko, uważano także za nieprzeciętny. Czy mogę spróbować?
- Nie, panie szanowny, lepiej już nie.
Lecz pomimo stanowczego sprzeciwu profesor Summerlee odłożył fajkę i do końca podróży zabawiał - a raczej próbował zabawiać nas - naśladując głosy ptaków i zwierząt. Wydawało się to takim absurdem, że płacz mój przerodził się w gwałtowne wybuchy śmiechu, który musiał nabrać histerycznego charakteru w miarę, jak siedząc oto naprzeciw tego poważnego profesora widziałem - a raczej słyszałem go - w roli wrzaskliwego koguta lub szczenięcia, któremu nadepnięto na ogon. W pewnym momencie lord Roxton, przeglądając gazetę, napisał na marginesie ołówkiem:
„Biedny człowiek! Zwariowany jak kapelusznik".
Niewątpliwie było to bardzo ekscentryczne, a jednak sposób wykonania uderzył mnie jako nadzwyczaj pomysłowy i zabawny. Podczas gdy to wszystko się działo, lord John Roxton pochylił się ku mnie i zaczął mi opowiadać jakąś historyjkę o bawole i hinduskim radży, która, jak mi się zdawało, nie miała ani początku, ani końca. Profesor Summerlee zaćwierkał właśnie jak kanarek, a lord Roxton zbliżał się do punktu kulminacyjnego swego opowiadania, kiedy pociąg zatrzymał się w Jarvis Brook, dokąd trzeba było pojechać, jak nam podano, aby dostać się do Rotherfield.
Na stacji oczekiwał nas Challenger. Wyglądał wspaniale. Żaden indyk w całej swojej krasie nie mógłby kroczyć z równie majestatyczną godnością, z jaką on paradował po rodzimej stacji, spoglądając na każdego wokół siebie z łaskawie zachęcającym uśmiechem. Jeśli zmienił się od czasu tamtych, dawnych dni, to tylko o tyle, że jego cechy charakterystyczne bardziej się uwydatniły. Jego ogromna głowa i szerokie czoło wydawały się jeszcze większe niż dawniej. Czarna broda spływała do przodu imponującą kaskadą, a czyste, szare oczy, spoglądające ze wzgardą, i wyzwaniem spod przymrużonych powiek, były bardziej władcze niż za owych dawnych dni.
Rozbawiony, uścisnął mi rękę, uraczył zachęcającym uśmiechem, jaki przybiera dyrektor szkoły wobec uczniaka, i pozdrowiwszy pozostałych, pomógł zebrać ich bagaże i butle z tlenem, wpakował je i nas do wielkiego samochodu, który prowadził ten sam beznamiętny Austin, człowiek oszczędny w słowach, którego widziałem już w roli kamerdynera podczas mojej pierwszej, brzemiennej w skutki wizyty u profesora. Droga prowadziła krętym szlakiem na wzgórze, poprzez piękną okolicę. Siedziałem z przodu razem z szoferem, przy czym wydawało mi się, że moi trzej towarzysze siedzący za mną rozmawiają jeden przez drugiego. Jak się zorientowałem, lord John nie mógł się uporać ze swoją opowiastką o bawole, a jednocześnie jak dawniej usłyszałem głęboki, dudniący głos Challengera i jak zwykle dobitnie akcentowane słowa Summerleego, w miarę jak ich umysły ścierały się w zaciekłej i wysoce naukowej dyskusji. Nagle Austin, nie spuszczając wzroku z kierownicy, pochylił ku mnie swą mahoniową twarz.
- Mam wypowiedzenie - rzekł.
- Niemożliwe - odparłem.
Wszystko tego dnia było jakieś dziwne. Każdy mówił jakieś niezwykłe, nieoczekiwane rzeczy. Jak we śnie.
- To już czterdziesty siódmy raz - ciągnął Austin w zamyśleniu.
- Kiedy odchodzicie? - zapytałem, aby coś powiedzieć.
- Nie odejdę - rzekł Austin.
Miałem wrażenie, że na tym skończy się rozmowa, za chwilę jednak Austin podjął ją na nowo.
- Gdybym miał odejść, kto będzie o niego dbał? -Ruchem głowy wskazał swego pana. - Kogo dostanie na moje miejsce?
- Kogoś innego - podsunąłem niezręcznie.
- Ale nie on. Nikt nie wytrzyma z nim ani tygodnia. Bo jakbym ja sobie poszedł, to ten cały dom zawali się i stanie jak zegarek bez sprężyny. Panu to mówię, bo pan jest jego przyjacielem i pan powinien wiedzieć. Gdybym się przejmował tym wszystkim, co on wygaduje... ale widzi pan, nie miałbym serca. I on, i pani byliby jak dzieci w powijakach porzucone przez matkę. Beze mnie nic nie zrobią. A teraz, proszę, daje mi wypowiedzenie.
- Dlaczego nikt by nie wytrzymał? - zapytałem.
- Bo nikt nie będzie taki wyrozumiały jak ja. Tak, to bardzo mądra głowa, ten mój pan, i aż czasami mu się w tej głowie miesza od mądrości. Widziałem go już jak wyszedł z siebie, ho, ho... Niech pan tylko posłucha, co on zrobił dziś rano!
- Co takiego?
Austin pochylił się ku mnie.
- Ugryzł służącą - rzekł chrapliwym szeptem.
- Ugryzł ją?
- Tak, proszę pana, ugryzł ją w nogę. Widziałem na własne oczy jak rozpoczęła iście maratoński bieg od drzwi hallu.
- Wielki Boże!
- A co by pan powiedział, gdyby pan widział, co się działo. On nie ma ani jednego przyjaciela wśród sąsiadów. A są i tacy, którzy uważają, że wówczas kiedy mój pan był tam, wśród tych potworów, o których pan pisał, to czuł się z nimi jak u siebie w domu i nigdy nie miał stosowniejszego towarzystwa. Widzi pan, tak oni mówią. Ale ja służyłem u niego dziesięć lat i lubię go, o, proszę pana, to wielki człowiek i między nami mówiąc, to nawet zaszczyt służyć u niego. Ale on czasami wystawia ludzi na ciężką próbę. Bo niech pan na przykład na to popatrzy. Tego chyba pan nie nazwie starodawną gościnnością, co? Niech pan tylko to przeczyta.
Powoli, z wysiłkiem, samochód wspinał się po krętej drodze. Na zakręcie, ponad dobrze utrzymanym żywopłotem widniała tablica informacyjna. Jak powiedział Austin, można ją było odczytać bez trudu, ponieważ zawierała kilka uderzających słów:
OSTRZEŻENIE
Goście, dziennikarze i żebracy
niepożądani
G. E. Challenger
- Tak, to nie jest zbyt zachęcające - rzekł Austin, potrząsając głową i patrząc na ten godny pożałowania napis. - Niezbyt przyjemnie by to wyglądało na kartce świątecznej. Niech mi pan wybaczy, już dawno tak się nie rozgadałem, ale dziś tak mi się jakoś dziwnie nazbierało. On mi może wypowiadać, aż mu twarz nie spuchnie, ale ja i tak się stąd nie ruszę, to jasne. Ja jestem sługa, a on pan, i tak już na zawsze zostanie.
Minęliśmy dwa białe słupy bramy, wjeżdżając na kolisty zajazd, otoczony krzewami rododendronów. W głębi stał niski dom z cegły, o jasnym drewnianym belkowaniu, ładny i przytulny. Pani Challenger, drobniutka i filigranowa, wyszła uśmiechnięta na próg, gotowa nas przywitać.
- No, moja droga - zawołał Challenger, wydostając się z trudem z samochodu - oto są nasi goście. To zupełna nowość w naszym domu, prawda? Bo z sąsiadami żyjemy na wojennej stopie. Gdyby tylko mogli wrzucić truciznę na szczury do wozu naszego piekarza, na pewno by to uczynili.
- Ależ to straszne, straszne - zawołała dama, na pół śmiejąc się i płacząc. - George zawsze z każdym się kłóci. Nie mamy jednego przyjaciela w całej okolicy.
- Dzięki temu mogę zająć się bez reszty moją niezrównaną żoneczką - rzekł Challenger, obejmując ją wpół swoim krótkim, grubym ramieniem. Przedstawcie sobie goryla i gazelę, a będziecie mieli obraz tej pary. - Chodźmy już, chodźmy, panowie są zmęczeni podróżą, a posiłek powinien już być przygotowany. Czy Sara wróciła?
Pani potrząsnęła żałośnie głową, a profesor roześmiał się na głos i władczo pogładził brodę.
- Austin - zawołał - kiedy odstawicie wóz, zechcecie pomóc swej pani przy nakrywaniu do stołu. A teraz, moi panowie, pozwólcie ze mną do gabinetu, mam bowiem kilka palących spraw, które chciałbym z wami omówić.
Kiedy przechodziliśmy przez hall, zadzwonił telefon. Byliśmy mimowolnymi świadkami rozmowy profesora Challengera. Mówię „my", ale nikt w obrębie stu jardów nie mógłby nie słyszeć tego grzmiącego, potężnego głosu, który rozlegał się po całym domu. Jego odpowiedzi utrwaliły się w moim umyśle.
-... No tak, oczywiście, to ja jestem... Tak, na pewno! Ten profesor Challenger, ten sławny profesor, a któż by to miał być... Oczywiście, każde słowo, inaczej nie pisałbym tego... Nie zdziwiłbym się wcale... Wszystko na to wskazuje... Najdalej w ciągu jednego dnia, w każdym razie niewiele później... Dobrze, nic na to nie poradzę, to chyba jasne?... Tak, to jest bardzo przykre, bez wątpienia, ale ja raczej wyobrażam sobie, że dotknie to ważniejszych ludzi niż pan. I po co tu skomleć... Nie, absolutnie nie mogę. Musi pan sam sobie radzić... Dość tego, mój panie. Nonsens! Mam coś ważniejszego do roboty niż wysłuchiwanie takich bredni.
Trzasnął z hałasem słuchawką i zaprowadził nas na górę do dużego, przestrzennego apartamentu, który był jego gabinetem. Na wielkim mahoniowym biurku leżało siedem, czy osiem nie otwartych telegramów.
- Rzeczywiście - rzekł, biorąc je do ręki - moi korespondenci zaoszczędziliby dużo pieniędzy, gdybym miał jakiś adres telegraficzny. Coś takiego jak „Noe, Rotherfield" byłoby najwłaściwsze.
Jak zwykle kiedy wyrwał się z jakimś niezrozumiałym dowcipem, oparł się o biurko i ryczał, dusząc się ze śmiechu, a ręce trzęsły mu się tak, że z ledwością mógł otworzyć koperty.
- Noe! Noe! - dyszał z twarzą czerwoną jak burak.
Lord John i ja uśmiechaliśmy się przyjaźnie, a Summerlee niby kozioł cierpiący na niestrawność kiwał głową ze wzgardą na znak dezaprobaty. W końcu Challenger, wybuchając wciąż swym podobnym do ryku śmiechem, zabrał się do otwierania telegramów. Wszyscy trzej staliśmy we wnęce okna, podziwiając rozpościerający się przed nami wspaniały widok. Było naprawdę na co patrzeć. Droga wijąca się łagodną serpentyną rzeczywiście wywiodła nas na znaczną wysokość, siedmiuset stóp, jak stwierdziliśmy to później.
Dom Challengera znajdował się na samym skraju wzgórza, a od strony południowej, na którą wychodziło okno gabinetu, widać było ogromną przestrzeń Wealdu, sięgającą aż tam, gdzie łagodne wzniesienia Wydm Południowych kształtowały falujący horyzont. Smugi dymu zawieszone nad rozstępem wzgórz wskazywały położenie Lewes. Tuż pod nami rozpościerały się szeroką równiną wrzosowiska z długimi, jaskrawozielonymi pasami pola golfowego w Crowborough, pocętkowanego wszędzie postaciami grających. Nieco na południe - poprzez prześwity w lesie można było dostrzec odcinek głównej linii kolejowej, prowadzącej z Londynu do Brighton. Pod samym oknem było małe, ogrodzone podwórze, gdzie stał samochód, którym przyjechaliśmy ze stacji. Nagły okrzyk Challengera zmusił nas do odwrócenia się. Profesor odczytywał telegramy i układał je równo w stosik na biurku. Jego szeroka, grubo ciosana twarz - albo to, co dostrzegaliśmy spod gęstego zarostu brody - była wciąż jeszcze mocno zaczerwieniona; sprawiał wrażenie, jak gdyby znajdował się pod wpływem jakiegoś silnego podniecenia.
- Moi panowie - odezwał się głosem mówcy na publicznym zebraniu - to jest naprawdę interesujące spotkanie, a dokonuje się ono w nadzwyczajnych okolicznościach, powiedziałbym: okolicznościach bez precedensu. Chciałbym wiedzieć, czy nie zauważyliście czegoś szczególnego jadąc tutaj z miasta?
- Jedyną rzeczą, którą ja zauważyłem - rzekł Summerlee z kwaśnym uśmiechem - było to, że ten oto młodszy nasz przyjaciel w ciągu tych kilku minionych lat nie poprawił ani trochę swoich manier. Muszę z przykrością stwierdzić, że jego zachowanie w pociągu pozostawiało wiele do życzenia, i byłbym doprawdy nieszczery, gdybym nie powiedział, że to wywarło na mnie jak najbardziej nieprzyjemne wrażenie.
- No, no, wszyscy stajemy się niekiedy trochę prozaiczni - powiedział lord John. - Ten młody człowiek nie zamierzał nam wcale dokuczyć. Ponadto należy on do narodowej reprezentacji, tak więc, jeżeli zabiera nam pół godziny na opisywanie gry w piłkę nożną, ma do tego większe prawo niż wielu innych ludzi.
- Pół godziny na opisywanie gry! - wykrzyknąłem oburzony. - Ależ to właśnie pan zabrał pół godziny swoim zawikłanym opowiadaniem o bawole. Profesor Summerlee może to poświadczyć.
- Trudno mi rozsądzić, który z was był bardziej nudny - odrzekł Summerlee. - Ale oświadczam panu, Challenger, że nigdy już, do końca mego życia, nie będę miał ochoty na wysłuchiwanie historyjek o piłce nożnej lub bawołach.
- Nie powiedziałem dziś ani słowa o piłce nożnej! - zaprotestowałem. Lord John gwizdnął przeraźliwie, a Summerlee potrząsnął żałośnie głową.
- O, wcześnie pan zaczyna - powiedział - to rzeczywiście godne pożałowania. Kiedy siedziałem tam, wprawdzie smutny, lecz głęboko zamyślony i milczący...
- Milczący! - wykrzyknął lord John. - Jak to? Naśladował pan przecież przez całą drogę program music-hallu w sposób bardziej podobny do rozklekotanego gramofonu niż do człowieka.
Summerlee poderwał się z ostrym protestem.
- Pan pozwala sobie na niewczesne żarty, milordzie - rzekł z miną, jak gdyby się napił octu.
- Ależ zostawmy to wszystko, to przecież prawdziwe szaleństwo! - wykrzyknął lord John. - Zdaje mi się, że każdy z nas wie, co robili inni, a nikt z nas nie wie, co sam robił. Odtwórzmy to wszystko od początku. Wsiedliśmy do przedziału pierwszej klasy dla palących, to jasne, prawda? Potem zaczęliśmy się sprzeczać na temat listu naszego kochanego Challengera zamieszczonego w „Timesie".
- A więc sprzeczaliście się - zagrzmiał nasz gospodarz, przymrużając oczy.
- Powiedział pan, Summerlee, że w tej polemice nie było źdźbła prawdy.
- Niemożliwe - rzekł Challenger, prężąc pierś i gładząc brodę. - Ani źdźbła prawdy! Zdaje mi się, że słyszałem już przedtem te słowa. A czy mógłbym wiedzieć, z jakimi to argumentami wielki i sławny profesor Summerlee przystąpił do zniweczenia skromnego indywiduum, które odważyło się wyrazić opinię w związku z hipotezami naukowymi? A może, zanim unicestwi on to kompletne zero, sam raczy łaskawie dać nam uzasadnienie przeciwstawnych poglądów, które sformułował?
Mówiąc to z tym swoim wymyślnym, a zarazem niezdarnym sarkazmem, Challenger kłaniał się, wzruszał ramionami i rozkładał ręce.
- No, uzasadnienie było dosyć proste - odciął zajadle Summerlee. - Twierdziłem, że jeżeli eter otaczający ziemię jest tak toksyczny w jednej części świata, iż powoduje niebezpieczne symptomy, to jest rzeczą wprost nie do uwierzenia, aby zupełnie nie działał na nas trzech w wagonie kolejowym.
Wyjaśnienie to wywołało u Challengera tylko głośny wybuch niepohamowanej wesołości. Wszystko w pokoju trzęsło się wprost i dygotało od jego śmiechu.
- Nasz czcigodny Summerlee nie rozumie - i to nie po raz pierwszy - faktów wynikających z sytuacji - powiedział w końcu, wycierając spocone czoło. - A teraz, moi panowie, nie pozostaje mi nic lepszego, jak opowiedzieć wam szczegółowo o tym, co sam robiłem dziś rano. Łatwiej wytłumaczycie sobie swoje własne zamroczenie umysłowe, skoro dowiecie się, że nawet ja miałem momenty, w których równowaga mego umysłu była zachwiana. Mamy w tym domu już od kilku lat gosposię - niejaką Sarę Jej nazwiskiem nie usiłowałem nigdy obciążać pamięci. Jest to kobieta o surowym, odpychającym wyglądzie, sztywna i nieprzystępna w sposobie bycia, z natury beznamiętna i znana z tego, że nigdy, w ciągu całego pobytu u nas, nie zdradzała nawet najmniejszych oznak jakiegokolwiek wzruszenia. Kiedy siedziałem sam przy śniadaniu (żona ma zwyczaj pozostawania rano w swoim pokoju), przyszło mi naraz do głowy, że byłoby rzeczą zabawną a zarazem pouczającą stwierdzić, czy uda mi się wyprowadzić tę kobietę z granic jej niewzruszoności. Wymyśliłem prosty, lecz skuteczny sposób. Przesunąwszy wazonik z kwiatami, który stał na środku obrusa, zadzwoniłem na służącą i wsunąłem się pod stół. Weszła, a widząc pusty pokój, przypuszczała, że poszedłem do gabinetu. Jak się spodziewałem, zbliżyła się i pochyliła nad stołem, aby przestawić wazon. Miałem przed sobą widok bawełnianej pończochy i buta z elastyczną wstawką. Wytknąwszy głowę, zatopiłem zęby w jej łydce. Eksperyment udał się ponad wszelkie oczekiwania. Przez kilka sekund stała jak sparaliżowana, gapiąc się na moją głowę. Potem zerwała się i uwolniwszy nogę wybiegła z krzykiem z pokoju. Pobiegłem za nią z zamiarem jakiegoś wyjaśnienia, lecz ona pędziła szybko aleją i w kilka minut potem mogłem ją dostrzec przez szkła polowej lornetki, jak biegła szybko gdzieś w kierunku południowo-zachodnim. Przedstawiam wam tę anegdotkę po prostu, bez żadnych upiększeń. Przekazuję ją waszym mózgom i czekam, by tam dojrzała. Czy nie objawiła czegoś waszym umysłom? Co pan o tym sądzi, lordzie John?
Lord John pokręcił smutno głową.
- Pan sobie kiedyś jeszcze przysporzy poważnych nieprzyjemności, jeżeli pan się w porę nie pohamuje - odpowiedział.
- A może pan ma jakieś swoje uwagi, Summerlee?
- Powinien pan, Challenger, rzucić natychmiast wszelką pracę i odpocząć sobie przynajmniej przez trzy miesiące w jakimś niemieckim kurorcie - odrzekł Summerlee.
- Świetna myśl! Głęboka myśl! - zawołał Challenger. - No, mój młody przyjacielu, a może u pana znajdzie się ta mądrość, której niepokojący brak dał się zauważyć u tych starszych panów?
I tak też było. Mówię to z całą skromnością, ale tak istotnie było. Oczywiście, wszystko to wydaje się dostatecznie zrozumiałe dla was, którzy wiecie, co zaszło potem, lecz nie było to takie jasne wtedy, kiedy się wszystko dopiero zaczynało. Coś mnie nagle olśniło z całą mocą absolutnej pewności.
- Trucizna! - wykrzyknąłem.
I natychmiast, już w chwili wypowiadania tego słowa, myśl moja ogarnęła błyskawicznie dotychczasowe zdarzenia - lorda Johna z jego bawołem, moje własne histeryczne łzy, oburzające zachowanie profesora Summerlee i dalej dziwne wydarzenia w Londynie, awanturę w parku, jazdę szofera, kłótnię w składnicy tlenu. Nagle wszystko znalazło swoje uzasadnienie.
- Oczywiście! - zawołałem ponownie. - To trucizna!
- W istocie - rzekł Challenger, zacierając ręce. -Jesteśmy wszyscy zatruci. Planeta nasza znalazła się w trującym paśmie eteru i obecnie zanurza się w nie coraz głębiej, z szybkością kilku milionów mil na minutę. Nasz młody przyjaciel określił przyczynę naszych perypetii i wszystkich powikłań jednym prostym słowem: „trucizna".
Zdumieni popatrzyliśmy na siebie bez słowa. Nikt nie potrafił się tu zdobyć na jakąkolwiek uwagę.
- Umysł nasz działa odpornie na tego rodzaju symptomy, może je powstrzymać i opanować - mówił Challenger. - Nie mogę się spodziewać, aby te dyspozycje rozwinęły się u każdego z was do tego samego stopnia co u mnie, ponieważ przypuszczam, że procesy umysłowe w nas zachodzące stoją do siebie w pewnej określonej proporcji pod względem nasilenia. Można to nawet zauważyć na przykładzie naszego młodego przyjaciela. Po tym nieoczekiwanym wybryku, który tak zaniepokoił moją służącą, usiadłem i zacząłem polemizować sam z sobą. Uprzytomniłem sobie, że nigdy przedtem nie odczuwałem chęci, aby ugryźć kogoś z domowników. Był to więc impuls anormalny. W jednej jednak chwili wszystko stało się dla mnie jasne. Okazało się, że tętno miałem przyspieszone o dziesięć uderzeń, a moja pobudliwość wzrosła. Odwołałem się do swego wyższego ja, do mojego zdrowego rozsądku, do prawdziwego G. E. Challengera, który spokojny i niewzruszony stoi poza zasięgiem wszelkich zaburzeń molekularnych. Wezwałem go więc, aby hamował te wszystkie głupie figle, które rozum może płatać pod wpływem trucizny. Stwierdziłem, że stałem się rzeczywiście panem sytuacji. Zdawałem sobie teraz sprawę ze stanu mego rozstrojonego umysłu i mogłem nad nim zapanować. Był to znakomity dowód zwycięstwa ducha nad materią, ponieważ było to zwycięstwo nad tą szczególną formą materii, która jest jak najściślej związana z umysłem. Rzekłbym nawet, że rozum zawodził, a tylko osobowość nad nim panowała. Tak więc, kiedy żona moja zeszła na dół, a mnie korciło, aby schować się za drzwi i przestraszyć ją jakimś dzikim okrzykiem, zdołałem powstrzymać ten odruch i powitać ją spokojnie i z godnością. Podobnie udało mi się opanować wprost niepohamowaną chęć, aby naśladować głos kaczki. Później, gdy wyszedłem, by zadysponować samochodem, i zobaczyłem Austina pochylonego przy naprawie wozu, wstrzymałem rękę, którą już podniosłem, chcąc go uderzyć, na co prawdopodobnie zareagowałby tak jak gospodyni. Przeciwnie, dotknąłem jego ramienia i nakazałem mu wyprowadzić samochód przed bramę, aby był gotów pojechać na stację. W tej chwili na przykład mam szaloną pokusę, by chwycić za tę śmieszną, starczą brodę profesora Summerlee i potrząsnąć gwałtownie jego głową w tył i w przód. A jednak, jak widzicie, jestem jak najbardziej opanowany. Bierzcie przykład ze mnie.
- Muszę sobie przemyśleć tę historyjkę o bawole - odezwał się lord John.
- A ja moje gadulstwo na temat meczu piłki nożnej.
- Być może, ma pan rację, Challenger - odezwał się Summerlee skruszonym głosem. - Muszę przyznać, że mój sposób myślenia jest raczej krytyczny niż konstruktywny i niełatwo daję się przekonać do nowej teorii, zwłaszcza wtedy, gdy jest ona tak niezwykła i fantastyczna. Chociaż kiedy powracam myślą do wydarzeń dzisiejszego rana i rozważam to bezsensowne zachowanie się moich towarzyszy, nietrudno mi uwierzyć, że objawy te zostały wywołane działaniem jakiejś trucizny z rodzaju podniecających.
Challenger poklepał kolegę dobrodusznie po ramieniu.
- Robimy postępy - rzekł - robimy wyraźne postępy.
- Czy nie zechciałby mi pan powiedzieć - spytał pokornie Summerlee - jak pana zdaniem należy patrzeć na obecną sytuację?
- Jeśli pan pozwoli, powiem zaraz kilka słów na ten temat. - Usadowił się przy biurku, huśtając krótkimi, krępymi nogami. - Jesteśmy świadkami spełniania się jakiegoś straszliwego, okropnego dzieła. W moim pojęciu jest to koniec świata.
Koniec świata! Oczy nasze zwróciły się ku wielkiemu oknu. Patrzyliśmy na ten piękny krajobraz i pełne uroku lato, na wydłużone stoki pokryte wrzosem, na duże wiejskie domy, fermy i ludzi szukających rozrywek na polach golfowych. Koniec świata! Słowa te słyszało się często, lecz myśl, że mogłyby one kiedykolwiek nabrać bezpośredniego, realnego znaczenia, że nie miało to stać się w jakimś nieokreślonym, dalekim terminie, ale zaraz, już dziś - była naprawdę straszna, wstrząsająca. Staliśmy w uroczystym skupieniu, czekając na dalszy ciąg wywodów Challengera. Jego imponująca postać i wygląd nadawały takiej mocy i powagi jego słowom, że przez chwilę cała szorstkość i wszystkie śmiesznostki tego człowieka zniknęły; wyrastał przed nami jak jakaś istota pełna majestatu, nie mieszcząca się w granicach zwykłego człowieczeństwa. Wtedy to ja przynajmniej przypomniałem sobie na pocieszenie, że przecież od tego czasu, kiedy weszliśmy do pokoju, Challenger aż dwa razy ryczał ze śmiechu. „Z pewnością - myślałem - umysł ludzki może oderwać się od rzeczywistości tylko do pewnych granic. Mimo wszystko, kryzys ten nie może być ani tak wielki, ani tak bliski".
- Wyobraźcie sobie winogrono - rzekł Challenger -pokryte jakimiś drobniutkimi, lecz szkodliwymi bakcylami. Ogrodnik odkaża je środkiem dezynfekującym. Być może, pragnie on, aby jego grono było bardziej czyste, być może, potrzeba mu pewnej przestrzeni, aby wyhodować jakieś nowe bakcyle, mniej szkodliwe niż te ostatnie. Zanurza je w truciźnie i bakcyle giną. Nasz Ogrodnik zamierza, według mnie, zanurzyć nasz układ planetarny, a ludzki bakcyl, ten mały, śmiertelny krętek, który wije się i pełza po skorupie ziemskiej, zostanie w jednej krótkiej chwili wysterylizowany i w ten sposób pozbawiony istnienia.
I znowu zapanowała cisza. Przerwał ją ostry sygnał telefonu.
- Oto jeden z tych bakcyli skomlę już o pomoc -powiedział Challenger z ponurym uśmiechem. - Zaczynają zdawać sobie sprawę, że ciągłość ich istnienia nie jest w rzeczy samej nieodzowna dla przetrwania wszechświata.
Wyszedł z pokoju na kilka minut. Pamiętam, że nikt z nas nie rozmawiał w czasie jego nieobecności. Sytuacja zdawała się wykluczać wszelkie słowa i komentarze.
- To z Wydziału Zdrowia z Brighton - rzekł, gdy wrócił. - Z nieznanych przyczyn objawy rozwijają się bardziej gwałtownie na terenach położonych na wysokości poziomu morza. Nasze siedemset stóp stwarza nam korzystną sytuację. Prawdopodobnie ludzie zrozumieli już, że to ja jestem najwyższym autorytetem w tej sprawie. Niewątpliwie jest to rezultatem mego listu w „Timesie". Swoją pierwszą rozmowę po naszym tutaj przybyciu miałem właśnie z burmistrzem jakiegoś prowincjonalnego miasteczka. Może słyszeliście jak rozmawiałem... Zdawało mu się, że jego nadęta osoba jest taka ważna. Pomogłem mu zrewidować jego pojęcia.
Summerlee wstał i podszedł do okna. Jego chude, kościste ręce drżały z podniecenia.
- Challenger - odezwał się z powagą - to sprawa o zbyt wielkim znaczeniu, aby ją zbyć jedynie czczymi argumentami. Niech pan nie sądzi, abym zadając panu pewne pytania, zamierzał pana drażnić. Przyzna pan jednak, że pańskie wiadomości i rozumowanie mogą być nieścisłe. Oto słońce świeci tak jasno, jak zawsze na błękitnym niebie. Widzimy wrzosowiska, kwiaty i ptaki, ludzi zabawiających się na boiskach golfa i żniwiarzy koszących zboże* Twierdzi pan, że tak my, jak i oni, możemy się znajdować tuż u progu katastrofy, że ten słoneczny dzień może być tym dniem Sądu Ostatecznego, którego ludzkość oczekuje tak dawno. I na czymże to, jak się orientujemy, opiera pan ten swój straszliwy wniosek? Na jakichś zniekształceniach linii w widmie spektralnym, na pogłoskach z Sumatry, na pewnych dziwnych objawach podniecenia, które u siebie dostrzegliśmy? Te ostatnie objawy nie są znowu tak gwałtowne, aby nie można ich opanować przy świadomym wysiłku. Nie potrzebuje się pan bawić z nami w ceremonie, profesorze. Już nieraz wspólnie spoglądaliśmy śmierci w oczy. Niech pan będzie szczery i wyjaśni nam dokładnie, jaka jest obecna sytuacja, oraz co, zdaniem pana, czeka nas wszystkich w najbliższej przyszłości.
Było to śmiałe, rzeczowe wystąpienie, głos człowieka o silnym, nieugiętym charakterze, który krył się pod zewnętrznymi cechami zgorzknienia i szorstkości starego zoologa. Lord John wstał i uścisnął mu rękę.
- Moje pełne uznanie - rzekł. - A teraz, profesorze Challenger, od pana zależy, aby nam uświadomić, jakie jest nasze położenie. Pan wie dobrze, że nie należymy do ludzi bojaźliwych, ale fakt, że przyjeżdżamy na week-end i trafiamy wprost na Dzień Sądu Ostatecznego, wymaga chyba nieco wyjaśnień. W czym właściwie leży niebezpieczeństwo, jak dalece ono zagraża i jak mamy się wobec niego zachować?
Stał przy oknie w promieniach słońca, wysoki i silny, trzymając opaloną dłoń na ramieniu profesora Summerlee. Siedziałem w fotelu, w pozycji na pół leżącej, ze zgaszonym papierosem w ustach, w tym stanie odrętwienia, w którym wrażenia nabierają cech niezwykłej ostrości. Mogła to być nowa faza zatrucia, jednak obłędna pobudliwość minęła, a po niej nastąpiła jakaś niezwykła apatia przy jednoczesnej zdolności percepcyjnej umysłu. Ja byłem widzem. Zdawało mi się, że mnie to osobiście nie dotyczy. Oto miałem przed sobą trzech silnych ludzi w krytycznym momencie i obserwowanie ich było rzeczą fascynującą. Challenger zmarszczył krzaczaste brwi i pogładził brodę, nim wreszcie odpowiedział. Można było spostrzec, że starannie waży każde słowo.
- Jakie były ostatnie wiadomości, kiedy opuszczaliście Londyn? - spytał.
- Byłem w redakcji „Gazette" około dziesiątej -odezwałem się. - Właśnie wtedy nadeszła wiadomość Reutera z Singapuru, że choroba na Sumatrze przybrała charakter powszechny oraz że w następstwie tego latarnie morskie nie zostały zapalone.
- Wypadki potoczyły się od tego czasu dość gwałtownie - rzekł Challenger, biorąc do ręki plik telegramów. - Jestem w ścisłym kontakcie zarówno z władzami, jak i prasą: w ten sposób nadchodzą do mnie wiadomości ze wszystkich stron. W rzeczy samej, powszechnie i natarczywie wysuwa się żądanie, abym przybył do Londynu, lecz nie uważam tego za celowe. Ze sprawozdań wynika, że działanie trucizny rozpoczyna się od psychicznego podniecenia; mówi się, że rozruchy, jakie miały miejsce dziś rano w Paryżu, były bardzo gwałtowne, a wśród górników walijskich panuje powszechne wrzenie. O ile można polegać na posiadanych przez nas dowodach, po tej fazie podniecenia, która jest różna w zależności od rasy i indywidualności, następuje pewna egzaltacja i jasność umysłu, zdaje się, że rozpoznaję podobne oznaki u naszego młodego przyjaciela. Stan ten po wystarczająco długiej, aby ją dostrzec, przerwie przechodzi w utratę przytomności i kończy się gwałtownie śmiercią. Na podstawie moich wiadomości z toksykologii mogę sądzić, że istnieją pewne trucizny roślinne działające na system nerwowy...
- Datura - podsunął Summerlee.
- Wspaniale! - wykrzyknął Challenger. - Nauka zyskałaby na dokładności, gdybyśmy mogli nazwać nasz czynnik toksyczny. Niech będzie daturon. Panu, mój drogi Summerlee, przypadnie honor, pośmiertny niestety, ale nie mniej wyłączny, nazwania owego narzędzia powszechnego zniszczenia, jakiego użył wielki Ogrodnik. Symptomy daturonu mogą być więc takie, jak je określiłem. Jest rzeczą dla mnie prawie pewną, że obejmie on cały świat, zaś na skutek jego działania wszelkie życie prawdopodobnie zaniknie, eter bowiem jest substancją powszechną. W miejscach, w których się dotąd pojawił, zachowywał się bardzo kapryśnie, ale nie stanowi to zasadniczej różnicy, bo w ciągu kilku zaledwie godzin - podobnie jak przypływ, który zagarnia jeden pas piasku po drugim, posuwając się nieregularnym nurtem raz tu, raz tam - w końcu wszystko zaleje i zatopi. Działanie i rozprzestrzenianie się daturonu podlega jakimś prawom, które mogłyby stanowić dla nas przedmiot bardzo interesujących badań, gdybyśmy mieli do dyspozycji trochę więcej czasu. Według dotychczasowych danych mogę stwierdzić - tu spojrzał na telegramy - że rasy mniej rozwinięte pierwsze zareagowały na jego wpływy. Z Afryki nadchodzą rozpaczliwe wieści, a tubylcy australijscy przypuszczalnie są już wyniszczeni. Jak dotychczas, rasy północne wykazały większą odporność niż rasy południowe. Ten telegram, jak panowie widzicie, został nadany w Marsylii dziś rano o godzinie dziewiątej czterdzieści pięć. Odczytam go wam słowo w słowo:
Ubiegłej nocy szaleńcze podniecenie w całej Prowansji. Wrzenie wśród hodowców winnic w Nimes. Rozruchy socjalistyczne w Talonie. Nagła choroba połączona z utratą przytomności zaatakowała dziś rano ludność. Peste foudroyante. Wielka liczba zmarłych na ulicy. Ruch sparaliżowany.
- W godzinę później nadszedł z tego samego źródła następujący telegram:
Zagraża nam całkowita zagłada. Katedry i kościoły przepełnione. Liczba umarłych przewyższa liczbę żyjących. To niepojęte i okropne. Choroba wydaje się bezbolesna, lecz jest szybka, nieuchronna.
- Mam też podobny telegram z Paryża, gdzie objawy te nie wystąpiły jeszcze z taką ostrością. Indie i Persja zostały już prawdopodobnie zmiecione z powierzchni. Słowiańska ludność Austrii jest zatruta zupełnie, podczas gdy ludność germańska zaledwie to odczuwa. Ogólnie mówiąc, mieszkańcy równin i wybrzeży morskich - o ile mogę oprzeć się na moich niekompletnych informacjach - zdają się odczuwać działanie trucizny bardziej gwałtownie niż ludność zamieszkująca centrum kraju lub wyżej położone tereny. Nawet niewielkie wzniesienie stanowi znaczną różnicę i być może, że jeśli ktokolwiek z rodzaju ludzkiego uratuje się z powszechnej zagłady, to znowu znajdzie się na szczycie jakiegoś Araratu. Nawet nasze małe wzgórze może już niebawem okaże się chwilową wysepką wśród morza nieszczęść.
Jednak przy obecnym postępie fali zatrutego powietrza wystarczy kilka krótkich godzin, abyśmy wszyscy zostali zatopieni.
Lord John Roxton wytarł spocone czoło.
- Nie mogę tego zrozumieć - odezwał się - jak pan może siedzieć tu i śmiać się, mając w ręku ten plik telegramów. Patrzyłem na śmierć nie mniej często niż inni, lecz powszechna zagłada - to straszne!
- Macie mi za złe, że się śmieję - odpowiedział Challenger - zważcie jednak, że i ja, tak jak wy, podlegam działaniu zatrutego eteru, atakującego ośrodki mózgowe. I muszę wam powiedzieć, że jest pewna przesada w tej trwodze, jaką napawa was myśl o powszechnej śmierci. Gdyby wysłano was samych na morze, w jakimś nieznanym kierunku, na pewno serce by wam ze strachu zamarło. Nękałoby was odosobnienie, niepewność. Lecz gdyby podróż wasza odbywała się na wygodnym statku, gdzie znajdują się wasi krewni i przyjaciele, czulibyście, jakkolwiek port waszego przeznaczenia pozostałby nadal niepewny, że łączy was co najmniej wspólne przeżycie, które podtrzymywałoby was aż do samego końca w poczuciu wspólnego losu. Samotna śmierć jest straszna, lecz powszechna, i jak na to wygląda, bezbolesna, moim zdaniem, nie może być powodem obaw. Raczej mógłbym zrozumieć osobę, która by uważała, że największa groza budzi się na samą myśl o pozostaniu przy życiu, gdy wszystko, co wzniosłe, uczone i sławne, przeminęło na zawsze.
- Co więc pan proponuje? - zapytał Summerlee, który raz przynajmniej zgadzał się z rozumowaniem swego kolegi-naukowca.
- Pójść na lunch - odrzekł Challenger, bo właśnie po całym domu rozległo się uderzenie w gong. - Mamy tutaj kucharkę, która robi wspaniałe omlety, a kotlety jeszcze lepsze. Miejmy tylko nadzieję, że żadne kosmiczne zaburzenia nie stępiły jej wspaniałych zdolności. Mój Schwarzberger z 96 roku musi być także uratowany, o ile tylko przy naszych wspólnych poważnych wysiłkach sprostamy temu zadaniu, bo inaczej wino tego wspaniałego rocznika zmarnuje się w sposób godny pożałowania. - Dźwignął swoje ogromne cielsko z biurka, na którym siedział już w chwili, kiedy oznajmiał katastrofę planety. - Chodźmy - powiedział. - Skoro pozostało nam tak mało czasu, tym większa zachodzi potrzeba, abyśmy czas ten spędzili przyjemnie, zachowując trzeźwość i rozsądek.
Okazało się, że nastrój przy lunchu był rzeczywiście wesoły. Co prawda nie mogliśmy zapomnieć o naszej strasznej sytuacji. Cała powaga chwili ciążyła gdzieś nad naszą świadomością i hamowała wesołość. Lecz z pewnością właśnie dusze tych, którzy nigdy nie stanęli w obliczu śmierci, najbardziej się w ostateczności przed nią wzdragają. Dla każdego jednak z nas, mężczyzn, śmierć była w pewnym doniosłym okresie naszego życia czymś zupełnie zwyczajnym. A jeśli chodzi o panią Challenger, ulegała ona silniej indywidualności swego władczego małżonka i bez sprzeciwu szła tam wszędzie, gdziekolwiek prowadziły jego drogi. Przyszłość była w rękach losu. Teraźniejszość należała do nas. Czas upływał nam w koleżeńskiej atmosferze i miłym, wesołym nastroju. Umysły nasze, jak już powiedziałem, działały wyjątkowo jasno. Nawet ja krzesałem od czasu do czasu iskry dowcipu. Sam Challenger był wspaniały! Nigdy przedtem nie miałem możności poznać tak dalece żywiołowej wielkości tego człowieka, rozmachu i siły jego umysłu. Summerlee prowokował go swoimi na poły złośliwymi, krytycznymi uwagami, podczas gdy lord John i ja zaśmiewaliśmy się z tego sporu, a pani Challenger, ciągnąc męża za rękaw, hamowała gwałtowne wybuchy filozofa. Życie, śmierć, los i przyszłość ludzkości - stały się niesłychanie doniosłymi problemami w tej pamiętnej godzinie, a nabierały tym większej żywotności, w miarę jak upływał czas posiłku, gdy odczułem nagłe, dziwne podniecenie umysłu i drżenie w członkach, świadczące o tym, że niedostrzegalny przypływ śmierci powoli i łagodnie zaczął nas ogarniać. Raz spostrzegłem lorda Johna unoszącego nagłym ruchem rękę do oczu, a raz Summerlee przez moment osunął się bezwładnie w fotelu. Każdy oddech sprawiał nam coraz większą trudność. A jednak czuliśmy się lekko i błogo. W pewnym momencie Austin położył na stół papierosy i zabierał się do wyjścia.
- Austin! - zawołał jego chlebodawca.
- Słucham pana?
- Dziękuję wam za waszą wierną służbę. Uśmiech przemknął przez pomarszczoną twarz
służącego.
- Spełniałem tylko swoje obowiązki, proszę pana.
- Oczekuję dziś końca świata, Austin.
- Tak jest. O której godzinie, proszę pana?
- Nie mogę tego dokładnie powiedzieć, Austin. Dziś przed wieczorem.
- Doskonale, proszę pana.
Małomówny Austin skłonił się i wyszedł. Challenger zapalił papierosa i przysunąwszy krzesło bliżej fotela swojej żony, ujął jej rękę w swe dłonie.
- Ty wiesz, kochanie, jak sprawy wyglądają -rzekt - Wyjaśniłem to także naszym przyjaciołom. Nie boisz się, prawda?
- Czy to nie będzie bolesne, George?
- Nie bardziej niż zastrzyk znieczulający u dentysty. Właściwie i tak umierałaś za każdym razem, kiedy ci go dawano.
- Ale to jest przyjemne uczucie.
- Śmierć też może być przyjemna. Zużyty mechanizm ciała nie jest w stanie odtworzyć ostatecznego wrażenia, choć przecież dobrze znamy przyjemność, jakiej doznajemy w sennych marzeniach lub w transie. Natura może stworzyć tu jakąś piękną bramę i zawiesić ją kilkoma zwiewnymi i skrzącymi się zasłonami, aby w ten sposób przygotować nasze zadziwione dusze na przejście do nowego życia. Zawsze kiedy stykałem się z rzeczywistością, odnajdywałem na dnie mądrość i dobroć; jeżeli kiedykolwiek przerażony śmiertelnik potrzebuje współczucia, to chyba wtedy, kiedy dokonuje niebezpiecznego przejścia z jednego życia w drugie. Nie, profesorze Summerlee, nie chcę mieć nic wspólnego z pańskim materializmem, bo ja przynajmniej jestem zbyt wielką istotą, aby moje życie skończyło się na samych tylko fizycznych składnikach, paczce soli mineralnych i trzech wiadrach wody. Tutaj... tutaj -rzekł, uderzając się po wielkiej głowie ogromną owłosioną pięścią - tu jest coś, co zużywa materię, lecz co nie jest z niej, coś, co mogłoby zniszczyć śmierć, lecz czego śmierć nigdy nie zniszczy.
- Jeżeli już mówimy o śmierci - odezwał się lord John - to, wydaje mi się, chociaż jestem czymś w rodzaju chrześcijanina, że coś nad wyraz naturalnego cechowało tych naszych przodków, którzy grzebali zmarłych razem z siekierami, łukami, strzałami i innymi narzędziami, jak gdyby nadal mieli żyć w taki sam sposób, jak na ziemi. Nie wiem - dodał, patrząc z lekkim zawstydzeniem na siedzących przy stole -czy nie czułbym się najbardziej swojsko, gdyby złożono mnie w grobie z moim starym Ekspresem 450 i wiatrówką, tą najkrótszą, z ogumioną kolbą, a do tego jeden lub dwa ładunki... ot, taka sobie, oczywiście głupia fantazja, ale mówię, co myślę. Jak pan się na to zapatruje, Herr Professor?
- No - odrzekł Summerlee - skoro już pan pyta o moje zdanie, to wszystko uderza mnie jako niewybaczalne cofnięcie się do epoki kamiennej lub nawet dalej. Osobiście żyję w dwudziestym wieku i życzyłbym sobie umrzeć jak rozumny, cywilizowany człowiek. Nie powiem, abym się bał śmierci bardziej niż wy, jestem przecież już niemłody i niech będzie, co chce, ja i tak niezbyt długo pożyję, ale siedzieć i czekać bez walki jak baranek na rzeź, to jest wbrew mej naturze. Czy jest pan całkowicie pewny, Challenger, że nic już nie da się zrobić?
- Aby się uratować, nic - odrzekł Challenger. - Ale prawdopodobnie będę w stanie przedłużyć nasze życie o kilka godzin, abyśmy w ten sposób mogli oglądać kolejne etapy tej olbrzymiej tragedii, nim staniemy się jej ofiarami. Poczyniłem pewne kroki...
- Tlen?
- Otóż to. Tlen.
- Ale co może zdziałać tlen wobec trującego eteru? Różnica jakości pomiędzy odłamkiem cegły i gazem nie jest większa aniżeli między tlenem i eterem. Są to dwa różne składniki materii, które należy rozpatrywać na zupełnie różnych płaszczyznach. Nie mogą się one wzajemnie ścierać. No cóż, Challenger, tego twierdzenia nie zdoła pan obronić.
- Mój poczciwy Summerlee, na truciznę eteru najprawdopodobniej wpływają pewne czynniki materii. Świadczy o tym sam sposób i geograficzne rozprzestrzenianie się epidemii. Nie powinniśmy tego zakładać a priori, ale niewątpliwie jest to faktem. Dlatego też uważam, że taki gaz jak tlen, który wzmaga żywotność i uodparnia ciało, może według wszelkich cech prawdopodobieństwa odwlec działanie tego, co tak beztrosko nazwał pan daturonem. Nie wykluczone, że się mylę, mam jednak całkowite zaufanie do poprawności swego rozumowania.
- No dobrze - odezwał się lord John - ale jeżeli mamy tu siedzieć i ssać te butle z tlenem jak niemowlęta swoje butelki, ja tam żadnej nie biorę.
- Do tego nie dojdzie - odrzekł Challenger. - Poczyniliśmy pewne przygotowania, głównie mej żonie zawdzięczacie to, że jej buduar będzie pomieszczeniem nie przepuszczającym powietrza, tak dalece przynajmniej, jak to jest możliwe. Matami i pokostowanym papierem...
- Na Boga, Challenger, nie przypuszcza pan chyba, że można powstrzymać dostęp eteru pokostowanym papierem?
- Ależ doprawdy, czcigodny przyjacielu, nieco przewrotnie udaje pan, że nie wie, o co chodzi. Przecież nie dlatego zadaliśmy sobie tyle trudu, aby powstrzymać dostęp eteru. Chodzi o to, aby tlen nie ulatniał się na zewnątrz. Wierzę, że jeżeli uda nam się zabezpieczyć atmosferę, nasyconą w wysokim stopniu tlenem, to być może, będziemy w stanie zachować przytomność. Miałem dwie butle z tlenem, teraz przywieźliście jeszcze trzy. Nie jest to dużo, ale to już coś znaczy.
- Na jak długo tego wystarczy?
- Nie mam pojęcia. Nie otworzymy ich wcześniej, jak dopiero wtedy, gdy objawy zatrucia staną się nie do zniesienia. Wówczas będziemy wypuszczać tlen w takich dawkach, jakich będzie wymagała niezbędna konieczność. W ten sposób zyskamy kilka godzin, być może kilka dni, w czasie których będziemy mogli oglądać ginący świat. Tylko w tej mierze uda się opóźnić nasz własny los. Spotka nas, całą naszą piątkę, jedyne w swoim rodzaju przeżycie; według wszelkiego prawdopodobieństwa będziemy stanowić ostateczną, końcową straż ludzkości w jej marszu ku nieznanemu. Może teraz zechcecie mi łaskawie pomóc przy otwieraniu butli. Zdaje się, że powietrze jest już trochę bardziej duszne.
Pokój, w którym mieliśmy przeżyć niezapomniane chwile naszego życia, był uroczym damskim salonikiem wielkości około czternastu czy szesnastu stóp kwadratowych. W samym końcu, za kotarą z czerwonego aksamitu, znajdowało się oddzielne niewielkie pomieszczenie, które stanowiło garderobę profesora, stąd przechodziło się dalej, do ogromnej sypialni. Wprawdzie kotara jeszcze wisiała, lecz buduaru i alkowy mogliśmy użyć łącznie dla celów naszego eksperymentu. Jedne drzwi i ramę okienną oklejono pokostowanym papierem, aby je w jakiś sposób uszczelnić. Nad drugimi drzwiami, którymi wychodziło się na klatkę schodową, znajdowało się okienko wentylacyjne, dające się łatwo otworzyć za pomocą sznura, gdyby zachodziła konieczność przewietrzenia. W każdym narożniku stał w drewnianej skrzynce ogromny krzew.
- Niezmiernie drażliwą a zarazem istotną sprawą jest dla nas to, jak uwolnić się od nadmiaru dwutlenku węgla, nie marnując niepotrzebnie naszego szczupłego zapasu tlenu - powiedział Challenger, spoglądając na pięć żelaznych butli, ustawionych jedna przy drugiej pod ścianą. - Gdybym miał więcej czasu na przygotowania, mógłbym skoncentrować wszystkie władze swego umysłu, aby w pełni przeanalizować ten problem, lecz w tej sytuacji musimy robić to, na co nas stać. Krzewy oddadzą nam pewną przysługę. Dwie butle z tlenem są już przygotowane, tak aby w odpowiedniej chwili można je było łatwo odkręcić. Nic więc nie może nas zaskoczyć. Jednocześnie dobrze będzie nie oddalać się z pokoju, ponieważ moment krytyczny może nastąpić gwałtownie i nagle.
Był tu też balkon, na który wychodziło się przez szerokie oszklone drzwi. Mieliśmy stąd ten sam widok, który już przedtem podziwialiśmy z okna gabinetu. Patrząc teraz, nie mogłem nigdzie dostrzec ani śladu zakłócenia. Tuż przed sobą miałem drogę, która wiła się w dół po zboczu wzgórza. Dorożka jadąca ze stacji - jeden z tych przedpotopowych antyków, jakie można jeszcze spotkać tylko na naszych zapadłych wioskach - wtaczała się powoli na wzniesienie.
Jeszcze niżej widziałem jakąś nianię, która pchała wózek dziecięcy, prowadząc drugie dziecko za rączkę. Niebieskie mgiełki dymu, wydobywające się z chat, nadawały temu rozległemu krajobrazowi atmosferę ustalonego ładu i zadomowienia. Nigdzie, ani na błękitnym niebie, ani na rozgrzanej słońcem ziemi, nie było nawet cienia wróżącego katastrofę. Żniwiarze byli znowu na polach, a golfiści parami lub czwórkami schodzili się na boiska. Odczuwałem tak dziwny chaos w głowie i miałem tak rozstrojone nerwy, że zdumiewał mnie spokój tych ludzi.
- Tamtym chyba nic nie dolega - odezwałem się, wskazując na boiska golfowe.
- Czy grywa pan w golfa? - zapytał lord John.
- Nie, nie gram.
- No tak, młodzieńcze, gdyby pan grał, to by pan wiedział, że zapalonemu golfiście, skoro zacznie już swą partię golfa, przeszkodzić mogą tylko trąby Sądu Ostatecznego. Oho, znowu dzwoni telefon.
Od czasu do czasu, w trakcie obiadu i po obiedzie, odwoływał profesora ostry, natarczywy sygnał telefonu. Profesor podawał nam wiadomości w tej formie, w jakiej do niego docierały, w kilku krótkich zdaniach. Tak straszne wydarzenia nigdy dotychczas nie były notowane w historii świata. Ogromny cień posuwał się z Południa jak jakiś wzrastający przypływ śmierci. Egipt po przejściu delirium pogrążył się już w letargu. Cisza zaległa nad Hiszpanią i Portugalią po dzikim szale wywołanym przez rozpaczliwą walkę kleryków i anarchistów. Nie nadchodziły już żadne telegramy z Ameryki Południowej. Po straszliwych rozruchach na tle różnic rasowych ulegały truciźnie południowe stany Ameryki Północnej. Nie zaznaczyło się jeszcze jej działanie na północ od stanu Maryland, a w Kanadzie było zaledwie dostrzegalne. Kolejno padały: Belgia, Holandia i Dania. Rozpaczliwe depesze z błaganiem o pomoc napływały ze wszystkich stron świata do wielkich ośrodków naukowych, do światowej sławy chemików i lekarzy. Zarzucano także pytaniami astronomów. Nic nie można było zrobić. Zjawisko miało charakter powszechny i opanowanie go przekraczało ludzką wiedzę. Była to śmierć - bezbolesna, lecz nieuchronna - śmierć dla młodych i starych, dla słabych i silnych, dla bogatych i biednych, bez nadziei lub możliwości ocalenia. Takie były wiadomości, które w urywanych, rozpaczliwych zdaniach dochodziły do nas przez telefon. Wielkie miasta wiedziały już, co je czeka i, jak mogliśmy się zorientować, gotowe były przyjąć swój los z godnością i rezygnacją. Tymczasem tu oto widzieliśmy naszych golfistów i żniwiarzy, niby jagnięta igrające pod nożem. Wydawało się to zdumiewające. A jednak skąd mogli wiedzieć? Wszystko to dosięgło nas z szybkością skoku olbrzyma.
Czy gazeta poranna pisała o czymś, co mogłoby ich zaniepokoić? A teraz była zaledwie trzecia po południu. Właśnie kiedy tak na nich patrzeliśmy, prawdopodobnie szerzyła się już jakaś pogłoska, bo ujrzeliśmy żniwiarzy uciekających z pól. Niektórzy golfiści powracali do domu klubowego, a biegli tak, jakby uciekali przed ulewą. Chłopcy od piłeczek wlekli się za nimi. Inni grali dalej. Niania zawróciła, pchając spiesznie swój wózek z powrotem na wzgórze. Zauważyłem, że rękę podniosła do czoła. Dorożka stanęła, a zmęczony koń odpoczywał, zwiesiwszy nisko łeb. W górze rozpościerało się najpiękniejsze letnie niebo - jedna olbrzymia kopuła nieskazitelnego błękitu. Tylko kilka pierzastych chmurek pojawiło się nad odległymi nizinami. Jeżeli dziś sądzone jest umrzeć ludzkości, to przynajmniej jej łoże śmiertelne będzie wspaniałe. A jednak cały ten delikatny powab natury potęgował jeszcze grozę i tragizm tej powszechnej zagłady. Ziemia była dla nas tak przyjemnym miejscem pobytu, a naraz mieliśmy być wywłaszczeni tak szybko, tak bezlitośnie!
Ach prawda, mówiłem, że znowu zadzwonił telefon. Nagle usłyszałem z hallu potężny głos Challengera.
- Malone - wołał - jest pan proszony. Pobiegłem na dół do aparatu. Z Londynu dzwonił
Mc Ardle.
- To pan, panie Malone? - wołał znajomy głos. -Panie Malone, okropne rzeczy dzieją się w Londynie. Na miłość boską, niech pan się dowie, czy profesor Challenger nie mógłby nam w czymś dopomóc.
- On nie może tu nic poradzić - odpowiedziałem. - Uważa, że katastrofa jest powszechna i nieuchronna. Mamy trochę tlenu, ale to może przedłużyć nasze życie tylko o kilka godzin.
- Tlen! - wołał zrozpaczony głos. - Za późno, aby go sprowadzić. Od chwili kiedy pan wyjechał, biuro stało się miejscem prawdziwej anarchii. Już połowa zespołu jest nieprzytomna. Mnie samego jakiś ciężar przygniata do ziemi. Z okna widzę ludzi leżących pokotem na Fleet Street. Ruch jest całkowicie wstrzymany. Sądząc po ostatnich telegramach, cały świat...
Głos zanikał, aż nagle urwał się. W sekundę później usłyszałem w słuchawce głuchy stuk, jak gdyby głowa opadła na biurko.
- Panie Mc Ardle! - wołałem. - Panie Mc Ardle!
Nie było odpowiedzi. Wiedziałem, odkładając słuchawkę, że już nigdy nie usłyszę tego głosu. Odszedłem już od telefonu, by wrócić na górę, gdy naraz... zaczęło się. Było to takie uczucie, jakbyśmy kąpiąc się w wodzie, która sięga nam aż do ramion, zostali nagle zalani przez nadbiegającą falę. Miałem wrażenie, że jakaś niewidzialna ręka zamyka mi się spokojnie wokół szyi i łagodnie wyciska ze mnie życie. Czułem niezmierny ucisk na piersiach, coś rozsadzało mi głowę, miałem szum w uszach i jasne płaty przed oczyma. Zatoczyłem się pod balustradę na schodach. W tym samym momencie, pędząc i charcząc jak zraniony bawół, minął mnie Challenger -okropne widmo z purpurową twarzą, gorejącymi oczyma i rozwichrzonym włosem. Jego mała żoneczka, najwidoczniej nieprzytomna, zwisała mu na potężnym ramieniu, on zaś biegł na oślep po schodach z wielkim hałasem, wspinając się i potykając przebijał się ze swoim ciężarem całą siłą woli przez tę zapowietrzoną atmosferę do przystani chwilowego bezpieczeństwa. Pobudzony przykładem Challengera, ja także rzuciłem się ku schodom i wlokąc się, to upadałem, to czepiałem się poręczy, dopóki pół przytomny nie upadłem na twarz już u szczytu klatki schodowej. Żelazne palce lorda Roxtona uchwyciły mnie za kołnierz, a w minutę później leżałem rozciągnięty na dywanie w buduarze, całkowicie bezwładny i niezdolny wyrzec słowa. Panią Challenger ułożono obok mnie, a Summerlee siedział skurczony w fotelu przy oknie, z głową osuniętą prawie do kolan. Jak we śnie zobaczyłem Challengera, który niby jakiś olbrzymi chrząszcz czołgał się na drugą stronę pokoju, a w chwilę potem usłyszałem miłe dla ucha syczenie uwalniającego się z butli tlenu. Challenger oddychał jakiś czas głęboko, jego płuca charczały, gdy wciągał życiodajny tlen.
- Działa! - wykrzyknął radośnie. - Potwierdza się słuszność mego rozumowania!
Wstał, znowu rześki i silny. Rzucił się ku swojej żonie z butlą w ręce, którą podsunął jej do twarzy. Po kilku sekundach kobieta westchnęła, poruszyła się i wstała. Zwrócił się teraz ku mnie, ja zaś poczułem nagły przypływ życia, a wraz z nim ciepło rozchodzące się po moim ciele. Rozsądek mówił mi, że było to tylko chwilowe zawieszenie wyroku śmierci, a jednak mimo że tak beztrosko wyrażamy się o wartości życia, teraz każda godzina istnienia zdawała się rzeczą bezcenną. Nigdy nie doznałem takiej rozkoszy zmysłów, jak teraz, w przypływie nowego życia. Ciężar znikł z piersi, obręcz rozluźniła się na czole, wkradło się we mnie uczucie słodkiego upojenia i odurzającej ciszy. Spoczywałem, obserwując profesora Summerlee, który wracał do życia pod wpływem tego samego środka. W końcu przyszła kolej na lorda Johna. Skoczył na równe nogi i podał mi rękę, pomagając wstać. W tym czasie Challenger podniósł swą żonę i ułożył ją na kanapie.
- O, George, żałuję bardzo, że przywróciłeś mnie do życia - rzekła, trzymając go za rękę. - Brama śmierci jest istotnie, tak jak powiedziałeś, pozawieszana pięknymi, skrzącymi się zasłonami, bo skoro już raz minie uczucie duszności, wszystko inne jest niewymownie kojące i piękne. Dlaczego wyrwałeś mnie śmierci?
- Ponieważ chcę, abyśmy przeszli przez tę bramę wspólnie. Żyjemy ze sobą już tyle lat. Przykro byłoby, gdybyśmy w tej najważniejszej sekundzie nie byli razem.
W jego głosie było coś tak łagodnego, że przez moment zdawało mi się, że widzę nowego Challengera, kogoś, kto nie przypominał w niczym tego bombastycznego aroganta i brutala, który na zmianę to zadziwiał, to obrażał swoich współczesnych. Tu w cieniu śmierci ujawnił się ten najmniej nam znany Challenger, człowiek, który zdobył i potrafił utrzymać miłość kobiety.
Nagle otrząsnął się z tego nastroju i był już znowu naszym dzielnym dowódcą.
- Ja jeden spośród całej ludzkości przewidziałem i zapowiedziałem tę katastrofę - rzekł z pewną dozą egzaltacji i dumą triumfującego naukowca. -A jeżeli chodzi o pana, drogi Summerlee, mam nadzieję, że rozwiały się już pańskie ostatnie wątpliwości w sprawie zaćmionych linii w widmie spektralnym. Ufam również, że nie będzie pan już dłużej utrzymywał, jakoby mój list w „Timesie" opierał się na błędnym rozumowaniu.
Nasz wojowniczy kolega stał się naraz głuchy na to wyzwanie. Nie był zdolny do niczego, łapał tylko powietrze i rozprostowywał swoje długie, chude kości, jak gdyby chciał się upewnić, czy jeszcze przebywa na tej planecie. Challenger podszedł do butli, a głośny szum wydobywającego się tlenu cichł coraz bardziej, aż przeszedł w delikatny syk.
- Musimy umiejętnie gospodarzyć naszym zapasem - rzekł. - Powietrze w pokoju jest teraz silnie nasycone tlenem, a ja już dopilnuję, aby nikt z nas nie czuł niepokojących objawów. Teraz tylko przez odpowiednie eksperymentowanie możemy określić, jaka doza tlenu przyczyni się do zneutralizowania trucizny. Zobaczymy, jaki to będzie miało skutek.
Pięć minut, a może dłużej, siedzieliśmy w ciszy pełnej nerwowego napięcia, obserwując, jakie zachodzą w nas reakcje. Uświadomiłem sobie, że znowu odczuwam ucisk w głowie, gdy nagle pani Challenger, siedząca na kanapie, zawołała, że mdleje. Challenger odkręcił zawór butli tlenowej.
- W czasach kiedy nauka była jeszcze w powijakach - rzekł - istniał zwyczaj trzymania na okrętach białej myszy, ponieważ jej delikatny organizm ostrzegał przed zatrutym powietrzem, zanim marynarze odczuli je sami. Ty, kochanie, będziesz naszą białą myszką. Zwiększyłem dopływ tlenu i już ci lepiej, prawda?
- Tak, czuję się lepiej.
- Być może, trafiliśmy na właściwą mieszaninę. Skoro upewnimy się dokładnie, jaka ilość tlenu nam wystarczy, będziemy mogli obliczyć, jak długo możemy zachować się przy życiu. Niestety, ratując siebie zużyliśmy już znaczną zawartość pierwszej butli!
- Czy to ma sens? - spytał lord Roxton, stojąc przy oknie z rękami w kieszeniach. - Jeżeli i tak mamy umrzeć, po co się sztucznie podtrzymywać? Nie przypuszcza pan chyba, że istnieją dla nas jakieś szansę ratunku?
Challenger uśmiechnął się i potrząsnął głową. . - Czy wobec tego nie uważacie, że zachowamy więcej godności, jeżeli poddamy się od razu, zamiast czekać, aż nas do tego zmusi konieczność? Jeżeli tak, to proponuję odmówić modlitwy, zakręcić butlę tlenową i otworzyć okno.
- Dlaczego nie - rzekła pani Challenger odważnie. - George, lord John na pewno ma rację, tak będzie lepiej.
- Stanowczo protestuję - krzyknął Summerlee ostrym tonem. - Jeżeli musimy zginąć, to gińmy, ale świadome poddanie się śmierci wydaje mi się czynem nierozsądnym i niesprawiedliwym.
- Co powie na to nasz młody przyjaciel? - spytał Challenger.
- Myślę, że powinniśmy zobaczyć wszystko aż do końca.
- W zupełności podzielam tę opinię - rzekł.
- Skoro ty to mówisz, George, to i ja tak chcę! -zawołała pani Challenger.
- Ależ ja tylko poddaję to pod dyskusję - rzekł lord Roxton. - Jeżeli wy wszyscy chcecie zobaczyć, co się będzie działo, jestem po waszej stronie. To diabelnie interesujące, bez wątpienia. Niemało miałem przygód w swoim życiu i nie mniej doznałem emocji niż inni, ale kończę w punkcie kulminacyjnym.
- Jeśli przyjmiemy, że istnieje jakieś dalsze życie - dodał Challenger.
- Bardzo wątpliwe! - zawołał Summerlee. Challenger spojrzał na niego z niemym wyrzutem.
- Jeżeli przyjmujemy, że istnieje jakieś dalsze życie - powtórzył jak najbardziej dydaktycznym tonem. - Nie umiemy sobie nawet wyobrazić, jakie możliwości otwiera przed nami obserwowanie materii czynione niejako z pozycji ducha. Jestem pewien, że nawet najbardziej tępy człowiek dostrzeże - tu spojrzał na Summerleego - że skoro sami jesteśmy związani z materią, potrafimy najwłaściwiej obserwować zjawiska materialne i kształtować na ich podstawie swoje sądy. A więc tylko dzięki utrzymaniu się przy życiu przez tych kilka dodatkowych godzin wolno nam mieć nadzieję, że uniesiemy ze sobą w to jakieś nowe życie jasne pojęcie o tym zdumiewającym wydarzeniu, którego, tak dalece przynajmniej, jak sięga nasza wiedza, ani świat, ani wszechświat dotąd nie doświadczyły. Gdybyśmy mieli skrócić w jakiś sposób to nadzwyczajne przeżycie chociażby o minutę, byłaby to dla mnie nigdy nie odżałowana strata.
- Jak najbardziej zgadzam się z pańskim zdaniem - zawołał Summerlee.
- Przejdzie ono bez sprzeciwu - rzekł lord John Roxton. - Do licha, ten wasz biedny szofer tam na podwórzu odbył już swoją ostatnią podróż. Czy nie warto by wyskoczyć i przynieść go tutaj?
- To byłoby ostatnie szaleństwo - zawołał Summerlee.
- No tak, nie przeczę - zreflektował się lord John. - Nic by to nie pomogło, a nasz drogocenny gaz rozszedłby się po całym domu, nawet chociaż byśmy wrócili żywi. Słowo daję, spójrzcie na te maleńkie ptaszki pod drzewami!
Przysunęliśmy cztery krzesła do szerokiego, niskiego okna - pani Challenger spoczywała jeszcze z przymkniętymi oczyma na kanapie. Przypominam sobie, że wyobraźnia podsunęła mi jakąś potworną, groteskową wizję - złudzenie mogło być spotęgowane przez ciężkie, duszne powietrze, którym oddychaliśmy - otóż zdawało mi się, że siedzimy w loży, zajmując cztery pierwsze miejsca, i oglądamy ostatni akt dramatu świata.
Na pierwszym planie, tuż pod nami, był mały dziedziniec, na którym stało na wpół wyczyszczone auto. Austin, kierowca, otrzymał w końcu swoje ostatnie wypowiedzenie, leżał bowiem rozciągnięty przy kole samochodu z ogromnym siniakiem na czole -prawdopodobnie padając uderzył się o stopień lub błotnik. W ręce wciąż jeszcze trzymał gumowy wąż, którym przedtem polewał auto. W kącie podwórza stały dwa jaworowe drzewka, a pod nimi leżało kilka wzruszających, maleńkich kulek puszystego pierza z cienkimi, wzniesionymi ku górze nóżkami. Kosa śmierci zagarniała zamaszyście wszystko, co wielkie i małe. Poza murem okalającym podwórze widać było w dole krętą drogę, która wiodła na stację. Kilku spośród żniwiarzy, których widzieliśmy, gdy uciekali z pól, leżało tak, jak kto upadł - jeden na drugim. Nieco wyżej dostrzegliśmy nianię - jej głowa i ramiona opierały się o porośnięte trawą zbocze drogi. Dziecko, które wyjęła przedtem z wózka, trzymała w ramionach jak nieruchome zawiniątko. Tuż obok niej mała plamka na skraju drogi wskazywała, gdzie upadł chłopczyk. Jeszcze bliżej nas klęczał pomiędzy dyszlami dorożkarski koń. Stary dorożkarz zwisał na błotniku jak groteskowy strach na wróble ze śmiesznie dyndającymi rękami. Przez szybę z trudem udało nam się rozróżnić siedzącego w środku młodzieńca.
Drzwiczki karety były otwarte, a ręka mężczyzny opierała się na klamce, jak gdyby miał zamiar wyskoczyć w ostatniej chwili. W niewielkim oddaleniu mieliśmy boiska golfowe, pocętkowane podobnie jak rano ciemnymi postaciami golfistów, oczywiście leżących teraz bez ruchu na trawie albo wśród wrzosów, które rosły opodal. Tam, gdzie trawa odcinała się ciemniejszą zielenią, leżało osiem ciał. Było to w tym miejscu, gdzie czterech golfistów wraz z chłopcami prowadziło uparcie grę do końca. Żaden ptak nie unosił się pod niebieską kopułą nieba, żaden człowiek lub zwierzę nie poruszało się po rozległej okolicy, która rozciągała się pod nami. Wieczorne słońce roztaczało nad nią swe łagodne promienie, ale nad tym wszystkim czaiła się złowroga cisza i bezruch powszechnej śmierci, w której już wkrótce mieliśmy się połączyć. W obecnej jednak chwili ten kruchy kawałek szyby, zatrzymując wewnątrz dodatkowy tlen, który przeciwdziałał zatrutemu powietrzu, odgrodził nas od losu całej reszty ludzi. Wiedza i przewidywanie jednego człowieka mogły utrzymać przez kilka krótkich godzin naszą maleńką oazę życia na tej olbrzymiej pustyni śmierci i uchronić nas od udziału we wspólnej katastrofie. Potem stopniowo tlen się wyczerpie, my także będziemy leżeć dusząc się na tym wiśniowym dywanie w buduarze, a los ludzkości i wszelkiego życia na ziemi zostanie dopełniony. Przez długi czas patrzeliśmy na ten tragiczny świat w nastroju zbyt poważnym, aby cokolwiek mówić.
- Jakiś dom się pali - rzekł w końcu Challenger, wskazując na słup dymu, który unosił się ponad drzewami. - Spodziewam się, że pożarów będzie o wiele więcej, być może, całe miasta staną w płomieniach, jeżeli weźmiemy pod uwagę, ilu ludzi mogło paść z zapalonymi przedmiotami w ręku. Sam fakt, że ogień się pali, wystarcza jako dowód, iż proporcja tlenu w atmosferze jest normalna oraz że coś się stało z eterem. Proszę, oto macie jeszcze jedną łunę na szczycie wzgórza Crowborough. Jeżeli się nie mylę, pali się klub golfa. Zegar kościelny wydzwania godzinę. Byłoby to ciekawe dla naszych filozofów, gdyby wiedzieli, że mechanizmy przeżyły istoty, które je wykonały.
- Na Boga! - zawołał lord Roxton, wstając z krzesła zaintrygowany. - Co znaczy ta smuga dymu? Ależ to pociąg.
Słyszeliśmy jego dudnienie i natychmiast, pędząc, ukazał się naszym oczom. Miałem wrażenie, że jedzie z niesamowitą szybkością. Skąd przybywał, z jak daleka, nie mieliśmy najmniejszego pojęcia. Chyba jakimś cudem mógł przejechać pewną odległość. Teraz jednak mieliśmy zobaczyć straszliwy koniec jego kariery. Na linii stał nieruchomo pociąg towarowy naładowany węglem. Wstrzymaliśmy oddech, kiedy ekspres, rycząc, pędził po tym samym torze. Zderzenie było przerażające. Lokomotywa i wagony wybrzuszyły się w jedną górę połamanego drzewa i powyginanego żelastwa. Czerwone języki ognia wybuchały raz po raz z rumowiska, aż wszystko zostało objęte płomieniem. Pół godziny siedzieliśmy prawie bez słowa, oszołomieni tym niezwykłym widokiem.
- Biedni, biedni ludzie - zawodziła z płaczem pani Challenger, uwiesiwszy się na ramieniu męża.
- Moja droga, pasażerowie tego pociągu nie byli bardziej żywi niż ten węgiel, z którym się zderzyli, lub zwęglona masa, która z nich teraz pozostała -rzekł Challenger, gładząc łagodnie rękę żony. - Był to pociąg żywych jeszcze wtedy, gdy opuszczał stację Victoria, lecz na długo przedtem, zanim doszło do tego zderzenia, zarówno pasażerowie, jak i obsługa składali się z umarłych.
- Na całym świecie dzieje się chyba tak samo -powiedziałem, mając przed oczyma wizję nieszczęśliwych wypadków. - Weźmy na przykład okręty na morzu, będą posuwały się wciąż naprzód, dopóki kotłownie nie przestaną pracować lub dopóki nie rozbiją się o jakiś brzeg. Albo żaglowce, będą płynąć tam i z powrotem z ładunkiem martwych marynarzy, aż zgnije drzewo i dno zacznie przeciekać, wreszcie jeden po drugim zatoną. Być może, za sto lat jeszcze Atlantyk będzie pokryty gdzieniegdzie dryfującymi szczątkami okrętów.
- Albo górnicy w kopalniach - odezwał się Summerlee ze złowieszczym chichotem. - Jeżeli znowu przez jakiś przypadek będą żyli na ziemi geolodzy, wytworzą dziwną teorię o istnieniu człowieka w okresie karbonu.
- Nie jestem uczonym i nie znam się na takich sprawach - zaznaczył lord John - ale mam wrażenie, że po tym wszystkim ziemia będzie pusta, do wynajęcia. Skoro już raz nasz ludek zostanie starty z jej powierzchni, jak może zjawić się tu znowu?
- Świat był już przedtem pusty - odpowiedział Challenger poważnie. - A zaludniał się dzięki prawom, których źródło istnieje gdzieś poza i ponad nami. Dlaczego nie miałby się ten proces powtórzyć?
- Mój drogi, nie wierzy pan chyba w to, co pan mówi.
- Nie mam zwyczaju, profesorze Summerlee, mówić tego, w co nie wierzę. Ta uwaga jest niesmaczna. - Broda Challengera uniosła się, a powieki opadły.
- Całe życie był pan upartym dogmatykiem i takim też pan umrze - rzekł Summerlee cierpko.
- A pan, łaskawy panie, całe życie był pozbawionym wyobraźni opozycjonistą i nie może pan już mieć nadziei, aby się z tego wyleczyć.
- Najzacieklejsi krytycy nie oskarżą pana o brak wyobraźni - odpalił Summerlee.
- Daję słowo! - wtrącił się lord John. - To jest do was podobne, żeby zużyć ostatnią odrobinę tlenu na to, aby siebie wzajemnie obrażać. Co nas to obchodzi, czy ludzie znowu będą na ziemi? Na pewno nie stanie się to za naszych czasów.
- Ta uwaga, drogi panie, wskazuje na to, jak bardzo jest pan ograniczony - powiedział ostro Challenger. - Umysł prawdziwego naukowca nie może być uzależniony od warunków czasu i miejsca. Wznosi własne obserwatorium na granicy teraźniejszości, która oddziela nieskończoną przeszłość od nieskończonej przyszłości. Z tak pewnego stanowiska czyni wypady nawet do początku i końca wszechrzeczy. A jeżeli chodzi o śmierć, umysł naukowca ginie na posterunku, pracując w sposób normalny i metodyczny do końca. Lekceważy tak błahą rzecz jak własny rozkład fizyczny, podobnie jak wszelkie niedoskonałości materii. Czy mam rację, profesorze Summerlee?
Summerlee odburknął:
- Zgadzam się, ale nie bez zastrzeżeń.
- Idealny umysł naukowca - ciągnął dalej Challenger - mówię to raczej w trzeciej osobie, aby nie wydawać się zbyt zarozumiałym, otóż idealny umysł naukowca powinien być zdolny do przemyślenia jakiegoś problemu abstrakcyjnej wiedzy nawet w czasie, zanim jego właściciel, spadając z balonu, dosięgnie ziemi. Ludzie o tak silnych nerwach są nam potrzebni, ponieważ oni to pokonają Przyrodę i staną na straży prawdy.
- Dziwi mnie, że tym razem Przyroda jest górą -rzekł lord Roxton, patrząc w okno. - Czytałem kilka czołowych artykułów o was, dżentelmeni, którzy panujecie nad Przyrodą, ale ona też czasem przychodzi do głosu.
- To jest tylko chwilowy regres - odrzekł Challenger z przekonaniem. - Kilka milionów lat... cóż to jest w olbrzymich cyklach czasu? Świat roślinny, jak możecie zauważyć, przetrwał. Spójrzcie na liście drzewa jaworowego. Ptaszki są martwe, lecz jawor rozkwita. Z tego świata roślinnego pojawią się w swoim czasie w stawach i kałużach delikatne, pełzające, mikroskopijne ślimaczki, które są pionierami tej wielkiej armii życia, w której my pięcioro spełniamy w obecnej chwili szczególny obowiązek, służąc jako tylna straż. Skoro już raz zawiążą się najniższe formy życia, ostateczne przyjście Człowieka jest tak pewne, jak kiełkowanie dębu z żołędzia. Wszystko zacznie się od nowa.
- A trucizna? - spytałem. - Czy nie zetnie pączkującego życia?
- Trucizna, być może, jest tylko jakimś pokładem, jakąś warstwą w eterze, trującym Golfstromem w potężnym oceanie, w którym płyniemy... Może ustalą się znośne warunki i życie się do nich przystosuje? Sam fakt, że za pomocą małego stosunkowo dotlenienia naszego organizmu możemy oprzeć się truciźnie, jest z pewnością wystarczającym dowodem na to, że nie tak znowu wielka zmiana byłaby potrzebna, aby świat zwierzęcy mógł to wszystko przetrwać.
Dom, który dymił za drzewami, wybuchnął teraz płomieniem. Mogliśmy obserwować długie języki ognia strzelające wysoko w powietrze.
- To przecież straszne - wyszeptał lord John, bardziej przejęty, niż to kiedykolwiek dotychczas spostrzegłem.
- Właściwie, co to szkodzi? - wtrąciłem. - Świat i tak jest wymarły. Palenie ciał jest niewątpliwie najlepszą formą pogrzebu.
- Gdyby ten dom się zapalił, skróciłoby to nasz żywot.
- Przewidziałem niebezpieczeństwo - rzekł Challenger - i poprosiłem moją żonę, aby nas przed nim zabezpieczyła.
- Jesteśmy całkowicie bezpieczni, kochanie. Ale w głowie zaczyna mi znowu pulsować. Jakie wstrętne powietrze!
- Musimy je zmienić - zadecydował Challenger. Pochylił się nad butlą tlenową.
- Jest prawie pusta - powiedział. - Wystarczyła nam jakieś trzy i pół godziny. Dochodzi teraz godzina ósma. Przetrzymamy noc bez trudu. Spodziewam się, że kres nadejdzie jutro rano, około godziny dziewiątej. Zobaczymy jeszcze wschód słońca, który będzie należał wyłącznie do nas.
Odkręcił drugą butlę tlenową i otworzył na pół minuty okienko wentylacyjne nad drzwiami. Potem gdy powietrze stało się bardziej znośne, lecz symptomy zatrucia wystąpiły w nas ostrzej, Challenger zamknął okienko z powrotem.
- A propos - rzekł - nie samym tlenem żyje człowiek. Najwyższy czas na kolację. Zapewniam, moi panowie, że skoro zaprosiłem was do mego domu, i na to, co jak przypuszczałem, będzie interesującym spotkaniem po latach, chciałem, aby moja kuchnia stanęła na wysokości zadania. Niestety, niewiele można zrobić w tych warunkach. Na pewno zgodzicie się ze mną, że niemądrze byłoby zapalać piecyk naftowy, zużywając w ten sposób powietrze zbyt szybko. Mamy nieduży zapas zimnego mięsiwa, chleb i marynaty, co razem z paroma butelkami czerwonego wina powinno nam wystarczyć. Dziękuję ci, moja droga, teraz jak zwykle ty obejmujesz rządy, królowo.
Podziwialiśmy szczerze, jak pani Challenger z godnością i smakiem właściwym angielskiej gospodyni w kilku minutach nakryła stół śnieżnobiałym obrusem, ułożyła serwetki i zastawiła prosty posiłek z całą wytworną elegancją, ustawiając na środku latarkę kieszonkową. Dziwiliśmy się również, gdy okazało się, że mamy wilcze apetyty.
- Dowodzi to, jak silne są nasze wrażenia - powiedział Challenger tym ugrzecznionym tonem, jakiego zwykle używał wtedy, gdy zniżał swój umysł naukowca do wyjaśnienia błahych rzeczy. - Przechodzimy wielki kryzys. Oznacza to zaburzenia molekularne. A to z kolei świadczy, że organizm nasz wymaga pokrzepienia. Wielki smutek i wielka radość z zasady powodują intensywny głód, a nie, jakby tego pragnęli nasi powieściopisarze, brak apetytu.
- To dlatego ludzie na wsi urządzają wielkie stypy pogrzebowe - zaryzykowałem.
- Właśnie. Nasz młody przyjaciel znalazł trafny przykład. Pozwoli pan podać sobie jeszcze jeden plasterek ozora?
- Tak samo robią dzicy - powiedział lord Roxton, odkrawając kawałek wołowiny. - Widziałem, jak nad rzeką Aruwimi chowali wodza. Skonsumowali wówczas hipopotama, który musiał ważyć tyle, ile całe plemię. W Nowej Gwinei spotyka się jeszcze takich, którzy zjadają opłakiwanego nieboszczyka, po prostu dla porządku. Tak, ale przypuszczam, że ze wszystkich styp pogrzebowych na ziemi ta, do której przystąpiliśmy, jest najbardziej dziwna.
- To niezwykłe - odezwała się pani Challenger -ale nie potrafię znaleźć w sobie uczucia żalu po tych, którzy odeszli. W Betfordzie mieszkają moi rodzice. Wiem, że już nie żyją, a jednak w tej olbrzymiej, powszechnej tragedii nie mogę odczuwać głębokiego bólu wobec poszczególnych jednostek, nawet wobec nich.
- Albo moja stara matka w swojej chatce, tam w Irlandii - odezwałem się. - Widzę ją oczyma duszy: w szalu i koronkowym czepku, wpół leżącą, z zamkniętymi oczami, w starym fotelu z wysokim oparciem, który stoi przy oknie, a obok niej leżą okulary i książka. Dlaczego miałbym ją opłakiwać? Ona odeszła i ja już odchodzę, chociaż na pewno znajdę się bliżej niej w tym jakimś przyszłym życiu, bliżej, niż jest z Anglii do Irlandii. A jednak boleję na myśl, że nie ma już tego drogiego ciała.
- Jeżeli chodzi o ciało - zaznaczył Challenger -nie płaczemy przecież po kawałku odciętego paznokcia ani uciętego pukla włosów, mimo że były one częścią nas samych. Nawet człowiek z amputowaną nogą nie płacze za brakującą kończyną. Fizyczne ciało jest dla nas raczej źródłem bólu i cierpień. Stale przypomina nam o naszej niedoskonałości. Dlaczego więc mielibyśmy się tak przejmować, kiedy następuje oddzielenie duszy od ciała?
- Jeżeli takie oddzielenie istotnie ma miejsce -mruknął Summerlee. - Lecz mimo wszystko powszechna śmierć jest straszna.
- Jak już wyjaśniłem - rzekł Challenger - powszechna śmierć jest z natury rzeczy mniej przerażająca niż śmierć w odosobnieniu.
- To tak, jak w bitwie - nadmienił lord Roxton. -Gdybyście zobaczyli człowieka leżącego tu na podłodze z rozbitą klatką piersiową i dziurą w głowie, przyprawiłoby was to o mdłości. Ale ja widziałem jakieś dziesięć tysięcy zabitych w Sudanie i nie doznałem takiego uczucia, bo kiedy tworzy się historia, życie jednostki nie jest na tyle ważne, aby się nim przejmować. Jeżeli za jednym zamachem giną miliony, jak to się dzieje teraz, trudno jest wyodrębnić siebie spośród tłumu.
- Chciałabym, aby już było po wszystkim - rzekła pani Challenger z tęskną nutą w głosie. - O George, tak się boję.
- Kiedy nadejdzie czas, ty będziesz najdzielniejsza z nas wszystkich, mała kobietko. Byłem dla ciebie szorstkim, starym małżonkiem, kochanie, ale ty właśnie uniesiesz wspomnienie o George'u Edwardzie Challengerze takim, jakim go stworzono, a co nie było jego winą. Mimo wszystko, nie chciałabyś zamienić mnie na kogoś innego?
- Na nikogo spośród wszystkich ludzi na szerokim świecie, kochanie - odpowiedziała, zarzucając ręce na jego potężny kark. Summerlee, lord Roxton i ja podeszliśmy do okna i stanęliśmy zdumieni na widok, jaki ukazał się naszym oczom.
Zapadła ciemność i wymarły świat spowity był w posępny kir żałoby. Lecz tuż nad południowym horyzontem wznosiła się długa, jasna, purpurowa smuga, która rosła i przygasała jakimś żywym pulsem życia, to bijąc nagle aż po szkarłatny zenit, to opadając do poziomej linii ognia.
- Lewes w płomieniach! - krzyknąłem.
- Ależ ińe, to pali się Brighton - rzekł Challenger, podchodząc do naszego towarzystwa. - Na tle ognia widać przecież postrzępiony grzbiet wydm. Ogień pali się o kilka mil poza nimi. Widocznie płonie całe miasto.
W różnych punktach widać było czerwone łuny, ponuro tliły się jeszcze zgliszcza nad torem kolejowym, lecz wszystko to wydawało się drobnymi punkcikami światła w porównaniu z potworną pożogą, która szalała ponad wzgórzami. Cóż za materiał dla „Daily Gazette"! Czyż dziennikarz miał kiedykolwiek taką okazję, a równocześnie tak mało szans, aby ją wykorzystać? Tak niezrównany temat, a przy tym nikogo, kto by to przeczytał? I wtedy nagle odezwała się we mnie żyłka starego reportera. Jeżeli ci dwaj naukowcy potrafili być tak wierni dla dzieła swego życia aż do ostatka, to dlaczego i ja nie miałbym okazać się wytrwały w swojej skromnej pracy? Żadne oko ludzkie nie miało spocząć na tym, co tworzyłem. Ale tę długą noc trzeba było jakoś przetrwać, a dla mnie przynajmniej sen był niemożliwy. Zapisywanie wrażeń pomoże mi przebrnąć przez te męczące godziny i pochłonie moją uwagę. W taki więc sposób doszło do tego, że mam teraz przed sobą mój notes z zagryzmolonymi stronicami, pisany w nieładzie na kolanach, w mdłym, przygasającym świetle naszej jedynej kieszonkowej lampki. Może gdybym miał zacięcie literackie, opisałbym to zdarzenie lepiej. Ale nawet w tym stanie notatki te mogą się na coś przydać, odtwarzając w czyjejś wyobraźni nieskończenie długie chwile wzruszeń i grozy tej potwornej nocy.
Jakże dziwnie wyglądają te słowa napisane niezgrabnie na początku pustej stronicy mojej książki! Tym dziwniej, że to ja je napisałem, ja, Edward Malone, ja, co wyszedłem przed mniej więcej dwunastu godzinami z mego mieszkania na Streatham, nie mając pojęcia o tych niezwykłych zdarzeniach, które dzień miał przynieść z sobą! Patrzę wstecz na łańcuch wydarzeń, przypominam sobie moją rozmowę z Mc Ardle'em, pierwszy sygnał alarmowy Challengera w „Timesie", niedorzeczną podróż w pociągu, przyjemny lunch i katastrofę. Teraz doszło do tego, że pozostajemy osamotnieni na pustej planecie, a los jest już przesądzony, tak że mogę uważać te rzędy liter, pisane mechanicznie, raczej z nawyku zawodowego, niż przeznaczone dla ludzkich oczu, jako słowa człowieka już nie żyjącego, tak blisko bowiem stoi on przy rubieżach krainy cieni, do której przenieśli się wszyscy poza tym małym gronem przyjaciół. Rozumiem teraz, jak mądre i prawdziwe były słowa Challengera, kiedy powiedział, że istotną tragedią byłoby pozostać przy życiu, podczas gdy wszystko, co szlachetne, dobre i piękne, zginęło bezpowrotnie. Lecz to nam z pewnością nie grozi. Druga butla z tlenem jest już prawie wyczerpana. Możemy liczyć te nędzne resztki naszego życia nieledwie na minuty. Już z górą kwadrans słuchaliśmy wykładu Challengera, który był tak wzburzony, że grzmiał i ryczał, jak gdyby zwracał się do swoich starych oponentów z Queen's Hall. Dziwnych miał doprawdy słuchaczy; jego żona, która godziła się ze wszystkim, choć niczego nie rozumiała; Summerlee ukryty w cieniu, nastawiony kłótliwie i krytycznie, lecz pełen zainteresowania; lord Roxton wygodnie rozparty w fotelu, nieco znudzony tymi wywodami; a przy oknie ja sam, obserwujący tę scenę z roztargnieniem, jak gdyby wszystko to było snem lub czymś, co mnie osobiście zupełnie nie interesuje.
Challenger siedział przy dużym stole, a elektryczne światło skupiało się na lusterku mikroskopu, który przyniósł z alkowy. Niewielki, jasny krąg ostrego światła, który odbijał się od lusterka, sprawiał, że szorstka, obrośnięta twarz profesora tonęła częściowo w jasnym blasku, częściowo pozostawała w głębokim cieniu. Challenger pracował ostatnio nad najniższymi formami życia, a tym, co go w obecnej chwili tak frapowało, był fakt, że ameba spreparowana poprzedniego dnia jeszcze żyła.
- Możecie to stwierdzić sami - powtarzał w wielkim podnieceniu. - Summerlee, czy zechciałby pan podejść i zaspokoić swoją ciekawość? Malone, czy mógłby pan łaskawie sprawdzić, że istotnie jest tak, jak mówię? Te małe żyjątka o kształcie pajączkowatym, które widać w środku, to okrzemki i nie należy ich brać pod uwagę, ponieważ są raczej roślinami niż zwierzętami. Lecz po prawej stronie możecie zobaczyć najprawdziwszą amebę, poruszającą się pełzakowato w obrazie mikroskopu. Ta górna śruba służy do wyregulowania obrazu. Zobaczcie sobie sami.
Summerlee popatrzył i przyznał rację. Spojrzałem również w mikroskop i w oświetlonym polu dostrzegłem maleńkie stworzenie, które wglądało, jak gdyby było zbudowane z przezroczystej masy, przelewające się ruchem charakterystycznym dla substancji ciągliwych. Lord Roxton był gotów uwierzyć na słowo.
- Nie mam zamiaru zawracać sobie głowy tym, czy ona jest żywa, czy martwa - rzekł. - Znamy się tylko z widzenia, dlaczego więc miałbym się nią przejmować? Nie przypuszczam, aby ona sama martwiła się stanem naszgo zdrowia.
Roześmiałem się na to, a Challenger zmierzył mnie swym jak najbardziej chłodnym i wyniosłym spojrzeniem. Poczułem się tak, jak gdyby mnie ktoś oblał zimną wodą.
- Zuchwalstwo półinteligenta jest bardziej szkodliwe dla postępu wiedzy niż tępota ignoranta -rzekł. - Jeżeli lord John Roxton łaskawie pozwoli...
- Drogi George, nie bądźże taki zgryźliwy - przerwała mu żona, chwytając go za czarną grzywę, która opadała na mikroskop. - Czy ma to jakieś znaczenie, czy ona żyje, czy też nie?
- To ma bardzo wielkie znaczenie - odpowiedział cierpko Challenger.
- Więc niech nam pan coś o tym powie - odezwał się lord John z pojednawczym uśmiechem. - Możemy mówić o amebie równie dobrze jak o czymkolwiek innym. Jeżeli pan uważa, że odniosłem się do tej rzeczy zbyt lekceważąco albo obraziłem w jakiś sposób jej uczucia, to mogę się wytłumaczyć.
- Ze swej strony - zaznaczył Summerlee swym skrzeczącym, kłótliwym głosem - nie rozumiem, dlaczego miałby pan przywiązywać taką wagę do tego, czy stworzenie to żyje. Oddycha ono tą samą atmosferą, co my, a więc naturalnie trucizna na nie nie działa. Gdyby ameba znalazła się na zewnątrz tego pokoju, zginęłaby podobnie jak wszelkie inne istoty żywe.
- Pańskie uwagi, kochany Summerlee - odparł Challenger z przesadną uniżonością (o, gdybym umiał odmalować tę hardą, zuchwałą twarz, oświetloną żywym refleksem światła padającego od lusterka mikroskopu!) - Pańskie uwagi świadczą, że niedostatecznie ocenia pan sytuację. Ten okaz był umieszczony na szkiełku już wczoraj i jest całkowicie odizolowany. Nie dostanie się tam ani odrobina naszego tlenu. Eter jednak przeniknął do preparatu, jak zresztą do każdego punktu we wszechświecie. Stąd wniosek, że ameba nie uległa zatruciu. Możemy wobec tego twierdzić, że każda ameba znajdująca się na zewnątrz faktycznie przetrwała tę katastrofę i bynajmniej nie zginęła, jak pan tego mylnie dowodził.
- No, nawet teraz nie czuję ochoty, aby wykrzyknąć „hip, hip hurra!" na jej cześć - rzekł lord John. - Niewielkie ma już to chyba znaczenie.
- Przeciwnie. Oznacza to, że świat nie jest martwy, ale żyje. Gdyby pan miał wyobraźnię naukowca, potrafiłby pan wybiec na podstawie tego jedynego faktu myślą naprzód i dostrzec, że za jakieś kilka milionów lat, cóż, moment przejściowy w olbrzymim nurcie wieków, świat raz jeszcze zaroi się życiem zwierząt i ludzi, które wyrosło z tego oto delikatnego korzenia. Widzieliście już ogień prerii, którego płomienie zmiatały z powierzchni ziemi każde źdźbło trawy czy innej rośliny, pozostawiając tylko sczerniałe pustkowie. Można by przypuszczać, że miejsce to będzie już na zawsze pustynią. A jednak korzenie roślin zachowały się i gdyby wypadło nam przejeżdżać tamtędy za kilka lat, nie umielibyśmy nawet wskazać, gdzie były te czarne blizny. Tu, w tym drobniutkim stworzonku, mieszczą się korzenie rozrodcze całego świata zwierzęcego. Dzięki samorodnemu rozwojowi i ewolucji zatrą się z czasem ślady tego nie dającego się z niczym porównać kryzysu, który nas obecnie pochłonął.
- Diabelnie interesujące! - powiedział lord Roxton, podchodząc leniwie do mikroskopu. - Śmieszny, mały facet, i to ma wisieć jako numer pierwszy wśród rodzinnych portretów. Ma ładną spinkę u koszuli!
- Ten czarny przedmiot to jego jądro - rzekł Challenger z miną niańki uczącej dziecko wymawiania liter.
- A więc, nie potrzebujemy czuć się osamotnieni - powiedział śmiejąc się lord John. - Jest jeszcze ktoś, kto żyje oprócz nas na ziemi.
- Pan zdaje się przesądzać z góry, Challenger -odezwał się Summerlee - że celem, dla którego świat został stworzony, jest to, aby wytwarzał i podtrzymywał życie ludzkie.
- No cóż, mój panie, a jaki pan cel upatruje? -spytał Challenger, złoszcząc się na najmniejszy odruch sprzeciwu.
- Czasami myślę, iż tylko wielka zarozumiałość ludzkości każe człowiekowi przypuszczać, że cała ta scena została wzniesiona po to, aby mógł on pysznić się na niej.
- Nie powinniśmy być w tej sprawie dogmatyczni, lecz pomijając chociażby to, co zaryzykował pan nazwać potworną zarozumiałością, możemy śmiało powiedzieć, że jesteśmy najdoskonalszym tworem Natury.
- Najdoskonalszym spośród tych, o których wiemy.
- To nie ulega wątpliwości, drogi panie.
- Zwróćmy uwagę na te wszystkie miliony, a może miliardy lat, przez które ziemia krążyła pusta wśród przestrzeni, a jeżeli nie pusta, to przynajmniej bez jakiegokolwiek śladu ludzkiego rodzaju. Pomyślmy o ziemi, zmywanej przez deszcze, spalanej przez słońce i smaganej przez wiatry w ciągu tych niezliczonych wieków. Geologiczne biorąc, człowiek pojawił się zaledwie wczoraj. Dlaczego więc mielibyśmy z góry zakładać, że te zadziwiające przygotowania czynione były dla jego dobra?
- Dla kogo więc i na co? Summerlee wzdrygnął ramionami.
- Jak by to powiedzieć?... Dla jakichś ogólnych przyczyn, nie mieszczących się w naszym pojęciu, a człowiek jest może wyłącznie przypadkiem, tworem ubocznie wyłonionym w procesie! Jest to tak, jak gdyby piana na powierzchni oceanu wyobrażała sobie, że tenże ocean został stworzony po to, aby z kolei ją wytworzyć i utrzymać, albo jak gdyby mysz, która mieszka w katedrze, myślała, że budynek ten jest jej własną przeznaczoną dla niej rezydencją.
Notowałem szybko słowa tej dysputy, lecz teraz przeradza się ona już tylko w hałaśliwą kłótnię; z każdej strony padają wielosylabowe wyrazy naukowego żargonu. Bez wątpienia niemała to gratka przysłuchiwać się, jak takie dwa tęgie umysły polemizują o najwyższych sprawach nauki, ale ponieważ nasi uczeni są w wiecznej niezgodzie, prosty ludek, tak jak lord John i ja, niewiele wynosi korzyści z tego całego popisu. Zbijają wzajemnie swoje poglądy, a my dwaj jesteśmy tak samo mądrzy, jak przedtem. Nareszcie wrzawa cichnie... Summerlee kręci się na krześle, podczas gdy Challenger, stale jeszcze manipulując śrubkami mikroskopu, wydaje z siebie raz po raz niski, głęboki, nieartykułowany pomruk, podobnie jak morze po skończonym sztormie. Lord Roxton podchodzi do mnie - spoglądamy teraz razem w noc.
Widzimy blady nów księżyca - ostatniego księżyca, na którym spoczną kiedykolwiek ludzkie oczy -i gwiazdy świecą jak najwspanialej. Nawet w czystym powietrzu nad płaskowyżem Ameryki Południowej nie były nigdy jaśniejsze. Przypuszczalnie zmiany, które zaszły w eterze, mają jakiś wpływ na światło. Pogrzebowy stos Brightonu jeszcze płonie, daleko na zachodzie widać szkarłatną plamę, co może oznaczać klęskę pożaru w Arundel lub Chichester, nie wykluczone, że i w Portsmouth. Siedzę zadumany i od czasu do czasu notuję. Jakaś łagodna melancholia zawisła w powietrzu. Młodość i piękno, i rycerskość, i miłość - czyż miałby to być koniec wszystkiego? Ziemia, nad którą błyszczą gwiazdy, wygląda jak zaczarowana kraina ukojenia i pokoju - któż by przypuszczał, że jest to straszliwa Golgota, usłana ciałami całej ludzkości? Nagle uświadamiam sobie, że się śmieję.
- Hola, młodzieńcze! - zwraca się do mnie lord John, zdziwiony. - My też chętnie posłuchamy dowcipu w tych ciężkich czasach. A więc, co to było?
- Rozmyślałem o tych wszystkich nierozwiązanych problemach - odpowiadam mu - problemach, którym poświęciliśmy tyle pracy i rozważań. Niech pan na przykład weźmie pod uwagę rywalizację angielsko-niemiecką, albo Zatokę Perską, czym się tak żywo interesował mój stary szef. Czy ktokolwiek mógł odgadnąć wówczas, kiedyśmy się tak gryźli i trapili, jak te problemy miały być ostatecznie rozstrzygnięte?
Znowu zapanowało milczenie. Przypuszczam, że każdy z nas myśli o przyjaciołach, którzy odeszli wcześniej. Pani Challenger szlocha cichutko, a jej mąż coś do niej szepcze. Myśl moja zwraca się ku najróżniejszym osobom. Widzę ich, każdego z osobna, jak leżą bladzi i sztywni podobnie jak biedny Austin tam na podwórzu. Wśród nich jest na przykład Mc Ardle. Wiem dokładnie, gdzie się znajduje, z twarzą pochyloną na biurku i ręką na telefonie, tak właśnie, jak upadł w chwili, gdy go słyszałem. Redaktor Beaumont również leży, przypuszczam, na niebieskoczerwonym tureckim dywanie, który upiększał jego sanktuarium. Albo na przykład koledzy z pokoju reporterów - Macdonna i Murray, i Bond... Ci na pewno padli przy ciężkiej pracy, wykonując obowiązki z notesami w ręku, pełnymi żywych impresji i opisów o dziwnych zdarzeniach. Mogłem sobie wprost wyobrazić, jak jeden z nich został wysłany na interview do lekarzy, drugi do Westminsteru, a trzeci do Katedry Św. Pawła. Jakże wspaniałe nagłówki musieli sobie układać w ostatniej pięknej wizji, nagłówki, którym nigdy nie było przeznaczone ucieleśnić się w farbie drukarskiej! Wydaje mi się, że widzę Macdonnę wśród lekarzy - „Nadzieje na Harley Street" - Mac zawsze miał słabość do aliteracji.
„Wywiad z panem Soleyem Wilsonem".
„Sławny specjalista mówi: »Nie należy tracić nadziei«. Nasz specjalny korespondent zastał wybitnego naukowca na dachu, dokąd wycofał się on, aby uniknąć tłumu przerażonych pacjentów, szturmujących jego mieszkanie. Dając odczuć całym zachowaniem, że rozumie powagę chwili, sławny lekarz nie chciał przyznać, że wszelkie drogi nadziei zostały zamknięte". Tak właśnie Mac zacząłby swój artykuł. Dalej był jeszcze Bond; on prawdopodobnie pisałby reportaż z Katedry Św. Pawła. Ten miał wyobraźnię literacką. Słowo daję, co za temat dla niego! „Kiedy stałem w małej galeryjce pod katedrą i patrzyłem na tę zwartą masę rozpaczających ludzi, którzy w tym ostatnim momencie kornie chylili czoło przed Potęgą, tak zawzięcie dotąd przez nich ignorowaną - dobiegł moich uszu ze strony kołyszących się tłumów tak głęboki jęk prośby i rozpaczy, tak wstrząsający krzyk o pomoc do Nieznanego, że... " i tak dalej...
Oto koniec godny reportera, chociaż, podobnie jak ja wkrótce, mógł on umrzeć z niewykorzystanym skarbem. Czego by nie dał Bond, biedne chłopisko, aby ujrzeć swoje inicjały: J. H. B. u dołu takiej kolumny?
Ale jakież to nonsensy tu wypisuję! Silę się, aby jakoś spędzić przygnębiające chwile. Pani Challenger poszła do alkowy, a profesor mówi, że zasnęła. On sam notuje przy stole i zagląda do książek z takim spokojem, jak gdyby miał przed sobą całe lata niezakłóconej pracy. Pisze skrzypiącym gęsim piórem, a dźwięk ten zdaje się urągać tym wszystkim, którzy są profesorowi przeciwni.
Summerlee uciął drzemkę na krześle, drażniąc nas raz po raz swoim chrapaniem. Lord John zamknął oczy i leży na wznak z rękami w kieszeniach. Nie mogę pojąć, jak ludzie mogą spać w takiej sytuacji.
Trzecia trzydzieści nad ranem. Obudziłem się nagle z przerażeniem. Było pięć minut po jedenastej, gdy pisałem swoje ostatnie uwagi. Pamiętam, że nakręciłem zegarek i zanotowałem czas. A więc, zmarnowałem jakieś pięć godzin z tej małej cząstki czasu, jaka nam jeszcze pozostała. Kto by uwierzył, że to możliwe? Czuję się jednak znacznie odświeżony, gotów na przyjęcie swego losu, lub przynajmniej próbuję wmówić w siebie, że jestem gotów. A jednak, im bardziej człowiek jest w formie, im większy czuje przypływ energii życiowej, tym bardziej wzdraga się przed śmiercią. Jakże mądra i jakże łaskawa jest owa przezorność Natury, dzięki której nasza ziemska kotwica rozluźnia się zwykle za pomocą wielu drobnych, ledwo dostrzegalnych szarpnięć, dopóki świadomość nie odbije od swego niestałego, ziemskiego portu na pełne morze leżące poza nim!
Pani Challenger przebywa jeszcze w alkowie, a jej mąż zasnął na krześle. Cóż za obraz! Ogromny kształt pochylony do tyłu, olbrzymie włochate ręce skrzyżowane na piersiach, a głowa tak opuszczona, że widać tylko ponad kołnierzykiem szczecinowatą plątaninę obfitej brody. Trzęsie się od wibracji własnego chrapania. Wysoki tenor profesora Summerlee łączy się raz po raz z donośnym basem Challengera. Śpi także lord Roxton, jego długie ciało zgięte wpół, na boku, w trzcinowym fotelu. Pierwsze zimne światło poranku zakrada się do pokoju, wszystko jest szare i smutne.
Patrzę na wschodzące słońce - to nieszczęsne słońce, które zaświeci nad wyludnioną ziemią. Rodzaj ludzki przestał istnieć, zmieciony z powierzchni w ciągu jednego dnia, lecz planety krążą wokół i przypływy wód wznoszą się i opadają, a wiatr szepce i cała Natura kroczy swoją drogą, powracając, zda się, aż do samej ameby, i nigdy nie daje poznać, czy obecność tego, który mienił się panem stworzenia, była kiedykolwiek dla wszechświata błogosławieństwem, czy klątwą. Tam na podwórzu leży Austin z rozciągniętymi ramionami, twarz jego odcina się blado w świetle poranku, a wąż gumowy ciągle sterczy w martwej ręce. Cała ludzkość uosobiona jest w tej na wpół śmiesznej, na wpół patetycznej postaci, leżącej bezradnie obok maszyny, nad którą tak łatwo panowała.
Tu kończą się notatki, które wówczas robiłem. Odtąd wydarzenia potoczyły się zbyt szybko i zbyt były absorbujące, abym mógł pozwolić sobie na ich notowanie, ale rysują mi się w pamięci aż nadto wyraźnie, tak że żaden szczegół nie ujdzie mej uwagi.
Czując, jak coś mnie dławi w gardle, spojrzałem na butle z tlenem i przeraziłem się tym, co zobaczyłem. W klepsydrze naszego życia usypywały się ostatnie ziarnka piasku. O pewnej porze nocy Challenger wykręcił zawór z trzeciej butli i wkręcił go do czwartej. Było widać teraz, że i w tej już nic prawie nie pozostało. Miałem teraz to okropne uczucie, że zbliża się chwila całkowitego uduszenia. Podbiegłem i odkręcając zawór przełożyłem go do ostatniej zapasowej butli. Natychmiast gdy to uczyniłem, odczułem wyrzut sumienia, miałem bowiem wrażenie, że gdybym powstrzymał swą rękę, wszyscy oni przeszliby na tamten świat we śnie. Myśl ta została spłoszona przez kobiecy głos wołający z pokoju w głębi:
- George, George, duszę się!
- Zaraz będzie dobrze, proszę pani - odpowiedziałem w chwili, gdy inni zerwali się na równe nogi. - Właśnie otworzyłem świeży zapas.
Nawet w takim momencie nie mogłem powstrzymać uśmiechu na widok Challengera, który trąc oczy wielkimi owłosionymi pięściami, wyglądał jak olbrzymie brodate dziecko, dopiero co zbudzone ze snu. Kiedy Summerlee zdał sobie sprawę z sytuacji, zaczął drżeć na całym ciele jak człowiek w febrze i na chwilę zwykły, ludzki strach wziął górę nad stoicyzmem naukowca. Lord Roxton natomiast był opanowany i czujny, jak gdyby wstał właśnie w dniu polowania.
- Piąta i ostatnia - rzekł, spoglądając na butlę. -Niech mi pan tylko nie mówi, młodzieńcze, że przez cały ten czas zapisywał pan swoje wrażenia na tym papierze, który ma pan na kolanach.
- Tylko parę uwag, tak dla spędzenia czasu.
- No tak, jedynie Irlandczyk mógłby się na to zdobyć. Mam nadzieję, że zanim pan znajdzie czytelnika, będzie pan musiał poczekać, aż urośnie nasza maleńka siostrzyca ameba. Nie robi ona wrażenia, żeby ją obecnie cokolwiek obchodziło z tego, co się tutaj dzieje. Herr Professor, jakie są widoki na przyszłość?
Challenger patrzył przez okno na smugi porannej mgły, która zawisła nad krajobrazem. Zalesione pagórki wyłaniały się gdzieniegdzie jak stożkowate wyspy sponad wełniastego morza mgieł.
- Wygląda to jak śmiertelny całun - rzekła pani Challenger, wchodząc w poranniku. - Masz taką swoją piosenkę, George, „Król umarł, niech żyje król", to były prorocze słowa. Ależ wy drżycie, moi biedni drodzy przyjaciele. Ja grzałam się całą noc pod swoją kołderką, a wy marzliście na krzesłach. Zaraz postawię was na nogi.
Dzielne małe stworzenie wybiegło, a za chwilę usłyszeliśmy syczenie czajnika. Wkrótce była z powrotem, niosąc na tacy pięć parujących filiżanek czekolady.
- Wypijcie to - rzekła. - Poczujecie się znacznie lepiej.
Usłuchaliśmy. Summerlee zapytał, czy może zapalić fajkę, a my zapaliliśmy papierosy. Myślę, że wzmocniło to nasze nerwy, ale było to jednocześnie błędem, bo atmosfera w tym dusznym pokoju zrobiła się nieznośna. Challenger musiał otworzyć okienko wentylacyjne.
- Jak długo jeszcze, Challenger? - zapytał lord John.
- Możliwie trzy godziny - odrzekł, wzdrygnąwszy ramionami.
- Dotąd bałam się - wtrąciła jego żona. - Lecz im kres jest bliższy, jakoś łatwiej przychodzi mi to znieść. Czy nie uważasz, George, że powinniśmy się pomodlić?
- Możesz się modlić, kochanie, jeżeli tak chcesz -odpowiedział olbrzym bardzo łagodnie. - Wszyscy modlimy się na swój własny sposób. Moja modlitwa to całkowite pogodzenie się ze wszystkim, co Los mi zsyła, pogodna rezygnacja. Najwyższa religia i najwyższa wiedza zdają się tu jednoczyć.
- Mówiąc prawdę, nie mogę określić swojej postawy duchowej mianem rezygnacji, a tym bardziej pogodnej rezygnacji - zamruczał Summerlee spoza swojej fajki. - Poddaję się, ponieważ jestem zmuszony. Przyznaję, że chętnie skorzystałbym jeszcze z jednego roku życia, aby mieć możność ukończenia pracy nad klasyfikacją skamielin kredowych.
- Pańska nie dokończona praca to drobiazg -rzekł Challenger pompatycznie - zważywszy fakt, że moje własne magnum opus: „Drabina życia", jest dopiero w pierwszym stadium. Mój rozum, moje oczytanie, moje doświadczenie, istotnie, moje wszystkie wyjątkowe zdolności i umiejętności miały skupić się w tym epokowym dziele. A jednak, powiadam, godzę się z Losem.
- Przypuszczam, że każdy z nas coś tam zaczął robić i nie skończył - rzekł lord Roxton. - A co z panem, młody przyjacielu?
- Pracowałem nad tomem wierszy - odparłem.
- Świat ich bądź co bądź uniknął - rzekł lord Roxton. - Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
- A pan? - spytałem.
- Tak się akurat złożyło, że miałem już wszystko uporządkowane. Obiecałem Merivale'owi, że pojadę wiosną do Tybetu na śnieżnego lamparta. Pani jednak musi być przykro, pani Challenger, skoro założyła już pani ten miły dom...
- Tam gdzie jest George, tam jest mój dom. Ale naprawdę dałabym wiele za ostatni wspólny spacer na świeżym, rannym powietrzu po tych pięknych dolinach.
Jej słowa odbiły się echem w naszych sercach. Słońce przebiło się poprzez muślinową zasłonę mgieł i cała rozległa przestrzeń Wealdu skąpana była w jego złotawym blasku. Siedząc tak w ciemnym, pełnym zatrutego powietrza pokoju, mieliśmy wrażenie, że ta wspaniała, czysta, wiatrem muskana okolica jest jak gdyby sennym marzeniem o pięknie. Pani Challenger, powodowana tęsknotą, trzymała ręce wyciągnięte w tę stronę. Przysunęliśmy krzesła i siedliśmy półkolem przy oknie. Powietrze stało się już teraz bardzo ciężkie. Zdawało mi się, że skrzydła śmierci rozpościerają się nad nami – niedobitkami ludzkości. Mieliśmy wrażenie, że niewidzialna zasłona opada na nas ze wszystkich stron.
- Ta butla nie była dostatecznie napełniona -rzekł lord John, biorąc głęboki oddech.
- Zawartość może być różna - odparł Challenger - w zależności od siły sprężenia tlenu i dokładności, z jaką butlę zamknięto. Jestem skłonny zgodzić się z panem, lordzie Roxton, że ta butla ma jakiś defekt.
- A więc okradziono nas z ostatniej godziny naszego życia - spostrzegł Summerlee z goryczą. - Doskonała końcowa ilustracja oszukańczego wieku, w którym przypadło nam żyć. Challenger, teraz czas na pana, jeżeli ma pan ochotę przestudiować subiektywne zjawiska śmierci fizycznej.
- Siądź na taborecie u moich kolan i podaj mi rękę - powiedział Challenger do żony. - Sądzę, przyjaciele, że dalsze przebywanie w tej nieznośnej atmosferze jest raczej niewskazane. Nie pragniesz tego, prawda, kochanie?
Pani Challenger wydała cichy jęk i ukryła twarz na kolanach męża.
- Widziałem, jak ludzie kąpali się zimą w sadzawce Serpentine w Hyde Parku - rzekł lord John.
- Gdy wszyscy już byli w wodzie, można było dostrzec jednego lub dwóch trzęsących się na brzegu i zazdroszczących tym, którzy odważyli się wejść do wody. Ten, kto zostaje, ten ma zawsze najgorzej. Ja jestem za tym, żeby dać nurka i skończyć z tym.
- Czyżby pan chciał otworzyć okno i wyjść eterowi naprzeciw?
- Lepiej się zatruć niż udusić.
Summerlee zgodził się, choć niechętnie, i wyciągnął wąską rękę do Challengera.
- Dosyć nakłóciliśmy się w życiu, lecz to już minęło - rzekł. - Byliśmy dobrymi przyjaciółmi i w rzeczywistości mamy dla siebie wzajemny szacunek. Żegnam!
- Żegnaj, młody przyjacielu! - rzekł lord John. -Okno jest zalepione. Nie można go otworzyć.
Challenger wstał, uniósł swoją żonę i przycisnął do piersi. Zarzuciła mu ręce na szyję.
- Proszę mi podać lornetkę, Malone - rzekł z powagą.
Spełniłem prośbę.
- Oddajemy się znów w ręce tej Potęgi, która nas stworzyła - wykrzyknął grzmiącym głosem i z tymi słowami rzucił w okno lornetką.
Nim zamarł ostatni brzęk spadającego szkła, wprost w nasze rozognione twarze uderzył orzeźwiający, silny i przyjemny wiatr.
Nie wiem, na jak długo zdumienie odebrało nam mowę. Potem, jak we śnie, usłyszałem raz jeszcze głos Challengera.
- Jesteśmy znowu w normalnych warunkach - zawołał. - Świat oczyścił się z zatrutego pasma, lecz jedynie my spośród całej ludzkości jesteśmy uratowani.
Pamiętam, że siedzieliśmy wszyscy w fotelach, chłonąc chciwie powietrze. Wilgotny, południowo-zachodni wietrzyk wiejący od morza poruszał muślinowe firanki i chłodził nasze rozpalone twarze. Ciekaw jestem, jak długo siedzieliśmy! Absolutnie nie mogliśmy tego później ustalić. Byliśmy oszołomieni, ogłuszeni, półprzytomni. Uzbroiliśmy się wszyscy w odwagę wobec śmierci, lecz ten przerażający, nagły fakt - iż jesteśmy zmuszeni żyć nadal, mimo że wyginęła cała ludzkość - wstrząsnął nami jak fizyczny cios i obezwładnił nas. Potem stopniowo zahamowany mechanizm rozpoczął działać na nowo, ruszyły czółenka pamięci, obrazy splotły się znowu w jednolitą całość w naszej wyobraźni. Ujrzeliśmy jasno, z bezwzględną ostrością, związek między tym co było, co jest i co będzie - życie, które wiedliśmy i które nas teraz czekało. Oczy nasze kierowały się w milczącym przerażeniu na współtowarzyszy i napotykały to samo pytające spojrzenie. Zamiast radości, jakiej należało się spodziewać u ludzi, którzy z takim trudem uniknęli groźby śmierci, pogrążyła nas straszliwa fala najczarniejszej rozpaczy. Wszystko, co ukochaliśmy na ziemi, pochłonął jakiś wielki, bezbrzeżny, niepojęty ocean i tylko my sami zostaliśmy jak rozbitki na bezludnej wyspie świata, bez towarzyszy, nadziei czy dążeń. Kilka lat jeszcze będziemy skradać się jak szakale na cmentarzysku ludzkości, a potem nadejdzie nasz własny i opóźniony kres.
- To straszne, George, straszne! - szlochała pani Challenger z rozdzierającym łkaniem. - Obyśmy raczej odeszli z tamtymi ludźmi. Och, dlaczego nas uratowałeś? Czuję, jak gdyby to właśnie nas śmierć dotknęła, a wszyscy inni pozostali przy życiu.
Krzaczaste brwi Challengera były ściągnięte, znamionując skupienie myśli, podczas gdy jego ogromna owłosiona łapa zamknęła się na wyciągniętej ku niemu rączce żony. Zauważyłem, że ona zawsze w strapieniu wyciągała do niego ręce, jak dziecko do matki.
- Mimo że nigdy nie byłem fatalistą na tyle, aby rezygnować z walki z losem - rzekł - zawsze uważałem, że najwyższa mądrość leży w pogodzeniu się z rzeczywistością. - Mówił powoli, a jego donośny głos drżał od wzruszenia.
- Ja nie mogę pogodzić się z losem? - rzekł Summerlee dobitnie.
- To, czy się pan godzi, czy nie, pomoże nam tyle co umarłemu kadzidło - odezwał się lord John. -Los nie ominie pana ani wtedy, gdy pan z nim walczy, ani wówczas, gdy czeka pan z założonymi rękami, a więc co nam z tego przyjdzie, czy się pan zgadza, czy nie? Nie mogę sobie przypomnieć, aby ktokolwiek pytał o nasze zdanie, zanim rozpoczęła się ta cała historia, nikt też nie ma zamiaru pytać nas o to teraz. Zresztą nasz sąd w tej sprawie niczego tu nie zmieni.
- A jednak w tym tkwi cała różnica między szczęściem a nieszczęściem - rzekł Challenger ze wzrokiem utkwionym w dal, głaszcząc rękę żony. - Można płynąć z prądem i zachować spokój duszy i umysłu, można też płynąć pod prąd i doznać bolesnych obrażeń, i wyczerpać siły. I tak nie mamy na to wpływu, a więc przyjmijmy wszystko, co nam Los zsyła, i nie mówmy o tym więcej.
- Ale co, na miłość boską, mamy począć ze swoim życiem? - spytałem, szukając desperacko pocieszenia w opustoszałym błękicie nieba. - Co ja mam na przykład robić? Nie ma przecież gazet, a więc koniec z moim dziennikarskim powołaniem.
- Nie ma na co polować, koniec z wojaczką, a więc koniec i ze mną - rzekł lord John.
- I nie ma studentów, a więc koniec i ze mną - zawołał Summerlee.
- Ale ja mam męża i dom, a więc mogę Bogu dziękować, że życie nie skończyło się dla mnie - rzekła pani Challenger.
- Ani dla mnie - dorzucił profesor Challenger -bo wiedza nie umarła, a obecna katastrofa już sama w sobie nastręcza wiele absorbujących problemów, które należy zbadać.
Otworzył teraz na oścież okna, spoglądaliśmy więc na cichy, zastygły w bezruchu krajobraz.
- Pozwólcie mi się zastanowić - kontynuował. -Była godzina trzecia lub parę minut później, kiedy wczoraj po południu świat ostatecznie wkroczył w zatrute pasmo tak dalece, że pogrążył się w nim całkowicie. Jest teraz godzina dziewiąta. Powstaje pytanie, o której godzinie wydostaliśmy się z zatrutego pasma.
- Powietrze było jeszcze bardzo złe o brzasku dnia - odezwałem się.
- Nawet później - rzekła pani Challenger. - Nie wcześniej jak o ósmej godzinie poczułam dokładnie to samo dławienie w gardle, jak za pierwszym razem.
- Przyjmiemy więc, że to wszystko minęło po godzinie ósmej. Przez siedemnaście godzin świat nasiąkał trującym eterem. Tyle czasu potrzebował Wielki Ogrodnik, aby wysterylizować ludzką pleśń, która pokazała się na powierzchni Jego owocu. Czy to możliwe, aby takie dzieło było nie dokończone, aby uratowali się jeszcze inni oprócz nas?
- Tak, mnie to też ciekawi - rzekł lord John. -Dlaczego mielibyśmy być jedynymi kamyczkami, które morze wyrzuciło na nadbrzeżny piasek?
- To absurd przypuszczać, że ktoś oprócz nas mógł się uratować - rzekł Summerlee z przekonaniem. - Zważmy, że trucizna była tak jadowita, iż nawet Malone, człowiek bez nerwów i silny jak koń, z trudem tylko dostał się na górę i padł nieprzytomny. Czy jest możliwe, aby ktoś mógł to wytrzymać przez siedemnaście minut, a cóż dopiero przez kilka godzin?
- Chyba że ktoś przewidział katastrofę i poczynił przygotowania podobne jak nasz drogi przyjaciel Challenger.
- Sądzę, że jest to mało prawdopodobne - odparł Challenger, wysuwając brodę naprzód i spuszczając powieki. - Takie połączenie obserwacji, wnioskowania i przewidującej wyobraźni, które pozwoliło mi dostrzec niebezpieczeństwo, rzadko powtarza się dwukrotnie w tym samym pokoleniu.
- Wobec tego twierdzi pan ostatecznie, że wszyscy na pewno zginęli?
- Niewiele mam wątpliwości co do tego. Musimy jednak pamiętać, że trucizna postępowała od nizin ku górze, będzie więc prawdopodobnie mniej szkodliwa w wyższych warstwach atmosfery. To istotnie dziwne, gdyby tak miało być, ale objawia się tu jedna z tych cech, które otwierają nam na przyszłość fascynujące pole do badań. Można by więc sobie wyobrazić, że chcąc szukać ocalonych z jakąkolwiek nadzieją powodzenia, należy zwrócić oczy właśnie na jakąś tybetańską wioskę lub alpejską zagrodę leżącą o kilka tysięcy stóp ponad poziomem morza.
- Biorąc jednak pod uwagę, że nie ma ani pociągów, ani parowców, można by równie dobrze mówić o ocalonych na księżycu - powiedział lord John. -Zastanawiam się, czy jest już rzeczywiście po wszystkim, czy też jest to tylko chwilowa przerwa.
Summerlee wyciągnął szyję, rozglądając się dokoła, aby zbadać horyzont.
- Wygląda zupełnie, jakby powietrze było czyste i pogodne - rzekł z powątpiewaniem w głosie - ale wczoraj też tak było. Nie mam wcale przekonania, że to się już skończyło.
Challenger wzruszył ramionami.
- Raz kiedyś jeszcze spotka ludzkość podobna katastrofa - powiedział. - O ile świat już przedtem przeszedł taki kataklizm, co bynajmniej nie przekracza granic prawdopodobieństwa, było to z pewnością bardzo dawno temu. Stąd też możemy mieć słuszną nadzieję, że upłynie sporo czasu, zanim coś podobnego zdarzy się ponownie.
- To wszystko brzmi bardzo pięknie - odpowiedział lord John - a jednak w czasie trzęsienia ziemi jest więcej niż pewne, że po jednym wstrząsie natychmiast nastąpi drugi. Myślę, że zrobimy mądrze, jeżeli rozprostujemy nogi i wyjdziemy zaczerpnąć świeżego powietrza, korzystając z okazji, póki jeszcze czas. Skoro nie mamy już tlenu, może to nas zaskoczyć tak samo na dworze, jak i w domu.
Dziwny był ten całkowity bezwład, w który popadliśmy na skutek tych przerażających wrażeń ostatnich dwudziestu czterech godzin. Niemoc była zarówno duchowa, jak fizyczna, było to płynące gdzieś z głębi przeświadczenie, że życie straciło wszelki sens i że wszystko jest tylko udręką, a wszelki wysiłek bezcelowy. Nawet Challenger uległ ogólnej apatii. Siedział w fotelu, błądząc gdzieś myślami, podparłszy rękoma wielką głowę, aż wreszcie lord John i ja ujęliśmy go pod ramiona i postawiliśmy bezceremonialnie na nogi, otrzymując za nasz trud tylko złowrogie spojrzenie i warknięcie rozgniewanego brytana. Jednakże skoro już raz wydostaliśmy się z naszej ciasnej, bezpiecznej przystani na otwartą przestrzeń codziennego życia, czuliśmy, jak stopniowo wraca nam zwykła energia.
Od czego właściwie należało zaczynać na tym cmentarzysku świata? Czyż od zarania wieków człowiek mógł kiedykolwiek stanąć wobec takiego pytania? Prawdą jest, że przyszłość zapewniała nam zaspokojenie wszelkich potrzeb materialnych, a nawet wygód. Wszystkie magazyny żywnościowe, wszystkie winem płynące winnice, wszelkie skarby sztuki - wszystko należało do nas. Ale co właściwie mieliśmy teraz zrobić? Sytuacja narzucała nam kilka natychmiastowych zadań - wprost na nas czekały. Zeszliśmy do kuchni i ułożyliśmy obie służące na ich łóżkach. Zmarły chyba bez cierpień: jedna w fotelu przy kominku, druga na podłodze w pomywalni. Potem poszliśmy na podwórze po biednego Austina i wnieśliśmy go do mieszkania. Muskuły miał tak napięte i twarde, jak drewno, jak w przypadku najbardziej skrajnego rigor mortis, a skurcz mięśni wykrzywił mu usta w dziwaczny grymas. Objawy te były wspólne dla wszystkich, którzy zmarli z powodu zatrucia.
Wszędzie później napotykaliśmy podobnie wykrzywione grymasem twarze, które zdawały się drwić z naszej przerażającej sytuacji, uśmiechając się ponuro, bezgłośnie wobec nieszczęsnych niedobitków ludzkości.
- Słuchajcie - odezwał się lord John, przemierzając niespokojnie jadalnię wzdłuż i wszerz w czasie naszego skromnego posiłku. - Nie wiem, jak wy, moi drodzy, to odczuwacie, ale ja ze swej strony po prostu nie jestem w stanie wysiedzieć bezczynnie na miejscu.
- A może - odpowiedział Challenger - będzie pan tak uprzejmy i doradzi nam, co powinniśmy robić?
- Ruszyć się stąd i zobaczyć wszystko, co się stało.
- To samo chętnie bym i ja zaproponował.
- Nie chodzi o to małe osiedle wiejskie. Z okna mamy wystarczający obraz tego, co się stało.
- Dokąd więc mamy pójść?
- Do Londynu!
- No tak, pięknie, ładnie - mruczał Summerlee. -Wy młodzi, być może, nadajecie się do czterdziestomilowego marszu, ale nie ręczę za Challengera z jego koślawymi nogami, jestem natomiast absolutnie pewien swoich nóg.
Oburzyło to bardzo Challengera.
- Gdyby pan znalazł sposób na to, szanowny panie, aby ograniczyć swoje uwagi do własnych fizycznych słabostek, stwierdziłby pan, że ma bardzo szerokie pole do popisu! - wykrzyknął.
- Nie miałem zamiaru pana obrazić, drogi Challenger - odpowiedział nasz nietaktowny przyjaciel. -Nie ponosi się odpowiedzialności za budowę własnego ciała. Jeżeli Natura obdarzyła pana krępym, ociężałym tułowiem, jasne, że nogi muszą być koślawe.
Challenger był zbyt wściekły, aby odpowiedzieć. Mógł tylko burczeć, rzucać piorunujące spojrzenia i pienić się. Lord Roxton pospieszył z interwencją, zanim kłótnia przybrała na gwałtowności.
- Mówił pan o tym, aby iść, dlaczego mamy iść pieszo? - wtrącił.
- Czy chce nam pan zaproponować jazdę pociągiem? - spytał Challenger, jeszcze wzburzony.
- A co się dzieje z samochodem? Dlaczego nie mielibyśmy skorzystać z auta?
- Wprawdzie się na tym nie znam - powiedział Challenger, ciągnąc brodę w zamyśleniu - ale pan ma rację sugerując, że umysł ludzki o wyższym poziomie powinien być wystarczająco giętki, aby dać sobie radę w każdej sytuacji. Pański pomysł jest wspaniały, lordzie John. Ja będę prowadził samochód do Londynu.
- Nie ma o tym mowy - rzekł zdecydowanie Summerlee.
- Oczywiście, że nie, George - zawołała pani Challenger. - Raz tylko prowadziłeś wóz i chyba pamiętasz, jak uderzyłeś w bramę garażu.
- To był chwilowy brak skupienia - odrzekł Challenger ugrzecznionym tonem. - Możecie uważać tę kwestię za załatwioną. Rzecz jasna, że powiozę was wszystkich do Londynu.
Sytuację rozładował lord Roxton.
- Jaki to jest typ samochodu? - zapytał.
- Dwudziestokonny Humber.
- Ależ przecież prowadzę już taki samochód od lat - rzekł. - Na Boga! - dodał. - Nigdy nie przypuszczałem, iż dożyję tego, że cały rodzaj ludzki załaduję na raz w jeden samochód. O ile pamiętam, jest to właśnie wóz pięcioosobowy. Przygotujcie swoje rzeczy, a ja będę czekał na was o godzinie dziesiątej przy bramie.
Istotnie o wyznaczonej godzinie z warkotem i hałasem zajechał od strony podwórza samochód. Przy kierownicy siedział lord John. Usadowiłem się obok niego, a pani Challenger jak małe, pożyteczne państwo buforowe wcisnęła się pomiędzy dwóch gniewnych mężów na tylne siedzenie. Potem lord John zwolnił hamulce, przełożył raptownie bieg z pierwszego na trzeci, wreszcie ruszyliśmy całym pędem na najdziwaczniejszą przejażdżkę, na jaką nie wyruszyła chyba żadna ludzka istota od czasu pojawienia się człowieka na ziemi.
Można sobie wyobrazić powaby, jakie przyroda roztaczała w tym sierpniowym dniu: świeżość rannego powiewu, złote błyski letniego słońca, bezchmurne niebo, soczystą zieleń lasów hrabstwa Sussex i bogatą purpurę pokrytych wrzosem dolin. Kiedy patrzyliśmy tak wokół na różnokolorowe piękno krajobrazu, myśl o całym ogromie katastrofy mogłaby ulecieć z pamięci, gdyby nie ten jeden złowrogi znak - grobowa, wszechogarniająca cisza. Istnieje jakiś łagodny pogwar życia, który przenika gęsto zaludnioną okolicę, tak głęboki i jednostajny, że przestaje się go w końcu zauważać, podobnie jak mieszkaniec wybrzeża zatraca świadomość ciągłego szumu fal morskich. Świergot ptaków, brzęczenie owadów, zanikające echo głosów, porykiwanie bydła, oddalone szczekanie psów, łoskot pociągów i turkot wozów - to wszystko zlewa się w jeden nieprzerwany ton, wciskający się niepostrzeżenie do naszego ucha. Odczuliśmy teraz jego brak. Ta śmiertelna cisza przerażała. Była tak poważna i nastrojowa, że warkot i hałas naszego samochodu wydawały się nieuzasadnionym natręctwem, nieprzyzwoitym lekceważeniem tego dostojnego milczenia, które kładło się kirem ponad ruiną ludzkości. Właśnie ów ponury spokój i te wielkie obłoki dymu, unoszące się gdzieniegdzie ponad okolicą z tlejących budynków, przenikały chłodem nasze serca, kiedy rozglądaliśmy się po wspaniałej panoramie Wealdu.
A potem natrafiliśmy na umarłych. Ten niekończący się szereg wykrzywionych grymasem twarzy przyprawiał nas z początku o dreszcz przerażenia. Jakie potężne, a zarazem niezatarte było wrażenie, że na nowo przeżywam ten powolny zjazd łagodnym zboczem ze Station Hill, że mijam ową nianię z dwojgiem dzieci i widzę tego starego konia klęczącego między dyszlami, dorożkarza uwikłanego w lejce na koźle i owego młodzieńca w dorożce z ręką na otwartych drzwiczkach jak gdyby w momencie wyskakiwania. Poniżej leżało na sianie sześciu żniwiarzy o skrzyżowanych rękach i nogach, o martwych, szeroko rozwartych oczach wypatrzonych w blask nieba. Widzę te rzeczy jak na fotografii. Wkrótce jednak dzięki łaskawej opatrzności Natury wzburzone nerwy przestały reagować. Sam ogrom przerażenia spowodował, że przestaliśmy je odczuwać na sposób indywidualny. Jednostki przechodziły w grupy, grupy w tłum, tłum w powszechne zjawisko, na które wkrótce zaczęliśmy patrzeć jako na nieodzowny szczegół każdej napotykanej scenerii. Tylko niekiedy, gdy brutalne lub groteskowe zdarzenia pociągnęły naszą uwagę, pod wpływem nagłego wstrząsu uświadamialiśmy sobie nasze własne położenie i tragedię całej ludzkości.
Przede wszystkim straszny był los dzieci. To, jak sobie przypominam, wywołało w nas zdecydowany opór przeciw bezwzględnej niesprawiedliwości. Mogliśmy nieomal płakać - pani Challenger naprawdę płakała - gdy mijaliśmy wielki budynek szkoły powszechnej, widząc długi szereg drobnych postaci, które znaczyły wiodącą stamtąd drogę. Dzieci zostały opuszczone przez przerażonych wychowawców, a trucizna złapała je w swoje sidła, kiedy spieszyły już do domów. Wielu ludzi widać było w otwartych oknach mieszkań.
W Tunbridge Wells nie napotkaliśmy okna, w którym by nie było stężałej w makabrycznym uśmiechu twarzy. Brak powietrza, to śmiertelne pragnienie tlenu, które tylko my jedni byliśmy w stanie zaspokoić - popchnęło ich w ostatnim momencie do okna.
Chodniki ulic również usłane były ciałami mężczyzn i kobiet, którzy wybiegali z domów tak, jak stali, nie zdążywszy nawet okryć głowy. Wielu z nich upadło na jezdnię. Na szczęście lord John okazał się doskonałym kierowcą, bo torowanie drogi nie było rzeczą łatwą. Jadąc przez wsie lub miasteczka mogliśmy tylko posuwać się żółwim krokiem, a raz - pamiętam - naprzeciw szkoły w Tunbridge musieliśmy zatrzymać się na jakiś czas, aby usunąć ciała, które tarasowały drogę.
Spośród tej całej rozległej panoramy śmierci, którą oglądaliśmy na drogach Sussexu i Kentu, utrwaliło mi się w pamięci kilka drobnych, lecz wyraźnych obrazów. Oto jeden z nich. Przed gospodą w wiosce Southborough stał wielki błyszczący samochód. Siedziało w nim, sądząc z pozorów, grono ludzi powracających z jakiejś przyjemnej wycieczki do Brighton lub Eastbourne. Były tam trzy barwnie ubrane kobiety, młode i piękne, z których jedna trzymała na kolanach pekińskiego spaniela. Towarzystwa dopełniał jakiś starszy, wyglądający na hulakę pan oraz młody arystokrata, który miał jeszcze monokl w oku, a w ręce, z której nie zdjął rękawiczki, trzymał niedopałek papierosa. Śmierć musiała zaskoczyć ich w jednej chwili i zostawiła ich tak, jak siedzieli. Gdyby nie to, że ów starszy pan zerwał w ostatnim momencie kołnierzyk, łaknąc gwałtownie powietrza, wyglądaliby wszyscy na uśpionych. Z jednej strony samochodu, tuż przy stopniu, wśród stłuczonych naczyń leżał kelner z tacą, z drugiej strony leżało dwoje bardzo obdartych włóczęgów, mężczyzna i kobieta, tak jak padli, on z chudą wyciągniętą ręką, właśnie kiedy prosił o jałmużnę. Wystarczyła jedna chwila, aby przemienić arystokratę, kelnera, włóczęgę i psa w tę samą bezwładną, rozkładającą się protoplazmę.
Przypominam sobie inny, szczególny obraz, napotkany w Sevenoaks, kilka mil od Londynu. Po lewej stronie znajduje się ogromny klasztor, a przed nim łagodne, zarosłe trawą zbocze. Na zboczu tym zgromadziła się duża ilość dzieci szkolnych, wszystkie klęczały jak w modlitwie. Przed nimi nierówny korowód zakonnic, a wyżej na wzniesieniu, zwrócona twarzą do nich, stała samotna postać, która wyglądała na matkę przełożoną. W przeciwieństwie do goniącego za przyjemnościami towarzystwa w aucie ci ludzie musieli przeczuć niebezpieczeństwo, umarli więc piękną, wspólną śmiercią, nauczający i nauczani zgromadzili się na ostatnią wspólną lekcję.
Wspomnienie tego wstrząsającego przeżycia paraliżuje mi umysł i na próżno szukam odpowiednich środków wyrazu, aby móc odtworzyć uczucia, które nas wówczas ogarnęły. Może lepiej nie silić się na to, może roztropniej będzie mówić o samych tylko faktach? Nawet Summerlee i Challenger byli zdruzgotani i poza cichym, odzywającym się raz po raz łkaniem pani Challenger nasi towarzysze siedzący poza nami milczeli. Oczywiście lord John nie miał ani czasu, ani ochoty do rozmowy, zbyt bowiem był zajęty prowadzeniem samochodu i omijaniem przeszkód na drogach. Jedno tylko zdanie powtarzał do znudzenia, tak że utkwiło mi w pamięci, a w końcu, nieomal roześmiałem się na tego rodzaju komentarz odnoszący się do dnia Sądu Ostatecznego.
- Ładna robota, co? -Wykrzykiwał za każdym razem, kiedy nowa scena śmierci i spustoszenia rozgrywała się przed naszymi oczami. - Ładna robota, co? - wołał, kiedy zjeżdżaliśmy w dół ze Station Hill w Rotherfield, a powtarzał te same słowa jeszcze wtedy, kiedy szukaliśmy wolnej drogi, jadąc przez pustynię śmierci na High Street w Lewisham oraz gdy jechaliśmy przez Old Kent Road.
To tu właśnie doznaliśmy nagłego, zdumiewającego wstrząsu. W oknie niepozornego narożnikowego domu powiewała w długiej wychudzonej ręce chusteczka. Nawet widok nieoczekiwanej śmierci nie przyprawił nas o taki skurcz serca, a potem o tak oszalałe przyspieszenie tętna, jak ten zdumiewający znak życia. Lord John zatrzymał auto przy chodniku, a w sekundę później pędziliśmy przez otwarte drzwi domu i dalej po schodach na drugie piętro, do frontowego pokoju, skąd pochodził sygnał.
W fotelu tuż przy oknie siedziała bardzo stara kobieta, a obok niej na krześle stała butla z tlenem, mniejsza wprawdzie, ale o tych samych kształtach, jak te, które uratowały nam życie. Kiedy stłoczyliśmy się w drzwiach, zwróciła ku nam chudą, pomarszczoną twarz w okularach.
- Obawiałam się, że będę opuszczona już na zawsze - odezwała się - bo ja jestem chora i nie mogę się poruszać.
- No cóż, proszę pani - odrzekł Challenger - tak się szczęśliwie złożyło, że akurat tędy przejeżdżaliśmy.
- Chciałabym was zapytać o jedną niezmiernie ważną sprawę - powiedziała. - Panowie, błagam, abyście byli ze mną szczerzy. Jakie skutki mogą wywrzeć te wypadki na akcje Kolei Londyńskiej i Północno-zachodniej ?
Wybuchnęlibyśmy śmiechem, gdyby nie to, że z tak tragicznym napięciem oczekiwała od nas odpowiedzi. Pani Burston, bo tak brzmiało jej nazwisko, była już od lat wdową, której cały dochód pochodził z kilku akcji kolejowych. Życie jej układało się w zależności od tego, czy dywidendy rosły, czy malały. Nie umiała zresztą wyobrazić sobie innej egzystencji prócz tej, która kształtowała się na podstawie kursu jej udziałów na giełdzie. Na próżno staraliśmy się jej wytłumaczyć, że wszystkie pieniądze na świecie były do jej dyspozycji, a gdyby je nawet wzięła, to i tak nie miały już wartości. Starczy jej umysł nie był w stanie przystosować się do nowej sytuacji, opłakiwała więc głośno swój stracony kapitał.
- To było wszystko, co posiadałam - lamentowała. - Jeżeli przepadło, to i ja nie mam po co żyć.
Z jej narzekań dowiedzieliśmy się, w jaki sposób utrzymała się przy życiu ta krucha stara roślina, podczas gdy spłonął cały olbrzymi las. Była osobą całkowicie zniedołężniałą i cierpiała na astmę. Na tę chorobę zapisywano jej tlen. W momencie krytycznym miała jedną butlę tlenu u siebie. Naturalnie wchłaniała go po trochu, tak, jak to było w jej zwyczaju, gdy odczuwała trudności w oddychaniu. Sprawiało jej to ulgę, a dzieląc na porcje swój zapas, zdołała przeżyć całą noc. W końcu zapadła w sen, obudził ją dopiero warkot naszego samochodu. Niestety, nie mogliśmy jej zabrać ze sobą, widząc jednak, że ma wszystko, co jej do życia potrzebne, obiecaliśmy skontaktować się z nią najpóźniej w ciągi kilku dni. Tak więc pozostawiliśmy staruszkę, wciąż jeszcze gorzko opłakującą stracony majątek.
Kiedy zbliżaliśmy się do Tamizy, ulice były coraz częściej zatarasowane, a przeszkody coraz trudniejsze do przebycia. Z największym wysiłkiem utorowaliśmy sobie drogę przez London Bridge. Dojazdy do mostu od strony Middlesexu były od początku do końca zablokowane zamarłym ruchem ulicznym, co uniemożliwiało jakiekolwiek posuwanie się w tym kierunku. W pobliżu mostu, przy nabrzeżu, palił się jasnym płomieniem statek, a w powietrzu pełno było unoszącej się sadzy i drażniącego zapachu spalenizny. Gdzieś niedaleko nad Parlamentem zawisła gęsta chmura dymu, jednak z miejsca, gdzie się znajdowaliśmy, nie można było rozpoznać, co się pali.
- Nie wiem, jakie wy odnosicie wrażenie - odezwał się lord John, wyłączając motor - ale mnie się zdaje, że wieś jest weselsza niż miasto. Wymarły Londyn zaczyna mi działać na nerwy. Proponuję objechać miasto, a potem wrócić do Rotherfield.
- Przyznaję, że nie bardzo wiem, czego możemy się tu jeszcze spodziewać - odezwał się profesor Summerlee.
- A jednak - powiedział Challenger, a jego stentorowy głos dziwnie zagrzmiał pośród tej ciszy -trudno pojąć, aby z siedmiu milionów ludzi pozostała tylko ta jedna staruszka, która z powodu specyficznego stanu swego zdrowia i dzięki przypadkowi, że używała tlenu, zdołała przeżyć ten kataklizm.
- Jeżeli pozostali przy życiu jeszcze inni ludzie, jaką możemy mieć nadzieję, że ich odnajdziemy, George? - spytała pani Challenger. - Ale zgadzam się z tobą, że nie wolno nam wracać, dopóki nie spróbujemy ich odnaleźć.
Wydostawszy się z auta i pozostawiwszy je przy krawężniku, przeszliśmy z pewnym trudem przez zapchany chodnik na King William Street i przez otwarte drzwi dostaliśmy się do wielkiego biura ubezpieczeń. Gmach stał na narożniku, wybraliśmy go więc za punkt obserwacyjny, ponieważ rozpościera! się stąd widok w każdym kierunku. Wszedłszy po schodach na górę, minęliśmy pokój, który, jak przypuszczam, musiał służyć jako sala obrad, bowiem wokół długiego stołu mieszczącego się na środku pokoju siedziało ośmiu starszych panów. Przez otwarte drzwi wyszliśmy wszyscy na balkon. Stąd mogliśmy obserwować zatłoczone ulice londyńskiego City, rozchodzące się promieniście we wszystkich kierunkach. Ulica tuż pod nami wypełniona była po brzegi czarnymi dachami nieruchomych taksówek. Wszystkie auta, albo prawie wszystkie, zwrócone były ku przedmieściom. Dowodziło to, że przerażeni ludzie z City czynili daremne wysiłki, aby w ostatnim momencie połączyć się ze swoimi rodzinami mieszkającymi za miastem lub w okolicach Londynu. Tu i ówdzie wśród skromnych taksówek wznosił się wielki samochód z mosiężnymi ozdobami, wtłoczony beznadziejnie w zastygły prąd ruchu ulicznego. Właśnie przy gmachu, w którym byliśmy, stała jedna z tych ogromnych luksusowych limuzyn. Właściciel, otyły starszy pan, znajdował się w środku. Jego ociężałe cielsko zwisało na wpół z okna, a krótka, tłusta ręka, połyskująca diamentami, była wyciągnięta tak, jak w momencie, kiedy przynaglał szofera do ostatniego wysiłku, aby przedrzeć się przez zator.
Kilkanaście autobusów wznosiło się jak wyspy w tym potoku pojazdów; pasażerowie, którzy zalegali tłumnie dachy, leżeli pokotem, jeden na drugim, jak dziecięce zabawki w przedszkolu. Na środku jezdni, na szerokiej platformie latarni, stał pokaźnej tuszy policjant, opierając się plecami o słup w tak naturalny sposób, że trudno było się zorientować, czy istotnie nie żyje. Tuż u jego nóg leżał w poszarpanych łachmanach mały gazeciarz, a obok niego na ziemi stała paczka gazet. Wózek gazeciarski utknął zablokowany w tłumie i mogliśmy nawet przeczytać ogromne czarne litery wypisane na żółtym papierze: „Sceny w Izbie Lordów", „Mistrzostwa hrabstwa przerwane". Musiało to być najwcześniejsze wydanie, bo znalazły się tu jeszcze inne afisze z napisami: „Czy to już koniec? - Ostrzeżenie wielkiego naukowca", albo inne: „Czy Challenger ma rację? - Złowróżbne wieści".
Challenger zwrócił żonie uwagę na ostatni plakat, który rzucał się w oczy jak sztandar ponad tłumem. Kiedy spoglądał na plakat, zaobserwowałem, że wyprężył pierś i szarpał bródkę. Myśl, że Londyn umierał z jego imieniem na ustach i jego słowami wyrytymi w pamięci - schlebiała mu i cieszyła jego skomplikowaną mentalność. To, co odczuwał, było tak widoczne, że wywołało złośliwą uwagę jego kolegi:
- Challenger na forum publicznym do ostatka -odezwał się Summerlee.
- Wszystko na to wskazuje - odpowiedział napuszony Challenger. - Właściwie - dodał, patrząc w dół, na rozległą pustynię rozchodzących się promieniście ulic, całkowicie teraz spokojnych i całkowicie zastygłych w śmierci - nie widzę doprawdy żadnego celu, dla którego mielibyśmy jeszcze pozostawać w Londynie. Proponuję, abyśmy powrócili natychmiast do Rotherfield, a potem naradzimy się, w jaki sposób należy wykorzystać jak najlepiej lata, które mamy przed sobą.
Jeszcze tylko jeden obraz przedstawię spośród scen, które unieśliśmy w pamięci z wymarłego City. Chodzi tu o widok, jaki przedstawił się naszym oczom we wnętrzu starego kościoła Panny Marii, który mieści się tam, gdzie pozostawiliśmy nasz samochód. Lawirując wśród rozłożonych na schodach postaci, pchnęliśmy na oścież wahadłowe drzwi i weszliśmy do środka. Widok był zadziwiający. Kościół był wypchany po brzegi klęczącymi postaciami, które przybrały najrozmaitsze pozy błagania i pokory. W ostatniej strasznej chwili - stanąwszy twarzą w twarz z rzeczywistością, tą przerażającą rzeczywistością, która ciąży nad nami nawet wtedy, kiedy gonimy za złudnym cieniem - przestraszeni ludzie wbiegli do starych kościołów w City, gdzie niemal już od pokoleń nie odbywały się żadne nabożeństwa. Stłoczyli się tu tak ciasno, jak tylko na to pozwalała pozycja klęcząca. Wielu z nich w podnieceniu zapomniało zdjąć kapelusze, a nad nimi jakiś młody człowiek ubrany po świecku widocznie przemawiał z ambony w momencie, gdy zaskoczył ich ten sam wspólny los. Człowiek ten leżał teraz jak kukła z teatru marionetek, ze zwieszoną głową i bezwładnie opuszczonymi z ambony rękoma. Wszystko to było jak nocna mara: szary zakurzony kościół, rzędy udręczonych, martwych postaci, mroczność i cisza całego wnętrza. Poruszaliśmy się, mówiąc ściszonym szeptem i chodząc na palcach.
I wtedy nagle wpadła mi do głowy pewna myśl. W kruchcie kościoła, w pobliżu drzwi, stała średniowieczna chrzcielnica, a poza nią mieściła się głęboka nisza, w której zwisały sznury używane przez dzwonników. Dlaczego nie mielibyśmy tą drogą dać znać o sobie całemu Londynowi i w ten sposób przywołać do siebie każdego, kto jeszcze zachował się przy życiu? Podbiegłem i ciągnąc za rączkę sznura, zdziwiłem się, jak trudno jest rozkołysać dzwon. Lord John poszedł w moje ślady.
- Na Boga, młodzieńcze! - rzekł ściągając płaszcz. - Wpadł pan na diabelnie dobry pomysł. Niech mi pan poda uchwyt, a wkrótce go poruszymy.
Lecz nawet wówczas dzwon okazał się tak ciężki, że dopiero wtedy gdy Challenger i Summerlee obciążyli sznur swoją wagą, usłyszeliśmy ponad głowami ogłuszające bicie, które mówiło nam, że stare serce dzwonu wydzwaniało znów swoją muzykę. Daleko, ponad wymarłym Londynem, rozbrzmiało nasze orędzie braterstwa i nadziei dla każdego utrzymującego się przy życiu współtowarzysza. Ten silny metaliczny głos napawał radością nasze serca i powodował, że pracowaliśmy jeszcze gorliwiej. Każde szarpnięcie sznura w górę odrywało nas o dwie stopy od ziemi, ale wytężaliśmy wszystkie siły, aby ściągnąć sznur ku dołowi. Challenger, najniższy z nas, ułatwiał zadanie całą swą siłą, podskakiwał to w górę, to w dół jak monstrualna żaba, skrzecząc za każdym pociągnięciem sznura. Był to moment, który mógłby zachęcić artystę do namalowania obrazu o czterech awanturnikach, niegdyś towarzyszach ryzykownych przygód, którym los zgotował teraz tak niezwykłe przeżycie. Pracowaliśmy przez całe pół godziny, pot lał nam się z czoła, ramiona i plecy bolały z wysiłku. Potem wyszliśmy na krużganek kościoła, badając uważnie wzrokiem spokojne, tłumne ulice. Żadnego dźwięku, żadnego poruszenia w odpowiedzi na nasze wezwanie.
- To nie ma sensu. Nikt się nie uratował! - zawołałem.
- Nic więcej nie możemy zrobić - powiedziała pani Challenger. - Na miłość Boską, George, wracajmy do Rotherfield. Jeszcze jedna godzina pobytu w tym okropnym mieście, a oszaleję.
Bez słowa wsiedliśmy do samochodu. Lord John zawrócił i skierował wóz na południe. Wydawało nam się, że jeden rozdział życia został zamknięty. Nie przewidywaliśmy, że nowy niezwykły rozdział otworzy się przed nami.
Wreszcie zbliżam się do końca opowiadania o tym nadzwyczajnym wydarzeniu. Miało ono ogromny wpływ nie tylko na nasze skromne indywidualne życie, ale w ogóle na historię całej ludzkości. Jak już powiedziałem na wstępie, jeżeli wydarzenia te będą kiedykolwiek spisane w kronikach, wówczas z pewnością dominować będą wśród innych wypadków tak jak szczyt górski wznoszący się wysoko ponad otaczające go pagórki. Pokolenie nasze spotkał szczególny los, skoro dane mu było doświadczyć rzeczy tak niezwykłych. Przyszłość dopiero okaże, jak długo działać będzie ich wpływ, jak długo ludzkość zachowa pokorę i cześć, której nauczył ją ten wielki wstrząs. Myślę, iż bezpieczniej jest twierdzić, że historia nigdy nie powtarza się w takiej samej formie. Doprawdy nie zdajemy sobie sprawy, jak jesteśmy słabi i jak mało wiemy. Nie potrafimy uświadomić sobie nawet, że trzyma nas jakaś niewidzialna ręka, aż w pewnym momencie ręka ta zaciska się i miażdży. Groziła nam już bliska śmierć. Wiemy, że każdej chwili może powrócić. Ponura jej postać rzuca cień na nasze życie. Któż jednak zaprzeczy, że właśnie w tym cieniu nie zbudziła się świadomość obowiązku, trzeźwość i poczucie odpowiedzialności, uznanie dla powagi życia i jego celów, usilne pragnienie lepszego i pełniejszego rozwoju - wszystko to, co dojrzewa w nas i nabiera realnych kształtów do tego stopnia, że objęło całe nasze społeczeństwo bez reszty? Jest to coś, co wyrasta ponad wszelkie klany i dogmaty. Jest to raczej zmiana perspektywy, przesunięcie się naszych pojęć o wielkościach, głębokie przekonanie, że jesteśmy nic nie znaczącymi efemerydami i że istnienie nasze zdane jest na łaskę i niełaskę lada zimnego podmuchu ze strony Nieznanego. Gdyby ludzie sobie to uświadomili, staliby się poważniejsi, a świat w rezultacie nie byłby, sądzę, wcale tak przykrym miejscem bytowania. Na pewno zgadzamy się co do tego, że bardziej umiarkowane i skromne przyjemności, do których musimy się teraz ograniczyć, zawierają w sobie więcej głębi i mądrości niż hałaśliwa i szaleńcza pogoń za uciechami, które tak często uchodziły za rozrywkę w dniach minionych -dniach tak niedawnych, a jednak tak już teraz niepojętych. Ludzie, których życie pozbawione jakiejkolwiek głębszej treści upływało na bezsensownych wzajemnych wizytach, w trosce o utrzymanie wystawnego domu, na przygotowywaniu wyszukanych posiłków spożywanych w atmosferze nudy - odzyskali teraz dobre samopoczucie i znaleźli odpoczynek, czytając książki i słuchając muzyki w cichej, serdecznej atmosferze życia rodzinnego, która rodzi się z rozsądniejszego i zdrowszego trybu życia.
Zdania odnośnie dokładnej godziny wielkiego przebudzenia są w pewnym stopniu sprzeczne. Na ogół jednak wszyscy zgodni są co do tego, że niezależnie od różnic w czasie wskazywanym przez poszczególne zegary - mogły zaistnieć lokalne przyczyny, dzięki którym działanie trucizny nie było wszędzie jednakowe. Oczywiście, w każdej oddzielnej strefie powrót do życia był w zasadzie jednoczesny. Liczni świadkowie stwierdzają, że Big Ben wskazywał w tym momencie dziesięć minut po szóstej. Królewskie Obserwatorium Astronomiczne ustaliło, że według czasu Greenwich było wtedy dwanaście minut po szóstej. Z drugiej strony Laird Johnson, wybitny astronom pracujący w East Anglia, zanotował godzinę szóstą dwadzieścia. Na Hebrydach nastąpiło to dopiero o godzinie siódmej. W naszym wypadku nie może być jakiejkolwiek wątpliwości, ponieważ siedziałem wtedy właśnie w gabinecie Challengera, mając przed sobą pieczołowicie sprawdzany chronometr. Była godzina kwadrans po szóstej.
Ogarniała mnie jakaś niezwykła depresja. Wrażenia nagromadzone po tych wszystkich okropnych widokach, które mijaliśmy podczas drogi, kładły się ciężarem na mą duszę. Przy moim wprost końskim zdrowiu i ogromnej energii fizycznej apatia była stanem rzadkim. Moje irlandzkie usposobienie zawsze pozwala mi dostrzec jakiś promyk nadziei nawet w najbardziej nieprzeniknionej ciemności. Lecz obecnie mrok był przerażający i nie do pokonania. Moi współtowarzysze przebywali w pokoju na dole, robiąc plany na przyszłość. Ja siedziałem przy otwartym oknie z głową opartą na ręce, zatopiony w rozmyślaniach nad naszą godną pożałowania sytuacją. Zacząłem pytać sam siebie. - Czy można egzystować na wymarłym świecie? Czyż nie przyciągnie nas do siebie ta olbrzymia społeczność ludzka, która przekroczyła już próg Nieznanego, podobnie jak w fizyce większe ciało przyciąga mniejsze? Jaki będzie nasz koniec? Czy nastąpi może powrotna fala trującego eteru? Albo może zaraźliwe wyziewy spowodowane powszechnym rozkładem uniemożliwią nam dalsze życie na ziemi? A może padniemy ofiarą tej straszliwej sytuacji, która zachwieje nam równowagę umysłu? Grupa obłąkanych ludzi na wymarłym świecie! - Oczyma duszy widziałem już ten ostatni przerażający obraz, gdy nagle jakiś lekki hałas zmusił mnie do spojrzenia na wijącą się w dole drogę. Ów stary koń dorożkarski wjeżdżał na wzgórze!
W tej samej chwili uświadomiłem sobie, że słyszę ćwierkanie ptaków, czyjś kaszel dochodzący od strony podwórza i widzę, że cała okolica tętni ruchem. A jednak, pamiętam, właśnie ten śmieszny, wychudły, wysłużony koń dorożkarski przykuwał mój wzrok. Powoli, dysząc, człapał na wzniesienie. Potem przeniosłem oczy na siedzącego na koźle zgarbionego dorożkarza, a w końcu na młodego człowieka, który wychylał się z okna dorożki i podnieconym głosem wskazywał kierunek. Nie ulegało wątpliwości, wszyscy oni byli pełni energii i życia!
Każdy żył jak przedtem. Czyżby wszystko było złudzeniem? Czyż możliwe, aby to całe zdarzenie z trującym pasmem było jakimś nieprawdopodobnym snem? Zaskoczony, gotów byłem przez chwilę w to uwierzyć. Wówczas dostrzegłem powiększający się pęcherzyk na dłoni, którą obtarłem sobie sznurem od dzwonu w londyńskim City. A więc jednak wszystko działo się naprawdę. A więc jednak był to wskrzeszony świat - życie powracało na naszą planetę jakimś nagłym, pełnym przypływem. Teraz, gdy oczy moje wędrowały po rozległym krajobrazie - widziałem go z każdej strony - a wszystko w nim ku memu zdziwieniu szło tym samym torem, co poprzednio. A nasi golfiści... czyż można uwierzyć, że podjęli grę? Istotnie, jeden z grających startował z kopczyka, a tamta grupa osób na trawie bez wątpienia uderzała piłeczkę, celując w dołek. Żniwiarze powoli gromadzili się znowu przy pracy. Niania obdarzyła klapsem jednego ze swoich wychowanków, a potem zaczęła pchać wózek z dzieckiem na wzgórze. Zupełnie obojętnie podejmował każdy swój wątek w tym miejscu, w którym go porzucił. Pobiegłem na dół, ale drzwi hallu były otwarte, a z podwórza dochodziły głosy moich współtowarzyszy, słychać było ich gromkie okrzyki zdziwienia i gratulacji. Jakże ściskaliśmy sobie ręce, jak śmialiśmy się, będąc już razem, i jakże nas pani Challenger całowała w podnieceniu, nim w końcu rzuciła się w niedźwiedzi uścisk swego męża!
- Przecież oni nie mogli być uśpieni - wołał lord John. - Do diabła z tym wszystkim, Challenger, nie każe mi pan chyba wierzyć w to, że ci ludzie spali z wybałuszonymi oczyma, zesztywniałym ciałem i tym strasznym grymasem śmierci na twarzy.
- Mógł to być tylko stan, który nazywa się katalepsją - odrzekł Challenger. - Było to zjawisko należące do rzadkich w przeszłości i stale mylnie uważane za śmierć. W czasie trwania takiego stanu temperatura ciała spada, oddech zanika, bicie serca jest niewyczuwalne, faktycznie, to j e s t śmierć, z tą tylko różnicą, że trwa przelotnie. Nawet najbardziej zdolny umysł - tu spuścił powieki z filuternym uśmiechem - z trudem może pojąć zjawisko tak powszechnego wybuchu tej choroby.
- Pan może temu nadać etykietkę katalepsji - zauważył Summerlee - lecz mimo wszystko będzie to tylko nazwa, a my wiemy równie mało o skutkach, jak o truciźnie, która ten stan wywołała. Możemy co najwyżej powiedzieć, że skażone powietrze spowodowało tymczasową śmierć.
Austin, cały skulony, siedział na stopniu samochodu. To jego kaszel słyszałem z góry. Podniósł głowę w milczeniu, ale teraz mruczał coś do siebie i przebiegał wzrokiem po samochodzie.
- Żółtodziób! - zrzędził. - Nie może zostawić rzeczy w spokoju!
- Co się stało, Austin?
- Smarowniki otwarte, proszę pana. Ktoś sobie urządzał głupią zabawę z tym samochodem. To pewnie ten chłopak od ogrodnika.
Lord John wyglądał na winowajcę.
- Nie wiem, co mi się stało - ciągnął Austin, słaniając się na nogach. - Coś dziwnego musiało mi się przydarzyć, kiedy polewałem wężem samochód. Coś sobie przypominam, że trzepnąłem się o stopień. Ale mogę przysiąc, że na pewno nie zostawiłem otwartych smarowników.
Krótko i zwięźle wytłumaczyliśmy zdumionemu Austinowi, co stało się z nim i całym światem. Wyjaśniliśmy mu także tajemnicę cieknących smarów. Spoglądał z głęboką nieufnością, gdy opowiadaliśmy mu, jak to jeden z amatorów prowadził jego wóz; słuchał z dużym zainteresowaniem tych kilku zdań, w których odtworzyliśmy mu nasze przeżycia w uśpionym City. Pamiętam nawet uwagi, jakie poczynił pod koniec opowiadania.
- I byliście nawet pod Bankiem Angielskim, proszę pana?
- Tak, Austin.
- I wszyscy spali, a tam jest tyle milionów!
- No tak, właśnie.
- A mnie tam nie było! - jęknął i przygnębiony powrócił do polewania samochodu.
Nagle usłyszeliśmy skrzypienie kół po żwirze. Stara dorożka zajeżdżała akurat pod drzwi domu Challengera. Zobaczyłem, jak wysiadał z niej młody pasażer. W chwilę później zjawiła się służąca, która była tak rozczochrana i przestraszona, jakby dopiero co wstała z łóżka. Przyniosła na tacy wizytówkę. Kiedy Challenger odczytał ją, zacharczał wściekle. Zdawało się, że z gniewu jego szczecinowate, czarne włosy zjeżyły mu się na głowie.
- Dziennikarz - mruczał. Potem dodał z przepraszającym uśmiechem. - Ostatecznie, to zupełnie zrozumiałe, że cały świat chce jak najszybciej dowiedzieć się, co myślę o tym całym wydarzeniu.
- Nie sądzę, aby to było celem jego wizyty - odezwał się Summerlee - bo dziennikarz był już w drodze, zanim nastąpiło przesilenie.
Spojrzałem na wizytówkę: „James Baxter, korespondent londyński »New York Monitor«".
- Porozmawia pan z nim? - spytałem.
- Ja? Nigdy.
- O, George. Powinien pan być bardziej uprzejmy i mieć wzgląd na innych. Chyba nauczył się pan czegoś po tym, co przeszliśmy.
Challenger żachnął się i potrząsnął z uporem swoją wielką głową.
- Zatrute plemię! Co, Malone? Najgorszy chwast współczesnej cywilizacji, gotowe narzędzie szarlatanerii oraz zawada na drodze szanującego się człowieka! Czy mieli oni kiedykolwiek dla mnie dobre słowo?
- A czy pan miał dobre słowo kiedykolwiek dla nich? - odparłem. - Chodźmy, profesorze, to cudzoziemiec, który odbył długą podróż, aby się z panem zobaczyć. Mam nadzieję, że nie będzie pan dla niego nieuprzejmy.
- No dobrze, dobrze - mruczał - pójdzie pan ze mną i poprowadzi rozmowę. Z góry protestuję przeciw tego rodzaju gwałtownemu zakłócaniu mego prywatnego życia. - Zrzędząc i mamrocząc toczył się za mną jak zły, a raczej podrażniony brytan.
Elegancki młody Amerykanin wyciągnął notes i od razu przystąpił do sedna sprawy.
- Przyjechałem - rzekł - ponieważ nasi ludzie w Ameryce chętnie chcieliby się dowiedzieć czegoś bliższego o niebezpieczeństwie, które zdaniem pana, zagraża światu.
- Nie wiem o żadnym niebezpieczeństwie, które by teraz groziło światu - odpowiedział szorstko Challenger.
Dziennikarz spojrzał na niego z lekkim zdziwieniem.
- Mam proszę pana na myśli to, że świat mógłby przypadkowo dostać się w pasmo trującego eteru.
- Nie obawiam się obecnie tego rodzaju niebezpieczeństwa - rzekł Challenger.
Dziennikarz spojrzał jeszcze bardziej zmieszany.
- Pan jest profesorem Challengerem, prawda? -spytał.
- Owszem, drogi panie, tak właśnie brzmi moje nazwisko.
- Nie mogę wobec tego zrozumieć, jak pan może twierdzić, że nie istnieje tego rodzaju niebezpieczeństwo. Chodzi mi o list napisany osobiście przez pana, opublikowany pod pana nazwiskiem dziś rano w londyńskim „Timesie".
Tym razem zdziwił się Challenger.
- Dziś rano? - rzekł. - Żaden londyński „Times" nie wyszedł dziś rano.
- Ależ na pewno, proszę pana - odrzekł Amerykanin, lekko zaniepokojony - musi pan przyznać, że londyński „Times" jest gazetą codzienną. - Wyjął z wewnętrznej kieszeni egzemplarz dziennika. -Oto list, na który się powołuję.
Challenger odchrząknął znacząco i zatarł ręce.
- Zaczynam rozumieć - rzekł. - A więc czytał pan ten list dziś rano?
- Tak, proszę pana.
- I natychmiast przybył pan, aby przeprowadzić ze mną wywiad?
- Tak jest.
- Czy pan nie zauważył czegoś niezwykłego, jadąc tutaj?
- Owszem, mówiąc prawdę, Anglicy wydali mi się bardziej ożywieni i ogólnie mniej wyniośli, niż to kiedykolwiek zauważyłem. Bagażowy zaczął mi opowiadać zabawną historyjkę, a to jest zupełnie coś nowego dla mnie w tym kraju.
- Nic więcej?
- Chyba nie, w każdym razie nic takiego, co mógłbym sobie przypomnieć.
- No dobrze, a o której godzinie wyjechał pan ze stacji Victoria?
Amerykanin uśmiechnął się.
- Przyjechałem tu, aby przeprowadzić z panem wywiad, profesorze, tymczasem sprawa przyjęła taki obrót, że można by zapytać: „Czy Murzyn złapał rybę, czy ryba Murzyna?" Z panem jest zupełnie podobnie.
- To mnie przypadkowo interesuje. Czy przypomina pan sobie godzinę?
- Oczywiście... Było wpół do pierwszej.
- A przybył pan... ?
- Za kwadrans trzecia.
- I wynajął pan dorożkę?
- Tak jest.
- Jak daleko, zdaniem pana, jest do stacji?
- No, przypuszczam, że dobre dwie mile.
- A więc jak pan sądzi, ile to panu zabrało czasu?
- Jakieś pół godziny, biorąc pod uwagę tego astmatycznego konia.
- Więc mogła być trzecia godzina?
- Tak, albo nieco po trzeciej.
- Niech pan spojrzy na swój zegarek. Amerykanin uczynił to, a potem popatrzył na nas zdumiony.
- Ależ - zawołał - zrobiło się późno. Ten koń pobił z pewnością wszelkie rekordy. Dopiero teraz spostrzegam, że słońce jest już dość nisko. Jest w tym coś, czego nie mogę zrozumieć.
- Czy naprawdę nie przypomina pan sobie nic szczegółowego, co uderzyło pana w drodze na wzgórze?
- Owszem, zdaje mi się, że w pewnym momencie byłem strasznie śpiący. Pamiętam, że chciałem coś powiedzieć dorożkarzowi i że nie udało mi się zwrócić na siebie jego uwagi. Przypuszczam, że to z powodu upału, nawet przez chwilę doznałem zawrotu głowy. To wszystko.
- Tak jest z całą ludzkością - rzekł, zwracając się do mnie, Challenger. - Wszyscy oni odczuwali przez chwilę zawrót głowy. Nikt z nich, jak dotąd, nie ma pojęcia, co się stało. Każdy przystąpi do przerwanego zajęcia, podobnie jak Austin, który chwycił za gumowy wąż, lub golfiści, którzy od razu podjęli grę. Pański wydawca, Malone, będzie nadal wydawał gazety, a zdziwi się niezmiernie stwierdziwszy brak jednego nakładu. Tak, młody przyjacielu - rzekł do amerykańskiego reportera z nagłym przypływem dobrodusznej wesołości - może zainteresuje pana wiadomość, że świat bezpiecznie przepłynął przez trujący prąd, który niby jakiś Golfstrom płynie w oceanie eteru. Zechce pan także wziąć pod uwagę dla uniknięcia w przyszłości nieporozumień, że dzisiaj nie jest piątek, dwudziestego siódmego sierpnia, lecz sobota, dwudziestego ósmego sierpnia, oraz że pan siedział nieprzytomnie w dorożce przez dwadzieścia osiem godzin na Wzgórzu Rotherfield.
I „w tym miejscu" - jakby powiedział mój amerykański kolega - mógłbym zakończyć opowiadanie. Jest to tylko, jak się prawdopodobnie zdążyliście zorientować, pełniejsza, bardziej szczegółowa wersja sprawozdania, które ukazało się w poniedziałkowym wydaniu „Daily Gazette" - sprawozdania, które uznano powszechnie za największe osiągnięcie dziennikarskie wszystkich czasów i dzięki któremu sprzedano ni mniej, ni więcej, tylko trzy i pół miliona egzemplarzy naszej gazety. Te wspaniałe nagłówki artykułów oprawiłem nawet w ramkę i powiesiłem na ścianie mego sanktuarium:
ŚWIAT DWADZIEŚCIA OSIEM GODZIN W LETARGU
PRZEŻYCIE NIE MAJĄCE PRECEDENSU CHALLENGER MIAŁ RACJĘ
NASZ KORESPONDENT OCALONY
SENSACYJNY REPORTAŻ
POKÓJ Z TLENEM
NIESAMOWITA JAZDA SAMOCHODEM
WYMARŁY LONDYN
BRAKUJĄCA STRONICA
WIELKIE POŻARY I STRATY W LUDZIACH
CZY TO SIĘ POWTÓRZY?
Pod tymi wspaniałymi tytułami następowało dziewięć i pół kolumny tekstu. Było to pierwsze, ostatnie i jedyne sprawozdanie z historii, jaka wydarzyła się na naszej planecie, a opisane w taki sposób, jak tylko umiał to zrobić jeden człowiek, który przeżywał i obserwował wszystko w ciągu całego długiego dnia. Challenger i Summerlee omawiali tę sprawę we wspólnej naukowej rozprawie, a mnie przypadł w udziale opis popularny. Z pewnością mogę śpiewać nunc dimittis. Cóż bowiem pozostało po tym wszystkim dziennikarzowi, jeśli nie spokojne życie?
Niechże jednak nie kończę sensacyjnymi nagłówkami i osobistym wyłącznie triumfem. Pozwólcie mi raczej przytoczyć tu głębokie w treści słowa, którymi jeden z najpoważniejszych dzienników kończył swój doskonały artykuł wstępny o powyższym wydarzeniu - artykuł, który mógłby być uważany za źródło informacji dla każdego myślącego człowieka.
Niestety, dość wytartym truizmem stało się twierdzenie - pisał „Times" - że ludzkość jest bezsilna wobec niewidzialnych, otaczających nas mocy. Tymczasem te same przepowiednie i ostrzeżenia przekazywali nam nie tylko dawni prorocy, ale także filozofowie naszych czasów. Lecz podobnie jak dzieje się z często powtarzanymi prawdami, po pewnym czasie twierdzenie to straciło na aktualności i sile wymowy. Jakaś lekcja, jakieś istotne przeżycie było konieczne dla przywrócenia mu dawnej wagi. Ocknęliśmy się właśnie dzięki tej zbawiennej, lecz straszliwej próbie, a chociaż umysł nasz ogłuszony jest nagłym uderzeniem, upokorzony duch oczyścił się po stwierdzeniu własnej ograniczoności i niemocy. Świat zapłacił olbrzymią cenę za tę naukę. Wprawdzie nie dowiedzieliśmy się jeszcze o całych rozmiarach klęski, ale już samo zniszczenie Nowego Yorku, Nowego Orleanu i Brightonu przez pożar stanowi jedną z największych tragedii w dziejach rodu ludzkiego. Gdy sprawozdanie z katastrof kolejowych i okrętowych zostanie już ukończone, dostarczy ono, niestety, ponurej lektury, chociaż są na to dowody, że w przeważającej większości wypadków maszyniści kolejowi i okrętowi zdołali zatrzymać maszyny, nim całkowicie ulegli działaniu trucizny. Jednakże nie tylko konkretne straty - jakkolwiek są one ogromne tak w ludziach, jak i dobrach materialnych, będą dziś przedmiotem naszych najważniejszych rozważań. Wszystko to bowiem po pewnym czasie ulegnie niepamięci. Nie będzie można jednak zapomnieć ani o tym, że wszechświat objawił nam swoje nieograniczone możliwości przemian, ani tego, w jaki sposób zburzone zostało nasze ciasne zadowolenie z siebie, ani przykładu na to, jak niepewne jest nasze materialne istnienie i jaka przepaść kryć się może po obu stronach wąskiej kładki naszego życia. Będzie to i powinno długo jeszcze niepokoić naszą świadomość. Powaga i pokora leżą u podstaw wszystkich naszych obecnych wzruszeń. Oby stały się one fundamentem, na którym jakieś lepsze i mędrsze pokolenie zbuduje bardziej godną czci świątynię.
-