Tabucchi Antonio CZAS SZYBKO SIĘ STARZEJE NIKE

Antonio

Tabucchi

Czas szybko się starzeje

KRĄG

Spytałam go o tamte czasy, kiedy byliśmy jesz­cze tacy młodzi, naiwni, zapalczywi, głupi, niego- towi. Trochę z tego zostało, z wyjątkiem młodości — odpowiedział”.

Stary profesor urwał z niemal skruszonym wyra­zem twarzy, wytarł szybko łzę na rzęsach, stuknął się w czoło, jak gdyby chciał powiedzieć: ale ze mnie głupiec, wybaczcie mi, poluzował muszkę w niewia­rygodnie pomarańczowym kolorze i oznajmił w tej swojej francuszczyźnie z silnym akcentem niemiec­kim: proszę, wybaczcie, proszę, wybaczcie, zapo­mniałem, wiersz nosi tytuł Stary profesor, napisała go wielka polska poetka, Wisława Szymborska, i wska­zał na siebie, chcąc niby dać do zrozumienia, że w jakimś sensie bohaterem tego wiersza jest on sam, następnie wychylił kolejnego calvadosa, odpowie­dzialnego, bardziej niż wiersz, za jego wzruszenie i cicho załkał, wszyscy zaś wstali i zaczęli go pocie­szać: Wolfgang, przestań, czytaj dalej, stary profe­sor wytarł nos dużą chustką w kratkę: „Spytałam go

o zdjęcie”, czytał dalej głośno, „to w ramkach, na biurku. Byli, minęli. Brat, kuzyn, bratowa, żona, córeczka na kolanach żony, kot na rękach córeczki,

i kwitnąca czereśnia, a nad tą czereśnią niezidenty­fikowany ptaszek latający — odpowiedział”*.

Reszty już nie słyszała albo nie chciała słuchać, jaki miły ten stary profesor z kantonu San Galio, kuzyni z San Galio przypominają trochę wieśnia­ków, tak mówiła cioteczna babka, podsłuchała ją kiedyś w kuchni, prawdziwi z nich dziwacy, poczci­wi, ale żyją na tym pustkowiu pośród gór i jezior, ona natomiast uważała, że stary profesor z San Gal­

io jest uroczy, zrobił nawet fotokopie wiersza, któ­ry miał przeczytać podczas toastu, cóż za dowód delikatności, i położył je przed gośćmi na stole, mię­dzy serami i ciastkami, ponieważ jego zdaniem to był najlepszy sposób, aby uczcić pamięć dziadka, „mojego nieodżałowanego i niezapomnianego bra­ta Josefa, zamiast którego to ja powinienem stanąć przed Panem”. A jednak pozostał żywy i pełen ener­gii, na nosie widać było mnóstwo czerwonych ży­łek, które alkohol czynił jeszcze bardziej widoczny­mi, a tymczasem babka słuchała zachwycona (a mo­że tylko spała) poetyckiej pochwały wygłaszanej przez szwagra na cześć jej zmarłego męża, ponieważ rocznica śmierci, już od dziesięciu lat, stanowiła niezmiennie okazję do uroczystego rodzinnego spo­tkania, trzeba czcić zmarłych, lecz życie toczy się dalej, a życie, które toczy się dalej, zasługuje na to, by czcić je tak samo jak zmarłych lub nawet bar­dziej, i niech szlag trafi zawistników, ponieważ ro-

* W. Szymborska. Da s.16 (prgj czej, p

; ’'.6w 2005, r jpno ina-

dżina jest rodziną, a szczególnie rodzina o tak sta­rych korzeniach jak nasza, która już na początku XIX wieku miała stacje pocztowe z Genewy aż do kantonu San Galio, od Jeziora Bodeńskiego do Nie­miec, z Niemiec aż do Polski, zachowały się jeszcze sztychy i fotografie, można je wszystkie zobaczyć w albumie rodzinnym, z tych stacji pocztowych po­wstała potem cała sieć handlowa, która sprawiła, że dziś ród Zieglerów jest sławny w całej Europie, pro­toplaści dawno już nie żyją, najstarsi spadkobiercy wkrótce do nich dołączą, ale rodzina trwa nadal, bo życie toczy się dalej, dlatego, wraz z dziećmi i wnu­kami, świętujemy to, iż życie toczy się dalej, zakoń­czył triumfalnie cioteczny dziadek z San Galio.

Oto i oni, spadkobiercy tej wspaniałej tradycji. Teatralny gest ciotecznego dziadka z San Galio, de­klamującego wiersz wzruszonym głosem, zdawał się skierowany właśnie do nich: do malca z kręconymi blond włosami, który już nosił krawat, do dziew­czynki z twarzą całą w piegach, obojga nieświado­mych, że ów gest skierowany jest właśnie do nich, nic niewiedzących o pamięci nieznanego im dziad­ka Josefa, ponieważ zajęci byli wykłócaniem się o kawałek czekoladowego tortu i chłopczyk, któremu udało się przechytrzyć siostrę, nosił już ślad zwy­cięstwa pod nosem, niczym wąsy w teatrze Guigno- la, ostatnia zaś synowa, jasna Greta, taka troskliwa, wytarła haftowaną serwetką, również z San Galio, tak jak cioteczny dziadek, czekoladową plamę z twarzy dziecka i uśmiechnęła się. Piękny uśmiech na tryskającej zdrowiem twarzy, prawdziwa krew z mlekiem, taki zwrot usłyszała kiedyś w tym kraju,

ale może nie było to w Genewie, lecz w Lugano: krew z mlekiem. Co za dziwna mieszanka, za pierw­szym razem, kiedy to usłyszała, odniosła dziwne wrażenie, niemal ogarnęły ją mdłości, może dlate­go, że wyobraziła sobie dzbanek mleka, do którego kapią krople krwi. I myśl sama powróciła do dzie­ciństwa, które jednak nie było jej własne, do wio­ski zagubionej w czasie, u stóp gór, w kraju, który tutaj, w tym mieście, gdzie teraz czcili pamięć dziad­ka Josefa, niebędącego jej dziadkiem, nazywano Maghrebem, jak gdyby stanowił część jakiejś ab­strakcyjnej geografii. Kiedy była dzieckiem, nie wie­działa, że miejsce, gdzie żyją jej przodkowie, nazy­wa się Maghreb, oni też o tym nie wiedzieli, żyli tam

i już; nie wiedziała o tym nawet babka, której ob­raz wyłonił się z pamięci jak z zasypanej studni, ja­kie to dziwne, ponieważ nie chodziło o wspomnie­nie konkretnej osoby, to było wspomnienie tego, co opowiedziano jej o babce, ona sama nigdy jej prze­cież nie znała, jak mogła pamiętać tak dobrze twarz, której nigdy nie widziała na oczy? Potem przyszła jej na myśl matka, matka była silna, ale również taka krucha, miała wyniosły profil i wielkie oczy, przy­pomniał się jej sposób mówienia i pradawny akcent, ponieważ pochodziła z samego środka pustyni, gdzie nie śmieli się nigdy zapuścić arabscy rozbój­nicy handlujący ludzkimi ciałami ani katoliccy księ­ża, którzy handlowali duszami, lepiej zostawić Ber­berów w spokoju, nimi nie da się handlować. Jed­nocześnie zastanowiło ją, skąd bierze się jej tak intensywne poczucie własnego istnienia, którego przez chwilę doznała na widok doskonałego i sta­

nowczego gestu, którym Greta wytarła czekoladę z twarzy dziecka. Znikąd, to uczucie brało się znikąd, tak jak jej wspomnienie, które nie było prawdziwym wspomnieniem, lecz wspomnieniem pewnej opo­wieści i to uczucie nie było uczuciem, lecz zaledwie wrażeniem, a nawet jeszcze czymś innym, to były tylko obrazy, które jej fantazja tworzyła, kiedy ona sama była dzieckiem i wysłuchiwała cudzych wspo­mnień, potem jednak zapomniała o tym odległym

i nierealnym miejscu i to ją zdziwiło. Dlaczego tam­te piaszczyste miejsca, o których słyszała w dzieciń­stwie od matki, pozostały pogrzebane w piasku jej pamięci? Grands Boulevards to była geografia na­leżąca do jej pamięci, wielkie paryskie aleje, gdzie ojciec miał eleganckie biuro notarialne ze ścianami wyłożonymi kwiecistą tapetą i ze skórzanymi fote­lami, jej ojciec, znany adwokat w wielkiej paryskiej kancelarii. Wyrosła w mieszkaniu nad biurem, to było mieszkanie z bardzo wysokimi oknami i gip­sowymi stiukami, w budynku, który polecił zbudo­wać Haussmann, w domu zawsze tak się mówiło: to jest budynek Haussmanna, a Haussmann to Hauss­mann, koniec i kropka, co jednak miał wspólnego Haussmann z tym, czym jest ona sama?

Zastanawiała się nad tym, podczas gdy Greta wy­cierała czekoladę z twarzy synka, i to pytanie, któ­re zadawała samej sobie, zadałaby chętnie wszyst­kim członkom rodziny biorącym udział w uroczy­stości, rodziny tak gościnnej i wielkodusznej, któ­ra czciła pamięć przedsiębiorczego dziadka potra­fiącego przemienić stacje pocztowe w dochodowe przedsiębiorstwo handlowe, ono zaś należało teraz

również i do niej, ponieważ należała do Michela. Ale po co wyciągać teraz monsieur Haussmanna? Spoj­rzeliby na nią jak na wariatkę. Moja droga, powie­działaby Greta (może właśnie byłaby to Greta), co ma z tym wspólnego Haussmann, to największy ur­banista francuski XIX wieku, przebudował Paryż, wyrosłaś w jednej z kamienic, które polecił zbudo­wać, dlaczego przyszedł ci do głowy Haussmann? Greta cierpiała na kompleks z powodu tego, że miesz­kała w Genewie, mieście, które w porównaniu z Pa­ryżem uważała za prowincjonalne, i może uznała­by jej zachowanie za prowokację. Doprawdy nie na­leżało tego mówić w jadalni, gdzie odbywało się ro­dzinne święto, w tym solidnym domu o szerokich oknach wychodzących na jezioro, przy suto zasta­wionym stole, mogłaby zacząć mówić o pustyni, ale spytano by ją, co ma do rzeczy pustynia, mogłaby odpowiedzieć, że ma coś wspólnego na zasadzie przeciwieństwa, bo wy tutaj macie przed sobą wspa­niałe jezioro pełne wody, a na środku jest nawet fon­tanna wyrzucająca wodę na wysokość stu metrów, moja babka natomiast miała wokół siebie piasek i w dzieciństwie, aby napełnić wodą dzbanek, musia­ła iść do studni w Al Karib, teraz przypomniałam sobie nawet nazwę, musiała przejść trzy kilometry po ciemku w jedną stronę i trzy kilometry w upale w drugą, z dzbankiem na głowie, nie macie pojęcia, czym jest naprawdę woda, bo macie jej za dużo.

Czy wolno było mówić takie rzeczy? Na czym miałaby polegać ich wina? Mogła pewnie powie­dzieć, że przyszło jej do głowy wyrażenie krew z mlekiem, doprawdy potworne, jej zdaniem, ponie­

waż, kiedy była mała, babka zabierała ją czasami wieczorem do obory, a ona przyglądała się zafascy­nowana białemu płynowi, jaki babka wyciskała z wymion kóz do cynowej miski, którą potem niosły uroczyście do domu niczym jakiś królewski dar, ale gdyby do tego białego płynu skapnęło kilka krop­

li krwi, wydawałoby się jej to czymś potwornym, uciekłaby przerażona, nie mogła jednak tego powie­dzieć, ponieważ to nie było wspomnienie, a jedynie produkt fantazji, wspomnienie fałszywe, ona nigdy nie była w tej oborze, i tak, uciekając przed fałszy­wym wspomnieniem, jestem teraz tutaj, pomyślała, w tej miłej rodzinie, która przyjęła mnie z otwarty­mi ramionami, proszę wszystkich o wybaczenie, mo­je słowa są pozbawione logiki, wszystko chyba przez to, że patrzyłam na moje trochę ciemniejsze dłonie

i wyrażenie krew z mlekiem zabrzmiało dla mnie doprawdy dziwnie, może potrzebuję trochę świeże­go powietrza, w Genewie latem jest jeszcze bardziej gorąco niż w Paryżu, jest bardziej wilgotno, uroczy­stość bardzo mi się podobała, jesteście wszyscy bar­dzo mili, ale wygląda na to, że potrzebuję trochę świeżego powietrza, wiele lat temu, kiedy byliśmy zaręczeni, Michel chciał mi pokazać górskie pastwi­ska, pojechaliśmy autobusem, tym, który dojeżdża do ostatniej wsi, o ile dobrze pamiętam, nie leżą aż tak daleko, jeśli wezmę taksówkę, dotrę tam w pół godziny, w gruncie rzeczy pastwiska nie leżą nawet na wysokości tysiąca metrów, Michel poszedł już chyba uciąć sobie drzemkę, powiedzcie mu, żeby się nie martwił, wrócę przed kolacją.

Było bardzo gorąco. Zastanawiała się, jak to moż­liwe, żeby na wysokości tysiąca metrów było jesz­cze bardziej gorąco niż w mieście. Być może mia­sto korzystało ze zbawiennego wpływu jeziora, to lo­giczne, że wielki zbiornik wody ochładza powietrze wokół. Ale może temperatura była taka sama jak w Genewie, może gorąco odczuwała tylko ona, chodzi­ło o wewnętrzne odczucie gorąca, kiedy temperatu­ra ciała, z powodów znanych jedynie ciału, staje się

o wiele wyższa niż temperatura otoczenia. Słońce prażyło na płaskowyżu, w dodatku nie było żadnych drzew, jedynie niekończące się łąki, a raczej płowy step, wiele lat temu, kiedy Michel przywiózł ją tu­taj po raz pierwszy, była wiosna, płaskowyż pozie­leniał po zimowych deszczach, niedawno się pozna­li, ona nie znała jeszcze Szwajcarii, oboje byli bar­dzo młodzi, Michel kończył medycynę, a zatem zda­rzyło się to około piętnastu lat temu, ponieważ tam­tego czerwca obronił pracę magisterską i wraz z dy­plomem świętowali jej urodziny, dwadzieścia pięć lat. Przez chwilę myślała o czasie, o tym, czym on jest, ale trwało to nie więcej niż moment, ponieważ panorama żółtawej łąki przyciągnęła ponownie jej uwagę, po rżysku trudno było chodzić, prawdopo­dobnie trawa została ścięta w czerwcu, chłopi chcieli zrobić zapasy na zimę, pomyślała, że zieleń żółknie, a potem znów przyszedł jej do głowy kalendarz, mie­siące, lata, daty, niemal czterdzieści lat, powiedzia­ła głośno, to znaczy trzydzieści osiem, ale trzydzie­ści osiem to prawie czterdzieści, a wciąż jeszcze nie urodziłam dziecka. Zdała sobie sprawę, że wypowie­działa te słowa na głos, jak gdyby zwracała się do

nieistniejącej widowni na wypalonej żółtawej łące,

i na głos kontynuowała: dlaczego nigdy przedtem się nad tym nie zastanawiałam?, jak to możliwe, aby kobieta zamężna prawie od piętnastu lat nie urodzi­ła jeszcze dziecka i nie zastanawiała się, dlaczego? Usiadła na ziemi, na kłującym rżysku. Gdyby się tak umówili z Michelem, miałoby to jakiś sens, ale nie wynikało to z ich woli, tak się po prostu stało, dziec­ko się nie pojawiło, koniec i kropka, a ona nigdy nie dociekała, jaka jest tego przyczyna, wydawało się to jej czymś normalnym, tak jak wydawało się jej czymś normalnym dorastanie w pięknym domu przy Grands Boulevards, jak gdyby to eleganckie paryskie mieszkanie było czymś najnaturalniejszym na świecie, a przecież tak nie było, nie ma czegoś ta­kiego jak najnaturalniejsza rzecz na świecie, rzeczy istnieją, tak jak chcesz, pod warunkiem, że myślisz

o nich i pragniesz ich, wtedy możesz nimi pokiero­wać, w przeciwnym wypadku żyją własnym życiem. Zgoda, pomyślała, ale w takim razie co kieruje wszystkim? Czy było coś, co kierowało od zewnątrz tym ogromnym oddechem, który wyczuwała wokół siebie?, trawą, która przemienia się w siano i która znów się zazieleni, kiedy nadejdzie wiosna, tym dusznym sierpniowym dniem, który dobiega koń­ca, i starą babką z genewskiego domu, nagle poczu­ła, że bardzo ją kocha, a także ciotecznym dziadkiem z San Galio, który za dużo pije i czyta wiersze, po­myślała o jego poluzowanej muszce i czerwonych żyłkach na nosie i łzy napłynęły jej do oczu, nie wiedzieć czemu przyszło jej do głowy dziecko, któ­re, prowadzone przez matkę za rękę, wraca z wiej-

skiego jarmarku, jarmark się skończył, jest niedziela wieczór i dziecko trzyma w ręce balonik, trzyma go z dumą niczym jakieś trofeum i nagle, prask, balo­nik flaczeje, coś go przekłuło, ale co takiego, może kolec z żywopłotu? Wydało się jej, że jest tym dziec­kiem, które nagle widzi, że ma w ręku sflaczały ba­lonik, ktoś mu go ukradł, ależ nie, balonik nie znik­nął, tylko wypuszczono z niego powietrze. A więc tak to wygląda, czas był powietrzem, a ona pozwo­liła mu ujść przez malutką dziurkę, której nawet nie zauważyła. Gdzie jednak jest ta dziurka?, nie potra­fiła jej dostrzec. Pomyślała znowu o Michelu, o pierwszych latach, kiedy spędzał całe dnie w labo­ratorium, wracał wieczorem bardzo późno, śmier­telnie zmęczony, miło było czekać aż do północy i jeść ugotowane naprędce spaghetti, Michel prowa­dził badania nad lekarstwem mającym uratować dzieci przed straszliwą chorobą i to było wspania­łe, ale po co ratować abstrakcyjne dzieci, skoro wśród potencjalnie uratowanych nie było ich dziec­ka? Tamte wieczory powróciły wyraźne we wspo­mnieniu, cicho nastawiane nokturny Chopina, Mi­chel proponował czasami płytę z muzyką berberyj- ską, powiadał, że rytm bębenków pozwala mu zapo­mnieć o zmęczeniu i lęku, ale ona nie znosiła tych bębenków, potem szli do łóżka w małym mieszkan­ku, którego okna wychodziły na pusty paryski plac,

i kochali się namiętną miłością, ale z tej miłości nie narodziło się dziecko.

I dlaczego zadawała sobie pytanie: dlaczego właś­nie teraz, w tym miejscu, które nie jest jej, na jało­wym płaskowyżu, gdzie panuje sierpniowy upał?

Być może dlatego, że Greta, młodsza od niej o dwa lata, zdążyła już wyprodukować dwójkę cudownych dzieci? Pomyślała dokładnie tak: wyprodukować, i zaraz ogarnęły ją wyrzuty sumienia, wydało się to jej czymś nieprzyzwoitym, ale jednocześnie wyczu­ła, że jest w tym jakaś głęboka prawda, że jest to prawda ciała, ponieważ ciało produkuje i reprodu­kuje siebie samo, zostaje przekazane, wraz z krążą­cymi w nim życiodajnymi płynami, kiedy amnio- tyczny płyn żywi malutkiego świadka, który został obdarzony zdolnością przekazywania ciała. Woda. Wydało jej się, że pojęła, iż wszystko zależy od wody,

i nie mogła się nie zastanowić, czy jej ciału brakuje wody, czy ona też nie może uwolnić się od losu jej narodu, który od wieków walczył z pustynią, stawia­jąc opór piaskowi pokrywającemu wszystko, później jednak musiał poddać się i odejść gdzie indziej, te­raz zaś, tam, gdzie żyli jej przodkowie, studnie zo­stały zasypane, nie było niczego prócz wydm, wie­działa o tym. Ogarnęła ją panika, jej niepewne spoj­rzenie przesunęło się po żółtej równinie, na której horyzoncie zaczęło zachodzić czerwone słońce. I w tym momencie ujrzała konie.

To było stado około dziesięciu koni, może więcej, niemal wszystkie szarej maści, niektóre srokate. Trochę na przedzie, z wygiętą szyją, w pozie, jak gdyby był przywódcą stada, stał czarny ogier, grze­bał kopytem w ziemi i rżał. Nie były daleko, nie więcej niż dwieście, trzysta metrów, ale wcześniej ich nie zauważyła i dopiero kiedy na nie spojrzała,

wydało się jej, że również one na nią patrzą, wów­czas ogier głośno zarżał, jak gdyby patrzenie na sie­bie oznaczało porozumienie, konie ruszyły, falując w drżącym powietrzu upalnego popołudnia, ogier potrząsnął grzywą, zarżał jeszcze głośniej i ruszył galopem, pociągając za sobą stado. Patrzyła, jak się zbliżają, nie mogąc się ruszyć, spostrzegła, że prze­strzeń rozległej równiny zakłóciła perspektywę, by­ły dalej niż sądziła, a jednak potrzebowały zbyt dużo czasu, aby się zbliżyć, jak w niektórych scenach w kinie, w których ruchy stają się wolniejsze, niemal płynne, jak gdyby ciała obdarzone były ukrytym wdziękiem, objawianym na mocy tajemniczych cza­rów. Konie biegły tak właśnie, w płynnym rytmie, jakiego czasami doświadczasz we śnie, niemal jak­by pływały w powietrzu, ale ich kopyta dotykały ziemi, ponieważ za nimi wzbił się gęsty obłok ku­rzu, przysłaniający horyzont. Biegły w zmiennym porządku, raz jeden za drugim, raz obok siebie, roz- biegając się, jak gdyby każdy zdążał do innej mety, na koniec zaś zbijając się w ciasny szereg, podczas gdy łeb i szyja każdego z nich przestrzegały tego samego rytmu, kiedy, jedne obok drugich, przypo­minały falę morską utworzoną z ciał. Przez chwilę miała ochotę uciec, lecz zrozumiała, że to niemoż­liwe. Odwróciła się w stronę koni i stała nierucho­mo, skrzyżowawszy ręce na piersiach, jak gdyby chciała je osłonić. Wówczas czarny koń wstrzymał bieg, wbił kopyta w kurz, a wraz z nim zatrzymało się całe stado, jak gdyby pałeczka nieznanego mi­strza nakazała przerwę w tym tajemniczym balecie bez muzyki. Patrzyła na nie i czekała, dzieliło ją nie

więcej niż dziesięć metrów, mogła dostrzec wyraź­nie wielkie wilgotne oczy, pulsujące nozdrza, pot lśniący na zadach. Czarny koń podniósł prawą nogę, niczym w cyrku, kiedy zaczyna się spektakl, przez chwilę trzymał ją w powietrzu, potem ruszył z im­petem i zaczął krążyć wokół niej, zakreślając kopy­tami dokładne koło, i wtedy, jak gdyby na dany znak, wszystkie pozostałe konie ruszyły za nim, najpierw truchtem, potem galopem, coraz szybszym, pod dyk­tando ogiera, przypominało to karuzelę, w której zepsuły się hamulce i która krąży jak oszalała. Wi­działa, jak krążą wokół niej, w coraz szybszym kole, tak, że między jednym koniem a drugim nie było już pustej przestrzeni, tylko ściana koni, które sta­ły się jednym koniem, jedną sylwetką konia, które­go łeb stawał się ogonem, a ogon łbem, kopyta zaś, wzbijając obłok kurzu, tętniły na jałowym terenie niczym dźwięk bębnów w miejscu, którego nie pa­miętała, ale które wyobrażała sobie z całkowitą jas­nością, i przez chwilę ujrzała dłonie uderzające w skórę bębnów, muzyka, którą usłyszała, wydobywa­ła się z ziemi i, zanim dotarła do uszu, wznosiła się od stóp do ud, tułowia, serca, mózgu. A tymczasem konie kręciły się w kółko, coraz szybsze, szybkie jak jej myśli, które również utworzyły koło, to była myśl myśląca siebie samą, zdała sobie sprawę, że jedynie myśli, iż myśli, nic więcej, i w tym momencie przy­wódca stada, równie nagle, jak nakreślił koło, prze­rwał je, odskakując niespodziewanie na bok, jak gdy­by złamał naturalne prawo, odbiegł, pociągając za sobą całe stado, i w ciągu kilku chwil konie oddali­ły się galopem.

Stała tam nadal, przyglądała się połyskującym słomkom, które wzbiły się wraz z kurzem i błysz­czały w blasku zachodu słońca, pomyślała, że musi dalej myśleć, że nie myśli o niczym, usiadła, zanu­rzając palce w kłującej trawie i próbując dotknąć ziemi, słońce zaraz miało zniknąć i pomarańczowe światło nabierało już fioletowych odcieni, z tej wy­sokości horyzont jest kolisty, nic innego nie zdoła­ła pomyśleć oprócz tego, że horyzont jest kolisty, było tak, jak gdyby koło nakreślone przez konie roz­szerzyło się w nieskończoność, przemieniając się w widnokrąg.

KAPU, KAPU, KAP

Ból, który go obudził, biegł wzdłuż lewej nogi, od pachwiny po kolano, ale źródło tkwiło gdzie indziej, wiedział to już aż nazbyt dobrze. Kciukiem zaczął uciskać kręgosłup od kości ogonowej w górę i kie­dy dotknął miejsca między trzecim a czwartym krę­giem, poczuł rodzaj prądu elektrycznego przenika­jącego ciało, jak gdyby w tym punkcie była centra­la radiowa wysyłająca wszędzie swoje fale, od szyi aż po czubki palców. Spróbował przewrócić się w łóżku na drugą stronę. Przy pierwszej próbie ból go sparaliżował. Leżał na boku, a raczej zatrzymał się w pół drogi, co nie jest określoną pozycją, a jedynie jej próbą, momentem przejścia. Pozostał w zawie­szeniu, jeśli można tak powiedzieć, jak na niektó­rych włoskich barokowych obrazach, gdzie święta lub święty, pląsający wdzięcznie z powodu długo­trwałego postu lub kontaktu z Chrystusem, pozo­stają w zawieszeniu, uwiecznionym przez pędzel malarza, ponieważ zwariowani malarze, a więc ci genialni, potrafią wspaniale uchwycić nieukończo- ny ruch przedstawianej przez nich postaci, na ogół równie zwariowanej jak oni, i cud malarstwa obja­wia się w obrazie dziwacznej lewitacji zdającej się ignorować siłę ciążenia.

Spróbował poruszyć palcami u nóg. Mimo lekkie­go bólu poruszały się, włącznie z dużym palcem, który był najbardziej zagrożony. Leżał tak, nie ma­jąc odwagi przemieścić się ani o milimetr, przyglą­dając się swoim palcom u nóg, i pomyślał o tym nie­szczęsnym praskim młodzieńcu, który pewnego dnia obudził się poza zwykłym kontekstem, to zna­czy, że zamiast leżeć na plecach, leżał w skorupie i patrząc na sufit swojego pokoiku — nie wiedzieć czemu wyobrażał sobie, że pokoik jest błękitny — daremnie poruszał owłosionymi łapkami, zastana­wiając się, co począć. Myśl zirytowała go, nie tyle z powodu porównania, ile z powodu kwestii gatunko­wej: literatura, znowu literatura. Odwołał się do sy­tuacyjnej fenomenologii eksperymentalnej. Wziął się na odwagę i przesunął o centymetr. Ból ruszył z czwartego kręgu precyzyjny jak strzała i skierował się najpierw w stronę karku — niemal słyszał świst —potem w odwrotną, dotarł aż do pachwiny i ogar­nął całą nogę. Jak rozmawiać z własnym ciałem to była książka, którą wziął do ręki nieufnie, ale z pew­ną ciekawością, nie mógł zaprzeczyć, miała charak­ter popularyzatorski i prawdopodobnie mało wia­rygodny w kategoriach naukowych, ale dlaczegóż by nie można było rozmawiać z własnym ciałem, są ludzie, którzy rozmawiają ze ścianami. W młodo­ści przeczytał powieść bardzo znanego wówczas pi­sarza, potem niesłusznie niedocenianego, który w pewnych sprawach walił prosto z mostu i który w tej książce rozmawiał z własnym ciałem, a raczej z pewną określoną częścią ciała, nazywając ją „on”, i powstał z tego całkiem niebanalny dialog. Tym ra-

zem wszakże nie o to chodziło, ponieważ jego „on” nie miał z tym nic wspólnego, ograniczył się więc do powiedzenia: nogo, ach, nogo! Poruszył nią, a ona odpowiedziała przeszywającym bólem. Dialog był niemożliwy. Wyprostował ją ostrożnie i ból skoncentrował się w kręgosłupie. Nieszczęsny krę­gosłup. Znowu ogarnęła go irytacja. Pomyślał, że je­śli wezwie doktora, z którym wszedł już i tak w zbyt wielką zażyłość, ten odpowie mu, że jest chory na literaturę, słyszał już podobną uwagę. Wydało mu się, że go słyszy: mój drogi, problem tkwi przede wszystkim w tym, że przez całe życie, podczas pisa­nia, przyjmowałeś nieodpowiednie pozycje, ponie­waż problemem jest to, że niestety piszesz, wybacz mi, zamiast prowadzić życie bardziej higieniczne i zdrowe, to znaczy chodzić na basen albo biegać w krótkich spodenkach, jak robią to niektórzy męż­czyźni w twoim wieku, siedzisz zgarbiony i całymi dniami piszesz te swoje książki i nie tylko się gar­bisz, widziałem cię, ale w dodatku siedzisz cały po­kręcony, wyglądasz jak jakiś precel, twój kręgosłup przypomina morze, kiedy wieje południowo-za- chodni wiatr, cały jest pokręcony, już nie zdążysz go wyprostować, mógłbyś postarać się mniej go drę­czyć, zdjęć rentgenowskich, które ci przyniosłem,

i tak nie potrafisz odczytać, tak mi się wydaje, żeby wyjaśnić ci raz na zawsze, o co chodzi, przyniosę ci jutro plastikowy kręgosłup z moich uniwersytec­kich czasów, można go rozłożyć, złożę go tak, aby przypominał twój, przynajmniej zrozumiesz wresz­cie, do jakiego stanu go doprowadziłeś.

Daliśmy jej tlen, ponieważ ma kłopoty z oddycha­niem, oznajmił lekarz, ale stan jest stabilny, proszę być spokojnym. Co miało znaczyć: proszę być spo­kojnym co do dzisiejszej nocy, przeżyje. Wszedł na czubkach palców. W sali panowała ciemność. Pa­cjentka na łóżku obok spała. To była tłustawa blon­dynka, która poprzedniego dnia spędziła popołu­dnie na rozmowach przez komórkę, leżąc w szlafro­ku na łóżku i czekając na operację, którą mieli jej zrobić jak najszybciej, twierdziła. I dodawała: nie wiem, dlaczego poszłam do szpitala właśnie dzisiaj, bo w Wielkanoc nasza restauracja w Portovenere jest zawsze pełna gości, wie pan, drogi panie (tak go na­zywała, drogi panie), nasza restauracja jest jedną z nielicznych w Ligurii wymienionych w przewodni­ku Michelina i proszę tylko pomyśleć, wybrałam się na ten drobny zabieg właśnie teraz, kiedy klien­ci stoją w kolejce, trzeba być prawdziwą idiotką, a wszystko z powodu czterech kamieni w woreczku żółciowym, Armando, Armando (tymczasem Ar- mando, który był prawdopodobnie jej mężem, za­dzwonił na komórkę), proszę cię, nie nakrywaj sto­łów na wzór leopoldiański, robi co może, ale zawsze myli kieliszki, ten do wina stawia na złym miejscu, przez całą zimę jej tłumaczyłam, ale nie wchodzi jej do głowy, to wiejska dziewczyna, pa, Armando, pa­miętaj o wszystkim. Po pozbyciu się Armanda mó­wiła dalej: musi pan zrozumieć, drogi panie, mamy wymagających klientów, niemal wszyscy są z Me­diolanu, a w każdym razie z Lombardii, a jak pan wie, od Lombardii zależy rozwój naszego kraju, są bogaci, bo pracują, i to jasne, że są wymagający, i

jeśli mediolańczyk mówi ci płacę i wymagam, nie możesz mu nic zarzucić, bo jeśli ktoś płaci, wyma­ga, drogi panie, to logiczne. A potem zaczęła mu ze szczegółami opisywać specjalność firmy, tagliatelle z homarem, ale na szczęście musiała w połowie prze­rwać, bo zadzwonił Armando.

Nie zamierzał przejść obok niej, obszedł łóżko i usiadł po drugiej stronie u sąsiedniego wezgłowia. Ciotka nie spała, wydawało się zawsze, że śpi, ale na dźwięk najlżejszego szmeru otwierała oczy. Na jego widok wyjęła z nosa rurkę z tlenem. Zależało jej na tym, aby nie było widać, że jej ciało trawi choroba, nawet leżąc nieruchomo na wznak, zdołała obejrzeć go od stóp do głowy, zauważyła od razu laskę, być może dostrzegła też wyraz cierpienia na twarzy, cho­ciaż dzięki środkom uspokajającym silne bóle mi­nęły. Co ci się stało?, spytała, wczoraj byłeś zdrowy. Dziś rano, odpowiedział, nie mam pojęcia, rozma­wiałem z lekarzem, podobno mój kręgosłup znowu wysiadł, jak w maju zeszłego roku, kolejne załama­nie, trzeba by go znowu przeświedić, zrobię to, jak tylko znajdę trochę czasu. Pogroziła mu palcem: we Włoszech załamania przynoszą dobre skutki tylko w finansach państwowych, wyszeptała, dziś moja są­siadka spędziła całe popołudnie na oglądaniu tele­wizji, zażądała telewizora, powiada, że to jej prawo, bo to jest pokój dla pacjentów, którzy płacą, dali jej słuchawki, żeby mi nie przeszkadzała, w pewnym momencie nadano wywiad z tym elegancikiem z Telecomu, który narobił długów na nie wiadomo ile

milionów i dobrze na tym wyszedł. Niestety mój krach dotyczy tylko kręgosłupa, westchnął. Rozmo­wa toczyła się szeptem, aby właścicielka restauracji się nie obudziła i nie zaczęła podawać drugiej czę­ści przepisu na tagliatelle z homarem. Nie przy­chodź więcej, poprosiła, dni i noce spędzane na tym krześle to zabójcze dla twojego kręgosłupa, zostań kilka dni w domu. Co ty wygadujesz?, zaprotesto­wał, wybacz, mam leżeć w domu do góry brzuchem, jak życzy sobie doktor, a ty tu sama, w domu ogar­nia mnie przygnębienie, przynajmniej możemy po­gadać. Nie gadaj głupstw, powiedziała, co to za po­gawędki, za dnia powiem może ze trzy słowa, re­spirator mi na to nie pozwala. Uśmiechnęła się. To było dziwne, ten uśmiech na jej twarzy; maskę cier­pienia, nałożoną przez chorobę, uśmiech przemie­niał w przepiękną twarz o wystających kościach po­liczkowych i wielkich oczach, które ból ukrył w o- puchliźnie, jak gdyby powracała uparcie dziewczy­na zastępująca mu w dzieciństwie matkę, kiedy jego własna nie mogła już być dla niego matką. Powró­cił obraz wytarty z pamięci, wyraźna scena, ten sam wyraz twarzy, który teraz malował się na twarzy ciot­ki, a jej głos mówił do siostry: nie martw się, idź spokojnie do szpitala, dzieckiem ja się zajmę, tak jakby było moje własne, nie myśl o niczym. Następ­nie pojawił się obraz Enza, wyłoniwszy się z wiecz­ności zjawił się Enzo, pilny student prawa, Enzo, taki spokojny i dobrze wychowany, który po dyplo­mie i planowanym ślubie z ciotką zamierzał rozpo­cząć praktykę w kancelarii dziadka, Enzo wykazy­wał tyle dobrej woli, wszyscy to przyznawali, i w

głębi studni wspomnień ujrzał Enza, jak macha rę­kami i krzyczy, on, taki spokojny i dobrze wycho­wany, krzyczy do ciotki, że zwariowała: zwariowa­łaś, zdaję właśnie egzamin państwowy, a ty wy­jeżdżasz z dzieckiem w góry na trzy miesiące, a co z naszym ślubem? I ujrzał ponownie ówczesnego siebie, chudego chłopczyka, już ze wzrokiem krótko­widza, nie rozumiał, co się dzieje i skąd ten ciągły ból w lewym kolanie, nie chciał jechać w Dolomi­ty, tak daleko, a poza tym w górach nie było jego przyjaciela, Franka, z którym bawił się w bandytów, ciotka odwróciła się gwałtownie, jej głos był cichy

i lodowaty, nigdy nie słyszał jej mówiącej takim to­nem, Enzo, ty nic nie rozumiesz, jesteś biedakiem, a także trochę faszystą, słyszałam, jak wyśmiewasz się z kolegami z poglądów mojego ojca, to dziecko ma gruźlicę kości w kolanie, potrzebuje gór, a w góry zabiorę go ja i zapłacę moimi pieniędzmi, nie two­imi, bo ich nie masz, nie licząc jałmużny, którą daje ci co miesiąc ojciec, i jeśli chcesz, możesz iść, gdzie cię oczy poniosą, właśnie nadeszła odpowiednia chwila. Iść, gdzie cię oczy poniosą: czy to możliwe, aby ciotka użyła takiego zwrotu? A przecież słowa rozbrzmiewały mu nadal w uszach: iść, gdzie cię oczy poniosą.

Przez resztę popołudnia mówiła o swoich kamie­niach żółciowych, szepnęła mu do ucha, przecież nie położyliby jej na tym oddziale z powodu kamie­ni żółciowych, ma całkiem coś innego, biedaczka, potem oglądała Wielkiego Brata, to jej ulubiony pro­gram, udawałam, że śpię, więc wyjęła z uszu słu­chawki, ustawiła cicho dźwięk, ale i tak słyszałam,

nie zawołałam pielęgniarki, cóż chcesz, wychowy­wać naród to czas stracony, ten naród teraz się wzbo­gacił i wychował go Wielki Brat, dlatego na niego głosują, to błędne koło, głosują na tego, kto ich wy­chował, straciłeś koniec opowieści o tagliatelle z homarem, ale ja zaspokoiłam swoją ciekawość, wiesz, ile każą płacić za tagliatelle swoim wymagającym klientom?, pięćdziesiąt euro, a w dodatku homar jest mrożony, zmusiłam ją, żeby się przyznała. Wy­glądało na to, że nie ma już ochoty rozmawiać, od­wróciła głowę w drugą stronę. Ale zdążyła jesz­cze wyszeptać: Ferruccio, mam ochotę na słowa, których nigdy w życiu nie używałam albo używałam zbyt rzadko, kiedy nikt mnie nie słyszał, ale teraz mam ochotę wypowiedzieć je głośno i jeśli tamta się obudzi, trudno. Kiwnął potakująco głową i puścił oko. Cóż za kretynka, biedaczka, powiedziała. A po­tem dodała: wszyscy oni to banda pieprzonych dup­ków. Przymknęła oczy. Być może naprawdę usnęła.

Ferruccio. Przypomniało mu się imię Ferruccio. Kilka razy nazwała go Ferrucciem, kiedy był dziec­kiem, potem już nie. Jego wuj miał na imię Ferruc­cio, ale nie nazywano go tak, to było imię z Urzędu Stanu Cywilnego, jedno z tych imion, które się o- trzymuje, a potem się ich nie używa, w ich stronach tak się często działo, noworodkowi dawano imię któregoś z przodków, aby uczcić jego pamięć, a po­tem wołano na dziecko zupełnie inaczej. Pamięta, że brata ciotki nazywano zawsze Cesare, czasami zdrobniale Cesarino, może było to drugie imię, Fer-

ruccio Cesare, kto wie, ale na płycie nagrobnej Ce- sare nie widniało, pozostało tylko Ferruccio. Jedy­ną osobą, która nazywała zawsze swojego brata imie­niem Cesare, była ciotka, zginął w czasie wojny pro­wadzonej przez Mussoliniego, na fotografiach przy­syłanych z tamtej greckiej wyspy, gdzie odmówił poddania się Niemcom, był chuderlawym oficer­kiem z uczciwą twarzą i kręconymi włosami, studio­wał inżynierię, kiedy w 1939 nadeszło powiadomie­nie o powołaniu do służby wojskowej, ciotka strasz­nie się z nim pokłóciła, kiedyś mu o tym opowie­działa, nie chciała, żeby wyjechał, ale gdzie mam iść, zwariowałaś?, w góry, tu niedaleko, odpowiedziała, są tam jaskinie, nie idź na wojnę za te karaluchy. Ale w 1939 w górach nie było jeszcze nikogo, były tyl­ko dzikie króliki i trochę lisów, ciotka zawsze wy­przedzała swoją epokę, i tak Ferruccio wyruszył na wojnę za duce i za króla.

Podszedł tak blisko, że musnął jej twarz. Nie spa­ła: otworzyła nagle oczy i położyła mu palec na war­gach. Głos ciotki był tak cichy, że przypominał szum wiatru. Przysuń krzesło i przyłóż usta do mo­ich uszu, powiedziała, ale nie myśl, że umieram, mówię tak, bo w przeciwnym razie restauratorka się obudzi, jeśli przerwiemy jej sen, będzie się dener­wować, śni się jej homar. Roześmiał się cichutko. Nie śmiej się, powiedziała, chętnie bym porozma­wiała, porozmawiałabym z tobą, nie wiem, czy nada­rzy się jeszcze jakaś okazja. Kiwnął głową i szepnął jej do ucha: o czym chcesz ze mną pomówić? O two­im dzieciństwie, odpowiedziała, o czasach, kiedy byłeś tak mały, że nie możesz ich pamiętać. Takie­

go tematu spodziewał się najmniej. Wyczuła to, nic nie mogło ujść uwagi ciotki. Nie dziw się, mówiła dalej, to wcale nie takie dziwne, wydaje ci się, że jesteś taki inteligentny i może nigdy o tym nie po­myślałeś, wspomnienia z naszego dzieciństwa mają ci, którzy byli wówczas dorośli, nie można przywo­łać tak odległych wspomnień, potrzebne są osoby, które były wtedy dorosłe, jeśli ci nie opowiem, coś ci może zostanie, ale niewyraźne, jak we mgle, jak kiedy śnimy, a potem nie pamiętamy dokładnie o czym, więc nie usiłujesz nawet sobie przypomnieć, ponieważ nie ma sensu przypominać sobie snu, któ­rego się nie pamięta, taka jest właśnie przeszłość, szczególnie ta najdawniejsza, z czasów, kiedy ja i twój wuj Ferruccio byliśmy dziećmi, nie pamięta­łabym już niczego, a jednak pamiętam, jak gdyby to było wczoraj, chociaż minęło ponad osiemdziesiąt lat, ponieważ babce w ostatnich dniach jej życia przy­szło do głowy, żeby opowiedzieć mi, jaka byłam, kiedy nie wiedziałam jeszcze, kim jestem, kiedy nie miałam jeszcze świadomości własnej osoby, nigdy się nad tym nie zastanawiałeś? Kiwnął przecząco głową na znak, że nigdy się nad tym nie zastanawiał, i powiedział: o jakim kiedy chcesz mi opowiedzieć?

O tym, kiedy miałeś pięć lat i w domu pogodzono się z myślą, że jesteś trochę opóźniony w rozwoju, jak orzekła wychowawczyni w przedszkolu, ale mnie coś się nie zgadzało, jak mogłeś być opóźniony, sko­ro umiałeś już napisać swoje imię, nauczyłam cię alfabetu i opanowałeś go błyskawicznie, rysuję litery na tablicy, mówiła wychowawczyni, każę powtarzać, k wszyscy powtarzają, tylko on milczy, możliwości są

dwie, albo to jest trudne dziecko i nie chce się uczyć, albo nic nie rozumie. Domyśliłam się, w czym rzecz, był lipiec, pojechaliśmy do Forte, plażą szła kobie­ta w białym fartuchu, z koszem pod pachą i wołała głośno: pączki!, siedzieliśmy pod parasolem, chcia­łeś pączka i twój ojciec już miał przywołać kobietę, ale ja powiedziałam: Ferruccio, idź sam po niego, dam ci pieniądze, pamiętasz? Nic nie odpowiedział, szukał w pamięci. Postaraj się, rzekła, zobacz, czy uda ci się złapać wspomnienie, siedziałeś na kole ra­tunkowym z białego i czarnego kauczuku, które zro­bił ci ojciec z dętki od motoru, doczepił do niego kaczą szyję z nieprzemakalnego papier-mache, zna­lezioną w magazynach, gdzie budowano karnawa­łowe wozy, musiał to być jeden z pierwszych karna­wałów w Viareggio po katastrofie, przyciskałeś kur­czowo koło do piersi przez cały ranek, ale nie od­ważyłeś się pójść z nim do wody, teraz widzisz się? Zobaczył samego siebie. A raczej wydało mu się, że się widzi, zobaczył chude dziecko, ściskające gumo­we koło, do którego doczepiono szyję kaczki, i dziec­ko powiedziało do ojca: chcę pączka. Widzę, ciociu, potwierdził, chyba mi się udało. I wtedy, szepnęła, powiedziałam ci, abyś po niego poszedł, a ty zosta­wiłeś gumową kaczkę i pobiegłeś plażą naprzeciw tego białego fartucha, szybko, szybko, ze strachu, że odejdzie, dobrze zbudowany mężczyzna, który stał na brzegu, aby pokazać, jaki jest elegancki w swoim białym szlafroku, wziął cię za rękę, nie rozumiejąc, co się dzieje, i zawołał nas zniecierpliwiony, a ja po­wiedziałam do twojego ojca: dziecko nie widzi z da­leka, wzięło tego pana za kobietę roznoszącą pączki,

H R1

jest strasznym krótkowidzem, jakie tam opóźnienie, zabierz go do okulisty.

Przypomniał sobie słownictwo ciotki. Nigdy nie mówiła, że jakaś zabawa była świetna, była prze­świetna, nie kupiła mu kolorowej książki, ale bar­dzo kolorową, i trzeba było iść na spacer, bo niebo było niebieściutkie. Ale tymczasem ciotka przeszła do innego wspomnienia, szeptała w sali pełnej naj­różniejszych urządzeń nad łóżkiem: butli z tlenem, plastikowych rurek, igieł wbijanych w jej ramię, potem zamilkła i nagle zapadła głęboka cisza, do rozległego parku, który izolował szpital od wszyst­kiego, hałasy miasta dobiegały jak z innej planety. I w tej ciszy słuchał głosu, który szeptał mu do ucha, pochylał się do przodu, ciekawe, ale ból w plecach ustąpił i w ślad za tym słabym głosem poruszał się w swoim dawnym utraconym ja, do przodu i do ty­łu, jak obracający się latawiec na sznurku, i z góry, z latawca, na którym siedział, zaczął dostrzegać: trójkołowy rowerek, głos z wieczornego programu radiowego, Madonnę, o której mówiono, że płacze, dziewczynkę z rodziny uciekinierów, z kokardami we włosach i grającą w klasy i tym podobne rzeczy, ciotka mówiła już teraz w kompletnej ciemności, ponieważ zgasło również słabe światło na suficie i pozostała tylko niebieska lampka nad łóżkiem oraz ostrze sinego neonu przenikające przez szparę w drzwiach. Zamknęła oczy i zamilkła, wyglądała na wyczerpaną. Wyprostował się na krześle i poczuł między kręgami ostry ból, jak ukłucie szpilką. Usnę­ła, pomyślał, teraz naprawdę usnęła. Ona natomiast musnęła jego rękę i dała mu znak, aby znowu się

zbliżył. Ferruccio, usłyszał szept, pamiętasz, jakie piękne były kiedyś Włochy?

Jakże obecna może być noc. Nie ma w niej nic poza nią samą, jest absolutna, cała przestrzeń do niej należy, narzuca się samą swoją obecnością, samą o- becnością zjawy, o której wiesz, że masz ją przed sobą, ale jest wszędzie, również za tobą, a jeśli schro­nisz się w małym kręgu światła, stajesz się jego więź­niem, ponieważ wokół, niczym morze otaczające twoją małą latarnię, jest tylko niewyczerpana obec­ność nocy.

Odruchowo wsunął rękę do kieszeni i wyjął klu­czyki do samochodu. Były przyczepione do małe­go urządzenia wielkości pudełka zapałek, czarnego, z dwoma przyciskami: jeden włączał punkcik czer­wonego światła, otwierający i zamykający samochód, z drugiego, malutkiego oka z wklęsłym szkłem, wy­dobywał się potężny snop fluorescencyjnego świat­ła. Skierował białe światło na podłogę. Przeszywa­ło ciemność niczym laser. Kreśląc świetlne bazgra­ły, dotarł do własnych butów, jakie to dziwne, nigdy nie zauważył, że to były wciąż tamte buty. Italian shoes?, spytała kobieta siedząca przy sąsiednim sto­liku, spoglądając na nie z zainteresowaniem. Tak to się zaczęło, od butów. Come on, italian shoes, ma­dame, mruknął do siebie, ręczna robota, skóra pierw­szej jakości i proszę spojrzeć na przyszwę, buty na­leży oceniać przede wszystkim po przyszwie. Mada­me, proszę wsunąć palec, niech się pani nie boi, nie mam łaskotek, do you like? Ale po co trzymać buty

przez dwadzieścia lat, choćby italian shoes, nadają się na śmietnik, stare buty trzeba wyrzucić. Faktem jest, że dobrze mi się w nich chodzi, madame, mru- 1 czał dalej, noszę je, bo dobrze mi się w nich chodzi, proszę się nie łudzić, że te zadeptane buciory to ro- | dzaj magdalenki mającej mi przypominać o pani pięknych oczach, ostatnio trochę puchną mi nogi, szczególnie wieczorem, to sprawa krążenia, ta prze­klęta dyskopatia spowodowała zwężenie tętnicy w nodze, naczynia krwionośne na tym cierpią i puch­ną mi stopy, madame.

Ostrożnie skierował wąski snop światła wyżej, na ścianę, jak detektyw, który szuka śladów w nicości, ■ unikał przestrzeni chorego ciała, przesuwając pro­mień światła powoli nad łóżkiem, poczynając od góry. Sporządzał katalog. Jeden: plastikowy wore­czek wypełniony mlecznym płynem, z rurką prowa­dzącą do żołądka: pożywienie. Dwa: rodzaj flebo, kończącego się pod prześcieradłem. Trzy: tlen, któ­ry bezszelestnie burzył się w wodzie i wychodził teraz przez odłączony respirator. Cztery: biała, od­wrócona buteleczka z delikatną zgiętą rurką, gdzie widać było wyraźnie krople, zanim zaczynały spły­wać w jednostajnym rytmie: morfina. W tym ryt­mie, niezmiennym przez cały dzień i całą noc, le­karze dostarczali sztuczny spokój ciału, które w przeciwnym razie rozszarpałby ból. Chciał odwró­cić wzrok, ale nie potrafił, jak gdyby monotonny rytm kropli fascynował go, wprowadzał w stan hip­nozy. Nacisnął mniejszy przycisk i wyłączył światło. Wówczas usłyszał krople. Zaczynały z głuchym ! przytłumionym dźwiękiem, jak gdyby kapały z su­

fitu albo ściekały po ścianie: kapu, kapu, kap. Do­cierały mu do środka czaszki, ale nie rozbrzmiewa­ły, uderzały o mózg, ale nie słychać było echa, każ­da precyzyjna jak trzaśnięcie bata, które spada na ciebie i ustępuje następnemu trzaśnięciu, pozor­nie takiemu samemu jak poprzednie, ale w istocie brzmiącemu inaczej, tak jak wtedy, gdy zaczyna pa­dać nad brzegiem jeziora i jeśli nadstawisz ucha, zauważysz, że dźwięki poszczególnych kropli się różnią, ponieważ z chmury nie biorą się identycz­ne krople, niektóre są większe, inne mniejsze, wy­starczy nadstawić ucha: kapu, kapu, kap, one rów­nież, zgodnie z muzyczną skalą, brzmiały w ten sam sposób i kiedy już dotarły przytłumione do wnętrza jego czaszki, zaczynały rozbrzmiewać coraz głoś­niej, tak że czuł, jak wybuchają mu w głowie, zda­wało się, że czaszka nie może już ich dłużej w sobie pomieścić, a potem umykały przez uszy, aby rozpaść się w przestrzeni na zewnątrz niczym oszalałe dzwo­ny, których fale dźwiękowe stawały się coraz gło­śniejsze. I wtedy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, jak gdyby jego ciało było magnesem zdol­nym przyciągać fale dźwiękowe, poczuł, że ich rój kieruje się ku niemu, już nie do mózgu, ale do krę­gosłupa, w ściśle określony punkt, jak gdyby jego kręgi były zbiornikiem wodnym, gdzie przewód piorunochronu wyładowuje uderzenie pioruna. I poczuł, że właśnie w tym miejscu, gasnąc, rozrywa­ły pelerynę, którą noc przykrywała świat, unice­stwiały jej obecność. Szpary w okiennicach zaczy­nały blednąc. Wstawał świt.

35

A gdybyśmy tak zagrali w grę „a gdyby”? Wspo­mnienie dotarło wraz z głosem z sąsiedniego stoli­ka, jak gdyby wuj tam właśnie się ukrył, za żywo­płotem okalającym taras kawiarni. Tym razem był to głos wuja, a zresztą to on wymyślił tę grę. Dla­czego?, bo gra w „a gdyby” rozwija wyobraźnię, szczególnie w niektóre deszczowe dni. Na przykład jesteśmy nad morzem, albo w górach, na jedno wy­chodzi, skoro dziecko jest chore i dobrze mu robi morze albo góry, zależy, w przeciwnym razie zły ro­bak gryzie mu kolano, i na przykład jest wrzesień, a we wrześniu czasami pada, trudno, u siebie w do­mu, kiedy pada, dziecko może robić mnóstwo rze­czy, ale na tych wymuszonych wakacjach, szczegól­nie w wynajętym domku umeblowanym byle jak al­bo, co gorsza, w pensjonacie, kiedy pada deszcz, po­jawia się nuda, a wraz z nią melancholia. Ale na szczęście istnieje gra w „a gdyby”, w ten sposób wy­obraźnia się rozwija, a wygrywa ten, kto ma najbar­dziej zwariowane pomysły, o matko, aleśmy się śmiali, posłuchajcie tylko: a gdyby papież wylądo­wał w Pizie?

Zamówił podwójne espresso w dużej filiżance. Park wokół szpitala zaczął się ożywiać: dwóch mło­dych lekarzy w białych fartuchach rozmawiało ze sobą, ruszyła furgonetka, na której widniał napis dostawy szpitalne, w bocznej alejce pojawił się męż­czyzna w błękitnym dresie zaopatrzony w miotłę i plastikowy worek, od czasu do czasu zatrzymywał się i podnosił jakiś liść albo niedopałek. Obok fili­żanki położył na stoliku papierową serwetkę i wy­gładził ją starannie, aby móc na niej pisać. W rogu

serwetki można było odczytać nazwę: Caffè Hondu­ras. Zakreślił wokół niej kółko wiecznym piórem. Papier był porowaty, wchłaniał trochę atrament, ale nadawał się: można było spróbować. Pierwsze zda­nie narzucało się samo: a gdybym pojechał do Hon­durasu? Pisał dalej, numerując zdania. Dwa: a gdy­bym zatańczył wiedeńskiego walca? Trzy: a gdybym poleciał na księżyc po to, aby zjeść pączki Kaina? Cztery: a gdyby Kain nie usmażył pączków? Pięć: a gdybym popłynął statkiem? Sześć: a gdyby statek już odpłynął? Siedem: a gdyby na dźwięk gwizd­ka zawrócił? Osiem: a gdyby Betta wyszła za mąż? Dziewięć: a gdyby kot maltański grał na pianinie i śpiewał po francusku?

Czytane jak wiersz zdania miały swój wdzięk, mo­że spodobałyby się redaktorce, która poprosiła go kiedyś o tekst do antologii poezji dla dzieci, nie by­łoby to wszakże uczciwe, wiersz nie był przeznaczo­ny dla dzieci, to byi poème zutique. Ale wiersze zu- tiques podobają się dzieciom, liczy się mówienie głu­pot, a nawet jeśli powodem jest melancholia, dzie­ci tego nie dostrzegają. Zadzwonię do niego, pomy­ślał. Nie potrzebował komórki, której zresztą nigdy nie miał: dwa kroki stąd, obok kawiarni, była kabi­na telefoniczna, na stoliku zaś leżały, zachęcająco, monety z wydanej reszty. Z pewnością nie byłoby łatwo się wytłumaczyć, trzeba dobrze przemyśleć, co się ma do powiedzenia, jak radziła nauczycielka w szkole, kiedy zabierali się do wypracowania, bo jeśli ktoś dobrze przemyśli, co ma do powiedzenia, jest uratowany, nawet jeśli nie umie się wysłowić. Może, zanim przejdzie do tematu, powinien wybrać

kod, coś, co wskazywałoby na ich dawną zażyłość, typu hasło, jak kiedy strażnicy wymieniają się w okopach. Pomyślał: po placyku na rubieży szalony zając bieży. Na pewno by zrozumiał. A potem po­wiedziałby: dobrze wiem, że nie można nikogo budzić o tej porze, skoro nie dzwoniło się doń od trzech lat, ale prawdą jest, że trochę się ukrywałem. Po placyku na rubieży szalony zając bieży. Mówił dalej: wbiłem sobie do głowy, że napiszę wielką po­wieść, powiedzmy sobie, powieść, na którą wcześ­niej czy później wszyscy czekają, wydawca i kry­tycy, ponieważ oczywiście, dodają, opowiadania są wspaniałe, a także te dwie książki dygresyjne, na­wet fikcyjny dziennik jest tekstem wybitnym, nie ma co do tego żadnych wątpliwości, ale powieść, kiedy napisze pan prawdziwą powieść?, wszyscy mają fioła na punkcie powieści, więc ja też dostałem na jej punkcie fioła i aby napisać powieść, której wszy­scy się po tobie spodziewają, która będzie twoim ar­cydziełem, rozumiesz, że potrzebna jest do tego od­powiednia atmosfera i odpowiednie miejsce, więc zacząłem się ukrywać, aby w odpowiednim miejscu napisać arcydzieło, wyrażam się jasno? Po placyku na rubieży szalony zając bieży. Ingrid jest w Góte- borgu, pojechała odwiedzić naszą córkę, nie wiem, czy wiesz, wyszła za mąż w Góteborgu, wróciła do matczynych korzeni, zresztą lepiej jest jej tam niż tutaj przy umierającej, ale wyjaśnię ci to później, nie, wyjaśnię ci od razu, jestem w swoich stronach, w szpitalu w moim rodzinnym mieście, nie, nie, czuję się świetnie, pewnie, że chciałbym cię zoba­czyć, przechodzę do tematu, bo mój telefon jest ni­

czym innym jak SOS wysyłanym przez obsługują­cego połączenie radiowe, wyłączył je, ale nie dlate­go, że rozszalała się burza, jeśli już, to panowała nie­wiarygodna cisza morska, nie było nawet smug cie­nia, które można by było przekroczyć, już dawno zostały przekroczone, była raczej ławica piaskowa, w którą wbił się statek. Po placyku na rubieży sza­lony zając bieży. Ciotka jest umierająca, że wspomnę

o tym en passant. Moja, nie twoja, każdy z nas ma własną matkę, a nasz ojciec nie miał sióstr, więc ciot­ka jest moja, ale to nie z tego powodu do ciebie dzwonię, prawdę mówiąc, chciałem ci przeczytać choćby fragment powieści, którą pisałem w ciągu tych trzech lat milczenia, abyś wyrobił sobie zda­nie na temat trudu, jaki sobie zadałem, jestem pew­ny, że zrozumiesz, dlaczego się nie odzywałem, je­steś gotów? Brzmi tak: a gdybym pojechał do Hon­durasu? A gdybym zatańczył wiedeńskiego walca? A gdybym poleciał na księżyc, aby zjeść pączki Ka­ina? A gdyby Kain nie upiekł pączków? A gdybym popłynął statkiem? A gdyby statek już odpłynął? A gdyby na dźwięk gwizdka zawrócił? A gdyby Betta wyszła za mąż? A gdyby kot maltański grał na pia­ninie i śpiewał po francusku? Kosztowało mnie to wiele trudu, podoba ci się?

Stał tam, z monetą w dłoni, spoglądając na kabi­nę telefoniczną, niezdecydowany, co robić: posłu­chaj, wróciłem, jestem tutaj, w szpitalu, nie, czuję się świetnie, a raczej świetnie to się nie czuję, te trzy lata nałożyły się na siebie, jak gdyby były jednym

dniem, a raczej jedną nocą, wiem, że nie wyrażam się jasno, staram się jak mogę, pomyśl o plastiko­wych butelkach, tych z wodą mineralną, butelka ma sens, dopóki jest wypełniona wodą, ale kiedy już ją opróżniłeś, możesz tylko ją zgnieść i wyrzucić, coś takiego właśnie mi się przydarzyło, zgniótł mi się czas, a także kręgosłup, jeśli można to tak ująć, wiem, że skaczę z tematu na temat, ale nie potrafię wyra­zić się jaśniej, musisz mieć trochę cierpliwości. I podczas gdy myślał o tym, co w jego oczach mogło być wytłumaczeniem, zauważył, że w pobliżu ka­wiarni stoi niski pawilon, którego szklane drzwi otworzyły się, jak gdyby ktoś nacisnął przycisk od wewnątrz, wyszła pielęgniarka ubrana na biało i pchająca przed sobą wózek. Kiedy drzwi zamknęły się ponownie, zauważył przyczepioną do nich żół­tą kartkę z trzema łopatkami przypominającymi wentylator. Pielęgniarka szła wolno, bo alejka pro­wadząca od pawilonu do kawiarni biegła trochę pod górę, na wózku siedział chłopiec, albo przynajmniej z daleka wydało mu się, że to chłopiec, ponieważ nie miał włosów, ale kiedy zaczęli się zbliżać, zrozumiał, że to dziewczynka. Rysy twarzy, chociaż jeszcze nie­mal dziecinne, nie przypominały męskich, gdyż różnicę widać już dobrze w wieku około dziesięciu albo dwunastu lat, a na oko tyle lat miał chłopiec, to znaczy dziewczynka, i również głos był kobiecy, ponieważ w tym wieku struny głosowe są już wyraź­nie zróżnicowane, rozmawiała ze starą pielęgniar­ką pchającą wózek, nie potrafił jednak dosłyszeć, co do siebie mówią, słyszał jedynie dźwięk głosów. Wstał, trzymając monetę w dłoni, i skierował się w

stronę telefonu, a raczej już niemal wstał, bo zamarł w powietrzu, jak zdarzyło mu się to dzień wcześniej, kiedy wstawał z łóżka, i to samo co zwykle ostrze brzytwy przeszyło mu ponownie plecy, sięgając aż do podbrzusza. Pozostał w takiej pozycji niczym po­stać z obrazu Pontorma, która tak mu się podobała, na jej twarzy maluje się zdziwienie na widok cier­pienia, jak gdyby to ona niosła krzyż, a nie ten, kto wyznaczony został do tego zadania. Zbliżające się głosy były jeszcze zbyt słabe, aby zdołał je zrozu­mieć, brzmiały jednak wesoło, odgadł to po tonie, przypominały świergotanie wróbli, które coś do sie­bie mówią, przymknął oczy i ćwierkanie przemie­niło się w pisk, pomyślał raczej o myszkach rozma­wiających ze sobą w klatce, białych myszkach, na których naukowcy robią eksperymenty, to były dwa króliki doświadczalne przeznaczone dla nauki zwa­nej życiem, najbardziej dręczącej ze wszystkich nauk, jedna padła jej ofiarą zbyt wcześnie, druga, starsza, przetrwała eksperymenty i żyła nadal. Za­milkły, może dlatego, że ta, która pchała wózek, do­stała zadyszki, a dziewczynka nie chciała jej męczyć, ale kiedy tylko minęły garb na alejce, dziewczynka znów zaczęła mówić i z pewnością odpowiadała na coś, co powiedziała do niej pielęgniarka, z tonu gło­su można było wywnioskować, że wygłasza jakieś twierdzenie, uroczyste twierdzenie, którego nikt nie mógłby podważyć. Miała radosny głos, pełen życia, jak kiedy życie za pośrednictwem głosu utwierdza się uparcie we własnym istnieniu. Dziewczynka po­wtórzyła zdanie właśnie wtedy, kiedy przechodziły obok niego, i wypowiadając je, szeroko się uśmiech- l

41 A

H

nęła: ależ to jest najpiękniejsza rzecz na świecie! Ależ to jest najpiękniejsza rzecz na świecie!

Alejka prowadziła dalej w dół aż do kliniki poło­żonej w środku parku. Rozmowa się urwała, słyszał jednak wciąż szum kół wózka na żwirze. Chciał się odwrócić, ale mu się nie udało. Najpiękniejsza rzecz na świecie. Powiedziała tak łysa dziewczynka prze­wożona na wózku przez pielęgniarkę. Ona wiedzia­ła, jaka jest najpiękniejsza rzecz na świecie. On na­tomiast tego nie wiedział. Czy to możliwe, aby w jego wieku, przy tym wszystkim, co zdążył zobaczyć i poznać, nie miał nadal pojęcia, jaka jest najpięk­niejsza rzecz na świecie?

Siedzisz przez cały dzień w cieniu — powie­działa dziewczynka — nie lubisz się kąpać?

Mężczyzna kiwnął głową, ale nie wiadomo było, czy miało to oznaczać tak czy nie, i nic nie odpo­wiedział.

Mogę mówić do ciebie na ty? — spytała dziew­czynka.

Jeśli się nie mylę, już mówisz do mnie na ty — rzekł mężczyzna z uśmiechem.

W mojej klasie mówimy na ty również do do­rosłych — oznajmiła dziewczynka — niektórzy na­uczyciele pozwalają nam, ale rodzice mi zabronili, mówią, że to dowód złego wychowania, a pan co o tym sądzi?

Sądzę, że mają rację — odpowiedział mężczy­zna — ale możesz mówić do mnie na ty, nikomu nie powtórzę.

Nie lubisz się kąpać? — spytała — wydaje mi się to zastanawiające.

Zastanawiające? — powtórzył mężczyzna.

Moja nauczycielka wytłumaczyła mi, że nie można używać w każdym wypadku słowa super, że w niektórych razach można powiedzieć zastanawia­

jące, już miałam powiedzieć super, uważam, że ką­panie się na tej plaży jest zastanawiające.

Aha — przytaknął mężczyzna — zgadzam się, również moim zdaniem to jest super, to znaczy za­stanawiające.

Opalanie się też jest super — mówiła dalej dziewczynka — przez pierwsze dni musiałam się smarować filtrem czterdzieści, potem przeszłam na dwadzieścia, a teraz mogę używać emulsji przyspie­szającej opalanie i nadającej złoty połysk, skóra błyszczy, jakby były na niej drobiny złota, widzi pan?, ale dlaczego jest pan taki blady?, przyjechał pan tydzień temu i siedzi cały czas pod parasolem, nie lubi pan także słońca?

Uważam, że jest super — powiedział mężczy­zna — przysięgam, według mnie opalanie się jest super.

Boi się pan, że się spiecze? — spytała dziew­czynka.

A ty jak myślisz? — odpowiedział pytaniem mężczyzna.

Ja myślę, że boi się pan, że się spiecze, ale jeśli nie zaczniemy wystawiać się stopniowo na słońce, nigdy się nie opalimy.

To prawda — przytaknął mężczyzna — wyda­je mi się to logiczne, ale sądzisz, że trzeba się obo­wiązkowo opalać?

Dziewczynka się zamyśliła.

Obowiązkowo nie, nic nie jest obowiązkowe, z wyjątkiem tego, co obowiązkowe, ale jeśli ktoś przy­jeżdża nad morze i nie kąpie się ani nie opala, to po co w takim razie przyjechał nad morze?

Wiesz co? — rzekł mężczyzna — jesteś logicz­nie myślącą dziewczynką, masz talent do logiki, a to jest super, według mnie świat utracił dziś zdol­ność logicznego myślenia, to prawdziwa przyjem­ność spotkać logicznie myślącą dziewczynkę, czy mogę mieć zaszczyt cię poznać, jak masz na imię?

Mam na imię Isabella, ale bliscy przyjaciele na­zywają mnie Isabel, z akcentem nad e, nie jak Wło­si, którzy mówią Isabel, z akcentem nad i.

Dlaczego? Nie jesteś Włoszką? — spytał męż­czyzna.

Oczywiście, że jestem Włoszką — zaprotesto­wała — stuprocentową Włoszką, ale zależy mi na imieniu, którym nazywają mnie przyjaciele, ponie­waż w telewizji ciągle mówią Manuel albo Sebastian, jestem stuprocentową Włoszką tak jak pan, a może nawet bardziej, ale interesują mnie języki, znam nawet hymn narodowy na pamięć, w tym roku od­wiedził naszą szkołę prezydent i mówił nam o zna­czeniu hymnu narodowego, który wyraża naszą włoską tożsamość, potrzeba było wiele czasu, aby nasz kraj się zjednoczył, mnie na przykład nie po­doba się ten polityk, który chce zakazać śpiewania hymnu narodowego.

Mężczyzna nic nie odpowiedział, miał przy­mknięte powieki, światło było ostre i błękit morza zlewał się z błękitem nieba, jak gdyby wchłonął li­nię horyzontu.

Może nie zrozumiał pan, kogo mam na myś­li — przerwała milczenie dziewczynka.

Mężczyzna milczał, dziewczynka zdawała się wa­hać, kreśliła palcem gryzmoły na piasku.

Chyba nie jest pan z jego partii — mówiła da­lej, jakby dla dodania sobie odwagi. — W domu li­czono mnie, że trzeba zawsze szanować cudze po­glądy, ale mnie poglądy tego pana się nie podobają, mówię jasno?

Całkowicie jasno — odparł mężczyzna — trze­ba szanować cudze poglądy, ale własne także, szcze­gólnie własne trzeba szanować, a dlaczego ten pan ci się nie podoba?

No, cóż... — Isabella zawahała się — kiedy przemawia w telewizji, pojawia mu się w kącikach ust biała piana, ale to jeszcze nic, najgorsze jest to, że używa mnóstwa brzydkich słów, słyszałam na własne uszy, a skoro on tak robi, to dlaczego na mnie krzyczą, kiedy robię tak samo, ale na szczęście pre­zydent Włoch jest ważniejszy od niego i on nam wyjaśnił, że musimy szanować nasz hymn i śpiewać go tak, jak drużyna narodowa na mistrzostwach świata w piłce nożnej, z ręką na sercu, w szkole od­śpiewaliśmy go razem z prezydentem, my mieliśmy przed sobą tekst skserowany przez nauczycielkę, ale prezydent nie czytał, znał go na pamięć, ja uważam, że to super, prawda?

Jakby zastanawiające — przytaknął mężczy­zna. Pogrzebał w torbie koło leżaka, wyjął szklaną butelkę i włożył do ust białą pastylkę.

Mówię za dużo? — spytała dziewczynka — w domu twierdzą, że mówię za dużo, czasami to prze­szkadza, przeszkadzam panu?

Ani trochę — odpowiedział mężczyzna — to, co mówisz, jest wręcz zastanawiające, mów dalej.

A potem prezydent zrobił nam wykład z histo­

rii, bo jak pan może wie, historii współczesnej w szkole się nie uczy, w gimnazjum najlepsi nauczy­ciele potrafią skończyć na pierwszej wojnie świato­wej, a jeśli nie, to na Garibaldim i zjednoczeniu Włoch, my natomiast dowiedzieliśmy się mnóstwa rzeczy o czasach współczesnych, bo nasza nauczy­cielka jest bardzo dobra, ale to zasługa prezydenta, bo to on dał input.

Co takiego dał? — spytał mężczyzna.

Tak się mówi — wyjaśniła Isabella — to nowe słowo, chodzi o kogoś, kto zaczyna i pociąga za sobą innych, jeśli pan chce, powtórzę, czego się nauczy­łam, naprawdę mnóstwa rzeczy, o których wielu lu­dzi nie ma pojęcia, chcesz się dowiedzieć?

Mężczyzna nie odpowiedział, miał zamknięte o- czy i nie ruszał się.

Zasnął pan? — zapytała Isabella nieśmiało, wyglądała na rozczarowaną.

Przepraszam, może uśpiłam pana tą moją ga­daniną, to dlatego rodzice nie chcą mi kupić komór­ki, mówią, że przychodziłyby astronomiczne rachun­ki za moje rozmowy, wie pan, w naszym domu nie możemy sobie pozwolić na zbytek, ojciec jest archi­tektem, ale pracuje dla urzędu miasta, a kiedy ktoś pracuje dla urzędu miasta...

Twój ojciec jest szczęściarzem — powiedział mężczyzna, nie otwierając oczu.

Teraz mówił cicho, jakby szeptał.

Tak czy owak, zawód polegający na budowa­niu domów jest cudowny, dużo lepszy niż zawód po­legający na burzeniu ich.

Isabella wydała okrzyk zdziwienia.

O Boże — zawołała — jest też zawód polega­jący na burzeniu domów?, nie wiedziałam, nie uczy­liśmy się tego w szkole.

Prawdę mówiąc — wyjaśnił mężczyzna — to nie jest zawód, można się go nauczyć również w teo­rii, na przykład w akademii wojskowej, ale potem nadchodzą chwile, w których zdobytą wiedzę trze­ba przełożyć na praktykę, więc w sumie cel jest właś­nie taki, burzyć domy.

A pan skąd to wie? — spytała Isabella.

Wiem, ponieważ jestem wojskowym — odpo­wiedział mężczyzna — albo raczej byłem, teraz je­stem, powiedzmy, na emeryturze.

A więc burzył pan domy?

Czy nie mówiłaś mi na ty? — odparował męż­czyzna.

Isabella nie od razu odpowiedziała.

To dlatego, że z natury jestem nieśmiała, cho­ciaż na taką nie wyglądam, ponieważ mówię za du­żo, spytałam pana, czy przedtem ty również burzy­łeś domy?

Osobiście nie — odpowiedział mężczyzna — ani moi żołnierze, szczerze mówiąc, to była wo­jenna misja pokojowa, trochę to trudno wyjaś­nić, szczególnie w taki dzień jak dziś, ale, Isa- bel, chciałbym ci powiedzieć coś, czego chyba nie powiedzieli ci w szkole, w gruncie rzeczy histo­ria sprowadza się do jednego: są ludzie tacy, jak twój ojciec, którzy z racji swojego zawodu budują do­my, i ludzie tacy jak ja, których zawód polega na bu­rzeniu domów, i tak to się toczy od wieków, niektó­rzy budują domy, inni je burzą, budować, burzyć,

burzyć, budować, burzyć, trochę to nudne, nie uwa­żasz?

Okropnie nudne — przytaknęła Isabella — na­prawdę okropnie nudne, gdyby nie było ideałów, na szczęście są ideały.

Oczywiście — potwierdził mężczyzna — na szczęście w historii są ideały, powiedział ci to pre­zydent czy nauczycielka?

Wyglądało na to, że Isabella się zastanawia.

Teraz nie umiałabym powiedzieć, kto mi to wyjaśnił.

Może to prezydent dał input — orzekł męż­czyzna — a co mi możesz powiedzieć o ideałach?

Ze wszystkie są godne szacunku, jeśli się w nie wierzy — odparła Isabella — na przykład ojczyzna, można popełnić jakiś błąd, bo jest się młodym, ale jeżeli postąpiło się w dobrej wierze, ideał pozostaje ważny.

Aha — rzekł mężczyzna — muszę to przemy­śleć, ale dziś nie jest chyba odpowiedni dzień, dziś jest upał, a morze zdaje się zachęcać do kąpieli.

No to idź się wykąpać — zachęciła go.

Nie mam zbyt wielkiej ochoty — przyznał mężczyzna.

To dlatego, że nie masz motywacji, moim zda­niem winny jest stres, nie masz pojęcia, jak nega­tywnie wpływa stres na nasz umysł, przeczytałam to w książce, którą matka trzyma na szafce nocnej, chcesz, abym coś przyniosła z hotelowego baru, coś na stres?, tylko nie coca-colę, tego odmawiam.

Musisz mi to wyjaśnić, koniecznie musisz mi to wyjaśnić — poprosił mężczyzna.

Ponieważ Coca-Cola i McDonald’s są zgubą ludzkości — oznajmiła Isabella — wszyscy o tym ¡ wiedzą, w mojej szkole wiedzą o tym nawet woźni.

Mężczyzna pogrzebał w torbie i wyjął kolejną pastylkę.

Ale dużo tego bierzesz — wykrzyknęła Isabella.

Mam rozpiskę na godziny — powiedział męż­czyzna — tak mi kazał lekarz.

Moim zdaniem wszystkie te pastylki tylko ci | szkodzą — oznajmiła z przekonaniem — Włosi I łykają masę pastylek, mówiono o tym nawet w te­lewizji, ważne jest natomiast zestrojenie naszego ^ umysłu z pozytywnymi siłami w kosmosie, to dla­tego trzeba unikać niektórych potraw i napojów, po­nieważ przekazują negatywną energię, nie są natu­ralne, jasne?

Isabel, mogę ci coś wyznać w sekrecie? Mężczyzna wytarł sobie czoło chustką. Pocił się. I

Coca-Cola i McDonald’s nie spowodowały ni­gdy wywiezienia nikogo do Auschwitz, do tych obo- j zów koncentracyjnych, o których opowiadano ci w szkole, natomiast ideały tak, zastanawiałaś się kie- ’ dyś nad tym, Isabel?

Ale oni byli nazistami, okropnymi ludźmi — I zaprotestowała Isabel.

Zgadzam się całkowicie—przytaknął mężczy­zna— naziści byli ludźmi naprawdę okropnymi, ale oni też mieli swój ideał i prowadzili wojnę, aby go j narzucić innym, z naszego punktu widzenia to był zły ideał, ale z ich — nie, gorąco wierzyli w ten swój ideał, z ideałami trzeba uważać, co o tym sądzisz, Isabèl?

Muszę się zastanowić — odpowiedziała dziew­czynka — może pomyślę o tym podczas obiadu, jest wpół do pierwszej, niedługo będą podawać obiad, nie idziesz?

Chyba nie — rzekł mężczyzna — dzisiaj nie mam apetytu.

Wybacz, że się powtarzam, ale według mnie bierzesz za dużo lekarstw, robisz tak jak wszyscy Włosi, którzy biorą za dużo lekarstw.

No to w końcu jesteś Włoszką czy nie?

Już mnie pytałeś i odpowiedziałam ci — od­parła urażona Isabella — jestem stuprocentową Włoszką, może bardziej niż ty, jeśli nie pójdziesz na obiad, wiele stracisz, dziś w hotelowej restauracji jest bufet i po tych wszystkich chorwackich przy­smakach będzie można wreszcie zjeść fettuccine alParrabbiata, prawdę mówiąc w menu jest napisa­ne fetucine all’arrabbiatta, ale tak czy owak to bę­dzie nasza specjalność, czasami zagranicą trzeba wy­baczyć błędy ortograficzne, ale słuchaj, dlaczego bierzesz tyle pastylek, nie jesteś chyba jednym z tych uzależnionych, co chodzą do dyskcfjg^i glonu*1

Mężczyzna nie odpowiedział?'*11

No powiedz mi — nalegała Isabella — niko­mu nie powtórzę.

Będę szczery — obiecał mężczyzna — nie je­stem uzależnionym bywalcem dyskotek, to są legal­ne pastylki, przepisał mi je lekarz, odbierają mi tro­chę apetyt, to wszystko.

Wymiotujesz po nich — rzekła Isabella — za­uważyłam, wczoraj przyszedłeś na obiad i w pew­nym momencie zerwałeś się i pobiegłeś do łazi en-

ki, a kiedy wróciłeś, byłeś blady jak trup, moim zda­niem poszedłeś zwymiotować.

Masz stuprocentową rację — przyznał męż­czyzna — poszedłem rzeczywiście zwymiotować, to skutek pastylek.

To po co je bierzesz?, nie bierz ich — podsu­mowała dziewczynka.

Logiczne rozumowanie, ale z jednej strony ro­bią mi dobrze, a z drugiej źle, może pastylki są tro­chę tak jak ideały, zależy, komu je zalecasz, ja ich nie narzucam innym, nikogo nie krzywdzę.

Dziewczynka dalej kreśliła gryzmoły na piasku.

Nie rozumiem — oświadczyła — czasami trudno zrozumieć was, dorosłych.

My, dorośli, jesteśmy głupi — rzekł mężczy­zna — często jesteśmy głupi, lecz czasami napraw­dę się zdarza, że trzeba brać pastylki, niezależnie od tego, czy jest się Włochem, czy nie, ale ty, Isab&l, wciąż powtarzasz, że jesteś stuprocentową Włoszką, powiesz mi, gdzie się urodziłaś?, pamiętaj, że nie ma to wielkiego znaczenia, ja na przykład urodziłem się w kraju, którego nie ma na mapie, bo teraz nazywa się inaczej, ale jestem Włochem, do tego stopnia, że jestem, albo lepiej, byłem, kapitanem we włoskim wojsku, a żeby być kapitanem we włoskim wojsku, nie możesz być cudzoziemcem, wydaje ci się to lo­giczne?

Isabella przytaknęła.

A gdzie się urodziłeś? — spytała.

W krainie, którą teraz wymyślono, znasz Walta Disneya?

Isabelli zaświeciły się oczy.

W dzieciństwie obejrzałam wszystkie jego fil­my.

No właśnie, to jest takie miejsce, kraj z bajki, cały z kryształu, kryształu, który jest jednak zwyk­łym szkłem, w rzeczywistości leży w północnych Włoszech, tak jak Toskania leży w środkowych, a Sycylia w południowych, ale geografia stała się już sprawą drugorzędną, a także historia, o kultu­rze lepiej nie wspominać, to, co dziś się liczy, to bajka, ale skoro dorośli są nie tylko głupi, lecz tak­że skomplikowani, nie chcę już dłużej kompliko­wać, przejdźmy do sedna, to ja zadałem wcześniej pytanie, gdzie się urodziłaś?

W małej wiosce w Peru — odpowiedziała Isa- bella — ale szybciutko stałam się Włoszką, jak tyl­ko rodzice mnie adoptowali, dlatego czuję się Włosz­ką tak jak ty.

Isabel — rzekł mężczyzna — szczerość za szczerość, domyśliłem się, że nie jesteś Aryjką tak jak ja, zresztą jestem blady jak trup, sama to przy­znałaś, ty natomiast masz trochę ciemniejszą skó­rę, nie jesteś czystej rasy aryjskiej.

To znaczy? — spytała dziewczynka.

To rasa, której nie ma — wyjaśnił mężczyz­na — wymyślili ją pseudouczeni, ale wiesz, gdyby drugą wojnę światową wygrali ci, co mieli tego typu ideały, nie byłoby cię teraz tutaj, może w ogóle by ciebie nie było.

Dlaczego? — spytała Isabella.

Dlatego, że ci rasy niearyjskiej nie mieliby pra­wa istnieć, droga Isabel, a osoby z trochę ciemniej­szą skórą niż twoja, która ma naprawdę zachwyca-

jący kolor, szczególnie teraz z tą emulsją nadającą złoty połysk...

Co by się z nimi stało? — spytała.

Dajmy temu spokój — odrzekł mężczyzna — | to skomplikowana historia, a w dzień taki jak dzi­siaj nie warto komplikować sobie życia, dlaczego nie wykąpiesz się przed obiadem?

Mogę to również zrobić później — odpowie­działa Isabella — teraz ja też straciłam ochotę, a poza tym, kiedy tylko zobaczyłam cię w zeszłym ty­godniu, cały czas czytającego pod parasolem, pomy­ślałam, że potrafisz mi wytłumaczyć rzeczy, których nie rozumiem, pomyślałam, że będę mogła z tobą ciekawie porozmawiać, a z dorosłymi to trudne, ale jest gorzej niż przedtem, rozmawiamy od pół godzi­ny i szczerze mówiąc, wydajesz mi się trochę dziw­ny, kraje, których nie ma, ci, co burzą domy, toczy­łeś wojnę, ale zaprowadzałeś pokój, według mnie masz wielki mętlik w głowie, a w dodatku dalej nie wiem, jaki jest twój tak zwany zawód.

Polegał na przyglądaniu się tym, którzy burzy­li sobie nawzajem domy — odparł mężczyzna — to była wojenna misja pokojowa i to działo się właśnie tutaj.

Na tej plaży? — spytała Isabella — nie gnie­waj się, ale nie wydaje mi się to możliwe.

Mężczyzna nie odpowiedział. Isabella wstała, podparła się pod boki i patrzyła na morze, była chu­da i jej sylwetka rysowała się na tle intensywnego światła południa.

Moim zdaniem mówisz takie rzeczy dlatego, że nic nie jesz — oznajmiła lekko zmienionym gło­

sem — i braku jedzenia mówi się dziwne rzeczy, mówisz bez sensu, wybacz, że ci to mówię, to jest pierwszorzędny hotel, jest superdrogi, bo widziałam ceny, nie możesz tak mówić tylko dlatego, że ci to przyszło do głowy, nic nie jesz, nie opalasz się, nie kąpiesz w morzu, moim zdaniem masz jakiś pro­blem, może powinieneś coś przekąsić albo wypić jakiś pyszny koktajl owocowy, jeśli chcesz, przy­niosę ci.

Jeśli już chcesz być taka miła, wolałbym coca- -colę — powiedział mężczyzna — gasi mi prag­nienie.

Chcę być miła — zapewniła Isabella — ale je­żeli życzysz sobie, abym była miła, najpierw musisz mi wyjaśnić, dlaczego przyjechałeś na wakacje właś­nie tutaj, gdzie była wojna i burzono sobie nawza­jem domy, a ty na to patrzyłeś, czy tak?

Była wojna, tylko że wtedy nikt nie chciał o niej wiedzieć i tak samo jest dzisiaj, wiesz, ludzie nie lubią wiedzieć, że w takich wakacyjnych miejsco­wościach toczyła się wcześniej wojna, bo sądzą, że to im zepsuje wakacje, rozumiesz taką logikę?

A więc dlaczego przyjechałeś tu również ty?, wybacz, ale moje pytanie jest logiczne.

Powiedzmy, że jest to odpoczynek wojowni­ka — odpowiedział mężczyzna — chociaż wojow­nik nie toczył wojny, był przecież wojownikiem, a wojownik musi znaleźć odpoczynek tam, gdzie wcześniej była wojna, to klasyka.

Isabella chyba się zastanawiała. Uklękła na pia­sku, połowa ciała była w słońcu, połowa w cieniu, chude dziecięce ciałko ubrane było w bikini, cho-

ciaż górna część wydawała się całkiem zbędna, jej chude plecy zaczęły drgać, jak gdyby płakała, ale nie płakała, wyglądała na przemarzniętą, trzymała ręce w piasku, klęczała z pochyloną nad kolanami twarzą.

Nie martw się — wyszeptała — kiedy tak się zachowuję, wszyscy się martwią, to tylko drobny kryzys okresu rozwoju, mam problemy okresu roz­woju, tak powiedział psycholog, nie wiem, czy ro­zumiesz.

Może, jeśli podniesiesz trochę głowę, zrozu­miem lepiej — zaproponował mężczyzna — źle cię słyszę.

Dziewczynka uniosła głowę, miała zaczerwienio­ną twarz i wilgotne oczy.

Lubisz wojnę? — wyszeptała.

Nie — odpowiedział — nie lubię, a ty?

To dlaczego ją prowadziłeś? — spytała Isabella.

Powiedziałem ci już, że jej nie prowadziłem, asystowałem przy niej, ale ja też zadałem ci pytanie, lubisz ją?

Nienawidzę jej — wykrzyknęła Isabella — ja jej nienawidzę, ale ty mówisz tak jak wszyscy doro­śli i przez ciebie chwycił mnie atak związany z kry­zysem okresu rozwoju, bo w zeszłym roku nie mia­łam kryzysu okresu rozwoju, a potem w szkole opo­wiedziano nam o różnych rodzajach wojen, o tych złych i tych dobrych, napisaliśmy nawet trzy wypra­cowania i dopiero potem zaczęły się ataki związane z kryzysem okresu rozwoju.

Masz czas, żeby mi wszystko wyjaśnić — rzekł mężczyzna — opowiedz bez pośpiechu, i tak fettuc- cine all’arrabbiata trzymają w cieple pod lampami

halogenowymi, nie spytałem cię nawet, do której klasy chodzisz.

Zdałam do drugiej klasy gimnazjum, ale kie­dy je skończę, pójdę do liceum, będę mogła uczyć się greki.

Cudownie, ale co to ma wspólnego z twoim kryzysem?

Być może nic — odparła Isabella — ale pod­czas roku szkolnego uczyliśmy się o Cezarze i tro­chę o Herodocie, ale przede wszystkim, czy wojna może służyć pokojowi, to był temat na lekcjach hi­storii, rozumiesz?

Mów jaśniej.

To znaczy, że czasami jest niestety koniecz­na — wytłumaczyła — czasami wojna służy do za­prowadzenia sprawiedliwości w kraju, gdzie jej nie ma, ale potem pewnego dnia przybyła dwójka dzieci z tego kraju, gdzie zaprowadzają sprawiedliwość, i umieszczono je w szpitalu w naszym mieście, moja klasa przynosiła im słodycze i owoce, to znaczy ja z Simone i Samanthą, ci najlepsi, jasne?

Mów dalej — poprosił mężczyzna.

Mohamed jest mniej więcej w moim wieku, jego siostra jest młodsza, ale nie pamiętam, jak się nazywa, kiedy weszliśmy na salę i kiedy zobaczy­łam, że Mohamed nie ma rąk, a jego siostrzyczka...

Isabella urwała.

Twarz jego siostrzyczki...—wyszeptała — boję się, że kiedy ci będę o tym opowiadać, dostanę zno­wu ataku związanego z kryzysem okresu rozwoju, siedział przy nich dziadek, bo ojciec i matka zginę­li od bomby, która zniszczyła ich dom, więc mnie

wypadła z rąk taca z kiwi i tiramisu, zaczęłam pła­kać i potem zaczęły się ataki związane z kryzysem okresu rozwoju.

Mężczyzna nic nie powiedział.

Dlaczego nic nie mówisz?, przypominasz psy- j chologa, który mnie wysłuchuje i nigdy nic nie mó­wi, powiedz coś.

Moim zdaniem nie musisz się za bardzo mar­twić — orzekł mężczyzna — kryzys okresu rozwo­ju przeszliśmy wszyscy, każdy na swój sposób.

Ty także?

Zapewniam cię — rzekł — wbrew opinii leka­rzy sądzę, że dotyczy mnie w pełni kryzys okresu rozwoju.

Isabella przyjrzała mu się. Usiadła wreszcie na skrzyżowanych nogach, wyglądała na nieco odprę­żoną i nie chowała już dłoni w piasku.

Żartujesz — powiedziała.

Ani trochę — zapewnił.

Ale ile ty masz lat?

Czterdzieści pięć — odpowiedział.

Tyle, ile mój tata, to późno jak na kryzys okresu rozwoju.

Wcale nie — zaprotestował mężczyzna — o- kres rozwoju nigdy się nie kończy, w życiu cały czas się rozwijamy.

Jak to?

Każdy, rozwijając się, przechodzi jakiś kryzys» również twoi rodzice.

Skąd możesz o tym wiedzieć?

Wczoraj słyszałem, jak twoja matka rozmawia- ła przez komórkę z twoim ojcem — oznajmił męż­

czyzna — łatwo można było odgadnąć, że dotknął ją kryzys okresu rozwoju.

Szpiegujesz nas—wykrzyknęła Isabelia — nie wolno podsłuchiwać cudzych rozmów.

Wybacz — powiedział mężczyzna — ale twój parasol znajduje się w odległości trzech metrów od mojego, a twoja matka rozmawiała, jak gdyby była u siebie w domu, chcesz, abym zatykał sobie uszy?

Ramionami Isabelli wstrząsnął ponownie dreszcz.

Nie są już razem — przyznała — zostałam z mamą, a Francesco z tatą, tak będzie sprawiedliwie, oznajmił sędzia, Francesco urodził się, kiedy już się tego nie spodziewali, ale ja kocham go jak nikogo innego i w nocy płaczę, również mama nocami pła­cze, słyszałam ją, a wiesz, dlaczego?, ponieważ mię­dzy nią a tatą jest niezgodność charakterów, tak u- stalono, wiesz, co to takiego?

Oczywiście — przytaknął mężczyzna — to rzecz normalna, niezgodność charakterów przyda­rza się wszystkim, nie przejmuj się.

Isabelia trzymała znowu dłonie w piasku, lecz na jej twarzy pojawił się niemal figlarny wyraz, zaśmia­ła się krótko.

Chytry z ciebie facet—powiedziała — nie po­wiedziałeś mi jeszcze, dlaczego spędzasz całe dnie pod parasolem, o mnie wiesz już wszystko, a o so­bie nic nie mówisz, dlaczego przyjechałeś nad mo­rze, skoro spędzasz całe dnie na leżaku i bierzesz pastylki, czym się zajmujesz?

No cóż — wyszeptał mężczyzna — krótko mó­wiąc, czekam na skutki zubożonego uranu, a do tego trzeba być cierpliwym.

To znaczy? — zapytała Isabella.

Długo trzeba by tłumaczyć, skutki to skutki, i żeby je zrozumieć, nie ma innego wyjścia, jak czekać.

Długo musisz na nie czekać?

Już nie bardzo długo, sądzę, że miesiąc, może nawet krócej.

A tymczasem co robisz przez cały dzień tutaj pod parasolem, nie nudzisz się?

Ani trochę — rzekł mężczyzna — ćwiczę się w sztuce nefelomancji.

Dziewczynka wytrzeszczyła oczy, skrzywiła się, ale zaraz potem uśmiechnęła. Po raz pierwszy na­prawdę się uśmiechnęła, pokazując drobne białe zęby, na których widać było metalowy drucik.

Czy to jakiś nowy wynalazek?

Ależ nie — zaprotestował — to coś bardzo dawnego, pomyśl, że mówi o tym Strabon, wiąże się to z geografią, ale o Strabonie będziesz uczyć się w liceum, w gimnazjum co najwyżej opowiedzą ci o Herodocie, jak zrobiła to w tym roku nauczycielka geografii, geografia to coś bardzo dawnego, droga Isabel, istnieje od zawsze.

Isabella przyglądała mu się z powątpiewaniem.

A na czym by to miało polegać, to coś, jak się nazywa?

Nefelomancja — powtórzył mężczyzna — to greckie słowo, nephele znaczy chmura, a mancja wróżenie, nefelomancja to sztuka wróżenia z chmur, albo raczej z kształtu chmur, ponieważ w tej sztuce forma jest wszystkim i to dlatego wybrałem się na wakacje na tę plażę, ponieważ przyjaciel z lotnictwa

wojskowego, zajmujący się meteorologią, zapewnił mnie, że nad Morzem Śródziemnym nie ma dru­giego wybrzeża takiego jak to, gdzie na horyzoncie chmury zbierają się w ułamku sekundy. I tak jak się zebrały, rozpierzchają się i to właśnie w owym ułam­ku sekundy nefelomanta musi wykazać się swoimi umiejętnościami, aby pojąć, co zapowiada kształt jakiejś chmury, zanim rozwieje ją wiatr, zanim za­mieni się w przezroczyste powietrze i stanie niebem.

Isabella wstała, mechanicznym ruchem strząsnę- ła piasek z chudych nóżek. Poprawiła włosy i obrzu­ciła mężczyznę sceptycznym spojrzeniem, na jej twarzy jednak malowała się ciekawość.

Podam ci przykład — zaproponował mężczy­zna — usiądź na leżaku obok mojego; aby badać chmury na horyzoncie, zanim znikną, trzeba usiąść i porządnie się skoncentrować.

Wskazał palcem na morze.

Widzisz te chmurkę?, patrz tam, gdzie wska­zuje mój palec, bardziej na prawo, obok cypla.

Widzę — przytaknęła Isabella.

To był mały kłębek toczący się w powietrzu, bar­dzo odległy, na emaliowanym niebie.

Przyjrzyj się jej dobrze — polecił mężczyz­na — i zastanów się, do nefelomancji potrzebna jest intuicja, ale i namysł jest niezbędny, nie trać jej z pola widzenia.

Isabella przytknęła dłoń do czoła. Mężczyzna za­palił papierosa.

Palenie szkodzi zdrowiu — oświadczyła Isa- bella.

Nie zawracaj sobie mną głowy, myśl o chmu-

rze, na tym świecie jest mnóstwo rzeczy, które szko­dzą zdrowiu.

Otworzyła się po bokach — wykrzyknęła Isa- bella — jak gdyby wypuściła skrzydła.

Motyl — powiedział ze znawstwem mężczy­zna — motyl ma tylko jedno znaczenie, nie ma co do tego żadnych wątpliwości.

To znaczy? — spytała Isabella.

Osoby cierpiące na niezgodność charakterów przestaną na nią cierpieć, ci, którzy się rozstali, spot­kają się znowu, a ich życie będzie pełne wdzięku jak lot motyla. Strabon, strona dwudziesta szósta głów­nej księgi.

Co to za księga? — spytała Isabella.

Główna księga Strabona — wyjaśnił mężczy­zna — tak brzmi tytuł, nigdy niestety nie została przełożona na języki nowożytne, studiuje się ją na ostatnim roku na uniwersytecie, ponieważ można ją przeczytać tylko w starożytnej grece.

A dlaczego nigdy jej nie przełożyli?

Ponieważ języki nowożytne zdominował po­śpiech — odpowiedział mężczyzna — aby jak naj­szybciej komunikować, stają się syntetyczne i tra­cą zdolność analizy, na przykład starożytna greka w odmianie czasowników ma liczbę podwójną, my zaś mamy tylko liczbę mnogą i kiedy mówimy „my”j w tym wypadku ty i ja, możemy wskazać również wiele innych osób, ale starożytni Grecy byli bardzo dokładni, jeśli to coś robiliśmy albo mówili tylko ja i ty, to znaczy, że jest nas dwoje, a więc używali licz­by podwójnej. Na przykład nefelomancję dotyczą­cą tej chmury uprawiamy tylko ja i ty, wiemy o tym

tylko my i na takie właśnie okazje mieli liczbę po­dwójną.

Super — oznajmiła Isabella i pisnęła, zaty­kając sobie usta — spójrz w tamtą stronę, w tamtą stronę!

To cirrus — wyjaśnił mężczyzna — przepięk­ny mały cirrus, którego zaraz pochłonie niebo, zwykli ludzie mogliby go wziąć za nimbusa, ale cir­rus to cirrus, przykro mi, ale kształt cirrusa może mieć tylko własny sens, którego inne chmury nie mają.

To znaczy? — zapytała Isabella.

Zależy od kształtu — powiedział mężczyz­na — musisz go zinterpretować, o to właśnie cho­dzi, w przeciwnym razie cóż by z nas byli za nefe- lomanci.

Wydaje mi się, że dzieli się na pół — orzekła Isabella — patrz, naprawdę podzielił się na dwie części, zupełnie jak dwie owieczki drepczące jedna obok drugiej.

Dwa cirrusowe jagnią tka, co do tego także nie ma żadnych wątpliwości.

Nie rozumiem.

To łatwe — zapewnił mężczyzna—łagodne ja­gnię symbolizuje przemiany ludzkości: Strabon, strona trzydziesta pierwsza głównej księgi, przyjrzyj się dobrze, ale kiedy się dzieli, chodzi o dwie woj­ny toczące się równolegle, jedna jest sprawiedliwa, druga jest niesprawiedliwa, nie można ich w żaden sposób odróżnić, co zresztą mało nas interesuje, waż­ne jest, by zrozumieć, jak skończą się obie, jaka bę­dzie ich przyszłość.

Isabella popatrzyła nań z miną kogoś, kto spo- i dziewa się pilnej odpowiedzi.

Marnie skończą, mogę cię o tym zapewnić, I droga Isabel.

Jesteś zupełnie pewien? — spytała niespokoj- I nym głosem.

Sama musisz na to odpowiedzieć — szepnął mężczyzna — teraz zamknę oczy, to ty musisz je zin- terpretować, patrz i czekaj cierpliwie, ale spróbuj uchwycić odpowiednią chwilę, ponieważ potem bę- j dzie już za późno.

Mężczyzna zamknął oczy, wyprostował nogi, na­sunął kapelusz na twarz i leżał nieruchomo, jak gdy­by zasnął. Minęła może minuta, może więcej. Wo­kół panowała wielka cisza, plażowicze udali się już do restauracji.

Prują się jak sweter — szepnęła Isabella — tak jak ślad po samolocie, teraz już prawie nic nie wi­dać, jakie to dziwne, już prawie nic nie widzę, po­patrz i ty.

Mężczyzna się nie poruszył.

Nie ma potrzeby — mruknął — Strabon, stro­na dwudziesta piąta głównej księgi, on się nie my­lił, proroctwo końca wszelkich wojen wygłosił dwa tysiące lat temu, tylko że nikt dotąd uważnie go nie przeczytał, dziś jednak rozszyfrowaliśmy je wresz­cie na plaży my oboje.

Wiesz, że ty jesteś super? — spytała Isabella-

Jestem tego całkowicie świadom — przytak­nął mężczyzna.

Myślę, że pora iść do restauracji — mówiła da­

lej — mama już pewnie siedzi przy stoliku i się nie­pokoi, możemy rozmawiać dalej po południu?

Nie wiem, nefelomancja to sztuka, która bar­dzo męczy, chyba po południu powinienem się prze­spać, inaczej wieczorem nie będę w stanie zejść na kolację.

To dlatego musisz brać tyle lekarstw? — spy­tała Isabella — z powodu nefelomancji?

Mężczyzna odsłonił zakrytą kapeluszem twarz i spojrzał na dziewczynkę.

A ty jak sądzisz? — spytał.

Isabella wstała, wyszła z kręgu cienia, jej ciało zalśniło w słońcu.

Powiem ci jutro — odparła.

C’était un temps déraisonnable,

On avait mis les morts à table,

On faisait des châteaux de sable,

On prenait les loups pour des chiens. * Louis Aragon

Najpierw zamierzał mu powiedzieć, że w nowym apartamencie najbardziej lubi widok na Unter den Linden, bo dzięki niemu czuje się jak w domu. Jed­nym słowem, było to mieszkanie, dzięki któremu czuł się jak w domu, jak wtedy, kiedy jego życie mia­ło jeszcze jakiś sens. Cieszył się, że wybrał Karl- -Liebknecht-Strasse, ponieważ była to nazwa, któ­ra również ma jakiś sens. Albo miała go kiedyś. Kie­dyś? Z pewnością tak było, szczególnie w wypadku Wielkiej Struktury.

Tramwaj się zatrzymał i otworzyły się drzwi. Lu­dzie wsiedli. Zaczekał, aż drzwi zamkną się znowu. Jedź sobie, jedź, wolę iść piechotą, przespaceruję się, pogoda jest zbyt piękna, aby stracić taką okazję. Za­paliło się czerwone światło. Przejrzał się w zamknię­

tych drzwiach, chociaż gumowy pasek dzielił je na pół. W porządku, może być podzielony na pół, mój drogi, zawsze podzielony na pół, jedna połowa tu, druga tam, to jest życie, tak wygląda życie. Ale w sumie nie jest tak źle: był przecież przystojnym star­szym mężczyzną, z siwymi włosami, w eleganckiej marynarce, włoskich mokasynach kupionych w centrum, miał zamożny wygląd zamożnej osoby: korzyści płynące z kapitalizmu. Zaczął podśpiewy­wać pod nosem: tout est affaire de décor, changer de lit, changer de corps*. Na tym to się naprawdę znał, nie robił nic innego przez całe życie. Tramwaj ruszył. Pomachał mu ręką, jak gdyby w środku sie­dział ktoś, kogo żegnał. Kim była ta osoba, która jechała tramwajem w kierunku Pergamonu? U- szczypnął się czule w policzek. No cóż, to jesteś ty, mój drogi, właśnie ty, et à quoi bon, puisque c’est encore moi qui moi-même me trahis**. Odśpiewał końcową strofkę głębokim i nieco dramatycznym głosem Léo Ferré. Chłopak na motorynce z logo Pizza Hut, czekający na zielone światło, spojrzał nań zdziwiony: starszy elegancki pan śpiewający jak pta­szek na przystanku tramwajowym, komiczne, praw­da? Jedź, młodzieńcze, zapaliło się zielone świat­ło, dał znak ręką, zachęcając go, by ruszył, zawieź tę swoją ohydną pizzę tam, gdzie trzeba, rozejść się, rozejść, nie ma nic do oglądania, jestem tylko starym człowiekiem podśpiewującym pod nosem wiersz Aragona, wiernego towarzysza minionych

dekoracji

czasów, jego również już nie ma, wszyscy się rozej­dą wcześniej czy później, nawet jego Elsa ma zma­towiałe oczy, dobranoc, oczy Elsy. Spojrzał na tram­waj, który skręcał w kierunku Friedrichstrasse, i pomachał oczom Elsy. Taksówkarz spojrzał nań zniecierpliwiony, a więc, wsiada pan w końcu czy nie? Przeprosił: proszę mi wybaczyć, to nieporozu­mienie, żegnałem kogoś, robiłem znak ręką nie w pana kierunku. Taksówkarz potrząsnął głową z dez­aprobatą. Chyba był Turkiem. To miasto pełne jest Turków, Turków i Cyganów, spadli nam na głowę wszyscy ci włóczędzy i po co?, aby żebrać, tak, że­brać, biedne Niemcy. I jeszcze ten imigrant śmiał protestować, cóż za bezczelność. Mówiłem panu, że się pan pomylił, odpowiedział zmienionym głosem, źle mnie pan zrozumiał, żegnałem kogoś. Spytałem tylko, czy nie potrzebuje pan pomocy, wyjaśnił chło­pak, kalecząc niemiecki, proszę mi wybaczyć, pro­szę pana, potrzebuje pan pomocy? Pomocy?, nie, dziękuję, odpowiedział chłodno, dziękuję, czuję się znakomicie, młody człowieku. Taksówka odjecha­ła. Czujesz się dobrze?, zastanowił się. Oczywiście, że czuje się dobrze, był cudowny letni dzień, jaki rzadko zdarza się w Berlinie, może tylko trochę zbyt upalny. Właśnie, może trochę zbyt upalny jak na mój gust, a kiedy jest upał, ciśnienie rośnie. Żad­nych słonych potraw, żadnego wysiłku, orzekł le­karz, pańskie ciśnienie jest zbyt wysokie, ale praw­dopodobnie z powodu stanów lękowych, czy jest coś, co pana niepokoi, potrafi pan odpoczywać, śpi pan dobrze, cierpi na bezsenność? Co za pytania. Oczywiście, że śpi dobrze, jak może źle spać starszy

spokojny pan, z wysokim kontem w banku, wspa­niałym apartamentem w centrum, wakacyjnym do­mem nad Wannsee, synem adwokatem w Hambur­gu i córką, która wyszła za właściciela sieci hiper­marketów?, niech pan da spokój, doktorze. Ale le­karz się upierał: koszmary senne, trudności ze snem, nagłe przebudzenia? Tak, czasami, doktorze, ale ży­cie jest długie, wie pan, w pewnym wieku myśli się

o osobach, których już nie ma, patrzy się wstecz, na sieć, w którą nas złowiono, dziurawą sieć rybaków, bo teraz to ich wszystkich złowiono, rozumie mnie pan? Nie rozumiem, odpowiedział lekarz, krótko mówiąc, śpi pan czy nie? Doktorze, powiedziałby chętnie temu poczciwcowi, czego jeszcze można ode mnie chcieć? Ułożyłem wszystkie pasjanse, zwy­miotowałem cały kirsch, wrzuciłem wszystkie książ­ki do pieca, doktorze, czy chce pan, abym spał jesz­cze spokojnym snem? Odpowiedział jednak: śpię dobrze, kiedy śpię, a kiedy nie śpię, usiłuję spać. Gdyby nie był pan na emeryturze, zdiagnozował- bym rodzaj stresu, oznajmił lekarz, ale szczerze mó­wiąc, nie jest to możliwe, a zatem wysokie ciśnie­nie jest wynikiem stanów lękowych, chociaż pozor­nie jest pan spokojnym człowiekiem, dwie pigułki przed snem, żadnych słonych potraw i musi pan przestać palić.

Zapalił papierosa, amerykańskiego papierosa o słodkim smaku. Kiedy pracował w Wielkiej Struk­turze, byli ludzie, którzy za paczkę amerykańskich papierosów donosili na swoich rodziców, a teraz A- merykanie, kiedy już podbili cały świat, zawyroko­wali, że papierosy szkodzą. Kretyn z tego lekarza,

który sprzedał się Amerykanom. Przeszedł przez Unter den Linden na wysokości Uniwersytetu Humboldta i usiadł pod kwadratowym parasolem budki z parówkami. W kolejce do budki, z tacą w rękach, stała hiszpańska rodzinka, tata, mama i dwój­ka nastolatków. Wszędzie pełno turystów. Nie byli pewni, jak wymawia się nazwę dodatku do potrawy. Kartoffeln, twierdziła kobieta. Nie, nie, protestował mąż, skoro są smażone, trzeba poprosić o pommes, po francusku. Brawo, Hiszpanie z wąsikiem. Prze­chodząc obok nich, zaczął gwizdać Los cuatro gene- rales. Kobieta odwróciła się, niemal przestraszona. Czy byli nostalgikami, czy głosowali na socjalistów? Kto to może wiedzieć. Ay Carmela, ay Carmela.

Zerwał się nagle chłodny wiatr, który podniósł z ziemi serwetki i puste paczki po papierosach. Zda­rza się to często w Berlinie: duszny upał i nagle zry­wa się zimny wiatr, który kręci papierzyskami młyn­ki i odmienia ci nastrój. Jak gdyby przynosił ci wspomnienia, tęsknoty, utracone zdania, na przy­kład to, które przyszło mu do głowy: okrucieństwo czasów i wierność moim zasadom. Poczuł gniew. Jaka tam wierność, powiedział głośno, o jakiej wier­ności mówisz, w życiu prywatnym byłeś najbardziej niewiernym mężczyzną, jakiego znam, wiem o to­bie wszystko, zasady, tak, z pewnością, ale jakie, o zasadach Partii nigdy nie chciałeś nawet słyszeć, żonę cały czas zdradzałeś, o jakich zasadach bre­dzisz, kretynie. Naprzeciwko niego przystanęła dziewczynka. Miała spódniczkę do ziemi i bose sto­py. Podsunęła mu pod oczy kawałek tektury, na któ­rym było napisane: pochodzę z Bośni. Spieprzaj,

powiedział jej z uśmiechem. Dziewczynka również uśmiechnęła się do niego i odeszła.

Może byłoby lepiej wziąć taksówkę, poczuł się nagle zmęczony. Kto wie, dlaczego czuł się tak zmę­czony, nic nie robił przez cały ranek, wałęsając się i czytając gazetę. Gazety męczą, pomyślał, wiadomo­ści męczą, świat męczy. Świat męczy, ponieważ jest zmęczony. Ruszył w stronę metalowego kosza na śmieci i wrzucił do niego pustą paczkę po papiero­sach, a następnie poranną gazetę, nie miał ochoty nosić jej przy sobie. On był porządnym obywatelem, nie chciał zaśmiecać ulic miasta. Ale miasto i tak było brudne. Wszystko było brudne. Pomyślał: nie, pójdę piechotą, łatwiej mi będzie kontrolować sy­tuację. Sytuację, ale jaką sytuację?, cóż, przyzwycza­jony był kontrolować sytuację w innych czasach. Wtedy tak, było przyjemnie: twój Obiekt szedł przed tobą w swoich sprawach, nieświadomy, spokojny. I również ty, pozornie, szedłeś w swoich sprawach, ale nie byłeś ani trochę nieświadomy, przeciwnie, zna­łeś doskonale z fotografii fizyczne cechy twojego Obiektu, mógłbyś go rozpoznać nawet na widowni teatru, on natomiast nic o tobie nie wiedział, byłeś dlań anonimową twarzą podobnie jak miliony in­nych anonimowych twarzy na świecie, szedł swoją drogą i idąc swoją drogą, prowadził cię, bo musia­łeś iść za nim. Był dla ciebie busolą, wystarczyło iść w ślad za nim.

Wybrał sobie Obiekt. Kiedy wychodził z domu, potrzebował zawsze Obiektu, w przeciwnym razie czuł się zagubiony, tracił orientację. Dlaczego 0- biekt wiedział dobrze, gdzie ma iść, on zaś nie, te-

raz, kiedy zwykła praca się skończyła, a Renate u- marła? Ach, mur, jakże tęsknił za murem. Stał tam, solidny, konkretny, wyznaczał granicę, dzielił życie, dawał poczucie bezpieczeństwa. Dzięki murowi na­leżało się do czegoś, jesteś po tej albo po tamtej stro­nie, mur jest jak punkt centralny, po tej stronie wschód, po tamtej zachód, wiesz, gdzie jesteś. Kie­dy jeszcze żyła Renate, chociaż nie było już muru, wiedział przynajmniej, dokąd iść, ponieważ domem musiał zajmować się sam, nie ufał kobiecie przycho­dzącej na godziny, to była Hinduska o umykającym spojrzeniu, która mówiła fatalną niemczyzną i po­wtarzała nieustannie yes Sir, również wtedy, kiedy posyłał ją do diabła. Idź do diabła, wstrętna głupia czarnucho: yes Sir.

Przede wszystkim szedł do supermarketu. Co­dziennie, ponieważ nie lubił robić dużych zakupów, tylko drobne codzienne sprawunki, zgodnie z ży­czeniami Renate. Na co miałabyś dziś ochotę, Re­nate, może na belgijskie czekoladki z likierem albo pralinki o smaku orzechowym? A może, słuchaj, idę do działu owoców i warzyw, nie możesz sobie wy­obrazić, co jest do kupienia w tym supermarkecie, wiesz, on nie ma nic wspólnego ze sklepami spożyw­czymi z naszych czasów, dostaniesz wszystko, na­prawdę wszystko, na przykład smakowałyby ci do­rodne soczyste brzoskwinie w taki szary grudnio­wy dzień?, przyniosę ci, pochodzą z Chile albo z Argentyny, coś w tym rodzaju, a może wolisz grusz­ki, czereśnie, morele?, przyniosę. Chcesz żółtego i bardzo słodkiego melona, takiego, co to pasuje do porto i włoskiej szynki? Też ci przyniosę, dziś i

chciałbym, abyś była zadowolona, Renate, chciał­bym, abyś się uśmiechnęła.

Renate obdarzała go znużonym uśmiechem. Aby na nią spojrzeć, oglądał się za siebie, idąc alejką w ogrodzie, ona zaś machała mu ręką przez drzwi bal­konowe. Brzeg tarasu zasłaniał koła inwalidzkiego wózka. Wydawało się, że Renate siedzi w fotelu, wy­glądała na normalną osobę, była jeszcze piękna, miała gładką cerę i, mimo swojego wieku, blond włosy. Renate, moja Renate, tak bardzo cię kocha­łem, wiesz?, nie możesz sobie wyobrazić, jak bardzo, nad życie, i kocham cię nadal, naprawdę, chociaż powinienem ci coś powiedzieć, ale teraz jaki to mia­łoby sens?, muszę się tobą zajmować, myć cię, cho­dzić koło ciebie, jakbyś była dzieckiem, biedna Re­nate, los okazał się okrutny, byłaś jeszcze piękna, nie jesteś znowu taka stara, nie jesteśmy znowu tacy starzy, moglibyśmy jeszcze cieszyć się życiem, bo ja wiem, podróżować, a ty jesteś w takim stanie, jakie to wszystko smutne, Renate. Skręcił z alejki przed domem i ruszył szeroką aleją ocienioną drzewami. Życie jest bez sensu, pomyślał, nie przestrzega roz­kładu jazdy. Skierował się w stronę supermarketu, miał tam spędzić przyjemny ranek, to miły sposób na spędzenie czasu, ale teraz, kiedy zabrakło Rena­te, trudno jest spędzić czas.

Rozejrzał się wokół. Po drugiej stronie ulicy za­trzymał się kolejny tramwaj. Wysiedli z niego ko­bieta w podeszłym wieku z torbą na zakupy, chło­piec i dziewczyna trzymający się za ręce, staruszek ubrany na granatowo. Wydali mu się śmiesznymi Obiektami. Trudno, no trudno, nie zachowuj się jak

dziecko, zapomniałeś swój fach?, potrzebna jest cierpliwość, już nie pamiętasz?, bardzo dużo cierp­liwości, całe dnie cierpliwości, miesiące cierpliwoś­ci, uwaga, dyskrecja, godzinami trzeba było siedzieć w kawiarni, w samochodzie, ukrywać się za rozło­żoną gazetą, zawsze tą samą, całymi dniami.

Dlaczego nie zaczekać na dobry Obiekt, a tym­czasem poczytać trochę gazetę, ot tak, aby się dowie­dzieć, co nowego na świecie? Kupił „Die Zeit” w kiosku obok, to był zawsze jego tygodnik, w czasach prawdziwych Obiektów. Następnie usiadł przy sto­liku przed kioskiem z parówkami, pod lipą. To nie była jeszcze pora obiadu, ale porządną parówkę z kartoflami mógł przecież zjeść. Normalną czy z cur­ry?, spytał niski mężczyzna w białym fartuchu. Zdecydował się na curry, absolutną nowość, i kazał dodać keczupu, prawdziwy postmodernizm, tego słowa używano wszędzie. Zostawił parówkę prawie nieruszoną na papierowej tacce, prawdziwa ohyda, nie wiadomo, skąd ta moda.

Rozejrzał się wokół. Ludzie wydali mu się brzyd­cy. Grubi. Również ci chudzi wydali mu się grubi, grubi wewnątrz, jak gdyby widział ich od środka. Byli tłuści, otóż to, oleiści, jak gdyby posmarowali się olejkiem do opalania. Wydało mu się nawet, że się błyszczą. Otworzył gazetę: zobaczmy, co nowe­go na świecie, na tym rozległym świecie, który tań­czy wesoło. Ale nie za bardzo. Gwiezdna tarcza i broń nuklearna, domagał się ich Amerykanin. Prze­ciwko komu?, zachichotał, przeciwko komu?, prze­ciwko nam, którzy wszyscy umarliśmy? Zobaczył fotografię Amerykanina na podium obok flagi. Mu-

si mieć mózg nie większy niż naparstek, jak we fran­cuskiej piosence. Przypomniała mu się piosenka, którą bardzo lubił, ten Brassens, niezły był z niego facet, nienawidził burżujów. Odległe lata. Paryż to była najpiękniejsza misja jego życia. Une jolie fleur dans une peau de vache, une jolie vache déguisée en fleur*. Jego francuszczyzna była nadal bez zarzutu, bez żadnego obcego akcentu, neutralna jak niektó­re głosy, które mówią przez megafon na lotniskach, nauczył się w specjalnej szkole, w tamtych czasach nauka to była poważna sprawa, żadne tam żarty, z setki wybierano pięciu i tych pięciu musiało być doskonałych, tak jak doskonały był on.

Przed kasą Staatsoper stała kolejka, pewnie dziś wieczór jest jakiś ważny koncert. A gdyby tak po­szedł? Czemu nie, prawie, prawie. Jakiś mężczyzna schodził po schodach biblioteki, łysy, elegancki, z teczką pod pachą. Otóż to, idealny Obiekt. Udał, że czyta z zainteresowaniem gazetę. Mężczyzna prze­szedł przed nim, nie zwracając nań uwagi. Co za naiwniak, prawdziwy naiwniak. Zaczekał, aż tam­ten przejdzie około stu metrów, następnie wstał. Przeszedł przez jezdnię. Zawsze lepiej stać na dru­gim chodniku, to stara zasada, nigdy nie lekcewa­żyć starych zasad. Mężczyzna skierował się w stronę Scheunenviertel. Cóż za sympatyczny Obiekt, idzie właśnie tą samą drogą, nie można być bardziej u- przejmym. Wydawało się, że mężczyzna idzie w kie­runku Pergamonu. I rzeczywiście wszedł do środ­

ka. Ale chytrus, jak gdybym tego nie odgadł. Za­śmiał się sam do siebie: wybacz, drogi naiwniaku, jeśli jesteś tu z misją, przebrany za profesora uni­wersytetu, to logiczne, że wchodzisz do Perga- monu, myślisz może, że ktoś z takim doświadcze­niem jak ja da się złapać na taką marną sztuczkę?

Usiadł na cokole jednego z posągów i czekał spo­kojnie. Zapalił papierosa. Lekarz pozwalał mu już tylko na cztery papierosy dziennie, dwa po obiedzie i dwa po kolacji. Ale ten Obiekt zasługiwał na pa­pierosa. Czekając, rzucił okiem na gazetę, na stro­nę z programem spektakli. Wyświetlano amerykań­ski film, który budził zachwyt widzów i bił rekor­dy oglądalności. To był film szpiegowski, jego ak­cja rozgrywała się w Berlinie w latach sześćdziesią­tych. Poczuł dojmujący smutek. Ogarnęła go ocho­ta, aby pójść tam, gdzie zamierzał iść, i nie tracić więcej czasu na tego głupiego profesorka. Był zbyt banalny, zbyt przewidywalny. Istotnie, zobaczył go, jak wychodzi z przezroczystą torbą plastikową, peł­ną katalogów, które musiały ważyć tonę.

Wyrzucił niedopałek do kanału i wsadził ręce do kieszeni, jak gdyby zamierzał powłóczyć się po mie­ście. Tak, to lubił: udawać, że się włóczy. Ale się nie włóczył, musiał złożyć pewną wizytę, obiecał to so­bie po raz kolejny poprzedniej nocy, trochę niespo­kojnej, w gruncie rzeczy bezsennej. Miał mu coś do powiedzenia, temu facetowi. W odróżnieniu od wie­lu kolegów, również tych na jego poziomie, którzy skończyli jako taksówkarze, zwolnieni z dnia na dzień, on nie, on dobrze się urządził, był przewidu­jący, zawsze trzeba być przewidującym, a on się ta-

kim okazał, odłożył niezłą sumkę. W jaki sposób? To jego sprawa, ale udało mu się odłożyć niezłą sum­kę, i to w dolarach, w dodatku w Szwajcarii, i kiedy wszystko się załamało, kupił sobie apartament na Karl-Liebknecht-Strasse, ta nazwa miała jakiś sens, dwa kroki od Unter den Linden, ponieważ dzięki temu czuł się jak w domu. Jednym słowem, to miesz­kanie sprawiało, że czuł się jak w domu, jak wtedy, kiedy jego życie miało sens. Ale czy rzeczywiście? Naturalnie, że tak.

Chausseestrasse wydała mu się pusta. Z rzadka przejeżdżał jakiś samochód. Była niedziela, piękna niedziela pod koniec czerwca, berlińczycy wybrali się nad Wannsee, opalali się w pierwszych promie­niach słońca w kąpieliskach Martin Wagner, popi­jając aperitif w oczekiwaniu na smakowity obiadek. Zdał sobie sprawę, że jest głodny. Tak, jeśli się nad tym zastanowić, był głodny, rano wypił tylko wło­skie cappuccino, może dlatego, że poprzedniego wieczoru nieco przesadził. Zjadł talerz ostryg w Paris Bar, chodził już co wieczór do Paris Bar, chy­ba że zamieniał go niekiedy na jakąś inną eleganc­ką restaurację. Rozumiesz, mądralo?, szepnął, ty żyłeś cały czas jak franciszkanin, a ja zabawiam się w eleganckich restauracjach, jem co wieczór ostry­gi, a wiesz, dlaczego?, ponieważ nie jesteśmy wiecz­ni, mój drogi, sam to mówiłeś, a więc czemu by nie objadać się ostrygami. Podobał mu się dziedziniec. Był prosty, oszczędny, przypominał upartego wieś­niaka, jakim był niegdyś on sam, przy stolikach pod drzewami siedziało dwoje cudzoziemskich turystów i piło piwo. Mężczyzna zbliżał się do pięćdziesiąt­

ki, nosił okrągłe okulary w metalowej oprawce jak intelektualista, jak jego ulubiony mądrala, łysieją­cy, z łysiną na czubku głowy. Ona ciemnowłosa, piękna, ze stanowczym i szczerym wyrazem twarzy, wielkimi ciemnymi oczami, młodsza od niego. Roz­mawiali po włosku, wtrącając od czasu do czasu ja­kieś zdanie w nieznanym mu języku. Nadstawił u- cha. Po hiszpańsku? Wydawało mu się, że po hisz­pańsku, ale siedzieli za daleko. Przeszedł przed ich stolikiem pod jakimś pretekstem i powiedział: dzień dobry, witajcie w Berlinie. Dziękuję, odpowiedział mężczyzna. Włosi?, spytał. Kobieta uśmiechnęła się do niego: Portugalka, wyjaśniła. Mężczyzna otwo­rzył ramiona z rozbawioną miną: zmieniając częś­ciej kraje niż buty, ja też trochę Portugalczyk, po­wiedział po włosku, a tamten rozpoznał od razu cy­tat. Zdolny ten facet, widać, że przeczytałeś mądra­lę, gratuluję.

Postanowił zjeść w środku. Trzeba było zejść do piwnicy i być może na początku była to rzeczywi­ście piwnica. Ależ tak, oczywiście, to była piwnica, teraz sobie przypominał, często mądrala spotykał się tam z pewną marną aktoreczką, idiotką starszą od Helene, która później ujawniła wszystko w książce opublikowanej we Francji pod tytułem... nie pamię­tał już tytułu, a przecież śledził całą historię w swo­ich paryskich latach, ach tak, pod tytułem Ce qui convient, i pozornie mowa w niej była o teatrze, ale w jakiś sposób zawierała też pewną filozofię życia: plotkę. Co to był za rok? Nie mógł sobie przypo­mnieć. Mądrala umieścił w tej piwnicy kanapę i lampę z abażurem, a wszystko pod nosem Helene,

która najadła się w życiu więcej wstydu niż chleba z masłem.

Restauracja była raczej ciemna, ale miała coś z atmosfery kabaretu, typu Maria Farrar i tym podob­ne ekspresjonistyczne klimaty, którymi mądrala zaj­mował się w młodości. Stoliki były ze zwykłego drewna, sprzęty pełne wdzięku, ściany pokryte fo­tografiami. Zaczął się im przyglądać. Znał je niemal wszystkie, przeglądał je tyle razy w teczkach w swo­im biurze. Niektóre zrobili wręcz jego asystenci. Kurwiarz, pomyślał, byłeś prawdziwym kurwia- rzem, moralistą bez moralności. Przestudiował me­nu: żona nie potrafiła pokonać kochanek, ale przy­najmniej powiodło się jej w dziedzinie kulinarnej: narzuciła kuchnię austriacką i restauracja szanowa­ła jej upodobania. Lepiej nie brać zakąsek. Rubry­ka: zupy. Zastanowił się. Odczytał nazwę kartoflan­ki, która była lepsza od niemieckiej. Nie był zresz­tą nigdy wielbicielem niemieckiej kuchni, zbyt tłu­sta, Austriacy są bardziej wyrafinowani, ale może le­piej nie brać kartoflanki, jest za gorąco. Sarnina? Czemu nie sarnina?, Austriacy są niezrównani, je­śli chodzi o przyrządzanie dziczyzny. Ciężkostraw- ne, lekarz by mu nie pozwolił. Zdecydował się na zwykły wiener schnitzel. Prawdą jest, że wiener schnitzel przyrządzony na sposób austriacki może być czymś wspaniałym, i jeszcze ta ich chrupiąca za­piekanka z kartofli, ależ tak, niech będzie wiener schnitzel. Wypił austriackie białe wino, chociaż nie lubił aromatyzowanych win, i w myśli wzniósł to­ast na cześć Helene. Za twoją twardą skórę, powie-

mu

dział, moja droga primadonno. Na koniec wypił ka­wę bez kofeiny, aby uniknąć nocnych palpitacji.

Kiedy wyszedł na dziedziniec, ogarnęła go poku­sa, aby zwiedzić dom, teraz to był dom-muzeum, ale komedia. Kto wie jednak, może go odnowili, poma­lowali, oczyścili z życia, dostosowali do potrzeb in­teligentnych turystów. Pamiętał go z pewnej nocy 1954 roku, kiedy ten kretyn stał za kulisami Berli- ner Ensemble i patrzył na wózek swojej matki Cou- rage. Przejrzał pokój po pokoju, szuflada po szufla­dzie, kartka po kartce, list po liście. Znał ten dom jak nikt inny: zgwałcił go. Przykro mi, rzekł cicho, naprawdę mi przykro, ale taki był rozkaz. Wyszedł na ulicę i przeszedł kilka metrów. Na mały cmen­tarz przy ulicy, otoczony ogrodzeniem, można się było dostać z bocznej uliczki. Nie było nikogo. Ros­ło tam wiele drzew, wszyscy odpoczywali w cieniu. Mały cmentarz, ale race, pomyślał, ważne nazwiska: filozofów, lekarzy, literatów: happy few. Co robią ważne osoby na cmentarzu? Śpią, również i one śpią, dokładnie tak samo jak ci, którzy gówno zna­czą. I wszyscy w tej samej pozycji: horyzontalnej. Wieczność jest horyzontalna. Wędrując po cmenta­rzu, trafił przypadkiem na grób Anny Seghers. Za młodu bardzo lubił jej wiersze. Przypomniał mu się jeden z nich, który wiele lat temu recytował co wie­czór pewien żydowski aktor w teatrzyku w dzielni­cy Marais, to był wiersz straszliwy i przejmujący, nie miał odwagi powtórzyć go z pamięci.

Kiedy znalazł się przy grobie, powiedział: cześć, przyszedłem cię odwiedzić. Nagle stracił wszelką

ochotę, aby opowiedzieć o domu i o tym, jak dobrze się urządził na starość. Zwlekał przez chwile, a potem powiedział tylko: nie znasz mnie, nazywam się Karl, to moje prawdziwe imię, nadane mi na chrzcie. W tym momencie nadleciał motyl. Był to zwykły motylek o białych skrzydłach, bielinek ka- pustnik, który wędrował po cmentarzu. Mężczyzna znieruchomiał i zamknął oczy, jak gdyby chciał wy­razić jakieś życzenie. Ale nie miał żadnego życze­nia, które mógłby wyrazić. Otworzył na powrót oczy i zobaczył, że motyl usiadł na czubku nosa popier­sia z brązu stojącego przed płytą nagrobną.

Ze względu na ciebie przykro mi, że nie umiesz­czono epitafium, które podyktowałeś za życia: tu leży B.B., czysty, obiektywny, zły. Przykro mi, ale go nie umieścili, nie należy nigdy wymyślać z góry epi­tafiów, w każdym razie potomni cię nie posłuchają. Motylek zatrzepotał skrzydłami, uniósł je prosto­padle i złączył, jak gdyby chciał zerwać się do lotu, ale się nie ruszył. Miałeś niezły nochal, powiedział, i włosy jak szczotka, byłeś mądralą, zawsze byłeś mądralą, miałem z tobą niezłą robotę. Motylek ze­rwał się do krótkiego lotu, a potem usiadł znowu w tym samym miejscu.

Kretynie, powiedział, byłem twoim przyjacielem, lubiłem cię, dziwisz się, że cię lubiłem?, a więc po­słuchaj, tamtego sierpnia 1956 roku, kiedy pękła ci tętnica wieńcowa, płakałem, naprawdę, płakałem, niewiele płakałem w życiu, wiesz? Karl płakał mało, kiedy był na to czas, ale z twojego powodu płakałem-

Motyl odleciał, zrobił dwa okrążenia nad głową popiersia i oddalił się. Muszę ci coś powiedzieć, o-

znajmił nagle, jak gdyby zwracał się do motyla, mu­szę ci coś powiedzieć, to pilne. Motyl zniknął za drzewami, a on ściszył głos. Wiem o tobie wszyst­ko, wszystko o twoim życiu, dzień po dniu, wszyst­ko: o twoich kobietach, poglądach, przyjaciołach, podróżach, nawet o twoich nocach i wszystkich drobnych sekretach, nawet tych najmniejszych: wszystko. Zauważył, że się poci. Złapał oddech. O sobie samym natomiast nie wiedziałem nic, sądzi­łem, że wiem wszystko, a nie wiedziałem nic. Zro­bił przerwę i zapalił papierosa. Potrzebował papie­rosa. Że Renate zdradzała mnie przez całe życie, odkryłem dopiero dwa lata temu, kiedy otworzono archiwa. Kto wie, skąd przyszło mi do głowy, że ja też mogę mieć teczkę, jak wszyscy. To była teczka kompletna, szczegółowa, kogoś, kogo śledzono co­dziennie. Pod hasłem „Rodzina” było całe dossier, wraz z fotografiami zrobionymi teleobiektywem, widać na nich Renate i szefa Biura Spraw Wewnętrz­nych nagich w słońcu, na łasze rzeki, uprawiają na- turyzm. Podpis: Praga 1952. Byłem wtedy w Pary­żu. Jest też wiele innych: z 1962, kiedy wychodzą z hotelu w Budapeszcie, w 1969 na plaży nad Morzem Czarnym, w 1974 w Sofii. Aż do roku 1982, kiedy umarł, pękła mu tętnica wieńcowa, tak jak tobie, był stary, starszy o dwadzieścia lat od Renate, prawda to coś konkretnego.

Wytarł czoło chusteczką i cofnął się. Był cały mokry. Usiadł na drewnianej ławce, po drugiej stro­nie alejki. Wiesz, powiedział, chciałem powiedzieć Renate, chciałem jej powiedzieć, że wiem wszystko, że wszystko odkryłem, ale życie jest doprawdy j

83 Mi

mm

śmieszne, Renate miała wylew, można było wpraw­dzie liczyć na to, że powróci do zdrowia, i rzeczy­wiście dobrze ją leczyłem, również za pomocą fizy­koterapii, wszystko, co tylko było trzeba, ale ona nie wyzdrowiała, ostatnie lata spędziła na wózku inwa­lidzkim, również paraliż twarzy nie zniknął, co wie­czór powtarzałem sobie: jutro jej powiem, ale jak możesz powiedzieć, że odkryłeś wszystko, komuś, kto ma wykrzywioną twarz i podkurczone nogi?, nie miałem odwagi, naprawdę, nie miałem odwagi.

Spojrzał na zegarek. Może nadeszła pora, żeby sobie pójść. Czuł się zmęczony, chyba zatrzyma tak­sówkę. Powiedział: z mojego nowego mieszkania najbardziej podoba mi się widok na Unter den Lin- den, to ładne mieszkanie, ze wszystkimi nowoczes­nymi wygodami. Ruszył alejką w stronę furtki. Za­trzymał się na chwilę i odwrócił. Pomachał ręką w kierunku zieleni. Wieczorem chodzę na kolację do wytwornych restauracji, dodał, na przykład dziś pójdę chyba do włoskiej, gdzie podają pyszne spa­ghetti z krewetkami, nie możesz sobie wyobrazić, jest więcej krewetek niż spaghetti. Zamknął delikat­nie furtkę, starając się nie narobić hałasu. Za na­szych czasów nie było takich lokali, szepnął, stra­ciliśmy to, co najlepsze.

MIĘDZY GENERAŁAMI

Nigdy nie uważałem, że życie naśladuje sztukę, to powiedzenie zrobiło furorę, ponieważ jest proste, rzeczywistość zawsze przewyższa wyobraźnię, dla­tego niektórych historii nie da się napisać, są tylko marnymi imitacjami tego, co zdarzyło się napraw­dę. Ale dajmy spokój teoriom, opowiem ci chętnie historię, ale jeśli chcesz, spiszesz ją ty, bo masz nade mną jedną przewagę: nie znasz tego, kto ją przeżył. Prawdę mówiąc, on tylko mi opowiedział, co stało się wcześniej, finał poznałem dzięki jego małomów­nemu przyjacielowi; ograniczamy się w naszych roz­mowach do muzyki albo teorii gry w szachy, praw­dopodobnie gdyby Homer poznał Ulissesa, ten wy­dałby mu się banalnym człowiekiem. Sądzę, że zro­zumiałem jedno, że historie zawsze nas przewyższa­ją, przydarzyły się nam, a my staliśmy się nieświa­domie ich bohaterami, ale prawdziwym bohaterem historii, która się nam przydarzyła, nie jesteśmy my, lecz sama historia. Kto wie, czemu przyjechał u- mrzeć w tym mieście, które niczego mu nie przy­pomina, może dlatego, że jest to prawdziwa wieża Babel i pewnie powziął podejrzenie, że jego histo­ria jest symbolem wieży Babel, jaką jest życie, jego

kraj był zbyt mały, aby w nim umrzeć. Musi mieć prawie dziewięćdziesiąt lat, spędza popołudnia na i spoglądaniu przez okno na wieżowce Nowego Jor­ku, młoda Portorykanka przychodzi co rano sprząt­nąć mu mieszkanie, przynosi też coś do jedzenia z Tony’s Café, a on odgrzewa potem potrawę w mikro­falówce, wysłuchawszy w religijnym skupieniu sta­rych płyt Béli Bartoka, które zna na pamięć, wy­puszcza się na krótki spacer aż do ogrodzenia Cen­tral Parku, w szafie, w plastikowej torbie przecho­wuje swój generalski mundur, kiedy wraca do do­mu, otwiera szafę i poklepuje go dwukrotnie po e- poletach, jak gdyby chodziło o starego przyjaciela, następnie kładzie się spać, powiedział mi, że nic mu się nie śni, chyba że niebo nad węgierską niziną, sądzi, że to skutek środka nasennego, który przepi­sał mu amerykański lekarz. Opowiem ci historię w kilku słowach, tak jak opowiedział mi ten, komu się przydarzyła, cała reszta to przypuszczenia, lecz to już twoja sprawa”.

Kiedy historia się zaczyna, jej bohater jest mło­dym oficerem węgierskiej armii i zgodnie z kalen­darzem gregoriańskim jest rok 1956. Zupełnie u- mownie nazwiemy go László, imieniem, które na Węgrzech czyni go anonimowym, chociaż w rzeczy­wistości on był tym László, a nie żadnym innym. Z czysto hipotetycznego punktu widzenia możemy g° sobie wyobrazić jako mężczyznę około trzydziesto­pięcioletniego, wysokiego, chudego, z jasnymi, lek­ko rudawymi włosami, szarymi oczami, w których

I

I dostrzec można było niebieskie przebłyski. Można

I dodać, że był jedynym spadkobiercą rodziny właści-

I cieli ziemskich na granicy z Rumunią i w jego do­mu częściej niż po węgiersku mówiło się po nie­miecku, zgodnie z tradycją imperium habsburskie­go, po wywłaszczeniu rodzina przeniosła się do Bu­dapesztu, do dużego mieszkania przyznanego przez reżim komunistyczny. Można przypuszczać, że w liceum wykazywał uzdolnienia humanistyczne, do­stawał najlepsze stopnie ze starożytnej greki, znał na pamięć całe fragmenty z Homera i w sekrecie układał ody w stylu Pindara. Jego nauczyciel, jedy­ny, któremu ośmielił się je pokazać, przepowiedział mu przyszłość wielkiego poety, nowego Petófiego, w którą on pierwszy nie uwierzył, co zresztą jest szczegółem pozbawionym znaczenia, skoro mamy do czynienia z czystą hipotezą. Faktem jest, że oj­ciec pragnął, aby został wojskowym, ponieważ on

| sam w młodości służył jako oficer w armii austro- -węgierskiej, a to, że teraz armia była w rękach ko­munistycznego reżimu, wydawało mu się całkiem [ drugorzędne, bo na pierwszym miejscu są przecież Węgry i to dla tej ziemi nosi się broń, nie dla rzą­dów, które przemijają. Nasz Laszló pogodził się bez sprzeciwu z ojcowską wolą: w głębi duszy wiedział, że nie stanie się nowym Petófim, a nie cierpiał być drugim, chciał przewodzić w każdej dziedzinie, ja­kiejkolwiek, nie brakowało mu siły woli, poświęca­nie się zaś było jego żywiołem. W budapesztańskiej Akademii Wojskowej stał się od razu najlepszym kadetem, potem pierwszym uczniem szkoły oficer­skiej, a wreszcie oficerem, któremu po ukończeniu

kursu powierzono delikatne zadanie przejęcia pie­czy nad przygranicznym posterunkiem.

Teraz należałoby zrobić dygresję, która nie ma już nic wspólnego z hipotezami, a jedynie z wyobraź­nią tego, kto opowiada historię usłyszaną od kogoś, komu z kolei też została ona opowiedziana. Można sądzić, że Laszló na wsi, gdzie spędził wczesną mło­dość, tam, gdzie ojciec miał niegdyś majątek ziem­ski, zostawił swoją pierwszą miłość i pozostał jej wierny. Trzeba dodać ten sentymentalny szczegół do historii Laszla, bo w przeciwnym razie może on się nam wydać kukiełką ubraną w mundur wojsko­wy i występującą w opowieści, która przewiduje je­dynie siłę woli i siłę fizyczną, wyklucza natomiast tajemniczą siłę mięśnia sercowego. Laszló miał sen­tymentalne serce, a przypisywanie komuś uczuć, które są wspólne naszym sercom, nie jest bezpod­stawną hipotezą, a zatem również i serce Laszla biło dla wielkiej miłości, a jego wielką opłakiwaną mi­łością była piękna wiejska dziewczyna, której w mło­dości, po popołudniu spędzonym na polu zboża, przysiągł wierność na wieki, ona zaś w tym wielkim ojcowskim domu ocienionym rzędami drzew mia­ła obdarzyć go potomstwem. Ale tymczasem Laszlo był w Budapeszcie, gdzie stoją wysokie kamienice, generał ze Sztabu Głównego polubił go, w każdą ostatnią niedzielę miesiąca urządzał przyjęcie, na które goście przychodzili w mundurach, po kolacji tańczono, pianista we fraku grał wiedeńskie walce, córka generała tańczyła ze wzrokiem utkwionym w jego oczach i kto wie, czy w oczach Laszla widziała naprawdę Laszla czy tylko najzdolniejszego ofice­

ra Akademii Wojskowej, którego jej opisał ojciec. Ale to całkiem bez znaczenia, faktem jest, że po krótkim okresie zaręczyn pobrali się. Nie można wykluczyć, że w przypadku Laszla wyobraźnia była silniejsza od rzeczywistości. Kochał swoją żonę, któ­ra była piękna i miła, ale nie potrafił odnaleźć w niej miłości, którą—jak sądził—zdradził, to znaczy za­tartego już obrazu wiejskiej dziewczyny o jasnych włosach. Dlatego zaczął szukać tej zjawy w buda- pesztańskich burdelach, najpierw w towarzystwie swoich towarzyszy broni, potem, melancholijnie, samemu.

A tymczasem jesteśmy już w 1956 roku, kiedy wojska Związku Radzieckiego wkroczyły na Węgry. Przyczyna inwazji była, jak wiadomo, natury ideo­logicznej, ale nie dałoby się ustalić, czy reakcja Laszla była analogiczna, czy kierowały nim inne motywy: na przykład wychowanie odebrane w do­mu, ponieważ chodziło o węgierską ziemię, a jak uczył go ojciec, ziemia węgierska jest ważniejsza niż jakikolwiek rząd; albo, powiedzmy, motywy czys­to techniczne, ponieważ wojskowy słucha przede wszystkim własnego dowódcy Sztabu Głównego, a na temat rozkazów się nie dyskutuje. Jest jednak również prawdą, że Laszló, który wyrósł w rodzinie z tradycjami, dysponował wielką biblioteką, a to może uzasadnić bardziej zwodnicze przypuszcze­nia, na przykład, że znał dobrze pisma Darwina i sądził, iż polityczne systemy, tak jak organizmy bio­logiczne, podlegają ewolucji, a więc ten dość prymi­tywny system, oparty wszakże na dobrych inten­cjach, jeśli kierować nim będzie ktoś taki jak Imre /

Nagy, może zostać ulepszony. Albo że przeczytał Powrót z ZSRR André Gide’a, książkę, którą prze­czytała zresztą cała Europa i która krążyła nielegal­nie również po Węgrzech. Do tych drugorzędnych hipotez możemy dodać jeszcze jedną: że poczuł się pewniej dzięki poparciu partii komunistycznych niektórych krajów europejskich, a szczególnie dzię­ki słowom młodego działacza partii komunistycz­nej pewnego kraju, który wydawał mu się ważny, eleganckiego mężczyzny mówiącego doskonałą fran­cuszczyzną i wiedzącego wszystko o gułagach: w trakcie koktajlu wyznał mu on, że jest komunistą ulepszaczem, czego Laszló dokładnie nie pojął, są­dził jednak, że jest to coś bliskiego jego własnym poglądom.

W nocy, kiedy radzieckie czołgi przekroczyły gra­nicę węgierską, Laszló przypomniał sobie o „ulep- szaczu”, a ponieważ ten młody działacz zostawił mu swój numer telefonu, zadzwonił doń natychmiast, zanim jeszcze Rosjanie przecięli linie telefoniczne: wiedział, że w obliczu radzieckich czołgów symbo­liczne poparcie demokratycznego kraju byłoby waż­niejsze niż źle uzbrojona mała armia, jaką dyspono­wały Węgry. Telefon dzwonił długo, potem odpo­wiedział zaspany głos, pokojówka, przykro mi, pan deputowany je kolację na mieście, jeśli pan chce, może zostawić wiadomość. Laszló poprosił jedynie, aby powtórzyła, że telefonował Laszló. Nikt nie od- dzwonił. Laszló pomyślał, że nie można ufać służ­bie, ale zmartwiło go to tylko trochę, ponieważ miał inne rzeczy na głowie, a potem, dwa dni później, kiedy usłyszał w radiu, że w imieniu własnej partii

cudzoziemski towarzysz określił węgierskich pa­triotów mianem kontrrewolucjonistów, zrozumiał, że się pomylił. Teraz natomiast, patrząc na wieżowce Nowego Jorku, László myśli, jakie dziwaczne jest życie, ponieważ przeczytał właśnie wiersz Yeatsa, Men improve with the years, i zastanawia się, czy tak właśnie nie jest, czy rzeczywiście czas nie sprawia, że ludzie stają się lepsi, lecz czy nie znaczy to, że ich odmienia, bo unosząc ich z sobą, każe im dostrzegać miraż i złudę tam, gdzie kiedyś widzieli prawdę, tymczasem słucha muzyki Beli Bartoka, słońce za­chodzi nad Nowym Jorkiem, musi odbyć spacer dla zdrowia aż do Central Parku i myśli o czasach, kie­dy to on chciał ulepszyć swoje czasy.

Jak udało się Laszlowi trzymać w szachu radziec­kie wojsko przez trzy dni, tego nie da się ustalić. Można wysunąć kilka hipotez i wymienić: jego ta­lenty strategiczne, jego upór, jego gorącą wiarę w niemożliwe. Prawda faktów jest w każdym razie ta­ka, że czołgi najeźdźczej armii nie zdołały się prze­bić, Rosjanie ponieśli wiele strat aż w końcu czwar­tego dnia ich siła pokonała mały pluton dowodzo­ny przez Laszla. Rosyjski dowódca był mężczyzną mniej więcej w jego wieku, umówmy się, że nazy­wał się Dmitrij, co w Rosji zapewnia anonimowość, ale on był tym Dmitrijem i nikim innym. Gruzin, studiował w Akademii Wojskowej w Moskwie i ko­chał w życiu trzy rzeczy: Stalina, bo miłość doń była obowiązkowa i ponieważ był Gruzinem tak jak on, Puszkina i kobiety. Będąc zawodowym wojskowym, nie interesował się nigdy polityką, kochał po pro­stu rosyjską ziemię, był człowiekiem gwałtownym

i jowialnym, być może nieszczęśliwym, bo w bardzo młodym wieku otrzymał order za odwagę w wojnie przeciwko nazistom, nazistów nienawidził bowiem naprawdę, teraz natomiast nie potrafił nienawidzić Węgrów i nie pojmował, dlaczego musi ich niena­widzić. A jednak niespodziewany opór tego naro­du go zirytował, bolała go śmierć towarzyszy, a prze­de wszystkim daremność tego oporu, którego sen­su nie rozumiał, Węgrzy wiedzieli, że zostaną zmie- ceni jak liście i że każda godzina oporu będzie tyl­ko złudą okupioną krwią. Po co przelewać krew za jakieś złudzenie? Poczuł, że ogarnia go niepokój.

Kiedy w Budapeszcie został przywrócony porzą­dek, jak życzyła sobie tego Moskwa, a źle widziany rząd zastąpili wierniejsi funkcjonariusze partyjni, węgierskim oficerom, którzy wzięli udział w bun­cie, jak zostało nazwane powstanie, wytoczono pro­ces. Znalazł się oczywiście wśród nich i Laszló, był jednym z groźniejszych buntowników i zasługiwał na przykładny wyrok. Sąd, aby wzmocnić zarzuty, zażądał raportu na piśmie od oficera Dmitrija, któ­ry nadesłał go z Moskwy. Wyrok został już wydany, chodziło jedynie o zachowanie pozorów, Laszló jed­nak, zważywszy, jakie znaczenie mają rzeczy na pi­śmie, sądził, że został skazany głównie z powodu raportu Dmitrija. Dostał wyrok, jaki należał się buntownikowi takiemu jak on: został publicznie zdegradowany, następnie wyrzucony z wojska a w końcu wsadzony do więzienia w cywilnym ubraniu, tak aby węgierski mundur pozostał bez winy. Kie­dy go wypuścili na wolność, był już starym człowie­kiem, jego dom został skonfiskowany, nie miał z

92

czego żyć, żona umarła, cierpiał na artretyzm. Za­mieszkał u córki, która wyszła za prowincjonalne­go weterynarza. I tak czas mijał aż do dnia, w któ­rym, wraz z upadkiem muru berlińskiego, upadło również imperium Związku Radzieckiego i system krajów satelickich, takich jak Węgry. Kilka lat póź­niej demokratyczny rząd jego nowego kraju posta­nowił zrehabilitować wojskowych, którzy w 1956 ro­ku kierowali powstaniem przeciwko Związkowi Ra­dzieckiemu. Niewielu już pozostało przy życiu, a wśród tych nielicznych był Laszló.

Czasami głęboki sens jakiejś historii objawia się wtedy, kiedy wydaje się ona skończona. Życie Lasz- la pozornie dobiegło końca, jego historia również. Ale właśnie w tym momencie nabiera ona nieocze­kiwanego znaczenia.

Córka i wnuk pojechali z nim do Budapesztu na podniosłą uroczystość, na której miało nastąpić przywrócenie mu stopnia wojskowego i przyznanie orderu węgierskiego bohatera. Udał się na nią w swoim starym mundurze, który oparł się czasowi mimo kilku dziur zrobionych przez mole. To była wielka uroczystość, transmitowana przez telewizję, odbywała się w ogromnym salonie ministerstwa: tak jak wiele lat wcześniej został zdegradowany w jednej chwili, tak samo w jednej chwili awansował na generała armii, przypięto mu do piersi mnóstwo orderów. Minister obrony zarezerwował dla niego luksusowy apartament w najlepszym hotelu w mie­ście. Tamtego wieczoru Laszló zasnął od razu, może

dlatego, że za dużo wypił, obudził się jednak w środ­ku nocy, długo przewracał na łóżku i w trakcie tej bezsennej nocy wpadł na pewien pomysł. Trudno snuć hipotezy na temat źródeł tego pomysłu, faktem jest, że następnego ranka Laszló zatelefonował do Ministerstwa Obrony, wymienił swoje nazwisko, stopień, podyktował imię i nazwisko pewnego rosyj­skiego oficera i poprosił o jego adres. Dostarczono mu go w kilka minut: węgierskie tajne służby wie­działy o nim wszystko, podano mu nawet numer jego telefonu. Dmitrij, również i on, był generałem; otrzymał złoty order Związku Radzieckiego, prze­szedł na emeryturę, mieszkał samotnie w małym mieszkaniu w Moskwie. Nowa Rosja wypłacała mu miesięczne pobory; był wdowcem, członkiem sto­warzyszenia rosyjskich szachistów i miał abona­ment na wszystkie sobotnie wieczory do Teatru Ma­łego, gdzie wystawiano wyłącznie Puszkina. Laszlo zadzwonił do niego późną nocą. Dmitrij odpowie­dział po pierwszym dzwonku, Laszló wymienił swo­je nazwisko i Dmitrij od razu sobie przypomniał. Laszló oznajmił, że chciałby go poznać. Dmitrij nie spytał, dlaczego, zrozumiał. Laszló zaproponował mu przyjazd do Budapesztu, on sam zapłaci za po­dróż i pobyt przez weekend w dużym budapesztań- skim hotelu. Dmitrij odmówił, podając wiarygod- ne powody: dzisiejsze Węgry, których nie lubił, nie­które zagraniczne tajne służby, kto wie, co mogło­by mu się przytrafić, miał nadzieję, że zrozumie- Laszló powiedział, że rozumie, a zatem, jeśli Dmi" trij się zgodzi, przyjedzie on.

Poleciał do Moskwy nazajutrz. Córka próbowała

mu wyperswadować tę podróż, ale Laszló poprosił ją, aby wróciła do domu i nie zostawiała na zbyt długo swojego weterynarza. Kiedy wrócił, córce i zięciowi powiedział tylko, że podróż się udała. Na­legali, by podał jakieś szczegóły, lecz on powtórzył jedynie, że podróż się udała, nic więcej. Na temat tego swojego weekendu w Moskwie wypowiedział się jaśniej dopiero wtedy, kiedy mieszkał już w mie­ście, w którym spoglądał na wieżowce z małego mieszkanka na Manhattanie.

W sobotę wieczór chodził na kolację do małe­go McDonald’sa między Siedemdziesiątą i Amster­dam Avenue. Bywał tam z dwóch powodów. Przede wszystkim dlatego, że odkrył, iż w Nowym Jorku, w eleganckich restauracjach, z kurczaka podają tyl­ko pierś, uważając, że pozostałe części są mało war­tościowe, więc trafiają one do McDonald’sôw, re­stauracji dla biedaków, a Lâszlowi smakowały właś­nie części kurczaka przeznaczone dla skromnych restauracji. Poza tym w lokalu poznał grupkę swo­ich krajanów, którzy przesiadywali tam do późna i grali w szachy. Był między nimi jego rówieśnik, z którym zaczął grać i który, podobnie jak on, walczył z Sowietami oraz miał wielką zaletę, jaką była umie­jętność słuchania. To właśnie jemu Laszló posta­nowił opowiedzieć o swojej podróży do Moskwy: było późno, padał śnieg i w lokalu pozostali tylko oni dwaj oraz kelner, który zamiatał podłogę. Dro­gi Ferenc, powiedział, trzy dni w Moskwie, mieście, w którym nigdy wcześniej nie byłem, cóż za wiel­kie miasto, spodobałoby się również tobie, ludzie są podobni do nas, nie tak jak tutaj, gdzie czujemy się

wszyscy cudzoziemcami. Pierwszego dnia ja i Dmi- trij rozmawialiśmy o tym i owym i graliśmy w sza­chy, wygrał trzy razy z rzędu, a za czwartym razem wygrałem ja, ale miałem wrażenie, że pozwolił mi wygrać. Następnego dnia spacerowaliśmy wzdłuż rzeki Moskwy, a wieczorem poszliśmy obejrzeć dra­mat Puszkina. Trzeciego dnia zaprowadził mnie do burdelu, bardzo eleganckiego miejsca, nie ma już takich w Budapeszcie, dobrze mi tam było, odzyska­łem męskość, chociaż myślałem, że już ją na zawsze utraciłem. Ferenc, chcę ci coś wyznać, może mi nie uwierzysz, ale w Moskwie spędziłem najpiękniejsze dni mojego życia.

YO ME ENAMORÉ DEL AIRE

Taksówka zatrzymała się przed ogrodzeniem z kutego żelaza pomalowanego na zielono. Ogród bo­taniczny jest tutaj, oznajmił taksówkarz. Zapłacił i wysiadł. Czy wie pan, z której strony widać kamie­nicę z lat dwudziestych?, spytał taksówkarza. Męż­czyzna nie zrozumiał. Ma ozdoby w stylu art nou­veau na fasadzie, wyjaśnił, to musi być cenny zaby­tek architektoniczny, nie sądzę, aby go zburzyli. Taksówkarz potrząsnął głową i odjechał. Była chy­ba jedenasta i zaczynał odczuwać zmęczenie, pod­róż trwała długo. Brama była szeroko otwarta i kart­ka informowała zwiedzających, że w niedziele wej­ście jest darmowe, budynek otwarty do czternastej. Nie miał więc w gruncie rzeczy zbyt wiele cza­su. Ruszył alejką wysadzaną palmami o wysokich i szczupłych pniach z drobną kępką zieleni na górze. Pomyślał: czy to są buriti?, w domu mowa była za­wsze o palmach buriti. Na końcu alei zaczynał się ogród z wybrukowanym placykiem, skąd odchodzi­ły ścieżki w cztery strony świata. Na kamieniach brukowych widniał rysunek róży wiatrów. Zatrzy­mał się niezdecydowany, w którą stronę ma iść: ogród botaniczny był duży i nie zdoła znaleźć przed

zamknięciem tego, czego szuka. Zdecydował się na południe. W swoim życiu zawsze szukał południa i teraz, kiedy dotarł do tego miasta na południu, wy­dawało mu się słuszne podążać dalej w tym kierun­ku. W duszy czuł jednak powiew tramontany. Po­myślał o wszystkich wiatrach życia, ponieważ wia­try towarzyszą życiu: łagodny zefir, gorący wiatr młodości, który mistral potem chłodzi, niektóre li- becci, sirocco, które wpędza w przygnębienie, lodo­wata tramontana. Powietrze, pomyślał, życie zrobio­ne jest z powietrza, jeden powiew i koniec, my też jesteśmy tylko powiewem, oddechem, potem pew­nego dnia maszyna się zatrzymuje i oddech się koń­czy. Zatrzymał się i on, ponieważ dostał zadyszki. Nieźle się zasapałeś, pomyślał. Ścieżka prowadziła stromo pod górę, w kierunku tarasu, który dostrzec można było poprzez wielkie drzewa magnolii. U- siadł na ławce i wyjął z kieszeni notes. Zapisywał w nim nazwy miejsc, skąd pochodziły otaczające go rośliny: Azory, Wyspy Kanaryjskie, Brazylia, Ango­la. Ołówkiem narysował kilka liści i kwiatów, po­tem, na dwóch środkowych stronach notesu, nary­sował kwiat drzewa, które miało bardzo dziwną na­zwę, pochodziło z Wysp Azorskich i Kanaryjskich. To był majestatyczny olbrzym o długich, lanceto­watych liściach i ogromnych jędrnych kwiatach tworzących kolby i przypominających owoce. Wiek tego olbrzyma jest doprawdy imponujący, obliczył: w czasach Komuny Paryskiej musiał już być do­rosły.

Poczuł, że może znów równomiernie oddychać i dotarł szybkim krokiem do końca ścieżki. Słońce

oślepiło go niespodziewanie. Było bardzo gorąco, chociaż bryza znad oceanu przynosiła nieco chło­du. Część południowa ogrodu botanicznego koń­czyła się tym ogromnym tarasem, z którego widać było całą panoramę miasta, stare dzielnice z gęstą siecią ulic i zaułków, domy na ogół białe, żółte i nie­bieskie. Z góry widać było cały horyzont, a hen, na prawo, za portowymi żurawiami, otwarte morze. Taras otaczał murek sięgający mu do piersi, na któ­rym mozaika z żółtych i niebieskich azulejos przed­stawiała miasto. Zaczął rozszyfrowywać jego topo­grafię, próbując rozeznać się w tym naiwnym rysun­ku: łuk triumfalny w niżej położonej części miasta, skąd rozchodziły się główne arterie z budynkami w stylu klasycznym, efekt odbudowy po trzęsieniu zie­mi; centrum z dwoma wielkimi placami połączony­mi ze sobą, po lewej stronie rotunda z ogromnym pomnikiem z brązu, potem, w kierunku północy, nowa część z architekturą w stylu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Po co tu przyszedłeś, mruknął, czego szukasz?, wszystko zniknęło, wszyscy wypa­rowali, zyg-zyg. Zauważył, że mówi głośno, i za­śmiał się z samego siebie. Pomachał ręką w kierun­ku miasta, jak gdyby kogoś pozdrawiał. W oddali rozległo się trzykrotne uderzenie dzwonu. Spojrzał na zegarek, była za kwadrans dwunasta, postanowił zwiedzić inną stronę ogrodu botanicznego i odwró­cił się, aby pójść inną ścieżką. Wówczas dobiegł go głos. To był głos kobiety, która śpiewała, ale nie wie­dział, gdzie. Zatrzymał się, aby spróbować go zlo­kalizować. Zawrócił, podszedł do murku i spojrzał w dół. Dopiero wtedy zauważył, że po lewej stronie,

99

niemal przylepiony do stromizny ogrodu, stoi bu­dynek. To był stary dom, którego część wychodziła na ogród botaniczny, lecz dobrze widoczna fasada pozwalała się domyślić, że chodzi o budynek z po­czątku XX wieku, sądząc przynajmniej po kamien­nych gzymsach i stiukach przedstawiających tea­tralne maski połączone wieńcami laurowymi. Miał tarasowy dach, ogromny taras, na którym sterczały kominy i wisiały sznury na pranie. Odwrócona od niego kobieta, wyglądająca z tyłu na dziewczynę, rozwieszała bieliznę pościelową i aby sięgnąć do sznurów, wspinała się na palce, unosząc w górę ręce niczym tancerka. Miała na sobie sukienkę z wzorzy­stej bawełny, która opinała jej szczupłe ciało, i była boso. Bryza wzdymała prześcieradło w jej kierun­ku niczym żagiel i wydawało się, że chce ją objąć. Teraz przestała śpiewać, pochyliła się nad stojącym na stołku wiklinowym koszem, skąd wyjmowała ko­lorowe sztuki, chyba podkoszulki, jak gdyby zasta­nawiała się, które powiesić pierwsze. Zauważył, że się trochę spocił. Głos, który słyszał, a którego te­raz nie słyszy, nie zamilkł, rozbrzmiewał jeszcze w nim, jak gdyby pozostawił po sobie echo, a zarazem odczuwał dziwne wzruszenie, naprawdę dziwne u- czucie, jak gdyby jego ciało przestało cokolwiek wa­żyć i umykało w dal, nie wiadomo dokąd. Zaśpie­waj jeszcze, wyszeptał, proszę, zaśpiewaj jeszcze. Dziewczyna nałożyła na włosy chustkę, zdjęła kosz ze stołka i usiadła, usiłując schować się przed słoń­cem w słabym cieniu prześcieradeł. Siedziała od­wrócona plecami, nie mogła więc go dostrzec, lecz

on, jak zahipnotyzowany, wpatrywał się w nią, nie potrafiąc oderwać od niej wzroku. Zaśpiewaj jesz­cze, wyszeptał. Zapalił papierosa i zauważył, że ręka lekko mu drży. Pomyślał, że doznaje słuchowej ha­lucynacji, czasami słyszymy to, co pragnęlibyśmy usłyszeć, tej piosenki nikt już nie śpiewa, ci, którzy ją śpiewali, wszyscy umarli, a poza tym co to za pio­senka, z jakiej epoki? Była bardzo stara, z XVI wie­ku albo późniejsza, kto to może wiedzieć, czy to była ballada, pieśń rycerska, piosenka miłosna, pieśń po­żegnalna? Znał ją kiedyś, w innym czasie, ale tam­ten czas nie należał już do niego. Pogrzebał w pa­mięci i w jednej chwili, jak gdyby chwila mogła wchłonąć całe lata, powrócił do czasów, kiedy ktoś nazywał go Migalha. Migalha znaczy kruszyna, po­myślał, byłeś wtedy kruszyną. Nagle powiała silna bryza, szarpnęła prześcieradłami, kobieta wstała i zaczęła rozwieszać kolorowe podkoszulki i kilka par krótkich spodenek. Zaśpiewaj jeszcze, szepnął, pro­szę. W tym momencie dzwony sąsiedniego kościoła zaczęły ogłuszająco wybijać południe i, jak gdyby przywołany dźwiękiem, z wieżyczki, w której z pew­nością były schody prowadzące na taras, wyłonił się chłopczyk i wybiegł jej na spotkanie. Miał może cztery albo pięć lat, kręcone włosy, sandałki wycię­te z przodu i spodenki na szelkach. Dziewczyna po­stawiła kosz na ziemi, kucnęła i zawołała: Samuele!, otwierając szeroko ramiona, a chłopczyk wpadł w nie, dziewczyna podniosła się i zaczęła się obracać z dzieckiem w ramionach, obracali się oboje jak na karuzeli, nóżki chłopca fruwały w powietrzu, a ona

śpiewała: Yo me enamoré del aire, del aire de una mujer, como la mujer era aire, con el aire me quedé.

Mężczyzna osunął się na ziemię, oparł plecami o mur i spojrzał w górę. Błękit nieba był farbą malu­jącą otwartą przestrzeń. Otworzył usta, aby wdychać ten błękit, połknąć go, a potem go objął, przyciska­jąc do piersi. Powtarzał: Aire que lleva el aire, aire que el aire la lleva, como tiene tanto rumbo no he podido hablar con ella, como lleva polisón el aire la bambolea*.

* Swobodny przekłriH wietrzu, / W powietr i trzem, / Zostałem z y 1 powietrze, / Powier szybkOj^N^jjf spódn/^~~

Im się w po- pyła powie-

FESTIWAL

Spytał mnie, co o tym sądzę. Nie było łatwo zna­leźć właściwe słowa, zmęczenie ciążyło, chętnie bym poszedł spać, patrzyłem na światła zatoki, za­częła wiać wilgotna bryza, na tarasie hotelu została trójka, czwórka nocnych marków, trudno było go zrozumieć, szczególnie w obcym dla obu języku. Od czasu do czasu robił przerwę, aby poszukać właści­wego słowa i w trakcie tych pauz moja uwaga jesz­cze bardziej się rozpraszała, kraj pod kontrolą, miał nadzieję, że rozumiem, oczywiście, że rozumiem, rozumiem doskonale, chociaż, aby zrozumieć lepiej, trzeba przekonać się na własnej skórze, wiedziałem uednak dobrze, że w tamtych latach jego kraj był pod kontrolą, więcej, był państwem policyjnym. Tak właśnie, powiedział, policyjnym, byłem skromnym ^urzędnikiem państwowym, bo wszystko było pań­stwowe, rozumie pan? Czy chce pan się dowiedzieć, ¡dlaczego w notce biograficznej, którą przekazałem jury festiwalu, w rubryce: zawód wpisałem adwokat, to proste, bo to był mój zawód, byłem państwowym adwokatem, na konto państwa broniłem osób, któ­re państwo zamierzało skazać, nie wiem, czy rozu­mie pan to błędne koło, to była część mojej roli, godzić się na błędne koło, byłem psem, który gry­

zie własny ogon, więcej, byłem pogryzionym ogo­nem psa. Potem dodał: a może byśmy się czegoś napili? Świetny pomysł, przytaknąłem, dla mnie może ziółka, brutalne obrazy ostatniego filmu, któ­ry wyświetlono tamtego dnia, pozostały w techni- kolorze na moich zmęczonych siatkówkach. Prze­moc w technikolorze, mówił dalej, u nas natomiast przemoc była szara, nawet nie biało-czarna, szara, musiałem dostosować się do tej szarości, bo byłem szarym funkcjonariuszem państwa, które aby prze­konać zagranicę, że demokracja jest w rękach ludu, zapewniało oskarżonym adwokata z urzędu, jak w prawdziwych demokracjach, tylko że oskarżeni, któ­rymi się zajmowałem, nie mieli na swoim koncie kradzieży, oszustw, zabójstw ani innych przestępstw wymienionych w kodeksie karnym, popełnili prze­stępstwo polegające na tym, że myśleli inaczej niż państwo i wyrazili swoje myśli publicznie albo pry­watnie, ponieważ rozmawiali na ten temat z kuzy­nem albo szwagrem, ci zaś poszli donieść na mili­cję. Zrobił przerwę, a tymczasem kelner przyniósł nasze zamówienia, zmieniłem jednak zdanie, wola­łem kawę, espresso parzone na sposób włoski, są takie okoliczności, kiedy nie można być śpiącym, zdarzają się rzadko, spytałem go, czy zna włoskie przysłowie, może w jego kraju występuje jakiś jego wariant, oczywiście, że zna: tam są ryby, gdzie się ich najmniej spodziewasz, powiedział z uśmiechem, pies, którego gryziono w ogon, lepiej sobie pożar- tować, nie wpadnę przynajmniej w zbyt dramatycz­ny ton, opowiem panu o psie, którego gryziono w ogon.

Bryza nagle ustała, noc była przezroczysta, nad­morskim bulwarem przeszła grupka ludzi wyśpie­wujących Cielito lindo, rano widzieliśmy meksykań­ski film biorący udział w konkursie, nie miał szans na główną nagrodę, reżyser i aktorzy wiedzieli o tym, to był bardzo prawdziwy i prosty film, jeden z tych, które nie zdobywają nagród na ważnych festi­walach, może chociaż wspomni o nim jakiś wyrafi­nowany krytyk. Zrozumieli i godzą się z zasadami gry, zauważyłem. Ja też godziłem się wówczas z za­sadami gry, powiedział, ale człowiek godzi się z za­sadami gry, nawet jeśli nie jest ona uczciwa, kiedy ma nadzieję, że pewnego dnia trafi mu się wygry­wająca karta, na tym polega perwersja błędnego ko­ła, to jak Achilles i żółw, na papierze żółw wygrywa wyścig, logika jest przekonująca, ale prawda jest ta­ka, że Achilles jest Achillesem, a ty jesteś żółwiem, proszę mi wybaczyć te zoologiczne dywagacje, od psa przeszedłem do żółwia, chodzi o to, że na pro­cesie zaczynaliśmy jako równi i teoretycznie żółw mógł dotrzeć do mety przed Achillesem, a metą by­ło uniewinnienie oskarżonych, do tej mety jednak żółw nigdy nie docierał, mój wyścig polegał jedynie na podążaniu, dysząc, za chyżą stopą Achillesa, aby nie wyprzedził mnie za bardzo, tak czy owak wyścig należał do niego, powiedzmy, że zadowalałem się kilkoma centymetrami, pracowałem na centymetry, nie wiem, czy wyrażam się jasno, podam panu rów­nanie: jeden centymetr, rok więzienia mniej, dwa centymetry dwa lata mniej i tak dalej, czasami trze­ba było zadowolić się milimetrami, próbowałem u- gryźć kilka milimetrów, dwa, trzy miesiące mniej

więzienia to dużo w życiu człowieka, na przykład: mój klient nie zamierzał w żadnym wypadku doko­nać zamachu na bezpieczeństwo państwa, prawdą jest, że książki znalezione w jego mieszkaniu zostały wydane we Francji, ale proszę zwrócić uwagę, wy­soki sądzie, że chodzi o teksty na temat rewolucji francuskiej, która, jak wiadomo, położyła kres mo­narchii absolutnej: coś w tym stylu, i nigdy proku­rator nie zgłosił sprzeciwu, nie zadał jakiegoś pyta­nia, i tak wyścig był już wygrany na samym począt­ku, wyrok wydany, sądowi wystarczało kilka minut niby-narady, aby przeczytać kartkę, którą mieli już w kieszeni, z jaką jednak uwagą słuchali mojej mo­wy obrończej, w której domagałem się łagodnego wyroku, wolności myśli, zależnie od milimetrów, które chciałem uzyskać w danej sytuacji.

Zrobił ręką ruch, jakby chciał powiedzieć: dosyć, zabrał ze stolika papierosy i zapalniczkę, położył banknot na talerzyku z rachunkiem. Nie chciałbym pana dłużej nudzić, powiedział cicho, jest pan zmę­czony, a to już historia nieaktualna. I wtedy, gestem, który nie miał nic wspólnego z naszą krótką znajo­mością, chwyciłem go za ramię. Nie możemy po­zwolić, powiedziałem, aby noc pochłonęła tę histo­rię, bardzo proszę. Pogubiłem się w zbyt dużej licz­bie szczegółów, przyznał, proszę mi wybaczyć, spró­buję się streszczać, zresztą ta stara historia jest w gruncie rzeczy całkiem prosta, albo przynajmniej teraz, kiedy tu jestem, wydaje mi się prosta a szcze­góły tylko ją zubożają, otóż pewnego dnia, który miał się okazać decydujący, nie miałem ani milime­tra do wyłudzenia, absolutne zero, miałem pozostać

w punkcie wyjścia, mogłem twierdzić, że mój pod­opieczny jest niepoczytalny, ale na nic by to się nie zdało, to nie była właściwa okoliczność łagodząca w wypadku utalentowanego dziennikarza, znanego ze swojej wierności reżimowi, więc jakże to, ktoś taki ma nie ponosić odpowiedzialności za swoje czyny?, wyśmiano by mnie. Jego sprawa wyglądała następu­jąco: mój klient przekazał dokumenty na temat re­presji pewnemu niemieckiemu tygodnikowi, miał swoją wtyczkę w Ministerstwie Spraw Wewnętrz­nych i przygotował wszystko starannie, wystąpił o paszport, aby pojechać do Frankfurtu i zrobić repor­taż o kryzysie panującym w Niemczech Zachod­nich, proszę sobie wyobrazić, miał przekroczyć z powrotem granicę dziesiątego stycznia, a dwunaste­go stycznia, w sobotę, tygodnik miał opublikować fotokopie dokumentów i artykuł podpisany pseudo­nimem, pod którym ukrywał się on. Nie wiem, co się stało, tygodnik miał fotokopie od jakiegoś cza­su i może obawiał się, że się przedawnią, wasza prasa I zawsze się obawia, że wiadomość się zestarzeje, to, co nieuniknione, nigdy się nie zdarza, niespodzie­wane zawsze, tak ktoś napisał, a nieprzewidzianą [ okolicznością było banalne przesunięcie daty, to była sytuacja żółwia, nie chodziło już o uzyskanie milimetrów, mogłem może uzyskać wysłanie go na obserwację psychiatryczną, zawsze to lepsze niż wię­zienie, ponieważ intelektualiści, którzy tam trafia­li, byli traktowani z większym szacunkiem, lecz z moralnego punktu widzenia to było jeszcze gorsze, kiedy wstałem, aby wygłosić moją mowę obrończą, nie czułem się ani jak pies, ani jak żółw, czułem się

jak nędzny robak, jeśli chodzi o biologiczną hierar­chię, ale, jak już wspominałem, to, co nieuniknio­ne, nigdy się nie zdarza, niespodziewane zawsze. Niespodzianką było to, że drzwi do sali się otworzy­ły, woźny podprowadził wysokiego mężczyznę aż do składu sędziowskiego, to był wysoki mężczyzna z lekko szpakowatymi włosami, pomyślałem, że jest to urzędnik sądowy, trzymał w dłoni kartkę, którą wręczył sędziom, przeczytali ją po kolei i zaczęli szeptać między sobą, przewodniczący dał znak woź­nemu, a ten otworzył znowu drzwi do sali i wpuścił młodego człowieka z kamerą i mikrofonem, mło­dzieniec umieścił mikrofon na środku sali, potem ustawił statyw, a na nim kamerę, tak by filmowała sąd od frontu, a mnie i oskarżonego z tyłu, przewod­niczący dał mi znak, abym wstał, przyszła moja ko­lej, toga zaczęła mi ciążyć na ramionach i nagle po­czułem, że jest mi strasznie gorąco w tej lodowatej sali, podjąłem się naprawdę trudnej obrony, wygło­siłem moją mowę z przekonaniem, chociaż nic nie mogłem zmienić, jak już wspominałem, naradzali się tylko kilka minut, w tamtej demokracji sędzio­wie spieszyli się do domu, szczególnie zimą, kiedy ulice Warszawy pokryte są zlodowaciałym śniegiem i lepiej jest wrócić przed zmrokiem. A jednak mi­nuty mijały, a oni nie wracali na salę. Panowała w niej cisza, nie może pan sobie wyobrazić, powie­dzieć, że panowała grobowa cisza to użyć banalne­go określenia, ale żadne inne słowo nie przychodzi mi do głowy, powiem panu raczej, aby złożyć hołd pisarzowi, w którego kraju się znajdujemy, że pano­wała cisza zza grobu. Wreszcie sędziowie wrócili} ale

/anim odczytali wyrok, przewodniczący zastrzegł, że błądzenie jest rzeczą ludzką, a upieranie się przy błędzie diabelską, i sąd jest pewny, że oskarżony nie będzie się upierał, jest osobą zbyt szanowaną przez rząd i naród, aby upierać się przy swoim błędzie i że, tak właśnie brzmiał wyrok, naprawieniem krzywd będzie publiczne uznanie własnego błędu, ewentu­alnie na łamach partyjnego dziennika, który wiel­kodusznie zgodził się mu ich użyczyć. Chociaż zna­leźli perfidne wyjście, gdyż, tak jak w stalinowskich procesach, chcieli, by on sam uznał się za winnego, to jednak go nie skazali, nie mieli odwagi go ska­zać, a to było w tamtych czasach naprawdę niezwy­kłe w moim kraju. Pogratulowałem mojemu klien­towi, na którego twarzy malowało się niedowierza­nie, spieszno mi było wyjść z sali, aby poznać tego eleganckiego pana, iluzjonistę, który zaczarował dzi­kie zwierzęta, zmieniając na oczach widzów cyrko­wy numer. On nie widział w tym nic dziwnego, cza­sami artyści tacy są, nigdy nie spotkałem osobiście tego filmowca, znałem go tylko z nazwiska, chcia­łem poznać przyczynę jego wtargnięcia na salę, ale cóż to za pytanie, to nie było żadne wtargnięcie, on był po prostu jednym z reżyserów państwowego Stu­dia Filmów Dokumentalnych, państwowej instytu­cji, przyszedł mu do głowy pomysł, aby nakręcić do­kument o procesach wytoczonych obywatelom o- skarżonym o działalność antypaństwową, więc po­prosił o regularną zgodę państwa, a państwo oczy­wiście mu jej udzieliło, ponieważ instytucja pań­stwowa nie może zabronić reżyserowi filmowania procesów dotyczących państwa. Oczywiście, cały

materiał musiał zostać przekazany wysokim urzęd­nikom państwowym, aby ci zaaprobowali go jeszcze przed montażem, było jasne, że nigdy nie wyrażą swojej aprobaty, ale to była sprawa drugorzędna, bo najważniejsze było sfilmować rzeczywistość, a ci funkcjonariusze musieli zsyłać rzeczywistość do ar­chiwów, nie mogli jej wyrzucić, ja zaś wiedziałem, podobnie jak i on, że funkcjonariusze państwowi, w tym wypadku sędziowie, nie lubią być sądzeni przez innych funkcjonariuszy państwowych, bo na­sze państwo opierało się na wzajemnych podejrze­niach, jedynym elemencie gwarantującym spój­ność: tak, taki był cel, sfilmować, aby umieścić w archiwach naszą teraźniejszość, czy jestem zadowo­lony? Wtedy zapytałem go, czy może mi zostawić swój adres, telefonów lepiej unikać, chętnie bym z nim porozmawiał, kino mnie pasjonuje. Ale nie po­szedłem do niego od razu, prawdę mówiąc, kino mało mnie interesowało, poszedłem doń, kiedy na­deszła odpowiednia chwila, będę się streszczał, ina­czej napiszę cały scenariusz, zima dobiegała końca, przyjął mnie w swoim mieszkaniu, skromnie urzą­dzonym, widać było tylko książki i plakaty, w tam­tych czasach wszyscy byliśmy biedni. Powiedziałem mu, że mam inny przypadek, który nada się do jego dokumentu, proces jeszcze trudniejszy niż poprzed­ni, coś, co godne jest pozostać w archiwach, ponie­waż tym razem oskarżony nie był nawet osobą, lecz przedstawieniem, nie wiem dobrze, czy chodzi o komedię czy dramat, niech to nazwie, jak chce, był to spektakl praktycznie bez scenariusza, nie pada­ło tam niemal ani jedno słowo, używano języka cia-

110

ła, prawdą jest, że miał on reżysera, ale w spektakl zaangażowani byli aktorzy, autor muzyki, operator świateł, scenograf, nie można przecież posadzić na ławie oskarżonych wszystkich tych ludzi, krótko mówiąc, nie padało ani jedno słowo skierowane prze­ciwko ideałom państwa, oskarżonym, jeśli można tak rzec, był sposób wystawienia tego spektaklu, uznany za wywrotowy, ale nawet takie oskarżenie nie było jasne, jak można oskarżyć sposób? Niech pan przyjdzie sfilmować proces wytoczony fikcji, powiedziałem mu, proces wytyczony czystej fikcji. Przyszedł, sfilmował odczytanie aktu oskarżenia przez prokuratora i lektura ta wypadła tak grotesko­wo, że nawet sam prokurator to spostrzegł i w pew­nym momencie się zawahał, sąd nie musiał udawać się na naradę, przewodniczący uznał, że oskarżenie nie ma podstaw prawnych i że spektakl może być wystawiany. Minęły miesiące, może rok, podczas których nie miałem potrzeby go odwiedzać. Aż nad­szedł dzień, w którym znów musiałem zadzwonić do jego drzwi. Tym razem nie chodziło o spektakl, chodziło o rzeczywistość, o życie pewnego człowie­ka, tak powiedziałem, ponieważ wyrok skazujący, który chcieli mu wymierzyć, oznaczał tyle, co po­grzebanie go żywcem. Opisałem mu przypadek, a on wysłuchał mnie uważnie. Jaka szkoda, powiedział, przyszedłby bardzo chętnie, niestety musi odłożyć kręcenie swojego dokumentu, Zespołowi Filmowe­mu skończyła się taśma, wystąpił o nią do kompe­tentnych władz już miesiąc wcześniej, ale jeszcze mu jej nie dostarczono, znam lepiej od niego oby­czaje naszej biurokracji, może taśma dotrze na je-

sieni. Z mojej strony to był impuls, nie miałem chy­ba nawet czasu zastanowić się nad tym, co mówię, rzekłem: proszę przyjść nawet bez taśmy, mistrzu.

Zrobił przerwę. Zapalił papierosa, zawahał się, jak ktoś, kto obawia się, że nikt mu nie uwierzy. W ten sposób zostały sfilmowane moje następne pro­cesy, mówił dalej, za pomocą pustej kamery, i za każ­dym razem wyroki były wielkodusznie łagodne. W tym krótkim dokumencie, nawet nie półgodzin­nym, który rzeczywiście nakręcił i który pozostaje pogrzebany w archiwach nieistniejącego państwa, cała reszta, co najmniej kilka godzin filmu, to zna­czy sceny nakręcone bez taśmy, są najbardziej emo­cjonujące, lecz żyją one jedynie w archiwum mojej pamięci i w pewnym momencie wydało mi się, że widzę je wyświetlone na ekranie tej jasnej majowej nocy. Zamilkł, dając mi do zrozumienia, że nie ma już nic do dodania, podniósł kieliszek, jakby chciał wznieść toast na cześć tego, o czym wiedział tylko on, potem powiedział: teraz pan rozumie, dlaczego w mojej notce biograficznej nie napisałem scenarzy­sta, ale nie ma to znaczenia, najśmieszniejsze w ca­łej tej historii jest zdanie, które wypowiedziałem, aby przekonać go do przyjścia i filmowania bez ta­śmy: mistrzu, tu chodzi o rzeczywistość, nie o film- Niech pan tylko pomyśli, co za głupstwo palnąłem: tu chodzi o rzeczywistość, nie o film. Teraz, kiedy nie ma go już wśród nas i festiwal zorganizował re­trospektywę całej jego twórczości, z wyjątkiem jego najważniejszego filmu, tego, który nie pozostał na taśmie, ogarnęło mnie pragnienie, nie wiem, czy jest ono nostalgią czy żalem: chciałbym, aby jak za do­

tknięciem czarodziejskiej różdżki wyłonił się z ciemności nocy, choćby na chwilę, aby pośmiać się wraz ze mną z tego zdania.

Wstał od stolika. Zrobił ręką szeroki gest, który wydał mi się bez znaczenia, jak gdyby obejmował noc. Z tego mojego zdania, dodał, ale nie tylko z niego, z tylu innych rzeczy moglibyśmy się śmiać tylko ja i on, naprawdę z tylu rzeczy, teraz, kiedy to już niemożliwe, ale obawiam się, że nadużyłem pań­skiej cierpliwości, pan jest zmęczony, zobaczymy się jutro rano na pierwszym filmie, został nakręcony na podstawie bestsellera, dobranoc.

A poza tym czuje się tam dobrze, nawet za dobrze. Przesadza? Nie, nie przesadza, czuję się tu lepiej niż w domu, powiadał, podane posiłki, zasłane łóżko, pościel zmieniana co tydzień i pokój tylko dla mnie, nawet z balkonikiem, to prawda, że widok nie jest nadzwyczajny, same bloki z betonu, ale ze wspólne­go tarasu, gdzie stoją wiklinowe stoliki i fotele, roz­ciąga się wspaniała panorama na całe miasto, a po prawej stronie widać morze, to nie jest dom opieki, powiadał, to prawdziwy hotel. Powtarzał to niemal z gniewem, jak robią to czasami ludzie starzy, on zaś nie śmiał mu się sprzeciwić. Tato, wyszeptał, nie gorączkuj się, wiem, że ci tu dobrze, zdaję sobie z tego sprawę. Ty nic nie wiesz, wymamrotał stary człowiek, co ty możesz wiedzieć, mówisz tak, żeby mi sprawić przyjemność, miałeś szczęście, że uro­dziłeś się w tym kraju, matka miała już wielki brzuch, kiedy udało nam się wyjechać, pomyślałeś kiedyś, że gdyby nam się nie powiodło, stałbyś się jednym z tych pionierów z czerwoną chustą na szyi, którzy tworzyli szpaler, kiedy sławna para przejeż­dżała prezydenckim autem, błogosławiąc tłum?, wiesz, co byś krzyczał, machając chorągiewką? Sto

lat dla naszego conducatora, który wiedzie nasz na­ród ku świetlanej przyszłości. I tak byś dorastał, żadnych tam języków, których tutaj się nauczyłeś] ani całej kultury i językoznawstwa, jakie tam języ­koznawstwo, musiałbyś trzymać język za zębami, jeśli nie byłbyś chłopcem posłusznym ideałom sław­nej pary wodzów, która wiodła naród ku świedanej przyszłości.

Może skończył, pomyślał, teraz się już wygadał, jest zmęczony, chciałby coś powiedzieć, co nie by­łoby powtórzeniem oczywistości z poprzedniej wi­zyty, zgoda, tato, nie gorączkuj się, lepiej niż w do­mu, też tak myślę, daj spokój przeszłości, nie myśl już o niej, to było tak dawno, proszę cię, tato. Ale nie znalazł innych słów: zgoda, tato, nie gorączkuj się, dopiero co powiedziałeś, że ci tu dobrze, lepiej niż w domu, ja też tak myślę, daj spokój przeszło­ści, nie myśl już o niej. Stary nie dał mu dokończyć, to on miał mówić, tak było słusznie, teraz wpatry­wał się w pustkę, przesuwał dłonią po kolanach, jak gdyby chciał wygładzić zagniecione spodnie, sie­dział w miękkim fotelu, z białą poduszką wsuniętą pod kark i wpatrywał się w fotografię w srebrnej ramce stojącą na szafce nocnej. Przedstawiała przy­tulonych do siebie chłopca i dziewczynę, on obej­mował ją w talii prawym ramieniem, ona położyła mu dłoń na barku, niemal go nie dotykając, jak gdy­by wstydziła się być fotografowana, miała wstążkę we włosach, puszystą fryzurę i skromną sukienkę» której krój przypominał mu niektóre przedwojen­ne filmy, jakie to dziwne, widział zawsze tę fotogra­fię w domu na komodzie w sypialni rodziców, PeW'

L6 —

nego razu, w dzieciństwie, spytał matkę, kim oni są, a ona odpowiedziała: nigdy ich nie znałeś.

Czy wiesz, że ta zbrodnicza para przyjmowana była wszędzie, aż do wczoraj, ze wszystkimi hono­rami?, mówił dalej stary człowiek, nie przerywając toku swoich myśli, wiesz, czy nie wiesz? Nie odpo­wiedział, ograniczył się do lekkiego potakiwania, to nie było wczoraj, tato, ośmielił się wyszeptać, zabi­to ich ponad piętnaście lat temu, tato. Stary czło­wiek nie usłyszał. Nadawano jej ciągle doktoraty ho­noris causa, wielkiej uczonej, ciągnął dalej, wymy­śliła czarodziejską miksturę, galaretkę, która odmła­dzała, zatrzymywała czas, żadne tam gruczoły mał- py, jak chciał inny szarlatan z Rosji, mieszanka ka­szy manny, mleczka pszczelego i błota z Morza Czar­nego, i z powodu tego jej wspaniałego odkrycia po­litycy, z którymi teraz masz kontakty, przyjmowali ją jak dobroczyńcę ludzkości, tony doktoratów ho­noris causa, we Francji, we Włoszech, w Niemczech, nie pamiętam dobrze, tak czy owak w twojej Euro­pie, gdzie teraz wykładasz, w Rzymie?, nie zapomi­naj, że ustawy rasowe wymyślono właśnie tam, do tego pięknego kraju, gdzie przyszedłeś na świat, przy­jeżdżają ponure postaci, faszyści, i przyjmowani są ze wszelkimi honorami, wszystko do góry nogami, do kraju, w którym urodziliśmy się ja i twoja mat­ka, przyjeżdżały natomiast słoneczka przyszłości, przyciągała ich papka wiecznej młodości wynalezio­na przez uczoną-oszustkę, starcy tacy jak ja, którzy się nie poddawali, zamieszkiwali w dobrych hote­lach nad Morzem Czarnym, biesiadowali do woli, ale rano, na czczo, połykali dwie łyżki czarodziej-

skiego ptasiego mleczka, a potem szli na plażę za­rezerwowaną dla nich, postępowców i naturystów aby zaglądać sobie pod brzuch, czy nie widać skut­ków kuracji. Była pielęgniarką, zaczęła swoją karie­rę naukową od podawania kaczki starcom w takim miejscu jak to, potem poślubiła wodza narodu i stała się uczoną, powiedziałeś, że wracasz do Rzymu ju­tro?, jeśli możesz, pozdrów ode mnie tego no tam, kiedy pojawia się w oknie, telewizja pokazała go, kiedy udał się na wycieczkę do miejsca, gdzie zawie­ziono mnie latem w szkolnych czasach, miał na so­bie leciutkie pantofle i białą szatę, doprawdy kolor odpowiedni do miejsca, barwa niewinności, mógł­by chociaż włożyć habit, to odpowiedni strój do oko­liczności i — jakby tego nie było dość—co mu przy­chodzi do głowy, żeby powiedzieć tym głosem kastra- ta?, spytać Pana, swojego oczywiście, dlaczego był nieobecny, dlaczego go nie było i gdzie był. Cóż to za pytania. Gott mit urn, mój synu, oto, gdzie był, był z nimi, był tam, obok strażników pilnujących bara­ków, aby nikomu z nas nie przyszło do głowy uciec, chociaż ledwo trzymaliśmy się na nogach.

Zapalił papierosa, którego ukrył pod serwetką w szufladce, gdzie trzymał lekarstwa. Kiedy będziesz wychodził, otwórz okno, jeśli pielęgniarka zauwa­ży, zrobi mi awanturę, to dobra kobieta, ale prze­strzega regulaminu, tutaj wszyscy mają hyzia na punkcie regulaminu, w każdym razie jest mi tu le­piej niż we własnym domu, który zresztą nie przy­pominał pałacu, a poza tym pamiętasz kobietę z o- pieki społecznej, którą ratusz wyznaczył do zajmo­wania się mną przez cztery godziny tygodniowo, daj

spokój, ta uparta Ukrainka patrzyła na mnie, jak­bym był powietrzem, ani słowa po rumuńsku, i w dodatku jak można dla kogoś takiego jak my, mam teraz na myśli rodzinę twojej matki, która miała na Ukrainie to, co miała, wyznaczyć do opieki Ukra­inkę, upartą kobietę, która, jeśli mówisz do niej po rumuńsku, udaje, że nie rozumie, i odpowiada ci w swoim języku. Chciałby mu powiedzieć: tato, pro­szę, nie mów takich absurdalnych rzeczy, ona nie mówiła do ciebie w swoim języku, mówiła do cie­bie po hebrajsku i nie udawała, że nie rozumie po rumuńsku, naprawdę go nie znała, to ty nie chcia­łeś nigdy nauczyć się dobrze hebrajskiego, upiera­łeś się zawsze, aby mówić po rumuńsku, również ze mną, jestem ci za to wdzięczny, bo podarowałeś mi twój język, ale nie możesz robić z tego kwestii narodowościowej, rozumiem twój problem, kiedy przyjechaliście tu z mamą, miałeś już ponad czter­dzieści lat, nie było ci łatwo, ale nie możesz winić opiekunki społecznej, że nie mówi do ciebie po ru­muńsku. Wolał jednak nic nie powiedzieć, ponie­waż tymczasem stary człowiek podjął na nowo swój monolog, powracając do tematu pozornie już zam­kniętego, jak miał zwyczaj robić. Prosiłbym cię

o to, abym nie musiał tego powtarzać, powiedział, mam wrażenie, że jestem w hotelu, i jeśli chcesz zo­stać w Rzymie i wykładać swoje przedmioty, nie miej z tego powodu wyrzutów sumienia, widzisz, jaki piękny pokój? Taki hotel nie trafił mi się nigdy w życiu, nie możesz sobie wyobrazić, kiedy ja i twoja matka zdołaliśmy wydostać się z tego rynsztoka, nie możesz sobie wyobrazić miejsca, w jakim zostawi­

li!

łem brata, kiedy zachorował, to nie był dom opie­ki, to był lager, lager wielkiego wodza narodu ru­muńskiego, zostawiłem go na wózku w korytarzu próbował jechać za nami aż do wyjścia, ale nie po­ruszył się ani o milimetr, wózki w domach opieki conducatora były przybite do ziemi gwoździami, wtedy zaczął się głośno modlić, wołał mnie i recy­tował Talmud, aby nas zatrzymać, rozumiesz?, po naszym wyjeździe nikt by go już nie odwiedzał, nie zajmował się nim, więc w tamtej chwili, kiedy pła­kałem i próbowałem ukryć łzy, a wokół wszystkie te czarownice w białych fartuchach, które mi się przyglądały, wszystkie były szpiegami przebranymi za pielęgniarki, a zatem w tamtej chwili, jednym słowem, nie można zrobić czegoś takiego własnemu bratu, zrobiłbyś coś takiego bratu, nawet jeśli go nie masz?, więc odwróciłem się i powiedziałem głośno, aby szpiedzy w białych fartuchach dobrze mnie u- słyszeli: z obozów Codreanu uratowaliśmy się obaj, ale w obozie wielkiego wodza przebywałem sam, przez pięć lat, mój drogi bracie, i ponieważ zosta­łem reedukowany, mogę go opuścić, ponieważ re- edukowani dostają czasami wizę i z mojej reeduka­cji zachowam całkiem osobiste wspomnienie.

Zamilkł, jak gdyby skończył, ale nie skończył, to była tylko pauza, potrzebował jedynie zaczerpnąc powietrza. Wiesz, synu, mówił dalej, czasami ma się ochotę opowiedzieć innym swoje wspomnienia, oni słuchają twojej opowieści i może nawet rozumieją wszystkie jej subtelności, ale to wspomnienie pozo­staje twoje i tylko twoje, nie staje się cudzym wspo­mnieniem tylko dlatego, że opowiedziałeś je innym.

wspomnienia się opowiada, lecz się ich nie prze­kazuje. Wtedy, a propos wspomnień, mógł wtrącić: | propos pamięci, tato, powiedział mi lekarz, że od­mawiasz przyjmowania lekarstw, pielęgniarka za­uważyła, że udajesz, iż połykasz proszki, a potem wypluwasz je do umywalki, dlaczego tak robisz? Ci lekarze nie podobają mi się, szepnął stary człowiek, nic nie rozumieją, wierz mi, to przemądrzali igno­ranci. Nie sądzę, żeby było co rozumieć, tato, od­parł, usiłują jedynie pomóc komuś w twoim wieku, to wszystko, zresztą diagnoza jest optymistyczna, nie ma żadnej poważnej choroby, jak się obawiali­śmy, w przeciwnym razie twoje zachowanie byłoby zrozumiałe, ponieważ nie byłby to sposób zachowy­wania się, lecz objaw postępującej choroby, w two­im przypadku chodzi o to pierwsze albo w każdym razie o czynnik psychologiczny, tak mówią lekarze, dlatego zapisali ci te proszki, to jest bardzo słaby lek psychotropowy, nic nadzwyczajnego, ma ci po pro­stu pomóc. Stary człowiek spojrzał nań z wyrazem twarzy, który zdawał mu się oznaczać współczucie, być może ton jego głosu zabrzmiał ironicznie. Po­móc, powiedział, ależ oczywiście, pomóc, oni chcą wyczyścić ci pamięć, jakby to było lustro, w tym rzecz, sprawić, aby funkcjonowała nie tak, jak chce ona sama, ale tak, jak chcą oni, aby nie słuchała już siebie samej, swojej natury, która nie ma geome­trycznego kształtu, pamięci nie możesz przedstawić za pomocą jakiegoś geometrycznego rysuneczku, ona przybiera taki kształt, jaki się jej podoba, zależ­nie od danej chwili, czasu, nie wiadomo od czego, oni zaś, ci wielcy doktorzy, chcą ci ją strygonome-

tryzować, to właściwe słowo, tak aby była zmierzal- na, jak kostka do gry, to ich uspokaja, kostka ma sześć ścian, myślisz, że pamięć jest kostką do gry? Machnął ręką, jak gdyby przepędzał muchę. Za­milkł. Dłonie przestały wygładzać fałdę spodni. Z zamkniętymi oczami, głową opartą na poduszce wy­glądał, jakby spał. Wiele lat temu, szepnął, miałem powracający sen, zaczął mi się śnić, kiedy miałem piętnaście lat, w obozie, i przez pół życia nie mog­łem się od niego uwolnić, rzadko zdarzała mi się noc, w której by mi się nie śnił, prawdę mówiąc, to nie był nawet sen, ponieważ sny, nawet najbardziej bez sensu, zawierają jakąś historię, mój był tylko obrazem, jakby chodziło o fotografię, więcej, to mo­ja głowa robiła zdjęcie, jeśli mogę się tak wyrazić, stałem sobie wpatrując się w mgłę i w pewnej chwi­li, klik, mój mózg robił zdjęcie i przede mną poja­wiał się pejzaż, nie, nie było żadnego pejzażu, był pejzaż utkany z niczego, widać było przede wszyst­kim bramę, okazałą białą bramę szeroko otwartą na pejzaż, którego nie było, nic innego poza tym obra­zem, sen był przede wszystkim tym, co odczuwałem, patrząc na obraz, który sfotografował mój mózg, po­nieważ sny polegają nie tyle na tym, co się w nich dzieje, ile na emocji, którą odczuwasz, przeżywając to, co się dzieje, i nie umiałbym ci wytłumaczyć do­kładnie emocji, którą odczuwałem, ponieważ emocji się nie wyjaśnia, aby mogły być wyjaśnione, muszą przemienić się w uczucia, jak zrozumiał to Baruch, ale sen nie jest właściwym miejscem, aby przemie­nić emocje w uczucie, mogę ci tylko powiedzieć, że było to wielkie wzruszenie, ponieważ odczuwałem

jednocześnie ogromną chęć, aby zacząć biec, minąć tę bramę i zanurzyć się w nieznanym, na które się otwierała, uciec w stronę nie wiem czego, ale zarazem miałem poczucie wstydu, jakby niepopełnionej winy, lęk, że usłyszę głos ojca, który na mnie krzyczy, ale w moim śnie nie było żadnego głosu, to był sen nie­my, w którym występował lęk przed usłyszeniem gło­su. Sen ten zniknął pierwszej nocy, kiedy przybyli­śmy do tego kraju. Spędziliśmy ją w Jaffie w domu przyjaciół, których nie poznałeś, umarli wcześnie, twoja matka nie mieściła się już w ubraniach, mieli­śmy tylko dwie walizki, panowała atmosfera wojen­na, zresztą w tym kraju panuje ona cały czas, spali­śmy na tarasie, było gorąco, słyszeliśmy w oddali sy­reny, z ulic dobiegały hałasy niepokojące dla kogoś, kto był przyzwyczajony do ciszy bukaresztańskich nocy, a jednak tamtej nocy spałem jak dziecko i ten rodzaj snu nigdy więcej nie powrócił.

Przerwał. Otworzył na chwilę oczy i zamknął je ponownie. Zaczął znów mówić głosem tak cichym, że tamten pochylił się do przodu, aby móc go sły­szeć. W zeszłym tygodniu powrócił, szepnął, do­kładnie taki sam, ta sama żelazna brama, bielusień- ka, ewidentnie sny nie rdzewieją, ani emocje, które im towarzyszą, dokładnie takie samo wzruszenie, jakie odczuwałem niegdyś, pragnienie, aby puścić się biegiem i przekroczyć ją, zobaczyć, co kryje i dokąd prowadzi, ale coś mnie powstrzymuje, nie jest to jednak głos ojca, mój sen jest filmem niemym, nie­mym, jak nieme są fotografie, to nie głos ojca, gdy­bym przynajmniej słyszał jego głos, to strach przed usłyszeniem go, ale teraz już dosyć.

Otworzył oczy i pewnym głosem spytał: kiedy wyjeżdżasz? Odpowiedział: w środę, tato, ale wró­cę, żeby cię odwiedzić za miesiąc. Nie wyrzucaj pie­niędzy, rzekł stary człowiek, kto wie ile cię kosztu­je bilet lotniczy z Rzymu. Tato, powiedział na po­żegnanie, nie udawaj starego skąpego Żyda, pro­szę cię. Ja jestem starym skąpym Żydem, powiedział stary człowiek, kim mógłbym być, jeśli nie starym skąpym Żydem?, przed wyjściem, proszę cię, otwórz okno, pielęgniarka złości się, kiedy czuje smród pa­pierosów.

Na szczęście miał tylko ręczny bagaż, tyle ile trze­ba na weekend, w przeciwnym razie na oczekiwa­nie na walizkę przy taśmie straciłby nie wiadomo jak dużo czasu, wiedział o tym. Kiedy z sali przylo­tów przeszedł do holu lotniska, oślepiło go światło

o wiele bardziej ostre niż w Rzymie, a przede wszyst­kim poczuł, że jest gorąco, i niemal się zdziwił, jak gdyby zapomniał, że koniec kwietnia w Tel Awiwie to praktycznie już lato, wychwycił znajome zapachy, które pobudziły jego apetyt. Musiał być gdzieś w pobliżu wózek obwoźnego handlarza, który smażył falafele, rozejrzał się wokół, bo przyszło mu do gło­wy, aby kupić kilka i przynieść ojcu, dobrze wie­dział, że usłyszy, iż falafele nie wytrzymują porów­nania z rumuńskimi covrigi, które matka przygo­towywała przez całe życie, ale trudno było żądać, aby na lotnisku imienia Ben Guriona można było kupić covrigi, znajdzie je w rumuńskim barze koło targu na Karmelu, kto wie jednak, ile czasu straci z

powodu korków ulicznych. Zauważył człowieczka sprzedającego falafele, kupił ich mały kartonik i u- stawił się w kolejce do taksówek. Trafiła mu się tak­sówka z kierowcą, którym był młody Palestyńczyk, chłopak z twarzą bez zarostu, z malutkim wąsikiem nad górną wargą, na oko nie wyglądał mu na peł­noletniego. Zwrócił się do niego po arabsku, aby nie zmuszać go do mówienia po hebrajsku. Masz pra­wo jazdy?, spytał. Chłopak wytrzeszczył nań oczy. Myśli pan, że chcę, aby mnie aresztowali?, odpo­wiedział, oni aresztują wszystkich, można trafić do więzienia za mniejsze przewinienie. Odpowiedź go zmieszała: oni aresztują wszystkich, kto to taki, ci oni?, jego kraj, pomyślał, „oni” to był jego kraj. Po­wiedział mniej więcej, gdzie chce jechać. W okoli­cę Ben Jehudy, oznajmił, potem podam ci dokład­ny adres. Eleganckie miejsce, zauważył z chytrym uśmieszkiem chłopak. Bardzo eleganckie, potwier­dził, to przytułek dla starców. Samochód dopiero co włączył się w ruch uliczny, kiedy przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Znasz jakąś dobrą palestyńską cukiernię? Falafele już miał, jechać po covrigi nie miał ochoty, czemu by nie przywieźć ojcu jakiejś pa­lestyńskiej specjalności?, nasłuchał się przez całe dzieciństwo, że rumuńscy Żydzi są kolejnymi Pale­styńczykami w Izraelu. Znam jedną, znakomitą, od­powiedział chłopak z zapałem, pracuje tam mój brat, robią nawet baklawę, której nigdzie nie można do­stać. Baklawa nie jest palestyńska, lecz iracka, odparł, wybacz, nie gniewaj się, ale jest iracka. Jaka tam irac­ka, obruszył się chłopak, ta jest naprawdę dobra.

Pielęgniarka na portierni powiedziała mu, że oj-

ciec jest prawdopodobnie na wspólnym tarasie, o tej porze mieszkańcom podaje się herbatę. Zastał go siedzącego przy stoliku w towarzystwie trzech przy­jaciół. Obok filiżanki leżała talia kart, może roze­grali między sobą partyjkę. Niemal się zdziwił, wi­dząc, że ojciec wstaje i idzie w jego kierunku z o- twartymi szeroko ramionami i uradowaną miną.

Usiedli przy stoliku na uboczu, postawił dwa ma­łe kartoniki na blacie, nie zdążył powiedzieć jesz­cze ani słowa, a ojciec już go spytał, czy chce kawy czy herbaty, nigdy dotąd nie okazywał takiej troskli­wości. Jak się czujesz, spytał go. Doskonale, odpo­wiedział stary człowiek, nigdy nie czułem się tak dobrze. Oczy spoglądały chytrze, niemal porozu­miewawczo, jak gdyby prosiły, by został jego wspól­nikiem w jakiejś sprawie. Spisz dobrze?, spytał. Le­piej niż małe dziecko, odpowiedział stary człowiek. Taras okrążał budynek na ostatnim piętrze, ale z ich stolika nie widać było morza, widać było miasto błyszczące w popołudniowym słońcu. Siedzieli w milczeniu. Ojciec poprosił go o papierosa. On sam nie palił, ale kupił paczkę na lotnisku, kupował za­wsze, kiedy przylatywał go odwiedzić. Stary czło­wiek oparł się o krzesło, zaciągnął z przyjemnością dymem i szerokim gestem, jak ktoś, kto pokazuje gościowi swoje włości, wskazał na miasto rozciąga­jące się u ich stóp. Cieszę się, że wróciłeś do moje­go kraju, powiedział, najwyższy czas. Ponownie za­kreślił ręką łuk w powietrzu. Przez wszystkie te lata Bukareszt wcale się nie zmienił, oznajmił z uśmie­chem, nie uważasz?

Było tak:

Mężczyzna wyleciał z włoskiego lotniska, ponie­waż wszystko zaczęło się we Włoszech, a czy było to w Rzymie, czy w Mediolanie, nie ma większego znaczenia, ważne jest, że w grę wchodziło włoskie lotnisko, z którego można było polecieć bezpośred­nio do Aten, a stamtąd, po krótkiej przerwie, prze­siąść się na samolot linii Aegean Airlines na Kretę, bo tego był pewien, mężczyzna podróżował Aege­an Airlines, a zatem wsiadł we Włoszech do samo­lotu, który pozwalał złapać połączenie z Aten na Kretę około drugiej po południu, widział przecież rozkład lotów greckich linii, co oznaczało, że tam­ten przyleciał na Kretę około trzeciej, wpół do czwartej po południu. Lotnisko, z którego zaczęła się podróż, odgrywa w każdym razie względnie nie­istotną rolę w historii kogoś, komu się ona przy­darzyła, jest poranek jakiegokolwiek dnia końca kwietnia roku 2008, piękny, niemal letni dzień. Co nie jest szczegółem bez znaczenia, ponieważ męż­czyzna, który miał wkrótce wsiąść do samolotu, przywiązywał, będąc pedantem, wielką wagę do po­gody i oglądał kanał satelitarny poświęcony progno­

zom pogody na całym globie, a pogoda, jak się do­wiedział, była na Krecie wspaniała: dwadzieścia dziewięć stopni w dzień, bezchmurne niebo, wilgoć w granicach normy, idealna, aby położyć się na jed­nej z tych białych plaż, o których mowa była w jego przewodniku, zanurzyć się w lazurowym morzu i cieszyć z zasłużonych wakacji. Ponieważ to również było powodem podróży owego mężczyzny, którego udziałem miała stać się opowiadana historia: waka­cje. I tak rzeczywiście pomyślał, siedząc w poczekal­ni lotów międzynarodowych na lotnisku Roma-Fiu- micino, w oczekiwaniu, aż megafon zawezwie go do wejścia na pokład samolotu lecącego do Aten.

Siedzi wreszcie w samolocie, rozsiadłszy się wy­godnie w business class — lot jest opłacony, jak oka­że się później — otoczony troskliwą opieką załogi. Jest w wieku trudnym do określenia, również i dla tego, kto zna historię, która stała się udziałem męż­czyzny: powiedzmy między pięćdziesiątką a sześć­dziesiątką, chudy, dobrze zbudowany, o zdrowym wyglądzie, ze szpakowatymi włosami, małym, ja­snym wąsikiem, okularami dalekowidza zawieszo­nymi na szyi. Zawód. Również i co do tej kwestii znający jego historię miał pewne wątpliwości. Mógł to być menedżer jakiejś międzynarodowej spółki, je­den z tych anonimowych biznesmenów, którzy spę­dzają życie w biurze i których zasługi spotykają się pewnego dnia z uznaniem centrali. Ale mógł to być równie dobrze biolog zajmujący się morzem, jeden z tych uczonych, którzy obserwując pod mikrosko­pem glony i mikroorganizmy i nie ruszając się z la­boratorium, potrafią stwierdzić, że Morze Śród-

I ziemne przemieni się w morze tropikalne, jakim, I być może, było miliony lat temu. Ale również i ta I hipoteza wydała mu się mało zadowalająca, biolo- I dzy badający morze nie siedzą cały czas zamknięci I w swoich laboratoriach, wędrują po plażach i ska- I łach, może nawet się kąpią, pobierają osobiście prób- I ki, i ten pasażer drzemiący w fotelu business class I w drodze do Aten nie wyglądał ani trochę na biolo- I ga morza, być może w weekendy chodził na siłow- | nię i utrzymywał ciało w dobrej formie, nic więcej.

I A jednak, jeśli naprawdę chodził na siłownię, cze­mu to robił? W jakim celu pragnął zachować mło­dzieńczy wygląd? Doprawdy nie było po temu żad­nego powodu: związek z kobietą, którą uważał za swoją towarzyszkę życia, dawno się skończył, nie miał innej partnerki ani kochanki, żył samotnie, unikał jak mógł zaangażowania się, nie licząc ja­kichś rzadkich przygód, które mogą przytrafić się każdemu. Być może, według najbardziej prawdopo­dobnej hipotezy, był naturalistą, zwolennikiem Lin- neusza i udawał się na konferencję na Krecie razem z innymi specjalistami od ziół i roślin leczniczych, których tam pełno. Jedno było bowiem pewne, uda­wał się na konferencję uczonych takich jak on, ta podróż stanowiła nagrodę za całe życie pełne pracy i poświęcenia, konferencja odbywała się w Rethym- nonie, miał zamieszkać w hotelu złożonym z bun­galowów, kilka kilometrów od Rethymnonu, dokąd samochód służbowy miał go zawieźć po południu, wszystkie zaś poranki pozostawały do jego dys­pozycji.

Mężczyzna obudził się, wyjął z podręcznej torby 129

przewodnik i poszukał swojego hotelu. Wynik go uspokoił: dwie restauracje, basen, serwis do poko­ju, hotel zamknięty na zimę otwierał się dopiero w połowie kwietnia, co oznaczało, że musi tam być niewielu turystów, stałych klientów, nordycy spra­gnieni słońca, jak określał ich przewodnik, pozostali jeszcze w swoich północnych domkach. Miły głos przez mikrofon poprosił o zapięcie pasów, zaczęło się przygotowywanie do lądowania w Atenach, któ­re miało nastąpić za około dwadzieścia minut. Męż­czyzna złożył stolik i podniósł oparcie fotela, wsu­nął z powrotem przewodnik do torby i z siatki przy siedzeniu naprzeciwko wyjął gazetę, którą rozdała jakiś czas temu stewardesa i na którą nie zwrócił wcześniej uwagi. Gazeta miała wiele kolorowych dodatków, jak to zwykle bywa pod koniec tygodnia, dodatek poświęcony ekonomii i finansom, sporto­wi, urządzeniu domu oraz magazyn. Na okładce wi­dniała biało-czarna fotografia grzyba atomowego i tytuł: Wielkie zdjęcia naszej epoki. Zaczął przerzucać go z pewną niechęcią. Po reklamie dwóch stylistów ukazującej młodzieńca o nagim torsie, kiedy już już gotów był pomyśleć, że chodzi o wielkie zdjęcie na­szej epoki, ujrzał pierwsze prawdziwe zdjęcie naszej epoki: kamienną płytę z domu w Hiroszimie, gdzie z powodu temperatury po wybuchu bomby atomo­wej ciało ludzkie stopiło się, pozostawiając odciśnię­ty własny cień. Nigdy tego nie widział i ogarnęło go osłupienie, poczuł coś w rodzaju wyrzutu sumienia: to coś stało się ponad sześćdziesiąt lat temu, możli­we, że nigdy przedtem tego nie widział? Cień na kamieniu był z profilu i w tym profilu rozpoznał,

130

jak mu się zdało, swojego przyjaciela Ferruccia, któ­ry podczas Sylwestra roku 1999, tuż przed północą, bez żadnych zrozumiałych powodów, wyskoczył z dziesiątego piętra kamienicy przy via Cavour. Czy to możliwe, że profil Ferruccia, którego głowa roz­trzaskała się o bruk trzydziestego pierwszego grud­nia 1999 roku, przypomina profil, który wsiąkł w kamień w pewnym japońskim mieście w 1945? Myśl była absurdalna, a jednak pojawiła się w jego gło­wie w całej swojej absurdalności. Przeglądał dalej magazyn, a tymczasem serce zaczęło mu bić w cha­otycznym rytmie, jeden-dwa-przerwa, trzy-jeden- -przerwa, dwa-trzy-jeden, przerwa-przerwa-dwa- -trzy, tak zwane przedwczesne skurcze serca, nic groźnego, zapewnił go kardiolog po całym dniu ba­dań, to tylko stany lękowe. Teraz jednak, skąd się wzięły? Nie mógł przecież aż tak się przejąć tymi zdjęciami, chodziło o odległe sprawy. Ta naga dziew­czynka z podniesionymi ramionami biegnąca w stronę aparatu fotograficznego na tle apokaliptycz­nego pejzażu, widział ją już nie raz, nie odczuwając tak gwałtownych emocji, teraz natomiast poczuł sil­ne zmieszanie. Przewrócił stronę. Na skraju rowu klęczał mężczyzna ze złożonymi rękami, podczas gdy młody chłopak o sadystycznym wyrazie twarzy przystawiał mu pistolet do skroni. Czerwoni Khme- rzy, głosił podpis. Żeby się uspokoić, zmusił się, by pomyśleć, że i tym razem chodzi o odległe miejsca, odległe już także i w czasie, lecz myśl ta okazała się niewystarczająca, dziwna forma emocji będąca nie­mal myślą mówiła mu coś wręcz przeciwnego, to okrucieństwo wydarzyło się wczoraj, wydarzyło się

!?]

właśnie tamtego ranka, kiedy wsiadał do samolotu i na mocy czarów pojawiło się na stronie, na którą teraz patrzył. Głos przez mikrofon zakomunikował, że z powodu tłoku w powietrzu nastąpi opóźnienie w lądowaniu, około kwadransa, a tymczasem pasa­żerowie mogą podziwiać panoramę. Samolot zakre­ślił szeroki łuk, przechylając się na prawo, przez przeciwległe okno zdołał zobaczyć lazur morza, pod­czas gdy w jego oknie pojawiło się białe miasto — Ateny z zieloną plamą pośrodku, z pewnością par­kiem, potem z Akropolem, widać było doskonale Akropol i Partenon, poczuł, że wnętrza dłoni ma mokre od potu, zastanowił się, czy to nie rodzaj pa­niki spowodowanej tym, że samolot kręci się w kół­ko, a tymczasem spojrzał na zdjęcie stadionu, gdzie policjanci w kaskach z przezroczystymi przyłbi­cami celowali z karabinów w grupę bosych męż­czyzn, pod zdjęciem był napis: Santiago de Chile, rok 1973. Na następnej stronie ujrzał fotografię, któ­ra wydała mu się montażem, z pewnością była w tym jakaś sztuczka, to nie mogła być prawda, nigdy jej zresztą przedtem nie widział: na balkonie dziewięt­nastowiecznego pałacu widać było papieża Jana Pawła II obok generała w mundurze. Papież był bez wątpienia tym papieżem, a generał był bez wątpie­nia Pinochetem, z tymi swoimi włosami wysmaro­wanymi brylantyną, pucołowatą twarzą, wąsikiem i okularami Ray-Ban. Podpis głosił: Jego Swiętobli- wość podczas wizyty oficjalnej w Chile, kwiecień 1987. Zaczął przeglądać pospiesznie magazyn, jak gdyby chciał jak najszybciej dotrzeć do końca, nie­mal nie patrząc już na zdjęcia, lecz na widok jedne-

132.

go z nich musiał się zatrzymać, przed policyjną cię­żarówką widać było chłopca od tyłu, chłopiec miał ręce podniesione do góry, jak gdyby jego ukochana drużyna wbiła gola, lecz gdy się lepiej przyjrzeć, widać było, że zaraz upadnie na plecy, że coś silniej­szego niż on sam przewróciło go. Zdjęcie podpisa­ne było: Genua, lipiec 2001, spotkanie ośmiu naj­bogatszych krajów świata. Ośmiu najbogatszych krajów świata: to zdanie wywołało w nim dziwne wrażenie, niczym coś, co jest zarazem zrozumiałe i absurdalne, ponieważ było zrozumiałe, a jednak ab­surdalne. Każde zdjęcie widniało na posrebrzanej kartce, jakby to było Boże Narodzenie, z datą wy­drukowaną dużą czcionką. Dotarł do roku 2004, lecz zatrzymał się, nie był pewien, czy chce zobaczyć kolejną fotografię, czy to możliwe, aby samolot da­lej kręcił się w kółko?, przewrócił stronę i zobaczył nagie ciało na ziemi, to był z pewnością mężczyzna, ale na zdjęciu zasłonięto mu łono, żołnierz w pan­terce wysunął nogę w stronę tego ciała, jak gdyby chciał przesunąć worek śmieci, pies, którego trzymał na smyczy, próbował ugryźć więźnia, mięśnie zwie­rzęcia były napięte jak smycz, w drugiej ręce żoł­nierz trzymał papierosa. Przeczytał: Abu Ghraib, Irak, rok 2004. Po tym zdjęciu dotarł do roku, któ­ry był jego, roku 2008 po Chrystusie, to znaczy po­czuł się zsynchronizowany, tak właśnie pomyślał, chociaż nie wiedział z czym, ale w każdym razie zsynchronizowany. Jakie było zdjęcie, z którym był zsynchronizowany, nie miał pojęcia, ale nie przerzu­cił strony, a tymczasem samolot wreszcie zaczął lą­dować, ujrzał pas biegnący pod nim z przerywany-

mi białymi kreskami, które z powodu prędkości ła czyły się w jedną linię. Dotarł na miejsce.

Lotnisko imienia Venizelosa wydawało się no- wiusieńkie, z pewnością zbudowano je z okazji o- limpiady. Ucieszył się, że udało mu się znaleźć salę wylotów na Kretę bez konieczności czytania napi­sów po angielsku, greka, której nauczył się w lice­um, jeszcze się na coś przydawała, ciekawe. Kiedy wysiadł na lotnisku w Chanii, niemal nie zdał so­bie sprawy, że dotarł już do celu: podczas krótkie­go lotu z Aten na Kretę, niewiele ponad godzinę, zasnął głęboko, zapominając o wszystkim, jak mu się wydawało, nawet o sobie samym. Do tego stop­nia, że kiedy po schodach z samolotu zszedł w to afrykańskie światło, zastanowił się, gdzie się znalazł i po co, a nawet, kim jest, i w tym osłupieniu poczuł się wręcz szczęśliwy. Jego walizka pojawiła się wkrótce na taśmie, zaraz za salami przylotów były biura rent a car, nie pamiętał już instrukcji. Hertz czy Avis? Jak nie jedno, to drugie, na szczęście zgadł za pierwszym razem, wraz z kluczykami do samo­chodu otrzymał mapę samochodową Krety, fotoko­pię programu konferencji, rezerwację pokoju w ho­telu i rysunek trasy do turystycznego miasteczka, gdzie mieli mieszkać uczestnicy konferencji. Znał już ją zresztą na pamięć, bo przestudiował wielo­krotnie w swoim przewodniku dobrze zaopatrzo­nym w mapy drogowe: z lotniska trzeba pojechać od razu na bulwar nadmorski, nie ma innej możliwo­ści, chyba że chce się jechać w kierunku plaż Mara-

A

thi, skręca się w lewo, bo inaczej pojedzie się na za­chód, a on miał przecież jechać na wschód, w kie­runku Heraklionu, trzeba przejechać przed hotelem Doma, minąć aleję Venizelosa i jechać wzdłuż zielo­nych tablic oznaczających autostradę, ale w rzeczy­wistości chodzi o drogę ekspresową wzdłuż wybrze­ża, należy zostawić ją za Georgioupolis, wakacyjnym kurortem, którego lepiej unikać, i trzeba pilnować znaków wskazujących Beach Resort, to łatwe.

Samochód, czarny Volkswagen zaparkowany w słońcu, był rozgrzany do granic możliwości, ale za­czekał tylko chwilę, aż się ochłodzi po opuszczeniu szyb, i wsiadł, jak gdyby był już spóźniony na umó­wione spotkanie, ale nie był spóźniony i nie miał żadnych spotkań, dochodziła czwarta po południu, znajdzie się w hotelu za niecałą godzinę, konferen­cja miała się rozpocząć od oficjalnego bankietu do­piero nazajutrz wieczorem, miał ponad dobę wolno­ści, po co było się tak spieszyć? Nie było powodu, aby się spieszyć. Po kilku kilometrach zobaczył ta­blicę wskazującą grób Venizelosa, kilkaset metrów od głównej drogi. Postanowił zrobić krótki postój, aby odpocząć przed podróżą. Obok monumentu zo­baczył lodziarnię z dużym tarasem, skąd widać było miasto. Usiadł przy stoliku, zamówił kawę po turec- ku i cytrynowy sorbet. Miasto, na które patrzył, na­leżało niegdyś do Wenecjan, potem do Turków, było piękne i tak białe, że niemal raniło oczy. Teraz czuł się naprawdę dobrze, ogarnęła go niezwyczajna e- nergia, niepokój, którego zaznał w samolocie, mi­nął bez śladu. Spojrzał na mapę: aby dojechać do drogi ekspresowej w kierunku Heraklionu, mógł

przebić się przez miasto albo okrążyć zatokę Souda i nadłożyć kilka kilometrów. Wybrał drugą trasę, zatoka z góry wyglądała przepięknie, a morze było intensywnie niebieskie. Przyjemnie było zjechać ze wzgórza aż do Soudy, za niską roślinnością i dacha­mi nielicznych domów ciągnęły się małe plaże z białym piaskiem, ogarnęła go wielka ochota na ką­piel, wyłączył klimatyzację i opuścił szybę, aby po­czuć na twarzy gorące powietrze mające morski smak. Minął niewielki port przemysłowy, zamiesz­kałe centrum i dojechał do skrzyżowania, z które­go, skręcając w lewo, szosa łączyła się z drogą pro­wadzącą wzdłuż wybrzeża aż do Heraklionu. Włą­czył lewy kierunkowskaz i zatrzymał się. Samochód tuż za nim zatrąbił klaksonem, próbując go skłonić, aby jechał dalej: z drugiego pasa nikt nie nadjeżdżał. Nie ruszył się, pozwolił, aby samochód go wyprze­dził, potem włączył prawy kierunkowskaz i ruszył w odwrotnym kierunku, tam, gdzie tablica wskazy­wała Mournies.

Teraz jedziemy za nim, nieznanym bohaterem, który przyleciał na Kretę, aby dotrzeć do przyjem­nej miejscowości nadmorskiej, i który w pewnej chwili, nagle, z równie nieznanego powodu ruszył drogą w góry. Mężczyzna dojechał aż do Mournies, minął miasteczko, nie wiedząc, dokąd jedzie, jak gdyby wiedział, dokąd jedzie. W rzeczywistości nie myślał o niczym, prowadził i to wszystko, wiedział, że jedzie w stronę południa: miał już z tyłu słońce, wciąż jeszcze wysoko na niebie. Odkąd zmienił kie­runek, powróciło wrażenie lekkości, którego kilka chwil wcześniej doznał przy stoliku lodziarni, spo­

glądając z wysoka na rozległy horyzont: niezwykła lekkość, a zarazem energia, której nie pamiętał, jak gdyby znów był młody, rodzaj lekkiego upojenia, niemal małe szczęście. Dotarł do miasteczka o na­zwie Fournes, przejechał przez nie bez wahania, jak gdyby znał drogę, zatrzymał się na rozstaju, głów­na droga skręcała w prawo, on zaś skręcił w podpo­rządkowaną za napisem Lefka Ori, białe góry. Je­chał spokojnie, uczucie zadowolenia przemieniło się w coś w rodzaju radości, przypomniała mu się aria Mozarta i poczuł, że potrafi odtworzyć melo­dię, zaczął ją gwizdać z łatwością, która go zdumia­ła, fałszując w niektórych pasażach, co sprawiło, że zaczął się śmiać. Droga wiodła między stromymi wąwozami górskimi. To były piękne i dzikie miej­sca, samochód pędził po wąskim paśmie asfaltu wzdłuż koryta wyschłego potoku, w pewnym mo­mencie koryto potoku zniknęło wśród kamieni i asfalt przeszedł w udeptaną ścieżkę na jałowej ni­zinie między niegościnnymi górami, tymczasem za­częło się ściemniać, ale on jechał dalej, jak gdyby znał drogę, jak ktoś, kto jest posłuszny pradawnej pamięci albo rozkazowi otrzymanemu we śnie i nag­le na przekrzywionym słupie zobaczył blaszaną dziurawą tabliczkę, jak gdyby podziurawioną przez kule albo czas, która głosiła: Monastiri.

Pojechał w tym kierunku, jak gdyby na to właśnie czekał, aż zobaczył w końcu mały klasztor z na wpół zerwanym dachem. Pojął, że dotarł na miejsce. Wy­siadł. Rozwalona brama prowadząca do tych ruin zwisała do wewnątrz. Pomyślał, że nie ma tu już nikogo, gniazdo os pod niewielkim portykiem wy-

137

■■

dawało się być jego jedynym strażnikiem. Wysiadł i czekał, jak gdyby stawił się na umówione spotka­nie. Było już niemal ciemno. Na progu pojawił się mnich, był bardzo stary, poruszał się z trudem, wy­glądał jak pustelnik, z potarganymi włosami sięga­jącymi ramion i żółtawą brodą, czego chcesz, zapy­tał po grecku. Znasz włoski?, odpowiedział po­dróżny. Stary człowiek kiwnął potakująco głową. Trochę, wyszeptał. Przyjechałem, aby cię zmienić, rzekł mężczyzna.

A więc tak to było, nie ma innego możliwego za­kończenia, ponieważ ta historia nie przewidywała innych możliwych zakończeń, ten jednak, kto znał tę historię, wiedział, że nie może pozwolić, aby tak się zakończyła, i w tym momencie zrobił przeskok w czasie. I dzięki jednemu z tych przeskoków w cza­sie, możliwych tylko w wyobraźni, znalazł się w przyszłości, w stosunku do kwietnia 2008 roku. Ile lat później, nie wiadomo, i ten, kto znał tę historię, nie wyrażał się jasno, dwadzieścia lat, na przykład, to w życiu człowieka dużo, ponieważ jeśli w 2008 sześćdziesięcioletni mężczyzna jest jeszcze w pełni sił, w 2028 będzie starcem, z ciałem zniszczonym przez czas.

Tak wyobraził sobie dalszy ciąg historii ten, kto znał tę historię, a więc zgódźmy się na to, że jeste­śmy w 2028 roku, jak chciał ten, kto znał tę histo­rię i wyobraził sobie jej dalszy ciąg.

W tym momencie ten, kto wyobraził sobie dal­szy ciąg tej historii, ujrzał dwójkę młodych, chłop­

ca i dziewczynę, w krótkich skórzanych spodenkach

i butach odpowiednich do trekkingu, którzy wędro­wali po kreteńskich górach. Dziewczyna powiedzia­ła do swojego towarzysza: moim zdaniem, ten sta­ry przewodnik, który znalazłeś w bibliotece twoje­go ojca, jest bez sensu, klasztor z pewnością jest już tylko kupą kamieni pełną jaszczurek, dlaczego by nie wrócić w kierunku morza? Chłopak odpowie­dział: pewnie masz rację. Ale podczas gdy to mówił, dziewczyna zaprotestowała: ależ nie, chodźmy jesz­cze kawałek, nigdy nic nie wiadomo. I rzeczywiście, wystarczyło okrążyć strome wzgórze z czerwonych kamieni, które przecinało część pejzażu, i oto wy­łaniał się klasztor, a raczej jego ruiny, młodzi pode­szli bliżej, pomiędzy wąwozami wiał wiatr, wzbija­jąc kurz, brama do klasztoru przewróciła się na zie­mię, gniazda os broniły pustej jaskini, młodzi już odwrócili się plecami do tak melancholijnego wido­ku, kiedy usłyszeli czyjś głos. W pustej framudze drzwi stał mężczyzna. Był bardzo stary, wyglądał przerażająco, miał długą białą brodę na piersi i po­targane włosy sięgające ramion. Oooo, zawołał głos. Nic więcej. Młodzi przystanęli. Mężczyzna spytał: rozumiecie po włosku? Młodzi nie odpowiedzieli.

Co się wydarzyło w 2008 roku?, spytał starzec. Mło­dzi spojrzeli na siebie, nie mieli odwagi się odezwać. Macie jakieś zdjęcia?, spytał ponownie starzec, co się wydarzyło w 2008? Następnie zrobił ręką ruch, jak gdyby chciał ich oddalić, a może tylko odpędzić osy wirujące pod portykiem, i cofnął się w mrok swojej jaskini.

Mężczyzna znający tę historię wiedział, że nie może się ona zakończyć w żaden inny sposób. Za­nim je spisał, lubił te swoje historie opowiadać sa­memu sobie. I opowiadał je sobie w sposób tak do­skonały, ze wszystkimi szczegółami, słowo po sło­wie, że wydawały się zapisane w jego pamięci. Opo­wiadał je sobie najchętniej późnym wieczorem, w samotności wielkiego pustego domu, albo w pewne noce, kiedy nie mógł zasnąć, noce, kiedy bezsenność nie pozwalała mu na nic innego oprócz wyobraźni, to wprawdzie nic wielkiego, a jednak wyobraźnia otwierała mu dostęp do rzeczywistości tak żywej, że wydawała się bardziej rzeczywista od rzeczywisto­ści, która była jego udziałem. Najtrudniejszą wszak­że rzeczą nie było opowiadanie samemu sobie histo­rii, to było całkiem łatwe, było tak, jak gdyby sło­wa, za pomocą których je opowiadał, były zapisane na ciemnym ekranie jego pokoju, kiedy fantazja zmuszała go, by miał oczy szeroko otwarte. I ta hi­storia, którą opowiedział sobie tyle razy, że wyda­wało mu się, iż chodzi o wydrukowaną już książkę, a pomyślane słowa, za pomocą których ją opowia­dał, zdawały się łatwe, okazała się nader trudna do napisania za pomocą liter alfabetu, do których mu­siał się uciec, skoro myśl miała stać się konkretna i widzialna. Było tak, jak gdyby brakowało mu zasa­dy rzeczywistości, aby napisać swoją historię, i wła­śnie dlatego, aby przeżyć prawdziwą rzeczywistość tego, co było w nim realne, ale co nie potrafiło stać się naprawdę realne, wybrał to miejsce.

Jego podróż została przygotowana w najdrobniej­szych szczegółach. Wysiadł na lotnisku w Chanii,

odebrał walizkę, wszedł do biura firmy Hertz, wziął kluczyki do samochodu. Trzy dni?, zdziwił się u- rzędnik. Co w tym dziwnego, odpowiedział. Nikt nie przyjeżdża na trzy dni, aby spędzić wakacje na Krecie, odpowiedział z uśmiechem urzędnik. Mam długi weekend, wyjaśnił, wystarczy mi na to, co mam do zrobienia.

Piękne było światło na Krecie. Nie śródziemno­morskie, lecz afrykańskie; aby dotrzeć do Beach Resort, potrzebowałby półtorej godziny, najwyżej dwóch, nawet jadąc wolno, dotarłby na miejsce oko­ło szóstej, prysznic i zaraz zabrałby się do pisania, hotelowa restauracja była otwarta do jedenastej, był

I czwartek wieczór, policzył: cały piątek, sobota i nie­dziela, trzy pełne dni. Musiały wystarczyć: w jego [ głowie wszystko było już napisane.

Dlaczego na tym skrzyżowaniu skręcił w lewo, nie umiałby tego wytłumaczyć. Słupy drogi ekspre­sowej widać było wyraźnie, jeszcze czterysta albo pięćset metrów i znajdzie się na drodze prowadzą­cej wzdłuż wybrzeża do Heraklionu. A jednak skrę­cił w lewo, tam, gdzie mała granatowa tabliczka wskazywała nieznaną miejscowość. Pomyślał, że już tam był, bo w mgnieniu oka ujrzał wszystko: ulicę wysadzaną drzewami, przy której stało kilka do­mów, skromny plac z brzydkim pomnikiem, ramę ze skał, górę. To był ułamek sekundy. Chodzi o to dziwne zjawisko, którego lekarze nie potrafią wyja­śnić, pomyślał, nazywają to déjà vu, nigdy mi się nie przydarzyło. Ale wytłumaczenie takie go nie uspo­koiło, ponieważ déjà vu trwało nadal, było silniej­sze od tego, co widział, otaczało niczym membrana

wszystko wokół, drzewa, góry, wieczorne cienie, na­wet powietrze, którym oddychał. Czuł, że wpadł w jakiś wir, i przestraszył się, że go wessie, ale trwało to tylko chwilę, ponieważ wrażenie to, potęgując się, podlegało dziwnej przemianie, niczym rękawiczka, która odwrócona na drugą stronę zabiera z sobą dłoń. Wszystko zmieniło perspektywę, w ułamku sekundy doznał upojenia odkryciem, lekkich mdło­ści i śmiertelnej melancholii. Ale także poczucia nieskończonego wyzwolenia, jak wtedy, kiedy rozu­miemy wreszcie coś, co wiedzieliśmy od zawsze i czego nie chcieliśmy wiedzieć: to nie było déjà vu, które wchłaniało je w nigdy nieprzeżytą przeszłość, to on włączał je w przyszłość, której jeszcze nie prze­żył. Kiedy prowadził samochód tą dróżką między gajami oliwnymi, wiodącą w kierunku gór, wiedział, że w pewnym momencie napotka starą zardzewiałą tabliczkę pełną dziur, na której było napisane: Mo- nastiri. I że pojedzie w tym kierunku. Teraz wszyst­ko było jasne, p —

Niektóre z tych historii, zanim znalazły się w mo­jej książce, istniały w rzeczywistości. Ograniczyłem się do wysłuchania ich i opowiedzenia na swój spo­sób. Ich układ w książce nie odpowiada kolejności, w jakiej zostały napisane.

Opowiadanie Między generałami dedykowane jest Normanowi i Celli Manei. Festiwal Krzysztofowi Piesiewiczowi; Bukareszt nic się nie zmienił Alono- wi Altarasowi, wiele też zawdzięcza fotografii Mü- nira Gole. Yo me enamoré del aire dedykowane zostało Davidowi Benatiemu. Chmury Ernestowi Chicce, Pierowi. Kapu, kapu, kap napisałem na Sifnos, w domu Ioanny Koutsoudaki i jej dedykowałem. Zmarli przy stole dedykowane jest Marii José, która tamtego dnia była ze mną w Berlinie.

Dziękuję Riccardowi Barontiniemu, Caterinie Lugliè i Enzowi Perdichizziemu, którzy przepisali ten tekst na komputerze. Dziękuję Annie Dolfl i Bernardowi Comment za uwagę, którą mu poświę­cili, zanim stał się książką.

A.T.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
CZAS OTWIERANIA SIĘ NA ŚWIATŁOŚĆ, Dokumenty(1)
044 Rodzaje wydawnictw ze wzgl na czas ukazywania się
Ta kobieta przestała się starzeć w wieku 20 lat
Francja Kościół się starzeje i biednieje
Jak szybko się uczyć
3. Wzrost, różnicowanie się, starzenie się i naturalna śmierć komórek
dlaczego sie starzejemy2
f 1833 2315 Umowa miedzynarodowa szybkopsujaca sie zywnosc ATP
5 sygnałów, że twoja twarz się starzeje
CZAS OTWIERANIA SIĘ NA ŚWIATŁOŚĆ, Dokumenty(1)
Jak się starzeją szympansy Czyli stara dobra teoria SAMOdziejstwa dobra na każdy problem z nią związ
Czechow Antoni Nie udało się
044 Rodzaje wydawnictw ze wzgl na czas ukazywania się
Gdy dziecko szybko się nudzi
Francja Kościół się starzeje i biednieje
Jeżeli Twoja bateria szybko się rozładowuje
dlaczego sie starzejemy

więcej podobnych podstron